You are on page 1of 216

Dla Marty

Wiem bardzo mało, tyle tylko, że mój brat jest wężem, że sama nie
żyję, i  parę innych rzeczy. Wszystko mi się miesza, może tak być
powinno.
Miałam na imię Irka, nazwiska nie pamiętam, chyba było na „M”.
I  chyba byłam ładna. Czasami nosiłam warkocz, lubiłam się śmiać,
a kobieta, co się śmieje, może nawet być taka sobie, a i tak jest ładna.
Nie przejmowałam się w  życiu zanadto, zdawało mi się, że to
niepotrzebne. Oczywiście miałam się czym przejmować – każdy ma. Ja
powodów miewałam czasami więcej niż inni, tak mi się wydaje.
Jestem jak niedobrze nastrojone radio, co odbiera sygnał z  kilku
różnych stacji. Opalony chłopiec tańczący wokół kobiety z  niebiesko-
białą torbą. Otyły starzec z wielką mapą na kolanach. Rozczochrana
szatynka szarpie skrzynkę na listy. Spocony żołnierz wpełzający przez
okno do samochodu. Mogłabym tak wymieniać. Obrazy przesiąkają
tutaj, oglądam je, bo co robić.
Bywają też takie chwile, że pamiętam całe mnóstwo swoich żyć,
a  tylko nie umiem powiedzieć, które było prawdziwe. Wiem bardzo
mało. Tyle tylko, że mi na imię Irka. I że to wszystko jest o mnie.
CZĘŚĆ I
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Moja mama niesie półtora kilograma słońca w  dużej niebieskiej
materiałowej torbie w  białe pasy, a  ja drepczę obok, niecierpliwy,
z  obolałą szczęką. Skórę mam opaloną na kawę z  mlekiem  – tak
mówi czasem dziadek. To najszczęśliwszy dzień w moim życiu.
Mama powiedziała, że jeśli dzielnie zniosę wyrwanie dwóch
zębów, kupi mi, co tylko będę chciał. Dobrze rozumiem, że
sformułowanie „co tylko będę chciał” to tak naprawdę skrót od „co
tylko będę chciał, ale tak, powiedzmy, do piętnastu złotych”, to
jednak niczego nie zmienia, bo nie wyobrażam sobie, czego można
by chcieć za więcej niż piętnaście złotych.
Chciałem oczywiście półtora kilograma słońca. Nie dałbym rady
zjeść naraz więcej niż jedno opakowanie, ale skoro poczułem, że
wraz z  deklaracją mamy otwiera się szansa na zrobienie zapasów,
postanowiłem spróbować to wykorzystać. Kupiliśmy więc
waniliowe, czekoladowe i toffi. Dreptałem obok mamy, co jakiś czas
podskakując, i  roztrząsałem kwestię wyboru smaku, który po
przyjściu do domu zjem jako pierwszy. Nie pamiętam już nazwy
tamtych lodów, kojarzę tylko, że kubki wykonane były z  twardego
plastiku, a na etykiecie widniało uśmiechnięte słońce.
Na wykresie mojego życia to one, opakowania po lodach
i  słodyczach, znaczyłyby wszystkie ważne chwile. Osiągnięcia,
sukcesy, porażki i  trudności. Wyzwania, zawody, choroby
i  niespodzianki. Czasami myślę, że zostawiam po sobie tylko ten
pozbawiony znaczenia i niewidoczny ślad opakowań po produktach
o wysokiej zawartości cukru.
Teraz mam trzydzieści lat i  chyba nic już we mnie nie zostało
z tamtego chłopca, który skakał wokół mamy na ulicy. Jest rok 2014,
pracuję jako sprzedawca i mieszkam w Warszawie. O osobach takich
jak ja mówi się „single”, ale nie jestem singlem, jestem po prostu
samotny.
Dziś jest wtorek, wieczorem obejrzę mecz, a  przed snem jak
zawsze posiedzę trochę w  internecie. Teraz stoję na balkonie
i  patrzę, jak mój sąsiad, pan Andrzejczak, myje samochód gąbką.
Zanurza ją cierpliwie w  czerwonym wiaderku pełnym piany,
a  potem gwałtownie przenosi nad maskę, bojąc się najwyraźniej
uronić kroplę na beton. Być może jest ostatnią osobą na świecie,
która robi jeszcze coś takiego – myje auto przed blokiem.
Kiwam mu znad suszarki o  rozpostartych skrzydłach, z  których
jedno się jakiś czas temu wygięło, bym ją musiał wreszcie wymienić;
ale jakoś tego wciąż nie robię, a  on macha, wyprostowany, jakbym
znajdował się nie na balkonie, ale w pociągu odjeżdżającym ze stacji,
i wtedy dzwoni mama.
Odbieram, rozprostowując jeszcze koszulkę i  poprawiając
skarpetę, która zaraz zsunie się z  drążka, a  słońce grzeje mnie
w  kark i  przedramiona. Pan Andrzejczak kończy pucować maskę
i pochylony bierze się do drzwi od strony kierowcy.
To właśnie wtedy, kiedy tak stoję na balkonie, powiesiwszy mokre
ubrania na suszarce, i  z  telefonem przy uchu patrzę na sąsiada,
dowiaduję się, że mój dziadek zniknął.

***

Mama mówi spokojnie, jakby to całe zniknięcie było czymś


zwyczajnym, co się po prostu od czasu do czasu przydarza ludziom
w takim wieku.
– Rano, to znaczy w nocy, wiesz, bo rano to go już nie było, Satek,
tak tylko dzwonię, żebyś wiedział, no, wiesz, myślałam, że może jest
w  polu albo nad stawem, pamiętasz przecież, jak tam lubi chodzić,
ale nie wrócił na obiad, to się zaczęłam martwić, wiesz, no ale
powtarzam sobie, że może gdzieś u sąsiadów…
Cierpi na bezzdaniowość, zawsze cierpiała na ten brak kropek
i  innych znaków przestankowych, które pozwoliłyby wyodrębnić
w  jej wypowiedziach jakieś osobne części, i  przez to ciężar
hamowania tej słownej powodzi spada zazwyczaj na rozmówcę, na
mnie.
– Mamo. Do Pieczabów dzwoniłaś?
Dzwoniła.
– Do Karmowskich?
Dzwoniła.
– Do taty?
Też.
–  Dzwoniłam wszędzie, no nic, poczekajmy jeszcze trochę, wiesz,
a  potem chyba na policję, on nigdy tak nie znikał przecież, tak
zupełnie nic, ani słowa, wiesz, a  rano to nawet…  – i  tak dalej, bez
końca.

***

Nazywam się Saturnin Markiewicz, ważę sto osiemnaście


kilogramów, mam lekkie zakola, nie nadużywam słów „koszmar”,
„zawsze” i  „przyjaciel”, chciałbym ograniczyć słodkie, wynajmuję
kawalerkę przy ulicy Karmelickiej w  Warszawie, w  grudniu
operowano mi lewe kolano, czasami dokucza mi mały, włochaty
pies sąsiada spod trójki, dosyć lubię książki przygodowe, zakupy
robię w  Carrefourze przy Anielewicza, gram w  Football Managera
i kocham się w farmaceutce z pobliskiej apteki.
Naprawdę nie wiem, skąd to idiotyczne imię.
Pytałem oczywiście wiele razy, mamo, mamo, dlaczego wszyscy
inni mają jakoś tak normalnie, w  sensie Wojtek, Radek, Przemek
i Karol, a ja muszę być Saturnin?
– Saturnin to piękne imię! Nie podoba ci się?
Co miałem powiedzieć?

***

W  zapachu prania, z  telefonem ściśniętym wciąż między barkiem


a  głową, oślepiony słońcem i  głodny jak zawsze, przechodzę
z  balkonu do mieszkania, zapach zanika, chwytam telefon, siadam
wreszcie, słuchając.
Pytam, gdzie dziadek mógł pójść. Mama przez chwilę nic nie
mówi, jakby musiała nakręcić sprężynę, która uruchomi kolejną
serię słów.
– Pójść, wiesz, no właśnie, bo właśnie, Satek, wiesz, no bo on nie na
pieszo, on wziął mój samochód, no.
Aż wstaję.
– Ale czekaj. Dziadek?

***

Rzadko mnie dostrzegał, ale czasami się zdarzało.


Mieszkałem jeszcze wtedy w  Kwilnie, chodziłem do siódmej klasy.
Sobota, środek lata, popołudnie. Mama na zakupach w  mieście,
dziadek czymś zajęty, jak zwykle. Nie pamiętam, by kiedykolwiek
pozwolił sobie na odpoczynek, na bierne przepływanie pomiędzy
dwoma chwilami albo chociaż robienie czegoś, co nie ma
określonego celu i czemuś nie służy. Nawet jeśli wieczorem oglądał
z nami wiadomości, to cerował w tym czasie skarpety, czyścił nożyk
do grzybów albo przynajmniej przeglądał skrzynkę z  tabletkami
w poszukiwaniu tych, które straciły już ważność.
Tym razem, tego sobotniego popołudnia, postanowił pozbyć się
korzeni z  zagajnika, który dziko rozrastał się za ruinami chlewu.
Kilka najstarszych drzew ściął dużo wcześniej, a  do zagajnika nie
miał nawet po co chodzić, ale te korzenie widać jakoś mu
przeszkadzały. Pomagał mu gruby, spocony Słodkiewicz, ojciec
Bartka, z którym chodziłem do szkoły.
Skończyłem akurat oglądać potajemnie stary numer „Playboya”
z panią Kasią Figurą, który stanowił jeden z moich najcenniejszych
skarbów, a  że zuchwałe myśli o  pani Kasi sprawiały mi fizyczny
wręcz ból, postanowiłem trochę to rozchodzić, wiedziałem bowiem,
że w  pięćdziesięciu procentach przypadków takie coś pomaga.
Przystanąłem na skraju zagajnika, przyglądając się, jak Słodkiewicz
mocuje łańcuch do pnia, z  którego zdążyły już wyrosnąć młode,
zielone pędy, i  jak wsiada do ciągnika, żeby tę resztkę drzewa,
uczepioną ziemi jak ząb dziąsła, wyrwać w  obłoku spalin. Kilka
nieposłusznych macek zostało jednak na swoim miejscu, a  dalej
pnia pociągnąć się nie dało, bo przeszkadzał chlew. Znaczy, resztki
chlewu.
Wzięli się więc obaj, mój dziadek i  pan Słodkiewicz, młodszy od
niego o  dobrych parę dekad, do roboty ręcznie: ciągnęli „to jebane
cholerstwo”, szarpali, klęli na korzeń i na siebie nawzajem, wreszcie
Słodkiewicz wyprostował się, zaczerpnął tchu i  wyszedł
z propozycją:
– Tadek, kurwa, dajmy spokój. Urąbiesz se to później.
Rozrywany wspomnieniem oglądanej potajemnie gazety, a  poza
tym trochę znudzony, spragniony wrażeń, bo przecież w Kwilnie nic
się nigdy nie działo, podszedłem bliżej.
– A mogę spróbować?
Dziadek zareagował w  typowy dla siebie sposób, to znaczy nie
powiedział nic, tylko odsunął się na bok, jakby to stanowiło aż nadto
wystarczającą odpowiedź. Chwyciłem pieniek obiema rękami  – był
chłodny, wilgotny – i wyrwałem go za pierwszym pociągnięciem.

***

Tydzień później dziadek przygotował mi w  stodole wydzielone


miejsce do ćwiczeń z  ciężarami. Była tam kula z  przyspawanym
uchwytem, drążek przymocowany między belkami oraz sztanga,
którą zmontował z grubej rury i dwóch kół zębatych. Nie pamiętam,
co wtedy powiedział, pewnie niewiele, zaprezentował mi to
natomiast w  taki sposób, że nie było wątpliwości: oto prezent dla
mnie.
Mama miała mu to za złe i  uważała, że złamię sobie kręgosłup,
a  przynajmniej rękę. Co kilka dni zaglądała do mojej maleńkiej,
ciemnej salki gimnastycznej i  na widok prowizorycznej sztangi
wydawała z  siebie przeciągły jęk, jakby wcale nie widziała jej już
wcześniej ze dwadzieścia razy.

***

Rękę złamałem po sześciu miesiącach ćwiczeń.


Uniosłem sztangę nad głowę, jak wiele razy przedtem, ale tym
razem zamiast zablokować kciuk na rurze, użyłem małpiego
chwytu, wszystkie palce zaplatając z jednej strony. Jakoś tak czasem
było mi wygodniej. Ciężar wyślizgnął mi się, kiedy go podrzucałem,
rękę wygięło, nadgarstek uderzył o  bark i  w  łokciu chrupnęło tak
głośno, że bardziej przestraszyłem się tego dźwięku niż samego
wypadku.
Posmarowałem się jakąś maścią, którą odnalazłem w  bogatym
arsenale mamy, i  resztę dnia, z  lepszym czy gorszym skutkiem  –
raczej z  gorszym  – spędziłem na przekonywaniu samego siebie, że
absolutnie nic mi nie jest. W  nocy ręka miała już rozmiary nogi
i  barwę bakłażanu: na pogotowiu dowiedziałem się, że to
„paskudne” złamanie. Mama siedziała w  poczekalni, patrząc na
dziadka w taki sposób, jakby to on sam wślizgnął się nocą do mojego
pokoju, by mi pogruchotać łokieć. Dziadek nie mówił nic, ale widać
było, że jest mną rozczarowany.
Wsadzono mi rękę w gips.

***

Mam trzydzieści lat, ani jestem młody, ani stary, już bym wolał, żeby
było trochę później albo trochę wcześniej nawet, żebym był jakiś
konkretny, a  tak niczym anonimowa mysz w  kołowrotku obracam
przed sobą kolejne jednakowe dni złożone z  pracy, dojazdów do
pracy, powrotów z pracy, zakupów, jedzenia, patrzenia w komputer
i spacerów wieczorem.
Naprawdę powinienem przestać jeść słodycze.
Za chwilę przepchnę wskazówkę wagi poza haniebne sto
dwadzieścia kilogramów i  wydaje mi się, że jestem dokładnie
w  połowie drogi pomiędzy człowiekiem napakowanym a  grubym,
co jest o  tyle uciążliwe, że nigdy nie chciałem być ani jednym, ani
drugim. Po prostu dźwigałem ciężary.
W  odchudzaniu nie pomaga wcale to, że wstydzę się tak wielu
rzeczy, choćby kupowania tanich produktów w  spożywczym. Na
przykład potrzebuję pomidora – bo wszystkiego innego akurat mam
pełno. Ale wejść i kupić jednego pomidora? To po prostu zawracanie
głowy. Patrzę w  oczy kasjerce, a  ona myśli sobie wewnątrz mojej
głowy: „Co za bydlę, jednego pomidora będę mu teraz ważyć…
Jakbym nie miała nic innego do roboty”.
Zazwyczaj więc, żeby usprawiedliwić jakoś swoją obecność
w sklepie, kupuję jeszcze coś dodatkowego, co, myślę sobie, przyda
mi się później  – na przykład lody o  smaku solonego karmelu. Albo
ciasteczka toffi. Czekoladę mleczną z bakaliami. Rodzynki w polewie.
Waniliowe ptasie mleczko. Deserek ryżowy. Kilka batonów. Pieguski,
wafle, delicje, jogurty, krówki, kukułki, michałki. I tak dalej.

***

Przez pewien czas myślałem, że wszyscy dziadkowie są tacy.


Milczący. Żylaści. Że kiedy półnadzy pochylają się w  słońcu nad
uprawianą ziemią, wyglądają jak supeł. Wstają o czwartej, piją kawę
w  ciemnej kuchni, a  potem przez cały dzień pracują. Wieczorami
chodzą w  zarośnięte chwastami miejsce, gdzie kiedyś podobno był
staw, i stoją tak, patrząc przed siebie.
Ciało mojego dziadka nie potrafi odczuwać przyjemności, jedyne,
co umie, to pracować, musi być w  ciągłym ruchu, jakby bało się
tego, co mogłoby się stać, gdyby na chwilę zwolniło albo się
zatrzymało.
Tylko raz dziadek wytracił tę swoją prędkość. Pamiętam go,
siedzącego w  kuchni przy oknie, z  niezapalonym papierosem
w  ręce. To było po śmierci babci, wrócił właśnie z  zakładu
pogrzebowego w Radziejowie, uparł się, że pojedzie sam.
Siedział tak i siedział.
– Może zrobię herbaty? – zapytałem.
Odwrócił się gwałtownie, jakby sądził, że cały dom jest pusty.
Popatrzył na mnie i z powrotem przeniósł wzrok za okno.
– Co ja zrobię, synuś, jeśli mnie nawet starość nie zabije?

***

Byłem naprawdę silny. Po tamtym wypadku w  stodole mama


sądziła, że może już być spokojna, bo z pewnością mi przeszło, ale ja,
widząc, jak niebezpiecznym zajęciem jest całe to dźwiganie,
nabrałem tylko jeszcze większej ochoty do ćwiczeń.
Wsadzili mi rękę w gips, do wesela się zagoi, taki żart. Ciekawe, ile
razy opatrujący mnie lekarz wypowiedział go w  życiu. Poklepał
mnie po ramieniu i odesłał do domu.
Niedługo po tym, jak wróciłem do zdrowia, dziadek wysupłał
skądś pieniądze i kupił mi ławkę do wyciskania, prawdziwy lśniący
gryf oraz koła. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek cieszył się tak jak
wtedy. Trenowałem dwa, trzy razy dziennie. Wstawałem z  łóżka
obolały i  jadłem jak smok. W  wieku szesnastu lat podnosiłem na
ławce sto sześćdziesiąt kilogramów.

***

Nie wiem nawet, dlaczego ta dziewczyna z apteki tak mi się podoba.


Z  twarzy jest chyba dość przeciętna, sylwetkę ma wiecznie ukrytą
pod fartuchem, włosy ciasno związuje w  kucyk i  czasami wygląda,
jakby pod skórą twarzy nie miała w ogóle mięśni.
Szczegółowo opracowuję harmonogram odwiedzin w  aptece, tak
aby, mimo wysokiej częstotliwości, wydawały się choć trochę
przypadkowe. Od dawna nie mam już co kupować, zwłaszcza że
większość sprzedawanych tam produktów mogłaby gwałtownie
obniżyć moją pozycję w  oczach tej dziewczyny, nie kupię sobie
przecież tabletek przeciwko nieświeżemu oddechowi ani maści na
hemoroidy. Witaminy, zatyczki do uszu, rozpuszczalne elektrolity,
coś przeciwbólowego – to rozwiązania bezpieczne.
Mam w  szufladzie około stu pięćdziesięciu maleńkich foliowych
opakowań z zatyczkami do uszu.

***

Pierwszych kilkanaście zawodów w trójboju siłowym zwyciężyłem,


nie zbliżając się nawet do swoich prywatnych osiągów ze stodoły.
A  potem podczas wyciskania ręka zgięła mi się w  łokciu nie w  tę
stronę, co trzeba. Coś wybuchło mi w głowie, zemdlałem.
Trzej asekurujący mnie mężczyźni ledwie zdążyli zareagować na
czas  – sztanga podobno omal nie zmiażdżyła mi krtani. Mówili mi
potem, że wyglądało to naprawdę dramatycznie. Gdyby w  tamtych
czasach istniał YouTube, zostałbym pewnie na moment królem
polskiego internetu.
W szpitalu okazało się, że po tamtym złamaniu sprzed lat ręka nie
została właściwie nastawiona, co z  kolei doprowadziło do
poważnego zwyrodnienia stawu. Przeszedłem dwie długie operacje
i znowu założono mi gips.
Lekarz nazywał się jakoś ptasio – Drozd? Jaskuła? nie potrafię już
sobie tego teraz przypomnieć  – i  miał śmieszny zarost
przypominający kłęby kurzu. Na pytanie, kiedy będę mógł wrócić do
treningów, odpowiedział, że nigdy.

***

Tak naprawdę chyba chodzi o uśmiech.


Pamiętam, kupowałem wtedy coś na kaszel i  kiedy podawałem jej
kartę, uśmiechnęła się w  taki sposób, jakby próbowała tego nie
zrobić, jakby walczyła z  tym uśmiechem i  ostatecznie przegrała.
Kilka dni później przyśniła mi się w  jakimś zupełnie nieaptecznym
kontekście, a potem to już te witaminy, elektrolity, zatyczki.
Wyobrażałem sobie kiedyś armię złożoną z  ludzi takich jak ja.
Dałoby się ją rozbroić jednym uśmiechem, a  potem błyskawicznie
zarżnąć.

***

Gdyby tamtego sobotniego popołudnia dziadek nie postanowił


pozbyć się korzeni, być może nigdy nie wystartowałbym w żadnych
trójbojowych zawodach, nie wypielęgnowałbym w sobie nadziei na
wielką karierę sportową i nie znienawidziłbym siebie, kiedy wyszło
na jaw, że o  żadnej karierze nie może być mowy. Dostałem coś, co
natychmiast zostało zniszczone, ale te wszystkie marzenia, które
zalęgły mi się w  głowie, nie zniknęły w  chwili, kiedy szpitalna
drukarka wypluła wypis z  moim dożywotnim wyrokiem. Nocami
nadal podchodzę pod ciężary, przysiadam z  nimi, rwę je z  ziemi
i  wypycham, leżąc, a  potem staję na podium, unosząc puchar,
z obolałymi stawami, które świadczą o tym, jak bardzo było trudno.
Nigdy nie winiłem nikogo prócz siebie. To ja uniosłem wtedy
sztangę nad głowę, to ja zastosowałem małpi chwyt zamiast
normalnego, wreszcie to ja ignorowałem narastający ból, który
towarzyszył mi podczas bicia rekordów na ławce. Każdym kolejnym
uniesieniem sztangi coraz dalej odpychałem od siebie szansę na to,
że kiedykolwiek cokolwiek osiągnę.

***

Rozmawiam z  mamą jeszcze przez kilka minut. Zadaję kolejne


pytania, a ona nie zna odpowiedzi na żadne z nich. Dziadek zawsze
był dziwny, z  czasem jego życie stało się życiem maszyny
zaprogramowanej na pracę. Żadnej spontaniczności, żadnych
odstępstw od harmonogramu dnia, tygodnia i roku.
Ucho rozgrzewa mi się od rozgrzanego telefonu, porwana nurtem
własnego słowotoku mama wreszcie hamuje, a  wtedy pytam, czy
mogę jakoś pomóc.
–  Nie, Satek, tak tylko ci chciałam, wiesz, powiedzieć, no odezwę
się, jak tylko się znajdzie.
Siedzę później, obracając telefon w  dłoni, i  patrzę w  wyłączony
telewizor. Mój dziadek ma dziewięćdziesiąt sześć lat.
ROZDZIAŁ DRUGI
Nigdy właściwie nie myślałem o  dziadku zbyt wiele. Jak o  tych
ruinach chlewu po drugiej stronie naszego podwórka w  Kwilnie.
Zawsze tam były i nic nie wskazywało, by się to miało zmienić.
A  dziadek? Ma dziewięćdziesiąt sześć lat, jest wysoki i  chudy,
ubiera się w co bądź, lubi papierosy, czarną kawę i swojego starego
psa, Beza, nie lubi odpoczywać, spać, nienawidzi muzyki. I to mniej
więcej tyle.

***

Tak, podobno kiedyś umiał grać na trąbce, w  co oczywiście nie


wierzę. Słowa „granie na trąbce” i  „Tadeusz Markiewicz” zgrzytają,
kiedy wymówić je w jednym zdaniu. Próbowałem na głos.
Mama wyszperała kiedyś z  albumu czarno-białe zdjęcie, takie
z  ząbkowanymi krawędziami, po których miło było przesuwać
opuszką palca wskazującego. Nasz dom, jeszcze przed przebudową.
Ciemna izba, która służyła za kuchnię, i kilka osób przy masywnym
stole. Dziadek, który jeszcze nie jest dziadkiem, stoi oparty o ścianę
i  dmie w  trąbkę, pochylając się lekko do przodu. Pan Pieczaba,
którego pamiętam już bardzo niewyraźnie, siedzi tyłem do stołu,
rozkraczony, z  wielkim akordeonem pod brodą. Śmieje się, patrząc
na kolegę w  taki sposób, w  jaki zazwyczaj patrzą na siebie ludzie,
kiedy nikt nie widzi.
Oglądając to zdjęcie, trochę nie wierzyłem, że ten radosny
człowiek z akordeonem i gruby, szczerbaty Pieczaba, który wiecznie
przesiadywał przed stacją benzynową w Skibinie, mogą mieć ze sobą
cokolwiek wspólnego. Gruby Pieczaba od jakichś dziesięciu, może
piętnastu lat nie zaczepia już sąsiadów pod stacją, spragniony
rozmowy, bo od dziesięciu czy piętnastu lat nie żyje, za to tamten
wesoły chłopak dalej gra na akordeonie w  albumie w  którejś
z szuflad wielkiej szafy w naszym starym domu.
Dziadek ze zdjęcia ma przymrużone oczy, a  pod rozpiętą kurtką
widać jasne pasy tkaniny, którą opatrzono mu brzuch. Podobno
wrócił wtedy z  wojny na kilka dni, ranny i  wychudzony, a  potem
poszedł znowu, choć go rodzice, siostry i  bracia usiłowali
powstrzymać. Tak, to wszystko rozumiem, wojna i  czarno-białe
zdjęcia pasują do dziadka jak ulał.
Ale trąbka? Muzyka? To radosne spojrzenie młodego Pieczaby?

***

W liceum dojeżdżałem do Radziejowa autobusem. Był to prawdziwy


rzęch, który na każdej nierówności dzwonił niczym wielka
portmonetka pełna bilonu, a  z  samymi przejazdami wiązała się
pewna tajemnicza sprawa. Otóż trasa z  Kwilna do Radziejowa
zgodnie z  informacją drukowaną na podłużnym bilecie liczyła
siedem kilometrów, z kolei dokładnie ta sama trasa z Radziejowa do
Kwilna  – dziewięć. Było to przedmiotem licznych żartów moich
kolegów, a  mama smutno stwierdziła kiedyś, że ta różnica jest
niezbitym dowodem na nadużywanie przez Polaków alkoholu
w  pracy. Ja natomiast wiedziałem, że chodzi o  coś więcej.
Domyślałem się, że w drodze powrotnej z Radziejowa nasz autobus
zahacza o  jakiś inny świat, i  to tam, w  tej magicznej krainie,
pokonuje nadmiarowy dystans dwóch kilometrów.
Kwestia ta zajmowała mnie właściwie przez cały okres liceum.
Podczas jednej z  wizyt u  taty pokazałem mu dwa bilety, bo
myślałem, że go to może rozbawi, ale zupełnie nie zrozumiał, czego
od niego chcę. Uśmiechnąłem się i  powiedziałem, że nic, że
nieważne.
Wracając do domu, starałem się zawsze usiąść przy oknie, a nawet
jeśli nie było to możliwe, czujnie obserwowałem szczegóły
krajobrazu za szybą, wypatrując miejsca, gdzie dwa światy  – nasz
i ten obcy – łączą się płynnie w taki sposób, aby żaden z pasażerów
nie zdołał się zorientować. Czasami miałem wrażenie, że już wiem:
to musi być przy kapliczce naprzeciw polnej drogi. Nie. Jednak przy
stacji benzynowej, gdzie zawsze tankowaliśmy. Nie. Zdecydowanie
w  okolicach znaku wskazującego wjazd do miasta. Zwykle już
następnego dnia moje odkrycie okazywało się pochopne i  błędne,
a ja musiałem godzić się z myślą, że dwukilometrowy odcinek trasy
nadal pozostaje dla mnie nieuchwytny.
Nie wiem dlaczego, ale wydawało mi się oczywiste, że do tej
tajemniczej rzeczywistości, o  którą każdego dnia zahaczałem na
trasie Radziejów – Kwilno, należy również mój dziadek. Że gdybym
zdołał się tam dostać, wyskakując z  jadącego autobusu we
właściwym momencie, spotkałbym go zupełnie innego niż tutaj  –
byłby wesołym, rozmownym dziadkiem podobnym do innych
dziadków.
Moją teorię zdawały się potwierdzać niektóre rzadkie sytuacje,
w  których dziadek zachowywał się, jakby naprawdę nie był stąd.
Najlepiej pamiętam dzień, kiedy mama po raz pierwszy kupiła płatki
śniadaniowe o  smaku czekolady. Bardziej je wsysałem, niż jadłem,
nabierając pewności, że dorosłe życie będzie wspaniałe,
zachwycające, skoro istnieją takie rzeczy. Zastanawiałem się przy
tym, jak często mama będzie kupować takie płatki i czy możliwe, że
są na świecie ludzie, którzy je jedzą codziennie. Wtem dziadek,
odwracając się gwałtownie do mamy, która stała przy lodówce:
–  Patrz, Hania! Patrz, jak on pięknie zjada Niemców! Mówiłem?
Mówiłem, że to dobre imię?
Podniosłem głowę.
– Co?
Dziadek uśmiechnął się do mnie i pogroził palcem.
– Tyle razy wypatrywałem cię w koronach drzew! A ty jesteś tutaj.
Spojrzałem na mamę, mama na niego, potem na mnie i znowu na
niego.
– Tato?
On jednak był już wtedy gdzieś daleko, nic nie widział i  nic nie
słyszał, na krześle w  kuchni tkwiło tylko jego opalone, wysuszone
ciało, które humiało do siebie, jak to czasem miało w zwyczaju:
– Hummm, hummm.
Natychmiast wróciłem do czekoladowych płatków, ale z  czasem
nabrałem przekonania, że kiedy dziadek siedzi tak sobie i  humi,
zamyślony, przenosi się właśnie do tego drugiego świata, o  którym
wiadomo mi było tylko tyle, że każdego dnia przejeżdża tamtędy
nasz autobus.

***

Próbuję wyjaśnić mamie, że trzeba to zgłosić na policję. Dziadek


wziął samochód i  zniknął, ma dziewięćdziesiąt sześć lat, stanowi
zagrożenie dla siebie i innych, mamo, wyobraź sobie, że on potrąci
jakieś dziecko na pasach, tak jej tłumaczę, a  ona stosuje taktykę,
której jednocześnie nie cierpię i  którą podziwiam, to znaczy
w zupełności się ze mną zgadza, ale nie robi z tym nic.
Zalewa mnie słowami i nie sposób wyłowić tych, które naprawdę
chce wypowiedzieć, bo miesza je z całą resztą, z tymi zapychaczami,
służącymi jej, od kiedy pamiętam, do zalepiania wszelkich szpar,
pęknięć, wszystkiego tego, czego nie chce widzieć. Poprosiła
młodego Karmowskiego o  wydrukowanie dwudziestu ogłoszeń ze
zdjęciem dziadka i rozwiesiła je na słupach przy drodze, tyle wiem.
– Mamo.
Obiecuje, że zadzwoni, jeśli dziadek do jutra się nie znajdzie, no
wiesz, Satek, może gdzieś po prostu, wiesz, popytam jeszcze, a może
ktoś zadzwoni, i jakby coś to jutro, wiesz, ja się bardzo boję.
– Mamo, do jutra to dziadek może już…
Ale ona wie swoje.

***
Moim największym marzeniem jest  – było  – podnieść tysiąc
kilogramów w  trójboju. Nie jest to takie niemożliwe. Musiałbym
w  martwym ciągu zaliczyć czterysta, w  przysiadzie trzysta
pięćdziesiąt i dwieście pięćdziesiąt na ławce. Ciężary nieludzkie – ale
do zrobienia.
Na treningach kilka razy pociągnąłem z ziemi czterysta piętnaście.
Na ławce potrafiłem dźwignąć w  okolicach dwustu dwudziestu–
dwustu trzydziestu. Najgorzej z  przysiadem: ani razu nie udało mi
się wstać z  ciężarem trzystu kilo, a  gdzie tu mówić o  trzystu
pięćdziesięciu. Ale marzenia to marzenia, przecież byłem młody,
całe życie przede mną, konsekwencja to podstawa, wyznaczenie
celu jest połową sukcesu, będziesz się rozwijał, nie wolno się
poddawać i  tak dalej. Mój kontuzjowany łokieć chichotał po
kryjomu pod skórą, słysząc te wszystkie formułki i zapewnienia.

***

Pamiętam jeden raz, kiedy bałem się dziadka.


Siedząc na drzewie i  tocząc odwieczny bój z  nudą  – przybierał on
różne formy, ale najczęściej polegał na czujnym wypatrywaniu
jakiejś wielkiej przygody  – usłyszałem szelest dokładnie pod sobą.
Dziadek wszedł do zagajnika i  oparł się plecami o  pień. Zapalił
papierosa. Usłyszałem jego głębokie, głośne westchnienie, jakby
przygotowywał się do przemowy.
Czułem, że nie powinienem się tam znajdować, ale było za późno –
nie mogłem zejść tak, by mnie nie zobaczył.
Wydawało mi się, że pali jakoś inaczej niż zwykle, że jego ruchy
nie są tak sztywne. Zaciągał się powoli, dwukrotnie splunął
drobinkami tytoniu, wydając przy tym ciche „typ!”. Tak mocno
zaciskałem na gałęzi palce prawej dłoni, że zaczęły mi drętwieć.
Kiedy skończył palić, wsunął ręce w  przepastne kieszenie
workowatych beżowych spodni i  stał tak dalej, widoczny z  góry
pomiędzy liśćmi. Czekałem i  czekałem. Ścierpło mi całe ciało.
Chwilami miałem wrażenie, że tracę czucie w  nogach, jakby ktoś
podawał mi właśnie znieczulenie. Niech on już stąd pójdzie,
błagałem w  myślach, czując, że za chwilę dowiem się czegoś złego.
Że zobaczę, kim dziadek jest naprawdę. I że to wcale nie będzie ten
milczący, opalony mężczyzna, którego widywałem na co dzień.
Stał spokojnie, patrząc na dom widoczny niewyraźnie przez
krzewy bzu, które kilka dni wcześniej wybuchły bielą. Próbowałem
sobie wyobrazić, o  czym dziadek myśli  – dotychczas byłem
przekonany, że nigdy nie myśli o  niczym. W  końcu gwałtownym
ruchem odsunął się od pnia i szybko opuścił zagajnik. Długo jeszcze
siedziałem na tym drzewie, zanim odważyłem się zejść.

***

Nazywam się Saturnin Markiewicz i  nigdy nie spełnię swojego


jedynego marzenia, nigdy nie będę zawodowo uprawiał sportu.
Jestem przedstawicielem handlowym, tak jak wszyscy inni ludzie na
świecie. Siedzę w  aucie, odbieram telefony. Wymyślam zabawne
odzywki, które nie są zabawne. Wraz z  całym zastępem mi
podobnych dbam, by jak najwięcej klientów kupiło konkretny
rodzaj wody kokosowej. Konkretną markę parówek cielęcych.
Konkretny serek śniadaniowy. Pastę z makreli. Lizaki.
Mam trzydzieści lat, żyję sam i  ciągle czekam na coś, co się nie
wydarzy.
Jestem rozzłoszczonym małym chłopcem, któremu ktoś kazał
napisać sto razy na tablicy: „Istnieje świat poza podnoszeniem
ciężarów”.
ROZDZIAŁ TRZECI
Kawalerkę, którą wynajmuję, od domu w  Kwilnie dzieli dwieście
siedem kilometrów, jeśli wybrać rzadziej uczęszczaną drogę krajową
numer sześćdziesiąt dwa, lub dwieście trzydzieści pięć kilometrów,
jeśli decydujemy się na jazdę autostradą, co zresztą zazwyczaj robię
i co zrobię dziś.
– Mamo, poczekaj.
Zadzwoniła o  piątej rano, odebrałem na wpół jeszcze nie tutaj,
przekonany, że to jedna z  dwóch informacji: dziadek nie żyje albo
dziadek wrócił. Usłyszałem:
– Satek, posłuchaj, ja nie wiem, czy to jest coś ważnego, ale wiesz,
bo spać nie mogłam i tak chodziłam wokół domu, i w zagajniku, no
wiesz, lubiłeś się tam bawić, a tam teraz taka rozkopana dziura, no
tak nie za głęboka, a  obok niej stara trąbka dziadka, rozumiesz, no
mam ją przed sobą właśnie, na stole, mówię ci prawdę, ja myślałam,
że ją w  czasie wojny ukradli, no i  teraz to już nie wiem, co to
wszystko ma znaczyć…
Przez kilka minut próbowałem ją uspokoić, a potem powiedziałem
to, co tak naprawdę powinienem był powiedzieć już wczoraj.
– Będę na miejscu za jakieś trzy godziny.
Spytała, czy naprawdę.
Odetchnąłem, spojrzałem na zegarek.
– Naprawdę.
Prysznic, torba na ramię, śniadanie na schodach. Nad Warszawą
wielki szary kołtun zamiast nieba.
Porzucanie miejsca postojowego, zdobywanego z coraz większym
trudem, sprawia mi ostatnio prawdziwą egzystencjalną przykrość.
Czuję się, jakbym naprawdę coś tracił. Parkowanie w mojej okolicy
to mozolne łowy: krążysz bez końca po tych samych
jednokierunkowych uliczkach, wypatrując przerwy między autami
i  wątpiąc, że ją kiedykolwiek dostrzeżesz, a  kiedy nareszcie to się
dzieje i patrzysz na cudownie wolne miejsce, zazwyczaj dostrzega je
też ktoś, kto znajduje się akurat o  dwa metry bliżej. Przełykasz
wtedy tę bolesną porażkę, a  jednocześnie zwalniasz, aby wbić
smutno-pogardliwe spojrzenie w tego kogoś i dać mu w ten sposób
do zrozumienia, że dopuścił się świństwa.
Gdybym powiedział naszym sąsiadom z  Kwilna, że zdarza mi się
szukać miejsca do parkowania przez ponad godzinę,
prawdopodobnie nawet nie byliby w stanie tego pojąć.

***

Miasto za szybą rozrzedza się szybko i  w końcu niemal zupełnie


spłaszcza. Zawsze lubiłem patrzeć na wielkie, puste pola. Gładki
asfalt znika pod kołami w  tempie stu czterdziestu kilometrów na
godzinę, a moja sześćdziesięcioletnia mama siedzi gdzieś tam daleko
z  przodu, w  naszym domu w  Kwilnie, patrząc na leżącą przed nią
trąbkę, którą znalazła, wygrzebaną z  ziemi i  porzuconą. Tamta
trąbka – jeśli wierzyć mamie – przez siedemdziesiąt pięć lat tkwiła
w  miejscu, po którym chodziłem setki, tysiące razy, które
udeptywałem bez końca w  czasach mojego odwiecznego boju
z nudą.
Tyle razy mogłem się na nią natknąć. Na przykład wtedy, kiedy
postanowiłem szukać węgla. Były wakacje, a ja pomyślałem, że jeśli
zadbam o  opał na zimę, mama i  dziadek uznają mnie za
przydatnego, zaradnego, a może nawet i dorosłego członka rodziny.
Stwierdziłem, że największe prawdopodobieństwo znalezienia węgla
będzie w  zagajniku. Zabrałem się do pracy jakieś dwie minuty po
tym, jak pomysł zapewnienia nam bezpiecznej zimy pojawił mi się
w głowie.
Pierwszy dzień wykopalisk upłynął na mniejszych i  większych
rozczarowaniach, za to nazajutrz znalazłem trzy bryłki węgla, trzy
prawdziwe bryłki prawdziwego węgla, z  którymi wtargnąłem do
domu jak kula armatnia, wrzeszcząc i  unosząc zdobycz nad głową.
Na dziadku nie zrobiło to prawie żadnego wrażenia, mama, o dziwo,
też nie podekscytowała się moim odkryciem. Uśmiechnęła się
życzliwie i  pogratulowała mi jakimś oficjalnym zwrotem w  stylu:
„No pięknie, Satek” albo „Super, brawo, synku”. Dopiero wychodząc
z domu z powrotem na podwórko, ledwie mieszcząc w sobie emocje,
zauważyłem, że bryłki są zadziwiająco podobne do tych, które leżały
olbrzymią hałdą u nas w stodole. Podrzuciła je mama.
Kierunkowskaz odmierza kolejne sekundy, kiedy uwięziony za
ciężarówką, śledzę agresywne maski samochodów, zbliżające się
i  znikające w  lewym lusterku. Przecież gdybym wykopał wtedy
dziurę kilka metrów dalej w  jedną lub drugą stronę, to mógłbym
znaleźć trąbkę dziadka. Ten niemożliwy dowód na to, że kiedyś
dziadek był kimś innym.

***

Kiedy kolejne partie ekranów akustycznych coraz dokładniej


odcinają mnie od lasów i  pól, a  przerywane białe linie pomiędzy
pasami jezdni powoli zaczynają mnie hipnotyzować, wraca uczucie,
które towarzyszyło mi przez cały okres studiów.
Za każdym razem, kiedy po weekendzie spędzonym w  Kwilnie
wyjeżdżałem do Warszawy, czułem się, jakbym doświadczał jet lagu.
Przychodziło to niespodziewanie, zwykle już w  autobusie, kiedy
zdążyłem zająć miejsce, ale kierowca jeszcze nie ruszył: wybuchało
we mnie pragnienie, żeby wyskoczyć, pobiec z  powrotem i  zaszyć
się w  domu. Dokładnie tak samo czułem się, jadąc w  przeciwną
stronę, z  Warszawy do Kwilna – te dwa światy były po prostu zbyt
różne jak na to, by mogła zamieszkiwać je jedna osoba.
Tak samo czuję się teraz. Nie wiem, co zastanę w domu, ale będzie
to świat boleśnie różny od tego, który mam w  Warszawie: zamiast
jednorazowych mebelków z  Ikei stary kuchenny stół, zamiast
anonimowych twarzy w  pracy i  na ekranie laptopa prawdziwa
mama, znów starsza niż ostatnio, pewnie z  taką samą jak zawsze
herbatą, przed mamą stara, zaśniedziała trąbka, ten fragment innego
życia dziadka, w  które tak trudno uwierzyć. Samego dziadka nie
zastanę, nie.
Uchylam okno i  wpuszczam do środka jednostajny huk
przebijanych moją hondą warstw powietrza. Staram się myśleć
o czymś innym.

***

Jest rok dziewięćdziesiąty trzeci, a  może dziewięćdziesiąty czwarty,


wspinam się na jedną z  niebiesko-żółtych drabinek za szkołą
w  Radziejowie, próbując wyprzedzić Marcina i  Radka, o  których
myślałem wtedy, że będą moimi przyjaciółmi do końca życia, a  z
którymi od czasu ukończenia podstawówki rozmawiałem może
łącznie ze trzy razy. Nie robimy nic konkretnego, to taka zabawa,
która nie ma żadnych reguł i płynnie przechodzi w kolejne zabawy,
które też reguł nie mają. Głównie się wygłupiamy. Chudy Radek,
który zawsze ma za dużo energii i  za dużo do powiedzenia,
oświadcza, że wczoraj jego ciotka z  wujkiem się rozwiedli,
normalnie się rozwiedli, a to dlatego, że wujek się zakochał w takiej
babie ze sklepu.
– Czujecie?
I zaraz potem, prosto do mnie, nie do Marcina, tylko właśnie do
mnie:
– A twoi to czemu?
–  Moi? – pytam, usiłując przełożyć prawą nogę ponad szczytem
drabinki, tak by zawisnąć głową w dół.
– Bo twoi to się też rozwiedli, co nie?
Akrobacja nie udaje mi się, właściwie można chyba powiedzieć, że
ją świadomie porzucam, żeby udzielić odpowiedzi nie do góry
nogami, ale normalnie. Chcę mieć Radka na oku.
– No tak.
– A czemu?
Wzruszam ramionami, próbując udawać, że w  ogóle mnie to nie
obchodzi.
– Przez ciebie? – pyta poważnie Marcin z taką miną, że wiadomo,
że właśnie na to wpadł.
Czuję wyraźnie obydwie mijające sekundy.
– Co…?
Jakbym przyłożył twarz za blisko do ogniska.
–  Przez niego! – podłapuje ten kretyn debil głupek debil Radek
i odwraca się do chłopaków, co kawałek dalej starają się trafić kijem
w  podrzucaną paczkę po zapałkach. – Jego rodzice się przez niego
rozwiedli!
Na szczęście w tym momencie rozlega się wrzask: Justyna właśnie
tak się wyrypała na betonie, że ma zdarte obydwa kolana, obydwa
łokcie i na dodatek nos, więc wszyscy zbiegają się wokół niej, bo to
jest zdecydowanie najciekawsza rzecz, jaka wydarzyła się co
najmniej od poniedziałku, i  ja też biegnę, i  też się tym podniecam,
i  też pokrzykuję, pokazuję palcem i  próbuję robić wszystko tak jak
inni.

***

Od tamtej pory staram się być grzeczny.


Pomagam mamie w  kuchni, uśmiecham się do dziadka, przez
telefon pytam tatę o takie rzeczy, które wiem, że mu raczej powinny
sprawić przyjemność.
Ogólnie to bywam u niego rzadko i  on rzadko przyjeżdża. Kilka
razy w  roku zabiera mnie do siebie na noc i  oglądamy filmy, ale
rozmawiać to nie lubi za bardzo, a może nawet wcale. Zwykle też nie
dzwoni, raczej my do niego: mama wykręca numer i  daje mi
słuchawkę, zaznaczając, żeby nie za długo, bo to nie jest za darmo.
Jego głos zawsze jest taki w  sumie zniecierpliwiony, jakby tata
zaraz miał się na coś zdenerwować. Któregoś razu, kiedy u niego
byłem, powiedział tym głosem właśnie, że musi coś załatwić,
i wyszedł do pokoju obok, a mi parę minut później zachciało się siku
i  jak szedłem do ubikacji, to zobaczyłem, że on niczego nie robi,
tylko po prostu siedzi na krześle i gapi się przez okno.
No tak, ogólnie to mnie unikał, ale wydawało mi się, że to przez to,
że się może trochę przestali lubić z mamą. Dopiero po tej sytuacji na
drabinkach połapałem się, o co chodzi naprawdę. Przecież dopóki się
nie urodziłem, byli razem i  byli może szczęśliwi czy coś. Wszystko
jest już jasne.
Domyślam się, że nie mówią mi o całej sprawie wprost, bo jest im
przykro, prawdopodobnie są mną rozczarowani, może nawet źli na
mnie, naprawdę się temu nie dziwię, żałuję tylko, że nie pamiętam,
co zbroiłem, wtedy byłoby trochę prościej, mógłbym na przykład
kogoś przeprosić.
Może coś kiedyś zepsułem, jak byłem bardzo mały? Może byłem
okropny? Albo chodzi o piegi? A może po prostu od początku mnie
nie lubili, bo byłem jakiś nieudany? No i chyba się nie uczę jakoś za
super i w piłkę też raczej jestem słaby, i w sumie często płaczę jak na
chłopaka.
Piegi miałem od zawsze, ale dopiero jak poszedłem do szkoły,
zorientowałem się, że je mam. Inni raczej nie mieli. No dobra, parę
dziewczyn. Na nosie czy na policzkach trochę, ale zupełnie inne,
blade, prawie różowe, nie to co ja. Ja miałem piegi brązowe, wręcz
brązowoczarne, wściekłe, coś jak kropki postawione
niezmazywalnym flamastrem na skórze.
Niby się nikt jakoś mocno nie śmiał ani nic – dobra, czasem – ale
często niektórzy patrzyli tak dosyć dziwnie, jakby zaskoczeni, jakby
zaraz chcieli ze śmiechem powiedzieć: „Ej, weź to sobie zmaż!”.
Więc może rzeczywiście chodziło o piegi.

***

Różnica pomiędzy Warszawą a Kujawami jest taka, że na Kujawach


nie wstydziłbym się, gdyby nagle zepsuł mi się samochód. Czuć tutaj
to powszechne przyzwolenie na bycie prawdziwym człowiekiem,
któremu wystaje włos z nosa, koszula wyszła ze spodni albo zepsuło
się auto. Warszawa nie daje tyle swobody i  wyobrażam sobie, że
gdybym na przykład umarł tam na ulicy, zostałoby to odebrane jako
coś mało taktownego.
Jadę wąskimi drogami, w  korytarzach wysokich drzew, które
nocami zmieniają się w  pułapki na nieostrożnych kierowców.
Rzepak na polach wydaje się tak żółty, jakby ktoś poprawił okolicę
w programie graficznym.
Nie potrafię przestać wyobrażać sobie, że mój nieobecny od
wczoraj dziadek przeniósł się do innego świata – tego, o  który
w liceum zahaczaliśmy autobusem na trasie z Radziejowa do Kwilna.
Że uciekł tam, zły na to całe życie w milczeniu i przy pracy, w które
lata temu sam dobrowolnie się wpędził.
Poszczególne elementy nie pasują do siebie: nieobecność dziadka,
zniknięcie samochodu, którego nigdy nie prowadził, wykopana
i porzucona trąbka z czasów wojny. Na stacji benzynowej kupuję hot
doga i zjadam go w aucie, brudząc się przy tym jak dziecko. Od całej
tej sprawy, od Kwilna, mamy i brudnej trąbki na kuchennym stole,
dzieli mnie jakieś czterdzieści pięć minut.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Rzepak. Akacje. Murowane przystanki. Jadę wolno, obserwując
okolicę, jakbym zaraz miał zobaczyć dziadka maszerującego
dziarsko wśród pól. Mijam pusty plac po stacji benzynowej i miejsce,
o  którym kiedyś sądziłem, że to właśnie tutaj autobus wjeżdża do
obcego świata.
Od włączonej klimatyzacji boli mnie już łokieć, pulsuje
rytmicznie: łub-łub, łub-łub, łub-łub. W  moim ciele odłożyło się
każde uniesienie sztangi. Mam trzydzieści lat, czasem jestem starszy
niż dziadek.
Mijam kolejny przystanek, gęsto pokryty wulgarnymi bazgrołami.
Znak stopu. Krzyż przy drodze. Znam tu każde drzewo.

***

Próbowałem za dużo nie myśleć o  tym wszystkim. O  milczeniu


dziadka. O mamie, która się na mnie czasem złościła i widać było, że
to jest prawdziwa złość. O  tym, jak tata wyszedł wtedy do
sąsiedniego pokoju siedzieć na krześle i gapić się w okno. No i o tych
wstrętnych piegach.
Nie zawsze się udawało. Raz podczas wieczornej kąpieli wziąłem
pumeks, którego mama używała do pięt, i  zacząłem powoli trzeć
jeden z  piegów na brzuchu. Pomyślałem, że jeśli uda mi się go
zdrapać, będę mógł stopniowo pozbywać się kolejnych, aż w końcu
stanę się normalny, więc dziadek zacznie się do mnie odzywać, a tata
zaprosi mnie do siebie na weekend i  będziemy się razem śmiać,
wygłupiać i gadać całą noc, oglądając filmy.
Najpierw skóra wokół piega zaróżowiła się, pojawiły się na niej
maleńkie czerwone kropki, w  końcu było ich coraz więcej,
popłynęła krew. Wszystkie kropki się połączyły, miałem już pod
pumeksem placyk czerwonego ciała, skóra wokół niego napuchła
jakby i  ciut się wybrzuszyła. Bolało jak nie wiem, odsuwałem
pumeks, a  potem zaciskałem powieki i  tarłem znowu, szybkimi
ruchami, zanim ból mnie powstrzymał.
Następnego dnia obudziłem się z  wielkim, bolącym strupem.
Musiałem uważać, żeby niczego po sobie nie pokazać, bo krzywiłem
się przy byle większym ruchu, ale mama i dziadek mieli oczywiście
swoje sprawy. Każdego ranka po przebudzeniu sprawdzałem
miejsce na brzuchu, obserwując je uważnie i  podważając lekko
paznokciem brzegi strupa. Po jakimś tygodniu zszedł zupełnie.
Chciałem umrzeć.
Pieg nadal tam był!
Załamałem się, wiedziałem, że to koniec, i  od tamtej pory nie
próbowałem nic z  tym zrobić, bo piegi najwyraźniej były silniejsze
niż ja. Po raz pierwszy z pełną siłą dotarło do mnie, że będę je miał
do końca życia, do naprawdę ostatniego dnia. Jedynym
rozwiązaniem było więc o tym nie myśleć. Starałem się zawsze mieć
dużo innych rzeczy na głowie. Nauka. Praca w  gospodarstwie.
Treningi.
Nie wiem, co bym zrobił, gdyby dziadek nie kupił mi wtedy
ciężarów.

