You are on page 1of 378

Głupota jest bezcennym darem od Boga,

tylko nie należy jej nadużywać.

Bismarck
Od autora

Kiedy drzewa były duże, a ja bez trudu mieściłem się pod stołem, w
naszym kraju obywatele mieli obowiązek pracować. Każdego ranka
tramwaje pełne ludzi kierowały się ze skrzyżowania ulicy Czerwonych
Komunardów i ulicy XXII Zjazdu Partii (właśnie tam zostałem
przywieziony ze szpitala położniczego) przez most do olbrzymich,
dymiących i huczących fabryk. Huczało tam nie na żarty. Niski, miarowy
i niekończący się huk każdego wieczoru wypełniał świat. Zanim
skończyłem pięć lat, myślałem właśnie, że wieczór to czas, kiedy robi się
ciemno i kiedy huczy. Potem stanowisko badawcze zakładów
produkujących silniki lotnicze przeniesiono poza granice miasta i huk
ustał. Ale ludzie wciąż pracowali. W moich mglistych dziecięcych
wspomnieniach pozostał triumfujący głos Lewitana, który mówił o
nowych lotach kosmicznych i gigantycznych zaporach przegradzających
potężne rzeki na Syberii.
Nawet przeciętny uczeń szkoły średniej rozumiał, że ludzie, którzy
zaprojektowali rakietę, obliczyli tor lotu statku kosmicznego, zbudowali
silnik lotniczy z turbiną palącą się, ale nie płonącą w rwących białych
płomieniach, są bardzo mądrzy, dużo się uczyli, wiele się nauczyli i
wiedzą takie rzeczy, których inni nawet się nie domyślają. Każdy
wykwalifikowany robotnik rozumiał, że modelarz (nie ten, który defiluje
po wybiegu w białych spodniach, a mistrz w swoim fachu, który tworzy z
drewna dokładną kopię przyszłego odlewu) potrafi i wie to, o czym
wspomniany robotnik nie ma pojęcia.I vice versa.
I właśnie na to ONI nas złapali. Na naturalny dla każdego człowieka
pracy szacunek dla wiedzy i kwalifikacji innego pracującego człowieka.
Na podświadome (ale bardzo trwałe) przekonanie o „domniemaniu
kompetencji” każdego inżyniera, lekarza, geologa, muzyka, agronoma…
Radziecki robotnik nie mógł sobie wyobrazić i uwierzyć w to, że
radziecki „doktor nauk historycznych” różni się od doktora nauk
fizycznych, który stworzył synchrocyklotron.
Normalnemu człowiekowi nie mogło przyjść do głowy, że za długim
podpisem „doktor nauk historycznych, profesor, kierownik katedry
historii najnowszej” kryje się ospały urzędnik, który po pierwsze, nie wie
nic, a po drugie, niczego nie zamierza się dowiedzieć na temat historii
najnowszej (ani jakiejkolwiek innej). A nie zamierza dlatego, że chce
mieć święty spokój i ładne mieszkanie nie na pokrytej sadzą z
fabrycznych kominów ulicy Czerwonych Komunardów, a w prestiżowej
dzielnicy Moskwy. Jednak mieszkanie w prestiżowej lokalizacji nie tak
łatwo było zdobyć. Przyjmowano tam wyłącznie „element społecznie
bliski”. Tylko tych, którzy poprzez swój budzący respekt wygląd i podpis
połączyliby dzikie brednie zalecane do rozpowszechniania przez wydział
agitacji i propagandy KC KPZR.
KC KPZR już nie istnieje. Podobnie jak wydział agitacji i propagandy.
Zmieniono tabliczki z nazwami wielu ulic. Cara Mikołaja Krwawego
ogłoszono nieomalże świętym męczennikiem. Rycerza rewolucji Feliksa
Edmundowicza okrzyknięto krwawym katem. W naszym wspólnym
domu zapanował zamęt. Przypuszczalnie z powodu tego zamieszania
nikomu nie przyszło do głowy, żeby w dniu, gdy żelazny posąg
Dzierżyńskiego przepłynął w powietrzu nad rozgorączkowanym tłumem,
unieważnić jednym zarządzeniem wszystkie stopnie naukowe uzyskane w
katedrach historii KPZR, komunizmu naukowego i innej „historii
najnowszej”. Szkoda, że nikt o tym nie pomyślał. Wielka szkoda…
A dawne „kadry” bez cienia zażenowania tytułują się „doktor nauk
historycznych, profesor, kierownik katedry nauk politycznych
Międzynarodowej Akademii Marketingu, Franchisingu i Lobbingu”.
Nadal wygłaszają wykłady dla studentów, korzystając z upstrzonych
przez muchy konspektów sprzed trzydziestu lat. Przy tym wygrażają
szponiastym palcem, domagając się, żeby „zaprzestać pisania historii na
nowo”. Jeden taki „naukowiec” zupełnie poważnie tłumaczył mi, że
Wiktor Suworow (z którym miałem przyjemność rozmawiać wiele razy
na antenie radiowej i prywatnie) nie istnieje, a pod tym pseudonimem
działa grupa wrogów ustroju sowieckiego, pracowników etatowych CIA i
MI-6, co zostało niezbicie dowiedzione „przez baaardzo poważną
instytucję” (oczy i palec kierują się ku górze: „Młody człowieku, dobrze
rozumiecie, co mam na myśli…”).
Nie zmienia to faktu – Ziemia się kręci i procesu raz rozpoczętego nie
da się zatrzymać. Bezkarne wciskanie ludziom kitu w epoce internetu,
telewizji satelitarnej i wolności wydawniczej, zależnej jedynie od
zasobności portfela czytelników, staje się coraz trudniejsze. Nie boję się o
studentów: większość z nich nie pojawia się na wykładach, regularnie
kupuje (oczywiście za pieniądze rodziców) prace semestralne, roczne i
dyplomowe. Profesorowie klasowo bliscy różnej maści darmozjadom
zazwyczaj przymykają oko na te wybryki młodzieży. A ci nieliczni,
którzy potrzebują dyplomu jedynie jako dodatku do wiedzy, mogą czytać
poważne opracowania solidnych historyków. Aż strach powiedzieć, że za
to już nie wyrzuca się z uczelni, nie zamyka się w „specjalnym szpitalu
psychiatrycznym MSW”, nie „załatwia się” sprawy, posługując się
artykułami 70 i 1901 kodeksu karnego RFSRR, nie podrzuca
narkotyków…
A co powinni zrobić ci, którzy pożegnali się z wiekiem studenckim i
młodzieńczym nieróbstwem, którzy muszą „jakoś sobie radzić” od rana
do wieczora i czas na czytanie mają tylko w wagonie metra albo w
przedziale pociągu? Nie mogę z czystym sercem poradzić im, żeby
sięgnęli do portfela i kupili jedną z moich grubych książek
historycznowojskowych. Czy zapracowany człowiek przebrnie przez te
500–600 stron zapisanych drobnym maczkiem, z tabelami, wykresami i
mapami dawnych bitew?! Właśnie z tych niewesołych refleksji zrodził się
pomysł napisania łatwej i przyjemnej książki, która pomoże czytelnikowi
poznać najbardziej jaskrawe przypadki rodzimego historycznego „prania
mózgu” i ze śmiechem rozstać się z nimi. A przy okazji dowiedzieć
czegoś więcej o naszej nieprzewidywalnej historii. Mimo to, kiedy
będziesz czytał tę książkę od dowolnej strony w metrze, nie zapominaj,
szanowny czytelniku, o jednej bardzo ważnej, zasadniczej rzeczy: nie
ośmieszam i nie oskarżam bohaterów wojny, weteranów, którzy wrócili z
frontu kalecy, twojego dziadka czy ojca, a wyłącznie tych darmozjadów i
hultajów, którzy przez długie lata zrobili dochodowy biznes z
rozpowszechniania z założenia kłamliwych teorii na temat okoliczności i
przyczyn naszej największej tragedii.
1. „Degeneracyjne cechy zwyrodnienia”

Przez wiele lat w pamięci mojego komputera zgromadziła się spora liczba
najróżniejszych przykładów „prania mózgu”. Każdy z nich na swój
sposób jest uroczy i każdy zasługuje na publiczną chłostę. Od czego
zaczniemy? Zgodnie z zasadami dydaktyki należy od rzeczy prostych
zmierzać do bardziej skomplikowanych. Tak też zrobimy. Nie będziemy
wymyślać nowych zasad i w pierwszym rozdziale pokażemy jaskrawe
przykłady głupoty, które mimo że nie są szczególnie ważne w swej
istocie, zasługują na uwagę przez to, że ukazują nam dno „ciemnej studni
ignorancji”, z której trzeba się wydostać jak najszybciej.
Honorowe prawo przecięcia czerwonej wstęgi przekazuję pewnej
pociesznej wypowiedzi, która zachwyciła mnie nadzwyczajną
klarownością i prostotą porównywalną chyba tylko ze wzorem
chemicznym diamentu. Na dodatek jest to jeden z ostatnich znanych mi
przykładów.
W 2007 roku wydawnictwo Jauza–Eksmo podjęło się zebrania pod
jedną okładką bardzo różnych historyków, można rzec: o diametralnie
przeciwstawnych poglądach, którym zadano tylko jedno pytanie: Co było
główną przyczyną klęski Armii Czerwonej latem 1941 roku? Tak powstał
zbiór esejów Wielikaja Otieczestwiennaja katastrofa („Wielka Katastrofa
Ojczyźniana”). Znany historyk, kierownik wydziału statystyki Instytutu
Historii Wojennej przy Ministerstwie Obrony Federacji Rosyjskiej,
pułkownik, doktor nauk historycznych M.E. Morozow (jeżeli Mirosław
Eduardowicz awansował, to proszę o wybaczenie i składam gratulacje),
napisał do tego zbioru artykuł Porażka latem 1941 roku była
nieprzypadkowa. Tytuł, jak na mój gust, nieco przyciężki, ale zasadnicza
teza została podana w prostych żołnierskich słowach.
Nawiasem mówiąc, też uważam, że latem 1941 roku porażka była
nieprzypadkowa i nieunikniona. Co prawda, na tym stwierdzeniu kończy
się zbieżność naszych poglądów. Pułkownik Morozow na 93 stronach
rozwija tradycyjną dla całej historiografii radzieckiej myśl o tym, że
„historia dała nam zbyt mało czasu” i Związek Radziecki był
nieprzygotowany do wojny pod względem materiałowo-technicznym.
Natomiast ja uważam, że wspomniana „historia” dała Stalinowi
niedopuszczalnie dużo czasu, a demoralizacja ludu oraz powszechna
degradacja wszelkich norm obyczajowych i moralnych przez dwadzieścia
lat doprowadziły lud i armię do stanu, w którym nie mogły prowadzić
wojny.
Jednak wróćmy do artykułu Morozowa. Ponieważ artykuł dotyczył
lotnictwa wojskowego, to była w nim oczywiście mowa o beznadziejnie
przestarzałych radzieckich samolotach, które po prostu nie wytrzymują
porównania z samolotami nieprzyjaciela. Na stronie 229 Morozow pisze
dosłownie tak:

prędkość horyzontalna junkersa Ju 88 była półtora raza większa od prędkości Ar-


2.

Oczywiście nie tylko prędkość jest miarą wartości frontowego


bombowca, ale mimo wszystko – prędkość półtora raza gorsza… To
brzmi poważnie. Przy takim zacofaniu technicznym klęska naprawdę
zaczyna wydawać się nieprzypadkowa i nieunikniona. Mimo to chciałoby
się poznać również dokładne liczby prędkości. Proszę się nie bać,
szanowny czytelniku! Nie zamierzam wcale wymachiwać
sprawozdaniami z testów lotniczych i zanudzać dyskusją na temat
wiarygodności tych sprawozdań. Uchowaj Boże! Obiecałem przecież, że
wszystko będzie jak najbardziej łatwe i proste. Na stronie 249 pułkownik
Morozow podaje, że prędkość maksymalna bombowca Ar-2 (ten samolot
był głęboką modyfikacją najbardziej powszechnego przedwojennego
bombowca SB) wynosiła 480 km/h. Prędkość SB z 1939 roku to według
Morozowa 450 km/h. A na stronie 298 możemy się dowiedzieć, że
prędkość maksymalna bombowca Junkers Ju 88 wynosiła 450 km/h.
Tak się u nas pisze „historię”. Jeżeli nie wolno, ale bardzo się chce, to
można. Jeżeli bardzo się chce wcisnąć czytelnikom tezę o zacofaniu
technicznym radzieckiego lotnictwa, to liczba 450 będzie półtora raza
większa od liczby 480. Ale na tym nie koniec. Ważna uwaga: prędkości
autor zamieszcza w tabelach, którym nie każdy czytelnik zechce się
przyjrzeć, ale wniosek końcowy o miażdżącej przewadze junkersa podaje
otwartym tekstem!
Co to? Przykry błąd czy działanie znakomitego mistrza parającego się
„praniem mózgu”? Nie wiem. O to musicie zapytać pułkownika.

Drugie w kolejności mamy słynne „Porozumienie generalne o


współpracy, pomocy wzajemnej i wspólnych działaniach pomiędzy
Głównym Zarządem Bezpieczeństwa Państwowego NKWD ZSRR i
Głównym Urzędem Bezpieczeństwa Narodowosocjalistycznej
Niemieckiej Partii Robotników (Gestapo)”, które zdążyło się już znudzić
specjalistom, ale wciąż porusza łatwowierną publiczność. Bardzo lubię
ten tekst. Wracam do niego w momentach, o których Puszkin pisał: „Gdy
myśli czarne cię ogarną, otwórz szampana lub poczytaj Wesele Figara”.
Życie teraz nie jest łatwe, „czarne myśli” kołaczą się w głowie zbyt
często, a żadna wątroba nie wytrzyma takiego obciążenia. Z kolei
nieśmiertelna komedia Beaumarchais’go po prostu blednie w cieniu
takich kwiatków: „Strony będą prowadziły walkę z degeneracją ludzkości
w imię uzdrowienia białej rasy i stworzenia mechanizmów eugenicznych
higieny rasowej. Rodzaje i formy degeneracji, które zostaną poddane
sterylizacji i zniszczeniu, strony określiły w dodatkowym protokole nr 1,
który stanowi integralną część niniejszego porozumienia”. W
dodatkowym protokole nr 1 podano „rodzaje degeneracyjnych cech
zwyrodnienia”, z którymi NKWD i gestapo miały wspólnie walczyć, a
mianowicie: „rudzi, zezowaci, kulawi i ułomni od urodzenia, posiadający
wady wymowy – seplenienie, grasejowanie, jąkanie (wrodzone) –
wiedźmy i czarownicy, szamani i jasnowidze, garbaci, karły, osoby
mające duże znamiona oraz dużą liczbę małych znamion, przebarwienia
skóry i różny kolor oczu itd.”
Owa niezrównana, topornie zmajstrowana fałszywka kończy się tak:
„Tekst porozumienia napisano w języku rosyjskim i niemieckim w
jednym egzemplarzu, z których każdy posiada jednakową moc”. Podpisali
tajemnicze porozumienie „szef Głównego Zarządu Bezpieczeństwa
Państwowego NKWD, komisarz bezpieczeństwa państwowego
pierwszego stopnia L. Beria i szef IV Departamentu (Gestapo) Głównego
Urzędu Bezpieczeństwa Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii
Robotników Rzeszy, brigadenführer SS H. Müller”.
Podano nawet dokładną minutę, o której doszło do tego wydarzenia
historycznego: „Sporządzono w Moskwie, 11 listopada 1938 r., o godz.
15 min. 40”.
Te dzikie brednie wytrwale promował w mediach towarzysz W.
Karpow, były przewodniczący Związku Pisarzy ZSRR, były deputowany
Rady Najwyższej i były członek KC KPZR. Dzięki takiemu podpisowi
byle jak sklecona fałszywka, niewarta nawet tego, żeby o niej wspominać,
wywołała szeroką dyskusję, była wielokrotnie cytowana itd. Jednak
Karpow nie jest autorem tekstu. W 1999 roku opublikował go niejaki G.
Nazarow, działacz dobrze znany w wąskich kręgach ideowych
bojowników z panoszeniem się europejskich wolnomularzy (czyli
„żydomasonów”). „Dokument” ukazał się w czasopiśmie o znamiennym
dla publikacji tego typu tytule, „Czudiesa i prikluczenija” („Cuda i
przygody”, 1999, nr 10).
Nie wykluczam zresztą, że również Nazarow jedynie przepisał tekst,
który wymyślił ktoś inny. Tak czy owak znalazłem to „Porozumienie
generalne” z odsyłaczem do pisma „Pamiat'” (1999, nr 1). W końcu tylko
w wykończonych narzanem organizmach bojowników z „rudymi,
sepleniącymi i grasejującymi” mogła powstać fałszywka zawierająca taką
liczbę rażących błędów:
– 11 listopada 1938 roku H. Müller nie mógł się pojawić w Moskwie.
Znajdował się w Berlinie i miał tego dnia sporo do roboty. W nocy z 9 na
10 listopada 1938 roku na polecenie Hitlera na terytorium całego kraju
przeprowadzono pogrom Żydów, który przeszedł do historii jako „noc
kryształowa”. Zniszczono i spalono 267 synagog, 815 sklepów i
przedsiębiorstw, 20 tysięcy Żydów aresztowano i osadzono w obozach
koncentracyjnych. Spontaniczny wybuch „gniewu narodu” na taką skalę
trzeba było zorganizować, nadzorować i kontrolować, trzeba było także
wysłać 20 tysięcy osób do obozów. Cały ten ogrom pracy spoczął na
barkach kierownictwa struktur bezpieczeństwa Rzeszy, z Müllerem
włącznie, którego osobisty udział w wydarzeniach nocy kryształowej
potwierdziły liczne świadectwa.
– Zarówno Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy (RSHA), jak i
znajdujące się w jego składzie gestapo były częścią państwowych
(„należących do Rzeszy”, według terminologii używanej w nazistowskich
Niemczech), a nie partyjnych struktur. Żaden „Główny Urząd
Bezpieczeństwa Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii
Robotników” w listopadzie 1938 roku nie istniał. NSDAP stała się
wówczas jedyną legalną partią rządzącą i na bazie jej organizacji
paramilitarnych utworzono struktury bezpieczeństwa państwa
faszystowskiego. Żeby się tego dowiedzieć, nie trzeba spędzać miesięcy
w zakurzonych bibliotekach. Skrót RSHA zna każdy, kto oglądał „film o
Stirlitzu”. Zaczyna się on właśnie od słowa „Reichs”, czyli „należący do
Rzeszy”. „Gestapo” też jest skrótem, w którym litery „sta” pochodzą od
słowa „stats”, czyli „państwowy”. Pełna nazwa tej przestępczej
organizacji to Geheime Staatspolizei, czyli Tajna Policja Państwowa.
– Wszystkie stopnie i stanowiska „sygnatariuszy” zostały chaotycznie
pomylone. W chwili powstania mitycznego „Porozumienia” Müller w
stopniu standartenführera SS kierował II Wydziałem Głównego Urzędu
Policji Państwowej i SD. Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy powstał
27 września 1939 roku, czyli prawie rok po rzekomej „wizycie” Müllera
w Moskwie. A rok później, 14 grudnia 1940 roku, Müllerowi nadano
stopień brigadeführera SS, co się pisze właśnie tak, a nie
„brigadeNführer”. W preambule „Porozumienia generalnego”
zaznaczono, że Müller działa na podstawie upoważnienia udzielonego mu
przez „reichsführera SS Reinharda Heydricha”. Stopień reichsführera SS
posiadała tylko jedna osoba – Heinrich Himmler. Co się tyczy Heydricha,
to rzeczywiście był on bezpośrednim przełożonym Müllera, ale w nieco
„skromniejszym” stopniu gruppenführera SS, równoznacznym ze
stopniem generała porucznika (później, w 1941 roku, awansował na
obergruppenführera SS).
– Takie bzdury jak „jeden egzemplarz, z których każdy posiada
jednakową moc” i użycie określenia „napisano” zamiast „sporządzono”
nawet nie zasługują na to, żeby szczegółowo je omawiać.
A jednak współpraca NKWD z aparatem terroru faszystowskich
Niemiec jest niepodważalnym faktem. Tylko że przedmiotem tej
współpracy nie była walka z „rudymi, zezowatymi i ułomnymi”, a dużo
bardziej istotne dla Hitlera i Stalina cele.
Po tym jak we wrześniu 1939 roku Wehrmacht i Armia Czerwona
okupowały Polskę, dwa dyktatorskie reżimy stanęły w obliczu problemu
walki z polskim ruchem oporu. Ta walka wymagała współpracy struktur
bezpieczeństwa. Podstawą prawną do niej był tajny protokół dodatkowy
Traktatu o przyjaźni i granicach, podpisanego w Moskwie 28 września
1939 roku. Oto pełny tekst tego protokołu:

Moskwa
28 września 1939 r.
Niżej podpisani upełnomocnieni przy zawarciu radziecko-niemieckiego traktatu
o granicach i przyjaźni porozumieli się, jak następuje:
Obie strony nie dopuszczą na swych terytoriach do żadnej polskiej agitacji, która
dotyczy terytorium drugiej strony. Będą tłumić wszelkie zaczątki takiej agitacji na
swych terytoriach i będą się informować nawzajem o odpowiednich środkach
podjętych do tego celu.
Z upoważnienia
Za Rząd Rzeszy Niemieckiej – J. Ribbentrop
Za Rząd ZSRR – W. Mołotow

Tekst protokołu znajduje się w Archiwum Polityki Zagranicznej


Federacji Rosyjskiej (APZ FR, d. 06, r. 1, s. 8, t. 77, k. 4). Został
opublikowany między innymi w dwutomowym zbiorze dokumentów
1941 god. Dokumienty („1941 rok. Dokumenty”, tom 2, s. 587).
W ramach zadeklarowanej „przyjaźni” odbywała się również
„repatriacja obywateli niemieckich przebywających na terytorium
ZSRR”. Za tym enigmatycznym sformułowaniem kryją się dwa skrajnie
różne procesy. Z jednej strony, z więzień i obozów zwolniono Niemców,
aresztowanych w czasie wielkiego terroru w latach 1937–1938 i
oskarżonych o szpiegostwo. Z drugiej strony, Hitlerowi przekazano
niemieckich i austriackich antyfaszystów, którzy w latach 1933–1939
znaleźli schronienie w „kraju zwycięskiego proletariatu”. W sumie
NKWD i gestapo miały wiele wspólnych spraw i zmartwień, ale
zajmowano się nimi na roboczo, bez podpisywania wyimaginowanych
„porozumień generalnych”.
2. Stirlitz Wolfowicz

Jeżeli pomysł walki z „rudymi i grasejującymi” wciąż jeszcze znajduje się


w najdalszym, pokrytym kurzem i pajęczyną zakamarku podświadomych
lęków i ludzkich uprzedzeń, to historia Wielkiej Wojny Ojczyźnianej
nadal pozostaje (i długo jeszcze pozostanie) jednym z najbardziej
gorących i najbardziej bolesnych punktów zapalnych świadomości
społecznej. W kraju, który złożył na ołtarzu tej wielkiej ofiary miliony
ludzkich istnień, nie może być inaczej. A co za tym idzie, każdy oszust
(albo po prostu marazmatyczny grafoman), który popełni kolejny
„sensacyjny dokument”, ma zagwarantowaną własną porcję wątpliwej
sławy. Nie powstrzymał się przed tą pokusą również wspomniany wyżej
towarzysz Karpow, który uchylił nam rąbka tajemnicy na temat „tajnych
separatystycznych rozmów” Stalina z dowództwem niemieckim, które
rzekomo odbyły się w lutym 1942 roku w zajętym przez Wehrmacht
Mceńsku.
Z jednocześnie śmieszną i zasmucającą w takiej sytuacji dumą Karpow
opowiadał dziennikarzom (wywiad dla „Komsomolskiej Prawdy” z 17
października 2002 r.), że jest posiadaczem „tak zwanego poświadczenia
bezpieczeństwa numer jeden, które upoważnia do pracy ze ściśle tajnymi
dokumentami”. Dalsze rozważania Karpowa o zastosowaniu
„poświadczenia numer jeden” w praktyce są bardzo różne. W jednym
wywiadzie mówi, że znalazł dokumenty dotyczące „rozmów w Mceńsku”
w dawnym gabinecie Stalina (na zasadzie „zawieruszyły się pod
biurkiem”), w innym gabinet Stalina również jest wspomniany, ale
rzekomo zawiera „specjalne tajne archiwum”, do którego dostęp mają
tylko posiadacze tego wyjątkowego „poświadczenia numer jeden”.
Publicyście dziennika „Moskowskij Komsomolec”, M. Dejczowi, na
pytanie, gdzie znajdują się dokumenty, Karpow odpowiedział w bardzo
bezpretensjonalny sposób: „Jeszcze czego! Może mam też panu podać
klucze do mieszkania na tacy?”.
Czy to wszystko może być prawdą? Nie może. Prawdopodobieństwo
trafienia na ściśle tajne dokumenty w takich okolicznościach równa się
zeru. Nawet nie jednej stumilionowej, a tylko i wyłącznie zeru. Tłumaczę
dlaczego.
Od śmierci Stalina minęło ponad 50 lat. Ale powinno wystarczyć pięć
dni, żeby nie został ani jeden dokument na podłodze w gabinecie (na
daczy, w mieszkaniu, samochodzie) Stalina. Obecnie tajne dokumenty,
których kiedykolwiek dotknęła ręka Gospodarza, mogą znajdować się
wyłącznie w dwóch możliwych stanach: albo zostały zniszczone, albo
zabezpieczone, opatrzone sygnaturą i umieszczone w ewidencji
stosownych archiwów. Znalezienie pod biurkiem dokumentu dotyczącego
tajnych rozmów z Niemcami jest niewykonalne z założenia. Możliwe jest,
że taki dokument może zostać znaleziony w archiwum, ale wówczas
osoba publikująca go powinna podać cztery magiczne słowa: „dział,
rejestr, teczka, karta”. Bez nich dokument historyczny nie ma racji bytu.
Inaczej jest to tylko fałszywka – bardziej lub mniej niedbale
zmajstrowana.
Ale to nie wszystko. Posiadacz „poświadczenia numer jeden” (oraz
„dwa” i „trzy”) powinien rozumieć, że „prawo do pracy ze ściśle tajnymi
dokumentami” nie przewiduje wcale prawa do PUBLIKOWANIA
tajnych dokumentów. To podstawy, które zna każdy, kto rzeczywiście
miał do czynienia z tajnymi dokumentami. Składają się na nie specjalne
zamknięte pomieszczenie, tajny zeszyt z przesznurowanymi i
ponumerowanymi stronami, chroniony sejf, w którym pod koniec
każdego dnia jest zamykany ten zeszyt, służba kurierska, która ma
wyłączne prawo do przemieszczania zeszytu zawierającego tajne dane z
punktu A do punktu B i tak dalej. Jeżeli dokument nie został jeszcze
odtajniony, to żadna kopia tego dokumentu, notatka sporządzona na jego
podstawie i nawet zwykła wzmianka o jego istnieniu nie może być
publikowana. Złamanie tej zasady skutkuje odpowiedzialnością karną.
Każdy posiadacz „poświadczenia” podpisał oświadczenie, że został
poinformowany o odpowiedzialności za rozgłaszanie informacji w nich
zawartych.
Natomiast jeżeli z dokumentu zdjęto klauzulę tajności, może on zostać
opublikowany, ale pod warunkiem wskazania działu, rejestru, teczki i
karty. Ludzie wymyślili to po to, żeby każdy, kto chce – zgodnie z
prawem (nie powiem, że tak jest w rzeczywistości) każdy obywatel Rosji
ma prawo wglądu do każdego odtajnionego dokumentu – mógł przyjść do
archiwum, wskazać interesujący go dział, rejestr, teczkę, kartę i
sprawdzić, czy osoba podająca dokument do wiadomości publicznej nie
popełniła błędów podczas przepisywania dokumentu, czy o czymś nie
zapomniała albo czy nie dodała „degeneracyjnych cech zwyrodnienia”.
Skoro już wyjaśniliśmy sobie podstawy dotyczące pracy z
historycznymi dokumentami, przejdźmy do odpowiedzi na jedyne
pozostające nam pytanie: Jak dobrze została sfabrykowana fałszywka
opisująca rzekome „rozmowy w Mceńsku”? Oto dwa „dokumenty”
stworzone przez Karpowa lub tych, którzy postanowili zakpić ze
staruszka (w chwili publikacji Karpow miał ponad 80 lat):

Propozycje dla dowództwa niemieckiego.


1. Od 5 maja 1942 r., począwszy od godziny 6, na całej linii frontu wstrzymać
działania wojenne. Ogłosić zawieszenie broni do 1 sierpnia 1942 r. do godz. 18.
2. Począwszy od 1 sierpnia 1942 r. i do 22 grudnia 1942 r., oddziały niemieckie
powinny wycofać się na rubieże wskazane na schemacie nr 1. Proponuje się
wytyczyć granicę pomiędzy Rzeszą Niemiecką a ZSRR według linii oznaczonej na
schemacie nr 1.
3. Po przemieszczeniu oddziałów siły zbrojne ZSRR do końca 1943 r. będą
gotowe do rozpoczęcia działań wojennych wspólnie z siłami niemieckimi
przeciwko Anglii i USA.
4. ZSRR będzie gotów rozważyć warunki zawarcia pokoju pomiędzy naszymi
państwami i oskarżyć o rozpętanie wojny międzynarodowe żydostwo rękoma
Anglii i USA, w czasie kolejnych lat 1943–1944 wspólnie prowadzić ofensywne
działania wojenne w celu zmiany przestrzeni światowej (schemat nr 2).
Uwaga: W przypadku odmowy wykonania powyższych żądań w pkt. 1 i 2
oddziały niemieckie zostaną rozgromione, a państwo niemieckie przestanie istnieć
na mapie politycznej jako takie.
Uprzedzić dowództwo niemieckie o odpowiedzialności.
Naczelny Głównodowodzący Związku SRR J. Stalin
Moskwa, Kreml, 19 lutego 1942 r.

Nr 1/2428 27 lutego 1942 r.

Dla towarzysza Stalina

RAPORT

W trakcie rozmów w Mceńsku 20–27 lutego 1942 r. z wysłannikiem


niemieckiego dowództwa i szefem sztabu reichsführera SS gruppenführerem SS
Wolffem dowództwo niemieckie nie uznało za możliwe spełnić naszych żądań.
Zaproponowano nam wycofanie się z rubieży do końca 1942 r. na obecnej linii
frontu oraz przerwanie działań bojowych.
Rząd ZSRR powinien niezwłocznie skończyć z Żydami. W tym celu należałoby
najpierw przesiedlić wszystkich Żydów do rejonów dalekiej północy, odizolować,
a następnie całkowicie zniszczyć. Równocześnie władze zapewnią ochronę
zewnętrzną oraz zastosują specjalne środki służące do bezwzględnego
egzekwowania zaleceń porządkowych na terytorium grupy obozów. Kwestiami
zniszczenia (uśmiercenia) i utylizacji ciał ludności żydowskiej zajmą się sami
Żydzi.
Dowództwo niemieckie nie wyklucza, że możemy utworzyć wspólny front
przeciwko Anglii i USA. Po konsultacjach z Berlinem Wolff oświadczył, że przy
przebudowie świata, jeżeli kierownictwo ZSRR przyjmie żądania strony
niemieckiej, być może Niemcy przesuną granice na wschodzie na rzecz ZSRR.
Dowództwo niemieckie na znak tych zmian zgodzi się zmienić kolor swastyki na
sztandarze państwowym z czarnego na czerwony.
Podczas wymiany stanowisk według schematu nr 2 pojawiły się następujące
różnice zdań:
1. Ameryka Łacińska. Powinna należeć do Niemiec.
2. Skomplikowany stosunek w pojmowaniu „cywilizacji chińskiej”. Zdaniem
niemieckiego dowództwa Chiny powinny zostać terytorium okupowanym i
protektoratem Imperium Japońskiego.
3. Świat arabski powinien stać się protektoratem niemieckim na północy Afryki.
Tak więc w rezultacie rozmów należy zwrócić uwagę na całkowitą różnicę zdań
i stanowisk. Przedstawiciel niemieckiego dowództwa Wolff kategorycznie
zaprzecza możliwości rozgromienia niemieckich sił zbrojnych i przegranej w
wojnie. Jego zdaniem wojna z Rosją potrwa kilka lat dłużej i zakończy się
całkowitym zwycięstwem Niemiec. Liczą na to, że gdy już Rosja wyczerpie swoje
siły i zasoby w wojnie, będzie zmuszona wrócić do rozmów o zawieszeniu broni,
ale na bardziej twardych warunkach po 2–3 latach.

Pierwszy zastępca ludowego komisarza spraw wewnętrznych ZSRR


(Mierkułow)
Co można na to powiedzieć? To nawet nie jest fałszywka. To raczej
kpina, głupi żart, parodia. Autorzy tekstu (jeszcze raz powtórzę
przypuszczenie, że ktoś zły i niemądry podrzucił ten świstek Karpowowi,
żeby zakpić z zasłużonej, ale, niestety, już starszej osoby) nawet nie
próbują nadać swemu dziełu przynajmniej pozorów
prawdopodobieństwa.
„Dowództwo niemieckie na znak tych zmian zgodzi się zmienić kolor
swastyki na sztandarze państwowym z czarnego na czerwony”. W trzecim
roku wyniszczającej wojny światowej kolor symboli heraldycznych był
ostatnią rzeczą, która mogła interesować Stalina i „dowództwo
niemieckie”. Ale w danym konkretnym przypadku propozycja jest w
ogóle absurdalna, ponieważ kolor „sztandaru państwowego” (po rosyjsku
to się nazywa „flaga państwowa”) Niemiec hitlerowskich był czerwony.
Czerwona swastyka na czerwonym sztandarze to już ewidentna kpina.
Gruppenführer SS Wolff pojawił się w tej historii z tego samego
powodu, z którego „Porozumienie generalne” pomiędzy NKWD i gestapo
„podpisał” brigadenführer Müller. Autorzy fałszywki otwarcie kpią z
czytelnika, którego wiedza ogranicza się do częstego oglądania
legendarnego „filmu o Stirlitzu”. Gdyby autorzy fałszywki chcieli być
wiarygodni, to mogliby „wskazać” jako uczestników rozmów Heydricha,
Reichenaua, Bocka, Modla, Klugego czy powieszonych Jodla, Canarisa
albo Keitla, którzy nie dożyli kapitulacji Niemiec. Spośród bohaterów
filmu Siedemnaście mgnień wiosny pasowaliby Himmler, który popełnił
samobójstwo, łykając cyjanek, albo stracony w 1946 roku wyrokiem
trybunału wojskowego Kaltenbrunner.
Karl Wolff na rolę uczestnika poufnych rozmów z radzieckim
kierownictwem zupełnie się nie nadaje. Z jednego prostego i oczywistego
powodu – żył zbyt długo i zmarł 39 lat po wojnie. K. Wolff napisał
wspomnienia, rozmawiali z nim liczni historycy i dziennikarze. I gdyby w
jego burzliwym życiorysie cokolwiek wskazywało na rozmowy z
wysłannikiem Stalina, to wiedziałby o tym nie tylko posiadacz
„poświadczenia numer jeden”, ale każdy amerykański uczeń. W czasach
zimnej wojny informacja o tym, że Stalin za plecami sojuszników
prowadził tajne rozmowy z faszystami, akurat kiedy amerykańscy i
brytyjscy marynarze, którzy dostarczali ładunki wojskowe do
Murmańska, ginęli w lodowatych wodach północnego Atlantyku,
zostałaby bombą propagandową numer jeden. Ale o żadnych „rozmowach
w Mceńsku” Wolff nigdy nikomu nie powiedział.
A co mówi nam podpis „Naczelny Głównodowodzący Związku SRR”?
Związek SRR nie miał głównodowodzącego. I wśród licznych stanowisk
Stalina takie nie istniało. Stalin był naczelnym głównodowodzącym Armii
Czerwonej. A także przewodniczącym Państwowego Komitetu Obrony,
przewodniczącym Rady Komisarzy Ludowych, ludowym komisarzem
obrony, przewodniczącym Stawki Najwyższego Naczelnego Dowództwa,
sekretarzem generalnym (czasami w dokumentach pisał tylko „sekretarz”)
KC WKP(b). Głównodowodzący Armii Czerwonej pisał poprawnie i
precyzyjnie formułował myśli. Nie mógł ułożyć tak niechlujnych fraz jak
„wytyczyć granicę (…) według linii” albo „ofensywne działania wojenne
w celu zmiany przestrzeni światowej”.
To forma. Treść jest jeszcze bardziej pozbawiona sensu. W Niemczech
panował reżim totalitarny. Na czele tego reżimu stał Hitler. Dowództwo
Wehrmachtu wykonywało wyłącznie jego rozkazy. Kwestie przebudowy
świata, podziału Ameryki Łacińskiej, „cywilizacji chińskiej” i „świata
arabskiego na północy Afryki” można było negocjować albo z Hitlerem,
albo z generałami, którzy postanowili go obalić. Trzecia opcja tu po
prostu nie istnieje. W hitlerowskich Niemczech nie było miejsca dla
legalnej, działającej w ramach konstytucyjnych opozycji.
Żeby przeprowadzić rozmowy z Hitlerem (albo z osobami przez niego
upoważnionymi), nie trzeba było jechać do zniszczonego przyfrontowego
Mceńska, a do którejś ze stolic państw utrzymujących stosunki
dyplomatyczne i z Niemcami, i z ZSRR (Sofia, Istambuł, Sztokholm itd.).
Właśnie tak załatwiano wszystkie podobne sprawy. W spokojnych i
komfortowych warunkach. W restauracji z dobrą kuchnią. W mieście
przyfrontowym można było prowadzić rozmowy tylko ze spiskowcami.
Ale walka z „międzynarodowym żydostwem” (to jest wyjątkowo czuły
punkt albo twórcy fałszywki, albo samego Karpowa) nigdy nie była
priorytetową kwestią dla dowództwa Wehrmachtu. Co więcej – większość
dowódców doskonale zdawała sobie sprawę, jak niebezpieczny i
szkodliwy dla Niemiec jest patologiczny antysemityzm Hitlera. Zresztą
sam Hitler podczas rozmów, które odbył z Mołotowem w listopadzie
1940 roku, ani razu nie podjął tego tematu, a tym bardziej nie było
dyskusji na temat „utylizacji ciał ludności żydowskiej” czy problemów
nowego podziału świata.
Równie absurdalne są konkretne treści „propozycji”. Chronologia
miałaby wyglądać następująco: od 5 maja do 1 sierpnia 1942 roku (do
tego jeszcze punktualnie do godziny 18!) trwa „zawieszenie broni”.
Świetnie. Co się stanie po 18? „Począwszy od 1 sierpnia 1942 roku i do
22 grudnia 1942 roku, oddziały niemieckie powinny wycofać się na
rubieże”. Czy „zawieszenie broni” nadal obowiązuje? Jeżeli tak, to
dlaczego ma trwać tylko do godziny 18 1 sierpnia? Dlaczego wycofanie
się na rubież wymaga aż 5 miesięcy? Pod koniec 1939 r. rozprowadzono
oddziały wojsk radzieckich i niemieckich na terytorium pokonanej Polski.
Sporządzono wspólny dokument określający realne terminy i rubieże.
Tempo wycofywania wojsk – 20 km dziennie. Dwadzieścia. Przy takim,
normalnym, tempie marszu Niemcy w ciągu 5 miesięcy mogli dojść do
Atlantyku i się w nim utopić…
Apogeum następuje jednak w „Uwadze”:

W przypadku odmowy wykonania powyższych żądań w pkt. 1 i 2 oddziały


niemieckie zostaną rozgromione, a państwo niemieckie przestanie istnieć na mapie
politycznej jako takie. Uprzedzić niemieckie dowództwo o odpowiedzialności.

Absolutnie niechlujna składnia „przestanie istnieć na mapie politycznej


jako takie”. Zupełnie absurdalna logika. Jeżeli uważasz, że masz dość sił,
żeby rozgromić i zniszczyć – zrób to; wymachiwać pięściami i
wrzeszczeć „trzymajcie mnie, bo nie wytrzymam” podczas poważnych
rozmów na wysokim szczeblu jakoś nie uchodzi.
Ten wyzywający ton (w połączeniu z „uprzedzeniem o
odpowiedzialności”) jest absolutnie nietypowy dla realnych dokumentów
tamtej epoki. Na przykład tymi słowami Niemcy wypowiedziały ZSRR
wojnę rankiem 22 czerwca 1941 r.: „Z powodu braku możliwości
dalszego tolerowania zagrożenia zaistniałego na niemieckiej granicy
wschodniej wskutek zmasowanej koncentracji i przygotowań wszystkich
rodzajów wojsk Armii Czerwonej Rząd Niemiec uważa za konieczne
niezwłocznie zastosować wojskowe środki zaradcze”. Kropka. Jest to
ostatnie zdanie oświadczenia niemieckiego rządu. Żadne „istnienie na
mapie politycznej” nigdy nie było omawiane.
Czy warto marnować tyle słów na zdemaskowanie ewidentnej fałszywki?
Oczywiście, że nie – gdyby te dyrdymały niepokojąco często nie
pojawiały się to w jednym, to w drugim miejscu. Całkiem niedawno na
oczach milionów widzów pierwszego kanału telewizji pewien znany
moskiewski reżyser teatralny, wymachując jakimś pisemkiem, dosłownie
z pianą na ustach uraczył publiczność tą „historyczną sensacją”. Co do
reżysera – ludzie uprawiający ten zawód widocznie muszą być trochę
„zbzikowani”. Ale dlaczego gospodarz programu, doświadczony i dobrze
wykształcony W. Poznier nie wezwał sanitariuszy już po pierwszych
słowach na temat „rozmów w Mceńsku”?
21–22 czerwca 2007 r. „Komsomolska Prawda” zamieściła kolejny
artykuł o „rozmowach w Mceńsku” z nagłówkiem „Opublikowane w
książce W. Karpowa Generalissimus kopie dokumentów stały się
najgłośniejszą sensacją w historiografii Wielkiej Wojny Ojczyźnianej”.
Treść artykułu okazała się zupełnie sprzeczna z tymi słowami i
„największa sensacja” tym razem została uznana za zwykłą fałszywkę.
Jednak pytanie postawione w tytule artykułu – Czy Stalin proponował
sojusz Hitlerowi? – pozostało bez odpowiedzi. Zakładano, że czytelnik
powinien dojść do wniosku, że skoro „dokumenty” Karpowa okazały się
grafomańskimi bredniami, to żaden sojusz pomiędzy Stalinem i Hitlerem
nie istniał. Ściśle rzecz biorąc, mamy tu kolejny przykład „prania mózgu”,
choć w tym przypadku dużo lepiej przeprowadzonego.
Pytanie, czy Stalin proponował Hitlerowi sojusz, należy do pytań
retorycznych. Czyli takich, na które odpowiedzi są od dawna dobrze
znane. Aby znaleźć na nie odpowiedzi, nie trzeba grzebać pod biurkiem w
gabinecie Stalina, wymachując przy tym „poświadczeniem numer jeden”.
Sprawa jest znacznie prostsza. 30 września 1939 r. wszystkie gazety
centralne ZSRR zamieściły następujący tekst oświadczenia ministra
spraw zagranicznych Niemiec Ribbentropa:

Moja wizyta w Moskwie znowu była, niestety, zbyt krótka. Mam nadzieję, że
następnym razem będę tu dłużej. Mimo to dobrze wykorzystaliśmy te dwa dni.
Zostały wyjaśnione następujące sprawy:
1. Przyjaźń niemiecko-radziecka została zawarta ostatecznie.
2. Obie strony nigdy nie dopuszczą do ingerencji państw trzecich w sprawy
Europy Wschodniej.
3. Oba państwa pragną, żeby pokój został przywrócony oraz żeby Anglia i
Francja zaprzestały absolutnie bezsensownej i nierokującej perspektyw walki
przeciw Niemcom.
4. Jeżeli jednak w tych państwach wezmą górę podżegacze wojenni, to Niemcy i
ZSRR będą wiedziały, jak na to zareagować.

Tym, którzy się urodzili, dorastali i dożyli sędziwego wieku w Nowej


Zelandii, śpiesznie wyjaśniam, że nawet komunikaty o nowych udojach w
kołchozie „Czerwony sierp” były poddawane wieloetapowej, bardzo
wnikliwej cenzurze, zanim pojawiły się na pierwszej stronie gazety
„Prawda”. Tekst oświadczenia Ribbentropa, w którym w imieniu
„Niemiec i ZSRR” zabrzmiały niezawoalowane pogróżki pod adresem
angielskich i francuskich „podżegaczy wojennych”, oczywiście został
wcześniej uzgodniony ze stroną radziecką. Co więcej – towarzysz Stalin
był jedyną osobą, która mogła pozwolić na taką publikację.
Czy można uznać złowrogie aluzje Ribbentropa za dokument o sojuszu
Stalina i Hitlera? Oczywiście, że nie. Na pierwszej stronie „Prawdy”
pojawił się tylko sam czubek góry lodowej. Właściwe rozmowy na temat
warunków stworzenia agresywnego sojuszu czterech państw totalitarnych
rozpoczęły się 12–13 listopada 1940 r. podczas oficjalnej wizyty
Mołotowa w Berlinie i jego rozmów z Hitlerem. Po powrocie Mołotowa
do Moskwy 25 listopada 1940 r. radziecki wariant warunków utworzenia
osi Rzym–Berlin–Moskwa–Tokio Mołotow osobiście przekazał
ambasadorowi Niemiec, hrabiemu Schulenburgowi. Odpowiedzią Hitlera
było milczenie, które zakończyło się 22 czerwca 1941 r. o świcie. Ale
dokument pozostał! I fakt istnienia tego dokumentu nie pozwalał
włodarzom na Kremlu spokojnie spać, po tym jak imperium Stalina
wskutek zadziwiającego i absurdalnego zbiegu okoliczności stało się
częścią „koalicji antyhitlerowskiej państw demokratycznych”. Nie
żartuję, właśnie tak to wówczas określano.
Tuż po wojnie na polecenie Stalina powstał specjalny organ, w różnych
dokumentach nazywany różnie: „rządowa komisja do spraw procesu
norymberskiego”, „komisja do spraw kierowania procesem
norymberskim”. W składzie komisji znaleźli się tacy sprawdzeni
„funkcjonariusze wymiaru sprawiedliwości”, jak zastępcy Berii,
towarzysze Abakumow, Kobułow i Mierkułow. Zaszczytu stanięcia na
czele komisji dostąpił główny stalinowski „prawoznawca” Wyszynski,
który zapisał w historii swoje imię doniosłym stwierdzeniem: „przyznanie
się oskarżonego do winy jest carycą wśród dowodów”. Główny cel
komisji polegał na tym, żeby pod żadnym pozorem nie dopuścić w
Norymberdze do publicznej debaty nad faktami współpracy radziecko-
niemieckiej w latach 1939–1941. Niezmywalną hańbą na sumieniu
przywódców państw demokratycznych pozostaje oficjalnie uzgodniony ze
Stalinem wykaz pytań „niedopuszczalnych podczas procesu”. Co to za
sąd, który z góry zrzeka się swojego zadania odnalezienia i zbadania
WSZYSTKICH faktów i dokumentów dotyczących sprawy?
Zresztą nienaturalny sojusz demokracji (niechby nawet bardzo
niedoskonałej) i tyranii (jakiej nie było dotąd w historii ludzkości) nie
mógł trwać długo. W 1948 roku zbiór dokumentów znalezionych w
przejętych przez zachodnich sojuszników archiwach niemieckiego MSZ
został opublikowany w zbiorze Nazi-Soviet Relations (co można
przetłumaczyć jako „Stosunki wzajemne nazistowskich Niemiec i
ZSRR”), który rzeczywiście stał się „największą sensacją w historiografii
wojny”.
Ponad czterdzieści lat radzieccy historycy zawzięcie piętnowali ten
„bezczelny wybryk burżuazyjnych fałszerzy”. Napisano góry książek i
obroniono setki prac naukowych. Następnie, gdy wydano rozkaz
„wystarczy”, drugie egzemplarze dokumentów znaleziono w radzieckich
(obecnie rosyjskich) archiwach. W ten sposób w Archiwum Prezydenta
Rosji (AP RF d. 3, r. 64, t. 675, k. 108) zachował się napisany na
maszynie do pisania tekst radzieckich warunków utworzenia „sojuszu
czterech mocarstw”, opatrzony własnoręczną notatką Mołotowa:
„Przekazane przeze mnie p. Schulenburgowi 25 listopada 1940 r.” I
podpis: W. Mołotow.
Właśnie to jest tekst autentycznego dokumentu (cytowany ze zbioru
1941 god. Dokumienty, tom 1, s. 417). Oczywiście nie jest tak zgrabny jak
„Porozumienie generalne o walce z rudymi”, ale gdy wnikliwie
zastanowić się nad jego treścią i możliwymi konsekwencjami – znacznie
bardziej upiorny:

ZSRR zgadza się w zasadzie przyjąć projekt paktu czterech mocarstw,


dotyczącego ich współpracy politycznej i pomocy gospodarczej, przedstawiony
przez p. Ribbentropa podczas rozmowy z W.M. Mołotowem w Berlinie 13
listopada 1940 roku i składający się z 4 punktów, na następujących warunkach:
1. Jeżeli wojska niemieckie zostaną natychmiast wycofane z Finlandii [w
rzeczywistości warunek był bezprzedmiotowy, ponieważ pierwsze oddziały
Wehrmachtu pojawiły się na terytorium Finlandii dopiero w czerwcu 1941 r. –
M.S.], która stanowi strefę wpływów ZSRR na mocy radziecko-niemieckiego
porozumienia z 1939 roku. Przy tym ZSRR zobowiązuje się do zadbania o
pokojowe stosunki z Finlandią, a także o interesy gospodarcze Niemiec w
Finlandii (wywóz drewna, niklu).
2. Jeżeli w najbliższych miesiącach zostanie zapewnione bezpieczeństwo ZSRR
w cieśninach poprzez zawarcie paktu o wzajemnej pomocy pomiędzy ZSRR i
Bułgarią, znajdującą się pod względem swojego położenia geograficznego w
strefie bezpieczeństwa granic czarnomorskich ZSRR, oraz utworzenie bazy sił
lądowych i marynarki wojennej ZSRR w rejonie Bosforu i Dardaneli na zasadach
dzierżawy długoterminowej.
3. Jeżeli za ośrodek dążeń terytorialnych ZSRR zostanie uznany obszar na
południe od Batumi i Baku w ogólnym kierunku do Zatoki Perskiej.
4. Jeżeli Japonia zrezygnuje ze swoich praw koncesyjnych na węgiel i ropę na
Sachalinie Północnym na warunkach sprawiedliwej rekompensaty.
Zgodnie z powyższym należy zmienić przedstawiony przez p. Ribbentropa
projekt protokołu do układu czterech mocarstw, dotyczący rozgraniczenia stref
wpływów, w duchu określenia dążeń terytorialnych ZSRR na południe od Batumi i
Baku w ogólnym kierunku Zatoki Perskiej [Niemcy proponowali skierować
zakusy terytorialne Związku Radzieckiego w stronę Oceanu Indyjskiego,
natomiast Stalin poprzez Mołotowa wyjaśnił, że ropa interesuje go bardziej niż
indyjska herbata, słonie i szmaragdy – M.S.].
Dokładnie tak samo należy zmienić przedstawiony przez p. Ribbentropa projekt
protokołu lub porozumienia pomiędzy Niemcami, Włochami, ZSRR oraz Turcją w
duchu zapewnienia ZSRR bazy sił lądowych i marynarki wojennej w rejonie
Bosforu i Dardaneli na zasadach dzierżawy długoterminowej. W przypadku gdy
Turcja zgodzi się dołączyć do czterech mocarstw, mocarstwa zagwarantują
niepodległość i integralność terytorialną Turcji.
Ten protokół powinien przewidywać, że jeżeli Turcja odmówi przyłączenia się
do czterech mocarstw, Niemcy, Włochy i ZSRR ustalają przygotowanie i
wprowadzenie w życie niezbędnych środków wojskowych i dyplomatycznych, w
której to sprawie powinno być zawarte odrębne porozumienie.
Jeżeli współpraca polityczna, gospodarcza i wojskowa hitlerowskich
Niemiec i rządzonego przez Stalina ZSRR w okresie 1939–1941 jest
niepodważalnym faktem, to w kwestii separatystycznych rozmów
prowadzonych podczas wojny radziecko-niemieckiej możemy jedynie
budować bardzo niepewne hipotezy. Materiałów dokumentalnych do
stworzenia jakiejkolwiek wiarygodnej wersji przebiegu wydarzeń jest
nadzwyczaj mało. Spróbujmy pokrótce podsumować nieliczne posiadane
informacje.
Po pierwsze. Ani w archiwach rozgromionej Trzeciej Rzeszy, ani w
zeznaniach przywódców reżimu hitlerowskiego, którzy znaleźli się na
ławie oskarżonych, ani w pamiętnikach tych, którzy przeżyli „pierwszą
falę” odwetu (bądź co bądź tylko na mocy wyroków trybunałów
wojskowych stracono 480 faszystów), nie ma żadnych informacji
potwierdzających fakt tajnych rozmów radziecko-niemieckich. Jest to
poważny argument na korzyść stwierdzenia, że gdyby coś rzeczywiście
się działo, to było ograniczone do wstępnego sondowania zamiarów
stron.
Po drugie. Istnieje zupełnie wiarygodny dokument: „Notatka
wyjaśniająca P.A. Sudopłatowa do Rady Ministrów ZSRR z 7 marca
1953 r.” (znajduje się w Archiwum Prezydenta FR, d. 3, r. 24, kk. 204–
208). Pod „wiarygodnością” dokumentu w tym przypadku rozumiem
wyłącznie niepodważalność faktu istnienia pożółkłych stron maszynopisu
– a bynajmniej nie udowodnioną wiarygodność treści.
Nawet krótka notka o tym, kim był P.A. Sudopłatow, zajmie połowę
tego rozdziału. Dlatego ograniczę się do prostego stwierdzenia: Bardzo
Wysoko Postawiony Czekista. Człowiek z życiorysem, który
wystarczyłby do napisania niejednej powieści przygodowej. Jeżeli
Sudopłatow używał kiedykolwiek sformułowania „powiedzieć prawdę”,
to raczej nie rozumiał go jak większość zwykłych ludzi. Notatka
wyjaśniająca Sudopłatowa pojawiła się w kontekście postępowania
karnego przeciwko Ł. Berii. Dla Sudopłatowa Ławrientij Beria był
osobistym wrogiem. Co prawda w ostatecznym rozrachunku Sudopłatowa
na długie lata do więzienia wysłał nie Beria, a Chruszczow… Świadomi
tych wszystkich okoliczności, przeczytajmy kilka pierwszych akapitów
dokumentu:

Melduję o następującym znanym mi fakcie.


Kilka dni po wiarołomnej napaści faszystowskich Niemiec na ZSRR, gdzieś
około 25–27 czerwca 1941 roku, zostałem wezwany do gabinetu służbowego
ówczesnego ludowego komisarza spraw wewnętrznych ZSRR Berii. Beria
poinformował mnie, że zapadła decyzja radzieckiego rządu, zgodnie z którą należy
dowiedzieć się drogą nieoficjalną, na jakich warunkach Niemcy zgodzą się
zakończyć wojnę przeciwko ZSRR i zatrzymają natarcie wojsk niemiecko-
faszystowskich. Beria wyjaśnił mi, że ta decyzja radzieckiego rządu ma na celu
stworzenie warunków, które pozwolą rządowi radzieckiemu wykonać unik, zyskać
na czasie i zebrać siły. W związku z tym Beria polecił mi spotkać się z
ambasadorem Bułgarii w ZSRR Stamenowem, który według danych NKWD
ZSRR utrzymywał kontakty z Niemcami i był im dobrze znany [dalej w
opublikowanym tekście notatki pojawia się wielokropek – M.S.].
Beria polecił mi poruszyć w rozmowie ze Stamenowem cztery kwestie. Podał te
kwestie, zaglądając do notesu. Chodziło o następujące sprawy:
1. Dlaczego Niemcy, łamiąc pakt o nieagresji, rozpoczęły wojnę przeciwko
ZSRR;
2. Co zadowoliłoby Niemcy, na jakich warunkach Niemcy zgodzą się zakończyć
wojnę, co jest potrzebne do zakończenia wojny;
3. Czy zadowoli Niemcy przekazanie im takich radzieckich ziem jak kraje
nadbałtyckie, Ukraina, Besarabia, Bukowina, Przesmyk Karelski;
4. Jeżeli nie, to do jakich terytoriów Niemcy dodatkowo aspirują.
Beria polecił mi, żebym prowadził rozmowę ze Stamenowem nie w imieniu
radzieckiego rządu, a zadał te pytania w trakcie rozmowy na temat zaistniałej
sytuacji wojennej i politycznej oraz wybadał opinię Stamenowa w kwestii tych
czterech pytań.

Dalej następuje szczegółowy opis okoliczności przygotowania i


przebiegu spotkania, które odbyło się w restauracji Aragwi w Moskwie.
Po czym Sudopłatow pisze:

Przez jakiś czas prowadzono kontrolę korespondencji szyfrowanej Stamenowa.


Nie dało to rezultatów. Jednak to nie wyklucza, że Stamenow mógł poinformować
o tej rozmowie za pośrednictwem poczty dyplomatycznej lub łączności
dyplomatycznej tych ambasad i misji, których państwa w tym okresie jeszcze nie
brały udziału w wojnie. Więcej żadnych poleceń związanych z tą sprawą czy
wykorzystaniem Stamenowa nie otrzymywałem. Nie wiem, czy Beria osobiście
spotkał się ze Stamenowem. Nie zlecano mi zorganizowania tego rodzaju
spotkania.

To było sondowanie możliwości zawieszenia broni. Ponieważ w świetle


prawa Związek Radziecki wówczas nie był sojusznikiem Wielkiej
Brytanii i USA, to określenie „pokój separatystyczny” w tym przypadku
jest nieuzasadnione. Na podstawie znanych obecnie informacji można
stwierdzić, że poprzestano na ostrożnym sondowaniu takiej możliwości.
Po trzecie. Wiemy na pewno, że jesienią 1941 r. Stalin szantażował
zachodnich sojuszników możliwością zawarcia separatystycznego pokoju
z Niemcami. W. Churchill w swojej wielotomowej Drugiej wojnie
światowej cytuje tekst listu, który napisał do niego towarzysz Stalin 3
września 1941 roku: „Bez tych dwóch rodzajów wsparcia [mowa o
lądowaniu Brytyjczyków we Francji oraz dostawach do ZSRR 400
samolotów i 500 czołgów miesięcznie – M.S.] Związek Radziecki albo
poniesie klęskę, albo zostanie osłabiony tak bardzo, że na długo straci
zdolność do udzielania pomocy swoim sojusznikom aktywnymi
działaniami na froncie walki z hitleryzmem”. Żadnego innego przesłania
oprócz pogróżek zawarcia pokoju separatystycznego z Hitlerem to zdanie
mieć nie mogło.
Po czwarte. Pozostaje faktem, że pierwsze spotkanie Wielkiej Trójki
(Roosevelt, Stalin, Churchill) odbyło się dopiero w grudniu 1943 roku (w
Teheranie). Wygląda na to, że przez dwa i pół roku (!!!) „sojusznicy”
nosili się z zamiarem zawarcia sojuszu, ale przy tym nie zawarli żadnego
konkretnego porozumienia dotyczącego celów wojny, zamiarów stron i
przyszłego kształtu Europy. Co jest bardzo dziwne. Korespondencja
Stalina i Roosevelta, dotycząca przygotowań do spotkania Wielkiej
Trójki, została wydana bardzo dawno (jeszcze w „latach zastoju”).
Żadnych wątpliwości co do wiarygodności publikacji ani w USA, ani w
ZSRR nie zgłaszano. A z tej korespondencji wynika, że przez cały 1943
rok Stalin na wszelkie sposoby odwlekał datę spotkania. Dlaczego? Czy
ta przeciągająca się przez dwa i pół roku faktyczna odmowa zawarcia
obszernego porozumienia z sojusznikami była wyrazem dążeń Stalina do
„pozostawienia uchylonych drzwi” na wypadek zawarcia oddzielnego
układu z Hitlerem? Nie wiem. I nikt tego nie wie, ale pytania pozostają…
3. Śnieg w czerwcu, czyli o kwestii „jeb-nej
matki”

Teraz od fałszywek zmajstrowanych na najbardziej prymitywnym,


amatorskim poziomie przejdźmy do epizodu związanego z dyskusją na
temat „dezinformacji” stworzonej przez profesjonalistów tajnej wojny.
Na przełomie lat 80. i 90. nasi historycy-publicyści, można powiedzieć,
nabrali wiatru w żagle. Przekrzykując się nawzajem i rozpychając
łokciami, niedawni pracownicy wydziału agitacji i propagandy zaczęli
otwierać ludowi oczy i rozgłaszać Straszną Tajemnicę Wojenną. Ta
„straszna tajemnica” (śmiem przypuszczać – przygotowana wcześniej w
zarządzie kontrpropagandy instytucji posiadającej większe kompetencje
niż miejski komitet partii) sprowadzała się w zasadzie do jednej tezy, do
„dogmatu o nieprzygotowaniu”. Rozpaczliwie zawodząc, opowiadali nam
o tym, że wielkie osiągnięcia industrializacji epoki Stalina, lśniące stalą
czołgi i zaściełające niebo nad placem Czerwonym armady samolotów –
to wszystko blef, miraż, omamy. Coś jak stachanowskie rekordy i obfite
zbiory w kołchozach. A tak naprawdę… A tak naprawdę nie mieliśmy
nic. Nie mieliśmy czym walczyć. Samoloty z dykty, czołgi beznadziejnie
przestarzałe, nieskończone umocnienia, jeden karabin na dwóch.
Wydano nawet książkę (ogólnie całkiem dobrą, zawierającą sporo
odtajnionych dokumentów) o bardzo charakterystycznym dla tej epoki
tytule Skrytaja prawda wojny („Ukryta prawda wojny”, Russkaja kniga,
Moskwa 1992, red. P. Knyszewski). Między innymi z zawartej w niej
tabeli „Zaopatrzenie korpusów zmechanizowanych Armii Czerwonej w
amunicję według stanu na 15 czerwca 1941 r.” każdy, kto chciał, mógł się
dowiedzieć, że „zaopatrzenie korpusów zmechanizowanych w jednostki
ognia [pocisk to coś, co wylatuje z lufy działa; wszystko razem, czyli
pocisk, zapalnik, ładunek miotający, nazywa się w artylerii „jednostką
ognia”] do dział czołgowych kalibru 152 mm wynosiło ogółem 10%, a
korpusów zmechanizowanych Zachodniego Specjalnego Okręgu
Wojskowego – 0%”. Zero, drodzy towarzysze, golutkie zero. Czym tu
walczyć? Kamieniami i kijami? Jaki sens miało posiadanie tych
korpusów, jeżeli nie miały czym strzelać?
Strach się bać. Żeby w przyszłości nie stać się ofiarą „prania mózgu”,
trzeba w tym wypadku, szanowny czytelniku, zadać DWA ZŁOTE
PYTANIA:
Pierwsze. Mało – w porównaniu do czego?
Drugie. Procenty – od czego?
I wszystko będzie jasne.
Z kim 15 czerwca 1941 r. zamierzały walczyć Armia Czerwona i jej
korpusy zmechanizowane? Z Marsjanami? Ach, z Niemcami… No to
porównujmy z Niemcami „zaopatrzenie w jednostki ognia do dział
czołgowych kalibru 152 mm”. Rzecz jasna, amunicji kalibru 152 mm w
niemieckich dywizjach pancernych być nie mogło. Przyjętymi w
Wehrmachcie kalibrami były 105 mm i 150 mm. Pytanie: Ile jednostek
ognia do dział pancernych kalibru 150 mm miał Wehrmacht według stanu
na 15 czerwca 1941 roku? Melduję: Zero i zero po przecinku. Źródło
informacji? W tym przypadku żadne źródło nie jest tu potrzebne. W
czerwcu 1941 roku na uzbrojeniu Wehrmachtu nie było ani jednego
czołgu posiadającego armatę kalibru 150 mm albo przynajmniej kalibru
105 mm. Również czołgi PzKpfw IV, wyposażone w armatę kalibru 75
mm, stanowiły jedynie 14% ogółu parku jednostek pancernych. W czasie
wojny seryjnie produkowane czołgi wyposażone w armaty kalibru 152
mm w Niemczech nie powstały. Powiem więcej – na początku XXI wieku
na uzbrojeniu Bundeswehry nie ma ani jednego typu czołgów (proszę nie
mylić czołgu z działem samobieżnym), w których obrotowej wieży
znajdowałoby się działo o kalibrze ponad 120 mm.
Umieszczając w obrotowej (czyli skomplikowanej konstrukcyjnie i
stwarzającej gigantyczne problemy techniczne) wieży czołgu KW-2
haubicę kalibru 152 mm, inżynierowie radzieccy znaleźli rozwiązanie dla
wyjątkowo trudnego zadania technicznego. O takich cudownych czołgach
nie mówi się „mało”. Nawet dwa czołgi KW-2 to więcej, niż miały
czołgów z haubicą kalibru 152 mm wszystkie armie na świecie razem
wzięte. A my ich mieliśmy znacznie więcej niż dwa. Łącznie do końca
czerwca 1941 r. wyprodukowano 213 czołgów KW-2.
Teraz na temat procentów i amunicji. Co mieli na myśli autorzy tabeli
zamieszczonej w tej książce, można tylko zgadywać. Nie dali żadnych
objaśnień do swojej tabeli i zagadkowych procentów. Stan zaopatrzenia
wszystkich korpusów zmechanizowanych w jednostki ognia do dział
pancernych kalibru 152 mm – jest czymś jeszcze śmieszniejszym niż
słynna „średnia temperatura w szpitalu”. W czerwcu 1941 r. tylko osiem
(z 29) korpusów zmechanizowanych posiadało na uzbrojeniu czołgi KW
w znaczących (ponad 10 pojazdów) ilościach.
W całym Zachodnim Specjalnym Okręgu Wojskowym był jeden korpus
zmechanizowany (z sześciu), na którego uzbrojeniu znajdowały się czołgi
KW-2 w liczbie 22 sztuk. Ale najważniejsze jest tu co innego. Czołg KW-
2 nie miał żadnego nadzwyczajnego uzbrojenia, tylko prawie standardową
(wariant czołgowy różni się od wersji artylerii polowej nieco krótszą lufą)
haubicę M-10 kalibru 152 mm „wz. 1938 r.” Amunicję do tego systemu
artyleryjskiego produkowano w gigantycznych ilościach. A dokładniej: 2
miliony i 642 tysiące jednostek ognia na początku wojny znajdowało się
w jednostkach, 925 tysięcy jednostek przekazano w drugim półroczu
1941 roku. Zapas amunicji jednego czołgu KW-2 składał się z 36
(trzydziestu sześciu) jednostek ognia. Pięć zapasów do zaopatrzenia
wszystkich 213 czołgów to „nędzne” 38,3 tysiąca jednostek.
Półtora procenta od łącznego zapasu jednostek ognia do haubic kalibru
152 mm. Można powalczyć… Pozostaje przypuszczać (jeszcze raz
powtórzę, że autorzy „strasznej tabeli” nie wytłumaczyli, jakie procenty i
od czego oni obliczyli), że 0% w stosunku do Zachodniego Specjalnego
Okręgu Wojskowego oznacza jedynie brak specjalnych
przeciwbetonowych i morskich (to nie jest błąd drukarski!) pocisków
przeciwpancernych do czołgowej haubicy kalibru 152 mm.
Chodzi o to, że czołg KW-2 powstał jako „czołg przełamania pasów
umocnień”. Zamierzano wykorzystać go w natarciu do niszczenia
betonowych bunkrów i kojców fortecznych. Do walki z tymi ostatnimi
planowano właśnie użyć morskich pocisków przeciwpancernych (w
artylerii pokładowej ten rodzaj amunicji powinien był przebić
opancerzony pokład i eksplodować wewnątrz okrętu wroga). Rankiem 22
czerwca 1941 r. cała ta „egzotyka” stała się zupełnie bezużyteczna,
ponieważ oddziały Zachodniego Okręgu (podobnie jak wszystkich
pozostałych) miały walczyć na własnym terytorium, tj. tam, gdzie
betonowych bunkrów nieprzyjaciela nie było z założenia.
Najważniejszym (jeżeli nie jedynym) zadaniem, do którego mógł być
użyty ciężki czołg KW-2 w obronie, było zwalczanie piechoty
nieprzyjaciela, do czego standardowy odłamkowo-burzący pocisk kalibru
152 mm jak najbardziej się nadawał…

Jednak wróćmy do kwestii, którą zasygnalizowano w tytule tego


rozdziału. Za najważniejszy element nagle odkrytego „nieprzygotowania”
Związku Radzieckiego do wojny uznano brak przywódcy. To znaczy
przywódca był, ale do niczego się nie nadawał. Ukryta „prawda” wojny,
jak się okazuje, polega na tym, że towarzysz Stalin był niewiarygodnie
łatwowierny. Naiwny i głupi. Każdy mógł go oszukać. Wstydliwą
pensjonarkę czerwieniącą się na widok księdza można uważać za
„geniusza zbrodni” w porównaniu z prostodusznym towarzyszem
Stalinem. Okazuje się, że Stalin kontemplował podpis Ribbentropa na
Pakcie o nieagresji, zamiast rozkazać postawić oddziały w stanie pełnej
gotowości…
Szanowny czytelniku, myślisz, że ja żartuję, kpię czy przesadzam?
Gdyby tylko tak było… Aby nadać całej sprawie powagi, sprowadzono
„zagranicznego konsultanta”. Profesor G. Gorodiecki z Izraela (który,
nawiasem mówiąc, jest Izraelczykiem z urodzenia, a nie repatriantem z
byłego ZSRR) nie zawiódł zleceniodawców i stanął na wysokości
zadania. W książce pod znamiennym tytułem Rokowoj samoobman.
Stalin i napadienije Giermanii („Fatalne złudzenia. Stalin i napaść
Niemiec”) towarzysz Gorodiecki (nie mogę się przemóc, żeby nazwać go
„panem”) jak dwa razy dwa udowodnił, że

Stalin najzwyczajniej na świecie bronił się przed przyjęciem do wiadomości


informacji wywiadu. (…) Stalin nie pozwolił wojskowym rozpocząć wykonania
planów obrony. (…) Stalin pozostawał głuchy na prośby Żukowa, aby przystąpić
do wykonania planów rozwinięcia. (…) Stalin w sposób oczywisty stracił głowę,
ale rozpaczliwie nie chciał pozbyć się złudzeń. (…) Stalin najwyraźniej odrzucał
każdą myśl o wojnie, stracił inicjatywę i był praktycznie sparaliżowany.

W przedmowie do swojego dzieła G. Gorodiecki z dumą pisze:


„Kosztem ogromnego wysiłku uzyskałem dostęp do olbrzymiej ilości
źródeł archiwalnych”. Właśnie tak! Wygląda na to, że towarzysz
Gorodiecki na spółkę z pisarzem W. Karpowem zdobył drogocenne
„poświadczenie numer jeden”. Tylko z takim „poświadczeniem” można
było dotrzeć do informacji, że w 1941 roku „zima w Moskwie trwała
nadzwyczaj długo i nawet w drugim tygodniu czerwca spadł śnieg”. To
nie jest żart. To jest cytat. Sprawdźcie na stronie 345.
Niewiele lepsze od „zagranicznego konsultanta” okazały się rodzime
kadry. Pewien towarzysz napisał dosłownie tak:

Spodziewając się w przypadku wojny szybkiej przegranej, a dla siebie osobiście


– śmierci, Stalin widocznie uznał, że opór jest bezcelowy, i dlatego nie próbował
ani grozić Hitlerowi, ani przygotować się zawczasu do walki. (…) Świadomy tego,
że atak jest bliski, Stalin nie rozwinął wojska, nie postawił go w stan gotowości
bojowej, narażając na ataki bombowe – śpiące w koszarach, z zakrytymi
brezentem samolotami. (…) W pierwszych dniach wojny wypuścił z rąk
kierowanie państwem, zupełnie nie biorąc udziału w procesie decyzyjnym.

Dostało się w epoce ogłoszenia „ukrytej tajemnicy wojny” również


największemu tyranowi Stalina, Ławrientijowi Berii. Z publikacji do
publikacji wędrowała następująca cuchnąca „kaczka”:

Po raz kolejny nalegam na odwołanie oraz ukaranie naszego ambasadora w


Berlinie Diekanozowa, który wciąż bombarduje mnie „dezinformacją” na temat
rzekomego nieuchronnego ataku na ZSRR. Podobne informacje przekazał drogą
radiową generał major W. Tupikow, attaché wojskowy w Berlinie. Ten tępy
generał twierdzi, że trzy grupy armii Wehrmachtu skierują się na Moskwę,
Leningrad i Kijów. (…) Ale ja i moi ludzie, Iosifie Wissarionowiczu, dobrze
pamiętamy Waszą mądrą prognozę: w 1941 roku Hitler nas nie zaatakuje.

Te brednie pod tytułem „Notatka Ł. Berii z 21 czerwca 1941 r.”


wprowadził do obiegu znany pisarz i scenarzysta O. Gorczakow. Pisarz
Gorczakow trochę się orientował w temacie, dlatego ozdobił swoje dzieło
następującym zdaniem: „Na starej teczce, w której przechowywane są te
doniesienia, wyblakłym fioletowym atramentem zaznaczono dział, rejestr,
teczkę”. Wspaniale – podajcie, towarzyszu, dokładne numery tego działu,
rejestru i teczki. Ma się rozumieć, że Gorczakow tego nie zrobił. Co nie
jest przypadkiem – tak zwana „Notatka Berii” jest stuprocentową
fałszywką.
Do tej pory opublikowano setki doniesień radzieckiego wywiadu
adresowanych do Stalina. Niektóre z nich podpisał Beria. W żadnym z
nich nigdy nie użyto zwrotu „Iosifie Wissarionowiczu”, absolutnie
niewyobrażalne jest tam użycie zwrotów typu „Wasza mądra prognoza”,
„tępy generał Tupikow” i podobna tania sensacja. Kategorycznych
stwierdzeń typu „w 1941 roku Hitler nas nie zaatakuje” nikt nigdy nie
wypowiadał. Pełnioną przez generała Tupikowa funkcję (attaché
wojskowy w Berlinie) podano wyłącznie dla przyszłych czytelników
fałszywki – Stalin miał fenomenalną pamięć i co jak co, ale dobrze
pamiętał nazwiska własnych ludzi w Berlinie. „Notatka Ł. Berii” to tylko
topornie zmajstrowane połączenie typowych dla czasów pierestrojki
mitów i plotek dotyczących „ukrytej prawdy wojny”. A jednak do tej pory
„kaczka” cieszy się pełnią sił i wigoru. Wyszukiwarka internetowa
natychmiast podała mi linki do 271 dokumentów, w których całkiem
poważnie mówi się o notatce i „mądrej prognozie”. Jednym z takich
„dokumentów” jest obszerny artykuł podpisany przez generała armii
Kwasznina (wówczas szefa Sztabu Generalnego armii rosyjskiej) oraz
prezydenta Akademii Nauk Wojskowych (!!!), generała armii
Gariejewa…
I właśnie na tle tych licznych pseudosensacji pojawił się
RZECZYWISTY dokument. FSB odtajniło i powołując się na Archiwum
Prezydenta (AP RF, d. 3, r. 50, t. 415, kk. 50–52), opublikowało „Raport
NKGB ZSRR dla I.W. Stalina i W.M. Mołotowa nr 2279/m” z 17
czerwca 1941 roku. „Źródło” działające w sztabie niemieckiego lotnictwa
informowało, że „wszystkie wojskowe działania Niemiec dotyczące
przygotowania ataku zbrojnego na ZSRR zostały zakończone i uderzenia
można się spodziewać w każdej chwili”.
Stalin własnoręcznie opatrzył ten dokument następującą rezolucją
(podaję z zachowaniem ortografii oryginału): „Do t-sza Mierkułowa.
Możecie wysłać to wasze »źródło« ze sztabu niem. lotnictwa do jeb-nej
matki. To nie»źródło«, to dezinformator. I. St.”
Jaka awantura wybuchła! Z pisma do pisma, z książki do książki
wędrowała ta nieszczęsna rezolucja – jako przykład wyjątkowej głupoty
(albo patologicznej łatwowierności) Stalina. No pewnie, temu durniowi
melduje się o nieuchronności ataku, a on… Zadziwiające, ale nawet
najwięksi zwolennicy Stalina w tej sytuacji zawstydzeni spuścili z tonu i
nie stanęli w obronie swojego obalonego idola.
Nie lubię Stalina, i jest to najłagodniejsze stwierdzenie, którego
używam, żeby wyrazić swoje uczucia. Muszę jednak przyznać, że w tym
konkretnym przypadku towarzysz Stalin nie miał racji tylko w jednej
kwestii: przywódcy państwa nie wypada zniżać się do używania
rynsztokowego słownictwa.
Co do istoty Stalin miał absolutną rację: dezinformacja była tak
żenująco prymitywna, że w jej ocenie (podobnie jak w ocenie braku
kompetencji „t-sza Mierkułowa”) trudno było powstrzymać się od ostrych
słów.
Oto pełny tekst dokumentu (najwyraźniej żaden z dziennikarzy czasów
pierestrojki nie przeczytał nic więcej poza jego pierwszymi słowami):

Źródło działające w dowództwie niemieckiego lotnictwa informuje:


1. Wszystkie wojskowe działania Niemiec dotyczące przygotowania ataku
zbrojnego na ZSRR zostały zakończone i uderzenia można się spodziewać w
każdej chwili.
2. W kręgach dowództwa sił powietrznych komunikat TASS z 6 czerwca został
odebrany w bardzo ironiczny sposób. Podkreśla się, że ten komunikat nie może
mieć żadnego znaczenia.
3. Obiektami nalotów niemieckiego lotnictwa w pierwszej kolejności będą:
elektrownia Swir-3, fabryki w Moskwie produkujące części do samolotów
(oprzyrządowanie elektrotechniczne, łożyska, opony) oraz warsztaty naprawcze.
4. W działaniach bojowych po stronie Niemiec czynny udział wezmą Węgry.
Część samolotów niemieckich, głównie myśliwce, już znajduje się na węgierskich
lotniskach.
5. Ważne niemieckie lotnicze zakłady naprawcze są usytuowane w Königsbergu,
Gdyni, Graudenz, Breslau, Marienburgu. Zakłady naprawcze silników lotniczych
Militscha w Polsce, zakłady w Warszawie oraz bardzo ważne w Heiligenbeil.

Towarzysz Stalin miał bardzo ważkie powody, by nie wierzyć, że


według stanu na dzień 17 czerwca 1941 r. „wszystkie wojskowe działania
Niemiec dotyczące przygotowania ataku zbrojnego na ZSRR zostały
zakończone”. Jest to poważne zagadnienie, a my nie będziemy wrzucać
wszystkiego do jednego worka, więc omówimy je szczegółowo w
następnym rozdziale. Punkt 4, jak dzisiaj wiadomo, jest jawną
dezinformacją. Nie było żadnych niemieckich myśliwców na lotniskach
na terenie Węgier, co więcej, Niemcy musieli włożyć sporo wysiłku,
włącznie ze zorganizowaniem prowokacji – rzekomego bombardowania
przez radzieckie samoloty Koszyc i Mukaczewa (wówczas te miasta pod
nazwą Kassa i Munkács znajdowały się na terytorium Węgier) – żeby
wciągnąć Węgry do wojny. W czerwcu 1941 r. regent Węgier, admirał
Horthy, z całych sił próbował temu zapobiec. Jednak moim zdaniem
najważniejszym przesłaniem tej dezinformacji był punkt 3. Jest
najważniejszy dlatego, że mówi się tam o bardzo konkretnych rzeczach. I
te konkrety, co było do przewidzenia, pogrążyły dezinformatora.
Stalin doskonale rozumiał, że „warsztaty naprawcze w Moskwie” i
elektrownia w Karelii (Swir-3) nie mogą stać się obiektami pierwszego
uderzenia Luftwaffe. Ludowy komisarz bezpieczeństwa państwowego
Mierkułow też powinien był posiadać jakieś minimum wiedzy w
dziedzinie teorii i praktyki zastosowania lotnictwa bojowego, które
pozwala zrozumieć absurdalność (a w tym przypadku – rozmyślną
kłamliwość) tego stwierdzenia. Więc oburzenie Stalina było jak
najbardziej uzasadnione.
Lotniska niemieckiego lotnictwa bombowego od terytorium
okupowanej Polski do Moskwy dzieliło ponad tysiąc kilometrów. Taka
sama odległość dzieliła lotniska w Prusach Wschodnich od rzeki Swir. W
zasadzie junkers Ju 88 czy heinkel He 111 mogły wykonać podobny
daleki rajd, ale przy minimalnym obciążeniu bombowym i, co
najważniejsze, bez asysty samolotów myśliwskich. Przelotowa (nie mylić
z maksymalną) prędkość tych samolotów wynosiła około 350 km/h.
Inaczej mówiąc, musiałyby spędzić bez osłony myśliwców sześć długich
godzin w powietrzu nad terytorium nieprzyjaciela, którego system obrony
przeciwlotniczej jeszcze nie został zniszczony – mówimy o pierwszym
uderzeniu! Rzecz jasna, każdy sokół Hitlera musiałby oddać życie „za
Führera i Vaterland”, ale w imię czego trzeba było organizować zbiorowe
samobójstwo?
W rzeczywistości pierwszy atak niemieckiego lotnictwa na Moskwę
przeprowadzono dopiero miesiąc po wybuchu wojny, w nocy z 21 na 22
lipca. W tym czasie front znajdował się w rejonie Jarcewo–Jelnia, 300 km
od centrum Moskwy. Teoretycznie pozwalało to stworzyć dla
niemieckich bombowców osłonę myśliwską (przynajmniej na większości
trasy), ale ze względu na ogromną koncentrację sił radzieckiego lotnictwa
myśliwskiego (w systemie obrony przeciwlotniczej Moskwy do 22 lipca
było 29 pułków myśliwskich, wyposażonych w 585 myśliwców – mniej
więcej tyle, ile mieli Niemcy na całym froncie wschodnim) dowództwo
Luftwaffe nie zdecydowało się na przeprowadzenie dziennych nalotów.
Od 22 lipca do 15 sierpnia na Moskwę wykonano 18 nalotów nocnych.
Według danych radzieckich posterunków obserwacji powietrznej, łącznie
(czyli w ciągu trzech tygodni) odnotowano 1700 lotów, ale do stolicy
przedarło się jedynie około 70 bombowców wroga.
Cele przyszłej ofensywy powietrznej na Moskwę Hitler osobiście
sformułował 14 lipca w następujący sposób: „Zaatakować centra oporu
bolszewików i uniemożliwić przeprowadzenie ewakuacji rosyjskiego
aparatu rządowego”. Jak widać, ani „warsztaty naprawcze”, ani nawet
„fabryki (…) produkujące części do samolotów” nie znalazły się na liście
obiektów priorytetowych. Nieprzypadkowo – w połowie lipca Hitler i
jego generałowie nie mieli zamiaru niszczyć i psuć radzieckich fabryk.
Liczyli na to, że ostatnią jedną trzecią trasy od Brześcia do Moskwy uda
się im pokonać w tempie, w którym przebyli pierwsze dwie trzecie.
Planowano i realizowano „blitzkrieg”, bezlitosne błyskawiczne
zniszczenie wojsk nieprzyjaciela, a nie „wojnę na wyczerpanie”, w
ramach której miałyby uzasadnienie naloty na fabryki produkujące
„oprzyrządowanie elektrotechniczne, łożyska kulkowe, opony”.
Celem pierwszego ataku z powietrza nie mogły być – i nie zostały –
warsztaty naprawcze na głębokich tyłach. Nie było innych opcji: Stalin
miał przed oczami praktyczne doświadczenia niemieckiego blitzkriegu we
Francji (z tym doświadczeniem mogli się zapoznać jednocześnie z dwóch
źródeł, ponieważ Moskwa utrzymywała normalne stosunki
dyplomatyczne i z Berlinem, i z Vichy) oraz plany operacyjne dowództwa
sił powietrznych Armii Czerwonej. I co one zawierały? Oto cytat:

Konsekwentnymi uderzeniami lotnictwa bojowego na wyznaczone bazy oraz


działaniami bojowymi w powietrzu zniszczyć lotnictwo nieprzyjaciela. Uzyskać
panowanie w powietrzu i potężnymi uderzeniami na główne zgrupowania wojsk,
węzły kolejowe, mosty i przeprawy zakłócić oraz zatrzymać koncentrację i
rozwijanie oddziałów nieprzyjaciela.

To są standardowe sformułowania, które pojawiają się w planach osłony


bez wyjątku wszystkich okręgów zachodnich. Czy plan działań
niemieckiego lotnictwa mógł istotnie odbiegać od tego „standardu”, który
został wypracowany przez praktykę wojny w powietrzu na froncie
zachodnim? Mógł, ale tylko w jednym kierunku – w kierunku jeszcze
większej koncentracji wszystkich (lub prawie wszystkich) sił i środków
na osiągnięciu jedynego kluczowego celu. Tym celem było zdobycie
przewagi w powietrzu, a w szczególności – atak na lotniska, na których
stacjonowało radzieckie lotnictwo myśliwskie. Na nic innego w
pierwszych dniach i godzinach wojny dowództwo Luftwaffe nie mogło
sobie pozwolić – ani na bezsensowne bombardowania moskiewskich
warsztatów, ani nawet na absolutnie niezbędne wsparcie lotnictwem
wojsk lądowych i niszczenie mostów, przepraw, stacji kolejowych na
tyłach operacyjnych Armii Czerwonej (współcześnie określane jako
„izolacja teatru działań wojennych”).
Stalin doskonale to rozumiał. Właśnie dlatego nieudolna próba
oszukania go niedorzecznymi meldunkami, że obiektem nalotów
niemieckiego lotnictwa w pierwszej kolejności będzie elektrownia Swir-
3, wyprowadziła z równowagi tego zazwyczaj bardzo powściągliwego w
słowach człowieka. Ale współcześni rosyjscy „historycy” i dziennikarze
jakby nie rozumieli tych realiów. Dlaczego? Tu mamy do czynienia z
bardzo znamiennym przykładem, gdy ci, którzy raz skłamali, muszą coraz
głębiej brnąć w kłamstwa.
Przez dziesięciolecia ONI opowiadali nam o „wielokrotnej przewadze
liczebnej” niemieckiego lotnictwa, „beznadziejnie przestarzałych
tekturowych myśliwcach” i radzieckich lotnikach, którzy na początku
wojny wykonali jedynie po 6 godzin lotów szkoleniowych. Ogromna
chmara czarnych kruków z jednej strony – i żółtodzioby z drugiej.
Sądzicie, że przesadzam? Bynajmniej, znowu posłużę się cytatem, tym
razem – z pamiętników pewnego radzieckiego dowódcy:

Potężne promienie reflektorów rozcinały bezchmurne gwiaździste niebo i


poruszały się jak wahadła, badając kopułę nieba, po której, nasilając się z każdą
sekundą, rozchodził się monotonny huk. Wreszcie od strony morza pojawiła się
złowieszcza armada nisko lecących samolotów. Ich niekończące się czarne szeregi
po kolei przelatywały wzdłuż Zatoki Północnej. (…) Mroczne sylwetki nieznanych
jeszcze bombowców to rozbłyskiwały w promieniach reflektorów, to znikały w
odmętach nieba.

Jedynymi słowami prawdy w tym opisie pierwszego nalotu lotnictwa


niemieckiego na Sewastopol są słowa „po kolei”. Wczesnym rankiem 22
czerwca 1941 r. w ataku na główną bazę Floty Czarnomorskiej wzięły
udział cztery bombowce Heinkel He 111. Samoloty atakowały cele w
pojedynkę, w dużych odstępach czasowych (15–25 minut) i zrzucały
denne miny magnetyczne na spadochronach. Łącznie zrzuciły osiem min,
do tego jeszcze bardzo niecelnie: trzy miny wybuchły na lądzie, dwie
spadły tuż przy brzegu i automatycznie eksplodowały. Zapis w dzienniku
działań bojowych oraz relacje licznych uczestników wydarzeń świadczą o
tym, że jeden bombowiec został zestrzelony i spadł do morza, ale, jak
wynika z danych niemieckich, nie odnotowano strat bezpowrotnych
podczas nalotu na Sewastopol.
Na tle „niekończących się czarnych szeregów” przypuszczenie, że
Niemcy mogli pozwolić sobie na tak nieuzasadnione „fanaberie”, jak
naloty lotnictwa na elektrownię w Karelii pierwszego dnia wojny, nie
wydawałoby się tak absurdalne, jakim się okazuje w rzeczywistości. Ale
towarzysz Stalin nie dowiedział się o liczebności i możliwościach
bojowych swojego lotnictwa od dziennikarzy. Także dowództwo
Luftwaffe miało pewne rozeznanie o rzeczywistej liczebności
nieprzyjaciela. Zwykła arytmetyka nieubłaganie dowodziła, że dla
Niemców sytuacja była praktycznie bez wyjścia. Mieli nadzwyczaj mało
sił. Mało w porównaniu z liczebnością lotnictwa nieprzyjaciela (tj.
radzieckich sił powietrznych), mało w porównaniu z jakimikolwiek
teoretycznymi normami, mało w porównaniu z doświadczeniami
poprzednich kampanii.
W maju 1940 r. Niemcom udało się skoncentrować na froncie
zachodnim największą grupę sił Luftwaffe w historii II wojny światowej.
Natarcie Wehrmachtu na froncie o długości 300 km w linii prostej (od
Arnhem do Saarbrücken) z powietrza wspierała grupa lotnictwa, w której
składzie znajdowało się 27 pułków myśliwskich, 40 pułków bombowców,
9 pułków samolotów nurkujących Ju 87 oraz 9 pułków wielozadaniowych
dwusilnikowych Bf 110. Łącznie 85 pułków, 3641 samolotów bojowych.
Gęstość operacyjna – 12 samolotów bojowych na kilometr frontu
natarcia.
22 czerwca 1941 r. na froncie wschodnim skoncentrowano (łącznie z
oddziałami Luftwaffe, stacjonującymi w północnej Norwegii i Rumunii)
22 pułki lotnictwa myśliwskiego i 29 bombowego, 8 pułków samolotów
nurkujących Ju 87 i 4 pułki wielozadaniowych dwusilnikowych Bf 110.
W sumie 63 pułki, które na uzbrojeniu miały około 2350 samolotów
bojowych (w tym niesprawne). Po trwających wiele miesięcy walkach
powietrznych nad Anglią, Bałkanami i Morzem Śródziemnym stan
techniczny parku samolotów Luftwaffe był przygnębiający. Przeciętny
odsetek gotowych do walki samolotów wynosił 77%. Takie grupy
lotnicze jak II/JG-77, II1/JG-27, 1/StG-2, II/KG-53, II1/KG-3, 1/ZG-26
znalazły się na froncie wschodnim, posiadając na uzbrojeniu mniej niż
połowę etatowej liczby gotowych do walki samolotów.
W czerwcu 1941 roku minimalna długość frontu natarcia pierwszego
dnia wojny wynosiła 800 km w linii prostej (od Kłajpedy do Samboru).
Dwa tygodnie później szerokość frontu wzrosła prawie dwukrotnie (1400
km w linii prostej od Rygi do Odessy). Nawet bez uwzględnienia strat
pierwszych dni wojny przeciętna gęstość operacyjna lotnictwa
niemieckiego spadła do 2 samolotów na kilometr frontu natarcia (w tym
maszyny niesprawne). Do tego pozostaje tylko dodać, że zgodnie z
przedwojennymi wyobrażeniami radzieckiej nauki wojskowej operacja
ofensywna na froncie wymagała utworzenia gęstości rzędu 20–25
samolotów na kilometr.
Średnio według liczby pilotów myśliwskich (po uwzględnieniu
lotnictwa Floty Czarnomorskiej i Floty Bałtyckiej) lotnictwo radzieckie
miało czterokrotną przewagę nad przeciwnikiem (obliczenia na podstawie
ilości samolotów myśliwskich dają jeszcze większe liczby, ponieważ w
wielu pułkach myśliwskich radzieckiego lotnictwa znajdowało się 1,5–2
razy więcej samolotów niż pilotów). Na północnym i południowym
skrzydle ogromnego frontu (tj. w krajach nadbałtyckich i na Ukrainie)
przewaga liczebna radzieckiego lotnictwa myśliwskiego była po prostu
miażdżąca: 7 do 1 w pasie natarcia niemieckiej Grupy Armii „Północ” i 5
do 1 w pasie natarcia Grupy Armii „Południe”.
W tej sytuacji dowództwo Luftwaffe miało jedyną szansę, która dałaby
jakąkolwiek nadzieję na powodzenie. Niemcy byli zmuszeni zastosować
tak ryzykowny i kosztowny zabieg taktyczny, jak zmasowany atak na
lotniska, na których stacjonowały myśliwce radzieckie. Jeszcze raz
podkreślam – to był krok wymuszony, który wiązał się z ogromnymi
stratami, ale innych możliwości Niemcy po prostu nie mieli, i w to
pierwsze uderzenie zaangażowali wszystkie swoje siły. Nie znam
dokładnych liczb, ale uważa się, że 22 czerwca Niemcy wykonali około
2000–2500 lotów podczas ataków na lotniska (porównajcie to z 1700
lotów bombowych na Moskwę w ciągu trzech tygodni!).

Skończywszy z tą w zasadzie mało istotną kwestią „jeb-nej matki”,


przejdźmy do zagadnienia dużo bardziej ważnego. Porozmawiajmy o
źródłach informacji, którymi dysponował Sztab Generalny Armii
Czerwonej w przededniu wojny.
Od czasów Chruszczowa do naszych dni ukochanym tematem fałszerzy
historii (myślę, że najwyższy czas zwrócić wychowankom KPZR/KGB
wymyślone przez nich określenie) są opowieści o tym, jak to
wszędobylski wywiad radziecki zdobywał tony tajnych dokumentów
niemieckiego dowództwa, a głupi (naiwny, śmiertelnie przerażony,
„zaślepiony” według wersji G. Gorodieckiego) Stalin nie chciał ich
słuchać. Oczywiście ta orgia kłamstwa nasiliła się w ciągu ostatnich 10–
15 lat. Można odnieść wrażenie, że ideowi spadkobiercy „t-sza
Mierkułowa” postanowili zemścić się na Stalinie za brak szacunku, a przy
okazji wywindować notowania swojej nieco wyblakłej w sierpniu 1991 r.
instytucji.
W 1995 roku FSB wydało zbiór dokumentów pod oszałamiająco
brzmiącym tytułem Siekriety Gitlera na stole u Stalina („Tajemnice
Hitlera na biurku Stalina”). Jedną z pierwszych „tajemnic”, od których
zaczyna się ten zbiór, był ozdobiony wszelkimi stosownymi sygnaturami i
nadrukami typu „tajne” lub „Justas – do Aleksa” raport dotyczący
konferencji prasowej ministra spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii.
Równie dobrze na biurku Stalina można było położyć dowolną londyńską
gazetę z materiałami o tej konferencji prasowej i kartkę maszynopisu z
tłumaczeniem tekstu… Czy autorzy zbioru czytali swoje dzieło?
Prawdopodobnie tak, ponieważ w przedmowie drobnym drukiem
przyznają się do tego, że szumny tytuł zbioru nie ma nic wspólnego z jego
treścią:

(…) informacje na temat przygotowań wojennych [Niemiec] nie udzielały


odpowiedzi na główne pytanie: w jakim celu te przygotowania są prowadzone, czy
kierownictwo Niemiec podjęło decyzję polityczną o ataku, kiedy należy się go
spodziewać, jakie wyznaczono cele strategiczne i taktyczne prowadzonych przez
nieprzyjaciela działań wojennych.

Właściwa odpowiedź zaczyna się od właściwie postawionego pytania.


