You are on page 1of 316

Projekt okładki i stron tytułowych

Marcin Szczygiel ski

Re dakcja
Anna Nastulanka

Ko rek ta
Julia Żywczyk

© Copyright by Instytut Wydawniczy Latarnik, 2007 © Copyright by


Stefania Grodzieńska, 2007
Zdjęcie Autorki na okładce © Copyri ght by Tomasz Raczek, 2007
Zdjęcie otwierające © Copyright by Lorne Lie sen feld, 1999
Zdjęcie s. 90 © Copyright by Izabela Kowalczyk Zdję cie s. 244 ©
Copyright by Piotr Dzięciołowski Pozostałe zdjęcia w książce z
prywatnego archiwum Autorki
Projekt typogra czny i skład komputerowy
Instytut Wydawniczy Latarnik

ISBN 978-83-63841-08-9

INSTYTUT WY DAWNI CZY LATARNIK


IM. ZYGMUNTA KAŁUŻYŃSKIE GO
Michałów – Grabi na, ul. Cisowa 3, 05-126 Nie poręt tel./fax 022 614 28 34
e-mail: latarnik@latarnik.com.pl

Zapraszamy do księgarni internetowej


www.la tar nik.com.pl

Michałów – Grabi na 2007


Wydanie I

Skład wersji elektronicznej:


Virtualo Sp. z o.o.
Spis treści

NIE MA Z CZEGO SIĘ ŚMIAĆ


Brat nim du szom
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

– Jak to Beck?
– Mini ster Beck, o Becku nie słyszałaś? Twoje pokolenie o
tamtych czasach prawie się nie uczyło, ale myślałam, że o Becku
nawet takie nie douki słyszały.
– Nie skręcaj. Słyszały. Tylko nie wma wiaj mi, że Beck miał bez-
pośred ni wpływ na twoje życie. Co, znałaś go osobi ście?
– Nie. Ale i tak poznał mnie z prawdziwym ojcem, pogodził z oj-
czymem i po mógł re gularnie wi dywać się z matką.
– Konfabulujesz.
– Co ty za słów używasz?
– Naukowych. Przez kil kadziesiąt lat pogaduszek słyszałam już
wszystkie opowie ści, a z tego przez prawie trzydzie ści opowiadali-
ście mi we dwójkę. Znam na pamięć dwie twoje książki autobiogra-
czne.
O Becku nie było.
Nie było? No tak, mogło nie być. Jak się żyje ponad 90 lat, to nie
da się opowie dzieć życia, minuta po minucie, nawet najbardziej do-
ciekli wej córce. A jeśli w dodatku życie zasuwało taki mi me andra-
mi, jak w moim przypadku… Je śli człowiek jest artystką kabareto-
wą, potem moczy len u sołtysa, a za chwilę współtworzy Polskie Ra-
dio, to jakiś mi nister mógł mu umknąć, nawet taki waż ny.
A może by to opisać? – pomyślałam. Już dawno ku siło mnie,
żeby znów na poważnie się wziąć do pi sania, zresz tą co chwila
ktoś mnie namawiał, a ja mówiłam, że nie mam o czym. Swoje życie
opowie-działam szczegółowo, i to obawiam się że wie lokrotnie,
cudze go nie potra ę. Aż tu nagle okazuje się, że szczegóły były nie
kompletne, skoro nawet własna córka ich nie zna. Cie kawe – czego
jeszcze nie wie? Nie do wiem się, póki nie spró buję napi sać.
No tak – znów pomyślałam, a to nigdy dobrze się nie kończy. Ale
je śli spiszę same uzupełnie nia, to wyjdę na kabotynkę, przeko
naną, że wszyscy nie tylko prze czytali wszystko co napisała, ale w
dodatku pamiętają każde słowo. Według kabotynki, na którą wyjdę,
jeśli ktoś nie pamięta, to jego zmartwie nie, trze ba się było lepiej
przygoto-wać. Otóż nie – to moje zmartwie nie.
Więc może umówmy się tak: ja od czasu do czasu ściągnę sama z
siebie, a ci spośród czytelni ków, który czytając będą mie li wraże-
nie déja vu – nie pomyślą, że cier pią na omamy lub zwi dy, tylko
przypomną sobie, że to nie ich wina, to ja się powtarzam. Żeby im
ten moment nie pewności wynagrodzić, obie cuję w przyszłości
sama sobie wytoczyć proces o plagiat i walczyć po obu stronach jak
ranny łoś. Za wier ność – podaruję wam hecę, kochani!
I obie cuję Wam, że będę mówić do Was ludzkim głosem. Potra ę,
zawsze tak myślałam, a radio po twier dzi ło moje domnie manie. Kilka
lat temu, kie dy nadawało te lefoniczne wypowie dzi na temat Wi gilii, i
u mnie zadzwonił telefon. Oczeku jąc wejścia na antenę – rzecz szła
na żywo – usłyszałam zakończenie poprzed niej rozmowy, połączone
z zapowiedzią: „Czyli potwier dziło się, że w noc wi gilijną zwie rzęta
mówią ludzkim głosem. Za chwilę usłyszą państwo Stefanię Gro-dzień
ską”.
Córka cierpliwie przeczeki wała moje życie we wnętrz ne, ale w
końcu miała dość.
– Dobra, zaplątałaś się z tym Beckiem i nie wiesz, jak wybrnąć.
Chcesz, to mogę zapomnieć. No, co jest? Prze stań. Mama, prze
stań. Nie ma z cze go się śmiać!
Genialne dziecko: mam już tytuł. Ale na Becka bę dzie musiała
po-czekać. I to przez jakieś kil kadzie siąt stron, jak znam siebie.
NIE MA Z CZEGO SIĘ ŚMIAĆ

Jak to nie ma? Zawsze można pośmiać się z sie bie. Chyba
jestem skrajną ego centryczką, bo nie potra ę pi sać inaczej niż w
pierw szej osobie. W ciągu wie ludzie się ciu lat mojej tfurczości
przez małe „tfu” (neologizm autorstwa Jerzego Jurandota) czyni łam
co jakiś czas nadludzki wysi łek, próbując ambit nie napi sać
powieść, nowelę czy chociaż jakąś trylogię. Wystarczyło jed nak kil
ka pierw szych zdań, abym zdała sobie sprawę, że np. stworzone w
pocie czoła zdanie po-czątkowe: „Hen ryk otworzył drzwi wagonu,
rzucił mi ostatnie, poże-gnalne spojrze nie i wyskoczył z pędzące go
pociągu” – do niczego nie prowadzi, nic mnie ten cały Henryk nie
obchodzi, niech skacze na zbity pysk.
A wystarczyło nieambit nie zacząć:
Do końca moje go życia, bez względu na losy osobiste czy losy
świata, we wszystkich moich dokumentach, papie rach, zeznaniach,
ankie tach, staraniach o wizę i o kre dyt odnawialny, będzie wid niało:
„miej sce urodzenia – Łódź”. Złożyło się na to wie le okoliczności.
Pewien obywatel szwajcarski, wykładowca na uniwer sytecie w
Genewie, ożenił się pewnego dnia z pew ną studentką. Gdyby stu-
dentka owa nie była nie poważna i opuszczenie męża odłożyła cho-
ciażby do powicia dziecka, pi sałabym: „miej sce urodzenia – Gene-
wa”. Gdyby ta sama studentka zde cydowała się opuścić męża o
kilka tygodni wcześniej, pi sałabym „miej sce urodzenia – Moskwa”.
Jedno i drugie mogłoby odegrać rolę w moim życiu, zależnie od okre
su hi-storycznego. W każdym razie jedno i drugie brzmi o wie le
bardziej snobi stycznie niż „miej sce urodzenia – Łódź”.
Jako dziecko wiecz nych, prze ganianych z kraju do kraju emi gran-
tów – bezpaństwow ców, w wie ku trzech lat byłam, jak wszystkie
emi granckie dzieci, raczej dojrzała. Kie dy wybuchła re wo lucja,
mieszkaliśmy u drugiego męża mamy – carskie go oIcera – w Mo-
skwie. Z cze go wynika, że było to w roku 1917.
Martwiłam się losem czterech pięk nych carówien w białych su-
kien kach, a najbardziej małego care wicza, co to miał zasiąść na
tro-nie, jak tylko jego tata Mikołaj wyki tuje. Ale bolsze wicy, je śli już
coś załatwiali, to sumien nie – przynajmniej na początku – i wyrżnęli
całą carską rodzinę. Bardzo się przejęłam, że zamiast śliczne go
ma-łego care wicza, na tronie zasiądzie jakiś bol szewik.
Wiadomo było czym to pachnie, więc kto miał jeszcze ręce i nogi,
brał te nogi za pas i usiłował we pchnąć się do jakie gokolwiek pocią-
gu, wszystko jedno do które go, bo i tak nikt nie wie dział, który, kie-
dy i dokąd odjedzie. Na dwor cu były takie tłumy, że gdyby mama nie
miała pomysłu, nigdy nie we pchnęłybyśmy się i do teraz stałyby-
śmy na tym dworcu. Ale mama puszczała mnie samą do przodu i za-
braniała się na nią oglądać, miałam tylko krzyczeć „Gdzie moja ma-
musia?! – Ludzie, pomóżcie, zgubi łam się!”. Byłam bar dzo drobna i
nie wyglądałam na swoje trzy lata, więc mnie przepuszczano, a na-
wet podsadzano do wagonu. Matka pchała się za mną jak przylepio-
na i bardzo dobrze udawałyśmy, że się nie znamy. Gdy tylko we-
pchnę łyśmy się do prze działu, mama wmawiała pasażerom, że
zna-lazła zgubio ną w tłumie dziew czynkę. Wszyscy się wzruszali i
robili tej szlachetnej kobie cie sie dzące miej sce, żeby mogła mnie
trzymać na kolanach.
Co jakiś czas pociąg przystawał, konduktor chodził wzdłuż wago-
nów i wołał: „Ki pia tok!” – czyli wrzątek. Z pociągu wybie gał tłum
kobiet z czajnikami. Mama nie musiała ani razu wybie gać, bo za-
wsze ktoś przyniósł wrzątek dla tej szlachetnej kobie ty, która w nie-
ludzkich warunkach wzię ła sobie na głowę, czyli na kolana obce
dziecko. Było dużo matek z dziećmi, ale własnymi, a to jednak co
innego.
Podróż trwała wie le dni czy tygodni. Po licznych kontrolach i gra-
nicach pociąg stanął w Ber linie. Konduktor kazał wszystkim wysia-
dać, bo to koniec trasy.
W Ber linie mama od razu posłała mnie do szkoły. W Niem czech
nie istniały przedszkola, wszystko nazywało się „Schule”, przyjmo-
wali dzie ci od trzech lat, więc się załapałam. To była szkoła z inter-
natem, dawali jeść, a uczyły nas zakonnice. Bardzo ważne: chętne
dziew czynki mogły się zapisywać na ćwiczenia bale towe. Z
początku wszystkie były chętne, ale szybko im się odechcie wało. Po
paru mie-siącach zostałyśmy dwie, a jak nas, to jest mamę z mężem
i mnie, z Nie miec wy rzucali, to już profe sor ćwiczył tylko ze mną.
Tu wtrącę, że dwadzieścia kilka lat później, czyli w 1943 roku, ta
szkoła uratowała mnie z krytycznej wojen nej sytuacji. Dzięki mojej
nie nagannej wów czas niem czyźnie zgadałam się z gestapowcem,
który mnie pilnował w kotle – i okazało się, że jego siostra, zakonni-
ca, nie gdyś uczyła w tej szkole. Udawałam, że ją pamię tam i opo-
wiadałam mu bujdy, jaka była cudow na i jakie to straszne, że zginę-
ła w bom bardowaniu (zawsze miałam szczęście: już nic nie dałoby
się spraw dzić). Wzruszony gestapowiec ukrad kiem mnie wy puścił.
Ale jeszcze przed wojną mamy do Polski nie wpuszczono, a do
Francji owszem, ale bez dziec ka. Zostałam więc u jej matki w Łodzi.
Tymczasem w 1922 roku wszystko się odmie niło: prof. Fridtjöf
Nansen, norweski badacz po larny, poruszony losem rosyjskich
uchodźców, zainicjował pierw szy i jedyny dokument dla bez pań-
stwowców, znany jako paszport nansenowski. Otrzymał za to Poko-
jową Nagrodę Nobla i nie opisaną wdzięczność tysię cy pę tających
się po Europie bezdokumentowców. A my z mamą dzię ki niemu
mogły-śmy się odwie dzać, przemie rzając szlak Paryż – Łódź.
W 1938 roku mama, jak co trzy mie siące przez 16 lat, zameldo-
wała się w merostwie Paryża, żeby przedłużyć zezwolenie na pobyt.
Teraz jednak woj na wi siała na włosku, więc inna niż zwykle pie
cząt-ka głosiła: „opuścić grani ce Francji w ciągu 24 godzin”. Żaden
kraj nie życzył sobie bez państwowców. Dzięki Nansenowi musiano
ich gdzieś wpakować na siłę, a że miej scem urodzenia ojczyma była
Li-twa, tam właśnie wylądowali.
Ten początek, o wie le gorszy od tamtego o nie szczęsnym Henry-
ku, otworzył tamy mojego gadulstwa i już mogę pi sać godzi nami, o
suchej gębie, zapominając o porach doby i dniach tygodnia.
Nie ma z czego się śmiać: każdy normalny człowiek, zapytany
konwencjonalnie „a co u cie bie”, najpierw powie „nic spe cjalne go” i
dalej bez krop ki czy przecinka opowie swoje życie ab ovo do za-
mknię cia lokalu czy przeje chania go, jeśli rozmo wa zaczęła się na
jezdni. Ja do takich rozmów ców należę, mimo że nikt myślący nie
nazwie mnie nor malną.
Właściwie opo wie działam już wszystko o naszej ucieczce przed
re-wolucją. Powinnam zakończyć śmiesz ną puentą i wpakować do
ja-kiejś redakcji jako fe lieton. Ale to nie ze mną. Wymarzyłam sobie
tzw. Więk szą Formę i od tego zamie rzenia nie odstąpię, choćby
mnie krajać tępą żyletką.
Wracam więc do infor macji, że matka ze swoim mężem Miszą
przymusowo wylądowali na tej Litwie w 1938 roku. Nie tylko mat-ka,
ale ani ojczym, ani jego rodzina (dawno rozproszona po świe cie) nie
znali języka litewskiego. Inteligencja na Litwie mówiła po rosyj-sku,
po francusku i po polsku. Tu powiem coś ważnego: byłam tak silnie
związana z matką, że choć wtedy od lat już miesz kałam w Pol-sce,
miałam obywatelstwo i do końca życia będę uważać się za Po-lkę,
na zawsze zostałam emi granckim dziec kiem. Zro zumie ją mnie
wszystkie stare emi granckie dzie ci, bo z tego się nie wy rasta.
Nie à propos dzieci: właśnie się zorien towałam, że przeskakując
lata 1917–1938, zgubi łam sie bie, co jest do mnie niepodobne
i wbrew zamie rze niu. To cała ja: napisałam „zostałam u mamy
mamy w Łodzi” i zadowolona! Nie wspomniałam o ukochanym
przybranym dziadku ani o bracie mamy, wuju Miet ku i jego żonie
Marysi, Ślązaczce. Ode grają oni rolę w tych wspomnie niach i znów
trzeba będzie bie gać po tekście i tłumaczyć, kto to taki.
Tymczasem zaakli matyzowałam się u dziadków w Łodzi i nawet
wyszłam za Adama. W wie ku 23 lat – ja miałam 20 – Adam złapał
szalejącą wówczas nie uleczalną tzw. młodzie żową gruźlicę i umarł
zarażając mnie, tyle że ja nie umarłam i le karze łapali się za głowy
ze zdziwie nia.
STE FANIA I ADAM. STYL PRZEDWOJENNYCH DWUDZIESTOLATKÓW

Zostałam więc 21-letnią wdową z ukończoną szkołą baletową.


Rym jest całkowicie nie na miej scu i nie był zaplanowany. Prze pra-
szam.
À propos przepraszania. Tych aproposów będzie cała kupa, ale jak
ktoś ma prawie 93 lata i przelatuje tu całe swoje życie od urodzenia, to
trudno wymagać, żeby wciąż zaczynał pisać tę zamie rzoną kobyłę od
nowa, kie dy coś przegapi, poprze stanę więc na aproposach. Całe
szczęście, że moja córka jest systematyczna, bez niej zginę łabym sto
razy. À propos córki: skąd się nagle wzię ła córka? Dawniej odpowie-
dzielibyście ze śmiechem, że w moim wie ku mogłabym już wie-dzieć,
skąd się biorą dzieci. Ale kie dyś było tak, że ko bie ta i męż czy-zna
musie li się ze sobą chociaż zdrzem nąć. Dziś są podobno jakieś inne
sposoby, ale nie jestem już zainte re sowana. Moja córka po sta-
roświecku miała ojca i matkę, przy czym to wybór tego właśnie ojca,
Jerzego Jurandota, spowodował wszystkie jej zale ty. To moje wiel kie
szczęście, te 42 lata małżeństwa z Jurkiem, moim drugim
mę żem. Jego śmierć w 1979 roku po strasznej, wie loletniej
chorobie osierociła nas obie do granic możli wości.
Bez żadnego aproposa wracam do moich dziadków. Miałam 9 lat,
kie dy światowa poli tyka, bawiąc się moimi losami, rzuciła mnie do
Łodzi. Jest książka, która kiedyś podbiła cały świat, a znajomość
choćby jej tytułu jest częścią pamię ci poko leń nastolatek: Ania z Zie-
lonego Wzgórza. Książka opowiada o Maryli i Mateuszu, nie młodym
rodzeństwie, które przygarnęło sie ro tę Anię. Maryla zasadnicza, tro-
chę upierdli wa. Jej brat Mateusz to wymarzony ideał dziadka. Czy-
tając tę książkę, zawsze mia łam przed oczami mo jego ukochanego
przybranego dziadka Maksa, mimo że nie byłam Anią, tylko Stef cią, a
moi dziadkowie nie ro dzeństwem, tylko małżeństwem.
Babcia Frania była wdową z dwoj giem dzie ci, w której Maks się
podkochi wał jesz cze za życia jej męża, mojego prawdziwe go dziad-
ka, który umarł, zanim się urodziłam. Maks był bez dzietnym wdow-
cem i od lat zamę czał babcię Franię, żeby zaadoptować jakąś dziew-
czynkę. I oto z dnia na dzień został dziadkiem „ja kiejś dziew czynki”.
Nasze wzajemne zrozumie nie, zaufanie, bliskość wybuchły
w chwi li, kie dy usłyszałam na powitanie:
– Chciałbym się z tobą zaprzyjaźnić, ale tylko je śli ty bę dziesz
chciała.
Chciałam. Jak bardzo chciałam! Co za kontrast z ojczymem, który
programowo mnie nie do strzegał.
Babcia Frania pocałowała mnie w czoło i powie działa:
– Przyjmie my cię pod nasz dach. Mam nadzie ję, że nie jesteś
wa-riatką, jak twoja matka, a moja córka.
Przykro mi. Jestem wariatką, jak moja matka, a jej córka. Moja
córka też jest wariatką, jak jej matka, a… chyba się zapętliłam.
Łódź. Piotr kowska 175, II oIcyna, II pię tro. Ten dom stoi. Zapo-
mniałam, że opowia dam o Łodzi, a nie o Warszawie, gdzie o każ-
dym z przedwojen nych budynków, cudem uratowanych z wo jennej,
powstańczej i archi tektonicznej działalności zaznacza się: „ten dom
stoi”. Jeżeli wyjdzie ta książka, czy ktokolwiek bę dzie pamię tał ta-
kie re likty jak kino „Moskwa”, Super sam i inne, z lubością usuwane
z hi storii sto licy?
No więc zamieszkałam na tej ślicznej ulicy Piotrkowskiej, obecnie
ozdobionej niezwykłym pomnikiem. Syn Łodzi, wiel ki liryk i saty-ryk,
nie stoi na cokole z ręką na ser cu, tylko przysiadł na ławeczce – nie
w szacie i z laurem na głowie, tylko w staroświeckim palcie i ka-
peluszu. Cie szy mnie, że się pojawiła i że rozszerza się również w
in-nych miastach chwaleb na moda pro stego ho norowania
ukochanych obywateli. Ale i tak łódzki Tuwim był pierw szy.
Nie dawno przeżyłam coś wyjątkowego: sie działam na tej ulubio-
nej ławeczce w tej ulubio nej Łodzi z dwoma ulubionymi panami,
słońce świe ciło, prze chodnie uśmiechali się do nas, a my
odśmiecha-liśmy się do nich. Po mojej lewej stronie siedział
uśmiechnię ty pan Julian Tuwim, a po mojej prawej uśmiech nięty
pan Andrzej Ponie-dziel ski.

PAN JULIAN JEST Z BRĄZU I STANOWI RZEŹ BĘ, ANDRZEJ JEST Z


CZŁOWIEKA I STANOWI SATYRYKA
Przed stawiłam Andrze ja panu Julianowi, uścisnęli sobie dłonie
i dogadali śmy się błyskawicznie. Szkoda było odchodzić, ale chyba
nie okazaliśmy się z Andrzejem natrętni, bo obo je zauważyliśmy, że
wiel ki poeta i wspaniały satyryk mrugną! do nas na pożegnanie. Nie
ma z czego się śmiać.
Nie zwario wałam i nie mam paskudne go zwyczaju opisywania
snów. Praw dziwość tej relacji bę dzie można zwe ry kować w lmie
pani re żyser Elżbie ty Protakie wicz pt. Szarpió afrikanskie. Zazna-
czam, że lm nie jest fabularny, a to oznacza, że spotkanie nie było
elementem fabuły, tylko ele men tem życia. Mojego życia.
À propos. Jeśli znajdzie się niewykształcony czytelnik, nie znający
klasyków literatury (i nie mówię tego ani o Gombro wiczu, ani o
Sienkie wiczu, tylko o własnej, jak wi dać skromnej osobie), może
nie wie dzieć, że szarpió afrikanskie to ja. Tak nazywał mnie mój
mistrz i przyjaciel Fryde ryk Járosy w początkach znajomości, kie dy
jako re żyser usiłował zrobić ze mnie człowie ka. A kreska nad o nie
oznacza, że to jest o z kreską, tylko że tu się stawia akcent.
Nie chcę podsuwać pomysłu chuliganom, ale dzię kuję łodzianom,
że o ile wiem, nikt dotąd nie odrąbał Tuwimowi na tej ławeczce ja-
kiejś części ciała, a nawet nie oblano go farbą. A może Łódź tak go
kocha, jak on kochał Łódź?
Moja współczesna przybrana (mianowali mnie współprababcią
małego Olesia) łódzka rodzina, której nestorką była zmarła niedaw-no
moja najdroższa przyjaciółka, okrutnie mnie wyśmiewa, kie dy pytam,
jak te raz nazywają się parki Poniatowskie go i Sienkie wicza, za moich
szkolnych lat mek ki wagarowiczów, i czy Piotrkowska nadal jest
Piotrkowską. Jeśli idzie o Warszawę, to drżę o Pasaż Wie-cha: on
przecież pi sywał swoje śmiesz ne do wypę ku teksty rów nież za Pe
erelu! Mogą go zamie nić na… nie, nie powiem. Jestem na eme-
ryturze, ale mam córkę i wnuka. Te raz prze cież odżywa dziwny oby-
czaj, który do perfek cji doprowadził Hitler: czepianie się pochodze-nia.
Najbardziej rozśmie szył mnie dziadek z We hr machtu. Nie ma z
czego się śmiać? A co, mam płakać? Dosyć się napłakano z powo-du
nie trafnych dziadków. Gdyby np. okazało się, że mój najdroższy, nie
zapomniany dziadek Maks był: komuchem, Niem cem, Murzy-nem,
Żydem, hrabią, ho moseksualistą (nie ma z czego się śmiać,
znam świet nego ojca dwojga świet nych dzieci, który odkrył swą
właściwą orien tację sek sualną w dojrzałym wie ku i pozostał przyja-
cielem swojej byłej żony), nie uwielbiałabym go ani trochę mniej. Tu
wtrącę: kie dy sensacja towarzyska się rozeszła, ho moseksualisto-
wa powie działa: „Wolę, że mnie zostawił dla przemiłego i przyjazne-
go naszej ro dzinie fa ceta niż dla jakiejś zdzi ry”.
Zupeł nie nie à propos ho moseksualistów i w ogóle nie à propos:
chodziłam do łódzkie go gim nazjum, a po lekcjach do szkoły baleto-
wej – tu już nie uniknę aproposa, który wyjaśni, co było na wie lu gęsto
zapisanych kartkach, które pracowi cie podarłam i wyrzuciłam, bo
wydawały mi się brud nopisem już przepi sanym przez kompucór-kę i
teraz muszę napi sać na nowo. Każdy pi szący zawodowo wie, co to za
pie kło: to usiłuję sobie przypomnieć, co było w tamtym brud-nopi sie,
to po stanawiam udawać przed sobą, że pi szę pierw szy raz. Nie ma z
czego się śmiać: nie gdyś na klasówce z matmy dostałam ściągę, na
którą wylał mi się atrament (kto nie wie, co to jest atra-ment, niech
spyta Władysława Ko palińskie go, który wie wszystko – co prawda do
mody wróciły wiecz ne pióra, więc pew nie każdy głupi wie, co to jest
atrament). Ktoś bar dziej nadziejny w matematyce bez trudu odczytałby
wyniki z mniej zalanych w ściągawce miejsc, ale nie ja. Mam w szu
adzie kalkulator, na którym ob liczam, ile powin-nam zapłacić pani
sprzątaczce: pracowała tyle a tyle godzin, tyle a tyle za godzinę.
Należy przemnożyć: tyle a tyle razy tyle a tyle. Ta-bliczkę mnożenia
umiem tylko przez dwa i przez dzie sięć. Kie dy pani sprzątaczka
podaje mi dane, chowam się z kalkulatorem w ła-zien ce. Wychodzę z
łazienki, uiszczam i pytam, czy się zgadza. Raz tylko coś źle
nacisnęłam. Płacę jej, a ona usiłuje mi oddać jakąś nie-dużą sumę.
„Pani kupi swoim dzieciakom cukier ki” – powie działam szybko, żeby
mnie nie zdą żyła zmusić do jakichś obli czeń.
Chcąc wrócić do tematu główne go, spróbuję powstrzymać się od
czczej pi saniny. Tak napraw dę, to lepiej, że tamten kawał brudnopi-su
wyrzuciłam przez pomyłkę, niż gdybym zgubi ła. W gubie niu każ-de go
zadrukowane go lub zapi sane go kawałka papie ru od młodości je
stem mi strzynią świata. Po zostałe dwie osoby miesz kające ze mną
– córka i wnuk – kie dy czegokolwiek szukają, to mruczą: „jasne,
babcia schowała, już nigdy się nie znajdzie”.
À propos. Są dwa sposoby na znajdowanie zagubio nych w domu
przed mio tów. Jeden: zgubić coś następ nego i zacząć szukać.
Wtedy zawsze poprzed nie się znajdzie. Drugi sposób to re mont
mieszkania. Wszystkie zgu by wyłażą.
Spróbo wałam powstrzymać się od czczej pisaniny i nie była to
próba udana. To teraz spróbuję pi sać bez próbowania.
Ja w Łodzi, mama w Paryżu.
Paris V, rue Tournefort 6. Pię ciopię trowa kamie nica bez windy, je
dyny telefon na parterze. Kiedy ktoś dzwoni, sie dząca w recepcji
właścicielka hotelu, a właściwie nie oIcjalnego akademi ka, wrzesz-czy:
„Monsieur ten a ten!”. Uchylają się różne drzwi i nazwi sko monsieur
tego a tego pobrzmie wa, podawane z ust do ust. Bez wa-hania jako
przykład podałam monsieura, a nie madame, bo w gę sto zaludnionych
pokojach poza moją matką nie było ko biet, ale nie z powodu jakiejś
dyskryminacji: właścicielka, chcąc uniknąć kłopo-tów poważniej szych
niż łyk wina za dużo – postawiła na jed nopłcio-wość lokatorów. Nie ma
z czego się śmiać. Mama z Mi szą, jako jedy-ne małżeństwo, zostali
przyję ci w drodze wyjątku do czasu, kie dy znajdą sobie równie tanie
lokum. Te umówione parę dni prze ciągnę-ło się do ponad 16 lat, co
było zasługą mamy. W przeciwień stwie do mnie, poza baletem wiecz
nej amatorki, matka, czegokolwiek się tknęła, szybko stawała się
lepsza od przeciętnej profe sjonalistki. Po-nie waż z Berli na wyje chali
w stanie majątkowym świę tego tureckie-go czy, je śli ktoś jest kse
nofobem, myszy kościelnej, więc mama od razu zaczęła się rozglądać.
Na klatce schodowej, będącej miej sco-wym salonem, zorien towała
się, jak kłopotliwym problemem za-mieszkałych w hotelu studentów
były szybko po więk szające się dziury w skarpetkach i jak źle sobie z
tym radzili. Bez namysłu po-de szła do jednej z grupek i
zaproponowała, żeby chęt ni kupi li kilka kłęb ków bawełny do
cerowania w różnych kolorach, a ona poceruje im skarpetki (uprane!)
za umiarkowaną cenę, którą wspólnie z nią ustalą klien ci. Rozmowy
wstępne doprowadzi ły do poro zumie nia: matka pokaże skarpetki,
które pocerowała Miszy, a oni zaproponują, ile chcą płacić. Wynik
licytacji, którą zorganizowali samorzutnie chętni, prze kroczył oczeki
wania. Skarpetka Mi szy, składająca się prawie wyłącznie z
misternych, gę stych cer – obmacywana i podzi-
wiana – zrobi ła taką furorę, że matka zawołała Miszę, żeby usiadł na
schodach i przyjmował zapisy. Klien ci mówi li w różnych językach,
zależnie od kraju pochodzenia. Kie dy zorientowali się, że matka
swobodnie włada pię cioma językami, zaczęli ją namawiać, żeby w
czwartek zgłosiła się do jakie goś muzeum: w czwartki był wstęp wolny
i co tydzień przyjmowano „guides d’un jour” (jed nodniowych prze
wodni ków). Wie dząc, ile osób się zgłasza, mama przypomniała sobie,
że umierając z nudów na wydziale prawa w Gene wie, zrobi ła letni
kurs hi storii sztuki. Tym razem się nie załapała (nie wie działa, że aby
mieć szansę, trzeba przyjść co najmniej godzinę przed ter mi-nem). Po
tygodniu była na miejscu w Luwrze dwie godziny przed rozpoczęciem
przyjęć. Na pytanie, ile zna języków, powie działa „pięć” i po kazała
świadectwo ukończenia tego kursu historii sztuki.
Prze skakuję masę aproposów, cisnących mi się pod długopis i
nadal oglądam się za mamą, pracującą co czwartek rano w Mu-
zeum Rodina, a po południu w Luwrze, zaś w przerwie południowej
i wie czorem na klatce schodowej cerującą zareje strowane przez Mi-
szę skarpet ki. W inne dni tygodnia zabie rała cerowanie do ulubio nej
kawiarni Capoula-de. Siedziała godzinami przy małej kawie w ele-
ganckiej kawiarni i cerowała skarpetki. Nie ma z czego się śmiać.
Paryż był miastem emi grantów i nikt nikomu ani niczemu się nie
dziwił. Kie dy już była zaaklimatyzowana w tej kawiarni, szatniarz tak
się w niej zakochał, że oIarował jej bia łe małżeństwo, dzię ki któremu
otrzymałaby obywatelstwo francuskie i nie musiałaby mel-dować się w
mero stwie, a co ważne, dostałaby bez łaski stałą pracę w każdym
muzeum.
– A ten Rosjanin, co po panią przychodzi, może zostać, przecież
to nie bę dzie napraw dę, tylko dla obywatelstwa.
– Ale to mój mąż, musiałabym się rozwieść.
– No tak, to gorzej. Szkoda.
Ta krótka rozmowa nie zmieniła nic w przyjaznych stosunkach z
szatniarzem, który zazwyczaj biegł za mamą, kie dy wychodziła
i wołał:
– Proszę pani, pani zapomniała zabrać paczkę!
I wręczał jej pudełko ciastek. Cóż to była za radość „na Turnefor-
ce”, jak mówi li Rosjanie! Nikt z rue Tournefort 6 nie mógł pozwolić
sobie na ciastka, więc kroili każde na 4 części i w ten sposób całe
pię tro miało ucztę.
Tak zatonęłam w mami nym ukochanym Paryżu, że straciłam wą-
tek i zapomniałam, do czego miałam nawiązać. Udawajmy więc, że
nic się nie stało i jedźmy dalej.
Wracam do Łodzi. Przed wojną Łódź była miastem polsko-żydow-
sko-nie miec kim, co tak pięk nie pokazali panowie Reymont i Wajda
w swo ich Ziemiach obiecanych. Były więc szkoły z nie miec kim ję
zy-kiem wykładowym i babcia była zadowolona, że będę mogła iść do
I klasy i nie stracę roku. A jak już będę dobrze mówiła po polsku, a nie
tylko dobrze po rosyjsku i nie miec ku i słabo po francusku, to się prze
niosę do polskiej szko ły.
Dziadek nigdy się babci nie prze ciwstawiał, więc babcia zrobi ła
wiel kie oczy, kie dy poszedł i zapisał mnie do polskie go gimnazjum.
Prze łożoną tego gimnazjum była fanatyczka marszałka Piłsudskie
go. Jedną z przyczyn jej poglądów politycznych był fakt, że nie gdyś
trzymała z marszałkiem czyjeś dziecko do chrztu. Dziadek (nie Pił-
sudski, tylko mój) poszedł do tej szkoły i poprosił panią prze łożoną o
chwilę rozmowy. Po paru mi nutach wyszły oba szydła z worka i
gadali sobie jak pił sudczyk z piłsudczycą. Dziadek uprze dził ją, że
dziew czynka doskonale się uczyła w ber lińskiej szkole, ale nie zna
dobrze polskiego.
O tym wszystkim dziadek opowiadał babci i mnie przy obie dzie.
Mielony z marchew ką dlatego tak mi utkwił w pamię ci, że je dząc go,
dowie działam się o mojej polskiej przyszłości. Przy kisielu bab-cia z
kolei dowie działa się, że ma przed sobą uczennicę I klasy Gim-nazjum
Żeńskiego Janiny Pryssewiczówny. Co prawda pani przeło-żona była
już w wie ku, do którego pasowałaby raczej końcówka „-owa”, ale nie
miała potrzebnego do tego męża. Tę „-ównę” nosiła z dumą i
godnością. Jakaś Janina Pryssewicz nie wcho dziła w rachu-bę. Byłaby
równie dziw na jak Eliza Orzeszko czy Maria Rodzie wicz.
Dziadek kończył swą relację, nie kryjąc oburzenia:
– Wyobraź sobie, moja droga, że ona spytała, czy to dziecko da
sobie radę w pol skiej szko le bez znajomości polskie go!
– I co ty na to? – spytała babcia.
– Ja na to, że TO DZIECKO da sobie radę ze wszystkim, bo to jest
emi granckie dziec ko, proszę pani, i szybko skie rowałem roz mowę
na Pierw szą Brygadę. Byliśmy na te tematy z panią prze łożoną
całkowi-cie zgodni i Stefcia jest przyjęta.
Dziadek skończył i zaległa cisza, którą przerwałam, krzycząc
rado-śnie:
– Będę Po lką! Dziękuję, dziadku!
I rzuciłam mu się na szyję, ale pomi mo odurzenia tą wspaniałą,
wymarzoną per spek tywą, nie zapomniałam rzucić się też w ob jęcia
babci, która, usi łując ukryć wzruszenie, uwolni ła się z moich uści-
sków, mówiąc:
– Nie bądź hi ste ryczką jak twoja matka a moja córka.
Posłusznie puściłam bab cię i powie działam już normalnym gło-
sem:
– Dziękuję ci, babciu.
Gdybym przy pomocy marszałka Piłsudskie go z miej sca prze stała
być emi granckim dzieckiem, nie zauważyłabym jej ukradkiem ocie-
ranej łzy. Instynkt emigranckie go dziecka podpowie dział mi okrzyk:
– Babciu, dziadku, bardzo was kocham!
Nazajutrz babcia odprowadziła mnie do szkoły i odeszła, przypo-
minając, żebym była grzeczna, dobrze się uczyła, nie przynosiła
dziadkom wstydu, które go dość się najedli za sprawą mojej matki a
jej córki i że dziś przyj dzie po mnie po lek cjach, ale mam zapamię-
tać drogę, bo od jutra będę chodzić sama.
– Twój dziadek tak po stanowił – dodała z przekąsem.
Wtedy w gimnazjach były trzy klasy wstęp ne: A, B i C, przyjmo-
wano od sześciu lat, więc dziewię ciolatki były w I klasie, a w klasie
maturalnej – szesnastolatki.
Zostałam samotna wśród we soło trajkoczących w niezrozumiałym
ję zyku współdzie wię ciolatek. Wprawdzie już nie źle rozumia łam
po polsku, ale to była polszczyzna, jaką posługują się dorośli.
Podobny problem mie wam teraz, kie dy wpada do domu mój wnuk
Michał, na co dzień kontraktowy pracownik szejka Dubaju.
MICHAŁ I REEMA W STROJACH SŁUŻBOWYCH

Kie dy tylko się pojawia, przychodzą do nie go koledzy. Znam pol-


ski całkiem dobrze (korzystam z okazji, żeby się pochwalić tytułem
Mistrza Mowy Polskiej), ale widocznie się prze ceniam, bo pytałam
Michała, po jakie mu oni rozmawia ją, a on wyjaśnił, że po polsku.
Spytałam jeszcze, co to znaczy „spoko”, bo spodobało mi się to czę-
sto przez nich używane słowo. Otrzymawszy wyjaśnie nie, zachwyci-
łam się tym skró tem i odtąd nawet na publicznych występach uży-
wam „spoka”, zamiast m.in. „pro szę się nie denerwować”, „nic się
nie stało”, „spró bujmy to wspólnie rozważyć” i wie lu innych. Przy-
swoiłam sobie jeszcze śliczne „w porzo”, używane najczęściej dla
określenia człowie ka godnego zaufania, przyzwoite go, na swoim
miej scu, ale zawsze z punktu wi dzenia mówią cego. I tak np. w śro-
dowi sku złodziei „on jest w porzo” oznacza, że sprawnie i uczciwie
wykonuje swój złodziejski fach. Nauczyciel jest w porzo, kie dy uda-
je, że nie wi dzi ściągi.
Spoko, już wracam do Łodzi i Gimnazjum Żeń skie go Janiny
Prys-sewi czówny. Rozległ się dzwonek i szatnia opustoszała.
Patrzyłam uważnie, do jakiej klasy wchodzą dziew czynki w moim
wie ku i też weszłam. Ko rzystając z panującego jeszcze
zamieszania, stanęłam na ławce i wykrzyczałam wyuczone zdanie:
„Na zywam się Stefania Grodzieńska, kto chce ze mną siedzieć?”.
Ten gest w połączeniu z nienagannym rosyjsko-nie miec kim akcen-
tem zrobił wrażenie i wszystkie chciały. Cały scenariusz wymyślił
dziadek, ale bez fałszywej skromności powiem, że wyko nałam go per
fek cyjnie. Nie było to dla mnie trudne. Zawsze lubiłam być gwiazdą mo
ich pięciu minut, przy tym jako emi granckie dziecko, wyszwendane po
tylu środowi skach, nie znałam uczucia tre my. Za-dzwonił drugi
dzwonek i dziew czynki pobie gły na swoje miejsca. Jedna z nich
złapała mnie za rękę, pociągnęła, krzyknęła do tej, któ-rej miejsce mia
łam wi docznie zająć: „Sia daj z Jadźką!” i już sie dzia-łyśmy obok sie
bie. To była Krysia Jabłkow ska, sie działyśmy w jed-nej ławce przez
sie dem lat, do dnia wyrzucenia mnie ze szkoły na rok przed maturą.
Do tej wstydliwej sprawy powró cę. Na razie zdra-dzę tylko, że z dumą,
a nawet z pychą przypominam przy różnych okazjach, że wielki
Andrzej Wajda też nie ma matury. Owszem, mógł studiować: na
szczęście dla światowej ki nematogra i, zaraz po wojnie re krutowano
studen tów na ASP bardziej na podstawie teki prac kandydata niż
zaświadczeń o ukończeniu tajnych kompletów. Tym bardziej że młodzi
ludzie, schodząc do podziemia lub wyrusza-jąc do partyzantki, nie
odczuwali potrzeby zaopatrywania się w do-kumen ty o wykształceniu.
Raczej wszelkich papie rów się pozbywali. Więc po co taki kandydat
Wajda, które go portfolio musiało być co najmniej zadowalające, miałby
sobie zawracać głowę ma turą?
W moim przypadku powody były mniej malownicze, ale jest fak-
tem, że pomijając taki drobiazg jak później sze dwa fakultety An-
drzeja Wajdy, obo je moglibyśmy pi sać „wykształcenie – niepeł ne
średnie”. A mimo to oboje wyrośli śmy na ludzi. Nie ma z czego się
śmiać.
Pauza się skończyła. Weszła nauczycielka francuskie go. Wstały-
śmy.
– Bonjour, mes enfants. Assayez-vous.
Usiadłyśmy.
– Ty jesteś ta nowa – zwróciła się do mnie po polsku. – Jak masz
na imię?
– Je m’apelle Stephanie, madame – odpowie działam po
francusku, nie żeby się popi sać, tylko przy całej szczupłości mojej
francuszczy-zny, którą po trochu wpychała mi mama, było mi łatwiej
niż po pol-sku.
– O, tu parles français – ucieszyła się nauczycielka.
– Un petit peu, madame.
Tu przestraszyłam się ewen tualnej opinii pracusia i lizusa i po-
śpiesz nie wystękałam po polsku, że mam braki w polszczyźnie, ale
postaram się je nadro bić. Używam tu oratio obliqua, żeby nie stra-
szyć moją ówczesną polską oratio recta.
Klasa wybuchła cyklonem śmie chu, a było z czego się śmiać.
Stało się to, czego najbardziej się obawiałam: ośmieszyłam się.
Obawa przed wyśmianiem była jedną z moich dwóch fobii. Jedna,
która zo-stała mi na całe życie, to gady. Nie panuję nad tą ob sesją.
Matka jeszcze w Berlinie prosiła o radę zaprzyjaźnionego
psychologa: obra-zek czy zdjęcie węża wywo ływały u mnie jakieś
chorobli we re akcje. Kie dyś o mało nie zginęłam z tego powodu: na
wspi naczce w Ta-trach, wcho dząc „na pierw szego” po stromej
skale, zobaczyłam parę me trów przed sobą „stwo rzenie” (tak od
zawsze i na zawsze omija się przy mnie nazwy… nie chcę wymie
niać, no, nazwy „stworzeń”). Psycholog poradził matce, żeby mnie
zabra ła do słynnego berlińskie-go zoo, gdzie znajdowało się najwięk
sze na świe cie ter rarium. Ten psycholog wyjaśnił mamie naukowo,
że taki szok może mnie wyle-czyć.
Poszłyśmy. Straciłam przytomność. Wynie sio no mnie, a kiedy
ocu-cono, ratowano środkami tylko dla dorosłych, stosowanymi w
wy-padkach ataku szału. Szok nie po mógł i wiele lat później o mało
nie zabi łam własne go dziecka. Moja kil kuletnia córka na wakacjach
triumfalnie przynio sła mi stworzenie, wo łając kie dy uciekałam
z wrzaskiem:
– Mama, to nie żmija, to zaskro niec, patrz, jaki słodki!
Druga moja fobia, obawa przed ośmie szeniem, przeszła na następ-
ne pokolenie i dała o sobie znać, kie dy bę dąca na wi downi moja
mała córka, po ko lejnym wybuchu śmiechu w reakcji na jakiś mój
żart, wrzasnęła z płaczem: „Nie daj się z sie bie śmiać, mamo!”. Mia-
ło to ogromne powodzenie i nikt nie uwie rzył, że dziecko nie zostało
wyre żyse rowane. Tłumaczyłam, że to dzie dziczna fobia, ale nie
po-mogło. Sądzę, że zawód satyryka wybrałam podświadomie, na
zasa-dzie rad psychologa z Berlina.
Opisawszy moje dwie fobie (obie okazały się nie uleczalne), wra-
cam do pierwszego dnia w polskiej szko le.
W cyklonie śmie chu padł mój pre stiż. Oczywi ście po opi sanych
perype tiach językowych uczennicy odbyła się normalna lek cja fran-
cuskie go, z której nic nie pamię tam, bo po cyklonie straciłam kon-takt
z mózgiem. Siedziałam w ławce obok Krysi Jabłkowskiej i za-
stanawiałam się, czy rzucić się z okna (niestety klasa była na parte-
rze), czy prze ciąć sobie żyły przyniesionymi na lek cje plastyki no-
życzkami (niestety tępe), kie dy mała ciepła rączka uścisnęła moją
zlodowaciałą dłoń i Krysia powie działa: „Czytałaś Anię z Zielonego
Wzgórza? To ty bę dziesz Anią, a ja Gilbertem, żadna siła nas nie roz-
łączy”.
Tymczasem pani Wysznacka od francuskie go wyszła z klasy i
roz-począł się lincz. Przyjazne przed lekcją dziew czynki otoczyły
naszą ławkę i krzyczały: „won, Nie mro”, „idź do szwabskiej szkoły”,
„a może ona po nie miec ku też nie umie”, „chwa lipięta”,
„kłamczucha”, „udaje, że nie umie po polsku”, „nie ma rodziców”,
„jest w jakimś przytułku”, i dalej w tym duchu. Krysia później mi
wyjaśniła, że pani przełożona wczoraj po lek cjach specjalnie
przyszła, żeby pole-cić klasie miłe przyjęcie mnie, bo to i tamto. Z
trudem odróżniałam jakieś po jedyncze okrzyki, od razu jednak
zrozumiałam, że wszyst-kie są prze ciw ko mnie.
Krysia, nie puszczając mojej ręki, wstała i krzyknę ła: „Jesteście
obrzydliwe, wstrętne, jaki to wstyd dla szkoły, dla Polski!”. Klasa
przyciszyła się nieco, ale wciąż rozle gały się wro gie okrzyki. Krysia
ściskała moją rękę i nie dawała się zakrzyczeć, wresz cie zawołała:
„Chcę wam powie dzieć coś ważnego, posłuchajcie!”. Klasa ucichła,
a Krysia powie działa: „Chciałam iść po panią Leokadię (wychowaw-
czyni! – uczyła rysunków w innych klasach i dlatego jej tu nie było),
ale Stefcia mi zabroni ła skarżyć”. To nie była prawda. Powiedziałam
tylko: „Chcesz, to je stłuczemy. Umiem dobrze szczypać”. Mała, od-
ważna Krysia stanęła w mojej obronie przeciw ko 23 rozjuszonym
dziew czynkom, a do tego jeszcze zrobi ła ze mnie bohaterkę…
Weszła pani Leokadia i ro zejrzała się.
– Słyszałam jakieś ha łasy.
– Bawi łyśmy się w zoo – wytłumaczyła szybko Krysia – i byłyśmy
różnymi zwie rzę tami.
Pani Leokadia przypatrzyła się mojej zapłakanej twarzy i wciąż
zaciśniętym naszym rękom.
– Widzę, że nowa koleżanka już ma przyjaciółkę. To dobrze. Dzię-
kuję, żeście tak miło ją przyjęły.
Nastąpi ła chwi la ciszy, potem emocje wyzwoliły się w ogólnym
wybuchu śmie chu.
Pani Leokadia prze czekała, a kie dy się uciszyło, powie działa
bar-dzo poważnie: „Nie ma z cze go się śmiać”.
Krysia, z którą na całe lata straci łyśmy kontakt, odnalazła się po
wojnie. O mnie wie działa dużo (a sze, gaze ty), ja o niej nic. Okaza-
ła się ordynatorem na okulistyce w Piotrko wie Try bunalskim. Nie
było to dla mnie zaskoczeniem: Kry sia urodziła się lekarką. Jej cie-
pła łapka podczas linczu w pierw szej klasie miała już wtedy tę moc
kojącą, jaką mają dłonie niektórych lekarzy, księ ży, w ogóle ludzi
niosących pomoc i pociesze nie, jeśli nawet z zawodu są kupcami,
ar-tystami czy astro zykami.
Po tym powi talnym kon ik cie moje życie potoczyło się prawie
normalnie. Piszę „prawie”, bo choć okres 1923–1929 był jednym ze
szczęśliw szych okre sów normalności, to „prawie” nie opuszczało
mnie nigdy: wciąż pozostawałam emi granckim dzieckiem, czującym
się matką swojej matki. Żyłam w skromnym, ale stabilnym dobro by-
cie, kochająca i kochana przez dziadków, z każdym dniem bardziej
zrośnięta z mową i kulturą mojej wymarzonej Polski. Cóż to więc za
„prawie”? To nigdy nie opuszczająca mnie troska o matkę. Gdy ja,
nie pełnoletnia, pod opie ką dziadków, powoli przestaję budzić się po
nocach, krzycząc z płaczem: „Mama, nie chodź tam” i różne takie, w
tym czasie ona jest we dług mnie wciąż w nie bez pieczeństwach
różnego rodzaju, które transponują się w moich snach na jakieś
okropień stwa. To dzię ki tłumaczeniom dziadka, że nikt nie ma pra-
wa mnie wysiedlić, czyli kazać „opuścić granice kra ju w ciągu 24
godzin”, cały mój chorobli wy niepokój prze rzucił się na matkę. Kie-
dy długo po jej śmier ci urodziła mi się córka, natychmiast rozpozna-
łam tamten nie pokój. To drże nie o bez silną istotę, której wszystko
dookoła zagraża, a ja nie potra ę jej uchronić. I jeszcze później, czy-
li teraz, znów to déjà vu. Tym razem trzę sę się o wnuka, który pra-
cuje na pokładach samolotów w dalekim kra ju.
W dzień byłam i jestem normalna, ale bez przesady. Moje cenzur-
ki podob no po wodowały dyskusje grona: najlep sza w szkole z pol-
skie go i z łaciny, nie mówiąc już o wue?e wte dy zwanym gim nasty-
ką, najgorsza z matematyki i słaba z zyki.
Naradziłam się z dziadkiem. Opowie działam mu, że z matematyki
mam komplet dwój, a nawet, co w tej szkole było nie spotykane, zda-
rzają się pały, kie dy po klasówce oddaję pustą kartkę.
– Dziadku, co ja mam zrobić?! Kie dy wi dzę cyfry, to tak, jakbym
wi działa tekst z chińskiej książ ki. Poradź!
– Idź do nauczyciela, powiedz mu to co mnie i po proś o radę.
Błagałam dziadka, żeby to on poszedł i powie dział, co mu powie-
działam, ale dziadek od mówił:
– Jestem stary i pew nego dnia umrę. I co wtedy? Zapamię taj, że
musisz sobie radzić sama, musisz to pamię tać do końca życia.
Jesteś emi granckim dziec kiem i nie wiadomo, w jakich sytuacjach
życie może cię po stawić pod ścianą.
Świę te słowa dziadka! Zapamię tałam je, choć nie prze czuwałam,
ile razy uratują mnie nie tylko przed zostaniem na drugi rok.
W wyniku rozmowy, na którą zgodził się matematyk, obie całam
się przykładać jak tylko po tra ę, a profesor przyrzekł, że w miarę
jego możliwo ści będzie mi na koniec roku stawiał trójkę z mi nusem.
Z zyki byłam odrobi nę mniej beznadziej na, co w połączeniu z piąt-
kami z przedmiotów hu manistycznych pozwoli ło mi dobrnąć do kla-
sy przed maturalnej. Kie dy wyrzucono mnie z hukiem ze szkoły, roz-
wiązało się bardzo wie le napraw dę poważnych proble mów w moim
życiu. Ale to dopie ro po paru latach, kie dy już spełni ły się te świę
te słowa.
A tymczasem prze pychano mnie z klasy do klasy.
…À propos. Dokładna odpowiedź nauczyciela matematyki, kie dy
wyjaśniłam mu mój brak per spek tyw w jego ulubio nej dziedzinie,
brzmia ła tak:
– Ze wzglę du na twoje stopnie z in nych przedmiotów postaram
się być tolerancyjny.
I tu chciałabym wygłosić poprawną politycznie orację. Wcale nie
dlatego, że je stem popraw na politycznie, bo jak chcę, to je stem, a
jak nie chcę, to nie jestem – wszystko zależy od mojego prze kona-
nia w danej sprawie. W tym przypadku przekonanie wyssałam z
mlekiem mat ki.
Okre śle nie „tolerancyjny”, użyte tak, jak użył go mój szlachetny
matematyk, akceptuję. Natomiast nie uznaję go tak, jak używane jest
najczęściej. Jestem uczulona na prze zie rające z tego słowa po-
czucie wyższości.
Usłyszane na ławce w par ku:
– Podobno pani syn ma w klasie arabską dziew czynkę? Jaka ona
jest?
– Bardzo miła. Tylko że on się z nią zaprzyjaźnił i nawet chce ją
zaprosić do domu, a to już przesada. Jesteśmy tole rancyjni. Ale nie
do tego stopnia.
Złota myśl człowie ka tolerancyjne go:
– Jesteś Żydem (gejem, Murzynem, Arabem, niewi domym), ale
nie mam ci tego za złe.
W domyśle:
– Póki się trzymasz z daleka.

– Póki znasz swoje miej sce.


Nie ma z cze go się śmiać.
W szkole baletowej pojawi ła się Mulatka. Podzi wiałyśmy jej pięk-
ną cerę, ale tylko przez pierw szy dzień. Nazajutrz była po prostu jed
ną z nas. Nie musiałyśmy być tolerancyjne.
Dużą część życia spędziłam w garderobach teatralnych, a to jest
nauka całkowi tej rów ności. W specy cznej atmosferze poznaje się
sekre ty ko leżanek i kolegów, w tym homosek sualistów obu płci.
Jaka tolerancja? Koledzy jak koledzy. Mogłabym mieć za złe najwy-
żej to, że u nie których panów nie miałam szans. Ale tak samo nie
miałam szans u panów, którzy zauważali wyłącznie blondynki z
piersiami. Wobec nich właśnie byłam w wymuszony, a więc nie-
szczery sposób, tolerancyjna:
– Nie zwra casz na mnie uwagi, ale nie mam ci tego za złe.
À propos przysłowio wej blondynki z pier siami (nie znam żadnego
przysłowia o blondynce z pier siami, ale „przysłowiowy” jest modny,
np. „przy słowiowy wrzód na dupie”, a czy ktoś zna przysłowie o
wrzodzie na dupie?) – te raz zdradzę jedno z moich najskrytszych
marzeń. Ile razy przed zaśnię ciem mia łam potrzebę pomyślenia o
czymś przyjemnym, pomagało mi wyobrażanie sobie, że tańczę partię
Odetty-Odylii. Je śli Jezioro łabędzie nie działało, ulgę przyno-sił mi
taki obrazek:
Jestem idealną panią domu. W ślicznie wykrochmalonym fartuszku
kręcę się po kuchni, przygotowując wykwintne przysmaki dla licznej ro-
dziny. Melodyjnym i mocnym głosem nucę „Gdyby rannym słonkiem…”,
chwilami popada jąc w delikatną koloraturę. Od czasu do cza su zerkam
w lustro i – marszcząc maleńki zadarty nosek – poprawiam niesforny
złocistoblond kosmyk. Na stępnie, obciągnąwszy fartuszek na ob tym
biuście, wracam do mieszania ingrediencji. Zwabiona zapachami rodzina
zbiega się do kuchni i, obsypując mnie pocałunkami, wyraża zachwyt
i podziw.
Na gle wpada najstarsze dziecko, wymachując jakąś książką:
– Mamusiu! Właśnie ukazał się nowy tomik twoich wierszy! Są takie
wzruszające! Patryk (albo Patrycja, zależy, czy tej nocy drugie dziecko
było córką czy synem) aż się popłakał(a), kiedy mu (jej) czytałam!
Jeśli nie mam nadziei, że coś zrobię dobrze, to się za to nie bio rę.
Dlate go, znając swoje możliwości i ograniczenia – nie rozjaśniałam
włosów, nie próbowałam gotować, pi sać lirycznych wier szy ani być
mamusią licznej rodziny. Zadowo liłam się jednym dziec kiem, z omi-
nię ciem liryki jakoś sobie poradzi łam, a co do gotowania – moja ro-
dzina stanowczo odmówiła skosztowania jedynego specjału, jaki
mam w reper tuarze od czasu II wojny światowej: pier ni ka z mar-
chwi.
Tak to od tzw. tolerancji wo bec in ności, czyli tematu, który trak-
tuję śmier telnie poważnie, dotarłam do moich talentów kulinarnych,
których nikt poważny poważnie by nie trak tował.
Pora wracać do Łodzi moje go dzieciństwa i wcze snej młodości.
Jeszcze jedno wspo mnienie, które często do mnie wraca – najczę-
ściej, kie dy słyszę Poloneza A-dur Cho pina, a zwłaszcza jeśli
słyszę go w słynnym nagraniu Artura Rubinsteina. Nagle znów sie
dzę obok dziadka na piątko wym koncer cie w łódzkiej Fil harmonii .
Mie liśmy karnet na wszystkie piątki. Zanim w 1923 roku spadłam
dziadkowi na głowę, chodził sam: bab cia lubi ła muzykę, ale
wymawia ła się, że cały koncert to dla niej za duża porcja.
Od naszej pierw szej próby wspólnego wysłuchania koncertu, sza-
cowny przed stawiciel li verpoolskiej fabryki regularnie co piątek sia-
dywał w przed ostatnim rzędzie parteru w towarzystwie najpierw
dziew czynki, potem zaś podlotka.
Bez względu na pogodę, zawsze wracaliśmy do domu pie szo.
Dziadek trzymał mnie za rękę i opowiadał o wykonawcy, który grał
nam tego dnia, o granych utworach, o ich kom pozytorach. A ja moc-
no ściskałam jego dłoń, żeby wie dział, jaka jestem szczęśliwa. Wie-
dział. Przecież wszystko wie dział. I mocno ściskał moją dłoń, żebym
wie działa, jaki jest szczęśliwy.
W roku 1929, jak w każde wakacje, poje chałam do Ko lumny pod
Łodzią na szkolny obóz.
Szalał świa towy kryzys. Łódź każdej nocy się paliła. Miasto fabryk
włókien niczych było powią zane z wie loma podobnymi ośrodkami
na całym świe cie. Fabryki bankru towały. Co dzień przez Piotr kow-
ską sunął jeden or szak pogrze bowy za drugim. Fabrykanci i odpo-
wie dzialni nansowo pracownicy popełniali samobójstwa, obciążeni
ogromnymi długami. To nie były długi typu „pożycz sto złotych (może
jeszcze marek? nie pamiętam) do pierw szego”, tylko zobo-wiązania
w interesach, które dotąd spłacały się same, dając zysk. A teraz
zrobiło się inaczej. Transponując na dzisiejsze pie niądze, osoba
zarabia jąca np. 5 tysię cy mie sięcznie, powinna była natych-miast
spłacić 800 tysię cy. Dziadek był ekonomistą, pracował jako przed
stawiciel rmy z Liverpoolu. Transakcje zawie rał na własne nazwisko,
tak było ogólnie przyjęte. Teraz odpowia dał na tere nie Polski za
zbankrutowaną w Liver poolu angielską rmę. To właśnie
samobójców w podobnej sytuacji wieziono w karawanach.
Teraz, kie dy opi suję ten straszny kryzys i jego skutki, przypomina
mi się inny, o kilka lat wcze śniejszy, który przeżyłam w Berli nie. Tak
samo z zamożnych ludzie stawali się bie dakami, tyle że stopnio-wo.
Najlepiej ilustruje to hi storia dro gocennego szynszylowe go futra
mamy, nabytego w krótkim okre sie naszego dobro bytu. Kie dy
mama wyprawiała mnie do Łodzi, futro było już króciutkie, bo dół
matka sprze dała na etolę. I tak było sprzedawane, po kawałku,
przez całe jej życie. Kie dy latem 1938 roku odprowadzałam ją na
dworzec po jej ostatniej wizycie w Polsce, na dnie walizki wiozła
maleńki szyn-szylowy kołnierzyk, wyliniały jak stary szczur i używany
już tylko jako temat żartów. Bo było z czego się śmiać.
W Łodzi w roku 1929 szło szybciej. Najpierw opie czętowano na-
sze miesz kanie, następne go dnia ogolono do zera konta. Dziadek
usiłował sprzedać co się dało – tylko rzeczy osobi ste, bo meble zo-
stały opie czętowane razem z mieszkaniem. Babcia niestety nigdy
nie kochała się w kosztownościach, wolała jakieś korale i inne bez
war-tościowe ozdoby. Dziadek miał pięk ny złoty zegarek z dewiz ką,
a przy nim prześliczny medalionik z malutkimi ru bin kami.
Ten medalionik zawsze mnie fascynował. Czasem, kiedy zasłuży-
łam na dużą nagrodę, dziadek pozwalał mi się nim pobawić. Me da-
lionik był niesamowicie stary i kie dy dziadek postanowił przezna-
czyć go dla mnie, dał jubi lerowi do przerób ki uważając, że dla mło-
dej dziewczyny odpowied ni będzie nowoczesny wzór. Zamiast anty-
ku sprzed stu pięć dziesięciu czy dwustu lat, mam okaz stylu lat
dwudziestych. Stał mi się podwójnie dro gi po śmier ci dziadka.
Prze trwał nawet czasy wo jenne, kie dy już sprze daliśmy wszystko,
co było do sprzedania, łącznie z najnie zbędniej szymi rzeczami. Nikt
nie ośmie lił się zaproponować sprze daży medalioni ka.
Spisałam kie dyś hi storię tego bi be lotu, który dziś nazwano by ga-
dżetem: „W styczniu 1945 roku, już po wyjściu Niem ców, mój mąż
szukał jakiegoś znaku ode mnie we wszystkich miej scach, które ko-
jarzyły mu się ze wspólnym życiem. Nie racjonalnie pobiegł i do Go-
łąbek, do domu, który był moim ostatnim przed Powstaniem praw-
dziwym domem. Między marcem 1944 roku, kie dy opuszczaliśmy
Gołąbki dla ratowania życia, a styczniem 45, kie dy wró cił tam Ju-rek,
dom został całkowi cie rozszabro wany. Podłoga zasłana była po-
łamanymi częściami mebli, potłuczonymi naczyniami i papierami.
Zaczął grzebać w tym śmietni sku mając nadzie ję znaleźć jakąś pa-
miątkę po mnie. Coś błysnęło. To był ten me dalionik, przeoczony
przez ge stapo, przeoczony przez szabrow ników”.
Tyle ja. Te raz ja: złodzie ju, nie ciesz się, bo jeśli nawet jesteś du-
żej mia ry fachowcem, włamiesz się do mieszkania i przeszukasz
dom jak gestapowiec, to i tak nie znajdziesz moje go medalionika. Ja
też często nie mogę znaleźć, tak starannie go chowam. Poza tym
jed-nym skarbem mam same książ ki, więc szko da fatygi.
Wracam do roku 1929. W dzień te karawany, a w nocy straż
ogniowa na sygnale. To paliły się fabryki, podpalane przez właści-
cieli. Tłumaczono mi, dlaczego podpalali: ubezpie czali te fabryki wie
le lat wcześniej na duże pie niądze, a teraz towarzystwa ubezpie-
czeniowe musiały płacić, aż same bankrutowały. Ubezpie czyciele
popełniali samobójstwa i dołączali w ka rawanach do orszaków.
Miałam wtedy 15 lat i mo głoby się wydawać się, że jak na ten
wiek do syć wrażeń. Mogłoby się wydawać…
Wtedy…
Do naszego obo zu sportowego w Ko lumnie napływały z Łodzi
wie ści, z których my, młode kre tynki, mało rozumiałyśmy. Mój in-
stynkt emi granckie go dziecka, widocznie porażony tym, co mnie
czeka, milczał. Byłam uszczęśliwiona, wygrałam bieg średniodystan-
sowy i niecier pliwie oczekiwałam nie dzie li, żeby pochwalić się
dziadkowi. Babcia nie lubiła jeździć pociągami, ale zawsze przysyła-
ła mi przez dziadka coś smacznego.
W piątek przyje chał wuj Mie tek, młodszy brat mamy. Grałyśmy w
siatkówkę, kiedy mnie zawołano. Mietek nie zareagował na mój
radosny uścisk.
– Weź swo je rzeczy, ale szybko, mamy pociąg za pół godziny –
po-wie dział.
Wię cej się nie odzywał, aż wsiedli śmy do pociągu. Stanęliśmy na
korytarzu wagonu. Mietek ob jął mnie.
– Dziadek zachorował? Mów coś!
Mietek nie odpowiadał. Wysiedliśmy na końcowej stacji Łódź Fa-
bryczna.
– Idzie my do nas – odezwał się wresz cie. – Babcia jest w szpitalu.
– Jedźmy do niej!
– Nie teraz. Jutro. Jest przy niej Marysia, pozwolono jej zostać na
noc.
Marysia to była żona Mietka. Babcia bardzo ją lubiła.
Dziadek nie żył – od razu w Kolumnie poczułam, ale dopie ro teraz
Mietek to potwier dził. Napchał mnie środkami uspokajającymi i ka-
zał położyć się spać.
Nazajutrz rano zawo łał mnie na rozmo wę.
– Siadaj – powie dział i dał mi her batę i jakąś tabletkę – i proszę,
zachowuj się tak, jak by sobie dzia dek życzył.
– No mów wresz cie!
– Dziadek ubez pie czył się na życie na rzecz babci i twoją. Babcia
ma serce w złym stanie, a ty dopie ro za trzy lata bę dziesz pełnolet-
nia. Załatwię wszystkie formalności, pierw szy raz w życiu jestem za-
dowolony z bycia adwokatem. Mam już uprawnie nia jako wasz opie
kun. To ubez pieczenie pozwo li wam przetrwać. Będę wam po-
magał, tylko że właśnie straciłem pracę, szef zbankrutował. Nie przej
muję się, teraz wszyscy szukają adwo katów.
– Mie ciu…
– Daj po wie dzieć do końca, bardzo mi ciężko. Słuchaj: to
straszne, ale musisz wie dzieć. Dziadek nie umarł na serce, jak wypi
sał na ak-cie zgonu doktor Wolski (nasz domowy lekarz).
– Ale po co…
– Towarzystwo ubezpie czeniowe nie płaci ubezpie czenia na
życie w wypadku samobójstwa. Twój dziadek o tym pomyślał,
zresztą pew nie jeden z niewie lu. We dług lektur na te mat chorób
ser ca, któ-re zbie rał od tygodni, a odnalazłem je w jego biur ku –
symulacja ataku ser ca była dosko nała. Chciałbym mieć pewność,
że rozumiesz, czym ujawnie nie tego grozi nam wszystkim. Dziadek
zaufał tylko mnie, tak jak ja tylko tobie.
– A babcia? Marysia?
– Dla nich starszy pan umarł na serce. Zdarza się. Może to lżej
bę-dzie znieść niż jego dobrowolną śmierć dla ratowania waszej eg
zy-stencji. Dziś czeka cię najtrudniej sze: tylko ty możesz spróbować
po-rozmawiać z babcią, a ona jeszcze nie wie, że nie prze żył
zawału. Zaraz jedzie my do szpitala, to ty musisz jej powie dzieć.
– Nie ja! Błagam! Dlaczego ja?
– Bo z nikim innym nie chce rozmawiać, odmawia kontaktu. Na-
wet nie wiesz, jak babcia cię kocha. Zawsze była prze konana, że ty
kochasz tylko dziadka, a wo bec niej starasz się zachować przyzwo-
itość.
– Nie prawda! Mogło tak wyglądać. Ale ja ją kocham!
– Wie rzę. Więc powtarzaj jej, jak bardzo ją kochasz i że to na za-
wsze. Przypomnij, że my z Marysią…
Szybko wyszedł z pokoju, rzuciw szy, żebym się szykowała, bo
za-raz idziemy.
Przy babci udało mi się zachować tak, jakby dziadek patrzył. A
może patrzył? Powi nien być zadowolony.
Za duże nagromadze nie nie szczęść? Na pew no. Gdyby to nie
były fakty, tylko wymyślone hi storie, na pew no spisałabym je in
aczej. Po-rozdzie lałabym tragiczne wydarze nia śmiesz nymi
scenkami. Tak ro-bił Szek spir i wcale zręcznie mu to wychodziło.
Następne go zdania będę się wstydzić. Proszę więc zamknąć
oczy i otworzyć je dopie ro po prze czytaniu tego zdania –
kwintesencji ba-nału: życie jest kiep skim scenarzystą. Już można
otworzyć oczy. Można się śmiać.
A jed nak i złemu scenarzyście może się tra ć ślepa kura z ziar-
nem. W tym strasznym czasie błysnęło świa tełko. Pro szę nie
oczeki-wać, że powiem „w tu ne lu”. Po prostu światełko.
Pani Ire na Prusicka, moja mistrzyni od bale tu (tak mówi się o każ-
dym rodzaju tańca sceniczne go, ewentualnie dodając „balet klasycz-
ny”, „balet ekspre syjny”, „balet nowo czesny”) nowoczesnego, dzię ki
pi semnej re feren cji baletmi strza z Ber lina przyję ła mnie tuż po
moim przyjeź dzie do Polski. Pani Ire na pro wadziła szkołę baletową w
Łodzi. Ukończyła m.in. sławną w całej Europie szkołę Mary Wig-
man w Dreźnie, po nie miec ku mówiła jak po polsku i to ułatwiło
nam kontakt od pierw szego spotkania.
O pani Ire nie bę dzie dużo, więc proszę zapamię tać, że pani Ire na
będzie występowała w tych wspomnieniach jako pani Ire na. Nawet mię
dzy sobą jej uczennice nigdy inaczej o niej nie mó wiły. Kiedy raz wście
kła za ostrą uwagę koleżanka wyraziła się, oczywiście za jej ple cami, „ta
Prusi ca”, na prze rwie wyrzuciłyśmy ją z sali ćwiczeń, a pro wadzącemu
następną lek cję profesorowi Dąbrow skie mu (każdy
nauczyciel baletu klasycznego automatycznie ma tytuł profe sora i
tylko tak należy się do niego zwracać) powie działyśmy, że źle się
poczuła.
À propos. Do końca jej życia mówiłam do pani Ireny per „pani Ire-
no”, a pani Irena do mnie per „Stefciu”. Nig dy nie zdołałam zrozu-
mieć, dlaczego kie dy miałam ponad 70 lat, tak bardzo bawi ło to Jo-
annę. Moim zdaniem, nie było z czego się śmiać.
Jeszcze za życia dziadka pani Ire na rozmawiała z nim o mojej
przyszłości: prze nosi szkołę do Warszawy, i chce ją rozszerzyć. Obie-
cywała, że załatwi mi prze nie sienie do warszawskiego gimnazjum i
bierze na siebie moje życiowe sprawy, jak lokum ite pe. Potrzebuje na
gwałt asystentki do prowadzenia klasy dzie ci. Wbrew chęci pod-kre
ślam, że „na gwałt” oznaczało, że od już. I tu moje światełko, a raczej
re ektor: wyrzucono mnie ze szkoły z tzw. wil czym bi le-tem, co
oznaczało, że nie ma prawa mnie przy jąć żadne gimnazjum.
…À propos tego radosnego wydarzenia: od dwóch lat byłam re-
daktorem naczelnym i jedynym autorem oraz wydawcą szkolnej ga-
zetki ścien nej pod bezpre tensjonalnym tytułem „Pokój narodom!”.
Organ składał się z jednej kartki, przypinanej przeze mnie co dzień
pluskiew ką do tabli cy ogłoszeń na korytarzu.
Na widok grupki ko leżanek z mojej klasy, czytających szkolne ewe
nementy, podane w lek kiej, żartobli wej formie, np.: „Ela S. sie-dzi
sama w ławce, bo Zosia W. obraziła się na nią i prze siadła się do
Hanki R. Powodem tej rewolucji w rzę dzie pod oknem jest uwaga Eli
S., żeby Zosia W. choć raz nie zapomniała atlasu, bo jak Zosia W.
wciąż pakuje głowę nad mapy Eli S., to Ela S. nie może śle dzić prze-
bie gu lekcji geogra i”. Kie dy podglądałam re akcje czytelniczek, czu-
łam ten sam dreszczyk, który dziś nazywam tre mą.
Ale wyrzucono mnie ze szkoły nie za wie ści z klasy, tylko za tytuł
„Pokój naro dom!”. Znalazła się dobra dusza, która doniosła o moim
szczuciu na prawdziwych patrio tów za pomocą podstępnego propa-
gowania pacy zmu. Rzeczywiście byłam pacy stką, ale moje szczu-
cie, jakie czasem ukazywało się w gazetce, miało charakter zbli żony
do idei chrze ścijańskich: żeby wszyscy na świe cie się kochali i żeby
już nig dy nie było wojny. I że Murzyna, a nawet Chińczyka można
szanować, jakby był bia ły. Gdyby nie wspo mniana dobra dusza,
któ-ra nasłała swoich rodziców, nie byłoby sprawy.
Po latach spotkała mnie wielka radość: do garderoby w teatrze
„Syrena” weszła moja była polonistka, pani Aleksandra Skocka.
Uściskałyśmy się, zaprosiłam ją na niedziel ne popołudnie do
kawiar-ni i pani Skocka opowie działa mi, kto z grona oprócz niej
najgorli-wiej mnie bronił: matematyk!!! Jednak na zebraniu rodziców
(bo bez tego się nie obeszło) sprawa rozdęła się do takich
rozmiarów, że…
Resztę już opisałam.
Chciałabym nie zwariować do reszty z powodu utopie nia władz
umysłowych w tej bezładnej pisani nie. W trakcie pisania tej pisani-ny
satyryczno-psychologiczno-hi storyczno-osobisto-wspomnie niowo-
dramatyczno-gawę dziarsko-żartobli wo-samokrytyczno-samochwal-
czej czuję, jak zapadam się coraz głębiej w schi zofrenię.
Ilekroć chcę zaimponować czytelnikom, kładę przed sobą na biur-
ku moją osobistą Księ gę Wszystkich Mądrości: Słownik wyrazów
ob-cych i zwrotów obcojęzycznych Władysława Kopalińskie go. Ta
książka ma nieocenioną zaletę – jak na encyklope dię jest mała
(tylko 880 stron) i, co za tym idzie, lekka. Dla moich steranych wie
kiem i nad-używaniem rąk – za dużo wymachuję nimi kie dy gadam
– inne kry-nice mądrości są trudno dostępne. Wprawdzie leżą (stoją?
ale kry ni-ca powinna chyba tryskać?) na wszystkich półkach, re
gałach, sto-łach z kuchennym włącznie, tabo re tach, parape tach i
podłogach, ale podniesienie którejś z nich może nie stanowić pro
blemu dla zdrowe-go osiłka, natomiast dla 92-letniej, niechby nawet
rześ kiej, staruszki jest trudno wykonalne.
Cier pliwy czytelniku, ile razy potkniesz się o jakieś mądre słowo
czy o mądre wyjaśnienie jakie goś mądre go słowa, to od teraz bę-
dziesz wie dział, skąd u autorki o wykształceniu niepełnym średnim
taka eru dycja. Ze snobizmu dodam, że ów podniszczony słownik
nosi dedykację: „Stefanii Grodzieńskiej, pani mojego serca – oddany
autor Władysław Kopaliński, 9.2.94 r.”. Nie skromnie doinformowu-ję,
że dedykacje w podobnym tonie mam, pardon – po siadam! – na
wszystkich książ kach tego autora.
Na przewi dywalne sarkastyczne uwagi, że do pisania książki, prze
znaczonej do użytku komercyjne go, przydałoby się oparcie nie je
dynie na słowniku Kopalińskiego, odpowiem: Brawo! Słuszny po-gląd.
Toteż mam drugą nogę mądrości – nałogowe rozwią zywanie
krzyżówek, wyłącznie tych trudnych. Jest to je dyny nałóg godny po-
lecenia, choć nie uleczalny. Uwielbiam typ krzyżówki, odkryty nie-gdyś
przez Mariana Eile go, twórcę dawnego „Prze kro ju”: nale ży się
domyślić, co autor miał na myśli, formułując okre ślenie danego wy-
razu. Bywają i teraz takie krzyżówki, nie podaję w jakich pi smach, nie
chcę być posądzona o uprawia nie płatnej reklamy. Współstarusz-ki i
koeme ryci! Jeśli zostaliście krzyżów kow cami w młodym czy średnim
wie ku, macie teraz jak znalazł: nie dotyczy was wie logo-dzinne
wpatrywanie się w telewi zor jak leci czy żałosne podsłuchi-wanie
radia, które z racji naszego nie dosłysze nia zamie nia koncert e-moll
Chopi na w natrętne brzę czenie, a jazz w walenie w per kusję solo.
Pomi jam szydełkowanie albo robie nie na drutach, narko tyki naszych
babć. Tu aż się błaga o powtórze nie po raz parusetny: nie robi się na
szydełku, ale szydełkiem, do cholery! Robi się na dru-tach, do cholery!
Nie ma z czego się śmiać, do diabła! Wiem, co cię tak rozśmie szyło,
młody czytelni ku. Wiem, że te staroświec kie cho-lery i diabły spychają
mnie do kategorii pisarzy niemodnych i śmiesznych, jak ele ganckie rę
kawiczki w upalny dzień. Myślisz, że nie znam tych modnych czy nawet
obowią zujących – ty powie dział-byś „topowych” albo „trendy” – słów,
które nigdy nie prze szłyby mi przez gardło? Jak mogę nie znać, je żeli
jeżdżę publicznymi środka-mi, chodzę po ulicy, czytuję współczesną
literaturę, mam córkę i wnuka oraz przyjaciół córki i wnuka? Pil nuję się
w różnych dzie-dzinach, żeby nie stać się rę kawicz ką w upalny dzień.
A mimo to – proszę, czego dożyłam! Pani reżyser Protakie wicz
zamówiła u Joan-
ny trzy lime ryki do Szarpió afrikanskego. Od razu pierwszy z nich
wytyka mi:
Pewna Stefa nia, Słoneczna street,
czasem pod czaszką słyszała zgrzyt.
To mózg, nie strojąc do fazy,
błagał o brzydkie wyrazy,
bo kulturalnych był, biedak, syt.