***

Zjeżdżam w  piaszczystą drogę, między podłużne garby pochylonej


trawy i  chwastów. Zapach Kwilna uderza z  wywietrzników. Mijam
kolejne gospodarstwa i  powtarzam w  myślach nazwiska sąsiadów;
znam każdego dziadka i  babkę, ojca i  matkę, imiona wszystkich
dzieci, wiem, jak wabią się psy, i w większości przypadków orientuję
się, gdzie jakich zwierząt hoduje się najwięcej.
Rząd brzóz przy drodze. Kapliczka. Ulubione miejsce dziadka, to,
gdzie kiedyś był staw. Z  daleka widzę dach naszej stodoły, szary
eternit w słońcu.
Kiedy wjeżdżam na podwórko, Bezo wykręca szalone kółka wokół
samochodu, kulejąc. Wciąż musi mieć dobry węch, bo weterynarz
stwierdził u niego niemal całkowitą ślepotę.
Mama wychodzi przed dom i  najpierw przez chwilę patrzy na
mnie, jak wiercę się wewnątrz auta, zbierając wszystkie niezbędne
mi do życia protezy – telefon, kabelek, portfel, powerbank, klucze,
ładowarkę – a  potem przemierza podwórko, unosząc kolana jak
czapla, i  kiedy wreszcie wysiadam, zaczyna swoją litanię złożoną
z niepotrzebnych słów:
– No wiesz, Satek, bo przecież, ja po prostu, no, tego.
Nic nie mówię, tylko przytulam ją mocno, jakby to ona była moim
dzieckiem, nie odwrotnie.

***

Herbata smakuje jak nigdzie indziej. Są takie rzeczy, które można


robić po powrocie do domu z doskonałą precyzją, zachowując każdy
detal, a  i tak nie zbliżą się w  smaku do oryginału. Na przykład ta
herbata.
Mama rzeczywiście jest starsza. Włosy ma krótsze niż ostatnio,
pofarbowane jaśniej. Luźna bluzka z  cekinową obwódką przy szyi.
Dresowe spodnie, jej ulubione, te, które nosi, dopóki jej się nie
wytrą, a potem kupuje w Pepco dokładnie takie same.
Patrzymy na tę cholerną trąbkę, starą i  utytłaną ziemią.
Przypomina mi się pan Pieczaba na czarno-białym zdjęciu
w rodzinnym albumie i dziadek, pochylony do przodu, z tą trąbką.
– A może to Bezo?
Mama kręci głową, z  potoku słów wyławiam coś o  szpadlu,
o szpadlu opartym o drzewo. To nie żaden Bezo.
Zamykam oczy i  prostuję nogi, dłońmi pocieram twarz. Ta
kuchnia ma własny zapach. Coś pomiędzy wilgocią a  cynamonem.
Pomiędzy suszonymi kwiatami a  żurem odgrzewanym następnego
dnia rano. Moje mieszkanie w bloku nie ma swojego zapachu. Żadne
mieszkanie w  bloku nie ma swojego zapachu. Otwieram oczy i  po
raz kolejny podnoszę trąbkę, ostrożnie obracając ją w  dłoniach
i  szukając na niej jakiejś wskazówki, której oczywiście nie ma,
a potem odkładam ten chłodny przedmiot z innego świata i mówię:
– Dobra, dzwonimy na policję.

***

Jest ich dwóch, obaj bardzo uprzejmi. Rozmawiamy w  pokoju. Nie


dają nam odczuć, że ich zdaniem to jakaś pierdoła, którą zawracamy
im głowę. Spisują wszystko dokładnie, kilka razy proszą, by coś
wyjaśnić, powtórzyć. Cała procedura zajmuje trzydzieści minut, idą
nawet zobaczyć tę dziurę w ziemi – ja z nimi.
Zagajnik kiedyś był gęsty i  nieprzenikniony, był niemalże lasem,
który przemierzałem, spodziewając się, że zaraz napotkam tygrysa
lub niedźwiedzia, może obóz Indian. Teraz zajmuje dokładnie ten
sam obszar, ale to ledwie kilkanaście drzew, krzaki.
Jest też dziura w  ziemi. Równe boki, w  środku cieliste kikuty
korzeni uciętych czubkiem szpadla. Dwie trawiaste grudy odrzucone
w pokrzywy. Mama mówi, jakby to było potrzebne:
– To tutaj.
Policjanci odjeżdżają powoli, może boją się uszkodzić radiowóz na
naszej dziurawej drodze. Mama zerka w  niebo tak jak zerka się na
zegarek, muszę się zająć obiadem, ty sobie, Satek, no, co tam chcesz,
a  potem dotyka moich pleców i  rusza przez trawę w  stronę domu,
jak czapla.

***

Stodoła też wydaje się mniejsza. Stoję w  jej cieniu, wypatrując na


wrotach śladów gwoździ, którymi kiedyś, marząc o  byciu Robin
Hoodem, przybiłem tutaj tarczę. Unoszę palcem nadrdzewiały
haczyk, porusza się opornie, ze zgrzytem. Pociągam drewniane
drzwi.
Zapach drewna, siana, zimnego klepiska. Po lewej czarna hałda
węgla, jak dawniej. Nie ma tu już moich starych ciężarów, a  w
miejscu prowizorycznej siłowni znajdują się teraz dwa rowery
i szafka, która kiedyś stała u nas w przedpokoju. Po moim dawnym
świecie został drążek, wyraźnie zmatowiały w  miejscach, gdzie
najczęściej umieszczałem dłonie, i  wygięty na środku od
niezliczonych podciągnięć.
Zaciskam na nim palce. Jestem nierozgrzany, ważę blisko sto
dwadzieścia kilogramów i  mam stanowczy zakaz obciążania
stawów.
Podciągam ciało, znajome uczucie wypełnia mi ramiona, zbija
plecy w  twardą, pobrużdżoną masę. Opadam powoli, wypuszczając
powietrze z płuc.

***

W całym swoim życiu nie spotkałem ani jednej osoby, od której nie
byłbym gorszy. Nigdy szczególnie się nad tym nie zastanawiałem ani
mnie to nie dziwiło.
Oczywiście mogłem mieć od kogoś lepsze oceny z fizyki, podnosić
więcej na ławce, lepiej grać w  piłkę i  tak dalej. Ale nic nie potrafiło
przysłonić faktu, że byłem taki, jaki byłem, a  wtedy wszystkie inne
rzeczy – ocena z  fizyki, wynik wyciskania na ławce, gra w  piłkę –
przestają mieć znaczenie.
Dźwigałem ciężary. Codziennie, kilka razy dziennie, czasem
w  nocy. Kiedy trzymasz w  rękach dwieście kilogramów, na całym
świecie nie istnieje nic oprócz tych dwustu kilogramów. Ciało
walczy, by się nie zerwać, nie złamać, nie ma w nim już miejsca na
myślenie.
Na kolejnych zawodach bezlitośnie niszczyłem rywali, sprawiając,
że ich wyniki przy moich wydawały się po prostu śmieszne, a i tak
każdy z nich był ode mnie lepszy absolutnie we wszystkim.

***
Na obiad szare kluski kartoflane, z twarogiem i skwarkami – zjadam
tyle, że potem czuję się jak po lekkiej narkozie. Mama z uśmiechem
prezentuje mi pusty garnek – w  jej słowniku „najedzony”
i  „szczęśliwy” to prawie synonimy. Rozmawiamy o  dziadku,
wypytuję ją o szczegóły, które mogą coś znaczyć. Poprzedniego dnia
zachowywał się zupełnie normalnie: wstał o  świcie, przyniósł jaja
z  kurnika i  pomidory ze szklarni, przywitał listonosza, poszedł po
mleko do Karmowskich, zjadł obiad, wypielił chwasty, podlał cały
ogródek, a potem poszedł spać. Rano go nie było.
Zmywam po obiedzie, a  mama przygląda mi się zza stołu,
prawdopodobnie szukając jakichś delikatnych słów, dzięki którym
mogłaby mi przekazać, że jestem za gruby. Ale nie ma takich
delikatnych słów. Potem kręcimy się wokół siebie jak dwie planety,
których mieszkańcy są zbyt daleko, by słyszeć siebie nawzajem.
W moim pokoju niewiele się zmieniło. Szafka, na której
trzymałem wiecznie brudne akwarium z  gupikami. Biurko, ledwie
widoczne spod warstw naklejek przedstawiających bohaterów Star
Treka, Króla Lwa i  Z archiwum X. Dwa plakaty z  naprężonym
Dorianem Yatesem, którym chciałem być. Mój regał z książkami.
Kolorowe grzbiety i kolorowe wnętrza, niektóre dobrze pamiętam.
Od małego hurtem pochłaniałem powieści przygodowe,
fantastyczne, sensacyjne, wszystkie te, które pozwalają podczas
lektury poczuć się kimś innym. Mama oczywiście cieszyła się, że
mam coś takiego oprócz „okropnych ciężarów”. Nigdy nie mówiłem
jej, skąd ten popęd do literatury, sam tego nie wiedziałem, wydawało
mi się, że po prostu ją lubię.
Zamieniłbym się na życia z  każdym bohaterem każdej czytanej
przeze mnie książki. Kładę się na łóżku i zamykam oczy. Naprawdę
się objadłem.

***

Nie wyobrażałem sobie, by ktoś mógł lubić mnie tylko za to, jaki
jestem. Wiedziałem, że muszę bardziej się o  to postarać. Zacząłem
więc odgadywać, co dana osoba chciałaby, żebym mówił i  robił,
kiedy znajduję się w  jej towarzystwie – a  potem mówiłem to
i robiłem. Z czasem wychodziło mi to coraz lepiej i zauważyłem, że
jestem powszechnie bardzo lubiany. Nie było to łatwe, bo oczywiście
każdy człowiek lubi coś innego, ma inny światopogląd, inny gust,
dlatego musiałem się dostosowywać za każdym razem od nowa.
Najwięcej problemów stwarzały sytuacje towarzyskie, w  których
udział brało więcej osób. Rysowałem w  głowie mapy oczekiwań
każdego z  rozmówców, wyznaczałem punkty wspólne, tworzyłem
priorytety i  całe skomplikowane schematy, które później
wypełniałem, starając się wypaść jak najbardziej naturalnie, a potem
wracałem do domu, wykończony tym wysiłkiem, i  z przerażeniem
myślałem o kolejnym takim wyjściu.
Nie spodziewałem się jednak, że ta skomplikowana strategia,
wynikająca wyłącznie z  lęku przed brakiem akceptacji, może
doprowadzić do jeszcze większej przepaści pomiędzy mną
a  pozostałymi ludźmi. Ale oto po latach odgadywania oczekiwań
krewnych, kolegów, znajomych i nieznajomych zorientowałem się,
że właściwie w  dowolnej sytuacji towarzyskiej mogę kończyć
dowolne zdanie wypowiadane przez dowolnego człowieka. Ludzie
poruszali się i  mówili jakby w  zwolnionym tempie. Z  góry
wiedziałem, jak będę czuł się w  trakcie spotkania i  po spotkaniu.
Chodziło tylko o  to, żeby przetrwać, nie sprawiając nikomu
przykrości i  mówiąc tylko to, co inni pragną usłyszeć. Żeby po
spotkaniu wszyscy dalej lubili mnie przynajmniej tak samo jak
wcześniej. W  wyniku desperackiej walki o  bycie lubianym
sprawiłem jednak, że ja sam z rozmów z innymi przestałem czerpać
jakąkolwiek przyjemność, więc bycie lubianym właściwie przestało
mieć sens. To jakby próbować wybudować dom kulą do wyburzania
domów.

***

A potem dzwoni ta kobieta.


ROZDZIAŁ PIĄTY
Nazywa się Daria Tomczyk, mieszka w  Osięcinach i  twierdzi, że jej
teść był kiedyś najlepszym przyjacielem Tadeusza Markiewicza. Teść
zmarły ponad dziesięć lat temu. O  którym ani ja, ani mama nigdy
nie słyszeliśmy.
Tak, tak, na pewno chodzi o  tego samego Markiewicza, kobieta
widziała jedno z  ogłoszeń rozwieszonych przez mamę, dlatego
zadzwoniła, i  choć nie chciała mówić wiele, stwierdziła, że wie coś
ważnego, że wie, gdzie może być mój dziadek. Powoli wyławiam
z  mamy dokładny przebieg rozmowy telefonicznej, a  ona, rzucana
na prawo i lewo przez nurt swojego nerwowego rozgadania, wydaje
się tym zmęczona, rozzłoszczona, jak człowiek po udarze, który
bardzo chce coś powiedzieć, ale nie pozwala mu na to jego ciało.
–  Wyjaśni nam wszystko, tylko nie przez telefon – powtarza. –
Przez telefon nie chciała.
Skręcam w  asfaltową, do Osięcin mamy niecałe dwanaście
kilometrów. Przyjaciel z dawnych lat. Bzdura.
Mówię to na głos, a  mama tylko kiwa głową. W  samochodzie
wygląda, jakby potrzebowała, by się o nią zatroszczyć. W domu jest
zwyczajna, jest mamą, dopiero gdy umieścić ją w innym otoczeniu,
widać, jak bardzo przez ostatnie lata stwardniała, jak bardzo zrosła
się z  Kwilnem. Na tle tapicerki, oślepiana słońcem, z  pasem
bezpieczeństwa marszczącym materiał bluzki i  kabelkiem USB
dotykającym jej uda jest po prostu kobietą, którą miałoby się ochotę
zapytać, czy wszystko w porządku.
Pamiętam, jak dwa lata wcześniej poszliśmy razem do kina.
Odwiedziła mnie w Warszawie, po raz pierwszy, a ja przygotowałem
na tę okazję cały harmonogram rozrywek: spacer po Łazienkach
Królewskich, kawa na szczycie Pałacu Kultury, komedia
romantyczna i sushi w modnym lokalu.
Siedziała w  kinie trochę spięta, sięgała po popcorn bardziej
z grzeczności niż z ochoty. Ja podczas reklam celowo zachowywałem
się bardziej swobodnie niż zwykle, chciałem, żeby poczuła się
dobrze, żeby to było miłe. W  trakcie filmu, który wyraźnie jej się
spodobał, zaczęła się rozluźniać. Mniej więcej po pół godzinie
zachowywała się już, jakby oglądała go u siebie w  domu,
komentowała głośno sceny na ekranie, a  ludzie wokół zaczynali
zerkać w naszym kierunku z tą jedyną w swoim rodzaju mieszanką
zniecierpliwienia i  pogardy. Pochyliłem się do niej i  szeptem
poprosiłem:
– Mamo, ale ciszej.
Natychmiast zamilkła i  do końca filmu już się nie odezwała,
wydawało mi się, że nawet nie poruszyła ręką. Przez te kilkadziesiąt
minut czułem do siebie wstręt za to, że musiałem zepsuć jej tę
jedyną chwilę swobody.
Teraz wygląda podobnie, jak postać ze zdjęcia wycięta i wklejona
w inne zdjęcie, do którego trochę nie pasuje. Nieruchoma, sztywna.
Podkręcam klimatyzację i ustawiam wywietrznik tak, żeby strumień
powietrza nie dosięgał jej twarzy, bo wiem, że tego nie lubi.
– A ty co o tym myślisz? – pyta mnie, odwracając głowę.
Nic nie odpowiadam.

***

Od kiedy pamiętam, wszystko musiało być dobrze. Kiedy na


powierzchni naszego świata pojawiała się rysa, mama rzucała się
natychmiast, by ją po cichu polerować.
Na przykład kiedy za pierwszym podejściem nie zdałem egzaminu
na prawo jazdy, nie mówiliśmy o  tym głośno. Właściwie nie
mówiliśmy o  tym w  ogóle. Jakby ktoś kogoś przyłapał na
masturbacji – niby się stało, ale jednak nie. Do pewnego czasu
wydawało mi się to zupełnie normalne.
Próbowała naprawiać wszystko, nie zważając, czy ktokolwiek
chciałby, żeby to było naprawiane. W  wieku siedmiu lat znalazłem
pod choinką zestaw klocków Lego, było to maleńkie pudełeczko, a w
nim sześciu rycerzy, to wszystko, ale poczułem, że zaraz rozpadnę
się ze szczęścia. Bawiłem się tymi rycerzami przez cały wieczór,
spałem z  nimi, a  potem nie rozstawaliśmy się przez pierwsze
i drugie święto. Zachowałem też szary papier, w który pudełko było
opakowane i  na którym widniało słowo „Satyś”. Czasami nazywał
mnie tak tata, tylko on.
Był to czas, kiedy znałem już prawdę o  Świętym Mikołaju,
a ponieważ chciałem się upewnić co do moich podejrzeń, zapytałem
mamę na osobności, od kogo ten prezent. Uniosła brwi, ale
widziałem, że tylko na to czekała. Oświadczyła szeptem, na ucho:
– Nie mogę powiedzieć, ale to taki jeden Mikołaj ze Skibina.
Podczas najbliższej wizyty u taty, aby pokazać mu, jak bardzo
jestem wdzięczny za tak wspaniały prezent, bawiłem się
rycerzykami ostentacyjnie, przez cały czas, nie mógł tego nie
widzieć. A jednak nie zwracał na to uwagi, jakby mój zachwyt wcale
nie sprawiał mu przyjemności. Początkowo sądziłem, że to celowa
gra, że obaj dobrze wiemy, co wiemy, ale nie musimy mówić tego na
głos. Dorośli mężczyźni. Dopiero wieczorem, znudzony po kolacji,
podniósł jednego z ludzików i oświadczył:
– To są te całe klocki Lego, co tak o nich wszyscy mówią?
Pokiwałem głową, czekając, aż się przyzna i  wybuchnie
śmiechem.
–  I  za takie coś tyle pieniędzy? Ja słyszałem, ile to kosztuje. Żeby
kupować coś takiego, to chyba trzeba być idiotą!
Jak to czasem bywało, złościło go samo to, że się rozzłościł,
i wpadał w spiralę coraz gorszego samopoczucia, nie potrzebując do
tego żadnego powodu prócz własnego niezadowolenia. Wstał
i  wyszedł nagle z  pokoju, jakby się z  kimś pokłócił. Klęcząc na
dywanie, z  ludzikiem w  dłoni, zrozumiałem, co zrobiła mama.
W  konsekwencji po tamtych świętach przez długi czas nie lubiłem
ich obojga. Rycerzy schowałem do pudełka i  nigdy już się nimi nie
bawiłem.
***

Łokieć nadal mnie boli. Mama obgryza skórki przy paznokciach.


Prawdopodobnie nie powinniśmy tego robić.
–  I  nie pamiętasz, żeby dziadek kiedykolwiek o  kimś takim
wspominał? Przecież jeśli jest tak, jak mówi ta kobieta, to musiał…
Ale mama tylko kręci głową.
– Nie, Satek. Nigdy.
Dodaję gazu. Miejmy to już za sobą.

***

Z dziewczynami to zawsze był kłopot. Nie należałem do


przystojnych, ale do najbrzydszych też nie, wydaje mi się, że
zasilałem tę olbrzymią szarą masę „średnich” chłopaków, którzy
drogę do dziewczęcych serc muszą sobie torować czymś innym niż
wygląd – ale miałem to coś w środku i miałem te cholerne piegi.
Jakoś w  siódmej klasie w  moich myślach z  coraz większym
natężeniem zaczęły się pojawiać określone obrazy: uśmiech starszej
ode mnie o trzy lata czarnowłosej Beaty podczas spotkania na targu,
krótkie dżinsowe spodenki tej dziewczyny, co sprzedawała
w  warzywniaku obok wypożyczalni kaset wideo, gest poprawiania
włosów bibliotekarki, zabójczo wręcz pięknej pani Rudnickiej, czy
też kawałek beżowego stanika siedzącej przede mną Izy, który
z rozpędzonym tętnem zobaczyłem kiedyś niespodziewanie podczas
lekcji polskiego. Nocami wierciłem się w  łóżku, pragnąc czegoś
nieokreślonego, niezwiązanego z  żadną konkretną dziewczyną, ale
z istnieniem dziewczyn w ogóle.
W tym samym czasie, po kilku latach względnego spokoju, znowu
zaczęło niepokoić mnie to, co widziałem w  lustrze. Piegi miałem
wszędzie. Na rękach, na brzuchu, nawet Wiadomo Gdzie, ale czułem,
wyraźnie czułem, że coś jeszcze jest ze mną nie tak. Że ta niechęć
taty, dziadka, a  pewnie też i  ukrywane rozczarowanie mamy wiąże
się z moim wyglądem – z jakimś okropnym szczegółem, którego nie
dostrzegam, bo jestem do tego przyzwyczajony. Musiało być to coś
istniejącego we mnie i  może trudno uchwytnego, jak rysy twarzy
osób z zespołem Downa.
Porównywałem swoje ciało z  ciałami trzech nagich mężczyzn
z  jednej takiej gazetki, którą Wojtek przyniósł kiedyś do szkoły, ale
trochę się domyślałem, że oni są nieprawdziwi, tak jak na przykład
ktoś w filmie, kto potrafi latać.
Któregoś dnia w szatni przebieraliśmy się po meczu w siatkówkę,
wszyscy głośni, wciąż rozrywani energią, a obok mnie miejsce przy
wieszakach zajął Łukasz, ten, co jeździł do szkoły rowerem i  co się
dobrze umiał bić. Taki był spocony, że się rozebrał do naga.
Jak na niego spojrzałem w  całości, to wyglądał inaczej niż ja. Tu
i  ówdzie miał inne włosy, trochę inny kształt, no i  zero piegów.
Jakbyśmy rozebrani, bez tych wszystkich koszulek, spodenek i  tak
dalej, należeli do blisko spokrewnionych, ale odmiennych gatunków
zwierząt. Poza tamtymi trzema w  gazetce nigdy wcześniej nie
widziałem innego chłopaka ani mężczyzny w  taki sposób, Łukasz
natomiast był pod każdym względem normalny, pochodził
z kompletnej rodziny, uczył się nieźle, był dobry w sportach, chyba
podobał się dziewczynom. Śmiało można było go uznać za wzorzec
nastoletniego człowieka płci męskiej.
Tamtego dnia w  szatni Szkoły Podstawowej imienia Mikołaja
Kopernika w Radziejowie stało się dla mnie jasne, że nie chodzi tylko
o  piegi, bo rzeczywiście różnię się od innych chłopaków – że po
prostu cały jestem inny. Te wszystkie rozmaite defekty mojego ciała
wspólnie musiały sprawiać, że dla ludzi, niezależnie od ich chęci,
musiałem być kimś takim jak bardzo brzydko pachnący bezdomny.
Ta informacja nie zrobiła na mnie żadnego piorunującego wrażenia.
Znając niechęć taty i  dziadka, spodziewałem się tego, byłem na to
gotowy. Po prostu zrobiło mi się smutno, jak komuś, kto sprawdza
numery totolotka i widzi, że nic nie wygrał, choć przecież na dobrą
sprawę spodziewał się, że nie wygra.
Musiałem się skupić na działaniu. Wiedziałem, że nigdy nikomu
nie mogę pokazać się nago, starannie organizowałem więc sobie
codzienność w  taki sposób, aby nie znaleźć się w  sytuacji
ryzykownej. Do szatni przychodziłem zazwyczaj przed innymi
i  szybko załatwiałem, co trzeba, a  potem wymykałem się, dbając
jednocześnie, by powiedzieć coś zabawnego, szturchnąć kogoś,
popchnąć, śmiać się z innymi, wiedziałem bowiem, że jeśli chłopaki
zorientują się, że zwykle w  szatni nie bywam, zaczną coś
podejrzewać.
Nigdy nie byłem na basenie. W wakacje wykręciłem się z wyjazdu
na kolonie, gdzie musiałbym nocować w  namiocie i  brać prysznic
razem z  innymi, a  potem za każdym razem przez kilka tygodni
słuchałem niezwykłych opowieści o  tym, jak tam było świetnie.
Latem ani razu nie wybrałem się też nad jezioro razem
z dzieciakami z Kwilna, choć w upały niejednokrotnie marzyłem, by
to zrobić.
Unikałem dziewczyn. Z  opowieści kolegów wiedziałem, do czego
może dojść po kilku tygodniach chodzenia, i  wywoływało to we
mnie masę sprzecznych uczuć. Domyślałem się na przykład, że
całowanie się z  nagą dziewczyną musiałoby być czymś
nieprawdopodobnym, czymś, po czym człowiek już zawsze, do
końca życia czuje się szczęśliwy – ale rozebrać się przed taką
dziewczyną? Na samą myśl traciłem wszelką ochotę. Wyobrażałem
sobie całe zastępy koleżanek, znajomych, sąsiadek, ekspedientek,
aktorek, nauczycielek, piosenkarek, sprzedawczyń i  nieznajomych,
ale w  swoich wizjach nigdy nie posuwałem się z  nimi dalej niż do
pierwszej randki, po której pozostawiałem je, zafascynowane mną,
i  odchodziłem w  dal, niczym tragiczny, twardy bohater
wzruszającego filmu.
Czasem oczywiście zdarzyło mi się zapuścić dalej w  marzeniach,
ale nigdy, przenigdy nie pozwoliłem sobie, by się przed którąś z tych
kobiet rozebrać. Bałem się ich śmiechu, a jeszcze bardziej bałem się,
że zaczną się bać.
***

Treningi pomagały. Najpierw w  stodole, później na salce w  szkole,


gdzie po raz pierwszy zobaczyłem prawdziwy sprzęt i  maszyny do
ćwiczeń. Zostawałem tam czasem po lekcjach, dzięki specjalnemu
pozwoleniu, o  które postarał się nauczyciel WF-u, pan Koligot, po
tym jak na jego oczach bez zabezpieczeń wykonałem przysiad
z obciążeniem stu osiemdziesięciu kilogramów.
Wracając autobusem i  wypatrując miejsca, gdzie nasz świat
musiał się łączyć z tamtym drugim, niewidzialnym, z przyjemnością
wsłuchiwałem się w  sygnały z  wewnątrz siebie: palenie mięśni,
ukłucia w  łokciu, ogólną obolałość, zmęczenie. Stworzyłem sobie
świat oparty na wysiłku, bólu stawów, świat pachnący żelazem
i  potem. Niechciane myśli i  ryzykowne pragnienia zgniatałem
kolejnymi rekordowymi przysiadami, wynikami w martwym ciągu
i  w ławce. Lubiłem czuć sztangę wbijającą mi się w  kark, znałem
zasady tej gry, wszystko tu było sprawiedliwe: to, czy uniosę ciężar,
zależało wyłącznie ode mnie.
Byłem gotów pojechać na każde zawody i  swoimi
wyśrubowanymi wynikami zrujnować marzenia każdego
zawodnika, a  jednocześnie bez wahania zamieniłbym się na życia
z byle którym z nich.

***

Osięciny. Asfalt przed nami rozmyty od upału, kłosy jak niesforna


fryzura, żwir na poboczu. Z drutów wysokiego napięcia zwisają stare
bladoniebieskie trampki, z których jeden rozwarstwił się, wytykając
na nas podeszwę jak język. Skręcam w  prawo, do celu mamy
sześćset metrów, choć żadne z  nas nie wie, co to właściwie za cel.
Mama nagle unosi dłonie i przeciąga nimi po włosach, jakby chciała
spiąć je w  kitkę z  tyłu głowy. Wypuszcza głośno powietrze i  prosi,
żebym się zatrzymał.
–  Posłuchaj, Satek, bo ja ci nie mówiłam, ty kiedyś pytałeś, ale
wydawało mi się, zresztą to było tak dawno, ale teraz ci muszę
powiedzieć, to znaczy, twój dziadek, wiesz… To on prosił, żeby tak ci
dać na imię.
Auto wypełnia równomierne tykanie kierunkowskazu. Nic z tego
nie rozumiem. Mama wykonuje raz jeszcze ten gest, tym razem
znacznie szybciej, i wyrzuca z siebie kolejne słowa:
– Jezus, synku, bo chodzi o to, cholera jasna, bo wiesz, ta kobieta,
ona powiedziała, powiedziała, że ten jej teść nazywał się…
Tyk-tyk, tyk-tyk, tyk-tyk.
–  Tomczyk, tak? – próbuję się czegoś chwycić. – Mówiłaś, że
nazywają się Tomczyk.
Mama kiwa głową. Zerka za szybę, potem znowu na mnie.
–  Tak, ale imię, no wiesz, ona powiedziała, to znaczy, z  tego, co
mówiła, ja zrozumiałam, że jej teść miał na imię Saturnin.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Odległe szczekanie psa. Saturnin, Saturnin. Dwupiętrowy,
nieotynkowany dom z  pustaków. Słowa mamy jak coś, co trzeba
strzepnąć z koszuli. Próbuję nie być zły i chyba nie jestem.
Ogród rozlewa się po obydwu stronach wąskiej drogi dojazdowej,
przycięta trawa, słoneczniki, rabatki z warzywami, wesoły strach na
wróble, huśtawka, stara i sparciała, na podjeździe żwir.
Zatrzymuję auto i jeszcze raz na nią spoglądam. Przesuwa palcem
po klamce, w jedną i w drugą stronę, w jedną i w drugą. Drażniąca
mieszanina złości i współczucia. Wychodzimy.
Prosto w zapach wilgotnego siana, najlepszy na świecie. Ktoś oparł
gable do ziemniaków o front domu w taki sposób, że chyba się zaraz
przewrócą. Słońce odbite od dwóch metalowych kanek na mleko.
Wita nas kobieta około pięćdziesiątki, szczupła, z  prostymi
włosami do ramion. Ma na sobie czarne spodnie i  różową bluzkę,
której rękawy podwija, chyba nieświadoma tego gestu. Opalona, ze
srebrnym zegarkiem na nadgarstku. Ślady dawnych uśmiechów
marszczą jej skórę wokół oczu.
– Zapraszam. Zapraszam do środka.

***

Za drzwiami rozpościera się kraina boazerii, obrazów olejnych


i kwiatów, które wyglądają, jakby próbowały wydostać się ze swoich
wielkich donic. Z  piętra dobiega nerwowe drapanie pazurów
o  parkiet i  pisk zwierzęcia nieprzyzwyczajonego, że się je
gdziekolwiek zamyka.
–  To Gloria. – W  uśmiechu pani Darii widać młodą dziewczynę,
która ze światem mężczyzn mogła pewnie kiedyś robić, co chciała. –
Nie dałaby państwu spokoju.
Na stole dzbanek herbaty i  ciastka, których markę od razu
rozpoznaję. Daria Tomczyk prosi, żebyśmy usiedli, sama podchodzi
do regału z  książkami i  zdejmuje stamtąd ramkę z  fotografią
jakiegoś człowieka, za lekko przykurzonym szkłem. Podaje mi.
Mama przysuwa się bliżej, żeby lepiej widzieć.
Saturnin Tomczyk to olbrzymi, spasiony mężczyzna, a  pokój,
w  którym siedzi, wygląda, jakby wybudowano go wokół niego.
Wszystko tu jest w  zasięgu ręki tego człowieka, usadowionego
półleżąco w  wielkim fotelu, ubranego w  długi sweter o  szerokich
rękawach i  przykrytego kolorowym kocem, przez co trudno
stwierdzić, gdzie właściwie kończy się on, a zaczynają elementy nim
niebędące. Na zdjęciu wygląda niespokojnie, jakby właśnie wyrwano
go z drzemki. Zerka w obiektyw zaskoczony, z wykrzywioną twarzą.
– Zmarł jedenaście lat temu, w nocy, na zawał. Moim zdaniem i tak
dożył pięknego wieku, biorąc pod uwagę…
Przygląda się zdjęciu i odkłada je na półkę. Siada naprzeciw mnie,
nalewa herbaty do szklanek.
– Był trudnym człowiekiem. Ale kto w tym wieku nie jest trudny.
Choć nieszczególnie lubił ludzi, to lubił mieć publiczność. Urodzony
mówca, znacie państwo ten typ. O  wojnie, o  Peerelu, o  polityce
i  wydarzeniach ze świata, mógłby tak godzinami. I  w tych
historiach…
Przenosi wzrok ze mnie na mamę i z mamy na mnie, a zmarszczki
wokół jej oczu są chyba trochę głębsze.
– W tych historiach szczególne miejsce zajmował właśnie Tadeusz
Markiewicz. Mój Tadzio, jak nazywał go tata. Nasłuchałam się o nim
tyle, że czuję, jakbym sama go znała. Mój Tadzio i  mój Tadzio,
wszyscy mieliśmy czasami tego dosyć. – Mówiąc to, znowu podciąga
rękawy. – Wiecie państwo, kiedyś to nawet sądziłam, że on go sobie
zmyślił. Że nikt taki nie istniał, bo jak to możliwe, że kiedyś najlepszy
przyjaciel, a teraz zupełnie bez kontaktu? Żadna osoba z rodziny nie
widziała tego jego Tadeusza na oczy.
Urywa, bierze ciastko i  w zamyśleniu odgryza kawałek. Szukam
pomocy w twarzy mamy, która szuka pomocy w mieszaniu herbaty
łyżeczką.
– Jest pani pewna… Jest pani pewna, że to chodzi akurat o mojego
dziadka? Może to jakiś inny Tadeusz Markiewicz?
– Och, nie, poznałam go od razu na ogłoszeniu. Tata miał przecież
jego zdjęcia.
Zrywa się do olbrzymiej komody i szpera w szufladach, przewraca
strony albumów, wyjmuje kolejne koperty, ściąga z  nich kolorowe
gumki, zagląda.
– Nie, pewnie nie znajdę…
– Proszę nie szukać. My chcielibyśmy…
– O, jest.
Ląduje na blacie stołu, mały i czarno-biały. To on. Mój dziadek bez
zmarszczek. Czuję, jak mama wierci się obok mnie, słyszę jej
westchnienie i w końcu głos, trochę zbyt donośny:
– I pani wie, gdzie on jest, tak? Bo tak pani powiedziała.

***

Twierdzi, że przychodził do jej teścia, właśnie tu, i stawał w nocy pod


oknem. Chudy, okrwawiony. Nie kazał wychodzić.
–  Opierał się ramieniem o  ścianę i  lekko stukał w  parapet,
leciuteńko. Tato radził mu, żeby na coś zmienił te niemieckie
łachmany, ale Tadeusz tylko kręcił głową i  patrzył na niego, jakby
ten niczego nie rozumiał. Taki był. Na pewno jakaś jego część nadal
tu stoi. Tato tak lubił mawiać. Wyglądał przez okno, twierdząc, że
widzi tam ślad, cień swojego Tadzia.
Mama odwraca się do mnie, a jej wzrok, jej twarz są jak telebim,
na którym ktoś wyświetlił właśnie alarmowy komunikat: jedźmy
stąd. Biorę głęboki oddech.
– Proszę pani… Czy pani wie, gdzie on jest?
Kiwa głową i  wychodzi do sąsiedniego pokoju, mówiąc coś
o mapie, momencik, ja tylko przyniosę mapę. Potem pochyla się nad
rozłożoną na kolanach miniaturą Polski i wodzi po niej palcami jak
po czyimś ciele. Nikt się nie odzywa, mama nerwowo przeczesuje
włosy, ja jestem już cały spocony. Daria Tomczyk mruczy coś do
siebie, wyciąga rękę po długopis i  wykonuje jego czubkiem
niewielką dziurkę w starym, wyświechtanym papierze.
– To tutaj.
Pozbawione nazwy miejsce na zielonym tle, nad Bzurą,
w  okolicach Sochaczewa, jakieś sto, może sto pięćdziesiąt
kilometrów od Kwilna. Trzymam przed sobą mapę, mama zagląda
z boku. Pies na górze się uspokoił i słychać już tylko nasze oddechy.
Przybliżam pachnącą kurzem płachtę do oczu, jakby to miało
pomóc, ujawnić jakiś szczegół, którego nie widzę. Ale to nadal tylko
zaznaczony dziurką punkt nad Bzurą, pewnie w jakimś lesie.
– Ale dlaczego tam? – pyta mama. – Co tam jest, nad tą Bzurą?
Gospodyni przez chwilę nie odrywa od niej wzroku. Przełyka ślinę
i zerka na zdjęcie teścia na regale.
– No… pani ojciec twierdził, że tam umarł.

***

Patrzy za okno, jej głos jest monotonny, zaczepiony o  jakąś


przeszłość, której my nie znamy.
– Tato wspominał, że kiedy Tadeusz przychodził do niego w czasie
wojny, opowiadał mu, co zrobił i  co jeszcze chce zrobić. I  marzyło
mu się, to znaczy Tadeuszowi, że kiedyś pojedzie tam, w  to samo
miejsce, żeby się przekonać, żeby sprawdzić… Oni służyli w  tym
samym pułku, w  sześćdziesiątym trzecim, i  obaj przeżyli, choć ich
losy potoczyły się zupełnie inaczej. Tadeusza niemal zabili nad
Bzurą, jak państwo wiecie. Ocknął się w błocie, ale mu się zdawało,
że to niemożliwe po takim strzale, który wtedy otrzymał. Uważał, że
tak naprawdę to umarł, a  w każdym razie, że powinien umrzeć,
tylko coś poszło nie tak, że… Nie wiem, jak to wytłumaczyć. Tata też
zresztą nie umiał. Ale powtarzał, że potem, po tej Bzurze, jego Tadzio
to już był inny człowiek.
Pytam ją, co to znaczy.
– Po tamtej bitwie został już tym… tym, którego prawdopodobnie
państwo znacie. Ale przyjaciela taty już w  tym człowieku było
niewiele. Zostało tylko tyle, by chodzić, pracować i  jeść, tak mówił.
Nie mam właściwie pojęcia, co to znaczy.
Siedzimy w ciszy, to już chyba wszystko. Po to tu jechaliśmy.
– Ja jeszcze dorobię herbaty.
Odpowiadam, że dziękujemy, ale bardzo nam się spieszy, rozumie
pani, musimy się zająć… tym wszystkim. Pani Daria uśmiecha się
przepraszająco i podaje nam mapę.
– Gdybyście państwo…
Kiwam głową.
– Dziękuję.
Wychodząc, raz jeszcze zerkam na zdjęcie człowieka o  moim
imieniu. Zdumiona mina, potężne ciało pod kocem. Zostawiamy go
w  krainie kwiatów i  boazerii, a  pani Daria wychodzi z  nami przed
dom. Podnosi rękę, kiedy uruchamiam silnik. Mama milczy.
Wyjeżdżamy z  powrotem na żwirową drogę, a  w sąsiednim
gospodarstwie znowu zaczyna szczekać pies.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Noszę imię grubego, zdziwaczałego człowieka, który „choć
nieszczególnie lubił ludzi, to lubił mieć publiczność”.
Mocna kawa, czekolada połamana na nierówne kawałki – znane
mi przekupstwo. Wyjaśnienia, które wyjaśniają niewiele. Zdania
przerywane w  przypadkowych miejscach. Saturnin, Saturnin. Nie
wiedziałam.
W skrócie było tak: kilka tygodni przed tym, jak pojawiłem się na
świecie, dziadek zapytał mamę, czy coś by dla niego zrobiła. Jedli
wtedy kolację. Było to tak do niego niepodobne, że zgodziła się, tak,
tato, tak, oczywiście. Wtedy poprosił, by dała mi na imię Saturnin.
Nic nie tłumaczył, a  na pytania, dlaczego, skąd taki pomysł
i właściwie z czym to jest związane, odmawiał odpowiedzi.
– Zrobisz, Haniu, jak chcesz.
Zrobiła, jak chciał on. W  szpitalu w  Radziejowie o  czwartej nad
ranem, nie mogąc spać, podniosła tego wiecznie wijącego się,
rozgniewanego mnie i szepnęła do maleńkiego ucha:
– Dzień dobry, Saturninie Markiewicz.
Imię było dziwne i rzadkie, ale podobało jej się. Miało w sobie coś
niezwykłego, coś z gwiazd. Przyzwyczaiła się bardzo szybko i już po
kilku miesiącach nie potrafiła sobie wyobrazić, bym miał nosić inne.
Trzydzieści lat później siedzi w  kuchni starego domu w  Kwilnie,
z  trzydziestoletnim mną, znowu rozgniewanym, i  mówi, że nic
więcej nie wie. Pijąc kawę, przysięga. Poprosił i nic nie tłumaczył, no
przecież znasz dziadka.
Czekolada brudzi mi palce i  rozpuszcza się w  ustach, oklejając
podniebienie, zęby. Piję gorącą, zbyt gorącą kawę, drobinki zostają
mi w ustach.
Dwa imiona jak z  gwiazd. Saturnin Tomczyk, przyjaciel z  czasów
wojny. Miejsce zaznaczone na mapie, prośba dziadka, zniknięcie.
Zadzwoniłbym znowu na policję, ale co powiedzieć? Cała ta
sytuacja, opakowana w  słowa, to cyrk. Decyzja zapada tymczasem
w milczeniu. Zaznaczam w nawigacji bezimienny kawałek ziemi nad
Bzurą. Mama pakuje kanapki.
Krzątamy się jeszcze, odbijamy od ścian, mama maluje usta. Parę
minut później wyjeżdżamy do wykonanej długopisem dziury na
starej mapie.
CZĘŚĆ II
16.04.1983
Nigdy nie pisałam listu.
Droga Tereniu, tak się chyba zaczyna. Droga Tereniu, mam nadzieję,
że u Ciebie wszystko dobrze. Ciocia Jadzia mówiła, że świetnie Ci
idzie w szkole, dzieci Cię lubią, no a to najważniejsze, więc się cieszę,
szkoda, że dawno się nie widziałyśmy, ale mam nadzieję, że u Ciebie
wszystko dobrze.
Nie wiem, jak Ci to
Piszę, bo zdarzyło się coś, co nie wiem, jak to napisać, jestem
szczęśliwa, a  jednocześnie się wstydzę, ale Ty mnie zrozumiesz,
mam nadzieję, bo jeśli i ty nie, to już nie wiem.
Ten list jest nieskładny. Jak to powiedzieć, to znaczy napisać? Ja
nie za bardzo nawet umiem pomyśleć o tym, a co dopiero zamienić
to w prawdziwe słowa na papierze. Wtedy to już będzie prawda.
To się stało na tańcach. W remizie, wiesz, u nas, to znaczy – to już
nie jest Kwilno, ale mówi się u nas, bo to zaraz tu. Wiesz, byłaś.
I wyobrażaj wyobraź sobie, a przecież mnie znasz, wiesz, jaka jestem
i  jakie miałam zasady zawsze, ale tak to chyba czasem bywa, to
znaczy, jak to powiedzieć…
Taki piękny chłopak. Czarnowłosy, jak postać z  bajki. Jak zły
książę, co kiedyś będzie dobrym księciem. Rozumiesz mnie? Taki
mroczny, zamyślony, piękny.
I patrzył prosto wprost na mnie, nikt wcześniej to nie za bardzo,
ale on to dosłownie tak, jakbym była jego przedmiotem, tak patrzył.
Tereniu!
Nie wiem nawet, czy to było przyjemne. Już nie pamiętam, bo
wszystko mi się miesza, nie pamiętam, co było naprawdę a co sobie
potem dodałam w głowie.
Poszliśmy do sadu, tam niedaleko. Pytał mnie o  tyle rzeczy. Sam
opowiadał niewiele. Pachniał dymem, jakby cały dzień pracował
przy ognisku. Skórę miał taką Boże, dlaczego ja ci to piszę? Wstyd mi
tak okropnie. Najbardziej na świecie chciałabym się z  nim znów
zobaczyć.
Widziałam go wtedy po raz pierwszy. Ma na imię Witold, Witek,
i  nikt go tu chyba nie zna. Potem mnie odprowadził i  tyle. Było to
dwa dni temu. Tereniu, ja się nigdy tak nie czułam, nigdy. Rano to aż
wyskakuję z  łóżka. Wszystko pachnie, kolory jakieś takie…
Pomyślisz, że zwariowałam! Czy myślisz, że on jeszcze… że my się
jeszcze zobaczymy? Bo ja nie wiem zupełnie.
Pozdrawiam cię, przepraszam za ten dziwny list, ale musiałam, na
pewno to rozumiesz.
Twoja Hania

19.04.1983
Tereniu, Kochana Tereniu, piszę bo teraz to ja już nie wiem co.
Kiedy słałam do Ciebie tamten pierwszy list, wszystko było inne,
jasne i  barwne i  pełne… nie wiem czego dokładnie, no – no sama
wiesz po prostu, ale teraz, mój Boże, teraz to już nic nie wiem, może
to wszystko sobie uroiłam, może dla niego to w ogóle nic nie znaczy
i nie znaczyło od początku, nie wiem zupełnie, co teraz mam zrobić.
Piszę to w nocy
Zrozum, okazało się, że on jest ze Skibina! Wyobrażasz sobie? Te
kilka kilometrów od nas! Dowiedziałam się przypadkiem, od Kaśki
Pieczabowej. Mieszka w  ostatnim gospodarstwie przed drogą na
Dobre, w  tym, gdzie się kiedyś zapaliło w  stodole. Tyle razy żeśmy
tam przejeżdżały rowerami, pewnie setki, setki razy, Tereniu!
Ale jeśli tak, jeśli mieszka tuż oto pod nosem, to dlaczego nie
zajrzał ani razu? Przecież mówiłam mu, wie dokładnie, przecież
mnie odprowadził! Czy to wszystko… czy to wszystko dla niego…
Jezu, naprawdę już nie wiem.
A poza tym, Tereniu, powiedz mi, dlaczego właściwie nigdy go nie
widziałam i  dlaczego nikt go tutaj nie zna? Przecież pytałam,
z  kilkoma osobami rozmawiałam i  nikt. Człowieka ze Skibina! To
wszystko jest bardzo dziwne i  nie daje mi spać. Może ty, ze swoją
mądrą głową, będziesz mi to potrafiła wyjaśnić, wytłumaczyć. Ach,
Tereniu, teraz to może żałuję, że to wszystko się tak…
Nie, tak mówić mi nie wolno.
Ale co dalej? Bo skoro nie zajrzał, nie zaszedł nawet na moment, to
chyba oczywiste jest, że… Ale może istnieje jakiś powód? Wyjazd,
choroba? Tereniu, na pewno rozumiesz to, o  czym piszę, chociaż
może to wszystko takie poplątane, bezładne.
Chodzę z głową w chmurach a zaraz przygnębiona. Rodzice chyba
nie zauważyli nic. I  wariuję ze wstydu, z  niepewności, ze strachu,
więc proszę Cię, napisz coś, poradź, ratuj!
Twoja
Hania

19.04.1983
Piszę to tej samej nocy, dołożę do koperty.
Nie mogę spać.
A może to jednak nie on? Może Kaśka Pieczabowa się myli?
Przecież to niewiarygodne, niemożliwe, żebym nigdy nie spotkała
chłopaka ze Skibina i żeby nikt o nim nie słyszał. Na zmianę jestem
podekscytowana tą myślą i przybita, kiedy sobie przypomnę, z jakim
przekonaniem Kaśka odpowiadała na moje niby obojętne pytania.
Ach, Tereniu. Dlaczego to na mnie spadło? Ja tego wcale nie
chciałam!
H.
23.04.1983
Tereniu, on przyszedł.
Niosłam akurat przez podwur podwórko kanki z  mlekiem, ubrana
źle, wszedł jak do siebie, no po prostu, tak Ci mówię, stanął
i  uśmiechnął się, taki sam jak wtedy, słodki czart, zrobiło mi się
słabo, wiesz, od razu po prostu to wszystko mi wróciło.
Kwiaty miał. Zerwał po drodze. Porozmawialiśmy trochę, mama
wyszła, żeby zobaczyć, kto to, i się pięknie przywitali, on powiedział,
że to dla niego zaszczyt i że mu bardzo miło. Mama czerwona, jakby
nie wiem co. Był krótko, ale przeprosił, że nie zaszedł wcześniej, że
wyjaśni mi to, teraz już będzie szedł, ale niebawem zajrzy znowu.
I odszedł powoli drogą w kierunku Skibina.
Nazajutrz Pomyślałam, że nazajutrz natychmiast Ci o  tym
wieczorem napiszę, ale nie zdążyłam jeszcze, a on przyszedł znowu!
Usiedliśmy za domem, w  cieniu, miał na sobie czarne spodnie
i koszulę, jakby się wybierał do kościoła czy gdzie. Patrzył mi prosto
w oczy, tak pięknie i bezczelnie.
Zapytałam, co u niego, wyjaśnił, że był poważnie chory, przez
wiele dni nawet nie wstawał z  łóżka, rozumiesz, czyli wszystko się
wyjaśniło, po prostu nie mógł mnie odwiedzić, ale teraz wyzdrowiał,
teraz jest już wszystko pięknie, Tereniu.
Jestem tak szczęśliwa, że to mnie rozsadza. Napisz proszę co u cieb
Ciebie, niech mi myśli chociaż na chwilę się zajmą czym innym!
Kocham Cię, całuję,
Hanka

15.05.1983
Kochana, dziękuję za Twój list. Cieszę się, że u Was wszystko dobrze.
Z nami to różnie. Tatę nękają chwile przygnębienia, jak kiedyś,
i kilka razy znowu ostatnio krzyczał w nocy, ale rozmawiać nie chce
o  tym, tak jak o  innych rzeczach też. Chodzi po nocach wokół
budynków, jakby szukał czego, a potem całe dnie w polu i wraca jak
cień. Mama każe nie pytać, powtarza, żeby mu dać spokój, że to jest
„jego”.
Najbardziej się martwię Witoldem. Przez kilka tygodni było jak
w  niebie, przysięgam Ci, spędzaliśmy wiele czasu, rodzice polubili
go, to wspaniały, wspaniały i mądry człowiek. A potem, to już będzie
dziesięć dni chyba, po prostu zniknął, zapadł się pod ziemię, nie
przychodzi, nie zagląda, cztery razy specjalnie pojechałam rowerem
koło ich gospodarstwa, ale w  obejściu widuję tylko dorosłych
państwa, pewnie jego rodziców.
Najgorzej, że się w  Radziejowie natknęłam na Karmowskich i  z
Lidką trochę porozmawiałam, bo szli też na cmentarz, wiesz, no
i  jakoś tak zgrabnie temat Witolda spróbowałam między inne
wcisnąć, a ona na to z uśmiechem: „A, ten wariat? Z nim nigdy nie
wiadomo!”.
Co to miałoby znaczyć, Tereniu? Jak trzeba być okropną osobą,
żeby coś takiego o  drugim człowieku powiedzieć? Liczę, że się to
wszystko wyjaśni, tak jak wtedy, bo przecież niemożliwe, żeby tak
zniknąć. Pozdrawiam i  ściskam Was serdecznie. Żebyś tylko
wiedziała, ile listy od Ciebie dają mi otuchy w trudnych chwilach!
Hania

25.06.1983
Jestem w ciąży.
To koniec.
A on wciąż milczy. To już prawie dwa miesiące.
Tereniu, nie odpisuj. Powinnam się chyba rzucić pod pociąg, ale za
bardzo się boję. Będę żyć dalej z  tym dławiącym wstydem, to
wszystko moja wina.
H.

