Professional Documents
Culture Documents
Malecki Jakub - Saturnin PDF
Malecki Jakub - Saturnin PDF
Wiem bardzo mało, tyle tylko, że mój brat jest wężem, że sama nie
żyję, i parę innych rzeczy. Wszystko mi się miesza, może tak być
powinno.
Miałam na imię Irka, nazwiska nie pamiętam, chyba było na „M”.
I chyba byłam ładna. Czasami nosiłam warkocz, lubiłam się śmiać,
a kobieta, co się śmieje, może nawet być taka sobie, a i tak jest ładna.
Nie przejmowałam się w życiu zanadto, zdawało mi się, że to
niepotrzebne. Oczywiście miałam się czym przejmować – każdy ma. Ja
powodów miewałam czasami więcej niż inni, tak mi się wydaje.
Jestem jak niedobrze nastrojone radio, co odbiera sygnał z kilku
różnych stacji. Opalony chłopiec tańczący wokół kobiety z niebiesko-
białą torbą. Otyły starzec z wielką mapą na kolanach. Rozczochrana
szatynka szarpie skrzynkę na listy. Spocony żołnierz wpełzający przez
okno do samochodu. Mogłabym tak wymieniać. Obrazy przesiąkają
tutaj, oglądam je, bo co robić.
Bywają też takie chwile, że pamiętam całe mnóstwo swoich żyć,
a tylko nie umiem powiedzieć, które było prawdziwe. Wiem bardzo
mało. Tyle tylko, że mi na imię Irka. I że to wszystko jest o mnie.
CZĘŚĆ I
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Moja mama niesie półtora kilograma słońca w dużej niebieskiej
materiałowej torbie w białe pasy, a ja drepczę obok, niecierpliwy,
z obolałą szczęką. Skórę mam opaloną na kawę z mlekiem – tak
mówi czasem dziadek. To najszczęśliwszy dzień w moim życiu.
Mama powiedziała, że jeśli dzielnie zniosę wyrwanie dwóch
zębów, kupi mi, co tylko będę chciał. Dobrze rozumiem, że
sformułowanie „co tylko będę chciał” to tak naprawdę skrót od „co
tylko będę chciał, ale tak, powiedzmy, do piętnastu złotych”, to
jednak niczego nie zmienia, bo nie wyobrażam sobie, czego można
by chcieć za więcej niż piętnaście złotych.
Chciałem oczywiście półtora kilograma słońca. Nie dałbym rady
zjeść naraz więcej niż jedno opakowanie, ale skoro poczułem, że
wraz z deklaracją mamy otwiera się szansa na zrobienie zapasów,
postanowiłem spróbować to wykorzystać. Kupiliśmy więc
waniliowe, czekoladowe i toffi. Dreptałem obok mamy, co jakiś czas
podskakując, i roztrząsałem kwestię wyboru smaku, który po
przyjściu do domu zjem jako pierwszy. Nie pamiętam już nazwy
tamtych lodów, kojarzę tylko, że kubki wykonane były z twardego
plastiku, a na etykiecie widniało uśmiechnięte słońce.
Na wykresie mojego życia to one, opakowania po lodach
i słodyczach, znaczyłyby wszystkie ważne chwile. Osiągnięcia,
sukcesy, porażki i trudności. Wyzwania, zawody, choroby
i niespodzianki. Czasami myślę, że zostawiam po sobie tylko ten
pozbawiony znaczenia i niewidoczny ślad opakowań po produktach
o wysokiej zawartości cukru.
Teraz mam trzydzieści lat i chyba nic już we mnie nie zostało
z tamtego chłopca, który skakał wokół mamy na ulicy. Jest rok 2014,
pracuję jako sprzedawca i mieszkam w Warszawie. O osobach takich
jak ja mówi się „single”, ale nie jestem singlem, jestem po prostu
samotny.
Dziś jest wtorek, wieczorem obejrzę mecz, a przed snem jak
zawsze posiedzę trochę w internecie. Teraz stoję na balkonie
i patrzę, jak mój sąsiad, pan Andrzejczak, myje samochód gąbką.
Zanurza ją cierpliwie w czerwonym wiaderku pełnym piany,
a potem gwałtownie przenosi nad maskę, bojąc się najwyraźniej
uronić kroplę na beton. Być może jest ostatnią osobą na świecie,
która robi jeszcze coś takiego – myje auto przed blokiem.
Kiwam mu znad suszarki o rozpostartych skrzydłach, z których
jedno się jakiś czas temu wygięło, bym ją musiał wreszcie wymienić;
ale jakoś tego wciąż nie robię, a on macha, wyprostowany, jakbym
znajdował się nie na balkonie, ale w pociągu odjeżdżającym ze stacji,
i wtedy dzwoni mama.
Odbieram, rozprostowując jeszcze koszulkę i poprawiając
skarpetę, która zaraz zsunie się z drążka, a słońce grzeje mnie
w kark i przedramiona. Pan Andrzejczak kończy pucować maskę
i pochylony bierze się do drzwi od strony kierowcy.
To właśnie wtedy, kiedy tak stoję na balkonie, powiesiwszy mokre
ubrania na suszarce, i z telefonem przy uchu patrzę na sąsiada,
dowiaduję się, że mój dziadek zniknął.
***
***
***
***
***
***
***
Mam trzydzieści lat, ani jestem młody, ani stary, już bym wolał, żeby
było trochę później albo trochę wcześniej nawet, żebym był jakiś
konkretny, a tak niczym anonimowa mysz w kołowrotku obracam
przed sobą kolejne jednakowe dni złożone z pracy, dojazdów do
pracy, powrotów z pracy, zakupów, jedzenia, patrzenia w komputer
i spacerów wieczorem.
Naprawdę powinienem przestać jeść słodycze.
Za chwilę przepchnę wskazówkę wagi poza haniebne sto
dwadzieścia kilogramów i wydaje mi się, że jestem dokładnie
w połowie drogi pomiędzy człowiekiem napakowanym a grubym,
co jest o tyle uciążliwe, że nigdy nie chciałem być ani jednym, ani
drugim. Po prostu dźwigałem ciężary.
W odchudzaniu nie pomaga wcale to, że wstydzę się tak wielu
rzeczy, choćby kupowania tanich produktów w spożywczym. Na
przykład potrzebuję pomidora – bo wszystkiego innego akurat mam
pełno. Ale wejść i kupić jednego pomidora? To po prostu zawracanie
głowy. Patrzę w oczy kasjerce, a ona myśli sobie wewnątrz mojej
głowy: „Co za bydlę, jednego pomidora będę mu teraz ważyć…
Jakbym nie miała nic innego do roboty”.
Zazwyczaj więc, żeby usprawiedliwić jakoś swoją obecność
w sklepie, kupuję jeszcze coś dodatkowego, co, myślę sobie, przyda
mi się później – na przykład lody o smaku solonego karmelu. Albo
ciasteczka toffi. Czekoladę mleczną z bakaliami. Rodzynki w polewie.
Waniliowe ptasie mleczko. Deserek ryżowy. Kilka batonów. Pieguski,
wafle, delicje, jogurty, krówki, kukułki, michałki. I tak dalej.
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
Moim największym marzeniem jest – było – podnieść tysiąc
kilogramów w trójboju. Nie jest to takie niemożliwe. Musiałbym
w martwym ciągu zaliczyć czterysta, w przysiadzie trzysta
pięćdziesiąt i dwieście pięćdziesiąt na ławce. Ciężary nieludzkie – ale
do zrobienia.
Na treningach kilka razy pociągnąłem z ziemi czterysta piętnaście.
Na ławce potrafiłem dźwignąć w okolicach dwustu dwudziestu–
dwustu trzydziestu. Najgorzej z przysiadem: ani razu nie udało mi
się wstać z ciężarem trzystu kilo, a gdzie tu mówić o trzystu
pięćdziesięciu. Ale marzenia to marzenia, przecież byłem młody,
całe życie przede mną, konsekwencja to podstawa, wyznaczenie
celu jest połową sukcesu, będziesz się rozwijał, nie wolno się
poddawać i tak dalej. Mój kontuzjowany łokieć chichotał po
kryjomu pod skórą, słysząc te wszystkie formułki i zapewnienia.
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
W całym swoim życiu nie spotkałem ani jednej osoby, od której nie
byłbym gorszy. Nigdy szczególnie się nad tym nie zastanawiałem ani
mnie to nie dziwiło.
Oczywiście mogłem mieć od kogoś lepsze oceny z fizyki, podnosić
więcej na ławce, lepiej grać w piłkę i tak dalej. Ale nic nie potrafiło
przysłonić faktu, że byłem taki, jaki byłem, a wtedy wszystkie inne
rzeczy – ocena z fizyki, wynik wyciskania na ławce, gra w piłkę –
przestają mieć znaczenie.
Dźwigałem ciężary. Codziennie, kilka razy dziennie, czasem
w nocy. Kiedy trzymasz w rękach dwieście kilogramów, na całym
świecie nie istnieje nic oprócz tych dwustu kilogramów. Ciało
walczy, by się nie zerwać, nie złamać, nie ma w nim już miejsca na
myślenie.
Na kolejnych zawodach bezlitośnie niszczyłem rywali, sprawiając,
że ich wyniki przy moich wydawały się po prostu śmieszne, a i tak
każdy z nich był ode mnie lepszy absolutnie we wszystkim.
***
Na obiad szare kluski kartoflane, z twarogiem i skwarkami – zjadam
tyle, że potem czuję się jak po lekkiej narkozie. Mama z uśmiechem
prezentuje mi pusty garnek – w jej słowniku „najedzony”
i „szczęśliwy” to prawie synonimy. Rozmawiamy o dziadku,
wypytuję ją o szczegóły, które mogą coś znaczyć. Poprzedniego dnia
zachowywał się zupełnie normalnie: wstał o świcie, przyniósł jaja
z kurnika i pomidory ze szklarni, przywitał listonosza, poszedł po
mleko do Karmowskich, zjadł obiad, wypielił chwasty, podlał cały
ogródek, a potem poszedł spać. Rano go nie było.
Zmywam po obiedzie, a mama przygląda mi się zza stołu,
prawdopodobnie szukając jakichś delikatnych słów, dzięki którym
mogłaby mi przekazać, że jestem za gruby. Ale nie ma takich
delikatnych słów. Potem kręcimy się wokół siebie jak dwie planety,
których mieszkańcy są zbyt daleko, by słyszeć siebie nawzajem.
W moim pokoju niewiele się zmieniło. Szafka, na której
trzymałem wiecznie brudne akwarium z gupikami. Biurko, ledwie
widoczne spod warstw naklejek przedstawiających bohaterów Star
Treka, Króla Lwa i Z archiwum X. Dwa plakaty z naprężonym
Dorianem Yatesem, którym chciałem być. Mój regał z książkami.
Kolorowe grzbiety i kolorowe wnętrza, niektóre dobrze pamiętam.
Od małego hurtem pochłaniałem powieści przygodowe,
fantastyczne, sensacyjne, wszystkie te, które pozwalają podczas
lektury poczuć się kimś innym. Mama oczywiście cieszyła się, że
mam coś takiego oprócz „okropnych ciężarów”. Nigdy nie mówiłem
jej, skąd ten popęd do literatury, sam tego nie wiedziałem, wydawało
mi się, że po prostu ją lubię.
Zamieniłbym się na życia z każdym bohaterem każdej czytanej
przeze mnie książki. Kładę się na łóżku i zamykam oczy. Naprawdę
się objadłem.
***
Nie wyobrażałem sobie, by ktoś mógł lubić mnie tylko za to, jaki
jestem. Wiedziałem, że muszę bardziej się o to postarać. Zacząłem
więc odgadywać, co dana osoba chciałaby, żebym mówił i robił,
kiedy znajduję się w jej towarzystwie – a potem mówiłem to
i robiłem. Z czasem wychodziło mi to coraz lepiej i zauważyłem, że
jestem powszechnie bardzo lubiany. Nie było to łatwe, bo oczywiście
każdy człowiek lubi coś innego, ma inny światopogląd, inny gust,
dlatego musiałem się dostosowywać za każdym razem od nowa.
Najwięcej problemów stwarzały sytuacje towarzyskie, w których
udział brało więcej osób. Rysowałem w głowie mapy oczekiwań
każdego z rozmówców, wyznaczałem punkty wspólne, tworzyłem
priorytety i całe skomplikowane schematy, które później
wypełniałem, starając się wypaść jak najbardziej naturalnie, a potem
wracałem do domu, wykończony tym wysiłkiem, i z przerażeniem
myślałem o kolejnym takim wyjściu.
Nie spodziewałem się jednak, że ta skomplikowana strategia,
wynikająca wyłącznie z lęku przed brakiem akceptacji, może
doprowadzić do jeszcze większej przepaści pomiędzy mną
a pozostałymi ludźmi. Ale oto po latach odgadywania oczekiwań
krewnych, kolegów, znajomych i nieznajomych zorientowałem się,
że właściwie w dowolnej sytuacji towarzyskiej mogę kończyć
dowolne zdanie wypowiadane przez dowolnego człowieka. Ludzie
poruszali się i mówili jakby w zwolnionym tempie. Z góry
wiedziałem, jak będę czuł się w trakcie spotkania i po spotkaniu.
Chodziło tylko o to, żeby przetrwać, nie sprawiając nikomu
przykrości i mówiąc tylko to, co inni pragną usłyszeć. Żeby po
spotkaniu wszyscy dalej lubili mnie przynajmniej tak samo jak
wcześniej. W wyniku desperackiej walki o bycie lubianym
sprawiłem jednak, że ja sam z rozmów z innymi przestałem czerpać
jakąkolwiek przyjemność, więc bycie lubianym właściwie przestało
mieć sens. To jakby próbować wybudować dom kulą do wyburzania
domów.
***
***
***
***
***
***
***
19.04.1983
Tereniu, Kochana Tereniu, piszę bo teraz to ja już nie wiem co.
Kiedy słałam do Ciebie tamten pierwszy list, wszystko było inne,
jasne i barwne i pełne… nie wiem czego dokładnie, no – no sama
wiesz po prostu, ale teraz, mój Boże, teraz to już nic nie wiem, może
to wszystko sobie uroiłam, może dla niego to w ogóle nic nie znaczy
i nie znaczyło od początku, nie wiem zupełnie, co teraz mam zrobić.
