Professional Documents
Culture Documents
Bismarck
Od autora
Kiedy drzewa były duże, a ja bez trudu mieściłem się pod stołem, w
naszym kraju obywatele mieli obowiązek pracować. Każdego ranka
tramwaje pełne ludzi kierowały się ze skrzyżowania ulicy Czerwonych
Komunardów i ulicy XXII Zjazdu Partii (właśnie tam zostałem
przywieziony ze szpitala położniczego) przez most do olbrzymich,
dymiących i huczących fabryk. Huczało tam nie na żarty. Niski, miarowy
i niekończący się huk każdego wieczoru wypełniał świat. Zanim
skończyłem pięć lat, myślałem właśnie, że wieczór to czas, kiedy robi się
ciemno i kiedy huczy. Potem stanowisko badawcze zakładów
produkujących silniki lotnicze przeniesiono poza granice miasta i huk
ustał. Ale ludzie wciąż pracowali. W moich mglistych dziecięcych
wspomnieniach pozostał triumfujący głos Lewitana, który mówił o
nowych lotach kosmicznych i gigantycznych zaporach przegradzających
potężne rzeki na Syberii.
Nawet przeciętny uczeń szkoły średniej rozumiał, że ludzie, którzy
zaprojektowali rakietę, obliczyli tor lotu statku kosmicznego, zbudowali
silnik lotniczy z turbiną palącą się, ale nie płonącą w rwących białych
płomieniach, są bardzo mądrzy, dużo się uczyli, wiele się nauczyli i
wiedzą takie rzeczy, których inni nawet się nie domyślają. Każdy
wykwalifikowany robotnik rozumiał, że modelarz (nie ten, który defiluje
po wybiegu w białych spodniach, a mistrz w swoim fachu, który tworzy z
drewna dokładną kopię przyszłego odlewu) potrafi i wie to, o czym
wspomniany robotnik nie ma pojęcia.I vice versa.
I właśnie na to ONI nas złapali. Na naturalny dla każdego człowieka
pracy szacunek dla wiedzy i kwalifikacji innego pracującego człowieka.
Na podświadome (ale bardzo trwałe) przekonanie o „domniemaniu
kompetencji” każdego inżyniera, lekarza, geologa, muzyka, agronoma…
Radziecki robotnik nie mógł sobie wyobrazić i uwierzyć w to, że
radziecki „doktor nauk historycznych” różni się od doktora nauk
fizycznych, który stworzył synchrocyklotron.
Normalnemu człowiekowi nie mogło przyjść do głowy, że za długim
podpisem „doktor nauk historycznych, profesor, kierownik katedry
historii najnowszej” kryje się ospały urzędnik, który po pierwsze, nie wie
nic, a po drugie, niczego nie zamierza się dowiedzieć na temat historii
najnowszej (ani jakiejkolwiek innej). A nie zamierza dlatego, że chce
mieć święty spokój i ładne mieszkanie nie na pokrytej sadzą z
fabrycznych kominów ulicy Czerwonych Komunardów, a w prestiżowej
dzielnicy Moskwy. Jednak mieszkanie w prestiżowej lokalizacji nie tak
łatwo było zdobyć. Przyjmowano tam wyłącznie „element społecznie
bliski”. Tylko tych, którzy poprzez swój budzący respekt wygląd i podpis
połączyliby dzikie brednie zalecane do rozpowszechniania przez wydział
agitacji i propagandy KC KPZR.
KC KPZR już nie istnieje. Podobnie jak wydział agitacji i propagandy.
Zmieniono tabliczki z nazwami wielu ulic. Cara Mikołaja Krwawego
ogłoszono nieomalże świętym męczennikiem. Rycerza rewolucji Feliksa
Edmundowicza okrzyknięto krwawym katem. W naszym wspólnym
domu zapanował zamęt. Przypuszczalnie z powodu tego zamieszania
nikomu nie przyszło do głowy, żeby w dniu, gdy żelazny posąg
Dzierżyńskiego przepłynął w powietrzu nad rozgorączkowanym tłumem,
unieważnić jednym zarządzeniem wszystkie stopnie naukowe uzyskane w
katedrach historii KPZR, komunizmu naukowego i innej „historii
najnowszej”. Szkoda, że nikt o tym nie pomyślał. Wielka szkoda…
A dawne „kadry” bez cienia zażenowania tytułują się „doktor nauk
historycznych, profesor, kierownik katedry nauk politycznych
Międzynarodowej Akademii Marketingu, Franchisingu i Lobbingu”.
Nadal wygłaszają wykłady dla studentów, korzystając z upstrzonych
przez muchy konspektów sprzed trzydziestu lat. Przy tym wygrażają
szponiastym palcem, domagając się, żeby „zaprzestać pisania historii na
nowo”. Jeden taki „naukowiec” zupełnie poważnie tłumaczył mi, że
Wiktor Suworow (z którym miałem przyjemność rozmawiać wiele razy
na antenie radiowej i prywatnie) nie istnieje, a pod tym pseudonimem
działa grupa wrogów ustroju sowieckiego, pracowników etatowych CIA i
MI-6, co zostało niezbicie dowiedzione „przez baaardzo poważną
instytucję” (oczy i palec kierują się ku górze: „Młody człowieku, dobrze
rozumiecie, co mam na myśli…”).
Nie zmienia to faktu – Ziemia się kręci i procesu raz rozpoczętego nie
da się zatrzymać. Bezkarne wciskanie ludziom kitu w epoce internetu,
telewizji satelitarnej i wolności wydawniczej, zależnej jedynie od
zasobności portfela czytelników, staje się coraz trudniejsze. Nie boję się o
studentów: większość z nich nie pojawia się na wykładach, regularnie
kupuje (oczywiście za pieniądze rodziców) prace semestralne, roczne i
dyplomowe. Profesorowie klasowo bliscy różnej maści darmozjadom
zazwyczaj przymykają oko na te wybryki młodzieży. A ci nieliczni,
którzy potrzebują dyplomu jedynie jako dodatku do wiedzy, mogą czytać
poważne opracowania solidnych historyków. Aż strach powiedzieć, że za
to już nie wyrzuca się z uczelni, nie zamyka się w „specjalnym szpitalu
psychiatrycznym MSW”, nie „załatwia się” sprawy, posługując się
artykułami 70 i 1901 kodeksu karnego RFSRR, nie podrzuca
narkotyków…
A co powinni zrobić ci, którzy pożegnali się z wiekiem studenckim i
młodzieńczym nieróbstwem, którzy muszą „jakoś sobie radzić” od rana
do wieczora i czas na czytanie mają tylko w wagonie metra albo w
przedziale pociągu? Nie mogę z czystym sercem poradzić im, żeby
sięgnęli do portfela i kupili jedną z moich grubych książek
historycznowojskowych. Czy zapracowany człowiek przebrnie przez te
500–600 stron zapisanych drobnym maczkiem, z tabelami, wykresami i
mapami dawnych bitew?! Właśnie z tych niewesołych refleksji zrodził się
pomysł napisania łatwej i przyjemnej książki, która pomoże czytelnikowi
poznać najbardziej jaskrawe przypadki rodzimego historycznego „prania
mózgu” i ze śmiechem rozstać się z nimi. A przy okazji dowiedzieć
czegoś więcej o naszej nieprzewidywalnej historii. Mimo to, kiedy
będziesz czytał tę książkę od dowolnej strony w metrze, nie zapominaj,
szanowny czytelniku, o jednej bardzo ważnej, zasadniczej rzeczy: nie
ośmieszam i nie oskarżam bohaterów wojny, weteranów, którzy wrócili z
frontu kalecy, twojego dziadka czy ojca, a wyłącznie tych darmozjadów i
hultajów, którzy przez długie lata zrobili dochodowy biznes z
rozpowszechniania z założenia kłamliwych teorii na temat okoliczności i
przyczyn naszej największej tragedii.
1. „Degeneracyjne cechy zwyrodnienia”
Przez wiele lat w pamięci mojego komputera zgromadziła się spora liczba
najróżniejszych przykładów „prania mózgu”. Każdy z nich na swój
sposób jest uroczy i każdy zasługuje na publiczną chłostę. Od czego
zaczniemy? Zgodnie z zasadami dydaktyki należy od rzeczy prostych
zmierzać do bardziej skomplikowanych. Tak też zrobimy. Nie będziemy
wymyślać nowych zasad i w pierwszym rozdziale pokażemy jaskrawe
przykłady głupoty, które mimo że nie są szczególnie ważne w swej
istocie, zasługują na uwagę przez to, że ukazują nam dno „ciemnej studni
ignorancji”, z której trzeba się wydostać jak najszybciej.
Honorowe prawo przecięcia czerwonej wstęgi przekazuję pewnej
pociesznej wypowiedzi, która zachwyciła mnie nadzwyczajną
klarownością i prostotą porównywalną chyba tylko ze wzorem
chemicznym diamentu. Na dodatek jest to jeden z ostatnich znanych mi
przykładów.
W 2007 roku wydawnictwo Jauza–Eksmo podjęło się zebrania pod
jedną okładką bardzo różnych historyków, można rzec: o diametralnie
przeciwstawnych poglądach, którym zadano tylko jedno pytanie: Co było
główną przyczyną klęski Armii Czerwonej latem 1941 roku? Tak powstał
zbiór esejów Wielikaja Otieczestwiennaja katastrofa („Wielka Katastrofa
Ojczyźniana”). Znany historyk, kierownik wydziału statystyki Instytutu
Historii Wojennej przy Ministerstwie Obrony Federacji Rosyjskiej,
pułkownik, doktor nauk historycznych M.E. Morozow (jeżeli Mirosław
Eduardowicz awansował, to proszę o wybaczenie i składam gratulacje),
napisał do tego zbioru artykuł Porażka latem 1941 roku była
nieprzypadkowa. Tytuł, jak na mój gust, nieco przyciężki, ale zasadnicza
teza została podana w prostych żołnierskich słowach.
Nawiasem mówiąc, też uważam, że latem 1941 roku porażka była
nieprzypadkowa i nieunikniona. Co prawda, na tym stwierdzeniu kończy
się zbieżność naszych poglądów. Pułkownik Morozow na 93 stronach
rozwija tradycyjną dla całej historiografii radzieckiej myśl o tym, że
„historia dała nam zbyt mało czasu” i Związek Radziecki był
nieprzygotowany do wojny pod względem materiałowo-technicznym.
Natomiast ja uważam, że wspomniana „historia” dała Stalinowi
niedopuszczalnie dużo czasu, a demoralizacja ludu oraz powszechna
degradacja wszelkich norm obyczajowych i moralnych przez dwadzieścia
lat doprowadziły lud i armię do stanu, w którym nie mogły prowadzić
wojny.