29.07.1983
Kochana Tereniu,
Dziękuję za Twój list.
Bardzo mi pomógł w  ciężkich chwilach, Ty zawsze umiałaś
spokojnie i rzeczowo widzieć patrzeć na różne sprawy.
Mam takie dni, że jestem spokojna, i takie, że chciałabym umrzeć
pod kołdrą albo rękami drzewa wyrywać.
Ciekawa jestem, co u Ciebie. Jak spędzasz wakacje od szkoły? Mam
nadzieję, że układa Wam się z Danielem i że wszystko dobrze.
Dziś przez cały dzień kopaliśmy ziemniaki, praca naprawdę potrafi
wymieść człowiekowi z głowy niepotrzebne myśli.
Twoja Hanka

P.S. Rodzicom nie mówiłam. To mnie dopiero czeka.

29.07.1983
Tereniu,
czy ja jestem głupia? Czy ślepa? Bo zakochana na pewno. Ale żebym
coś z  tego potrafiła pojąć, to nie, nic a  nic, posłuchaj, bo jestem
wczoraj w domu, obieramy z mamą ziemniaki, żeby dziadów zrobić,
i pukanie do drzwi. Otwieram, on.
Znowuż elegancki, piękny i uśmiecha się, jakby nigdy nic.
Poszliśmy na spacer i pomyślałam. Wściekła, zagubiona,
zapytałam, dlaczego nie przychodził. Odpowiadał powoli, spokojnie,
wcale się nie zląkł tych pytań ani tej mojej złości. „Nie zaleczyłem się
porządnie ostatnim razem, chciałem jak najprędzej przyjść do
ciebie”, tak mówił mi, rozumiesz, chciał jak najprędzej przyjść,
spotkać się i  zamiast poleżeć w  łóżku jeszcze kilka dni, to za
wcześnie się zerwał i  stąd nawrót choroby, ale teraz już się
wykurował fest, teraz już wszystko, wszystko dobrze.
„Witold, ciebie prawie nikt tu nie zna w okolicy!”, wyrzuciłam mu,
na co się zaśmiał szczerze i równie spokojnie jak wcześniej wyjaśnił,
że to przez mnóstwo pracy, którą zawsze mają w obejściu, a i przez
tę chorobę, bo w ciągu ostatnich lat miewał te problemy, z którymi
właśnie koniec, koniec zupełny, ale dlatego po prostu raczej go nie
widywano.
Wierzę mu, wiem, że by mnie nie kłamał. Modlę się tylko
w myślach, by już naprawdę był zdrów.
A Ty co uważasz o  tym wszystkim? I  jak się czujesz? Bardzo
jestem ciekawa wszystkiego, co u Ciebie.
Całuję, ściskam,
Hanka

15.08.1983
Witaj Tereniu.
Co mogę napisać? Od tygodnia same kłótnie i obrażanie się.
Czuję się jak zamknięta w klatce, pole, obora, dom, rozumiesz, a te
listy to jedyne miejsce, gdzie mogę… nie wiem nawet jak to powied
napisać. Ale wiesz, co jest najgorsze? Oni nie są źli. Jest im SMUTNO.
To chyba najwyższy wymiar kary.
Pytali mnie oczywiście, co dalej, co ja zamierzam, co ON zamierza,
bo przecież chyba zamierza COŚ, ale skąd ja mam wiedzieć takie
rzeczy? Na razie nikomu nie powiedzieliśmy, ale niedługo to trzeba
będzie, bo przecież już widać.
Z Witoldem widuję się na spacerach, czasem w sadzie Pieczabów,
nigdy u mnie, ale też nigdy u niego. Kocha mnie, powtarza to za
każdym razem. Wieść o  dziecku przyjął z  dużą radością, uściskał
mnie i  całował po brzuchu, ale potem rozstaliśmy się jak gdyby
nigdy nic i  poszedł w  swoją stronę. A  przecież wiadomość musiała
zrobić na nim wrażenie? Zupełnie mężczyźni mi się zdają zbyt
kobiecy w tych sprawach!
Na dodatek mama powarz poważnie choruje, mocno schudła, do
lekarza iść nie chce.
Czasami budzę się w  nocy i  dotykam brzucha i  to jest tak
niesamowite, że zapominam o wszystkim. Uśmiecham się wtedy do
siebie. Jakbym zwariowała.
Całuję, uściski dla Daniela,
Hanka

17.08.1983
Tereniu,
co ja mam ci napisać? Jak? Witold przyszedł przed chwilą cały
w garniturze i powiedział, że chce mnie za żonę. I czy się zgadzam.
A  rodzice? Rozmawiał długo z  ojcem, chyba się dogadali, bo
przybiegł zaś do mnie, wyściskał, obiecał, że wesele będziemy mieć
najpiękniejsze i życie najpiękniejsze też.
I dopiero jak poszedł, to dotarło do mnie, że przecież mu wcale nie
dałam odpowiedzi. Odpowiedź zrobiła się sama.
Muszę ochłonąć, piszę do Ciebie, trzęsąc się, co zrobić? To
wszystko tak szybko, tak dziwnie!
Doradź, napisz!
Twoja
H.

3.09.1983
Droga Tereniu, u Ciebie już dwa dni szkoły, mam nadzieję, że dzieci
dają ci żyć i że jesteś zadowolona.
U mnie to różnie. Bywa tak, że rano jestem pełna dobrych myśli,
a potem przez cały dzień miałabym ochotę tylko bić butelki o ścianę.
Albo odwrotnie na przykład. Złoszczę się na siebie, to wcale nie
jestem ja, takie te nastroje, humory, no sama powiedz!
Wesele mieć będziemy już za dwa tygodnie, ojciec już
przygotowuje wszystko w stodole, te stoły, ławy, świeczniki wiszące
i tak dalej. Poza tym wszyscy we wsi już wiedzą, jest to jednocześnie
smutne i ogromnie śmieszne, jak starannie udają, że nie wiedzą i jak
o kolejce przed w  rozmowie ze mną potrafią gadać w  kółko
o pielgrzymce papieża, a jak kto spojrzy na mój brzuch, to jakby go
oparzyło.
Będę rodzić w  styczniu przyszłego roku, ale możliwe też, że pod
koniec grudnia, tak to wypada, że nie wiadomo, ale raczej jednak
styczeń, lekarz tak mówił.
Widzę, że tato próbuje ograniczać mi obowiązki, momentami to
jest nawet zabawne, kiedy na przykład odbiera ode mnie dzbanek
z herbatą i sam zanosi go z kuchni do pokoju.
Witold wpada, lecz rzadziej, też ma mnóstwo pracy. Rodzice jego
okazali się przyjemni, ojciec to taki wielkolud z  wąsem, matka
żylasta, miła. Powiedzieli, że się bardzo cieszą. Mój przyszły teść
właśnie wczoraj przywiózł weselną wódkę, trzymamy ją teraz
w komórce. Tereniu, to się dzieje naprawdę!
Z mamą bez zmian. Do lekarza nie poszła, ale czuje się odrobinę
lepiej.
I tak to jakoś idzie naprzód, widzisz, myślałam, że ta ciąża to
koniec świata, a świat nic sobie z mojej ciąży nie robi.
Pozdrawiam cię i ściskam,
Hanka

20.10.1983
Kochana, kochana Tereniu!
Na weselu nie mogłam się z  Tobą nagadać, ale wiesz, jak to jest,
ciągłe tańce, każdy zaczepia, każdy czegoś chce, no w każdym razie
mam nadzieję, że podobało Ci się i  że wkrótce nadarzy się znowu
okazja do spotkania. Dołączam dziesięć zdjęć, jesteście też Ty
z Danielem, pięknie wyglądacie.
Uściski, całusy,
H.

12.11.1983
Tereniu!
To wspaniale, gratuluję! Teraz obie jesteśmy w tej samej sytuacji, to
dla mnie wielka ulga i pociecha. Może to samolubne?
U mnie widać już wyraźnie, co się święci, a brzucha dotykam tak
często, że zaczyna mnie to niepokoić. Czy to jest normalne? Może
jest. Nigdy nic nie sprawiało mi takiej dziwnej, wiesz, jakby tak
czułej i  pełnej strachu przyjemności – nie potrafię tego jakoś tak
ładniej i składniej napisać, jak na pewno Ty byś zrobiła.
Mieszkamy na razie osobno. Witold szykuje nam pokój u nich
w  domu, wprowadzić się mam z  końcem miesiąca, już się tego nie
mogę doczekać, i  boję się też, przecież to już nie będzie odwrotu…
Staram się o tym nie myśleć.
Ocieliła nam się krowa, bardzo długo to trwało, a  ryki takie, że
Chryste. Oczywiście myślałam wtedy o  sobie… No i  mamy nowe
kafle w kuchni.
Jak zwykle jesienią tato wpada w melancholię. Te jego wariactwa
znowu się nasilają, prawie nie sypia, w  kółko by pracował,
a  wieczorami chodzi w  to miejsce na polu Karmowskich, gdzie
kiedyś był staw i po prostu patrzy przed siebie. Siedzi albo stoi i tylko
patrzy, kiedyś widziałam go i nie był to widok przyjemny. Taki strach
na wróble.
I nie odzywa się już wcale.
Mama była wreszcie u lekarza i niestety wygląda, że to może być
coś poważnego. Badają jej węzły chłonne, pobrali jakąś próbkę,
czekamy na wyniki, to znaczy ja i ona, bo tato jakby teraz nie istniał.
Witold, Witold, Witold. Mój mąż. Czy to Ci się mieści w głowie???
Ja czasami we wszystko to nie wierzę.
Dobrze, kończę, bo późno już strasznie, a  tymczasem uściski dla
Was, dla całej trójki! Ależ się cieszę!
Ucałowania,
H.

20.12.1983
Kochana Tereniu,
czego Ci życzyć z  okazji nadchodzących Świąt? Śmiej się dużo
i  głośno, jedz słodycze, słuchaj muzyki, no i  niech się Ciebie Daniel
zawsze słucha.
Wiesz, jestem już taka gruba… Nawet sobie nie wyobrażasz.
Załączam zdjęcie, które mama zrobiła mi przed domem. Tak, ta
olbrzymia i nieatrakcyjna istota obok naszego pieska to ja.
Witold wciąż nie wykończył naszego pokoju, tłumaczy, że taki
zajęty, zresztą w  ogóle ostatnio bywa jakby mniej, tak mi się teraz
zdaje, gdy to piszę do Ciebie, bo na co dzień to się nie myśli o takich
rzeczach. Czy powinnam z nim porozmawiać? Czy raczej nie?
Coraz bardziej martwię się też rodzicami, wciąż nie wiadomo, co
dolega mamie, schudła jeszcze bardziej, apetytu nie ma już prawie
w  ogóle. Z  tatą to chyba jeszcze gorzej. Wstja Wstaje o  jakichś
strasznych czarnych godzinach i  pracuje do nocy. Nie wiem, kiedy
zamieniłam z nim więcej niż parę słów. Raz na jakiś czas wieczorem
goli się i  ubiera bardziej elegancko niż w  pole, a  potem idzie na
spacer, zawsze w to samo miejsce, do tej niecki po stawie, co dawno
już zarosła drzewami. Stoi, patrzy, nie robi nic, wraca, a  czasem to
spędza tam nawet i ze dwie godziny! Zapytałam kiedyś o to mamę,
a  ona odparła tylko, że „każdy ma takie swoje” – nic więcej. Co to
w ogóle jest? Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, bo tato robi tak,
od kiedy pamiętam, ale to przecież chyba nie jest normalne?
Na szczęście są też miłe chwile. Odwiedzili nas ciocia Jadzia
i  wujek Wogólan, którzy wbrew moim obawom okazali się mieć
kompletnie w  nosie to, że ledwie był ślub, a  zaraz już dziecko.
Posiedzieliśmy do późna, rozmawiało się miło i  swobodnie. Tylko
niestety tata jak zwykle był dla wujka oschły, podważał wszystko, co
ten mówił i  zachowywał się okropnie. On go po prostu nie cierpi.
Dawno temu zapytałam o  to wujka, a  ten w  swoim stylu,
powtarzając te swoje „ogólnie w  ogóle, tego ten tego”, zdradził mi,
ale zastrzegając, abym tacie o  tym słowa nie pisłę pisnęła, że to
chodzi o to, że tato był na wojnie, a wujek nie poszedł.
Potem w  nocy słyszałam, jak rodzice się kłócili. Chodziło niby
o Nobla dla Lecha Wałęsy, bo mama twierdzi, że to wspaniale, cieszy
się i  czyta wszystkie wzmianki, a  tata z  kolei upiera się, że ten
Wałęsa to głupek, ale wiadomo było, że chodzi o wujka i zachowanie
taty. Bardzo się o to pożarli.
Dziwne, że pisząc list, człowiek wspomina o  bardzo różnych
rzeczach, o których w ogóle nie zamierzał opowiadać. A o innych, co
je chciałam poruszyć, zapominam całkiem.
Wiesz, zdarza mi się, że się w  nocy zbudzę i  myślę o  Witoldzie,
o  nas, o  tym, jak to się nagle potoczyło. Ech, zbyt dużo tego
wszystkiego. Mam nadzieję, że przynajmniej u Ciebie wszystko
dobrze. Jeszcze raz pozdrawiam i całuję. Uściski dla Daniela!
Twoja
Hanka

17.01.1984
Tereniu…
To jest tak niesamowite, ja po prostu nie mam słów, wiesz już
wszystko, ale tak przyzwyczaiłam się do tych listów, że muszę do
Ciebie napisać, choć zupełnie nie wiem co, bo te rzeczy, które ja,
które od tej chwili, rozumiesz, to jest zupełnie nie do opowiedzenia,
no ja przynajmniej nie umiem!
Pamiętasz, jak po tamtym w sadzie obok remizy, jak sądziłam, że
nic już nie będzie, tylko ten brak nadziei, ta szarość, a  tu świat do
góry nogami, cały świat w  tych maleńkich oczach, maleńkich
rączkach, ależ się cieszę, że i Ty wkrótce przeżyjesz to samo…
Rodzice jakby wypadli z  torów, którymi do tej pory podążali,
mama płacze ze szczęścia, ilekroć widzi maleństwo, a  tato zmienia
się w  jakiegoś żywego, ruchliwego mężczyznę, którego dotychczas
nie znałam. Mam wrażenie, że po raz pierwszy są prawdziwi, tacy
jacy powinni być.
Z Witoldem dziwnie. Cieszy się, owszem, jakby z  daleka, na
odległość. Wciąż się nie wprowadziłam do niego, a  teraz będzie to
trudne, bo przecież maleństwo. Witold zapewnia, tłumaczy,
zapracowany, to tamto. Żałosne to. Ale może tacy są mężczyźni?
Z imieniem dla dziecka jest przedziwna historia, bo sobie wyobraź,
że usłyszałam od taty taką nietypową prośbę, to znaczy zapytał, czy
zgodziłabym się, aby sam mógł je wybrać. Imię dla mojego dziecka,
rozumiesz? Ale wiesz co? Zgodziłam się. Chciałam mu zrobić
przyjemność, ale kiedy okazało się, co wymyślił, omal nie
zemdlałam.
No więc Tereniu, oddychaj głęboko, bo mój syn ma na imię…
uważaj: SATURNIN. Tacie naprawdę ogromnie na tym zalerzało
zależało. I  chce, aby to było naszą tajemnicą. To znaczy, mam nie
mówić, że to on wybrał takie imię. Znasz zresztą mojego tatę, zawsze
był trochę zdziwaczały. Pytałam mamę, o  co chodzi z  tym
Saturninem i  dlaczego to dla niego takie ważne, ale mama nie ma
zielonego pojęcia.
A Ty? Czy Ci się podoba? Ja początkowo dziwacz wystraszona
byłam, no bo co to za imię, dziwaczne jakieś, obce, ale im dłużej
o  tym myślę, tym bardziej mi się podoba, jest takie niesamowite,
tajemnicze, z  takim imieniem to chyba nie można mieć szarego
zwykłego życia, co sądzisz?
Twoja
szczęśliwa Hania

P.S. Ach, jeszcze jedno. Witold, kiedy go zapytałam o imię, wzruszył


ramionami, jakby obruszony i stwierdził, że jest mu obojętne. I nie
wiem dlaczego, ale patrząc na tę jego minę, powiedziałam, że to nie
wszystko, że chłopiec będzie nosił moje nazwisko, nie jego. Tak sobie
teraz myślę, że pewnie chciałam, żeby się sprzeciwił, zdenerwował,
rozumiesz, ale on tylko wzruszył ramionami drugi raz.

2.03.1984
Tereniu,
ależ szybko mija teraz to życie… Przedziwne, bo przecież właściwie
nic się nie dzieje, większość czasu spędzam w  domu i  kolejne dni
wyglądają tak samo, a  jednak nagle okazuje się, że nie wiedzieć
kiedy minął tydzień, miesiąc!
Niestety nie mam dobrych wieści. Chodzi o Witolda. Wiesz, jakoś
tak czułam, coś czułam, ale nie wiedziałam co. Nagle, a  to już było
dwa tygodnie temu, przestał się odzywać. Zniknął, rozumiesz? To
dokładnie tak jak poprzednio. Rozmawiałam przedwczoraj z  jego
mamą, płakałyśmy obie i przyznała mi, że on przez całe życie cierpi
na takie fale nastroju, że nie chce wyjść z pokoju, choćby nie wiem
co. On nigdy nie chorował, zrozum, tylko coś go „dopadało”, jak
mówi teściowa, coś go przybijało do ziemi nie pozwalając wstać. Ale
po tej rozmowie jest mi trochę łatwiej, trochę wreszcie rozumiem.
Czekam, bo co innego mam oprócz czekania?
W ogóle to znajduję się w  takim stanie, jakbym w  połowie spała.
Wszystko jest takie spokojne, ociężałe. Wystarczy, że usiądę, to robi
mi się błogo. Nie ma już większej różnicy pomiędzy nocą a dniem –
muszę być czujna cały czas.
Satek jest cudowny. Nie było jeszcze na świecie takiego słodkiego
dziecka, mówię Ci, możesz mi uwierzyć. Dużo się uśmiecha. Takim
uśmiechem kochanego łobuza. A  kiedy go przytulić, to małe ciepłe
ciałko, to wszystko inne nagle… no nie wiem.
Tereniu, ilu my ostatnio przyjmujemy gości… Niesamowite, nie
zdawałam sobie sprawy, że mamy tylu znajomych. W  samym
ubiegłym tygodniu: Krzysio Pieczaba z  siostrą, Karmowscy, Ewka
i Judyta (pozdrawiają), dziadkowie z Narkowa, Marcin Modzelewski
i  wujek Wogólan (znowu). Zaglądają, żeby zobaczyć Satka, każdy
z  upominkiem, pytają oczywiście o  Witolda, zawsze coś zmyślam,
zajęty, zajęty, pijamy mnóstwo kaw, herbat, jem chyba już tylko
słodkie. Ja nigdy nie przepadałam za takim przesiadywaniem
z  gośćmi, to mi się wydawało nudne i  przykre często, a  teraz tylko
czekam na kolejnych, świat stanął na głowie i  ja też. Gdyby tylko
jeszcze ten mój Witold, ten Witold…
Jestem ciekawa, jak Ty się czujesz i na kiedy masz termin. To już
chyba bardzo niedługo? Odpisz koniecznie, muszę wiedzieć, co u
Ciebie, co u Was.
Twoja
Hanka

4.03.1984
Kochana,
wczoraj dałam listonoszowi list do Ciebie, a  dziś z  przykrością
i  spłakana muszę napisać kolejny. Niestety, okazuje się, że mojemu
szczęściu towarzyszą złe wieści. Mama ma raka, to już pewne.
Wszyscy po trosze się tego spodziewaliśmy, ale spodziewać się,
a usłyszeć, sama zresztą rozumiesz, bardzo się teraz o nią martwię,
choć ona sama udaje przed nami, że czuje się wyśmienicie.
Lekarz uspokajał nas, tłumaczeniecząc, że jedni z tym żyją krócej,
a  inni zupełnie długo, „może się okazać, że wszystkich nas pani
przeżyje”, tak dokładnie powiedział, ale wiesz, oni muszą pewnie tak
powtarzać wszystkim.
Witold wciąż milczy, wciąż w  swoim czarnym, beznadziejnym
nastroju. Mama twierdzi, że mężczyzna nie powinien zachowywać
się w ten sposób. Że „nic z tego nie będzie”. Najpierw się zezłościłam,
ale teraz już nie wiem… Ogromny mętlik. Na widok śpiącego Satka
serce mi się roztapia i  wszystko nagle mnie cieszy, a  zaraz potem
pojawiają się wyrzuty sumienia, no bo jak to, cieszyć się, kiedy
mama w takim stanie i kiedy Witold…
Kiedy się budzę w  nocy, wydaje mi się, że powinnam porzucić
Witolda, rozwieść się z nim, skoro naszego małżeństwa to właściwie
nigdy nie było. To byłby horror, prawdziwy horror, ale czuję
czasami, że tak właśnie trzeba. Tereniu, tak źle i tak jeszcze gorzej.
W każdym razie pozdrowienia dla Was serdeczne i uściski.
H.

30.03.1984
Tereniu kochana,
z mamą źle. Zazwyczaj ledwie udaje mi się wmusić w  nią trochę
zupki czy parę ziemniaków. Kiedy zobaczyłam ją nagą w łazience, aż
się wystraszyłam, wyglądała jak jakiś zupełnie inny człowiek.
A najgorsze, że twierdzi, że ją nic nie boli. Jest umówiona na wizytę
za kilka tygodni, trzymaj kciuki i może pomódl się za nią.
Satek cudowny. Na mój widok tak się czasem rozpromieni, że
mogłabym napisać do Ciebie sto listów, a i tak bym tego nie wyraziła,
co wtedy czuję.
Poza tym robi się pięknie, dni są słoneczne, dużo spacerujemy
z  Satkiem, mamy taki zwyczaj, że zachodzimy do sąsiadów
i pokazuję mu różne zwierzątka, to krowa, to konik, to kura i piesek,
sama nie wiem, komu ten rytuał sprawia więcej radości.
Witold przyszedł raz, wychudzony i  taki, jakby się czegoś bał.
Mówił powoli, rozglądał się trwożliwie, na Satka to nawet nie chciał
zbytnio popatrzeć. Kiedy się pożegnał, najpierw się wściekłam
a potem płakałam długo.
Napisz koniecznie, jak się czujesz, co u Was.
Mama prosi, by Cię pozdrowić, pozdrawiam więc, ściskam
i wszystko w ogóle.
Hania

27.04.1984
Tereniu!
Właśnie przed kilkoma minutami dostałam Twój list. To wspaniałe
wieści! Cieszę się, że z  Tobą i  z Joasią wszystko dobrze. Daniel na
pewno pęka z radości i dumy.
U nas bez zmian, załączam zdjęcie, na którym Satek toczy zaciętą
walkę ze swoim ulubionym misiem, którego nazywam Milifilek.
Kiedy ten mój synek tak urósł?! Wyślij też koniecznie Wasze zdjęcie,
jak tylko będziesz mieć sposobność. Bardzo, bardzo się cieszę
z Waszego szczęścia.
Ściskamy całą rodziną, nawet tata dołącza pozdrowienia!
H.

9.10.1984
Tereniu,
to niewiarygodne, ale od Twojego ostatniego listu upłynęło PÓŁ
ROKU!
Wszystko przez ten codzienny pęd. Nic się nie dzieje,
a jednocześnie na nic nie ma czasu. Czy u Ciebie też tak to wygląda?
Muszę Ci to wreszcie powied napisać. Z  Witoldem to koniec. Jest
mi ogromnie źle, jest mi wstyd, kto to widział się rozwodzić, czy Ty
znasz kogoś, kto by się rozwiódł? A już po tak krótkim czasie? Nawet
nie rok, Tereniu. Ale inaczej nie sposób, on życie spędza zamknięty
w swoim pokoju, byłam tam kilka razy, nic, ciemność, tylko leży na
łóżku w  ubraniu i  patrzy ze strachem naokoło, tak spędza dni,
tygodnie, a  potem coś się w  nim odwraca i  przychodzi, ubrany
pięknie i  uśmiechnięty, rozsadza go radość. Ten szczęśliwy Witold
nie pamięta o  istnieniu nieszczęśliwego, zachowuje się jak dziecko,
Satkiem nie interesuje się w  ogóle. Chciałby spacerów, pieszczot,
o  sprawach ważnych nie pomyśli. Nie da się tak żyć, Tereniu. Boję
się, co mu jeszcze przyjdzie do głowy, boję się o Satka, zresztą dwóch
ich wychowywać nie mogę ani nie zamierzam. Tata już od pewnego
czasu sugerował, że może tak będzie trzeba, że to jedyne wyjście.
Rozwód jest w  trakcie, ma to się zakończyć jakoś niebawem,
Tereniu. Będziemy sobie tak żyć osobno, straszne to i  dziwne,
przecież to mój mąż, ojciec mojego dziecka. Ale obcy.
Myślę, by może w  spokoju napisać do niego list. Wyjaśnić, co
powinno być wyjaśnione, pożegnać się, zapewnić o  moich
uczuciach, wiesz, przecież nie można tak rozstać się bez niczego.
Jednak wprost rozmawiać z  nim nie sposób, będzie zakrywać uszy,
płakać albo śmiać się ze mnie, że takie żarty wymyślam. Ale list
wysyłać do Skibina? Wariactwo. Jeszcze przemyślę.
Na szczęście z  mamą lepiej. Od kilku miesięcy polepsza jej się,
ostatnio nawet zaczęła chodzić ze mną i z Satkiem na spacery. Mam
wrażenie, że wszystko się uspokoiło, że już do końca świata dni będą
takie same.
Żniwa mieliśmy świetne, więc teraz żyje nam się dobrze, mamy
zapasy węgla na całą zimę. Z bardziej przykrych spraw, to lis dostał
się nam do kurnika i zadusił sześć niosek. Jakby nie mógł zadowolić
się jedną. Tata załatał dziurę w  ogrodzeniu i  wzmocnił drzwi, które
od pewnego czasu trzymały się na słowo honoru.
Satek jest czasem niesforny. Zdaje się wyczuwać, kiedy jestem
szczególnie zmęczona, i  wtedy budzi się w  nocy co godzinę. Ech,
czasami miałoby się ochotę przez jeden dzień pobyć całkowicie
w  samotności. Ale potem uśmiechnie się do ciebie ten łobuziak
i zapominasz o wszystkim.
Tata niestety wpełza już w  swoją starą skorupę, znowu jest
milczący, osowiały, znowu chodzi w  to swoje miejsce, gdzie kiedyś
był staw. Co tam takiego jest, że ciągnie go od tylu lat, nie daje
spokoju? Rozmawiałam o  tym ostatnio z  mamą, która dalej się
upiera, że nic nie wie.
A jednej nocy była bardzo dziwna rzecz: zbudził mnie krzyk
i  pomyślałam, że to Satek, ale tym razem nie, bo to krzyczał tata.
Zanim go mama zdołała uspokoić, dwa razy wrzasnął jeszcze imię
„Irka, Irka”.
Irka? Jaka Irka? Nie znam żadnej Irki. Od tamtej pory patrzę na
tatę troszkę inaczej, jakbym się spodziewała, że dojrzę w  nim coś,
czego wcześniej nie widziałam. No, w  każdym razie piszę o  tym,
żebyś wiedziała, że w naszej rodzinie nie sposób się nudzić.
Będę czekać niecierpliwie na jakieś wieści od Ciebie, mam
nadzieję, że nadejdą szybciej niż znowu za pół roku! Całusy,
pozdrowienia.
Hanka

P.S. Postanowiłam ostatecznie, że jednak napiszę do Witolda. Tak się


powinno zrobić, to właściwe. Ale boję się, że kiedy przytknę długopis
do kartki, wyleje się ze mnie tylko żal do niego i wściekłość. Trzymaj
za mnie kciuki, kochana!

11.11.1984
Witku,
zupełnie nie wiem, jak zacząć.
To dziwaczne pisać do Ciebie do Skibina, skoro mogłabym zajść, ale
nasza miłość od początku zdaje się dziwaczna, to i  list mogę Ci
wysłać, chyba nie szkodzi. Rozwód, jak pewnie wiesz, jest już
załatwiony – nie jestem Twoją żoną. Ani Ty moim mężem. Wiesz,
nie zdążyłam nawet przyzwyczaić się do nazywania Cię w  ten
sposób, a już muszę się od tego odzwyczajać.
Przepraszam Cię, jestem tak zdenerwowana, że długopis trzęsie mi
się w dłoni i stąd to niewyraźne pismo.
Piszę, aby się z  Tobą pożegnać, nie może być tak, że się ludzie
rozstają bez słowa. Przecież było nam dobrze czasami? Jesteś
wspaniałym, mądrym człowiekiem i  jestem szczęśliwa, że się
mogliśmy Nie, tak pisać nie będę. Nie, Witku, nie jesteś chyba
wspaniałym człowiekiem, bo wspaniali ludzie takich rzeczy nie
robią. Traktowałeś mnie i Satka, jakbyśmy nie istnieli. Przychodziłeś,
jak Ci się zachciało, raz na kilka tygodni. Ja już nigdy nie będę mieć
dawnego życia i nie piszę tego żeby po to, by się żalić, bo nie żałuję,
ale powinieneś najgorsze, że Ty ani tego nie wiesz, ani się tym nie
przejmujesz.
Rób sobie, co chcesz, żyj po swojemu i użalaj się nad sobą, to już
nie moja sprawa, bo nie jestem Twoją żoną. Byłam szczęśliwa, tak,
przez te kilka miesięcy, ale cena, jaką mi za to kazałeś zapłacić, jest
wyższ wiele za wysoka.
Mam nadzieję, że Satek będzie do Ciebie podobny jak najmniej.
Pozdrawiam Cię, mam nadzieję, że będziesz żył tak, jak chcesz.
Hania
Czasami widzę więcej, bardzo dokładnie i pełno mam słów nie swoich.
Znowu jak to radio, tylko chwila i  jestem już dostrojona do czegoś,
o  czym wcześniej w  ogóle nie wiedziałam. Widzę wyraźnie, na
przykład tę drobinkę tłuszczu rozsmarowaną na powierzchni starego
i  ostrego noża. Krach, krach o  deskę, poznaczoną śladami setek
przygotowywanych posiłków, zazwyczaj jej rękoma, rękoma
sześćdziesięcioczteroletniej Marty Markiewicz, która z  włosami
związanymi na szybko zieloną gumką siedzi przy stole w kuchni i kroi
kiełbasę. Na leczo.
Hania obserwuje ją przez uchylone drzwi, w  lewej dłoni trzymając
jednocześnie kopertę i klamkę, a prawą przyciskając do tego płaskiego
miejsca u dołu pleców, do którego w chwilach zdenerwowania lubi ją
przyciskać. To właściwa decyzja, tak, właściwa i  dorosła, więc
ostrożnie wsuwa kopertę do tylnej kieszeni spodni, otwiera drzwi
szerzej i podchodzi do mamy.
– Popilnujesz Satka? Muszę pojechać do…
Dokąd musi pojechać?
– …do apteki.
Apteka to dobry wybór, w  aptece kupuje się rzeczy, o  które mama
pytać nie będzie, takie rzeczy spod dywanu codzienności, bardzo
związane z ciałem i jego różnymi wymogami, dlatego mama nie pyta,
kiwa głową i krojąc dalej kiełbasę – już sam zapach dałoby się kroić –
odpowiada spokojnie:
– No pewnie.

***

Listonosz ma na imię Arek, jest grubawy i  podkochuje się w  Hani,


czego próbuje nie dać po sobie poznać, bo przecież ma żonę i  trójkę
dzieci, ale, jak to z ukrywaniem podkochiwania bywa, zupełnie mu nie
wychodzi. Hania ma od niego zapas kopert i znaczków, nie musi więc
za każdym razem czekać na jego wizytę, wystarczy, że zawiezie list do
skrzynki na końcu (na początku?) Kwilna, tam przy wyjeździe na
główną, asfaltową drogę.
Listopad jest w  tym roku jakiś niezdecydowany, kałuż jeszcze nie
zmroził, ale pod kurtkę i  nogawki spodni pcha się, jakby było minus
piętnaście, a nie koło zera.
Hania wsiada na rower, zsiada z  niego, obniża siodełko, jeszcze
odrobinę obniża, w  końcu wyjmuje kopertę z  kieszeni, wrzuca ją do
drucianego koszyka, siada znowu i rusza, a włosy unoszą się za nią –
zapomniała, jakie to przyjemne.
Zwalnia w  pobliżu miejsca, do którego wieczorami przychodzi jej
tato. To niewielka niecka na skraju pola Karmowskich, która porosła
drzewami i  w której nie ma nic, co mogłoby te regularne odwiedziny
tłumaczyć. Kawał ziemi i chwasty.
Hania wyobraża sobie, że przy skrzynce czekać będą na nią
wszyscy sąsiedzi, wszystkie ciotki, wujowie, kuzynowie i  krewni, że
pełno też będzie gapiów, a ona nie zdoła im uciec, złapią ją i będą na
głos odczytywać ten straszny, okrutny list.

***

Przy skrzynce nikt nie czeka.


Wiatr rzępoli na drutach wysokiego napięcia, a  ulicą przewala się
auto ciężarowe, zabierając ze sobą na chwilę wszystkie dźwięki.
Hania opiera rower na nóżce, chwyta kopertę, podchodzi szybko do
skrzynki i wsuwa list w poziomą szczelinę z boku.
No. I po wszystkim.
Kołnierz kurtki. Metalowa stopka z  gumowym zakończeniem
przybrudzonym ziemią. Noga przerzucona przez ramę. Hania jedzie
z  powrotem, to była właściwa, rozsądna decyzja, łańcuch lekko
skrzypi, a  słońce błyska w  oknie domu Pieczabów, tak, właściwa,
rozsądna decyzja. Już wszystko załatwione, niech się dzieje, co chce.
Najważniejsze, że jednak to zrobiła. Wiatr świszczy, droga chrobocze
pod naciskiem opon.
Siedem minut i  dwadzieścia sekund później, zdyszana, z  kolanem
opartym o  rzucony niedbale rower, szarpie wściekle metalowy front
skrzynki, powtarzając cicho do siebie:
– Błagambłagambłagam!
15.11.1984
Tereniu,
piszę do ciebie w środku nocy i sama nie wiem w końcu, dlaczego to
zrobiłam, ale nie mogłam tego tak… Zrozum, nie miałam odwagi.
Napisałam do Witolda i wrzuciłam list do skrzynki, a potem tak się
przeraziłam, że jak wariatka, jak jakaś szalona zniszczyłam tę
skrzynkę metalową pompką do roweru! Byłam gotowa rozerwać ją
nawet zębami, byle tylko wydostać ze środka ten list.
Nie mogę przestać o  tym myśleć, o  tym, jak wielkim jestem
tchórzem. Przecież my się powinniśmy jakoś… Okropnie boję się
tego, co by to mogło spowodować, może jaką złość między nami, i że
przez to by ucierpiał Satek. Po co to wszy List leży teraz przede mną,
podrę go zaraz i  spalę. Tereniu, czasami wszystkie wyjścia są
najgorsze.
Mam nadzieję, że przynajmniej u Ciebie dobrze, że Joasia zdrowa
i że jesteście szczęśliwi. Pamiętaj, czekam na zdjęcie.
Twoja
Hanka wariatka

29.11.1984
Droga Tereniu,
zdjęcie wspaniałe! Wyglądasz ślicznie, a  Joasia to już mała
księżniczka. I jakie ona ma włosy! Satek to do dziś tylko jakieś takie
puchy-kocmołuchy.
A co u nas? No chyba niewiele. Wciąż ze zgrozą wspominam tę
scenę przy skrzynce na listy, ale chyba coraz bardziej pogodzona
jestem z  tym, że niczego już nie zmienię i  o Witoldzie trzeba po
prostu zapomnieć.
Odwiedził nas zresztą ostatnio, w  towarzystwie mamy, dorosły
człowiek z  mamą, na ten widok chciałam szlochać, ale się jakoś
udało wstrzymać. Porozmawialiśmy, była kawa i ciastko, jak wizyta
dalekich krewnych, a potem sobie poszli.
Osłodą życia jest mój synek, co mogłoby się komuś wydawać
niezrozumiałe, bo to przecież on jest niejako powodem wszystkich
moich zmartwień. W zwrocie „posiadać dziecko” jest taki błąd, że to
dziecko posiada rodzica, nie odwrotnie. Ech, plotę już głupoty.
Dwa dni temu przydarzyło się coś, czego nie potrafię zrozumieć.
Wieczorem kiedy już położyłam Satka do spania, tato przyszedł do
mojego pokoju i  stanął, opierając się o  framugę. Stał tak i  patrzył
sobie, a  kiedy już myślałam, że się nie odezwie, zapytał ni stąd ni
zowąd: „Córcia, a  ty jak myślisz, czy człowiek, który zabija złych
ludzi, też jest złym człowiekiem?”.
Byłam tak zaskoczona, że chyba nic sensownego nie
odpowiedziałam, a  tato uśmiechnął się na widok śpiącego Satka
i wyszedł. Chyba robi się z niego coraz większy dziwak.
No nic, to chyba tyle. Uściski i  pozdrowienia dla całej Waszej
wesołej trójeczki,
H.

5.05.1986
Moja droga Tereniu,
jak to się stało, że nagle przestałyśmy do siebie pisać? Przecież to już
prawie ze dwa lata!
Postanowiłam, że to karygodne i  że należy to zmienić jak
najszybciej.
Nie wiem właściwie, o  czym miałabym Ci tu opowiedzieć. Taki
kawał czasu, ale czy coś w moim życiu znacząco się zmieniło?
Z Witoldem widuję się co dwa, trzy miesiące, on się zachowuje jak
mój dobry kolega, dobry i  wstydliwy, ale wiem, że nasze widzenia
wypadają w  tych krótkich przerwach pomiędzy jego napadami
smutku, z którymi walczy niestety do dziś. Może tak miało być?
Mama czuje się dobrze, sprawia wrażenie, jakby nigdy nie była
chora, pracuje pełną parą, ostatnio nawet odmalowała kuchnię
i zaskakując wszystkich zapisała się na kurs haftowania.
Tata jest już na powrót dawnym sobą. Wstaje, kiedy my jeszcze
śpimy, wypija kawę, wypala papierosa i znika, by wrócić wieczorem,
nawet obiadu nie je, bierze ze sobą kawałek chleba i kiełbasę, to mu
w zupełności wystarcza. Tak mówi. Chyba jeszcze częściej niż kiedyś
chodzi w to swoje ulubione zachwaszczone miejsce na polu. Jedyne,
co go potrafi wyrwać z milczenia, to Satek. Przy Satku tata mięknie,
staje się wiernym sługą i  jak tylko wnuczek życzy sobie, by go
huśtać, to huśta, gdy trzeba robić miny głupie, to robi, a  nawet
nadstawia łysą głowę, kiedy dziecko chce go po tej głowie walić
małym drewnianym młoteczkiem.
Tak, Satek jest słodki łobuz, kocham go nad życie i nie wyobrażam
sobie ani dnia bez niego. Mówi już pięknie i śpiewa sobie pod nosem
rozmaite piosenki, w których refren zawsze brzmi „pika-pika, piikaa-
piikaaaa”. Powinnaś to usłyszeć!
No i  tyle, nic więcej. Napisz koniecznie, co u Ciebie, co u Was.
Joasia to już pewnie pannica, że hej.
Całuję, ściskam.
Twoja
Hania
CZĘŚĆ III
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Odkąd pamiętam, miałem swoje rytuały, które pozwalały mi
wierzyć, że świat jest jako tako uporządkowany, nawet jeśli wszystko
dookoła po cichutku pokazywało mi, że nie jest. Na przykład
każdego wieczoru przed snem, przechodząc obok sąsiadujących ze
sobą sypialni mamy i  dziadka, zwalniałem i  podniesionym głosem
mówiłem:
– Niech wam się przyśni coś pięknego albo jeszcze piękniejszego!
Dziadek zwykle na to nie odpowiadał, mama odpowiadała zawsze.
Czasami udawało jej się zdążyć i drugą część zdania, tę zaczynającą
się od „albo”, wypowiadała razem ze mną. Potem zmawiałem
pacierz i  do późna w  nocy uczyłem się albo czytałem którąś
z  powieści przygodowych, do czego mamie oczywiście się nie
przyznawałem. Trwało to tak latami i  nie wyobrażałem sobie, bym
mógł zakończyć dzień bez tego zdania wykrzykiwanego w kierunku
dwóch sypialni, a  potem dorosłem, poszedłem do pracy,
wyprowadziłem się do Warszawy i  od tamtej pory nigdy już nie
życzyłem im dobrej nocy w taki sposób.
Teraz siedzę w  samochodzie z  mamą, która kiedyś kupowała mi
lody w  nagrodę za stopnie ze sprawdzianów czy pobyt u dentysty,
która odpowiadała mi podniesionym głosem: „Albo jeszcze
piękniejszego!”, i  która dziś tamtej mamy w  ogóle nie przypomina.
Próbuję zrozumieć, kiedy nastąpił ten moment, w  którym kobieta
wierząca, że pewne rzeczy w życiu można zmienić, pozwoliła, by te
właśnie rzeczy zmieniły ją w  kobietę niewierzącą w  nic oprócz
skarlałego, milczącego i  wystraszonego Boga, który ukrywa się
w pełnym ornamentów kościele w Radziejowie, bo nigdzie indziej go
nie chcą.
Kiedy mieszkałem w  Kwilnie, każdej niedzieli jeździliśmy
wprawdzie na mszę, ale na takiej samej zasadzie, na jakiej
jeździliśmy na rozmaite urodziny, chrzciny i wesela, na których nie
chce się być. Ja, mama i dziadek należeliśmy do osób wierzących, ale
tak bez przesady.
Rozmawiałem nawet kiedyś o  tym z  dziadkiem. Musiała to być
jedna z  naszych dłuższych pogawędek, bo dziadek wypowiedział
wtedy coś około pięćdziesięciu słów. Staliśmy na polu pokrytym
rżyskiem, ostre słońce wymazywało z  krajobrazu wszystko, co
znajdowało się daleko, a  blisko były tylko jednakowe, prostokątne
snopki skoszonego siana.
Kombajnista, którego najmowaliśmy, nazywał się Piekarz i  w
tamtych czasach był moim największym idolem. Z niecierpliwością
wyczekiwałem żniw i jego przyjazdów. Ten krępy, burkliwy człowiek
na cały dzień pracy w  polu zamiast obiadu czy choćby kompotu
życzył sobie zawsze takiego samego zestawu: prosił mianowicie
o dwa wina, dwie paczki papierosów i dwie cytryny. Brał to wszystko
w  torbę i  wsiadał na kombajn. Obserwowałem go godzinami
i najbardziej na świecie pragnąłem towarzyszyć mu w tej rozgrzanej,
zapylonej kabinie. Do dzisiaj nie wiem, na co mu były te dwie
cytryny.
W każdym razie tamtego dnia było już po żniwach, pan Piekarz
zniknął z  powrotem w  jakimś własnym świecie, o  którym nic nie
wiedziałem, a  ja i  dziadek zbieraliśmy snopki z  palonego
sierpniowym słońcem pola.
Znudzony do nieprzytomności, wypatrując końca dnia, kiedy to
wiedziałem, że będę mógł zjeść czekającego na mnie w zamrażarce
loda rożka, a  potem obejrzeć nowy film ze Stevenem Seagalem,
w  porywie odwagi zmieszanej ze zmęczeniem zapytałem dziadka,
ile Bóg jego zdaniem ma lat. Przyszło mi to do głowy, bo tydzień
wcześniej byliśmy wszyscy na urodzinach pana Karmowskiego
i trudno było mi sobie wyobrazić, że istnieje ktoś starszy niż on.
Dziadek kazał mi trochę czekać na odpowiedź.
–  Bo ja wiem? Nigdy mi nie mówił. Może dlatego, że trochę się
z niego naśmiewam.
– Z Boga?
Wrzucił kolejny snopek na przyczepę. Miał chude i  brązowe
ramiona.
– Kiedyś wymyśliłem, że dam mu jakoś na imię, jakoś zwyczajnie.
Marek, Janusz albo Karol, rozumiesz. Zdecydowałem się na tego
Karola.
Kiwałem głową, choć nie bardzo to rozumiałem. Czekałem, ale
dziadek uznał chyba, że to już koniec rozmowy. Dopiero po chwili
odważyłem się dopytać:
– No i co?
Spojrzał na mnie w  ten swój charakterystyczny sposób, jakby
rozczarowany moją głupotą. Domyślam się, że robił to
nieświadomie.
– No i nic. Czasem coś mu powiem. Na przykład jak mamy kosić,
a  widać, że nadciągają chmury, to patrzę w  niebo i  mówię: „Karol,
weź ty mnie nawet nie wkurwiaj”.
– I to działa?
– Nie.
Nabił widłami kolejny snopek, po czym dodał:
– Gdyby zadziałało, tobym się wystraszył.

***

Wnętrze samochodu wypełnia cicha muzyka z  mojej playlisty.


Zapytałem mamę, czy jej to przeszkadza, odparła, że nie, skądże,
bardzo ładnie grają. Zastanawiam się, co musiałoby się wydarzyć,
żeby ta kobieta przyznała, że jej to przeszkadza. Wydaje się
pogodzona ze wszystkim, jakby dokładnie znała dalszy ciąg swojego
życiorysu i jakby nic nie mogło jej zaskoczyć.
Jedziemy, nawigacja pokazuje sto dwanaście kilometrów, daleko
przed nami skłębione chmury, jakby szykowały się do natarcia.
Zjadamy kanapki, które przygotowała mama. Z  pasztetem
i  pomidorem. Duża bladoczerwona kropla z  nasionkiem w  środku
spływa mi po palcu i prawie spada na spodnie, ale w ostatniej chwili
gwałtownie, jakby zależało od tego coś bardzo ważnego, chwytam ją
wargami. Widząc to, mama wybucha śmiechem, a ja mam nadzieję,
że po dłoni popłynie mi chociaż jeszcze jedna taka pomidorowa
kropla, dzięki czemu znowu rozbawię mamę, ale oczywiście tak się
nie dzieje.
Myślę o  dziadku, o  kombajniście Piekarzu, którym chciałem być,
o dzisiejszej rozmowie z synową rzekomego przyjaciela dziadka i o
tym, że za kilka godzin będziemy wracać tą samą trasą, nie wiedząc
nic więcej niż teraz.

***

Pod koniec liceum zorientowałem się, że istnieje spora grupa


dziewczyn, którym może się podobać chłopak o  aparycji słupa
ogłoszeniowego. Byłem ogolony na łyso, ważyłem już prawie sto
kilogramów, nosiłem dżinsy i  obszerne koszulki, naprawdę nic
szczególnego, a  jednak regularnie zdarzało mi się uchwycić jakieś
ukradkowe spojrzenie, uśmiech. Jedna taka Ewelina chciała robić ze
mną projekt z  fizyki, a  Iza i  Anka lubiły pogadać ze mną na
przerwach. Na szkolnych dyskotekach miałem powodzenie
oscylujące w okolicach sześć i pół na dziesięć. Postanowiłem więc, że
spróbuję się przełamać.
Pierwsza faza polegała na tym, by zainteresować dziewczynę sobą,
uświadomić jej, że ten Satek to właściwie całkiem fajny chłopak –
i tu oczywiście nie różniłem się od innych. Każdy prowadził podobną
walkę. Kłopoty zaczynały się później, w  fazie numer dwa. Polegała
na prowadzeniu rozmów i  pisaniu esemesów w  taki sposób, aby
osoba po drugiej stronie odniosła wrażenie, że sprawy łóżkowe i  w
ogóle bliskość fizyczna to coś, na czym mi nie zależy. Że to wręcz
trochę głupie, żałosne. W  ten sposób przygotowywałem się na
ewentualność jakiejś katastrofy, kiedy się już rozbiorę. Podobne
zabiegi czyniłem, leżąc w  swoim pokoju z  podbrzuszem jak
pochodnia. Najbardziej na świecie pragnąłem uprawiać seks, ale
kiedy tylko zacząłem wyobrażać sobie tę czynność z jakąś konkretną
osobą, pragnienie wygasało. Potem uspokajałem się, a  wraz ze
spokojem wracał ogień w brzuchu. I tak w kółko.
Kiedy już udało mi się przygotować którąś z  koleżanek, zaczynał
się etap najtrudniejszy, czyli coś, co właściwie należałoby chyba
nazwać finalizacją. Zdarzało się, że siedziałem z  dziewczyną na
ławce w  parku, robiąc tyle, na ile ławka w  parku pozwala,
a  jednocześnie paraliżował mnie strach, że za chwilę być może
trzeba będzie pójść dalej. Czasami okazywało się, że ona ma zajęty
dom i  że ja też – wypełniała mnie wtedy silna, ciepła ulga. Byłem
bezpieczny i  ciało mogło odetchnąć, a  kiedy się rozluźniało,
natychmiast stawałem się napalony. Ten emocjonalny i  fizyczny
rollercoaster wyczerpywał mnie, a  jednocześnie pobudzał tak
bardzo, że po powrocie z  randki szedłem prosto do stodoły
i dźwigałem ciężary, dopóki nie padłem z prawdziwego zmęczenia.
W ramach środka rozluźniającego zacząłem w  końcu stosować
alkohol. Kompletnie pijany odbyłem swoje pierwsze stosunki
seksualne, z  których potem prawie nic nie pamiętałem. Nawet jeśli
przypomniałem sobie coś więcej, miałem wrażenie, że przeżył to
ktoś inny, nie ja.
Nigdy nie doświadczyłem intymności na trzeźwo. A  jeśli tak, to
w  poprzednim zdaniu kropkę można chyba postawić już dwa
wyrazy wcześniej.

***

Stacja. Tankuję, wdychając zapach benzyny, który zawsze lubiłem.