Jeżeli słowa „tajemnice Hitlera” oznaczają informacje, że szalony
Führer nienawidzi komunistów, jest opętany agresywną obsesją na
punkcie „wyjątkowości rasy aryjskiej i knuje plany poszerzenia
„przestrzeni życiowej” Niemiec kosztem terytoriów wschodnich
sąsiadów, to takie tajemnice można było przeczytać w każdej
nazistowskiej gazecie. Jeżeli słowa „plany wojenne” oznaczają pogłoski o
możliwym w niedalekiej przyszłości zwrocie hitlerowskiej agresji na
wschód, to wiosną 1941 roku pisały o tym gazety i szeptali dyplomaci
całego świata. Ale do celów planowania operacyjnego przyszłych działań
wojennych dowództwo Armii Czerwonej potrzebowało dokładnych i, co
najważniejsze, potwierdzonych w dokumentach odpowiedzi na pytania:
„Kiedy? Gdzie? Jakimi siłami?”. Temu zadaniu – niewątpliwie
trudniejszemu od zbierania plotek na przyjęciach dyplomatycznych –
wywiad radziecki nie sprostał.
Ów niepocieszający wniosek znajduje dokładne potwierdzenie w
odtajnionych i opublikowanych w latach 1992–1998 planach rozwinięcia
strategicznego Sił Zbrojnych ZSRR.
Od sierpnia 1940 r. do marca 1941 r. każdy z obecnie znanych
wariantów Wielkiego Planu już na samym początku zawiera następujące
zdanie: „Udokumentowanymi danymi dotyczącymi planów operacyjnych
prawdopodobnych przeciwników tak z zachodu, jak i ze wschodu Sztab
Generalny A.Cz. nie dysponuje”. W ostatnim z dostępnych obecnie
wariantów planu rozwinięcia strategicznego (datowanym jako „nie
wcześniej niż 15 maja”) nie ma tego godnego ubolewania zdania. Nie ma
tam, niestety, też potwierdzenia, że sztab posiada „udokumentowane dane
dotyczące planów operacyjnych nieprzyjaciela”. Co więcej, znajdująca się
w majowym wariancie ocena prawdopodobnych działań nieprzyjaciela
świadczy o skuteczności działań dezinformacyjnych hitlerowskich służb
specjalnych:

Najprawdopodobniej główne siły armii niemieckiej w składzie: 76 dywizji


piechoty, 11 pancernych, 8 zmotoryzowanych, 2 kawaleryjskie i 5 powietrznych,
razem około 100 dywizji, zostaną rozwinięte na południe od Dęblina w celu
zadania ciosu w kierunku Kowel–Równe–Kijów. Uderzeniu temu prawdopodobnie
będą towarzyszyć uderzenie na północy z Prus Wschodnich na Wilno i Rygę oraz
krótkie, skoncentrowane uderzenia od strony Suwałk i Brześcia na Wołkowysk,
Baranowicze.

To przypuszczenie jest głęboko błędne. Najważniejsze uderzenie


„głównych sił armii niemieckiej” (co powinien dzisiaj wiedzieć każdy
uczeń szkoły średniej) zostało przeprowadzone nie na Ukrainie, a w
centrum frontu wschodniego, na linii Mińsk–Smoleńsk. Jednocześnie od
strony Suwałk i Brześcia następowały nie „krótkie uderzenia” na
Wołkowysk, Baranowicze, a główne uderzenia sił dwóch
najpotężniejszych związków pancernych Wehrmachtu (3. Grupa Pancerna
Hotha oraz 2. Grupa Pancerna Guderiana), co więcej, na znacznie większą
głębokość i na innych kierunkach, przeprowadzone w celu oskrzydlenia i
okrążenia całego zgrupowania wojsk radzieckich na Białorusi. O tym,
jakie tajemnice Hitlera znalazły się na biurku Stalina, całkiem wyraźnie
świadczy fakt, że właśnie 4. Armia Frontu Zachodniego, znajdująca się na
kierunku brzeskim (czyli na ostrzu głównego uderzenia Wehrmachtu),
okazała się tą jedyną (!!!) armią pierwszego rzutu Frontu Północno-
Zachodniego, Zachodniego i Południowo-Zachodniego, w której składzie
nie było brygady artylerii przeciwpancernej.
Oczywiście dowództwo niemieckie zdawało sobie sprawę z tego, że nie
uda się ukryć koncentracji trzymilionowej armii przy zachodniej granicy
ZSRR, dlatego starało się wprowadzić w błąd wywiad radziecki i
dowództwo Armii Czerwonej co do konkretnych planów wykorzystania
tego zgrupowania. Jednym z elementów szczegółowo opracowanego,
wielopoziomowego i złożonego planu działań dezinformacyjnych było
zorganizowanie „wycieku informacji” o tym, że Wehrmacht skieruje
główne uderzenia na obrzeża północnego i południowego skrzydła frontu
wschodniego, czyli z Prus Wschodnich (albo nawet z Finlandii) i z
Rumunii. Elementem dobrze przemyślanej dezinformacji był również
potok bardzo różnych „dat wybuchu wojny”, który miał ostatecznie
zmylić szefów radzieckiego wywiadu.
Oto jeden z charakterystycznych przykładów. Marszałek G. Żukow (w
przededniu wojny – szef Sztabu Generalnego Armii Czerwonej) pisze w
swoich wspomnieniach:

6 maja 1941 r. do I.W. Stalina skierował notatkę ludowy komisarz Marynarki


Wojennej, admirał M. Kuzniecow: „Attaché wojskowy i morski w Berlinie,
kapitan pierwszego stopnia Woroncow melduje: …że, według oficera
niemieckiego ze sztabu Hitlera, Niemcy na 14 maja przygotowują atak na ZSRR
przez Finlandię, kraje nadbałtyckie i Rumunię. Jednocześnie planowane są
zmasowane naloty lotnictwa na Moskwę i Leningrad oraz wysadzenie desantów
spadochronowych w przygranicznych centrach.

Ta informacja nie zawiera ani jednego słowa prawdy. Przed nami


typowa dla wiosny 1941 r. niemiecka „dezinformacja” – główne
uderzenie na skrzydła, zmasowane naloty na Moskwę, z góry
nieprawdziwa data rozpoczęcia wojny. Ale najbardziej niezwykłe jest to,
że nawet wiele lat po zakończeniu wojny Żukow albo nie jest w stanie
zrozumieć, że miał przed sobą niemiecką fałszywkę, albo świadomie
wprowadza w błąd nieświadomych czytelników, przekonując, że „dane,
które zawierał ten dokument, miały wyjątkową wartość. Jednak wnioski
admirała M. Kuzniecowa nie pokrywały się z podawanymi przez niego
faktami i wprowadzały w błąd I. Stalina. »Przypuszczam – pisze w
notatce M. Kuzniecow – że informacje są fałszywe [dokładnie tak – M.S.]
i celowo nadano im taki kierunek [całkiem możliwe – M.S.], aby zbadać,
jak na nie zareaguje ZSRR«”.
Drugim elementem kampanii dezinformacyjnej były uparcie
rozpowszechniane w kręgach dyplomatycznych, dziennikarskich i
wojskowych pogłoski, że Hitler zamierza wysunąć wobec Stalina jakieś
nowe, dużo bardziej stanowcze żądania dotyczące dostaw surowców i
żywności do Niemiec, z „dzierżawą Ukrainy i złóż ropy naftowej w
Baku” włącznie. Jednocześnie koncentrację wojsk niemieckich na
wschodzie traktowano jako instrument presji psychologicznej.
Rozpowszechniając tego typu pogłoski, niemieckie służby wywiadowcze
dążyły do przekonania Stalina, że wojna rozpocznie się nie od nagłego
miażdżącego uderzenia, a od długiego okresu napięcia dyplomatycznego,
postawienia „ultimatum” itp. Trudno powiedzieć, jak reagował na tę
dezinformację sam Stalin. To jest osobny temat, który wykracza daleko
poza ramy naszej książki. Ja osobiście odnoszę wrażenie, że pogłoski na
temat mających się wkrótce odbyć radziecko-niemieckich rozmów
rozpowszechniał wywiad zarówno niemiecki, jak i radziecki. Na razie
zwróćmy uwagę na ten bezsporny fakt, że „źródła” wywiadu radzieckiego
w Berlinie regularnie przekazywały do Moskwy pogłoski o skierowaniu
„ultimatum”.
Najwyższa pora wymienić te źródła. Jeśli pominiemy licznych
dziennikarzy, kupców, adwokatów i pracowników akredytowanych w
Berlinie misji dyplomatycznych – takie źródła z definicji mogły być
jedynie źródłami pogłosek, a nie informacji o konkretnych planach
operacyjnych niemieckiego dowództwa – źródła były tylko dwa:
– źródło w sztabie niemieckiego lotnictwa, pseudonim Sierżant –
porucznik Harro Schulze-Boysen, wcześniej urzędnik departamentu
łączności ministerstwa transportu lotniczego Rzeszy;
– źródło w ministerstwie gospodarki Rzeszy, pseudonim Korsykanin –
Arvid Harnack, radca ministerstwa gospodarki Rzeszy.
Ci ludzie nie byli przerzuconymi do Niemiec „Stirlitzami”. Urodzeni w
Niemczech, pochodzący z bardzo uprzywilejowanych kręgów (Schulze-
Boysen był spokrewniony z admirałem Tirpitzem, ożenił się z wnuczką
księcia Eulenburga; doktor prawa Harnack urodził się w rodzinie znanego
profesora historii literatury, jego żona, doktor filologii, Amerykanka
pochodzenia niemieckiego, była przewodniczącą stowarzyszenia
amerykańskich kobiet w Berlinie), zdeklarowani antyfaszyści i
jednocześnie zwolennicy idei komunistycznych (na początku lat 30.
Schulze-Boysen wydawał pismo antyfaszystowskie „Der Gegner”
(„Przeciwnik”) i po dojściu Hitlera do władzy znalazł się za kratkami;
Harnack w 1931 r. powołał Stowarzyszenie Naukowe ds. Badań nad
Radziecką Gospodarką Planową), sami szukali kontaktu z radzieckim
wywiadem. Co sekundę ryzykując życie, zbierali i przekazywali do
Moskwy wszelkie strzępki informacji, jakie zdołali zdobyć. Ale…
Ale, jak głosi wspaniałe francuskie przysłowie, „nawet najpiękniejsza
dziewczyna nie może dać więcej, niż ma”. Porucznik Schulze-Boysen nie
mógł przekazać Stalinowi tajemnic Hitlera z tego prostego powodu, że do
takich tajemnic nie pozwolono mu się nawet zbliżyć. W jeszcze
większym stopniu dotyczy to pracownika ministerstwa gospodarki
Harnacka. Kiedy czytamy dzisiaj doniesienia Sierżanta i Korsykanina, z
goryczą zauważamy, że odważni antyfaszyści – nie kierowani bynajmniej
złą wolą – stali się praktycznie narzędziem do retransmisji umiejętnie
przygotowanej dezinformacji niemieckich służb wywiadowczych.
28 marca Sierżant informuje, że „dowództwo niemieckie prowadzi
przygotowania do kleszczowego uderzenia: z Rumunii z jednej strony i
przez kraje nadbałtyckie, a być może, przez Finlandię – z drugiej”.
14 kwietnia Sierżant melduje: „Działania wojenne poprzedzi ultimatum
wobec Związku Radzieckiego z żądaniem przyłączenia się do Paktu
Trzech”.
9 maja w doniesieniu Sierżanta obok niedokładnych informacji („w
rozmowach między oficerami sztabu często pada data 20 maja jako data
wybuchu wojny; inni przypuszczają, że operację wyznaczono na
czerwiec) znowu powtarza się jawna dezinformacja: „Najpierw Niemcy
wysuną wobec Związku Radzieckiego ultimatum z żądaniami
zwiększenia eksportu do Niemiec i zaprzestania propagandy
komunistycznej”.
14 maja. „Plany wobec Związku Radzieckiego zostają odłożone w
czasie, a niemieckie kierownictwo podjęło środki do zachowania dalszego
ich opracowania w całkowitej tajemnicy”.
9 czerwca. „W przyszłym tygodniu napięcie w kwestii rosyjskiej
osiągnie apogeum i kwestia wojny zostanie ostatecznie rozstrzygnięta.
Niemcy przedstawią żądania ZSRR dotyczące przekazania Rzeszy
Ukrainy pod zarząd gospodarczy oraz wykorzystania radzieckiej
marynarki wojennej przeciwko Anglii”.
Dopiero 11 czerwca w meldunku od Sierżanta pojawia się adekwatna
ocena sytuacji: „Zapadła decyzja o ataku na ZSRR. Nie wiadomo, czy
wcześniej Zw. Radzieckiemu zostaną postawione jakieś żądania. Należy
się liczyć z niespodziewanym uderzeniem”. Jednak dalej po raz kolejny
powtarza się stara fałszywa wersja planu operacji („niemieckie
dowództwo będzie dążyło poprzez okrążenie z północy, z Prus
Wschodnich, i z południa, z Rumunii, by stworzyć kleszcze, które
stopniowo będą się zamykać, aby okrążyć Armię Czerwoną”).
Jeszcze dalej (tak w przenośni, jak i dosłownie) od sejfu z tajemnicami
Hitlera znajdował się kierownik służby prasowej ambasady Niemiec w
Tokio, dziennikarz Richard Sorge (agent radziecki o pseudonimie
Ramsay). Zadziwiające, ale tak banalna sprawa jeszcze nie dotarła do
świadomości szerokich mas rosyjskich historyków i publicystów. I nawet
w czerwcu 2006 r. publikowane są na przykład takie „sensacje”: „W
grudniu 1940 r. Hitler podjął decyzję o ataku na ZSRR i już dwa tygodnie
później Sorge przekazał do Moskwy kopie stosownych dokumentów”.
18 grudnia 1940 r. Hitler zatwierdził dyrektywę nr 21 (plan
„Barbarossa”). Dyrektywa zaczynała się następującymi słowami:
„Niemieckie siły zbrojne powinny być gotowe do pokonania Rosji
radzieckiej w trakcie krótkotrwałej kampanii, zanim jeszcze zostanie
zakończona wojna z Anglią”. Powinny być przygotowane. I dalej:
„Rozkaz strategicznego rozwinięcia sił zbrojnych przeciwko Związkowi
Radzieckiemu wydam w razie konieczności [podkreślenie moje – M.S.]
osiem tygodni przed wyznaczonym terminem rozpoczęcia operacji”.
Żadnych konkretnych terminów w planie „Barbarossa” nie określono.
Dokument został sporządzony w dziewięciu egzemplarzach, z których
sześć zostało w sejfie Hitlera do końca wojny, trzy przekazano dowódcom
odpowiednich sił zbrojnych.
Wymagania dotyczące zachowania tajemnicy były typowe dla tego
rodzaju dokumentów, tj. wyjątkowo rygorystyczne. Pod koniec
dyrektywy nr 21 pojawia się zdanie: „Oczekuję od panów generałów
ustnych [podkreślenie moje – M.S.] raportów co do ich dalszych planów
wynikających z niniejszej dyrektywy”. Czyżby „panowie generałowie”
meldowali Hitlerowi ustnie, w cztery oczy, a do ambasadora Niemiec w
Tokio (który w ogóle nie miał nic wspólnego z przebiegiem prac nad
planami operacyjnymi) wysyłali drukowane dokumenty? I co
najważniejsze – po co? Żeby ułatwić pracę Richardowi Sorgemu? Nie
tylko w grudniu 1940 r., ale również w dniach i tygodniach
poprzedzających wojnę Ramsay mógł przekazać do Moskwy tylko
krążące w ambasadzie plotki:
21 maja 1941 r.: „Nowi przedstawiciele Niemiec, którzy przyjechali z
Berlina, sugerują, że wojna pomiędzy Niemcami i ZSRR może się
rozpocząć pod koniec maja, ponieważ otrzymali rozkaz powrotu do
Berlina do tego czasu. Ale też mówią, że w tym roku niebezpieczeństwa
da się uniknąć”.
1 czerwca 1941 r.: „Przewidywania, że wojna niemiecko-radziecka
wybuchnie około 15 czerwca, opierają się wyłącznie na informacjach,
które podpułkownik Scholl przywiózł z Berlina, skąd wyjechał 6 maja do
Bangkoku. W Bangkoku obejmie stanowisko attaché wojskowego. Scholl
mówi, że najsilniejszy cios zostanie zadany lewym skrzydłem armii
niemieckiej”.
17 czerwca 1941 r.: „Niemiecki kurier powiedział attaché wojskowemu,
że jest przekonany, iż wojna z ZSRR opóźni się prawdopodobnie do
końca czerwca. Attaché wojskowy nie wie, czy w ogóle będzie wojna”.
Więc w co tutaj miał „nie uwierzyć” Stalin? Jedynym konkretnym
faktem jest tu informacja, że pewien niemiecki podpułkownik 6 maja
wyjechał do Bangkoku.
Ostateczną datę rozpoczęcia napaści (22 czerwca) Hitler wyznaczył i
podał do wiadomości Naczelnemu Dowództwu Wehrmachtu dopiero 30
kwietnia 1941 r. Przed tą datą żadne źródła nie mogły przekazać
Stalinowi tej najważniejszej tajemnicy Hitlera – po prostu dlatego, że
Hitler sam jeszcze nie wiedział, kiedy rozpocznie wojnę z ZSRR. Poza
tym – i należy to podkreślić – 30 kwietnia wcale nie zapadła decyzja
ostateczna. To dzisiaj wiemy, że data 22 czerwca była dniem wybuchu
wojny. W maju 1941 roku wszystko się mogło jeszcze wiele razy
zmienić. Uważa się, że datę rozpoczęcia operacji przeciwko Francji Hitler
zmieniał w sumie dziewięć razy…
23 maja niemieckie koleje zostały przestawione w tryb „maksymalnych
przewozów wojskowych”. To bardzo ważny moment w ogóle działań w
ramach rozwinięcia strategicznego i o ile mi wiadomo, właśnie on nie
został dostrzeżony przez wywiad radziecki. Wreszcie 10 czerwca
Naczelne Dowództwo Wehrmachtu podało do wiadomości dowódcom
armii następującą decyzję:

1. Jako dzień „D” operacji „Barbarossa” proponuję wyznaczyć 22 czerwca.


2. W przypadku zmiany tego terminu stosowna decyzja zostanie podjęta nie
później niż 18 czerwca. Dane dotyczące kierunku głównego uderzenia będą w tym
przypadku nadal objęte tajemnicą.

Dopiero 18 czerwca (dzień po tym, jak Stalin napisał nieparlamentarną


rezolucję na kolejne doniesienie Sierżanta) decyzja o podjęciu działań
przeciwko ZSRR oraz dokładna data rozpoczęcia operacji zostały podane
do wiadomości dowódców szczebla taktycznego (dowódców dywizji i
pułków). Niestety, nie znam ani jednego doniesienia wywiadu
radzieckiego, w którym zostałaby odnotowana ta tajemnica, znana już 18
czerwca kilkuset oficerom Wehrmachtu. O godzinie 13.00 21 czerwca do
wojsk niemieckich rozwiniętych przy zachodniej granicy ZSRR nadano
umowny sygnał „Dortmund”. Oznaczał on, że natarcie zgodnie z planem
rozpocznie się 22 czerwca i że „można przystąpić do jawnego
wykonywania rozkazów”. Od tej chwili o największej niemieckiej
tajemnicy wojskowej wiedziało wiele setek tysięcy ludzi, ale wywiad
radziecki z niewiadomego powodu dowiedział się o tym nie od własnej
agentury, a od zbiegów niemieckich, którzy w nocy z 21 na 22 czerwca z
własnej inicjatywy, kierowani chęcią udzielenia pomocy „ojczyźnie
proletariuszy całego świata”, przedostali się na posterunki radzieckich
wojsk pogranicznych.
Znamy nazwisko kaprala, który przepłynął Bug w rejonie Sokala
(Kijowski Okręg), mamy informacje o szeregowym, który przepłynął Bug
w rejonie Wołczyna (30 km na północny zachód od Brześcia). Żukow w
pamiętnikach pisze o podoficerze, który wieczorem 21 czerwca przeszedł
granicę na odcinku Kijowskiego Specjalnego Okręgu Wojskowego.
Ciekawą wiadomość przekazał 22 czerwca 2006 r. w wywiadzie dla
agencji RIA-Nowosti generał major M. Gariejew: „Niemcy, ryzykując
życie, przepłynęli rzekę Dniestr [podkreślenie moje – M.S.] i
poinformowali nasze dowództwo, że wojska niemieckie ruszają do
natarcia”. Czego możemy wymagać od wywiadu, skoro prezydent
Akademii Nauk Wojskowych, członek Rosyjskiej Akademii Nauk
Przyrodniczych, członek korespondent Akademii Nauk Federacji
Rosyjskiej, doktor nauk wojskowych, doktor historii, profesor, były
zastępca szefa Sztabu Generalnego Armii Radzieckiej do spraw
naukowych, nie wie, że w czerwcu 1941 roku granica ZSRR nigdzie nie
stykała się z rzeką Dniestr?
Ostatecznie o dokładnej dacie ataku wywiad radziecki dowiedział się
dopiero o świcie 22 czerwca 1941 roku. Oczywiście na wszystko, co
zostało powiedziane wyżej, istnieje jeden, ale miażdżący kontrargument:
„Jeszcze nie nadeszła pora, żeby można było opowiedzieć WSZYSTKO”.
Nic dodać, nic ująć. Wywiad rządzi się własnymi prawami i skoro nawet
teraz (piszę to na początku 2008 roku), po tym, jak zmarli wszyscy
agenci, rezydenci i źródła, rozpadły się Układ Warszawski i Związek
Radziecki, zjednoczyły się Niemcy, a dawne radzieckie republiki
nadbałtyckie przystąpiły do NATO, wciąż jeszcze nie można wymienić z
nazwiska wszystkich źródeł wywiadu radzieckiego w kierownictwie
wojskowo-politycznym hitlerowskich Niemiec, nie można wyciągnąć z
sejfu i opublikować najważniejszych i najbardziej wiarygodnych
doniesień wywiadu – to znaczy, że tak musi być. Ale dlaczego wobec
tego na niepotwierdzone faktami konfabulacje o „fatalnym zaślepieniu
Stalina, który zaufał Hitlerowi, ale nie wierzył własnemu wywiadowi”,
już od dawna jest czas i jakoś to wszystko nie może się zakończyć?

Losy głównych bohaterów tej historii były tragiczne. Z ludzi skupionych


wokół Schulzego-Boysena i Harnacka powstała podziemna organizacja
antyfaszystowska, która przeszła do historii jako Czerwona Orkiestra. Już
po jej zlikwidowaniu hitlerowski kontrwywiad musiał przyznać, że
Czerwona Orkiestra przekazała do Moskwy szczegółowe dane o
liczebności i uzbrojeniu Luftwaffe, przemyśle lotniczym Niemiec,
rozmieszczeniu sztabów, produkcji i zapasów paliw płynnych.
Prawdopodobnie największym sukcesem Czerwonej Orkiestry było
zdobycie informacji o planach niemieckiego dowództwa operacji
stalingradzkiej latem 1942 r.
Bezpośrednią przyczyną zdemaskowania organizacji stał się rażący
nieprofesjonalizm moskiewskich towarzyszy. 10 października 1941 roku
w jednym z radiogramów przekazanych z Moskwy do Berlina „otwartym
tekstem” podano adresy trzech mieszkań konspiracyjnych. Rzecz jasna,
przekaz był szyfrowany, ale w rezultacie wielomiesięcznej pracy grupy
najlepszych niemieckich matematyków szyfry zostały złamane.
Schulzego-Boysena aresztowano 31 sierpnia, Harnacka – 7 września 1942
r. Obaj byli brutalnie torturowani, a następnie zostali straceni w Berlinie
22 grudnia 1942 r. W sumie aresztowano ponad 80 osób, z których 49
stracono, a 25 osób wysłano do obozu pracy. 7 października 1969 r. H.
Schulze-Boysen, A. Harnack, I. Stöbe i A. Kuckhoff zostali pośmiertnie
odznaczeni orderami Czerwonego Sztandaru.
4. „Stalin odrzucał każdą myśl o wojnie…”

Sztab Generalny Armii Czerwonej nie dysponował udokumentowanymi


danymi dotyczącymi planów operacyjnych niemieckiego dowództwa. To
fakt. Jednak nie wynika z niego wcale, że wywiad radziecki był
bezczynny. Bohaterstwo agentów wywiadu (i nie jednego, a wielu setek
ludzi) przełożyło się na olbrzymią ilość wiarygodnych informacji. Czego
dotyczyły? Koncentracji oddziałów niemieckich na zachodniej granicy
ZSRR, przewozów uzbrojenia, amunicji i paliw, rozmieszczenia sztabów,
lotnisk, węzłów łączności, magazynów i szpitali. Z tych pojedynczych
fragmentów „mozaiki” służby analityczne wywiadu radzieckiego ułożyły
dość szczegółowy obraz przygotowań Wehrmachtu. I jeżeli zimą i wiosną
1941 r. wiarygodność tego „obrazu” jeszcze pozostawiała wiele do
życzenia (dane o liczebności wojsk niemieckich znacznie zawyżono – nie
zaniżono, jak nakazywała moda w epoce dokumentalnych bajek o
„doniesieniu wywiadu nr 8”, a właśnie zawyżono), to na początku wojny
rzeczywiste i ustalone przez wywiad radziecki liczebności oddziałów
Wehrmachtu prawie się pokrywały.
Nie mogły być identyczne. Nie tylko dlatego, że nawet najlepszy
wywiad ma swoje ograniczenia. Niemieckie dowództwo maskowało
swoje zamierzenia na wszelkie dostępne sposoby. Między innymi główna
siła uderzeniowa wojsk – dywizje pancerne i zmotoryzowane – wyruszyła
do rejonów graniczących z ZSRR dopiero w ostatnich dniach przed
rozpoczęciem inwazji.
Na przykład pięć dywizji pancernych 1. Grupy Pancernej zostało
załadowanych do eszelonów między 6 i 16 czerwca i dotarło na stacje
docelowe na południu Polski (Lublin–Sandomierz–Rzeszów) dopiero 14–
20 czerwca. Bezpośrednio do rejonów koncentracji i rozwinięcia trzy
dywizje (13., 14. i 11.) przybyły dosłownie w ostatnich godzinach przed
rozpoczęciem operacji, a dwie inne dywizje (16. i 9. Dywizja Pancerna)
wieczorem 21 czerwca jeszcze kontynuowały marsz 100–150 km od
granicy. A co za tym idzie, radziecki wywiad wojskowy nie mógł
wiedzieć o tych dywizjach – po prostu dlatego, że tydzień przed
wybuchem wojny jeszcze nie było ich na miejscu.
Z drugiej strony ciągłe zawyżanie danych dotyczących liczebności
wojsk niemieckich przy granicach ZSRR dziwnym zrządzeniem losu na
swój sposób „kompensowało” wszystkie zabiegi nieprzyjaciela. W
rezultacie 31 maja 1941 r. Zarząd Wywiadowczy Sztabu Generalnego
Armii Czerwonej szacował skład zgrupowania sił Wehrmachtu na 94
dywizje piechoty, 1 dywizję kawalerii, 14 dywizji pancernych i 13
dywizji zmotoryzowanych (poza tym „stwierdzono obecność” również
nieistniejących w rzeczywistości 25 samodzielnych pułków kawalerii).
Faktycznie tych dywizji pancernych i zmotoryzowanych 1 czerwca przy
granicy jeszcze nie było, ale pojawiły się one tuż przed wybuchem wojny,
i co więcej – w pewnym „nadmiarze” (tak naprawdę w składzie czterech
grup pancernych nieprzyjaciel rozwinął 17 dywizji pancernych i 13
zmotoryzowanych). Uważa się, że gdyby Stalin się o tym dowiedział, to
powinien był przestać spać i jeść, wyrwać swoje sumiaste wąsy i miotać
się jak zaszczute zwierzę po kremlowskim gabinecie. Ale nic podobnego
Stalin nie zrobił. W nocy 22 czerwca 1941 r. spokojnie spał.
To się u nas nazywa „Wielką Tajemnicą 22 czerwca”. „Dlaczego Stalin,
któremu wywiad donosił o koncentracji tak wielkiej armii nieprzyjaciela
przy granicy ZSRR, nie…” Po tym „nie” następowały różne zarzuty.
Zależały i od aktualnej mody politycznej, i od poziomu niekompetencji
piszącego lub mówiącego. Zazwyczaj pojawiało się coś w rodzaju: „nie
posłuchał Żukowa”, „nie pozwolił postawić wojska w stan gotowości
bojowej”, „nie skierował wojsk do granicy”… Na skrajnym poziomie
niekompetencji, który osiągnął towarzysz G. Gorodiecki z Izraela, Stalin,
jak się okazuje, „odrzucał każdą myśl o wojnie”.
Właściwa odpowiedź zaczyna się od właściwie sformułowanego
pytania. Tego nauczono mnie w starym dobrym Kujbyszewskim
Instytucie Lotnictwa – za co, korzystając z okazji, chciałbym jeszcze raz
podziękować naszym wykładowcom. Jeszcze się nie nauczyłem
wypowiadać tak dobrze, dlatego sformułuję swoją myśl w dość długim
zdaniu: niechęć do zadawania właściwych pytań często świadczy o
niechęci (albo obawie) do usłyszenia prawdziwej odpowiedzi.
My, szanowny czytelniku, nie mamy się czego bać, dlatego spróbujemy
zacząć od rzeczy najważniejszej – od możliwie jak najbardziej
precyzyjnych pytań. Czego właściwie Stalin nie zrobił? Albo w co (lub
komu) nie uwierzył? Co oznacza „stan gotowości bojowej”? Gdzie i jakie
oddziały należało „skierować”? I dlaczego Stalin nie powinien był
spokojnie spać w nocy z 21 na 22 czerwca?
Zacznijmy od ostatniego pytania. Jest najprostsze, dlatego że operuje
kategoriami znanymi (jak nie z własnego doświadczenia, to z opowieści
przyjaciół) każdemu z nas. W nocy przed egzaminem nie śpi i
gorączkowo przegląda podręczniki totalny leń i nieuk. Ten, który przez
cały semestr się obijał i nie przychodził na wykłady. Właśnie jako takiego
„lenia” radziecka propaganda – co jest zadziwiające – próbowała
przedstawić Stalina, czyli najwyższe władze wojskowo-polityczne
ZSRR.
Tu znowu mamy do czynienia z przykładem tego, że ten, kto raz
skłamał, musi wymyślać coraz to nowsze kłamstwa. Oczywiście jeżeli
przyjmiemy, że Związek Radziecki był zajęty „pokojową twórczą pracą”,
że przemysł „nie został zawczasu skierowany na wojenne tory” (ciekawe,
jakimi torami ten przemysł podążał wcześniej? co produkowały pracujące
przez całą dobę huczące fabryki? rowery i maszyny do szycia, gramofony
i lodówki do kuchni w mieszkaniach wielorodzinnych?), że Niemcy w
ciągu sześciu lat (od 1935 do 1941 r.) stworzyli wielką, uzbrojoną po
zęby armię, jeżeli uwierzyć w to, że „na Hitlera pracowała cała Europa”, a
„drugi front” został otwarty dopiero w 1944 roku – wówczas wszystko się
zgadza. Wówczas niewzruszony spokój Stalina wydaje się czymś
zupełnie niezrozumiałym. Ale Stalin nie był leniem. I już od drugiej
połowy lat 30. „odrzucał każdą myśl”, jeżeli nie dotyczyła ona któregoś z
aspektów przygotowań do Wielkiej Wojny, do wojny, dzięki której nie
tylko nędzne skrawki wschodniej Polski i Przesmyku Karelskiego, a cała
Europa powinna znaleźć się w jego rękach. Przez długie lata pracował do
późnej nocy (a dokładniej – do bladego świtu), osobiście zajmując się
tysiącami spraw związanych ze stworzeniem, wyposażeniem,
uzbrojeniem, wyszkoleniem największej armii świata. Rezultat wielkiego
wysiłku był namacalny, znaczący, brutalny.
W jego armii powstało 61 dywizji pancernych i 31 zmotoryzowanych.
Przy tym według struktury (jeden pułk pancerny i dwa zmotoryzowane)
dywizja zmotoryzowana Armii Czerwonej odpowiadała dywizji pancernej
Wehrmachtu, a w etatowej liczbie czołgów – przewyższała ją. Tak więc
faktycznie w składzie Armii Czerwonej były 92 pancerne (pancerne w
swej istocie, a nie tylko z nazwy) dywizje.
W pasie od granicy zachodniej do Leningradu i Moskwy już znajdowało
się (nie licząc „surowych” dywizji formowanych XVII i XX Korpusu
Zmechanizowanego) 40 dywizji pancernych i 20 zmotoryzowanych,
posiadających na uzbrojeniu 12 400 prawdziwych czołgów (a także wiele
tysięcy tankietek uzbrojonych w karabiny maszynowe), w tym ponad
1500 najnowszych, najlepszych na świecie czołgów KW-1 i T-34,
wyposażonych w długolufowe armaty kalibru 76 mm, z solidnym
pancerzem i potężnymi dieslami. Więc który z nich, Stalin czy Hitler,
powinien nie spać i miotać się histerycznie po gabinecie? Który z tych
dwóch dyktatorów powinien był spodziewać się „w przypadku wojny
szybkiej przegranej, a dla siebie osobiście – śmierci”?
Wywiad doniósł Stalinowi, że przy zachodniej granicy ZSRR
skoncentrowano 94 dywizje piechoty Wehrmachtu (faktycznie w składzie
Grup Armii „Północ”, „Środek” i „Południe”, jeśli nie liczyć rezerwy
Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu, były tylko 84 dywizje piechoty).
To była istotna informacja, ale Stalin wówczas miał 198 dywizji
strzeleckich. 13 czerwca pierwszy zastępca szefa Sztabu Generalnego
Armii Czerwonej, generał lejtnant M. Watutin, położył na biurko
Stalina… nie, bynajmniej nie kolejną „tajemnicę Hitlera”, a opinię „na
temat rozwinięcia Sił Zbrojnych ZSRR na wypadek wojny na
Zachodzie”.
W składzie czterech frontów (Północnego, Północno-Zachodniego,
Zachodniego i Południowo-Zachodniego) planowano rozwinięcie 120
dywizji strzeleckich. Kolejne 35 dywizji strzeleckich wcielono w skład
pięciu armii odwodu Naczelnego Dowództwa, rozwijanych w pasie od
granicy zachodniej do linii Briańsk–Rżew. Łącznie 155 dywizji
strzeleckich wobec 94 niemieckich. I podobno właśnie ta informacja
wprawiła Stalina w taką rozpacz, że „uznał opór za bezsensowny i dlatego
nie próbował ani grozić Hitlerowi, ani przygotować się do walki”.
Tu musimy wyjaśnić jedną ważną rzecz. Podane wyżej liczby są zbyt
duże, żeby katastrofalne rozgromienie Armii Czerwonej można było
przypisać „wielokrotnej przewadze liczebnej” nieprzyjaciela.
Prawdopodobnie dlatego, obok wielu innych nieczystych zagrań, pojawił
się – i został powielony w setkach publikacji – niedorzeczny wymysł, że
radziecka dywizja strzelecka była rzekomo dwa (lub nawet trzy!) razy
mniejsza od niemieckiej dywizji piechoty.
Jest to bzdura, nie było czegoś takiego w rzeczywistości, bo
najzwyczajniej nie miało to sensu. Chodzi o to, że wszystkie armie na
świecie dążyły do tego, aby stworzyć podstawową jednostkę taktyczną
wojsk lądowych (dywizję) tak, żeby swoim potencjałem bojowym nie
ustępowała ona dywizji potencjalnego nieprzyjaciela. Starali się o to
wszyscy. Nie każdemu się udało i na przykład polska albo fińska dywizja
z 1939 r. ustępowała „światowym liderom” według szeregu istotnych
parametrów (przede wszystkim pod względem artylerii, samochodów i
ciągników). Dywizja Armii Czerwonej, na której uzbrojenie od świtu do
świtu pracował wielki kraj, nie miała sobie równych.
Od kwietnia 1941 r. dywizje strzeleckie Armii Czerwonej
obowiązywały nowe normy etatowe. Liczebność składu osobowego
została zmniejszona o 16% i wynosiła teraz 14,5 tysiąca ludzi wobec 16,5
tysiąca w dywizji piechoty Wehrmachtu. Zwiększona nieco liczebność
niemieckiej dywizji piechoty oznaczała jedynie bardziej rozbudowane
służby techniczne i tyłowe – jeśli chodzi o siłę ognia, dywizja strzelecka
Armii Czerwonej wcale nie była gorsza od dywizji nieprzyjaciela.
Według etatu z kwietnia 1941 r. w dywizji strzeleckiej Armii Czerwonej
było 10,4 tysiąca karabinów, 166 cekaemów i 392 erkaemy, w dywizji
piechoty Wehrmachtu odpowiednio – 11,5 tysiąca, 138 i 378. Co więcej,
w przededniu wojny Armia Czerwona przezbrajała się z trzytaktowego
Mosina na samopowtarzalny karabin Tokariewa (SWT), co dawało
znaczącą przewagę nad nieprzyjacielem w sile ognia strzeleckiego. Co
najważniejsze, zaopatrzenie tych etatów nie stanowiło problemu – w
realnie posiadaną broń strzelecką można było wyposażyć nawet nie 198, a
około 460–740 dywizji strzeleckich.
Tradycyjnie potężne było uzbrojenie artyleryjskie dywizji strzeleckiej
Armii Czerwonej.
Dla porównania podamy liczebność systemów artyleryjskich
porównywalnych kalibrów i tak zwany „łączny ciężar salwy” artylerii
polskiej, francuskiej i niemieckiej dywizji piechoty:

Innym szeroko rozpowszechnionym przykładem „prania mózgu” było


fałszywe stwierdzenie, że wskutek „niespodziewanej napaści” dywizje
strzeleckie Armii Czerwonej na początku wojny miały 6–8 tysięcy ludzi.
Chyba nie ma innego faktu w historii wybuchu wojny, który
zaciemniałoby tyle kłamstw. Faktycznie już 21 maja 1940 r. (to nie jest
błąd drukarski – właśnie w czterdziestym roku) w Uchwale Biura
Politycznego KC nr 16/158 postanowiono utrzymywać w czasie pokoju
dywizje strzeleckie okręgów zachodnich w następującej liczebności: 98
dywizji – po 12 i więcej tysięcy ludzi i tylko 3 dywizje – po 9 tysięcy.
Rok później, w maju i czerwcu 1941 r., w wyniku „wielkich ćwiczeń”
zmobilizowano 802 tysiące ludzi. „Jednocześnie skład dywizji
strzeleckich okręgów przygranicznych przy stanie 14 483 ludzi
zwiększono: 21 dywizji do 14 tysięcy ludzi, 72 dywizji – do 12 tysięcy
ludzi, 6 dywizji strzeleckich – do 11 tysięcy ludzi”. To potwierdzili
publicznie już w 1992 r. autorzy pracy zbiorowej historyków wojskowych
Sztabu Generalnego 1941 god – uroki i wywody („1941 rok – lekcje i
wnioski”, 1992 r.), ale do dnia dzisiejszego słynna „kaczka” G. Żukowa
(„z kolei nasze dywizje nie miały nawet po 8 tysięcy ludzi i były
praktycznie dwa razy słabsze od niemieckich”) wciąż ma się dobrze i
wędruje z jednej publikacji do drugiej…

Teraz wróćmy do wydarzeń wiosny 1941 roku. Prawdę mówiąc, dzisiaj


już nie trzeba zgadywać, co mogło, a co nie mogło przerazić (czy raczej
wywołać skrajne zaniepokojenie) towarzysza Stalina. Istnieją odtajnione i
opublikowane dokumenty najwyższych władz wojskowo-politycznych
ZSRR. Co możemy w nich odnaleźć? Oczywiście wywiad radziecki stale
monitorował sytuację na frontach europejskiej wojny. A w związku z
powyższym każdy ze znanych dokumentów planowania strategicznego
rozpoczynał rozdział poświęcony ocenie przypuszczalnego składu
zgrupowania wojsk nieprzyjaciela (nieprzyjaciół). Liczba mnoga będzie
tu bardziej na miejscu, ponieważ przywódcy radzieccy niezmiennie
zaliczali do grona nieprzyjaciół ZSRR na zachodzie obok Niemiec
również Finlandię, Rumunię, Węgry i Włochy (przy czym w kwestii
liczebności sił zbrojnych sojuszników Niemiec pojawiały się zupełnie
niewiarygodne przypuszczenia). Nawet nie będziemy się nad nimi
zastanawiać i skupimy uwagę na prognozach przewidywanej liczebności
tylko wojsk niemieckich.
Przyjrzymy się danym z trzech dokumentów:
– 18 września 1940 r., „Opinie na temat głównych aspektów rozwinięcia
strategicznego Sił Zbrojnych ZSRR”;
– 11 marca 1941 r., „Uzupełniony plan rozwinięcia strategicznego Sił
Zbrojnych ZSRR”;
– maj 1941 r., „Opinie na temat planu rozwinięcia strategicznego Sił
Zbrojnych Związku Radzieckiego w wypadku wojny z Niemcami i ich
sojusznikami”.
Dla wygody percepcji połączymy wszystkie dane w jednej tabeli i
dodamy do niej dwie bardzo ważne rubryki: „Specjalne doniesienie
Zarządu Wywiadu Sztabu Generalnego” z 31 maja 1941 r. oraz faktyczną
liczebność niemieckich Grup Armii „Północ”, „Środek” i „Południe”.

Zanim ruszymy dalej – jedna mała uwaga. Mam nadzieję, że już


zwróciliście uwagę na te dziwne proporcje: rzeczywista liczba dywizji
pancernych Wehrmachtu okazała się nieznacznie mniejsza od
spodziewanej (17 zamiast 19–20), a czołgów w nich okazało się trzy razy
mniej. To nie jest błąd w druku. To niestety poważny błąd wywiadu
radzieckiego, który zakładał, że na uzbrojeniu jednej dywizji pancernej
Wehrmachtu może być do pół tysiąca czołgów…
Karol Marks kiedyś powiedział: „Jedna liczba pozwala zrozumieć
więcej niż całe tomy pełne retorycznych bzdur”. Podana powyżej tabela
daje jasną odpowiedź na pytanie o słynne „fatalne zaślepienie” Stalina,
który „nie chciał wierzyć w doniesienia wywiadu”. Wszystko wyglądało
zupełnie inaczej. Stalin właśnie uwierzył w doniesienia wywiadu.
Wynikało z nich, że koncentracja wojsk niemieckich przy granicy
Związku Radzieckiego NIE ZOSTAŁA ZAKOŃCZONA. Co więcej,
doniesienia wywiadu w ogóle budziły wątpliwości co do tego, że Hitler
koncentruje wojska w celu ataku na ZSRR. Dlaczego? Już dwukrotnie
wspomniane wyżej „Specjalne doniesienie Zarządu Wywiadu Sztabu
Generalnego” z 31 maja 1941 r. w następujący sposób oceniało istniejący
podział sił Wehrmachtu:

Ogólny podział sił zbrojnych Niemiec wygląda następująco:


– przeciwko Anglii (na wszystkich frontach) 122–126 dywizji;
– przeciwko ZSRR 120–122 dywizje;
– rezerwy 44–48 dywizji.

Na podstawie tych liczb (jak teraz wiemy, nieprawdziwych – wywiad


radziecki znacznie zawyżył liczebność „antyangielskiego” zgrupowania
Wehrmachtu) wyciągano jak najbardziej logiczny wniosek:

Co się tyczy frontu z Anglią, to dowództwo niemieckie, posiadające w tym


momencie już niezbędne siły do prowadzenia dalszych działań na Bliskim
Wschodzie i w Egipcie (29 dywizji, łącznie z Grecją z Kretą, Włochami i Afryką),
jednocześnie stosunkowo szybko odbudowało swoje główne zgrupowanie na
Zachodzie i kontynuowało przerzucanie wojsk do Norwegii, planując w
przyszłości przeprowadzenie głównej operacji przeciwko wyspom brytyjskim”
[podkreślenie moje – M.S.].

Ponieważ ten temat przez wiele lat był epicentrum szczególnego „prania
mózgu”, jeszcze raz powtórzę główny wniosek. Powoli i wyraźnie. Na
początku czerwca 1941 r. Stalin nie sądził, że atak Niemiec jest możliwy
w najbliższych dniach. Nie dlatego, że wierzył w podpis Ribbentropa, i
nie dlatego, że „popadł w apatię i odrzucał każdą myśl o wojnie”. Opinia
Stalina opierała się na nienagannie logicznych wnioskach opartych na
danych, które przekazywał mu wywiad. Wojsk niemieckich przy
zachodniej granicy ZSRR było MAŁO.
Mało w porównaniu do spodziewanej liczebności oddziałów
nieprzyjaciela.
Mało w porównaniu do ogólnej liczebności niemieckich sił zbrojnych
(w ocenie tej „ogólnej liczebności” wywiad radziec ki popełnił bardzo
poważny błąd, zawyżając ją dokładnie półtora raza).
Mało w porównaniu do liczebności Armii Czerwonej.
Stalin nie mógł uwierzyć, że tak MAŁYMI SIŁAMI Hitler zaryzykuje
atak na potężny Związek Radziecki. Stalin nie mógł uwierzyć, że Hitler
ma gorsze zdanie o „niepokonanej i legendarnej” Armii Czerwonej niż o
armii 40-milionowej Francji (do wojny z Francją dowództwo niemieckie
wyznaczyło 136 dywizji, czyli 87% ze 156 posiadanych). W
rozumowaniu Stalina nie było nawet cienia „fatalnego zaślepienia”. Stalin
był dumny ze swoich zdolności analitycznych i w tym przypadku
rozumował absolutnie logicznie. Istnieją proste i niepodważalne dogmaty
sztuki wojennej. „Sztuczka – dobra rzecz – spryt, podstęp i cała reszta.
Ale sztuczkami wygrać się nie da. Raz oszukasz – zajdziesz od tyłu, drugi
raz oszukasz, ale trzeciego razu już nie będzie. Armia nie może polegać
na samych tylko sztuczkach, powinna być armią z prawdziwego
zdarzenia”. Nie ja to wymyśliłem. To cytat z przemówienia Stalina na
naradzie najwyższego dowództwa Armii Czerwonej w kwietniu 1940 r.
Żeby przeprowadzić natarcie na olbrzymim froncie od Morza Czarnego
do Morza Bałtyckiego i na ogromną głębokość, przynajmniej na 1000 km
od Brześcia do Moskwy, trzeba mieć przewagę liczebną, w sile ognia, w
czołgach i lotnictwie. Ale Wehrmacht i Luftwaffe nie miały
„standardowej”, wymaganej przez kanony wojskowe trzykrotnej
przewagi. Nie miały nawet przewagi minimalnej. Co więcej – nacierający
(Niemcy) znacznie ustępowali w liczebności broniącym się. Przy tym
najbardziej niekorzystny dla Niemców był stosunek głównych narzędzi
natarcia – czołgów i lotnictwa. Tak nie można rozpoczynać natarcia, to
przeczy zdrowemu rozsądkowi, a Stalin nie miał podstaw, by uważać
swojego berlińskiego konkurenta za kompletnego idiotę. Zdrowy
rozsądek i doświadczenie dwóch poprzednich lat wojny przemawiały za
tym, że celem letniej kampanii Hitlera będzie rozgromienie Anglii, a
skoncentrowanie znacznych sił wojsk lądowych Niemiec na wschodzie
ma na celu zabezpieczenie tyłów strategicznych Niemiec przed
ewentualnymi „niespodziankami” ze strony Stalina.
I gdyby wywiad radziecki położył Stalinowi na biurko plan
„Barbarossa”, to ten napisałby na tym doniesieniu takie słowa, jakich ja
po prostu nie zdecyduję się wypowiedzieć. Oto pierwsze zdanie tego
planu, przeczytajcie je uważnie, przemyślcie te słowa: „Niemieckie siły
zbrojne powinny być gotowe do pokonania Rosji radzieckiej w trakcie
krótkotrwałej kampanii, zanim jeszcze zostanie zakończona wojna z
Anglią”. I dalej: „Ostatecznym celem operacji jest stworzenie bariery
przeciwko azjatyckiej Rosji wzdłuż linii Wołga–Archangielsk”.
Jakich słów powinien był użyć Stalin w stosunku do autorów takiego
doniesienia? Pokonać Rosję radziecką „w trakcie krótkotrwałej
kampanii”? Hitler nie zdołał nawet pokonać Francji w trakcie
krótkotrwałej kampanii. Podpisany 24 czerwca 1940 r. w Compiègne
układ o zawieszeniu broni (uparcie nazywany w rodzimej literaturze
„kapitulacją”) pozostawił Francji wszystkie atrybuty suwerennego
państwa (rząd, terytorium, korpus dyplomatyczny, armię, lotnictwo i
marynarkę), pozostawił Francji wszystkie jej olbrzymie zamorskie
kolonie. I proszę zauważyć, że od granicy niemieckiej do Paryża jest
tylko 200 km. A od zachodniej granicy ZSRR do „linii Wołga–
Archangielsk” jest 2000 km. Ile czasu potrzeba, żeby zwyczajnie pieszo
pokonać (a Wehrmacht składał się głównie z piechoty i artylerii o trakcji
konnej) te dwa tysiące kilometrów? Nawet „triumfalny marsz” na taką
odległość (z krótkimi przerwami na ceremonie wręczania chleba z solą i
kwiatów od wiwatującej ludności) wymagałby trzech, czterech miesięcy.
A jeśli trzeba będzie jeszcze walczyć?
A sam pomysł wplątania się w wojnę z radzieckim gigantem, „zanim
jeszcze zostanie zakończona wojna z Anglią”? Gdzie tu logika, gdzie
najmniejsze oznaki zdrowego rozsądku? Hitler już próbował walczyć z
Anglią. 86 grup lotnictwa, 3067 samolotów (czyli zgrupowanie większe
niż to, które skoncentrowano 22 czerwca przy granicy radzieckiej),
rozpoczęło 13 sierpnia 1940 r. wielką batalię powietrzną, która przeszła
do historii jako „bitwa o Anglię”. Dowództwo RAF-u mogło wystawić
przeciwko niemieckiej armadzie powietrznej 49 dywizjonów
myśliwskich, które miały na uzbrojeniu 704 samoloty. Przy takim
początkowym stosunku sił Niemcy przegrali. Już w połowie września
1940 r. ogromne straty zmusiły niemieckie dowództwo do rezygnacji ze
zmasowanych nalotów dziennych. Zajęcie Wysp Brytyjskich trzeba było
odłożyć na „nieokreślony czas”. Pod koniec 1940 r. ogólny stosunek strat
samolotów wynosił 1 do 2 dla Brytyjczyków. I właśnie po takich
doświadczeniach Hitler postanowił MNIEJSZYMI siłami rozgromić
„szybciutko” radzieckie lotnictwo, które miało sześć razy więcej
myśliwców niż Anglicy? Można to porównać do sytuacji, gdyby ktoś po
przegranej walce z bokserem wagi lekkiej juniorów umówił się na walkę
z mistrzem świata wagi ciężkiej…
Stalin rozumował absolutnie logicznie – i popełnił kardynalny błąd. Ale
jak powiedział przy innej okazji i na temat innej osoby (Lwa Trockiego)
sam Lenin, „to bynajmniej nie może być wyłącznie jego wina”. Trudno
było nie popełnić błędu. Stalin nie mógł się spodziewać, przewidzieć,
uwierzyć w to, że jego wielka, wyposażona w najlepsze na świecie
uzbrojenie armia to jedynie uzbrojony tłum przyszłych dezerterów i
jeńców. Nie pomyślał o tym, że tysiące czołgów i samolotów, dziesiątki
tysięcy dział, miliony karabinów zostaną porzucone na poboczach dróg
przez uciekające w panice tłumy byłych czerwonoarmistów. Ale nie
będziemy zbyt surowo oceniać towarzysza Stalina za ten błąd. Przecież
wy, szanowni czytelnicy, nawet dzisiaj, nawet uzbrojeni w wiedzę, nawet
po tym wszystkim, co zostało odtajnione i opublikowane w ostatnich
latach, po tym, co opowiedzieli nieliczni świadkowie wydarzeń, którzy
dożyli do czasów wolności słowa i druku, nie chcecie uwierzyć i
zaakceptować tego FAKTU. Czy można się dziwić temu, że Stalin nie
mógł poczynić tak oszałamiającej prognozy?
Co prawda należy również zauważyć, że Stalin potrzebował tylko
siedmiu dni, żeby zrozumieć główną przyczynę niebywałej klęski. Być
może dlatego tak szybko i właściwie zrozumiał sens wydarzeń, że jego
„uniwersytetem” była nie katedra komunizmu naukowego radzieckiej
uczelni, a praca podziemna w organizacji wywrotowej, która już raz
zniszczyła armię rosyjską w czasie wojny. Towarzysz Stalin dobrze
wiedział, jak upadają imperia i znikają milionowe armie. Owszem,
odkryta w tym momencie prawda okazała się zbyt trudna nawet dla tego
„człowieka ze stali”. W nocy z 28 na 29 czerwca Stalin wyjechał na
daczę, gdzie spędził w stanie całkowitej bezsilności dwa dni (29 i 30
czerwca), nie odbierał telefonów i z nikim się nie spotykał. Ale zanim
nadeszły te dwa tragiczne dni, Stalin ciężko pracował.
I tu przechodzimy do następującego pytania: „Co robił i czego nie zrobił
Stalin w czerwcu 1941 roku?”. W barwnej i emocjonalnej formie, z
nieuniknionymi w takim przypadku publicystycznymi przerysowaniami,
na to pytanie odpowiedział Wiktor Suworow w swoich bestsellerowych
książkach Lodołamacz, Dzień „M”, Ostatnia republika. Bardzo
szczegółowo, powściągliwie i dokładnie obraz rozwijania strategicznego
Armii Czerwonej do ataku na Europę opisał kandydat (obecnie – doktor)
nauk historycznych1 (nie ma reguł bez wyjątku i jest mi szczególnie
przyjemnie zwrócić waszą uwagę na takich wyjątkowych doktorów) M.I.
Mieltiuchow w monografii Upuszczennyj szans Stalina („Stracona szansa
Stalina”). Ciekawe i gruntowne prace na ten temat napisali P. Bobylew,
W. Daniłow, J. Hoffmann, W. Niewieżyn… Również ja opisałem te
wydarzenia na 510 stronach w książce 23 czerwca. Dzień „M”. Jeżeli
interesuje was ten temat – możecie przeczytać wszystko, co wymieniłem.
Nie chcę w pośpiechu streszczać własnej książki. Wspomnę tylko o
jednym ciekawym dokumencie, który miałem przyjemność trzymać w
ręku. 4 czerwca 1941 r. na posiedzeniu Biura Politycznego KC WKP(b)
postanowiono „zatwierdzić utworzenie w ramach Armii Czerwonej jednej
dywizji strzeleckiej ze składem osobowym narodowości polskiej i
znającym język polski”. Czas wykonania – 1 lipca 1941 r. (Rosyjskie
Państwowe Archiwum Historii Społeczno-Politycznej, d. 17, r. 162, t. 35,
k. 13). W jakim celu? Po co Stalin do 1 lipca 1941 r. potrzebował dywizji,
która mówi po polsku? Czy zabrakło na rosyjskiej ziemi mocarzy, że do
obrony niewzruszonych granic ZSRR pilnie poszukiwano Polaków? Coś
podobnego wydarzyło się 11 listopada 1939 roku. Wówczas, 20 dni przed
rozpoczęciem zaplanowanego „wyzwalania” Finlandii, podjęto decyzję o
utworzeniu 106. Dywizji Strzeleckiej, która miała być sformowana
wyłącznie z osób władających językiem fińskim lub karelskim…
Jakkolwiek jest to dziwne, dyskusję nad oczywistym (czyli widocznym
na pierwszy rzut oka, jeżeli to oko patrzy na mapę przemieszczania się i
dyslokacji wojsk radzieckich) ofensywnym ukierunkowaniem rozwinięcia
strategicznego Armii Czerwonej zapoczątkowało dopiero ukazanie się
Lodołamacza Suworowa. Wcześniej radzieccy historycy ze spokojem
stwierdzali, że „zamiar rozwinięcia strategicznego i uszeregowania
operacyjnych ugrupowań wojsk w większym stopniu odzwierciedlał cele
ofensywne”, „na uszeregowanie pozycji i wojsk wpływ miał ofensywny
charakter planowanych działań strategicznych”, „przerzut wojsk został
zaplanowany z zamiarem zakończenia ześrodkowania w rejonach,
wskazanych w planach operacyjnych, od 1 czerwca do 10 lipca”.
„Przerzut wojsk został zaplanowany z zamiarem zakończenia
ześrodkowania w rejonach, wskazanych w planach operacyjnych, od 1
czerwca do 10 lipca 1941 r.” Już tylko za to jedno zdanie autorów
zbiorowej monografii 1941 god – uroki i wywody (z niej pochodzi ten
cytat) trzeba było od razu w 1992 roku odznaczyć medalem „Za odwagę”.
Krótko i dobitnie odpowiedzieli na sakramentalne pytania o przyczyny
słynnego już „nieprzygotowania”.
Dowództwo Armii Czerwonej postępowało zgodnie z własnymi
planami OFENSYWNYMI, realizowało własny harmonogram
rozwinięcia, przy którego tworzeniu nie brano pod uwagę możliwości
niemieckiej napaści. Owszem, rankiem 22 czerwca 1941 r. proces
uszeregowania ugrupowań operacyjnych nie został zakończony. Ale
rozwinięcie strategiczne rzeczywiście się zaczęło, nabierało tempa i
rozmachu. Terminem jego zakończenia nie był 22 czerwca, a jakaś inna
data. Był to jeden z dni lipca 1941 roku, którego dokładne ustalenie na
podstawie będącej do dyspozycji historyków bazy źródłowej jeszcze nie
jest możliwe.

Tym, którzy słysząc sformułowanie „przegrupowanie strategiczne”,


usychają z nudów, gotów jestem pokrótce opowiedzieć treść tego
rozdziału w jeszcze prostszy sposób.
O godzinie szóstej wieczorem 31 grudnia każdego roku w każdej
rodzinie można zaobserwować wyraźne „nieprzygotowanie”. Kotlety
smażą się na patelni, z piekarnika wali dym przypalonego ciasta, pani
domu w pogniecionej podomce gorączkowo miesza sałatkę warzywną w
wielkim garnku. Czy oznacza to, że nikt w rodzinie nie przygotowuje się
do powitania Nowego Roku? Nic podobnego, wręcz przeciwnie –
przygotowania idą pełną parą. Ale jeszcze NIE są przygotowani. Przed
północą, przed wcześniej zaplanowanym momentem otworzenia
szampana, wszystko będzie jak trzeba: sałatka warzywna przegrupuje się
z garnka do kryształowej salaterki, kotlety i dodatki połączą się w jednym
punkcie i najlepsza koleżanka pani domu w mocno wydekoltowanej
wieczorowej sukni będzie kokietować jej męża. Wszystko potoczy się
zgodnie z planem – jeśli tylko o godzinie siódmej wieczór do domu nie
wtargną nieproszeni goście…

1 W Rosji stopień naukowy „kandydat nauk” odpowiada polskiemu stopniowi


doktora. Rosyjski „doktor nauk” to polski „doktor habilitowany” (przyp. tłum.).
5. Globalny koniec

Myślę, że czytaliście Życie i niezwykłe przygody żołnierza Iwana


Czonkina. Jeżeli nie – gorąco polecam. Jest tam taki zabawny epizod:
kapitan NKWD, towarzysz Milaga, dziwnym zbiegiem niezwykłych
okoliczności trafia do niewoli czerwonoarmistów. Z powodu kontuzji
(oberwał kolbą karabinu w głowę) Milaga nie od razu zrozumiał, gdzie
jest, i dlatego zaczął łamanym rosyjskim zeznawać, że on być pracownik
rosyjskiego gestapo i dużo strzelać-zabijać kommunisten und
komsomolcen (ostatnie oświadczenie było czystą prawdą). Słuszne
oburzenie ogarnęło przesłuchujących i radzieccy bojcy postanowili
rozprawić się z podłym faszystowskim łajdakiem. Kiedy do Milagi
dotarło wreszcie, że jeszcze nie doszło do zmiany władzy we wsi, zaczął
szybko zmieniać zeznania, tłumaczyć, że nie jest byle kim, a
pracownikiem instytucji, która wiele może… I wszystko skończyłoby się
dobrze, gdyby kapitan Milaga nie krzyknął znienacka: „Niech żyje
towarzysz Hitler!”. To były ostatnie słowa w życiu niefrasobliwego
czekisty…
Dlaczego to opowiadam? A dlatego, że w sierpniu 1991 r. nastąpiły w
naszym kraju wielkie wydarzenia. I wielu wówczas odniosło wrażenie, że
władza się zmieniła. Z tego albo może jakiegoś innego powodu na samym
początku 1992 r. pismo „Wojenno-Istoriczeskij Żurnał” (a jest to, musicie
wiedzieć, oficjalny organ prasowy Ministerstwa Obrony, a nie jakaś tam
emigracyjna gazetka typu „nowiny własowców”) opublikowało
wspomniane już wiele razy „Opinie na temat planu rozwinięcia
strategicznego Sił Zbrojnych Związku Radzieckiego w wypadku wojny z
Niemcami i ich sojusznikami” z maja 1941 roku. Zaskoczona publiczność
przeczytała między innymi następujące rozważania:

Uważam za konieczne w żadnym wypadku nie oddawać inicjatywy w


działaniach dowództwu niemieckiemu, wyprzedzić nieprzyjaciela w rozwinięciu i
zaatakować armię niemiecką w momencie, gdy będzie się znajdować w procesie
rozwijania i nie zdąży jeszcze zorganizować frontu i współdziałania rodzajów
wojsk.
Jako pierwszy cel strategiczny działań wojsk Armii Czerwonej należy postawić
rozgromienie głównych sił armii niemieckiej, rozwijanych na południe od Dęblina,
oraz wyjście w 30 dniu operacji na front Ostrołęka, rzeka Narew, Łowicz, Łódź,
Kluczbork, Opole, Ołomuniec [miasta w Polsce i Czechach w odległości 300–350
km na zachód od granicy ZSRR – M.S.]. Następny cel strategiczny: natarciem z
rejonu Katowic w kierunku północnym lub północno-zachodnim rozgromić
wielkie siły środkowego i północnego skrzydła frontu niemieckiego oraz
opanować terytorium byłej Polski i Prus Wschodnich.

Założenia jak najbardziej rozsądne – z jakiej racji mamy oddawać


„inicjatywę w działaniach” nieprzyjacielowi? Po co było formować 61
dywizji pancernych i 31 zmotoryzowanych, jeśli nie do przeprowadzenia
dużych operacji ofensywnych? Ale dla człowieka, który spędził kilka
miesięcy w stanie nieważkości, normalne dla wszystkich istot ciążenie
ziemskie staje się niewyobrażalną męką i bladych, tracących przytomność
kosmonautów trzeba wynieść z kapsuły… Tak i dla czytelników
radzieckich albo rosyjskich, których od wieku przedszkolnego
wychowywano na bajkach o „dobrym dziadku Iljiczu” i „niezmiennie
pokojowej polityce zagranicznej Związku Radzieckiego”, normalna
prawda, że wilki nie jedzą kapusty, okazała się bolesną traumą.
Gdy przerażona publiczność dziwiła się i zachwycała, mijał czas i w
końcu wszyscy zrozumieli – władza pozostała ta sama (bo co ona zrobi
bez nas, a my bez niej?) i trzeba znowu wznosić okrzyki: „Niech żyje
towarzysz Stalin!”. Zresztą zupełnie nie rozumiem, dlaczego nie można
było krzyczeć „niech żyje towarzysz Stalin”, wymachując majowymi
(1941 r.) „Opiniami”? Nie rozumiem. Co jest złego w tym, że towarzysz
Stalin, jak się okazuje, zamierzał zdzielić siekierą po głowie „towarzysza
Hitlera”? Co w tym nagannego? Nasi generałowie z Instytutu Historii
Wojen powinni byli na rękach nosić Wiktora Suworowa za to, że ukazał
ich wąsatego idola jako drapieżnika (jakim Stalin był w rzeczywistości), a
nie jako zagubioną i przestraszoną pensjonarkę… Ale coś się zdarzyło po
drodze i nie wydano rozkazu „w tył zwrot”. A to oznacza, że wszyscy
winni opublikowania dokumentów szkalujących niezmiennie pokojową
politykę ZSRR powinni odpowiedzieć za swoje słowa.
Więc zaczęli odpowiadać.
Najpierw weterani radzieckiej propagandowej „nauki” wytłumaczyli
wszystkim, którzy jeszcze byli w stanie ich słuchać, że majowe „Opinie”
są jedynie brudnopisem, swoistym szkicem, napisanym (na 15 stronach, z
czterema załącznikami i siedmioma mapami) przez generała
Wasilewskiego z nudów, w czasie wolnym od pełnienia obowiązków
zastępcy szefa Zarządu Operacyjnego Sztabu Generalnego Armii
Czerwonej. Hipoteza oczywiście jest odważna, ale absolutnie niezgodna z
założeniami co do celu dokumentu jego twórców, którzy w ostatnich
zdaniach piszą:

Proszę:
1. Zatwierdzić przedłożony plan rozwinięcia strategicznego Sił Zbrojnych ZSRR
oraz plan działań bojowych na wypadek wojny z Niemcami.
2. Zawczasu pozwolić na konsekwentne przeprowadzenie tajnej mobilizacji oraz
tajnej koncentracji, w pierwszej kolejności wszystkich armii odwodu Naczelnego
Dowództwa i lotnictwa.

Czyli wojskowi (bezpośrednią styczność z dokumentem miały tylko


cztery osoby: Wasilewski – spod którego ręki wyszedł tekst, pierwszy
zastępca szefa Sztabu Generalnego Watutin – który prawdopodobnie
naniósł poprawki, szef Sztabu Generalnego Żukow i ludowy komisarz
obrony Timoszenko) uważali, że przedłożyli Stalinowi do zaopiniowania
„plan działań bojowych”, a nie referat szkolny.
Następnie zaczął się „atak od tyłu”. Na oryginale dokumentu
rzeczywiście nie ma żadnej rezolucji Stalina. Zgodzicie się, że to już
otwiera niejakie „okno możliwości”, żeby pozbyć się niewygodnych
„Opinii”. Natychmiast pod ręką pojawiło się stosowne narzędzie. Czyli
znany radziecki historyk wojskowy N. Swietliszyn nagle sobie
przypomniał, że już w 1965 roku G. Żukow opowiadał mu o majowych
„Opiniach” i o reakcji Stalina na nie. Przez 27 lat Swietliszyn milczał jak
ryba, nie publikował nigdzie tych wspomnień Żukowa, nie zapisał do
swojego tajnego zeszytu, nie przekazał go, zgodnie z przepisami, do
tajnych zasobów CAMO… Ale w stosownej chwili przypomniał sobie
wszystko.
Okazuje się, że Żukow (według relacji towarzysza Swietliszyna) oddał
ściśle tajny dokument (opatrzony w prawym górnym rogu napisem: „Do
rąk własnych. W jednym egzemplarzu”) nie tej osobie, do której był
adresowany, a sekretarzowi Stalina, Poskriebyszewowi. Oddał i poszedł
sobie.
Tym, którzy nie zrozumieli, wyjaśniam – to trybunał. Co najmniej. W
najgorszym wypadku – kara śmierci. Zawodowy wojskowy nie mógł
oddać nieupoważnionej osobie ściśle tajnego dokumentu. Na to mógł
wpaść tylko radziecki historyk wojskowy. W tym czasie w Armii
Czerwonej obowiązywała podpisana przez ludowego komisarza
Timoszenkę instrukcja o trybie sporządzania i przechowywania
dokumentów ściśle tajnych. To była broszura licząca 15 stron. Między
innymi tego rodzaju dokumenty powinny być pisane osobiście, odręcznie,
„na twardej podkładce niepozostawiającej odcisków stalówki”, wszystkie
brudnopisy i bibułę należy protokolarnie zniszczyć, dokument powinien
być przechowywany w opieczętowanym sejfie znajdującym się w
pomieszczeniu z również opieczętowanymi stalowymi drzwiami i
metalowymi kratami na oknach. Instrukcja wprost zabraniała
przekazywania ściśle tajnych dokumentów nawet osobom starszym
stopniem i stanowiskiem – dany dokument musiał trafić wyłącznie do rąk
własnych osoby, do której został adresowany.
Ale to nie koniec komedii. Później Swietliszyn (reprezentując
nieżyjącego Żukowa) opowiada, że następnego dnia Poskriebyszew w
imieniu i na polecenie Gospodarza zwymyślał szefa Sztabu Generalnego,
przy tym tej reprymendy i rozkazu „w przyszłości nie pisać takich »pism
dla prokuratora«” Żukow wysłuchał bezpośrednio w poczekalni Stalina
(być może w obecności osób trzecich). Najśmieszniejsze w całej tej
historii jest to, że Swietliszyn nawet nie pomyślał o istnieniu odtajnionego
i opublikowanego już w 1990 r. „Dziennika odwiedzin” gabinetu Stalina.
Z tego dokumentu wynika, że Żukow i Timoszenko nie mieli żadnego
problemu z przekazaniem dokumentu samemu Stalinowi. Na podstawie
„Dziennika odwiedzin” można nawet przypuszczać (nie stwierdzić, ale
jednak zasadnie przypuszczać), kiedy to się stało.
10, 12 i 14 maja Timoszenko i Żukow przebywali w gabinecie Stalina, a
spotkania te trwały po 1,5–2 godziny. Podczas tych narad wojskowi mogli
otrzymać polecenia, na których podstawie pracowali nad „planem działań
bojowych”. Majowe „Opinie” zawierają dane z doniesienia wywiadu z 15
maja, właśnie dlatego są datowane „nie wcześniej niż 15 maja”. 19 maja
Stalin i Mołotow (wówczas – zastępca Stalina na stanowisku
przewodniczącego Rady Komisarzy Ludowych i praktycznie druga osoba
w państwie) przyjęli Timoszenkę i Żukowa. 15 minut później do gabinetu
wszedł jeszcze jeden z autorów planu – Watutin. Narada trwała półtorej
godziny, cała czwórka opuściła gabinet Stalina jednocześnie.
24 maja w gabinecie Stalina odbyła się wielogodzinna narada, w której
udział wzięli, oprócz Stalina, Mołotow, Timoszenko, Żukow, Watutin,
szef Zarządu Głównego Sił Powietrznych Armii Czerwonej Żygariew,
dowódcy pięciu zachodnich okręgów wojskowych, członkowie Rad
Wojskowych (tj. wyżsi oficerowie polityczni) oraz dowódcy lotnictwa
pięciu okręgów. Innej równie reprezentacyjnej narady najwyższego
dowództwa Armii Czerwonej w gabinecie Stalina nie było – ani kilka
miesięcy przed 24 maja, ani po tej dacie aż do wybuchu wojny. Z bardzo
dużym prawdopodobieństwem można przypuszczać, że na tej
zdecydowanie niezwykłej naradzie zatwierdzony przez Stalina plan wojny
został podany do wiadomości dowództwa okręgów zachodnich
(przyszłych frontów).
Jeszcze jednym, pośrednim, ale moim zdaniem bardzo przekonującym
potwierdzeniem faktu, że podczas narady 24 maja 1941 r. plan przyszłej
wojny – bynajmniej nie obronnej – został ostatecznie przygotowany i
podany do wiadomości wykonawców, jest absolutna zasłona tajności,
którą owiana jest ta narada. W czasach radzieckich żadna wzmianka
chociażby o fakcie jej przeprowadzenia – a co dopiero o stenogramach
obrad – ani razu nie pojawiła się w tak zwanej literaturze naukowej czy
pamiętnikarskiej. Po dzień dzisiejszy z dokumentów nie wiemy nic ani o
porządku obrad, ani o podjętych decyzjach. Co jest bardzo dziwne, jeśli
weźmiemy pod uwagę wielką ilość „antysuworowowskiej” literatury,
która ukazała się w ostatnich 10 latach. Do wyboru: „mit lodołamacza”,
„lodołamacz kłamstwa”, „kuglarz od historii”, „anty-Suworow”, „jak
Suworow zmyślił historię”, „nieprawda Wiktora Suworowa”… Pewien
łotrzyk, którzy przybrał pseudonim „W. Surowow”, wydał paszkwil pod
tytułem Ledokoł-2 („Lodołamacz-2”). Chociaż, wydawałoby się, nic
prostszego – opublikujcie materiały z narady z 24 maja 1941 r. i wszyscy
ostatecznie przekonają się o niezmiennie pokojowej polityce Stalina…
Ostatnie wątpliwości co do tego, że majowe „Opinie” są jednym z wielu
dokumentów praktycznego opracowania planu ataku na Europę, a nie
teoretyczną wprawką, zniknęły po tym, jak w pierwszej połowie lat 90.
zostały ujawnione inne podobne dokumenty. Obecnie historycy mają do
dyspozycji cztery warianty ogólnego planu rozwinięcia strategicznego
Armii Czerwonej (sierpień, wrzesień, październik 1940 r. i marzec 1941
r.) oraz materiały dotyczące planów operacyjnych dwóch najważniejszych
frontów („Raport w sprawie uchwały rady wojennej Frontu Południowo-
Zachodniego, dotyczącej planu rozwinięcia na 1940 r.”, grudzień 1940 r.,
i „Dyrektywa ludowego komisarza obrony ZSRR i szefa Sztabu
Generalnego Armii Czerwonej dla dowódcy Zachodniego SOW w
sprawie opracowania planu operacyjnego rozwijania wojsk okręgu”,
kwiecień 1941 r.). Wśród dokumentów, które faktycznie mówią o planach
operacyjnych radzieckiego dowództwa, należy wymienić również
materiały dotyczące styczniowych (1941 r.) gier operacyjno-
strategicznych, przeprowadzonych przez najwyższe dowództwo RKKA.
Do takiego wniosku skłania nas nie tylko zwyczajna logika życiowa, lecz
również opublikowany dopiero w 1992 r. artykuł marszałka A.
Wasilewskiego, który bezpośrednio wskazuje, że „w styczniu 1941 r., gdy
bliskość wojny już odczuwało się całkiem wyraźnie, główne założenia
planu operacyjnego zostały sprawdzone w strategicznej grze wojennej z
udziałem najwyższych rangą dowódców sił zbrojnych”.
I co widzimy? Wszystkie znane obecnie plany operacyjne są faktycznie
tym samym dokumentem, zmieniającym się nieznacznie z każdym
kolejnym wariantem. Wszystkie warianty Wielkiego Planu są zbieżne nie
tylko co do jego ukierunkowania, istnieje też jawne podobieństwo tekstu.
Wszystkie bez wyjątku plany są planami operacji ofensywnej na wielką
skalę, przeprowadzonej poza granicami ZSRR. Działania bojowe na
własnym terytorium nie były brane pod uwagę nawet jako jeden ze
scenariuszy dla gry sztabowej. Wszystkie nazwy geograficzne teatru
planowanych działań wojennych są nazwami polskich, rumuńskich,
słowackich i wschodniopruskich miast i rzek.
Takie były plany. Spójrzmy teraz na fakty. Wystarczy tylko zaznaczyć
na mapie topograficznej lokalizacje oddziałów okręgów zachodnich, które
pojawiły się podczas tajnego rozwinięcia strategicznego, a zupełnie
oczywisty staje się „ofensywny charakter planowanych działań
strategicznych”. Dzięki przezornie wyznaczonej we wrześniu 1939 r. (i
podpisanej osobiście przez Stalina w dwóch miejscach) „linii
rozgraniczenia interesów państwowych ZSRR i Niemiec na terytorium
byłego Państwa Polskiego” nowa granica miała dwa głębokie (na 150–
170 km) występy, zwrócone „ostrzem” na zachód. Białostocki występ w
Białorusi Zachodniej i lwowski na Ukrainie Zachodniej. Obu występom
towarzyszą cztery „zagłębienia”. Z północy na południe te „zagłębienia”
przy podstawie występów znajdowały się w rejonach miast Grodno,
Brześć Litewski, Włodzimierz Wołyński i Czerniowce.
Gdyby Armia Czerwona zamierzała się bronić, to na „ostrzach
występów” powinny pozostać minimalne siły osłonowe, a główne
ugrupowania obronne zostałyby uszeregowane u podstaw, w
„zagłębieniach”. Takie rozstawienie pozwala uniknąć okrążenia własnych
wojsk na terytorium występów, skrócić front obrony (długość podstawy
trójkąta zawsze jest krótsza od sumy pozostałych boków) i osiągnąć
największą gęstość operacyjną na najbardziej prawdopodobnych
kierunkach natarcia nieprzyjaciela, czyli przy „zagłębieniach”. W
czerwcu 1941 r. wszystko zrobiono na odwrót.
Główną siłą uderzeniową Armii Czerwonej były korpusy
zmechanizowane (związki pancerne). Nadmierny pośpiech i różny czas
ich tworzenia sprawiły, że wyposażenie ich w sprzęt bojowy było bardzo
nierównomierne. W większości korpusów nie było w ogóle czołgów
„nowych typów” (T-34, KW-1), niektóre miały tylko po 100–200 (w
Armii Czerwonej o dwustu czołgach mówiło się „tylko”) czołgów BT-
2/BT-5 wyprodukowanych w latach 1932–1934, z prawie wyczerpanym
resursem silnika. Na tym tle bardzo wyraźnie wyróżnia się „piątka
mocarzy”, pięć korpusów zmechanizowanych, posiadających na
uzbrojeniu od 700 do 1000 czołgów, w tym ponad 100 najnowszych
czołgów T-34 i KW-1, setki traktorów (ciągników), kilka tysięcy
samochodów i motocykli. To były (z północy na południe) III, VI, XV,
IV i VIII Korpus Zmechanizowany. Nawet wśród tych najlepszych z
najlepszych wyróżniały się VI i IV Korpus Zmechanizowany. Miały na
wyposażeniu odpowiednio 452 i 414 najnowszych czołgów – więcej niż
wszystkie pozostałe korpusy zmechanizowane Armii Czerwonej!
Gdzie stacjonowali owi „mocarze”? IV Korpus rozwinął się w rejonie
Lwowa – na ostrzu lwowskiego występu. Obok, bardziej na południe,
stanął VIII Korpus, na wschód od Lwowa znajdował się XV Korpus. Nie
oddawszy ani jednego strzału, grupa uderzeniowa w składzie trzech
korpusów zmechanizowanych zwisała już nad skrzydłem i tyłami wojsk
niemieckich, ściśniętych między dorzeczami Wisły i Buga. Dwa dni przed
rozpoczęciem wojny wszystkie trzy dywizje IV Korpusu rozpoczęły
marsz na zachód, do samej granicy. Rano 22 czerwca do granicznej rzeki
San ruszył również VIII Korpus. Ale chyba najbardziej znamienny był
wybór stanowiska VI Korpusu, który schował się wśród głuchych lasów i
nieprzebytych bagien w okolicach Białegostoku. Wydostać się o
własnych siłach z Białegostoku korpus mógł tylko w jednym kierunku –
szosą na Warszawę, do której od granicy pozostawało wówczas (po
wojnie Stalin musiał zwrócić województwo białostockie Polsce) zaledwie
80 km.
Nie mniej znamienne było stanowisko III Korpusu Zmechanizowanego.
Korpus podlegał 11. Armii, rozwiniętej na południu Litwy, na styku
Frontu Północno-Zachodniego i Frontu Zachodniego. Linia granicy w
rejonie tego styku wyglądała jak długi i wąski język, który wcinał się od
polskich Suwałk w głąb terytorium radzieckiego w rejonie Grodna. Sama
linia granicy w rejonie Grodna budziła duże obawy (jeszcze większe
obawy powinny były budzić 4 dywizje pancerne i 3 zmotoryzowane
Wehrmachtu, które rozwijały się na tym skrawku ziemi). Niemniej jednak
III Korpus znalazł się na północ od Grodna, a nawet Kowna, oddzielony
od „przyczółka suwalskiego” Niemnem. Dziwne położenie wobec
konieczności odbicia prawdopodobnego uderzenia nieprzyjaciela od
Suwałk na Grodno, ale bardziej zrozumiałe i racjonalne przy planach
natarcia na Tylżę i dalej do wybrzeża Bałtyku przez Prusy Wschodnie.
W podobny sposób (główne siły – na zwróconym do nieprzyjaciela
„ostrzu występu”, znacznie słabsze – przy podstawie) rozmieszczono
również samodzielne pułki artylerii ciężkiej. W składzie 3. Armii, która
osłaniała kierunek grodzieński, były tylko dwa takie pułki (152. i 444.), a
w 10. Armii (ostrze białoruskiego występu) – siedem (130., 156., 262.,
315., 311., 124., 375.).

Czy sądzisz, szanowny czytelniku, że po odtajnieniu takich dokumentów i


faktów ONI posypali głowy popiołem, z pokorą przyznali się do swojego
wieloletniego bezczelnego „prania mózgów” i udali się do klasztoru? A
jakże…
W 1996 roku wspomniany już „Wojenno-Istoriczeskij Żurnał”
opublikował w pięciu kolejnych wydaniach serię artykułów pod
wspólnym tytułem „Koniec globalnego kłamstwa”. Co najśmieszniejsze,
jednym z dwóch autorów publikacji był ten sam J. Gorkow, który na
początku 1992 roku opublikował majowe „Opinie”. Przewrotna logika
pomysłodawców publikacji jest zrozumiała: „nie ciągnęliśmy cię za
język, sam sobie piwa nawarzyłeś – teraz sam musisz je wypić”. Tylko
tak ostrym postawieniem sprawy mogę wytłumaczyć tę zdecydowaną
bezczelność, jaką wykazali się autorzy „Końca…”, próbujący wcisnąć
publiczności kozę pod nazwą i w cenie krowy. Zresztą ponieważ na
planowaniu wojenno-strategicznym szeroka publiczność zna się jeszcze
mniej niż na hodowli trzody chlewnej, „globalne kłamstwo” zrobiło
pewną furorę. A jakżeby inaczej! Pokazano wyłącznie (no może prawie
wyłącznie) obronne plany, i prawie wszystkie działania wojenne były
planowane na własnym terytorium, i nazwy geograficzne już nasze…
Nie będę was długo trzymał w niepewności, tym bardziej że nie ma
takiej potrzeby. Główną zawartością „Końca globalnego kłamstwa” było
opublikowanie pięciu (według liczby zachodnich okręgów wojskowych)
dokumentów. Były to plany osłonowe mobilizacji, koncentracji i
rozwinięcia wojsk okręgów. Wykorzystując fakt, że nie wszyscy
czytelnicy (chociaż, tak między nami, u czytelników „WIŻ” należałoby
się spodziewać pewnej orientacji w temacie) rozumieją znaczenie
fachowej wojskowej terminologii, autorzy „globalnego kłamstwa”
próbowali przedstawić plan operacji osłonowej, czyli plan oddzielnej,
ograniczonej w czasie i pod względem celów operacji, jako szczęśliwie
odnaleziony przez nich „plan wojny”, który okazał się być wyłącznie
obronny. Właściwie na tym koniec. Technicznie sprytny trik zbudowano
na następującej po sobie zamianie pojęć: plan osłony mobilizacji,
koncentracji i rozwinięcia zmienia się w „plan osłony granicy” (co już jest
poważną nieścisłością), potem – w „plan obrony granic”, w końcu – po
prostu w „plan obrony”. I właśnie o to chodziło.
Ściśle rzecz biorąc, nawet zupełnie nieznający się na sztuce wojennej
czytelnik mógłby samodzielnie dojść do prostego wniosku: skoro cały
plan operacyjny ogranicza się wyłącznie do osłony mobilizacji i
rozwinięcia, to po co przeprowadza się to wyjątkowo kosztowne
rozwinięcie? Czyżby tylko po to, żeby przysporzyć sobie dodatkowych
problemów z jego osłoną? Ale skoro radzieckiego człowieka skutecznie
odzwyczajono od samodzielnego myślenia, a człowieka rosyjskiego
reklama już nauczyła nie myśleć, a „realizować marzenia”, warto
zastanowić się nad znaczeniem określenia „operacja osłonowa
mobilizacji, koncentracji i rozwinięcia”.
W przekładzie na normalny ludzki język „mobilizacja, koncentracja i
rozwinięcie” sprowadza się do następujących działań:
– Przeznaczone do udziału w walce jednostki należy uzupełnić w ludzi
(rezerwistów, którzy w czasie pokoju zajmują się twórczą pracą i
czekają na swoją kolej), sprzęt pomocniczy (schemat mobilizacji
Armii Czerwonej zakładał wycofanie z gospodarki setek tysięcy
samochodów i dziesiątków tysięcy traktorów), amunicję, paliwa,
prowiant i leki z zapasów mobilizacyjnych.
– Zmobilizowane jednostki (ludzi, sprzęt, amunicję i całą resztę) trzeba
przenieść do wyznaczonych w planie rozwinięcia punktów; dla części
oddziałów oznacza to przemarsz na 50 km, dla innych – przewóz
koleją na 5000 km.
– Przybyłe do teatru przyszłych działań wojennych oddziały trzeba w
określony sposób rozlokować: pułk pancerny schować w głębokim
lesie, pułk artylerii ciężkiej wyprowadzić na stanowiska ogniowe,
dywizjon artylerii przeciwpancernej zamaskować przy skrzyżowaniu
szos, desant przywieźć na lotniska załadunkowe, piechotę ukryć w
wykopanych wcześniej okopach i transzejach itd.
Dopiero gdy to wszystko (mobilizacja, koncentracja, rozwinięcie)
zostanie zrobione, najważniejszy dowódca może wziąć do ręki
najważniejszą słuchawkę telefoniczną i krzyknąć do niej: „Zaczynamy!”.
Bezpośrednio na etapie koncentracji i rozwinięcia oddziały są wyjątkowo
bezbronne. W zasadzie proces koncentracji w swej formie i treści jest
podobny do znanej chyba każdemu przeprowadzki z jednego mieszkania
do drugiego. Kilka tygodni po przeprowadzce życie znowu zacznie się
toczyć własnym trybem i jak wszyscy mają nadzieję, będzie lepsze, niż
było w poprzednim miejscu. Ale to za jakiś czas. Podczas krótkiego
okresu przeprowadzki nawet tak błaha sprawa jak znalezienie nici, igły i
odpowiedniego guzika, urasta do rangi nierozwiązywalnego problemu.
Podobnie dzieje się przy przegrupowaniu wojsk. Dywizja pancerna (370
czołgów, 11 tysięcy ludzi) rozwinięta w szyku bojowym stanowi straszną
siłę. Ta sama dywizja załadowana na wagony zamaskowane dyktą staje
się bezbronna jak niemowlę. Co gorsza, staje się łatwym celem dla
nieprzyjaciela. Żeby krótki okres gromadzenia rezerwistów, przejazdu i
rozwinięcia operacyjnego wojsk nie był dla nich ostatni, konieczne jest
przeprowadzenie całego szeregu przedsięwzięć, które w języku
wojskowych zwane są „operacją osłonową mobilizacji i rozwinięcia”.
Operacja ta z definicji jest obronna i krótkotrwała. Obiektem operacji
nie jest państwo, linia granicy, „praca na rzecz pokoju ludu radzieckiego”,
a proces – bardzo szybki proces mobilizacji, koncentracji i rozwinięcia.
Od związków, które mają za zadanie osłonę tego procesu, wymagane jest,
aby w ciągu kilku dni powstrzymały natarcie nieprzyjaciela, nie dopuściły
do przedarcia się dużych zmotoryzowanych jednostek nieprzyjaciela na
głębokość operacyjną, ochraniały z powietrza rejony wyładunku wojsk,
stacji i linii kolejowych. To wszystko. Nie mniej, ale też nie więcej. Na
etapie osłony od linii słupów granicznych można się nawet odsunąć. Nie
to jest najważniejsze. Zmobilizowana i rozwinięta w szyki bojowe armia
za kilka dni wstawi wszystkie słupy z powrotem.
Najbardziej skutecznym i jednocześnie najtańszym sposobem
przeprowadzenia osłony jest wybór słabego nieprzyjaciela, który po
prostu nie zaryzykuje oddania pierwszego strzału i tym samym nie
zakłóci planowego przebiegu rozwijania waszych oddziałów. Jest to
wykonalne. Właśnie tak wyglądały te wojny, które ZSRR prowadził w
latach 1939–1940. Ani Polska, której armia rozsypała się we wrześniu
1939 r. pod atakiem Wehrmachtu, ani trzyipółmilionowa Finlandia nawet
nie próbowały przeszkodzić w rozwijaniu oddziałów Armii Czerwonej na
ich granicach. Początkowo właśnie według takiego scenariusza włodarze
na Kremlu zamierzali rozpocząć wojnę z Niemcami. Prace nad planami
osłonowymi rozpoczęły się nie we wrześniu 1939 roku – po tym, jak
powstała wspólna linia graniczna pomiędzy wojskami niemieckimi i
radzieckimi – i nie później niż jesienią 1940 roku – gdy pełną parą trwały
prace nad planami rozwinięcia strategicznego Armii Czerwonej do
uderzenia na Europę – a dopiero w maju 1941 roku. To nie jest błąd – w
maju 1941 roku.
Co ciekawe, rosyjscy „historycy” ze szczególną gorliwością uwypuklają
obecnie tę okoliczność, nie rozumiejąc widocznie, że brak planów osłony
– przy posiadanych planach ofensywnych z głębokością natarcia 300 km
na etapie realizacji „pierwszego celu strategicznego” – ukazuje nie
wyjątkowo pokojowe zamiary, a jedynie wyjątkowe zadufanie
najwyższego kierownictwa wojskowo-politycznego kraju. Jeżeli w tym
niezwykłym planowaniu był chociaż jakiś sens, to polegał on zapewne na
nadziei, że wojnę z Niemcami uda się rozpocząć według „najłatwiejszego
wariantu”, a mianowicie: główne siły Wehrmachtu zostaną skierowane na
Bliski Wschód albo (co byłoby pewniejsze i lepsze) wylądują na
Wyspach Brytyjskich. Przy takim scenariuszu znajdujące się w Polsce
20–30 niemieckich dywizji piechoty albo w ogóle nie spróbuje
przeszkodzić w rozwinięciu strategicznym Armii Czerwonej, albo
zostanie z łatwością rozgromione już przy pierwszej próbie przekroczenia
granicy. Inne, bardziej niepokojące oczekiwania pojawiły się dopiero
wiosną 1941 r. W kwietniowej (1941 r.) dyrektywie dotyczącej
opracowania planu rozwinięcia operacyjnego armii Zachodniego SOW
pojawia się już zdanie na temat „możliwości przejścia nieprzyjaciela do
ofensywy, zanim zakończymy własną koncentrację”.
Praca nad pełnowartościowymi planami osłonowymi rozpoczęła się
dopiero w maju 1941 roku (do tego czasu działania dotyczące operacji
osłonowej rozwinięcia jedynie wymieniano wśród celów przewidzianych
w planach operacyjnych). Prawdopodobnie właśnie w maju 1941 roku
Stalin w końcu zrozumiał, że atak Hitlera na Wyspy Brytyjskie może być
odłożony na czas nieokreślony i Armia Czerwona będzie musiała się
zmierzyć z głównymi i najsprawniejszymi siłami Wehrmachtu i
Luftwaffe. A co za tym idzie, zmienił się stosunek co do stopnia
złożoności i znaczenia operacji osłonowej. Pomiędzy 5 a 14 maja 1941 r.
odpowiednie dyrektywy ludowego komisarza obrony przesłano do
okręgów i do 6–19 czerwca plany osłonowe pięciu okręgów zachodnich
wpłynęły ze sztabów okręgów do zatwierdzenia Sztabu Generalnego
Armii Czerwonej.
Co ciekawe, obok standardowego zdania „poprzez skuteczną obronę
umocnień na linii granicy państwowej trwale osłonić mobilizację,
koncentrację i rozwinięcie wojsk okręgu”, wszystkie plany osłonowe
przewidywały przeprowadzenie ataków lotnictwa na sąsiednie
terytorium:

Konsekwentnymi uderzeniami lotnictwa bojowego na wyznaczone bazy oraz


działaniami bojowymi w powietrzu zniszczyć lotnictwo nieprzyjaciela. Uzyskać
panowanie w powietrzu i potężnymi uderzeniami na główne zgrupowania wojsk,
węzły kolejowe, mosty i przeprawy zakłócić oraz zatrzymać koncentrację i
rozwijanie oddziałów nieprzyjaciela.