Staram się wytrwać we własnej skó rze, ale jest słowo, które go
dama nigdy by nie użyła, a kulturalny pisarz czy orator zastąpiłby je
marnym erzacem, jak „sie dzenie”, „tyłek”, „tylna część ciała”, „gdzie
ple cy tracą swą szlachetną nazwę” czy „sem piterna”. Jędrne staro-
polskie słowo lubię i wypo wiadam w wie lu okolicznościach, gdzie
bywa nie zastąpione. To jest do dupy, mam to w dupie, nie zawracać
mi dupy. Zresztą nawet w tej opowie ści padł już „wrzód na dupie”.
Wrzód na dupie, który padł? To bardzo działa na wyobraźnię.
Tego słowa użyłam na spotkaniu autorskim w Salonie Pisarzy Bi-
blioteki Narodowej, siedząc na es tradzie w towarzystwie dyrek tora
bi blio teki, pana Michała Jagiełły, oraz partnerującego mi w dialo-
gach satyryka, młode go wie kiem, a mimo to bez błędnego w
mowie, zachowaniu i stylu Artura Andrusa. W tak szacownych
warunkach powie działam „dupa” i nic się nie stało. Owszem,
publiczność się śmiała (dupa stanowi ła część jakie goś żartu), ale
nie było rechotu, tylko nor malny śmiech.
W ten niezawi ły sposób przeszłam lekko od schizofrenii („Jedna z
najczęściej występujących psychoz, powodująca osłabie nie kontak-
tu z otoczeniem, osłabie nie zainteresowań, aktywności, nie kie dy
zaś urojenia, omamy, mutyzm, autyzm, jaskrawą ambiwalencję prze
żyć emo cjonalnych itp.” – Słownik wyrazów obcych i zwrotów
obcojęzycz-nych Ko palińskie go) do dupy.
À propos „do dupy”, wracam do mojej autobio gra cznej sagi. Rok
1930. Mam 16 lat, jestem asystentką pani Ireny w jej war-
szawskiej szkole tańca nowoczesnego, mieszkam z moją partnerką
w tańcu Te re są Dobrowolską w dość dziwacznym pomieszczeniu,
które wynalazła nam pani Ire na. Szko ła funkcjonuje w tzw. domu Her
sego na rogu Marszałkow skiej i Kre dytowej. Lekcje klasy mi-
strzowskiej (!!!) odbywają się w obszernym mieszkaniu pani Ire ny,
Królew ska 31. Uwiel białyśmy te lekcje. Przy fortepianie paru zmie-
niających się akompaniatorów – studentów albo świe żych
absolwen-tów konser watorium. Nazwiska Pio tra Perkowskie go i
Jana Krenza wkrót ce miały stać się sławne nie tylko w Polsce. Na
Królewskiej od-bywały się lek cje improwi zacji i kom pozycji, a były
to naprawdę trudne zadania. Zaraz z tym tańcem skończę, tylko
wyjaśnię, dlacze-go trudne: pani Ire na pro ponowała temat,
tancerka i pianista im pro-wi zowali. On na nią patrzył i grał, ona
słuchała i tańczyła. Lekcja dla czterech, pię ciu uczennic trwała dwie,
czasem trzy godzi ny, za-wsze w ogrom nym napię ciu. Zdarzało się,
że otwie rały się drzwi i ci-chutko wchodził synek pani Ire ny, malutki
Krzyś, czasem dumnie wnosząc nocnik. Pomi mo nocnika, Krzyś
zachowywał po wagę i przejęcie. Naprawdę kochał muzykę. Nikomu
nie prze szkadzał, prze ciwnie, zdejmo wał z nas wszel ką
napuszoność. Bardzo się z Krzysiem lubimy: nareszcie coś w czasie
teraźniejszym! Krzyś ma syna w wie ku moje go wnuka, za życia
pani Ire ny często ich odwie-dzaliśmy i chłopcy świetnie się ba wili.
ZESPÓŁ TANECZNY IBENY PBUSICKIEJ; STEFANIA PIERW SZA Z LEWEJ

Pani Irena od kil ku lat nie żyje, ale z Krzysiem i z bar dzo miłą
Krzysiową utrzymuję kontakt.
Praca w szkole nie ograniczała się do se ansów w świątyni Terp sy-
chory, jak napisałabym o Królew skiej, bę dąc grafomanką. Ponie waż
jak każda grafomanka uważam, że nią nie jestem, nie napi sałam.
Na Kró lewskiej było uduchowie nie, a u Her sego komercja. Pani
Irena, podchowawszy narybek, co tydzień zaglądała do właściwej
szkoły w domu Her sego, ale tylko w celu sprawdze nia, czy wszystko
gra i po to, żeby się pokazywać sądząc, że z powo du młodego wie ku
wykładowczynie mogą nie mieć autorytetu. Ja prowadziłam klasę
dzieci i panie higie niczne. To były zamożne panie, mę żate i dzie cia-
te, które za spore pie niądze fundowały sobie (czy raczej mężowie im
fundowali) tzw. lek cje rytmiki. Jak głosiły anonse w prasie (cytuję z
pamięci) – „Lek cje rytmi ki przy Szkole Tańca Nowoczesne go Ire ny
Prusickiej, rozwijające muzykalność, gibkość i coś tam jesz cze, nie
pamiętam co, służą hi gie nie zycznej i psychicznej”. Stąd uczest-niczki
tych lek cji nazywałyśmy mię dzy sobą paniami hi gie nicznymi. Nowe
panie, trochę onieśmie lone jak to każde początkujące, zachę-całyśmy:
„Śmiało, proszę ćwi czyć, nabie rze pani gracji”.
Na znienawidzonej akrobatyce, podczas szpagatów, mostków,
sta-nia na rękach itp., zachęcałyśmy prze wracające się: „Śmiało,
nabie-rzesz gracji!”.
À propos: w maju 2007 roku napisałam w „Gazecie Stołecznej” kil
ka słów o szkole pani Ireny. Prze prowadzająca ze mną cykliczne
rozmów ki moja przyjaciółka i stała współautorka Beata Kęczkow ska
dostała następującego e-maila:
Szanowna Pani Redaktor, proszę uprzejmie o przekazanie poniższej informacji Pani
Stefa nii Grodzieńskiej.
Szkoła Tańca Nowoczesnego Ireny Prusickiej mieściła się chyba na IV piętrze od
frontu, w dużym sześcio – lub ośmiopokojowym apartamencie. Uczęszczałam tam na
lekcje rytmiki jako 11-letnia dziewczynka, gdyż mieszka łam w tym domu z rodzicami.
Okna naszego salo-nu były vis-à-vis lokalu p. Prusickiej.
Serdecznie Panią Stefa nię Grodzieńską pozdrawiam, a mąż mój kłania się Pani nisko.
Alicja Zdanowicz – harcerka Szarych Szeregów z Powstania Warszawskiego.

Wi dzie liście? Takie spo tkanie po pra wie 70 latach!


Szkoła miała trzy asystentki: Teresę Dobrowolską, Irenę Rosen i
mnie. Choć prowadze nie lek cji wliczało się do obowiązkowej prak-
tyki, pani Ire na płaciła nam tak, jakbyśmy były już po dyplomie pe-
dagogicznym. Nie były to duże sumki, ale dawały nam dobre samo-
poczucie i w ogóle możliwość istnienia w Warszawie. Irka Rosen i ja
byłyśmy z Łodzi, a Te re sa z Włocławka. A wszystkie trzy w krańco-
wo skromnej sytuacji Dnansowej.
Swoją część wypłaty od towarzystwa, gdzie był ubezpie czony
dziadek, przekazałam na rzecz miesz kającej u Mietków babci. Po
długich ze mną sporach Mietek musiał się zgodzić: choć twierdził, że
jest w stanie dać radę, bo przypadająca bab ci część ubezpie czenia
pokrywa koszt jej drogich leków i zabie gów, leczących serce i sta-
rość, i żebym pamię tała, że babcia jest nie tylko moją babcią, ale i
jego matką. Jako opie kun prawny – wciąż byłam niepełnoletnia – w
końcu prze kazał jed nak i moją część na konto babci. Z dumą ar-
gumen towałam, że zarabiam na siebie.
Babcia, ta energiczna, despotyczna babcia, nie lubiąca czułości
ani żadnych objawów uczucia, teraz sie działa nieruchomo w fote lu,
pa-trząc przed sie bie oczami bez wyrazu. Zajmo wała się nią czule
Ma-rysia, która całkowicie się bab ci poświę ciła. Przyjeżdżałam do
Łodzi co niedziela. Kur sowała luxtorpe da Warszawa – Łódź, podróż
trwała około godziny.
Na prośbę babci Marysia po wiesiła przed nią wiel ki kalendarz i
co rano prze kre ślała po przedni dzień. W niedzielę o świcie prze
kre ślała sobotę, pomagała babci włożyć najlepszą bluzkę i czesała
babcię we-dług jej wskazówek. Na wo łanie Marysi albo Mietka „Stef
cia przyje-chała!” – babcia wyciągała ręce i tak czekała. Wpadałam
w te coraz szczuplejsze ramio na i obie płakałyśmy. Całowałam ją,
głaskałam po twarzy i powtarzałam: „Babciu, kochana moja,
najukochańsza!”. Mietek i Marysia wychodzili z pokoju i zjawiali się
tylko, żeby nam przynieść obiad.
Mietek znalazł pracę u swo jego byłego aplikanta, te raz znanego
adwokata. Można było sobie pozwo lić, żeby Marysia była przy babci
przez całą dobę.
– Ona tak sie dzi w tym fotelu i nie zgadza się, żeby ktokolwiek z
dawnych przyjaciół ją odwie dzał. Żyje od nie dzie li do nie dzie li.
Sama.
– Nie, Mie ciu, nie jest sama. Jest z dziadkiem. Rozmawia sobie z
nim. I czuje waszą bliskość.
Kie dy w trakcie naszych kilkugodzinnych niedzielnych rozmów
wydawało mi się, że przy snęła, milkłam.
– Mów, mów, dziadek cię słucha – mruczała.
Babcia umarła w dniu wejścia Niem ców do Paryża. Jej śmierć z tą
katastrofą nie miała nic wspólnego. Babcia nie wie działa, że jest
wojna. Dawno nie dochodziło do niej nic z zewnątrz. Reagowała na
mój wi dok: płakała, a kie dy ją obej mowałam, szeptała: „Stef cia”.
Do teraz, kie dy budzę się w nocy, do myśli o moich zmarłych
dołącza się dręczące pytanie, czy zdążyłam jej oddać wszystko to,
czego po-żałowałam jej za życia dziadka.
Nie istnieje grób bab ci: Niem cy zdewastowali część łódzkie go
cmentarza. Mama grobu też nie ma, nigdy się nie dowiem, czy za-
mordował ją Hitler, czy Stalin. Spośród grobów bliskich mam tylko
grób Jurka w Warszawie na Powązkach. Czeka tam miej sce dla
mnie.
Starszy brat Miszy, Sergiej, mieszkający od dawna w Stanach,
jeszcze przed wybuchem wojny wysłał opatrzone potrzebnymi doku-
mentami zaproszenie dla brata z żoną. W ko wień skim konsulacie
dowie dzieli się, że zaprosze nie dla Miszy jako najbliższego krew ne-
go jest ważne, ale dopie ro kie dy Misza bę dzie w Stanach, bę dzie
mógł ściągnąć żonę. Formalności potrwają długo. Okazało się, że
trwały za długo. Misza pojechał, ro bił co mógł, ściągnięcie mamy
wydawało się kwe stią czasu, które go zabrakło.
W Wilnie do dnia wkro czenia Niem ców działał polski teatr i kaba-
ret „Ksantypa” Świa topeł ka Karpińskie go i Janusza Minkie wi cza.
Mama nawią zała kontakt z naszymi przyjaciółmi, których poznała
podczas wi zyt w Warszawie, wysiadując w bufe cie „Cyrulika War-
szawskiego”, gdzie byłam wte dy zaczynającą się liczyć solistką i po-
czątkującą aktorką. Mama, w wie ku 40 lat w rozkwi cie pięk nej ko-
bie cości, odbi jała mi dotychczasowych wiel bicieli. Kie dy jej to wy-
pomi nałam – odpowiadała, że został mi Jurek, na które go zaintere-
sowanie nie li czy, będąc jego teściową.
W Wilnie spotykała się z Min kie wi czem, i, najczęściej, z Ludwi-
kiem Sempolińskim. Pan Lunio po wojnie wie le mi opowia dał o ma-
mie z tych czasów. O tym, jak mama z dnia na dzień oczekiwała do-
brej wia domości ze Stanów.
Nie doczekała. Światowa dyplomacja, ścigająca mamę od re wolu-
cji w Rosji 1917, dogoniła ją w Kow nie jesienią 1939 za pomocą
paktu Rib bentrop–Mołotow. Janusz Minkie wicz dzię ki nałogowi
miał wszędzie chody: pijał z dyplomatami i dygni tarzami wszelkich
ustrojów, krajów i kontynentów. Bę dąc członkiem najrozmaitszych
de legacji, za czasów naszej wspólnej pracy w radiu lubel skim w la-
tach 1944–45 robił co mógł, żeby dowie dzieć się chociaż, który z
dwóch hi perzbrod niarzy ją zamordował. Ni czego się nie dowie-
dział.
Teoria mamy, że kie dy ja się gdzieś pokazuję, to załatwiam jakiś
kataklizm, wydaje mi się słusz na. Przypatrzmy się faktom.
Urodziłam się w roku 1914, sprowadzając I wojnę światową. Nie-
całe trzy lata później zawlokłam do Rosji rewolucję, następnie do Ber
lina kryzys, do Łodzi też kry zys. Prze niosłam się do Warszawy. Nie
bawem zaczęła się II wojna świa towa. Gdzie? A gdzie się mia ła
zacząć? – pytam dawnym szmoncesem. – Co znaczy „gdzie”? – od-
powia dam dawnym szmoncesem – w Warszawie!
W chwili kie dy mnie ta woj na wykryła, od razu mrugnęła do mnie
porozumie waw czo: jedna z pierw szych bomb walnę ła w pią te piętro
domu przy Po znańskiej 12, pozbawiając nas, to jest państwa S. i J.
Jurandotów, części ściany od ulicy, obok Zupy Pomidoro wej (tak
nazywaliśmy nasz tapczan, nawią zując do koloru narzuty).
Tym akordem zaczął się dla nas warszawski wrze sień 1939.
Od tego czasu uhonorowano setki warszawskich bohate rów. Pre-
zydenta Stefana Starzyńskie go również – rondem Ste fana Starzyń-
skie go.
Nie można bardziej zasłużyć na centralny punkt stolicy. Współ-
czuję wszystkim powojennym pre zydentom Warszawy: być spadko-
bier cą tak bo haterskie go i opie kuńczego ojca miasta, to nie
wdzięcz-ne zadanie. Na szczęście nie ma woj ny i nikt nie musi z
nim konku-rować.
Każdego dnia wrze śnia ’39, przez cały czas oblę żenia, o określo-
nych godzinach Warszawa zamie rała przy odbiornikach. Ostatnia
działająca rozgłośnia Polskie go Radia, Warszawa Druga na fali 211,
nadawała kolejne wystąpie nie pre zydenta Starzyńskie go.
CHRYPKA PANA PREZYDENTA
Na stawić radio. Od świata
Oddzielić się murem chińskim:
Za chwilę będzie przemawiał
Prezydent Stefan Starzyński.
Nie wolno z tego, co powie,
Uronić jednego zdania,
Z tych zdań codziennie się czerpie
Moc do dalszego wytrwania.
Już mówi. Trzeszczą w głośniku
Słowa gorące i szybkie.
Ma tyle do powiedzenia
I – taką okropną chrypkę.
Zachrypł. Zmartwili się ludzie
W salonach i suterynach.
Na Ra tusz ze wszystkich stron miasta
Runęła paczek lawina.
A w paczkach słoje, butelki,
Miód, eukaliptus, rumianek
I babskie domowe środki
„skuteczne i murowane”.
Gdy dziś dziękuje w mikrofon
Za dary nieznanych osób,
W głosie wzruszenie i chrypka
W zabawny kłócą się sposób.
Że tyle troski? Mój Boże,
Kto większe po temu ma prawa?
Objęła cię czułą opieką
Nieufna, trudna Warszawa:
Za twoje dla niej kochanie,
Za twoje uparte męstwo,
Za słowa mocne, krzepiące
I – za tę chrypkę nieszczęsną.

To jeden z wierszy Jurandota, które na tejże Warszawie Drugiej co


kilka dni wygłaszał Fryde ryk Járosy. Pro ste tek sty, w połączeniu z
nie ustannym hukiem artylerii, wybuchami bomb i sygnałami po-
gotowia, recytowane tak dobrze znanym głosem z tak dobrze zna-
nym cudzoziemskim akcentem (Járosy, najsławniej szy konfe
ransjer, był z pochodzenia Węgrem), kojarzyły się z kabaretem, z
zabawą, z bez troską. To było niesamowi te połączenie.
Po kapitulacji Niem cy aresztowali, a potem rozstrze lali uwielbia-
nego przez warszawiaków pre zydenta.
Oblężenie zastało nas, warszawiaków, nie przygotowanych ani
psychicznie, ani zycznie. Grom z jasnego nieba pozbawił wie le ro-
dzin dachu nad głową i dorobku całe go życia już pierw szego dnia
oblę żenia, trwającego przez cały wrzesień ’39.
My byliśmy w o tyle dobrej sytuacji, że rodzice Jurka zachowali
mieszkanie na Złotej, bardzo skromne „dwa po koje z kuchnią”. Dzi-
wacznie wyglądający cudzysłów tłumaczę tym, że okre ślenie „dwa
pokoje” oznaczało podnaję tą przez sublokatorów część czyje goś
mieszkania, podczas gdy „dwa pokoje z kuchnią” stanowiły najmo-
wane bez pośrednio od właściciela domu miesz kanie. Pojęcie
miesz-kania własnościowe go wydaje mi się narodzone po wojnie, ja
przy-najmniej nigdy się z nim nie spotkałam. Może bywały, ale w
odle-głej od nas stre e ?nansowej.
Mieszkanie przy Złotej, oprócz cennego w tym czasie fak tu że było
całe – nawet szyby miało! – było dla nas azylem nie tylko zycznie.
Teściowie moi, dwa ciepłe pie cyki w mroźny dzień, ogrzewali całe
otoczenie pogodą, ser decznością, dobrocią, współodczuwaniem. Dla
mnie to był radosny szok po pierw szym małżeństwie, kie dy dla ro-
dziny męża byłam me zaliansem: szanowane nazwi sko adwokackie, a
tu jakaś kabareciara. Dawano mi to poznać. Jaki kon trast… Sabcia
i Pickwick stali się moją najbliższą rodziną. „Sabcię” już zastałam, a
„Pic kwicka” od razu panu Tadeuszowi, uroczemu grubiutkie mu -
lozofowi, z zawo du księ gowe mu, nadałam i wszyscyśmy go tak na-
zywali.
1 wrze śnia 1939 w południe wtargnęliśmy, objuczeni tobo łami,
zawie rającymi wszystko co dali śmy radę wynieść o własnych siłach z
dziurawej Poznańskiej. Powi tały nas uściski i okrzy ki:
– Co? Już zdążyli was zbombardować? Bierzcie po kój Zochy!
– Nie męcz ich – to Sab cia. – Chcecie her baty?
Zocha, cudowna sio stra Turka, oszalała harcer ka, już od dwóch
dni nie mieszkała w domu. Pro wadziła jakieś szkolenia, kursy dzia-
łań obronnych, diabli wie dzą co jeszcze. Dostała od Komen dy
Głów-nej ZHP kwa terę i tam już została przez całą wojnę, do
bohaterskiej śmier ci w końcowej fa zie ka pitulacji Powstania.

Nazajutrz pobie gliśmy z Jurkiem oddać krew na wezwanie War-


szawy Drugiej. Stał już tłum chętnych, ale załapaliśmy się po paru
godzinach. Jurek dowie dział się, gdzie ma się zamel dować jako re-
zerwi sta. Pobiegł tam (wszę dzie się bie gło), a ja pobie głam na Po-
znańską. Mie liśmy wspaniałych sąsiadów: we zwani przez nich dwaj
murarze już odbudowywali zburzony kawał naszej ściany. Warsza-
wa, w normalnych czasach egoistyczna i nieuspołecznio na, wobec
kataklizmu zmie niała się błyskawicznie. Radio Warszawa Druga za-
apelowało o ochotników do pomocy sani tariuszom i o przynoszenie
do takich i takich punktów sanitarnych i do szpi tali środków opa-
trunkowych. Miasto było odcięte od reszty kraju i zapasy kończyły
się już w pierw szych dniach oblężenia. Pobie głam do najbliższego
szpitala na Nowowiej skiej. Mie li już wprawdzie komplet ochotni-
ków, ale ponie waż nie chciałam się odczepić, zlitowali się i dali dużą
butelkę kropli walerianowych, po uczając, że niektórzy histe ry-zują
przy najmniej szej rance i że takim mam dawać łyżkę tego cze-goś z
tej butelki. Ranni oganiali się przede mną, ale ja się nie podda-
wałam łatwo i na siłę im tę walerianę wlewałam. Odtąd co dzień
zjawiałam się, dostawałam butelkę z łyżką i zaczynałam grasować
po szpitalu. Na mój wi dok chodzący ranni podawali sobie z ust do
ust ostrzeżenie: „Uciekaj, leci ta z walerianą”.
Nie ma z czego się śmiać. Miasto ogarnął szał bohaterstwa i takie
egzemplarze jak ja, drobne, nie mogące udźwignąć nawet szczupłej
osoby, zamiast sie dzieć w domu czy w jakiejś piwni cy, pałę tały się,
powięk szając zamie szanie. Sympatyczny (i przystojny!) lżej ranny,
który pozwalał mi wle wać sobie walerianę bez awantur, powtórzył
mi podsłuchaną rozmowę dwóch in nych rannych:
– Ta mała z butelką już prze szła? – spytał je den, chowając się
pod kocem.
– Już, już. Ściągaj koc z głowy.
Ale bywałam też przydatna. Ranna starsza pani, dener wująca się
o po zostawio ne w domu wnuki, połknęła świństwo bez mrugnięcia i
przeżegnała mnie, mówiąc, że Bóg mi to wynagrodzi. Nie szło jej
o waleria nę. Kiedy powie działa o wnukach, pomyślałam o mojej
babci i nagadałam recepcjoni stce, że staruszka w bar dzo ciężkim
stanie denerwuje się i żeby pozwoliła mi zadzwonić pod podany przez
tę ranną numer. Byłam w białym far tuchu (dali mi, bo pląta-łam się
wśród pacjentów), recepcjonistka się prze jęła i, choć nie wolno było
zajmować tele fonu, pozwoliła. Odezwał się chłopiec, py-tał jak się
babcia czuje i powie dział, żeby się nie dener wowała, nie są sami,
mama już w domu. Powtórzyłam tej rannej i stąd błogosła-
wień stwo. Naciąganie prawdy kie dy tylko trzeba, jak w rozmowie z
tą re cep cjonistką, jest dla mnie funkcją zjologiczną i wie le razy
pomogło mnie albo innym.
Jurka wojsko spławi ło, żeby nie zawracał głowy, bo re zer wiści
nie dają im żyć. Jak będzie zapotrzebo wanie, to się wyda
komunikaty i każdy się dowie.
Nie doszło do tego, bo w końcu września Warszawa skapitulowa-
ła.
Strzelanina umil kła, ale to nie Sikorski na białym koniu ukazał się
warszawia kom. Zamiast oczekiwanej odsie czy, ujrzeliśmy watahy
zadowolonych szwabów.
Mieszkaliśmy z powrotem na zacerowanej Poznańskiej.
Mietek został zmobi lizowany, ale długo się nie nawojował. Wkrót-
ce wpakowali go do oIagu. Uciekł, walczył na różnych frontach za-
chodnich i tam zginął. Marysia opie kowała się babcią do końca. Po
jej śmier ci wróciła na Śląsk do swojej rodzi ny, gdzie już została. Po
wojnie miesz kała w Gliwicach, pracowała jako pie lęgniarka i tęskni-
ła za babcią.
Zocha, moja szwagier ka i przyjaciółka… przytoczę wspomnie nie,
które za pośred nictwem pana Jerzego Ficowskie go przekazało mi
Biuro Studiów Woj skowych Komendy Głównej Armii Kra jowej:
Urodzona w 1915 roku w Warszawie w rodzinie inteligenckiej, cenią-
cej tradycje rewolucji 1905 roku. Ojciec jej był skromnym urzędnikiem –
buchalterem, przed II wojną wielokrotnie bezrobotnym. Po ukończeniu
II Gimnazjum miejskiego im. Jana Kochanowskiego przy ul. Rozbrat
26, studiowała przez dwa lata malarstwo w Akademii Sztuk Pięknych w
Warszawie. Uzdolnieniami plastycznymi wyróżniała się jeszcze w
szkole; fa scynowało ją piękno w rzeczach codziennych, zwykłych, nie-
zauważane przez innych. Interesowała ją również lozo a, socjologia,
religia. Była jednostką wybitnie inteligentną, poważnie myślącą. Była
bardzo pracowita, bezwzględnie uczciwa w stosunku do siebie i otocze-
nia, odpowiedzialna, trochę niezaradna życiowo.
W czasach szkolnych w Gromadzie Starszoharcerskiej „Wilcze Gniaz-
do” znalazła odpowiadającą jej atmosferę. Od roku 1932 była wytrwa-łym
uczestnikiem Wilczych obozów. Stały się one kanwą jej powieści dla
młodzieży pt. „Jak dobrze nam”, wydanej pod ps. Zo i Bardówny.
Już od pierwszych miesięcy okupacji pracowała w szeregach
Związku Walki Zbrojnej, a później Armii Kra jowej na coraz bardziej
odpowie-dzialnych szczeblach. W powsta niu warszawskim pełniła
żołnierską służ-bę na Starym Mieście jako Zo a Wanda Zawadzka. W
dniach kapitula-cji Starego Miasta pozostała w jednym z ostatnich
oddziałów „straceń-ców”, złożonym z żołnierzy różnych ugrupowań.
Zginęła od pocisku gra-natnika.
„Straceńcy” była to grupa ochotników, którzy zgłosi li się, żeby
osłaniać odwrót ostatnich powstańców opuszczających kanałami
Starówkę.
To prze słane mi wspomnie nie jest je dynym pomni kiem jednej z
cichych bohaterek oku pacji i Po wstania.
Sabcia i Pic kwick zginęli pod koniec wojny, zamordowani przez
Niem ców.
***

Tytuł „Nie ma z czego się śmiać” ostrzega wpraw dzie, żeby się
nie spodzie wać oceanu dowcipu, kaskady śmie chu, wulkanu
żartów, pi-ramidy kawałów, drapacza anegdot, bez kre su facecji ani
kosmosu wi ców. Nie mniej staram się, żeby epos mój nie był ponury
jak po-ranna gazeta.
Zadowoli mnie lekkie uniesienia kącików ust czytelnika i już będę
szczęśliwa, że osiągnęłam swój cel.
Oddzie lanie dramatu od dramatyzmu to cecha emi granckie go
dziecka. Jed na z tych, które zostają na resz tę życia, choćby było
ono tak długie jak moje. Wie le lat po wojnie (drugiej światowej –
japoń-skiej, jak stale tłumaczę, nie pamię tam), Jurek zwró cił
uwagę, że nigdy nie mówię „je stem głodna”, tylko „mam ape tyt”. Bo
on dobrze wie dział, jaka to różnica.
Prze praszam za wojenne strony, ale też proszę nie żądać zwrotu
pie nię dzy, jeżeli passus o wojnie wyda się czytelnikowi mało śmiesz-
ny. Jako rekompensatę opiszę teraz coś naprawdę śmiesz nego.
Mając 17 lat, byłam dyplomowaną wykładowczynią w szkole Ire-ny
Prusickiej. Jednocześnie dla chleba piastowałam godność gir lasa w
ze spole kabaretowym, a dla ambi cji tańczyłam solowe wstawki
w pre stiżowych te atrach, w moder nistycznych, śmier telnie
nudnych dramatach. I w tym czasie prze żyłam coś śmiesz nego:
stałam się znów emi granckim dziec kiem.

TANGO „PLEGARIA”

W 1933 roku ze spół, który rmowała pani Ire na, został zaproszo-
ny na mię dzynarodowy konkurs tańca zespołowego w Paryżu. Ner-
wów ka była cholerna, ale najbardziej stremo wana byłam ja, bo
mama z Miszą mie li mnie pierw szy raz zobaczyć na scenie. To był
Kar nawał Schumanna, utwór składający się z osob nych, krótkich
im-pre sji. Pani Irena stworzyła bardzo ciekawą chore ogra ę, Te re
sa, Irka i ja miałyśmy solówki, duety, uczestni czyłyśmy też w terce
tach i w zbiorowych układach. Pierw szy i ostatni taniec wykonywał
cały zespół, czyli osiem dziew czyn w długich białych sukniach.
Oprócz nas, Polskę re prezentował znany zespół Tacjanny
Wysoc-kiej, czyli tzw. Tacjanki. Były to bardzo dobre tancerki, jak my
spe-cjalizujące się w rewii i w tańcu nowo czesnym. Miały dwie
fanta-styczne solistki: Jankę Smoszew ską, później szą żonę
„Dudka” Dzie-wońskie go, i Stefcię Górską, później szą… e tam, co
ja będę sobie długopis strzępić.
I beze mnie wie cie.
W tamtych czasach nie jeździ ło się za granicę i nie było re nomo-
wanych konkursów co chwila. To był ewe nement! Konkurs miał się
odbyć w The atre des Champs Élysées. Bardzo droga sala koncerto-
wa, no i drogie bilety. Bałam się, że mnie nie bę dzie stać, ale pani
Irena, wie dząc, że ten występ prze żywam głównie ze względu na
mamę, wysłała telegram do or ganizatorów, żeby zare zer wowano
dwa bi le ty na balkon (parter był dla mnie nansowo nie dostępny) i
nawet zapłaciła za bilety na poczet mojej wypłaty w szkole.
Mieszkać miałyśmy w ho telu des Accacias przy rue des Accacias
w pięk nej dzielnicy. Trwały gorączkowe przy gotowania.
I tu – grom. Cała eki pa odebrała paszporty, opatrzone wizą fran-
cuską. Mnie skre ślono. Byłam niepełnoletnim bez państwowcem
pod opie ką polskich obywateli. Władza nie umiała sobie z tym
poradzić: emi gracyjny młyn dotyczył Polski tylko incydentalnie i ja
byłam ta-kim in cydentem.
Kie dy pani Irena poszła do urzędu, dostała furii, a furia pani Ire ny
to było coś. Na szczęście Te resa, która pani Ire nie towarzyszyła,
przypomniała, że w jednym z kompletów pań hi gie nicznych nabywa
gracji pani mi nistrowa Beckowa, żona mi nistra spraw zagranicz-
nych. Nazajutrz miałam paszport w ręku.
Minister spraw zagranicznych osobi ście załatwia zagraniczny
paszport emi granckie mu dziecku – no i czy można nie pęc ze śmie-
chu?
Czytelnicy zostaną teraz przez chwi lę sami. Jesteście dla mnie
naj-ważniej si, ale to sprawa honoru.
– I co, córuniu moja kochana (nigdy nie mówię „córuniu”, chyba że
się wyzłośliwiam), mówi łam prawdę o tym Becku czy konfabulo-
wałam??
Już.
Pociąg stanął na Gare du Nord. Z okna wagonu zobaczyłam ich
od razu. Jakaż to była pięk na para! Jedno drugie mu dodawało
urody, jakby re żyser obsadził najlep szych amantów.
Ucieszyłam się i poczułam nie po kój: jak Misza mnie przywi ta?
Ostatnio wi dzie liśmy się dziewięć lat temu, kie dy on był takim sa-
mym jak teraz pięk nym mężczyzną, a ja bachorem. Bachor go de-
ner wował, co denerwowało mamę, co z kolei de nerwowało bachora
i tak w kółko. Zaczęło się w Moskwie, a to był tam w ogóle nerwo-wy
czas. Awantury z ulubieńcem carskiej rodziny Rasputinem, bol-szewi
cy – przed wo jenne ko muchy – których wszyscy się bali, bo oni się
nie bawili w jakieś tam wię zie nia, tylko raz-dwa rozstrzeliwali, to nie
był sie lanko wy czy choćby idylliczny nastrój. Dodam do tego
prywatną kropkę nad i, że Misza zwiał z carskie go wojska i ukrywał
się pod nazwi skiem mamy. Czy nie widzieliśmy podobnych sytuacji?
Jest z czego się śmiać. Z tą różnicą, że za mojej pamię ci ukrywano
się nie przed carem ani bolszewi kami, ale to są już niuanse. Nie
można zatem mieć pre tensji, że wszyscy byli zdenerwowani, a nie
mogąc dać upustu słusznej wście kłości na cara, Rasputina ani na
bolszewi ków, niektórzy tę wściekłość prze nosili na rodzinę. Pro szę
wziąć pod uwagę mój wówczas młody wiek – 2, 3 lata – i nie mieć mi
za złe, że pomieszał mi się Rasputin z bolszewi kami. W końcu jed ni
warci drugich.
Przy okazji uporządkuję chro nologię moich wę drówek:
Genewa – 8 mie się cy w brzuchu
mamy, Łódź – 3 tygodnie pobytu z
mamą, Moskwa – 3 lata pobytu z mamą
i Miszą, Ber lin – 5 lat pobytu z mamą i
Miszą, Łódź – 6 lat pobytu u dziadków.
Wracam na Gare du Nord i wraca ze mną mój nie pokój. Ale Misza
prze kre ślił przykre sko jarze nia, chwytając w obję cia
wysiadającego na Gare du Nord byłe go bachora i ser decznie go
ściskając. Mama nadbie gła i bru talnie odebrała mnie
przeważającym siłom Miszy. Rzuciłyśmy się z mamą na sie bie,
uroniłyśmy kilka łez. Tylko kil ka, bo mama nie dawno odwiedziła
mnie w Warszawie i byłyśmy świe żo wypłakane.
Ponieważ, jak zawsze w moich opisach, wszystko się pokić kało,
streszczę pokrótce sytuację, jaka wytworzyła się na Gare du Nord na
skutek naszej przydługiej wymiany ser deczności. Nie opodal stał tłu-
mek, złożony z pani Ireny z zespołem mi nus ja, pani Tacjanny z ze-
społem i mio tających się wśród nich przed stawicieli różnych pol-skich
stowarzyszeń oraz delegatów polskiej ambasady i wszystkie go, co w
tym czasie w Paryżu było polskie: byłyśmy wszak re prezenta-cją
Polski na pre stiżowym konkursie mię dzynarodowym. W tej gru-
pie, którą zajęci uściskami dopie ro teraz zauważyliśmy, krę cili się
nie spokojnie panowie, wyglądający bez radnie i nieszczęśliwie, jak
każdy mężczyzna z kwie ciem w ręku, bez względu na to, czy trzyma
elegancką wiązankę, wie niec na grób czy zmię ty bukie cik stokro
tek, wyciągniętych z kieszeni przed żeńską szkołą po lekcjach.
Okazało się, że całe to zbie gowi sko czeka z rozpoczęciem uroczy-
stego powitania na zakończenie wyciskającej łzy z oczu naszej sceny
rodzinnej. Wiem, że za dużo tych łez, ale tak wyszło: zatrzymuję się
tylko w kluczowych momentach, a wte dy zwykle ktoś płacze. Wresz
cie się doczekali i nikt do nas nie miał pretensji, bo dzię ki nam, to jest
mamie, Mi szy i mnie, zrobi ło się późno, oratorzy skróci-li prze mówie
nia, pozbyli się kwiatów i pośpiesznie wyszli z dwor ca do swoich
czarnych li muzyn, a bohaterki uroczystego powitania
z akompaniatorami do autokaru. Nie zgrabnie wyszło, ale pia niści
byli rodzaju męskiego, stąd trudność gramatyczna.
Z mamą umówiłyśmy się na jutro rano, że po mnie przyjdzie. Dziś i
nazajutrz nasz zespół miał próby po południu.
Hôtel des Accacias bardzo nam się spodobał. Miłe dwuosobo we
pokoje bez zadę cia, jak w porządnym hotelu w Warszawie.
Próby poszły dobrze, a rano przyszła mama i poprowadziła mnie
trasą moich marzeń. Właściwie to ja pro wadziłam, tak dobrze zna-
łam te miejsca z jej opowiadań.
Czytelniku, który nie opuszczasz opi sów! Zaraz poczujesz się
u sie bie w domu. Zaczęłyśmy od kawiarni Capoulade. Szatniarz
o mało nie zwario wał:
– To pani córka! Śliczna! Podobna! Ale pani ładniej sza.
„Mama ładniej sza”… To zdanie, prze śladujące mnie od wcze
snej młodości, wciąż wygłaszane przez moich najbardziej
atrakcyjnych rówie śników, dogoniło mnie aż w Paryżu! Mniej się
złościłam teraz, kie dy stałam się dojrzalsza. Już umiałam docenić,
jak cudownie jest mieć tak zachwycającą matkę. Lubi łam na nią
patrzeć. Pomimo tak trudne go życia zachowała optymizm i promie
niała pogodą. Chciała-bym być taka, do dziś próbuję ją naśladować,
ale jedyne, co mi wy-chodzi, to otwartość na ludzi. Mam ją po niej.
Natychmiast zwróciłam się do szatniarza:
– Panie Leonie, chcę podzię kować za te wszystkie lata opie ki
nad mamą.
– Pani zna moje imię! Mamusia o mnie opowiadała? Nie, to nie-
możliwe, dziękuję, co za radość! – zawołał szatniarz i cała kawiar nia
się cieszyła. – Jak pani będzie w wie ku mamusi, to pani też będzie
taka piękna!
Pan Leon był poczciwym człowie kiem, ale mar nym wróżbitą…
Czułam się, jakbym miała pięk ny sen, a po obudzeniu okazało się,
że naprawdę, na jawie jestem z mamą w Capoulade i wi dzę przed
sobą żywe go pana szatniarza. Kawiarnię wyobrażałam sobie więk-
szą, a szatniarza młodszym. Poza tym wszystko było jakby ożywio ną
fotogra ą moich wyobrażeń. To było pew ne zaskoczenie, bo mama,
jak każdy człowiek z wyobraźnią, miała skłonności do mitomanii, co
zresztą po niej odziedziczyłam. Ta słabostka nie dotyczy czytanego
właśnie przez czytelnika czytadła, bo nawet sprawny mi toman z tru-
dem wy myśliłby bardziej nie logiczną biogra ę.
Listy mamy i jej opowiadania o Paryżu w duchu trochę uprawdo-
podobniałam. Te raz mogłam wszystko zwery kować. Na razie nie
tra łam na podej rzane ele menty, ale byłam w Paryżu dopie ro od
paru godzin. Najbardziej bałam się rozczarowania Turneforką i Moną
Lisą. Jeśli chodzi o opinie o słynnym por trecie, o którym zwykło się
mówić, że prze sada z tymi zachwytami, mama nie zga-dzała się z
lekceważącymi uwagami o „małym, niezbyt interesują-cym ob
razku”. Miałam nadzie ję to sprawdzić, bo w programie kon-kursu
przyszli laure aci wśród nagród mogli liczyć też na nagrodę mera
Paryża, którą było kil ka dodatko wych dni na zwiedzanie. Oczywi
ście po konkur sie, kie dy laureaci będą już laureatami. Z we-ry kacją
opinii o słynnym obrazie musiałam więc poczekać, że nie wspomnę
o warunku bycia laure atką.
Tym bardziej nalegałam, żeby po pró bie iść na Turnefor kę i posie-
dzieć na schodach na piątym piętrze. Misza oczekiwał nas na dole.
– Tu są sami emi granci, możesz mówić po rosyjsku, ci dwaj Mu-
rzyni też już mówią po rosyjsku – uspokajał mnie, znając mój kom-
pleks nieco łamanej francuszczyzny. Byłam zaciekawiona, bo Misza
miał minę kota, który jak wszystkie koty coś wie, ale nie po wie.
Na dole zostałam przedstawio na pani re cep cjonistce, bę dącej
rów-nież telefonistką i właścicielką ho telu. Nie podejrzewałabym tej
drob nej kobie ty o taką siłę głosu. Wrzasnęła, patrząc w górę:
– Już są!
Otworzyły się drzwi na wszystkich pię trach i na klatkę wyległa
wataha młodych mężczyzn, a każdy potrząsał ręką z czymś koloro-
wym, co wzię łam za bukie cik kwiat ków, a okazało się skarpetką,
wycerowaną przez mamę.
Cóż za rozczarowanie in plus!
À propos rozczarowania. Moi żyjący jeszcze czytelnicy we terani,
otrzaskani z prostą stylistyką gadatliwej satyryczki, mogą być znie-
smaczeni barokowym, jeśli nie wręcz ro kokowym zaplątywaniem się
w aproposy, nawiasy, myślniki, wtręty, komentarze komentarzy, kontre
danse czasu i miej sca akcji. Kie dy wie czorem odczytuję, co
napisałam rano, łapię się na tym, że pokrę ciłam Łódź z Warszawą,
Rasputina z bolszewi kami, Te re sę Dobrowolską z Irką Rosen, a sie-
bie z mamą.
À propos. Kilka lat temu popularne czasopismo zaproponowało mi
prowadze nie rubryczki z odpowie dziami na li sty czytelników. Jedno
z pytań pozostało do dziś w mojej wdzięcznej pamię ci i w moim
wdzięcz nym archiwum.
– Podobno osobowość kobiety można poznać po tym, co nosi w
toreb-ce. Czy zechciałaby Pani zajrzeć do swojej?
– Sta ram się rzetelnie odpowiadać na pytania, wysypałam więc
całą zawartość torby na biurko i ułożyłam w tematyczne sterty. Oto,
co zna-lazłam:
Klucze od mieszkania. 50 zł w portfelu (nie noszę więcej, żeby nie
ukradli mi za dużo i nie używam karty kredytowej, bo podobno jak
ukradną, to jeszcze gorzej). Bilon luzem: 21 zł 67 gr. Kaptur od deszczu.
Okulary do czytania. Okulary do patrzenia dalej. Okulary słoneczne. Li-stę
zakupów z marca. Zaraz sprawdzę, czy wszystko z niej mam.
Zdjęcie córki jak była malutka, żeby móc chwalić się, jaką była
ślicz-ną dziewczynką. Zdjęcie wnuka jak był malutki, żeby chwalić
się, jakim był ślicznym chłopczykiem. Zdjęcie męża, bo lubię
wiedzieć, że jest w po-bliżu. Pierwszy ząb córki. Drugi ząb wnuka
(pierwszy nosi w swojej to-rebce córka).
Parę rajstop, bo te, co mam na sobie, mogą się podrzeć. Kopię
dowodu osobistego (oryginał mogliby ukraść), bo może ktoś zechce
mnie wylegi-tymować. Cztery długopisy, bo jeśli jeden się wypisze i
jeden zginie, to zostanie jeden do używania i jeden na zapas.
Szminkę, bo może będę musiała znienacka się spodobać. Zeschła
się, bo dawno nie musiałam. Cukierki od kaszlu. Zapałki, bo kiedy
jeszcze paliłam, ciągle ginęły mi zapałki.
Stary odcinek emerytury, bo zapomniałam wyrzucić. Legitymację
eme-rycką, jako dodatek do ulgowego biletu tramwajowego. Bloczek
biletów tramwajowych. Nie wiem, czy w ostatnich latach nie zmieniły
się ceny. Prawo jazdy, chyba już nieważne. Kilka przeterminowanych
recept i kro-ple do oczu.
Jakieś wizytówki, kilkanaście ręcznie zapisanych telefonów, nie
wiem czyich, ale nie mogę wyrzucić, bo może któryś okaże się
niezbędny. Nu-mery komórek córki i wnuka, nie wiem, który czyj, ale
jak zadzwonię, to się dowiem.
Nieduże popiersie Paderewskiego (chyba z brązu, na marmurowej
podstawce) – nagrodę w konkursie na Mistrza Mowy Polskiej. Ciężkie,
ale przynosi mi szczęście. I w razie potrzeby mam się czym bronić.
Odpowiedziałam szczerze i precyzyjnie, nie bacząc, jak na tej
podsta-wie oceni Pani mój charakter. Jestem wdzięczna za pytanie,
dzięki które-mu nareszcie zrobiłam porządek w torbie: wyrzuciłam
ten stary odcinek emerytury.
Nie dowie działam się, jak tamta czytelniczka oceni ła moją osobo-
wość. Mam nie jasną obawę, że nie uznała mnie za osobę
uporządko-waną. Niniej szy apropos służy wykazaniu, że znam
swoje słabo ści. Gdyby nie moja przytomna kom pucórka, już nie raz
opisałabym to samo po kil ka razy, mie szając to, co już napi sałam z
tym, co zapla-nowałam. Dobrze jest urodzić sobie kata, który ni
czego nie przepu-ści.
Polecam.
KAT URODZONY

Na estradzie na żywo też zdarza mi się zaplątać. Nie pamię tam,


od jakiej dygresji wzię ła mi się ta dygresja i o czym to zaczęłam
opowiadać. Wyznaję jednak zasadę nieudawania przed publiczno-
ścią. Jak w pisaniu mam córkę, tak na es tradzie mam Artura Andru-
sa. Co jakiś czas zwracam się do nie go:
– Co to ja mówi łam?
Zawsze pamię ta, bez zażenowania i skrę cania się zwyczajnie
od-powia da:
– Mówiłaś o wpadce z pre zydentową.
Kto tej anegdoty nie zna, niech przyjdzie na któreś moje spotkanie
autorskie. Za wsze ją opowiadam.
À propos. Bywają kłopoty z pamięcią, które nie mają nic wspólne-
go z wie kiem i nie wyobrażam sobie praw dziwego człowie ka
(„prawdziwe go” w prze ciwień stwie do cybor ga), który nigdy w ży-ciu
nie powie dział: „No, ten, wiesz, o rany, jak on się nazywa???!!!”.
Odpowiedź na to popularne pytanie zwykle budzi człowie ka o naj-
bliższej piątej nad ranem, jednak zdarza się, że dopada go w in nej
formie.
Rzecz działa się parę lat temu. Kilka minut po północy Joanna wró
ciła z wczesnego obiadu u przyjaciółki, Olgi Johann. Otwie rając
drzwi miesz kania usłyszała dzwonek tele fonu. Zdziwio na, że ktoś
dzwoni o takiej po rze, podbie gła i podniosła słuchawkę.

ARTUR CZUWA

– Kucówna! – wrzasnęło z telefonu.


Zgłupia ła: Zo a Kucówna ma opi nię osoby taktownej i dobrze wy-
chowanej. A tu taka for ma powi tania? Po północy? Postanowi ła
jed-nak dać szansę.
– Dobry wie czór pani. Słucham…
– Przecież mó wię Ku cówna! – ryknę ło jeszcze raz.
„No dobrze, Kucówna, ale dlaczego tak głośno?” – pomyślała Jo-
anna. „A może przez tych kil ka godzin stało się coś, o czym nie
wiem?
I to jest właśnie dalszy ciąg tego czegoś?” Spróbowała nadać roz-
mowie bar dziej rze czowy charak ter:
– Pani pew nie do mamy? Przed chwi lą we szłam do domu i nie
wiem, czy się nie po łożyła. Zaraz sprawdzę.
– Idiotka! Kucówna!
Przy „idiotce” moje dziec ko doznało olśnienia i po czuło głębo ki
podziw dla swojej przyjaciółki Olgi, która, jak się okazało, nie zmar-
nowała lat spędzonych na studiach psychologicznych i na pracy w
wyuczonym zawodzie.
Tu trzeba cofnąć się o kilka godzin.
Olga z Joanną zajadały sobie przyrządzony przez wspaniale gotu-
jącą gospodynię obiad. Omówi ły zale głe sprawy osobiste, polityczne
i towarzyskie. Te matyka kulturalna również się po jawi ła:
– Kilka dni temu byłam we Współczesnym na wspaniałej komedii,
nie pamię tam tytułu. Musisz to zobaczyć. Całość ciągną dwie aktor-
ki, no mówię ci, fantastyczne. Maja Komorow ska, i ta, no, ta, no
wiesz… – zapę tliła się Oleńka i każdy nie-cyborg zrozumie ją do
bólu.
– Nie wiem. Któ ra?
– O rany, bardzo znana, blondynka, krótkie włosy, trochę wystają-
ce zęby… no wiesz…
Joanna nie wie działa. Zmieni ły temat na łatwiej szy.
Teraz już wyjaśni ło się, czego dotyczył tajemni czy nocny telefon,
prawda? Ale nadal nie wiadomo, skąd wzię ła się jego surowa (żeby
nie po wie dzieć bru talna) forma. Zaraz wytłumaczę.
Każdy obiad kie dyś musi się skończyć. Kie dy zbli żała się północ,
moja córka zaczęła zbierać się do wyjścia, a Olga po stanowiła od-
prowadzić ją do samochodu i po drodze jeszcze pogadać, przy
okazji wyprowadzając psa.
Kil ka razy obe szły blok dookoła i Joanna odjechała. Do domu
miała bliziutko, kil ka mi nut maluchem.
W tym czasie Olga wsiadła z psem do win dy i w tej win dzie przy-
pomniała sobie brakujące nazwi sko: Kucówna! Pę dem otworzyła
drzwi mieszkania, wpadła do pokoju, złapała słuchawkę – i wtedy
okazało się, że przez ten czas zdążyła zapomnieć. Wyluzowała się,
spuściła psa ze smyczy, zdjęła płaszcz i doznała powtórnej ilumina-
cji: Kucówna!
Znów złapała te lefon i postanowi ła na wszelki wypadek odpuścić
sobie różne takie „cześć, to ja, czy nie za późno na telefony, właśnie
przypomniałam sobie” itd. Przez ten czas mogłaby znów zapomnieć.
Co to jed nak znaczy psycholog! Przytupując z niecier pli wości prze-
czekała kilka sygnałów, a kie dy Joanna wbie gła do domu i złapała
słuchawkę, Olga nie tracąc czasu wrzasnę ła:
– Kucówna!
W naszej ro dzinie takie nagłe zapomi nanie, co to „o rany mam na
końcu języka!…”, przez wie le lat kodowane było hasłem „mam Ku-
cównę”.
Jest z czego się śmiać. Polecam: to jedyne wyjście, kie dy się ma
Kucównę.
A wra cając do moje go mie szania wszystkie go ze wszystkim: nie-
długo po Paryżu nasz zespół i zespół Tacjanek brały udział w podob-
nym konkur sie w Wied niu i zajęłyśmy takie same miej sca jak tu. Więc
pro szę się nie dziwić, jeśli pomyliły mi się jakieś szczegóły tych
konkursów – nawet kom pucórka nic na to nie może poradzić.
À propos niezapomnianego wie czoru w Turne force. Misza był za-
dowolony, że z tymi skarpetkami tak się udało, ale przede wszyst-kim
tym, że oprócz mamy i mnie były same chłopy. Odznaczał się powierz
chownością, która pro woko wała panie do próbnych strza-łów, jak:
„Pan żonaty? A żona zazdrosna? A lubi pan blondynki?”. Mniej
bezpośred nie panie na początek pytały, czy woli Gretę Garbo, czy
Marlenę Die trich, czy leciał już samolotem i czy się bał, z czego gładko
przechodziły w pytanie o żonę. Misza nie był łatwy na co dzień. W
Moskwie za mojej pamię ci wciąż były awantury, którymi tylko ja się
przejmowałam i dołączałam, rycząc. Drugim po mojej osobie powodem
– pośred nim lub bez pośrednim – drak mię dzy mamą a Mi szą była
ich zupełnie zwario wana mi łość, od pierw szego wejrzenia do końca.
Twardo i z przytupem zaznaczam, że byli sobie wier ni do głupoty i
stąd te awantury. Zazdrość i wier ność to śmier-telni wrogowie: żona
zdradziła zazdrośnika i wyszło na jaw. Sceny na cztery fajery, ciche
dni, natrętne wypominanie, ale przynajmniej czepianie się konkret ne
go wypadku. Zazdrośnik bywa masochistą i jest nieomal
uszczęśliwiony, że miał rację podejrzewając. Żona od-tąd staje się
ostroż niejsza i zdradzony wreszcie się uspokaja.
A weźmy przypadek, kie dy żona zazdrośnika jest wier na jak pies.
Nie odpowie trzony zazdrośnik dostaje kota na punkcie wyimagino-
wanej zdrady. Udowodnienie, że czegoś się nie zrobi ło, bywa nie-
możliwe.
Zejście się dwojga nieprzytomnie zakochanych i do szaleństwa
wier nych zazdrośni ków to schowanie się pod samotnym drzewem
w czasie burzy z piorunami. Jako małe dziecko spę dzałam całe
życie pod takim drze wem.
Misza nigdy żadnej z nas nie uderzył. Nie ma z czego się śmiać.
Byłam niełatwym bachorem i wymierzenie mi czasem choćby lek-kie
go, symboliczne go klapsa dobrze by mi zrobi ło. Jednak nie do
końca mi się upie kło: mój szatan stróż był pamię tliwy i w dorosłym
życiu nie raz dostawałam od niego zdrowo w dupę, może jako uzu-
peł nienie luki w wy chowaniu.
Drugi dzień nasze go pobytu w Paryżu był dniem próby general-
nej, nerwów i wszystkie go, co się należy w dniu występów konkur-
sowych. Przyjmuję podzięko wania za brak aproposa.
Razem z innymi zespołami spę dziłyśmy cały dzień w Théatre des
Champs Elysées. Dyrek tor teatru przysłał uczestnikom konkursu do
teatralnej kawiarni obiad i odpowied nią liczbę butelek wina. Na wi-
dok butelek ze rwali się od wszystkich stolików kie row nicy ze
społów i w różnych językach, lecz jednogłośnie kazali je zabrać.
Poza obiadem, siedzieliśmy wszyscy na widowni, oglądając drżą-
cymi oczami programy konkurentów.
Pod wieczór nikt nie miał wątpliwości, że laureatem głównej na-
grody i pierw szego miej sca w konkur sie będzie amerykański
zespół tańca do muzyki jazzowej. Pro szę sobie wyobrazić grupę
kilkunastu Fre dów Astaire’ów. Kto nie słyszał o Fre dzie Astaire, nie
jest godny wyjaśnień.
Amerykański zespół był rewe lacją pod każdym względem.
Uczestnikom pozwolono sie dzieć na wi downi pod warunkiem nie-
okazywania emocji. Czasem aż ręce same z sie bie zaczynały
klaskać, ale na siłę zachowywaliśmy ciszę. Jednak, kie dy po próbie
amery-kańskich tancerzy ze rwało się tornado braw, nikt z kie
rownictwa konkursu nawet nie pró bował interweniować. Byłoby to
chronie-niem się przed la wi ną za pomocą damskiej parasolki.
Sam konkurs przebiegł bez nie spodzianek. Astairy zwyciężyły.
Polska część widowni była zadowolona: oba nasze ze społy zali
czy-ły się do laureatów, Tacjanki w swojej kategorii osiągnęły drugie
miej sce, my w swojej – trzecie. Dwa pierw sze wyrwali nam Niem cy
w kategorii tańca wyzwolonego, który sami stworzyli. Nie do pobi-cia.
Byłyśmy usatysfakcjonowane, w każdej kategorii startowało po
dziesięć do dwudzie stu zespołów, z których więk szość odpadła w
eliminacjach jeszcze w swoich krajach. Nie chętnie re zygnuję z te-
matu, mogłabym o tym konkursie pisać do znudze nia, chyba że już
to zrobiłam.
Choć swędzi mnie długopis, wstrzymuję się od opisania, co czu-
łam, wie dząc, co mama czuje, słysząc moje nazwisko, odczytane
wśród laureatów (laure atami byli laureaci trzech pierw szych miejsc,
bardzo mi się to słowo po doba, mogłabym je powtarzać i powtarzać,
zwłaszcza kie dy o mnie mowa). Odczytywanie, no właśnie: laure-
atów trwało bez końca, nie mogłam się doczekać rzucenia się na
szyję mamie i Mi szy.
Tu kolejny moment na łzy w oczach. Nie uwie rzycie: oprócz
mamy i mnie, miał je i Misza! Zawstydził się i udawał, że ma katar.
To był ostateczny prze łom. Odtąd pisywałam li sty do nich obojga, a
nie tylko do mamy z pozdrowie niami dla Mi szy na końcu. Ponie-
waż kością niezgody małżonków, prócz nieuzasadnionej wzajemnej
zazdrości, była moja osoba, zachowałam dożywotnią wdzięczność
dla jury konkursu. Jego werdykt i tamto spotkanie w Paryżu przy-
czyni ły się do niezakłóconego ostatnie go etapu życia mo jej
trzydzie-stoparoletniej wów czas matki.
Odtąd, dzię ki konkursowi i słusznej de cyzji ministra Becka (córu-
niu!), mogłam jeździć do mamy, kie dy tylko zechciałam, mia łam
wolne w te atrze i było mnie stać na bilet.
W teatrach Járosyego awansowałam małymi kroczkami, za to sta-
le, aż dorobi łam się stanowi ska solistki z dwoma tańcami w progra-
mie. Járosy, w którym kochały się wszystkie panie od woźnej do
Hanki Ordonówny, zapamię tał mnie z zespołu girlasów, występują-
cych w 1933 r. w teatrzyku „Cyganeria” i obrał sobie na obiekt do-
kuczania. Nie mało się napłakałam, zanim bardziej doświadczone
ko-leżanki wytłumaczyły mi, że jak Járosy dokucza, to dobry znak,
wi-docznie coś dla mnie planuje.
Zanim przejdę do najwspanialsze go wydarzenia mego życia,
jakim było spotkanie Jurandota w 1937 roku, wysko czę jeszcze na
chwi lę do Paryża.
Podczas moich pobytów miesz kałam w Turnefor ce. Właścicielka,
zwana po prostu Madame, bez dodatków, dla której wybłagałam
wejściów kę na ogłoszenie wyników, wygospodarowała dla mnie za
darmo kącik w swoim mieszkaniu na parterze, gdzie tylko nocowa-
łam, pozostały czas spędzając na piątym pię trze albo na bie ganiu
po Paryżu.
Któregoś poranka Madame zawołała, że jest do mnie telefon.
– Bonjour. C’est ton pére.
Pierw szy raz w życiu usłyszałam głos mojego ojca. Odnalazł mnie
dzięki prasowym re lacjom z konkur su (mi nę ło pół roku), ale byłam
za małą rybką, żeby mogły mu pomóc re ki ny bale tu. Musiał mnie
szukać sam.
Tak czy inaczej, z tym te lefonem tra ł akurat, kie dy byłam w Pa-
ryżu.
Na wszelki wypadek przypominam: 17-letnia studentka wydziału
prawnego na Uniwer sytecie Genew skim została poderwana przez
dużo starszego od niej wykładowcę lozo i prawa, który się z nią
ożenił. Małżeństwo nie przetrwało nawet roku, a jedynym skutkiem
tego związku jestem ja.
Ojciec zaprosił mnie do Gene wy twier dząc, że najwyższy czas,
że-byśmy się spotkali osobi ście.
– Nie martw się o pie niądze, pobyt na mój koszt, a bi let na pociąg
ci wysyłam. Jeśli jesteś podobna do swojej matki, to nie wątpię, że
gdybym przysłał pie niądze, wydałabyś je na co innego. Ustalmy datę,
będę czekał na dworcu. Poznasz mnie po ciemnozie lonej lasce.
W tamtych czasach laska nie była ani dobrą dupą, ani podporą
kulawego, tylko symbo lem ele gancji.
– W przyszły ponie działek, będę w czer wonym płaszczu.
W tamtych czasach kolor czerwony nie był symbolem niczego, tyl-
ko kolorem.
Pobyt w Ge newie, kolejny skutek słusznej decyzji mini stra Becka
(córuniu!) okazał się bardzo miły. Ojciec był in tere sującym, peł nym
poczucia humoru i bezpośred nim człowie kiem, bar dzo lubianym
przez studentów. Latem pro wadził lek torat z ję zyka francuskie go.
Zaprosił mnie na wykład. Sensacja, wywo łana pojawie niem się
córki znanego samotnika, ładnej i wesołej siedem nastolatki, była tak
wiel-ka i absorbująca studentów, że ojciec skrócił zajęcia.
Wspomnę, że ten lozof był z zami łowania tapi cerem, a jego stu-
dio, własnoręcznie skom ponowane z układów ko tar, było tak orygi-
nalne, że przychodzili je oglądać specjaliści. Po wie lu latach, nie pa-
mię tam już od kogo, dostałam zdjęcie ojca w tym jego atelier.

PRACOWNIA OJCA

Nie wie le widać, ale poziom wie dzy, jaką niesie to zdjęcie, odpo-
wiada poziomowi mojej wie dzy na temat własnego ojca. Je dynym
obrazem na ścianie studia był ogromny portret mo jej matki, zanim
została moją matką, rów nież dzieło ojca. Nie ma z czego się śmiać,
zważywszy że o lozo e-tapi cerze-fo togra ku opowiada jego córka,
tancerka-satyryczka-taterniczka, której matka, praw niczka-cero-
waczka-prze wodniczka-po-paryskich-muzeach dopełniała tę dzi-
waczną grupę bio logiczną, związaną jedną jedyną wspólną cechą:
nie poskromionym poczuciem hu moru.
Na zakończenie krótkiej wi zyty ojciec odprowadził mnie na dwo-
rzec i wrę czył pre zent, który widocznie po głębokim namyśle uznał
za najodpowiedniejszą pamiątkę od taty dla dziecka. Było to choler-
nie drogie pudło, zawie rające kilkadzie siąt paczek papierosów naj-
słynniej szych mię dzynarodowych marek, egip skich, ame
rykańskich i in nych.
Wię cej nigdy ojca nie spotkałam. Potem była wojna, potem umarł.
Wpadłam w nałóg. A któż by nie wpadł, otrzymując w tym wie ku
taki prezent, w dodatku od własnego ojca?
Zresz tą przyznaję, że to nałóg bardzo wygodny. Prozdrowotną
działalność antynikotynową, pole gającą na licznych zakazach, naj-
bole śniej odczuli chyba aktorzy, którzy stracili najbardziej wyrazi-sty,
wymowny, a jed nocześnie najprostszy środek artystyczny, jakim jest
papieros.
Papie ros pozwalał zapalać się na różne, wyrażające stan uczuć,
sposoby: ner wowo, namięt nie, wyczekująco. Pozwalał gasić się na
różne, wyrażające stan uczuć, sposoby: ner wo wo, namięt nie,
wycze-kująco.
Popychał fabułę: dostrzeżenie napi su, wygrawerowanego na pa-
pie rośnicy, wyjawia ło okrutną tajem nicę nie wier ności.
Wyskoczenie po papie rosy albo prowokowało przypadko we, po
wodujące zwrot akcji spotkanie, albo oznaczało odejście na wie ki.
Prze pełniona popiel niczka oznaczała albo zdener wowanie
bohate-ra, albo upływ czasu.
Podanie ognia kobie cie charakteryzowało dżentelmena, niepoda-
nie ognia kobie cie oznaczało albo oburzone go dżentelme na, albo
po prostu chama.
Sposób podania ognia mężczyźnie okre ślał stosunki mie dzy
posta-ciami: albo poufałe, albo hie ratyczne.
Sposób de lek towania się papie rosem określał stan ducha:
puszcza-nie kółek z dymu, to albo głębo kie zamyśle nie, albo
renons w pi-kach.
Sposób pale nia budował postać: długa cygarniczka oznaczała ar-
tystkę udającą praw dziwą damę albo damę udającą prawdziwą ar-tystkę,
pamię tacie Glorię Swanson w Bulwarze Zachodzącego Słońca?
Pet, zwisający z kącika ust, znaczył: oto prawdziwy męż czyzna, pa-
mię tacie Bogarta w Ca sablance?
Ale przede wszystkim papie ros dawał zajęcie dla rąk. Aktor, po-
zbawio ny papie rosa w lmie ma go rzej niż aktor, który nie dosłyszał
su era w teatrze.
Mnie papie rosy przydawały się raczej towarzysko. Zresztą z nało-
gu, dla własnej satysfakcji, wyszłam z mi nuty na minutę po kil ku-
dziesięciu latach palenia około dwóch paczek dziennie. Dla pragną-
cych się wyzwolić palaczy, którzy zasypują mnie prośbami o re cep-tę,
mam jed ną radę: trze ba się wściec na ko goś bli skie go, bę dącego
nałogowcem czegokolwiek i dowodzącego, że nałogi są nie uleczal-ne.
Wypróbowałam to na przyjacielu alkoholiku, który wykpił mnie, że
innych chcę leczyć, a lepiej niech sama spró buję rzucić palenie.
Postanowi łam zrobić mu na złość. Wpraw dzie alko holik nie przestał
pić, ale ja prze stałam palić i od kilkudzie się ciu lat jestem mu wdzięcz
na. Jednak żeby wyszło, musi być spełniony je den nie do ominię cia
warunek: trze ba napraw dę chcieć przestać. Przecież uza-leżnieni od
wszel kich nałogów jeżdżą do ośrodków, wydają ostatnie pie niądze na
spe cjalistów, kupują leki ułatwiające odzwyczaje nie się
– głosząc, że nie wynaleziono jesz cze skutecznego sposobu na
rzuce-nie palenia. Nic im nie pomoże, bo oni szczerze chcą przestać
w ze-wnętrznej war stwie swojej świadomości, a w najgłębiej
schowanej nie chcą.
Dam przykład à re bours. Nie lubię pomi dorówki, najprostszego,
zdrowe go, lubiane go składnika tzw. domowych obiadów, na które
często bywam zapraszana. Po okre sie wykręcania się („Dzię kuję,
nie jadam zup”, „Lekarz zabro nił mi pomi dorów”) mówię otwarcie do
obrażonej – trudno – gospodyni: Dziękuję. Nie chcę. Nie lubię. Stoi
przede mną talerz, wszyscy namawiają, a gdybym połknę ła dwie
łyżki tej zupy, wołano by: „No wi dzisz, jaka pyszna”. Ale jestem z
granitu. Nie chcę i już. Chamstwo? A wmuszanie to nie chamstwo?
Kie dy bywałam przedmiotem ponętnych namów ze strony ponęt-
nych adoratorów („Kie dy to było…” – to smęt na kwe stia ze sztuki
Lubow Jarowaja Konstantego Tre nie wa) i któryś idol pań „namawiał,
namawiał” (to re fren przeboju młodej Hani Bie lickiej) mówiłam
„Nie chcę”. I już. Chyba że chciałam. Ale pomi dorów ki nie chcia-
łam.
À propos irtów i podob nych zberezeństw, miałam okres zaintere-
sowań męsko-damskich po śmier ci Adama. Oczywi ście nie zaraz
na drugi dzień, tydzień czy mie siąc. Włóczono mnie po sanatoriach
prze ciwgruźliczych, gdzie, nie idealizujmy, romanse gruźlików
z gruźliczkami były na porządku dzien nym. Po pierw sze odpadała
obawa zarażenia, po drugie było to zbio rowi sko pacjentów głównie w
wie ku 16–25 lat, po trzecie gruźli cy są nadpobudliwi. Nie wiem, czy
istnieje jeszcze „Sanato”, sanatorium pocztowców w Tatrach na
Antałówce. W tym „Sanato” nasza nie zapomniana prof. Misie wicz
umie ściła najpierw Adama, a potem miałam już zare zer wowane miej
sce ja, zarażona przez Adama. Odwie dzałam „Sanato” w czasie jego
choroby, a później i mnie tam le czono.
Wspomniany okres ir tów i podobnych beze ceństw zakończył się na
zawsze 15 maja 1937 roku. Wpakowałam się naprawdę dożywot-nio.
Teraz, z powodu matuzalemowego wie ku, bywam komplemen-towana
wyrazami uznania dla dokonań, zamiast dla nie gdysiej szych ładnych
nóg – ale jeszcze w czasach wysłuchi wania o ładnych no-gach nie
byłam do wzięcia. Z powodu Jerze go Jurandota.
Wypatrzył mnie podczas próby w „Cyruliku”. Zobaczył na scenie
cztery girlsy: trzy blondynki z pier siami i jedną brunetkę bez pier si.
Jak prze kazała mi koleżanka, powie dział: „ta mała czarna mi się
po-doba” i zabrał się za mnie z taką klasą, jakiej nie spotkałam u
niko-go innego. W ogóle pierw sze nasuwające się określenie Jurka,
to człowiek z klasą, najwyższa we dług mnie ocena. Czy taki
fenomen wymarł? Nie. Znam żywych ludzi z klasą, w różnym wie ku.
Nawet bardzo młodych. Nie zdradzam ich per sonaliów, tak samo jak
zacho-wuję dla siebie nazwiska osób bez klasy. Nie stety, na tej
drugiej li-ście za dużo znalazłoby się osób znanych.
Nie nale ży mylić po jęć „porządny człowiek” i „człowiek z klasą”.
Porządny człowiek, to mini mum tego, co nazywam człowie kiem:
uczciwy, sympatyczny, umie jący współżyć z innymi porządnymi
ludźmi. Podam takie mu rękę, pożyczę pie niądze, a nawet książkę.
Bywa dobrze wychowany, pomoże staruszce wejść na schody. Sło-
wem, porządny człowiek. Mam dużo takich znajomych, lubię ich
i szanuję, ale od takich z tytułami naukowymi po abiturientów pod-
stawów ki – czegoś im brak. To się nie da zde niować ani opisać. Po
prostu brak im klasy. Klasy nie można opi sać tak jak koloru. Okre-
ślić można tylko przez porównanie do czegoś, co się zna. Nie bie ski
jak nie zapominajka albo ma klasę jak Jurek. Tu powinnam zakoń-
czyć książkę, bo wszystko najważniejsze opisałam już po kilka razy.
Ale zdarzyło się parę rze czy, o których nie wypada nie napo-mknąć,
jak II wojna światowa. Napomykam, że już napomknęłam, ale o tej woj
nie nigdy dość napomykania. Napomknę też o okupacji (wprawdzie
okupacja to część wojny, ale najstraszniejsza), narażając się na
wzdychanie czytelników: „O rany! Zno wu martyrologia!”, a tym razem
naprawdę nie ma z czego się śmiać. Albo o wyrzuceniu wszystkich
miesz kańców Poznańskiej 12, co nie było zwykłą eksmi-sją. Człowiek
wyrzucany z miesz kania zawsze jest ciekaw, kto tu bę-dzie mieszkał.
My nie musie liśmy się zastanawiać. Późną je sie nią 39 roku
dobrodusznie wyglądający oIcer SS kazał powie sić na każdym
z pię ciu pię ter zawiadomie nie, że sto kilkadzie siąt luksusowych ka-
walerek całko wicie załatwia problem młodych oIcerów blondynów,
których główne zadanie ma polegać na pokazaniu, jak wygląda czy-
sty rasowo mor der ca. Treść zawiadomie nia, które go dosłownym
brzmie niem nie chciało mi się ob ciążać pamię ci, pozwoliłam sobie
zmody kować.
Zanim Poznańska 12 stała się Polenfrei, chodziliśmy nieparzystą
stroną naszej dotychczasowej ulicy, żeby z bezpiecz nej odle głości
oglądać wystawiających się mundurowych blondasów na rogu Po-
znańskiej i Hożej: tam znajdowała się ich tymczasowa kwatera, za-
nim oczyści się z nas nasz dotychczasowy dom. Myśmy już wie
dzie-li, zaś co do nich, trudno mi powie dzieć, bo ich nie py taliśmy.
Zabraliśmy z Jurkiem co się dało i z powro tem we pchnęliśmy się
z tymi bambetlami na Złotą 75, do dwu pokojowego mieszkania te-
ściów. Powi tanie z ich strony mogło sprawiać wraże nie, że Sabcia i
Pickwick zniosą nawet Niemców, skoro dzięki nim będziemy ra-zem.
Zocha, która pełni ła coraz ważniejsze funkcje w Związku Walki Zbrojnej,
uprzedzi ła rodziców i nas, żebyśmy nie starali się z nią kontaktować, bo
na pole cenie władz konspiracyjnych zmie nia tożsa-mość.
Dotychczasowe dokumen ty, jak rów nież zdję cia i pamiątki,
mogące naprowadzić na jej ślad, przesłała rodzi com z prośbą o
zniszczenie ich po wybraniu względnie neutralnych. Jurkowi
i mnie podała zaszyfrowany swój adres, zastrzegając skorzystanie z
niego tylko w krańcowym przypadku.
Wprowadziliśmy się do jej poko ju. Teściowie byli równie nie po-
ważni jak my, więc nasze urządzanie się przebie gało wśród żartów i
śmie chów. Nagle, ni z tego, ni z owe go, zaczęłam płakać. Rozkle-
iłam się na myśl, że ostatnie legalnie zarobio ne pie niądze poszły na
odbudowanie dla szwabów zbombardowanej przez szwabów ściany.
– Uspokój się, nasi im tę ścianę zburzą z powrotem – powie dział
Jurek, więc się uspo koiłam.
Jeszcze tego dnia przyszła Wanda Baranówna, przyjaciółka Zochy,
jej towarzyszka z har cerstwa i z konspi racji. Zapewniła, że w miarę
możliwości będzie naszym kontaktem i rze czywi ście nim była.
Po licznych dyskusjach i kilku awanturach mię dzy Jurkiem a Zo-
chą wygrała logika tej ostatniej: sio stra Jurka tak głęboko tkwi ła w
strukturach podziem nych, że to ona powin na nadal zajmować się
walką. My, jeśli chcemy zaopie kować się rodzicami, a z nią utrzy-
mywać choćby sporadyczny kontakt, mamy sie dzieć cicho. Oczywi-
ście bez twardego zakazu współpracy z podziemiem, gdyby ktoś po-
trzebo wał naszej pomocy, a je śli będziemy grzeczni, to i sama Zo
cha czasem nas wykorzysta.
Jak to w życiu bywa, a w trudnych czasach tym bardziej, zagrożo-
na Zocha przetrwała bez wpadki aż do Powstania, za to my,
podczas naszych drobnych zajęć pomocni czych, przez cudzą nie
frasobli wość o mało nie wpakowali śmy się w ko cioł.
Nastąpił okres, o którym do teraz staram się zapomnieć, nigdy o
nim nie mówię, a je śli mam najmniej sze podej rze nie (a mie wam
je często), że może mi się przyśnić – natychmiast zaczynam myśleć
o Odetcie-Odylii albo że jestem udomowio ną blondynką z pier siami,
nucącą sobie Gdyby rannym słonkiem. Więc, powodowana bez gra-
nicznym zaufaniem do mo ich czytelników, proszę Was jak
własnych: przyjmijcie, że bra kujący okres zgubiłam z powodu
należnej sklero-zy, odśpie wajcie chórem to ranne słonko i razem ze
mną przejdźcie do następnego etapu.
PRAWDZIWA KEN KARTA NA NIEPRAWDZIWE NAZWI SKO

Przyszła pora na zmianę tożsamości.


