You are on page 1of 173

Spis treści

Rozdział I Dzień w Spa


Rozdział II Calaki
Rozdział III Mama Uli
Rozdział IV Pan Pomidor
Rozdział V Kartony
Rozdział VI Trzy dni do świąt
Rozdział VII Wśród nocnej ciszy
Rozdział VIII Do siego roku
Rozdział IX Tydzień później
Rozdział X Gwieździsta noc
Rozdział XI Suszi japa – japońska choroba dnia
wczorajszego
Rozdział XII Czas do pracy
Rozdział XIII Ocena jakości pracownika
Rozdział XIV Moduł I – Zarządzanie sobą
Rozdział XV Supermarketowa dżungla
Rozdział XVI Jest lepiej niż źle, ale gorzej niż dobrze
Rozdział XVII Bułki, pączki i ciasteczka
Rozdział XVIII Żyć nie umierać
Rozdział XIX Najpierw masa, potem rzeźba
Rozdział XX Czysta kartoteka
Rozdział XXI Seks to nie wszystko
Rozdział XXII Tęsknię, myślę, całuję
Podziękowania

Książkę dedykuję wszystkim moim bliskim i przyjaciołom.

Bez was nigdy nie powstałoby to dzieło.


Jeśli widzicie podobieństwo do bohaterów tej książki –to
z pewnością tak jest.
Nie ma co się martwić, sporo tu zdziałała wyobraźnia
autorki.

Dziękuję wszystkim, którzy sięgnęli po tę lekturę.


Dziękuję i zapraszam ponownie.
Wstęp

Książka ta w początkowym zamyśle autorki miała być


romansem w stylu Danielle Steel, napisanym w prezencie dla
mamy. Szybko jednak okazało się, że jestem za mało
romantyczna, aby napisać takie dzieło. Opowiastka ta
prezentuje więc życie współczesnej kobiety, której
marzeniem jest bycie szczęśliwą.
Rozdział I
Dzień w Spa

Rozmowa z najlepszą przyjaciółką nieco wytrąciła Ulę


z równowagi. Odłożyła telefon i usiadła przy kominku.
Cholera jasna, pomyślała. Że też zawsze w jej życiu muszą
dziać się same nudne rzeczy. Dlaczego przystojny,
ekscytujący mężczyzna nie może wpaść jej między nogi?
Przynajmniej coś by się działo w jej szarym i tendencyjnym
życiu. Po chwili zamyślenia Ula przywołała się do porządku.
Była trzydziestoletnią kobietą, uchodziła w środowisku
znajomych za silną i niezależną. Miała ułożone życie. Nie
powinna narzekać. Tego wieczoru Ula długo siedziała przy
kominku. Widać, że nad czymś rozmyślała. Ale kobiety są
dziwne, zawsze znajdą jakiś powód do zmartwień. W tym
temacie nasza główna bohaterka nie różniła się, mówiąc
kolokwialnie, od innych bab. Siedziała pod kocykiem tak
długo, aż w końcu zasnęła.

Rano Ulka, bo lubiła, gdy tak się do niej mówiło, obudziła


się wyspana. Mimo chandry z dnia poprzedniego wstała
w dobrym humorze, a fakt, że ma jeszcze trzy dni wolnego
w pracy sprawił, że postanowiła zrobić coś dla siebie
i wyjechać do spa. Taki wyjazd zapewne nadszarpnie jej
budżet, ale w końcu z zachcianką babeczki nie wygrasz,
a poza tym była sama. Sama zarabiała, to niech sama wydaje.
Tuż po dziesiątej Ula zadzwoniła do Ewki, tej, która
wcześniej tak popsuła jej humor, i zapytała, czy pojadą
razem. Ewka – z pozoru poważna pani dietetyk, na serio
totalna leserka i imprezowiczka, była zbyt zajęta swoim
nowym-starym facetem, by jechać z przyjaciółką.

– No tak – westchnęła Ula – jadę sama i nie zamierzam


się niczym martwić.

Jak na kobietę, spakowała się szybko i sprawnie, niecałe


dwie godziny później wsiadła do dużego saaba i lekko
popuszczając sprzęgło, wyjechała przed dom. Zawsze mnie
bawił ten widok. Nie wiem, co może być skomplikowanego
w jeździe samochodem, ale Ulka jest naprawdę kiepskim
kierowcą. To, że jej samochód nie miał jeszcze rys
i wgnieceń, było jakimś cudem. Lubię Ulkę, ale kupiłaby
sobie automat i byłoby jej łatwiej w życiu. Gaz, zresztą,
wcisnęła tak, że pół osiedla wiedziało, że wyjechała z posesji.
Kosmos jakiś. Ale nieważne. Ja bym to zrobił lepiej. Wiadomo,
tacy są faceci, zawsze nam się wydaje, że zrobimy coś lepiej.
I z pewnością tak się dzieje. To męskie geny.

A jeżeli już o genach mowa, to wczoraj mówili w telewizji,


że faceci nadal mają pierwotny instynkt. Patrzą na kobietę
jak na zdobycz, no wiecie, jak wilk na owcę czy może lepszy
przykład – lew na antylopę. Tylko że w przyrodzie polujący
woli grubszą, konkretniejszą zdobycz, a współcześnie
mężczyźni preferują szczupłe kobiety. No, tak przynajmniej
mówili w tej telewizji. Czasem z nudów oglądam program
śniadaniowy i stąd mam takie informacje. Ulka nie należała
do top modelek i z pewnością nie dostałaby się do tego
programu. Miała duże cycki i tyłek. No i kilka kilogramów za
dużo. Była ładna, tak zwyczajnie ładna. Nie wyróżniała się
z tłumu i taką siebie lubiła.
Jak wyjechała z garażu, tak też podjechała pod ośrodek
spa. Duży neon zachęcał do wejścia, odpychał za to cennik
przy recepcji. Ula chwilę się wahała, lecz widząc przez
przeszklone drzwi owiniętych ręcznikiem mężczyzn w saunie,
podała szczerzącej się blondynie w recepcji kartę i wynajęła
pokój relaks na dwa dni.

– Jest pani sama? Czy pojedyncze łóżko pani odpowiada?


– zapytała tępa blondynka z recepcji, co nieco wkurzyło naszą
bohaterkę.
– Nie, proszę pani, za chwilę dojedzie do mnie siedmiu
krasnoludków – odpowiedziała z uśmiechem na twarzy Ula,
wzięła klucz do pokoju i na odchodne dodała: – jak już
przyjdą te krasnoludki, niech wniosą moją walizkę, bo jest
strasznie ciężka. – Blondynka nie zrozumiała. Przeszło jej
przez myśl, że nowa lokatorka hotelu jest szurnięta, ale
postanowiła nie zaprzątać sobie tym głowy. Zawołała Patryka
z baru i z takim samym szczerzącym wyrazem twarzy
poprosiła go, by zaniósł bagaże do pokoju numer 115.
Chłopak, młody i nienauczony życia, spełniał zachcianki
plastikowej recepcjonistki, a Ula była zadowolona, gdy pięć
minut później dostarczono jej walizkę do pokoju.

– Chyba zacznę wierzyć w krasnoludki. – Uśmiechnęła się


i rzuciła na zasłane satynową pościelą pojedyncze łóżko.

Pół godziny później Ula leżała w saunie. Widok całkiem,


całkiem. Lubiłem Ulę w tej pozycji. Zazwyczaj rozkładała się
tak w wakacje, po szybkim prysznicu po pracy, leżała z nogą
założoną na nogę, pod parasolem w ogródku. Zazwyczaj też
spędzała samotnie czas, ze słuchawkami na uszach. Co jakiś
czas wpadała do niej Ewa z kolejnymi rewelacjami.
Dziewczyny różniły się od siebie jak ogień od wody, jak
czarne od białego, jak zima od lata. Ale to właśnie urok ich
przyjaźni. Niepoważna Ewa uczyła Ulkę szaleństwa, a nasza
bohaterka sprowadzała Ewkę na ziemię, gdy ta, po raz
trzydziesty w miesiącu, była zakochana. Tego dnia jednak
widok Ulki w saunie zapierał dech. Korzystając z wolności
i trzech dni bez pracy, którą Ula czasem lubiła, ale chyba
częściej jej nienawidziła, kobieta poszła na całość. Strefa
nagości sprawiła, że już po chwili leżała w saunie zupełnie
naga, rytmicznie przewracając się z boku na bok, trochę, tak
jak kurczak obraca się na rożnie. Ale to był bardzo ładny
kurczak, dojrzały i niezwykle apetyczny. A i piersi miał
niezwykle jędrne, jak na zwyczajnego kurczaka. Mógłbym tak
stać i patrzeć, ale dźwięk otwieranych drzwi spłoszył moją
zwierzynę. Obserwacja zakończona. A, to tylko sprzątaczka
hotelowa przyszła umyć podłogę. Ula zerwała się na równe
nogi, zasłoniła najpiękniejsze tajemnice swojego ciała
i przykryła się ręcznikiem. Chwilę później wyszła z sauny,
cała czerwona, nawet tam, gdzie teraz nie było tego widać.
Zarówno mnie, jak i ją, orzeźwił szybki prysznic oraz skok do
beczki. Ula uśmiechnęła się sama do siebie i zniknęła
w damskiej szatni.

Kolejny dzień zaczął się niespecjalnie. Ula źle spała,


zsuwała się jej satynowa, piękna kołdra, a brak jaśka pod
głową spowodował ból karku. W sumie to do bólu Ulka była
przyzwyczajona. W liceum na łopatce oraz kostce
wytatuowała sobie motylka i różę. Od tej pory pamięta, co
oznacza ból kości. Poza tym, na co dzień w pracy też się
sporo musi schylać, a potem narzeka na kręgosłup lub ręce.
Kładzie się wtedy do łóżka i mówi sama do siebie. Klnie na
swoje życie, które nie miało tak wyglądać. Ale wygląda, jak
wygląda – tymi słowami zazwyczaj Ula kończy rozmowę sama
ze sobą, kładzie się do łóżka i idzie spać.
Ulka, po kilkunastu minutach grymaszenia, zakończyła
feralny poranek i zeszła do restauracji hotelowej. Nie
powiem, żeby wyglądała źle w niebieskiej sukience do kolan,
ale wczorajszy widok w saunie bardziej mi się podobał. Za to
już kompletnie nie spodobał mi się brunet, który dosiadł się
do Ulki na śniadaniu. Jakiś pajac, choć przystojny z niego
lamus. Co to, nie ma innych wolnych stolików? Jest i to
mnóstwo. Usiadł i zasłania mi bohaterkę. I jak tu coś
stworzyć, kiedy napatoczyło się coś takiego? Bezczelny typ.
Nie żebym był zazdrosny, ale to po prostu moja postać
literacka.

Na całe szczęście Ula też coś przeczuwała i mimo iż od


dawna z nikim się nie spotykała, to pogoniła natręta. No
i dobrze. Można dalej pisać. Tuż po śniadaniu, na które zjadła
jedynie banana, zapijając łykiem ciepłej herbaty, wyszła na
spacer do parku. Było mroźnie, ale przyjemnie. Taka aura
skłoniła Ulę do przemyśleń. Otuliła się szalikiem, wyjęła
z kieszeni małą bułkę, zabraną z hotelowej restauracji
i rzuciła pływającej po stawie kaczce. W sumie to po
sadzawce. Ula przyglądała się zwierzęciu z zaciekawieniem
i doszła do wniosku, że jej życie przypomina życie tej kaczki.
Niby ma swoje małe jeziorko, niby jej tu dobrze, ale jednak
wolałaby większy akwen. Niby umie latać, ale nie leci. Siedzi
w miejscu. Jest barwna, kolorowa, ale jednak to tylko zwykła
kaczka. I pewnie na zawsze nią pozostanie. Wybierze to, co
dobrze zna, nie zaryzykuje lotu w nieznane, będzie stała
w miejscu, bo przecież lubi swój stawek. Tak samo jak Ula.
Niby lubi to, jak żyje. Dobrze jej z tym wszystkim. Tylko
czasem sobie tak marzy po cichu, że gdyby mogła, to
rzuciłaby swoje dotychczasowe życie w kąt, zostawiła
wszystko daleko i wyruszyła, by odnaleźć siebie na nowo.
Siebie i nowy stawek. I z szarej, bezbarwnej myszki stałaby
się kolorową kaczką w wielkim stawie, w wielkim mieście.
Albo jeszcze inaczej, zostałaby tu, gdzie jest, w końcu
znalazła miłość swojego życia, urodziła dwójkę dzieci, kupiła
labradora, dobudowała nowy kominek i żyła długo
i szczęśliwie. No, i pracę by zmieniła. Na satysfakcjonującą,
z widocznymi efektami i jakąkolwiek pochwałą od szefa,
chociaż raz na jakiś czas. Gdy tak stała, już nieco zmarznięta,
pomyślałem sobie, żeby do niej podejść, przytulić
i zaopiekować się nią, pozwalając jednocześnie spełnić jej
wszystkie marzenia. Jednak nie zdążyłem skończyć tej myśli,
bo z oddali usłyszałem charakterystyczny stukot obcasów
i zobaczyłem śnieżnobiały płaszczyk, odkrywający chude nogi
Ewki. Kobieta przebijała się przez trawnik w parku, krzycząc:

– Ula, Ula! – Ciągnęła za sobą walizkę z zepsutym


kółkiem, co znacznie utrudniało utrzymanie równowagi
w niebotycznych szpilach. Ja, jako facet, zabiłbym się w nich
już przy drugim kroku, a i niejedna kobieta miałaby problem
z ich długim obcasem i obowiązkową platformą. – Niech to
szlag – krzyknęła na widok Ulki. –Dalej wyjechać nie można
było? Dzwonię i dzwonię, ale na tym wygwizdowie nawet
zasięgu nie ma. Jeszcze mi się walizka zepsuła. Ulka, to już
nie ma lepszych miejsc na odpoczynek, tylko ten bunkier
w lesie?

Ula, jak zwykle, roześmiała się na widok zupełnie


niedostosowanej do warunków Ewki, dała jej buzi w policzek
i rzekła:
– Też się cieszę, że cię widzę. Buty trzeba było inne
włożyć. Gdzie w szpilkach do lasu? – Pomogła przyjaciółce
z walizką, oddała jej swój szalik, gdyż płaszcz Ewki miał taki
dekolt, że z pewnością przemarzły jej sutki, i razem ruszyły
do hotelu, idąc w rytm stukotu obcasów. W pokoju okazało
się, że Ewka jest znowu w depresji. Marek, bo tak nazywała
się jej nowa-stara zdobycz, okazał się kłamcą i wcale nie
rozwiódł się z żoną, która wczoraj bezczelnie zapukała do
drzwi Ewy w poszukiwaniu niewiernego męża. Ten zaś nie
miał w sobie nawet odrobiny odwagi i dla ratowania
własnego tyłka oznajmił, że kochanka nic dla niego nie
znaczy, że kocha tylko żonę i właściwie w samych bokserkach
wybiegł za nią do auta. Żałosny widok. Wobec tego Ewka
upiła się dwiema butelkami wina, rano, na lekkim kacu,
wywiesiła karteczkę, że zakład dietetyczny nieczynny do
poniedziałku, poleciła swojej sekretarce odwołać wszystkie
wizyty w tym tygodniu i ruszyła do spa w lesie. Miała zamiar
upijać się winem w towarzystwie przyjaciółki i zapomnieć
o tym dupku. Ula zaś ucieszyła się z przyjazdu przyjaciółki,
bo w końcu mogła z kimś sensownym porozmawiać, a poza
tym wiedziała, że w jej obecności nie będzie rozmyślać, a już
na pewno nie porówna się do kaczki ze stawu. W ich relacji
zawsze była bardziej odpowiedzialna i rozsądna. Jak powie
Ewce, że jej życie przypomina życie kaczki, to ta pomyśli, że
przyjaciółka jest psychiczna. Już lepiej posłuchać wywodów
na temat gównianych facetów, którzy i tak nie nadawali się
do związku, a których tak mocno przyciągała do siebie pani
dietetyk. Rozmowa skończyła się późno w nocy, a właściwie
nad ranem. Ewa wynajęła pokój obok, ale nawet do niego nie
zajrzała. Teraz leżała na łóżku Ulki, podczas gdy ta
próbowała zrobić kwiat lotosu. Obie były zmęczone i pijane.
Po wyjściu z basenu, poszły na saunę, niestety tam nie
uświadczyłem już takich widoków jak wczoraj, a następnie
upiły się półwytrawnym winem Carlo Rossi, wypiły go
znacznie więcej niż można. Rozmowa o czwartej nad ranem
toczyła się na temat odgrzewanych kotletów. Początkowo
myślałem, że to pijacki bełkot, ale w końcu udało mi się
zrozumieć, iż miano to otrzymuje mężczyzna, z którym Ewka
już się kiedyś spotykała i teraz robi to ponownie. Tak jak
Marek. Poznała go dwa lata temu, przyszedł do jej gabinetu
z zaawansowanym kryzysem wieku średniego i sporą
warstwą tłuszczu do zrzucenia. Tłuszczu udało się pozbyć,
a kryzys zażegnał razem z Ewką na biurku w jej gabinecie.
Ich romans trwał dwa miesiące, potem mężczyzna odszedł.
Nic sobie nie obiecywali, ot, takie bzykanie co jakiś czas.
Ewka wmówiła sobie, że to seks i udawała, że wszystko
dobrze. Szybko znalazła następny obiekt, tym razem wolny,
jednak niedojrzały do związku. Jakiś miesiąc temu
przypadkowo wpadła na Marka w centrum handlowym i ten,
od tej pory, zaczął zasypywać ją SMS-ami, twierdził, że nie
umie bez niej żyć. Jednak wczorajsze odwiedziny żony
zweryfikowały jego pragnienia. Jeszcze kilku takich facetów
Ewki i obie wpadną w alkoholizm. W tym momencie rozmowa
się urwała, a nasze bohaterki zasnęły na jednym łóżku,
w pokoju Ulki.

Rano plastikowa blondyna z recepcji tłumaczyła


dziewczynom, jak dojechać do miasta. W ramach chandry
i kaca postanowiły udać się do najbliższego miasteczka na
zakupy. Ulka była pewna, że ten wypad zrujnuje ją finansowo,
ale co tam. Raz się żyje, poza tym i tak nie ma na kogo
wydawać. Trafiły w końcu do Albatrosa, domu handlowego
starego typu, bez ruchomych schodów i świecących neonów,
za to znajdował się tam ich ulubiony sklep, w którym
obkupiły się, wydając co najmniej po połowie pensji. Swoją
drogą, kobiety robią zakupy zupełnie inaczej niż mężczyźni.
My, wchodząc do sklepu, jesteśmy zdeterminowani na jeden
cel – albo chcemy spodnie, albo kurtkę, podczas gdy kobiety
idą popatrzeć i wychodzą z sukienką. Idą po buty i kupują
trzy bluzki, a zamiast kurtki, stringi i torebkę. Tak też zrobiły
nasze bohaterki. Kupiły chyba wszystkie części garderoby
i wydając masę pieniędzy, wyszły ze sklepu bardzo
zadowolone. Wróciły do hotelu, po drodze zjadły obiad
w przydrożnej knajpce, zrewolucjonizowanej przez Magdę
Gessler, w której podawali naprawdę dobry rosół i niezłe
sushi. Pani dietetyk zamówiła oczywiście surową rybę,
natomiast Ulka zadowoliła się tradycyjną polską kuchnią.
Ewka wiedziała, że schabowy nie należy do dietetycznych
dań, ale znała Ulę i mając na uwadze jej przyzwyczajenia
kulinarne, nie wtrącała się. Właściwie to jedyny temat, na
który dziewczyny rzadko rozmawiały. Ula w swoim życiu
stosowała wiele diet, chudła, tyła, ale nigdy nie była w tym
wszystkim szczęśliwa. Ewka wiedziała, że Ula nadawałaby się
na jej pacjentkę, ale stosowała zasadę wpojoną na studiach –
jeżeli ktoś nie prosi cię o pomoc, nie komentuj i nie narzucaj
się. Dietetyk może pomóc, jeśli pacjent tego chce. Ula nie
chciała. W wieku trzydziestu lat, po dwudziestu latach
stosowania różnorakich diet, wiedziała jedno – jedzenie
i gadanie ją uszczęśliwia.

Droga do hotelu minęła szybko, zwłaszcza że samochód


prowadziła Ewka. Przyjaciółki wróciły do pensjonatu
w dobrych humorach. Zresztą kobieta jest zawsze
zadowolona, kiedy się obkupi w ciuchy. W pokoju spakowały
się, skoczyły ostatni raz na basen, a leżąc w jacuzzi, znów
obgadywały Marka. Palant był na tyle bezczelny, że zadzwonił
do Ewki i głosem zbitego psa spytał, czy ta jest na niego
obrażona. Uznał, że nie mógł inaczej postąpić, ale przecież
mogą się dalej spotykać, tylko muszą zachować ostrożność.
Ewce opadły ręce i rozłączyła się bez słowa komentarza.
Wówczas Ulka wygłosiła monolog o istocie małżeństwa
i wierności i zapewniła przyjaciółkę, że na pewno wkrótce
znajdą tego jedynego. W sumie, to sama nie wierzyła do
końca w to, co mówi, ale należało tak powiedzieć. Wieczorem
dziewczyny wyjechały z hotelu. Wypad uznały za udany, choć
wizja kolejnego tygodnia pracy była już mniej obiecująca.
Rozdział II
Calaki

Budzik w poniedziałek zadzwonił o siódmej rano. Ewka


zerwała się biegiem do łazienki, bowiem na wpół do
dziewiątej miała umówioną pierwszą pacjentkę, a przecież
musiała jeszcze umyć i wyprostować włosy. Ula też wstała
wcześnie, choć dziś w pracy miała popołudniówkę. Od
czternastej do dwudziestej trzeciej. Nie znosiła tej zmiany,
nie umiała się zorganizować, ale postanowiła popracować
rano przy komputerze. Przeciągnęła się przed oknem,
zerknąwszy na okolicę, zarzuciła szlafrok na ramiona
i odpaliła laptop. Sprawdziła pocztę, zdjęła z półki dwie
solidne książki pod tytułem Historia sztuki i zabrała się do
pracy. Ula ukończyła historię sztuki z dwoma dodatkowymi
fakultetami i ogromnie darzyła miłością wyuczony zawód.
Niestety w obecnych czasach nie było pracy dla ludzi z jej
wykształceniem, dlatego też Ula zatrudniła się w sektorze
usług. Wykonywała swoje obowiązki należycie, z uśmiechem
zwracała się do klientów, a słowa: „Dzień dobry, dziękuję,
zapraszam ponownie” śniły się jej po nocach. Dlatego też
w wolnych chwilach, nie tylko w celach zarobkowych, ale
przede wszystkim po to, by móc robić coś, co naprawdę lubi,
pisała prace zaliczeniowe studentom wyższych uczelni. Tym
razem kończyła, całkiem niezły jej zdaniem, licencjat
dotyczący rynku dzieł sztuki w państwach europejskich. Ula
marzyła o pracy w muzeum, archiwum czy przy konserwacji
zabytków. Takich ofert jednak brakowało na rynku, ale jej
wrodzony optymizm kazał wierzyć, że w końcu się uda. Po
dwunastej zjadła śniadanie, skoczyła pod prysznic,
wyprasowała swój zielony kubraczek do pracy i z podniesioną
głową ruszyła do marketu. Na całe szczęście miała dziś
zmianę z kierowniczką Anią – sympatyczną matką Polką,
która wszystkich swoich pracowników traktowała tak, jak
własne dzieci. Dziewczyny w pracy zawsze mogły na nią
liczyć, a ona rzadko na nie krzyczała. Takie zmiany
odpowiadały Uli. Zalogowała się na swojej kasie, obsłużyła
sześćdziesięciu siedmiu klientów, a że był to okres
przedświąteczny, utargowała dla firmy prawie dziesięć
tysięcy złotych. Następnie wypiekła trzy chleby i dwanaście
bułek czosnkowych i wzięła się za wstawianie calaków, potem
pomogła Maksowi, niezbyt szybkiemu koledze, rozkładać
miksy. Dziwne słowa, prawda? Człowiek nawet w zwykłym
supermarkecie może odkryć obszary, których wcześniej nie
znał. Ula przyzwyczajała się do nich powoli i mimo że
pracowała tu od ponad roku, to jeszcze się uczyła. Była
pewna, że wiedza ta nie przyda jej się do niczego, ale jako
wzorowy pracownik, jeden z trzydziestu pięciu kasjerów
w tysięcznym sklepie w Polsce, musiała się starać, by
pewnego dnia jej nie podziękowali i z jakiegoś błahego
powodu nie postanowili wyrzucić z pracy. Jednocześnie
w dniach kryzysu przeklinała tę pracę, nienawidząc samego
zajęcia, ogromnie podziwiała pracowników, którzy wytrzymali
tu dłużej niż ona sama. Wiedziała jednak, że ona ma wybór,
że może robić w życiu coś innego, a jej kolega Maks, mający
jedynie maturę i bliźniaki z wpadki, już nie. Przemyślenia te
przerwała starsza pani szukająca majonezu i kierowniczka
Ania, która przypominała o calakach – zwłaszcza na dziale
napojów i słodyczy. Ulka chwyciła więc za elektryczka, czyli
taki jeżdżący wózek, marki Toyota, ciągnący za sobą
wybranego przez sprzedawcę calaka – paletę z jednym
produktem, w tym przypadku z colą firmy Krzak. Po roku
pracy i półrocznym posiadaniu uprawnień wstawianie
calaków nie stanowiło już wielkiego problememu dla kobiety,
robiła to znacznie lepiej, niż jeździła własnym samochodem,
aczkolwiek dalej myliła stronę prawą z lewą. To dowód na to,
że Ulka to typowa kobieta, bowiem mężczyźni mają inny
mózg i nie mylą kierunków. Przystanąłem przy mrożonkach
i patrzyłem, jak Ulka walczy z krzywą paletą mleka, która
wadzi jej z lewej strony, co utrudnia wstawianie. Wydawało
mi się to bardzo proste, ale jako klient nie mogłem pomóc,
a widok nieco zniecierpliwionej Uli mnie intrygował.
Wyglądała słodko, kiedy się denerwowała, a uśmiech, jaki
pojawił się na jej twarzy, gdy paleta lekko złamała się
i pozwoliła wsunąć w miejsce dla niej przeznaczone, był
uroczy. Odwróciłem się, by nie zobaczyła, że stoję i gapię się.
Nadal była ładna, a zielony kolor stroju podkreślał jej ciemne
oczy. Co prawda, bluzka była zbyt opięta, ale firma nie bawiła
się w rozmiarówki i Ula nosiła to, co dali, choć gdyby miała
wybór, nigdy by czegoś takiego nie włożyła. Zadzwonił
dzwonek na kasę i Ulka pobiegła zająć miejsce w szeregu.
Kasowała szybko, żeby nie być ostatnia w rankingu
produktywności, mimo że akurat ten prestiżowy wynik miała
w dupie. Jej zdaniem obsługa klienta to nie taśma
produkcyjna w tartaku. Stanąłem do niej w kolejce, a ona
powitała mnie uśmiechem, podobnym do tego, którym
obdarowała calaka, kiedy udało się go w końcu wstawić,
skasowała moje produkty, zapytała, czy może jeszcze
w czymś pomóc, wydała resztę i oczywiście zaprosiła
ponownie. Jednocześnie pomyślała, że tekst ten towarzyszy
w jej życiu tak często, że kiedy w końcu prześpi się z jakimś
facetem, to też zaprosi go ponownie na następną noc. Ta
myśl ją zawstydziła, zamknęła bramkę kasy i wróciła do
pracy na sklepie.
W końcu wybiła dwudziesta pierwsza godzina, ulubiona
godzina wszystkich pracowników sklepu. Wówczas światła
przygasały, a kierowniczka ruszała w kierunku drzwi, by je
zamknąć. Handel tego dnia był zakończony. Należało jeszcze
posprzątać sklep, rozliczyć się z utargu, spisać towar
przeterminowany i zlikwidować pozostałości pieczywa. Czas
po zamknięciu biegł szybciej, a brak klientów na sklepie
podnosił efektywność pracowników. Rozluźniała się
atmosfera i można było poplotkować z kolegą czy koleżanką
z pracy, podczas układania towaru z dostawy. Wtedy też
spełniało się marzenie z wczesnego dzieciństwa Uli
o pozostaniu samej w sklepie po jego zamknięciu. Wydawało
jej się to takie magiczne, samotne spacerowanie po sklepie,
próbowanie wszystkiego, na co ma się ochotę i oczywiście
zabranie ze sobą jak największej ilości słodyczy. Dwadzieścia
lat później Ula przeklinała spędzanie czasu w sklepie po
zamknięciu, a jedyne, co łączyło ją z tamtą małą dziewczynką
to miłość do słodyczy. Czekolada wynagradzała Uli wszystkie
niepowodzenia życiowe, poprawiała humor i działała na nią
jak dobry seks, którego zresztą nie miała. Zmiana z matką
Polką minęła szybko i tuż po dwudziestej trzeciej Ula wracała
samotnie ciemną uliczką do domu. Wyjęła telefon i oprócz
dwóch SMS-ów od Ewki z propozycją wyjazdu na sylwestra,
zobaczyła kilka nieodebranych połączeń od swojej matki.
Zdziwiło ją to o tyle, że przecież nie utrzymywały kontaktu,
a ostatni raz widziały się tuż po maturze Ulki, na pogrzebie
ojca. Kobieta popatrzyła chwilę na wyświetlacz telefonu,
zastanowiła się dłużej i wyłączyła smartfon. Wróciła do domu,
wypiła piwo, obejrzała powtórkę swojego ulubionego
kabaretu na Ipli i zasnęła.
W nocy Uli śniły się calaki. Wstawiała dużą paletę z wodą
gazowaną, dość długo szarpała się z wózkiem, po czym ten
się rozładował. Zdenerwowała się, bowiem na zmianie była
najwredniejsza ze wszystkich kierowniczek –pani Deska, a to
nie zapowiadało niczego dobrego. Nagle za jej plecami
pojawił się wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna,
o błyskotliwym spojrzeniu. Poprosił Ulę, by się przesunęła
i bez grymasu na twarzy popchnął paletę, wsuwając ją na
swoje miejsce. Kobieta patrzyła na niego z podziwem,
podziękowała i rozmarzyła się. Ach, gdyby mnie ktoś tak
popchnął, zdążyła się zaczerwienić i obudziła się.

Dochodziła dziesiąta rano. Ula leżała w łóżku, myśląc


o mięśniaku ze snu. Dziwne to, właściwie nie lubiła
mięśniaków. Chyba że lubiła podświadomie i nie zdawała
sobie z tego sprawy. W jej życiu nigdy nie pojawił się żaden
kulturysta, a jej faceci – zazwyczaj chudzi i niscy, nawet nie
przypominali dobrze zbudowanego mężczyzny.
Z charakterami było podobnie. Ulka przestawiała partnerów
z miejsca na miejsce i mimo że wiele razy próbowała
pozwolić mężczyźnie na dominację, to i tak, prędzej czy
później, okazywało się, że ma większe jaja od nich. Ulka
miała silny charakter i była dość władcza. Do tego, trzeba
przyznać, była inteligentna, ale wybierała głupków. Takie
związki nie mogły przetrwać.

W porównaniu do dnia poprzedniego Ula miała kiepski


humor. Robiąc sobie rano tosty, wyglądała przez okno,
a widok kaczek na rzece przypomniał jej ostatnią refleksję
dotyczącą podobieństwa jej życia z egzystencją kaczki.
Poczuła się jeszcze bardziej przygnębiona, toteż jeszcze
przed śniadaniem zjadła trzy duże kostki czekolady, które
miały poprawić jej humor. Poprawiły, ale powód smutku Uli
był inny. Zdawała sobie z niego sprawę, choć nie do końca
umiała sobie z nim poradzić. Aby nie myśleć
o zmartwieniach, usiadła przy komputerze, przeczytała
licencjat, nad którym ostatnio pracowała i po drobnych
poprawkach wysłała go do odbiorcy. Gdy dzwon kościoła
znajdującego się nieopodal jej domu wybił trzynastą, z wielką
niechęcią wyszła do pracy. Znów miała popołudniówkę, ale
wiedziała, że dziś nie można liczyć na tak miłą atmosferę, jak
wczoraj. Dziś kierownikiem zmiany była pani Deska.
Właściwie Adela Deskowska, która gnębiła Ulkę od momentu
jej zatrudnienia. Większość pracowników traktowała,
delikatnie mówiąc, niezbyt dobrze, ale Ulkę upatrzyła sobie
najbardziej. Czepiała się o każdą pierdołę i za każdym razem
próbowała udowodnić, kto rządzi na zmianie. Zupełnie
niepotrzebnie, przecież Ulka nigdy nie próbowała jakoś
specjalnie walczyć o awans. Jednak Decha jej nie znosiła.
Przydomek pani kierownik pochodził nie tylko od jej
nazwiska czy płaskich cycków, których nie miała prawie
w ogóle, tak na zasadzie: z tyłu plecy, z przodu plecy, Pan Bóg
stworzył ją dla hecy, ale też od jej płaskiej inteligencji. Żarty
na temat Dechy pojawiały się w zastraszającym tempie
i stanowiły sposób rozładowania napiętej atmosfery
w magazynie, gdy sfochana pani kierownik doprowadzała
wszystkich do szału. Ulka z góry wiedziała, że dnia na
zmianie z Dechą nie można zaliczyć do udanych. Mogło być
albo tragicznie, albo, przy dobrym wietrze, znośnie, jeżeli
pani kierownik przyjdzie w dobrym humorze. Druga opcja
zdarzała się jednak maksymalnie pięć dni w roku i trudno
wyczuć, od czego nastrój kierowniczki zależał. Gdy Ula
weszła do pracy, zza regału wyłoniła się Decha. Właściwie to
już sam widok przełożonej rozkładał ją na łopatki.
Najchętniej powiedziałaby szefowej, co o niej myśli i złamała
swoją zasadę nieprzeklinania. Dla Deski mogłaby się
poświęcić i z ogromną przyjemnością poprzeklinać i użyć
dość wyszukanych określeń. Jednak zbyt zależało jej na
pracy, a Decha miała swoje wpływy w zarządzie. Nie było
sensu ryzykować. Kobieta przebrała się szybko i zajęła
miejsce na loży. Oznaczało to siedem godzin spokoju. Loża to
miejsce specjalne, kasa, z której sprzedawca schodził tylko
na piętnastominutową przerwę. Poza tym do końca dnia
wykonywał tę samą czynność: „Dzień dobry, pik, pik, pik,
dziękuję i zapraszam ponownie”. Niespecjalnie kręciło to
Ulkę, ale komfort jej psychiki był ważniejszy. Z racji, że to
środek tygodnia, mogła też troszkę odpocząć, bowiem nie
przyszło wielu klientów. Popikała sobie na kasie,
pozapraszała na następne zakupy i czas do ulubionej godziny
sprzedawców zleciał bardzo szybko. Następnie posprzątała
kasy, zebrała śmieci i umyła taśmy, po czym powtórzyła tę
czynność jeszcze raz, bo według Deski zrobiła to
niedokładnie. Źle też zamiotła podłogę i również musiała to
poprawić. Zajęło jej to więcej czasu niż powinno, na koniec
zmiany usłyszała, że miała jeszcze poukładać towar na
pieczywie.

– No ale czego ja się spodziewałam? – odburknęła Deska.


– Przecież z ciebie żaden pożytek.
Ula już nic nie odpowiedziała, nie chciała się kłócić ani
dać poznać po sobie, że w jej oku pojawiła się łza.
Wróciła do domu jeszcze smutniejsza niż z niego wyszła.
Cholera jasna, przecież się staram, a ta wiedźma ciągle się
czepia, pomyślała.
Ulka należała do perfekcjonistek. Nie znosiła tej pracy,
ale wkładała w nią całe serce. Widocznie starała się za
bardzo. Ja bym jej poradził postępować z zasadą stosowaną
najczęściej przez uczniów gimnazjum: miej wyjebane,
a będzie ci dane. Ale zdanie narratora niewiele jest tu
warte…
Rozdział III
Mama Uli

Środa to jedyny wolny dzień Uli. Już samo to sprawiało, że


stanowiła ona jej ulubiony dzień w tym tygodniu. Ale wcale
nie oznaczało to, że była leniwa. Po prostu lubiła ten czas bez
słów: dziękuję, zapraszam ponownie. I mimo że nie można jej
określić mianem rannego ptaszka, to już o ósmej siedziała
w gabinecie u Ewki, żeby sprawdzić stan jej psychiki po
bolesnym rozstaniu z dupkiem Markiem. Miała zjawić się
wcześniej, ale tradycyjnie wyjazd z garażu okazał się
trudniejszy, niż jej się wydawało, a przez leżący na chodniku
śnieg, samochód zgasł jej aż dwa razy. W zasadzie to nie
umiem wytłumaczyć, co ma śnieg do prawidłowego
operowania sprzęgłem, ale Ula uznała, że jest ślisko i trzeba
wolniej popuszczać sprzęgło, bo inaczej koła źle pracują. No
i auto zgasło.
– Zresztą to nieważne, przecież dojechałam –
odpowiedziała z uśmiechem Ewce, która z niedowierzaniem
słuchała teorii na temat śniegu i sprzęgła. Obie kobiety były
w dobrym humorze, mimo że Ewka, po rozstaniu z Markiem,
całe dnie spędzała w gabinecie i odchudzała swoich
pacjentów.