Czy trzeba dowieść, że „zatrzymanie koncentracji i rozwinięcia wojsk


nieprzyjaciela” możliwe jest tylko w przypadku pierwszego, a bynajmniej
nie „odwetowego” uderzenia? Czy trzeba specjalnie tłumaczyć, że
zadanie w pierwszych godzinach wojny ciosu na wyznaczone lotniska
nieprzyjaciela możliwe jest tylko w przypadku, gdy położenie tych lotnisk
i podejścia do nich są zawczasu rozpoznane? I taką żmudną pracę
przygotowawczą przeprowadzono rzeczywiście. Na przykład załącznik do
planu osłonowego Zachodniego SOW „Załoga bombowca w grupie
samolotów przeznaczonych do uderzenia na lotniska nieprzyjaciela”
zajmował trzy kartki.
Co więcej, plany osłonowe okręgu kijowskiego i leningradzkiego
zakładały nawet możliwość wtargnięcia wojsk lądowych na terytorium
nieprzyjaciela już na etapie realizacji działań osłonowych: „W
sprzyjających warunkach wszystkie broniące się wojska i rezerwy armii
oraz okręgu mają być gotowe na rozkaz Naczelnego Dowództwa do
zadania szybkich ciosów w celu rozgromienia zgrupowań nieprzyjaciela,
przeniesienia działań bojowych na jego terytorium oraz zajęcia
korzystnych rubieży”. Pokojowe zamiary, które potwierdzili autorzy
„globalnego kłamstwa”, miały bardzo, ale to bardzo wielkie zęby…
6. „Zaskoczenie działa oszałamiająco…”

Tak więc w połowie czerwca 1941 roku istniały plany osłonowe. Każdy z
nich kończyło standardowe zdanie: „Plan osłonowy wprowadza się w
życie po otrzymaniu zaszyfrowanej depeszy z podpisem ludowego
komisarza obrony, członka Głównej Rady Wojennej i szefa Sztabu
Generalnego Armii Czerwonej, o następującej treści: »Rozpocząć
wykonanie planu osłonowego 1941 r.«” Bez polecenia z góry dowódcy
armii, korpusów i dywizji nie mieli prawa nie tylko wprowadzić w życie,
ale nawet zapoznać się z zawartością „czerwonej koperty”. „Teczki i
koperty ze stosownymi dokumentami należy otworzyć na pisemne lub
telegraficzne polecenie: w armiach – Rady Wojennej Okręgu, w
dywizjach i korpusach – Rady Wojennej Armii”. W ten sposób zdolność
Armii Czerwonej do zorganizowanego (można przecież po prostu strzelać
z działa do nieprzyjaciela bez żadnych planów) odparcia uprzedzającego
uderzenia Niemców w znacznym stopniu zależała od tego, czy sztaby
okręgów otrzymają depeszę zawierającą cztery krótkie słowa:
„Rozpocząć wykonanie planu osłonowego”. Jednak aż do poranka 22
czerwca 1941 r. te słowa nie padły.
To pierwsza rzecz, której Stalin nie zrobił (w tym przypadku to słowo
lepiej będzie napisać z małej litery i w cudzysłowie, nazywając
zbiorowym „stalinem” grupę sześciu osób: Stalina, Mołotowa,
Timoszenkę, Żukowa, Berię, Malenkowa – ostatni jako sekretarz KC
zajmował stanowisko członka Głównej Rady Wojennej).
Natychmiast po wprowadzeniu w życie planu osłonowego należało
rozpocząć jawną mobilizację (ukryta mobilizacja w formie tak zwanych
wielkich zgrupowań szkoleniowych już szła pełną parą, w maju i czerwcu
ściągnięto do jednostek 802 tysiące rezerwistów). Z punktu widzenia
formalnoprawnego dekret Prezydium Rady Najwyższej ZSRR dotyczący
ogłoszenia mobilizacji powinien podpisać Kalinin, ale oczywiste jest, że
takie decyzje nie zapadały bez bezpośredniego polecenia Stalina. Tego
również nie zrobiono i powszechną mobilizację w ZSRR ogłoszono
dopiero od 23 czerwca – co jest zupełnie niewiarygodnym, ale
jednocześnie oczywistym i niepodważalnym faktem. Wszystkie państwa,
które wzięły udział w wojnie światowej, rozpoczęły mobilizację miesiąc,
tydzień, kilka dni PRZED rozpoczęciem działań bojowych. I tylko
państwo, które przygotowywało się do Wielkiej Wojny ze wściekłym
uporem reżimu totalitarnego, potrafiło spóźnić się z rozpoczęciem
mobilizacji o całą dobę!
Dlaczego? Dlaczego Stalin nie wydał polecenia, żeby wprowadzić w
życie plany osłonowe? Dlaczego spóźnił się z ogłoszeniem powszechnej
mobilizacji?
Czy te pytania nie są sprzeczne z wnioskiem wyciągniętym wcześniej
(„na początku czerwca 1941 r. Stalin nie sądził, że atak Niemców w
najbliższych dniach jest możliwy”)? Bynajmniej. Po pierwsze, pomiędzy
początkiem czerwca a 22 czerwca upłynęło wiele dni i doszło do wielu
ważnych wydarzeń, między innymi niemieckie dywizje pancerne i
zmotoryzowane zaczęły przybywać na pozycje wyjściowe do rejonów
przy zachodniej granicy ZSRR, a 21 czerwca Niemcy zaczęli już otwarcie
zdejmować zasieki z drutu kolczastego na granicy. Po drugie i
najważniejsze – od przybytku głowa nie boli. Niepokojące doniesienia,
napływające do Moskwy kanałami wywiadowczymi i dyplomatycznymi,
być może jeszcze nie dawały podstaw do wyciągania jednoznacznych
wniosków co do zamiarów Hitlera. Ale dlaczego nie można się wcześniej
zabezpieczyć? W czym mogło przeszkodzić wcześniejsze, choć nawet i
przedwczesne wprowadzenie w życie planu osłonowego?
Zgodnie z planami osłonowymi wojska okręgów przygranicznych
zajmowały rubieże obrony, oddalone o dziesiątki, w niektórych
przypadkach setki kilometrów od miejsc stałego zakwaterowania. Z
reguły wysunięcie planowano przeprowadzić poprzez wymarsz
oddziałów, niekiedy poprzez przewiezienie ich samochodami, i tylko
bardzo nieliczne formacje planowano przetransportować koleją.
Niezbędne do tego przedsięwzięcia zużycie węgla i benzyny, konserw i
koncentratów spożywczych w skali wydatków wojskowych Związku
Radzieckiego było po prostu znikome. Żołnierze spędzą kilka dni czy
nawet tygodni nie w stosunkowo komfortowym garnizonie, a w okopach
gdzieś w polu? Ta przyczyna jest jeszcze śmieszniejsza. Trudy służby
wojskowej przewiduje regulamin polowy, poza tym każdy wojskowy – od
zwykłego żołnierza do generała – zgodzi się z tym, że lepiej jest męczyć
się, ale przeżyć w zalanym letnim deszczem okopie, niż leżeć jako trup
wśród zgliszcz garnizonu, zniszczonego w pierwszym nalocie
bombowym nieprzyjaciela.
Co przeszkadzało we wcześniejszym wprowadzeniu w życie planu
osłonowego? Ta kwestia była (i pozostanie) absolutnie nierozwiązywalna
w ramach jawnie kłamliwych wymysłów radzieckiej „nauki” historycznej
o naiwnym i łatwowiernym Stalinie, o pokojowej twórczej pracy ludu
radzieckiego, o wielokrotnej przewadze liczebnej Wehrmachtu i o
Richardzie Sorgem, którego doniesieniom nie uwierzono. Z kolei w
świetle informacji o rzeczywistych zamiarach, planach i działaniach na
szczytach władzy wojskowo-politycznej ZSRR wszystko staje się
wyjątkowo jasne.
Operacja osłonowa jest niczym innym jak początkiem wojny. To dżinn,
którego już się nie da wepchnąć z powrotem do butelki. I nie tylko
dlatego, że radzieckie plany osłonowe z lata 1941 r. zakładały zmasowane
uderzenie lotnicze na sąsiadujące terytorium. Sam kompleks działań w
ramach operacji osłonowej (i tym bardziej – osłony jawnej mobilizacji)
był tak obszerny i zauważalny, że ukrycie go przed wywiadem
nieprzyjaciela z założenia nie było możliwe. Nie byłoby w tym nic
strasznego, gdyby Stalin planował wojnę obronną. I niech wróg widzi,
niech wie: granica Związku Radzieckiego jest zamknięta! „Niech wróg
pamięta, siedzący w zasadzce; jesteśmy czujni, śledzimy go”. Wspaniała
piosenka. Tylko że następna jej linijka („Obcej ziemi nie chcemy ani
piędzi”) latem 1941 roku była już zdecydowanie nieaktualna. Właśnie
brak rozkazu dotyczącego wprowadzenia w życie planu osłonowego – w
połączeniu z niepodważalnym faktem posiadania największego
strategicznego zgrupowania wojsk – kolejny raz potwierdza wniosek, że
setki eszelonów wojskowych kierowały się w czerwcu 1941 roku na
zachód bynajmniej nie w celu obrony „nienaruszalnych granic”.
Stalin zaplanował i przygotowywał się do rozpoczęcia innej, bynajmniej
nie obronnej wojny. To uporczywe negowanie przez oficjalną radziecką
(obecnie rosyjską) historiografię okoliczności całkowicie zmienia
sytuację. Wprowadzenie w życie planu osłonowego przed czasem
przeszkadzało w realizacji najważniejszego celu – zadania
NIESPODZIEWANEGO miażdżącego ciosu armii niemieckiej.
„Zaskoczenie działa oszałamiająco” – mówił paragraf 16 Regulaminu
bojowego Armii Czerwonej. Kończąc przemówienie na grudniowej (1940
r.) naradzie Najwyższego Dowództwa, szef Sztabu Generalnego Armii
Czerwonej G. Żukow jak zaklęcie powtarzał:

Zwycięstwo zagwarantuje sobie strona, która jest bardziej biegła w kierowaniu i


tworzeniu warunków do zaskoczenia przy wykorzystaniu posiadanych sił i
środków. Zaskoczenie we współczesnej operacji jest jednym z decydujących
czynników zwycięstwa. Przywiązujemy szczególną wagę do czynnika
zaskoczenia, więc wszystkie sposoby maskowania i dezinformacji nieprzyjaciela
powinny być szeroko wdrożone do Armii Czerwonej. Maskowanie i dezinformacja
powinny być myślą przewodnią w szkoleniu i wychowaniu armii, dowódców i
sztabów. Armia Czerwona w przyszłych walkach powinna pokazać wysoką klasę
zaskoczenia operacyjnego i taktycznego.

Stalin tak długo, wytrwale i skrupulatnie przygotowywał swój


„blitzkrieg”, tyle wysiłku (którego skutki są odczuwalne do dnia
dzisiejszego) włożył w „maskowanie i dezinformację”, że nie chciał
zmieniać znakomitego planu operacji, którą powinno rozpocząć się od
zadania miażdżącego niespodziewanego ciosu nieprzyjacielowi. On
rzeczywiście „odrzucał wszelką myśl” – nie, nie myśl o wojnie (nie
myślał już o niczym innym), a o tym, że Niemcy w ostatniej chwili
wyprzedzą go w rozwinięciu armii. Tę myśl można wyrazić w jeszcze
krótszy i prostszy sposób: Stalin bał się spłoszyć Hitlera.
To dążenie, żeby „nie spłoszyć”, doprowadziło do tego, że rozwinięcie
strategiczne prowadzono „z zachowaniem trybu pracy kolei w czasie
pokoju”. Za to cenne wyznanie autorów monografii 1941 god – uroki i
wywody należało odznaczyć drugim medalem „Za odwagę”. Dla
wielomilionowych armii pierwszej połowy XX wieku linie kolejowe,
pociągi i lokomotywy stały się najważniejszym orężem, który w dużej
mierze przesądził o wyniku głównych bitew dwóch wojen światowych. W
związku z tym zarówno Niemcy, jak i ZSRR posiadały plany zmiany
ruchu kolejowego na tryb „maksymalnych przewozów wojennych”.
Znaczenie określenia i procesu jest całkiem zrozumiałe: wszystkie
pociągi, ładunki i pasażerowie zatrzymują się i czekają, aż eszelony z
żołnierzami, sprzętem i amunicją przejadą w wyznaczonym kierunku.
Ponadto uruchamia się mobilizacyjne zapasy węgla, wzmacnia się
ochronę stacji i linii kolejowych itd. Tryb przewozów wojennych w
europejskiej części ZSRR wprowadzono (12 września 1939 r.) nawet na
etapie rozwinięcia strategicznego Armii Czerwonej przed wojną z na poły
pokonaną wskutek ataku Wehrmachtu Polską. Jednak w 1941 roku aż do
22 czerwca niczego takiego nie zrobiono!
W trosce o maskowanie i dezinformację posunięto się do tego, że 21
czerwca 1941 r. szef zarządu propagandy politycznej okręgu
nadbałtyckiego, towarzysz Riabczy, rozkazał: „wydziałom propagandy
politycznej korpusów i dywizji nie wolno wydawać pisemnych dyrektyw
do jednostek; zadania pracy politycznej mają stawiać ustnie przez swoich
przedstawicieli”. Oczywiście radzieckie normy tajności zawsze się
różniły od ogólnoludzkich, ale nie do tego stopnia, żeby nie można było
powierzyć papierowi nawet „zadań pracy politycznej”! Pozostaje
przypuszczać, że przed 21 czerwca 1941 r. te „zadania” wykroczyły
daleko poza ramy głoszonej na wszystkich plakatach gotowości, żeby
„odpowiedzieć potrójnym ciosem na uderzenie wroga” i „wytrwale bronić
pokojowej pracy obywateli radzieckich”…
„Przerzut wojsk zaplanowano w ten sposób, aby zakończyć
koncentrację w rejonach wyznaczonych planami operacyjnymi między 1
a 10 czerwca 1941 r.” Nikt nie zna dokładnej daty planowanego
rozpoczęcia natarcia Armii Czerwonej. Co więcej, możliwe jest, że
wieczorem 21 czerwca tej daty nie znał również sam Stalin. Ale w
każdym razie natarcie mogło się rozpocząć dopiero po zakończeniu
koncentracji i rozwinięcia wojsk, czyli nie wcześniej niż 5–10 lipca.
Wprowadzenie w życie planu osłonowego 15–20 czerwca oznaczało
zaprzepaszczenie wszystkich wysiłków i zabiegów dotyczących
zachowania manewru w najściślejszej tajemnicy, oznaczało danie
nieprzyjacielowi w prezencie dwóch czy nawet trzech tygodni na
przygotowania do odparcia uderzenia. Dwa, trzy tygodnie to bardzo dużo
czasu – według norm radzieckich pełnowartościowy pas obrony można
wznieść siłami armii ogólnowojskowej (z wykorzystaniem ludności
cywilnej i zaprzęgów konnych) w ciągu 10–15 dni.
Owszem, Stalin miał też inny wariant działań – przybliżyć termin
rozpoczęcia operacji, przenieść go z połowy lipca na koniec czerwca, a
plan osłonowy wprowadzić w życie 22–23 czerwca (przypuszczam, że
podjęto właśnie taką decyzję; szczegółowo ta hipoteza została rozwinięta
w książce 23 czerwca. Dzień „M”). Ale to rozwiązanie oznaczało, że
natarcie uda się rozpocząć tylko częścią sił, łamiąc przy tym starannie
przygotowane harmonogramy przewozów, mobilizacji składu osobowego
i transportu. Też niedobrze, też grozi to niepowodzeniem i wielkimi
stratami.
Zanim zaczniemy krytykować („jak Stalin mógł popełnić taki błąd…
dlaczego nie posłuchał doniesień wywiadu…”), spójrzmy na sytuację z
punktu widzenia uczestników narady w gabinecie Stalina. Których zresztą
było dużo. Według „Dziennika odwiedzin” Żukow i Timoszenko byli w
gabinecie Stalina siedem razy: 3, 6, 7, 9, 11, 18 i 21 czerwca. 9 czerwca
wojskowi spędzili w gabinecie Stalina w sumie 6,5 godziny. 18 czerwca
zbiorowy „stalin” w prawie pełnym składzie (Stalin, Mołotow,
Malenkow, Timoszenko, Żukow) naradzał się przez cztery godziny.
To my dzisiaj wiemy na pewno, że Niemcy zaatakowali 22 czerwca.
Stalin znał na pewno jedynie własne plany i były to plany zakrojonej na
wielką skalę operacji ofensywnej, która powinna się rozpocząć nie
wcześniej niż w drugiej dekadzie lipca. Coraz bardziej niepokojące
doniesienia wywiadu oraz meldunki dowódców zachodnich okręgów
wojskowych zmuszały do gorączkowego wyboru „mniejszego zła”:
– albo pozbawić własną armię możliwości zorganizowanego odparcia
prawdopodobnego uprzedzającego uderzenia nieprzyjaciela;
– albo wprowadzić w życie plan osłonowy przed wyznaczonym
terminem i w ten sposób nieuchronnie pozbawić własną armię
możliwości zadania niespodziewanego ciosu nieprzyjacielowi.
Zadanie było wyjątkowo trudne. Utraconego elementu zaskoczenia nie
da się już odzyskać, jednocześnie ewentualna przegrana taktyczna
pierwszego dnia walk obronnych nie wydawała się straszna. To ty,
szanowny czytelniku, na pewno „wiesz”, że rejony umocnione na starej
granicy zostały rozbrojone (albo nawet wysadzone), a na nowej granicy
„nie zdążyliśmy nic zbudować”. Ale zbiorowy „stalin” doskonale
wiedział, w jakim stanie są rejony umocnione, z których jeden nazywał
się „linia Stalina”, a drugi „linia Mołotowa”, i znał mapę topograficzną
zachodnich rejonów swojego kraju.
Wojna toczy się nie na równej desce szachowej, a w rzeczywistym
terenie, gdzie są wąwozy, nierówności, jeziora, góry i bagna. I jeżeli nie
istnieją „ofensywne” czy „obronne” czołgi i samoloty, to teren, wręcz
przeciwnie, może pomóc stronie broniącej się bądź nacierającej. Nie ja to
wymyśliłem i sformułowania „teren niedostępny dla czołgów” czy
„kierunek niebezpieczny dla czołgów” już od dawna na stałe zajęły
miejsce w literaturze wojskowej. Pojęcia te miały szczególne znaczenie
dla Wehrmachtu z 1941 roku, w którym pułki piechoty zmotoryzowanej
dywizji pancernych i zmotoryzowanych przemieszczały się bynajmniej
nie na gąsienicowych transporterach opancerzonych (jak to pokazywano
w radzieckich filmach o wojnie), a na zwykłych „cywilnych”
ciężarówkach, zdobycznych autobusach i chlebowozach; mało tego,
czołgi niemieckie na wąskich gąsienicach grzęzły po większym deszczu
w terenie, który w Rosji uchodzi za „drogę gruntową”.
Pochylając się nad mapą, zobaczymy, że niemiecką Grupę Armii
„Północ” natychmiast po przekroczeniu granicy zatrzymywał pełnowodny
Niemen w jego dolnym (czyli najszerszym) biegu. Następnie, po
sforsowaniu mnóstwa pomniejszych rzek i rzeczek, dywizje niemieckie
mniej więcej 250 km od granicy wyszły na brzeg wielkiej żeglownej rzeki
– Dźwiny Zachodniej, również w jej dolnym biegu. Po przebyciu
kolejnych 150–200 km w kierunku Leningradu wojska niemieckie
powinny były sforsować rzekę Wieliką, na północ od której drogę na
Leningrad skutecznie blokowały Jezioro Czudzkie i Jezioro Pskowskie.
Jest to najlepsza z pozostawionych przez naturę dróg. Oddziały Grupy
Armii „Środek” i „Południe” miały do pokonania większe przeszkody.
Teren w pasie natarcia Grupy Armii „Środek” (południowa Litwa i
zachodnia Białoruś) jest „przeciwpancerny”. Z północy „występ
białostocki” osłania pas nieprzebytych bagien w dolinie leśnej rzeki
Biebrzy, na południu granica przebiegała brzegiem spławnego Bugu
Zachodniego w jego dolnym biegu. Nieliczne drogi wśród wiekowych
lasów i nieprzebytych bagien zachodniej Białorusi są niczym górskie
wąwozy – czołowego pojazdu kolumny, który ugrzązł (albo został
uszkodzony), nie można ani wyminąć, ani objechać. Na wschód od
Mińska pas natarcia Grupy Armii „Środek” z północy na południe
przecinają dwie pełnowodne rzeki, z którymi swego czasu miał
nieszczęście zetknąć się Napoleon: Berezyna i Dniepr.
To, czym jest natarcie w takim terenie, możemy dzisiaj sobie wyobrazić
na podstawie chronologii najbardziej błyskotliwej (zarówno według
koncepcji, jak i realizacji) strategicznej operacji ofensywnej Armii
Czerwonej – operacji „Bagration”. Natarcie rozpoczęło się 23 czerwca
1944 r. mniej więcej od linii Dniepru. 3 lipca wyzwolono Mińsk, 13 dni
później Grodno, po kolejnych 25 dniach Białystok i Brześć. Łomża (na
samym ostrzu dawnego występu białostockiego) została zajęta dopiero 13
września. Pozostaje tylko dodać, że Armia Czerwona rozpoczęła operację
„Bagration”, posiadając trzykrotną przewagę w liczbie dywizji,
czterokrotną – w liczbie czołgów oraz absolutną przewagę w powietrzu.
W czerwcu 1941 roku Grupa Armii „Południe” mogła rozpocząć
natarcie na Ukrainę jedynie przez stosunkowo wąski (150–200 km)
korytarz między Kowlem i Lwowem. Od północy ów korytarz zagradza
absolutnie nieprzebyte pasmo bagien Polesia (podobno były tam wsie, w
których w trakcie wojny nikt nie widział ani jednego żołnierza
niemieckiego), z południa – Karpaty. Właśnie tym pasem nacierały
wszystkie dywizje pancerne i zmotoryzowane Grupy Armii „Południe”.
Na tej trasie musiały sforsować Bug Zachodni, a następnie – położone
jeden za drugim w prawie równych odstępach co 50–60 km – południowe
dopływy Prypeci (Turia, Stochód, Styr, Horyń, Słucz). Te nieduże rzeki
mają szerokie, bagniste brzegi. Radzieccy specjaliści wojskowi uznają je
za „przeszkody wodne o znaczeniu operacyjno-taktycznym”.
Na południe od Karpat, w Mołdawii i w stepach na południu Ukrainy
teren jest, wydawałoby się, o wiele korzystniejszy dla nacierających
wojsk – nie ma tam ani lasów, ani bagien. Ale równolegle do granicy
przebiegają trzy żeglowne rzeki – Prut, Dniestr, Boh – w ich dolnym
biegu. Wreszcie na drodze wojsk niemieckich i rumuńskich nieuchronnie
pojawiał się potężny Dniepr, którego sforsowanie w dolnym biegu jest
operacją porównywalną w stopniu złożoności i ryzykowności z
lądowaniem desantu morskiego. W istocie tylko na wschód od Dniepru
niemieckie formacje zmotoryzowane wkraczały na teren umożliwiający
wykonanie szerokiego manewru operacyjnego. Ale od granicy do Dniepru
trzeba pokonać ponad 400 km. Przeszkody, które stworzyła sama natura,
uzupełniały i wielokrotnie wzmagały przeszkody stworzone przez
człowieka. Na głębokości 200–300 km od granicy (za linią „starej”
granicy z 1939 roku), między Zatoką Fińską a Morzem Czarnym,
znajdował się gęsty pas fortyfikacji „linii Stalina”: kingiseppski,
pskowski, ostrowski, siebieski, połocki, miński, słucki, mozyrski,
korosteński, nowogródzkowołyński, szepietowski, kijowski, zasławski,
starokonstantynowski, ostropolski, latyczowski, kamienieckopodolski,
mohylewskopodolski, rybnicki, tyraspolski.
Liczba schronów w składzie jednego rejonu umocnionego była
zróżnicowana i wahała się od 206 do 455, co oznaczało, że na 1 km frontu
przypadało od dwóch do trzech bunkrów. Część fortyfikacji zbudowano
na brzegach pełnowodnych rzek (Dźwina Zachodnia, Boh, Dniestr), co
stanowiło dodatkową przeszkodę dla nacierającego nieprzyjaciela.
Według ilości i składu uzbrojenia, jakości żelbetonu, wyposażenia w
specjalny sprzęt, każdy z tych bunkrów co najmniej nie ustępował
najbardziej masowym fortyfikacjom słynnej „linii Mannerheima”.
Wbrew legendzie rozpowszechnianej przez wiele dziesięcioleci,
fortyfikacji „linii Stalina” nikt przed wojną nie wysadził i nie zasypał
ziemią. Niektóre z nich stoją po dzień dzisiejszy. Przewiezienie
uzbrojenia z „linii Stalina” na „linię Mołotowa” było niemożliwe z
założenia: jeżeli bunkry na „dawnej” granicy były przystosowane do 9–10
karabinów maszynowych, to na nowej granicy mniej więcej połowa
fortyfikacji miała być uzbrojona w najnowocześniejsze półautomatyczne
działa wyposażone w znakomite przyrządy peryskopowe, i właśnie ich
zabrakło. Latem 1940 roku wzdłuż nowej zachodniej granicy Związku
Radzieckiego rozpoczęto budowę 15 rejonów umocnionych „linii
Mołotowa” (telszewski, szawelski, kowieński, olicki, grodzieński,
osowiecki, zambrowski, brzeski, kowelski, włodzimierskowołyński,
rawskoruski, strumiłowski, przemyski, górnoprucki i dolnoprucki).
Planowano budowę 5807 bunkrów (na „linii Stalina” było ich „tylko”
3279).
22 czerwca 1941 r. ta „budowa stulecia” była jeszcze bardzo daleka od
ukończenia. Żukow w swych niesławnych Wspomnieniach i refleksjach
stwierdza, że „przed wybuchem wojny udało się zbudować około 2500
żelbetonowych bunkrów”, ale najwyraźniej się tutaj pomylił, i to w
odwrotną od zamierzanej stronę: w większości współczesnych źródeł
podaje się znacznie mniejsze liczby. W rejonach umocnionych na
Białorusi Zachodniej zbudowano od 332 do 505 bunkrów, na Ukrainie
Zachodniej – około 375. Nieporównywalnie większa liczba bunkrów
jeszcze była w budowie.
Na przykład w Brzeskim Rejonie Umocnionym zbudowano 128
bunkrów, a jeszcze 380 budowlańcy powinni byli ukończyć przed 1
sierpnia 1941 r. A zatem gdy w gabinecie Stalina trwały ostatnie
przedwojenne narady, ich uczestnicy wiedzieli, że średnio na jednym
kilometrze frontu Brzeskiego Rejonu Umocnionego są już trzy
wyrastające z ziemi betonowe pudełka, których ściany wytrzymują
bezpośrednie trafienie pocisku z ciężkiej haubicy polowej. Jedno już
zbudowane i jeszcze dwa podobne, częściowo niedokończone. Ale to –
średnio. Faktycznie zaś ten rejon znajdował się w jednym z największych
na świecie terenów bagiennych. Bunkry budowano tam nie jeden za
drugim, a jako poszczególne węzły obrony, które osłaniały nieliczne
możliwe do wykorzystania kierunki. W rejonie Siemiatycz przy drodze
Siedlce–Białowieża wzniesiono 20 bunkrów, które zajmował 17. batalion
karabinów maszynowych i artylerii fortecznej.
Stalin miał fenomenalną pamięć, ale nawet dowódca Armii Czerwonej,
który cierpiałby na zaniki pamięci, nie mógł do czerwca 1941 r.
zapomnieć, jak Armia Czerwona przełamała „linię Mannerheima”. Ten
temat ciągle przewijał się w rozkazach ludowego komisarza obrony
Timoszenki, podczas narad najwyższego dowództwa. Wytłumaczono
wszystkim, że Armia Czerwona dokonała cudu, jakiego nie zna historia
wojen. Chronologia „cudu” była następująca: 7–10 dni zajęło pokonanie
„przedpola” o długości 30–40 km i wyjście do linii głównych umocnień, a
potem nastąpiły dwa tygodnie bezskutecznych i krwawych prób
przełamania. Później cały styczeń i początek lutego 1940 roku upłynęły
na gruntownych przygotowaniach do szturmu.
11 lutego zaczęło się natarcie, które na początku marca zakończyło się
ostatecznym przełamaniem trzech pasów fińskiego rejonu umocnionego i
zajęciem przez Armię Czerwoną Wyborga.
Każde porównanie jest niedoskonałe. Oczywiście w lutym 1940 r.
warunki pogodowo-klimatyczne do prowadzenia operacji ofensywnej
były potworne. Z drugiej strony, przeciwko 166 bunkrom „linii
Mannerheima” w lutym skoncentrowano (nie licząc 350 tysięcy żołnierzy
piechoty) 767 armat i haubic kalibru 152 mm, 96 haubic kalibru 203 mm i
28 bardzo ciężkich moździerzy kalibru 280 mm, miotających pocisk o
masie do 286 kg. Liczba czołgów na Przesmyku Karelskim przekroczyła
3 tysiące. Nawet gdyby odjąć 492 lekkie tankietki T-37/T-38, okazuje się,
że jeden schron bojowy „linii Mannerheima”, wyposażony w broń
maszynową, atakowało średnio ponad 10 czołgów. Lotnictwo radzieckie
podczas 19,5 tysiąca lotów zrzuciło na bunkry „linii Mannerheima”
łącznie 10,5 kilotony bomb; artyleria wystrzeliwała na fińskie fortyfikacje
do 230 tysięcy pocisków dziennie.
Właśnie te liczby, fakty i tempo przełamania rejonu umocnionego miał
przed oczami zbiorowy „stalin”. Najzwyklejsza logika i arytmometr Felix
wskazywały, że Niemcy, posiadając tak wątłe siły, nie są w stanie
stworzyć nawet jednej piątej tej koncentracji siły żywej i siły ognia, którą
w lutym 1940 roku stworzono na Przesmyku Karelskim, a to oznaczało,
że na drodze od granicy do Dniepra nieuchronnie czeka ich
wielomiesięczna „krwawa łaźnia”. Przy takiej ocenie sytuacji pytanie o
to, czy dzień wcześniej, czy dwa dni później nadejdzie do okręgów
zachodnich rozkaz „rozpocząć wykonanie planu osłonowego”, nie mogło
mieć tego decydującego znaczenia, które mu nadali późniejsi historycy-
propagandyści radzieccy. Stalin nie spodziewał się katastrofy i w ramach
nauki wojennej, która liczy kilotony bomb, kilometry frontu i milimetry
pancerza, nie było żadnych przesłanek, żeby spodziewać się katastrofy.
7. Główne manewry

Stalin popełnił błąd. Nastąpiła katastrofa wojenna, bezprzykładna w skali


i skutkach.
Cel, który miał zrealizować Wehrmacht, zgodnie z planem „Barbarossa”
(„główne siły rosyjskich wojsk lądowych, znajdujące się w zachodniej
Rosji, powinny zostać zniszczone podczas brawurowych operacji poprzez
głębokie i szybkie wysunięcie klinów pancernych”), faktycznie został
zrealizowany już w połowie lipca 1941 r. Wojska Bałtyckiego i
Zachodniego Okręgu Wojskowego (ponad 70 dywizji) zostały
rozgromione, odrzucone na 350–450 km na wschód od granicy,
rozproszone po lasach albo wzięte do niewoli. Nieco później to samo
przytrafiło się 60 nowym dywizjom, wprowadzonym w skład Frontu
Północno-Zachodniego i Frontu Zachodniego w okresie od 22 czerwca do
połowy lipca. Nieprzyjaciel zajął Litwę, Łotwę, prawie całą Białoruś,
Ukrainę Zachodnią i Mołdawię.
Niemcy przekroczyli Niemen trzema niewysadzonymi mostami w
okolicy Olity i w Merkinie, przez pełnowodną Dźwinę Zachodnią
przejechali rankiem 26 czerwca dwoma niewysadzonymi mostami w
rejonie Dyneburga (300 km na zachód od granicy). 4 lipca prawie bez
walk zajęli miasto Ostrów, przejmując dwa niewysadzone mosty przez
rzekę Wieliką. 9 lipca zajęto Psków. Fortyfikacji Pskowskiego,
Ostrowskiego i Siebieskiego Rejonu Umocnionego Niemcy praktycznie
nie zauważyli. W takim samym tempie, prawie nie zwracając uwagi na
szare betonowe pudełka bunkrów, Niemcy przeszli przez linię Brzeskiego
i Grodzieńskiego Rejonu. Tylko na północnym skrzydle Mińskiego
Rejonu Umocnionego rozgorzały zaciekłe walki i natarcie wroga zostało
zatrzymane o 2–3 dni. 28 czerwca, dokładnie tydzień po wybuchu wojny,
został zdobyty Mińsk (350 km na wschód od Brześcia i Białegostoku).
Tego samego dnia, 28 czerwca, Niemcy sforsowali Berezynę w rejonie
Bobrujska siłami awangardy 3. Dywizji Pancernej w składzie dwóch
plutonów pancernych i jednej kompanii piechoty zmotoryzowanej.
Tego samego dnia, 28 czerwca 1941 r., dowódca garnizonu miasta
Borysów napisał w doniesieniu:

Bezpośrednio naprzeciw rzeki Berezyny nie ma dużych oddziałów wroga. Na


głównych szlakach komunikacyjnych działają pojedyncze oddziały pancerne,
poprzedzane przez pojedyncze patrole (częściej tankietek) w sile od drużyny do
plutonu [czyli 10–50 ludzi – M.S.]. (…) Garnizon, którym dysponuję do obrony
rubieży rz. Berezyny i m. Borysowa, posiada jednostkę bojową skleconą tylko ze
słuchaczy szkoły pancernej (do 1400 ludzi). Pozostali to zbieranina panikarzy z
tyłów, zdemoralizowanych opisaną wyżej sytuacją, ze znacznym odsetkiem
agentów wywiadu i kontrwywiadu niemieckiego (szpiedzy, dywersanci itd.).
Wszystko to sprawia, że garnizon Borysowa jest niezdolny do walki.
Brak 3. wydziału i trybunału, do czasu powołania ich przeze mnie osobiście,
znacznie osłabia zdolność bojową jednostek garnizonu, które i tak już są mało
zdolne do walki. Ponadto [podkreślenie moje – M.S.] nie mamy czołgów i dział
przeciwpancernych.

10–11 lipca został sforsowany Dniepr w 200-kilometrowym pasie od


Orszy do Rohaczowa. 16 lipca 29. Dywizja Zmotoryzowana Wehrmachtu
zajęła Smoleńsk (700 km na wschód od granicy). Dwie trzecie trasy
pomiędzy Brześciem i Moskwą pokonano w niecały miesiąc.
Przed 6–9 lipca (te daty w historiografii radzieckiej tradycyjnie uważa
się za granicę czasową tak zwanej „bitwy przygranicznej”) oddziały
Frontu Północno-Zachodniego, Zachodniego i Południowo-Zachodniego
straciły 11,7 tysiąca czołgów, 19 tysięcy dział i moździerzy, ponad milion
sztuk broni strzeleckiej. Ujęte w ewidencjach straty osobowe tych trzech
frontów wyniosły 749 tysięcy ludzi. Wehrmacht na Froncie Wschodnim
do 6 lipca stracił 64 tysiące ludzi. W ten sposób straty w ludziach
nacierającego – nawiasem mówiąc, z dużym powodzeniem, po 30–50 km
dziennie – Wehrmachtu i broniącej się Armii Czerwonej w przybliżeniu
miały stosunek 1 do 12. Pod koniec lipca liczba jeńców wojennych
znajdujących się w ewidencji dowództwa niemieckiego wyniosła 814
tysięcy ludzi. Straty bezpowrotne dywizji pancernych Wehrmachtu pod
koniec lipca 1941 r. wynosiły 503 czołgi. Do tej liczby należy dodać
stratę 21 dział szturmowych. Można dodać stratę 92 tankietek PzKpfw I.
Nawet w tym przypadku stosunek bezpowrotnych strat czołgów obu stron
wynosi 1 do 19.
To jest „cud”, który nie mieści się w żadnych kanonach nauki wojennej.
Według logiki – oraz wszelkiej praktyki wojen i konfliktów zbrojnych –
straty strony nacierającej powinny być większe od strat strony broniącej
się. Stosunek strat 1 do 12 możliwy jest chyba tylko w przypadku, gdy
biali kolonizatorzy, którzy przypłynęli do Afryki z armatami i karabinami,
nacierają na tubylców broniących się dzidami i motykami…

W latach głębokiego zastoju pojawił się taki niewesoły dowcip. Na placu


Czerwonym w Moskwie stoi facet i rozrzuca czyste kartki papieru.
Wiadomo, wzięli go za fraki – i na milicję.
– Co robisz?
– Rozrzucam ulotki.
– Jakie ulotki? Przecież nic na nich nie ma!
– Czy dla kogoś jeszcze jest to niezrozumiałe?
Ci, którzy widzieli potworną klęskę latem 1941 roku na własne oczy,
nie potrzebowali długich wyjaśnień co do jej rzeczywistych przyczyn. Dla
nich i tak wszystko było jasne. Jak na rozkaz (a być może rzeczywiście na
rozkaz) powstała niepisana „zmowa milczenia”, zgodnie z którą nawet w
tajnych raportach i meldunkach nie należało mówić o sprawach
najważniejszych, bez raportów dobrze znanych dowódcom i ich
podwładnym na wszystkich szczeblach drabiny wojskowej. Na przykład
ciekawy dokument (CAMO, d. 221, r. 5554, t. 4, kk. 34–39). 9 lipca 1941
r. generał major Tichonow składa pełnomocnikowi Stawki Najwyższego
Naczelnego Dowództwa, generałowi pułkownikowi Gorodowikowowi,
raport zatytułowany „Wnioski z obserwacji operacji na kierunkach rysko-
pskowskim i ostrowsko-pskowskim”. Jak można sądzić po tytule,
generała Tichonowa wysłano do armii z zadaniem bezstronnego zbadania
przyczyny klęski i zameldowania o swoich wnioskach Naczelnemu
Dowództwu. Od czego zaczyna raport? Od takiego, delikatnie mówiąc,
dziwnego – zdania: „Nie zagłębiając się w praprzyczyny [podkreślenie
moje – M.S.] wycofania się sił Frontu Północno-Zachodniego, na dzień
dzisiejszy należy stwierdzić w siłach zbrojnych następujące słabe strony
(…)”.
Zresztą nawet zrezygnowawszy z omawiania „praprzyczyn”, generał
Tichonow stwierdza, że:

Podczas obrony dowódcy i żołnierze zachowują się chwiejnie. (…) W wielu


przypadkach zaczynano się wycofywać bez rozkazu przełożonego, bez ataku
piechoty, pod wpływem natarcia jedynie czołgów lub ognia artylerii czy
moździerzy. (…) Artyleria okazuje chwiejność, przedwcześnie wycofuje się ze
stanowisk ogniowych, nie wykorzystuje w pełni swej mocy ogniowej. (…) Armaty
przeciwpancerne w obronie również okazują chwiejność, zbyt wcześnie
opuszczają stanowiska, w rezultacie czego czołgi wroga rządzą na polu walki. (…)
Piechota – najsłabsze ogniwo wojsk. Ofensywny duch jest niski. (…)
Część dowództwa, szczególnie na szczeblu poniżej dowódcy batalionu, nie
wykazuje należytej odwagi w walce, odnotowano przypadki pozostawienia pola
walki bez rozkazu przełożonego przez pojedynczych żołnierzy i nawet oddziały.
Ponadto nawet w gronie wyższych dowódców niektórzy wykazują zakłopotanie i
przygnębienie. (…) Tyły, począwszy od pułkowego, są źle zarządzane, błądzą i
stanowią źródło panicznych pogłosek i popłochu.

Do bardzo ciekawych wniosków doszedł historyk wojenny pułkownik


Lew Łopuchowski. W monografii Wielikaja Otieczestwiennaja
katastrofa-3 („Wielka Katastrofa Ojczyźniana-3”, Moskwa, Jauza, 2008)
ukazał się jego artykuł W pierwszych dniach wojny. Praca jest poświęcona
historii rozgromienia 120. pułku artylerii haubicznej Odwodu Naczelnego
Dowództwa (4. Armia, Front Zachodni). Zainteresowanie autora historią
właśnie tej jednostki jest zrozumiałe – dowódcą pułku był jego ojciec,
pułkownik Nikołaj Łopuchowski (zginął na początku października 1941
roku w „kotle pod Wiaźmą”). Pracując w CAMO z zachowanymi
dokumentami Frontu Zachodniego, Łopuchowski zauważa:

Tylko czasami można napotkać szczegółowe doniesienie dotyczące przyczyn


porzucania broni i sprzętu wojskowego na terytorium zajętym przez wroga. Ma się
wrażenie, że część tych doniesień została po prostu usunięta z właściwych teczek i
przekazana do specjalnych archiwów (badaczom nasuwają tę myśl liczne
przypadki zmiany numeracji stron w dół). (…) Dziwne, że w raporcie dowódcy
120. pułku artylerii haubicznej nie mówi się nic o przyczynach porzucenia na
pozycjach 12 haubic B-4. „Porzucono” – i na tym koniec.
Aby wytłumaczyć wam dokładniej, jak bardzo jest to „dziwne”,
powinienem przytoczyć kilka liczb. Haubica B-4 kalibru 203 mm na łożu
z podwoziem gąsienicowym to stalowa bestia o masie (marszowej) 19
ton, która mogła miotać pocisk o masie 100 kg na odległość 18 km. Cena
haubicy B-4 w 1939 r. została ustalona na (w zależności od wyposażenia)
510–585 tysięcy rubli. Tyle kosztuje lekki czołg. Albo 90 samochodów
osobowych M-1 („emka”). Takich potężnych i kosztownych systemów
artyleryjskich „tak po prostu” się nie zostawia…
Ściśle rzecz biorąc, gdyby ktoś tego chciał, można było ustalić
„przyczyny porzucenia” prawie każdego czołgu, ciężkiej haubicy,
każdego pozostawionego na lotnisku samolotu. Broni „tak po prostu” nikt
nie rozdaje. Za zachowanie każdej sztuki broni były odpowiedzialne
konkretne osoby. Nawet zwykła trzyliniówka posiadała własny
indywidualny numer i była wydawana żołnierzowi za pokwitowaniem.
Ale po tym, jak okupiona krwią milionów wojna zakończyła się w
Berlinie, a nie w Moskwie, Stalin mógł zarządzić wielką kontrolę. Można
było przejrzeć dziesiątki tysięcy zdobytych dokumentów Wehrmachtu i
skrupulatnie porównać każde doniesienie dotyczące „strat nieprzyjaciela”
ze stratami odnotowanymi w dokumentach nieprzyjaciela. Można było
dokładnie ustalić, co rzeczywiście kryło się za doniesieniami o
„wielokrotnej przewadze sił nieprzyjaciela”, o słynnych „niemieckich
desantach lotniczych”, niemieckich czołgach, które tysiącami pojawiały
się w najbardziej nieodpowiednich miejscach… Można było sprawdzić
wiele rzeczy, ale towarzysz Stalin wykazał się w tej sprawie wielką
mądrością.
Stalin niczego nie sprawdzał i nie ustalał. Bo i w jakim celu? Żeby
ustalić „praprzyczyny” katastrofy wojennej 1941 roku? Stalin doskonale
zdawał sobie z nich sprawę już w pierwszych dniach wojny. Żeby ukarać
winnych? Główną winę ponosił on sam i zbrodnicza banda jego
pomagierów. Co się tyczy „chłopców do bicia”, to oni już zostali surowo
ukarani. 16 sierpnia 1941 r. wydano słynny rozkaz nr 270 „O
przypadkach tchórzostwa i oddawania się do niewoli oraz środkach
przeciwdziałania takim przypadkom”. Aby ten dokument, jakiego
zapewne nie było w historii wojen cywilizowanych krajów, był bardziej
przekonujący, Stalin polecił podpisać się pod nim swoim koleżkom:
Budionnemu, Woroszyłowowi, Żukowowi, Mołotowowi, Timoszence i
Szaposznikowowi. Część oznajmująca rozkazu nr 270 głosi:

Rozkazuję:
Dowódców i oficerów politycznych, którzy podczas walk zrywają z siebie
dystynkcje i dezerterują na tyły lub oddają się do niewoli nieprzyjaciela, uważać za
notorycznych dezerterów, których rodziny należy aresztować jako rodziny
żołnierzy sprzeniewierzających się przysiędze i zdradzających Ojczyznę.
Zobowiązać wszystkich nadrzędnych dowódców i komisarzy do rozstrzeliwania na
miejscu dezerterów spośród kadry dowódczej. (…)
Zobowiązać każdego wojskowego, niezależnie od jego stanowiska służbowego,
aby żądał od przełożonego, jeżeli jego jednostka znajduje się w okrążeniu, walki
do ostatniej możliwości, żeby przebić się do swoich, a jeżeli taki przełożony lub
część czerwonoarmistów, zamiast zorganizować opór, woli się poddać – niszczyć
ich wszelkimi środkami, zarówno naziemnymi, jak i powietrznymi, a rodziny
czerwonoarmistów, którzy oddali się do niewoli, pozbawić zasiłku państwowego i
pomocy.

Bardzo ważny dla zrozumienia toku myślenia towarzysza Stalina jest


fakt, że w rozkazie nr 270 nie uznał on za stosowne nawet wspomnieć o
tak ważnych sprawach jak „obrona zdobyczy Października”, „ratowanie
ludzkości przed faszystowskim barbarzyństwem”, nie wspomniał ani o
Dymitrze Dońskim, ani o Aleksandrze Newskim. Po prostu bez owijania
w bawełnę żołnierzom Armii Czerwonej przypomniano, że ich rodziny są
zakładnikami ich postawy na froncie. Współczesnemu czytelnikowi na
pewno trudno jest zrozumieć wydźwięk słów „pozbawić zasiłków
państwowych i pomocy”, ale ci, którzy wysłuchali rozkazu nr 270, stojąc
w szeregu, dobrze wiedzieli, że według galopujących cen „targu rolnego”
za przeciętną płacę robotnika można było kupić około 4 kg chleba albo
dwa kawałki mydła. Do wyboru.
Rozkaz Stalina nie pozostał bez echa. Ogółem w latach wojny na mocy
wyroków trybunałów wojennych rozstrzelano 158 tysięcy osób (w
raporcie Komisji do spraw Rehabilitacji podano „dokładną” liczbę – 157
593, ale ja wątpię, żeby w krwawym wirze wojny możliwe było
prowadzenie tak dokładnej ewidencji). Równo dziesięć dywizji
rozstrzelały własne oddziały. Więc towarzysz Stalin nie zapomniał o
ukaraniu „chłopców do bicia”. Nie trzeba chyba przypominać ogólnie
znanego faktu, że Związek Radziecki zrezygnował ze współpracy z
Międzynarodowym Czerwonym Krzyżem, co uniemożliwiło udzielanie
pomocy żywnościowej i medycznej znajdującym się w niemieckiej
niewoli czerwonoarmistom.
Również po wielkim Zwycięstwie Stalin nie trwonił zasobów na to,
żeby nakarmić, ubrać i obuć w nowe rzeczy, przydzielić normalne
mieszkanie i taniutkiego volkswagena każdemu, kto przeżył
zorganizowaną przez niego światową rzeź zwycięzców. Postąpił mądrzej.
Okazał wielką mądrość i zrobił jeden, ale zaiste królewski prezent dla
wszystkich: Stalin podarował swoim poddanym BAJKĘ. Bajkę o
młodym, pięknym kraju, w którym wśród bezkresnych lasów, pól i rzek
oddychało się ludziom tak lekko i szczęśliwie. Ale pewnego razu,
słonecznym letnim rankiem, przeklęte faszystowskie hordy wiarołomnie i
niespodziewanie napadły na ten piękny kraj. I wtedy wściekłość narodu
zapieniła się niczym fala i powstał on do walki z najeźdźcą. Obrońcy
wspaniałego kraju nie mieli czołgów, samolotów, zwykłych karabinów
też im brakowało, ale mieli bezprzykładny w historii masowy heroizm i
niebywałą jedność partii i ludu. I uciekały w przerażeniu czarne hordy, a
cały świat z podziwem witał zwycięską armię kwiatami i zdobycznymi
akordeonami.
Dorośli słuchali tej czarodziejskiej bajki i zapomnieli o wszystkim, co
widzieli na własne oczy, a kiedy krwiożerczy i podły bajarz zmarł (albo
został we właściwym czasie otruty przez swoich towarzyszy z Biura
Politycznego), miliony oczarowanych dorosłych dzieci szlochały i
miotały się w histerii. A później, na spokojnie, w komfortowych
warunkach napisano góry książek o tym, że „źródłem wysokich walorów
moralnych żołnierzy radzieckich były trwałość i wybitne zalety
socjalistycznego ustroju społecznego i państwowego, przyjaźń między
ludami ZSRR, radziecki patriotyzm i internacjonalizm proletariacki,
niepodzielne kierowanie partii komunistycznej wszelkimi aspektami życia
kraju”. Mam nadzieję, że zrozumieliście – nie żartuję, to jest cytat.
Przytoczę również to, co pod koniec 2007 r. napisał w leningradzkim
piśmie „Zwiezda” S. Giedroyć:

Ponad pół wieku tysiące specjalnych ludzi w specjalnie powołanych instytutach,


akademiach, urzędach i wydawnictwach produkowały i powielały specjalne
Wojenne Kłamstwo. Dokumenty zostały po części zniszczone, po części
sfałszowane, po części utajnione, a co najważniejsze – mózgi wyprane tak, że
ruszyć nimi nie można. W mauzoleum zbudowanym z olbrzymich bloków
kłamstwa Wielka Wojna Ojczyźniana leżała bardziej martwa niż Lenin.
Oczywiście wszystkich sprytnych sztuczek w ramach jednego rozdziału
nie można opisać, nie uda mi się wymienić nawet setki nazwisk,
ponieważ opisane poniżej chwyty stosowali praktycznie wszyscy
radzieccy „historycy”, a imię ich legion. Nie ośmielam się przedstawić
pełnej i wyczerpującej klasyfikacji metod „specjalnego kłamstwa
wojennego”, zacznę ten krótki przegląd od następujących czterech
chwytów:
– „manewr na froncie”;
– „manewr w głąb”;
– „gra umysłu” (zamiast dyskusji nad faktami dyskusja o
„możliwościach”);
– użycie gazu łzawiącego i granatów hukowych.
Działania wojenne rozgrywają się w czasie i przestrzeni. Ta
nieskomplikowana filozofia otwiera przed sprytną osobą prawdziwie
bezgraniczne możliwości dla fałszerstwa. Teraz pokażę wam na
przykładzie, jak wykorzystując manewr na froncie i manewr w głąb,
można przedstawić łatwowiernemu czytelnikowi KAŻDE porównanie
liczebności wojsk walczących stron.
Zacznijmy od najprostszego, czysto teoretycznego przykładu. Pewna
dywizja zajęła pozycje obronne. Według przedwojennego Regulaminu
polowego (PU-39, pkt 375), „dywizja strzelecka może skutecznie bronić
pasa o szerokości frontu 8–12 km, pułk strzelecki – odcinek o szerokości
frontu 3–5 km, batalion – rejon o szerokości frontu 1,5–2 km”. Załóżmy,
że właśnie tak, jak wymaga tego regulamin, została rozmieszczona w
terenie broniąca się dywizja. Nieprzyjaciel chce siłami jednej dywizji
przełamać obronę. Faktycznie mamy tu równowagę liczebną sił po obu
stronach (dywizja przeciwko dywizji). Jednak nacierająca dywizja nie
przystąpi do ataku, kiedy będzie rozciągnięta „w linii” na 10 km. W tym
przypadku dowódca nacierających nie musi być największym geniuszem
wojennym wszech czasów – wystarczy dobrze przyswoić sobie
regulamin. A co mówi regulamin? „Dywizja może atakować średnio na
froncie do 3 km. Zgrupowanie uderzeniowe dywizji tworzy się w składzie
nie mniejszym niż dwa pułki strzeleckie. Zostaje wzmocnione poprzez
przydzielenie czołgów dywizji i wspierane ogniem podstawowej liczby
dywizyjnej i przydzielonej artylerii” (PU-39, pkt 260).
Nawet gdy strona atakująca nie ma żadnych przydzielonych czołgów i
artylerii, uderzenie dwóch pułków przy wsparciu ognia „podstawowej
masy dywizyjnej artylerii” skupi się na odcinku obrony zajętym (w
najlepszym wypadku dla strony, która się broni) tylko przez jeden pułk.
W ten sposób nacierający mają dwukrotną przewagę w ludziach i
ogromną przewagę w artylerii. Co znaczy „ogromną”? Policzmy.
Broniący się pułk (tu i dalej bierzemy etaty dywizji strzeleckiej Armii
Czerwonej z kwietnia 1941 r.) ma tylko 6 armat kalibru 76,2 mm. A
nacierający oprócz 12 armat dwóch pułków strzeleckich mają dodatkowo
„podstawową masę dywizyjnej artylerii”, czyli 32 haubice kalibru 122
mm i 12 haubic kalibru 152 mm (16 armat dywizyjnych kalibru 76,2 mm
na miejscu dowódcy dywizji nacierających pozostawiłbym w rezerwie –
na wypadek odbicia ewentualnego kontruderzenia). Pod względem liczby
luf artyleryjskich nacierający mają dziewięciokrotną przewagę, a pod
względem „łącznego ciężaru salwy” (w naukach wojskowych jest
również taka charakterystyka) trzydziestodwukrotną przewagę. I to,
proszę zauważyć – przy początkowo równych siłach po obu stronach!
Teraz z poziomu taktycznego (pułk, dywizja) przenieśmy się na poziom
operacyjny (armia, front). Tym razem weźmiemy całkiem konkretny
przykład. Większość sił Armii Czerwonej rozwijała się na południowo-
zachodnim teatrze działań wojennych (w pasie od rzeki Prypeci do Morza
Czarnego). W rezultacie, mimo przewagi arytmetycznej w liczbie wojsk
strony radzieckiej, na północno-zachodnim teatrze działań wojennych (od
Bałtyku do bagien Polesia) w pierwszych dniach wojny panowała
względna równowaga sił (74 dywizje Wehrmachtu w składzie Grup Armii
„Północ” i „Środek”, 71 dywizji Armii Czerwonej w składzie
Nadbałtyckiego i Zachodniego Okręgu Wojskowego).
Oczywiście dowództwo niemieckie nie uszeregowało swoich oddziałów
w długiej tyralierze, a zdecydowanie zmasowało siły i środki na
kierunkach głównego uderzenia. Między innymi od północnego zachodu
na występ białostocki nacierała 9. Armia w składzie trzech (VIII, XX,
XLII) korpusów armijnych. Trzy dywizje XLII Korpusu rozciągnięte
„długą nitką” wzdłuż granicy na froncie o szerokości 110 km miały
zadanie odwrócenia uwagi i unieruchomienia części sił Armii Czerwonej.
Główne uderzenie u podstawy występu białostockiego zadawało pięć
dywizji piechoty VIII i XX Korpusu. Faktycznie w pas obrony jednej
(56.) dywizji strzeleckiej Armii Czerwonej został skierowany
skoncentrowany cios czterech dywizji niemieckich. Wielokrotna
przewaga liczebna jest już widoczna. Ale to również bynajmniej nie jest
szczyt koncentracji. Na północ od 9. Armii, na styku Frontu Zachodniego
i Frontu Północno-Zachodniego, uderzała 3. Grupa Pancerna. Na etapie
przełamania przygranicznych umocnień tej 3. Grupie operacyjnie
podporządkowano dodatkowo dwa korpusy armijne (V i VI). Pierwszego
dnia wojny, tylko w pierwszym rzucie, przeciwko 128. Dywizji
Strzeleckiej Armii Czerwonej nacierały trzy dywizje pancerne (20., 7.,
12., łącznie 714 czołgów), dwie dywizje piechoty i jedna dywizja
zmotoryzowana Wehrmachtu. Przytłaczająca przewaga liczebna – raz
jeszcze przy ogólnej równowadze sił obu stron na teatrze działań
wojennych. I na tym „manewr na froncie” jeszcze się nie kończy. 3.
Grupa Pancerna w pierwszych dniach wojny nacierała w pasie o
szerokości 40–50 km. Ale nie znaczy to wcale, że czołgi kierowały się na
wschód, uszeregowane w linii od Wilna do Woronowa. Nic podobnego –
każda z czterech dywizji pancernych Grupy miała własny „pas natarcia”,
ale również w ramach tego pasa uderzeniowe grupy czołgów i piechoty
zmotoryzowanej atakowały na stosunkowo wąskich odcinkach
przełamania.
Według przedwojennych przekonań radzieckich specjalistów
wojskowych, związki pancerne bezpośrednio na polu walki powinno się
uszeregować w trzy rzuty w odstępach między czołgami po 20–30
metrów. Przy takim uszeregowaniu niemiecka dywizja pancerna (licząca
200 czołgów) nacierała na froncie o szerokości 2 km. Jest to (patrz wyżej)
rejon obrony batalionu strzeleckiego. Dywizja pancerna przeciwko
batalionowi strzeleckiemu! Dziesięciokrotna przewaga w liczebności,
absolutna przewaga w sile ognia. Normalnie w batalionie strzeleckim są
tylko dwie armaty przeciwpancerne – jak mogą powstrzymać uderzenie
dwustu czołgów? Właśnie tak wygląda „wielokrotna przewaga liczebna”
wroga, który, jak pisze marszałek Żukow, „już pierwszego dnia wojny
zadał druzgocące uderzenie rozcinające”.
Zresztą to wszystko wiecie doskonale bez moich wywodów. Z
własnego, na szczęście prawie bezkrwawego doświadczenia. Drobny
komar, ważący mniej niż gram, druzgocącym uderzeniem rozcinającym
przebija grubą skórę człowieka. Mikroskopijne ostrze kłujki komara
wywiera nacisk, którego człowiek nie może powstrzymać. Czy to
oznacza, że w walce z komarem człowiek jest skazany na niepowodzenie?
Nie. Człowiek ma dwa sposoby na uratowanie się przed atakiem komara.
Pierwszy – zawczasu stworzyć pas umocnień (gruba brezentowa kurtka,
moskitiera, krem odstraszający komary). Drugi – zadać miażdżące
kontruderzenie na skrzydło i na tyły nieprzyjaciela, czyli zabić komara
lekkim ruchem ręki. Armia, która się broni, ma jeszcze trzeci wariant
działań – przeciwstawić koncentracji sił nacierających na wąskim odcinku
przełamania odpowiednią koncentrację sił obrony (człowiek – chyba że
jest indyjskim joginem – nie może siłą woli utwardzić swojej skóry tak,
żeby stała się nie do przebicia dla kłujki).
Nie ma cudów. Przy początkowej równowadze sił po obu stronach nie
można zapewnić sobie „wielokrotnej przewagi liczebnej” na jednym
odcinku, nie odsłaniając przy tym pozostałych! Uderzenie 3. Grupy
Pancernej od Suwałk na Wilno i dalej na Mińsk stało się możliwe nie
dlatego, że Niemcy znaleźli „czarodziejską różdżkę”, którą można
zmieniać muchę w słonia. Po prostu potężny VI Korpus Zmechanizowany
Armii Czerwonej nie potrafił (a dokładniej – nawet nie próbował) przebić
cieniutkiej „nitki” szyku bojowego XLII Korpusu Armijnego
Wehrmachtu i uderzyć na skrzydło i tyły 3. Grupy Pancernej. Gdy
powtórzymy ćwiczenia arytmetyczne, które zaprezentowałem powyżej,
zobaczymy, że VI Korpus Zmechanizowany (1100 czołgów, ponad 28
tysięcy ludzi) powinien był skierować swoje „druzgocące uderzenie
rozcinające” na jeden pułk piechoty Wehrmachtu i zwyczajnie „zgnieść
go jak karalucha”. Albo jak komara…
Zasada koncentracji sił na kierunku głównego uderzenia była, jest i
będzie kanonem sztuki wojennej, ale to bardzo niebezpieczna,
„obosieczna” broń. I nieprzypadkowo w języku rosyjskim istnieje
wyrażenie „sztuka wojenna”. Wielka sztuka, czyli doświadczenie, wiedza,
szybkość i elastyczność w podejmowaniu decyzji, jest potrzebna, żeby
koncentrując wysiłki na jednym odcinku frontu, nie narazić się na
miażdżące kontruderzenie na drugim. Gdyby było inaczej, wszystkie
nacierające armie wyłącznie nacierałyby. Za cenę niewielkiego przelewu
krwi i na cudzym terytorium.
Wracając od krwawej nauki wojennej do stosunkowo bezpiecznej
propagandy wojenno-historycznej, zaznaczmy, że w czasach radzieckich
„manewr na froncie” wykonywano jakby na „dwa rzuty”. Najpierw w
grubych książkach aspirujących do pewnej naukowej rzetelności zdaniom
na temat „wielokrotnej przewagi liczebnej Wehrmachtu” towarzyszyły
jednak wstydliwe zastrzeżenia – „na odcinku przełamania”, „na kierunku
głównego uderzenia”. Nie każdy te zastrzeżenia zauważał, ale mądrzy
profesorowie chronili w ten sposób swoją… reputację. Na poziomie
prelekcji w świetlicach propagandowych wszystkie te zbędne,
odwracające uwagę od meritum wyjaśnienia odrzucano i ludowi
pracującemu wprost i bez ogródek opowiadano o „cztero- czy
pięciokrotnej przewadze nieprzyjaciela”. Zauważmy, że te liczby wzięto z
sufitu, a dokładniej – z wytycznych rejonowego komitetu partii, które
przepisano z wytycznych komitetu miejskiego, i tak dalej aż do wydziału
agitacji i propagandy KC. Właśnie tam zapadła decyzja co do tego, jaka
powinna być „przewaga liczebna” Wehrmachtu. Sądzę, że po rzetelnym
przeliczeniu stosunku sił na tych bardzo wąskich odcinkach (faktycznie –
na odcinkach dróg), na których nacierały niemieckie kolumny pancerne,
uzyskano by liczby rzędu 10–15 do 1.
Bardzo zgrabna metoda „manewru na froncie” ma jedną wadę –
przeznaczona jest dla zupełnego laika w kwestiach wojennych. Co zresztą
jak najbardziej odpowiadało podstawowej zasadzie propagandy
komunistycznej: „głupi – nie zauważy, mądry – będzie milczał, a
odważnego – wsadzimy do więzienia”. Niemniej jednak już w starych
dobrych czasach „manewr na froncie” został uzupełniony bardziej
skutecznym „manewrem w głąb” (w tym przypadku pod „głębokością”
rozumiem zarówno przestrzeń, jak i czas).
Metoda „manewru w głąb” polega na zamierzonym ignorowaniu
różnicy pomiędzy chwilą a dużym odcinkiem czasu, pomiędzy migawką a
filmowaniem długotrwałego procesu. Otóż liczebność wojsk i uzbrojenia
Armii Czerwonej zawsze podawano według stanu na poranek 22 czerwca
1941 r., na dodatek w granicach dowolnie wytyczonego „pierwszego
rzutu”. A po stronie wroga dodaje się wszystko, co pojawiło się tam w
ciągu tygodnia, miesiąca, roku od rozpoczęcia działań bojowych. Ta
sztuczka otwiera wielkie możliwości dla „prania mózgu”.
Jeżeli mówimy o „migawce” z 22 czerwca 1941 r., to do składu
ugrupowania wojsk nieprzyjaciela należy dodać trzy grupy armii
(„Północ”, „Środek” i „Południe”), a do ugrupowania Armii Czerwonej –
oddziały czterech zachodnich okręgów wojskowych (nadbałtyckiego,
zachodniego, kijowskiego, odeskiego). Jeżeli mówimy o „bitwie
pogranicznej” (22 czerwca–9 lipca), to po stronie nieprzyjaciela dodaje
się armię rumuńską, która 2 lipca rozpoczęła natarcie wspólnie z
Niemcami w Mołdawii, a po stronie Armii Czerwonej – część oddziałów
Leningradzkiego Okręgu Wojskowego, przerzuconych do rejonu Ostrów–
Psków, oraz niektóre związki drugiego rzutu strategicznego, faktycznie
biorące udział w działaniach bojowych pod koniec czerwca i na początku
lipca 1941 r. Jeżeli mówimy o lecie 1941 r., to po stronie nieprzyjaciela
pojawiają się armia fińska, która rozpoczęła natarcie 10 lipca, nieliczne
formacje armii węgierskiej i słowackiej, część dywizji piechoty Odwodu
Naczelnego Dowództwa Wojsk Lądowych. Po radzieckiej stronie do walk
wprowadzono cały Leningradzki Okręg Wojskowy, cały drugi rzut
strategiczny, liczne nowe jednostki. I tak dalej…
Już na podstawie tego krótkiego przeglądu widać, że rzetelne
oszacowanie liczebności oddziałów Armii Czerwonej i nieprzyjaciela
wymaga pewnej wiedzy i wysiłku intelektualnego. I co najważniejsze –
nieuchronnie prowadzi do zupełnie innych wniosków niż te, które
zapisano w partyjnych wytycznych. Dlatego postanowiono „nie
wymądrzać się”. Właśnie tak pojawiły się liczby, które, jak mam
nadzieję, zna na pamięć każdy weteran prelekcji w świetlicach. A
mianowicie do trzech niemieckich grup armii (84 dywizji piechoty, 17
dywizji pancernych i 13 dywizji zmotoryzowanych, razem – 114)
dodajemy:
– 9 dywizji zabezpieczenia (skompletowane z żołnierzy starszych
roczników jednostki stacjonujące w obszarach tyłowych);
– 4 dywizje Armii „Norwegia” (które podjęły działania bojowe na
początku lipca);
– 24 dywizje piechoty, 2 dywizje pancerne oraz 1 dywizję
zmotoryzowaną Odwodu Naczelnego Dowództwa (które pojawiły się
na froncie wschodnim dopiero na początku bitwy o Moskwę);
– 36 dywizji fińskich, rumuńskich, węgierskich i słowackich (w rzeczy
samej „niedających się porównać” z dywizjami Wehrmachtu pod
względem uzbrojenia i poziomu wyszkolenia oraz, z wyjątkiem 16
dywizji fińskich, zdolnych tylko do grabieży na okupowanym
terytorium).
W ten sposób uzyskaliśmy „190 dywizji niemieckich”, które na kartach
radzieckich podręczników historii wtargnęły „o świcie 22 czerwca” na
terytorium ZSRR. Przy tym oczywiście ignorowano fakt, że liczebność
zgrupowania wojsk radzieckich też rosła – na dodatek na
nieporównywalnie większą skalę i znacznie szybciej niż wojska
Wehrmachtu i jego sojuszników.
22 czerwca w składzie czterech okręgów nadgranicznych było co
najmniej 149 „dywizji obliczeniowych” (7 dywizji kawalerii oraz 12
brygad powietrznodesantowych policzono jako 7 „dywizji
obliczeniowych”). Do tej liczby nie dodano 10 brygad artylerii
przeciwpancernej i co najmniej 16 dywizji drugiego rzutu strategicznego,
które 22 czerwca już znajdowały się na terytorium okręgów zachodnich,
nie zostały uwzględnione również jednostki NKWD, których liczebność
(154 tysiące ludzi) odpowiadała dziesięciu „dywizjom obliczeniowym”.
W ten sposób nawet przed rozpoczęciem – niefortunnym,
niezaplanowanym, przedwczesnym – działań bojowych Armia Czerwona
posiadała nieznaczną przewagę nad nieprzyjacielem pod względem liczby
dywizji (a przewaga w lotnictwie, liczbie czołgów i dywizji pancernych
była wielokrotna).
Na początku lipca wprowadzono do walki oddziały Leningradzkiego
Okręgu Wojskowego: 15 dywizji strzeleckich, 4 dywizje pancerne oraz 2
dywizje zmotoryzowane. 5–10 lipca w znacznym stopniu zakończono
przegrupowanie na teatrze działań wojennych jednostek drugiego rzutu
strategicznego (16., 19., 20., 21., 22., 24. i 28. Armia). W połowie lipca
nawet mimo strat pierwszych tygodni w składzie walczącej armii było już
około 235 dywizji. Pod koniec lipca sformowano 29., 30., 31., 32., 33.,
43. i 49. Armię. Łącznie podczas trwającej dwa miesiące bitwy pod
Smoleńskiem wprowadzono do walki 104 dywizje i 33 brygady. Ogółem
do 1 grudnia 1941 r. na zachodni kierunek strategiczny Stawka
Najwyższego Naczelnego Dowództwa skierowała 150 dywizji i 44
brygady strzeleckie, na kierunki leningradzki i kijowski – jeszcze 140
dywizji i 50 brygad strzeleckich. A przecież oprócz jednostek strzeleckich
(piechoty) tworzono też jednostki kawaleryjskie, pancerne,
artyleryjskie…
Przyczyna, dla której Armia Czerwona mogła zwiększać swoją
liczebność w takim tempie, była nadzwyczaj prosta. Te oddziały, które
Wehrmacht był w stanie skoncentrować przy granicach Związku
Radzieckiego, to maksimum, jakie mogła osiągnąć 80-milionowa Rzesza
Niemiecka po dwóch latach od rozpoczęcia powszechnej mobilizacji. Do
tego „maksimum” nie można było prawie nic dodać. Z drugiej strony,
dywizje, które Armia Czerwona rozwinęła w okręgach zachodnich przed
22 czerwca 1941 r., stanowiły minimum, które 200-milionowy Związek
Radziecki mógł sformować podczas tajnej mobilizacji i przerzucić na
zachód w ramach niezakończonego przegrupowania wojsk.
23 czerwca 1941 r. rozpoczęto jawną mobilizację i już 1 lipca do
szeregów sił zbrojnych powołano 5,3 miliona ludzi (co oznaczało
dwukrotne zwiększenie ogółu liczby żołnierzy w porównaniu ze stanem
na 22 czerwca). Niewiarygodne, ale tego faktu historiografia radziecka
nie potrafiła zauważyć. Chociaż, wydawałoby się, jak można zapomnieć o
czymś takim? Miliony rodzin odprowadzały na front swoich krewnych,
kobiecy płacz unosił się nad dziesiątkami tysięcy wsi, „Powstań, kraju
ogromny” grzmiało ze wszystkich głośników, w gazetach roiło się od
zdjęć kolejek przed wojskowymi komendami uzupełnień… Ale aż do
ostatecznego rozpadu Związku Radzieckiego we wszystkich książkach i
podręcznikach pojawiała się tylko liczba 2,9 miliona ludzi – liczebność
składu osobowego oddziałów okręgów zachodnich według stanu na 22
czerwca 1941 r. Więc gdzie się podziało 5,3 miliona zmobilizowanych
rezerwistów? Czyżby wyruszyło na letni spacer?
Oczywiście 1 lipca mobilizacja nie została zakończona. Dopiero się
zaczynała. Ogółem zgodnie z dekretem Prezydium Rady Najwyższej
ZSRR z 22 czerwca 1941 r. zmobilizowano dziesięć milionów osób. Przy
tym nie były one „nadmiarowe”. Jak piszą autorzy monografii 1941 god –
uroki i wywody, „już w sierpniu wykorzystano w pełni resztki wszystkich
powołanych do mobilizacji roczników”. Następnie, zgodnie z
rozporządzeniem Państwowego Komitetu Obrony nr 459 z 11 sierpnia
1941 r., powołano jeszcze 4 miliony ludzi. A dodatkowo około 2
milionów ludzi (przynajmniej właśnie taką liczbę zawsze podawała
propaganda radziecka) powołano do tak zwanych dywizji ochotniczych.
Dysponując tak wielkimi „zasobami żywej siły”, dowództwo radzieckie
mogło formować setki nowych dywizji i ciągle uzupełniać poborowymi
resztki setek rozgromionych dywizji – jednym słowem, ciągle uzupełniać
braki jakości dowodzenia wielką przewagą w składzie osobowym. Taki
sposób prowadzenia wojny ma swoją nazwę, ale nie muszę jej wam
przypominać…

Nie można powiedzieć, żeby „manewry na froncie i w głąb” całkowicie


odeszły do przeszłości. Do dzisiaj można je spotkać w setkach publikacji.
Nowe metody „prania mózgu” nie wyparły, a raczej uzupełniły, umocniły
i pogłębiły stare szulerskie sztuczki. Między innymi wciąż stosowana jest
„gra umysłu”.
Pewnego razu podczas programu na żywo w radiostacji Echo Moskwy
rozwścieczony słuchacz zadał mi druzgocące (jego zdaniem) pytanie:
„Opowiada pan tu bajki, jak to Armia Czerwona miała wielokrotnie
więcej czołgów niż Wehrmacht. A czy wie pan, że Niemcy produkowały
dwa razy więcej żelaza i stali niż ZSRR?”. Odpowiedziałem natychmiast.
Szczerze, zgodnie z prawdą: „Nie wiem. I nie chcę wiedzieć”.
„Ile żelaza i stali produkowały Niemcy?” było jednym z
najważniejszych pytań, na które chciał odpowiedzieć radziecki wywiad
wojenny w przededniu wojny. Dlaczego? Dlatego, że dane dotyczące
wielkości produkcji stali pozwalały snuć pewne, nie do końca
nieuzasadnione domysły co do tego, ile czołgów zbudował oraz ile może
w przyszłości wyprodukować niemiecki przemysł. Te przypuszczenia
pozwalały wyciągać najważniejsze prognozy: ile czołgów, i jakiego
rodzaju, może znaleźć się w składzie dywizji pancernych Wehrmachtu
rozwijanych na granicach ZSRR. Wiosną 1941 roku wobec braku
dokładnych udokumentowanych danych na temat składu i uzbrojenia
armii nieprzyjaciela informacje dotyczące produkcji żelaza były na wagę
złota. Ale po co dzisiaj zawracać ludziom głowę dywagacjami na temat
tego, ile teoretycznie czołgów można było wyprodukować z posiadanego
żelaza, kiedy wiadomo dokładnie, ile, i jakich (według typów i
modyfikacji), czołgów miała w rzeczywistości każda z 17 niemieckich
dywizji pancernych?
Kwestia, dlaczego na początku wojny (proszę zwrócić uwagę na słowa
„na początku”) z tak dużej ilości stali Niemcy zbudowali tak małą liczbę
czołgów (przeciętna miesięczna produkcja czołgów w Niemczech w 1941
r. wynosiła 305 sztuk, w 1944 r. – 1530), jest oczywiście intrygująca.
Można wymyślić dziesięć (albo sto) dość logicznych wytłumaczeń dla
tego paradoksu. Ale z poszukiwaniem przyczyn klęski Armii Czerwonej
w pierwszych tygodniach wojny cała ta „gra umysłu” nie ma nic
wspólnego.
Ale dla „prania mózgu” jest wręcz znakomita, ponieważ pozwala od
razu skierować dyskusję na boczny tor. Przydaje się w tym przypadku
również słynna śpiewka: „Na Hitlera pracowała cała Europa”. Co oznacza
„cała Europa”? Czy może ją nazwać „całą” bez Wielkiej Brytanii,
Hiszpanii, Włoch (od Mussoliniego Hitler nie dostał nic oprócz
większych i mniejszych przykrości), Szwecji, Szwajcarii (dwa ostatnie
państwa niczego Niemcom nie dawały, a sprzedawały, i za te dostawy
trzeba było zapłacić)? Jakie kwoty trzeba było zainwestować, żeby
przestawić fabryki wytwarzające holenderskie sery i duńskie masło na
produkcję czołgów? Co w rzeczywistości ograniczało produkcję czołgów
dla Wehrmachtu: brak mocy produkcyjnych czy brak surowców do
produkcji stali konstrukcyjnej (z samego żelaza czołgów, jak wiadomo,
się nie produkuje)? Dużo pytań, dużo możliwości do zaprezentowania
własnej erudycji… Przy tym omówienie faktów na temat rzeczywistego
stosunku sił na froncie wschodnim 22 czerwca 1941 r. ostatecznie tonie w
zalewie słów.
W dawnych czasach ten chwyt (zastąpienie dyskusji nad konkretnymi
faktami dyskusją na temat zawsze niejasnych i spornych „możliwości”)
nie był szczególnie wykorzystywany – fałszerze mieli pod dostatkiem
innych, bardziej topornych i skutecznych metod. Obecnie ta szulerska
sztuczka należy do najbardziej rozpowszechnionych. Szczególnie
pokochali ją hałaśliwi i bezczelni „antyrezuniści” (przeciwnicy W.
Suworowa z niewiadomych powodów uważają, że szczególnie efektowne
jest nazywanie go Rezunem; prawdopodobnie przy ich osobliwym
poczuciu humoru to typowe ukraińskie nazwisko brzmi wyjątkowo
śmiesznie).
Wiktor Suworow wysunął przypuszczenie, że Stalin przygotowywał się
do ataku na Europę, który planował rozpocząć w lipcu 1941 r.
Elementarna logika podpowiada, że obalić wersję Suworowa można tylko
za pomocą innej, logicznej i wewnętrznie spójnej interpretacji
odtajnionych planów operacyjnych i rzeczywistych poczynań Stalina.
Niestety, zdolności intelektualne „antyrezunistów” nie pozwalają im
nawet zrozumieć stojącego przed nimi zadania, a tym bardziej je
wykonać. Dlatego każdą dyskusję dotyczącą „suworowowskiej tematyki”
zagłuszają oni następującym okrzykiem: „Czy mógł Stalin planować atak
na Europę, skoro (druga lewa rolka podtrzymująca gąsienicę czołgu KW
się przegrzewała, muchosrańska rejonowa komenda uzupełnień nie
przygotowała miejsca pod mobilizowane środki transportu, plan produkcji
zasuw pancernych dla schronów bojowych wykonano tylko w 83,725
procent, średni statystyczny poziom zaopatrzenia zakładów naprawczych
taboru kolejowego ZSRR w obcęgi i płaskie kombinerki ustępował
analogicznemu wskaźnikowi w Niemczech o 27,345 procent, trzecia
wojna rosyjsko-turecka niezbicie dowiodła niskiego poziomu
przygotowania operacyjnego oficerów armii rosyjskiej – niepotrzebne
skreślić)…”. To wystarczy. Kilka minut później wszyscy już zapominają,
o czym mieli rozmawiać – trwa zażarta, pełna wyzwisk kłótnia na temat
nieudanej reformy Stołypina…
Obecnie można napotkać również zgoła feeryczne rewelacje:

Amatorzy liczenia potęgi bojowej armii według liczby czołgów jakoś


zapominają, że potencjał przemysłowy Niemiec w 1941 roku kilkakrotnie
przewyższał potencjał przemysłowy Związku Radzieckiego. Dlatego zupełnie
oczywiste jest [dla kogo oczywiste? – M.S.], że jeżeli Niemcy zbudowali
niewystarczającą liczbę czołgów, to stosowne moce produkcyjne zostały użyte do
produkcji innych wyrobów wojskowych, które dowództwo sił zbrojnych Rzeszy
uznało za ważniejsze. Na przykład transporterów opancerzonych, samochodów,
motocykli, artylerii przeciwpancernej, pistoletów maszynowych albo radiostacji
polowych. Nie ulega wątpliwości, że niemieckie siły zbrojne stanowiły wyjątkowo
zrównoważony mechanizm.

No pięknie! „Nie ulega wątpliwości”. Dlaczego? Dlatego, że jest to


„zupełnie oczywiste”. W tej wypowiedzi brakuje jednego drobiazgu –
niedużej tabelki z konkretnymi liczbami. Takimi liczbami, które moim
zdaniem oraz zdaniem Karola Marksa „warte są całych tomów pełnych
retorycznych bzdur”.
Ale pan Gonczarow (autor powyższej wypowiedzi) nie ma czasu na
liczenie „transporterów opancerzonych, samochodów, motocykli, dział
przeciwpancernych”, które przed 22 czerwca 1941 r. znalazły się na
uzbrojeniu Armii Czerwonej i Wehrmachtu. Ma pełno innych zajęć
(„Urodziłem się w Swierdłowsku. Nie ukończyłem dwóch uczelni –
Swierdłowskiego Państwowego Uniwersytetu Medycznego i Uralskiego
Państwowego Uniwersytetu Pedagogicznego. Działacz ruchu klubów
miłośników fantastyki, ruchu gier fabularnych (…)”). Ostatnimi czasy W.
Gonczarow aktywnie gra w grę fabularną pod tytułem „jestem
historykiem”. Nie podarował światu jeszcze ani jednej książki, ale przy
zastanawiającej pobłażliwości wydawnictw (czyżby one też grały w gry
fabularne?) pisze wielkie przedmowy i posłowia do cudzych książek, a
także teksty polemiczne.
Najnowszy (według mojej wiedzy na dzień dzisiejszy) artykuł W.
Gonczarowa nosi tytuł wprost imponujący: Historia czy propaganda?
Czytam z ukrytą tęsknotą i nie mogę się naczytać… Kto ją uczył tych
słodkich głupstw… Przepraszam, zboczyłem z tematu. Wspaniałe
nazwisko rodu Gonczarowów przypomniało mi o poezji… A więc na
pierwszych czterech stronach pan Gonczarow snuje długie i dogłębne
rozważania na temat dobra i zła:

To nienormalna sytuacja, kiedy historyk próbuje demaskować i piętnować


przeszłość swojej ojczyzny [tak jest w tekście, słowo „Ojczyzna” pisane z małej
litery – M.S.], nie próbując nawet zagłębić się w przyczyny wydarzeń. (…) Należy
przyznać, że historycy dzielą się nie według poglądów politycznych, a według
rzetelności naukowej. (…) Brak kompetencji nie jest wymówką dla człowieka,
który pozycjonuje się jak specjalista [tak jest w tekście – M.S.] w jakiejś
dziedzinie. (…) Należy wyraźnie oddzielić historię jako naukę od dziennikarstwa
politycznego.

Po tej przydługiej preambule pan Gonczarow zaczyna zagłębiać się „w


przyczyny wydarzeń”. Opierając się na deklarowanej „rzetelności
naukowej”, postanowił udowodnić, że samoloty radzieckich sił
powietrznych to beznadziejnie przestarzałe „trumny”. Teza, powiedzmy
sobie szczerze, nie jest nowa. Zgromadzono już pokaźny asortyment
podejrzanych chwytów. Czy można powiedzieć tu coś nowego? Można, i
to ile!

Weryfikowanie „na palcach” parametrów porównawczych i „przestarzałości”


samolotów jest dość trudne [no właśnie, szczególnie gdy zamiast fachowej wiedzy
inżynieryjnej mamy dwie nieudane próby studiowania medycyny i pedagogiki].
(…) Mimo to nie trzeba udowadniać [dlaczego? dlatego że „należy przyznać?”], że
przemysł radziecki w sposób oczywisty był słabszy niż przemysł niemiecki
zarówno pod względem wyposażenia technologicznego, jak i pod względem
poziomu kwalifikacji siły roboczej. Ale widzimy paradoks – do wyprodukowania
jednego samolotu ZSRR wymagał 2–4 razy mniej pracy żywej niż Niemcy. Jest
zupełnie oczywiste, że porównywanie „jeden do jednego” radzieckich i
niemieckich samolotów po prostu nie ma sensu – reprezentują sobą zupełnie inny
techniczny i technologiczny poziom. Cudów nie ma, więc rzeczywista wartość
bojowa samolotu radzieckiego również była co najmniej dwukrotnie (a w
rzeczywistości trzy-, czterokrotnie) mniejsza niż maszyny niemieckiej tego
samego roku produkcji.

Mocne słowa. Na coś podobnego nikt przed Gonczarowem jeszcze nie


wpadł. I nic w tym dziwnego – minimalnie wykształcony człowiek
powinien rozumieć, że postęp techniczny zmierza w kierunku
zmniejszenia w kosztach produkcji udziału pracy żywej przy zwiększeniu
udziału pracy uprzedmiotowionej. Dzisiaj kanałów nie budują tysiące
niewolników, a czerpak wielkiej koparki, gdzie (w czerpaku i w koparce)
połączono pracę kilku pokoleń robotników i inżynierów. Również do
wyprodukowania cyfrowego MP3 wymagano kilkakrotnie mniej pracy
żywej niż do produkcji lampowego magnetofonu „Dniepr”. I bynajmniej
nie wynika z tego wniosek, że jakość dźwięku współczesnej empetrójki
jest sto razy gorsza niż w wypadku skrzyniopodobnego „Dniepru”. Wręcz
przeciwnie. W ten sposób sama „metodyka” oceny charakterystyk
taktyczno-technicznych sprzętu wojskowego według ilości pracy żywej,
potrzebnej do jego produkcji, jest po prostu absurdalna.
Nie wytrzymuje krytyki również sam sposób oszacowania wielkości siły
roboczej poprzez dzielenie ogólnej liczby robotników zatrudnionych w
przedsiębiorstwach przemysłu lotniczego przez ogólną liczbę
wyprodukowanych w ciągu roku samolotów. Samoloty są zbyt
zróżnicowane. Produkowano zarówno czterosilnikowy bombowiec TB-7
(masa konstrukcji 19 986 kg), jak i dwusilnikowy bombowiec Ju-88
(masa konstrukcji 7724 kg) czy jednosilnikowy myśliwiec Jak-3 (masa
konstrukcji 2123 kg). Jest zupełnie oczywiste (zastosujemy ulubione
sformułowanie pana Gonczarowa), że ilość pracy ludzkiej, niezbędnej do
wyprodukowania tych samolotów, będzie się różniła wielokrotnie –
niezależnie od tego, gdzie i na jakiej bazie technologicznej są
produkowane 2-tonowe czy 20-tonowe samoloty.
Wreszcie warto wyrazić wątpliwość co do kwestii, że w stosunku do
Związku Radzieckiego liczba ujętych w rejestrach robotników,
pracowników biurowych i personelu inżynieryjno-technicznego,
zatrudnionych w przedsiębiorstwach ludowego komisariatu przemysłu
lotniczego, oraz rzeczywista liczba osób pracujących przy produkcji
samolotów są takie same. Właśnie takie przypuszczenie można wysunąć
po uważnym przyjrzeniu się dokumentom. Weźmy sporządzony w
Centralnym Zarządzie Statystycznym Państwowego Komitetu Planowania
ZSRR (oczywiście tajnego) „Bilans zasobów pracy w ZSRR na dzień 1
kwietnia 1945 r.” (RGAE, d. 1562, r. 329, t. 1523, k. 99). Co widzimy? W
miastach było 36,7 miliona ludzi zdolnych do pracy (z „pracującą
młodzieżą w wieku 12–15 lat” włącznie). W tym 19,3 miliona
„robotników, pracowników biurowych i chałupników zrzeszonych w
spółdzielnie”. Co robi i gdzie pracuje te 19 milionów robotników i
urzędników? Otwieramy monografię N. Simonowa Wojenno-
promyszlennyj kompleks SSSR w 1920–1950 gg. („Kompleks wojskowo-
przemysłowy ZSRR w latach 1920–1950, ROSSPEN, Moskwa 1996 r.).
Na stronach 157–167, wraz z odnośnikami do konkretnych dokumentów
Archiwum Gospodarczego Federacji Rosyjskiej, podano następującą
liczbę robotników, pracowników biurowych i inżynieryjno-technicznych
zatrudnionych w przemyśle zbrojeniowym w 1944 roku:
– Ludowy Komisariat Przemysłu Lotniczego – 733 tysiące osób;
– Ludowy Komisariat Amunicji – 398 tysięcy osób;
– Ludowy Komisariat Uzbrojenia – 316 tysięcy osób;
– Ludowy Komisariat Przemysłu Pancernego – 244 tysiące osób;
– Ludowy Komisariat Broni Moździerzowej – 160 tysięcy osób;
– Ludowy Komisariat Przemysłu Stoczniowego – 136 tysięcy osób.
Razem: milion 987 tysięcy osób.

Gonczarow operuje nieco inną liczbą (640 tysięcy osób pracujących w


przedsiębiorstwach przemysłu lotniczego w styczniu 1944 r.), ale problem
bynajmniej nie polega na tym nieuniknionym rozrzucie danych
statystycznych. Dziwną, a nawet zagadkową kwestią jest to, co robiło
pozostałe 17 milionów robotników i pracowników biurowych. Czyżby w
państwie, które postawiło przy maszynach „pracującą młodzież w wieku
12–15 lat”, w przemyśle zbrojeniowym pracowały tylko 2 miliony osób,
czyli 10,3 procent robotników i pracowników biurowych z miast?
Oczywiście oprócz tego pracowników potrzebowały hutnictwo, transport,
przemysł węglowy i wydobywczy, petrochemia, ktoś musiał szyć
umundurowanie i wypiekać chleb. Jak pisze N. Simonow, w
„wojskowych” komisariatach było zatrudnionych około 25 procent
wszystkich pracowników przemysłu. Ale w takim wypadku 100 procent
to 10 milionów. Czym się zajmowało pozostałe 9,3 miliona osób?
Nie znam odpowiedzi na te pytania. Jestem tylko przekonany, że mamy
do czynienia z „podrasowanymi liczbami”. Być może odpowiedzią jest
fakt, że wielka liczba ludzi faktycznie pracujących w przemyśle
zbrojeniowym nie została wciągnięta na listy pracowników właściwych
komisariatów ludowych. Z dość zrozumiałego powodu – etatowemu
pracownikowi ludowego komisariatu przemysłu lotniczego należało
zapewnić odroczenie poboru do wojska i zwiększoną rację żywnościową.
W 1944 roku było to niedopuszczalną rozrzutnością… Jeszcze raz
powtarzam – nie znam dokładnej odpowiedzi. Zdaję sobie tylko sprawę,
że oceniać „rzeczywistą wartość bojową samolotu radzieckiego” w
oparciu o tak niepewną bazę statystyczną i na podstawie całkowicie
absurdalnej metodologii można tylko w celach propagandowych,
wyjątkowo potępianych przez pana Gonczarowa. Z historią nie ma to nic
wspólnego.
Kolejny wręcz anegdotyczny przykład zastąpienia dyskusji nad faktami
jałową debatą na temat „potencjalnych możliwości” znajdujemy we
wspomnianej już książce Wielikaja Otieczestwiennaja katastrofa-3. Pan
B. Kawalerczyk zamieścił w niej pokaźny (zajmujący 148 stron) artykuł
pod tytułem Jakie czołgi były lepsze w 1941 roku? Chociaż tytuł artykułu,
wydawałoby się, nie pozostawiał autorowi innego wyjścia oprócz
sformułowania najważniejszych jego zdaniem charakterystyk taktyczno-
technicznych czołgów, a następnie porównania czołgów Wehrmachtu i
Armii Czerwonej według tych parametrów, pan Kawalerczyk wybrał inną
drogę. Dyskusję o czołgach z jakiegoś powodu zaczyna od rytualnych już
wyzwisk pod adresem znienawidzonego Rezuna:

Na fali usprawiedliwionej krytyki oficjalnego radzieckiego punktu widzenia


wypłynęła również piana w postaci wersji W. Suworowa (Rezuna), proponującego
własną teorię, która szybko zdobyła popularność wśród nieuświadomionej części
publiczności. Twierdził on, że czołgi radzieckie pod względem zarówno liczby, jak
i jakości znacznie przewyższały niemieckie. (…) Teoria Suworowa (Rezuna)
została już wielokrotnie przekonująco obalona, dlatego nie będziemy tracić czasu
na polemikę z nim w tej pracy.
No proszę! „Nie będziemy tracić czasu na polemikę”, a przy okazji
wylejemy wiadro pomyj – to można zrobić zawsze. Zresztą trudno byłoby
polemizować z „wersją Suworowa” na temat znacznej przewagi liczebnej
radzieckich wojsk pancernych, skoro na s. 304 sam Kawalerczyk
informuje czytelników, że „do przeprowadzenia operacji »Barbarossa«
Niemcy skoncentrowali 3502 czołgi”, a na s. 351 pisze: „W pięciu
zachodnich okręgach wojskowych znajdowało się 12 898 czołgów”. Być
może ja też zaliczam się do kategorii „nieuświadomionej części
publiczności”, ale wydaje mi się, że liczba 12 898 jest większa od liczby
3502. Przy tym „znacznie” więcej nie oznacza ułamka procenta, a prawie
czterokrotną różnicę.
Następnie pan Kawalerczyk zabrał się do krytykowania parametrów
jakościowych czołgów radzieckich. Historię powstania legendarnej
„trzydziestkiczwórki” – czołgu, który na kilka dziesięcioleci wyznaczył
główne trendy w projektowaniu czołgów na świecie – opisuje w
następujący sposób:

W sierpniu 1937 r. Biuro Konstrukcyjne ChPZ otrzymało od rządu zadanie


opracowania nowego modelu czołgu. W tym czasie takie zadanie przekraczało
możliwości tego biura. Była to stosunkowo nieduża pracownia konstruktorska,
działająca na prowincji, z dala od czołowych producentów czołgów w radzieckim
przemyśle zbrojeniowym.

W tym miejscu książka wypadła z moich słabnących rąk. O czym on


mówi? Jaka „prowincja”? Czyżby istniała jeszcze jakaś inna ChPZ?
Gorączkowo przerzucam kartki, czytam dalej:

Większości przygotowanych przez biuro projektów nie udało się doprowadzić


do etapu produkcji seryjnej, bo w ChPZ najbardziej brakowało
wykwalifikowanych specjalistów. (…) Ciągły problem braku wykształconej i
doświadczonej kadry inżynierskiej. (…) Przyczyną błędów był głównie banalny
brak wiedzy i doświadczenia praktycznego. (…) Zarząd Samochodowo-Pancerny
Armii Czerwonej nie miał złudzeń co do realnych możliwości biura fabryki w
Charkowie. (…) Do stworzenia i opracowania zasadniczo nowych konstrukcji
brakowało im po prostu czasu. Ponadto brak wiedzy i doświadczenia charkowian
sprawiał, że to zadanie było zbyt ryzykowne.

Nie, nie pomyliłem się. Chodzi o znaną mi ChPZ w Charkowie…


Nie wierzę w istnienie „nieuświadomionej publiczności”, która nie zna
tego dowcipu, ale mimo to z przyjemnością opowiem go jeszcze raz. I
proszę nie traktować tego jako „podżegania do nienawiści”.
– Chaim, gdzie sprawiłeś sobie taki piękny garnitur?
– W Paryżu.
– Hmm, w Paryżu… A to daleko od Berdyczowa?
– Jakieś dwa tysiące wiorst będzie…
– No zobacz, takie zadupie, a jak ładnie garnitury szyją!
Śpieszę poinformować pana Kawalerczyka, że w porównaniu z
Charkowską Fabryką Parowozów (ChPZ), znaną też jako fabryka im.
Kominternu, fabryka nr 183, cała reszta kuli ziemskiej była głęboką
„prowincją”. ChPZ została założona już w 1895 roku i po nadaniu w
czasach radzieckich tak dźwięcznej i obiecującej nazwy (im. Kominternu)
zmieniła Charków w „czołgowy Paryż”.
Od 1932 roku fabryka nr 183 produkowała czołgi z serii BT, które
wówczas przewyższały wszystkie lekkie czołgi na świecie w prędkości i
uzbrojeniu. W chwili wybuchu II wojny światowej fabryka nr 183
wyprodukowała dwa razy więcej czołgów niż cały przemysł pancerny
Niemiec. Zaprojektowana przez konstruktorów ChPZ wieża czołgu
wyposażona w działo kalibru 45 mm była montowana nie tylko na BT, ale
również w najszerzej produkowanych seriach czołgu lekkiego T-26.
Produkcję potężnych (1320 KM) silników dieslowskich dla okrętów
podwodnych w ChPZ rozpoczęto już w 1916 roku. To doświadczenie (a
także późniejsze doświadczenie w budowie silników wielopaliwowych
dla traktorów) pozwoliło konstruktorom ChPZ dokonać wielkiego
przełomu technicznego – stworzyć wysokoobrotowy, kompaktowy i lekki
silnik wysokoprężny dla czołgów W-2 (moc nominalna – 400 KM,
maksymalna – 500 KM). Niczego porównywalnego nie miał wówczas
żaden kraj na świecie (najpotężniejszy niemiecki silnik czołgowy
Maybach HL120 TRM posiadał moc nominalną 265 KM i maksymalną
300 KM).
Stworzony dla ciężkiego czołgu KW silnik wysokoprężny W-2K osiągał
maksymalną moc 600 KM, co pozwalało 48-tonowemu gigantowi
poruszać się po szosie z prędkością nieznacznie mniejszą od prędkości
lekkich czołgów niemieckich (35 km/h). Później produkcję czołgowych
diesli wyodrębniono z ChPZ w oddzielną fabrykę nr 75, również
znajdującą się w Charkowie.
Pojawienie się W-2 pozwoliło na dokonanie przełomu technicznego w
całym radzieckim przemyśle budującym czołgi. Na bazie tego silnika
powstały czołgi lekkie BT-7M i T-50, czołg średni T-34 oraz czołg ciężki
KW-1. Pod koniec lat 30. w ChPZ zaprojektowano i rozpoczęto
produkcję seryjną woroszyłowca – artyleryjskiego ciągnika
gąsienicowego o absolutnie fenomenalnych charakterystykach taktyczno-
technicznych. Bez przyczepy ciągnik osiągał na szosie prędkość 42 km/h i
miał zasięg 390 km, przy pełnym obciążeniu – 20 km/h i 240 km. Moc i
oszczędność silnika W-2 umożliwiały woroszyłowcowi w ciągu jednego
dnia słonecznego i na jednym baku paliwa przetransportować ciężką
haubicę z jednego skrzydła pasa obrony armii na drugie. Dwa
woroszyłowce radziły sobie nawet z monstrualną haubicą BR-18 kalibru
305 mm, ważącą 45,7 tony. Jako ciągnik ewakuacyjny woroszyłowiec
mógł holować pięciowieżowy czołg T-35.
Ale pan Kawalerczyk jest nieubłagany: „Nieduża pracownia
konstruktorska, działająca na prowincji, (…) zadanie zaprojektowania
nowego modelu czołgu przekraczało możliwości tego biura”. I nieważne,
że w rezultacie stworzono najlepszy na świecie, według standardów
początku lat 40., średni czołg. Najważniejsza jest opinia autora na temat
„rzeczywistych możliwości biura charkowskiej fabryki”. Drogi pacjencie,
bez dyskusji. Jeśli lekarz powiedział „Do kostnicy”, to znaczy, że tak ma
być.

Zgłębianie metody stosowania „granatu dźwiękowego” również


zaczniemy od przykładu wziętego z bogatego artykułu pana
Kawalerczyka. Jak już zrozumieliście, celem autora było „obalenie mitu”
o przewadze jakościowej najnowocześniejszych radzieckich czołgów (tj.
T-34 i KW-1). Zupełnie bezsporną zaletą tych czołgów było zastosowanie
silnika wysokoprężnego. Dziwne, że na początku XXI wieku, gdy
wykorzystanie diesla stało się powszechnie stosowaną normą dla ciężkich
maszyn transportowych i bojowych, na ten temat w ogóle trzeba
prowadzić jakieś dyskusje. Płonącą papierową pochodnię osobiście
wrzucałem do wiadra z olejem napędowym w hufcu pracy, wiele lat przed
pojawieniem się „teorii Suworowa”. Powtórzenia tego „eksperymentu” z
wiadrem benzyny nie życzę nawet największemu wrogowi. I nie tylko z
pochodnią – z zapalonym papierosem do wiadra z benzyną lepiej się nie
zbliżać. Ale gdy bardzo chce się udowodnić, że białe jest czarne, to
można napisać tak:

Najbardziej katastrofalne skutki powoduje wybuch pocisku pełnokalibrowego


[czyli posiadającego niewielki ładunek kruszący – M.S.] w zbiorniku
wypełnionym paliwem do jednej czwartej albo mniej. Przy tym powstaje
mieszanka palna z drobnych kropli paliwa, którą się dodaje do już znajdujących się
w zbiorniku oparów. Warunkiem koniecznym do powstania detonacji są wysoka
temperatura oraz skokowo zwiększające się gwałtownie ciśnienie, które powstaje
wskutek niszczącego oddziaływania ładunku kruszącego pocisku
pełnokalibrowego. (…) W rezultacie detonacji zbiornika znajdująca się najbliżej
miejsca wybuchu płyta pancerna zostawała całkowicie wyrwana z korpusu wzdłuż
spawanego szwu i odrzucana na bok. (…) Sam zbiornik z olejem napędowym po
detonacji w jego wnętrzu znikał bez śladu, po prostu rozlatywał się w drobny mak.
(…) To wszystko pokrywa się całkowicie z procesem, do którego dochodzi
podczas eksplozji współczesnej bomby paliwowo-powietrznej, zwanej niekiedy
„bombą próżniową”. Jak wiadomo, prędkość jej detonacji wzrasta do 1500–1800
m/s, a ciśnienie – do 15–20 atm. Właśnie ta potworna siła rozszarpywała nawet
wytrzymałe szwy korpusu T-34.