Jurek, nazywający się teraz Je rzy Jarczyński, ob jął odpowie
dzial-ną posadę nocne go stróża na Stacji Doświadczalnej
Ogrodniczej w Morach pod Warszawą, słynnej z uprawy wszystkich
znanych w Europie odmian pomidorów. Tra ła mu się niebywała
gratka. Że-bym nie wiem jak się starała, nie potra łabym opisać jego
statusu w Morach. Wolę przytoczyć drukowaną dawno temu pio
senkę do me lodii Pięciu chłopców z Albatrosa, z tekstem samej kie
rowniczki Bronisławy Cholewińskiej, przez przyjaciół zwanej Niu sią.
TRZECH DOZORCÓW Z MOR
Za polami, za torami,
Niedaleko za Włochami
Pewna Stacja Doświadczalna mieści się,
Która Mory się nazywa,
Uprawiają tam warzywa,
Pomidory i cebulę i te de.
Lecz nie tylko pomidory
Rozsławiły wokół Mory,
Dzielnych bowiem trzech dozorców mieli tam,
Co tak pola pilnowali,
Że złodziei radowali.
Jak to było, to opowiem chętnie wam.
A ten pierwszy to jest hrabia,
On stan wyższy uosabia,
A ten drugi to burmistrzem kiedyś był.
A ten trzeci, ten najmniejszy,
W stróżowaniu najpilniejszy,
To poeta, co przed życiem tu się skrył.
Idzie lato, trwają Mory,
Dojrzewają pomidory,
Potem jesień roztoczyła tysiąc kras.
Plon się zbiera po kolei,
Pokus dużo dla złodziei,
A dozorcy, jak ich cenny mija czas?
A ten pierwszy, co jest hrabia,
Się do drzemki przysposabia.
Siedzi w budzie, co burmistrzem kiedyś był.
A ten trzeci, ten najmniejszy,
Wiersz układa najpiękniejszy,
Spacerując po alejce w przód i w tył.
Kiedy burza już przeminie
I z chaosu świat wypłynie,
Wróci życie zwykłe znów za kilka lat.
Będą nadal trwały Mory
I zostaną pomidory,
Lecz dozorcy, trzej dozorcy pójdą w świat.
A ten pierwszy, co jest hrabia,
Swoje hrabstwo znów ozdabia,
A ten drugi gdzieś burmistrzem został już,
A ten trzeci, ten najmniejszy,
Wiersz napisał najpiękniejszy,
Który w Polsce go rozsławi wszerz i wzdłuż.

Z proroctw – najlepiej Niu si wyszło to, że woj na skończy się za kil


ka lat, choć więk szość rodaków twier dziła, że za dwa tygodnie (to
były najdłuższe dwa tygodnie w hi storii ludzko ści). Losy dozorców
nie mogły się potoczyć jak prze widywała, ale to już nie autorki tek-
stu wina.
Czytelniku, jak ci się zdaje, ile gatunków pomidorów uprawia się w
Polsce? Lubię zadawać to pytanie. Zagadnię ty zwykle się upew-nia:
dużo czy mało? Ułatwiam, że bardzo dużo. Zagadnięty myśli, myśli i
mówi:
– Nie jestem specjalistą, ale jeże li mó wisz, że dużo… Dwadzie-
ścia?
– Sto trzydzieści cztery gatunki – od powiadam jakby nigdy nic.
Przypomi nam, że to było w latach czterdzie stych zeszłego wieku.
Można założyć, że do teraz ich liczba znacznie wzro sła. Nie prze-
wi duję więc nie stety upadku pomidorówki.
Majątek znajdował się pod zarządem niemieckim. Polscy pracow-
nicy Mor co mie siąc dostawali deputaty, na które w znacznej mie
rze składała się wódka. Nie miec cy doglądacze byli na tę wódkę
okrop-nie łasi i chętnie zawie rali z Polakami transakcje zamienne.
Stąd moje osłupie nie, kie dy w styczniu 1944 w pokoiku przy studiu
lu-bel skie go radia w Lubli nie zjawił się mój własny mąż w
żandarm-skiej niemieckiej kurtce i żandarmskich podkutych butach.
Pro szę nie podej rzewać, że Jurek zaprzedał się Hitlerowi. Dał za
ten kom-plet pół litra wódki, co było zwyczajową ceną.
Co do mnie, łapałam pracę gdzie się dało, najczęściej z ręcznie pi-
sanych ofert, przykle janych na murach. Aż w końcu tra łam do Go-
łąbek.
Z różnych okre sów okupacji najpięk niejszym i najboleśniej szym
wspomnie niem są właśnie Gołąbki, mała osada pod Warszawą, jak
na zamówie nie – bli ziutko Mor. Mie ścił się tam dom, który odegrał w
moim życiu wiel ką rolę i który, choć miesz kałam tam zale dwie przez
dwa lata, do dziś uważam za jedno z moich miejsc ro dzin-nych. To
dom Zo i i Gabrie la Kijkow skich.
Zosia – że zacytuję Járosyego, który mnie z nią poznał – była nie-
dużą kobie tą o szczęce Mussoliniego i oczach dziecka. Szlachcianka,
w dzieciństwie nauczona różnych zbędnych rzeczy jak angielski,
francuski, gra na fortepianie, haft, zarządzanie służbą czy kontakty z
tamtym światem. Nie ma z czego się śmiać – Zo sia naprawdę cza-
sem wiedziała rzeczy, których bez tych kontaktów wie dzieć nie mo-
gła. W trudnych czasach wo jennych i powojen nych zdołała wyko-
rzystać wszystkie umiejętności – poza grą na fortepianie, ale możli-we,
że czegoś nie wiem. Zaraz opowiem, jak wyglądało wo jenne ży-cie w
Gołąbkach i od razu będzie zrozumia łe, do czego przydawała się Zosi
umie jętność zarządzania per sonelem. Po wojnie kolejno: sprze
dawała na bazarze własnoręcznie zdobione biustonosze, była wróżką,
se kre tarką Marszałka Sejmu (kolegi z wojen nej konspiracji), organi
zatorką wi downi w Teatrze Syre na, a w końcu, do śmier ci, prywatnie
uczyła języków obcych. Jeśli ktoś spośród czytelników uzna, że
opowieść o Gołąbkach już gdzieś wi dział – przypominam
o mojej obiet nicy wytoczenia samej sobie pro cesu o plagiat. Jednak
o kontaktach Zosi z zaświa tami nigdy dotąd nie pi sałam: panicznie
bałam się ośmieszyć. Teraz mój lęk przed ośmieszeniem nie mi nął,
tylko kryteria mi się zmie niły.
Jej mąż Gabriel, zwany Archaniołem, urzędnik Ministerstwa Ko-lei,
człowiek nie zwykłej łagodności i dobroci, wydawał się grać dru-gie
skrzypce. Jednak w rzeczywistości to on rządził w domu. Ki piąca
wiecz ną ener gią Zosia, po czubek głowy zanurzona w konspi rację,
prze bywała głównie w Warszawie. Do domu wpadała sporadycznie.
Tak więc Gabriel przejął dowodzenie i dowodził sprawnie. A było
kim!

ZOSIA I GABRIEL KIJKOW SCY, PIOTR, JACEK


Dalszy ciąg rodziny Kijkow skich to Jacek i Piotr – dzie ci Zosi i Ga-
brie la, kil kuletnie blond aniołeczki, strzelające dziesięcioma pomy-
słami na minutę. Serdeczni a nawet przylep ni, pogodni, pie kiel nie
zdolni i inteli gentni, dane im przymio ty ducha zużywali czasem
w całkiem nie właściwych celach. Kie dy zadawano im niewygodne
pytanie, np. czy umyli zęby lub czy odrobi li lek cje, odpowiadali
zgodnym chórem:
– Nie zadaje się py tań.
I wychowuj, człowie ku, kilkuletnich kon spiratorów!
Obaj są dziś poważnymi naukowcami, obaj mają po dwóch sy-
nów. W tej rodzinie jakoś tak wychodzi. Zosia, już jako bardzo stara
kobie ta, po jakimś rodzinnym spotkaniu oświadczyła z westchnie-
niem:
– Pan Jacek Kijkow ski, pan Piotr Kij kow ski, pan Jerzy Kijkow
ski, pan Wojciech Kijkowski, pan Zygmunt Kij kow ski i pan Tadeusz
Kij-kowski. Czy Bóg mi to wybaczy?
Nie ma z czego się śmiać: pew nie wybaczył. Bo jeśli nawet
potrak-tował jej stan rodzinny za zagrażający ludzkości
zdominowaniem przez Kijkowskich, to może nie uznał tego za złą
perspek tywę. A poza tym na pew no wziął pod uwagę, co działo się
w domu Kij-kowskich w czasie okupacji. A nawet gdyby nie wziął, to
przecież Zosia miała liczne kontakty z tamtejszą społecznością, więc
na pew-no ktoś szepnął słówko w jej sprawie. Zosia już wie, ja się
pew nie nie długo dowiem.
Pora wyjaśnić, dlaczego podziwiałam zdolności przywódcze Ar-
chanio ła. Prze cież zarządzanie dwoma, choćby najbar dziej pomysło-
wymi synkami, to nic nadzwyczajnego. Ale w Gołąbkach mieszki wa-li
też: ukrywający się oIcerowie Wojska Polskie go, spale ni konspi ra-
torzy wszelkich opcji, ucie ki nierzy z getta i kto tylko musiał się cho-
wać przed gestapo. Zosia wiecznie sprowadzała do domu dziw ne
typy, które łaziły po mieszkaniu, nic o sobie nawzajem nie wie dząc.
Mogli robić co chcieli, obowiązywała tylko jedna, tak cynicznie wy-
korzystywana przez Jacka i Pio tra zasada: nie zadaje się pytań. Zo-sia
jed nych wywoziła, żeby schować gdzie indziej, in nych przywo zi-ła –
nie da się powie dzieć, że w domu było nudno. W ogródku moż-na by
zacząć kopać w dowolnym miejscu, jeśliby się chciało znaleźć
radio albo słoiki i puszki z twórczością okupacyjną, albo nawet broń
– „wszystko co niedozwolone z wyjątkiem nie kolczykowanej świni”
– jak mawiał Gabriel. 20 lat po wojnie Jacek postanowił prze nieść
się z dziećmi do Gołąbek, przez lata dzier żawionych jakiejś nie ko-
chającej pięk na przyrody rodzinie. Podczas prze kopywania zanie-
dbanego ogródka, który chciał przywrócić do stanu dawnej świetno-
ści, znalazł radio i dwie skrzynki z bronią, których gestapo nie zna-
lazło i o których wszyscy zapomnie li.
Jednak to nie tajni bohate rowie tworzyli atmosfe rę domu. Trójka
dzieci była w stanie rozładować każdą ponurość, lęk czy patos. Trój-
ka? Tak, mieli śmy na składzie i dziew czynkę.
Kie dy nastałam w Gołąbkach – zaznaczam: nie w roli bohate ra
wojen nego, tylko gosposi i niańki – miesz kały tam już Hela z Joasią,
dwie drob ne, delikatne blondyneczki. He lena Ostrowska, młodziutka
utalentowana śpie waczka operowa, dowie działa się o swoim niewła-
ściwym w tamtych czasach pochodzeniu dopie ro, gdy musiała iść do
getta. Kie dy zamordowano jej męża, podję ła decyzję o wyjściu za
wszelką cenę, choćby i życia, żeby ratować niespełna czteroletnią
córeczkę. Wychodziły w ciem no, nikt na nie po tej stronie muru nie
czekał. Po prze rażającej tułaczce tra ły do Zosi, która wyrobiła im
fałszywe dokumen ty i umie ściła na stałe w Gołąbkach. Joasia tuż po
przybyciu była cichym, prze rażonym dzieckiem, ale zagarnięta przez
Jacka i Piotra bar dzo szybko stała się jeszcze jednym chłopa-
czyskiem z fantazją. Tylko noce spę dzała pochlipując przez sen, tak
wtulona w matkę, że żadna siła nie zdołałaby jej oderwać.
Dzieci jak dzie ci, rozrabiały, hałasowały, bawi ły się w wojnę z
bombardowaniami, ale można też było liczyć na ich pomoc. Prze-
cież całą fre kwencję trzeba było nakarmić, a jeśli akurat tra ł się
kom plet Zosinych gości, to samych karto i trzeba było obrać co-
dzien nie dziesięć kilo. Pracochłonnych jarzyn mie liśmy pod dostat-
kiem, dostarczała je z Mor nieocenio na Niu sia, często za pośred
nic-twem nocnego stróża, pana Jarczyńskie go (je śli ktoś nie pamię
ta, kim był pan Jarczyński, to niech się cofnie do opowie ści o
Morach. Podobno z aktywnego czytania mamy więk szą korzyść niż
z bier ne-go).
Dzieci pomagały chęt nie i sprawnie. Chłopcy przyuczyli Joasię do
zajęć gospodarskich szybciej niż ja Helę. Nie chcę przez to powie-
dzieć, że Hela była oporna. Po prostu, pochodząc z zamożnego domu,
nie zdobyła wie dzy na temat prowadzenia gospodarstwa – zwłaszcza
prawie bez używania czegoś tak eg zotycznego jak pienią-dze, za to
dla minimum sied miu osób (li cząc tylko stałych domow ni-ków). Zaś w
getcie posiadła wie le umie jętności, jednak tu nieprzy-datnych, jak np.
segregacja znalezio nych szmat wg przydatności do łatania odzieży
albo sporządze nie z uzbieranych kar to anych obie-rek obiadu dla
trzech osób. Więc nawet nie musiała w tym celu obie rać kar to i, co w
Gołąbkach bardzo by się przydało. A że wciąż jeszcze nie otrząsnęła
się z szoku, jakim była wę drówka kanałami z dzieckiem, bez prze wod
nika, nie paliła się do nauki.
Joasia natomiast paliła się do wszystkie go, co było normalnym
ży-ciem, od śpiewania Rozkwitały pąki białych róż po łuskanie
kilogra-mów grochu. Dzielna malutka dziew czynka, której tej
normalności dano tak niewie le…
Gołąbkow ski (gołąbczański?) raj skończył się 17 marca 1944
roku. W domu, poza Jurkiem, który wpadł na chwi lę, przebywali
wyłącznie stali miesz kańcy. Brakowało Zosi, która w związku z nad-
ciągającym Powstaniem – jak te raz sądzę – ostatnio prawie wcale
tu nie by wała. Jednak to właśnie po nią przyjechało gestapo.
Tak jak mie liśmy to przećwi czone na wypadek alarmu, każdy zo-
stał przy swoich zaję ciach.
Nie, nie mogę ponownie tego opi sywać. Zrobi łam to raz, pisząc
Już nic nie muszę – i nie mal odchorowałam. Myślę, że powie rzę
kom-pucórce prze pisanie tego fragmen tu książki, trudno, powtórzy
się dosłownie. Najwyżej niech poskraca. I tak żadnych żarcików ani
nowszych komentarzy bym nie dodała, a i skra cać akurat tego sama
nie dałabym rady.
Było ich kilkunastu. Ośmiu czy dzie wię ciu wpadło do miesz
kania, reszta została na zewnątrz. Na razie buszowali po parterze,
wrzesz-cząc i popychając. Odczekałam chwi lę i wkroczyłam do
kuch ni. Na ławeczce pod wie szakiem z pokryw kami rozwalał się
tłusty gestapo-wiec, paru innych kręciło się po kuch ni.
Nie lubiłam szorować tych pokrywek. Tego ranka jed nak uzna-
łam, że są zapuszczone i pracowi cie je wyczyściłam. W obliczu
śmier ci to było jedyne, czego żałowałam z przeżytych 30 lat: że nie
poczekałam z szorowaniem tych pokrywek do ju tra.
Jeden z gestapowców złapał mnie za ramię i pchnął pod ścianę.
Folksdojcz, przywie ziony jako tłumacz, i bardzo dobrze, bo wo lałam
nie zdradzać się ze znajomością niemieckie go, wrzasnął:
– Służąca?
Instynktownie wczułam się w rolę idiot ki. Jako idiotka uniosłam
się ambi cją:
– Jaka służąca, nie jestem żadną służącą. Pomagam w gospodar-
stwie i przy dzie ciach, żeby mi pozwo lili tu pomieszkać.
– Dlaczego chcesz tu mieszkać?
– Bo w Warszawie stale łapanki i wywo żą do Nie miec, a tu miał
być spokój. Tak obie cywali, a teraz masz.
Zadziałało! Gestapowiec uśmiał się z idiotki, która jemu skarży się
na łapanki. Dołożyłam do sukcesu, kie dy odmó wiłam pokazania
kenkarty.
– Bo oni we zmą i nie oddadzą – zwie rzyłam się tłumaczowi – i
skąd ja wezmę nową?
– Powiedz jej, że od dam – zaśmie wał się ge stapowiec.
Kenkartę miałam akurat prawdziwą, tyle że wyro bioną na podsta-
wie fałszywego dowodu osobi stego. Zawód – fry zjerka. Nażartował
się mój ge stapowiec nad tą fryzjerką:
– Masz taki dobry zawód, a robisz za kuchtę, aha, prawda, boisz
się łapanek!
Uznano mnie za przygłupa, oddano ken kartę i kazano stanąć w
kącie kuchni. Z ulgą zobaczyłam, że również Jurek dostał swoje
dokumenty z powro tem. Podziałało prawie prawdziwe wyjaśnienie,
że jako pracownik Mor (Mory znali), na polecenie kie rowniczki
przyniósł warzywa na sprzedaż.
Trwa ła za to rozmowa z Gabrie lem.
– Żona nie bywa w domu już od dawna – wyjaśniał – wyprowa-
dziła się i nawet dziećmi się nie in tere suje. Nie zostawi ła adre su,
nic o niej nie wiem.
Zaprowadzono mnie do sąsied niego pokoju, gdzie kolejny, tym ra-
zem na oko łagodny, gestapowiec rozmawiał z Jackiem i Pio trem.
– Oni się mnie boją albo nie rozumie ją – powie dział łamaną polsz-
czyzną. – Może przy pani będzie nam łatwiej się dogadać. Nie bójcie
się mnie, dzieci, mam córeczkę w waszym wie ku, nic wam nie zro-bię.
Moja córeczka teraz jest z mamusią. Martwicie się, że wasza
mamusia wyjechała? Nie martwcie się, na pewno jutro wró ci, a
może jeszcze dziś?
– Mama nigdy nie wró ci, mama wyjechała na zawsze!
– Mama nas nie ko cha, nie chce nas widzieć! – ryczały dobrze
wy-szkolone dzie ci.
Ta szczerość, te nie winne oczy, te żałosne głosiki! Przygarnę łam
sierotki i ci cho powie działam do „sympatycznego”:
– Biedne sie roty, dobrze, że choć ojca mają…
Drzwi otworzyły się. Dwóch we pchnęło Helę z Joasią. Do tej pory
siedziały jak trusie w swoim pokoju, gdzie zastał je nalot gestapo, a
ja z przerażeniem myślałam, co bę dzie, kie dy tamci je znajdą. Ła-
two jest kozakować, kie dy odpowia da się tylko za sie bie – sama
nie wiem, jak zachowałabym się w tamtej sytuacji, gdybym miała
przy sobie dziec ko.
Nie stety, moje obawy okazały się słuszne. Hela płakała i powta-
rzała w kółko: „Na zywam się Irena Jabłońska, mam dokumenty”.
Miała „dobry” wygląd i „do bre” dokumenty, ale jej bladość i przera-
żenie w oczach nie budziły wątpliwo ści: to była twarz człowie ka,
skazanego na śmierć. Joasia obej mowała ją kurczowo i omal nie
upadła razem z nią, kie dy gestapowiec walił matkę po twarzy. Roz-
dzielili je. Joasię pchnę li w naszą stronę, Helę wypro wadzili.
Joasia nie płakała. Usiadła obok mnie i sie działa bez ruchu.
Rano upie kłam mój słynny pier nik z marchwi. Spytałam „sympa-
tycznego”, czy mogę dać dzieciom.
– Naturalnie, muszą być głodne, proszę bardzo – rozpromienił
się. Odkroiłam trzy kawałki.
– Tylko chłopcom, jej nie.
– To też dziecko.
– Das ist kein Kind. Das ist eine Jüdin – powie dział ojciec małej
córeczki.
Wró cił do wypytywania o Zosię. Najwidoczniej tylko ona ich inte-
resowała, Hela z Joasią były przypadko wym łupem.
Wypuszczono nas z poko ju. Gabriel i Jurek stali w kuchni, Hela
w ko rytarzyku. Spuchnię ta, z zakrwawio ną twarzą.
– Ubierz małą – powie dział do mnie ten gruby.
Skorzystałam z zamie szania i, podając płaszczyk Joasi,
przysunę-łam się do Heli.
– Nic o mnie nie wie cie, jestem sublokatorką… – zdążyła szep
nąć, zanim dostałam po mordzie, właśnie od „sympatycznego”.
Zabrali je i odje chali.
Długo jeszcze ir racjonalnie modliłam się, żeby jakimś cudem prze-
żyły. Dopie ro po latach, w zbio rze dokumentów Re giny Domańskiej
„Pawiak, wię zie nie ge stapo”, pod datą 17 III 44 roku znalazłam:
Przywieziono 27 kobiet. Są to m.in. (…) Jabłońska Irena Maria z
dzieckiem
(…) Przy apelu ubyła Irena Jabłońska z
dzieckiem. Zabi li je od razu tego samego dnia…
Kie dy tylko odjechali, Jurek wró cił do Mor, a my z Gabrie lem od-
byliśmy naradę. Nie sądziliśmy, aby mieli wrócić: jeśli nawet nie
uwierzyli naszym wyjaśnieniom, musie li zdawać sobie sprawę, że
ich wizyta nie została w Gołąbkach niezauważona, co przekre ślało
szansę gestapo na złapanie Zosi w domu. Jednak Gabriel nalegał,
że-bym zabrała dzieci, wyje chała i nie wracała aż on osobi ście da
znać, że można.
– Ja muszę zostać, nie mam pew ności, czy Zosia wie – twier dził.
– Jeśli wró cą i nikogo nie zastaną, to bę dzie jasne, że mie li rację.
A tak – w razie czego będę tłumaczył, że dzieci były wystraszone i ty
zabrałaś je do jakiejś swo jej rodzi ny.
Zabrałam dzieci i poszłam, zostawiając w progu uśmiechającego
się do nas Archanioła.
Nazajutrz do Jurka w Morach dotarła wiadomość, że u Kij kow-
skich w Gołąbkach znów jest gestapo. Pozostało tam dwa dni.
Nicze-go się nie dowiedzieli. Zanim opuścili dom, spro wadzili
sąsiadów do zakopania zwłok skatowanego Gabrie la.
Moja cór ka ma na imię Joanna po Joasi. Na drugie imię ma Zo a
po Zosi. Najstarszy wnuk Zosi ma na imię Jerzy po Jurku.
Do teraz, ile razy mam zamiar wpaść w rozpacz albo w poczucie
beznadziei, zadaję sobie pytanie: gdyby 17 marca 1944 roku ktoś
powie dział ci, że dożyjesz dzie więćdziesiątki (to stan na dziś, ale za-
częłam tak liczyć koło czterdziest ki, a kie dy skończę – nie wiado-mo),
spę dzisz z Jurkiem jeszcze 35 lat, bę dziesz miała udaną córkę
i nie zwykłego wnuka, zamiesz kasz na własnym, malutkim, ale ślicz-
nym i ukochanym skrawku Warszawy, a dzienni karze będą cię nazy-
wali Pierw szą Damą Różnych Rzeczy, zależnie od potrzeb, co byś
pomyślała? Zadaję sobie takie pytanie, a odpowiedź niezmien nie
brzmi: „Nic bym nie pomyślała. Uznałabym, że to abstrakcja, której nie
warto poświę cić ani chwili zastanowie nia”. I bie żące zmartwie-nie od
razu staje się mało ważne.
To teraz. Ale wtedy moje obecnie bie żące zmartwie nia były przy-
szłymi zmartwieniami z małą szansą, że ich dożyję. Rozprowadziłam
dzieci tak jak Gabriel polecił i znalazłam się na ulicy, po godzinie
policyjnej, nie mając dokąd pójść. Sabcia i Pickwick już nie żyli, a po
latach spędzonych w Gołąbkach nie byłam na tyle au courant, żeby
orientować się, komu spośród przyjaciół i znajomych można ufać.
Jedyne, co przychodziło mi do głowy to Mory, ale tam nie mo-głam
się pojawić: obca osoba (znała mnie tylko Niusia), w środku nocy, po
wsypie w po bliskich Gołąbkach.
Nie było rady. Musiałam ten jeden jedyny raz skorzystać z poda-
nego mi na najczarniejszą godzinę adre su Zo chy, sio stry Jurka –
co zaznaczam na wszelki wypadek, bo to nie czytelników wina, że
mia-ła to samo imię co Zosia, o której przed chwi lą pi sałam. Adres
oczy-wi ście umiałam na pamięć, natomiast zupełnie nie znałam
okolicy. Pomogło ogromne wysypi sko śmieci, opisane mi przez
Zochę. Z du-szą już nie na ramieniu, ale na czubku głowy,
odczytywałam niezna-ne mi nazwy ulic. Przemykałam się, mając
oczy i uszy dookoła gło-wy… Jest! „Humańska” – odczytałam.
Rzuciłam kamyk w okno. Ręce mi się trzęsły, na szczęście Zocha
miesz kała na pierw szym pię-trze.
Już w jej pokoju, zanim odsapnęłam, szepnę ła:
– W drugim pokoju śpi już mój gospodarz. To eme rytowany puł-
kownik, ale ty o tym nie wiesz, mów „pro szę pana”. Rano mu się
przed stawisz. Teraz uważaj. W ken karcie jesteś Grabowska, on nie
wie, że to lipa i popro si, żebyś przygotowała sobie k cyjne nazwi sko
na wypadek, gdyby cię tu nakrył ktoś z naszego – pułkow nika i mo-
je go – szefostwa.
Dziś wygląda to skom pliko wanie, ale nie wte dy. Rano weszłyśmy
do pokoju pułkownika. Zo baczyłam starszego pana z wiel ki mi siwy-
mi wąsami, tylko zupeł ny debil nie poznałby z postawy i zachowa-nia,
że to o cer. Uprzedzony przez Zochę, serdecznie mnie przy wi tał i
poprosił, że bym sobie szybko przygotowała jakieś zmyślone nazwi-
sko, bo lada chwila ma ktoś przyjść. Udałam namysł.
– Czy ja wiem… Może Grodzieńska?
Nie będę cytowała, co usłyszałam od Zo chy, kie dy znalazłyśmy
się w jej po koju. Najłagodniejszym określeniem było „ciężka, nieule-
czalna idiotka”. Ale pułkownik przełknął mój fantastyczny dow cip
bez drgnie nia powieki.
Złe, które każe człowie ko wi żartować nawet w najbar dziej nieod-
powied niej sytuacji, pojawia się w moim życiu od dzieciństwa po
dziś. Zwykle kusi mnie do bez interesownej zabawy, jednak raz –
uwaga, będzie apropos! – posłużyło zemście.
Po śmier ci Jurka, w wie lu notkach wspomnie niowych wśród naj-
bardziej znanych pio senek wymie niana była Ballada o jednej Wi-
śniewskiej. Jakiś znawca przed mio tu w szczecińskiej prasie
odpowie-dział w luternym tonie (na wspomnie nia pośmiert ne!), że
jak ogól-nie wiadomo Wiśniewską napi sał He mar, ale panowie pew
nie jakoś się w zaświatach dogadają. Nawet nie chciało nam się na
to odpo-wiadać, miałyśmy wtedy więk sze zmartwienia. Ale życie
czasem bywa sprawiedli we.
Po kilku latach byłyśmy z Joanną na jakimś bene sie w Syrenie,
siedziałyśmy w pierw szym rzędzie. W programie przed stawie nia
znalazłam kilka utworów swo ich i kil ka Jurandota, m.in. znakomitą
Sambę dla doktora w wykonaniu Stefci Górskiej. Bardzo się
wzruszy-łam i ucieszyłam. Zaznaczam – za takie impre zy autorzy
nie dostają pie nię dzy, ale jest to naprawdę zaszczyt.
Stefcia odśpie wała Sambę, podeszła do brze gu proscenium, po-
dziękowała mi za Jurka, ja oczywiście pode szłam do sceny, całowa-
łyśmy się, płakałyśmy, widownia krzyczała i klaskała. Było bardzo
wzruszająco.
Dopie ro w drodze do domu z satysfak cją powie działam Joannie,
że Samba dla doktora jest pio senką Hemara. Oczywi ście gdyby nie
tamten idio ta ze Szczecina, wyjaśniłabym to natychmiast. A tak –
postanowi łam udawać sklerotyczkę. Niech się panowie w zaświa-
tach pośmieją. Jest z czego się śmiać.
To było Złe mściwe. Bardzo lubię opowieść o Złym opie kuńczym,
jakie pew nego dnia nawie dziło jedne go z aktorów Te atru
Współcze-snego w Warszawie.
Wie le lat temu dyrek tor Er win Axer zamie rzał zwolnić aktora
Ma-riana Friedmanna (ojca Stefana). Popro sił go do siebie:
– Panie Marianie, bę dziemy musie li się roz stać.
– A co, pan dyrek tor odchodzi? – spytał natychmiast Fried mann.
Za to pytanie został we Współczesnym na zawsze. Złe zagrało na
poczuciu humoru dyrek tora i załatwiło sprawę.
À propos Złego opie kuńczego: budynek na Humańskiej, ten, w
którym spędziłam noc z Zochą i wąsatym pułkow nikiem, od pięć-
dziesięciu lat wi dzę z okien mojego obecne go miesz kania, a wysypi-
sko śmie ci najpierw zmie niło się w gruzowi sko, aby po latach prze-
mie nić się w część parku Morskie Oko.
U Zo chy i wąsatego pułkownika znalazłam się po wpadce Gołą-
bek, w drugiej połowie marca 1944 roku. Następnego dnia znalezio-
no mi pokoik, w którym mo głam pomiesz kać. W krótkim czasie, jaki
pozostał do Powstania, łapałam się różnych zajęć.
Dobrze wspominam „pomoc fryzjer ską” w zakładzie pana Wróbla
na placu Narutowicza, koło Filtrowej. Pomoce fryzjer skie zwyczajo-
wo otrzymują od wychodzących klientek parę groszy „do kie szonki”.
Wanda Baranówna, która podczas oblęże nia przyniosła nam pierw-
sze wie ści od Zochy, tym razem prze kazała wiadomość w drugą
stronę: zawiadomi ła Zochę, że w zakładzie pana Wró bla pracuje
panna Ste nia, jedyna brunetka wśród blondynek, więc łatwo opisać.
Od tego momen tu, przeli czając po pracy swój utarg, panna Stenia
często wśród bi lonu znajdowała świ stek, który nazajutrz lądował
tam, gdzie miał wylądować. Kod na świst ku był prosty: lista zaku-
pów. Np. „litr mleka, 6 jajek, 10 bułek. Twaróg się koń czy. Kaszy nie
trzeba”. Co to znaczyło? A skąd mam wie dzieć? Prze cież po to
używa się szyfru, żeby nikt poza adre satem nie zro zumiał.
Kie dy znów spotkałam się z Wandą, wydała mi się zdenerwowa-
na.
– Czy coś się stało? – spytałam.
– Zocha jest wściekła. Co zrobi łaś z pieniędzmi?
– Z jakimi pie niędz mi?
– Łączniczka twier dzi, że zostawiła ci pieniądze. Gdzie one są?
– Nie ro zumiem…
– Włożyła ci do kie szonki kitla czy nie? A Zo cha twierdziła, że
można ci ufać…
– Chyba żartujesz.
– Jasne, że żartuję. Myślałaś, że posądzamy cię o
zdefraudowanie dwóch złotych? No, gdyby szło o pięć…
– Świetny dowcip – syknęłam, a ta hie na jeszcze ryczała ze śmie-
chu, że kupiłam.
To była najbezpiecz niejsza meta, z jaką miałam do czynienia.
Jed-nak nic co dobre nie trwa długo. Tym razem trwało tydzień.
Jedna z klientek podejrzanie gapiła się na mnie, a wyglądała na
taką, która mogła przed wojną bywać w teatrach i kabare tach.
Wyszłam i nie wró ciłam. Zresz tą pan Wróbel wkrót ce odstąpił swój
lokal na lokal, a tam i tak zatrudnili samych kelnerów.
Wynajęłam się na nianię do ślicznego niemowlaka, ale po tygo-
dniu stary dureń po trzydziestce, jego ojciec, zachorował na… odrę i
dziecko zabra ła babcia. Chodziłam opie kować się pewną niespraw-
ną staruszką, to mi zaraz umarła. Wyprowadzałam dwa psy, po
trzech dniach pogryzły mi nogę, mniej sza o nogę, ale to były moje je
dyne pończochy. Zgodziłam się do sprzątania, ale okazało się, że
mam alergię na koty. Po jednym dniu oczy miałam zapuchnięte jak
męt społeczny i kto mnie teraz zatrudni?
Późną wio sną ’44 nie jak grom, ale jak najpięk niej sza gwiazda z
chmurnego nie ba spadła na mnie wia domość, że w Morach jed na
z kilkunastu zielarek zre zygnowała i jest dla mnie miej sce.
Czytelniku, jeśli nie masz zie lone go poję cia, na czym polega
praca zielarki, to pociesz się: ja też nie wie działam. Wystarczyła mi
wie-dza, że w jed nym z obszernych pomieszczeń, przy długim stole
sie-dzi wesoła grupka młodych kobiet, które dłubią w specjalnych mi-
seczkach, uważnie wpatrując się w ich zawartość, co nie przeszka-
dza im w żartowaniu, a nawet w podśpie wywaniu popularnych pio-
senek. Do tego wiedziałam, że każda z tych zie larek ma prawdziwy
auswe is, więc i ja taki dostanę! Najwięk szą jednak atrakcją był dla
mnie je den z nocnych dozorców. Zgłosiłam się. Zaprowadzono mnie
do gabinetu samej pani kie rowniczki. Na mój widok Niusia, z którą
znałyśmy się od Kij kow skich, poleciła, żeby nikt nie prze szkadzał,
bo ma ważną rozmowę. Dopie ro teraz rzuciłyśmy się sobie w ramio-
na, ale po chwili z prywaty Niu sia przeszła do uświadamiania mi
paru ważnych zasad. Przede wszystkim je stem panienką. Ni kogo
tu nie znam, pana Jerzego Jarczyńskie go wi dzę pierw szy raz na
oczy. Mam sobie sprawić inteligentnego abszty kanta, który potra
swoją rolę odegrać nawet w trudnych sytuacjach.
– Masz kogoś takie go? – spytała.
– Staszek Średnicki bę dzie w sam raz. Kawaler, lekarz, z zupeł
nie innego środowiska. Nigdy tu nie był. Pani kie rowniczko, czy
może mnie czasem odwie dzać mój chłopak Staszek Śred nicki? To
młody lekarz…
– „Pani kie row niczko” to przy ludziach. Niech przyjeżdża. A ty od
jutra sortujesz nasiona. He lenka wszystko ci pokaże. Innym powie
tylko, że jesteś zmuszona zmie nić pracę, to wystarczy. Co do reszty
– ruszaj głową.
Nazajutrz we szłam do pracowni, przedstawi łam się i zostałam
miło przyjęta. Wskazano mi miej sce. Po chwi li wbie gła śliczna
dziew czyna i, rozglądając się, zawołała:
– Stenia, nie przywitasz się ze mną?
– Cześć, Helenka!
Helenka („gdyż ona to była” – wyjaśniano w dawnych powie-
ściach) podbie gła, uściskałyśmy się wydając okrzyki radości, a po-
tem przyniosła miseczki dla nas obu, usiadła przy mnie i zaczęła mi
objaśniać tajniki se gregowania nasion. Szło mi nieźle. Patrzyłam, co
robi He lenka i ro biłam to samo. Nagle usłyszałam znajomy głos:
– Może byś mnie przedstawi ła nowej koleżance – powiedział Ju-
rek zza moich ple ców.
– Sam się przed staw – burk nęła Helenka znad nasion.
– Jestem Jerzy Jarczyński. Można spytać, jak pani ma na imię? Bo
do nazwisk nie mam pa mię ci – powie dział ten drań do własnej żony,
której nie było wol no się ro ześmiać.
Odwróci łam się i podałam mu rękę, mówiąc kokie teryjnie:
– A do imion ma pan pamięć? Jestem Stefania – panie Jerzy, o ile
dobrze zapamiętałam.
Pan Jarczyński grzecznie się ukłonił i z błyskiem w oku poszedł do
swoich zajęć.
Przy stole zaszumiało. Zie larki prze krzykiwały się, każda chciała
mi powie dzieć, co wie i co myśli. Dowie działam się, że miej
scowych męż czyzn nazywają rodzynkami, bo to rzadki rarytas, ob
sada Mor była bowiem wybit nie żeńska. Nie omieszkały mi zasuge
rować, że pan Jarczyński jest rozrywany, a wyróżnia młodą wdówkę,
której na imię Jadzia, ale mówi się o niej „wdowa z Ożarowa”, gdyż
jest wdo-wą i dojeżdża z Ożarowa. Pracuje w kancelarii. Obie cały
mi ją poka-zać.
Nie by łam ciekawa.
Wkrót ce wciągnię to mnie do życia towarzyskiego Mor, a wspo-
mniałam już, że było ono bogate.
Kie rowniczka lubi ła i umiała wypić, w czym nie była odosobnio-
na. Okazji nie bra kowało. Tak długo oczeki wane klę ski hi
tlerowskie i ich skala wymagały cowie czornego oble wania. O źródła
bim bru nie pytałam (pi sząc „źródła” mam na myśli pro ducentów,
proszę nie myśleć, że według mnie bim ber tryska z zie mi, choć w
Generalnej Guber ni był tak łatwo dostęp ny, jakby rzeczywiście
tryskał), a pełna wi tamin zagrycha była na wyciągnię cie ręki.
Dosłownie. Wystarczy-ło zrobić krok za próg, i można było
zaopatrzyć się w owoce, jarzy-ny i wszelkie pło dy.
À propos. Myślę, że mam wiel kie szczęście, bę dąc użytkowniczką
nie ulegającego nałogom organizmu. Palenie, jak już wspomniałam,
rzuciłam – no, nie powiem, że łatwo, ale bez dramatu. W moim ży-ciu
bywały okre sy, kiedy pijałam dużo i, nie powiem, chęt nie.
AUTO RZY ZDJĘĆ NIEZNA NI
FOTOGRAFOWAŁ OŚMIOLETOI KSAWERY, KTÓRY SIĘ JESZCZE POJAWI

Pierw szy taki okres to właśnie Mory, ale potem lubelskie radio,
łódzki „Pickwick”, warszawski SPATiF… Gdybym miała jakąkolwiek
skłonność wpadania w alkoholizm, to nie wątpliwie bym wpadła. Ale
nie wpa dłam.
Zwie rzyłam się kie dyś z tego własnej córce, a ta podle wykorzy-
stała moją matczyną szczerość w limeryku do Szarpió afrikanskiego:
Pewna Stefa nia na Mokotowie
(nie wiem, dlaczego – niech ktoś mi powie,
czy zwyczaj to, czy błąd i skąd się wziął, ach skąd)
cokolwiek pije, mówi „na zdrowie”.

Tylko proszę nie myśleć, że życie towarzyskie w Morach pole gało


wyłącznie na pi ciu i zakąszaniu. Nie brakowało też strawy duchowej
w postaci zaadaptowanych piose nek (jedną, z tek stem Niusi, już za-
cytowałam) i satyrycznych monologów ze szczególnym uwzględnie-niem
znanej z nie legalnie słuchanego radia sytuacji na frontach II wojny
światowej. Dość szybko znalazłam się wśród wyko nawców. Jeden z
prawdzi wych ogrodników pięk nie grał na akorde onie i śpie-
wał, a pod koniec im prezy wychodził mu coraz bardziej patriotycz-ny
re pertuar. Autorów mie liśmy przed nich: pan Jarczyński z panią kie
rowniczką w prze rwie obiadowej przygotowywali programy, któ-rych
fragmen ty potem, po uwolnie niu Lublina, można było usłyszeć w Te
atrze Wojska Polskie go, a nawet w lubel skim radiu.
W Morach istniało ogólnie przyjęte okre śle nie „prawdziwy”, to
znaczy zawodowy, taki, co już przed wojną był ogrodnikiem, dozor-cą,
rolnikiem. Więk szość pracowników była taki mi ogrodnikami, do-
zorcami i rolnikami jak ja zie larką.
Niusia stworzyła raj dla zdele gali zowanych. Nie stety, główną ce-
chą ziemskich rajów jest ich nie trwałość. Co jakiś czas któryś z tych
pozornie ustabi lizowanych wpadał. Nie zdarzyło się jednak, żeby
ktoś, nawet w krańcowej sytuacji, wsypał Niusię – potra ła dobie rać
ludzi.
Zazwyczaj wpadki były skutkiem błędu. Mój błąd polegał na uda-
waniu, że nigdy nie byłam w tych stronach, tak bli sko Gołąbek. Wy-
koncypowałam sobie, że im mniej wie oto czenie, tym lepiej.
Któregoś dnia, mi mochodem, przy pracy, zwróciła się do mnie
Po-lcia, jedna z zielarek:
– Mówisz, że nigdy nie byłaś w okolicy. A ta… no, jak jej?… Ka-
miń ska, no, ta co przychodzi sprzątać, opowiada, że cię widywała i
że miałaś jakąś prze prawę z ge stapo.
– Jakbym mia ła przeprawę z gestapo, to nie sie działabym tu, tyl-
ko zupełnie gdzie in dziej – po wie działam spokojnie.
– Może cię z kimś pomyliła. Ale zawsze lepiej wie dzieć, co ludzie
gadają.
Jednak po kilku dniach He lenka ostrzegła mnie, że Polcia nadal
opowiada rewelacje na mój temat.
Cóż, musiałam zniknąć. Zachorowałam, do czego przydał się nie-
doszły abszty kant (nawet nie zdążyłam go w tej roli pokazać) Sta-
szek. Przyje chał jako we zwany z War szawy znajomy lekarz i
„zabrał do szpitala”.
Czytelniku, uspokój się! Teoretycznie masz rację, nastąpi teraz
nowa tułaczka, poszuki wanie pracy, dachu nad głową i wszystkie
związane z tym nie przyjem ności. Ziew nij sobie, nie krępuj się, a ja
przez ten czas z litości nad tobą zrobię wiel ki skok.
Hop! Mamy lipiec 44 roku. Po kilku ko lejnych posadach wylądo-
wałam na Saskiej Kę pie u państwa Rubi ków, małżeństwa in żynie-
rów, którzy, nie mając pracy w zawodzie, w piwniczce pobli skie go
domu otworzyli warzywniak. Całymi dniami prze bywali w sklepie,
więc ich pię cioletnia Krysia i ośmiomie sięczny Andrzejek potrzebo-
wali całodziennej opie ki.
Kie dy zaczęło się Powstanie, Rubi kowie uznali, że trzeba ucie
kać z Warszawy.
W Józe fowie, gdzie wylądowali śmy, Rubi kowie nie mie li już źró-
dła utrzymania, a cóż dopiero możli wości płacenia za opie kę nad
dziećmi, której zresztą, nie pracując, nie potrzebo wali i w ogóle nie
wiadomo, po co mnie ze sobą ciągnęli. Chyba odruchowo. Koło się
zamknęło, ja straciłam, sołtys zyskał. Sołtys wsi Dobrzyniec w okoli-cy
Otwocka, który wtedy zatrudnił mnie do pomocy w pracach ta-kich jak
mo czenie lnu (nie nawi dzę!).
Z Warszawy aż tu dobie gały odgłosy walk. Moczyłam ten dobrzy-
niecki len i zapłaki wałam się: tam są wszyscy – oni tam walczą, a ja
tu moczę len!
Sołtys w ogóle rzadko się odzywał, ale wi dząc mnie zaryczaną,
spytał:
– No co jest, czego płaczesz?
– Powstanie się za częło, a ja tu sterczę – zaszlochałam.
– Ciesz się, że ci się upie kło, to się źle skończy. Po strzelać im
się zachciało… Zobaczymy, kto do kogo będzie strzelał!
Z Warszawy docie rały coraz tragiczniejsze wie ści. Nadchodziła
je-sień. Po moczeniu lnu przyszła kolej na wykopki.
– Czego znowu płaczesz? – spytał sołtys.
– Powstanie się koń czy…
– Powstanie się zaczyna – ta się maże. Powstanie się kończy – ta
się maże. A dajcie mi spokój z takimi robotnikami – warknął sołtys i
wrócił do szykowania prowiantu, który jego syn przemycał dla po-
wstańców.
Nade mną i sołtysem przetoczył się front. Piw nica, w której prze-
czekiwało się ostrzał artyleryjski, miała wszystkie walory i jed ną
wadę: kanibale, jakimi są pchły, zjadały nas żywcem. Drapią cym się
i wrzeszczącym okolicznym dzie ciakom usiłowałam tłumaczyć, że te
małe śliczne stworzonka są tak głodne jak my.
Front przeszedł, wykopki wró ciły. Taka była sytuacja, kiedy w sto-
dole, gdzie sypiałam, znalazłam „Gaze tę Lubelską”, pierwszą polską
gazetę od pię ciu lat, a w niej aktualny wiersz naszego przyjacie la
Ja-nusza Minkie wicza.
Teraz mniejsze skoki.
Hop! Idę szosą do Lubli na, na plecach mam plecak (a co in nego
można mieć na plecach w tych warunkach? Ja miałam własnoręcz-
nie zrobiony plecak z całym moim majątkiem, składającym się z paru
codziennych drobiazgów, oraz darów od sołtysa: prowiantu, wor ka i
powro zu).
Hop! Na kilkunastym ki lometrze pęka mi jeden z drew niaków na
nogach. Do przejścia mam jeszcze ponad sto kilometrów, po krótkim
namyśle wyrzucam oba drewniaki – u sołtysa przyzwyczaiłam się
chodzić boso. Jest ładna wrze śniowa pogoda i nigdzie mi się nie śpie
szy, nie sie mnie uczucie nie do opisania: nie ma szkopów, nie ma
gestapo, nie ma SS! Wiem. Są. Ale czy to grzech, że idąc lubelską
szosą, choć zamartwiam się o Jurka, który został po złej stronie frontu,
choć nie wiem, czy prze żył ktokolwiek z moich bliskich, choć wiem, że
w Warszawie giną moi rówie śnicy – że mimo to czuję taką radość?
Jeże li to rzeczywi ście grzech, myślę sobie na tej szosie, to może
odpo kutowałam go z góry, w czasie po przednich pię ciu lat.
Hop! Prze praszam, stop! Mija mnie ciężarów ka, za nią jedna,
dru-ga, trzecia… Kolejno zatrzymują się na punkcie kontrolnym.
Jadą żołnie rze czy raczej żołnie rzyki, prze rażająco młodzi chłopcy,
tacy jak nasi harcerze, którzy walczyli o Warszawę pięć lat temu i
walczą teraz. Jadą wolno, mogę im się przyjrzeć. Jed na z cię
żarówek zwal-nia, przystaje. Machają do mnie, coś krzyczą. Mam
wsiadać. Waham się przez chwi lę…
Nie wie le jeszcze wte dy wie działam o czasach wojny po naszej
wschodniej stronie. Najwię cej – o Stalingradzie, a to mi się akurat
podobało. Nic nie wie działam o przyszłości. A przede wszystkim –
to nie szwaby, za to ja od wie lu godzin idę boso. Podbie gam,
wciągają mnie na platformę. Jedziemy. Śpie wają piosenki.
Samochód to wspaniały wynalazek. Dopie ro co zastanawiałam się,
czy przespać tę noc w rowie, czy iść bez prze rwy, póki starczy sił –
a już widać przed mie ścia Lublina. Tu skrę cają. Pomagają zesko
czyć, kie rowca pokazuje, jak dojść do śródmie ścia. Machamy sobie
na po-żegnanie.
Śródmie ście. Noc. Zaglądam do klatek schodowych, szukając za-
krę cających schodów: na takim zakrę cie musi być kil ka wachlarzo-
wato rozszerzających się stopni. Całkiem wy godnie się śpi.
Człowiek śpiący na cudzych schodach nie potrzebuje budzika. Bu-
dzi się automatycznie razem z budzącym się świ tem. Po krze piona
paroma godzinami wspaniałego, mocnego snu (ach, gdyby takim
snem spało się na własnym tapczanie, chociażby po środkach
nasen-nych!) przyglądam się sobie. Wyjść na ulicę? Boso, z
zakrwawio ny-mi stopami, brudna jak niemyty przez całą zimę
samochód, z wor-kiem na szel kach z powrozu na plecach?
Poważnych decyzji nie powinno się podejmować na czczo. Sołtys
włożył mi do plecaka grube pajdy chleba ze smalcem, wi docznie nie
najgorzej moczyłam tamten len. Zże ram cały zapas. Teraz mogę
wyjść.
Wychodzę. Obawa, czy aby mój dość oryginalny wygląd nie ścią-
gnie na mnie przykrości, natychmiast ustępuje: Lublin stał się przy-
stanią dla uchodźców z przyfrontowych tere nów. Natychmiast budzi
się we mnie emigranckie dziecko. Spośród normalnie wyglądających
lubli nian wyławiam rozglądających się bezradnie zdezorientowa-
nych obdartusów. Bied ni de biutanci! Pierw szy raz są emi
granckimi dziećmi, a przy tym, w prze ci wień stwie do mnie, nie
mieli dziadka, który by im wpoił zasadę: jak ci się wydaje, że tylko
siąść i płakać – rusz głową.
Ruszyłam głową i znalazłam skład apteczny (skład apteczny tak
miał się do apteki jak felczer do lekarza: był to sklep z materiałami
opatrunkowymi i najpopularniej szymi le kami bez re cep ty). Prze mi
ły pan magister zaprowadził mnie na zaplecze. Przyniósł mied nicę z
ciepłą wodą, podarował mydło, zostawił ze staw plastrów różnej wiel
kości i wrócił do sklepu.
Po ablucjach i opatrzeniu nóg prze brałam się, brud ne łachy zwi-
nęłam i wsadzi łam do plecaka, wyjąwszy z nie go starannie złożoną,
prawie nie pogniecioną suknię, odzie dzi czoną po Heli. Grzebień
miałam swój, kobie ta z długimi włosami nawet wchodząc do pie kła
nie zapomni się przy czesać.
Tak odmieniona sprzątnęłam po sobie, bio rąc szelki do ręki prze-
kształciłam plecak w torbę i wyszłam z zaplecza do składu apteczne-
go. Moje wylewne podzięko wania, wysłuchane z zain tere sowaniem
przez nie zniecier pliwio nych, tylko prze ciwnie – zadających pytania
klientów magistra, spotkały się z miłą reakcją moje go dobro czyńcy:
– No pro szę: wpuściłem straszydło, a wyszła taka ładna dziew
czy-na.
Podniesiona na duchu, wystartowałam do poszukiwań Minkie wi-
cza. Jedynym tropem była redakcja „Gazety Lubelskiej”.
– Tak, pan Minkie wicz jest naszym współpracowni kiem, ale o tej
porze?
– Przepraszam, a czy mogę spytać, która godzina?

– Dochodzi dopiero dwunasta – poinfor mowano mnie zgorszonym


tonem – ale niech pani zajrzy do teatru w Domu Żołnierza, pan Min-
kie wicz tam jest kie rownikiem li terackim.
Teatr w Domu Żołnie rza ode słał mnie do tworzącej się właśnie
rozgłośni Polskie go Radia, rozgłośnia spojrzała na zegarek,
pomyśla-ła chwilę i dała mi adres Janusza.
Daruję czytelnikom spis moich dalszych działań. Doprowadziły
mnie do obudzenia poszukiwanego, padania sobie nawzajem w ob-
ję cia z inicjatywy raz jednej, raz drugiej strony, i do skie rowania
mnie z powro tem do rozgłośni.
– Leć tam pio runem! Może jesz cze trwa konkurs na spiker kę,
spi-ker już pracuje, ale ma być para.
Poleciałam piorunem, zgłosiłam się, wygrałam konkurs i podpisa-
no ze mną umowę na podstawie je dynego moje go dokumentu: dy-
plomu ukończenia szkoły bale towej, który zachował się u przyjaciół.
Natomiast pie czołowicie przechowywanym do dziś dokumentem
jest moja lubelska legitymacja służbowa. Oprócz wartości uczucio-
wej, zawie ra również, jak mi się wydaje, poznawczą – taki w niej
bałagan. No bo proszę się przyjrzeć:
Zawie ra moje fałszywe dane (jed no z imion i pół nazwiska, miej-
sce urodzenia), ale praw dziwy podpis. Z powo du czujności re wolu-
cyjnej ważna tylko przez miesiąc, ale wi docznie uśpiłam tę
czujność, bo na odwro cie jest adnotacja o przedłużeniu jej ważności
o następ-ne trzy.

No i co, nie ma z czego się śmiać?


À propos: na drugie imię mam Nina. A to, które sobie wybrałam do
fałszywych dokumentów, świadczy o marzeniu, które już za dwa lata
się spełni.
Po pierw szym powojen nym spi kerze Tade uszu Chabro sie,
stałam się pierwszą po wojnie spiker ką Polskie go Radia w Lublinie
(czyli w ogóle powo jennego polskiego radia) i tego tytułu nie
zamieni ła-bym na tytuł Pierw szej Damy Brylantów, Jachtów i
Innych Luksu-sów. Zresz tą – nie będę się zarze kać. Jedno drugie
go nie wyklucza. Nie ma z cze go się śmiać.
Na etacie telewi zyjnym pracowałam o wie le później i o wie le dłu-
żej niż na radiowym, ale i tak najbar dziej kocham radio. Telewi zja jest
wi doczniejsza, atrakcyjniej sza, komer cyjniej sza, ale jak nie opu-
ściłabym stare go, nie trendy męża dla trendowatego młodzień ca, tak
wołam wielkim, choć lek ko zachrypniętym głosem: kocham radio!

Z oczywistego powodu (już nie ta buźka!) ostatnio rozluźniłam


współpracę z tele wizją. W radiu nie wi dać mnie, tylko słychać, a że
podeszły wiek nie odebrał mi pyskowatości, z radością stawiam się
przed mi krofonem, kie dy tylko mnie zapraszają.
Wracam do porzuconych, ale nie zarzuconych aproposów.
À pro pos aproposów: zgubiłam ważny dla rozwoju Polskie go Ra-
dia hi storyczny moment, w którym brałam udział. Właśnie prze cho-
dziła do cywi la wojsko wa radiostacja „Psz czółka”, miesz cząca się w
wagonie na bocznicy kolejowej w Lublinie i na dająca aktualne ko-
munikaty wyjątkowo pięk nym głosem Tadzia Chabro sa. Załapałam
się na prze nosiny do zaadaptowanego na studio miesz kania na
dru-gim piętrze domu przy ulicy Chopi na 9. Po „Pszczółce” był to
sam luksus.
Odpowied ni moment dotarcia do Lublina i uczestniczenie w ucy-
wilnie niu „Pszczółki”, uznanym za początek istnie nia powo jennego
Polskiego Radia, na resztę życia zrobi ły ze mnie Chro nologicznie
Pierw szą Damę Radia.
Bodajże w czterdzie stą rocznicę przejścia „Pszczółki” do cywila
władze Komi tetu ds. Radia i Telewizji postanowiły odsłonić tabli cę
pamiątkową na budynku przy Cho pina 9. Zostałam zapro szona do
udziału w tej uroczystości i właśnie mnie powie rzono dokonanie
aktu odsłaniania tablicy, a za towarzystwo miałam ówczesnego pre-
zesa Radiokomite tu.
Po wysłuchaniu serii bardzo poważnych przemówień bardzo po-
ważnych osób, w tzw. świetle jupi terów i pod tzw. okiem ka mer (nie
wiem, dlaczego we wszystkich tego typu relacjach liczne kamery mają
jedno oko, może z tego same go powodu, z którego wszystkie kutry
wypływają na połów jednej ryby) ustawiłam się, razem z ma-jącym
służyć za ozdobnik pre zesem u boku, na wyznaczonym miej-scu.
Zadanie było proste: na znak należało pociągnąć za koniec prze-wie
szonej przez tabli cę biało-czerwonej wstęgi. Znak. Pociągnęłam.
Wstęga ani drgnęła. Pociągnęłam jeszcze raz. Nic się nie wydarzyło.
Nie lubię, jak przedmioty ze mną walczą, więc szarpnę łam ze zło-ścią.
Pre zes, mężczyzna postawny, prawie mojego wzrostu (wtedy miałam
160 cm, dopie ro nie dawno zmalałam, jak staruszce przysta-ło),
pośpie szył z dżentelmeńską pomocą. Nic nie zdziałał – wstę ga wi
siała jak wmurowana. I tak szarpaliśmy sobie, dwa kur duple, w tym
świe tle i pod tym okiem. Dopie ro usłyszawszy czyjś syk: „Nie ten
koniec” – pre zes skoczył jak ranny żbik do drugiego końca wstę-gi i
pociągnął. Podziałało. Wstęga subtelnie opadła i zgodnie z prze-
znaczeniem, zawi sła pionowo, mocno przyczepiona z mojej stro ny.
Działo się to nie stety w strasznych czasach komuni zmu, kie dy
państwo sprawowało kontrolę nad wszystki mi środkami komuni ka-
cji społecznej, toteż naród nigdzie nie zobaczył naszpikowanego
trudnościami momentu odsłaniania tablicy. We wszystkich re lacjach
z uroczystości wstęga najpierw zasłaniała tablicę, a potem nagle nie
zasłaniała. Nie ma z czego się śmiać. Przyczyniłam się do upadku
sztuki montażu Olmowego w polskiej te lewi zji.
Kolejny zaszczyt, płynący z moje go przypadko we go dotarcia do
Lubli na w odpowied nim momencie, spadł na mnie jak grom po
dzie-sięciu latach, licząc od wstę gi i skaczącego pre zesa. W
styczniu 1995 roku, na zakończenie ob chodów sie demdziesiątej
rocznicy Polskie go Radia (li cząc od daty jego pierw szej emisji: 1 II
1925 r.), moja uko-chana in stytucja przyznała dzie się ciu osobom,
które zapi sały się w jej hi storii, nagrody Diamentowych Mikrofonów.
Dostąpiłam za-szczytu znale zie nia się w tym gronie – bardzo
przyjemne towarzy-stwo, zaliczenie mnie do nie go podbudowało
moje ego emi granckie-go dziecka na resztę życia.
Uroczystość odbywała się w studiu Polskie go Radia, obecnie
imie-nia Agnieszki Osiec kiej.
Od razu przy wejściu powitała mnie bardzo pięk na hostessa i ob-
skoczyli dziennikarze, a potem wszyscy uciekli i zostałyśmy z córką
same. Wprawdzie żadna z nas nie znała jeszcze tej sali, ale co za
sztuka wejść i usiąść w pierw szym rzędzie? Bo było jasne, że laure-
aci, uprze dzeni, że będą się wypowiadać, zasiądą (na uroczysto-
ściach się zasiada) jak najbliżej sceny. Nie stety bocznymi drzwia mi
parteru nikogo nie wpuszczano, ponie waż lada chwi la miał się poja-
wić pan pre mier. Z tego samego powodu I rząd został odebrany lau-
reatom i słusznie, bo laure atów było dziesięciu, a pan premier je den.
Długo szukałyśmy odpowied nie go wej ścia, wresz cie tra łyśmy w
drzwi u szczytu am teatralnej sali. Przed nami rozpostarły się
szerokie schody na sam dół. Stopnie były podstęp nie ozdobio ne
po-pularną zasadzką na kobie ty: u brze gu każdego stopnia lekko
wysta-wała nad powierzchnię listew ka, mająca przytrzymywać
ewentualny dywan, gdyby takowy się tra ł. Nie tra ł się jednak i li
stewki nie były niczym osłonię te. Śmier telna pułapka dla obcasów.
Schodziły-śmy więc z należnym wdziękiem, ale ostroż nie.
Nagle za sobą usłyszałyśmy wołanie: „Pro szę zrobić miej sce! Pan
minister Zakrzew ski z kancelarii pana prezyden ta! Proszę zrobić miej
sce…!”. Silna dłoń hostessy odepchnęła córkę na przeciw le głą stronę
schodów. Mnie zarzuciło tak, że zahaczyłam obcasem o li-
stewkę, prze wróciło, obróciło w poprzek i – gdy pan mi nister z kan-
celarii pana pre zydenta znajdował się już pod nami – z godnością
zaczęłam toczyć się po tych schodach. Córka była za daleko i nie
miała szansy, żeby mnie dogonić.
Na samym dole stał pogrążony w jakiejś dyskusji dziś już nieżyją-
cy przyjaciel córki, znany dziennikarz radiowy Andrzej Jeleński, który
zobaczywszy kątem oka turlającą się osobę, złapał ją pod pa-chy i
postawił, nie przerywając prowadzonej wcześniej rozmowy. Kie dy
wylew nie mu dzię kowałyśmy, odpowie dział pięk nym, radio-wym,
dźwięcznym (na całą salę) głosem:
– No cóż, zobaczyłem, że coś się toczy, więc złapałem. Nawet nie
bardzo wie działem, co to jest.
Trochę się ob tłukłam, ale nic poważnego mi się nie stało. Napraw-
dę groźną chwilę prze żyłam wcho dząc na scenę. Nie, w tym miej scu
jed nak muszę opowie dzieć, jak byłam ubrana. Ponieważ zapowiada-
ło się bardzo wytwornie, wbi łam się w swo ją ukochaną wie czorową
suknię: do ziemi, z delikatnego czarne go welur-szyfonu. Jednym z
uroków tej sukni jest jej wiek. Tuż po wojnie, w Łodzi, do teatru
przychodziły przedwojen ne damy, aby sprze dawać aktorkom resztki
dawnej świet ności. Czyli w dniu wrę czania nagród kiec ka od prawie
pięć dzie się ciu lat była moją własnością, a przecież kupiłam ją jako
używaną. Oglądając mnie z bliska, zwłaszcza w okolicy żeber, moż-na
było stwierdzić, że welur trochę rozłazi się w szwach.
Więc kie dy po swojej poziomej pozycją i pio nowej kie runkiem
rundce wcho dziłam na scenę, doznałam iluminacji: oczami du szy
zo-baczyłam, jak nadwe rę żone szwy właśnie teraz umie rają ze
starości i cała suknia opada ze mnie po kawałku, niczym usychające
płatki z tulipana.
Nic takie go się nie zdarzyło, ale później sze dokładne oględziny
kiecki wykazały, że szczęście było blisko: wyjątkowo cienka nić
dzieliła mnie od wystąpie nia po raz drugi w roli sen sacji wie czoru.
TO JEST TA SUKNIA I TAMTEN ME DALIONIK OD DZIADKA

To wcale nie był koniec atrakcji, zwią zanych z honorowym wy-


różnieniem, jakie go dostąpi łam.
Po uroczystości i wień czącym ją bankie cie przyszłam do domu,
zrzuciłam panto e na obcasach i wciąż jeszcze w tej wie czoro wej
sukni, ozdobionej zresztą znanym już czytelnikom me dalionem od
dziadka, patetycznie zasiadłam do oglądania telewi zji. Pomyślałam,
że skoro przed właściwą uroczystością po gmachu bie gały eki py
z licznych już wtedy te lewi zji i krę ciły co się dało: wchodzenie do
budynku, szatnię, spotkania w ku luarach, wywia dy z laure atami – to
może coś dadzą. Dali i nigdy nie przestanę się cieszyć, że zdążyłam
zobaczyć, a zwłaszcza usłyszeć. Moją kró ciutką wypowiedź repor
ter-ka, która coś słyszała, ale nie do końca (to taka typowa
przypadłość telewi zyjnych reporterek) poprze dziła zapowie dzią:
– Jedną z laureatek nagrody Diamentowego Mikro fonu została
Stefania Grodzieńska, pieszczotliwie zwa na Pszczółką.
Aż się prosi o aproposa na temat mojej natury konika polnego, ale
kom pucórka twierdzi, że adwer sarką konika była mrówka a nie psz-
czoła, więc re zygnuję z dodawania puen ty. Zresz tą myślę, że ta co
jest, broni się sama. Jest z czego się śmiać.
Hop – 50 lat do tyłu. Ten konik polny to jednak dobry wzorzec. Na
wypadek, gdyby ktoś zapomniał: wyniosło mnie do przodu,
kie dy pi sałam, że po wagonowej „Pszczółce” nowa sie dziba Polskie-
go Radia wydała nam się luksusem. Ampli katornią był po ko ik koło
studia, urzędował w niej technik pan Zygmunt Zychowicz. Kontakt spi
kerów z tech niką był bezpośredni, bez kabli, przycisków, włączni-ków i
wyłączników i, za przepro szeniem, zwie raczy. Polegał na stale lekko
uchylonych drzwiach do ampli katorni. Tuż przed wej ściem na antenę
w szparze pojawia ła się dłoń pana Zygmunta. Moment na-pię cia. Dłoń
macha i znika: jesteśmy na antenie.
Przyjęto zasadę, że spike rzy zawsze muszą pojawiać się jako
para, nawet jeśli chodzi ło tylko o podanie czasu.
ON: Podaje my czas.
ONA: Za minutę godzina ósma. Uwaga!
SŁUŻBOWA PATELNIA PANA ZYGMUNTA: Bim – bom.
Odczekanie do wybrzmie nia służbowej pa telni pana Zygmunta.
ONA: Tu Polskie Radio Lublin na fali 224 metry. Jest mi nuta po
godzinie ósmej. Podaje my komunikaty ze wszystkich frontów.
Formuła rozpoznania, powtarzana przeciętnie po osiem do dzie-
sięciu razy w każdym wej ściu, po jakimś czasie wydała nam się nu-
żąca dla słuchaczy i na własną odpowie dzialność mówiliśmy krótko
„Tu Lublin”. Z wiel kim wzruszeniem te raz, po ponad
sześćdziesięciu latach słucham, jak wszystkie stacje radio we
wróciły do pomysłu ówczesnych, debiu tujących władz Polskie go
Radia i co chwila ogła-szają: „Tu radio X, tyle-a-tyle-FM”.
Prze szłam z udawaną nie dbałością nad informacją, że zawsze mu-
siała pojawiać się para spi kerów, a właśnie temu rozporządzeniu za-
wdzię czam dożywotni tytuł chronologicznej (bo są też wartościują-ce)
Pierw szej Damy Polskie go Radia. Prawda jest taka, że po prostu
Chabros wcześniej doczekał się zmiennika niż ja zmienniczki. Dzięki
temu, skoro spike rów musiała być dwójka – przez długi czas brałam
udział we wszystkich wej ściach, podczas kie dy panowie się zmie nia-
li. Toteż właśnie mnie najłatwiej było zapamiętać.
Przy każdej okazji wspominam, więc i teraz sobie nie odmówię,
mój pierwszy w życiu mikrofon. Był to twór na trzech nogach, w tym
jedna była krótsza. Dla utrzymania go w pozycji pionowej pe-wien
utalentowany kolega wymyślił podkładanie pod krótszą nogę pudełka
zapałek. Wynalazek sprawdził się. Jednak pewnego dnia, w czasie
nadawania, zawadziłam rękawem o stolik. Mikrofon upadł, a huk tym
wywołany prze niósł się w eter. Po okupacyjnych zaka-zach niewie
lu lubli nian miało w domu radio odbior niki. Słuchano nas – zbie
rając się w porach ko munikatów wo jennych nawet tłum-nie – przez
uliczne ponie miec kie głośniki, tzw. szczekaczki. Dzięki temu
niepotrzebne nam były żadne, tak obecnie modne, słupki słu-
chalności: badaliśmy ją sami, wyglądając przez okno. Tym razem
przez to okno zobaczyliśmy, że zgromadze ni pod szczekaczką słu-
chacze rozbie gają się w panice. Trwała wojna i zdarzało nam się
nadawać w czasie bombardowań. Z odle głej ulicy, gdzie mie ściła
się siedziba naszej dyrek cji, gorączkowo telefonowano z pytaniem,
czy nikt nie zo stał ranny.
Mieli śmy cztery wej ścia dzien nie, po dwie godzi ny: oprócz
komu-nikatów wo jennych zawie rały skrzynkę poszuki wania rodzin,
pio-senki, lubelskie aktualności.
À propos tych aktualności, to one właśnie skie rowały mnie na zu-
peł nie nową drogę życiową. Miałam zwyczaj do aktualności lubel-
skich – apolitycznych, cenzor przysypiał – dodawać zabawne
w moim mnie maniu komentarze. Sama nazwałam sie bie „dyżurnym
błaznem”, przyjęło się. Potem „dyżurny” odpadł, pozostało przezwi-
sko „błazenek”, które też z czasem zanikło. Szkoda. Ale w ten spo-sób
zdobyłam nowy zawód, który uprawiam do dziś: patrzę i opisuję tak,
jak widzę.
Kie dy było nas już pięcioro, bo do Tadzia i mnie doszlusowali Igor Si
ki rycki, Zbyszek Lutogniew ski i jako ostatnia Ola Nowo dworska,
zaprowadziliśmy zwyczaj cowie czorne go czegoś, co teraz nosiłoby
dumne miano balangi. Wszyscy spike rzy, oprócz Igora, byli przybłę-
dami. Miesz kaliśmy w pokoju naprze ciwko studia. Mieliśmy tam
przykryte wyłudzonym przez Igora od mamy Siki ryckiej ki limem wyro
dla pań i cztery sien niki, które w dzień, ułożone jeden na dru-gim,
tworzyły otomanę, przykry tą ukradzionym kocem, jednym z
tworzących odpowied nie warunki akustyczne w studiu. Koce uło-żono
tam na zapas w kil ka warstw, więc brak jedne go ani trochę nie
pogarszał akustyki. Pokój ów był przeznaczony na poczekalnię dla tak
zwanych gości. „Gość” do teraz oznacza zapro szoną do progra-mu
osobę. Na ki limie mamy Sikiryckiej siadywały znakomitości
z najróżniejszych dzie dzin życia. Nie wyni kało to z de mokracji, tyl-
ko z braku pomieszczeń.

OD LEWEJ: ZBYSZEK, OLA, JA I TADZIO. IGORA NIE WIDAĆ – ZAJĄŁ SIĘ


ROBENIEM ZDJĘCIA
Kie dy po ostatniej audycji goście się ulatniali, wyciągaliśmy bim-
ber i zagrychę, zapraszaliśmy pana Zygmunta i zaczynaliśmy cichy
wesoły wie czór. Cichy, bo mieszkaliśmy tu – a tym bardziej piliśmy
– niele galnie. A we soły, bo bim ber. Bim ber najwyższej jakości,
moż-na powie dzieć – pię ciogwiazdko wy, własnej roboty,
dostarczał z pe-dantyczną regularnością pan Adolf Nie róbca,
mający zwyczaj, przed stawiając się, zaznaczać z naciskiem: „Imię
mam z kalenda-rza”. Ci chutko śpie waliśmy piosenki, a ja znów robi
łam za błazna. Teraz na takich mówi się „satyryk”. Satyrycy byli i
przed woj ną, zresztą znakomici, ale właśnie dlatego zależy mi na
zaznaczeniu róż-nicy. Jako ambitna staruszka, przy każdej okazji
aproposuję wyż-szość przedwojennych hydraulików, poetów,
piosenek, wę dlin i ko-munikacji miejskiej. Mam więc potrzebę
zaznaczania różnicy mię-dzy poziomem satyry Boya-Żeleńskie go a
mojej, gdyby ktoś sam nie zauważył.
Pew nego dnia kazano mi załatwić jakąś służbową sprawę na ul.
Kołłątaja. Ponie waż ówczesny Lublin składał się głównie z takich jak
my przybłę dów, mało kto orien tował się w mie ście. Moją wędrów
kę opowie działam na gorąco w lubelskich aktualnościach, a potem
spi-sałam. Wie le razy powoływałam się na ten tekst, kie dy chciałam
po-kazać, jak żyło się w ówczesnym Lublinie. Skoro tyle mówię o
mo-ich początkach w pisaniu, chętnie po raz ko lejny go zacytuję.
KOŁŁĄTAJA (1944 r.)
Wczoraj miałam coś do załatwienia na ulicy Kołłątaja. Nie wiem,
gdzie jest w Lublinie ulica Kołłątaja, więc podeszłam do jakiejś pani i
po-wiedziałam:
– Przepra szam panią bardzo, czy nie wie pani przypadkiem, gdzie
jest ulica Kołłątaja?
– Bardzo mi przykro – odpowiedziała ta pani – ale jestem z
Warsza-wy.
Podeszłam więc do inej pani i znów spytałam:
– Przepraszam panią, gdzie jest ulica Kołłątaja?
– Czego mi pani głowę zawraca – krzyknęła ta druga pani – niech
się pani zwróci do kogoś miejscowego, nie widzi pani, że ja jestem z
War-szawy?
Zwróciłam się więc do jednego pana, który nie był ani grzeczny jak
pierwsza pani, ani zdenerwowany jak druga pani, tylko powiedział
zmartwionym głosem:
– Niestety nie wiem, gdzie jest Kołłątaja, ale może pani wie, gdzie
jest Długa, bo ja jestem z Warszawy i nie mogę tra ć.
Niestety nie wiedziałam, gdzie jest Długa, bo jestem z Warszawy,
więc podeszłam do jeszcze jednej pani, która nie była ani grzeczna, ani
zde-nerwowana, ani zmartwiona, tylko bardzo oburzona i powiedziała:
– Dziwi mnie, że pani zwraca się akurat do mnie, a ja akurat się
śpie-szę i nie mam czasu na żadne rozmowy, ale gdybym się nawet
akurat nie śpieszyła, to i tak nie mogłabym odpowiedzieć, prawie nie
wychodzę, bo nie mogę patrzeć na Lublin, więc dlaczego pani
wymaga, żebym akurat ja wiedziała, gdzie jest ta pani Kołłątaja,
mogę pani powiedzieć, gdzie jest Kołłątaja w Warszawie.
Wobec tego zmieniłam taktykę. Podeszłam do jednego pana i
spyta-łam:
– Przepraszam pana, czy pan jest z Warszawy?
Skutek był doskonały, bo ten pan się rozpromienił i powiedział, że
każdy inteligentny człowiek od razu pozna warszawiaka i że jest
przeko-nany, że ja też jestem z Warszawy. W każdym razie nie
gniewał się na mnie. Ale gdzie jest ulica Kołłątaja, to nie wiedział.
Poszłam więc do radia i podałam, że poszukuję Kołłątaja. Zgłosiło
się trzech Kołątajów i jeden lublinianin, który powiedział, że mało tym
war szawiakom, że ich wszędzie pełno, jeszcze będzie specjalnie
łaził i ulice podawał.
– To się po mnie nie pokaże – powiedział i poszedł.
I gdzie ja teraz znajdę w Lublinie drugiego lublinianina?