Jednak wróćmy do artykułu Morozowa. Ponieważ artykuł dotyczył
lotnictwa wojskowego, to była w nim oczywiście mowa o beznadziejnie
przestarzałych radzieckich samolotach, które po prostu nie wytrzymują
porównania z samolotami nieprzyjaciela. Na stronie 229 Morozow pisze
dosłownie tak:
Moskwa
28 września 1939 r.
Niżej podpisani upełnomocnieni przy zawarciu radziecko-niemieckiego traktatu
o granicach i przyjaźni porozumieli się, jak następuje:
Obie strony nie dopuszczą na swych terytoriach do żadnej polskiej agitacji, która
dotyczy terytorium drugiej strony. Będą tłumić wszelkie zaczątki takiej agitacji na
swych terytoriach i będą się informować nawzajem o odpowiednich środkach
podjętych do tego celu.
Z upoważnienia
Za Rząd Rzeszy Niemieckiej – J. Ribbentrop
Za Rząd ZSRR – W. Mołotow
RAPORT
Moja wizyta w Moskwie znowu była, niestety, zbyt krótka. Mam nadzieję, że
następnym razem będę tu dłużej. Mimo to dobrze wykorzystaliśmy te dwa dni.
Zostały wyjaśnione następujące sprawy:
1. Przyjaźń niemiecko-radziecka została zawarta ostatecznie.
2. Obie strony nigdy nie dopuszczą do ingerencji państw trzecich w sprawy
Europy Wschodniej.
3. Oba państwa pragną, żeby pokój został przywrócony oraz żeby Anglia i
Francja zaprzestały absolutnie bezsensownej i nierokującej perspektyw walki
przeciw Niemcom.
4. Jeżeli jednak w tych państwach wezmą górę podżegacze wojenni, to Niemcy i
ZSRR będą wiedziały, jak na to zareagować.
Ponieważ ten temat przez wiele lat był epicentrum szczególnego „prania
mózgu”, jeszcze raz powtórzę główny wniosek. Powoli i wyraźnie. Na
początku czerwca 1941 r. Stalin nie sądził, że atak Niemiec jest możliwy
w najbliższych dniach. Nie dlatego, że wierzył w podpis Ribbentropa, i
nie dlatego, że „popadł w apatię i odrzucał każdą myśl o wojnie”. Opinia
Stalina opierała się na nienagannie logicznych wnioskach opartych na
danych, które przekazywał mu wywiad. Wojsk niemieckich przy
zachodniej granicy ZSRR było MAŁO.
Mało w porównaniu do spodziewanej liczebności oddziałów
nieprzyjaciela.
Mało w porównaniu do ogólnej liczebności niemieckich sił zbrojnych
(w ocenie tej „ogólnej liczebności” wywiad radziec ki popełnił bardzo
poważny błąd, zawyżając ją dokładnie półtora raza).
Mało w porównaniu do liczebności Armii Czerwonej.
Stalin nie mógł uwierzyć, że tak MAŁYMI SIŁAMI Hitler zaryzykuje
atak na potężny Związek Radziecki. Stalin nie mógł uwierzyć, że Hitler
ma gorsze zdanie o „niepokonanej i legendarnej” Armii Czerwonej niż o
armii 40-milionowej Francji (do wojny z Francją dowództwo niemieckie
wyznaczyło 136 dywizji, czyli 87% ze 156 posiadanych). W
rozumowaniu Stalina nie było nawet cienia „fatalnego zaślepienia”. Stalin
był dumny ze swoich zdolności analitycznych i w tym przypadku
rozumował absolutnie logicznie. Istnieją proste i niepodważalne dogmaty
sztuki wojennej. „Sztuczka – dobra rzecz – spryt, podstęp i cała reszta.
Ale sztuczkami wygrać się nie da. Raz oszukasz – zajdziesz od tyłu, drugi
raz oszukasz, ale trzeciego razu już nie będzie. Armia nie może polegać
na samych tylko sztuczkach, powinna być armią z prawdziwego
zdarzenia”. Nie ja to wymyśliłem. To cytat z przemówienia Stalina na
naradzie najwyższego dowództwa Armii Czerwonej w kwietniu 1940 r.
Żeby przeprowadzić natarcie na olbrzymim froncie od Morza Czarnego
do Morza Bałtyckiego i na ogromną głębokość, przynajmniej na 1000 km
od Brześcia do Moskwy, trzeba mieć przewagę liczebną, w sile ognia, w
czołgach i lotnictwie. Ale Wehrmacht i Luftwaffe nie miały
„standardowej”, wymaganej przez kanony wojskowe trzykrotnej
przewagi. Nie miały nawet przewagi minimalnej. Co więcej – nacierający
(Niemcy) znacznie ustępowali w liczebności broniącym się. Przy tym
najbardziej niekorzystny dla Niemców był stosunek głównych narzędzi
natarcia – czołgów i lotnictwa. Tak nie można rozpoczynać natarcia, to
przeczy zdrowemu rozsądkowi, a Stalin nie miał podstaw, by uważać
swojego berlińskiego konkurenta za kompletnego idiotę. Zdrowy
rozsądek i doświadczenie dwóch poprzednich lat wojny przemawiały za
tym, że celem letniej kampanii Hitlera będzie rozgromienie Anglii, a
skoncentrowanie znacznych sił wojsk lądowych Niemiec na wschodzie
ma na celu zabezpieczenie tyłów strategicznych Niemiec przed
ewentualnymi „niespodziankami” ze strony Stalina.
I gdyby wywiad radziecki położył Stalinowi na biurko plan
„Barbarossa”, to ten napisałby na tym doniesieniu takie słowa, jakich ja
po prostu nie zdecyduję się wypowiedzieć. Oto pierwsze zdanie tego
planu, przeczytajcie je uważnie, przemyślcie te słowa: „Niemieckie siły
zbrojne powinny być gotowe do pokonania Rosji radzieckiej w trakcie
krótkotrwałej kampanii, zanim jeszcze zostanie zakończona wojna z
Anglią”. I dalej: „Ostatecznym celem operacji jest stworzenie bariery
przeciwko azjatyckiej Rosji wzdłuż linii Wołga–Archangielsk”.
Jakich słów powinien był użyć Stalin w stosunku do autorów takiego
doniesienia? Pokonać Rosję radziecką „w trakcie krótkotrwałej
kampanii”? Hitler nie zdołał nawet pokonać Francji w trakcie
krótkotrwałej kampanii. Podpisany 24 czerwca 1940 r. w Compiègne
układ o zawieszeniu broni (uparcie nazywany w rodzimej literaturze
„kapitulacją”) pozostawił Francji wszystkie atrybuty suwerennego
państwa (rząd, terytorium, korpus dyplomatyczny, armię, lotnictwo i
marynarkę), pozostawił Francji wszystkie jej olbrzymie zamorskie
kolonie. I proszę zauważyć, że od granicy niemieckiej do Paryża jest
tylko 200 km. A od zachodniej granicy ZSRR do „linii Wołga–
Archangielsk” jest 2000 km. Ile czasu potrzeba, żeby zwyczajnie pieszo
pokonać (a Wehrmacht składał się głównie z piechoty i artylerii o trakcji
konnej) te dwa tysiące kilometrów? Nawet „triumfalny marsz” na taką
odległość (z krótkimi przerwami na ceremonie wręczania chleba z solą i
kwiatów od wiwatującej ludności) wymagałby trzech, czterech miesięcy.
A jeśli trzeba będzie jeszcze walczyć?
A sam pomysł wplątania się w wojnę z radzieckim gigantem, „zanim
jeszcze zostanie zakończona wojna z Anglią”? Gdzie tu logika, gdzie
najmniejsze oznaki zdrowego rozsądku? Hitler już próbował walczyć z
Anglią. 86 grup lotnictwa, 3067 samolotów (czyli zgrupowanie większe
niż to, które skoncentrowano 22 czerwca przy granicy radzieckiej),
rozpoczęło 13 sierpnia 1940 r. wielką batalię powietrzną, która przeszła
do historii jako „bitwa o Anglię”. Dowództwo RAF-u mogło wystawić
przeciwko niemieckiej armadzie powietrznej 49 dywizjonów
myśliwskich, które miały na uzbrojeniu 704 samoloty. Przy takim
początkowym stosunku sił Niemcy przegrali. Już w połowie września
1940 r. ogromne straty zmusiły niemieckie dowództwo do rezygnacji ze
zmasowanych nalotów dziennych. Zajęcie Wysp Brytyjskich trzeba było
odłożyć na „nieokreślony czas”. Pod koniec 1940 r. ogólny stosunek strat
samolotów wynosił 1 do 2 dla Brytyjczyków. I właśnie po takich
doświadczeniach Hitler postanowił MNIEJSZYMI siłami rozgromić
„szybciutko” radzieckie lotnictwo, które miało sześć razy więcej
myśliwców niż Anglicy? Można to porównać do sytuacji, gdyby ktoś po
przegranej walce z bokserem wagi lekkiej juniorów umówił się na walkę
z mistrzem świata wagi ciężkiej…
Stalin rozumował absolutnie logicznie – i popełnił kardynalny błąd. Ale
jak powiedział przy innej okazji i na temat innej osoby (Lwa Trockiego)
sam Lenin, „to bynajmniej nie może być wyłącznie jego wina”. Trudno
było nie popełnić błędu. Stalin nie mógł się spodziewać, przewidzieć,
uwierzyć w to, że jego wielka, wyposażona w najlepsze na świecie
uzbrojenie armia to jedynie uzbrojony tłum przyszłych dezerterów i
jeńców. Nie pomyślał o tym, że tysiące czołgów i samolotów, dziesiątki
tysięcy dział, miliony karabinów zostaną porzucone na poboczach dróg
przez uciekające w panice tłumy byłych czerwonoarmistów. Ale nie
będziemy zbyt surowo oceniać towarzysza Stalina za ten błąd. Przecież
wy, szanowni czytelnicy, nawet dzisiaj, nawet uzbrojeni w wiedzę, nawet
po tym wszystkim, co zostało odtajnione i opublikowane w ostatnich
latach, po tym, co opowiedzieli nieliczni świadkowie wydarzeń, którzy
dożyli do czasów wolności słowa i druku, nie chcecie uwierzyć i
zaakceptować tego FAKTU. Czy można się dziwić temu, że Stalin nie
mógł poczynić tak oszałamiającej prognozy?
Co prawda należy również zauważyć, że Stalin potrzebował tylko
siedmiu dni, żeby zrozumieć główną przyczynę niebywałej klęski. Być
może dlatego tak szybko i właściwie zrozumiał sens wydarzeń, że jego
„uniwersytetem” była nie katedra komunizmu naukowego radzieckiej
uczelni, a praca podziemna w organizacji wywrotowej, która już raz
zniszczyła armię rosyjską w czasie wojny. Towarzysz Stalin dobrze
wiedział, jak upadają imperia i znikają milionowe armie. Owszem,
odkryta w tym momencie prawda okazała się zbyt trudna nawet dla tego
„człowieka ze stali”. W nocy z 28 na 29 czerwca Stalin wyjechał na
daczę, gdzie spędził w stanie całkowitej bezsilności dwa dni (29 i 30
czerwca), nie odbierał telefonów i z nikim się nie spotykał. Ale zanim
nadeszły te dwa tragiczne dni, Stalin ciężko pracował.
