You are on page 1of 285

Spis treści

Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Wstęp
Bolesław Chrobry – okrutnik i gwałciciel
Władysław Herman królobójcą?
Książę bratobójca, czyli Bolesław Krzywousty
Piastowscy truciciele
Potwór i Jezabel – czyli losy Konrada Mazowieckiego i jego
żony, Agafii
Przemysł II i Ludgarda
Grzechy Władysława Łokietka
Kazimierz Wielki i gwałt Klary Zach
Władysław Opolczyk – polski Talleyrand
Henryk XI Legnicki – książę, który „zbójował”
„Zabity pies nie gryzie” – burzliwe dzieje Samuela
Zborowskiego
Lisowczycy – siły specjalne Rzeczypospolitej
Jeremi Wiśniowiecki – bohater czy zbrodniarz wojenny?
Kradzież insygniów, czyli koronacja Augusta II Mocnego
Polscy królobójcy, czyli krótka historia zamachów na
polskich władców
Szpiedzy i tajni agenci w służbie królów Polski
Bibliografia
Okładka
Projekt okładki i stron tytułowych
Barbara Kuropiejska-Przybyszewska

Konsultacja
Sylwia Łapka-Gołębiowska

Redaktor prowadzący
Bogusław Brodecki

Redaktor merytoryczny i korekta


Bożena Łyszkowska

Redaktor techniczny
Beata Jankowska

© Copyright by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2013


© Copyright by Iwona Kienzler, Warszawa 2013

Zapraszamy na strony
www.bellona.pl, www.ksiegarnia.bellona.pl

Dołącz do nas na Facebooku


www.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona

Nasz adres: Bellona SA


ul. Bema 87, 01-233 Warszawa
Księgarnia i Dział Wysyłki: tel. 22 457 03 02,
22 457 03 06, 22 457 03 78
faks 22 652 27 01
e-mail: biuro@bellona.pl
www.bellona.pl

ISBN 978-83-11-15339-4

Skład wersji elektronicznej


pan@drewnianyrower.com
 

Wstęp

olacy są często przekonani o  wyjątkowości swojej


ojczyzny. I  rzeczywiście historia naszego kraju wyróżnia go
pozytywnie na tle całej Europy: demokracja szlachecka,
umiłowanie wolności, łagodni władcy i  tolerancja religijna –
taki obraz funkcjonuje w  naszej świadomości. To w  innych
krajach panowali szaleni i  okrutni królowie, płonęły stosy
z  innowiercami, w  męczarniach umierano za swoje
przekonania… Często powołujemy się na historię, oceniając
rządzących naszym krajem w  czasach współczesnych,
porównując ich do władców znanych z historii i to porównanie
wypada zazwyczaj na niekorzyść współczesnych elit
politycznych. Jednak, kiedy bliżej przyjrzymy się dziejom
Polski, uważniej przejrzymy kroniki i  dokumenty historyczne,
odkryjemy dość niewygodną prawdę, iż także w naszej historii
znajdą się mroczne karty…
I  właśnie takim mrocznym, nieznanym dziejom naszego
kraju poświęcona jest niniejsza publikacja. W  książce celowo
pominięto historię najnowszą, a skupiono się na dziejach Polski
do czasów rozbiorów, bowiem to właśnie ten okres, choć
pozornie dość dobrze znany, kryje wiele niechlubnych, czasami
celowo zapomnianych, faktów. Okazuje się, iż władcy, którzy
w  powszechnej opinii uchodzili za dobrych i  łagodnych,
w rzeczywistości byli okrutnikami, niewahającymi się dopuścić
zbrodni, a  Piastowie często korzystali z  trucizny. Co więcej,
wśród Piastów znalazł się także człowiek, którego kronikarze
określali mianem potwora – Konrad Mazowiecki. Przekonamy
się, że sam Łokietek zawdzięczał koronę Polski dość dziwnemu
splotowi wydarzeń i w rzeczywistości daleki był od wizerunku
łagodnego władcy, a  jego syn był gwałcicielem. Mieliśmy
w  naszej historii słynnego na całą Europę Zawiszę Czarnego,
uosobienie cnót rycerskich, ale w  tym samym czasie żył też
Władysław Opolczyk, człowiek, który zasłużył na miano
„polskiego Talleyranda” – sprzedawczyk i  karierowicz,
potrafiący zmieniać swoje poglądy niczym przysłowiowa
chorągiewka na wietrze… Poznamy też sylwetkę jednego
z  książąt śląskich, Piasta z  krwi i  kości, Henryka Legnickiego,
który… parał się zbójectwem, co nie przeszkodziło mu snuć
marzeń o zdobyciu ręki samej królowej Anglii, Elżbiety I.
Szczycimy się husarią Sobieskiego, dumą polskiego oręża, ale
zapominamy, iż w  dawnej Rzeczypospolitej istniała formacja,
której metody działania przypominały akcje grup
terrorystycznych. Przyjrzymy się także sylwetkom dwóch ludzi,
których ocena do dziś budzi spore kontrowersje wśród
historyków: Samuelowi Zborowskiemu i  księciu Jeremiemu
Wiśniowieckiemu. Niniejsza publikacja zada też kłam mitowi,
jakoby Polsce obca była zbrodnia królobójstwa, bowiem choć co
prawda żaden polski władca nie położył głowy pod katowskim
toporem, to nasi królowie i  książęta często stawali w  obliczu
zagrożenia życia przez swoich poddanych. Jeden z  nich,
Mieszko Bolesławowic, najprawdopodobniej zginął za sprawą
swego najbliższego krewnego, a za śmiercią Leszka Białego stoi
być może jego rodzony brat, Konrad Mazowiecki… Stanisław
Leszczyński po swojej abdykacji i  wyjeździe musiał zachować
szczególną ostrożność, by nie paść ofiarą zamachowców
nasyłanych regularnie przez Augusta II, odetchnął dopiero, gdy
jego córka poślubiła króla Francji, który otoczył teścia opieką.
Stanisław August natomiast cudem uniknął śmierci z  rąk
konfederatów barskich. Książkę zamyka opowieść
o najsłynniejszych szpiegach na usługach polskich królów.
Niektórzy uważają, że o  tych niechlubnych sprawach nie
należy wcale pisać, ani opowiadać, pomijając je milczeniem.
Zapominają jednak, że nawet te najbardziej mroczne, a czasem
haniebne historie, są nieodłącznym elementem naszych
dziejów, a co za tym idzie – polskiej tożsamości narodowej.
 