***

Radio Lublin szybko się rozwijało. Nie długo przed wyzwoleniem


Warszawy prze niesiono nas z Chopi na na Narutowi cza, do
nowocze-snej jak na owe czasy rozgłośni.
NIEPRZEWRACAJĄCY SIĘ MIROTON…

To już nie było wynaję te i przystosowane prywatne miesz kanie,


ale cały re pre zentacyjny gmach, z salą koncertową i płytoteką. Na
Chopina mie liśmy dwie płyty: hymn i Gdzie idziesz, Wojtuś – do
mia-sta, panie.
Wojtuś był nie zbęd ny jak mikrofon. Wszelkie nieprze widziane prze
rwy w audycji, po rytualnym „za chwi lę dalszy ciąg programu”,
łataliśmy Wojtusiem. A niby czym mie liśmy łatać? Hymnem? Nie ma z
czego się śmiać. Nie istniały nagrania, wszyściuteńko na żywo, co
powodowało nienaprawial ność gaf. Człowiek ugryzł się w język o
ułamek sekundy za późno i arriveder ci Roma, czyli adiu Fruziu. Gafa
szła w eter, z eteru się nie wraca. Czasem stawała się nieśmier-telna,
jak prze języczenie spike ra, które przetrwało wie le pokoleń
i było przypisywane kolejnym tuzom polskiego spi ker stwa radiowe-
go. Znacie? Znamy. No to posłuchajcie. Nie zastąpio ny akompaniator
prof. Jerzy Lefeld został zapowie dziany: „Przy fortepianie Leży Je-
feld”.
Wszyscy dławili się z radości po prze niesie niu radia na Narutowi-
cza. Wszyscy oprócz spi kerów. Zabrano nam pionier ski romantyzm
ręki pana Zygmunta w uchylonych drzwiach. Zabrano możliwość
oglądania słuchaczy pod szczekaczką podczas czytania komuni ka-tów
z fron tów. Doszło do tego, że zatęsknili śmy nawet za prze klina-nym
Wojtusiem, choć zamiast niego szły najnowsze, uzupełniane na bie
żąco szlagiery. A w ogóle Wojtuś nie byłby do niczego potrzeb ny. Nie
było dziur w programie, a jeśli z rzadka się zdarzały, to były ła-tane pro
fesjonalnie przez pro fesjonalistów. Po co komu Wojtuś?
Nie udało się ode brać nam tylko jednego.
W rozgłośni powi nien być pokój – poczekalnia dla gości. I był. Nie
znam lep szego przypadku śmiania się w kułak niż miny naszej spi-
ker skiej piątki, kie dy oIcjalnie pokazano nam ów pokój dla gości,
który nie oIcjalnie zaanektowaliśmy kilka godzin wcześniej. Stolik,
wygodne krze sła, możliwość napi cia się kawy. Tylko my wie dzieli-
śmy, co kryje się za pięk ną, się gającą do zie mi ko tarą,
zasłaniającą jed no z okien. Wmówi liśmy zwierzch nikom, że jest za
cięż ka, żeby ją co rano odsłaniać – przecież pokój ma jeszcze dwa
okna, a ta ko-tara stwarza taki miły nastrój. Od dnia, kie dy zaczęła
działać nowa rozgłośnia, za kotarą stały na sztorc nasze sien niki.
Na honorowym miej scu wisiała tabliczka z napisem: „NIE MIESZ-
KAĆ!”.
À propos tabliczek: tamtej już nie ma, ale chętnie pokażę tablicz-
kę, którą mój wnuk powie sił sobie na drzwiach służbowego mieszka-
nia w Dubaju:

SARKAZM. JEDYNA USŁUGA, JAKĄ OFERUJĘ

Córka też nie od macochy (proszę mnie nie ob rażać). Od pierw-


szego dnia po zrobie niu prawa jazdy, w każdym kolej nym swoim sa-
mochodzie wozi na wi docznym miej scu tabliczkę o wartości histo-
rycznej. Zdawała eg zamin w 1976 roku, w dniu słynnego wie cu po
wydarze niach w Radomiu. Jej przyjacie le z Transmi sji obsługiwali
ten wiec, a że bardzo im się ta robota nie podobała, po skończeniu
pracy poszli się upić do sąsiedniej knajpy. Co postanowi li, to wyko-
nali. Jednak w późnej fazie wykonywania któryś sobie przy pomniał:
– Jezus Maria, Joaśka dziś zdaje na prawo jazdy, a my nie mamy
dla niej żadnej maskotki!
Skle py i kioski były pozamykane, ale pi jany człowiek, to zaradny
człowiek. Wrócili do knajpy, a natychmiast po przyjeździe do War-
szawy wrę czyli Joannie tabliczkę – tę właśnie, która jeź dzi z nią od
ponad 30 lat, często budząc sympatię prze chodniów:

Jeszcze tego same go dnia przyszła zapłakana moja teatralna kole-


żanka sprzed wojny Janka Polakówna. Jej ranny w partyzantce mąż,
znany dziennikarz Wacław Wagner, został wypi sany z li kwi dującego
się lazare tu, a ona nie ma gdzie go umie ścić. Nie był ciężko ranny,
ale nie nadawał się do błądzenia w poszuki waniu nocle gu.
– Natychmiast go tu dawaj – powie dzieliśmy jednogłośnie.
Kie dy Wacek znalazł się u nas, sien nik dla niego już był
przygoto-wany. Odtąd przez dwa tygodnie pod tabliczką „nie miesz
kać” leżał ranny partyzant, wie czorami pokrze piany bimbrem od
wier ne go pana Nieróbcy, który co kilka dni pojawiał się z odpowied
nio zwięk-szoną dostawą. Wprowadzani do poczekalni goście
programu trochę się dziwi li, ale ranny partyzant robił wraże nie.
Nie zapomniany dzień 17 stycznia 1945. Zaszczyt zawiadomie nia
słuchaczy o wyzwoleniu Warszawy my, spike rzy, nie bez bólu przy-
znaliśmy Chabrosowi, a dyrek tor zaakceptował nasz wybór. Pozosta-
ła czwórka, żeby uszczknąć choć trochę tego szczęścia, prze pychała
się tuż za plecami Tadzia, za co nas zresztą po audycji nieźle sklął.
– Tu Polskie Radio Lublin na fali 224 metry. Nadajemy komuni-kat.
Warszawa wolna.
Poszedł hymn, Tadzio wytarł nos, my nadal płakaliśmy. Tadzio nie
mógł, po hymnie mówił dalej:
– Połączone siły…
Prze czytał długi komunikat o działaniu wojsk w Warszawie i na-
reszcie mógł sobie uczciwie po płakać.
Następne go dnia poprosiłam o rozmowę dyrek tora Radia Wilhel-
ma Billiga. Opowie działam o Jurku i poprosi łam o kil kudniowe
zwolnie nie.
– Muszę dostać się do Warszawy, i to już.
– Idź do se kre taria tu, weź zwolnie nie i przepustkę, załatw
zastęp-stwo.
Nawet nie podziękowałam, natychmiast pobie głam do sekre taria-
tu i do kolegów.
– Błagam, ułóżcie gra k zastępstw za mnie! Jutro będę w drodze
do Warszawy!
Może zastanowiła mnie ich dziw na reakcja, a może zadziałały aż
dwa in stynkty: emigracyjne go dziecka i okupacyjnego tułacza –
wszystko to tłumaczyło mi, że powinnam się opanować i sie dzieć na
miej scu. Słusznie, bo je śli Jurek żyje, to się minie my i bę dzie my
się szukać bez końca.
…À propos „bez końca”. Nieprofe sjonalny i utrudniający zrozu-
mie nie tekstu zwyczaj skakania po czasach i miej scach tam i
nazad, w górę i w dół, a głównie na boki – nie wypływa z lek
ceważenia czytelników, a czasem i nie z mojego nieuleczalnego
bałaganiar-stwa. Tym razem nie możność spokojnego
doprowadzania wątków do końca jest wyni kiem tego, przed czym
prze strzegał mój mistrz w próbach aktorskich Fryderyk Járosy:
zaangażowania uczuciowe-go, wyłażącego z ram zadania
aktorskiego, a w tym przypadku au-torskie go, jak koszula ze spodni.
Czuwający nad moim – prze dłużającym się ponad granice przy-
zwoitości – życiem lozof, z zawodu wykonywanego lekarz, pan
doktor Madej, potwier dził moje własne spostrzeżenie, że od chwi li
napisania pierw szych słów tej książki stan mojej psychi ki, mózgu,
serca, nerwów i apetytu jest całkowicie uzależniony od opisywanego
właśnie okre su życia. Może to amatorstwo, ale zdrow sze od jogi
i aerobiku.
À propos. Mój wie loletni przyjaciel, wybitny neurochirurg prof.
Jerzy Szapi ro, de nitywnie wyle czył mnie z typowego dla starych
ludzi dopatrywania się u siebie początków choroby Alzhe ime ra. Nie-
dawno, kie dy w towarzyskiej rozmowie wypytywałam go, jak odróż-
nić początkowe ob jawy, poin formo wał promiennie:
– Nie przej muj się. Pierw sze objawy są zauważalne raczej dla
oto-czenia, a pełnoobjawowe go Alzhe ime ra już nie dożyjesz.
Wię cej się do tej strasznej choroby nie przymie rzam. Co to
jednak znaczy dobry lekarz!
Ale diagnoza Szapi ry to był apropos, a diagnoza doktora Made ja,
to wątek. Z nadmiaru emocji właśnie wyni kają bez sensowne
przesu-nię cia fak tów, które stara się wpy chać na właściwe miej
sca moja córka cer ber ka, bez której wyzwolenie Warszawy
przypadłoby na lata przed wo jenne. Jest młodsza ode mnie – nie
ma z czego się śmiać! – ale dojrzalsza, czego dowodem niech bę
dzie fakt, że ona ma świadectwo dojrzałości, a ja nie.
Każdy czytelnik, które mu udało się dotrzeć aż do tego miej sca,
zrozumie, skąd moje ględzenie akurat w tym momencie. Że opę-
dzam się jak mogę od nie unik nionego przejścia do uczuć z
następne-go etapu życia, który, jak się obawia łam, mógł przynieść
tragiczną wiadomość. Ostatni raz widziałam Jurka z okna kolejki we
Wło-chach, znikając z Mor po aferze z Polcią. Na stacji nie mogłam
na-wet rzucić mu się na szyję, bo przecież ktoś znajomy mógłby
zoba-czyć, a oIcjalnie nic nas nie łączyło. Zdążyłam jeszcze
podokuczać mu na te mat wdowy z Ożarowa, potem już tylko
pomachałam z okna wagonu. Te raz nie byłam w stanie posłuchać
emigranckie go dziecka i okupacyjnego tułacza. Z zanikającą nadzie
ją, że jeszcze go zobaczę, pakowałam swój praw dziwy tym razem
plecak i zbie rałam się do wy ruszenia nazajutrz rano.
Poszłam sprawdzić, czy wpi sano do gra ku ustalone zastępstwa.
Kie dy wróciłam…
Zaraz, zaraz. Czytelnicy kochani, po ile razy wysłuchi waliście w
domach opowie ści o najważniej szych dniach w życiu rodziny? Na
przykład jak ciocia wario wała z radości, kie dy wujek wrócił z obo-
zu? Ile razy wspominała te chwile i jaka za każdym razem była
szczęśliwa? No właśnie. Potraktujcie mnie jak własną ciocię, bab cię
lub prababcię i pozwólcie mi, proszę, prze nieść całą następną
scenę z dawniej spi sanych wspomnień.
„Kie dy wróciłam do naszego pokoju, osłupiałam. Nasz stolik był
zastawio ny daniami pochodzącymi z »Gastronomu« –
niewyobrażal-nie drogiego i eks kluzywnego sklepu, który znali śmy
tylko ze słysze-nia. Nie mogę nie wyliczyć dań, był tam kawior, jakaś
ryba, wspa-niałe wędliny, wszystko elegancko po układane na
wypożyczonych ze stołów ki talerzach. Na środku królowała wiel ka
butelka po naj-lep szym koniaku (wypożyczył »Gastronom«), a w
niej… No jasne, co mogło być innego: bimber, pre zent od pana
Nierób cy. Spojrzałam na kolegów pytająco.
– Siadaj i jedz. Już nie mogliśmy się ciebie do czekać, żeby zacząć.
– Ale…
– Opowie my po jedzeniu.
Zasiedliśmy. Ktoś przekręcił klucz w zamku, żeby nikt nam nie za-
kłócił uczty. Pierw szą szklankę bim bru wypiliśmy na czczo. W tym
momencie zapukano do drzwi.
– Kogo niesie jasna cholera? – zapytał ktoś życzli wie. – Nie
wpuszczamy.
Intruz nie ustępował. Stał i walił w drzwi. Nie było rady. Otwo-rzyli
śmy.
W drzwiach, w brudnej kurtce i w żandarmskich butach, stał mój
mąż. Zamiast płacząc ze szczęścia rzucić się z uściskami na
żonecz-kę, spojrzał na nasz stół i powie dział:
– No, no. Nie źle wam się żyje. Jest tu ktoś trzeźwy? Należy mi się
karniak.
Nie doczekawszy się odpowie dzi od całkowi cie oniemiałych
uczestników bie siady, wziął butelkę i zaczął wesoło gulgotać. Wszy-
scy ryknęliśmy śmie chem. I wszyscy zaczęli śmy płakać. Tadzio
Cha-bros powie dział:
– My tak na co dzień nie jemy. To jest stypa po panu.
Okazało się, że wia domość o śmier ci Jurandota dotarła przynie-
siona przez pierw szych przybyszów do Lubli na niemal od razu po
wyzwoleniu Warszawy. Moi przyjaciele otrzymali trudne zadanie: mie
li mnie zawiadomić, zanim wyruszę na beznadziej ne poszuki wa-
nia. Wymyśli li, że po takim śniadaniu, ob cie podlanym prezentem
od pana Nierób-cy, jakoś samo wyjdzie.
Uczta trwała długo. Tu wtrącę nasuwające się pytanie: „co za fun-
dator tak się zrujnował?”. Dopiero po długim czasie zdradziła mi Ola:
koledzy wymyślili stypę, a dyrek tor nie tylko kazał natychmiast
wypłacić zaliczki, ale w decydującym stopniu sam się dołożył.
Wszystko wydaje się logiczne, ale to, że on się zjawił dokładnie
w tej chwi li…” Koniec cytatu.
Trze ba było wró cić do sie bie i do rze czywi stości. Po nasyceniu się
wzruszeniami, pytaniami i odpowie dziami pożarliśmy, co było do
pożarcia i wypiliśmy, co było do wypicia. Tadzio, posiadacz najmoc-
niej szej głowy, jaką wi działam w życiu (a było z czego wybie rać),
wyjął z kie sze ni mię towe pastylki, które zawsze miał przy sobie na
wypadek nagłej konieczności złamania zasady, że pije my dopie ro
po pracy.
Ówczesne mię towe pastylki, dzi siej sze tik-taki, pełniły rolę odsu-
wa-cza podejrzeń o spożycie. Dzisiej sze tik-taki, ówczesne mię
towe pastylki, przynoszą mi ulgę w chronicznej chrypce, wynikającej
z połączenia gadatliwości przed mikrofonem z gadatliwością pry-
watną. Jestem wier na, tylko powód tej wier ności się zmie nia.
I znów, jak w każdym kluczowym dla akcji momen cie, opowia-
dam o dupie Maryni, zamiast krót ko i wę złowato zakończyć lubelski
okres. Dupa Maryni już nie pierw szy raz służy mi dla nabrania odde-
chu przed trudnym zadaniem. Nie umiem zakańczać krótko. Zakoń-
czę więc wę złowato. W ostatnim zdaniu pożegnania Lublina – witam
Łódź.
Jurek już po paru dniach rozkoszowania się we wnętrz nym życiem
lubelskiej rozgłośni został przez re sort kultury oddelegowany do Ło-
dzi, żeby stworzyć tam warszawski te atr satyryczny. Został zaopa-
trzony w odpowied ni glejt i Edwarda Dziewońskie go, który przed-
stawił mu się jako początkujący, nie zwykle utalentowany aktor jego
nie istnie jącego te atru. Przyszły dyrek tor nie mógł sobie wyobrazić
lep szego przybocznego. Gdzie diabeł nie mógł, tam Dziewońskie go
powinien posłać. Wyproszony przez drzwi, wracał – nie przez okno!
szablon i nie prawda! – nimi po niedługim czasie. Powrót jego, po-
prze dzony te lefonem zatrajlowanej ważnej osobi stości, zawsze był
powrotem triumfalnym. Urzędnicy gię li się w ukłonach, urzędniczki
darzyły uśmiechami. Sprawa nie do załatwienia stawała się zała-twio
ną.
Jurandot na bardzo poważnej naradzie z bardzo poważnymi – zero
uśmie chu – tzw. czynni kami poinformował, że w sprawie te atru
rozmawiał już z najlepszymi satyrykami: Brzechwą, Minkie wiczem
i młodym, świet nie zapowia dającym się Marianowiczem. Ta czwór-
ca, o czym już nie informował, wspólnie ustaliła jak trzeba rozma-wiać,
żeby dać teatrowi szansę. Tylko bardzo ogólne pomysły, nic o nutce
liryzmu, nic o humorze surre alistycznym. Surrealistyczna twórczość
nie mogła być w guście de cyden tów, a liryzm w ich ser-cach żądny
był wydźwię ku. Na razie niech dadzą lokal i możli wość zatrudniania
wykonawców, ustaliła czwórca, do startu teatru dale-ko. Mogą zmienić
się gusta, mogą zmienić się de cydenci. Na razie ci, co byli, zapalili się
do pomysłu: dla nich satyra oznaczała zwalcza-nie re akcji,
chuligaństwa i Wuja Sama.
Zapalonym decydentom Jurandot zaczął przedstawiać warunki.
Pierw szym było ustale nie lokalizacji te atru.
– Musi być prestiżowe, żeby nas nie wzię li za jakiś tingel-tangel.
Jest tylko jed no takie miej sce w centrum Łodzi, na rogu Piotrkow-
skiej i Trau gutta: Grand Hotel – strzelił z grubej becz ki.
– Ha, ha, ha, panie dyrek torze, czy pan zamie rza rozebrać Grand
Hotel? Pan żartuje! – zaśmiał się poważny decydent.
– Ja nigdy nie żartuję – zapew nił humorysta – a już na pew no nie
w czasie poważne go zebrania. A powracając do tematu, je śli pano-
wie tak stanowczo sprze ciwiają się moim planom, pójdę na kompro-
mis: nie trzeba burzyć Grand Hote lu. Przystosuje my część budynku
na piętrze. Myślę, że teatr będzie tam w sam raz.
I w ten sposób powstał Teatr Syrena, który prze żył w Łodzi kil ka
pięk nych lat aż do sylwestra 1948/49. Tej właśnie nocy odbyła się
uroczystość otwarcia w Warszawie Syre ny na ulicy Litew skiej,
w przystosowanej na potrzeby teatru ujeżdżalni koni, po ko paliń-
skie mu tatersalu. Prze budowali śmy go własnoręcznie, wszyscy,
cały zespół. Ale, powodowana zdrowym kabo tyństwem pokażę tylko
swoje zdję cie:
Tak przystosowany budynek teatru funkcjonował przez 52 lata, dopie
ro w 2001 roku nie oceniona dyrek tor Barbara Borys-Damięcka
przystosowała go bardziej. Nazwa teatru jest ewe nementem: Syre na,
będąca połączeniem aluzji do łódzkich syren fa brycznych z aluzją do
warszawskiej Sy renki, zachowała nazwę od poczęcia do dziś.

BUDUJĘ SYRENĘ

Wi docznie niko mu z niczym się nie skojarzyła i to jest pięk ne.


À propos zmian nazw. Kie dy do Łodzi weszli Rosjanie, z miej sca
zaczęli zmie niać nazwy ulic. Imię Stalina oczywi ście mogła nosić
tylko główna ulica, więc bystrzy łodzianie zaproponowali prze mia-
nowanie ulicy Głównej, niewiel kiej przecznicy Piotr kow skiej. Wódz
Narodów chyba w żadnym wyzwolonym przez sie bie osobiście mie-
ście nie miał tak skrom nej ulicy.
Wszystko szło jak po maśle. Teatr na pię trze Grand Hotelu budo-
wał się. Członkowie Związ ku Literatów Polskich i Związku Artystów
Scen Polskich otrzymali miesz kania w sąsiadujących ze sobą do-
mach na ulicy Bandurskiego. Rów nież my dostaliśmy tam miesz ka-
nie, dwupoko jowe z kuchnią i łazienką.
Jurek wpro wadził się od razu, ja niedługo potem doje chałam z
Lu-blina. Nadkomplet kolegów pomieszkujących u nas w oczeki
waniu na własne przydziały – rotował.
Zanim Jurek po raz pierw szy prze kro czył próg naszego
przyszłego mieszkania, poprosił mnie o przyjazd choćby na chwi lę,
że byśmy wspólnie dokonali pierw sze go rzutu okiem na nasze
włości. Przyje-chałam na chwilę.
Jeśli w tym „na chwi lę” ktoś wyczuje sarkazm, to bę dzie miał ra-
cję. Czas wydostawania się z Lublina, kie dy lubelska Warszawa
hur-tem prze nosi ła się do Łodzi, liczyło się na doby: o świcie szło
się na dworzec autobusowy, stało się w tłumie oczekujących,
nadjeżdżał autobus, wpychało się tyle luda, ile zdołało się we
pchnąć, autobus odjeżdżał i już stało się o jeden nadkomplet pasaże
rów bliżej. Z Zie-mi Obie canej Łódź stała się Zie mią Trudno
Osiągalną. Za to z po-wro tem było łatwiej: czasem nawet jechałam
jak hrabina, na siedzą-co (jak wiadomo, hrabi ny jeżdżą pe kaesem
zawsze na siedząco), bo cały warszawski Lublin przenosił się do
warszawskiej Łodzi, a nie odwrotnie.
Pierw szy raz po tylu latach znów byli śmy normalnym małżeń-
stwem…
ŁÓDŹ, 1945 ROK

Kie dy pierw szy raz weszliśmy do naszego ponie miec kie go


miesz-kania, przedstawił nam się miły sercu wi dok. Nie po raz pierw
szy byliśmy w miesz kaniu, które lokatorzy opuszczali w alarmo wym
tempie. Ale pierw szy raz to nie my byliśmy tymi lokatorami. Nastą-pi
ła zamiana ról.
Oprócz nieporządku, naturalnego w chwilach panicznej ucieczki,
ucieszył nas wi dok nakryte go obrusem stołu, zastawionego półmi-
skami i salaterkami z wykwint nymi potrawami. Talerze z napoczęty-
mi daniami i kie liszki z niedopi tym winem potwier dzały pierw sze
wrażenie, że spośród gromów z jasnego nieba, jakie wie lokrotnie
wi-dywaliśmy, ten musiał być wyjątkowo nie spodziewany.
Prze cież musie li wie dzieć, co się dzie je na frontach…
– Nie słuchali, jak czytasz komunikaty o ruchach wojsk – skomen-
tował Jurek.
A ten zastawiony stół? Może z rozpaczy tak się urżnęli, że zapo-
mnie li uciec? A potem zwie wali w takim tempie, że zostawi li resztki
je dzenia na taler zach, co jest oznaką złego wychowania albo
paniki. Pozostawiam nie dopowie dzenie, powołując się na uśmiech
Mony Lisy.
Talerze z zawar tością i nie dopite kie liszki wyrzucaliśmy w eks ta-
zie. Jurek przytomnie uratował trzy – był człowie kiem przewi dują-cym,
a marzyliśmy o dziec ku – stylowe kieliszki i oświadczył, że zo-stają
jako pamiątka na specjalne okazje. I właśnie dwoma z tych kie-liszków
świę towaliśmy koniec wojny. Piliśmy z nich, patrząc z satys-fakcją na
znalezio ny rów nież w tym miesz kaniu i zachowany spe-cjalnie na ten
moment por tret Hi tlera. Potem jesz cze na jakiś czas ten portret
zachowaliśmy, żeby móc na niego popatrzeć, kie dy wy-dawało nam
się, że mamy kłopoty. Bardzo pomagał.
Nie ściągnęłam pomysłu od Romaina Gary’ego, u które go pani
Roza, stara schorowana ekswięź niarka Oświę cimia, trzymała pod
łóżkiem portret pana Hi tlera, żeby się pocie szać, że „zawsze to o
jedno duże zmartwie nie mniej”. Po prostu jesteśmy z Romainem
kongenialni. Ale ja byłam pierw sza.
Kie liszki, po ponad 50 latach wier nej służby przy nadzwyczajnych
dla nas okazjach, kilka lat temu wylądowały w Strasbur gu. Dostała
je w pre zencie ślubnym wychodząca za rodowi tego Alzatczyka
Iwonka, nasza ukochana córka najbliż szej przyjaciółki Joanny. Pyta-
na, co chciałaby dostać od naszej rodziny, powie działa, że nic ze
sklepu, tylko jakąś rodzinną rzecz z duszą. Nie chodziło jej o stare
żelazko, nie ma z czego się śmiać. Wybór był oczywi sty. Nawet
mam zdjęcie z hi storycznego dnia, kiedy kie liszki wy emi growały.
PANNA MŁODA Z DRUŻBĄ, MOIM WNUKIEM

Nie gdyś niemieckie, a obecnie strasburskie (zważywszy historię


Alzacji, można uznać to za prze jaw sprawie dliwo ści dzie jowej),
kie-liszki nie były je dyną pamiątką po poprzed nich lokatorach. Biur
ko, na którym właśnie pi szę, fotel, na którym sie dzę, zegar w przed
po-koju, to wszystko należy do tej kategorii. Maszyna do pi sania
„Eri-ka” wystukała wszystko, co Jurek napisał po wojnie. Swoją
maszynę kil ka lat temu podaro wałam, „Eriki” nig dy nie oddam.
Wspominając łódzkie czasy, nie potra ę pomi nąć Klubu Pickwic-ka.
O tej aktorskiej knajpie dużo pi sano. Takie go kom for tu nie miał
chyba nigdy żaden zespół aktorski: boczne wyjście z Syreny od „biu-ra”
– jak nazywaliśmy Klub – oddzielała tylko wąska uliczka Trau-gutta. Ze
sceny – nie mal prosto do stolika. Wie czory w „biu rze” mia-ły
charakter prywatnych przyjęć, a każda nowa twarz wywoływała
sensację, lawi nę pytań i komen tarzy. Zo sia Wil czyńska z mężem
Wackiem Skoczeniem, Stef cia Górska z Kaziem Pawłowskim, Ire na
Malkie wicz z Jurkiem Pi chel skim, Maria Kaniew ska, znakomity ak-
tor Wacław Jankow ski, świet na nowa spółka autorska – Gozdawa
i Stępień, scenografka Janka Ipohorska – później sza
współzałożyciel-ka krakowskie go „Prze kroju”. De lada „nowych
twarzy” jest moim pożegnaniem zmar łych przyjaciół.
Wrażenie nie powtarzalności nastroju w Pickwic ku zostało mi do
dziś. Ogólne poczucie bli skości przenosiło się tu może z garde rób
Syreny albo odwrot nie. Nie wiem, jak było w innych teatrach, po-
wstających wów czas w Łodzi, ale jestem przeko nana, że podobnie.
To niepowtarzalność przebywania razem ludzi, którzy tak niedawno
dożyli amnestii, którym dopie ro co odwołano wyroki śmier ci, którzy
prosto z pię cioletniego dna pie kła tra li do garderoby teatralnej czy
Pickwic ka.
Nie mam już z kim powspominać. Została mi moja rówie śnica
i przyjaciółka Zo sia Wil czyńska, koleżanka jeszcze z baletu, potem z
początków Syreny. Do te raz telefonujemy do sie bie nawzajem i go-
dzinami rozmawiamy prawie codziennie. Jest Alina Janowska, ale to
dzieciak, w dodatku dotarła do nas później. Spotykamy się przy okazjach
rozmaitych, własnych lub cudzych jubileuszy, rocznic i po-grzebów. Obie
cie szymy się z tych spotkań, śmie jemy się jak głupie
i staramy się nie narzekać na dzisiej sze czasy, dzi siej sze porządki, a
nawet na dzisiejsze władze. Nie stety, Alina nie może pamię tać Mir ki,
która fałszowała, ani Resi, która utyła i na wznowie nie pro-gramu trzeba
jej było poszerzać wszystkie kostiumy. Za młoda. Może nawet nie pamię
tać, że brat cudow nej, nie zapomnianej Janki Ipohor skiej spoliczkował
publicznie Antoniego Słonimskie go za fe-lie ton. To były czasy! Piszę
felie tony od ponad 60 lat i nikt mnie nie spoliczko wał. Taka obojęt ność
w narodzie. Albo takie fe lie tony.
W końcu lat 40. Jurek przenosi Syrenę do Warszawy. Z dumą pre-
zentuję dokument, potwier dzający przeprowadzkę:
Że przeniósł teatr była już mowa, ale nie było jeszcze mowy, że
prze niósł również swoją powięk szoną rodzinę. Doszlusowała
Joanna Zo a Jurandot, nasza wymarzona córka, oboje zgodnie
zamówi li-śmy córkę.
Tu apropos i cie kawostka jednocześnie: jeszcze w Łodzi, w
klinice na ulicy Głównej, której zresz tą szybko ode brano zaszczytne
imię Wodza, tuż przed moją córką urodził się Jerzy, syn dyrektora Er
wi-na Axera, obec nie znany lolog klasyczny, profe sor Uniwer sytetu
Warszawskie go. To już apropos, ale jesz cze nie ciekawostka:
wojna się skończyła i wreszcie można było bez piecznie rodzić, więc
kto mógł, to rodził. Cie kawostką jest to, że Jerzy był wcze śniakiem,
więc we pchnąwszy albo raczej wypchnąwszy się na świat przed
cza-sem jest jednocześnie starszy i młodszy od mojej córki. Uważam
to za oburzające. Innych zarzutów do rodziny Axerów nie mam.
Prze-ciw nie.
Po wie lu latach Joanna, jako asystentka uwiel bianego psią miło-
ścią dyrek tora Axera, po znała Jerze go i nie wie działa jak go w
związku z zaburzoną ko lejnością toku narodzin traktować: czy jako
godnego szacunku seniora, czy jako nieopie rzonego gówniarza.
Zdaje się, że wspólnie uchwa lili abolicję.
No to znów się cofamy. Wiosną 1948 roku zamiesz kali śmy w War-
szawie na rogu Filtrowej i placu Narutowi cza. Ten adres był bardzo
à propos w moim życiu: jed na ze ścian naszego mieszkania stykała
się z budynkiem, w którym cztery lata wcze śniej pan Wróbel zatrud-
nił do mycia głów w swoim zakładzie fryzjerskim pannę Stenię. Po
zakładzie pana Wró bla nic nie zostało i sąsiedztwo nie budziłoby we
mnie spe cjalnych sentymen tów, gdybym potra ła uwierzyć, że tylko
ślepy traf umieścił nas akurat w tym miejscu wśród tysię cy warszaw-
skich ulic, a po kilku latach przeniósł do nowe go i ostatnie go w ży-ciu
miesz kania naprzeciw ko wojennej kwatery Zochy. Trochę ten ślepy
traf musiał wi dzieć, choćby na jedno oko.
Rozpi sałam się o ważnym ele men cie życia te atralnego w Łodzi,
ja-kim było „biu ro” na Traugutta. Kontynuacją Pickwic ka w
Warszawie był klub Stowarzyszenia Polskich Artystów Teatralnych i
Fil mo-wych, słynny SPATiF. Lokal przy Alejach Ujazdowskich zbyt
szybko jed nak stał się snobi styczny i, choć jak inni pickwi kow scy
bywalcy, często przesiadywaliśmy tu z Jurkiem – nie wzbudzał we
mnie uczuć lirycznych.
Nasze miesz kanie na Filtrowej znajdowało się na czwartym pię-
trze bez windy. Na klatce schodowej potężny stempel podtrzymywał
nadwe rę żony przez woj nę dach. Joanna – tak się do niej
zwracałam jeszcze zanim się urodziła, bo to imię najładniej brzmi w
nie naru-szonej, nie zdrob niałej formie – dwuletnimi nóżkami poko
nywała te cztery piętra o wysokich stopniach. Około drugie go
zmieniała takty-kę i dalej ze zręcznością małpki wchodzi ła na
czworakach. Zazdro-ściliśmy jej, jednak godność dyrek tora z
małżonką nie dawała się pogodzić z systemem ręce–nogi.
Wśród aktorów Syre ny było jeszcze kilka małżeństw, które
rozsąd-nie po czekały z rozmnażaniem się na ko niec wojny. Toteż
w niedzie-lę, kie dy żłobki i przed szkola były nieczynne, a mamy
grały popołu-dniówki, garde roby żyły rozćwier kanym życiem, a na
korytarzach walały się lalki, mi sie i samochodziki. Trąbki i bę benki
były zabro-nione, jak teraz komórki w szko łach. Było jak w rodzinie.
RYS. JERZY ZARUBA

Potrzebę dbania o przyjaźń i życzliwość wszędzie gdzie dyrektoro-


wał, wpoił Jurkowi mistrz i przy jaciel Fryderyk Járosy.
À propos. Nigdy bym nie pomyślała, że ten sam pomysł, co mój
przed wojenny mistrz i nauczyciel, bę dzie miał współczesny młody
góral.
Pew nego zimowe go dnia „Kurier” w TVP3 pokazał coroczne są-
deckie wyścigi kumoterek. Kumoterki jak kumoter ki, pojazd szybki i
zwrotny, więc nie które konie dobie gały do mety, a inne skręcały
tam, gdzie uznały za stosowne.
Skomen tował to młody góral Józef Rączka. Jego wypowiedź tak
mnie ucieszyła, że zapi sałam ją słowo w słowo. Żal tylko, że góral-
skie go akcentu nie da się odtworzyć na piśmie…
Oto, co powie dział Józek:
– Z kuniem trza ro bić tak, jak trza. Jak się z kuniem nie robi tak,
jak trza, to się nie najeździ taki palant.
Nie ma z czego się śmiać. Uważam wniosek Józka za najgłębszą
i najbardziej uniwer salną myśl, jaką kie dykolwiek usłyszałam w pro-
gramach informacyjnych. Po winna być wywie szona jako motto we
wszystkich dyrek torskich gabi netach.
A Fryde ryk, jak go znam, zacie ra ręce: zawsze cie szyli go
utalen-towani następcy.
À pro pos motta dla szefów. Mi chał, kie dy zatrudniał się u szejka
Dubaju, dostał do podpisania umowę, której pierw sze zdanie w tłu-
maczeniu brzmiało następująco: „Przed stawi cie le pracodawcy będą
mie li zaszczyt usuwać wszystkie prze szkody, mogące utrudniać
Panu pracę”. Tak się robi z ku niem!
Joanna pró bowała rozpropagować tę myśl w Telewi zji. Udało się,
ale w wer sji poprawio nej: „Przed stawiciele pracodawcy będą mie li
zaszczyt usuwać wszystkich pracowników, mogących utrudniać im
pracę”.
Skoczywszy z lat pięćdziesiątych do obecnych, zahaczywszy
o trzydzie ste i znów wróciw szy do teraźniejszości, mo żemy spokoj-
nie cofnąć się do okresu sprzed aproposa.
Jakie to były dobre lata! Wiem, wyrazić się tak o latach Peere lu to
bluźnier stwo. Ale byliśmy młodzi, wreszcie odżywaliśmy po drama-
tach wojennych i okupacyjnych. W 1995 roku bra łam udział w pro-
gramie telewi zyjnym, podczas które go aż troje pro wadzących
usiło-wało nakłonić mnie do zwierzeń, jak bardzo cier pia łam w
Peere lu. Z uporem maniaczki twierdziłam, że moim głównym
wspomnie niem z tamtych czasów była we sołość, co prowadzący
przyjmowali z nie-dowie rzaniem i nie smakiem, a publiczność,
częściowo wywo dząca się z niedawnej czynnej opozycji – z
aplauzem (tak jak moje nie-odwołalne, choć nie popularne stwier
dzenie, że nie pochodzę ani ze Lwowa, ani z Wilna).
LATA PIĘĆDZIESIĄTE

Nawet najszlachet niejsze deklaracje mogą zmę czyć inteligentną


publiczność. A prawda była taka, że całe nasze otoczenie trzymało
się tak daleko od polityki, jak tylko mogło.
DZIERŻAWCY WIE CZYŚCI

Wtedy właśnie nasz złagodniały z wiekiem los, w postaci inspi-cjenta


Józia Poręb skie go podszep nął, że na Mokotowie archi tekci budują
swoją spółdzielnię miesz kaniową. W zburzonej, odbudowują-cej się
Warszawie, któż je śli nie archi tekci miałby znaleźć teren, na którym
nie dało się stawiać kamie nic: znajdował się na powoli obsu-wającej
się skar pie. Można tu było stawiać tylko małe, nie prze kra-czające
dwóch pięter, dwu – lub cztero-segmentowe domki. W zasa-dzie dom
ki te przy sługiwały tylko członkom spółdzielni archi tektów, ale zarząd
spółdziel ni należał do stałych bywalców Syre ny. Dzięki temu zostali
śmy je dynymi spoza grona archi tektów dzierżawcami wie czystymi.
Na 99 lat, czyli, jak wstępnie przyję liśmy, na całe ży-cie. Nasza uliczka
nazywa się Słoneczna, czy może być pięk niejsza nazwa? No i do
Śródmie ścia dwa kroki.
Niech to bę dzie przykład na zmiany ustrojowe w naszym kraju:
przez ponad 30 lat taksów karzom, pytającym: „A gdzie jest ta Sło-
neczna?” – tłumaczyło się: „Mię dzy ki nem Moskwa, ho telem
milicyj-nym i ambasadą radziec ką”, co zresztą powodowało głuchą
ciszę za-miast zwyczajowych rozmówek w czasie kursu. Te raz
wyjaśnienie brzmi: „Mię dzy hotelem Ka rat, ambasadą rosyjską i Si
lverscreenem”, dzięki czemu można pogadać sobie o tym, jakie fajne
było kino Mo-skwa i czy w hotelu Karat nadal miesz kają mi licjanci,
przepraszam, policjanci.
Jeszcze jedna ważna zmiana ustrojowa, to współczesna mnogość
restauracji i knajpek, do których nie tylko można pójść. Można za-
prosić je do sie bie. Mój Boże, gdybym w czasach intensywnego
życia towarzyskiego miała taką możliwość!
W żadnym wypadku nie można nazwać mnie „or łem kulinarnym”.
Orzeł kulinarny to nie ptak do zjedzenia na wzór bażanta, tylko kura
domowa, która potra takie go bażanta przyrządzić. Niech żadna
prawdziwa Pani Domu nie poczuje się urażona, w moich ustach
„kura domowa” to pełen podzi wu komple ment!
A niby skąd miałam umieć gotować? Emi granckie dzie ci nie na-
siąkały tradycjami domowej kuchni, emi granckie rodziny jadały co
popadło, gdzie popadło i jeszcze się cieszyły, że mają co jeść. W wy-
najmowanych pokoikach prawie zawsze na honorowym miej scu wi-
siały zakazy gotowania. Nie przypominam sobie mamy przy kuchni.
Babcię przy kuchni świetnie sobie przypominam, ale kie dy u niej
mieszkałam, emi granckie dziecko wciąż mia ło poczucie tymczaso-
wości i duchem bardziej prze bywało z mamą niż z bab cią. Po co
miałabym uczyć się tych jakichś czarów, które babcia wyczyniała w
kuchni? Uważałam, że moje przyszłe życie pójdzie bardziej w kie-
runku cerowania skarpetek.
Kie dy wyprowadziłam się do Warszawy, mieszkałam z koleżanka-
mi z bale tu. W sprawach kulinarnych naszym głównym zadaniem
było głodzenie się, a naszym niedościgłym ide ałem – bułka grubo
posmarowana masłem i ka kao z toną cukru.
À pro pos: nie wszyscy muszą się uczyć gotować. W moim bli skim
otoczeniu najlepszym przykładem są Olga i Wie sław Johannowie,
przyjaciele Joanny, których jej częściowo podebra łam. Olga często
korzysta z gotowych prze pisów według schematu: „Jak dodam jesz-
cze to, z przypraw dołożę tę i tę, zamiast na słodko zrobię na kwa-
śno i upiekę zamiast ugotować, to zobaczymy, co wyjdzie”. Wie lo-
krotnie byłam goszczona w ich domu, za każdym razem karmiona – i
oświadczam z całą odpowiedzialnością – zawsze wychodzi coś nie-
zwykłe go. Innego rodzaju fenomenem jest Wiesław. Piecze fanta-
styczne ciasta, w czym nie byłoby nic fenome nalne go, gdyby nie to,
że nie znosi ciast i nigdy ich nie pró buje.
Ja nie mam żadnych zdolności w tym kie runku.
Po wojnie, kie dy zaczęliśmy z Jurkiem osiągać jaką taką stabi
liza-cję, byłby właściwy moment, żeby zostać prawdziwą panią
domu. Tylko że mię dzy próbami i spek taklami w te atrze, przez lata
prze-rwy wojennej wygłodniała pracy w zawodzie, udzielałam się w
ra-diu, pisywałam i nigdy nie odmawiałam spotkań z publicznością.
To niby kie dy miałam uczyć się zupełnie nowego zawodu, jakim
byłoby dla mnie pro wadzenie domu? I po co? Nasz dom sam się
pro wadził. Z pomocą przygodnych gospoś, które pomagały tylko w
tym, w czym chciały pomóc.
I tu wpadłam. Wpadłam w urządzanie co drugi tydzień eleganc-kie
go przyjątka. A to z powodu króla. Tak, kró la. Nie ma z czego się
śmiać.
Król to gra w karty, bardziej znana jako kier ki. I pasja Jurka. Gry-
wał w te kierki co tydzień, w stałym składzie: przyjaciel jeszcze z
czasów studenckich – Tadzio Żeromski, Brzechwa, a czwarty gracz
był dokooptowywany. Czasem na jeden raz, czasem na kilka mie
się-cy, a czasem byłam to ja. Grałam nieźle (a spróbowałabym przy
tych potworach grać źle!), ale nigdy tego nie polubi łam.
Tak poważne gremium niespecjalnie miało ochotę chwalić się
śmier telnie poważnym traktowaniem gry, uważanej za dziecięcą,
więc używali wyłącznie nazwy „król”. Choć śmieszą mnie i złoszczą
wszelkie snobizmy i nadawania sobie powagi, w tym wypadku je-
stem w stanie zrozumieć moich graczy. Kie dy dojrzały mężczyzna
odmawia przyjęcia jakiej kolwiek pro pozycji zawodowej czy odbycia
jakiej kolwiek randki, jeśli wypadałyby we wtorek, to jednak dużo
lepiej brzmi:
– Przykro mi, ale we wtor ki mam króla…
Niż:
– Przykro mi, ale we wtor ki grywam w kier ki.
Tak więc „król” przyjął się nie odwołalnie i kró lował przez kil ka-
dziesiąt lat, aż partnerzy zaczęli wymie rać.
I tu właśnie wpadłam. Panowie grali na zmianę u Brzechwów i u
nas, czyli co drugi tydzień trzeba było przygotować nie tyle wy-
stawną, ile ele gancko kame ralną kolację na… zaraz… Brze chwa,
Brze chwina, Tadzio, czwarty, czasem czwartowa, Jurek, Joanna i ja
– na sie dem do ośmiu osób. Janka Brze chwina była wspaniałą go-
spodynią i ko lacyjki u niej były prawdzi wymi pereł kami stylu i sma-
ku. A ja? Co do stylu, to miałam poniemiecki porcelanowy ser wis w
różyczki, ale co podawać na tym ser wisie? Moje gołąbkow skie
specjalności, czyli gotowane karto e, a jako wety ma występować
pier nik z marchwi?
Ruszyłam głową i zostałam prekur sorką tego, co teraz ze
staropol-ska nazywane jest cateringiem. Znalazłam kilkustoliko wą
knajpkę, znaną tylko niewie lu smako szom. Kie rownika, z
samopoczucia wła-ścicie la, z zami łowania – kucharza, wzruszyłam
prawie do łez tłu-maczeniem, że Brzechwi na umie, a ja nie umiem.
Sam zapropono-wał, że będzie mi osobi ście co drugi wtorek
przywoził przyjęcie na osiem osób (gdyby czwarty był bez
czwartowej, to i tak następne go dnia dodatkowa por cja znikała.
Jeśli ja byłam czwartym, to znikały dwie dodatko we porcje) w cenie
kosztu. Zro zumiał od razu, że ma być wykwint nie i smacznie, a przy
tym domo wo. W cenie kosztu? Tak, bo pan Juliusz, zresztą
magister psychologii, okazał się jed nym z wier nych bywalców
Syreny – jednak do dziś nie wiem, które z mo-ich wcie leń pozwoliło
mi zdobyć nie zasłużoną opi nię sprawnej go-spodyni:
Czy już mówiłam, że głupia ma szczęście? Nie ma z czego się
śmiać!
Nie tylko ja rzucałam się na każdą możliwą pracę. Jurek w przeci-
wień stwie do mnie nie był łapczywy, ale, licząc się z nie stałością
uczuć Peere lu, prócz dyrek torowania Syre nie zabrał się do pi
sania kome dii, wystawianych w całym kra ju i w innych tzw.
Demokra-cjach Ludowych. Miał dar przewi dywania, jak się okazało.
Przed stawie nia szły kompletami, a to nie mogło ujść na sucho te-
atrowi satyryczne mu. Nie ma z czego się śmiać. Jurek był doświad-
czonym praktykiem i dobrze wie dział, co może ujść sokolemu oku
cenzora, a co nie, a je śli, to w jakiej for mie. Przez jakiś czas się
uda-wało. Nasz z lekka oswojony cenzor spytał go kie dyś, z czego
„ta wasza publiczność” się śmie je.

DYREKTOR BIERZE CIĘŻAR SUKCESU NA SWOJE BARKI

– No, wie pan – odpowie dział dyrektor – zapłacili za bilety na sa-


tyryczne przedstawie nie, to się śmie ją.
W końcu Jurka jednak wyrzucili i to z natychmiastowym skut-kiem.
Prawdziwym po wodem były skomplikowane meandry myślo-
we władzy, o których dowie dzie liśmy się dopiero po jakimś czasie.
Na razie musiało nam wystarczyć, że „dyrek tor nadużył zaufania i
prze myca pod płaszczykiem”.
Ja odeszłam z teatru na własne żądanie. Nie uważam tego za bo-
hater ski gest, tylko za oczywistość. Po pierw sze czułam potrzebę
lo-jalności wobec Jurka. Po drugie los żony dyrek tora te atru, jeśli
ma choć trochę godności, jest w tym te atrze nie do
pozazdroszczenia – nawet jeśli mąż jej nie fawo ryzuje. Ale dużo
gorszy wydał mi się los żony byłe go dyrek tora teatru.
A do potrzeciego nie powin nam się przyznawać, bo obniżę rangę
moje go poświę cenia. Ale przyznam się i podziwiajcie, jaka jestem
prawdomówna. Więc po trzecie nie zostawałam tak zupełnie bez
pracy.
To się wydarzyło jeszcze w Łodzi. Pew nego dnia, kie dy wró ciłam
po próbie do domu, kolega, który u nas pomieszkiwał, przywitał mnie
elektryzującą wia domością: „Dzwonił re daktor Eile z Krakowa!
I powie dział, że jeszcze zatele fonuje”. Marian Eile był założycie lem
„Przekroju”, a w tym czasie „Prze krój” był najbardziej popularnym
czasopismem, zaś per spek tywa rozmowy z jego sze fem – wydarze-
niem.
Szczęśliwa, że chcą współpracy z Jurkiem, natychmiast zaczęłam
telefonicznie go poszukiwać. Gdy go wresz cie znalazłam, wrzasnę-
łam do słuchawki: „Usiądź, to ci coś powiem! Dzwonili z »Prze kro-
ju«, zadzwonią wie czorem!”.
Istotnie zadzwonili. Podniosłam słuchawkę i powie działam: „Od-
daję słuchawkę mężowi”, oddałam słuchawkę mę żowi i usłyszałam
jego rozbawione: „Oddaję słuchawkę żonie”. Oddał słuchaw kę żo-
nie. A oto, co żona usłyszała: redaktor Eile pro ponował cotygodnio-
wy felie ton w „Przekroju”. W każdy czwartek miałam dostarczyć go-
towy materiał konduktorowi porannego pociągu do Krakowa. Od
tego momentu przez długie lata co czwartek bie gałam na dworzec,
początkowo w Łodzi, a potem w War szawie. Cho dziło o aktualność
fe lietonów. Pisałam je w ostatniej chwi li, a konduktor był szybszy od
listonosza.
Tak więc nawet po wyjściu z Syreny – jakieś zaczepienie miałam.
Bardziej martwiłam się o Jurka. Ale krótko.
Jurek myślał przez pół godziny. Przez ten czas zjadł obiad i wy-
myślił Teatr Satyryków. Po obiedzie zadzwonił do Brzechwy, Min-kie
wicza, Gałczyńskie go i jeszcze kilku dobrych autorów (nie pamię-
tam i nie mam już kogo spytać). Każde mu zaproponował, żeby za-
siadł w kolegium re pertuarowym nowe go teatru. Mnie też zapro po-
nował, ale że byłam akurat w domu, to nie przez tele fon, tylko na
żywo. Wszyscy się zgodziliśmy.
Po odbyciu tych rozmów telefonicznych pojechał załatwiać lokal.
W dawnej Ymce była estrada, wynajmowana na pojedyncze koncer-
ty i spotkania z pisarzami, na cykle, re citale i inne chałtury. Powie-
dział, co chciałby tu zrobić, Ymca się zapaliła do pomysłu i bra ko-
wało już tylko zespołu, ale tworzenie go ru szyło z kopyta.
Przed nami piętrzyły się jeszcze Hi malaje for malności, zapi
sywa-nie się na rozmowy, czekanie w se kre tariatach,
przekonywanie kogo trzeba i kogo nie trzeba i zbie ranie zezwoleń z
podpi sami czynni-ków. Jednak przez ten czas ak torzy odbywali
próby, niewielka sala Ymki została odnowio na i mniej wię cej na tym
etapie okazało się, że można już podpisywać umowy. Krze pią ce
było to, że wcześniej nikt, łącznie z per sonelem technicznym, nie
odmó wił pracy na słowo ho-noru.
Wieść o Te atrze Satyryków natychmiast dotarła do SPATiF-u,
o czym przeko naliśmy się bardzo szybko. Kil ku cennych aktorów z
Syre ny pode szło pytać, czy to prawda i oświadczyć, że oni są chęt-
ni.
Jurek po dziękował, ale odmówił.
– Nie będę rozbijał Syre ny. Smutno mi, że mnie wylali, ale Syrenę
lubiłem i zawsze będę lubił. A wam z całe go serca życzę powodze-
nia, w Warszawie jest dość miej sca dla dwóch takich te atrów.
Nazajutrz skom pletował zespół. Zaangażował Tadeusza Fijewskie-
go, Stefcię Górską, znakomi tego aktora i konfe ransjera Kazimie rza
Pawłowskie go, przepięk nie śpie wającego przy fortepianie Juliana
Sztatlera. Z Kra kowa ściągnął Ire nę Kwiatkowską, o której legenda
już krążyła po Warszawie. Ire na miała opi nię wybrednej, ale Jurek
zwabił ją na Gałczyńskie go, który obie cał współpracę.
Oprócz Kwiat kowskiej na pierw szej pre mierze mie liśmy jesz cze
jed ną re we lację. Jurek zaangażował dwójkę pianistów. Wzorem te-
atrów Járosyego, w teatrach Jurka akompaniament stanowi ły za-
wsze dwa fortepiany. Tym razem wypełniły nam rów nież pół nał.
Stały na scenie naprzeciw sie bie, a grali: Hania Tokarczyk,
młodziut-ka świet na pianistka o niezwykłej urodzie, oraz Andrzej
Markowski, wów czas dwudzie stoparoletni, później szy kompozytor,
dyrygent, dy-rek tor Filharmonii, twór ca festiwalu „Wratislavia
Cantans”. Andrzej zaaranżował na dwa forte piany wiązankę
motywów chopi nowskich. To było wydarzenie nowatorskie i nie
powtarzalne w programach tego rodzaju.
Część zespołu już mieliśmy, część zbieraliśmy stopniowo, jeżdżąc
po całej Polsce i oglądając gwiazdy es tradowe w najmniej szych na-
wet miej scowościach. Na którejś ko lejnej chałturze, kie dy już zdy-
chali śmy w krzesłach, wyszło na scenę stworzenie w białej sukience
z niebie ską szarfą i zaczęło śpiewać, a raczej chrypieć.
– Właśnie tego nam brakuje – mruk nął Jurek z krwa wą ironią. Po
dwóch mi nutach powtórzył „właśnie tego nam brakuje”, ale już bez
iro nii. To była aktorka dramatyczna Hanna Bielicka, która wkrótce
stała się Hanką Bielicką.
Prowadziłam jakiś koncert w Poznaniu. Dostałam kartkę z nie zna-
nymi mi nazwiskami wyko nawców. Kie dy zapowie działam kolejne-
go z nich, widownia wybuchnę ła brawami i okrzykami radości. Po-
myślałam z przekąsem: „oho, miej scowa gwiazda”. Prze brany za
ba-letnicę okrąglutki młodzieniec był tandetny, ale nieopi sanie
śmiesz-ny. Na najbliższym kolegium zawiadomiłam, że mamy
wspaniałego komika, wiel ki talent, jeśli się go trochę przytrze. Jeśli
powiem, że nie zawsze dawał się przytrzeć, to nikt się nie zdziwi,
dowie dziaw-szy się, że nazywał się Kazi mierz Brusikie wicz.
Nie pamię tam, kto nam sprowadził uroczego młodego lwowiaka z
gitarą Jerze go Michotka.
Janusz Minkie wicz przyprowadził efek towną, młodziuteńką tan-
cerkę, twier dząc, że jest jego kuzynką. Wzbudził tym twier dzeniem
nie opisaną we sołość, jako że wszyscy znaliśmy drugą po alkoholu
pasję Janusza, czyli zami łowanie do dziew czyn. Ta niby-kuzynka
bardzo nam do tego ob razu pasowała. Rzadko w moim bogatym w
wydarzenia i nie spodzianki życiu dziwi łam się tak bardzo jak wte-
dy, kie dy okazało się, że blond tancerka jest rze czywi ście jego ku-
zynką. Nazywała się (i nadal się nazywa) Alina Janowska.
À propos dziew czyn Minkie wi cza. Minio zawsze jadał na mie
ście, po wojnie głównie w SPATiF-ie. Latami zasiadał tam codzien nie
do obiadu zawsze przy tym samym stoliku, wraz z kilko ma innymi
świet nymi se niorami. Sie dział mię dzy nimi niby wiel ki, ciemny, za-
sępio ny ptak. Być dopuszczonym do tego stolika – o, to było coś. Za-
siadał tam również do kolacji, wtedy nie tylko jadł, ale i pił oraz trzymał
za ucho. To był jego słynny zwyczaj: bie siadując i prowa-dząc
wspaniałe dysku sje, lubił mieć obok sie bie ładną dziewczynę, którą
trzymał za ucho. Ucho było pierw szym stopniem adoracji i no-bi
litowało trzymaną damę.
Nigdy nie znalazłam się w gronie jego dziewczyn, ale przyjaźnili-
śmy się na tyle blisko, że mogę zrozumieć ich niełatwy los. I nie
chodzi mi o sprawy sercowe, Minio porzucał swoje panie i dziew-
czyny w sposób tak ele gancki, że pozostawał z nimi w przyjaźni na
resztę życia. Mam na myśli jego codzienny niecodzienny sposób by-
cia. Potrzebny przykład? Ależ mogę dać nawet kil ka.
Powtarzano sobie często jego powie dzonka. Jed no z najsłynniej-
szych jest zarazem ulubio ną anegdotą z mojego życia. Byliśmy na
kolacji w lokalu z dancingiem. Podszedł jakiś męż czyzna i chcąc po-
prosić mnie do tańca, zwrócił się grzecznie do Minia:
– Czy można?
– Dziękuję, nie tańczę, je stem w żałobie – odpowie dział
grzecznie Minkie wicz.
Kie dy indziej, na balu dziennikarzy, kryjąc się po kątach przed
prze śladującą go swą sympatią młodą osobą, szeptał do przyjaciół:
– Schowajcie mnie, wisi nade mną miecz Da mokle pe sa!
Nie pi jał samotnie, lubił, żeby ktoś do nie go mówił. Kie dyś w So-
pocie wypożyczył sobie od nas wów czas szesnastoletnią naszą
córkę i, zaznaczając: „Tylko nie wyobrażaj sobie, że będę z tobą
tańczyć” zabrał ją na dancing do Grand Hotelu.
Różni ca wie ku rzucała się w oczy. Joanna wró ciła nakarmiona i
nagadana za wszystkie czasy, jednak mimo skrytych nadziei, nie
zrobiła karie ry kur tyzany, ponieważ wszystkim kandydatom do tań-
ca Janusz z oburzeniem odpowiadał:
– Co, za moje pieniądze chce się pan bawić?!
Ale na razie je steśmy na etapie, kie dy Joanna ma 10 lat i nawet
nie zna słowa „kur tyzana”. A może zna? Cholera ją wie, to dziecko
zawsze dużo czytało.
Teatr Satyryków istniał przez dwa i pół roku. To był wyjątkowy
teatr, przede wszystkim z racji świet nego re pertuaru. Absolutnie ni-
czego nie odejmuję aktorom, naszym najwspanialszym magnesom
na publiczność, ale nie uznaję oklepanego powie dzenia, że ktoś
„może czytać książkę telefoniczną i też będzie wspa niale”. Będzie
wspaniale i bardzo nudno. Wi dzę ogromną różni cę mię dzy słucha-
niem książki telefo nicznej a słuchaniem utworów Gałczyńskiego czy
Minkie wicza.
Autorzy, ele ment nie obli czalny, kapryśny i niepunktualny, poczuli
się odpowie dzialnymi gospodarzami: spryciarz Jurek w umowach
zaznaczył, że do obowiązków każde go członka kolegium należy do-
starczenie co najmniej jed nego utworu do każdego programu oraz
udział w kolegiach kolegium. Ten punkt umowy scementował grupę.
Do cemen towania przyczynił się nie wpi sany do umowy, ale prze-
strzegany zwyczaj zakańczania obrad w SPATiF-ie.
W ciągu tych dwóch i pół roku przez Syrenę przewi nęło się trzech
czy czterech dyrek torów. Były to znane i cenione osoby ze świata
kultury. Przyjmując stanowisko, kolejni dyrektorzy nie mie li tylko
pojęcia, że dyrek tor teatru, zwłaszcza bazujące go na własnym orygi-
nalnym reper tuarze (jak składanki i adaptacje) to osobny fach, któ-
rego trzeba uczyć się eks ter nistycznie. Teatr np. zatrudnia księ gowe-
go, ale księ gowy darzy respek tem takie go dyrek tora, który choć tro-
chę na tym się zna. Jurek nie miał nic wspólne go z księgowością,
poza tym że był synem księgowe go i przez rok studiował matematy-kę
na Uniwersytecie Warszawskim, co suge ruje przynajmniej znajo-mość
czterech podstawowych działań matematycznych, którą nie każdy
humanista posiada. Po roku matematyki prze niósł się na che-mię,
skończył ją zresztą, choć nie zrobił dyplomu. Wszystko to ra-zem było
niezłym tre ningiem dla ścisłego i analitycznego myślenia, a jako
dyrektor teatru często musiał z nie go korzystać. Do tego od wczesnej
młodości bywał świadkiem licznych wzlotów (z powodów
artystycznych) i upadków (z powodów nansowych) przed wo jen-
nych teatrzyków i kabaretów. Pozostało tylko wy ciągać wnioski.
W 1955 roku Czynnik, który wyrzucił Jurka z Syreny, w ser decz-
nej, przetykanej wyrazami głębo kie go uznania rozmowie zapropo-
nował mu objęcie funk cji dyrek tora Syre ny. A ja już myślałam, że
nie ma z czego się śmiać!
„A co? Zabra kło frajerów?” – tak pomyślał Jurek, ale nie zdążył
spytać, bo Czynnik skręcał się dalej, że teraz, pan dyrek tor ro
zumie, nie te czasy co były, i że tylko pan dyrek tor po tra wyciągnąć
teatr z tego… no, impasu. Na pewno pan dyrek tor będzie dobrym
dyrek-torem.
– Już byłem.
– No właśnie, tym bardziej – en tuzjazmował się Czynnik.
Ten cynizm Czynnika po prostu zachwycił Jurka, jak zachwyca
doskonałość w każdej dzie dzinie. Poza tym umowa Teatru Satyry-
ków z Ymką miała niedługo wygasnąć i pojawia ła się obawa, że tak
wspaniały zespół może zostać na lodzie.
– Pod dwo ma warunkami – nie grzecznie przerwał wi jącemu się
Czynnikowi pan dyrek tor – zrobię jeden program i na tym skończę z
dyrek torowaniem raz na zawsze. A zespół Satyryków przechodzi ze
mną. Prze praszam, ale bardzo się śpieszę – zakończył per trakta-
cje.
Prosto z gabinetu Czynnika pojechał do Stani sławy Perzanow skiej,
z którą od łódzkich czasów byli śmy zaprzyjaźnie ni i która dawno obie
cała Jurkowi współ pracę, kiedy będzie miał coś odpowied nie go.
Perzanowska jako re żyser była współtwórczynią przedwojennych
sukcesów Stefana Jaracza w teatrze Ateneum, które go nazwa
obec-nie brzmi: Te atr Ateneum im. Stefana Jaracza.
Współpraca ze Stasią gwarantowała zawsze i w każdym rodzaju
teatru nie tylko najwyższy poziom, ale i stworzenie specjalnej at-
mosfe ry. Miała ogromny autorytet bez odrobiny celebro wania, była
urodzonym pedagogiem, a wi dać to do dziś po całych pokole niach
wybitnych aktorów, wychowanych przez nią w Szkole Te atralnej.
Nie prze szkadzało jej, że Katony (tak nazywaliśmy pełnych godno-
ści, nadętych zasługami i zasadami nie których starszych aktorów)
mogą poczuć się śmier telnie zagrożone. Najlepszym dowodem jej
bezpośred niości było natychmiastowe przej ście na „ty” z Jurkiem i
ze mną, co przy różnicy poko leń i pozycji w zawodzie było wtedy fe
nome nem. Stasię kochaliśmy, nigdy nie przekraczając wyznaczo-
nych przez nią granic poufałości. Już sam fakt, że z radością przyję-
ła propozycję wyreżyserowania spek taklu o charakterze kabare to-
wym, potwier dza wszystko, co o niej napisałam.
Jej powiedze nia stawały się przysłowia mi. Najbardziej polubiłam
to o pew nym aktorze, podziwianym przez kolegów dowcipkie wi czu:
ma talent na zmianę z kostiumem. W garderobie genialny, a jak
wkłada kostium i idzie na sce nę, to geniusz zostawia na wie szaku.
Do aktorki, demonstrującej nie zadowolenie z małej rólki: „Są trzy
rodzaje małych ról – pizod, epizod i jepi zod. Zależy, jak się zagra”.
Na wszystkich pró bach siedziała pośrodku pierw szego rzę du i
jak usiadła rano, tak wstawała po zakończeniu pró by. Nie robi ła
przerw, aktorzy na scenie się zmie niali, a ona sie działa jak
wmurowana. Ma-wiała, że głównym warunkiem sukcesów re żyse ra
jest że lazny pę-cherz: je śli reżyser wyjdzie z próby na pięć minut, to
przez następne pół godziny trzeba wszystkich szu kać.
Zaprosiliśmy ją do nas na roboczą kolację. Stasia z Jurkiem
dopre-cyzowywali pomysł i wstępnie roz mawiali o ob sadzie.
Pomysł podstawowy chodził za Jurkiem jeszcze w Te atrze
Satyry-ków: dwa diabły porwa ły i sprowadziły do teatru pyskatą
babę. Dia-logi, pio senki i kuplety tej trójki stanowi ły konfe ransjer
kę. W pierw-szej wer sji diabłami mie li być dwaj ko mi cy, a babą
Hania Bie licka. Stasia przeczytała szkic scenariusza konferansjerki i
głęboko się za-myśliła.
– Banał – powie działa – nuda. Jak pyskata, to Bie licka, a jak ko-
mik, to Brusikie wicz.
– Tek sty są pisane pod tych aktorów – bro nił się Jurek.
– To się napisze pod innych. Czy aktorzy już znają obsadę?
Jurek oburzył się: u nas nie było takie go zwyczaju, żeby ktokol-
wiek czytał rolę przed akcep tacją reżysera.
– To dobrze – pochwaliła i zaproponowała, żeby diabły były na
odwyrtkę postaciami wiel kiej urody i ele gancji. Mamy przecież wy-
marzonych: Duszyńskie go i Pie traszkie wicza. Fraki, muszki, lakier ki.
Mamy Ipohorską, niech wymyśli jakieś zgrabne różki. Babę trzeba
dopasować. Kogo tam masz?
– Może Stefcia Górska?
– Stefcia… Stef cia… – mruczała Stasia, i myślała dalej – No pew-
nie, że Stefcia!
I spojrzała na mnie – sie działam jak trusia, byłam świadkiem tej
rozmowy wyłącznie jako pani domu.
– No i czego sie dzisz jak śnię ta ryba? Masz prawo się nie
zgodzić. A, rozumiem, czekasz na akceptację dyrek tora.
– Stasiu, będzie gadanie, że pcha żonę – wydusiłam.
– Gadanie masz jak w banku. Jurek też: we pchnął żonę i
przekupił artystkę dramatyczną, żeby ją lansowała. Ja też: sprze
dałam za srebr niki poważny doro bek artystyczny. Znasz taki stary
wode wil Hultajska trójka? To my.
I w ten sposób stworzyła inną hultajską trójkę: oto Duszyński,
Grodzieńska, Pie traszkie wicz i różki – wszystko jak kazała.

HULTAJSKA TRÓJKA
Kie dy Jurek zrelacjonował zespołowi dotychczasowego Te atru
Sa-tyryków rozmowę z Czynnikiem, re akcję mas pracujących
można byłoby streścić w jed nym krótkim (po oczyszczeniu z epi
tetów oczy-wi ście):
– My im pokażemy.
I pokazaliśmy. Determi nacja, do której znacznie przyczynił się nie
świadomy swojej pozytywnej roli Czynnik, oraz poczucie gry o honor
zelektryzowały autorów i aktorów. Solidarność zastąpi ła wszelkie
pretensje i przejawy konkurencji we wnątrz zespołu. A nie było to
łatwe, skoro mie liśmy w zespole wszystkie go po dwa: dwie wiel kie
aktorki charakterystyczne – Kwiatkowską i Bie licką, dwóch pio
senkarzy – Sztatlera i Michotka, dwóch fe nome nalnych komików
– Dymszę i Brusikie wicza, dwóch amantów – Duszyńskie go i Je
rzego Pie traszkie wi cza (podkreślam tego Je rze go, bo w war
szawskich te-atrach grywał też Leon Pie traszkie wicz, świet ny aktor
dramatyczny, który jednak amantem jako żywo nie był), dwie aktorki
śpie wające i tańczące – Górską i mnie. Reszta też nie od macochy,
tyle że nie dublowali się w swo ich em ploi.
Pre mie ra spektaklu Diabli nadali wzbudzała wiel kie emocje nie
tylko wśród zespołu, lecz i wśród publiczności. Wier ni wi dzowie, ci
z Syre ny i ci z Satyryków, nie byli w kom plecie, bo się nie zmieścili.
Nie szczęśliw cy odchodzili od kasy z biletami na następne dni.
Jurek nie zgadzał się na nadkomplety. Ewentualnie straponteny, ale
żadnych wejściówek. Na błagania dyrek tora administracyjnego
odpowiadał, że do naszego te atru wi dzowie będą ubie rać się jak na
koncert do lharmonii i że w tym teatrze panie w wie czoro wych to-
aletach nie będą się szlajały po podłodze.
Niby wystarczyłoby napisać, że było super galowo, ale tra łam w
swój te mat. Jako wykonawczyni i jako widz.
Teatr z moich marzeń widza, to otaczający mnie deli katny zapach
dobrych per fum, lekko złamany zapachem charakteryzacji, a czasem
nawet kurzu. Ubie ram się staranniej niż zwykle, przyjeż dżam wcze-
śnie, prze chadzam się chwilę po foyer, w polityce zwanym kuluara-mi.
Z przyjem nością słucham ciche go gwaru, takie głosy kie dyś na-
zywano kulturalnymi. Dzwonki. Wchodzę na wi dow nię, zajmuję swoje
miejsce – w teatrze się nie siada, tylko zajmuje się miejsce –
prze glądam pro gram, żeby zobaczyć, kogo zobaczę. Gong.
Najpięk-niej szy moment: świa tła na wi downi przygasają, powoli
podnosi się kurtyna… Wiem, że jestem w teatrze. Ja, widz aktywny,
sercem współgrający z zespołem.
To są elementy zjawi ska zwanego magią teatru. Dzisiej szy teatr
bywa interesujący, bulwer sujący, szokujący. Jednak brak mu magii.
Może źle się czuje w modnej a nawet topowej „prze strze ni ulicy,
hali pofabrycznej czy dworca”?
Pew na autorka w rozważaniach na temat życia pozagrobowe go
wyraziła się: „Mam nadzie ję, że po śmier ci prze niosę się w świat
lu-dzi dobrze ubranych”.
Gdyby mnie spytano, za czym, wspominając pracę w te atrze, naj-
bardziej tęsknię – nie miałabym wątpliwości. Tęsk nię za słyszanym
zza kurtyny gwarem, do innych gwarów nie podobnym, przyciszo-
nym gwarem zapełnionej wi downi. Gwarem, który wywołuje dobrą
tremę, bę dącą oczekiwaniem czegoś, dla czego pracowało się tak
długo i żmudnie, a czasem wręcz nudno.
Bywa zła tre ma, która obez władnia, zamazuje nawet najlepiej
wy-uczony tekst, paraliżuje ciało. Nie znam jej. Często słyszałam:
„łatwo ci mówić, grasz własne teksty”. I co z tego? Tylko to, że wiem,
o czym to ma być. A czy nie zdarza się, że aktor, umiejący tekst na
blachę, nagle ma zahaczkę? To się nazywa „dziu ra w głowie”. Wte-
dy się haftuje, czyli w najlepszym razie mówi się swoimi słowami.
Najładniej wycho dzi, je śli sztuka napisana jest wier szem. Tu nie
za-mie rzam nawet pró bować powstrzymać się od słynnej teatralnej
anegdoty.
Wielki aktor Wojciech Brydziński grał Cześnika w Zemście (jak do-
dam, że Fre dry, to obrażę czytelni ków, więc nie dodam). Na pre
mie-rze, gdy doszło do słynnej sceny, kie dy Dyndalski pi sze pod
dyktan-do Cześnika list, zdarzyło się nieszczęście. Proszę mi nie
mówić, że to prze sada, że bywają więk sze. Jeśli się jest na scenie,
to nie bywa-ją. Dialog powinien brzmieć:
DYNDALSKI:
Rumatyzmy jakieś łupią.
CZEŚNIK:
Et, co powiesz – wszyst ko głupio.
Nie wy szło. Dyndalskie go zżarła taka właśnie paraliżująca trema,
za-brakło jednego słowa. Zahaftował:
DYNDALSKI:
Rumatyzmy jakieś gnio tą.
CZE ŚNIK (po chwi li niezauważalnego
dla widow ni namysłu):
Ech, ty stary idyjoto.
Ja, żeby tak mięk ko przejść od legen dy teatru do własnej osoby,
odczuwałam tremę jako drżączkę, która jest radosnym oszołomie-
niem, która nie sie słowa, jakbym je w tej chwi li, na scenie pisała.
Przez nie długi czas mojego aktorowania, jak nazywam granie cu-
dzych tekstów, czułam zupeł nie to samo. Czy tekst napisał wo dewi-
lowy libre cista, czy ja – nie ma w tym splątaniu mózgu, jakim jest
pobyt na scenie, żadnego znaczenia.
Jeden je dyny raz w życiu doznałam umysłowego paraliżu na sce-
nie. I to przy własnym tekście, który już setki razy wykonywałam. I to
na scenie tej sa mej Syre ny, tyle że po latach.
W 1998 roku moja ulubiona dyrek tor Basia Borys-Damięc ka za-
prosiła mnie do udziału w jubi le uszu 50-lecia teatru. Oczywiście
zgodziłam się z takim entuzjazmem, że nie wzię łam pod uwagę nie-
typowej sytuacji osobistej: było to tuż po operacji wszczepie nia mi
endoprotezy. Wybrałam nostalgiczny tekst o poże gnaniu z teatrem i
nie mogłam doczekać się uroczystości. Na próbie generalnej spraw-
dziłam tylko drogę zza kulis do punktu, gdzie miałam stać, światło i
powrót za kulisy. Wpraw dzie dopie ro uczyłam się chodzić o kuli, ale
nie zanosi ło się na problemy.
Jednak w dniu występu od rana myślałam o moich problemach z
chodzeniem, i czy dam sobie radę, i czy nie będę za bardzo skon-
centrowana na wej ściu, a potem na czekającej mnie konieczności
zejścia ze sceny. I właśnie wte dy popełniłam błąd: żeby mieć ratu-
nek w razie rozkojarze nia, postanowiłam wziąć na scenę kartkę z
tek stem. Pomijając dostarczane czasem w ostatniej chwi li konfe-
ransje rom dużych imprez składankowych dane wykonawców, za-
wsze uczyłam się tekstów na pamięć i nigdy nie ko rzystałam z kar-
tek i karte luszków. Toteż kartka na scenie mnie zgubiła: skoro już
miałam ją w ręku, to zer knę łam. I mózg prze stał pracować. Skoro
miał ściągę, to nie musiał się wysi lać przy poddawaniu mi kolejnych
słów, a jednocześnie popadł w analfabe tyzm, być może z oburzenia,
że mu nie zaufałam. Okazało się, że nie umiem czytać! Spróbo wa-łam
raz, serce miałam już w gardle. Spróbowałam drugi raz, ser ce łomo
tało mi w uszach. Czarna dziura. Postanowi łam umrzeć.
Córka, która siedziała na wi downi i oczywi ście spostrzegła od
razu pierw szy moment zawahania, powie działa mi potem, że cała
spocona powtarzała półgłosem: „Rzuć ten świstek na podłogę! No!
Ciśnij to g…!”. Wi docznie jakimś zakamarkiem żegnającego się z
tym światem serca musiałam ją usłyszeć, bo nagle rzuciłam ściągę
na podłogę i bez cie nia wahania powie działam cały tekst. Tak więc
skończyło się happy endem, ale nigdy nie zapomnę, jak wiel ką
krzyw dę można sobie wy rządzić na własne żądanie.
Najbardziej w swoim żywiole czuję się, kie dy na spotkaniu pu-
bliczność zadaje mi py tania i mogę im prowi zować.
Żadna inna forma publiczne go występu już mnie nie cieszy.
W gruncie rze czy najchętniej występowałabym u cioci na imie ni-
nach, oto moje właściwe emploi. Nie stety nie mam cioci. Sama je-
stem ciocią (przyjaciółek córki), babcią (własne go wnuka) i prabab-cią
(dzieci dzieci przyjaciółek córki i dzieci przyjaciół wnuka). Jak mnie
wszystko zawiedzie, zawsze będę mogła wystąpić na własnych imie ni
nach, to będzie coś nowego.
À propos nowe go: skandalicznie odbie głam od wątku pre mie ry
Diabłów. I dobrze. Jeżeli już mi nie wychodzą żadne skandale, po cie-
szam się, że mogę skandalicznie odbie gać od wątków. I wracać do
nich jakby nie było skandalu.
Pre mie ra okazała się sukcesem. Wszystkie numery były
burzliwie oklaski wane – z bólem serca prze tłumaczyłam „burnyje
apłodi smen-ty”, ale nie wiem, jak by to było po angielsku, a po
rosyjsku już nie wypada.
Oprócz miłego przyjęcia naszej trójki konfe ransjerów, mnie naj-
bardziej ucieszyło znakomite wykonanie przez Ire nę Kwiatkow ską
mojej Dyrektorowej. Rzadko pisywałam tek sty nie dla sie bie. Dyrekto-
rową pi sałam z myślą o Irenie, byłam szczęśliwa, że chętnie mono-log
przyjęła i tak po mistrzowsku go wyko nała. Pisząc pod siebie, uszami
duszy słyszę brzmie nie każdego zdania, więc odruchowo tak pi sałam
i teraz. Wykonanie Ire ny w niczym nie przypominało tego, co
słyszałam podczas pisania. Każde zdanie było dla mnie nie spo-
dzianką. Nie mu szę chyba dodawać, że wspaniałą.
Byłam szczęśli wa, że Jurek kończy dyrek torowanie takim sukce-
sem i że Stasia jest zadowolona. Czarę słodyczy przepełnił wi dok
skonsternowanych min Czynników w pierw szym rzędzie. Niby
chcieli ratować teatr, ale może nie do tego stopnia, skoro sukces
wzmacniał pozycję takie go bę cwała jak ten dyrek tor. Przepraszam
za użyte tu słowo, to nie ja tak myślę, tylko Czynniki.
Brawa nie ci chły. Kłanialiśmy się do upadłego, a jest to upadanie
bardzo lubiane przez upadających. Wreszcie Jurek powie dział do
kurtyniarza:
– Dosyć.
– Ale jeszcze klaszczą…
– I o to chodzi. Powo li gaście światła – zawo łał Jurek do nastaw-
ni.
Świa tła powo li gasły, oklaski za nimi.
Nie zdążyliśmy wró cić do okraszonego przyjem nością grania do-
bre go programu codzien nego życia, kie dy Jurek zwo łał cały zespół.
Nasz kie rownik administracyjny Ludwik Kle kow po zwyczajowym
pytaniu czy wszyscy są, wstał i bez żadnego wstępu powie dział:
– Spektakl Diabli nadali z dekoracjami i zespołem tech nicznym jest
zaproszony do Cze chosłowacji. Pro ponowany program tournée: ty-
dzień w Pradze, tydzień w Bratysławie, a mię dzy nimi kilka dni ob-
jazdu po więk szych miastach. Po powrocie gramy Diabłów dalej.
Po prze czekaniu jazgotu radości (taki wyjazd był wówczas rewe
la-cją, równą dzisiej szemu zaprosze niu na Broadway), Jurek
powie-dział spokojnie – Jurek zawsze i wszę dzie mówił spokojnie,
więc nie byłoby nad czym się rozczulać, ale wolę to raz na zawsze
ustalić i mieć z głowy:
– Poprosi łem Ludwi ka, żeby to on wam powie dział, bo mu się
na-leży. Dostaliśmy trzy listy. My dwaj jako dyrek torzy, a tu jest list
do zespołu.
I odczytał wszystkie listy. Ponieważ zamierzam za chwi lę wstawić
aproposa, przytoczę tylko fragment listu do Ludwika: „Wszystkie
warunki, postawione nam przez pana dyrek tora, spełni my z rado-
ścią” – pisze dyrek tor admi nistracyjny do dyrek tora administracyj-
nego, co jest ewe nementem w tym ro dzaju korespondencji. Zazwy-
czaj na tym etapie proszono o podanie szczegółowych warunków,
żeby następnie odpisać: „Spełnienie wszystkich warunków jest nie-
możliwe. Ze swo jej strony zapew niamy…” i dalej można poczytać o
ograniczeniach nansowych, kosztach re klamy i dobrych chę-ciach.

