Professional Documents
Culture Documents
Re dakcja
Anna Nastulanka
Ko rek ta
Julia Żywczyk
ISBN 978-83-63841-08-9
– Jak to Beck?
– Mini ster Beck, o Becku nie słyszałaś? Twoje pokolenie o
tamtych czasach prawie się nie uczyło, ale myślałam, że o Becku
nawet takie nie douki słyszały.
– Nie skręcaj. Słyszały. Tylko nie wma wiaj mi, że Beck miał bez-
pośred ni wpływ na twoje życie. Co, znałaś go osobi ście?
– Nie. Ale i tak poznał mnie z prawdziwym ojcem, pogodził z oj-
czymem i po mógł re gularnie wi dywać się z matką.
– Konfabulujesz.
– Co ty za słów używasz?
– Naukowych. Przez kil kadziesiąt lat pogaduszek słyszałam już
wszystkie opowie ści, a z tego przez prawie trzydzie ści opowiadali-
ście mi we dwójkę. Znam na pamięć dwie twoje książki autobiogra-
czne.
O Becku nie było.
Nie było? No tak, mogło nie być. Jak się żyje ponad 90 lat, to nie
da się opowie dzieć życia, minuta po minucie, nawet najbardziej do-
ciekli wej córce. A jeśli w dodatku życie zasuwało taki mi me andra-
mi, jak w moim przypadku… Je śli człowiek jest artystką kabareto-
wą, potem moczy len u sołtysa, a za chwilę współtworzy Polskie Ra-
dio, to jakiś mi nister mógł mu umknąć, nawet taki waż ny.
A może by to opisać? – pomyślałam. Już dawno ku siło mnie,
żeby znów na poważnie się wziąć do pi sania, zresz tą co chwila
ktoś mnie namawiał, a ja mówiłam, że nie mam o czym. Swoje życie
opowie-działam szczegółowo, i to obawiam się że wie lokrotnie,
cudze go nie potra ę. Aż tu nagle okazuje się, że szczegóły były nie
kompletne, skoro nawet własna córka ich nie zna. Cie kawe – czego
jeszcze nie wie? Nie do wiem się, póki nie spró buję napi sać.
No tak – znów pomyślałam, a to nigdy dobrze się nie kończy. Ale
je śli spiszę same uzupełnie nia, to wyjdę na kabotynkę, przeko
naną, że wszyscy nie tylko prze czytali wszystko co napisała, ale w
dodatku pamiętają każde słowo. Według kabotynki, na którą wyjdę,
jeśli ktoś nie pamięta, to jego zmartwie nie, trze ba się było lepiej
przygoto-wać. Otóż nie – to moje zmartwie nie.
Więc może umówmy się tak: ja od czasu do czasu ściągnę sama z
siebie, a ci spośród czytelni ków, który czytając będą mie li wraże-
nie déja vu – nie pomyślą, że cier pią na omamy lub zwi dy, tylko
przypomną sobie, że to nie ich wina, to ja się powtarzam. Żeby im
ten moment nie pewności wynagrodzić, obie cuję w przyszłości
sama sobie wytoczyć proces o plagiat i walczyć po obu stronach jak
ranny łoś. Za wier ność – podaruję wam hecę, kochani!
I obie cuję Wam, że będę mówić do Was ludzkim głosem. Potra ę,
zawsze tak myślałam, a radio po twier dzi ło moje domnie manie. Kilka
lat temu, kie dy nadawało te lefoniczne wypowie dzi na temat Wi gilii, i
u mnie zadzwonił telefon. Oczeku jąc wejścia na antenę – rzecz szła
na żywo – usłyszałam zakończenie poprzed niej rozmowy, połączone
z zapowiedzią: „Czyli potwier dziło się, że w noc wi gilijną zwie rzęta
mówią ludzkim głosem. Za chwilę usłyszą państwo Stefanię Gro-dzień
ską”.
Córka cierpliwie przeczeki wała moje życie we wnętrz ne, ale w
końcu miała dość.
– Dobra, zaplątałaś się z tym Beckiem i nie wiesz, jak wybrnąć.
Chcesz, to mogę zapomnieć. No, co jest? Prze stań. Mama, prze
stań. Nie ma z cze go się śmiać!
Genialne dziecko: mam już tytuł. Ale na Becka bę dzie musiała
po-czekać. I to przez jakieś kil kadzie siąt stron, jak znam siebie.
NIE MA Z CZEGO SIĘ ŚMIAĆ
Jak to nie ma? Zawsze można pośmiać się z sie bie. Chyba
jestem skrajną ego centryczką, bo nie potra ę pi sać inaczej niż w
pierw szej osobie. W ciągu wie ludzie się ciu lat mojej tfurczości
przez małe „tfu” (neologizm autorstwa Jerzego Jurandota) czyni łam
co jakiś czas nadludzki wysi łek, próbując ambit nie napi sać
powieść, nowelę czy chociaż jakąś trylogię. Wystarczyło jed nak kil
ka pierw szych zdań, abym zdała sobie sprawę, że np. stworzone w
pocie czoła zdanie po-czątkowe: „Hen ryk otworzył drzwi wagonu,
rzucił mi ostatnie, poże-gnalne spojrze nie i wyskoczył z pędzące go
pociągu” – do niczego nie prowadzi, nic mnie ten cały Henryk nie
obchodzi, niech skacze na zbity pysk.
A wystarczyło nieambit nie zacząć:
Do końca moje go życia, bez względu na losy osobiste czy losy
świata, we wszystkich moich dokumentach, papie rach, zeznaniach,
ankie tach, staraniach o wizę i o kre dyt odnawialny, będzie wid niało:
„miej sce urodzenia – Łódź”. Złożyło się na to wie le okoliczności.
Pewien obywatel szwajcarski, wykładowca na uniwer sytecie w
Genewie, ożenił się pewnego dnia z pew ną studentką. Gdyby stu-
dentka owa nie była nie poważna i opuszczenie męża odłożyła cho-
ciażby do powicia dziecka, pi sałabym: „miej sce urodzenia – Gene-
wa”. Gdyby ta sama studentka zde cydowała się opuścić męża o
kilka tygodni wcześniej, pi sałabym „miej sce urodzenia – Moskwa”.
Jedno i drugie mogłoby odegrać rolę w moim życiu, zależnie od okre
su hi-storycznego. W każdym razie jedno i drugie brzmi o wie le
bardziej snobi stycznie niż „miej sce urodzenia – Łódź”.
Jako dziecko wiecz nych, prze ganianych z kraju do kraju emi gran-
tów – bezpaństwow ców, w wie ku trzech lat byłam, jak wszystkie
emi granckie dzieci, raczej dojrzała. Kie dy wybuchła re wo lucja,
mieszkaliśmy u drugiego męża mamy – carskie go oIcera – w Mo-
skwie. Z cze go wynika, że było to w roku 1917.
Martwiłam się losem czterech pięk nych carówien w białych su-
kien kach, a najbardziej małego care wicza, co to miał zasiąść na
tro-nie, jak tylko jego tata Mikołaj wyki tuje. Ale bolsze wicy, je śli już
coś załatwiali, to sumien nie – przynajmniej na początku – i wyrżnęli
całą carską rodzinę. Bardzo się przejęłam, że zamiast śliczne go
ma-łego care wicza, na tronie zasiądzie jakiś bol szewik.
Wiadomo było czym to pachnie, więc kto miał jeszcze ręce i nogi,
brał te nogi za pas i usiłował we pchnąć się do jakie gokolwiek pocią-
gu, wszystko jedno do które go, bo i tak nikt nie wie dział, który, kie-
dy i dokąd odjedzie. Na dwor cu były takie tłumy, że gdyby mama nie
miała pomysłu, nigdy nie we pchnęłybyśmy się i do teraz stałyby-
śmy na tym dworcu. Ale mama puszczała mnie samą do przodu i za-
braniała się na nią oglądać, miałam tylko krzyczeć „Gdzie moja ma-
musia?! – Ludzie, pomóżcie, zgubi łam się!”. Byłam bar dzo drobna i
nie wyglądałam na swoje trzy lata, więc mnie przepuszczano, a na-
wet podsadzano do wagonu. Matka pchała się za mną jak przylepio-
na i bardzo dobrze udawałyśmy, że się nie znamy. Gdy tylko we-
pchnę łyśmy się do prze działu, mama wmawiała pasażerom, że
zna-lazła zgubio ną w tłumie dziew czynkę. Wszyscy się wzruszali i
robili tej szlachetnej kobie cie sie dzące miej sce, żeby mogła mnie
trzymać na kolanach.
Co jakiś czas pociąg przystawał, konduktor chodził wzdłuż wago-
nów i wołał: „Ki pia tok!” – czyli wrzątek. Z pociągu wybie gał tłum
kobiet z czajnikami. Mama nie musiała ani razu wybie gać, bo za-
wsze ktoś przyniósł wrzątek dla tej szlachetnej kobie ty, która w nie-
ludzkich warunkach wzię ła sobie na głowę, czyli na kolana obce
dziecko. Było dużo matek z dziećmi, ale własnymi, a to jednak co
innego.
Podróż trwała wie le dni czy tygodni. Po licznych kontrolach i gra-
nicach pociąg stanął w Ber linie. Konduktor kazał wszystkim wysia-
dać, bo to koniec trasy.
W Ber linie mama od razu posłała mnie do szkoły. W Niem czech
nie istniały przedszkola, wszystko nazywało się „Schule”, przyjmo-
wali dzie ci od trzech lat, więc się załapałam. To była szkoła z inter-
natem, dawali jeść, a uczyły nas zakonnice. Bardzo ważne: chętne
dziew czynki mogły się zapisywać na ćwiczenia bale towe. Z
początku wszystkie były chętne, ale szybko im się odechcie wało. Po
paru mie-siącach zostałyśmy dwie, a jak nas, to jest mamę z mężem
i mnie, z Nie miec wy rzucali, to już profe sor ćwiczył tylko ze mną.
Tu wtrącę, że dwadzieścia kilka lat później, czyli w 1943 roku, ta
szkoła uratowała mnie z krytycznej wojen nej sytuacji. Dzięki mojej
nie nagannej wów czas niem czyźnie zgadałam się z gestapowcem,
który mnie pilnował w kotle – i okazało się, że jego siostra, zakonni-
ca, nie gdyś uczyła w tej szkole. Udawałam, że ją pamię tam i opo-
wiadałam mu bujdy, jaka była cudow na i jakie to straszne, że zginę-
ła w bom bardowaniu (zawsze miałam szczęście: już nic nie dałoby
się spraw dzić). Wzruszony gestapowiec ukrad kiem mnie wy puścił.
Ale jeszcze przed wojną mamy do Polski nie wpuszczono, a do
Francji owszem, ale bez dziec ka. Zostałam więc u jej matki w Łodzi.
Tymczasem w 1922 roku wszystko się odmie niło: prof. Fridtjöf
Nansen, norweski badacz po larny, poruszony losem rosyjskich
uchodźców, zainicjował pierw szy i jedyny dokument dla bez pań-
stwowców, znany jako paszport nansenowski. Otrzymał za to Poko-
jową Nagrodę Nobla i nie opisaną wdzięczność tysię cy pę tających
się po Europie bezdokumentowców. A my z mamą dzię ki niemu
mogły-śmy się odwie dzać, przemie rzając szlak Paryż – Łódź.
W 1938 roku mama, jak co trzy mie siące przez 16 lat, zameldo-
wała się w merostwie Paryża, żeby przedłużyć zezwolenie na pobyt.
Teraz jednak woj na wi siała na włosku, więc inna niż zwykle pie
cząt-ka głosiła: „opuścić grani ce Francji w ciągu 24 godzin”. Żaden
kraj nie życzył sobie bez państwowców. Dzięki Nansenowi musiano
ich gdzieś wpakować na siłę, a że miej scem urodzenia ojczyma była
Li-twa, tam właśnie wylądowali.
Ten początek, o wie le gorszy od tamtego o nie szczęsnym Henry-
ku, otworzył tamy mojego gadulstwa i już mogę pi sać godzi nami, o
suchej gębie, zapominając o porach doby i dniach tygodnia.
Nie ma z czego się śmiać: każdy normalny człowiek, zapytany
konwencjonalnie „a co u cie bie”, najpierw powie „nic spe cjalne go” i
dalej bez krop ki czy przecinka opowie swoje życie ab ovo do za-
mknię cia lokalu czy przeje chania go, jeśli rozmo wa zaczęła się na
jezdni. Ja do takich rozmów ców należę, mimo że nikt myślący nie
nazwie mnie nor malną.
Właściwie opo wie działam już wszystko o naszej ucieczce przed
re-wolucją. Powinnam zakończyć śmiesz ną puentą i wpakować do
ja-kiejś redakcji jako fe lieton. Ale to nie ze mną. Wymarzyłam sobie
tzw. Więk szą Formę i od tego zamie rzenia nie odstąpię, choćby
mnie krajać tępą żyletką.
Wracam więc do infor macji, że matka ze swoim mężem Miszą
przymusowo wylądowali na tej Litwie w 1938 roku. Nie tylko mat-ka,
ale ani ojczym, ani jego rodzina (dawno rozproszona po świe cie) nie
znali języka litewskiego. Inteligencja na Litwie mówiła po rosyj-sku,
po francusku i po polsku. Tu powiem coś ważnego: byłam tak silnie
związana z matką, że choć wtedy od lat już miesz kałam w Pol-sce,
miałam obywatelstwo i do końca życia będę uważać się za Po-lkę,
na zawsze zostałam emi granckim dziec kiem. Zro zumie ją mnie
wszystkie stare emi granckie dzie ci, bo z tego się nie wy rasta.
Nie à propos dzieci: właśnie się zorien towałam, że przeskakując
lata 1917–1938, zgubi łam sie bie, co jest do mnie niepodobne
i wbrew zamie rze niu. To cała ja: napisałam „zostałam u mamy
mamy w Łodzi” i zadowolona! Nie wspomniałam o ukochanym
przybranym dziadku ani o bracie mamy, wuju Miet ku i jego żonie
Marysi, Ślązaczce. Ode grają oni rolę w tych wspomnie niach i znów
trzeba będzie bie gać po tekście i tłumaczyć, kto to taki.
Tymczasem zaakli matyzowałam się u dziadków w Łodzi i nawet
wyszłam za Adama. W wie ku 23 lat – ja miałam 20 – Adam złapał
szalejącą wówczas nie uleczalną tzw. młodzie żową gruźlicę i umarł
zarażając mnie, tyle że ja nie umarłam i le karze łapali się za głowy
ze zdziwie nia.