Bolesław Chrobry – okrutnik


i gwałciciel

iększe są jednak i liczniejsze dzieła Bolesława, aniżeli


my to możemy opisać lub prostym opowiedzieć słowem.
Albowiem jakiż arytmetyk mógłby żelazne jego szyki dość
pewną określić cyfrą, a cóż dopiero przytoczyć opisy zwycięstw
i  triumfów w  takiej mnogości! Z  Poznania bowiem 1300
pancernych rycerzy i 4000 żołnierzy z tarczami, z Gniezna 1500
pancernych i  5000 tarczowników, z  Włocławka grodu 800
pancernych i  2000 tarczowników, z  Giecza 300 pancernych
i  2000 pancerników i  tarczowników. Ci wszyscy niezwykle
waleczni i  wprawni w  rzemiośle wojennym występowali do
boju za czasów Bolesława Wielkiego […]. Taka była okazałość
rycerska króla Bolesława, a  nie mniejsza była jego cnota
posłuszeństwa duchowego […]. Boga czcił z najwyższą miłością.
Kościół święty wywyższał i  przyozdabiał go królewskimi
darami. Miał też pewną wybitną cechę sprawiedliwości
i  przystępności […]. Za czasów Bolesława wszyscy rycerze
i  wszystkie damy dworskie zamiast sukien lnianych lub
wełnianych nosiły płaszcze z delikatnych tkanin, a skór, nawet
kosztownych, choćby były nowe, nie noszone na jego dworze
bez podszycia kosztowną tkaniną i  bez złotogłowiu. Złoto
bowiem za jego czasów tak było w  powszechnym posiadaniu
u  wszystkich, jak dziś srebro, srebro zaś było tanie jak słoma
[…]. Za jego bowiem czasów nie tylko komesowie, lecz nawet
ogół rycerstwa nosił łańcuchy złota niezmiernej wagi, tak
opływali wszyscy w nadmiar pieniędzy”[1].
Powyższy opis pierwszego polskiego króla i  siły ówczesnego
państwa polskiego oraz dostatków, w  jakie opływali jego
obywatele, zawdzięczamy Gallowi Anonimowi i  szczerze
mówiąc, pozostawiony przez kronikarza wizerunek Chrobrego
wciąż jest popularny w  naszym społeczeństwie. Syn Mieszka
i Dobrawy pamiętany jest jako władca wielki, sprawiedliwy, za
panowania którego w  Polsce umocniło się chrześcijaństwo.
Legendę tego władcy utrwaliła tradycja romantyczna, widząc
w  nim wielkiego monarchę, władającego państwem, którego
terytorium rozciągało się od Morza Bałtyckiego po Karpaty, od
Szczecina po Gdańsk i  od rzeki Bug po górny bieg rzeki Łaby.
Ale nie tylko: Bolesław miał być królem mądrym
i  sprawiedliwym, wzorem idealnego władcy, który mógłby
znaleźć się w Sevres pod Paryżem…
Pomijając grzechy polityczne naszego pierwszego króla, do
których historycy zaliczają m.in. nieliczenie się z  realiami
polityki międzynarodowej, co przejawiało się chociażby
w  sprowokowaniu wojny z  Henrykiem II, której potem nasz
władca za nic nie potrafił rozstrzygnąć na swoją korzyść, trzeba
zwrócić uwagę, iż Chrobry ma na sumieniu sprawki, o których
wolelibyśmy nie pamiętać, a  o  niektórych z  nich nawet
współcześni historycy mówią z  pewnym zażenowaniem.
Faktem bezspornym jest, że za panowania syna Mieszka
i  Dobrawy wzmocniły się struktury państwa, powstało
arcybiskupstwo gnieźnieńskie oraz kościelne struktury
administracyjne na ziemiach polskich, zbudowano liczne grody
i  fortyfikacje graniczne, jak również wzniesiono pierwsze
monumentalne katedry polskie. Chrobry był dopiero drugim
chrześcijańskim władcą Polski, a już potrafił zyskać niekłamany
podziw i  uznanie cesarza Ottona III, który widział w  nim nie
tylko wielkiego władcę, ale także przyjaciela, potężnego
sojusznika w urzeczywistnieniu jego ukochanej wizji Imperium
Christianum, czyli cesarstwa uniwersalistycznego, mającego
objąć nie tylko wszystkie chrześcijańskie kraje zachodu, ale
także całą Słowiańszczyznę, w  tym także świeżo ochrzczoną
Polskę. Niektórzy historycy, badając zachowanie Ottona
podczas sławnego zjazdu gnieźnieńskiego, uważają wręcz, że
cesarz w  polskim władcy widział nawet swego następcę na
cesarskim tronie. Trzeba przyznać, że aby zdobyć taką sympatię
cesarza, Chrobry musiał być nie tylko wybitnym człowiekiem,
ale też i niezłym dyplomatą.
Być może w  kontaktach z  Ottonem III przydały mu się
doświadczenia wyniesione z  pobytu na cesarskim dworze
Ottona I, rodzonego dziadka cesarza. Trafił tam jako zakładnik,
będący gwarantem lojalności swego ojca, czego zażądał
niemiecki cesarz po zwycięstwie polskich oddziałów w  bitwie
pod Cedynią w 972 roku. Książę-zakładnik miał zaledwie sześć
lub siedem lat i  choć nie wiadomo dokładnie, ile lat spędził
u  cesarza, historycy zgadzają się, że okres ten musiał być
wystarczająco długi, by młody człowiek poznał arkana wielkiej
polityki.
Prawdą jest też, że Bolesław Chrobry był wielkim wodzem,
odznaczającym się niewątpliwym talentem militarnym, czemu
Polska zawdzięcza zwycięstwa niemal we wszystkich wojnach,
które toczył przyłączając pod swe panowanie m.in. Łużyce,
Grody Czerwieńskie, Słowację czy Morawy. Jednocześnie ten
ambitny władca, realizując swoje zamierzenia, zupełnie się
przeliczył z możliwościami administracyjnymi młodego jeszcze
bądź co bądź państwa, jakim była Polska, co wywołało
katastrofę naszego kraju w  latach trzydziestych XI wieku.
Dodajmy, że za ową katastrofę historia beztrosko obarczyła
odpowiedzialnością syna i  następcę Chrobrego, Mieszka II,
nadając mu niesprawiedliwie przydomek Gnuśny. Tymczasem,
za cały ambaras, z którym zapewne nikt by sobie nie poradził,
odpowiadał jego ojciec i jego ambitna polityka.
Nasz pierwszy król był władcą okrutnym, kto wie, czy nie
najokrutniejszym ze wszystkich, którym przyszło rządzić
naszym państwem. Wkrótce po śmierci swego ojca, wykazał się
bezwzględnością i  dążeniem do władzy, wypędzając z  kraju
swoich trzech przyrodnich braci: Mieszka, Lamberta
i Świętopełka oraz ich matkę, drugą żonę Mieszka I, niemiecką
księżniczkę Odę. Pogwałcił w  ten sposób wolę swego ojca,
bowiem ten chciał, by jego synowie solidarnie podzielili się
władzą, a sam Bolesław z woli Mieszka otrzymał Małopolskę. To
można mu puścić w  niepamięć, bowiem posunięcie to
zapobiegło rozdrobnieniu naszego państwa i  skupiło całą
władzę w  jednym ręku. Jednak ze zwolennikami swych
młodszych braci, Odylenem oraz Przybywojem, książę postąpił
bardzo okrutnie, kazał bowiem im wyłupić oczy… Nie było to
w  owych czasach niczym nadzwyczajnym, często oślepiano
przeciwników politycznych, jeżeli chciano darować im życie.
Gwoli sprawiedliwości należy dodać, że Chrobry dogadał się