Ula poczekała chwilę na przyjaciółkę i wspólnie poszły na


basen. To jeden z nielicznych sportów, sprawiający naszej
bohaterce przyjemność, a i była to swoista tradycja
dziewczyn, raz w tygodniu wspólnie przepływały pięć
kilometrów. Ula dwa, a Ewka trzy, bo ta miała zdecydowanie
lepszą kondycję, zapewne dzięki ćwiczeniom na biurku
w swoim gabinecie dietetycznym. Gdy Ula czasem o tym
wspominała, Ewka wściekała się, że przyjaciółka jej dogryza,
ale właściwie Ulka robiła to z zazdrości. Jej ostatni związek
skończył się zaraz po stażu w muzeum i tuż przed objęciem
zaszczytnej posady sprzedawcy we wspaniałym
supermarkecie. Facet okazał się palantem i szkoda
marnować kartki na wpisy na jego temat. W każdym razie
Ula wiedziała, że seks dobrze by jej zrobił. Jednak i to
stanowiło problem. Ulka była typem romantyczki i nie
wyobrażała sobie jednonocnej przygody z mężczyzną, który
by nic dla niej nie znaczył, a znalezienie ukochanego
w świecie internetowych komunikatorów i randek z czatu nie
należało do łatwych zadań. Ula wierzyła w istnienie swojej
drugiej połówki, a tymczasem wolny czas spędzała z Ewcią.

Po godzinie dziewczyny plotkowały w szatni basenowej,


a dobry humor Uli minął, gdy po raz kolejny zobaczyła na
wyświetlaczu telefonu nieodebrane połączenia od matki.
Wielokrotnie zastanawiała się nad ich skomplikowanymi
kontaktami i wiedziała, że odbudowa tej relacji jest
niemożliwa. Kompletnie nie spodziewała się też telefonu od
niej i miała świadomość, że nie wróży to niczego dobrego.
Jedyne, czego się spodziewała, to tego, iż ktoś ją kiedyś
poinformuje o śmierci matki. Byłoby to możliwe, ale czy
wówczas ten ktoś dzwoniłby z jej numeru? Ula zbladła,
kochała matkę, choć nigdy nie czuła się kochana przez nią.
– Przestań wymyślać i oddzwoń po prostu – upomniała ją
Ewka. Ulka wzięła głęboki oddech i po chwili zastanowienia
stwierdziła:

– Zrobię to, jak wrócę do domu. A teraz co? Może gorąca


czekolada w bufecie?

Ewka wiedziała, że jak wypiją teraz czekoladę, to


stracone kalorie wrócą w trymiga, ale nie potrafiła odmówić
przygnębionej przyjaciółce. Zdawała sobie sprawę, że ten
telefon to nie przypadek, ale nie chciała już tego mówić
głośno.
– No pewnie, chodźmy, dobrze nam to zrobi.

Swoją drogą, to śmieszne, kiedy Ewka miała problem,


dziewczyny wypijały hektolitry wina, kiedy zaś kłopoty miała
Ulka, wtedy wcinały słodycze. Kobiety to niezbadane
stworzenia i nigdy nie wiadomo, na co najdzie je ochota i jaki
będą miały kaprys. W tym nastroju należało je po prostu
zostawić.

Po powrocie do domu Ula rzuciła w kąt torbę z ubraniami


z basenu i usiadła na brzegu łóżka. Martwiła się połączeniem
od matki, ale bała się do niej oddzwonić. Zachowywała się jak
dwadzieścia lat temu, kiedy chowała się w kącie wówczas,
gdy matka ją zawodziła. Nie umiała się przyznać, że jej źle,
ale nie potrafiła też przyzwyczaić się do myśli, że mama jej
nie kocha. Zawsze tłumaczyła sobie, że matka się zmieni, że
to przez pracę i że kiedyś w końcu pojawi się na jej szkolnym
przedstawieniu czy nie zapomni o dniu dziecka. Jednak nigdy
tak się nie stało, a Ula kolekcjonowała kolejne, bezsensowne
jej zdaniem, kartki z całego świata, z gorącymi
pozdrowieniami od mamy podróżniczki. Że też nigdy nikt,
spośród tysięcy ludzi na świecie, z którymi rozmawiała jej
matka podczas swoich wojaży, nie uświadomił jej, że dziecko
nie potrzebuje pocztówek, ale miłości. Taka refleksja
sprawiała, że Ula czuła się jeszcze gorzej, przecież mogło być
tak, że matka ani razu nie pochwaliła się, że ma córkę. Na
dobrą sprawę mogli nie wiedzieć o tym nawet jest
współpracownicy, przecież kto normalny, mający dorastające
dziecko, może pozwolić sobie na ośmiomiesięczną podróż po
Afryce czy trzytygodniowe zwiedzanie stolic Europy… Taka
myśl zabolała mocniej i Ula postanowiła nie oddzwaniać.
Jeżeli to coś ważnego, to zadzwoni jeszcze raz.

– Wówczas odbiorę – obiecała sobie. – Ale lepiej, żeby


tego nie robiła.

Pół godziny później telefon zadzwonił, jednak na


wyświetlaczu wyświetlił się firmowy numer z pracy Ulki.
Jeszcze nigdy nie ucieszył jej tak głos kierownika, który
informował o zmianie w grafiku i zapytał, czy Ula mogłaby
w zastępstwie za Anię być jutro na rano w pracy. Ula zgodziła
się i wróciła do poprawiania licencjackich prac. Nie tylko
pozwoliło jej to zapomnieć o nieodebranym połączeniu, ale
także odprężyć się.

Nazajutrz Ulka stawiła się w pracy w opiętej zielonej


bluzeczce i przydługim fartuszku. Dla relaksu poprzedniego
dnia wypiła kilka lampek wina i spała jak zabita. Dzień
zapowiadał się dość dobrze, a ranna zmiana mijała bardzo
szybko. Dopiero o dwunastej na zakupach w supermarkecie
pojawiła się Deska ze swoim mężem, wojskowym, a fakt, że
Ula musiała skasować ich zakupy, zaliczone jako świąteczny
bon, nieco zepsuł jej humor. Już sam widok kierowniczki nie
należał do przyjemnych, a nafoczona mina sprawiała, że
odechciewało się wszystkiego. Wypowiadając magiczne
słowa: dziękuję, zapraszam ponownie, Ula naprawdę życzyła
sobie, by już nigdy w swoim życiu nie zobaczyć Deski.
Z drugiej strony patrzyła z zaciekawieniem na pana
porucznika i zastanawiała się, co on widzi we własnej żonie.
Była przecież tak samo brzydka, chuda, jak i wredna. Jednak
fakt, że mąż Dechy nie miał lewego oka, znaczy miał szklane,
bowiem stracił je na wojnie w Iraku w latach
dziewięćdziesiątych, sporo wyjaśniał. Facet miał okrojone
pole widzenia i nie dostrzegał połowy wad swojej żonki. To
recepta ich związku, z pewnością nikt inny nie wytrzymałby
z taką babą. Po wyjściu państwa Deskowskich ze sklepu Uli
zostały dwie godziny pracy. Zleciały szybko na wykładaniu
chłodni z Maksem, który kiepsko wyglądał po samotnej nocy
z bliźniakami. Jego dziewczyna, a ich matka, miała zapalenie
oskrzeli i dla pewności, aby nie zarazić dzieci, spała
w drugim pokoju. Toteż mężczyzna nie był dziś tak wydajny,
jak powinien, ale Ula nie widziała w tym problemu i żwawo
przerzucała kartony z jogurtami.

Powrót do domu trwał dziś wyjątkowo dłużej, wczorajsze


wino sprawiło, że Ula nie wsiadła rano do samochodu, tylko
wybrała się do pracy pieszo przez park. Zaoszczędziła sobie
w ten sposób nerwów związanych z jazdą samochodem,
a zyskała odrobinę więcej tlenu w płucach. Jednak powietrze
zeszło z niej zupełnie, kiedy przed własnym domem zobaczyła
szczupłą brunetkę w ekstrawaganckim płaszczu. Nim kobieta
odwróciła się i z rozstawionymi ramionami ruszyła w stronę
Uli, naszej bohaterce ugięły się nogi. Kobieta wykrzyczała:

– No co, córeczko, nie przywitasz się z mamusią? –Ula


miała ochotę uciec jak najdalej stąd. Ominęła ją najszerszym
łukiem, jakim tylko potrafiła, otworzyła drzwi, ale nie
zatrzasnęła ich za sobą. Pozwoliła, żeby matka weszła, choć
to ostatnie, czego chciała. Jednak pani Aurelia niewiele robiła
sobie z chłodnego przyjęcia córki. Zachowywała się tak,
jakby nic się nie stało, jakby wpadła w odwiedziny do córki
drugi raz w tym miesiącu, a nie po dwunastu latach
nieobecności. Ula oparła się o kominek i obserwowała matkę,
która bezpardonowo zwiedzała mieszkanie. W końcu po
obejrzeniu całego salonu usiadła na kanapie i odezwała się
do córki:

– Ładnie mieszkasz.

– No co ty nie powiesz? – wykrztusiła z siebie Ulka,


z największą dawką ironii, jaką tylko potrafiła. –Przyjechałaś
tu po dwunastu latach, żeby sprawdzić, jak mieszkam?
A może chcesz mi udzielić jakichś matczynych rad? Jak
prasować, żeby kołnierzyk się nie pogniótł, jakiego masła
dodawać do drożdżowego ciasta oraz jak wychowywać
dzieci? Hm… pomyślmy, co ty możesz o tym wiedzieć? –
Matka Ulki próbowała coś powiedzieć, odezwać się, obronić,
ale córka nie pozwoliła sobie przerwać. – Nie, nie. Nie
tłumacz mi się. Raz w życiu, choć raz w moim pierdolonym,
trzydziestoletnim życiu posłuchaj, co mam ci do powiedzenia,
skoro już się tu pojawiłaś. Nie wiem, po co to zrobiłaś, ale jak
już tu jesteś, to siedź i słuchaj. Nie masz prawa tak po prostu
na mnie czekać przed domem. Ja czekałam na ciebie całe
życie. Nie wiem, czego chcesz i nie obchodzi mnie to. Wracaj
tam, skąd przyszłaś. Potrzebowałam cię, mamo, jak miałam
pięć, dziesięć, piętnaście lat. Teraz radzę sobie sama. Więc
wyjdź i daj mi spokój.

Kiedy pani Aurelia próbowała otworzyć usta, Ulka


z nienawiścią w oczach wykrzyczała jej, że ma zniknąć z jej
życia i sama wybiegła z pokoju. Przekręciła za sobą zamek
w łazience i przepłakała tam dwie godziny, po czym wyszła,
a matka, jak gdyby nigdy nic, siedziała nadal na sofie
w salonie.
– Uleńko – zwróciła się do córki najmilej, jak potrafiła –
nie będę cię przepraszać, bo to nic nie da. Moje życie ułożyło
się tak, jak się ułożyło. Wiem, poświęciłam się swojej pracy
i pasji, a zapomniałam o rodzinie. Dobrze mi tak było, bo
może mnie w domu nie nauczyli miłości. Nie byłam dobrą
matką i pewnie już nigdy nie będę, ale chciałam ci pomóc.
Kilka miesięcy temu poznałam fantastycznego człowieka,
opowiadałam mu o tobie i to on mi uświadomił, jak wielką
krzywdę ci zrobiłam. A kiedy dowiedziałam się, gdzie
pracujesz, bardzo mnie to zabolało. Nie zrozum mnie źle.
Wiem, że żadna praca nie hańbi, ale ty zasługujesz na coś
więcej niż praca kasjera. Większość cech masz po ojcu, ale
zaangażowanie w pracę i pasję masz po mnie. Wobec tego
chcę tylko, byś miała lepsze życie. Zepsułam ci trzydzieści
lat, które już masz, dlatego chcę dać ci szansę, by następne
trzydzieści było lepsze. –Odwróciła się do córki i spojrzała jej,
po raz pierwszy od dwunastu lat, w oczy. Ula poczuła dziwne
ciepło na sercu, ale natychmiast opuściła wzrok. Matka
wyjęła z torby dużą kopertę i położyła na stole. – Proszę,
przeczytaj to. Jeżeli będziesz chciała, mój numer masz.
Propozycja jest aktualna do trzydziestego stycznia.
Przepraszam za najście. – Wstała i jakby nic się nie stało, po
prostu wyszła.

Ula czuła się pogubiona. Zerknęła na plik dokumentów


i kopertę na stoliku, wrzuciła wszystko do szuflady i schowała
się pod kołdrę. Chciała zasnąć i obudzić się
z przeświadczeniem, że to tylko zły sen.
Budzik zadzwonił rano, a Ula nawet nie pamiętała, kiedy
zasnęła. Zsunęła z siebie kołdrę i pobiegła sprawdzić, czy
dokumenty są w szufladzie… Leżały w dużej, białej kopercie,
której dostarczenie przez matkę wywołało wczorajszą kłótnię.
Ula zdała sobie sprawę, że była to jej pierwsza sprzeczka
z matką. Nigdy się nie kłóciły, bo nigdy ze sobą nie
rozmawiały. Ula nie była z matką szczera i kiedy ta
przyjeżdżała niespodziewanie z kolejnego rajdu, mała
dziewczynka cieszyła się tak bardzo, że nie umiała
wypominać Aurelii niczego. Jedynie jej ojciec próbował
walczyć o rodzinę, ale ciągłe wymówki robione żonie nie
przynosiły efektu. W końcu i on poddał się, chciał poznać
kogoś, jednak nie potrafił. Zachowywał się fair wobec żony,
która przebywała albo na końcu świata, albo co najmniej na
drugiej półkuli. Ich rodzina to fikcja, a miłość ojca Uli
zastępowała kobiecie miłość obojga rodziców.

Patrzyłem na Ulę z podziwem. Jak na kobietę wychowaną


bez matki, miała w sobie tyle ciepła, kobiecości i seksapilu.
Miała coś, czego małe dziewczynki uczą się od matek,
podpatrując ich zachowanie. Ula nie miała w domu wzoru,
a mimo to wyrosła na prawdziwą, wrażliwą damę. To pewnie
ta wrażliwość sprawiła, że kiedy myślała o tej sytuacji, spadło
jej kilka łez, jednak szybko je otarła, wsiadając do saaba.
Ponieważ płacz nie pomógł, z premedytacją wymusiła
pierwszeństwo, najpierw na rondzie, a potem na
skrzyżowaniu. Gdy zatrzymała ją policja, usilnie tłumaczyła,
że nic nie zrobiła, bo przecież panie mają pierwszeństwo.
Skończyło się pouczeniem i spóźnieniem do pracy, co
z satysfakcją wypomniała jej Deska.

– Ożeż! Tu już nikt inny z kierownictwa nie pracuje, tylko


ta małpa? Czy moje szczęście musi się ograniczać do
spotykania osób, których nie chcę spotkać? – Ula westchnęła
głośno, nie ukrywając swojego niezadowolenia i niczym
w wojsku, odmaszerowała do magazynu.
W magazynie wszystko wyglądało tak, jakby przeszedł
tamtędy tajfun. Kartony z chemią porozrzucano po kilku
paletach, na środku pomieszczenia leżał rozbity sok, zaś
kartony po pieczywie były zadziwiająco puste. Ten widok
zaskoczył Ulę, bowiem choć zawsze panował tu jakiś chaos,
to teraz pomieszczenie nie miało żadnych zasad, żadnego
ładu, niczego. Wyglądało to strasznie i zanim Ula wzięła się
za sprzątanie, wyszła z magazynu dowiedzieć się, co się
właściwie stało. Większość kasjerek uwijała się przy miksach.
Dopiero Dominika wyjaśniła jej, że dziś miała odbyć się
kontrola dyrektora regionalnego i stąd to całe zamieszanie.
Deska zarządziła, że na sklepie mają się znaleźć wszystkie
produkty i kazała donieść kartony, których zupełnie
brakowało. Nie miało to żadnego sensu, bowiem wyjmowanie
z miksów konkretnego kartonu wywołało tylko niepotrzebny
bajzel. Ale zarządzenia Deski zazwyczaj nie miały żadnego
sensu, a ona sama była nie tylko kiepskim kierownikiem, ale
i organizatorem. Tego dnia dziewczyny mogły spokojnie
pracować, klientów było mało, a przestraszona wizytą szefa
Deska siedziała w swojej kanciapie, liczyła utarg i wypełniała
liczne formularze, co de facto powinna zrobić już kilka dni
temu. Wieczorem okazało się, że to tylko fałszywy alarm
i dyrektor się nie pojawił. Wkurzona Deska powrzeszczała
sobie w magazynie, jej głos odbijał się echem i w ten sposób
dostało się wszystkim, którzy przez cały dzień porządkowali
magazyn. Decha nie tylko nie doceniła tego, ale i uznała, że
gdyby się bardziej postarali, to nie byłoby czego sprzątać.
Ulka spojrzała z politowaniem na kierowniczkę i wyjątkowo
miała jej pretensje głęboko w dupie. Przez cały dzień
zastanawiała się, co znajduje się w białej kopercie i w jaki
sposób jej matka, właściwie nie zasługująca na ten tytuł,
chciała pomóc jej w dalszym życiu. Szybko przebrała się
i prosto po pracy pojechała do Ewki.
Zapukała delikatnie do drzwi, a kiedy nie usłyszała ani
proszę, ani chwileczkę, wsunęła dyskretnie głowę do
gabinetu. Ewa stała w swoim śnieżnobiałym fartuszku
i patrzyła przez okno. Była czymś rozbawiona i dopiero po
chwili ujrzała Ulkę.

– Chodź, chodź, zobacz – powiedziała na widok


przyjaciółki i po chwili obie gapiły się przez okno. – To moja
ostatnia pacjentka dziś, właśnie wyszła z gabinetu i wcina
hot doga i to w rozmiarze maksi! A przez godzinę
analizowałyśmy jej wyniki i zarzekała się, że nie je
śmieciowego żarcia. Tymczasem obżera się po dwudziestej
tłustym hot dogiem i jeszcze się dziwi, że nie chudnie. Kurna,
jacy ci ludzie są beznadziejni – mówiła z wielkim przejęciem
pani dietetyk.
– Czepiasz się, może zdarzyło się to pierwszy raz od
miesiąca, siedziała tu z tobą, gadałaś o fast foodach to naszła
ją ochota i tyle. A ty robisz z tego tragedię, przecież nikt nie
umarł od jednego hot doga. – Próbowała bronić pacjentki
Ula.

– Oj, Ula, ty nic nie rozumiesz. Tak być nie może.


Wówczas terapia i dieta nie mają sensu.

– Masz rację, Ewka. Nic nie rozumiem. A zwłaszcza mojej


matki, która ni z tego, ni z owego zjawiła się wczoraj u mnie
przed domem i zaproponowała mi nowe lepsze życie
zapakowane w białej kopercie. Znaczy, nie wiem, co w niej
jest, bo nie otworzyłam. Ale nie wiem, czy chcę wiedzieć. I to
jest dopiero to, co nie ma sensu, a nie tam jeden hot dog.
Życie jest zbyt krótkie i zbyt nieprzewidywalne, by żałować
sobie prostych przyjemności. A ty się czepiasz pacjentów,
pacjent też człowiek i ma prawo do hot doga.
Tym optymistycznym tekstem Ula zakończyła swój dzień.
Nie chciała już rozmawiać o matce ani o niczym, co mogło
wyprowadzić ją z równowagi. Godzinę później siedziały
u Ewki i rechotały się z jakiejś głupiej komedii. Ula została na
noc i miała nadzieję, że śpiąc w nieswoim łóżku, będzie śniła
o czymś ciekawym. Rano okazało się, że albo Uli nic się nie
śniło, albo o tym nie pamiętała. Ale obudziła się dość
wyspana i w dobrym humorze. Do wigilii został tydzień,
a dziś przypadał dzień mycia okien. Zjadła więc śniadanie
u pani dietetyk, najzdrowsze śniadanie w tym tygodniu,
zresztą już fakt, że rano jadła pierwszy posiłek był dziwny, bo
zazwyczaj dzień zaczynała herbatą i tyle z jej śniadania.
Potem pojechała do domu i cierpliwie przez dwie godziny
myła duże okna swojego domu. Patrzyłem na nią
z zachwytem, kiedy energicznie machała ręką, a jej piersi
falowały w rytm kolejnego ruchu szmatki. O trzynastej jej
okna lśniły, ale Ula chyba nie zdawała sobie sprawy z tego,
jakie są przejrzyste. Stojąc przy oknie, sięgnęła po zieloną
koszulkę i zaczęła się przebierać. Ucieszył mnie ten widok.
Przez okno wpadało jasne światło, jak na scenie oświetla ono
występującego aktora, tak tutaj padało prosto na dekolt Uli.
Miała na sobie jaskrawy, zielony stanik, jakby wprost dobrany
do koloru bluzki pracowniczej. Z pewnością rozmiar C, jeżeli
nie większy. Jako rasowy mężczyzna słabo znałem się na
rozmiarach staników, rozróżniałem jedynie dwa podstawowe:
małe cycki i duże cycki. Te prezentowały z pewnością
większy kaliber. Zaraz potem Ula wskoczyła w powycierane
dresy i chwilę krzątała się po domu w poszukiwaniu
kluczyków do saaba. W końcu znalazła je na pralce, choć nie
bardzo rozumiała, jak się tam znalazły. Wsiadła do auta
i odjechała z piskiem opon. Tym razem auto nie zgasło. Nie
było śniegu, stopił się nad ranem, kiedy temperatura nagle
wzrosła do pięciu stopni i z pewnością pomogło to Uli
w płynnej jeździe.
Rozdział IV
Pan Pomidor

Pogoda w tym roku zmieniała się tak samo, jak humory Uli.
Ranek przywitał ją mroźnym wiaterkiem i mimo że
temperatura spadła tej nocy znacznie poniżej zera, to jednak
w powietrzu unosiło się dziwnie przyjemne powietrze. Być
może z powodu maleńkich płatków śniegu, które powoli
opadały na zmarzniętą ziemię, co, nie wiedzieć czemu,
napawało Ulę optymizmem. Ochoczo odśnieżała wjazd, nucąc
pod nosem piosenkę. Nie zdążyłem usłyszeć jaką, bo śpiew
Uli był niewyraźny i pozostawiał wiele do życzenia.
Pamiętam, że kiedyś, po kilku drinkach, postanowiła na
karaoke zaśpiewać Małgośkę, co miało być specjalnym
prezentem dla Ewki. Efekt – DJ już nigdy więcej nie dał jej
mikrofonu, a część gości wyszła z lokalu. Na Uli nie zrobiło to
jednak żadnego wrażenia, gdyż drinki, które wypiła, wyraźnie
zniekształciły postrzeganie rzeczywistości. Tym razem
nucona przez nią piosenka była skoczna i dodawała jej
radości. Kobieta energicznie machała łopatą, a panujący na
dworze mróz zupełnie jej nie przeszkadzał. Kiedy auto
zostało odśnieżone, lusterka wytarte, a wycieraczki nie
pozostawiały śladów na szybie, Ula wskoczyła na przednie
siedzenie i powoli ruszyła. Tym razem ominęła mnie
przyjemność obserwacji dodawania gazu przy wyjeździe
z garażu, bo wczorajszego dnia Ula zostawiła auto na
podjeździe. I mimo że musiała je rano odśnieżać, oznaczało to
brak problemu z pokonaniem górki, przez co oszczędziła
mieszkańcom osiedla wycia silnika o piątej rano.

Ula lubiła pierwszą zmianę. Co prawda, wtedy się nie


wysypiała, ale z uporczywym ziewaniem radziła sobie
zazwyczaj w ciągu dwóch pierwszych godzin pracy, a czas do
czternastej biegł szybciej niż po południu. Dodatkowo, rano
nie musiała sprzątać sklepu, a i obowiązki kasjera pierwszej
zmiany wydawały się po prostu sympatyczniejsze. Tego dnia
dostawa była opóźniona, w związku z czym Ula została
mianowana ekspertem piekarni i warzywniaka. To specjalna
funkcja przydzielana zarówno pracownikowi pierwszej, jak
i drugiej zmiany. Polegała ona na opiekowaniu się stoiskami
z pierwszej alejki, jak twierdziła Ula, chodziło o obdarzanie
ich specjalną troską. Taką samą troską należało obdarzyć
kierownika, który wymyślił tę dziwną i nikomu niepotrzebną
do życia funkcję, dodatkowo wykonywaną według specjalnie
ułożonej instrukcji. I tak od szóstej do siódmej rano do
obowiązków Uli należało wypiekanie wszystkich bułeczek,
dbając przy tym o to, by zapach świeżego pieczywa roznosił
się po sklepie. Mimo wrodzonej inteligencji, Ula nie
wiedziała, jak sprawdzić, czy zapach ten czuć w całym
dyskoncie, dlatego też w formularzu wykonania tego zadania
postawiła znak zapytania. Oczywiście punkt siódma bułki
miały znaleźć się w pojemnikach sprzedażowych, jednakże
należało pamiętać o dwudziestominutowym czasie studzenia.
Z tej sytuacji są dwa wyjścia – albo położyć gorące bułki
i dostać upomnienie, bo ktoś się może poparzyć, albo
zostawić bułki w komorze studzenia, co oznacza brak
dostępności, a to już jeden z ciężkich grzechów wzorowego
sprzedawcy. Ula popatrzyła na bułki, widok ten dostrzegł też
jej żołądek, a kiszki właśnie sobie przypomniały, że śniadania
o piątej rano nie było. Przez swoje wątpliwości, niczym
hamletowskie, położyć gorące bułki czy nie położyć, udała się
do kierowniczki. Sympatyczna Ania, matka Polka, ukrywała
się w damskiej szatni z telefonem w ręku, gdyż musiała pilnie
zadzwonić do męża i spytać o stan zdrowia najmłodszej
córeczki, która w nocy mocno kaszlała. Widok kierowniczki,
ukrytej między szafkami, był komiczny, aczkolwiek kamera
z korytarza łapała część szatni, a firma zabroniła
wykonywania prywatnych telefonów w trakcie pracy, więc
takie ukrywanie się należało do konieczności. Gdy Ania
skończyła rozmowę, lekko się zarumieniła, a jej wzrok mówił:
tylko mnie nie wydaj. Na hamletowskie pytanie Uli
odpowiedziała wydrukowaniem obszernego schematu pracy
eksperta warzywnika i pieczywa, w którym zawarto
wszystkie procedury postępowania. Zanim Ula doczytała, co
powinna zrobić, bułki wystygły i tym sposobem z czystym
sumieniem mogła wykonać zadanie zgodnie z procedurami.
Następnie powinna przebrać warzywniak. To zadanie też
uznaje się za absurdalne. Po pierwsze dlatego, że przebiera
się dziecko, a nie owoce i warzywa, a po drugie, miało to
zostać zrobione tak, żeby wyłożone produkty były świeże,
przy czym nie można zbyt wiele wyrzucić, gdyż to
powodowało straty sklepu. I tak źle, i tak niedobrze.

W tym momencie wybawieniem okazał się podjeżdżający


pod sklep tir, który zahaczył o lampę, przez co nieco ją
wykrzywił. Wszyscy udawali, że nic się nie stało i powoli
zwozili towar z dostawczaka. I tu wszystko się zaczęło…
Ogromna paleta warzywniaka ze stu dwudziestoma
skrzynkami pomidorów kołysała się tak długo, aż w końcu,
przy opuszczenia wózka elektrycznego, przewróciła się na
ziemię. W ten sposób powstała ogromna kałuża
niedoprawionego koncentratu pomidorowego. Kierowca
zbladł, zielone mundurki kasjerek były kropkowane niczym
muchomory, a gdy wszyscy patrzyli z przerażeniem, jedynie
Ula umiała zachować dystans, opowiadając, iż można by na
cele charytatywne ugotować z tego pomidorówkę.
Kierowniczka Ania zadzwoniła zgłosić szkodę, prosząc, by nie
obciążano kosztami sklepu, kierowca tłumaczył się wadliwym
wózkiem, a kasjerki sprzątały magazyn. No i pomyśleć, że
nawet pomidory mogą narobić bigosu, stwierdziła w myślach
Ula, ale już nic nie powiedziała, bo pracownicy postanowili
uczcić śmierć pomidorów minutą ciszy.

Nagle w magazynie pojawił się szef województwa, który


przyjechał na kontrolę. Jak na dyrektora, wyglądał słabo
w sweterku i z plecakiem na ramieniu. Gdy tylko dotarł do
niego ogrom pomidorowych strat, zaczął się wydzierać.
Leciały obelgi, wyzwiska, a nawet pomidory. Kurek, bo tak
nazywał się dyrektor, znany był ze swojego wybuchowego
charakteru, jednakże rzucania warzywami po magazynie nie
można uznać za stosowne. Ula pomyślała, że nie dość, że cała
podłoga jest w pomidorach, to jeszcze dodatek buraka w tym
towarzystwie wprowadza zamieszanie i wyszła. Na pytanie
kierownika, a panienka dokąd się wybiera, uśmiechnęła się
zalotnie i odpowiedziała, że na przerwę. I to był punkt
zapalny. Jak mogła iść na przerwę w takiej sytuacji? Czy ona
nie wie, że priorytety firmy wymagają czystego magazynu, że
najpierw obowiązki, a potem przyjemności? Że procedury…
bla, bla bla. Każdy miał prawo do przerwy. Tak. Ale najpierw
praca. Jak wystarczy czasu, to będzie przerwa. Za to wpisał
Uli upomnienie, podobno za niedostosowanie się do
procedur. Dziewczyny obgadały Kurka w magazynie
i mianowały tytułem Pan Pomidor. Jak się później okazało,
Pan Pomidor stał się częstym gościem sklepu.
Tuż po skończeniu zmiany Ula udała się na zakupy. Co
prawda, osiem godzin spędzonych w pracy w molochu
niezbyt zachęcało do dalszego chodzenia po centrum
handlowym, jednak kobieta cierpiała na przypadłość, na jaką
chorują kobiety: nie mam w co się ubrać. Dodatkowo o tej
porze roku rozpoczynały się wyprzedaże. W tych
okolicznościach w galerii musiały pojawić się Ewka z Ulką.
Kobiety już tak mają, że nie potrafią robić zakupów
samodzielnie, a obecność przyjaciółki, która potrafi doradzić,
gwarantuje co najmniej pięćdziesiąt procent łupów więcej.
Ulka, jak zwykle, musiała poczekać kwadrans na spóźniającą
się towarzyszkę, która swój poślizg wytłumaczyła
marudzącym pacjentem. Chwilę później dziewczyny
wchodziły do trzeciego sklepu, wiły się między wieszakami
z ubraniami jak dwie żmijki. Ula z pewnością reprezentowała
okaz najedzony, zaś Ewka przypominała wysuszonego węża
wegetarianina. O ile Ewka szukała rozmiaru XS, o tyle Ula
wybierała XL, rozciągała ciuchy maksymalnie i wygłaszała
tezy o zaniżonej rozmiarówce. Po dwóch godzinach,
osiemnastu sklepach, czterech bluzkach, dwóch parach
spodni, rękawiczkach i stringach dziewczyny siedziały
w kawiarni i piły kawę. Znaczy Ewka piła, bo, jak pamiętacie,
Ula nie znosiła tego boskiego napoju, a w zamian
delektowała się bezalkoholowym drinkiem z syropem
kokosowym. Kobiety plotkowały o pracy i mężczyznach, przy
czym Ula zdecydowanie bardziej przeżywała to pierwsze, zaś
Ewka marzyła o upojnej nocy z przystojniakiem, siedzącym
dwa stoliki dalej. Gdy chwilę później dołączyła do niego żona
z gromadką dzieci, Ewki fantazje spełzły na niczym
i tematem przewodnim stała się praca Ulki. Z wielkim
przejęciem opowiadała o magazynie pełnym pomidorów
i swojej znacznej niesubordynacji, że po pięciu godzinach
pracy zamarzyła jej się przerwa. Wówczas pani dietetyk,
zgodnie z własnymi zasadami zawodowymi, wygłosiła tezę
o konieczności spożywania posiłków co cztery godziny,
utwierdziło to Ulkę w przekonaniu, że w pracy stosują
mobbing i nieludzko traktują pracowników. Głód dla Ulki był
największą karą i okropną torturą.
Rozdział V
Kartony

Kolejny dzień zaczął się dla Ulki nietypowo. O ósmej rano


zadzwonił do niej kierownik jej ulubionego sklepu i poprosił,
aby stawiła się do pracy na godzinę dziesiątą, przy czym
uprzedził, iż zgodnie z zapisami w grafiku jej zmiana skończy
się o dwudziestej drugiej. Nim Ula zdążyła się zastanowić,
szybko policzyła, że będzie to tak zwana dwunastka. Jej
pracodawca, dobroczyńca i łaskawca, dzięki któremu miała
co do garnka włożyć, przedstawił jej plan dnia, w którym
uwzględniono czterogodzinne szkolenie z Panem Pomidorem.
Oczywiste więc, że brak obecności na spotkaniu z szefem
wszystkich szefów wywoła skandal i sprawi, że przy kolejnej
redukcji etatów Ula pierwsza zostanie zwolniona.
Dziewczyna lakonicznie odpowiedziała, że przyjdzie do pracy
na czas, po czym udała się pod prysznic. I nawet jeśli ten
dzień miał należeć do udanych, to dwanaście godzin w pracy
ewidentnie przekreślało taki plan.

Równo o dziesiątej Ula wpisała się do zeszytu, zaznaczyła


swoją obecność na kamerze w szatni i w ubrudzonej na
lewym cycku bluzce, której nie zdążyła wczoraj wyprać,
usiadła w socjalu, czyli w pomieszczeniu przeznaczonym dla
pracowników. Z założenia miało być to miejsce, w którym
jada się śniadania, jednakże z racji nawału obowiązków,
codzienna obecność tutaj pracowników to rzadkość. No,
chyba że zmianą kierowała matka Polka, wówczas każdy miał
swoje piętnaście minut i wszyscy byli najedzeni. Żeby nie
dawać Kurkowi argumentów do komentowania stroju
pracownika, na lewej piersi Ula przypięła sobie identyfikator
z imieniem i kodem kreskowym pracownika.
Łącznie z nią na szkolenie przyszło dwanaście osób,
z czego cztery przyjechały z miejscowości obok. Pan Pomidor
oczywiście się spóźniał, co pozwoliło pracownikom na
dyskusję o ich beznadziejnych warunkach pracy. Kiedy tak
obserwowałem wypowiedzi Uli, zastanawiałem się, dlaczego
właściwie pracuje w tym supermarkecie. No wiem, że coś
w życiu trzeba robić, że pracy dla historyka nie ma w jej
mieścinie, że w gruncie rzeczy da się wytrzymać, a i obsługa
klienta pozwala przynieść niekiedy satysfakcję. Jednakże
moje myśli zbiegały się z fantazjami Uli, o tym, iż siedzi
w wygodnym skórzanym fotelu, w zielonym, słonecznym
pokoju, z przeszklonym wejściem, przyjmuje raporty
z renowacji najznamienitszych zabytków, kieruje pracami
zespołu historyków sztuki, a od czasu do czasu zrzuca małą
czarną i szpilki z czerwoną podeszwą i rusza w teren
w ubranku konserwatora zabytków, i ocenia ruiny
średniowiecznych zamków. Gdy utopijna wizja przyszłości
nabierała wyrazu oraz smaku, do socjalu wpadł Kurek.
Wyglądem nawiązywał do wczorajszych wydarzeń, bo na
twarzy pozostał mu pomidorowy kolor, a z minuty na minutę
robił się coraz bardziej purpurowy. Ula pomyślała wówczas,
że w dalekich krajach purpura była kolorem królewskim,
jednak Kurek zupełnie nie przypominał króla, a jedynie
zdenerwowanego buca, niezadowolonego z pracy swoich
mrówek-robotnic. Tym razem spotkanie odbywało się
z powodu bardzo niskiej jakości świadczonych usług
w dyskoncie. Ula rzeczywiście pomyślała, że dawno nie
świadczyła żadnych usług i znów w jej głowie zaświtała myśl
o staropanieństwie. Wielce się zasmuciła na twarzy, co
zauważył kierownik i pochwalił ją za to, że jako lojalny
pracownik przejmuje się wynikami firmy. Ula po raz kolejny
stwierdziła w myślach, że to skończony debil i poczęła
notować zalecenia Pana Pomidora.

Tuż po zebraniu Ula została przydzielona do rozkładania


towaru, bo, jak uznał kierownik, nie ma sensu dawać jej
kasetki i logować na kasie. Tak więc Ulka wylądowała na
chemii, gdzie miała nie tylko dołożyć najpotrzebniejsze
klientowi produkty, to jest chusteczki, pampersy i szampony,
ale też ułożyć je według schematu pracy z produktem. Chodzi
o specjalną rozpiskę ułożenia produktów wedle ważności
i wizji jakiegoś gryzipiórka z centrum w Warszawie, który
uznał, że najpierw na półce powinny stać żele pod prysznic,
potem dezodoranty, a najważniejsze w alejce są pampersy. To
w zasadzie nie miało ani ładu, ani składu, ale zapewniało
jednolity układ towaru we wszystkich sklepach, co jednak
jakiś porządek wprowadzało. Widocznie pan F. J., bo takie
inicjały widniały na dokumencie, z zasadami logiki miał
niewiele wspólnego, natomiast odznaczał się kreatywnością
i pomysłowością. Przecież każda zasada jest dobra i zamiast
się zastanawiać nad jej sensem, Ula mogła po prostu
wykonać polecenie, jednakże tu pojawiał się haczyk, który to
uniemożliwiał. Po pierwsze, ułożenie produktów pokazano
w tabeli, podzielono je na działy, panele i w końcu półki. I tak
oto na drugiej półce miały stać szampony. Miały stać, bo gdy
Ula chciała to zrobić, okazywało się, że półka jest zbyt niska
i mogą one jedynie leżeć. A przecież leżeć nie mogą, bo
w raporcie jest napisane, że muszą stać. I takich paradoksów
na chemii pojawiało się jeszcze wiele. Pieluchy się nie
mieściły, a płyny do płukania przyjeżdżały z magazynu na
paletach, dechapkach, czyli tzw. małych europaletach.
I zamiast wstawić je elektryczkiem, Ula musiała przekładać
je ręcznie. W ten sposób doprowadzenie chemii do porządku,
to znaczy do wyglądu żądanego w raporcie, zajęło jej całą
zmianę i nim się obejrzała, zegar pokazał już godzinę
dwudziestą pierwszą. Oznaczało to, że przyszedł czas na
mycie i zamiatanie sklepu. Te zadania ominęły jednak Ulę, bo
ta miała odłożyć produkty pozostawione przez klientów.
Swoją drogą, jeśli ktoś bierze szynkę i w końcowym procesie
zakupów jej nie chce, to czy naprawdę nie mógłby odnieść jej
do lodówki? Tym sposobem połowa rzeczy do odniesienia
stała się produktami do wyrzucenia, przez co Ula straciła
czas, sklep zwiększył raport likwidacji, a kasjerki dostaną
mniejszą premię. W tym wypadku tylko lampka czerwonego
wina mogła uratować ten wieczór. Ula ceremonialnie wypiła
całą butelkę i zasnęła tuż po północy. Kolejny dzień w pracy,
wcale nie zapowiadał się lepiej.