STE FANIA I ADAM. STYL PRZEDWOJENNYCH DWUDZIESTOLATKÓW
Staram się wytrwać we własnej skó rze, ale jest słowo, które go
dama nigdy by nie użyła, a kulturalny pisarz czy orator zastąpiłby je
marnym erzacem, jak „sie dzenie”, „tyłek”, „tylna część ciała”, „gdzie
ple cy tracą swą szlachetną nazwę” czy „sem piterna”. Jędrne staro-
polskie słowo lubię i wypo wiadam w wie lu okolicznościach, gdzie
bywa nie zastąpione. To jest do dupy, mam to w dupie, nie zawracać
mi dupy. Zresztą nawet w tej opowie ści padł już „wrzód na dupie”.
Wrzód na dupie, który padł? To bardzo działa na wyobraźnię.
Tego słowa użyłam na spotkaniu autorskim w Salonie Pisarzy Bi-
blioteki Narodowej, siedząc na es tradzie w towarzystwie dyrek tora
bi blio teki, pana Michała Jagiełły, oraz partnerującego mi w dialo-
gach satyryka, młode go wie kiem, a mimo to bez błędnego w
mowie, zachowaniu i stylu Artura Andrusa. W tak szacownych
warunkach powie działam „dupa” i nic się nie stało. Owszem,
publiczność się śmiała (dupa stanowi ła część jakie goś żartu), ale
nie było rechotu, tylko nor malny śmiech.
W ten niezawi ły sposób przeszłam lekko od schizofrenii („Jedna z
najczęściej występujących psychoz, powodująca osłabie nie kontak-
tu z otoczeniem, osłabie nie zainteresowań, aktywności, nie kie dy
zaś urojenia, omamy, mutyzm, autyzm, jaskrawą ambiwalencję prze
żyć emo cjonalnych itp.” – Słownik wyrazów obcych i zwrotów
obcojęzycz-nych Ko palińskie go) do dupy.
À propos „do dupy”, wracam do mojej autobio gra cznej sagi. Rok
1930. Mam 16 lat, jestem asystentką pani Ireny w jej war-
szawskiej szkole tańca nowoczesnego, mieszkam z moją partnerką
w tańcu Te re są Dobrowolską w dość dziwacznym pomieszczeniu,
które wynalazła nam pani Ire na. Szko ła funkcjonuje w tzw. domu Her
sego na rogu Marszałkow skiej i Kre dytowej. Lekcje klasy mi-
strzowskiej (!!!) odbywają się w obszernym mieszkaniu pani Ire ny,
Królew ska 31. Uwiel białyśmy te lekcje. Przy fortepianie paru zmie-
niających się akompaniatorów – studentów albo świe żych
absolwen-tów konser watorium. Nazwiska Pio tra Perkowskie go i
Jana Krenza wkrót ce miały stać się sławne nie tylko w Polsce. Na
Królewskiej od-bywały się lek cje improwi zacji i kom pozycji, a były
to naprawdę trudne zadania. Zaraz z tym tańcem skończę, tylko
wyjaśnię, dlacze-go trudne: pani Ire na pro ponowała temat,
tancerka i pianista im pro-wi zowali. On na nią patrzył i grał, ona
słuchała i tańczyła. Lekcja dla czterech, pię ciu uczennic trwała dwie,
czasem trzy godzi ny, za-wsze w ogrom nym napię ciu. Zdarzało się,
że otwie rały się drzwi i ci-chutko wchodził synek pani Ire ny, malutki
Krzyś, czasem dumnie wnosząc nocnik. Pomi mo nocnika, Krzyś
zachowywał po wagę i przejęcie. Naprawdę kochał muzykę. Nikomu
nie prze szkadzał, prze ciwnie, zdejmo wał z nas wszel ką
napuszoność. Bardzo się z Krzysiem lubimy: nareszcie coś w czasie
teraźniejszym! Krzyś ma syna w wie ku moje go wnuka, za życia
pani Ire ny często ich odwie-dzaliśmy i chłopcy świetnie się ba wili.
ZESPÓŁ TANECZNY IBENY PBUSICKIEJ; STEFANIA PIERW SZA Z LEWEJ
Pani Irena od kil ku lat nie żyje, ale z Krzysiem i z bar dzo miłą
Krzysiową utrzymuję kontakt.
Praca w szkole nie ograniczała się do se ansów w świątyni Terp sy-
chory, jak napisałabym o Królew skiej, bę dąc grafomanką. Ponie waż
jak każda grafomanka uważam, że nią nie jestem, nie napi sałam.
Na Kró lewskiej było uduchowie nie, a u Her sego komercja. Pani
Irena, podchowawszy narybek, co tydzień zaglądała do właściwej
szkoły w domu Her sego, ale tylko w celu sprawdze nia, czy wszystko
gra i po to, żeby się pokazywać sądząc, że z powo du młodego wie ku
wykładowczynie mogą nie mieć autorytetu. Ja prowadziłam klasę
dzieci i panie higie niczne. To były zamożne panie, mę żate i dzie cia-
te, które za spore pie niądze fundowały sobie (czy raczej mężowie im
fundowali) tzw. lek cje rytmiki. Jak głosiły anonse w prasie (cytuję z
pamięci) – „Lek cje rytmi ki przy Szkole Tańca Nowoczesne go Ire ny
Prusickiej, rozwijające muzykalność, gibkość i coś tam jesz cze, nie
pamiętam co, służą hi gie nie zycznej i psychicznej”. Stąd uczest-niczki
tych lek cji nazywałyśmy mię dzy sobą paniami hi gie nicznymi. Nowe
panie, trochę onieśmie lone jak to każde początkujące, zachę-całyśmy:
„Śmiało, proszę ćwi czyć, nabie rze pani gracji”.
Na znienawidzonej akrobatyce, podczas szpagatów, mostków,
sta-nia na rękach itp., zachęcałyśmy prze wracające się: „Śmiało,
nabie-rzesz gracji!”.
À propos: w maju 2007 roku napisałam w „Gazecie Stołecznej” kil
ka słów o szkole pani Ireny. Prze prowadzająca ze mną cykliczne
rozmów ki moja przyjaciółka i stała współautorka Beata Kęczkow ska
dostała następującego e-maila:
Szanowna Pani Redaktor, proszę uprzejmie o przekazanie poniższej informacji Pani
Stefa nii Grodzieńskiej.
Szkoła Tańca Nowoczesnego Ireny Prusickiej mieściła się chyba na IV piętrze od
frontu, w dużym sześcio – lub ośmiopokojowym apartamencie. Uczęszczałam tam na
lekcje rytmiki jako 11-letnia dziewczynka, gdyż mieszka łam w tym domu z rodzicami.
Okna naszego salo-nu były vis-à-vis lokalu p. Prusickiej.
Serdecznie Panią Stefa nię Grodzieńską pozdrawiam, a mąż mój kłania się Pani nisko.
Alicja Zdanowicz – harcerka Szarych Szeregów z Powstania Warszawskiego.
Tytuł „Nie ma z czego się śmiać” ostrzega wpraw dzie, żeby się
nie spodzie wać oceanu dowcipu, kaskady śmie chu, wulkanu
żartów, pi-ramidy kawałów, drapacza anegdot, bez kre su facecji ani
kosmosu wi ców. Nie mniej staram się, żeby epos mój nie był ponury
jak po-ranna gazeta.
Zadowoli mnie lekkie uniesienia kącików ust czytelnika i już będę
szczęśliwa, że osiągnęłam swój cel.
Oddzie lanie dramatu od dramatyzmu to cecha emi granckie go
dziecka. Jed na z tych, które zostają na resz tę życia, choćby było
ono tak długie jak moje. Wie le lat po wojnie (drugiej światowej –
japoń-skiej, jak stale tłumaczę, nie pamię tam), Jurek zwró cił
uwagę, że nigdy nie mówię „je stem głodna”, tylko „mam ape tyt”. Bo
on dobrze wie dział, jaka to różnica.
Prze praszam za wojenne strony, ale też proszę nie żądać zwrotu
pie nię dzy, jeżeli passus o wojnie wyda się czytelnikowi mało śmiesz-
ny. Jako rekompensatę opiszę teraz coś naprawdę śmiesz nego.
Mając 17 lat, byłam dyplomowaną wykładowczynią w szkole Ire-ny
Prusickiej. Jednocześnie dla chleba piastowałam godność gir lasa w
ze spole kabaretowym, a dla ambi cji tańczyłam solowe wstawki
w pre stiżowych te atrach, w moder nistycznych, śmier telnie
nudnych dramatach. I w tym czasie prze żyłam coś śmiesz nego:
stałam się znów emi granckim dziec kiem.
TANGO „PLEGARIA”
W 1933 roku ze spół, który rmowała pani Ire na, został zaproszo-
ny na mię dzynarodowy konkurs tańca zespołowego w Paryżu. Ner-
wów ka była cholerna, ale najbardziej stremo wana byłam ja, bo
mama z Miszą mie li mnie pierw szy raz zobaczyć na scenie. To był
Kar nawał Schumanna, utwór składający się z osob nych, krótkich
im-pre sji. Pani Irena stworzyła bardzo ciekawą chore ogra ę, Te re
sa, Irka i ja miałyśmy solówki, duety, uczestni czyłyśmy też w terce
tach i w zbiorowych układach. Pierw szy i ostatni taniec wykonywał
cały zespół, czyli osiem dziew czyn w długich białych sukniach.
Oprócz nas, Polskę re prezentował znany zespół Tacjanny
Wysoc-kiej, czyli tzw. Tacjanki. Były to bardzo dobre tancerki, jak my
spe-cjalizujące się w rewii i w tańcu nowo czesnym. Miały dwie
fanta-styczne solistki: Jankę Smoszew ską, później szą żonę
„Dudka” Dzie-wońskie go, i Stefcię Górską, później szą… e tam, co
ja będę sobie długopis strzępić.
I beze mnie wie cie.
W tamtych czasach nie jeździ ło się za granicę i nie było re nomo-
wanych konkursów co chwila. To był ewe nement! Konkurs miał się
odbyć w The atre des Champs Élysées. Bardzo droga sala koncerto-
wa, no i drogie bilety. Bałam się, że mnie nie bę dzie stać, ale pani
Irena, wie dząc, że ten występ prze żywam głównie ze względu na
mamę, wysłała telegram do or ganizatorów, żeby zare zer wowano
dwa bi le ty na balkon (parter był dla mnie nansowo nie dostępny) i
nawet zapłaciła za bilety na poczet mojej wypłaty w szkole.
Mieszkać miałyśmy w ho telu des Accacias przy rue des Accacias
w pięk nej dzielnicy. Trwały gorączkowe przy gotowania.
I tu – grom. Cała eki pa odebrała paszporty, opatrzone wizą fran-
cuską. Mnie skre ślono. Byłam niepełnoletnim bez państwowcem
pod opie ką polskich obywateli. Władza nie umiała sobie z tym
poradzić: emi gracyjny młyn dotyczył Polski tylko incydentalnie i ja
byłam ta-kim in cydentem.
Kie dy pani Irena poszła do urzędu, dostała furii, a furia pani Ire ny
to było coś. Na szczęście Te resa, która pani Ire nie towarzyszyła,
przypomniała, że w jednym z kompletów pań hi gie nicznych nabywa
gracji pani mi nistrowa Beckowa, żona mi nistra spraw zagranicz-
nych. Nazajutrz miałam paszport w ręku.
Minister spraw zagranicznych osobi ście załatwia zagraniczny
paszport emi granckie mu dziecku – no i czy można nie pęc ze śmie-
chu?
Czytelnicy zostaną teraz przez chwi lę sami. Jesteście dla mnie
naj-ważniej si, ale to sprawa honoru.
– I co, córuniu moja kochana (nigdy nie mówię „córuniu”, chyba że
się wyzłośliwiam), mówi łam prawdę o tym Becku czy konfabulo-
wałam??
Już.
Pociąg stanął na Gare du Nord. Z okna wagonu zobaczyłam ich
od razu. Jakaż to była pięk na para! Jedno drugie mu dodawało
urody, jakby re żyser obsadził najlep szych amantów.
Ucieszyłam się i poczułam nie po kój: jak Misza mnie przywi ta?
Ostatnio wi dzie liśmy się dziewięć lat temu, kie dy on był takim sa-
mym jak teraz pięk nym mężczyzną, a ja bachorem. Bachor go de-
ner wował, co denerwowało mamę, co z kolei de nerwowało bachora
i tak w kółko. Zaczęło się w Moskwie, a to był tam w ogóle nerwo-wy
czas. Awantury z ulubieńcem carskiej rodziny Rasputinem, bol-szewi
cy – przed wo jenne ko muchy – których wszyscy się bali, bo oni się
nie bawili w jakieś tam wię zie nia, tylko raz-dwa rozstrzeliwali, to nie
był sie lanko wy czy choćby idylliczny nastrój. Dodam do tego
prywatną kropkę nad i, że Misza zwiał z carskie go wojska i ukrywał
się pod nazwi skiem mamy. Czy nie widzieliśmy podobnych sytuacji?
Jest z czego się śmiać. Z tą różnicą, że za mojej pamię ci ukrywano
się nie przed carem ani bolszewi kami, ale to są już niuanse. Nie
można zatem mieć pre tensji, że wszyscy byli zdenerwowani, a nie
mogąc dać upustu słusznej wście kłości na cara, Rasputina ani na
bolszewi ków, niektórzy tę wściekłość prze nosili na rodzinę. Pro szę
wziąć pod uwagę mój wówczas młody wiek – 2, 3 lata – i nie mieć mi
za złe, że pomieszał mi się Rasputin z bolszewi kami. W końcu jed ni
warci drugich.
Przy okazji uporządkuję chro nologię moich wę drówek:
Genewa – 8 mie się cy w brzuchu
mamy, Łódź – 3 tygodnie pobytu z
mamą, Moskwa – 3 lata pobytu z mamą
i Miszą, Ber lin – 5 lat pobytu z mamą i
Miszą, Łódź – 6 lat pobytu u dziadków.
Wracam na Gare du Nord i wraca ze mną mój nie pokój. Ale Misza
prze kre ślił przykre sko jarze nia, chwytając w obję cia
wysiadającego na Gare du Nord byłe go bachora i ser decznie go
ściskając. Mama nadbie gła i bru talnie odebrała mnie
przeważającym siłom Miszy. Rzuciłyśmy się z mamą na sie bie,
uroniłyśmy kilka łez. Tylko kil ka, bo mama nie dawno odwiedziła
mnie w Warszawie i byłyśmy świe żo wypłakane.