w  końcu z  dwoma z  braci: Lambert został wyświęcony na
biskupa krakowskiego, a  Świętopełk otrzymał w  zarząd
Pomorze Zachodnie.
Podobny los spotkał innego adwersarza Chrobrego –
Bolesława Rudego, który dość nieudolnie rządził Czechami,
wykazując się przy tym niebywałym okrucieństwem, przez co
ściągnął na swoją głowę niezadowolenie poddanych.
Okrucieństwo Rudego, który notabene był bratankiem
Dobrawy, matki naszego władcy, niewiele Chrobrego
obchodziło, ale jego polityka okazała się sprzeczna z  celami
polityki polskiej. Musiało to bardzo drażnić polskiego władcę,
tym bardziej że Bolesław Rudy władzę zawdzięczał swemu
polskiemu krewnemu, który wcześniej udzielił mu poparcia
w  konflikcie z  Władywojem, którego czeska opozycja osadziła
na praskim tronie. Chrobry, porozumiawszy się
z  przeciwnikami Rudego, należącymi do możnowładztwa
czeskiego i  morawskiego, w  1003 roku podstępem zwabił
kuzyna do Polski. Tam, zamiast obrad, o  których wspominał
w  liście polski władca, czekało na niego więzienie, gdzie na
rozkaz kuzyna został oślepiony. Całe zajście miało zapewne
miejsce w  Krakowie, bowiem kroniki wspominają o  obecności
na wawelskim zamku ślepca w książęcych szatach, błąkającego
się po komnatach w 1034 roku.
Właściwie można uznać, że za ów niegodny postępek
z  członkiem własnej rodziny, Chrobrego spotkała zasłużona
kara, bowiem nasz władca nie zagrzał długo miejsca nad
Wełtawą. Zaledwie rok później musiał uchodzić z  Pragi na
skutek buntu ludności. Stało się tak niejako na jego własną
prośbę, bowiem wojsko polskiego władcy, mając jego
błogosławieństwo i pełną aprobatę, dopuszczało się gwałtów na
rdzennej ludności.
Chrobry pozwalał swoim wojom na wiele, a  jego wojska
szerzyły gwałt i  spustoszenie na terenach, które zdobywały na
chwałę swego władcy. Członkowie jego drużyn rabowali
dosłownie wszystko, co im wpadło w  ręce, palili grody i  wsie,
wyrzynali miejscową ludność, a  niedobitków brali w  niewolę.
Nie oszczędzano też kościołów, które puszczano z  dymem
równie często, jak pogańskie chramy. Dzisiaj takie
postępowanie zostałoby uznane za zbrodnię wojenną.
Syn Mieszka miał też dość osobliwe metody krzewienia,
a  właściwie umacniania chrześcijaństwa wśród swych
poddanych. Pamiętajmy, że wbrew temu, co powszechnie
głoszą niektórzy, szczerze mówiąc niedouczeni apologeci
Kościoła i  jego zasług, chrześcijaństwo w  czasach Bolesława
Chrobrego było religią młodą, obcą i  co tu dużo mówić, często
niezrozumiałą dla przyzwyczajonych do wielobóstwa polskich
Słowian i przyjmowało się dość ciężko. W zasadzie nową wiarę
przyjął dwór i  stosunkowo niewielka grupa możnych, niższe
warstwy społeczeństwa wolały być wierne wierzeniom swych
przodków. Raz po raz wybuchały w  różnych częściach
rozległego państwa Chrobrego bunty zwolenników powrotu
wiary w stare, dobrze znane i ugruntowane w dawnej tradycji
plemiennej bóstwa. Wiadomo, że pod koniec życia Bolesław
krwawo stłumił pogański bunt, który nie tylko zagrażał
młodemu Kościołowi, nieokrzepłemu na ziemiach polskich,
i strukturom państwa, ale także mógł definitywnie storpedować
jakiekolwiek plany związane z koronacją władcy.
W  oczach ludzi żyjących w  XX wieku to wszystko nie
usprawiedliwia jednak metod, za pomocą których władca
walczył o  przestrzeganie postów czy zaniechanie pogańskich
zwyczajów. Za nieprzestrzeganie postów groziła nie tylko
chłosta, ale nawet wybijanie zębów. Chrobry kazał surowo
karać cudzołożników: winnego złamania szóstego przykazania
przybijano za mosznę do mostu. Jednak nie było to
równoważne ze śmiercią, nieszczęśnik otrzymywał bowiem
ostry nóż i mógł sam decydować, czy pozbawi się męskości, ale
przeżyje, czy umrze na moście. Wszystkim czytelnikom, którzy
zastanawiają się, dlaczego skazańca karano właśnie w  ten
sposób, spieszę wyjaśnić, że średniowieczne mosty były
wyjątkowo niebezpiecznymi konstrukcjami nawet w  czasach
znacznie późniejszych, od tych w których żył Bolesław Chrobry.
Ludzie przed wejściem na most żegnali się nabożnie i  modlili
o  bezpieczne przejście, a  podróżni bardziej strachliwi woleli
korzystać z  brodu. Echo niewiary w  ich stabilność, znaleźć
można w  nieco już zapomnianym porzekadle: „Widzi, że most
a  jedzie”. Umieszczenie skazanego na moście było więc
dodatkową karą, gdyż niestabilna konstrukcja mogła się
w  każdej chwili zawalić, zwłaszcza gdy nieszczęśnik
gwałtownie się poruszał, pogrążając go w odmętach rzecznych.
Niewierne i  rozpustne kobiety karano równie dotkliwie, co
skrupulatnie odnotował niemiecki kronikarz, pisząc, iż w kraju
Chrobrego: „jeśli kędy nierządnica się znalazła, tedy szpetną
i  okrutną karę na niej przez obcięcie części wstydliwej
wymierzano, a  ten wycinek na drzwiach domu był
zawieszany”[2]. Czyli wycinano nieszczęsnej kobiecie
łechtaczkę i przybijano ją do drzwi domu, w którym mieszkała.
Oczywiście każdy mógł próbować dowieść swej niewinności,
ale sposób, w  który można było to uczynić, był nader bolesny.
Otóż, kiedy dany delikwent wypierał się zdrady lub
niemoralnego prowadzenia, wsadzano rękę oskarżonego (lub
oskarżonej) do… wrzącej wody. Następnie oparzenie
opatrywano i po kilku dniach sprawdzano – jeżeli ręka dobrze
się goiła, oznaczało to, iż człowiek jest niewinny zarzucanych
mu grzechów, jeżeli goiła się źle, przystępowano do
wymierzenia wyżej opisanych kar. W  ten sposób, jeżeli ktoś
miał wyjątkowego pecha, nie tylko mógł stracić część organów
intymnych, ale także rękę.
Co ciekawe, samemu władcy, tak surowo karzącemu
cudzołożników, daleko było do męża idealnego, swoje małżonki
traktował bowiem dość instrumentalnie. Jego pierwszą żoną
była nieznana z imienia córka ówczesnego margrabiego Miśni –
Rygdaga, który, z  racji pełnionego przez siebie urzędu, był
bardzo przydatny dla polityki Mieszka I. Małżeństwo zawarto
najprawdopodobniej w  982 roku, a  historycy, opierając się na
dość niepewnych źródłach, przypisują pierwszej żonie
Bolesława imiona Henilda, Hemmilda, Herminilda lub Oda.
Związek Chrobrego z  zapewne niekochaną małżonką trwał do
roku 985 roku, czyli do śmierci Rygdaga. Wówczas uznano, że
kobieta jest już niepotrzebna na dworze i, nie bacząc na