Nie raz w historii kartony stały się bohaterem ważnych


wydarzeń, na przykład w znanym serialu polskim, kiedy
główna bohaterka ginie w katonach. Bezsens, co? Ja nie
wiem, co kobiety widzą w tych telenowelach. Przecież raz, że
to fikcja, dwa, że głupia, trzy, że nie można wziąć z niej
żadnego przykładu. W tym temacie Ula zgadzała się
z męskim poglądem, seriale są głupie. Choć właściwie to nie
wiedziała, jakie są, bo ich nie oglądała. Wolała posiedzieć
z książką, obejrzeć dobry film albo kabaret. Nie miała czasu
na seriale, a jak zaczęła jakiś oglądać, to i tak kończyła na
wybranych odcinkach. Jednak kartony zyskały nowy wymiar,
gdy Ula zatrudniła się w tym molochu. Nie zdawała sobie
sprawy, ile dziennie zbiera się pustych opakowań po
produktach. Porządkowanie ich na całym sklepie zajmowało
popołudniowej zmianie kilka godzin i było nie tyle
skomplikowane, co nużące. Należało najpierw zebrać
wszystkie puste pudełka, a potem uporządkować te kartony,
w których zostało kilka rzeczy i wrzucić je na tak zwany luz.
Ostatni etap to podróż makulatury w kracie, metalowym
jeżdżącym wózku, do maszyny prasującej, nazywanej
prasownicą. Jednak tego dnia żywotność kartonów okazała
się dłuższa. Na poprzedniej zmianie ktoś do prasy wrzucił
metalową część ułamanej półki i tym sposobem maszyna
zawiesiła się i wyciekł z niej olej. Dokładny opis usterki nie
zmienił jednak faktu, że od tej pory kartony prasowano
ręcznie czy też nożnie, jak kto wolał. Ula nieświadomie
uzyskała tytuł starszego eksperta od kartonów, jak mówiła
kierowniczka Ania, została starszym zgniatającym. W ciągu
godziny cały magazyn wypełnił się pustymi kartonami
i wówczas Ula zrozumiała, że można zginąć w pudłach.
Całkiem możliwe, a nawet bardzo prawdopodobne. Jednak
kobieta, dzięki swojemu optymistycznemu nastawieniu,
szybko zaprzyjaźniła się kartonami i ochoczo je zgniatała.
Najpierw na pół, potem na cztery, a w przypadku opornego
elementu, intensywnie po nim skakała, aż się poddał
i zgniótł. Była to ciekawa zmiana, którą Ula spędziła
w niemonitorowanym magazynie, gdzie oprócz zgniatania
pudełek, układała je równo na paletach, podśpiewywała sobie
przy tym piosenki disco-polo i wyjadała żelki z otwartego
kartonika. Po sprasowaniu około trzech tysięcy pustych
pudełek wiedziała, że w dwudziestym pierwszym wieku
nawet karton może stać się niebezpieczny dla kobiety.
W końcu godzinę przed zamknięciem sklepu pojawił się
inżynier, pan Tomasz, czterdziestoletni kawaler, który oprócz
naprawiania urządzeń w supermarketach, notorycznie
zmieniał partnerkę swojego życia. Obecnie nikogo nie miał,
o czym nie omieszkał poinformować Uli. Propozycja kolacji
z panem Tomaszem rozśmieszyła ją, dlatego też uśmiechnięta
wracała do domu. Pewnie, że Ulce przydałby się facet.
Kobieta bez faceta słabo radzi sobie w życiu. Jednak Ula
czekała na księcia z bajki, a zdaniem Ewki ci już dawno
wyginęli. Można się zatem spodziewać, że jak obie będą tak
grymasić, to zostaną starymi pannami.

Na całe szczęście Ula nie słyszała moich myśli i nie


zdawała sobie sprawy z możliwości zostania starą panną. Po
wyjściu z pracy odczytała SMS od matki, że ma pamiętać
o przejrzeniu zawartości koperty. Utwierdziło ją to tylko
w przeświadczeniu, że nie musi tego robić. Bolały ją
nadgarstki od zgniatania kartonów, dlatego po przyjściu do
domu od razu położyła się do łóżka.

Kolejny dzień Ula zaczęła od porannego joggingu.


Włożyła gruby dres, stare adidasy, owinęła się szalikiem
i ruszyła pobiegać po osiedlu. Byłem zaskoczony takim
widokiem, a zwłaszcza tym, że po raz trzeci przebiegła pod
moim oknem. Zazwyczaj kończyło się na jednym okrążeniu,
które w połowie stawało się zwykłym spacerkiem. Tym razem
było inaczej. Tak wysiłkowy trening wynikał z porannego
ważenia się Ulki i odkrycia, że przytyła dwa kilogramy. Dla
pewności Ula zeszła z wagi, zresetowała ją i weszła
ponownie. Niestety nie pomogło, dwucyfrowa liczba nadal
była o dwa większa niż kilka tygodni temu. Ula powtórzyła
czynność jeszcze dwa razy, ale waga okazała się bezlitosna.
Kobieta próbowała więc zlokalizować miejsce dwóch
dodatkowych kilogramów. Obejrzała się dokładnie w lustrze,
mając nadzieję, że jej stanik pomieści dwa nowe kilogramy.
Cycki jednak nie wyglądały na powiększone, choć nie
miałbym nic przeciwko temu… Tyłek też nie uniósł się do
góry, a więc to nie tu. Ula ze smutkiem spojrzała na swoje
boczki. Wiedziała już, że to właśnie to miejsce. Kurna, nie
mogło pójść w cycki? Ale właściwie po czym? Przecież źle się
nie odżywiam, myśli Uli krążyły wokół dwóch kilogramów,
a te powoli zabijały wszystkie endorfiny, które organizm
kobiety wytworzył przez noc. Udała się do swojej garderoby
w poszukiwaniu dresu, a gdy już go znalazła, napisała
enigmatyczną wiadomość do Ewki:

Przyglądałem się przebiegającej już czwarty raz pod


moim oknem Uli, coraz bardziej zziajanej i czerwonej na
twarzy i zastanawiałem się, czemu kobiety tak martwią się
o swoją wagę. My mężczyźni nie mamy tego kompleksu,
jemy, co nam się podoba i nie bawimy się w żadne
dietetyczne pieczywo czy batoniki. Zaczynamy się martwić
dopiero wówczas, gdy pojawia się syndrom miażdżycy, to jest
miażdży nam jaja, ale i tak wystarczy ograniczyć piwo
i sytuacja sama się wyjaśnia. Kobiety zaś są na wiecznej
diecie, której z reguły w ogóle nie potrzebują.

Pół godziny później Ula przebiegała, a właściwie szła


marszem, koło mojego okna po raz piąty i ostatni, tylko teraz
znajdowała się w towarzystwie swojej najlepszej kumpeli
Ewki. Pani dietetyk wczoraj rozjaśniła sobie sama włosy,
bliżej jej było do sukni ślubnej niż blondynki, co starała się
skryć pod niebieską czapką z pomponem. Uratować ją miała
wizyta u fryzjera o piętnastej. Tak źle się czuła w nowej
fryzurze, że nawet podczas wizyty u Uli nie zdjęła tej
przeklętej czapki.
Poranny jogging tak zmęczył Ulkę, że z wielką niechęcią
poszła do pracy. Znowu czuła się jak na jarmarku i jakby
rozdawali coś za darmo. Zapowiadał się długi dzień i czas
w pracy się dłużył, zwłaszcza że dzisiejsza zmiana kończyła
się dopiero o północy. Ula zajęła honorowe miejsce na loży
i przez całe popołudnie obsługiwała klientów. Pod wieczór
poczuła się fatalnie, a przez wirus grypy żołądkowej, który
niespodziewanie ją dopadł, wyszła z pracy szybciej i dwa
kolejne dni przeleżała w łóżku, na zmianę z wizytami
w toalecie. Ula była przekonana, że jej organizm zbuntował
się ze względu na dietę wymyśloną podczas joggingu, zaś
Ewka doglądała, by przez dwa dni odpoczynku Ula jadła
wyłącznie zdrowe i lekkie rzeczy.
Rozdział VI
Trzy dni do świąt

W poniedziałek Ula czuła się jak nowo narodzona. Dwa dni


leżenia w łóżku sprawiły, że zdążyła naładować akumulatory
i z wielką radością zacząć przygotowywać się do świąt
Bożego Narodzenia. W ostatnich dniach przed wigilią
pracowała od siódmej do piętnastej, co dawało jej sporo
wolnego czasu po pracy. Nie przeszkadzały jej tego dnia ani
tłum w sklepie, ani nafoczona Deska, dyrygująca wszystkimi
i poganiająca każdego pracownika. Klimat świąt udzielił się
każdemu, tylko nie jej. Zresztą, nawet gdyby specjalnie dla
niej gwiazdka z nieba spadła, też okazałaby się za mała.
Od rana Ulka piekła pachnące świętami paszteciki
z grzybkami, które ochoczo kupowali klienci, nawet ci, którzy
nie lubili grzybów i świąt. Niby kryzys, niby bezrobocie
i bieda, a obrót sklepu w grudniu rósł trzykrotnie. Ludzie
kupowali to, co im potrzebne, to, co może się przydać,
a nawet zbędne produkty, które były w promocji. Sklepy
wykorzystywały różne chwyty marketingowe, Ula znała je na
pamięć, jednak czasami sama dała się ponieść wodzy fantazji
i kupowała coś tylko dlatego, że zostało przecenione.
Wystarczyło tylko czarno-białą cenówkę zmienić na kolorową,
dodać napisy: kup koniecznie, tego potrzebujesz czy po
prostu: nie przegap promocji.

Ula ze zdziwieniem patrzyła jednak na rodziny z dziećmi,


które pakowały do koszyków pięć opakowań grzybków
suszonych, każde po piętnaście złotych. Przecież takie grzyby
rosną jesienią w lesie… Wystarczy pójść, nazbierać, wysuszyć
nad kuchenką i gotowe. Farsz do uszek pewny
i siedemdziesiąt pięć złotych pozostaje w kieszeni. Niestety,
okazywało się, że z roku na rok klimat świąt ginie, a zamiast
niego formuje się nowoczesne społeczeństwo konsumpcyjne.

Żeby nie okazało się, że Ulka nie jest nowoczesna, tuż po


pracy pobiegła do centrum handlowego. Wyjęła listę,
właściwie świąteczny przybornik Świętego Mikołaja i ruszyła
w pościg za prezentami. Zawsze musiała kupić ich tylko trzy,
lecz w tym roku doszły jeszcze dwa dodatkowe. Ponieważ
rodzice Ulki nie żyli, znaczy tata zmarł, gdy była w klasie
maturalnej, a matka do niedawna nie istniała w świadomości
bohaterki, bo szlajała się gdzieś po świecie, toteż od ponad
dziesięciu lat Ula spędzała Wigilię z rodzicami Ewki. Kochała
ich jak własną rodzinę, a i oni traktowali ją jak domownika.
Na liście znalazł się więc szlafrok dla Ewki i karnet do
solarium, dla jej mamy zestaw ręczników, a dla ojca
wkrętarka z samoładującą się baterią. Dwa dodatkowe
prezenty miały być dla Jarka i Emilki, brata Ewki, od lat
mieszkającego w Anglii, grał on w znanym klubie piłkarskim
i w tym roku mógł sobie pozwolić na przyjazd z żoną na
święta do Polski. Emilka, żona Jarosława, to osoba tak
energiczna, że podczas wigilii zagada wszystkich na śmierć.
Aczkolwiek kobieta była bardzo miła i sympatyczna, więc nikt
nie śmiał zwrócić jej uwagi.
Kupowanie prezentów zajęło Ulce cztery godziny. Potem
zjadła pączka z ulubionej piekarni i wlekąc za sobą ogromne
siaty zakupów, wróciła do domu. Do ostatnich obowiązków
Ulki należało powieszenie światełek wokół domu. Nie
ukrywam, widok bardzo komiczny, choć momentami
przeradzał się w tragizm, kiedy drabina chwiała się coraz
mocniej, a Ulka usilnie próbowała zaczepić lampki
o wystającą rynnę. Na koniec całego przedstawienia,
stanowiącego połączenie baletu z hip-hopem, poprzedzonego
odpowiednim rozciąganiem i pantomimą, oświetlenie
w końcu się zaświeciło. Ula rozejrzała się wówczas, czy
któryś z sąsiadów zareagował, ale tylko ja stałem i gapiłem
się przez firankę. Wróciła więc do domu, wzięła długą kąpiel,
posiedziała przed laptopem i w ten sposób jakoś wieczór
minął.

Ostatnie dwa dni w pracy dały się Uli we znaki. Rano


budziła się pełna optymizmu, jak zwykle szła wziąć szybki
prysznic, a po piętnastu minutach pojawiała się z powrotem
w sypialni w poszukiwaniu czegoś, w co mogłaby się ubrać
tego dnia do pracy. Przebierała się wtedy, stojąc w oknie, a ja
z zachwytem wpatrywałem się w jej nagi dekolt i w myślach
komentowałem wybrany na dany dzień stanik. Ula
najbardziej lubiła zieleń, w różnych odcieniach, których ja,
jako rasowy mężczyzna, nie rozpoznawałem. Zieleń to zieleń,
ewentualnie może być jasna lub ciemna. I wszystko na ten
temat. Po co udziwniać świat kolorami, które nic nie wnoszą?
Trawa jest zielona, niebo jest niebieskie, a słoneczko żółte.
Proste. W każdym razie, dziś Ulka miała na sobie koronkowy,
ciemnozielony staniczek i wyglądała ekstra. Jakby miała
jasnozielony też wyglądałaby ekstra, a najlepiej wyglądałaby
bez stanika. Bez sensu zastanawiałem się nad odcieniem
bielizny, a Ula zdążyła się całkowicie ubrać i przegapiłem
przedstawienie. Potem zjadła śniadanie, żeby jej organizm
nie zbuntował się jak ostatnio, wypiła odchudzający preparat,
narzuciła kurteczkę i wsiadła do saaba. Była lekko spóźniona,
więc z piskiem opon podjechała pod market i po dziesięciu
minutach stała przy warzywniaku i doradzała starszej pani
odmianę rodzynków, odpowiednich do sernika. Klienci to
część sklepu i większość z nich pojawiała się w nim
codziennie. Jednak przed świętami następowała ich
kumulacja i kręcili się po sklepie tylko po to, by utrudnić
pracę kasjerkom. Co chwilę ktoś podchodził i zadawał szereg
banalnych pytań, gdzie olej, cukier, jajka, mąka i majonez,
jakby przed świętami pracownice chowały ten towar
i sprzedawały spod lady. Uroczy byli zaś mężczyźni wysłani
na zakupy przez swoje żony, którzy z przerażeniem szukali
mięsa mielonego, ale zupełnie nie mieli pojęcia, jak ono
wygląda, a już tym bardziej nie wiedzieli, czy ma być
drobiowe, wieprzowe, wołowe czy może specjalnie
wyselekcjonowane z łopatki i szynki. Zadręczali oni swoimi
pytaniami, a gdy okazywało się, że tego towaru już nie ma,
wpadali w panikę. Osobną kategorię stanowili ludzie starsi,
ze względu na swój wiek bardziej marudni i upierdliwi. Sami
nie mogli się zdecydować, czego chcą i dodatkowo mieli
pretensje do sprzedawcy, że on nie odczytuje ich myśli.
Większość pracownic z dłuższym stażem omijała ich szerokim
łukiem lub odsyłała do młodszych kasjerek, w tym do Uli.

– Proszę podejść do koleżanki, ona panu, pani pokaże. –


Ulka okazywała się zazwyczaj bardzo pomocna, z uśmiechem
na ustach prowadziła klienta do półki i podawała towar.
Robiła także rzeczy, których jak ognia unikały inne
dziewczyny. Krytyczny błąd Uli polegał na tym, że
brakującego towaru szukała w magazynie. Było to
czasochłonne i trudne, zwłaszcza kiedy ketchup znajdował
się na ostatniej palecie, na samym dole, od strony ściany.
Przeciskanie się okazało się trudniejsze niż się wydawało,
a w dodatku przypomniało Ulce o boczkach, gdy nie mogła
zmieścić się między dwoma miksami ze słodyczami. Po
dziesięciu minutach ketchup wylądował w koszyku klienta,
który mimo eleganckiego wyglądu, zachował się jak burak
i nawet nie podziękował. Właśnie tacy ludzie doprowadzali
Ulkę do szału. Codziennie obsługiwała kogoś bez kultury, ale
przed świętami poziom ten wzrastał maksymalnie. Zasady
firmy mówiły jasno, trzeba być miłym dla klienta, pomóc mu
w razie potrzeby i każdą reklamację rozstrzygać na korzyść
kupującego.
– No dobra, dobra – wygłaszała przemowę Ula
w magazynie – ale jak mam być miła dla palanta, który mnie
obraża? I jaki trzeba mieć tupet, żeby tak się odezwać? Ja
pierdolę…

– Co jest, Ulka ? – wtrąciła się Renata, musiała przecież


wiedzieć o wszystkim, co dzieje się w sklepie. W tym
markecie to ona podsłuchiwała, dopowiadała, działała niczym
rozgłośnia radiowa, przekazywała z prędkością światła
wszystkie plotki. Oczom i uszom Reni nie umknął najmniejszy
drobiazg, a jeżeli jego treść okazała się mało ciekawa dla
świata, szybko w świadomości Renatki powstawała lepsza.
Tym sposobem kobieta musiała wiedzieć, co nieprzyjemnego
powiedział Uli pan w za dużej kurtce, który wraz z rodziną
ustawił się w kolejce do kasy numer pięć. Otóż klient
postanowił nie kupować dziewięciu sztuk gorących kubków
i jednym ruchem ręki wrzucił je do chłodziarki z puszkami
coca-coli. Ula poprosiła o podanie zupek i zaproponowała ich
odniesienie. Najpierw klient udawał, że nie wie, o co chodzi,
a gdy Ulka nalegała, stwierdził, że niech sobie wstanie i je
wyjmie, bo na tym polega jej praca. Kasjerka z uśmiechem
przytaknęła, jednakże nie odmówiła sobie wygłoszenia
komentarza, że chłodziarka to nie miejsce zupek chińskich.
Wówczas oburzony pan również postanowił dodać coś od
siebie, pokazując swój poziom, bliski zeru:
– Szanowna pani, to jest pani praca, żeby to odnieść.
Jakby pani się uczyła, to by pani na kasie nie siedziała.
– Po pierwsze, szanowny panie – rzekła podirytowana Ula
–to ja siedzę przy kasie, a nie na kasie. Takich rzeczy uczą
w podstawówce, a przyimki to materiał klasy piątej. Poza
tym, na kasie bym się nie zmieściła. Po drugie, jeśli
koniecznie chce pan wiedzieć, to ja się uczyłam, jestem
magistrem historii sztuki, ukończyłam dwa dodatkowe
fakultety oraz kurs pedagogiczny. Czy teraz, z racji mojego
wyższego wykształcenia, zasłużyłam, żeby podał mi pan te
zupki?

Klient chyba wyczuł, że stąpa po cienkim lodzie,


natychmiast podał przeklęte zupki i jednocześnie obiecał
sobie, że nigdy więcej nie stanie w kolejce do Uli.
Wymamrotał jeszcze najcichsze przepraszam, jakie tylko Ula
słyszała w swoim trzydziestoletnim życiu i kiedy po oddaniu
reszty mówiła znane już czytelnikom: dziękuję, zapraszam
ponownie, pana już przy kasie nie było. Razem z nim nie
zniknęło jednak oburzenie Uli, która poczuła się urażona tym
komentarzem. Z racji, że historia ta została opowiedziana
w magazynie w towarzystwie Reni, wieczorem anegdotkę tę
znało już pół miasta, a niekulturalny pracownik tartaku,
o czym poinformowała koleżanki Renata, miał od tej pory
bardzo kiepską reputację wśród pracowników marketu
i większości mieszkańców miasteczka.
Takich klientów było niestety więcej. Ula ze smutkiem
obserwowała tych kupujących, którzy traktowali z pogardą
pracownice sklepu i uznawali je za niewidzialne dziewczyny
z workiem ziemniaków czy kartonem kapusty. Wystarczyło
jedynie odejść, odsunąć się i przepuścić niewysoką brunetkę,
taszcząca karton z kalafiorem. Jednakże gruby pan w dresie
i szelkach widocznie był przekonany, że skoro tak drobna
osoba podniosła to pudło, to przecież może z nim postać.
W końcu od stania i utrzymywania kartonu nic jej się nie
stanie, a on jako klient jest ważniejszy i ma prawo stać przy
warzywniaku i skrupulatnie oglądać paprykę. Podobnie
zachowywała się część klientów na widok sprzedawcy
ciągnącego towar na wózku elektrycznym, tylko nieliczni
ustępowali, gdy ten chciał skręcić w alejkę z napojami. Wielu
z kupujących pchało się pod sam wózek, a zdarzali się i tacy,
którzy z niezadowoleniem w głosie komentowali
nieadekwatne zachowanie pracownika. Ich zdaniem towar
w sklepie uzupełniał się sam, a praca należała do lekkich
i przyjemnych.

Dziwactwa klientów nie miały końca, a i tego dnia


w sklepie pojawił się ulubiony dziwak Uli – Pan Grosik. Tytuł
ten przyznała mu moja bohaterka, kiedy kilka miesięcy temu
zrobił jej awanturę, bo Ulka pomyłkowo wydała mu jeden
grosz zamiast dwóch groszy. Grosik krzyczał, że go oszukała,
że nie zna wartości pieniądza i że natychmiast żąda zwrotu
swoich pieniędzy. Słysząc te absurdalne zarzuty, kasjerka nie
mogła przestać się śmiać i wydała Grosikowi walutę
największą z miedzianych monet, czyli pięć groszy. Oddała
mu taką resztę i dodała:
– Bardzo przepraszam za tę ogromną pomyłkę. Proszę
przyjąć te pięć groszy i kupić sobie za nie domek. –
Uśmiechnęła się i odeszła od kasy. Od tej pory Grosik stał się
jej ulubionym dziwakiem i za każdym razem trzykrotnie
liczyła kwotę, jaką miała mu wydawać.
Osobną grupę klientów stanowili ci, określani mianem
„tam, gdzie popadnie”, najbardziej chamscy, niekulturalni
i nie potrafiący wykrzesać z siebie ani odrobiny szacunku,
wobec zasuwających po sklepie zielonych pracowników,
którzy uwijali się jak małe mróweczki. Ich zachowanie
denerwowało Ulę, zwłaszcza że często traciła przez nich
pensję. Bo jaka jest logika w tym, że wyjmuje się pizzę
z zamrażalnika, chodzi się z nią pół godziny po sklepie
i rezygnuje z zakupu, wrzucając ją do kosza z ubraniami czy
z zabawkami? Zdarzało się nie raz, że na regale z książkami
Ula znalazła szynkę wędzoną, a w zamrażarce, obok frytek,
trzy kilogramy mąki. Wszystkie te produkty wyrzucało się
i w ten sposób generowało się straty sklepu. Ciekawe, czy ci
ludzie we własnym domu też trzymali cukier w lodówce
i mrożone produkty w piekarniku? Optymistycznym
akcentem było jednak to, że możliwości ludzkie nie znały
granic. Gdy Ula myślała, że widziała już wszystko, zawsze
ktoś ją zaskakiwał. Co jak co, ale Ula lubiła niespodzianki
i niesamowite zwroty akcji.

Wigilia to dzień niesamowicie aktywny i połączony


z ciągłym bieganiem po sklepie. Rano na śniadanie Uli
zamarzyły się parówki, ale jako że to dzień postu, bez
grymaszenia zjadła kanapkę z serem i punktualnie o siódmej
stawiła się biurze sklepu. Wyglądała tak świątecznie,
w lekkim makijażu i kolczykach w kształcie dzwonków
w uszach. Jak taka słodka pomocnica mikołaja. Nawet klienci
to zauważyli i od rana, pomiędzy pikaniem czytnika a piskiem
jadącej taśmy kasowej, usłyszała kilka komplementów.
Handel tego dnia zakończono o czternastej, choć zdarzali się
i tacy, którzy próbowali jeszcze kilka minut po czternastej
wejść na duże zakupy. Jednak Wigilia to tak magiczny dzień,
że nic nie mogło popsuć humoru Ulki. Nawet Deska zaczęła
mówić nieco bardziej ludzkim głosem, a przynajmniej się nie
czepiała.
Punktualnie o piętnastej kierownik zamknął sklep
i nastąpiły dwa dni wolnego. Ulka wróciła do domu, zmyła
poranny makijaż, wykąpała się, zrobiła czarne kreski na
powiekach, wbiła się w granatową sukienkę, pod którą
założyła wyszczuplającą bieliznę. Spakowała prezenty
i niczym małe dziecko, z niecierpliwością wyglądała przez
okno w oczekiwaniu na Ewkę i pierwszą gwiazdkę.
Rozdział VII
Wśród nocnej ciszy

Tego dnia wszystko szło według planu. O dziwo, nawet Ewka


się nie spóźniła i punktualnie dotarły do jej rodziców na
wieczerzę. Mama Ewy to sympatyczna kobieta po
pięćdziesiątce, nie tak wylaszczona, jak matka Uli, zadbana
i naturalnie piękna. Była przy tym niesamowicie rodzinna
i Ula widząc ilość potraw na stole, miała pewność, że przez
ostatni tydzień mama przyjaciółki, pani Irka, nie wychodziła
z kuchni. Równie serdecznie przywitał ją tata Ewy, pan
podpułkownik, zawsze wyprostowany i elegancki, który
z wielką ostrożnością wypowiadał każde słowo, jakby strzelał
nabojami z karabinu. Bez pośpiechu, z dużą uwagą,
starannością i do celu. W pokoju panował harmider, co
oznaczało, że Emilka z Jarkiem już przybyli. Małżonkowie
przekomarzali się właśnie, w którym miejscu powiesić
ręcznie robione bombki, które Emilia wykonała samodzielnie
na kursie. Jej rękodzieło nie należało do idealnych, ale nie
miało to znaczenia, liczył się gest. Emilka wycałowała
najpierw Ulę, potem Ewkę i wysłała Jarka, żeby wypatrywał
pierwszej gwiazdki. Jarek nie był przekonany, czy ją widzi,
ale zgłodniał. Dlatego też oznajmił, że już się pojawiła.
Jak zwykle zaczęli od opłatka, a Ulce poleciała łezka,
gdyż przypomniała sobie Wigilię sprzed dwudziestu lat, kiedy
dzieliła się z babcią opłatkiem. Kobieta nie szczędziła słów
krytyki własnej córce, nieobecnej na wieczerzy, ale nie
pochwalała też bierności ojca Uli. Nieważne, co myślała,
zawsze dbała o to, aby jej wnuczka odczuła świąteczną
atmosferę i przywoziła ze sobą przepyszne pierogi ruskie
i korzenne ciasteczka. Kiedy Ula przypominała sobie te
chwile, robiło jej się ciepło na sercu i kręciła się łza w oku.
Zawsze w porę zauważała to Ewka, dlatego od razu
zagadywała przyjaciółkę, by ta się nie rozkleiła. Tak było
i dziś. Zaraz po kolacji, barszczyku, uszkach i pierogach,
przyszedł czas na prezenty. Głównym punktem dnia zajęła się
Emilka, która ochoczo rozdawała podarki i komentowała
każdy z nich. Ucieszyła się z czerwonych rękawiczek
i szalika, a Jarek z oryginalnej piłki nożnej z podpisami
polskiej reprezentacji. Ula z Ewą złożyły się wspólnie na ten
prezent, kosztował on majątek i tylko dzięki temu, że dochód
z aukcji przeznaczono na chore dzieci, nie miały wyrzutów
sumienia i kupiły najdroższą piłkę świata. Ulka dostała
eleganckie pióro, o którym marzyła, książkę o nowej
metodzie badania zabytków i sweterek z napisem: OCZY
MAM WYŻEJ. Ten ostatni prezent podobał jej się najbardziej.

Po kolacji wszyscy wspólnie kolędowali i dyskutowali na


temat propozycji spędzenia kolejnych dwóch dni. Ewka
stwierdziła, że planowanie czegokolwiek nie ma sensu
i wolała zastanowić się nad tym, co chce zrobić dzisiaj.
A miała ochotę na drinka z colą i pomarańczą.
Kiedy dziewczyny rano wstały, wiedziały na pewno, że
wczorajsza porcja wódki była nieco za duża, ale Emilka nie
pozwoliła im długo się nad tym zastanawiać, bowiem już
o dziesiątej cała rodzina siedziała w renówce ojca Ewki
i jechała na lodowisko. Atrakcja nie tylko ciekawa, ale
i przezabawna, zwłaszcza że Ula totalnie nie umiała jeździć
na łyżwach. Upadła na lód tyle razy, że cudem się nie zabiła
i miała wszystkie kości całe. Dwukrotnie uratował ją wysoki
brunet, który zwrócił uwagę Uli już na samym początku,
jednak nie chciała zarywać do niego w obecności rodziców
Ewki, a poza tym to, jaką łamagą się okazała, z pewnością
zniechęciło chłopaka. Ja tam nie miałem nic przeciwko jej
drobnemu kalectwu, jeśli chodziło o umiejętności jazdy na
lodzie, ale moje zdanie znów było najmniej ważne.

Dni świąteczne mijały szybko, a dziewczyny odprężyły się


w wypełnionym rodzinną atmosferą domu rodziców Ewki.
Zrobiło im się smutno, bo drugiego dnia świąt musiały
wracać do swojego miasteczka, ale były przekonane, że
zaliczyły kolejne udane Boże Narodzenie.

Ostatnie dni roku mijały tak szybko, że Ula nawet nie


zdążyła zauważyć, kiedy przyszedł sylwester. Nie miała na
niego specjalnych planów – zazwyczaj upijała się z Ewką
w jednym z modnych barów w okolicy, chyba że Ewka akurat
spotykała się z jakimś panem, który proponował jej wyjazd
we dwoje. Tak też stało się w tym roku. Z przeprosinami
wrócił Marek, palant z rozdziału pierwszego, który przez
kilka godzin stał pod oknem gabinetu i z wielkim koszem
kwiatów. Zapewniał Ewę, że podczas świąt zrozumiał, że on
i jego żona to fikcja, a ich małżeństwo to pusty układ i należy
go natychmiast zakończyć. Mimo że zachował się jak dupek,
to teraz ma pewność, że Ewka jest miłością jego życia. Chciał
być przy niej na dobre i złe, a przynajmniej tak długo, jak
będzie mu wygodnie. Początkowo Ewka go pogoniła, ale
mężczyzna skamlał jeszcze przez kilka godzin pod oknem,
więc dała się udobruchać. Ucieszyły ją bilety na bal
sylwestrowy, a wspólna wizja Nowego Roku w górach okazała
się kusząca.
Ewka zawahała się troszkę, martwił ją fakt, że musi
zostawić Ulkę samą, a poza tym, nie powinna już spotykać się
z Markiem. Ze swoimi wątpliwościami poleciała od razu do
przyjaciółki, która powiedziała jej, by nie zwracała na nią
uwagi. Ula zamierzała po prostu odpocząć i nie miała ochoty
na żadną imprezę. Na wieść o Marku tylko pokręciła głową
i przypomniała z ironią, że nie wchodzi się dwa razy do tej
samej rzeki. Jednak na ten zarzut Ewka miała gotową
wymówkę:

– Wchodzić nie trzeba, ale można się w niej wykąpać –


odparła z uśmiechem. Tak więc – przesądzone. Ulka zostaje
w domu, a Ewka jedzie z palantem w góry.
Wieczór przedsylwestrowy Uleńka spędziła zupełnie
inaczej niż tysiące kobiet na świecie. Nie szykowała
czadowego stroju, nie kupowała wyszczuplających majtek
pod sukienkę ani nie obdzwaniała wszystkich fryzjerów
i kosmetyczek w mieście, kiedy jej się przypomniało, że sama
nie zrobi się na bóstwo. Leżała po prostu w łóżku, oglądała
kabaret w telewizji, wcinała paluszki, popijając je kaloryczną
colą i nie myślała o powiększających się boczkach, które
będą jej odstawać w sylwestrowej kreacji. Nie musiała się
tym zamartwiać, wiedziała, że jutro o tej porze obejrzy
„Sylwestra z Polsatem”, w powyciąganej piżamie, bez
balejażu na włosach i manikiuru na paznokciach. I nie będzie
musiała szczerzyć się do palanta z żelem wtartym we włosy,
który właśnie odkrył, że miłością jego życia nie jest jego
żona, ale młodsza o kilka lat, atrakcyjna blondyna.
Rozdział VIII
Do siego roku

Upragniony dla wielu sylwester, w przypadku Uli, okazał się


zwyczajnym dniem w roku. To, że z chęcią została w domu,
potwierdziło moje wcześniejsze stwierdzenie, że należała
raczej do kobiet spokojnych niż szalonych.
W przeciwieństwie do Ewki, która o osiemnastej zadzwoniła,
że właśnie przyjechali na miejsce, że góry są piękne i że
Marek w szarym garniturze wygląda tak bosko, że mogłaby
z nim pójść nawet przed ołtarz. Na te słowa przyjaciółka
popukała się w czoło, ale Ewka tego już przez telefon nie
widziała, może i dobrze. Ula życzyła Ewie zamążpójścia, była
wręcz przekonana, że taki ślub wyszedłby jej na dobre
i w końcu by się ustatkowała, ale pod zalegalizowaniem
związku z palantem Markiem, jako świadkowa, podpisałaby
się krzyżykiem. W dodatku niewyraźnym.
Aby nadać uroczysty ton samotnie spędzonemu
sylwestrowi, Ulka upiekła tartę i kupiła litrowego szampana.
Zgodnie z zapowiedziami, już o dwudziestej Ula siedziała
z alkoholem i jedzeniem, pierdoliła odchudzanie i oglądała
„Sylwestra z Polsatem”. Do północy mogła się obżerać, bo
zapowiedź diety mogła wejść w życie dopiero pierwszego
stycznia. Zazwyczaj na liście noworocznych postanowień
znajdowały się czasowniki w formie rozkazującej: schudnąć,
biegać każdego ranka, zapisać się na angielski, nie płakać po
tekstach Deski i tak dalej… Tym razem po szampanie na
kartce widniały tylko trzy punkty: zmienić swoje życie,
zakochać się, być po prostu szczęśliwą. Sens tych słów Ula
zrozumiała dopiero w Nowym Roku, kiedy to obudziła się
niczym Śpiąca Królewna z błogiego snu. We współczesnej
wersji tej bajki księżniczce nie byłoby potrzebne wrzeciono,
a jedynie litr alkoholu i słaba głowa.

Z samego rana, mimo bólu głowy, rozprzestrzeniającego


się od grzywki, po uszy, na części potylicznej kończąc, Ula
zachowała trzeźwość umysłu i dla spokoju sumienia
natychmiast zadzwoniła do Ewki. Wolała sprawdzić, czy
u niej wszystko w porządku. Oczywiście obudziła
przyjaciółkę, jej stan był znacznie gorszy niż Ulki, co
oznaczało, że ta bawiła się lepiej w górach niż Ula na balu
pilota. Ewka obiecała, że zadzwoni po południu i wszystko
opowie, po czym się rozłączyła.

Sumienie Uli było czyste, właściwie prawie czyste.


Niepokoiło ją to, co napisała na kartce z postanowieniami,
nie bardzo umiała zmienić swoje życie. Wiedziała jednak, że
rewolucja leży w szufladzie. Miała na myśli białą kopertę od
swojej matki, której, mimo szczerych chęci, nie udało się jej
wyprzeć z pamięci. Ciekawiło ją, co znajduje się w środku,
a fakt, że nie miała bladego pojęcia, czego może się
spodziewać, przerażał ją jeszcze bardziej. Odłożyła tę myśl
przez moment na bok i poszła odgrzać w mikrofali
wczorajszą tartę.
Resztę dnia odpoczywała. Nagle do jej drzwi zapukała
Ewka. Ula nie do końca rozumiała, jakim cudem w pięć
godzin przyjaciółka przejechała osiemset kilometrów,
z Karpacza do ich miejscowości. Okazało się, że Ewa
przyleciała. Szybko zrelacjonowała Ulce sylwestra
w Karpaczu z palantem w roli głównej. Marek dobierał się
bezczelnie do Ewki już przed wyjściem na bal, a kiedy ta mu
odmówiła, poszedł na przyjęcie obrażony. Na domiar złego
pół wieczoru podrywał siedzącą obok niego kobietę, która
żaliła mu się, jak bardzo nieszczęśliwa jest w swoim
małżeństwie. W ramach rewanżu Ewka zatańczyła kilka razy
walca z pilotem Orestem. Mężczyzna tak ją zauroczył, że
zaopiekował się nią nie tylko na balu, ale i w nocy. Po
wszystkim małym helikopterem odstawił ją pod dom. Facet
był nawet przystojny, wolny i ponoć całkiem sympatyczny.
Obiecał Ewce, że zadzwoni i jeszcze się spotkają. Ula śmiała
się, widząc płomyki w oczach przyjaciółki, zwłaszcza że
również widziała plusy tej sytuacji. Jakikolwiek pilot by nie
był, dzięki niemu Ewka kopnęła w dupę Sreczka-Mareczka.
A to już powód do opicia tego szampanem.