Przez szybę widzę mamę, stoi tuż przy wejściu, obok stojaka
z gazetami, i szuka wzrokiem drzwi prowadzących do toalet. Liczba
na wyświetlaczu rośnie w  równym tempie, a  ja próbuję zgadnąć,
w  którym momencie się zatrzyma. Tym razem jest to 217,58,
pomyliłem się o grubo ponad trzydzieści złotych.
Nie da się zrobić tak, żeby z końcówki pistoletu do nalewania nie
skapnęło choćby kilka kropel. Tym razem tych kilka kropel spada mi
na but i wsiąka w niebieski materiał.
Przy kasie rudowłosa sprzedawczyni głosem jak z  automatu
proponuje mi hot doga, a  ja po chwili wahania odpowiadam, że
chętnie – może dlatego, że asertywność nie należy do moich
mocnych stron, a może dlatego, że jestem po prostu żarłokiem.
Ruch na drodze to gęstnieje, to się rozrzedza, puszczam muzykę,
przyciszam trochę, mama patrzy za okno.
Przecież my naprawdę nic nie wiemy. To niemożliwe, by dziadek
mógł znajdować się w  miejscu, które zaznaczył nam na mapie
tamten starzec.
Odtwarzam w  głowie całą naszą rozmowę z  Darią Tomczyk,
próbuję coś w  niej znaleźć, niczego w  niej jednak nie ma. „Pani
ojciec twierdził, że tam umarł”, „potem, po tej Bzurze, jego Tadzio to
już był inny człowiek”.
Autobus. Ciągnik. Klucz ptaków. Znak pierwszeństwa,
przekrzywiony, jakby ktoś uderzył w niego autem albo długo kopał.
Jadę wolniej, niżbym mógł. Coraz mniej kilometrów dzieli nas od
celu, najchętniej tobym się jeszcze gdzieś zatrzymał. Mama wyciera
okulary chusteczką, unosi je pod światło i wyciera raz jeszcze.
Jest też możliwe, że dziadek po prostu nie żyje.
Zanim mama włoży okulary z  powrotem na nos – mniej więcej
wtedy, kiedy dzielą je od niego jakieś trzy centymetry –
z  samochodu znika całe powietrze, które jeszcze chwilę wcześniej
chyba przecież tu było.
Otwieram szerzej usta i  zerkam w  prawo, upewniając się, że na
poboczu jest wystarczająco dużo miejsca, gdybym chciał się
zatrzymać, odchrząkuję, szybko uchylam szybę, pęd powietrza
uderza mnie w  policzek i  w ucho, mama odwraca głowę, a  wtedy
czuję, że tak, że już po wszystkim.
Trwa to wszystko kilka sekund. Oddycham głęboko. Kiedy
wreszcie dochodzę do siebie – nawigacja pokazuje wtedy
sześćdziesiąt trzy kilometry – wyobrażam sobie, że tak się muszą
czuć ludzie w  kryzysie wieku średniego albo ci, którym
niespodziewanie umiera ktoś bliski. Uświadamiasz sobie nagle, że to
naprawdę nie są żarty.
Że nie oszukasz tego w  żaden sposób. Wynikami sportowymi,
wynikami w pracy, drogim autem, drogim ubraniem. Nie uciekniesz
w dalekie kraje, bo to czeka na ciebie w każdym dalekim kraju. Nie
umkniesz na środek oceanu, bo na środku oceanu znajdziesz
właśnie to. Uciekniesz alkoholem, używkami, ale tylko na jakiś czas,
a  to coś będzie czekać wściekłe i  kiedy tylko się ockniesz, zacznie
w  furii szarpać pazurami i  będzie jeszcze gorzej, niż było. Najlepiej
nie uciekać.
Wciągam powietrze, jakby go miało zaraz znowu zabraknąć.
Nie wiem, przed czym próbował uciec dziadek, ale z  każdym
kolejnym kilometrem wzbiera we mnie jakieś takie ssanie,
swędzenie w  całym ciele: naprawdę mam nadzieję, że go dzisiaj
znajdziemy.
ROZDZIAŁ DRUGI
Kiedyś dziadek nastraszył mnie, że jak połknę pestkę, urośnie we
mnie drzewo. No a  umówmy się, połykałem wtedy całe mnóstwo
pestek. Zacząłem dużo o  tym myśleć: przede wszystkim
zastanawiałem się, jakie to będzie drzewo. Takie jak w sadzie, krępe
i  pokrzywione, czy może jak jedno z  tych, które prężyły się za
ruinami chlewu? Wydawało mi się, że skoro jadłem tyle
papierówek, to raczej jabłoń, ale kto to mógł wiedzieć? Nie za bardzo
znałem się na drzewach.
Nie miałem też pojęcia, czy drzewo podziurawi wszystkie te różne
rzeczy w środku mnie, czy je ominie, układając się jakoś pomiędzy.
Czy będzie mi trudniej się przez to schylać? A co, kiedy stanie się już
wyższe ode mnie? Wyobrażałem sobie, że prawdopodobnie gałązki
będą mi wystawać z  uszu, miałem tylko nadzieję, że żadna nie
wydostanie się ustami, musiałoby to być bardzo kłopotliwe.
Było to mniej więcej w  czasach, kiedy odkryłem dodatkowe dwa
kilometry na trasie z  Radziejowa do Kwilna. W  naturalny sposób
doszedłem do wniosku, że w krainie, o którą zahacza nasz autobus,
musi żyć więcej takich ludzi-drzew, i  w sumie nie miałem nic
przeciwko, żeby również się tam znaleźć. Postanowiłem zapytać o to
dziadka.
Wszedłem do jego pokoju wieczorem, kiedy już spał, bo kładł się
czasem dużo wcześniej niż ja. Ostrożnie dotknąłem jego
przedramienia, ciemnego i gęsto oplecionego żyłami. Zdziwiłem się,
że jest tak miękkie, wydawało mi się, że dziadek nie ma na ciele
takich miejsc, nawet kiedy śpi. Nie poruszył się, a  kiedy
wyciągnąłem dłoń, żeby dotknąć go raz jeszcze, tym razem mocniej,
powiedział nagle w ciemnościach:
– Przy stawie.
Zatrzymałem palce kilka centymetrów od jego ciała, nie ruszałem
się, czekałem – żart czy nie żart? – ale przecież dziadek nigdy nie
żartował. Oczy zamknięte, oddech taki sam. Musiał spać. Musiał
spać, ale mówił:
– …Irka…
Milczałem, odsuwałem się coraz dalej.
– …tej trąbki…
Ktoś spuścił mi całą zawartość głowy do żołądka. On się zaraz
obudzi. Co mnie podkusiło, żeby tu przychodzić? Odwrócił głowę
w moją stronę i się wykrzywił, tak, lada chwila się obudzi.
Uciekłem, dudniąc stopami o drewnianą podłogę.

***

Dojeżdżamy do celu i  uświadamiam sobie, że nie wiem, czym jest


ten cel, bo nawet jeśli nieżyjący Saturnin Tomczyk się nie mylił, to
miejsce, które na mapie pozostaje punktem, w  rzeczywistości
rozlewa się pewnie na kilka kilometrów kwadratowych. Jestem
Królem Idiotów.
Żwirowy plac, wyblakła puszka po piwie Harnaś, wrony spiskujące
gromadnie pod ławką bez oparcia. Ciepło. Król Idiotów przekręca
kluczyk do siebie, zaciąga hamulec ręczny, odpina telefon, zerka na
Matkę Króla Idiotów.
Wysiadamy.
– Może ja w tę, a ty… – Kiwam głową w przeciwną stronę i nawet
nie chcę myśleć, jak to wygląda, ten podział ról jak w głupim filmie
kryminalnym: ja w tę, a ty w tę. Matka Króla Idiotów się zgadza.
Wilgoć, drapanie suchych gałęzi i  akrobacje pająka na
niewidocznej linie, wchodzę między drzewa. Gdzieś tam przede mną
jest rzeka, szumi. Mówimy do siebie głośno:
– Jesteś?
– Uhm.
Chodzimy tam i  z powrotem, jak grzybiarze, tylko że zamiast
prawdziwków i  maślaków wypatrujemy dziadka, Dziadka Króla
Idiotów.
Okej. Trzeba będzie wracać. Zapomnieć o  tym, pomysł całego
wyjazdu zrzucić na karb naszej troski, nie mówić więcej, zadzwonić
na policję, niech pojadą do tej Darii Tomczyk, niech ją wypytają – to
jest już ich sprawa. I wtedy dostrzegam samochód mamy.
To zielony opel astra, rocznik 2002, kupiony w  komisie, zadbany
i raczej bezawaryjny, z krótką rysą na drzwiach pasażera i otarciem
na tylnym zderzaku, bo pół roku temu mama nie zauważyła
betonowej donicy przed Lidlem. To ten.
Samochód stoi w  rowie, właściwie leży w  rowie, przechylony na
stronę kierowcy pod ostrym kątem, ale cały, nieuszkodzony.
Okrążam go, wołając mamę, schodzę do rowu, w  trawę i  chwasty,
opieram się o  maskę lewą ręką – metal ma temperaturę mojego
ciała – a prawą pociągam za klamkę. Auto jest otwarte.

***

Jedną z rzeczy, które nie sprawiały mi problemu, było zakochiwanie


się. Potrafiłem ulegać miłosnym fascynacjom nawet kilka razy
w tygodniu, a pewnego razu, latem, kiedy wybrałem się z dziadkiem
na ryby i  musieliśmy przejść przez długą, zatłoczoną plażę
w Nieszawie, zakochiwałem się średnio co dwadzieścia pięć sekund.
Zakochiwanie się było zupełnie bezpieczne, nie wymagało
żadnego udziału osób trzecich, również obiektu moich uczuć.
Wszystko tu zależało ode mnie.
Potrzebowałem naprawdę niewiele: wystarczało jedno spojrzenie
na korytarzu w  szkole, wymiana kilku słów na przystanku
autobusowym, uśmiech rzucony w  roztargnieniu. Często tarczami
celowniczymi moich gwałtownych uczuć stawały się dziewczyny,
które nie miały pojęcia o  moim istnieniu, na przykład ta brunetka,
którą regularnie widywałem przed nami w  kościele, wysoka Luiza
Szczęśniak śpiewająca na zakończeniu roku szkolnego czy siostra
Bartka, którą zobaczyłem tylko raz w  życiu, jak podczas długiej
przerwy przyjechała przed szkołę na rowerze, żeby podać bratu
klucze od mieszkania.
Reszta odbywała się w  bezpiecznej przestrzeni wewnątrz mojej
głowy. Fantazjowałem głównie o  tym, że ratuję ukochaną z  jakiejś
fatalnej opresji, koniecznie przy tym ginąc. Był to nieodłączny
element każdego mojego miłosnego marzenia i  umierałem na
bardzo różne sposoby: w  płomieniach, podczas pojedynku, pod
kołami pojazdu, wśród fal oceanicznych, w  paszczy krokodyla, na
odpływającej powoli krze lodu, w  tonącym statku czy spadającym
samolocie, najczęściej jednak od noża lub kuli. Wyobrażałem sobie,
jak w  akcie nieprawdopodobnego heroizmu poświęcam się, by
dziewczyna, której oddałem serce, mogła żyć dalej, wspominając
moje męstwo do końca swoich dni.
Wiedziałem, że niezależnie od tego, co bym zrobił i osiągnął, nadal
będę gorszy od innych chłopaków w  szkole, ale próbowałem
walczyć z  samym sobą i  zdarzało mi się robić rzeczy absolutnie
niemożliwe, na przykład zaprosić obcą dziewczynę na studniówkę.
Kojarzyłem ją tylko z korytarza, miała na imię Aśka i chodziła do
klasy rok niżej. Czasami nosiła koszulkę z napisem „100% super” – to
w  niej zobaczyłem ją po raz pierwszy i  natychmiast wezbrało we
mnie pragnienie, by ocalić ją przed bandytami, ponosząc przy tym
jakąś widowiskową i niezwykle smutną śmierć.
Były to czasy, kiedy w  telewizji leciały reklamy napoju
energetycznego z  powtarzającym się hasłem „Red Bull doda ci
skrzyyyydeeeł”. Dzięki wypiciu puszki tego cudownego eliksiru
kreskówkowe postaci robiły niestworzone, widowiskowe rzeczy,
postanowiłem więc, że przed podjęciem szturmu na dziewczynę,
którą w myślach nazywałem „Sto Procent”, powinienem w ten sam
sposób dodać sobie otuchy. Zakup puszki red bulla skurczył moje
miesięczne kieszonkowe dokładnie o jedną trzecią, ale uznałem, że
jeśli dzięki temu zdobędę serce Sto Procent, nie ma co żałować.
Podczas długiej przerwy pomiędzy historią a  polskim wszedłem
do trzeciej kabiny w  toalecie, tej z  oderwaną klapą i  napisem
„Przestaniesz wreszcie walić konia?”, wyciągnąłem napój z  plecaka
i  wypiłem go duszkiem. Był mocno gazowany i  jakiś taki ostry,
uznałem, że to pewnie z  powodu wszystkich tych substancji, które
dodawały odwagi i  skrzydeł. Odłożyłem puszkę obok sedesu
i opuściłem łazienkę, czekając na efekt.
Teraz należało działać. Wiedziałem, w  której sali Sto Procent
będzie miała kolejną lekcję, ruszyłem więc w  tamtym kierunku.
Zobaczyłem ją stojącą z  dwiema koleżankami przy oknie,
zawróciłem, wszedłem po schodach do połowy, zawróciłem, znowu
ruszyłem w  jej stronę, tym razem szybciej, zawróciłem, wbiegłem
kawałek po schodach, powiedziałem do siebie na głos: „No dalej,
zjebany zjebie”, zawróciłem, ruszyłem w jej stronę, zatrzymałem się
przed nią i z rozpędu wywaliłem:
– Ej, mogę cię coś zapytać?

***

Oczywiście się nie zgodziła.


Stwierdziła, że dzięki i  że jestem spoko, ale ona już idzie z  takim
innym, Kamilem, co ją zaprosił tydzień wcześniej, no i ogólnie.
A więc klęska. Podziękowałem, odwróciłem się i  wszystkie siły
włożyłem w  kolejne ruchy, próbując iść w  taki sposób, w  jaki
wyobrażałem sobie, że chodzi człowiek swobodny, nieprzejmujący
się niczym, a już na pewno nie odmową pójścia na studniówkę.
Klęska. I pięć złotych zmarnowane na red bulla, a najgorsze, że nie
potrafiłem nawet powiedzieć, czy dodał mi skrzydeł, czy nie. Były
jednak jasne strony tej sytuacji, otrzymałem bowiem kilka nagród
pocieszenia: przede wszystkim zrobiłem to, podszedłem,
otworzyłem usta i z ust tych wydobył się prawdziwy, słyszalny głos,
nie żaden skrzek, co się przecież zdarzało. Poza tym Sto Procent
uśmiechnęła się do mnie, chyba szczerze, a na dodatek powiedziała,
że jestem spoko – SPOKO! – i chwilę jeszcze pogadaliśmy, tak jakbym
był z  nią na równym poziomie, jakbym był po prostu normalnym
chłopakiem, co się z nim gada i może nawet flirtuje czy coś.
Siedziałem potem jeszcze na dwóch lekcjach i  z coraz większym
zdziwieniem odnotowywałem, że wcale nie jest mi jakoś szczególnie
głupio – bo tak trochę głupio było mi właściwie przez cały czas – i że
tak naprawdę nie odczuwam smutku, wręcz przeciwnie. Po raz
pierwszy poczułem radość mimo porażki, radość ze zrobienia
czegoś, co było niemożliwe.

***

Kluczyk w  stacyjce, wytarte na środku oparcie, miętowa obecność


drzewka wiszącego na lusterku wstecznym, wycieraczka przed
fotelem kierowcy lekko przekrzywiona, pokryta drobinkami piasku.
Mama podbiega, osłaniając twarz przed ciosami gałęzi, pochylona,
przy rowie przystaje, ja jestem już w środku, rozglądam się, szukając
czegoś, ale nie znajduję. Jej głos zza szyby. Że Satek. Że Boże.
Po kolei: schowek w desce rozdzielczej, tylne siedzenia, bagażnik.
Obchodzimy auto dookoła, zaglądam w  pełną skłębionej trawy
szczelinę między podwoziem a  ziemią, a  mama zadaje te same
pytania, które ryją mi głowę: skąd oni wiedzieli, co tu się dzieje,
gdzie dziadek, skąd oni to wiedzieli, skąd, skąd.
Krążymy wokół auta, coraz dalej, las trzaska nam pod stopami,
drapie i  oblepia twarze. Posuwamy się w  stronę rzeki, cichej,
błyszczącej za drzewami, a ból w łokciu pulsuje w rytm kroków. Coś
przemyka w  trawie. Mignięcie ciemnego futra. Szczur? Nutria?
Wiewiórka? Wysoko unoszę stopy, by nie porwać nogawek o  ostre
krzaki jeżyn, i  kilka minut później wychodzimy spomiędzy drzew:
przed nami, wśród trzciny i  chwastów, płynie Bzura. Nigdzie nie
widać dziadka.

***

Gdy byłem mały, dziadek hodował nutrie. Zbudował dla nich wielką,
płaską klatkę z blaszanym dachem, wspartą na metalowych nogach,
pamiętam, że zardzewiała jeszcze pierwszej jesieni. Ustawił ją pod
największą akacją, w  krzakach, tam, gdzie prowadziło jedno
z „wejść” do naszego zagajnika.
Nutrie przyjechały nad ranem. Ze snu, w  którym jako Tarzan
szybowałem na lianach między ogromnymi drzewami, wydobyły
mnie odgłosy wjeżdżającego na podwórko samochodu: brzęczało
i  stukało, jakby ktoś wyjął szufladę ze sztućcami i  zaczął nią
potrząsać. Było to wydarzenie niecodzienne, każde auto przed
naszym domem zwiastowało ekscytującą wyrwę w biegu kolejnych
monotonnych dni i tygodni, natychmiast zsunąłem się więc z łóżka
i  bosy, w  pidżamie, popędziłem do drzwi. Były czerwone, ciężkie
i  odstawały od framugi tak, że w  zimie działały jak instrument, na
którym wiatr wygrywał zawodzące melodie. Pokrywało je tyle
warstw farby, że stały się jedną wielką płaskorzeźbą starych śladów,
zacieków i kropli. Otworzyłem.
Naprzeciw mnie manewrował na wstecznym stary czerwony fiat
z  przyczepką. Na przyczepce drżały dziwne skrzynie z  otworami.
Poranek dopiero zaczynał wpychać się na niebo od strony
Karmowskich, wszędzie błyszczało rosą, zimno wpełzło mi zaraz pod
bluzkę i  spodnie. To była moja ulubiona pidżama, cała w  śmieszne
stwory, które szczerzyły zęby z  rękawów, stroiły miny na
nogawkach, wystawiały języki na plecach i brzuchu.
Dziadek stał tyłem, owinięty smugą dymu z papierosa, ale wyczuł
mnie, obrócił głowę i rzucił:
– A ty co? Zasuwaj no spać.
Wróciliśmy do łóżka, ja i  wszystkie moje pidżamowe stwory, ale
nie zasnąłem już, mimo wczesnej godziny. Co tam się działo na
podwórku? Co to były za skrzynki? A  co w  nich w  środku? Po co?
Czy będę mógł to zobaczyć?

***

Po śniadaniu dziadek poprowadził mnie pod akację, zapalił


papierosa i wypowiedział słowo, którego nie znałem:
– Nutrie.
Kazał ich nie zaczepiać i zajął się własnymi sprawami, a ja znowu
miałem dzień dla siebie, całą tę wielką połać czasu, która każdego
ranka wydawała mi się niemożliwa do zapełnienia. Powłaziłem na
drzewa, pobiegałem z kijem-mieczem, pobujałem się trochę na linie
i pogoniłem bażanta, który łaził po polu. Oczywiście myślałem tylko
o nutriach.
Wreszcie postanowiłem im się przyjrzeć – przyglądanie się to coś
zupełnie innego niż zaczepianie, uznałem. Zdecydowałem się zajść
je od tyłu, od strony zagajnika, na wszelki wypadek z  kijem-
mieczem w  ręce. Powiedziałem sobie, że będę jak szpieg, jak ninja,
jak cień.
Nutrie biegały po klatce, drobiąc w jedną i w drugą, na wszystkie
strony, nerwowe i  ciekawskie, było ich pewnie ze dwadzieścia albo
trzydzieści. Jedna podeszła bliżej. Patrzyliśmy na siebie, ja i ona bez
ruchu. Nutria. Nutria. Takie dziwne słowo, jak je powtórzyć z  kilka
razy. Coś pomiędzy bobrem a  szczurem. Miała mocno owłosiony
pyszczek z ogromnymi wąsiskami, przez co wyglądała na poważnie
zamyśloną. Albo jakby coś nieustannie niuchała. Próbowałem
zapamiętać jej cechy szczególne, by ją później, przy następnej okazji,
móc odróżnić od innych, ale jak się okazało, jej cechy szczególne
posiadały też wszystkie inne nutrie. Wpatrywałem się w te jej wąskie
czarne ślepka. Chłop? Baba? Nagle parsknął czy parsknęła na mnie
jakoś tak dziwnie i  wycofałem się na drżących nogach, z  kijem
wyciągniętym przed siebie.
Przykro mi było, że dziadek ustawił klatkę właśnie tam, w miejscu,
które przecinałem wiele razy każdego dnia, wkraczając w obiecujący
przygody świat zagajnika i wybiegając z niego, gdy mnie wołano na
obiad, kolację, kompot albo do pomocy. Zdarzało się, że podczas
zabawy zapomniałem o  nutriach, pogrążony w  walce
z  wyobrażonym arcywrogiem, i  zbliżałem się do domostwa tych
małych, włochatych istot, aż nagle podskakiwałem, kiedy te
z  hukiem nacierały na blaszane ścianki. Wrzeszczałem wtedy
i uciekałem jak najdalej.
Bywało też, że podchodziłem do klatki celowo, zawsze ostrożnie,
po cichu, próbując podejrzeć nutrie, przekonać się, co one tam robią.
Może spały? Może coś knuły? A  może robiły TO? Ale za każdym
razem znowu nagle rozlegał się rumor, jakby przez cały czas tylko
na mnie czekały, znając moje zamiary. Pazury tarły o blachę, metal
aż dudnił. Uciekałem.

***

Myślę o nutriach i rozgarniam trawę, ja, Król Idiotów, jakbym sądził,


że gdzieś między tymi źdźbłami może leżeć mój miniaturowy
dziadek. Rzeka jest szara i spokojna, pełzną po niej odbicia wąskich
chmur.
– Mamo, tu go nie ma.
Wszędzie jest pusto i  płasko, ani śladu człowieka. Mama nie
spogląda w moją stronę.
– Jeszcze popatrzmy.
Wdech, wydech, w  co ja się, kurwa, wpakowałem, rozgarniam
butami chwasty, trawę, kopię jakiś kamień, który odskakuje i toczy
się daleko, i wtedy go dostrzegam, tę ciemniejszą plamę na ciemnej,
mokrej ziemi, plamę przysłoniętą krzakiem. Biegnę tak szybko, że
coś mi strzela w  kolanie, później przypomnę sobie, że się darłem,
jakieś głupoty oczywiście, i będzie mnie boleć to kolano, i dojdę też
do wniosku, że sekundę przed tym, jak go zobaczyłem, wiedziałem
już, że coś się stanie, ale może tak to już jest ze wspomnieniami, że
im w kwestii kolejności takich zdarzeń ufać nie wolno, więc później
nie będę już pewien, czy rzeczywiście tę sekundę wcześniej coś
poczułem, czy nie. A teraz wiem tylko, że biegnę.
Dziadek leży w błocie, na brzuchu.
ROZDZIAŁ TRZECI
Błoto i krzyk, mój, mamy, na kolanach, z bolącym łokciem, dziadek,
tato, żyje, nie żyje, krzyki i  łokieć, kurwajapierdolę, z  brzucha na
plecy, trochę krwi pod nosem, kurwajezu, twarz w  błocie cała,
ocieram ją i  mówię, żeby się nie wygłupiał, nie wygłupiaj się,
dziadek, no już.
Oddycha.
Oczy wlepione we mnie, usta szeroko, jakby chciał w  nie coś
złapać, porusza się, wierci. Ja pierdolę. Opuszczam głowę
i oddycham, to się chyba nie dzieje, ja pierdolę, powtarzam do siebie
cicho kilka razy.
Potem jest wiele rzeczy naraz. Jest głos dziadka, który tłumaczy, że
„nic nic, nic się nie stało”, jest mama krążąca wokół nas, jest ból
łokcia, są skurcze serca bardzo szybko po sobie i jest błoto, które mi
przesiąka przez materiał spodni, sięgając chłodem skóry.
Zaciskam palce na chudym ramieniu dziadka.
– Co ty tu robisz?
Potrząsam nim, próbuję zrobić tak, żeby wreszcie na mnie
spojrzał, a on mamrocze, że mam przestać i że o co też mi chodzi, do
diabła. Wspiera się na kleistym błocie, próbuje się unieść i wreszcie
wstaje. Rozgląda się: rzeka, błoto. Mama dopada go i  mocno
przytula. Dziadek unosi rękę i  głaszcze ją po głowie, z  taką miną,
jakby robiło to tylko jego ciało, nie on sam.
Pochylam się, zadaję mu kolejne pytania, których nie
zapamiętam, i pociągam lekko za ramiona ku górze, ale on wyrywa
się, wierci.
– Puść mnie, przecież wstanę.
Odpycha się od ziemi, która nie dając za wygraną, przyciąga go
z  powrotem do siebie, w  błoto. Chwytam go pod pachami, ale jest
gwałtowny, wierzga i krzyczy jak dziecko, że „on sam”, aż wreszcie
mu się udaje: stoi przede mną, chudy, upaprany. Krew z  rozbitego
nosa ma rozmazaną na ustach.
Mama przytula go, klnie, mówi, że jest „pieprzony głupek”, a  ten
pieprzony głupek kręci głową, jakbyśmy ja i  mama byli dwoma
niesfornymi dzieciakami, które narozrabiały i  które powinien
skarcić, ale już nie ma na to siły. Otrząsa się z  mamy, mija mnie
i  rusza w  stronę lasu, przygarbiony, powłócząc nogami. W  jednej
chwili rośnie we mnie ochota, żeby mu przypierdolić. Całe ciało
mam w pięściach.
– Dziadek, gdzie ty, kurwa, idziesz?
Mama zachodzi mu drogę, chyba płacze, w  końcu chwytam go
mocno i  obracam ku sobie. Dziadek podnosi ręce, opędza się
i powtarza, że da sobie radę, że mu naszej pomocy nie trzeba, że nic
mu nie trzeba oprócz… Ale wtedy traci równowagę i znowu upada.

***

Któregoś razu bawiłem się w  Tarzana, bo przeczytałem kolejną


książkę o  jego przygodach i  przez tych kilka dni po lekturze
najbardziej na świecie pragnąłem żyć wśród niebezpieczeństw
i małp. Bujałem się na linie tak długo, jak długo się można bujać na
linie – czyli niedługo – potem uciekałem przed hordą wrogich goryli,
a  jeszcze później walczyłem z  nimi, rozszarpywany, wściekły, i  na
dodatek wygrałem. Wiedziałem jednak, że pojedynek
z  największym wrogiem dopiero przede mną, że oto muszę stawić
czoła okrutnemu plemieniu istot tak złych, że na samą myśl o nich
w  normalnym człowieku krew zastygłaby na kisiel. Mowa tu
oczywiście o złowieszczych nutriach.
Postanowiłem zajść je od strony zagajnika. Poruszałem się na
palcach, z  rękoma rozłożonymi szeroko na boki, jak ten facet
w cyrku w Radziejowie, co chodził po linie. Byłem tak samo zwinny.
Wiedziałem, że aby przeżyć ten pojedynek, muszę je przechytrzyć,
i jak dotąd udawało mi się wyśmienicie. Tak, byłem zwinny i cichy
jak Tarzan, byłem nim, byłem nawet trochę lepszy. Dopiero kiedy
podszedłem na tyle blisko, by móc dotknąć palcami metalowej siatki
z przodu, okazało się, że to wszystko nieprawda.
Nutrii nie było.
Wycofałem się równie powoli i  ostrożnie, znowu na palcach,
z  szeroko rozłożonymi rękami, nie chciałem nic zepsuć, nie
chciałem, by ktokolwiek wiedział, że ja wiem, że nutrii już nie ma.
Nie zapytałem mamy ani dziadka, co się z  nimi stało, bałem się
samego pytania i bałem się odpowiedzi – bałem się wszystkiego, co
wiązało się ze zniknięciem tych zwierzątek, bo przecież doszło do
mnie raz czy drugi, że się z  nich robi futro. Ale żeby dziadek?! Nie
chciałem o tym słyszeć. Po jakimś czasie pojawiła się kolejna partia,
a  potem jeszcze jedna, obie zniknęły tak samo jak tamta pierwsza.
Nie wyobrażałem już sobie nutrii jako moich arcyzłych arcywrogów,
współczułem im, bo jak nie współczuć komuś, kto się staje szalikiem
albo płaszczem?
Wiele lat później, zupełnie przypadkowo, podczas rozmowy
o  dziwactwach, które miewają różni ludzie, dowiedziałem się od
mamy, że dziadek wszystkie te swoje nutrie uwalniał. Kiedy kupił
pierwszą partię, zamierzał rzeczywiście je zabić, ale gdy przyszło co
do czego, zabrakło mu ikry. Stał w  stodole z  pierwszą ofiarą całe
popołudnie, ale nie potrafił zdzielić w łeb tego małego ni to szczura,
ni to bobra. W nocy uwolnił wszystkie nutrie i pogonił na pole.
Wstyd mu było jednak z  powodu tej słabości i  bał się, że któryś
z  sąsiadów zapyta, dlaczego po tej pierwszej próbie zaniechał
hodowli, więc kupował kolejne partie nutrii, żywił je i opiekował się
nimi, a  potem, po kilku miesiącach, wypuszczał w  środku nocy na
pola. Nie zabił ani jednej.

***

Trzy godziny później siedzimy w moim aucie, on i ja.


Cisza taka, że co chwilę przełykam ślinę, co chwilę przychodzi mi do
głowy kolejne pytanie, które powinienem zadać i którego nie zadaję.
Boli mnie kolano. Kilkadziesiąt metrów za nami moja mała mama
w swoim małym oplu, co prawda bez zderzaka, który został w rowie
– wyjeżdżając, upierdoliłem go niechcący, bo o  coś zahaczył – ale
przynajmniej z  kluczykami, które dziadek miał w  kieszeni razem
z paczką papierosów i garścią piachu.
Wyobrażam sobie, że może wyobraża sobie, że ja i  dziadek
rozmawiamy, że czegoś się dowiaduję, że padły jakieś słowa,
odpowiedzi i istnieje między nami coś więcej niż ta cisza. Ale nie, jest
tylko ona. Rozcieram ją dłońmi o kierownicę, wdycham, wydycham,
skóra mnie swędzi, a palce szybko bieleją.
–  Dziadek, ty musisz ze mną rozmawiać, kurwa, znaleźliśmy cię
w błocie sto pięćdziesiąt kilometrów od domu.
Spogląda na mnie z  bardzo daleka, z  siedzenia obok, i  mam
wrażenie, że chciałby coś powiedzieć, poruszyć się, zrobić
cokolwiek, ale wrażenie zaraz mija, a dziadek nie robi nic.
– Kim był Saturnin Tomczyk? Dlaczego mam jego imię?
Moje pytanie upada na wycieraczkę i tam sobie leży, wśród innych
śmieci i  paprochów. Mam ochotę pierdolnąć pięścią w  kierownicę,
a najlepiej w niego. Dziadek milczy. Nie no, nie dam rady, trzeba coś,
sam nie wiem. Otwieram okno, wpuszczam strugę chłodnego
powietrza. Trochę lepiej.
Dziadek zamyka oczy i jedziemy tak dalej w milczeniu.

***

Niedługo po tym, jak poszedłem do szóstej klasy, pod nasz dom


przypałętał się szczeniak. Miał ciemne oczy, jasną sierść i  bardzo
krótki ogon, właściwie to nie miał ogona, dlatego nalegałem, aby go
nazwać – co oczywiste – Bezogon. Dziadek kazał mi wybić to sobie
z  głowy, wykluczone, nadawanie imienia to sprawa bardzo ważna,
nie można tego robić tak sobie, dla żartów.
– A to chociaż Bezo?
Spojrzał na mnie tym swoim śmiercionośnym laserem
Supermana, potem zastanawiał się przez pół dnia, a kiedy wróciłem
do niego z  pytaniem, wzruszył ramionami, co w  słowniku jego
gestów oznaczało zgodę. Podskoczyłem, wyciągając pięści przed
siebie, co z  kolei w  słowniku moich gestów oznaczało wiele bardzo
różnych rzeczy, ale tym razem akurat dumę z tak niespodziewanego
zwycięstwa.
Bezo był psem bardzo towarzyskim, cenił obecność wszystkiego,
co się rusza, niezależnie od tego, z  jakiej było wykonane materii,
i  dość szybko przestało być dla mnie tajemnicą, że zajmuję w  jego
sercu równie dużo miejsca co plastikowy wiatraczek zwisający
z  drzewa lub mocno kopnięta piłka. Nasz pies lubił również robić
dobre wrażenie, starał się być przydatny i na przykład kiedy któreś
z  nas wychodziło przed dom, natychmiast zaczynał zajmować się
energicznym udawaniem, że gania wstrętne szpaki. Sądził –
niebezpodstawnie – że w  ten sposób zyska opinię pracowitego, co
z kolei przełoży się na pełniejszą miskę.
Bawiłem się z  tym radosnym kundelkiem całymi dniami, nie
mając pojęcia, że już wkrótce czeka mnie kolejna fantastyczna
niespodzianka. Otóż kilka miesięcy po tym, jak Bezo pojawił się na
naszym podwórku, w  Radziejowie zorganizowano loterię fantową,
na którą bardzo chciałem jechać, ponieważ była to loteria fantowa.
Dziadek, o dziwo, nie tylko przyjął do wiadomości moje błagania, ale
też na nie zareagował: sam pojechał tam ze mną autobusem i zjadł
nawet większość mojej waty cukrowej.
Świeciło słońce. Loteria nie cieszyła się przesadną popularnością,
co jednak nie przeszkadzało mi być krańcowo podekscytowanym.
Kupiliśmy dwa dosyć drogie losy i  okazało się, że dziadek wygrał
latarkę, a  ja psa. Żywego. Żywego psa. Był mały i  włochaty,
przypominał porośniętą czymś piłkę, a we mnie natychmiast starły
się radość i  strach, że dziadek nie pozwoli go zabrać do domu.
Spojrzałem na niego moim najbardziej żałosnym ze wszystkich
wariantów żałosnego spojrzenia – miałem ich ze cztery – i  powoli
przeniosłem wzrok na psa w  nadziei, że i  on wyda się dziadkowi
przynajmniej trochę żałosny.
Nie pamiętam większej radości: dziadek pozwolił. Przemyciliśmy
psa do autobusu, ukrywając go pod kurtką, a  potem, dokładnie
w chwili, kiedy wymyśliłem dla niego imię, ten mały drań nasikał na
fotel. Chichotaliśmy z dziadkiem, rozglądając się w obawie, czy ktoś
tego nie widział, a  potem umknęliśmy z  poważnymi minami, jak
spiskowcy, którym udał się wielki szwindel.
Bezo i Fant weszli w relację, którą na portalach społecznościowych
określa się dziś wyrażeniem „to skomplikowane”, i wyglądało to tak,
jakby każdego dnia zajmowała jakieś przypadkowe miejsce na
szerokiej skali pomiędzy miłością a pragnieniem odgryzienia łba.
Któregoś ranka – był październik i  miałem właśnie iść na
przystanek, aby podczas dojazdu do szkoły jak zwykle roztrząsać
kwestię dokładnego położenia miejsca, gdzie nasz świat stykał się
z  tym niewidocznym, którego istnienie odkryłem dzięki biletom –
znalazłem Beza w  trawie przy drodze. Leżał na boku i  wściekle
drapał ziemię, wydając przy tym odgłosy bardziej pasujące mi do
ludzi niż psów. Pobiegłem w panice do domu, krzycząc już z daleka.
Psu rzeczywiście coś było. Po dłuższej analizie mama wyraziła
zgodę na złamanie zasady wzbraniającej zwierzętom wstępu do
domu i  Bezo, prawdopodobnie oszołomiony wszystkim, co mu się
przydarza, zamieszkał z  nami, aby doświadczać dóbr, o  które nie
musiał zabiegać swoimi przemyślnymi manewrami z  udziałem
pierzchających szpaków. Jeszcze tego samego dnia niedaleko od
miejsca, gdzie się na niego natknąłem, znalazłem kawałek
nafaszerowanej jakimś jasnym kremem kiełbasy, co pokazałem
dziadkowi, a  dziadek w  zamian podzielił się ze mną nowiną, że
owczarek Karmowskich zdechł z  niewiadomych przyczyn. Nagle
poczułem, że wpadłem w  sam środek filmowego kryminału: otóż
wyglądało na to, że poprzedniego wieczoru ktoś przeszedł przez wieś
i rzucał psom zatrutą kiełbasę.
Mieliśmy podejrzenia, kto to mógł być, ale podejrzenia tym się
różnią od pewności, że pewnością nie są, więc w sumie nic z tym nie
zrobiliśmy. W  ciągu kolejnego tygodnia wydarzyły się jednak dwie
rzeczy: Bezo doszedł do siebie, a  dziadek natknął się na
domniemanych sprawców przed stacją benzynową, kiedy tam
przyjechał ciągnikiem po ropę. To, co potem słyszałem o  tamtym
wypadku, już dawno zlało mi się w napuchniętą historię, z której nie
sposób wyłuskać jedynej właściwej wersji.
Było ich trzech, znaliśmy ich wszyscy z  widzenia. Pozbawieni
określonego wieku, z  oczami jak ciemne szczeliny, zjawiali się na
stacji jeszcze przed świtem, zrywani z  łóżek jakimś drżeniem,
przymusem. Zaczepiali zawsze, królu złoty, poratuj złoty dwajścia,
a  potem zwykle przysypiali w  cieniu; wiadomo też było, że się
kiedyś włamali do Pieczabów.
Tamtego dnia po zatankowaniu ciągnika dziadek podobno
podszedł do nich i zapytał, czy to oni potruli psy we wsi. Usłyszał, że
chuj mu do tego. Było słonecznie, lato wymieszane z  jesienią, na
ziemi liście, błękitne niebo, lekki wiatr. Dziadek – tak potem
mówiono – odwrócił się, poszukał czegoś wzrokiem, przeszedł parę
metrów, brodząc w  tych liściach, i  podniósł z  ziemi kawałek
metalowej rury. Po tym, co z nimi zrobił, ci trzej mężczyźni nigdy już
nikogo nie zaczepili, trucie psów też się nie powtórzyło. Kiedy
następnego dnia pojechałem tam rowerem, zobaczyłem na betonie
rozjechaną kołami samochodów plamę krwi.
Rozmawiałem trochę z  panem Antkiem ze stacji i  potem jeszcze
z  Grześkiem od Rybaków. Obaj coś niby widzieli, a  więcej niby nie.
Wydawało mi się to wszystko niezbyt wiarygodne, bo dziadek nigdy,
przenigdy nie przejawiał skłonności do agresji. Jak go o to spytałem
po powrocie do domu, prychnął tylko i  powiedział, żebym się nie
wygłupiał. Oczywiście, że to nie on.

***

A teraz siedzi jakieś trzydzieści centymetrów ode mnie, obciągnięty


żyłami i  luźną skórą, cały jak wyschnięta śliwka, i  nawet jeśli ma
w głowie jakieś odpowiedzi, to ma je tylko dla siebie. Unoszę się na
fali mojej złości i czekam, aż się wygładzi albo mnie rzuci na niego,
co może nawet bym wolał, bo wreszcie wydarzyłoby się coś, na co
by musiał zareagować inaczej niż tym upartym milczeniem.
Odwracam się i fala wzbiera znowu, wyższa niż wcześniej.
–  Powiedz mi coś, cokolwiek – mówię – bo ja tu oszaleję. Pędzę
z Warszawy, rozmawiam z jakąś kobietą, wnuczką człowieka, który
miał na imię tak jak ja, jedziemy z mamą do jakiejś kropki na mapie,
a potem znajduję cię półżywego w błocie nad rzeką, gdzie podobno
w  czasie wojny prawie cię zabili, więc uwierz mi, że mi się, kurwa,
należy, żebyś chociaż otworzył usta i mi cokolwiek wyjaśnił.
Od razu mi trochę lepiej. Patrzę na niego, na jego zwiotczałe
policzki, rzadki zarost i  skórę, która wygląda, jakby pomiędzy nią
a  całą resztą mojego dziadka była cienka warstwa pustki. Próbuję
sobie wyobrazić, jak by to było być nim i  patrzeć, jak jego wnuk
odwraca się w jego stronę, z wściekłości aż zdyszany, i prosi go o coś,
czego zrobić nie potrafi, bo może dla kogoś takiego jak on słowa są
czymś zupełnie innym niż dla mnie.
Nie reaguje, nie wykonuje żadnego ruchu, ale ja czekam, nie
odpuszczę, aż w  końcu usta układają mu się w  jedno słowo,
zdrobniałe, wypowiedziane jego mocnym głosem:
– Satuś…
Nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej zwrócił się do mnie w  ten
sposób, on, najpoważniejszy z  ludzi, ten kłąb żył i  zmarszczek.
Zaciska dłonie na kolanach. Jest nagle prawdziwym człowiekiem,
takim, który czuje i  ma słabości, takim z  przeszłością, bo po raz
pierwszy w  życiu widzę w  jego twarzy ślady twarzy mamy i  mojej
własnej. Uparcie na mnie nie patrzy, ale jego głos jest już czymś
osobnym, wyrwał się z niego i trwa.
– Satuś, ty nic nie zrozumiesz. Tego jest za dużo. Ale przysięgam ci,
gdybym mógł cofnąć czas, zarżnąłbym ich wszystkich dokładnie tak
samo.
CZĘŚĆ IV
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Krzyk kobiety rodzącej moje dziecko. Wesela sióstr, braci. Ciało,
które sypia obok piąty, dziesiąty, dwudziesty już rok. Mój własny
dom, własne zwierzęta, coraz większa plama siwych włosów na
skroni i codzienny ból przy wstawaniu z łóżka. Tego i innych rzeczy
mam nigdy nie doświadczyć, wszyscy o tym wiedzą.
Wie matka, szczupła, drobna, do dziś ściągająca jeszcze spojrzenia
mężczyzn na jarmarku, wie ojciec, który gryzie teraz wąsa
w  zamyśleniu, wiedzą dwaj bracia, stojący obok siebie przed
domem, kiedy odchodzę, i  starsza z  sióstr, Jadzia, o  donośnym
śmiechu, ale najmocniej wie Irka, ta, z  którą czasem rozmawiam
nocami i  której do ucha tuż przed odejściem mówię szeptem,
nieśmiało:
– Okropnie się boję.
Wiedzą, że nie wrócę, choć przy starym stole, na polu i  podczas
wieczornego pacierza zapewniają siebie, mnie oraz Boga, że
wszystko potoczy się pięknie, że się wszystko uda. Co się ma udać,
nie wiem. Samo już to, że stoję tutaj, jedną nogą w  cieniu domu,
a drugą w słońcu, coraz dalej i dalej, jakby już się nie dało postawić
kroku z  powrotem, jakby ta jedna noga znajdowała się setki
kilometrów stąd, wśród innych nóg, zmęczonych i  tak samo
obutych, więc sam ten fakt świadczy, że już się nie udało.
– Wrócisz, obiecuję – mówi mi Irka, przyciskając mnie gwałtownie
i całując bardziej jak kochanka niż brata, bardziej jak na potańcówce
niż przy pożegnaniu, choć, jak myślę sobie później, gdy ich
wszystkich zostawiam za sobą, może przy pożegnaniach tak trzeba.
Opuszczam dom dwudziestego czwartego sierpnia, w  czwartek,
i idę tą samą drogą co zawsze. Mijam te same co zawsze domy, płoty,
obory, stajnie, chlewy i kurniki byle jak zbite z desek, pola, zagajnik
brzozowy, kapliczkę, staw, gdzie z Jankiem łowimy ryby, dwa głazy
na miedzy przy Pieczabach, w  końcu zarośla, w  których niedawno,
miesiąc temu ledwie, poznawałem ciało Marty i  ciało kobiety
w  ogóle. W  żołądku gorąco, kiedy przechodzę obok, zerkając,
jakbym się spodziewał, że ich tam zobaczę, tego Tadzia i  Martę
sprzed miesiąca. Ale nie ma nikogo.
Idę, nie obracając się, boję się, że zawrócę i w domu się zamknę,
na żadną nie pójdę wojnę, a  iść trzeba. Za plecami zostawiam ojca,
matkę, dwie siostry i  braci też dwóch: Mietek ma lat dwanaście,
Janek dwadzieścia dwa, na wojnę nie idzie, bo zdrowie nie pozwala.
Chciał bardzo.
Ja bardzo nie chciałem, a idę.

***

Kilka godzin później nie ma już Kwilna, ojca, matki, stawu, głazów
na miedzy i  zarośli, tych, w  których ja i  Marta. Jest świat złożony
z rozkazów, dowcipów, papierosów, za dużych butów, brei na obiad
i  gonichy pitej ukradkiem przez kilku rezerwistów. Ja ze strachu
odmawiam. Pełno ludzi, zwierząt, wozów od okolicznych
gospodarzy, dowódcy próbują zapanować nad tym wszystkim, liczą
co chwila, przydzielają to tu, to tam, z  miejsca na miejsce
przepędzają bydło, wozy, nas. Trafiam ostatecznie do trzeciego
batalionu, pod dowództwo majora Józefa Rodzenia, nocować mamy
w szkole powszechnej przy ulicy Jana Kilińskiego we Włocławku, to
ponoć lepiej niż w koszarach, ale co ja tam wiem.
Już w szkole, leżąc w salach i na korytarzach, dowiadujemy się, że
stawiło się nas prawie o  dziewięciuset więcej, niż potrzeba. Ktoś
krzyczy: „Hurraa!”, a  potem czekamy dalej, podniecenie,
bezczynność, czas nijaki i  po nic, słuchanie kolejnych donosów,
Niemcy to, Niemcy tamto, my im jeszcze, my się nie będziemy,
Polak zawsze, Polak nigdy, aż w głowie się miesza.
Myślę o  Irce, o  obietnicy, którą żeśmy złożyli sobie kilka dni
wcześniej, w  ciemności: przyszła do mojego łóżka i  zapytała
szeptem, czy ja naprawdę pójdę walczyć, strzelać, mordować,
a może i być mordowanym.
– Muszę przecież – powtórzyłem jej to samo, co sobie od paru dni
powtarzałem.
Następnego dnia wzięła mnie nad staw. Późno już było, po
oprzęcie, w nerwach mówiła, złapała za rękę, poszliśmy. Przy stawie
zatrzymała się, usiadła w trawie wysokiej, ja też.
–  To teraz obiecaj mi, że jak umrzesz, to mi dasz znać, tutaj
właśnie, że przyjdziesz i powiesz, jak jest.
Obiecałem.
– I umówimy datę.
–  Ale jak ty umrzesz, to też – zaznaczyłem, na co się nagle
wzburzyła.
– A czemu to ja mam umrzeć?
Bąknąłem, że nie wiem, no wojna idzie, to przecie nie wiadomo
nigdy, prawda? Wzruszyła ramionami.
Długo trwało wybieranie daty. Wszystkie za wczesne. Bo co, jak
jeszcze wszystko trwać będzie? Mówią najróżniejsze rzeczy. Straszą,
liczą, wymieniają.
Ustaliliśmy, że pierwszego dnia stycznia w  roku pięćdziesiątym.
Późno okropnie, ale kto wie, co to za wojna, poprzednia już długa
była, może ta jeszcze dłużej potrwa? Więc pięćdziesiąty rok,
splunęliśmy w dłonie jak handlarze koni z Radziejowa, których ona
nie cierpiała, a ja podziwiałem w tajemnicy, i uścisnęliśmy je sobie.
Czułem się głupkowato i bardzo poważnie zarazem.
Teraz, w  budynku szkoły powszechnej we Włocławku, w  świecie
głośnych mężczyzn, kawałów, śmiechu i  gwizdania pod nosem,
w świecie przekleństw, wygrażania Niemcom i bycia twardszym, niż
się jest naprawdę, tamta przysięga wydaje mi się już tylko głupia,
poważnego nic w niej nie zostało.

***

Dwa dni później stoimy na polu za taborem kolejowym naprzeciw


fabryki Bojańczyka, a  wokół nas zbiera się tłum gapiów. Szukam
wzrokiem znajomych twarzy, ojca i  matki, Irki może, może Marty,
choć wiem, że żadnej nie zobaczę. Niebo nad naszymi głowami
nabrzmiewa, ojciec powiedziałby: „Ino czekać, jak lunie”, i czekamy,
ale na co dokładnie, to nie wiem, inni też nie wiedzą.
Zatrzymuję wzrok na dziewczynce w  pierwszym rzędzie. Cicha
jest, wystraszona, co rusz obraca głowę, upewniając się, że tata
z  mamą wciąż stoją tam, gdzie stali, że nigdzie nie poszli.
Dziewczynka trzyma kwiaty – nie rozpoznaję stąd jakie – i płatkami
bezwiednie przesuwa po trawie; dopiero po powrocie do domu
spostrzeże pewnie, że te kwiatki zniszczyła. Zastanawiam się, czy
gdybym mógł, zamieniłbym się z nią teraz miejscami.
W końcu składamy przysięgę przed kapelanem księdzem Józefem
Gołębiem, jest smutno i podniośle, a na koniec uroczystości stojący
za mną Mirek z  Dobrego głośno pierdzi, chichocząc. Każdy wokół
śmieje się pod nosem, no dobrze, ja też troszeczkę się śmieję.
Późno w  nocy wyruszamy wreszcie do punktu koncentracji,
staram się zapamiętywać mijane miejsca i  wyobrażam sobie, że za
wiele lat opowiadam o  tym wszystkim komuś, kto chce słuchać:
Włocławek, Lipno, Kikół, Golub-Dobrzyń. Ten ktoś, mój wnuk lub
wnuczka, wpatruje się we mnie oczami dziewczynki z  tłumu, a  ja
roztaczam wielką historię o wielkiej przygodzie.
Dla bezpieczeństwa i  zachowania tajemnicy wojskowej
maszerujemy głównie w  nocy i  głównie lasami. Śpimy niewiele,
jemy jeszcze mniej. Żarty ustają po pierwszym dniu, rozmowy
niedługo później, słychać już tylko kroki, sapanie, czasami
przekleństwa. Na miejsce, do Dębowej Łąki, docieramy po trzech
dniach wędrówki, a  ja stopy mam tak obolałe jak nigdy jeszcze
w życiu, siadam więc pod drzewem i składam sobie przysięgę, że się
spod tego drzewa nie ruszę przez tydzień, po czym łamię ją po
dwóch godzinach, wraz z  nadejściem rozkazu, by się przemieścić
w  rejon Tomki – Konojady. Generał zdecydował, że czekać tam
będziemy w lasach, ruszamy więc dalej.
Co jakiś czas rozglądam się, wypatrując brata Marty, Wogólana.
Nie wiem, czy ostatecznie poszedł i  do jakiego pułku, ale zewsząd
słychać teraz, że ci się łączą z tamtymi, a tamci jeszcze z kimś, może
więc wreszcie i ja spotkam się z Wogólanem, byłoby miło zobaczyć
tu jaką twarz znajomą.
Ojciec opowiada czasem sąsiadom historie o  tym wesołym
psotniku, co to nie tak dawno do jego córki Jadzi przychodził na
przepustki. Wogólan służył wtedy w  Inowrocławiu, skąd do Kwilna
miał trzydzieści trzy i pół kilometra. Szedł z tego Inowrocławia, jak
mógł, to na wóz się zaczepił, innym razem kto bryczką podwiózł go
kawałek, ale to się przydarzało rzadko, i  tak posuwał się wolno
w  stronę ukochanej, siostry mojej Jadzi, aż docierał pod nasz dom
w  chwili, kiedy już powinien ruszać z  powrotem. Pukał więc
w szybkę, Jadzia wychylała się, tak rozmawiali przez chwilę.
– Ale co, nie wejdziesz nawet? – pytała. – Herbaty nie wypijesz?
Wogólan kręcił się, stroił zbolałe miny.
–  Nie, Jadzia, ja to w  ogóle już wracać muszę, tego tamtego, nie
zdążę inaczej, krótkie te przepustki, ale tylko zobaczyć cię chciałem,
no powiedz, jak żyjesz w ogóle, myślisz czasem o mnie?
Rozmawiali tak pięć, najwyżej dziesięć minut, a  potem Wogólan
kłaniał się elegancko i  ruszał z  powrotem. W  rodzinie naszej spór
toczył się o to, czy bardziej jest to śmieszne, czy piękne, tak na parę
minut przychodzić, całą przepustkę marnując. Ja zdania nie
zabierałem, nie znam się na tych rzeczach. Nie znam się na niczym.
No, trochę gram na trąbce.
Teraz rozglądam się, wypatruję, lecz Wogólana nie widać nigdzie,
nie jestem nawet pewien, czy poszedł na tę wojnę. Tymczasem
docieramy w  końcu w  okolice gajówki Dębowa Góra i  rozkładamy
się w  lesie. Trzeba napoić konie, wyczyścić sprzęt, naprawić
uszkodzone wozy. Poruszam się ostatkiem sił, jestem duchem wśród
duchów. Nie wiem, kiedy zasypiam.