kanoniczne prawo małżeńskie ani na fakt, iż urodziła mężowi
dwoje dzieci, odesłano ją do domu.
Podobnie postąpił Chrobry z  kolejną małżonką, której imię
także nie zachowało się do naszych czasów. Wiadomo jedynie,
iż pochodziła z  Węgier i  najprawdopodobniej była córką
Gejzy‹1› i  księżniczki siedmiogrodzkiej Sarolty. Zaledwie po
roku Bolesław bezceremonialnie wygnał swoją małżonkę
z kraju, pomimo że kobieta dała mu syna – Bezpryma. Dla niego
również nie był łaskawy, bowiem pozbawił go dziedzictwa
i  wysłał do wspólnoty mniszej założonej przez św. Romualda
we Włoszech, pod Rawenną. Być może ta rażąca
niesprawiedliwość wynikała stąd, iż, jak chcą niektórzy
historycy, Bezprym nie był synem Chrobrego, ale pochodził
z  pozamałżeńskiego romansu jego drugiej małżonki. Część
historyków, sugerując się zachowanymi informacjami na temat
daty ślubu polskiego władcy i  narodzin Bezpryma, twierdzi
wręcz, że panna młoda ślubując wierność swemu mężowi była
już w  ciąży. O  nieślubnym pochodzeniu chłopca ma świadczyć
także nadane mu przez ojca imię, które oznacza człowieka bez
prymatu, bez przeznaczenia i  nie nawiązuje bezpośrednio do
imion występujących w  rodzinie Chrobrego. Wobec takiego
stanu rzeczy stosunek władcy do syna i  odesłanie go do
odległego klasztoru można byłoby zrozumieć. Tylko dlaczego,
odsyłając swą niewierną małżonkę, nie odesłał wraz z  nią
niechcianego dziecka?
Kolejne małżeństwo polskiego władcy było szczęśliwym
związkiem, skoro następna żona, Emnilda, wytrwała u  jego
boku trzydzieści lat i  obdarzyła go pięciorgiem dzieci, w  tym
następcą tronu – Mieszkiem Lambertem. Dokonała
prawdziwego cudu, bowiem potrafiła utrzymać przy sobie
Chrobrego, a  kroniki nie odnotowują obecności innej kobiety
w  życiu władcy do momentu zgonu jego prawowitej małżonki.
Najprawdopodobniej miała ugodowy charakter i  była mądrą
kobietą, gdyż wszyscy kronikarze, wraz z  nieprzychylnym
Chrobremu Thietmarem, wychwalają ją pod niebiosa.
Łagodna i  roztropna Emnilda zmarła w  1017 roku, po
trzydziestu latach zgodnego pożycia z  Chrobrym. Następna
małżonka Bolesława, Oda, nie miała już tyle szczęścia i pomimo
że w  chwili ślubu była znacznie młodsza od przeszło
pięćdziesięcioletniego Chrobrego, nigdy nie zdobyła jego
miłości, a  nawet, jeżeli wierzyć Thietmarowi, szacunku
należnego żonie. Była córką margrabiego Miśni Ekkeharda I,
a małżeństwo Bolesława z nią miało stanowić gwarancję pokoju
zawartego z  cesarstwem niemieckim w  1018 roku
w  Budziszynie. Dała Chrobremu tylko jedną córkę, Matyldę,
o  której losach niewiele wiemy. Oda nigdy nie dorównała
znaczeniem swojej poprzedniczce u boku Chrobrego, a jak pisał
Thietmar nie cieszyła się takim szacunkiem, jak powinna.
Oburzeniu kronikarza nie należy się dziwić, bowiem to
właśnie w  czasie, gdy Chrobry był mężem Ody, dopuścił się
kolejnego haniebnego uczynku – gwałtu. Jego ofiarą padła
Przecława (w  niektórych opracowaniach – Przedsława), córka
kijowskiego księcia Włodzimierza Wielkiego i siostra Jarosława
Mądrego. Swego czasu polski władca starał się o  jej rękę, ale
spotkał się ze stanowczą odmową. Musiało to bardzo zaboleć
Bolesława, bowiem podczas zwycięskiej wyprawy kijowskiej
i zdobyciu samego Kijowa postanowił posiąść pannę, której ręki
mu niegdyś odmówiono. Według Galla Anonima, władca
zniewolił nieszczęsną dziewczynę w noc po zdobyciu Kijowa, co
więcej, Bolesław zabrał nieszczęsną Przecławę wraz z siostrami
do Polski, co wypomniał mu wspomniany już kilkakrotnie
niemiecki kronikarz, pisząc: „ten stary wszetecznik uprowadził
ją bezwstydnie zapominając o  swej ślubnej małżonce”[3].
Bolesław osadził Przecławę na Ostrowie Lednickim, gdzie
zbudował nawet dla niej cerkiew. Miał z nią dwie córki, których
imion niestety nie znamy.
Dla Ody musiało to być dość ciężkie przeżycie, tym bardziej
że jej małżonek sprowadził do kraju kochankę tuż po samym
ślubie, bowiem wyprawa do Kijowa miała miejsce zaledwie
kilka dni po ceremonii zawarcia małżeństwa. Młodziutka
dziewczyna musiała tolerować u boku znacznie starszego męża
jego ruską nałożnicę. Na otarcie łez została
najprawdopodobniej ukoronowana.
Niektórzy biografowie zarzucają też Chrobremu okrutne
obejście się ze swoim synem, późniejszym królem Mieszkiem II,
któremu bezceremonialnie nakazał odprawić ukochaną,
niejaką Dobrawę, z  którą ten wziął nawet ślub, co prawda nie
kościelny, ale według obyczaju słowiańskiego, co było
powszechnie praktykowane w  ówczesnej Polsce. Kościół, który
jeszcze nie miał takiego wpływu na sumienia poddanych, jak
w późniejszych epokach, zezwalał na takie praktyki wszystkim,
z  wyjątkiem koronowanych władców, którzy musieli zawierać
śluby kościelne. Kiedy ojciec Mieszka podjął starania
o  uzyskanie korony królewskiej, chciał pozyskać przychylność
nie tylko Kościoła, ale i  samego cesarza, postanowił ożenić
swego syna z  cesarską krewną – Rychezą. Ten, rad nierad,
posłuchał Chrobrego. Ale Dobrawa nadal panowała w  jego
sercu, więc postanowił przeciwstawić się ojcu i  nie oddalać jej
z  dworu. Wydał ją za dworzanina Rychezy Embricha i  nadal
utrzymywał z  nią intymny związek, co w  przyszłości nie tylko
skomplikowało sytuację jego małżeństwa, ale także i losy całego
kraju…
Jak widać, nasz pierwszy król ideałem nie był, w imię władzy
palił, mordował i  gwałcił, a  pomimo że karał surowo
cudzołożników, sam miał poważne kłopoty z  dotrzymaniem
małżeńskiej wierności. Na jego usprawiedliwienie trzeba
jednak powiedzieć, że był nieodrodnym synem swojej epoki –
podobne, jeżeli nawet nie gorsze postępki mieli na swoich
sumieniach także inni władcy, włącznie z wyniesionymi później
na ołtarze św. Włodzimierzem Ruskim oraz św. Stefanem
Węgierskim na czele. Dla przykładu: drugi z  wymienionych,
rozprawiwszy się ze swoim antagonistą, krewniakiem
i  pretendentem do tronu, księciem nitrzańskim Vazulem,
nakazał go oślepić, po czym… wlać do jego uszu roztopiony
ołów. Takie postępowanie nikogo wówczas nie dziwiło, ani
specjalnie nie oburzało, poza garstką idealistów, w rodzaju św.
Wojciecha. Ale, jak dość cynicznie zauważył biograf Bolesława
Chrobrego, Benedykt Zientara, więcej pożytku było z  nich po
śmierci, niż za życia.