I tu przechodzimy do następującego pytania: „Co robił i czego nie zrobił
Stalin w czerwcu 1941 roku?”. W barwnej i emocjonalnej formie, z
nieuniknionymi w takim przypadku publicystycznymi przerysowaniami,
na to pytanie odpowiedział Wiktor Suworow w swoich bestsellerowych
książkach Lodołamacz, Dzień „M”, Ostatnia republika. Bardzo
szczegółowo, powściągliwie i dokładnie obraz rozwijania strategicznego
Armii Czerwonej do ataku na Europę opisał kandydat (obecnie – doktor)
nauk historycznych1 (nie ma reguł bez wyjątku i jest mi szczególnie
przyjemnie zwrócić waszą uwagę na takich wyjątkowych doktorów) M.I.
Mieltiuchow w monografii Upuszczennyj szans Stalina („Stracona szansa
Stalina”). Ciekawe i gruntowne prace na ten temat napisali P. Bobylew,
W. Daniłow, J. Hoffmann, W. Niewieżyn… Również ja opisałem te
wydarzenia na 510 stronach w książce 23 czerwca. Dzień „M”. Jeżeli
interesuje was ten temat – możecie przeczytać wszystko, co wymieniłem.
Nie chcę w pośpiechu streszczać własnej książki. Wspomnę tylko o
jednym ciekawym dokumencie, który miałem przyjemność trzymać w
ręku. 4 czerwca 1941 r. na posiedzeniu Biura Politycznego KC WKP(b)
postanowiono „zatwierdzić utworzenie w ramach Armii Czerwonej jednej
dywizji strzeleckiej ze składem osobowym narodowości polskiej i
znającym język polski”. Czas wykonania – 1 lipca 1941 r. (Rosyjskie
Państwowe Archiwum Historii Społeczno-Politycznej, d. 17, r. 162, t. 35,
k. 13). W jakim celu? Po co Stalin do 1 lipca 1941 r. potrzebował dywizji,
która mówi po polsku? Czy zabrakło na rosyjskiej ziemi mocarzy, że do
obrony niewzruszonych granic ZSRR pilnie poszukiwano Polaków? Coś
podobnego wydarzyło się 11 listopada 1939 roku. Wówczas, 20 dni przed
rozpoczęciem zaplanowanego „wyzwalania” Finlandii, podjęto decyzję o
utworzeniu 106. Dywizji Strzeleckiej, która miała być sformowana
wyłącznie z osób władających językiem fińskim lub karelskim…
Jakkolwiek jest to dziwne, dyskusję nad oczywistym (czyli widocznym
na pierwszy rzut oka, jeżeli to oko patrzy na mapę przemieszczania się i
dyslokacji wojsk radzieckich) ofensywnym ukierunkowaniem rozwinięcia
strategicznego Armii Czerwonej zapoczątkowało dopiero ukazanie się
Lodołamacza Suworowa. Wcześniej radzieccy historycy ze spokojem
stwierdzali, że „zamiar rozwinięcia strategicznego i uszeregowania
operacyjnych ugrupowań wojsk w większym stopniu odzwierciedlał cele
ofensywne”, „na uszeregowanie pozycji i wojsk wpływ miał ofensywny
charakter planowanych działań strategicznych”, „przerzut wojsk został
zaplanowany z zamiarem zakończenia ześrodkowania w rejonach,
wskazanych w planach operacyjnych, od 1 czerwca do 10 lipca”.
„Przerzut wojsk został zaplanowany z zamiarem zakończenia
ześrodkowania w rejonach, wskazanych w planach operacyjnych, od 1
czerwca do 10 lipca 1941 r.” Już tylko za to jedno zdanie autorów
zbiorowej monografii 1941 god – uroki i wywody (z niej pochodzi ten
cytat) trzeba było od razu w 1992 roku odznaczyć medalem „Za odwagę”.
Krótko i dobitnie odpowiedzieli na sakramentalne pytania o przyczyny
słynnego już „nieprzygotowania”.
Dowództwo Armii Czerwonej postępowało zgodnie z własnymi
planami OFENSYWNYMI, realizowało własny harmonogram
rozwinięcia, przy którego tworzeniu nie brano pod uwagę możliwości
niemieckiej napaści. Owszem, rankiem 22 czerwca 1941 r. proces
uszeregowania ugrupowań operacyjnych nie został zakończony. Ale
rozwinięcie strategiczne rzeczywiście się zaczęło, nabierało tempa i
rozmachu. Terminem jego zakończenia nie był 22 czerwca, a jakaś inna
data. Był to jeden z dni lipca 1941 roku, którego dokładne ustalenie na
podstawie będącej do dyspozycji historyków bazy źródłowej jeszcze nie
jest możliwe.
Proszę:
1. Zatwierdzić przedłożony plan rozwinięcia strategicznego Sił Zbrojnych ZSRR
oraz plan działań bojowych na wypadek wojny z Niemcami.
2. Zawczasu pozwolić na konsekwentne przeprowadzenie tajnej mobilizacji oraz
tajnej koncentracji, w pierwszej kolejności wszystkich armii odwodu Naczelnego
Dowództwa i lotnictwa.
Tak więc w połowie czerwca 1941 roku istniały plany osłonowe. Każdy z
nich kończyło standardowe zdanie: „Plan osłonowy wprowadza się w
życie po otrzymaniu zaszyfrowanej depeszy z podpisem ludowego
komisarza obrony, członka Głównej Rady Wojennej i szefa Sztabu
Generalnego Armii Czerwonej, o następującej treści: »Rozpocząć
wykonanie planu osłonowego 1941 r.«” Bez polecenia z góry dowódcy
armii, korpusów i dywizji nie mieli prawa nie tylko wprowadzić w życie,
ale nawet zapoznać się z zawartością „czerwonej koperty”. „Teczki i
koperty ze stosownymi dokumentami należy otworzyć na pisemne lub
telegraficzne polecenie: w armiach – Rady Wojennej Okręgu, w
dywizjach i korpusach – Rady Wojennej Armii”. W ten sposób zdolność
Armii Czerwonej do zorganizowanego (można przecież po prostu strzelać
z działa do nieprzyjaciela bez żadnych planów) odparcia uprzedzającego
uderzenia Niemców w znacznym stopniu zależała od tego, czy sztaby
okręgów otrzymają depeszę zawierającą cztery krótkie słowa:
„Rozpocząć wykonanie planu osłonowego”. Jednak aż do poranka 22
czerwca 1941 r. te słowa nie padły.
To pierwsza rzecz, której Stalin nie zrobił (w tym przypadku to słowo
lepiej będzie napisać z małej litery i w cudzysłowie, nazywając
zbiorowym „stalinem” grupę sześciu osób: Stalina, Mołotowa,
Timoszenkę, Żukowa, Berię, Malenkowa – ostatni jako sekretarz KC
zajmował stanowisko członka Głównej Rady Wojennej).
Natychmiast po wprowadzeniu w życie planu osłonowego należało
rozpocząć jawną mobilizację (ukryta mobilizacja w formie tak zwanych
wielkich zgrupowań szkoleniowych już szła pełną parą, w maju i czerwcu
ściągnięto do jednostek 802 tysiące rezerwistów). Z punktu widzenia
formalnoprawnego dekret Prezydium Rady Najwyższej ZSRR dotyczący
ogłoszenia mobilizacji powinien podpisać Kalinin, ale oczywiste jest, że
takie decyzje nie zapadały bez bezpośredniego polecenia Stalina. Tego
również nie zrobiono i powszechną mobilizację w ZSRR ogłoszono
dopiero od 23 czerwca – co jest zupełnie niewiarygodnym, ale
jednocześnie oczywistym i niepodważalnym faktem. Wszystkie państwa,
które wzięły udział w wojnie światowej, rozpoczęły mobilizację miesiąc,
tydzień, kilka dni PRZED rozpoczęciem działań bojowych. I tylko
państwo, które przygotowywało się do Wielkiej Wojny ze wściekłym
uporem reżimu totalitarnego, potrafiło spóźnić się z rozpoczęciem
mobilizacji o całą dobę!
Dlaczego? Dlaczego Stalin nie wydał polecenia, żeby wprowadzić w
życie plany osłonowe? Dlaczego spóźnił się z ogłoszeniem powszechnej
mobilizacji?
Czy te pytania nie są sprzeczne z wnioskiem wyciągniętym wcześniej
(„na początku czerwca 1941 r. Stalin nie sądził, że atak Niemców w
najbliższych dniach jest możliwy”)? Bynajmniej. Po pierwsze, pomiędzy
początkiem czerwca a 22 czerwca upłynęło wiele dni i doszło do wielu
ważnych wydarzeń, między innymi niemieckie dywizje pancerne i
zmotoryzowane zaczęły przybywać na pozycje wyjściowe do rejonów
przy zachodniej granicy ZSRR, a 21 czerwca Niemcy zaczęli już otwarcie
zdejmować zasieki z drutu kolczastego na granicy. Po drugie i
najważniejsze – od przybytku głowa nie boli. Niepokojące doniesienia,
napływające do Moskwy kanałami wywiadowczymi i dyplomatycznymi,
być może jeszcze nie dawały podstaw do wyciągania jednoznacznych
wniosków co do zamiarów Hitlera. Ale dlaczego nie można się wcześniej
zabezpieczyć? W czym mogło przeszkodzić wcześniejsze, choć nawet i
przedwczesne wprowadzenie w życie planu osłonowego?
Zgodnie z planami osłonowymi wojska okręgów przygranicznych
zajmowały rubieże obrony, oddalone o dziesiątki, w niektórych
przypadkach setki kilometrów od miejsc stałego zakwaterowania. Z
reguły wysunięcie planowano przeprowadzić poprzez wymarsz
oddziałów, niekiedy poprzez przewiezienie ich samochodami, i tylko
bardzo nieliczne formacje planowano przetransportować koleją.
Niezbędne do tego przedsięwzięcia zużycie węgla i benzyny, konserw i
koncentratów spożywczych w skali wydatków wojskowych Związku
Radzieckiego było po prostu znikome. Żołnierze spędzą kilka dni czy
nawet tygodni nie w stosunkowo komfortowym garnizonie, a w okopach
gdzieś w polu? Ta przyczyna jest jeszcze śmieszniejsza. Trudy służby
wojskowej przewiduje regulamin polowy, poza tym każdy wojskowy – od
zwykłego żołnierza do generała – zgodzi się z tym, że lepiej jest męczyć
się, ale przeżyć w zalanym letnim deszczem okopie, niż leżeć jako trup
wśród zgliszcz garnizonu, zniszczonego w pierwszym nalocie
bombowym nieprzyjaciela.