I właśnie tu zaplanowałam dłuższego aproposa, dotyczącego dy-rek


torów admi nistracyjnych. Dyrek tor admi nistracyjny służbowo musi
być skąpy. Gdyby Klekow był na miej scu Seweryna Majdego, być
może teatry Járosyego nie plajtowałyby, grając przy kom ple-tach.
Majde go wszyscy uwielbiali, mówiąc o nim zawsze dodawało się, że
ma gołębie ser ce. Majde kochał teatr mi łością szaloną, a naj-dziksze
pomysły scenografów i gwiazd spełniał z radością. Było ta-
jem nicą poliszyne la, że dokładał z własnej kie szeni i to z entuzja-
zmem. Oczywi ście nie wiel kie pożyczki, z jakimi sam oIarowywał
się aktorom, takie „do pierw szego”, były mu zwracane, mówiąc de li-
katnie, sporadycznie. Był człowie kiem zamożnym, ale żył po nad
stan. Nie pił, żył skromnie i tylko dokładał i pożyczał. Od czasu do
czasu sam doprowadzał się do ruiny, ale wtedy jego wdzięczni dłuż-
nicy natychmiast się mobi lizowali i wyciągali go z kłopotów.
Majde był „po chodzeniowy”, jak się wów czas mówi ło o Po
lakach nie aryjczykach. Od początku okupacji przyjaciele błagali go,
żeby się ukrył. Miał mnóstwo możliwości. Nie chciał.
Sie dział za swoim biur kiem, kie dy we szli. Był niski i drobny, ale
szybki. Wziął ciężką marmuro wą popiel nicę i celnym rzutem rozbił
jed nemu ze szwabów łeb. Po czym zastrze lił się z przygotowanego
w szu adzie rewolweru. Zdążył, zanim go dopadli. Nie do wyobra-
żenia jest mniej pa sujący do osobo wości ko niec życia.
Ten dramatyczny wtręt w entuzjastycznym rozgardiaszu jest dla
mnie bardzo ważny: wresz cie znalazłam miej sce, żeby oddać hołd
panu Sewerynowi. Rzadko mówi się o bez i miennych bohate rach
rze-zi i nic dziwnego: po czymś takim trudno wracać do jakiej kolwiek
innej te matyki. A przecież trzeba.
RADOŚĆ W PRADZE

Na dworcu w Pradze powi tali nas przed stawiciele wszystkie go


co trzeba. Ale nas najbardziej ucieszyła grupa satyryków, jak się z
bie-giem lat okazało – od tej chwili dożywotnich przyjaciół.
Następcy Haska nie potrze bowali tłumaczy, aby porozumieć się
z następcami Boya-Żeleńskie go (żeby brzmia ło odpowied nio
skrom-nie, odmówi łam sobie „godnych” przy następcach). Ści
skanino-cało-wanina, która zawładnęła Dworcem Głównym, dotyczyła
tylko gru-py czeskich satyryków i całego zespołu Syre ny. O ile byłam
w stanie rozróżnić, nie całował mnie żaden repre zen tant
czechosłowackich władz.
Tylko ja (Jurek był zablokowany przez licznych oIcjeli, ale jego też
nie całowali) wyłowiłam wśród witających dobrze znaną mi twarz.
Jarosław Langer, dwujęzyczny syn Polki i Czecha, jako tłu-macz
upodobał sobie polską satyrę, która zresz tą wtedy, w latach pięć
dzie siątych, fruwała wysoko ponad pozostałą demosatyrą.
Wszystkie demoludy miały tygodniki satyryczne, zapychane w
lwiej części tek stami pochodzenia polskie go. Ponie waż właśnie
dorastało nowe pokolenie tłumaczy, a w szkołach poza językiem ro-
dzimym uczono rosyjskie go, cała demobrać zapoznawała się z
utwo-rami ze „Szpilek” i „Prze kro ju” w tłumaczeniu z ro syjskie go.
Mimo to polska satyra uchodziła za niesłychanie ostrą.
Naczelni naszych tygodników, z absolutnym wyczuciem sytuacji,
wysyłając materiały do cenzury, z góry prze znaczali część na pożar-
cie. Eryk Lipiński, Zbyszek Mitzner, Marian Eile, prestidi gitatorzy w
stosunkach z cenzurą, sztukę odwracania kota ogonem doprowa-
dzili do per fek cji. W dyskusjach o propo nowanych materiałach do-
fruwali lotem motyla do sytuacji, w której redaktor oskarżał przy-nie
siony przez siebie tekst takimi argumentami, że koń czyło się na nie
przejed nanej obronie wier sza przez cenzora. Dochodziło do tego,
że cenzor wbrew argumentom naczelnego puszczał do druku wiersz,
przynie siony wyłącznie na pożarcie! Najbez czelniejszy z bez czel-
nych – Mitzner usłyszał kiedyś surowe napomnie nie:
– Zapominacie, re daktorze, że mamy wolność słowa!
Tu muszę wstawić nieoryginalnego aproposa, które go od lat wsta-
wiam gdzie tylko mogę, tak go lubię. W ZSRR wydano w tych cza-
sach zbiór moich fe lietonów, w którym powyrzucano więk szość
dowcipów. Niem cy przetłumaczyli ten tomik, ale że było w nim mało
dow cipów, powstawiali własne. Czytając ten zbiorek, przekli-nałam
po zostałe z dzie ciństwa resztki znajomości niemieckie go: po-
szczególne utwory rozpoznawałam tylko po tytułach.
Inny apropos: w tamtych latach Jurek poje chał z de legacją dyrek-
torów teatrów do Chin. Na czas zwie dzania wyznaczonych obiek-tów,
polskich gości podzie lono na niewielkie grupy, Jurek został ob-
sadzony w duecie z Je rzym Zawiey skim. Panowie bar dzo się polubili
i mie li sobie masę do powie dze nia, tymczasem chiński prze wodnik
życzył sobie, żeby przy nim rozmawiali tylko po rosyjsku. Wresz cie
Jurek wy palił (po rosyjsku):
– Dziwię się, towarzyszu, że tak wiel ki i utalentowany naród nie
zdobył się na wykształcenie tłumaczy, znających język bratniej Pol-
skiej Rze czypospolitej Ludowej. Oba wiam się, że może z tego
wynik-nąć skandal dyplomatyczny.
Tłumacz zamilkł i po został w tym stanie do koń ca znajomości.
W fer wo rze aproposów zapomniałam nadmienić, że Langer wcze-
śniej prze mieszkiwał u nas w Warszawie przez trzy tygodnie. Ponie-waż
konferansjerka Diabłów miała być wygłaszana po czesku, w tym czasie
nie wolno było mi odezwać się po polsku. Jako pedant, zapro-wadził
surowo prze strzegany zwyczaj: do Jurka też zwracałam się po czesku,
Jaro sław tłumaczył. Dzięki temu swoją część Diabłów mo-głam
wygłaszać z całkowi tym zrozumie niem tek stu.
Jarosław jednak był nienasycony. Już w Pradze na jed nej z prób
usłyszał moją Dyrektorową, genialnie wykonywaną przez Irenę
Kwiatkowską. Wyjawił swój plan Jurkowi, z uprzejmą prośbą, żeby
pan dyrek tor się nie wtrącał, bo on namówie nie Ireny do zagrania
po czesku bie rze na siebie.
Zabrał Ire nę na cały dzień zwie dzania Pragi, a wie czorem przy-
wiózł ją na próbę.
– Dobry večer, drazi píatele, Reditelku mluvim ce sky – oznajmi ła.
Ta diablica, ten tytan pracy, po dwóch dniach mówiła monolog po
czesku równie ge nialnie jak po pol sku.
Jeszcze raz pomyślałam, że król jest nagi i może nie powinnam
już nigdy występować. Przytoczę ten tekst, a wy, proszę, spróbujcie
czytać go słysząc Kwiatkowską, mówią cą po czesku z polskim
akcen-tem.
DYREKTOROWA
Człowiek to ma w sobie takie coś w środku, co boli. W sercu czy w żo-
łądku. Trudno powiedzieć, bo oba organy tak blisko siebie są umieszczo-
ne. Serce boli? Czy żołądek? Ja nie mam specjalnego wykształcenia, ale
teraz, odkąd nam się dobrze powodzi, to sobie często myślę. A on powia-
da, czego myślisz? Prochu, powiada, i tak nie wymyślisz.
Pewnie! Dlaczego mam proch wymyślić? Na wet nie mam tej
ambicji. Tylko się tak zastanawiam. A on powiada, czego się
zastanawiasz? Co ty masz, powiada, do zastanawiania? Guziki,
powiada, żebym miał przy-szyte i grzybowa, powiada, wiesz, że mi
szkodzi, a już drugi raz w tygo-dniu była grzybowa.
Zresztą nie narzekam. Jak na dwadzieścia lat po ślubie, to i tak nie
ma co narzekać. Pić specjalnie nie pije, pensję przynosi. Na wysokim
szczeblu urzęduje, „nasz człowiek” – mówią o nim w teraźniejszych
sfe-rach.
I żeby nie te nogi, to by mi nawet nic takiego nie przyszło na myśl.
Ale w życiu już tak jest, że czasem nogi człowiekowi oczy otwierają.
Na to przyjęcie do ministra dzisiaj samych ważnych zaprosili.
Bardzo był zadowolony, że jego też, sza ry krawat, powiada, żebym
mu naszyko-wała ciemne ubranie, te maciupcie ordery i skarpetki ze
stylonu. Więc sobie też uprałam żabocik biały do sukienki, włosy
zakręciłam i czekam. Ale widzę, że już drugą skarpetkę wciągnął i
nic, więc mówię: do tego żabocika chyba najlepiej z grzyweczką. A
on już stoi w lustrze i złości się na krawat: najlepiej z grzyweczką,
powiada, i psiakrew, nie chce się draństwo zawiązać.
– Bo co go tak szarpiesz – mówię – i może uważasz, że lepiej bez
grzy-weczki, tylko tak rozciapirzyć?
Rozciapirzyć, powiedział, i żebym mu dała marynarkę. Więc dałam
marynarkę, ale tak napomykam, że na takie przyjęcie to chyba
wypada z żoną.
– Jak ktoś chce, to z żoną, a jak nie, to nie. Nie ma tego, żeby
kładli nacisk. Kwestia wyczucia!
Poszedł.
W pewnym sensie trzeba mu przyznać rację, on ma dywan w
niebie-skie kwadraty w gabinecie, a ja raków na bankiecie
dwudziestego drugie-go lipca nie jadłam, bo nie wiedziałam jak. Żona
wiceministra była. Rę-kami jadła. Mówię potem w domu, to on zaraz,
że jej wolno, bo ona dwa lata w Paryżu siedziała, a ja na swoim
Powiślu nawet nie widzia-łam raka. I że tak długo można się było ze
mną pokazywać, póki był snobizm na robotnicze pochodzenie. Jak
na referacie siedziałam. Albo na ka zaniu. Bo wyszło, że jestem nie
w porządku. Dialektycznie. Stanę-łam w miejscu wbrew teorii
marksistowskiej. Już nawet Marks przeciwko mnie.
– A w ogóle – powiada – wszyscy naokoło mają coraz lepsze żony.
– Zewnętrznie, Stasiu, zewnętrznie!
– Co z tego, że zewnętrznie?
A Florczakowa? Przepraszam bardzo! Jeszcze gorzej widać po niej do-
bre pochodzenie klasowe niż po mnie, a Florczak wszędzie ją prowadzi.
Co prawda jej wolno, ona przed wojną w więzieniu siedziała. Ma prawo
mieć gorszą prezencję. Albo – albo. A ja? W Paryżu nie siedziałam, w
więzieniu też nie. Taki pech. A Ka rasińska? Ona w Paryżu nie siedzia-
ła i w więzieniu też nie siedziała… No, ale za to w biurze z nim siedzi.
– Pierwszorzędna siła. Zetempówka, a jednak wysoko dzierży
sztan-dar – powiada – kobiecości.
Dzierży! Dekolt założy od ucha do ucha, biust jak na de ladzie. Pew-
nie – jak natkać szbinów! Tu ściśnie, tam wypchnie, tyłkiem kręci jak
na za wiasach. Dzierży! Sztandar. „Pierwszorzędna siła!”. Chociaż
wie-rzę…
Amerykańską pa stę kiwi do butów mu kupiłam w prywatnym sklepie,
niech się zaprezentuje, zawsze to przecie przyjęcie u ministra.
Nie zabrał mnie. Tak, tak, mężczyźni wyrastają ze swoich żon.
A przecież postawna jestem kobieta. I nogi mam możliwe… Ale co
mi z tego? Nogi ma się przez mężczyznę. Same przez się, to tak,
jakby ich nie było.
– Jak ty się uśmiechasz, Mania, to się naokoło ciepło robi, jakby
słoń-ce za świeciło albo centralne ogrzewanie – tak żartował, ale
kiedy to było…
No bo dawniej, jak nam było ciężko, to gdzie on miał głowę do
nóg. Potem pracował, uczył się. A teraz ma dywan w niebieskie
kwadraty w gabinecie, minister go na przyjęcia zaprasza.
– Na sze czasy, Mania, nadeszły – powiedział. A na moje nogi się
nie patrzy. I tak mi się to życie z rąk wypsnęło…
Nie zabrał mnie na przyjęcie.
– Wyglądasz – powiedział – jak lewackie odchylenie…
***

Jeżeli bez ryzyka mogę powie dzieć, że cały program był w


Pradze przyjmowany entuzjastycznie, to na frenety po Reditelce nie
istnieje dostatecznie mocne okre ślenie.
Prze sada w skrom ności łatwo przechodzi w pyszałkowatość –
wtrącę więc od nie chcenia, że Langer był tłumaczem znakomitym i
miał wiel ki udział nie tylko w sukcesie Ire ny. Od dawna przesyła-
łam mu wszystkie teksty, on dawał do druku, dbał o wydawanie to-
mików i uczynił ze mnie satyryczkę o wie le bardziej popularną w
Czechosłowacji niż w Polsce. Reakcja na moje pierw sze wejście na
scenę w Pradze przewró ciłaby w głowie nawet osobie skrom
niejszej ode mnie. Chyba dobrze wybrnę łam. Rozej rzałam się
wokół sie bie i spytałam po czesku (ale moich polskich czytelni ków
prze staję już epatować swoją czeszczyzną):
– Za kogo państwo mnie wzię li?
Wi downia odpowie działa, że za mnie. Kto by się powstrzymał od
podzie lenia się taką radością z czytelnikami… Nie ma ta kie go.
Zresz tą nikt nie narzekał. Cały zespół był zadowolony, nawet Ju-rek,
a co jesz cze dziwniej sze, Klekow. Chodził dumny i opowia dał, co
to on wytargował i jak się zapę dził we wstępnych per traktacjach,
żądając zamiast ustalonych gaż dla wykonawców – procentowe go
udziału z kasy. Wyglądałby z tym gadaniem na nieznośnego samo-
chwała, gdyby nie ten drobiazg, że wszystko co mówił było praw dą.
Plan nasze go tournée się zmie nił. Już po paru dniach ustalono:
dwa tygodnie w Pradze, dwa w Bratysławie i znów dwa w Pradze,
a we wszystkie nie dzie le po ranki w różnych miej scowościach. Tu i
ów dzie organi zatorzy chcieli tylko kilku wybra nych wykonawców, ale
Jurek zapowie dział, że albo cały zespół, albo niech sobie angażu-ją
kogo chcą, ale in dywi dualnie po zakończeniu objazdu, w zależno-ści
od wolnych dni w Syre nie. Na ogół wygrywała opcja „cały ze-spół”.
Na zakończenie pobytu nasi czechosłowaccy organizatorzy wrę-
czyli Jurkowi zbio rową karykaturę całego ze społu. Nie pamię tam,
czyje go autorstwa, a podpis jest całkowicie nieczytelny. Pięk nie
oprawiona, do dziś wisi w pokoju Jurka. Ponieważ oprócz jednego
z najmilszych moich wspomnień budzi też pew ną re eksję, pozwo lę
sobie prze pisać, kto na niej guruje.
Reżyser – Stanisława Perza nowska. Przed stawiciele kolegium: Je-
rzy Jurandot i Janusz Minkie wicz. Scenografka Janina Ipohor ska.
Konferansjerzy: Stefania Grodzieńska, Jerzy Duszyński, Jerzy Pie-
traszkie wicz. Wykonawców wymie niam w ko lejności alfabetycznej,
gdyż inaczej od razu bym się zaplątała w dzie le niu na więk sze
i mniejsze gwiazdy: Hanna Bie licka, Kazi mierz Brusikie wicz, Broni-
sław Darski, Adolf Dymsza, Halina Głuszkówna, Stef cia Górska, Ire-
na Kwiatkow ska, Jerzy Michotek, Leszek Mi kułowski, Julian Szta-
tler, Saturnin Zórawski. Ze spół techniczny: Janusz Balewski, Mikołaj
Sasykin, Józef Sin kie wicz.

ZE SPÓŁ SYRENY W 1955 ROKU

Dziś, w 2007 roku, żyje tylko Irena Kwiat kow ska. A nie, przepra-
szam, jeszcze ja.
Występy w Czechosłowacji pozostawi ły ślad w moim życiu. Przez
długie lata jeździłam na występy do Pragi, Bratysławy (podniesiona
na duchu sukcesem w posługi waniu się czeszczyzną, ambitnie
zaczę-łam mówić i po słowacku), do dużych i zupełnie małych
miejscowo-ści, prowadziłam konferansjer kę na masowych im
prezach i odbywa-łam kameralne spotkania autorskie.
Jako emi granckie dziec ko mam umysł wygim nastykowany wie lo-
krotnymi zmianami otoczenia, więc nie krę pował mnie nie najlepszy
akcent ani błę dy językowe. Kie dy zaczynałam jed nak czuć się zaże-
nowana, intensywnie myślałam o wę gierskim akcencie Járosyego.
Tyle że on, gdyby nawet mówił bezbłędną polszczyzną, i tak byłby
uwiel bia ny, a moje najwięk sze w życiu sukcesy estradowe opierały
się głównie na nie precyzyjnej czeszczyźnie.
I tak doszłam do zabawnego pomysłu studentów praskiej szkoły
aktorskiej, którzy podczas jednego z moich pobytów w Pradze za-
prosili mnie na spotkanie autorskie w sie dzibie szkoły. Koło mnie na
scence zasiadł jeden ze studen tów, mający poprowadzić wie czór.
Kie dy tylko się odezwał, już wie działam, że, jak mawiają aktorzy,
ukradł mi rolę – i nie jest to okre ślenie pe joratywne, tylko przeciw-
nie: pełne podzi wu. A oznacza, że aktor drugie go planu stał się
więk szą gwiazdą niż bohater. Można na tej samej zasadzie ukraść
lm, co najczęściej ro bią psy albo dzieci.
Tym razem również rolę ukradło mi prawie dziecko. Cze ski stu-
dent prowadził całe spotkanie, mówiąc do mnie moją czeszczyzną.
Robił to genialnie. Nie paro diował, nie ro bił śmiesz nych błędów, po
prostu mówił tak, jak ja bym powie działa. Powo dzenie miał niebo-
tyczne!
Kie dy program dobie gał końca, mój partner poprosił mnie, żebym
mu napisała po polsku na podsuniętej kartce kilka typowych słów
pożegnania gościa, bo chciałby na zakończenie uczcić mnie w moim
ojczystym języku. Postanowi łam się odegrać za kawał i napi sałam
mniej wię cej taki, nie do wymówie nia przez Czecha tekst: „Ze ści-
śnię tym ser cem kończę i dzię kuję za przewspaniałe przeżycie,
jakim pani nas zaszczyciła. Nie śmiałbym w najśmielszych snach
śnić o ta-kim szczę ściu”.
No i sprawa się rypła, a moja złośliwość ob róciła się prze ciwko
mnie. Ten drań odczytał kartkę jak rodowi ty war szawiak, którym
zresztą był. Jego rodzice zostali na kilka lat służbo wo delegowani
do Pragi, więc syn przeniósł się do praskiej Szkoły Teatralnej. Lubią-
cych kawę na ławie zapew niam, że mój kawalarz mówi rów nie do-
brze po czesku jak po polsku.
A cała publiczność (kocham ją i nienawi dzę) składała się z jego
wie dzących kim jest ko legów.
W Czechosłowacji mia łam wielu przyjaciół, z którymi utrzymywa-
liśmy stały kontakt.
Po 1968 roku na kil ka lat zrezygnowałam z wyjazdów, nie chcia-
łam się kojarzyć z czym nie trzeba. Pojechałam w ’72 i zastałam
pustkę. Nie było nikogo z dawnych przyjaciół. Langer wylądował w
Bonn, inni w Wied niu lub w Monachium. A byli i tacy, którzy nie
chcieli się ze mną spo tykać, bo jestem Polką.
Tak skończyła się pięk na czechosłowacka przygoda. Nie ma z
cze-go się śmiać.
Nie zależnie od moich prywatnych re lacji z dyrek torem Jurando-
tem, stwier dzam, że było za co go lubić i było o co płakać, kie dy
zgodnie z wstęp nym postanowie niem, odchodził po dograniu Dia-
błów w warszawskiej Sy re nie.
Po poże gnalnym spek taklu ja ob nosi łam się z grobo wą miną, a
Ju-rek na pytania: „Jak się czujesz?” – odpowia dał:
– Jak ktoś, kto przez lata nosił ciasne buty i teraz sprzedał je ko-
muś, kto ma większą nogę.
Zaczęło się zupełnie inne życie. Życie bez teatru. Słowa Jurka:
„Zrobię jeden program i na tym skończę z dyrek torowaniem raz na
zawsze” oznaczały dla nas obojga przełamanie się wewnętrzne. Bez
względu na to, jak przebie gało – u każdego z nas inaczej, czasem
wspólnie, oboje napraw dę ko chaliśmy teatr.
Okazało się, że jestem strasznie ko chli wa: kochałam taniec, ko-
chałam radio, kochałam teatr, a jeszcze dodatkowo kochałam ludzi.
Z te atrem koniec. Z tańcem dawno koniec. Radio od dawna kocham
sporadycznie i, jak wszystkie związ ki sporadyczne – rów nież ten
może sobie trwać i trwać, już z nie go nie wyrosnę. Ludzi kocham
wybiór czo.
À propos wyrastania. Myślałam, że jestem za duża, żeby wyrosnąć
z czegokolwiek, co ko chałam. A jednak.
Pew nego dnia… znów się powtarzam! Który to już raz napisało mi
się „pew nego dnia”? Ale prze cież w życiu powszednim, składającym
się ze śniadań, obiadów i kolacji, jeśli coś się wyróżnia, to „pew ne dni”.
Pew nego więc dnia, w czasie codziennego wie czornego świę to-
wania wakacji przy naszym stałym stoliku w zakopiańskiej „Wa-trze”,
poznałam człowie ka-legendę. Był to Waw rzyniec Żuławski, je-den z
najwięk szych polskich tater ników i alpini stów. Nie po raz pierw szy
rozczaruję czytelników, ale jak już, to już. Bo oto czytelni-cy już się
ucieszyli, że będzie romans, może jakaś Daniel le Steel, Nora Roberts,
coś odpowied niego na scenariusz serialu. Waw rzyniec pasował do
tego jak ulał: był pięk nym mężczyzną, o nie zwykłym wdzię ku, cieple,
otwartości. Nie można było nie zwrócić na nie go uwagi. W dodatku
nieżonaty. Czegóż trzeba wię cej? Nie można się nie zakochać. Więc
się zakochałam. W tatrach.
WAWRZYNIEC POD MNI CHEM

Zetknęłam się z nimi wie le lat wcześniej, przypomi nam o Anta-


łówce i „Sanato”, gdzie le czono gruźlików. Miałam z okna pięk ny wi
dok – gdybym była epi kiem o zabarwie niu lirycznym, to wyliczy-
łabym turnie, granie, wierz chołki i żleby, ale nie jestem, więc tylko
powiem, że to okno wychodzi ło na Tatry, o których marzyłam z da-
leka. Gdyby le karze nie woleli mę drca szkieł ka i oka, nazwaliby
moje uzdrowie nie cudem, nie wie dząc nawet, że miałam schowek,
w którym bezużytecznie dokonywały żywo ta wszystkie podawane
mi leki, przy sprzyjających okolicznościach hur tem wyrzucane tam,
skąd nie ma powro tu, czyli do muszli kloze towej. Nie nawi dzę pi
guł. Do teraz wolę, żeby mnie bolało niż męczyć się z połykaniem,
do którego nie mam zdolności.
Z tą przypadłością zmaga się wie le osób, którym mogę natych-
miast pomóc. Jak wiadomo, wiel kie wynalazki często powstają przy-
padkowo. Gdyby Archime des nie miał zwyczaju zanurzania ciała w
wodzie, dziś wulgarnie nazywanego kąpie lą, do teraz nie wie dzie-
libyśmy, ile tracimy na wadze. Rozpisałam się o nauce ścisłej, żeby mi
przestano dokuczać, że je stem tępa do nauk ścisłych, a jednocze-śnie
żeby mimochodem porów nać rangę odkrycia Archime desa z rangą
mojego: podczas połykania pi guł należy myśleć o czymś in-nym. Jako
się rzekło, odkrycia dokonałam przypadkowo: czytając jak co dzień
poranną prasę przy śniadaniowym jogurcie, odruchowo wrzuciłam pi
gułę do ust i połknę łam, po czym sama się zdziwi łam. Zaczytana w
cie kawym tekście nawet nie zauważyłam, jak mi prze-szła przez
gardło. Na nurtujące czytelników pytanie, co w porannej prasie aż tak
mnie zafascynowało, chęt nie odpowiem. Czytałam mój fe lieton. Je śli
ktoś nie ma tak fascynującej lek tury, to niech spróbuje łykać czytając
tę książkę. Jeśli nawet to nie podziała, powinien za-stosować mój
sposób z „Sanato”: wyrzucić piguły do muszli klozeto-wej i popatrzeć
na Tatry za oknem. Nie ma z czego się śmiać, mnie ten widok
uzdrowił. Jeśli ktoś nie ma za oknem Tatr, może tylko wyrzucić pi guły
do muszli kloze towej i umrzeć. Właściwie w tej sy-tuacji nie ma po co
fatygować się z wyrzucaniem pi guł.
Mam wrażenie, że temat został omówio ny wyczerpująco.
Przez skojarzenia ze śmier cią Adama i z moją chorobą, nie lubi-
łam Zakopane go. Jeździłam tam dla rodziny, a nie dla przyjemności.
Te towarzyskie wakacje Jurek spę dzał z przyjaciółmi przy brydżu, a
ja wprowadzałam małą Joannę w świat dostępnych w jej wie ku re-
gli, jagódek i spacerów ścieżkami. To bardzo miłe zajęcie, ale złości-
ło mnie, że nie o takich gó rach marzyłam w „Sanato”.
À propos. Pewna zaprzyjaźniona starsza pani opowie działa mi kie-
dyś, że przez całe życie, przygotowując śniadania, układała na tale-
rzu męża górne części kajzerek – bo lep sze, a ona bardzo męża ko-
chała i była żądna poświę ceń. Po latach okazało się, że mąż woli
dolne części bułek, ale nic nie mówił, bo myślał, że ona też woli dol-
ne, a bardzo ją kochał i był żądny poświę ceń. Tak to bywa, kie dy w
małżeństwie wie loletnie poświę cenie zastępuje jednorazową
szczerość.
Mniej wię cej tak wyglądały nasze zako piańskie wakacje. Pełna
miłości i poświę cenia, stale jeździ łam z ro dziną w Tatry i zbie
rałam jagódki. Dopie ro po mojej dezercji, o której właśnie powin
nam pi-sać, zamiast wciskać kolejne aproposy – wyjaśniło się, że
Jurek z gór lubił tylko brydża, które go mógłby wygodniej uprawiać
we własnym domu w Warszawie. Ewen tualnie mógł grać na plaży.
Nie długo po-tem Joanna pierwszy raz zobaczyła morze, we szła do
nie go i już nie chciała wyjść. Czasem zastanawiam się, z kim tak
naprawdę Jurek ją miał.
Jednak moje poświę cenie dla rodziny nie okazało się zmarnowa-ne.
Kie dy przy wspomnianym stoliku w „Watrze” wspomniany Wawrzyniec
wspomniał, że ze swo im stałym partnerem wspi naczko-wym Tade
uszem Orłowskim (teraz od dawna słynnym profesorem w ogóle, a
specjalnie od nerek) wybie rają się nazajutrz na spacer w góry i czy nie
miałabym ochoty im towarzyszyć, spytałam, czy po-ważnie. Odpowie
dział, że poważnie. Do tego stopnia po ważnie, że ma już zgodę Tade
usza na mój udział w jutrzejszym spacerze, jak miał czelność nazwać
planowaną eskapadę. Przy okazji napomknął, że Tade usz jest w
górach świetnym kom panem, a na ni zinach na-ukowcem i wprowadzi
sztuczną nerkę. Żeby się nikt mnie nie cze-piał, wolę zaznaczyć, że o
tej ner ce Wawrzyniec nic nie mówił, bo Tadeusz miał ją wprowadzić
dopie ro za kilkadziesiąt lat. Pomi mo to z każdą chwi lą traciłam
kontenans: czułam, że pakuję się w aferę: wybie ram się na spacer w
towarzystwie dwóch czołowych tater ni-ków, z których je den jeszcze
za mojego życia wymyśli tę ner kę. I może oni sobie wyobrażają, że
będę się z nimi drapać po tych wy-
marzonych (łatwo marzyć, sie dząc przy oknie w sanatorium) Ta-
trach. Nę kana lękiem przed rozkoszami drapania się, kontenans od-
zyskałam tylko na tyle, żeby spytać, ciągle w tej „Watrze”, jak mam
się przygotować do planowanego SPACERU. Dowie działam się, że
ponieważ w Zakopanem na co dzień chodzę w spodniach i w pio-
nierkach, to wystarczy.
Nazajutrz rano wsie dliśmy z Wawrzyńcem i Tadeuszem do auto-
busu. Dziecko wci snęłam Jurkowi, który bez oporu zrezygnował z
przedpołudniowego brydża i zabrał Joannę do kawiarni, gdzie na-
wiązał się mię dzy nimi dożywotni nierozerwalny kontakt osób o
wspólnych upodobaniach.
I tak wyruszyłam w stronę przedostatniej miłości mojego życia.
Nazwałam tę miłość przedostatnią, choć uważam ją za ostatnią. Ży-
cie, jakie mam za sobą, przedługie życie emi granckie go dziecka,
na-uczyło mnie, że tak jak ostatni kraj, z którego mnie wyrzucają,
może okazać się przedostatnim – tak ostatnia miłość bywa
przedostatnią. Traktuję tę możli wość jako asekurację.
…À pro pos asekuracji. W schroni sku nad Morskim Okiem zosta-
łam przedstawio na gospodarzom, państwu Dziuni i Czesławowi Ła-
pińskim, oraz ich dzie ciom, później szym towarzyszom zabaw Joan-
ny.
Dopie ro kie dy przyszli (nie że przybyli, tylko że w bli skiej przy-
szłości) moi towarzysze z liny wyciągnęli z komórki za kuchnią te…
jak je nazwać… narzę dzia? utensylia? atrybu ty? pomoce? no, wie-
cie, właśnie do asekuracji: liny, haki, młotki, zimą jeszcze czekany,
raki i narty… (rozpę dziłam się, bo to było w sierp niu, ale chciałam
zaimponować), więc dopie ro kie dy to wszystko – oprócz czekanów,
raków i nart – powyciągali, poczułam, że opada ze mnie dziel ność i
przyznałam się, że cierpię na lęk prze strzeni.
– A na czym to polega? – spytał z troską lekarza Tadeusz.
STEFANIA, WAWRZYNIEC I TADEUSZ

– Boję się bal konów na wysokich pię trach.


– To zupeł nie tak jak ja! – ucie szył się sławny alpini sta. – Ale nie
przej muj się, tu nie ma balko nów.
Kie dy poczułam pod palcami rąk chwyty, a pod palcami stóp stop-
nie, już wie działam, co połknęłam. „Bakcyl” we dług Kopalińskie go
znaczy „drobnoustrój, zarazek”. Połknęłam wszystkie trzy.
Tego dnia pierwszy raz stanę łam na szczycie, na który osobi ście
się wdrapałam, asekurowana przez aż dwóch mi strzów drapania się
w górę, eufe mi stycznie zwanego tater nictwem. Na wie le szczytów
potem się wdrapywałam, ale ten był pierw szy, a ja nie mogę sobie
przypomnieć, który to był. Nie wdzięczność czy skle roza? Wtedy
jeszcze nie znałam Tatr, wszystkie góry wydawały mi się podobne
do siebie, dużo było niższych, dużo wyższych, a ja stałam na jednym
z wierzchołków i wie działam, że nigdy tego nie zapomnę. Pochło-nię
ta widokiem Tatr wi dzianych z góry, nie zauważyłam, że oba kil-
kunastometrowe końce liny, którą byłam prze wią zana w pasie, zwi-
sają na zboczu. Moi odwiązani aseku rujący doskonale wyczuli, co
się we mnie dzie je i że nie tylko można, ale nawet trze ba zostawić
mnie samą.
CODZIENNOŚĆ W GÓRACH

Uduchowio na atmosfera tej ważnej chwi li nie ucierpia ła od zapa-


chu świe żo wę dzonych oscypków, którymi ob żerali się moi towarzy-
sze z liny. Są różne gatunki towarzyszy, a było jeszcze więcej. Towa-
rzysz z liny, to ktoś bli ski, nawet jeśli ta bli skość zamyka się w cza-sie
od wyjścia ze schroniska, szałasu, namio tu czy koleby do powro-tu,
ale nawet jed norazowe wspól ne wej ście pozostawia ślad.
Minęło wie le lat od czasu, kie dy porzuciłam miłość i odsunę łam
się od gór. Na pewnym spotkaniu towarzyskim zwróciłam uwagę na
peł ną wdzięku kobie tę. Pode szłam i spytałam: Pracuś?
Tak w schronisku nad Morskim Okiem nazywano młodziutką prze
śliczną tater niczkę z powodu jej nie pohamowanej gotowości do
wspinaczek. Krysia Zachwatowicz, obec nie pani Andrzejowa Wajdo-
wa, oraz jej sio stra Katarzyna Zachwatowicz, były maskotkami mor-
skoocznej społeczności. Ożeż… À propos jak Mount Everest! Jak
mogłam? Pisząc o innej spośród moich mi łości, o radiu, nie wspo-
mniałam o człowie ku tak zrośnię tym z radiem, że stał się nie mal
symbo lem tego spychane go przez telewizję mediuma. Głos Ksawe
re-go Jasieńskie go jest rozpoznawalny nawet wśród dzie siątków roz-
świer gotanych, posęp nych, groźnych i tubalnych głosów, jakie ata-
kują nas od rana do nocy. A wpasował mi się pan Ksawe ry w to wła-
śnie miej sce, ponieważ jest tatą mojej młodej przyjaciółki Oleńki, której
mamą jest dla odmiany Katarzyna Zachwatowicz i z którą mam
kolejnego wnuka, Ksawerego Jasieńskie go, ale nie ojca Oleńki,
tylko syna Oleńki. To właśnie Ksawe ry-syn-Oleńki zrobił mi prze-
śliczne zdjęcie (widzieliście je wcześniej), na którym patrzę na świat
spoza kie liszka. Piękny widok!

MĄDRE DZIECKO, NIE MA SIĘ Z CZEGO ŚMIAĆ

W siostrach Zachwatowicz, za moich taternickich czasów jeszcze


– nie stetyż! – panien kach, wszyscy się podkochiwali. Posępne
powie-dzenie „nie szczęścia chodzą parami” strawestowałam na
„przyjem-ności chodzą parami”. I nie mam na myśli sióstr
Zachwatowicz, bo do ich pojawiania się w towarzystwie, z babskie
go punktu wi dzenia pasuje raczej „nie szczęście”. Nie ma z czego
się śmiać. W tym wy-padku jednak chodzi o przyjemność, bo prawie
rów nocześnie z na-tknię ciem się po latach na Pracusia, przy okazji
spotkania autorskie-go w Bibliotece Narodowej wpadłam na dyrek
tora Michała Jagiełłę, też znajome go z morskoocznych czasów. I
znów poczułam bliskość. Byli śmy jak towarzysze broni.
Spisując te wspo mnienia, polowałam na odpowied nie miej sce,
żeby wspo mnieć jak zginął Wawrzyniec. Był nie tylko znakomi tym
alpinistą, był też ratownikiem, które go odwaga i fachowość urato-
wały życie wie lu turystom, taternikom i alpi nistom. I znów posłużę
się własnym tekstem sprzed lat:
„W sierpniu 1957 roku pojechał w Alpy, ot tak, na wypoczynek.
Tam zastał tragedię: stary kompan górski Stani sław Groński nie po-
wró cił z wyprawy.
Oto fragment listu, jaki dostałam od Wawrzyńca z Chamonix: … Nie
ma już żadnej nadziei, by Groński jeszcze żył. Trawersował Mont Blanc
z dwoma Jugosłowianami i wszelki ślad po nich zaginął. Nie po-mogła
akcja, którą prowadziłem wczoraj na północnych stokach Mont Blanc w
zadymce, w głębokim na metr świeżym śniegu, pod ciągłą groź-bą
lawin. Dziś w południe zszedłem. Nie ma żadnej nadziei.

Pomi mo to nazajutrz znów poszedł. Zgi nął pod lawi ną, nigdy go
nie odnaleziono. Ten list przyszedł po jego śmier ci”.
Do historii alpi nizmu prze szło zdanie, które wypowie dział idąc na
tę swoją ostatnią wyprawę, kie dy go przeko nywano, że nie ma już
szansy na znale zie nie Staszka żywe go:
– Nie opusz cza się przyjaciela, nawet kie dy jest już bryłą lodu.
W Tatrach, po słowackiej stronie, znajduje się miejsce kultowe –
użyłam tego zbyt modnego słowa bez oporu, bo to rze czywi ście miej
sce kultu. Nie stety w czasach moje go taternictwa nie było łatwo się
tam dostać. Należało wyrabiać sobie papierek, upoważniający do prze
kro czenia granicy polsko-czechosłowackiej, a prze kraczało się ją nie
przez góry, tylko obowiązko wo przez punkt kontroli granicznej w Łysej
Polanie. Czym było w latach pięć dzie siątych zdobywanie ja-
kie gokolwiek papier ka, wolę nie wspominać. Wiecz nie zatłoczona
Łysa Polana, leżąca z dala od szlaków tater nickich, a nawet spacero-
wo-turystycznych, była jedynym punktem – ustalonym z myślą o
wycieczkach autokarowych – prze kraczania absolutnie sztucznej grani
cy, dzie lącej Tatry polskie od Tatr słowackich. Wycieczki ogra-niczały
się oczywi ście do spacerów w pobliżu szosy i nie dawały uczestnikom
prawie żadnego pojęcia o nie zwykłości tych gór. Kozi-ce, świstaki, wie
wiór ki i najróżniej sze ptaki panoszyły się jak chcia-ły, byle z dala od
tras autokarów. Taterni cy też.
Przy tej okazji wreszcie hurtem i publicznie odpowiem na zada-
wane mi wie lokrotnie pytanie:
– Dlaczego chodziła pani tylko po Tatrach?
Nie tylko. Chodziłam po całej polskiej części Karpat, której to czę-
ści najpięk niejszą częścią są Tatry.
– A Alpy? A Himalaje? – padają często następne pytania.
Odpowiem najkrócej jak można: odpuściłam z obrzydzenia do że-
brania o paszport. Kochałam Tatry tak bardzo, że Tatry bez paszpor-
tu były dla mnie bardziej pociągające niż Alpy + paszport. Nato-miast
Himalaje + paszport odpadały podwój nie, ponieważ myśląc o nich
nie mogłam nie myśleć o swoim nie dostatku mi strzostwa
wspinaczkowe go.
Wracam do kultowe go miejsca w Tatrach słowackich. Po obu stro-
nach granicy zwane jest Cintorinem, czyli cmentarzykiem. To jedno
z miejsc niezwykle godnych zobaczenia… Cin torin jest nie wielkim
pagórkiem, otoczonym skałkami.
Na tych skałkach wmu rowane są tablice, upamiętniające
nazwiska wspinaczy, którzy zginęli w górach, najczęściej usiłując,
skutecznie lub nie, ratować innych.
Uczestniczyłam w przesmutnej uroczystości odsłonię cia tabli cy
Wawrzyńca i, już po rezygnacji z taternictwa, mimo opi sanych nie-
dogodności w prze kraczaniu granicy, bywałam tam jeszcze wie lo-
krotnie. Lubiłam chodzić na Cintorin sama i, przesiadując na jakimś
głazie, myśleć o tych, których istnienie przedłuża jedyny może na
świe cie taki cmentarzyk, stworzony przez nich dla przyjaciół, którzy
zginęli wcześniej. Następni przyjacie le upamięt nili tu potem ich sa-
mych (a nazwiska wie lu spośród tych następ nych też się tu znajdą).
Innych grobów nie mają, ich ciała pozostały tam, gdzie gi nęli, a ich
duchy są tu, wśród skałek z tablicami.
TABLICA WAWRZYŃ CA

Po śmier ci Wawrzyńca myślałam, że już nie będę w stanie iść w


góry. A jed nak chodziłam jeszcze przez wie le lat. Uczestnicząc w
akcjach ratunko wych, zawsze starałam się postępować tak, jak
według mnie postąpiłby Wawrzyniec.
Moją naprawdę ostatnią wspinaczkę pamię tam doskonale. Powin-
nam nazwać ją postscrip tum do mojej przed ostatniej mi łości.
Kil kadziesiąt lat temu, w zakończeniu mojej książ ki Wspomnienia
chałturzystki umie ściłam indeks nazwisk, a każde zaopatrzyłam jed-
nym ze skrótów: M.P. – mój przyjaciel, M.K. – mój kole ga/moja ko-
leżanka, M.Z. – mój znajomy/moja znajoma, M.M. – mój mąż,
N.Z.CZ. – nie znam człowieka. Ten indeks zamie nił się w pochód
zmarłych. Wyłaniają się tylko dwa czy trzy nazwi ska, w tym moje, na
myśl o których pracownicy zakładów pogrzebowych zacierają ręce.

Bohater Wspomnień chałturzystki, którego dla kamu ażu nazwałam


Karolem, napraw dę istniał. Miał na imię Hen ryk, był o klasę gimna-
zjalną starszy ode mnie, czyli kie dy się poznali śmy, ja miałam 14
lat, a on 15. Od pierw szego wejrzenia wpa dliśmy sobie… no nie!
Nie w żad ne ob jęcia, skąd?! W oko.
Czytelniku, sprawdź te raz, jak zaczęłam to, co czytasz. Przyta-
czam tam romantyczny początek książki nig dy nie napisanej. Albo
nie zaglądaj, jeszcze się zmęczysz i nie bę dziesz chciał czytać
dalej. Sama zajrzę i przytoczę: „Hen ryk otworzył drzwi wagonu,
rzucił mi ostatnie, pożegnalne spojrze nie i wyskoczył z pędzącego
pociągu”. Ów Henryk, to nikt inny, tylko właśnie praw dziwy Henryk.
Podane jako przykład kcji literackiej, zdanie jest kcją dopie ro w
ostatniej części. Jego końcówka, po „ostatnim pożegnalnym
spojrzeniu”, po-winna brzmieć:
„Przestań się wygłupiać i zamknij te drzwi, bo rze czywi ście wy-
padniesz z wagonu”.
Praw dziwy Henryk posłusznie zamknął drzwi, a ja powie działam,
że mnie takie żarty nie śmieszą. I dojechaliśmy, cali i zdrowi, do opi
sanej już Ko lumny pod Łodzią, gdzie jeździłam na wakacyjne obozy.
Hen ryk po wysadzeniu mnie z wagonu wskoczył z powro tem do
pociągu i odjechał do Łodzi. Jak to? Nie odprowadził mnie do
obozu? Spodzie wałam się tego degene rackie go pytania. Tylko
tego mi brakowało, żeby pani prze łożona albo chociaż pani
Leokadia do-wie działy się od kie row nictwa obozu, że chodzę z
chłopcami! I to gdzie!!! Na terenie obozu sportowe go, celu marzeń
„uzdolnionych ruchowo” dziew czyn, które re prezentowały szkołę na
pokazach, za-wodach i konkur sach mię dzyszkolnych.
Miałyśmy już wie le sukcesów na zawodach w Zduńskiej Woli, Wi-
dzewie, Pabianicach, że nie wymie nię pomniej szych miejscowo ści.
I oto mnie, jedną z faworytek zawodów, ktoś mógłby zobaczyć z
chłopcem… Nie ma z czego się śmiać. Nawet moje sukcesy, idące
prze cież na konto szkoły, nie ocaliłyby mojego prawa do udziału w
obozach w Kolumnie.
Oczywi ście tak ostry reżim dotyczył tylko obozów, gdzie byłyśmy
pod całodobową opie ką szkoły. Nikt chyba nie przypuszcza, że w wie
ku 14, 15, 16 lat nie spotykałyśmy się z chłopakami. Władze szkolne
nie mie szały się do spacerów po mie ście czy wie czorków, za czasów
mojej córki zwanych prywatkami, a za czasów wnuka – im-
pre zami. Najwyższą naszą władzą był dom i nie zdarzało się, żeby
szkoła nie akceptowała czegoś, co dom zaakceptował.
Już wśród najmłodszych nastolatków tworzyły się grupki, mocno
ze sobą związane, a w tych grupkach z bie giem czasu wyłaniały się
zainte re sowane sobą dwuosobowe podgrupki. Tak właśnie w moim
życiu pojawił się Hen ryk.
O jeszcze jednym z chłopców z naszej grupy chciałabym opowie-
dzieć. Najbliższy przyjaciel Hen ryka Lolek Fokszański był nie zwykły
pod wie loma względami, miał wie le uroku, ale dla nas najważniej-
sza była poezja, jaką tworzył. Wszyscy pisywaliśmy wier sze, mniej
albo więcej (raczej wię cej) grafomańskie. Lolek należał do innej ka-
tegorii. Jego wier sze, smutne, nie które rozpaczliwe, zdumie wały
tym bardziej, że był pogodnym, we sołym chłopakiem, towarzyskim,
lubią cym się bawić, świet nie tańczącym, takim jak my wszyscy.
A jego wier sze były z zupełnie in nego świata.
Doszliśmy do wniosku, że wpływ na to miała śmierć jego matki,
kie dy miał 8 lat. Został sam z ojcem, a że obaj byli jedynakami, nie
mie li na świecie ni kogo oprócz siebie na wzajem.
Namówi liśmy Lolka, żeby wysłał kil ka wier szy Tuwi mowi. Ten
odpi sał natychmiast i Lolek pokazał nam jego list: Tuwim podał mu
swój zastrzeżony numer te lefonu i prosił o kontakt.
Po wi zycie u naszego ide ału i półboga Lolek chodził jak zaczaro-
wany. Tuwim wypytywał go o życiowe plany. Lolek uważał, że jako
syn lekarza nie ma wyboru. Zamie rzał zostać lekarzem i to nie z
woli ojca, tylko dzięki obserwowaniu od dziecka, ile dobre go może
lekarz zrobić dla in nych ludzi. Jak ze śmie chem opowiadał nam Lo-
lek, wiel ki po eta bardzo się ucieszył:
– Wolę poetę po medycynie niż po polonistyce albo lozo i – po-wie
dział. I dodał najważniejsze: żeby robił co chce, bo tak czy ina-czej
bę dzie, a raczej już jest poetą.
Po maturze Henryk pojechał do Genewy studiować prawo. Lolek
zabrał się razem z nim: miał na to wiel ką ochotę, więc wytłumaczył
sobie, że dobry praw nik może pomagać ludziom w nie mniejszym
stopniu niż lekarz. W Genewie panowie poznali wykładowcę o dziw-
nie znajomo brzmiącym nazwisku: Groden sky. Spytali, czy ma
może krew nych w Polsce:
– Bo my jesteśmy zaprzyjaźnie ni z… – i opowie dzie li o mnie.
Wykładowca wypytywał, podpuszczał, pozwolił się mną naza-
chwycać i naopowiadać, jak to obaj się we mnie podkochiwali, i do-
pie ro kie dy wena im się skończyła – zeznał, że jestem jego córką.
À propos podkochiwania: Henryk zamierzał się ze mną ożenić, ale
wyjechał do tej Szwajcarii, a ja w tym czasie wyszłam za Adama. Hen
ryk prze czekał. Adam umarł, ale zrobiła się II wojna światowa i
Henryk z tej Szwajcarii ostatecznie wylądował w Mek syku. Wojnę też
przeczekał, ale kie dy wreszcie udało nam się odzyskać kontakt, ja
byłam żoną Jurka i to już było nie do przeczekania. Hen ryk w tym
Meksyku ożenił się ze wspaniałą Meksykanką, a kie dy nam urodziła
się córka Joanna, zaraz potem Hen rykowi też urodziła się córka i też
Joanna. Przypadki chodzą po ludziach. Nie ma z czego się śmiać.
Lepiej po myśleć jak to miło, że pomimo tylu nie sprzyjają-cych
okoliczności zdołali śmy nadal być przyjaciółmi, pozostającymi w
bliskim ko respondencyjnym kontakcie.
Dopie ro kil ka lat po śmier ci Henryka poznałam jego żonę. Za-
dzwoniła do mnie jakaś ko bieta i zapowie działa, że wybie ra się do
mnie do Warszawy. Spytałam, kim jest i usłyszałam w uroczo nagan-
nej polszczyźnie:
– Ja ta wdowa po Hen ryk. Chciała poznacz Ste funia, co pani do
mnie dopi sywała do jego listy i nie mogla sie nauczycz moje imie.
Pi sywałyśmy więc do sie bie: ja do niej „Meksykanka” (choć już
pamiętałam, że ma na imię Oliwia), ona do mnie „Ste funia”. Przyje-
chała i nadal tak do sie bie mówi łyśmy, choć były już z nas stare
baby.
Po kore spondencyjnym i osobi stym zawarciu znajomości z Oliwią,
znając już 100 procent kobiet życia Hen ryka – czyli wszystkie dwie
– mogę powie dzieć jed no: jeśli chodzi o kobie ty, miał dobry gust.
Odpycham wciąż to, co powinnam napi sać o Lolku. Zdaje się, że
ciągle coś odpycham. To w przypadkach, kie dy nie mogę dać sobie
spokoju, bo jeśli nie napiszę, to nikt już tego nie zrobi.
Lolek, w przeciwieństwie do Hen ryka, po studiach wrócił do Pol-
ski i tu zastała go okupacja. Był „mi schlingiem”, czyli „mie szań-
cem”, jak w czasie wojny okre ślano osoby „półkrwi” (co za koszmar-
ne okre ślenia!) żydowskiej i mógł pozostać po „aryjskiej” stronie.
Jednak poszedł do getta z ojcem, którego uwiel biał. Na prośby ojca
i argumen ty, że w ten sposób obu da szansę, zgodził się wyjść i
szu-kać sposobu na uratowanie ojca. Nie udało się. Kie dy już miał
pew-ność, że ojca zamor dowano w Tre blince, dał się złapać i,
dołączyw-szy do dziesię ciu tysięcy wysyłanych tego dnia do gazu,
ruszył jego śladem. Po drodze zażył cyjanek. Nie jestem pew na, czy
tak powinni umie rać poeci.
I pomyśleć, że całe opowia danie o tym, o czym właśnie opowie-
działam, mia ło być tylko aproposem do mojej ostatniej w życiu
wspinaczki.
Po śmier ci Wawrzyńca nadal przyjeżdżałam nad Morskie Oko.
Świetnie się tam pracowało, kie dy miałam napi sać coś więk sze go.
Kie dy już zbyt mocno ciągnęło mnie do gór, chodziłam z Czesiem
Łapińskim, kie rowni kiem schro niska, alpi nistą.
Pew nego pogodnego, letniego po ranka schronisko opustoszało
o świ cie. Kto żyw popę dził w góry. Coś tam sobie pisałam, kie dy do
pokoju wszedł Czesław i powie dział, że ktoś chce się ze mną wi-
dzieć, że nie dał się spławić i czy można go wpuścić. Intruz nie cze-kał
na moją odpowiedź: nie zaproszony wszedł i okazał się Henry-kiem.
Zamiast entuzjastycznie paść mi w obję cia i pogrążyć się w wyjaśnie
niach oraz wspominkach, powie dział od razu:
– Może poszlibyśmy w góry?
Czesław znik nął, aby po chwili pojawić się z ekwi punkiem dla
Hen ryka, oraz informacją, że idzie z nami. Wydało mi się to dziw ne,
bo Cze sio nigdy nie przyłączał się bez zapro szenia, ale dzień był
tak pięk ny, że nie obciążałam się zawiłościami psychologicznymi. I
le-piej, bo mogłabym dojść do niewłaściwych wnio sków.
Mnich, ulubiona jednodniowa wspinaczka, uśmiechał się do nas
zachę cająco z drugie go brzegu jeziora.
– Szkoda czasu na podejście, tak bę dzie najprzyjemniej – powie-
dział Czesław i po chwi li siedzieliśmy w łódce należącej do schroni-
ska. Prze staliśmy zwracać uwagę na czas. Taka pogoda zdarza się
w Tatrach tylko wtedy, kie dy człowiek akurat wyjeż dża: ani za zim-
no, ani za ciepło, wie trzyku tyle, ile trzeba.
Kie dy wiązaliśmy się liną, Czesław jeszcze ani razu się nie ode-
zwał.
Na Mnicha można wejść różnymi drogami o wszelkich skalach
trudności, a zdobywcą najtrudniejszej z nich – ściany wschodniej –
był zresztą właśnie Cze sław. Dla zainteresowanych: ściana wschod-
nia Mnicha jest w klasy kacji wspinaczko wej drogą o najwyższym
stopniu trudności, czyli „nadzwyczaj trudną”. Nie gdyś o niej marzy-
łam…
Zdobywca ściany wschodniej na naszą rozrywkową wspi naczkę
wybrał drogę „nieco trudną” i dopie ro po pierw szym wyciągu liny
zwrócił się do Hen ryka:
– Pan się dzi wi, że z wami poszedłem? Przychodzi taki picuś w
białym garniturze z krawatem i co, uważa pan, że powi nienem był ją
z panem puścić? Teraz już mogę wracać. A tak w ogóle, to gdzie
pan do tej pory chodził, jeśli wolno spytać?
– W Alpach – powie dział Henryk – od czasów studenckich, w cza-
sie każdego urlopu.
Ta wyprawa była moim pożegnaniem jed nocześnie z pierw szą i z
przedostatnią mi łością. Nie ma z czego się śmiać. Jest nad czym
westchnąć.
À propos nie ma z czego się śmiać. Przerzucając bez
zainteresowa-nia jakieś po pularnonaukowe czasopi smo,
zatrzymałam się przy zda-niu: PROSTE PYTANIA CZĘSTO DAJĄ
POCZĄTEK NIEZWYKŁYM ODKRYCIOM. Uśmiałam się z tej
popularnonaukowej mądrości. A tymczasem…
Nie długo potem w wywia dzie, jakie go udzie lałam dla radia, padło
proste pytanie: CZY PANI MA PSA? Choć pracę w radiu kilkadzie siąt
lat temu zamie niłam na pracę w teatrze, pracę w teatrze na pracę w
telewi zji, a pracę w telewi zji na eme ryturę – właśnie z radiem od wrze
śnia 1944 roku mam przyjazne, niezakłócone stosunki i wie rzę, że
takie po zostaną co najmniej do koń ca mojego życia.
PRZYJAZNE, NIE ZAKŁÓCONE RODZIN NE STOSUNKI

A jednak odczuwam pewien dyskomfort, jak się te raz naukowo


mówi na nie zadowo lenie. Przez całe 60 lat współżycia i setki wy-
wiadów, ze strony radia nigdy nie padło PY TANIE, KTÓRE DAŁOBY
POCZĄTEK jakie mukolwiek, nie koniecznie aż NIE ZWYKŁEMU OD-
KRYCIU. Marzyłabym o pytaniu, które wykraczałoby poza babską i
dawnokabare tową tematykę. O pytaniu, nad którym musiałabym się
zastanowić. Czyżby „czy pani ma psa” było takim pytaniem? Spełnia
warunek popularnonaukowego czasopisma: jest proste. W
poszukiwaniu niezwykłe go odkrycia myśli zaczęły mi się plątać, ale
ponieważ byliśmy na ante nie na żywo, więc szybko i krótko od-powie
działam: „Nie”. Interlokutorka postanowi ła drążyć. Może i ona
– nie pierw szy wywiad ze mną prze prowadzała – była już śmier tel-
nie znudzona gaworzeniem o Ordonce, przed wo jennych balach i
czy przed wojną jedwabne pończochy napraw dę były je dwabne. Co
prawda pytania o posiadanie czworonogów, jak pies, kot czy papu-
ga, też już padały, ale rzadziej niż te o Ordonkę, bale i pończochy.
Redaktorka uczepi ła się tego psa, które go nie mam, jak rzep
psiego ogona (podob no rzepy czepiają się psich ogonów, ale nie je
stem pew na, bo nie mam psa):
– Nie lubi pani psów? – spytała, patrząc znacząco na zegar w stu-
diu.
Pozostała nam jeszcze ponad mi nuta, trzeba ją zapchać. Płyty
Gdzie idziesz, Wojtuś – do miasta, panie współcześni radiowi bie
dacy nie mają. Jeśli ktoś ją ma, to proszę nie wysyłać, bo nie mie
liby na czym odtworzyć.
– Bardzo lubię, ale cudze – podałam jej koło ratunkowe.
– I mimo tej sympatii nigdy nie zapragnęła pani mieć własnego pie
ska? – ciągnęła z wysiłkiem.
Zer knęłyśmy na zegar i obie zrozumiałyśmy, że na tym psie nie
dojedziemy do bezpiecznej przystani. Żal mi się zrobi ło kobi ty.
Wprawdzie jako osoba indagowana, czyli gość, miałam prawo sie-
dzieć jak kołek i cze kać na indagacje, ale coś mnie napadło.
– Opowiem pani o czymś, o czym nigdy nikomu nie mó wiłam.
– A istnie je coś takie go? – spytała mnie nie co złośliwie.
– Do dorosłości mieszkiwałam w cudzych miesz kaniach, gdzie nie
życzono sobie zwierząt – zaczęłam zamie rzone zwie rzenie. Nabra-
łam oddechu, żeby kontynuować, ale redaktorka była szybsza.
– Gościem państwa i moim była Stefania Grodzień ska –
zakończy-ła fachowo wywiad.
Zegar zrobił swoje i re daktorka zrobiła swoje. Nie mo gła wiedzieć,
że zadała PROSTE PYTANIE, które mia ło dopro wadzić itd.
KOLEJNE LATA PRZY MIKROFONIE

I pro szę sobie wyobrazić, że wychodząc z radia… nie prawda.


Chciałam skonfabulować, ale re zygnuję, bo to już naprawdę wyszło-
by zbyt nachalnie. Cofam propo zycję wyobrażenia sobie.
W rzeczywi stości kilka dni później, na Puławskiej koło Goworka,
zwróciłam uwagę na pewnego psa. Był to wiel kiej urody husky, pro-
wadzony na smyczy przez śliczną młodą kobietę. W mojej głowie za-
szczekał pies z PROSTEGO PYTANIA w radiu. Nig dy nie marzyłam
o bie lutkim pudelku ani o groźnym rottweilerze. Psa moich nie speł-
nionych marzeń wymyśli łam w dzieciństwie, był duży, puszysty, miał
nie zwykły wyraz twarzy i niebie skie oczy, choć wie działam, że nie
bie skookich psów nie ma. I oto stał przede mną, znacząco patrząc mi
w oczy jednym okiem psio brą zowym, za to drugim – nie bie skim, jak
w moich marzeniach.
– Lubi panią – odezwała się właścicielka psa, która najwyraźniej
wyszła na papie rosa, czekając z numerkiem na swoją kolejkę w
ban-ku.
Odpowie działam, że z wzajemnością. Pani moich marzeń spytała,
czy przytrzymałabym psa przez chwi lę, bo zaraz jej kolej, a nie lubi
go przywiązywać. Zgodziłam się z entuzjazmem, pies przytulił mi się
do nogi. Podrapałam go za uchem i kie dy jego pani po kil ku mi-
nutach przybie gła, byliśmy z psem stare kumple. Pożegnałam się z
panią i z kumplem, chciałam oddać smycz, ale pani zapro ponowa-
ła, że mnie kawałek podprowadzą.
Już to, że dzięki pro stemu pytaniu redaktorki – szłam, trzymając
na smyczy wymyślonego przeze mnie w dzieciństwie psa – pachnia-
ło meta zyką.
Tak miło nam się gadało, że wylądowałyśmy w pobliskim parku
Morskie Oko (à propos: czy teraz rozumie cie, jakie to dla mnie waż-
ne, że znów mieszkam nad Morskim Okiem?). Kumpel okazał się
kumpe lą i miał na imię Askin (zapytana jak to się zdrabnia, właści-
cielka odpowiedziała z prostotą: „mąż mówi do niej Morda”), a jego
pani – Natalia. Po półgodzinnej rozmowie wie działam już, że Nata-
lia jest żoną człowie ka, od kilku lat daremnie prze ze mnie poszuki-
wanego – syna mojej nieżyjącej już przyjaciółki, którą zawi rowania
końca lat 60. zagnały wraz z rodziną do Nie miec. Stale pisywałyśmy
i dzwaniałyśmy do siebie, ale kil ka lat temu, kiedy umarła, straciłam
kontakt z jej dorosłymi dzieć mi.
LIRYCZNA NATALIA, WZNIOSŁY JACEK, PRZYJACIELSKA MORDA

– Jak długo zostajecie w Warszawie? – spytałam.


Natalia i Askin wyraziły en tuzjazm dla kontynuowania znajomo-
ści:
– Przecież my już od kilku lat miesz kamy w Warszawie! – zawoła-
ła żona człowie ka, którego wspólnie z jego matką nazwałyśmy Jac-
kiem, kie dy miał się urodzić.
PROSTE PYTANIE DAŁO POCZĄTEK NIE ZWYKŁEMU
ODKRYCIU trojga przyjaciół: Natalii, Jacka i psa.
À propos psa. Ze gar i re daktorka nie dały mi wyjaśnić, dlaczego
nigdy nie miałam psa, choć jak więk szość dzieci, tak bardzo o nim
marzyłam. Odpowiedź jest równie prosta jak pytanie. Emigranckie
dzieci nie mają psów: „Mało, że z dzieckiem, to jeszcze z psem? Jak
pani to sobie wy obraża?”. I trzask drzwi.
A dlaczego przez następ ne kilkadzie siąt lat nie mia łam psa, choć
o nim marzyłam? Do samej wojny stale miesz kałam w miej scach,
gdzie psy były niepożądane. Podczas wojny w Warszawie bardziej od
psów popularne były insekty, a je śli chodzi o czworonogi, to czę-sto
spotykana wówczas rasa owczarków niemieckich do dziś budzi we
mnie lęk, choć to nie ich wina. Po wojnie oboje z Jurkiem praco-
waliśmy w teatrze, nie licząc moje go radia, a nie są to miejsca psom
przyjazne. Dziecko można zabrać do teatru i trzymać za kuli sami, psa
– nie bardzo.
A tak naprawdę osobie, która nigdy nie opieko wała się psem,
wszystko wydaje się pro blemem. Te wszystkie szczepie nia, spacery,
maniery, cieczki, szczeniaki, osobna kuchnia, inne choro by… Mój
zmę czony wojną organizm przystosował się do zmiany trybu życia
związanej z opieką nad dzieckiem, ale obawia łam się, że psa już nie
zdzier ży.
Jestem eme rytką, ale do wie lu marzeń, mogących wresz cie
spełnić się na eme ryturze, straciłam serce. Ileż to ja sobie obie
cywałam na starość! Będę odświe żać dawną znajomość języków
obcych, obszy-dełkuję dzie ci i wnuki przyjaciół (własne były ob
szydełkowane od stóp do głów), nauczę się porządnie gotować,
nauczę się tabliczki mnożenia, przeczytam Ulissesa, kupię psa.
Tymczasem od rana do wieczora dłubię te wspo mnie nia,
przetyka-jąc to dłubanie oddłubywaniem zabarwionych satyrycznie
głupotek dla „Gazety Stołecznej”. W prze rwach z ulgą pogrążam się
w dłuba-niu w słowni kach i encyklopediach, ale nie z pędu do wie
dzy, tylko z namiętności do krzyżówek.
Nakłuty balon moich eme ryckich postanowień nawet nie pękł z
hukiem. Zwyczajnie, powolutku, opada razem ze mną, marszczy się
ra zem ze mną, aż razem stanie my się nie zdatnymi do ni czego Ia-
kami, bo żyję tak długo, że nic z tego, co chciałam oddać do prze-
szczepu, już się nie nada.
Spotkanie Natalii i Askin wywołało jednak we mnie młodzieńczy
przypływ żądzy wie dzy: zaczęłam z więk szym zaufaniem czytać
cza-sopi sma popularnonaukowe. Prze konałam się, że proste
pytanie o psa dało początek nie zwykłemu odkryciu, że je stem starą
egoistką. A nigdy bym się o to nie po sądzała.
Teraz napiszę coś, z czego nie ma z czego się śmiać. Jestem
egoist-ką wie loosobową. Mój ego izm ogarnia oprócz mnie oczywiście
„moje dzieci”, jak nazywam nie tylko córkę i wnuka, ale również
wyselek cjonowane gronko przyjaciół. Gronko, trzebione przez śmierć,
kur czy się pośpiesznie, za każdym skurczem po zostawiając we mnie
następne, trudno i nie do końca gojące się nadłamanie.
Wygrałam główny los, przez całe życie natykając się na cudow-
nych ludzi. Długi szpaler mądrych, dobrych, serdecznych osób, usta-
wio ny wzdłuż mojego życia, jako nie egoistyczna egocentryczka
uważam za stworzony z myślą o emigranckim dziec ku.
Miałam takie szczęście do ludzi, że teraz, for mułując to pierw szy
raz w życiu zastanawiam się, co by ze mną było, gdybym nie natra-
ała właśnie na nich.
Więc, nawet bez aproposa, nie mogę nie opowie dzieć o Krystynie
Żywulskiej, najbliższej przyjaciółce z nastoletniego, najwrażliw szego
okresu życia każdej dziew czyny. To ta, z którą mam Natalię, Jacka i
Askin. I nie tylko.
Z Zosią Żywulską… o, jest apro pos, bo w imio nach i nazwiskach
Zosi panuje wielki zamęt. Żeby uprościć to, co i tak może pomieszać
w głowie, pomijam nazwi sko panieńskie i następne, pri mo voto. „Kry
styna Żywulska” była pseudonimem z wojennych dokumentów, pod
którym po wojnie napisała kil ka książek i pi sywała piosen ki. Otoczenie
przywykło i wszyscy mówi li „Kry styna”, „Krysia”. Nie miałam proble mu
z przestawieniem się na Żywulską: w koń cu to na-turalne, że kobie ty
zmie niają nazwi ska, tym bardziej że po powojen-nym mężu stała się
secundo voto Andrze jew ską, i połap się tu, czło-wie ku! Albo – wiesz
co? – lepiej nie próbuj się połapać, człowie ku. Nie ma z czego się
śmiać. Z imie niem poszło mi gorzej i ogólna Kry-sia pozostała dla mnie
przedwojen ną Zosią. Nie mylić z Zosią Wil-czyńską, która znałam
jeszcze z bale tu, ale jako prywatna przyjaciół-ka pojawiła się dużo
później. A tym bar dziej z sio strą Jurka, też Zo-
ą, na szczęście w domu, w harcerstwie, w konspiracji, zawsze i
przez wszystkich zwaną Zochą. Ani z Zosią Kij kow ską, tak ważną
postacią w moim życiu.
JESZCZE ZOSIA, JUŻ ANDRZEJEWSKA

Umówmy się, czytelnicy, że od te raz do odwo łania – je śli napi


szę Zosia to będzie mowa właśnie o Krysi. Trochę to zawi kłane, ale
wie-rzę w Was bez granicznie. Nie ma z czego się śmiać.
Ściągnę ło mnie z prostej drogi w aproposa po „Z Zosią Żywul-
ską…”. Więc: A z Zosią Żywulską nie chodzi łyśmy do tej samej
szko-ły, choć obie do żeńskich gimnazjów. Łódź pod względem
towarzy-skim, zwłaszcza mię dzyszkolnym, była jak małe
miasteczko. Wiado-mo było, w którym gim nazjum którzy chłopcy są
najatrakcyjniej si, a w którym które dziew czyny.
Gdybym była np. pięćdziesięcioletnią młódką, nie pozwoliłbym
sobie na publiczne stwier dzenie, że Zosia i ja byłyśmy – uwaga,
uwiel biam takie określenia: nie kwe stionowanymi obiek tami wes-
tchnień nastoletnich donżuanów. Każda znała renomę drugiej, toteż
zanim się poznałyśmy, nie lubi łyśmy się prawdziwą babską nie chę-
cią. Nigdy się nie wi działyśmy. Unikałyśmy możliwości spojrze nia
sobie w konkurencyjne oczy. Ale można nigdy nie spotkać się w No-
wym Jorku. W Łodzi nie można.
Pewien Stefan, uczeń gimnazjum mę skie go, urządził huczne imie-
niny, z uwzględnieniem również moich imie nino-urodzin. Rozba-wie ni
goście powitali mnie kwia tami, uściskami, życzeniami. Wła-śnie
wpadliśmy sobie w obję cia ze współ solenizantem, kie dy bardzo pięk
na dziew czyna oświadczyła, że ona też chce, bo właśnie wczoraj
skończyła 15 lat. Spojrzałam pytająco na tę starszą (o je den dzień)
kobie tę.
– A co, wy się nie znacie? – spytał Stefan – no to się poznajcie.
Zo-sia, Stefcia.
Popatrzyłyśmy na siebie.
– To ty?
– A to ty?
Taka była nasza pierw sza rozmowa. Choć pozornie zawie rała
mało głębi, stała się zaczątkiem bliskości aż do śmier ci Zosi w 1993
roku. Zosia miała marzenie moje go życia, prze uroczy uśmiech z
do-łeczkami. Już jako czteroletnia kokiet ka robi łam wyrzuty mamie,
że nie urodziła mi dołeczków. Mama lekkomyślnie zażartowała:
– Zrób sobie sama.
– Ale jak?
– Normalnie, korkociągiem.
Nigdy nie znałam się na żartach. Na szczęście mama weszła do
kuchni, kiedy szykowałam się do zabie gu. Mylisz się, czytelniku, i ty,
czytelniczko, się mylisz. Nie wyrwała mi korkociągu z ręki, tyl-ko
przytuliła mnie i po wie działa na ucho:
– Stefuńka, masz matkę idiotkę, ale to nasza tajemni ca. Jesteś
śliczna i bez dołeczków. A z korkociągiem to był żart. Przepraszam,
nie gnie waj się.
Nie gniewałam się i w nagrodę po 11 latach zyskałam wymarzone
dołeczki, tyle że nie na mojej twarzy, ale na twarzy mojej przyjaciół-
ki.
W czasie wojny Zosia zaliczyła i getto, i Oświę cim. I nie tra ła au-
tomatycznie z jed ne go piekła prosto do drugiego, po ucieczce z
getta działała w konspi racji, w ten sposób znalazła się w Oświę
cimiu jako aryjka, którą przecież była. Jeśli nie bę dzie my się bawić
w wylicza-nie po chodzeń przodków.
À propos Oświęcimia. Oczywiście wiem, że mię dzynaro dowe
usta-lenia każą teraz mówić o obozie Auschwitz-Birke nau i uważam
to za słuszne, sko ro mię dzynarodowi idioci i cynicy podawali polską
na-zwę jako dowód na polską współwinę. Pozwólcie jednak mnie,
starej kobie cie, mówić tak, jak się wtedy mówi ło. Wtedy, kie dy
zabie rano nam bliskich do Oświę cimia.
ZO SIA ANDRZEJEWSKA JAKO KRYSIA ŻYWULSKA

I kie dy nieliczni bliscy wracali z Oświę cimia.