Piszę to w nocy
Zrozum, okazało się, że on jest ze Skibina! Wyobrażasz sobie? Te
kilka kilometrów od nas! Dowiedziałam się przypadkiem, od Kaśki
Pieczabowej. Mieszka w ostatnim gospodarstwie przed drogą na
Dobre, w tym, gdzie się kiedyś zapaliło w stodole. Tyle razy żeśmy
tam przejeżdżały rowerami, pewnie setki, setki razy, Tereniu!
Ale jeśli tak, jeśli mieszka tuż oto pod nosem, to dlaczego nie
zajrzał ani razu? Przecież mówiłam mu, wie dokładnie, przecież
mnie odprowadził! Czy to wszystko… czy to wszystko dla niego…
Jezu, naprawdę już nie wiem.
A poza tym, Tereniu, powiedz mi, dlaczego właściwie nigdy go nie
widziałam i dlaczego nikt go tutaj nie zna? Przecież pytałam,
z kilkoma osobami rozmawiałam i nikt. Człowieka ze Skibina! To
wszystko jest bardzo dziwne i nie daje mi spać. Może ty, ze swoją
mądrą głową, będziesz mi to potrafiła wyjaśnić, wytłumaczyć. Ach,
Tereniu, teraz to może żałuję, że to wszystko się tak…
Nie, tak mówić mi nie wolno.
Ale co dalej? Bo skoro nie zajrzał, nie zaszedł nawet na moment, to
chyba oczywiste jest, że… Ale może istnieje jakiś powód? Wyjazd,
choroba? Tereniu, na pewno rozumiesz to, o czym piszę, chociaż
może to wszystko takie poplątane, bezładne.
Chodzę z głową w chmurach a zaraz przygnębiona. Rodzice chyba
nie zauważyli nic. I wariuję ze wstydu, z niepewności, ze strachu,
więc proszę Cię, napisz coś, poradź, ratuj!
Twoja
Hania
19.04.1983
Piszę to tej samej nocy, dołożę do koperty.
Nie mogę spać.
A może to jednak nie on? Może Kaśka Pieczabowa się myli?
Przecież to niewiarygodne, niemożliwe, żebym nigdy nie spotkała
chłopaka ze Skibina i żeby nikt o nim nie słyszał. Na zmianę jestem
podekscytowana tą myślą i przybita, kiedy sobie przypomnę, z jakim
przekonaniem Kaśka odpowiadała na moje niby obojętne pytania.
Ach, Tereniu. Dlaczego to na mnie spadło? Ja tego wcale nie
chciałam!
H.
23.04.1983
Tereniu, on przyszedł.
Niosłam akurat przez podwur podwórko kanki z mlekiem, ubrana
źle, wszedł jak do siebie, no po prostu, tak Ci mówię, stanął
i uśmiechnął się, taki sam jak wtedy, słodki czart, zrobiło mi się
słabo, wiesz, od razu po prostu to wszystko mi wróciło.
Kwiaty miał. Zerwał po drodze. Porozmawialiśmy trochę, mama
wyszła, żeby zobaczyć, kto to, i się pięknie przywitali, on powiedział,
że to dla niego zaszczyt i że mu bardzo miło. Mama czerwona, jakby
nie wiem co. Był krótko, ale przeprosił, że nie zaszedł wcześniej, że
wyjaśni mi to, teraz już będzie szedł, ale niebawem zajrzy znowu.
I odszedł powoli drogą w kierunku Skibina.
Nazajutrz Pomyślałam, że nazajutrz natychmiast Ci o tym
wieczorem napiszę, ale nie zdążyłam jeszcze, a on przyszedł znowu!
Usiedliśmy za domem, w cieniu, miał na sobie czarne spodnie
i koszulę, jakby się wybierał do kościoła czy gdzie. Patrzył mi prosto
w oczy, tak pięknie i bezczelnie.
Zapytałam, co u niego, wyjaśnił, że był poważnie chory, przez
wiele dni nawet nie wstawał z łóżka, rozumiesz, czyli wszystko się
wyjaśniło, po prostu nie mógł mnie odwiedzić, ale teraz wyzdrowiał,
teraz jest już wszystko pięknie, Tereniu.
Jestem tak szczęśliwa, że to mnie rozsadza. Napisz proszę co u cieb
Ciebie, niech mi myśli chociaż na chwilę się zajmą czym innym!
Kocham Cię, całuję,
Hanka
15.05.1983
Kochana, dziękuję za Twój list. Cieszę się, że u Was wszystko dobrze.
Z nami to różnie. Tatę nękają chwile przygnębienia, jak kiedyś,
i kilka razy znowu ostatnio krzyczał w nocy, ale rozmawiać nie chce
o tym, tak jak o innych rzeczach też. Chodzi po nocach wokół
budynków, jakby szukał czego, a potem całe dnie w polu i wraca jak
cień. Mama każe nie pytać, powtarza, żeby mu dać spokój, że to jest
„jego”.
Najbardziej się martwię Witoldem. Przez kilka tygodni było jak
w niebie, przysięgam Ci, spędzaliśmy wiele czasu, rodzice polubili
go, to wspaniały, wspaniały i mądry człowiek. A potem, to już będzie
dziesięć dni chyba, po prostu zniknął, zapadł się pod ziemię, nie
przychodzi, nie zagląda, cztery razy specjalnie pojechałam rowerem
koło ich gospodarstwa, ale w obejściu widuję tylko dorosłych
państwa, pewnie jego rodziców.
Najgorzej, że się w Radziejowie natknęłam na Karmowskich i z
Lidką trochę porozmawiałam, bo szli też na cmentarz, wiesz, no
i jakoś tak zgrabnie temat Witolda spróbowałam między inne
wcisnąć, a ona na to z uśmiechem: „A, ten wariat? Z nim nigdy nie
wiadomo!”.
Co to miałoby znaczyć, Tereniu? Jak trzeba być okropną osobą,
żeby coś takiego o drugim człowieku powiedzieć? Liczę, że się to
wszystko wyjaśni, tak jak wtedy, bo przecież niemożliwe, żeby tak
zniknąć. Pozdrawiam i ściskam Was serdecznie. Żebyś tylko
wiedziała, ile listy od Ciebie dają mi otuchy w trudnych chwilach!
Hania
25.06.1983
Jestem w ciąży.
To koniec.
A on wciąż milczy. To już prawie dwa miesiące.
Tereniu, nie odpisuj. Powinnam się chyba rzucić pod pociąg, ale za
bardzo się boję. Będę żyć dalej z tym dławiącym wstydem, to
wszystko moja wina.
H.
29.07.1983
Kochana Tereniu,
Dziękuję za Twój list.
Bardzo mi pomógł w ciężkich chwilach, Ty zawsze umiałaś
spokojnie i rzeczowo widzieć patrzeć na różne sprawy.
Mam takie dni, że jestem spokojna, i takie, że chciałabym umrzeć
pod kołdrą albo rękami drzewa wyrywać.
Ciekawa jestem, co u Ciebie. Jak spędzasz wakacje od szkoły? Mam
nadzieję, że układa Wam się z Danielem i że wszystko dobrze.
Dziś przez cały dzień kopaliśmy ziemniaki, praca naprawdę potrafi
wymieść człowiekowi z głowy niepotrzebne myśli.
Twoja Hanka
29.07.1983
Tereniu,
czy ja jestem głupia? Czy ślepa? Bo zakochana na pewno. Ale żebym
coś z tego potrafiła pojąć, to nie, nic a nic, posłuchaj, bo jestem
wczoraj w domu, obieramy z mamą ziemniaki, żeby dziadów zrobić,
i pukanie do drzwi. Otwieram, on.
Znowuż elegancki, piękny i uśmiecha się, jakby nigdy nic.
Poszliśmy na spacer i pomyślałam. Wściekła, zagubiona,
zapytałam, dlaczego nie przychodził. Odpowiadał powoli, spokojnie,
wcale się nie zląkł tych pytań ani tej mojej złości. „Nie zaleczyłem się
porządnie ostatnim razem, chciałem jak najprędzej przyjść do
ciebie”, tak mówił mi, rozumiesz, chciał jak najprędzej przyjść,
spotkać się i zamiast poleżeć w łóżku jeszcze kilka dni, to za
wcześnie się zerwał i stąd nawrót choroby, ale teraz już się
wykurował fest, teraz już wszystko, wszystko dobrze.
„Witold, ciebie prawie nikt tu nie zna w okolicy!”, wyrzuciłam mu,
na co się zaśmiał szczerze i równie spokojnie jak wcześniej wyjaśnił,
że to przez mnóstwo pracy, którą zawsze mają w obejściu, a i przez
tę chorobę, bo w ciągu ostatnich lat miewał te problemy, z którymi
właśnie koniec, koniec zupełny, ale dlatego po prostu raczej go nie
widywano.
Wierzę mu, wiem, że by mnie nie kłamał. Modlę się tylko
w myślach, by już naprawdę był zdrów.
A Ty co uważasz o tym wszystkim? I jak się czujesz? Bardzo
jestem ciekawa wszystkiego, co u Ciebie.
Całuję, ściskam,
Hanka
15.08.1983
Witaj Tereniu.
Co mogę napisać? Od tygodnia same kłótnie i obrażanie się.
Czuję się jak zamknięta w klatce, pole, obora, dom, rozumiesz, a te
listy to jedyne miejsce, gdzie mogę… nie wiem nawet jak to powied
napisać. Ale wiesz, co jest najgorsze? Oni nie są źli. Jest im SMUTNO.
To chyba najwyższy wymiar kary.
Pytali mnie oczywiście, co dalej, co ja zamierzam, co ON zamierza,
bo przecież chyba zamierza COŚ, ale skąd ja mam wiedzieć takie
rzeczy? Na razie nikomu nie powiedzieliśmy, ale niedługo to trzeba
będzie, bo przecież już widać.
Z Witoldem widuję się na spacerach, czasem w sadzie Pieczabów,
nigdy u mnie, ale też nigdy u niego. Kocha mnie, powtarza to za
każdym razem. Wieść o dziecku przyjął z dużą radością, uściskał
mnie i całował po brzuchu, ale potem rozstaliśmy się jak gdyby
nigdy nic i poszedł w swoją stronę. A przecież wiadomość musiała
zrobić na nim wrażenie? Zupełnie mężczyźni mi się zdają zbyt
kobiecy w tych sprawach!
Na dodatek mama powarz poważnie choruje, mocno schudła, do
lekarza iść nie chce.
Czasami budzę się w nocy i dotykam brzucha i to jest tak
niesamowite, że zapominam o wszystkim. Uśmiecham się wtedy do
siebie. Jakbym zwariowała.
Całuję, uściski dla Daniela,
Hanka
17.08.1983
Tereniu,
co ja mam ci napisać? Jak? Witold przyszedł przed chwilą cały
w garniturze i powiedział, że chce mnie za żonę. I czy się zgadzam.
A rodzice? Rozmawiał długo z ojcem, chyba się dogadali, bo
przybiegł zaś do mnie, wyściskał, obiecał, że wesele będziemy mieć
najpiękniejsze i życie najpiękniejsze też.
I dopiero jak poszedł, to dotarło do mnie, że przecież mu wcale nie
dałam odpowiedzi. Odpowiedź zrobiła się sama.
Muszę ochłonąć, piszę do Ciebie, trzęsąc się, co zrobić? To
wszystko tak szybko, tak dziwnie!
Doradź, napisz!
Twoja
H.
3.09.1983
Droga Tereniu, u Ciebie już dwa dni szkoły, mam nadzieję, że dzieci
dają ci żyć i że jesteś zadowolona.
U mnie to różnie. Bywa tak, że rano jestem pełna dobrych myśli,
a potem przez cały dzień miałabym ochotę tylko bić butelki o ścianę.
Albo odwrotnie na przykład. Złoszczę się na siebie, to wcale nie
jestem ja, takie te nastroje, humory, no sama powiedz!
Wesele mieć będziemy już za dwa tygodnie, ojciec już
przygotowuje wszystko w stodole, te stoły, ławy, świeczniki wiszące
i tak dalej. Poza tym wszyscy we wsi już wiedzą, jest to jednocześnie
smutne i ogromnie śmieszne, jak starannie udają, że nie wiedzą i jak
o kolejce przed w rozmowie ze mną potrafią gadać w kółko
o pielgrzymce papieża, a jak kto spojrzy na mój brzuch, to jakby go
oparzyło.
Będę rodzić w styczniu przyszłego roku, ale możliwe też, że pod
koniec grudnia, tak to wypada, że nie wiadomo, ale raczej jednak
styczeń, lekarz tak mówił.
Widzę, że tato próbuje ograniczać mi obowiązki, momentami to
jest nawet zabawne, kiedy na przykład odbiera ode mnie dzbanek
z herbatą i sam zanosi go z kuchni do pokoju.
Witold wpada, lecz rzadziej, też ma mnóstwo pracy. Rodzice jego
okazali się przyjemni, ojciec to taki wielkolud z wąsem, matka
żylasta, miła. Powiedzieli, że się bardzo cieszą. Mój przyszły teść
właśnie wczoraj przywiózł weselną wódkę, trzymamy ją teraz
w komórce. Tereniu, to się dzieje naprawdę!
Z mamą bez zmian. Do lekarza nie poszła, ale czuje się odrobinę
lepiej.
I tak to jakoś idzie naprzód, widzisz, myślałam, że ta ciąża to
koniec świata, a świat nic sobie z mojej ciąży nie robi.
Pozdrawiam cię i ściskam,
Hanka
20.10.1983
Kochana, kochana Tereniu!
Na weselu nie mogłam się z Tobą nagadać, ale wiesz, jak to jest,
ciągłe tańce, każdy zaczepia, każdy czegoś chce, no w każdym razie
mam nadzieję, że podobało Ci się i że wkrótce nadarzy się znowu
okazja do spotkania. Dołączam dziesięć zdjęć, jesteście też Ty
z Danielem, pięknie wyglądacie.
Uściski, całusy,
H.
12.11.1983
Tereniu!
To wspaniale, gratuluję! Teraz obie jesteśmy w tej samej sytuacji, to
dla mnie wielka ulga i pociecha. Może to samolubne?
U mnie widać już wyraźnie, co się święci, a brzucha dotykam tak
często, że zaczyna mnie to niepokoić. Czy to jest normalne? Może
jest. Nigdy nic nie sprawiało mi takiej dziwnej, wiesz, jakby tak
czułej i pełnej strachu przyjemności – nie potrafię tego jakoś tak
ładniej i składniej napisać, jak na pewno Ty byś zrobiła.
Mieszkamy na razie osobno. Witold szykuje nam pokój u nich
w domu, wprowadzić się mam z końcem miesiąca, już się tego nie
mogę doczekać, i boję się też, przecież to już nie będzie odwrotu…
Staram się o tym nie myśleć.