Straszne? Jeszcze jak! „Potworna siła”, zbiornik „rozlatywał się w


drobny mak”, płyta pancerna „zostawała całkowicie wyrwana z
korpusu”… I to jest słynny T-34, któremu nawet ogień niestraszny! A on,
jak się okazuje, rozpada się na kawałki, i to jeszcze jak. Mimo tego całego
swojego „diesla”. Czy można w to uwierzyć? A jak można nie wierzyć
specjaliście, który zna takie mądre słowa („prędkość detonacji”, „bomba
paliwowo-powietrzna”, „mieszanka palna”, „pocisk pełnokalibrowy”…).
Właśnie taki, rzeczywiście skomplikowany, ale skuteczny chwyt
nazywam „granatem dźwiękowym”. Przygnieść „erudycją”, oszołomić
potokiem nieznanych terminów technicznych, zagrać na emocjach… I
klient jest wasz. On (klient) albo nie zauważy, albo nie zrozumie do
końca znaczenia zdania, które pojawia się po zacytowanym powyżej
akapicie, a mianowicie: „Tu należy dodać, że właściwości niszczące
niemieckich pocisków przeciwpancernych kalibru 37 mm, 47 mm i 50
mm były zbyt słabe, żeby spowodować detonację zbiornika paliwa
»trzydziestkiczwórki«”.
No to o czym my mówimy? Co robią w artykule pod tytułem Jakie
czołgi były lepsze w 1941 roku? wszystkie te groźne wzmianki o
rozpadających się w drobny mak zbiornikach paliwa? W 1941 roku
Wehrmacht miał na uzbrojeniu działa przeciwpancerne kalibru 37 mm,
działa czołgowe kalibru 37 mm i 50 mm, czeskie działa przeciwpancerne
kalibru 47 mm, osadzone na podwoziu lekkiego czołgu; do dywizji
piechoty zaczęto dostarczać najnowsze działa przeciwpancerne kalibru 50
mm. Dwa ostatnie działa przy szczególnie sprzyjających warunkach
(nieduża odległość, trafienie w dolną część burty korpusu) mogły przebić
pancerz T-34, ale jak wytłumaczył nam sam pan Kawalerczyk, nawet w
przypadku przebicia pancerza te pociski nie mogły spowodować detonacji
zbiornika paliwa. Czemu mają służyć te wszystkie opowieści o
„katastrofalnych skutkach wybuchu pocisku pełnokalibrowego w
zbiorniku paliwa”? I dlaczego w artykule pod tytułem Jakie czołgi były
lepsze w 1941 roku? nie ma jasnego i wyraźnego stwierdzenia faktu, że
zbiorniki paliwowe czołgów niemieckich były osłonięte w najlepszym
przypadku pancerzem o grubości 30 mm, który czołg radziecki, samochód
pancerny wyposażony w armatę 45 mm, radziecka armata
przeciwpancerna (albo dywizyjna kalibru 76 mm) przebijały z dowolnej
odległości zapewniającej celność strzału i strumień rozżarzonych
odłamków pocisku i pancerza nieuchronnie zapalał znajdującą się w
zbiorniku benzynę?
Jednocześnie gotów jestem przyznać, że „granat dźwiękowy”
przygotowany przez Kawalerczyka jest efektowny i poniekąd nawet
widowiskowy. Ten sam chwyt w wykonaniu uznanego przywódcy
rodzimych „antyrezunistów” A.W. Isajewa prezentuje się wyjątkowo
nieciekawie:

Pierwsza grupa bojowa 14. Dywizji Pancernej (Kampfgruppe Schtempell)


składała się ze 108. pułku piechoty zmotoryzowanej (bez 2. batalionu), sztabu 4.
pułku artylerii 14. Dywizji Pancernej z 3. dywizjonem 4. pułku artylerii, 1. baterii
607. dywizjonu moździerzy (przydzielona korpuśna jednostka, moździerze kalibru
210 mm), 1. baterii 60. pułku artylerii (przydzielona korpuśna jednostka, armaty
kalibru 100 mm), 1. kompanii 4. batalionu przeciwpancernego 14. Dywizji
Pancernej, 36. pułku pancernego (bez wzmocnionej 1. kompanii) z 2. kompanią
13. (zmotoryzowanego) batalionu saperów, oddziałów (zmotoryzowanego)
batalionu łączności, 2. plutonu 4. kompanii saperów. Drugą grupę bojową
(Kampfgruppe Falkenstein) tworzyły 103. pułk piechoty zmotoryzowanej,
wzmocniona 1. kompania 36. pułku pancernego, 2. dywizjon 4. pułku artylerii, 4.
dywizjon przeciwpancerny z wyłączeniem jednej kompanii i dwóch plutonów, 1.
pluton 4. kompanii saperów. Trzecia grupa bojowa (Kampfgruppe Damerau)
składała się z (…).

Zrozumieliście wszystko? Nie? No to przeczytajcie jeszcze dwa albo


trzy razy. Spróbujcie przepisać – to pomaga w zapamiętywaniu. I proszę
nie grymasić – jeszcze powinniście mi dziękować, że byłem wyrozumiały
i zacytowałem tylko połowę (!!!) „granatu”…
To małe arcydzieło pretensjonalnej paplaniny (Od Dubno do Rostowa,
AST, Moskwa 2004, s. 158) było potrzebne Isajewowi, żeby
zahipnotyzować czytelnika tymi pojawiającymi się numerami kompanii,
baterii i dywizjonów i narzucić mu wyobrażenia o „niezliczonych siłach
wroga”, nadciągających czarną zgrają na pozycje wojsk radzieckich. Lista
rzeczywiście jest imponująca.
Cuda jednak się nie zdarzają. 14. Dywizja Pancerna na swej drodze od
przygranicznego Włodzimierza Wołyńskiego do Łucka spotkała (a
dokładniej mówiąc – powinna była spotkać) trzy dywizje Armii
Czerwonej (19., 135. i 131.) oraz 1. Brygadę Przeciwpancerną. Nie licząc
znajdujących się bezpośrednio przy granicy 87. i 41. Dywizji Strzeleckiej
oraz trzech węzłów obrony Włodzimiersko-Wołyńskiego Rejonu
Umocnionego (o których Isajew lekceważąco stwierdził: „40 rzadko
rozmieszczonych schronów”). 26 czerwca do zajętego przez Niemców
Łucka zbliżyły się jeszcze dwie dywizje strzeleckie Armii Czerwonej
(200. i 193.). I jeżeli pełny wykaz wszystkich jednostek jednej dywizji
niemieckiej zajmuje 2 strony, to podobny, zawierający numery plutonów i
kompanii, dotyczący ośmiu wielkich radzieckich jednostek, powinien
zająć 16 takich stron. Oczywiście tego wykazu pan Isajew zapobiegliwie
nie przytacza…

Gaz łzawiący (zwany inaczej „płaczem Jarosławny”) był i pozostanie


najważniejszym podstawowym narzędziem do fałszowania historii
wybuchu wojny. Na czym polega jego siła? Na prawdzie. Istota tego
chwytu polega na tym, żeby mówić prawdę i tylko prawdę na temat
słabych stron (braki, niedociągnięcia, trudności, problemy), z którymi
zetknęła się latem 1941 roku Armia Czerwona. Wyłącznie Armia
Czerwona. O tym, że podobne (jeśli nie większe i gorsze) problemy miał
nieprzyjaciel, można nie mówić. To wystarczy. Działa niezawodnie.
Teren. W pasie natarcia korpusu – 5 poważnych przeszkód wodnych: rzeki
Radostawka, Ostrówka, Rzeczka, Łoszówka i Sokołówka. Wszystkie mają
bagniste brzegi i są trudno dostępne dla czołgów. Cały teren w pasie natarcia jest
lesisto-bagnisty, dominujące wzniesienia leżą po stronie nieprzyjaciela. Wniosek:
teren nie sprzyja natarciu.

Jak można nie zgodzić się z takim wnioskiem? Po przeczytaniu czegoś


takiego nie każdy wpadnie na to, żeby zapytać: „A w jakim terenie
nacierał nieprzyjaciel w tempie 30–50 km dziennie?”. Jak walczące na
Ukrainie Zachodniej dywizje 1. Grupy Pancernej pokonały te potężne,
niezaznaczone na żadnej mapie geograficznej leśne strumyki
(Radostawkę, Ostrówkę, Rzeczkę, Łoszówkę i Sokołówkę), a przy okazji
też Bug, Styr, Horyń, Słucz i wreszcie szeroki Dniepr? Skąd w bagnistym
lesie wzięły się „dominujące wzniesienia” i dlaczego znalazły się w
rękach nieprzyjaciela, który pojawił się w tym lesie zaledwie kilka dni
(czy nawet godzin) przed wydarzeniami opisanymi w przytoczonym
powyżej raporcie dowódcy XV Korpusu Zmechanizowanego?
Nie ma i nigdy nie było ani jednej książki, w której radzieccy historycy,
zawodząc żałośnie, nie informowaliby czytelników o niedostatecznym
doświadczeniu bojowym, brakach w kadrze dowódczej i technicznej,
wielkim pośpiechu przy tworzeniu dywizji pancernych i korpusów
zmechanizowanych Armii Czerwonej. Ale zawsze uświadomią wam, że
76,453 procent dowódców związków zmotoryzowanych piastowało
stanowiska mniej niż rok, a niektórzy dowódcy dywizji pancernych (o
zgrozo!) dowodzili wcześniej oddziałami kawalerii.
Z góry się zakłada, że Niemcy wszystkiego mieli pod dostatkiem. A już
o „nagromadzonym przez Wehrmacht dwuletnim doświadczeniu w
prowadzeniu nowoczesnej wojny” pisze się w każdej książce.
Hipnotyczny wpływ powtarzanej do znudzenia mantry o „dwuletnim
doświadczeniu” okazał się tak wielki, że do tej pory wielu nie może
policzyć na palcach: cztery tygodnie wojny w Polsce + pięć tygodni
wojny na froncie zachodnim + dwa tygodnie na Bałkanach (przy tym to
wszystko w dużym zaokrągleniu, a tak naprawdę to 3+4+1). Czy
naprawdę daje to w sumie dwa lata?
W Związku Radzieckim istniał problem z uzupełnieniem armii ludźmi
(przede wszystkim kadrą dowódczą). To prawda. Latem 1939 r. w
składzie Armii Czerwonej znajdowało się 100 dywizji strzeleckich, 18
dywizji kawalerii i 36 brygad pancernych. Dwa lata później, w
przededniu wojny, sformowano już 198 dywizji strzeleckich, 13
kawalerii, 61 pancernych i 31 zmotoryzowanych. Razem 303 dywizje.
Ponaddwukrotny wzrost liczby wielkich jednostek (a także znaczne
zwiększenie poziomu ich motoryzacji!) spowodował poważny problem z
ich skompletowaniem. Żeby rozwiązać ten problem, w Związku
Radzieckim zawczasu wprowadzono powszechny obowiązek wojskowy,
dzięki któremu zgromadzono wielomilionowy kontyngent rezerwistów po
trzyletniej służbie zasadniczej. Owszem, to przedsięwzięcie było
kosztowne i skomplikowane, ale tych problemów nawet nie można
porównywać z problemami Wehrmachtu.
Niemcy, zdemilitaryzowane na warunkach traktatu wersalskiego, na
początku 1935 r. miały 10 dywizji piechoty. Czołgi podczas ćwiczeń
zastępowano ich tekturowymi makietami. Latem 1939 r. w składzie
Wehrmachtu było już 51 dywizji (w tym 5 pancernych i 4
zmotoryzowane), wiosną 1940 r. w Wehrmachcie sformowano 156
dywizji, w czerwcu 1941 roku – 208. Oszałamiający wzrost liczby
dywizji zmuszał do powołania „pod broń” kompletnie nieprzygotowanych
rekrutów. Niemcy może i chcieliby tworzyć swoje pancerne i
zmotoryzowane dywizje na bazie kadrowych dywizji kawalerii (zasady
operacyjne zastosowania bojowego formacji mobilnych były bardzo
podobne), ale w starej reichswerze tylu jednostek kawalerii oraz oficerów
nie było w ogóle. Niemieckie dywizje pancerne formowano na bazie
jednostek piechoty; kadrę dowódczą nie więcej niż w 50 procentach udało
się skompletować z oficerów kadrowych. Zresztą dla Wehrmachtu 50
procent też było wysokim odsetkiem, skoro w dywizjach piechoty
tworzonych w drugiej połowie 1940 r. i później oficerowie kadrowi
stanowili nie więcej niż 35 procent kadry dowódczej.
Niemcy na początku wojny mieli 5 dywizji pancernych, wiosną 1940 r.
ich liczba wzrosła do 10, pod koniec 1940 r. powstało kolejne 10 dywizji.
Ile „lat” kierowali tymi dywizjami ich dowódcy? Jakie „doświadczenie
bojowe” mogły mieć dywizje pancerne sformowane po zakończeniu
kampanii na froncie zachodnim? Z 17 dywizji pancernych, rozwiniętych
w czerwcu 1941 roku przy radzieckiej granicy, pewną namiastkę
„dwuletniego doświadczenia wojenne” (czyli udział w polskiej i
francuskiej kampanii) miały tylko trzy dywizje (1., 3., 4.). Siedem dywizji
pancernych (12., 13., 16., 17., 18., 19., 20.) nie miało nawet
doświadczenia dwutygodniowej wojny na Bałkanach i 22 czerwca był dla
nich pierwszym dniem działań bojowych jako jednostki pancernej.
Dlaczego więc na tym tle doświadczenie wojenne zdobyte przez
radzieckich pancerniaków nad Chalchyn gol i w Finlandii (czyli w wojnie
z nieprzyjacielem, który podczas walk wykazał się fanatycznym uporem)
powinno się oceniać jako coś nieistotnego?
Jako najbardziej szkodliwą (i najbardziej powszechną) modyfikację
„gazu łzawiącego” wymieniłbym „metodę procentową”. Do dziś nie
obywa się bez niej ani jedna publikacja historyków ze szkoły naukowej
Gariejewa–Isajewa. Ponieważ ten sposób przysłużył się wyjątkowo
sprawie „prania mózgu”, poświęcimy mu cały następny rozdział.
8. Procentomania

Istotę procentowej metody „prania mózgu” najłatwiej jest zilustrować


przykładem z dziedziny znanej każdemu obywatelowi radzieckiemu –
„kwestii mieszkaniowej”.
Załóżmy, że obywatel W. Pupkin z trzyosobową rodziną mieszka w
komfortowym mieszkaniu czteropokojowym o powierzchni 80 m2. Jak
możemy ocenić warunki mieszkaniowe towarzysza Pupkina? Odpowiedź
jest prosta i zrozumiała. Trzeba porównać. Z czym? Z tym, jak mieszkają
inni. Wynik porównania jest oczywisty: Wasia Pupkin całkiem nieźle się
urządził, wielu jego rodaków nadal mieszka w „wielkiej płycie” z malutką
6-metrową kuchnią na pięć osób. A teraz wyobraźmy sobie, że polecono
nam udowodnić, że Pupkin cierpi i męczy się w fatalnych warunkach
mieszkaniowych. Czy można tak zrobić? Oczywiście.
W tym celu trzeba tylko uszczęśliwić Wasię dodatkową
nieruchomością. A mianowicie domem na wsi (70 m2) z ogrzewaniem
piecowym i toaletą w podwórku, dużą szopą obok domu (50 m2), stodołą
(60 m2), chlewem (40 m2) i piwnicą na ziemniaki (30 m2). Wydawać by
się mogło, że stan posiadania towarzysza Pupkina nie pogorszył się i jego
życie nie zmieniło się w koszmar dlatego, że jako DODATEK do
pięknego mieszkania w mieście dostał szopę, stodołę, piwnicę i chlew.
Ale tak się tylko wydaje – do czasu, aż pojawią się uwagi typu: „Tylko 24
procent pomieszczeń należących do rodziny Pupkinów odpowiada
współczesnym normom sanitarnym, 55 procent pomieszczeń nie posiada
ogrzewania i elektryczności… Jak można mieszkać i pracować w tak
nieludzkich warunkach?”. Właśnie w taki sposób pisze się u nas wojenną
historię.
Przed napaścią na Związek Radziecki w Wehrmachcie sformowano
cztery dywizje pancerne. Najsłabsza, 4. Grupa Pancerna (Grupa Armii
„Północ”), miała na uzbrojeniu 602 czołgi. W największej, 2. Grupie
Pancernej (Grupa Armii „Środek”, były 994 czołgi. Łącznie w składzie
czterech grup pancernych 22 czerwca 1941 roku znajdowało się 3266
czołgów (jeśli dodamy do nich tankietki PzKpfw I i PzKpfw II), czyli
średnio po 817 czołgów w każdej grupie.
W Armii Czerwonej było sześć korpusów zmechanizowanych,
posiadających na uzbrojeniu 800 i więcej czołgów (I, IV, V, VI, VII,
VIII). Do tej listy należy dodać jeszcze dwa zdolne do walki korpusy
zmechanizowane: III (672 czołgi, w tym 128 KW-1 i T-34) i XV (749
czołgów, w tym 136 KW-1 i T-34). Razem osiem potężnych formacji
zmechanizowanych, uzupełnionych składem osobowym i artylerią prawie
do standardowego poziomu, przewyższających nieprzyjaciela
charakterystykami technicznymi czołgów, jeszcze przed ogłoszeniem
jawnej mobilizacji wyposażonych w od dwóch do czterech tysięcy
samochodów, liczących po dwieście czy trzysta ciągników gąsienicowych
każda. Czy Armia Czerwona stała się słabsza wskutek tego, że
DODATKOWO do tych ośmiu „taranów pancernych” już w pierwszych
dniach wojny mogła rzucić do walki jeszcze 12 korpusów
zmechanizowanych w różnych stopniach przygotowania do walki i
skompletowania? Czy potężnemu VI Korpusowi Zmechanizowanemu w
jakiś sposób przeszkadzał w prowadzeniu działań bojowych znajdujący
się w pobliżu nieskompletowany według norm etatowych XIII Korpus.
(282 czołgi lekkie, 18 tysięcy ludzi)? Z kim mieliśmy walczyć – z
procentami czy wrogiem?
Pytania oczywiście są głupie. Można powiedzieć idiotyczne. Dlaczego
więc, drodzy towarzysze, nie wyrzucacie do kosza na śmieci kolejnego
elaboratu, w którym po raz stutysięczny oblicza się „średnią temperaturę
w szpitalu”, czyli po dodaniu i podzieleniu uzbrojenia wszystkich 30
korpusów zmechanizowanych (łącznie z tymi, które zaczęły dopiero się
formować w Środkowoazjatyckim i Orłowskim Okręgu Wojskowym)
zaczyna się histerycznie zawodzić: „korpusy zmechanizowane Armii
Czerwonej były zaopatrzone w ciężarówki w … procent, ruchome
warsztaty remontowe w … procent, cysterny samochodowe w … procent,
opony do samochodów w …”. Dlaczego potrząsacie z dezaprobatą głową,
czytając, że „czołgi nowych typów stanowiły jedynie 7,8 procent ogółu
parku czołgów”. Tylko 7,8 procent. Straszliwe, rażące nieprzygotowanie
do wojny.
Tradycyjna radziecka historiografia przekonywała, że przy takich
procentach ZSRR mógł się przygotować do wojny nie wcześniej niż
latem 1942 r. – a do tego czasu trzeba było na wszelkie sposoby
odwlekać, odwlekać i odwlekać… Ale to jest przestarzały punkt
widzenia. Dwaj towarzysze (A. Anatoljew i S. Nikołajew) opublikowali
w dwóch numerach pisma „Niezawisimoje Wojennoje Obozrienije”
wielki artykuł pod tytułem Uzasadniona porażka. Po przeliczeniu
wszelkich możliwych procentów doszli do oszałamiającego wniosku:
„Armia Czerwona na dobrą sprawę mogła się przygotować do wojny
dopiero pod koniec lat 40.” Mogłaby. W połowie lat 40., a konkretnie w
maju 1945 r. Berlin zdobyła najwyraźniej jakaś nieprzygotowana armia.
Ale autorzy są nieprzejednani, a raczej bezwzględna arytmetyka niezbicie
dowodzi, że dopiero „pod koniec lat 40.” można było wyposażyć armię w
100 procentach w „czołgi najnowszych typów”. I w aspirującym do miana
poważnego wydawnictwie nie znalazł się redaktor, który wytłumaczyłby
towarzyszom, że czołgi nowych typów (podobnie jak nowe modele
telefonów komórkowych, modne pantofle, najlepsi chirurdzy, świeże
dowcipy) nigdy i nigdzie nie mogą stanowić 100 procent ogółu, a
„zakończyć modernizację” może tylko rozgromiona armia.
„Koniec modernizacji” ma konkretną, dokładną datę – 8 maja 1945 r.
Tego dnia ostatecznie i bezpowrotnie zakończono modernizację
Wehrmachtu. Armia Czerwona na nasze szczęście nie potrafiła takich
szczytów osiągnąć. Według stanu na 9 maja 1945 r. czołgi „nowych
typów” (T-34 i KW-1), które tak skrupulatnie mnożyli i dzielili Anatoljew
i Nikołajew, przeniosły się do kategorii beznadziejnie przestarzałych i
były powszechnie wycofywane z uzbrojenia jednostek bojowych.
Głównym „koniem pociągowym” wojsk pancernych Armii Czerwonej
stał się T-34/85 z nowym uzbrojeniem (potężne działo kalibru 85 mm),
nową trzyosobową wieżą, nowymi przyrządami do kierowania ogniem.
Ale również ten czołg nie miał już prawa do miana „najnowszego”,
ponieważ w styczniu 1945 r. rozpoczęto seryjną produkcję zasadniczo
nowego konstrukcyjnie czołgu T-44. Wbrew oczekiwaniom, czołg T-44
okazał się niezbyt udaną maszyną i w kwietniu 1945 r. zbudowano dwa
modele doświadczalne nowego czołgu, który rok później przyjęto do
uzbrojenia pod nazwą T-54. Przed 9 maja wyprodukowano około dwustu
czołgów T-44 (około 0,8 procent ogółu parku czołgów), prototyp T-54
dopiero rozpoczął testy i w ten sposób w maju 1945 r. można było
zaobserwować absolutne „nieprzygotowanie do wojny”…
Dobrze sprawdza się „metoda procentowa” również w przypadku, gdy
słynne „przygotowanie” liczone jest w procentach od jakiegoś dowolnie
wybranego i niewiele mówiącego wskaźnika. Oto przykład. Wszystkie
radzieckie książki, roniąc łzy, opowiadały łatwowiernemu czytelnikowi,
że w przededniu wojny „tylko 8 procent radzieckich samolotów
myśliwskich było uzbrojonych w działka”. To robi wrażenie. Na
poziomie intuicji każdy „rozumie”, że działko to jest dopiero broń,
nędzny kaem nawet się do niego nie umywa… Do pełni obrazu
należałoby podać „procenty działkowości” samolotów innych państw,
przeciwników hitlerowskich Niemiec, ale na ten temat historycy
radzieccy tradycyjnie zachowywali milczenie. Naprawimy to przykre
przeoczenie.
Pierwszą poważną strategiczną porażką Hitlera było fiasko planów
inwazji na Wyspy Brytyjskie jesienią 1940 r. Tę porażkę Niemcy
poniosły nie na lądzie czy na morzu, a w powietrzu – w trakcie
wielomiesięcznej „bitwy o Anglię” myśliwce RAF-u utrzymywały
panowanie w powietrzu nad kanałem La Manche i zadały lotnictwu
niemieckiemu ogromne straty. Ale czy dużo myśliwców brytyjskich
miało wówczas działka? 80 procent? 18? 8? Poprawna odpowiedź: zero i
zero po przecinku. Bitwę powietrzną na niebie nad Londynem wygrali
brytyjscy lotnicy na hurricane’ach i spitfire’ach. Oba myśliwce były
wyposażone wyłącznie w karabiny maszynowe. Idziemy dalej. W
ostatnich miesiącach II wojny światowej armady alianckich bombowców
osłaniały myśliwce dalekiego zasięgu produkcji amerykańskiej. Jaki
procent tych samolotów posiadał słynne „uzbrojenie artyleryjskie”? Nie
znam dokładnej liczby i nie ma sensu tracić czasu na poszukiwania.
Absolutna większość eskadr myśliwskich w latach 1944–1945 została
przezbrojona w mustangi i thunderbolty. I jeden, i drugi samolot był
wyposażony wyłącznie w karabiny maszynowe. Ani jednego działka na
pokładzie. Z kolei amerykańskie myśliwce uzbrojone w działka
(lightning, kittyhawk) znalazły się już w kategorii przestarzałych i na
niebie nad Europą Zachodnią nie było ich w ogóle albo w bardzo
skromnych ilościach wykorzystywano je jako lekkie samoloty szturmowe
(kittyhawk) lub rozpoznawcze (ligthning).
Najkrótsze wytłumaczenie tej dziwnej na pierwszy rzut oka ewolucji od
myśliwców „przestarzałych, uzbrojonych w działka” do „najnowszych,
uzbrojonych w karabiny maszynowe” zawarłem na 13 stronach książki
Na uśpionych lotniskach… W telegraficznym skrócie pozostaje tylko
dodać, że działka są różne, a w samolotach epoki II wojny światowej
instalowano bynajmniej nie wielotonową armatę, która służy dzieciom do
wspinaczki w parkach kultury i wypoczynku. Różnica w sile rażenia
pocisku kalibru 20 mm i naboju 13 mm oczywiście istnieje, ale nie jest
ona aż tak ważna, jak może się wydawać na pierwszy rzut oka. Ponadto
projektowanie samolotu i wszystkiego, co do niego jest mocowane i
ładowane, mieści się w ścisłych ograniczeniach co do gabarytu i wagi. Co
za tym idzie, pytanie brzmi następująco: Co jest lepsze – uzbrojenie
myśliwca w dwa działka z zapasem pocisków na 10 sekund prowadzenia
ognia czy w sześć kaemów z zapasem amunicji na 50 sekund? Odpowiedź
na to pytanie jest bardzo złożona, a naprawdę jednoznaczna odpowiedź w
ogóle nie istnieje. Jednak nie ma najmniejszych podstaw, żeby zaliczyć
do kategorii „beznadziejnie przestarzałych” myśliwiec wz. 1941 r. tylko z
tego powodu, że nie miał na uzbrojeniu działka.
22 lipca 1941 r., dokładnie miesiąc po wybuchu wojny, rozpoczęło się
(zakończyło się o północy tego samego dnia) posiedzenie Kolegium
Wojskowego Sądu Najwyższego ZSRR. Na ławie oskarżonych ostatnie
godziny swojego życia spędzili dowódca Frontu Zachodniego D.G.
Pawłow, szef sztabu frontu W.J. Klimowskich, szef łączności frontu A.T.
Grigoriew, dowódca 4. Armii Frontu Zachodniego A.A. Korobkow.
Wśród licznych pytań, które zadano byłemu szefowi Głównego Zarządu
Samochodowo-Pancernego Armii Czerwonej, bohaterowi obrony
Madrytu, Bohaterowi Związku Radzieckiego, generałowi armii
Pawłowowi, znalazło się również takie:

Podczas wstępnego dochodzenia złożyliście następujące zeznania: „Aby oszukać


partię i rząd, wiem o tym dokładnie, Sztab Generalny ustalił plan dostaw na czas
wojny, dotyczący czołgów, samochodów i traktorów, na poziomie
dziesięciokrotnie wyższym od potrzeb. Sztab Generalny uzasadnił ten naddatek
posiadanymi mocami produkcyjnymi, podczas gdy faktyczne moce, którymi
dysponował przemysł, były znacznie niższe. Mierieckow tym planem miał zamiar
w czasie wojny zmylić wszelkie obliczenia co do dostaw czołgów, traktorów i
samochodów do armii (…)”. Czy podtrzymujecie te zeznania?

Zanim przeczytacie odpowiedź, zwróćcie uwagę na pewną bardzo


ważną okoliczność: odpowiedź została udzielona nie w katowni, a na
posiedzeniu sądu, podczas którego Pawłow wycofał się z niektórych
wymuszonych na nim przez „śledczych” zeznań.

Oskarżony Pawłow:
– W zasadzie tak. Taki plan istniał. Takie brednie zostały w nim zapisane
[podkreślenie moje – M.S.]. Na tej podstawie doszedłem do wniosku, że plan
zamówień na czas wojny ułożono tak, aby oszukać partię i rząd.
Generał armii K.A. Mierieckow (szef Sztabu Generalnego Armii
Czerwonej od sierpnia 1940 r. do stycznia 1941 r.) oczywiście miał
bezpośredni związek z pracami nad planem mobilizacyjnym z 1941 roku
(MP-41), ale mimo wszystko to nie on podpisał dokument, a Timoszenko
i Żukow. Pawłowa rozstrzelano. Mierieckowa aresztowano pod koniec
czerwca 1941 r., ale następnie w sierpniu jakimś cudem warunkowo
wypuszczono na „wolność”. Materiały dotyczące „sprawy Pawłowa”
odtajniono i opublikowano dopiero w 1992 r. Do tego czasu żadnej z
wymienionych wyżej osób już nie było wśród żywych. Timoszenko nie
napisał wspomnień. We wspomnieniach Mierieckowa nie ma ani słowa
na temat MP-41. G. Żukow był bardziej wylewny:

Wspominając to, jak i czego my, wojskowi, żądaliśmy od przemysłu w ostatnich


miesiącach przed wojną, widzę, że czasami nie braliśmy do końca pod uwagę
wszystkich realnych możliwości gospodarczych kraju. Chociaż z naszego, można
powiedzieć, resortowego punktu widzenia mieliśmy rację.

Nie jestem pewien, czy współczesny czytelnik potrafi bez pomocy


tłumacza zrozumieć, co właściwie powiedział towarzysz Żukow. Słowa
„resortowość”, „interesy resortu” były rozpowszechnionymi
eufemizmami (słowami zastępującymi inne słowa) radzieckiej
„nowomowy”. Wyrażenie „resortowe podejście” zastępowało inne,
znacznie mniej przyjazne dla ucha sformułowanie: „chronić własną
dupę”. Zakładając w planie mobilizacyjnym nadmierne, bezpodstawne i z
góry niewykonalne wymagania co do materiałowo-technicznego
zaopatrzenia armii, kierownictwo resortu od razu przygotowało sobie
„uzasadniony powód” na wypadek przyszłej klęski. Wątpię, żeby myśleli
przy tym jeszcze o ułatwieniu pracy przyszłym historykom radzieckim,
niemniej jednak prezent był udany. Ponieważ procenty, te same, którymi
niczym śladami po muchach są upstrzone dzieła radzieckich historyków,
obliczono właśnie w oparciu o liczby planu mobilizacyjnego MP-41.
Tego, który Kolegium Wojskowe Sądu Najwyższego próbowało
przedstawić jako „szkodnictwo”, podczas gdy oskarżany generał armii
gotów był jedynie przyznać, że w planie zapisano „brednie”.
Spróbujmy zrozumieć, o co chodzi w liczbach i procentach MP-41, na
kilku konkretnych przykładach.
Ciągniki. Jednym z ulubionych przez fałszerzy przykładów „rażącego
nieprzygotowania” Armii Czerwonej do wojny były (i do dnia
dzisiejszego pozostają) ciągniki artyleryjskie. A dokładniej ich mała
liczba. Niedostatek ten zawsze jest wyrażany w procentach nie wiadomo
od czego – może od planu mobilizacyjnego, a może od normy.
Niezależnie od zastosowanej metody rachowania procenty zawsze
wyglądają skromnie: 30, 40, 50 procent. Właśnie dlatego, tłumaczą
docenci i doktorzy, wszystko potoczyło się tak, a nie inaczej. Nie można
było ani dostarczyć dział do walczących oddziałów, ani nawet odholować
ich na tyły podczas wycofywania. I dlatego właśnie straty dział
artyleryjskich w pierwszych tygodniach wojny były wprost
oszałamiające.
Nie będziemy się o to spierać, weźmiemy do ręki kalkulator i po prostu
ustalimy liczbę ciągników (traktorów) oraz obiektów do holowania.
Systemów artyleryjskich na najbardziej licznym szczeblu dywizyjnym
(haubice kalibru 122 mm i 152 mm, armaty kalibru 107 mm) na początku
czerwca 1941 r. w Armii Czerwonej było 12,8 tysiąca („trzycalówki” i
moździerze holowane były przez samochody lub zaprzęgi konne i w tym
przypadku nie bierzemy ich pod uwagę). Do tej listy można jeszcze dodać
7,2 tysiąca ciężkich dział przeciwlotniczych kalibru 76 mm i 85 mm
(chociaż większość tych systemów artyleryjskich należała do systemu
obrony przeciwlotniczej dużych stacjonarnych obiektów i nie trzeba było
holować ich na pole walki). Łącznie maksymalna liczba obiektów do
holowania wynosi dokładnie 20 tysięcy. Do 15 czerwca 1941 r. (te i
poniżej podane liczby pochodzą z raportu szefa Głównego Zarządu
Samochodowo-Pancernego RKKA) do armii dostarczono 33,7 tysiąca
traktorów (nie licząc specjalnych ciągników artyleryjskich S-2,
kominternów, woroszyłowów, przeznaczonych do holowania ciężkich
armat artylerii korpuśnej i pułków artyleryjskich Odwodu Naczelnego
Dowództwa). Wydawałoby się, że żadnych powodów do katastrofy nie
ma – ciągników było półtora raza więcej niż sztuk uzbrojenia
artyleryjskiego. Jednak w MP-41 podano liczbę 55,2 tysiąca. I dlatego
można szczerze powiedzieć o tym, że artylerię porzucono wskutek
„powszechnego braku środków pociągowych”. Co więcej, „historykom”
należy przypomnieć też, że podczas jawnej mobilizacji już 1 lipca 1941 r.
z gospodarki do Armii Czerwonej przekazano dodatkowo 31,5 tysiąca
traktorów, więc w tej kategorii plan wykonano.
„Tak się nie liczy” – powie każdy specjalista i będzie miał absolutną
rację. Jednostki artyleryjskie były głównym, ale nie jedynym „odbiorcą”
traktorów i ciągników. Ciągniki gąsienicowe były potrzebne zarówno do
ewakuowania z pola walki uszkodzonych czołgów, jak i dla ruchomych
warsztatów naprawczych oraz samodzielnych zmotoryzowanych
batalionów mostowych… Dlatego przeliczymy inaczej, prawidłowo, czyli
w oparciu o normy etatowe i zaplanowaną liczebność oddziałów i
zgrupowań.
Według etatu z kwietnia 1941 r. dywizjon artylerii przeciwpancernej
zwykłej dywizji strzeleckiej na 18 dział przeciwpancernych powinien
mieć 21 opancerzonych ciągników gąsienicowych Komsomolec (w
nawiasie zauważymy, że w piechocie Wehrmachtu o takich ilościach nie
mogli nawet marzyć). W ten sposób do pełnego uzupełnienia według
norm etatowych wszystkich dywizji strzeleckich (oraz wszystkich
zmotoryzowanych, które według etatu powinny mieć po 27
komsomolców) potrzeba było 4596 ciągników tego typu. 15 czerwca
1941 r. w Armii Czerwonej już były 6672 komsomolce. Nie najgorzej.
Ale w MP-41 figuruje liczba 7802. Rażące „nieprzygotowanie” jak się
patrzy.
Każdej ze 179 strzeleckich (bez dywizji strzelców górskich) dywizji
według etatu należało się 78 traktorów (bez komsomolców). Przy tym
normy te były nadzwyczaj rozrzutne. W zwykłym pułku artylerii
haubicznej – nie mylić ze zmotoryzowanym – dywizji strzeleckiej na 36
haubic przypadały 72 traktory. Łącznie dla całej piechoty potrzeba 13 962
traktorów. Do pełnego zaopatrzenia wszystkich 30 korpusów
zmechanizowanych (czego, nawiasem mówiąc, w czerwcu 1941 r. plan
mobilizacyjny nie przewidywał) potrzebne było 9330 traktorów i
ciągników specjalistycznych (nie licząc komsomolców). Jeszcze jeden
priorytetowy odbiorca środków pociągowych – brygady artylerii
przeciwpancernej Odwodu Naczelnego Dowództwa. Do 1 lipca 1941 r.
planowano rozwinąć 10 takich brygad, w każdej – po 120 potężnych dział
(kalibru 76 mm, 85 mm i 107 mm), do których holowania należało się
165 ciągników. Odpowiednio do zaopatrzenia wszystkich brygad artylerii
przeciwpancernej trzeba jeszcze 1650 sztuk środków pociągowych.
Korpuśne pułki artylerii i pułki artylerii Odwodu Naczelnego Dowództwa
miały różną liczebność i strukturę organizacyjną. Przyjmując średnią
(ewidentnie zawyżoną) liczbę jako 36 dział i pamiętając wciąż o
niewyobrażalnej dla jakiejkolwiek armii na świecie podwójnej rezerwie,
uzyskujemy liczbę 12 100 ciągników, niezbędnych do całkowitego
zaopatrzenia wszystkich (94 korpuśnych i 74 pułków Odwodu
Naczelnego Dowództwa) samodzielnych pułków artylerii.
Razem wszystkie jednostki i zgrupowania całej Armii Czerwonej
(włącznie z oddalonymi o tysiące kilometrów od granicy zachodniej
Uralskim, Syberyjskim i Środkowoazjatyckim Okręgiem Wojskowym)
według „superrozrzutnych” norm etatowych potrzebowały około 37
tysięcy ciągników. Faktycznie przed 15 czerwca 1941 r. armię już
zaopatrzono w 36,3 tysiąca traktorów i ciągników (bez 6,7 tysiąca
komsomolców). Autorzy MP-41 zażądali 83 045. Właśnie procentami od
tego zupełnie fantastycznego „zapotrzebowania” raczyli nas ponad pół
wieku historycy radzieccy, a następnie i postradzieccy. Z kolei
Wehrmacht w ich dziełach zawsze był „przygotowany do wojny”. W stu
procentach.
Bez zaglądania do jakiegokolwiek informatora możecie śmiało
twierdzić: 22 czerwca 1941 r. niemieckie dywizje pancerne były w pełni
wyposażone w ciężkie i średnie czołgi z opancerzeniem odpornym na
ostrzał armatni. Podobnie w samochody pancerne, uzbrojone w armatę
czołgową kalibru 45 mm, Wehrmacht został zaopatrzony zgodnie ze
wszystkimi normami i planem mobilizacyjnym.
A także w działa dywizyjne, zdolne przebić pancerz czołowy
najcięższych czołgów wroga. I wyrzutnie rakietowe strzelające
salwami… Zero posiadanych, zero planowanych, wykonanie założeń –
100 procent. Właśnie to jest słynna niemiecka staranność i pedanteria. W
dywizjach pancernych Armii Czerwonej na początku wojny było już
ponad 1500 czołgów KW i T-34. Dzięki mądrze sporządzonemu planowi
MP-41 można to z czystym sumieniem określić jako „nędzne 9 procent
liczby etatowej”. W Wehrmachcie haubice dywizyjne ciągnęła szóstka
koni. Nasi historycy nazywają to „całkowicie zmobilizowaną armią, na
którą pracował przemysł całej Europy”. Tak, Halder i Jodl nie wpadli na
to, żeby sporządzić plan mobilizacyjny „mądrze”, nie przyszło im do
głowy, żeby do etatowego składu wojsk włączyć nieistniejący sprzęt,
zażądać od Hitlera czterech ciągników na jedną armatę… Właśnie dlatego
radzieccy historycy nie nazywają ich inaczej jak „pokonanymi generałami
hitlerowskimi”.

Kolejnym wdzięcznym tematem historycznego „prania mózgu” jest


łączność radiowa. W Armii Czerwonej nie było łączności. Tak jak seksu
w ZSRR. To wiedzą wszyscy. Ściśle mówiąc, „dogmat o braku łączności”
wybiega poza ramy „metody procentowej”, ponieważ w większości
przypadków fałszerze nawet nie raczyli podać jakichkolwiek konkretnych
liczb. Po co? Czytelnik bez żadnych liczb wie, że 22 czerwca 1941 roku o
świcie niemieccy dywersanci przecięli wszystkie linie telefoniczne, a o
radiostacjach w Armii Czerwonej nie mogli nawet marzyć. I tylko w
nielicznych, najbardziej rzetelnych książkach pojawia się informacja, że
„oddziały Zachodniego Specjalnego Okręgu Wojskowego zostały
zaopatrzone w radiostacje pułkowe – 41 procent, batalionowe – 58
procent, kompanijne – 70 procent”. W rzeczy samej jak można w takich
warunkach walczyć? Na początku lat 40. ubiegłego wieku zaopatrzenie w
radiostacje kompanijne – tylko 70 procent. Przecież… przecież to jak
piwnica bez jacuzzi czy stodoła bez zmywarki!
Armia Czerwona rzeczywiście miała duże problemy z łącznością. W
pierwszych godzinach, dniach i tygodniach wojny wymiana informacji
pomiędzy sztabami na wszystkich szczeblach była prawie niemożliwa. To
jest fakt. Ma on proste, zrozumiałe, ale absolutnie nieakceptowalne dla
radzieckiej (podobnie jak dla współczesnej mocarstwowej) mitologii
historycznej wytłumaczenie, a mianowicie: uczestnicy sieci łączności nie
znajdowali się w wyznaczonych lokalizacjach lub nie chcieli nawiązać
kontaktu. Po prostu dowódca dywizji, który zostawił oddziały i „wycofał
się” na tyły, nie mógł i jednocześnie nie chciał meldować o przebiegu
własnych „działań bojowych” dowódcy armii, który ulotnił się dzień
wcześniej i na 100 km dalej. Nawet obecność telefonów satelitarnych nic
by w tej sytuacji nie zmieniła. Podobnie jak posiadany telefon
komórkowy nie pomaga rodzicom w zlokalizowaniu swojej szybko
dojrzewającej nastoletniej latorośli, która wybrała się na urodziny kolegi i
nie chce wrócić do domu na czas. W takim przypadku albo „padnie
bateria”, albo przypadkiem wciśnie się „nie ten przycisk”…
Oczywiście tak prosta prawda nie pasowała radzieckim „historykom”,
dlatego ci ze zręcznością, której mogliby im pozazdrościć rasowi
szulerzy, zastąpili rzeczywisty fakt braku kontaktu pomiędzy instancjami
dowódczymi jawnie kłamliwą tezą o „braku” w Armii Czerwonej
TECHNICZNYCH ŚRODKÓW łączności. Dla większego efektu
sprzedali też łatwowiernej publiczności tezę, że właśnie brakująca więź
radiowa jest rzekomo jedynym technicznym środkiem łączności.
Zadziwiające, ale publiczność połknęła nawet ten haczyk bez przynęty.
Jakoś nikt nie wspomniał o tym, że Napoleon, Suworow i Kutuzow
dowodzili wielkimi armiami nie tylko bez łączności radiowej, ale nawet
bez zwykłego telefonu przewodowego. Jakoś wszyscy zapomnieli, że
doskonałym środkiem łączności może być ognisko, rakieta
sygnalizacyjna, motocykl, samochód, lekki samolot…
Przepisowy pas obrony (przy natarciu jest on znacznie węższy) dywizji
strzeleckiej wynosi 10–12 km. Gdyby dla uproszczenia założyć, że sztab
dywizji znajduje się pośrodku linii obrony, to posłaniec może dobiec do
każdego ze skrzydeł w pół godziny. Na własnych nogach. Na motorze w
tym czasie można pokonać (nawet w mocno pofałdowanym terenie) 30–
40 km, czyli dojechać do sztabu korpusu. W absolutnej większości
przypadków rozkazy i doniesienia dowódcy dywizji są przekazywane ze
znacznie mniejszą częstotliwością niż dwa razy na godzinę, więc większa
szybkość dostarczania informacji nie jest potrzebna. Kto ma biegać z
rozkazami lub czym jeździć? Według normy etatowej z kwietnia 1941
roku w samodzielnym batalionie łączności dywizji strzeleckiej powinno
być:
– 278 ludzi;
– 6 koni wierzchowych;
– 3 motocykle;
– 3 samochody opancerzone;
– 1 samochód osobowy i 11 ciężarówek.
To jest norma etatowa. A jak było w rzeczywistości? Nie będziemy
liczyć koni, powiedzmy tylko, że w Armii Czerwonej w dniu 15 czerwca
1941 r. znajdowało się 16 918 motocykli. Jak widzimy, nie istniał
problem z wyposażeniem każdego batalionu łączności w każdej ze 179
dywizji strzeleckich w trzy motocykle. I nie brakowało również
samochodów opancerzonych. Samych tylko lekkich samochodów
opancerzonych BA-20, które były wręcz stworzone do dostarczania
dokumentów wyjątkowej wagi pod ogniem nieprzyjaciela, przed wojną
było 1899. Średnio po sześć na każdą z 303 dywizji strzeleckich,
zmotoryzowanych i pancernych Armii Czerwonej. Według normy korpus
zmechanizowany miał własną korpuśną eskadrę lotniczą, składającą się z
samolotów U-2 i R-5 w liczbie 15 maszyn. Unikatowy w swej prostocie,
niezawodności i niskich kosztach eksploatacji „kukuruźnik” U-2 (Po-2),
jak wiadomo, startował i lądował na każdej polanie i chociaż osiągał
nieduże prędkości, przemieszczał się w przestrzeni dwa czy trzy razy
szybciej niż motocykl.
Oczywiście niekiedy trzeba informację przekazać natychmiast, nie
dopuszczając nawet minuty opóźnienia. Na przykład łączność między
pozycją ogniową artylerii, punktem obserwacyjnym i punktem
dowodzenia pułku artylerii powinna działać nieprzerwanie – gońcy z
kopertami tu się nie sprawdzają. Dlatego głównym środkiem łączności w
armiach XX wieku stał się telefon przewodowy. Tego też w Armii
Czerwonej było pod dostatkiem. A dokładniej 343 241 km kabla
telefonicznego i 28 147 km telegraficznego. Tą ilością można było
owinąć Ziemię wokół równika 9 razy. Jednocześnie na stanie znajdowało
się 252 376 aparatów telefonicznych wszystkich typów. Średnio ponad
800 na jedną dywizję. Prosty i tani przewód, poza innymi zaletami,
zapewnia nieporównywalnie większe niż kanał radiowy bezpieczeństwo
przekazu i odporność na zakłócenia. Łączność przewodową bardzo trudno
jest (a dla środków technicznych lat 40. było to praktycznie niemożliwe)
„zatkać” zakłóceniami, a żeby podsłuchać rozmowy czy wykorzystać
łączność przewodową do przekazywania dezinformacji, trzeba przerzucić
grupę zwiadowczo-dywersyjną za linię frontu – co jest trudne, kosztowne
i ryzykowne. Wreszcie w dywizji (czyli na froncie nie dłuższym niż 10–
15 km) 278 łącznościowców ma za zadanie dbać o stan przewodowych
kanałów łączności, na bieżąco usuwać uszkodzenia i układać linie
rezerwowe, żeby zapewnić w ten sposób nieprzerwaną łączność
telefoniczną.
Niemniej jednak przyszłość należała do łączności radiowej i Armia
Czerwona zaczęła tę „przyszłość” tworzyć na ogromną skalę. Według
normy etatowej zwykłej dywizji strzeleckiej, czyli nie przedzierającej się
na głębokość operacyjną dywizji pancernej czy zmotoryzowanej, a
zwykłej dywizji piechoty, która w najlepszym wypadku powinna nacierać
w tempie 10 km dziennie, przypadały 153 radiostacje. Sto pięćdziesiąt
trzy. Innymi słowy, nawet „nędzne, marne” 10 procent etatu oznaczało
bezwzględnie 15 radiostacji na jedną dywizję!
Radiostacje są różne. Jedne są używane w pociągach pancernych, inne –
w samochodach, jeszcze inne w końskich jukach i plecakach. W kwietniu
1941 r. dywizję strzelecką Armii Czerwonej (na którą jeszcze nie zaczęła
pracować sławetna „cała Europa”) planowano wyposażyć w następujący
sposób. Trzy potężne radiostacje na podwoziu kołowym w składzie
samodzielnego batalionu łączności – zapewniające łączność pomiędzy
dowódcą i sztabem dywizji. Trzy radiostacje na podwoziu w składzie
samodzielnego batalionu rozpoznania, cztery w składzie pułku artylerii i
sztabu dywizji. Razem dziesięć radiostacji; w przededniu wojny używano
głównie 5-AK. Miała promień działania 25 km przy łączności
telefonicznej i 50 km przy łączności telegraficznej, w ten sposób znacznie
przewyższała szerokość rozwiniętej dywizji i jej sąsiadów. Według stanu
z 1 stycznia 1941 r. w Siłach Zbrojnych ZSRR znajdowało się 5909
radiostacji 5-AK – średnio 20 na każdą dywizję.
Oprócz potężnych radiostacji instalowanych na samochodach istniały
radiostacje przenośne (RB, RBK, RBS, RBM), o mocy 1–3 watów i
promieniu działania 10–15 km. Radiostacji tego typu według stanu z 1
stycznia 1941 r. było 35 617. Ponad 100 radiostacji na jedną dywizję.
Według etatu pułkowi haubic dywizji strzeleckiej na 36 haubic
przypadało 37 radiostacji. Po jednym urządzeniu na każde działo – to już
ewidentny „ekstremizm”, ponieważ haubice nie strzelają pojedynczo.
Minimalną „cząstką” jednostek artylerii była bateria (z reguły cztery
działa). Właśnie dowódca baterii powinien otrzymać z punktu
dowodzenia i punktu obserwacyjnego informacje niezbędne do
prowadzenia ognia. W pułku haubic było dziewięć baterii, więc nawet
„nędzne” 24 procent zapotrzebowania etatowego w praktyce oznaczało,
że dowódca pułku artyleryjskiego miał łączność radiową z dowódcą
każdej baterii.
Dywizji strzeleckiej przysługiwało 18 radiostacji, w tym 15
batalionowych. Dane, że „oddziały Zachodniego Specjalnego Okręgu
Wojskowego były zaopatrzone w radiostacje batalionowe w 58
procentach”, oznaczają, że w każdym batalionie (a to 778 ludzi oraz około
2 km pasu obrony) już faktycznie było po 8 radiostacji! Dywizja
zmotoryzowana zgodnie z etatem otrzymywała 115 radiostacji (nie
wliczając oczywiście radiostacji czołgowych), czyli w sumie nawet mniej
niż dywizja strzelecka. Ale jednocześnie znacznie większa była liczba
potężnych radiostacji 5-AK na podwoziu kołowym – 36 na jedną
dywizję!
Oczywiście, planując (i w znacznym stopniu realizując) niezwykły jak
na początek lat 40. ubiegłego stulecia poziom radiofonizacji łączności na
szczeblu dywizji, dowództwo Armii Czerwonej nie zapomniało o
formacjach szczebla operacyjnego (korpus, armia). Aby zapewnić
łączność na tym poziomie dowodzenia, stworzono radiostacje 11-AK,
RSB, RAF. Radiostacja RSB umieszczana na podwoziu samochodowym
miała moc do 50 watów i zasięg łączności telefonicznej do 300 km, czyli
faktycznie obejmujący pas działań armii czy nawet frontu. RAF to o wiele
mocniejsze urządzenie (400–500 watów), które instalowano na dwóch
ciężarówkach zis-5. Według stanu z 1 stycznia 1941 r. w Siłach
Zbrojnych ZSRR już było 1613 radiostacji RSB i RAF, czyli średnio 18 w
każdym (strzeleckim lub zmechanizowanym) korpusie. W notatce
dotyczącej planu mobilizacyjnego MP-41 z niewiadomego powodu
brakuje danych dotyczących stanu posiadania poprzedniczki RAF –
potężnej (500 watów) radiostacji 11-AK, mimo że tych systemów było w
armii bardzo dużo. W Kijowskim Specjalnym Okręgu Wojskowym
według stanu z 10 maja 1941 r. znajdowało się 6 radiostacji RAF, 97 RSB
oraz 136 11-AK.
Za prawdziwy cud techniki w 1941 roku mógł uchodzić system RAT.
Ogromna moc (1,2 kW) zapewniała łączność telefoniczną na odległości
600 km, a telegraficzną – do 2000 km. Nadajnik umożliwiał pracę na 381
kanałach z automatycznym nastawieniem częstotliwości. Do przewożenia
całego systemu RAT wraz z autonomicznym zespołem zasilania używano
trzech samochodów zis-5, obsługa stacji składała się z 17 ludzi. 1 stycznia
1941 r. tych systemów było już 40. Między innymi oddziały Kijowskiego
Specjalnego Okręgu Wojskowego przed wojną posiadały 5 radiostacji
RAT. Oczywiście jest to bardzo mało. Dlaczego? Ponieważ według planu
mobilizacyjnego MP-41 Armia Czerwona powinna posiadać 117 stacji
RAT. Ciekawe, ile frontów i na jakich kontynentach planowali otworzyć
autorzy MP-41. Faktycznie Armia Czerwona doszła do Berlina, nigdy nie
mając na uzbrojeniu więcej niż 500 RAT jednocześnie…
Łącznie, nie licząc przenośnych radiostacji batalionowych i
kompanijnych oraz radiostacji czołgowych, w Armii Czerwonej
znajdowało się 7566 radiostacji wszystkich typów. To według stanu z 1
stycznia 1941 r. Jednak pierwszego stycznia życie się nie zatrzymało, a
fabryki kontynuowały swoją „twórczą pracę na rzecz pokoju”. Plan
produkcyjny 1941 roku przewidywał budowę 33 RAT, 940 RSB i RAF,
1000 5-AK. Nie sądzę, że ktoś może nauczyć się tych liczb na pamięć, ale
stanowczo zalecam wyrobienie sobie pożytecznego zwyczaju wyrzucania
do kosza na śmieci każdego artykułu lub książki na temat wydarzeń z 22
czerwca 1941 r., zaczynających się od narzekań na „niemieckich
dywersantów, którzy poprzecinali wszystkie przewody”.
9. Tajemnice! Tajnego!! Scenariusza!!!

Wróćmy jednak do obiecanej w przedmowie „prostej i wesołej”


opowieści o najbardziej jaskrawych przykładach najnowszego
historycznego „prania mózgu”. Nie wszystko w tej beznadziejnej sprawie
jest tak skomplikowane, jak mogło się wydawać czytelnikowi, który
przebrnął przez te wszystkie liczby w poprzednich rozdziałach. Niektórzy
autorzy piszą o Wielkiej Tajemnicy czerwca 1941 roku w łatwy i
nieskomplikowany sposób. Na przykład w 2005 r. ukazała się książka pod
tytułem Stalin. Tajnyj «Scenarij» naczała wojny („Stalin. Tajny
»Scenariusz« wybuchu wojny”, Olma-Press, Moskwa). Co prawda
autorzy książki, emerytowane małżeństwo J. Wierchowski i W. Tyrmos,
w jednym z wywiadów powiedzieli, że sami chcieli zatytułować książkę
inaczej – „Dyletanci przeciwko historykom”. Bez dwóch zdań – taka
szczerość i odwaga w samoocenie zasługuje na uznanie. To, że zasada
wolności druku jako naturalne skutki uboczne zakłada niestety sytuację,
kiedy dyletanci-grafomani mają prawo mieszać w głowach czytelnikom,
jest złe, ale nieuniknione. Ale już fakt, że naprawdę słaba książka znalazła
się (jak oświadczają jej autorzy) na jakiejś „liście zalecanej literatury”,
którą to administracja prezydenta Federacji Rosyjskiej rozsyła do
gubernatorów oraz innych wysoko postawionych urzędników
państwowych, jest dziwny i bardzo ciekawy. Już tylko ta okoliczność
sprawia, że „Tajny» Scenariusz«” staje się obowiązkowym punktem
naszego programu.
Przede wszystkim posłuchajmy, jak sami autorzy na stronie 224
sformułowali treść i założenia rozszyfrowanego przez nich „tajnego
scenariusza wybuchu wojny”. Cytuję dość obszerny fragment z
zachowaniem stylu i pisowni oryginału:

I dzisiaj [mowa o 20 marca 1941 r. – M.S.] Stalin już podjął decyzję. Gdy
wybuchnie wojna z Niemcami, rozpocznie się ona nie zgodnie ze scenariuszem,
narzuconym przez Hitlera, a według jego własnego, stalinowskiego „Scenariusza”.
(…) Ten „Scenariusz” uwzględnia fakt, że w ubiegłym tygodniu, 11 marca 1941 r.,
doszło do największego wydarzenia historycznego – w wojnę z Niemcami
zaangażowały się Stany Zjednoczone Ameryki! W ubiegłym tygodniu kongres
amerykański zatwierdził Lend-Lease Act, na którego mocy państwa będące
obiektem agresji hitlerowskiej mogą uzyskać pomoc wojskową i gospodarczą.
Rosja również będzie miała szansę uzyskania tej pomocy, ale tylko w przypadku,
gdy nie będzie agresorem, lecz sama zostanie napadnięta. Rosja ma szansę
skorzystać z lend-lease’u, jeżeli będzie OFIARĄ AGRESJI HITLEROWSKIEJ!
Tylko wówczas, gdy będzie prowadzić sprawiedliwą wojnę wyzwoleńczą z
agresorem!
Od tego dnia DEZINFORMACJI hitlerowskiej zostanie przeciwstawiony
sprytniejszy i misterny BLEF Stalina, który ma oszukać cały świat – wrogów i
przyjaciół – i szalonego Führera, i mądrego Winstona Churchilla, i inteligentnego
Franklina Roosevelta. (…) Od tego dnia i aż do „niespodziewanej napaści” Stalin
będzie udawał, że „nie wierzy” w żadne doniesienia wywiadu. (…) Od tej chwili
na doniesieniach wywiadu pojawią się rezolucje „Do wykazu niewiarygodnych i
dezinformacyjnych doniesień”. Albo jeszcze gorsze: „Możecie odesłać wasze
źródło do jeb…nej matki”.

Prawdziwa pasja kierowała ręką starszego małżeństwa. Cały tekst


obfituje w wykrzykniki, czasem trzy po każdym słowie. Książkę
podzielono na liczne rozdziały o następujących tytułach: „Do
»niespodziewanej napaści« pozostało 3 godziny 15 minut”, Do
»niespodziewanej napaści« pozostało 2 godziny 45 minut”, Do
»niespodziewanej napaści« pozostało 15 minut”, „5 minut”.
Wiem, co chcecie powiedzieć: „Oczywiście są to bzdury, ale jako jedna
z możliwych hipotez – dlaczego nie…”. Nie, moi drodzy, to nie jest
hipoteza. Nie każde zestawienie słów ma prawo nazywać się hipotezą.
Ponieważ cechy odróżniające odważną hipotezę naukową od
grafomańskich bredni są kluczowym elementem teorii i praktyki walki z
„praniem mózgu”, pozwolicie, że omówię tę kwestię nieco dokładniej.
O godzinie siódmej rano 30 czerwca 1908 r. nad bezludną dziką tajgą w
dorzeczu rzeki Podkamienna Tunguzka nastąpiła potworna eksplozja,
która powaliła około 80 milionów drzew w promieniu 40–50 km. To jest
fakt. W przestrzeni kosmicznej latają komety i meteoroidy. Przynajmniej
właśnie takiego zdania jest większość naukowców (mniejszość uważa, że
nie istnieje nic na świecie oprócz iluzji, które są wytworem naszej
świadomości). Przypuszczenie, że las powalił meteoryt albo kometa, która
eksplodowała w atmosferze Ziemi, jest hipotezą naukową. W rejonie
katastrofy tajga jest mocno zabagniona. Bagna produkują łatwopalny „gaz
bagienny”. Przypuszczenie, że „katastrofę tunguską” spowodował
wybuch wielkiej mieszanki gazów, która została podpalona przez odłamki
meteorytu eksplodującego w atmosferze, jest hipotezą naukową. I tak
dalej…
Przypuszczenie, że mamuty pasą się w Parku Izmajłowskim w
Moskwie, przyciągnięte obfitością wielkich smakowitych kaktusów, nie
jest hipotezą naukową. Dlaczego? Dlatego, że w Moskwie nie ma żywych
mamutów, w Parku Izmajłowskim nie ma zarośli dziko rosnących
kaktusów i żadne zwierzę roślinożerne nie może gryźć, przeżuć i połknąć
kolczastego kaktusa. Osoba, która wysuwa taką „hipotezę”, powinna albo
przedstawić bardzo mocne dowody (na przykład relacje świadków i
ekspertów, film o mamutach delektujących się kaktusami na tle
moskiewskich ulic), albo przygotować się na wizytę u troskliwego
psychiatry. Trzeciej opcji w dobrze funkcjonującym społeczeństwie być
nie powinno.
Teraz wróćmy do „tajnego scenariusza” Wierchowskiego i Tyrmos.
Lend-Lease Act oficjalnie nazywał się „Ustawa o wspieraniu
obronności USA”. Nie było w nim ani słowa o agresji, ofierze agresji,
hitlerowskiej agresji itd. Ustawa dawała prezydentowi Stanów
Zjednoczonych prawo samodzielnego – bez sankcji Kongresu –
podejmowania decyzji dotyczących przekazywania broni, amunicji oraz
innego sprzętu wojskowego państwom, którym należało udzielić pomocy
dla dobra obronności USA. Dla obrony USA. Żadnej dobroczynności ani
rycerskiej „troski o wdowy i sieroty” ustawa nie przewidywała. Samo
wyrażenie lend-lease określa bardzo specyficzny finansowy aspekt
zagadnienia – broń przekazywano na warunkach „pożyczki-dzierżawy”,
co po prostu oznaczało: „Korzystaj, a jeżeli zostanie coś pod koniec
wojny, to zwrócisz…”.
Wiele lat przed i wiele lat po uchwaleniu Lend-Lease Act USA
prowadziły aktywną politykę zagraniczną, między innymi dostarczały
broń produkcji amerykańskiej walczącym stronom. Na przykład zanim
przyjęto ustawę o pożyczce-dzierżawie, USA dostarczały samoloty
bojowe dla prowadzącego wzmożone działania wojenne lotnictwa Chin,
Francji, Wielkiej Brytanii, Finlandii (ta ostatnia, nawiasem mówiąc,
została do tego czasu uznana przez Ligę Narodów za ofiarę agresji, lecz
nie hitlerowskiej, a stalinowskiej). Co do Francji i Anglii, to sławetny
„pierwszy strzał” padł z ich strony: 4 września 1939 r. lotnictwo
brytyjskie wykonało nalot bombowy na niemiecką bazę morską w
Wilhelmshaven; 9 września 1939 r. armia francuska siłami dziewięciu
dywizji przekroczyła granicę francusko-niemiecką i rozpoczęła natarcie
na Saarbrücken. Oczywiście, podejmując decyzję dotyczącą udzielenia
pomocy politycznej i gospodarczej walczącym z hitlerowskimi Niemcami
Anglii i Francji, prezydent i Kongres USA nie kierowali się formalizmem
i nie dociekali, „kto pierwszy strzelił”, a zajęli się rzeczywistymi celami
wojny oraz interesami politycznymi Ameryki.
Nawiasem mówiąc, nie było niczego szczególnie „doniosłego” w
uchwaleniu Lend-Lease Act. Ustawa jedynie dawała wolną rękę
prezydentowi Rooseveltowi, który mógł teraz podejmować decyzje, nie
oglądając się na „izolacjonistów”, których pozycja w Kongresie była
bardzo mocna. Przyjęcie tej ustawy oznaczało poważne umocnienie
osobistej władzy Roosevelta w stosunku do władzy ustawodawczej. Nie
spowodowało ono żadnych zasadniczych zmian w polityce zagranicznej
USA, a tym bardziej nie było jako takie „najdonioślejszym wydarzeniem
historycznym w walce z Hitlerem”. Co się tyczy Wielkiej Brytanii i jej
premiera W. Churchilla, to ich amerykańskie prawo w ogóle nie
dotyczyło.
O gotowości (lub jej braku) amerykańskiego prezydenta do niesienia
pomocy Związkowi Radzieckiemu w wojnie z Hitlerem nie świadczyły
bynajmniej (zarówno pod względem formalnoprawnym, jak i
praktycznym) hasła o „sprawiedliwej wojnie wyzwoleńczej z agresorem”.
Żeby być odbiorcą dostaw w ramach lend-lease’u, Stalin nie powinien
zostać „OFIARĄ AGRESJI HITLEROWSKIEJ” (duże litery niestety nie
mogą sprawić, że mała głupota stanie się sensacyjną „hipotezą”), a
sojusznikiem Stanów Zjednoczonych, którego zdolność do walki jest
ważna dla obronności USA.
Czy to się komuś podoba, czy nie, USA i Wielka Brytania były w
połowie XX wieku państwami demokratycznymi. Politykę zagraniczną
legalnie wybranych władz tych państw kształtowały ideały i interesy. 4
lipca 1941 r. w przemówieniu do narodu prezydent Roosevelt
powiedział:

Wiemy, że nie możemy utrzymać wolności u siebie, na naszej ziemi, gdy nasi
sąsiedzi ją stracą. (…) Uroczyście oświadczam narodowi amerykańskiemu, że
Stany Zjednoczone nigdy nie będą dążyły, aby przetrwać jako szczęśliwa i żyzna
oaza wolności, otoczona okrutną pustynią dyktatury. I gdy składamy doniosłą
przysięgę naszemu krajowi i naszej fladze, to powinno to być nasze głębokie
przekonanie, potwierdzone naszą pracą, naszą wolą i, jeżeli to będzie konieczne,
nawet naszym życiem.

Śmiem przypuszczać, co więcej, jestem o tym przekonany, że zwykli


Amerykanie na ulicy albo w hali fabrycznej nie wypowiadali się tak
górnolotnie. Ale gdyby słowa Roosevelta nie znajdowały
odzwierciedlenia w myślach i uczuciach większości Amerykanów, to
Roosevelt nie zostałby trzykrotnie wybrany na prezydenta USA i 295
tysięcy Amerykanów nie poległoby na frontach II wojny światowej.
Z punktu widzenia ideałów wolności i demokracji Hitler i Stalin byli tak
samo znienawidzeni przez obywateli i rządy Wielkiej Brytanii i USA.
Żadnych złudzeń co do „nowego świata”, który rzekomo budowano za
drutem kolczastym GUŁagu, nikt już od dawna nie miał. Choćby nie w
pełni, ale informacje o krwawych represjach, potwornych
wywłaszczeniach i głodzie, masowych egzekucjach i torturach
przedostawały się poza „żelazną kurtynę” i budziły na Zachodzie gniew i
obrzydzenie.
Konkretne akty stalinowskiej agresji (napaść na Polskę we wrześniu
1939 r., napaść na Finlandię w grudniu 1939 r., aneksja Estonii, Łotwy i
Litwy latem 1940 r.) budziły nie tylko falę oburzenia w społeczeństwie,
ale też doprowadziły do całkiem konkretnych działań rządów Anglii i
USA. Między innymi po bombardowaniach osiedli mieszkalnych fińskich
miast prezydent Roosevelt ogłosił żądanie „moralnego embarga” (zakaz
dostaw sprzętu i technologii lotniczych do państw-agresorów na zasadach
dobrowolnego przymusu) wobec ZSRR; nie bez udziału Anglii i USA
Związek Radziecki został wyrzucony w niesławie z Ligi Narodów; w
Londynie i Waszyngtonie znaleźli schronienie nie tylko uchodźcy
polityczni z okupowanych przez Stalina państw, ale również ich „rządy na
wygnaniu” itd.
Po wydarzeniach lat 1939–1940, podziale rozgromionej Polski,
ostentacyjnie i bezczelnie sporządzonym „Pakcie o przyjaźni” dwóch
dyktatorów, żadnych szans na uwiarygodnienie się przed „mądrym W.
Churchillem i inteligentnym F. Rooseveltem” jako niewinna ofiara Stalin
już nie miał. Żadne „gierki” w rodzaju pierwszego strzału na granicy
(która oficjalnie nazywała się „granicą wspólnych interesów
państwowych Niemiec i ZSRR na terytorium byłego państwa polskiego”)
nie mogły oszukać nie tylko „mądrego i inteligentnego”, lecz również
każdego normalnego człowieka. „Zaraza na obydwa wasze domy” – to
wszystko, co mógł powiedzieć każdy obywatel USA albo poddany Jego
Królewskiej Mości na temat walki o podział zbójeckich łupów pomiędzy
Stalinem i Hitlerem, niezależnie od formy, którą ta walka przybrała.
Churchill nie był zwykłym obywatelem i wieczorem 22 czerwca 1941 r.
uznał za konieczne wypowiedzieć w przemówieniu radiowym następujące
słowa:
Reżim nazistowski posiada najgorsze cechy komunizmu. Nie ma żadnych
wartości i zasad oprócz chciwości i dążenia do dominacji rasowej. W swym
okrucieństwie i szaleńczej agresywności przekracza wszelkie granice ludzkiego
zepsucia. W ciągu ostatnich 25 lat nikt nie był bardziej konsekwentnym wrogiem
komunizmu ode mnie. Nie cofnę żadnego słowa, które o nim powiedziałem.

W tym punkcie skończyły się ideały i zaczęły interesy. W interesach


wszystko było jeszcze prostsze, bardziej zrozumiałe i jednoznaczne. Nie
próbując nawet dorównać w dokładności i jasności wypowiedzi
laureatowi literackiej Nagrody Nobla, W. Churchillowi, zacytuję jeszcze
kilka zdań z jego przemówienia:

Teraz powinienem ogłosić decyzję rządu Jego Wysokości, ponieważ


powinniśmy wypowiedzieć się natychmiast, nie zwlekając ani dnia. Powinienem
wystosować oświadczenie, ale czy macie wątpliwości co do tego, jaka będzie
nasza polityka?
Mamy tylko jeden niezmienny cel. Jesteśmy zdecydowani zniszczyć Hitlera oraz
wszystkie ślady reżimu nazistowskiego – bez reszty. Nic nie może nas przed tym
powstrzymać. Nic. Nigdy nie będziemy negocjować, nigdy nie będziemy
prowadzić rozmów z Hitlerem czy z kimkolwiek z jego bandy. Będziemy z nim
walczyć na lądzie, będziemy z nim walczyć na morzu, będziemy z nim walczyć w
powietrzu, aż, z Bożą pomocą, uwolnimy ziemię nawet od jego cienia i
wyzwolimy narody spod jego jarzma.
Każdy człowiek lub państwo, którzy walczą z nazizmem, uzyskają naszą pomoc.
Każdy człowiek lub państwo, którzy współpracują z Hitlerem, są naszym
wrogiem. (…) Stąd wniosek, że udzielimy Rosji i narodowi rosyjskiemu wszelkiej
pomocy, jakiej będziemy mogli udzielić. (…)
Hitler chce zniszczyć państwo rosyjskie dlatego, że w przypadku powodzenia
ma nadzieję wycofać ze Wschodu główne siły swojej armii i lotnictwa i rzucić je
na naszą wyspę, którą, jak mu wiadomo, powinien zdobyć, bo inaczej będzie
musiał ponieść karę za swe zbrodnie. Jego napaść na Rosję jest tylko wstępem do
próby wtargnięcia na Wyspy Brytyjskie. (…) Dlatego niebezpieczeństwo, które
grozi Rosji, to niebezpieczeństwo, które grozi również nam i Stanom
Zjednoczonym, podobnie jak sprawa każdego Rosjanina walczącego w obronie
swojej ziemi i swojego domu jest sprawą każdego wolnego człowieka i każdego
wolnego narodu na całej kuli ziemskiej.

Owszem, jest tu dużo emocji, ale też zimna kalkulacja prowadziła do


podobnych wniosków. Wiosną 1941 roku Anglia balansowała nad
przepaścią. Między sierpniem 1940 r. a majem 1941 r. w samym
Londynie niemieckie bombowce zniszczyły 84 tysiące budynków. Ostatni
(chociaż wówczas nikt tego jeszcze nie mógł wiedzieć) zmasowany nalot
na brytyjską stolicę nastąpił 10 maja 1941 r. Churchill w pamiętnikach
opisuje go tak:

W mieście wybuchło ponad dwa tysiące pożarów, nie mogliśmy ich ugasić,
ponieważ wskutek bombardowań zostało zniszczonych około 150 magistrali
wodociągowych. Zostało uszkodzonych 5 doków i ponad 70 najważniejszych
obiektów, których połowę stanowiły zakłady przemysłowe. Wszystkie
najważniejsze stacje kolejowe, z wyjątkiem jednej, zostały wyłączone z użytku na
kilka tygodni, a wszystkie tory przelotowe oddano do ruchu dopiero na początku
czerwca. Zginęło lub zostało rannych ponad 3 tysiące osób.

W Manchesterze najstraszliwsze naloty nastąpiły 23 i 24 grudnia 1940


roku. W ciągu dwóch dni (a dokładniej dwóch nocy) zginęło 2500 osób i
100 tysięcy ludzi pozostało bez dachu nad głową. W nocy 14 listopada
1940 r. bombowce Luftwaffe zrównały z ziemią miasto Coventry. W
znacznym stopniu zniszczenia dotknęły Birmingham, Liverpool,
Sheffield, Bristol, Southampton… Ogółem w całym kraju zniszczono
około miliona budynków. Łączna liczba strat ludności wyniosła 43
tysiące zabitych i 51 tysięcy ciężko rannych.
Jednak największe zagrożenie dla samego istnienia Anglii kryło się nie
w powietrzu, a pod wodą. Wielka Brytania jest wyspą. Przez dziewięć
wieków okoliczność ta była cennym darem losu, bo chroniła
mieszkańców przed atakami hord najeźdźców. W XX wieku to państwo
uprzemysłowione, „warsztat świata”, nie mogło zaopatrzyć swoich fabryk
w surowce, ludzi w żywność, transportu w paliwa bez stałego
dostarczania wielkiej ilości ładunków drogą morską. Niemieckie okręty
podwodne bezlitośnie topiły brytyjskie statki transportowe i nikt nie mógł
wtedy wiedzieć, jak długo stocznie Anglii poradzą sobie z niszczycielską
działalnością niemieckiej floty podwodnej.
„Anglia przegrała tę wojnę. Z desperacją tonącego chwyta się każdej
słomki, która w jej oczach może stać się kołem ratunkowym. (…) Po
klęsce Francji – w ogóle po likwidacji wszystkich ich
zachodnioeuropejskich pozycji – brytyjscy podżegacze wojenni przez
cały czas kierują wzrok tam, gdzie próbowali rozwiązać wojnę: na
Związek Radziecki”. To są fragmenty listu, który 21 czerwca 1941 r.
Hitler skierował do swojego najważniejszego sojusznika Mussoliniego.
Ten list (w przeciwieństwie do przytoczonych powyżej przemówień
Roosevelta i Churchilla) bynajmniej nie był przeznaczony do celów
propagandowych, Hitler rzeczywiście liczył na to, że uda mu się w
najbliższej przyszłości „przycisnąć Anglię”.
Czy w takiej sytuacji można było mieć wątpliwości co do tego, jaka
będzie „decyzja rządu Jego Królewskiej Mości”? Czy mogła ta decyzja
zależeć od tego, kto wykona pierwszy strzał pierwszego dnia wojny
radziecko-niemieckiej? Czy Churchill miał inne możliwości działania?
Czy mógł nie zrobić wszystkiego, co się dało, żeby ta zbawienna dla
Anglii wojna, raz rozpoczęta, trwała jak najdłużej i osłabiła obie
dyktatury w jak największym stopniu? Czy mogła twarda i okrutna logika
polityczna, oparta na podstawowych i najbardziej żywotnych interesach
imperium brytyjskiego, zmienić się pod wpływem tak błahej sprawy, jak
rozpisywanie się gazet na temat „strony atakującej”, „wojny
wyzwolicielskiej” i tak dalej? I czy wielki cynik Stalin mógł nie rozumieć
tej najprostszej arytmetyki?
Położenie Stanów Zjednoczonych, oddzielonych od europejskich
tyranów wielkimi przestworzami oceanów, na pierwszy rzut oka nie
budziło większego zaniepokojenia. Roosevelt mógł analizować sytuację
na spokojnie i w sposób wyważony, „nie chwytając się każdej słomki”.
Ale on również praktycznie nie miał innych możliwości działania oprócz
tych, które były realizowane.
Poprawna odpowiedź zaczyna się od poprawnie zadanego pytania.
Poprawne pytanie w tej sytuacji brzmi następująco: „Co stanowiło
większe zagrożenie dla USA – Związek Radziecki okupowany przez
Niemcy czy Niemcy okupowane przez Związek Radziecki?”. Moim
zdaniem odpowiedź jest oczywista. Widzieliśmy „Niemcy okupowane
przez Związek Radziecki”. Było to NRD, które stanowiło zagrożenie
wyłącznie dla siebie, i ostatecznie, nie wytrzymawszy go, zdało się na
łaskę zwycięskiego Zachodu. W nawiasie zaznaczmy, że osiągnięty w
1941 roku bardzo wysoki poziom rozwoju gospodarki wojennej Stalina
został zbudowany na masowych zakupach (kradzieży) sprzętu,
technologii i licencji zachodnich w latach 30. Bez tej samobójczej
krótkowzroczności przywódców politycznych na Zachodzie Armia
Czerwona byłaby w przededniu wojny światowej jak Czerwoni
Khmerowie – z karabinami i motykami.
Na szczęście dla całej ludzkości nie ujrzano Związku Radzieckiego pod
hitlerowską okupacją. Strach pomyśleć, co by się wydarzyło w przypadku
połączenia zasobów naturalnych, przemysłowych i ludzkich ZSRR (a to,
jeśli ktoś nie pamięta, nie tylko Rosja, ale również Ukraina, Zakaukazie,
Azja Środkowa, Kazachstan) z organizacyjnymi, zarządczymi i naukowo-
technicznymi zasobami hitlerowskich Niemiec. Nawet bez tych
wszystkich dodatkowych zasobów, będąc w stanie wojny ze Związkiem
Radzieckim, Wielką Brytanią i USA, dusząc się z braku surowców i pod
gradem bomb lotnictwa aliantów, Niemcy pod koniec 1944 roku
dysponowały:
– rakietami balistycznymi średniego zasięgu, produkowanymi masowo;
– myśliwcami odrzutowymi i silnikami turboodrzutowymi w produkcji
seryjnej;
– kierowanymi pociskami rakietowymi klasy powietrze–woda w
produkcji seryjnej;
– lotniczymi radarami pokładowymi w produkcji seryjnej;
– na różnych etapach prac eksperymentalnych znajdowały się rakiety
klasy ziemia–powietrze, samonaprowadzające głowice na
podczerwień, dwustopniowe rakiety balistyczne, które mogły dolecieć
do Nowego Jorku, kilka modeli bombowców odrzutowych średniego i
dalekiego zasięgu, poza tym istniały przygotowane do produkcji
prototypy (ciężka woda, wirówki wysokoobrotowe), które
umożliwiały rozpoczęcie prac nad stworzeniem broni atomowej.
Warto też zwrócić uwagę na fakt, że prowadząc prace i uruchamiając
produkcję seryjną cudów techniki, które znacznie wyprzedzały swój czas,
Niemcy nie zapomnieli też o ciągłej modernizacji najbardziej masowego
uzbrojenia.
Pierwszy seryjnie produkowany messerschmitt Bf 109 opuścił fabrykę
w 1937 roku z silnikiem Jumo-210D o mocy startowej 680 KM. W
messerschmitcie serii K jesienią 1944 r. montowano silnik Daimler-Benz
DB-605AS, wyposażony we wtrysk mieszanki wodno-metanolowej, o
mocy 2030 KM. W ciągu 7 lat (1937–1944) moc silnika najbardziej
masowego myśliwca Luftwaffe wzrosła trzykrotnie!
A jak to wyglądało u nas? Wszystkie myśliwce Jakowlewa – od
pierwszego doświadczalnego I-26 do najbardziej doskonałego Jak-3 –
walczyły przez całą wojnę z silnikami M-105. Dopiero w 1944 roku moc
M-105 „podciągnięto” do 1240 KM (przy mocy wyjściowej 1050 KM) –
co było szczytem osiągnięć rodzimego przemysłu. Z silnikiem M-105
walczył całą wojnę również najbardziej masowy radziecki bombowiec
Pe-2. Wszystkie próby „podrasowania” M-106 i M-107 zakończyły się
fiaskiem…
Oczywistym i bezspornym faktem jest to, że sprawność zbrodniczego i
nieludzkiego reżimu hitlerowskiego była znacznie większa od sprawności
zbrodniczego i nieludzkiego reżimu stalinowskiego. I gdyby dążenia
Hitlera dotyczące szybkiego rozgromienia Armii Czerwonej miały szansę
się spełnić, to na olbrzymim terytorium od Atlantyku do Kamczatki
powstałoby potworne monstrum, które mogło bez większego wysiłku
pochłonąć Amerykę. Inteligentny Roosevelt nie mógł nie zauważyć tego
zagrożenia. Widział je i dlatego pomagał Stalinowi do ostatniego dnia
swojego życia.
Wróćmy jednak do naszych mamutów i kaktusów. Wersja
Wierchowskiego–Tyrmos zaprzecza wszelkiej logice, ale być może
odnaleźli oni jakieś bezpośrednie niepodważalne dowody na swoje racje?
Ostatecznie pewne fundamentalne założenia mechaniki kwantowej (takie
jak dualizm cząstkowo-falowy, zasada nieoznaczoności) są niezgodne z
prostą zwykłą logiką, co jednak nie wpływa na pracę laserów.
Zadajmy jeszcze jedno prawidłowe pytanie: „A co mogłoby być
bezpośrednim i niepodważalnym dowodem na to, że Stalin w największej
tajemnicy, nie informując o niczym dowództwa Armii Czerwonej, nie
pozostawiając ani jednego dokumentu na piśmie, snuł jakieś tajne
plany?”. Już poczułeś, szanowny czytelniku, jaka moc kryje się w
prawidłowym pytaniu? Natychmiast naprowadza nas na prawidłową
odpowiedź: seans spirytystyczny. Tylko wywołując ducha zmarłego
Iosifa Dżugaszwilego, możemy się dowiedzieć, o czym myślał w czerwcu
1941 r. Czy autorzy „tajnego scenariusza” przeprowadzili seans
spirytystyczny? Mam nadzieję, że nie. Więc czym wypełnili 600 stron
swojej książki?
„Nie podoba mi się u wdowy Douglas – powiedział młody włóczęga
Huck Finn do swojego przyjaciela Tomka Sawyera. – W jej domu
wszystko gotuje się oddzielnie i jeszcze zmuszają mnie do jedzenia
nożem i widelcem. Ani smaku, ani przyjemności. Co innego resztki w
śmietniku, kiedy je dobrze wymieszać i kiedy się przegryzą” (cytuję z
pamięci i z góry przepraszam za nieścisłości ducha Marka Twaina).
Chociaż jednym z autorów „tajnego scenariusza” jest kobieta, książka nie
została przygotowana według „zasad wdowy Douglas”, a według przepisu
Hucka Finna. Samo przedstawienie i uzasadnienie autorskiej wersji
zajmuje nie więcej niż jeden procent tekstu; żadnych, podkreślam,
żadnych bezpośrednich dowodów, dokumentów itd. potwierdzających tę
wersję nie przytacza się w ogóle. Książka obfituje (śmiem przypuszczać –
za pomocą prawego i lewego przycisku myszki komputerowej) w
doniesienia wywiadu, fragmenty wspomnień, cytaty z dokumentów,
obszerne dywagacje – i wszystko to nie ma najmniejszego związku
przyczynowo-skutkowego z tezą, którą autorzy rzekomo zamierzali
udowodnić. Jeszcze raz podkreślam, że tego związku być nie mogło,
ponieważ spiskowych (czyli tłumaczących wielkie wydarzenia
historyczne jako skutek tajnego spisku, o którym nikt, oprócz autora-
odkrywcy, nic nie wie) wersji z założenia nie da się udowodnić.
Ale może książka jest przynajmniej użyteczna dlatego, że zebrano w
niej pod jedną okładką mnóstwo materiałów dokumentalnych, które nie są
znane masowemu czytelnikowi? Przez pierwsze pół godziny właśnie tak
myślałem. A potem z przerażeniem upuściłem opasłe dzieło na podłogę.
Żadnych odnośników do źródeł w tekście, rzecz jasna, nie ma. Autorzy
widocznie sami nie do końca rozumieją różnicę pomiędzy publikacjami
„śledztwa dziennikarskiego” w stylu W. Karpowa i dokumentem
posiadającym odniesienie do źródła w archiwum. Mnie się udało,
praktycznie wszystkie realne dokumenty, które z niewiadomych
powodów trafiły do „tajnego scenariusza”, czytałem wielokrotnie,
poznaję je i właśnie dlatego mogę zauważyć, kiedy wśród dokumentów
pojawiają się wyjątkowe brednie.
A co może zrobić wspomniany masowy czytelnik? Dla niego lekturę
grafomańskiego dzieła Wierchowskiego–Tyrmos można porównać do
spaceru po cienkim lodzie: śnieg lśni w słońcu i nie zobaczysz od razu,
gdzie pod śniegiem jest twardy lód, a gdzie pokryta cienką warstwą lodu
głęboka toń.
Ale najbardziej godne ubolewania jest to, że mimo włożonego wysiłku i
aspiracji do miana sensacyjnej, książka tylko powiela znane do bólu mity
radzieckiej historiografii: wywiad donosił prawdę, tajemnice Hitlera
natychmiast lądują na biurku Stalina, sam Stalin w ogóle nie myśli o
agresji, Związek Radziecki przystąpił do wojny w czerwcu 1941 r., a nie
we wrześniu 1939 r., wojna na Zachodzie w tym czasie albo już się
zakończyła, albo nawet się nie zaczęła, Stalin „boi się sprowokować” – i
dopiero tu pojawia się pewne novum. Klasyczna wersja radziecka głosiła,
że „Stalin bał się dać Hitlerowi powód do napaści”. A według wersji
autorów „tajnego scenariusza”, Stalin bał się dać powód Rooseveltowi do
pozbawienia Stalina dostaw w ramach lend-lease’u. I czy warto było…

W tym momencie zadzwonił telefon. Wedle życzenia – możecie wierzyć,


możecie nie wierzyć i uznać to za tani chwyt literacki, ale w tym
momencie, późnym wieczorem w poniedziałek 28 stycznia 2008 r., na
moim biurku zadzwonił telefon. Nie powiem, że bardzo lubię odbierać
telefony przed północą, ale odebrałem. „Włącz natychmiast »Echo
Moskwy« – wykrzyczała słuchawka – tam jeden typek taaakie rzeczy
odstawia…” Przypomniałem sobie, że w poniedziałki w „Echu”
nadawana jest audycja Cena pobiedy (w której kiedyś też brałem udział), i
wcisnąłem przycisk w radiu… I zamarłem – z wyciągniętą ręką i
włosami, które stanęły mi dęba… „Typek odstawiał”, i to jeszcze jak…
„Jak” było nie mniej wymowne niż „co”: niespójna, chaotyczna
wypowiedź, niezrozumienie pytań i brak jakiejkolwiek logiki w
odpowiedziach…
Po dziesięciu minutach mi się to znudziło. Ideę kolejnego „sensacyjnego
odkrycia” już zrozumiałem i można było wrócić do dziewiątego
rozdziału, lecz nagle z odbiornika usłyszałem wzmiankę o „filmie
dokumentalnym”, który już nakręcono (!!!) według scenariusza
„odkrywcy”. Tego już nie rozumiałem. Wydanie książki nie jest wielką
filozofią. Za pieniądze drukarnia wydrukuje wszystko, czego dusza
zapragnie, i jeśli sypniecie nędzne dwa, trzy tysiące „baksów”, możecie
zacząć obdarowywać wszystkich swoich znajomych i byłych kolegów ze
szkoły książką, na której twardej okładce będzie widniało wasze
nazwisko. Ale film to zupełnie inna sprawa… Nie mówię o
„dokumencie”, tu nie ma żadnego problemu – nasz widz nie jest
rozpieszczany, można mu zamiast T-80 podsunąć PzKpfw I. Problemem
są pieniądze, których na produkcję filmu trzeba dużo, dużo więcej. „Kto
mu dał kasę?” – pomyślałem, wyłączyłem radio i zajrzałem do internetu. I
kiedy się dowiedziałem, kto finansuje kolportaż tych bzdur, zrozumiałem,
że w naszej książce powinien pojawić się następny rozdział.
10. Majtki, kalesony i FAKK

Jak się okazało, to, co ja uznałem za marazmatyczne brednie, zdaniem


wiceprezydenta Kolegium Ekspertów Wojskowych (!!!), doktora nauk
politycznych, generała majora A. Władimirowa „cechuje nie tylko
absolutnie nowa i niezwykła hipoteza robocza, lecz również skala niemal
wyczerpujących informacji i skrupulatne udokumentowanie pracy”.
Jak się okazuje, „ta wybitna i niezwykła hipoteza pozwoliła wygrać
konkurs na realizację filmu Tajna 22 ijunia („Tajemnica 22 czerwca”),
ogłoszony przez Federalną Agencję ds. Kinematografii i Kultury na
temat „Początek Wielkiej Wojny Ojczyźnianej w świetle nowych badań
historycznych”. Czyli „doskonała i niezwykła hipoteza” już uznana przez
FAKK (jak rozumiem, w ramach otwartego, publicznego konkursu,
podczas którego słowa „odrzut”2 użyto wyłącznie jako terminu
technicznego dotyczącego budowy systemów artyleryjskich) za
najwybitniejszą w dorobku „nowych badań historycznych”. Tak wybitną,
że na jej promocję trzeba było natychmiast wydać pieniądze z budżetu
państwa.
A oto opinia wydawcy książki, dyrektora generalnego wydawnictwa
Wriemia, pana B. Pasternaka:

„Moim zdaniem jest to książka sensacyjna. Aleksander Osokin jest historykiem-


dyletantem, ale dyletanci mają czasami olśnienia, które są wiele warte. Przez wiele
lat dziwił się i kontynuował pracę, próbując znaleźć odpowiedzi na swoje pytania,
nad tajemnicą pierwszego dnia wojny. (…) I znalazł je, moim zdaniem. Tworząc tę
nową wersję wybuchu wojny, odpowiedział na wiele pytań. Rozmawiałem już z
kilkoma historykami [Ech, chciałbym poznać te nazwiska! – M.S.], oni wzruszają
ramionami i mówią: »Diabli go wiedzą, może rzeczywiście ma rację?«”.
„Czyli odwołuje się do dokumentów, które odnalazł?” – pyta naiwny
dziennikarz.
„Oczywiście – bez mrugnięcia okiem odpowiada pan Pasternak. – Połowa
książki to dokumenty i wspaniała, powiedziałbym, fotoanaliza. Wziął wszystkie
zdjęcia z tamtych lat i bardzo dokładnie je przestudiował – kim byli ci ludzie, kto
jest po prawej, kto po lewej. Tam jest zeszyt zdjęć. Uważam, że to sensacja”.

Więc na jakie pytania udało się odpowiedzieć, jakie „tajemnice


pierwszego dnia wojny” rozwiązać, przyglądając się, „kto jest po prawej,
kto po lewej”? Wyjaśnia to komentarz do książki:

Tajemnica pierwszego dnia Wielkiej Wojny Ojczyźnianej do tej pory pozostaje


niewyjaśniona. Dlaczego Stalin tak ślepo ufał Hitlerowi i ignorował ostrzeżenia na
temat rychłego wybuchu wojny? [Szanowny czytelniku, jak wam się podoba to
pytanie?] Dlaczego w radzieckich jednostkach przygranicznych nie było pocisków
i paliwa? Dlaczego kraj dowiedział się o wojnie dopiero po ośmiu godzinach
nieustannych bombardowań? Dlaczego żołnierzom kilku jednostek Armii
Czerwonej w przededniu wojny zamiast przewidzianych regulaminem
kalesonów wydano majtki?
Istnieje wiele wersji, ale żadna z ogłoszonych do tej pory nie udzieliła
przekonujących odpowiedzi na setki podobnych pytań. Aleksandr Osokin wysunął
jeszcze jedną wersję, na pierwszy rzut oka nieprawdopodobną, wywracającą do
góry nogami wszystkie dotychczasowe wyobrażenia. Ale nieprawdopodobieństwo
to jest złudne. Warto wczytać się w dokumenty, dostrzec błyskotliwość hipotezy i
wnikliwość analizy – i wersja zyskuje cechy objawienia, którego ignorowanie staje
się niemożliwe ani dzisiaj, ani w przyszłości.

Objawienie, którego już nie da się (przynajmniej mi) zapomnieć,


zaprezentowano w książce A. Osokina Wielikaja tajna Wielikoj
Otieczestwiennoj („Wielka tajemnica Wielkiej Wojny Ojczyźnianej”,
Wriemia, Moskwa 2007). „Aleksandr Nikołajewicz Osokin urodził się w
1939 roku, skończył Riazańską Wyższą Szkołę Radiotechniczną, pracuje
w przemyśle radiotechnicznym. Członek korespondent Akademii Nauk
Elektrotechnicznych Federacji Rosyjskiej [nie wiem, co to jest; znam
Międzynarodową Akademię Informatyzacji – to dawna Mosgorsprawka3;
nauki elektrotechniczne – to pewnie jakaś tajemna wiedza o tym,
dlaczego w sklepach nie ma pralek, żelazek, suszarek ani gniazdek
produkcji rosyjskiej], dyrektor Departamentu Strategii Informacyjnych
[no proszę, jaka piękna nazwa!] korporacji Fazotron-NIIR. Autor licznych
publikacji prasowych na temat historii lotnictwa rosyjskiego i radiolokacji
lotniczej”.
Sensacyjna wersja polega na tym, że Armia Czerwona (proszę
zauważyć, razem z okręgiem kijowskim i odeskim) koncentrowała się
przy zachodniej granicy ZSRR, żeby na podstawie supertajnego
porozumienia między Hitlerem i Stalinem załadować się do wagonów i
ruszyć ku wybrzeżu kanału La Manche. Po co? To elementarne, mój drogi
Watsonie, w celu inwazji na Wyspy Brytyjskie. W ramach rewanżu Stalin
pozwolił wojskom niemieckim na tranzyt przez terytorium Związku
Radzieckiego do Iranu i dalej na Bliski Wschód… Po co były te
wycieczki? „W Niemczech uważano, że Anglosasi są braćmi, i byłoby im
łatwiej, żeby to Słowianie walczyli z Anglikami”. Tu, co prawda, od razu
pojawia się pierwszy zgrzyt: w Iranie Niemcy musieliby walczyć albo z
Anglosasami, albo z Persami, którzy są prawdziwymi, rodowitymi
Aryjczykami…
Przyczyny katastrofalnej klęski Armii Czerwonej latem 1941 roku A.
Osokin wyjaśnia tak:
– wskutek skomplikowanych intryg Churchilla plan radziecko-
niemieckiej współpracy wojskowej się nie powiódł;
– Niemcy wyskakiwali (już na terytorium ZSRR) z pociągów z
karabinami i „podwiniętymi rękawami” (tę ostatnią okoliczność pan
Osokin szczególnie podkreślił w swojej wypowiedzi w radiu);
– Armia Czerwona pozostała bez amunicji, ponieważ zgodnie z
sekretnym układem Stalin–Hitler przejazd do La Manche miał się
odbywać bez amunicji;
– rejony umocnione na starej granicy (to nie błąd – na starej) zostały
rozbrojone zgodnie ze wspomnianym już tajnym porozumieniem (w
jaki sposób mogły przeszkodzić wyprawie na La Manche – Osokin nie
tłumaczy).
Najbardziej zadziwiające aspekty tej wersji związane są ze
„skrupulatnym udokumentowaniem pracy”, której – wobec całkowitego
braku odnośników do źródeł – dopatrzył się generał, doktor i
wiceprezydent ekspertów wojskowych. Pan Osokin uczciwie mówi, że
nie istnieją żadne dokumenty, ponieważ sekretne porozumienie Hitlera i
Stalina zachowano w absolutnej tajemnicy (nawet Beria nic o nim nie
wiedział). A więc wszystkie znane dokumenty nie tylko nie zawierają
żadnych wzmianek na temat planów „wzajemnego tranzytu tam i z
powrotem”, a wręcz „celowo zostały sfałszowane”, aby te plany ukryć.
Żadnych śladów chytrego planu we wszystkich wydanych wcześniej
wspomnieniach generałów radzieckich i niemieckich nie ma i być nie
może – bo przecież oni też nic nie wiedzieli…
Krótko mówiąc, mamy tu nieskażoną próbkę teorii spiskowej, na
dodatek z objawami klinicznymi. W społeczeństwie normalnych ludzi
takie teksty można znaleźć tylko w pilnie strzeżonej przed osobami
nieupoważnionymi historii choroby. To już nie jest śmieszne, według
oficjalnych danych statystycznych, na zaburzenia psychiczne, które
wymagają stałej obserwacji w poradniach zdrowia psychicznego, cierpi w
Rosji 3,8 miliona osób; stałej pomocy psychiatrycznej wymaga około 14
milionów osób (10 procent ludności), a według szacunków WHO ta
liczba jest dwukrotnie większa. W ciągu ostatnich 10 lat liczba obywateli,
uznanych za niepełnosprawnych z powodu chorób psychicznych
zwiększyła się o 50 procent. A czy myślicie, że łatwo jest żyć w „epoce
zmian”? Po prostu ci nieszczęśliwi chorzy ludzie, którzy w „czasach
zastoju” musieli się ograniczać do listów do rady zakładowej i
rejonowego komitetu wykonawczego partii z prośbą, żeby „ukarać
sąsiadkę, która co wieczór puszcza przez ścianę promieniowanie”, teraz
uzyskali nieporównywalnie większe możliwości do realizowania swych
strategii informacyjnych…
Tak myślałem, brnąc przez zaspy (z powodu silnych opadów śniegu nie
można było przejechać samochodem) do drzwi księgarni. Ale po tym, jak
wziąłem do ręki książkę A. Osokina (nawiasem mówiąc, wydrukowaną
na pięknym białym papierze) i przejrzałem kilka stron, szybko zmieniłem
zdanie. Jednak ten historyk-dyletant nie jest wcale taki prosty! Jeżeli
książka zaangażowanych w swoją wersję emerytów Wierchowskiego–
Tyrmos obfituje w wykrzykniki i wielkie litery, to feeryczne brednie
„Wielkiej tajemnicy” bardzo dokładnie obudowano konstrukcjami
ochronnymi składającymi się z „być może”, „niewykluczone”,
„prawdopodobnie”, „istnieją dane”, „można przypuszczać”, „wielu
autorów uważa”…
Czyli jeśli Wierchowski–Tyrmos (oraz legion podobnych zapaleńców)
pragną podzielić się z czytelnikami swoim „odkryciem”, w którego
prawdziwość święcie wierzą, to fałszerz Osokin konsekwentnie realizuje
„strategie informacyjne” wojny psychologicznej. Podstawowa zasada w
tym cynicznym procederze brzmi: „Nie kłamać!”. Absolutnie nie wolno
nikogo okłamywać. Głupiec powinien oszukać siebie SAM.
Pewnie pamiętacie, jak na początku lat 90. rynek zalała lawina sprzętu
elektronicznego sygnowanego markami Parasonic, Sany, JWC… I kiedy
klient, który zapłacił niemałe pieniądze za aparat fotograficzny
niewiadomego pochodzenia, wracał z pretensjami do sprzedawcy i prosił
o zwrot pieniędzy, witano go ostrą reprymendą: „Czego się rzucasz? Kto
ciebie oszukał? My? Nikt ci panasonica nie sprzedawał, to ty, durniu,
myślałeś, że kupiłeś u nas panasonica…”. W podobny sposób zbudowana
jest książka Osokina:

Możliwe jest, że Hess nigdzie nie poleciał, a wykradł go brytyjski wywiad, żeby
skłócić Stalina z Hitlerem i uniemożliwić wspólny desant. (…) Nie można
wykluczać, że Hess przyleciał do Anglii z projektem porozumienia dotyczącego
wspólnych działań wojennych przeciwko ZSRR i być może, przekonując
Brytyjczyków, opowiedział o zgodzie ZSRR na przeprowadzenie wspólnie z
Niemcami lądowania desantu w Anglii. Nie tak dawno pojawiła się informacja,
że jeden z dziewięciu egzemplarzy „Barbarossy” znajdował się w sejfie Hessa;
niewykluczone, że dysponował on pełnym planem działań wojennych Trzeciej
Rzeszy. (…) Możliwe, że zdając sobie sprawę z niebezpieczeństwa takiego
rozwoju wypadków dla Anglii, Churchill oszukał Niemców, podpisał tę umowę i
zwrócił ją Hitlerowi.