Ponieważ, jak zawsze w moich opisach, wszystko się pokić kało,
streszczę pokrótce sytuację, jaka wytworzyła się na Gare du Nord na
skutek naszej przydługiej wymiany ser deczności. Nie opodal stał tłu-
mek, złożony z pani Ireny z zespołem mi nus ja, pani Tacjanny z ze-
społem i mio tających się wśród nich przed stawicieli różnych pol-skich
stowarzyszeń oraz delegatów polskiej ambasady i wszystkie go, co w
tym czasie w Paryżu było polskie: byłyśmy wszak re prezenta-cją
Polski na pre stiżowym konkursie mię dzynarodowym. W tej gru-
pie, którą zajęci uściskami dopie ro teraz zauważyliśmy, krę cili się
nie spokojnie panowie, wyglądający bez radnie i nieszczęśliwie, jak
każdy mężczyzna z kwie ciem w ręku, bez względu na to, czy trzyma
elegancką wiązankę, wie niec na grób czy zmię ty bukie cik stokro
tek, wyciągniętych z kieszeni przed żeńską szkołą po lekcjach.
Okazało się, że całe to zbie gowi sko czeka z rozpoczęciem uroczy-
stego powitania na zakończenie wyciskającej łzy z oczu naszej sceny
rodzinnej. Wiem, że za dużo tych łez, ale tak wyszło: zatrzymuję się
tylko w kluczowych momentach, a wte dy zwykle ktoś płacze. Wresz
cie się doczekali i nikt do nas nie miał pretensji, bo dzię ki nam, to jest
mamie, Mi szy i mnie, zrobi ło się późno, oratorzy skróci-li prze mówie
nia, pozbyli się kwiatów i pośpiesznie wyszli z dwor ca do swoich
czarnych li muzyn, a bohaterki uroczystego powitania
z akompaniatorami do autokaru. Nie zgrabnie wyszło, ale pia niści
byli rodzaju męskiego, stąd trudność gramatyczna.
Z mamą umówiłyśmy się na jutro rano, że po mnie przyjdzie. Dziś i
nazajutrz nasz zespół miał próby po południu.
Hôtel des Accacias bardzo nam się spodobał. Miłe dwuosobo we
pokoje bez zadę cia, jak w porządnym hotelu w Warszawie.
Próby poszły dobrze, a rano przyszła mama i poprowadziła mnie
trasą moich marzeń. Właściwie to ja pro wadziłam, tak dobrze zna-
łam te miejsca z jej opowiadań.
Czytelniku, który nie opuszczasz opi sów! Zaraz poczujesz się
u sie bie w domu. Zaczęłyśmy od kawiarni Capoulade. Szatniarz
o mało nie zwario wał:
– To pani córka! Śliczna! Podobna! Ale pani ładniej sza.
„Mama ładniej sza”… To zdanie, prze śladujące mnie od wcze
snej młodości, wciąż wygłaszane przez moich najbardziej
atrakcyjnych rówie śników, dogoniło mnie aż w Paryżu! Mniej się
złościłam teraz, kie dy stałam się dojrzalsza. Już umiałam docenić,
jak cudownie jest mieć tak zachwycającą matkę. Lubi łam na nią
patrzeć. Pomimo tak trudne go życia zachowała optymizm i promie
niała pogodą. Chciała-bym być taka, do dziś próbuję ją naśladować,
ale jedyne, co mi wy-chodzi, to otwartość na ludzi. Mam ją po niej.
Natychmiast zwróciłam się do szatniarza:
– Panie Leonie, chcę podzię kować za te wszystkie lata opie ki
nad mamą.
– Pani zna moje imię! Mamusia o mnie opowiadała? Nie, to nie-
możliwe, dziękuję, co za radość! – zawołał szatniarz i cała kawiar nia
się cieszyła. – Jak pani będzie w wie ku mamusi, to pani też będzie
taka piękna!
Pan Leon był poczciwym człowie kiem, ale mar nym wróżbitą…
Czułam się, jakbym miała pięk ny sen, a po obudzeniu okazało się,
że naprawdę, na jawie jestem z mamą w Capoulade i wi dzę przed
sobą żywe go pana szatniarza. Kawiarnię wyobrażałam sobie więk-
szą, a szatniarza młodszym. Poza tym wszystko było jakby ożywio ną
fotogra ą moich wyobrażeń. To było pew ne zaskoczenie, bo mama,
jak każdy człowiek z wyobraźnią, miała skłonności do mitomanii, co
zresztą po niej odziedziczyłam. Ta słabostka nie dotyczy czytanego
właśnie przez czytelnika czytadła, bo nawet sprawny mi toman z tru-
dem wy myśliłby bardziej nie logiczną biogra ę.
Listy mamy i jej opowiadania o Paryżu w duchu trochę uprawdo-
podobniałam. Te raz mogłam wszystko zwery kować. Na razie nie
tra łam na podej rzane ele menty, ale byłam w Paryżu dopie ro od
paru godzin. Najbardziej bałam się rozczarowania Turneforką i Moną
Lisą. Jeśli chodzi o opinie o słynnym por trecie, o którym zwykło się
mówić, że prze sada z tymi zachwytami, mama nie zga-dzała się z
lekceważącymi uwagami o „małym, niezbyt interesują-cym ob
razku”. Miałam nadzie ję to sprawdzić, bo w programie kon-kursu
przyszli laure aci wśród nagród mogli liczyć też na nagrodę mera
Paryża, którą było kil ka dodatko wych dni na zwiedzanie. Oczywi
ście po konkur sie, kie dy laureaci będą już laureatami. Z we-ry kacją
opinii o słynnym obrazie musiałam więc poczekać, że nie wspomnę
o warunku bycia laure atką.
Tym bardziej nalegałam, żeby po pró bie iść na Turnefor kę i posie-
dzieć na schodach na piątym piętrze. Misza oczekiwał nas na dole.
– Tu są sami emi granci, możesz mówić po rosyjsku, ci dwaj Mu-
rzyni też już mówią po rosyjsku – uspokajał mnie, znając mój kom-
pleks nieco łamanej francuszczyzny. Byłam zaciekawiona, bo Misza
miał minę kota, który jak wszystkie koty coś wie, ale nie po wie.
Na dole zostałam przedstawio na pani re cep cjonistce, bę dącej
rów-nież telefonistką i właścicielką ho telu. Nie podejrzewałabym tej
drob nej kobie ty o taką siłę głosu. Wrzasnęła, patrząc w górę:
– Już są!
Otworzyły się drzwi na wszystkich pię trach i na klatkę wyległa
wataha młodych mężczyzn, a każdy potrząsał ręką z czymś koloro-
wym, co wzię łam za bukie cik kwiat ków, a okazało się skarpetką,
wycerowaną przez mamę.
Cóż za rozczarowanie in plus!
À propos rozczarowania. Moi żyjący jeszcze czytelnicy we terani,
otrzaskani z prostą stylistyką gadatliwej satyryczki, mogą być znie-
smaczeni barokowym, jeśli nie wręcz ro kokowym zaplątywaniem się
w aproposy, nawiasy, myślniki, wtręty, komentarze komentarzy, kontre
danse czasu i miej sca akcji. Kie dy wie czorem odczytuję, co
napisałam rano, łapię się na tym, że pokrę ciłam Łódź z Warszawą,
Rasputina z bolszewi kami, Te re sę Dobrowolską z Irką Rosen, a sie-
bie z mamą.
À propos. Kilka lat temu popularne czasopismo zaproponowało mi
prowadze nie rubryczki z odpowie dziami na li sty czytelników. Jedno
z pytań pozostało do dziś w mojej wdzięcznej pamię ci i w moim
wdzięcz nym archiwum.
– Podobno osobowość kobiety można poznać po tym, co nosi w
toreb-ce. Czy zechciałaby Pani zajrzeć do swojej?
– Sta ram się rzetelnie odpowiadać na pytania, wysypałam więc
całą zawartość torby na biurko i ułożyłam w tematyczne sterty. Oto,
co zna-lazłam:
Klucze od mieszkania. 50 zł w portfelu (nie noszę więcej, żeby nie
ukradli mi za dużo i nie używam karty kredytowej, bo podobno jak
ukradną, to jeszcze gorzej). Bilon luzem: 21 zł 67 gr. Kaptur od deszczu.
Okulary do czytania. Okulary do patrzenia dalej. Okulary słoneczne. Li-stę
zakupów z marca. Zaraz sprawdzę, czy wszystko z niej mam.
Zdjęcie córki jak była malutka, żeby móc chwalić się, jaką była
ślicz-ną dziewczynką. Zdjęcie wnuka jak był malutki, żeby chwalić
się, jakim był ślicznym chłopczykiem. Zdjęcie męża, bo lubię
wiedzieć, że jest w po-bliżu. Pierwszy ząb córki. Drugi ząb wnuka
(pierwszy nosi w swojej to-rebce córka).
Parę rajstop, bo te, co mam na sobie, mogą się podrzeć. Kopię
dowodu osobistego (oryginał mogliby ukraść), bo może ktoś zechce
mnie wylegi-tymować. Cztery długopisy, bo jeśli jeden się wypisze i
jeden zginie, to zostanie jeden do używania i jeden na zapas.
Szminkę, bo może będę musiała znienacka się spodobać. Zeschła
się, bo dawno nie musiałam. Cukierki od kaszlu. Zapałki, bo kiedy
jeszcze paliłam, ciągle ginęły mi zapałki.
Stary odcinek emerytury, bo zapomniałam wyrzucić. Legitymację
eme-rycką, jako dodatek do ulgowego biletu tramwajowego. Bloczek
biletów tramwajowych. Nie wiem, czy w ostatnich latach nie zmieniły
się ceny. Prawo jazdy, chyba już nieważne. Kilka przeterminowanych
recept i kro-ple do oczu.
Jakieś wizytówki, kilkanaście ręcznie zapisanych telefonów, nie
wiem czyich, ale nie mogę wyrzucić, bo może któryś okaże się
niezbędny. Nu-mery komórek córki i wnuka, nie wiem, który czyj, ale
jak zadzwonię, to się dowiem.
Nieduże popiersie Paderewskiego (chyba z brązu, na marmurowej
podstawce) – nagrodę w konkursie na Mistrza Mowy Polskiej. Ciężkie,
ale przynosi mi szczęście. I w razie potrzeby mam się czym bronić.
Odpowiedziałam szczerze i precyzyjnie, nie bacząc, jak na tej
podsta-wie oceni Pani mój charakter. Jestem wdzięczna za pytanie,
dzięki które-mu nareszcie zrobiłam porządek w torbie: wyrzuciłam
ten stary odcinek emerytury.
Nie dowie działam się, jak tamta czytelniczka oceni ła moją osobo-
wość. Mam nie jasną obawę, że nie uznała mnie za osobę
uporządko-waną. Niniej szy apropos służy wykazaniu, że znam
swoje słabo ści. Gdyby nie moja przytomna kom pucórka, już nie raz
opisałabym to samo po kil ka razy, mie szając to, co już napi sałam z
tym, co zapla-nowałam. Dobrze jest urodzić sobie kata, który ni
czego nie przepu-ści.
Polecam.
KAT URODZONY
ARTUR CZUWA
PRACOWNIA OJCA
Nie wie le widać, ale poziom wie dzy, jaką niesie to zdjęcie, odpo-
wiada poziomowi mojej wie dzy na temat własnego ojca. Je dynym
obrazem na ścianie studia był ogromny portret mo jej matki, zanim
została moją matką, rów nież dzieło ojca. Nie ma z czego się śmiać,
zważywszy że o lozo e-tapi cerze-fo togra ku opowiada jego córka,
tancerka-satyryczka-taterniczka, której matka, praw niczka-cero-
waczka-prze wodniczka-po-paryskich-muzeach dopełniała tę dzi-
waczną grupę bio logiczną, związaną jedną jedyną wspólną cechą:
nie poskromionym poczuciem hu moru.
Na zakończenie krótkiej wi zyty ojciec odprowadził mnie na dwo-
rzec i wrę czył pre zent, który widocznie po głębokim namyśle uznał
za najodpowiedniejszą pamiątkę od taty dla dziecka. Było to choler-
nie drogie pudło, zawie rające kilkadzie siąt paczek papierosów naj-
słynniej szych mię dzynarodowych marek, egip skich, ame
rykańskich i in nych.
Wię cej nigdy ojca nie spotkałam. Potem była wojna, potem umarł.
Wpadłam w nałóg. A któż by nie wpadł, otrzymując w tym wie ku
taki prezent, w dodatku od własnego ojca?
Zresz tą przyznaję, że to nałóg bardzo wygodny. Prozdrowotną
działalność antynikotynową, pole gającą na licznych zakazach, naj-
bole śniej odczuli chyba aktorzy, którzy stracili najbardziej wyrazi-sty,
wymowny, a jed nocześnie najprostszy środek artystyczny, jakim jest
papieros.
Papie ros pozwalał zapalać się na różne, wyrażające stan uczuć,
sposoby: ner wowo, namięt nie, wyczekująco. Pozwalał gasić się na
różne, wyrażające stan uczuć, sposoby: ner wo wo, namięt nie,
wycze-kująco.
Popychał fabułę: dostrzeżenie napi su, wygrawerowanego na pa-
pie rośnicy, wyjawia ło okrutną tajem nicę nie wier ności.
Wyskoczenie po papie rosy albo prowokowało przypadko we, po
wodujące zwrot akcji spotkanie, albo oznaczało odejście na wie ki.
Prze pełniona popiel niczka oznaczała albo zdener wowanie
bohate-ra, albo upływ czasu.
Podanie ognia kobie cie charakteryzowało dżentelmena, niepoda-
nie ognia kobie cie oznaczało albo oburzone go dżentelme na, albo
po prostu chama.
Sposób podania ognia mężczyźnie okre ślał stosunki mie dzy
posta-ciami: albo poufałe, albo hie ratyczne.
Sposób de lek towania się papie rosem określał stan ducha:
puszcza-nie kółek z dymu, to albo głębo kie zamyśle nie, albo
renons w pi-kach.
Sposób pale nia budował postać: długa cygarniczka oznaczała ar-
tystkę udającą praw dziwą damę albo damę udającą prawdziwą ar-tystkę,
pamię tacie Glorię Swanson w Bulwarze Zachodzącego Słońca?
Pet, zwisający z kącika ust, znaczył: oto prawdziwy męż czyzna, pa-
mię tacie Bogarta w Ca sablance?