I niko mu nie przychodziło do głowy, że ta bolesna nazwa mogła-
by obciążać Polskę straszną niemiec ką winą.
Kusi mnie, żeby napi sać wię cej o wojennych losach Zosi, ale nie
mogę zrobić jej świństwa. Sama znakomi cie i przej mująco opisała
te dwa przystanki na swojej trasie: getto w książce Pusta woda, obóz
w Przeżyłam Oświęcim. Nie na pisałabym tego lepiej niż ona.
Po wojnie pisała skecze i piosenki, wydała też kilka zbior ków ta-kich
tek stów. Wyszła za mąż. Od tego czasu jest dla mnie przed wo-jenną
Zosią, a powojenną Andrzejewską, pisującą jako Krystyna Ży-wulska.
Oszaleć można, zwłaszcza jak się nie ma pamię ci do na-zwisk, ale ze
względu na synów Zosi musiałam zapamię tać to nowe nazwisko. A
miała trzech synów: dwóch swoich, trzeciego siostry.
Polskie losy bywają tak pięk nie zagmatwane, że nie mogę nie na-pi
sać, dlaczego miała syna siostry. Otóż Basia w czasie wojny zosta-ła
wywie ziona na roboty do Nie miec. Tam poznała robotnika z Ju-
gosławii, poko chali się, po wojnie razem przyjechali do Polski, wzię-li
ślub, urodził im się Maciek. Małżeństwo dość szybko się rozpadło i
teraz bę dzie to polskie zagmatwane: mąż Jugosłowianin resz tę ży-cia
spędził w Polsce, a Basia, która przy nim nieźle opanowała język,
długie lata spę dziła na placówce w Jugosławii. Maciek wylądował u
Zosi jako najstarszy syn. W 67 roku wyjechał do Francji i tam zo-stał.
Od kilku lat znów mieszka w Warszawie.
Następni synowie Zosi wyjeżdżali już po 68 roku (chyba nie mu-
szę rozszyfrowywać tej daty?). Nawet jeśli nie byli zdecydowani nie
wracać, to wrę czany każdemu z nich dokument o treści: „posiadacz
niniej szego dokumen tu podróży nie jest obywatelem polskim” – roz-
strzygał sprawę.
Drugi był Jacek, ten od Natalii i Askin. Znakomity plastyk, absol-
went zako piańskiej szkoły Kenara. Jako dziecko – uroczy i nie zno-
śny, z nie ludzkim wdzię kiem i tysiącem pomysłów na minutę.
Mieszkiwał w Niem czech i Szwe cji, a jak się dowie działam, że wró-
cił – już wie cie.
Najmłodszy był Tadzio. Po pięk nym Maćku i czarującym Jacku, w
domu Zosi pojawił się obrzydliwy bachor, z tych tłustych, piekiel-nie
inteligentnych i bez przerwy skarżących okularników. Joanna,
chętnie bywająca ze mną u Zosi z powo du jej mamy, o której zaraz
powiem, i ze wzglę du na wiel ką urodę Maćka, w końcu przestała
tam chodzić, do tego stopnia nie mogła znieść Tadzia. I on wyjechał
za braćmi. Jest obywatelem francusko-nie miec kim, informatykiem.
Pojawił się u nas nie spodziewanie po latach, pewnego zimowego
wie czoru w stanie wojen nym. Jego ojciec był umierający i Tadzio
przyjechał, żeby się z nim poże gnać, ale że była to nagła decyzja,
postanowił na pierw szą noc zatrzymać się u nas. Swoim pojawie-niem
się wzbudził panikę, prze mie szaną z niechę cią: ja nie pozbie ra-łam
się jeszcze po śmierci Jurka, Joanna miała swoje poważne zmar-twie
nie, a tu nagle staje w drzwiach obcy facet, z którym stosunki uległy
zanikowi wie le lat temu i tubalnym głosem oświad cza, że on tu prze
nocuje, a może nawet przez kil ka dni zostanie. Jak się potem
zgadałyśmy, ja zapragnęłam uciec, a Joanna – umrzeć. Po nieważ jed
nak Tadzio niewątpli wie głupi nie jest, szybko dodał, że to matka (prze
bywająca od 1970 roku w Niem czech) doradziła mu takie roz-
wiązanie. Skoro tak, to nie mogłyśmy go spławić.
Począwszy od tamtej nocy, jest jednym z naszych najbliż szych
przyjaciół. Wprawdzie jako jedyny z synów Zosi nie wró cił na stałe,
ale bywa w Polsce dość często i wszyscy troje – bo i Michał poko-
chał go jak własnego – nie możemy doczekać się jego odwie dzin.
Tadzio jest chodzącym argumentem, że nawet najwred niej szych
dzieci nie nale ży topić od razu po urodzeniu (a takie myśli przycho-
dziły mi do głowy, kie dy Tadzio był mały), tylko poczekać, czy aby
nie wyrosną z nich czarujący, błyskotliwi, dobrzy, serdeczni, altru-
istyczni dorośli. Nie ma z czego się śmiać.

SYN ZOSI I WNUK SYNA ZOSI

Tadzio intensywnie prze dłuża ród, po wnuczce przyszła kolej na


wnuka, czyli na razie je steśmy na etapie drugiego prawnuczęcia
Zosi.
Takich to synów sprawi ła sobie Zosia po wojnie. Najwięk szą
atrakcją jej domu była jednak mama, przez wszystkich, a zwłaszcza
przez Joannę nazywana babcią. „Zwłaszcza”, bo prze cież Joanna
nie miała własnej babci. Ani własnego dziadka, ciotki, wujka, nawet
żadnego dalekie go kuzyna.
Kie dy się urodziła, nikt nie żył. Można, choć z trudem, obejść się
bez dziadka, ciotki, wujka czy kuzyna, ale człowiek nie powi nien
prze żywać dzieciństwa bez choćby jednej bab ci. Mama Zosi, jako
babcia Stasia, wspaniale tę lukę w życiu Joanny wypełniała.

BABCIA STASIA WYPEŁNIA LUKĘ

Małżeństwo Zosi się rozpadło, od 1967 roku nie żyła bab cia
Stasia i, jako się rzekło, po 68 roku synowie Zosi kolejno
powyjeżdżali. W końcu i Zosia podję ła dramatyczną dla niej decyzję
o wyjeździe, żeby nie tracić z synami kontaktu, na który tu i te raz
miała małe szanse. Zamieszkała w Düsseldor e, bardzo szybko
otoczona tłu-mem uwiel biających ją młodych Nie mek. Jednak
tęskniła bardzo, a ja nie mogłam zaprosić jej do Warszawy, bo niby
jak? Kto by mi pozwolił?
Kie dy tylko czasy się zmie niły i nastali inni od pozwalania na za-
prosze nie Zosi, nawet nie zdążyłam jej tego zaproponować. Tadzio
przywiózł ją do War szawy i zainstalował na mie siąc u mnie, w daw-
nym pokoju Jurka. Nasz dom stał się gniazdem tłumów rozgada-nych,
rozwrzesz czanych starszych pań, które wpadały i wypadały od pierw
szego dnia, kiedy tylko zaczęła rozchodzić się wieść, że „Kry sia
Żywulska jest w War szawie”. Joanna i ja, a nawet wte dy już nasto-
letni i trudny w kontaktach Mi chał, wszyscy bawi liśmy się świet nie,
poznając coraz to nowe nietuzinko we postaci (tuzinko we skreśliły
Zosię, kie dy wyje chała). Zamęt powięk szał uwiel biający matkę Ta-
dzio, który też wpadał, przynosił lody albo ciastka (Pi ski: „O, lody! O,
ciastka! Stef ciu, nie fatyguj się, gdzie trzymasz kawę?!”), a raz
nawet zabrał cały tłum na obiad do dobrej restauracji. Nie pamię-
tam, że byśmy – nawet jako młode i ładne – kie dykolwiek przed tem
wzbudzi ły z Zosią taką sensację.
Cie szę się, że było mi dane spędzić ten mie siąc z przyjaciółką.
Była już poważnie chora na białaczkę i nie długo potem umarła. Zo-
stawi ła mi wspomnie nia i synów, bez których nie wyobrażam sobie
życia.
Myślicie, że to koniec aproposa, związanego z Zosią? Ależ skąd.
To tylko koniec tej części opowie ści, w której piszę o Zosi, nie za-
znaczając, o którą Zosię chodzi. Teraz już będę dbała, żeby czytelni-
cy nie myli li licznych Zo i mojego życia. Nie ma z czego się śmiać.
Ja bym myliła.
…À propos zagmatwanych polskich losów. Najpięk niejszą i wartą
rozpowszechniania, zwłaszcza dziś, lek cję szacunku dla – jak powie-
działaby praw dziwa pisarka – miotających Polakami wi chrów hi sto-rii,
dostała moja córka w 1966 roku, podczas pierw szej asystentury
w Te atrze Współczesnym, przy Dochodzeniu Pe tera Weissa w re
żyse-rii dy rek tora Axera.
Dochodzenie jest dramatem pi sanym bia łym wier szem, a jego nie-
zwykłość polega na tym, że Weiss w tak szekspi rowski sposób ułożył
fragmen ty stenogramów Proce su Norymber skie go. Ta for ma
podczas prób powodowała wiel kie napię cie w odbio rze: wśród
aktorów uczestniczących w próbach czytanych było wie lu we teranów
wojny. Mieczysław Pawli kow ski latał w RAF-ie, Edmunda Fie dlera
wywie-ziono na roboty do Nie miec, Józef Nalberczak wkroczył z Armią
Czer woną, a Henryk Borowski walczył w Powstaniu Warszawskim.
Tyle w pamię ci, a było więcej. Próby ciągnęły się tygodniami, co chwi
la jakiś fragment wywoływał wspomin ki albo dyskusję. Dyrek-tor nie
popę dzał, po zwalał się wygadać: aktorom było to potrzeb ne, a
jednocześnie pozwalało słuchającym poznawać niezwykłe losy
tych obec nie zwykłych ludzi. I właśnie wtedy Joanna usłyszała naj-
bardziej polską rozmowę, jaką tylko można sobie wy obrazić.
Edmund Fie dler opowia dał, jak cudem prze żył bom bardowania
Zagłębia Ruhry. W pew nej chwi li powie dział:
– Pojawi ła się teoria, jakoby Anglicy tylko ngowali te bombardo-
wania, bo chcieli zachować bogactwo Zagłębia na powojnie. Ale to
bzdura.
– Bzdura – zgodził się jego kolega Pawlikow ski.
– A co, pan też tam był?
– Nie – odparł jego kole ga Pawlikowski – ja bom bardowałem.
Jest z czego się śmiać. Zwłaszcza z katonów, którzy z dzisiej szej
histo – ryczno-teoretycznej perspek tywy na siłę ustawia ją Polaków
po różnych stronach różnych barykad.
A Zosia, o której przed chwi lą skończyłam pi sać, zostawiła mi na
dalsze życie nie tylko swoich synów.
Zaraz po wojnie poznała mnie w Łodzi ze swoją obo zową przyja-
ciółką, młodszą od nas o osiem lat pielęgniarką Elżunią Pańczyszyn.
Z Elżuni rozwinęła się następna lia naszej rodziny, ta, o której pi-szę
na początku tych wspomnień jako o „przybranej łódzkiej ro dzi-nie”.
To powi nien być następny ciąg wspomnień i ob razów, ale te-raz,
tuż po śmier ci Elżuni, nie jestem w stanie ich spisać. Żeby jed-nak
nie pomi nąć tak dla mnie ważnego wątku moje go życia, zrobię coś
nieortodoksyjnego: zacytuję wspomnie nie, jakie napisałam od razu
po śmier ci Elżuni do „Gazety Stołecznej”. Mam nadzie ję, że nikt nie
uzna tego za nietakt.
Elżunia. Od 61 lat moja najbliższa przyjaciółka. Jedna z najmłod-
szych więźniarek Pawiaka i Oświęcimia. Anioł opiekuńczy
umierających w obozowym lazarecie dzieci.
Dr ELŻBIETA PAŃCZY SZYN-PAWŁOWSKA (1921-2007)

Zo a Kossak-Szczucka w książce „Z otchłani”, napisanej po


wyjściu z Oświęcimia: „(…) niech Bóg im odda stokrotnie dobro,
które tak szczodrze rozdzielały innym. A wraz z nimi niech
wynagrodzi wszystkie, co były dobrymi duchami lagru i opiekunkami
cierpiących: niech stęsk-nione rodziny odzyskają małą, dzielną,
wytrwałą w przyjaźni pielęgniar-kę Elżunię Pańczyszyn (…)”.
Po wojnie, pracując jako pielęgniarka na pediatrii w łódzkim szpitalu,
ukończyła medycynę. Uwielbiana lekarka, małych pacjentów nazywała
„swoimi dziećmi”. Leczyła do emerytury, a i potem bywało, że nie
mogła się powstrzymać. Kilka lat temu, podczas jednej z wizyt u niej w
Łodzi, wchodząc do mieszkania zobaczyłam, jak ściska ją i obcałowuje
zbiera-jący się do wyjścia pan. „Jego ojciec jako sześciolatek był moim
pacjen-tem” – wyjaśniła.
Jeszcze na studiach wyszła za mąż za kolegę z roku, lekarza, war-
szawskiego powstańca Lecha Pawłowskiego. Przeżyli razem kilkadziesiąt
lat, aż do jego śmierci, a nasze córki uważają się za siostry.
Ostatnio życzyłyśmy sobie nawzajem, żebyśmy umarły pogodnie i nie
sprawiając kłopotu naszą starością. Żebyśmy zasnęły i już. Jej się udało.
Przyjmowana przez nią na świat i współwychowywana od
urodzenia moja córka: „Tak sobie myślę, że gdyby ktoś powiedział
Elżuni w obozie w 1943 roku, że dożyje roku 2007, spędzi
kilkadziesiąt lat z tak fanta-stycznym mężczyzną jak Lech, zdąży
wyleczyć mnóstwo ciężko chorych dzieci, a umrze we własnym
domu, we śnie, jako 86-letnia ukochana mama, babcia i prababcia…
nie, nie mogę sobie wyobrazić, jak zareago-wałaby na takie bzdury”.
Po tragicznym początku, dalsze życie dobrze się z nią obeszło. A
jed-nak strasznie, strasznie mi żal.

HISTORYK SZTUKI JAKO BABCIA

Nasze córki nadal uważają się za siostry. Młodsza sio stra, Kasia
Pawłowska – obec nie Horna – mieszka w Łodzi, jest historykiem
sztuki, ma dwoje dorosłych dzie ci: Maćka i Karo linę, oraz dwoje
wnucząt: od Karoliny Olesia, od Maćka – Sonię. Proszę tylko spoj-
rzeć: jak Tadzio Zosi, tak Kasia rę kami (je śli wolno mi się tak wyra-
zić) swo ich dzie ci pracowicie przedłuża Elżuni ród o prawnuków. I o
psa.
Siostry Joanna i Kaśka, od wcze snej młodości, są w nieustannym
kontakcie, głownie e-mailowym (Boże, jakich słów człowiek uczy się na
starość!), ale Kaśka czasem przyjeżdża i wte dy opowiadają sobie
każdą minutę życia od czasu poprzednie go spotkania. Albo porów-
nują matki.

SIOSTRY W MŁODOŚCI

Albo chwalą matki. Albo skarżą się sobie na matki. Nawet w sfor-
mułowaniach traktują nas jednoosobowo. To jed na z najczęstszych
fraz w ich roz mowach: „Nasze matki…”.
Przyjaciele naszych przyjaciół są naszymi przyjaciółmi, dzie ci na-
szych przyjaciół są naszymi dziećmi, wnuki naszych przyjaciół są
naszymi wnukami, prawnuki naszych przyjaciół są naszymi prawnu-
kami, pies dziec ka naszych przyjaciół jest naszym psem, a nasze
ży-cie jest poszuki waniem skarbów – takich jak przyjacie le,
przyjaciele przyjaciół itd. Nie ma z czego się śmiać.
Potrzebny przykład? Ależ proszę bar dzo. Przyjaciele mojego
dziecka i wnuka, Ewcia (ukochane dziec ko Joanny) i Rafał właśnie
bio rą ślub, mój rzeczywi sty wnuk jest drużbą…
DWUIPÓLIETNI ADAŚ WYSUWA SIĘ NA PIERWSZY PLAN

…a to małe coś, to następne pokolenie moich przyjaciół: Adaś, sy-


nek państwa młodych, czyli dla odmia ny mój prawnuk. Strasznie to
zawi le wygląda, ale nikt nie twier dzi, że wie lopoko leniowa adopcja
jest prostą sprawą.
À propos moich dzie ci i ich dzie ci. Pani Hanna Kobuszewska-Zbo-
row ska napisała pięk na sagę rodzinną pt. Gen humoru. Pozazdrości-
łam jej i pomyślałam, że chyba pew ną linię, ciągnącą się w mojej ro-
dzinie, mogłabym nazwać „ge nem dzielności”. Zacznę do góry noga-mi,
bo chociaż pewien mądry człowiek zapew niał mnie, że to nie-możliwe –
nie mia łam żadnych prababć ani pradziadków, nie mó-wiąc już o jakichś
prapra. Ów człowiek, który nigdy mnie nie okła-mał, które mu ufałam jak
nikomu na świe cie, zresztą co ja tam będę krę cić: mój dziadek, nie
zdołał mnie prze konać do swojej tezy, jako-by każde żywe stwo rze nie
mia ło praprapra itd. przodków.
– Boża krówka też? – podawałam w wątpliwość. – A drob no-
ustrój? A hipopotam też?
– Każdy – upierał się dziadek, ale mnie nie prze konał.
Stanęło na tym, że każdy oprócz mnie. Poszliśmy na kompromis,
jak zawsze z dziadkiem.
Tak więc zaczynając z innej niż zwyczaj każe strony stwier dzam,
że Joanna i Michał, czyli następne po mnie pokolenia, mają ten ro-
dzinny gen dzielności: od dziecka umie ją sobie radzić w trudnych
sytuacjach, nie proszą o nic i zawsze są dobrzy w tym co robią (tu
należałoby wtrącić, że Michał nic nie robił w szkole, a Joanna
w kuchni, ale i to dopro wadzili do per fek cji, nie ma z czego się śmiać)
– czy to będzie zawód, czy hobby, czy prowadze nie samocho-du, czy
na lwa srogiego bez obawy wsiąście. A w drugą ode mnie stronę dzielna
była moja mama, babcia, wujek. Tyle rodzinnej sagi, bo jak już
wspomniałam, ojca znałam pobież nie, dziadek, choć też dziel ny, nie był
moim dziadkiem i nawet mąż był wże niony. Rodzi-ny z krwi i kości nie
dużo, ale w dobrym gatunku. O sobie nie wspo-mniałam, choć należę do
mojej rodziny i pi szę właśnie całą książkę, z której wynik nie, czy mam
ten gen dzielności, czy nie.

MŁODE LEWKI SĄ DZIKIMI ZWIERZĘTAMI. MOGĄ PODRAPAĆ ALBO


UGRYŹĆ. WEJ-ŚCIE NA WŁASNĄ ODPOWIEDZIALNOSĆ
Wyliczając osoby z naszym genem dzielności, odruchowo chcia-
łam zacząć od Jurka i dopie ro po chwili przypomniałam sobie, że
prze cież był wże niony, więc wszystko mogliśmy mieć wspólne
oprócz genów, bo gdybyśmy mieli wspól ne geny, to nie mógłby być
wżeniony. Ale Jurek był tak dziel nym człowie kiem, że postanowi-
łam zi gnorować ten szczegół, jak w sezonie na czereśnie ignoruję
szczegół, że zdarzają się w nich robaki. Przez cały rok o tym pamię-
tam, a kie dy widzę czere śnie – zapomi nam i dzięki temu mogę je
z ape tytem zajadać. Tak samo te raz: kie dy nie ma Jurka, wiem, że
nie byliśmy jedną osobą, ale przez 42 lata zupełnie o tym nie pamię-
tałam.
W jego rodzinnym domu żyło się bardzo skromnie. Ojciec był
skromnym księ gowym, matka zajmowała się domem – nigdy nie
pracowała zawodowo, Jurek i Zocha uczyli się: Jurek już studiował
che mię, Zo cha zamie rzała po maturze iść na studia plastyczne.
Jurek uważał, że tak być nie może, żeby cała rodzina była utrzy-
mywana z nie wiel kiej pensji jego ojca. Trudno było uznać za zna-
czącą pomoc zarob ki z ko re pe tycji, których on i Zocha nie mal od
dzieciństwa udzielali.
Miał łatwość pisania do rymu, którą odzie dziczyła Joanna. Nie ma
z czego się śmiać: Joanna ma prawo, a nawet obowią zek, mieć
z nim wspólne geny. Dzie dziczna zdolność rymowania moje go
męża i mojej córki ujawni ła się, kie dy Joanna była wczesną
nastolatką i zaczęliśmy w drodze na wakacje uprawiać naszą ro
dzinną zabawę. Próbowałam. Napraw dę próbo wałam. Starałam się
jak głupia, ale nie było mowy, żebym ich dogoniła.
Jednak wolałam z nimi przegrywać w tworzeniu poezji, niż żeby
zaczęli śpie wać: taki stopień fałszowania w przyrodzie nie występu-je.
So lo nie śpie wali nigdy, ale chętnie po padali w duety. Zaprzyjaź-
niony z Joanną wybitny dziennikarz Jacek Kalabiń ski, obdarzony nie
zwykłym słuchem ję zyko wym (pamię tacie tłumaczenie przemó-wie
nia Lecha Wałęsy na wspólnej sesji obu izb kongresu USA, to słynne
„We, the People”? No właśnie), szczycił się takim samym słu-chem mu
zycznym jak moja rodzina. Opisywał go bardzo trafnie:
– Cokolwiek śpiewam, wychodzi mi jedna z dwóch me lodii. Jedna
jest we soła, a druga smutna.
Mojej rodzi nie zawsze wychodziła ta we soła. We sołe śpie wa się
głośniej.
Nie ma z czego się śmiać: z pokoju, a nawet z domu można wyjść,
ale w samochodzie człowiek jest bezbronny. Dlatego rymowanki
traktowałam jak zbawie nie. Zauważyliście? Nareszcie znalazłam po-
wód, żeby skrytykować Jurka! Jest z czego się śmiać.
Zabawa podróżna w „skąd przyjechała i po co” zaczęła się od opi-
su praw dziwej sytuacji jednego z naszych znajomych. Byliśmy
w Ustce i jak wykazały ustale nia, panienka, która owe go znajome
go odwie dziła:
Przyjechała ze Słupska,
Żeby dać mu dupska.

Potem dopasowywaliśmy do tego schematu różne mi jane w po-


dróży miejscowości, np.:
Przyjechała z Krakowa,
Żeby dać mu, póki zdrowa.

Albo odwrotnie:
Przyjechała z Raciborza,
Żeby dać mu, gdy zachorzał.

Potem zaczęły się trudniej sze nazwy. Zdarzało się, że napis na


mi-janym drogowskazie wywo ływał w samochodzie przeraźliwą
ciszę, zakończoną okrzykiem:
Przyjechała z Kołobrzegu,
Żeby dać pod skrzynią biegów!

Czasem zupełnie nie dawało się wykombi nować pro stego wier
szy-ka, wtedy wolno było dorobić hi storyjkę:
„Jego ojciec zamartwiał się, że on może być im potentem, więc
ona postanowiła udowodnić, że to nieprawda i dlatego
Przyjechała z Brześcia,
Żeby dać mu wobec teścia.

Podczas autokarowej wycieczki do Jugosławii mie liśmy wyjątko-


we pole do popi su. Nazwy miejscowo ści prze stały kończyć się na -
wa, -ów, -nin. Nareszcie można było rozwi nąć skrzydła:
Przyjechała z Makarskiej,
Żeby dać mu swojej dziarskiej.
albo:
Przyjechała z Karlobagu,
Żeby dać mu w sarkofa gu.

I jeszcze o niezwykle pięk nym miej scu, którego atmosfe ra mogła


pomóc w rozwią zaniu omawia nych proble mów:
Przyjechała z Dubrownika,
Żeby dać mu, choć unikał.

Inni uczestnicy wycieczki wprawdzie nie przyłączali się do tej wy-


soce intelektualnej rozrywki, ale w czasie postojów na naszym stoli-
ku pojawia ło się wino od nie znanych fundatorów.
No i klops. Joanna nagle uparła się, żeby dodać wiersz, jaki napi-
sała na Dzień Dziecka Mi chałowi, kie dy mio tał nim tzw. trudny
okres dojrze wania. Pęka z dumy, bo doko nała wyczynu z marzeń
pokoleń autorów tekstów. Znalazła pierw szy od chyba kilkudzie się-
ciu lat nowy rym do słowa „kocham”:
Łajdak, bandyta, leń, powsinoga,
Zbir i włóczęga, w dodatku to cham.
Nieuk i gangster, obraza Boga –
Oto mój synek. Bardzo go kocham.

Jurek początko wo, jako uczeń, pi sywał wier szyki, by zabawić ko-
legów i zaimpo nować koleżankom. W jego wie ku pisanie wier szy
było normą, jednak tym różnił się od innych nastoletnich wier szo-
kletów, że pisywał nie tylko liryki: chętnie opisywał rzeczywi stość w
sposób, który nazwałby satyrycznym, gdyby mu to przyszło do
głowy. Zdążył usłyszeć tyle pochwał i komplementów, że pomyślaw-
szy „raz kozie śmierć” wtargnął do piosenkarza bardzo śred niej mia-
ry i rozłożył przed nim wachlarzyk tek stów, napisanych do znanych
me lodii zagranicznych. Piosen karz prze czytał, wyjął portfel i dał
oszołomione mu autorowi 20 złotych.
– Będę płacił 5 złotych za każdy tekst – obiecał – na razie wybra-
łem cztery. Ale niech pan tych pozostałych nie zabie ra, zaproponuję
kolegom.
Dla ciekaw skich ekonomi stów: wydaje mi się, że ówczesne 5 zło-
tych miało wartość zbli żoną do obec nej. Jeśli kie dykolwiek dopadnę
profe sora Balcerowicza, to spytam. Bez granicznie wie rzę, że
wszyst-ko wie i ma ra cję.
Nie pamię tam, kto był tym pierw szym pracodawcą Jurka. Ślad po
pamiętnych pię ciu złotych za tekst (odtąd to była stała stawka Jur-
ka) wskazał wie le lat później Mie czysław Fogg, który okazał się jed-
nym z pię ciozłotówkodajców. Dwaj zamożni, popularni panowie
w ele ganckiej kawiar ni ze wzruszeniem wspomi nali te 5 złotych,
które zaczynający wiel ką karierę solisty członek chóru Dana wrę czał
studentowi che mii.
Całkiem prywatnie zwie rzę się publicznie z pew nego kłopotu, jaki
sprawiałam autorowi tekstów piosenek. Po 1937 roku, je śli w tek-stach
Jurandota śpiewa się o jakichś oczach, to zawsze o czarnych. To
licentia poeti ca, bo mam oczy brązowe. Żeby jed nak wpakować do
tek stu powtarzające się w refre nach „brą zowe”, trze ba się napo-cić,
podczas gdy czarne, spopularyzowane przez cygańskie romanse,
same się pchają: „Tak mi we szłaś w krew, dziew czyno czarnooka”,
„Oczy czarne, oczy twe” – pisywał mój mąż. A wyobrażacie sobie
„dziew czynę brązowooką” (nawet komputer podkre śla to jako błąd!) i
minę kom pozytora, które mu by zaproponowano wsadzenie tego
w muzykę? Oczywi ście można zamiast brązowych opiewać piw ne…
„Upaja mnie twoje piwne spojrzenie”? To niech już będą te czarne. Idę
na kompro mis.
I tak oto całe rozważania o genach koń czę kompromisem: kie dy
w młodości myślałam o przyszłym dziec ku, w moich marzeniach za-
wsze była to błękitnooka dziewczynka. Ale że Jurek miał oczy szare,
więc przy moich – wszystko jed no, czy prozaicznie brązowych, czy
poetycko czarnych – błękit ne oczy progenitury boleśnie świadczyły-by
o mo jej niewier ności. Poszłam na kompromis i zgodziłam się na
szarozie lone, zależnie od oświe tlenia. Takie właśnie mają i córka i
wnuk. Nie żałuję, całkiem ładnie to wygląda. Nie ma z czego się
śmiać.
À propos kom promi su. Jurek miał umiejętność godzenia skon ik-
towanych stron bez krzyw dze nia czy upokarzania żadnej. Nikomu
nie schlebiał, nikogo nie ganił. Jako dyrektor teatru często musiał
krytykować, ale nigdy nie pozwalał sobie na sprawie nie bólu czy
uraże nie ambi cji, a to rzadko spotykana umie jętność. Dzięki niej
właśnie, od kie dy zrezygnował z teatru, zawsze był wi ceprezesem
czegoś albo zasiadał w pre zydium czegoś (ZAiKS, Związek Litera-
tów) i jeśli sytuacja w tym czymś była trudna, to jemu powie rzano
prowadze nie obrad.
Raz tylko zetknęłam się z sytuacją, kie dy jego umie jętność
godze-nia zwaśnionych stron nie miała zastosowania: kie dy córka
we szła w okres dojrzewania i w domu nastał nieunikniony okres kon
ik tu pokoleń. Obie byłyśmy silnymi osobo wościami i Jurek zdawał
sobie sprawę, że próba przyznania racji którejkolwiek ze stron albo
choć-by sprowadze nia kon ik tu do poziomu racjonalności, mogłaby
się skończyć śmiercią lub kalectwem. Ale i tu wymyślił sposób. Kie
dy nasze obwiesz czanie argumentów przekraczało znany w
przyrodzie diapazon (podobno przy stu decybe lach zdychają
gołębie), wyłaniał się ze swo jego pokoju i spokoj nie obwiesz czał:

NASZE ULUBIONE ZDJĘCIE JURKA

– Albo przestanie cie, albo wyprowadzam się z domu.


Nie miał wątpliwości, że nie miałyśmy wątpliwo ści, że się nie wy-
prowadzi. Ale sama groźba była tak paraliżująca, że z fortissi mo
prze chodziłyśmy do pia no, a w piano człowie ka zazwyczaj dopada
nagła kultura. Więc i na nas znalazł Jurek sposób.
Spojrzałam na to, co o nim pi szę i nie mal mnie zemdli ło. To co,
same zalety? W moich oczach tak.
Nie ma z czego się śmiać, ale jest z kogo się śmiać: ze mnie. Że
taka zaślepiona. I bardzo dobrze.
Wśród trzech limeryków o mnie, napisanych przez Joannę do
Szarpió afrikanskiego, jeden obej muje również Jur ka:
Stefa nia z Jerzym spod czterdziestego,
to dwie osoby o jednym ego.
Kto ego ma za duże,
to ja go teraz wkurzę:
niech się podzieli, sam nie zeżre go.

Wychowywany przez nadopie kuńczych rodziców Jurek, w trud-


nych warunkach materialnych, miał prawo wyrosnąć na ponurego
fajtłapę. A jednak kie dy go poznałam, był pogodnym, zaradnym,
znanym, choć zaledwie dwudziestokilkuletnim satyrykiem, pisują-
cym do „Cyrulika Warszawskie go” i do „Szpi lek”, oraz autorem licz-
nych pio senek, wykonywanych w lmach przez ówczesne gwiazdy.
Gdyby płacono tantie my za hasła w krzyżówkach, to za samo „jej
nie wy pada” do dziś wpływałyby pieniądze na kawior do chleba, ku-
powanego za Powróćmy jak za dawnych lat. Za powojenne Każ da
mi-łość jest pierwsza miałabym srebrną łyżeczkę do nakładania tego
ka-wio ru na ten chleb.
Czas od naszego poznania się do wojny był dla nas wspaniały i to,
co rzadko się zdarza, pod każdym wzglę dem. Bo i mnie zaczęło się
szczęścić. Jurek był najwięk szą wygraną mojego życia, ale zrobi łam
też krok naprzód w teatrze. Poznaliśmy się w „Cyruli ku”, kie dy by-łam
już tancerką solistką, śpie wającą poje dyncze zwrotki w pio sen-kach
nałowych, co dla girlasa oznaczało wiel ki awans. Akcentuję to, bo
bardzo mi zależy, żeby się nie nazywało, że to Jurek mnie wpychał.
Wpychałam się bez jego pomocy, a je śli ktoś mi pomagał się wpy
chać, to Járosy. Kie dy zaczęłam spotykać się z Jurkiem, szeptano po
kątach „co on wi dzi w tym girlasie”, ale to Járosy zoba-
czył coś w tym girlasie i wcale nie w tym celu, co pomyśleliście. Nie
ma z czego się śmiać.
Jak to dobrze, że nie zawra cali śmy sobie głowy groźbą nadcho-
dzącej jako by wojny, co ludzie przytomni nazywali niebezpiecz ną
głupotą. Dzięki ci, głupoto! Ocaliłaś najradośniej szy, choć tak krótki
okres naszego życia!
Mam zresz tą nieodparte wrażenie, że gdybyśmy mądrze
zawracali sobie głowę groźbą nadchodzącej jakoby wojny, to i tak
nie zdołali-byśmy jej zapo biec. Ani się przygotować, bo niby jak
można było się przygotować na to, co przyniosła?
Ta zbawienna głupota została nam i na czas wojny. Wszystkie nie-
dorzeczności, popełniane przez nas w czasie okupacji, okazywały się
zbawiennymi decyzjami. Nie żebyśmy mie li jakiś spe cjalny instynkt,
po prostu w tej woj nie nawet najczarniej szy scenariusz byłby zbyt siel
ski, a my byliśmy nieuleczalnymi optymistami. Postępowaliśmy wbrew
ogólnym nurtom i wychodziło na nasze. Tak postąpili np. Járosy z
Jurkiem, kie dy na nie sławnej pamię ci rozkaz pułkow nika
Umiastowskie go z 6 wrze śnia 39 roku, gdy „wszyscy męż czyźni
zdolni do nosze nia broni” mieli opuścić Warszawę. Kie dy przeko nali
się, jak ta ewakuacja prze bie ga, dwaj panowie J. wrócili do opłaku-
jących ich żon. Historia szybko po kazała, że mieli rację.
Nie znam lep szego przykładu na to, dlaczego staram się nigdy „nie
być w tołpie”, jak mawiają Rosjanie, którzy zresztą sami w toł-pie
bywają chętnie. Przez cały okres okupacji powtarzaliśmy sobie to
zdanie i stosowaliśmy zasadę kie rowania się w inną stronę niż stado.
Dotyczy to nie tylko wojny, paniki czy choćby mody. Nie ma z czego się
śmiać. Za czasów, kie dy spacerując oglądałam wystawy, zdarzało się,
że coś mi się spodobało. Jeśli na tej wystawie widniał napis
„najmodniejsze”, natychmiast traciłam zainteresowanie. Uży-wam
czasu prze szłego nie dlatego, żebym na starość stała się modni-sią,
tylko dzięki nie chęci do wszystkich krzyków, także mody. Moje ciuchy
sprzed kilkudzie się ciu lat są ever green, zwłaszcza te galowe, bo
rzadziej używane. Gdyby nie wojna, to pew nie miałabym jeszcze mój
szkolny mundurek. Figura mało mi się zmie niła i pasowałby, a po
mojej śmier ci znalazłby amatora na li cytacji: szkolny mundurek po
stuletniej dziew czynie (tyle zamie rzam żyć, a jeśli wyjdzie dłużej,
to i lepiej dla mundurka) – to dopiero byłaby gratka dla jakie goś ko-
lekcjonera! Niestety, mundurek, w dobrym zresztą stanie, to nie je-
dyna moja wojenna strata.
Nie chęć do supermodnych kre acji sprawia, że nie rzadko zbie
ram kom plemen ty za jakąś w nie wi docznym miej scu prującą się i
w nie-wi doczny sposób nadgryzioną przez mole część garde roby:
– Jaka śliczna bluzeczka! Gdzie ją kupi łaś?
– Tego sklepu już nie ma, bo dom, gdzie się mie ścił, wyburzyli,
żeby zbudować MDM.
A moim najwięk szym sukcesem w dzie dzi nie zbie rania komple-
mentów za wygląd była pochwała znakomitego scenografa teatral-
nego Władysława Daszew skie go. Spotkawszy mnie w domu
ZAiKS-u w Sopocie, zlustrował (excusez le mot) mnie wzrokiem od
stóp do głów i oświadczył z przekonaniem:
– Estetycznie pani wygląda.
Ostrzegam przyjaciółki przed robie niem mi odzieżowych pre zen-
tów. Jedyna osoba, która potra utra ć to Joanna, co jest naturalne,
bo zna mnie od urodzenia, nie moje go, tylko swojego – dodaję dla
pedantów. Nie tylko z gustem, z rozmiarem też nie ma kłopotu:
mamy identyczne proporcje (cie kawe, dlaczego), tylko ona jest o
przeszło 10 cm wyższa. Więc mie rzy na siebie, a potem ku puje o
dwa numery mniej szy rozmiar.
À propos córki i moich ubrań. Joanna jako późna nastolatka popa-
dła, jak więk szość córek, w manię chodze nia w moich ubraniach.
Wprawdzie wyrosła mi wyższa ode mnie, ale nosiła się krócej i ob ci-
ślej, więc miała jak znalazł. Moje buty były bez pieczne: już jako
czternastolatka musiałaby sobie, niby zła siostra Kop ciuszka, obciąć
palce stóp. Jeśli chodzi o inne elementy ubrania, nie miałam nic prze
ciwko temu, żeby się z nią czasem podzie lić, jed nak z dwoma
wyjątkami: skórzanym płaszczem i dżersejową suknią. Płaszcz przy-
wio złam sobie z wakacji w Jugosławii i sama rzadko nosi łam, uwa-
żając za wielki ra rytas. Wściekle ró żowa kiecka pochodziła z czecho-
słowackich chałtur, a że dżersej był u nas jeszcze mało znany, mia-
nowałam ją głównym kostiumem na występy, na które należało ubrać
się przyzwoicie, ale nie stroj nie.
Wyjeżdżając na dwutygodniowe występy, doznałam przerażającej
wi zji, że moje dzie więt nastoletnie dziec ko, mimo zakazu, przecz
cały czas mojej nieobecności będzie chodziło do pracy w tym skó-
rzanym płaszczu i w tej dżerse jowej sukni. Płaszcz zabezpie czyłam
przed zakusami bez trudu: przez dziurkę od guzi ka przeciągnęłam
dużą kłódkę, od której kluczyk zabrałam ze sobą. Nie musiałam tego
płaszcza do niczego tą kłódką przypi nać: Joanna nie była aż tak
zde-sperowaną zbrodniarką, żeby nosić płaszcz z dyndającą na
wysoko-ści pępka kłódką. Z sukien ką, wciąganą przez głowę i
pozbawio ną jakich kolwiek dziurek, sprawa nie była taka prosta.
Pozostało mi tylko nastraszyć dziecko śmier cią w mę czarniach (jej,
nie moją), je-śli ją ruszy.
Patent z kłódką sprawdził się bezbłędnie: Joanna nie dała jej rady.
Gorzej poszło ze śmier cią w mę czarniach: córka wi docznie mi nie
uwierzyła, bo przez całe dwa tygodnie codziennie szła do pracy w
mojej ulubionej i oszczędzanej kiec ce. A pracowała wtedy jako
asystentka reżysera w Te atrze Współczesnym i dzięki temu zetknę
ła się ze sprawie dliwością okrutnego losu. Wie sław Michnikowski,
któ-rego stale spotykała na próbach, na mój wi dok podczas
najbliższej wspólnej chałtury zawołał z podziwem:
– O, Joasia pożycza pani swoje sukien ki? Jakie to miłe!
Nie, nie zostałam dzieciobójczynią. Zro biłam coś gorszego: na
dłu-go zabroni łam ruszać moje rzeczy.
Mam tu aż dwa aproposy.
Pierw szy z nich dotyczy chałtur. Zaznaczam i upie ram się, że w
mo ich ustach (powinno być „w moim komputerze”, ale jaki on tam
mój? – umarłabym ze strachu!) słowo „chałtura” nie ma ogólnie
przyjęte go pe joratywnego znaczenia. Dla mnie to nie jest byle jak
odwalona robota, tylko wspólne okre śle nie na wszystkie rodzaje
po-je dynczych występów, od wiel kich gal w Sali Kongresowej,
gdzie często prowadzałam konfe ransjer kę, po kameralne spotkania
z pu-blicznością. Do każdej chałtury podchodziłam z taką
starannością, jakbym przygotowywała się do zagrania roli Hamle ta.
No, bądźmy realistami, Poloniusza.
Jedyną przeszkodą w tej staranności był przez jakiś czas mój wzrok,
który tuż przed czterdziestką zaczął się podej rzanie wydłu-żać. W
zasadzie uczyłam się wszystkie go na pamięć, ale bywały ta-kie
chałtury, kie dy w ostatniej chwi li dostawałam świstki z nazwi-skami
wykonawców, a czasem z notkami biogra cznymi. Nie było kie dy się
nauczyć, a ręka stawała się coraz krótsza. Okulary jakoś nie pasowały
do wie czorowych sukni, a poza tym wtedy jeszcze nie miałam ochoty
się postarzać. Teraz to co inne go, mając 92 lata chęt-
nie mówiłabym, że mam 95, a koło czterdziest ki – odwrotnie. Jak to
życie kobie ty dziw nie się plecie, prawda? Przez kilka lat udawało mi
się udawać, że w czytaniu prze szkadza mi stojący przede mną mi-
krofon (co za szczęście, że nie było jeszcze tych mi krosko pijnych
wynalazków, które mogą być nie bez pieczne dla zdrowia, jeśli wpad-
ną do zupy) i wyciągałam rękę z kartką bardzo daleko przed sie bie,
żeby tę przeszkodę omi nąć. Szkieł kontaktowych jesz cze nie było.
Wynaleziono je dopie ro, kie dy już ujawniłam się z okularami – wy-
nalazcy też potra ą być podli. W końcu nawet ta oko łomikro fonowa
odległość stała się za krótka i trzeba by było szympansi cy, żeby zdo-
łała czytać z kartki, trzymanej w ręce. Słucham? Prze praszam, nic nie
słyszałam i nie ma z czego się śmiać. Starannie prze myślałam sprawę
i sprawi łam sobie najpraw dziwsze lorgnon (dla młodych: szkła oczne
a… lornetka z rączką do trzymania; face-à-main, Kopaliń-ski), w które
dałam wstawić odpowied nie dla mnie szkła optyczne. I tak dotrwałam
do bezwstydnego przestawie nia się na okulary, choć przyznaję, że
pod ko niec epo ki lorgnon musiałam łączyć obie me tody i rękę z lor
gnon wystawiać poza mikro fon.
Na razie to był apropos do pierw szego aproposa. Te raz bę dzie
pierw szy apropos właściwy.
Wśród wie lu in nych, mie wałam też chałtury w domach Funduszu
Wczasów Pracowniczych.
Bardzo przyjemne chałtury: umowa podpisana na cykl spotkań
z wczasowi czami oznaczała kilka dni w jednym z naszych re nomo-
wanych kuror tów. Przed południa spędzałam na zdrowym, świe żym
powie trzu, a każdego popołudnia i wie czoru odbywałam jed no lub
dwa spotkania z nie wiel kim gronem publiczności, co też bardzo lu-
bię. Żyć nie umie rać, i jeszcze mi za to płacili!
Nie stety, te smakowi te chałtury skończyły się nagle i z dużą
awanturą. Poległam za moje nie zwracanie uwagi na inność
otaczają-cych mnie osób, o czym pi sałam wcześniej, protestując
przeciw określeniu „tolerancja”.
Trzonem mojego re pertuaru były scenki małżeńskie, do których
potrzebowałam partnera. Czasem udawało mi się opędzić siłą miej-
scową, a w tej kategorii najmilej wspomi nam występ w skolimow-
skim Domu Aktora, gdzie moje go męża zagrał ksiądz. Tak, najpraw-
dziw szy ksiądz, kapelan Skoli mowa, mój ukochany ksiądz
Kazimierz Orze chowski. To prawda, że kie dyś był aktorem, ale nie
każdy aktor potra tak jak ksiądz Kazimierz podawać puenty, a dla
mnie nie za-pomnianym przeżyciem było wykłócanie się z mężem w
najpraw-dziw szej sutannie.
Ale rzadko mogłam liczyć na takie szczęście, że znajdę partnera na
miej scu, toteż zazwyczaj przywozi łam własnych. Po pro stu pyta-łam
kolegów, kto ma ochotę spędzić kilka dni w dobrych warunkach kli
matycznych i miesz kanio wych, podczytując mi kilka kwe stii pod-czas
spotkania. Uczyć się na pamięć nie musie li, bo wklejałam im tek sty w
gazetę, którą lekceważąco czytali w czasie roz mowy.
W ten sposób wykształciła mi się grupka stałych mę żów. Jeden z
moich ulubionych partnerów, uroczy człowiek i bli ski przyjaciel, był
zdeklarowanym, jawnym (w środowi sku) homoseksualistą, na co
kom pletnie nie zwracałam uwagi, bo jeździłam do tych ośrodków
FWP do roboty, a nie do romansowania.
W jednym z takich domów dostałam luksusowy pokój z łazienką
(co było rzadko ścią), a mój partner normalnie luksusowy, bez ła-
zien ki. Wie czorami, po spotkaniach i wie czornym spacerze,
rozcho-dziliśmy się do swoich pokoi. Ale kilka razy mój partner miał
ochotę na kąpiel, więc już w piżamie pukał do mnie, kąpał się i
jeszcze so-bie gadaliśmy, czasem każde z nas dzier żyło kie liszek
czegoś prze-zroczystego w dłoni. Dzię ki zmniej szonej różnicy płci
mo gliśmy po-zwolić sobie na traktowanie tych wi zyt z całkowi tą
naturalnością i nie za mie rać na dźwięk kroków na korytarzu.
Mogliśmy i nie mogliśmy. Przy naszej całko witej obojętności na
orientacje seksualne, nie pomyśleliśmy o tym, jak odbio rą naszą
przyjaźń nie zorien towane w niuansach wczasowiczki. „Skandal!” –
pi sały do dyrek cji FWP – „Między schoro wanych ludzi pracy spro-
wadza się rozwiązłych artystów, którzy bie gają po ko rytarzach w
nocnej bie liźnie, a w pokojach urządzają sobie całonocne orgie!”
– pisały. – „A do tego przydzie la im się najlepsze pokoje z łazien ka-
mi, podczas gdy schorowany człowiek pracy musi stać w kolejce na
korytarzu!” – pisały.
Skończyło się zakazem występów w ośrodkach, należących do
FWP. W ten sposób poległam za romans z bar dzo atrakcyjnym
męż-czyzną, który w żadnym razie nie miałby ze mną romansu.
Nie sprawie dliwe. Ale od tego czasu zamiast goryczy zaprząta mnie
myśl: co by zrobiły te babsztyle, gdybym dla obrony czci wła-snej,
powie działa prawdę? Ho ho! Dopie ro byłoby z czego się śmiać!
To miała być puen ta, ale życie przyniosło mi nową. Właściwie nie
tyle życie, co poczta elek troniczna. Joanna ma serdecznego przyja-
ciela Krzysztofa Bobrowskie go, nie tak dawno niekwe stionowaną
gwiazdę wśród re alizatorów polskiej telewi zji, obecnie mieszkające-
go w Chi cago. Od kiedy moją córkę przyssało do komputera, stale
ze sobą kore spondują. Joanna posłała mu powyższe dramatyczne
wspo-mnie nie, a Krzysztof potra ł spojrzeć na nie w szer szej, hi
storycznej per spek tywie:
To rzeczywiście śmieszne, z tymi domami FWP, ale już nie do powtó-
rzenia. I to nie z powodów obyczajowo-seksualnych, tylko marketingo-
wych. Wyobraź sobie taką sytuację dzisiaj: przecież Stefa nię i Jej sce-
nicznego partnera wręcz by PROSZONO, żeby takie nocne sensacje
urzą-dzali. A potem na każdy ich występ waliłaby tzw. frekwencja
drzwiami i oknami. Nie ma lepszej reklamy niż właśnie skandal
obyczajowy. On by się do faktów nijak nie musiał mieć – ważne jest to, co
gawiedź na ję-zykach nosi. A tutaj purytanizm komuszej władzy przepuścił
taką okazję do zarobienia dodatkowej góry szmalu! Upatruję w tym jedną
z przyczyn upadku tamtego ustroju. Szmalu im zabrakło, ot co, i to na
własne ży-czenie… A Amerykanie wymyślili „Playboya” i proszę: na
wszystkie ra-kiety i bombki było ich stać, zimną wojnę wygrali.
To zupełnie nowe spojrzenie. I co się okazuje: wtedy straciłam, a
teraz bym zarobiła. Zawsze mó wiłam, że w żadnym stopniu nie
byłam o arą komunizmu, a jednak okazuje się, że nikt im się nie
wywinął, nawet ja!
Drugi apropos do opowie ści o dżerse jowej kiec ce dotyczy
ulubio-nych ubrań. Moja przyjaciółka i ró wie śnica Zo sia Wil
czyńska (już o niej pisałam), która ma pamięć jak słoń, potra ła
zauważyć, że na pogrzebie wspólnej znajomej nosiłam tę samą
garsonkę co na ślubie wnuka innej wspólnej znajomej:
– Nie pomyślałaś, że będzie ta sama publiczność? – zwróciła mi
uwagę.
Nasze pogawęd ki z Zo sią warte byłyby przytoczenia. Oto próbka:
– Wiesz co? Przez 70 lat nigdy się nie pokłóciłyśmy. Mogłoby być
ciekawie. Spróbuje my?
– Teraz? Było się kłócić, jak byłyśmy pięk ne i młode i nastawione
na chłopów. A o co teraz mamy się kłócić? O to, która bardziej głu-
cha?
Doszłyśmy z Zosią do konkluzji, że powin nyśmy umrzeć
jednocze-śnie, bo jak tylko jed na umrze, to druga nie bę dzie miała
kogo spy-tać, kto był trzecią żoną pewnego Stasia w 1930 roku.
Chociaż… to taka pięk na wi zja. Umarłam, je stem w niebie (a
niby gdzieżbym mia ła być?!), i nagle czuję jakiś nie pokój. Zerkam
zza ob-łoczka: coś z córką? Nie, w porządku. Coś z wnukiem? Nie,
też wszystko jak trzeba. Jakieś nie szczęście narodowe? Nie, naród
snuje się i narzeka jak za najlepszych czasów. Za najgorszych nie
snuł się i nie narzekał. Więc co mnie tak drapie nad żołądkiem? O ile
oczy-wi ście będę miała żołądek. Zer kam do ogrodu w Skolimo wie
– a tam Zosia wyciąga ręce w moim kie runku i woła:
– Stef cia, ale czy to była ta raszpla, która przedtem wykończyła
Janka?
Nie masz ci spokoju ani na tym, ani na tamtym świe cie. I to jest
pięk ne. Nie ma z cze go się śmiać.
No i tak, krok po kro ku, raz do przodu raz do tyłu, od in formacji,
że się urodziłam dobrnęłam do rów nie wiarygodnej infor macji, że
umarłam. Luka mię dzy uświadomie niem sobie, jak mało przede
mną doczesności a tej doczesności utratą, jest śmiesznie mała.
Zaraz zrobię coś, czego się nie robi w ogóle, a cóż dopie ro w
sytu-acji satyryka, który w pierw szych słowach zamierzonej facecji
zdra-dza puentę, a następnie ją komentuje. Ale na razie opi szę
technolo-gię produkcji tekstu, który masz czytelni ku przed sobą.
Pi szemy z Joanną w ten sposób, że – etap pierw szy: zapisuję kul-
fonami kil ka stron bloku w kratkę. Ponie waż tego, co napi sałbym
normalnym odręcznym pismem, w dodatku poganiana wspomnie-
niami, nie dałoby się odczytać, piszę wyłącznie wersali kami. Do-szłam
do takiej wpra wy, że nawet dedykacje na książkach i kartki
okolicznościowe też piszę „drukowanymi literami”. Dzięki temu po-
mysłowi czasem udaje mi się nawet odczytać to, co zanotowałam tylko
dla sie bie. Drugi etap pole ga na położe niu dzisiejszej sterty kartek na
klawia turze komputera córki – późnym wie czorem, kie dy ona już śpi.
Trze ci etap: rano budzę się i znajduję na moim biurku wczorajszą por
cję, nie tylko przepi saną przez skorumpowaną skom-puteryzowaną
(cholera! Pi suję do prasy codziennej i ręka mi się zru-tynizowała)
córkę, ale w dodatku tekst jest poprawio ny, powyrzuca-ne głupoty, jak
pomylenie dat, kolejności zdarzeń i występujących w nich osób.
Czasem, wspominając życie rodzinne, mylę wnuka z jego dziadkiem, a
sie bie z córką. Zdarza mi się też pomylić oblęże-nie Warszawy z
Powstaniem. No co? Jedno i drugie w Warszawie, jed ni i drudzy
strzelali, jedni i drudzy zepsuli mi imie niny, wypada-jące 2 wrze śnia.

Zresz tą nie tylko mnie się myli. Wieszcz słusznie prze widział, że
listopad dla Polaków niebezpiecz na pora i pomylił listopad z wrze-
śniem (jako wieszcz powi nien pi sać nie o tym, co było, lecz o tym,
co bę dzie). Tak się dzie je, kiedy wieszcz nie tylko nie ma kompute-
ra, ale nawet córki.
(– Teraz ja, Joanna, coś powiem. Nie zamierzałam nic poprawiać
ani zmieniać, w końcu to nie ja jestem autorką. Ale pękłam w
momencie, kiedy z tekstu mamy wyszło mi, że pani Irena miała
dziecko z nocni-kiem. Nie mogłam się powstrzymać, a teraz pa, z
powrotem się cho-wam).
Czwarty etap: czytam ten prze pisany i po prawio ny tekst, autory-
zuję poprawki Joanny. Moja rola w tej fazie ograni cza się najczę-
ściej do dodawania tu i ówdzie ogonków do a i e. Etap piąty: córka
prze pisuje na czysto z moimi ogonkami. To się dzie je po południu, i
dobrze, że w tym czasie nie śpię: bardzo lubię podsłuchiwać, co
moje dobrze wy chowane dziecko mówi do swo jego kom pute ra.
Mogłabym te raz prze kazać gotowy materiał wydawcy.
Mogłabym, gdybym była skończyła książ kę. Jednak do tego jeszcze
kawałek drogi, a czas nagli.
Nie długo skończę 93 lata i wydawca w razie mojej pogodnej
śmier ci zostanie się jak kto głupi. Licząc się z taką ewen tualnością,
jako osoba odpowie dzialna mam zamiar naszyko wać poświad
czony notarialnie dokument, nakazujący córce dokończenie
wspólnego dzieła. Wyznaczę nagrodę dla czytelnika, który odgadnie,
od jakie go miej sca Joanna pisała sama.
O, właśnie usłyszałam, co powie działa moja córka, kie dy doszła
do tego miej sca. Ho ho! Jędrnie opowie działa swojemu komputero-
wi (któremu zresztą – à pro pos – nadała staropolskie imię Spiczy-
gniew), co myśli o pi saniu jako ja, a użyła słów dawniej nie do przy-
ję cia. Cie szę się i dziękuję Joannie za powiew nowoczesności, tak
bardzo mi dla odświe żenia stylu potrzebny. Przed zarzutami nie-
współczesności mojej polszczyzny bronię się wie lokrotnie tu używa-
ną dupą. Niech każdy zrozumie to oświadczenie jak mu serce dyktu-
je.
Jeśli więc córka nie zgodzi się pisać jako ja, to ja będę musiała
kończyć niniej sze dzieło po śmier ci. Nig dy nie zawaliłam żadnej
sprawy do tego stopnia, żeby sprawić komukolwiek kłopot – je żeli,
to tylko sobie, jak i w tym przypadku. Wydawca tylko na tym sko-
rzysta: wiadomo, że sprzedaży książki bardzo sprzyja adnotacja
„wydane pośmiert nie”. A co dopie ro, jeśli książka ukaże się z adno-
tacją: „napi sane po śmiertnie”?!
Nie ma z czego się śmiać, nie takie rze czy się zdarzają. Mam
apro-posa z serii „Ży wot Joanny”. Niech sama opowie.
JO AN NA: W latach 80. stale bywałam u wspomnianych już przy-
jaciół, nie słychanie towarzyskich i gościnnych Olgi i Wie sława Jo-
hannów.
Johannowie, znani przedstawi cie le uznawanych za pre stiżowe
za-wodów, uwiel bia ją przyjmować i karmić gości, a do tego
intensyw-nie działali w podzie miu, toteż przez ich malutkie
mieszkanko, a po-tem i dom i ogródek, stale przewi jał się bardzo
interesujący zestaw. Każdy powód był dobry. Proszę tylko spojrzeć,
oto świę to o nazwie „Dożynki ge riatryczne”.
Z LEWEJ OLGA, POŚRODKU WIESŁAW

Państwo P. są przyjaciółmi gospodarzy jesz cze z liceum. Pew ne go


dnia przed jakimś hucznym świątecznym spotkaniem P. zadzwonił i
spytał, czy mogą zabrać ze sobą Ryszarda, czyli kuzyna, który wła-
śnie przyle ciał z Anglii. Zapanowała radość: nowy człowiek, nowe
opowie ści, nowa gęba do kar mie nia. P. przyszli, usiedli i zeznali, na
czym polega pro blem z Rychem. Otóż mieli oni w Anglii daleką ku-
zynkę, która wie le lat wcześniej wydała się za zangielsz czonego Po-
laka, byłe go pi lota RAF-u. Ów dużo starszy od niej Rychu zmarł był
właśnie, a chciał być pochowany w rodzinnej polskiej wio sce. Ponie-
waż w stanie wojennym występowały przej ściowe kłopoty z podró-
żowaniem do kraju, wdowa załatwiła zezwo lenie i przysłała pań-stwu
P. Rycha w urnie samopas, żeby zawieź li go i pochowali tam, gdzie
sobie przed śmier cią zażyczył. Nie stety, P. nie mie li czasu, żeby ni
stąd, ni zowąd je chać na wieś, więc Rychu czekał w swo jej
eleganckiej puszce na obie caną wycieczkę. Tu jednak wyłonił się
szkopuł: mieszkająca z nimi mama Zosi P. z nabożnym lękiem od-
mówi ła pozostawania z Rychem sam na sam w domu. Tak więc pań-
stwo P. wszę dzie zabie rali Rycha ze sobą. A ponieważ dość długo nie
mie li czasu na podróż, Rychu zdążył stać się atrakcją sezonu to-
warzyskie go. Na dzień dobry padało rytualne pytanie: „Co u Ry-
cha?” – „A, dzię kujemy, ma się dobrze, jest w przedpokoju” – odpo-
wiadali opiekunowie bry tyjskie go gościa.
A kie dy wreszcie poje chali na tę wieś i Rycha mię dzy nami
zabra-kło, pozostało po nim puste miej sce i cie płe wspomnie nie. No
i pro-szę: czy taki nieobecny w ojczyźnie od kil kudziesięciu lat
Polonus mógł się spodzie wać, że zostanie nie zapomnianym kom
panem w do-borowym towarzystwie? Opowieść o Rychu przynosi
pełne optymi-zmu wes tchnienie: jak to człowiek nigdy nie wie, co go
jeszcze cze-ka…
STE FA NIA: Wi dzicie? Zawsze jest z czego się śmiać. A je śli
poza-grobowe rozważania przypadkiem kogoś zasmuciły, to niech
się cie-szy: niedługo spotka go coś dobre go.

Życie jest symetryczne i – że zacytuję klasyka, choć nie wiem któ-


rego – „po deszczu jest słońce” itd. I tak w najtragiczniej szym okre-
sie naszego życia, pod koniec sześciu lat choroby Jurka, niedługo
przed jego śmier cią, los zesłał na nas coś, co nie pozwalało
pogrążać się w rozpatrywaniu nie szczęść. Było bezgranicznie
absorbujące, rozprzestrzeniło się na cały dom i wydawało z sie bie
dźwię ki, pre de-stynujące go do roli czwarte go tenora.
Joanna nadała temu czemuś imię, które, choć było imie niem mo-
je go ojca i moje go ojczyma, dopie ro teraz stało się dla mnie
najpięk-niej szym imie niem świata. Nawet Jurek, który nigdy nie
przepadał za malutki mi dzieć mi, oszalał na jego punkcie. Do dziś
wzrusza mnie taki obraz: Jurek siedzi w swoim fotelu, obok stoi
leżaczek kil-kumie sięcznego Mi chała, które go Joanna karmi jakąś
kaszką. Jurek co chwila nieporadnie macha jedyną czynną ręką i
mówi „Mi siu, Mi-siu”, a Mi chał zarykuje się ze śmie chu, bryzgając
kaszką na wszyst-kie strony.
Imię Michała nie wzię ło się z moich koneksji rodzinnych, po pro-
stu Joanna, jak twier dzi, już od dziecka marzyła o zwario wanym
synku Michałku. I wyszło.
À pro pos imion. Wspomniałam wcześniej, że komputer mojej cór-
ki ma na imię Spiczygniew. Jest to imię na tyle oryginalne, a histo-ria
nadania go komputerowi tak powią zana z polską hi storią współ-
czesną, że mam ochotę opowie dzieć, skąd się wzię ło.
Na początku stanu wojennego Joanna doznała zaszczytnych kło-
potów w pracy. Po pół roku bez ro bocia pozwolono jej wrócić do te-
lewi zji, ale z zakazem wykonywania zawodu. W ten sposób zasiadła
na następne pół roku w biurze, gdzie, wykonując w ciągu jednego dnia
przydzie loną jej tygodniową normę opracowywania materia-łów, śmier
telnie się nudzi ła. W tym samym czasie Danusia Rastawic-ka, jej
najbliższa przyjaciółka i moja ulubiona przyszywana córka, musiała
leżeć martwym bykiem z zagrożoną ciążą i nudziła się co najmniej tak
samo. Z tych nudów Joanna zaopatrzyła się w Słownik imion
staropolskich i codzien nie w godzinach biurowych dzwaniała do Danki
z propozycjami co bardziej zawi łych imion o charakterze głęboko
słowiańskim. Świetnie się przy tym bawi ły, do momentu, kie dy Joanna
wygrzebała „Spiczygniewa”. Nie wiadomo dlaczego Danusia przy
Spiczygniewie się wście kła, ko bie ty w ciąży miewają różne dziw ne re
akcje. Na troskliwe pytania przyjaciółki, dlaczego taki gniew z takiej pi
czy tak ją rozzłościł, odmówiła odpowie dzi
i rzuci ła słuchawkę. Joanna została na kil ka lat z niewykorzystanym
Spiczygniewem, dopie ro kie dy sprawi ła sobie komputer, ode tchnęła
z ulgą. Dziecko Danusi ma na imię Ania. A ja wresz cie znalazłam pre
tekst, żeby wstawić jakiś nowoczesny (choć wzię ty ze słownika
staropolszczyzny!) wyraz poza rytualną dupą. Rytualna dupa… Czy
słyszycie, jak pięk nie to brzmi?
Tyle o Spi czygnie wie, wracam do Michała. Misiek nie może pa-
mię tać dziadka, który umarł, kie dy on miał półtora roku. Ale słyszał
o nim tyle wspomnień i anegdot, że czasem ma wra żenie, jakby go
pamiętał. Pracuje te raz bardzo dale ko i nie może przyjeżdżać
często. Jednak zawsze, kie dy się pojawia, sam z sie bie proponuje
eskapadę na cmentarz. To zupełna abstrakcja, ale chciałabym móc
dzie lić z Jurkiem wzrusze nie, kie dy widzę przejęcie, z jakim jego
wnuk od-nawia tablicę, układa kwiaty i zapala znicze. A może wcale
nie taka abstrakcja? Może je dzielę?
Michał, o którym nawet z najwięk szą dobrą wolą nie da się wy-
kwintnie powie dzieć, że „w okre sie dojrze wania nie sprawiał kłopo-
tów wychowawczych”, wyrósł na odpowie dzialne go, interesującego
męż czyznę, które go bardzo rodzinną cechą jest jeszcze bardziej
upior ne od naszego poczucie humoru. I, co zabawne, przesko czył
pokole nie: zycznie jest tak podobny do Jurka, że nawet kie dy był kil
kulatkiem, zna jomi od razu to zauważali.
STERNIK DUŻEJ JEDNOSTKI

W in tere sie czytelników kończę na razie z Michałem, bo jak wsia-


dam na Mi sia, to trudno mnie zdjąć. Nie ma z czego się śmiać. Każ-
da babcia głupie je i uważa swoje go wnuka za wyjątkowe go. Kult
wnuka ogłupił wie le moich przyjaciółek, których wcześniej nawet
własne dziecko nie ogłupiło.
Tylko że Miś jest napraw dę wyjątkowy.
– À propos kultu. W tzw. kultowych re stauracjach omija mnie wie
le rozkoszy podnie bien nych, bo nie rozumiem i nie potra ę wy-
mówić nazw potraw.
Czy nie można ich ponazywać po polsku? Dam przykład deseru,
który wszyscy znacie.
Melba. Powin na się nazywać: „lody imie nia pew nej łajdaczącej się
dziewięt nastowiecz nej śpie waczki, nazwane tak przez jedne go z jej
licznych wielbi cieli”. W restauracji, nie mogąc wskazać palcem na
potrawę na talerzu pani przy sąsiednim stoliku, bywam skazana na
wskazywanie palcem potrawy w menu i nigdy nie wiem, co do stanę.
Kult. Z dzisiej szą manią wiel kości modę okre śla się na wie le
nadę-tych sposobów. Jeszcze niedawno aktor bywał modny, dziś
jest kul-towy. Aktorka, która nie dawno byłaby sek sowna, dziś jest
chary-zmatyczna. Nie wyszydzam z zazdrości, że nie je stem
modna, kulto-wa ani charyzmatyczna. Teraz, po dziewięć dziesiątce,
to żadna sztu-ka nie być, ale zapew niam, że gdybym w młodości,
zakrapiając w SPATiF-ie czy Kameralnej wie działa, że upi jam się w
kultowych knajpach, to do końca życia pozostałabym trzeźwa jak
nowo rodek. O ile noworodki są trzeźwe. W ich zachowaniu nic na to
nie wskazu-je, a nie słyszałam, żeby badano je alkomatem.
Kultowe są również seriale. Od dłuższego czasu nie oglądam tele-
wi zji, co utrudnia mi rozwią zywanie krzyżówek, pełnych haseł w ro-
dzaju „psychopatyczny antykwariusz z kultowego seria lu”. Żeby roz-
wiązać do końca jakąkolwiek krzyżówkę, musiałabym codziennie
przez kilka godzin oglądać te seriale, co nie zostawi łoby mi czasu
na rozwiązywanie krzyżówek. A podobno krzyżówki są w moim wie
ku rozwijającą umysłowo rozrywką.
Albo książki. Prawie każda, jeszcze zanim ukaże się w księ gar-
niach, określana jest jako kultowa. Czyli modna. A ja modnych nie
czytam. Zresz tą nie muszę. Pragnąc skie rować w bezpiecz niejszy
nurt zbaczającą ku polityce dyskusję, bez ryzyka można nawią zać do
takich klasycznych utworów jak Szelmostwa Lisa Witalisa, Rozma-
wiała gęś z prosięciem, Nie pieprz Pietrze czy któregokolwiek wier sza
Brze chwy. Wszyscy czytali, niektórzy cytują z pamię ci, zawsze znaj-
dzie się jakiś apropos. I rozmowa z politycznej staje się kulturalna,
choć niepozbawio na nutki aktualności.
Nie dawno wyczytałam, że uczniowie jakiejś podstawówki z wła-snej
inicjatywy postanowi li uczynić Brzechwę patronem swo jej szko-
ły. Ależ się Janek musiał cie szyć! Czynni ki odmówi ły, a dzieciaki
usłyszały, że Brze chwa nie może być ich patronem, bo w czasach,
których nie pamię tają ich rodzice, miał dobrze wi dziane, a dziś źle
wi dziane poglądy czy coś w tym rodzaju; w domyśle: Żyd. Dzieciaki
nie zrozumia ły, ale tak zażarcie walczyły, że Janek i tak musiał się
cieszyć widząc, jak go kochają.
À propos inicjatywy czynników w sprawach patronów szkół: za-
wdzię czam im ksyw kę. Kil ka lat temu jed no z gimnazjów w Waw rze
zaproponowało uczniom, żeby wybrali sobie pa trona szkoły. Zwycię-
żył Kazimierz Deyna. Jednak Rada Dzielnicy Wawer na Deynę się nie
zgodziła, bo za mało poważny, i postanowi ła narzucić patrona wg
własnego gustu. O ile dobrze pamię tam, nazwa szkoły miała brzmieć:
„im. Pamięci O.ar Mordu Wawer skie go 27 grudnia 1939 roku”. Nie
opatrznie obśmiałam ten pomysł w drobnym tekście dla prasy, usilnie
podkre ślając, że nie zamie rzam uwłaczać pamię ci o ar (sama pamię
tam szok, kie dy rozeszła się wieść o tej zbrodni, jednej z pierw szych
zbrodni hi tlerowskich w Polsce), prze ciwnie, raczej jej bro nię. Bo nie
można wymagać od dzie ciaków, żeby nie używały skrótów nazwy, a
więc jak będą mówić? „Do »O ar« chodzą najlep-sze laski”? Albo: „W
»Mordzie« mają odlotowe im pre zy”? Przykro mi, ale jest z czego się
śmiać.
Jednak pewien wawerski radny był inne go zdania. Wystosował
protest prze ciwko mo jej bez czelności, za każdym razem z
samoza-parciem pi sząc o mnie per „niejaka”: „nie jaka Stefania
Grodzień-ska”, „niejaka pani Grodzieńska”. Nie wiem dlaczego, ale
widocznie ta „nie jaka” do mnie pasowała, bo od tego czasu
najbliższe otocze-nie stale nazywa mnie „Nie jaką”. Owszem,
upoważniam do używa-nia tego okre ślenia, ale uprzedzam: za
zgubienie li tery „e” podam do sądu!
Nie wiem, jak skończyła się sprawa nazwy gimnazjum w Wawrze,
bo straciłam ją z oczu na etapie rozważania przez radnych, czy nie
dodać do „Mordu” zamiast „Wawer skie go” – „Dokonane go przez
Niem ców na Mieszkańcach Wawra”.
A teraz bez apro posa o moim problemie, który dotyczy każdego
fragmen tu tej pisaniny.
Próbowałam poli czyć, ile wydano mi ksią żek, wli czając wszystkie
zbiorki satyrycznych kawałków. Nie zdołałam. W czasach mojej pro-
speri ty, oko ło połowy ubie głego wie ku, tłumaczono moje duperele na
wszystkie bratnie ję zyki, zaznaczam, że wę gier ski i wschod nio-nie
miec ki też były bratnie. Od czasu do czasu jakiś wczasowicz, po-
znany nad Morzem Czarnym czy nad Balatonem, natykał się na moje
nazwi sko na okładce cienkiej ksią żeczki i zawiadamiał mnie o tym w
najbliższej kartce z życzeniami z okazji roczni cy Re wolucji Paździer
nikowej. Prawo autorskie było w powi jakach, nikt się nie przej mował,
a już najmniej wydawcy, którzy gdyby się prze jęli, to musie liby płacić
autorowi. I wte dy autor by się dowie dział. A że tego nie robi li, dzię ki
Bogu nigdy nie zapoznałam się z treścią moich zbiorków, co ze
względu na jakość tłumaczeń, o której pisałam wcześniej, było może
wię cej war te niż honorarium np. w forin tach.
À pro pos rozumie nia – przepraszam za górnolotne wyrażenie –
ducha języka, które to ro zumie nie powinno być podstawą dokony-
wania tłumaczeń. Tego apropo sa dedykuję uczonym w odpowied-
nich dziedzinach, niech i ja przydam się na coś (poza gerontologią
i historią przed wojennych kabare tów) polskiej nauce. Przy okazji
wspomnie nia o mojej sek sualnej przygodzie z Funduszem Wczasów
Pracowniczych, pi sałam już o ko re spondencji Joanny z jej przyjacie-
lem w Chicago Krzysztofem Bobrow skim. Piszą do sie bie stale i po-
ruszają mnóstwo zdumiewających tematów. Mam uczucie, że tu
właśnie powin nam pokazać czytelnikom buźkę człowie ka, który od
lat stanowi dla mojej córki nie osiągalny ideał zawodowca, a ostatnio
wspomaga nas intelektualnie.
KRZYSZ TOF – ODKRYWCA PIŹDZIERNIKA