***

Martwię się często i  dużo. To jak z  piegami – ktoś to ma, a  ktoś nie
ma. Ja mam.
Zamartwiam się rozmaitymi rzeczami, czasem to aż sam się
dziwię, że tak można. Na przykład tym, że przy ostatnich wykopkach
przez większość dnia szedłem ostatni w redlinie. Albo że jak raz przy
śniadaniu zażartowałem, to się nikt nie zaśmiał. Tym, że Pieczaba
lepiej ode mnie gra. Że wszyscy pewnie lepiej ode mnie grają. No i że
przed Martą nie spotykałem się z  żadną dziewczyną. Tym chyba
najmocniej.
Jak mi się uda jakiś problem rozwikłać, to nie jest zaraz tak, że się
przestaję martwić. Martwię się dalej dokładnie tak samo mocno,
tylko już czym innym. Jak w szkole przez cały miesiąc gryzłem się,
bo chciałem dołączyć do chłopaków, co po lekcjach grywali w piłkę,
jak wreszcie podszedłem do nich i  jak mnie wzięli, to potem się
gryzłem, że może pomyśleli, że lizus.
Teraz, kiedy idę na wojnę, powodów mam tyle, że aż kręci mi się
w  głowie – zacznę tylko zamartwiać się jednym, już co innego
wychyla łeb, przypominając, że i  tym się należy przejmować,
a potem zaraz wyłazi łeb inny i jeszcze kolejny. Tyle zmartwień, że
brak mi już sił, by się martwić, więc głowę mam całkiem pustą, jak
nigdy.
Śpię dobrze, mocno. Najlepiej od dawna.

***

O piątej rano nasz kapitan z  lekarzem polowym i  kapelanem jadą


samochodem do hotelu w Jabłonowie, by dowódcę Brayczewskiego
poprosić o  odpoczynek dla nas, a  wracają z  rozkazem, by się
natychmiast przemieścić do dworu Czekanowo. Wstaję, wstajemy.
W butach mam tylko krew i kości.
Docieramy rano. Stoi przede mną jasny, niski budynek wśród
drzew, jakby przycupnięty i przygotowany do skoku. Nad wejściem
herby, w  środku rwetes, tumult. Wszyscy gdzieś biegną. Żołnierze
z naszego pułku upadają w trawę. Wciąż deszcz.
Rozstawiamy namioty i szałasy, wszystko byle jak, byle tylko stało.
Zasypiam w  butach, w  mundurze. Śni mi się, że latam nad polami
wokół Kwilna i że pełno jest w nim Tadeuszów Markiewiczów. Jeden
kosi lucernę za domem, drugi sprowadza krowy z pola, inny jeszcze
z  kolegami, pijany, wraca po potańcówce, jest też ten, który
w  zaroślach pochyla się nad Martą, i  ten, który żegna się z  rodziną
w cieniu domu.
Następny dzień upływa we względnym spokoju, każą nam
odpoczywać. Pojawia się lekarz, miły, dobry pan Zygmunt
o  zabawnym nazwisku Pukianiec i  jajowatej twarzy. Chodzi wśród
nas, opatruje okaleczone stopy. Opowiadam mu trochę o graniu na
trąbce i ani razu nie syczę z bólu, a on dwukrotnie myli moje imię
i  nazywa mnie Władkiem. Poprawiam go, powtarzając: Tadeusz,
Tadeusz Markiewicz. Bardzo chcę, żeby zapamiętał, żeby chociaż
jedna osoba spośród tego tłumu wiedziała, jak mam na imię, kim
jestem. Kiwa głową i się uśmiecha, a potem odchodzi do innych.
Po południu robimy, co kto może. Patrolujemy teren,
pielęgnujemy konie, uzupełniamy amunicję i żywność. Artylerzyści
wyznaczają punkty obserwacyjne, zakładają połączenia telefoniczne
i pracują przy umocnieniach polowych.
Mówią, że jutro wojna, że koniec czekania. Chciałbym jeszcze
poczekać. Wciąż myślę o Kwilnie, zastanawiam się, czy ojciec wrócił
już z  pola, czy krowy wydojone, kto do kur poszedł i  czy się już
modlili. Myślę o  Marcie, o  jej białym ciele, o  zapachu włosów,
o  dłoniach, o  tym, jak mówi mi te wszystkie rzeczy, które
powiedziała. Co ona o  mnie myśli? Czy myśli w  ogóle? Może kiedy
wyszedłem za granice wsi, nie zostało mnie tam już nic, wcale?
Może nie ma już Tadeusza Markiewicza, jestem tylko ja tutaj,
szeregowiec w szarym mundurze, ten sam co inni, skoro już nawet
imienia nie mam, a lekarz uparcie nazywa mnie Władkiem?

***

Wieczorem ze specjalnych skrzyń wyjmujemy karabiny


przeciwpancerne wz. 1935, które trzymano dotąd w  ścisłej
tajemnicy. Mają drewniane kolby i  długie, cienkie lufy, które
wyglądają jak część maszyny rolniczej, nie jak coś, z  czego można
zabić. Biorę jeden do ręki, rozstawiam dwójnóg i kładę się na ziemi.
– Można przebić tym pancerz każdego czołgu – oświadcza Rodzeń,
a  ja leżę na brzuchu w  wilgotnej trawie, z  pałacem Czekanów na
końcu lufy, i wciągam w płuca lekki zapach drewna, uświadamiając
sobie, że chyba naprawdę będę musiał strzelać.
Że chyba będę musiał strzelać do żywych ludzi, których ktoś
kiedyś rodził, głaskał po głowach i  całował i  którzy przed pójściem
na wojnę słyszeli być może, tak jak ja, tylko w  innym języku, że
mają na siebie uważać.
W nocy śpię niespokojnie, wiercę się w  krzywym namiocie
i stękam, stopy bolą. Czekam świtu, by wreszcie wyjść na zewnątrz,
i  wreszcie wychodzę, patrzę na słońce pokrojone pniami drzew.
Pachnie rosą.
Przyglądam się wystającym z namiotu nogom człowieka, którego,
gdyby kazano mi wybrać, musiałbym chyba określić mianem
najbliższego mi tutaj kolegi. Jest wysoki, gruby, mrukliwy, pochodzi
z  Osięcin i  nazywa się Saturnin Tomczyk – nigdy wcześniej nie
spotkałem nikogo o takim imieniu. Rozmawialiśmy tylko kilka razy,
zapytał mnie, czy byłem już kiedy z kobietą, ja zapytałem go, czy się
trochę nie boi. Obaj odpowiedzieliśmy w  taki sposób, że nic nie
wiadomo.
Teraz Saturnin mruczy coś do siebie, być może obudziłem go
swoim szuraniem wśród traw. Siada powoli, częściowo jeszcze
w namiocie, unosi głowę i uśmiecha się do mnie.
– Zdaje się, że już wszystko wiem.
Rozgarniam nogą wysokie źdźbła trawy i  myślę, że może uda się
do nikogo nie strzelać. Może jak bardzo się postaram, przemknę po
cichu na skraju tej wojny.
– Co takiego?
Saturnin opowiada, patrząc gdzieś daleko przed siebie:
– Śniło mi się, że jestem bardzo wysoki, ogromny, a w ręce mam
łyżkę i  jeść mi się chce. Patrzyłem z  góry na lasy i  pola, dumałem
sobie, który to by był najlepszy kąsek, ale nic mi nie chciało
smakować. Ani lasek iglasty, ani zaorane pola, ani stodoła w słońcu.
Próbowałem nawet kościółka: też nie. Aż w  końcu zacząłem jeść
Niemców. Rzeka mówiła mi, gdzie ich szukać. Szeptała mi do ucha.
No to patrzyłem, gdzie lezą, i przyczajałem się, a potem pakowałem
ich łyżką do ust. Chrupali mi między zębami, miażdżyłem im kości
i  hełmy. W  końcu zjadłem wszystkich i  mogliśmy świętować
zwycięstwo.
Dalej rozgarniam trawę, żadna odpowiedź nie przychodzi mi do
głowy, nie wiem nawet, czy Saturnin jest szaleńcem, czy kimś
bardzo mądrym. Nigdy nie spotkałem nikogo, kto byłby jednym
albo drugim. On tymczasem podnosi się ociężale, opiera ręce na
biodrach i długo wpatruje się w niebo, po czym dodaje, spoglądając
mi w oczy:
– A mi się sny zawsze, zawsze sprawdzają.
Przy śniadaniu złożonym z  kiełbasy z  cebulą i  chleba dochodzą
nas pierwsze informacje o rozpoczęciu działań wojennych, a z okolic
Jabłonowa słychać stłumione odgłosy jakiejś kanonady. Większość
zdań, które słyszę, rozpoczyna się słowem „podobno”. Podobno
wojna naprawdę się zaczęła. Podobno dostaliśmy telefon od
dowódcy pierwszego pułku, że atakuje ich niemiecka piechota
i  mają pierwszych rannych. Zastanawiam się: prawdziwych
rannych? Z kulami w ciałach? A potem podobno połączenie zostaje
zerwane.
Przez cały dzień setki kolejnych podobno. W końcu przestaję tego
słuchać, nie da się więcej, jedno gorsze od drugiego. Wieczorem
przychodzi rozkaz, że mamy się udać na przystanek kolejowy
Konojady, skąd pociąg zabierze nas do Mełna, a  tam zmusimy
Niemców do odwrotu za rzekę.
My? Ja? Rozglądam się, szukając jakiegoś wyjaśnienia.
Jedynym wyjaśnieniem są słowa Saturnina, który zakłada buty
i wzdycha:
– Nic się nie bój.
Przystanek jest niedaleko, idziemy w  ciemnościach. Mirek
z  Dobrego przestał nagle żartować, Saturnin zniknął, nie jest już
Saturninem, wszyscy bez twarzy, bez imion, a  i ja nie myślę
o  niczym: jesteśmy wielkim szeleszczącym wężem, który sunie
przez las. Łeb wysuwa się czasem na zwiady, ogon trze o pnie drzew.
Pożremy ich albo odetną nam łeb.
Pełzniemy.
W butach sam ból i ślisko od krwi – dwa razy potykam się, ale nie
upadam. W  Konojadach pachnie ziemią mokrą po deszczu. Ktoś
klnie. Nasz skład już stoi, czeka, dwanaście wagonów i  cztery duże
platformy. Decyzją dowództwa jako pierwszy jedzie batalion trzeci,
czyli my.
Czyli ja.

***

Ścisk, szepty, ciało obok ciała. Wdycham powietrze wydychane przez


innych, a inni to wydychane przeze mnie.
W ciemnościach wagonu znowu na chwilę staję się Tadeuszem
Markiewiczem, przypomina mi się wiele rzeczy: zapach ojcowej
machorki, dotyk ustnika trąbki na wargach, smak placków
smażonych na piecu. Tłustych, puszystych w  środku, ślina wzbiera
mi w  ustach. Pamiętam, że jak kiedyś rodzice wybrali się na
jarmark, to gdy tylko wóz zniknął za gospodarstwem Pieczabów,
rzuciliśmy się całą piątką, by placki smażyć potajemnie. Najlepsze
z  nas wszystkich robił Janek, było więc oczywiste, że i  tym razem
jemu powierzymy to ważne zadanie. Czekaliśmy, ja, Irka, Jadzia
i mały Mietek, głodni piekielnie, a on smażył i smażył. Nagle spojrzał
za okno, rzucił wszystko i  wybiegł z  domu, a  do nas tylko krzyk
dotarł:
– Samolot! Samolot za stodołą wylądował!
Pobiegliśmy, wywracając krzesła i  przepychając się w  drzwiach,
tak bardzo każdy chciał jako pierwszy zobaczyć tę niezwykłość,
latającą maszynę na naszym własnym polu. Kiedy dotarliśmy za
stodołę, spostrzegłem jednak dwie rzeczy: brak samolotu i  brak
Janka wśród nas. Wróciliśmy, znowu na wyścigi, do domu, gdzie brat
siedział już wygodnie na stryszku, drabinę wciągnął za sobą, a  na
kolanach parował mu talerz pełen placków. Jadł, zachwalając na
głos, opisując dokładnie smak każdego kolejnego kawałka, cmokając
i  się oblizując, a  my błagaliśmy, groziliśmy, Irka to nawet płakała.
Trwało to tak i  trwało. Wreszcie Janek beknął przeciągle, pogładził
się po brzuchu. Oświadczył obojętnym głosem, że okropnie się
najadł, zaczął nam rzucać kawałeczki placków, któreśmy łapali
w locie, jak psy.
Pierwszych kilka udało się chwycić Jadzi, połknęła je na stojąco,
wodząc wzrokiem wciąż za dłońmi brata. Kiedy i mi nareszcie udało
się złapać skrawek placka, umknąłem z  nim przed dom i  tam,
patrząc na podwórko, zjadłem go powolutku. Niczego tak chyba
w życiu nie zapamiętałem jak smaku tamtego ochłapu.
Tymczasem o  północy bez przeszkód docieramy do Mełna.
Obolały, z  lewą nogą zdrętwiałą, tłoczę się z  innymi przy
rozsuniętych drzwiach i  nagle coś huczy wokół nas, wagon drży
i  brzęczy, chłopaki wrzeszczą, upadają na ziemię. Tak jak wtedy,
w  domu, gdy biegliśmy zobaczyć samolot, którego nie było, tak
i  teraz, rozpychając się, w  ścisku, wypadamy na zewnątrz. Na
peronie kilka latarni, wokół mrok, rozsypujemy się w nim, wpadam
na kogoś, chyba po kimś przebiegam. Wagon grzechocze, w  leśnej
ciemności błyskają końce luf, biegnę byle dalej od tych błysków, ktoś
uderza mnie w  szyję, przygryzam język do krwi, tory już chyba
minąłem, kolanem uderzam o  pień, w  końcu chyba jestem
bezpieczny i  wtedy potykam się o  coś, upadam. Leżę, czekając, ale
nie wiem na co.
W słabym świetle dalekich latarni widzę, że to, o co się potknąłem,
to Mirek, kawalarz, ten, który głośno pierdział podczas przysięgi we
Włocławku. Twarz rozorana wpół, widać, co ma w środku głowy. Jak
zwierzę, jak coś, co się zarzyna, żeby potem zjeść. Patrzę zauroczony,
nie wierząc, że to naprawdę Mirka głowa i  wnętrzności. Skurcz
chwyta mnie, chlustam przed siebie i  na mundur, na dłonie. Na
Mirka też. Dowódca pułku ryczy tymczasem, żeby oficerowie
zbierali kompanie i biegli do Mełna.
Wstaję chwiejnie, ktoś krzyczy, nagle drzewo tryska mi w  ucho
korą, drzazgami, odwracam się i  żądli mnie coś w  brzuch, potem
z  tyłu, upadam, chyba mnie zastrzelili, obmacuję się, kurtkę
rozpinam, wolno to wszystko, palce ciężkie, śliskie, Irka, który to rok
miał być? Pięćdziesiąty, ale skąd będę wiedział, że to już?
ROZDZIAŁ DRUGI
Jestem błyszczącym, jasnym wężem i sunę przez poszycie. Głęboko
we mnie tkwi gorące miejsce, które pulsuje, łub-łub, łub-łub, w rytm
lasu. Kiedyś miałem twarz i imię, kiedyś umiałem grać na trąbce.
– Wrócisz, obiecuję – szepnęła mi, także kiedyś, moja siostra Irka,
a ojciec w zamyśleniu stał tylko, gryząc wąsa.
Teraz jestem wężem, nie mam sióstr, braci, imienia ani twarzy,
mam tylko to gorące miejsce w  środku, które pali mnie i  rozrywa:
łub-łub, łub-łub, łub-łub. Pełznę dalej.
Coś szeleści w  górze, daleko przede mną upada kilka drzew.
Podążam w  tamtą stronę. Trzaski stają się coraz głośniejsze, wokół
mnie uderzają o  ziemię grube konary, opada deszcz gałązek i  liści.
Unoszę łeb. Niebo jest ciemne, obrażone, na tle tego nieba wielka
znajoma twarz.
Uśmiecha się do mnie ustami Saturnina, mruży Saturnina oczy.
Spogląda gdzieś daleko. Przesuwa się między koronami drzew
i  unosi powoli długi srebrny przedmiot, który połyskuje w  rytm
mojego wnętrza: łub-łub.
Suniemy teraz wspólnie, ja tutaj, on tam, w  górze, i  jest mi
znacznie raźniej, prawie nie czuję bólu. Gałązki i liście sypią się to tu,
to tam, to nasz tajemny język, w  którym Saturnin mówi do mnie,
choć mu nie odpowiadam.
Czas nie istnieje, więc w  tej samej chwili lub może za miesiąc
dostrzegam wrogie oddziały, które nieopodal mnie maszerują
w  ciszy. Zatrzymuję się i  unoszę łeb. Stukanie dzięcioła gdzieś
w  oddali. A  może strzały. Rosa na rozpiętej między pniami
pajęczynie. I ból.
Saturnin jest skupiony, pochyla się coraz niżej i  niżej,
bezszelestnie, aż w  końcu gwałtownym ruchem opuszcza srebrną
łyżkę, nabiera kilkunastu żołnierzy i  wpycha ich sobie do ust.
Niemcy skrzeczą, wyją w  swoim kanciastym języku, którego nie
chcę rozumieć. Kości trzaskają w zębach, pękają hełmy, czaszki i lufy
karabinów. Krew spływa po brodzie uśmiechniętego Saturnina,
a łyżka opada i nabiera, opada i nabiera znowu.

***

Budzi mnie pulsujący ból w  brzuchu. Światło wpycha się pod


powieki.
–  Saturnin? – pytam, ale z  ust wydobywa mi się tylko zwiędłe:
„Sgghhh”.
Powoli spoglądam w prawo i lewo. Wszędzie wokół łokcie, głowy,
kikuty w  bandażach. Dużo ruchu. Mdli mnie i  jednocześnie jestem
bardzo głodny. Rozgrzane miejsce w moim brzuchu domaga się, by
coś mu złożyć w  ofierze. Przełykam ślinę i  zamykam oczy,
wsłuchując się w  kanonadę głosów. Ktoś przekazuje komuś rozkaz
budowy linii telefonicznych, ktoś inny krzyczy, że nie chce żyć bez
nóg. Kiedy znów otwieram oczy, stoi nade mną Zygmunt Pukianiec.
– Proszę, proszę. Pan trębacz uparcie przy życiu, bardzo się cieszę.
Dowiaduję się od niego, że jestem w  pułkowym punkcie
opatrunkowym, który zorganizowano przy posterunku na wysokim
nasypie toru kolejowego, w  linii rozgraniczenia między baonami.
Pukianiec opatruje mnie i mówi, że rana nie jest aż tak poważna, jak
wpierw myślał i  że dwa wozy jadą wieczorem na Kujawy, a  ja
powinienem dla odzyskania zdrowia wrócić na razie do domu. Nie
chcę wracać do domu. Jak im to wytłumaczę? Jest przecież drugi
dzień wojny. Otwieram usta, by to wszystko powiedzieć, ale nie
mam siły. Obserwuję tylko, jak lekarz odchodzi, i  zastanawiam się,
czy pamięta, jak mam naprawdę na imię.

***

Saturnin siedzi przy mnie, wielki i  uśmiechnięty. Nie wiem, czym


jest dla niego ta wojna, ale na pewno czymś zupełnie innym niż dla
mnie, niż dla pozostałych. Mądry czy szaleniec – wciąż nie wiadomo.
Kładzie mi dłoń na ramieniu i lekko zaciska palce.
– Dobrze wyglądasz, mój Tadziu.
Opowiada o  wielkim pożarze w  Osięcinach, o  szalonej krowie
sąsiadów, o najlepszym sposobie na pędzenie gonichy, o takiej jednej
głupiej dziewczynie, która mu nie daje spokoju, o  wielkim orzechu
rosnącym przed jego rodzinnym domem i  o proboszczu, co to nie
potrafi odprawić mszy na trzeźwo. Dzień upływa powoli,
odmierzany jękami okaleczonego chłopaka cztery łóżka dalej.
–  Za dziesięć lat to będzie dla nas tylko kolejna historyjka –
oświadcza Saturnin, rozglądając się po wnętrzu namiotu. – Na
starość będziemy się z tego śmiać.
Chłopak bez nogi wydaje z siebie kolejny jęk, a ja czuję, że coś się
we mnie pruje, coś w  środku, szarpię więc Saturnina za rękaw
i mówię, czego się będę później wstydził:
– A byś mnie na chwilę przytulił?
Jeszcze jeden uśmiech. Owija mnie wszystkimi rękoma, których,
wydaje się, ma co najmniej osiem, i szepcze do ucha:
– Mój Tadzio, mój mały, biedny Tadzio.
Niedługo później zasypiam.

***

Ciepło przewala się przeze mnie falami: łub-łub, łub-łub. Pełznę po


chłodnym, przyjemnym mchu, a Irka wpatruje się w powierzchnię
stawu w Kwilnie i mówi:
–  To teraz obiecaj mi, że jak umrzesz, to mi dasz znać, tutaj
właśnie, że przyjdziesz i powiesz, jak jest.
Chciałbym dać jej znać, ale przecież chyba nie umarłem, poza tym
skupić się trudno, trudno myśleć, bo ból w środku rozrywa, łeb ciąży
mi ku poszyciu, a  gałęzie nadal sypią się dookoła. Widzę, jak
Saturnin w  furii macha wielkimi ramionami. Wpycha sobie do ust
kolejne porcje Niemców, ktòrzy wciąż usiłują strzelać do niego
z karabinów i rzucać mu w twarz granaty. Coś uderza mnie w plecy,
raz, drugi, trze…

***

Budzę się na wozie. Trzęsie. Pod głową mam worek z  ziarnem.


Kaszlę, a  usta wypełnia mi metaliczny posmak. Dwóch mężczyzn
odwraca się do mnie z  kozła: jeden jest łysy, barczysty, drugi
wygląda jak jego wątlejszy brat. Trzyma papierosa w  zębach.
Wciągam w  płuca kłujący zapach tytoniu, a  tymczasem odzywa się
ten pierwszy.
–  My z  Włocławka. Kazali nam cię zabrać i  odwieźć do domu,
mieszkasz gdzieś pod Radziejowem, tak? To ino byś musiał
kawałeczek dojść.
Kiwam głową, próbuję. Niebo nade mną porusza się, jakby chciało
coś z siebie wytrząsnąć. Ból przesunął się wyżej, pod serce, i chyba
nieco zelżał.
– Nazywam się Tadeusz Markiewicz – mówię jak najgłośniej, żeby
usłyszeli mnie ci dwaj mężczyźni na koźle.
Odpowiada mi coś pomiędzy kasłaniem a śmiechem.
– Wiemy. Powtarzasz to, odkądśmy wyjechali.

***

Niebo dygocze, a ja zastanawiam się, co teraz robi Saturnin. Czeka na


rozkazy? Wypełnia rozkazy? Przychodzi mi do głowy, że równie
dobrze w  ciągu ostatnich kilku godzin zmienić się mogło wszystko,
ale to chyba niemożliwe, by w  moich snach wciąż zjadał wrogów,
gdyby już nie żył, gdyby go zabili…
W miarę jak ból w  brzuchu dogasa, ja czuję się gorzej. Wyrzuty
sumienia pęcznieją, układając się w  rozczarowane twarze ojca,
mamy i Marty.
Cała, nawet najdalsza rodzina, wie, że poszedłem na wojnę, i teraz
cała, nawet najdalsza rodzina dowie się, że już dziś… że w  taki
sposób, na wozie.
Jedziemy dalej, w  zapachu mokrych pól, pod roztrzęsionym
niebem, a  we mnie rozrastają się coraz to nowe myśli i  wstyd.
Wstydu najwięcej.
Wojna trwa dopiero trzy dni, a ja wracam do domu.
ROZDZIAŁ TRZECI
Matka przytula silnie, po męsku, i  pyta o  coś bez przerwy. Coś tak
schudł, synek? Jadłeś co w ogóle? Gdzie ci tak zrobili? Nie pójdziesz
już chyba? Inni wtórują. Chudy podobnież wróciłem, wątlejszy,
zawszony. I  oczy mi się zrobiły jakieś takie duże. Pod bluzą mam
bandaż, pod bandażem ranę po kuli, która wślizgnęła się w  moje
ciało, by je opuścić piętnaście centymetrów dalej.
Nie wiem, jak znalazłem się tutaj, na drodze przed domem,
z  matką w  objęciach, ze słońcem na karku, śmierdzący potem
i krwią. Ciemno mi przed oczami. Pożarliśmy kogoś? Czy ktoś nam
uciął łeb? Nic nie wiem, powtarzam tylko w  myślach swoje imię,
żeby nie stracić i  tego. Tamci z  wozu podali mi ręce na pożegnanie
i  chcieli dać tytoniu, tyle pamiętam. Ale jaki wóz? Jacy oni?
Przelewam się w ramionach matki, szepczę coś do niej: takie rzeczy,
których się później będę wstydził. Wokół same ręce i słowa. Zlecieli
się do mnie z pola jak ptaki i teraz dziobią, każdy by chciał dotknąć,
potrząsnąć i kraczą wszyscy, więc zamykam oczy.

***

Pode mną łóżko, to, w którym sypiałem dawno temu, trzy dni temu,
przed wojną. Leżę w butach i w kurtce. Bali się rozebrać zranionego
węża.
Czuję ją, zanim ją zdążę zobaczyć. Jej dłonie przy mojej szyi, jej
dłonie na głowie, na ramionach, na brzuchu.
–  Wróciłeś? – dopytuje, nie wierząc ani oczom, ani palcom,
rozbieganym między guzikami mojej kurtki. – Mówiłam, że wrócisz.
Siedzi przy mnie chyba bardzo długo. Kiedy wreszcie otwieram
prawe oko, lewe oko, kiedy chrząkam i kiedy podnoszę się, na tyle,
na ile pozwala mi rozgrzane miejsce w  brzuchu, Irka klaszcze
i  krzyczy do mamy przez okno. Siada z  powrotem, uśmiechnięta,
zadowolona z  tego, że tu jestem, a  może z  tego, że dotrzymała
obietnicy.
– Mleka chcesz?
Kręcę głową.
Matka wchodzi do pokoju, wnosząc zapach dymu i ziół. Mówi, że
nareszcie, że modliła się i  że na obiad będzie moja ulubiona
czernina. Całuje mnie, całuje jeszcze raz. Wraca do swoich zajęć.
I już.
Irka zostaje.
Rozmawiamy powoli i ostrożnie, jakby cięższe, bardziej kanciaste
słowa mogły mi zaszkodzić. Pyta o  wszystko po kolei, sama też
szczegółowo opowiada, co przez tych kilka dni robili. Głównie to, co
zawsze. Ta nerwowa z  łatą w  kształcie serca nadal się nie ocieliła.
Mietek skoczył z  dachu w  stóg siana, za co dostał pasem. Ojciec
z  Jankiem wzięli się wreszcie do tego nowego kurnika. Poza tym
rodzice oddali na FON złoty pierścionek Adeli, ten, co go Irka
w  tajemnicy raz miała na zabawie, podobno jakiś mężczyzna
w Radziejowie robi dla Niemców listę osób, co to źle o nich mówią,
a  w Nieszawie rozstrzelano kilkunastu chłopaków, ale to chyba
niemożliwe. Na koniec poklepuje mnie po ręce i  uśmiecha się tym
swoim niewinno-zalotnym uśmiechem.
– A powiedz, miałeś tam jakich przystojnych kolegów?
Wielka twarz wisi nade mną gdzieś między koronami drzew. Nie
mam pojęcia, czy Saturnin żyje, a  jeśli żyje, to gdzie i  czy właśnie
tego życia nie traci. Nie wiem nawet, dokąd posłali pułk po tym, jak
nas rozbito pod Mełnem. Opowiadam Irce o  Saturninie, o  jego
wielkiej głowie, uśmiechu, o  tym, jak twierdził, że należy słuchać
rzek, bo są mądre. Nie wspominam o  jego śnie, w  którym pożera
Niemców i który teraz jest już moim snem.
–  Tylko jednego? – podsuwa się bliżej, gotowa na wielkie
opowieści.
Nie mam dla niej wielkich opowieści, żadnych innych też nie.
Wzruszam ramionami, uśmiecham się głupkowato i  zaraz mi
wstyd, taki właśnie jestem: jeszcze przedwczoraj strzelano do mnie,
jeszcze przedwczoraj skakałem z  wagonu w  ciemność, biegłem ze
śmiercią na wyścigi i patrzyłem w twarze zwłok, a teraz wstyd budzi
we mnie to, że się uśmiechnąłem nie tak, jak bym chciał.
– Poznałem jeszcze takiego Mirka, z Dobrego – dodaję. – Kawalarz,
że hej.
– Ranili go też?
Patrzę w  głąb czaszki Mirka, w  tę miazgę nieludzką, niemożliwe,
że to było Mirkiem jeszcze parę chwil wcześniej. W  brzuchu ślad
tamtego uderzenia, po którym wyrzuciłem z  siebie zawartość
żołądka.
Odpowiadam:
–  Nie, jest cały i  zdrów. Obiecaliśmy sobie, że kiedyś, po wojnie,
napijemy się wódki. Na pewno go polubisz.
Dopiero w tej chwili rozumiem, co mnie czeka i co mnie nie czeka,
na co nie mogę już liczyć. Ja, Tadeusz Markiewicz, nadal jestem tam.
Dopóki nie wrócę, dopóki nie stawię czoła światu i  sobie samemu,
nie będzie żadnego mnie.
–  Cieszę się, że już jesteś – szepcze tymczasem Irka, a  ja mam
wrażenie, że od pewnego czasu wszyscy mówią ściszonymi głosami,
nikt nie odzywa się głośno.
– Ja też – przytakuję i całuję siostrę w czubek głowy.

***

Dzień utkwił w  miejscu i  próżno czekam, aż cienie na podłodze


przesuną się ku prawej. Wielkie nic. Gałąź bzu za oknem kiwa się
w  górę i  w dół niczym głowa kogoś, komu powiedziano dowcip.
Przyjemnie jest nie czuć bólu stóp.
Zamykam oczy i cały świat jest uderzeniami młota, którym ojciec
i  Janek wbijają w  ziemię paliki do nowej zagrody za kurnikiem.
Wyobrażam sobie, że jestem tam z  nimi, że stoję w  rozkroku,
spocony, półnagi, z trzonkiem w dłoniach, biorę zamach i uderzam,
a  potem jeszcze raz, łub-łub, i  jeszcze, łub-łub, łub-łub, tak pulsuje
gorące miejsce w  moim ciele, kiedy pełznę pomiędzy drzewami,
czegoś wypatrując. Jak mogłem sądzić, że jest cokolwiek innego niż
to, co teraz? Pełznę dalej. Mech, rosa, gałęzie. Unoszę łeb, ale nigdzie
nie widzę twarzy Saturnina – jestem sam. Możliwości oczywiście są
dwie: pożrę ich albo odetną mi łeb. Poruszam się cicho, wydaje się,
że daleko wśród drzew dostrzegam jakiś błysk, może to zapalniczka
któregoś z niemieckich żołnierzy? Czuję, jak coś rośnie we mnie na
samą myśl, ale nagle palce zaciskają mi się na ciele i szarpią.
Budzę się prosto w twarz Irki, która szturcha mnie lekko w ramię
z  taką miną, jakby zorientowała się, że włożyła do fartucha zbyt
dużo jaj i zaraz kilka stłucze.
–  Pomyślałam, że pewno byś chciał się ogolić. Skoro dzisiaj masz
gościa.

***

Marta przychodzi wieczorem. Siedzimy na ławce przed domem, ona


w  jasnej sukience, której nigdy nie widziałem, ja ogolony,
w mundurze, wyprostowany, nic mnie nie boli, nic mnie nie boli. Nic
mnie nie boli.
Mietek co chwilę podbiega zarumieniony i  łasi się, podlizuje, aż
w  końcu go przeganiam. Kiedy zostajemy sami, patrzę na nią bez
skrępowania, łapczywie i  odważnie, jak nie ja. Wydaje mi się
drobniejsza niż przed wojną. Jej włosy są czasem czarne, czasem
rdzawe, zależy, jak spojrzeć.
– Ależ schudłeś.
Obracam głowę, patrząc, jak się mienią.
– Naprawdę do ciebie strzelali?
Chciałbym wsunąć w nie rękę i przyłożyć sobie gruby kosmyk do
twarzy, a potem długo wąchać.
– Powiedz mi, jak tam było.
Ale na pewno ktoś się nam przygląda, przenoszę więc wzrok na
drzewa za stodołą i  wiercę się wewnątrz siebie, próbuję znaleźć
jakieś słowo, którym mógłbym zacząć.
– Było… no wiesz, Marta… było…
Tak mówić, to lepiej nic nie mówić. Kończę w jedyny sposób, który
mi przychodzi do głowy:
– …inaczej.
Na szczęście nie dopytuje, dalej rozmawiamy już tylko o rzeczach
przyjemnych i  nieważnych. Mówiąc o  tym, że ich pijany sąsiad
podczas kiszenia kapusty zasnął w  beczce na cały dzień i  że od
tamtej pory czuć go już z  daleka, roześmiana Marta dotyka mojej
ręki, czego chyba sama nie zauważa, a ja zdecydowanie zauważam.
Tym razem czas płynie szybko, nadrabiając tamtą część dnia,
kiedy się mozolił. Dołącza do nas matka, częstuje plackami i  pyta
Martę, co u jej rodziców. Marta uśmiecha się, odpowiada
i  przekazuje pozdrowienia, wszystko jak należy, a  potem, kiedy
znowu jesteśmy we dwoje, oświadcza nagle, że na nią już czas.
Żegnam ją jak ktoś, komu brzuch wcale nie płonie znów ogniem,
a  potem siedzę jeszcze przez chwilę, próbując zrozumieć, dlaczego
nigdy nie robię tego, na co naprawdę mam ochotę, tylko zawsze coś
innego.
Jestem tak zmęczony, że ledwie dochodzę do łóżka.
W nocy pełznę wokół domu i  zabudowań. Trawa przyjemnie
ugina się pode mną, a księżyc plami dach stodoły i pola. Cały świat
szeleści i  trzaska. Niewidzialne stworzenia grasują dookoła, a  ja
przypominam sobie, jak kiedyś poszedłem nocą z  Jankiem do
Karmowskich i przewróciłem konia śpiącego w zagrodzie. Upadł na
bok w  całkowitej ciszy. Uciekałem, słysząc oddech Janka gdzieś
z boku. Teraz spoglądam w tamtą stronę, odwracam łeb i patrzę tam,
gdzie, jak mi się wydaje, leży miejscowość Mełno ze swoim
dworcem, wagonami i strzępami wesołego Mirka nieopodal torów.
Okrążam dom pełen oddechów. Czuję pod sobą błoto w  tym
pozbawionym trawy miejscu, gdzie przez lata stał pieniek. Owijam
się wokół młodej akacji i  zjadam dwie polne myszy. Powietrze jest
chłodne, ziemia miękka. Współczuję tym, którzy muszą teraz leżeć
w dusznych pokojach i spać.

***

W sobotę po południu istne tłumy. Karmowscy, Marta, Wogólan


i Wiesiek od Pieczabów. Wogólan nie poszedł na wojnę, ja nie pytam,
a  on nie odpowiada, skoro pytania nie było. Wiesiek od Pieczabów
wyjmuje flaszkę zza pazuchy, jakby sztabę złota wyjmował. Zawsze
mu zazdrościłem tego, jak się potrafi z  niektórych rzeczy cieszyć.
Jeszcze z  pół roku temu razem graliśmy na weselu u
Kropidłowskich, ja na trąbce, on na harmonii, graliśmy, że o świecie
było można zapomnieć. Tak było.
Przygląda mi się chwilę, czeka chyba, aż zacznę chodzić na rękach
lub mówić obcymi językami. Klepiemy się po plecach, a Irka odrywa
go ode mnie.
– Uważaj. Bo ranny.
Matka stawia na stole, co ma. Ojciec nie je: pali tylko machorkę
i wypija, co przed nim stawiają. Nie wiem, czy widziałem kiedyś, by
się prawdziwie, do syta najadł. Widać wystarcza mu dym i kręcenie
wąsem. Kiedy z butelki nie chce skapnąć już ani kropla, powolnym
ruchem unosi palec i spoglądając na Wieśka, mówi poważnie:
– Dobre twoje, dobre moje.
Przynosi gąsior mocnego samogonu. W  tym czasie Zdzisek
Karmowski ustawia przy drzwiach stojak, na którym chce
zamontować aparat, ale ciągle coś przestawia, pokręca, nurkuje pod
czarną chustą i wynurza się znowu, ale jakby mnie kto pytał, to on
w życiu nie zrobi tego zdjęcia.
Nie nadążam za słowami, krzykami, życzeniami i poklepywaniem
po plecach: zanim się zorientuję, jestem pijany. Uwieszam się na
Marcie, nie, to matka, przepraszam, przesiadam się i  uwieszam na
Marcie właściwej, a Marta właściwa pachnie ciepłym ciałem, kładzie
mi dłoń na karku i odsuwa ostrożnie.
– Uważaj na tę ranę.
Nie chcę uważać na tę ranę, chcę się przytulać i  mówić jej różne
rzeczy i  żeby ona raz jeszcze zapytała, jak to było na wojnie, to jej
powiem, ze szczegółami, o wszystkim, nawet o Mirku z Dobrego.
Szybko mi to mija. Zamiast Marty jest Janek, zamiast Janka ojciec,
potem Wiesiek Pieczaba. Patrzę w  ich twarze, próbując coś
zrozumieć. Chyba rzeczywiście się upiłem. Wiesiek serwuje mi
opowieść o  jakiejś dziewczynie, z  którą najpewniej wkrótce być
może niewykluczone, że coś, a ja pochylam się do niego i pytam:
– Harmonii żeś nie przyniósł?
Uśmiecha się, jakby tylko na to czekał. Ukazuje w  pełni swoją
kwadratową dziurę po zębie i rusza w stronę drzwi.

***

Gramy.
Wokół nas ludzie ryją w ziemi, płoną w swoich domach, krztuszą się
krwią, tracą nadzieję, nogi, ręce, otrzymują ciosy bagnetami, wbijają
innym w ciała bagnety, strzelają do siebie i giną w imię czegoś, czego
nikt nie rozumie, a my, Tadzik Markiewicz i Wiesiek Pieczaba, gramy
coraz głośniej.
Stoję oparty o  ścianę. Wiesiek na taborecie. Puszczam do niego
oko, w  tej chwili jest mi najbliższym człowiekiem na świecie.
Nabieram powietrza. Poruszam prawą stopą do rytmu. Na mojej
trąbce widnieje niewyraźny napis „Josef Glassl / Musikinstrumenten
– Fabrik / Graslitz, Böhmen”, który lubię czuć pod opuszką. Samą
trąbkę kupiłem w trzydziestym piątym w Radziejowie, za pieniądze
pożyczone od wuja, które zwróciłem w całości po udanych żniwach.
Dopiero z  trąbką przy ustach jestem cały, gotowy. Kiedy nie gram,
kiedy pracuję w polu albo oddalam się od Kwilna, mam wrażenie, że
tu, w sieni, na haku, wisi kawałek mnie.
Ale teraz gramy.
Gąsiora, coraz głośniej i  głośniej. To jedna z  moich ulubionych
piosenek, zamykam oczy, a  pod powiekami żołnierz stoi na
kwaterze, wprost gąsiora babie bierze, hej, ha, lubię ten rytm, palce
same się poruszają, powietrze z  płuc zamienia się w  dźwięki,
powietrze z płuc Wieśka staje się słowami, w tych słowach baba idzie
do rotmistrza, gąsior z  garnka łeb wytrzyszcza, hej, ha, krótkie
zwrotki, słowa krótkie, zdania, jakby mokrą szmatą równo o  stół
walić, Irka podryguje, rozgląda się, nie wie, czy jej wypada, czy
wolno, tymczasem baba wraca od rotmistrza, gąsior z  garnka do
tornistra, hej, ha! I  wtedy coś cicho wybucha, jakby strzelił piorun
bez grzmotu, to Zdzisek Karmowski zdołał wreszcie ustawić, co
ustawiał, i  zrobił nam zdjęcie, tak nieupozowanym
i nieprzygotowanym – chyba zmrużyłem oczy? – ale co nam zdjęcia,
błyski i  oczu mrużenie, bo oto idzie następna, ta świetna piosenka
z  Warszawy, której nauczył mnie Wiesiek. Życie nie może być
piękniejsze niż teraz.
Wreszcie Irka puszcza się w  taniec, chwyta małego Mietka, ten
zerka na matkę, też nie wie, czy wolno, matka nie wytrzymuje długo
ze swoją surową miną, słyszę jej kruchy śmiech, a ci dwoje tańczą,
Marta zerka na mnie, na moje dłonie na trąbce i włosy lepiące się do
czoła.
Wiem, że to nasze granie dwa różne może mieć zakończenia. Albo
wszyscy mu się poddamy, zapomnimy o  jedzeniu, samogonie,
bolącej ranie w  brzuchu, o  czaszce Mirka z  Dobrego, czarnym
pociągu i  stacji kolejowej w  Mełnie, tylko będziemy tak grać
i śpiewać już zawsze… Albo coś drgnie, ktoś uśmiechnie się inaczej,
niż powinien, Wiesiek zagra fałszywą nutę, ja zgubię oddech, wiatr
uderzy w  okno i  wtedy wszystko, życie, umieranie, strachy, bóle
brzucha, wszystko zwyczajnie potoczy się dalej.
Po kilku przyśpiewkach wiem już, który to będzie koniec, ale gram
dalej, Irka wiruje z  Mietkiem, Marta klaszcze do rytmu, a  Pieczaba
gnie akordeon i nuci z Pieśni więźniów:
– Mamy pokój książęcy, łóżko, stolik i więcej: nic!
Po raz pierwszy od czasu powrotu do domu nie boli mnie rana po
kuli.

***
Budzi mnie Janek. Przejęty. Wrócili właśnie z kościoła.
– Muszę ci coś powiedzieć.
– No to mów.
– Tylko się nie gniewaj.
– Nie będę.
Zaczyna, a ja mam ochotę wepchnąć mu każde słowo z powrotem
do ust: następnego dnia po moim odejściu wojska niemieckie zajęły
dwór w  Czekanowie i  otaczający go park, a  wszyscy znajdujący się
tam żołnierze polscy, wraz z  kapelanem, lekarzem Zygmuntem
o  jajowatej twarzy i  całą izbą chorych, dostali się do niewoli. Janek
przyniósł tę wiadomość od księdza.
Wszystko, co mam w  ciele, wędruje mi pod brzuch. W  głowie
pusto. Nie słyszę już, co mówi mój brat i  co inni mówią, wychodzę
chwiejnie na podwórko i za stodołę, tam klękam, ręce zaciskam na
trawie, a  nasz stary, pachnący wilgocią pies podchodzi do mnie
i  trąca mnie łbem. Obejmuję go, przyciskam do siebie, to ciepłe,
prawdziwe ciało. Wtulam twarz w miękką, pozlepianą sierść i czuję
uderzenia serca. Już nigdzie się stąd nie ruszyć.

***

W domu jestem dokładnie dziewięć dni. Dziewięć dni wypełnionych


cichym postękiwaniem i jedną, coraz silniejszą myślą. Przez cały ten
czas próbują paść mnie jak kaczkę. Twaróg z  miodem, tłusty rosół,
placki z  cukrem, kaszanka z  cebulą. Irka czasami siada przy mnie
i  zgniata palcami wszy, których wciąż mam mnóstwo we włosach.
Jestem jednym wielkim sińcem, ojciec twierdzi, że złamane mam
żebra, ja twierdzę, że chyba niemożliwe. Chociaż przecież nie wiem,
nigdy nie miałem złamanych żeber ani nic innego też nie, nigdy nie
byłem na wojnie, nigdy nie jechałem pociągiem i  nigdy do mnie,
uwięzionego w pociągu, nie strzelano. Chodzę więc, próbuję chodzić,
pokonuję coraz większe odległości, aż w końcu udaje mi się przejść
od domu do pola Karmowskich i z powrotem. Wracając, przystaję za
stodołą, w  cieniu, i  opieram się o  chłodną ścianę. Nic nie robię, nic
nie myślę, patrzę tylko w niebo i na pola.
Następnego dnia przy śniadaniu rozrywam kromkę świeżego,
pachnącego chleba i mówię:
– To ja niedługo będę wracał. Czuję się już dużo lepiej.
Wszyscy nagle milczą, patrzą w talerze, tylko Irka wbija wzrok we
mnie jak w komara, który ją ukąsił i lata pod sufitem.
Po śniadaniu dopada mnie przy kurniku, kiedy sprawdzam, jak
bardzo mogę się pochylić. Najpierw tylko ściska mi ramię, wbijając
palce w  ciało, jakby się chciała przekonać, na ile jest prawdziwe,
a  potem błaga, bym został, nie wracał tam, gdzie nabiera się
siniaków od nóg aż po szyję, tam, gdzie się chudnie w dwa dni i skąd
przynosi się wszy. Całuję ją w czubek głowy i odchodzę z powrotem
w stronę domu.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Bardzo chciałbym, by mnie wszyscy lubili.
Ci, których ja lubię, i ci, których nie lubię też. Choć wielu takich, co
ich bym nie lubił, nie ma. Stary Słodkiewicz na przykład, bo mnie
kiedyś dotkliwie zbił, pomyliwszy z  kimś innym. Bliźniaki
Grabowscy, co się zawsze śmiali, że jestem konus, a  wcale
nieprawda, bo z  szesnastu chłopaków w  klasie nie ja byłem
najniższy. No to w  sumie trzech. Ale bardzo bym chciał, by mnie
i  Słodkiewicz stary, i  Grabowscy lubili, by mnie podziwiali – tak mi
się tylko marzy – bo wtedy bym się czuł spokojny. A  tak? Jak to
można spokojnym się czuć, jak wiesz, że cię ktoś nie lubi?
Wstydzę się, ilekroć komuś zabieram czas. Czuję, że niepotrzebnie.
Albo raczej: że nie wolno mi. Jakim prawem? Ja, Tadeusz
Markiewicz, czym zasłużyłem, by komuś coś zabierać, choćby czas,
którego każdy ma w  bród? Pytałem Janka, jak on sobie radzi
z  takimi uczuciami, ale powiedział, że takich uczuć nie ma. Głupio
zrobiłem.
Zawsze więc wydawało mi się, że coś muszę zrobić. Że dopiero
wtedy ludzie mnie naprawdę polubią. Za to coś właśnie, co zrobię.
Czego dokonam. Co by to miało być, nie wiedziałem, czułem tylko,
że za samo bycie Tadeuszem Markiewiczem nie wolno oczekiwać
sympatii.
Ale teraz wiem. Teraz przydarzyła się wojna. Może tak musiało
być? Może takich jak ja jest bardzo wielu i  tak bardzo wszyscy
chcemy się wykazać, że w końcu z naszej przyczyny narasta powoli
takie coś jak wojna i  wreszcie mamy szansę. Jest mi wstyd, że tak
myślę.

***
Niestety są takie chwile, że nie da się, by lubili cię wszyscy. Na
przykład ta. Sień, zapach smażonego i  słońce przylepione do
narożnika nad piecem.
Pójdę, to Irka przez długi czas źle o  mnie będzie myśleć. Matkę
zasmucę. Jadzię na pewno też. A  Martę? Może i  ją, nie wiem. Tyle
osób.
Ale jak nie pójdę, to ojciec pewnie uzna, żem go zawiódł. Janek się
śmiać będzie z  wyrzutem, to pewne. A  ja sam? Jak to potem lubić
takiego tchórza, co zamiast iść na wojnę, został w domu?
To już wolę to pierwsze.

***

Wychodzę jedenastego września. Matka, mijając mnie rano w sieni,


dotyka mojego ramienia i  zatrzymuje się, jakby coś chciała
powiedzieć. Odwraca się, znika w  kuchni, zaraz słyszę jej kroki
i  wciska mi zawiniątko: chleb, duży kawał sera. Ojciec siedzi na
progu, próbuje oczyścić fajkę, stuka nią w  schodek, raz, drugi,
grzebie w środku patykiem, wreszcie ciska ten patyk w trawę, fajkę
chowa do kieszeni, wstaje, idzie na pole. Janek szykuje wóz.
Roześmiany Mietek próbuje dosiąść psa. Jadzia podąża za ojcem,
pożegnaliśmy się przed chwilą, przytuleni, i poprosiła, bym na siebie
uważał, a  ja nie tłumaczyłem jej, że przecież wcześniej także
uważałem. Pokiwałem głową, wciskając jej nos w  szyję. Irka stoi
naprzeciw mnie i  patrzy, bezczelna, piękna, wściekła jak jeszcze
nigdy.
– No co? – pytam.
Tylko patrzy.
Ubieram się, poprawiam kołdrę, trąbkę wieszam na haku.
Przesuwam palcami po wyczyszczonym mundurze i  poprawiam
rogatywkę, która mi opada na czoło, a potem zdejmuję to wszystko,
chowam do worka, worek związuję mocno, schowam go na wozie.
Stopy mam już prawie zagojone, rana w brzuchu nie pulsuje już tak
jak wcześniej, zresztą wszystko nieważne.
– Chcesz się kłócić? – pytam, a Irka podchodzi do mnie i przywiera
całym ciałem, nic nie mówi, nie obiecuje jak poprzednio, może wie,
że jej obietnica przypadkiem się spełniła. W końcu wypuszcza mnie
z objęć i znika za drzwiami.
Janek zawozi mnie aż do Włocławka. Po drodze po raz pierwszy
rozmawiamy o  wojnie, która w  jego wyobrażeniu jest czymś
wspaniałym i  wzniosłym, i  co bym powiedział, taka pozostanie.
Kiedy mijamy kościół w  Radziejowie, przypominam mu, jak piekł
kiedyś placki i  oszukał nas z  samolotem. Śmiejemy się. Na niebie
rozbełtane wszystkie rodzaje chmur, nijak nie sposób wyczytać
pogody. Niemców nie spotykamy.

***

Wiadomość pierwsza: nasz pułk nie całkiem rozbity.


Mówi mi o  tym zabiegany mężczyzna o  wielkim, zakrzywionym
nosie, który sprawia, że cała jego twarz budzi skojarzenia z  jakimś
drapieżnym ptakiem, ale nie mam czasu, by o  tym myśleć, bo
mężczyzna spieszy się, muszę za nim gonić. Idziemy razem do
niewielkiego baraku, gdzie zostawia mnie w  tłumie, smrodzie,
ścisku. Czekam.
–  Tadeusz Markiewicz – przedstawiam się innym, jakby miało to
cokolwiek wyjaśnić.
Zaraz potem, przekazana ustami rosłego, rudego żołnierza, pada
druga wiadomość: takich jak ja jest więcej, co chyba widać, wysyłają
nas więc, byśmy z powrotem zasilili czternasty pułk.
– Dopóki jeszcze można – dodaje, zapalając papierosa.
Dowiaduję się, że Trzeci Korpus Armijny, dowodzony przez
niejakiego Curta von Haase, dotarł już do Nieszawy, że Niemcy
wchodzą w  Polskę jak łyżka w  rosół i  że jutro nikogo już tu nie
będzie.
Nim zdążę o  cokolwiek zapytać, jesteśmy w  drodze. Znowu
maszerujemy przez las, w ciszy, w ciemnościach, i czuję się, jakbym
wcale na tych dziewięć dni nie wrócił do domu.
Obok mnie maszeruje Romek z Rokitków, tak drobny, że pierwszą
rzeczą, jaką się ma ochotę zrobić na jego widok, to przytulić go
i ukryć w jakimś bezpiecznym miejscu. Nie chciał iść na wojnę, ale
ojciec, nienawidzący tchórzostwa, każdego dnia tłukł go starym
trzonkiem od wideł tak mocno, że Romek wreszcie zmienił zdanie.
– Pomyślałem, że wiele gorzej być nie może, a jak mnie ukatrupią,
to przynajmniej ojcowi zrobię na złość.
Noc spędzamy w zaroślach, na trawie i mchu, pod niebem. Romek
wierci się obok mnie, zagaduje. Rozmawiamy szeptem, a  ja czuję,
jak powieki przestają mi być posłuszne.
Okazuje się, że Romek zna naszych sąsiadów, Karmowskich,
a  dokładnie to piegowatą Basię Karmowską, w  której się szaleńczo
kocha. Pyta, czy moim zdaniem Basia odwzajemni jego miłość, jeśli
wróci z  wojny z  medalem i  jakąś piękną blizną, najlepiej taką od
ucha do podbródka. Pokazuje palcem dokładny przebieg tej
wymarzonej szramy i powtarza pytanie.
Zasypiając, odpowiadam, że moim zdaniem tak.
Śni mi się, że mam urodziny. Rodzice stoją uroczyście obok łóżka
i  budzą mnie śpiewanym gromko Sto lat. Otwieram oczy,
uśmiecham się, zawstydzony nakrywam głowę pierzyną. Jest mi
radośnie i głupio.
Dostaję prezent, jak zawsze. Bywa, że jest to duży kawał sera
białego, pęto kiełbasy, czasem nawet ciasto – dziś duża radość, dziś
mama podaje mi koszyk pełen pachnących racuchów. Zjadamy je
wspólnie, całą rodziną, tak jakby żadnego święta nie było, ale ja
wiem, że jest, i to wystarczy.
Tego dnia wszystko jest inne, wesołe, praca się nie dłuży, słońce
nie doskwiera. Chleb smakuje lepiej niż zwykle, tak samo chłodna
woda ze studni. Wieczorem siedzę oparty o  chlew i  myślę, że nie
może być piękniej.
Budzę się rano. Trzeba iść.