Ale przede wszystkim papie ros dawał zajęcie dla rąk. Aktor, po-
zbawio ny papie rosa w lmie ma go rzej niż aktor, który nie dosłyszał
su era w teatrze.
Mnie papie rosy przydawały się raczej towarzysko. Zresztą z nało-
gu, dla własnej satysfakcji, wyszłam z mi nuty na minutę po kil ku-
dziesięciu latach palenia około dwóch paczek dziennie. Dla pragną-
cych się wyzwolić palaczy, którzy zasypują mnie prośbami o re cep-tę,
mam jed ną radę: trze ba się wściec na ko goś bli skie go, bę dącego
nałogowcem czegokolwiek i dowodzącego, że nałogi są nie uleczal-ne.
Wypróbowałam to na przyjacielu alkoholiku, który wykpił mnie, że
innych chcę leczyć, a lepiej niech sama spró buję rzucić palenie.
Postanowi łam zrobić mu na złość. Wpraw dzie alko holik nie przestał
pić, ale ja prze stałam palić i od kilkudzie się ciu lat jestem mu wdzięcz
na. Jednak żeby wyszło, musi być spełniony je den nie do ominię cia
warunek: trze ba napraw dę chcieć przestać. Przecież uza-leżnieni od
wszel kich nałogów jeżdżą do ośrodków, wydają ostatnie pie niądze na
spe cjalistów, kupują leki ułatwiające odzwyczaje nie się
– głosząc, że nie wynaleziono jesz cze skutecznego sposobu na
rzuce-nie palenia. Nic im nie pomoże, bo oni szczerze chcą przestać
w ze-wnętrznej war stwie swojej świadomości, a w najgłębiej
schowanej nie chcą.
Dam przykład à re bours. Nie lubię pomi dorówki, najprostszego,
zdrowe go, lubiane go składnika tzw. domowych obiadów, na które
często bywam zapraszana. Po okre sie wykręcania się („Dzię kuję,
nie jadam zup”, „Lekarz zabro nił mi pomi dorów”) mówię otwarcie do
obrażonej – trudno – gospodyni: Dziękuję. Nie chcę. Nie lubię. Stoi
przede mną talerz, wszyscy namawiają, a gdybym połknę ła dwie
łyżki tej zupy, wołano by: „No wi dzisz, jaka pyszna”. Ale jestem z
granitu. Nie chcę i już. Chamstwo? A wmuszanie to nie chamstwo?
Kie dy bywałam przedmiotem ponętnych namów ze strony ponęt-
nych adoratorów („Kie dy to było…” – to smęt na kwe stia ze sztuki
Lubow Jarowaja Konstantego Tre nie wa) i któryś idol pań „namawiał,
namawiał” (to re fren przeboju młodej Hani Bie lickiej) mówiłam
„Nie chcę”. I już. Chyba że chciałam. Ale pomi dorów ki nie chcia-
łam.
À propos irtów i podob nych zberezeństw, miałam okres zaintere-
sowań męsko-damskich po śmier ci Adama. Oczywi ście nie zaraz
na drugi dzień, tydzień czy mie siąc. Włóczono mnie po sanatoriach
prze ciwgruźliczych, gdzie, nie idealizujmy, romanse gruźlików
z gruźliczkami były na porządku dzien nym. Po pierw sze odpadała
obawa zarażenia, po drugie było to zbio rowi sko pacjentów głównie w
wie ku 16–25 lat, po trzecie gruźli cy są nadpobudliwi. Nie wiem, czy
istnieje jeszcze „Sanato”, sanatorium pocztowców w Tatrach na
Antałówce. W tym „Sanato” nasza nie zapomniana prof. Misie wicz
umie ściła najpierw Adama, a potem miałam już zare zer wowane miej
sce ja, zarażona przez Adama. Odwie dzałam „Sanato” w czasie jego
choroby, a później i mnie tam le czono.
Wspomniany okres ir tów i podobnych beze ceństw zakończył się na
zawsze 15 maja 1937 roku. Wpakowałam się naprawdę dożywot-nio.
Teraz, z powodu matuzalemowego wie ku, bywam komplemen-towana
wyrazami uznania dla dokonań, zamiast dla nie gdysiej szych ładnych
nóg – ale jeszcze w czasach wysłuchi wania o ładnych no-gach nie
byłam do wzięcia. Z powodu Jerze go Jurandota.
Wypatrzył mnie podczas próby w „Cyruliku”. Zobaczył na scenie
cztery girlsy: trzy blondynki z pier siami i jedną brunetkę bez pier si.
Jak prze kazała mi koleżanka, powie dział: „ta mała czarna mi się
po-doba” i zabrał się za mnie z taką klasą, jakiej nie spotkałam u
niko-go innego. W ogóle pierw sze nasuwające się określenie Jurka,
to człowiek z klasą, najwyższa we dług mnie ocena. Czy taki
fenomen wymarł? Nie. Znam żywych ludzi z klasą, w różnym wie ku.
Nawet bardzo młodych. Nie zdradzam ich per sonaliów, tak samo jak
zacho-wuję dla siebie nazwiska osób bez klasy. Nie stety, na tej
drugiej li-ście za dużo znalazłoby się osób znanych.
Nie nale ży mylić po jęć „porządny człowiek” i „człowiek z klasą”.
Porządny człowiek, to mini mum tego, co nazywam człowie kiem:
uczciwy, sympatyczny, umie jący współżyć z innymi porządnymi
ludźmi. Podam takie mu rękę, pożyczę pie niądze, a nawet książkę.
Bywa dobrze wychowany, pomoże staruszce wejść na schody. Sło-
wem, porządny człowiek. Mam dużo takich znajomych, lubię ich
i szanuję, ale od takich z tytułami naukowymi po abiturientów pod-
stawów ki – czegoś im brak. To się nie da zde niować ani opisać. Po
prostu brak im klasy. Klasy nie można opi sać tak jak koloru. Okre-
ślić można tylko przez porównanie do czegoś, co się zna. Nie bie ski
jak nie zapominajka albo ma klasę jak Jurek. Tu powinnam zakoń-
czyć książkę, bo wszystko najważniejsze opisałam już po kilka razy.
Ale zdarzyło się parę rze czy, o których nie wypada nie napo-mknąć,
jak II wojna światowa. Napomykam, że już napomknęłam, ale o tej woj
nie nigdy dość napomykania. Napomknę też o okupacji (wprawdzie
okupacja to część wojny, ale najstraszniejsza), narażając się na
wzdychanie czytelników: „O rany! Zno wu martyrologia!”, a tym razem
naprawdę nie ma z czego się śmiać. Albo o wyrzuceniu wszystkich
miesz kańców Poznańskiej 12, co nie było zwykłą eksmi-sją. Człowiek
wyrzucany z miesz kania zawsze jest ciekaw, kto tu bę-dzie mieszkał.
My nie musie liśmy się zastanawiać. Późną je sie nią 39 roku
dobrodusznie wyglądający oIcer SS kazał powie sić na każdym
z pię ciu pię ter zawiadomie nie, że sto kilkadzie siąt luksusowych ka-
walerek całko wicie załatwia problem młodych oIcerów blondynów,
których główne zadanie ma polegać na pokazaniu, jak wygląda czy-
sty rasowo mor der ca. Treść zawiadomie nia, które go dosłownym
brzmie niem nie chciało mi się ob ciążać pamię ci, pozwoliłam sobie
zmody kować.
Zanim Poznańska 12 stała się Polenfrei, chodziliśmy nieparzystą
stroną naszej dotychczasowej ulicy, żeby z bezpiecz nej odle głości
oglądać wystawiających się mundurowych blondasów na rogu Po-
znańskiej i Hożej: tam znajdowała się ich tymczasowa kwatera, za-
nim oczyści się z nas nasz dotychczasowy dom. Myśmy już wie
dzie-li, zaś co do nich, trudno mi powie dzieć, bo ich nie py taliśmy.
Zabraliśmy z Jurkiem co się dało i z powro tem we pchnęliśmy się
z tymi bambetlami na Złotą 75, do dwu pokojowego mieszkania te-
ściów. Powi tanie z ich strony mogło sprawiać wraże nie, że Sabcia i
Pickwick zniosą nawet Niemców, skoro dzięki nim będziemy ra-zem.
Zocha, która pełni ła coraz ważniejsze funkcje w Związku Walki Zbrojnej,
uprzedzi ła rodziców i nas, żebyśmy nie starali się z nią kontaktować, bo
na pole cenie władz konspiracyjnych zmie nia tożsa-mość.
Dotychczasowe dokumen ty, jak rów nież zdję cia i pamiątki,
mogące naprowadzić na jej ślad, przesłała rodzi com z prośbą o
zniszczenie ich po wybraniu względnie neutralnych. Jurkowi
i mnie podała zaszyfrowany swój adres, zastrzegając skorzystanie z
niego tylko w krańcowym przypadku.
Wprowadziliśmy się do jej poko ju. Teściowie byli równie nie po-
ważni jak my, więc nasze urządzanie się przebie gało wśród żartów i
śmie chów. Nagle, ni z tego, ni z owe go, zaczęłam płakać. Rozkle-
iłam się na myśl, że ostatnie legalnie zarobio ne pie niądze poszły na
odbudowanie dla szwabów zbombardowanej przez szwabów ściany.
– Uspokój się, nasi im tę ścianę zburzą z powrotem – powie dział
Jurek, więc się uspo koiłam.
Jeszcze tego dnia przyszła Wanda Baranówna, przyjaciółka Zochy,
jej towarzyszka z har cerstwa i z konspi racji. Zapewniła, że w miarę
możliwości będzie naszym kontaktem i rze czywi ście nim była.
Po licznych dyskusjach i kilku awanturach mię dzy Jurkiem a Zo-
chą wygrała logika tej ostatniej: sio stra Jurka tak głęboko tkwi ła w
strukturach podziem nych, że to ona powin na nadal zajmować się
walką. My, jeśli chcemy zaopie kować się rodzicami, a z nią utrzy-
mywać choćby sporadyczny kontakt, mamy sie dzieć cicho. Oczywi-
ście bez twardego zakazu współpracy z podziemiem, gdyby ktoś po-
trzebo wał naszej pomocy, a je śli będziemy grzeczni, to i sama Zo
cha czasem nas wykorzysta.
Jak to w życiu bywa, a w trudnych czasach tym bardziej, zagrożo-
na Zocha przetrwała bez wpadki aż do Powstania, za to my,
podczas naszych drobnych zajęć pomocni czych, przez cudzą nie
frasobli wość o mało nie wpakowali śmy się w ko cioł.
Nastąpił okres, o którym do teraz staram się zapomnieć, nigdy o
nim nie mówię, a je śli mam najmniej sze podej rze nie (a mie wam
je często), że może mi się przyśnić – natychmiast zaczynam myśleć
o Odetcie-Odylii albo że jestem udomowio ną blondynką z pier siami,
nucącą sobie Gdyby rannym słonkiem. Więc, powodowana bez gra-
nicznym zaufaniem do mo ich czytelników, proszę Was jak
własnych: przyjmijcie, że bra kujący okres zgubiłam z powodu
należnej sklero-zy, odśpie wajcie chórem to ranne słonko i razem ze
mną przejdźcie do następnego etapu.
PRAWDZIWA KEN KARTA NA NIEPRAWDZIWE NAZWI SKO
Pierw szy taki okres to właśnie Mory, ale potem lubelskie radio,
łódzki „Pickwick”, warszawski SPATiF… Gdybym miała jakąkolwiek
skłonność wpadania w alkoholizm, to nie wątpliwie bym wpadła. Ale
nie wpa dłam.
Zwie rzyłam się kie dyś z tego własnej córce, a ta podle wykorzy-
stała moją matczyną szczerość w limeryku do Szarpió afrikanskiego:
Pewna Stefa nia na Mokotowie
(nie wiem, dlaczego – niech ktoś mi powie,
czy zwyczaj to, czy błąd i skąd się wziął, ach skąd)
cokolwiek pije, mówi „na zdrowie”.
***
BUDUJĘ SYRENĘ
HULTAJSKA TRÓJKA
Kie dy Jurek zrelacjonował zespołowi dotychczasowego Te atru
Sa-tyryków rozmowę z Czynnikiem, re akcję mas pracujących
można byłoby streścić w jed nym krótkim (po oczyszczeniu z epi
tetów oczy-wi ście):
– My im pokażemy.
I pokazaliśmy. Determi nacja, do której znacznie przyczynił się nie
świadomy swojej pozytywnej roli Czynnik, oraz poczucie gry o honor
zelektryzowały autorów i aktorów. Solidarność zastąpi ła wszelkie
pretensje i przejawy konkurencji we wnątrz zespołu. A nie było to
łatwe, skoro mie liśmy w zespole wszystkie go po dwa: dwie wiel kie
aktorki charakterystyczne – Kwiatkowską i Bie licką, dwóch pio
senkarzy – Sztatlera i Michotka, dwóch fe nome nalnych komików
– Dymszę i Brusikie wicza, dwóch amantów – Duszyńskie go i Je
rzego Pie traszkie wi cza (podkreślam tego Je rze go, bo w war
szawskich te-atrach grywał też Leon Pie traszkie wicz, świet ny aktor
dramatyczny, który jednak amantem jako żywo nie był), dwie aktorki
śpie wające i tańczące – Górską i mnie. Reszta też nie od macochy,
tyle że nie dublowali się w swo ich em ploi.
Pre mie ra spektaklu Diabli nadali wzbudzała wiel kie emocje nie
tylko wśród zespołu, lecz i wśród publiczności. Wier ni wi dzowie, ci
z Syre ny i ci z Satyryków, nie byli w kom plecie, bo się nie zmieścili.
Nie szczęśliw cy odchodzili od kasy z biletami na następne dni.
Jurek nie zgadzał się na nadkomplety. Ewentualnie straponteny, ale
żadnych wejściówek. Na błagania dyrek tora administracyjnego
odpowiadał, że do naszego te atru wi dzowie będą ubie rać się jak na
koncert do lharmonii i że w tym teatrze panie w wie czoro wych to-
aletach nie będą się szlajały po podłodze.
Niby wystarczyłoby napisać, że było super galowo, ale tra łam w
swój te mat. Jako wykonawczyni i jako widz.
Teatr z moich marzeń widza, to otaczający mnie deli katny zapach
dobrych per fum, lekko złamany zapachem charakteryzacji, a czasem
nawet kurzu. Ubie ram się staranniej niż zwykle, przyjeż dżam wcze-
śnie, prze chadzam się chwilę po foyer, w polityce zwanym kuluara-mi.