Co przeszkadzało we wcześniejszym wprowadzeniu w życie planu
osłonowego? Ta kwestia była (i pozostanie) absolutnie nierozwiązywalna
w ramach jawnie kłamliwych wymysłów radzieckiej „nauki” historycznej
o naiwnym i łatwowiernym Stalinie, o pokojowej twórczej pracy ludu
radzieckiego, o wielokrotnej przewadze liczebnej Wehrmachtu i o
Richardzie Sorgem, którego doniesieniom nie uwierzono. Z kolei w
świetle informacji o rzeczywistych zamiarach, planach i działaniach na
szczytach władzy wojskowo-politycznej ZSRR wszystko staje się
wyjątkowo jasne.
Operacja osłonowa jest niczym innym jak początkiem wojny. To dżinn,
którego już się nie da wepchnąć z powrotem do butelki. I nie tylko
dlatego, że radzieckie plany osłonowe z lata 1941 r. zakładały zmasowane
uderzenie lotnicze na sąsiadujące terytorium. Sam kompleks działań w
ramach operacji osłonowej (i tym bardziej – osłony jawnej mobilizacji)
był tak obszerny i zauważalny, że ukrycie go przed wywiadem
nieprzyjaciela z założenia nie było możliwe. Nie byłoby w tym nic
strasznego, gdyby Stalin planował wojnę obronną. I niech wróg widzi,
niech wie: granica Związku Radzieckiego jest zamknięta! „Niech wróg
pamięta, siedzący w zasadzce; jesteśmy czujni, śledzimy go”. Wspaniała
piosenka. Tylko że następna jej linijka („Obcej ziemi nie chcemy ani
piędzi”) latem 1941 roku była już zdecydowanie nieaktualna. Właśnie
brak rozkazu dotyczącego wprowadzenia w życie planu osłonowego – w
połączeniu z niepodważalnym faktem posiadania największego
strategicznego zgrupowania wojsk – kolejny raz potwierdza wniosek, że
setki eszelonów wojskowych kierowały się w czerwcu 1941 roku na
zachód bynajmniej nie w celu obrony „nienaruszalnych granic”.
Stalin zaplanował i przygotowywał się do rozpoczęcia innej, bynajmniej
nie obronnej wojny. To uporczywe negowanie przez oficjalną radziecką
(obecnie rosyjską) historiografię okoliczności całkowicie zmienia
sytuację. Wprowadzenie w życie planu osłonowego przed czasem
przeszkadzało w realizacji najważniejszego celu – zadania
NIESPODZIEWANEGO miażdżącego ciosu armii niemieckiej.
„Zaskoczenie działa oszałamiająco” – mówił paragraf 16 Regulaminu
bojowego Armii Czerwonej. Kończąc przemówienie na grudniowej (1940
r.) naradzie Najwyższego Dowództwa, szef Sztabu Generalnego Armii
Czerwonej G. Żukow jak zaklęcie powtarzał:
Rozkazuję:
Dowódców i oficerów politycznych, którzy podczas walk zrywają z siebie
dystynkcje i dezerterują na tyły lub oddają się do niewoli nieprzyjaciela, uważać za
notorycznych dezerterów, których rodziny należy aresztować jako rodziny
żołnierzy sprzeniewierzających się przysiędze i zdradzających Ojczyznę.
Zobowiązać wszystkich nadrzędnych dowódców i komisarzy do rozstrzeliwania na
miejscu dezerterów spośród kadry dowódczej. (…)
Zobowiązać każdego wojskowego, niezależnie od jego stanowiska służbowego,
aby żądał od przełożonego, jeżeli jego jednostka znajduje się w okrążeniu, walki
do ostatniej możliwości, żeby przebić się do swoich, a jeżeli taki przełożony lub
część czerwonoarmistów, zamiast zorganizować opór, woli się poddać – niszczyć
ich wszelkimi środkami, zarówno naziemnymi, jak i powietrznymi, a rodziny
czerwonoarmistów, którzy oddali się do niewoli, pozbawić zasiłku państwowego i
pomocy.
Oskarżony Pawłow:
– W zasadzie tak. Taki plan istniał. Takie brednie zostały w nim zapisane
[podkreślenie moje – M.S.]. Na tej podstawie doszedłem do wniosku, że plan
zamówień na czas wojny ułożono tak, aby oszukać partię i rząd.
Generał armii K.A. Mierieckow (szef Sztabu Generalnego Armii
Czerwonej od sierpnia 1940 r. do stycznia 1941 r.) oczywiście miał
bezpośredni związek z pracami nad planem mobilizacyjnym z 1941 roku
(MP-41), ale mimo wszystko to nie on podpisał dokument, a Timoszenko
i Żukow. Pawłowa rozstrzelano. Mierieckowa aresztowano pod koniec
czerwca 1941 r., ale następnie w sierpniu jakimś cudem warunkowo
wypuszczono na „wolność”. Materiały dotyczące „sprawy Pawłowa”
odtajniono i opublikowano dopiero w 1992 r. Do tego czasu żadnej z
wymienionych wyżej osób już nie było wśród żywych. Timoszenko nie
napisał wspomnień. We wspomnieniach Mierieckowa nie ma ani słowa
na temat MP-41. G. Żukow był bardziej wylewny:
I dzisiaj [mowa o 20 marca 1941 r. – M.S.] Stalin już podjął decyzję. Gdy
wybuchnie wojna z Niemcami, rozpocznie się ona nie zgodnie ze scenariuszem,
narzuconym przez Hitlera, a według jego własnego, stalinowskiego „Scenariusza”.
(…) Ten „Scenariusz” uwzględnia fakt, że w ubiegłym tygodniu, 11 marca 1941 r.,
doszło do największego wydarzenia historycznego – w wojnę z Niemcami
zaangażowały się Stany Zjednoczone Ameryki! W ubiegłym tygodniu kongres
amerykański zatwierdził Lend-Lease Act, na którego mocy państwa będące
obiektem agresji hitlerowskiej mogą uzyskać pomoc wojskową i gospodarczą.
Rosja również będzie miała szansę uzyskania tej pomocy, ale tylko w przypadku,
gdy nie będzie agresorem, lecz sama zostanie napadnięta. Rosja ma szansę
skorzystać z lend-lease’u, jeżeli będzie OFIARĄ AGRESJI HITLEROWSKIEJ!
Tylko wówczas, gdy będzie prowadzić sprawiedliwą wojnę wyzwoleńczą z
agresorem!
Od tego dnia DEZINFORMACJI hitlerowskiej zostanie przeciwstawiony
sprytniejszy i misterny BLEF Stalina, który ma oszukać cały świat – wrogów i
przyjaciół – i szalonego Führera, i mądrego Winstona Churchilla, i inteligentnego
Franklina Roosevelta. (…) Od tego dnia i aż do „niespodziewanej napaści” Stalin
będzie udawał, że „nie wierzy” w żadne doniesienia wywiadu. (…) Od tej chwili
na doniesieniach wywiadu pojawią się rezolucje „Do wykazu niewiarygodnych i
dezinformacyjnych doniesień”. Albo jeszcze gorsze: „Możecie odesłać wasze
źródło do jeb…nej matki”.
Wiemy, że nie możemy utrzymać wolności u siebie, na naszej ziemi, gdy nasi
sąsiedzi ją stracą. (…) Uroczyście oświadczam narodowi amerykańskiemu, że
Stany Zjednoczone nigdy nie będą dążyły, aby przetrwać jako szczęśliwa i żyzna
oaza wolności, otoczona okrutną pustynią dyktatury. I gdy składamy doniosłą
przysięgę naszemu krajowi i naszej fladze, to powinno to być nasze głębokie
przekonanie, potwierdzone naszą pracą, naszą wolą i, jeżeli to będzie konieczne,
nawet naszym życiem.
W mieście wybuchło ponad dwa tysiące pożarów, nie mogliśmy ich ugasić,
ponieważ wskutek bombardowań zostało zniszczonych około 150 magistrali
wodociągowych. Zostało uszkodzonych 5 doków i ponad 70 najważniejszych
obiektów, których połowę stanowiły zakłady przemysłowe. Wszystkie
najważniejsze stacje kolejowe, z wyjątkiem jednej, zostały wyłączone z użytku na
kilka tygodni, a wszystkie tory przelotowe oddano do ruchu dopiero na początku
czerwca. Zginęło lub zostało rannych ponad 3 tysiące osób.
Możliwe jest, że Hess nigdzie nie poleciał, a wykradł go brytyjski wywiad, żeby
skłócić Stalina z Hitlerem i uniemożliwić wspólny desant. (…) Nie można
wykluczać, że Hess przyleciał do Anglii z projektem porozumienia dotyczącego
wspólnych działań wojennych przeciwko ZSRR i być może, przekonując
Brytyjczyków, opowiedział o zgodzie ZSRR na przeprowadzenie wspólnie z
Niemcami lądowania desantu w Anglii. Nie tak dawno pojawiła się informacja,
że jeden z dziewięciu egzemplarzy „Barbarossy” znajdował się w sejfie Hessa;
niewykluczone, że dysponował on pełnym planem działań wojennych Trzeciej
Rzeszy. (…) Możliwe, że zdając sobie sprawę z niebezpieczeństwa takiego
rozwoju wypadków dla Anglii, Churchill oszukał Niemców, podpisał tę umowę i
zwrócił ją Hitlerowi.
Samoloty Ił-2 są teraz potrzebne naszej Armii Czerwonej jak powietrze, jak
chleb. (…) Proszę nie nadużywać cierpliwości rządu i żądam, żeby produkowano
więcej iłów. Uprzedzam po raz ostatni.
Obecnie w Polsce po raz kolejny zaczyna się nakręcanie tematu „winy Moskwy”
w tragedii katyńskiej, która rzekomo [tu i dalej podkreślenia moje – M.S.]
wydarzyła się jesienią 1940 roku, kiedy, zdaniem niektórych historyków i
badaczy, radzieckie NKWD rozstrzelało około 12 tysięcy polskich oficerów
wziętych do niewoli przez Armię Czerwoną we wrześniu 1939 roku. (…) Żądania
strony polskiej zostały spotęgowane stanowczym i emocjonalnym przyznaniem się
Michaiła Gorbaczowa z 1990 roku, a nieco później również Borysa Jelcyna, do
winy własnego kraju w dramacie katyńskim. Jednak, jak zaznaczają fundamentalni
badacze tej kwestii, między innymi Jurij Muchin, ten gest pojawił się na fali
euforii czasów pierestrojki bez wystarczających do tego podstaw.
Wielu historyków europejskich jest przekonanych, że bezapelacyjna i
jednostronna interpretacja Polaków tego aspektu wojny nie ma ważkich
podstaw. (…) Komisja z profesorem N.N. Burdenką na czele, która przyjechała po
przepędzeniu hitlerowców, ustaliła (…). Ważkie dowody winy faszystów w
sprawie zorganizowania i przeprowadzenia masowej kaźni Polaków zostały
przedstawione przez oskarżycieli radzieckich Międzynarodowemu Trybunałowi w
Norymberdze.