***
Papierosy palić palimy, gonichę pić pijemy, owszem, dniami
wpadającymi w  noce i  nocami osuwającymi się w  dni, w  brudzie
i  smrodzie ciał własnych, obcych, nieważne, bo wszystkie one
wydają się jednym ciałem. W  całym tym rejwachu, w  odgłosach
dalekich strzałów, na ziemi śpiąc, z piaskiem w ustach, drętwiejemy
powoli, a  granice ulegają zatarciu. Romek? Kazimierz? Gdzie się
kończą oni, a  zaczynam ja, często nie wiem. Ręka, którą poruszam
przed twarzą, sprawdzając, czy jeszcze potrafię, niczym się nie różni
od innych rąk wokół.
Wczoraj nasz pułk dotarł podobno do dworu Ruszki, gdzie został
zbombardowany, ale dokładnych strat nikt nie zna.
Idziemy, idziemy.
Za duże buty znowu ranią mnie w  stopy, wieści coraz to nowe,
niezgodne jedne z  drugimi, spod munduru smród. Pogodę mamy
wspaniałą, słońce i wietrzyk, las pachnie, w nocy ciepło, pomyślałby
kto: wojny wcale nie ma.
Ale jest. Drugiego dnia przychodzi informacja, że nasi idą do
Bzury, tylko szczegółów brak. Nie wiem, gdzie to jest, ponoć już
niedaleko.
Ze skrawków różnych wieści próbuję robić jakieś polowe liczenie,
którego Romek za nic nie chce słuchać: jak tylko próbuję o  tym
mówić, natychmiast zatyka uszy maleńkimi dłońmi, co wygląda
zabawnie. Samo liczenie zabawne nie jest wcale. W  Mełnie zginęło
nas ponad stu, rannych blisko dwa razy tyle. Sześćdziesięciu, w tym
lekarz Pukianiec, trafiło do niewoli. Ilu od tamtej pory?
Sowie pohukiwania i  odległy terkot dzięciołów. Rosa. Mgła.
Czasami tak mocno pachnie żywicą, jakby ktoś rozkroił las
i  wyciągnął mu ciepłe wnętrzności. Może gdzieś przed nami
naprawdę tak się stało. Kto wie, o  tych Niemcach mówi się bardzo
różne rzeczy. Ja właściwie nigdy w  życiu nie widziałem Niemca.
Podejrzewam, że są wyżsi niż my i że wszyscy wyglądają podobnie:
mają ciemne oczy i  brutalne, tępe twarze morderców. Ostatnio
czasami o nich śnię.
Myśli uciekają mi na różne strony, ku Marcie, ciepłej pościeli,
trąbce, którą zostawiłem w  sieni, ku Marty ramionom białym, ku
głosowi ojca i  zapachowi jego machorki. Coraz częściej myślę
o dwóch pamiętnikach, moim i Irki, które leżą razem w trzeciej od
dołu szufladzie masywnej szafy. Ja dostałem swój dwa lata temu od
Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży Żeńskiej i  Męskiej
w Byczynie, gdzie byłem sekretarzem. Na okładce prostymi literami
wypisałem swoje imię i nazwisko.
Kilka dni temu wyjąłem go z  szuflady i  zagrzebany pod kołdrą,
przerzucałem kartki, z  których wołały do mnie znajome imiona
i  nazwiska: organista Szurgociński z  Byczyny, Jadzia, nazywająca
mnie „wesołym”, malarz Franek Beciński, Helena Konieczkówna,
dla której jestem „drogi”, Wiesiek Pieczaba z cytatem z Sienkiewicza,
Władek Bińczak z sentencją w formie koła i Janek, który „hartować”
napisał przez „ch”. Leżąc tak, przesuwając palcem po literach,
z brzuchem wciąż rozpalonym i plamą słońca na łokciu, trafiłem na
wpis, którego tam wcześniej nie było:

Młodość rzadko myśli o  starości, a  starość o  młodości bardzo


często.
Kochanemu braciszkowi
Irka

Wieczorem, gdy wrócili z pola, pokazałem jej to, ale tylko wzruszyła
ramionami i  prychnęła, jakbym ją czymś uraził – to jej znany
sposób. Przejrzała się w  swoim małym lusterku i  wyjaśniła
obojętnym głosem:
– Nie było cię. Z nudów wpisałam.
Teraz, w  środku lasu, wyobrażam sobie, że umieram gdzieś tam,
dokąd idziemy, i że nigdy nie wracam do Kwilna, a ona, coraz starsza
i  starsza, wspominając mnie czasem, dodaje w  pamiętniku kolejne
wpisy. Zmęczona po ciężkim dniu czeka, aż cały dom – jej mąż,
dzieci, może nawet wnuki, choć tak niemożliwie to brzmi – aż cały
ten dom zaśnie i wtedy, pochylona nad stołem, unosi szarą okładkę
z  moim wytartym już imieniem i  nazwiskiem, po czym szybko,
wstydząc się sama przed sobą, pisze, rysuje, dodaje rozdziały
w historii, która już dawno się skończyła.
Ale co mi z  tą Irką jest, to ja nie wiem. Przecież podobnie
mógłbym mieć do Jadzi. Do Janka, Mietka, czemu nie do nich
wszystkich? Ale nie. Myślałem już o  tym nieraz. Może dlatego, że
z  twarzy jesteśmy do siebie podobni najbardziej. Albo że się
podobnie śmiejemy. Może dlatego, że to z  nią kiedyś spadłem ze
stryszku na ziemię, trzymaliśmy się za ręce i  nic nam się nie stało.
Ale najwięcej to mi się zdaje, że takie myślenie wcale nie ma sensu.
To jakby się głowić, czemu się jest wysokim. Albo czemu się ma
piegi.

***

Dwa razy nasz zwiadowca natyka się w  lesie na Niemców.


Prawdziwych, tak przynajmniej twierdzi. Prawdziwi Niemcy. Trochę
mnie mdli, odchodzę od reszty i pochylam się, ale nie bardzo mam
czym wymiotować, wydaję tylko jakieś chrapliwe odgłosy, a potem
wracam, przerażony, że słyszeli, ale zachowują się, jakby wcale nie.
Omijamy Niemców, pełzniemy w milczeniu, nie wiem, czy tak się
powinno to robić, czy wojna polega na takim omijaniu, ale nie
odzywam się, bo tak wolę, wolę omijać niż walczyć, więc stawiam
krok za krokiem w  milczeniu i  głupio mi: w  mundurze, a  tchórz.
Taki właśnie jestem. Kiedyś, ścigając się konno z  Jankiem, spadłem
z  siodła prosto na kamień i  byłem pewien, że coś mi się w  ciele
złamało, ale płonąc z bólu, potrafiłem myśleć tylko o tym, że Marta
mnie chyba z drogi widziała, jak spadam, i że to okropny wstyd.
Po trzech dniach docieramy w  okolice Bielaw, a  zwiadowca
przybiega z  informacją: przed nami czternasty. Przyspieszamy
kroku i  czuję tak olbrzymie rozczarowanie, że aż zmienia mi się
smak w  ustach. Przez cały czas miałem, widać, nadzieję, że
będziemy tak maszerować, pełznąć, aż wojna się skończy i wrócimy
bezpiecznie do domów.
Pierwsze, co widzę, to punkt opatrunkowy wypełniony rannymi:
leżą na kocach, na ziemi, na sobie nawzajem, bez rąk, bez nóg,
z  głowami w  bandażach. Cisza. Nikt nie krzyczy, nie jęczy. Patrzą
tylko tymi białymi, wielkimi oczyma.
Dwaj brudni chłopcy prowadzą nas przed namiot, gdzie w  kotle
pyrka coś, co w zapachu przypomina zupę, a w smaku to jakaś woda
z  liśćmi, parę warzyw. Wszędzie żołnierze, półprzytomni, we krwi
i  w błocie. Leżą jak lalki rozrzucone po trawie i  mchu. Śpią albo
patrzą przed siebie tak, jakby nic nigdy nie mogło już ich zaciekawić.
Takie same oczy miała świnia, której parę miesięcy temu ojciec
poderżnął gardło – jak już się prawie cała wykrwawiła, to popatrzała
na mnie właśnie w  ten sposób. Ponoć do północy walczyli
z  oddziałem Niemców, na który natknęli się przypadkiem, choć
jeden z chłopaków twierdzi, że żadna to była walka.
– Tłukli do nas jakby ze wszystkich stron naraz, to tak ino padłem
w gałęzie i wkoło odmawiałem ojczenasz.
Uciekali przez dwie godziny – no, nikt tu tak nie mówi, to się zwie
„wycofywać”, ale uciekanie to uciekanie, jakby się o tym pięknie nie
gadało. Nim zdążę zsunąć buty, major Łobza wydaje rozkaz przejścia
do Zdun Kościelnych. Dowódcy spodziewają się, że atak może
nastąpić w każdej chwili.
Mgła rozścielona po polach gdzie się nie obrócić, i  tak gęsta, że
wyobrażam sobie, jak nabieram ją w garści i zjadam. Musiałaby być
chłodna i słodka, jak mleko odstane przez noc w piwnicy. Wszystko
nagle przestaje mieć kształty. Jest to bardzo miłe, myślę sobie, jak by
się podobało Irce. Nie wiem, dokąd idę ani czy inni idą. No, trochę
czasem kogo słychać, ale nie bardzo. Mamy dotrzeć do Bzury.
Kontury raz po raz wychylają się z mgły, tu ręka, tu głaz, tam ostry
kant szarej rogatywki na czyjejś głowie, a im dłużej idziemy, tym ich
więcej, łączą się jedne z  drugimi, tak że w  końcu świat znowu jest,
jaki był: wyraźny, mokry po nocy, deptany żołnierskimi butami.
Ja bardziej wolałem mgłę.

***
W południe docieramy nad Bzurę, całą rozbłyszczoną od słońca, a ja
bym najchętniej ułożył się tu gdzieś i przespał resztę życia. Jesteśmy
niedaleko dworku Sobota, jak twierdzi taki jeden, którego imienia
nie mogę jakoś spamiętać, chyba Błażej, ale to jest kolejna
wiadomość, która mi nic nie mówi, choć może powinna.
Jestem najgłupszym żołnierzem na świecie.
Mgła zupełnie już wsiąknęła w  ziemię, ani śladu po niej, myślę,
czyby nie obmyć chociaż twarzy, tak jestem brudny, a  wtedy nagle
chlupot ciał padających w wodę i ostry trzask z przeciwnego brzegu:
strzelają.
Trzeba zawrócić, ale przeszkadza nagłe szarpnięcie za ramię,
słyszę w  ciele głośne trach, jakby mi się kawał muru pod skórą
zawalił, a równocześnie coś mnie wali w twarz, jakiś but, łokieć czy
głowa. Upadam na kolana i  na kolanach widzę ich hełmy, lufy
w trawie, być może za chwilę po raz pierwszy zobaczę prawdziwego
Niemca. Pół ciała mam w  ogniu, to ramię najgorsze – nie mogę
poruszyć palcami.
Klęczę przy brzegu, z nogami w rzece, i rozumiem, że to już się nie
da wstać.
Krzyczę jakieś niezrozumiałe słowa, jakąś wściekłość, chcę się
podnieść i  dobiec do tego, który strzelał, wepchnąć mu kulę
z  powrotem do lufy, a  jego samego zdzielić przez pysk, żeby się
opamiętał.
Przecież ja tu dopiero przyszedłem.
Nie chcę, nie teraz jeszcze, teraz to za wcześnie, co powiedzą inni,
kiedy dowiedzą się, że taki ze mnie żołnierz, taki bohater, takie nic.
Nawet wojna mi nie wychodzi, nawet umieranie, nie wystrzeliłem
ani jednej kuli. Zaciskam dłonie na kępach trawy i szarpię ją, a przy
tym łykam własną krew, jest ciepła i  smakuje jak ostrze siekiery,
które kiedyś, jako dzieci, z ciekawości polizaliśmy z Irką.
Mundur ciężki od tego, co ze mnie wycieka, co czuję na szyi
i  brzuchu. Cały ja wyciekam z  siebie, pusto, nie wiem już, co i  kto,
i  gdzie, tylko tyle, że klęczę. Chcę wstać i  nie mogę, głowę unoszę,
przede mną wszystko rozsmarowane w  smugi, wokół hałas, ryki
i  jedna nieruchoma sylwetka: przygarbiony chłopiec z  karabinem.
Stoi nade mną i  patrzy mi w  oczy. Ma najwyżej dziewiętnaście lat,
grzywkę przylepioną do czoła i  ciemne znamię na policzku. Zbliża
się o krok.
Łykam krew, skąd tyle krwi? To chyba nie moja? Rzeka, ziemia,
kawał nieba, wszystko kołysze się z  lewej na prawą i  z prawej na
lewą, a  ból w  tym samym rytmie: łub-łub, łub-łub. Chłopiec bardzo
blisko. Jakby chciał coś. Jakbym ja mu. Łub-łub: tak boli, że wyję.
Unoszę rękę, żeby mu pokazać, że już, że ja się tak nie bawię,
niech idzie do kogoś innego, z  kim innym niech robi to, co chce.
Chłopiec nie reaguje. Zauważam, że jest trochę podobny do Wieśka
Pieczaby, też ma duże wargi i też brakuje mu zęba. Głowa opada mi,
choć wcale nie chcę.
Pode mną ziemia chłepcze krew. Wbijam w  nią palce jedynej już
ręki, głęboko, jak ja później tę krew wydostanę? Przecież to moja
krew. Dużo jej, będę jej potrzebował. Ile ze mnie jest już tam,
w  ziemi, tego nie wiem, ale coraz gorzej się czuję, coraz słabiej, no
i to kołysanie. Głowę. Podnieść. Podnoszę.
Naprawdę, bardzo podobny do tego naszego Pieczaby. Tylko
młodszy. Wyobrażam sobie, jak o  tym Wieśkowi opowiem, może
znowu przy takiej dobrej wódce i  może znowu potem zagramy
Gąsiora. Ramię boli okropnie.
Pełznę, ni to do tyłu, ni w bok. Byle dalej od tych hałasów. Słyszę
w głowie swoją myśl, jakby nie była moja: nie trzeba było iść. Co mi
teraz po takiej myśli. Pełznę, opieram twarz o but brudny od błota.
But tego chłopca, Niemca, Wieśka Pieczaby, w  każdym razie
któregoś z nich. Trudno to wszystko spamiętać. Pozwalam sobie na
momencik – na momencik tylko – oprzeć skroń o ten but, Jezu, jak
przyjemnie. Ale but wysuwa mi się spod głowy, gwałtownie, szybko.
Uderzam o mokrą ziemię i zaraz unoszę wzrok.
Chłopiec jest zawstydzony tym, co chyba zamierza zrobić, na tym
się akurat znam i to akurat potrafię zauważyć. Szepcze coś do siebie.
Łykam krew i myślę sobie, że byśmy się mogli polubić. Moglibyśmy
po wszystkim usiąść sobie tutaj nad rzeką, ja bym zagrał na źdźble
trawy, bo umiem, a  on by mi może coś śmiesznego opowiedział
w  tym swoim chropowatym języku, a  ja bym to jakimś cudem
zrozumiał. Potem byśmy wędrowali długo, poznając się nawzajem
i  rozumiejąc coraz lepiej, aż wreszcie zostalibyśmy przyjaciółmi,
może nawet okazałoby się, że i  on ma taką zwariowaną, irytującą
siostrę albo że też chciałby, żeby go wszyscy lubili.
No ale wojna jest wojna. Chłopiec bierze głęboki oddech i strzela.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Kilku chłopów z  okolicznej wsi zakopuje mnie wraz z  innymi
zabitymi nad Bzurą, grób ma trzy metry na pięć, jest dość płytki
i  mieści się w  nim czternaście ciał. Wrzucają nas jak leci, bardziej
właściwie spychają nogami, byle szybko, bo boją się chorób, zarazy.
Będę więc leżał na boku i  wykręcony, z  prawą ręką zawiniętą pod
siebie, bez butów, które w  ostatniej chwili zerwał mi nerwowy
wąsaty organista z  pobliskiej parafii. Stopy spuchnięte, zdarte. Usta
rozchylone. Głowa wciśnięta w plecy jakiegoś chudego niemieckiego
żołnierza z  rozoraną szyją, i  tak nas zasypują, a  na wierzch kładą
gęste gałęzie. I już.
Rodzice nigdy nie zobaczą mojego ciała.
Mają zresztą wiele innych rzeczy na głowie. Niedługo po mojej
śmierci zostają wysiedleni do Niemiec, gdzie całą rodziną pracują na
wielkich cudzych polach rozciągających się pod niebem dokładnie
takim samym jak u nas, co im się wydaje niemożliwe. Sypiać będą
twardo, spokojnie, pozbawieni zmartwień innych niż to, by
pracować i przeżyć. Janek nawet trochę tyje. Czas mija szybko i całe
te Niemcy po latach wydawać im się będą dziwnym, intensywnym
snem.
Wracają po wojnie do Kwilna, do naszego domu, do izb takich
samych, lecz innych. Część mebli została, część zniszczono, zabrano.
Najbardziej szkoda drewnianego zegara, który wisiał nad stołem,
napełniając kuchnię swoim dostojnym klekotem. Ojciec znajdzie go
później w stodole, porąbany w złości przez kogoś, kto musiał się stąd
szybko wynosić.
Od czasu powrotu Irka sypia w  moim łóżku, w  ciemnościach
przesuwa po nim palcami, poszukując nierówności i  zagniotów,
pamiątek po mnie, ale wyniki tych poszukiwań są smutne,
rozczarowujące, więc wkrótce przestaje.
Ojciec zgłasza mnie na listę osób poszukiwanych przez Polski
Czerwony Krzyż i razem z mamą przez wiele kolejnych lat słuchają
audycji w  Programie Pierwszym Polskiego Radia, wyczekując słów
„Tadeusz Markiewicz”, które nie padają ani razu. Irka powtarza, że
na pewno żyję, tylko gdzieś leżę, liżąc rany, i  jak dojdę do siebie,
wrócę i wszystko będzie jak kiedyś.
Poznaje mężczyznę, któremu na imię tak jak naszemu starszemu
bratu, Janek, i dziwi się, że można do drugiego człowieka poczuć coś
takiego: do tej pory sądziła, że zakochują się tylko jakieś głupie
trzpioty, nie ona. Podczas ślubu w  kościele Janek jest tak
zdenerwowany, że mdleje i trzeba go podtrzymać.
Moja siostra przestaje nosić rodzinne nazwisko, staje się Ireną
Małecką, żoną, kobietą dorosłą, czego się chyba też raczej nie
spodziewała. Janek jest przystojny i  cichy, lubi pracować, pochodzi
z Piołunowa. Podobnież bardzo bym go polubił.
– Gdyby Tadek żył, toby się z Jankiem nadali – tak mówią.
W końcu wojna staje się czymś, co było, a nie jest, a ja jestem już
wyłącznie smutnym tematem, którego się raczej unika. Tylko raz
Irka, w  nerwach i  wściekła, oświadcza znienacka przy niedzielnym
obiedzie, gdzieś między zupą a  kartoflami po rusku, między
tematem żniw a tematem kazania:
–  A  jak był w  Kwilnie, to go trzeba było zatrzymać, wszyscyśmy
wiedzieli, że już drugi raz nie wróci.
Pozostali milkną, podzwaniają sztućce o  dna talerzy, jakieś
chrząknięcie, skrzypnięcie krzesła, tak brzmi ostatnia rodzinna
rozmowa o mnie, Tadeuszu Markiewiczu. Potem już tylko anegdoty
przy wódce: a taki był, a taki, robił to, tamto. Wiele z tych rzeczy to
w ogóle nieprawda.
Jadzia wychodzi za Wogólana, Mieciu, samotny do końca życia,
zostaje architektem, Janek zostaje na roli. Irka zachowuje mój
pamiętnik i w marcu 1940 roku zamieszcza w nim już trzecią z kolei
sentencję:

Gdy będzie Ci kto dokuczał w tem życiowym blasku,


Pisz dary na marmurze, a krzywdy na piasku.

Na tym wcale nie kończy, przychodzą kolejne lata, radości, żniwa


i  niepokoje, kolejne choroby, wesela i  narodziny trójki jej dzieci,
a ona dalej zagląda do pamiętnika i wpisuje tam aforyzmy, wiersze.
Raz nazywa mnie swoją „sympatją” i  sama składa autograf jako
„sympatja Irka”, czasami dokonuje poprawek swoich
wcześniejszych wpisów – ostatnią naniesie w roku 1983, czterdzieści
cztery lata po tym, jak umieram nad Bzurą.

***

Moja Marta wychodzi za mąż za Stanisława Madajczyka i wcale nie


jest moja. Zdarza się, że o  mnie myśli, że opowiada naszą krótką
historię koleżankom, które nie miały tyle szczęścia lub nieszczęścia,
by spotykać się z  chłopcem, co go zaraz potem zabili na wojnie.
Życie jednak to jest coś, czego się nie da zatrzymać, więc ja,
zatrzymany w  jednym miejscu i  w jednej chwili, oddalam się od
wszystkiego coraz bardziej. Marta wspomina mnie rzadziej
i rzadziej, czasami, pogrążona głęboko w swoich sprawach, wątpi, że
istniałem naprawdę.
Irka ma ośmioro wnuków i  dożywa późnej starości w  Skibinie,
oddalonym od naszego Kwilna o trzy kilometry. Nigdy nie wyjeżdża
dalej niż godzinę drogi samochodem od domu. Nigdy nie ogląda gór,
nie słyszy szumu morza. Po śmierci męża przez wiele lat żyje
samotnie, ze wspomnieniami, zdjęciami i  białym kundelkiem,
którego nazywa Bezo. Przed domem ma niewielkie, porośnięte
trawą podwórko, a  za nim ruiny chlewu niemal zupełnie
przysłonięte dwoma wielkimi lilakami, które w  okresie kwitnienia
sączą do domu mocny zapach bzu. Mieszkająca nieopodal wnuczka
zwozi jej z  biblioteki w  Radziejowie całe torby książek, romansów,
i  to postacie z  romansów towarzyszą na co dzień mojej starej,
pomarszczonej, ale nadal wesołej i nadal pięknej siostrze.
***

W ten właśnie sposób powinno się to potoczyć.


Ale coś idzie nie tak.
Jakieś drgnięcie.
Ból.
Ziarenka piasku na wargach.
Co z  tą całą przyszłością, którą zobaczyłem? Tak przecież miało
być, tak by było, coś jednak drga, zamiast góry jest dół, a  może
zamiast lewo – prawo, nie wiem dokładnie, tylko tyle, że coś się
zmienia i  cała ta przyszłość się nie wydarza, a  ja zamiast umrzeć –
żyję.
Jest wrzesień roku trzydziestego dziewiątego, nic się jeszcze nie
potoczyło dalej poza tym jednym, że bitwa nad Bzurą skończona, że
trupy wokół, a Niemcy już przeszli, zniknęli.
Ja jestem. Z połową ciała w wodzie, z twarzą pod maską skrzepłej
krwi, z  piaskiem w  ustach, otwieram oczy i  biorę płytki, chrapliwy
oddech.
Wszystko będzie inaczej.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Na pół głowy strup, spod strupa znajome: łub-łub, łub-łub, łub-łub.
Gorąco. Mokro i krew. Rzeka chlupocze, gdzieś w trawie świergocze
konik polny. Łub-łub, łub-łub, łub-łub. Oddycham.
Mam piasek w  ustach i  wielką głowę. Mam nadal dwie ręce,
a  prawa jak wrzucona w  ognisko. Poruszam palcami, które mam
przed sobą: jeden, drugi, łub-łub.
Jak to możliwe, że żyję, nie wiem. Chciałbym najbardziej na
świecie znaleźć się teraz w łóżku pod pierzyną, pod dwiema, trzema
pierzynami, niech się inni mordują i strzelają, ja będę sobie w łóżku
i już.
Ale nie jestem.
Gorąco. Podnoszę głowę, odklejając policzek od ziemi, bardzo to
męczące, ale przynajmniej coś widać. Trzciny, szary kamień i brzeg.
Na rzece drgają kawałki drobno posiekanego słońca. Ciało, dwa ciała,
sześć, dziewięć, nie będę dalej liczył.
Bitwa, widać, skończona. Wszyscy albo zginęli, albo żyją już dalej,
w  innych miejscach, i  tylko ja zostałem. Tylko mnie nie da się
całkiem zabić.

***

No dobrze, raz, dwa i trzy. Podpieram się lewą ręką, łokieć wbijając
w  miękką ziemię, brzuchem szorując o  drobne kamyki, i  powoli,
nieporadnie, kaleko wypełzam wreszcie z  wody. Ból, zbudzony
nagle, wgryza się we mnie od środka. Trawa kołysze się coraz
bardziej, głowa leci w bok, chmury zsuwają się z nieba, wymiotuję.
Głośno i sucho. Ciało tak boli, że najchętniej bym je z siebie zrzucił.
Łub-łub.
Jakoś wypełzłem. Oddycham ciężko, w  butach mokro i  chłód.
Kawałek dalej jeden z  naszych, twarzą w  dół, nie sprawdzę, kto to.
Na chwilę zamykam oczy. Wciąż chlupot, wciąż konik polny, słońce.
Poruszam się wolno, prawie wcale. Leżę długo bez ruchu i patrzę na
skrawek mojego wąskiego cienia. Serce roznosi po ciele znajome
łub-łub, łub-łub.
Nazywam się Tadeusz Markiewicz i jestem najgorszym żołnierzem
na świecie, a na dodatek nie można mnie zabić.

***

Przez resztę dnia leżę nad rzeką w  słońcu, w  zapachu trawy,


przysypiając. Zjadam kilka liści szczawiu, wymiotuję, potem zjadam
jeszcze kilka i nie wymiotuję już więcej. W nocy jestem wężem.
Pełznę przez puste lasy, w  koronach drzew wypatrując wielkiego
Saturnina. Jest dzień, noc, wszystko razem. Mam ciężką głowę, a w
ciele rytmiczne łub-łub, łub-łub, jak wcześniej. Zjadam królika i kilka
rudych wiewiórek. Ocieram się o drzewa i duże kamienie nagrzane
słońcem. Wreszcie spotykam Niemców. Jest ich kilkudziesięciu,
skupionych wokół ogniska, i  zjadam ich razem z  tym ogniskiem,
razem z kocami, na których siedzą wygodnie, dowcipkując.
Docieram do Kwilna. Nie ma już domów, pól, drzew i stawu, przy
którym umówiłem się z  siostrą na rok pięćdziesiąty. Ktoś zdarł to
wszystko i  wywiózł gdzieś, zostało rozległe wgłębienie pełne
surowej, okrwawionej ziemi. Wpełzam tam i  postanawiam, że tak
już zostanę, wtedy coś dotyka mi głowy, raz, drugi, trzeci, nie jestem
już wężem, jestem Tadeuszem Markiewiczem, którego nie można
zabić, i leżę nad Bzurą, a z nieba spada deszcz.

***

Po raz pierwszy podnoszę się z  ziemi niedługo po tym, jak deszcz


wreszcie ustaje. Trwa to tak długo, że chwilami zapominam, co
właściwie chcę zrobić. Trzymam się wątłego krzewu i  wypatruję
jakiegoś kija, żeby się na nim podeprzeć. Nigdzie nie widzę kija.
Krok, dwa kroki, trzy kroki. Ręka mi płonie. Docieram wreszcie do
drzewka, którego porządnie się można chwycić, i  chwytam. Słońce
ścieka czerwone na ziemię gdzieś bardzo daleko, las rozszeptuje się,
chichocze, wie, że nigdzie się stąd ruszyć nie mogę. Odwracam się,
by zobaczyć, ile zdołałem przejść przez te pół dnia, od kiedy
ocknąłem się w  wodzie. To jakieś dziesięć metrów. Dziesięć. Tyle
można trzema skokami przemknąć: raz, raz i  raz. A  ja pół dnia,
w  męce, szarpiąc ciało, szarpiąc sam siebie: dziesięć. Cały aż się
trzęsę ze śmiechu. Wybucha we mnie ten śmiech falami, tak jak
wszystko inne: ha-ha, ha-ha, ha-ha. I  nagle drzewko, na którym
jestem wsparty, pęka, a  ja zwalam się całym swoim płonącym
ciałem na ziemię i w końcu mdleję z bólu.

***

Następnego dnia robię trzysta siedemdziesiąt dwa kroki, przy


dwieście czternastym upadam. Myślę, że może nie warto już
wstawać. Składam głowę na drobnych patykach, trochę kłują, ale
jednak jest miło, więc leżę dalej.
Może jeśli się nie ruszę, to ta przyszłość, co ją widziałem we śnie,
jednak przyjdzie? Może Irka leżeć będzie na moim łóżku, szukając
palcami jakichś śladów po bracie, co zginął na wojnie, i może jeszcze
za czterdzieści cztery lata dodawać będzie wpisy w  moim
pamiętniku? Może trzeba iść ciągle, bo tylko tak da się uciec od
tamtych losów rodziny Markiewiczów i zadbać o inne?
No to w końcu wstaję.
Zatrzymuję się dopiero po trzystu siedemdziesięciu dwóch
krokach, jest już prawie ciemno, po drodze zjadłem garść jagód
i wysikałem się, bardzo brudząc spodnie. Śpię w trawie, kąsają mnie
komary, boli brzuch.
Trzeciego dnia unoszę prawą rękę tak, że mogę dotknąć paska
palcami. Przymuszam się i  zjadam dżdżownicę, znowu kilka jagód.
Nie można mnie zabić, więc idę prosto przed siebie, nie ukrywając
się, nie zamierzam się już przed nikim ukrywać. Jeśli będę uparty,
w końcu dotrę do Kwilna i wtedy już nikt nigdy nie zmusi mnie, bym
się stamtąd ruszył.
Piątego dnia nie jem nic. Ręka boli mniej, idę szybciej, mijam
pasieki, wioski rozpychające się w  las, spotykam kilka saren, które
na mój widok pierzchają pięknie i z gracją.
Szóstego dnia, schylony, szukając jeżyn, dostrzegam dwóch
Niemców. Są bardzo blisko mnie, zajęci rozmową, jeden sika, a drugi
właśnie skończył, obaj w  czystych mundurach, przystojni. Z  daleka
dochodzą melodyjne odgłosy. Wiem, że nie zdążę się cofnąć, jeszcze
chwila, a ten jeden, zwrócony bokiem, mnie zauważy.
Podchodzę bliżej, nie staram się skradać, przyczajać, nie wykonuję
niepotrzebnych ruchów, tylko te, co trzeba. Zauważa mnie ten
stojący bokiem – widzę, że na policzku ma ciemne znamię, jak zdun
Stachu, do którego kiedyś pojechałem z  ojcem – a  wtedy ten drugi
obraca się, jesteśmy tak blisko, że czuję zapach jego spoconej skóry,
i to jest chwila, kiedy nie wiem, co się dalej stanie, bo może nie ruszę
się, a może zrobię coś, o czym nawet strach pomyśleć. Ruszam się,
zanim o tym pomyślę.
Szybko wyjmuję mu nóż ze skórzanej pochwy przy pasku
i wbijam ostrze w szyję, głęboko. Moja twarz znajduje się tak blisko
jego twarzy, jakbyśmy zamierzali zaraz się pocałować. Niemiec ma
duże niebieskie oczy i  jest prawdziwym człowiekiem. Przez chwilę
tego nie rozumiem, a  zaraz potem żałuję ruchu, który zrobiłem,
który zrobiło moje głupie, głupie, głupie ciało – teraz, w  tej chwili,
naprawdę wolałbym, aby to on mi wbił nóż w szyję.
Drugi skacze do mnie. Szarpie pistolet, nie może go dobyć, jest
wystraszony tak samo jak ja. A ja nie robię nic. Przewracam się pod
nim, zamykam oczy, niech już będzie po wszystkim. Nóż, który
wciąż trzymam w  dłoni, zatrzymuje się na sztywnym materiale
kurtki, a potem nagle przebija go i dalej już miękko wchodzi w ciało.
Mężczyzna jest gorący i  wylewa się na mnie w  rytm swojego
wystraszonego niemieckiego serca: łub-łub, łub-łub, łub-łub.
– Przepraszam, Jezu Chryste, przepraszam – szepczę, a on rzęzi mi
w ucho i próbuje odpychać, próbuje zsunąć się ze mnie i to też mu
się nie udaje. Nie wiem, kiedy zacząłem płakać. Nie wiem, ile tak
leżymy.
Odgłosy z  obozu przypływają falami: śmiechy, okrzyki i  śpiew.
Wreszcie z  trudem wyłuskuję się spod Niemca, cały mokry i  śliski.
Wymiotuję sucho, niczym. Obok tych dwóch ciał. Nigdy już nie będę
człowiekiem, który tego nie zrobił.
Staję nad tym pierwszym, o  niebieskich oczach. Miał jakoś na
imię. Układam go, żeby tak nie leżał z nogami rozrzuconymi, a spod
rozpiętego munduru wyziera prawdziwa skóra, biała i  porośnięta
ciemnymi włosami, które na piersi kręcą się, jakby ktoś je z daleka
przypalał.
Jestem głupim, obrzydliwym człowiekiem.
Układam uważnie ciało tego drugiego, a  potem ciskam nóż
w  krzaki, daleko. Nigdy już, nigdy, nigdy. Kucając, przesuwam
palcami po gładkim, sztywnym materiale niemieckiego munduru.
Prostuję się, oddycham głęboko. Głupi i obrzydliwy.
Idę dalej.
CZĘŚĆ V
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Mdli mnie od słów, które powtarzam mamie, a  mama przerywa,
docieka, pyta, czy naprawdę rozmawialiśmy o tym wszystkim. Ale to
nie była rozmowa, tak jak nie jest rozmową, kiedy się ktoś przy tobie
wykrwawia.
Myślę, że przez całe dotychczasowe życie dziadek nie powiedział
do mnie tyle, ile dziś w  samochodzie. Teraz leży w  swoim łóżku,
ciemna plama w fałdach pościeli, wepchnięty w sen zmęczeniem po
tych dwóch dniach, o których nic nie wiemy. Przed tym, jak przygasł
z otwartymi ustami, pachnący płynem pod prysznic o nucie wanilii,
zgodził się zjeść dwie małe kanapki i wypić szklankę soku.
Dziś pierwszy raz w  życiu widziałem go nagiego, bez żadnego
drobiazgu, który by nie był nim. Każdy wtedy wygląda inaczej,
bardziej śmiesznie lub strasznie. Tylko skóra, paznokcie, włosy
i  wszystkie te szczegóły, które widoczne w  całej swojej ohydnej
prostocie składają się w  jaskrawy dowód na nieistnienie Boga:
kluskowate blizny, penis jak zdechła larwa i  wszędzie te drżące
zacieki psującego się ciała.
Dziadek ma też piegi. Niewiele, kilka na brzuchu i na ramionach,
więcej na plecach, na twarzy prawie nic, zresztą wszystkie one nikną
gdzieś w opalonej skórze, ledwie widoczne, takie to mógłbym mieć.
Przesunąłem pokryte bladymi śladami drzwi kabiny prysznicowej.
– Pomóc ci czy wejdziesz sobie sam?
Był tak zmęczony, że ledwie stał, a  w oczach miał tylko wstyd.
Puściłem wodę, poczekałem, aż zrobi się ciepła, i  pomogłem mu
wejść.
– Daj, ja cię tutaj szybko, tylko stój.
Twarz, szyja, dłonie pokryte skorupą z zaschniętego błota. Sięgając
gąbką między nogi, starałem się coś mówić i zachowywać się, jakby
to na mnie nie robiło żadnego wrażenia, jakbym co najmniej parę
razy dziennie mył w kroku różnych swoich dziadków.
Teraz śpi, być może pełznąc przez sobie tylko znane krainy, a  ja
siedzę w  kuchni z  mamą złaknioną tych wszystkich zdań, które
usłyszałem i które próbuję powtórzyć.
Tryskam strumieniem wody do wnętrza czajnika, przezroczysty
przycisk błyszczy na niebiesko, a  w środku powoli narasta ten
przyjemny grzechot, który zawsze kojarzyłem z czymś dobrym.
– Nie wiedziałem, że dziadek miał jeszcze jedną siostrę.
Mama wstaje, z  szafki nad zlewem wyjmuje żółtą metalową
puszkę z wyblakłym wielbłądem, by wyłowić ze środka dwie torebki
herbaty, które następnie kładzie przede mną na blacie, i  wraca na
swoje miejsce, mówiąc:
–  Nigdy jej nie znałam, Irka jej było na imię. Za wojny to prawie
w każdej rodzinie działy się takie rzeczy, ja dokładnie nie wiem, co to
się z nią stało, bo ojciec, on tego tematu nie mógł znieść.
Słucham, jak opowiada, wyławiam to, co cenne, z  mułu sylab,
którym mama musi oblepić wszystko, o czym mówi. Twierdzi, że na
każde wspomnienie o  siostrze dziadek reagował jak na wrzątek:
zrywał się z krzesła, potrząsał rękami i wrzeszczał. Bywało, że walił
pięściami w ścianę i rzucał czym popadnie albo wybiegał, by potem
siedzieć w  stodole i  patrzeć przed siebie. W  końcu przestali o  niej
mówić, wspominać, może dlatego, że on tego nie znosił, a  może
dlatego, że o takich Irkach, które były i których już nie ma, zawsze
w końcu przestaje się mówić.
– Ja sama to się o niej, to znaczy, że jeszcze prócz Jadzi miał siostrę,
dowiedziałam już wiesz, jako dorosła, przypadkiem, i  nawet za
bardzo nie wiem, co z  nią było tak w  ogóle, bo rozumiesz, Satek,
dziadka zapytać nie sposób, a  inni, no inni to wiesz, co by mogli
wiedzieć, to oni już nie żyją.
Wieczorem dzwonię na policję, wyjaśniam, tak, wrócił, bardzo
przepraszamy, potem do taty, no cześć, tak, tak, znalazł się, nasza
mała zguba, próbuję być zabawny, zastanawiam się, czy miałby
teraz ochotę usłyszeć coś zabawnego, bo jeśli nie, to mogę być
jakikolwiek by chciał, mam tę umiejętność, robiłem to całe życie.
–  To może ja przyjadę? – dobiega ze słuchawki, nie wiem, czy na
tyle głośno, by mama słyszała, ale odruchowo odwracam się
plecami. To jest tylko moje.
– Tak, tak, pewnie. Będzie bardzo miło.
Rozłączam się. Mama już wie, a ja wiem, że wie. Mimo to trzeba to
zrobić oficjalnie, żeby się zgadzało, żebyśmy oboje mogli dalej
bezpiecznie jakoś w tym trwać.
– Tata przyjedzie. Okej?
Uśmiecha się, jakby ktoś nacisnął jej mózg w tych miejscach, które
odpowiadają za ruch właściwych mięśni twarzy, wszystkie inne
pozostawiając nietknięte.
– No pewnie. Okej.

***

Tata nigdy nie interesował się zawodami, w  których brałem udział.


Z  udawaną obojętnością relacjonowałem mu swoje kolejne
zmagania, czekając na moment, w  którym ranga jakiegoś turnieju
lub mój wyśrubowany wynik przyciągną wreszcie jego uwagę, bo że
to się kiedyś wydarzy, nie miałem wątpliwości. Jednocześnie
wszystko, co udawało mi się osiągnąć, traktowałem jako
oczywistość, skoro i on tak to właśnie traktował.
Po kilkunastu zawodach, podczas których z  reguły rozjeżdżałem
przeciwników, przyszła chwila, o  której myślałem już od pewnego
czasu: chwila, kiedy w  moim małym niebieskim kalendarzu,
używając lekko pochyłego pisma o  dużych brzuszkach, mogłem
napisać: „Mistrzostwa Polski juniorów”.
Pojechałem do Wyszkowa razem z panem Koligotem, który przez
całą drogę jadł słodkie bułki z kremem, trzymając kierownicę jedną
ręką, a  czasem udem, przez co mi się wydawał jeszcze bardziej
wspaniały niż dotychczas. Z  prawym kolanem poruszającym się
w rytm radiowych przebojów próbowałem sobie wyobrazić, jak tym
razem będę się czuł w szortach i bluzce z rękawkami do łokci. Byłem
stanowczym zwolennikiem długich spodni, starałem się też, nawet
latem, nie rezygnować z  koszuli czy bluzy, dzięki czemu wyraźnie
zmniejszałem liczbę widocznych na moim ciele piegów – liczbę,
która pozostawała bezpośrednio skorelowana z samopoczuciem.
Był kwiecień, wiosna rozsiadała się już wszędzie, w  sali duszno
i  tłok. Na środku podest, stojak do przysiadów i  ławka, obok dwa
stoły, przyniesione pewnie z  sal lekcyjnych, miniaturowe trybuny
i  flaga na ścianie, zawieszona odrobinę krzywo. Żadnych kamer,
żadnych tłumów, żadnych świateł. Zwykła sala gimnastyczna, po
której wałęsali się zawodnicy, obrzucający się nawzajem groźnymi
spojrzeniami – wierzyli chyba, że w  ten sposób zapewnią sobie
psychologicznie lepszą pozycję startową. Przyjrzałem się po kolei
każdemu z nich: żaden oprócz mnie nie był piegowaty.
Pan Koligot pomógł mi wcisnąć się w trykot, który opiął mi skórę
jak druga, ciaśniejsza skóra. Spojrzałem w wąskie lustro zawieszone
na niebieskich drzwiach do pokoju trenerów: przedramiona, szyja,
blade nogi.
Byłem jebanym piegusem.
Pisklęciem zamkniętym w  klatce z  głodnymi drapieżnikami.
Miałem ochotę się poddać, rozpłakać tam na środku, między nimi
wszystkimi, i chyba niewiele brakowało, by tak się stało. Rozgrzałem
się w  kącie sali. Kolana, łokcie, barki i  stawy skokowe. Z  każdym
ruchem opróżniałem głowę z kolejnych niepotrzebnych myśli. Moje
ciało było bronią wycelowaną w  każdego z  tych pewnych siebie
chłopaków, którzy po wyjściu z sali gimnastycznej będą mieć własne
życia, obfitujące w  dobre, radosne chwile, może jeszcze tego
wieczoru spotkają się ze swoimi dziewczynami, może nawet będą
się z nimi całować albo coś więcej, może przed snem pomyślą sobie:
„Kurczę, to był dobry dzień. Jestem w sumie szczęśliwy”.
Krążyłem po niewielkiej przestrzeni jak Mike Tyson przed
gongiem obwieszczającym początek pierwszej rundy. Wysoki
blondyn śmiał się z czegoś, co opowiadał mu jego kolega w zielonym
trykocie. Kiedy przyszła moja kolej, w  przysiadach zaliczyłem trzy
próby. Wynik lepszy od najlepszego o  czterdzieści kilogramów.
Byłem bestią, to oni zostali zamknięci ze mną w  klatce, nie
odwrotnie. Czułem na sobie wzrok wszystkich. Odchodząc od
stojaków, przystanąłem przed grupką moich rywali i  długo na nich
patrzyłem, próbując zapamiętać twarze.

***

Byłem walcem, byłem bombą atomową, byłem smokiem i pożarłem


ich wszystkich razem z kośćmi. Wychodząc z sali, nie patrzyłem na
nikogo. Minąłem tablicę, nie podnosząc głowy. Widniał na niej mój
wynik, przy którym inne wydawały się smutnym pośmiewiskiem.
Jeden z  organizatorów mocno poklepał mnie po karku,
podniesionym głosem nazywając „naszym złotym chłopakiem”.
W toalecie płakałem, starając się robić to jak najciszej.
Pan Koligot podwiózł mnie do Radziejowa, gdzie wsiadłem do
autobusu, rozglądając się i  szukając na twarzach pasażerów oznak,
że wiedzą, kim nagle się stałem. Miejsce przy zaparowanej szybie
i  luźne nitki, odstające z  fotela jak zarost. Oprócz mnie dziesięć,
może dwanaście osób. Miałem medal i  dyplom, w  kolanach
gwoździe i kawałki żyletek.
Z przystanku poszedłem prosto do Skibina, do domu na skraju wsi,
gdzie od czasu śmierci dziadka mieszkali już tylko babcia i  tata.
Krzyknąłem od drzwi:
– Jestem mistrzem Polski!
W kuchni pełno było zapachów i  babci. Przywitała mnie swoim
typowym gestem, unosząc rękę w  taki sposób, jakby nad tym nie
panowała, jakby ta ręka sama wystrzelała ku górze na widok
niespodziewanego gościa.
Czosnek. Tłuszcz. Mięso. Skwierczenie patelni. Pocałowałem
babcię w policzek, wpadłem do pokoju i powtórzyłem, ciszej, bo już
widząc, ja, smok, pogromca innych:
– Jestem mistrzem Polski.
Tata siedział przed telewizorem, oglądał Taniec z gwiazdami. Miał
na sobie luźne szare spodnie z  czarnym paskiem, o  których
wiedziałem, że często w  nich sypia. Obok kubek po herbacie
i talerzyk z okruchami.
Pokiwał głową.
– Mhmm. Super.
Nie odwrócił głowy.
Stałem w  samym środku wszechświata, który nagle przestał się
poruszać, wszystkie te planety, galaktyki, komety i  czarne dziury,
wszystko to w  jednej chwili zrobiło się nieruchome. Co teraz? Na
pewno istniała jakaś sekwencja ruchów albo słów, która
przybliżyłaby tę chwilę do moich marzeń o  tej chwili – musiała
istnieć. Ale ja jej nie znałem.
Stałem z  medalem w  dłoni i  słuchałem, jak członkowie jury
w programie próbują być zabawni, przyznając noty tańczącej parze.
Gdzieś głęboko w  moim ciele zmęczony woźny chodził powoli
i wyłączał kolejne jego części.
Zdobyłem mistrzostwo Polski. Nie było już nic więcej.
Pstryk, pstryk, pstryk, gasły kolejne światła w  środku mnie.
Podsunąłem tacie medal przed oczy. Byłem w  czymś najlepszy,
najlepszy ze wszystkich w  Polsce. Tata spojrzał na medal,
uśmiechnął się przelotnie i przeniósł wzrok z powrotem na ekran.
– Siadaj, siadaj, teraz będzie ta aktorka z Na Wspólnej.

***

Tata wysiada z samochodu, a ja, wytrawny znawca jego zwyczajów,


po ubiorze i zaroście, po pierwszych postawionych krokach szacuję,
że punkt skali, w  którym znajduje się tego akurat dnia, to pięć na
dziesięć.
Stworzyłem ją dawno temu: jeden to nieruchome leżenie w łóżku
z  twarzą do dołu, dziesięć to snucie – koniecznie ze śmiechem –
odważnych planów na przyszłość, pomiędzy jest to, co pomiędzy,
czyli w  sumie wszystko. Najkorzystniejszym stanem wydaje mi się
siódemka, maksymalnie osiem, wtedy jest najbardziej
prawdopodobne, że podczas rozmowy zapomnę, że jakaś skala
w  ogóle istnieje i  że istnieje powód, który kazał mi ją stworzyć.
Wszystko bliżej jedynki i bliżej dziesiątki potrafi być zdradliwe.
– Cześć – mówi i podaje mi rękę.
Ściskam ją i przytulam go, szybko, poklepując po plecach.
– Mama jest?
– Uhm.
Witają się z daleka, cześć, Haniu, hej, miło, że wpadłeś, tak, Satek
dzwonił. Kurwa, aż miałoby się ochotę chwycić w ręce cały ten dom
razem z  nimi w  środku, wykręcić i  wycisnąć z  niego coś
autentycznego.
Idziemy wszyscy do dziadka, oglądamy go jak eksponat,
mruczymy coś, uśmiechamy się niezręcznie, padają wyrazy, za
którymi nie ma nawet śladu treści:
– Śpi.
– Zmęczony, tak.
– Nie budźmy.
– Spokojnie wygląda.
– No tak.
Po powrocie do kuchni, kiedy siedzimy przy stole i żadne z nas nie
podejmuje nowego tematu, bo wyglądałoby to jak próba przerwania
krępującej ciszy, wyobrażam sobie, że z  zewnątrz w  tej chwili
musimy pewnie wyglądać jak rodzina. Moim ratunkiem jest telefon,
konto na Fejsbuku, przesuwam palcem po życiach znajomych z taką
miną, jakbym czytał przynajmniej akt notarialny. Mama i  tata, po
serii chrząknięć i gestów, po przełknięciu śliny jakieś sto dwadzieścia
siedem razy, wreszcie się poddają.
Ona:
– Zrobię może herbaty, napijecie się?
On:
– Tak, tak, ja poproszę.
No więc pijemy tę herbatę, jest to zwyczajna czarna herbata,
prawdopodobnie Lipton, i  myślę sobie, że chyba coś w  końcu
powiem, że spojrzę na tatę i spokojnie wygłoszę jedną z tych kwestii,
które dotychczas wygłaszałem do niego tylko w zaciszu mojej głowy,
i  może naprawdę bym to zrobił, gdyby nie to, że dziadek zaczyna
krzyczeć.
ROZDZIAŁ DRUGI
Mama przy łóżku, no już, to tylko koszmary, ja z  tatą nieco dalej,
próbując być jak najciszej, jak najmniej, bo nam trochę wstyd, tak
się w  ogóle powinniśmy wszyscy nazywać, rodzina Wstydów,
Wstydowie.
Dłoń dziadka w  dłoni mamy, jego stopa widoczna pod zadartą
kołdrą, pomiędzy cały on, ten człowiek, który dwa razy szedł na tę
samą wojnę, nigdy nie odpoczywał, wymyślił mi imię i  nie potrafił
zabić nutrii na futro. Oblizuje wargi i mruga.
– Ja już jestem w domu?
Zatrzymuje wzrok na mnie, a  ja, Saturnin Wstyd, lat trzydzieści,
przedstawiciel handlowy i  były mistrz Polski juniorów w  trójboju
siłowym, kiwam głową. Staram się nie myśleć, jak bardzo
prawdopodobne jest, że pewnego dnia to ja, ten prawdziwy ja, który
tutaj teraz stoję, nie zdołam przypomnieć sobie czegoś, co robiłem
chwilę wcześniej. Tymczasem dziadek zamyka oczy i  powoli
nakrywa twarz przedramieniem, a potem przewraca się na brzuch,
mówiąc do poduszki:
– Coś jest nie tak, coś jest naprawdę nie tak.
Mama głaszcze go po głowie w  ten szczególny sposób, od czoła
w  tył, aż do potylicy, powolnym gestem, który dotychczas
zarezerwowany był dla mnie, a  potem wszyscy coś mówimy, cała
rodzina Wstydów, z moim dziadkiem na czele.
– Haniu, ja robiłem w życiu straszne, straszne rzeczy.
– Tato, nie wygłupiaj się.
– Jakie straszne rzeczy?
–  Wy mnie powinniście zostawić w  spokoju. Nie zajmować się
mną.
– Niech tak tata nie mówi.
– Prześpij się, dziadek. Jesteś na maksa zmęczony.
– A może chcesz herbaty? My pijemy.
– Powinienem iść nad staw.
– Nad jaki znowu staw?
– Tato, w Kwilnie już dawno nie ma stawu.
– To jest ważne.
– A właśnie… Tata po co właściwie tam był… nad Bzurą?
– Witold! Daj mu spokój teraz.
– Wy nic nie rozumiecie.
– Śpij już.
– Satek?
– No co tam?
– Pójdziesz ze mną?
– Ty na razie nigdzie nie idziesz, tato.
–  Pójdę, dziadek. Pójdę, ale nie teraz, dobra? Teraz się prześpij
jeszcze.
– Wszyscyście tacy sami.
– Nie denerwuj się.
– Później pogadamy, niech tata odpocznie.
– Nie rozumiecie nic a nic.
Nie wiem, ile takich zdań mija, wydaje mi się, że dużo, mówimy
i  mówimy, choć nic z  tego nie wynika, i  wreszcie dziadek zamyka
oczy, wiotczeje cały pod warstwą cienkiej ciemnej skóry, a  my
wracamy do kuchni.