Ocieliła nam się krowa, bardzo długo to trwało, a ryki takie, że
Chryste. Oczywiście myślałam wtedy o sobie… No i mamy nowe
kafle w kuchni.
Jak zwykle jesienią tato wpada w melancholię. Te jego wariactwa
znowu się nasilają, prawie nie sypia, w kółko by pracował,
a wieczorami chodzi w to miejsce na polu Karmowskich, gdzie
kiedyś był staw i po prostu patrzy przed siebie. Siedzi albo stoi i tylko
patrzy, kiedyś widziałam go i nie był to widok przyjemny. Taki strach
na wróble.
I nie odzywa się już wcale.
Mama była wreszcie u lekarza i niestety wygląda, że to może być
coś poważnego. Badają jej węzły chłonne, pobrali jakąś próbkę,
czekamy na wyniki, to znaczy ja i ona, bo tato jakby teraz nie istniał.
Witold, Witold, Witold. Mój mąż. Czy to Ci się mieści w głowie???
Ja czasami we wszystko to nie wierzę.
Dobrze, kończę, bo późno już strasznie, a tymczasem uściski dla
Was, dla całej trójki! Ależ się cieszę!
Ucałowania,
H.
20.12.1983
Kochana Tereniu,
czego Ci życzyć z okazji nadchodzących Świąt? Śmiej się dużo
i głośno, jedz słodycze, słuchaj muzyki, no i niech się Ciebie Daniel
zawsze słucha.
Wiesz, jestem już taka gruba… Nawet sobie nie wyobrażasz.
Załączam zdjęcie, które mama zrobiła mi przed domem. Tak, ta
olbrzymia i nieatrakcyjna istota obok naszego pieska to ja.
Witold wciąż nie wykończył naszego pokoju, tłumaczy, że taki
zajęty, zresztą w ogóle ostatnio bywa jakby mniej, tak mi się teraz
zdaje, gdy to piszę do Ciebie, bo na co dzień to się nie myśli o takich
rzeczach. Czy powinnam z nim porozmawiać? Czy raczej nie?
Coraz bardziej martwię się też rodzicami, wciąż nie wiadomo, co
dolega mamie, schudła jeszcze bardziej, apetytu nie ma już prawie
w ogóle. Z tatą to chyba jeszcze gorzej. Wstja Wstaje o jakichś
strasznych czarnych godzinach i pracuje do nocy. Nie wiem, kiedy
zamieniłam z nim więcej niż parę słów. Raz na jakiś czas wieczorem
goli się i ubiera bardziej elegancko niż w pole, a potem idzie na
spacer, zawsze w to samo miejsce, do tej niecki po stawie, co dawno
już zarosła drzewami. Stoi, patrzy, nie robi nic, wraca, a czasem to
spędza tam nawet i ze dwie godziny! Zapytałam kiedyś o to mamę,
a ona odparła tylko, że „każdy ma takie swoje” – nic więcej. Co to
w ogóle jest? Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, bo tato robi tak,
od kiedy pamiętam, ale to przecież chyba nie jest normalne?
Na szczęście są też miłe chwile. Odwiedzili nas ciocia Jadzia
i wujek Wogólan, którzy wbrew moim obawom okazali się mieć
kompletnie w nosie to, że ledwie był ślub, a zaraz już dziecko.
Posiedzieliśmy do późna, rozmawiało się miło i swobodnie. Tylko
niestety tata jak zwykle był dla wujka oschły, podważał wszystko, co
ten mówił i zachowywał się okropnie. On go po prostu nie cierpi.
Dawno temu zapytałam o to wujka, a ten w swoim stylu,
powtarzając te swoje „ogólnie w ogóle, tego ten tego”, zdradził mi,
ale zastrzegając, abym tacie o tym słowa nie pisłę pisnęła, że to
chodzi o to, że tato był na wojnie, a wujek nie poszedł.
Potem w nocy słyszałam, jak rodzice się kłócili. Chodziło niby
o Nobla dla Lecha Wałęsy, bo mama twierdzi, że to wspaniale, cieszy
się i czyta wszystkie wzmianki, a tata z kolei upiera się, że ten
Wałęsa to głupek, ale wiadomo było, że chodzi o wujka i zachowanie
taty. Bardzo się o to pożarli.
Dziwne, że pisząc list, człowiek wspomina o bardzo różnych
rzeczach, o których w ogóle nie zamierzał opowiadać. A o innych, co
je chciałam poruszyć, zapominam całkiem.
Wiesz, zdarza mi się, że się w nocy zbudzę i myślę o Witoldzie,
o nas, o tym, jak to się nagle potoczyło. Ech, zbyt dużo tego
wszystkiego. Mam nadzieję, że przynajmniej u Ciebie wszystko
dobrze. Jeszcze raz pozdrawiam i całuję. Uściski dla Daniela!
Twoja
Hanka
17.01.1984
Tereniu…
To jest tak niesamowite, ja po prostu nie mam słów, wiesz już
wszystko, ale tak przyzwyczaiłam się do tych listów, że muszę do
Ciebie napisać, choć zupełnie nie wiem co, bo te rzeczy, które ja,
które od tej chwili, rozumiesz, to jest zupełnie nie do opowiedzenia,
no ja przynajmniej nie umiem!
Pamiętasz, jak po tamtym w sadzie obok remizy, jak sądziłam, że
nic już nie będzie, tylko ten brak nadziei, ta szarość, a tu świat do
góry nogami, cały świat w tych maleńkich oczach, maleńkich
rączkach, ależ się cieszę, że i Ty wkrótce przeżyjesz to samo…
Rodzice jakby wypadli z torów, którymi do tej pory podążali,
mama płacze ze szczęścia, ilekroć widzi maleństwo, a tato zmienia
się w jakiegoś żywego, ruchliwego mężczyznę, którego dotychczas
nie znałam. Mam wrażenie, że po raz pierwszy są prawdziwi, tacy
jacy powinni być.
Z Witoldem dziwnie. Cieszy się, owszem, jakby z daleka, na
odległość. Wciąż się nie wprowadziłam do niego, a teraz będzie to
trudne, bo przecież maleństwo. Witold zapewnia, tłumaczy,
zapracowany, to tamto. Żałosne to. Ale może tacy są mężczyźni?
Z imieniem dla dziecka jest przedziwna historia, bo sobie wyobraź,
że usłyszałam od taty taką nietypową prośbę, to znaczy zapytał, czy
zgodziłabym się, aby sam mógł je wybrać. Imię dla mojego dziecka,
rozumiesz? Ale wiesz co? Zgodziłam się. Chciałam mu zrobić
przyjemność, ale kiedy okazało się, co wymyślił, omal nie
zemdlałam.
No więc Tereniu, oddychaj głęboko, bo mój syn ma na imię…
uważaj: SATURNIN. Tacie naprawdę ogromnie na tym zalerzało
zależało. I chce, aby to było naszą tajemnicą. To znaczy, mam nie
mówić, że to on wybrał takie imię. Znasz zresztą mojego tatę, zawsze
był trochę zdziwaczały. Pytałam mamę, o co chodzi z tym
Saturninem i dlaczego to dla niego takie ważne, ale mama nie ma
zielonego pojęcia.
A Ty? Czy Ci się podoba? Ja początkowo dziwacz wystraszona
byłam, no bo co to za imię, dziwaczne jakieś, obce, ale im dłużej
o tym myślę, tym bardziej mi się podoba, jest takie niesamowite,
tajemnicze, z takim imieniem to chyba nie można mieć szarego
zwykłego życia, co sądzisz?
Twoja
szczęśliwa Hania
2.03.1984
Tereniu,
ależ szybko mija teraz to życie… Przedziwne, bo przecież właściwie
nic się nie dzieje, większość czasu spędzam w domu i kolejne dni
wyglądają tak samo, a jednak nagle okazuje się, że nie wiedzieć
kiedy minął tydzień, miesiąc!
Niestety nie mam dobrych wieści. Chodzi o Witolda. Wiesz, jakoś
tak czułam, coś czułam, ale nie wiedziałam co. Nagle, a to już było
dwa tygodnie temu, przestał się odzywać. Zniknął, rozumiesz? To
dokładnie tak jak poprzednio. Rozmawiałam przedwczoraj z jego
mamą, płakałyśmy obie i przyznała mi, że on przez całe życie cierpi
na takie fale nastroju, że nie chce wyjść z pokoju, choćby nie wiem
co. On nigdy nie chorował, zrozum, tylko coś go „dopadało”, jak
mówi teściowa, coś go przybijało do ziemi nie pozwalając wstać. Ale
po tej rozmowie jest mi trochę łatwiej, trochę wreszcie rozumiem.
Czekam, bo co innego mam oprócz czekania?
W ogóle to znajduję się w takim stanie, jakbym w połowie spała.
Wszystko jest takie spokojne, ociężałe. Wystarczy, że usiądę, to robi
mi się błogo. Nie ma już większej różnicy pomiędzy nocą a dniem –
muszę być czujna cały czas.
Satek jest cudowny. Nie było jeszcze na świecie takiego słodkiego
dziecka, mówię Ci, możesz mi uwierzyć. Dużo się uśmiecha. Takim
uśmiechem kochanego łobuza. A kiedy go przytulić, to małe ciepłe
ciałko, to wszystko inne nagle… no nie wiem.
Tereniu, ilu my ostatnio przyjmujemy gości… Niesamowite, nie
zdawałam sobie sprawy, że mamy tylu znajomych. W samym
ubiegłym tygodniu: Krzysio Pieczaba z siostrą, Karmowscy, Ewka
i Judyta (pozdrawiają), dziadkowie z Narkowa, Marcin Modzelewski
i wujek Wogólan (znowu). Zaglądają, żeby zobaczyć Satka, każdy
z upominkiem, pytają oczywiście o Witolda, zawsze coś zmyślam,
zajęty, zajęty, pijamy mnóstwo kaw, herbat, jem chyba już tylko
słodkie. Ja nigdy nie przepadałam za takim przesiadywaniem
z gośćmi, to mi się wydawało nudne i przykre często, a teraz tylko
czekam na kolejnych, świat stanął na głowie i ja też. Gdyby tylko
jeszcze ten mój Witold, ten Witold…
Jestem ciekawa, jak Ty się czujesz i na kiedy masz termin. To już
chyba bardzo niedługo? Odpisz koniecznie, muszę wiedzieć, co u
Ciebie, co u Was.
Twoja
Hanka
4.03.1984
Kochana,
wczoraj dałam listonoszowi list do Ciebie, a dziś z przykrością
i spłakana muszę napisać kolejny. Niestety, okazuje się, że mojemu
szczęściu towarzyszą złe wieści. Mama ma raka, to już pewne.
Wszyscy po trosze się tego spodziewaliśmy, ale spodziewać się,
a usłyszeć, sama zresztą rozumiesz, bardzo się teraz o nią martwię,
choć ona sama udaje przed nami, że czuje się wyśmienicie.
Lekarz uspokajał nas, tłumaczeniecząc, że jedni z tym żyją krócej,
a inni zupełnie długo, „może się okazać, że wszystkich nas pani
przeżyje”, tak dokładnie powiedział, ale wiesz, oni muszą pewnie tak
powtarzać wszystkim.
Witold wciąż milczy, wciąż w swoim czarnym, beznadziejnym
nastroju. Mama twierdzi, że mężczyzna nie powinien zachowywać
się w ten sposób. Że „nic z tego nie będzie”. Najpierw się zezłościłam,
ale teraz już nie wiem… Ogromny mętlik. Na widok śpiącego Satka
serce mi się roztapia i wszystko nagle mnie cieszy, a zaraz potem
pojawiają się wyrzuty sumienia, no bo jak to, cieszyć się, kiedy
mama w takim stanie i kiedy Witold…
Kiedy się budzę w nocy, wydaje mi się, że powinnam porzucić
Witolda, rozwieść się z nim, skoro naszego małżeństwa to właściwie
nigdy nie było. To byłby horror, prawdziwy horror, ale czuję
czasami, że tak właśnie trzeba. Tereniu, tak źle i tak jeszcze gorzej.
W każdym razie pozdrowienia dla Was serdeczne i uściski.
H.
30.03.1984
Tereniu kochana,
z mamą źle. Zazwyczaj ledwie udaje mi się wmusić w nią trochę
zupki czy parę ziemniaków. Kiedy zobaczyłam ją nagą w łazience, aż
się wystraszyłam, wyglądała jak jakiś zupełnie inny człowiek.
A najgorsze, że twierdzi, że ją nic nie boli. Jest umówiona na wizytę
za kilka tygodni, trzymaj kciuki i może pomódl się za nią.
Satek cudowny. Na mój widok tak się czasem rozpromieni, że
mogłabym napisać do Ciebie sto listów, a i tak bym tego nie wyraziła,
co wtedy czuję.
Poza tym robi się pięknie, dni są słoneczne, dużo spacerujemy
z Satkiem, mamy taki zwyczaj, że zachodzimy do sąsiadów
i pokazuję mu różne zwierzątka, to krowa, to konik, to kura i piesek,
sama nie wiem, komu ten rytuał sprawia więcej radości.
Witold przyszedł raz, wychudzony i taki, jakby się czegoś bał.
Mówił powoli, rozglądał się trwożliwie, na Satka to nawet nie chciał
zbytnio popatrzeć. Kiedy się pożegnał, najpierw się wściekłam
a potem płakałam długo.
Napisz koniecznie, jak się czujesz, co u Was.
Mama prosi, by Cię pozdrowić, pozdrawiam więc, ściskam
i wszystko w ogóle.
Hania
27.04.1984
Tereniu!
Właśnie przed kilkoma minutami dostałam Twój list. To wspaniałe
wieści! Cieszę się, że z Tobą i z Joasią wszystko dobrze. Daniel na
pewno pęka z radości i dumy.
U nas bez zmian, załączam zdjęcie, na którym Satek toczy zaciętą
walkę ze swoim ulubionym misiem, którego nazywam Milifilek.
Kiedy ten mój synek tak urósł?! Wyślij też koniecznie Wasze zdjęcie,
jak tylko będziesz mieć sposobność. Bardzo, bardzo się cieszę
z Waszego szczęścia.
Ściskamy całą rodziną, nawet tata dołącza pozdrowienia!
H.
9.10.1984
Tereniu,
to niewiarygodne, ale od Twojego ostatniego listu upłynęło PÓŁ
ROKU!