Po wysłuchaniu porywającej historii Ewy i Oresta, Ula


podzieliła się z psiapsiółką wątpliwościami, co do białej
koperty, leżącej w szufladzie. Pokazała jej też napisane pod
wpływem ruskiego szampana postanowienia, co Ewka
przyjęła z udawaną powagą.
– Żadnych konkretów to tu nie ma. Ale jak już chcesz
zmieniać to swoje życie, to dawaj tę kopertę… No, co tak
patrzysz? Dawaj, otwieramy i sprawa jasna. Sama jestem
ciekawa, co tam może być.
Ula niechętnie wyjęła zawiniątek z komody. Jakiś
wewnętrzny głos mówił jej, że to coś wywróci jej życie do
góry nogami. Chwilę później miała już pewność, że się nie
myliła…
Rozdział IX
Tydzień później

Od samego rana Ula krzątała się po kuchni. Podlała


dokładnie kwiaty, poukładała naczynia na suszarce
i spakowała podstawowe przybory kuchenne do walizki.
Zabrała też komplet dziwnych narzędzi, niby ogrodniczych,
ale jednak innych i na dodatek spakowała ulubione dżinsy i T-
shirty. Usiadła na blacie kuchennym i upewniwszy się, że ma
już wszystko, czekała z niecierpliwością na pana Tomasza
Knapika, który miał po nią przyjechać po szesnastej. Nawet
Ewka wpadła sprawdzić, co i jak, poklepała Ulę po ramieniu
i powiedziała, że to bardzo dobra decyzja.
– Jak ci się nie spodoba, to wrócisz. Masz gdzie.
Zwolnienie zaniosłaś?

– Tak, tak. Powiedziałam kierownikowi, że jadę do


sanatorium, bo mam problemy z kręgosłupem. Nie wiem, czy
to ładnie tak kłamać.
– Ładnie, nieładnie. Oj tam, Ulka, ty musisz być zawsze
taka porządna? W życiu trzeba walczyć o swoje. Masz szansę,
to korzystaj.
Ewka nie zdążyła więcej powiedzieć, bo po Ulę przyjechał
kierowca. Dziewczyny wycałowały się na pożegnanie
i obiecały, że będą często dzwonić. Ulka wsiadła do szarego
mercedesa i wyruszyła w podróż swojego życia.
Kobieta wyjechała do Błędnych Skał, gdzie Ula miała
rozpocząć swoje nowe życie. A przynajmniej spróbować je
rozpocząć. W Nowy Rok, kiedy wraz z Ewką otworzyły białą
kopertę, znalazły w niej umowę o pracę na okres próbny,
zawierała ona wytyczne i warunki współpracy. Kwota pensji,
jaka widniała na dole, pozwoliłaby po trzech tygodniach
pracy zarobić Uli tyle, co w supermarkecie przez trzy
miesiące i to z comiesięczną premią. Jednak nie
wynagrodzenie zrobiło na Uli największe wrażenie. Opis jej
przyszłych obowiązków zauroczył ją całkowicie. Miała zebrać
wszystkie dzieła sztuki, ocenić ich autentyczność, opisać
i najlepiej jeszcze zarchiwizować. Multum roboty, którą,
w przeciwieństwie do pracy w molochu, Ula naprawdę
kochała. Pod spodem znajdowała się jeszcze jedna umowa –
angaż na stałą współpracę jako historyk sztuki. Cały etat plus
możliwe nadgodziny, różne miejsca pracy, wyżywienie,
nocleg, a nawet auto służbowe. Druga umowa była wiążąca
tylko wtedy, gdy Ula sprawdzi się na trzytygodniowym
okresie próbnym. Reszta papierów dotyczyła badań nad
odkrytą niedawno kapliczką w Górach Stołowych. Do tego
dołączono karteczkę, że oferta jest ważna do trzydziestego
stycznia, bowiem najpóźniej do połowy lutego należało
opublikować pierwsze wyniki badań.

Ulka chciała spróbować, jedyne czego się obawiała, to


pozostawienie wszystkiego za sobą i wyjazd w odległe krainy
Gór Stołowych.
– A jeśli mi się nie spodoba, jeżeli sobie nie poradzę?
Gdzie wrócę? Przecież nie dostanę trzech tygodni urlopu
w pracy, żeby sobie sprawdzić, co chcę robić w życiu?
Wówczas z odsieczą przyszła Ewka.
– Matko, ale ty biadolisz. Nie chcesz spróbować, czy o co
ci chodzi? A może chcesz do końca życia być częścią zespołu
marketu i po trzydziestu latach pracy pchać przed sobą
balkonik? O wolne się nie martw. To tylko trzy tygodnie.
Załatwię zwolnienie lekarskie, dam ci zresztą namiar na
mojego doktora rodzinnego – facet za butelkę Ballantine’sa
wystawi tyle zwolnień, ile będziesz chciała. Pojedziesz,
przekonasz się, a może staniesz się słynną badaczką
architektury w Górach Stołowych?

Ula nic więcej nie powiedziała. Bardzo chciała jechać,


wiedziała, że jeśli teraz nie spróbuje, to taka okazja może się
nie powtórzyć. Z drugiej strony, nigdy nie chciała nic
zawdzięczać matce. Była zbyt dumna na to. Miała
świadomość, że matka uzna jej zgodę za szansę na
pojednanie między nimi. A Ula nie widziała nawet cienia tej
szansy. Teraz, kiedy jechała na miejsce, zastanawiała się
tylko, czy matka tam będzie. Czyżby znamienitej
podróżniczce znudził się świat i rozpoczęła badania
w ojczyźnie? – rozmyślała, ślepo gapiąc się w okno.
Późnym wieczorem Ulka wraz z panem Tomaszem
dojechała na miejsce, do małego, położonego w cichym
zakątku Parku Narodowego, hoteliku, gdzie przywitała ich
reszta załogi. Naprzód wysunęła się Eliza – sekretarka
i prawa ręka jej matki, dziewczyna na pierwszy rzut oka miła,
która z uśmiechem powitała moją bohaterkę. Zanią stał
Przemek, niewysoki, szczupły chłopak, pełnił on rolę stażysty
i pomocnika Ulki podczas prowadzenia badań. Był też
fotograf Michał i jego żona Kasia, kobieta zajmowała się
archiwistyką. Matka Uli nie pojawiła się na pierwszym
spotkaniu, jak tłumaczyła Eliza, musiała pojechać na
konferencję prasową dotycząca prowadzonych badań,
a właściwie badań, które miały zacząć się jutro z samego
rana. Ula chciała natychmiast zobaczyć swoje miejsce pracy,
ale było już ciemno i taka wyprawa mogła być nie tylko
nierozsądna, ale i niebezpieczna. Kobieta udała się więc do
pokoju, wzięła prysznic i zeszła na dół, do restauracji
hotelowej, gdzie siedziała reszta ekipy. Wszyscy wypili
góralskiego grzańca, oprócz Tomasza, który musiał pojechać
do miasta po matkę Uli. Zanim wrócili, moja bohaterka leżała
już w łóżku i relacjonowała Ewce przebieg zdarzeń przez
telefon.

Następnego dnia pobudka była już o szóstej. Ula poczuła


się jak na szkolnym biwaku, kiedy do jej pokoju zapukał
Przemek i poinformował, że o siódmej wyjeżdżają do
kapliczki. Była tak podekscytowana, że już po piętnastu
minutach siedziała w dresie i sportowej kurtce w hotelowej
restauracji, piła zieloną herbatę, posłodzoną trzema
łyżeczkami cukru i sprawdzała swoją torbę z narzędziami.
Powoli schodzili się też inni pracownicy, którzy byli jedynymi
gośćmi w hotelu, ze względu na martwy zimowy sezon.
Ostatnia pojawiła się matka Uli, która machnęła jej na
powitanie ręką, po czym wsiadła z Tomaszem do samochodu
i odjechała w kierunku miejsca pracy. Pojechała z nimi także
Eliza, a Ula wylądowała w aucie z Przemkiem, Kasią
i Michałem. Prowadził Przemek, który jednocześnie kręcił
kierownicą, szukał jakiejś fajnej płyty z muzyką i przy okazji
zdążył odebrać trzy połączenia, w tym jedno od zatroskanej
mamy, dzwoniła, żeby sprawdzić, jak radzi sobie jej
trzydziestotrzyletni syn.
Podczas półgodzinnej jazdy Przemek rozmawiał
z towarzyszami podróży głównie na tematy naukowe, ale też
żartował i kilka razy skomplementował Ulę na tyle trafnie, że
ta się zaczerwieniła. Bohaterka miała świetny humor nie
tylko dlatego, że czuła, iż trafiła w odpowiednie miejsce, ale
też dlatego, że w końcu w pracy mogła porozmawiać
o mediewistyce, manieryzmie czy rokoko, zamiast calaków,
cenówek i miksów. Dodatkowo świetnie się czuła
w towarzystwie Przemka.
Gdy dojechali na miejsce, Ula zobaczyła położoną
w dolinie niewielką kapliczkę w stylu romańskim, jednak
z widocznymi witrażami i zbudowaną nie tylko z kamienia,
ale także z czerwonej cegły. Pierwszy raz w życiu widziała
połączenie gotyku ze stylem romańskim. Zeszli niżej
i zobaczyli zdobione drzwi, niczym wejście do kaplicy
gnieźnieńskiej, a w środku, mimo panującej ciemności, dało
się dojrzeć rysunki – ikony oraz fragmenty drogi krzyżowej
zachowane na kolumnach. Kaplica wyglądała na zaniedbaną
i zapomnianą.

– To miejsce odkryliśmy przez przypadek – wygłosiła


matka Uli. – nie ma o nim wzmianki w żadnym przewodniku
czy w oficjalnych papierach konserwatora zabytków. Dwa
miesiące temu osunęła się tu ziemia i dopiero wtedy odkryto
kaplicę. Geolodzy uważają, że miała ona podziemne wejście
i zbudowano ją tak, żeby nie było jej widać z powierzchni
ziemi. Najprawdopodobniej wiąże się to z obrzędem
wywoływania duchów, ale to tylko spekulacje. Inne grupy
badawcze zakładają także hipotezę, iż wokół kaplicy może
znajdować się średniowieczny cmentarz. Na razie musimy
wszystko dokładnie zbadać i do czternastego lutego wydali
nam pozwolenie na wyłączne prace badawcze. Potem nie
wiadomo. A więc, bierzmy się do pracy. Głównym
koordynatorem zostaje Ulka. Ty zarządzasz zespołem. Ja
stoję z boku i patrzę. Postaram się załatwić fundusze unijne,
jeżeli się okaże, że ta kaplica jest coś warta. Eliza wraca ze
mną i Tomaszem do miasta, a wy bierzcie się do pracy. Sprzęt
znajduje się w bagażniku. Jeżeli będziecie czegoś
potrzebować, zadzwońcie.
Matka Uli wsiadła do auta i pojechała. Ula odetchnęła, bo
wcale nie miała ochoty na pracę w jej towarzystwie. W takim
miejscu jak to, nikt nie musiał jej mówić, co ma robić.
Ochoczo wyciągnęła wszystkie potrzebne narzędzia i weszła
do kaplicy. Podczas gdy ona z Przemkiem czyściła wszystkie
cenne, ich zdaniem, przedmioty, Kasia spisywała je na
komputerze i tworzyła ich kartotekę. Imponujące, że
większość tych rzeczy pochodziła z początków państwa
polskiego, miała prawie dziesięć wieków, a ich stan pozostał
idealny. Aż dziwne, że przez tyle lat nie zostały zniszczone
czy skradzione. Ulka oglądała każdy przedmiot bardzo
dokładnie i z wielką radością odkrywała, że to prawdziwe
rarytasy wśród zabytków z epoki średniowiecza. Właśnie tu,
w kaplicy, Ulka czuła się jak ryba w wodzie.

Dzień minął bardzo szybko, po dwunastu godzinach


Przemek zapytał, czy na dziś wystarczy. Podobnie jak Ula był
pasjonatem, ale po tak długim wysiłku zgłodniał. Ulka
zupełnie zapomniała o bożym świecie i zaskoczyło ją to, że jej
żołądek nawet nie domagał się obiadu. Normalnie
w markecie po czterech godzinach szła na przerwę i to
właśnie dzięki niej miała siłę wrócić i usiąść przy kasie.
W kaplicy jedzenie nie miało żadnego znaczenia. Może
dlatego po czterech intensywnych dniach pracy Uli wróciła
chęć do życia, a także zniknęły boczki i dwa kilogramy,
o które niedawno przytyła.
Rozdział X
Gwieździsta noc

Po tygodniu ciężkiej, ale efektownej pracy, w przeciwieństwie


do zajęcia w markecie, Ula wraz z Przemkiem zostali
wezwani do gabinetu Aureli, urządzonym w pokoju numer
pięć w hotelu.

– Jak postępy w pracy? Jesteście pewni, że to zjawiskowe


odkrycie? Dyrektor Parku Narodowego chce zrobić z tego
miejsca otwarte muzeum i wydać foldery na jego temat.
Muszę być pewna, jaka jest wartość tego miejsca.
– Pani Aurelio – zwrócił się do szefowej Przemek –miejsce
jest unikatowe i z pewnością zasługuje na rozgłos.
Przedmioty znalezione w kaplicy są zarchiwizowane i obecnie
badane przez kustoszy z okolicznych placówek. Ula spisała
się świetnie i okazała się bardzo dobrym specjalistą. Ma
pasję i dobrze by było, gdyby została z nami na stałe.
– No dobrze. Ula ma takie rzeczy w genach i wyssała to
z mlekiem matki – odparła Aurelia, puszczając oczko do
córki.
Ulka zareagowała natychmiast, aż się w niej zagotowało
i z dumą odpowiedziała:

– Geny to ja mam świetne po ojcu, o ile sobie


przypominam, to karmiona byłam z butelki, więc sobie nie
pochlebiaj, mamo. – Po tych słowach wyszła, trzaskając
drzwiami. Skierowała się prosto do parku, chwilę później
dogonił ją Przemek.
– To naprawdę twoja matka?

– No, można tak powiedzieć. Urodziła mnie, wpadała co


jakiś czas do domu z nowym prezentem, wysyłała kartki
z podróży, aż w końcu po śmierci ojca olała mnie totalnie.
Teraz pojawiła się po dwunastu latach i dała mi tę pracę.
Uwielbiam to zajęcie, ale nie wiem, co dalej. Nie wiem, czy
chcę z nią pracować i czy mam ochotę jeździć po całym
świecie w poszukiwaniu spełnienia w pracy. Może lepiej było
zostać w tym supermarkecie. Ach, sama nie wiem.
Przepraszam, że zawracam ci głowę.
– Wiesz, Ula, jesteś naprawdę urocza.

Przemek złapał moją bohaterkę za rękę, co mi się bardzo


nie spodobało, i dalej mówił, patrząc jej głęboko w oczy:
– Odkąd się pojawiłaś, jesteś częścią zespołu. Masz
niesamowitą wiedzę i jesteś dla mnie wzorem. Jeżeli dałabyś
się zaprosić do kina, znaczy się, nie tu, w Błędnych Skałach,
ale wiesz, w swoim mieście, to byłbym bardzo szczęśliwy.
Ulce zmiękły kolana, podziękowała za propozycję
i uciekła. Zamknęła się w pokoju, gdzie na stole leżało jej
wynagrodzenie i podziękowanie za ciężką pracę i za fakt, że
wyrobili się przed terminem. Obok znajdowała się umowa
z angażem na półroczną pracę w Tybecie. Jeszcze tego
samego wieczoru Ulka pożegnała się z matką i wyjechała.
Podziękowała za pracę i obiecała, że się zastanowi nad
kolejną propozycją. Dostała czas do końca miesiąca. Aurelia
zaproponowała, że Tomasz ją odwiezie, ale Ulka postawiła na
pociąg. Gdy się żegnały, matka wręczyła jej zaproszenie na
własny ślub z Tomaszem. Ula była w szoku, bowiem nie
zauważyła, żeby tych dwoje cokolwiek łączyło. Podziękowała
i od razu zapewniła matkę, że nie skorzysta. Odwróciła się
i poszła w kierunku miasteczka. Po chwili wybiegł za nią
Przemek z kartką z numerem. Powiedział, że czeka na telefon
i że chciałby się z nią jeszcze spotkać. Próbował powiedzieć
jej coś jeszcze, ale Ula znów się zaczerwieniała i uciekła.

Wróciła pociągiem do domu. Bardzo zaskoczyło ją


zamieszanie w swoim życiu, które sama spowodowała. Miała
zamiar pojechać do Ewki i wszystko jej opowiedzieć, ale
wyjechała ze swojego garażu tak impulsywnie, że nie
zauważyła przechodzącego chodnikiem narratora tej książki.
Pięć minut później wiozła mnie na pogotowie ze złamaną
nogą, a ja miałem ostatnią szansę w życiu, by nie wypuścić
z rąk kobiety, którą tak bardzo kochałem.
Wieczór spędzony na SOR-ze dał się nam we znaki. Ula
bardzo się przestraszyła tym, że przejechała narratora swojej
książki, o czym, rzecz jasna, nie miała pojęcia. Pędziła do
szpitala na złamanie karku, zwalniała jedynie na rondach,
gdzie podczas ruszania z jedynki, samochód gasł. Była to
oczywiście wina śniegu, a ten powód został już dawno
zaakceptowany i przyjęty do ogólnej świadomości kierowców.
I tak oto jechaliśmy we dwoje, w końcu znalazłem się obok
mojej wymarzonej kobiety i mogłem się do niej zbliżyć…
Tego wieczoru zauważyła mnie i musiało się to skończyć
happy endem. Choć właściwie było odwrotnie, przecież
gdyby mnie jednak dostrzegła, to by mnie nie przejechała.
A jednak… Ale jak to mówią – nie ma tego złego, co by na
dobre nie wyszło. Mimo promieniującego bólu od kostki do
kolana, który sprawiał wrażenie, że moja noga przeszła do
innej rzeczywistości, czułem się jak nowo narodzony. Podczas
jazdy zastanawiałem się, co zrobić, aby częściej spędzać
piątkowe wieczory z Ulką w aucie, jednak nie wymyśliłem nic
sensownego. Ula z piskiem opon zahamowała na podjeździe
dla karetek i od momentu zobaczenia pielęgniarza krzyczała
na pół parkingu, że wiezie bardzo chorego człowieka. Dalej
potoczyło się klasycznie, jak w każdym rejonowym czy
wojewódzkim szpitalu, gdzie wszyscy udają, że pracują, że są
bardzo zajęci, a los pacjenta obchodzi ich tyle, co
zeszłoroczny śnieg. Wśród pięćdziesięciu oczekujących
otrzymałem zielony numerek czterdzieści cztery, który
wskazywał nie tylko kolejność przyjęcia, ale według Uli
stanowił także symbol nadziei. Moja bohaterka i sprawczyni
wypadku w jednym zinterpretowała to jako wiarę, że
wyzdrowieję, ja jednak byłem przekonany, że to aluzja do
tego, iż powinienem wierzyć, że zostanę przyjęty. Kolor
zielony w nomenklaturze szpitalnej oznaczał pacjenta, który
wygląda na tyle dobrze, że zdąży poczekać.

I tak oto czekaliśmy sobie sześć godzin, podczas których


Ula zdążyła mnie z tysiąc razy przeprosić, a ja za każdym
razem odpowiadałem, że nic się nie stało. Po prześwietleniu
wróciłem na salę obserwacji, a Ulka, w tak zwanym
międzyczasie, zdążyła zamówić dla mnie i dla siebie pizzę, na
wypadek, gdyby miało się to przeciągnąć. Potem zapewniła
mnie, że zaopiekuje si mną w czasie rekonwalescencji. W tym
momencie podjąłem bardzo męską decyzję, iż będę bardzo
długo chorował, a złamana kostka z pewnością krzywo się
zrośnie.
Noc była piękna, oprószona płatkami nieskazitelnie
białego śniegu, z mnóstwem gwiazd na niebie i jeszcze
większą ilością myśli Uli. Dziewczyna wierciła się,
przekręcała się z boku na boku, na prawą i na lewą stronę,
na wznak i znowu z boku na bok. Myślała o przeszłości
i przyszłości. Cieszyły ją nadchodzące zmiany, ale z drugiej
strony bardzo się ich bała. Usilnie próbowała zasnąć. Mimo
fizycznego zmęczenia, umysł napędzany adrenaliną miał inną
wizję tej nocy. Sięgnęła po telefon i zadzwoniła do Ewki

– Wiem, że jest druga w nocy, ale to zupełnie nie ma


znaczenia. Wyobrażasz sobie, jak bezczelni są dzisiaj piesi?
Kojarzysz tego mojego sąsiada, z zielonego domku? Ewka, ja
go dzisiaj przejechałam.

– Co zrobiłaś?

– No mówię ci, wpakował mi się palant pod koła i jeb…


Nie wyhamowałam. Znaczy się, chyba nie hamowałam,
jechałam na dwójce, to co miałam hamować?
– Żyje?

– No tak, tak. Całe szczęście, że ja szybko nie jeżdżę. Po


prostu obił się o auto, upadł, ale to tylko złamana noga. A ja
mu chciałam resuscytację krążeniowo-oddechową zrobić.
O Boże, jak dobrze, że nie zrobiłam, bo bym mu żebra
połamała. A tak, to tylko noga i pan doktor w szpitalu
powiedział, że kostka się szybko zrośnie i nawet nie będzie
śladu. Matko, ale się wystraszyłam. A on, wiesz, nawet się nie
skrzywił. Dzielny był, taki nawet męski. Obiecałam mu, że się
nim zajmę i pomogę, bo wiesz, on teraz nie może chodzić.
I będę mu robiła zakupy. W końcu w supermarkecie pracuję,
choć tyle pożytku, że w trakcie pracy sobie pozbieram
z półeczek, co chcę, potem po znajomości mnie ktoś skasuje,
żebym w kolejce nie stała i będę miała z głowy. A swoją
drogą, nie wiesz nic, żeby mój dyskont wysadzili w powietrze,
jak mnie nie było? Byłoby to optymistyczne zakończenie dnia.
– Ula, dzień się skończył o północy. Teraz zaczął się nowy,
a sklep, jak stał, tak stoi. Żaden terrorysta nie był nim
zainteresowany. Pracujesz jutro?

– Dzięki Bogu nie. Do końca tygodnia mam zwolnienie.


Ale nie wiem, czy tam pójdę w poniedziałek. Trochę się
pozmieniało. Muszę ci opowiedzieć. Myślisz, że mogłabym do
ciebie teraz przyjechać, skoro już nie śpisz?

– Spoko, od tego ma się przyjaciół. Zrobię nam kakao.


I tym sposobem, podczas gdy narrator leżał z łóżku
z bolącą nogą, czekając, aż paracetamol zacznie działać, Ula
spędzała noc u Ewy i relacjonowała jej wydarzenia
z ostatnich dni.
Rozdział XI
Suszi japa – japońska
choroba dnia
wczorajszego

Ula rzadko miała kaca. Właściwie to chyba nigdy go nie


miała, jednak tego dnia zrozumiała, jak to boli. Nocne kakao
i opowieści rodem z serialu kryminalnego szybko zamieniły
się na morelowe Carlo Rossi i dyskusję o konsekwencjach
piractwa drogowego. Ula nie wiedziała, czy pije ze smutku
i żalu spowodowanego potrąceniem pieszego czy z radości
z nowej pracy, czy w końcu z powodu brutalnej prawdy
o powrocie do dyskontu. Miała jeszcze kilka dni wolnego
i czas na przemyślenia, jednakże zero pomysłu na
rozwiązanie sytuacji. I do tego ten cholerny pieszy, który
musiał wpakować się jej pod koła i którym będzie musiała się
teraz opiekować. Wszystko to sprawiało, że Ula nie bardzo
cieszyła się z nadchodzących zmian, a bardzo martwiła
o swoją przyszłość. Przy trzeciej butelce wina przyznała, że
boi się wyjazdu na drugi koniec świata, gdzie byłaby zupełnie
sama. Gdy Ewka zapytała ją o Przemka, Ulka spięła się
i kategorycznie zapewniła, że miłość to ostatnia rzecz, na
którą ma teraz ochotę.

– Nikt tu nie mówi o miłości – rzuciła Ewka – ale seks


dobrze by ci zrobił. Wszelkie braki w tej dziedzinie są złe –
zadeklarowała jednym tchem, jednak Ula zdążyła wejść
w pierwszą fazę snu.

To, że dziewczyny rano zaspały, było naturalne. Ewka


obudziła się dwanaście minut przed pierwszym klientem,
wyskoczyła z łóżka, niczym myszoskoczek, biegiem pobiegła
do toalety, improwizując spięła włosy, nałożyła krem pod
oczy, tonę pudru pozwalającego skórze oddychać i wezwała
taksówkę. W pracy była punktualnie, choć nie miała
wyprostowanych włosów, co powodowało lekki dyskomfort.
Jej klientka, nazywana przez Ewkę zupełnie nieprofesjonalnie
wielką babą, pojawiła się dwie minuty po dwunastej. Jeszcze
mieściła się w drzwiach, ale Ewa miała pewność, że kolejne
dwa miesiące obżarstwa sprawią, że zostanie zmuszona do
poszerzenia futryny gabinetu. Kobieta zachowywała się
niezwykle miło i serdecznie, jednakże jej chęć współpracy
i stosowanie się do diety było raczej chwilowe. Pani
Klementyna szczerze przyznawała się do podjadania i miłości
do jedzenia. Ewa próbowała rozkochać ją w kurczaku
i warzywach na parze, jednak, zdaniem Klementyny, niewiele
miało to wspólnego z czymś smacznym. I tak kobieta na
nowej diecie od miesiąca schudła siedemset gramów, co i tak
było wielkim sukcesem.

Zaraz po zakończeniu wizyty pani dietetyk w stołówce


biurowca zamówiła krem ze szparagów i soczewicy oraz rosół
z kury dla Ulki, z dowozem do domu. Brutalnie obudziła
przyjaciółkę, dzwoniąc siedem razy na jej komórkę
i poinformowała ją o uzdrawiającym daniu, które niedługo
dojedzie. Ula jednak czuła, że tego dnia nic nie jest w stanie
jej pomóc. Gdy nieco się rozbudziła, a pulsujący ból głowy na
chwilę odpuścił, przypomniała sobie o potrąconym pieszym,
leżącym w łóżku o suchym pysku. Z racji własnej niemocy,
odesłała pana z rosołem do umierającego sąsiada i wysłała
SMS o treści:

Tym sposobem oddała mi swój rosół, co oznaczało, że


trochę się o mnie martwi. A to dawało nadzieję na rozkwit
naszej znajomości. I tego postanowiłem się trzymać.

Kilka chwil po tym, jak Ula w geście solidarności


z chorym, kulawym narratorem podzieliła się z nim rosołem,
z powrotem leżała w łóżku. Teraz bolała ją nie tylko głowa,
ale i żołądek. Uratować Ulę mógł tylko sen. Tak też się stało,
bo chwilę później Ulka chrapała jak stary niedźwiedź. Była
zupełnie w swoim świecie, śniła o piaszczystej plaży,
delfinach pływających w przezroczystej wodzie
i o bezgranicznej wolności. Tu nic nie musiała. Leżała
w pomarańczowym, dwuczęściowym kostiumie kąpielowym
i odpoczywała. Cieszyła się beztroską, jaka ją otaczała
i marzyła o tym, aby zostać tu na zawsze. Sen się nie spełnił,
a Ulę obudził brzdęk kluczy, którymi Ewa otwierała
wejściowe drzwi. Już w korytarzu zrzuciła torebkę, zdjęła
w pośpiechu kozaki i położyła się obok Uli. Spały błogo, tym
razem bez marzeń sennych.
Kolejny dzień rozpoczął się powrotem Uli do domu, bo
wszędzie dobrze, ale u siebie najlepiej. Ula weszła do salonu,
wyjęła ze skarbonki pieniądze przeznaczone na zakupy
i udała się do sklepu. Przeszło jej przez myśl, aby zajrzeć do
swojego dyskontu, jednakże wiedziała, że w ten sposób
narazi się na komentarze, plotki i krytykę innych kasjerek ze
względu na to, że spaceruje po sklepie na zwolnieniu
lekarskim. Aby tego uniknąć, zaszła do małego, osiedlowego
sklepiku. Ceny były dużo wyższe w porównaniu do molochu,
jednakże pani za ladą wyglądała na dużo bardziej
zadowoloną, niż sama Ula i jej koleżanki z pracy. Bohaterka
zapytała sprzedawczynię o powód zadowolenia, a ta
przyznała, że praca na własny rachunek daje satysfakcję,
bowiem w korporacji to ona nie dałaby rady. Ula wyszła
zmieszana i zastanawiała się, czy jej dyskont to korporacja.
Czy jest małą mrówką w wielkim mrowisku, rządzonym przez
bosa, który wymaga wiele, a oferuje dużo mniej? Szybko
doszła do wniosku, że tak właśnie jest, a zgubione w małym
osiedlowym sklepiku poczucie niezależności sprawiło, że po
raz kolejny rozważała propozycję Tybetu, zabytków
architektonicznych i nowej drogi życia. Aby odpędzić myśli,
pośpiesznie udała się do swojego kulawego sąsiada, ofiary jej
własnego roztargnienia, z impetem zastukała do drzwi.

Uzbrojona w bułki, masło, szynkę, ser, jaja, jogurt,


pomidory, sałatę i kawę stała przez domem i nasłuchiwała,
czy ktoś jest w środku. To, że sąsiad tam był, zdawało się
oczywiste, raczej w środku zimy nie udał się na spacer z nogą
w gipsie. Gdy nikt długo nie otwierał, Ula doszła do wniosku,
że porcja rosołu mogła okazać się za mała, a w takim
wypadku i śmierć głodowa wchodzi w grę. Ja zaś usilnie
próbowałem podnieść się z kanapy, pośpiesznie poprawiałem
swój wizerunek, aż spadłem z kanapy i gdy już wyglądałem
jak fajtłapa numer jeden, pizduś-plastuś roku i siedem
nieszczęść tysiąclecia, weszła ona. No, to się
zaprezentowałem, szlag by to trafił! Nie dość, że z miłości
wpakowałem się jej pod auto, to teraz leżałem niczym
rozgwiazda, między łóżkiem a ławą, z potłuczoną filiżanką
i obitym łokciem. Obraz nędzy i rozpaczy. Wynik meczu
Ula:Gabriel – 2:0 albo jak kto woli: dwa do jaja. Czyli klęska.
A tak w ogóle, to nie miałem okazji się wcześniej państwu
przedstawić, a więc jestem Gabriel. Wiecie o mnie
z pewnością już całkiem sporo. Jestem
trzydziestosześcioletnim mężczyzną, życiową pierdołą, co
widać na załączonym obrazku, szaleńczo zakochanym w Uli.
To na razie nasza tajemnica, bowiem Ula o niczym nie wie,
a ja muszę zrobić wszystko, by ujrzała we mnie coś, czego ja
sam nie widzę, a za co można mnie pokochać. No, to zacznę
może od podniesienia się z podłogi i robienia dobrej miny do
złej gry.

Tymczasem Ula, rozbawiona widokiem rozłożonego na


panelach mężczyzny, kokieteryjnie zapytała, czy wszystko
w porządku i czy sobie radzę. Oczywiście, jak przystało na
macho, napuszonego pawia o wielkim ego, przyznałem, że
nic się nie stało, a radzę sobie świetnie. Potem przez pół dnia
zastanawiałem się, czy w to uwierzyła, ale męska intuicja
podpowiadała, że zdecydowanie nie.
– Zrobię nam śniadanie – oświadczyła Ulka i zniknęła
w kuchni. Ja w tym czasie doszedłem do siebie, ogarnąłem
stół i modliłem się, aby tego dnia więcej się nie
skompromitować.

– Słodzisz? – zapytała, niosąc dwa kubki herbaty. Nim


zdążyłem się zorientować, na stole wylądowała pachnąca
pomidorami i szynką jajecznica. Zjedliśmy w milczeniu,
zerkając na siebie co chwilę.
– Pyszne – przyznałem, gdy pochłonąłem cały talerz i trzy
kajzerki. – Od razu mniej boli mnie noga. Miło, że mnie
odwiedziłaś.

– Wiesz, mam wyrzuty sumienia. Zupełnie cię nie


zauważyłam, gdy wyjeżdżałam z posesji. Jest mi przykro
i mam nadzieję, że chociaż w ten sposób odkupię swoje winy.
W kuchni masz kotlety schabowe na obiad. Dasz radę je
usmażyć?

– Wiem, że uważasz mnie za fajtłapę, ale ręce mam


zdrowe, więc spokojnie sobie poradzę. Nie musisz tu
codziennie przychodzić. – No i masz babo placek. To
palnąłem. Okazałem zainteresowanie jak cholera. Teraz to
już na pewno mnie nie odwiedzi. Że też ja przy niej tak tracę
głowę… Zacząłem się pośpiesznie ratować. – Nie, nie, źle,
źle. Chciałem powiedzieć, że sobie poradzę, ale jeśli masz
ochotę, to możesz przychodzić i dziesięć razy dziennie.
Byłbym bardzo ucieszony.

Ula zaczerwieniła się tak pięknie, że gotów byłbym się jej


oświadczyć, ale zaraz poinformowała mnie, że od
poniedziałku wraca do pracy i nie będzie wpadała tak często,
jakbym tego chciał i jakby ona chciała, ale postara się mnie
nie zostawić na pastwę losu. Potem wstała, podziękowała za
śniadanie, wstawiła naczynia do zmywarki, chociaż się temu
sprzeciwiałem i wyszła. Dzień ten stał się piękniejszy, a mimo
mrozu za oknem, czułem się jak wiosenny ptaszek.
Oczywiście ptaszek fajtłapa.
Tego wieczoru do Uli zadzwoniła jej mama spytać, czy
podjęła jakieś decyzje i opowiedziała, że konserwator
zabytków był zachwycony odkryciem kapliczki w Błędnych
Skałach, a dalsze prace badawcze, dzięki zapiskom jej grupy,
będą kontynuowane. Zapytała o Tybet i poinformowała, że za
tydzień, zaraz po ślubie, leci na Malediwy na miesiąc
miodowy i Ula ma dodatkowy czas na zastanowienie, bowiem
bez jej obecności i podpisów na umowach prace nie mogą się
rozpocząć. Dziewczyna potakiwała, a na pytanie o dalsze
plany odpowiedziała, że musi to jeszcze przemyśleć.
– Baw się dobrze na Malediwach – rzuciła na koniec
i rozłączyła się, nie czekając na odpowiedź.

Gdyby tę pracę zaproponował jej ktoś inny, ciotka, babka,


sąsiadka, no każdy, tylko nie matka… I gdyby to było
odrobinkę bliżej, a nie w azjatyckiej dziczy, gdzie ciemno,
zimno i do domu daleko. Ula leżała w wannie, a w jej głowie
kłębiły się myśli. Do tej pory wierzyła w swoją przebojowość
i determinację w dążeniu do celu. Od roku prosiła Bozię, żeby
zabrała ją z tego sklepu i pozwoliła rozwinąć skrzydła.
A teraz, kiedy pojawiła się szansa, ona wybrzydza. Ula
zdawała sobie sprawę z jednej rzeczy, miała dwa tygodnie
wypowiedzenia w sklepie, więc pozostało jej czternaście dni
na męską decyzję. Cieszyła się, że spełni marzenia, tylko
chciała się realizować nieco bliżej. I tu jest pies pogrzebany.
Dla relaksu, zaraz po wyjściu z wanny, włączyła sobie
argentyńską telenowelę i rozważała tematy lekkie
i niepoważne: dlaczego San Antonio źle traktuje Luisitę?

Nigdy nie zrozumiem mężczyzn, westchnęła i tym


optymistycznym akcentem zakończyła dzień.
Rozdział XII
Czas do pracy

W niedzielę wieczorem Ula zadzwoniła do sklepu i zapytała


o grafik na nowy tydzień. Kierownik ucieszył się z jej
powrotu, zarówno do zdrowia, jak i do pracy. Oczywiście
w ramach kary za przedstawienie zwolnienia lekarskiego Ula
miała popołudniówki. Poniedziałek, wtorek, środa, czwartek,
sobota i niedziela do pracy. Piątek wolny. Sześć dni
pracujących, cztery od czternastej do dwudziestej, a we
wtorek i w sobotę do północy ze względu na konieczność
zaznaczenia produktów promocyjnych. I do tego bonus – trzy
pierwsze dni tygodnia z Deską. Hip, hip, hurra! Jedynie
harakiri i przejście w stan nirwany mogły uratować Ulę od
zbliżających się nieszczęść tego tygodnia. Jednak w domu
dostępne było tylko czerwone wino i czekoladki. Po nich
zrobiło się Uli lepiej.
Aby poniedziałek był choć trochę udany, Ula spała do
dwunastej. Potem prysznic, makijaż, ziołowa tabletka na
uspokojenie, wciśnięcie się w zieloną koszulkę okazało się
trudniejsze niż zwykle. Ula przyjrzała się jej bardzo dokładnie
i ze zdziwieniem wygłosiła tezę o skurczeniu rzeczy.
Postanowiła się tym nie przejmować, uchyliła jeden guziczek
więcej, co sprawiło, że w oczy rzucał się jej ponętny biust,
zabrała torbę i ruszyła do auta.