Z przyjem nością słucham ciche go gwaru, takie głosy kie dyś na-
zywano kulturalnymi. Dzwonki. Wchodzę na wi dow nię, zajmuję swoje
miejsce – w teatrze się nie siada, tylko zajmuje się miejsce –
prze glądam pro gram, żeby zobaczyć, kogo zobaczę. Gong.
Najpięk-niej szy moment: świa tła na wi downi przygasają, powoli
podnosi się kurtyna… Wiem, że jestem w teatrze. Ja, widz aktywny,
sercem współgrający z zespołem.
To są elementy zjawi ska zwanego magią teatru. Dzisiej szy teatr
bywa interesujący, bulwer sujący, szokujący. Jednak brak mu magii.
Może źle się czuje w modnej a nawet topowej „prze strze ni ulicy,
hali pofabrycznej czy dworca”?
Pew na autorka w rozważaniach na temat życia pozagrobowe go
wyraziła się: „Mam nadzie ję, że po śmier ci prze niosę się w świat
lu-dzi dobrze ubranych”.
Gdyby mnie spytano, za czym, wspominając pracę w te atrze, naj-
bardziej tęsknię – nie miałabym wątpliwości. Tęsk nię za słyszanym
zza kurtyny gwarem, do innych gwarów nie podobnym, przyciszo-
nym gwarem zapełnionej wi downi. Gwarem, który wywołuje dobrą
tremę, bę dącą oczekiwaniem czegoś, dla czego pracowało się tak
długo i żmudnie, a czasem wręcz nudno.
Bywa zła tre ma, która obez władnia, zamazuje nawet najlepiej
wy-uczony tekst, paraliżuje ciało. Nie znam jej. Często słyszałam:
„łatwo ci mówić, grasz własne teksty”. I co z tego? Tylko to, że wiem,
o czym to ma być. A czy nie zdarza się, że aktor, umiejący tekst na
blachę, nagle ma zahaczkę? To się nazywa „dziu ra w głowie”. Wte-
dy się haftuje, czyli w najlepszym razie mówi się swoimi słowami.
Najładniej wycho dzi, je śli sztuka napisana jest wier szem. Tu nie
za-mie rzam nawet pró bować powstrzymać się od słynnej teatralnej
anegdoty.
Wielki aktor Wojciech Brydziński grał Cześnika w Zemście (jak do-
dam, że Fre dry, to obrażę czytelni ków, więc nie dodam). Na pre
mie-rze, gdy doszło do słynnej sceny, kie dy Dyndalski pi sze pod
dyktan-do Cześnika list, zdarzyło się nieszczęście. Proszę mi nie
mówić, że to prze sada, że bywają więk sze. Jeśli się jest na scenie,
to nie bywa-ją. Dialog powinien brzmieć:
DYNDALSKI:
Rumatyzmy jakieś łupią.
CZEŚNIK:
Et, co powiesz – wszyst ko głupio.
Nie wy szło. Dyndalskie go zżarła taka właśnie paraliżująca trema,
za-brakło jednego słowa. Zahaftował:
DYNDALSKI:
Rumatyzmy jakieś gnio tą.
CZE ŚNIK (po chwi li niezauważalnego
dla widow ni namysłu):
Ech, ty stary idyjoto.
Ja, żeby tak mięk ko przejść od legen dy teatru do własnej osoby,
odczuwałam tremę jako drżączkę, która jest radosnym oszołomie-
niem, która nie sie słowa, jakbym je w tej chwi li, na scenie pisała.
Przez nie długi czas mojego aktorowania, jak nazywam granie cu-
dzych tekstów, czułam zupeł nie to samo. Czy tekst napisał wo dewi-
lowy libre cista, czy ja – nie ma w tym splątaniu mózgu, jakim jest
pobyt na scenie, żadnego znaczenia.
Jeden je dyny raz w życiu doznałam umysłowego paraliżu na sce-
nie. I to przy własnym tekście, który już setki razy wykonywałam. I to
na scenie tej sa mej Syre ny, tyle że po latach.
W 1998 roku moja ulubiona dyrek tor Basia Borys-Damięc ka za-
prosiła mnie do udziału w jubi le uszu 50-lecia teatru. Oczywiście
zgodziłam się z takim entuzjazmem, że nie wzię łam pod uwagę nie-
typowej sytuacji osobistej: było to tuż po operacji wszczepie nia mi
endoprotezy. Wybrałam nostalgiczny tekst o poże gnaniu z teatrem i
nie mogłam doczekać się uroczystości. Na próbie generalnej spraw-
dziłam tylko drogę zza kulis do punktu, gdzie miałam stać, światło i
powrót za kulisy. Wpraw dzie dopie ro uczyłam się chodzić o kuli, ale
nie zanosi ło się na problemy.
Jednak w dniu występu od rana myślałam o moich problemach z
chodzeniem, i czy dam sobie radę, i czy nie będę za bardzo skon-
centrowana na wej ściu, a potem na czekającej mnie konieczności
zejścia ze sceny. I właśnie wte dy popełniłam błąd: żeby mieć ratu-
nek w razie rozkojarze nia, postanowiłam wziąć na scenę kartkę z
tek stem. Pomijając dostarczane czasem w ostatniej chwi li konfe-
ransje rom dużych imprez składankowych dane wykonawców, za-
wsze uczyłam się tekstów na pamięć i nigdy nie ko rzystałam z kar-
tek i karte luszków. Toteż kartka na scenie mnie zgubiła: skoro już
miałam ją w ręku, to zer knę łam. I mózg prze stał pracować. Skoro
miał ściągę, to nie musiał się wysi lać przy poddawaniu mi kolejnych
słów, a jednocześnie popadł w analfabe tyzm, być może z oburzenia,
że mu nie zaufałam. Okazało się, że nie umiem czytać! Spróbo wa-łam
raz, serce miałam już w gardle. Spróbowałam drugi raz, ser ce łomo
tało mi w uszach. Czarna dziura. Postanowi łam umrzeć.
Córka, która siedziała na wi downi i oczywi ście spostrzegła od
razu pierw szy moment zawahania, powie działa mi potem, że cała
spocona powtarzała półgłosem: „Rzuć ten świstek na podłogę! No!
Ciśnij to g…!”. Wi docznie jakimś zakamarkiem żegnającego się z
tym światem serca musiałam ją usłyszeć, bo nagle rzuciłam ściągę
na podłogę i bez cie nia wahania powie działam cały tekst. Tak więc
skończyło się happy endem, ale nigdy nie zapomnę, jak wiel ką
krzyw dę można sobie wy rządzić na własne żądanie.
Najbardziej w swoim żywiole czuję się, kie dy na spotkaniu pu-
bliczność zadaje mi py tania i mogę im prowi zować.
Żadna inna forma publiczne go występu już mnie nie cieszy.
W gruncie rze czy najchętniej występowałabym u cioci na imie ni-
nach, oto moje właściwe emploi. Nie stety nie mam cioci. Sama je-
stem ciocią (przyjaciółek córki), babcią (własne go wnuka) i prabab-cią
(dzieci dzieci przyjaciółek córki i dzieci przyjaciół wnuka). Jak mnie
wszystko zawiedzie, zawsze będę mogła wystąpić na własnych imie ni
nach, to będzie coś nowego.
À propos nowe go: skandalicznie odbie głam od wątku pre mie ry
Diabłów. I dobrze. Jeżeli już mi nie wychodzą żadne skandale, po cie-
szam się, że mogę skandalicznie odbie gać od wątków. I wracać do
nich jakby nie było skandalu.
Pre mie ra okazała się sukcesem. Wszystkie numery były
burzliwie oklaski wane – z bólem serca prze tłumaczyłam „burnyje
apłodi smen-ty”, ale nie wiem, jak by to było po angielsku, a po
rosyjsku już nie wypada.
Oprócz miłego przyjęcia naszej trójki konfe ransjerów, mnie naj-
bardziej ucieszyło znakomite wykonanie przez Ire nę Kwiatkow ską
mojej Dyrektorowej. Rzadko pisywałam tek sty nie dla sie bie. Dyrekto-
rową pi sałam z myślą o Irenie, byłam szczęśliwa, że chętnie mono-log
przyjęła i tak po mistrzowsku go wyko nała. Pisząc pod siebie, uszami
duszy słyszę brzmie nie każdego zdania, więc odruchowo tak pi sałam
i teraz. Wykonanie Ire ny w niczym nie przypominało tego, co
słyszałam podczas pisania. Każde zdanie było dla mnie nie spo-
dzianką. Nie mu szę chyba dodawać, że wspaniałą.
Byłam szczęśli wa, że Jurek kończy dyrek torowanie takim sukce-
sem i że Stasia jest zadowolona. Czarę słodyczy przepełnił wi dok
skonsternowanych min Czynników w pierw szym rzędzie. Niby
chcieli ratować teatr, ale może nie do tego stopnia, skoro sukces
wzmacniał pozycję takie go bę cwała jak ten dyrek tor. Przepraszam
za użyte tu słowo, to nie ja tak myślę, tylko Czynniki.
Brawa nie ci chły. Kłanialiśmy się do upadłego, a jest to upadanie
bardzo lubiane przez upadających. Wreszcie Jurek powie dział do
kurtyniarza:
– Dosyć.
– Ale jeszcze klaszczą…
– I o to chodzi. Powo li gaście światła – zawo łał Jurek do nastaw-
ni.
Świa tła powo li gasły, oklaski za nimi.
Nie zdążyliśmy wró cić do okraszonego przyjem nością grania do-
bre go programu codzien nego życia, kie dy Jurek zwo łał cały zespół.
Nasz kie rownik administracyjny Ludwik Kle kow po zwyczajowym
pytaniu czy wszyscy są, wstał i bez żadnego wstępu powie dział:
– Spektakl Diabli nadali z dekoracjami i zespołem tech nicznym jest
zaproszony do Cze chosłowacji. Pro ponowany program tournée: ty-
dzień w Pradze, tydzień w Bratysławie, a mię dzy nimi kilka dni ob-
jazdu po więk szych miastach. Po powrocie gramy Diabłów dalej.
Po prze czekaniu jazgotu radości (taki wyjazd był wówczas rewe
la-cją, równą dzisiej szemu zaprosze niu na Broadway), Jurek
powie-dział spokojnie – Jurek zawsze i wszę dzie mówił spokojnie,
więc nie byłoby nad czym się rozczulać, ale wolę to raz na zawsze
ustalić i mieć z głowy:
– Poprosi łem Ludwi ka, żeby to on wam powie dział, bo mu się
na-leży. Dostaliśmy trzy listy. My dwaj jako dyrek torzy, a tu jest list
do zespołu.
I odczytał wszystkie listy. Ponieważ zamierzam za chwi lę wstawić
aproposa, przytoczę tylko fragment listu do Ludwika: „Wszystkie
warunki, postawione nam przez pana dyrek tora, spełni my z rado-
ścią” – pisze dyrek tor admi nistracyjny do dyrek tora administracyj-
nego, co jest ewe nementem w tym ro dzaju korespondencji. Zazwy-
czaj na tym etapie proszono o podanie szczegółowych warunków,
żeby następnie odpisać: „Spełnienie wszystkich warunków jest nie-
możliwe. Ze swo jej strony zapew niamy…” i dalej można poczytać o
ograniczeniach nansowych, kosztach re klamy i dobrych chę-ciach.
Dziś, w 2007 roku, żyje tylko Irena Kwiat kow ska. A nie, przepra-
szam, jeszcze ja.
Występy w Czechosłowacji pozostawi ły ślad w moim życiu. Przez
długie lata jeździłam na występy do Pragi, Bratysławy (podniesiona
na duchu sukcesem w posługi waniu się czeszczyzną, ambitnie
zaczę-łam mówić i po słowacku), do dużych i zupełnie małych
miejscowo-ści, prowadziłam konferansjer kę na masowych im
prezach i odbywa-łam kameralne spotkania autorskie.
Jako emi granckie dziec ko mam umysł wygim nastykowany wie lo-
krotnymi zmianami otoczenia, więc nie krę pował mnie nie najlepszy
akcent ani błę dy językowe. Kie dy zaczynałam jed nak czuć się zaże-
nowana, intensywnie myślałam o wę gierskim akcencie Járosyego.
Tyle że on, gdyby nawet mówił bezbłędną polszczyzną, i tak byłby
uwiel bia ny, a moje najwięk sze w życiu sukcesy estradowe opierały
się głównie na nie precyzyjnej czeszczyźnie.
I tak doszłam do zabawnego pomysłu studentów praskiej szkoły
aktorskiej, którzy podczas jednego z moich pobytów w Pradze za-
prosili mnie na spotkanie autorskie w sie dzibie szkoły. Koło mnie na
scence zasiadł jeden ze studen tów, mający poprowadzić wie czór.
Kie dy tylko się odezwał, już wie działam, że, jak mawiają aktorzy,
ukradł mi rolę – i nie jest to okre ślenie pe joratywne, tylko przeciw-
nie: pełne podzi wu. A oznacza, że aktor drugie go planu stał się
więk szą gwiazdą niż bohater. Można na tej samej zasadzie ukraść
lm, co najczęściej ro bią psy albo dzieci.
Tym razem również rolę ukradło mi prawie dziecko. Cze ski stu-
dent prowadził całe spotkanie, mówiąc do mnie moją czeszczyzną.
Robił to genialnie. Nie paro diował, nie ro bił śmiesz nych błędów, po
prostu mówił tak, jak ja bym powie działa. Powo dzenie miał niebo-
tyczne!
Kie dy program dobie gał końca, mój partner poprosił mnie, żebym
mu napisała po polsku na podsuniętej kartce kilka typowych słów
pożegnania gościa, bo chciałby na zakończenie uczcić mnie w moim
ojczystym języku. Postanowi łam się odegrać za kawał i napi sałam
mniej wię cej taki, nie do wymówie nia przez Czecha tekst: „Ze ści-
śnię tym ser cem kończę i dzię kuję za przewspaniałe przeżycie,
jakim pani nas zaszczyciła. Nie śmiałbym w najśmielszych snach
śnić o ta-kim szczę ściu”.
No i sprawa się rypła, a moja złośliwość ob róciła się prze ciwko
mnie. Ten drań odczytał kartkę jak rodowi ty war szawiak, którym
zresztą był. Jego rodzice zostali na kilka lat służbo wo delegowani
do Pragi, więc syn przeniósł się do praskiej Szkoły Teatralnej. Lubią-
cych kawę na ławie zapew niam, że mój kawalarz mówi rów nie do-
brze po czesku jak po polsku.