Wszystko przez ten codzienny pęd. Nic się nie dzieje,
a jednocześnie na nic nie ma czasu. Czy u Ciebie też tak to wygląda?
Muszę Ci to wreszcie powied napisać. Z Witoldem to koniec. Jest
mi ogromnie źle, jest mi wstyd, kto to widział się rozwodzić, czy Ty
znasz kogoś, kto by się rozwiódł? A już po tak krótkim czasie? Nawet
nie rok, Tereniu. Ale inaczej nie sposób, on życie spędza zamknięty
w swoim pokoju, byłam tam kilka razy, nic, ciemność, tylko leży na
łóżku w ubraniu i patrzy ze strachem naokoło, tak spędza dni,
tygodnie, a potem coś się w nim odwraca i przychodzi, ubrany
pięknie i uśmiechnięty, rozsadza go radość. Ten szczęśliwy Witold
nie pamięta o istnieniu nieszczęśliwego, zachowuje się jak dziecko,
Satkiem nie interesuje się w ogóle. Chciałby spacerów, pieszczot,
o sprawach ważnych nie pomyśli. Nie da się tak żyć, Tereniu. Boję
się, co mu jeszcze przyjdzie do głowy, boję się o Satka, zresztą dwóch
ich wychowywać nie mogę ani nie zamierzam. Tata już od pewnego
czasu sugerował, że może tak będzie trzeba, że to jedyne wyjście.
Rozwód jest w trakcie, ma to się zakończyć jakoś niebawem,
Tereniu. Będziemy sobie tak żyć osobno, straszne to i dziwne,
przecież to mój mąż, ojciec mojego dziecka. Ale obcy.
Myślę, by może w spokoju napisać do niego list. Wyjaśnić, co
powinno być wyjaśnione, pożegnać się, zapewnić o moich
uczuciach, wiesz, przecież nie można tak rozstać się bez niczego.
Jednak wprost rozmawiać z nim nie sposób, będzie zakrywać uszy,
płakać albo śmiać się ze mnie, że takie żarty wymyślam. Ale list
wysyłać do Skibina? Wariactwo. Jeszcze przemyślę.
Na szczęście z mamą lepiej. Od kilku miesięcy polepsza jej się,
ostatnio nawet zaczęła chodzić ze mną i z Satkiem na spacery. Mam
wrażenie, że wszystko się uspokoiło, że już do końca świata dni będą
takie same.
Żniwa mieliśmy świetne, więc teraz żyje nam się dobrze, mamy
zapasy węgla na całą zimę. Z bardziej przykrych spraw, to lis dostał
się nam do kurnika i zadusił sześć niosek. Jakby nie mógł zadowolić
się jedną. Tata załatał dziurę w ogrodzeniu i wzmocnił drzwi, które
od pewnego czasu trzymały się na słowo honoru.
Satek jest czasem niesforny. Zdaje się wyczuwać, kiedy jestem
szczególnie zmęczona, i wtedy budzi się w nocy co godzinę. Ech,
czasami miałoby się ochotę przez jeden dzień pobyć całkowicie
w samotności. Ale potem uśmiechnie się do ciebie ten łobuziak
i zapominasz o wszystkim.
Tata niestety wpełza już w swoją starą skorupę, znowu jest
milczący, osowiały, znowu chodzi w to swoje miejsce, gdzie kiedyś
był staw. Co tam takiego jest, że ciągnie go od tylu lat, nie daje
spokoju? Rozmawiałam o tym ostatnio z mamą, która dalej się
upiera, że nic nie wie.
A jednej nocy była bardzo dziwna rzecz: zbudził mnie krzyk
i pomyślałam, że to Satek, ale tym razem nie, bo to krzyczał tata.
Zanim go mama zdołała uspokoić, dwa razy wrzasnął jeszcze imię
„Irka, Irka”.
Irka? Jaka Irka? Nie znam żadnej Irki. Od tamtej pory patrzę na
tatę troszkę inaczej, jakbym się spodziewała, że dojrzę w nim coś,
czego wcześniej nie widziałam. No, w każdym razie piszę o tym,
żebyś wiedziała, że w naszej rodzinie nie sposób się nudzić.
Będę czekać niecierpliwie na jakieś wieści od Ciebie, mam
nadzieję, że nadejdą szybciej niż znowu za pół roku! Całusy,
pozdrowienia.
Hanka
11.11.1984
Witku,
zupełnie nie wiem, jak zacząć.
To dziwaczne pisać do Ciebie do Skibina, skoro mogłabym zajść, ale
nasza miłość od początku zdaje się dziwaczna, to i list mogę Ci
wysłać, chyba nie szkodzi. Rozwód, jak pewnie wiesz, jest już
załatwiony – nie jestem Twoją żoną. Ani Ty moim mężem. Wiesz,
nie zdążyłam nawet przyzwyczaić się do nazywania Cię w ten
sposób, a już muszę się od tego odzwyczajać.
Przepraszam Cię, jestem tak zdenerwowana, że długopis trzęsie mi
się w dłoni i stąd to niewyraźne pismo.
Piszę, aby się z Tobą pożegnać, nie może być tak, że się ludzie
rozstają bez słowa. Przecież było nam dobrze czasami? Jesteś
wspaniałym, mądrym człowiekiem i jestem szczęśliwa, że się
mogliśmy Nie, tak pisać nie będę. Nie, Witku, nie jesteś chyba
wspaniałym człowiekiem, bo wspaniali ludzie takich rzeczy nie
robią. Traktowałeś mnie i Satka, jakbyśmy nie istnieli. Przychodziłeś,
jak Ci się zachciało, raz na kilka tygodni. Ja już nigdy nie będę mieć
dawnego życia i nie piszę tego żeby po to, by się żalić, bo nie żałuję,
ale powinieneś najgorsze, że Ty ani tego nie wiesz, ani się tym nie
przejmujesz.
Rób sobie, co chcesz, żyj po swojemu i użalaj się nad sobą, to już
nie moja sprawa, bo nie jestem Twoją żoną. Byłam szczęśliwa, tak,
przez te kilka miesięcy, ale cena, jaką mi za to kazałeś zapłacić, jest
wyższ wiele za wysoka.
Mam nadzieję, że Satek będzie do Ciebie podobny jak najmniej.
Pozdrawiam Cię, mam nadzieję, że będziesz żył tak, jak chcesz.
Hania
Czasami widzę więcej, bardzo dokładnie i pełno mam słów nie swoich.
Znowu jak to radio, tylko chwila i jestem już dostrojona do czegoś,
o czym wcześniej w ogóle nie wiedziałam. Widzę wyraźnie, na
przykład tę drobinkę tłuszczu rozsmarowaną na powierzchni starego
i ostrego noża. Krach, krach o deskę, poznaczoną śladami setek
przygotowywanych posiłków, zazwyczaj jej rękoma, rękoma
sześćdziesięcioczteroletniej Marty Markiewicz, która z włosami
związanymi na szybko zieloną gumką siedzi przy stole w kuchni i kroi
kiełbasę. Na leczo.
Hania obserwuje ją przez uchylone drzwi, w lewej dłoni trzymając
jednocześnie kopertę i klamkę, a prawą przyciskając do tego płaskiego
miejsca u dołu pleców, do którego w chwilach zdenerwowania lubi ją
przyciskać. To właściwa decyzja, tak, właściwa i dorosła, więc
ostrożnie wsuwa kopertę do tylnej kieszeni spodni, otwiera drzwi
szerzej i podchodzi do mamy.
– Popilnujesz Satka? Muszę pojechać do…
Dokąd musi pojechać?
– …do apteki.
Apteka to dobry wybór, w aptece kupuje się rzeczy, o które mama
pytać nie będzie, takie rzeczy spod dywanu codzienności, bardzo
związane z ciałem i jego różnymi wymogami, dlatego mama nie pyta,
kiwa głową i krojąc dalej kiełbasę – już sam zapach dałoby się kroić –
odpowiada spokojnie:
– No pewnie.
***
***
29.11.1984
Droga Tereniu,
zdjęcie wspaniałe! Wyglądasz ślicznie, a Joasia to już mała
księżniczka. I jakie ona ma włosy! Satek to do dziś tylko jakieś takie
puchy-kocmołuchy.
A co u nas? No chyba niewiele. Wciąż ze zgrozą wspominam tę
scenę przy skrzynce na listy, ale chyba coraz bardziej pogodzona
jestem z tym, że niczego już nie zmienię i o Witoldzie trzeba po
prostu zapomnieć.
Odwiedził nas zresztą ostatnio, w towarzystwie mamy, dorosły
człowiek z mamą, na ten widok chciałam szlochać, ale się jakoś
udało wstrzymać. Porozmawialiśmy, była kawa i ciastko, jak wizyta
dalekich krewnych, a potem sobie poszli.
Osłodą życia jest mój synek, co mogłoby się komuś wydawać
niezrozumiałe, bo to przecież on jest niejako powodem wszystkich
moich zmartwień. W zwrocie „posiadać dziecko” jest taki błąd, że to
dziecko posiada rodzica, nie odwrotnie. Ech, plotę już głupoty.
Dwa dni temu przydarzyło się coś, czego nie potrafię zrozumieć.
Wieczorem kiedy już położyłam Satka do spania, tato przyszedł do
mojego pokoju i stanął, opierając się o framugę. Stał tak i patrzył
sobie, a kiedy już myślałam, że się nie odezwie, zapytał ni stąd ni
zowąd: „Córcia, a ty jak myślisz, czy człowiek, który zabija złych
ludzi, też jest złym człowiekiem?”.
Byłam tak zaskoczona, że chyba nic sensownego nie
odpowiedziałam, a tato uśmiechnął się na widok śpiącego Satka
i wyszedł. Chyba robi się z niego coraz większy dziwak.
No nic, to chyba tyle. Uściski i pozdrowienia dla całej Waszej
wesołej trójeczki,
H.
5.05.1986
Moja droga Tereniu,
jak to się stało, że nagle przestałyśmy do siebie pisać? Przecież to już
prawie ze dwa lata!
Postanowiłam, że to karygodne i że należy to zmienić jak
najszybciej.
Nie wiem właściwie, o czym miałabym Ci tu opowiedzieć. Taki
kawał czasu, ale czy coś w moim życiu znacząco się zmieniło?
Z Witoldem widuję się co dwa, trzy miesiące, on się zachowuje jak
mój dobry kolega, dobry i wstydliwy, ale wiem, że nasze widzenia
wypadają w tych krótkich przerwach pomiędzy jego napadami
smutku, z którymi walczy niestety do dziś. Może tak miało być?
Mama czuje się dobrze, sprawia wrażenie, jakby nigdy nie była
chora, pracuje pełną parą, ostatnio nawet odmalowała kuchnię
i zaskakując wszystkich zapisała się na kurs haftowania.
Tata jest już na powrót dawnym sobą. Wstaje, kiedy my jeszcze
śpimy, wypija kawę, wypala papierosa i znika, by wrócić wieczorem,
nawet obiadu nie je, bierze ze sobą kawałek chleba i kiełbasę, to mu
w zupełności wystarcza. Tak mówi. Chyba jeszcze częściej niż kiedyś
chodzi w to swoje ulubione zachwaszczone miejsce na polu. Jedyne,
co go potrafi wyrwać z milczenia, to Satek. Przy Satku tata mięknie,
staje się wiernym sługą i jak tylko wnuczek życzy sobie, by go
huśtać, to huśta, gdy trzeba robić miny głupie, to robi, a nawet
nadstawia łysą głowę, kiedy dziecko chce go po tej głowie walić
małym drewnianym młoteczkiem.
Tak, Satek jest słodki łobuz, kocham go nad życie i nie wyobrażam
sobie ani dnia bez niego. Mówi już pięknie i śpiewa sobie pod nosem
rozmaite piosenki, w których refren zawsze brzmi „pika-pika, piikaa-
piikaaaa”. Powinnaś to usłyszeć!
No i tyle, nic więcej. Napisz koniecznie, co u Ciebie, co u Was.
Joasia to już pewnie pannica, że hej.
Całuję, ściskam.
Twoja
Hania
CZĘŚĆ III
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Odkąd pamiętam, miałem swoje rytuały, które pozwalały mi
wierzyć, że świat jest jako tako uporządkowany, nawet jeśli wszystko
dookoła po cichutku pokazywało mi, że nie jest. Na przykład
każdego wieczoru przed snem, przechodząc obok sąsiadujących ze
sobą sypialni mamy i dziadka, zwalniałem i podniesionym głosem
mówiłem:
– Niech wam się przyśni coś pięknego albo jeszcze piękniejszego!
Dziadek zwykle na to nie odpowiadał, mama odpowiadała zawsze.
Czasami udawało jej się zdążyć i drugą część zdania, tę zaczynającą
się od „albo”, wypowiadała razem ze mną. Potem zmawiałem
pacierz i do późna w nocy uczyłem się albo czytałem którąś
z powieści przygodowych, do czego mamie oczywiście się nie
przyznawałem. Trwało to tak latami i nie wyobrażałem sobie, bym
mógł zakończyć dzień bez tego zdania wykrzykiwanego w kierunku
dwóch sypialni, a potem dorosłem, poszedłem do pracy,
wyprowadziłem się do Warszawy i od tamtej pory nigdy już nie
życzyłem im dobrej nocy w taki sposób.
Teraz siedzę w samochodzie z mamą, która kiedyś kupowała mi
lody w nagrodę za stopnie ze sprawdzianów czy pobyt u dentysty,
która odpowiadała mi podniesionym głosem: „Albo jeszcze
piękniejszego!”, i która dziś tamtej mamy w ogóle nie przypomina.
Próbuję zrozumieć, kiedy nastąpił ten moment, w którym kobieta
wierząca, że pewne rzeczy w życiu można zmienić, pozwoliła, by te
właśnie rzeczy zmieniły ją w kobietę niewierzącą w nic oprócz
skarlałego, milczącego i wystraszonego Boga, który ukrywa się
w pełnym ornamentów kościele w Radziejowie, bo nigdzie indziej go
nie chcą.
Kiedy mieszkałem w Kwilnie, każdej niedzieli jeździliśmy
wprawdzie na mszę, ale na takiej samej zasadzie, na jakiej
jeździliśmy na rozmaite urodziny, chrzciny i wesela, na których nie
chce się być. Ja, mama i dziadek należeliśmy do osób wierzących, ale
tak bez przesady.
Rozmawiałem nawet kiedyś o tym z dziadkiem. Musiała to być
jedna z naszych dłuższych pogawędek, bo dziadek wypowiedział
wtedy coś około pięćdziesięciu słów. Staliśmy na polu pokrytym
rżyskiem, ostre słońce wymazywało z krajobrazu wszystko, co
znajdowało się daleko, a blisko były tylko jednakowe, prostokątne
snopki skoszonego siana.