O co tu chodzi? Oto dokładne tłumaczenie tego akapitu na normalny


język: „Cholera wie, może tak było, może nie było, być może mogło się
zdarzyć”. W żadnym sądzie spadkobiercy Churchilla nie udowodnią
Osokinowi oszczerstw, ale w połączeniu z doskonałym papierem, twardą
oprawą, pokaźną wielkością i wagą, przedmową eksperta od nauk
politycznych, grafomański gniot w oczach wrażliwego czytelnika „zyska
cechy objawienia”. A mamy nadmiernie wrażliwych 3,8 miliona
obywateli (nakład książki, 3 tysiące egzemplarzy, dla wszystkich nie
starczy, będą musieli z samego rana ustawiać się w kolejce…).
Pod względem strategicznym książce Osokina nie można nic zarzucić –
absolutnie gołosłowna „hipoteza” sprzedana w cenie „objawienia”,
niezbędna ilość podłych aluzji na temat Anglików i Churchilla, „którzy są
wszystkiemu winni”, została wbita do podświadomości czytelnika. W
styczniu 2008 roku – bardzo aktualna książka! Ale…
Wszystko byłoby dobrze, gdyby pan Osokin nawet nie próbował
wypowiadać się na tematy konkretne, posiadające numery, daty, nazwy.
I tu się zaczyna dramat.
I w książce, i w radiu (tam aż dwukrotnie w ciągu 40 minut) A. Osokin
przekonuje, że „w książce Churchilla o II wojnie światowej, za którą
został laureatem literackiej Nagrody Nobla, słowo »Hess« nie pojawia się
ani razu”. Jak nisko trzeba upaść, żeby tak kłamać? W książce Churchilla
Druga wojna światowa nazwisko zastępcy Hitlera w NSDAP,
reichsministra „bez teki” Hessa jest nie tylko wymieniane, ale pojawia się
w tytule całego rozdziału! Opis lotu Hessa do Anglii (a właściwie
Szkocji) zajmuje siedem stron (tom III, s. 28–35), nieszczęsne nazwisko
„Hess” napotykamy tam 29 razy! Nie powiem, ile razy nazwisko „Hess”
pojawia się w całej wielotomowej książce. Niech policzy sam dyrektor
Departamentu Strategii Informacyjnych.
Pan Osokin niepotrzebnie wdał się w rozważania na temat stosunku sił
Niemiec i ZSRR w czołgach. Co to ma wspólnego z „wybitną i niezwykłą
hipotezą” o transportowaniu wojsk na zasadach wzajemności – nie
wiadomo. W konsekwencji Osokin musiał operować liczbami, a nie
dzikimi bujdami.
I co z tego wyniknęło? „Czołgów średnich (o masie ponad 20 ton)
Niemcy mieli 990, a Armia Czerwona – 1373, w tym 892 najnowszych T-
34 i 481 T-40”.
T-40 nie jest czołgiem średnim, a nawet czołgiem lekkim, to lekka
pływająca tankietka o masie 5,5 tony (których przed wojną
wyprodukowano około 160 sztuk). Błąd? Podobnie się pisze nazwy
czołgów T-50, T-60, T-70. Dwa ostatnie to lekkie czołgi, których
produkcja rozpoczęła się dopiero kilka miesięcy po wybuchu wojny.
Czołg T-50 przyjęto na uzbrojenie w kwietniu 1941 r., przed wojną
zbudowano kilkadziesiąt pojazdów, do końca 1941 r. tylko 50. Ale to też
nie jest średni czołg, tylko lekki, o masie bojowej 13,8 t. Co oznacza „481
średnich czołgów T-40” – można tylko zgadywać.
A. Osokin lubi czołgi pływające. Jego zdaniem znakomicie
sprawdziłyby się podczas operacji desantowej przez La Manche. Autor
„sensacyjnego objawienia” jeszcze nie wie, że lekkie rozpoznawcze
tankietki T-37/T-38 były w tym sensie „pływające”, że mogły z biegu, nie
tracąc czasu na poszukiwania brodu czy mostu, przepłynąć leśny
strumień. I bynajmniej nie każdy, a jedynie z brzegami o łagodnym
spadku (amfibia gąsienicowa z trudem wydostawała się z wody na brzeg
– przyczepność gąsienic do dna osłabia „siła wyporu” Archimedesa, a siła
śruby napędowej do wydostania się na brzeg była niewystarczająca). La
Manche, mimo że Anglicy nazywają go kanałem, jest cieśniną morską o
szerokości 35–150 km. Forsowanie La Manche to morska operacja
desantowa, a nie forsowanie rzeki, nawet gdy jest to najszersza rzeka na
świecie. Tylko w „filmie dokumentalnym” nakręconym na podstawie
wizji A. Osokina może znaleźć się mrożąca krew w żyłach scena, w
której flotylla składająca się z malutkich „stalowych żółwi” płynie i tonie
wśród szalejących fal morskich… I co robiłyby na angielskim wybrzeżu?
Lekka (3,3 t) maszyna była wyposażona w karabin maszynowy, a jej
cienki pancerz mogło przebić na wylot każde działo przeciwpancerne.
Ale Osokin nie boi się odważnych hipotez i dlatego pisze:

Hitlerowi do przeprowadzenia inwazji brakowało okrętów desantowych, nie


miał czołgów pływających, mało było wojsk powietrznodesantowych. To
wszystko Stalin miał w olbrzymich ilościach: statki towarowe, czołgi pływające –
w ZSRR w latach 1931–1939 wyprodukowano 7309 tankietek i czołgów
pływających typu T-27, T-37A i T-38. Na początku wojny ojczyźnianej na
uzbrojeniu Armii Czerwonej było 5836 takich maszyn [dokładnie tak – gdyby do
pływających T-37/T-38 dodać 2376 tankietek T-27, które nigdy w życiu nie
pływały]. Dlatego, prawdopodobnie, właśnie po zawarciu podczas rozmów w
Berlinie w listopadzie 1940 roku tajnego porozumienia co do udziału ZSRR w
wysadzeniu desantu na Wyspach Brytyjskich do przygranicznych rejonów ZSRR
zaczęły przybywać formacje pancerne i zmechanizowane, które miały na
uzbrojeniu czołgi pływające.

I to jeszcze skromnie. Osokin nie wspomniał o najliczniejszych


jednostkach, „które miały czołgi pływające” – dywizjach strzeleckich.
Czołgi pływające w Armii Czerwonej były na uzbrojeniu batalionów
rozpoznawczych dywizji strzeleckich i zmotoryzowanych (jedna
kompania czołgów pływających w składzie 17 maszyn na dywizję). A
zatem do kategorii „formacji, które miały czołgi pływające”, można
zaliczyć praktycznie każdą dywizję Armii Czerwonej! A podążając za
„tokiem myślenia” Osokina, należy przypuszczać, że na pływających
czołgach zamierzano chyba dopłynąć do Japonii. Chodzi o to, że właśnie
oddziały Frontu Dalekowschodniego (właśnie tak, również w czasie
pokoju był to „front”) posiadały nadzwyczaj dużo czołgów pływających.
W 34. i 69. Dywizji Strzeleckiej Frontu Dalekowschodniego były po 44
czołgi T-37, w 37. Dywizji – 38 czołgów T-37…
Nie będziemy jednak zbyt surowi. Pan Osokin ma prawo nie znać się na
czołgach, przecież jest „autorem licznych publikacji prasowych na temat
historii lotnictwa rosyjskiego”. Czy na niebie znalazło się potwierdzenie
„wybitnej i niezwykłej hipotezy”? Oczywiście. Osokin pisze: „Kilka
faktów, które potwierdzają to przypuszczenie: nasze
najnowocześniejsze myśliwce MiG-3 miały „pułap” 7 km, ale na tej
wysokości latały nie niemieckie, a angielskie bombowce”. W artykule,
który pojawił się 21 czerwca 2007 r. w gazecie „Wriemia Nowostiej” i
zapowiadał ukazanie się książki (gazeta i wydawnictwo należą do jednego
domu wydawniczego), A. Osokin rozwinął ten temat. Podniósł, można
powiedzieć, pułap miga:

Inny godny uwagi fakt: w latach 1940–1941 na polecenie Stalina w ZSRR


uruchomiono masową produkcję najnowszego myśliwca MiG-3,
zaprojektowanego do jeszcze skuteczniejszej walki na pułapie 7–9 kilometrów, ale
na tej wysokości wówczas latały nie niemieckie, a brytyjskie bombowce. Na
początku wojny zbudowano 1400 MiG-3, a myśliwców Jak-1 i ŁaGG-3, które
specjalizowały się w zwalczaniu bombowców niemieckich – odpowiednio tylko
400 i 300.

Strach się bać. Dla bombowców angielskich – myśliwce jednego


rodzaju, dla niemieckich – innego. Jak w najlepszych domach w
Filadelfii: szczypce do homara, łopatka do kawioru, specjalny widelec do
ostryg, widelec do ryb… I co najważniejsze – gdzie tu związek
przyczynowo-skutkowy? Załóżmy, że Jak-1 i ŁaGG-3 w „zwalczaniu
bombowców niemieckich” były lepsze, niż MiG-3. Uwierzmy w to na
sekundę. I że w drugiej połowie 1941 r., po tym jak Niemcy stały się
wrogiem, a Anglia sojusznikiem, produkcja migów została zawieszona?
Nic podobnego. Wyprodukowano 2211 myśliwców MiG-3, 2141 ŁaGG-
3, 877 Jak-1. Plan pierwszego kwartału 1942 roku: 1570 ŁaGG-3, 1200
MiG-3, 785 Jak-1. Jak widzimy, „antyangielskie MiG-3” nadal produkuje
się w ogromnych ilościach, a najbardziej udany z tej „trójki” i najbardziej
masowy radziecki myśliwiec Jakowlewa zajmuje ostatnie miejsce.
Odpowiedź jest prosta. Produkcja samolotów zależała od możliwości
fabryk-producentów, a podział zamówień między fabrykami kształtowała
ostra walka konkurencyjna pomiędzy „firmami” oraz ich protektorami na
szczytach władzy. Główną „nagrodą” w tej walce były największe i
najstarsze w Rosji moskiewskie Zakłady Lotnicze nr 1 (obecnie fabryka
„Progres” w Samarze, która produkowała i produkuje do dnia
dzisiejszego wszystkie rakiety nośne do pilotowanych statków
kosmicznych). Ta fabryka przypadła w udziale bratu członka Biura
Politycznego – towarzyszowi Mikojanowi. Właśnie wyjątkowe moce
produkcyjne zakładów nr 1 sprawiły, że w przededniu wojny MiG-3 stał
się najbardziej masowym myśliwcem radzieckich Sił Powietrznych. Po
długiej tułaczce m.in. po fabrykach mebli (to prawie nie jest żart)
myśliwiec Ławoczkina oddano do drugiego z największych
przedsiębiorstw przemysłu lotniczego – Zakładów Lotniczych nr 21 w
Gorkim. W konsekwencji nastąpił olbrzymi wzrost liczby
wyprodukowanych samolotów; na początku 1942 r. ten wyjątkowo
nieudany myśliwiec („Lakierowany Gwarantowany Grób”, jak go
nazywano na froncie) został liderem produkcji. A młodemu, chociaż
mającemu dostęp do samego Gospodarza zastępcy ludowego komisarza
przemysłu lotniczego Jakowlewowi z początku przypadły w udziale
jedynie nowo powstałe Zakłady Lotnicze nr 292 w Saratowie…
W strasznym dla kraju grudniu 1941 roku Stalin wysłał do Kujbyszewa
słynny telegram:

Samoloty Ił-2 są teraz potrzebne naszej Armii Czerwonej jak powietrze, jak
chleb. (…) Proszę nie nadużywać cierpliwości rządu i żądam, żeby produkowano
więcej iłów. Uprzedzam po raz ostatni.

Kilka zdań nakreślonych w szaleńczej gorączce bitwy o Moskwę


zakończyło program myśliwca MiG-3. Na bazie trzech wielkich
zakładów, moskiewskich nr 1, woroneskich nr 18 oraz moskiewskiej
fabryki silników lotniczych nr 24, ewakuowanych do Kujbyszewa,
powstały gigantyczne zakłady produkcyjne budujące Ił-2. Jednocześnie
produkcję MiG-3 w zakładach nr 1 natychmiast wstrzymano i nie
uruchomiono w żadnym innym miejscu, ponieważ wytwarzające silniki
zakłady nr 24 również zakończyły produkcję wysokościowych silników
AM-35/37 i przez całą wojnę budowały AM-38 dla samolotów
szturmowych (w czasie wojny zbudowano w sumie 35 668 iłów, co jest
absolutnym rekordem świata w produkcji samolotu bojowego jednego
typu).
Wszystko, co teraz napisałem, można było przeczytać już 20–30 lat
temu w dowolnym czasopiśmie typu „Młody Modelarz” (oprócz
wzmianki o „dworskich intrygach”). Nie warto było wymyślać
„specjalistycznych antyangielskich i antyniemieckich” myśliwców.
Jednak ja, jako dawny czytelnik wspomnianego pisma, chcę zwrócić
uwagę na najbardziej jaskrawy szczegół lotniczego odkrycia (oraz wiedzy
fachowej) Osokina.
7000, 9000, 8000, 7700, 5500, 5200, 8200 metrów. To wysokość
„pułapu teoretycznego” (maksymalna wysokość podczas lotu poziomego)
najbardziej masowych bombowców średniego i dalekiego zasięgu z
początku II wojny światowej (szybkie i bliskiego zasięgu nas w tym
przypadku nie interesują, ponieważ nie każdy bombowiec dalekiego
zasięgu mógłby dolecieć z Anglii do najbliższego punktu ZSRR). W tym
szeregu (He 111, DB-3F, Ju 88, włoski SM-79, francuski LeO-45) rzucają
się w oczy dwie „małe liczby” – 5500 i 5200 metrów. To pułap dwóch
brytyjskich bombowców: podstawowego (i na początku wojny jedynego)
dwusilnikowego wellingtona i pierwszego z serii ciężkich brytyjskich
bombowców czterosilnikowych stirlinga. Tak się stało, że właśnie
ANGIELSKIE bombowce osiągały najniższy pułap wśród wszystkich
ówczesnych samolotów! Zresztą ma to swoje racjonalne wytłumaczenie,
ale nie będę was zamęczał skomplikowanymi szczegółami technicznymi.
Interesuje mnie co innego.
9500, 11 000, 10 000, 9900, 10 000, 10 120, 10 350, 10 500 metrów. To
jest wysokość „pułapu teoretycznego” najbardziej masowych myśliwców
z początku II wojny światowej (ŁaGG-3, MiG-3, Jak-1, I-16,
francuskiego MS-406, angielskich hurricane’a i spitfire’a, niemieckiego
Bf 109). MiG-3 rzeczywiście był najbardziej wysokościowym (i
jednocześnie najszybszym) myśliwcem swoich czasów. Ale do
przechwycenia bombowca nieprzyjaciela w zupełności wystarczyłby
„pułap” dowolnego myśliwca. Dowolnego. To nie charakterystyki
techniczne były problemem, a taktyka (stałe dyżury myśliwców w
powietrzu są bardzo kosztowne, wykrycie w powietrzu celu bez radarów
jest prawie niemożliwe, start po ogłoszeniu alarmu bojowego powoduje,
że myśliwiec nie zdąży osiągnąć niezbędnej do przechwycenia
wysokości). Tak więc bez względu na wytężoną analizę „pułapu”
myśliwców MiG-3 i Jak-1 trudno dopatrzyć się tam ukierunkowania
antyangielskiego, czyli tylko z własnej głowy Osokin mógł wziąć plan
wspólnej radziecko-niemieckiej inwazji w Anglii, do tego wyznaczonej
na czerwiec 1941 roku.
Niektóre ze swoich megawniosków Osokin wyciąga na podstawie
takich megabzdur, że nie wiadomo, co robić: śmiać się czy płakać.

W dzienniku Haldera, a był to szef sztabu generalnego wojsk lądowych,


zwróciłem uwagę na następujący zapis z 3 lipca: u góry – „12 dzień wojny z
Rosją”, a na dole – „wobec tego 14 dnia kampanii wschodniej”. (…) Spojrzałem
jeszcze raz: „12 dzień” i „14 dnia kampanii wschodniej”. Zrozumieliście?
Kampania Wschodnia i wojna z Rosją to są według Haldera różne kwestie. Co się
wydarzyło w ciągu tych dwóch dni? Właśnie przez te dwa dni pociągi jechały w
obu kierunkach.

Nie będziemy płakać. Skierujmy wzrok na książkę Dziennik wojenny


Franza Haldera i przeczytajmy (jeżeli jeszcze nie znacie na pamięć tego
setki razy cytowanego fragmentu):

Ogólnie rzecz biorąc, można już powiedzieć, że wykonano zadanie rozgromienia


głównych sił rosyjskiej armii lądowej przed Dźwiną i Dnieprem. Zgadzam się z
wypowiedzią pewnego wziętego do niewoli dowódcy korpusu, że na wschód od
Dźwiny i Dniepru możemy spodziewać się oporu jedynie pojedynczych grup,
które, ze względu na ich liczebność, nie zdołają specjalnie przeszkodzić wojskom
niemieckim w natarciu. Dlatego nie bez przesady można powiedzieć, że
kampania przeciwko Rosji została wygrana w ciągu 14 dni [podkreślenie moje
– M.S.]. Oczywiście jeszcze nie dobiegła końca. Ogromne terytorium i zacięty
opór nieprzyjaciela, który ucieka się do wszelkich środków, będą hamować nasze
siły jeszcze przez wiele tygodni.
Gdzie tu „14 dnia kampanii wschodniej”? Jakie „pociągi w obu
kierunkach”? 3 lipca Halder był w dobrym humorze (już kilka tygodni
później nie pozostało po nim śladu). Oczywiście nie określił żadnych
dokładnych dat zakończenia wojny (kampanii), ale zanotował w
dzienniku własną ocenę sytuacji: „Najważniejsze już za nami, główne siły
nieprzyjaciela zostały rozgromione, chociaż do ostatecznego zwycięstwa
potrzeba jeszcze sił i czasu”. Doszukiwanie się w tym kontekście
ukrytego znaczenia zapisu „14 dni” w 12 dniu wojny jest po prostu
głupie. Równie dobrze Halder mógł wyrazić tę samą myśl, pisząc, że
wojna została wygrana w ciągu 10 dni, dwóch tygodni, 20 dni…
Zdecydowanie nie zamierzam brać udziału w dyskusji dotyczącej
megaidei, która mówi, że wymiana kalesonów na majtki jest niezbędnym
elementem przygotowań do operacji desantowej przez kanał La Manche.
Za obraźliwe i podłe uważam sugerowanie, że do Polski i na Słowację
można wtargnąć w samych kalesonach. Takie sugestie nijak się mają do
wielowiekowych tradycji przyjaźni między ludami słowiańskimi, do
rosyjskich baśni ludowych (carewicz Iwan nawet żaby nie prosił o rękę w
kalesonach), do spuścizny Puszkina („Bo nad wszystkich ziem branki
milsze Laszki kochanki. Wesolutkie jak młode koteczki. Lice bielsze od
mleka. Oczy błyszczą się jak dwie gwiazdeczki”).
A mówiąc poważnie, to do inwazji (czyli morskiej operacji desantowej
przez La Manche) Hitlerowi brakowało trzech rzeczy: panowania w
powietrzu, panowania na morzu przynajmniej w rejonie desantu, środków
do organizacji przepraw desantowych. To wszystko. Warto jednak
uściślić niektóre parametry ilościowe. 6 czerwca 1944 r., pierwszego dnia
lądowania wojsk alianckich w Normandii, La Manche przepłynęło 4126
barek desantowych, 864 statki transportowe. Okręty desantowe osłaniało
1200 okrętów wojennych. Lotnictwo aliantów wykonało 6 czerwca 14
tysięcy lotów bojowych. Do zdobytych przyczółków odholowano dwa
pływające porty, a na dnie kanału zbudowano podwodny rurociąg, aby
zapewnić dostawy ropy naftowej.
To są właśnie te „drobiazgi”, których brakowało Hitlerowi, żeby
rozgromić Wielką Brytanię. Całą resztę posiadał. Armia lądowa Niemiec
miała przytłaczającą przewagę nad Anglikami zarówno pod względem
liczby dywizji, jak i liczby czołgów oraz wyszkolenia żołnierzy. Gdyby
156 dywizji Wehrmachtu (i dodatkowo kilkadziesiąt tysięcy wagonów z
amunicją!) w cudowny sposób mogło przedostać się na Wyspy
Brytyjskie, to Anglicy musieliby zginąć – nie mieliby szans na
zwycięstwo.
Ale Niemcy nie potrafili sprostać nawet temu pierwszemu zadaniu, czyli
zdobyciu panowania w powietrzu nad kanałem La Manche. Od realizacji
dwóch pozostałych byli jeszcze dalej. Ani jedna, ani sto dywizji Armii
Czerwonej po francuskiej stronie kanału ani na jotę nie przybliżało
Hitlera do upragnionego celu. Nawet gdyby poprosił o wsparcie swojego
serdecznego przyjaciela Mussoliniego z jego armią, a także chorwackich,
słowackich i węgierskich faszystów… Cała ta zgraja mogła tylko
wściekle szczekać przez La Manche – jak pies łańcuchowy, który rzuca
się, toczy pianę, ale nie może zerwać się z łańcucha. Właśnie dlatego
megagłupotą jest główna idea „Wielkiej tajemnicy” A. Osokina: Hitler
nie potrzebował radzieckiej piechoty w Normandii, nie miał środków,
żeby przeprawić własną.
Pojawiła się informacja, że nie można wykluczyć, iż prawdopodobnie
sam Osokin (zdaniem wielu autorów) poczuł, że samymi niejasnymi
domysłami nie uda mu się udowodnić prawdziwości swojego
„objawienia”. Widocznie dlatego na s. 414 w jego książce pojawia się
DOKUMENT. Zdaniem Osokina, ten „dokument” jest „pierwszym
mocnym dokumentalnym potwierdzeniem słuszności” jego wersji.
Zgodzicie się, że brzmi to dumnie. Rozdział został zatytułowany:
„Słuszność nowej hipotezy potwierdza Generalissimus”. Już wiecie, o co
chodzi? Nie? Oto pierwsza i ostatnia podpowiedź: „W 2002 roku w
moskiewskim wydawnictwie Wiecze ukazała się książka W. Karpowa
Generalissimus, w której przytoczył on szereg dokumentów I.W. Stalina,
nigdy wcześniej niepublikowanych…”. Tak, tak, tak. I tu właśnie mamy
„rozmowy w Mceńsku”, podczas których Niemcy zgodzili się „zmienić
kolor swastyki z czarnego na czerwony”. Pasują do siebie jak chleb z
masłem. Swój swojego zawsze znajdzie. Tych dwóch megahistoryków,
W. Karpow i A. Osokin, nie mogło się nie spotkać…
Na zakończenie pozostaje mi tylko spełnić przyjemny obowiązek i
pogratulować FAKK udanego finału konkursu na temat „Początek
Wielkiej Wojny Ojczyźnianej w świetle badań historycznych”,
pogratulować korporacji Fazotron-NIIR, że jej Departament Strategii
Informacyjnych znajduje się w dobrych rękach. No a wam, drodzy
widzowie, życzę miłego oglądania filmu „dokumentalnego”. Usiądźcie
wygodnie. Darmowy popcorn tylko dla członków Kolegium Ekspertów
Wojskowych generała Władimirowa.

2 Odrzut (otkat) – we współczesnej Rosji jedno z określeń łapówki (przyp. tłum.).


3 Mosgorsprawka – Moskiewskie Biuro Informacji (przyp. tłum.).
11. Pogromcy czołgów

Pamiętajcie, aby pójść z dzieckiem do parku. U nas w Samarze jest „Park


dla Dzieci im. Gagarina”. Jak na prawdziwy park dla dzieci przystało,
zdobią go czołg, transporter opancerzony i trzy działa. Spójrzcie, ile
maluchów (i ich rodziców) otoczyło czołg, a ile armatę. W podobnych
proporcjach (z tego samego powodu!) podzielona została uwaga pisarzy,
czytelników, dziennikarzy, scenarzystów, historyków. Czołg jest
ładniejszy. Nawet gdy na zawsze unieruchomiony na cokole, rozbudza
wyobraźnię swą niszczycielską potęgą. A gdyby jeszcze uruchomić 500
koni dieslowskiego silnika i porządnie „docisnąć gaz”…
II wojna światowa często jest nazywana „wojną pancerną”. To
metafora, której nie należy traktować zbyt poważnie. Bezlitosnym
„bogiem wojny” była (i pozostawała do końca lat 40.) artyleria. Właśnie
huragan ognia artyleryjskiego wyeliminował połowę wszystkich zabitych
i rannych, właśnie ogniem artylerii na stanowiska strzeleckie
nieprzyjaciela – a nie przekleństwami i wymachiwaniem pistoletem –
zagrzewał do ataku swoich żołnierzy prawdziwy, znający się na rzeczy
dowódca. To właśnie ukryta na zakamuflowanych pozycjach ogniowych
artyleria i moździerze szybko i bezlitośnie niszczyły atakującego
nieprzyjaciela. Ale kto dzisiaj chce czytać i pisać o moździerzach? To
tylko kawałek rury. W dowolnej popularnonaukowej książce w opisie
operacji (siły i straty stron) podaje się dwie, trzy liczby: liczba dywizji,
ludzi, czołgów. Czasami w grubej monografii autor wymieni liczbę i
kalibry artylerii, ale i tam prawdopodobnie nie będzie ani słowa o
najważniejszej liczbie – ilości zużytej amunicji. A przecież właśnie
„nudne” tony, jednostki ognia, eszelony z pociskami, dostarczone przed
rozpoczęciem natarcia, dają konkretną odpowiedź na pytanie, jaka była
cena zwycięstwa w tej operacji: żołnierska krew czy metal, trotyl i
proch…
Proszę, żeby pancerniacy się nie obrażali. Pod koniec II wojny
światowej, radykalnie zmieniając wyposażenie techniczne, wojska
pancerne mogły zapewne pretendować do roli porównywalnej z tą, jaką
odgrywała artyleria. Nie należy przy tym zapominać, że czołg wz. 1945
roku nawet z wyglądu był inny niż czołg z 1939 roku. A co dopiero
mówić o najważniejszych, czyli niewidocznych dla oka zmianach! Czołg
końca wojny to pancerz, nie do przebicia dla artylerii małych i średnich
kalibrów, armata kalibru 75–88 mm, wystrzeliwująca w piechotę wroga
pełnowartościowy pocisk odłamkowo-burzący, szerokie gąsienice, silnik
takiej mocy, jakiej nie posiada każdy okręt morski. Jesienią 1939 r. wojnę
światową rozpoczęły zupełnie inne czołgi – cienki pancerz, który
przebijał każdy oręż zwany „armatą przeciwpancerną” (na przykład
francuska „marianna” kalibru 25 mm, ważąca tylko 310 kg), wąskie
gąsienice, które zawsze grzęzły w mokrej po deszczu ziemi, silnik,
którego moc w najlepszym wypadku przewyższała 100 KM, wreszcie
uzbrojenie prawie bezużyteczne w walce z piechotą, ukrytą w
najprymitywniejszych umocnieniach polowych.
„Były mało zwrotne i bardzo podatne na ogień artylerii, miały
niedostatecznie wytrzymały pancerz oraz benzynowe silniki, a więc łatwo
ulegały pożarom”. Tak pisze w swoich słynnych Wspomnieniach i
refleksjach marszałek G. Żukow. W tym przypadku należy uwierzyć w te
słowa bez zastrzeżeń – marszałek widział czołgi nie tylko w parku dla
dzieci. Co więcej, właśnie Żukow zorganizował i znakomicie
przeprowadził operację, podczas której zostały rozgromione wojska
japońskie nad Chalchyn gol. Decydującą rolę w okrążeniu i rozgromieniu
nieprzyjaciela odegrały wówczas brygady pancerne Armii Czerwonej. W
historii wojennej na przełomie lat 30.–40. nie znajdzie się bardziej
jaskrawego przykładu tak skutecznego zastosowania związków
pancernych. Owszem, niemieckie dywizje pancerne w Polsce i Francji
rozpraszały nieporównywalnie większe skupiska wroga, ale rzecz w tym,
że nasi czołgiści nad Chalchyn gol musieli walczyć z zupełnie innym
wrogiem: nie można było go „rozproszyć”, należało go wyeliminować.
Żukow wiedział, jaka była cena zwycięstwa nad Chalchyn gol, więc
należy wierzyć w jego bardzo surową ocenę parametrów technicznych
radzieckich czołgów lekkich. Z jednym, ale bardzo ważnym
zastrzeżeniem – niemieckie były jeszcze gorsze.
Oczywiście na korzyść Niemiec przemawiały wielowiekowa tradycja
sumiennej pracy, wielka rzesza wykwalifikowanych robotników,
znakomita kadra inżynierska… Właśnie dlatego Niemcy ostatecznie
dogoniły i, prawdę mówiąc, przegoniły Związek Radziecki w wielu
dziedzinach technologii wojskowych, z budową czołgów włącznie. Ale
wyprzedzanie jest zawsze trudne i nigdy nie można zrobić tego w jednej
chwili.
W czasie gdy niemiecka reichswehra podczas ćwiczeń walczyła z
tekturowymi makietami nieistniejących czołgów (zgodnie z warunkami
traktatu wersalskiego liczebność armii niemieckiej została ograniczona do
dziesięciu dywizji bez artylerii średnich i dużych kalibrów, czołgów i
lotnictwa), na uzbrojeniu Armii Czerwonej było już 3460 prawdziwych
czołgów. Jeżeli do liczby czołgów z prawdziwego zdarzenia (czyli
uzbrojonych w armaty lub miotacze ognia) dodać jeszcze lekkie tankietki
uzbrojone w karabiny maszynowe, to radziecki park czołgów wzrośnie do
7574 wozów. Było ich tak mało 1 stycznia 1934 r. Trzy lata później, 1
stycznia 1937 r., „twórcza praca na rzecz pokoju ludu radzieckiego”
zwiększyła liczbę czołgów i tankietek Armii Czerwonej do 17 280.
Produkcja pierwszych niemieckich czołgów szkoleniowo-bojowych
rozpoczęła się dopiero po dojściu Hitlera do władzy i odmowie Niemiec
(najpierw faktycznej, a w marcu 1935 r. również formalnej) dostosowania
się do ograniczeń nałożonych przez traktat wersalski. Zaprojektowano i
przyjęto do uzbrojenia lekką tankietkę PzKpfw I. Uzbrojenie – dwa
karabiny maszynowe zwykłego kalibru, moc silnika – 60 KM, pancerz
chroniący przed ogniem z broni strzeleckiej o grubości 6–15 mm, masa –
5,4 tony. „Nikt oczywiście nie sądził – pisze w swoich wspomnieniach
główny pomysłodawca i twórca wojsk pancernych Rzeszy Heinz
Guderian – że tymi niewielkimi ćwiczebnymi czołgami będziemy musieli
przystąpić do walki”. I tu Guderian się mylił.
Do pierwszego spotkania przyszłych nieprzyjaciół doszło podczas
wojny domowej w Hiszpanii. Niemcy dostarczali frankistom tankietki
PzKpfw I; faszystowskie Włochy przysłały to, co miały najlepsze: 3,5-
tonowy czołg Fiat-Ansaldo CV-33, uzbrojony w dwa karabiny
maszynowe w przedniej płycie nieruchomej (!) wieży. Związek Radziecki
dostarczył republikanom 10-tonowe czołgi T-26 i 13-tonowe BT-5, oba
typy czołgów były wyposażone w armaty kalibru 45 mm. Pocisk
przeciwpancerny z radzieckiego działa czołgowego przebijał pancerz
lekkich tankietek nieprzyjaciela z odległości 1 km (mógłby i z większej,
ale trafienie do czołgu z takiego dystansu jest już praktycznie
niemożliwe). Przyszły szef Głównego Zarządu Samochodowo-
Pancernego Armii Czerwonej, przyszły generał armii i dowódca Frontu
Zachodniego D. Pawłow (jako jeden z pierwszych radzieckich
pancerniaków przybył w 1936 r. do Madrytu) ocenił walki w Hiszpanii
tak: „Doświadczenie wojenne w Hiszpanii nauczyło Niemców i pokazało
im, jakie powinny być czołgi, ponieważ lekkie czołgi niemieckie w walce
z armatnimi czołgami [czyli radzieckimi – M.S.] republikanów okazały
się niezdatne do walki i były niszczone bezlitośnie”.
Wojna w Hiszpanii rzeczywiście „nauczyła Niemców” i zaczęli oni
gorączkowo forsować budowę nowych modeli pełnowartościowych
czołgów bojowych: PzKpfw III, uzbrojony w armatę kalibru 37 mm, i
PzKpfw IV z krótkolufową armatą kalibru 75 mm (Niemcy nazywali ją
niedopałkiem). Jednak szybko nie znaczy dobrze. „W związku z tym –
pisze Halder – że produkcja głównych typów czołgów przeciąga się
bardziej, niż przypuszczaliśmy, generał Lutz postanowił zbudować
jeszcze jeden pośredniego typu czołg, wyposażony w armatę
automatyczną kalibru 20 mm i jeden karabin maszynowy”. „Armata”
kalibru 20 mm pod względem charakterystyki balistycznej nieco
ustępowała parametrom radzieckiej rusznicy przeciwpancernej
Diegtiariowa kalibru 14,5 mm. Więc najbardziej stosowną nazwą dla
nowego niemieckiego czołgu PzKpfw II byłaby „samobieżna rusznica
przeciwpancerna z kaemem”. Dla wykonania podstawowego zadania
czołgu – zwalczania środków ogniowych, umocnień i siły żywej
nieprzyjaciela – maleńki pocisk o masie 120–145 g, zawierający (w
różnych wariantach) od 4 do 20 g materiału wybuchowego, miał znikomą
siłę rażenia. Przed wojną w ZSRR działka takiego kalibru montowano
tylko na samolotach myśliwskich, ale bynajmniej nie na sprzęcie
pancernym…
Na początku wojny z Polską (która przerodziła się w europejską, a
następnie wojnę światową) Wehrmacht otrzymał 1445 czołgów PzKpfw I,
1223 PzKpfw II, 98 PzKpfw III i 211 PzKpfw IV. Również okupacja
Czechosłowacji pozwoliła zwiększyć stan posiadania niemieckich dywizji
pancernych o 280 zdobycznych czeskich czołgów lekkich Pz-35(t)/Pz-
38(t), uzbrojonych w armaty kalibru 37 mm. Tak naprawdę Niemcy
przystąpiły do wojny, posiadając na uzbrojeniu 378 lekkich i 211 średnich
(PzKpfw IV) czołgów. W zaokrągleniu – sześćset sztuk.
1 stycznia 1939 r. (dziewięć miesięcy przed wybuchem wojny
światowej) w Armii Czerwonej znajdowało się 11 765 czołgów lekkich,
uzbrojonych w armaty kalibru 45 mm lub miotacze ognia (T-26, BT-5,
BT-7), i około 560 czołgów wyposażonych w armaty kalibru 76 mm (BT-
7A, wielowieżowe T-28 i T-35). W zaokrągleniu – 12 tysięcy. 20 razy
więcej niż mieli Niemcy. Po przeanalizowaniu tych informacji historycy
radzieccy doszli do jedynego możliwego (dla nich) wniosku:

Sytuację radzieckiego rządu można było porównać do sytuacji człowieka,


którego coraz bardziej zalewa fala przypływu: najpierw woda sięga mu do kolan,
następnie do pasa, piersi, potem szyi. (…) Jeszcze chwila – i woda zakryje głowę,
jeżeli człowiek nie wykona jakiegoś szybkiego, zdecydowanego skoku, który
wyniesie go na skałę, niedostępną dla przypływu.

Woda (albo inna ciecz) „zakryła głowy” radzieckich propagandystów, i


oni nieomal pół wieku powtarzają, jak to Stalin i Mołotow drżeli ze
strachu na myśl, że te sześćset niemieckich czołgów po przejściu przez
całą Polskę (a ta była wtedy dwa razy szersza niż dziś!) rzuci się w
jesiennych deszczach, prosto przez białoruskie bagna, na Smoleńsk i
Moskwę. I że tylko rozpaczliwe pragnienie uniknięcia tej nieubłagalnej
groźby zmusiło ich do podpisania paktu z wiarołomnym Ribbentropem…
Wróćmy od bredni do rzeczywistości. Podane wyżej liczby ukazują
dystans, który niemiecki przemysł zbrojeniowy musiał pokonać, żeby
dogonić ZSRR. W ciągu dwóch lat poczyniono pewne postępy.
Radykalnie zmienił się skład parku czołgów Wehrmachtu – uzbrojone w
kaemy tankietki zastępowały pełnowartościowe lekkie i średnie czołgi.
Zwiększono uzbrojenie Pz-III, zastępując działo kalibru 37 mm działem
kalibru 50 mm (czyli najnowocześniejsza niemiecka „trójka” pod
względem uzbrojenia dogoniła i nawet nieznacznie wyprzedziła
„beznadziejnie przestarzałe” – jak twierdzą radzieccy historycy –
radzieckie T-26 i BT). W rezultacie tych wysiłków na uzbrojeniu 17
dywizji pancernych, rozwiniętych w czerwcu 1941 r. przy granicy ZSRR,
znajdowało się:
– 439 czołgów PzKpfw IV wyposażonych w armaty kalibru 75 mm;
– 707 czołgów PzKpfw III wyposażonych w armaty kalibru 50 mm;
– 1039 czołgów wyposażonych w armaty kalibru 37 mm (czeskie i
PzKpfw III wcześniejszych serii).
Razem – 2185 czołgów. Tylko połowę z nich (439 + 707) z bardzo
dużym zastrzeżeniem można było określić jako „czołgi z opancerzeniem
odpornym na ogień artylerii” (zwiększony do 50–60 mm pancerz czołowy
korpusu wytrzymywał trafienie 45 mm pocisku radzieckich armat
czołgowych i przeciwpancernych, ale wieża, wysokie boki i tył nawet
tych najlepszych niemieckich czołgów posiadały opancerzenie chroniące
jedynie przed ogniem strzeleckim). Dodatkowo należy uwzględnić
jeszcze około 250 „armat szturmowych” (podwozie PzKpfw III, na
którym montowano krótki „niedopałek” kalibru 75 mm) i 8 dywizjonów
„niszczycieli czołgów” (czeska armata przeciwpancerna kalibru 47 mm
na podwoziu tankietki PzKpfw I), co uzupełnia niemiecką broń pancerną
o kolejne 216 wozów bojowych. Nadal jest to mniej niż trzy tysiące
czołgów i dział samobieżnych. Jeszcze 1081 „czołgów” armii niemieckiej
było zwyczajnie lekką tankietką PzKpfw I albo PzKpfw II.
Czy to dużo – trzy tysiące czołgów (połowa z nich – lekkie, z
pancerzem chroniącym przed ogniem strzeleckim i armatą kalibru 37
mm) na froncie od Bałtyku do Morza Czarnego? Strasznie dużo – bez
chwili namysłu zgodnie odpowiadali historycy radzieccy. Właśnie
„wielokrotna przewaga liczebna nieprzyjaciela w czołgach i lotnictwie”
zawsze pojawiała się jako główne wytłumaczenie wszystkich nieszczęść.
„Stalowa lawina czołgów z pajęczą swastyką na burtach… niemieckie
kliny pancerne przełamały obronę wojsk radzieckich… przełamanie
dużego zgrupowania czołgów nieprzyjaciela niemożliwe… niemieckie
dywizje pancerne zamknęły pierścień okrążenia wokół… nieprzyjaciel
podciągnął świeże oddziały pancerne i przeszedł do natarcia…” – właśnie
w taki sposób pisano u nas historię 1941 roku. Tak kręcono „filmy
dokumentalne o wojnie”, w których 50-tonowe czołgi radzieckie z lat 60.,
„ucharakteryzowane” za pomocą dykty i tektury na niemieckiego
„tygrysa” z 1944 roku, groźnie obracały wieżą z lufą wielkości połowy
słupa telegraficznego…
Niemieckie związki pancerne, niezmiennie i wyjątkowo „świeże”,
pojawiały się w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Nawet tam,
gdzie nie było ich wcale. Na przykład oddziały Frontu Południowego
wycofywały się za Prut, Dniestr, Boh i Dniepr, ścigane przez niemiecką (i
co jest zupełnie zadziwiające – rumuńską!) piechotę. Ogromne tereny na
południu Ukrainy z unikatowym zagłębiem przemysłowo-surowcowym
(Krzywy Róg, Zaporoże, Dniepropietrowsk, największe w Europie złoża
manganu w Nikopolu) Niemcy zajęli bez pomocy czołgów. Następnie
również bez wsparcia chociażby jednego batalionu czołgów niemiecka
piechota przełamała umocnienia Perekopu i zdobyła Krym. Tak
wyglądała rzeczywistość, ale „lawina niemieckich czołgów” wciąż
rozlewała się na kartach literatury pamiętnikarskiej, a czasami –
aspirującej do miana „historycznej”. Czasami się wydawało, że radzieccy
historycy postanowili prześcignąć słynne Sowinformbiuro, które 4
października 1941 roku podało, że „w ciągu trzech i pół miesiąca wojny
Niemcy stracili ponad 21 000 czołgów. (…) Takie są fakty”.
Pułapka, którą tak gorliwie przygotowała sama dla siebie radziecka
„nauka” historyczna, zamknęła się z trzaskiem na przełomie lat 80. i 90.
Po trwających pół wieku zachwytach nad niezwyciężoną potęgą czołgów
i ich decydującą rolą w bitwach 1941 roku odtajniono i udostępniono
dane o składzie i uzbrojeniu wojsk pancernych Armii Czerwonej tuż
przed wojną. 61 dywizji pancernych i 31 dywizji zmotoryzowanych
(dywizja zmotoryzowana Armii Czerwonej pod względem struktury –
jeden pułk pancerny i dwa pułki zmotoryzowane – oraz etatowej liczby
czołgów co najmniej nie ustępowała dywizji pancernej Wehrmachtu). A
więc faktycznie w składzie Armii Czerwonej były 92 dywizje „pancerne”.
23 268 czołgów (w tym 3607 wyposażonych w karabiny maszynowe
pływających tankietek T-37/T-38/T-40). Gdyby policzyć bardzo
dokładnie (z pominięciem wszystkich czołgów uzbrojonych w kaemy i
przestarzałych BT-2), to już mamy 17 806 pełnowartościowych czołgów.
Równie porównywalny do czołgu lekkiego pod względem uzbrojenia i
opancerzenia był samochód pancerny BA-10 (na trzyosiowym podwoziu,
zwiększone właściwości terenowe, osłonięty pancerzem chroniącym
przed ogniem z broni strzeleckiej i wyposażony w standardową wieżę
lekkiego czołgu z armatą kalibru 45 mm). Tych niesłusznie
zapomnianych samochodów opancerzonych było 3361.
Bezpośrednio w okręgach zachodnich znajdowało się – i walczyło już w
pierwszych dwóch tygodniach wojny – 40 dywizji pancernych i 20
dywizji zmotoryzowanych, które miały na uzbrojeniu 12 379 czołgów.
Jeszcze około dwóch tysięcy tankietek (głównie pływających T-37/T-
38/T-40) było na uzbrojeniu batalionów rozpoznania dywizji strzeleckich
i kawaleryjskich Armii Czerwonej.
„Jesteśmy leniwi i nieciekawi świata” – powiedział o swoich rodakach
największy poeta rosyjski. Ale nawet najbardziej leniwy człowiek przy
zderzeniu z takimi liczbami i faktami nieuchronnie zaczynał się
zastanawiać: „Jak to jest możliwe?”. Skoro 17 niemieckich dywizji
pancernych, z trzema tysiącami czołgów, to niszczycielska niezwyciężona
siła, to dlaczego 60 dywizji pancernych i 12 tysięcy czołgów Armii
Czerwonej w ogóle nie pozostawiło wyraźnego śladu na kartach walk lata
1941 roku? Dlaczego jedynym widocznym „śladem” pozostały tylko góry
sprzętu wojskowego, pozostawione na wszystkich drogach Litwy,
Białorusi i Ukrainy Zachodniej? Dlaczego radzieckie „kliny pancerne”
niczego nie przełamały, nie okrążyły, nie zamknęły i nie zniszczyły?
Na początku września 1941 r. Niemcy z marszu, prawie bez poważnej
walki, sforsowali pełnowodny Dniepr w rejonie Krzemieńczuka,
zbudowali 1,5-kilometrowe mosty pontonowe, po których na wschodni
brzeg przebyły trzy dywizje pancerne 1. Grupy Pancernej. Trzy dywizje
pancerne 2. Grupy Pancernej przebyły rzeki Desna i Sejm przeprawami
pontonowymi i niewysadzonym mostem pod Makoszynem (do dziś
ukazują się książki, w których tę hańbę tłumaczy się tym, że „most został
zdobyty przez wielki oddział niemieckich spadochroniarzy”). Wieczorem
14 września w rejonie Łochwicy (170 km na wschód od Kijowa) czołowe
oddziały 1. i 2. Grupy Pancernej zamknęły pierścień okrążenia
gigantycznego „kotła kijowskiego”. Wielkie zgrupowanie wojsk
radzieckich (21., 5., 37., 26. Armia oraz część sił 38. Armii, razem ponad
40 dywizji) zostało rozgromione w ciągu tygodnia. Naczelne dowództwo
Wehrmachtu zakomunikowało wówczas o wzięciu 665 tysięcy jeńców,
zdobyciu 3718 dział i 884 czołgów. Źródła radzieckie przyznają, że do
niewoli dostało się około 400 tysięcy ludzi.
O katastrofie pod Kijowem napisano sporo w czasach radzieckich i
późniejszych. Wszyscy autorzy jak jeden mąż cytowali ostatnie zdanie z
meldunku wysłanego do Moskwy w nocy z 13 na 14 września przez szefa
sztabu Frontu Południowo-Zachodniego: „Początek oczywistej katastrofy
jest konsekwencją kilku dni”. Gorące dyskusje toczyły się (i toczą się
nadal) na temat tego, kto jest winny, że „oczywistej katastrofie” nie udało
się zapobiec. Stalin, który ze względów politycznych do ostatniej chwili
nie pozwalał na oddanie Kijowa? Szef Sztabu Generalnego
Szaposznikow, który nie przewidział w porę nieuniknionych
konsekwencji wtargnięcia niemieckich dywizji pancernych na głębokie
tyły Frontu Południowo-Zachodniego? Dowódca frontu Kirponos, który
nie zdecydował się na przejęcie odpowiedzialności i nie postanowił
wyprowadzić oddziałów z dającego się już przewidzieć „kotła”?
Wszyscy, którzy dyskutowali nad tą sprawą, zastanawiali się, kiedy (12
września? 14 września? a może już 10 września?) trzeba było wszystko
zostawić i uciekać na wschód. Niestety ja osobiście nie widziałem ani
jednego tekstu, gdzie policzono by sprawne czołgi, którymi niemieckie
dywizje pancerne „zamknęły pierścień okrążenia”.
Naprawmy ten przykry błąd. W pierwszej dekadzie września (czyli
mniej więcej tydzień przed tym, jak kliny pancerne spotkały się przy
Łochwicy) w trzech dywizjach pancernych 1. Grupy Pancernej (9., 13.,
16. Dywizja Pancerna) było 185 sprawnych czołgów. W trzech dywizjach
pancernych 2. Grupy Pancernej (3., 4., 17. Dywizja Pancerna) było 140
sprawnych czołgów. Szczególne wrażenie robi „niezmiennie świeży”
tabor czołgów 3. Dywizji Pancernej, w której po wcześniejszych
wielomiesięcznych walkach na trasie od Brześcia do Mohylewa i od
Mohylewa do Desny pozostało 5 PzKpfw IV, 6 PzKpfw III, 30 PzKpfw
II. Łącznie 41 sprawnych czołgów (jeśli jako czołg potraktujemy PzKpfw
II i jego 20 mm „armatę”).
Pojawienie się tej „stalowej lawiny” na tyłach półmilionowego
zgrupowania Frontu Południowo-Zachodniego uznano u nas za przyczynę
„oczywistej” katastrofy – chociaż bardziej na miejscu byłoby pytanie: A
kto kogo okrążył? Sześć zdziesiątkowanych dywizji z 325 czołgami na
250 kilometrach frontu okrążenia (w linii prostej od Krzemieńczuka do
Konotopu faktyczna linia frontu była jeszcze dłuższa) to „stalowy klin”
czy cienka nić? I skoro sześć dywizji pancernych, w których pozostawała
mniej niż jedna trzecia wyjściowej liczby czołgów (przypuszczam, że
ludzi też brakowało), mogło okrążyć cztery armie polowe, to dlaczego 20
radzieckich korpusów zmechanizowanych (60 dywizji pancernych i
zmechanizowanych) przez całe lato i jesień 1941 roku nie okrążyło i nie
rozgromiło przynajmniej jednej niemieckiej dywizji piechoty?
Zwyczajne ignorowanie takich oraz podobnych pytań było niemożliwe,
więc historycy radzieccy i ich współcześni zwolennicy prowadzili
wieloletnią, wyczerpującą i bezlitosną walkę z radzieckimi czołgami.
Oczywiście nie na polu walki, a na stronach swych makulaturowych
dzieł. Niektóre z najciekawszych przykładów „prania mózgu” omówimy
w tym rozdziale.
Najpierw „zredukowano” ponaddziesięciokrotnie liczbę czołgów w
Armii Czerwonej! Jak? Zwyczajnie. W bardzo prosty sposób. Wszystkie
czołgi zostały podzielone na „czołgi nowych typów” (T-34 i KW-1) oraz
„beznadziejnie przestarzałe” (do tej kategorii trafiły WSZYSTKIE
pozostałe, bez najmniejszego wyjątku). Następnie praca fałszerzy
przebiegała w tradycyjnych (patrz rozdział 7) „dwóch rzutach”. W
pierwszym w grubych poważnych książkach napisano: „Na początku
wojny na uzbrojeniu Armii Czerwonej było 1,5 tysiąca czołgów nowych
typów oraz znaczna liczba beznadziejnie przestarzałych czołgów
lekkich”. W drugim rzucie, na poziomie lekcji w świetlicy i artykułów
prasowych, wzmiankę o „znacznej liczbie beznadziejnie przestarzałych”
wyrzucano jako zbędną (po co liczyć te beznadziejne?) i w Armii
Czerwonej pozostawało tylko półtora tysiąca czołgów. Zawodowi
„kanciarze” na widok takiego majstersztyku nerwowo palą po kątach…
Oczywiście nie można nie zgodzić się z tym, że potencjał bojowy 48-
tonowego czołgu ciężkiego KW-1 i na przykład 10-tonowego lekkiego T-
26 bardzo się różni. I nieprzypadkowo wszyscy normalni historycy w
każdej tabeli zawsze podają nowe czołgi (T-34 i KW-1) w osobnym
wierszu. W zasadzie ma prawo bytu również takie spojrzenie na historię
wojny, które zakłada, że w opisie wydarzeń 1941 roku wszystko, co było
gorsze od radzieckich „czołgów nowych typów”, nie jest poddawane
analizie i zostaje uznane za nieistniejące. Dlaczego nie? Jako pierwszy
gotów jestem zgodzić się z tym, że wóz bojowy, który nie posiada
pancerza chroniącego przed ogniem armatnim i przynajmniej „normalnej”
trzycalowej (76,2 mm) armaty, nie powinien się nazywać czołgiem. Są
możliwe i potrzebne bardzo różne systemy klasyfikacji – ale pod jednym,
dość oczywistym, warunkiem. Wymagania i kryteria powinny być
TAKIE SAME dla wszystkich walczących stron.
A co za tym idzie, historycy radzieccy powinni byli wprost i uczciwie
napisać, że Armia Czerwona miała półtora tysiąca czołgów, a armia
niemiecka nie miała ich wcale. Ani jednego. Numery „pancernych”
pułków, dywizji i grup są, a czołgów nie ma. I taki wniosek byłby zgodny
z zastosowanym przez radzieckich „historyków” systemem klasyfikacji,
ponieważ latem 1941 roku na uzbrojeniu Wehrmachtu nie było ani
jednego czołgu porównywalnego według charakterystyk taktyczno-
technicznych z T-34 i tym bardziej z potwornym monstrum, jakim był
czołg KW-1.
W bardzo dużym skrócie zasadnicza przewaga jakościowa nowych
czołgów radzieckich nad czołgami niemieckimi sprowadzała się do
następujących zagadnień:
– długolufowa armata kalibru 76 mm KW i T-34 mogła przebić
czołowy (a tym bardziej boczny i tylny) pancerz każdego czołgu
niemieckiego z maksymalnej do oddania celnego strzału odległości
600–800 m;
– armaty czołgowe wszystkich czołgów niemieckich nie mogły przebić
pancerza czołgu KW-1, a najlepsza niemiecka armata czołgowa KwK-
38 kalibru 50 mm mogła uszkodzić T-34 jedynie przy trafieniu w
burtę czołgu z małej (100–300 metrów) odległości;
– tylko czołg PzKpfw IV (439 maszyn, 15 procent całego taboru
czołgów) posiadał broń do zwalczania piechoty nieprzyjaciela (armatę
kalibru 75 mm), porównywalną do tej posiadanej przez nowe czołgi
radzieckie;
– nawet najlepsze modyfikacje czołgu PzKpfw III wyposażono w
armatę 50 mm, której masa pocisku odłamkowego była trzy razy
mniejsza niż masa pocisku działa czołgów radzieckich 76 mm (1,96
kg wobec 6,3 kg);
– nawet najcięższe modyfikacje czołgów niemieckich (PzKpfw III
Ausf. H i J, PzKpfw IV Ausf. E i F) nie miały porządnego
opancerzenia chroniącego przed ogniem armatnim: radzieckie armaty
dywizyjne 76,2 mm (F-22 i USW) przebijały pancerz czołowy tych
czołgów z odległości 600–800 metrów, a armata przeciwpancerna 45
mm przebijała pancerz wieży i opancerzenie boczne;
– najbardziej masowe działo przeciwpancerne Wehrmachtu kalibru 37
mm nie mogło przebić pancerza T-34 i KW-1 nawet z odległości 100
metrów; najnowocześniejsze działo przeciwpancerne 50 mm (które
trafiło na uzbrojenie piechoty Wehrmachtu w liczbie dwa działa na
pułk piechoty!) nie mogło przebić pancerza KW-1, a w T-34 mogło
przebić tylko pancerz boczny lub pancerz czołowy przy strzelaniu z
bardzo małych odległości;
– dzięki szerokim gąsienicom i unikatowemu pod względem mocy i
ekonomiczności silnikowi dieslowskiemu T-34 przewyższał
niemieckie czołgi pod względem zasięgu, zdolności pokonywania
przeszkód i prędkości na bezdrożach;
– dzięki zastosowaniu silnika na paliwo dieslowskie T-34 i KW-1 były
w znacznie mniejszym stopniu narażone na niebezpieczeństwo
pożaru, podczas gdy wszystkie bez wyjątku czołgi niemieckie
pracowały na łatwo wybuchającej benzynie.
Przewaga w trzech parametrach kluczowych – mocy ogniowej, ochrony
przed ogniem nieprzyjaciela, zdolności pokonywania terenu – pozwala z
całą pewnością powiedzieć, że T-34 i KW-1 były czołgami zupełnie innej
jakości niż najlepsze czołgi Wehrmachtu według stanu na lato 1941 r.
Najbardziej uważnym czytelnikom gotów jestem wyjaśnić jedną ważną
kwestię. Odporność pancerza to kategoria względna. W absolutnej
większości przypadków niemiecka armata przeciwpancerna kalibru 37
mm nie mogła przebić pancerza T-34. „Trzydziestkiczwórki” po
stoczonych walkach miały dziesiątki śladów po trafieniach, ale żadnego
przebicia. Właśnie po spotkaniu z T-34 żołnierze niemieccy nadali
swojemu działu PaK 36 37 mm przydomek „kołatka” (w tym czarnym
żołnierskim humorze chodziło o to, że pocisk może sobie popukać w
pancerz, ale „do środka” nie wejdzie). Nie mniej wymowne są straty
„kołatek”. I tak do 1 listopada 1941 r. Wehrmacht stracił na froncie
wschodnim 2479 PaK 36, co 1,42 razy przewyższa straty wszystkich dział
dywizyjnych i korpuśnych razem wziętych.
A jednocześnie do baz remontowych trafiały czołgi T-34 uszkodzone
przez pociski 37 mm. Rzeczywiście tak się zdarzało. Dlaczego? Nie da się
wyjaśnić każdego przypadku. Przyczyn może być bardzo wiele. Na
przykład: miejsce przebicia było osłabione wskutek wcześniejszego
trafienia innego pocisku; wada fabryczna powstała podczas obróbki
cieplnej i/lub spawania elementów pancernych korpusu; ten konkretny
czołg już kiedyś się palił, co spowodowało zmniejszenie odporności
mechanicznej pancerza; wreszcie armata 37 mm wystrzeliła do czołgu
dosłownie z kilku metrów i pocisk trafił w szczególnie słabe miejsce
korpusu w okolicy rolki podtrzymującej gąsienicę. Również samo pojęcie
„przebicie pancerza” nie jest tak jednoznaczne, jak się wydaje na
pierwszy rzut oka. Co uznamy za przebicie? Dziurę wylotową o średnicy
1 mm po drugiej stronie płyty pancernej? Czy dziurę, przez którą w
całości przeleciał pocisk przeciwpancerny? Czy dziurę w pancerzu
wielkości piłki futbolowej? Według niemieckich standardów zdolność
przebicia pancerza to zdolność działa w 50 procentach przypadków do
„przeniesienia” przez pancerz 70 procent masy pocisku
przeciwpancernego. Radzieckie standardy były bardziej restrykcyjne: 70
procent przebicia z przeniesieniem przez przeszkodę ponad 90 procent
masy pocisku…
Po tym, jak dywagacje na temat „1,5 tysiąca KW-1 i T-34 oraz znacznej
liczby przestarzałych czołgów” zaczęto traktować jak stary i głupi żart,
fałszerze postanowili zaatakować z innej strony. „Beznadziejnie
przestarzałych T-26 i BT nie należy uwzględniać w kategorii czołgów nie
dlatego, że są gorsze od najnowszych T-34 i KW-1, a dlatego, że są
znacznie gorsze od lekkich czołgów nieprzyjaciela”.
W czym są one gorsze? Pod względem uzbrojenia? Radzieckie czołgi
lekkie zostały uzbrojone co najmniej w armatę 45 mm. Co najmniej – w
małej serii wyprodukowano modyfikacje z armatą kalibru 76 mm. Lekkie
czołgi nieprzyjaciela (czeskie PzKpfw 35(t)/PzKpfw 38(t), PzKpfw III
Ausf. D, E, F) były uzbrojone w armaty 37 mm.
Liczba 37 jest zdecydowanie mniejsza od 45. Niestety, wielu zapomina
o tym, że objętość ciał zależy od trzeciej potęgi wymiarów liniowych,
dlatego przy zachowaniu podobieństwa geometrycznego pocisk kalibru
45 mm będzie 1,8 razy większy od pocisku kalibru 37 mm według
objętości i masy. To jest schemat teoretyczny (w rzeczywistości pociski
mają różną geometrię i konstrukcję). W praktyce pocisk odłamkowy 45
mm radzieckiej armaty czołgowej ważył 2,13 kg, a pocisk odłamkowy
niemieckiej armaty 37 mm ważył tylko 0,69 kg. Co więcej, historycy
radzieccy niezmiennie określali jako „czołg” nawet niemiecki PzKpfw II,
wyposażony w armatę 20 mm (masa pocisku – 148 g).
Zwrotność, zdolność pokonywania przeszkód, zasięg? Według tych
parametrów wszystkie czołgi końca lat 30., można powiedzieć, „były
siebie warte”. Wąskie gąsienice, bardzo skromny (150–200 km) zasięg,
dość umowna zdolność poruszania się po bezdrożach. Na tym szarym tle
wyróżniały się jedynie radzieckie czołgi kołowo-gąsienicowe BT. Dzięki
zamontowaniu potężnego silnika lotniczego 400 KM BT, nawet
poruszając się na gąsienicach, osiągały prędkość 52 km/h na szosie i 35
km/h na drodze gruntowej (czeski PzKpfw 38(t) – odpowiednio 42 km/h i
15 km/h, niemiecka „trójka” – 40 i 20). A na kołach BT wyprzedzał na
drodze asfaltowej ciężarówki…
Kto szuka – ten znajduje. Jak się okazuje, radzieckie czołgi lekkie
„beznadziejnie ustępowały” czołgom nieprzyjaciela w odporności
pancerza na trafienia pocisków. Brzmi to prawdopodobnie – gdy się
mierzy osłonę pancerną w milimetrach.
Pancerz czołgów niemieckich, nawet tych najlżejszych PzKpfw II, ma
grubość 30 mm, a pancerz radzieckiego T-26 liczy tylko 15–10 mm. BT-7
pancerz miał nieznacznie grubszy – od 22 do 13 mm. Liczba 30 jest dwa
razy większa od liczby 15. Albo trzy razy od liczby 10. Czy to oznacza,
że niemieckie czołgi miały większą ochronę przed ogniem nieprzyjaciela?
Odpowiedź na to pytanie jest nadzwyczaj prosta. Wystarczy tylko
przypomnieć sobie, jakiego ognia mogły się spodziewać czołgi
niemieckie na froncie wschodnim.
Dywizja strzelecka Armii Czerwonej miała na wyposażeniu 54 armaty
przeciwpancerne kalibru 45 mm. Przy tym działa te były obecne nie tylko
w normach etatowych, ale istniały w rzeczywistości – tuż przed
wybuchem wojny w armii było 14 900 „czterdziestekpiątek” (średnio po
65 na każdą dywizję strzelecką i zmotoryzowaną). W armatę takiego
samego kalibru zostały wyposażone wszystkie czołgi lekkie i samochody
pancerne BA-10/BA-11. Z odległości 100 metrów „czterdziestkapiątka”
przebijała pancerz 52 mm, z odległości 500 metrów – 43 mm, z 1000
metrów – 35 mm. Oto cała odpowiedź. Według standardów i wymagań
frontu wschodniego wszystkie lekkie czołgi niemieckie oraz czołgi
średnie PzKpfw III i PzKpfw IV wcześniejszych modyfikacji faktycznie
miały opancerzenie chroniące je tylko od ognia z broni strzeleckiej. 30-
milimetrowy pancerz niemieckich czołgów był błędem. Najbardziej
kosztownym i praktycznie krytycznym błędem przy wyborze parametrów
projektowych. Różnica między radzieckimi i niemieckimi maszynami
polegała tylko na tym, że opancerzenie chroniące przed ogniem
strzeleckim „beznadziejnie przestarzałych” radzieckich czołgów lekkich
T-26 i BT było racjonalne, zgodnie z zasadą racjonalnego doboru
wyposażenia (do ochrony przed ogniem strzeleckim wystarczał pancerz
grubości 10–15 mm). Z kolei niemieckie czołgi były przeładowane
pancerzem 30 mm, który był nadmierny dla ochrony od ognia
strzeleckiego, a do ochrony przed pociskami radzieckich dział
czołgowych i przeciwpancernych 45 mm – absolutnie niewystarczający.

Ściśle rzecz biorąc, cała ta dyskusja o milimetrach, kalibrach i koniach


mechanicznych odeszła w przeszłość. Dzisiaj już nie mówi się o tym, że
lekkie czołgi radzieckie były beznadziejnie przestarzałe. Jest to w złym
guście. Nowe czasy – nowe piosenki. „Owszem, czołgów było dużo i
generalnie pod względem taktyczno-technicznym nie ustępowały
czołgom nieprzyjaciela – ale przecież były zepsute! Wszystkie. Albo
prawie wszystkie”.
Niestety, nie żartuję. Nie tylko na poziomie gazetki ściennej w szwalni,
ale też w aspirujących do miana fundamentalnych dzieł naukowych
wydawnictwach do dnia dzisiejszego rozpowszechnia się brednie, że na
początku wojny „trzy czwarte czołgów starych typów wymagało
remontu”. To smutne, że nawet autorzy tak autorytatywnego badania
statystycznego jak Grif siekrietnosti sniat („Nadruk »tajne« usunięto”) nie
wstydzili się na stronie 345 poinformować czytelników, że z 14,2 tysiąca
czołgów radzieckich, które 22 czerwca 1941 r. znajdowały się w
zachodnich okręgach wojskowych, „całkowicie gotowych do walki było
3,8 tysiąca”.
Rzeczywiste dane dotyczące stanu technicznego czołgów są znane co
najmniej od listopada 1993 r. (kiedy ukazała się słynna publikacja N.
Zołotowa i S. Isajewa na łamach 11 numeru „Wojenno-Istoriczeskiego
Żurnała), ale na grafomańską aktywność fałszerzy nie miało to żadnego
wpływu. Trzy czwarte niesprawnych czołgów wciąż pełza po stronach
współczesnych książek i artykułów. N. Zołotow i S. Isajew ukazali ów
wyjątkowo kunsztowny sposób, przy którego użyciu odbywało się
wieloletnie „pranie mózgu”.
Na podstawie rozkazu ludowego komisarza obrony ZSRR nr 15 z 10
stycznia 1940 roku w Armii Czerwonej przewidywano podział broni
pancernej na następujące pięć kategorii:
1. Nowe, nie będące w eksploatacji i całkowicie nadające się do
wykorzystania zgodnie z przeznaczeniem.
2. Znajdujące się w eksploatacji, całkowicie sprawne i nadające się do
wykorzystania zgodnie z przeznaczeniem.
3. Wymagające naprawy w warsztatach okręgu (remont średni).
4. Wymagające naprawy w warsztatach centralnych i fabrykach (remont
kapitalny).
5. Niezdatne (tych czołgów nie wpisywano do rejestru i wycofywano je
z eksploatacji).
Mam nadzieję, że czytelnik już się domyślił, jak mieszali mu w głowie
radzieccy „historycy” – jako „zdatne do walki” uznali tylko czołgi
pierwszej kategorii, czyli absolutnie nowe, a maszyny drugiej kategorii
zaliczyli do „wymagających naprawy”. Aby to zrozumieć, wyobraźcie
sobie, że drogówka wydaje świadectwa przeglądu technicznego tylko
właścicielom nowych samochodów, które nie jeździły ani jednego dnia…
Wcześniej już kilka razy wspominaliśmy raport szefa Głównego
Zarządu Samochodowo-Pancernego Armii Czerwonej, generała lejtnanta
wojsk pancernych Fiedorenki, z czerwca 1941 r. „O stanie zaopatrzenia w
sprzęt samochodowy i pancerny Armii Czerwonej” (CAMO, d. 38, r.
11373, t. 67, kk. 97–116; opublikowany w 2007 r. w książce Tankowyj
poryw. Sowietskije tanki w bojach 1937–1945 gg.). Z tego dokumentu
wynika, że 9,3 procent czołgów wymagało remontu średniego, 9,9
procent – kapitalnego.
A zatem 80,8 procent wszystkich czołgów będących na uzbrojeniu
Armii Czerwonej jak najbardziej nadawało się do wykorzystania zgodnie
z przeznaczeniem. Ta liczba dotyczy całej armii, włącznie z ośrodkami
szkoleniowymi Syberyjskiego i Środkowoazjatyckiego Okręgu
Wojskowego. W okręgach zachodnich procent czołgów sprawnych był
nieco wyższy. Jak wynika z przedwojennego „Rejestru posiadania i stanu
technicznego wozów bojowych według stanu z 1 czerwca 1941 r.”
(CAMO, d. 38, r. 11353, t. 924, kk. 135–138; t. 909, kk. 2–18), spośród
12 782 czołgów do kategorii 1 i 2 zaliczono 10 540 czołgów. 82,5 procent
całego taboru. 82, a nie 25.
Myślicie, że po takiej wpadce fałszerze spuścili z tonu i spuściwszy
głowę ze wstydu, usunęli się na bok? Bynajmniej! Walka z czołgami
Armii Czerwonej nie słabnie ani na minutę. Kolejna „straszna prawda
wojenna” polega na tym, że było dużo sprawnych czołgów – ale tylko
przed godziną czwartą nad ranem 22 czerwca 1941 r. Kilka dni po tej
fatalnej dacie wszystkie czołgi się popsuły i dlatego trzeba było je
zostawić na terytorium okupowanym przez wroga.
To już jest postęp. Ta „prawda” jest bardzo bliska stanu faktycznego.
Czołgi rzeczywiście zostały utracone w pierwszych dniach wojny. Jeszcze
raz powtórzmy, że według oficjalnych danych rosyjskich historyków
wojennych, przed 6–9 lipca oddziały trzech frontów (Północno-
Zachodniego, Zachodniego i Południowo-Zachodniego) bezpowrotnie
straciły 11,7 tysiąca czołgów. Porównując tę fantastyczną liczbę z podaną
powyżej wyjściową liczbą taboru pancernego okręgów zachodnich,
dochodzimy do wniosku, że utracono praktycznie wszystkie (zgodnie ze
stanem z 1 czerwca) sprawne i nadające się do walki czołgi.
Po drugie, nie zostały utracone podczas walk. Potwierdzają to tysiące
zachowanych zdjęć przedstawiających żołnierzy niemieckich pozujących
na tle czołgów radzieckich, na których trudno się dopatrzyć śladów
jakichkolwiek uszkodzeń zewnętrznych, i świadkowie, którzy na własne
oczy widzieli niekończące się szeregi porzuconych czołgów i wozów
opancerzonych, i zachowane do naszych dni dokumenty korpusów
zmechanizowanych Armii Czerwonej, a nawet zwykła logika, która
mówi, że stosunek strat w czołgach 1 do 19 nie mógł powstać wskutek
walk. A ściślej mówiąc, po „wielkiej bitwie pancernej” powinien powstać
stosunek strat 1 do 19 – ale na rzecz Armii Czerwonej…
Być może warto przytoczyć chociaż jeden konkretny przykład na to,
gdzie i w jaki sposób zniknęły czołgi Armii Czerwonej. Jako przykład
weźmy krótką historię rozgromienia 8. Dywizji Pancernej (IV Korpus
Zmechanizowany, Ukraina Zachodnia). 8. Dywizja była „starą” dywizją
kadrową, praktycznie całkowicie skompletowaną. Pod względem liczby
najnowszych czołgów (50 KW-1 i 140 T-34, razem 190 maszyn) tylko 8.
Dywizja Pancerna przewyższała cztery korpusy zmechanizowane
Leningradzkiego i Nadbałtyckiego Okręgu Wojskowego razem wzięte.
Ponadto na uzbrojeniu dywizji było 68 trzywieżowych czołgów średnich
T-28 (krótkie działo kalibru 76 mm w głównej wieży i dwie wieże
wyposażone w kaemy), 31 BT-7 i 36 T-26. Razem 325 czołgów.
Rano 28 czerwca (w tym momencie dywizja rozpoczęła słynną bitwę
pancerną pod Dubnem) z całej dywizji został jeden zbiorczy pułk
pancerny, który miał na uzbrojeniu 65 czołgów. Wkrótce zniknęły
również i one. Ale pozostały dokumenty, w tym raport dowódcy dywizji,
które podały przyczyny strat w czołgach. Niezwykłą cechą tego raportu
jest nazwanie rzeczy po imieniu i użycie terminu „porzucono” (z tego
powodu utracono 107 czołgów). Dla wygody połączymy wszystkie dane
w jednej tabeli:
Oto więc główne przyczyny strat czołgów w jednej z najlepszych
dywizji Armii Czerwonej: „porzucone”, „zaginione”, „ugrzęzły na
bagnach”, tajemnicze „inne”. Pozostałe jeszcze 57 czołgów istniało,
niestety, jako reszta arytmetyczna, ale nie w praktyce. Według danych
Zarządu Samochodowo-Pancernego Frontu Południowo-Zachodniego z
15–17 lipca, w 8. Dywizji Pancernej znajdowały się tylko 32 czołgi, i
wśród nich nie ma ani 31, ani nawet jednego T-28. Na tle takich
„porządków w oddziałach pancernych” duże wątpliwości budzi
prawdziwość danych na temat strat bojowych: rzekomo zniszczono 13
czołgów KW-1 i 54 T-34, które były praktycznie nie do pokonania dla
niemieckich armat przeciwpancernych 37 mm, ale jednocześnie czołgów
z opancerzeniem chroniącym przed ogniem strzeleckim i silnikami
benzynowymi (T-28, BT i T-26) zniszczono prawie cztery razy mniej!
Dowódcy dywizji pancernych, którzy pod koniec lipca 1941 r. pisali
raporty z działań bojowych, oraz ci, którzy te raporty przyjmowali,
doskonale zdawali sobie sprawę, że stan rzeczywisty jest nie do
sprawdzenia. Czołgi zostały na terytorium zajętym przez wroga. Pytanie,
kiedy Armia Czerwona wróci na Ukrainę Zachodnią – i czy wróci w
ogóle – pozostawało bez odpowiedzi. Nieskończony szereg „spalonych
sprzęgieł” i „zatarcia się tłoków silnika” w raportach ma nie większe
przełożenie w rzeczywistości niż podane w nich ilości rzekomo
zniszczonego sprzętu bojowego nieprzyjaciela. Dzisiaj porzucone w
czerwcu 1941 roku czołgi nie istnieją tym bardziej. Te, których nie
przetopiono w niemieckich piecach martenowskich, już dawno zostały
przetopione na Uralu i Zaporożu. Żadnych świadectw przeglądu
technicznego, przeprowadzonych przez niezależnych ekspertów (a
najlepiej przez wydział specjalny i prokuraturę wojskową), nigdy nikt nie
widział. Prawdopodobnie nie było ich w ogóle.
Na trudne pytanie o przyczyny tak gwałtownego „pomoru czołgów”
współcześni rosyjscy historycy odpowiadają w bardzo prosty sposób.
Jeżeli czołgi zostały utracone przed walką (bez walki) – to znaczy, że się
zepsuły. Sposób argumentacji jest budowany zgodnie z powiedzeniem „w
koło Macieju”. Zawodność czołgów radzieckich została udowodniona
przez to, że się zepsuły. To, że wszystkie się zepsuły w ciągu jednego
tygodnia, spowodowane jest ich zawodnością. A zawodność potwierdza
fakt, że czołgi się zepsuły…
Nie ulega wątpliwości – hipoteza, że gigantyczne straty czołgów w
ciągu pierwszych dwóch czy trzech tygodni wojny są skutkiem ich niskiej
niezawodności technicznej, ma prawo bytu. Tyle że z jednym, bardzo
ważnym zastrzeżeniem: bardzo dziwna (żeby nie powiedzieć – bzdurna)
HIPOTEZA nie powinna pretendować do roli prawdy ostatecznej.
Bardziej prawdopodobna – moim zdaniem – jest hipoteza, że czołgi i
samochody pancerne zniknęły z tego samego powodu, z którego utracono
6,3 miliona sztuk broni strzeleckiej. Przynajmniej jedno można
powiedzieć z całą pewnością: ani przed latem 1941 roku, ani później tak
masowego „pomoru” czołgów radzieckich NIE BYŁO.
Po raz pierwszy czołgów BT użyto podczas wojny w Hiszpanii. Na
bazie 50 maszyn BT-5 sformowano pułk pancerny armii republikańskiej,
który w październiku 1937 r. wkroczył do rejonu działań bojowych nad
Ebro, pokonawszy w ciągu dwóch i pół dnia 630 km. Sześćset trzydzieści
kilometrów w mocno pofałdowanym, górzystym terenie. Najcięższą
próbą możliwości jezdnych czołgów BT stał się Chalchyn gol. Pod koniec
maja 1939 r. dwie brygady pancerne (6. i 11.) wykonały bezprzykładny
ośmiusetkilometrowy marsz po rozpalonym mongolskim stepie
(temperatura powietrza w tych dniach sięgała 40 stopni). Tak opisuje te
zdarzenia Bohater Związku Radzieckiego K. Abramow – dowódca
batalionu pancernego 11. Brygady:

Sygnał alarmowy dla naszej brygady zabrzmiał 28 maja. Na zebranie się w


trybie alarmowym dali nam półtorej godziny. Batalion był gotów do drogi w ciągu
55 minut. (…) Kolumna poruszała się po ledwo widocznej drodze stepowej,
wydeptanej przez karawany wielbłądów. Czasami droga znikała – zasypywał ją
piasek. Aby pokonać odcinki piaszczyste i bagniste, trzeba było zmieniać trakcję z
kołowej na gąsienicową. Dobrze przygotowana załoga wykonywała tę pracę w
ciągu 30 minut.

Pod koniec dnia 31 maja brygada w pełnym składzie wyruszyła do


wyznaczonego rejonu. Trochę więcej czasu (6 dni) potrzebowała na
pokonanie 800 km 6. Brygada Pancerna. Sześć lat po walkach nad
Chalchyn gol, w sierpniu 1945 r., czołgi BT-7 w składzie 6. Gwardyjskiej
Armii Pancernej wzięły udział w tak zwanej „mandżurskiej operacji
strategicznej”. Stare „beteszki” (najnowsze z nich zostały
wyprodukowane pięć lat wcześniej) pokonały wówczas 820 km przez
łańcuch górski Wielki Chingan w tempie średnio 180 km dziennie.
Spośród 1019 czołgów wszystkich typów w tej operacji utracono tylko 78
(siedemdziesiąt osiem) – to fenomenalnie wysoki poziom niezawodności.
Według stanu z 30 września 1945 r., po bardzo trudnym, forsownym
marszu oraz walkach z pojedynczymi grupami wojsk japońskich ponad 80
procent czołgów Frontu Dalekowschodniego było sprawnych. W tym 77
procent czołgów BT, 87 procent beznadziejnie przestarzałych do tego
czasu czołgów T-26, 94 procent czołgów T-34. Historia czołgu T-34, jak
piszą o tym wszystkie książki, rozpoczęła się od tego, że w marcu 1940
roku dwa pierwsze doświadczalne modele czołgu pokonały 3000 km na
trasie Charków–Moskwa–Mińsk–Kijów–Charków. Pokonały w czasie
wiosennych roztopów, polnymi drogami (poruszanie się po głównych
drogach i nawet korzystanie za dnia z mostów było zabronione ze
względu na tajemnicę wojskową). Marsz nie był dla maszyn łatwy,
wykryto masę usterek. Ostatecznie resurs dla czołgów seryjnych ustalono
nie na 3000 km (a właśnie taką fantastyczną liczbę dla ciężkich wozów
gąsienicowych przewidywało zadanie techniczne), a „tylko” na 1000 km.
W styczniowych mrozach 1943 roku, podczas operacji ofensywnej
„Don”, radzieckie brygady pancerne przeszły ponad 300 km po
zaśnieżonym stepie za Donem i rozgromiły duże siły niemieckiej Grupy
Armii „A”, która latem 1942 r. przedarła się do roponośnych rejonów
Mozdoku i Groznego. Latem 1944 roku podczas operacji „Bagration”
(rozgromienie niemieckiej Grupy Armii „Środek” na Białorusi) 5.
Gwardyjska Armia Pancerna, nacierając bezdrożami wśród lasów i
bagien, pokonała 900–1300 km ofensywy w tempie do 60 km dziennie. W
maju 1945 r. czołgi 3. i 4. Gwardyjskiej Armii Pancernej przeszły 400 km
od Berlina do Pragi. Po terenie górzysto-lesistym, w ciągu pięciu dni i
przy tym bez znacznych strat technicznych. Legendarna
„trzydziestkaczwórka” służyła całą wojnę, w wielu armiach świata była w
uzbrojeniu do połowy lat pięćdziesiątych. W armii fińskiej zdobyczne
radzieckie czołgi i ciągniki gąsienicowe Komsomolec służyły aż do 1961
roku! Działały wśród fińskich śniegów i bagien bez części zapasowych i
instrukcji obsługi…
Wieloletnia walka historyków z czołgami radzieckimi była bezkrwawa.
To cieszy, ale nie na tyle, żeby uznać ją za zupełnie nieszkodliwą. Na
nieszczęście miała jak najbardziej konkretne, dotkliwe skutki
gospodarcze. Dwa pokolenia generałów radzieckich wychowywano i
kształcono w akademiach wojskowych w oparciu o mit, że katastrofa
1941 roku była skutkiem zacofania technicznego Armii Czerwonej,
między innymi dlatego, że czołgi były „beznadziejnie przestarzałe” i
„zawodne pod względem technicznym”. Generałowie radzieccy nie
chcieli powtórki katastrofy i przez pół wieku naciskali na wierchuszkę
partyjną, żądając ostatecznego i nieodwracalnego „przezbrojenia” armii
radzieckiej, aby bali się jej i wrogowie, i przyjaciele. Setki jednostek
naukowo-badawczych i biur konstruktorskich, dziesiątki wielkich fabryk
poświęciły niewyobrażalne zasoby intelektualne i materiałowe do
uzbrojenia ogromnych hord pancernych. W ferworze tej wielkiej bitwy
„jakoś niespodziewanie” rozpadł się Układ Warszawski, a następnie
zniknął Związek Radziecki, pozostawiając Rosji w spadku praktycznie
niezdolną do walki armię. I 30 tysięcy najlepszych na świecie czołgów.
12. Prawo do hańby

Historycy, pisarze, dziennikarze, filozofowie – wszyscy próbujący


zrozumieć sens katastrofy, która wydarzyła się w pierwszej połowie XX
wieku, znaleźli już mnóstwo różnic pomiędzy Stalinem i Hitlerem,
między reżimami terrorystycznymi hitlerowskiego nazizmu i
stalinowskiego bolszewizmu. Zwrócono uwagę, że Hitler mordował
przeważnie obcych, a Stalin przeważnie swoich poddanych. Stwierdzono,
że skala represji masowych w przedwojennych Niemczech i ZSRR jest
nieporównywalna (Stalin zamordował o rząd wielkości więcej obywateli).
Zaznaczono, że naziści Hitlera zabijali ludzi, kierując się „zasadą
narodowościową” oraz szaleńczą i zbrodniczą ideą wyższości „rasy
aryjskiej”, natomiast bolszewicy Stalina zabijali ludzi jako przedstawicieli
„klas reakcyjnych”, kierując się kłamliwą i zbrodniczą teorią o wyższości
„celowości rewolucyjnej nad formalizmem prawnym”.
Zauważono, że metoda stalinowska otwierała nieporównywalnie
większe możliwości dla zorganizowania masowego terroru, ponieważ
wobec braku jakiejkolwiek praworządności do kategorii „przedstawicieli
klas reakcyjnych” można było zaliczyć każdą liczbę arbitralnie
wskazanych ofiar.
Jednak nie zapominajmy, że Stalin uważnie obserwował poczynania
swojego berlińskiego konkurenta i przejmował wszystko, co uznał za
„cenne”. Stalin między innymi – o czym wielu zapomina – nie
zrezygnował z „czystek etnicznych”, masowych represji według
kryterium narodowościowego. Mówimy nie tylko o losach tak zwanych
ludów represjonowanych (Tatarów krymskich, Czeczenów, Inguszów,
Kałmuków), których Stalin skazał na pozasądową deportację masową do
bezludnych rejonów Syberii i Kazachstanu jako karę za rzeczywistą lub
wyimaginowaną współpracę tych grup narodowych z hitlerowskimi
okupantami.
Nawiasem mówiąc, w kolejce do rozprawienia się stali radzieccy Żydzi
(tylko śmierć dyktatora w marcu 1953 roku uratowała ich od losu innych
„ludów represjonowanych”), których oskarżenie o współpracę z nazistami
było trudnym zadaniem nawet dla propagandy stalinowskiej. A zatem
czystki etniczne i „operacje narodowe” NKWD zaczęły się w ZSRR
długo przed 22 czerwca 1941 r.
Wygląda na to, że (dogłębne zbadanie tego zagadnienia wykracza poza
ramy naszej dyskusji) pierwszymi ofiarami byli Finowie i pokrewne im
ludy (Karelowie, Wepsowie, Iżorowie, Ingrianie). Na początku lat 20. w
Karelii utworzono dziwny niby-państwowy twór pod nazwą Karelska
Komuna Pracy; 25 lipca 1923 r. został on przekształcony w Karelską
Autonomiczną Socjalistyczną Republikę Radziecką, ale na czele
autonomii pozostawała dawna ekipa „czerwonych Finów” (przywódców
stłumionej przez Mannerheima rewolucji socjalistycznej w Finlandii,
którzy emigrowali do Rosji radzieckiej). Właśnie językowi fińskiemu (a
nie karelskiemu!) nadano w autonomii status języka państwowego, w nim
prowadzono nauczanie w karelskich szkołach, publikowano gazety i
książki w języku fińskim. W październiku 1925 r. sformowano
Samodzielny Karelski Batalion Jegierski, na którego bazie została
rozwinięta później Samodzielna Karelska Brygada Jegierska. Nazwa
„jegierska” była dla Armii Czerwonej zupełnie obca, jawnie zapożyczona
ze słownika armii fińskiej; równie niezwykły był fakt, że kadrę dowódczą
brygady celowo skompletowano spośród fińskich emigrantów
politycznych.
Prawdopodobnie w latach 20. Moskwa trzymała w pogotowiu
„zapasową Finlandię”, do której można będzie przyłączyć Finlandię
rzeczywistą po tym, jak zwycięży w niej rewolucja wzorowana na modelu
bolszewickim. Na początku lat 30., kiedy ostatnie związane z tym
złudzenia prysły, rozpoczęła się wielka rzeź pod nazwą „likwidowanie
fińskiego nacjonalizmu burżuazyjnego”. Już do października 1935 r. w
KASRR „usunięto 1350 szpiegów różnego autoramentu”. Do końca roku
w samej Karelii (nie licząc Leningradu i obwodu leningradzkiego)
aresztowano 4688 osób narodowości fińskiej. W pełnym składzie
aresztowano i prawie co do jednego rozstrzelano kierownictwo republiki
autonomicznej i dowódców brygady jegierskiej. O języku fińskim w
Karelii bali się nawet wspomnieć, publiczne wyrażenie opinii, że
Karelowie i Finowie są w pewnym stopniu spokrewnieni, równało się
samobójstwu. Z obwodu leningradzkiego na przymusowe
„specosiedlenie” wysłano wiele tysięcy Finów, Karelów, Iżorów i Ingrian.
Współcześni historycy szacują, że w latach terroru w ZSRR zginęło co
najmniej 15–20 tysięcy Finów.
Jeżeli Finowie byli pierwsi w kolejności chronologicznej, to smutna
palma pierwszeństwa pod względem liczby represjonowanych bezspornie
należała do Polaków. Wobec „pańskiej Polski” (prasa radziecka używała
praktycznie tylko takiego określenia) Stalin, Woroszyłow i spółka żywili
szczególnie gorące uczucia. Nie mogli zapomnieć spektakularnego
policzka, który wymierzyła im nowo powstała polska armia w 1920 roku
na przedpolach Warszawy, i haniebnej ucieczki Armii Czerwonej setki
kilometrów na wschód od Wisły. I w tajnych uchwałach KC, i w
propagandzie prasowej osławieni „polscy agenci” niezmiennie byli
przedstawiani jako źródło wszelkiego zła. Również jedna z kluczowych
uchwał Rady Komisarzy Ludowych i KC WKP(b) z 22 stycznia 1933 r. (z
żądaniem, żeby „powstrzymać wszelkimi możliwymi środkami masowe
wyjazdy chłopstwa z Ukrainy i Kaukazu Północnego do miast”),
dotyczących głodu 1933 r., zaczynała się takimi słowami: „Komitet
Centralny i Rząd posiadają dowody na to, że masową ucieczkę chłopów
zorganizowali wrogowie władzy radzieckiej, kontrrewolucjoniści i polscy
agenci”.
Polacy byli winni zawsze i odpowiadali za wszystko. Polska partia
komunistyczna została uznana za gniazdo szpiegów i dywersantów,
którzy infiltrowali Międzynarodówkę Komunistyczną w celu zniszczenia
jej od środka. To, że kierownictwo Komunistycznej Partii Polski,
znajdujące się w Moskwie, zostało wymordowane w latach 1937–1938,
było jak najbardziej zgodne z ogólną tendencją panującą w
Międzynarodówce, ale fakt oficjalnego rozwiązania (!!!) „szkodliwej”
polskiej partii komunistycznej był wydarzeniem dość niezwykłym. Polską
Partię Socjalistyczną (PPS) uznano za socjalfaszystowską służącą
dyktatora Piłsudskiego, która pomagała mu w tłumieniu ruchów
robotniczych w Polsce i nasyłała szpiegów do Rosji radzieckiej. Wreszcie
w 1937 r. NKWD wykryło w ZSRR gniazdo żmij w postaci organizacji
szpiegowsko-dywersyjnej pod nazwą Polska Organizacja Wojskowa
(POW). Strach powiedzieć, ale POW została utworzona w 1914 roku (!!!)
z inicjatywy i pod kierownictwem Piłsudskiego w celu prowadzenia
działań dywersyjnych na tyłach armii rosyjskiej w czasie I wojny
światowej. Inaczej mówiąc, mityczna POW została uznana nawet nie za
antyradziecką, a antyrosyjską organizację, której zarzucano coś, co sami
„starzy bolszewicy-leninowcy” uważali za swoje wielkie osiągnięcie –
demoralizację armii rosyjskiej podczas „wojny imperialistycznej”. Zwykli
obywatele Polski, którzy na początku lat 20. z różnych powodów
emigrowali ze swego kraju do Związku Radzieckiego, automatycznie
znaleźli się w szeregach wysłanych do ZSRR szpiegów. Podobnie
potraktowano zamieszkujących ZSRR Polaków, którzy mieli krewnych w
Polsce…
Czara goryczy kierownictwa WKP(b)/NKWD przepełniła się
ostatecznie i latem 1937 r. rozpoczęto niesławną „operację polską”.
Rozkaz nr 00485 ludowego komisarza spraw wewnętrznych Jeżowa
zawierał długą listę Polaków, których należało aresztować („emigranci
polityczni i uchodźcy z Polski”, „byli członkowie PPS i innych polskich
partii politycznych”, „wszyscy pozostający w ZSRR wzięci do niewoli
żołnierze polskiej armii”), i kończył się uniwersalną kategorią
„najbardziej aktywnego elementu antyradzieckiego i nacjonalistycznego z
obszarów polskich”. Decyzję dotyczącą aresztowania i przypisania
aresztowanego do jednej z dwóch kategorii (pierwsza – rozstrzelanie,
druga – pozbawienie wolności na okres od 5 do 10 lat) podejmowała
nawet nie „trójka”, a „dwójka” składająca się z szefa obwodowego lub
republikańskiego NKWD i właściwego prokuratora. Następnie listy
skazanych zatwierdzała „dwójka” w Moskwie, tj. po akceptacji w
centralnym aparacie NKWD kierowano je do podpisu przez Jeżowa i
Wyszynskiego. Na mocy rozkazu nr 00485 aresztowano w sumie 143 810
osób. W wielu przypadkach listy tworzono na podstawie książki
telefonicznej, z której przepisywano polsko brzmiące nazwiska. W
rezultacie skazano 139 835 osób, w tym na karę śmierci 111 091 osób.
Sto jedenaście tysięcy rozstrzelanych. Co szósty mieszkający w ZSRR
Polak.
Operacja polska 1937 roku stała się punktem kulminacyjnym, ale
bynajmniej nie zakończeniem represji. Dla Polski i Polaków wszystko
dopiero się zaczynało. W nocy z 23 na 24 sierpnia 1939 r. w Moskwie
minister spraw zagranicznych Rzeszy Ribbentrop i szef rządu ZSRR
Mołotow (towarzysz Stalin jako szeregowy członek Rady Najwyższej nie
mógł podpisać umowy międzynarodowej) podpisali Tajny protokół
dodatkowy o „rozgraniczeniu stref interesów obu stron w Europie
Wschodniej”. Pojawił się w nim między innymi taki zapis:

2. W wypadku przeobrażeń terytorialno-politycznych terenów znajdujących się


w składzie Państwa Polskiego granica stref interesów Niemiec i ZSRR będzie
przebiegała w przybliżeniu wzdłuż linii rzek Narew, Wisła i San.
Kwestia, czy w interesie obydwu stron będzie zachowanie niezależnego państwa
polskiego i jakie będą granice tego państwa, może zostać ostatecznie wyjaśniona
dopiero w miarę dalszego rozwoju sytuacji politycznej. W każdym razie oba
Rządy rozwiążą tę kwestię na drodze wzajemnego przyjacielskiego porozumienia

1 września 1939 r. armia niemiecka z trzech kierunków (zachodniego –


z Niemiec, północnego – z Prus Wschodnich, południowego – z
okupowanej Czechosłowacji) wtargnęła na terytorium Polski. 17 września
Związek Radziecki jednostronnie wypowiedział Pakt o nieagresji,
zawarty 25 lipca 1932 r. pomiędzy ZSRR i Polską, i wielkimi siłami (21
dywizji strzeleckich i 13 dywizji kawalerii, 16 brygad pancernych i 2
brygady zmotoryzowane, łącznie 618 tysięcy ludzi i 4733 czołgów) zadał
cios w plecy polskiej armii, której resztki jeszcze walczyły wówczas z
niemieckim Wehrmachtem. W ciągu tygodnia stłumiono ostatnie ogniska
zorganizowanego oporu Polaków. 28 września 1939 r. Ribbentrop znowu
odwiedził Moskwę, gdzie podpisano Traktat o granicach i przyjaźni
pomiędzy hitlerowskimi Niemcami i ZSRR. Jeden z trzech tajnych
protokołów do traktatu zatwierdzał zmianę uzgodnionej 23 sierpnia linii
podziału „stref interesów” (pas terytorium pomiędzy Wisłą i Bugiem o
szerokości 100–120 km przekazano z „części” Stalina do części Hitlera,
ale jednocześnie Litwę wyłączono ze „strefy interesów” Niemiec i oddano
Stalinowi). Z kolei kwestia „zachowania niezależnego państwa
polskiego” została rozwiązana zupełnie otwarcie, z ostentacyjną
bezczelnością i cynizmem.
Na pierwszej stronie gazety „Prawda” zamieszczono tekst Traktatu o
granicach i przyjaźni, który zaczynał się od następującego zdania: „Rząd
ZSRR i rząd Rzeszy Niemieckiej po upadku byłego Państwa Polskiego
uznają, że jest ich wyłącznym zadaniem odtworzyć pokój i porządek na
tym terytorium”.
31 października 1939 r. z trybuny Rady Najwyższej towarzysz Mołotow
oświadczył: „Okazało się, że wystarczy krótkie uderzenie na Polskę
najpierw ze strony armii niemieckiej, a następnie Armii Czerwonej, żeby
nic nie pozostało po tym bękarcie traktatu wersalskiego”. Nie ukrywał
swojego triumfu ludowy komisarz Woroszyłow. W okolicznościowym
rozkazie z 7 listopada 1939 r. oświadczono: „Państwo polskie przy
pierwszej poważnej potyczce wojennej rozleciało się jak stary przegniły
wóz. W ciągu jakichś 15 dni wojny z Niemcami pańska Polska przestała
istnieć jako państwo”. Po tak sugestywnych i niepozostawiających
miejsca dla złudzeń wystąpieniach już nie tylko w gazetach i
przemówieniach, ale nawet w zupełnie tajnych, nieprzeznaczonych do
upubliczniania dokumentach dowództwa Armii Czerwonej Polskę
określano wyłącznie jako „byłą Polskę” lub (w stylu Hitlera) „Generalne
Gubernatorstwo”.
Jednak w pewnej kwestii Mołotow nie miał racji. Coś z „byłej Polski”
zostało. Między innymi pozostali znajdujący się na terytorium ZSRR w
obozach jenieckich żołnierze i oficerowie polskiej armii. Na mocy
rozkazów dowództwa Armii Czerwonej (niewątpliwie uzgodnionych na
najwyższym szczeblu) „jeńcami” niewypowiedzianej wojny byli wszyscy
żołnierze polskiej armii niezależnie od tego, czy stawiali opór Armii
Czerwonej i czy mieli przy sobie broń. W rezultacie w obozach znaleźli
się zarówno zmobilizowani, ale jeszcze nie uzbrojeni rezerwiści (a tych
było wyjątkowo dużo we wschodnich rejonach Polski), jak i oficerowie
rezerwy, i nawet inwalidzi poprzednich wojen bez rąk i nóg (to nie jest
przesada!). Po likwidacji „byłego państwa polskiego” status prawny tych
ludzi stał się niejasny. Nie mogli zostać uznani za jeńców wojennych
(konwencja haska dotycząca praw i zwyczajów wojny lądowej z 18
października 1907 r. przewidywała wzajemne i całkowite uwolnienie
jeńców po zakończeniu działań wojennych), a wysłanie ich na dziesięć lat
do gułagu z zachowaniem przynajmniej minimalnych norm
„praworządności socjalistycznej” było niemożliwe – uwięzieni w obozach
obywatele innych państw nie zdążyli jeszcze dokonać żadnych
przestępstw na terytorium ZSRR.
Skomplikowana kolizja polityczno-prawna została rozwiązana w bardzo
prosty sposób. Zgodnie ze znaną zasadą (autorstwo jest często
przypisywane Stalinowi) „Jest człowiek – jest problem…”, szeregowych i
podoficerów urodzonych w Polsce Wschodniej, zagarniętej przez Stalina i
przemianowanej na Białoruś Zachodnią i Ukrainę Zachodnią,
wypuszczono. Około 43 tysięcy osób pochodzących z zachodniej i
środkowej Polski przekazano Niemcom. Oficerów polskiej armii (wśród
nich nie więcej niż 40 procent stanowili zawodowi wojskowi, resztę
stanowili powołani do wojska nauczyciele, lekarze i inżynierowie),
policjantów, żołnierzy ochrony pogranicza, żandarmerii, wojskowych i
urzędników państwowych, łącznie około 15 tysięcy osób, oddano do
dyspozycji NKWD w celu „rozpracowania operacyjno-czekistowskiego”.
Rozpracowanie trwało prawie pięć miesięcy. W tym czasie „jeńców”
podzielono: w obozie w Ostaszkowie (obwód kaliniński, obecnie twerski)
znalazło się około 6 tysięcy policjantów i urzędników, oficerów
podzielono mniej więcej równo między obozami w Starobielsku (w
okolicach Charkowa) i Kozielsku (ten ostatni utworzono na terenie
słynnej w rosyjskim Kościele prawosławnym Pustelni Optyńskiej). 27
października 1939 r. Ł. Beria zatwierdził plan „działań agenturalno-
operacyjnych”, zgodnie z którym wśród „jeńców” szukano „elementu
kontrrewolucyjnego”, zbierano dane dotyczące sił zbrojnych „byłej
Polski”, werbowano agenturę. Do lutego 1940 r. wszystko, co można było
zrobić, już zostało zrobione, i „wzięci do niewoli” Polacy z punktu
widzenia NKWD w końcu stali się niepotrzebną, wykorzystaną masą.
Na początku marca Beria skierował do Stalina notatkę, w której
zaproponował rozstrzelanie 14 700 znajdujących się w niewoli polskich
oficerów i policjantów, ponieważ „wszyscy są nieprzejednanymi,
zawziętymi wrogami władzy radzieckiej, (…) pełnymi nienawiści do
ustroju radzieckiego, (…) próbują kontynuować działalność
kontrrewolucyjną, (…) każdy z nich tylko czeka na uwolnienie, żeby
mieć możliwość aktywnego włączenia się do walki przeciwko władzy
radzieckiej”. Propozycja Berii spotkała się z całkowitym zrozumieniem i
stała się dokumentem nakazowym, potwierdzonym uchwałą Biura
Politycznego KC WKP(b). W tej samej uchwale Biura Politycznego
zapadła decyzja o rozstrzelaniu „znajdujących się w więzieniach w
zachodnich obwodach Ukrainy i Białorusi w liczbie 11 000 osób
członków różnych kontrrewolucyjnych organizacji szpiegowskich i
dywersyjnych, byłych obszarników, przemysłowców, byłych polskich
oficerów, urzędników i zbiegów”. Nie podawano narodowości skazanych,
lecz liczba (11 000 osób) pokrywa się z tym fragmentem notatki Berii,
gdzie mówiło się, że w więzieniach w zachodnich obwodach Ukrainy i
Białorusi znajduje się 18 632 więźniów, z których 10 685 stanowili
Polacy.
Jako pierwszych rozstrzelano (w piwnicy smoleńskiego obwodowego
zarządu NKWD) przebywających w obozach duchownych. Następnie w
kwietniu i na początku maja 1940 r. „jeńców” grupami po 100–250 osób
przewieziono koleją z obozów do miejsca egzekucji. Więźniowie obozu
w Ostaszkowie zostali rozstrzelani w celach więzienia wewnętrznego
NKWD w Kalininie (Twerze) i pochowani w rejonie wsi Miednoje,
więźniów obozu w Starobielsku rozstrzelano w więzieniu wewnętrznym
charkowskiego obwodowego zarządu NKWD i pochowano w rejonie
osady Piatichatka, więźniów obozu w Kozielsku rozstrzelano i
pochowano w lesie w uroczysku Kozie Góry (kilka kilometrów od szosy
Smoleńsk–Orsza).
Proszę nie myśleć, że organy NKWD całą uwagę skupiły na
„odciążeniu obozów jenieckich” i przynajmniej na chwilę spowolniły
tempo „głębokich przeobrażeń społeczno-politycznych” na podbitych
terenach. Nic podobnego, praca wrzała w dzień i w nocy. Słynny czekista
P. Sudopłatow bez cienia zażenowania pisze w pamiętnikach:

We Lwowie atmosfera bardzo się różniła od sytuacji panującej w radzieckiej


części Ukrainy. We Lwowie rozkwitał zachodni kapitalistyczny styl życia, handel
hurtowy i detaliczny znajdował się w rękach prywaciarzy, których wkrótce
należało zlikwidować.