Przypisy:
1  http://www.piastowie.kei.pl/piast2/ptegach.htm
2  Sztajner-Iwińska Agnieszka, Zdrada stara jak świat [online], dostępne
w internecie: http://www.polskicraigavon.com/magazyn3.pdf
3  Za: Satała Zbigniew, Poczet polskich królowych, księżnych i  metres,
Szczecin 1990, s. 25.

1 Gejza, wł. Géza (ur. ok. 949 – 1.02.997) – książę węgierski z  dynastii
Arpadów, który objął panowanie na Węgrzech ok. 970 r. W 974 r. wraz z całą
rodziną przyjął chrzest. Ojciec świętego Stefana, patrona Węgier.
 

Władysław Herman
królobójcą?

Władysławie Hermanie, młodszym synu Kazimierza


Odnowiciela i  bracie króla Bolesława Śmiałego, zwanego też
Szczodrym, historycy zgodnym chórem wypowiadają się źle,
nie zostawiając na nim suchej nitki. Paweł Jasienica ubolewa,
że los nierówno wyposażył charaktery synów Kazimierza
Odnowiciela: starszego Bolesława obdarzając inteligencją oraz
bystrością umysłu, jednocześnie dając mu gwałtowny
charakter, natomiast młodszego – Hermana, obarczył nie tylko
kłopotami zdrowotnymi, ale także miernym umysłem. Historyk
pisze o nim bez ogródek: „władca-popychadło w rękach swoich
i  obcych, człowiek pozbawiony zarówno talentu, jak i  ambicji,
skłonny tylko do intryg i  podstępnych okrucieństw, ociężały
i schorowany”[1]. Sądy innych są zwykle równie ostre.
Władysław Herman oskarżany jest o  doprowadzenie kraju
na skraj katastrofy, spowodowanie upadku autorytetu
monarchii, wywołanie bratobójczych walk oraz o uciekanie się
do podstępu i  okrucieństwa. Ten ostatni zarzut nieco dziwi,
zważywszy, że była to właściwie powszechna praktyka
w  owych czasach. Jeżeli o  rządach tego władcy ktokolwiek
mówi coś pozytywnego, to zaraz dodaje, iż nie było to zasługą
cherlawego księcia, ale energicznego palatyna Sieciecha, który
de facto rządził wówczas całym krajem. Dodatkowo Hermana
oskarża się o  zbrodnię królobójstwa, aczkolwiek chodzi tu nie
tyle o  samego króla, ile o  jego syna i  prawowitego następcę –
Mieszka Bolesławica. Najprawdopodobniej jednak, w  tym
przypadku, władca nie był pomysłodawcą owej zbrodni, być
może działał za namową swej ówczesnej małżonki i  jej
kochanka, wspomnianego już Sieciecha, co oczywiście
bynajmniej nie umniejsza jego winy, aczkolwiek w  sądzie
mogłoby być uznane za okoliczność łagodzącą.
Przyjrzyjmy się więc tej zbrodni sprzed wieków. Jak
wiadomo, Władysław Herman nie dorastał jako następca tronu,
gdyż władzę w Polsce po Kazimierzu Odnowicielu miał przejąć
jego starszy brat – Bolesław, który od najwcześniejszych lat był
do tego przygotowywany. Kazimierz prawdopodobnie oddał
młodszemu synowi we władanie Mazowsze, ale nie jest to
informacja pewna. Władysław już w dzieciństwie miał kłopoty
ze zdrowiem i  był bardzo słabowity, ale wobec faktu, iż jego
starszy brat chował się zdrowo, jego kondycja nikomu nie
spędzała snu z powiek. Plany Kazimierza Odnowiciela udało się
zrealizować i  Bolesław objął rządy w  Polsce po śmierci swego
ojca w 1058 roku, a ponieważ różne źródła datują jego urodziny
– na rok 1040 lub 1042, miałby wówczas osiemnaście lub
szesnaście lat.
Po osiemnastu latach panowania, dzięki skutecznej polityce
zagranicznej, książę Bolesław nałożył na swe skronie koronę
królewską, stając się trzecim królem Polski i drugim noszącym
dumne imię Bolesław. Ów król, uznawany przez historyków za
jednego z  najwybitniejszych polskich władców, jak wiadomo
w 1079 roku popadł w konflikt z biskupem Stanisławem, który
zakończył się zabiciem duchownego na rozkaz władcy, a nawet
jak głosi legenda, przez niego własnoręcznie.
Ta niefortunna decyzja Bolesława okazała się brzemienna
w  skutki; gdyby skazaniec był zwykłym księdzem, sprawa
rozeszłaby się po kościach i  nikt by o  niej nie pamiętał, ale
Stanisław piastował wysoką godność kościelną. Rozsierdzony
papież rzucił na króla klątwę, a  cały kraj obłożył
interdyktem‹2›. Rozdrażnieni możnowładcy, obawiając się, że
ten precedens może powtórzyć się w przyszłości w stosunku do
któregokolwiek z  nich, podnieśli bunt i  oddali władzę w  ręce
królewskiego brata – Władysława Hermana. Niegdyś uważano,
że bezpośrednim inspiratorem rebelii był sam Herman, ale
z  czasem obalono tę tezę, uznając księcia jedynie za
mimowolnego beneficjenta zaistniałej sytuacji. O  szacunku,
jakim obdarzał swego brata-wygnańca mógł świadczyć fakt, iż
młodszemu ze swych synów nadał jego imię.
Nieszczęsny król, żałując zapewne swego postępku, podjętego
zbyt pochopnie, nie miał innego wyjścia, jak tylko uchodzić
z  kraju. Udał się wraz z  żoną i  synem na dwór króla Węgier,
którego znał bardzo dobrze. Na Węgrzech władał wówczas król
Władysław I, syn Beli I, którego nasz władca wsparł w  walce
o  tron, a  sam Władysław urodził się na wygnaniu w  Krakowie
i  dzieciństwo spędził na dworze Kazimierza Odnowiciela,
natomiast młodość – na dworze samego Bolesława. Wygnany
monarcha mógł się spodziewać wdzięczności po władcy Węgier
i  dlatego wraz z  żoną i  synem poszukał schronienia pod jego
opiekuńczymi skrzydłami. Jak się okazało, nie przeliczył się
w swych kalkulacjach, a Władysław przyjął samego króla i jego
rodzinę z otwartymi ramionami.
Niestety wygnaniec, otoczony dostatkiem i  wszelkimi
wygodami należnymi koronowanej głowie, jeżeli nawet
przedsięwziął jakiekolwiek kroki w  celu odzyskania władzy, to
nie zdążył ich wykonać, bowiem zmarł w  1081 roku (według
niektórych źródeł rok później). Nie umarł jednak bezpotomnie,
pozostawił po sobie jednego syna, prawowitego następcę tronu
– Mieszka. Chłopiec dorastał na węgierskim dworze,
a  Władysław kochał go jak własnego syna, tym bardziej że
zrządzeniem losu jemu samemu urodziły się dwie córki.
Mieszko bardzo dobrze rokował na przyszłość, bowiem jak
pisze naoczny świadek ówczesnych wydarzeń, Gall Anonim,
„chłopiec istotnie wszystkich, i Węgrów, i Polaków, przewyższał
szlachetnymi obyczajami i pięknością i myśli wszystkich ściągał
ku sobie nadzieją przyszłego panowania, czego wyraźne były
objawy”[2].
Historycy komentując stwierdzenie Galla o  ojcowskiej
miłości, jaką król Węgier darzył ponoć młodego Mieszka,
zauważają, że nie ma w  tym nic nadzwyczajnego. Z  punktu
widzenia każdego władcy dobrze jest mieć na swym dworze
pretendenta do tronu sąsiedniego kraju, którego po pierwsze
można „urobić” na swojego sojusznika, a po drugie wykorzystać
jako pretekst do dyplomatycznej lub nawet zbrojnej interwencji
na terenie owego państwa. Władysław, król węgierski,
doskonale zdawał sobie z tego sprawę, bowiem, jak wiemy, sam
został podobnie wykorzystany przez władcę Polski.
Tymczasem stryj Mieszka, Władysław Herman, który na
skutek opisanych wydarzeń został władcą naszego państwa,
zupełnie się do rządzenia krajem nie nadawał. Nie dość, że był
schorowany i ociężały, to jeszcze zupełnie pozbawiony ambicji.
Na domiar złego miał poważne problemy osobiste: swoją
pierwszą żonę i matkę pierworodnego syna – Zbigniewa, którą
poślubił zgodnie z  obyczajem słowiańskim, zostawszy władcą
państwa musiał odprawić, a  następnie poślubić, już z  pełnym
błogosławieństwem Kościoła, czeską księżniczkę o  imieniu
Judyta.
Para dość długo nie mogła doczekać się potomka, a  stan
zdrowia księcia zapewne był jedną z  przyczyn takiej sytuacji.
W  końcu za wstawiennictwem świętego Idziego, Judyta powiła
zdrowego chłopca, któremu nadano imię Bolesław. Niestety
Judyta wkrótce zmarła, a  owdowiały książę postanowił się
ponownie ożenić. Tym razem jego wybranką została kolejna
Judyta, kobieta pochodząca z  cesarskiej rodziny, która była
córką cesarza Henryka III i  siostrą jego następcy na cesarskim
tronie – Henryka IV. Judyta Maria nie była panną pierwszej
młodości, ale wdową i  to o  dość swobodnych obyczajach.
Kronikarze wspominają, iż jej cesarski brat z  prawdziwą ulgą
oddał jej rękę polskiemu księciu, licząc, że
czterdziestopięcioletni wówczas Herman potrafi okiełznać
obdarzoną wybujałym temperamentem Judytę. Nadrzędne
znaczenie miał oczywiście fakt, iż małżeństwo jego siostry
z  polskim władcą stwarzało możliwość zawiązania sojuszu
wymierzonego przeciwko królowi czeskiemu Wratysławowi I,
którego znaczenie niepokojąco rosło.
Zanim jednak Judyta zawitała na dwór Hermana, książę
sprowadził do kraju swego bratanka i  jego matkę, wdowę po
królu Bolesławie. Najprawdopodobniej, na mocy porozumienia
zawartego z  opiekującym się Mieszkiem Władysławem I,