Kombajnista, którego najmowaliśmy, nazywał się Piekarz i w
tamtych czasach był moim największym idolem. Z niecierpliwością
wyczekiwałem żniw i jego przyjazdów. Ten krępy, burkliwy człowiek
na cały dzień pracy w polu zamiast obiadu czy choćby kompotu
życzył sobie zawsze takiego samego zestawu: prosił mianowicie
o dwa wina, dwie paczki papierosów i dwie cytryny. Brał to wszystko
w torbę i wsiadał na kombajn. Obserwowałem go godzinami
i najbardziej na świecie pragnąłem towarzyszyć mu w tej rozgrzanej,
zapylonej kabinie. Do dzisiaj nie wiem, na co mu były te dwie
cytryny.
W każdym razie tamtego dnia było już po żniwach, pan Piekarz
zniknął z powrotem w jakimś własnym świecie, o którym nic nie
wiedziałem, a ja i dziadek zbieraliśmy snopki z palonego
sierpniowym słońcem pola.
Znudzony do nieprzytomności, wypatrując końca dnia, kiedy to
wiedziałem, że będę mógł zjeść czekającego na mnie w zamrażarce
loda rożka, a potem obejrzeć nowy film ze Stevenem Seagalem,
w porywie odwagi zmieszanej ze zmęczeniem zapytałem dziadka,
ile Bóg jego zdaniem ma lat. Przyszło mi to do głowy, bo tydzień
wcześniej byliśmy wszyscy na urodzinach pana Karmowskiego
i trudno było mi sobie wyobrazić, że istnieje ktoś starszy niż on.
Dziadek kazał mi trochę czekać na odpowiedź.
– Bo ja wiem? Nigdy mi nie mówił. Może dlatego, że trochę się
z niego naśmiewam.
– Z Boga?
Wrzucił kolejny snopek na przyczepę. Miał chude i brązowe
ramiona.
– Kiedyś wymyśliłem, że dam mu jakoś na imię, jakoś zwyczajnie.
Marek, Janusz albo Karol, rozumiesz. Zdecydowałem się na tego
Karola.
Kiwałem głową, choć nie bardzo to rozumiałem. Czekałem, ale
dziadek uznał chyba, że to już koniec rozmowy. Dopiero po chwili
odważyłem się dopytać:
– No i co?
Spojrzał na mnie w ten swój charakterystyczny sposób, jakby
rozczarowany moją głupotą. Domyślam się, że robił to
nieświadomie.
– No i nic. Czasem coś mu powiem. Na przykład jak mamy kosić,
a widać, że nadciągają chmury, to patrzę w niebo i mówię: „Karol,
weź ty mnie nawet nie wkurwiaj”.
– I to działa?
– Nie.
Nabił widłami kolejny snopek, po czym dodał:
– Gdyby zadziałało, tobym się wystraszył.
***
***
***
***
***
***
***
***
Gdy byłem mały, dziadek hodował nutrie. Zbudował dla nich wielką,
płaską klatkę z blaszanym dachem, wspartą na metalowych nogach,
pamiętam, że zardzewiała jeszcze pierwszej jesieni. Ustawił ją pod
największą akacją, w krzakach, tam, gdzie prowadziło jedno
z „wejść” do naszego zagajnika.
Nutrie przyjechały nad ranem. Ze snu, w którym jako Tarzan
szybowałem na lianach między ogromnymi drzewami, wydobyły
mnie odgłosy wjeżdżającego na podwórko samochodu: brzęczało
i stukało, jakby ktoś wyjął szufladę ze sztućcami i zaczął nią
potrząsać. Było to wydarzenie niecodzienne, każde auto przed
naszym domem zwiastowało ekscytującą wyrwę w biegu kolejnych
monotonnych dni i tygodni, natychmiast zsunąłem się więc z łóżka
i bosy, w pidżamie, popędziłem do drzwi. Były czerwone, ciężkie
i odstawały od framugi tak, że w zimie działały jak instrument, na
którym wiatr wygrywał zawodzące melodie. Pokrywało je tyle
warstw farby, że stały się jedną wielką płaskorzeźbą starych śladów,
zacieków i kropli. Otworzyłem.
Naprzeciw mnie manewrował na wstecznym stary czerwony fiat
z przyczepką. Na przyczepce drżały dziwne skrzynie z otworami.
Poranek dopiero zaczynał wpychać się na niebo od strony
Karmowskich, wszędzie błyszczało rosą, zimno wpełzło mi zaraz pod
bluzkę i spodnie. To była moja ulubiona pidżama, cała w śmieszne
stwory, które szczerzyły zęby z rękawów, stroiły miny na
nogawkach, wystawiały języki na plecach i brzuchu.
Dziadek stał tyłem, owinięty smugą dymu z papierosa, ale wyczuł
mnie, obrócił głowę i rzucił:
– A ty co? Zasuwaj no spać.
Wróciliśmy do łóżka, ja i wszystkie moje pidżamowe stwory, ale
nie zasnąłem już, mimo wczesnej godziny. Co tam się działo na
podwórku? Co to były za skrzynki? A co w nich w środku? Po co?
Czy będę mógł to zobaczyć?
***
***
***
***
***
***
***
Kilka godzin później nie ma już Kwilna, ojca, matki, stawu, głazów
na miedzy i zarośli, tych, w których ja i Marta. Jest świat złożony
z rozkazów, dowcipów, papierosów, za dużych butów, brei na obiad
i gonichy pitej ukradkiem przez kilku rezerwistów. Ja ze strachu
odmawiam. Pełno ludzi, zwierząt, wozów od okolicznych
gospodarzy, dowódcy próbują zapanować nad tym wszystkim, liczą
co chwila, przydzielają to tu, to tam, z miejsca na miejsce
przepędzają bydło, wozy, nas. Trafiam ostatecznie do trzeciego
batalionu, pod dowództwo majora Józefa Rodzenia, nocować mamy
w szkole powszechnej przy ulicy Jana Kilińskiego we Włocławku, to
ponoć lepiej niż w koszarach, ale co ja tam wiem.
Już w szkole, leżąc w salach i na korytarzach, dowiadujemy się, że
stawiło się nas prawie o dziewięciuset więcej, niż potrzeba. Ktoś
krzyczy: „Hurraa!”, a potem czekamy dalej, podniecenie,
bezczynność, czas nijaki i po nic, słuchanie kolejnych donosów,
Niemcy to, Niemcy tamto, my im jeszcze, my się nie będziemy,
Polak zawsze, Polak nigdy, aż w głowie się miesza.
Myślę o Irce, o obietnicy, którą żeśmy złożyli sobie kilka dni
wcześniej, w ciemności: przyszła do mojego łóżka i zapytała
szeptem, czy ja naprawdę pójdę walczyć, strzelać, mordować,
a może i być mordowanym.
– Muszę przecież – powtórzyłem jej to samo, co sobie od paru dni
powtarzałem.
Następnego dnia wzięła mnie nad staw. Późno już było, po
oprzęcie, w nerwach mówiła, złapała za rękę, poszliśmy. Przy stawie
zatrzymała się, usiadła w trawie wysokiej, ja też.
– To teraz obiecaj mi, że jak umrzesz, to mi dasz znać, tutaj
właśnie, że przyjdziesz i powiesz, jak jest.
Obiecałem.
– I umówimy datę.
– Ale jak ty umrzesz, to też – zaznaczyłem, na co się nagle
wzburzyła.
– A czemu to ja mam umrzeć?
Bąknąłem, że nie wiem, no wojna idzie, to przecie nie wiadomo
nigdy, prawda? Wzruszyła ramionami.
Długo trwało wybieranie daty. Wszystkie za wczesne. Bo co, jak
jeszcze wszystko trwać będzie? Mówią najróżniejsze rzeczy. Straszą,
liczą, wymieniają.
Ustaliliśmy, że pierwszego dnia stycznia w roku pięćdziesiątym.
Późno okropnie, ale kto wie, co to za wojna, poprzednia już długa
była, może ta jeszcze dłużej potrwa? Więc pięćdziesiąty rok,
splunęliśmy w dłonie jak handlarze koni z Radziejowa, których ona
nie cierpiała, a ja podziwiałem w tajemnicy, i uścisnęliśmy je sobie.
Czułem się głupkowato i bardzo poważnie zarazem.
Teraz, w budynku szkoły powszechnej we Włocławku, w świecie
głośnych mężczyzn, kawałów, śmiechu i gwizdania pod nosem,
w świecie przekleństw, wygrażania Niemcom i bycia twardszym, niż
się jest naprawdę, tamta przysięga wydaje mi się już tylko głupia,
poważnego nic w niej nie zostało.
***
***
Martwię się często i dużo. To jak z piegami – ktoś to ma, a ktoś nie
ma. Ja mam.
Zamartwiam się rozmaitymi rzeczami, czasem to aż sam się
dziwię, że tak można. Na przykład tym, że przy ostatnich wykopkach
przez większość dnia szedłem ostatni w redlinie. Albo że jak raz przy
śniadaniu zażartowałem, to się nikt nie zaśmiał. Tym, że Pieczaba
lepiej ode mnie gra. Że wszyscy pewnie lepiej ode mnie grają. No i że
przed Martą nie spotykałem się z żadną dziewczyną. Tym chyba
najmocniej.
Jak mi się uda jakiś problem rozwikłać, to nie jest zaraz tak, że się
przestaję martwić. Martwię się dalej dokładnie tak samo mocno,
tylko już czym innym. Jak w szkole przez cały miesiąc gryzłem się,
bo chciałem dołączyć do chłopaków, co po lekcjach grywali w piłkę,
jak wreszcie podszedłem do nich i jak mnie wzięli, to potem się
gryzłem, że może pomyśleli, że lizus.
Teraz, kiedy idę na wojnę, powodów mam tyle, że aż kręci mi się
w głowie – zacznę tylko zamartwiać się jednym, już co innego
wychyla łeb, przypominając, że i tym się należy przejmować,
a potem zaraz wyłazi łeb inny i jeszcze kolejny. Tyle zmartwień, że
brak mi już sił, by się martwić, więc głowę mam całkiem pustą, jak
nigdy.
Śpię dobrze, mocno. Najlepiej od dawna.
***
***
***
***
***
***
***
***
***
Pode mną łóżko, to, w którym sypiałem dawno temu, trzy dni temu,
przed wojną. Leżę w butach i w kurtce. Bali się rozebrać zranionego
węża.
Czuję ją, zanim ją zdążę zobaczyć. Jej dłonie przy mojej szyi, jej
dłonie na głowie, na ramionach, na brzuchu.
– Wróciłeś? – dopytuje, nie wierząc ani oczom, ani palcom,
rozbieganym między guzikami mojej kurtki. – Mówiłam, że wrócisz.
Siedzi przy mnie chyba bardzo długo. Kiedy wreszcie otwieram
prawe oko, lewe oko, kiedy chrząkam i kiedy podnoszę się, na tyle,
na ile pozwala mi rozgrzane miejsce w brzuchu, Irka klaszcze
i krzyczy do mamy przez okno. Siada z powrotem, uśmiechnięta,
zadowolona z tego, że tu jestem, a może z tego, że dotrzymała
obietnicy.
– Mleka chcesz?
Kręcę głową.
Matka wchodzi do pokoju, wnosząc zapach dymu i ziół. Mówi, że
nareszcie, że modliła się i że na obiad będzie moja ulubiona
czernina. Całuje mnie, całuje jeszcze raz. Wraca do swoich zajęć.
I już.
Irka zostaje.
Rozmawiamy powoli i ostrożnie, jakby cięższe, bardziej kanciaste
słowa mogły mi zaszkodzić. Pyta o wszystko po kolei, sama też
szczegółowo opowiada, co przez tych kilka dni robili. Głównie to, co
zawsze. Ta nerwowa z łatą w kształcie serca nadal się nie ocieliła.
Mietek skoczył z dachu w stóg siana, za co dostał pasem. Ojciec
z Jankiem wzięli się wreszcie do tego nowego kurnika. Poza tym
rodzice oddali na FON złoty pierścionek Adeli, ten, co go Irka
w tajemnicy raz miała na zabawie, podobno jakiś mężczyzna
w Radziejowie robi dla Niemców listę osób, co to źle o nich mówią,
a w Nieszawie rozstrzelano kilkunastu chłopaków, ale to chyba
niemożliwe. Na koniec poklepuje mnie po ręce i uśmiecha się tym
swoim niewinno-zalotnym uśmiechem.
– A powiedz, miałeś tam jakich przystojnych kolegów?
Wielka twarz wisi nade mną gdzieś między koronami drzew. Nie
mam pojęcia, czy Saturnin żyje, a jeśli żyje, to gdzie i czy właśnie
tego życia nie traci. Nie wiem nawet, dokąd posłali pułk po tym, jak
nas rozbito pod Mełnem. Opowiadam Irce o Saturninie, o jego
wielkiej głowie, uśmiechu, o tym, jak twierdził, że należy słuchać
rzek, bo są mądre. Nie wspominam o jego śnie, w którym pożera
Niemców i który teraz jest już moim snem.
– Tylko jednego? – podsuwa się bliżej, gotowa na wielkie
opowieści.
Nie mam dla niej wielkich opowieści, żadnych innych też nie.
Wzruszam ramionami, uśmiecham się głupkowato i zaraz mi
wstyd, taki właśnie jestem: jeszcze przedwczoraj strzelano do mnie,
jeszcze przedwczoraj skakałem z wagonu w ciemność, biegłem ze
śmiercią na wyścigi i patrzyłem w twarze zwłok, a teraz wstyd budzi
we mnie to, że się uśmiechnąłem nie tak, jak bym chciał.
– Poznałem jeszcze takiego Mirka, z Dobrego – dodaję. – Kawalarz,
że hej.
– Ranili go też?
Patrzę w głąb czaszki Mirka, w tę miazgę nieludzką, niemożliwe,
że to było Mirkiem jeszcze parę chwil wcześniej. W brzuchu ślad
tamtego uderzenia, po którym wyrzuciłem z siebie zawartość
żołądka.
Odpowiadam:
– Nie, jest cały i zdrów. Obiecaliśmy sobie, że kiedyś, po wojnie,
napijemy się wódki. Na pewno go polubisz.
Dopiero w tej chwili rozumiem, co mnie czeka i co mnie nie czeka,
na co nie mogę już liczyć. Ja, Tadeusz Markiewicz, nadal jestem tam.