Pierwsza masowa deportacja ludności polskiej (jednocześnie na


Białorusi Zachodniej i Ukrainie Zachodniej) odbyła się 10 lutego 1940 r.
W siarczystym mrozie (na Białorusi w tych dniach słupek rtęci spadł do –
37 stopni) rozkazano ludziom spakować się w dwie godziny, ale z braku
transportu załadunek do wagonów towarowych opóźnił się o cztery dni.
Kilka tysięcy dzieci i osób starszych zmarło z wyziębienia na stacjach
załadunku i w drodze. Następna, najbardziej masowa operacja (26 tysięcy
rodzin) pozasądowej zsyłki ludzi, którym nie postawiono nawet zarzutów
dokonania jakiegoś przestępstwa, została przeprowadzona 13 kwietnia
1940 r. Nie była to ostatnia operacja. Czasami – śmiem przypuszczać, w
ramach czarnego humoru – obywateli pochodzenia polskiego, którzy
nigdy nie słyszeli o Trockim, zsyłano na podstawie rozkazu NKWD
ZSRR z 30 lipca 1937 r. jako „członków rodzin trockistów i
dywersantów”. Jak wynika z notatki sporządzonej przez zastępcę
ludowego komisarza spraw wewnętrznych ZSRR W. Czernyszewa,
według stanu z 1 sierpnia 1941 r. liczba specprzesiedleńców (głównie
osób narodowości polskiej) wynosiła 381 tysięcy osób. Ale mówimy
tylko o sierpniu 1941 roku. Do tego sierpnia trzeba było dożyć. Według
oceny samego Ławrientija Berii co najmniej 10 tysięcy deportowanych
zmarło w drodze z głodu, zimna i chorób.
Zesłanie na zasadach specprzesiedlenia można uznać za najłagodniejszy
rodzaj kary, który dotyczył „szczęściarzy” uznanych przez NKWD tylko
za „obcy klasowo element”. Jawnych lub potencjalnych wrogów władzy
radzieckiej czekały aresztowanie, więzienie lub egzekucja. Od września
1939 roku do lutego 1941 roku w zachodnich rejonach Ukrainy i
Białorusi organy NKWD/NKGB aresztowały 92,5 tysiąca osób. Wśród
nich: 41 tysięcy Polaków, 23 tysiące Żydów, 21 tysięcy Ukraińców, 7,5
tysiąca Białorusinów. Jawnej dyskryminacji z powodów etnicznych, jak
widać, nie było, do więzień wrzucano wszystkich, ale Polacy, którzy
według Mołotowa stanowili tylko 12 procent ludności na terenach
przyłączonych do ZSRR (dane polskich demografów mówią o 43
procentach), znajdują się na pierwszym miejscu. Wiosną 1941 roku w
ramach przygotowania teatru działań wojennych przyszłej wojny skala
represji przybrała na sile. Do czerwca 1941 roku łączna liczba
aresztowanych w zachodnich rejonach Ukrainy i Białorusi wzrosła do 107
tysięcy osób. W chwili rozpoczęcia działań wojennych organy
NKWD/NKGB przystąpiły do pośpiesznej ewakuacji więzień z rejonów
zachodnich, podczas której zamordowano (nie zawsze w formie
humanitarnej kary rozstrzelania) 10 259 więźniów (tak skazanych, jak i
podejrzanych). Liczba uzyskana przez zsumowanie doniesień Głównego
Zarządu Więziennictwa NKWD ZSRR przypuszczalnie nie obejmuje
wszystkich przypadków masowych egzekucji więźniów (oprócz Zarządu
Więziennictwa istniały jeszcze Zarząd Wojsk Konwojowych NKWD i
nienależący do NKWD Ludowy Komisariat Bezpieczeństwa
Państwowego (NKGB), a wszystkie te „organy” również lubiły i potrafiły
rozstrzeliwać). Przynajmniej w dokumentach OUN podano liczbę 80
tysięcy więźniów zamordowanych tylko na Ukrainie.
„Jednym pamięć, innym sława, jeszcze innym – ciemność dna. Ani
śladu. Fala gna”4. Nasz niedoskonały świat jest tak skonstruowany, że o
śmierci „spalonych słońcem” generałów kręcą filmy i piszą piosenki, a
wymordowanie dziesiątków tysięcy zwykłych obywateli z tragedii
zmienia się w nudną statystykę. Kto dzisiaj wspomni o dziesiątkach
tysięcy Polaków rozstrzelanych w 1937 roku według książki
telefonicznej? Kogo interesują losy polskich chłopów wyrzucanych razem
z dziećmi na mróz w lutym 1940 roku? Cierpienia tych ludzi, nieszczęście
ich bliskich, zniknęły bez śladu w bezkresnej ludzkiej tragedii II wojny
światowej. I tylko jeden ze wspomnianych wyżej epizodów – nie
pierwszy, nie największy, nawet nie najbardziej okrutny ze sposobów
pozbawienia ludzi życia – zmienił się w wieloletni problem
międzynarodowy, w krwawiącą ranę, która do dziś zatruwa wzajemne
stosunki polsko-rosyjskie. Katyń. Zwykła nazwa geograficzna – miejsce i
las w rejonie osady Kozie Góry na Smoleńszczyźnie – stała się
synonimem nieszczęścia i brzmi teraz jakoś złowieszczo, przypominając
o wspólnym dla wszystkich Słowian słowie „kat”: oprawca, morderca…
Ta historia w dużym skrócie przedstawia się następująco. W lutym 1943
r. niemieckie władze okupacyjne znalazły miejsce masowego pochówku
oficerów polskich w Lesie Katyńskim. Drogą służbową informacja trafiła
do „ministerstwa prawdy”, czyli do głównego propagandysty
hitlerowskich Niemiec doktora Goebbelsa.
Na karykaturach radzieckich z czasów wojny Goebbelsa przedstawiano
jako pokraczną małą małpę siedzącą na ramieniu Hitlera. Ostatnio byłą
małpę awansowano do stopnia wybitnego i nieprześcignionego mistrza
pijaru politycznego. Moim zdaniem prawda leży pośrodku. Goebbels znał
się i lubił swoje brudne rzemiosło, ale dzięki „prezentom”, które
szczodrze podsuwał mu Stalin, praca głównego propagandysty Rzeszy nie
była zbyt trudna. Pierwszym i głównym prezentem był poziom życia,
który Stalin zafundował radzieckim robotnikom i chłopom. Goebbels
prezent przyjął i zaczął organizować wyjazdy delegacji robotników na
okupowane tereny ZSRR, urządzać liczne wystawy fotograficzne,
spotkania z żołnierzami frontu wschodniego oraz inne atrakcje pod
wspólnym tytułem „Bolszewicki »raj« oczami robotników niemieckich”.
Kiedy 30 czerwca 1941 r. oddziały Wehrmachtu wkroczyły do Lwowa,
nad którym unosił się potworny odór 2,5 tysiąca rozkładających się ciał
zamordowanych więźniów, Goebbels „wycisnął” z tej sytuacji wszystko,
co tylko było można. Do Lwowa przywieziono zagranicznych
dziennikarzy, zaproszono komisję Międzynarodowego Czerwonego
Krzyża; listy żołnierzy niemieckich, opisujących, co zobaczyli w
więzieniach Lwowa, ukazały się w Niemczech w osobnej książce, w
wielkim nakładzie, z obowiązkowym podaniem dokładnego adresu (i
nawet numeru telefonu, gdy takowy był) odbiorcy listu (rodziców
żołnierza, jego narzeczonej, kolegów z pracy itd.). Nie wiem i nie będę
zgadywał, czy ktoś sprawdził te adresy i numery telefonów, ale na
publiczności ten zabieg wywarł piorunujące wrażenie. Jednym słowem, w
1943 roku Goebbels miał już bogate doświadczenie w organizacji
spektakli propagandowych na temat „Okrucieństwa bolszewickich
oprawców”. Katyń, czyli fakt masowego rozstrzelania polskich oficerów,
umożliwił wciągnięcie do szeroko zakrojonej prowokacji
międzynarodowej polskiego rządu na uchodźstwie (w tym czasie
urzędującego w Londynie) i w ten sposób doprowadził do rozłamu w
szeregach zawiązującej się koalicji antyhitlerowskiej.
13 kwietnia 1943 r. radio niemieckie poinformowało, że w pobliżu
Smoleńska znaleziono groby polskich oficerów „zamordowanych przez
GPU”. 14 kwietnia Międzynarodowemu Czerwonemu Krzyżowi złożono
propozycję powołania komisji ekspertów do udziału w ekshumacji.
Niezależnie od tego, że zdecydowane odrzucenie „propozycji” władz
okupacyjnych byłoby samobójstwem, pracownicy Czerwonego Krzyża
nie mieli moralnego prawa odmówić wykonania swoich bezpośrednich
obowiązków przy identyfikacji pomordowanych i zawiadomienia rodzin.
Podjęto decyzję o wysłaniu do Katynia grupy specjalistów, tzw. Komisji
Technicznej Polskiego Czerwonego Krzyża. Mimo olbrzymiej presji ze
strony władz niemieckich polscy specjaliści nie stali się, o ile to w ogóle
było możliwe, częścią operacji propagandowej Goebbelsa, a mianowicie
odmówili podania daty zgonu we wszystkich wydanych aktach (a właśnie
data z 1940 roku mogła stać się decydującym argumentem, na którym tak
bardzo zależało Niemcom) i nie podpisali żadnych dokumentów
wskazujących na sprawcę śmierci polskich oficerów.
Komisja Techniczna wzięła udział w ekshumacji siedmiu masowych
grobów. Ósmy grób został rozkopany tylko częściowo, gdyż 7 czerwca
1943 r. z powodu letnich upałów prace zostały wstrzymane. Znaleziono i
wydobyto 4243 ciała, z których większość (2730) udało się
zidentyfikować na podstawie osobistych dokumentów, zaświadczeń
(również o przebytych szczepieniach, w tym tych wykonanych w obozie
w Kozielsku), listów, pamiętników, medalionów. Na podstawie
powierzchni i głębokości ósmego grobu komisja zakładała, że mogą się
tam znajdować szczątki najwyżej dwustu lub trzystu osób. Porównując
dzisiaj te liczby z liczbą więźniów obozu w Kozielsku (według stanu z 29
grudnia 1939 r. były w nim 4543 osoby), można stwierdzić bardzo dużą
dokładność i skrupulatność prac Komisji Technicznej. Wszystkie
znalezione obok ciał dokumenty i rzeczy osobiste przekazano Niemcom
na ich żądanie (jednak dwie kopie szczegółowych protokołów i część
dowodów rzeczowych Polacy zdołali zabrać ze sobą, zachowała się
również część pamiętników i zapisków rozstrzelanych). Jak już
wspominaliśmy, Komisja Techniczna odmówiła podpisania się pod
oświadczeniem politycznym Niemców, ale sporządziła szczegółowy
poufny raport z przeprowadzonych prac, które przekazała w Warszawie
kierownictwu PCK. Dokument się zachował i został opublikowany w
1989 r. Oto kilka cytatów, które są istotne dla zrozumienia dalszych
wydarzeń:

Niemcy bardzo szczegółowo przeszukali cały teren – bardzo im zależało, żeby


podawana przez propagandę liczba 12 000 nie różniła się znacznie od stanu
rzeczywistego, dlatego można przypuszczać, że więcej grobów już nie będzie. (…)
Przyczyną śmierci był strzał w podstawę czaszki. (…) Ze znalezionych obok ciał
dokumentów wynika, że egzekucja miała miejsce w okresie pomiędzy marcem a
początkiem maja 1940 roku.

Kończąc temat prac Komisji Technicznej, zauważmy, że do 1989 roku,


czyli do czasu upadku reżimu komunistycznego w Polsce, dożył tylko
jeden człowiek, Hieronim Bartoszewski (uczestnik powstania
warszawskiego od pierwszego do ostatniego jego dnia). Dwaj członkowie
komisji zginęli w szeregach polskiego ruchu oporu, wielu z nich po
zakończeniu wojny musiało emigrować z Polski. Również
Bartoszewskiego aresztowano dokładnie trzy dni po tym, jak do Krakowa
wkroczyły wojska radzieckie…
Teraz wrócimy do wydarzeń z kwietnia 1943 roku. Pierwszą reakcją
strony radzieckiej był komunikat, że Niemcy znaleźli miejsce wykopalisk
archeologicznych (!!!) i że znalezione tam szczątki ludzkie usiłują
przedstawić jako miejsce pochówku rozstrzelanych oficerów polskich.
Jak wynika z zapisu w pamiętniku Goebbelsa, był on zachwycony takim
niespodziewanym nawet dla niego przejawem idiotyzmu propagandy
stalinowskiej. Wreszcie Moskwa otrząsnęła się z pierwszego szoku i w
oficjalnym komunikacie Sowinformbiuro podało, że polscy jeńcy
rzekomo w chwili wybuchu wojny wykonywali prace remontowo-
drogowe na zachód od Smoleńska, latem 1941 r. dostali się do niewoli
niemieckiej i przez Niemców zostali rozstrzelani. Ta wersja wydarzeń,
tylko nieco zmieniona, przez pół wieku bezwzględnie obowiązywała w
ZSRR.
17 kwietnia 1943 r. polski rząd na uchodźstwie zwrócił się do
Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża (MKCK) z prośbą o
skierowanie do Smoleńska delegacji, która zajęłaby się ekshumacją ciał.
W odpowiedzi MKCK wyraził zgodę, jednak pod warunkiem, że zwrócą
się do niego wszystkie zainteresowane strony, w tym ZSRR. Oczywiście
ani udział w badaniu okoliczności egzekucji w Katyniu, ani sprowadzenie
na miejsce ekshumacji cieszącej się wielkim autorytetem komisji MKCK
nie leżało w interesie kierownictwa ZSRR. Zdecydowano się na inne
rozwiązanie: 25 kwietnia 1943 r., nie przebierając w słowach, Moskwa
oskarżyła polski rząd o współudział w „podłym faszystowskim
oszczerstwie” (chociaż rząd Sikorskiego wspólnie z Niemcami nie
wystosował żadnego oświadczenia w sprawie katyńskiej, a jego prośba
skierowana do MKCK odbyła się zgodnie ze wszelkimi normami i
tradycjami stosunków międzynarodowych) i ogłosiła zerwanie stosunków
dyplomatycznych z Polską.
Tu uważny czytelnik powinien mi przerwać – jakie „stosunki
dyplomatyczne” mogły być pomiędzy Związkiem Radzieckim i „byłą
Polską”? Pytanie jest jak najbardziej słuszne i stosowne, ponieważ
odpowiedź na nie pozwala wiele zrozumieć w reakcji Stalina na sprawę
katyńską.
Pomiędzy wrześniem 1939 r. i kwietniem 1943 r. nastąpiły wydarzenia
lata 1941 roku. To straszne lato zmieniło cały krajobraz polityczny
Europy, wprowadziło radykalne zmiany w stosunkach polsko-
radzieckich. Wieczorem 22 czerwca Churchill oświadczył, że w wojnie
radziecko-niemieckiej, która właśnie wybuchła, Wielka Brytania opowie
się po stronie Związku Radzieckiego. 23 czerwca Sikorski, premier
polskiego rządu na uchodźstwie, wystąpił z oświadczeniem, w którym
wezwał rząd ZSRR do ponownego nawiązania stosunków i współpracy w
obliczu walki ze wspólnym wrogiem. Towarzysz Stalin w pierwszych
dniach wojny milczał jak ryba, ale później, gdy uzmysłowił sobie
rzeczywisty, czyli katastrofalny charakter rozwoju wydarzeń, zaczął…
nie, nawet nie prosić – żądać (!!!) od państw zachodnich kompleksowej
pomocy. Tak, Churchill i Roosevelt byli skazani na to, żeby pomóc
Stalinowi, ale latem 1941 roku mogli jeszcze obwarować swoje wsparcie
pewnymi minimalnymi warunkami. Jednym z tych warunków była
Polska.
Anglia przystąpiła do II wojny światowej, spełniając swoje
zobowiązania jako gwarant niepodległości Polski (przynajmniej tak
brzmiał oficjalny komunikat). Polscy lotnicy bronili nieba nad Londynem
(czwartą pod względem skuteczności jednostką myśliwską RAF-u był
polski dywizjon 303), polscy marynarze razem z Anglikami konwojowali
statki transportowe na śmiertelnie niebezpiecznych wodach Atlantyku,
polscy żołnierze walczyli ramię w ramię z Anglikami w Afryce
Północnej. W tej sytuacji Churchill nie mógł zignorować myśli i uczuć
swoich obywateli do tego stopnia, żeby otwarcie wspierać państwo
(ZSRR), którego przywódcy ogłosili kraj z tysiącletnią historią „bękartem
traktatu wersalskiego” (i przy okazji zagarnęli 52 procent terytorium
przedwojennej Polski). Pod naciskiem swoich nowych sojuszników Stalin
był zmuszony uznać „byłą Polskę” jako państwo ponownie istniejące i
przystąpić do rozmów z rządem Sikorskiego.
30 lipca 1941 r. (proszę podkreślić tę datę trzema grubymi kreskami)
podpisano układ pomiędzy Polską i Związkiem Radzieckim. Jego
pierwszy punkt głosił: „Rząd ZSRR uznaje, że traktaty radziecko-
niemieckie z 1939 r. dotyczące zmian terytorialnych w Polsce utraciły
swoją moc”. Układ przewidywał stworzenie na terytorium radzieckim
polskiej armii, która zostanie uznana za „część Sił Zbrojnych niepodległej
Rzeczypospolitej Polskiej, której wierność będą przysięgać jej żołnierze”.
W specjalnym protokole do układu przewidziano, że „radziecki rząd
udzieli amnestii wszystkim polskim obywatelom, którzy są obecnie
pozbawieni swobody na terytorium Związku Socjalistycznych Republik
Radzieckich jako jeńcy wojenni bądź z innych odpowiednich powodów”.
Na podstawie tego protokołu 12 sierpnia opublikowano uchwałę
Prezydium Rady Najwyższej ZSRR o amnestii dla polskich obywateli, w
tym „wszystkich jeńców wojennych i internowanych żołnierzy polskiej
armii”.
Oczywiście ani komunikaty Sowinformbiura, ani powojenne radzieckie
podręczniki historii nie przekazywały radzieckim obywatelom
niepotrzebnej informacji o tym, że 30 lipca 1941 r. Stalin zgodził się
uznać, że „utraciła swoją moc” jego „kampania wyzwoleńcza”, w której
rezultacie wschodnia połowa Polski stała się tak zwaną Ukrainą
Zachodnią i Białorusią Zachodnią. Jednak w kwietniu 1943 roku
„chwilowa słabość”, pod wpływem której latem 1941 roku Stalin zgodził
się uznać swoje zdobycze terytorialne w Polsce za nieprawomocne,
minęła i Moskwa szukała sposobu, aby rozwiązać sobie ręce i uwolnić się
od jakichkolwiek zobowiązań wobec rządu polskiego. W tej sytuacji
głównym wygranym w rozpętanej przez Goebbelsa propagandowej
sensacji wokół grobów w Katyniu okazał się, o dziwo, Stalin, który
wreszcie zyskał upragnioną sposobność zerwania stosunków
dyplomatycznych z „burżuazyjnym rządem” Polski.
26 września 1943 r. Smoleńsk został wyzwolony spod władzy
niemieckiej. Wyrażenie „złota jesień” zupełnie nie pasuje do rozmowy o
ekshumacji masowych grobów, ale zdaniem specjalistów ta pora roku jest
najbardziej optymalna dla takiego potwornego zajęcia (już nie jest gorąco,
zniknęły owady, jest chłodno, ale nie zimno, a jesienny wiatr i deszcze
łagodzą odór rozkładających się ciał). Jednak minął październik, listopad,
grudzień 1943 roku, a nikt w Związku Radzieckim nie wspomniał wprost
o grobach katyńskich. Nadszedł styczeń 1944 roku. Wielka ofensywa
Armii Czerwonej na prawobrzeżnej Ukrainie (dnieprzańsko-karpacka
operacja strategiczna) za cenę morza krwi żołnierzy radzieckich (270
tysięcy zabitych, 893 tysiące rannych według danych oficjalnej statystyki
wojskowej) przybliżyła Stalina do granic przedwojennej Polski. Co
oznaczało, że zbliża się chwila, kiedy Stalin zamierzał ostatecznie i
bezapelacyjnie oświadczyć aliantom, że Związek Radziecki nie uznaje
londyńskiego rządu Polski i mapy geograficznej Europy z 1 września
1939 r.
I jakoś tak się stało, że właśnie w mroźnym styczniu 1944 roku do Lasu
Katyńskiego przyjechała kierowana przez członka Akademii Nikołaja
Burdenkę „Specjalna komisja do spraw ustalenia i zbadania okoliczności
rozstrzelania przez niemiecko-faszystowskich najeźdźców polskich
jeńców wojennych”. Zadanie komisji (prace bezpośrednio kontrolowało
aż dwóch zastępców ludowego komisarza spraw wewnętrznych –
Krugłow i Mierkułow) jednoznacznie odzwierciedlała jej nazwa. Komisja
przyjechała na miejsce zbrodni z gotowym wnioskiem o winie jednego z
dwóch możliwych zbrodniarzy. Pozostało tylko odnaleźć jakieś dowody
rzeczowe świadczące o „rozstrzelaniu przez niemiecko-faszystowskich
najeźdźców polskich jeńców wojennych”. Korzystając ze wsparcia dwóch
zastępców Berii, dysponując możliwością odnalezienia „świadków” i
zmuszenia ich do złożenia potrzebnych zeznań, komisja Burdenki byłaby
w stanie stworzyć mniej lub bardziej prawdopodobnie wyglądające
fałszywki. Ale nie dała rady.
Do prac specjalnej komisji nie zaproszono ani ekspertów państw
neutralnych, ani kryminologów państw koalicji antyhitlerowskiej, ani
nawet przedstawicieli proradzieckiej organizacji polskiej, z których w tym
czasie w Moskwie tworzono nowy, „słuszny” rząd Polski.
W ciągu jednego tygodnia (od 16 do 23 stycznia) w styczniowym
mrozie ekshumowano 925 ciał (co prawda później tę liczbę w
sprawozdaniu komisji zwiększono do 1380). Na tej „podstawie” wysnuto
wniosek, że w Katyniu rozstrzelano 11 tysięcy polskich oficerów
(wielokrotne zwiększenie liczby ofiar było potrzebne, aby wytłumaczyć
fakt zniknięcia więźniów obozów w Ostaszkowie i Starobielsku). Przy
braku jakichkolwiek niezależnych świadków obok ciał „znaleziono”
dziewięć dokumentów (przekazy pocztowe, pokwitowania z datami
późniejszymi niż maj 1940 r.). Po czym specjalna komisja uznała swoją
pracę za zakończoną i zaprosiła na miejsce ekshumacji zagranicznych
dziennikarzy.
Pierwsze, co rzuciło się w oczy dziennikarzom, to ciepłe ubrania
(płaszcze, szaliki, rękawiczki, ciepła bielizna) na ciałach ludzi rzekomo
wziętych do niewoli przez Niemców w upalnym lipcu 1941 roku
(wzmianki o niebywałych upałach pojawiają się dosłownie we wszystkich
wspomnieniach tak radzieckich, jak i niemieckich uczestników walk). Na
naturalne (i łatwe do przewidzenia!) pytanie, dlaczego wzięci do niewoli
Polacy nie uciekli po tym, jak rozpierzchli się ich konwojenci z NKWD,
akademik Potiomkin nie znalazł nic mądrzejszego do powiedzenia niż:
„Po prostu kontynuowali pracę z przyzwyczajenia”. Pytanie, kto „z
przyzwyczajenia” karmił 11 tysięcy mężczyzn rzekomo zajętych pracami
remontowo-drogowymi w samym środku bitwy smoleńskiej, nie padło.
Pozostało wiele niewyjaśnionych kwestii – ale w styczniu 1944 roku
Armia Czerwona gromiła znienawidzonych faszystów i na wyzwolonych
terenach ZSRR odkryto liczne świadectwa potwornych zbrodni
okupantów niemieckich. I żaden z dziennikarzy nie odważył się wówczas
zakwestionować szytych „białymi nićmi” wniosków komisji Burdenki…
I na tym towarzysz Stalin powinien był poprzestać, ale dwa lata później,
zaślepiony swoją triumfalną sławą Dowódcy Wszech Czasów, z
niewiadomych powodów postanowił poruszyć kwestię rozstrzelanych w
Katyniu oficerów podczas procesu norymberskiego. Jako bazę dowodową
oskarżenia przedstawiono „dokumenty” i wnioski komisji Burdenki. To
był duży błąd. Nawet proces norymberski, podczas którego jedna ze stron
konfliktu przywłaszczyła sobie prawo do bycia jednocześnie sędzią,
prokuratorem i śledczym, nawet ten dziwny trybunał, który, łamiąc
wszystkie pisane i niepisane normy praworządności, wcześniej układał
listę tematów, pytań, dokumentów, faktów, które nie powinny być
poruszane, nawet ten „sąd zwycięzców” mimo wszystko bardzo się różnił
od radzieckiego „sądu ludowego” z 1937 roku. I tego, czego woleli nie
zauważyć dziennikarze w styczniu 1944 roku, nie mogli nie zauważyć
doświadczeni adwokaci niemieccy wiosną 1946 roku.
Przede wszystkim okazało się, że podana w akcie oskarżenia liczba
ofiar niespodziewanie i bezpodstawnie wzrosła z 925 do 11 tysięcy.
Obrona zwróciła uwagę trybunału na te dziwne manipulacje i uzyskała
możliwość wezwania świadków stron procesu. W Moskwie wywołało to
spore zamieszanie. 21 marca odbyło się nadzwyczajne posiedzenie
Komisji Wyszynskiego, której we wrześniu 1945 r. zlecono kierowanie
przebiegiem procesu w Norymberdze. Do przygotowania „świadków” i
materiałów oskarżenia powołano tuzów radzieckich służb
bezpieczeństwa: Abakumowa, Wyszynskiego, Mierkułowa. Pięć dni po
posiedzeniu komisji prokurator specjalnego sądu karnego w Krakowie
Roman Martini, któremu już w grudniu 1945 r. zlecono przygotowanie
świadków strony polskiej i zebranie zeznań dla Norymbergi, został
zamordowany w swoim mieszkaniu.
Do kolejnej śmierci doszło w Norymberdze. Młody prokurator N. Zoria,
zastępca głównego oskarżyciela radzieckiego, po zapoznaniu się z
materiałami „sprawy katyńskiej” zwrócił się do przełożonych z prośbą o
zezwolenie na natychmiastowy wyjazd do Moskwy w celu złożenia
meldunku Wyszynskiemu. Prokurator Zoria już wcześniej dał się poznać
jako nadmiernie uczciwy prawnik zdolny do działań niestandardowych (w
1939 roku został zdegradowany do stopnia szeregowego po tym, jak
ujawnił podczas kontroli prokuratorskiej fakty fałszowania akt). Do
Moskwy nie dojechał, ponieważ na swój raport dostał odpowiedź
odmowną i następnego dnia, 23 maja 1946 r., został znaleziony martwy.
Oficjalna przyczyna śmierci – nieszczęśliwy wypadek podczas
czyszczenia broni osobistej.
Sprawa katyńska była rozpatrywana przez trybunał norymberski 1–3
lipca 1946 r. W trakcie przesłuchania świadków i ekspertów ustalono, że
Friedrich Ahrens, przedstawiany przez stronę radziecką jako dowódca
niemieckiej jednostki, która rozstrzelała polskich oficerów, dowodził 537.
pułkiem łączności i razem ze swoimi podwładnymi pojawił się w pobliżu
Katynia znacznie później od domniemanego czasu dokonania zbrodni.
Nie przedstawiono żadnych argumentów potwierdzających wersję, że
niemiecka jednostka łączności dokonywała masowych egzekucji.
Przygotowany w NKWD „świadek oskarżenia” Bazylewski (zastępca
burmistrza Smoleńska pod okupacją niemiecką) z trudem odczytał z
kartki swoje zeznania. Z jego odpowiedzi na pytania obrony wynikało, że
nie był na miejscu egzekucji i nie był w stanie podać nazwiska żadnego
świadka wydarzeń. Bułgarski lekarz, profesor Markow (członek
międzynarodowej komisji ekspertów, która pracowała w Katyniu pod
koniec kwietnia 1943 r.), mimo że w „wyzwolonej” Bułgarii już znalazł
się na ławie oskarżonych za udział w „podłej faszystowskiej prowokacji”,
przed trybunałem norymberskim jeszcze raz podtrzymał swój wniosek, że
cechy i szybkość rozkładu zwłok w grobie masowym nie zostały zbadane
przez naukowców w stopniu pozwalającym ustalić czas zgonu ofiar z
wymaganą w tej sprawie dokładnością. Odpowiadając na pytania obrony,
Markow potwierdził, że ciała okrywały ciepłe ubrania…
Ostatecznie radziecki prokurator Rudenko musiał zabiegać o to, żeby
zakończyć omawianie „sprawy katyńskiej”. T. Stupnikowa, która brała
udział w pracy trybunału w skromnej roli tłumacza synchronicznego, we
wspomnieniach napisała:

Dla mnie to był rzeczywiście „czarny dzień”. Słuchanie i przekład zeznań


świadków przychodziły mi niesłychanie ciężko, i nie z powodu skomplikowanego
tłumaczenia, a z powodu nieprzezwyciężonego poczucia wstydu za moją jedyną
udręczoną Ojczyznę, którą nie bez podstaw można było podejrzewać o dokonanie
straszliwej zbrodni. (…) Bez wątpienia ciężko było wszystkim przedstawicielom
strony radzieckiej. I sędziom, którzy nagle utracili swoje zimne opanowanie, i
oskarżycielom, którzy mieli na przykładzie Katynia jeszcze raz się przekonać, że
trybunał w Norymberdze to nie proces w ZSRR.

Trybunał w Norymberdze w swoim wyroku nie postawił Niemcom


zarzutu rozstrzelania polskich jeńców wojennych w Katyniu. Tej decyzji
nie zakwestionował oskarżyciel radziecki, wyroku nie oprotestowano (w
przeciwieństwie do wielu innych orzeczeń). Co zresztą nie przeszkodziło
w tym, że Wielka Encyklopedia Radziecka w haśle „Egzekucja
katyńska”, bez żadnych wyrzutów sumienia (jeżeli tylko użycie tego
słowa w tym przypadku jest na miejscu), poinformowała czytelników, że
„według obliczeń ekspertów medycyny sądowej łączna liczba ciał
wynosiła 11 tysięcy” i że „Międzynarodowy Trybunał Wojskowy w
Norymberdze uznał głównych zbrodniarzy wojennych za winnych
prowadzenia polityki eksterminacji narodu polskiego, w tym rozstrzelania
polskich jeńców wojennych w Lesie Katyńskim”.
Na tym historia zbrodni w Katyniu się kończy, i zaczyna się inna, nie
mniej dramatyczna, historia półwiekowego kłamstwa, na początku trudnej
i nierównej walki o przywrócenie prawdy. Można i trzeba opisać, jak na
początku gorbaczowowskiej pierestrojki nowe kierownictwo KPZR
rozpaczliwie manewrowało, podejmowało próby ujawnienia tylko części
prawdy, jednocześnie zabiegając o nietykalność oprawców, jak szydło
wyszło z worka, do jakich absurdalnych i bezwstydnych chwytów
próbowali się uciec obrońcy starych propagandowych mitów… Ale
objętość tego rozdziału ma swoje granice, więc przejdźmy od razu do
finalnego aktu dramatu historycznego, do podpisanego 2 sierpnia 1993 r.
orzeczenia Komisji Ekspertów Głównej Prokuratury Wojskowej Federacji
Rosyjskiej w sprawie karnej nr 159.
Kilkadziesiąt stron, na których beznamiętnym językiem urzędowym
opowiedziana została tajemnica zbrodni i nie mniej zbrodniczych prób
ukrycia prawdy o jej prawdziwych sprawcach:

Dokumenty rzekomo wykorzystane przez komisję N.N. Burdenki, a także


wyniki badań patomorfologicznych, nigdy nie zostały opisane, opublikowane i
przedstawione. (…) Niewysłana pocztówka rotmistrza S. Kuczyńskiego z datą 20
czerwca 1940 r. jest ewidentnym falsyfikatem. Stanisław Kuczyński nie przebywał
w obozie kozielskim, a z obozu w Starobielsku wyjechał w grudniu 1939 r. (…)
Nie zweryfikowano materiałami Zarządu do spraw Jeńców Wojennych tezy o
przetrzymywaniu jeńców w trzech obozach specjalnych nr 1-ON, nr 2-ON i nr 3-
ON oraz zeznania świadka „majora Wietosznikowa”, rzekomego komendanta
jednego z obozów. Jak wynika z informacji Ministerstwa Bezpieczeństwa
Federacji Rosyjskiej, takie obozy w 1940 r. i w latach następnych nie istniały. Tak
zwany major Wietosznikow nie pracował w strukturach bezpieczeństwa
państwowego i jest postacią fikcyjną. (…)
Datowanie pochówku na lato–jesień 1941 r. nie uzyskało potwierdzenia. Nawet
przed ujawnieniem dokumentów NKWD przekonujące potwierdzenia daty (wiosna
1940 r.) odwoływały się do licznych znalezionych przy ciałach dokumentów
(gazety, pamiętniki itd.) pochodzących z marca–maja 1940 r. Potwierdzają to dwie
zachowane kopie protokołów zawierających opis dowodów rzeczowych,
znajdujące się w Krakowie. (…)
Notatka Ł.P. Berii do KC WKP(b) I.W. Stalina zawierała projekt uchwały Biura
Politycznego, który automatycznie stał się uchwałą z datą 5 marca 1940 r.,
wniesioną do protokołu jako „Sprawa NKWD ZSRR” z numerem 144. Na notatce
znajdują się własnoręczne (potwierdzone przez ekspertyzę grafologiczną) uwagi
Stalina, Woroszyłowa, Mołotowa i Mikojana oraz adnotacja „tow. Kalinin – za,
tow. Kaganowicz – za”. Autentyczność notatki i uchwały Biura Politycznego z 5
marca 1940 r. potwierdziły ekspertyzy grafologiczne i kryminalistyczne. (…)
Według notatki podpisanej przez przewodniczącego KGB A.N. Szelepina z 3
marca 1959 r. łącznie rozstrzelano 21 857 osób „obywateli byłej burżuazyjnej
Polski”, w tym w Lesie Katyńskim (jeńców wojennych z obozu kozielskiego) –
4421 osób, z obozu starobielskiego – 3820 osób, z obozu ostaszkowskiego – 6311
osób. 7305 osób rozstrzelano w „obozach i więzieniach Ukrainy Zachodniej i
Białorusi Zachodniej”. Przesłuchany w charakterze świadka A.N. Szelepin
potwierdził autentyczność notatki i faktów w niej opisanych.
P.K. Soprunienko, przesłuchany w charakterze świadka z zastosowaniem zapisu
wideo, potwierdził, że osobiście zapoznał się z uchwałą Biura Politycznego KC
WKP(b) dotyczącą rozstrzelania polskich jeńców wojennych. Wprowadzając tę
decyzję w życie, kierował przekazaniem polskich jeńców wojennych do
dyspozycji UNKWD obwodów charkowskiego, smoleńskiego i kalinińskiego.
Rozstrzelanych pochowano na terenie ośrodków wypoczynkowych UNKWD
wspomnianych obwodów. Podobne zeznania złożył były szef UNKWD obwodu
kalinińskiego D.S. Tokariew. (…) Świadek M.W. Syromiatnikow, który pełnił
funkcję starszego strażnika bloku w więzieniu wewnętrznym UNKWD obwodu
charkowskiego, zeznał, że w maju 1940 r. do więzienia przywieziono dużą liczbę
polskich jeńców wojennych, których rozstrzeliwano w nocy, a następnie
wywożono do grobów w okolice dacz UNKWD. (…) Podobne zeznania dotyczące
egzekucji polskich jeńców wojennych wiosną 1940 r. złożyli I.I. Titkow, I.
Nozdriew, P.F. Klimow, I.I. Dworniczenko oraz inni.
Przeprowadzone w 1991 r. ekshumacje na terenie ośrodków wczasowych UKGB
obwodu kalinińskiego (obecnie twerskiego – Miednoje), obwodu charkowskiego
(w. Piatichatka) i obwodu smoleńskiego (Las Katyński) potwierdziły, że znajdują
się tam masowe groby polskich jeńców wojennych zabitych strzałem w tył głowy.
(…) Ustalono bezpośredni związek pomiędzy zaleceniami co do wysyłki jeńców
do UNKWD obwodu smoleńskiego oraz tym, w jakiej kolejności leżały ciała w
mogiłach katyńskich wiosną 1943 r. Zbieżność obu list potwierdza wiarygodność
listy identyfikacyjnej z 1943 r. [sporządzonej przez Komisję Techniczną Polskiego
Czerwonego Krzyża – M.S.], którą można uznać za dokument dowodowy. (…)
Materiały sprawy karnej niepodważalnie potwierdzają sprzeczny z prawem fakt
pozbawienia życia poprzez rozstrzelanie w kwietniu lub maju 1940 r. 14 522
polskich jeńców wojennych z kozielskiego, starobielskiego i ostaszkowskiego
obozu NKWD oraz 7305 Polaków osadzonych w więzieniach i obozach Białorusi
Zachodniej i Ukrainy Zachodniej przez funkcjonariuszy NKWD na mocy uchwały
Biura Politycznego KC WKP(b).

A więc prawda zwyciężyła. 13 kwietnia 1990 r. prezydent ZSRR


Gorbaczow przekazał prezydentowi Polski Jaruzelskiemu dwie teczki
zawierające listy jeńców wywiezionych z Kozielska i Ostaszkowa oraz
listę więźniów Starobielska. Tego samego dnia agencja TASS
poinformowała, że odpowiedzialność za zbrodnię ponosi NKWD. 14
października 1992 r. główny archiwista Rosji R. Pichoja na polecenie
prezydenta Jelcyna przekazał w Warszawie prezydentowi Polski kopie
dokumentów Biura Politycznego KC WKP(b) z decyzją o rozstrzelaniu
polskich jeńców wojennych. Na miejscu egzekucji (w Lesie Katyńskim i
Miednoje) wzniesiono obiekty pamięci, podczas odsłonięcia których byli
obecni przedstawiciele władz Rosji i Polski. Nazwiska ofiar terroru
stalinowskiego upamiętniono w granicie i brązie. Wydano wielotomowe
zbiory dokumentów szczegółowo opisujących wszystkie aspekty „sprawy
katyńskiej”.
Prawda zwyciężyła. Ale nie na długo.

Zwycięstwo prawdy nie mogło być długotrwałe, ponieważ była to jakaś


dziwna, obłąkana prawda. Doszło do potwornej pod względem
okrucieństwa i skali zbrodni, a winnym nie wymierzono nawet
najmniejszej kary. Oczywiście dotyczy to nie tylko sprawy katyńskiej,
która stanowi tylko małą część zbrodni reżimu stalinowskiego.
Przesłuchani „w charakterze świadków” oprawcy i klawisze spokojnie
poszli sobie do domu (większości zbrodniarzy z NKWD/NKGB, którzy
dożyli początku lat 90., w ogóle nikt nie przesłuchał – nawet jako
świadków). Ci przestępcy złamali wszystkie przykazania – boskie i
ludzkie. Mordowali, torturowali, gwałcili. Ich ofiar nie można dokładnie
policzyć. Tylko w latach 1937–1938 rozstrzelano 680 tysięcy osób, a
podczas „dochodzenia” w więzieniach i obozach w ciągu tych dwóch lat
zmarło 115 tysięcy osób. I czy dopiero w 1937 roku zaczął się terror
państwa przeciwko własnym obywatelom? A potworne w swym
okrucieństwie stłumienie powstań chłopskich w latach 1919–1920,
wywłaszczanie, głód, zimne piekło GUŁagu, czystki etniczne w latach
30.–40… I nikt – ani konkretne osoby, ani zbrodnicze organizacje – nie
poniósł za to kary.
Więc jak mogli zareagować żyjący jeszcze oprawcy oraz ich fizyczni i
jeszcze bardziej liczni duchowi spadkobiercy na podanie do wiadomości
publicznej prawdy o popełnionych zbrodniach? Na dwa sposoby. Oba są
dziś znane z konkretnych przykładów.
Hitlerowskim oprawcom i ich spadkobiercom wytłumaczono, że
mordowanie, torturowanie i gwałcenie jest złe. Wytłumaczono
przeważnie nie za pomocą publicystyki, a czynem. W samej tylko
amerykańskiej strefie okupacyjnej Niemiec 13 milionów (!!!) Niemców
wypełniło ankietę ze 131 pytaniami dotyczącymi ich współudziału w
zbrodniach reżimu hitlerowskiego. Na podstawie wyników tego
„ankietowania” Amerykanie wszczęli postępowania wobec prawie
miliona (!!!) osób, z których ponad 600 tysięcy ukarano – głównie
zakazem pełnienia funkcji publicznych. Jednak bynajmniej nie wszyscy
ponieśli tak łagodną karę. Łącznie na mocy wyroków trybunałów
wojskowych stracono 480 faszystów, ponad 10 tysięcy zbrodniarzy
wojennych osadzono w więzieniach i obozach pracy. Właśnie na tym
zdrowym gruncie wychowały się dwa pokolenia obywateli, które
odbudowały Niemcy i zmieniły je w zamożne państwo demokratyczne, a
poza tym ciągle żałują za zbrodnie i ustalają, przed kim jeszcze muszą
wymazać swoje winy.
W naszym kraju duchowi spadkobiercy nieukaranych i nieskruszonych
oprawców zachowali się zupełnie inaczej. Na początku ograniczali się do
szemrania po cichu: „Nie trzeba tylko w czarnych barwach rysować
heroicznego, chociaż skomplikowanego okresu naszej historii”. Potem
nabrali odwagi i z łamów tak zwanych gazet „patriotycznych” podnieśli
szyderczy wrzask, że „gównokraci kłamią o milionach ofiar”, a
rozstrzelano raptem 700 tysięcy osób. Do 2007 roku poczuli się pewni do
tego stopnia, że wydali zbiór artykułów pod wspólnym tytułem Nam nie
za czto kajat´sia! („Nie mamy za co przepraszać!”). Właśnie tak. A
żebyście wiedzieli!
Jednak wróćmy do sprawy katyńskiej, a dokładniej – do
„antykatyńskiej”. Kampania antykatyńska rozpoczęła się, rzecz jasna, nie
od bezpośredniego kwestionowania zbyt oczywistych, uznanych przez
prezydentów ZSRR i Rosji, faktów, a od wściekłego odszczekiwania się
w stylu „sami nie jesteście bez winy”. Każdej wzmiance o Katyniu
towarzyszyły opowieści o „dziesiątkach tysięcy czerwonoarmistów,
którzy zginęli w polskiej niewoli w latach 1920–1921”. Liczby ciągle
rosły: 20 000, 40 000, 60 000… Wreszcie 26 kwietnia 2000 r. w słynącej
ze swej niezawisłości „Niezawisimej Gazecie” pojawił się artykuł
publicystki Kseni Fokinej pod tytułem 80 lat wojny radziecko-polskiej.
Właśnie tak – nie „80 lat od wybuchu”, a „80 lat wojny”. Jak się okazuje,
„szeroko zakrojone natarcie wojsk polskich doprowadziło do wzięcia do
niewoli 130 tysięcy (według ostrożnych szacunków) rosyjskich jeńców, z
których około 80 tysięcy następnie zginęło w obozach Józefa
Piłsudskiego. (…) W latach 50.–80. ZSRR nie chciał skupiać uwagi
społeczeństw dwóch zaprzyjaźnionych państw socjalistycznych na
negatywnych aspektach historii stosunków radziecko-polskich, w tym
również ofiarach wojny 1919–1920 r. Na długi czas tę sprawę w ogóle
zabroniono poruszać w prasie. (…) Tymczasem Polska nigdy nie
zapomniała o rozstrzelaniu oficerów Rzeczpospolitej pod Katyniem.
Nie wiem, jak wy, ale ja jakoś się krępuję zasugerować pannie Kseni,
żeby zajrzała do zbioru statystycznego pod tytułem Grif siekrietnosti
sniat. Potieri Woorużennych Sił SSSR. Czy to jest zajęcie dla kobiety?
„Broń Boże zetknąć się na balu lub przy odjeździe na ganeczku z
seminarzystą w żółtym szalu czy z akademikiem w czepeczku”5. Co
prawda publicysta niezależnie od płci i wieku powinien rozumieć, że
żadna zbrodnia z przeszłości nie może usprawiedliwiać kolejnej zbrodni;
powinien wiedzieć, że „stary spór Słowian”, Rosji i Polski, niestety ma
wielowiekową krwawą historię, której nie można ani zrozumieć, ani
zakończyć, zajmując się spekulacjami na temat „kto pierwszy zaczął”.
Jednak my nie będziemy moralizować, a sięgniemy po wspomnianą
książkę (powtórzę jeszcze raz – przygotowaną przez oficjalnych
historyków wojskowych Sztabu Generalnego Federacji Rosyjskiej) i
zobaczymy, co tam napisano o stratach Armii Czerwonej podczas wojny
radziecko-polskiej 1920 roku.
Tabela 8 (s. 28–29) „Straty składu osobowego frontów z 1920 roku”.
Zaginęło, dostało się do niewoli: 53 805 ludzi na froncie zachodnim i 41
075 ludzi na froncie południowo-zachodnim. A więc nie „130 tysięcy
według ostrożnych szacunków”, a najwyżej 95 tysięcy (nie każdy
„zaginiony” dostał się do niewoli – byli jeszcze dezerterzy i
nieodnotowani w doniesieniach sztabów zabici i ranni). Jak potoczyły się
losy tych jeńców „w obozach Piłsudskiego”? Otwieramy na s. 34 i
czytamy: „Według danych Zarządu do spraw Mobilizacji Sztabu RKKA,
do 21.11.1921 r. z Polski wróciło 75 699 jeńców wojennych, a z Niemiec
– 40 986 osób internowanych, łącznie – 116 685 żołnierzy Armii
Czerwonej”.
Żeby nie było żadnych wątpliwości, że powrót internowanych
czerwonoarmistów z Niemiec ma bezpośredni związek z wojną
radziecko-polską, dalej pojawia się wyjaśnienie: „Internowana została
część wojsk frontu zachodniego. (…) W sierpniu 1920 r. podczas odwrotu
z rejonu Wisły żołnierze nie zdołali przedostać się na wschód i byli
zmuszeni do wycofania się na terytorium Prus Wschodnich, gdzie zostali
internowani przez władze niemieckie”.
A więc liczba czerwonoarmistów, którzy szczęśliwie powrócili do
Ojczyzny, okazała się większa od liczby zaginionych i wziętych do
niewoli? Oczywiście cuda się nie zdarzają. Po prostu w realiach wojny
domowej w ewidencji składu osobowego panował całkowity chaos. Ze
swojej strony skład osobowy też niezbyt chętnie poddawał się ewidencji i
kontroli. Dwa akapity wcześniej na tej samej stronie 34 podano
następujące wyjaśnienie: „Na froncie zachodnim żołnierze starszych
roczników z powodu niechęci do walki dobrowolnie oddawali się do
niewoli. Na froncie południowo-zachodnim w wielu oddziałach
pochodzący z Donu i Kubania żołnierze bez wyjątku przeszli na stronę
nieprzyjaciela”. Po tych słowach – odnośnik do zbiorów Rosyjskiego
Państwowego Archiwum Wojskowego. O jakiej miarodajnej ewidencji
liczebności wojsk można mówić w armii, która tłumnie przechodzi na
stronę nieprzyjaciela? Jednocześnie „w obozach Piłsudskiego” wzięci do
niewoli czerwonoarmiści ginęli tysiącami. Badania historyków polskich
pozwalają oszacować łączną liczbę zmarłych w obozach jeńców na 8–12
tysięcy osób. I to, powiem wam, jest mało. Mało nie tylko w porównaniu
z początkową liczbą jeńców i stanem, w którym zostali wzięci do
niewoli.
Dawno temu, kiedy o słowie „Katyń” nikt jeszcze nie słyszał, N.
Ostrowski napisał książkę autobiograficzną. Nosiła tytuł Jak hartowała
się stal. Tam jest takie zdanie (nie wiadomo dlaczego utkwiło mi w
pamięci jeszcze w czasach szkolnych): „Gorzej od polskich kaemów tyfus
plamisty dziesiątkował szeregi armii”. I kiedy Grif siekrietnosti sniat
trafił do moich rąk, postanowiłem sprawdzić, w jakim stopniu zdanie
pisarza jest prawdziwe. Wracamy do strony 28 i tabeli numer 8. Front
zachodni: zabitych – 6989 ludzi, chorych – 33 171. Front południowo-
zachodni: zabitych – 10 653, chorych – 23 234. Znowu musimy wziąć
pod uwagę, że tabela 8 nie uwzględnia wszystkich chorych, a tylko tych,
którzy nie mogli walczyć z powodu choroby. Według danych Głównego
Zarządu Sanitarnego Armii Czerwonej, w 1920 r. na tyfus plamisty i dur
powrotny zachorowało 1 299 859 żołnierzy. 13 procent chorych na tyfus
zmarło. Zmarło w szpitalach, a nie w „obozach śmierci”; nie dlatego, że
ktoś chciał ich śmierci, a dlatego, że przy panującym zniszczeniu, głodzie
i braku leków nie można ich było uratować.
Skoro około 80–90 procent czerwonoarmistów, którzy latem 1920 r.
dostali się do polskiej niewoli, jednak przeżyło, świadczy to o tym, że
polskie obozy nie były obozami zagłady. Najbardziej zagorzałym
„patriotom” przeczytam na głos stronę 390, szesnasta linijka od góry: „Po
wojnie ze Związku Radzieckiego wróciło do domu milion 939 tysięcy
osób, a 451 tysięcy oficerów i żołnierzy niemieckich zmarło w niewoli”.
Mam nadzieję, szanowni państwo, że nie powiecie, iż obozy radzieckie
dla niemieckich jeńców wojennych były „obozami śmierci, w których
odbywała się masowa i świadoma eksterminacja bezbronnych ludzi”? Co
się tyczy śmierci nieomal pół miliona niemieckich jeńców wojennych, to
ta tragedia ma dość jasne wytłumaczenie. Co więcej, obóz jeniecki to nie
sanatorium; ludzie, którzy trafiają do niego, też nie przyjeżdżają z
sanatorium. W najlepszym wypadku jeniec jest głodny, przygnębiony,
udręczony strachem i rozpaczą. Częstokroć jest również chory lub ranny.
Właśnie dlatego nigdy 100 procent jeńców w obozach nie przeżyje. Ani
polska armia w 1920 r., ani Armia Czerwona w latach 1943–1945 nie
mogły (i nie zamierzały) odebrać szklanki mleka i rolki bandaża swoim
rannym i oddać ich wziętym do niewoli żołnierzom nieprzyjaciela. Taka
jest straszna prawda wojny i najwyższy czas skończyć na niej
spekulować. Próby postawienia znaku równości między nieuchronnymi w
anarchii wojny domowej przypadkami okrutnego traktowania i samosądu
na jeńcach (takie przypadki w 1920 roku miały miejsce po obu stronach
frontu!) i zamordowaniem z zimną krwią 14,5 tysiąca oficerów polskich
w czasie pokoju decyzją najwyższego organu bezprawnej władzy
partyjnej były pierwszym krokiem na drodze ku całkowitemu
zaprzeczeniu odpowiedzialności kierownictwa WKP(b)/NKWD za
tragedię w Katyniu. Ponieważ pierwszy krok potraktowano jedynie jako
przejaw godnego pochwały „pluralizmu”, za nim nieuchronnie podjęto
następne działania.
15 kwietnia 2006 r. w gazecie ukazuje się artykuł. Autor – publicysta
W. Czeriepachin. W tym artykule wszystko było wspaniałe – i treść, i
tytuł: Dramat katyński w teatrze absurdu. Teatr absurdu. Trafniej i lepiej
trudno określić COŚ TAKIEGO:

Obecnie w Polsce po raz kolejny zaczyna się nakręcanie tematu „winy Moskwy”
w tragedii katyńskiej, która rzekomo [tu i dalej podkreślenia moje – M.S.]
wydarzyła się jesienią 1940 roku, kiedy, zdaniem niektórych historyków i
badaczy, radzieckie NKWD rozstrzelało około 12 tysięcy polskich oficerów
wziętych do niewoli przez Armię Czerwoną we wrześniu 1939 roku. (…) Żądania
strony polskiej zostały spotęgowane stanowczym i emocjonalnym przyznaniem się
Michaiła Gorbaczowa z 1990 roku, a nieco później również Borysa Jelcyna, do
winy własnego kraju w dramacie katyńskim. Jednak, jak zaznaczają fundamentalni
badacze tej kwestii, między innymi Jurij Muchin, ten gest pojawił się na fali
euforii czasów pierestrojki bez wystarczających do tego podstaw.
Wielu historyków europejskich jest przekonanych, że bezapelacyjna i
jednostronna interpretacja Polaków tego aspektu wojny nie ma ważkich
podstaw. (…) Komisja z profesorem N.N. Burdenką na czele, która przyjechała po
przepędzeniu hitlerowców, ustaliła (…). Ważkie dowody winy faszystów w
sprawie zorganizowania i przeprowadzenia masowej kaźni Polaków zostały
przedstawione przez oskarżycieli radzieckich Międzynarodowemu Trybunałowi w
Norymberdze.

Zuch chłopak! „Jakie, kochani, mamy tysiąclecie na świecie?” Co tam


tysiąclecie – jaką odwagę zaprezentował światu publicysta Czeriepachin!
Nie do pomyślenia – określić jako „bezapelacyjną i jednostronną
interpretację” stanowisko potwierdzone decyzjami prezydentów obu
państw! Tak bezkompromisowe zdecydowanie ogarnia naszą
„patriotyczną” społeczność wyłącznie w jednym przypadku – kiedy jest
absolutnie przekonana o swej całkowitej bezkarności. À propos, jaka
gazeta zdecydowała się na opublikowanie artykułu, w którym uznana na
najwyższym szczeblu państwowym wina zdemaskowanego zbrodniarza
nazwana zostaje opinią „niektórych historyków”? Gazeta nazywa się
ładnie – „Krasnaja Zwiezda”. I jest głównym organem prasowym
Ministerstwa Obrony Federacji Rosyjskiej. Nie zwykła oficjalna, a
superoficjalna gazeta, organ prasowy resortu, któremu powierzono
„czerwony” i wszystkie inne przyciski, po których wciśnięciu następna
gazeta na Ziemi ukaże się za jakieś dwa miliony lat. Gazeta Ministerstwa
Obrony, w odróżnieniu od domorosłego „Zadupie Daily”, nie ma prawa
chować się za nieśmiałymi próbami odcięcia się od publicysty w rodzaju
„poglądy redakcji nie zawsze są zgodne z opinią autorów…”. Ale ona się
nie odcina! Pod artykułem Czeriepachina pojawia się komentarz „Od
redakcji”. Warto go zacytować od pierwszego do prawie ostatniego
słowa:

Główna prokuratura wojskowa Rosji odmówiła statusu pokrzywdzonych


polskim ofiarom represji politycznych, rozstrzelanym 65 lat temu w Katyniu. (…)
Swoją decyzję prokuratura wojskowa tłumaczy tym, że nie ma dowodów na to, że
Polacy, którzy zginęli w Katyniu, zostali skazani na mocy radzieckiego kodeksu
karnego, i dlatego nie można ich uznać za ofiary represji politycznych. Widocznie
i tu należy postawić w tej historii kropkę: prawnicy, jak wiadomo, kierują się nie
emocjami, a prawem. Przecież my wszyscy – i w Rosji, i w Polsce – bardzo długo
mówiliśmy o konieczności utworzenia praworządnego państwa. Więc bądźmy
wierni tym zasadom, o które tak długo walczyliśmy.

Nie, nie można tu postawić kropki. Zgodnie z logiką powinien tu być


przecinek. Tak cyniczna kpina z pamięci o ofiarach bezprawia ma sens
praktyczny tylko jako przedostatni krok na drodze do całkowitego
zaprzeczenia tego, że „Polacy, którzy zginęli w Katyniu”, zostali
rozstrzelani na rozkaz kierownictwa WKP(b)/NKWD. I nie chodzi o to,
że to nie zespół redakcyjny „Krasnej Zwiezdy” długo i z poświęceniem
walczył o praworządność – stwierdzenie, że ofiarami represji
politycznych nie mogą być ci, których zamęczono, nie uciekając się do
kodeksu karnego, stoi w sprzeczności zarówno z minimalnymi
wartościami etycznymi, jak i z Prawem. Prawo to powinni dobrze poznać
ci, którzy, jak się okazuje, „tak długo walczyli”. Przyjęta 18 października
1991 roku Ustawa o rehabilitacji ofiar represji politycznych zalicza do tej
kategorii osoby, które zostały represjonowane „na podstawie decyzji
organów pozasądowych: kolegiów, komisji, posiedzeń nadzwyczajnych,
»dwójek«, »trójek« oraz innych podobnych organów”. Polskich jeńców
skazano na śmierć (trudno tu mówić o „wymierzeniu kary”, gdyż o
żadnym procesie karnym nie było mowy) tylko i wyłącznie z pobudek
politycznych („wszyscy są nieprzejednanymi, zawziętymi wrogami
władzy radzieckiej”), dlatego ich prawo do uznania za ofiary represji
politycznych wynika bezpośrednio z zapisów Ustawy o rehabilitacji.
Póki jeszcze pomników w Katyniu, Miednoje i Starobielsku nie
zrównały z ziemią buldożery, a portretów „fundamentalnego badacza”
Muchina jeszcze nie zawieszono w trybie obligatoryjnym w salach
lekcyjnych w szkołach, pozostaje nam skorzystać z nadarzającej się
możliwości i bliżej poznać „badacza” i jego dzieła. Kim jest ten mądry
starzec?

Jurij Ignatjewicz Muchin nie jest wcale stary (urodził się 22 marca 1949
r.), a siła jego płodności pisarskiej nie może nie zadziwiać. W ciągu
trzech lat (od 2004 do 2006 włącznie) ukazało się 17 napisanych przez
niego (czy podpisanych?) książek, łącznie 5822 strony. Z góry
przepraszam, jeżeli nie znalazłem i nie wymieniłem wszystkich dzieł J.I.
Muchina. Oto tytuły niektórych jego książek: „Tajemnice żydowskich
rasistów”, „Za co zamordowano Stalina?”, „Antyapollo. Księżycowa
afera USA”, „Żydom o rasizmie”, „Sprzedajna dziwka genetyka”,
„Mordercy Stalina”… Jak widzimy, krąg zainteresowań naukowych
pisarza jest niezwykle szeroki – od głębi Kosmosu do mrocznych otchłani
światowego żydomasońskiego spisku. Nie czytałem żadnej z
wymienionych książek, mało który czytelnik przez nie przebrnie. W tym
przypadku interesują mnie dwie książki pana Muchina wydane w latach
1995 i 2003. Tytuł pierwszej brzmi dość skromnie: Katynskij dietiektiw
(„Katyński detektyw”). Tytuł drugiej już jak najbardziej odpowiada
„wiatrowi zmian” szalejącemu nad „podnoszącą się z kolan” na początku
XXI wieku Rosją: Antirossijskaja podłost´. Rassledowanije falsifikacyi
katynskogo dieła („Antyrosyjska podłość. Śledztwo w sprawie
fałszowania sprawy katyńskiej”). W 2005 roku „Podłość” doczekała się
drugiego wydania. Właśnie te książki publicysta Czeriepachin na spółkę z
redakcją „Krasnej Zwiezdy” prezentuje czytelnikom jako „fundamentalne
badania”, po których o „winie Moskwy” można pisać i mówić tylko w
cudzysłowie.
Jurij Ignatjewicz pisze bardzo emocjonalnie, pozostawiając daleko w
tyle „niektórych historyków”, którzy na fali „euforii czasów pierestrojki”
coś tam napomknęli o zbrodniach NKWD. Argumenty naukowe Muchina
sypią się jeden za drugim: „Szumowiny z Akademii Nauk”, „półgłówki z
gazet”, „tępe szmaty”, „łaciaty kretyn”, „świńskie kwiczenie polskich
szlacheckich wypierdków”, „sprawę katyńską poruszono dziś właśnie po
to, żeby Polska znowu stała się chciwą europejską prostytutką, która ma
głupią nadzieję, że jeśli komuś się odda, to coś jej skapnie”. To jeszcze
nic. Niepodważalnym dowodem na to, że zeznań byłego szefa
kalinińskiego UNKWD Tokariewa nie należy brać pod uwagę, jest u
Muchina następujące stwierdzenie: „Pod koniec życia 89-letni generał
major KGB D.S. Tokariew zdzielił swoją żylastą pięścią w mordę i
prokuratorów, i Kriuczkowa”. Czy można się po czymś takim dziwić, że
nie tylko redakcja „Krasnej Zwiezdy”, ale również szersze kręgi tak
zwanej społeczności patriotycznej entuzjastycznie wychwalają
„fundamentalne badania sprawy katyńskiej” autorstwa towarzysza
Muchina?
Od razu zaznaczam – „antykatyńskie” książki Jurija Muchina nie
składają się wyłącznie z rynsztokowych wyzwisk. Muchin ma bardzo
dużo dowodów na to, że „wina Moskwy” w masowym wymordowaniu
oficerów polskich nie została potwierdzona. Nawet je ponumerował:
dowód nr 5, dowód nr 15, scena nr 9, scena nr 109… Jest ich tak dużo, są
tak przekonujące („Rząd ZSRR w 1939 r. nie zgodził się z likwidacją
Polski jako państwa, w związku z czym Związek Radziecki nie miał
powodów do likwidacji oficerów armii tego państwa”; „Biuro Polityczne
nie miało władzy nad państwem, miało władzę tylko nad komunistami”;
„Egzekucja gdzieś w lesie czy w więzieniu dużych grup nie wiadomo
jakich ludzi wywołałaby taki ferment i niezadowolenie wśród ludzi, że nie
tylko NKWD i obwodowy prokurator, ale również wierchuszka partyjna
natychmiast poleciałaby ze stołków”; „Nawet w najtrudniejszych dla
kraju chwilach w ZSRR nigdy nie złamano prawa podczas procesów nad
obywatelami. Nie było takiej potrzeby. W ZSRR istniały nadzwyczajne
»trójki« w obwodach i republikach, które mogły na mocy prawa w
tajemnicy rozstrzelać każdego i w każdych ilościach”), że lawina tych
obraźliwych głupot ma absolutnie magiczny wpływ na niektórych
czytelników. Właśnie tak monotonne bicie w bęben i bezładne okrzyki
szamana wprowadzały w trans pierwotnych ludzi.
Próba usystematyzowania okrzyków Muchina daje następujące
rezultaty. Wszystkie dokumenty odnalezione w archiwach zostały
sfałszowane. Eksperci, którzy potwierdzili autentyczność tych
dokumentów, zostali kupieni. Politycy, którzy uwierzyli w te „fałszywki”,
są idiotami i wrogami Rosji jednocześnie. Oczerniony oskarżony
(kierownictwo WKP(b)/NKWD) nigdy nie dopuścił się tego rodzaju
przestępstw, dlatego nawet podejrzewanie go o te czyny jest haniebną
„antyrosyjską podłością”. Polska i Polacy to samo zło (w „Podłości” ta
kwestia zajęła jedną trzecią książki!), ale humanizm Stalina i spółki był
tak wielki, że nawet „szkodliwą” Polskę traktowali zbyt łagodnie (pod
koniec książki Muchin pisze: „Nie Niemcy powinni byli to zrobić! Może
warto by było, żeby wziętych do niewoli polskich oficerów rozstrzelali na
rozkaz Stalina egzekutorzy NKWD ze starych dobrych naganów”).
Najbardziej zadziwiające (i bardzo haniebne) w całej tej historii jest to,
że „fundamentalne badanie”, zbudowane na takiej bazie metodologicznej
(i napisane w tak wymownej stylistyce!), stało się przedmiotem dyskusji
społecznej. Czytelnik, któremu obca jest ta cała ohyda, na pewno się
zdziwi, kiedy zobaczy na forach internetowych megatony słów
wypowiadanych w dyskusjach nad „odkryciem” Muchina i nawoływania,
aby odznaczyć „badacza-patriotę” orderem Bohatera Rosji. Śmieszne i
jednocześnie smutne jest obserwowanie, jak początkowo rozsądni ludzie,
którzy znaleźli się w tej atmosferze absurdu, zmieszani zaczynają
mamrotać: „Może coś w tym jednak jest?”.
Nie, moi drodzy, nie ma tu nic oprócz bezmiernej bezczelności i
mistrzowskiego (jestem gotów to przyznać) wykorzystania od dawna
znanych chwytów wojny psychologicznej. Wszystko sprawdzono na
mnóstwie klientów. Na przykład spróbujcie mi udowodnić, że Gagarin
był w kosmosie? Ruszamy? Mogę jeszcze raz powtórzyć zasady gry:
wszystkie dokumenty sfałszowano, świadków kupiono, niczego wcześniej
i niczego później (ani startów międzykontynentalnych rakiet
balistycznych, ani lotów międzynarodowych załóg na stację kosmiczną)
nie było. I jak mi udowodnicie, że lot Gagarina rzeczywiście się odbył?
Komunikat TASS? Wolne żarty. Kronika filmowa? Stoi wielka rakieta,
„dymi” bulgocącym w zbiornikach ciekłym tlenem; aktor
ucharakteryzowany na Gagarina gdzieś się wdrapuje… Jak udowodnicie,
że później stamtąd nie wylazł, a rakieta wystartowała bez człowieka?
Jak udowodnicie, że rakieta nie eksplodowała podczas wejścia na
orbitę? Kto i jak mógł zobaczyć ten lot orbitalny, skoro poinformowano o
nim dopiero po rzekomym lądowaniu? Jak? Patrz w oczy, s-s-suko! Jak
udowodnisz… I to działa na słabowite umysły rodzimych
„wykształceńców”, którzy zaczynają wstydliwie udowadniać, że Stalin
czasami podpisywał się od lewej–w dół–na prawo, a czasami od lewej–w
górę–na prawo…
Moi drodzy, zapamiętajcie najważniejszą rzecz – nikt nie musi patrzeć
Muchinowi w oczy i udowadniać mu, że nie jest wielbłądem. Są archiwa
państwowe, które przechowują dokumenty. Są eksperci kryminolodzy,
którzy przeprowadzili ekspertyzę grafologiczną. Kropka. Opinia inżyniera
metalurga Muchina (który nie spędził w archiwum ani dnia i nie miał w
ręku oryginałów podważanych przez siebie dokumentów) o tym, jak
powinien wyglądać prawdziwy podpis Stalina, nikogo nie interesuje.
Fałszowanie znajdujących się w archiwum państwowym dokumentów jest
przestępstwem kryminalnym.
Nie mniej ciężkim przestępstwem jest fałszowanie wyników ekspertyzy
dokumentów. Ciężar udowodnienia winy podejrzewanego spoczywa na
oskarżycielu. Jeżeli Muchin i popierający go „katynio-patrioci” mają
wątpliwości, to mogą do czapki zebrać pieniądze (na szczęście obecnie
Rosja puchnie od petrodolarów) i zaprosić innych, wykwalifikowanych i
szanowanych ekspertów. Najlepiej z państw, które nie mają nic
wspólnego z wielowiekowymi polsko-rosyjskimi waśniami – Brazylii,
Szwajcarii, Norwegii… I jeśli na podstawie wyników powtórnej
ekspertyzy pojawią się przesłanki do wszczęcia postępowania karnego –
należy złożyć sprawę w sądzie. Można będzie napisać książkę. Ale
najpierw – niezależna fachowa ekspertyza, a robienie zadymy (skoro już
nie można się bez tego obejść) – później.
Po napisaniu bez mała tysiąca stron Muchin „udowodnił”, że dowody
wskazujące na winę Stalina w zamordowaniu polskich oficerów są
bezpodstawne. Przeciwnicy Muchina posłusznie poszli za nim do ślepego
zaułka niekończących się dyskusji na temat, gdzie i jak powinny
znajdować się sygnatury na aktach, pod jakim kątem podpisywał teksty
Woroszyłow, czy w autentycznych dokumentach nazwisko „Kobyłow”
może być napisane przez „a” itd. Rzecz jasna, pójdziemy inną drogą.
Pójdziemy zupełnie inną drogą. Nie będziemy nawet skupiać się na
dowodach winy Stalina. Postaramy się – z jedną setną tej pedanterii, którą
wykazuje Muchin – odnaleźć dowody winy Hitlera. Owszem, Hitler był
największym z ludobójców i dokonał potwornych zbrodni. Jest to po
stokroć prawda, ale nawet ona nie jest podstawą do tego, żeby oskarżać
go o śmierć ludzi wskutek trzęsienia ziemi, które wydarzyło się 200 lat
przed jego narodzinami. Niezależnie od tego, jakim potworem był Hitler,
jego wina w zamordowaniu oficerów polskich wziętych do niewoli przez
Armię Czerwoną powinna być poparta dowodami.
Jaki to ma związek z „Katyńskim detektywem”? Bezpośredni. Ten
„detektyw” jest szczególny. Jego niezwykłość polega na tym, że lista
przypuszczalnych podejrzanych składa się tylko z dwóch nazwisk. Albo
Stalin, albo Hitler (oczywiście pod tymi nazwiskami jedynie
personifikujemy dla ułatwienia dwa totalitarne reżimy terrorystyczne).
Trzecim podejrzanym mogą być tylko kosmici, ale o tym Muchin jeszcze
nie wspomniał, tak więc temat Marsjan jeszcze nie jest palący.
Aresztowani polscy oficerowie znajdowali się w dobrze chronionych
obozach NKWD. W 1940 r. na terytorium Związku Radzieckiego nie
było nielegalnych grup zbrojnych na tyle silnych, że mogły odbić
więźniów, przetransportować ich z trzech różnych obozów do Katynia i
tam w tajemnicy rozstrzelać. Inna zbrojna siła pojawiła się na terytorium
ZSRR dopiero 22 czerwca 1941 r. Tylko tam i tylko wtedy, gdzie i kiedy
pojawiły się oddziały niemieckie, rozstrzelać polskich jeńców
teoretycznie mógł nie Stalin, a Hitler.
W „Katyńskim detektywie” wszystko jest proste. Bardzo proste. Do
tego stopnia, że aż człowiek się dziwi – po co tyle słów?
Miednoje. To słowo od razu zamyka całą dyskusję. We wsi Miednoje
nie było Niemców. Ani jednego dnia czy nawet godziny. Niemców w
Miednoje nie było, a masowe groby rozstrzelanych Polaków – są.
Hitler mógł zamordować (i rzeczywiście zamordował) setki tysięcy
Polaków. Hitler mógł przebrać w mundury polskich policjantów ludzi z
innych państw i narodowości (jak pamiętacie, wojna światowa zaczęła się
od przebranych w polskie mundury wojskowe ciał przy radiostacji w
Gliwicach). Hitler mógł popełnić bardzo wiele innych zbrodni – ale nie
mógł zakopać ciał rozstrzelanych w Miednoje. W stosunku do
rozstrzelanych i pochowanych w Miednoje zbrodniarz Hitler ma żelazne,
niepodważalne, bezsporne ALIBI. Skoro polskich policjantów
przetrzymywanych w obozie ostaszkowskim nie zamordował Hitler, to
znaczy, że zrobił to Stalin. Tu nie ma trzeciej opcji.
Grób odnaleziono właśnie w miejscu, które wskazał w zeznaniach były
szef kalinińskiego UNKWD, który osobiście kierował egzekucją
więźniów obozu w Ostaszkowie, D. Tokariew. To z kolei oznacza, że
„pod koniec życia 89-letni generał major KGB” postąpił zupełnie inaczej,
niż pisze bezczelnie Muchin. W obliczu spotkania z Najwyższym Sędzią
generał Tokariew nie popełnił jeszcze jednego grzechu, grzechu
krzywoprzysięstwa, i złożył prawdziwe zeznania dotyczące okoliczności
popełnionej przez niego zbrodni.
Ekshumacja w Miednoje zaczęła się (w obecności polskich ekspertów i
ambasadora Polski w ZSRR) 15 sierpnia 1991 r. Dziwną ironią losu –
tydzień przed rozwiązaniem KPZR. Wtedy nikt jeszcze o tym nie
wiedział, ale 19 sierpnia, w pierwszym dniu puczu GKCzP6,
„funkcjonariusze UKGB obwodu twerskiego wywierali pewien
negatywny wpływ i presję na wspólną radziecko-polską grupę śledczych i
ekspertów w kwestii natychmiastowego zaprzestania prac
ekshumacyjnych i wycofania żołnierzy z terytorium” (cytuję za notatką
skierowaną 3 września 1991 r. przez kierownictwo Głównej Prokuratury
Wojskowej do Gorbaczowa). 19 sierpnia twerscy czekiści poczuli się tak
pewnie, że oświadczyli, iż nie gwarantują „zapewnienia bezpieczeństwa
pobytu polskiej grupy prokuratorsko-eksperckiej w Twerze i Miednoje”.
Jednak Janajew, Kriuczkow i spółka, jak wiadomo, nie stanęli na
wysokości zadania, pucz się nie udał i prace w Miednoje kontynuowano.
W ciągu kilku lat ciężkiej pracy udało się odnaleźć i zidentyfikować
szczątki 2 tysięcy rozstrzelanych polskich policjantów. Nie można się
dziwić, że nie udało się odnaleźć wszystkich, skoro od egzekucji upłynęło
sześćdziesiąt lat, a w miejscu pochówku zbudowano dacze. Tak, dacze.
Pod koniec lat 40. w miejscu masowych kaźni niedaleko Miednoje
zbudowano 12 domków letniskowych dla kierownictwa kalinińskiego
MGB i MSW oraz „spechotel” MGB. Śpiewy i tańce odbywały się na
kościach rozstrzelanych. Dosłownie. I nic oprócz porannego kaca
żadnemu z czekistów nie dolegało. Gwoździe można robić z tych
„ludzi”…
W obwodzie charkowskim, w tym również w okolicach wsi Piatichatka
(obecnie to miejsce nazywa się „VI działka strefy leśno-parkowej
Charkowa”), przebywały wojska niemieckie. Innymi słowy – podejrzany
(Hitler) był widziany na miejscu masowego grobu polskich oficerów z
obozu starobielskiego. Jednak aby popełnić przestępstwo, podejrzany
powinien był spotkać ofiarę. Czy uwięzieni polscy oficerowie,
przetrzymywani w obozie starobielskim, mogli spotkać się pod
Charkowem z wojskami niemieckimi?
Paradoksalnie, podejrzany Stalin i jego obrońca Muchin zgodnie
twierdzą, że do takiego spotkania nie mogło dojść. Według wersji
Stalina–Muchina (którą przedstawiono między innymi podczas procesu w
Norymberdze) wiosną 1940 r. polscy jeńcy zostali nagle pozbawieni
prawa do korespondencji z krewnymi, potajemnie wywiezieni z obozu
starobielskiego (oraz ostaszkowskiego i kozielskiego) i wysłani do prac
drogowo-remontowych w okolicach Smoleńska. Wobec tego więźniowie
obozu starobielskiego nie mogli spotkać się z Niemcami w Charkowie.
Jednak już podczas pierwszej ekshumacji (25 lipca–9 sierpnia 1991 r. w
obrębie VI działki strefy leśno-parkowej Charkowa znaleziono szczątki
167 rozstrzelanych polskich oficerów, fragmenty polskich mundurów
wojskowych, rzeczy osobiste i dokumenty ofiar. Te smutne znaleziska
jeszcze nie mogą posłużyć za ostateczny dowód winy podejrzanego
Stalina – egzekucję w Charkowie teoretycznie mogli przeprowadzić
Niemcy – ale to, że podejrzany bezczelnie kłamał i do tego próbował
wprowadzić w błąd Międzynarodowy Trybunał w Norymberdze, staje się
zupełnie oczywiste.
Z tej kłopotliwej sytuacji Muchin wybrnął, kierując się zbawienną
zasadą: milczenie jest złotem. Na setkach stron rozpisuje się o niuansach
biurowości i różnicy w definicjach dokumentów kancelaryjnych, udając
znawcę, przygląda się nachyleniu podpisów, ale o zniknięciu bez śladu
(listów od więźniów datowanych wiosną 1940 r. nie ma, w grobach
katyńskich ich nie ma, wśród żywych też nie ma) 4 tysięcy więzionych
oficerów z obozu starobielskiego „fundamentalny badacz” wspomniał
tylko dwukrotnie. W 1995 roku w swojej pierwszej książce Muchin
napomknął, że podczas ekshumacji „na cmentarzach w Charkowie
odnaleziono szczątki pochowanych przestępców, niemieckich jeńców
wojennych, którzy zmarli w obozach, oraz żołnierzy radzieckich, którzy
zmarli w szpitalach wskutek odniesionych ran”. O polskich oficerach ani
słowa. Od kiedy to zapuszczony (co więcej – celowo zakamuflowany) dół
w lesie nazywany jest „cmentarzem”, gdzie chowano „żołnierzy
radzieckich, którzy zmarli w szpitalach wskutek odniesionych ran”? W
wydanej w 2003 r. „Podłości” Muchin posunął się jeszcze dalej.
Adekwatnie do tytułu książki z szyderczym uśmieszkiem przyznał, że pod
Charkowem „wykopano kilkadziesiąt przestrzelonych czaszek”.
Negując fakt masowego pochówku polskich oficerów pod Charkowem,
Stalin i Muchin pozbawili się możliwości obarczenia winą za tę zbrodnię
Hitlera. Ani nie jest to przypadkowy błąd. Nie udałoby się im udowodnić
winy Hitlera w tej zbrodni. Dlaczego? Żeby odpowiedzieć na to pytanie,
spójrzcie, proszę, na datę, którą podkreśliliśmy trzema grubymi kreskami.
30 czerwca 1941 r. podpisano protokół radziecko-polski, na którego mocy
mieli zostać uwolnieni „wszyscy obywatele polscy znajdujący się obecnie
pod strażą na terytorium radzieckim”. 12 sierpnia ukazał się Dekret
Prezydium Rady Najwyższej ZSRR o amnestii dla obywateli polskich. A
kiedy Niemcy zajęli Charków? 24 października 1941 r. Prawie trzy
miesiące po podpisania protokołu radziecko-polskiego i miesiąc po
katastrofie kijowskiej (okrążeniu i rozgromieniu półmilionowej grupy
wojsk radzieckich na wschodnim brzegu Dniepru w rejonie Kijowa).
Ale to nie wszystko. W obozie starobielskim rozmieszczono jeden z
punktów mobilizacyjnych, w którym pracowały radziecko-polskie
komisje poborowe, zajmujące się (jak to przewidywała umowa między
rządami) tworzeniem na terytorium ZSRR polskiej armii. Z tego wynika,
że Stalin musiał albo wywiązać się ze swoich zobowiązań i uwolnić
polskich oficerów z obozu starobielskiego, albo – jeżeli ci oficerowie byli
mu potrzebni do tylko jemu znanych tajnych celów – wywieźć ich ze
Starobielska do syberyjskiej tajgi. Stalin był znanym kłamcą, ale nigdy
nie był idiotą. Można przypuszczać, że Stalin oszukał polski rząd i nie
uwolnił oficerów, ale jak można było po czymś takim pozostawić ich
niedaleko frontu i na dodatek w pobliżu punktu poborowego polskiej
armii? Czasu, aby ewakuować więźniów, miał z nawiązką – nawet po
rozgromieniu Frontu Południowo-Zachodniego pod Kijowem Niemcy szli
od Dniepru do Charkowa cały miesiąc.
Czy można uwierzyć w taki rozwój wydarzeń? Jest to trudne – ale na
sekundę załóżmy, że właśnie w ten niewiarygodny sposób 4 tysiące
polskich oficerów znalazło się w rękach Niemców. Wobec tego gdzie są
dokumenty dochodzenia wewnętrznego? Gdzie jest wyrok trybunału
wojskowego w sprawie dowódców wojsk konwojowych NKWD, z
których winy bardzo ważni (w jakimś celu potrzebni Stalinowi)
„przestępcy” znaleźli się w rękach wroga? Wreszcie co zrobili Niemcy,
kiedy uzyskali tak niesamowitą możliwość wbicia klina w tworzącą się
koalicję antyhitlerowską? Zamiast pokazać całemu światu fakt
dwulicowej gry Stalina, w tajemnicy (!!!) rozstrzelali polskich oficerów i
nigdy więcej o tym nie wspomnieli. Nie wspomnieli nawet wtedy, kiedy
rozkręcali międzynarodową aferę wokół grobów w Katyniu.
Owszem, podejrzany Hitler nie ma w sprawie zamordowania polskich
oficerów przetrzymywanych w obozie starobielskim takiego absolutnego
alibi, jakie go chroni w sprawie zbrodni w Miednoje. Jednak suma
wszystkich znanych faktów pozwala z prawdopodobieństwem rzędu
99,999 procent mówić o tym, że z masową egzekucją pod Charkowem
Hitler nie miał nic wspólnego. Co więcej, nigdy się nie dowiedział o tym
wydarzeniu. To oznacza, że mordercą jest Stalin.
Niepodważalna wina Stalina w zamordowaniu polskich więźniów
obozów w Ostaszkowie i Starobielsku pozwala wyciągnąć cały szereg
istotnych z prawnego punktu widzenia wniosków. Po pierwsze, wina
Moskwy w zamordowaniu polskich oficerów – nawet gdyby założyć, że
egzekucja w Katyniu była dziełem rąk Hitlera – została udowodniona.
Zamordowanie 10 tysięcy bezbronnych ludzi jest nie mniejszą zbrodnią
niż zamordowanie 14,5 tysiąca, gdyż w przypadku tego przestępstwa
„istnieją wszelkie podstawy do zastosowania punktu b artykułu 6 Statutu
Międzynarodowego Trybunału Wojskowego w Norymberdze, który do
zbrodni wojennych zalicza łamanie prawa lub zwyczajów wojennych,
między innymi zabijanie lub torturowanie jeńców wojennych” (cytuję
orzeczenie Komisji Ekspertów Głównej Prokuratury Wojskowej Federacji
Rosyjskiej).
Po drugie, potwierdzona zostaje autentyczność odnalezionych w
archiwach dokumentów (list Berii, decyzja Biura Politycznego), przy
czym potwierdzona nie przez wpatrywanie się w podpisy i włókna
papieru pod mikroskopem (ostatecznie przy odrobinie chęci i pieniędzy
można sfałszować każdy papier), a rzeczywisty fakt wykonania właśnie
tych decyzji, które znalazły się w dokumentach kierownictwa
WKP(b)/NKWD.
Po trzecie, upewniamy się co do tego, że podejrzany Stalin nieustannie
kłamie. Przez całe lato i całą jesień 1941 r. Polacy zadręczali Stalina
pytaniami o to, gdzie są więzieni oficerowie. W tym czasie Stalin kłamał
im w żywe oczy, odgrywał skromne amatorskie przedstawienia (w
obecności ambasadora Polski gdzieś dzwonił i po uzyskaniu od słuchawki
„odpowiedzi” tłumaczył, że wszyscy już dawno zostali uwolnieni i po
prostu ukrywają się przed poborem do wojska); pewnego razu jak
najbardziej poważnie zasugerował, aby poszukać „ukrywających się
polskich oficerów” w… Mandżurii. Przy tym Stalin doskonale zdawał
sobie sprawę, że szczątków rozstrzelanych oficerów i policjantów trzeba
szukać nie w Mandżurii, a w miejscu tajnych grobów NKWD w
Piatichatkach i Miednoje. Gdyby nawet przez sekundę uwierzyć w wersję,
że więźniowie obozu kozielskiego zostali skierowani do prac drogowo-
remontowych w okolicach Smoleńska, gdzie ich w lipcu 1941 roku
porzuciła ochrona, to Stalin mógłby opowiedzieć przedstawicielom
polskiego rządu tę „prawdę”, a nie obraźliwe bajki o Mandżurii. Takie
zachowanie podejrzanego przez każdy sąd zostanie uznane za pośredni
dowód jego winy.
Po czwarte, staje się zrozumiałe dziwne na pierwszy rzut oka
zachowanie komisji Burdenki i oskarżycieli radzieckich podczas obrad
trybunału w Norymberdze. Strona radziecka upiera się przy tym, że w
Katyniu rozstrzelano 11 tysięcy polskich jeńców, ale jednocześnie nie
podejmuje żadnych wysiłków, żeby odszukać ich szczątki, i kończy prace
ekshumacyjne po odnalezieniu 925 ciał zamordowanych. Przez prawie
dwa lata, które upłynęły od chwili wyzwolenia Smoleńska do
przesłuchania w „sprawie katyńskiej” w Norymberdze, można było
przeszukać dokładnie cały Las Katyński. Jednak „komisja NKWD”
(właśnie tak należałoby nazwać komisję Burdenki) nic podobnego nie
robi, ponieważ bardzo dobrze wie, że oprócz szczątków 4,5 tysiąca
rozstrzelanych w Katyniu więźniów obozu kozielskiego żadnych innych
ciał ubranych w polskie mundury wojskowe, z polskimi orderami i
dystynkcjami, listami i dokumentami w języku polskim nie uda się
odnaleźć. Dlatego w Norymberdze prokuratorzy radzieccy i
„świadkowie” zwyczajnie kłamią.
Przechodzimy teraz do trzeciego w kolejności etapu zbrodni, do
egzekucji w Lesie Katyńskim. Podejrzany Hitler jest oskarżony o
dokonanie dwóch przestępstw: zabójstwa wziętych do niewoli przez
armię niemiecką polskich oficerów w rejonie Smoleńska w lipcu 1941
roku oraz zorganizowania prowokacji na skalę międzynarodową w
kwietniu 1943 roku. Teoretycznie podejrzany mógł popełnić obie te
zbrodnie. „Ekipa Stalina–Muchina” miała do dyspozycji archiwa
wojskowe pokonanych Niemiec, setki tysięcy wziętych do niewoli
oficerów Wehrmachtu i SS, status zwycięskiego państwa na mocy prawa
okupującego część Niemiec i 60 lat na szukanie dowodów winy Hitlera. I
co znalazła?
Zresztą poszukiwania w niemieckich archiwach i przesłuchanie
niemieckich podejrzanych mogą być dopiero drugim etapem śledztwa. W
pierwszym należy ustalić, jak i w jakich okolicznościach 4,5 tysiąca
polskich jeńców wojennych, rzekomo znajdujących się w trzech „obozach
specjalnych” o niedorzecznych wymyślonych nazwach (nr 1-ON, nr 2-
ON i nr 3-ON), dostało się w łapy hitlerowców? Gdzie była zaufana
ochrona tych „obozów specjalnych”, dlaczego haniebnie porzuciła
powierzony jej kontyngent? Muchin odpowiedział na to pytanie z godną
pozazdroszczenia łatwością. Udając szczerze oburzonego, zaczyna
wrzeszczeć wniebogłosy:

Dlatego że przeklęta niemiecka 2. Armia z 2. Grupą Pancerną, rozpocząwszy


natarcie 10 lipca w odległości 200 km od Smoleńska, 16 lipca już zajęła go od
strony południowej i nikt nie był w stanie jej zatrzymać. A nie mniej przeklęta
niemiecka 9. Armia z 3. Grupą Pancerną w tym czasie od północy zdobyła
Duchowszczynę i prowadziła walki o Jarcewo – stację kolejową na wschód od
Smoleńska.