Drugi pozytywny element tego dnia stanowiły odmrozki,


czyli stan pogodowy zwany przez innych odwilżą. Nazwę
wymyśliła Ewka z braku innych słów na określenie tego
zjawiska lub, jak twierdziła dietetyczka, z powodu jej
wysokiej kreatywności językowej. W ten aspekt Ula nie
wnikała, aczkolwiek słowo odmrozki bardzo pasowało do
aury pogodowej. Saab odpalił bez problemu, a Ula z impetem
ruszyła z podjazdu. Przyjemną trasę do pracy zmienił fakt, że
nagle zza krzaków, ku jej wielkiemu zdziwieniu, wyłonił się
mężczyzna w odblaskowej kamizelce z czerwonym lizakiem.
Machał ochoczo w stronę saaba, a Uli przeszło przez myśl,
aby się nie zatrzymać.

Bedzie pościg, rozmyślała, chichocząc pod nosem. Jednak


zabrakło jej odwagi i zatrzymała się tuż na linii lizaka.
Hamowanie awaryjne zaliczone, pomyślała, a równolegle z tą
myślą przypomniały jej się czasy nauki jazdy, kiedy to
instruktor pięćdziesiąt razy w ciągu lekcji powtarzał:

– Sprzęgło, jedyneczka i ruszamy. Nie wierzgamy nogami.


Powolutku, wtedy nie gaśnie. – Widocznie Ula miała wadliwe
auta, bo jej gasły ciągle.
Tym razem, przekonana o wykroczeniu, zatrzepotała
rzęsami podczas otwierania szyby bucowatemu policjantowi.
Wiedziała, że to się dobrze nie skończy, a poza tym
interwencja funkcjonariusza sprawi, że spóźni się do pracy,
przez co Deska wgniecie ją w podłogę, opluje i sprawdzi, czy
nie jest zbyt wypukła.
– Dzień dobry. Wie pani, co jest powodem zatrzymania? –
burknął starszy posterunkowy.
– Myślę, że to rutynowa kontrola. Nie sądzę, bym
popełniła jakieś rażące wykroczenie – odpowiedziała Ula,
trzepocząc nadal rzęsami, niczym motyl przy starcie z listka.

– Rażące może i nie, ale przekroczyła pani prędkość


w obszarze zabudowanym. Ciężką ma pani nogę –
skomentował z uśmieszkiem funkcjonariusz.
– Ano, mam, nie będę kłamać. Cała jestem ciężka, to
i noga taka. W tym wieku chyba nic z tym nie zrobię, muszę
to zaakceptować, a i pan mógłby potraktować mnie łagodniej.
– Słucham? – powiedział zdziwiony policjant, co wcale nie
zbiło Uli z tropu, bowiem kontynuowała.
– Znaczy się, wie pan, to nie jest tak, że ja z tym nic nie
robiłam. Oczywiście, że robiłam. Próbowałam nie raz, nie
dwa. Ale wagę ciężką trudno pokonać. Nie pomogła dieta
kapuściana, białkowa, nawet oczyszczanie z toksyn nic nie
dało. Poddałam się. I teraz tak to jest. Dostanę pouczenie?

Policjant zdębiał, spojrzał przenikliwie i roześmiał się.


W głowie Uli tańczyły iskierki radości, które wiwatowały:
rozśmieszyłam buca, hurra! I wedle próśb uroczej
prowadzącej saaba skończyło się na pouczeniu i życzeniach
szerokiej drogi. Jak widać, przy odrobinie życzliwości można
załatwić wszystko. Tej tajemnej wiedzy nie miała jednak
Deska. Gdy Ula wpadła do szatni trzy minuty po czternastej,
Deska ostentacyjnie zapytała, czy powinna jej wysłać
specjalne zaproszenie, czy może zapomniała jakie są
obowiązki sprzedawcy.

– Wiem, że zbyt wiele od ciebie wymagać nie można, ale


punktualność też przekracza twoje możliwości?
Ula szepnęła tylko ciche przepraszam i poszła szybko się
przebrać. Gdyby mogła, udusiłaby Deskę gołymi rękami.
Zwyzywałaby i wrzuciłaby do beli prasującej. Zgniotła,
złożyła w kostkę i wysłała w kosmos. Ale to tylko marzenia…
Rzeczywistość wskazywała, że te trzy dni będą straszne.
I takie właśnie były.

Zaczęło się od przeliczenia kasetki. Według zasad


panujących w sklepie każdy sprzedawca otrzymywał swoją
skrzynkę, w której znajdowały się pieniądze do wydawania –
kwota pięćset złotych. Do obowiązków kasjera należało
przeliczenie kasetki. Proste jak drut. W razie niezgodności
kasetkę sprawdzał kierownik. To przydarzyło się właśnie Uli.
Oczywiście, gdy poinformowała Deskę o braku w kasie, ta
natychmiast burczała pod nosem, że ona oszaleje, że z kim
ona pracuje, że nawet liczyć nie potrafią. Czepiała się
zarówno jej, jak i Maksa, który także otrzymał skrzyneczkę.
Po dwukrotnym przeliczeniu, owianym atmosferą mobbingu,
Deska z tajemnego schowka kierowników wyciągnęła
brakujące trzydzieści złotych, wrzuciła ostentacyjnie Uli do
kasetki i zarządziła:

– Idź i nie marudź. Tylko na lożę się nie wpinaj, bo na


zwolnieniu chyba wystarczająco się nasiedziałaś. Teraz czas
do pracy. – W ten sposób zaczęły się męki Uli. Deska robiła
wszystko, by udowodnić kasjerom, że do niczego się nie
nadają. Czepiała się każdego, kto stanął na jej drodze, więc
dochodziło do paradoksów w sklepie – do magazynu szło się
naokoło, omijając okolice biura i alejki, w których
ewentualnie można spotkać Deskę. Za to na zmianach
z Deskowską dużym zainteresowaniem cieszyło się
obsługiwanie i kasowanie klientów. Wszystkie małe
mróweczki, na sygnał dzwonka do kasy, biegły, niczym
szczury w wyścigu. Ten, kto obsługiwał, miał psychiczny
komfort, że pani kierownik się nie przyczepi, bowiem przy
klientach zachowywała ona pozory normalności i kultury.
Tuż po osiemnastej w sklepie pojawiła się kierowniczka
rejonu. Ula nie przepadała za Kurkiem, ale ona była jeszcze
gorsza. Świetnie dogadywała się za to z Deską, bowiem obie
miały taką samą nafoczoną minę. Po rytualnym obejściu
sklepu, kiedy to Deska tuptała za kierowniczką, z uniżeniem
jej potakiwała i zgadzała się z każdą jej decyzją, mimo że
chwilę wcześniej robiła dokładnie odwrotnie, wiedźmy
zamknęły się w biurze, dyskutując na tajne, niedostępne
kasjerom tematy. W takiej sytuacji należało pracować
szybciej, aby żadna z kierowniczek nie miała do czego się
przyczepić. Jasne, że oprócz knucia, gapią się w kamery
sklepu tylko po to, by się przypierdolić. Po kurtuazyjnej
wizycie Deska wyszła purpurowa z biura i oznajmiła, że od
jutra zajdą zmiany.

– I nie ma czego się spodziewać, że będą one dla was


dobre. Radzę się jutro nie spóźniać do pracy – wygłosiła
z tryumfem w głosie, zerkając oczywiście na Ulę. Resztę
czasu Deskowska spędziła z kasjerami w sklepie, rozkładając
miksy. Widać, że rozmowa z rejonową okazała się
wstrząsająca również dla niej, bowiem do końca dnia nie
odezwała się ani słowem. Po dziesiątej wszyscy rozeszli się
bez słowa, a Ula miała marny humor.

Następnego dnia ponownie odwiedziła mnie w domu,


a do pracy na czternastą nie poszła, biorąc urlop na żądanie.
Miała nadzieję, iż spotka się z Ewką, ale okazało się, że ta
jedzie na dwa dni na konferencję dietetyków do Warszawy.
Z braku laku lepszy kit, pomyślała i spędziła cały dzień
z narratorem – pierdołą. I trzeba przyznać, że bardzo miło.
Możliwości były, co prawda, niewielkie, ale Ula nie miała do
mnie żadnych pretensji, że nuda czy coś w tym stylu. W innej
sytuacji nasze spotkanie wyglądałoby z pewnością i bardziej
romantycznie, i bardziej spontanicznie, i bardziej
rozrywkowo. Jednakże z nogą w gipsie miałem ograniczone
pole manewru. Ale zadbałem o wszystko, o co mogłem.
Zgodnie z trendami zamówiłem na obiad chińszczyznę,
ściągnąłem nielegalnie kilka romantycznych komedii, nawet
odnalazłem zapachowe podgrzewacze i włożyłem czystą,
prawie niepogniecioną koszulę. Poza tym, ani razu nie
spadłem z kanapy i starałem się dobierać słowa. Odnalazłem
w barku wytrawne wino, pasujące do chińszczyzny
i czekałem na Ulę. Ale były mankamenty, jakby to
powiedziała moja matka. Właściwie nie wiem, jak to możliwe,
że sam mam tak słaby zasób słownictwa i jestem dość
prostym facetem, kiedy u mnie w domu zawsze mówiło się
przez ą i ę. Gdybym bardziej słuchał mamy, może teraz
byłoby mi łatwiej. A tak, jak już wiecie, im bardziej starałem
się zaimponować ukochanej, tym bardziej się błaźniłem.

Najpierw obiad. Trzeba było schabowego zamówić, bo


okazało się, że Ula nie lubi chińszczyzny. Podłubała ryż,
zjadła pół sajgonki i podziękowała. Miało wyjść nowocześnie,
a wyszło głupio, szczerze mówiąc, też nie przepadam za
chińszczyzną, a poza tym, mimo wysokiej ceny, była mało
smaczna. Wino też niedobre, Ula woli słodkie, ale tu udało mi
się uratować sytuację i szybko zamieniłem butelki. Potem
romantyczne oglądanie filmu. Usiedliśmy na kanapie, troszkę
porozmawialiśmy, przy czym Ula co trzecie zdanie mnie
przepraszała i zapewniała, że zapłaci za moje leczenie
i będzie mi dożywotnio pomagać. Miło nam się rozmawiało,
gapiłem się jak osioł w jej dekolt, marzyłem o bliższym
spotkaniu, o pocałunkach, seksie i byciu tylko z nią, a kiedy
włączyłem film, po piętnastu minutach zasnęła. Obudziła się
pod koniec, poprawiałem jej wtedy kocyk. Przeprosiła mnie
po raz setny, tym razem za to, że zasnęła, szybko się ogarnęła
i pobiegła do domu.
Tuż po powrocie zadzwoniła zdać relację Ewce.
Przyjaciółka zapytała o randkę, urosłem w oczach. A więc to
była randka. To już coś. Efekt mizerny, ale randka była. Czas
na podbój. Po kilku minutach rozmowy dziewczyny,
obgadując mnie, chichotały i próbowały dociec, jakie pozycje
można przyjąć z mężczyzną z zagipsowaną prawą nogą. Ula
udawała zupełnie niezainteresowaną tematem i przyznała, że
jej jedyną fantazją seksualną jest wyspać się we wszystkich
możliwych pozycjach. Rozłączyła się i rzuciła na łóżko,
a chwilę potem głośno chrapała.
Środa. Ostatni w tym tygodniu dzień pracy z Deską, a to
już dawało jakąś nadzieję na przyszłość. Dodatkowo fakt, że
Ula wczoraj wzięła dzień wolny, przez co ominęła ją wątpliwa
przyjemność pracy z Deskowską, również napawało
optymizmem. I jeszcze wieczór z Gabrielem. Pełnia szczęścia.
Ula czuła się zrelaksowana i wyciszona. Nie piła melisy,
a w horoskopie przeczytała, że czekają ją wielkie zmiany
w życiu, które z biegiem czasu okażą się dobrą wróżbą na
przyszłość. Czekając na tę odmianę, Ula poszła do pracy
spacerkiem. Mimo iż zima nie odeszła jeszcze na dobre,
a wystrojona w balową sukienkę pogodynka mówiła
o arktycznym powietrzu na północy i południu Polski, było
rześko i pachniało wiosną. Ula czuła przypływ energii. Szła
i rozmyślała o najbliższej przyszłości.

– A może jednak ten Tybet? – Zadzwoniła do Ewki, ale po


tym pytaniu w słuchawce usłyszała tylko ciszę. –Ewa,
słyszysz? Halo…
– Hej, słyszę, słyszę. Wiedziałam, że mnie kiedyś o to
zapytasz. I wiesz co, Ulcia? Nie wiem, co mam ci powiedzieć.
Jutro wracam z Warszawy. Wpadnij, to pogadamy na
spokojnie, okej?
– Nie pomogłaś. – W głosie Uli słychać było
rozczarowanie.

– I nie pomogę raczej. To twoja decyzja. Nie powiem ci:


jedź, bo mi serce pęknie. Jesteś moją jedyną przyjaciółką
i będzie mi bez ciebie źle. Cholernie źle. Ale z drugiej strony,
cholera, Ulka, my mamy po trzydzieści lat. Czas układać
swoje życie. A w dyskoncie to ty chyba kariery nie zrobisz,
co? Wpadnę jutro. Wino mam, prosto z Warszawy i świetny
artykuł o ciężkich przypadkach odchudzania.

– Spadaj, ja wcale nie jestem ciężkim przypadkiem. Ja to


tak mam i już. Buziaki.

Wybita z rytmu Ula stała pod miejscem swojej pracy.


Zielony budynek z mnóstwem ofert na szybach, promocją
pomarańczy sycylijskich i schabu bez kości, zachęcał do
wejścia i zrobienia zakupów. Dla umęczonej
popołudniówkami mojej bohaterki nie było to miejsce,
w którym chciała być. Ale to się miało już wkrótce zmienić…

Jakimś cudem Ula przeżyła ten tydzień i kolejne trzy dni,


w związku ze zmianami w grafiku, miała wolne.
W poniedziałek trzej klienci pani dietetyk odwołali wizyty,
więc dziewczyny postanowiły zrobić sobie babskie
popołudnie. Poza tym, Ewkę od rana bolała głowa i musiała
sobie coś kupić, aby ból minął. A najlepszym lekarstwem na
jej migreny była nowa torebka lub buty. Zamszowe botki
zakończyły problemy zdrowotne, a truskawkowy szejk
podniósł poziom endorfin. Potem dziewczyny skoczyły do
kina na film o przyjaźni damsko-męskiej, której finał miał
miejsce najpierw w łóżku, a potem na sali rozwodowej.
Rozdział XIII
Ocena jakości
pracownika

– Proszę u góry napisać swoje imię i nazwisko oraz


numer identyfikatora. A potem kolejno uzupełnić wszystkie
tabelki. To oficjalna część formularza. Potem będzie jeszcze
rozmowa z kierownikiem sklepu i ze mną. W sytuacji
uzyskania oceny niespełniającej oczekiwań może pani dostać
upomnienie, naganę lub zostanie z panią rozwiązana umowa.
W przypadku oceny spełniającej oczekiwania jest szansa na
awans. Proszę powiedzieć, gdy będzie pani gotowa. –
Rejonowa chłodno się uśmiechnęła i wyszła z pomieszczenia
socjalnego.
Ula siedziała z ankietą w ręce i próbowała się skupić.
Była to coroczna akcja oceny pracownika, jednakże zawsze
przebiegała mniej oficjalnie. Tym razem wredna
kierowniczka rejonu zamierzała dopilnować, aby nie zawyżać
ocen i aby dla przykładu po ocenie pracowniczej zwolnić parę
osób. Bohaterka odetchnęła głęboko i znów pomyślała
o Tybecie, o marzeniu tak nierealnym, że aż nie wierzyła
w jego spełnienie. Czas mijał, a ona nie podjęła żadnej
decyzji. Pośpiesznie wypełniła ankietę i postanowiła być
szczera sama ze sobą. W polu „Co można zmienić, aby
ułatwić pracę i wprowadzić nowoczesne metody zarządzania”
wypisała wszystko, co jej się nie podobało i do każdego
punktu dopisała własne uwagi. Nie odmówiła sobie
przyjemności ocenienia zachowania Deski i opisania, w jaki
sposób traktuje pracowników. Siebie z kolei oceniła jako
rzetelnego pracownika, jednakże zaznaczyła, że są obowiązki
w sklepie, których nie umie wykonać, na przykład
sprawdzanie terminów i tworzenie listy produktów
przeterminowanych. Po piętnastu minutach oddała ankietę
rejonowej, niczym dziecko z pierwszej ławki podczas
kartkówki z matmy.

– Sporo czytania – burknęła kierowniczka. – Przejrzę to


potem. Rozmowę musimy przesunąć, bo jest duży ruch
w sklepie. A wy w tym miesiącu macie niewypracowany
budżet, więc trzeba zadbać o obsługę klienta. – Ula
posłusznie pomaszerowała w kierunku kasy, do wieczora
utargowała jedenaście tysięcy dla firmy i wróciła spacerkiem
do domu. Gdy przechodziła obok domu sąsiada, poczuła
motyle w brzuchu. Szybko odpędziła dziwne myśli
i wskoczyła do wanny na gorącą kąpiel. A potem paciorek
i spać.
Kolejnego dnia Ula miała na dziesiątą rano, więc po
pośpiesznym śniadaniu, czego nie pochwaliłaby jej ulubiona
dietetyczka, pobiegła do pracy. Znaczy poszła, bo biegać Ula
nie lubi. Mogła oczywiście pojechać autem, ale po ostatnim
skurczeniu się bluzki obiecała sobie, że będzie spacerować
do pracy. Gdy weszła do biura, siedziała tam już
kierowniczka. Widać, że poprzednie popołudnie spędziła
u kosmetyczki, bo miała wyregulowane brwi od linijki i ślady
miedziano-złotej farby na czubku ucha. Ale trzeba przyznać,
wyglądała dobrze. Tego dnia zmianę prowadziła matka Polka,
a po sklepie krążyła nowa pracownica, która szkoliła się na
kasjera. Biedna dziewczyna, nie wiedziała, w co się pakuje.
Ula usiadła na krzesełku, gdyż rejonowa chciała dokończyć
procedurę oceny efektywności pracownika. No, bardziej
oficjalnie i schematycznie nie dało się tego ująć, wobec czego
Ula posłusznie siedziała, bawiąc się paskiem od fartuszka.

– Jestem zaskoczona pani uwagami, aczkolwiek są one


cennym materiałem dla firmy. Wysłałam pani propozycje do
zarządu i dziś dostałam zwrotnego maila. Proszę –
powiedziała rejonowa i podała Uli kartkę. Oprócz informacji,
iż firma docenia kreatywność i dziękuję za pomoc w rozwoju
całej sieci, na dole pisma widniało zaproszenie na cykl
szkoleń kadry firmy pod tytułem: Moduł I – Zarządzanie sobą.
Ula była zdziwiona propozycją i niewiele myśląc,
powiedziała pierwsze, co jej ślina na język przyniesie:

– Pani kierownik, ale ja bardzo dobrze sobą zarządzam.


Nie sądzę, aby ktoś mógł mnie nauczyć czegoś więcej w tym
zakresie.
– Pani Ulu, proszę to potraktować jako nagrodę. Pani
pomysły spodobały się zarządowi i dzięki temu ma pani
szansę pojechać na szkolenie. Dziś oceniam panią zgodnie
z oczekiwaniami, aczkolwiek myślę, że mogłaby pani więcej
serca wkładać w pracę w sklepie. Ponadto widzę, że klienci
panią lubią, a to ważne w naszej pracy. Myślę, że doceni pani
szansę, jaką firma pani daje i będzie pani umiała z niej
mądrze skorzystać.
– Oczywiście.

– Może pani wrócić do swoich obowiązków.


Ula wstała i wyszła. Szansa… tak, jasne. Szansa na
sukces. Kobieta sukcesu dyskontu numer jeden w Polsce.
Kobieta wyobraziła sobie siebie na plakacie reklamującym
firmę. Świat staje na głowie, pomyślała i potajemnie wyjęła
telefon komórkowy z fartuszka. Wysłała SMS do Ewki
i Gabriela. No, to się będzie działo. Nie zdążyła jednak
odczytać odpowiedzi, bo do magazynu weszła kierowniczka
Ania i poprosiła Ulę, by popracowała z jeszcze uczącą się
dziewczyną.
– Pokaż jej wszystko, a po osiemnastej możecie wspólnie
usiąść na kasę. Tak, żeby Ola potrafiła jutro pracować
samodzielnie. Tylko nie gadajcie za dużo, bo rejonowa gapi
się w kamery. – Ania była tą kierowniczką, która zawsze stała
za personelem. I jako jedyna z kierowników nie lubiła Deski,
a to sprawiało, że Ula darzyła ją jeszcze większym
szacunkiem.

Po ciężkim dniu w pracy, pod okiem czujnej, rudej


kierowniczki, wgapiającej się do późnych godzin
popołudniowych w kamery, Ula wróciła spacerkiem do domu
i teraz siedziała z butelką czerwonego, włoskiego wina
i z kopertą z zaproszeniem na szkolenie. Po drodze wpadła
także do narratora, przynosząc swojej ulubionej kalece bułki
na śniadanie. Przy okazji skontrolowała zawartość mojej
lodówki i ostentacyjnie skomentowała, że należy ją uzupełnić,
po czym od razu obiecała, iż jutro rano przyniesie więcej
suchego prowiantu. Gdy wyszła, całując mnie w policzek na
pożegnanie, pomyślałem sobie, że nasza znajomość jest tak
beznadziejna, że gorszego przypadku już nie ma. Metoda na
litość i opiekuńczość nie zadziałała zupełnie, a Ula
traktowała mnie jak upośledzone dziecko, którym dożywotnio
musi się opiekować. Nie było w tym ani romantyzmu, ani
seksu, ani nawet motyli w brzuchu. Jeżeli więc mogła łączyć
nas jakaś bliższa relacja, to obecny stan rzeczy wskazywał na
to, iż będzie to miłość rodzicielska z nadopiekuńczą matką
w tle. No, ewentualnie białe, znudzone życiem małżeństwo
z trzydziestoletnim stażem. Ten fakt postanowiłem opić
dobrą, mocną whisky z niewielką ilością coli.

Podczas gdy ja upijałem się ze smutku, Ula depilowała


nogi lewą ręką, siedziała na fotelu w salonie i czytała
program szkolenia. Dominowały w nim słowa:
samokształcenie, samorealizacja, samospełnienie. Wszystko
sama i sama. Tym tropem ludzkość nie pójdzie do przodu.
A niezależne singielki feministki nie stworzą rodzin i nie
przekona ich do tego nawet fundusz 500+. W takim układzie,
po tych rewelacjach, pozostawało mi się tylko upić do
nieprzytomności.

Poprzedni wieczór jawił się w mojej świadomości nieco za


mgłą, jednak kac morderca dawał mi do zrozumienia, że cały
dzisiejszy dzień będzie nieco trudniejszy. Leżałem w błogiej
ciszy, która teraz zdawała się zbawienna, aż nagle na równe
nogi postawił mnie dzwonek do drzwi. Lewym okiem
zerknąłem w judasza, a tam w lekkiej, zwiewnej sukience
stała ona… Mój wzrok skupił się na jej ponętnym biuście i tak
stałem przez chwilę w bezruchu, wpatrzony jak w obrazek, aż
Ula po raz kolejny, trzy razy z rzędu zresztą, nacisnęła
dzwonek do drzwi. Kac morderca wiwatował, jelita zrobiły
dwukrotny obrót w przód i w tył jednocześnie, a ja,
wyglądając jak zbity pies, posłusznie otworzyłem drzwi.
– Hej – rzuciła Ula na powitanie i już miała mi dać buzi
w policzek, gdy spojrzała na mnie z politowaniem
i skwitowała: – kiepsko wyglądasz. Coś się stało? – Nim
zdążyłem odpowiedzieć, weszliśmy do kuchni, gdzie stłukłem
z impetem butelkę po wczorajszym trunku. – Ach, tak, teraz
rozumiem. Masz tu troszkę jedzenia, owoce powinny
postawić cię na nogi. Wiesz, muszę uciekać, bo mam za
godzinkę do pracy, a potem jadę na szkolenie. Pogadamy
innym razem. Pa, pa. – I wybiegła jak oparzona. Najgorsze, że
wiedziałem, co myśli. Pijak, alkoholik, ciulmen. Gorzej już być
nie mogło.
Ula do pracy dotarła punktualnie, co było dobrym
rozwiązaniem, zwłaszcza że w drzwiach szatni pojawiła się
Deska. Wymamrotała pod nosem dzień dobry i czmychnęła
do biura. Dopiero przy wpisywaniu kasjerów do systemu
rejestrującego czas pracy, z udawanym uśmiechem na
twarzy, zagadnęła Ulę:

– Słyszałam, że na szkolenie jedziesz.


– Tak. Na moduł pierwszy. Pani Rejon mi o tym
powiedziała.

– Świetnie, ucz się, ja wiecznie żyć nie będę, a ty może


się do czegoś w końcu przydasz.

– I tego pani życzę. Byłaby to straszna wieczność dla


innych. – Odpyskowała Desce po raz pierwszy w życiu i kiedy
zdała sobie z tego sprawę, pośpiesznie wyszła z biura i udała
się w stronę magazynu. Ucieszyła ją obecność miksów,
z którymi spędziła resztę zmiany.
Gdy o osiemnastej wychodziła z pracy, marzyła o zimnym
piwie i słonych orzeszkach w towarzystwie przyjaciółki.
Dziewczyny spotkały się w znanym w mieście klubie Tabacko,
którego nazwa nie znaczyła nic. Ot, wymysł
ekstrawertycznego właściciela, który, jak twierdziła Ewka,
był szalenie przystojny i szarmancki. Ula nie dostrzegła
żadnej z tych cech, ale uważnie słuchała zachwytów
przyjaciółki.
Tymczasem Ewka żartowała z kariery Ulki, że już
wkrótce podbije świat spożywki, mięsa, ryb, napojów,
owoców i warzyw. Uli jednak wcale nie było do śmiechu.
Zastanawiała się nad tym, co ma począć ze swoim życiem.
Temat Tybetu jakby zanikł, a szkolenie w sieci
supermarketów nie należało w żaden sposób do spełnienia
marzeń. Poza tym, Gabriel ostatnio dziwnie się zachowywał,
a wizyty Uli traktował jak zło konieczne. A więc, wszystko nie
tak… Jedynym wyjściem w tej sytuacji było zamówienie
lodów z sosem truskawkowym i butelki wina, które znacząco
poprawiły spojrzenie na świat.
Rozdział XIV
Moduł I – Zarządzanie
sobą

Tego dnia Ula wstała bardzo wcześnie, a w dodatku była


w świetnym humorze. Wczorajsza butelka wina,
doprecyzowując, nawet dwie, sprawiły, że obie dziewczyny
wróciły do domu zrelaksowane i wypoczęte. Po
kilkugodzinnych dywagacjach na temat sensu istnienia,
ludzkiego przeznaczenia i rozwoju osobistego bohaterka
wysłała do matki, choć niezwykła się tak do niej zwracać,
enigmatycznego SMS:

Kilka chwil później telefon zadzwonił, a Ula usłyszała


w słuchawce głos Aurelii.

– Witaj, córeczko, miło, że napisałaś. Miałam do ciebie


dzwonić. A więc, z Tybetem sprawa wygląda tak…. Halo,
Ulcia, jesteś tam? – zapytała, gdy zapanowała cisza. W tym
momencie odezwała się Ula, lekko rechocząc:
– Jestem, jestem. Melduję się, zwarta i gotowa do
szkolenia w Tybecie.
– Ula, czy ty piłaś? Córeczko, stało się coś?
– Piłam i pić będę – oświadczyła Ula jednym tchem,
próbując przy tym udać trzeźwiejszą, niż w rzeczywistości. –
Po prostu chciałam wiedzieć, co z wyjazdem. Temat kazań
i morałów możesz sobie darować. Czas na takie akcje minął.
Promocja się skończyła – dorzuciła, znowu rechocząc.

Mama Uli wzięła głęboki wdech i oznajmiła, że trwają


negocjacje dotyczące prac polskich badaczy na terenie
Tybetu. W dodatku sytuacja prawna tego miejsca jest
skomplikowana, a kolejne konflikty rdzennej tybetańskiej
ludności nie ułatwiają sprawy. W związku z tym, jeżeli wyjazd
ma dojść do skutku, potrwa to co najmniej kilka miesięcy.
Jednocześnie Aurelia szybko zapewniła Ulę, iż zrobi
wszystko, by misja się powiodła i że już niedługo Ula nie
będzie musiała pracować w supermarkecie. Przez całą
rozmowę Ulka robiła głupie miny, na koniec rzuciła olewające
„spoko” i rozłączyła się z prędkością światła.

– Nie znoszę tej baby – szepnęła pod nosem – że też


muszę mieć takie geny… – Po tym tekście dziewczyny
zmieniły temat, rozważały, jak Ula powinna ubrać się na
szkolenie.

Mimo przedyskutowania tej kwestii dzień wcześniej,


akcja spakowania torby okazała się nie lada problemem.
Pierwszy podział ubrań nastąpił zaraz po ściągnięciu ich
z wieszaka. Po lewej stronie leżały te, które właściwie nie
nadawały się do niczego – czyli te, które się skurczyły. Ula
energicznie przerzucała je z szafy na ziemię, powtarzając co
chwilę:
– Dobre, za małe, dobre, za małe, dobre albo za małe,
w to nie wejdę, w tym grubo wyglądam, to za krótkie… –Tym
sposobem z trzydziestu bluzek i spódnic zostało dziesięć.
Potem to samo stało się z sukienkami i tunikami. Jedynie dwa
sweterki Ula wybrała bez zastanowienia, ale dobór rajstop
stanowił już problem. Bo co to za różnica, czy czterdziestki,
czy sześćdziesiątki? Co to jest w ogóle to „den” i czym się
różni mokka od dębu? Brązowe to brązowe. Moich rozterek
nie rozumiała jednak Ula, która ochoczo przymierzała kolejną
parę rajstop. Jako rasowy samiec, pomijam fakt pozostawania
życiową pierdołą, uważam, że najlepiej Ula wyglądała
w pończochach z wzorkowatym wykończeniem. Tak
z pazurem, tak seksownie, jednym słowem – najlepszy wybór.
Jednak moja bohaterka nie podzielała tego zdania
i wyrzucała za siebie kolejne pończochy.

– Albo nie brązowe, czarne wezmę. Czarny do


wszystkiego pasuje. No, to teraz jeszcze żakiecik i mogę
jechać.

Ostatecznie po dwugodzinnym pokazie mody Ula


w walizce miała siedem bluzek, trzy spódnice, trzy pary
rajstop, dwa razy pończochy, dwie sukienki, jeden żakiet,
piżamę, dwie pary spodni, skarpetki, majtki, zapasowy stanik
i pół walizki kosmetyków. Siedziała na bagażu i z trudem
dopinała zamek. W tym momencie walizka była przekonana,
że jadą na dwutygodniowy urlop, a nie trzydniowe szkolenie.
O tym fakcie przypomniała sobie również Ula i z impetem
otworzyła torbę, dopakowała do niej strój kąpielowy,
skoroszyt i cztery długopisy, na wypadek, gdyby któryś miał
się wypisać.

Podróż pociągiem dłużyła się w nieskończoność. Ula


przypominała sobie czasy, kiedy jeździła z tatą na wycieczki.
Tak bardzo tęskniła wtedy za mamą. Za każdym razem ojciec
obiecywał jej, że matka niedługo wróci, a potem opowiadał
historię jej pracy i podróży. Z jednej strony Ula bardzo
tęskniła za mamą, a z drugiej – cieszyła się, że jej rodzicielka
jest taka światowa i opowie o niej koleżankom w piaskownicy.
Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że dzieciaki
powiedziały jej kiedyś, że kłamie, bo jej mamy nikt nigdy na
osiedlu nie widział i ona z pewnością nie istnieje. Wtedy
właśnie matka przestała rzeczywiście istnieć, przynajmniej
dla Uli.

Krajobrazy za oknem sprawiły, że na twarzy Ulki pojawił


się uśmiech. Piękne polany, rozłożyste łąki i gęste lasy
dawały poczucie wolności. Kobieta miała wrażenie, że jedzie
w daleką podróż i wcale nie chciała wracać. Był to jeden
z nielicznych dni, kiedy cieszyła się, jadąc do pracy. Liczyła,
że nauczy się czegoś nowego, pozna ciekawych ludzi, a poza
tym każdy dzień w pracy bez Deski to dzień udany.

Gdy Ula wysiadła na dworcu, dochodziła godzina


dwunasta. Po szybkim podciągnięciu rajstop, opatuliła się
szalem i ruszyła w stronę wyjścia. Po drodze wrzuciła dwa
złote do kubeczka bezdomnego, a on obiecał wypić piwo za
jej zdrowie, co było jakąś szansą na długowieczność. Po
wyjściu z dworca szybko zorientowała się w infrastrukturze
miasta i wybrała autobus dojeżdżający do hotelu Atena. Na
miejsce dotarła niecałe pół godziny później. Przy recepcji
roiło się od bab w różnym wieku, przekrzykujących się
wzajemnie, zaś w hałasie okrzyków rezerwacji oraz
mozolnych prób przestawienia różnokolorowych walizek,
można było dostrzec sprawnie biegający personel, który
starał się okiełznać stado kasjerek. Sytuacja wyglądała nieco
komicznie, jednakże Ula postanowiła wykorzystać czas na
szkoleniu na psychiczny odpoczynek i przycupnęła na fotelu
w rogu recepcji, bacznie obserwując sytuację. Chwilę później
zrozumiała, że chęć natychmiastowego zameldowania
w pokojach wynika z faktu, iż zajęcia szkoleniowe zaczynają
się dopiero po południu, a od godziny trzynastej otwarta jest
strefa saun i basenów, z czego zamierzały skorzystać
wszystkie umęczone życiem kasjerki. Jedynymi spokojnymi
osobami w całym towarzystwie wydawali się stojący przed
drzwiami mężczyźni w garniturach, palący dobrej marki
papierosy, którzy z pewnością nie pracowali „na kasie”
w supermarkecie. To inna liga, zupełnie nie pasująca do
wizerunku zwykłego pracownika dyskontu. Gdy Ula
wpatrywała się w nich z zaciekawieniem, usłyszała zza
pleców:

– To okręgowi, czyli szefowie szefów. Decydują o polityce


marketingowej sklepu. Raczej nie rozmawiają z szarymi
pracownikami. Jednak ankiety na temat wyższych szczebli
personelu nie wyszły zbyt korzystnie, więc ustalono, że
należy ocieplić ich wizerunek. Właściwie, tego w środku nie
trzeba ocieplać. – Dziewczyna wskazała palcem. – Bo to gej.
Ale chyba przez to jest najbardziej normalny z nich
wszystkich, taki, no, ludzki, wiesz, widzi w nas coś więcej niż
tabelki i liczby. – Ula zwróciła wzrok ku rozmówczyni, która
szybko wyciągnęła rękę. – Honorata jestem. Od trzech lat
główny kierownik sklepu. Paskudna robota, ale cóż, przy
czwórce dzieci pracować trzeba.

– Ula. –Westchnęła moja bohaterka, podając rękę


i dodała: – kasjer, sprzedawca z półtorarocznym stażem.
Z roku na rok z możliwością awansu oraz poszerzającą się
nienawiścią do pełnionego stanowiska i miejsca zatrudnienia.
Bez faceta i dzieci. Nawet kota brak. – W tym momencie obie
dziewczyny wybuchły śmiechem, a pan z recepcji zawołał
kolejne chętne do zameldowania w pokojach. Dzięki temu, że
dziewczyny nie pchały się do zameldowania, pan Tomasz
w recepcji był dla nich niezwykle miły, a Ula z Honoratą, jako
jedne z nielicznych, otrzymały pokój dwuosobowy
z balkonem. Obiecujący początek nowej znajomości,
a posiadanie sojusznika na wspólnym froncie zawsze
wychodziło na plus.
Tuż po rozpakowaniu rzeczy w pokoju dziewczyny zeszły
na bezalkoholowego drinka do znajdującej się na parterze
restauracji. Okazało się, że mimo różnic w składzie rodziny,
dziewczyny szybko znalazły wspólny język. Honorata
opowiedziała o swojej karierze zawodowej, o ścieżce awansu,
o byciu kierownikiem i pozytywach piastowania tego
stanowiska. Jednocześnie przyznała, że przy dzisiejszym
marketingu sklepu brakuje chętnych do pracy na stanowisku
kasjerów, nawet wzrastające pensje nie przekonują do tego
bezrobotnych. Ula podzielała zdanie nowej koleżanki
i zastanawiała się, dlaczego pracuje w tej firmie. Rozterki
przerwała informacja, iż za piętnaście minut zostanie podany
obiad. Jako że jedzenie to pasja Uli, rozterki natychmiast
minęły.

Popołudniowe wykłady przeciągały się w nieskończoność.


Karta do notatek Uli była w całości zamalowana serduszkami,
kwiatkami, gwiazdkami i różnego rodzaju wzorkami, które
trudno zidentyfikować ze względu na fakt, iż Ula nie miała
kompletnie talentu plastycznego, co na historyka sztuki
stanowiło zupełny ewenement. Inteligencją nie błyszczał
wykładający specjalista od harmonogramów poziomych,
mających zapewnić płynność zmian i stały poziom
podnoszenia jakości pracowników. Mówił o tym z pasją słonia
marzącego o talii osy. Kompletna porażka. Ula, w obawie, że
uśnie, zaczęła zadawać pytania, mające zmusić do myślenia
prowadzącego, co nie tylko zbiło go z tropu, gdyż temat ten
miał opracowany jedynie na poziome teoretycznym, ale też
zaciekawiło panów w garniturach z wyższego szczebla.
W trakcie dyskusji role się odwróciły, Ulka zdawała się
ekspertem w planowaniu pracy kasjerów, a pan
marketingowiec plątał się w twierdzeniach. Patrzyłem na Ulę
jak na rekina biznesu i zakochiwałem się w tej kobiecie
jeszcze bardziej. Zrobiłbym dla niej wszystko, łącznie
z decyzją o natychmiastowym zdjęciu gipsu i odebraniu jej
dwa dni później ze szkolenia. Nim to się stało, Ula błyszczała
na szkoleniu, niczym ekspert od spraw satysfakcji klienta.