Herman zobowiązał się oddać bratankowi we władanie
dzielnicę krakowską, ale jest to tylko hipoteza, z  którą nie
wszyscy historycy chcą się zgodzić.
W 1088 roku stryj ożenił Mieszka z księżniczką ruską, której
imienia nie znamy, ale przypuszcza się, że była nią Katarzyna
Wsiewołowna, córka księcia kijowskiego, Wsiewołoda
I Jarosławowicza. Według zwolenników tezy o zwierzchnictwie
młodego Mieszka nad dzielnicą krakowską, jego małżeństwo
z  ruską księżniczką stanowi jej potwierdzenie, ponieważ ruski
książę nigdy nie zgodziłby się na małżeństwo swojej córki
z kimś, kto nie jest udzielnym władcą. I tak młody książę żyłby
sobie spokojnie władając Krakowem i  podległą mu dzielnicą,
gdyby do akcji nie wkroczyła druga żona jego stryja – Judyta
Maria.
Ta ambitna i  obdarzona niespożytym temperamentem
seksualnym kobieta, wkrótce po przyjeździe do Polski
zorientowała się, kto w  tym państwie gra pierwsze skrzypce.
Wówczas władzę w  kraju faktycznie sprawował Sieciech,
wojewoda pełniący funkcję palatyna, czyli zarządcy dworu
królewskiego. Między możnowładcą i księżną szybko nawiązała
się nić porozumienia, a  wkrótce ściślejszy związek, bowiem
większość polskich historyków widzi w  niej kochankę
wszechwładnego palatyna. Właściwie nie należy się dziwić, że
dumna córka i siostra cesarska wolała dzielić łoże z Sieciechem
niż z  wiecznie niedomagającym mężem-niedorajdą. Ambicje
Judyty Marii musiały sięgać daleko, być może nawet marzyła jej
się władza u  boku coraz potężniejszego dostojnika, po
usunięciu z drogi jej męża.
Najpierw jednak należało pozbyć się innych, którzy stali na
przeszkodzie. Judycie udało się przekonać księcia Władysława,
iż jego bratanek stanowi jawne zagrożenie, jeżeli nie dla niego
samego, to z  pewnością dla małego Bolesława, któremu może
w przyszłości uniemożliwić przejęcie władzy. Musiała być dość
przekonująca, bowiem w  1089 roku, niespełna rok po ślubie
z  ruską księżniczką, Mieszko nagle zmarł. Wszyscy, na czele
z  jego matką i  wdową po Bolesławie Śmiałym podejrzewali
otrucie, doskonale zdając sobie sprawę, kto był inicjatorem tej
zbrodni.
Tak opisuje to Gall Anonim, który oglądał te zdarzenia na
własne oczy: „Żonaty więc młodzieniaszek, gołowąsy a  piękny,
tak właściwie, tak rozumnie postępował, tak przestrzegał
starego obyczaju przodków, że cały kraj z  niezwykłym
uczuciem upodobał go sobie. Lecz wrogi pomyślności
śmiertelny los w  boleść zamienił wesele i  w  kwiecie wieku
przeciął nadzieję (pokładaną w) jego zacności. Powiadają
mianowicie, że jacyś wrogowie z  obawy, by krzywdy ojca nie
pomścił, trucizną zgładzili tak pięknie zapowiadającego się
chłopca; niektórzy zaś z  tych, którzy z  nim pili, zaledwie uszli
niebezpieczeństwu śmierci. Skoro zaś umarł młody Mieszko,
cała Polska tak go opłakiwała, jak matka śmierć syna –
jedynaka”[3]. Kronikarz, który jak wiemy działał na dworze
Bolesława Krzywoustego, syna Władysława Hermana,
dyplomatycznie przemilczał fakt udziału ojca swego
chlebodawcy w  owej zbrodni. Nawiasem mówiąc, doskonale
zdawał sobie sprawę, że zgon Mieszka oznaczał dla
Krzywoustego otwartą drogę do przejęcia władzy po śmierci
Hermana i być może zapobiegł kolejnym bratobójczym walkom
w naszym kraju.
Zgodnie z  opisem kronikarza, cały kraj opłakiwał zgon
Bolesławica: „Wieśniacy mianowicie porzucali pługi, pasterze
trzody, rzemieślnicy swe zajęcia, robotnicy robotę odkładali
z bólu za Mieszkiem. Mali również chłopcy i dzieweczki, nadto
niewolnicy i  służebnicy uczcili pogrzeb Mieszka łzami
i  płaczem. Na koniec biedna matka, gdy w  urnie składano
szczątki nieodżałowanego chłopaka, przez godzinę trzymana
była jakby umarła, bez ducha i  bez życia, i  zaledwie po
pogrzebie przez biskupów ocucona została wachlarzami
i  zimną wodą”[4]. Opisana przez Galla powszechna żałoba
mogła rzeczywiście mieć miejsce, bowiem, choć młody książę
zbyt krótko przebywał w  kraju, by dać się poznać swym
potencjalnym przyszłym poddanym, jego osobę „opromieniała
sława wielkiego i  nieszczęśliwego ojca, którego klęskę
i krzywdę naród uważał za własne”.
Co prawda niektórzy historycy zdejmują z  Hermana i  jego
małżonki odium trucicieli Mieszka, argumentując, iż
w  ówczesnych czasach śmierć zabierała przedwcześnie wielu
młodzieńców rokujących nadzieje na przyszłość, ale dla mnie
nie brzmi to zbyt przekonująco. Jestem skłonna natomiast
zgodzić się z  argumentacją tych historyków, którzy winą za
zabójstwo bratanka obarczają wyłącznie Hermana. Zwracają
uwagę na fakt, iż zabójstwo Mieszka właściwie nic nie dało
Sieciechowi, natomiast skorzystał na tym wyłącznie sam książę,
który cynicznie mógł zaplanować zabójstwo młodego Mieszka.
Skoro, po narodzinach syna z  prawego łoża, pozbył się
pierworodnego Zbigniewa, po co ściągał do kraju bratanka,
potencjalnego konkurenta do przejęcia władzy, który cieszył się
„ojcowską miłością” węgierskiego króla? Czyż nie po to, by go
usunąć i  zapewnić stuprocentową sukcesję Bolesławowi? Poza
tym wokół młodego księcia mogła zacząć się gromadzić
opozycja, a  to już zagrażało nie tylko synowi Hermana, ale
także jemu samemu.
Co więcej, za taką wersją wydarzeń przemawia także relacja
samego Galla Anonima. Po pierwsze wspomina on o incydencie
z  udziałem byłego opiekuna Mieszka, króla Węgier,
Władysława. W  1093 roku Herman poprosił go o  pomoc
w rozprawie z buntownikami śląskimi. Władca przybył, wiodąc
ze sobą swoje wojska, ale nagle opuścił Hermana, przy okazji
próbując porwać wojewodę Sieciecha i  księcia Bolesława. Fakt
ten kronikarz interpretuje jako zemstę za zabójstwo Mieszka,
a jeżeli tak było rzeczywiście, oznacza to ni mniej, ni więcej, że
węgierski monarcha uważał Hermana za inspiratora owej
zbrodni.
Po drugie, styl i  język Galla, jakiego używał pisząc o  owych
dramatycznych wydarzeniach, wyraźnie sugeruje, iż kronikarz
wiedział więcej, niż był łaskaw napisać. Jak wielokrotnie
wspomniano, jego chlebodawcą był książę Bolesław
Krzywousty, syn Hermana. A  o  ojcu swego pracodawcy nijak
nie wypada pisać źle, choćby i piszący miał o nim jak najgorsze
zdanie, zawsze bowiem istnieje ryzyko, że protektor, kierując
się uczuciem urażonej dumy rodowej, mógłby się na nim srodze
odegrać. Co innego mieć świadomość, że czyjś rodzic był
szubrawcem i  wyzutym z  wszelkich zasad moralnym
skrytobójcą, a co innego pozwolić rozgłaszać ten fakt na łamach
kroniki, którą będą czytać przyszłe pokolenia. Gall nie napisał
całej prawdy o  śmierci nieszczęsnego Mieszka Bolesławica, bo
nie był ani samobójcą, ani skończonym głupkiem. Gwoli
sprawiedliwości należy zauważyć, że większość historyków
uważa jednak Sieciecha i  Judytę za winnych śmierci syna
Bolesława Śmiałego.
A  jak potoczyły się dalsze losy domniemanych inspiratorów
owej zbrodni – Judyty i  Sieciecha? Ambitna księżna szybko
usunęła starszego pasierba z  dworu, bowiem namówiła swego
męża, by wysłał Zbigniewa do żeńskiego klasztoru
w  Kwedlinburgu, pod opiekę dwóch sióstr księżnej, które
kolejno piastowały tam funkcję ksieni‹3›, gdzie miał
przygotowywać się do stanu duchownego. Młodszego pasierba
Judyta nie mogła się tak łatwo pozbyć, ale Sieciech przygotował
na niego zamach podczas polowania. Na szczęście plan się nie
powiódł, co więcej, okazało się, że ten chłopak, o  szpetnie
wykrzywionych ustach, jest przeciwnikiem, którego nie wolno
lekceważyć. Początkowo sprzymierzył się ze swym starszym
przyrodnim bratem Zbigniewem i  wraz z  popierającymi go
możnowładcami wystąpił przeciwko Sieciechowi.
Przyparty do muru Herman zgodził się w  końcu oddalić
wszechwładnego wojewodę, tym bardziej że naciskał na to
także Kościół. Sieciecha wygnano z kraju, a kiedy ten nie dał za
wygraną i po jakimś czasie wrócił, został pojmany i oślepiony.
Los znacznie łagodniej obszedł się z samą Judytą. Jej pasierb,
Bolesław, który w  przyszłości miał objąć rządy w  państwie, co
prawda zdawał sobie sprawę z ambicji politycznych i roli, jaką
odegrała u boku Sieciecha, ale też wiedział, iż jego macocha ma
koneksje z  domem cesarskim. Dlatego postarał się zyskać jej
przychylność, a  przynajmniej neutralność, na wypadek
ewentualnego konfliktu ze Zbigniewem, zapewniając Judycie
bogatą oprawę wdowią‹4› po śmierci Władysława Hermana.
Zamiar został osiągnięty i  książę nie musiał uciekać się do
żadnych, bardziej drastycznych środków.