***

Niedługo po tamtych mistrzostwach Polski wybrałem się na nic


nieznaczące zawody regionalne i  to właśnie wtedy, podczas
wyciskania sztangi na ławce, w  końcowej fazie ruchu, jakieś dwie
sekundy po komendzie oderwania gryfu od klatki i  tuż przed
komendą odłożenia ciężaru na stojaki, mój źle zoperowany łokieć
strzelił jak sztuciec z plastiku.
Wychodząc ze szpitala, liczyłem kroki, przekonany, że przy
kolejnym coś się wydarzy, coś się musi wydarzyć. Trzy godziny
wcześniej byłem milczącą, pulsującą bombą na ławce do wyciskania,
teraz miałem rękę w  gipsie i  pustkę gdziekolwiek zwrócić myśl. Po
powrocie do domu z  całej siły kopałem w  tapczan, aż przybiegła
mama. Przez pół nocy nie zdołałem zasnąć.
Potem było nic. Budziłem się rano i  wiedziałem, że tego dnia nie
będę trenował. Następnego też nie. I następnego. Żadnego napięcia,
wysiłku, żadnej adrenaliny, tylko bezruch. Wchodziłem czasami do
stodoły i  butem przesuwałem sztangę odrobinę w  jedną i  w drugą
stronę. Rehabilitant raz w  tygodniu, w  Radziejowie, ćwiczenia
codziennie.
Po dwóch miesiącach rękę miałem sprawną, ale tak jak człowiek,
który nie zajmuje się podnoszeniem ciężarów, a  bycie takim
człowiekiem kompletnie mnie nie interesowało.
Częściej odwiedzałem tatę. Jednego wieczoru obejrzeliśmy
ciągiem Gremliny, Terminatora dwójkę i  Wybrańca śmierci
z  Seagalem, innym razem do późna graliśmy w  warcaby
i  nocowałem, a  rano obudził mnie zapach naleśników. Powlokłem
się za tym zapachem do kuchni, usiadłem, zaczekałem. Za oknem
babcia łatała drutem siatkę przy wejściu do szklarni, na którą jakiś
czas wcześniej spadł zmurszały konar gruszy. Przede mną tata –
ogolony, w  koszuli, ze zrolowaną „Wyborczą” w  dłoni – nalał sobie
kawy i spytał:
– A jak tam twoje zawody?
Dziabałem naleśniki z  serem, roztrząsając akurat kwestię
związaną z  taką jedną Anką z  biol-chemu, która kilka razy
uśmiechnęła się do mnie na korytarzu i  do której miałem wielką
chęć się odezwać, co z  kolei przyprawiało mnie o  lekką postać
udaru.
Przełknąłem.
– Zawody?
– Słyszałem, że jesteś dobry. Jak będziesz teraz gdzieś startował, to
chętnie bym popatrzył.
Odkroiłem kawałek gorącego, chrupiącego na brzegach naleśnika.
Nie patrzyłem na tatę, ale w  całej kuchni czuć było, że się teraz
uśmiecha. Był na fali wznoszącej, pełne dziesięć na dziesięć,
wiedziałem o  tym i  wiedziałem, jak powinienem te słowa
potraktować, ale przecież były jego słowami, wydobyły się z jego ust,
musiały być chociaż w części prawdziwe.
Nie wspomniałem o złamanym łokciu, może o tym zapomniał, tak
jak o  tylu innych rzeczach. Trzeba było powtórzyć mu diagnozę
lekarza, wyjaśnić, że ręka boli mnie nawet podczas wykonywania
codziennych czynności, że o żadnym podnoszeniu ciężarów nie ma
mowy. Nigdy, nigdy, przenigdy. Otworzyłem usta, żeby powiedzieć to
wszystko, i powiedziałem:
– Tak, niedługo wystąpię. Naprawdę przyjedziesz?
Wymawiając słowo „oczywiście”, cały się w  nie zmienił.
Oczywiście, weźmie aparat, uważa, że przydałoby się zrobić kilka
ładnych zdjęć, moglibyśmy wywołać je w  powiększeniu i  powiesić
jedno na przykład u niego w pokoju, co ja na to?
Pokiwałem głową.
– Tak. Byłoby super.
Podniosłem widelec do ust i zabolał mnie łokieć.

***

W kuchni czeka na nas znajoma cisza, jest w  każdym miejscu,


gdziekolwiek spojrzeć, gdziekolwiek usiąść. Herbata na ratunek.
Tyle razy nas ocalała, dając okazję do wstawania, nalewania,
mieszania, przesuwania, obracania, siorbania, smakowania
i robienia „mmmm”.
Wypijam kilka łyków, dłużej nie wytrzymuję, wstaję i  wychodzę
do siebie, niech sobie radzą, są tak samo dorośli jak ja. Dzwonię do
Szymona, posłuchaj, no głupio mi trochę, ale na jutro też muszę
wziąć urlop, to sprawa rodzinna, będzie okej? Będzie, będzie. To
dzięki.
Właściwie mógłbym już wracać, ale dziadek nie wygląda najlepiej,
może będzie trzeba zawieźć go do lekarza. A może chcę tu zostać, bo
po prostu jestem współuzależniony – od tej całej atmosfery
w  Kwilnie, od zapachu domu, widoku ojca, innych rzeczy. Cześć,
jestem Saturnin i  cierpię na syndrom DDW, Dorosłego Dziecka
Wstydów. „Czeeeeść, Saaaatuuurnin!”

***

Wiedza o tym, że właściwie wszyscy zawodnicy dyscyplin siłowych


stosują doping, nie objawiła mi się w  żadnym konkretnym
momencie, raczej sączyła mi się do głowy spomiędzy dowcipów,
rozmów w szatni, komentarzy. Pierwszy zastrzyk testosteronu zrobił
mi zawodnik trzy lata starszy ode mnie, miałem wtedy siedemnaście
lat i nie czułem, by się działo coś szczególnego: robili to wszyscy, nie
mogło być w tym nic złego.
Ten pierwszy cykl składał się tylko z  testosteronu i  metanabolu,
drobiazg w  porównaniu z  tym, co pompowałem w  swoje ciało
później, ale ponieważ organizm zupełnie nie spodziewał się takiej
dodatkowej dawki hormonów, czułem się, jakbym latał. Spałem po
pięć godzin na dobę i byłem wypoczęty jak nigdy, zniknęła obolałość
w stawach barkowych i to uporczywe, nieustanne zmęczenie, które
wcześniej przez cały czas utrzymywało się tuż pod powierzchnią
mojej świadomości.
Przed tymi zawodami, na których miał pojawić się tata,
zaplanowałem sobie cykl, który przypakowałby konia. Teść, deka,
hormon wzrostu, winstrol i primobolan, do tego meta w tabletkach
i trochę insuliny.
Trenowałem w stodole w te dni, kiedy mama i dziadek byli czymś
zajęci, i  w szkole po lekcjach, przysięgając panu Koligotowi, że
ćwiczę tylko nogi. Łykałem dwie tabletki paracetamolu i  ciasno
owijałem ramię grubą warstwą bandaży elastycznych. Dźwigałem
takie ciężary, o  jakich nie powinienem marzyć. Gdyby ci wszyscy,
których zmasakrowałem podczas mistrzostw Polski, widzieli, co
robię, na zawsze porzuciliby sport – a przynajmniej ja na ich miejscu
tak bym zrobił.
Ciągnąłem trzysta czterdzieści, siadałem z ćwiercią tony, w ławce,
mimo bólu, udawało mi się podnieść dwieście dziesięć. Moje plecy
wyglądały jak lądowisko helikoptera. Miałem dwadzieścia lat
i byłem radioaktywny, byłem potworem.
Wiedziałem, że po takim cyklu, nawet jeśli zrobię potem odblok
po bożemu, mogą się pojawić jakieś skutki uboczne, zresztą
z  brodawek trochę mi już ciekło, a  na karku miałem pryszcze
wielkości porzeczek, ale to była żadna cena, gotów byłem zapłacić
znacznie więcej.
Dzień przed zawodami szczelnie wypełniły strach i  pewność
siebie, na nic innego nie było już w  nim miejsca. Nie odrywałem
myśli od turnieju, przekonany, że jeśli to zrobię, wszystko pójdzie na
marne. Każdy wariant poza wygraną oznaczał zupełną porażkę, nie
istniały miejsca drugie, trzecie i kolejne, było tylko miejsce pierwsze
i klęska.
Leżałem na łóżku, krążyłem po podwórku, poszedłem na spacer.
Śniadanie, obiad, kolacja. Mama i  dziadek nie mieli pojęcia, że
nazajutrz wybieram się do Włocławka, żeby zdeptać wszystkie
zalecenia lekarskie. Głowa pęczniała mi od możliwych scenariuszy.
Bo mogło się stać wszystko, znałem dziesiątki rodzajów kontuzji,
mniej i  bardziej koszmarnych, jakie mogą przydarzyć się
sprawnemu zawodnikowi, a  do sprawnego zawodnika było mi
cholernie daleko.
– To ja pojadę do taty.
Siedząc na skrzypiącym rowerze, z polami rozwiniętymi naokoło
i  niebem jak betonowy strop, pomyślałem, że moje życie nie
wiedzieć kiedy podzieliło mi się na dwie połowy: po jednej stronie
mama i  dziadek, po drugiej tata z  babcią. Oparłem rower o  mur,
w kuchni pachniało kawą.
Babcia. Babci też wolałem nie mówić, na wypadek gdyby zdarzyło
jej się akurat odwiedzić dom w Kwilnie, co było raczej wątpliwe, ale
czego – jak innych rzeczy – nie mogłem wykluczyć. Podniosła wzrok
i twarz jej zmiękła, jak zawsze na widok człowieka, choćby nawet to
był obcy, obok którego siadała w autobusie.
– O, patrzcie, jaki huragan wleciał.
Spytała, czy coś zjem.
– Nie, dzięki. Tata jest?
Długo nie wychodził z pokoju, nie mógł znaleźć papierosów, które
palił właściwie od całkiem niedawna. Spojrzał na mnie
porozumiewawczo, udając przed babcią, że to po prostu wieczór jak
każdy inny.
– Jutro wielki dzień – powiedziałem.
Uśmiechnął się, tak jak jeden spiskowiec uśmiecha się do
drugiego. Mijając mnie, zwolnił i  kilka razy poklepał mnie po
plecach.
– Trzymam kciuki, Satek. Będzie dobrze.
–  Musi! – Od razu poczułem się zażenowany tym swoim
entuzjazmem. Debilu, debilu, debilu. Czy Mike Tyson kiedykolwiek
uśmiechał się przed walką?
Następnego dnia musiałem być na miejscu dużo wcześniej,
zawiózł mnie pan Koligot, który – do ostatniej chwili usiłując
wierzyć, że nie stosuję dopingu – już od pewnego czasu pełnym
rezygnacji wzrokiem obrzucał moje niedźwiedzie łapy i  kark
rozmiarów pustaka. Kiedy ruszył do toalety szczególnym krokiem
sportowca, który już nie uprawia sportu, wybiegłem na parking
i  kucnąwszy za samochodem dostawczym, podałem sobie blokadę
przeciwbólową w zastrzyku.
Dalej. Przysiady zaliczyłem w  milczeniu, nie pozwalając sobie na
najcichsze westchnienie z  wysiłku. Te trzy podejścia były
arcydziełem przemocy wobec moich rywali, tymi trzema ruchami
niszczyłem ich głupie, puste marzenia o zwycięstwie.
Dalej. Obita czerwoną tkaniną ławka do wyciskania. Jak grób,
w  którym miałem się zaraz dobrowolnie położyć. Kilka razy
uderzyłem się obiema dłońmi w  twarz. Nie interesowało mnie, czy
kiedykolwiek po tych zawodach będę w  stanie poruszyć lewą ręką.
Liczyło się tylko teraz, cały wszechświat stworzono dla tej jednej
chwili.
Przy pierwszej próbie z  łokcia trysnął mi w  resztę ciała strumień
bólu, wypływając daleko poza obszar, w którym działała blokada. Na
komendę opuściłem ciężar, na kolejną komendę wszystko we mnie
wybuchło, odpychając go od piersi. Ból jak przedmiot, coś, czego
można by dotknąć. Przed oczami ciemno. Tata był tutaj, na
niewielkich trybunach, na które nie patrzyłem, udając przed sobą, że
to po prostu kolejne zwyczajne zawody. W każdej sekundzie czułem
na sobie jego pełen nadziei wzrok.
Ale lewa ręka przestała być moją ręką, nie należała już do mnie,
przestałem ją kontrolować. Słyszałem, jak coś lekko trzaska
w środku. Sztanga błyskawicznie opadła mi na klatkę piersiową i w
tej jednej chwili byłem pewien, że ciężar zmiażdży mi żebra, płuca,
kręgosłup i serce, a z tą pewnością wypełniła mnie obezwładniająca
ulga.
Trzej asekurujący mnie mężczyźni zdołali zareagować na czas
i sztanga ledwie dotknęła mojego mostka, jakby chciała powiedzieć:
„No dobrze, może teraz ci się poszczęściło, ale następnym razem
jesteś mój”.
Do drugiej próby podszedłem niecałe dziesięć minut później
i spierdoliłem ją dokładnie tak samo. Wstałem z ławki, zamierzając
wyjść z  sali gimnastycznej, a  potem zgnieść cały ten budynek
w  dłoniach i  połknąć. Ciemne plamy przed oczami. Brzdęk
metalowych talerzy. Pan Koligot przyglądał mi się oczyma
człowieka, który zamiast na wesele trafił na pogrzeb państwa
młodych. Wszedłem do toalety i  długo patrzyłem, jak trzęsą mi się
ręce.
Lewej nie mogłem do końca wyprostować, a palce coraz bardziej
mi drętwiały. Ja pierdolę, to się dzieje naprawdę.
Dalej. Próba trzecia, ostatnia. Jeśli tego nie zaliczę, nie będę mógł
podejść do ciągów i  w ogóle nie zostanę sklasyfikowany, co nie
wchodziło w grę, nie wchodziło w grę.
Dobra. Spokojnie.
Jedna próba to wszystko, czego potrzebuję. Od wyjścia z  łazienki
bez przerwy poruszałem lewą ręką, rozgrzewając łokieć, ignorując
głos pana Koligota, który gdzieś obok mnie powtarzał kwestie
w stylu:
– Słuchaj, ja nie wiem, czy to jest dobry pomysł.
Zamknąłem oczy, żeby na niego nie patrzeć. Uprawianie trójboju
siłowego i  dobre pomysły leżą na dwóch przeciwnych końcach
naszej galaktyki.
To teraz. Położyłem się na ławce. Czułem pot swój i innych. Sędzia
wysoko uniósł brwi. Jak wy wszyscy nic, kurwa, nie rozumiecie. Do
asekuracji ustawiło się pięciu chłopaków, jeden przy gryfie na
środku i  po dwóch przy talerzach. Miałem wrażenie, że wszyscy
wstrzymują oddech, tata też.
Zdjąłem sztangę ze stojaków. Ból w  ramieniu był tak silny, że się
wystraszyłem, bo mógł mnie odciąć, sprawiając, że zemdleję. Dalej,
dalej.
Po pierwszej komendzie opuściłem ciężar i  zatrzymałem go na
klatce. Druga komenda. Z  brzucha wydobył mi się ryk i  poszedłem
za nim. Łokieć był zwierzęciem we wnykach, gryzł i  szarpał, byle
tylko uciec, ale to ja byłem tymi wnykami i  nie zamierzałem
puszczać. Jak można wydawać z  siebie takie dźwięki? Już nic nie
było na świecie.
Nagle poczułem, że mam proste ręce, tak, tak, tak, komenda
trzecia. Z  hukiem odłożyłem sztangę na stojak. Wstając, nie
pozwoliłem sobie na żaden przejaw radości, żaden uśmiech, nie było
powodów do szczęścia, ten wynik mi się należał, był mój tak samo
jak moje ręce, jak mój łokieć i  jak ból, który pulsował w  rytm
szybkich uderzeń serca.
Dalej. Krzesełka pod ścianą. Blokada jeszcze działała, ale słychać
było, jak coś przeskakuje mi tam przy każdym ruchu, nie mogłem
też udawać, że nie widzę, jak duża robi się ręka w okolicy łokcia.
Dalej, martwy ciąg. Bez trudu zaliczyłem pierwsze podejście i nie
było już możliwości, żeby ktokolwiek mnie wyprzedził. Mogłem
odpuścić dwie pozostałe próby, co nie wchodziło w  grę, ja nie
przyjechałem tu, żeby wygrać, tylko żeby zaorać to wszystko do
gołej ziemi, pozostawiając po sobie ciszę jak po końcu świata.
Zacząłem się rozglądać, wypatrywać taty na trybunach. Tak, tam
z lewej. Jego kurtka, spodnie, które znałem.
Kolejne dwie próby, dwadzieścia kilogramów do sumy wyników.
Płacz w  kiblu, dużo ręczników papierowych, oddechy. Odebrałem
medal i dyplom, uścisnąłem kilka dłoni.
Rozejrzałem się, ludzie tłoczyli się przy wyjściu. Miałem nadzieję,
że tata nie robił zdjęć z  trybun, bo nie byłoby wtedy widać zbyt
wiele, ale że podszedł bliżej, wtedy sam może wywołałbym sobie coś
takiego.
Teraz wyszedł na papierosa. Musiałem go znaleźć. Przy drzwiach
jakiś facet pogratulował mi „fenomenalnego rezultatu”. Podniosłem
komórkę, omiatając parking wzrokiem. Odebrał po pięciu
sygnałach.
– No hej, gdzie stoisz? Widziałeś?
W słuchawce jeden przeciągły wdech, a potem głos taty.
– Ale co takiego?

..
.
A w tle stłumiony głos babci:
– Dokładkę będziesz chciał?

Czasami to prawie jakbym tam była, w Kwilnie, otwieram oczy i już.


Teraz na przykład. Dwie srebrne kałuże na drodze, trawsko jakie
wysokie i nowy komin na dachu. Ruiny naszego chlewu jak dziura po
zębie. Czuć siano i ten ciężki zapach wrót stodoły, co trochę butwieją.
Wesoły piesek, Bezo, biega w kółko, gdy tylko na niego spojrzeć. A to ty
mnie widzisz, stary łobuzie? Ty mnie widzisz, łobuzie, co, no co, no jaki
jestem ciapowaty, jaki ciapowaty, no już, no już, już. I  leci gdzieś
między krzaki.
Okno w  kuchni pęknięte jest w  lewym dolnym rogu, tam strzelił
kamyk spod opony motocykla, którym tu kiedyś przyjechał elektryk.
Za szybą, w  mojej kuchni przemalowanej na beżowo, oni we troje.
Ona, córka Tadzia, na imię ma Hanna, siedzi prosto, oparzyła sobie
język herbatą i czuje, że ją znowu trochę zaczyna rwać w korzonkach.
Chciałaby coś zrobić, tak żeby się zaopiekować tymi wszystkimi
mężczyznami wokół siebie, otulić ich czymś, nakarmić, zadbać o nich,
a  jak już by byli tacy otuleni i  zadbani, to wtedy by najchętniej ich
wszystkich zostawiła w cholerę.
Naprzeciw niej Witold, ogolony, wykąpany, ale i  tak się już spocił,
choć ostatnio w  Radziejowie specjalnie w  sklepie Rossmann pytał
o  taki antyperspirant, co by był najsilniejszy, więc właściwie, myśli
sobie, powinien tam pojechać i  go oddać, choć wie, że tego nie zrobi.
Zastanawia się, czy mu się uda zasnąć dziś w  nocy, jest zmęczony
i nienawidzi siebie trochę mniej niż rano, co nie znaczy, że mało. Zerka
na syna, Saturnina, chciałby wiedzieć, co ten o  nim myśli, chociaż
może się spodziewać, no ale „spodziewać się” i  „wiedzieć” leżą
w zupełnie innych częściach głowy – więc by chciał.
Saturnin to jest zaś tykająca bomba, co nigdy nie wybucha. Ma
teraz wyrzuty sumienia, bo wziął drugi dzień urlopu na żądanie i bo
ma wyrzuty sumienia z tak błahego powodu. Przez chwilę myśli o tej
dziewczynie z apteki, co mu się od pewnego czasu podoba, a wtedy się
jeszcze bardziej złości, bo to na dziewczyny (których nie miewa)
powinien trwonić urlop, a  nie na to siedzenie w  kuchni w  Kwilnie
z rodzicami, co gadać nie umieją.
A tylko dwie ściany dalej, pod tym samym stropem, z  uchylonymi
ustami, ze spoconym karkiem na poduszce wypranej w proszku Vizir,
leży mój Tadzio i znowu jest wężem. We śnie, pięknie odmłodniały i z
głową, co to nadal człowieka słucha bez grymasów, przechodzi
w kółko to, co już się skończyło i co wydawało mu się, że robił tylko dla
mnie.
I nagle ja to znam, bo widać czasem również tam bywam, razem
z  nim, kiedy śpi w  rowach, kiedy tropi, gania i  łby ludziom odgryza,
a wszystko to robi, jakby cały czas chował się za zamkniętymi oczami
i tylko czasami je otwierał, by zaraz zamknąć z powrotem.
I kiedy tak znowu tam jest, w  mundurze aż lepkim, wiecznie
w  biegu, zdyszany, ci troje, Hania, Witold, Saturnin, dalej siedzą
w  kuchni nad filiżankami z  resztką herbaty, spragnieni końca tej
chwili. Jestem nimi wszystkimi, jestem Hanią, która chce powiedzieć:
„Pieprzę to wszystko, idę spać”
i która mówi:
– To ja kiełbasy skroję.
Na co Witold już prawie odpowiada:
„Hania, ja cię przepraszam, ale to nie moja wina, ja też bym wolał,
ja też bym chciał, ale co zrobię, skoro…”,
za to jednak stwierdza:
– O, kiełbaskę ja chętnie.
Saturnin, wnuk mojego brata, nie zamierza z  kolei mówić nic, nie,
nie, on zamierza milczeć i nie pomagać rodzicom w tej sytuacji, co mu
wychodzi o tak:
– No, ja też zgłodniałem.
I siedzą, i wkładają do ust ogórki, kiełbasę, chleb krojony nierówno,
i  wypuszczają z  nich wyrazy, bo przyjęło się, że tak trzeba, wypada,
a w tym czasie mój brat zanurza się coraz głębiej w siebie, a tam jest
całe mnóstwo rzeczy, których oboje byśmy woleli nie widzieć, ale oboje
je teraz widzimy.
Choćby to, jak wracając wreszcie do Kwilna po bitwie nad rzeką,
chudy, głodny i w hełmie skrzepniętej krwi, spotyka człowieka z całym
dobytkiem na rowerze, a potem dowiaduje się, co się ze mną stało.
CZĘŚĆ VI
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Chudy, w hełmie skrzepniętej krwi. W huku strzelanin, pod niebem
krajanym brzuchami ciężkich niemieckich bombowców, brnie pod
prąd rzeki zmęczonych żołnierzy, ludności cywilnej, dzieci, zwierząt
i wozów.
Głównie lasami, spotykając wielu takich jak on, upartych
w  niegodzeniu się z  myślą, że jutro w  niczym nie przypomina
wczoraj. Jada takie rzeczy, o  których kiedyś nie pomyślałby, że
mógłby wziąć je w  ręce. Czasami wymiotuje, posłuszny
nieposłusznemu ciału. Ludzie, których spotyka, mają zacięte twarze
albo są głośni, przekonani o  swoim. Słyszy od nich wiele. Że za
plecami zostawili tylko dym, popiół i ciszę. Że powinien odwrócić się
i uciekać. Niemcy zaraz tu będą, są tuż, czasami słychać ich w nocy.
Że niech lepiej uważa, bo tacy jak on szybko mogą pójść pod
samosąd.
Drugiego dnia po tym, jak zabił tamtych dwóch w  lesie,
rzeczywiście dostrzega na drodze konnego, który z  dwoma
naganami jeździ wzdłuż wstęgi uciekinierów i  na oko ocenia, kto
szpieg, a  kto nie, tych drugich obrzucając łaskawym spojrzeniem,
a  tym pierwszym strzelając prosto między zdziwione, wystraszone
oczy. Tadeusz cofa się w  las i  idzie dalej w  stronę Kwilna, które już
niedaleko.
Mężczyznę z  całym dobytkiem na rowerze spotyka na skraju
polany, gdzie śpi w  wykopanym barłogu, przykryty znalezionym
workiem. Gdy wstaje tuż po świcie, mężczyzna już tam jest. Pali
papierosa, rozglądając się, jakby nie mógł zdecydować, w  którą
stronę powinien teraz pójść.
Obok niego piętrzy się góra ubrań, garnków, poduszek, skrzynek,
worków, butelek, paczek i  zawiniątek, a  wszystko to w  jakiś
niemożliwy sposób przymocowane jest do roweru, na którym
przybysz prowadzi swój dobytek przez kraj.
– Dałby pan zapalić – pyta, a raczej stwierdza Tadeusz.
Mężczyzna wyciąga z  kieszeni kilka skręconych papierosów
i  podaje mu jednego, ledwie trącając go wzrokiem. Siadają obok
siebie na ziemi, na czas palenia trochę inni, spokojni. Czas
odmierzany tylko urywanym świergotem w  drzewach, trzaskami
gałązek. Mężczyzna pochodzi z  Torunia. Wyszedł do pracy
w fabryce, a kiedy w południe wrócił do domu na obiad, obiadu nie
było, tak samo jak żony i dwójki małych dzieci. Pobiegł po sąsiadach,
ale na całej ulicy mało kto już pozostał, wszyscy w  pędzie i  w
strachu, nie, nikt nic nie wiedział. Załadował na rower, co mu się
udało, przekonany, że odnajdzie rodzinę, i  od tygodnia szuka,
zmiatany falą uchodźców coraz bardziej na wschód.
– Nie szedłeś pan przez Kwilno?
Mężczyzna kręci głową.
– Ale nie spodziewałbym się, że tam jest inaczej niż wszędzie.
Potem się zbiera, postanawia iść w kierunku, z którego przyszedł
Tadeusz. Powtarza sobie, że ci jego na pewno właśnie tam uciekli, że
najpóźniej jutro, może pojutrze, ich spotka. Odchodząc, zostawia
Tadeuszowi jeszcze jednego papierosa.

***

Potem jest szarość nieba, dymu i pościeli, nie wie już, jakie to niebo
i  jaka pościel, wie tylko, że w  tej szarości rzucany jest od jednego
brzegu swojego życia do drugiego i tylko wynurza się z niej w rytm
uderzeń jakiegoś serca, tak jak teraz, kiedy już jest w Kwilnie, wśród
tego, co znajome, i  mija dom Karmowskich, dom Pieczabów,
obydwa puste i ciche. Pochyla się nad stawem i pije, a twarz, pocięta
zmarszczkami wody, jest brzydka, koścista, nikt w  jego wieku nie
powinien nosić takiej twarzy.
Znad rodzinnego domu unosi się smużka dymu, musiało się chyba
zrobić zimno, czego on sam nie czuje. Na polu powiewa jakieś
zagubione prześcieradło, kawałek dalej, przy drodze, otwarta
walizka, jeszcze mokra od deszczu. Całkiem dobra.
Podwórko niezmienione. Chciałby na nim się położyć, ale nie ma
czasu. Przyspiesza, wchodzi do sieni, do kuchni, tam sekundnik
przymarza do bladej tarczy ściennego zegara przy oknie. Na twarzy
mamy widać kilka bruzd więcej, na twarzy Jadzi, siedzącej
naprzeciw z nożem i marchwią, drobny meszek lśni w słońcu, a jej
włosy układają się z tyłu głowy w wiotkie kształty. Kiedy sekundnik
rusza, one dwie zrywają się od krzeseł, pędzą ku niemu, prawie
przewracają go tą swoją radością i  zdziwieniem. Mama płacze, nim
go zdąży dopaść.
Sprężyny łóżka w  pokoju skrzypią, a  więc ojciec wstaje –
niemożliwe, on nigdy nie leży w  ciągu dnia, a  jednak naprawdę
wyłania się z sąsiedniego pomieszczenia, przyspiesza, podchodzi do
syna i ściska, jakby go chciał zgnieść, nie przywitać.
Mietek wpada z  dworu, lekki i  rumiany, jakby wojny wcale nie
było – bo i  może nie ma jej dla Mietka, dopóki nie podejdzie tak
blisko, że nie zdoła już odwrócić głowy w stronę jakiej zabawy.
– Widziałem cię! Jak szedłeś!
Mówią naraz, jedno przez drugie, wróciłeś, Tadziu, żyjesz, patrzcie
go, aleś chudy, kochanie, Bogu niech będą dzięki, wróciłeś, Tadziu, są
już prawie wszyscy, bo i  Janek nagle go wali w  plecy, to jest jego
metoda, by pokazać, jak się bardzo o  brata bał – walnąć w  plecy.
Prawie wszyscy, tak, Tadeusz odwraca się, rozglądając się
z  uśmiechem, bo wie, jak się ona lubi wygłupiać, jaka jest w  tym
irytująca, irytująca i durna.
– A Irka?
Ojciec kładzie mu rękę na karku i ciągnie w stronę stołu.
– Tadek, siądź.
Mietek gubi gdzieś swoją lekkość, Janek siada, chrząka.
Tadkowi wyrywa się coś w  środku, wyrywa i  chce dopaść
sekundnik, przykleić go na powrót do tarczy albo urwać, zgnieść,
niech nic nigdy już nie pójdzie naprzód. Z gardła tylko suche:
– Sama przecież nie poszła?
– Siądź, Tadek – powtarza ojciec.
I mama, cała wokół niego, jej ręce, sweter, włosy i  zapach
zmęczenia. Chciałby się w  to zanurzyć i  już tak zostać, ale musi
jeszcze usłyszeć to, czego usłyszeć nie chce, i osuwa się na podłogę,
kiedy Jadzia, pochylona nad nim, kłamie kłamie kłamie:
– Irki już nie ma.

***

Nie chce słuchać tego, co mu mówią. O  wysokim Niemcu, o  Irce,


krewkiej jak zawsze, bo to są kłamstwa kłamstwa kłamstwa, więc
tylko biegnie do sieni, zrywa ze ściany tę cholerną pieprzoną
chędożoną jebaną trąbkę, wychodzi do zagajnika i  zakopuje ją
rękoma, najgłębiej, jak umie.
Potem długo nie wyłania się z siebie.
W szarości jest mu lepiej, a  szarość najłatwiej znaleźć
w  zmęczeniu, bimbrze, głodzie i  samotności, więc jest zmęczony,
pijany, głodny i  samotny. Wyrywają go z  niej rękoma matki, sióstr,
ojca, wyrywają krzykiem Janka i płaczem Mietka i czasami wynurza
z niej głowę, by się rozejrzeć nad powierzchnią, i widzi wóz, meble
na wozie, twarze stwardniałe od tego, od czego twardniały twarze
takich jak on. Słowa, które słyszy w koło, niosą się echem nawet pod
powierzchnią:
– Tadek, trzeba nam iść.
On nigdzie nie pójdzie. Będzie czekał, szukał, naprawi to, co przez
niego zostało zepsute, a jeśli nie zdoła, to zrobi ze sobą to, co zrobił
z  trąbką, i  skoczy w  swoją szarość, jak najgłębiej. Powtarza im to,
a  kiedy mama płacze, ojciec szarpie go, kiedy Janek zaciska zęby,
a  Jadzia unika jego wzroku, odchodzi, polami, do lasu, i  kładzie się
w wilgotnym barłogu.

***

Następnym razem wychyla się z  szarości głęboko w  stogu siana


w oborze Karmowskich, a na zewnątrz leży puszysty, miękki śnieg.
Tadeusz jest chyba pełniejszy na brzuchu, musiał jeść, a  włosy ma
krótkie, jakby niedawno je ścinał. Pamięć jak ten stary garnek, co go
wiosną wreszcie zawiesił na strachu na wróble. Nic w  niej nie
zostaje.
Kilka pierwszych kroków sprawia mu ból. Pola stwardniały,
nierówne i  pobrużdżone, śnieg wciska się przez dziury do butów.
Tamci ludzie, których mijał, wracając znad Bzury, mieli rację, za ich
plecami zostały już głównie cisza i dym. Zapaliłby papierosa.
W oddali rodzinny dom, cały, niezmieniony, w  czarne grzebienie
belek i  murów, jak domy Rybaków i  Medyńskich, spalonych
w  czasie szarości. Znad komina, między gałęziami akacji, unosi się
biało-szary dym. Tadeusz rusza chwiejnie w  tamtą stronę, bo może
to, co pamięta, wcale nie jest prawdą, może wejdzie do domu, a tam
będą wszyscy, Irka między nimi. Ale kiedy wreszcie jest na miejscu,
kiedy pokonuje te dwa stopnie, wygładzone stopami jego i  jego
krewnych, głosy zdmuchują go z  ganku, to są głosy o  ostrych
kantach, podobne do tych, które słyszał wtedy, w lesie.
Czyli to wszystko prawda.
Ucieka za stodołę i  wpełza do wewnątrz pod deską, którą dawno
temu, w  czasach przed szarością, poluzowali z  Jankiem. W  środku
jest tak samo zimno jak na zewnątrz, na klepisku w  rogu błyszczy
mała zamarznięta kałuża. Tadeusz prostuje się i  dostrzega przed
sobą rumowisko swojej przeszłości: potrzaskane meble, naczynia,
kilka obrazków, ubrania całej ich piątki, pogrzebacz, Pismo Święte.
Przypomina sobie mężczyznę z  dobytkiem na rowerze i  dopiero
teraz myśli, że to też musiał być tylko skrawek, że większość rzeczy
należących do tego człowieka leży gdzieś w postaci podobnej sterty.
Para z  ust pojawia się i  pierzcha w  rytm powolnego oddechu. Na
stryszku jest olbrzymi kłąb siana, które sam przez pół dnia wrzucał
tam kiedyś widłami. Kiedy? Czas splątał się w  węzeł nie do
rozwiązania.
Kałuża na klepisku błyszczy jak płytka srebra. Głód wyżyma ciało
od środka. Tadeusz wspina się po wiotkiej, rozkołysanej drabinie,
zagrzebuje się w sianie i czeka.

***

Wychodzi nocą.
Kwilno rozjaśnione połówką księżyca. Podwórko, garść gwiazd
ponad dachem, na gałęziach śnieg. Idzie, pełznie, długo przygląda się
nowej farbie na drzwiach. Dom nie jest zamknięty. Drzwi skrzypią,
ale wie, jak je otwierać, by skrzypiały ciszej. Czeka w  półmroku,
zlepiony ze ścianą, nasłuchując dźwięków. Przechodzi przez
kuchnię, z tym samym stołem, ale innym kredensem, z tym samym
piecem i nowymi krzesłami.
Sunie dalej, ocierając się o futrynę, o ścianę. Dłoń poci mu się na
nożu, drugą wyciąga przed siebie, jakby spodziewał się w powietrzu
pajęczyny.
W łóżku, gdzie sypiali jego matka i  ojciec, leżą teraz dwie inne
osoby. On ma jasne włosy i  wąsy nad obfitą górną wargą, ona jest
drobną brunetką i  leży na boku, z  prawą dłonią wciśniętą pod
poduszkę. Ma lekko uchylone usta, śpi twardo, pewnie jest
zmęczona. Skrawek stopy mężczyzny wystaje spod kołdry, skóra na
podeszwie jest gruba, poznaczona bruzdami. To żywe, prawdziwe
ciało.
Ich oddechy są nierówne, nie pasują do siebie, spotykają się co
kilka minut, a potem się rozmijają, bo mężczyzna oddycha odrobinę
szybciej. Tadeusz słucha ich długo, jak piosenki, której chciałby się
nauczyć na pamięć.
Najpierw powinien ukąsić jego, potem szybko ją. Tak będzie
najlepiej. Kły ma gotowe, trzyma je w  spoconej prawej dłoni.
Postanawia, że zrobi to, kiedy oddechy znowu się spotkają. Czeka.
Wreszcie wykonuje krok do tyłu, aby obejść łóżko i znaleźć się tuż
przy mężczyźnie, a  wtedy szura podeszwą o  podłogę. Dźwięk jest
ledwie słyszalny, skrzypienie drzwi z pewnością brzmiało donośniej
– a jednak.
Kobieta otwiera oczy.
ROZDZIAŁ DRUGI
Jakby była z gliny. Tylko oczy przesuwające się po jego twarzy, aby
znaleźć na niej wyjaśnienie. Rozbudzona zupełnie, jakby ocknęła się
na odgłos wybuchu, a  nie na to ciche szurnięcie. Tadeusz, też
nieruchomy, nie odrywa wzroku od tej kobiety i zastanawia się, czy
ponad nierównościami pościeli ona dostrzega nóż. Wydaje mu się,
że tak. Powoli przesuwa lewą nogę w tył, przenosi na nią ciężar ciała.
Kobieta obraca głowę, żeby go lepiej widzieć, otwiera usta, coś
chce powiedzieć, jednak nie mówi. Gdyby zbudziła się dziesięć
sekund później, wszystko potoczyłoby się inaczej. Wszystko byłoby
dobrze. Może nawet nic by nie poczuła, ale świat nie dał mu tych
dziesięciu sekund.
Kołdra na jej piersi wypchnięta nagle ku górze głębokim, szybkim
wdechem. Głowa delikatnie poruszająca się na poduszce. Na lewo.
Na prawo.
Nie rób.
Tadeusz próbuje powstrzymać to, co w  nim wzbiera, cofa się
prędko, jeden krok, drugi, trzeci i kiedy jest przy drzwiach, odwraca
się plecami do kobiety, wybiega z  domu, jak najciszej, i  płacze
dopiero wtedy.

***

Zanurzony z  powrotem w  szarości nie potrafi myśleć już o  niczym


oprócz wysokiego, przystojnego Niemca, o którym opowiedział mu
ojciec. Nie wie, ilu wysokich, przystojnych Niemców może być
w okolicy ani czy w ogóle potrafiłby stwierdzić, którzy są przystojni.
Możliwe zresztą, że człowiek ten wyruszył już dalej, że wojna
przeniosła go w zupełnie inną część kraju.
Nabrzmiały pytaniami, Tadeusz opada coraz głębiej, chyba
choruje i  chyba pije bimber znaleziony w  czyjejś piwnicy, schudł,
znowu zarósł na twarzy, budzi się czasem w  nocy, czasem za dnia,
dokądś chodzi i  coś robi, zapamiętując niewiele. Stracił gdzieś dwa
zęby, zdobył gruby szalik. Lubi leżeć w sianie i słuchać rozstawionej
po stodole orkiestry, wszystkich tych zgrzytnięć, stęknięć drewna,
mysich chrobotów i  wiatru między deskami. Szarość jest ciepła,
pachnie potem i słomą.
Następnym razem budzi się z  niej, stojąc nad żołnierzem
z  poderżniętym gardłem. Późny wieczór, nie tak zimny, cętkowany
sypiącym wolno śniegiem. Niemiec leży na boku, z  jedną ręką
wyciągniętą do przodu, a drugą za plecami. Jakby próbował biec na
leżąco. Rozpięte spodnie od munduru, na ścianie plama moczu
w kształcie śruby. Ciemna krew powoli roztapia śnieg wokół głowy.
Kilkanaście metrów dalej stoją hangary wypełnione gwarem,
zapachem smażonego i  to im Tadeusz się przygląda, próbując
uspokoić rozpędzony oddech. Pod murem, na udeptanym śniegu,
leży szara czapka z  błyszczącym czarnym daszkiem i  ptakiem
powyżej. Podnosi ją i wkłada sobie na głowę, jest trochę za duża, ale
tylko trochę. Właściwie może być.
Pochyla się, żeby wytrzeć nóż o  mundur leżącego Niemca, i  tak
nachylony szepcze do niego słowo, które Niemcowi i tak już się nie
przyda, ale może przydać się jemu. Następnie wsuwa sobie nóż
z powrotem za pasek, poprawia czapkę i powoli odchodzi.
Idzie polami i  lasem przez całą noc i  większą część dnia. Kiedy
dociera do Kwilna, droga tańczy przed nim, a drzewa bujają się w tę
i  we w  tę. Udaje mu się wejść do stodoły i  doczołgać w  pobliże
drabiny, zasypia oparty plecami o stertę połamanych mebli, z głową
na podłokietniku rozprutego fotela.

***

Budzi go dotyk na twarzy. Mysz? Pies? Coś żywego. Spał może


godzinę, może cały dzień, jest sztywny i  skostniały, gardło ma jak
tarkę. Otwiera oczy: ani mysz, ani pies.
Zna skądś tę kobietę. Podpiera się ręką, żeby wstać, żeby być
gotowym, ale ona kładzie mu dłoń na ramieniu, jakby w  niewoli
dobrych manier chciała oznajmić, że absolutnie nie potrzeba tak się
fatygować, i  po tym jej geście, któremu towarzyszy lekkie
rozchylenie ust, wreszcie sobie przypomina: to ona sypia teraz
w jego domu.
Jest na nogach, nim kobieta mrugnie, głową zawadza półkę, ze
sterty coś spada z rumorem, coś innego pęka, Tadeusz dalej cofa się,
schyla i sprawdza, czy mu zabrała nóż – nie zabrała. Za jej plecami
drzwi, uchylone nieznacznie, w  otworze fragment ośnieżonego
podwórka, poza tym nikogo.
–  Ja… – Na tym słowie zaczyna i  na nim kończy, nie wiedząc, co
chciał powiedzieć ani że w ogóle chciał powiedzieć cokolwiek.
Kobieta, nie odrywając od niego wzroku, kuca bardzo powoli
i kładzie na klepisku zawiniątko, unosi róg jasnej serwety. Robi krok
w  tył, a  wtedy jakiś zapach wpycha się w  niego, zwija żołądek,
wypełnia usta śliną. W  zawiniątku leży kłamstwo kłamstwo
kłamstwo: kromka chleba i pół pęta kiełbasy.
Nic się nie dzieje przez jedną, drugą, trzecią chwilę, tylko wiatr
ćwiczy pod dachem uwertury tego, co się ma wydarzyć, bo coś
przecież musi, ale na razie oboje stoją naprzeciw siebie,
nieporuszeni.
A potem to on wykonuje tę samą sekwencję, przylepiony do niej
spojrzeniem, kuca wolno przed serwetą i  choć wie, że jedzenie
prawdopodobnie jest zatrute, rzuca się na nie i  połyka, popędzany
odwiecznym strachem każdego głodnego stworzenia, że zaraz
zabiorą zabiorą zabiorą.
Jej cień robi krok w tył, potem drugi, a razem z nim ona i wkrótce
jest już przy drzwiach. Kobieta pochyla się, aby wyjść ze stodoły
tyłem, i  kiedy ma za sobą zamknąć, Tadeusz kiwa jej głową, a  ona
kiwa jemu.
Później, zagrzebany w sianie, próbuje przypomnieć sobie jej ruchy
i  miny, próbuje zobaczyć w  nich coś poza ruchami i  minami, cały
czas obraca nóż w dłoni i czeka, a w końcu zasypia i kolejnego ranka
budzi się znowu. Jedzenie nie było zatrute.

***

Następnym razem z  szarości wyłania się w  kucki, na dnie rowu,


ukryty za drzewem, spocony. Mundur paruje na nim, jakby pod
spodem się tlił. Kawałek dalej, rzucając przed siebie pasy żółtawego
światła, stoi samochód, opel o strzelistej sylwetce.
Człowiek za kierownicą pali namiętnie, głowę spowijają mu kłęby
szarego dymu, ten obok, również z  papierosem, jest tak wysoki, że
ledwie mieści się w  aucie. Piją z  butelki, podają ją sobie bez
patrzenia. Nie słychać, co mówią, ale mówią niewiele.
Tadeusz biegał za nimi pół nocy, od Byczyny aż po Piołunowo, co
rusz tracąc z  oczu błyszczącą maszynę. Spalili w  tym czasie trzy
domy. Zatrzymywali opla w  oddaleniu, brali butle, kanistry
i  przygięci ich ciężarem wchodzili na podwórka. Drzwi blokowali
zawsze tak samo, kołkiem wciskanym pod klamkę. Powoli
obchodzili budynek, oblewając ściany.
Domy płonęły najpierw cicho, z  ledwie słyszalnym szumem,
potem coraz głośniej, trzeszczały i  trzaskały, wśród tych trzasków
raz po raz głośniejszy huk, raz po raz długi, urwany nagle krzyk
uwięzionych w środku. Ci dwaj, z pistoletami w luźno opuszczonych
dłoniach, przyglądali się z  nadzieją, że może komuś uda się
wyskoczyć przez okno, doczekali się jednak tylko raz, na dodatek nie
było już czego dobijać.
Przy drugim domu Tadeusz prawie zdążył, już czuł zapach
benzyny i  słyszał ich głosy, ale silnik zachrobotał, warknął
i mężczyźni pojechali dalej.
Teraz, po spaleniu trzech domów, dobieranych najwyraźniej
losowo, siedzą tu od dobrych kilku minut. Piją i palą, może czekają
na kogoś jeszcze, może odpoczywają. Tadeusz podchodzi od tyłu,
przesuwa się pod okno po prawej, które jest otwarte, słyszy każdy
szelest munduru, każdy odgłos ciała i  nie czekając na odpowiedni
moment, bo takich nie ma, podnosi się, wsuwa do auta głowę
i  ramiona. Ten wysoki pociąga właśnie łyk z  butelki, musi być
leworęczny, prawą dłoń opiera o kolano, trzymając w niej papierosa,
nietypowo, pomiędzy palcami środkowym i  serdecznym. Tadeusz
rozpruwa mu szyję i  wpełza głębiej. Tnie tego za kierownicą, kilka
razy, a  on szarpie się, unosi rękę do rozpłatanego gardła, drugą
chwyta Tadeusza, czapka spada mu przy tym na kolana, lewa noga
uderza od dołu w kierownicę, mężczyzna siłuje się i chyba zaczyna
wiotczeć, jego uścisk słabnie. Ten pierwszy, wysoki, wciąż próbuje
coś zrobić, odpycha Tadeusza, chciałby wyszarpnąć broń, Tadeusz
obraca się, dźga na oślep, wbija nóż we wszystko, co nie jest nim
samym.
Wysoki jest wielką raną, ale wyjąc, plując krwią, otwiera drzwi
i wypycha Tadeusza z auta, ten ciągnie go za sobą i tak wypadają na
śnieg, spleceni. Tadeusz zwala z  siebie mężczyznę i  chwyta
powietrze, tamten nie rusza się już, bulgocze tylko i  tak leżą, tuż
obok siebie. Dziesięć sekund, dwadzieścia i  więcej, robi się coraz
ciszej i  zupełnie cicho. Tadeusz czuje dotyk na palcach lewej ręki,
zmarzniętej na śniegu. Palce mężczyzny są odrobinę cieplejsze,
szybko rośnie pod nimi plama krwi. Zimno. Dłoń wpełza w  dłoń
Tadeusza. Tadeusz zamyka oczy, mężczyzna nie. Śnieg pada na nich,
na mundury i  twarze, na dłonie splecione tak, jakby ci dwaj
wybierali się razem na spacer.

***

Wstaje mokry, z  kożuchem śniegu na piersi, otrzepuje się i  kaszle


długo, głośno, targany wstrząsami z  wewnątrz ciała. Niemiec od
kilku minut się nie porusza, nie charczy, jego dłoń wysunęła się
z  dłoni Tadeusza i  leży różowa na śniegu. Wzrok utkwiony
w  gałęziach drzew rosnących wzdłuż rowu. Tadeusz powoli okrąża
mężczyznę, potem samochód i  wyciąga ze środka kierowcę. Ciało
jest ciężkie, upada na ziemię jak coś, co było martwe od zawsze.
Najpierw rozpina na trupie kurtkę i  ściąga ją, sapiąc, próbując
patrzeć wszędzie tylko nie na twarz. Idzie opornie, kilka razy ma
ochotę się poddać. Później spodnie. Też brudne od krwi, ale i  tak
w  lepszym stanie niż mundur tego, który leży przy rowie.
Mężczyzna ma grubą bliznę na kolanie, być może kiedyś, jako
dziecko, spadł z  drzewa, przewrócił się na rowerze, może uderzył
o ostry głaz, pływając z kolegami w rzece. Musiał mieć jakoś na imię.
Hans, Otto? Tadeusz nie zna niemieckich imion, przychodzą mu do
głowy tylko te dwa i  wyobraża sobie, jak jacyś półnadzy chłopcy
wołają z  brzegu: „Otto, Otto, wychodź! Będziemy robić ognisko!”,
a on, ten człowiek u jego stóp, ale piętnaście lat wcześniej, wraca na
brzeg, by zademonstrować kolegom imponujące skaleczenie na
wysokości kolana.
Ale jest już piętnaście lat później. Może dwadzieścia. Może
dziesięć. Tadeusz rozbiera się i  targany kolejną falą nagłego kaszlu
wkłada niemiecki mundur, którego rękawy są jeszcze ciepłe
w środku. W szybie widzi siebie na tle białej zamieci, siebie chudego,
w niemieckim mundurze. Nie wie, czy stał się przez to kimś innym,
czy nie, ale jest mu cieplej. Swój przemoczony mundur zwija
i wciska pod pachę, a potem odwraca się i odchodzi w szarość.