Tuż po wykładzie, który dzięki przypadkowemu udziałowi


Uli przestał być nudnym monologiem, podszedł do niej jeden
z szefów i zaproponował spotkanie przy kolacji. Ula
przytaknęła, szeroko się uśmiechając, a godzinę później,
zamiast leżeć w saunie z innymi umęczonymi życiem
koleżankami, wciskała się w szarą garsonkę i próbowała
namalować kocie oko, by wyglądać elegancko i niezwykle
kobieco. Jednak pewności siebie nie da się wyczarować,
dlatego na spotkanie z szefami zabrała ze sobą Honoratę,
mającą sprawy prowadzenia sklepu w jednym paluszku.
Rozmowy na wysokim szczeblu przebiegały w miłej
atmosferze, a panowie w garniturach po kilku drinkach
z whisky okazali się całkiem przyzwoitymi mężczyznami.
Opowiadali oni historie z życia wzięte, żartowali i szeroko
uśmiechali się do przybyłych pań. Ula nie mogła się
powstrzymać i spytała, dlaczego wśród okręgowych nie ma
kobiet, a przybyli szefowie składają się w stu procentach
z rasowych mężczyzn. Odpowiedzi udzielił pan Robert,
wysoki, postawny mężczyzna, absolwent bankowości
i rachunkowości, przyznał, że mężczyźni częściej aplikują na
takie stanowiska z powodu większej ilości wolnego czasu,
mniejszego zaangażowania w życie rodzinne, a co za tym
idzie, elastyczniejszego grafiku, który pozwala na oddanie się
tabelom sprzedaży i ciągłej pracy nad jakością i satysfakcją
klientów.
– Dbamy o satysfakcję klientów, bardziej niż o swoje żony,
a życie rodzinne dalekie jest od ideału. Za dobre wyniki
kupujemy żonom prezenty, a one przyjmują je z grymasem na
twarzy i pytaniem o wolny weekend. Wiadomo, że taki
nadejdzie, tylko nie w tym kwartale.

– Ja tak mam od trzech lat i ciągle się zastanawiam, czy


mnie to jeszcze kręci. – Przyznał Tomasz, kierownik
największego centrum dystrybucyjnego. Ula zastanowiła się
nad tym, jednak z chwili nostalgii wyrwał ją tekst szefa
Roberta o tym, iż z jej marketingowym podejściem jest
szansa, aby i ona zaangażowała się w rozwój tej jakże
prestiżowej sieciówki. Wówczas podano deser, a Ula jedynie
się zaczerwieniła.

Wieczorem Ula zrobiła to, co zawsze na tego typu


wyjazdach. Najpierw zdjęła rajtuzy, które co jakiś czas
zsuwały się jej na wysokość bioder, a delikatne podciąganie
ich przy stoliku z trzema wygarniturowanymi mężczyznami
okazało się nie lada wyzwaniem. Następnie rzuciła w kąt
lakierowane szpilki – noszone przez trzy godziny
przypomniały kobiecie, że jej płaskostopie jest
w zaawansowanym stadium, a na koniec wzięła telefon
i przez następne dwadzieścia minut zdawała relację Ewce
z tego, co dzieje się na szkoleniu. Nie omieszkała
opowiedzieć o tym, jakich sekretów o firmie się dowiedziała,
a także o poznaniu uroczego mężczyzny, Roberta.
– Swoją drogą, praca w marketingu jest fascynująca na
swój sposób – dodała. Komentarz Ewki mógł być tylko jeden.
– Ulka, jesteś historykiem sztuki, chyba że coś
przegapiłam.

– No jestem, jestem, z drugiej strony, od ponad roku


wykładam chemię w markecie, użeram się ze średnio
rozgarniętą Deską, nafoczoną czterdzieści razy w miesiącu,
mam jechać do Tybetu z matką, która po pięćdziesiątce
przypomniała sobie o moim istnieniu, a w dodatku grozi mi
staropanieństwo. W związku z tym jestem przekonana, że
będę świetnym managerem – zachichotała Ula, potwierdzając
jednocześnie, że wino, które wypiła z Radkiem, Robertem
i Tomaszem, mimo że pochodziło prosto z Włoch, należało do
produktów numer jeden w supermarketowej marce i było
znacznie droższe od tych, które na co dzień pijała z Ewą.
Jednak równie mocno waliło w dekiel, a pomysły po nim
okazały się tak samo absurdalne, co po innych trunkach. Gdy
Ula skończyła snuć wizję swojej świetlanej przyszłości,
a Ewka doszła do głosu, dowiedziałem się, że dwa dni temu
w jej domu wybuchł pożar.

– Jak to?! – krzyknęła z przerażeniem Ula, od razu


pożałowała, że nie dała przyjaciółce dojść do głosu wcześniej.

– Właściwie nic poważnego się nie stało, tliło się


w kominie, zrobiła się jakaś dziura w centralnym, lekko
przypaliła się podłoga i będzie to kosztowało jakieś siedem
tysięcy złotych.
– I ty to mówisz tak spokojnie?

– Mówię spokojnie, bo był kominiarz, a że z ogniem nie


warto zadzierać, to został na noc, gdyby jeszcze coś się tliło.
Sytuacja jest zupełnie opanowana.
– I tliło się? – dopytywała uparcie Ulka, wiedziała
jednocześnie, że coś się święci.
– No wiesz, tliło, tliło, tylko nie w kominie. – W tej chwili
obie cichutko się zaśmiały, a Ula z radością pakowała się do
domu, chciała jak najszybciej poznać pana kominiarza.
Rozdział XV
Supermarketowa
dżungla

W sklepie panował ruch i harmider. Z okazji długiego


weekendu ludzie robili zakupy, jakby co najmniej miał
nastąpić koniec świata. Odkąd wprowadzono zakaz handlu
w niedzielę, sklepy zapełniały się konsumpcyjnym tłumem już
w soboty. Jednak dwa dni wolne od handlu stały się
strasznym utrapieniem dla okolicznej ludności.
Tuż po szkoleniu Ula dowiedziała się, że grafik został
zmieniony, gdyż kierowniczka matka Polka, po raz kolejny
zaplanowała powiększyć rodzinę i złe samopoczucie ciążowe
pozwoliło jej pójść na zwolnienie. Tego stanu zazdrościli jej
wszyscy sprzedawcy, gdyż oznaczało to rok bez użerania się
z klientami i personelem sklepu. Zza pleców, podczas
porządkowania warzywniaka, Ula usłyszała pytanie
strudzonego klienta płci męskiej, lat około pięćdziesięciu.
Żona wysłała go z kartką na zakupy, ale nie wytłumaczyła, co
gdzie znaleźć.

– Przepraszam, czy jest włoszczyzna? – pytał zmartwiony


swoim losem chłop, który ginął w supermarketowej dżungli.
– Oczywiście, po drugiej stronie, na dziale warzywa, na
trzeciej półce od góry, po lewej stronie, tuż obok pora
i buraka. – Pan w pikowanej kurtce, z lekko odstającym
brzuszkiem piwnym ze zdziwieniem spojrzał na Ulę, jej zmysł
lokalizacyjny wprawił go w osłupienie. Lekko oszołomiony,
nieco łamiącym się głosem, dopytał:

– A mogłaby mi pani ją podać? Wstyd się przyznać, ale ja


chyba nie wiem, co to jest ta włoszczyzna. – Ula, postarała
się nie peszyć pana, rzeczowo wyjaśniła mu etymologię
nazwy, wskazała królową Bonę jako sprawczynię
zamieszania, podała panu tackę z włoszczyzną i przez cały
dzień nie mogła się nadziwić, iż istnieją jeszcze mężczyźni,
którzy w życiu nie ugotowali żadnej zupy, a włoszczyzna była
dla nich niczym lądowanie kosmitów pochodzących z obcej,
dalekiej galaktyki.

Zmiana mijała dość przyjemnie, Ula miała rozładować


palety, jeździła na przemian, krótkim i długim paleciakiem,
łamała normy BHP, do czego skłonił ją przede wszystkim fakt,
iż elektryk rozładował się. Przyjemność pracy tego dnia
wynikała z tego, iż zmianę prowadziła Katarzyna, młoda
kierowniczka, na co dzień odpowiedzialna za sklep w innym
rejonie miasta. W związku z brakami kadrowymi na kilka dni
została przeniesiona, podczas gdy na szczeblu menadżerskim
rozważano różne możliwości rozwiązania tej trudnej sytuacji.
Jedynym rozsądnym dla Ulki rozwiązaniem, nie mającym nic
wspólnego z uzupełnieniem braków kadrowych w firmie, było
wywalenie Deski na zbity pysk, co przyniosłoby ogromną
satysfakcję kasjerom, dla których pani Adela była
największym życiowym koszmarem.

Po pracy Ulka przypomniała sobie o obecności narratora,


a gdy spojrzała w kalendarz, miała pewność, że o tej porze
powinienem wychodzić z zajęć rehabilitacyjnych, mających
przywrócić mój staw i wszystkie kostki do ładu i składu.
Szybko się przebrała, wybiegła ze sklepu, zaparkowała pod
przychodnią, nie dość, że krzywo, to jeszcze zajęła dwa
miejsca parkingowe. Cierpliwie czekała na mnie, aż zejdę ze
schodów. Jej widok mnie ucieszył, jednak z dnia na dzień
przekonywałem się o tym, że nasze uczucie pozostanie
w sferze platoniczności i sennych marzeń.

– Wskakuj – powiedziała, otwierając drzwi pasażera –


podrzucę cię do domu. Jak noga? Może powinnam zwrócić ci
koszty leczenia?
– No jasne, zarabiasz w markecie miliony, więc dorzućmy
do tego wysokie odszkodowanie. Ula, nic mi nie jest, pracuję
w domu, teraz noga jest w pełni sprawna, dlatego też nie
masz powodów do zmartwień i wyrzutów sumienia. Jedyne,
czym mogłabyś zrehabilitować mój stan, to może… Znaczy
się, wiesz, to nie przymus, gdybyś jednak zechciała, yyy…
może umówiłabyś się ze mną do kina? – Tym stwierdzeniem,
zapytaniem właściwie i sposobem jego wygłoszenia,
udowodniłem jedynie, że tytuł fajtłapy roku należy mi się
z całą pewnością i w tej kategorii jestem mistrzem. Jednakże
kwestia zapraszania kobiet na randki pozostawiała wiele do
życzenia. W rezultacie, co miało potwierdzić piorunujące
wrażenie, jakie zrobiłem na Urszuli, jej samochód zgasł,
przez co na rondzie ruszyła z trójki. I zrobiła to z takim
impetem, że wbiło mnie w fotel. W dalszej części tej
ryzykownej jazdy zauważyłem, jak Ula się czerwieni, a na
sam koniec usłyszałem:

– Nie zrozum mnie źle, Gabriel, bardzo cię lubię, ale


teraz nie jest to dobry czas na randki. – Po tym zapadła
krępująca cisza, a ja nie miałem już nic do powiedzenia.
Kulturalnie pożegnałem się, gdy zajechaliśmy pod dom,
podziękowałem za pomoc i przysięgłem sobie, że następną
kobietą, której zaproponuję kino, będzie zakupiona na
Allegro sztuczna lala, przy niej kompromitacja okaże się dużo
mniejsza.
Po wszystkim Ula zadzwoniła do Ewy. Dietetyczka od
kilku dni żyła fascynacją do kominiarza i uważała, że dziura
w kominie to najlepsze, co mogło się jej zdarzyć podczas tej
zimy. Kobieta przekonała Ulkę, iż muszą troszkę poczekać,
zanim pozna ona pana Feliksa, bowiem nietaktem byłoby
spłoszenie go przez niezrównoważoną przyjaciółkę. Ulcia
przyjęła ten epitet jako komplement i opowiedziała Ewce, jak
przed godziną największa męska sierota na osiedlu
próbowała zaprosić ją na randkę. Ewka dziwiła się odmowie
koleżanki, narrator uważał ją za oczywistą i naturalną,
a sama zainteresowana wiedziała, że postąpiła słusznie,
przecież jej serce nie biło na mój widok tak mocno, jak
powinno. Z racji trudnego i stresującego dnia Ula położyła
się na kanapie wcześniej, niż planowała, a obżerając się
chipsami o smaku zielonej cebulki, rozmyślała o codziennych
sprawach. Grafik na kolejny miesiąc nie wzbudzał
entuzjazmu, zmiany kadrowe wywoływały niepokój, a aluzja
managera Roberta pozwoliła na snucie wizji szybkiego
awansu i kariery w branży, która historykowi sztuki powinna
być zupełnie obca. W tej całej idei do szczęścia brakowało
zaskoczonej miny Deski, której to Ulcia mogłaby wydawać
polecenia.

Gdy z samego rana Ula podjechała pod market,


zauważyła, że dziewczyny oczekujące na rozpoczęcie pracy,
są dziwnie podekscytowane. Co prawda, wśród nich nie
znalazła się żadna ulubiona współpracowniczka mojej
bohaterki, ale właściwie ze wszystkimi, oprócz Deski, miała
poprawne relacje. Nastrój koleżanek wynikał z tego, iż
dzisiejszą ranną zmianę poprowadzi nowa pani kierownik.
Podobno przeprowadziła się z centrum kraju i od pół roku
prowadziła sezonowy sklep nad morzem. Na temat nowej
pani kierownik zdążyły już powstać całkiem interesujące
plotki. Jedni twierdzili, że jest w porządku, inni, że się czepia,
a z kolei dziewczyny z jej poprzedniego sklepu nazywały ją
Czarną Mambą lub bardziej prestiżowo – zołzą.
– Ktokolwiek by przyszedł, gorszy od Deski nie będzie,
a to oznacza, że nie będzie tak źle – wtórowała Ula. Grażyna
zaś, wieloletnia pracownica sklepu – do jej popisowych ról
należało donoszenie kierownictwu, zwana Lizodupem –
uważała, że Deska jest spoko i trzeba ją zrozumieć, gdyż nie
miała łatwego życia.
– My przez nią też nie mamy. – Popierała Ulę Dominika.
Jednak wszystkie rozmowy ucichły, gdy pod sklep, niebieskim
audi, podjechała nowa kierowniczka. Oschle się przywitała,
odkodowała sklep, podzieliła od razu zadania dla pierwszej
zmiany i poprosiła o to, by po czternastej zostać chwilę
w socjalu.

Nie wiadomo, kiedy minęła poranna zmiana, zwłaszcza że


nowa pani kierownik bacznie obserwowała każdy ruch
kasjerów, zauważała nieprawidłowości i sprawnie wydawała
polecenia. Drażnił ją bajzel w magazynie, bałagan na półkach
i pod paletami. Szybko dostrzegła, że towary w wielu
miejscach są krzywo poukładane i stoją wciśnięte po kątach,
co sprawia, że znalezienie koncentratu wiodącej firmy
graniczy z cudem, podobnie jak dosięgnięcie coca-coli
ustawionej na półce pod sam sufit. Wytykając mankamenty,
pani Martyna burczała pod nosem uwagi na temat niedobrej
organizacji i braku logiki, denerwowała się, gdy ktoś nie
rozumiał, co ona ma na myśli i ostentacyjnie przewracała
oczami, kiedy ktoś ruszał się jak mucha w smole. Mimo
konieczności przeprowadzenia generalnych porządków pod
okiem zdyscyplinowanej pani Martyny, praca na sklepie
przebiegała w poprawnej atmosferze, a ciekawość tego, co
ma do powiedzenia nowa kierownik mieszała się ze strachem
o własne, choć niezbyt lubiane przez Ulkę, stanowisko pracy.

Wybiła upragniona czternasta i kasjerzy ustawili się


w socjalu. Coś w rodzaju wojskowej musztry miało przesądzić
o ich być czy nie być. Różnorodność poglądów dało się
wyczuć na kilometr. Renata, jedna z najstarszych pracownic
sklepu, wygłaszała tezy o bezsensowości zmian
i pozostawieniu obecnych zwyczajów, Lizodupa zgadzała się
na wszystko i snuła teorię przymilenia się nowej
kierowniczce, a Maks uważał, że już wkrótce handel
w sklepie upadnie na łeb, na szyję i jak nie zaczną dbać
o pracowników, to towar będą rozkładać roboty, a kasy
zostaną przekształcone w samoobsługowe. Wśród
marketowego towarzystwa można dostrzec nafoczoną Deskę,
dla której każdy pretekst do opierdolenia kasjerów był dobry.
Po jej nic niewyrażającej minie, z zadartym ku niebiosom
chudym noskiem trudno wywnioskować, jak odnosi się do
nowej sytuacji. Ulka wraz z Patrycją w myślach życzyły sobie
wypierdolenia Deski na zbity pysk, a w mniej optymistycznej
wersji zmian kadrowych –przeniesienia jej do innego sklepu.
Pozostałym kasjerom marzyło się to, o co chodzi zawsze, czyli
wysokie podwyżki i nowe prawa socjalne, i jeszcze raz
podwyżki. Z wyobrażeń o karierze zawodowej przeplatanych
niepokojem o dalszą świetlaną przyszłość na stanowisku
sprzedawcy kasjerów wyrwała wchodząca do socjalu
kierowniczka Martyna. Jej pierwszym zarządzeniem było
przejście z kasjerami na ty, co, w jej mniemaniu, ułatwia
pracę i buduje dobre relacje międzyludzkie. Kobieta
zaproponowała nowe grafiki, listę próśb o dzień wolny, które
miały zostać uwzględnione przy planowaniu czasu pracy, do
tego nowy podział obowiązków, udostępnienie kasjerom
kserokopiarki, umożliwiającej szybsze drukowanie cen
w różnych formatach. Koniecznie należało zapamiętać
wszystkie kody z warzywniaka, produktów piekarsko-
cukierniczych i mrożonek, bowiem raz w miesiącu odbywać
się będzie sprawdzian wiedzy, kontrolujący poziom jakości
pracy. Dobrą informacją okazało się to, że zmian kadrowych
kierowniczka nie planuje, pod warunkiem, że wszyscy będą
uczciwie pracować.

Nadchodzące dni miały być dla Uli spełnieniem marzeń


o odpoczynku i spokoju. Dostała wolne, bo już z samego rana
kierowniczka Martyna dokonała w nim znaczących zmian.
Oznaczało to chwilę dla siebie, wolny wieczór, możliwość
zaproszenia Ewki na drinka i czas na znalezienie czarnego,
rasowego kota, towarzysza staropanieństwa głównej
bohaterki. Nim to się stało, Ula ustawiła się w kolejce
w sklepie, zadbała o dwie butelki półsłodkiego,
truskawkowego wina, czekoladki, chipsy i orzeszki. Typowy
kryzysowy zestaw wieczoru. Pomysł babskiego spotkania
ucieszył również Ewkę, jednak tym razem dziewczyny miały
się spotkać w nieco szerszym gronie.

Tuż przed osiemnastą Ula rozpoczęła intensywne


przygotowania. Okazuje się, że na takich spotkaniach należy
wyglądać na zadbaną, niezmęczoną, z lekkim makijażem
i być odpowiednio ubraną, by nie zostać obgadaną przez
koleżanki. O ile wieczory z Ewką miały charakter spotkań
w porozciąganym dresie, o tyle spotkanie to wymagało klasy,
elegancji, szyku i wpisanego naturalnego luzu. Z racji
wychodzących spod sukienki boczków, co naturalnie Ulkę
zaskoczyło, należało natychmiast zmienić taktykę.
Przewiewna bluzka nie była pomysłem idealnym na porę
przedwiośnia, jednakże głębokie wycięcie w dekolcie
załatwiało sprawę podkreślenia własnych atutów. Do tego
klasyczna krwistoczerwona szminka, buty na obcasie, obcisłe
rurki i Ula wyglądała jak petarda. W tym looku zniknęły
boczki, schowane pod aurą kobiecości, klasyki
i nieskazitelnego wyglądu. Chcąc zaoszczędzić sobie nerwów
związanych z brakiem umiejętności prowadzenia pojazdu, do
czego Ulka absolutnie nie zamierzała się przyznać, pod jej
dom podjechała Ewka. Rozchichotane i zadowolone z zacnie
zapowiadającego się wieczoru ruszyły do Tabacko. Na
miejscu czekały już ich znajome. Aśka, blondynka z ombre na
włosach, chodziła z Ulką do liceum, Malwina, sympatyczna
dietetyczka z roku Ewki, Ania, prywatna fryzjerka dziewczyn
i Ewelina, bliska kuzynka Ewki, a zawodowo nauczycielka
biologii, zamiłowana w genetyce i ekologii.

Wieczór rozpoczęty słodkimi drinkami z soku


ananasowego i malibu musiał być udany. W szerszym gronie
miło słuchało się anegdotek o tym, kto ma wredną szefową,
czyja teściowa najbardziej wtrąca się w życie, gdzie pojechać
na wakacje i jak spędzić majówkę. Tematem przewodnim
okazał się pierwiastek męski. Ewka czule opowiadała
o Feliksie, Aśka randkowała z koksem z nowo otwartej
siłowni, Ania była matką dwóch czteroletnich chłopców, a jej
partner pracował zagranicą przy jakichś drzewkach i jedyny
pożytek, jaki z niego był, to comiesięczny wpływ na konto,
wynagradzało to jej trudy i męki pozostawania, przynajmniej
w praktyce, samotną matką. Jedynie Ewelina miała
szczęśliwe małżeństwo i nie dała złego słowa powiedzieć
o Klaudiuszu. W toku dalszych wywodów Ewa chwaliła się
pożarem, z którego chwilę później, ze zdwojoną siłą,
wybuchła fala namiętności, Aśka przyznała się do
systematycznych i ciągle przedłużających się wizyt w siłowni,
Ania rozważała złożenie pozwu rozwodowego, jednak bała
się, iż jej zapracowany, lubujący się w sosnach mąż może nie
zauważyć potrzeby przybycia na rozprawę sądową. Taka
sytuacja utwierdziłaby ją w przekonaniu, jak niewiele dla
niego znaczy i tym razem zakup zegarka czy kolczyków za
kilka tysięcy złotych mógłby dostatecznie jej nie pocieszyć.
Temat Bartosza, w mniemaniu dziewczyn, zimnego drania,
zaniedbującego własną żonę, dominował przez ostatnie
godziny spotkania, a kolejne drinki wspomagały wydawanie
komentarzy i opinii na jego temat, przy czym były one na tyle
niecenzuralne, iż nie nadają się do publikacji. W trakcie
rozmów o życiu Ula mówiła niewiele. Z wesołej dziewczyny
stawała się onieśmieloną brakiem seksualnych doświadczeń,
a pewność, że książę na białym koniu nadjedzie, zamieniała
się w niepewność jutra. Przebojowość i poczucie własnej
wartości zatracała się w samotności, która wypierała
codzienną radość życia. Do tego jeszcze wątpliwości
związane z życiem zawodowym burzyły stabilizację.

Dla Ulki jedynym interesującym aspektem wieczoru


okazało się malibu, które nie tylko odganiało smutki, ale
miało też odpowiednią ilość cukru. Powrót do domu nie
należał do najłatwiejszych, w pewnym momencie Ula poczuła
się gorzej i zdecydowała, że spacer dobrze jej zrobi. Ewka
próbowała ją namówić, aby została, jednak bezskutecznie,
bowiem świeże powietrze okazało się bardziej kuszące. Nie
było późno, gdy Ula wychodziła z baru, zaczynał się jej
ulubiony film kryminalny, emitowany o dwudziestej drugiej.
W blasku gwiazd, idąc wąskimi uliczkami, Ula rozmyślała
o swoim życiu. Lubiła ten stan, jednak kiedyś wnioski łatwiej
się formułowało, a problemy z przeszłości wydawały się
bardziej błahe, niż szara proza codziennego życia. Przez
moment pomyślała nawet, że gdyby dała się wtedy zaprosić
do kina, nie musiałaby wracać sama, ba, nawet nie musiałaby
sama spać, a w kuchni rano czekałoby na nią pyszne
śniadanie. Zainteresowany tą wizją czekałem na jej dalszy
rozwój. Pochłonięty możliwością erotycznego uniesienia nie
zauważyłem wiśniowego audi Aurelii, stojącego na
podjeździe tuż przed domem mojej bohaterki. Gdy Ulka
ujrzała samochód matki, biologicznej sprawczyni własnej
obecności na świecie, próbowała się wyprostować, poprawiła
grzywkę, nawet prawie założyła obcasy, lecz zanim zdążyła to
uczynić, Aurelia wyskoczyła z auta i od razu przeszła do
komentowania:

– Nie za późna pora na samotne spacery po mieście?


Dzwonię do ciebie, ale oczywiście nie odbierasz. Chyba
w wieku trzydziestu lat można od ciebie oczekiwać odrobiny
odpowiedzialności. – Ula nie czekała na dalszy wywód matki,
ekstrawagancko oparła się o maskę audi i rozpoczęła
monolog:

– Patrzcie państwo, pani odpowiedzialna się znalazła.


Wzór cnót rodzicielskich podjechał pod mój dom, aby mnie
zbawić od złego. – Stan upojenia alkoholowego pozwolił Uli
na szeroki, ironiczny uśmiech, który niekoniecznie spodobał
się Aurelii. – Może powinnam zaprosić cię na herbatkę, podać
ciasteczka i udawać, że mnie interesuje to, co masz mi do
powiedzenia.
– Chyba mamy jakiś temat do omówienia. Lubię jasne
sytuacje, Ulu, a ty nie zadzwoniłaś, więc się pofatygowałam.
– Nie było to konieczne. – Zaparła się Ula i dodała: –nie
sądzę, abyśmy miały jakiekolwiek wspólne tematy. –Aurelia
wiedziała, że tego wieczoru niewiele się dowie, postanowiła
więc odpuścić i przyjechać innym razem. Jednak Ula chciała
załatwić to tu i teraz, mimo że jeszcze dziś rano nie miała
żadnego gotowego planu i wcale nie wiedziała, co powinna
zdecydować. – A więc jaka to sprawa? – Zapytała, udając
kompletnie niezorientowaną w temacie, jednocześnie starała
się ważyć słowa i unikać wulgaryzmów, które cisnęły się jej
na usta.
– Dobrze wiesz, o co pytam. Miałaś się zastanowić, czy
masz ochotę pojechać w mojej ekipie do Tybetu. Sposób
sformułowania odpowiedzi bardzo przypadł Uli do gustu,
a krążące w żyłach malibu potęgowało uczucie pewności
siebie i odwagi. Chwilę później padły słowa decydujące
o życiu bohaterki, jednak wypowiadała je z taką lekkością
i uśmiechem na ustach, że byłem pewny, iż kupuje cukierki
na rynku, ciesząc się z ich smaku i słodyczy:

– Nie mam najmniejszej ochoty nigdzie z tobą jechać, ot


co. Nie chcę ci niczego zawdzięczać, nie chcę spędzać z tobą
czasu i udawać, że jesteśmy rodziną. Na takie chwile pracuje
się latami. Miłego wieczoru, mamo. – Z impetem otworzyła
drzwi do domu i jeszcze głośniej zamknęła je za sobą.
Aurelia, mimo iż nigdy nie była idealną matką, miała
pewność, że Ula się zgodzi. Nie znała swojej córki i to ją
zgubiło. Odjechała spod domu i chyba dopiero wtedy do niej
dotarło, co czuło jej dziecko, gdy to ona zawsze odmawiała.
Tym razem chodziło o przyjazd, a nie wyjazd. Jednak nie
zmieniało to faktu, iż było to bolesne.
Rozdział XVI
Jest lepiej niż źle, ale
gorzej niż dobrze

Poranek zaczął się zwyczajnie. Ula nie dowierzała w słowa,


które poprzedniego wieczoru skierowała do matki, a gdy jej
świadomość postanowiła jej to dobitnie uzmysłowić, Ula
uznała, że samotne kopanie się z koniem nie ma sensu, a ze
swoim sumieniem i tak nie dojdzie do ładu, więc pojechała do
Ewki. Wchodząc do poczekalni jej gabinetu, zobaczyła
siedzącego grubasa, czekającego w kolejce. Wiedziała, że
sprawa jej sumienia jest dużo bardziej skomplikowana, niż
wałki tłuszczu delikwenta, przysiadła się więc koło niego
i zagadała:
– Przepraszam, na którą był pan umówiony?

– Na jedenastą trzydzieści – odparł mężczyzna,


uśmiechając się nieśmiało do Ulki.
– Ojej, a miałam nadzieję, że pani Ewa będzie miała
chwileczkę wolnego czasu i uda mi się wcisnąć między
pacjentami. Bo widzi pan –rozpoczęła swój monolog Ula – mój
problem polega właśnie na tym, że nie mogę się wcisnąć
w żadną sukienkę, mąż mówi, że się roztyłam i chyba mnie
zostawi. A jeszcze dziś tak źle się poczułam sama ze sobą, że
ta wizyta u pani magister jest dla mnie bardzo ważna. Widzi
pan, chciałam iść do McDonalda, mam kartę na darmowy
powiększony zestaw, ale chyba w mojej sytuacji nie mogę
tego zrobić. Może pan miałby ochotę wziąć ode mnie tę kartę
i wyskoczyć na mały lunch, a wizytę przełożyć na następny
tydzień? Takiemu mężczyźnie jak pan jeden mały hamburger
męskości nie odbierze, a ja naprawdę potrzebuję tej wizyty.
Proszę to przyjąć w drodze podziękowania.

Mężczyzna z otyłością, na oko drugiego stopnia, chwilę


się upierał, próbował nawet prawić Ulce komplementy,
jednak w ostateczności, chcąc ratować jej reputację i spełnić
nagłą potrzebę konsultacji dietetycznej, zabrał kupon
i poszedł wprost do McDonalda. Ula poczekała, aż z gabinetu
wyjdzie poprzednia pacjentka, mocno wylaszczona brunetka,
której zbędne kilogramy szły jedynie w biodra i z siłą
huraganu weszła do gabinetu. Ewka zdziwiła się na jej widok,
jednak już po chwili przepraszała ją, że nie może z nią teraz
porozmawiać, gdyż ma umówionego pacjenta.

– Już nie masz. – Zatrzepotała rzęsami Urszula. –Pan


właśnie wyszedł.

– Pan Adamczyk? Niemożliwe, zawsze taki punktualny


i nie odwołał wizyty?

– Wypadł mu nagły lunch, coś mówił o potrzebach


ważnych i ważniejszych, jakoś tak.
– Ula, czy jest coś, o czym powinnam wiedzieć?
– Inaczej bym tu nie przychodziła. Matka u mnie znowu
była.
– Okej, rozumiem nagłą potrzebę, a pan Adamczyk też ją
zrozumiał i sobie poszedł?
– No, w rzeczy samej. Wynagrodziłam mu to tak, że ty
byś tego lepiej nie zrobiła. – Ula uśmiechnęła się szeroko,
jednak Ewa dalej szła w zaparte.

– A można wiedzieć, jak?

– Można powiedzieć, że spełniłam jego najskrytsze


marzenie. – Ewka uniosła brwi, czekając na dalszą opowieść.
– Ojejku, już nie patrz tak na mnie, dałam gościowi kupon do
Maka, podbudowałam jego męskie ego i bez problemu
wpuścił mnie w kolejkę. Ponadto, umówi się w następnym
tygodniu do ciebie, a nawet jeśli pojawi się u niego
dodatkowy kilogram, to będzie oznaczało, że dłużej cię
potrzebuje. A z tego, co wiem, wizyty u ciebie do najtańszych
nie należą, więc powinnaś mi podziękować i cierpliwie
wysłuchać.

– Oj, Ulka, Ulka. Ty byś się do telewizji nadawała, na


kampanię reklamową kebabów. Ręce opadają. Siadaj
i opowiadaj. Mamy godzinę, pod warunkiem, że nie
przepędziłaś na dietę cud moich kolejnych klientów. – Ula
usiadła na krześle, skrzyżowała ręce i milczała. Chciała
opowiedzieć Ewie o spotkaniu z matką, jednak sama nie
wiedziała, w jaki sposób to zrobić, jakich słów użyć, by oddać
istotę sytuacji i emocje, które wywołała kolejna wizyta
Aurelii. Przyjaciółka widząc zmieszanie bohaterki, oparła się
o biurko, pochyliła się i cierpliwie czekała. Po krótkiej chwili
Ula odezwała się, relacjonując zdarzenie:

– Wyobraź sobie, wracam z Tabacko w dobrym, wręcz


szampańskim, nastroju, podśpiewuję sobie pod nosem
i nagle, ku mojemu zdziwieniu, widzę auto mojej matki.
Dostaję lekką reprymendę za późną porę powrotu do domu,
a potem Aurelia przypomina mi o złożonej propozycji nie do
odrzucenia, którą ja bez mrugnięcia okiem odrzucam.
Następnie informuję matkę, że nie chcę mieć z nią nic
wspólnego, po czym trzaskam drzwiami i wchodzę do domu.
Jakoś nie jestem specjalnie dumna ze swoich poczynań i nie
do końca przekonana, czy podjęta decyzja jest dobra.

– Z pewnością ta niepodjęta też dobra nie jest, prawda?

– Otóż to. I tak źle, i tak niedobrze. Jak to mówił mój


ulubiony student, któremu pisałam pracę magisterską: jest
lepiej niż źle, ale gorzej niż dobrze. Sama nie wiem, co
powinnam zrobić…
– Ulka – przerwała jej Ewka, wyprostowała się
i zeskoczyła energicznie z biurka – przecież nic nie tracisz,
a więc w twoim życiu nie wydarzyło się nic złego. Twoja
matka, poza urodzeniem cię i zajmowaniem w czasie, gdy
tego nie pamiętasz, nie zrobiła nic więcej. Nigdy się tobą nie
interesowała, nie zna cię, nie ma pojęcia, co lubisz i czego
potrzebujesz. Wydawało się jej, że wie, co jest dla ciebie
dobre, ale po dwunastu latach nieobecności nie trafiła
z pomysłem. Może i lubisz historię sztuki, prace
konserwatorskie są interesujące, ale nie lubisz samotności,
obcych miejsc i udawania. To nie mogło się udać. I może nie
jest lepiej, ale nie jest też gorzej, jest po prostu dobrze.

Ula z uwagą słuchała rad przyjaciółki. Wpatrywała się


w samochody za oknem, utwierdziła się w przekonaniu, że
każdy ma jakiś swój cel w życiu i wychodziło na to, że jej
przeznaczeniem nie jest wyprawa do Tybetu. Gdy skończyła
już użalanie się nad własnym trudnym losem, doszła do
wniosku, że Ewcia ma jeszcze pół godziny przerwy, a to
dobry pretekst, aby zejść dwa piętra niżej do bufetu, na hot-
doga z podwójną parówką. Wówczas tylko to mogło
jakkolwiek uratować sytuację.
Pół godziny później, nieco zmotywowana do działania,
Ula kroczyła do swojego ulubionego supermarketu. Tuż
przed wejściem nerwowo przetrząsała torebkę
w poszukiwaniu elektronicznego pikacza, otwierającego
szafkę na ubrania, a gdy go znalazła, dla pewności wrzuciła
go do kieszeni skórzanej, mocno opiętej kurtki i weszła do
sklepu. Z racji, iż miała jeszcze prawie godzinę do
rozpoczęcia swojej zmiany, postanowiła zrobić zakupy,
chodząc powoli między alejkami.
Sklep wyglądał klasycznie, aczkolwiek można dostrzec, iż
zostało posprzątane pod paletami, ładnie wyfejsowane na
alejkach z herbatami i słodyczami, do tego nad każdym
towarem widniała cena, a plakaty wisiały równo
i w odpowiednich miejscach. Po markecie krzątała się
obsługa w zielonych kubraczkach, grupą dowodziła
kierowniczka Martyna. Gdy dostrzegła Ulę, podeszła się
przywitać, pochwaliła ją nawet za to, że ma czas przed pracą,
aby przejść się po sklepie i popatrzeć, co gdzie stoi, na co
jest promocja i jakie zmiany zaszły po ostatniej wyprzedaży.
Następnie zaprowadziła Ulę na dział napojów i poprosiła, aby
podczas swojej zmiany ogarnęła te stoiska, układając palety
z napojami według wytycznych, jednakże z zachowaniem
jakiejś sensownej koncepcji. Potem poszła do biura, ale nie
zdążyła do niego dojść, gdyż przy kasie numer pięć starsza
pani awanturowała się o cenę mandarynek, żądając zwrotu
czterdziestu jeden groszy różnicy między tym, co na
paragonie, a tym, co w ofercie. Swoją drogą, pomyłki
w cenach nie zdarzały się codziennie, ale zdarzały się
systematycznie i towarzyszyły temu awantury i złośliwości.
Najczęściej wynikały ze źle powieszonych cen, braku zmian
w systemie internetowym i zmęczenia kasjerów. Choć padały
niewybredne słowa, znacznie chętniej Ulka słyszała je od
klientów niż od Deski, która chciała być bohaterką tej książki
i oczywiście pojawiła się na popołudniowej zmianie. Czy
kogoś to jeszcze dziwi?
Godzinę później Ulka trzymała w lewej ręce rozpiskę
dotyczącą ułożenia wód gazowanych i niegazowanych, ze
szczególnym uwzględnieniem marki rodzimej, planowała
rozłożenie produktów w alejce, lecz spotkało ją spore
zaskoczenie.
– Przepraszam bardzo, może mi pani pomóc? Szukam
sosu do potraw chińskich. – Usłyszała zza pleców niski głos
mężczyzny, który przez chwilę wydał się jej znajomy.