A cała publiczność (kocham ją i nienawi dzę) składała się z jego
wie dzących kim jest ko legów.
W Czechosłowacji mia łam wielu przyjaciół, z którymi utrzymywa-
liśmy stały kontakt.
Po 1968 roku na kil ka lat zrezygnowałam z wyjazdów, nie chcia-
łam się kojarzyć z czym nie trzeba. Pojechałam w ’72 i zastałam
pustkę. Nie było nikogo z dawnych przyjaciół. Langer wylądował w
Bonn, inni w Wied niu lub w Monachium. A byli i tacy, którzy nie
chcieli się ze mną spo tykać, bo jestem Polką.
Tak skończyła się pięk na czechosłowacka przygoda. Nie ma z
cze-go się śmiać.
Nie zależnie od moich prywatnych re lacji z dyrek torem Jurando-
tem, stwier dzam, że było za co go lubić i było o co płakać, kie dy
zgodnie z wstęp nym postanowie niem, odchodził po dograniu Dia-
błów w warszawskiej Sy re nie.
Po poże gnalnym spek taklu ja ob nosi łam się z grobo wą miną, a
Ju-rek na pytania: „Jak się czujesz?” – odpowia dał:
– Jak ktoś, kto przez lata nosił ciasne buty i teraz sprzedał je ko-
muś, kto ma większą nogę.
Zaczęło się zupełnie inne życie. Życie bez teatru. Słowa Jurka:
„Zrobię jeden program i na tym skończę z dyrek torowaniem raz na
zawsze” oznaczały dla nas obojga przełamanie się wewnętrzne. Bez
względu na to, jak przebie gało – u każdego z nas inaczej, czasem
wspólnie, oboje napraw dę ko chaliśmy teatr.
Okazało się, że jestem strasznie ko chli wa: kochałam taniec, ko-
chałam radio, kochałam teatr, a jeszcze dodatkowo kochałam ludzi.
Z te atrem koniec. Z tańcem dawno koniec. Radio od dawna kocham
sporadycznie i, jak wszystkie związ ki sporadyczne – rów nież ten
może sobie trwać i trwać, już z nie go nie wyrosnę. Ludzi kocham
wybiór czo.
À propos wyrastania. Myślałam, że jestem za duża, żeby wyrosnąć
z czegokolwiek, co ko chałam. A jednak.
Pew nego dnia… znów się powtarzam! Który to już raz napisało mi
się „pew nego dnia”? Ale prze cież w życiu powszednim, składającym
się ze śniadań, obiadów i kolacji, jeśli coś się wyróżnia, to „pew ne dni”.
Pew nego więc dnia, w czasie codziennego wie czornego świę to-
wania wakacji przy naszym stałym stoliku w zakopiańskiej „Wa-trze”,
poznałam człowie ka-legendę. Był to Waw rzyniec Żuławski, je-den z
najwięk szych polskich tater ników i alpini stów. Nie po raz pierw szy
rozczaruję czytelników, ale jak już, to już. Bo oto czytelni-cy już się
ucieszyli, że będzie romans, może jakaś Daniel le Steel, Nora Roberts,
coś odpowied niego na scenariusz serialu. Waw rzyniec pasował do
tego jak ulał: był pięk nym mężczyzną, o nie zwykłym wdzię ku, cieple,
otwartości. Nie można było nie zwrócić na nie go uwagi. W dodatku
nieżonaty. Czegóż trzeba wię cej? Nie można się nie zakochać. Więc
się zakochałam. W tatrach.
WAWRZYNIEC POD MNI CHEM
Pomi mo to nazajutrz znów poszedł. Zgi nął pod lawi ną, nigdy go
nie odnaleziono. Ten list przyszedł po jego śmier ci”.
Do historii alpi nizmu prze szło zdanie, które wypowie dział idąc na
tę swoją ostatnią wyprawę, kie dy go przeko nywano, że nie ma już
szansy na znale zie nie Staszka żywe go:
– Nie opusz cza się przyjaciela, nawet kie dy jest już bryłą lodu.
W Tatrach, po słowackiej stronie, znajduje się miejsce kultowe –
użyłam tego zbyt modnego słowa bez oporu, bo to rze czywi ście miej
sce kultu. Nie stety w czasach moje go taternictwa nie było łatwo się
tam dostać. Należało wyrabiać sobie papierek, upoważniający do prze
kro czenia granicy polsko-czechosłowackiej, a prze kraczało się ją nie
przez góry, tylko obowiązko wo przez punkt kontroli granicznej w Łysej
Polanie. Czym było w latach pięć dzie siątych zdobywanie ja-
kie gokolwiek papier ka, wolę nie wspominać. Wiecz nie zatłoczona
Łysa Polana, leżąca z dala od szlaków tater nickich, a nawet spacero-
wo-turystycznych, była jedynym punktem – ustalonym z myślą o
wycieczkach autokarowych – prze kraczania absolutnie sztucznej grani
cy, dzie lącej Tatry polskie od Tatr słowackich. Wycieczki ogra-niczały
się oczywi ście do spacerów w pobliżu szosy i nie dawały uczestnikom
prawie żadnego pojęcia o nie zwykłości tych gór. Kozi-ce, świstaki, wie
wiór ki i najróżniej sze ptaki panoszyły się jak chcia-ły, byle z dala od
tras autokarów. Taterni cy też.
Przy tej okazji wreszcie hurtem i publicznie odpowiem na zada-
wane mi wie lokrotnie pytanie:
– Dlaczego chodziła pani tylko po Tatrach?
Nie tylko. Chodziłam po całej polskiej części Karpat, której to czę-
ści najpięk niejszą częścią są Tatry.
– A Alpy? A Himalaje? – padają często następne pytania.
Odpowiem najkrócej jak można: odpuściłam z obrzydzenia do że-
brania o paszport. Kochałam Tatry tak bardzo, że Tatry bez paszpor-
tu były dla mnie bardziej pociągające niż Alpy + paszport. Nato-miast
Himalaje + paszport odpadały podwój nie, ponieważ myśląc o nich
nie mogłam nie myśleć o swoim nie dostatku mi strzostwa
wspinaczkowe go.
Wracam do kultowe go miejsca w Tatrach słowackich. Po obu stro-
nach granicy zwane jest Cintorinem, czyli cmentarzykiem. To jedno
z miejsc niezwykle godnych zobaczenia… Cin torin jest nie wielkim
pagórkiem, otoczonym skałkami.
Na tych skałkach wmu rowane są tablice, upamiętniające
nazwiska wspinaczy, którzy zginęli w górach, najczęściej usiłując,
skutecznie lub nie, ratować innych.
Uczestniczyłam w przesmutnej uroczystości odsłonię cia tabli cy
Wawrzyńca i, już po rezygnacji z taternictwa, mimo opi sanych nie-
dogodności w prze kraczaniu granicy, bywałam tam jeszcze wie lo-
krotnie. Lubiłam chodzić na Cintorin sama i, przesiadując na jakimś
głazie, myśleć o tych, których istnienie przedłuża jedyny może na
świe cie taki cmentarzyk, stworzony przez nich dla przyjaciół, którzy
zginęli wcześniej. Następni przyjacie le upamięt nili tu potem ich sa-
mych (a nazwiska wie lu spośród tych następ nych też się tu znajdą).
Innych grobów nie mają, ich ciała pozostały tam, gdzie gi nęli, a ich
duchy są tu, wśród skałek z tablicami.
TABLICA WAWRZYŃ CA
Małżeństwo Zosi się rozpadło, od 1967 roku nie żyła bab cia
Stasia i, jako się rzekło, po 68 roku synowie Zosi kolejno
powyjeżdżali. W końcu i Zosia podję ła dramatyczną dla niej decyzję
o wyjeździe, żeby nie tracić z synami kontaktu, na który tu i te raz
miała małe szanse. Zamieszkała w Düsseldor e, bardzo szybko
otoczona tłu-mem uwiel biających ją młodych Nie mek. Jednak
tęskniła bardzo, a ja nie mogłam zaprosić jej do Warszawy, bo niby
jak? Kto by mi pozwolił?
Kie dy tylko czasy się zmie niły i nastali inni od pozwalania na za-
prosze nie Zosi, nawet nie zdążyłam jej tego zaproponować. Tadzio
przywiózł ją do War szawy i zainstalował na mie siąc u mnie, w daw-
nym pokoju Jurka. Nasz dom stał się gniazdem tłumów rozgada-nych,
rozwrzesz czanych starszych pań, które wpadały i wypadały od pierw
szego dnia, kiedy tylko zaczęła rozchodzić się wieść, że „Kry sia
Żywulska jest w War szawie”. Joanna i ja, a nawet wte dy już nasto-
letni i trudny w kontaktach Mi chał, wszyscy bawi liśmy się świet nie,
poznając coraz to nowe nietuzinko we postaci (tuzinko we skreśliły
Zosię, kie dy wyje chała). Zamęt powięk szał uwiel biający matkę Ta-
dzio, który też wpadał, przynosił lody albo ciastka (Pi ski: „O, lody! O,
ciastka! Stef ciu, nie fatyguj się, gdzie trzymasz kawę?!”), a raz
nawet zabrał cały tłum na obiad do dobrej restauracji. Nie pamię-
tam, że byśmy – nawet jako młode i ładne – kie dykolwiek przed tem
wzbudzi ły z Zosią taką sensację.
Cie szę się, że było mi dane spędzić ten mie siąc z przyjaciółką.
Była już poważnie chora na białaczkę i nie długo potem umarła. Zo-
stawi ła mi wspomnie nia i synów, bez których nie wyobrażam sobie
życia.
Myślicie, że to koniec aproposa, związanego z Zosią? Ależ skąd.
To tylko koniec tej części opowie ści, w której piszę o Zosi, nie za-
znaczając, o którą Zosię chodzi. Teraz już będę dbała, żeby czytelni-
cy nie myli li licznych Zo i mojego życia. Nie ma z czego się śmiać.
Ja bym myliła.
…À propos zagmatwanych polskich losów. Najpięk niejszą i wartą
rozpowszechniania, zwłaszcza dziś, lek cję szacunku dla – jak powie-
działaby praw dziwa pisarka – miotających Polakami wi chrów hi sto-rii,
dostała moja córka w 1966 roku, podczas pierw szej asystentury
w Te atrze Współczesnym, przy Dochodzeniu Pe tera Weissa w re
żyse-rii dy rek tora Axera.
Dochodzenie jest dramatem pi sanym bia łym wier szem, a jego nie-
zwykłość polega na tym, że Weiss w tak szekspi rowski sposób ułożył
fragmen ty stenogramów Proce su Norymber skie go. Ta for ma
podczas prób powodowała wiel kie napię cie w odbio rze: wśród
aktorów uczestniczących w próbach czytanych było wie lu we teranów
wojny. Mieczysław Pawli kow ski latał w RAF-ie, Edmunda Fie dlera
wywie-ziono na roboty do Nie miec, Józef Nalberczak wkroczył z Armią
Czer woną, a Henryk Borowski walczył w Powstaniu Warszawskim.
Tyle w pamię ci, a było więcej. Próby ciągnęły się tygodniami, co chwi
la jakiś fragment wywoływał wspomin ki albo dyskusję. Dyrek-tor nie
popę dzał, po zwalał się wygadać: aktorom było to potrzeb ne, a
jednocześnie pozwalało słuchającym poznawać niezwykłe losy
tych obec nie zwykłych ludzi. I właśnie wtedy Joanna usłyszała naj-
bardziej polską rozmowę, jaką tylko można sobie wy obrazić.
Edmund Fie dler opowia dał, jak cudem prze żył bom bardowania
Zagłębia Ruhry. W pew nej chwi li powie dział:
– Pojawi ła się teoria, jakoby Anglicy tylko ngowali te bombardo-
wania, bo chcieli zachować bogactwo Zagłębia na powojnie. Ale to
bzdura.
– Bzdura – zgodził się jego kolega Pawlikow ski.
– A co, pan też tam był?
– Nie – odparł jego kole ga Pawlikowski – ja bom bardowałem.
Jest z czego się śmiać. Zwłaszcza z katonów, którzy z dzisiej szej
histo – ryczno-teoretycznej perspek tywy na siłę ustawia ją Polaków
po różnych stronach różnych barykad.
A Zosia, o której przed chwi lą skończyłam pi sać, zostawiła mi na
dalsze życie nie tylko swoich synów.
Zaraz po wojnie poznała mnie w Łodzi ze swoją obo zową przyja-
ciółką, młodszą od nas o osiem lat pielęgniarką Elżunią Pańczyszyn.
Z Elżuni rozwinęła się następna lia naszej rodziny, ta, o której pi-szę
na początku tych wspomnień jako o „przybranej łódzkiej ro dzi-nie”.
To powi nien być następny ciąg wspomnień i ob razów, ale te-raz,
tuż po śmier ci Elżuni, nie jestem w stanie ich spisać. Żeby jed-nak
nie pomi nąć tak dla mnie ważnego wątku moje go życia, zrobię coś
nieortodoksyjnego: zacytuję wspomnie nie, jakie napisałam od razu
po śmier ci Elżuni do „Gazety Stołecznej”. Mam nadzie ję, że nikt nie
uzna tego za nietakt.
Elżunia. Od 61 lat moja najbliższa przyjaciółka. Jedna z najmłod-
szych więźniarek Pawiaka i Oświęcimia. Anioł opiekuńczy
umierających w obozowym lazarecie dzieci.
Dr ELŻBIETA PAŃCZY SZYN-PAWŁOWSKA (1921-2007)
Nasze córki nadal uważają się za siostry. Młodsza sio stra, Kasia
Pawłowska – obec nie Horna – mieszka w Łodzi, jest historykiem
sztuki, ma dwoje dorosłych dzie ci: Maćka i Karo linę, oraz dwoje
wnucząt: od Karoliny Olesia, od Maćka – Sonię. Proszę tylko spoj-
rzeć: jak Tadzio Zosi, tak Kasia rę kami (je śli wolno mi się tak wyra-
zić) swo ich dzie ci pracowicie przedłuża Elżuni ród o prawnuków. I o
psa.
Siostry Joanna i Kaśka, od wcze snej młodości, są w nieustannym
kontakcie, głownie e-mailowym (Boże, jakich słów człowiek uczy się na
starość!), ale Kaśka czasem przyjeżdża i wte dy opowiadają sobie
każdą minutę życia od czasu poprzednie go spotkania. Albo porów-
nują matki.