Jurij Ignatjewicz Muchin nie jest wcale stary (urodził się 22 marca 1949
r.), a siła jego płodności pisarskiej nie może nie zadziwiać. W ciągu
trzech lat (od 2004 do 2006 włącznie) ukazało się 17 napisanych przez
niego (czy podpisanych?) książek, łącznie 5822 strony. Z góry
przepraszam, jeżeli nie znalazłem i nie wymieniłem wszystkich dzieł J.I.
Muchina. Oto tytuły niektórych jego książek: „Tajemnice żydowskich
rasistów”, „Za co zamordowano Stalina?”, „Antyapollo. Księżycowa
afera USA”, „Żydom o rasizmie”, „Sprzedajna dziwka genetyka”,
„Mordercy Stalina”… Jak widzimy, krąg zainteresowań naukowych
pisarza jest niezwykle szeroki – od głębi Kosmosu do mrocznych otchłani
światowego żydomasońskiego spisku. Nie czytałem żadnej z
wymienionych książek, mało który czytelnik przez nie przebrnie. W tym
przypadku interesują mnie dwie książki pana Muchina wydane w latach
1995 i 2003. Tytuł pierwszej brzmi dość skromnie: Katynskij dietiektiw
(„Katyński detektyw”). Tytuł drugiej już jak najbardziej odpowiada
„wiatrowi zmian” szalejącemu nad „podnoszącą się z kolan” na początku
XXI wieku Rosją: Antirossijskaja podłost´. Rassledowanije falsifikacyi
katynskogo dieła („Antyrosyjska podłość. Śledztwo w sprawie
fałszowania sprawy katyńskiej”). W 2005 roku „Podłość” doczekała się
drugiego wydania. Właśnie te książki publicysta Czeriepachin na spółkę z
redakcją „Krasnej Zwiezdy” prezentuje czytelnikom jako „fundamentalne
badania”, po których o „winie Moskwy” można pisać i mówić tylko w
cudzysłowie.
Jurij Ignatjewicz pisze bardzo emocjonalnie, pozostawiając daleko w
tyle „niektórych historyków”, którzy na fali „euforii czasów pierestrojki”
coś tam napomknęli o zbrodniach NKWD. Argumenty naukowe Muchina
sypią się jeden za drugim: „Szumowiny z Akademii Nauk”, „półgłówki z
gazet”, „tępe szmaty”, „łaciaty kretyn”, „świńskie kwiczenie polskich
szlacheckich wypierdków”, „sprawę katyńską poruszono dziś właśnie po
to, żeby Polska znowu stała się chciwą europejską prostytutką, która ma
głupią nadzieję, że jeśli komuś się odda, to coś jej skapnie”. To jeszcze
nic. Niepodważalnym dowodem na to, że zeznań byłego szefa
kalinińskiego UNKWD Tokariewa nie należy brać pod uwagę, jest u
Muchina następujące stwierdzenie: „Pod koniec życia 89-letni generał
major KGB D.S. Tokariew zdzielił swoją żylastą pięścią w mordę i
prokuratorów, i Kriuczkowa”. Czy można się po czymś takim dziwić, że
nie tylko redakcja „Krasnej Zwiezdy”, ale również szersze kręgi tak
zwanej społeczności patriotycznej entuzjastycznie wychwalają
„fundamentalne badania sprawy katyńskiej” autorstwa towarzysza
Muchina?
Od razu zaznaczam – „antykatyńskie” książki Jurija Muchina nie
składają się wyłącznie z rynsztokowych wyzwisk. Muchin ma bardzo
dużo dowodów na to, że „wina Moskwy” w masowym wymordowaniu
oficerów polskich nie została potwierdzona. Nawet je ponumerował:
dowód nr 5, dowód nr 15, scena nr 9, scena nr 109… Jest ich tak dużo, są
tak przekonujące („Rząd ZSRR w 1939 r. nie zgodził się z likwidacją
Polski jako państwa, w związku z czym Związek Radziecki nie miał
powodów do likwidacji oficerów armii tego państwa”; „Biuro Polityczne
nie miało władzy nad państwem, miało władzę tylko nad komunistami”;
„Egzekucja gdzieś w lesie czy w więzieniu dużych grup nie wiadomo
jakich ludzi wywołałaby taki ferment i niezadowolenie wśród ludzi, że nie
tylko NKWD i obwodowy prokurator, ale również wierchuszka partyjna
natychmiast poleciałaby ze stołków”; „Nawet w najtrudniejszych dla
kraju chwilach w ZSRR nigdy nie złamano prawa podczas procesów nad
obywatelami. Nie było takiej potrzeby. W ZSRR istniały nadzwyczajne
»trójki« w obwodach i republikach, które mogły na mocy prawa w
tajemnicy rozstrzelać każdego i w każdych ilościach”), że lawina tych
obraźliwych głupot ma absolutnie magiczny wpływ na niektórych
czytelników. Właśnie tak monotonne bicie w bęben i bezładne okrzyki
szamana wprowadzały w trans pierwotnych ludzi.
Próba usystematyzowania okrzyków Muchina daje następujące
rezultaty. Wszystkie dokumenty odnalezione w archiwach zostały
sfałszowane. Eksperci, którzy potwierdzili autentyczność tych
dokumentów, zostali kupieni. Politycy, którzy uwierzyli w te „fałszywki”,
są idiotami i wrogami Rosji jednocześnie. Oczerniony oskarżony
(kierownictwo WKP(b)/NKWD) nigdy nie dopuścił się tego rodzaju
przestępstw, dlatego nawet podejrzewanie go o te czyny jest haniebną
„antyrosyjską podłością”. Polska i Polacy to samo zło (w „Podłości” ta
kwestia zajęła jedną trzecią książki!), ale humanizm Stalina i spółki był
tak wielki, że nawet „szkodliwą” Polskę traktowali zbyt łagodnie (pod
koniec książki Muchin pisze: „Nie Niemcy powinni byli to zrobić! Może
warto by było, żeby wziętych do niewoli polskich oficerów rozstrzelali na
rozkaz Stalina egzekutorzy NKWD ze starych dobrych naganów”).
Najbardziej zadziwiające (i bardzo haniebne) w całej tej historii jest to,
że „fundamentalne badanie”, zbudowane na takiej bazie metodologicznej
(i napisane w tak wymownej stylistyce!), stało się przedmiotem dyskusji
społecznej. Czytelnik, któremu obca jest ta cała ohyda, na pewno się
zdziwi, kiedy zobaczy na forach internetowych megatony słów
wypowiadanych w dyskusjach nad „odkryciem” Muchina i nawoływania,
aby odznaczyć „badacza-patriotę” orderem Bohatera Rosji. Śmieszne i
jednocześnie smutne jest obserwowanie, jak początkowo rozsądni ludzie,
którzy znaleźli się w tej atmosferze absurdu, zmieszani zaczynają
mamrotać: „Może coś w tym jednak jest?”.
Nie, moi drodzy, nie ma tu nic oprócz bezmiernej bezczelności i
mistrzowskiego (jestem gotów to przyznać) wykorzystania od dawna
znanych chwytów wojny psychologicznej. Wszystko sprawdzono na
mnóstwie klientów. Na przykład spróbujcie mi udowodnić, że Gagarin
był w kosmosie? Ruszamy? Mogę jeszcze raz powtórzyć zasady gry:
wszystkie dokumenty sfałszowano, świadków kupiono, niczego wcześniej
i niczego później (ani startów międzykontynentalnych rakiet
balistycznych, ani lotów międzynarodowych załóg na stację kosmiczną)
nie było. I jak mi udowodnicie, że lot Gagarina rzeczywiście się odbył?
Komunikat TASS? Wolne żarty. Kronika filmowa? Stoi wielka rakieta,
„dymi” bulgocącym w zbiornikach ciekłym tlenem; aktor
ucharakteryzowany na Gagarina gdzieś się wdrapuje… Jak udowodnicie,
że później stamtąd nie wylazł, a rakieta wystartowała bez człowieka?
Jak udowodnicie, że rakieta nie eksplodowała podczas wejścia na
orbitę? Kto i jak mógł zobaczyć ten lot orbitalny, skoro poinformowano o
nim dopiero po rzekomym lądowaniu? Jak? Patrz w oczy, s-s-suko! Jak
udowodnisz… I to działa na słabowite umysły rodzimych
„wykształceńców”, którzy zaczynają wstydliwie udowadniać, że Stalin
czasami podpisywał się od lewej–w dół–na prawo, a czasami od lewej–w
górę–na prawo…
Moi drodzy, zapamiętajcie najważniejszą rzecz – nikt nie musi patrzeć
Muchinowi w oczy i udowadniać mu, że nie jest wielbłądem. Są archiwa
państwowe, które przechowują dokumenty. Są eksperci kryminolodzy,
którzy przeprowadzili ekspertyzę grafologiczną. Kropka. Opinia inżyniera
metalurga Muchina (który nie spędził w archiwum ani dnia i nie miał w
ręku oryginałów podważanych przez siebie dokumentów) o tym, jak
powinien wyglądać prawdziwy podpis Stalina, nikogo nie interesuje.
Fałszowanie znajdujących się w archiwum państwowym dokumentów jest
przestępstwem kryminalnym.
Nie mniej ciężkim przestępstwem jest fałszowanie wyników ekspertyzy
dokumentów. Ciężar udowodnienia winy podejrzewanego spoczywa na
oskarżycielu. Jeżeli Muchin i popierający go „katynio-patrioci” mają
wątpliwości, to mogą do czapki zebrać pieniądze (na szczęście obecnie
Rosja puchnie od petrodolarów) i zaprosić innych, wykwalifikowanych i
szanowanych ekspertów. Najlepiej z państw, które nie mają nic
wspólnego z wielowiekowymi polsko-rosyjskimi waśniami – Brazylii,
Szwajcarii, Norwegii… I jeśli na podstawie wyników powtórnej
ekspertyzy pojawią się przesłanki do wszczęcia postępowania karnego –
należy złożyć sprawę w sądzie. Można będzie napisać książkę. Ale
najpierw – niezależna fachowa ekspertyza, a robienie zadymy (skoro już
nie można się bez tego obejść) – później.
Po napisaniu bez mała tysiąca stron Muchin „udowodnił”, że dowody
wskazujące na winę Stalina w zamordowaniu polskich oficerów są
bezpodstawne. Przeciwnicy Muchina posłusznie poszli za nim do ślepego
zaułka niekończących się dyskusji na temat, gdzie i jak powinny
znajdować się sygnatury na aktach, pod jakim kątem podpisywał teksty
Woroszyłow, czy w autentycznych dokumentach nazwisko „Kobyłow”
może być napisane przez „a” itd. Rzecz jasna, pójdziemy inną drogą.