Dopóki nie wrócę, dopóki nie stawię czoła światu i sobie samemu,
nie będzie żadnego mnie.
– Cieszę się, że już jesteś – szepcze tymczasem Irka, a ja mam
wrażenie, że od pewnego czasu wszyscy mówią ściszonymi głosami,
nikt nie odzywa się głośno.
– Ja też – przytakuję i całuję siostrę w czubek głowy.
***
***
***
***
Gramy.
Wokół nas ludzie ryją w ziemi, płoną w swoich domach, krztuszą się
krwią, tracą nadzieję, nogi, ręce, otrzymują ciosy bagnetami, wbijają
innym w ciała bagnety, strzelają do siebie i giną w imię czegoś, czego
nikt nie rozumie, a my, Tadzik Markiewicz i Wiesiek Pieczaba, gramy
coraz głośniej.
Stoję oparty o ścianę. Wiesiek na taborecie. Puszczam do niego
oko, w tej chwili jest mi najbliższym człowiekiem na świecie.
Nabieram powietrza. Poruszam prawą stopą do rytmu. Na mojej
trąbce widnieje niewyraźny napis „Josef Glassl / Musikinstrumenten
– Fabrik / Graslitz, Böhmen”, który lubię czuć pod opuszką. Samą
trąbkę kupiłem w trzydziestym piątym w Radziejowie, za pieniądze
pożyczone od wuja, które zwróciłem w całości po udanych żniwach.
Dopiero z trąbką przy ustach jestem cały, gotowy. Kiedy nie gram,
kiedy pracuję w polu albo oddalam się od Kwilna, mam wrażenie, że
tu, w sieni, na haku, wisi kawałek mnie.
Ale teraz gramy.
Gąsiora, coraz głośniej i głośniej. To jedna z moich ulubionych
piosenek, zamykam oczy, a pod powiekami żołnierz stoi na
kwaterze, wprost gąsiora babie bierze, hej, ha, lubię ten rytm, palce
same się poruszają, powietrze z płuc zamienia się w dźwięki,
powietrze z płuc Wieśka staje się słowami, w tych słowach baba idzie
do rotmistrza, gąsior z garnka łeb wytrzyszcza, hej, ha, krótkie
zwrotki, słowa krótkie, zdania, jakby mokrą szmatą równo o stół
walić, Irka podryguje, rozgląda się, nie wie, czy jej wypada, czy
wolno, tymczasem baba wraca od rotmistrza, gąsior z garnka do
tornistra, hej, ha! I wtedy coś cicho wybucha, jakby strzelił piorun
bez grzmotu, to Zdzisek Karmowski zdołał wreszcie ustawić, co
ustawiał, i zrobił nam zdjęcie, tak nieupozowanym
i nieprzygotowanym – chyba zmrużyłem oczy? – ale co nam zdjęcia,
błyski i oczu mrużenie, bo oto idzie następna, ta świetna piosenka
z Warszawy, której nauczył mnie Wiesiek. Życie nie może być
piękniejsze niż teraz.
Wreszcie Irka puszcza się w taniec, chwyta małego Mietka, ten
zerka na matkę, też nie wie, czy wolno, matka nie wytrzymuje długo
ze swoją surową miną, słyszę jej kruchy śmiech, a ci dwoje tańczą,
Marta zerka na mnie, na moje dłonie na trąbce i włosy lepiące się do
czoła.
Wiem, że to nasze granie dwa różne może mieć zakończenia. Albo
wszyscy mu się poddamy, zapomnimy o jedzeniu, samogonie,
bolącej ranie w brzuchu, o czaszce Mirka z Dobrego, czarnym
pociągu i stacji kolejowej w Mełnie, tylko będziemy tak grać
i śpiewać już zawsze… Albo coś drgnie, ktoś uśmiechnie się inaczej,
niż powinien, Wiesiek zagra fałszywą nutę, ja zgubię oddech, wiatr
uderzy w okno i wtedy wszystko, życie, umieranie, strachy, bóle
brzucha, wszystko zwyczajnie potoczy się dalej.
Po kilku przyśpiewkach wiem już, który to będzie koniec, ale gram
dalej, Irka wiruje z Mietkiem, Marta klaszcze do rytmu, a Pieczaba
gnie akordeon i nuci z Pieśni więźniów:
– Mamy pokój książęcy, łóżko, stolik i więcej: nic!
Po raz pierwszy od czasu powrotu do domu nie boli mnie rana po
kuli.
***
Budzi mnie Janek. Przejęty. Wrócili właśnie z kościoła.
– Muszę ci coś powiedzieć.
– No to mów.
– Tylko się nie gniewaj.
– Nie będę.
Zaczyna, a ja mam ochotę wepchnąć mu każde słowo z powrotem
do ust: następnego dnia po moim odejściu wojska niemieckie zajęły
dwór w Czekanowie i otaczający go park, a wszyscy znajdujący się
tam żołnierze polscy, wraz z kapelanem, lekarzem Zygmuntem
o jajowatej twarzy i całą izbą chorych, dostali się do niewoli. Janek
przyniósł tę wiadomość od księdza.
Wszystko, co mam w ciele, wędruje mi pod brzuch. W głowie
pusto. Nie słyszę już, co mówi mój brat i co inni mówią, wychodzę
chwiejnie na podwórko i za stodołę, tam klękam, ręce zaciskam na
trawie, a nasz stary, pachnący wilgocią pies podchodzi do mnie
i trąca mnie łbem. Obejmuję go, przyciskam do siebie, to ciepłe,
prawdziwe ciało. Wtulam twarz w miękką, pozlepianą sierść i czuję
uderzenia serca. Już nigdzie się stąd nie ruszyć.
***
***
Niestety są takie chwile, że nie da się, by lubili cię wszyscy. Na
przykład ta. Sień, zapach smażonego i słońce przylepione do
narożnika nad piecem.
Pójdę, to Irka przez długi czas źle o mnie będzie myśleć. Matkę
zasmucę. Jadzię na pewno też. A Martę? Może i ją, nie wiem. Tyle
osób.
Ale jak nie pójdę, to ojciec pewnie uzna, żem go zawiódł. Janek się
śmiać będzie z wyrzutem, to pewne. A ja sam? Jak to potem lubić
takiego tchórza, co zamiast iść na wojnę, został w domu?
To już wolę to pierwsze.
***
***
***
Papierosy palić palimy, gonichę pić pijemy, owszem, dniami
wpadającymi w noce i nocami osuwającymi się w dni, w brudzie
i smrodzie ciał własnych, obcych, nieważne, bo wszystkie one
wydają się jednym ciałem. W całym tym rejwachu, w odgłosach
dalekich strzałów, na ziemi śpiąc, z piaskiem w ustach, drętwiejemy
powoli, a granice ulegają zatarciu. Romek? Kazimierz? Gdzie się
kończą oni, a zaczynam ja, często nie wiem. Ręka, którą poruszam
przed twarzą, sprawdzając, czy jeszcze potrafię, niczym się nie różni
od innych rąk wokół.
Wczoraj nasz pułk dotarł podobno do dworu Ruszki, gdzie został
zbombardowany, ale dokładnych strat nikt nie zna.
Idziemy, idziemy.
Za duże buty znowu ranią mnie w stopy, wieści coraz to nowe,
niezgodne jedne z drugimi, spod munduru smród. Pogodę mamy
wspaniałą, słońce i wietrzyk, las pachnie, w nocy ciepło, pomyślałby
kto: wojny wcale nie ma.
Ale jest. Drugiego dnia przychodzi informacja, że nasi idą do
Bzury, tylko szczegółów brak. Nie wiem, gdzie to jest, ponoć już
niedaleko.
Ze skrawków różnych wieści próbuję robić jakieś polowe liczenie,
którego Romek za nic nie chce słuchać: jak tylko próbuję o tym
mówić, natychmiast zatyka uszy maleńkimi dłońmi, co wygląda
zabawnie. Samo liczenie zabawne nie jest wcale. W Mełnie zginęło
nas ponad stu, rannych blisko dwa razy tyle. Sześćdziesięciu, w tym
lekarz Pukianiec, trafiło do niewoli. Ilu od tamtej pory?
Sowie pohukiwania i odległy terkot dzięciołów. Rosa. Mgła.
Czasami tak mocno pachnie żywicą, jakby ktoś rozkroił las
i wyciągnął mu ciepłe wnętrzności. Może gdzieś przed nami
naprawdę tak się stało. Kto wie, o tych Niemcach mówi się bardzo
różne rzeczy. Ja właściwie nigdy w życiu nie widziałem Niemca.
Podejrzewam, że są wyżsi niż my i że wszyscy wyglądają podobnie:
mają ciemne oczy i brutalne, tępe twarze morderców. Ostatnio
czasami o nich śnię.
Myśli uciekają mi na różne strony, ku Marcie, ciepłej pościeli,
trąbce, którą zostawiłem w sieni, ku Marty ramionom białym, ku
głosowi ojca i zapachowi jego machorki. Coraz częściej myślę
o dwóch pamiętnikach, moim i Irki, które leżą razem w trzeciej od
dołu szufladzie masywnej szafy. Ja dostałem swój dwa lata temu od
Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży Żeńskiej i Męskiej
w Byczynie, gdzie byłem sekretarzem. Na okładce prostymi literami
wypisałem swoje imię i nazwisko.
Kilka dni temu wyjąłem go z szuflady i zagrzebany pod kołdrą,
przerzucałem kartki, z których wołały do mnie znajome imiona
i nazwiska: organista Szurgociński z Byczyny, Jadzia, nazywająca
mnie „wesołym”, malarz Franek Beciński, Helena Konieczkówna,
dla której jestem „drogi”, Wiesiek Pieczaba z cytatem z Sienkiewicza,
Władek Bińczak z sentencją w formie koła i Janek, który „hartować”
napisał przez „ch”. Leżąc tak, przesuwając palcem po literach,
z brzuchem wciąż rozpalonym i plamą słońca na łokciu, trafiłem na
wpis, którego tam wcześniej nie było:
Wieczorem, gdy wrócili z pola, pokazałem jej to, ale tylko wzruszyła
ramionami i prychnęła, jakbym ją czymś uraził – to jej znany
sposób. Przejrzała się w swoim małym lusterku i wyjaśniła
obojętnym głosem:
– Nie było cię. Z nudów wpisałam.
Teraz, w środku lasu, wyobrażam sobie, że umieram gdzieś tam,
dokąd idziemy, i że nigdy nie wracam do Kwilna, a ona, coraz starsza
i starsza, wspominając mnie czasem, dodaje w pamiętniku kolejne
wpisy. Zmęczona po ciężkim dniu czeka, aż cały dom – jej mąż,
dzieci, może nawet wnuki, choć tak niemożliwie to brzmi – aż cały
ten dom zaśnie i wtedy, pochylona nad stołem, unosi szarą okładkę
z moim wytartym już imieniem i nazwiskiem, po czym szybko,
wstydząc się sama przed sobą, pisze, rysuje, dodaje rozdziały
w historii, która już dawno się skończyła.
Ale co mi z tą Irką jest, to ja nie wiem. Przecież podobnie
mógłbym mieć do Jadzi. Do Janka, Mietka, czemu nie do nich
wszystkich? Ale nie. Myślałem już o tym nieraz. Może dlatego, że
z twarzy jesteśmy do siebie podobni najbardziej. Albo że się
podobnie śmiejemy. Może dlatego, że to z nią kiedyś spadłem ze
stryszku na ziemię, trzymaliśmy się za ręce i nic nam się nie stało.
Ale najwięcej to mi się zdaje, że takie myślenie wcale nie ma sensu.
To jakby się głowić, czemu się jest wysokim. Albo czemu się ma
piegi.
***
***
W południe docieramy nad Bzurę, całą rozbłyszczoną od słońca, a ja
bym najchętniej ułożył się tu gdzieś i przespał resztę życia. Jesteśmy
niedaleko dworku Sobota, jak twierdzi taki jeden, którego imienia
nie mogę jakoś spamiętać, chyba Błażej, ale to jest kolejna
wiadomość, która mi nic nie mówi, choć może powinna.
Jestem najgłupszym żołnierzem na świecie.
Mgła zupełnie już wsiąknęła w ziemię, ani śladu po niej, myślę,
czyby nie obmyć chociaż twarzy, tak jestem brudny, a wtedy nagle
chlupot ciał padających w wodę i ostry trzask z przeciwnego brzegu:
strzelają.
Trzeba zawrócić, ale przeszkadza nagłe szarpnięcie za ramię,
słyszę w ciele głośne trach, jakby mi się kawał muru pod skórą
zawalił, a równocześnie coś mnie wali w twarz, jakiś but, łokieć czy
głowa. Upadam na kolana i na kolanach widzę ich hełmy, lufy
w trawie, być może za chwilę po raz pierwszy zobaczę prawdziwego
Niemca. Pół ciała mam w ogniu, to ramię najgorsze – nie mogę
poruszyć palcami.
Klęczę przy brzegu, z nogami w rzece, i rozumiem, że to już się nie
da wstać.
Krzyczę jakieś niezrozumiałe słowa, jakąś wściekłość, chcę się
podnieść i dobiec do tego, który strzelał, wepchnąć mu kulę
z powrotem do lufy, a jego samego zdzielić przez pysk, żeby się
opamiętał.
Przecież ja tu dopiero przyszedłem.
Nie chcę, nie teraz jeszcze, teraz to za wcześnie, co powiedzą inni,
kiedy dowiedzą się, że taki ze mnie żołnierz, taki bohater, takie nic.
Nawet wojna mi nie wychodzi, nawet umieranie, nie wystrzeliłem
ani jednej kuli. Zaciskam dłonie na kępach trawy i szarpię ją, a przy
tym łykam własną krew, jest ciepła i smakuje jak ostrze siekiery,
które kiedyś, jako dzieci, z ciekawości polizaliśmy z Irką.
Mundur ciężki od tego, co ze mnie wycieka, co czuję na szyi
i brzuchu. Cały ja wyciekam z siebie, pusto, nie wiem już, co i kto,
i gdzie, tylko tyle, że klęczę. Chcę wstać i nie mogę, głowę unoszę,
przede mną wszystko rozsmarowane w smugi, wokół hałas, ryki
i jedna nieruchoma sylwetka: przygarbiony chłopiec z karabinem.
Stoi nade mną i patrzy mi w oczy. Ma najwyżej dziewiętnaście lat,
grzywkę przylepioną do czoła i ciemne znamię na policzku. Zbliża
się o krok.