Jestem gotów natychmiast zgodzić się z tym, że 2., 3. 4. i wszystkie


pozostałe armie Wehrmachtu powinny być przeklęte po wsze czasy. Ale
do zbadania zbrodni te okrzyki nie wystarczą. Na początek trzeba ustalić,
co powinni byli zrobić i co w rzeczywistości zrobili szefowie Zarządu
Więziennictwa NKWD i Zarządu Wojsk Konwojowych NKWD w
sytuacji, kiedy nacierała „jedna przeklęta armia niemiecka z prawej, druga
– z lewej…”. Niepotrzebnie ekipa Muchina–Stalina liczyła na to, że tajne
sprawozdania Zarządu Więziennictwa NKWD dotyczące
przeprowadzenia i wyników „ewakuacji więzień” nigdy nie ujrzą światła
dziennego:

O godz. 12.00 23.06 na polecenie naczelnika tow. Stana więźniowie zostali


ponownie wyprowadzeni na spacerniak i spośród nich wybrano 14 osób skazanych
na mocy Dekretu Prezydium Rady Najwyższej ZSRR z 26.06.40 r. [to ci, którzy
spóźnili się do pracy ponad godzinę – M.S.], 30 osób skazanych za przestępstwa
drobne oraz 40 nieletnich. Dekretowcy i drobni przestępcy w liczbie 44 osób
zostali zwolnieni, a nieletni powrócili do celi. Po wytypowaniu 84 więźniów
powyższych kategorii przez szefa drugiego wydziału UNKGB tow. Gonczarowa,
funkcjonariusza UNKGB Dworkina, nacz. wydziału więziennego UNKWD tow.
Stana przy udziale innych funkcjonariuszy NKGB i NKWD pozostałych na
spacerniaku około 2000 więźniów zostało rozstrzelanych. Wszystkie dokumenty i
akta więźniów spalono. (…)
Tow. Klimow telefonicznie polecił, wobec braku możliwości ewakuacji,
wytypowany do wysyłki kontyngent więźniów zlikwidować, a pozostałych
uwolnić. (…) O godz. 20.00 przystąpiłem do wykonania polecenia zastępcy szefa
UNKWD dot. likwidacji więźniów skazanych za działalność kontrrewolucyjną, ale
ponieważ nieprzyjaciel zajął stację Dubno i kontynuował natarcie na miasto, nie
mogłem [zlikwidować] wszystkich więźniów, którzy mieli zostać rozstrzelani, w
zamkniętych celach pozostało około 60–70 osób. O godz. 22.30 z resztą składu
osobowego musieliśmy opuścić więzienie i udać się do Równego. (…)
Z więzień obwodu lwowskiego według 1 kategorii ubyły 2464 osoby, zwolniono
808 więźniów, wywieziono 201 zbiegów i pozostawiono w więzieniach 1546
osób, głównie skazanych za przestępstwa pospolite. (…) Wszyscy, którzy ubyli
według 1 kategorii, zostali pogrzebani w dołach wykopanych w piwnicach
więzień, a w Złoczewie – w ogrodzie. (…)
Według stanu z 22 VI w więzieniu w Tarnopolu przebywało 1790 więźniów.
Spośród nich 560 osób ubyło według 1 kategorii. Pogrzebano ich w wykopanych
do tego celu dołach, ale część (197 os.) pochowanych w piwnicy NKGB została
bardzo płytko zakopana, operację przeprowadził szef UNKGB. (…)
Z trzech więzień w Stanisławowie, Kołomyi, Peczeniżynie wywieziono koleją
1376 osób. Według 1 kategorii ubyło 1000 osób. Według naczelnika więzienia w
Stanisławowie, tow. Gricenki, ciała pogrzebano poza obrębem więzienia w
wykopanym do tego celu dole. Część osób 1 kategorii pogrzebano w dole na
terenie więzienia. (…)
W więzieniu w Brzeżanach według stanu z 28 VI br. znajdowało się 376
więźniów, ubyły według 1 kategorii 174 osoby. Pogrzebano je na terenie jednostki
wojskowej (stara twierdza).
Spośród ogółu więźniów, którzy ubyli według 1 kategorii, pozostało w piwnicy
więzienia 20 osób, których nie zdążono wywieźć, ponieważ naczelnik rejonowego
wydziału NKGB Maksimow stanowczo odmówił przydzielenia samochodów do
wywiezienia zwłok.
Uchybienia, których dopuszczono się podczas ewakuacji więzienia w
Brzeżanach, znalazły odzwierciedlenie w kilku długich i nudnych
notatkach wyjaśniających:

Samochody w liczbie dwóch sztuk przekazano dopiero o godz. 21.30 29.06.41, a


o godzinie 22.00 Brzeżany zostały poddane intensywnemu bombardowaniu,
władze wycofały się z miasta. Szef NKGB tow. Maksimow porzucił swoje
samochody, wyruszył pieszo, do tego czasu na dwa samochody w więzieniu
załadowano 40 ciał i poleciłem wywieźć je do przygotowanego dołu. Gdy od dołu
dzieliło nas 400 metrów, samochody trafiły pod silne bombardowanie i ostrzał z
kaemów. Jeden z samochodów miał uszkodzoną chłodnicę, jeden z dozorców
został lekko ranny, samochody porzucono 400 metrów od dołu, nie mogliśmy
pozostawać w mieście, wydostaliśmy się poza miasto i stamtąd wysłałem po
samochody z ciałami naczelnika więzienia tow. Krasana i pełnomocnika wydziału
specjalnego Litwina, żeby zrzucili ciała do dołu, zabrali z piwnicy więzienia 20
ciał i również wywieźli do tego samego dołu. Naczelnik więzienia tow. Krasan nie
wykonał mojego polecenia, nie wywiózł ciał do dołu, a wrzucił je pod mostem do
rzeki, poza tym nie wywiózł 20 ciał z piwnicy i zameldował mi, iż było to
niemożliwe z powodu silnego bombardowania.

To jest pierwszy tydzień wojny w zachodnich obwodach Ukrainy.


Owszem, panuje chaos, zamieszanie, szerzą się sprzeczne rozkazy,
wzajemne pretensje kierownictwa NKWD i NKGB. Ale w ogóle nie ma
kilku tysięcy „więźniów skazanych za przestępstwa kontrrewolucyjne,
którzy zniknęli bez śladu”. Wszyscy zostali policzeni, w większości
rozstrzelani, miejsca egzekucji w miarę możliwości ukryto. Tam, gdzie
nieprzyjaciel w pierwszym tygodniu praktycznie nie nacierał (na odcinku
ówczesnej granicy radziecko-węgierskiej w rejonie Stanisławowa,
obecnie Iwano-Frankowska), znaczna część więźniów nie „ubyła według
1 kategorii”, a została wywieziona w głąb kraju. Kiedy państwowa
machina represji otrząsnęła się z szoku pierwszych dni wojny, ewakuacja
więzień zaczęła przebiegać zgodnie ze ścisłymi zaleceniami:

1. Wywiezieniu na tyły podlegają tylko więźniowie, wobec których toczy się


postępowanie i dalsze dochodzenie jest konieczne dla ujawnienia dywersyjnych,
szpiegowskich i terrorystycznych organizacji i agentury wroga.
2. Kobiety z dziećmi, będące w ciąży oraz nieletnich, z wyjątkiem dywersantów,
szpiegów, bandytów itp. szczególnie niebezpiecznych [czyli radzieckie prawo,
którym tak zachwyca się Muchin, zakładało możliwość istnienia szczególnie
niebezpiecznych kobiet w ciąży i nieletnich „dywersantów” – M.S.] – zwolnić.
3. Wszystkich skazanych na mocy Dekretu Prezydium Rady Najwyższej ZSRR z
26.06 oraz skazanych za przestępstwa przeciwko mieniu i zdrowiu oraz inne
drobne przestępstwa (…) wykorzystać w sposób zorganizowany do prac o
charakterze obronnym na polecenie dowództwa wojskowego, z przedterminowym
zwolnieniem w chwili ewakuacji ochrony więzienia.
4. Wobec pozostałych więźniów (w tym dezerterów) zastosować najwyższy
wymiar kary – rozstrzelanie.

A teraz, walcząc z mdłościami, spróbujmy przeczytać to, co pisze


Muchin na temat okoliczności zniknięcia polskich jeńców wojennych:

Jeńcy wszczęli bunt i postanowili zmienić obóz pracy w ZSRR na obóz jeniecki
u cywilizowanych Niemców. (…) Z konwojem odeszło jedynie kilka osób
pochodzenia żydowskiego, reszta pozostała w oczekiwaniu na „traktowanie
zgodnie z przyjętymi normami międzynarodowymi”. No i się doczekali.

A więc tak to było: więźniowie „obozów specjalnych” zbuntowali się, a


konwój, potulnie przepraszając za wcześniejsze niedogodności, sobie
poszedł. Z piosenkami i Żydami. À propos, gdzie oni się podziali? Gdzie
są ci najważniejsi świadkowie – jedyni, którzy mogliby potwierdzić fakt
istnienia mitycznych „nr 1-ON, nr 2-ON…”. Dlaczego na procesie w
Norymberdze jako świadkowie oskarżenia wystąpili smoleński pachołek
okupantów i profesor z Bułgarii, a nie te tajemnicze „kilka osób
pochodzenia żydowskiego”? I dlaczego ekipa Muchina–Stalina w ciągu
60 lat i tak nie znalazła we własnych, radzieckich archiwach żadnych
dokumentów, korespondencji służbowej w sprawie absolutnie
niewiarygodnego faktu pozostawienia nieprzyjacielowi kilku tysięcy
więzionych cudzoziemców? W sprawie pozostawienia 20 nieukrytych ciał
nieszczęsnych ukraińskich chłopów rozstrzelanych w miasteczku
Brzeżany wybuchła cała afera, a 4,5 tysiąca (czy nawet 11 tysięcy –
według wersji Muchina–Stalina) polskich oficerów pozostawiono
Niemcom tak po prostu? I nikt nie wyciągnął żadnych konsekwencji?
Absurdalna w swej istocie historia o „obozie specjalnym”, z którego
łatwiej było wyjść niż wyrwać się nad rzekę na koloniach, staje się
całkowicie pozbawiona sensu, jeżeli połączyć ją z opowieścią Muchina
(towarzysz Stalin i komisja Burdenki nie wpadli na coś takiego) o
przyczynie powstania wspomnianych już obozów specjalnych.
Istnieje fakt, oczywisty i bezsporny – wiosną 1940 r. krewni polskich
oficerów przestali dostawać od nich listy. Ten fakt ma bardzo proste
wytłumaczenie – właśnie w tym czasie jeńcy zostali rozstrzelani. Zmarli
nie piszą listów. Takie wytłumaczenie, rzecz jasna, nie satysfakcjonowało
propagandy radzieckiej, ale nic innego nie mogła wymyślić i dlatego fakt
ustania korespondencji po prostu przemilczała. Muchin próbował być
większym stalinistą niż sam towarzysz Stalin i stworzył następującą
szyderczą i głupią historię. Karmienie za darmo więzionych oficerów nie
opłacało się („w Związku Radzieckim pojawiło się obciążenie w postaci
9000 zdrowych złych facetów, którzy nie stanowili żadnej wartości, ale
trzeba było ich karmić nie wiadomo jak długo”), więc wysłano ich… nie
do domu i rodzin, a do prac drogowo-remontowych. Ale nieśmiały Stalin
wstydził się przyznać, że polscy oficerowie pracują w radzieckiej niewoli.
Nie wstydził się jednostronnie zerwać umowę o nieagresji z Polską. Nie
wstydził się na oczach całego świata podpisać z Hitlerem porozumienie o
likwidacji państwa polskiego i podziale jego terytorium (Umowę o
granicach i przyjaźni), nie wstydził się za pośrednictwem Mołotowa
nazwać Polskę „bękartem traktatu wersalskiego”, nie wstydził się
przetrzymywać w obozach jeńców niewypowiedzianej wojny ponad rok
po jej zakończeniu – ale wstydził się powiedzieć, że oficerowie pracują
łopatą i kilofem („przyznanie, że wzięci do niewoli oficerowie zostali
skierowani do obozów pracy, dla rządu radzieckiego było niemożliwe w
czasie pokoju, a tym bardziej w czasie wojny”).
Wszystkie te bzdury Muchin wymyślił tylko po to, żeby przedstawić
następującą, jeszcze większą brednię: „Do czego to mogło doprowadzić?
Oczywiście do pozbawienia ich prawa do korespondencji – nie powinni
byli nikogo powiadomić o swoim skazaniu”. Więzienia wymyślono dużo
wcześniej niż pismo, ale od kiedy ludzie nauczyli się czytać i pisać, listy
więźniów są poddawane cenzurze. Odbywało się to tak: w obozach polscy
jeńcy wojenni przekazywali swoje listy do administracji w otwartych
kopertach, żeby cenzor nie musiał nawet tracić dodatkowej minuty na
otwieranie. Bez dwóch zdań – wystarczyło raz wytłumaczyć Polakom, że
list, w którym znajdzie się chociaż słowo o pracy na budowie,
natychmiast wyląduje w piecu, i wymyślona przez Muchina „wielka
tajemnica Stalina” pozostałaby tajemnicą. Ostatecznie jeńcowi i jego
rodzinie zależało nie na treści, a na samym fakcie otrzymania listu: skoro
pisze, to żyje. W ten sposób, łącząc obie absurdalne wersje Muchina,
dochodzimy do tego, że dla rządu radzieckiego dopuszczenie do
ujawnienia faktu, że jeńcy pracują, „było niemożliwe w czasie pokoju, a
tym bardziej w czasie wojny”, ale właśnie w czasie wojny 11 tysięcy
polskich oficerów bez przeszkód pozostawiono nieprzyjacielowi jako
żywych świadków – z łopatami i kilofami w ręku…
Niewiarygodny, sprzeczny z praktyką ewakuacji więzień,
niepotwierdzony żadnym dokumentem i przez żadnego świadka wymysł,
że wszyscy przetrzymywani polscy oficerowie co do jednego zostali
porzuceni przez konwój NKWD i wszyscy bez wyjątku trafili do rąk
Niemców, sprawia, że dalsza dyskusja staje się zbędna. To się nie zdarza.
W połowie lipca w rejonie Smoleńska nie było żadnej linii frontu w
ogólnie przyjętym znaczeniu tego słowa. Znajdowało się tam kilka
pancernych i zmotoryzowanych dywizji Wehrmachtu kierujących się z
różnych stron do Smoleńska, Jelni i Jarcewa, które oderwały się od swojej
piechoty na odległość 100–200 km. 21 lipca rozpoczęła się
kontrofensywa wojsk radzieckich, podczas której pięć armijnych grup
operacyjnych skierowało uderzenia z rejonów Białego, Jarcewa i
Rosławla na Smoleńsk w celu odblokowania okrążonych na północnym
wschodzie od Smoleńska oddziałów 16. i 20. Armii. Zażarta bitwa
smoleńska trwała do 5 sierpnia (zdaniem dowódcy Grupy Armii
„Środek”) albo nawet do 10 września (jak piszą radzieccy historycy
wojenni). W tym chaosie uderzeń i kontruderzeń na teatrze działań
wojennych, który wyglądał jak „warstwowy tort” z rubieży obrony wojsk
niemieckich i radzieckich, przynajmniej część polskich oficerów miała
możliwość albo wycofać się na wschód, albo przeciwnie, pójść na zachód,
na Białoruś, gdzie znajdowały się liczne wsie i miasteczka z przewagą
ludności polskiej.
Jednak ani jednego (!!!) żywego człowieka, który byłby uczestnikiem
lub świadkiem błąkania się wielotysięcznego tłumu w polskich
mundurach po lasach i drogach Smoleńszczyzny, nigdy nie odnaleziono.
Ani jednego. Niemniej załóżmy, że mogło się tak zdarzyć, i przyjrzyjmy
się możliwym wariantom działań podejrzanego Hitlera.
Na zdrowy rozum podejrzany Hitler powinien był wykorzystać polskich
oficerów, którzy wpadli mu w ręce, do swoich celów. Wśród kilku tysięcy
osób zawsze znajdą się tacy, których groźbą śmierci, kłamstwem lub
pieniędzmi uda się nakłonić do współpracy. Właśnie tak Hitler
wykorzystał wielotysięczne tłumy wziętych do niewoli
czerwonoarmistów. Kogoś zwerbowano do oddziałów dywersyjno-
rozpoznawczych, kogoś wysłano do prac na tyłach i robót remontowo-
budowlanych, do transportowych jednostek Wehrmachtu, kogoś
zmuszono do podpisywania ulotek demonstrujących, jak dobrze i
dostatnio żyje się w niewoli niemieckiej… Pozostałych umieszczono na
wielkich ogrodzonych drutem kolczastym polanach, gdzie dziesiątkowały
ich głód i dyzenteria. Jeńców traktowano wyjątkowo okrutnie – ale nie
było żadnych masowych, wielotysięcznych egzekucji. A tym bardziej
masowych egzekucji nie przeprowadzano w sposób, który wymagał tyle
czasu i zachodu, co strzelanie w tył głowy każdemu ze skazanych. Gdyby
uwierzyć ekipie Muchina–Stalina, to podejrzany Hitler postąpił z
polskimi oficerami inaczej niż zwykle: w tajemnicy rozstrzelał i
pochował, nie podejmując żadnej próby wykorzystania ich w celach
propagandowych, wojskowych lub zwiadowczych.
Czy mogło tak być? Nie mogło, ale my znowu uwierzymy w
niemożliwe, a zatem po raz kolejny zadamy oczywiste pytania: Gdzie są
świadkowie? Dokumenty? Rozkazy? Nazwiska, stopnie i funkcje
oprawców? Humanizmu w Wehrmachcie i SS oczywiście nie było, ale
porządek jak najbardziej. Wiadomo, że po przeprowadzeniu masowych
egzekucji ludności żydowskiej sporządzano szczegółowe raporty
dotyczące zużycia pocisków i benzyny przy wywożeniu ofiar i ciał.
Czego jak czego, ale pedantyczności i dyscypliny Niemców uczyć nie
trzeba. I jakie odpowiedzi na te oczywiste pytania znalazła w ciągu 60 lat
ekipa Muchina–Stalina w przejętych archiwach niemieckich, protokołach
z przesłuchań wziętych do niewoli oficerów Wehrmachtu i SS? Niestety,
nie pokazali światu niczego bardziej oryginalnego i mądrzejszego od
uznanej za nieprawdziwą podczas procesu w Norymberdze opowieści o
poruczniku Ahrensie i 537. pułku saperów, który później zmienił się w
pułk łączności o tym samym numerze.
Chyba nie ma sądu, który po takich rewelacjach oskarżenia nie uwolni
oskarżonego od razu na sali rozpraw. Nic oprócz ewidentnego dążenia,
aby zmylić śledztwo, i oprócz ukrytego zamiaru wybronienia mordercy
prokurator Muchin i tak nie przedstawił.
O ile wątpliwa jest wina podejrzanego Hitlera w zamordowaniu
polskich oficerów, o tyle oczywiste i bezsporne jest to, że właśnie Niemcy
(a nie podejrzany Stalin!) rozkręcali wielką aferę międzynarodową wokół
grobów w Lesie Katyńskim. W kwietniu 1943 r. Niemcy przywozili do
odkrytych grobów w Katyniu wszystkich, których tylko mogli przywieźć:
ekspertów Czerwonego Krzyża, dziennikarzy z całego świata, polskich
jeńców, katolickich duchownych, żołnierzy Wehrmachtu… Z tego
wynika, że podejrzany Hitler z całych sił próbował przekonać świat, że
zbrodnię rzeczywiście popełniono. To dziwne zachowanie mordercy
zdaniem Muchina–Stalina można wytłumaczyć tym, że popełniając jedną
zbrodnię (wymordowanie polskich jeńców), Hitler planował inną
zbrodnię – oczernienie niewinnego Stalina.
Od razu nasuwa się drobne, nieposiadające istotnego znaczenia, a
jednak ciekawe pytanie – dlaczego podejrzany Hitler tak długo zwlekał z
realizacją swojego niecnego planu? Dlaczego Niemcy, którzy według
Muchina–Stalina rozstrzelali polskich oficerów, podnieśli wielki szum
wokół grobów w Lesie Katyńskim dopiero wiosną 1943 roku, czyli po
wyjściu polskiej armii (znanej jako „armia Andersa”) z terytorium ZSRR?
Według stanu z 1 marca 1942 r. w polskiej armii utworzonej w ZSRR
znajdowało się 60 tysięcy ludzi, sześć dywizji piechoty; formowały się
kolejne cztery dywizje piechoty, bataliony samochodowe, pułk ułanów,
dwupułkowa grupa artylerii. Zgodzicie się, że ze względu na gorący (a
często nierozważny) polski temperament ujawnienie wiosną 1942 roku
faktu masowego rozstrzelania polskich oficerów otwierało przed Hitlerem
naprawdę niezwykłe możliwości… Ale z jakiegoś powodu Hitler z nich
nie skorzystał.
Przebiegły Muchin rozumie, że to pytanie samo się nasuwa, więc
udziela na nie odpowiedzi, którą bez cienia zażenowania nazywa
„dowodem nr 6 wersji Stalina”. Proszę wybaczyć, ale brzmi to tak:
„Powinniśmy zrozumieć następującą rzecz. Niemcy rozstrzeliwali
Polaków jesienią i zimą [komisja Burdenki na podstawie zeznań
„świadków” niezbicie „ustaliła”, że egzekucje odbyły się w sierpniu–
wrześniu, ale Muchin potrzebował jesieni i zimy dla uzasadnienia
obecności ciepłych ubrań na ciałach rozstrzelanych. – M.S.], czyli ciała
stygły na mroźnym już powietrzu, zrzucano je do przemarzniętych
grobów i zasypywano zmarzniętą ziemią. Były jak w kostnicy. Wiosną
1942 roku nie można było ich wykopać, ciała jeszcze nie uległy
rozkładowi. Nie ma innego wytłumaczenia”.
Zwróćcie uwagę na upór, z którym Muchin przeprowadza swój obrzęd
szamański: „Powinniśmy zrozumieć (…). Nie ma innego
wytłumaczenia”. Inne wytłumaczenie istnieje. Wiosną 1942 r. Niemcy nie
mieli pojęcia, że w Lesie Katyńskim znajdują się masowe groby polskich
oficerów. Właśnie tak. Wytłumaczenie najprostsze z możliwych. Co się
tyczy „rozkładu”… Szanowny czytelniku, w przedmowie obiecałem ci
prostą i wesołą książkę. W tym rozdziale musiałem już wyjść poza ramy
prostych i wesołych opowieści. Teraz (a dalej będzie jeszcze gorzej)
nasza rozmowa zmusza nas do mówienia o takich okolicznościach
sprawy, które znajdują się poza dopuszczalnymi tematami rozmów
towarzyskich. Muszę was o tym uprzedzić; jeżeli nie chcecie o tym czytać
– możecie od razu przejść do następnego rozdziału. W zasadzie wszystko,
co najważniejsze o tak zwanej „kwestii katyńskiej”, już wiecie…
Oczywiście nie aspiruję do roli profesjonalnego patologa. Jednak nawet
wiedza ze szkolnego kursu chemii wystarczy, żeby zrozumieć, że
szybkość tego, co się nazywa rozpadem gnilnym, zależy od temperatury i
ilości tlenu. W dobrej zamrażarce mięso zabitej krowy nie psuje się przez
kilka miesięcy (czy nawet lat). Co się stanie z mięsem w letnim słońcu?
Nie potrafię podać dokładnych danych co do wymaganego poziomu
temperatury i wilgotności, ale zrozumiałe jest, że po umieszczeniu ciał
rozstrzelanych w ciepłym (lub gorącym) pomieszczeniu Niemcy do
wiosny 1942 r. mogli uzyskać dowolny wymagany stan rozkładu trupów,
po czym zakopać rozkładające się szczątki w dołach i zacząć kampanię
propagandową.
Teraz od zgadywania przejdźmy do omówienia tego, co się wydarzyło
w rzeczywistości. Odnalezione i przeszukane przez komisję Polskiego
Czerwonego Krzyża i międzynarodową komisję ekspertów ciała były
ubrane w ciepłą odzież. Duński lekarz H. Tramsen (uczestnik ruchu
oporu, który spędził ostatni rok wojny, od lipca 1944 r. do maja 1945 r., w
niemieckim obozie koncentracyjnym) zwraca uwagę na jeszcze jeden
istotny detal: „Mnie, jako specjaliście w dziedzinie medycyny sądowej,
od razu rzucił się w oczy brak primaris cadaverosis, czyli początkowego
rozkładu zwłok tuż po zamordowaniu. Na ciałach nie było śladów much,
robaków ani w ogóle żadnych insektów – nic wskazującego na to, że w
czasie, kiedy ciała pochowano, było ciepło”. Obok ciał znaleziono ponad
3 tysiące różnych papierów, ale nie znaleziono żadnego listu, skrawka
gazety, pokwitowania, zaświadczenia z datą późniejszą niż kwiecień–maj
1940 r. Właśnie te okoliczności nasunęły wszystkim uczestnikom
ekshumacji przypuszczenia, że egzekucja odbyła się wiosną 1940 roku,
czyli ponad rok przed wkroczeniem wojsk niemieckich na
Smoleńszczyznę.
To jest fakt. Ten fakt pozostaje jeszcze jednym dowodem na to, że
zbrodniarz, łajdak i ludożerca Hitler w związku ze zbrodnią dokonaną w
Katyniu ma oczywiste alibi. Komisja Burdenki i radzieccy oskarżyciele
podczas procesu norymberskiego albo ignorowali ten fakt, albo
piętnowali wszystkich uczestników ekshumacji jako „pomagierów podłej
zbrodni hitlerowców”.
I w tym przypadku Muchin stara się być większym stalinistą niż sam
Stalin. Dlatego na dziesiątkach stron uparcie, wiele razy powtarzając i
histerycznie zawodząc („tak pomagierzy Goebbelsa odkopywali groby
Polaków, zanim pokazali je komisjom, sortowali dokumenty, czy
będziecie przekonywać świat do uczciwości hitlerowskich szumowin?”),
twierdzi, zaklina i przekonuje: Niemcy przygotowali ciała rozstrzelanych
polskich oficerów, zanim je ujawnili. Zdaniem Muchina Niemcy w ciągu
dwóch miesięcy (luty–marzec 1943 r.) przed przyjazdem polskiej i
międzynarodowej komisji otworzyli groby, przeszukali ciała, zabrali
wszystkie dokumenty datowane później niż kwiecień–maj 1940 r., potem
znowu zakopali, udeptali ziemię (Muchin nawet podaje obliczenia
niezbędnego czasu i technologię niezbędnych do tego procederu prac
ziemnych) i dopiero po zakończeniu przygotowań podnieśli lament na
cały świat.
Czy jest to możliwe? Oczywiście. W wersji Muchina nie ma niczego, co
byłoby sprzeczne z fundamentalnymi zasadami zachowania materii i
energii. Przy odrobinie chęci i środków zrobić można wszystko, czego
dusza zapragnie. Nam pozostaje tylko możliwie jak najdokładniej ustalić
– co właściwie trzeba było zrobić?

Miejscowi robotnicy schodzą do dołu, w którym są pogrzebani zabici, i sortują


szczątki, przy czym często muszą je odrywać od siebie – warstwy ciał są mocno
zwarte i sprasowane. Mundury oczywiście są zniszczone, zlepione, wyblakłe. Nie
ma mowy o rozpięciu guzików. Trzeba użyć noży. Żeby wyciągnąć wszystko, co
nosił ze sobą człowiek za życia, rozcinają kieszenie, kieszonki i nawet cholewy
butów. (J. Mackiewicz)

Z dokumentów – w tym stanie, w jakim znajdowały się przy ciałach –


drewnianymi pałeczkami dokładnie usuwali brud, tłuszcz i zgniliznę. (K.
Skarżyński)

Nie ma wątpliwości, że ciał nikt nie ruszał. Górne i dolne warstwy ciał były
mocno zwarte. Nie będę się zagłębiał w tłumaczenie procesów chemicznych, które
do tego czasu już powinny były zajść, powodując zlepianie się tych warstw. Obraz
jednoznacznie świadczył o tym, że ciała leżały tu już kilka lat. (H. Bartoszewski)

Oczywiste było, że szczątki znajdowały się razem w grobach przez wiele


miesięcy. Ciała leżały blisko siebie i były tak zwarte, że trzeba było włożyć sporo
wysiłku, żeby je rozdzielić. Wszystkie mundury, bielizna i obuwie zdecydowanie
pasowały rozmiarem i przylegały do ciał tak mocno, że moim zdaniem zdjęcie ich,
a następnie ubranie ciał na nowo było nie tylko trudne, a wręcz niemożliwe. (…)
Wyschnięta tkanka mózgowa ułożyła się w ten sposób, że nie było wątpliwości:
ciała nie ruszano i nie przewracano przez co najmniej dwa lata, a całkiem możliwe,
że jeszcze dłużej. (H. Tramsen)

Tak wyglądało to, co ekshumowano w kwietniu 1943 roku. Tak więc


Niemcy – jeżeli to oni rzeczywiście zajmowali się „przygotowaniem” ciał
rozstrzelanych przez nich polskich oficerów – musieli ostrożnie rozdzielić
zwartą breję ciał, z jubilerską dokładnością rozpiąć guziki na zbutwiałych
ubraniach, zdjąć buty z rozkładających się zwłok, wyjąć wszystkie
papiery, usunąć z nich „brud, tłuszcz i zgniliznę”, wybrać i zniszczyć
wszystkie świadectwa tego, że na początku lata 1941 r. zabici jeszcze
żyli, znowu zabrudzić pozostawione „do pokazu” dokumenty w trupiej
zgniliźnie, schować je do kieszeni ubrań i cholew butów… I tę czynność
wykonać 4243 razy. Po czym pozostawało tylko ciała „ubrać i obuć” oraz
ułożyć szczątki w dole tak, żeby nawet profesjonalni lekarze medycyny
sądowej niczego się nie domyślili.
Czy jest to możliwe? Jest. Bardzo trudne, prawie niewykonalne, ale
gdyby włożyć w to sporo wysiłku, zaangażować najlepszych
specjalistów… Czasami cuda się zdarzają. Albo mogą się zdarzyć.
Krzesło, na którym teraz siedzicie, może latać. Ten paradoks fizyczny
nazwano (jeżeli pamięć mnie nie myli) imieniem naukowca, który na to
wpadł – „cud Jeansa”. Krzesło składa się z cząsteczek. Cząsteczki
nieprzerwanie, ale chaotycznie się poruszają. Istnieje nieskończenie małe
(ale nie równe zeru!) prawdopodobieństwo, że w pewnym fantastycznym
momencie wszystkie cząsteczki ruszą w jednym kierunku – i krzesło
wzniesie się w powietrze. Historię o tym, jak to Niemcy wykonali opisane
wyżej czynności z ciałami – i nikt, żaden z ekspertów, nie zauważył
mistyfikacji – można zaliczyć do kategorii cudów Jeansa. Niewiarygodne,
ale w zasadzie możliwe. I dopiero teraz skupimy się na tej okoliczności
sprawy katyńskiej, o której zazwyczaj pisze się w pierwszych zdaniach
nawet najkrótszych artykułów na ten temat:

Z nabojów wydobytych z ciał oficerów oraz znalezionych w piasku łusek


ustalono, że strzały oddano z krótkiej broni kalibru 7,65 mm. Wydaje się ona być
produkcji niemieckiej. W obawie, że bolszewicy wykorzystają tę okoliczność w
swoich interesach, władze niemieckie zadbały o to, żeby członkowie Komisji PCK
nie ukryli ani jednego pocisku czy łuski. Zarządzenie to było naiwne, a
dopilnowanie go niewykonalne. (ze sprawozdania Komisji Technicznej Polskiego
Czerwonego Krzyża)

Dopilnować się nie dało, łusek z niemieckim oznakowaniem było zbyt


dużo. Specjaliści bez trudu ustalili, że polskich oficerów w Katyniu
zastrzelono z niemieckich pistoletów Walther. Oczywiście używając
niemieckiej amunicji.
Zanim pojawił się Muchin, cała ekipa Stalina prześcigała się w
opowieściach o tym fakcie (a to jest niewątpliwy, niezaprzeczalny fakt)
jako o niepodważalnym dowodzie na to, że Polaków w Katyniu
zamordowali Niemcy. Jestem skłonny przyznać, że Muchin jest
mądrzejszy od wszystkich swoich poprzedników z „ekipy Stalina” razem
wziętych. Muchin rozumie dwie proste rzeczy:
– do sierpnia 1941 r. w posiadaniu Wehrmachtu było już ponad milion
sztuk radzieckiej broni strzeleckiej i zupełnie niewyobrażalne ilości
amunicji do niej (ogółem w drugim półroczu 1941 r. w porzuconych
magazynach pozostawiono 360 milionów sztuk amunicji do pistoletu
TT, pasujących również do pistoletu PPSz). Taką ilością amunicji
Niemcy mogli wystrzelać pół Europy, a co dopiero 4,5 tysiąca
polskich jeńców wojennych;
– to nie „ekipa Stalina” odkryła mogiły w Katyniu; znalazła je i z
niebywałym rozmachem propagandowym pokazała światu „ekipa
Goebbelsa”. Dlatego należało jakoś wytłumaczyć ten paradoksalny
fakt, że to Niemcy przywieźli zagranicznych ekspertów i dziennikarzy
do otwartych mogił, w których pełno było niemieckich łusek.
Niemieckie łuski na miejscu egzekucji w istocie są pośrednim dowodem
na brak udziału podejrzanego Hitlera w mordzie na polskich oficerach w
Katyniu. Logika jest tu bardzo prosta. Jeśli Niemcy od początku
planowali zrzucić winę za swoją zbrodnię na Stalina, to mogli użyć
radzieckiej broni i amunicji, które mieli w olbrzymich ilościach. Jeżeli
podły plan oskarżenia o morderstwo Stalina przyszedł do głowy
Goebbelsowi już po rozstrzelaniu polskich oficerów, to Niemcy powinni
byli włożyć trochę wysiłku, zebrać łuski od walthera i wrzucić do dołu
jeśli nie wszystkie 360 milionów, to przynajmniej 360 sztuk łusek od
pistoletu TT. Zresztą pistolet TT ma kaliber 7,62 mm, a różnica trzech
setnych milimetra (7,65–7,62) we wlotach po nabojach w przestrzelonych
czaszkach (proszę wybaczyć mi cynizm) jest praktycznie niezauważalna
podczas oględzin.
Muchin rozumie, że tę sprzeczność musi jakoś wytłumaczyć, i
przedstawia własne, bardzo odważne i bardzo chamskie wytłumaczenie:
„Pośpiech i brak szacunku dla zdolności intelektualnych Polaków i reszty
inteligencji europejskiej”. A więc o to chodzi. Pośpiech. Goebbels tak
bardzo chciał się przypodobać Hitlerowi, pokazać swoją gorliwość i spryt,
że w rezultacie Niemcy najpierw przywieźli do Katynia tłum
cudzoziemców, a dopiero potem przypomnieli sobie, że to oni rozstrzelali
polskich oficerów, a na miejscu egzekucji pozostały łuski od
niemieckiego walthera.
Czy jest to możliwe? Czy spec od prowokacji politycznych może
zapomnieć o tak podstawowych sprawach, znanych każdemu uczniowi
szkoły średniej, który lubi powieści detektywistyczne? Oczywiście, że
może. Przecież już ustaliliśmy, że nawet krzesło może samoistnie latać w
powietrzu.
Ale tylko w jedną stronę.
Niemcy mogli wykazać się niewiarygodną, praktycznie niewyobrażalną
skrupulatnością w słynnym „przygotowaniu” ciał. Niemcy mogli wykazać
się (chociaż trudno w to uwierzyć) rażącym niedbalstwem i zapomnieć o
tym, jakiej broni i amunicji użyli do egzekucji. Ale absolutnie niemożliwa
jest sytuacja, gdy niemieccy specjaliści z pęsetą i mikroskopem sortują w
dole pełnym gnijących ciał ledwo czytelne papiery – i przy tym w ogóle
nie widzą niemieckich łusek z niemieckiej broni. To jest niemożliwe,
ponieważ jest niemożliwe. Żadne krzesło nie może jednocześnie latać i w
górę, i w dół.
Na tym kończę moje „warcaby na wybitkę” z żenująco kłamliwą wersją
Muchina.
Nie trzeba więcej wymyślać niesamowitych okoliczności. Nie zdarzyło
się nic nadzwyczajnego. Wiosną 1940 r. rozstrzelano więźniów obozu
kozielskiego. Podobnie postąpiono (jak napisano w sprawozdaniu
ekspertów Głównej Prokuratury Wojskowej Federacji Rosyjskiej) z
więźniami obozu w Ostaszkowie i Starobielsku. I w Katyniu, i w Twerze
do egzekucji użyto niemieckich pistoletów Walther. W zeznaniach byłego
szefa kalinińskiego UNKWD Tokariewa znajduje się bezpośrednie
potwierdzenie tego faktu oraz jego logiczne wytłumaczenie (przy
dłuższym użyciu walther mniej się przegrzewał, dlatego w masowych
egzekucjach wykorzystywano właśnie ten model broni). Istotne jest, że
Tokariew nie miał nic wspólnego z egzekucją w Katyniu, więc jego
zeznania nawet teoretycznie nie mogą być częścią celowego fałszowania
sprawy katyńskiej.
Polskich oficerów rozstrzeliwano od końca marca do początku maja
1940 r. Właśnie dlatego w tym czasie ich rodziny przestały otrzymywać
listy. Właśnie dlatego na ciałach rozstrzelanych w lesie katyńskim były
ciepłe ubrania. Właśnie dlatego notatki w zachowanych dokumentach,
listach, dziennikach rozstrzelanych urywają się wiosną 1940 roku.
Właśnie dlatego nie ma i nigdy nie było żadnych śladów istnienia
„obozów specjalnych” pod Smoleńskiem. Właśnie dlatego nie ma i nigdy
nie było żadnego świadka ucieczki strażników tych mitycznych obozów
w lipcu 1941 roku. Właśnie dlatego nikt, żaden polski jeniec, który
rzekomo znalazł się na wolności po ucieczce strażników, nie przeżył –
wszyscy zostali zamordowani rok przed pojawieniem się wojsk
niemieckich w okolicach Smoleńska.
Hitler, który popełnił niezliczone zbrodnie, nie jest winien
zamordowania polskich oficerów. Dlatego mordercą jest Stalin.
Rozstrzelanie bezbronnych jeńców, z których większość nie oddała ani
jednego strzału w kierunku wojsk radzieckich, było pierwszą w szeregu
zbrodni Stalina. Drugą było kłamstwo, odmowa przyznania się do winy i
wykorzystanie sprawy katyńskiej do doprowadzenia do rozłamu w
koalicji antyhitlerowskiej. To nie rząd Sikorskiego, a właśnie Stalin
wykorzystał sytuację, aby wycofać się ze zobowiązań wynikających z
traktatu radziecko-polskiego z 30 lipca 1941 r. To Stalin, a nie Goebbels,
poprzez swoje zbrodnie (zamordowanie, a następnie uporczywe uchylanie
się od wzięcia na siebie odpowiedzialności) przekonywał żołnierzy
Wehrmachtu, których całymi oddziałami przywożono do otwartych mogił
w Katyniu, że w walce z Armią Czerwoną lepiej zginąć niż oddać się do
niewoli. „W rezultacie niebywałego okrucieństwa w trakcie II wojny
światowej dodatkowo na frontach zginęły miliony radzieckich,
brytyjskich, amerykańskich, niemieckich żołnierzy” – mówi adnotacja
wydawnictwa (zazwyczaj pisze ją sam autor) do „Antyrosyjskiej
podłości” Muchina. Chciałbym mieć nadzieję, że z tymi „milionami”
autorzy tekstu jednak mocno przesadzili, ale jeżeli chociaż jeden żołnierz
niemiecki, który miał przed oczami stertę ciał w Lesie Katyńskim, strzelał
do naszych ojców i dziadków jedną minutę dłużej, to winę za tę przelaną
krew ponosi Stalin. I gdyby tylko za tę krew…
Skoro już pochwaliliśmy Jurija Muchina za inteligencję, nie mogę nie
zwrócić uwagi na wyjątkową trafność w wyborze tytułu książki.
Rzeczywiście jest to antyrosyjska podłość. Trwające pół wieku kłamstwo,
prymitywne i podłe próby ukrycia prawdy, zmuszania do milczenia tych,
którzy chcieli się dowiedzieć prawdy w sprawie katyńskiej, długi czas
stały się haniebną plamą na honorze naszego kraju. Dzisiaj ci, którym
brak honoru i sumienia pozwala nazywać siebie samych „patriotami”,
chcieliby, żeby ta hańba znowu wróciła do naszego życia.
Wielkie nakłady „Antyrosyjskiej podłości” nie mogą nie zasmucać, ale
też nie mogą dziwić. „Prawem do hańby najłatwiej porwać rosyjskiego
człowieka” – napisał półtora wieku temu wielki znawca ludzkiej duszy
Fiodor Dostojewski. Grzechem jest wypaczenie myśli klasyka, dlatego
przytoczyłem ją w oryginale. Nie mając nic wspólnego ani z polityką, ani
ze słynną poprawnością polityczną, usunąłbym jednak określenie
„rosyjski” z trafnego określenia Dostojewskiego.
Niezależnie od narodowości człowiekowi łatwiej jest staczać się w dół
niż wspinać się pod górę; łatwiej jest czołgać się niż latać. Łatwiej
doszukiwać się spisków przeklętych masonów niż nauczyć się wyrzucać
śmieci do kosza. Łatwiej uwierzyć w usprawiedliwiające, mimo że
ewidentne, kłamstwo niż wziąć odpowiedzialność za wszystko – dobre i
haniebne – w historii swojego kraju. I mimo wszystko – postarajcie się
nie nadużywać „prawa do hańby”. Nie pozwólcie, aby wyuczona histeria
profesjonalnych prowokatorów wprowadziła was w stan nawet
najkrótszej amnezji historycznej.

4 Aleksandr Twardowski, Wasyl Tiorkin (przyp. tłum.).


5 Aleksander Puszkin, Eugeniusz Oniegin (przyp. tłum.).
6 Gosudarstwiennyj Komitiet Po Czerezwyczajnomu Położeniju – Główny Komitet
ds. Stanu Nadzwyczajnego (przyp. tłum.).
13. Pożar w magazynie

Nie ma odwrotu. Pozostał nam ostatni rozdział i ostatni temat. Nie


chciałbym o tym pisać w ogóle, ten temat nie pasuje do deklarowanej
przeze mnie w przedmowie „łatwej i przyjemnej” książki… Z drugiej
strony, nie można przejść obojętnie obok tej ilości kłamstwa i obłudy w
najbardziej tragicznej kwestii historii wojny. Dla tych, którzy nie są
obojętni na sprawy trudne i smutne (a czasami straszne), proponuję
trzynasty rozdział. Jest o śmierci, cierpieniach, bohaterstwie i
męczeństwie. Rozdział o ludzkich stratach Związku Radzieckiego w II
wojnie światowej.

Zaczniemy od rzeczy prostych i niewinnych. Od pewnego paradoksu


matematycznego zwanego małą różnicą dużych liczb.
1000 – 999 = 1
Są wątpliwości? Nie ma. Teraz nieco zwiększymy pierwszą liczbę,
tylko o jeden procent.
A drugą liczbę nieco zmniejszymy, również o jeden procent. Co
uzyskaliśmy?
1010 – 989 = 21
Właśnie to jest prawo wielkich liczb. Trochę tam, trochę tu, a różnica
wzrosła dwadzieścia jeden razy! Nawiasem mówiąc, ten paradoks nie jest
tylko abstrakcyjną grą umysłu. Każdy konstruktor wie, że musi go
uwzględniać przy pracy nad wykresem, czyli rowek o szerokości 5 mm w
odległości 670 mm od przekroju detalu powinno się obliczać za każdym
razem indywidualnie i dokładnie, bo inaczej, dopasowując dwa wymiary
(670 mm i 675 mm), można uzyskać każdy wynik, ale nie wymagane 5
mm…
Do czego zmierzam? Wciąż do tego samego, do 27 milionów poległych.
Których wcześniej było 20 milionów. Skąd wzięły się te liczby? Dlaczego
Stalin mówił o 7, Chruszczow o 20, a Gorbaczow o 27 milionach
poległych?
Na pewno sądzicie, że państwo w osobach swoich specjalnie
wyszkolonych urzędników zajrzało do każdego obejścia, wsi, miasteczka,
miasta i metropolii, sprawdziło, policzyło i przeliczyło wszystkie
kartoteki we wszystkich „urzędach paszportowych” (ciekawe, czy można
przetłumaczyć to wyrażenie na któryś z języków europejskich?) i PO
DODANIU danych z każdej wsi uzyskało łączną SUMĘ strat w całym
kraju? Powiem szczerze – właśnie tak myślałem. Nawet ja po tylu latach
spędzonych na lekturze dzieł rodzimych „historyków” nie spodziewałem
się takiej bezczelności i takiej chałtury, jakie wyszły na jaw w
rzeczywistości.
Okazało się, że nikt niczego nie dodawał. Okazało się, że ta święta
liczba, która pojawiała się we wszystkich podręcznikach i gazetach, która
brzmiała na wszystkich wiecach i uroczystych posiedzeniach („20
milionów poległych”) i która w 1990 roku nagle, bez podania powodu,
wzrosła o 7 milionów, została uzyskana nie przez dodawanie, a
ODEJMOWANIE. Odejmowanie dwóch wielkich i zupełnie
przypadkowych liczb. Zgodnie z teorią małej różnicy dużych liczb.
Teraz będę milczał, a wy uważnie przeczytacie poniższy tekst:
Ocenę liczby ludności ZSRR na dzień 22 czerwca 1941 r. uzyskano poprzez
przesunięcie do wskazanej daty wyników przedwojennego spisu ludności kraju (17
stycznia 1939 r.) z korektą liczby narodzin i zgonów za 2,5 roku, które upłynęły
między spisem i atakiem faszystowskich Niemiec. Liczba ludności ZSRR na
koniec 1945 r. została obliczona poprzez przesunięcie do tyłu danych z
ogólnozwiązkowego spisu ludności z 1959 r. (…) Ta liczba została uzyskana w
rezultacie obszernych badań statystycznych prowadzonych przez uczonych
demografów, a następnie pracy (pod koniec lat 80. XX wieku) komisji
państwowej, która uściśliła straty Związku Radzieckiego w ludziach podczas
Wielkiej Wojny Ojczyźnianej.

Właśnie tak, „w rezultacie obszernych badań statystycznych”


najważniejsze zagadnienie historii wojennej ZSRR zostało rozwiązane w
łatwy i prosty sposób. „Liczba ludności ZSRR na koniec 1945 r. została
obliczona poprzez przesunięcie do tyłu danych z ogólnozwiązkowego
spisu ludności z 1959 r.” Czy trzeba udowadniać, że w ten sposób można
było uzyskać każdą wcześniej ustaloną liczbę strat? O jakiej dokładności
można mówić w przypadku przesunięcia danych ze spisu ludności o 13 lat
do tyłu? I to jakich 13 lat!
Kto, jacy uczeni demografowie mogą wiedzieć, jak „przesunąć do tyłu”
dane spisu, skoro te 13 lat było absolutnie unikatowych? Gdzie i kiedy w
historii cywilizowanej ludzkości doszło do innej podobnej rzezi?
Owszem, w czasach średniowiecznego okrucieństwa zdarzały się
zbrodnie na jeszcze większą skalę (uważa się, że podczas wojny
trzydziestoletniej w Europie zginął co trzeci mieszkaniec, a w Czechach –
co drugi), ale wówczas nikt nie prowadził statystyk demograficznych z
przyjętą w XX wieku dokładnością i szczegółowością. Jak, na jakiej bazie
statystycznej, można było obliczyć wpływ ilościowy na wskaźniki
demograficzne (narodziny, zgony, przyrost ludności) takich zjawisk, jak
masowa śmierć mężczyzn w wieku rozrodczym (przy czym liczba tych
zgonów nie jest znana, właśnie ją należy ustalić z zastosowaniem
arytmetycznych gier w „przesuwanie”!), jak masowe kierowanie kobiet w
wieku rozrodczym do ciężkiej pracy fizycznej, masowa bezdomność
dzieci, niezwykle duża liczba rodzin niepełnych (matki z dziećmi),
gigantyczna, niespotykana od czasów wielkiej wędrówki ludów migracja
ludności…
Absolutnie niepodważalny moim zdaniem wniosek z powyższego jest
taki, że straty ZSRR w ludziach w czasie II wojny światowej nie są
nikomu znane. Jest prawdopodobne, że normalne, czyli bazujące na
dodawaniu, a nie odejmowaniu „liczb wziętych z sufitu”, badanie zostało
przeprowadzone od razu po zakończeniu wojny, ale jego rezultaty do dnia
dzisiejszego pozostają utajnione.
Tego przypuszczenia (co do istnienia rzeczywistych, względnie
wiarygodnych statystyk demograficznych) nie wziąłem z sufitu. W serii
„Dokumenty radzieckiej historii” ukazał się zbiór (Sowietskaja
powsiedniewnost´ i massowoje soznanije 1939–1945 gg. [„Radziecka
codzienność i świadomość masowa 1939–1945”], ROSSPEN, Moskwa
2003), w którym powołując się na wcześniej ściśle tajne sprawozdanie z
1959 roku „Gospodarka ZSRR podczas Wielkiej Wojny Ojczyźnianej”,
opublikowano obszerną statystykę demograficzną lat 1943–1945. Jest tam
wszystko – śluby, rozwody, liczba urodzeń, umieralność, umieralność
dzieci, korelacja między liczbą mężczyzn i kobiet, zróżnicowana według
sześciu grup wiekowych… Mieszkańcy wsi, mieszkańcy miast, na
terenach, które były okupowane, i tych, które nie były okupowane…
Prowadzono ewidencję. Przeliczono tych, którzy przeżyli. Szczerze
mówiąc, nie mogło być inaczej w państwie, w którym bez meldunku (lub
rejestracji w radzie wiejskiej) człowiek po prostu nie mógł istnieć (kartki
żywnościowe, przedszkole, szkoła, zatrudnienie, pochówek – wszędzie
było potrzebne zaświadczenie o meldunku). Tylko że wszystkie
opublikowane dane demograficzne podano w procentach. Lub w takich
wskaźnikach, jak „na tysiąc urodzeń”, „na tysiąc małżeństw”… Ale
przecież człowiek, który przeliczał procenty i wskaźniki, nie mógł nie
znać liczb wyjściowych!
Wobec braku wiarygodnej informacji społeczeństwo miało najpierw
uwierzyć w liczbę 20, a później – 27 milionów. Te liczby uzyskano
poprzez szyderczo bezsensowną metodę odejmowania dwóch wielkości
uzyskanych w rezultacie absolutnie dowolnych manipulacji danymi
ogólnozwiązkowych spisów ludności w 1939 i 1959 roku. Taka
„metodologia” pozwoliła na uzyskanie DOWOLNEJ liczby w skali 10–50
milionów. Faktycznie jedyne rozsądne pytanie w tej sytuacji brzmi tak:
Dlaczego Chruszczow chciał, żeby liczba ofiar wojny wyniosła 20
milionów, a Gorbaczow chciał zwiększyć tę liczbę do 27 milionów?
Próbie uzyskania odpowiedzi na to pytanie jest poświęcony ten rozdział.
Nie będę was długo trzymał w niepewności i od razu powiem, że moim
zdaniem te liczby zostały ZAWYŻONE. Liczba ofiar wojny jest mniejsza
niż 20 milionów i już tym bardziej – mniejsza niż 27 milionów
Gorbaczowa.
Najogólniej straty w ludziach składają się z dwóch części: strat składu
osobowego sił zbrojnych i ofiar wśród ludności cywilnej. Względny
porządek w ewidencji panuje tylko w odniesieniu do pierwszej kategorii –
strat Armii Czerwonej. I od tego zaczniemy. Zaczniemy od tradycyjnego
szkolnego „zadania z basenem” – z jednej rury się wlewa, z drugiej
wylewa… Postarajmy się oderwać od tego morza ludzkich cierpień, które
kryje się za poniższymi liczbami, i zajmijmy się czystą arytmetyką.
Na początku czerwca 1941 roku w Armii Czerwonej, Siłach
Powietrznych, marynarce i zmilitaryzowanych strukturach instytucji
cywilnych odbywały służbę 4 901 852 osoby (tu i dalej – jeżeli nie
podano inaczej – wszystkie liczby pochodzą ze zbioru statystycznego Grif
siekrietnosti sniat, opracowanego w 1993 r. przez zespół historyków
wojskowości Sztabu Generalnego Rosyjskiej Armii pod redakcją generała
pułkownika G. Kriwoszejewa). W ramach tajnej mobilizacji (wielkie
ćwiczenia rezerwistów) do 22 czerwca 1941 roku do armii wcielono
jeszcze 767 750 osób. W ciągu czterech lat wojny zmobilizowano jeszcze
28 807 150 osób. Razem: 34 476 752 osoby – oto łączne „zasoby ludzkie”
do dyspozycji Sił Zbrojnych. Te liczby są bardzo dokładne i wiarygodne,
ponieważ odzwierciedlają pracę wojskowych komend uzupełnień oraz
innych służb, znajdujących się na tyłach i prowadzących szczegółową
sprawozdawczość.
Według stanu na 1 lipca 1945 roku (czyli około 50 dni po zakończeniu
działań bojowych w Europie) w Siłach Zbrojnych i strukturach
zmilitaryzowanych innych resortów zgodnie z ewidencją znajdowało się
11 793 800 osób. Na leczeniu w szpitalach znajdowało się 1 046 000
żołnierzy. Nie widzę podstaw, by wątpić w dokładność i wiarygodność
tych liczb. W ciągu 50 dni po wojnie dowódcy na wszystkich szczeblach
mogli policzyć swoich podwładnych i sporządzić stosowne doniesienia do
nadrzędnych sztabów. Ci ranni, którym pisane było umrzeć, już nie żyli
(wojenno-medyczna statystyka dowodzi, że w kwestii życia i śmierci
rannego w absolutnej większości przypadków decyduje pierwsze kilka
dni po odniesieniu ran). Z dokładnością, z którą zostaną podane inne
liczby, można założyć, że spośród 1 046 000 rannych, którzy pozostawali
przy życiu 1 lipca 1945 roku, nie zmarł nikt. Co się tyczy działań
wojennych przeciwko Japonii, które rozpoczęły się 9 sierpnia 1945 roku,
to bezpowrotne straty Armii Czerwonej podczas tej operacji wyniosły 12
tysięcy ludzi. Ta liczba stanowi mniej niż jedną dziesiątą procenta strat w
wojnie z Niemcami i ich sojusznikami, dlatego dalej strat z wojny
japońskiej w ogóle nie będziemy uwzględniać.
34 476 800 – 11 793 800 – 1 046 000 = 21 637 000
W czasie wojny z Sił Zbrojnych ZSRR ubyło 21 637 000 osób.
Ubytek i straty to dwa różne słowa o różnym znaczeniu w języku
wojskowych. W czasie wojny z Sił Zbrojnych ubyło 8 007 100 ludzi,
którzy pozostali przy życiu. A mianowicie:
– 3 614 600 skierowano do pracy w przemyśle i zmilitaryzowanych
strukturach organizacji cywilnych,
– 3 798 200 zdemobilizowano z powodu ran i chorób,
– 594 300 skazano, ale przy tym nie rozstrzelano i nie wysłano do
oddziałów karnych.
Ostatnia kategoria wymaga komentarza. Mówimy o dwóch możliwych
sytuacjach. Pierwsza: człowiek nie popełnił żadnego przewinienia, a z
armii do GUŁagu wysłano go z powodu „niewłaściwej narodowości”
(Niemiec, Fin, Rumun, Kałmuk, Czeczen), niewłaściwego miejsca
urodzenia (urodzony w „dawnej Polsce”), budzącego wątpliwości
pochodzenia społecznego (syn represjonowanego). Zabierano mu broń i
wysyłano do wycinania lasu albo do Workuty, gdzie wydobywał węgiel
„dla frontu i dla zwycięstwa”. Drugi wariant: człowiek zrobił coś – z
punktu widzenia „wydziału specjalnego” – szczególnie niebezpiecznego.
Na przykład „wykazywał terrorystyczne zamiary przeciwko wodzowi
ludów”, „oszczerczo oświadczał, że w wyzwolonych od niemieckich
okupantów rejonach chłopi są wrogo nastawieni do odbudowy
kołchozów”, „w 1928 r. głosował za antypartyjną trockistowską
rezolucją” (mam nadzieję, że rozumiecie, że to nie są żarty, a cytaty z
dokumentów Smiersza). Wykrytych wrogów „wodza ludu” nie
rozstrzeliwano na miejscu i nie wysyłano do batalionów karnych, żeby
„odkupili krwią winy”, lecz aresztowano i kierowano z armii do
dyspozycji NKWD w celu przeprowadzenia dochodzenia i następnie
wydania wyroku. Wyrokiem mogła być kara śmierci, ale ta śmierć już nie
znajdowała się na liście strat sił zbrojnych (co, ściśle rzecz biorąc, było
całkiem zasadne – stracony nie był ofiarą wojenną).
I te trzy liczby wydają mi się dość dokładne. Wszystko to działo się
poza strefą działań wojennych, było ściśle ewidencjonowane i
kontrolowane, co więcej, kontrolowane co najmniej dwustronnie: armia
przekazała – zakłady przemysłu zbrojeniowego lub organy NKWD
przyjęły. Rannych demobilizowano na podstawie decyzji komisji, decyzję
protokołowano, po powrocie do domu inwalida okazywał dokumenty w
wojskowej komendzie uzupełnień w celu uzyskania renty. Błędy czy
nieścisłości są możliwe, ale stosunkowo nieistotne.
Istnieje jeszcze jedna kategoria żołnierzy, którzy ubyli z czynnej armii,
ale według stanu na dzień 1 lipca 1945 roku niewątpliwie żyli. To jeńcy,
którzy doczekali końca wojny. Ani dokładnej, ani nawet przybliżonej ich
liczby nie zna nikt, ale istnieje jedna całkiem wiarygodna liczba: liczba
jeńców, którzy przeszli przez punkty filtracyjne i zostali uwzględnieni w
dokumentach Zarządu do spraw Repatriacji. Jeszcze raz powtarzam –
tych, którzy przeżyli, było więcej, ale nie wszyscy jeńcy chcieli znaleźć
się w bramie punktu filtracyjnego, niektórzy próbowali zostać na
Zachodzie, niektórzy próbowali sfałszować dokumenty i wrócić do domu,
unikając spotkania z organami NKWD, ale samych tylko
zarejestrowanych i wciągniętych do ewidencji nazbierało się 1 836 000
osób.
21 637 000 – 8 007 000 – 1 836 000 = 11 794 000
11 794 000 żołnierzy zginęło lub na zawsze i bez śladu opuściło granice
ZSRR. Taki jest wynik, dość wiarygodne i dokładne rozwiązanie zadania
z basenem.
To oznacza, że bezpowrotne straty demograficzne żołnierzy Sił
Zbrojnych ZSRR ogółem nawet w teorii nie mogą być większe niż 11 794
000 osób. Wszystko ponad to jedynie czcze histerie na temat „gór ciał”.
Specjalistom nazwiska współczesnych histeryków są dobrze znane, a cała
reszta nie ma potrzeby utrwalania w pamięci różnych śmieci. Postarajcie
się zapamiętać najważniejsze: zasady zachowania materii nikt jeszcze nie
odwołał i wszelkie brednie o „25… 37… 43… milionach poległych
żołnierzy” można bez wahania wyrzucić do kosza. Dalej pojawią się
liczby coraz mniej wiarygodne, bo teraz zajmiemy się wydarzeniami i
procesami, które rozegrały się w ogniu, bezpośrednio na linii frontu lub za
tą linią, na terytorium kontrolowanym przez nieprzyjaciela:
– 5,23 miliona żołnierzy Armii Czerwonej, Marynarki Wojennej, Sił
Powietrznych, Wojsk Pogranicza i Wojsk Wewnętrznych NKWD
zostało zabitych lub zmarło na etapie sanitarnej ewakuacji. Właśnie
taką liczbę uzyskał zespół historyków pod kierownictwem
Kriwoszejewa poprzez zsumowanie doniesień wojsk. Oczywiście nie
uwzględnia ona wszystkich przypadków śmierci żołnierzy radzieckich
w walkach (przede wszystkim wskutek chaosu i paniki pierwszych
miesięcy wojny, gdy całe formacje znikały razem ze sztabami oraz
kompletną dokumentacją).
– 1,1 miliona osób zmarło wskutek ran w szpitalach (choć brzmi to
okropnie, potworna liczba miliona zmarłych jest potwierdzeniem
najwyższych kwalifikacji i ofiarnego wypełnienia ludzkiego i
wojskowego obowiązku przez wszystkich pracowników radzieckiej
medycyny wojskowej – od szeregowego sanitariusza do głównego
chirurga; z 22 milionów przypadków zranienia 21 milionów
zakończyło się uratowaniem życia rannego; wobec braku najbardziej
podstawowych – według standardów współczesnych – leków i
straszliwego przeładowania wszystkich jednostek medycznych te
liczby wyglądają na prawdziwy cud).
– 0,4 miliona zmarło wskutek chorób oraz zginęło wskutek
nieszczęśliwych zdarzeń i wypadków (straty niebojowe).
Dla porównania zaznaczmy, że w Wehrmachcie w ciągu 6 lat wojny
straty niebojowe wyniosły 0,2 miliona osób.
– 0,16 miliona rozstrzelano na podstawie wyroków trybunałów
wojskowych lub decyzji nadrzędnych dowódców.
– 0,22 miliona zginęło, walcząc po stronie nieprzyjaciela. Na temat
dokładności tej liczby nie będziemy się rozwodzić, niemniej w książce
Kriwoszejewa (s. 392) podano taką właśnie liczbę strat jednostek
ochotniczych Wehrmachtu i Waffen SS, sformowanych z byłych
radzieckich obywateli. W ocenie liczebności tej kategorii wszystko
jest bardzo niepewne: z jednej strony jeńcy wojenni i dezerterzy byli
podstawowym, lecz nie jedynym źródłem żołnierzy dla jednostek
ochotniczych, z drugiej strony podana liczba 0,22 miliona nie zawiera
strat tych kolaborantów wśród byłych żołnierzy Armii Czerwonej,
którzy walczyli z radzieckimi partyzantami w składzie batalionów
policyjnych i innych jednostek karnych.
W ten sposób uzyskujemy liczbę 7,11 miliona zabitych i zmarłych,
których śmierć nie budzi wątpliwości.
Najbardziej niepewna i niejasna jest statystyka dotycząca wziętych do
niewoli i dezerterów – sama natura tych haniebnych zjawisk wyklucza
możliwość prowadzenia dokładnej ewidencji. Według danych
Kriwoszejewa zaginieni i „nieuwzględnione straty pierwszych miesięcy
wojny” w sumie wynoszą 4 559 000 osób. Ale przy tym ogólny bilans
zysków i strat składu osobowego Sił Zbrojnych nie pokrywa się w
ogromnej liczbie 2 186 000 osób (s. 140–141). Sami autorzy zbioru
tłumaczą to między innymi „znaczną liczbą nieodnalezionych
dezerterów”. Po to, żeby arytmetyczny (nie historycznowojskowy, a
jedynie arytmetyczny) bilans się zgodził, należy założyć, że ogólna liczba
wszystkich kategorii zaginionych (jeńcy, dezerterzy, nieuwzględnieni w
doniesieniach sztabów zabici, porzuceni na okupowanym przez
nieprzyjaciela terytorium ranni) wynosi 6 745 000 osób (4 559 000 + 2
186 000). Olbrzymia liczba. Jak widzimy, jest większa od liczby
policzonych zabitych i zmarłych w szpitalach wskutek ran. Taka była
cena straszliwej klęski podczas pierwszych miesięcy wojny…
Według szacunków niemieckich historyków liczba radzieckich jeńców
wojennych wynosi ogółem nie mniej niż 5,2 miliona osób. Jeszcze raz
powtórzę, że są to bardzo ostrożne oceny (wielu autorów zwiększa liczby
do poziomu 5,7–5,8 miliona). Za stosunkowo dokładną można uznać
tylko liczbę wyzwolonych z niewoli: 319 tysięcy wyzwolono latem i
jesienią 1941 r. (Ukraińcy, Bałtowie, etniczni Niemcy); kolejne 504
tysiące wyzwolono przed 1 maja 1941 r. (przeważnie w związku z
wcieleniem do jednostek ochotniczych Wehrmachtu i Waffen SS). Tym,
których jeszcze to dziwi, mogę podać stronę (Kriwoszejew, s. 334).
Liczba zmarłych jeńców wojennych przez wiele lat pozostawała
przedmiotem spekulacji politycznych. Najpierw w komunikatach
Radzieckiego Biura Informacyjnego podawano nierealnie małe liczby
zaginionych czerwonoarmistów, następnie na procesie w Norymberdze
oświadczono o 3,9 miliona zamordowanych jeńców; zbiór Kriwoszejewa,
zaniżając łączną liczbę jeńców, podaje zadziwiająco małą liczbę 1,3–1,7
miliona zmarłych w niewoli niemieckiej; niemiecka statystyka wojenna
mówi o 0,67 miliona zmarłych po lutym 1942 r., ale przy tym ignorowana
jest najstraszliwsza i najbardziej masowa śmierć radzieckich jeńców
wojennych jesienią i zimą 1941 roku. Współcześni niemieccy historycy,
analizując dokumenty Wehrmachtu i SD, uzyskują liczbę 2,2–2,6 miliona,
w tym około 1,5–2,0 milionów osób, które zginęły w czasie pierwszej
wojennej zimy. Nie aspirując do jakiejkolwiek dokładności, proponuję
policzyć w następujący sposób: od całkowitej liczby wziętych do niewoli
odjąć liczbę tych, którzy wrócili do ojczyzny, oraz wyzwolonych z
niewoli przez nieprzyjaciela. Razem: 5,2 – 1,84 – 0,82 = 2,54 miliona.
Po zsumowaniu podanej wyżej liczby zabitych, rozstrzelanych i
zmarłych (7,11 miliona) z przypuszczalną liczbą zmarłych w niemieckiej
niewoli (2,54 miliona) uzyskujemy pewną liczbę 9,65 miliona. To liczba
żołnierzy, którzy najprawdopodobniej nie dożyli końca wojny.
Porównując tę liczbę z uzyskaną metodą rozwiązania zadania z basenem
maksymalnie możliwą liczbą bezpowrotnych strat demograficznych
żołnierzy Sił Zbrojnych ZSRR (11,79 miliona), uzyskujemy różnicę
arytmetyczną 2,14 miliona. Dwa miliony osób, o których losach nikt nie
wie nic na pewno. I prawdopodobnie nigdy się już nie dowie. Nie będę się
wymądrzał, proponuję po prostu podzielić tę liczbę na pół: połowę
zaliczyć do kategorii poległych podczas walk, ale nieuwzględnionych w
doniesieniach sztabów, drugą połowę uznać za zaginionych dezerterów i
jeńców, którzy uciekli na Zachód albo ukrywali swoją przeszłość i pod
zmyślonymi nazwiskami pozostali na terytorium ZSRR.
Teraz pozostaje nam tylko połączyć tę obfitość liczb w jednej tabeli:

Za dodatkowe potwierdzenie wiarygodności podanych wyżej obliczeń


mogą zostać uznane dane ewidencji zawiadomień o śmierci żołnierzy
(pochoronek), które wpłynęły do wojskowych komend uzupełnień w
czasie wojny. Nazbierało się ich 12 401 000 sztuk. Nie ma nic dziwnego
w tym, że było ich o 600 000 więcej od sumy wszystkich wymienionych
w tabeli kategorii strat. Zawiadomienia wysyłano tak w wypadku
zabitych, jak i tych, których w dokumentach sztabów uznano za
zaginionych. A to oznacza, że łącznie mogło zostać wystawionych około
13,6 miliona zawiadomień. Z uwzględnieniem nieuniknionego
dublowania (gdy na zapytanie krewnych w związku z ich przymusowymi
przeprowadzkami do różnych komend uzupełnień wysyłano po kilka
zawiadomień dotyczących jednej osoby) pochoronek mogło okazać się
jeszcze więcej. Innymi słowy – podane w tabeli liczby końcowe wcale nie
są zaniżone. Być może są nawet nieco zawyżone.

Najprawdopodobniej otrzymany rezultat zdziwił cię, szanowny


czytelniku, swoją „małością”. Doskonale cię rozumiem – przez ostatnie
20 lat nasi rodzimi publicyści prowadzili szalony „wyścig na trumnach”,
ogłuszając siebie samych histerycznym lamentem: „góry ciał”, „jeden
karabin na trzech”, „dwudziestu naszych żołnierzy na jednego zabitego
Niemca”. Na mniej niż 20–25 milionów poległych – przy czym tylko
żołnierzy – nikt już się nie zgadzał. Ale my nie będziemy straszyć siebie
lamentami. Jeżeli nieszczęsny jeden karabin na trzech ma jakieś
przełożenie na rzeczywiste wydarzenia, to przypadki tak karygodnego
braku organizacji mogły się zdarzać jedynie latem i jesienią 1941 roku.
Co więcej, powodem podobnych sytuacji wcale nie był obiektywny brak
broni – posiadaną bronią strzelecką można było wyposażyć według
pełnych norm etatowych czasu wojny 450–750 dywizji… W latach 1944–
1945 Armia Czerwona zostawiła nieprzyjacielowi nie góry ciał, a góry
pocisków artyleryjskich. Radziecka nauka wojskowa nie bez podstaw
była dumna z tego, że na końcowym etapie wojny Armia Czerwona
zastosowała w praktyce takie pojęcie jak „natarcie artyleryjskie”. Średnią
normą była gęstość 150–200 dział na 1 kilometr frontu natarcia i 50
tysięcy pocisków kalibru 122 mm lub większego do stłumienia obrony
jednej dywizji piechoty Wehrmachtu (co daje trzy pociski o masie nie
mniej niż 22 kilogramy każdy na jednego niemieckiego żołnierza).
Średnio. W największych operacjach ofensywnych końca wojny jeszcze
bardziej wykorzystywano artylerię. Podczas przełamania niemieckiej
obrony w czasie operacji wiślańsko-odrzańskiej (styczeń 1945 r.) w pasie
głównego uderzenia zgromadzono niewiarygodną liczbę 420 dział na 1
kilometr frontu. Na każdym metrze obrony niemieckich wojsk
zdetonowano po 15 pocisków średniego i dużego kalibru. W pasie
natarcia 5. Armii Uderzeniowej w ciągu godziny zużyto 23 kilotony
amunicji – to siła bomby atomowej w Hiroszimie.
Dla zobrazowania końcowego etapu wojny należy wziąć pod uwagę
wielokrotną przewagę Armii Czerwonej w czołgach i absolutną przewagę
ilościową w powietrzu. Od jesieni 1944 roku na niebie nad frontem
wschodnim rzadko pojawiały się niemieckie myśliwce, a niemieckie
bombowce – prawie nigdy (resztki niemieckiego lotnictwa, zużywając
ostatnie zapasy paliwa lotniczego, usiłowały zapobiec zniszczeniu
niemieckiego przemysłu i sieci transportowej, wywołanego przez
nieustanne zmasowane naloty amerykańskich „latających fortec”. To, że
przy takiej przytłaczającej przewadze ogniowej straty Armii Czerwonej w
ludziach wielokrotnie (nie dziesięć razy, lecz wielokrotnie) przewyższały
straty nieprzyjaciela, nie powinno dziwić. To, proszę wybaczyć mi
cynizm, było „normalne”. Straty nacierającego powinny być większe od
strat broniącego się – szczególnie gdy broniący się wykazuje bardzo
wysokie zdyscyplinowanie, męstwo i odwagę.
Tu muszę na chwilę odejść od omawianego tematu, ponieważ na
własnym przykładzie mogłem się przekonać, że zdanie na temat męstwa i
odwagi żołnierzy niemieckich powoduje utratę zmysłu słuchu i wzroku u
niektórych czytelników. Nie tak dawno, w marcu 2008 r., miałem
zaszczyt występować przed zgromadzeniem szacownej piterskiej
inteligencji. I nawet w tym towarzystwie wybranych po słowach o
męstwie i odwadze natychmiast zadano mi następujące pytanie:
„Powiedział pan, że żołnierze Wehrmachtu walczyli w słusznej
sprawie…”. Niczego takiego nie mówiłem i nie pisałem. W ogóle nie
mam pojęcia, o co walczył ten czy inny konkretny Hans czy Fritz. Być
może za Führera i Wielkie Niemcy, być może w imię marzeń o własnej
posiadłości i chłopach w podbitej Rosji, być może za swojego najlepszego
przyjaciela Kurta, który zginął w ubiegłym tygodniu… Nie wiem, to nie
moja sprawa. Nie jestem ani poetą, ani pisarzem, ani filozofem. Jako
historyk mam obowiązek stwierdzić fakt – Niemcy walczyli z
największym uporem, nie oddając bez walki ani jednego skrawka naszej
ziemi; przez kilka miesięcy prowadzili walki w całkowitym okrążeniu;
przy najmniejszej możliwości przechodzili do dobrze zorganizowanej
kontrofensywy. Żeby przełamać opór takiego nieprzyjaciela i odrzucić go
na 3 tysiące kilometrów od Wołgi na Łabę, żołnierze Armii Czerwonej
musieli wykazać się nie mniejszym męstwem i odwagą. Oraz ponieść
znaczące straty.
Podam kilka konkretnych przykładów.
Praktycznie jedynym przypadkiem udanej strategicznej operacji
ofensywnej Armii Czerwonej na początkowym etapie wojny jest
kontrnatarcie pod Moskwą. W ciągu miesiąca (od 5 grudnia do 7
stycznia) bezpowrotne straty (zabici i zaginieni) wyniosły 139 600 osób.
Niemcy stracili podczas bitwy o Moskwę 77 820 zabitych i zaginionych –
są to jednak straty całej operacji, od 3 października do 10 stycznia, czyli z
uwzględnieniem strat dwóch miesięcy bezskutecznych prób dotarcia do
murów Kremla. Z dokładnością możliwą do zaakceptowania w tym
przypadku można uznać niemieckie straty z grudnia 1941 roku za jedną
trzecią łącznych bezpowrotnych strat. Przy takim założeniu stosunek strat
obu stron wynosi 5,35 do 1. Straty nacierającej Armii Czerwonej były
pięciokrotnie wyższe od strat Wehrmachtu. Ale to grudzień 1941 roku. To
natarcie wspierane samym tylko entuzjazmem, po pas w śniegu, przy
trzaskającym mrozie, prawie bez artylerii. Jak pisze we wspomnieniach
G. Żukow (wówczas dowódca Frontu Zachodniego), „musieliśmy
zakładać normę zużycia amunicji 1–2 strzały na jedno działo na dobę. I
to, proszę zauważyć, w czasie ofensywy!”.
Teraz weźmiemy statystyki strat drugiego półrocza 1943 roku. To okres
wielkich operacji ofensywnych prowadzonych przez Armię Czerwoną
(wyzwolenie Smoleńska i Donu, forsowanie Dniepru, wyzwolenie
lewobrzeżnej Ukrainy i Kijowa). Straty łączne (zabici, zaginieni, ranni)
Armii Czerwonej wyniosły 4 809 300 osób. Straty łączne Wehrmachtu i
Waffen SS w tym samym okresie wynoszą 1 413 200 osób. Stosunek strat
3,4 do 1.
Warto przyjrzeć się oddzielnie trzeciemu kwartałowi 1943 r. (lipiec,
sierpień, wrzesień). W tym okresie odbyła się bitwa na Łuku Kurskim –
jedno z największych starć II wojny światowej. Łączne straty Armii
Czerwonej wyniosły 2 748 000, w tym bezpowrotne (zabici i zaginieni) –
694 000.
Straty Wehrmachtu i Waffen SS: łączne – 709 000, w tym bezpowrotne
– 231 000. Stosunek strat łącznych: 3,8 do 1. Stosunek bezpowrotnych
strat: 3 do 1.
Drugie półrocze 1944 roku. Armia Czerwona praktycznie ciągle naciera
na całej linii frontu. W tym okresie prowadzono trzy wielkie strategiczne
operacje ofensywne: „Bagration” (rozbicie niemieckiej Grupy Armii
„Środek” na Białorusi), lwowsko-sandomierską i jasso-kiszyniowską.
Przy tym w liczbach absolutnych straty Armii Czerwonej (w porównaniu
z drugim półroczem 1943 r.) są wyraźnie mniejsze: łączne – 3 258 800 i
bezpowrotne – 690 200. Niemcy stracili 1 300 300, w tym bezpowrotnie –
650 400. W strukturze strat nieprzyjaciela po raz pierwszy olbrzymi
odsetek stanowią zaginieni (463 300). Stosunek strat łącznych: 2,5 do 1.
Przy szacowaniu stosunku strat bezpowrotnych powstaje problem
ustalenia liczby poległych wśród „zaginionych” Niemców. Faktycznie
musimy zgadywać. Biorąc pod uwagę, że masowego oddawania się do
niewoli, porównywalnego z sytuacją z 1941 roku, w Wehrmachcie mimo
wszystko nie było, można bardzo i to bardzo umownie przypuszczać, że
połowę liczby zaginionych żołnierzy niemieckich stanowią polegli. Przy
takim założeniu stosunek liczby poległych zmniejsza się do 1,7 do 1.
Bezpośrednio podczas operacji „Bagration” (a jest to największa –
zarówno według liczebności wojsk radzieckich, jak i osiągniętego
sukcesu – strategiczna operacja ofensywna) straty Armii Czerwonej
wyniosły: łączne – 765 800, w tym bezpowrotne – 178 500 osób. Straty
nieprzyjaciela: 26 400 zabitych, 263 100 zaginionych, 109 700 rannych.
Stosunek łącznych strat: 1,9 do 1.
Stosunek liczby poległych (przy takich samych założeniach co do ich
liczby) wynosi 1,13 do 1.
Rzecz jasna, dokładność każdej z podanych powyżej liczb można
zakwestionować. Nie ma dwóch źródeł, w których liczby strat (według
okresów lub operacji) nie różniłyby się o 10–15 procent. Niemniej jednak
te wszystkie zastrzeżenia nie zmieniają istotnie ogólnego obrazu, który
jest całkowicie jasny i oczywisty – stosunek strat stale się zmieniał w
lepszą (jeżeli w historii śmierci milionów ludzi może być coś „dobrego”
czy nawet „lepszego”) dla Armii Czerwonej proporcję. I mimo że w
nieodpowiedzialnej publicystyce ostatnich dziesięcioleci przyjęło się
piętnować „nieudolnych i krwawych generałów Stalina”, nie można nie
przyznać, że stosunek strat osiągnięty podczas operacji „Bagration”
można uznać za wzorcowy (chociaż oczywiście najlepszym wzorem do
naśladowania nie jest ta potworna rzeź, a pokój i harmonia, panujące w
Europie w ostatnim półwieczu).
Łącznie od 22 czerwca 1941 r. do 31 grudnia 1944 r. Wehrmacht i
Waffen SS bezpowrotnie (z uwzględnieniem zaginionych i wziętych do
niewoli) straciły na froncie wschodnim 2,62 miliona osób. Między innymi
Grupa Armii „Środek”, której oficerowie w listopadzie 1941 r. przez
lornetkę oglądali ulice Moskwy, bezpowrotnie straciła 844 000 żołnierzy
(w tym 401 000 zabitych i 443 000 zaginionych). Dla porównania
zaznaczmy, że na wszystkich frontach od 1 września 1939 r. do 31
grudnia 1944 r. straty Wehrmachtu i oddziałów SS wyniosły 3 360 000
zabitych i zaginionych (w tym około 2 850 000 na początku lat 50.
uznano za poległych). Inaczej mówiąc, straty na froncie wschodnim
wyniosły 78 procent (ponad trzy czwarte) wszystkich niemieckich strat –
to całkiem wymowna odpowiedź na pytanie, jaka armia „przetrąciła
kręgosłup faszystowskiej bestii”.
Trudno powiedzieć – z czym, z jakimi liczbami strat Armii Czerwonej,
ma sens porównywanie liczby strat bezpowrotnych wojsk lądowych
Rzeszy. Czy właściwe będzie porównanie ich z ogólnymi stratami
bezpowrotnymi Armii Czerwonej, których znaczną część stanowią zmarli
w niewoli, ci, którzy zginęli od kul radzieckich żołnierzy czy oddziałów
egzekucyjnych NKWD? Najogólniej rzecz biorąc, można stwierdzić, że
straty Armii Czerwonej były większe trzy, cztery razy od strat
nieprzyjaciela. Chyba nie ma sensu dyskutować o możliwości
sprawdzenia tej liczby. Trzy, cztery razy. Te proporcje dość realistycznie
odzwierciedlają to, co działo się na polach wielkiej bitwy.
Na zakończenie tego tematu muszę zaznaczyć, że zespół Kriwoszejewa
dolał jednak sporą chochlę dziegciu do wyników swojej niezwykłej i
profesjonalnej pracy. Być może ktoś złożył Kriwoszejewowi propozycję
nie do odrzucenia. Nie wiem – ale na stronie 390, po szczegółowej i
całkowicie poprawnej (czyli w całości pokrywającej się z wynikami
fundamentalnych prac niemieckich historyków) analizie struktury i liczby
niemieckich strat, nagle niczym diabeł z pudełka pojawia się następujące
zdanie: „Analiza niektórych materiałów archiwalnych oraz publikacji w
prasie radzieckiej i zagranicznej pokazuje, że…”. Po czym bezpowrotne
straty Niemiec tylko na froncie wschodnim zwiększają się do
nieprawdopodobnej liczby 6 923 700 osób! A to dopiero początek.
Następnie zostają do nich dodane równie oszałamiające straty
sojuszników Niemiec w liczbie 1 725 800 osób. Same tylko Węgry, jak
się okazuje, „zdołały” stracić na froncie wschodnim 864 tysiące
żołnierzy! W przybliżeniu dziewięć razy więcej niż Włochy i dokładnie
dziesięć razy więcej niż Finlandia (s. 392), mimo że Finowie wystawili do
walki z ZSRR 16 dywizji, które latem 1941 roku i latem 1944 roku
prowadziły krwawe starcia, nawet z grubsza nieprzypominające
„dokonań” oddziałów węgierskich pod Stalingradem. Ale tego też wydało
się mało – w ogólnej masie „bezpowrotnych strat nieprzyjaciela”
pojawiają się Japończycy, Chińczycy i Koreańczycy w bardzo skromnych
(dla nich) liczbach 723 800 osób. Wskutek tych wszystkich manipulacji
udało się uzyskać stosunek strat Armii Czerwonej i nieprzyjaciela
wynoszący 1,3 do 1.
Rozwiązanie tej zagadki jest nadzwyczaj proste. Dla Niemiec wojna
zakończyła się całkowitą i bezwarunkową kapitulacją. Następnie każdy
niemiecki żołnierz (na przykład wartownik przy składzie amunicji w
Niemczech, który w czasie wojny nie strzelił ani razu) mógł na zasadach
formalnoprawnych zostać uznany za jeńca wojennego. Ta kolizja prawna
otwiera olbrzymie możliwości do manipulowania liczbami (nie
zapominajmy, że na dwóch żołnierzy czynnej armii i u nas, i u Niemców
przypadało „półtorej osoby” w różnego rodzaju służbach tyłowych i
pomocniczych). Właśnie wskutek zsumowania rzeczywistych strat
bojowych Wehrmachtu z olbrzymią liczbą „jeńców majowych” zostały
uzyskane powyższe liczby. Ten sam chwyt zastosowano wobec Węgier.
Natomiast Finlandia nie skapitulowała, druga wojna radziecko-fińska
zakończyła się podpisaniem układu o zawieszeniu broni (19 września
1944 r.), więc na s. 392 rzeczywiste straty fińskiej armii okazały się 10
razy mniejsze od spekulacyjnej liczby węgierskich „strat”. Pojawienie się
w obliczeniach 640 tysięcy Japończyków i Chińczyków wziętych do
niewoli w Mandżurii (przeważnie już po kapitulacji Japonii) można
określić tylko jako „czarny humor”…
20 – 11 = 9
27 – 11 = 16
Są wątpliwości? Myślę, że już są. I zupełnie nieprzypadkowo o liczbie
20 (a później 27) milionów radzieckich obywateli, którzy zginęli w czasie
wojny, wiedzą (lub przynajmniej słyszeli) wszyscy, o liczebności strat sił
zbrojnych (9–10–11 milionów) wie każdy czytelnik literatury
historycznowojskowej i publicystycznej – ale przy tym o oczywistej i
niezaprzeczalnej różnicy arytmetycznej pomiędzy liczbą 27 i liczbą 11 nie
wspomina się praktycznie nigdzie i nigdy. Co też można wyjaśnić –
nawet tym, którzy zamówili liczbę 27 milionów, zabrakło odwagi, żeby
głośno i otwarcie założyć, że Niemcy wymordowali 16 milionów
cywilów. To przesada – nawet dla późnoradzieckich, jak i obecnych
„imperialnych” propagandystów. Dlatego różnica arytmetyczna pomiędzy
założoną na najwyższym szczeblu liczbą 27 milionów i liczbą
bezpowrotnych strat Armii Czerwonej istnieje jak „rzecz sama w sobie” u
Kanta. Nie mówi się o niej głośno – nawet wówczas, gdy, wydawałoby
się, nie można jej nie zauważyć.
Na przykład w 2001 roku wspomniany już zespół historyków
wojskowości pod kierownictwem generała pułkownika G.F.
Kriwoszejewa wydał nowy, poprawiony i uzupełniony wariant swego
studium statystycznego (Rossija i SSSR w wojnach XX wieka. Potieri
woorużonnych sił. Statisticzeskoje issledowanije, Olma Press, Moskwa).
Liczbę bezpowrotnych demograficznych strat wojskowych autorzy
pozostawili bez zmian, czyli 8,7 miliona osób. A co za tym idzie, do 27
musieli „dołożyć” całe 18,3 miliona. Dzięki rozpaczliwym staraniom (o
których mowa będzie później) udało się doliczyć 13,7 miliona. Po czym
pojawia się następujące zdanie: „Liczba poległych w czasie wojny
cywilów wskutek okupacji niemieckiej wynosi ponad połowę wszystkich
strat Związku Radzieckiego w ludziach (porównajcie 13,7 miliona osób i
26,6 miliona osób)”. Do porównania podanej liczby 13,7 z arytmetycznie
pożądaną liczbą 18,3 i dyskusji nad olbrzymim „niedoborem” 4,6 miliona
ludzi autorzy zbioru rozsądnie nie nawołują…
Oczywiście liczba strat 13,7 miliona osób wśród ludności cywilnej
również jest potworna. Na szczęście jest znacznie zawyżona. Doliczono
brakujące 13,7 miliona w następujący sposób. Po oczywistym i nie
budzącym żadnych zastrzeżeń stwierdzeniu straszliwego faktu
(„barbarzyńskie unicestwienie ludności cywilnej przeprowadzono we
wszystkich republikach ZSRR, które narażone zostały na zajęcie przez
wroga”) natychmiast pojawia się wniosek końcowy: „Ogółem z
premedytacją zamordowano ponad 7,4 miliona cywilów na terenach
okupowanych”. Odsyłacz do źródła nr 526. Czym jest 526? To informator
encyklopedyczny Wielikaja Otieczestwiennaja wojna. 1941–1945
(„Wielka Wojna Ojczyźniana. 1941–1945”), wydany w 1985 roku. Nie
mówię już o tym, że w fundamentalnej monografii z 2001 roku sam tylko
odsyłacz do wydanego w epoce totalnej cenzury informatora
encyklopedycznego wygląda dość dziwnie. Jak odsyłacz do powieści
Juliusza Verne’a we współczesnej monografii poświęconej projektowaniu
okrętów podwodnych. Ważne jest co innego – w 1985 r. prawdę o wojnie
wyrażała liczba 20 milionów poległych. W jaki sposób te liczby mogą
pasować do „nowej prawdy” o 27 milionach? I nie pasują. Dlatego
autorzy zbioru, bez krzty zażenowania, do liczby ofiar hitlerowskiego
terroru dodają uzyskaną na podstawie jakichś „badań socjologicznych”
nadwyżkę rzeczywistej liczby umieralności ludzi na terenach
okupowanych wobec średnich liczb czasu pokoju. W rezultacie zyskują
jeszcze 4,1 miliona. Kto i jak ustalił tę „nadwyżkę”, skoro nawet liczba
ludności, która znalazła się pod okupacją, znana jest z dokładnością nie
większą niż „plus minus 5 milionów”? A skoro istnieją, jak się okazuje,
konkretne statystyki zgonów gwałtownych i naturalnych na terenach
okupowanych, to po co potrzebna była gra w „przesunięcie” wyników
spisu ludności o 13 lat? Na te pytania udzielono zwięzłej i przekonującej
odpowiedzi: „Na podstawie posiadanych danych”.
Kolejne 2,16 miliona poległych autorzy zbioru odnaleźli wśród tak
zwanych ostarbeiterów – obywateli radzieckich wywiezionych do prac
przymusowych do Niemiec. Metodologia uzyskania tej liczby jest
tradycyjna: odejmowanie zamiast dodawania. Liczba ostarbeiterów,
którzy powrócili do Związku Radzieckiego, jest znana. Dokumenty
Zarządu do spraw Repatriacji podają liczbę 2 654 000 osób. Wielki
rozrzut jest w szacunkach liczb ludzi wywiezionych do prac
przymusowych. Według niemieckich danych to nie więcej niż 2,8–3,0
miliony osób (przy czym ta liczba zawiera zarówno cywilów, jak i jeńców
przekazanych do dyspozycji niemieckich przemysłowców). Według
danych Nadzwyczajnej Komisji Państwowej do spraw Ustalenia i
Zbadania Zbrodni Niemieckich Najeźdźców oraz Ich Wspólników
okupanci wywieźli do prac przymusowych 4,3 miliona osób. Autorzy
zbioru statystycznego podają „dokładną liczbę” 5 269 513 osób. Później
poprzez odejmowanie zostaje uzyskana liczba zmarłych.
Jednocześnie autorzy zbioru nie zwrócili uwagi na to, że sprzeczne ze
zdrowym rozsądkiem są podane przez nich stosunki liczby zmarłych
jeńców wojennych (1,78 miliona) i ostarbeiterów (2,16 miliona).
Oczywiście warunki pracy i życia pracowników przymusowych były
bardzo ciężkie. Szczególnie w porównaniu do tych wyobrażeń o „pracy”,
które ma współczesny pracownik biurowy. W istocie w jednej z
moskiewskich gazet niedawno przeczytałem bardzo dramatyczną historię
dwóch Ukrainek, które przymusowo zostały wywiezione do Niemiec.
Trafiły do gospodarstwa, gdzie właściciel kazał im zajmować się stadem
40 krów. Zdaniem moskiewskiego dziennikarza była to katorga. Niestety,
syty głodnego nie zrozumie. 40 krów w gospodarstwie zamożnego
niemieckiego „kułaka” to co najmniej 400 litrów mleka dziennie. Kraina
mlekiem i miodem płynąca. Nawet jeżeli ten „kułak” był nieczułym i
złośliwym bydlakiem, dla którego nieszczęsne, oderwane od domu i
rodziny dziewczęta były jedynie częścią trzody chlewnej, to nawet w tym
przypadku kapitalistyczna natura podpowiedziała mu, że trzodę chlewną
trzeba nakarmić. O takiej „katordze” nie mógł nawet marzyć umierający z
głodu radziecki jeniec, którego latem 1941 r. rozstrzelano za próbę
doczołgania się do kałuży i napicia się wody, a katowano codziennie bez
jakiegokolwiek powodu…
Zdumiewające liczby dotyczące losów ostarbeiterów autorzy „nowego
Kriwoszejewa” popierają odsyłaczem nr 537. To artykuł w magazynie
„Sociołogiczeskije Issledowanija” nr 12, 1991 r. Do tego odsyłacza
dołączono również godny uwagi przypis autorów zbioru: „Oprócz
zmarłych w czasie prac przymusowych w Niemczech do łącznych strat
ludności cywilnej zaliczono 451 100 tak zwanych „zbiegów” wśród
ostarbeiterów, którzy przy aktywnym udziale władz wojskowych Anglii,
USA i Francji zostali zwerbowani jako tania siła robocza do krajów
Europy Zachodniej, Ameryki Łacińskiej, USA i Australii”.
Oto brutalne oblicze kapitalizmu – zwabili naiwnych kołchoźników i
wykorzystali ich jako „tanią siłę roboczą”. Liczbę oszukanych
„socjolodzy” policzyli po raz kolejny z godną pozazdroszczenia
dokładnością – do 100 osób. Musieli po prostu objechać całą Australię,
Kanadę i USA. Szkoda, że nie podali równie dokładnych kwot zarobków
„tanich pracowników”…
Wracając do „nowego Kriwoszejewa”, należy zwrócić uwagę na
ostatnie i najważniejsze – na główne, oficjalne i fundamentalne źródło
informacji o ofiarach wśród ludności cywilnej ZSRR autorzy zbioru
powołali się tylko raz. Na samym początku artykułu o stratach w ludziach
pojawia się odsyłacz do dokumentów Nadzwyczajnej Komisji
Państwowej. Co prawda z tego źródła skorzystano nie po to, żeby
odszukać tam chociażby minimalnie wiarygodne liczby strat. Autorytetem
Komisji postanowiono wesprzeć starą i, jak myślałem, dawno
przebrzmiałą fałszywkę – słynny „Poradnik niemieckiego żołnierza”. Moi
rówieśnicy powinni jeszcze pamiętać ten tekst: „Zniszcz w sobie litość i
współczucie, zabij każdego Rosjanina, nie zawahaj się, jeżeli przed tobą
jest starzec lub kobieta, dziewczynka lub chłopiec. Zabijaj, tym samym
unikniesz śmierci, zapewnisz przyszłość swojej rodzinie i na wieki
okryjesz się sławą”.
Oczywiście nikt nigdy takiego poradnika nie wydał i nie widział. Przed
nami absolutnie „normalny”, typowy przykład propagandy czasu wojny.
Jej zadanie jest od wieków niezmienne – ukazać nieprzyjacielskiego
żołnierza jako diabelskie nasienie. Zwykłe działanie bojowe: załoga
czołgu miotacza płomieni OT-130 pali nieprzyjaciela, wojenny
propagandysta „pali serca ludzi” płomiennym słowem. Mówienie przy
tym wyłącznie prawdy jest taką samą zdradą ojczyzny, jak umyślna
zamiana mieszanki zapalającej na szampon. Na wojnie – jak na wojnie.
Ale co robi ta fałszywka w poważnym historycznowojskowym
opracowaniu z 2001 roku?
Zresztą 2001 rok to już przeszłość. Wobec szybkości zachodzących w
Rosji zmian – zamierzchłe czasy. Sięgnijmy na półkę po książkę
pierwszej kategorii świeżości. Ukazała się w 2007 roku. A. Diukow, Za
czto srażalis´ sowietskije ludi, Jauza–Eksmo, Moskwa. I książka jest
nowa, i autor wystarczająco młody. Notka wydawnictwa przekonuje:
„Przed wami książka-przypomnienie, oparta na dokumentach
Nadzwyczajnej Komisji Państwowej do ustalenia zbrodni niemieckich
najeźdźców, materiałach procesu w Norymberdze, licznych relacjach
świadków z obu stron. Pierwsza od wielu lat! Książka, którą każdy
powinien przeczytać!”. A oto zdanie samego autora o swoim dziele:
„Książka, którą trzymacie w ręku, to pierwsze rodzime opracowanie, w
którym dostatecznie kompleksowo omówiono główne aspekty
niszczycielskiej polityki nazistów na okupowanych terytoriach
radzieckich”.
Kilka stron dalej A. Diukow szczerze przedstawia czytelnikom swoją
twórczą metodę. Relacjonuje tragiczny epizod ze wspomnień K.
Simonowa: w wyzwolonych od Niemców Czerniowcach (Bukowina
Północna) cudem ocalały Żyd, krzycząc i płacząc, opowiedział
Simonowowi o koszmarze eksterminacji żydowskiej ludności miasta;
nieszczęśnik nie mógł się powstrzymać „i wciąż wykrzykiwał to samo, co
krzyczał do mnie, do jakichś ludzi, którzy zgromadzili się obok naszego
samochodu”. Opowiedziawszy to, Diukow wyciąga następujący wniosek:
„Właśnie tak – krzycząc i płacząc – powinniśmy opowiadać o
faszystowskiej zbrodni ludobójstwa popełnionej na narodzie
radzieckim”.
Gotów jestem zgodzić się z tym, ale tylko pod jednym zasadniczym i
nieodłącznym warunkiem: krzyk i płacz jest dopuszczalny w każdym
tekście (powieść, opowiadanie, wiersz, scenariusz filmowy, nawet esej
filozoficzny) oprócz naukowo-historycznego. Tam, gdzie czytelnikowi
podgrzewa się emocje „krzykiem i płaczem”, kończy się nauka
historyczna. I zaczyna propaganda. A krzykliwa propaganda,
podszywająca się przy tym pod „kompleksowe omówienie głównych
aspektów”, jest szczególnie szkodliwa. Co natychmiast demonstruje
książka A. Diukowa. Ta monografia zawiera 500 stron tekstu autorskiego
oraz 76 stron załączników. Przy tym wszystko, co ma związek z głównym
i konkretnym zagadnieniem historii zbrodniczej (bez żadnych
cudzysłowów) polityki nazistów na okupowanym terytorium radzieckim,
mieści się na mniej niż połowie strony. Otóż i to „wszystko” bez
skrótów:

Do tej pory nie wiadomo, ilu cywilnych obywateli zamordowano na terenach


okupowanych. Radzieccy historycy mówili o 10 milionach (772), współcześni
rosyjscy badacze mówią o liczbie 13,5–14 milionów cywilów, do których
należałoby dodać 2,5 miliona zabitych jeńców wojennych (ostatnia liczba jest
ewidentnie zaniżona) (773). Istnieje jednak inna, jeszcze bardziej wstrząsająca
ocena. Według tych obliczeń przed wojną w rejonach, które zostały okupowane,
mieszkało łącznie 88 milionów osób, a w chwili wyzwolenia pozostało w nich 55
milionów osób (774). Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę ewakuację części
ludności, mobilizację do Armii Czerwonej, tych, którzy mieli szczęście wrócić z
obozów faszystowskich, liczba strat wśród cywilów wyniesie ponad 20 milionów.