Pójdziemy zupełnie inną drogą. Nie będziemy nawet skupiać się na
dowodach winy Stalina. Postaramy się – z jedną setną tej pedanterii, którą
wykazuje Muchin – odnaleźć dowody winy Hitlera. Owszem, Hitler był
największym z ludobójców i dokonał potwornych zbrodni. Jest to po
stokroć prawda, ale nawet ona nie jest podstawą do tego, żeby oskarżać
go o śmierć ludzi wskutek trzęsienia ziemi, które wydarzyło się 200 lat
przed jego narodzinami. Niezależnie od tego, jakim potworem był Hitler,
jego wina w zamordowaniu oficerów polskich wziętych do niewoli przez
Armię Czerwoną powinna być poparta dowodami.
Jaki to ma związek z „Katyńskim detektywem”? Bezpośredni. Ten
„detektyw” jest szczególny. Jego niezwykłość polega na tym, że lista
przypuszczalnych podejrzanych składa się tylko z dwóch nazwisk. Albo
Stalin, albo Hitler (oczywiście pod tymi nazwiskami jedynie
personifikujemy dla ułatwienia dwa totalitarne reżimy terrorystyczne).
Trzecim podejrzanym mogą być tylko kosmici, ale o tym Muchin jeszcze
nie wspomniał, tak więc temat Marsjan jeszcze nie jest palący.
Aresztowani polscy oficerowie znajdowali się w dobrze chronionych
obozach NKWD. W 1940 r. na terytorium Związku Radzieckiego nie
było nielegalnych grup zbrojnych na tyle silnych, że mogły odbić
więźniów, przetransportować ich z trzech różnych obozów do Katynia i
tam w tajemnicy rozstrzelać. Inna zbrojna siła pojawiła się na terytorium
ZSRR dopiero 22 czerwca 1941 r. Tylko tam i tylko wtedy, gdzie i kiedy
pojawiły się oddziały niemieckie, rozstrzelać polskich jeńców
teoretycznie mógł nie Stalin, a Hitler.
W „Katyńskim detektywie” wszystko jest proste. Bardzo proste. Do
tego stopnia, że aż człowiek się dziwi – po co tyle słów?
Miednoje. To słowo od razu zamyka całą dyskusję. We wsi Miednoje
nie było Niemców. Ani jednego dnia czy nawet godziny. Niemców w
Miednoje nie było, a masowe groby rozstrzelanych Polaków – są.
Hitler mógł zamordować (i rzeczywiście zamordował) setki tysięcy
Polaków. Hitler mógł przebrać w mundury polskich policjantów ludzi z
innych państw i narodowości (jak pamiętacie, wojna światowa zaczęła się
od przebranych w polskie mundury wojskowe ciał przy radiostacji w
Gliwicach). Hitler mógł popełnić bardzo wiele innych zbrodni – ale nie
mógł zakopać ciał rozstrzelanych w Miednoje. W stosunku do
rozstrzelanych i pochowanych w Miednoje zbrodniarz Hitler ma żelazne,
niepodważalne, bezsporne ALIBI. Skoro polskich policjantów
przetrzymywanych w obozie ostaszkowskim nie zamordował Hitler, to
znaczy, że zrobił to Stalin. Tu nie ma trzeciej opcji.
Grób odnaleziono właśnie w miejscu, które wskazał w zeznaniach były
szef kalinińskiego UNKWD, który osobiście kierował egzekucją
więźniów obozu w Ostaszkowie, D. Tokariew. To z kolei oznacza, że
„pod koniec życia 89-letni generał major KGB” postąpił zupełnie inaczej,
niż pisze bezczelnie Muchin. W obliczu spotkania z Najwyższym Sędzią
generał Tokariew nie popełnił jeszcze jednego grzechu, grzechu
krzywoprzysięstwa, i złożył prawdziwe zeznania dotyczące okoliczności
popełnionej przez niego zbrodni.
Ekshumacja w Miednoje zaczęła się (w obecności polskich ekspertów i
ambasadora Polski w ZSRR) 15 sierpnia 1991 r. Dziwną ironią losu –
tydzień przed rozwiązaniem KPZR. Wtedy nikt jeszcze o tym nie
wiedział, ale 19 sierpnia, w pierwszym dniu puczu GKCzP6,
„funkcjonariusze UKGB obwodu twerskiego wywierali pewien
negatywny wpływ i presję na wspólną radziecko-polską grupę śledczych i
ekspertów w kwestii natychmiastowego zaprzestania prac
ekshumacyjnych i wycofania żołnierzy z terytorium” (cytuję za notatką
skierowaną 3 września 1991 r. przez kierownictwo Głównej Prokuratury
Wojskowej do Gorbaczowa). 19 sierpnia twerscy czekiści poczuli się tak
pewnie, że oświadczyli, iż nie gwarantują „zapewnienia bezpieczeństwa
pobytu polskiej grupy prokuratorsko-eksperckiej w Twerze i Miednoje”.
Jednak Janajew, Kriuczkow i spółka, jak wiadomo, nie stanęli na
wysokości zadania, pucz się nie udał i prace w Miednoje kontynuowano.
W ciągu kilku lat ciężkiej pracy udało się odnaleźć i zidentyfikować
szczątki 2 tysięcy rozstrzelanych polskich policjantów. Nie można się
dziwić, że nie udało się odnaleźć wszystkich, skoro od egzekucji upłynęło
sześćdziesiąt lat, a w miejscu pochówku zbudowano dacze. Tak, dacze.
Pod koniec lat 40. w miejscu masowych kaźni niedaleko Miednoje
zbudowano 12 domków letniskowych dla kierownictwa kalinińskiego
MGB i MSW oraz „spechotel” MGB. Śpiewy i tańce odbywały się na
kościach rozstrzelanych. Dosłownie. I nic oprócz porannego kaca
żadnemu z czekistów nie dolegało. Gwoździe można robić z tych
„ludzi”…
W obwodzie charkowskim, w tym również w okolicach wsi Piatichatka
(obecnie to miejsce nazywa się „VI działka strefy leśno-parkowej
Charkowa”), przebywały wojska niemieckie. Innymi słowy – podejrzany
(Hitler) był widziany na miejscu masowego grobu polskich oficerów z
obozu starobielskiego. Jednak aby popełnić przestępstwo, podejrzany
powinien był spotkać ofiarę. Czy uwięzieni polscy oficerowie,
przetrzymywani w obozie starobielskim, mogli spotkać się pod
Charkowem z wojskami niemieckimi?
Paradoksalnie, podejrzany Stalin i jego obrońca Muchin zgodnie
twierdzą, że do takiego spotkania nie mogło dojść. Według wersji
Stalina–Muchina (którą przedstawiono między innymi podczas procesu w
Norymberdze) wiosną 1940 r. polscy jeńcy zostali nagle pozbawieni
prawa do korespondencji z krewnymi, potajemnie wywiezieni z obozu
starobielskiego (oraz ostaszkowskiego i kozielskiego) i wysłani do prac
drogowo-remontowych w okolicach Smoleńska. Wobec tego więźniowie
obozu starobielskiego nie mogli spotkać się z Niemcami w Charkowie.
Jednak już podczas pierwszej ekshumacji (25 lipca–9 sierpnia 1991 r. w
obrębie VI działki strefy leśno-parkowej Charkowa znaleziono szczątki
167 rozstrzelanych polskich oficerów, fragmenty polskich mundurów
wojskowych, rzeczy osobiste i dokumenty ofiar. Te smutne znaleziska
jeszcze nie mogą posłużyć za ostateczny dowód winy podejrzanego
Stalina – egzekucję w Charkowie teoretycznie mogli przeprowadzić
Niemcy – ale to, że podejrzany bezczelnie kłamał i do tego próbował
wprowadzić w błąd Międzynarodowy Trybunał w Norymberdze, staje się
zupełnie oczywiste.
Z tej kłopotliwej sytuacji Muchin wybrnął, kierując się zbawienną
zasadą: milczenie jest złotem. Na setkach stron rozpisuje się o niuansach
biurowości i różnicy w definicjach dokumentów kancelaryjnych, udając
znawcę, przygląda się nachyleniu podpisów, ale o zniknięciu bez śladu
(listów od więźniów datowanych wiosną 1940 r. nie ma, w grobach
katyńskich ich nie ma, wśród żywych też nie ma) 4 tysięcy więzionych
oficerów z obozu starobielskiego „fundamentalny badacz” wspomniał
tylko dwukrotnie. W 1995 roku w swojej pierwszej książce Muchin
napomknął, że podczas ekshumacji „na cmentarzach w Charkowie
odnaleziono szczątki pochowanych przestępców, niemieckich jeńców
wojennych, którzy zmarli w obozach, oraz żołnierzy radzieckich, którzy
zmarli w szpitalach wskutek odniesionych ran”. O polskich oficerach ani
słowa. Od kiedy to zapuszczony (co więcej – celowo zakamuflowany) dół
w lesie nazywany jest „cmentarzem”, gdzie chowano „żołnierzy
radzieckich, którzy zmarli w szpitalach wskutek odniesionych ran”? W
wydanej w 2003 r. „Podłości” Muchin posunął się jeszcze dalej.
Adekwatnie do tytułu książki z szyderczym uśmieszkiem przyznał, że pod
Charkowem „wykopano kilkadziesiąt przestrzelonych czaszek”.
Negując fakt masowego pochówku polskich oficerów pod Charkowem,
Stalin i Muchin pozbawili się możliwości obarczenia winą za tę zbrodnię
Hitlera. Ani nie jest to przypadkowy błąd. Nie udałoby się im udowodnić
winy Hitlera w tej zbrodni. Dlaczego? Żeby odpowiedzieć na to pytanie,
spójrzcie, proszę, na datę, którą podkreśliliśmy trzema grubymi kreskami.
30 czerwca 1941 r. podpisano protokół radziecko-polski, na którego mocy
mieli zostać uwolnieni „wszyscy obywatele polscy znajdujący się obecnie
pod strażą na terytorium radzieckim”. 12 sierpnia ukazał się Dekret
Prezydium Rady Najwyższej ZSRR o amnestii dla obywateli polskich. A
kiedy Niemcy zajęli Charków? 24 października 1941 r. Prawie trzy
miesiące po podpisania protokołu radziecko-polskiego i miesiąc po
katastrofie kijowskiej (okrążeniu i rozgromieniu półmilionowej grupy
wojsk radzieckich na wschodnim brzegu Dniepru w rejonie Kijowa).