Łykam krew, skąd tyle krwi? To chyba nie moja? Rzeka, ziemia,
kawał nieba, wszystko kołysze się z lewej na prawą i z prawej na
lewą, a ból w tym samym rytmie: łub-łub, łub-łub. Chłopiec bardzo
blisko. Jakby chciał coś. Jakbym ja mu. Łub-łub: tak boli, że wyję.
Unoszę rękę, żeby mu pokazać, że już, że ja się tak nie bawię,
niech idzie do kogoś innego, z kim innym niech robi to, co chce.
Chłopiec nie reaguje. Zauważam, że jest trochę podobny do Wieśka
Pieczaby, też ma duże wargi i też brakuje mu zęba. Głowa opada mi,
choć wcale nie chcę.
Pode mną ziemia chłepcze krew. Wbijam w nią palce jedynej już
ręki, głęboko, jak ja później tę krew wydostanę? Przecież to moja
krew. Dużo jej, będę jej potrzebował. Ile ze mnie jest już tam,
w ziemi, tego nie wiem, ale coraz gorzej się czuję, coraz słabiej, no
i to kołysanie. Głowę. Podnieść. Podnoszę.
Naprawdę, bardzo podobny do tego naszego Pieczaby. Tylko
młodszy. Wyobrażam sobie, jak o tym Wieśkowi opowiem, może
znowu przy takiej dobrej wódce i może znowu potem zagramy
Gąsiora. Ramię boli okropnie.
Pełznę, ni to do tyłu, ni w bok. Byle dalej od tych hałasów. Słyszę
w głowie swoją myśl, jakby nie była moja: nie trzeba było iść. Co mi
teraz po takiej myśli. Pełznę, opieram twarz o but brudny od błota.
But tego chłopca, Niemca, Wieśka Pieczaby, w każdym razie
któregoś z nich. Trudno to wszystko spamiętać. Pozwalam sobie na
momencik – na momencik tylko – oprzeć skroń o ten but, Jezu, jak
przyjemnie. Ale but wysuwa mi się spod głowy, gwałtownie, szybko.
Uderzam o mokrą ziemię i zaraz unoszę wzrok.
Chłopiec jest zawstydzony tym, co chyba zamierza zrobić, na tym
się akurat znam i to akurat potrafię zauważyć. Szepcze coś do siebie.
Łykam krew i myślę sobie, że byśmy się mogli polubić. Moglibyśmy
po wszystkim usiąść sobie tutaj nad rzeką, ja bym zagrał na źdźble
trawy, bo umiem, a on by mi może coś śmiesznego opowiedział
w tym swoim chropowatym języku, a ja bym to jakimś cudem
zrozumiał. Potem byśmy wędrowali długo, poznając się nawzajem
i rozumiejąc coraz lepiej, aż wreszcie zostalibyśmy przyjaciółmi,
może nawet okazałoby się, że i on ma taką zwariowaną, irytującą
siostrę albo że też chciałby, żeby go wszyscy lubili.
No ale wojna jest wojna. Chłopiec bierze głęboki oddech i strzela.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Kilku chłopów z okolicznej wsi zakopuje mnie wraz z innymi
zabitymi nad Bzurą, grób ma trzy metry na pięć, jest dość płytki
i mieści się w nim czternaście ciał. Wrzucają nas jak leci, bardziej
właściwie spychają nogami, byle szybko, bo boją się chorób, zarazy.
Będę więc leżał na boku i wykręcony, z prawą ręką zawiniętą pod
siebie, bez butów, które w ostatniej chwili zerwał mi nerwowy
wąsaty organista z pobliskiej parafii. Stopy spuchnięte, zdarte. Usta
rozchylone. Głowa wciśnięta w plecy jakiegoś chudego niemieckiego
żołnierza z rozoraną szyją, i tak nas zasypują, a na wierzch kładą
gęste gałęzie. I już.
Rodzice nigdy nie zobaczą mojego ciała.
Mają zresztą wiele innych rzeczy na głowie. Niedługo po mojej
śmierci zostają wysiedleni do Niemiec, gdzie całą rodziną pracują na
wielkich cudzych polach rozciągających się pod niebem dokładnie
takim samym jak u nas, co im się wydaje niemożliwe. Sypiać będą
twardo, spokojnie, pozbawieni zmartwień innych niż to, by
pracować i przeżyć. Janek nawet trochę tyje. Czas mija szybko i całe
te Niemcy po latach wydawać im się będą dziwnym, intensywnym
snem.
Wracają po wojnie do Kwilna, do naszego domu, do izb takich
samych, lecz innych. Część mebli została, część zniszczono, zabrano.
Najbardziej szkoda drewnianego zegara, który wisiał nad stołem,
napełniając kuchnię swoim dostojnym klekotem. Ojciec znajdzie go
później w stodole, porąbany w złości przez kogoś, kto musiał się stąd
szybko wynosić.
Od czasu powrotu Irka sypia w moim łóżku, w ciemnościach
przesuwa po nim palcami, poszukując nierówności i zagniotów,
pamiątek po mnie, ale wyniki tych poszukiwań są smutne,
rozczarowujące, więc wkrótce przestaje.
Ojciec zgłasza mnie na listę osób poszukiwanych przez Polski
Czerwony Krzyż i razem z mamą przez wiele kolejnych lat słuchają
audycji w Programie Pierwszym Polskiego Radia, wyczekując słów
„Tadeusz Markiewicz”, które nie padają ani razu. Irka powtarza, że
na pewno żyję, tylko gdzieś leżę, liżąc rany, i jak dojdę do siebie,
wrócę i wszystko będzie jak kiedyś.
Poznaje mężczyznę, któremu na imię tak jak naszemu starszemu
bratu, Janek, i dziwi się, że można do drugiego człowieka poczuć coś
takiego: do tej pory sądziła, że zakochują się tylko jakieś głupie
trzpioty, nie ona. Podczas ślubu w kościele Janek jest tak
zdenerwowany, że mdleje i trzeba go podtrzymać.
Moja siostra przestaje nosić rodzinne nazwisko, staje się Ireną
Małecką, żoną, kobietą dorosłą, czego się chyba też raczej nie
spodziewała. Janek jest przystojny i cichy, lubi pracować, pochodzi
z Piołunowa. Podobnież bardzo bym go polubił.
– Gdyby Tadek żył, toby się z Jankiem nadali – tak mówią.
W końcu wojna staje się czymś, co było, a nie jest, a ja jestem już
wyłącznie smutnym tematem, którego się raczej unika. Tylko raz
Irka, w nerwach i wściekła, oświadcza znienacka przy niedzielnym
obiedzie, gdzieś między zupą a kartoflami po rusku, między
tematem żniw a tematem kazania:
– A jak był w Kwilnie, to go trzeba było zatrzymać, wszyscyśmy
wiedzieli, że już drugi raz nie wróci.
Pozostali milkną, podzwaniają sztućce o dna talerzy, jakieś
chrząknięcie, skrzypnięcie krzesła, tak brzmi ostatnia rodzinna
rozmowa o mnie, Tadeuszu Markiewiczu. Potem już tylko anegdoty
przy wódce: a taki był, a taki, robił to, tamto. Wiele z tych rzeczy to
w ogóle nieprawda.
Jadzia wychodzi za Wogólana, Mieciu, samotny do końca życia,
zostaje architektem, Janek zostaje na roli. Irka zachowuje mój
pamiętnik i w marcu 1940 roku zamieszcza w nim już trzecią z kolei
sentencję:
***
***
No dobrze, raz, dwa i trzy. Podpieram się lewą ręką, łokieć wbijając
w miękką ziemię, brzuchem szorując o drobne kamyki, i powoli,
nieporadnie, kaleko wypełzam wreszcie z wody. Ból, zbudzony
nagle, wgryza się we mnie od środka. Trawa kołysze się coraz
bardziej, głowa leci w bok, chmury zsuwają się z nieba, wymiotuję.
Głośno i sucho. Ciało tak boli, że najchętniej bym je z siebie zrzucił.
Łub-łub.
Jakoś wypełzłem. Oddycham ciężko, w butach mokro i chłód.
Kawałek dalej jeden z naszych, twarzą w dół, nie sprawdzę, kto to.
Na chwilę zamykam oczy. Wciąż chlupot, wciąż konik polny, słońce.
Poruszam się wolno, prawie wcale. Leżę długo bez ruchu i patrzę na
skrawek mojego wąskiego cienia. Serce roznosi po ciele znajome
łub-łub, łub-łub.
Nazywam się Tadeusz Markiewicz i jestem najgorszym żołnierzem
na świecie, a na dodatek nie można mnie zabić.
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
Potem jest szarość nieba, dymu i pościeli, nie wie już, jakie to niebo
i jaka pościel, wie tylko, że w tej szarości rzucany jest od jednego
brzegu swojego życia do drugiego i tylko wynurza się z niej w rytm
uderzeń jakiegoś serca, tak jak teraz, kiedy już jest w Kwilnie, wśród
tego, co znajome, i mija dom Karmowskich, dom Pieczabów,
obydwa puste i ciche. Pochyla się nad stawem i pije, a twarz, pocięta
zmarszczkami wody, jest brzydka, koścista, nikt w jego wieku nie
powinien nosić takiej twarzy.
Znad rodzinnego domu unosi się smużka dymu, musiało się chyba
zrobić zimno, czego on sam nie czuje. Na polu powiewa jakieś
zagubione prześcieradło, kawałek dalej, przy drodze, otwarta
walizka, jeszcze mokra od deszczu. Całkiem dobra.
Podwórko niezmienione. Chciałby na nim się położyć, ale nie ma
czasu. Przyspiesza, wchodzi do sieni, do kuchni, tam sekundnik
przymarza do bladej tarczy ściennego zegara przy oknie. Na twarzy
mamy widać kilka bruzd więcej, na twarzy Jadzi, siedzącej
naprzeciw z nożem i marchwią, drobny meszek lśni w słońcu, a jej
włosy układają się z tyłu głowy w wiotkie kształty. Kiedy sekundnik
rusza, one dwie zrywają się od krzeseł, pędzą ku niemu, prawie
przewracają go tą swoją radością i zdziwieniem. Mama płacze, nim
go zdąży dopaść.
Sprężyny łóżka w pokoju skrzypią, a więc ojciec wstaje –
niemożliwe, on nigdy nie leży w ciągu dnia, a jednak naprawdę
wyłania się z sąsiedniego pomieszczenia, przyspiesza, podchodzi do
syna i ściska, jakby go chciał zgnieść, nie przywitać.
Mietek wpada z dworu, lekki i rumiany, jakby wojny wcale nie
było – bo i może nie ma jej dla Mietka, dopóki nie podejdzie tak
blisko, że nie zdoła już odwrócić głowy w stronę jakiej zabawy.
– Widziałem cię! Jak szedłeś!
Mówią naraz, jedno przez drugie, wróciłeś, Tadziu, żyjesz, patrzcie
go, aleś chudy, kochanie, Bogu niech będą dzięki, wróciłeś, Tadziu, są
już prawie wszyscy, bo i Janek nagle go wali w plecy, to jest jego
metoda, by pokazać, jak się bardzo o brata bał – walnąć w plecy.
Prawie wszyscy, tak, Tadeusz odwraca się, rozglądając się
z uśmiechem, bo wie, jak się ona lubi wygłupiać, jaka jest w tym
irytująca, irytująca i durna.
– A Irka?
Ojciec kładzie mu rękę na karku i ciągnie w stronę stołu.
– Tadek, siądź.
Mietek gubi gdzieś swoją lekkość, Janek siada, chrząka.
Tadkowi wyrywa się coś w środku, wyrywa i chce dopaść
sekundnik, przykleić go na powrót do tarczy albo urwać, zgnieść,
niech nic nigdy już nie pójdzie naprzód. Z gardła tylko suche:
– Sama przecież nie poszła?
– Siądź, Tadek – powtarza ojciec.
I mama, cała wokół niego, jej ręce, sweter, włosy i zapach
zmęczenia. Chciałby się w to zanurzyć i już tak zostać, ale musi
jeszcze usłyszeć to, czego usłyszeć nie chce, i osuwa się na podłogę,
kiedy Jadzia, pochylona nad nim, kłamie kłamie kłamie:
– Irki już nie ma.
***
***
***
Wychodzi nocą.
Kwilno rozjaśnione połówką księżyca. Podwórko, garść gwiazd
ponad dachem, na gałęziach śnieg. Idzie, pełznie, długo przygląda się
nowej farbie na drzwiach. Dom nie jest zamknięty. Drzwi skrzypią,
ale wie, jak je otwierać, by skrzypiały ciszej. Czeka w półmroku,
zlepiony ze ścianą, nasłuchując dźwięków. Przechodzi przez
kuchnię, z tym samym stołem, ale innym kredensem, z tym samym
piecem i nowymi krzesłami.
Sunie dalej, ocierając się o futrynę, o ścianę. Dłoń poci mu się na
nożu, drugą wyciąga przed siebie, jakby spodziewał się w powietrzu
pajęczyny.
W łóżku, gdzie sypiali jego matka i ojciec, leżą teraz dwie inne
osoby. On ma jasne włosy i wąsy nad obfitą górną wargą, ona jest
drobną brunetką i leży na boku, z prawą dłonią wciśniętą pod
poduszkę. Ma lekko uchylone usta, śpi twardo, pewnie jest
zmęczona. Skrawek stopy mężczyzny wystaje spod kołdry, skóra na
podeszwie jest gruba, poznaczona bruzdami. To żywe, prawdziwe
ciało.
Ich oddechy są nierówne, nie pasują do siebie, spotykają się co
kilka minut, a potem się rozmijają, bo mężczyzna oddycha odrobinę
szybciej. Tadeusz słucha ich długo, jak piosenki, której chciałby się
nauczyć na pamięć.
Najpierw powinien ukąsić jego, potem szybko ją. Tak będzie
najlepiej. Kły ma gotowe, trzyma je w spoconej prawej dłoni.
Postanawia, że zrobi to, kiedy oddechy znowu się spotkają. Czeka.
Wreszcie wykonuje krok do tyłu, aby obejść łóżko i znaleźć się tuż
przy mężczyźnie, a wtedy szura podeszwą o podłogę. Dźwięk jest
ledwie słyszalny, skrzypienie drzwi z pewnością brzmiało donośniej
– a jednak.
Kobieta otwiera oczy.