Dziwne, ale przy całym szacunku dla towarzysza Stalina (każdy


rozdział swej książki A. Diukow ozdobił mottem wziętym z przemówień i
wystąpień Wodza Ludów) autor zapomniał zacytować jego słynne słowa
o tym, że „wskutek niemieckiej agresji Związek Radziecki bezpowrotnie
stracił podczas walk z Niemcami oraz w związku z niemiecką okupacją i
wywiezieniem radzieckich obywateli do niemieckiej niewoli około
siedmiu milionów osób”. Siedem milionów ze stratami Sił Zbrojnych
włącznie, a nie ponad 20 milionów strat wśród ludności cywilnej.
Przyjmiemy do wiadomości, że nawet swojemu idolowi A. Diukow nie
do końca wierzy, i przyjrzymy się uważnie wykorzystanym źródłom.
772 to podręcznik Istorija KPSS („Historia KPZR”) z 1970 roku. 773 to
właśnie „nowy Kriwoszejew”, o którym wspominaliśmy wcześniej. Ale
najciekawsza jest pozycja 774. Źródłem „wstrząsającej oceny” liczby
ludności na terenach okupowanych przed i po wojnie okazał się signore
G. Boffa (Istorija Sowietskogo Sojuza [„Historia Związku
Radzieckiego”], tłum. z włoskiego, Progres, Moskwa 1980). Skąd Włoch
w 1980 r. mógł uzyskać informację, do której nie dopuszczano
radzieckich historyków? Poza tym dlaczego signore? Poprawniej będzie –
towarzysz Giuseppe. Moskiewski korespondent gazety „Unita”.
Unikatowe liczby mogły zostać mu przekazane tylko w jednym miejscu –
podczas kolejnego instruktażu w instytucji, która utrzymywała przez lata
włoską partię komunistyczną.
Wróćmy jednak od „wstrząsającej oceny” towarzysza Giuseppe do
towarzysza Diukowa. Skoro najważniejsze zagadnienie („ilu cywilnych
obywateli zamordowano na terenach okupowanych) zajmuje pół strony,
to co zawiera cała książka? Na pierwszy rzut oka to, co autor obiecał:
krzyki i płacz. Przy tym czasami książka-przypomnienie zaczyna się
sprowadzać do krótkiego kursu dla początkujących sadystów („Na skraju
wsi w okolicach Białegostoku na pięciu ostrych palach wisiało pięć
kobiecych ciał. Były nagie, z rozciętymi brzuchami, bez piersi i głów.
Głowy kobiet leżały w kałuży krwi razem z ciałami zamordowanych
dzieci”). Czasami – do jakiejś wprawki z czarnego humoru. Jak wam się
podoba na przykład taki fragment: „Wzięli w zęby długie sztylety,
podwinęli rękawy bluz, trzymając broń w pogotowiu. Ich widok był
odrażający. Jak opętani, głośno pokrzykując, z pianą na ustach, z
oszalałym wzrokiem, pędzili po ulicach Lwowa”.
Głośno pokrzykując, z pianą na ustach i długimi (a więc ciężkimi!)
sztyletami w zębach… Pierwsze dni wojny w relacji A. Diukowa
wyglądają tak:

Żołnierze piechoty rozpierzchli się po Baranowiczach jak szarańcza. Wpadali do


domów w poszukiwaniu łupów. Tam, gdzie drzwi były otwarte, zabijali za krzywe
spojrzenie; tam, gdzie drzwi były zamknięte od środka, zabijali wszystkich.
Pierwszych radzieckich jeńców, którzy trafili w łapy Niemców, czekał okrutny los.
Na ulicy Pionierskiej żołnierze Wehrmachtu przywiązali do słupów czterech
wziętych do niewoli czerwonoarmistów, położyli im pod nogi siano, oblali
benzyną i spalili żywcem (12).

Pod numerem 12 znajduje się odsyłacz do s. 169 książki A. Sznejera


Plen („Niewola”). Być może jest tu jakiś błąd drukarski i w rękopisie
Diukowa podano inną stronę, ale w egzemplarzu, który stoi na mojej
półce, z dedykacją autora, na stronie 169 podanego fragmentu nie ma. Ale
ten szczegół jest nieistotny – godne uwagi jest co innego. Dziwnym
zbiegiem okoliczności na s. 169 można przeczytać następującą rzecz:

Zazwyczaj na punktach zbiorczych gromadziło się od dziesiątków i setek do


kilku tysięcy osób. Ochrona tych punktów składała się tylko z 2–10 żołnierzy.
Małą ilość ochrony tłumaczy się tym, że według doniesień rozpoznania NKWD
wśród jeńców panują defetystyczne nastroje i jeńcy, mając możliwość ucieczki, nie
opuszczają obozów (…). We wsi Kriwopole pilnuje ich tylko 6 konwojentów. W
Humaniu duża ilość jeńców. Są tak pilnowani, że spokojnie mogliby odejść.

Jak można uwierzyć w to, że kilkuset (czy nawet parę tysięcy) młodych
mężczyzn pod ochroną kilku konwojentów, „mając możliwość ucieczki”,
siedziało i cierpliwie czekało na moment, kiedy spalą ich żywcem albo
nabiją na pal? Niezależnie od tego wszystkiego potworny przypadek
spalenia czterech jeńców w Baranowiczach był możliwy w
rzeczywistości. Dopuszczam to – z tego prostego powodu, że w armii
niemieckiej były 3 miliony żołnierzy i oficerów. Wśród takiej liczby
uzbrojonych ludzi statystycznie nieuchronnie powinno się znaleźć kilka
tysięcy psychicznie chorych sadystów, którzy w warunkach potężnego
stresu, czyli wojny, ostatecznie zbzikowali. Towarzysz Diukow jednak
„łzami i krzykiem” usiłuje doprowadzić do obłędu swoich czytelników
tylko po to, żeby podać te, odosobnione w sytuacji zwycięskiego natarcia
Wehrmachtu podczas pierwszych tygodni wojny, przypadki jako normę.
Powszechną regułę. Co więcej, regułę rzekomo wręcz zalecaną w
rozkazach niemieckiego dowództwa.
Książka Diukowa zaczyna się od „żywych obrazków” takiego rodzaju:

Erich von Manstein rozmyślał o wspaniałej niemieckiej ziemi; ze wzruszenia


ściskało go w gardle. Obowiązek wobec ojczyzny wymagał jej opuszczenia;
generał i jego żołnierze wyruszali do walki na dzikich wschodnich ziemiach,
zamieszkanych przez hordy podludzi [A. Diukow z jakimś maniakalnym uporem
prawie na każdej stronie powtarza – rzekomo w imieniu niemieckich żołnierzy i
generałów, rozprawiających o Rosjanach – to słowo: „podludzie”, „podludzie”,
„podludzie”…]. Generał von Manstein wspominał swoją wspaniałą ojczyznę. W
tym czasie w dywizjach jego LVI Korpusu Pancernego oficerom odczytano
rozkaz dowództwa dotyczący bezwzględnej eksterminacji wszystkich
pracowników politycznych, Żydów i radzieckiej inteligencji [podkreślenie moje
– M.S.].

Nie wiem, o czym rozmyślał Manstein wieczorem 21 czerwca 1941


roku i od czego ściskało go w gardle. Nie pasjonuje mnie spirytyzm. Ale
słynne wspomnienia Mansteina (Stracone zwycięstwa) obecnie może przy
odrobinie chęci przeczytać każdy:

Kilka dni przed rozpoczęciem natarcia otrzymaliśmy rozkaz OKW, który później
był znany pod nazwą „rozkaz o komisarzach”. Jego idea polegała na tym, że
nakazywano w nim niezwłoczne rozstrzeliwanie wszystkich wziętych do niewoli
komisarzy politycznych Armii Czerwonej – głosicieli bolszewickiej ideologii. Z
punktu widzenia prawa międzynarodowego komisarze polityczni bynajmniej nie
mogli korzystać z przywilejów dotyczących żołnierzy. Naturalnie nie byli
żołnierzami. Nie traktowałbym jako żołnierza na przykład gauleitera
przydzielonego mi jako nadzorcę politycznego. (…) Ale jakiego nie mielibyśmy
zdania odnośnie do statusu komisarzy z punktu widzenia prawa
międzynarodowego, rozstrzeliwanie ich po wzięciu do niewoli w czasie walki było
sprzeczne z pojęciem żołnierskiego honoru.
Wykonanie tego rozkazu zagrażało nie tylko honorowi wojsk, lecz również ich
morale. Dlatego byłem zmuszony zameldować mojemu przełożonemu, że w
moich wojskach ten rozkaz nie będzie wykonywany. Przy tym zrobiłem to za
zgodą dowódców jednostek i w swoim korpusie tak postępowałem. Co więcej,
naturalnie, moi przełożeni zgodzili się całkowicie z moim zdaniem
[podkreślenie moje – M.S.]. Próby odwołania tego rozkazu zakończyły się
sukcesem dopiero dużo później [rozkaz został wycofany w marcu 1942 roku –
M.S.], gdy stało się jasne, że jedynym skutkiem „rozkazu o komisarzach” było to,
że komisarze w najbardziej okrutny sposób zmuszali wojska do walki do końca.

Można oczywiście nie wierzyć w to, o czym pisze Manstein. Ale wtedy
zupełnie już nie sposób pojąć – dlaczego mamy wierzyć wizjom
Diukowa? W każdym razie słynny „rozkaz o komisarzach” nakazywał
rozstrzeliwanie nie radzieckiej inteligencji i nawet nie komunistów jako
takich, ale tylko i wyłącznie wziętych do niewoli pracowników
politycznych Armii Czerwonej, czyli uzbrojonych mężczyzn, którzy za
pomocą słowa partyjnego oraz pistoletu TT mieli obowiązek przeszkodzić
nawet najmniejszemu zamiarowi oddania się do niewoli wśród
szeregowych czerwonoarmistów. Przy czym 8 czerwca 1941 r. (czyli
jeszcze przed rozpoczęciem działań bojowych na froncie wschodnim)
głównodowodzący wojsk lądowych Brauchitsch wydał uzupełnienie do
rozkazu o komisarzach, zgodnie z którym „przesłanką do podjęcia
środków wobec każdego komisarza politycznego są otwarcie prowadzone
lub zamierzane działania skierowane przeciwko niemieckim siłom
zbrojnym”.
A skoro już zaczęliśmy czytać wspomnienia Mansteina, warto
przerzucić kolejne dwie strony:

Już pierwszego dnia mieliśmy poznać metody, którymi prowadzona była wojna
ze strony radzieckiej. Jeden z naszych patroli rozpoznawczych, odcięty przez
wroga, odnalazły później nasze wojska – został wycięty i bestialsko okaleczony.
Mój adiutant i ja sporo jeździliśmy w terenie, w którym jeszcze mogły znajdować
się oddziały wroga, i postanowiliśmy nie oddawać się żywcem w ręce takiego
nieprzyjaciela.

Od Mansteina polot fantazji twórczej przenosi Diukowa na pozycje


oddziałów 2. Grupy Pancernej Wehrmachtu:

Przed ustawionym według kompanii szeregiem pułku saperów dowódcy


odczytali rozkaz Führera i naczelnego dowództwa Wehrmachtu. W szybko
zapadającym zmroku czytanie sprawiało trudność i hauptmann świecił latarką na
kartkę; nierówne światło nadawało jego twarzy złowieszczy wyraz. (…) Żołnierze
wiedzieli: w tym czasie te same słowa są odczytywane na całej długości frontu
wschodniego. Rozkaz Führera odczytywany jest w sąsiednich dywizjach piechoty,
w przygotowanych do uderzenia związkach pancernych. (…)
Szeregowy Otto Tischler wpatrywał się we wschodni brzeg Bugu. Na całym
ogromnym froncie od Bałtyku do Morza Czarnego miliony takich jak on żołnierzy
niemieckich spoglądały na wschód. Tam za słupami granicznymi znajdowała się
bogata, hojna, żyzna ziemia. Za sprawą kaprysu historii tę wspaniałą ziemię
zajmowali tępi i brudni Rosjanie, przemieszani z licznymi azjatyckimi dzikusami,
(…) ci degeneraci-Słowianie, (…) żydo-bolszewickie bydło, (…) podludzie, (…)
słowiańsko-azjatyckie hordy.

Teraz dokładnie zamkniemy książkę Diukowa, wrzucimy ją do kosza na


śmieci, umyjemy ręce, przepłuczemy usta i nos, przewietrzymy
pomieszczenie. A następnie postaramy zorientować się w tych rozkazach,
które odczytano (albo których nigdy nie odczytywano!) wszystkim
żołnierzom Wehrmachtu oraz w szczególności żołnierzom Grupy
Pancernej Guderiana. Określenie „zorientować się” (w odróżnieniu od
„krzyczeć i płakać”) zakłada pewien wysiłek intelektualny, więc proszę
nie mieć mi za złe, szanowny czytelniku – cytaty będą długie i trudne.
Do wiadomości każdego żołnierza powinna zostać przekazana treść
„Rozkazu o zachowaniu się wojsk w Rosji” (zatwierdzony przez
Naczelne Dowództwo Wehrmachtu 19 maja 1941 roku tekst znajduje się
w Federalnym Archiwum Wojskowym Niemiec pod sygnaturą BA-MA,
RW4/v. 534). Oto ten dokument od pierwszego do ostatniego słowa:

Naczelne Dowództwo Wehrmachtu. Rozkaz o zachowaniu się wojsk w Rosji.


1. Bolszewizm to śmiertelny wróg narodowosocjalistycznego ludu niemieckiego.
Niemcy prowadzą walkę z jego szkodliwym światopoglądem oraz jego
głosicielami.
2. Walka ta wymaga bezceremonialnego i energicznego przeciwdziałania
bolszewickim podżegaczom, partyzantom, sabotażystom, Żydom oraz całkowitego
wyeliminowania najmniejszego aktywnego i pasywnego oporu.
3. W stosunku do wszystkich żołnierzy Armii Czerwonej – również wobec
jeńców – należy wykazywać szczególną ostrożność i nadzwyczajną czujność,
ponieważ należy liczyć się z podstępnymi metodami prowadzenia walki.
Szczególnie nieprzeniknieni, nieprzewidywalni, podstępni i pozbawieni uczuć są
azjatyccy żołnierze Armii Czerwonej.
4. Podczas wzięcia do niewoli oddziałów wojskowych ich dowództwo powinno
od razu zostać odizolowane od podwładnych.
5. Żołnierz niemiecki znajduje się w Związku Radzieckim w obliczu
niejednorodności mieszkańców. ZSRR jest strukturą państwową, która skupia
wiele ludów słowiańskich, kaukaskich i azjatyckich, utrzymywaną w ryzach przez
przemoc bolszewickich władców. W ZSRR żydostwo jest szeroko
reprezentowane.
6. Znaczna część rosyjskiej ludności, szczególnie zubożała pod wpływem
działań bolszewickiego systemu ludność wiejska, wykazuje wewnętrzną niechęć
wobec bolszewizmu. Wśród niebolszewickiej ludności rosyjskiej świadomość
narodowa wiąże się z głęboką religijnością i najczęściej będzie wyrażana poprzez
radość oraz wdzięczność za wyzwolenie spod bolszewizmu w obrzędach
religijnych. Dziękczynnych nabożeństw oraz procesji w żadnym wypadku nie
przerywać i nie przeszkadzać w ich prowadzeniu.
7. W rozmowach z ludnością i w zachowaniu wobec kobiet należy wykazać się
szczególną ostrożnością. Wielu Rosjan rozumie język niemiecki, ale nim nie
mówi. Wywiad wroga będzie szczególnie aktywny na zajętych [przez Wehrmacht]
terenach, żeby zdobyć dane na temat strategicznego sprzętu i przedsięwzięć w
czasie operacji. Dlatego każda nieroztropność, niedocenianie nieprzyjaciela oraz
ufność mogą mieć bardzo poważne konsekwencje.
8. Wszelkiego rodzaju dobra materialne oraz zdobycze wojenne – szczególnie
żywność i furaż, paliwo i ubrania – należy oszczędzać i ochraniać. Wszelka
defraudacja lub strata szkodzi armii. Rozboje będą karane zgodnie z prawem
wojennym najsurowszymi wyrokami.
9. Ostrożnie ze spożywaniem zdobytej żywności! Wody można używać
wyłącznie po przegotowaniu (tyfus, cholera). Każde dotknięcie miejscowego kryje
w sobie zagrożenie sanitarne. Dbanie o własne zdrowie to obowiązek żołnierza.
10. Obowiązuje przyjmowanie reichsmarek w formie banknotów i monet, a
także niemieckich drobnych monet o nominałach 1 i 2 fenigów oraz 1, 2, 5 i 10
reichsfenigów. Zakazuje się płacenia innymi niemieckimi pieniędzmi.

Gdzie tu „podludzie”, „degeneraci-Słowianie”, „brudni Rosjanie”? Jako


śmiertelnego wroga w sposób jasny i jednoznaczny wskazano
„bolszewizm”, „jego szkodliwy światopogląd” oraz „jego głosicieli”.
Celem walki nie byli wcale „rosyjscy podludzie” (w tekście nie ma takich
słów), a „bolszewiccy podżegacze, partyzanci, sabotażyści”. A czy
istnieje na świecie armia, w której od żołnierzy nie wymaga się
bezceremonialnego i zdecydowanego przeciwdziałania partyzantom i
sabotażystom? Jedyną grupą narodową, która jednoznacznie została
określona jako wroga, są Żydzi. W stosunku do wszystkich innych zaleca
się zachowanie „szczególnej ostrożności”, należy dosłownie „nie
dotykać” miejscowych, szanować zwyczaje religijne mieszkańców. Za
rozboje zapowiada się najsurowsze wyroki. Nie wiem, jak wam, ale mnie
wydaje się, że gdyby armia rosyjska w Czeczenii ściśle przestrzegała
podobnego „rozkazu o zachowaniu się wojsk” (oczywiście po zmianie
słowa „bolszewizm” na „terroryzm”), to przelanej tam krwi byłoby
dziesięć razy mniej…
Warto zacytować jeszcze jeden dokument. Mimo że nie ma
bezpośredniego związku z wydarzeniami z początku wojny, dokument
jest interesujący, ponieważ ukazuje ewolucję poglądów dowództwa
Wehrmachtu na metody współpracy z ludnością okupowanych rejonów
ZSRR. Mowa będzie o poradniku „Dziesięć przykazań żołnierza
niemieckiego”, rozpowszechnianym w wojskach w 1943 roku przez
dowództwo Grupy Armii „Południe”. Do każdego przykazania dołączono
krótkie wyjaśnienie, ale z braku miejsca wszystkie komentarze pominę:

1. Zawsze utrzymujcie autorytet wśród miejscowej ludności.


2. Bądźcie sprawiedliwi.
3. Zachęcajcie Rosjanina, jeżeli dobrze pracuje.
4. Nie bijcie Rosjan.
5. Unikajcie wszelkich wypowiedzi pod adresem Rosjan, które dają do
zrozumienia, że Niemcy w stosunku do nich są wyższą rasą.
6. Szanujcie rosyjskie kobiety i dziewczęta tak samo, jak szanujecie kobiety
niemieckie.
7. Zrezygnujcie z samowolnych konfiskat i bezprawnego rekwirowania
żywności i mienia.
8. Podczas rozmów z Rosjanami zawsze podkreślajcie różnicę między
Rosjanami i bolszewikami.
9. Bądźcie powściągliwi w rozmowach z Rosjanami o religii.
10. W kontaktach z Rosjanami zachowujcie spokój i poczucie własnej godności:
tym osiągniecie więcej niż krzykiem i przekleństwami.

Jasne, że między rozkazami i ich wykonaniem w praktyce zawsze jest


pewna rozbieżność. I chociaż zdyscyplinowanie nie bez podstaw uważane
jest za charakterystyczną cechę narodową Niemców, wyciąganie
wniosków na temat zachowania żołnierzy Wehrmachtu tylko na
podstawie rozkazów i przykazań byłoby zbyt pochopne. Na szczęście
dożyliśmy czasów, gdy zarówno wspomnienia zwykłych ludzi, którzy
przeżyli okupację niemiecką, jak i wcześniej utajnione sprawozdania
dowództwa wojskowego mogą zostać opublikowane. Z braku czasu i
miejsca ograniczymy się do dwóch relacji. Dotyczą wydarzeń pierwszych
tygodni wojny i są szczególnie godne uwagi przez to, że zostały napisane
przez nieprzyjaciół – w najbardziej podstawowym znaczeniu tego słowa.
Walczyli prawie naprzeciwko siebie: IX Korpus (Grupa Armii „Środek”)
nacierał w pasie od Białegostoku do Mińska, a resztki rozgromionej 3.
Armii Frontu Zachodniego przedzierały się z okrążenia w kierunku
Mińsk–Mohylew.
Pod koniec czerwca 1941 roku dowódca IX Korpusu, generał Geier,
meldował przełożonym:

Większość żołnierzy ma dobroduszny stosunek do ludności, chociaż


konieczność rekwirowania żywności i koni oraz inne przyczyny mogą sprzyjać
pewnym aktom brutalności.
Nastawienie ludności waha się od zadziwiającej obojętności do zwykle
bojaźliwej ciekawości i ufności. W związku ze zbyt dużymi zniszczeniami jest
sporo uchodźców, przemieszczających się z całym swoim dobytkiem, ale żadnego
grabienia domów nie odnotowano. Na terytorium należącym do Polski [czyli tak
zwanej Białorusi Zachodniej – M.S.] niemieckich żołnierzy entuzjastycznie witano
jak wyzwolicieli. Jednak również na byłym rosyjskim terytorium zdarza się, że
rzucają kwiaty i witają przyjaźnie. Zaufanie mieszkańców przede wszystkim
przejawia się w tym, że ukryta żywność oraz inne mienie są odkopywane, gdy
wkraczamy, ponieważ żołnierz niemiecki, rzecz jasna, ich nie zabierze.
Żadnych aktów sabotażu ze strony ludności w pasie korpusu nie odnotowano.
Przeciwnie, gdy zastraszona ludność w ogóle odważa się cokolwiek powiedzieć,
okazuje spore niezadowolenie z ustroju kołchozowego i całego bolszewickiego
panowania. Ogólnie dowództwo korpusu szacuje zagrożenie wojną partyzancką z
udziałem ludności jako niewielkie. Ludzie w mijanych przez nas rejonach poprzez
swój tryb życia i wypowiedzi nie sprawiają wrażenia takich, którzy w ogóle mogą
fanatycznie trzymać się jakichkolwiek idei.

A oto fragment sprawozdania, które 1 sierpnia 1941 roku po wyjściu z


okrążenia skierował do Głównego Zarządu Politycznego Armii
Czerwonej członek Rady Wojskowej 3. Armii, armijny komisarz 2 rangi
M.I. Biriukow:

Od pierwszych dni wojny do czasu walk na Dnieprze Niemcy starali się


prowadzić na wsi politykę, która nie nastawiała chłopów przeciwko Niemcom.
Dlatego pierwszy okres, jeśli tak go można określić, charakteryzował się tym, że
Niemcy nie dopuszczali się we wsiach rabunku i przemocy. W tym okresie
Niemcy mówili chłopom, że „również są za socjalizmem, ale bez komunistów i
Żydów”. W tym okresie Niemcy zabierali chłopom tylko jajka, mleko, czasami
kury, ale bydła, własności prywatnej, nie brali. Nie zaglądali do chłopskich kufrów
i nie rabowali chłopów.

Jak widzimy, niemiecki generał opisuje stosunek niemieckiej armii do


mieszkańców nawet w bardziej krytycznym tonie („konieczność
rekwirowania żywności i koni oraz inne przyczyny mogą sprzyjać
pewnym aktom brutalności”), natomiast radziecki komisarz przekonuje,
że w pierwszych tygodniach wojny żołnierze Wehrmachtu zabierali
chłopom tylko to, co można zjeść i wypić w drodze (kubek mleka, surowe
jajko…). Na tle tej rzeczywistości niedorzeczne wizje Diukowa („tam,
gdzie drzwi były otwarte, zabijali za krzywe spojrzenie; tam, gdzie drzwi
były zamknięte od środka, zabijali wszystkich”) wyglądają absurdalnie.
Teraz przejdźmy do owianego złą sławą słynnego rozkazu z 13 maja
1941 r. „O wykonywaniu jurysdykcji wojskowej [czasami jest to
tłumaczone jako „o szczególnym trybie jurysdykcji”] w strefie
operacyjnej »Barbarossa«”. Według A. Diukowa właśnie ten rozkaz
odczytał żołnierzom Guderiana anonimowy hauptmann i „nierówne
światło latarki nadawało jego twarzy złowieszczy wyraz”. Towarzysz
Diukow źle pracuje. Odstawia fuszerkę. „Za towarzysza Stalina tak nie
pracowano…” Trzeba było przenieść anonimowego hauptmanna z latarką
na jakiś inny odcinek frontu wschodniego. Ponieważ przy wzmiance o 2.
Grupie Pancernej od razu przychodzi na myśl następujący fragment ze
wspomnień Guderiana:

Tuż przed rozpoczęciem wojny na Wschodzie do korpusów i dywizji dotarł


rozkaz Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu dotyczący traktowania ludności
cywilnej i jeńców wojennych. Ten rozkaz znosił obowiązek stosowania
odpowiedzialności karnej wobec żołnierzy oskarżonych o rabunek, morderstwa i
gwałty na ludności cywilnej i jeńcach wojennych oraz przekazywał wyznaczenie
kary bezpośrednim przełożonym i dowódcom według ich uznania [tu i dalej
podkreślenia moje – M.S.]. Taki rozkaz mógł przyczynić się tylko do
demoralizacji żołnierzy. Widocznie takie odczucia wywołał również u dowódcy
wojsk lądowych, ponieważ feldmarszałek von Brauchitsch dołączył do rozkazu
załącznik zezwalający nie stosować tego rozkazu w przypadku, gdy grozi to
upadkiem dyscypliny.
Moim zdaniem oraz zdaniem wszystkich dowódców moich korpusów rozkaz z
góry stwarzał takie niebezpieczeństwo, dlatego zabroniłem rozsyłać go do
dywizji oraz poleciłem odesłać z powrotem do Berlina. Tego rozkazu nigdy nie
wykonywano w mojej Grupie Pancernej. (…) Z perspektywy czasu można tylko z
bólem serca ubolewać, że oba te rozkazy [chodzi również o rozkaz o komisarzach
– M.S.] nie zostały wstrzymane już w Naczelnym Dowództwie. Wówczas wielu
odważnych i dobrych żołnierzy nie musiałoby poczuć goryczy wielkiej hańby,
którą dźwigają Niemcy.

Pokonany hitlerowski generał kłamie i usiłuje wybielić swoją


przeszłość? Być może. A być może nie. W każdym razie zalecenie
dyscyplinarne von Brauchitscha, w którym podkreślał, że „głównym
zadaniem wojsk jest walka z uzbrojonym nieprzyjacielem”, i faktycznie
przekazał kwestię wprowadzenia rozkazu o szczególnym trybie
jurysdykcji dowódcom armii i korpusów według ich uznania,
rzeczywiście istniało. Co więcej, już pod koniec lipca 1941 r. Naczelne
Dowództwo Wehrmachtu w ogóle wydało polecenie zniszczenia
wszystkich egzemplarzy rozkazu o szczególnym trybie jurysdykcji we
wszystkich instancjach służbowych.
Rozkaz o szczególnym trybie jurysdykcji oczywiście prowadził do
upadku dyscypliny, a w tej jego części, która zalecała rozprawianie się z
ludnością cywilną („Gdy okoliczności nie pozwalają na szybkie
wskazanie poszczególnych winnych, w miejscowościach, z których
Wehrmacht został podstępnie lub zdradziecko zaatakowany, natychmiast
na rozkaz oficera na stanowisku co najmniej dowódcy batalionu
przeprowadza się zbiorowe egzekucje”), był poza wszelką wątpliwością
zbrodniczy. I to, że Wehrmacht bynajmniej nie był jedyną armią na
świecie, która odpowiadała zbiorowymi egzekucjami na ataki ze strony
nieznanych osób, w żaden sposób nie zmienia tej oceny: to był
zbrodniczy rozkaz, sprzeczny ze wszelkimi normami i wyobrażeniami o
prawie. Jednak nawet ten, wkrótce odwołany, a w części związków nigdy
nie wprowadzony, zbrodniczy rozkaz, bynajmniej nie zwalniał żołnierzy
Wehrmachtu od odpowiedzialności za samowolne rozprawianie się z
cywilami i tym bardziej – nie nawoływał do rabunków i gwałtów:

Sędzia ustala, czy wystarcza pociągnięcie do odpowiedzialności żołnierza i


wymierzenie kary dyscyplinarnej, czy niezbędna jest ingerencja sądu. Sędzia
prowadzi rozprawę w kwestii działań przeciwko ludności cywilnej w trybie
jurysdykcji wojskowej tylko wówczas, gdy wymaga tego utrzymanie dyscypliny
lub ochrony wojsk. Mowa na przykład o ciężkich przewinieniach, związanych z
rozwiązłością seksualną, wynikających ze zbrodniczych skłonności lub
wskazujących na to, że wojskom grozi zdziczenie. Podlegają karze przestępstwa,
wskutek których zadaje się szkody własnym wojskom poprzez niszczenie krów,
zapasów żywności lub innego zdobycznego mienia.

Prawie jednocześnie z rozkazem o szczególnym trybie jurysdykcji 7


czerwca 1941 r. sekretarz stanu w Ministerstwie Wyżywienia i
Gospodarki Rolnej Rzeszy Backe podpisał zalecenia dla pracowników
administracji cywilnej na Wschodzie. Dokument jest obszerny, ale nawet
niektóre jego fragmenty wystarczająco wyraźnie charakteryzują
rzeczywistą treść planów przymusowej kolonizacji i eksploatacji Rosji.
Kolonizacji i eksploatacji. Ni mniej, ni więcej:

Nie rozmawiajcie, lecz działajcie. Rosjanina nigdy nie uda się wam przegadać
ani przekonać słowami. Potrafi lepiej mówić od was, ponieważ jest urodzonym
dialektykiem i odziedziczył „skłonność do filozofowania”. (…) Powinniście być
ludźmi czynu, którzy bez żadnych debat, bez długich bezowocnych rozmów i bez
filozofowania wyznaczają i przeprowadzają niezbędne przedsięwzięcia. Wówczas
Rosjanin z chęcią się wam podporządkuje. (…)
Trzymajcie się jak najdalej od Rosjan, nie są Niemcami, lecz Słowianami. Nie
urządzajcie żadnych libacji z Rosjanami. Nie wiążcie się z kobietami i
dziewczętami z podlegających wam przedsiębiorstw. Zadbajcie o to, żeby
zachować autorytet Niemca. Podnoście go swoimi spokojnymi, rzeczowymi
rozkazami, stanowczymi decyzjami, naśmiewając się z gadatliwości i ignorancji.
(…)
Rosyjska młodzież w ciągu dwóch dziesięcioleci była wychowywana w duchu
komunistycznym. Nie zna innego wychowania. Dlatego bezsensowne byłoby
karanie jej za przeszłość. Nie chcemy nawracać Rosjan na drogę narodowego
socjalizmu, chcemy tylko uczynić z nich narzędzie w naszych rękach. Powinniście
podporządkować młodzież, wyznaczając jej zadania, zdecydowanie zająć się nią i
bezlitośnie karać, gdy sabotuje lub nie wykonuje tych zadań.

A co z generalnym planem Ost? Doprawdy, jak się bez niego obejść…


Ani jeden artykuł i ani jedna książka nie obeszły się bez wzmianki o tym
barbarzyńskim planie fizycznej eksterminacji narodu rosyjskiego.
Również autorzy „nowego Kriwoszejewa” w 2001 roku piszą o
„generalnym planie Ost – potwornym dokumencie programowym
hitlerowskiej zagłady”.
Generalny plan Ost (Wschód) nigdy nie istniał jako dokument
dyrektywny. Co więcej – w ogóle nie istniał w skończonej wersji. Pod tą
nazwą zazwyczaj wymienia się jeden z dokumentów (jedyny odnaleziony
i okazany na procesie w Norymberdze) przygotowywanego planu
POWOJENNEGO (!!!) zagospodarowania olbrzymiego terytorium
Europy Wschodniej w interesie III Rzeszy. Mowa o „Uwagach i
propozycjach do generalnego planu Ost”, podpisanych 27 kwietnia 1942
r. przez niejakiego E. Wetzla, szefa biura kolonizacji 1 Głównego Urzędu
Politycznego Ministerstwa do spraw Terytoriów Okupowanych na
Wschodzie. Zacytować tego dokumentu w całości nie mogę z dwóch
powodów. Po pierwsze, jest spory w objętości i nudny w treści. Po drugie,
obszerne dywagacje na temat porównywalnej „rasowo-biologicznej
wartości” i wyników „badań antropometrycznych” różnych ludów
wschodnioeuropejskich są nie tylko odrażające, ale wręcz mają swoją
kwalifikację prawną w kodeksie karnym Federacji Rosyjskiej. Dlatego
ograniczymy się do kilku fragmentów konkretnych propozycji autora. A
więc:

W chwili obecnej można już mniej lub bardziej dokładnie ustalić jako wschodnią
granicę kolonizacji (w jej północnej i środkowej części) linię ciągnącą się od
jeziora Ładoga do Wyżyny Wałdajskiej i dalej do Briańska.
Z planu można wnioskować, że mowa tu nie o programie, który należy
natychmiast wykonać, a wręcz przeciwnie, kolonizacja tej przestrzeni przez
Niemców powinna odbywać się w ciągu około 30 lat po zakończeniu wojny [tu
i dalej podkreślenia moje – M.S.]. Zgodnie z planem na danym terytorium
powinno pozostać 14 milionów tubylców. Jednak to, czy stracą swoje cechy
narodowościowe i ulegną w ciągu przewidzianych 30 lat germanizacji, jest bardzo
wątpliwe, ponieważ zgodnie z omawianym planem liczba niemieckich
przesiedleńców będzie niewielka. (…)
Ponadto, jak mi się wydaje, w planie nie wzięto pod uwagę, że lokalna ludność
pochodzenia niemieckiego w okresie 30 lat będzie bardzo szybko się rozmnażać.
(…) Po uwzględnieniu powyższego należy zakładać, że liczba ludności
pochodzenia niemieckiego na tych terenach będzie znacznie większa niż 51
milionów osób. Wyniesie 60–65 milionów osób. Stąd narzuca się wniosek, że
liczba ludzi, którzy powinni albo pozostać na wymienionych terenach, albo
zostać przesiedleni, jest znacznie wyższa, niż przewiduje plan. (…) Konieczne
jest pokrótce omówić kwestię stosunku do Rosjan, o czym prawie nie było
mowy w planie generalnym.
Przede wszystkim należy zaplanować podział terenów zamieszkanych przez
Rosjan na różne rejony polityczne, z własnymi organami administracyjnymi,
żeby zapewnić w każdym z nich odizolowany rozwój narodowy. (…) Rosjaninowi
z gorkowskiego okręgu generalnego powinno się zaszczepić poczucie, że różni się
czymś od Rosjanina z tulskiego okręgu. Niewątpliwie taki podział administracyjny
rosyjskiego terytorium i planowe wyodrębnienie poszczególnych regionów będzie
jednym z narzędzi walki z umocnieniem się narodu rosyjskiego. (…)
Na tych obszarach powinniśmy świadomie dążyć do zmniejszenia się liczby
ludności. Środkami propagandy, szczególnie poprzez prasę, radio, kino, ulotki,
krótkie broszury, odczyty itd., powinniśmy nieustannie wpajać ludności myśl, że
szkodliwe jest posiadanie licznego potomstwa. Należy pokazać, ilu nakładów
finansowych wymaga wychowywanie dzieci i co można nabyć za te środki. (…)
Ponadto powinno się prowadzić szeroko zakrojoną propagandę środków
antykoncepcyjnych. Należy uruchomić powszechną produkcję tych środków.
Rozpowszechnienia tych środków i wykonywania aborcji w żadnym wypadku nie
powinno się ograniczać. Należy na wszelkie sposoby popierać zwiększenie sieci
klinik aborcyjnych. (…)
Jednocześnie z prowadzeniem takich działań w zakresie opieki zdrowotnej nie
powinno się utrudniać rozwodów. Nie należy pomagać dzieciom pozamałżeńskim.
Nie należy wprowadzać przywilejów podatkowych dla rodzin wielodzietnych ani
udzielać im wsparcia finansowego w postaci dodatków do pensji. (…) Dla nas,
Niemców, ważne jest osłabienie narodu rosyjskiego do takiego stopnia, żeby nie
był w stanie więcej przeszkodzić nam we wprowadzeniu niemieckiego panowania
w Europie. Ten cel możemy osiągnąć powyższymi środkami.

Owszem, jest to projekt programu KOLONIZACJI. Przymusowej


kolonizacji. Żadnego bawarskiego piwa z hanowerskimi parówkami dla
aborygenów program kolonizacji nie przewiduje. Komór gazowych,
masowych egzekucji i pieców krematorium ten program również NIE
przewiduje.
Propaganda aborcji i rozdawanie prezerwatyw w celu zmniejszenia
populacji rosyjskiej w interesach niemieckich kolonistów, podobnie jak
rozdrobnienie jednolitego narodu rosyjskiego na mieszkańców
pseudoniezależnych bantustanów, całkowicie odkrywa wyrachowane
plany kolonizatorów. Czy można określić ten plan jako „potworny
dokument programowy zagłady”? Kwestia jest kontrowersyjna. Chociaż
jeżeli wielu ludzi, działacze religijni i partie polityczne uważają aborcję
za rodzaj morderstwa, to dlaczego nie nazwać planu Ost programem
zagłady? Dyskusja na temat podstawy prawnej użycia w tym przypadku
określenia „ludobójstwo” mnie nie interesuje. O wiele ważniejsze wydaje
mi się podkreślenie następującego, absolutnie niezaprzeczalnego faktu:
żadnego, nawet najmniejszego związku z wydarzeniami 1941 roku ta
sporządzona w kwietniu 1942 roku notatka służbowa drugorzędnego
urzędnika nie miała. I jeżeli na okupowanym terytorium płonęły chaty i
lały się strugi krwi niewinnych ludzi, to nie dlatego, że jakiś urzędnik
„ministerstwa wschodniego” pisał o projekcie „szeroko zakrojonej
propagandy środków antykoncepcyjnych” na okres 30 lat „po
zakończeniu wojny”.

To wszystko jest bardzo dziwne. Na pierwszy rzut oka. Po co było


wymyślać wyimaginowane zbrodnie, skoro Hitler i jego pomagierzy
dokonali tylu rzeczywistych najcięższych zbrodni, że na ich wyliczenie
nie starczyłoby 576 stron 576 książek? Po co uciekać się do manipulacji,
wymyślając jakieś fikcyjne liczby strat ludności cywilnej ZSRR, kiedy
nawet najbardziej minimalne oceny świadczą o tym, że okupanci i ich
zwolennicy wymordowali miliony ludzi? Miliony. Czy, powiedzmy, 5
milionów zabitych dzieci, kobiet i starców to mało? Koniecznie „trzeba”
15 czy 25 milionów, żeby uznać Hitlera za potwora? Każdy żołnierz
Wehrmachtu, nawet ten, który palcem nie dotknął rosyjskiej kobiety i
poczęstował czekoladą jej dziecko (a tacy żołnierze byli, i nie należeli do
rzadkości), jest winny. Winny tego, że przyszedł z bronią tam, gdzie go
nikt nie prosił. Winny tego, że przyprowadził ze sobą oprawców z SS. Do
tej winy przyznał się sam naród niemiecki. Po co nadwerężać chorą
wyobraźnię, wymyślając pianę na ustach, długie sztylety w zębach i
oszalały wzrok?
„Jeżeli zapalają gwiazdy, to znaczy, że komuś jest to potrzebne. To
znaczy, że jest niezbędne”. Uważam, że na tę całą obfitość znaków
zapytania można udzielić jak najbardziej konkretnej odpowiedzi. Są co
najmniej TRZY PRZYCZYNY, dla których radziecka i postradziecka
propaganda gorąco pragnęła wyolbrzymić liczbę ofiar wśród ludności
cywilnej na okupowanych obszarach ZSRR i odszukać nieistniejące
„plany hitlerowskiej zagłady narodu rosyjskiego”. Te przyczyny mają
bardzo różną „wagę” – od prawie kaprysu, małostkowego świństwa, do
najważniejszego ogniwa wiążącego całą radziecką mitologię. Proponuję
omówić je w odwrotnej kolejności, od trzeciorzędnej do najważniejszej.
Jako trzecią według ważności (ale jednocześnie pierwszą według
chronologii) należy wymienić „kwestię żydowską”. Tak, właśnie ją. Ilf i
Pietrow bardzo się mylili. Wprost przeciwnie: Żydów w Rosji prawie już
nie ma, a nieszczęsna kwestia żydowska ciągle istnieje.
Doskonale rozumiem, że normalnemu człowiekowi, na dodatek
nieobeznanemu z „okolicznościami”, moje przypuszczenie może wydać
się bardzo dziwne. Jestem gotów z góry wybaczyć normalnemu
człowiekowi to, co pomyślał teraz o mojej normalności. Rzeczywiście, z
punktu widzenia zdrowego rozsądku trudno jest zrozumieć, dlaczego w
Wielkiej Encyklopedii Radzieckiej jest hasło „Oświęcim”, ale w tym
haśle ani razu nie podaje się słowa „Żyd”. Normalny człowiek nigdy się
nie domyśli, jaki to dziwaczny znak widnieje na płycie nagrobku w
Newelu (obwód pskowski). To sześcioramienna gwiazda Dawida nad
braterską mogiłą zamordowanych Żydów, „skrócona” przez czujne
władze do pięcioramiennego stanu. Dlatego że „nie ma po co
epatować”…
Normalny człowiek (jeżeli tylko sam nie zobaczył tego w telewizji)
nigdy nie uwierzy, że 19 kwietnia 2001 r. kilkudziesięciu deputowanych
Dumy Państwowej (najznakomitsi ludzie kraju) odmówiło uczczenia
minutą ciszy pamięci ofiar ludobójstwa (19 kwietnia 1943 r. rozpoczęło
się powstanie w warszawskim getcie). Zresztą minuty ciszy nie było w
ogóle, ponieważ sala wypełniła się hałaśliwą pyskówką, dzikimi
okrzykami Żyrinowskiego i Szandybina, a wzmocniony mikrofonami głos
przewodniczącej, naszej niezrównanej L. Sliski, wzywał, żeby każdy
„ustosunkował się do tej kwestii we własnym zakresie”.
Niby jak? Jak ustosunkować się „do tej kwestii”, skoro obowiązek
uczczenia pamięci milionów niewinnych zamordowanych ludzi w ogóle
staje się kwestią? Większość deputowanych i wyborców nie czytała
niczego poza szkolnym podręcznikiem historii. W szkolnym (podobnie
jak w jakimkolwiek radzieckim akademickim) podręczniku nie było ani
słowa o zagładzie Żydów. Najbardziej dociekliwi mogli nabyć zbiór
statystyczny Rossija i SSSR w wojnach XX wieka, który ukazał się właśnie
w 2001 roku. I co tam mogli przeczytać? Na przykład to:

Wojna rozpętana przez hitlerowców przeciwko ZSRR była wojną w celu


wymordowania całych narodów, przede wszystkim słowiańskiej, rosyjskiej
ludności. (…) Barbarzyńskie działania faszystowskich najeźdźców skierowane na
eksterminację radzieckich obywateli, szczególnie ludów słowiańskich i w
pierwszej kolejności narodu rosyjskiego, pochłonęły miliony ludzkich istnień. (…)
Ulec zagładzie miały nie tylko ludy słowiańskie, lecz również inne narodowości
zamieszkujące terytorium ZSRR. Najokrutniejszy był stosunek do Żydów, których
Niemcy mordowali w pierwszej kolejności tak samo jak komunistów.

Skoro profesjonalni historycy, kandydaci i doktorzy nauk rzeczywiście


uważają, że Żydów mordowano tak samo jak inne narody i komunistów,
to nie są żadnymi uczonymi, tylko nieukami i samozwańcami. Skoro
znają prawdę, a przy tym piszą o „eksterminacji radzieckich obywateli,
szczególnie ludów słowiańskich i w pierwszej kolejności narodu
rosyjskiego”, to są kłamcami.
Hitler nie planował zmniejszenia liczebności ludności żydowskiej w
ciągu 30 lat po zakończeniu wojny poprzez rozdawanie prezerwatyw i
propagowanie aborcji. W ogóle nie zamierzał zmniejszać ich liczebności.
Wszyscy Żydzi – dorośli i dzieci, niemowlęta i starcy – zostali skazani na
całkowitą, powszechną zagładę. Ten wyrok nie wynikał z jakiegokolwiek
ekonomicznego czy politycznego celu. Nie brano pod uwagę ani
wyznania ofiary, ani jej zachowania, ani nawet zgody na współpracę.
Masowe mordy Żydów rozpoczęły się w pierwszych dniach (nie
tygodniach – dniach!) po hitlerowskiej napaści na terytorium ZSRR. Tam,
gdzie powszechna eksterminacja ludzi, których winy, poza żydowskim
pochodzeniem, nie widzieli nawet kaci, odbywała się z niemiecką
dyscypliną i metodycznością, ofiary mogły liczyć na szybkie i „lekkie”
rozstrzelanie. Tam, gdzie lokalni aktywiści przejmowali inicjatywę, o
rozstrzelaniu Żydzi mogli tylko marzyć…
Do 22 czerwca 1941 roku na terenach, które miały zostać okupowane,
mieszkało około 4 milionów Żydów (w tym 1,9 miliona na zajętych w
latach 1939–1940 terenach krajów nadbałtyckich, Polski Wschodniej,
Besarabii). Na wschód zdążyło ewakuować się około miliona Żydów
(głównie z rejonów lewobrzeżnej Ukrainy i środkowej Rosji, gdzie
Niemcy wkroczyli dopiero jesienią 1941 roku). Spośród pozostających do
dyspozycji najeźdźców 3 milionów Żydów zginęło nie mniej niż 2,83
miliona osób.
Ocalałe 150–200 tysięcy Żydów (około 5 procent pierwotnej liczby)
przeżyło nie dlatego, że Niemcy okazali im łaskę. Po prostu w ramach
skomplikowanych gier politycznych Hitler zwrócił Rumunii Besarabię i
Bukowinę oraz podarował tak zwaną Transylwanię, czyli terytorium
Ukrainy między Dniestrem i Bohem. I jeżeli na początku wojny
mordowanie Żydów przez oddziały rumuńskie oraz żandarmerię miało
charakter masowy i bestialski, to po klęsce pod Stalingradem rumuńscy
przywódcy zaprzestali masowych eksterminacji i nawet pozwolili na
dostarczanie do żydowskiego getta żywności przez organizacje
międzynarodowe. Co się tyczy strefy okupacji niemieckiej, to zginęli tam
prawie wszyscy Żydzi, którzy nie zdążyli się ewakuować.
W mieście-bohaterze Brześciu przed wojną mieszkało 25 tysięcy
Żydów. Do wyzwolenia dożyło 19. Nie 19 tysięcy, a 19 osób (sześciu z
nich uratowała, ukrywając w swoim domu, rodzina Poliny Makarenko).
Takie rodziny Sprawiedliwych wśród Narodów Świata znalazły się
prawie w każdym okupowanym mieście i miasteczku. Obecnie izraelski
instytut Jad Waszem ustaliło ponad 18 tysięcy nazwisk ludzi, którzy
ratowali Żydów w czasach ludobójstwa. Ta największa i wyjątkowa w
historii ofiara poświęcenia (za ukrywanie Żydów oprawcy bezwzględnie
rozstrzeliwali wszystkich mających z tym związek) statystycznie daje
znikomy odsetek tych, którzy przeżyli. Kolejne kilkadziesiąt tysięcy
Żydów dożyło wyzwolenia, walcząc w oddziałach partyzanckich.
Porównując Żydów do komunistów (Niemcy mordowali Żydów „tak
samo jak komunistów”), historycy ze Sztabu Generalnego w najlepszym
przypadku wykazali się potworną ignorancją. Komuniści na terenach
okupowanych zobowiązani byli do zarejestrowania się w miejscowej
komendanturze. Tylko tyle. Jeśli nie przeszkadzali Niemcom, to
względnie spokojnie doczekali przyjścia Armii Czerwonej. Później ich
znowu rejestrowano – tym razem w organach NKWD. Rozkaz NKWD
ZSRR nr 001683 z 12 grudnia 1941 r., uzupełniony 18 lutego 1942 r.,
zarządzał jedynie „zapewnienie obserwacji agenturalnej” w stosunku do
takich, dwukrotnie rejestrowanych komunistów. A Żydów spędzano do
rowów przeciwczołgowych wcale nie w celach „obserwacji
agenturalnej”…
W tej sprawie rosyjscy historycy w 2001 roku jedynie kontynuowali
tradycje sprzed 60 lat. W pierwszych dniach wojny radziecka propaganda
straciła głowę wobec gradu niemieckich ulotek z krótkim, ale
wymownym hasłem: „Bij Żyda politruka, jego gęba cegły szuka”. Nie
wymyślono niczego lepszego od postawy wystraszonego strusia.
Wszelkie wzmianki o mordowaniu Żydów zaczęto starannie usuwać z
łamów prasy. Obecnie dobrze znana jest historia „redagowania”
komunikatów Nadzwyczajnej Komisji Państwowej o bestialstwach
faszystowskich okupantów w Kijowie. 25 grudnia 1943 r. został
sporządzony i parafowany przez przewodniczącego Komisji Szwernika
tekst oficjalnego komunikatu, w którym o Babim Jarze mówiło się, że
„hitlerowscy bandyci dokonali masowych bestialskich mordów na
ludności żydowskiej”. Potem, zgodnie z ustaloną procedurą, tekst
komunikatu wysłano do uzgodnienia do KC WKP(b). 2 lutego 1944 r. (po
upływie miesiąca!) tekst wrócił do Komisji z poprawką, naniesioną przez
szefa Zarządu Agitacji i Propagandy, towarzysza G.F. Aleksandrowa
(przyszłego poważnego uczonego, członka Akademii Nauk ZSRR).
„Ludność żydowska” została skreślona i zamieniona na „tysiące
cywilnych obywateli radzieckich”. Szwernik zrozumiał sugestię i w
następnych komunikatach nie pisano już o żadnych Żydach (tylko w akcie
dotyczącym Mińska – a to miasto i jego okolice było miejscem zagłady
100 tysięcy Żydów – wspomniano o istnieniu getta).
27 stycznia 1945 r. oddziały 1. Frontu Ukraińskiego wyzwoliły obóz
śmierci Oświęcim. To, że w Oświęcimiu zamordowano setki tysięcy
Żydów, dowództwo wojskowe ustaliło od razu. Wydział polityczny
Frontu stworzył specjalną komisję, która do 5 lutego przekazała
szczegółowe sprawozdanie, wskazujące między innymi na zamordowanie
w Oświęcimiu latem 1944 r. 600 tysięcy węgierskich Żydów. Jednak
oficjalny komunikat Nadzwyczajnej Komisji Państwowej pojawił się
dopiero trzy miesiące później, 7 maja 1945 r. Z niego wynikało, że w
Oświęcimiu systematycznie mordowano nie Żydów, a „miliony obywateli
wszystkich krajów Europy”.
Ten, kto raz skłamał, musi kłamać dalej i częściej. Gdyby w Babim
Jarze i setkach innych podobnych miejsc rozstrzeliwano nie Żydów, a
radzieckich cywilów, to należało wymyślić jakieś wytłumaczenie, jakiś
motyw dokonanej zbrodni. W epoce radzieckiej punktem wyjścia było
podejście klasowe. Faszyzm został okrzyknięty terrorystyczną dyktaturą
wielkiej monopolistycznej burżuazji i zgodnie z tą logiką pisano:
„Ofiarami hitlerowskich oprawców zostały dziesiątki tysięcy robotników
stachanowców i najlepszych kołchoźników”. Ponieważ w dzisiejszych
czasach wzmianka o stachanowcach i najlepszych kołchoźnikach
wywołuje raczej krzywy uśmieszek, fałszerze musieli przerzucić się na
„tory narodowe”, czyli przypisać Niemcom zamiar fizycznej
eksterminacji narodu rosyjskiego.
W porównaniu z taką niedorzecznością nawet klasyczne radzieckie
sformułowanie („chcieli zmienić kochających wolność radzieckich
obywateli w niewolników”) jest znacznie bliższe prawdy. A gdyby
usunąć niestosowne określenie „kochających wolność” i nie zwracać
uwagi na to, że status prawny radzieckich kołchoźników znajdował się
gdzieś pomiędzy niewolnikiem państwowym w starożytnych Chinach i
chłopem pańszczyźnianym końca XVIII wieku, to wówczas wszystko
staje się jasne. Tak, właśnie tego pragnął Hitler – zmienić Rosję w
kolonię, a z Rosjan zrobić „białych Murzynów”. Dla osiągnięcia tego
zbrodniczego celu mordowano wszystkich, którzy się temu sprzeciwiali.
Nie wszystkich po kolei (wszystkich bez wyjątku mordowano tylko i
wyłącznie Żydów), a wszystkich, którzy się sprzeciwiali.
„Ciężar właściwy” eksterminacji Żydów w ogólnej skali represji
okupantów zmieniał się w czasie i przestrzeni. W pierwszych tygodniach i
miesiącach wojny zabijanie ludności żydowskiej było w zasadzie jedyną
formą masowego terroru hitlerowców i ich pomagierów na okupowanym
terytorium. Prawie wszystkie opisy rozstrzeliwań i egzekucji latem i
jesienią 1941 roku, jeżeli tylko nie zostały zmyślone, w rzeczywistości
opisują masowe mordy na Żydach. Później w związku z nasileniem
ruchów partyzanckich ofiarami okupantów coraz częściej stawała się
ludność nieżydowska. Ale nawet na Białorusi, w tej „partyzanckiej
republice”, gdzie ogólna liczba ofiar wśród ludności cywilnej według
oświadczeń Nadzwyczajnej Komisji Państwowej wyniosła 1 547 tysięcy
osób, połowę poległych (około 730 tysięcy) stanowili Żydzi. W krajach
nadbałtyckich i Mołdawii pomiędzy pojęciami „terror okupantów” i
„eksterminacja Żydów” praktycznie można postawić znak równości. Na
wschodzie Ukrainy i w okupowanych rejonach Rosji odsetek Żydów w
stosunku do ludności ogółem był znacznie niższy, ponadto wielu z nich
zdążyło się ewakuować. W tych rejonach okupowanego terytorium ZSRR
ludność nieżydowska przeważa wśród ogólnej liczby ofiar.
Na tym kończymy omawianie „kwestii żydowskiej” i przechodzimy do
drugiej, nieporównywalnie ważniejszej przyczyny tego rozpaczliwego
dążenia do odszukania nieistniejącego planu eksterminacji narodu
rosyjskiego, które zdradzała i zdradza komunistyczna i neostalinowska
propaganda historyczna.
Nawet paranoik Hitler nie był klinicznym idiotą i doskonale rozumiał,
że bułki i parówki same z siebie z ziemi nie wyrosną, ktoś na niej
powinien pracować, a wymianę rosyjskich (ukraińskich, białoruskich,
mołdawskich) chłopów na niemieckich kolonistów planowano, jeśli w
ogóle, dopiero „w ciągu 30 lat po zakończeniu wojny”, bynajmniej nie
latem 1941 roku, gdy toczyły się działania bojowe. Pragmatyzm i
wyrachowanie słusznie uchodzą za cechy narodowe Niemców, a
najprostsza i oczywista kalkulacja podpowiadała, że spokój na tyłach
najprościej i najtaniej jest zapewnić bez niepotrzebnego zaogniania
stosunków z miejscową ludnością. Nawet jeżeli ktoś w dowództwie
Wehrmachtu i niemieckiej administracji okupacyjnej widział w Rosjanach
słowiańsko-azjatyckich degeneratów, to wymogi dyscypliny zmuszały go
do trzymania na wodzy swych niskich uczuć. Przynajmniej do czasu, gdy
Rosja zostanie całkowicie i ostatecznie rozgromiona.
Przyczyny tego, że tereny okupowane zostały ostatecznie zalane
morzami krwi, nie można zrozumieć, nie biorąc pod uwagę drugiego
uczestnika wojny, a fałszywki w rodzaju słynnego „Poradnika żołnierza
niemieckiego” („zabij każdego Rosjanina, nie zawahaj się, jeżeli przed
tobą jest starzec lub kobieta, dziewczynka lub chłopiec”) zostały
wymyślone właśnie w celu odwrócenia uwagi od zamiarów i działań
radzieckiego kierownictwa.
Jeśli nie sam hitlerowski plan Ost, to poszczególne dokumenty pisemne
dotyczące pracy nad nim zachowały się i zostały przedstawione w
Norymberdze. Stalin zachowywał się znacznie ostrożniej – nie przelewał
na papier swoich przemyśleń o losie, który zgotował ludności
okupowanych przez Niemców zachodnich rejonów ZSRR. Niemniej
jednak zachowało się sporo dokumentów i relacji świadków, które
pozwalają na dość dokładne zrekonstruowanie stalinowskiego planu
West.
3 lipca 1941 r. w dwunastym dniu wojny Stalin wreszcie zwrócił się do
swoich poddanych z wielkim przemówieniem. Odmawiając przyznania
się chociażby do najmniejszego błędu, uczciwie uprzedził: „Wojny z
faszystowskimi Niemcami nie można traktować jako zwykłej wojny. Jest
ona nie tylko wojną pomiędzy dwoma armiami”. I to jest czysta prawda.
Dwa totalitarne reżimy do tego czasu już zdążyły zdobyć krwawe
doświadczenie w masowych represjach, tak wobec własnych obywateli,
jak i ludności podbitych państw Europy. Nie było wątpliwości, że byli
wspólnicy rozboju w równej mierze postarają się zmienić zbrojne
zderzenie własnych armii w niespotykaną w swojej brutalności rzeź. We
wspomnianym przemówieniu z 3 lipca 1941 r. pojawiło się zdanie
zapowiadające metody, którymi towarzysz Stalin zamierzał prowadzić tę
niesłychaną wojnę:

Przy wymuszonym odwrocie jednostek Armii Czerwonej nie zostawić


nieprzyjacielowi ani kilograma zboża, ani litra paliwa. Kołchoźnicy powinni
wypędzić całe bydło, przekazać zboże organom państwowym, aby je wywieźć na
tyły. Wszelkie wartościowe mienie, w tym metale kolorowe, zboże i paliwo,
którego nie można wywieźć, powinno zostać zniszczone.
Ścisłe wykonanie tego polecenia (a przemówienie Stalina, który do tego
czasu wyznaczył już siebie na przewodniczącego Państwowego Komitetu
Obrony, było właśnie poleceniem, zobowiązującym każdego do jego
wykonania) oznaczało śmierć głodową milionów ludzi na terenach
okupowanych. Co prawda surowość rosyjskiego prawa jest
rekompensowana przez fakt, że nie jest ono wykonywane. Polecenie
zniszczenia wszystkich zapasów żywności i paliwa nie zostało wykonane
w pełnym zakresie, ale ogromne i liczne zniszczenia systemu
zaopatrzenia mieszkańców (wodociągi, elektrownie, składy zbożowe)
przeprowadzono w wielu miejscach.
Głód dla rosyjskiego chłopa nie jest niczym nowym. Niekończący się
szereg wojen, buntów, najazdów i nieurodzajów nauczył ludzi gotować
zupę na gwoździu. Ale w Rosji bywa zimno, a zima 1941–1942 roku na
nieszczęście była bardzo wczesna i bardzo mroźna. Tę okoliczność też
wzięto pod uwagę. 17 listopada 1941 roku Stalin osobiście podpisał
rozkaz Stawki Najwyższego Naczelnego Dowództwa nr 0428:

Rozkazuję:
1. Niszczyć i palić doszczętnie wszystkie miejscowości na tyłach wojsk
niemieckich w odległości 40–60 km w głąb od linii frontu i 20–30 km na prawo i
na lewo od dróg. Do niszczenia miejscowości we wskazanym promieniu
natychmiast skierować lotnictwo, szeroko wykorzystywać ogień z armat i
moździerzy, oddziały rozpoznawcze, narciarzy i wyszkolone grupy dywersyjne,
zaopatrzone w butelki z płynem zapalającym, granaty i materiały wybuchowe.

Głód i chłód nie wyczerpują listy plag egipskich, które Stalin


postanowił zesłać na ludność cywilną okupowanych terenów. Nawet
masowe palenie domów, po którym mieszkańcy z dziećmi znaleźli się na
trzydziestostopniowym mrozie, można potraktować jako niewinną
zabawę w porównaniu z tą wojną ludową, którą wszelkimi dostępnymi
środkami rozpętali radzieccy przywódcy.
Już 1 lipca 1941 r. KC WKP(b) Białorusi wydał dyrektywę, w której
wzywał, aby „niszczyć wrogów wszędzie, gdzie uda się ich dopaść,
zabijać ich wszystkim, co wpadnie w rękę: siekierą, kosą, łopatą, widłami,
nożami. (…) Likwidując wrogów, nie bójcie się używać różnych środków
– duście, rąbcie, palcie, trujcie faszystowskie potwory”. Za
kierownictwem partyjnym nie pozostało w tyle kierownictwo wojskowe.
6 sierpnia 1941 r. były ludowy komisarz obrony marszałek Timoszenko –
tym razem jako dowódca wojsk Frontu Zachodniego – zwrócił się „do
wszystkich mieszkańców okupowanych przez wroga terytoriów”.
Marszałek, który zgubił swoją armię, stracił dziesiątki tysięcy czołgów,
samolotów, dział, wzywał teraz bezbronnych ludzi do takich działań:
„Atakujcie i niszczcie niemieckie transporty i kolumny, palcie i niszczcie
mosty, podpalajcie domy i lasy. (…) Bijcie wroga, zamęczcie go na
śmierć głodem, palcie ogniem, niszczcie go kulą i granatem. (…)
Podpalajcie magazyny, niszczcie faszystów jak wściekłe psy”.
Tak, zdaję sobie sprawę, jak powinno to brzmieć poprawnie: „Ziemia
płonęła pod nogami okupantów”. Z tym że ta ziemia płonęła razem z
mieszkańcami. I hasło „Wszystko dla frontu, wszystko dla zwycięstwa”
jest mi znane. Chcę jedynie zrozumieć: Do jakiego stopnia sięga to
„wszystko”? Zupełnie wszystko? Żadna cena nie jest wygórowana? I
jeżeli zamianę swojego kraju w wypaloną, bezludną pustynię da się
pogodzić z pojęciem zwycięstwa, to czyje to zwycięstwo?
Dla osiągnięcia zwycięstwa dowództwo brytyjskich sił powietrznych
wybrało taktykę dywanowych nocnych nalotów na niemieckie miasta.
Pod zgliszczami domów i w ogniu pożarów zginęły setki tysięcy
cywilów. Nie zdążyła skończyć się wojna, a w Anglii rozpętała się
zagorzała polemika społeczna w sprawie dopuszczalności tak
nieludzkiego traktowania kobiet i dzieci nieprzyjaciela. Temperatura
dyskusji była taka, że dowódca brytyjskiego lotnictwa bombowego,
generał Harris, był zmuszony do opuszczenia kraju i udania się do Afryki
Południowej. Sprzeciwiano się wpisaniu nazwisk poległych pilotów
bombowców na listy bohaterów wojennych… Dlaczego więc my nie
możemy nawet zastanowić się nad dopuszczalnością poświęcenia
WŁASNYCH kobiet i dzieci?
Co najmniej wątpliwa jest również wojskowo-operacyjna wartość
wojny partyzanckiej, realizowanej za pomocą łomu, wideł, kosy i noża.
Oczywiście postępując w ten sposób – i płacąc za każdego
zaszlachtowanego Niemca pracującego na tyłach życiem setek
radzieckich obywateli – można było zadać pewne straty żywej sile
nieprzyjaciela. Czy na tym polegało główne zadanie walki zbrojnej na
tyłach wroga? Wehrmacht prowadził działania bojowe na froncie
znajdującym się tysiące kilometrów od fabryk w Niemczech. I jeżeli
„jajka i mleko” jeszcze można było zarekwirować lokalnej ludności, to
naboje, pociski, miny, paliwo trzeba było tysiącami składów dowozić
koleją z Bawarii i Saksonii do Wołgi, Donu i Kubania. Faktycznie cała
machina wojenna Wehrmachtu wisiała na kilkunastu stalowych niciach
kolei, które biegły przez olbrzymie połacie lasów Białorusi i okolic
Briańska. Systematyczne niszczenie tych szlaków komunikacyjnych
mogło postawić Niemców w bardzo ciężkiej sytuacji. Ale nie było to
zadanie, któremu mogli podołać bezbronni chłopi z siekierami i
widłami…
Czy nie nadeszła pora, żeby przyznać się, że zdaniem towarzysza
Stalina mieszkańcy terenów okupowanych stali się bezużytecznymi
śmieciami, nie posiadającymi już żadnej wartości: tych ludzi nie można
było wykorzystać ani jako siły roboczej, ani jako mięsa armatniego. Co
gorsza – ci ludzie znajdowali się poza jego kontrolą, mogli teraz mieć
własne zdanie i podzielić się nim z sąsiadem, mogli zobaczyć
cudzoziemców i w miarę możliwości znakami i gestami porozumiewać
się z nimi, mogli zostać zarówno wykorzystani przez nieprzyjaciela do
pracy, jak i wcieleni do antyradzieckich oddziałów zbrojnych. Minie
wiele lat, a pytanie „czy mieszkaliście na terenach okupowanych?”
pozostanie w ankietach, które wypełniały miliony radzieckich obywateli, i
odpowiedź twierdząca uważana będzie za „plamę na biografii”. Tym
bardziej w szczytowym okresie wojny Stalin nie zamierzał patyczkować
się z tymi ludźmi, więc spaloną razem z mieszkańcami wieś traktował
jako dość niską cenę za zabicie kilku niemieckich żołnierzy, którzy
zagapili się podczas powrotu z urlopu…
Można dyskutować, czy znalazłaby się na świecie armia, której
dowództwo nie odpowiedziałoby brutalnymi represjami na takie działania
(„duście, rąbcie, palcie, trujcie faszystowskie potwory”). Nie ma
wątpliwości, że reakcje dowództwa Wehrmachtu i SS łatwo było
przewidzieć. Jednak radzieccy przywódcy nie tylko zdawali sobie sprawę,
że następstwem obranej przez nich wojny partyzanckiej będą masowe
rozprawy z ludnością – na wszelkie sposoby popychali nieprzyjaciela do
jak najbrutalniejszego obchodzenia się z ludnością cywilną.
Dokumenty Wehrmachtu – na nieszczęście zbyt liczne – świadczą, że w
pierwszych dniach wojny, w czerwcu 1941 roku, nacierające wojska
niemieckie w wielu miejscach znajdowały trupy swoich żołnierzy, którzy
z różnych przyczyn dostali się do niewoli (pozostali w tyle, ranni, załogi
zestrzelonych samolotów) i zostali zamęczeni z niewyobrażalnie
sadystycznym okrucieństwem. Wydaje mi się zupełnie niewyobrażalne,
że czerwonoarmiści, czyli w swojej zasadniczej masie rosyjscy,
ukraińscy, białoruscy chłopi, już w pierwszych dniach wojny zdążyli
zapałać taką szaloną nienawiścią. Prawdziwsza wydaje się hipoteza, że
tych zbrodni dokonywały specjalne jednostki NKWD, żeby prowokować
niemieckie wojska do odwetowych rozpraw z ludnością cywilną i
jeńcami.
Podobnie postępowały zrzucone na tyły nieprzyjaciela „oddziały
partyzantki”, które – gdy mówimy o sytuacji z 1941 roku – składały się
prawie wyłącznie z funkcjonariuszy operacyjnych NKWD, a nie, jak na
obrazie radzieckiego malarza, z wyrostków i starca z karabinem. Ze
względu na charakter działań w rzeczywistości były to grupy dywersyjne,
które nie tylko prowokowały Niemców do represji odwetowych
przeciwko cywilom, ale same również bezlitośnie rozprawiały się z
chłopami, którzy nie wykazali się wystarczającą gorliwością przy
wspieraniu tych „mścicieli ludowych”.
Ludność, która znalazła się między młotem a kowadłem, zaczęła
spontanicznie zbroić się i tworzyć oddziały lokalnej samoobrony dla
ochrony przed „partyzantami” i grasującymi w lasach bandami
uzbrojonych dezerterów. Niemcom pozostawało jedynie przejęcie tych
uzbrojonych grup i przekształcenie ich w podporządkowaną im policję.
Polecenia Stalina, żeby zamienić tereny okupowane w wypaloną pustynię,
sprzyjały wzrostowi liczby „policjantów”. Legendarny patriarcha
radzieckich dywersantów, uczestnik czterech wojen, pułkownik I.
Starinow w artykule napisanym w 2000 roku stwierdził: „Stało się tak, że
sami popchnęliśmy lokalną ludność ku Niemcom. (…) Po pojawieniu się
hasła »wygnaj Niemca na mróz« Niemcy stworzyli policję liczącą około
900 tysięcy ludzi”. Liczba (900 tysięcy) jest wielokrotnie przesadzona,
odzwierciedla raczej osobiste odczucie praktyka wojny partyzanckiej, że
„policjanci byli na każdym kroku”.
O stosunku cywilów do „partyzantów spod znaku NKWD” mogą
świadczyć następujące, przerażające w swej wymowności liczby. Na
Ukrainie organy bezpieki pozostawiły i przerzuciły na tyły wroga 778
oddziałów i grup liczących 28 753 ludzi. Według stanu z 25 sierpnia 1942
roku pozostały z nich 22 oddziały liczące 3310 ludzi. Na Białorusi z 437
grup i oddziałów, które przerzucono na tyły nieprzyjaciela, pod koniec
stycznia 1942 roku przestało istnieć 412. Zarząd NKWD obwodu
leningradzkiego skierował na tyły nieprzyjaciela 287 oddziałów liczących
łącznie 11 733 ludzi. Do lutego 1942 roku pozostało z nich zaledwie 60
oddziałów liczących 1965 członków. To wszystko można określić jednym
krótkim słowem – klęska.
Do listopada 1942 roku ogólna liczebność „policji pomocniczej”
wzrosła do 320 tysięcy osób, kolejne 48 tysięcy znajdowało się w
specjalnych policyjnych (według zakresu zadań – karnych) batalionach.
Stworzono również większy związek przeciwpartyzancki, na przykład tak
zwaną Rosyjską Armię Narodowo-Ludową, liczącą 10 tysięcy żołnierzy,
której Niemcy przekazali funkcje walki z radziecką partyzantką na
rozległych terenach obwodów briańskiego i orłowskiego. Można długo
się spierać o to, czy stosowne jest użycie określenia „druga wojna
domowa” w stosunku do tego, co w latach 1942–1943 działo się na
okupowanych terenach Rosji. Nie określenia są tu ważne, ważne jest to,
że w starych briańskich lasach oddziały uzbrojonych Rosjan zawzięcie
mordowały się nawzajem, podpalały wsie, rozprawiały się z tymi, których
każda ze stron na swój sposób uznała za zdrajcę, nie mając litości ani dla
starców, ani dla dzieci. A już o tym, że na Ukrainie Zachodniej
rozpoczęła się wielka, okrutna wojna domowa z udziałem polskiej Armii
Krajowej, banderowskiej Ukraińskiej Armii Powstańczej, radzieckiej
partyzantki, ukraińskich policjantów, nie może być nawet dyskusji.

A strzelanina już ze wszystkich stron. Już się pali. Schowaliśmy się, a Gala
sąsiadów – nie. I wujka mojego nie ma, wcześniej wyszedł do chlewa. (…) Kiedy
się wszystko uspokoiło, dowiedzieliśmy się, że to pietrowcy okrążyli Starą
Rafałówkę i walczyli z banderowcami. Zabili kilku banderowców, a nasze
miasteczko prawie całe zniszczyli. I ludzi pomordowali, nie powiem nawet ilu.
Galę żywcem rzucili do ognia. Nadpalone ciało wujka znaleźliśmy koło chlewu. A
na podwórku i obok domu – jeszcze sześć spalonych trupów.
W naszym gospodarstwie ocalała tylko piwnica. W niej znaleźliśmy Oleżkę
sąsiadów. Był w nowiutkich, uszytych przez babcię bucikach i z rozprutym przez
bagnet brzuszkiem.

Stara Rafałówka to wieś na ukraińskim Polesiu, niedaleko linii


kolejowej Kowel–Sarny. Pietrowcy to partyzanci z oddziału „wujka Pieti”
(pułkownik Anton Brinski). Trzy miesiące po zakończonej sukcesem
operacji w Rafałówce pułkownik Brinski został odznaczony tytułem
Bohatera Związku Radzieckiego; obecnie w Niżnim Nowogrodzie jego
imię nosi ulica i biblioteka dla dzieci. Historyk z Petersburga A. Gogun (z
którego książki został zacytowany fragment o rzezi w Rafałówce)
odnalazł jeszcze kilka relacji o tym wydarzeniu i tym Bohaterze. 20
czerwca 1943 roku szef sztabu ruchu partyzanckiego obwodu
rówieńskiego, towarzysz Biegma, napisał do Malenkowa i Chruszczowa:

W obwodzie rówieńskim na początku wojny ojczyźnianej zarząd wywiadu


pozostawił nieduże grupy specjalne z radiostacjami w celach wyłącznie
wywiadowczych. Wraz z rozwojem ruchu partyzanckiego na Ukrainie te grupy
zaczęły się szybko powiększać dzięki lokalnej ludności (…), na przykład
pułkownik Brinski – „wujek Pietia” – miał do 300 ludzi, kapitan Kapłun – 150–
400, major Miedwiediew – do 600. (…) Wszyscy znajdujący się w tych grupach
ludzie zajmują się ochroną sztabów, zdobywaniem żywności, ale w ciągu roku nie
przeprowadzono ani jednej operacji bojowej. (…) Ludzie się degenerują, pojawia
się masa przypadków samowolnych egzekucji niewinnej ludności, masowe libacje,
chuligaństwo itd.

W doniesieniu sztabu UPA okręgu Zahrawa o wydarzeniach w Starej


Rafałówce pisze się jak o zwyczajnym wydarzeniu: „Bolszewicy
zaatakowali Starą Rafałówkę, którą spalili. Zabili 60 osób, w tym 8 z
rejonowego aktywu. Zabito referenta politycznego Tietierię”.
Rzeczywiście niczego nadzwyczajnego w tym nie było. W sprawozdaniu
rejonu Dunaj z listopada 1943 roku odnotowano następujące zdarzenia:
„Wieś Karpiłowkę zaatakowały w nocy czerwone bandy, obrabowano,
spalono i zabito przy tym 183 naszych chłopów. Wieś Derć okrążono,
obrabowano, zabrano 300 szt. bydła. 3 listopada znowu napadli wieś
Borow, spalili gospodarstwa, których nie podpalili Niemcy, i zabili 20
chłopów”. Łącznie jesienią 1943 roku czerwona partyzantka rozprawiła
się z mieszkańcami 29 wsi ukraińskiego Polesia, Niemcy w tym samym
okresie spalili tam 77 wsi…
Oczywiście Hitler (określając w ten sposób całą machinę totalitarnego
faszystowskiego reżimu) jest głównym winnym tej tragedii. Wszyscy
polegli w krwawej orgii masowego terroru na terenach okupowanych
ZSRR powinni zostać uznani za ofiary faszystowskiej agresji – nawet gdy
ich oprawcy mówili po rosyjsku czy ukraińsku. Właśnie hitlerowska
agresja umożliwiła tę wieloletnią rzeź, właśnie Hitler włożył w ręce broń,
skierował i rozpalił ogień bratobójczej wojny. Nie mam co do tego żadnej
wątpliwości. Chcę tylko zapytać: A towarzysza Stalina to nie dotyczy?
Nie ponosi winy za tę krew? Czy to nie stalinowski reżim doprowadził
naród do takiego szaleństwa, w którym obcy uzbrojony wróg przez chwilę
wydał mu się wyzwolicielem?

A teraz przejdziemy do najważniejszego. Do pożaru w magazynie.


Pożar w magazynie zdarza się wówczas, gdy nieuczciwy pracownik
musi ukryć ślady swych wieloletnich przekrętów. Doświadczeni oszuści
zdają sobie sprawę, że pożar powinien być duży, „solidny” i przede
wszystkim odnotowany w rejestrach policji i straży pożarnej. A wtedy
można spisać na straty wszystko, czego dusza zapragnie. No a gdy pożar
wybuchł samoistnie z powodu wykluczającego podpalenie – na przykład
od uderzenia pioruna – wtedy jest to najszczęśliwszy dzień w życiu
oszusta…
W styczniu 1937 roku w ZSRR przeprowadzono ogólnozwiązkowy spis
powszechny. Jednak obywatele nie dowiedzieli się o wynikach tego
wielkiego przedsięwzięcia. Wyniki spisu uznano za szkodliwe, utajniono
sprawozdania końcowe, aresztowano szefów zespołu naukowego
przeprowadzającego spis. Dwa lata później, w styczniu 1939 roku,
przeprowadzono jeszcze jeden spis ludności, a przy tym zanim podano
jego rezultaty, towarzysz Stalin ogłosił „poprawny” wynik: w kraju
zwycięskiego socjalizmu mieszka 170 milionów osób.
Obecnie na temat spisu 1937 roku napisano monografie i setki
artykułów prasowych. Uważa się, że rzeczywista liczba ludności ZSRR
na początku 1937 roku wynosiła 160–162 miliony osób (według danych
rachmistrzów spisano 155,6 miliona, kolejne 5,5 miliona spodziewano się
odnaleźć w systemie NKWD i Ludowego Komisariatu Obrony, choć w
rzeczywistości „mieszkańców” GUŁagu było – wskutek wysokiej
śmiertelności – 1,5 miliona mniej). Po uwzględnieniu przyrostu ludności
w latach 1937–1938 (a był to okres największych represji, więc przyrost
nie był szczególnie duży i według ocen współczesnych demografów
roczny przyrost zmniejszył się do 2,3–2,5 miliona osób) ogłoszone
oficjalnie rezultaty spisu 1939 roku zawyżono o 3–5 milionów osób.
Innymi słowy rzeczywistą liczbę ofiar stalinowskich represji w latach 30.
(a to nie tylko „wielki terror” 1937 roku, ale też likwidacja kułaków,
wielki głód okresu kolektywizacji, usuwanie z miast elementu
niepracującego, czystki etniczne) odzwierciedlają nie te setki tysięcy
istnień, które bezpośrednio zostały potwierdzone w dokumentach
organów partyjnych i represyjnych, a wiele milionów ludzi.
W ten sposób „w magazynie” powstało wielomilionowe „manko”. W
przyszłości tylko się zwiększało, ponieważ wojna i powojenny „okres
odbudowy” nie zmniejszyły ani nacisku na bezlitosne wykorzystywanie
niewolniczej siły roboczej, ani skali represyjnej polityki państwa. Miliony
ludzi w zupełnie nieludzkich warunkach nadal kopały kanały, budowały
drogi, wydobywały węgiel i wznosiły kolejne „giganty stalinowskiego
przemysłu”. Spośród niekończącego się szeregu świadectw zacytujemy
tylko jedno – list anonimowego robotnika do M.I. Kalinina z 18 czerwca
1945 roku:

Jedzenie jest gorsze od tego, jakim dobry gospodarz karmiłby świnie. Siła
robocza jest wykorzystywana nie tylko na budowie, ale nawet bardziej do
prywatnych celów: kierownika budowy, majstrów i innych urzędników. (…)
Warto powiedzieć kilka słów o dzieciach, które jak ich rodzice prowadzą tu
żałosny żywot. Maluchy oprócz 300 gramów czarnego kwaśnego (od którego za
uszami trzeszczy) chleba nie dostają nic. W sklepie pojawia się raz na trzy
miesiące cukier, ale jest wydawany z różnych niejasnych powodów w całości. (…)
Zeszłej zimy robotników, nie tylko głodnych, ale dosłownie nagich, zmuszono do
pracy przy dwudziestostopniowym mrozie, część z nich zmarła, a reszta doznała
poważnych odmrożeń.

Ilu ludzi na zawsze pozostało na tych „budowach wieku” – Bóg jeden


wie. Na pewno nie wie nikt, czy Stalin wierzył w Boga i gotów był stanąć
przed Nim na Sądzie Ostatecznym. Ale doskonale wiadomo, że Stalin nie
planował stanąć przed sądem ludzkim, nie spodziewał się komisji
rewizyjnej i nie zamierzał się tłumaczyć przed otaczającą go hałastrą
cienkoszyich wodzów. Stalin uznał, że nie musi uciekać się do sztuczek,
żeby ukryć „brak” wielu milionów swoich niewolników, więc bez cienia
zażenowania podał liczbę 7 milionów poległych na wojnie – mniej więcej
tyle, ile zginęło w Niemczech. I na tym koniec.
Chruszczow również nie przygotowywał się do wizyty komisji
rewizyjnej (i właśnie ten brak przygotowania doprowadził go ostatecznie
w październiku 1964 roku do plenum KC), a gwałtownego, trzykrotnego
zwiększenia liczby ofiar wojny potrzebował tylko do celów
zewnętrznych. W zasadzie Chruszczow był pierwszym przywódcą, który
zaczął prowadzić normalną politykę zagraniczną. Normalną w formie:
wyjeżdżał za granicę, do niego przyjeżdżali przywódcy obcych państw;
Moskwa zgodziła się na Międzynarodowy Festiwal Młodzieży i
burżuazyjnych reżyserów z burżuazyjnymi filmami. Normalną w treści:
świat w końcu przestano traktować jak wrogie otoczenie, a słowo „pokój”
przestało być synonimem krótkiego zacisza przed nową wojną. W tej
nowej rzeczywistości olbrzymia liczba ludzkich strat ZSRR potrzebna
była Chruszczowowi jako „ideologiczny but”, którym mógł w
odpowiednim momencie uderzyć w stół podczas negocjacji.
Na wszystkie „niewygodne” pytania – od nieśmiałych przypomnień o
konieczności zapłacenia za dostarczoną w ramach lend-lease’u broń do
żądań zwrócenia niezależności państwom Europy Wschodniej – padała
jedna ogłuszająca odpowiedź: „Dwadzieścia milionów ludzkich istnień!
Jakie pieniądze? Uratowaliśmy świat! Zapłaciliśmy własną krwią…”.
Doskonale pamiętam, jak w sierpniu 1968 roku naród radziecki wrzał
szczerym oburzeniem: „Wyzwoliliśmy ich! Tylu ludzi straciliśmy, a oni
chcą nas wyrzucić?”.
A później nastąpiła wspaniała epoka pierestrojki i głasnosti.
Przeglądając to, co dostał w spadku, Gorbaczow nie mógł nie zauważyć
„cudów” stalinowskiej statystyki demograficznej. Co za tym idzie, w
szeregu działań zmierzających do budowy państwa prawa postanowiono
uporządkować kwestie związane ze statystyką ludności. Prawdopodobnie
tak pojawiła się liczba 27 milionów. W nie budzącym żadnych
wątpliwości „pożarze” II wojny światowej postanowiono spalić „manko”
ogólnozwiązkowego spisu 1939 roku, przerażający wzrost śmiertelności
cywilów na tyłach, masowe ucieczki z „kraju zwycięskiego socjalizmu” i
masowe represje okresu przed- i powojennego.
Jednym słowem – przypisać Hitlerowi zbrodnie Stalina.
Powołano szacowną komisję sprawdzonych przez partię docentów i
kandydatów pod kierownictwem członka Akademii Nauk ZSRR J.A.
Poliakowa. Jeden z wybitnych członków tej komisji, doktor nauk
historycznych A.A. Szewiakow, opublikował bardzo interesujący artykuł
(„Sociołogiczeskije Issledowanija”, nr 12, 1991 r.), w którym opowiadał o
pracy komisji i uzyskanych przez nią rezultatach. A dokładniej mówiąc, o
tym, jak komisja walczyła, żeby uzyskać zlecony jej wynik 27 milionów.
Jak się okazuje, istnieją jakieś „dane Gosplanu i Centralnego Zarządu
Statystycznego ZSRR”, ale „jeszcze nie udało się ich odnaleźć”. Co
znaczy „nie udało się”? Co znaczy „odnaleźć”? Rozumiem, dlaczego
wyprawom zapaleńców jeszcze nie udało się odnaleźć w dzikiej bezludnej
tajdze resztek tunguskiego meteorytu. Co oznacza zastosowanie
czasownika „odnaleźć” do pracy komisji państwowej z dokumentami
Gosplanu?
Z artykułu Szewiakowa wynika, że jedyną udokumentowaną podstawą
były i pozostają akta i sprawozdania Nadzwyczajnej Komisji Państwowej.
A z tych dokumentów wynika, że na terenach okupowanych zginęło 6
milionów 390 tysięcy osób. Ponieważ komisja Poliakowa już wiedziała,
że straty sił zbrojnych zostały wyznaczone na 8,7 miliona i wojskowi nie
chcą zwiększać tej liczby, więc musiała do zadanych jej 27 milionów
dodać 18,3 miliona. Co za tym idzie, jedyne stosunkowo wiarygodne
źródło – dokumenty Nadzwyczajnej Komisji Państwowej – od razu
zostało posądzone o to, że podane w nim liczby „są znacznie zaniżone”.
Jak przystało doktorowi nauk, Szewiakow nie tylko stwierdza fakt
zaniżenia, ale też go tłumaczy. Podaje trzy powody. Jeden jest lepszy od
drugiego. Pierwsze dwa są takie: „intensywna migracja ludności” i
„niezakończona repatriacja obywateli radzieckich zza granicy”.
Dziwne. I jedno, i drugie może prowadzić tylko i wyłącznie do
zwiększenia liczby ofiar. Na przykład oprawcy spalili białoruską wieś i
rozstrzelali jej mieszkańców, więc wszystkich uznano za zmarłych. A
ktoś przeżył, zaciągnął się do partyzantów, został ranny,
przetransportowany do szpitala za Wołgą, tam ożenił się i z młodą żoną
wyjechał do pracy na Daleki Wschód. Człowiek żyje, ale nikt na Białorusi
o tym nie wie. Właśnie na tym polega „intensywna migracja ludności” i
jej wpływ na dane w sprawozdaniach. Do zawyżenia liczby ofiar
prowadziła w pierwszych miesiącach po wojnie także i „niezakończona
repatriacja obywateli radzieckich zza granicy” – człowieka uznano za
zmarłego, a w rzeczywistości trafił na obławę, został przymusowo
wywieziony do Niemiec i niedługo wróci do domu.
Najciekawszy, trzeci powód tak zwanego zaniżenia liczby ofiar w
danych Nadzwyczajnej Komisji Państwowej zdaniem doktora nauk
Szewiakowa polega na tym, że jej pracownicy „nie mieli wyczucia
politycznego i metodyki wykrywania faszystowskich zbrodni”. A z tym
muszę się kategorycznie nie zgodzić. Czego jak czego, ale wyczucia
politycznego radzieccy urzędnicy epoki Stalina mieli pod dostatkiem. Bez
niepotrzebnych wytycznych Komisja przypisała Niemcom rzeź w
Katyniu, wykryła „faszystowskie zbrodnie” w sprawie dokonanych przez
oddziały NKWD masowych egzekucji osadzonych w więzieniach Lwowa
i Winnicy. Każde sprawozdanie przed publikacją przechodziło
wielostopniową procedurę zatwierdzenia „na samej górze”. Więc jeśliby
już w 1945 roku miała za zadanie zwiększyć liczbę ofiar do 18 milionów,
to pracownicy Komisji doskonale by to wyczuli. Bo inaczej sami
znaleźliby się na liście „ofiar niemieckich okupantów”. Ale nie wiedzieli,
jakie właściwie zadanie dostaną radzieccy historycy pod koniec lat 80. I o
socjalizmie z ludzką twarzą też jeszcze nie mieli pojęcia. Ale czy to jest
powód do oskarżeń o utratę czujności?
Jeżeli jednak mówimy poważnie, to liczby z dokumentów Komisji
rzeczywiście budzą spore wątpliwości. Szewiakow przytacza dane w
odniesieniu do każdej republiki ZSRR, podając przy tym odsetek
poległych w stosunku do liczby przedwojennej (dla Rosji – w stosunku do
liczby mieszkańców, którzy znaleźli się pod okupacją, ta liczba została
określona jako 28 milionów). W tabeli zamieszczonej poniżej wygląda to
następująco:

Czy może to być prawda? Oczywiście, że nie. Przed wojną Litwę


zamieszkiwało 2,9 miliona ludzi, Łotwę – 1,9 miliona ludzi. A liczba
ofiar wśród cywilów w tych dwóch republikach okazała się w liczbach
bezwzględnych większa niż w Rosji? A odsetek ofiar na Łotwie jest
większy niż w jakiejkolwiek innej republice, łącznie z Białorusią
(obszarem najaktywniejszych działań partyzantów)? Jak to rozumieć? I
kim są ofiary okupantów na Łotwie? Żadnych dużych ruchów
partyzanckich tam nie było, ponadto Łotwa była „eksporterem”
eksterminacyjnych batalionów policji, które dopuszczały się zbrodni na
terytorium sąsiedniej Białorusi i Rosji. Na Łotwie nie było żadnego
innego „terroru faszystowskich okupantów” oprócz zagłady Żydów, ale
tych przed wojną było tam nie 314 tysięcy, a jedynie 90 tysięcy (na
sąsiedniej Litwie 250 tysięcy). Bardzo dziwnie wygląda również stosunek
strat na Ukrainie i na okupowanych terenach Rosji. Nawet jeśli
uwzględnimy fakt, że na Ukrainie zginęło około 1,5 miliona Żydów –
dziwne…
Smutne, że w takiej sprawie trzeba zgadywać, ale prawdopodobnie
rozwiązanie zagadki sprzecznych liczb polega na tym, że w
sprawozdaniach NKP (przynajmniej w wielu spośród opublikowanych)
podano liczby ofiar wśród cywilów i jeńców łącznie, a Szewiakow
interpretuje je jako liczbę ofiar wśród cywilów, ale nie uwzględnia
jeńców wojennych. Przy takim założeniu wszystko staje się jasne: kraje
nadbałtyckie były obszarem, gdzie do obozów koncentracyjnych
kierowano zarówno jeńców wojennych, jak i ostarbeiterów. Owszem,
brzmi to nieco dziwnie, ale „radzieckie” kraje nadbałtyckie były odbiorcą
(!!!) przymusowej siły roboczej. Według danych Zarządu do spraw
Repatriacji na Litwie, Łotwie i Estonii pod koniec wojny znajdowało się
227 044 cywilów i 56 363 jeńców, przywiezionych tam do prac
przymusowych z innych okupowanych terenów ZSRR. Olbrzymie obozy
jenieckie powstały również na Ukrainie, gdzie ponadto liczba wziętych do
niewoli przez Wehrmacht jeńców była ogromna (ponad 1,1 miliona tylko
w pięciu „kotłach”: humańskim, kijowskim, melitopolskim, kerczeńskim i
charkowskim).
Pozostaje przypuszczać, że wskutek błędnego (żeby nie powiedzieć –
celowego) dodawania liczby ofiar wśród jeńców (które uwzględniliśmy w
łącznej liczbie poległych żołnierzy) nawet liczba 6 milionów 390 tysięcy
zabitych cywilów jest zawyżona. Dalsze rozważania Szewiakowa o tym,
że hitlerowcy celowo szerzyli groźne choroby zakaźne na terenach
okupowanych (czyli na tyłach własnych wojsk), że wielu ostarbeiterów
wróciło do ojczyzny z nieuleczalnymi chorobami, do których zaliczono
kiłę i rzeżączkę, że okupanci potajemnie naświetlali mężczyzn
promieniami rentgenowskimi w celu zmniejszenia liczby urodzeń, są
interesujące tylko dlatego, że poważne pismo naukowe nie wstydziło się
czegoś takiego opublikować…
Jakie są wnioski po omówieniu tego niezwykle smutnego tematu?
Tragedia, której doświadczył naród radziecki, jest potworna i nic
podobnego nie wydarzyło się w historii cywilizowanego świata.
11 milionów poległych żołnierzy.
5–6 milionów zwykłych ludzi, zamordowanych i zakatowanych przez
okupantów niemieckich.
Ponad milion zwykłych ludzi, którzy zginęli w okrążonym Leningradzie
i doszczętnie zniszczonym Stalingradzie.
Nieznana dokładnie, lecz wielka (około 6–9 milionów) liczba ofiar
stalinowskich represji.
I niewiarygodne morze kłamstwa.

Mówią, że teraz z tym kłamstwem zaczną walczyć. Mówią w radiu. Dziś,


16 kwietnia 2008 r., wystąpił z publicznym oświadczeniem zastępca szefa
Sztabu Generalnego rosyjskiej armii, generał pułkownik Skworcow.
„Walka z fałszowaniem historii Wielkiej Wojny Ojczyźnianej przestała
być zadaniem tylko Ministerstwa Obrony. (…) Należy poprzeć inicjatywę
MSZ dotyczącą powołania międzyresortowej grupy roboczej do spraw
historii przy rządzie, która zwalczałaby próby fałszowania historii
szkodzące interesom Rosji”. Proszę bardzo! Nie wiedziałem, że wśród
zadań, którymi zajmuje się resort obrony wielkiego mocarstwa
atomowego, znajduje się polemika z byłym zastępcą szefa Sztabu
Generalnego, profesorem M.A. Gariejewem, i adeptami jego szkoły
naukowej. Mimo wszystko miła jest świadomość, że napisałem bardzo
aktualną książkę. Jeżeli, szanowny czytelniku, zdążysz ją kupić i
przeczytać, zanim komisja międzyresortowa przy rządzie Federacji
Rosyjskiej weźmie się do walki z fałszerstwami, będzie to oznaczało, że
nie zmarnowałem ani swojego, ani twojego czasu.
Tytuł oryginału: Mozgoimienie

Copyright © Sołonin M.C., 2009


All rights reserved

Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2013

Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i
rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana
zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.

Rozdział 13 Pożar w magazynie ukazał się jako osobny esej pod tym samym tytułem w książce Marka Sołonina
Nic dobrego na wojnie (Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2011)

Redaktor: Krzysztof Tropiło

Redaktor merytoryczny: Hubert Kuberski

Opracowanie graficzne serii i projekt okładki: Zbigniew Mielnik

Fotografie na okładce
© Corbis/FotoChannels

W publikacji wykorzystano czcionkę z rodziny Liberation (https://fedorahosted.org/liberation-fonts/)

Wydanie I e-book
(opracowane na podstawie wydania książkowego:
Pranie mózgu, wyd. I, Poznań 2013)

ISBN 978-83-7818-171-2

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.


ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40; fax 61-867-37-74
e-mail: rebis@rebis.com.pl
www.rebis.com.pl

Konwersja do formatu epub:


AKAPIT, Poznań, tel. 61-879-38-88
Spis treści
Od autora
1. „Degeneracyjne cechy zwyrodnienia”
2. Stirlitz Wolfowicz
3. Śnieg w czerwcu, czyli o kwestii „jeb-nej matki”
4. „Stalin odrzucał każdą myśl o wojnie…”
5. Globalny koniec
6. „Zaskoczenie działa oszałamiająco…”
7. Główne manewry
8. Procentomania
9. Tajemnice! Tajnego!! Scenariusza!!!
10. Majtki, kalesony i FAKK
11. Pogromcy czołgów
12. Prawo do hańby
13. Pożar w magazynie

You might also like