Przypisy:
1  Jasienica Paweł, Polska Piastów, Warszawa 1985, s. 78.
2  Za: tamże, s. 76.
3  Anonim tak zwany Gall, Kronika polska [online], dostępny w  internecie:
http://www.zswsucha.iap.pl/STREFA
4  Tamże.

2 Interdykt – nakładany przez władze kościelne zakaz odprawiania


obrzędów religijnych na danym terenie (zbiorowy) lub przez daną osobę.
Obecnie nie istnieje już interdykt zbiorowy, ale w średniowieczu stosowano
go niekiedy nawet w stosunku do całych państw.
3 Ksieni – odpowiednik opata w klasztorach żeńskich.
4 Oprawa wdowia – zabezpieczenie finansowe i/lub majątkowe dla żony
po zmarłym mężu, zawarte w testamencie bądź innym akcie prawnym.
 

Książę bratobójca, czyli


Bolesław Krzywousty

eżeli ktokolwiek sądzi, iż propagandę i PR wymyślono


dopiero w  XX wieku, to bardzo się myli. Te „wynalazki” są
prawie tak stare jak ludzkość, no dobrze, może nie jak ludzkość,
ale jak cywilizacja. Starożytni władcy sumeryjscy kazali
przedstawiać się jako osoby nadnaturalnych rozmiarów,
górujące nad otaczającymi ich zwykłymi ludźmi. To miało
sugerować ich boskie pochodzenie oraz nadzwyczajne
zdolności, którymi obdarzali ich bogowie, by mogli władać
życiem i  śmiercią maluczkich. Z  siły i  mocy PR-u  zdawał sobie
doskonale sprawę Oktawian August, kiedy „w  białych
rękawiczkach” wprowadzał w  Rzymie cesarstwo, ciesząc się
niekłamanym szacunkiem swoich poddanych, a  historycy do
dziś spierają się, czy jego małżonka, Liwia, rzeczywiście
dopuściła się zbrodni, o  jakie oskarżają ją niektórzy, czy też
padła ofiarą czarnego PR-u.
Wróćmy jednak na nasze, polskie podwórko. W  naszej
historii i  to tej średniowiecznej, pojawił się mistrz pióra
i  propagandy, tworzący wręcz idealne wizerunki władców
Polski. Szczególnie powinien być mu wdzięczny jeden z  nich,
chociaż to właściwie los przywiódł w  jego progi człowieka,
który wystawił mu wspaniały pomnik. A ponieważ ów pomnik
postawił piórem, wizerunek władcy stworzony przez niego
nadal tkwi w  świadomości większości Polaków. Owym
szczęściarzem był Bolesław Krzywousty, a  człowiekiem
sławiącym jego dokonania z  pasją godną lepszej sprawy – Gall
Anonim.
Do dziś nie wiadomo, jakie wiatry przywiodły Galla w  progi
dworzyszcza Bolesława, ani kim właściwie był. On sam o sobie
pozostawił pewne informacje, ale są one na tyle skąpe, że
niewiele wyjaśniają. Na ich podstawie udało się jedynie ustalić,
że kronikarz był pielgrzymem, przybył do naszego kraju
z Węgier, co nie oznacza, iż był narodowości węgierskiej, żywił
szczególną atencję do kultu św. Idziego i  był uczestnikiem
spotkania Bolesława Krzywoustego z  władcą Węgier,
Kolomanem Uczonym, które miało miejsce w  kraju tego
ostatniego. Z  całą pewnością udało się ustalić, iż nie był
Skandynawem, bowiem jego znajomość geografii północy
naszego kontynentu jest wręcz żenująca. I tyle, reszta pozostaje
w sferze domysłów.
Przez wieki próbowano ustalić tożsamość kronikarza.
Najbardziej popularna hipoteza głosi, iż był on zakonnikiem
z Prowansji (stąd Gall), z klasztoru Saint-Giles, gdzie spoczywały
relikwie św. Idziego i  dokąd zmartwiony Herman słał dary
z  prośbą o  wstawiennictwo w  sprawie długo oczekiwanego
potomka. Ów zakonnik miał przebywać przez jakiś okres w filii
klasztoru, mieszczącej się na Węgrzech, w  miejscowości
Somogyvár. Według innej hipotezy, znacznie mniej popularnej,
kronikarz był Węgrem, a  do naszego kraju przybył ze
wspomnianego już klasztoru św. Idziego w  Somogyvárze na
Węgrzech około 1110 roku wraz z  wracającym z  pielgrzymki
Bolesławem III, pokutującym w  ten sposób za
krzywoprzysięstwo wobec brata Zbigniewa. Inni badacze
wywodzą go z  Flandrii lub Włoch, natomiast najbardziej
egzotyczna wersja głosi jakoby był francuskim hrabią
zaginionym podczas pierwszej wyprawy krzyżowej –
Baldwinem II. Ponieważ pewne poszlaki wskazują, że trafił do
Polski z  konieczności, a  nie z  wyboru, przypuszcza się, że był
emigrantem politycznym.
Niezależnie od tego skąd pochodził tajemniczy kronikarz,
znalazł schronienie na dworze polskiego księcia, a  ponieważ
był człowiekiem honorowym i  nie chciał jeść chleba polskiego
za darmo, odwdzięczył się swemu gospodarzowi pisząc po
łacinie Kronikę polską (Cronicae et gesta ducum sive principum
Polonorum), będącą właściwie jednym, wielkim panegirykiem
na cześć Bolesława Krzywoustego. Gall wymyślił sobie dość
zgrabną koncepcję przeznaczenia dziejowego Polski, która
największe sukcesy w  swej historii osiągała wówczas, gdy
władzę dzierżył człowiek o  imieniu… Bolesław. Dlatego pod
niebiosa wychwalał pierwszego króla Polski – Chrobrego,
o  czym wspomniano już w  pierwszym rozdziale niniejszej
publikacji, jak również Bolesława Śmiałego.
Jednak według kronikarza żaden z  nich nie dorównał
„Marsowemu dziecięciu”, czyli Bolesławowi Krzywoustemu.
Młodszy syn Hermana miał cieszyć się szczególną opieką Boga
już w  chwili poczęcia, które nastąpiło za wstawiennictwem
świętego Idziego. O  tym, że owo wstawiennictwo było dość
krótkotrwałe, bowiem matka małego księcia, Judyta, zmarła
wkrótce po wydaniu dziecka na świat, kronikarz uprzejmie nie
wspomina. Owej szczególnej opiece boskiej miał, według
kronikarza, nasz książę zawdzięczać niezwykłe przymioty
ducha, jak: wyjątkową inteligencję, mądrość, tężyznę fizyczną,
odwagę oraz niewiarygodne wręcz zdolności strategiczne
i  przywódcze. Jednym słowem – chodzący ideał nie tylko
władcy, ale także średniowiecznego rycerza. Co ciekawe, Gall
stworzył tak sugestywny wizerunek Bolesława Krzywoustego,
że dali mu się zwieść nie tylko zwykli czytelnicy jego dzieła, ale
także poważni historycy i badacze.
Tymczasem prawda o  księciu nie jest tak piękna. Czytając
kronikę między wierszami, uważne oko zauważy poważne rysy
na pozornie idealnym wizerunku Bolesława. Sam Gall zręcznie
omijał niewygodne fakty z życia swego chlebodawcy, bądź jego
przodków, stosując wówczas enigmatyczny zwrot: „długo
byłoby o  tym mówić”. Po odcedzeniu pochlebstw i  epitetów
wyłania się obraz dość niesympatycznego i  okrutnego
człowieka.
W  tym miejscu jednak nie będziemy zajmować się
Bolesławem jako władcą, opisywać jego dokonań militarnych,
krótkotrwałego i  w  gruncie rzeczy iluzorycznego opanowania
Pomorza (nawiasem mówiąc Krzywousty opanował je
wyłącznie z  żądzy zysku, bowiem jako kraina zamożna mogła
dać władcy bogaty trybut, o  łupach wojennych nie
wspominając), wiarołomstwa i  wplątywania Polski w  liczne
konflikty. Nie będziemy też opisywać jego okrucieństwa,
nadmiernej pychy ani poczucia własnej wyższości, która
bulwersowała nawet zagranicznych kronikarzy, z których jeden
nazwał Krzywoustego „błazeńskim księciem”. Pamiętajmy, że
żaden średniowieczny władca skromnością nie grzeszył, a więc
syn Hermana musiał wyróżniać się wyjątkową skłonnością do