– Sosy mamy w alejce obok, już pana tam zaprowadzę –


wygłosiła Ula, jednocześnie odwracając się do rozmówcy
i szeroko się uśmiechając. Nagle na jej twarzy pojawiło się
zaskoczenie przechodzące w zmieszanie. Przed Ulą,
w brązowej, dobrej marki skórzanej kurtce, stał Przemek.
Ten sam, z którym spędziła dwa tygodnie w Górach
Stołowych, ten sam, który przed wyjazdem deklarował, że
chciałby umówić się z Ulką, ten sam, który pracował z jej
matką i w końcu ten sam, na widok którego Ulka czerwieniła
się jak głupia, co teraz na tle zielonej koszulki było dużo
bardziej widoczne. Przemek, jeszcze przed chwilą zwyczajny
klient, szukający chińskiego sosu, równie się zdziwił i starał
się powiedzieć coś, co mogło rozładować nieco niezręczną
sytuację. W owej chwili ja, jako narrator, miałem pełną
świadomość powodów odrzucenia mojej osoby przez główną
bohaterkę, z czego ona sama nie do końca jeszcze zdawała
sobie sprawę.
– Ula, jak miło cię widzieć. Co ty tu robisz? Myślałem, że
wyjechałaś z Aurelią do Tybetu… – Ula zawahała się chwilę,
nie chciała pokazać, że denerwuje się bardziej, niż to
konieczne, co najczęściej skutkuje swoistym jąkaniem
i zacinaniem się w wypowiedzi. By tego uniknąć, wzięła
dyskretnie głębszy oddech, wyprostowała się, wypinając
biust do przodu i z charakterystyczną dla siebie gracją
odpowiedziała:
– Ależ ten świat mały. W życiu bym się ciebie tu nie
spodziewała. O Tybecie długo by mówić, ale myślałam, że
chociaż ty tam pojechałeś. Jesteś tu przejazdem?
– Tak, tak, jadę do rodziców, mieszkają w małej wsi,
osiemdziesiąt kilometrów stąd. Może spotkamy się na
spokojnie po południu? Chciałbym… – W tym momencie
w alejce pojawiła się Deska, z pewnością na kamerach
zobaczyła, iż Ula rozmawia z tajemniczym nieznajomym,
trzeba przyznać, dość przystojnym mężczyzną, co było
impulsem do upokorzenia pracownicy i przypomnienia jej, że
w pracy się pracuje, zapierdala, a nie gada. Użyła całej
swojej złośliwości, zadarła nosek do góry najbardziej, jak to
tylko możliwe, podeszła do Uli i wygłosiła polecenie:

– Pani Urszulo, proszę za mną do biura. – Gdyby Ula


mogła, zrobiłaby Desce krzywdę z pełną premedytacją, za co
dostałaby zawiasy ze względu na okoliczności łagodzące,
jednak w owej sytuacji niewiele mogła zrobić. Bezradna
i rozzłoszczona Ula tuptała posłusznie za kierowniczką,
jednak znalazła ułamek sekundy i odwracając się do
Przemka, rzekła:

– Kończę o siódmej. A sos słodko-kwaśny jest lepszy od


chińskiego. Następna alejka, trzecia półka od góry, szósty
produkt od lewej. – W tym momencie Przemek uśmiechnął
się najszczerzej, jak mógł, co z pewnością nie było reakcją na
współrzędne położenia sosu.
Rozdział XVII
Bułki, pączki i ciasteczka

Rozmowa w biurze z Deską nie należała do


najprzyjemniejszych. Pod pretekstem wskazania Uli
rozłożenia wód w alejce Deskowska przypomniała jej, że nie
należy rozmawiać z klientami w sklepie, gdyż nikt za
dyskusje ze znajomymi nie płaci. Deskowska próbowała
udowodnić Ulce, że przez jej nieodpowiedzialne zachowanie
zmarnowała pół godziny i uznała, że od tej chwili będzie
pracowała w magazynie, w otoczeniu kartonów z pieczywem,
pączkami i słodkimi bułkami. Wszystko to smakowałoby dużo
bardziej i sprawiłoby Uli więcej radości, gdyby nie fakt, że
produkty były zamrożone na kość i wcale nie przypominały
pachnących, upieczonych bułeczek z serem czy ociekających
lukrem pączków z różą. Nowe zadanie mojej bohaterki
polegało na inwentaryzacji pieczywa, spisaniu ich ilości,
numerów seryjnych, daty przydatności, sprawdzeniu, czy
produkty są odpowiednio spakowane i opisane, a ponadto
ułożeniu ich w logicznej kolejności w jednej lodówce,
znajdującej się na początku magazynu. Cały ambaras tego
zadania polegał na tym, że do tej pory pieczywo ulokowane
było w trzech różnych zamrażarkach i raczej dość oczywiste
zdawało się to, że do jednej się nie zmieszczą. Deska miała
ten problem głęboko w poważaniu i zaznaczyła, że jeżeli po
raz kolejny Ula zlekceważy obowiązki kasjera, skończy się to
upomnieniem wpisanym do akt. Mimo to ochoczo wzięła się
do pracy, posegregowała najpierw wypieki słodkie i słone,
rozdzieliła bułeczko-ciasteczka o różnych smakach,
pizzerinki, rogale z nadzieniem bolońskim, ciastka
półfrancuskie z marmoladą i toffi, do tego ciasto francuskie
o włoskiej recepturze, hiszpańskie ciasteczka migdałowe
i francuskie rogaliki z masłem. Drugi rodzaj pieczywa
stanowiły różnego rodzaju bułki, począwszy od kajzerek,
grahamek, bułek wieloziarnistych i poznańskich, kończąc na
pieczywie fit oraz bułkach bez glutenu. Ostatnią stertę
kartonów, o największych gabarytach, stanowiły chleby na
naturalnym zakwasie z dodatkiem nasion maku, dyni
i słonecznika, wypiekane z różnych rodzajów mąki, tworzone
na podstawie starodawnych receptur. Opis tych wszystkich
produktów sprawiał wrażenie, iż pieczywo sprzedawane
w supermarkecie jest najwyższej jakości i zawiera w sobie
zdrowie oraz wszystkie niezbędne składniki odżywcze. Tak
też przedstawiali je producenci, którzy oprócz jakości,
gwarantowali też długotrwałość produktu. I tak, po
wypieczeniu, chleb i bułki zachowywały świeżość przez
czterdzieści osiem godzin, a ciasteczka przez dwadzieścia
cztery godziny, jednak ich czas przechowywania w kartonie,
w stanie zupełnego zmrożenia, wynosił przynajmniej
dziewięć miesięcy. Ula lubiła zapach pieczonych bułeczek,
uwielbiała pizzerinki z pieczarkami i szynką, kochała smak
ciasteczek toffi, jednak często zastanawiała się, ile
konserwantów musi znajdować się w tych produktach, że
można je przechowywać przez rok. Oczywiście radykalnym
przeciwnikiem tego typu jedzenia była Ewka, która mówiła
o nafaszerowaniu produktów chemią i odradzała spożywanie
jasnego pieczywa.
Po dwóch godzinach pracy w roli inwentaryzacyjnego
piekarza Ula miała wszystko policzone, opisane różnymi
kolorami, według dat i produktów, a jedyną trudnością
okazało się poukładanie tego w lodówkach. Z pomocą
przyszedł Maks, który sprawniej i szybciej przerzucał kartony
z chlebem i bułkami. Zmiana Uli zbliżała się do końca, Deska
postanowiła nie chwalić kasjerki za porządek w pieczywie,
wygłosiła jedynie uwagę, że zrobiła to za wolno, po czym
Ulka odbiła swój identyfikator w systemie liczącym czas
pracy, poprawiła makijaż w toalecie i z duszą na ramieniu
wyszła ze sklepu, po cichu liczyła, że na zewnątrz będzie
czekał na nią Przemek.

Popołudnie pachniało wiosną, ale przechodząc przez


obrotowe drzwi Ula czuła nie tylko rześkie, przypominające
wiosnę powietrze, ale też stado latających motyli, które
ulokowały się w jej brzuchu. Z nieco zaczerwienionymi
policzkami wzięła głęboki oddech i wyszła przed sklep.
Powoli rozejrzała się po parkingu, udając jednocześnie, że
wcale nie interesują ją zaparkowane tam samochody. Jednak
kiedy na samym końcu, po lewej stronie parkingu, tuż za
znakiem informującym o darmowej godzinie postoju, obok
monumentalnego klonu, rozpościerającego swe liście, niczym
duży, zielony parasol, zobaczyła wiśniowego mercedesa
Przemka, na jej twarzy malował się nie tylko uśmiech, ale
także pewnego rodzaju zakłopotanie. Z daleka bohaterkę
dostrzegł Przemysław, który stał nonszalancko oparty
o maskę samochodu i gniótł w prawej ręce bukiecik drobnych
tulipanów. Radośnie pomachał jej na przywitanie, a kobieta
wraz z nowymi lokatorami jej brzucha, trzepoczącymi
motylkami, poszła się przywitać. Przemysław zachował się
jak dżentelmen, wręczył Uli kwiatki, pocałował ją w policzek
oraz zaproponował, aby pojechali coś zjeść, bo z pewnością
Ula jest głodna. I tu się wcale nie mylił. W życiu Uli niewiele
było sytuacji, w których jedzenie okazałoby się nieważne,
o ile nie najważniejsze. Gdy mała Ulcia wracała ze szkoły do
domu, hasło dnia stanowił obiad. I cokolwiek złego by się nie
stało, był to rytuał dnia, którego nie można ominąć. Można
go ewentualnie powtórzyć, zjeść dwie albo trzy porcje, dodać
do tego deser, ale z jedzenia nigdy się nie rezygnowało. Toteż
i w tym przypadku, głodna Ula wiele do szczęścia nie
potrzebowała. Powiedzenie przez żołądek do serca
sprawdzało się tu doskonale.

Godzinę później Ula zajadała się pizzą capricciosą,


słuchała opowieści Przemka, odniosła wtedy wrażenie, że to
nie wyjazd do Tybetu był jej największym marzeniem. Dawny
znajomy, z którym tak dobrze pracowało się jej kilka miesięcy
temu w Górach Stołowych, okazał się zabawnym i dowcipnym
mężczyzną, którego misiowata natura jeszcze bardziej kręciła
Ulę. Przemek, w jej mniemaniu, to utożsamienie męskości
i łagodności w jednym, imponował kobiecie ciekawym
życiorysem, a jego nienaganne maniery bardzo jej schlebiały.
Podczas kolacji obawiała się jedynie, aby nie ubrudzić się
sosem czosnkowym, który zazwyczaj lądował na jej dekolcie,
zresztą jak wszystko, co je. Im bardziej się starała jeść
kulturalnie i z gracją, tym bardziej kończyło się to gafą
i poplamionym ubraniem. Podczas posiłku przeszkadzały jej
także zsuwające się pod spódnicą rajstopy, których klin wcale
nie przytrzymywał. Dodatkowo Ulka była przekonana, że
gdyby założyła leginsy lub odzież z gatunku
wyszczuplających, czułaby się dużo lepiej. Jednakże w owej
sytuacji nie można nic zmienić, wyszczuplające body wisiało
na wieszaku w szafie, a Ula zlizywała właśnie sos czosnkowy
z bluzki na wysokości biustu, przy czym starała się jeszcze
wciągnąć brzuch, co podczas siedzenia wypychało jej
policzki, a efekt napompowanego chomika z pewnością nie
dodawał jej atrakcyjności. Mimo że Ula bardzo poważnie
wewnętrznie przeżywała randkę, zwłaszcza że spadła na nią
jak grom z jasnego nieba, a w jej podświadomości mogła się
ona skończyć totalną katastrofą, staropanieństwem
i koniecznością kupienia kota, to wszystko przebiegało
zupełnie poprawnie, Przemek nie dostrzegał żadnych
nieprawidłowości ani wypchanych policzków, ani zsuwającej
się bielizny.
Po dwóch godzinach bardzo zadowoleni wyszli
z restauracji, ich widok utwierdzał mnie w przekonaniu, że
gość w oryginalnej skórzanej kurtce z kozy, z oryginalnego
starego mercedesa typu baleron dużo lepiej pasuje do Uli, niż
nudny informatyk, podglądający ją codziennie przez okno.
I to w tej całej historii wkurzało najbardziej.
Rozdział XVIII
Żyć nie umierać

Upojny wieczór skończył się pod ulubionym marketem Uli, jej


codziennym miejscem pracy, ponieważ uparła się, iż chce
wrócić do domu swoim samochodem. Na całe szczęście, dla
mojego komfortu psychicznego pożegnanie nie skończyło się
namiętnym pocałunkiem z języczkiem, a jedynie cmokiem
w policzek, jednak zupełnie nieskoordynowane przerzucanie
biegów w saabie, nucenie piosenki Mamma Mia i wjeżdżanie
z impetem w zakręty zwiastowały coś, czego wcale bym nie
chciał. Mam jednak świadomość, że związek z informatykiem
jest zazwyczaj jedną z najnudniejszych rzeczy w życiu
kobiety, toteż pasjonat archeolog mógł odkryć w Uli dużo
głębsze pokłady energii, niż ja bym to zrobił.

O głębszym penetrowaniu pomyślała też Ewka, do której


po randce pojechała Ula. Dziewczyny chichotały, a Ulcia
czerwieniła się na samą myśl o czymś więcej, bo seks od
dawna stał się dla niej obcy. Jej poprzedni związek zakończył
się tak dawno, że ledwo go pamiętała, a że okazał się totalną
katastrofą, Ula wolała go w ogóle nie pamiętać. Ewa
domniemywała nawet, że przyjaciółka może być dziewicą,
taką zapomnianą i po latach odkrytą. Fakt, że nią nie była,
w tej sytuacji dodawał jej pewności siebie. Gdy Ula
przyjechała do swojej ulubionej dietetyczki, w jej salonie,
rozwalony na łóżku, leżał pan kominiarz z katalogiem mebli
z drewna w ręku, jednak zauważył, iż jego obecność
przeszkadza, więc przytomnie opuścił pomieszczenie,
w pośpiechu zabrał duży czarny kapelusz, pasujący bardziej
do magika, niż kominiarza i pożegnał się z Ewką niezwykle
erotycznie, klepnął ją w tyłek i wytłumaczył, iż ma wieczorne
zlecenie na wyczyszczenie komina. Rozradowana Ewka
zwierzyła się Uli, że związek z Feliksem wchodzi na nowy
etap, planują wspólne zamieszkanie. Przyznała jednak, że
ślub i małżeństwo nie wchodzą w grę, ponieważ jest to rodzaj
klatki, z której niełatwo się uwolnić. Z kolei Ulka marzyła
o białej sukni z wyszczuplającym gorsetem, ściśniętym na
tyle mocno, by ukryć fałdki na brzuchu, a uwydatnić i tak
sporych rozmiarów piersi. Obie dziewczyny miały zupełnie
inną wizję życia, ale mimo różnic, dogadywały się idealnie.
W tym klasycznym wydaniu brakowało tylko półsłodkiego
białego wina i bakaliowych lodów. Na całe szczęście, pacjenci
Ewki zaczynali jutrzejszy dzień dopiero po południu, a Ula
miała kolejną niezwykłą przyjemność drugiej zmiany z Deską.

Najgorszy rodzaj zmiany w supermarkecie to


popołudniówka do północy, w atmosferze totalnej
dezorganizacji, na czele z panią Adelą, która im bardziej nie
ogarniała tematu, tym bardziej strzelała fochy, obrażała
kasjerów i wymagała zrobienia siedemnastu czynności na
raz, przy czym nawet idealne wykonanie poleceń rzadko
mogło liczyć na uznanie. Oczywiste, właśnie to czeka dziś
Ulę, ze względu na wprowadzenie dużej, nowej promocji na
artykuły przemysłowe, produkty mleczne i pakowane ciastka.
W dodatku ostatni dzień marca zamyka pierwszy kwartał,
należało wysłać jakieś tajemnicze sprawozdania i bilanse,
kasjerzy nie mieli do nich dostępu, a Deska nie umiała ich
dobrze zrobić, przez co chodziła jeszcze bardziej wkurzona.
Ostatnim elementem budującym napięcie popołudniowej
zmiany były niewymienione od tygodnia cenówki, o czym
kierowniczka Martyna trąbiła od kilku dni. Taką napiętą
atmosferę, niczym z filmu grozy, czuło się już przy wejściu,
pulsacyjnie rosła ona wraz ze zmniejszeniem dystansu do
biura, coś na zasadzie ciepło-zimno, sympatycznej zabawy
z dzieciństwa Ulki, lecz w tym wydaniu kończyło się to
lodowatym spojrzeniem Deski. Mimo chłodu panującego
w socjalu i w szatni, Ulce dopisywał świetny humor. Wczoraj
miała udaną randkę, potem babski wieczór z przyjaciółką,
który przeplatały romantyczne SMS-y od Przemka. Żyć nie
umierać. No, gdyby tylko nie popołudniówka z Deską, świat
byłby naprawdę piękny.

Już pół godziny później Deskowska była w swoim żywiole.


Rozstawiała kasjerów po kątach, rzucała cenówkami
w biurze, a każda próba uzyskania precyzyjnej informacji
o tym, co mają zrobić, narażała kasjerów na lodowate
spojrzenie Deski i wieczne komentarze o swojej nieudolności.
Adela chciała upokorzyć Ulkę najmocniej, jak potrafiła,
wręczyła jej trzysta siedemdziesiąt jeden cenówek, z czego
ponad połowa wymagała użycia drabiny i zażądała, by za
godzinę wszystkie zostały rozwieszone. Absurd całej sytuacji
polegał na tym, iż godzina liczyła trzy tysiące sześćset
sekund, a to oznaczało, że czas na powieszenie jednej ceny
wynosił dziewięć sekund. Połowę z nich pewnie trzeba
umieścić wysoko nad produktem, nie chodzi tu o zwykłe
włożenie cenówki w listwę, a niebezpieczną pracę na
wysokościach, zadanie to było więc niemożliwe do
zrealizowania. Jednakże Deska wcale nie miała okazji
przeliczać czasu pracy, z zadartym do góry noskiem,
z obrażoną miną żądała wykonania polecenia.
I tym razem Ula przekonała się, że jest lubiana w pracy,
bo kilku kasjerów zaproponowało jej pomoc, a po niecałych
dwóch godzinach ceny zostały powieszone. Upływu czasu nie
zauważyła jednak pani kierownik, zamknięta w biurze liczyła
obrót sklepu w całym kwartale, z rozbiciem na poszczególne
miesiące, podawała również procentowy wynik w odniesieniu
do poprzedniego roku, przeliczała procent strat, liczbę
etatów, zwolnień i urlopów. Na szczęście tabelki to coś, czego
nie ogarniała, więc pochłaniały jej czas na tyle, że przez
następne dwie godziny nie wyściubiła nosa z biura, a to
pozwalało kasjerom na chwilę oddechu. W tym czasie Ula,
spacerując między alejkami, dokładała towar z miksów. Praca
okazała się dość lekka, bo na palecie przeważały chipsy,
paluszki i papier toaletowy.

Ula nieco się rozmarzyła, co chwilę wpadała nieopatrznie


na magazyn, tylko po to, aby poza okiem kamer wyjąć telefon
i sprawdzić, czy Przemek coś napisał. A ten uparł się jak osioł
i pisał nieustannie. Oprócz komplementów, pisał, że spędzili
miły wieczór, że chciałby to powtórzyć, życzył Uli miłego dnia
i prosił, żeby odezwała się po pracy. Kobieta szczerzyła
niezbyt proste zęby do telefonu, uśmiechała się tajemniczo
i właściwie gdyby spojrzeć na to z boku, można by pomyśleć,
że jest niezrównoważona. W zasadzie powinienem się
zastanowić, co ze mną nie tak, że na spotkania ze mną nie
przychodziła tak rozanielona, ale przecież musiałem sobie
zdawać sprawę, że byłem dla niej ofiarą drogowego
wypadku, uosobieniem pecha i plag egipskich, a przez nie
trudno o szybsze bicie serca.
W połowie zmiany, kiedy do pracy przyszła Karina,
siostrzenica Deski, zatrudniona od miesiąca na pół etatu,
przemądrzała i mało bystra osóbka, zrobiło się nieco
ciekawiej. Znudzeni małym ruchem w sklepie kasjerzy, na
czele z Ulą, postanowili wyciąć numer koleżance, której nie
lubili, a ona stwarzała ku temu wszelkie możliwe powody,
donosiła Deskowskiej o wszystkim, o czym rozmawiali.
Karina była typem kobiety fatalnej, w każdym tego słowa
znaczeniu, spotykała się z kolegą Maksa, okręciła go sobie
wokół palca, wykorzystywała jego rodziców, bez
zastanowienia pożyczali im na wieczne nieoddanie pieniądze
na remont, a przy tym kobieta notorycznie kłamała. Nie dało
się jej lubić. Jednakże dzięki protekcji Deski dostała pracę
zaraz po technikum gastronomicznym, bowiem jak sama
mówiła, praca w zawodzie kucharza zupełnie jej nie
odpowiadała.

Gdy Karina kręciła się po sklepie, Artur, stały pracownik


sklepu, od trzynastu lat na tym samym stanowisku, poprosił
ją o umycie podłogi, bo czystość alejek pozostawiała sporo do
życzenia. Zrobił to z nienaganną dykcją, uroczym
uśmiechem, a na koniec zaproponował koleżance, że pokaże
jej, jak obsługiwać maszynę. Wówczas do akcji przystąpiły
Ulka i Zofia, przypomniały tępej Karince o zasadach BHP
i konieczności założenia długich, żółtych rękawic
i zasłaniających pół twarzy, ochronnych gogli, były one
konieczne ze względu na silny detergent, stosowany do
usunięcia zabrudzeń. Mało rozgarnięta Karina nie zwróciła
uwagi ani na fakt, że inni kasjerzy myją podłogę bez
specjalnego odzienia, ani na to, że wygląda jak kosmita
w goglach i rękawicach. Ubaw mieli nie tylko przebywający
w magazynie kasjerzy, ale przede wszystkim klienci, którzy
z niedowierzaniem obserwowali pracownika sklepu rodem
z balu karnawałowego. Gdy wszyscy pękali ze śmiechu,
a Karina zaczęła podejrzewać, że chyba coś jest nie tak,
napotkała wchodzącego Kurka. Kierownik rejonu nie miał
takiego poczucia humoru i omal pękł ze złości, widząc,
w jakim stroju paraduje Karina. To była najbardziej
purpurowa odmiana kierownika w całej karierze Ulki.
I nawet jeśli miało się to skończyć naganą, to widok
czerwonego Pana Pomidora i bladej jak ściana Deski, która
wyłoniła się z biura, pozostał bezcenny.

Ciąg dalszy wydarzeń przebiegał tak, jak Ula go sobie


wymyśliła. Po dziesięciu minutach Kurek zawołał wszystkich
do socjalu, pozostawił jednego kasjera przy pierwszej kasie,
licząc na to, że przez pięć minut, kiedy będzie darł się na
kasjerów, kolejka nie przypomni tej rodem z PRL-u.
Sprzedawcy z lekko spuszczonymi głowami poszli do pokoju,
niczym gęsi tuptające za prowadzącą ich matką. W tym
wypadku jednak ani Kurek, ani Deska nie mieli w sobie nic,
co mogło przypominać ptactwo, które prowadzi swoje dzieci
dobrą, bezpieczną drogą. Droga pracowników prowadziła
raczej na ścięcie, tak jak kat prowadzi skazanego na
szubienicę. W całej tej sytuacji Ula miała ubaw i mimo iż
starała się zachować powagę, widok tępej dziuni,
sprzątającej alejki utrwalił się w jej głowie i od razu
poprawiał jej humor. Ponadto, pomyślała sobie, że jeśli Kurek
ją zwolni, to będzie to impuls do zmiany w życiu. Dodatkowo
wiedziała, że Przemek też jest bezrobotny, przynajmniej
chwilowo i wyobrażała sobie romantyczną historię dwóch
zakochanych bezrobotnych, dla których miłość stanowi sens
egzystencji, a wypełnieni nią do reszty ruszają
w romantyczną podróż życia. Szybko przypomniała sobie
jednak stan swojego konta bankowego i wróciła do
rzeczywistości. Stała pod ścianą, z rękami w fartuszku,
opiętą zieloną koszulką i czekała na kazanie. Wypadało zrobić
jeszcze znak krzyża i prosić o rozgrzeszenie, ale ku
zdziwieniu kasjerów, słowa, które wygłosił Kurek, tyczyły się
bezpośrednio Deski.
– Zdajecie sobie sprawę, że to, co wyprawiacie, jest
niedopuszczalne? Co to w ogóle za pomysł z jakimś
przebieraniem na sklepie? Bal karnawałowy czy co?
Jednakże, nie wpiszę wam nagan, ponieważ uważam, że to,
co dzieje się na zmianie w sklepie, zależy w głównej mierze
od kierownika zmiany. Pani Adelo, ostrzegam panią, że
następna taka sytuacja nie ujdzie pani płazem. Proszę wrócić
do pracy.
Kasjerzy wyszli z socjalu w jeszcze lepszym humorze, niż
przyszli do pracy. Jedynymi obrażonymi osobami były
oczywiście Deska i Karina. Ta ostatnia nie odezwała się do
załogi do końca dnia, za to Deska, od momentu wyjścia Kurka
ze sklepu, darła się, krzyczała i komentowała wszystko
i wszystkich. I w ten sposób Ula, która nie umiała powiesić
plakatów na wejściu została nazwana mało inteligentnym
tłukiem. Zdenerwowało ją to na tyle, że na kolejny tydzień
przyniosła zwolnienie lekarskie i postanowiła ten czas
zainwestować we własny rozwój.
Rozdział XIX
Najpierw masa,potem
rzeźba

Poranek mojej ulubionej bohaterki literackiej zaczął się dość


klasycznie, tyle że samo rano to u Uli występuje dopiero
o godzinie mniej więcej dziewiątej. Ulka zadzwoniła do swojej
rodzinnej pani doktor z prośbą o wizytę, bowiem ze względu
na straszny ból brzucha nie mogła stawić się w pracy.
Rozmowa przebiegła bez żadnych trudności, pani doktor
zapewniła, że przyjmie ją w następnym dniu, a do tego czasu
poleciła dbać o siebie i odpoczywać. To właśnie zamierzała
zrobić Ula. Na początek, aby dzień stał się lepszy niż
poprzedni, wstawiła toster z grzankami z serem
i pieczarkami, nalała całą wannę wody, wrzuciła kilka kulek
do kąpieli i zanurzyła się, zupełnie zapominając o bożym
świecie. Wytworzona piana zasłaniała całą scenerię, ale już
chwilę później mogłem upajać się widokiem wycierającej się
Uli, która nawet jeśli przytyła w ostatnim czasie, jak sama
uważała, to kilogramy te ulokowały się w ponętnych
piersiach, nie mógł ich objąć nawet mój ulubiony zielony
stanik. Aby okiełznać sytuację, kobieta zanurkowała w szafie,
odnalazła na jej dnie coś, co zwie się przedłużką i umożliwia
dopięcie stanika. W koronkowych stringach, podkreślających
jej atuty i ciemnozielonym staniku wyglądała tak seksownie,
że niemal złamałem sobie drugą nogę, bo próbowałem
dojrzeć jeszcze więcej, niż to możliwe przez małe okienko
mojej sypialni. Następnie Ula przypaliła tosty, zapomniała
o nich podczas nurkowania w wannie, złapała dres i adidasy,
związała włosy w kitkę i wsiadła do auta. Chwilę później
liczyła drobne w portfelu pod miejską siłownią i kalkulowała,
czy będzie systematycznie chodzić i czy zakup karnetu się
opłaca. Ostatecznie, minęła się na schodach z kilkoma
koksami, jedną otyłą panią i dwiema laskami ze sfery
modelingu oraz zakupiła pięciowejściowy karnet i ruszyła na
salę ćwiczeniową.

Siłownia to bardzo specyficzne miejsce. Ula wielokrotnie


obiecywała, że będzie chodzić tu systematycznie
i z rozrzewnieniem w oczach przypominała sobie chwile,
kiedy kilka lat temu, intensywnie trenowała, dzięki czemu
schudła dwadzieścia kilogramów. Czas ten bezpowrotnie
przeminął, ale ostatnie spotkanie z Przemkiem utwierdziło
Ulę w przekonaniu, że warto coś ze sobą zrobić, a motylki
latające w jej brzuchu napędzały motywację i podpowiadały,
że teraz się uda.
Na pierwszy ogień poszła bieżnia, ulubiony sprzęt Uli, ale
rzecz jasna, wcale po niej nie biegała. Spokojny spacer,
ewentualnie szybki marsz to jedyne sposoby na okiełznanie
tego sprzętu. Już na samym początku Ula dokładnie się
przypięła, bo już kilka razy zagapiła się na coś lub częściej na
kogoś tak mocno, że zapomniała przebierać nóżkami
i boleśnie spadła na cztery litery. Tym razem dwa razy
sprawdziła, czy zapięcie działa, po czym zaopatrzona
w bezprzewodowe słuchawki żwawo maszerowała po bieżni.
Oczywiście, zajęcie to było na tyle nudne i jednostajne, że
należało skupić uwagę na czymś zupełnie innym. Kobieta
chciała zapomnieć również o zmęczeniu i o tym, że
zaokrąglone łydki wołały o pomstę do nieba. Najlepszym
sposobem na radzenie sobie z ekstremalnym wysiłkiem,
jakiego dostarczała swojemu organizmowi Ula, idąc
z prędkością pięciu kilometrów na godzinę, była wnikliwa
obserwacja otoczenia. Ludzie przychodzący na siłownię
okazali się niezwykle fascynujący i wcale nie dzielili się na
trenujących mięśnie koksów i otyłe panie, pragnące mieć
figurę modelki. Obok Uli biegała, i to dużo żwawiej od niej,
starsza sympatyczna pani koło sześćdziesiątki. Kobietka nie
miała nic wspólnego z nadmiarem kilogramów ani tym
bardziej z kupą mięśni. Babcia z uśmiechem na twarzy
ćwiczyła na bieżni i jak wskazywał jej licznik, robiła to od
pięćdziesięciu minut. Zdeprawowana tym widokiem Ulka
skupiła się na modelce, prężyła się ona przed lustrem. To
dopiero okaz, którego Ulka zupełnie nie rozumiała. Pańcia
nie miała ani z czego schudnąć, ani czego rzeźbić, a sztuczne
przyklejone rzęsy skupiały uwagę połowy mężczyzn na sali.
Mniej uważni panowie nie dostrzegli idealnie zrobionej
oprawy oczu i wpatrywali się w jej nieźle wyrzeźbiony, trzeba
przyznać, tyłek, który wypinała najbardziej, jak to możliwe
przy skłonie po sprzęt. Po pięciu podniesieniach i skupieniu
całej uwagi na sobie pańcia kokieteryjnie poprawiła grzywkę,
wdzięcząc się do lusterka. Wówczas Ula przeanalizowała całą
sytuację i uznała, że osobników ćwiczących na siłowni można
śmiało porównać do zwierząt w ZOO. I oto wdzięcząca się
dziunia zalicza się do gatunku szczupłych żyraf o długiej szyi,
z zalotnie zakręconymi rzęsami i przysadzistym zadzie, pani
emerytka to gatunek ewolucyjnie najdłużej żyjących żółwi
z Galapagos, które potrafią pływać z zaskakującą prędkością,
zaś samej Uli przypadł tytuł dorastającego słonia, bo wraz
z wiekiem zyskuje nie na rzeźbie, lecz na masie. W środku
stada prężył się lew, z podniesioną głową wędrował po
sawannie i kontrolował zachowanie innych zwierząt oraz ich
szacunek do natury, w tym wypadku do maszyn i sprzętu, ta
rola przypadła panu Sebastianowi, pełniącemu rolę trenera
personalnego, wdzięczył się do nowych klientów, oferował im
godzinę indywidualnego treningu za okazyjną cenę stu
złotych. Jak na porządne ZOO przystało, koniecznie jeszcze
występowały goryle i szympansy. Te stadne zwierzęta
znajdowały się na końcu sali, gdzie nie brakowało lian, lin,
hantli, podnośników, rurek i innego sprzętu, miał on służyć
wyrzeźbieniu ich idealnego ciała. Panowie byli
utożsamieniem rzeźby, którą pieczołowicie pielęgnowali od
wielu lat, a starsze osobniki przychodziły na miejsca zbiórki
swojego gatunku tylko w celach towarzyskich
i rekreacyjnych.

Zaskakujące, że mężczyźni spędzali długie godziny na


siłowni, celebrując ten czas z uwielbieniem, podczas gdy po
dwudziestu minutach na bieżni Ula była wycieńczona. Aby
dorównać żółwiowi z Galapagos, podbiła prędkość do ośmiu
kilometrów na godzinę, trzykrotnie podniosła pulsowanie
krwi i niemal pokochała bezwarunkowo swoje
nadprogramowe kilogramy. Sytuację zmienił jednak fakt, że
na całej siłowni wszędzie wisiały lustra, a widok własnej
sylwetki z boku nakazywał natychmiast wrócić do ćwiczeń.
Zmachana Ula nie poddawała się i walczyła dalej. Robiła
dobrą minę do złej gry, próbując ujarzmić orbitreka, wymagał
on od niej dużo więcej niż tolerująca spacery bieżnia. Na tym
sprzęcie Ula wytrzymała tylko chwilę, a każda następna
minuta sprowadzała się do rozpaczliwego łapania oddechu.
Trzeba przyznać, że mimo ciężkiej fizycznej pracy
w markecie, Ula nie miała kondycji. Jednak bez problemu
brała na klatę ważące trzydzieści kilogramów hantle, co
zaskoczyło nawet lwa siłowni. Od tej pory siedzące w kącie
goryle zainteresowały się Ulą, próbowały przekonać ją, iż
powinna popracować nad rzeźbą, wcale nie ma potrzeby, aby
chudła, odpowiednie przekształcenie tłuszczyku w mięśnie da
najlepszy efekt. Tłumacząc Ulce swój punkt widzenia,
mężczyźni wpatrywali się najbardziej, jak tylko mogli, w jej
głęboki dekolt, który trzeba przyznać, zrobił na nich dużo
większe wrażenie, niż zad żyrafy. Po krótkiej pogawędce Ula
czuła się w ZOO już bardziej swojsko i oddychając nieco
płynniej, pedałowała na rowerze.

Po godzinie ćwiczeń czuła niesamowitą dumę z siebie,


a jej podświadomość szeptała, że pierwszy kilogram
zgubiony. W praktyce nie było to takie proste, jednak już
sama taka świadomość powodowała, że chciało się żyć.
Jeszcze szerzej wyszczerzyła swoje zęby na widok
wiadomości od Przemka, proponował wieczorne wyjście do
kina. I mimo że tytuł filmu wskazywał, że będzie to mrożący
krew w żyłach horror, Ula nic więcej do szczęścia nie
potrzebowała. A fakt, że boi się horrorów jak diabeł
święconej wody, mógł wskazywać tylko jedno –przytulanie!
Punktualnie o osiemnastej Przemek przyjechał pod dom
Uli, aby tym razem nie musiała się denerwować i prowadzić
auta. Onieśmielona jego widokiem bohaterka wyszła przed
dom chwilę po tym, jak wykonała ostatni ruch pędzlem do
makijażu. Swoją drogą, w szafce na kosmetyki Ula miała całe
pudełko przyborów do makijażu, cieni do oczu, rozświetlaczy,
pudrów i fluidów, przy czym specjalne miejsce zajmował
profesjonalny zestaw pędzli, przygotowany do uzyskania
idealnego efektu kolorystyki i wygładzenia, niczym murarz,
tynkarz i malarz w jednym. Arsenał pędzli i pędzelków był
imponujący, ale należało przyznać, że Ula nie używała ich na
co dzień, lecz jedynie w wyjątkowych okolicznościach. Z całą
pewnością nie używała ich na randki ze mną, ba, nawet
często przychodziła nieumalowana, choć wtedy wyglądała
równie pięknie, jak dziś z podkreślonym okiem i lekko
różowymi ustami. Widocznie nasze spotkania miały dla niej
zupełnie inne znaczenie, niż te z panem Przemkiem, który
tupał przy samochodzie i nerwowo zerkał na zegarek. Ula,
zgodnie z zasadami, savoir-vivre’u nie kazała na siebie długo
czekać, szybko pocałowała Przemka w policzek na powitanie,
czerwieniąc się niczym Pan Pomidor, po czym ochoczo
wsiadła na miejsce pasażera. Zdziwiła się, że tak stary model
auta jest dobrze wyposażony. Jeszcze większym
zaskoczeniem okazało się ułożenie biegów w mercedesie,
z podkreśleniem tego, iż kończą się one na czwórce. Ula
szybko policzyła, że ona zmienia bieg czwarty przy prędkości
sześćdziesięciu kilometrów na godzinę i przez moment była
przekonana, że mercedes w takim razie szybciej nie pojedzie.
Z błędu wyprowadził ją jej współtowarzysz, który mknął
ponad setkę po obwodnicy, co trzeba przyznać, bardzo się Uli
podobało, podobnie jak sam kierowca.