***

Z czasem staje się to łatwiejsze. Wyczekać, podejść i  zarżnąć. Nie


rozglądać się, nie uciekać. Jest wężem w  kurniku. Wszystko mu
jedno, czy go złapią, czy nie, dlatego nie mogą go złapać. Wyszukuje
głównie tych wysokich, przystojnych, ma na sobie ich mundur, jest
obojętny, pewny siebie, w większości przypadków nikt nie zwraca na
niego uwagi. Wraca potem do siebie, do szarości i sypia w sianie na
stryszku stodoły, w  gorączce, pijany, otoczony dźwiękami mysich
wędrówek.
Co jakiś czas Niemka przynosi mu coś do jedzenia. Zostawia to
przy drabinie. Kilka razy spotykają się w zimnym półmroku stodoły,
ona pachnąca kuchnią, oderwana od swojej codzienności, on
codzienności pozbawiony, rozczochrany i głodny. Nigdy nic do siebie
nie mówią. Któregoś razu, odchodząc, kobieta uśmiecha się do niego
tak, jak można się uśmiechnąć do chorego zwierzątka. A  może
inaczej, Tadeusz nie ma już pojęcia o  uśmiechach, to grymasy
obcego mu gatunku istot, nie wie nawet, jak ta kobieta ma na imię.
Wie jedno: coś tu jest nie tak. Coś jest nie tak, tam, nad Bzurą, stało
się to, co się stać nie powinno, bo przeżył, rujnując wszystkie inne
możliwości, wszystkie inne życiorysy, które widział pogrążony
w swojej pierwszej szarości. W tych innych możliwościach Irka była
stara, miała troje dzieci, lubiła wygłupy i czytała romanse, hodowała
kury i  nieświadomie przekręcała nazwy leków, tytuły piosenek.
Osiemdziesięcioletnia, w  cienkim swetrze i  klapkach, grała
z  wnukami w  piłkę na podwórku, a  jego w  tym życiu nie było, on
zakończył swoje w  błocie nad brzegiem Bzury, tak właśnie być
powinno, tak czuje.
Tamtego dnia, żegnając się przed domem w Kwilnie, wiedzieli, że
się już może nigdy nie zobaczą, ale z powodu jego, nie jej, a teraz jest
luty, marzec, kwiecień roku czterdziestego, jej nie ma, a  on wciąż
jest, oddycha, sypia w sianie i szuka wysokiego Niemca.
Wszystko jest nie tak.
ROZDZIAŁ TRZECI
Znowu jest pusto, a  potem Tadeusz ucieka. Noc, chmury. Chyba
bliżej jutra niż wczoraj. Zimne powietrze kaleczy gardło i  płuca,
rękawy po łokcie stwardniałe od krwi, szarość pozwala nie pamiętać,
co zrobił, ale domyśla się tego, tak samo jak domyśla się, co zrobią
mu, kiedy go dogonią. Biegnie ich cała gromada, w  oddali słychać
ryk pędzącego motocykla. Nie umknie.
Mija ambonę pod lasem, bronę wmarzniętą w  pole i  krzyż
przydrożny, z  którego ramienia zwisa trup o  napuchłej twarzy.
Mężczyzna w  niewiadomym wieku, postarzony przez rozkład
i mróz. Długa końcówka sznura kołysze się obok niego, sięga aż do
ziemi. Ryk motocykla słychać coraz bliżej.
Tadeusz wspina się i  odcina luźny sznur, mocuje go do drugiego
ramienia, wsuwa końcówkę za kołnierz, przeplata pod pachami,
związuje i  opuszcza się wolno, przyciskając do tułowia mundur,
który mu wędruje ku górze. Zamyka oczy, oddycha płytko. Słyszy,
jak pościgowa wataha przebiega obok krzyża, najpierw jest huk
motoru, potem sapanie i uderzenia ciężkich butów o ziemię. Nikt się
nie odzywa, nie krzyczy. Tadeusz nie wie, czy wszyscy przebiegli,
wyobraża sobie kilku zadzierających głowy, pokazujących go sobie
palcami, wyobraża sobie, że podchodzą pod krzyż powoli, cichutko
i  myślą, co można z  nim zrobić – a  można bardzo wiele. Kiedy
wreszcie unosi powieki, pod krzyżem nie ma nikogo. Pola wokół są
gładkie, prążkowane śniegiem wzdłuż redlin. Po kolejnej godzinie
czekania i wsłuchiwania się w ciszę, poraniony, skostniały zeskakuje
na ziemię. Przez pierwszych kilka minut porusza się na czworakach
i tak dociera do znajomej kapliczki w Osięcinach.
Był tu zaledwie kilka razy, podczas spacerów z  Martą. Przy tej
kapliczce, po trzech nieudanych próbach, zły na siebie i przekonany,
że już chyba nigdy się nie odważy, zapytał ją, czy się jej trochę
podoba, a  ona popatrzyła na niego jak na największego idiotę na
Kujawach, więc żeby coś z  tym zrobić, przyciągnął ją do siebie
i pocałował. Śmiała się z tego godzinę później, leżąc z nim na łące.
– Myślisz, Tadek, że chodziłabym z tobą na spacery, gdybyś mi się
trochę nie podobał?
Teraz jest przy kapliczce sam, a  dłonie, którymi wtedy przyciskał
do siebie Martę, ma jak narzędzia rolnicze, mógłby zaorać nimi pole
i  nic by nie poczuł. Rozgląda się, nasłuchuje pościgu. Wie, gdzie
mógłby się ukryć.
Idzie przed siebie, wypatrując domu, który zna z  opowieści, na
wschodzie ziemia coraz wyraźniej odcina się od nieba, wkrótce
będzie świtać. W  Osięcinach Polaków zostało podobno więcej niż
w  Kwilnie, wie to, choć nie wie skąd, pewnie słyszał w  szarości.
W całej wiosce mija zaledwie jeden nadpalony budynek, wydaje się,
że wojna musnęła ją tylko, przypadkiem omijając.
Pamięta, że przed gospodarstwem, którego szuka, rosną dwa
wielkie orzechy, i rozpoznaje je już z daleka: drzewa pochylają się ku
sobie, jakby chciały się ogrzać w lodowatą noc. Podwórko wybucha
szczekaniem, warkotem, a  z półmroku wyłaniają się kły, które
szarpią go za nogawkę. Tadeusz podchodzi do drzwi, z małym psem
wciąż uczepionym spodni.
Otwiera łysy człowiek w kożuchu narzuconym na zmiętą pidżamę
i  z twarzą od dawna nienawykłą do uśmiechu. Patrzą na siebie,
Tadeusz czuje, że zmęczenie podcina mu nogi, że lada chwila osunie
się w wielką, ostatnią szarość. Otwiera usta.
– Czy jest…?
I nic dalej. Od dawna już zdania, które wypowiada, nie
wybrzmiewają do końca. Tymczasem obok łysego pojawia się druga,
znajoma postać.
– Tadek?
Saturnin Tomczyk podchodzi bliżej i chwyta go za kołnierz.

***
Prowadzi go do chlewu, tam szarpie za klapy niemieckiego
munduru, aż trzęsie mu się skóra na policzkach.
– Co to, kurwa, jest?! Czyś zdurniał?!
Ciepło bijące od stłoczonych tu zwierząt sprawia, że w  małym
budynku o glinianych ścianach Tadeusz czuje się, jakby stanął przy
piecu. Porusza palcami, ból sięga mu łokci, podłoga ucieka to
w jedną, to w drugą stronę. Zanim odpowie, upada przed siebie.
Kiedy się budzi, naprawdę leży przy piecu, przy prawdziwym,
rozgrzanym piecu w  domu Saturnina. Zjada gęstą zupę, znowu
zasypia, później rozmawiają. Opowiada wszystko: Bzurę, strzał,
widziane życiorysy i  pierwszych dwóch, których zabił w  lesie,
opowiada szarość, obcych w rodzinnym domu, opowiada kłamstwo
kłamstwo kłamstwo, historię o Irce i wysokim Niemcu.
Saturnin kiwa głową, chrząka, donosi zupy. Sam wrócił po tym, jak
rozbito ich pułk i nikt nie wiedział, co dalej, a przede wszystkim czy
w  ogóle będzie jakieś „dalej”. Szli w  kilkunastu, rozsypując się po
drodze, każdy w  swoją stronę, ku podobnej przyszłości. Od
niedawna pracuje w  cukrowni w  Dobrem, zajmuje się tam
ważeniem i  choć wie – w  cukrowni wszyscy wiedzą – że w  ten
sposób tylko wspomaga Niemców, rżnąc gałąź, na której siedzi
razem z resztą kraju, to przecież innego wyjścia nie ma. Jego sąsiad,
ten, któremu spalili pół domu, przekonał się, czym skutkuje
próbowanie innych wyjść.
–  Każdy robotnik dostaje trzy korce węgla w  cenie trzech i  pół
złotego za korzec, taki przepis – mówi Saturnin, pochylając się ku
Tadkowi, jakby mu wyjawiał tajemnicę. – Wydają go według listy,
ani mniej, ani więcej. I jednego dnia przyszła do nas kobita, ledwie
na nogach, chuda, schorowana, dwójka dzieci, rozumiesz. Czybyśmy
nie dali trochę węgla, bo zemrą wszystkie z zimna, tak pyta. To mój
sąsiad, Paraszczak mu na nazwisko, wziął i  dał ze swojego
przydziału, niech ma kobita, niech raz w piecu napali, a sam odebrał
sobie potem mniej niż te trzy i pół korca. Wszystko się zgadzało.
Mówiąc to, Saturnin uśmiecha się tym swoim niezrozumiałym,
pozbawionym wesołości uśmiechem, który Tadeusz pamięta
z czasów sprzed szarości.
– I tej samej nocy przyszli do niego tacy trzej, w cywilu, jeden to
mieszka tu obok, polski Niemiec czy niemiecki Polak, chuj go wie.
Zwołali całą rodzinę na podwórko. Pijani w sztok, wygłosili mowę, że
się niby rozkazom sprzeciwia, że jest intrygant i burzyciel, po czym
go zastrzelili, a  synom i  córce zabronili ruszać ciało, żeby dawało
przykład, rozumiesz, zabronili pod groźbą, że wtedy wrócą
i wymordują resztę.
Wszystkie historie, które Tadeusz słyszy od czasu powrotu, są do
siebie podobne, podobnie się kończą i  zostawiają podobny posmak
w  ustach. Tadeusz słucha kolejnych opowieści Saturnina, spędza
w jego domu dwie noce, zjada sześć misek rzadkiego żuru, bochenek
chleba, dwa pęta kaszanki, osiem placków z  ziemniaków, wypija
dwa kubki mleka, siedem wody, jedną herbatę i  kawę, razem
z fusami.
Wieczorami wysłuchuje długich politycznych kazań ojca
Saturnina, matce w  kółko dziękuje: za żywność, za świeżą bieliznę,
upranie munduru i zszycie rozdarcia. Sypia przy piecu, zwinięty na
grubym płaszczu, budzi się na byle szurnięcie. Trzeciego dnia
odchodzi z powrotem w szarość.
Musi znaleźć wysokiego Niemca.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Od tamtej pory szlachtuje ich jak świnie.
Jeśli kiedykolwiek słyszał o  jakimś wojennym kodeksie, jeśli znane
mu były reguły lub granice, dokładnie opróżnia z  nich pamięć.
Wybiera zwykle dowódców, wysokich i  szczupłych. Dopada ich
w  wychodkach, ze spuszczonymi spodniami, rozbrojonych przez
sen, dopada ich podczas miłosnych wysiłków, nagich, spoconych,
bezbronnych, pijanych, otępiałych, zmęczonych.
Podrzyna im gardła i  odchodzi, nie przeszukuje, nie mówi nic do
nich, nie czeka, aż przestaną charczeć. Czasami musi uciekać,
ukrywa się tygodniami w  jednym miejscu, czasami ten czy inny
dostrzega go zbyt wcześnie i  Tadeusz musi się bić, szarpać, gryźć,
kopać, dźgać na oślep, czasami przysięga sobie, że to już koniec,
nigdy więcej, a raz z daleka trafiają go w ramię, kula przechodzi na
wylot.
Zaczynają mówić na niego der Schlange. Wąż. Ktoś kiedyś widział
go podobno, jak wypełza z  krzaków, ktoś inny znalazł w  śniegu
gruby, przypominający wstęgę ślad ciągnący się od miejsca zbrodni
do lasu. Niektórzy twierdzą, że nie istnieje naprawdę, inni upierają
się, że ubili go własnoręcznie, są też tacy, co twierdzą, że der
Schlange to nie jeden człowiek, ale oddział partyzantów
mieszkających w  lesie. Wszystkiego tego Tadeusz dowiaduje się od
Saturnina, którego odwiedza teraz regularnie i  który czerpie
informacje od młodej Buczykówny, co to sypia z  jednym takim
oficerem.
Ojciec Saturnina nie zaprasza już Tadeusza na wieczorne
opowieści, matka przytula inaczej, jak kłopotliwego krewnego na
jakimś weselu. Wszystko, co zrobił, co robi dalej, gęstnieje w okolicy
i wkrótce może wybuchnąć. Tadeusz przychodzi teraz tylko nocami,
puka w  szybę izby, gdzie sypia Saturnin, przynosi słowa i  inne
zabiera z  sobą, zwykle jest zmęczony, zakrwawiony, słyszy, że się
musi przespać, i mówi, że tak, prześpi się, obiecuje.
Saturnin nie pyta go o  rzeczy, o  których nie chciałby mówić,
niczego mu nie tłumaczy, nie układa zasłyszanych zdarzeń według
żadnego porządku – jest wielkim, głośnym naczyniem, zawsze
gotowym na kolejnego Tadeusza i jego historie. Pozbywanie się ich,
opowiadanie, co się zrobiło i  komu, przypomina Tadeuszowi
odkrztuszanie wydzieliny. Nie wychodzi poza ramy swoich
opowieści, nic o sobie, nic o nich i tylko raz, wiercąc się pod oknem,
z  ciężarem przenoszonym powoli z  nogi na nogę, syczy do
Saturnina:
– Bez ciebie to ja bym… to by nie było nic.
Wracając do Kwilna po jednej z  takich wizyt, przechodzi obok
nadpalonego domu Paraszczaków. Nie będzie umiał sobie później
powiedzieć, dlaczego nie idzie prosto, tylko skręca, ale słowo
„dlaczego” może znaczyło coś przed szarością, teraz nie znaczy nic.
Wchodzi na podwórko, zwyczajne, pokryte śniegiem, podwórko
z przyczepą w rogu, z budą dla psa, podwórko, gdzie na środku leży
wykręcony trup grubego mężczyzny. Ma dziurę w  czole, lekko
z  prawej strony. Obok stoi świeczka, wypalona mniej więcej do
połowy i lekko przekrzywiona.
Tadeusz przygląda się temu człowiekowi, który odebrał
z cukrowni nie trzy korce węgla, ale odrobinę mniej, bo tę odrobinę
dał głodującej kobiecie. Próbuje znaleźć w  tej historii przyczynę
i skutek, ale nic tu do siebie nie pasuje, świat rozszedł się w szwach
i  z jednego brzegu nie widać przeciwnego. Tymczasem z  domu
wychodzi kobieta okradziona z  wieku, może być dziewczyną
i  staruszką, wychodzi i  patrzy oczami kogoś, kto spodziewa się
wszystkiego. Tuli do piersi marudzące dziecko, może to za jego
sprawą nie śpi o tej porze, a może z innych powodów.
– Niemce cywile zastrzelili, pijane.
Tadeusz kiwa głową. Odchodzi w  stronę drogi, a  ona mówi dalej,
nie spoglądając na niego, tylko przed siebie, jakby ćwiczyła te
zdania, przygotowując się na ważne wystąpienie.
–  Nie kazały ruszać, tak ma leżeć, powiedział jeden, ino świeczkę
pozwolił zapalić.
Tadeusz zatrzymuje się i  nie wie, co miałby powiedzieć, bo tego
nawet przed wojną zwykle nie wiedział, a  teraz… teraz nagle ja
jestem w jego głowie, w tej sieci pełnej upchniętych, ledwo żywych
wspomnień, które mój Tadziu próbuje zatłuc szarością, snem,
alkoholem. Odwraca się do dziewczyny i mówi:
– Idź spać.
Tylko tyle, cały on, cały ty, braciszku.

***

Tej nocy nie śpi, bo może jeszcze usłyszy mnie w głowie, chwyta się
tego „może” tak jak każdy inny człowiek, ale nic już, ani słowa, więc
przed świtem idzie znowu nad staw. Śnieg trzeszczy mu pod
stopami, sypie się z drzew na głowę.
Staw wygląda jak kawałek pola, który ktoś lekko wypolerował,
ledwie go widać pod śniegiem. Tadeusz chowa głowę w ramionach,
dłonie w  kieszeniach, najchętniej wszystko by gdzieś schował. Do
roku pięćdziesiątego zostało sto szesnaście miesięcy i dwa tygodnie,
ale wie, że świat może nie dotrwać.
Krzyczy, szepcze, jęczy, błaga, rozbiłby głową lód, gdyby to coś
dało, ale nie ma mnie już w  jego głowie, nie ma mnie nigdzie, jest
tylko on, wpatrzony w  zamarzniętą wodę, nasłuchujący, czekający
znaku, niewiedzący jeszcze, że żadnych znaków nie ma.

***

W czasach przed szarością lubił rywalizować z Jankiem w rzucaniu


kamieniami w  tyczki w  ogrodzie, w  komin, w  kuropatwę na polu
i może dlatego teraz udaje mu się trafić pod Radziejowem żołnierza
na motocyklu, prosto w  głowę. Dopada go i  robi to, co zawsze,
a kiedy się podnosi, z wybitym palcem i ugryzieniem na nadgarstku,
słyszy, że mężczyzna mimo poderżniętego gardła próbuje coś
mówić. Zna słowa po polsku, układa je chaotycznie. Rozpłatany od
grdyki po ucho charczy, że cieszy pójść do nieba. I że dobrze przeżył.
Nie kończy już tego zdania, przerwanego ostatnim oddechem.
Tadeusz próbuje później zrozumieć, czy ten człowiek naprawdę
wierzył w to, co powiedział. W oczach ich wszystkich widzi to samo
gwałtowne pragnienie wiary w cokolwiek. Nauczył się je rozumieć.
Życie to krótki czas pomiędzy jedną a  drugą szarością, który każdy
próbuje nasycić znaczeniem, bo im bliżej drugiej szarości, tym
trudniej się pogodzić z  tego znaczenia dudniącym brakiem. On,
Tadeusz Markiewicz, gdy tylko odnajdzie wysokiego Niemca, będzie
mógł sięgnąć w szarość najdalej i tam już pozostać.
Pełznie z Radziejowa polami, własną drogą od miedzy do miedzy,
od kępy drzew do kolejnej. Z  daleka widzi kobietę w  rozpiętym
kożuchu i  nocnej koszuli, widzi, jak brnie przed siebie, pchając
rozkołysany wózek po bruzdach i nierównościach. Jest coraz bliżej,
pociąga głośno nosem, na głowie ma czapkę, spod której wypływają
brudne, splątane włosy. To ta, którą widział w  Osięcinach, córka
grubego Paraszczaka, być może wciąż leżącego na swoim podwórku.
Tadeusz kłania się jej, bo ci, co go uczyli, że się należy kłaniać
kobiecie, nie sądzili, że ludzie będą się spotykać w  taki sposób,
w  takich miejscach, z  takimi twarzami. Ona nie odpowiada, patrzy
przed siebie. Z kieszeni kożucha wystaje ciemna kolba pistoletu, co
Tadeusza nie dziwi, bo dziwi go coś innego, to, że dziecko w wózku
nie jest niczym przykryte. Główka odchylona do tyłu, jakby malec
zamierzał właśnie ryknąć płaczem. Ale nie płacze. Tadeusz odwraca
wzrok, przyspiesza i  mówi „przepraszam”, jakby się z  nią mijał
w  wąskim korytarzu. Dociera do swojej stodoły i  zagrzebuje się
w sianie.

***

Robi się ciepło, potem bardzo ciepło, drzewa szczupleją i  znowu


spada śnieg. Wszystko idzie od nowa, Tadeusz coraz rzadziej
opuszcza stodołę, jada, co ukradnie i co przyniesie mu kobieta, która
śpi w jego dawnym domu. Przez szparę w deskach widuje w obejściu
jej męża, to cichy, pracowity człowiek, który każdego ranka
wychodzi na podwórze i powoli je jabłko, obserwując pola.
Ich córka ma trzy, może cztery lata, chodzi za nimi krok w krok,
a  razem z  nią jej setki, tysiące głośnych pytań. Raz, bawiąc się
w  stodole, usłyszała go w  sianie, ale uciekła, pewnie myśląc, że to
szczury.
Poza tym wszystko stoi w miejscu. To jest czas węża, czas ukąszeń,
nocnych ucieczek, bolącej głowy i  rozmów, prowadzonych
z  Saturninem szeptem przez otwarte okno. Świat się zatrzymał,
może to ja wpadłam między jego tryby, może to wszystko przeze
mnie. Tadeusz poluje coraz rzadziej, już tylko chodzi do Saturnina,
przesiaduje nad stawem lub leży w  swoim stogu. Zaczyna tyć,
szczelnie wypełniając mundur. Pory roku błyskają mu przed
oczami.

***

Nad ranem budzą go krzyki. W  szparze między deskami kobieta


tłumaczy coś mężowi, unosząc ręce, a  on odwraca się do niej
plecami i  wrzuca worek na wóz. Olszyny kiwają się lekko pod
wiatrem, w stodole świszczy i szumi. Będzie padać.
Mąż i  żona przez kilka godzin ładują na wóz tyle, ile zdołają,
ignorując pytania dziewczynki. Wreszcie wygląda na to, że więcej
nie zmieszczą. Mężczyzna idzie jeszcze na pole zjeść jabłko, a wtedy
ona wbiega do stodoły.
W słońcu wpadającym przez furtkę jej włosy wyglądają jak
miedziane druciki. Tadeusz podchodzi na skraj stryszka, w  ustach
ma kwaśny posmak. Słyszy tylko swój oddech i gwizdy pod powałą.
Kobieta wskazuje na siebie.
– Hannah.
Kucając przy drabinie, z  sianem we włosach, śmierdzący, dotyka
munduru na piersi.
– Tadeusz.
Niemka uśmiecha się, jakby powiedział coś więcej niż imię.
Tadeusz kiwa jej głową – no dobrze, też się trochę uśmiecha –
a potem, zanim zdąży pomyśleć, że nie wie, co jeszcze mógłby zrobić
w tej chwili, ona wychodzi, zamykając za sobą drzwi.

***

Widzi, jak odjeżdżają. Wypełza przez otwór w  deskach i  patrzy zza


krzaków, a  wóz oddala się powoli, kołysany na dziurawej drodze.
Spomiędzy chmur wylewa się trochę słońca, w  oddali słychać
znudzony ryk krowy. Mężczyzna nie odwraca się ani razu, kobieta
tylko raz.
Kiedy skręcają w  stronę Radziejowa, Tadeusz dostrzega idącą
z  naprzeciwka postać w  kożuchu. Porusza się chwiejnie, uczepiona
wózka, który prowadzi przed sobą. Wóz zwalnia, krowa ryczy.
Tadeusz zrywa się z ziemi.
Córka Paraszczaka z  Osięcin zatrzymuje się na drodze i  podnosi
dłoń. Tadeusz biegnie tak, że ledwie dotyka ziemi, i  kiedy jest
w  połowie drogi, słyszy strzał. Potem następny i  jeszcze kilka. Koń
staje dęba, a  z wozu, targani niewidzialnymi sznurkami, spadają
mężczyzna, dziewczynka i kobieta, której imię Tadeusz poznał parę
chwil wcześniej.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Skończyło się wszystko, również wojna. Słońce wstaje i zachodzi jak
dawniej. Wiatr koncertuje pod dachem, w szparach między deskami.
Niemcy opuszczają domy, które zaraz potem na powrót wypełniają
Polacy, obładowani przeżyciami z  wygnania. Odwiedzają się
nawzajem, wymieniają przeszłością, która puchnie im w ustach.
Powoli wszystko zaczyna wracać, ale Tadeusz wie, że to marne
oszustwo. Jakby opróżnić izbę i wstawić z powrotem meble, bardzo
podobne, ale nie te same: fotel nie taki miękki, stół jakby mniejszy,
łóżko zapadnięte, a  i piec inny. Kolory są bledsze, zapachy mniej
intensywne. Świat, naprędce opróżniony z  treści, wypełniają
makiety i imitacje.
Wracają rodzice z  Jankiem, Mietkiem i  Jadzią, cali w  historiach
i  łzach. Przytulają, powtarzając piękne zdania zasłyszane gdzieś po
drodze, ale nieznaczące nic, wygłasza się je teraz pewnie w  co
drugim gospodarstwie. Piękne zdania o wojnie, odwadze i wolności,
miałby ochotę zebrać je wszystkie i wrzucić do pieca.
Kilka dni po powrocie odwiedza ich stary Pieczaba. Piją wszyscy,
nawet matka, a  nad stołem unoszą się krwawe opowieści
o  mężczyźnie nazywanym der Schlange. Ojciec kiwa głową,
rozmarzony, w  pijackim wzruszeniu zdaje się sobie podobny do
człowieka, o którym mowa.
– Niektórzy potrafią wziąć los w swoje ręce.
Tadeusz kiwa głową i wstaje, by więcej nie słuchać, a potem dalej
żyje wśród tych makiet, wśród krewnych, sąsiadów, znajomych,
wśród śniadań, obiadów i  kolacji, wśród powtarzanych w  kółko
wspomnień i  obietnic, które stają się z  czasem prawie
nierozróżnialne.
Odmierza czas dzielący go od roku pięćdziesiątego. Trzy lata, rok,
pięć miesięcy. W  nocy z  trzydziestego pierwszego grudnia na
pierwszego stycznia stoi nad stawem, zziębnięty, wypatrując mojej
sylwetki, czekając na mój głos. Czas płynie zrywami, to szybciej, to
wolniej, świt wybucha mu za plecami, kolejne godziny znikają
bezpowrotnie, a  on czeka, bolą go nogi i  kręgosłup, żołądek kurczy
się z głodu. Upływa tak cały dzień. Tadeusz nie rusza się stamtąd ani
na chwilę, a  ja nie przychodzę, nie mówię do niego w  głowie, nie
daję mu znaku, bo żadnych znaków nie ma.

***

Wkrótce zauważa, że ma już trzydzieści lat. Jest szczupły, raczej


lubiany, czasami bolą go plecy. Słyszał, że Marta, jego pierwsza
miłość, mieszka w Piotrkowie, gdzie opiekuje się schorowaną siostrą
swego taty. Myśli o niej rzadko, coraz częściej, a w końcu codziennie.
Dużo pracuje, to mu najbardziej pomaga na myślenie. Goli się
brzytwą po dziadku. Lubi mocną kawę.
Pięć lat później Marta wraca do Kwilna. Spotyka ją na drodze
i słucha, jak bardzo się zmienił – ona nie zmieniła się prawie wcale.
Ślub biorą jesienią i od tego czasu Tadeusz żyje bardziej jak człowiek
niż jak zwierzę. Jada o  regularnych porach, sypia w  ciepłym łóżku.
Mieszka w  domu, który postawił razem z  ojcem i  braćmi pół
kilometra od miejsca, gdzie się urodził. Czuje, że życie już zawsze
będzie takie, że już zawsze będzie udeptywał tylko tę ziemię, tych
kilka hektarów, drogę, podwórko, czasem targ w  Radziejowie,
czasem cmentarz. Wie, że świat jest olbrzymim pałacem o milionach
pomieszczeń, a  on tkwi ciągle w  jednej maleńkiej izbie, ale inne
pomieszczenia w ogóle go nie obchodzą.
Kiedy rodzi im się córka, wszyscy zgodnie powtarzają, że ma jego
oczy, a on nie jest pewien, czy to dobrze. Każdy dzień przynosi jakieś
odkrycie, coś nowego, ruch, uśmiech lub słowo. Hania, pełna
ciekawskich pytań, zaczyna za nim chodzić i  przypomina mu tym
inną dziewczynkę, córkę kobiety, która mieszkała w jego domu.

***
Tęskni za szarością, której ślady potrafi odnaleźć już tylko w ciężkiej
pracy. Pojawia się dopiero po wielu godzinach w polu, dopiero kiedy
jest głodny, spocony i  tak zmęczony, że ledwie może stać. Pracuje
więc całymi dniami, czekając tych chwil i  rozczarowując się nimi,
kiedy szybko znikają. Wie, że dla Marty on sam też jest
rozczarowaniem i że tym samym będzie dla Hani.
Próbuje oddzielić to, co teraz nazywa życiem, od tego, co było
wcześniej. Nie odwiedza już Saturnina, unika stodoły, nie grywa
z  Pieczabą i  przekonuje samego siebie, że zawsze miał tylko jedną
siostrę. O  czasach wielkiej szarości przypomina mu czasem jakiś
drobiazg, szczegół, czasem słowo, najczęściej jednak szwagier,
Wogólan, ten radosny człowiek, który nic sobie nie robi ze
wspomnień. Kiedy ich odwiedza z okazji świąt lub imienin, Tadeusz
siada przy stole jak najdalej, ale opowieści Wogólana, wraz z rosnącą
ilością wypitego alkoholu coraz gęściej okraszane nerwowymi
„panie pan panie”, „tego w  ogóle” oraz „ten ten tamtego”, i  tak
docierają do niego w  rodzinnym harmidrze, a  wtedy pragnie uciec
lub choćby zatkać uszy. Słuchając głosu szwagra, spowolniony
bimbrem, znowu jest we wstędze żołnierzy idących przez las
i  znowu rozgląda się, szukając jakiejś znajomej twarzy, szukając
właśnie jego, Wogólana.
Po każdych takich urodzinach, imieninach, chrzcinach i świętach,
po każdej rocznicy i Wielkiejnocy nie śpi do rana, udając przed sobą,
że wcale nie chciałby jeszcze choć raz stać się wężem.

***

Marta jest pogodna, spokojna, lubi szydełkować i  boi się burzy.


Starzeje się w ten rzadki sposób, umożliwiający dostrzeżenie w niej
kogoś młodego. Wkłada dużo wysiłku, by obchodzić dziwactwa
męża i nie dostrzegać, że jest ich tak wiele, a Tadeusz wie, że czasami
przyznaje mu rację w sytuacjach, kiedy oboje zdają sobie sprawę, że
się pomylił.
–  Dlaczego chodzisz nad ten staw? – pyta go prawie dwie dekady
po roku pięćdziesiątym. Jest ciepły wieczór, idą obok siebie polem,
zrywając makówki z  twardych łodyg. Pieczabowie i  Jadzia
z Wogólanem suną niedaleko, zanurzeni po piersi w srebrno-szarym
gąszczu.
Wśród trzasków łodyg, w rytmicznym grzechocie wrzucanych do
worków główek Tadeusz opowiada jej wszystko, a  Marta nie
przerywa, nie dopytuje, nie pociesza. Kiedy wracają do domu,
podgrzewa mleko z  miodem i  siedzą do późna, prawie nic nie
mówiąc.

***

Rodzice Tadeusza umierają w  odstępie półtora roku: oboje ze


starości, matka we śnie. Leżą w  Radziejowie, na cmentarzu na
wzgórzu, z  którego widać prostokątne pola ciągnące się w  stronę
Kwilna.
Urodziny, imieniny, żniwa, święta, wykopki, czasami wesele,
czasami odpust w  Byczynie. Żadne narodziny i  żadna śmierć nie
przerywają już tego cyklu, na świecie nie ma już węży, wisielców na
krzyżach, zmarzniętych trupów przed domami ani żołnierzy
krwawiących na śniegu. Są porody w  oborze, kanki z  mlekiem
wystawiane co rano, wizyty listonosza i  ciepłe jaja wybierane
z  grzęd. Tadeusz nie chodzi do Saturnina, tak jak nie chodzi do
kościoła, wie, że jedno i  drugie mogłoby go tylko rozzłościć. Rano
lubi wyjść przed dom i zjeść jabłko, patrząc na pola, w środy jeździ
na jarmark, gdzie zawsze kupuje córce coś smacznego.
Hania ma uśmiech po mamie, po nim skłonność do popadania
w  zadumę, do szkoły jeździ rowerem lub autobusem, jest szczupła
i  wysoka, często się zakochuje, ale nigdy na długo. Przyjaźni się
z  Terenią od Rybaków i  to z  nią wymienia młodzieńcze sekrety,
obawy i nadzieje.
Pracuje w polu, gotuje, oprząta krowy i świnie, nigdy nie słyszy od
rodziców pytania, co chciałaby robić w życiu. Staje się coraz bardziej
gadatliwa, lubi wszystkie swoje myśli owijać szczelnie słowami,
jakby się bała, że bez tego mogłyby się zepsuć. Przez pół roku
spotyka się z  chłopakiem z  Rokitków, przez miesiąc po nim
rozpacza. Podczas wesel tańczy do upadłego i  w takich chwilach
wydaje się Tadeuszowi szczęśliwa.
On sam w  czasach przed szarością wiele razy wyobrażał sobie
swoje dorosłe życie, posyłając je w różnych kierunkach, i nigdy nie
sądził, że okaże się możliwe do opisania kilkunastoma zdaniami. Po
raz pierwszy przychodzi mu to do głowy w  roku osiemdziesiątym
trzecim, kiedy przejąwszy ten zwyczaj od Marty, przygotowuje sobie
wieczorem dzbanek mleka z  miodem, a  potem siada z  nim przy
radiu.
Pije mleko i  myśli, jak łatwo mógłby streścić swoje życie, a  za
ścianą, w  swoim pokoju, przy biurku, jego
dwudziestodziewięcioletnia córka pochyla się nad kartką i pisze list
do przyjaciółki.
CZĘŚĆ VII
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Budzę się pierwszy. Dom jest chłodny i ciemny.
Mój pokój, skurczony upływem czasu, nabiera kształtów w  blasku
z ekranu komórki. Pierwsza myśl po dźwignięciu się z łóżka zawsze
brzmi tak samo: jestem gruby. Jestem gruby i  naprawdę
powinienem już coś z tym zrobić.
Spodnie, skarpety, szczoteczka do zębów. Po cichu przechodzę do
kuchni i  nastawiam wodę. Za oknem widać bezbarwne kształty
kurnika i drzew, jeszcze dwadzieścia, może trzydzieści minut i zrobi
się jasno.
Mama, która budzi się na każdy szmer, która wstaje zwykle
o czwartej, piątej, bo twierdzi, że leżenie w łóżku to dla niej tortura,
teraz śpi, trawiąc to wszystko, co wydarzyło się wczoraj. Poszła spać
po północy, co prawdopodobnie nie zdarzyło jej się od dawna.
Dziadek zasnął wcześnie, nie zastanawiając się, co zrobimy z resztą
tego wieczoru we troje. Usiedliśmy w  kuchni: ja, mama i  tata.
Wstydowie.
Rozmowa nam nie szła, wreszcie mama skapitulowała, przestała
się wiercić, przestała okładać wszystko niepotrzebnymi słowami i z
powrotem była sobą: pokroiła chleb, grubą kiełbasę, otworzyła
ogórki, wyciągnęła pigwówkę i  nalała każdemu z  nas po kieliszku,
nie pytając.
Nie pamiętam, byśmy kiedykolwiek wcześniej mieli taki wieczór.
Żebyśmy siedzieli sobie, jedli coś, pili i  prowadzili rozmowę, której
jedynym przeznaczeniem jest rozmowa, bo w  Kwilnie zawsze
wszystko musi mieć cel, nawet przy posiłkach wypowiada się tylko
zdania prowadzące do czegoś, konstruktywne.
Zapytali, co w pracy. Mama śmiała się, kiedy mówiłem, jak długo
czasami muszę szukać miejsca parkingowego. Tata jadł kiełbasę
i  opowiadał o  jakimś nowym programie typu talent show, który
bardzo lubi. W  końcu się podniósł, powoli i  ostrożnie, jak ktoś
cięższy o  pięćdziesiąt kilogramów. Podał mi rękę, mamie skinął
głową. Było po północy, siedzieliśmy tak prawie cztery godziny.
Teraz pakuję rzeczy do plecaka, czekam, aż woda się zagotuje.
Siadam na swoim ulubionym miejscu, plecami do wielkiego
kredensu, okno mając po prawej. Herbata z  miodem i  cytryną
paruje z  szerokiego kubka, a  ciemność za oknem zaczyna się
rozrzedzać.
Za kilka godzin wrócę do swojego świata. Zakupy spożywcze, te
same co zwykle, prysznic, gorący i tak długi, że cały się zmarszczę,
dwie godziny przed ekranem Football Managera, do tego lody, może
paczka ciastek czekoladowych Dr Gerard. Jutro budzik i  cały dzień
w  samochodzie, hot dogi i  batoniki, uśmiechy do sprzedawczyń,
zagajanie, zachwalanie, komplementowanie, sprzedawanie…
– Zawieziesz mnie nad staw?
Dziadek stoi z ręką na kuchennym blacie, uczepiony go, jakby się
bał, że upadnie. Ma duże oczy w dziwnie małej głowie. Rzadki zarost,
żyły na przedramionach. Flanelowa koszula wpuszczona w spodnie.
Strach na wróble.
– Co?
Podchodzi, siada obok. Czuję od niego ten ciepły, trudny do
określenia zapach, który unosi się zawsze nad pościelą po
przespanej nocy.
– To dla ciebie tylko parę minut. I potem pojedziesz.
Patrzę na herbatę, której nie upiłem jeszcze ani łyka.
– Dziadek, ale… Nie powinieneś, jesteś za słaby…
Chwyta mnie tym szponem, w  który zmieniła się jego dłoń,
i syczy:
– Satek, ile razy ja cię o coś prosiłem?
ROZDZIAŁ DRUGI
Stoimy nad stawem. Którego nie ma. Jest tylko niecka w polu, jakby
upadł tu kiedyś głaz wielkości domu. Słońce podnosi się nad dom
Pieczabów, widoczny w  oddali. Coraz cieplej. Chwasty i  trawa,
butelka, parę petów.
Dziadek wsunął ręce w kieszenie i sprawia wrażenie, jakby na coś
czekał. Ma minę, z której nie umiem nic wyczytać. Przed wyjściem
z domu pokłócił się z mamą, w samochodzie chciał zapalić, na co mu
ostatecznie pozwoliłem, bo zawsze ostatecznie wszystkim na
wszystko pozwalam. A teraz patrzy przed siebie.
– Co się stało z twoją siostrą? Z Irką?
Zanim zdążę wypowiedzieć to do końca, kręci głową, coraz
szybciej, jak Bezo, kiedy chce się otrząsnąć z  wody. To będzie jego
cała odpowiedź, innej nie dostanę. Znowu rośnie we mnie to, co
rosło, kiedy wracaliśmy z  lasu, i  nic nie poradzę, dłonie same
zaciskają się w pięści, oddech sam pędzi, mówię:
– Wiesz co, dziadek? Wy jesteście wszyscy po prostu jebnięci.
Powoli odwraca głowę i  patrzy na mnie, wreszcie na mnie, a  ja
mówię:
–  Gdybyście chociaż raz ze sobą pogadali. Ale nie, tata, ty, nawet
mama, wy wszyscy musicie być połamani i zamknięci w sobie, tylko
że jak chcecie, żeby wam w  czymś pomóc, to dzwonicie, słuchaj,
Satuś, dziadek zniknął, pralka się zepsuła, na strychu byśmy
posprzątali, może byś przyjechał, więc jadę, kurwa, jadę i biorę dwa
dni urlopu na żądanie, którego mam w  roku tylko cztery, i  jeżdżę,
biegam, załatwiam, zawsze, jak tylko jakaś rura, jakiś piec, zakupy,
dziadek gdzieś zagubiony, kurwa, cokolwiek, ale jak przychodzi do
tego, że ja czegoś bym chciał, na przykład, kurwa, porozmawiać albo
żeby mi cokolwiek wytłumaczono, bo na przykład do wczoraj nie
wiedziałem, dlaczego mam tak kretyńsko na imię, to nie, to wtedy
jesteście wszyscy super, kurwa, samowystarczalni, zamknięci,
milczący, więc ja już mam to w dupie, słyszysz?! Mam to w dupie!
To niesamowite, że ja się potrafię aż tak drzeć – w ogóle bym nie
pomyślał. Uspokajam się, w  każdym razie uspokajam oddech.
A dziadek po swojemu:
– To jest nie tak, to wszystko jest nie tak.
Odwracam się i  idę do samochodu. Pierdolę to. Wsiądę i  pojadę
prosto do Warszawy. A  on niech sobie tak stoi. Mam swoje życie,
jakie jest, takie jest, ale mogę do niego wrócić i  żyć, jak chcę, a  on
niech stoi, skoro tak lubi i skoro nie zamierza mi odpowiedzieć jak
człowiek.
Udaje mi się zrobić dokładnie osiem kroków, ale oczywiście
jestem Wstydem, jestem Królem Idiotów, więc zawracam i staję tak
blisko niego, że moglibyśmy sobie nawzajem policzyć piegi.
– Co jest nie tak? Co jest nie tak?
Nad akacjami w  pijackim tańcu porusza się foliowa torebka.
Daleko za polami Karmowskich jedzie samochód, zostawiając
smugę kurzu.
Dziadek przełyka ślinę i mówi mi wszystko.

Czasami wiem wszystko.


Pamiętam smak naszych czarnych porzeczek, pamiętam wszystkie
piosenki ze szkoły, pamiętam zapach placków smażonych na piecu
i  pamiętam wysokiego Niemca, który w  towarzystwie kolegi oraz
tłuściutkiego Polaka wszedł do nas jak do siebie. Był wtorek, co
w tamtym czasie nie miało żadnego znaczenia, ale zapamiętałam ten
drobiazg, tak jak to, że nie chciało mi się rano zaplatać warkocza
i zaplotłam go byle jak.
Weszli, waląc drzwiami o ścianę. Ten wysoki jak na mnie spojrzał,
to od razu wiedziałam. Rozmawiali z  ojcem w  taki sposób, jakby się
jeszcze nie przyzwyczaili do przyjemności, którą sprawiało im
decydowanie o  cudzym losie. Każde zdanie przechodziło z  ust do ust
przez trzecie usta, z  niemieckiego na polski i  odwrotnie, od czego
w domu robiło się jeszcze cieplej i gęściej.
Ja się naturalnie wściekłam. Nie może tak być, że wchodzą sobie,
ładni czy nieładni, do czyjegoś domu i  grają uśmiechniętych bogów.
Starałam się więc robić minę taką, żeby było widać, że jestem
jednocześnie znudzona i  obrzydzona. I  myślę, że to się udało, bo ten
wysoki stawał się coraz bardziej niecierpliwy, niespokojny, coś się
w  nim gotowało i  chyba sam nie wiedział co. Rozmawiając z  ojcem,
patrzył na mnie jak dziecko na żabę złapaną nad stawem.
Pytali, ilu nas jest, czy dużo mamy bydła, pytali o wielkość plonów,
o nasze znajomości z sąsiadami i o to, co myślimy o wojnie. Jakbyśmy
mogli myśleć coś innego.
Od paru tygodni chodziły w  Kwilnie słuchy, że wkrótce będziemy
musieli porzucić gospodarstwa i  ziemię, że zamieszka tu ktoś inny,
a  nam się każą wynieść. Ale ci trzej nie wspominali o  tym w  ogóle,
chodzili po prostu po domach, dowiadywali się, sporządzali jakieś
listy, oglądali, liczyli, oceniali. Stali tak u nas z pół godziny, nikt im nie
zaproponował herbaty czy chociaż żeby usiedli, aż wreszcie,
ukończywszy swoją tajemniczą procedurę, oznajmili, że to już będzie
wszystko.
Pożegnali się, wysoki puścił jeszcze oko, co naturalnie
zignorowałam z miną jakiejś księżniczki lub hrabiny, choć w życiu nie
widziałam jednej ani drugiej. Najważniejsze, że nie miałam racji, bo
jednak wychodzili, więc było po wszystkim. Ojciec zerknął na mamę,
ta siedziała nieruchomo, ze wzrokiem utkwionym w  mężczyznach.
Jadźka obok mnie oddychała głęboko. To, że nie miałam racji,
rozlewało się po mnie tak jak ulga, kiedy nagle przestaje cię boleć ząb.
Ale zawsze jest jakieś „ale”.
Kiedy już byli przy drzwiach, wysoki rzucił okiem do sieni, tak od
niechcenia, i  przystanął. Podszedł bliżej, powiedział coś do swojego
przydupnika, a ten przetłumaczył:
– Ładna trąbka.
Na co odpowiedziałam, przepychając się pomiędzy wszystkimi:
– Ładna i nie twoja.
Niemiec już ją trzymał. Uśmiechnięty. Oto znalazł swój bilet do
rozrywki, wreszcie się coś będzie działo, a  nie jakieś tam nudne
rozmowy i rachuby. Wiedziałam, że jeśli Tadek nie wróci, to pozostaną
mi po nim tylko pamiętnik i  ta trąbka, więc chwyciłam ją
i pociągnęłam, ale wysoki trzymał mocno. Zrobiłam taki ruch, jakbym
się szykowała, żeby go zdzielić, strącić mu uśmiech z gęby, a wtedy on
powiedział po swojemu coś, co towarzyszący mu Polak przemienił
w zrozumiałe słowa:
– On mówi… on mówi, że proszę bardzo. Że go masz uderzyć. Ale ja
bym tego nie robił. Przeproś, cofnij się i wszyscy miejmy to z głowy.
W całym domu cisza. Uśmiech wysokiego jak wiercenie w  nosie
przed kichnięciem. I  jeszcze te słowa, ten tłuściutki, wąsaty,
zdradziecki baran, który mi będzie mówił, co powinnam, a  czego nie
powinnam. No więc co miałam zrobić. Zamachnęłam się i trzasnęłam
wysokiego w pysk.

***

Co było później, to pewnie by każdy z  nas – ojciec, mama, Jadzia,


Janek i  Miecio – opowiedział inaczej, bo taki się zrobił tumult, taka
krzykanina, że trudno by się połapać. Ja wiem na pewno, że wysoki
chwycił mnie za włosy i  wyciągnął przed dom. Tata próbował się
sprzeciwiać, poczuł na czole lufę, Janek wierzgał w  uścisku drugiego
Niemca, mama trzymała się futryny.
Wsadzili mnie na wóz, na którym leżały worki, paczki i  skrzynka
z alkoholem, a kiedy odjeżdżaliśmy, Jadzia krzyknęła, że mam się nie
martwić i  że na pewno wrócę. Też tak kłamałam, Tadziowi.
Tymczasem wysoki pogwizdywał wesoło, jego kolega milczał, Polak
popędzał konia. Trąbkę zostawili na podłodze w sieni.
Wysoki Niemiec zabrał mnie z  sobą, staliśmy w  jakimś ciemnym
pomieszczeniu, a  kiedy zaczął rozpinać bluzę, rzuciłam się na niego
z pięściami, były krzyki, głównie moje, paznokcie – też moje – wbijane
w ciało i ból, ale się nie dałam, o nie, ja, Irka Markiewicz, byłam jedną
wielką Furią, aż w końcu wycelował mi w głowę, a potem już nic.
***

Teraz wszyscy wracają. Tadeusz do łóżka, Saturnin do Warszawy,


Hania do swojej rutyny, a Witold do obaw. Czasami wydaje mi się, że
widzę, jak wygląda ich przyszłość, a czasami nie.
Dziesięć lat wcześniej w  Osięcinach, wypełniając sobą wielki fotel,
inny Saturnin patrzy na okno, za którym nie tak dawno nocami stawał
jego mały Tadzio, mały zakrwawiony Tadzio z  opowieściami,
i zastanawia się, jak to się, do cholery, stało, że nagle jest aż tak stary.
Przepływam z  jednej siebie w  drugą, a  to wiedząc niewiele, a  to
wiedząc wszystko, raz prawdziwa, raz zmyślona, i często nie potrafię
powiedzieć, który z  moich zapamiętanych życiorysów spełnił się
naprawdę.
Myślę, że jeśli gdzieś jestem, to może w  tej niewidocznej krainie,
o  którą autobus z  Radziejowa do Kwilna zahaczał, przemierzając
nadmiarowe dwa kilometry widoczne na bilecie. W  krainie, której
mały Saturnin wypatrywał tyle razy, jeżdżąc ze szkoły do domu,
i która istnieje tylko w jego głowie.
On sam po rozmowie z Tadziem wraca do Warszawy i następnego
dnia, lekko spocony, ubrany najlepiej, jak umie, wchodzi do apteki. Są
tylko we dwoje, a  dziewczyna podnosi głowę znad pliku spiętych
kartek.
– Dawno pana nie było.
Jest od niego dwa lata starsza, dużo się śmieje, lubi filmy
dokumentalne i  początkowo nic sobie nie robi z  jego lęków. To z  nią
rok później jedzie na pogrzeb Tadzia w  Radziejowie. Wprowadza się
do niej, przygarniają dwa psy ze schroniska i długo udają, że w kącie
mieszkania wcale nie siedzi cała jego rodzina.
Po cichym, pozbawionym krzyków rozstaniu Saturnin z  powrotem
staje się tym, kim był, zanim ją poznał. Trzydzieste piąte urodziny
spędza w  domu, z  psami. Zimą na cmentarzu w  Radziejowie,
odchodząc od grobu Tadzia, spotyka swojego ojca, zasuszonego
mężczyznę o  szalonych oczach i  zmienionym głosie. Wracając do
Warszawy, krzyczy w samochodzie.
Następnego dnia odwiedza ją w pracy, w innej aptece w innej części
miasta, a ona podnosi głowę tak samo jak sześć lat wcześniej i prosi,
by poczekał do końca jej zmiany, on czeka, potem długo stoją na
zaśnieżonym parkingu, a potem jest cała reszta ich życia.
POSŁOWIE, CZYLI „COŚ TU JEST NIE TAK”
Irka i  Tadeusz żyli naprawdę, a  historia opisana w  tej książce
wydarzyła się, choć zupełnie na odwrót. W  prawdziwym życiu ich
losy potoczyły się tak, jak to widzi powieściowy Tadeusz w  chwili
otrzymania strzału w głowę. W książce to on miał życie, Irka go nie
miała, w rzeczywistości było na odwrót.
Tadeusz rzeczywiście był sekretarzem stowarzyszenia młodzieży
w Byczynie i umiał grać na trąbce. Poszedł na wojnę, wrócił po kilku
dniach, ranny i  wychudzony, a  potem poszedł po raz drugi i  nie
wrócił już nigdy. W  liście numer 453/203 z  2019 roku archiwiści
z  Polskiego Czerwonego Krzyża napisali: „Wyżej wymienione
nazwisko nie figuruje w naszej dokumentacji”. Z tego, co wiem, nie
figuruje również nigdzie indziej, a Tadeusz Markiewicz dorosłe życie
ma tylko tutaj, na tych trzystu stronach.
Irka zachowała pamiętnik po bracie i  czasami otwierała go, żeby
go przejrzeć lub coś dopisać. Zwykle były to rymowane sentencje
albo zabawne drobiazgi, jak rysunek przedstawiający ją samą,
czekającą na przystanku autobusowym. Ostatni raz wpisała tam
bratu życzenia czterdzieści cztery lata po tym, jak zginął na wojnie.
Wyszła za mąż, mieszkała kilka kilometrów od rodzinnego Kwilna,
dożyła późnej starości. Przed jej domem, w  ruinach chlewu, rosły
krzaki bzu, obok których swego czasu stała klatka z nutriami. Miała
troje dzieci i ośmioro wnuków. Jestem jednym z nich.
Na biletach autobusowych błąd w  liczbie kilometrów istniał
naprawdę.

Jakub Małecki
Saturnin
Copyright © by Jakub Małecki 2020
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2020
Redakcja – Joanna Mika
Korekta – Grzegorz Krzymianowski, Aneta Wieczorek
Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Fotografia na I stronie okładki – Dirk Wustenhagen/ Arcangel Images
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób
reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub
magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody
wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym,
również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich
pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2020
ISBN EPUB: 978-83-8129-664-9 ISBN MOBI: 978-83-8129-663-2

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i
zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka
Promocja: Piotr Stokłosa, Aldona Liszka, Szymon Gagatek, Tomasz Czernich, Lucyna Byrdy
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Karolina Żak
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Łukasz Szreniawa, Marta Tabiś
Administracja i finanse: Klaudia Sater, Monika Płuska, Honorata Nicpoń, Ewa Koza
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl
Spis treści
Strona tytułowa
Część I
Część II
Część III
Część IV
Część V
Część VI
Część VII
Posłowie, czyli „coś tu jest nie tak”
Strona redakcyjna

You might also like