SIOSTRY W MŁODOŚCI
Albo chwalą matki. Albo skarżą się sobie na matki. Nawet w sfor-
mułowaniach traktują nas jednoosobowo. To jed na z najczęstszych
fraz w ich roz mowach: „Nasze matki…”.
Przyjaciele naszych przyjaciół są naszymi przyjaciółmi, dzie ci na-
szych przyjaciół są naszymi dziećmi, wnuki naszych przyjaciół są
naszymi wnukami, prawnuki naszych przyjaciół są naszymi prawnu-
kami, pies dziec ka naszych przyjaciół jest naszym psem, a nasze
ży-cie jest poszuki waniem skarbów – takich jak przyjacie le,
przyjaciele przyjaciół itd. Nie ma z czego się śmiać.
Potrzebny przykład? Ależ proszę bar dzo. Przyjaciele mojego
dziecka i wnuka, Ewcia (ukochane dziec ko Joanny) i Rafał właśnie
bio rą ślub, mój rzeczywi sty wnuk jest drużbą…
DWUIPÓLIETNI ADAŚ WYSUWA SIĘ NA PIERWSZY PLAN
Albo odwrotnie:
Przyjechała z Raciborza,
Żeby dać mu, gdy zachorzał.
Czasem zupełnie nie dawało się wykombi nować pro stego wier
szy-ka, wtedy wolno było dorobić hi storyjkę:
„Jego ojciec zamartwiał się, że on może być im potentem, więc
ona postanowiła udowodnić, że to nieprawda i dlatego
Przyjechała z Brześcia,
Żeby dać mu wobec teścia.
Jurek początko wo, jako uczeń, pi sywał wier szyki, by zabawić ko-
legów i zaimpo nować koleżankom. W jego wie ku pisanie wier szy
było normą, jednak tym różnił się od innych nastoletnich wier szo-
kletów, że pisywał nie tylko liryki: chętnie opisywał rzeczywi stość w
sposób, który nazwałby satyrycznym, gdyby mu to przyszło do
głowy. Zdążył usłyszeć tyle pochwał i komplementów, że pomyślaw-
szy „raz kozie śmierć” wtargnął do piosenkarza bardzo śred niej mia-
ry i rozłożył przed nim wachlarzyk tek stów, napisanych do znanych
me lodii zagranicznych. Piosen karz prze czytał, wyjął portfel i dał
oszołomione mu autorowi 20 złotych.
– Będę płacił 5 złotych za każdy tekst – obiecał – na razie wybra-
łem cztery. Ale niech pan tych pozostałych nie zabie ra, zaproponuję
kolegom.
Dla ciekaw skich ekonomi stów: wydaje mi się, że ówczesne 5 zło-
tych miało wartość zbli żoną do obec nej. Jeśli kie dykolwiek dopadnę
profe sora Balcerowicza, to spytam. Bez granicznie wie rzę, że
wszyst-ko wie i ma ra cję.
Nie pamię tam, kto był tym pierw szym pracodawcą Jurka. Ślad po
pamiętnych pię ciu złotych za tekst (odtąd to była stała stawka Jur-
ka) wskazał wie le lat później Mie czysław Fogg, który okazał się jed-
nym z pię ciozłotówkodajców. Dwaj zamożni, popularni panowie
w ele ganckiej kawiar ni ze wzruszeniem wspomi nali te 5 złotych,
które zaczynający wiel ką karierę solisty członek chóru Dana wrę czał
studentowi che mii.
Całkiem prywatnie zwie rzę się publicznie z pew nego kłopotu, jaki
sprawiałam autorowi tekstów piosenek. Po 1937 roku, je śli w tek-stach
Jurandota śpiewa się o jakichś oczach, to zawsze o czarnych. To
licentia poeti ca, bo mam oczy brązowe. Żeby jed nak wpakować do
tek stu powtarzające się w refre nach „brą zowe”, trze ba się napo-cić,
podczas gdy czarne, spopularyzowane przez cygańskie romanse,
same się pchają: „Tak mi we szłaś w krew, dziew czyno czarnooka”,
„Oczy czarne, oczy twe” – pisywał mój mąż. A wyobrażacie sobie
„dziew czynę brązowooką” (nawet komputer podkre śla to jako błąd!) i
minę kom pozytora, które mu by zaproponowano wsadzenie tego
w muzykę? Oczywi ście można zamiast brązowych opiewać piw ne…
„Upaja mnie twoje piwne spojrzenie”? To niech już będą te czarne. Idę
na kompro mis.
I tak oto całe rozważania o genach koń czę kompromisem: kie dy
w młodości myślałam o przyszłym dziec ku, w moich marzeniach za-
wsze była to błękitnooka dziewczynka. Ale że Jurek miał oczy szare,
więc przy moich – wszystko jed no, czy prozaicznie brązowych, czy
poetycko czarnych – błękit ne oczy progenitury boleśnie świadczyły-by
o mo jej niewier ności. Poszłam na kompromis i zgodziłam się na
szarozie lone, zależnie od oświe tlenia. Takie właśnie mają i córka i
wnuk. Nie żałuję, całkiem ładnie to wygląda. Nie ma z czego się
śmiać.
À propos kom promi su. Jurek miał umiejętność godzenia skon ik-
towanych stron bez krzyw dze nia czy upokarzania żadnej. Nikomu
nie schlebiał, nikogo nie ganił. Jako dyrektor teatru często musiał
krytykować, ale nigdy nie pozwalał sobie na sprawie nie bólu czy
uraże nie ambi cji, a to rzadko spotykana umie jętność. Dzięki niej
właśnie, od kie dy zrezygnował z teatru, zawsze był wi ceprezesem
czegoś albo zasiadał w pre zydium czegoś (ZAiKS, Związek Litera-
tów) i jeśli sytuacja w tym czymś była trudna, to jemu powie rzano
prowadze nie obrad.
Raz tylko zetknęłam się z sytuacją, kie dy jego umie jętność
godze-nia zwaśnionych stron nie miała zastosowania: kie dy córka
we szła w okres dojrzewania i w domu nastał nieunikniony okres kon
ik tu pokoleń. Obie byłyśmy silnymi osobo wościami i Jurek zdawał
sobie sprawę, że próba przyznania racji którejkolwiek ze stron albo
choć-by sprowadze nia kon ik tu do poziomu racjonalności, mogłaby
się skończyć śmiercią lub kalectwem. Ale i tu wymyślił sposób. Kie
dy nasze obwiesz czanie argumentów przekraczało znany w
przyrodzie diapazon (podobno przy stu decybe lach zdychają
gołębie), wyłaniał się ze swo jego pokoju i spokoj nie obwiesz czał:
Zresz tą nie tylko mnie się myli. Wieszcz słusznie prze widział, że
listopad dla Polaków niebezpiecz na pora i pomylił listopad z wrze-
śniem (jako wieszcz powi nien pi sać nie o tym, co było, lecz o tym,
co bę dzie). Tak się dzie je, kiedy wieszcz nie tylko nie ma kompute-
ra, ale nawet córki.
(– Teraz ja, Joanna, coś powiem. Nie zamierzałam nic poprawiać
ani zmieniać, w końcu to nie ja jestem autorką. Ale pękłam w
momencie, kiedy z tekstu mamy wyszło mi, że pani Irena miała
dziecko z nocni-kiem. Nie mogłam się powstrzymać, a teraz pa, z
powrotem się cho-wam).
Czwarty etap: czytam ten prze pisany i po prawio ny tekst, autory-
zuję poprawki Joanny. Moja rola w tej fazie ograni cza się najczę-
ściej do dodawania tu i ówdzie ogonków do a i e. Etap piąty: córka
prze pisuje na czysto z moimi ogonkami. To się dzie je po południu, i
dobrze, że w tym czasie nie śpię: bardzo lubię podsłuchiwać, co
moje dobrze wy chowane dziecko mówi do swo jego kom pute ra.
Mogłabym te raz prze kazać gotowy materiał wydawcy.
Mogłabym, gdybym była skończyła książ kę. Jednak do tego jeszcze
kawałek drogi, a czas nagli.
Nie długo skończę 93 lata i wydawca w razie mojej pogodnej
śmier ci zostanie się jak kto głupi. Licząc się z taką ewen tualnością,
jako osoba odpowie dzialna mam zamiar naszyko wać poświad
czony notarialnie dokument, nakazujący córce dokończenie
wspólnego dzieła. Wyznaczę nagrodę dla czytelnika, który odgadnie,
od jakie go miej sca Joanna pisała sama.
O, właśnie usłyszałam, co powie działa moja córka, kie dy doszła
do tego miej sca. Ho ho! Jędrnie opowie działa swojemu komputero-
wi (któremu zresztą – à pro pos – nadała staropolskie imię Spiczy-
gniew), co myśli o pi saniu jako ja, a użyła słów dawniej nie do przy-
ję cia. Cie szę się i dziękuję Joannie za powiew nowoczesności, tak
bardzo mi dla odświe żenia stylu potrzebny. Przed zarzutami nie-
współczesności mojej polszczyzny bronię się wie lokrotnie tu używa-
ną dupą. Niech każdy zrozumie to oświadczenie jak mu serce dyktu-
je.
Jeśli więc córka nie zgodzi się pisać jako ja, to ja będę musiała
kończyć niniej sze dzieło po śmier ci. Nig dy nie zawaliłam żadnej
sprawy do tego stopnia, żeby sprawić komukolwiek kłopot – je żeli,
to tylko sobie, jak i w tym przypadku. Wydawca tylko na tym sko-
rzysta: wiadomo, że sprzedaży książki bardzo sprzyja adnotacja
„wydane pośmiert nie”. A co dopie ro, jeśli książka ukaże się z adno-
tacją: „napi sane po śmiertnie”?!
Nie ma z czego się śmiać, nie takie rze czy się zdarzają. Mam
apro-posa z serii „Ży wot Joanny”. Niech sama opowie.
JO AN NA: W latach 80. stale bywałam u wspomnianych już przy-
jaciół, nie słychanie towarzyskich i gościnnych Olgi i Wie sława Jo-
hannów.
Johannowie, znani przedstawi cie le uznawanych za pre stiżowe
za-wodów, uwiel bia ją przyjmować i karmić gości, a do tego
intensyw-nie działali w podzie miu, toteż przez ich malutkie
mieszkanko, a po-tem i dom i ogródek, stale przewi jał się bardzo
interesujący zestaw. Każdy powód był dobry. Proszę tylko spojrzeć,
oto świę to o nazwie „Dożynki ge riatryczne”.
Z LEWEJ OLGA, POŚRODKU WIESŁAW
Nie każdy przyjaciel jest bratnią duszą, nie każdy bli ski człowiek.
Jak pouczyła kie dyś Joannę jej koleżanka, studentka II roku lozo-
i: „Jeżeli przyjmie my, że ptak to P, a wró bel to W – może my po-
wie dzieć, że każde W jest P, ale nie każde P jest W”. Więc to jest
właśnie taki przypadek, z tymi bratnimi duszami. Na przykład dla mnie
Krysia Gucewicz jest. Artur Andrus jest. Be ata Kęcz kow ska jest.
Zosia Bie niewska też. Basia Engelking-Boni też jest. Mimo że to
potwornie wykształcona osoba, jest bratnią duszą dla mojej własnej,
nie zbyt wykształconej osoby. Oleńka Jasień ska jest. Choć Oleńka
akurat teraz przeżywa cięż ki okres i rzadko możemy się wi dywać,
nawet tele fonicznie, ale bratnią duszą nie przestaje się być, choćby
się pękło. I niech puryści nie wytykają mi „te lefo nicznego wi dywa-nia
się”. Po wie działam dokładnie to, co chciałam powie dzieć. Nie ma z
czego się śmiać.
À propos – najbratniej sza z bratnich dusz, i to dla wszystkich
dwóch kobiet w rodzi nie, to pro fesor Jerzy Bralczyk. Głosi to, co my
myślimy, tylko tak ładnie, że my nie potra łybyśmy. W kontaktach (ze
mną – te lefonicznych, a czasem nawet osobi stych, z Joanną – w
elek tronicznych) jest dla nas obu tak łaskawy, że popadłyśmy w
miłość i wzajemną zawiść.
Joanna popro siła, żeby dodać tu kilka jej bratnich dusz, co wyda-
wało mi się niestosowne, bo to moja autobiogra a, a nie jej. Jak
chce, to niech sobie pisze własną. Też byłoby z czego się śmiać. Ale
jak zaczęła wymie niać, to zmie niłam zdanie, bo nawet jeśli którejś z
tych jej dusz nie znam osobi ście, to mi opowiadała i je stem w sta-
nie każdą natychmiast zaadoptować. Więc pro siła, żeby w tym kon-
tek ście pozdrowić wymienianych już Danusię R. i Krzyśka B., a do
tego dorzuciła Pana Staszka (który jest tak skromny, że nie wolno
mówić, że on to on), Olgę i Wie sława J., Majkę S., Andrze ja O., Ja-
nusza K., Halinę B., Magdę Z., Tadka O., dr. Waldka S., obec nie w
RPA… co?! jeszcze?! Moja córka może i nie jest damą, ale ser ce
ma pojemne, jak kufer (nie mylić spółgłosek!) damy. Jeszcze?! O
nie, a co to ja jestem, książka telefoniczna? Korzystając z uprzywi-
lejowania, moje dziecko próbuje postawić mnie w sytuacji śpią cego
na ławce pijaka w pew nym żarcie. Pod chodzi policjant:
– Panie, wstawaj pan, co to, hotel?
– A ja co, informacja turystyczna?
Nie zawsze bratnia dusza objawia się w bliźnim od pierw szego
wejrzenia. Zosia Wilczyńska stała się nią z wie kiem. Lubiłyśmy się
zawsze, ale nasze dusze zbratały się dopiero na starość. To nie był
coup de foudre, zabra kło identy katora, a może zmie niałyśmy się w
tym samym kie runku? Powoli odumie rali nas jej i moi, nie zawsze
wspólni przyjaciele. Gdy coś takie go się dzieje, powięk sza się prze-
strzeń dokoła, rozglądamy się, a tu sami obcy. Nie mamy kogo od-
wie dzać w garderobach teatralnych w antrakcie. Jeszcze są znajomi
aktorzy, już nie ma kole gów. W dniu premie ry można znajomym
wysłać kwia ty, zadzwonić po kilku dniach z gratulacjami, ale kto by
im się do garderoby pakował. Nasi od pakowania (się) są na eme ry-
turze albo na cmentarzu, a nie w garderobach.