Otóż Krzysztof dokonał wiel kie go odkry cia, które powin no


spowo-dować natychmiastowe zmiany w słowni kach języka polskie
go i w podręcznikach historii:
Jak wiadomo, październik jest pierwszym naprawdę jesiennym
miesią-cem, a na jesieni wiatry się rozzuchwalają i wieją z szatańską
mocą. Nasi przodkowie mieli gęby niewyparzone i nie krępowali się
zbytnio. Jak wiał wiatr, to mówili, że piździ. Więc ten miesiąc, to był
dla nich, nieokrzesanych Prasłowian, „piździernik”. Tylko ze względu
na Rewolu-cję zmieniono jego nazwę na „październik”. Bo to by
głupio brzmiało: „Rewolucja Piździernikowa”.
Oto wyczucie słowa i umie jętność znalezie nia jego źródeł, czyli
właśnie to, czego z re guły brakowało moim tłumaczom. Wyjątkiem
były mistrzowskie prze kłady Jarosława Langera, o którym była już
mowa w związku z moją czeszczyzną na występach w Czechosłowa-
cji. Rozumiał nie słowo po słowie, najpierw rozumiał tekst jako ca-łość,
a dopiero potem brał się za tłumaczenie. Nie było idiomu, dla którego
nie znalazłby czeskie go odpowied nika. Jarosław nie tylko świet nie
spolszczał, nie tylko pedantycznie prze strzegał wszystkich wymogów
prawa autorskie go, ale on jeden przysyłał mi wszystkie moje tomiki.
Nie opi sany bałagan w moich archi wach jakimś cudem nie pożarł
wszystkich moich czeskich ksią żek. To i owo tam i ów-
dzie wpada mi w ręce, według wspo mnianego już prawa przyrody
głoszącego, że jak się czegoś szuka, to zawsze znajduje się to,
czego szukało się kie dyś. W ten sposób, ko lejny raz próbując
policzyć cho-ciaż te książki, które znam, przypadkiem tra łam na
przysyłane przez Langera tomiki i w ten sposób Langer przywró cił
mnie do tego, co piszę.
Jednak rzadko to jest aż tak proste. Czytelnicy nie mogli nie za-
uważyć moje go mało chwaleb ne go zwyczaju nie kończenia wątków
tam, gdzie się zaczęły. Wie le stron dalej przypomi nam sobie i koń-czę
wątek, kie dy czytelnik już zapomniał początek (skłonność do nie zamie
rzonego rymo wania odziedziczyłam po córce, tyle że ona zamie rza).
Wynika to z tej prostej przyczyny, że często kie dy zaczy-nam zdanie i
już nawet jestem w nim zaawansowana, dzwoni tele-fon. Kie dyś
telefony oznajmiały mi, że je stem suką, że mąż mnie zdradza, że ja
zdradzam męża. Te raz ukie runkowały się na uświada-mianie mi, że
jestem beztalenciem, że jestem megalomanką, że je-stem snobką, że
jestem mitomanką, która wymyśliła, że miała matkę w Paryżu. Kie dy
telefon odrywa mnie od pisania, mój mózg swobod-nie szybuje
(szybujący mózg bardzo mi się podoba) nad pi saniną, ale ponie waż ja
jestem w tym czasie zaję ta rozmową, on wykorzy-stuje ten brak
kontroli i skrę ca w zupełnie innym kie runku. Po odło-żeniu słuchawki
zapi suję, żeby nie zapomniał (ja nie mam sklero zy, to on ją ma) co mi
podsunął, i dopie ro po dłuższym czasie przypo-minam sobie, od czego
mnie odciągnął. Potem z narzuconych przez nie go te matów wyłaniają
się aproposy, i dopie ro kie dy się z nimi uporam, mogę wracać do
zaczęte go wątku.
No to wracam do zaczętego wątku. Policzyć moje arcydzie ła we
wszystkich językach świata, no, może jego części, pró bowałam po
to, żeby oświadczyć, że mimo wydania mnóstwa zbior ków tekstów,
napisałam tylko trzy praw dziwe książki: powieść Wspomnienia chał-
turzystki i dwie książki rzeczywi ście wspomnie niowe: Urodził go
Nie-bieski Ptak i Już nic nie muszę. Tak więc w „dużych formach” nie
mam takiej wprawy jak w pi saniu dupereli. Duperele mają tę prze-
wagę nad dużymi formami, że można je wygłaszać na żywo, a ja ko-
cham żywą publiczność.
Jeśli ktoś pomyśli, że skądś zna ten obrazek w tle trzecie go zdję-
cia, to niech się nie mę czy, już wyjaśniam: to karykatura według
moje go ulubio ne go zdjęcia, którym wiecz nie się chwalę. Było
nawet na tylnej okładce pierw szego wydania Wspomnień
chałturzystki, a w drugim awansowało na przednią. Co nie oznacza,
że nie mogę jeszcze raz się nim po chwalić:

Przygnębia mnie, że kom puter, jak montaż telewizyjny, wyłapuje


wszystkie wpadki i prze języczenia, mało tego, podkre śla na
czerwo-no jako błąd każdą zabawę słowną, każdy kalambur. Jednak
gadając mogę sobie po zwolić na dużo więcej.
Po pierw szym silnym oporze, już dawno doceniłam liczne zalety
Spiczygniewa i postanowiłam na nie go nie narzekać. Zazwyczaj ma
rację, to nie jest głupie urządze nie: wie lu wyrazów, zwłaszcza wy-
myślanych na bie żąco, nie zna i podkre śla je na czerwono, ale
„bim-ber” znał od razu.
Zresz tą nie mam czasu wytrząsać się nad wadami i zaletami kom-
putera: szukam książki. Ja zawsze szukam książki, jak nie tej, to in-nej.
Nie znam człowie ka, który nie szuka jakiejś książki, własnej albo
pożyczonej. Tej pożyczonej tylko wtedy, kie dy trzeba ją oddać
– bo inaczej po co miałabym jej szukać? Dawno ją przeczytałam,
więc po co mi ona. Skoro ją prze czytałam, to najprościej byłoby od-
dać, ale żeby oddać, trzeba znaleźć. Prze glądam półki, myszkuję po
szu adach. Szu ada to diabelski wynalazek. Szukam książ ki. Mój
szatan stróż jest niestety in teligentny. Ten bałwan ma talent do wy-
myślania miejsc, które z nie win ną miną kryją to, co jest natychmiast
potrzebne. Moje biurko ma dwie szu ady pod nosem (moim) i tam
jest wszystko. Dzię ki temu nic nie mogę znaleźć. Nig dy nie wkłada-
łam ksią żek do szu ad, ale właśnie dlatego szukam tej książki po
szu adach, że nie ma jej nigdzie tam, gdzie wkła dam książki.
W przed niej części wysunię tej szu ady są olki po tablet kach, ako-
niki po pastylkach, listki po kapsułkach – masa identycznych opako-
wań po zupełnie różnych lekach na starość. Mój anioł strażnik – nie
mylić z szatanem stróżem – bazyliszkowym wzrokiem śledzi co ły-
kam. Nigdy nie jest usatysfakcjonowany i słusznie. Co jakiś czas wy-
daje syk: „A to różowe wzię łaś? Nie to, to jest czerwo ne! Nie to, to
jest amarantowe! Nie! To jest pomarańczowe!”. A co za różnica.
Prze cież wszystkie są na starość. Na nic innego nie choruję.
Idę naszykować sobie zagrychę pod pastylki, tabletki i kapsułki.
Anioł strażnik nie tra ci czujności.
– A coś ciepłego?! – grzmi.
Oto ważna infor macja autobio gra czna: pierwszy raz w życiu uży-
łam grzmie nia, które znienawidziłam za nadużywanie. Grzmią wszy-
scy, najczęściej adwokaci, sędziowie, posłowie i lekarze. O czym to
było, że pierw szy używający był geniuszem, a następni idio tami? Za-
raz, zaraz, wyobraźmy sobie, że rozwiązuje my krzyżówkę… Wiem!
Pierw szy, który porów nał kobie tę do kwiatu był ge niuszem, a na-
stępni idio tami. Chy ba się rozpę dzi łam, kwiat ma się nijak do zupy.
– Zjem cie płą zupę – odpowiadam aniołowi strażnikowi.
Strażnik ma na imię Joanna, wszyscy dawno zgadli, ale lubię po-
twier dzać. Wygodniej jest potwier dzać niż zaprzeczać. Potwierdze-
nie koń czy dyskusję, a zaprzeczenie otwie ra.
Skoro udało mi się podwiązać zupę do Joanny, to te raz muszę
podwią zać Joannę do po szuki wania książ ki. Zrobię to okręż ną
dro-gą. Okrężna droga otwie ra wątek, pro sta – zamyka.
Oprócz poszuki wania ksią żek, które się od kogoś pożyczyło, zda-
rza się poszukiwanie książek, które pożyczyło się komuś. Olga Jo-
hann, wiel ka miłośniczka książek, wpa dła na genialny pomysł: przy
regałach trzyma notes, do które go demonstracyjnie wpisuje, co
komu pożyczyła. Kiedy nie może znaleźć jakiejś książki, sprawdza
w note sie i dzwoni do pożyczkobior cy. Wte dy ten zaczyna szukać
książki, a Olga przestaje. Wprawdzie bywa, że nie odzyskuje zguby,
ale przynajmniej nie musi jej szukać.
Pomysł Olgi zmałpowała Joanna: obok swoich półek z książkami z
niewymuszonym wdzię kiem powie siła spis pożyczkoksiążkobior-
ców, zawarty w notesie zatytułowanym: „Komu dałam”. Jak twier-dzi,
jej goście ukradkiem zer kają na tak zatytułowany spis, więc
w końcu mówi: „Nie daje ci się skupić? To sobie przejrzyj”. Gość prze
gląda i znajduje sie bie, co bardzo ułatwia dalszą rozmowę. Nie ma z
czego się śmiać.
W ten sposób podwiązałam zupę i Joannę z moim poszuki
waniem książki.
Stanęło na tym, że otwie ram szu adę. Im głębiej w głąb, tym roz-
paczliwiej. Leży tam upchane wszystko, co już dawno powinno słu-żyć
społeczeństwu jako surow ce wtórne. Sama sie bie pytam, dlacze-go
zamiast wpy chać głębiej w głąb, nie wrzucam od razu do ko sza,
wysiłek ten sam, bo kosz stoi pod biur kiem. Ale duch mojej babci,
cedząc mi w ucho, jak Klaudiusz Hamle towi-ojcu: „Nie wyrzucaj, to się
jesz cze może przydać” – nie pozwala korzystać z kosza.
Więc i tym razem, zamiast powyrzucać zawartość szu ad, upy-
cham ją na siłę. To oczywi ste, że żadnej książ ki w tej ani w żadnej
innej szu adzie nie ma.
Skłamałam. Jest szu ada, w której przechowuję moje najdroższe
skarby książkowe. Żeby ich nie szukać. Ta szu ada jest w biurku, ale
nie moim, tylko kie dyś Jur ka, a od kil ku lat Spiczygniewa. Prze-
kazując biurko na potrzeby komputeryzacji społeczeństwa ze szcze-
gólnym uwzględnieniem jego podstawowej komór ki – nie mam na
myśli telefonu, tylko rodzinę – jedną z szu ad zare zer wowałam dla
siebie. Tam nikt oprócz mnie nie grzebie. Wpraw dzie na pew no nie
ma tam książki, której szukam, ale skoro już o tym pomyślałam, to
czuję, że muszę zajrzeć.
Otwieram rzadko otwie raną szu adę. Tom wier szy Tuwima, wy-
dany w 1928 roku. Nie mogę nie popatrzeć na miłą dedykację auto-
ra, a nad nią jedyny na świe cie ślad po mojej mamie: „Ste fuńce –
Muś. Łódź, 2/IX 1928”. Tylko to zostało po osobie, którą kochałam
nad życie i w tym wypadku banał nie jest banałem.
Tamtego dnia, w moje imie nino-urodziny była w Łodzi. Rachmi-
strzom na moim poziomie ułatwię zadanie: 1928–1914=14. Skoń-
czyłam 14 lat.
– Jaki chcesz prezent? – spytała mama, kie dy wychodziłyśmy z
domu przy Piotrkowskiej 175. – Może kupi my ci coś dorosłego do
ubrania?
– Wyszedł tom Tuwima. I żeby z jego de dykacją. Albo nie. Z two-
ją.
Nie znałyśmy jeszcze Tuwi ma. To znaczy, nie znałyśmy Tuwi ma
osobi ście, natomiast obie znałyśmy jego wier sze na pamięć.
Dziadek stale mi kupował jego cieniutkie tomiki, ale tym razem
wyszedł gru-by tom, 378 stron z całym dorobkiem moje go
bożyszcza (idoli jesz-cze nie wynaleziono).
– Dobrze – powie działa mama.
Rzadko mogła spełniać moje marze nia, a ja nigdy o nic nie prosi-
łam ani jej, ani ni kogo. Emigranckie dziec ko niczego się nie doma-
ga, nie uważa, że coś mu się nale ży. Wie, że dostanie to, co mogą
mu dać. Ale prosić? Nigdy, przecież mogłoby sprawić przykrość, je-
śli spełnienie proś by okazałoby się nie możliwe.
Mamie udało się zdobyć numer telefonu Tuwima. Zadzwoniła i
spytała, gdzie mogłaby zostawić książkę z prośbą o autograf i gdzie
mogłaby ją ode brać. Ach, ten głos mamy! Wszystko, co we mnie do-
bre, odzie dziczyłam po mamie, więc co by jej szkodziło, gdyby prze-
kazała mi i ten głos?
Chyba właśnie dzię ki temu głosowi Tuwim, zamiast ją spławić,
wydusił z niej opowieść o celu zdobywania autografu. Rozmawiali
długo i w re zultacie zaprosił nas obie do siebie.
Wi zyta oczywiście trwała krót ko, nie byłyśmy nachalne, choć,
dzięki wyczuciu mamy, również nie kry gowałyśmy się. Podpisał i
wyglądał na zadowolonego nie tylko dlatego, że szybko zaczęłyśmy
się żegnać. Żartował z nami: ze mną po ojcowsku, mamę delikatnie i
dowcipnie uwodził.
Minęły lata (przynajmniej jedno zdanie, które go nie powstydziła-
by się nor malna powie ściopi sarka).
Tuwim pi sywał tek sty do „Cyruli ka” i bywał za kulisami: przyjaź-
nił się z Járosym, Ordonką, Dymszą. Zawsze uśmie chał się do mnie
w prze locie, co przyjmowałam jako naturalne: bie gające człowie ko-
wi przed nosem zaaferowane, roznegliżowane girlsy często wywo ły-
wały uśmiechy. A może uśmie chał się do mnie – myślałam – bo lubił
Jurka i ce nił go jako autora?
Minęły lata (jak wyżej). Po wojnie Jurek kupił mi Kwiaty Polskie i
poprosił Tuwima o autograf dla mnie.
– Proszę jej powie dzieć, że jeśli ma się coś do załatwie nia, to nie
posyła się stare go męża, tylko idzie się osobiście. Jak będzie w
War-szawie, to niech do mnie przyj dzie, może ją wpuszczę.
Pamiętając o okolicznościach naszej z mamą wi zyty i o tym, jak
życzli wie potraktował Lolka Fokszańskie go, uznałam, że nie ma
cze-go się bać (tak, tak, tym razem „bać”). I rzeczywi ście. Jak obie
cał, tak wpu ścił. Podpisał książkę i ku mojemu zdumie niu
wypytywał o mamę. Pamię tał! Rozpoznał! Tym razem wizyta trwała
dłużej, bo Tuwim, świe żo po powrocie z zagranicy, wszystko co stąd
i wojen ne odczuwał jako wstrząs. Chciał wiedzieć jak najwię cej.
Nie długo po tej wizycie napisałam do „Szpi lek” czystą fantazję:
stremowana idiot ka przychodzi do wiel kie go poety. To było jedyne
zgodne z prawdą zdanie w fe lie tonie.
Po kil ku dniach dostałam list:
Warszawa 14.IX.1946
Najdroż Droga
Miła Pani Łaskawa
Wielce Szanowna Pani!
Pani Stefa nio!
Czcigod Proszę Pani!
Do pani Stefa nii Grodzieńskiej
w Łodzi
Dziwię się doprawdy, że po Wybaczy Pani, że w związku z wizytą Niech mi Pani
nie bie-rze za złe, ze ton mego listu będzie Nie wiem doprawdy, czym sobie
zasłużyłem czemu przy-pisać jak sobie wytłumaczyć postępowanie Pani– Nie
rozumiem, jak Pani mogła Szanowna Pani!
Pani! Przypominam przysłowie „Daj kurze grzędę, ona” Posadź
świ” Pani! Jeśli Pani myśli, że pozwolę, aby byle aby moja
dobroć i dostępność
brak skrupułów moralnych doszedł
Wielce Szanowna
Madame! Jak widzę, młode pokolenie nie zawsze Jak widzę, niewdzięczność
ludzka ko-bieca
Pani! Pozwoli Pani, że dam wyraz najwyższemu oburzeniu z powodu
bezczeln Pominąłbym pogardliwym milczeniem bezczelny
Serdeczne pozdrowienia dla męża!
J.T.

Obie książki z autografami Tuwi ma i jego list znalazłam w odpo-


wied niej szu adzie, ale książki, której szukałam, oczywi ście tam nie
było.
Przyjechał Miś, przyłapał mnie na poszuki waniach, stwier dził, że
trzeba zrobić porządek z tą makulaturą i kulturalnie spytał, jak ja
mogę miesz kać w takim bajzlu. Błyskawicz nie pozbie rał książki,
któ-re porozrzucałam po całym miesz kaniu szukając tej, której
szukam. Że też musiał zobaczyć mój pokój w takim stanie! „A kie dy
bywa w innym?” – bezlitośnie spytała matka Misia, gdy próbo wałam
jej się wyżalić. „Kara musi być” – dorzuciła. I rzeczywiście.
Michał wniósł, jak zawsze, do domu bezkres nie bios, powiew oce-
anów, zapach przygody i zaciętość poszuki waczy złota. Po kwadran-
sie mój po kój wyglądał jak reklama wnętrz w ko lorowym tygodni ku.
Każdy przyjazd Michała wpro wadza do mojego życia wiel ki za-
męt. Bardzo to lubię, a każdy lekarz potwier dzi, że zamęt w życiu
staruszki może mieć działanie bar dzo terapeutyczne. Jest się z
czego śmiać.
ZAMĘT TERAPEUTYCZNY

Prze stałam szukać książki. Po Mi siowej czystce znikła wszel ka


na-dzieja. Postanowiłam wypełnić zyskany czas napawaniem się po-
rządkiem w pokoju. W końcu to długo nie potrwa, carpe diem, jak
radzi Kopaliński.
Michał, kie dy tylko przyjeżdża, natychmiast zatapia się w przyja-
ciołach z młodości: od piaskow nicy po liceum. Dom zapełnia się tłu-
mem ludzi z brodami, pier siami, tatuażami, żonami, mężami i dzie-
ciami. Ależ te dzie ciaki się pozmieniały! Ale dla mnie pozostali Ew-
cią, Sylwunią, Sebastiankiem, Rafałkiem. Bogusiem. Najczęściej nie
dążę się nimi nacieszyć, bo wchłaniają Miśka i wywo żą na Mazury.
Żagle. Motory. To ich życie. A ja mogę tylko stać w oknie i nucić pięk
ną piosenkę Młynarskie go:
Jeszcze się tam żagiel bieli chłopców, którzy odpłynęli…
MI CHAŁOWI SIĘ BIE LI

Żagiel? To nie żagiel się bie li za ranką, to książka.


Duża biała okładka: Wyprzedaż teatru w ręce błazna i Arlekina
Izol-dy Kiec. Młynarski z Misiem znaleźli!
Łapię gorączkowo, przerzucam… Wertyński. Jest.
I co z tego.
Od kie dy mam tę książkę, czyli od mniej wię cej sied miu lat, by-
łam prze konana, że są tam teksty w oryginale. Nie prawda, zostały
prze tłumaczone na polski, widocznie czytając pierw szy raz
odrucho-wo przekładałam je sobie z powrotem na rosyjski. Tak, jak
śpie wała je moja mama tym swo im głosem. Że mama odżyje mi w
tych balla-dach. Przytoczyłabym chociaż te fragmenty, w których
najwyraźniej ją słyszę. Nic z tego. To, co brzmi w uszach jej głosem,
jest po rosyj-sku, który stał się ję zykiem wroga. Są powo dy,
rozumiem. Ale co za-wi nili Puszkin, Czechow, Gogol, Turgie niew i
Wer tyński? Zresztą ro-manse Wer tyńskie go, zapisane polską
czcionką, wyglądają jakoś nie-priczom. No, zobaczcie sami:
Gdie wy tiepier? Kto wam ciełujet
palcy? Kuda uszoł wasz Kitajczonok
Li?… Głupio wygląda, prawda?
Czyli nie potrzeb nie tak się naszukałam tej książki. Ale znalazłam
i to jest wartość sama w sobie. Nie ma z cze go się śmiać.
À pro pos języka. Kto, czytając Pogrzeb wróbla Kry styny
Gucewicz zatrzymał się przy opi sie babci Frani, grzejącej się przy ka
owym pie cu i nucącej sobie rosyjskie piosen ki, jest mi bratnią duszą,
jak to określała Ania z Zie lonego Wzgórza. Moja własna babcia
Frania, grzejąca itd. też miała córkę Eleonorę i też nuciła rosyjskie pio
senki. Wszystko jak u Krysi Gucewicz. Krysia jest jedną z moich
bratnich dusz. Z tym, że Krysina babcia Frania miała córkę Ele onorę,
która była ciotką Krysi, a moja babcia Frania miała córkę Eleonorę,
która była moją matką. Po mi jając tę nieistotną różnicę, czy ktoś śmie
po-wie dzieć, że nie ma z czego się śmiać?
Z bratnimi duszami nie jest tak jak z płomien nymi ko chankami,
którzy zjawiają się i znikają. O ileż praktyczniej jest mieć bratnią
duszę niż płomien nego kochanka!
A zresztą le piej porzućmy temat płomien nego kochanka. Każdy
wiek ma swoje płomienne namiętności. Czas ciągnięcia za warkocze
łagodnie przechodzi w czas trzymania się za ręce, najpięk niejszy.
Czy on jeszcze istnie je? Cytując babcie Franie, „za moich czasów”
potra ł trwać bardzo długo. Następny etap, to było porzucenie albo
małżeństwo, które też potra ło trwać bardzo długo. Aż do śmier ci.
Albo rozwo du.
Bratnia dusza nie ma wie ku. Bratnie dusze rozpoznaje się natych-
miast, jakby nosiły identy katory. Bratniej duszy nie prze szkadzają
inne bratnie dusze jej bratniej duszy. Bratnia dusza nie żąda wyłącz-
ności. Można się nie wi dywać i nie kontaktować przez tygodnie, mie
siące, lata. Bratnioduszowość mię dzy bratnimi duszami pozosta-je
wbrew jakimkolwiek nie sprzyjającym okolicznościom. Jeśli jest
prawdziwa, nie rdze wie je. Tak mawia się o starej mi łości, która
rdzewie je, zanim zdąży się zestarzeć.
Po żadnym upływie czasu spotkanie nie zaczyna się od wyrzutów.
Zaczyna się od upewnie nia się: żyje? zdrowa? To okej.
Bratnia dusza jakimś cudem zawsze odnajduje się, kie dy
jesteśmy w potrzebie. Nie narzuca się, nie krę puje bratniej duszy,
robi to co trzeba. Naturalność bratniej duszy najdokładniej wyraziła
Danusia Rastawicka, ta co nie chciała Spiczygniewa, od 40 lat
najbratniej sza dusza mojej córki.
31-LETNIA DANKA Z 8-LETNIĄ IWONKĄ

Po urodzeniu Michała Joanna miała wiele prak tycznych kłopotów:


przez jakiś czas nie mogła wychodzić z domu, ja zajmowałam się
bardzo już chorym Jurkiem, a był to okres chronicznych chwilowych
niedoborów wszystkie go i zdobycie czegokolwiek dla dziecka wyma-
gało latania, szukania i załatwiania. Joanna często musiała zawracać
głowę przyjaciołom – oczywiście głównie Danusi jako najbliż szej. Ale
wciąż drę czyły ją skrupuły: Danka miała próby, spek takle i pro-
wadziła dom, w którym hodowała: męża, 8-letnią wów czas córkę i
psa. Nie było jej lek ko, a tu dodatkowy pasztet…
O, proszę, to jest Danka z ośmioletnią wówczas córką, tą samą,
która potem wywiozła kie liszki do Strasburga. Danusia to moje ko-
lejne dziec ko, a Iwonka to kolejna wnuczka.
IWONKA, JUŻ JAKO WIĘKSZA DZIEWCZYNKA, PRZYSPORZYŁA MI ALZACKIE GO
PRAWNUKA
Ale zaczęłam o reprezentowanej przez Dankę istocie
bratnioduszo-watości.
Któregoś dnia Joanna zaczęła przepraszać ją, że wciąż czegoś
chce. Danka na to:
– Czy, gdybym z jakie goś powo du mia ła mnóstwo spraw do cie-
bie, by łabyś zła?
– Zwario wałaś?!
– No to dlaczego uważasz, że jestem gorszym człowie kiem od
cie-bie? Tę mądrość Danusi chcę prze kazać młodym i nie śmiałym.
Ho-norne okazywanie, że niczego nigdy nie po trzebuje się od
otoczenia, jest prostym wywyższaniem się, a nie skrom nością.
Polegaj na brat-niej duszy, żeby mogła polegać na tobie. Wtedy z
przyjaciół stanie-cie się ro dziną.
RODZINNA SIELANKA – OD LEWEJ JOANNA, MICHAŁ DANKA I IWONA

Nie każdy przyjaciel jest bratnią duszą, nie każdy bli ski człowiek.
Jak pouczyła kie dyś Joannę jej koleżanka, studentka II roku lozo-
i: „Jeżeli przyjmie my, że ptak to P, a wró bel to W – może my po-
wie dzieć, że każde W jest P, ale nie każde P jest W”. Więc to jest
właśnie taki przypadek, z tymi bratnimi duszami. Na przykład dla mnie
Krysia Gucewicz jest. Artur Andrus jest. Be ata Kęcz kow ska jest.
Zosia Bie niewska też. Basia Engelking-Boni też jest. Mimo że to
potwornie wykształcona osoba, jest bratnią duszą dla mojej własnej,
nie zbyt wykształconej osoby. Oleńka Jasień ska jest. Choć Oleńka
akurat teraz przeżywa cięż ki okres i rzadko możemy się wi dywać,
nawet tele fonicznie, ale bratnią duszą nie przestaje się być, choćby
się pękło. I niech puryści nie wytykają mi „te lefo nicznego wi dywa-nia
się”. Po wie działam dokładnie to, co chciałam powie dzieć. Nie ma z
czego się śmiać.
À propos – najbratniej sza z bratnich dusz, i to dla wszystkich
dwóch kobiet w rodzi nie, to pro fesor Jerzy Bralczyk. Głosi to, co my
myślimy, tylko tak ładnie, że my nie potra łybyśmy. W kontaktach (ze
mną – te lefonicznych, a czasem nawet osobi stych, z Joanną – w
elek tronicznych) jest dla nas obu tak łaskawy, że popadłyśmy w
miłość i wzajemną zawiść.
Joanna popro siła, żeby dodać tu kilka jej bratnich dusz, co wyda-
wało mi się niestosowne, bo to moja autobiogra a, a nie jej. Jak
chce, to niech sobie pisze własną. Też byłoby z czego się śmiać. Ale
jak zaczęła wymie niać, to zmie niłam zdanie, bo nawet jeśli którejś z
tych jej dusz nie znam osobi ście, to mi opowiadała i je stem w sta-
nie każdą natychmiast zaadoptować. Więc pro siła, żeby w tym kon-
tek ście pozdrowić wymienianych już Danusię R. i Krzyśka B., a do
tego dorzuciła Pana Staszka (który jest tak skromny, że nie wolno
mówić, że on to on), Olgę i Wie sława J., Majkę S., Andrze ja O., Ja-
nusza K., Halinę B., Magdę Z., Tadka O., dr. Waldka S., obec nie w
RPA… co?! jeszcze?! Moja córka może i nie jest damą, ale ser ce
ma pojemne, jak kufer (nie mylić spółgłosek!) damy. Jeszcze?! O
nie, a co to ja jestem, książka telefoniczna? Korzystając z uprzywi-
lejowania, moje dziecko próbuje postawić mnie w sytuacji śpią cego
na ławce pijaka w pew nym żarcie. Pod chodzi policjant:
– Panie, wstawaj pan, co to, hotel?
– A ja co, informacja turystyczna?
Nie zawsze bratnia dusza objawia się w bliźnim od pierw szego
wejrzenia. Zosia Wilczyńska stała się nią z wie kiem. Lubiłyśmy się
zawsze, ale nasze dusze zbratały się dopiero na starość. To nie był
coup de foudre, zabra kło identy katora, a może zmie niałyśmy się w
tym samym kie runku? Powoli odumie rali nas jej i moi, nie zawsze
wspólni przyjaciele. Gdy coś takie go się dzieje, powięk sza się prze-
strzeń dokoła, rozglądamy się, a tu sami obcy. Nie mamy kogo od-
wie dzać w garderobach teatralnych w antrakcie. Jeszcze są znajomi
aktorzy, już nie ma kole gów. W dniu premie ry można znajomym
wysłać kwia ty, zadzwonić po kilku dniach z gratulacjami, ale kto by
im się do garderoby pakował. Nasi od pakowania (się) są na eme ry-
turze albo na cmentarzu, a nie w garderobach.
À propos gratulacji: przyjmuję! Dzień wydłużył mi się w dwój na-
sób, na wszystko znajduję czas. Bo od dawna nie oglądam telewi zji,
a od nie dawna nie słucham radia. Czytam prasę, na moje potrzeby
zawodowe wystarczy. Nie wiem, jak długo jeszcze potrwa miła dla
mnie współpraca z drugą stroną „Gazety Stołecznej”: „Gaze ta” wy-
chodzi we własnym kraju, z czego wynika, że nie jestem prorokiem.
Może ode chcieć się Be atce, z którą co dwa tygodnie prowadzimy
rozmów ki na bie żące tematy. Może odechcieć się redakcji. Ja mogę
zanie móc. Ale na razie, żeby móc rozmawiać na bie żące tematy,
czytam prasę.
Z tego czytania wychodzi mi, że modna jest demo kracja. Ale nie
jako de mokracja, tylko jako słowo „de mokracja”. To już było, ale w
większym stopniu. Policzmy wstecz, i to bez kalkulatora: IV RP, III
RP, PRL. Więc dwie demokracje temu jeden z felie tonów zatytu-
łowałam Demokracja, psiakrew. Składał się z podsłuchanych zdań
na popularne tematy, a każde zdanko kończyło się ironicznym,
sarka-stycznym lub gniewnym okrzykiem: „De mokracja, psiakrew!”
Postanowi łam unikać tu pi sania o polityce. Nie z wygodnictwa
czy wręcz tchórzostwa, tylko wszystko tak szybko się zmie nia, że
prawdopodob nie, zanim dojdę do ostatniej kropki – jesz cze nie
wiem, nad czym, ale na pew no nie nad „i” – może my mieć zupełnie
inną politykę. Jest z czego się śmiać!
À propos. Kie dy szykowałam materiały do mojego, wydane go w
2001 roku, zbiorku pt. Ka wałki, przygotowałam wśród nich kil ka
moich tużpowojennych rozmó wek z Alicją, którą scharakteryzowa-łam
jako „idiot kę dialektyczną”. Dla zabawy poprosiłam Joannę, żeby
napisała, jak wyobraża sobie Alicję współczesną. W ten sposób
powstała rozmówka mojej córki z wnuczką mojej ulubionej bo hater-ki.
Oto zakończenie dzie ła Joanny:
– A co porabia babcia Alicja? – spytałam.
– Kandyduje do Senatu. Nareszcie się na niej poznali.
Nie mogę doczekać się obrad przyszłego Senatu. Moja mama ma
ra-cję: Alicja Właściwa zawsze była the best.
Po przeczytaniu tekstu zaprote stowałam przeciw puencie: mar-
szałkiem Se natu była wówczas pani se nator Alicja Grześkowiak i
obawiałam się, że niezamie rzone sko jarze nie sprowadzi czytelni-
ków na poza-obyczajowe tory. Moja córka uparła się jak wściekły
muł:
– Mamo! Uspokój się! Zanim wyjdzie ten zbiorek, nikt już nie bę-
dzie pamię tał o pani marszałek.
Czasem nawet wście kły muł bywa proro kiem we własnym kraju.
Z tej ambi cyjnej porażki wyciągnęłam wnio sek, żeby nie robić za-
mie rzonych aluzji do polityki na wię cej niż dwa mie siące w przód,
bo inaczej może się zdarzyć wpadka: nikt nie bę dzie pamię tał, że
było z czego się śmiać.
Trudno dziś uwierzyć, jak bardzo śmieszna i odważna była zwrot-
ka z kultowych tytułowych kupletów kultowe go kabare tu kultowych
Starszych Panów (tym razem okre ślenie „kultowy” traktuję śmier tel-
nie po ważnie, dlatego powtórzyłam je aż trzy razy):
Trudna rada, jeśli chodzi o karierę,
To nie będzie, już nie będzie się premierem.
Ale za to z drugiej strony, co tu kryć,
Jak to długo tym premierem trzeba być!

I tłumacz tu teraz, człowie ku, smarkaterii poniżej sześćdzie siątki,


że Józef Cyrankie wicz był premie rem w latach 1947–1952 i 1954–
1970 i że za taki żart z przedstawi cie la najwyższych władz państwo-
wych można było dorobić się naprawdę poważnych przykrości! Jest z
czego się śmiać, ale nie we dług zamiaru autorów.
Dlate go, choć właśnie pi szę o demokracji, to nie w aspekcie po
li-tycznym, tylko autobio gra cznym.
Uważam się za znawczynię tematu, bo od małego byłam najpraw-
dziw szą demokratką i mogę to udowodnić.
Bohaterką dowodu jest trzyletnia „Ste foczka”, rzecz dzie je się w
1917 roku w Mo skwie.
Prze prowadzamy się z mamą. Bramę naszego nowego domu
otwie ra stróżka, która z braku mody na de mokrację, nie nazywała
się jesz cze dozorczynią ani tym bar dziej gospodarzem domu (w de-
mokracji wszyscy są rów ni, płciowo też). Onie śmie lona jej kalibrem
w pio nie i w po zio mie, kłaniam się w pas i całuję ją w rękę, mó
wiąc: „Witaj” – tak, jak uczono mnie wi tać się z popem.
– Prawdziwa demokratka! – wykrzyknęła stróżka tubalnym głosi-
skiem.
Drzwi paru miesz kań uchyli ły się, mieszkańcy najwyraźniej byli
ciekawi, jak wygląda takie coś.
Tym popim posunięciem załatwi łam sobie całodzienną bezpłatną
opie kę i mama mogła bez stresu chodzić do pracy. Z sieni wołała:
– Idę do pracy! Kto dziś bie rze dziecko? – i wychodziła, nie mając
wątpli wości, że ktoś mnie weź mie.
Dom był niezamożny, zamiesz kany przez wie lodziet ne rodzi ny,
żadnych antydemokratycznych burżujów tam nie było. Dzięki do-bre
mu wej ściu stałyśmy się z mamą popularne i gdyby de mokracja,
prze praszam, gdyby rewolucja nie rozwi nęła skrzydeł, mogłybyśmy
tam długo mieszkać. Ale rozwinęła.
Tu należałby się solid ny apropos. Jednak życie wtrąciło się do
moje go trybu narracji i zafundowało mi całkowi tą dygre sję. Było
tak: pięk ny, słoneczny, majowy dzień, sie dzę ja sobie na fotelu,
drzwi od balkonu mam otwarte, lek ki wie trzyk porusza zasłoną.
Gdyby znalazł się rzemieśl nik, który naprawiłby nam kratę od drzwi
tarasu, to mo głabym sobie sie dzieć na tarasie, ale skoro nawet Mi-
chał nie zdołał znaleźć rzemieśl nika, to znaczy, że już ostatni wyje-
chał za granicę. STOP! Niech mnie ktoś zatrzyma, bo mogę tak jesz-
cze bardzo długo.
Więc zamiast aproposa, bę dzie ad rem, czyli je śli mam się
wyrazić wykwint nie, revenons à nos moutons. Tylko czy barany są
dosta-tecznie wykwint ne? Jako futro uchodzą za… STOP! Wróćmy
do na-szego adrema.
Sie dzę ja sobie na tym fotelu i mruczę z zadowolenia. Aż tu na-
gle… Uwielbiam pi sać „aż tu nagle”, tylko mój zakres pi sania rzad-
ko mi na to pozwala. Więc użyję sobie drugi raz: aż tu nagle słyszę
dzwonek do drzwi. Joanna bie gnie otworzyć, słyszę jej entuzjastycz-
ne okrzyki, zaczynam nasłuchiwać (to taka ładniej sza for ma
podsłu-chiwania). Ponad okrzyki Joanny wybi ja się tubalny męski
głos, któ-rego dźwięk zrywa mnie z fotela, jakbym miała najwyżej 83
lata. I pół, powiedz my.
Jurek Szapi ro! W pięk ny majowy dzień siedzę sobie w fo telu, aż
tu nagle (trzecie!) pojawia się Jurek Szapiro! Czy można wyobrazić
sobie więk szą błogość?
Jurka Szapirę już zaznaczyłam, ale nie omówi łam. Po znaliśmy
się w Zakopanem, w tej samej „Watrze” i w tym samym okresie, kie
dy poznałam Waw rzyńca, czyli na początku lat pięćdziesiątych. Sie-
działam sobie przy stoliku z Januszem Minkie wi czem, kie dy pod-
szedł do nas wiel kiej urody męż czyzna, na oko nie co młodszy ode
mnie. Jego znakami szczególnymi były: czarna nie zwykle gęsta
czu-pryna i przenikli we spoj rze nie.
– Przepraszam, że się ośmie lam, nazywam się Jerzy Szapi ro i
chciałbym zamie nić z panią kilka słów. Czy pani pozwoli?
Pozwoli łam. Teo re tycznie Janusz powi nien był w tym momen
cie dyskret nie zostawić nas samych, ale akurat tego nie można się
było po nim spodzie wać. Janusz zawsze był tam, gdzie coś się
działo, a tu mogło zacząć się dziać. Zresztą cieszyłam się, że został.
Duża uroda nie oznaczała, że facet nie mógł być zboczeńcem.
– Jestem le karzem – powie dział facet, jakby słyszał moje myśli –
o specjalności neurologicznej. Chciałem tylko się upewnić: czy pani
cier pi na mi greny?
Zgłupia łam. Owszem, od dziecka mie wałam mi greny, ale nie w
tym momencie i nie aż tak silne, żeby wieść o mojej przypadłości
była powszechnie znana.
– Skąd pan wie?
– Widzę – powie dział niedoszły zboczeniec. – Obser wowałem
pa-nią przez chwi lę i wi dzę typowe dla mi grenowców zachowania.
– Jakie? – spytałam. – Przecież te raz mnie nie boli, więc nie mam
żadnych zachowań.
– Nie potra ę wyjaśnić, po prostu mi grenowców odróżniam na
pierw szy rzut oka. A podszedłem nie po to, żeby się chwalić spo-
strzeżeniem, tylko żeby powie dzieć, że jeśli pani pozwoli, to mogę
panią wyleczyć.
Wyleczył. Przyjaźni my się do dziś – zresztą pew nie czytelnicy
akurat tego sami się domyślili, skoro po pięćdziesięciu latach wpadł
do mnie tak nagle, że mogłam trzy razy napisać „aż tu nagle”.
Jurek Sz. (ponieważ w moich wspomnie niach co chwi la pojawia
się inny Jurek, a imię w moim pokole niu było bardzo popularne, to
umówmy się, że każdy Jurek, który nie był moim mężem, będzie
miał dodawany ini cjał nazwiska) przez te lata zdążył zrobić wiel ką
karie rę: został znanym na całym świe cie neurochirurgiem, jako wy-
kładow ca bywał zapraszany na liczne światowe uczelnie medyczne,
na stałe pracował w Akademiach Me dycznych w Warszawie i w Ło-
dzi.
Mimo tak wiel kiej mię dzynarodowej sławy, więk szość czytelni-
ków zapewne nigdy o nim nie słyszała. I nic dziwnego: w 1968 roku
słynnego profesora Szapirę pozbawiono kie rownictwa katedry i kli-
niki. Za granicę nie mógł wyjeż dżać: groziło mu otrzymanie pasz-
portu w jedną stronę. Karie ra się skończyła, dla neurochirurga lata
prze rwy oznaczają koniec możliwości pracy w zawodzie. Ale tu było
śmieszniej.
Po 13 latach, w maju 1981 roku, senat Akade mii Me dycznej
wyra-ził ubo lewanie i uznanie dla postawy de likwen ta oraz podjął
uchwa-łę o przywróceniu go na kie rowni cze stanowi sko z dniem 1
stycznia 1982 roku. Jest z czego się śmiać: 1 stycznia 1982 roku mie
liśmy stan wojenny w rozkwi cie i żadne nie odpowie dzialne uchwały
sprzed 13 grudnia 1981 roku nie we szły w życie.
Zawarta w „Watrze” przyjaźń została na całe życie. Nie słychana
uroda Jurka Sz… na nic mi się nie przydała, bo jedną z pierw szych
rzeczy, jakie zrobił po tej „Watrze” było zaprzyjaźnie nie mnie
z żoną. Urok Danusi Książ kie wicz-Szapiro, wówczas bardzo młodej
lekarki – gastrologa, równoważył urodę jej męża. Do tego dochodzi-ły
trzy przewspaniałe chłopaczyska, które Szapirowie obarczyli dzie-
dzicznym urokiem i poczuciem humoru. Poczucie humoru Jurka Sz…
było morderczo sarkastyczne, Danusi – łagodne. Chłopaczyska
wyciągnęły średnią. Z inteligencją też dobrze im wyszło: teraz naj-
starszy, Tomek, uzyskawszy dyplom z zyki i doktorat z mate maty-ki,
jest profe sorem eko nomii w SGH. Następny, Paweł, to hi storyk,
specjalista od Holocaustu. Najmłodszy, Jacek, to neurochirurg, na-
reszcie ktoś kontynuuje rodzinną tradycję. Szkoda, że na Kor syce.
Danusia i Jurek Sz… mają z czego być dumni, a mnie nasuwa się
ponura re ek sja: oto kolejny przykład, jak 1968 rok wpłynął na losy
następnego poko lenia…
A Jurek Sz., który tak nagle zjawił się u mnie w pięk ny majowy
dzień, właściwie się nie zmie nił przez te 50 lat, od kie dy go znam.
Jest nadal pięk ny, nie jak na pana po osiemdziesiątce, tylko jak na
pana w ogóle. Jedyne, co się zmieniło, to grzywa czarnych włosów,
która stała się równie gęstą grzywą białych włosów (do pań, które
niszczą sobie włosy rozjaśnianiem: pomyślcie o moim przyjacielu
Jurku i poczekajcie, a rozjaśnią się same). To samo szyder cze spoj-
rzenie i natychmia stowa re akcja na każdą odzywkę.
Wracam do naszego adrema. Jurek Sz… tym razem pojawił się
u mnie z powo du nagłej żądzy wrę czenia mi pew nego podarunku.
Jest to oprawiony w ramkę tekst, który… Zresztą, zaraz przeczytacie
sami. Ja tylko chcę dokonać mani pulacji i podać na początku wyja-
śnie nie, które autor prze kładu umie ścił na końcu:
„17th Century Nun’s Prayer” wypatrzyłem przed pół wiekiem w kate-
drze St.Giles w Edynburgu. Jako zaledwie neurochirurg, nie zdołałem
do-tąd natra ć na przekład tego tekstu na język polski. Popełniłem go
wreszcie sam, arbitralnie uznając, że ta modlitwa przeznaczona jest do
odmawiania głównie przez pleć męską – Jerzy Szapiro.
Prze rzuciłam ten przypis na początek, żeby zaznaczyć z wielką
mocą, że pierw szy raz w życiu całkowi cie się z Jurkiem Sz… nie
zgadzam. Ta modlitwa powinna być prze znaczona dla każdej z licz-
nych płci. I nawet tytuł głupio wygląda! Zresztą sam Jerzy powie-
dział mi, że istnie je spór co do autorstwa: w Akwi nie uważa się, że
jest to tekst św. Tomasza, czyli nie wia domo, kto go napisał, a
nawet dokładnie kie dy. A oto on:
MO DLI TWA XVII-WIECZ NEJ MNISZ KI
Panie, Ty wiesz lepiej ode mnie, że zaczynam się starzeć i że pewnego
dnia będę stary. Uchroń mnie przed zgubnym zwyczajem myślenia, że
muszę cośkolwiek powiedzieć na każdy temat i przy każdej sposobności.
Uwolnij mnie od nieprzepartej żądzy prostowania ścieżek każdego
z moich bliźnich. Uczyń mnie za myślonym, ale nie smętnym;
pomocnym, ale nie władczym. Świadom jestem moich rozległych
pokładów mądrości i doprawdy żal nie robić z nich użytku, ale Ty,
Panie, rozumiesz, że pra-gnę zachować choć kilka przyja znych dusz,
kiedy przyjdzie na mnie ko-niec.
Uchroń mnie od recytowania w nieskończoność szczegółów, daj mi
skrzydła, abym umiał dotrzeć do sedna sprawy. Zapieczętuj moje usta
przed uskarżaniem się na bóle i dolegliwości. Są coraz bardziej
dokuczli-we, a opowiadanie o nich staje się z biegiem lat nieomal
rozkoszą. Nie ośmielam się ubiegać o tak wielką łaskę, abym umiał z
pogodną życzli-wością wysłuchiwać opowieści moich bliźnich o bólach i
niedomaga-niach, ale pomóż mi, Panie, znosić to z cierpliwością.
Nie śmiem nawet prosić o polepszenie mojej pamięci, ale – proszę
uni-żenie – spraw, abym stał się bardziej pokorny i zarazem mniej
zadufa ny, kiedy dane, przywoływane przez moją pamięć, zderzają
się z tym, co wynika z pamięci innych. Naucz mnie chwalebnej lekcji,
że niekiedy mogę się mylić.
Uczyń mnie w miarę pogodnym; nie zamierzam być świętym –
niektó-rzy z nich są zaprawdę trudni do zniesienia – ale zgorzkniały
stary czło-wiek jest jednym z koronnych osiągnięć szatana. Obdarz
mnie zdolnością zauważania dobra w nieoczekiwanych miejscach i
dostrzegania talentów u ludzi, u których trudno się tego spodziewać.
I daj mi, Panie, łaskę, że-bym zdołał im to powiedzieć.
Kie dy zostałam sama, prze czytałam modlitwę jeszcze raz. Jeszcze
kil ka razy. Za pierw szym razem, jeszcze przy Jurku Sz.,
wzruszyłam się i uśmiałam, teraz jed nak zrodzi ło się we mnie
straszne podejrze-nie.
Wszystko się zgadza. A prze cież ani św. Tomasz, ani
siedemnasto-wiecz na mniszka nie mogli mnie znać… Nie uważam
się za mło-dziutką, ale – jak wie lokrotnie zgłaszałam w wywiadach,
kie dy pod-lotkowate dziennikarki pytały mnie o życie towarzyskie w
Warsza-wie przed I wojną świa tową – a ja NAWET woj ny rosyjsko-
japoń-skiej nie pa mię tam! Nie ma z czego się śmiać.
Św. Tomasz i mniszka nie, ale bardzo dobrze zna mnie tłumacz. A
zestaw słabości, przed którymi ostrzega modlitwa, to wier ny ob-raz
mojej osobowości…
Nie, nie wie rzę. Upiorne poczucie humoru Jurka Sz… znam do bólu,
ale nie wie rzę, żeby posunął się aż do fałszerstwa, żeby rozpo-
wszechniać listę moich wad. A skoro nie, to znaczy, że nie tylko to
samo nas śmie szy, ale i to samo wzru sza. I znaczy też, że to, co mi
się we mnie nie podoba, jest pro blemem ogólnym starzejących się i
starych ludzi. To pocieszające, ale jak już mó wiłam, nie lubię tołpy
i nawet tłumaczyłam, co to jest tołpa, jak ktoś nie uważał, to teraz
sam sobie jest winien. A ja będę musiała co najmniej raz dzien nie
odczytywać sobie na głos tę modlitwę, może zdążę się jesz cze
popra-wić.
Tylko boję się, że stracę zawód: od bezgrzesznego satyryka wie je
nudą. Tak mi się wydaje, choć jeszcze żadnego nie spotkałam.
Jurek Sz… wrę czył mi ramkę z modlitwą, opowie dział kilka żar-
tów i wyszedł w pośpiechu. Zawsze się śpieszy. Sam cięż ko chory
na serce – opie kuje się bardzo cho rą Danusią. Zdumia ło mnie, do
jakie-go stopnia nie uważa tego za obowią zek, tylko za łaskę i w jaki
spo-sób opowia da o żonie, która popada w niepokój, kie dy go nie
ma w pobliżu. Co go wzrusza, zamiast złościć.
Sama przez kilka lat opie kowałam się mę żem w chorobie, podob-
no bardzo się w tym okre sie spraw dziłam, ale teraz wi dzę, jak
dale-ko mi było do ide ału. Bo ideał właśnie podczas wi zyty Jurka
Sz… zobaczyłam.
Takie to życie, pięk ne i straszne, zmarnowane i nie zmarnowane.
Może gdyby nie odebrano mu ukochanego zawodu i sławy, dziś był-
by rów nie schorowanym człowie kiem, ale bez tego oparcia, jakie
daje mu bezprzymiot nikowa miłość do Danusi?
Żeby opowie ści o wczorajszej wi zycie nie kończyć w nastroju mi-
norowym, bo mój gość na pew no człowie kiem minorowym nie jest,
zrobię coś, czego unikam: opowiem dowcip. Na ogół unikam opo-
wiadania dowci pów, bo więk szość kładę. Zapominam puent, plączę
się, wreszcie oświadczam, że na ogół kładę dowcipy, ale oświad-
czam to za późno, bo wszyscy już zauważyli. Jurek (bez ini cjału,
więc mój mąż) i Joanna uwielbiali opowia dać przy mnie takie żarty,
w których przed puentą ktoś powinien zadać pytanie: zawsze jest ry-
zyko, że ktoś nie zada. Ale nie kie dy ja je stem w pobliżu. Choćbym
ten żart słyszała już setki razy (a tak na ogół bywa z żartami opo-
wiadanymi przez rodzinę) można być spokojnym, że ja spytam. I to z
najszczerszą ciekawością. Jednak teraz robię wyjątek i opowiadam
dowcip, przynie sio ny przez Jurka Sz. Nie tylko dlatego, że mnie
śmieszy, rów nież dlatego, żeby czytelnicy wyobrazili sobie scenkę,
w której ten żart opowiada osoba po osiemdziesiątce osobie po dzie-
więć dzie siątce.
Starszy pan wybrał się w odwiedziny do rówieśnika. Rozmowa
szybko zeszła na temat zdrowia.
– A jak się ostatnio czujesz? – spytał gość.
– Zmieniłem lekarza i jest dużo lepiej – odparł gospodarz.
– O! A jak się nazywa ten twój lekarz?
– Zaraz. Czekaj… Zaraz sobie przypomnę… Wiem! Był taki grecki
pi-sarz…
– Homer?
– No tak, Homer. To on, ten Homer, dwie takie duże rzeczy napisał…
– Iliada? Odyseja?
– O, właśnie, Iliada. I tam był taki król, naG…
– Agamemnon?
– A, Ga memnon, racja. I ten Gamemnon miał brata…
– Menelaosa?
– No tak. I ten Menelajos miał żonę…
– Helenę.
– No jasne, Helenę! – Gospodarz zwraca się w stronę kuchni i
woła: – Hela! Hela! Jak się nazywa mój nowy lekarz?
Opowie dział i poszedł. A mnie dopadł apropos do modlitwy: czy
ma sens naprawia nie się w moim wie ku?
Tu apropos do aproposa. Wprawdzie przed chwi lą przyznałam się
do zdolności, ba, talentu, ba, geniuszu w dziedzinie psucia dowci-
pów, ale zaryzykuję, bo po pierw sze to tak okle pany żart, że może
odruchowo opowiem go bez psucia, a po drugie to taki apropos, że
grzech go nie przy toczyć, a ja dopie ro co obiecałam nie grze szyć.
Młode małżeństwo przygląda się swoim nieludzko umorusanym
dzie-ciom:
– To jak, myjemy te czy robimy nowe?
Więc jak, naprawia my tę babcię czy robi my nową?
Do listy moich mankamentów z modli twy dołączam lenistwo. Je-
stem tak leniwa, że aż pracowita. Kie dy rano otwieram pierw sze
oko, natychmiast usiłuję sobie przypomnieć, czego wczoraj nie napi-
sałam. Zrywam się, biegnę do biurka – nie ma z czego się śmiać: za-
nim otworzę drugie oko, nie pamię tam, jak to u mnie teraz jest ze
zrywaniem się i bie ganiem – i na siłę piszę bzdury, bo kto o tej po-
rze ma poukładane myśli.
Jestem tak leni wa, że postanowi łam choć częściowo zwalić
odpo-wie dzialność za moją książkę na wątłe ramio na innych osób.
Zaraz się na nich uwie szę, tylko najpierw wy jaśnię.
Czasem pędzę jak burza: to do przodu, to wstecz, a czasem na boki.
Błyskam, grzmocę (uprzedzałam, że nie znoszę jak ktoś grzmi, więc
tym bardziej sama nie wrobię się w coś, czego nie znoszę) i szumię jak
wiatr w ko minie. A czasem zamie ram w oku cyklonu, nie ruchoma jak
trup kro wy, którą ten cyklon zabił jak to cyklon. To był opis przyrody, a
teraz re alistycznie: zdarza mi się sie dzieć nad częściowo zabazgraną
kartką i marzyć o nagłej śmier ci albo o kró le-wi czu, który się ze mną
ożeni i już nie będę musiała kończyć pisa-nia. Nie nawidzę tak
sterczeć, zwłaszcza że odpowied ni dla mnie królewicze albo nie żyją,
albo się strasznie garbią. A ja nie lubię gar-biących się mężczyzn, więc
chyba jednak powin nam pisać dalej. Tyl-ko czasem nie mogę. Brrrrr.
Każdy piszący zawodowo zna to uczu-cie. Tyle, że faceci mogą
marzyć o pięk nej królewnie, zamiast
o przygarbio nym królewi czu, zawsze mówi łam, że kobie ty mają go-
rzej.
Wpadłam na szatański pomysł i na wypadek następnego takie go
sterczenia poprosi łam trzy osoby o zadanie mi jakiegoś pytania.
Niech spytają o coś, co ich intere suje, a o co nigdy nie pytali (byle
nie o to, czy mam psa) – może przez zapomnie nie, a może uważali,
że nie wypada. Oni dostaną odpowie dzi, a ja trzykrotną szansę na
odblokowanie się. Już bez mojego udziału trzy osoby stały się czte-
rema osobami, a moja szansa zwięk szyła się do poczwórnej.
Te trzy osoby, to alfabe tycznie:
AR TUR AN DRUS – młody dziennikarz radiowy. Kie dy jako bar-
dzo, ale to bardzo młody dzienni karz radiowej Trójki zjawił się u
mnie po wywiad, w pierw szych mi nutach wzajem ne go miz drzenia
się w przed pokoju miałam pew ne trudności z kontaktem wzroko-
wym, który jest dla mnie podstawą oceny człowie ka. Głowa Artura
plasuje się tuż pod su tem, a moja z latami coraz bardziej zbliża się
do podłogi. Szybko posadziłam go na niskim pu e przy moim ulu-bio
nym fo telu, wresz cie spojrzałam w oczy i kontakt, który złapa-łam,
trwa do dziś. Artur rozmawia ze mną dla radia i zabie ra na wy-stępy
przed żywą publicznością, które lubię najbardziej, a które,
gdyby nie on, byłyby już dla mnie stracone. Uwielbiam zwłaszcza
grywać ske cze, w których Artur partneruje mi w roli męża. Myślę, że
jako małżeństwo, wi zualnie stanowi my – jakby to powie dzieć? –
wysmakowaną parę.
Artur nie tylko świet nie partneruje, ale jest też nie zwykle opie-
kuńczy i zaradny. Najsprawniej szym opiekunem moim i moje go
domu jest syn Joanny, a mój wnuk Miś. Artur Andrus został przez
nas obie uhonorowany zaszczytnym tytułem Wi cemisia.
Cie kawa byłam, o co też spyta mnie taki Artur, który pytał mnie
już o wszystko.
DO DA TEK DO AR TU RA w postaci MA RII CZU BA SZEK. Od
lat je-stem zwolenniczką rozmnażania przez pączko wanie: kłopotów
mniej, a możliwo ści więk sze. Artur wypączkował mi Marysię Czuba-
szek. Ten facet nie potra spokojnie tkwić we wła snej osobie: le dwie
coś się kluje, on już się rozgląda, kogo by tu wciągnąć, zaangażo-
wać, dokooptować. Toteż nie zdziwiłam się, kie dy oświadczył, że
najlepsze pytania zadaje właśnie Marysia i czy ja chcę, żeby ona też
mnie o coś spytała.
Chcę, jasne, że chcę!
Marysię znam od lat. Nig dy razem nie pracowałyśmy, a początko-
wo bardzo mi się nie podobało to, co pi sze. Wydumane, sztuczne,
dziw ny ję zyk, nietypowa składnia, żarty często zbyt abstrakcyjne na
moje konserwatywne poczucie hu moru. Dopie ro kie dy poznałam au-
torkę osobi ście, po padłam w zachwyt: w sposób absolutnie natural-ny
wyskakują z niej zdumie wające spostrzeżenia i sformułowania, kreu
jące inną rze czywistość niż ta, którą ja widzę. To, co uważałam za
wydumane, okazało się autentyczne i cie szę się, ile razy mogę zajrzeć
do jej świata, bo bardzo jest w nim we soło.
Okazało się, że to częstszy objaw: Marysię akceptują ci, którzy
wie rzą w jej autentyczność. A ona nawet wygląda odpowied nio do
swojego talentu: gdyby nie była niedużą, rozgadaną, ruchliwą ko-biet
ką, wokół której tworzą się powietrz ne wiry, to trzeba byłoby prze
robić ją na kogoś w tym rodzaju.
Cie kawa byłam, o co też spyta mnie taka Marysia, która dotąd o
nic mnie nie pytała.
BE ATA KĘCZ KOW SKA – też młoda dzienni karka, ale prasowa.
Spokojna, oczytana, pie kielnie bystra. Pisuje my razem od lat. Poja-
wi ła się w moim życiu pod koniec lat 90., przysłana przez „Gaze tę
Stołeczną”, żeby robić ze mną cotygodniowy wakacyjny cykl mini-
wywia dów. W pierw szej chwili prze straszyłam się, że taka cicha
osoba nie da mi rady, a w mini wywiadach należy trzymać się tema-
tów. Jednak nie miałam racji, bo Beata potra z całą uprzejmością
wziąć mnie w garść, żeby nie powie dzieć – za mordę. Fantastycznie
mi się z nią pracuje, w dodatku to, co potem widzę w druku, jest tak
podobne do tego, co chciałam powie dzieć, jak to tylko możliwe.
Dlate go poprosiłam ją o współpracę w pi saniu książki Już nic nie
mu-szę, a kie dy „Stołeczna” zaproponowała mi kolejny cykl
miniwywia-dów, tym razem wprawdzie co dwa tygodnie, ale nie tylko
w waka-cje, poprosiłam właśnie o Beatę i to było jedno z najmądrzej
szych posunięć w moim życiu. Pisze my te rozmów ki od lat, nie
wiem, czy są dobre, ale wspaniale się przy ich pi saniu bawię.
Cie kawa byłam, o co też spyta mnie taka Beata, która pytała mnie
już o wszystko.
JO AN NA – Joanna. Przysłana do mnie… nie przesadzajmy, spo-
sób, w jaki się pojawiła, zostawiam domyślności czytelników. Nie ma
z czego się śmiać. Darwi na odwołali, małpy odwołali, nie umiem
prze widzieć, co jeszcze mogą odwołać, zanim ukaże się ta książka.
Joanna nie musi o nic mnie pytać, wszystko wie. Te raz już nawet o
moich kon taktach z ministrem Bec kiem.
Cie kawa byłam, o co spyta mnie taka Joanna, która nie ma mnie
o co pytać.
Zwie rzyłam się już, że od lat marzy mi się pytanie trudniejsze niż
o przedwojenne kabarety albo „czy pani ma psa”. Z tym więk szą
chę cią obarczyłam trójkę moich wybrańców ko niecznością
pomyśle-nia. A sko ro trójka stała się czwórką, to tym le piej, cztery
pomyśle-nia to jeszcze wię cej niż trzy, zwłaszcza jeśli dawno
przestało się marzyć choćby o jednym.
PYTANIE ARTURA:
– Czy zgadzasz się z twier dzeniem, że jak człowiek czegoś nie do-
śpie wa, nie dotańczy, nie dopo wie, to powi nien przynajmniej dowy-
glądać?
Czego wymagasz od siebie, od innych kobiet i od męż czyzn
wystę-pujących na scenie?
– Jeśli masz na myśli tuszowanie amatorstwa czy niechlujstwa, to
odpowiem cytatem z pięk nej pie śni mojego ulubio nego Aleksandra
Wer tyńskie go: „Nie chaczu, nie magu, nie żełaju”.
Nie toleruję nie dotańczenia, niedośpie wania, nie dopowie dze
nia. Każda robota ma być wykonana najle piej jak to możliwe, od kie-
szonkowe go złodziej stwa po pre zydenturę. To nie jest aluzja poli-
tyczna, ja tak ogólnie.
Miałam kole żankę, jed ną z najbardziej utalentowanych aktorek
estradowych. Prze mi ła osoba, urocza, in teligentna, z poczuciem
hu-moru, prywatnie mia łyśmy ze sobą świetny kontakt. Z zasady nie
uczyła się tekstów. Kie dy zza kulis widziałam, jak męczy się i wije,
haftując, rozciągając zdania, które w założeniu powin ny być krótkie i
wdzięcznie chi chocząc, że niby to takie urocze, wstydziłam się jak
potępie niec. Nie nawidziłam jej w takich mo mentach.
Czy wyobrażasz sobie chi rurga, który przyszywa wątrobę do szy-
szynki, bo jest czarująco roztargniony? Albo adwo kata, który dopro-
wadza nie win nego klien ta do kary śmier ci, bo mece nasowi
pomyliły się paragrafy? Albo po sła, który głosuje „za” zamiast „prze
ciw”, bo nie słuchał, co przed chwi lą mówiono? No, tu już chyba
prze sadzi-łam.
Niby dlaczego artyści – w dowolnej dzie dzinie – mie liby być na
innych prawach? Każdy z nas ma obowiązek dośpie wać, dotańczyć,
dopowie dzieć, zszyć te organy co trzeba, zacytować właściwy para-
graf, podnieść rękę w odpowied nim momencie. I kie dy speł nia te
warunki, miło jest, jeśli W DODATKU dowygląda. Może iść do domu
napawając się chwi lą, kie dy lilio wyj Niegr podajet mu manto (z ak-
centem na „o”), a tak właśnie, Wer tyńskim, odczuwam satysfakcję z
udane go przedsię wzię cia.
Oczywi ście nie mam na myśli wpadek, które wynikają z najróż-
niej szych okoliczności, jeśli nie wynikają z lek ceważenia. Publicz-
ność je uwielbia, pokolenia cytują, ale wpadkowicz ma obowią zek
iść do domu załamany, zostawiw szy manto (z akcentem na „o”) w
dłoniach liliowe go Nie gra i przysięgając sobie po drodze, że jego
noga wię cej nie stąpnie na scenę. Wtedy można mu jego wpadkę
wybaczyć. Nawet jeśli nie do wyglądał.
Arturze, Ty wchodzisz po zawodowych schodach, ja schodzę. Na
mijance zahaczyli śmy o sie bie. Ty, młody góral z Biesz czad i ja, sta-
re emi granckie dziecko, mamy ten sam gust, podobnie rozumie my
satyrę, jej uroki i zasadzki. Nie nawidzimy hucpy, kochamy publicz-
ność, wpadamy w eks tazę, kie dy jest życzliwa, mamy do siebie pre-
tensję (każdy do siebie, nie jed no do drugie go), kie dy jest zimna. Cie
szy nas cudzy talent, „nie żełajem” lek ceważenia, pre tensjonalno-ści i
taniochy. Ani jako wykonawcy, ani jako widzowie.
To mało?

PYTANIE MARYSI:
– Czy lepiej udawać głupszą niż się jest, czy mądrzej szą?
– To podstęp ne pytanie. Natychmiast łeb mi spuchł od przykła-
dów, których przytaczanie byłoby dla mnie szampańską zabawą,
oraz, tu i ówdzie, okazją do ze msty. Kil ka osób nie mia łoby z
czego się śmiać. A Ty z chichotem zatarłabyś ręce, ubawio na, że
dzięki To-bie wy skoczyłam z imydżu dobrotliwej staruszki.
Ale nie, potraktuję Cię poważnie. Nie będę się popisywać, tylko
odpowiem w myśl zasady, którą obie rzadko stosujemy, a która
brzmi „czasem mniej zna czy wię cej”:
Marysiu, prze cież my obie udajemy idiotki i wcale dobrze nam to
wychodzi.
Chyba, że pojawia się praw dziwa idiot ka. Wtedy jeste śmy
pokona-ne. Nie stety, oryginał zawsze wygrywa z imi tacją.
Nie ma z cze go się śmiać.

PYTANIE BEATY:
– Pani Stefanio, wspomina Pani o książkach w Pani domu. Na pół-
kach, w stosach. O książkach, których peł no w każdym pomiesz
cze-niu. Jest wśród nich wie le ukochanych, o tym wiem, ale czy są
ta-kie, któ rymi z czytelniczej rozpaczy zwykła Pani rzucać o ścianę?
– Beatko, chyba zdajesz sobie spra wę, że jako Pierw sza Dama Róż-
nych Rzeczy nie mogę niczym rzucać o ścianę! A jeśli nawet czasem
sobie czymś rzucę, to i tak się nie przyznam. Pew nie chodziło Ci
o to, jakie książki bio rę z obrzydzeniem w dwa palce i kładę na ster-
cie prze czytanych gazet do wyrzuce nia.
Nie czytam książek, których nie rozumiem już na etapie tytułu. Kie
dy wi dzę, że nie mam cie nia szansy na zrozumie nie tego, co w
środku. A środka jest zwykle wię cej niż tytułu. Nie ma z czego się
śmiać: tytułu też bywa dużo.
Nie czytam książek, których pobież ne prze rzucenie daje mi peł
ną wie dzę o najmodniejszych wulgaryzmach. Sama nie stronię, ale
tyl-ko wśród ludzi, o których wiem, że ich to nie razi i tylko w żartach.
Epatowania słownictwem nie zno szę. Profe sor Szapi ro mawia:
– Jestem ele ganckim męż czyzną, dupa nie przechodzi mi przez
gardło.
Mnie prze chodzi, ale bez prze sady.
Szanuję tylko taką li teraturę, w której każde słowo jest prze
myśla-ne i czemuś służy. Mogą to być kryminały, romansidła czy ese
je, mogę się z autorami zgadzać lub nie, ale jeśli wie rzę, że chcą
mnie czymś zain tere sować albo do czegoś przekonać, albo po pro
stu zaba-wić, czytam i przejmuję się tym, co przeczytałam. Nie
cierpię być zalewana potokiem mowy, mającej za cel wyłącznie
wykazanie mą-drości, elokwen cji i zasobu słów – czy to naukowych,
czy angiel-skich, czy obscenicznych – autora. Taki mi książkami z
radością rzu-całabym o ścianę, gdybym rzucała książkami o ścianę.
A może to nie zły pomysł? Taka terapia… Spróbuję i dam Ci znać.
A Ty przejrzyj te moje porozkładane wszę dzie ster ty i zgadnij,
dla-czego na wierz chu każdej (poza tą z gazetami do wyrzuce nia i
książ-kami do rzucenia) leży, jako ostatnio czytana, książka z dzie
dziny li-teratury faktu.
Najmniej sza ster ta, jed noksiążkowa, to wywiad rze ka z prof. Wła-
dysławem Bartoszew skim. Czytam ją, wracam do niej, znów czytam,
całość albo ulubione fragmenty. Nie pogrążam się w lek turze, tylko
spoufalam się z człowie kiem: mądrym, odważnym wo jennie i cywil-
nie, co chwila zaskakującym nie typowymi punktami wi dzenia, prze-peł
nionym poczuciem humoru. Kie dy tracę chęć do życia, prof. Bar-
toszew ski mi ją przywraca. Jest moim wzorem i ide ałem.
Profe sor Władysław Bartoszew ski jest Anią z Zie lonego
Wzgórza mojej staro ści. Nie ma z czego się śmiać.
No i teraz wylazło na jaw, że satyryk ze mnie jak z koziej dupy…
myślicie, że powiem „trąba”? Nie, viola d’amore. Miałam rzucać o
ścianę, tymczasem chwalę. Taki właśnie wpływ ma na mnie pro fe-
sor Bartoszewski.
Żeby wrócić do sedna Twojego pytania, zrobię coś bardzo dla
mnie nie typowe go: podsumuję.
Wielki re żyser i pedagog (również wspa niały aktor, ale w nadcią-
gającym cytacie nie należy to do rzeczy) Alek sander Bardi ni mawiał
do młodych aktorów:
– Istnieje takie granie jak sos koperko wy. Dużo, gęsto i nie wiado-
mo co jest w środku: sztukamięs czy kalosz.
Istnie je takie pi sanie jak sos koper kowy. Kie dy na nie tra am, od
razu wiem, że w środku jest kalosz.
Nie ma z cze go się śmiać. Chyba, że z apetytem jada się kalosze.

PYTANIE JOANNY:
– Co zmieni łabyś w swoim życiu, gdybyś od początku wie działa
wszystko to, co wiesz teraz?
– Nie wiem, czy pytasz o rzeczy zależne, czy niezależne ode
mnie. Ale chyba nie myślisz, że w swo im kabotyństwie odpowiem:
„Zro bi-łabym, żeby nie było II wojny światowej”.
Z rzeczy nie zależnych ode mnie, na pew no włożyłabym jeszcze
wię cej wysiłku w wyprowadze nie Gabrie la z Gołąbek po pierw
szym wyjściu gestapo. Tylko, że to by nic nie dało, był zdecydowany
zo-stać. Ale zbyt często zastanawiam się, czy mogłam zrobić wię
cej, żeby choć wiedzieć, że się po starałam.
Z rzeczy ode mnie zależnych, dzię kując Bogu że dał mi tę
szansę, powie działabym pewnego wie czoru pew ne „dobranoc”. Ty
i tylko ty wiesz, o co chodzi. Jednak narasta we mnie chęć
wyrzucenia tego z siebie, więc możliwe, że zanim skończę niniej szą
orgię aproposów, w końcu o tym napi szę. A na razie, na wypadek,
gdybym mogła uchronić choć jedną osobę od tego, co sama sobie
zrobiłam, zwra-cam się do czytelników:
Czy zauważyliście, że przynajmniej w jednej sprawie stanowię
rzadkość wśród staruszek i staruszków? Na wypadek, gdyby ktoś
ośmielił się wrzasnąć „nie!” – podpowiadam: nie pouczam, nie man-
tyczę i nie doradzam nieproszona. Czasem tylko staram się dyskret-
nie świe cić przykładem, ale bez prze konania, że koniecznie należy
go ze mnie brać. Za ten takt i dyskre cję zyskałam chyba prawo do
jed nego pouczenia, mantyczenia i jednej niepro szonej porady. Jed-
nej, ale dla mnie najważniejszej.
Nie rozstawajcie się w gniewie! Nigdy i z nikim. Choćby nie wiem,
co się działo, choćbyście przed chwilą wytłukli całą zastawę z
ukochanym kubkiem ozdobio nym cyckami włącznie, choćbyście
przez ostatnie kilka godzin mówi li do siebie syczącym szeptem,
choćbyście od dwóch dni w ogóle do sie bie nie mówi li, to rozstając
się – nie ważne, czy na wie ki, czy w celu wysko czenia do skle pu
po biały ser – zmuście się, żeby powie dzieć „do wi dzenia”, albo
„pa”, albo „jedź ostrożnie”, albo co tam sobie zwykle mówi cie. Bo
może stać się tak, że już nig dy nie naprawi cie złego rozstania. Po
powro-cie z białym se rem możecie stłuc następny kubek, to już nie
moja sprawa.
Szafując słowem „nigdy” nie myślimy, co ono oznacza. Że może
oznaczać nie odwołalność. Dotarło to do mojej pięt nastoletniej
głowy w pogodny sierpniowy dzień 1929 roku.
Umarł. Nie żyje. A dopie ro co w zeszłą niedzielę odprowadzi łam
go na dworzec, kie dy wracał do Łodzi z wizyty u mnie, spę dzającej
wakacje na sportowym obozie. Bie głam po pe ro nie za odjeżdżają-
cym pociągiem i wo łałam:
– Dziadku, co ja bym bez ciebie zro biła?!
Dziadek wychylał się z okna, machał i uśmiechał się do mnie.
Od 78 lat je stem wdzięcz na tamtej pięt nastolatce, że tak właśnie
mogę wspo mi nać ostateczne rozstanie z człowie kiem, który dał mi
wszystko, co jest we mnie dobrego. Że uśmie chał się do mnie i wie-
dział, że czekam na następne spotkanie.
A jednak raz w życiu zdarzyło mi się o tej nabytej mądrości zapo-
mnieć i to jest jedyne, co zmieniłabym, gdybym mo gła.
Jeszcze jed no zdanie w odpowie dzi Joannie: sama mi opowia da-
łaś, co – jako asystentka prof. Bardi niego przy jego słynnych Trzech
siostrach – podsłuchałaś na jednej z prób. Bardi ni, okrutnie czepiał się
tych, których cenił i dlatego marzeniem jego współpracowników było
stać się oIarą pro fesora. Uczynił ten zaszczyt swojej ulubio nej
studentce, debiutującej wówczas Krystynie Jandzie, kiedy zaczęła
mówić monolog w II akcie:
– Pani idziesz truć życiorys, a widownia zmie nia półdupek.
Gdybym była widownią własnego życiorysu i wie działa to, co
wiem te raz, zmieniłabym półdupek. Albo wyszła z teatru.