Ale to nie wszystko. W obozie starobielskim rozmieszczono jeden z
punktów mobilizacyjnych, w którym pracowały radziecko-polskie
komisje poborowe, zajmujące się (jak to przewidywała umowa między
rządami) tworzeniem na terytorium ZSRR polskiej armii. Z tego wynika,
że Stalin musiał albo wywiązać się ze swoich zobowiązań i uwolnić
polskich oficerów z obozu starobielskiego, albo – jeżeli ci oficerowie byli
mu potrzebni do tylko jemu znanych tajnych celów – wywieźć ich ze
Starobielska do syberyjskiej tajgi. Stalin był znanym kłamcą, ale nigdy
nie był idiotą. Można przypuszczać, że Stalin oszukał polski rząd i nie
uwolnił oficerów, ale jak można było po czymś takim pozostawić ich
niedaleko frontu i na dodatek w pobliżu punktu poborowego polskiej
armii? Czasu, aby ewakuować więźniów, miał z nawiązką – nawet po
rozgromieniu Frontu Południowo-Zachodniego pod Kijowem Niemcy szli
od Dniepru do Charkowa cały miesiąc.
Czy można uwierzyć w taki rozwój wydarzeń? Jest to trudne – ale na
sekundę załóżmy, że właśnie w ten niewiarygodny sposób 4 tysiące
polskich oficerów znalazło się w rękach Niemców. Wobec tego gdzie są
dokumenty dochodzenia wewnętrznego? Gdzie jest wyrok trybunału
wojskowego w sprawie dowódców wojsk konwojowych NKWD, z
których winy bardzo ważni (w jakimś celu potrzebni Stalinowi)
„przestępcy” znaleźli się w rękach wroga? Wreszcie co zrobili Niemcy,
kiedy uzyskali tak niesamowitą możliwość wbicia klina w tworzącą się
koalicję antyhitlerowską? Zamiast pokazać całemu światu fakt
dwulicowej gry Stalina, w tajemnicy (!!!) rozstrzelali polskich oficerów i
nigdy więcej o tym nie wspomnieli. Nie wspomnieli nawet wtedy, kiedy
rozkręcali międzynarodową aferę wokół grobów w Katyniu.
Owszem, podejrzany Hitler nie ma w sprawie zamordowania polskich
oficerów przetrzymywanych w obozie starobielskim takiego absolutnego
alibi, jakie go chroni w sprawie zbrodni w Miednoje. Jednak suma
wszystkich znanych faktów pozwala z prawdopodobieństwem rzędu
99,999 procent mówić o tym, że z masową egzekucją pod Charkowem
Hitler nie miał nic wspólnego. Co więcej, nigdy się nie dowiedział o tym
wydarzeniu. To oznacza, że mordercą jest Stalin.
Niepodważalna wina Stalina w zamordowaniu polskich więźniów
obozów w Ostaszkowie i Starobielsku pozwala wyciągnąć cały szereg
istotnych z prawnego punktu widzenia wniosków. Po pierwsze, wina
Moskwy w zamordowaniu polskich oficerów – nawet gdyby założyć, że
egzekucja w Katyniu była dziełem rąk Hitlera – została udowodniona.
Zamordowanie 10 tysięcy bezbronnych ludzi jest nie mniejszą zbrodnią
niż zamordowanie 14,5 tysiąca, gdyż w przypadku tego przestępstwa
„istnieją wszelkie podstawy do zastosowania punktu b artykułu 6 Statutu
Międzynarodowego Trybunału Wojskowego w Norymberdze, który do
zbrodni wojennych zalicza łamanie prawa lub zwyczajów wojennych,
między innymi zabijanie lub torturowanie jeńców wojennych” (cytuję
orzeczenie Komisji Ekspertów Głównej Prokuratury Wojskowej Federacji
Rosyjskiej).
Po drugie, potwierdzona zostaje autentyczność odnalezionych w
archiwach dokumentów (list Berii, decyzja Biura Politycznego), przy
czym potwierdzona nie przez wpatrywanie się w podpisy i włókna
papieru pod mikroskopem (ostatecznie przy odrobinie chęci i pieniędzy
można sfałszować każdy papier), a rzeczywisty fakt wykonania właśnie
tych decyzji, które znalazły się w dokumentach kierownictwa
WKP(b)/NKWD.
Po trzecie, upewniamy się co do tego, że podejrzany Stalin nieustannie
kłamie. Przez całe lato i całą jesień 1941 r. Polacy zadręczali Stalina
pytaniami o to, gdzie są więzieni oficerowie. W tym czasie Stalin kłamał
im w żywe oczy, odgrywał skromne amatorskie przedstawienia (w
obecności ambasadora Polski gdzieś dzwonił i po uzyskaniu od słuchawki
„odpowiedzi” tłumaczył, że wszyscy już dawno zostali uwolnieni i po
prostu ukrywają się przed poborem do wojska); pewnego razu jak
najbardziej poważnie zasugerował, aby poszukać „ukrywających się
polskich oficerów” w… Mandżurii. Przy tym Stalin doskonale zdawał
sobie sprawę, że szczątków rozstrzelanych oficerów i policjantów trzeba
szukać nie w Mandżurii, a w miejscu tajnych grobów NKWD w
Piatichatkach i Miednoje. Gdyby nawet przez sekundę uwierzyć w wersję,
że więźniowie obozu kozielskiego zostali skierowani do prac drogowo-
remontowych w okolicach Smoleńska, gdzie ich w lipcu 1941 roku
porzuciła ochrona, to Stalin mógłby opowiedzieć przedstawicielom
polskiego rządu tę „prawdę”, a nie obraźliwe bajki o Mandżurii. Takie
zachowanie podejrzanego przez każdy sąd zostanie uznane za pośredni
dowód jego winy.
Po czwarte, staje się zrozumiałe dziwne na pierwszy rzut oka
zachowanie komisji Burdenki i oskarżycieli radzieckich podczas obrad
trybunału w Norymberdze. Strona radziecka upiera się przy tym, że w
Katyniu rozstrzelano 11 tysięcy polskich jeńców, ale jednocześnie nie
podejmuje żadnych wysiłków, żeby odszukać ich szczątki, i kończy prace
ekshumacyjne po odnalezieniu 925 ciał zamordowanych. Przez prawie
dwa lata, które upłynęły od chwili wyzwolenia Smoleńska do
przesłuchania w „sprawie katyńskiej” w Norymberdze, można było
przeszukać dokładnie cały Las Katyński. Jednak „komisja NKWD”
(właśnie tak należałoby nazwać komisję Burdenki) nic podobnego nie
robi, ponieważ bardzo dobrze wie, że oprócz szczątków 4,5 tysiąca
rozstrzelanych w Katyniu więźniów obozu kozielskiego żadnych innych
ciał ubranych w polskie mundury wojskowe, z polskimi orderami i
dystynkcjami, listami i dokumentami w języku polskim nie uda się
odnaleźć. Dlatego w Norymberdze prokuratorzy radzieccy i
„świadkowie” zwyczajnie kłamią.
Przechodzimy teraz do trzeciego w kolejności etapu zbrodni, do
egzekucji w Lesie Katyńskim. Podejrzany Hitler jest oskarżony o
dokonanie dwóch przestępstw: zabójstwa wziętych do niewoli przez
armię niemiecką polskich oficerów w rejonie Smoleńska w lipcu 1941
roku oraz zorganizowania prowokacji na skalę międzynarodową w
kwietniu 1943 roku. Teoretycznie podejrzany mógł popełnić obie te
zbrodnie. „Ekipa Stalina–Muchina” miała do dyspozycji archiwa
wojskowe pokonanych Niemiec, setki tysięcy wziętych do niewoli
oficerów Wehrmachtu i SS, status zwycięskiego państwa na mocy prawa
okupującego część Niemiec i 60 lat na szukanie dowodów winy Hitlera. I
co znalazła?
Zresztą poszukiwania w niemieckich archiwach i przesłuchanie
niemieckich podejrzanych mogą być dopiero drugim etapem śledztwa. W
pierwszym należy ustalić, jak i w jakich okolicznościach 4,5 tysiąca
polskich jeńców wojennych, rzekomo znajdujących się w trzech „obozach
specjalnych” o niedorzecznych wymyślonych nazwach (nr 1-ON, nr 2-
ON i nr 3-ON), dostało się w łapy hitlerowców? Gdzie była zaufana
ochrona tych „obozów specjalnych”, dlaczego haniebnie porzuciła
powierzony jej kontyngent? Muchin odpowiedział na to pytanie z godną
pozazdroszczenia łatwością. Udając szczerze oburzonego, zaczyna
wrzeszczeć wniebogłosy:
Jeńcy wszczęli bunt i postanowili zmienić obóz pracy w ZSRR na obóz jeniecki
u cywilizowanych Niemców. (…) Z konwojem odeszło jedynie kilka osób
pochodzenia żydowskiego, reszta pozostała w oczekiwaniu na „traktowanie
zgodnie z przyjętymi normami międzynarodowymi”. No i się doczekali.
Nie ma wątpliwości, że ciał nikt nie ruszał. Górne i dolne warstwy ciał były
mocno zwarte. Nie będę się zagłębiał w tłumaczenie procesów chemicznych, które
do tego czasu już powinny były zajść, powodując zlepianie się tych warstw. Obraz
jednoznacznie świadczył o tym, że ciała leżały tu już kilka lat. (H. Bartoszewski)
Jak można uwierzyć w to, że kilkuset (czy nawet parę tysięcy) młodych
mężczyzn pod ochroną kilku konwojentów, „mając możliwość ucieczki”,
siedziało i cierpliwie czekało na moment, kiedy spalą ich żywcem albo
nabiją na pal? Niezależnie od tego wszystkiego potworny przypadek
spalenia czterech jeńców w Baranowiczach był możliwy w
rzeczywistości. Dopuszczam to – z tego prostego powodu, że w armii
niemieckiej były 3 miliony żołnierzy i oficerów. Wśród takiej liczby
uzbrojonych ludzi statystycznie nieuchronnie powinno się znaleźć kilka
tysięcy psychicznie chorych sadystów, którzy w warunkach potężnego
stresu, czyli wojny, ostatecznie zbzikowali. Towarzysz Diukow jednak
„łzami i krzykiem” usiłuje doprowadzić do obłędu swoich czytelników
tylko po to, żeby podać te, odosobnione w sytuacji zwycięskiego natarcia
Wehrmachtu podczas pierwszych tygodni wojny, przypadki jako normę.
Powszechną regułę. Co więcej, regułę rzekomo wręcz zalecaną w
rozkazach niemieckiego dowództwa.
Książka Diukowa zaczyna się od „żywych obrazków” takiego rodzaju:
Kilka dni przed rozpoczęciem natarcia otrzymaliśmy rozkaz OKW, który później
był znany pod nazwą „rozkaz o komisarzach”. Jego idea polegała na tym, że
nakazywano w nim niezwłoczne rozstrzeliwanie wszystkich wziętych do niewoli
komisarzy politycznych Armii Czerwonej – głosicieli bolszewickiej ideologii. Z
punktu widzenia prawa międzynarodowego komisarze polityczni bynajmniej nie
mogli korzystać z przywilejów dotyczących żołnierzy. Naturalnie nie byli
żołnierzami. Nie traktowałbym jako żołnierza na przykład gauleitera
przydzielonego mi jako nadzorcę politycznego. (…) Ale jakiego nie mielibyśmy
zdania odnośnie do statusu komisarzy z punktu widzenia prawa
międzynarodowego, rozstrzeliwanie ich po wzięciu do niewoli w czasie walki było
sprzeczne z pojęciem żołnierskiego honoru.