Rozmowa toczyła się bez skrępowania, Ulka co chwilę


trzepotała rzęsami, a Przemek prawił jej komplementy. W tej
pozycji byłem totalnie stracony i coraz częściej dochodziłem
do wniosku, iż jestem skończonym idiotą, że wypuściłem
z rąk taką kobietę. Nawet wypuścić jej nie mogłem, bo
przecież nigdy jej nie miałem. I to sprawiało, że czułem się
jeszcze gorzej niż zwykle i nic, ale to absolutnie nic, nie
mogło mnie pocieszyć.
Podczas gdy ja rozważałem swoją pierdołowatość do
kwadratu i zastanawiałem się, czy samotnemu mężczyźnie
przed czterdziestką wypada kupić kota, Ula bawiła się
świetnie w kinie, trzymając Przemka kurczowo za rękę, bo
w domu pełnym złych duchów działy się nadprzyrodzone
rzeczy. Swoją drogą, wiedział skubaniec, jaki film wybrać, bo
Ula piszczała jak poparzona, a na najmocniejszych akcjach,
które moim prywatnym zdaniem wcale nie były straszne,
przytulała się do Przemka tak mocno, że etap pierwszych
tulasów mieli już za sobą. Z kina wyszli, trzymając się za ręce
i przez pół wieczora gruchali w przydrożnej kawiarence,
niczym dwa gołąbki.
Na całe szczęście, dla mojego zdrowia psychicznego,
Przemek okazał się dżentelmenem i chwilę przed północą
odwiózł Ulę do domu, a fakt, że spali osobno, każde w swoim
domku, czynił moją porażkę mniej druzgocącą, mimo że
nadal rozważałem zakup kota.

Następnego dnia, jak co wtorek zresztą, Ula po południu


spotkała się z Ewką, a do tego czasu krzątała się po domu,
robiła generalne porządki i porządkowała książki z piwnicy.
Zgodnie z umówioną wizytą wpadła do pani doktor, u której
wcale nie musiała symulować choroby, aby dostać tydzień
wolnego od hipermarketu. Jednocześnie poużalała się troszkę
nad swoim życiem zawodowym, po czym wbiła się w kostium
kąpielowy i czekała na Ewkę. Tego dnia jednak nie pływały.
Z racji, iż Ula od tygodnia randkowała z Przemkiem, a Ewka
wiła gniazdko z Feliksem, basen mógł poczekać, a aktualnie
ważniejsze było poplotkowanie i przekazanie sobie istotnych
informacji. Idealnym miejscem do tego okazało się jacuzzi,
w którym falująca woda relaksowała zmęczone życiem
mięśnie i pozwalała upajać się chwilą. Obie panienki
wyglądały jak nimfy wodne, roześmiane i wypoczęte, a do
tego iście zadowolone z życia.
Widok ten musiała zepsuć Deska, która właśnie tuptała
w stronę basenu sportowego, gdzie zajęcia z pływania miał
jej chrześniak. Na widok Uli rzuciła nieuprzejme dzień dobry
i z drwiną w głosie wyraziła przekonanie o dziwnej metodzie
kuracji bolącego żołądka. W tej chwili Ulka była pewna, że
gdy tylko wróci do ukochanego hipermarketu, wszyscy
skomentują jej lewe zwolnienie, a Deska będzie jeździć po
niej jak po szmacie. Z tego powodu po powrocie do domu Ulę
autentycznie rozbolał brzuch. Ból nie chciał odpuścić przez
najbliższe dni zwolnienia. Spędziła więc ten czas w łóżku, nie
spotykając się ani z Ewką, ani z Przemkiem, co spowodowane
było jego wyjazdem z mamą na badania do kliniki leczenia
osteoporozy.
Rozdział XX
Czysta kartoteka

Tydzień minął bezpowrotnie i nadszedł czas powrotu do


pracy. Oczywiście w ramach kary za zwolnienie lekarskie Ula
otrzymała, klasycznie już, cztery popołudniówki, ale na całe
szczęście tylko dwie z Deską. Dodatkowo, zaraz po wysłaniu
zwolnienia lekarskiego w tygodniu, w którym miała
zaplanowane pięć dni pracy, zrobiły się dwa. Był to stary
numer kierownictwa, aby zmienić grafik w ten sposób, żeby
podczas zwolnienia pracownik miał więcej wolnego, w ten
sposób mogli zaoszczędzić godziny. Zmiany w nowym
tygodniu wydłużyły się do dziesięciu godzin. Jednakże
komentowanie takiego stanu rzeczy groziło wybuchem
nuklearnym i tak obrażonego już kierownictwa, które musiało
wprowadzić roszady zmianowe, aby wpisać kogoś za Ulę do
pracy. Jedyną nad wyraz wyrozumiałą osobą okazała się
Martyna, zamknęła się z moją bohaterką w biurze, zaraz po
tym, jak przyszła do pracy. Nie słuchała jej wyjaśnień ani nie
miała pretensji o tydzień zwolnienia, przyznała jedynie, że
ma nadzieję, iż było to ostatnie kombinowane zwolnienie,
a jeżeli jest coś, co sprawia, że Ula ma problem z przyjściem
do pracy, to chciałaby o tym wiedzieć. Gdy Ulka chciała
kategorycznie temu zaprzeczyć, kierowniczka zaznaczyła:

– Coś albo ktoś. Rozumiesz? Nie będę słuchać plotek, ale


nie pozwolę na to, aby w tym sklepie kogokolwiek nazywano
tłukiem. I do tego mało inteligentnym. Jeżeli będziesz chciała
o tym porozmawiać, zapraszam do biura.

Ula kiwnęła głową, ale nie zamierzała robić dymu. Jak na


tłuka, miała w sobie tyle inteligencji, by zaczekać z jawną
konfrontacją. Dzień sądu zbliżał się nieuchronnie, a odkąd
kierownikiem sklepu została Martyna, pojawiło się światełko
w tunelu, może będzie jeszcze normalnie. Poza tym, Ulcia
wiedziała, że sama niewiele może zdziałać w tym temacie
i potrzebuje wsparcia innych kasjerów, którzy do tej pory
milczeli jak grób.

Rozmowa z kierowniczką wzbudziła jednak nowe


nadzieje i rozterki zarazem. Krążąc między alejkami, Ula
rozmarzyła się na temat dalszej przyszłości. I mimo że praca
ta nie należała raczej do rozwojowych, a ona, jako
absolwentka historii sztuki z zapędami pedagogicznymi, nie
miała co liczyć na awans i uznanie, to sama myśl o tym, że
ktoś jest po jej stronie, dodawał skrzydeł. Już samo
wyobrażenie sobie tego, iż wydaje polecenia Desce, ucierając
z największą przyjemnością jej zadarty i szpiczasty nosek,
powodowało uśmiech na twarzy. Przekonanie, iż zemsta jest
słodka, sprawiło, że na co dzień empatyczna, pełna
zrozumienia dla drugiego człowieka, Ula, knuła plan zemsty –
należała się Desce za wszystkie upokorzenia, jakich
przysporzyła kasjerom. Misterny plan w głowie Uli rozkwitał,
diabełki podpowiadające zemstę wiwatowały… Gdy Ulka
rozkręcała się w zamysłach, do porządku przywołała ją
Martyna, rozdzieliła wśród nieco obijającej się załogi
magazynu zadania do zrobienia. Tym razem moja bohaterka
miała uporządkować kartony w sklepie. Ochoczo zabrała się
do pracy, lecz przeszło jej po niecałej godzinie. W ramach tej
aktywności, nie oszczędzając się ani trochę, zebrała kilkaset
opakowań pustych kartonów i zrobiła dwie belki prasy. Była
z siebie naprawdę dumna i z niecierpliwością czekała na
przerwę, aby zobaczyć, czy nie odezwał się Przemek. Poza
tym, reszta dnia w pracy upływała spokojnie
i bezproblemowo. Klienci, jak co dzień, kręcili się
w poszukiwaniu jaj, masła, sera i cukru, pytali o przecenione
krewetki i chińskie dania, marudzili, że nie ma produktów
z gazetki, które nie dojechały w dostawie, uskarżali się na za
długie, ich zdaniem, kolejki. Ostatecznie dzień skończył się
z utargiem na poziomie trzydziestokrotności pensji Ulki.
Kobieta wieczorem wypłaciła pieniądze z bankomatu
i przypomniała sobie o opłacie OC samochodu, co
przekreśliło jej szansę na weekendowe zakupy.

Kolejna popołudniówka minęła pod hasłem: zwroty


i upadki. Co prawda, w wersji oryginalnej brzmi to nieco
inaczej, ale Uli dokładnie o zwrot chodziło. Była to kolejna
magiczna czynność w sklepie, której wszyscy sprzedawcy
unikali jak ognia. Za to Martyna, która coraz częściej
przydzielała Uli zadania z tak zwanej wyższej półki i wcale
nie chodziło o układanie chipsów tak wysoko, że potem nikt
nie mógł ich dosięgnąć, po raz kolejny postanowiła ją
sprawdzić. Godzinę później Ula chodziła po sklepie
z magiczną kartką i szukała towarów do zwrotu. Oczywiście,
zadanie jest na cito, bo polecenia z magazynu głównego
traktowano jak misję z międzygalaktycznego laboratorium,
gdzie czas odgrywał znaczącą rolę w prowadzonym
eksperymencie.
Ulka przez pół dnia szukała zmazywalnych długopisów,
elastycznych bokserek, garnków na wagę i wielu innych
produktów. W ofercie sprzedaży były kilka tygodniu temu,
a teraz na magazynie przypomnieli sobie, że chcą je
z powrotem i to natychmiast. Nurkując w koszach
przeznaczonych na produkty przemysłowe, Ula znalazła
w nich asortyment, jakiego by się tam nie spodziewała: dwie
śmietany, szynkę prowansalską z ziołami, a nawet kostki
marki Domestos. Zaskakujące, co klienci wrzucali między
kurtki, szaliki czapki i garnki, w kosze totalnie
nieprzeznaczone na produkty spożywcze. Tym sposobem lista
zwrotów powoli się zapełniała, podobnie jak produkty do
likwidacji, na przykład truskawkowe jogurty i świeże mleko,
umieszczone między półką z książkami i czasopismami. Gdy
Ula była przekonana, że już nic jej nie zdziwi, przechodząc
obok lodówki z karkówką i szynką wieprzową w promocji,
zauważyła kawałek materiału. Uniosła pokrywę lodówki
i z zaskoczeniem odkryła piękną bawełnianą sukienkę,
będącą produktem z najnowszej oferty. I o ile mogła
zrozumieć, że ludziom nie chce się odnieść śmietany do
lodówki, kładą ją więc gdziekolwiek, o tyle schowanie
sukienki do zamrażarki budziło w niej pewność, że klienci jej
supermarketu odznaczali się wielką kreatywnością.
Zmrożona sukienka nie nadawała się do sprzedaży i razem
z jogurtami trafiła do przepięknego zielonego śmietnika.

W końcu skończyła robić zwrot, zjadła szybko podgrzaną


w mikrofali w socjalu bagietkę czosnkową z ketchupem, po
czym zastąpiła na kasie koleżankę. Wypowiadanie każdemu
klientowi słów: dziękuję, zapraszam ponownie sprawiało jej
tym razem dużą frajdę, tak dużą, że przy rozliczeniu okazało
się, że machnęła się o stówę. Cały efekt dobrze zrobionego
zwrotu poszedł w niepamięć, gdy kierowniczka
odnotowywała jej błąd w zeszycie do spraw kadrowych.
Trzeba przyznać, Ula nie miała czystej kartoteki.
Dwa następne dni dały Ulce do wiwatu. Z jednej strony
była już zmęczona późnymi powrotami do domu, z drugiej
Przemek nadal nie wrócił do domu, choć napisał kilka
lakonicznych SMS-ów, a dodatkowo jeszcze Ewa pojechała na
tygodniowy urlop do Egiptu z kominiarzem, przysyłała
codziennie zdjęcia, które u Ulki budziły nutkę nadziei na
lepsze jutro.
Gdy na początku kwietnia pogoda dogadzała tak bardzo,
że przed pracą można było spędzić czas w ogródku, Ulka
w trybie natychmiastowym rozłożyła hamak i korzystała
z każdej chwili słońca. Zawsze wtedy rozmyślała i robiła
podsumowania w głowie, niczym amerykański naukowiec,
badający Marsa. Ula zastanawiała się, co zrealizowała
z życiowych planów, wróżyła z kwiatków, analizowała temat
pozostania starą panną, z przerażeniem odkryła, że ma
cellulit na udach, choć ja tego nie zauważyłem, a na koniec
doszła do wniosku, że się starzeje i jak do końca roku nie
znajdzie narzeczonego, to zapisze się w biurze
matrymonialnym. Nudząc się niemiłosiernie, napisała nawet
ogłoszenie.

Sympatyczna, wesoła pani z lekką nadwagą pozna


mężczyznę na dobre i na złe, któremu zależy na poważnej
i uczciwej znajomości. Posiadam szerokie
zainteresowania antyczną kulturą, kuchnią włoską
i grecką. Lubię szybkie samochody, nie znoszę diet
i nieuczciwości. W razie ślubu deklaruję schudnąć
dwadzieścia kilogramów i gotować mężowi obiady.
W zamian oczekuję atrakcji, wycieczek, miłości
i szacunku. Szalony seks również mile widziany.
Pisząc ostatnie zdanie, Ula śmiała się sama z siebie, a ja
byłem gotowy iść zaproponować własną kandydaturę. Ulcia
redagowała anons, najpierw przekreśliła słowo lekką,
a potem w ogóle zrezygnowała z nadwagi. Pobujała się
jeszcze chwilę na hamaku i poszła spacerkiem razem
z koleżanką Edytą do pracy.
Oczywiście piękna pogoda udzieliła się wszystkim, tylko
nie Desce. Fochy pani kierownik zauważyła też nowa
pracownica Edytka, która już w biurze dostała opiernicz za
nieznajomość kodów, przez co na loży musiała usiąść Ulka.
Znacząco to pokrzyżowało plany pani Adeli, zamierzała
bowiem przeciągnąć Ulkę po sklepie tak, żeby następnego
dnia miała zakwasy nawet w kciukach. Misterna intryga się
nie powiodła, a rozpoczęcie wiosny sprawiło, że znacząco
podniosła się sprzedaż prezerwatyw. Na wszelki wypadek,
licząc, że uczucie między Ulką a Przemkiem wkrótce
eksploduje, kobieta zabrała jedną paczkę do domu. I trzeba
było widzieć minę Deski, gdy kasjerka pakowała je do
torebki, oczywiście musiała pokazać paragon, że ich nie
ukradła. Zdziwienie pani kierownik było tak duże, a jej mina
tak głupia, że Ula nie mogła się powstrzymać od zapytania
Deski:

– Nie wie pani do czego to służy? – Załoga wybuchła


śmiechem, a Deska trzasnęła drzwiami i wróciła do biura.

Konsekwencje swojego wieczornego zachowania Ula


odczuła już następnego dnia. Deskowska najpierw zrobiła jej
cztery egzaminy z kodów na owoce, warzywa, mięso
i pieczywo, Ula zdała je śpiewająco, postanowiła więc
wykończyć pracownicę fizycznie. Umycie wszystkich okien
w sklepie to zadanie niezwykle wykańczające, jednak Ulka
zacisnęła zęby i szorowała wszystko tak dokładnie, że stojący
przy kasie ludzie odbijali się w szybie, niczym w lustrze.
Oczywiście miało to swoje minusy, Ulę bolały niemiłosiernie
ręce, odczuwała kłucie, pieczenie i łupanie jednocześnie,
przy czym zakwasy miała nawet w łokciach. Jej pracę
doceniła jednak główna kierowniczka Martyna, która
następnego dnia z samego rana obudziła Ulę wiadomością,
że okna są tak czyste i przejrzyste, że należy się za nie wolna
sobota. W ten sposób Ula miała dwa dni tylko dla siebie,
licząc na to, że wkrótce odezwą się i Przemek, i Ewka.
Rozdział XXI
Seks to nie wszystko

Kolejne dni wiosny mijały dość beztrosko, tylko czasami Ula


łapała się na myśli, że przegapiła coś ważnego, że nie
wykorzystała swojej szansy, przez co do końca swojego życia
będzie rozkładać towar w supermarkecie, pozdrawiając
klientów stałym powiedzeniem, które szeptała nocą przez sen
do poduszki, bez żadnej odpowiedzi. Śniły się jej miksy pełne
towaru, które nagle spadają tuż za nią, a za nimi stoi Deska,
co można zauważyć tylko po wystającym zza palety
szpiczastym nosku. Po takim śnie Ula budziła się
niesamowicie zmęczona, nawet nocą, dzięki zdolnościom
własnego umysłu, dokładała towar na półki, a rano budziła
się z zakwasami, nadal czuła je w ramionach, nadgarstkach
i rzecz jasna, w łokciach. O ile nie o takiej przyszłości Ula
marzyła, o tyle w jej sercu pojawiała się rozkwitająca wraz
z przyjściem ciepłego rześkiego powietrza myśl, że wkrótce
będzie lepiej, a jej życie zmieni się o sto osiemdziesiąt stopni.

Przykucając wśród rozkwitających kwiatów w ogródku,


w blasku pierwszych promieni słonecznych, Ula wyglądała
niezwykle dziewczęco i wrażliwie, przy czym jej
imponujących rozmiarów biust świadczył o jej dojrzałości
i kobiecości. Lubiłem Ulę podczas prac w ogródku,
zachowywała się wtedy zupełnie swobodnie, była
uśmiechnięta i zrelaksowana, a czas spędzony na łonie
natury dodawał jej wewnętrznego spokoju i napawał
optymizmem. Grzebała w sadzonkach, próbując posadzić
ekologiczną marchew, umorusana cała w ogrodniczej ziemi,
poświęciła się w myśl ekologicznego jedzenia, aż nagle
usłyszała znajomy tupot obcasów. Odwróciła się i zobaczyła
strzaskaną na mahoń Ewkę, odzianą w futerko z poliestru,
w szal i rękawiczki, przez co wyglądała jak czarnoskóry
mieszkaniec plemiennej wsi na Antarktydzie. Tak też się
czuła, gdyż temperatura w Egipcie była tak wysoka, że już na
lotnisku Ewkę dopadły gorączka i katar, a wirus grypy czuwał
tuż za rogiem. Jednak nie mogła odpuścić sobie wizyty u Ulki.

– Jezu, jak tu zimno – szeptała pod nosem, tuptając


w najmodniejszych w tym sezonie kozaczkach. – Ula, chodź
do domu, przecież ja tu zaraz zamarznę.

Moja bohaterka oderwała się od prac wykopkowo-


rolniczych, ucałowała Ewcię i zaprosiła ją do domu. Słuchała
narzekania przyjaciółki, rozpaliła ogień w kominku,
a dietetyczka wygłaszała teorię o zachorowaniu na tropikalną
chorobę, co w jej przypadku może być przyczyną nagłej
i rychłej śmierci. Uświadomiona, że to zwykłe przeziębienie,
uspokoiła się nieco i wypiła jednym haustem kubek gorącej
herbaty z miodem, imbirem, maliną i wszystkimi innymi
naturalnym antybiotykami, w ramach których Ula rozważała
nawet dorzucenie czosnku do czaju, na co ostatecznie Ewka
nie wyraziła aprobaty. Gdy się ogrzała, przystąpiła do
opowieści rodem z krainy rozkoszy, czterdziestostopniowych
upałów, które rozgrzewały dodatkowo żar miłości dietetyczki
i kominiarza. Ula dawno nie widziała tak szczęśliwej Ewki.
Totalnie zakochana snuła plany wspólnego życia
i zamieszkania, deklarowała, że o ile nie jest to ten jedyny, to
na tę chwilę jak najbardziej odpowiedni. Mimo błyszczących
oczu i szybciej bijącego serca, Ewka zawsze zachowywała
pewną rezerwę w relacjach damsko-męskich, na wypadek
gdyby nic z tego nie wyszło. Dzięki temu łatwiej podnosiła się
po zerwaniach, cichych dniach, trzaskaniach drzwiami
i pakowaniu walizek. Była przygotowana na to, że faceci to
dranie i nie do końca im ufała. Stała twardą stopą na ziemi,
poruszając się po niej w wysokich szpilkach, które podobnie
jak ona sama, nigdy nie traciły równowagi. W tym temacie
Ulka znacznie różniła się od swojej przyjaciółki. Dla niej
miłość była tematem pełnym i skończonym, jedynym i na
zawsze, na wieki wieków amen. Nie tolerowała zdrad,
unikała żonatych mężczyzn i wierzyła w przeznaczenie.
Marzyła o tym, że znajdzie się ten jedyny, a gdy przypominała
sobie o relacji z Przemkiem, robiła się smutna, bo od kilku
dni jej telefon milczał. Z informacji od znajomych wiedziała,
że Przemek na pewno nie wrócił do pracy, ale sam też nie
dawał żadnych znaków życia.

– Nawet nie spróbowałaś, jak całował? – Dziwiła się


Ewka, wysłuchując historii Uli o zaginionym księciu na
białym koniu. – Ula, jejku, my nie mamy piętnastu lat. Seks to
normalna sprawa. Ja nie wiem, czy ty startujesz w konkursie
roku na Dziewicę Orleańską? Jakbyś się z nim przespała, to
byś wiedziała, czy jest czego żałować. Matko jedyna, facet
jedzie tyle kilometrów na randkę z tobą, stawia ci jedzenie
i kino, a ty jesteś obojętna i nic a nic nie dajesz po sobie
poznać, że ci zależy. Proszę cię, Ulka. Energii, uwodzenia
i seksu trzeba. I jeszcze więcej seksu, mówię ci, bo wiem coś
o tym.
Ula spojrzała na Ewkę, uśmiechnęła się lekko, jednak
zdecydowanie zaprzeczyła rewelacjom Ewki:
– Seks to nie wszystko. Liczy się miłość.
– No i masz babo placek. Uciekł, gdzie pieprz rośnie i tyle
go widziałaś. Bo tak to jest. Faceta trzeba w sobie rozkochać,
dać się zdobyć, ale nie może być za łatwo. Musisz się też
opierać, a on ma cię zdobywać i o ciebie walczyć. A tu walka
przegrana walkowerem. Uciekł, zrezygnował i odpuścił. No
tak, tacy są dzisiejsi faceci, zero woli walki. Wychowani pod
spódnicą mamusi nie mają energii do bycia prawdziwymi
mężczyznami, tak jak ten twój informatyk.
– Wcale nie mój. –Obruszyła się Ulka.

– Ano, może i dobrze, że nie twój. Lelum polelum, bo co


z takiego chłopa? Zamknie się to w pokoju z laptopikiem
i dzierga gierki, programiki i inne tego typu pierdoły. A żeby
tak oczarować kobietę, zabrać na koniec świata, zmechacić
sweterek, to się nie odważy. A idź z takimi…
Ula nie miała siły przebicia w dyskusji z Ewcią na temat
współczesnej roli mężczyzny i jego jestestwa w świecie, więc
odpuściła zupełnie. Poszła po świeżo wypraną zieloną
koszulkę, porozciągała ją najmocniej, jak się dało,
przeprasowała fartuszek i odziana w roboczy strój kasjera-
sprzedawcy pojechała do pracy.
– Przepraszam, czy jest szpinacz? – Ula usłyszała za
plecami pytanie, po czym z uśmiechem odwróciła się do
klientki, starszej, uroczej pani z trwałą na głowie.

– Słucham? – zapytała Ula, obdarzając klientkę szerokim,


szczerym uśmiechem.
– Szukam szpinaczu? Czy macie w sklepie?
Ula w myślach przeanalizowała towar w sklepie na
wszystkich możliwych półkach, jednak do końca sama nie
wiedziała, czego ma szukać. Czym jest ów szpinacz, którego
nazwę klientka wypowiadała ze szczególnym
udźwięcznieniem. Przez moment Uli przyszły na myśl
spinacze, jednak w żadnej ofercie artykułów przemysłowych
nie widziała takich produktów. Próbując wybrnąć z sytuacji,
jak najbardziej elokwentnie kontynuowała rozmowę:

– Na pewno mamy. W naszym sklepie jest wiele


produktów. Może pani powiedzieć, jaki szpinacz panią
interesuje?
– No, do ciasta taki – rzekła starsza pani, jakby to była
najbardziej oczywista rzecz na świecie. – I najbardziej bym
chciała świeży, bo mrożony puści dużo wody i nie będzie taki
smaczny. Sąsiadka dała mi ostatnio przepis, biszkopty już
upiekłam, tylko tego szpinaczu nigdzie nie mogę znaleźć.
Kasjerka w duchu uśmiechnęła się sama do siebie, po
czym podeszła do lodówki z produktami świeżymi i podała
klientce najprawdziwszy świeży szpinak.

– Proszę, oto pani szpinacz.

– Oj, dziękuję ci, kochanieńka, pół miasta za nim


obeszłam i w żadnym sklepie nie mieli. – Starsza pani aż
wiwatowała ze szczęścia.
Ula, rozbawiona całą sytuacją, wróciła rozkładać miks ze
słodyczami, a scenka z produktem sprawiła, że reszta dnia
upłynęła jej w bardzo dobrym nastroju.

Podobne sytuacje, gdy klienci szukali produktów, których


nazwy nie do końca znali, zdarzało się wiele. W tej dziedzinie
ulubieńcem Uli był sympatyczny młody pan, planował upiec
narzeczonej szarlotkę, lecz przy poszukiwaniu składników
utknął przy półce z przyprawami, bo nie mógł doszukać się
ancymonu, podobnie jak trudność sprawiło mu
wytłumaczenie kasjerce, czym są zioła z prowincji, mając na
myśli zioła prowansalskie. O klientach supermarketu można
powiedzieć wszystko, ale nie to, iż nie są twórczy i kreatywni,
o czym świadczą pełne pasji poszukiwania na sklepowych
półkach: musztardy saperskiej, serków chomikowanych,
kawy bezkokainowej czy kwitnącego w kwietniu drzewka
Mongolii. Ula lubiła takie sytuacje, gdyż wprowadzały one
radość do zawodu, którego nienawidziła z całego serca, a jaki
jednocześnie wykonywała z należytą starannością.

Tego dnia zmiana Uli ciągnęła się w nieskończoność,


zwłaszcza że po ostatnich korektach grafiku spędzała
w pracy równe dziesięć godzin, od dwunastej do dwudziestej
drugiej, co czyniło dzień niezwykle udręczonym. Gdy Ula
rozładowała, przy pomocy nowej pracownicy Edytki,
jedenaście miksów i marzyła o przerwie, na horyzoncie
pojawiła się pani Martyna i poprosiła Ulcię, aby pojechała
elektrykiem na warzywniak, bo chwilę wcześniej został
ściągnięty z tira. Głodna Ula nie chciała dać po sobie poznać,
że zajęcie to jest jej nie na rękę, zwłaszcza że przed Martyną
chciała dobrze wypaść. Liczyła się z jej zdaniem i czuła
wobec niej respekt, jak wobec każdego, kto był kierownikiem
sklepu, wykluczając z tej listy Deskę – ona mogłaby być
nawet prezydentem, ale za brak szacunku do ludzi Ula już
dawno nie zamierzała traktować jej nad wyraz przyzwoicie,
a jedynie tolerowała jej nieznośną obecność na ziemi.

Chwilę później kasjerka jechała z chwiejącą się paletą


pełną kapusty, kalafiorów i marchewki, w kierunku stoiska
z produktami świeżymi. Układanie warzywniaka, mimo że
było jedną z najcięższych fizycznych prac w sklepie,
sprawiało Uli wiele radości. Ochoczo przerzucała kartony
z brokułem, sałatą, marchewką, jabłkami i pomidorem,
posiłkując się męskim i silnym Maksem. Warzywniak to
jedyne miejsce w sklepie, gdzie rozłożenie towarów było dość
oczywiste, produkty układało się w rządkach, a podczas
rozkładania warzyw i owoców można było porozmawiać ze
współpracownikiem. Ponadto, niepisane prawo w sklepie
mówiło, że gdy mrożonki, produkty mięsne i warzywniak są
wyłożone na półki w sklepie, kasjerzy mogą iść na przerwę.
W całym ośmiogodzinnym dniu pracy słowo to było wielbione
przez kasjerów, niechętnie stosowane przez niektórych
kierowników, a dla szefów regionów pozostawało w dalekim
poważaniu. Kierowali się zasadą – najpierw obowiązki, potem
przyjemności. Tego dnia do sklepu dużym zielonym tirem
przyjechały czterdzieści dwie palety towaru, z czego aż osiem
stanowiły owoce i warzywa. Zarządzająca sklepem Martyna
wywoziła systematycznie kolejne palety, po czym zawołała
Ulę i poprosiła na słowo.

– Kierownik rejonu, vel Pan Pomidor, jak na niego


mówicie, chciałby wprowadzić nowy design warzywniaka. Do
wieczora każdy sklep ma wysłać swoją wersję rozłożenia
towaru. Bardzo cię proszę, abyś to ty była odpowiedzialna za
to zadanie. Weź sobie dwie osoby do pomocy i za
maksymalnie trzy godzinki widzę nową, praktyczną
i artystyczną wizję warzywniaka. Jeśli spodoba się mi i Panu
Pomidorowi, złapiesz ogromnego plusa, jednakże gdy uznam,
że warzywniak jest mało interesujący, będziesz musiała
przywrócić go do stanu pierwotnego. – Ula pokiwała głową,
wtajemniczyła Maksa i Edytę w ekstra misję, zniknęła na pół
godziny w magazynie, stworzyła plan architektoniczny
warzywniaka na kartonie po Domestosie i zmotywowana
wróciła, aby wcielić go w życie.
Proces zmiany okazał się nerwowy, leciały wyzwiska
w stronę kartonów z burakami, rzepą i wiecznie
niemieszczących się nigdzie bananów, jednakże w ustalonym
czasie warzywniak został przeorganizowany. Ula była dumna
z siebie, a jej praca została wysłana mailem do kierownika
rejonu. Lakoniczna odpowiedź: „Zajebiście”
usatysfakcjonowała wszystkich, w konsekwencji rozesłano
plan warzywniaka do sklepów w całym regionie, zaś w aktach
osobowych Ulki pojawiła się sążnista, piękna pochwała.
Rozdział XXII
Tęsknię, myślę, całuję

Kolejne dni leciały z prędkością światła. Z racji iż Ewka


nadrabiała wizyty pacjentów w gabinecie, miała niewiele
czasu na spotkania ze swoją najlepszą przyjaciółką.
Dodatkowo, popołudniami zwiedzała z Feliksem wszelkie
możliwe sklepy budowlane i meblowe, próbując namówić
mężczyznę swojego życia, bynajmniej uchodzącego za
takiego w konkretnym etapie jej życia, na zakup dużego,
przestronnego mieszkania. Ula w tym czasie tęskniła za
Przemkiem, martwiła się jednocześnie tym, że się nie
odzywa, a gdy w końcu po kilku dniach wyczekiwania napisał
jej krótkiego SMS-a, że przeprasza za swoje milczenie, że
wszystko jest nie tak, jak powinno, że jest z mamą w szpitalu
po nieudanej operacji i odezwie się od razu, gdy sytuacja się
uspokoi i wyklaruje, kończąc wiadomość: „Tęsknię, myślę
o Tobie, całuję”. Ten SMS wydał się Uli zbyt nierealny,
a sytuacja tak dziwna, że postanowiła nie robić sobie dalszej
nadziei, mimo że jej serce wcale nie miało ochoty zastosować
się do tych wytycznych.

Ula skupiła się na pracy w markecie, a w wolnych


chwilach na bujaniu się w hamaku, który był namiastką
luksusu i odrobiną relaksu po ciężkich godzinach pracy.
Z mojej strony nie zmieniło się zupełnie nic, nadal
wpatrywałem się w Ulę jak sroka w gnat, licząc na jakieś
objawienie, strzał pioruna miłości, który zaprowadzi ją prosto
w moje ramiona. Jednakże Ulka wcale nie miała na to ochoty,
czytywała poradniki dotyczące relacji damsko-męskich, nie
wnosiły one żadnych nowości do jej życia, na przemian
z gazetką promocyjną hipermarketu, wieszczącą promocję na
wieprzowinę i wszystkie herbaty. W pracy zaczynał się
ponadto szał przed majówką – narodowym świętem
grillowania. O dziwo, Ula coraz więcej czasu spędzała
z kierowniczką Martyną, ta prosiła ją o ułożenie towaru
według mapki na półkach, wprowadzenie terminów ważności
do komputera, zliczenie towarów przeterminowanych,
a nawet ogarnięcie przyjęcia dostawy, do czego uprawnienia
miał tylko kierownik. W szale obowiązków Ula nie zauważyła,
że jest podstępnie testowana, a zadania, które obecnie
wykonuje, wykraczają poza kompetencje zwyczajnego
kasjera.

Wszystko układało się dość poprawnie, do ostatniej


zmiany w tygodniu, kiedy to w niedzielę, w wyniku roszad
w grafiku, Uli przypadła zmiana z Deską. Tym razem sytuacja
sięgnęła zenitu, gdyż pani Adela przyszła tak wściekła, że od
progu szatni rzucała kluczami i identyfikatorem, nie racząc
nawet odpowiedzieć kasjerom na powitanie. Jak się później
okazało, powodem złego nastroju Deski była poranna kłótnia
z mężem, który mimo stalowych nerwów, wyszedł z domu
i z informacji pochodzących z plotek, do tej pory nie wrócił.
Odbiło się to oczywiście na kasjerach, jednakże gdy
Deskowska po raz trzeci odmówiła Uli możliwości przerwy,
moja bohaterka – głodna i zdesperowana – miała wszystkiego
dość. Wpadła w szał, rzuciła fartuchem, dodała, że pierdoli tę
robotę i pół godziny przed zamknięciem wyszła z impetem ze
sklepu, ubolewając nad niemożnością trzaśnięcia drzwiami
obrotowymi. Dopiero w domu po butelce wina rozluźniła się
na tyle, że usnęła. Jedynym dylematem dnia kolejnego
pozostawał fakt, czy po tym incydencie istnieje potrzeba
stawiania się w pracy. Z samego rana zadzwoniła do Martyny,
która nie dała po sobie niczego poznać i potwierdziła, że nie
wie nic o zmianie w grafiku, zaprosiła Ulę, jak zwykle, na
popołudniówkę.

Gdy zdezorientowana, ale dumna ze swojego zachowania


Ula, pojawiła się na drugiej zmianie, dowiedziała się, że nie
będzie więcej tu pracować. Podczas sczytywania swojego
identyfikatora w drzwiach zobaczyła znanego jej Kurka,
purpurowego jak zwykle, oraz menadżera do spraw
sprzedaży, postawnego, wyelegantowanego Roberta,
z którym miała przyjemność zjeść kolację podczas szkolenia.
Panowie weszli ze spokojem do biura, Robert wyjął
dokumenty z teczki i położył na biurku.

– Przyglądamy się pani pracy od dawna. Czas


porozmawiać o tym, co będzie dalej. Proszę się z tym
zapoznać. Liczymy, że potraktuje pani naszą rozmowę
poważnie. –Wówczas w biurze zapadła krępująca cisza, a Ula
była przekonana, że za wczorajsze rzucanie fartuchem
i pyskowanie Deskowskiej zostaje zwolniona. Cisza
przeciągała się w nieskończoność, a na twarzy kasjerki
malowała się niepewność. Widząc to, Robert uśmiechnął się
lekko do Urszuli i odwrócił dokumenty – Angaż dla pani
Urszuli Kąsek na stanowisko kierownika regionalnego do
spraw personalnych.
– Tu proszę podpisać. –Wskazał Robert, jednocześnie
podsuwając Uli zakres obowiązków. – Będzie pani
odpowiedzialna za dział pracowników naszego rejonu. Zna
pani specyfikę pracy i jest kreatywna. Może oficjalnie już
mówmy sobie na ty. – Rękę podał jej nie tylko Robert, ale
także Kurek, gratulując awansu.
– Dziś jest już pani wolna, zaczynamy od poniedziałku. –
Ula stała jak słup soli. Trzymała w ręce długopis, jednak nie
wiedziała, czy powinna podpisać. Poprosiła o chwilę do
namysłu i zapytała, czy może wyjść się przewietrzyć. Gdy
stała zamyślona przed sklepem, podszedł do niej Robert.
– To dobra propozycja. Z pewnością lepsza niż praca
w sklepie.
– To duża zmiana w moim życiu, nie wiem, czy sprostam
temu zadaniu. Nie wiem, czy chcę mu sprostać… –Ula
zawahała się chwilę, ale nim zdążyła wygłosić kolejną tezę na
temat swojego przeznaczenia, losu, powołania, rozważania te
przerwał Robert:

– Proszę się nie martwić, chętnie opowiem ci więcej


szczegółów dziś przy kolacji. Słyszałem, że dają tu świetne
spaghetti w restauracji w centrum.
– Tak, to prawda, ale nie wiem, czy twoja żona będzie
zadowolona z twoich służbowych wyjść?
– Z pewnością nie, zwłaszcza że to prywatne wyjście.
A tak swoją drogą, tuż po szkoleniu odbyła się moja sprawa
rozwodowa. Dasz się namówić?
Gdy Ula wahała się chwilę, na horyzoncie zobaczyła
nadchodzącego z oddali Przemka, z bukietem kwiatów
w ręce. Widok ten nie umknął Robertowi. Łatwo nie będzie.
Widzę, że mam konkurencję, nie tylko w sprawach
zawodowych. Obym z tą tutaj poradził sobie równie łatwo,
jak w kontaktach zawodowych. – Stwierdził w duchu, po
czym uśmiechnął się niezwykle zalotnie, a zaskoczona
biegiem zdarzeń Ulka wpadła z impetem do biura
i zadeklarowała:
– Chciałam powiedzieć, że propozycja to, to dla mnie
spore zaskoczenie. Czuję się bardzo miło i… – W tej chwili
rozbrzmiał dzwonek na kasę i nikt nie usłyszał tego, co
powiedziała Ulka.
Dziękuję i zapraszam ponownie
Wydanie pierwsze, ISBN: 978-83-8147-574-7D

© Agata Majchrzak i Wydawnictwo Novae Res 2019

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek


fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody
wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Natalia Czerniak


KOREKTA: Elżbieta Zasempa
OKŁADKA: Anna Piwnicka
KONWERSJA DO EPUB/MOBI: Inkpad.pl

WYDAWNICTWO NOVAE RES


ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 698 21 61, e-mail: sekretariat@novaeres.pl, http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

You might also like