À propos gratulacji: przyjmuję! Dzień wydłużył mi się w dwój na-
sób, na wszystko znajduję czas. Bo od dawna nie oglądam telewi zji,
a od nie dawna nie słucham radia. Czytam prasę, na moje potrzeby
zawodowe wystarczy. Nie wiem, jak długo jeszcze potrwa miła dla
mnie współpraca z drugą stroną „Gazety Stołecznej”: „Gaze ta” wy-
chodzi we własnym kraju, z czego wynika, że nie jestem prorokiem.
Może ode chcieć się Be atce, z którą co dwa tygodnie prowadzimy
rozmów ki na bie żące tematy. Może odechcieć się redakcji. Ja mogę
zanie móc. Ale na razie, żeby móc rozmawiać na bie żące tematy,
czytam prasę.
Z tego czytania wychodzi mi, że modna jest demo kracja. Ale nie
jako de mokracja, tylko jako słowo „de mokracja”. To już było, ale w
większym stopniu. Policzmy wstecz, i to bez kalkulatora: IV RP, III
RP, PRL. Więc dwie demokracje temu jeden z felie tonów zatytu-
łowałam Demokracja, psiakrew. Składał się z podsłuchanych zdań
na popularne tematy, a każde zdanko kończyło się ironicznym,
sarka-stycznym lub gniewnym okrzykiem: „De mokracja, psiakrew!”
Postanowi łam unikać tu pi sania o polityce. Nie z wygodnictwa
czy wręcz tchórzostwa, tylko wszystko tak szybko się zmie nia, że
prawdopodob nie, zanim dojdę do ostatniej kropki – jesz cze nie
wiem, nad czym, ale na pew no nie nad „i” – może my mieć zupełnie
inną politykę. Jest z czego się śmiać!
À propos. Kie dy szykowałam materiały do mojego, wydane go w
2001 roku, zbiorku pt. Ka wałki, przygotowałam wśród nich kil ka
moich tużpowojennych rozmó wek z Alicją, którą scharakteryzowa-łam
jako „idiot kę dialektyczną”. Dla zabawy poprosiłam Joannę, żeby
napisała, jak wyobraża sobie Alicję współczesną. W ten sposób
powstała rozmówka mojej córki z wnuczką mojej ulubionej bo hater-ki.
Oto zakończenie dzie ła Joanny:
– A co porabia babcia Alicja? – spytałam.
– Kandyduje do Senatu. Nareszcie się na niej poznali.
Nie mogę doczekać się obrad przyszłego Senatu. Moja mama ma
ra-cję: Alicja Właściwa zawsze była the best.
Po przeczytaniu tekstu zaprote stowałam przeciw puencie: mar-
szałkiem Se natu była wówczas pani se nator Alicja Grześkowiak i
obawiałam się, że niezamie rzone sko jarze nie sprowadzi czytelni-
ków na poza-obyczajowe tory. Moja córka uparła się jak wściekły
muł:
– Mamo! Uspokój się! Zanim wyjdzie ten zbiorek, nikt już nie bę-
dzie pamię tał o pani marszałek.
Czasem nawet wście kły muł bywa proro kiem we własnym kraju.
Z tej ambi cyjnej porażki wyciągnęłam wnio sek, żeby nie robić za-
mie rzonych aluzji do polityki na wię cej niż dwa mie siące w przód,
bo inaczej może się zdarzyć wpadka: nikt nie bę dzie pamię tał, że
było z czego się śmiać.
Trudno dziś uwierzyć, jak bardzo śmieszna i odważna była zwrot-
ka z kultowych tytułowych kupletów kultowe go kabare tu kultowych
Starszych Panów (tym razem okre ślenie „kultowy” traktuję śmier tel-
nie po ważnie, dlatego powtórzyłam je aż trzy razy):
Trudna rada, jeśli chodzi o karierę,
To nie będzie, już nie będzie się premierem.
Ale za to z drugiej strony, co tu kryć,
Jak to długo tym premierem trzeba być!
PYTANIE MARYSI:
– Czy lepiej udawać głupszą niż się jest, czy mądrzej szą?
– To podstęp ne pytanie. Natychmiast łeb mi spuchł od przykła-
dów, których przytaczanie byłoby dla mnie szampańską zabawą,
oraz, tu i ówdzie, okazją do ze msty. Kil ka osób nie mia łoby z
czego się śmiać. A Ty z chichotem zatarłabyś ręce, ubawio na, że
dzięki To-bie wy skoczyłam z imydżu dobrotliwej staruszki.
Ale nie, potraktuję Cię poważnie. Nie będę się popisywać, tylko
odpowiem w myśl zasady, którą obie rzadko stosujemy, a która
brzmi „czasem mniej zna czy wię cej”:
Marysiu, prze cież my obie udajemy idiotki i wcale dobrze nam to
wychodzi.
Chyba, że pojawia się praw dziwa idiot ka. Wtedy jeste śmy
pokona-ne. Nie stety, oryginał zawsze wygrywa z imi tacją.
Nie ma z cze go się śmiać.
PYTANIE BEATY:
– Pani Stefanio, wspomina Pani o książkach w Pani domu. Na pół-
kach, w stosach. O książkach, których peł no w każdym pomiesz
cze-niu. Jest wśród nich wie le ukochanych, o tym wiem, ale czy są
ta-kie, któ rymi z czytelniczej rozpaczy zwykła Pani rzucać o ścianę?
– Beatko, chyba zdajesz sobie spra wę, że jako Pierw sza Dama Róż-
nych Rzeczy nie mogę niczym rzucać o ścianę! A jeśli nawet czasem
sobie czymś rzucę, to i tak się nie przyznam. Pew nie chodziło Ci
o to, jakie książki bio rę z obrzydzeniem w dwa palce i kładę na ster-
cie prze czytanych gazet do wyrzuce nia.
Nie czytam książek, których nie rozumiem już na etapie tytułu. Kie
dy wi dzę, że nie mam cie nia szansy na zrozumie nie tego, co w
środku. A środka jest zwykle wię cej niż tytułu. Nie ma z czego się
śmiać: tytułu też bywa dużo.
Nie czytam książek, których pobież ne prze rzucenie daje mi peł
ną wie dzę o najmodniejszych wulgaryzmach. Sama nie stronię, ale
tyl-ko wśród ludzi, o których wiem, że ich to nie razi i tylko w żartach.
Epatowania słownictwem nie zno szę. Profe sor Szapi ro mawia:
– Jestem ele ganckim męż czyzną, dupa nie przechodzi mi przez
gardło.
Mnie prze chodzi, ale bez prze sady.
Szanuję tylko taką li teraturę, w której każde słowo jest prze
myśla-ne i czemuś służy. Mogą to być kryminały, romansidła czy ese
je, mogę się z autorami zgadzać lub nie, ale jeśli wie rzę, że chcą
mnie czymś zain tere sować albo do czegoś przekonać, albo po pro
stu zaba-wić, czytam i przejmuję się tym, co przeczytałam. Nie
cierpię być zalewana potokiem mowy, mającej za cel wyłącznie
wykazanie mą-drości, elokwen cji i zasobu słów – czy to naukowych,
czy angiel-skich, czy obscenicznych – autora. Taki mi książkami z
radością rzu-całabym o ścianę, gdybym rzucała książkami o ścianę.
A może to nie zły pomysł? Taka terapia… Spróbuję i dam Ci znać.
A Ty przejrzyj te moje porozkładane wszę dzie ster ty i zgadnij,
dla-czego na wierz chu każdej (poza tą z gazetami do wyrzuce nia i
książ-kami do rzucenia) leży, jako ostatnio czytana, książka z dzie
dziny li-teratury faktu.
Najmniej sza ster ta, jed noksiążkowa, to wywiad rze ka z prof. Wła-
dysławem Bartoszew skim. Czytam ją, wracam do niej, znów czytam,
całość albo ulubione fragmenty. Nie pogrążam się w lek turze, tylko
spoufalam się z człowie kiem: mądrym, odważnym wo jennie i cywil-
nie, co chwila zaskakującym nie typowymi punktami wi dzenia, prze-peł
nionym poczuciem humoru. Kie dy tracę chęć do życia, prof. Bar-
toszew ski mi ją przywraca. Jest moim wzorem i ide ałem.
Profe sor Władysław Bartoszew ski jest Anią z Zie lonego
Wzgórza mojej staro ści. Nie ma z czego się śmiać.
No i teraz wylazło na jaw, że satyryk ze mnie jak z koziej dupy…
myślicie, że powiem „trąba”? Nie, viola d’amore. Miałam rzucać o
ścianę, tymczasem chwalę. Taki właśnie wpływ ma na mnie pro fe-
sor Bartoszewski.
Żeby wrócić do sedna Twojego pytania, zrobię coś bardzo dla
mnie nie typowe go: podsumuję.
Wielki re żyser i pedagog (również wspa niały aktor, ale w nadcią-
gającym cytacie nie należy to do rzeczy) Alek sander Bardi ni mawiał
do młodych aktorów:
– Istnieje takie granie jak sos koperko wy. Dużo, gęsto i nie wiado-
mo co jest w środku: sztukamięs czy kalosz.
Istnie je takie pi sanie jak sos koper kowy. Kie dy na nie tra am, od
razu wiem, że w środku jest kalosz.
Nie ma z cze go się śmiać. Chyba, że z apetytem jada się kalosze.
PYTANIE JOANNY:
– Co zmieni łabyś w swoim życiu, gdybyś od początku wie działa
wszystko to, co wiesz teraz?
– Nie wiem, czy pytasz o rzeczy zależne, czy niezależne ode
mnie. Ale chyba nie myślisz, że w swo im kabotyństwie odpowiem:
„Zro bi-łabym, żeby nie było II wojny światowej”.
Z rzeczy nie zależnych ode mnie, na pew no włożyłabym jeszcze
wię cej wysiłku w wyprowadze nie Gabrie la z Gołąbek po pierw
szym wyjściu gestapo. Tylko, że to by nic nie dało, był zdecydowany
zo-stać. Ale zbyt często zastanawiam się, czy mogłam zrobić wię
cej, żeby choć wiedzieć, że się po starałam.
Z rzeczy ode mnie zależnych, dzię kując Bogu że dał mi tę
szansę, powie działabym pewnego wie czoru pew ne „dobranoc”. Ty
i tylko ty wiesz, o co chodzi. Jednak narasta we mnie chęć
wyrzucenia tego z siebie, więc możliwe, że zanim skończę niniej szą
orgię aproposów, w końcu o tym napi szę. A na razie, na wypadek,
gdybym mogła uchronić choć jedną osobę od tego, co sama sobie
zrobiłam, zwra-cam się do czytelników:
Czy zauważyliście, że przynajmniej w jednej sprawie stanowię
rzadkość wśród staruszek i staruszków? Na wypadek, gdyby ktoś
ośmielił się wrzasnąć „nie!” – podpowiadam: nie pouczam, nie man-
tyczę i nie doradzam nieproszona. Czasem tylko staram się dyskret-
nie świe cić przykładem, ale bez prze konania, że koniecznie należy
go ze mnie brać. Za ten takt i dyskre cję zyskałam chyba prawo do
jed nego pouczenia, mantyczenia i jednej niepro szonej porady. Jed-
nej, ale dla mnie najważniejszej.
Nie rozstawajcie się w gniewie! Nigdy i z nikim. Choćby nie wiem,
co się działo, choćbyście przed chwilą wytłukli całą zastawę z
ukochanym kubkiem ozdobio nym cyckami włącznie, choćbyście
przez ostatnie kilka godzin mówi li do siebie syczącym szeptem,
choćbyście od dwóch dni w ogóle do sie bie nie mówi li, to rozstając
się – nie ważne, czy na wie ki, czy w celu wysko czenia do skle pu
po biały ser – zmuście się, żeby powie dzieć „do wi dzenia”, albo
„pa”, albo „jedź ostrożnie”, albo co tam sobie zwykle mówi cie. Bo
może stać się tak, że już nig dy nie naprawi cie złego rozstania. Po
powro-cie z białym se rem możecie stłuc następny kubek, to już nie
moja sprawa.
Szafując słowem „nigdy” nie myślimy, co ono oznacza. Że może
oznaczać nie odwołalność. Dotarło to do mojej pięt nastoletniej
głowy w pogodny sierpniowy dzień 1929 roku.
Umarł. Nie żyje. A dopie ro co w zeszłą niedzielę odprowadzi łam
go na dworzec, kie dy wracał do Łodzi z wizyty u mnie, spę dzającej
wakacje na sportowym obozie. Bie głam po pe ro nie za odjeżdżają-
cym pociągiem i wo łałam:
– Dziadku, co ja bym bez ciebie zro biła?!
Dziadek wychylał się z okna, machał i uśmiechał się do mnie.
Od 78 lat je stem wdzięcz na tamtej pięt nastolatce, że tak właśnie
mogę wspo mi nać ostateczne rozstanie z człowie kiem, który dał mi
wszystko, co jest we mnie dobrego. Że uśmie chał się do mnie i wie-
dział, że czekam na następne spotkanie.
A jednak raz w życiu zdarzyło mi się o tej nabytej mądrości zapo-
mnieć i to jest jedyne, co zmieniłabym, gdybym mo gła.
Jeszcze jed no zdanie w odpowie dzi Joannie: sama mi opowia da-
łaś, co – jako asystentka prof. Bardi niego przy jego słynnych Trzech
siostrach – podsłuchałaś na jednej z prób. Bardi ni, okrutnie czepiał się
tych, których cenił i dlatego marzeniem jego współpracowników było
stać się oIarą pro fesora. Uczynił ten zaszczyt swojej ulubio nej
studentce, debiutującej wówczas Krystynie Jandzie, kiedy zaczęła
mówić monolog w II akcie:
– Pani idziesz truć życiorys, a widownia zmie nia półdupek.
Gdybym była widownią własnego życiorysu i wie działa to, co
wiem te raz, zmieniłabym półdupek. Albo wyszła z teatru.
***
Kie dy Jurek był już chory, Joanna wrę czyła mu urodzinową laur-kę,
w której strawe stowała Plim. Teraz ja jej tę trawestację ukradnę i niech
to będzie spóźniony odwet za tamtą czeską kiec kę z dżer seju. Moja
kiec ka przydawała się jej do szpanowania na pró bach, mnie trawe
stacja przyda się jako końcowe prze słanie do czytelników:
Życie jest jak fortepian: czarne, ale błyszczące.
Chociaż grane w minorze, lecz wysokie w nim brzmią C.
Czuję się równa bogom – koncertmistrzom, bo wim,
Że wśród skrzypiec, trąb, kotłów, ton nadaje i plim.
À propos:
KO NIEC.