Wykonanie tego rozkazu zagrażało nie tylko honorowi wojsk, lecz również ich
morale. Dlatego byłem zmuszony zameldować mojemu przełożonemu, że w
moich wojskach ten rozkaz nie będzie wykonywany. Przy tym zrobiłem to za
zgodą dowódców jednostek i w swoim korpusie tak postępowałem. Co więcej,
naturalnie, moi przełożeni zgodzili się całkowicie z moim zdaniem
[podkreślenie moje – M.S.]. Próby odwołania tego rozkazu zakończyły się
sukcesem dopiero dużo później [rozkaz został wycofany w marcu 1942 roku –
M.S.], gdy stało się jasne, że jedynym skutkiem „rozkazu o komisarzach” było to,
że komisarze w najbardziej okrutny sposób zmuszali wojska do walki do końca.
Można oczywiście nie wierzyć w to, o czym pisze Manstein. Ale wtedy
zupełnie już nie sposób pojąć – dlaczego mamy wierzyć wizjom
Diukowa? W każdym razie słynny „rozkaz o komisarzach” nakazywał
rozstrzeliwanie nie radzieckiej inteligencji i nawet nie komunistów jako
takich, ale tylko i wyłącznie wziętych do niewoli pracowników
politycznych Armii Czerwonej, czyli uzbrojonych mężczyzn, którzy za
pomocą słowa partyjnego oraz pistoletu TT mieli obowiązek przeszkodzić
nawet najmniejszemu zamiarowi oddania się do niewoli wśród
szeregowych czerwonoarmistów. Przy czym 8 czerwca 1941 r. (czyli
jeszcze przed rozpoczęciem działań bojowych na froncie wschodnim)
głównodowodzący wojsk lądowych Brauchitsch wydał uzupełnienie do
rozkazu o komisarzach, zgodnie z którym „przesłanką do podjęcia
środków wobec każdego komisarza politycznego są otwarcie prowadzone
lub zamierzane działania skierowane przeciwko niemieckim siłom
zbrojnym”.
A skoro już zaczęliśmy czytać wspomnienia Mansteina, warto
przerzucić kolejne dwie strony:
Już pierwszego dnia mieliśmy poznać metody, którymi prowadzona była wojna
ze strony radzieckiej. Jeden z naszych patroli rozpoznawczych, odcięty przez
wroga, odnalazły później nasze wojska – został wycięty i bestialsko okaleczony.
Mój adiutant i ja sporo jeździliśmy w terenie, w którym jeszcze mogły znajdować
się oddziały wroga, i postanowiliśmy nie oddawać się żywcem w ręce takiego
nieprzyjaciela.
Nie rozmawiajcie, lecz działajcie. Rosjanina nigdy nie uda się wam przegadać
ani przekonać słowami. Potrafi lepiej mówić od was, ponieważ jest urodzonym
dialektykiem i odziedziczył „skłonność do filozofowania”. (…) Powinniście być
ludźmi czynu, którzy bez żadnych debat, bez długich bezowocnych rozmów i bez
filozofowania wyznaczają i przeprowadzają niezbędne przedsięwzięcia. Wówczas
Rosjanin z chęcią się wam podporządkuje. (…)
Trzymajcie się jak najdalej od Rosjan, nie są Niemcami, lecz Słowianami. Nie
urządzajcie żadnych libacji z Rosjanami. Nie wiążcie się z kobietami i
dziewczętami z podlegających wam przedsiębiorstw. Zadbajcie o to, żeby
zachować autorytet Niemca. Podnoście go swoimi spokojnymi, rzeczowymi
rozkazami, stanowczymi decyzjami, naśmiewając się z gadatliwości i ignorancji.
(…)
Rosyjska młodzież w ciągu dwóch dziesięcioleci była wychowywana w duchu
komunistycznym. Nie zna innego wychowania. Dlatego bezsensowne byłoby
karanie jej za przeszłość. Nie chcemy nawracać Rosjan na drogę narodowego
socjalizmu, chcemy tylko uczynić z nich narzędzie w naszych rękach. Powinniście
podporządkować młodzież, wyznaczając jej zadania, zdecydowanie zająć się nią i
bezlitośnie karać, gdy sabotuje lub nie wykonuje tych zadań.
W chwili obecnej można już mniej lub bardziej dokładnie ustalić jako wschodnią
granicę kolonizacji (w jej północnej i środkowej części) linię ciągnącą się od
jeziora Ładoga do Wyżyny Wałdajskiej i dalej do Briańska.
Z planu można wnioskować, że mowa tu nie o programie, który należy
natychmiast wykonać, a wręcz przeciwnie, kolonizacja tej przestrzeni przez
Niemców powinna odbywać się w ciągu około 30 lat po zakończeniu wojny [tu
i dalej podkreślenia moje – M.S.]. Zgodnie z planem na danym terytorium
powinno pozostać 14 milionów tubylców. Jednak to, czy stracą swoje cechy
narodowościowe i ulegną w ciągu przewidzianych 30 lat germanizacji, jest bardzo
wątpliwe, ponieważ zgodnie z omawianym planem liczba niemieckich
przesiedleńców będzie niewielka. (…)
Ponadto, jak mi się wydaje, w planie nie wzięto pod uwagę, że lokalna ludność
pochodzenia niemieckiego w okresie 30 lat będzie bardzo szybko się rozmnażać.
(…) Po uwzględnieniu powyższego należy zakładać, że liczba ludności
pochodzenia niemieckiego na tych terenach będzie znacznie większa niż 51
milionów osób. Wyniesie 60–65 milionów osób. Stąd narzuca się wniosek, że
liczba ludzi, którzy powinni albo pozostać na wymienionych terenach, albo
zostać przesiedleni, jest znacznie wyższa, niż przewiduje plan. (…) Konieczne
jest pokrótce omówić kwestię stosunku do Rosjan, o czym prawie nie było
mowy w planie generalnym.
Przede wszystkim należy zaplanować podział terenów zamieszkanych przez
Rosjan na różne rejony polityczne, z własnymi organami administracyjnymi,
żeby zapewnić w każdym z nich odizolowany rozwój narodowy. (…) Rosjaninowi
z gorkowskiego okręgu generalnego powinno się zaszczepić poczucie, że różni się
czymś od Rosjanina z tulskiego okręgu. Niewątpliwie taki podział administracyjny
rosyjskiego terytorium i planowe wyodrębnienie poszczególnych regionów będzie
jednym z narzędzi walki z umocnieniem się narodu rosyjskiego. (…)
Na tych obszarach powinniśmy świadomie dążyć do zmniejszenia się liczby
ludności. Środkami propagandy, szczególnie poprzez prasę, radio, kino, ulotki,
krótkie broszury, odczyty itd., powinniśmy nieustannie wpajać ludności myśl, że
szkodliwe jest posiadanie licznego potomstwa. Należy pokazać, ilu nakładów
finansowych wymaga wychowywanie dzieci i co można nabyć za te środki. (…)
Ponadto powinno się prowadzić szeroko zakrojoną propagandę środków
antykoncepcyjnych. Należy uruchomić powszechną produkcję tych środków.
Rozpowszechnienia tych środków i wykonywania aborcji w żadnym wypadku nie
powinno się ograniczać. Należy na wszelkie sposoby popierać zwiększenie sieci
klinik aborcyjnych. (…)
Jednocześnie z prowadzeniem takich działań w zakresie opieki zdrowotnej nie
powinno się utrudniać rozwodów. Nie należy pomagać dzieciom pozamałżeńskim.
Nie należy wprowadzać przywilejów podatkowych dla rodzin wielodzietnych ani
udzielać im wsparcia finansowego w postaci dodatków do pensji. (…) Dla nas,
Niemców, ważne jest osłabienie narodu rosyjskiego do takiego stopnia, żeby nie
był w stanie więcej przeszkodzić nam we wprowadzeniu niemieckiego panowania
w Europie. Ten cel możemy osiągnąć powyższymi środkami.
Rozkazuję:
1. Niszczyć i palić doszczętnie wszystkie miejscowości na tyłach wojsk
niemieckich w odległości 40–60 km w głąb od linii frontu i 20–30 km na prawo i
na lewo od dróg. Do niszczenia miejscowości we wskazanym promieniu
natychmiast skierować lotnictwo, szeroko wykorzystywać ogień z armat i
moździerzy, oddziały rozpoznawcze, narciarzy i wyszkolone grupy dywersyjne,
zaopatrzone w butelki z płynem zapalającym, granaty i materiały wybuchowe.
A strzelanina już ze wszystkich stron. Już się pali. Schowaliśmy się, a Gala
sąsiadów – nie. I wujka mojego nie ma, wcześniej wyszedł do chlewa. (…) Kiedy
się wszystko uspokoiło, dowiedzieliśmy się, że to pietrowcy okrążyli Starą
Rafałówkę i walczyli z banderowcami. Zabili kilku banderowców, a nasze
miasteczko prawie całe zniszczyli. I ludzi pomordowali, nie powiem nawet ilu.
Galę żywcem rzucili do ognia. Nadpalone ciało wujka znaleźliśmy koło chlewu. A
na podwórku i obok domu – jeszcze sześć spalonych trupów.
W naszym gospodarstwie ocalała tylko piwnica. W niej znaleźliśmy Oleżkę
sąsiadów. Był w nowiutkich, uszytych przez babcię bucikach i z rozprutym przez
bagnet brzuszkiem.
Jedzenie jest gorsze od tego, jakim dobry gospodarz karmiłby świnie. Siła
robocza jest wykorzystywana nie tylko na budowie, ale nawet bardziej do
prywatnych celów: kierownika budowy, majstrów i innych urzędników. (…)
Warto powiedzieć kilka słów o dzieciach, które jak ich rodzice prowadzą tu
żałosny żywot. Maluchy oprócz 300 gramów czarnego kwaśnego (od którego za
uszami trzeszczy) chleba nie dostają nic. W sklepie pojawia się raz na trzy
miesiące cukier, ale jest wydawany z różnych niejasnych powodów w całości. (…)
Zeszłej zimy robotników, nie tylko głodnych, ale dosłownie nagich, zmuszono do
pracy przy dwudziestostopniowym mrozie, część z nich zmarła, a reszta doznała
poważnych odmrożeń.
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2013
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i
rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana
zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Rozdział 13 Pożar w magazynie ukazał się jako osobny esej pod tym samym tytułem w książce Marka Sołonina
Nic dobrego na wojnie (Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2011)
Fotografie na okładce
© Corbis/FotoChannels
Wydanie I e-book
(opracowane na podstawie wydania książkowego:
Pranie mózgu, wyd. I, Poznań 2013)
ISBN 978-83-7818-171-2