ROZDZIAŁ DRUGI
Jakby była z gliny. Tylko oczy przesuwające się po jego twarzy, aby
znaleźć na niej wyjaśnienie. Rozbudzona zupełnie, jakby ocknęła się
na odgłos wybuchu, a nie na to ciche szurnięcie. Tadeusz, też
nieruchomy, nie odrywa wzroku od tej kobiety i zastanawia się, czy
ponad nierównościami pościeli ona dostrzega nóż. Wydaje mu się,
że tak. Powoli przesuwa lewą nogę w tył, przenosi na nią ciężar ciała.
Kobieta obraca głowę, żeby go lepiej widzieć, otwiera usta, coś
chce powiedzieć, jednak nie mówi. Gdyby zbudziła się dziesięć
sekund później, wszystko potoczyłoby się inaczej. Wszystko byłoby
dobrze. Może nawet nic by nie poczuła, ale świat nie dał mu tych
dziesięciu sekund.
Kołdra na jej piersi wypchnięta nagle ku górze głębokim, szybkim
wdechem. Głowa delikatnie poruszająca się na poduszce. Na lewo.
Na prawo.
Nie rób.
Tadeusz próbuje powstrzymać to, co w nim wzbiera, cofa się
prędko, jeden krok, drugi, trzeci i kiedy jest przy drzwiach, odwraca
się plecami do kobiety, wybiega z domu, jak najciszej, i płacze
dopiero wtedy.
***
***
***
***
***
***
Prowadzi go do chlewu, tam szarpie za klapy niemieckiego
munduru, aż trzęsie mu się skóra na policzkach.
– Co to, kurwa, jest?! Czyś zdurniał?!
Ciepło bijące od stłoczonych tu zwierząt sprawia, że w małym
budynku o glinianych ścianach Tadeusz czuje się, jakby stanął przy
piecu. Porusza palcami, ból sięga mu łokci, podłoga ucieka to
w jedną, to w drugą stronę. Zanim odpowie, upada przed siebie.
Kiedy się budzi, naprawdę leży przy piecu, przy prawdziwym,
rozgrzanym piecu w domu Saturnina. Zjada gęstą zupę, znowu
zasypia, później rozmawiają. Opowiada wszystko: Bzurę, strzał,
widziane życiorysy i pierwszych dwóch, których zabił w lesie,
opowiada szarość, obcych w rodzinnym domu, opowiada kłamstwo
kłamstwo kłamstwo, historię o Irce i wysokim Niemcu.
Saturnin kiwa głową, chrząka, donosi zupy. Sam wrócił po tym, jak
rozbito ich pułk i nikt nie wiedział, co dalej, a przede wszystkim czy
w ogóle będzie jakieś „dalej”. Szli w kilkunastu, rozsypując się po
drodze, każdy w swoją stronę, ku podobnej przyszłości. Od
niedawna pracuje w cukrowni w Dobrem, zajmuje się tam
ważeniem i choć wie – w cukrowni wszyscy wiedzą – że w ten
sposób tylko wspomaga Niemców, rżnąc gałąź, na której siedzi
razem z resztą kraju, to przecież innego wyjścia nie ma. Jego sąsiad,
ten, któremu spalili pół domu, przekonał się, czym skutkuje
próbowanie innych wyjść.
– Każdy robotnik dostaje trzy korce węgla w cenie trzech i pół
złotego za korzec, taki przepis – mówi Saturnin, pochylając się ku
Tadkowi, jakby mu wyjawiał tajemnicę. – Wydają go według listy,
ani mniej, ani więcej. I jednego dnia przyszła do nas kobita, ledwie
na nogach, chuda, schorowana, dwójka dzieci, rozumiesz. Czybyśmy
nie dali trochę węgla, bo zemrą wszystkie z zimna, tak pyta. To mój
sąsiad, Paraszczak mu na nazwisko, wziął i dał ze swojego
przydziału, niech ma kobita, niech raz w piecu napali, a sam odebrał
sobie potem mniej niż te trzy i pół korca. Wszystko się zgadzało.
Mówiąc to, Saturnin uśmiecha się tym swoim niezrozumiałym,
pozbawionym wesołości uśmiechem, który Tadeusz pamięta
z czasów sprzed szarości.
– I tej samej nocy przyszli do niego tacy trzej, w cywilu, jeden to
mieszka tu obok, polski Niemiec czy niemiecki Polak, chuj go wie.
Zwołali całą rodzinę na podwórko. Pijani w sztok, wygłosili mowę, że
się niby rozkazom sprzeciwia, że jest intrygant i burzyciel, po czym
go zastrzelili, a synom i córce zabronili ruszać ciało, żeby dawało
przykład, rozumiesz, zabronili pod groźbą, że wtedy wrócą
i wymordują resztę.
Wszystkie historie, które Tadeusz słyszy od czasu powrotu, są do
siebie podobne, podobnie się kończą i zostawiają podobny posmak
w ustach. Tadeusz słucha kolejnych opowieści Saturnina, spędza
w jego domu dwie noce, zjada sześć misek rzadkiego żuru, bochenek
chleba, dwa pęta kaszanki, osiem placków z ziemniaków, wypija
dwa kubki mleka, siedem wody, jedną herbatę i kawę, razem
z fusami.
Wieczorami wysłuchuje długich politycznych kazań ojca
Saturnina, matce w kółko dziękuje: za żywność, za świeżą bieliznę,
upranie munduru i zszycie rozdarcia. Sypia przy piecu, zwinięty na
grubym płaszczu, budzi się na byle szurnięcie. Trzeciego dnia
odchodzi z powrotem w szarość.
Musi znaleźć wysokiego Niemca.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Od tamtej pory szlachtuje ich jak świnie.
Jeśli kiedykolwiek słyszał o jakimś wojennym kodeksie, jeśli znane
mu były reguły lub granice, dokładnie opróżnia z nich pamięć.
Wybiera zwykle dowódców, wysokich i szczupłych. Dopada ich
w wychodkach, ze spuszczonymi spodniami, rozbrojonych przez
sen, dopada ich podczas miłosnych wysiłków, nagich, spoconych,
bezbronnych, pijanych, otępiałych, zmęczonych.
Podrzyna im gardła i odchodzi, nie przeszukuje, nie mówi nic do
nich, nie czeka, aż przestaną charczeć. Czasami musi uciekać,
ukrywa się tygodniami w jednym miejscu, czasami ten czy inny
dostrzega go zbyt wcześnie i Tadeusz musi się bić, szarpać, gryźć,
kopać, dźgać na oślep, czasami przysięga sobie, że to już koniec,
nigdy więcej, a raz z daleka trafiają go w ramię, kula przechodzi na
wylot.
Zaczynają mówić na niego der Schlange. Wąż. Ktoś kiedyś widział
go podobno, jak wypełza z krzaków, ktoś inny znalazł w śniegu
gruby, przypominający wstęgę ślad ciągnący się od miejsca zbrodni
do lasu. Niektórzy twierdzą, że nie istnieje naprawdę, inni upierają
się, że ubili go własnoręcznie, są też tacy, co twierdzą, że der
Schlange to nie jeden człowiek, ale oddział partyzantów
mieszkających w lesie. Wszystkiego tego Tadeusz dowiaduje się od
Saturnina, którego odwiedza teraz regularnie i który czerpie
informacje od młodej Buczykówny, co to sypia z jednym takim
oficerem.
Ojciec Saturnina nie zaprasza już Tadeusza na wieczorne
opowieści, matka przytula inaczej, jak kłopotliwego krewnego na
jakimś weselu. Wszystko, co zrobił, co robi dalej, gęstnieje w okolicy
i wkrótce może wybuchnąć. Tadeusz przychodzi teraz tylko nocami,
puka w szybę izby, gdzie sypia Saturnin, przynosi słowa i inne
zabiera z sobą, zwykle jest zmęczony, zakrwawiony, słyszy, że się
musi przespać, i mówi, że tak, prześpi się, obiecuje.
Saturnin nie pyta go o rzeczy, o których nie chciałby mówić,
niczego mu nie tłumaczy, nie układa zasłyszanych zdarzeń według
żadnego porządku – jest wielkim, głośnym naczyniem, zawsze
gotowym na kolejnego Tadeusza i jego historie. Pozbywanie się ich,
opowiadanie, co się zrobiło i komu, przypomina Tadeuszowi
odkrztuszanie wydzieliny. Nie wychodzi poza ramy swoich
opowieści, nic o sobie, nic o nich i tylko raz, wiercąc się pod oknem,
z ciężarem przenoszonym powoli z nogi na nogę, syczy do
Saturnina:
– Bez ciebie to ja bym… to by nie było nic.
Wracając do Kwilna po jednej z takich wizyt, przechodzi obok
nadpalonego domu Paraszczaków. Nie będzie umiał sobie później
powiedzieć, dlaczego nie idzie prosto, tylko skręca, ale słowo
„dlaczego” może znaczyło coś przed szarością, teraz nie znaczy nic.
Wchodzi na podwórko, zwyczajne, pokryte śniegiem, podwórko
z przyczepą w rogu, z budą dla psa, podwórko, gdzie na środku leży
wykręcony trup grubego mężczyzny. Ma dziurę w czole, lekko
z prawej strony. Obok stoi świeczka, wypalona mniej więcej do
połowy i lekko przekrzywiona.
Tadeusz przygląda się temu człowiekowi, który odebrał
z cukrowni nie trzy korce węgla, ale odrobinę mniej, bo tę odrobinę
dał głodującej kobiecie. Próbuje znaleźć w tej historii przyczynę
i skutek, ale nic tu do siebie nie pasuje, świat rozszedł się w szwach
i z jednego brzegu nie widać przeciwnego. Tymczasem z domu
wychodzi kobieta okradziona z wieku, może być dziewczyną
i staruszką, wychodzi i patrzy oczami kogoś, kto spodziewa się
wszystkiego. Tuli do piersi marudzące dziecko, może to za jego
sprawą nie śpi o tej porze, a może z innych powodów.
– Niemce cywile zastrzelili, pijane.
Tadeusz kiwa głową. Odchodzi w stronę drogi, a ona mówi dalej,
nie spoglądając na niego, tylko przed siebie, jakby ćwiczyła te
zdania, przygotowując się na ważne wystąpienie.
– Nie kazały ruszać, tak ma leżeć, powiedział jeden, ino świeczkę
pozwolił zapalić.
Tadeusz zatrzymuje się i nie wie, co miałby powiedzieć, bo tego
nawet przed wojną zwykle nie wiedział, a teraz… teraz nagle ja
jestem w jego głowie, w tej sieci pełnej upchniętych, ledwo żywych
wspomnień, które mój Tadziu próbuje zatłuc szarością, snem,
alkoholem. Odwraca się do dziewczyny i mówi:
– Idź spać.
Tylko tyle, cały on, cały ty, braciszku.
***
Tej nocy nie śpi, bo może jeszcze usłyszy mnie w głowie, chwyta się
tego „może” tak jak każdy inny człowiek, ale nic już, ani słowa, więc
przed świtem idzie znowu nad staw. Śnieg trzeszczy mu pod
stopami, sypie się z drzew na głowę.
Staw wygląda jak kawałek pola, który ktoś lekko wypolerował,
ledwie go widać pod śniegiem. Tadeusz chowa głowę w ramionach,
dłonie w kieszeniach, najchętniej wszystko by gdzieś schował. Do
roku pięćdziesiątego zostało sto szesnaście miesięcy i dwa tygodnie,
ale wie, że świat może nie dotrwać.
Krzyczy, szepcze, jęczy, błaga, rozbiłby głową lód, gdyby to coś
dało, ale nie ma mnie już w jego głowie, nie ma mnie nigdzie, jest
tylko on, wpatrzony w zamarzniętą wodę, nasłuchujący, czekający
znaku, niewiedzący jeszcze, że żadnych znaków nie ma.
***
***
***
***
***
***
Tęskni za szarością, której ślady potrafi odnaleźć już tylko w ciężkiej
pracy. Pojawia się dopiero po wielu godzinach w polu, dopiero kiedy
jest głodny, spocony i tak zmęczony, że ledwie może stać. Pracuje
więc całymi dniami, czekając tych chwil i rozczarowując się nimi,
kiedy szybko znikają. Wie, że dla Marty on sam też jest
rozczarowaniem i że tym samym będzie dla Hani.
Próbuje oddzielić to, co teraz nazywa życiem, od tego, co było
wcześniej. Nie odwiedza już Saturnina, unika stodoły, nie grywa
z Pieczabą i przekonuje samego siebie, że zawsze miał tylko jedną
siostrę. O czasach wielkiej szarości przypomina mu czasem jakiś
drobiazg, szczegół, czasem słowo, najczęściej jednak szwagier,
Wogólan, ten radosny człowiek, który nic sobie nie robi ze
wspomnień. Kiedy ich odwiedza z okazji świąt lub imienin, Tadeusz
siada przy stole jak najdalej, ale opowieści Wogólana, wraz z rosnącą
ilością wypitego alkoholu coraz gęściej okraszane nerwowymi
„panie pan panie”, „tego w ogóle” oraz „ten ten tamtego”, i tak
docierają do niego w rodzinnym harmidrze, a wtedy pragnie uciec
lub choćby zatkać uszy. Słuchając głosu szwagra, spowolniony
bimbrem, znowu jest we wstędze żołnierzy idących przez las
i znowu rozgląda się, szukając jakiejś znajomej twarzy, szukając
właśnie jego, Wogólana.
Po każdych takich urodzinach, imieninach, chrzcinach i świętach,
po każdej rocznicy i Wielkiejnocy nie śpi do rana, udając przed sobą,
że wcale nie chciałby jeszcze choć raz stać się wężem.
***
***
***
Jakub Małecki
Saturnin
Copyright © by Jakub Małecki 2020
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2020
Redakcja – Joanna Mika
Korekta – Grzegorz Krzymianowski, Aneta Wieczorek
Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Fotografia na I stronie okładki – Dirk Wustenhagen/ Arcangel Images
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób
reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub
magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody
wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym,
również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich
pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2020
ISBN EPUB: 978-83-8129-664-9 ISBN MOBI: 978-83-8129-663-2
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i
zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka
Promocja: Piotr Stokłosa, Aldona Liszka, Szymon Gagatek, Tomasz Czernich, Lucyna Byrdy
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Karolina Żak
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Łukasz Szreniawa, Marta Tabiś
Administracja i finanse: Klaudia Sater, Monika Płuska, Honorata Nicpoń, Ewa Koza
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl
Spis treści
Strona tytułowa
Część I
Część II
Część III
Część IV
Część V
Część VI
Część VII
Posłowie, czyli „coś tu jest nie tak”
Strona redakcyjna