***

À propos „jedź ostrożnie”, oto jak życie samo nauczyło mnie, że


nawet w mądrym postępowaniu należy zachowywać umiar. To już nie
będzie pouczanie, mantyczenie ani nie proszona porada, tylko prosty
apropos infor macyjny.
Od kie dy Joanna zrobi ła prawo jazdy, ile razy wychodziła z
domu, kilkakrotnie po wtarzałam „jedź ostrożnie”.
W tym czasie Joanna była asystentką Lidii Zamkow przy Letnikach
Gorkiego. Pew nego wie czora Lidka zadzwoniła, żeby Joanna do niej
wpadła: mia ła pomysł, o którym musiała pogadać. Joanna już u niej
bywała, ale w dzień. Ponieważ pierw szy raz wyruszyła po zmierzchu
na taki przerażający dystans (czyli z Moko towa na Sadybę), powie-
działam „jedź ostrożnie” o kil kanaście razy wię cej niż zwykle.
Dojechała, zaparkowała, wysiadła, nie zawracała sobie głowy
dzwonieniem do furtki, bo umiała otworzyć ją z zewnątrz. Weszła,
zrobiła dwa kroki – i wtedy na ścież ce po jawił się Rolf. No proszę,
jed nak à pro pos pytań pojawił się pies! Rolf był potwornej wiel kości
ber nardynem, miłym i łagodnym, ale – jak się właśnie okazało – nie
lubił, żeby ktoś mu się po ciem ku pakował do ogródka bez ob stawy
domowników. Stanął w przyzwoitej odległości, uniósł pół górnej
wargi i niskim, ale dźwięcz nym głosem powie dział coś w rodzaju
„hm”. Starczyło. Joanna stanęła jak wryta i zaczęła bardzo łagodnie
prze mawiać:
– Rolf, pieseczku, odwal się, przecież mnie
znasz… Cisza.
– Rolf, Rol k, pańcia kazała mi przyjechać, chyba nie chcesz, żeby
czekała…
Cisza. Rozmów czyni Rolfa zrobiła próbny krok do przodu.
– Hm.
Sytuacja była beznadziej na. Lidka nie wie działa, że gość już
doje-chał, dobrnąć do dzwonka przy drzwiach nie było jak. Joanna
posta-nowi ła się wycofać i zadzwonić kulturalnie do furtki. Zro biła
krok do tylu.
– Hm.
No tak, logiczne: skoro zdybał przestępcę, to nie zamierzał pozwo-
lić mu zwiać… Można było tylko pokrzyczeć.
– Lidka! Lidia! To ja, Joanna, wpuść mnie!
Rolf nie reagował, czyli krzyczeć wolno. Wołała coraz głośniej, w
końcu darła mordę jak opętana. W drzwiach ukazał się syn Lidki.
Joanna próbowała wyjaśnić mu sytuację i namówić, żeby zabrał ko-
chanego pie seczka, ale chyba nie do końca jej ufał. Wreszcie
powie-działa:
– Dobra, Piotrek, po prostu powiedz mamie, że Joanna czeka przy
furtce.
– Nie mogę. Mama rozmawia przez tele fon – odpowie dział
dobrze ułożony młody człowiek i po dał tyły.
Teraz moje osaczone dziec ko mogło już tylko stać i czekać, aż
ktoś dorosły przypadkiem wyjrzy z domu. Na szczęście, kie dy Lidka
skończyła rozmowę, Piotr powie dział jej o gościu i Joanna została
wpuszczona.
No i teraz bę dzie najlepsze. Z kim tak długo pi łowała Lidka przez
telefon? Ze mną, z własną mamusią uwię zionej przez smoka dzie
wi-cy piłowała!
Było tak: nie długo po wyjściu Joanny zadzwoniła re alizatorka, z
którą córka nie dawno pracowała. Miała jakieś pil ne pytanie. Po-wie
działam, że wpraw dzie Joanna wyszła, ale zaraz dam znać, żeby
jak najprędzej oddzwoniła. Kie dy zadzwoniłam do Lidii, Joanny
jeszcze nie było.
Poznałyśmy się z Lidką w Łodzi zaraz po woj nie i bardzo przypa-
dłyśmy sobie do gustu, ale od tego czasu, czyli od 1948 roku nie po-
gawę dzi łyśmy… Skorzystałyśmy więc z okazji, żeby nadrobić
prawie trzydziestoletnie zaległości. Joanna musiała utknąć mię dzy
furtką a Rolfem, kie dy omawiałyśmy zmierzch socrealizmu.
Wresz cie, kie dy zakończyłyśmy wymianę życiorysów, zorientowa-
łam się, że zaję ło nam to trochę czasu, a Joanna wciąż jeszcze nie
dojechała… Zwie rzyłam się Lidce z lęku, który nagle poczułam. Ura-
dziłyśmy, że powinnyśmy skończyć rozmowę, żebym mogła zacząć
dzwonić na mi licję i pogotowie – i dzięki tej światłej decyzji Pio trek
miał szansę powie dzieć co wie dział, a moja córka została prze pro-
wadzona przez zasięg nie ufności psiny.

TO BYŁ PIERWSZY SAMOCHÓD JOANNY

Nic dziwnego, że po powro cie do domu czuła gwałtowną potrzebę


zemsty za cier pienia moralne, a pomysł jej był okrutny. Od razu w
drzwiach wy darła się z całą siłą młodych wówczas płuc:
– Od dziś nie wolno powie dzieć „jedź ostrożnie” wię cej niż raz
dzien nie!!!!!!!!!!!!!!!!
Raz dziennie to naprawdę mało. Jest z czego się śmiać.
No, postarałam się rozsądnie odpowie dzieć moim pytkom i rano
będę mogła wró cić do pisania bzdur. Mogłabym je pisać bez końca, bo
jak zacznę to nie umiem prze stać, ale Anioł Strażnik, po zapozna-niu
się po raz pierw szy z wynikami mojej porannej pracy, zasiadł do kom
pute ra, przy którym i tak zasiadał, więc musiał zasiąść tylko
psychicznie, i napisał re gulamin. Pierw szy punkt brzmi: „Najpierw jesz
śniadanie”. Strach przed Aniołem sprawia, że moja spowodowa-
na lenistwem („byle już mieć to za sobą!”) pracowi tość daje się po-
skromić.
Delektuję się wjeżdżającymi gładko na jogurcie do gardła piguła-mi,
przeglądając poranną prasę. Z zacietrzewie niem, stosownym przy
łapaniu pcheł, wypatruję te matu do miażdżenia moją łagodną, więc nie
skuteczną satyrą. Zaznaczam, że czytuję wyłącznie te gazety
i czasopisma, które są moje go zdania. Młynarski napi sał kie dyś ge-
nialną piosenkę o podsuwaniu bab ci podretuszowane go obrazu
świata. Refren brzmiał: „Po co babcię denerwować, niech się babcia
cieszy”. Zawsze słucham mądrych ludzi i dobrze na tym wychodzę.
À propos słuchania mądrych ludzi i dobrze na tym wychodzenia, to
wpraw dzie z zasady nie słucham rozkazów, jednak jedne go posłu-
chałam i dobrze na tym wyszłam. Ten czyjego rozkazu posłuchałam,
to ksiądz Kazi mierz Orze chowski, ten sam, który grał moje go męża
w ske czu. Ksiądz Kazio to człowiek nie zwykły: najgłębiej oddany
swojemu powołaniu, a przy tym towarzyski, o ścinającym czasem z
nóg poczuciu humoru. W młodości był aktorem, jednak po kilku latach
wrócił do swoich dawnych marzeń i wstąpił do seminarium. Z
aktorskich czasów zostało mu wie le środowi skowych przyjaźni i – od
czasu do czasu – powroty do zawodu. Obecnie gra w Złotopol-skich,
miał też pamiętną scenę w Pannach z Wilka. Od kil ku lat jest kape
lanem Domu Aktora w Skoli mowie, jak pamię tacie z poprzed-niej
wzmianki. Tylko teraz to nie jest wzmianka, to jest opowieść, którą
traktuję bardzo poważnie i nie ma z czego się śmiać, sami się prze
konacie.
Ksiądz Kazio nie zrobił karie ry tylko dlatego, że nie chciał. Jednak
jeszcze z młodości znał bi skupa Karola Wojtyłę, a potem, jako
znajo-my Ojca Świętego, czasem go odwie dzał.
Kil ka lat temu re gularnie dwa razy do roku (przed Bożym Naro-
dzeniem i przed Wiel kanocą) odbywały się najazdy „Sko limowa” na
nasz dom. Eki pa skolimowska, to Zosia Wil czyńska i Jurek Pie
trasz-kie wicz, czasem w towarzystwie uwiel bia nego w naszej
rodzinie księ dza Kazia.
Te wi zyty, to były lawi ny wspomnień i gejzery całkiem ostrych
prze komarzanek. Często siedziała z nami Joanna, która też bardzo
lubiła naszych szalonych gości. Na ogół tylko słuchała, jednak pew-
nego dnia opowie działa dwie anegdoty, związane z pracą w Dzienni-
ku Telewi zyjnym i z osobą Ojca Świę tego jednocześnie. Po jakimś
czasie, je sie nią 2002 roku, Kazio zjawił się u nas, ogłaszając już
w przed poko ju:
– Jadę z wi zytą do Watykanu. Stefania ma zade dyko wać Ojcu
Świę temu książkę, a Joanna spisać to, co opowie działa.
To było nie zwykle trudne zadanie. Jak napisać dedykację dla TA-
KIEGO czytelnika? Pojękując i postęku jąc, napi sałam w końcu dwie
de dykacje do wybo ru. Nie mogłam się zdecydować, która lepsza i
taktowniejsza, więc ostatecznie dałam księ dzu dwie zadedykowane
książki. Joanna pojękując i postękując (pi sząc dla TAKIEGO adre
sa-ta…) spisała co kazali i dała oprawić w płótno. Ksiądz zabrał to
wszystko i po jechał.
Po powrocie zadzwonił, że chce przyjść, bo ma dla nas coś, co
nas ucieszy. Tym czymś był pre zent od Ojca Świę tego: miniaturka
krzy-ża z Santa Croce de Gerusalemme, a do tego, już od księdza –
foto-gra a. Ale jaka fotogra a! Zaraz wyjaśnię, co na niej widać.
Podczas wszystkich audien cji obok Papie ża stoi specjalny Ksiądz
od Odbie rania Prezentów, które odkłada na specjalny stolik i o ile
wiem, po darunki następnie wę drują do spe cjalnego pomieszczenia.
Tymczasem kie dy KOOP (patrz wyżej) sięgnął po per ły naszych my-
śli, Ojciec Świę ty oświadczył, że to ma zostać, bo to jest jego – i po-
łożył sobie nasze wypo ciny na dywaniku u stóp. I to właśnie przed-
stawia zdję cie, najcenniejszy skarb naszej rodzi ny. Widać!
Wi dać obok fotela dwie książki i płó cienną oprawę!!!
Nie mam pojęcia, czy Ojciec Świę ty przeczytał. Ale lubię wyobra-
żać sobie, że tak i że od czasu do czasu się przy tym uśmie chał.
Na-wet wi dzę ten uśmiech. Czy jest z czego się śmiać?
Koniec barwnego aproposa, pora wra cać do szarej rzeczywistości.
Jak to przewi dział Strażnik, po śniadaniu wraca mi zdolność koja-
rzenia. Odczytuję przed śniadaniowe płody, drę na tak maciupeńkie
kawałki, żebym nie mogła wyjąć ich z kosza i poskładać, i wreszcie
dorywam się do rozwiązywania krzyżówek na zmianę z czytaniem kil
ku książek naraz. Wie czorem zasypiam przy biur ku, budzę się, idę
spać i nazajutrz da capo bez ne.
Opisałam tylko taki dzień, kie dy nie je stem z nikim umówiona, nie
dzwoni telefon, nie szczekają psy sąsiadów, nie wrzeszczą dzie ci
sąsiadów – słowem, dzień, który w całości mogę poświę cić pracy
za-wodowej.
À propos umawiania się. Mam na biurku kalendarz, złowrogo
zwany terminarzem. Co roku w sylwe stra dostaję od Joanny dwa ka-
lendarze: je den na ścianę – zgadnij cie, z jakim ob razkiem? No oczy-
wi ście, z Tatrami! – drugi na biur ko. Kie dy mi je daje, wi dzę pro-mie
niującą z jej oczu nadzieję, że przyczyni się do uregulowania obu
moich żyć (honni soit qui mal y pense, a kto nie rozumie, niech zrobi
to, co ja: niech zajrzy do Kopalińskie go) – towarzyskie go i za-
wodowe go. Mam wszystko zapisywać. I zapi suję.
Trzymając słuchawkę przy tym lepszym uchu, drugą ręką przy-
trzymuję terminarz, bo inaczej tak gdzieś do kwiet nia bez prze rwy
się zamyka. W okolicach maja jest już tak wytłamszony, że nie po-
trzebuję trzeciej ręki do zapisywania. Maj zawsze był moim ulubio-
nym mie siącem: wyszłam za Jurka w maju, urodziłam Joannę w
maju i kalendarz przestaje mi się w maju zamykać. Do kwiet nia
trzecią, a od maja drugą ręką zapisuję umawia ną właśnie godzi nę
spotkania. Piszę starannie i wyraźnie, bardzo uważając, żeby umó-
wio ną godzinę zapisać w odpowied nim dniu.
Ów dzień nadchodzi, sie dzę wyszta ro wana i zerkam w okno, czy
przed domem nie zatrzymuje się samochód z namalowanym na ka-
roserii dumnym „TVP”.
Samochód nie przyjeżdża. Czasem czekiwałam w tym oknie godzi-
nę, po czym, klnąc TVP, rozszta ro wywałam się do szlafroka i wte-dy
samochód przyjeżdżał, bo TVP zawsze się spóź nia. Albo czekałam
dwie godziny i nie przyjeżdżał, albo w ogóle nie czekałam i przyjeż-
dżał. Bo wpraw dzie starannie zapisałam umówioną godzinę w odpo-
wied nim dniu, ale nie w tym tygodniu, co trzeba. Tydzień do przo du
czy tydzień do tyłu, cóż to jest w skali całe go życia! Nie ma z czego
się śmiać.
À propos czekania na telewi zyjne eki py. Kie dyś w
Wiadomościach w TVP widziałam temat o re we lacyjnym odkryciu,
dokonanym przez polskich archeologów w Egipcie: znaleźli nie znany
dotąd gro-bowiec sprzed ponad czterech tysię cy lat. Ambitny re
porter postano-wił ubarwić relację i dorzucił in scenizację, czyli, jak
mawiał pe wien reżyser, mi zanse nę. Oznajmił:
– Jako pierw szy do środka wszedł kie rujący pracami polskiej eki-
py profe sor X.
I pokazał wchodze nie pro fesora jako pierw
szego. S2lmowane od we wnątrz grobow ca.
Jeżeli przyjąć, że tele wizja nie kłamie – a jakżebyśmy mogli przy-
jąć, że kłamie? – ope rator nie mógł wejść przed profe sorem, który
wszedł jako pierw szy, ponie waż wtedy profe sor wszedł by jako
dru-gi. Więc jakim cu dem operator tam był, choć nie wchodził?
Jest tylko jedno wyjaśnie nie: czekał w tym grobow cu od ponad
czterech tysię cy lat!
Zapłacił za wieczne spóźnie nia swo ich kolegów. I za moje czeka-
nie w oknie.
…À pro pos czekania w oknie. Okno w kuchni ma szeroki parapet,
na którym jadam posiłki. Spodobał mi się nowoczesny zwyczaj kar-mie
nia na życzenie. Kie dyś, jeszcze za czasów nie mow lęctwa moje-go
wnuka, budziło się o okre ślonych porach rozwrzeszczanego,
chcącego jeszcze pospać oseska i godzinami wci skało się w nie go je-
dzenie, wie lokrotnie go przy tym budząc, żeby jadł, zamiast spać.
Teraz nie mow laki dostają jeść, kie dy się same upomną. W tej spra-
wie wyjątkowo poszłam za krzykiem, ale nie nie mow laka, tylko mody i
karmię sama sie bie wte dy, kiedy się sama o siebie upomnę.
Okno w kuchni, razem z całą kuchnią, jest na parterze od ulicy.
Jak zdradza park maszynowy, Joanna i Michał są w domu. Czytel-
niko wi, który odgadnie, który pojazd do kogo należy, ufunduję na-
grodę własnego pomysłu: iPoda z funkcją mPay, odtwarzaczem MP3,
procesorem In telCoreTM 2 Duo T2080 i 4-kie runkową nakładką
masująco-relaksującą. Nowoczesna ze mnie staruszka, niepraw daż?
Nie muszę oglądać te lewi zji. Jedząc to, co lubię w porze, w której
lubię, mam przed sobą wi dok, który lubię. Moja ulica, którą lubię,
odgrywa przede mną spek takl, który tak lubię, że nigdy mi się nie
znudzi.
Przez całe lata ulubio nym moim aktorem był starszy pan z kotem
na smyczy. Be ata Kęczkow ska, która jest kociarą, z oburze niem
za-reagowała, kie dy jej pokazałam tego pana. Ze koty są zwie
rzętami z natury wolnymi i że to okrucieństwo. Ale kot chyba nie miał
nic prze ciwko temu, bo kie dy pan zatrzymywał się przed moim
oknem, żeby mi się ukłonić, kot ocierał się o jego nogę i miał
zadowolony wyraz twarzy.
Smutno mi, kie dy to pi szę, bo pan z kotem na smyczy przestali
prze chodzić i przystawać już tak dawno, że chyba umarli. Szkoda.
W każdą niedzielę, poza okresami siarczystych mrozów, przed
moim kuchen nym oknem de lują w stronę parku Morskie Oko mło-
de małżeństwa z dziećmi. Typowy obrazek: ona grucha do bobasa w
wóz ku, a za nimi zniecier pliwiony on ciągnie za rękę nabzdyczo-
nego parolatka. Kiedyś zapukałam w szybę, parolatek przystanął,
pomachałam do nie go. Parolatek odmachał. Machaliśmy i robi liśmy
do sie bie miny, wresz cie dzieciak zaczął się śmiać. Zagapio ny w
nie-byt tata przypomniał sobie o celu wyprawy i na siłę odciągnął
moje-go nowego przyjaciela. Tymczasem mama z wózkiem się
oddali ła, ale tatuś nie zwrócił na to uwagi. Ona sobie, on sobie. Nie
żałuję, że nie je stem młoda.
Po naszej ulicy jeździ mało samochodów, za to chodzi dużo
space-rowiczów. Mam dużo oknianych przyjaciół. Nie którzy
machają pierw si, a ja się cieszę. Nie wszystkich rozróżniam, ale
zawsze od-machuję, żeby wie dzieli, że ich lubię. Nie ma z czego się
śmiać. Bywa, że i mnie nie jest do śmie chu, ale do nich się śmie ję.
Nie otwie ram okna, żeby mi jedzenie nie wystygło, a może i po to,
żeby nie wdawać się w roz mowy. Ale i tak ich lubię.
Dobrze mi na mojej ulicy. Mam nadzieję, że kie dy z przyczyny nie
zależnej przestanę sterczeć w tym oknie, niektórzy z oknianych
przyjaciół to zauważą.
Non omnis moriar dzię ki oknu w kuch ni.
À propos zadowolonego wyrazu twarzy, jaki mie wał dawno nie wi
dziany kot na smyczy. Oglądając trzy razy dziennie, przy okazji trzech
posiłków, dziesiątki wy razów twarzy moich prze chodniów za-uważyłam,
że obo wiązuje smętny, rozgoryczony, a u osób zaaranżo-wanych
zgodnie z modą – wręcz tragiczny wyraz twarzy. Wydaje mi się, że pre
kursorkami tego stylu są modelki. Prze glądam babskie czasopisma i je
stem pełna podziwu: na stronach z modą widzę mnó-stwo
zrozpaczonych i rozwścieczonych bab, które gdyby się wyluzo-wały,
byłyby młodymi kobie tami wiel kiej urody. Zabawiałam się kie dyś w
zgadywanie, która z nich chętnie dałaby mi w mor dę. Wy-chodziło mi,
że co druga. Nie ma z czego się śmiać.
Usiłuję dociec, o czym świadczy ta zmiana – jak to się mawia od
czasów gier kow skich – tryndu. Nie lubię mówić „za moich czasów”,
ale za moich czasów, kie dy wi działam uśmiech niętą, radosną model-
kę, natychmiast chciałam być taka jak ona. A jak mogłam to zrobić?
Skoro nie mogłam mieć jej równych, śnież nobia łych ząbków ani jej
małego prostego noska, to mo głam przynajmniej marzyć o jej ciu-
chach. Te raz, kie dy wi dzę to wiecz ne nie szczęście i tę nie
ustającą wście kłość, wolę mój stary szlafrok niż najwspanialszą kre
ację od Diora.
Skąd bie rze się ta zmiana sposobu re klamowania mody? Prze
cież ci, którzy re żyserują pokazy i se sje zdjęciowe, są wybit nymi
fachow-cami i na pewno pamię tają, że ich zadaniem jest
zachęcanie do kup-na. Czyli są prze konani, że wście kła baba jest
dla ewen tualnych klientów atrakcyjniej sza od uśmiechnię tej
dziewczyny. Mam wraże-nie, że wie dzą o współczesnym świe cie
coś, czego ja nie wiem. I może wolę nie wie dzieć.
Jednak wrodzone wścibstwo mnie gubi. Dlatego od czasu do cza-
su rozważam ten temat. Rozważam go za każdym razem, kie dy
prze-glądam babskie pi smo, a prze glądam je oczywi ście przy
oknie w kuchni. Ze zdjęć w pi smach i min za oknem zaczynam
powoli wy-ciągać wnio sek, że zadowo lony wyraz twarzy oznacza
idiotę lub idiot kę, nawet jeśli nie jest blondynką (zresztą blondynki
na zdję-ciach są najbardziej wście kłe).
Jako brunetka z zadowolonym wyrazem twarzy mogłabym być
wystawiana w panopticum jako uosobie nie, a zarazem pamiątka po
modzie na pogodne twarze. Ktoś mógłby uznać, że mój uśmiech jest
dowodem starczej bezmyślności? W takie go mędrka rzucam
przykła-dem mojego o wie le młodszego konkuren ta, który w
dodatku prze-wi nął się przez moją rodzinę. Dłuuuuuuugi szatyn o
pogodnej twa-rzy jest byłym mężem Joanny.
À propos szatyna: kie dy już miałam napisanego aproposa o byłym
mężu Joanny, onże pojawił się u nas, co mu się na szczęście zdarza.
– Ależ Rysiu, ty już nie je steś szatynem – powie działam z wiel ką
spostrzegawczością. I z przerażeniem, bo skłamałam i cała książka
na nic.
– No, nie je stem. Teraz jestem marengo – wyjaśnił.
Uspokoiłam się. Sprawa wyjaśniona, książka uratowana.
Rysio Nawrocki, którego poznałam kie dy miał 26 lat, zawsze pa-
trzył na świat z pozycji wyrozumia łego obserwatora. Przyjmował
sposób bycia Beni Krzyka, o którym Babel napisał: „Benia mówi
mało, ale on mówi smacznie. Kie dy coś powie, chciałoby się, żeby
mówił dalej”. Rysiek rozwinął ten sposób na życie. Kie dy pierw szy
raz uczestniczył w ro dzinnym spotkaniu z kil koma naszymi przyja-
ciółmi, którzy chcie li poznać narzeczonego Joanny, przyglądał im
się z nie zmiennie życzliwym wyrazem twarzy, bystro i z poczuciem
humoru odpowiadał na pytania i zaczepki, ale ani razu nie odezwał
się sam z sie bie, nie zagadnię ty. Po wyjściu gości, kie dy spytałam,
dlaczego milczał, odpowie dział:

POGODNA TWARZ ZIĘ CIA

– Bo jak nie mam nic do powie dzenia, to nie mówię.


To jest jedyny taki przypadek, z którym zetknę łam się przez całe
życie! Wszyscy od czasu do czasu zajmuje my się czymś, co ten
sam Babel nazywa „rozmazywaniem białej kaszy po czystym stole”.
Ry-siek – nig dy.
Podejrzewam zresz tą, że właśnie przez tę nadzwyczajną zaletę
rozsypało się ich małżeństwo. Joanna była w wie ku, kie dy młoda
kobie ta potrze buje prze żywać dramaty. Rysiek nie chciał, a może
nie był w stanie jej ich do starczać.
Dla porządku zaznaczam, że skoro, jak twier dzą znawcy, nie moż-
na być przez siedem lat w ciąży, to Michał nie jest synem Ryśka,
a wyraz twarzy mojego wnuka nazwałabym „chronicznie zde cydo-
wanym”.
Jesteśmy w wiel kiej przyjaźni, całe rodziny. Kie dy nowa Rysiowa
(a imię jej MaRysia) pierw szy raz odwie dziła nas z mę żem, wzię ła
nas szturmem. Dobrze wybrał. Rysiek przed rozpoczęciem studiów
odsłużył woj sko. Był saperem, a saper myli się tylko raz. To nie
moje skojarzenie, tylko jego pierw szej żony, a mojej córki.
Nie cier pię dowcipów o teściowych. Nie ze względu na siebie, tyl-
ko dlatego, że są niesprawie dliwe. Na dwa moje małżeństwa mia
łam jed ną teściową nieudaną, a drugą cudowną, czyli Cfty- fty, jak w
in-nych mię dzyludzkich układach. Joanna w statystyce teściowych,
przypadających na głowę miesz kańca, miała 100 pro cent sukcesu:
uwiel bia ła mamę Rysia i kie dy zapadła decyzja o rozwodzie, jej
wiel kim proble mem było, że „mama się zmartwi”. Miesz kająca
w To runiu mama Nawrocka, kie dy Rysiek pojechał, żeby zawia do-
mić ją o smutnej decyzji, dała mu dla Joanny pięk nie wyszydełko-
waną przez siebie chu stę:
– Niech Joasia wi dzi, że się nie gnie wam.
Rysiek przez prawie całe życie zawodowe jest aktorem Te atru
Pol-skie go w Warszawie. Kie dyś tak się złożyło, że zaproszona na
spo-tkanie autorskie do Lublina, dowie działam się o planowanym
tam występie Polskiego. Ma się te znajomości w War szawie i w
Lubli nie. Sprawdzi łam, kie dy z Warszawy spod teatru wyrusza
autokar i sta-wi łam się punktualnie. Przypięłam sobie własnoręcznie
wykonany iden ty kator z napisem „te ściowa” i kie dy zespół wsiadał
do autoka-ru, przyłączyłam się do Rysia. Warto było. Nie tylko dla
jego zado-wolonego uśmie chu, ale i dla zdumionych spojrzeń
innych uczestni-ków eskapady. W tym kontekście podłe żarty o
teściowych działają na moją korzyść. Jest z czego się śmiać.
Uporządkujmy (nie ma z czego się śmiać!): Rysiek był aproposem
do wyrazu twarzy. Wyraz twarzy był aproposem do kota na smyczy.
Kot na smyczy był aproposem do okna w kuchni. Już.
Wi duję przez to okno starych i młodych, zadbanych i abnegatów,
ładnych i brzydkich, we sołych i smutnych. Rodziny z dziećmi, kłócą-
ce się małżeństwa, dzieciaki na rolkach i wtulone w sie bie pary, któ-
re, widziane przeze mnie z pro lu, wyglądają jak jedna czworonoga
osoba. Kie runek: park przepuszcza przede mną różnorodność, jaką
poza tym spotyka się tylko w zupie minestrone. A jednak jest coś, na
co reaguję zamarłym sercem. To widok osoby niepeł nosprawnej,
prowadzonej w stronę parku przez kogoś bliskiego. Zwłaszcza osoby
nie pełnosprawnej po wylewie, co odróżniam na pierw szy rzut oka.
Chyba nie muszę tu wstawiać aproposa, żeby było jasne, że tak
chodziłam z Jurkiem…
Moja pamięć jest niemożliwym do opanowania, a do tego nadpsu-
tym instrumentem. Dlaczego potra ę zobaczyć pew ne go
mężczyznę, jakbym miała jego zdjęcie? Strasznie wysoki, szczupły,
w cyklistów-ce. Jego ogromne dłonie, które podnoszą mnie ponad
rozwrzesz cza-ny tłum. Boję się. Wśród se tek ludzi wi dzę mamę.
Czując, że robię coś złego, czego mama zabroni ła (miałam udawać,
że jej nie znam), wyciągam do niej ręce. Uspoko jona samym jej
widokiem, zaczynam płakać. Już mogę sobie na to pozwolić. I tyle.
To było na moskiew-skim dwor cu w 1917 roku.
A niby po co mi ten mężczyzna, który wyłowił z tłumu popychaną
małą dziew czynkę? Po co zajmuje miej sce w mojej zapchanej nie
po-trzeb nymi ochłapami pamię ci? A nie ma w niej śladu tego
poranka, który zmienił na zawsze nasze – Joanny i moje – życie?
Jurek obudził się z wylewem, po czątko wo nie bardzo ciężkim.
Czy to ja go znalazłam? Czy to ja znalazłam go nie tego same go, z
któ-rym poprzednie go dnia mówi liśmy sobie dobranoc?
Pamiętam tak dużo. Przyjacie le, a nawet i lekarze nie mogą się
nadziwić i nazachwycać moją pamię cią. Dziennikarze, prze prowa-
dzający ze mną rozmowy, we ry kują u mnie wspomnie nia osób z
mojego pokolenia, a nawet o wie le młodszych. Bo ja pamię tam, jak
była ubrana Ordonka, kiedy śpie wała To samo niebo w ostatnim
przed wojną i w ogóle ostatnim programie „Cyrulika Warszawskie-
go”. Śpie wając przejmującą pio senkę, powoli szła od lewej do pra-
wej kulisy, ciągnąc szarfę. Kie dy z ostatnimi słowami znikała w pra-
wej kulisie, pusta scena pozostawała poziomo prze dzie lona błę kit
ną szarfą. Wyko nawczyni nie wychodziła do ukłonów, mimo
trwającej długie mi nuty owacji.
Tylko niech nikt nie powie, że to stąd odwieczne pytania o przed-
wojen ne kabarety. Pamię tam, które miny Brusikie wi cza w Diabli
nadali wywoływały nie odmienny ryk publiczności. Pamię tam, z kim
dobrze, a z kim źle pracowało mi się w telewizji. To nie jest tak, że
na starość pamięć długoterminowa działa u mnie lepiej niż ta bliż-
sza. Pamię tam mnóstwo z różnych okre sów życia, odle głych i bli-
skich. Na pytania dziennikarzy, zaczynające się od słów: „Może pani
sobie przypomni” – odpowiadam: „Nie muszę sobie przypominać, wi
dzę to”.
A teraz muszę, chcę, usiłuję i nie mogę. Szara ściana. Nie pamię-
tam, jak po żegnałam tamtego Jurka, jak pojawił się ten, który z na-
szego opie kuna, doradcy, granitowego oparcia, stał się wspar tym
na nas, bezradnym inwali dą. Jak to się odbyło? Nie mogę sobie
przypo-mnieć. Może moja podświadomość wypchnę ła ten poranek z
pamię-ci.
Nie wiem. Ale ile razy widzę przez okno taką pro wadzoną osobę
po wylewie, zawsze wra cam do tamtego poranka, które go nie pa-
mię tam.
Żeby było jasne: znam kolej ność zdarzeń, opowie dzianą mi przez
Joannę, której ja to opowie działam (chwilowo nie miesz kała wte dy
w domu) pierw szej nocy przy Jurku w szpi talu, zanim zaję łam się
prze meblowywaniem życia. Według niej we dług mnie było tak:
Jurek obudził się nad ranem i poczuł, że chce mu się pić. Wstał,
poszedł do łazien ki i nalał sobie wody do szklanki, jed nak zdziwi ło
go, że musi bardzo starannie do tej szklanki dopasowywać rękę.
Czuł się nie swojo. Położył się i zasnął.
Rano nadal źle się czuł, więc, kie dy tylko wstałam i zajrzałam do
nie go, natychmiast zadzwoniłam po naszego doktora – nie
ocenione-go, cudownego doktora Szumi lina, który od lat zajmował
się całą ro-dziną. Doktor zbadał go i stwier dził, że to prawdopodob
nie był nie-wiel ki wylew. Trze ba jechać do szpitala i zrobić
szczegółowe bada-nia. Jednak Jurek, który nienawi dził szpitali jak ja
pew nych stwo-rzeń, zaprotestował tak gwałtownie, że nie było
metody na przeko-nanie go. Dr Szumilin robił co mógł, ale sprawa
była bez nadziejna. Wresz cie doktor powie dział, że Jurek ma leżeć
absolutnie bez ruchu przez co najmniej tydzień, a on będzie zaglądał
po kilka razy dzien-nie. Zapisał jakieś leki i jakieś zastrzyki na zmniej
szenie ciśnie nia śródczaszkowe go.
Zadzwoniłam do Joanny, żeby wykupi ła leki i kil ka niezbędnych
akcesoriów, zadzwoniłam do pracy, że mam zwolnie nie lekarskie,
siadłam przy Jurku i zaczęliśmy sobie rozmawiać. Tematów nigdy
nam nie bra kowało, a Jurek rozmawiał całkiem normalnie, jeśli nie
liczyć lek kiej, prawie niezauważalnej wady dykcji, której jeszcze po-
przed niego dnia nie miał. Przyjechała Joanna z lekar stwami i przy-
łączyła się do nas. To było bardzo miłe przed południe.
Wczesnym popołudniem Joanna, która była wte dy asystentką re-
żysera w TV, musiała jechać na pró bę. Nie było żadnego proble mu,
Jurek czuł się dobrze i spokojnie mogłam zostać z nim sama.
Wprawdzie co chwila odbie rałam telefony z pracy, gdzie nerwowo
rozdzie lano moje programy, ale rozmawia łam krótko i wracałam do
Jurka.
Pi sałam już, że Jurek był bardzo dzielnym człowie kiem. Tym ra-
zem ta dziel ność źle się skończyła. Starał się być jak najmniej
absor-bujący, a poza tym krę pował się pro sić o kaczkę. Kie dy kolej
ny raz pobie głam do przed pokoju, żeby odebrać tele fon, Jurek
wstał i po-szedł do łazienki. Natychmiast prze rwałam rozmowę i
przybie głam z awanturą, której nie udało mi się skończyć: Jurek
powie dział, że jest zmęczony i zasnął. Obudził się po kilku
minutach, bełkoczący i sparaliżowany. I tak to się stało: pogotowie,
mie siące w szpitalu, sześć lat cierpie nia.
Człowiek, któ ry tak wie le zdołał przeżyć, poległ za jedno siusiu.
Jak wi dzicie, umiem to wszystko jak papuga powtórzyć za Joan-
ną. Jednak ta opowieść nie wywołuje w moim mózgu żadnego sko-
jarzenia, żadnego obrazu…
Zaczęło się inne życie. Tak jak ja zawsze w trudnych sytuacjach
zastanawiałam się, co usłyszałabym w odpowie dzi na pytanie:
„Dziadku, co ja mam zrobić?” – tak obie stawia my sobie do dziś to
pytanie, kie rując je do Jurka.
W szpitalu był trzy mie siące, potem prawie pół roku w ośrodku
rehabilitacji w Konstancinie. W szpitalu znów, po dwudzie stu la-
tach, zaczęłam palić. Obie całam sobie jednak, że pierw szego dnia
po przywie zieniu Jurka do domu – przestanę. Dotrzymałam słowa.
Lekarze uprzedzali mnie, że wylew powoduje zmiany osobowości,
robi z człowieka jego karykaturę. Tak jak – tłumaczyli – karykatu-
rzysta wydobywa charakterystyczne cechy, np. za długi nos, tak wy-
lew wydobywa z człowie ka jego ukryte cechy. To nie jest łatwe dla
otoczenia, uprzedzali.
Mieli rację. Nie zamierzam pi sać o szczegółach, bo nie chcę doło-
wać tych czytelni ków, którzy kie dyś znajdą się w mojej ówczesnej
sytuacji. Powiem tylko, że z ośrodka re habilitacji musiałam odebrać
go przed terminem, tak silny stawiał opór przed jaki mi kolwiek za-
bie gami czy ćwi czeniami. Po pro stu, jak poin formo wała mnie z
ża-lem dyrektorka ośrodka, pani dr Zie lińska, jego dalszy pobyt
miałby raczej negatywne niż re habi litacyjne konsekwen cje.
W tym czasie przeszłam na eme ryturę. Jeździłam do tego Kon-
stancina dzień w dzień, a kie dy wreszcie miałam Jurka w domu,
przysięgłam sobie, że już nigdy nie siądę za kie rowni cą. Takie go
wstrę tu dostałam. Dotrzymałam słowa.
Poprosiłam dwie wspa niale osoby, na które Jurek w Konstancinie
najlepiej re agował: lekarkę – dr Pijewską, i re habi litantkę – panią
Anię, żeby przychodzi ły do domu. Rze czywiście przychodziły, ale
ich praca szła na marne. Jurek był zdecydowany nie poddawać się
rehabilitacji. Owszem, chodził po domu, przystosowanym do jego nie
sprawności. Owszem, wychodził ze mną do parku. Ale na tym ko-
niec aktywności zycznej.
Psychicznie było dużo lepiej. Dużo czytał, oglądał telewizję, grał
ze znajomymi w brydża, z Joanną w garibaldkę, nawet próbował pi-
sać. Brydż wychodził mu średnio, czyli gorzej niż przed chorobą, ale
bez skandalu. Kier ki się skończyły: Janek Brze chwa nie żył od kilku
lat, Tadzio Że rom ski zmarł w czasie, kie dy Jurek był w szpitalu.
No-wego komple tu do króla nie udało się stworzyć, za to na brydża
przychodzili dalsi znajomi, znakomici gracze, którzy słusznie posta-
nowi li nie stosować taryfy ulgowej. Mie li jed nego partnera słabsze-
go i trudno. Dzięki temu Jurek zmuszał się do wysiłku i nawet by-
wałam zdumiona, jak dużo potra z sie bie wycisnąć. Z gari baldką
było gorzej. Joanny się nie krę pował, więc nie uważał, oszuki wał,
grał jak rozkapryszone dziecko. Joanna nie popuszczała i grała jak
z dorosłym. Wreszcie pew ne go dnia, kiedy z oślim uporem twier dził,
że nie zrobił czegoś, co właśnie zrobił, straciła panowanie nad sobą
– które w jej przypadku opiera się na dość kruchych podstawach –
i zaryczała jak ranna łosio wa:
– Co ty wyprawiasz?! Prze cież ty jesteś paralityk, a nie wariat!
Świat zamarł w niemej zgrozie. Joanna oscylowała na granicy za-
wału, choć serce, jak cała rodzina, ma jak koń. Jurek po woli nady-
mał się, czerwie niał, aż w końcu wybuchnął takim śmiechem, jakie-
go nie słyszałam od czasu choroby ani nigdy później. Od tego dnia
grał w garibaldkę z taką samą starannością jak w brydża. Oboje mie-
li z tego dużo radości. W dni, kie dy Joanna po południu nie szła do
pracy, a Michał grzecznie spał po obie dzie, patrzyli sobie głęboko
w oczy i jed no z nich mówi ło: „Strze limy?” – a drugie: „Dawaj!”, z
rosyjskim akcentem na „aj”. To było hasło, po którym przez na-stępną
godzinkę nie liczyły się żadne rodzinne sprawy. O, świę ta ga-ri
baldko! Wie le mi uczyniłaś dobra w domu mojem! Nie ma z czego się
śmiać.
Nie samowi te poczucie humoru Jurka niezmien nie kie rowało się
w stronę jego same go. Zażartowywał chorobę.
Kie dyś w takim lep szym okresie wydał mi się głęboko zamyślony.
– O czym myślisz? – spytałam mało orygi nalnie.
– Gdybym był zdrów, to powie działbym, że o niczym. Ale nie
mogę, bo zadzwonisz do doktora i będziesz go zamę czać, czy to
do-brze.
Zorien tował się, wszystkie jego nietypowe zachowania przekazuję
lekarzowi, nie zmien nie zdając na końcu zacytowane pytanie.
Miał zale coną pew ną ilość płynów. Stałam przy nim, me dytują-
cym nad niedopitą herbatą. Żeby dopił i żeby dopił.
– Później.
– Później też nie wy pijesz – powie działam szorstko.
– Krzyczysz na mnie? To znaczy, że jestem zdrowszy! – zawołał
swoim normalnym głosem, którego już dawno nie słyszałam. Wresz-
cie byłam szczęśliwa.
Oczywi ście zadzwoniłam, tym razem z entuzjazmem, do doktora i
opowie działam. Zostałam ostudzona.
– Niech się panie nie łudzą. Ciesz my się z takich podarowanych
nam i jemu chwil. I radzę nie przesadzać z tym, co powi nien, nie
zmuszać do niczego.
Nie każdy ma szczęście tra ć na aż tak mądrego lekarza. Zapa-
mię tałam jego radę:
– Niech pani puści męża bardziej luzem. Będzie mniej nieszczęśli-
wy.
Posłuchałam. Prze stałam żywić Jurka na siłę. Zmuszać, żeby po-
siedział na powie trzu. Lekarz doradził kie rowanie się własnym wy-
czuciem. Jurek stał się pogodniejszy i umarł. Udało mi się opanować
własny egoizm, każący na siłę trzymać go przy życiu. To jedna z naj-
trudniejszych rzeczy, jakich kie dykolwiek do konałam.
Jeszcze w Konstancinie prze żyłam szok, kie dy zobaczyłam naj-
nowszy numer pi sma „Teatr”, w którym właśnie ukazał się zrobiony
jeszcze przed chorobą wywiad z Jurkiem. Do wywia du dołączone
było zdjęcie, na którym Jurek miał lek ko wykrzywione usta, je den
kącik niżej od drugie go, jak po wylewie. Pokazałam zdjęcie dr Pi-
jewskiej.
– To możliwe – powie działa – że już kie dyś miał leciutki wylew,
tak lekki, że nikt z państwa się nie zorien tował.
Przypomniałam sobie opowieść Jurka, jak w najlepszych towarzy-
sko czasach źle się poczuł w czasie uroczystej kolacji w Bri stolu. Na
króciutką chwilę stracił świa domość, szybko wró cił do rze czywisto-
ści, ale tak go mdli ło (naszej rodziny nigdy nie mdli), że przepro sił
towarzystwo i wró cił do domu. Do rana prze szło jak ręką odjął. To
musiał być pierwszy wylew.
Drugi – to ten, kie dy miał trudność z utrzymaniem szklanki. Na-
stępny, to ten, który zniszczył jego życie.
Minęło sześć lat. Nadszedł 15 lutego 1979 roku – dzień, zapisany
w pamię ci war szawiaków wybuchem w Rotundzie. Choć nie straci-
łam tam nikogo, ten dzień sprzed ponad 28 lat żyje w mojej pamięci
ze wszystki mi szczegółami.
Wtedy, w to wczesne popołudnie, nie miałam o niczym po jęcia.
Nie słuchałam radia, nikt mnie nie zawiadomił.
Jurek bar dzo źle się poczuł. Tracił przytomność.
Dzwonię do doktora, upoważnił mnie, żeby w uzasadnionych wy-
padkach łapać go w szpitalu. Odzywa się kobie cy głos. Pytam:
– Gdzie mogę zastać pana doktora? Mąż jest pacjentem…
– Co pani?! Doktor jest TAM!
Rzucenie słuchawki.
Na biurku leży spis numerów alarmowych. Wykrę cam numer po-
gotowia – wte dy się wykrę cało – to trwa bez końca, każdą cyfrę
trzeba wykręcić, czekać aż tarcza wróci na miejsce, wykrę cić
następ-ną cyfrę, czekać aż wróci, mylę się, zaczynam od początku,
wciąż to samo: zajęte albo nikt nie od bie ra.
Mąż nie odzyskuje przytomności. Biorę go za rękę – nie mogę wy-
czuć tętna. Cały czas do niego mówię.
Obok bawi się półtoraroczny Mi chał. Woła mnie, ciągnie za spód-
nicę. Biorę go na kolana. Wykrę cam to pogotowie i wykrę cam.
Zaję-te albo nikt nie odbie ra. Próbuję wyko nywać zalecenia doktora
na „w razie czego”. Z dziec kiem na ręku – nie możliwe. Sadzam
dziecko na podłodze. Ryczy.
Wykrę cam. Zajęte albo nikt nie odbie ra. Ta pani w klini ce krzyk-
nęła „On jest TAM!”. Co to znaczy? Coś się stało… Tylko spokój! Ju-
rek nie jest TAM. Leży bezpiecz nie w swo im łóżku i umie ra.
Telefon! Córka, z pracy, wte dy już w programach infor macyjnych,
poinfor mowana na bie żąco. Mówi o Rotundzie, o tym, co się TAM
stało. Ja – o tym, co TU. Jakimś cudem spro wadza pomoc.
Nie umarł tego dnia.
Umarło czterdziestu dziewię ciu cudzych bliskich.
A my miałyśmy go jeszcze do sierp nia.
Po tym dniu nie wró cił już nawet do poprzedniej, nie normalnej nie
normalności. Leżał, chudł, patrzył przed sie bie, czasem był smut-ny,
a czasem miał za złe. Bardzo cierpiał zycznie: ponie waż mógł leżeć
tylko w jed nej pozycji, na wznak, tworzyły się odleżyny. Prze-
kładałyśmy go z Joanną na boki, ale natychmiast zsuwał się i prote-
stował. Nie było jeszcze materaców antyodleżynowych, podkładały-
śmy mu gumowe koło ratunkowe pod pośladki, a gumową nadmu-
chiwaną po duszkę od głowę. Jurek cierpiał i błagał, żeby „coś z tym
zrobić”, przy czym nie chodziło mu o oddanie go do szpi tala, gdzie
wprawniej przynoszono by mu ulgę. Na słowo „szpital” reagował
jeszcze gorzej niż na początku choroby, więc po prostu tego słowa
nie było.
Nie chcę pi sać o szczegółach. Jednak o jednym dniu, je śli chcę
być uczciwa, muszę. To był 18 sierp nia 1979 roku. Powie dzieć, że
Jurek miał jeden ze swoich złych dni – to mało. To był dzień strasz-
ny. Joanna pojechała z transmisją gdzieś poza War szawę, byliśmy
sami w domu.
Skłamałam! Nieświadomie, bez złej intencji, za to podle. Tak po-
grążyłam się w re lacjach mię dzy Jurkiem i mną, że nawet nie
miauknę łam o naszej Lodzi!
Nasza pani Lodzia Kurzawa w zasadzie była dochodzącą
gosposią. Jednak przez wie le lat naszych spotkań dobra, cie pła,
prze mądra Lo-dzia stała się członkiem rodziny, a w czasie choroby
Jurka okazała się tak bliskim członkiem rodziny, że nie wszystkie
rodziny takich mają. Ufaliśmy jej bezgranicznie i nigdy nas nie zawio
dła. Joanna była z nią na „ty” i latała do niej z każdym zmartwie
niem, bo Lodzia umiała wysłuchać, przytulić, i na zakończenie powie
dzieć coś mą-drego. Ja też nie miałam przed nią żadnych tajem nic,
a Jurek, i zdrowy, i chory, serdecznie ja lubił. Jednak kie dy miał te
swoje złe okresy, wolałam nie narażać Lodzi na ewen tualną
przykrość i Jur-kiem zajmowałam się sama. Na głowie Lodzi
zostawała opie ka nad Michałem i gospodarstwem. Zresztą, kie dy
Jurek był już chory, mieszkająca pod Warszawą córka Lodzi urodziła
synka. Pracowała popołudniami, więc Lodzia po obie dzie zawsze
się śpieszyła, żeby dojechać na czas i zająć się wnukiem.
Przez pół dnia byłam więc z nim jakby sama w domu, a przez na-
stępne pół – rzeczywi ście sama. Co chwi la wzywał mnie, przy
pomo-cy dzwonka przy łóżku albo po prostu krzykiem. Gdyby
czegoś po-trzebo wał, to byłabym zadowolona, mogąc mu pomóc.
Ale on po-trzebo wał głównie zgłaszać rozżalenie – do mnie, do
świata, do ży-cia. Nie dawał się po cieszać, każda moja próba
choćby najczulszej odpowie dzi wywoływała jeszcze więk szą złość.
Jest stwierdzone, że chorzy z podobnymi zaburzeniami najczęściej
kie rują agresję prze-ciw ko tym, którzy są z nimi najbliżej, wie
działam więc, że to nie jego wina i starałam się nie mieć mu za złe.
Od rana do wie czora bie gałam ze swojego pokoju do pokoju Jurka,
od Jurka do kuch ni (pię tro w dół), z kuchni do Jurka (pię tro w
górę), od Jurka do tele-fonu (pię tro w dół), od telefonu do Jurka (pię
tro w górę). Nie mia-łam już dwudzie stu lat, miałam sześćdzie siąt
pięć. Ale to nie nogi bolały mnie najbardziej.
Kie dy późnym wie czorem Joanna wróciła do domu, jeszcze bie
ga-łam w tę i nazad, a dzwonek przy łóżku Jurka dzwonił bez prze
rwy. Ale poczułam się le piej: nie by łam już sama.
– Albo dostanę hi sterii, albo wyj dę z domu – zapowie działam.
– I dokąd pójdziesz? – spytała Joanna.
– Nie wiem, może posie dzę w ogródku. Muszę wyjść, je stem na
grani cy czegoś strasznego.
– To nigdzie nie wychodź, tylko powiedz, że wychodzisz. I że jak-
by czegoś potrzebo wał, to niech woła mnie. Ze mną tak nie pogra.
Fakt. Praw dopodobnie dlatego, że Joanna umiała mu się ostro
prze ciwstawić, rzadko wyładowywał na niej złość tych złych dni.
Ubrałam się jak do wyjścia, wkro czyłam do Jurka i powiedziałam,
że wychodzę z domu. Nie zareagował.
Na wszelki wypadek trzasnęłam drzwiami wej ściowymi i poszłam
do swojego poko ju. Dzwonek Jurka odezwał się tylko raz. Joanna
zajrzała do jego pokoju:
– Potrzebujesz czegoś?
Wi docznie po wie dział, że nie, bo usłyszałam dalszy ciąg:
– OK. Jakbyś potrzebował, to dzwoń.
Zapanowała ci sza. Oczywi ście nie było takiej siły, żebym
zasnęła. Do rana półsie działam na swo im tapczanie i tłumaczyłam
sobie, że to nie jego wina, że to choroba, że muszę przeczekać,
myśląc o tym, że pewnie niedługo zdarzy się taki lepszy dzień, kie dy
jest prawie sobą i życie od razu się rozjaśnia.
Rozjaśniło się. Za oknem. Zwykle budziłam Jurka o 10.00, więc
odczekałam do tej godziny i, przepeł niona najlepszą wolą, wkro czy-
łam do jego pokoju.
– Jurek! Jureczku! Pora wstawać! – pogodnym tonem prze mawia-
łam jak co rano, odsłaniając okna.
Nie odpowiadał. Nawet na mnie nie spojrzał. Leżał nieruchomo i
patrzył w su t. A to znaczyło, że od wczoraj mu nie przeszło, że czuje
się ura żony. Zaczynałam być zła, choć starałam się prze móc.
– Jureczku! Nowy dzień, nowe pomysły, może jakąś przyjemność
sobie wymyślimy – miz drzyłam się dalej, coraz bardziej podejrze
wa-jąc, że żadnej przyjemności sobie nie wymyślimy i że raczej
czeka nas powtórka wczorajszego seansu.
Nie raczył odpowie dzieć. Nie spojrzał. Nigdy nie zamykał się na
tak długo, więc zaczęłam być naprawdę zła. Skończyłam szarpać się
z zasłonami i po deszłam do niego:
– Jurek, dosyć, skończ przed stawie nie… – spojrzałam na niego
z bliska. Nie żył.
Z rozpę du o mało nie skończyłam zdania: „…bo mnie zaraz szlag
tra !”. Dopie ro po trwającym wie ki ułamku sekundy dotarło do mnie,
KOMU ro bię awan turę.
Prze praszająco pogłaskałam go po policzku, był zupeł nie zim ny.
Nie żył od kil ku godzin.
Nigdy nikomu o tym nie opowiadałam. Do dziś wie działy tylko
Joanna i Lodzia, które były w kuchni i do których musiałam po chwi li
zejść, żeby powie dzieć, co się stało.
Po latach cier pień los zesłał mu lekką śmierć. Odszedł we śnie,
sam nie wie dząc kie dy. To było łatwo stwier dzić: na tabore cie przy
tapczanie Jurka zawsze stała nocna lampka i dzwonek, a na noc
sta-wiałam mu szklankę her baty. Tego ranka lampka była
zgaszona, dzwonek stał na swoim miejscu, a her bata była do
połowy wypi ta, choć kiedy w nocy przyszłam, żeby powie dzieć, że
wychodzę, szklanka była peł na. Gdyby cier piał, gdyby wie dział co
się dzie je, próbowałby zadzwonić albo chociaż zapalić lampkę. A
nawet, gdyby się nie udało, każde, choćby sekundowe cierpie nie
odzwierciedlało-by ułożenie jego prawej dłoni.
To była je dyna część ciała, którą poruszał zupełnie swo bodnie,
więc gdyby wie dział, że dzieje się coś złego – odruchowo
zacisnąłby pięść albo naprę żyłby palce. Na pew no rozluźniona dłoń
nie le żała-by swobodnie, jak każdej dotychczasowej nocy przez
ostatnie sześć lat.
To teraz jestem taka mądra, bo mi to od wie lu lat wbi jają do gło-
wy. Jednak w głębi duszy i tak wiem to, co pomyślałam tamtego
ranka, głaszcząc policzek Jurka: przez 42 lata wspólnego życia – ten
je den jedyny raz nie pocałowałam go na dobranoc. I właśnie wtedy
umarł.
Kocham moich czytelni ków, więc może z przeczytania tej całej pi-
sani ny wyciągną chociaż tę korzyść, że nikt z nich nie bę dzie musiał
żyć z taką myślą, jaka dopadła mnie 19 sierp nia 1979 roku tuż po
10.00 rano i nie odpuściła do dziś: może gdybym wie czorem pode-
szła, cmoknęła i powie działa „Śpij dobrze”…
Ostatni obraz Jurka, jaki zapamię tałam, to moment, kie dy sanita-
riusze postawili na chwilę nosze na dróżce do furtki. Nasz ogródek
jest malutki, a dróżka wąska, z obu stron zie lono ob ramowana.
Była pięk na sierp niowa pogoda. Leżał wśród kwiatów, jakby chciał
jesz-cze przez chwi lę pobyć w miej scu, gdzie przeżył kilkadzie siąt
– mam nadzie ję, że szczęśliwych – lat. Pode szłam i pocałowałam
go. To było nasze praw dziwe po żegnanie.

(– Teraz ja, Joanna, drugi raz się wtrącam. Nie zawsze


akceptowałam wybory, postępki czy zachowania mojej matki.
Niektórych jej cech do dziś nie cierpię, jak to w rodzinie. Ale nie mogę
tu nie powiedzieć, że przez ponad sześć lat choroby ojca była aniołem.
Każ dego dnia, w każ-dej chwili. O jej zatraceniu się w przynoszeniu
mu ulgi powinno się grać na surmach, a nie pisać kursywą, ale na
surmach fałszuję. Zresztą chyba nie mamy żadnej w domu.
Być może między niepocałowaniem ojca na dobranoc a jego śmiercią
jest pewien związek, ale w odwrotnej kolejności. Być może już poprzed-
niego dnia w jego schorowanym mózgu działo się coś, o czym nie wiemy,
a co spowodowało, że zachowywał się tak strasznie – bo że był
wtedy straszny, widziałam na własne oczy – i w nocy go zabiło. Ale
nikt nigdy nie zdołał jej wytłumaczyć, że to nie jej wina).
Czy zauważyliście, jaki kawał życia przed stawiłam bez ani jedne go
aproposa? Wi docznie tylko śmierć najbliższego człowie ka jest w
sta-nie sprawić, żebym trzymała się tematu. Nie ma z czego się
śmiać. Ale za chwilę bę dzie.
Z pogrzebu Jurka, jak z pierwsze go dnia jego choroby, również
mało pamiętam, ale tym razem jest racjonalny powód. Wie dząc, jak
nie wie le brakuje mi do załamania, Joanna po konsultacji z dokto-
rem wpakowała we mnie taką ilość środków uspokajających, że czu-
łam się jak sztuczna. Stawiali mnie, prze stawiali, gdzieś prowadzi li,
mówi li co mam robić. Pamię tam, że było mnóstwo ludzi, mnóstwo
kwiatów, że były mowy nad grobem, a jed na – Jarosława Abramowa
– tak pięk na, że przez chwi lę byłam w stanie się skupić. I po myśleć:
jak już pisałam, moja rodzina powymie rała z dala ode mnie, więc,
mając 65 lat, pierw szy raz w życiu uczestniczyłam w pogrze bie ko-
goś z najbliższej ro dziny. A wystąpiłam tam w charakterze zombi…
À pro pos. Cie kawe, czy jest jakiś racjonalny powód, dla którego
na pogrzebach tak często zdarzają się zabawne przypadki. Może to
Złe w przypływie dobro ci tak mie sza ogonem, żeby przynieść chwilę
ulgi zrozpaczonym rodzinom? A może zmysły zrozpaczonych rodzin
są tak napię te, że re agują na nie typowe drobiazgi? W każdym razie
często słyszy się opowie ści o ze psutych przez ten ogon bardzo pięk-
nych pogrze bach.
Najsłynniej szy przypadek, jaki znam, to ten z pogrze bu sławnego
aktora. Stojącemu na czele tłumu żegnających jeszcze słynniejsze
mu aktorowi, jed nemu z tych nadę tych kapłanów sztuki, których
poczu-cie humoru po zostaje daleko w tyle za talentem, nagły
podmuch wiatru zwiał kape lusz do grobu. Na co Andrzej
Szczepkowski, w prze ciwień stwie do gołogłowego mów cy, mistrz
puenty i ri posty, zareagował scenicznym szeptem:
– Jednym kapeluszem jest już w grobie.
Jurek nie miał aż tyle szczęścia, ale i jemu przytra ło się coś ład-
nego. Sama pamiętam tylko ogólnie, szczegóły dużo później opowia-
dały mi Lodzia z Joanną.
Ponieważ przez cale lata był wi cepre zesem ZAiKS-u i przez wie
le lat zasiadał w zarządzie Związku Literatów, jego pogrzeb nie mógł
się obyć bez części oIcjalnej. Nie wiem, czy zawsze wygląda to tak
samo, więc opiszę chore ogra ę, bo jest tu bardzo ważna.
W czterech rogach trumny stawało czterech przed stawicieli oI-
cjalnych in stytucji. Stali tak przez kil ka minut, po czym za każdym z
nich stawał następny, a poprzed nik dyskretnie się wycofywał.
Wszystko szło sprawnie, dopóki Złe nie zamachało ogonem nad gło-
wą Kazika (Antoniego) Marianowi cza. Kazik, jeden z naszych naj-
bliższych przyjaciół, na pogrzebie Jurka był oIcjalnie jako prezes
ZAiKS-u. Dla uzupełnienia obrazu, żeby czytelnicy nie stracili nic
z pięk na tej chwi li: był człowie kiem o najwykwintniej szych manie-
rach, jakie tylko można sobie wyobrazić. W jego rodzinnym domu tak
wychowywało się dzie ci, a poza tym woj na prze rwała mu studia, po
których zamierzał pracować w dyplomacji. Tu muszę pozornie
snobi stycznie podkre ślić: w przed wo jennej dyplomacji. Nie ma z
czego się śmiać.
Kie dy wokół trumny ustawia ła się czwórka z Kazi kiem, jemu
przy-padło miej sce przy prawym (naszym prawym) przednim rogu.
Na razie stał tam jakiś urzędnik, podob no z Mi nister stwa Kultury.
Trzej poprzednicy nowej czwórki trzymających straż dyskret nie
wyszli. Urzędnik, który stał przed Maria nowi czem, tak pogrążył się
w bólu, że zapomniał o zaleceniach chore ografa i został.
Bied ny, bied ny Kazio! Prze stępował z nogi na nogę, chrząkał,
wier cił się, jak twier dzi Joanna – widać było po nim, że gdyby miał
szpilkę, np. od jakie goś znaczka w klapie, to ukłułby tego palanta w
dupę. Tak oto rozgrywał się ludzki dramat, a właściwie dwa dra-maty
i nie ma z czego się śmiać. Tylko bardzo trudno się nie śmiać.
Nikt, kogo tam nie było, a kto znał Maria nowicza, nie uwierzy, że
można było przez kil ka minut oglądać Kazika publicznie skonsterno-
wanego i nie wie dzącego, co robić.
Wresz cie wkroczyła ko lejna czwórka i Kazik z tym drugim równo,
noga w nogę, opuścili podwyższenie. Podejrzewam, że partner Kazi-
ka z tego pas de deux w ogóle się nie zorien tował, że przez połowę
swojego występu nie był sam.
Po kilku dniach, kie dy już się odblokowałam, pierw sze słowa, ja-
kie po wie działam do Joanny, brzmiały:
– Wyobrażasz sobie, jak musiał się bawić, patrząc na mę czarnie
Kazia?
Teraz już można się śmiać.
À pro pos „naszego prawego”. Pro blem „moje prawo czy twoje
prawo? Moje lewo czy twoje lewo?” jest jed nym z najczęściej wystę-
pujących podczas nagrywania pro gramów w TV. Rzecz w tym, że
re-alizator i operatorzy są zwróceni w przeciwnym kie runku niż akto-
rzy czy uczestnicy programu i występuje zjawi sko, tak pięk nie wy-
śpie wane przez Krystynę Jandę w piosence z tek stem Agnieszki
Osieckiej:
A ja jestem, proszę pana, na zakręcie,
Moje prawo, to jest pańskie lewo.

Dlate go wszyscy re alizatorzy telewi zyjni zawsze starają się mó-


wić: „Proszę się przesunąć o pół kroku w swoje lewo”, „Proszę mini-
malnie zwrócić głowę w swoje prawo”. Wszyscy realizatorzy poza
moją córką, która od lat mówiąc to dostaje ataku śmie chu, więc
musi stosować omówie nia. A jej nie wczesna we sołość bie rze się
stąd, że wie le lat temu miała przyjemność usłyszeć pe wien dialog.
Nie zbyt bystry re żyser, patrząc w wi zjer kame ry, powie dział do
jed-nego z najdowcip niejszych ludzi w tzw. środowi sku, aktora
Józefa Nowaka:
– Panie Józe e, proszę pół kro ku w bok.
Józek nie mógł prze puścić takiej oka zji:
– W mój bok czy w pański bok?
Wyśmiali się? Spokój? Powaga? No to wracamy do naszego adre-
ma (już tłumaczyłam, że to coś o baranach).
Po pogrze bie Jurka we szłam do skorupy i postanowi łam w niej
zostać na zawsze. Owszem, chęt nie rozmawiałam na tematy neutral-
ne przez telefon. Owszem, popołudniami, kie dy Joanna była w pra-
cy, chętnie zajmowałam się Michałem, ale właściwie na tym koniec:
nie pokazywałam się mię dzy ludźmi, nie występowałam, nie pisa-
łam, nie przyjmowałam zaproszeń ani zamówień. Liczyłam na to, że
tak sobie po żyję, pożyję, a potem umrę.
Mijały lata, Michał robił się coraz więk szy i miał coraz wię cej po-
południowych zajęć. Zaczęłam odbie rać go z przed szkola, potem
z pierw szych klas podstawów ki, potem chodziłam z nim na religię,
potem na łyżwy. Powoli moim jedynym towarzystwem stawały się inne
babcie. Czasem, mniej wię cej raz na pół roku, żeby Joanna miała
wolną niedzielę, jechaliśmy z Misiem do Skolimowa, bo tam
można było porozmawiać na jedyne intere sujące mnie tematy: o
tym, kto umarł, kto zachorował, co komu dole ga i z kim ona sy-piała
przed wojną. I wysłuchi wać należnych zachwytów na temat urody,
inteligencji oraz sprawności zycznej mojego wnuka. Bar-dziej ogólne
tematy bezlitośnie tor pe dowałam.
Przez prawie dzie sięć lat, które w ten sposób prze żyłam, czułam
się spokoj na i bezmyślnie zadowolona. Zwrot nastąpił całkiem nie-
spodzianie, za sprawą dwóch czynni ków: mojej złości i spisku. Co
do złości, to już à propos odstawie nia papierosów mówiłam, że jest
dla mnie najlepszym motorem do dzia łania.
Tym razem rozzłościł mnie lm. Janusz Rzeszewski, z którym wie-

lokrotnie pracowałam, mam dla niego wielką życzliwość i uważam go

za dobrego reżysera, nakręcił lm Miłość ci wszystko wybaczy. Po-

nieważ unikałam świata zewnętrznego, obejrzałam lm dopiero kil-


ka lat po premie rze, kie dy ukazał się w tele wizji. I szlag mnie tra ł.
Według infor macji, jaką dziś znalazłyśmy (my!) w interne cie, lm
jest biogra ą Hanki Ordonówny, zostały zachowane wszystkie realia i
fakty z życia aktorki, choć w lmie nie padają żadne nazwiska. Boha-
terowie występują jedynie pod rzeczywistymi imionami. I rzeczywiście,
postaci są łatwo rozpoznawalne. Co zresz tą w niczym mi nie prze-
szkadzało, nawet jeśli część zdarzeń pamiętałam zupełnie inaczej. Nie
uważam, żeby tego rodzaju kino musiało być wier nym odbi ciem minionej
rzeczywistości. A raczej nie uważałam, dopóki do akcji nie wkro czyła
postać, w inter necie opisana tak: Hanka wraca do Warsza-wy. Poznaje
Fryderyka, konferansjera słynnego rosyjskiego kabaretu „Si-naja Ptica”.
Znajomość szybko przeradza się w miłość. Fryderyk posta-
nawia dopomóc Hance w zrobieniu kariery: uczy ją zasad sztuki estrado-
wej, kreuje jej emploi, w końcu proteguje u dyrektora słynnego kabaretu
„Qui pro Quo”. Rzeczywiście, nie trudno odgadnąć o kogo chodzi.
Znałam Járosyego na tyle dobrze, żeby odczuwać żądzę czepiania
się sposobu pokazania go w lmie, tym bardziej że Fronczewski zna-
komicie zagrał tę rolę. Był przekonujący, suge stywny, utrwalał więc
obraz całkowicie prze kłamanej w scenariuszu postaci. Ale wciąż
jeszcze tłumaczyłam sobie, że to jest lm fabularny i powinnam
oglądać go tak, jakby postaci były kcyjne. Nie udało się. Rosnąca
we mnie purchawka pękła, kie dy upoko rzony Fryderyk szedł do
get-ta.
Tu muszę wrócić do moich wspomnień o Fryde ryku, choć spisa-
łam je w oddziel nej książce. Otóż Niem cy uznali posiadającego
oby-watelstwo austriackie Járosyego za rodowi tego Niem ca i od
razu na początku okupacji zapropo nowali mu podpisanie re
ichslisty. W ce-lach pro pagandowych bardzo naciskali, żeby znane i
lubia ne osoby okazywały się ich współ obywatelami. Fryderyk
odmówił, został aresztowany, zdołał bez czelnie uciec i nie mając
pomysłu, gdzie się ukrywać, na początek prze kradł się do getta, w
którym miał wie lu przyjaciół z dawnych, a raczej nie dawnych
teatrzyków. Tam się przez jakiś czas ukrywał, póki nie znaleziono
mu schronie nia po aryjskiej stronie. To wariactwo, ale pięk ne:
wytypowany przez Niem ców reichsdeutch, ukrywający się w getcie!
Koniec tego aproposa, będącego raczej wyjaśnie niem.
Nie rozzłościło mnie płynące z niewie dzy autorów lmu prze kła-
manie, które po traktowałam jako element fabu ły, choć żal mi było
nie wykorzystanego wątku. Wściekłam się o ukazanie postaci, całko-
wi cie zmie niające jej podziwia ny prze ze mnie charakter. Gdyby
Járosy rzeczywiście był Żydem i został zapędzony do getta, to z całą
pew nością nie byłoby wi dać ani śladu upokorze nia. Szedłby jak
pa-nisko, z miną wskazującą, że nale ży mu zazdrościć tej
niezwykłej przygody, i z postawą, dzię ki której uwiel bia jąca go
Warszawa szep-tałaby: „Słyszeliście? Járosy poszedł do getta. A
minę miał jak hra-bia na prze chadzce!”. Na tym polegały jego styl i
jego czar, które mu w tym lmie pu blicznie odebrano.
Oto pierw szy czynnik z dwóch, które wyrwały mnie z niebytu po
śmier ci Jurka. Drugi element to spisek.
Nie wiem czy w momencie, kie dy ta moja książka się ukaże, pęd do
ujawniania spi sków bę dzie jeszcze nadawał ton życiu polityczne-mu i
społecznemu IV RP. Mało tego, nawet nie wiem, czy sama IV RP
będzie jeszcze nadawała czemukolwiek ton, nie ma z czego się śmiać.
Jednak wi dząc ener gię moje go wydawcy – mam nadzieję, że się
załapię. Dlate go śpieszę ujawnić spi sek. Jedyny, o jakim wiem.
W drugiej połowie lat 80. zadzwonił do Joanny Wi told Filler, mój
dawny szef z tele wizyjnych czasów, a w tym momen cie redaktor
na-czelny satyrycznego tygodnika „Szpilki”. Zaprosił Joannę na
kawę, żeby wypytać, co u mnie słychać i kie dy mam zamiar wziąć
się do pracy. Moje dziec ko bardzo brzydko wypaplało to, co o mnie
wie i to, co o mnie myśli, a w tej drugiej sprawie mia ło sporo do
powie-dzenia. Mój były szef i moje aktualne dziecko popadli we
wspólny namysł, jak zagnać mnie do roboty. Wypili tych kaw całkiem
sporo (nie wymawiam, Filler płacił), aż wreszcie Joanna wpadła na
po-mysł, żeby opowie dzieć interlokutorowi (jak ktoś płaci za kawę,
to należy mu się takie pełne szacunku okre ślenie) o tym, jak się
wście-kłam po obej rzeniu tamte go lmu. I już wie dzie li, co mają
zrobić. W ten sposób zawią zał się spisek.
Spiskowcy dopracowali go w najdrobniej szych szczegółach.
Telefon zadzwonił PRZYPADKIEM akurat, kie dy Joanna była w
domu. Dzwonił Filler. Powie dział mi, że ma taki pomysł, żeby pu-
ścić w „Szpilkach” cykl opowie ści o przedwojennych kabaretach, re-
per tuarze, obyczajach. I że chciałby, żebym to ja mu napi sała (za-
znaczam, że nie byłam jeszcze Pierw szą Damą Opowia dania
o Przedwojen nych Kabare tach, dopie ro po tej rozmowie miałam się
nią stać). Oczywi ście, grzecznie podzię kowawszy za tak intere
sującą propozycję, równie grzecznie od mówiłam.
Joanna PRZY PADKIEM usłyszała moją odmowę, i, OCZYWI
ŚCIE nie wiedząc o co chodzi, z wiel ką nie win nością spytała, kto
dzwonił. Prostodusznie odpowie działam i wtedy moje dziec ko
wpadło w wir udzielania mi dobrych rad:
– Zwario wałaś?! Najpierw tygodniami plujesz na lm, że spaczył
obraz twoje go Fryderyka, a potem marnujesz taką szansę? Ty wiesz,
ile mogłabyś zrobić? Wypro stować! Odkłamać! Wzbudzić sympatię!
Dać po nosie lmow com! Odegrać się, skoro tamten już nie ma jak! A
ty co – grzeczne „pa” i do domu? Jeśli tego nie zrobisz, to widocz-nie
nie je stem twoją córką. Gene tycznie nie możliwe, wzię łaś mnie z
sie rocińca!
I tak dalej. Wściekła nie tylko na lm, ale i na córkę, zadzwoni-łam
do Fillera, że nic nie mogę obie cać, ale spróbuję. Jak zaczęłam
przymierzać się do pierw szego tekstu dla „Szpilek”, tak nabrałam
rozpę du i wyhamowałam po roku, kie dy miałam gotową książkę
Urodził go Niebieski Ptak, którą ze wszystkiego co napisałam lubię
najbardziej.
Nie ma z cze go się śmiać. Filler swojego fe lietonu nie dostał.
I tak wróciłam do życia. A o spi sku dowie działam się dopie ro, kie-dy
Niebieski Ptak został nagrodzony jako książka roku 1988. Joanna,
usłyszawszy że zostałam nagrodzona ex aequo ze Ste fanem Ki sie lew-
skim i ge nerałem Józe fem Kuropie ską, doznała przypływu snobi zmu i
wyjawi ła mi, jak podle zostałam podpuszczona.
…À propos tej nagrody: o mało nie doszło do rozłamu w rodzinie.
Nie wte dy. Te raz. Joanna twier dzi, że było dwóch laure atów:
gene-rał i ja. Ja jestem prze konana, że Kisielew ski też ją dostał.
– Lepiej być ostrożnym, niż na zim ne dmuchać – powie dział kie-
dyś pan poseł Józef Gruszka. W myśl tej zasady próbowałyśmy
sprawdzić, jak napraw dę było z Ki sie lew skim ex aequo. Nie udało
się, nie pamię tam, kto przyznawał nagrodę, a wydawnictwo, które
wypuściło pierw sze, nagrodzone wydanie Niebieskiego Ptaka, już
nie istnieje. Jednak ro dzina nie uległa rozbiciu: dogadałyśmy się z
Joan-ną dzięki ustale niu, że obie woli my dawać nagrody niż zabie
rać. Ki-sielew ski zostaje.
– Mam swoje zdanie i się z nim zgadzam – powie dział kie dyś
Zdzi sław Balicki, prezes Ko mi tetu ds. Radia i Te lewi zji. Idąc tym
tropem, nadal uważam, że Stefan Kisie lewski tamtą nagrodę dostał.
À propos. Zdzi sław Balicki był czwartym preze sem z dwudziestu i
pół, jakich Joanna przetrwała. Ta połówka wzię ła się stąd, że każ-de
go p.o. pre zesa liczyła jako 1/2 preze sa i dopiero jeśli zebrały się
dwie połów ki choćby i różnych pre zesów, wychodził jej cały pre
zes. Ja przetrwałam tylko dwóch, za to całych. O, tempora, o, mores!
Pi szę. Występuję. Nagrywam. Raczej już nie zatańczę Odetty-Ody-
lii ani nawet obe rka. Raczej już nie napiszę Ulissesa ani nawet Ciche-
go Donu. Ale na takie rozmyślania, jako antidotum, mam nie zawod-
nego aproposa. To pewien tekst Jurka, zresztą zobaczcie sami:
PLIM
pieśń o tym członku orkie stry, który gra na
trianglu Burza tonów powietrzem, jak to mówi się,
targa, Wyśpiewuje fortepian allegretta i larga,
Ze strun skrzypiec sfruwają uskrzydlonych nut
roje, Wybuchają melodią ety, trąbki, oboje.
A ja siedzę i czekam, a ja czekam i siedzę,
I wpatruję się bacznie, i uważam, i śledzę.
Chłonę gest dyrygenta, rzekłbym: stapiam się z nim,
I gdy wreszcie da znak mi – wtedy ja robię: plim!
Potem piszą, że koncert to majstersztyk maestra,
Że dyrygent genialny, znakomita orkiestra,
Że te smyczki tak brzmiały, że ta blacha tak brzmiała,
Że fortepian szlachetny i że trąbka wspaniała.
0 mnie nic nie napiszą, ani słowa pochwały,
Przez to prawdopodobnie, że instrument za
mały. 1 przekonaj tu kogo, i dyskutuj tu z kim,
Że nie będzie koncertu jak nie zrobi się: plim!
Ja się także kształciłem, byłem w konserwatorium,
Grałem fugi, sonaty, nawet raz oratorium.
Też się zapowiadałem, śniła mi się kariera
Rubinsteina, Ojstracha, Menuhina, Richtera,
żeby kwiaty, wywiady, żeby wywoływali,
żeby piękne kobiety, żeby mdlały na sali…
Ale życie, przechera, sny rozwiało jak dym,
Toteż teraz tu siedzę i na znak robię: plim!
Życie jest jak fortepian: choć błyszczące, lecz czarne I
nie warto się męczyć, bo to wszystko na marne.
Chciałem skończyć ze sobą, miałem dość tych dyrdymał,
Ale jeden przyjaciel mnie na szczęście powstrzymał.
– Człowiek – rzekł – prawie każdy ma buławę w tornistrze I
w marzeniach jest wodzem albo mistrzem nad mistrze. Ale
życie przeważnie tak obchodzi się z nim,
Że gdy zbiera się zagrzmieć, to wychodzi mu: – plim!…

Kie dy Jurek był już chory, Joanna wrę czyła mu urodzinową laur-kę,
w której strawe stowała Plim. Teraz ja jej tę trawestację ukradnę i niech
to będzie spóźniony odwet za tamtą czeską kiec kę z dżer seju. Moja
kiec ka przydawała się jej do szpanowania na pró bach, mnie trawe
stacja przyda się jako końcowe prze słanie do czytelników:
Życie jest jak fortepian: czarne, ale błyszczące.
Chociaż grane w minorze, lecz wysokie w nim brzmią C.
Czuję się równa bogom – koncertmistrzom, bo wim,
Że wśród skrzypiec, trąb, kotłów, ton nadaje i plim.

Nie ma z cze go się śmiać. Ale jak ktoś chce, to może.

À propos:
KO NIEC.

You might also like