promocji własnej osoby, skoro zostało to zauważone poza
granicami kraju. Zajmiemy się za to bratobójstwem, jakiego
owe „pacholę z  Marsowego plemienia zrodzone” dopuściło się
wobec Zbigniewa…
Ale zacznijmy od początku: ojciec Zbigniewa i  Bolesława,
Władysław Herman, jak wiadomo władzę w  kraju zdobył po
wygnaniu swego brata, Bolesława Śmiałego, który musiał
uciekać z  Polski po morderstwie biskupa Stanisława. Panujący
przed Bolesławem Kazimierz Odnowiciel, ojciec obu książąt, na
swego następcę przewidział starszego z nich, młodszy panował
na Mazowszu, jako lennik Śmiałego. Pozwolono mu zawrzeć
małżeństwo z  nieznaną z  imienia kobietą, którą poślubić miał
według prawa zwyczajowego. Pierwsza żona, bądź jak wolą
niektórzy konkubina księcia, nie była pierwszą lepszą poddaną,
bowiem pochodziła z dość znacznego rodu Prawdziców. Rytuał
takiego małżeństwa wywodził się z  czasów pogańskich,
a  związek nie miał błogosławieństwa kościelnego. Z  tego
związku pochodził starszy syn Hermana – Zbigniew. Dopóki
Władysław był jedynie bratem panującego króla, taka sytuacja
nikomu nie przeszkadzała, ale w chwili objęcia władzy, książę,
który w  świetle prawa kościelnego był kawalerem, mając na
względzie dobro państwa, powinien ożenić się zgodnie
z  prawem kanonicznym. Co prawda w  XI wieku Kościół
tolerował małżeństwa zawierane zgodnie z  pradawnym
słowiańskim obyczajem, jednak owa „tolerancja” nie odnosiła
się do władców. Ci musieli zawierać związki kościelne. W takiej
sytuacji Herman odesłał matkę Zbigniewa do jej ojca, co
zgodnie ze słowiańskim zwyczajem było równoznaczne
z rozwodem, i poślubił czeską księżniczkę.
Ową księżniczką była Judyta. Pomimo że była młoda
i zdrowa, para nie mogła długo doczekać się potomka. Wówczas
zdesperowani małżonkowie zwrócili się, jak wiadomo, do
świętego Idziego, a  Herman wysłał do miejsca jego kultu
w Saint-Gilles w Prowansji hojne dary: posąg ze złota wielkości
dziecka, złoty kielich, szaty liturgiczne oraz liczne
kosztowności. Wydatek się opłacił i  20 sierpnia 1085 roku na
świecie pojawił się mały Bolesław. Co prawda niektórzy
historycy cynicznie podają w  wątpliwość interwencję sił
nadprzyrodzonych, podejrzewając, że słabowitego
i  chorowitego księcia zastąpił w  łożu jego żony jakiś zdrowy
i  silny woj z  jego drużyny, ale są to jedynie spekulacje
niepoparte żadnymi dowodami. Z  faktu, iż Judyta zmarła
niecałe trzy miesiące po narodzinach syna, niektórzy badacze
wnioskują, że poród musiał mieć ciężki przebieg. Według nich
to właśnie na skutek komplikacji porodowych usta dziecka
zostały zniekształcone, czemu książę zawdzięczał późniejszy
przydomek.
Bolesława, zrodzonego ze związku pobłogosławionego przez
Kościół, Herman przeznaczył na swego następcę. Ożenił się co
prawda ponownie, tym razem z  kobietą z  cesarskiej rodziny,
przypadkiem noszącą takie samo imię, jak jej poprzedniczka –
Judyta. Ze związku z  Judytą numer 2 urodziły się jednak tylko
córki, których ojcem być może także nie był Herman, bowiem
ambitna kobieta, jak wiemy, związała się wkrótce z palatynem
Sieciechem, de facto władającym naszym krajem. Jak już
wspomniano w  poprzednim rozdziale to właśnie ten duet
podejrzewa się o  inspirację mordu na bratanku Hermana –
Mieszku. Druga żona księcia miała stać także za decyzją
oddalenia jego starszego syna – Zbigniewa. Być może jednak
Herman podjął tę decyzję zupełnie samodzielnie, chcąc oczyścić
pole dla swego ulubieńca, księcia Bolesława.
Tymczasem Zbigniew zupełnie niespodziewanie znalazł
obrońcę swych praw, którym był książę czeski – Brzetysław. Jak
pisze Gall Anonim „jacyś ludzie” wyciągnęli Zbigniewa
z  klasztoru, wyraźnie sugerując, że stało się to na polecenie
Brzetysława. Ponieważ w  Czechach skupiła się też polska
emigracja nastawiona nieprzychylnie do księcia Hermana
i  przede wszystkim do wszechwładnego Sieciecha, dalszego
ciągu wydarzeń możemy się domyślić. W  1093 roku w  Polsce
wybuchła wojna domowa o  dość skomplikowanym przebiegu
i  trudnej do ustalenia chronologii, ze względu na brak
wiarygodnych źródeł. Gall pisał o  tym konflikcie dość mętnie,
a  druga kronika, autorstwa Kosmasa, na której można by się
opierać, wspomina o  tym dość ogólnikowo. Wiemy za to, że
wojna zakończyła się uznaniem praw sukcesyjnych Zbigniewa,
a po kolejnym buncie, wznieconym tym razem przez obu braci
solidarnie, Herman nie tylko wyznaczył obu synom odrębne
dzielnice, ale także oddalił znienawidzonego Sieciecha.
Podejrzewa się, że do roku 1100, obaj książęta byli jedynie
marionetkami w  rękach opozycji, ale po tej dacie zarówno
Zbigniew, jak i  jego młodszy brat usamodzielnili się i  działali
już na własny rachunek. Dopóki żył ich ojciec byli sojusznikami
i wspierali się nawzajem, jak na braci przystało. Sytuacja uległa
diametralnej zmianie po śmierci Hermana w  1102 roku. Ciało
księcia jeszcze nie zdążyło ostygnąć, a obaj książęta pokłócili się
„o podział skarbów i królestwa”.
Wszystko wskazuje na to, że ostatecznie Zbigniewowi
przypadła nie tylko większość ziem, ale także uprawnienia
księcia zwierzchniego. Kronikarz skwapliwie odnotowuje, że
przez pewien czas pomiędzy braćmi zapanowały „szczere,
braterskie stosunki”, choć trzeba przyznać, że obaj objawiali
wzajemny szacunek, przywiązanie i  braterską miłość w  nader
osobliwy sposób. Krzywousty montował przeciwko
Zbigniewowi koalicję z  Rusią i  Węgrami, natomiast brat
napuszczał na jego ziemie sprzyjających mu Czechów
i  spiskował przeciwko niemu z  Pomorzanami. Bolesław w  tym
czasie organizował także wyprawy łupieżcze na Morawy
i Czechy.
Bolesławowi nie podobało się także, iż przyrodni brat zdobył
pozycję księcia zwierzchniego, która w  jego mniemaniu
należała się jemu. Tymczasem, jak pisał kronikarz „zawiść
braterska nękała go wszelkimi sposobami”, co oznacza po
prostu, że Zbigniew nie miał najmniejszego zamiaru
rezygnować z  raz zdobytej pozycji, ale Bolesław, jak na
bogobojnego władcę przystało „wszystko Bogu tylko polecał
i  krzywdę ze strony brata dotąd pokornie znosił”. Kronikarz
zauważa jednocześnie, iż oburzeni „tym wszyscy mądrzy ludzie
w  Polsce z  przyjaźni do Zbigniewa przerzucili się do
nienawiści”, sugerując jednocześnie, iż przy księciu pozostali
ludzie, którym na mądrości nie zbywało. W  końcu miarka się
przebrała i  Krzywousty, według Galla, odznaczający się dotąd
anielską wręcz cierpliwością w  stosunku do brata, zmuszony
został do podjęcia stanowczych kroków. Kronikarz twierdzi, iż
do wiadomości księcia dotarły wieści, jakoby Zbigniew podjął
przygotowania do zbrojnej wyprawy skierowanej przeciwko
niemu. Na domiar złego do rąk Krzywoustego dostały się „listy
Zbigniewa, z  których okazały się liczne zdrady i  knowania”,
niestety o konkretach dziejopis dyplomatycznie milczy.
W  rzeczywistości nie ma żadnych dowodów, że Zbigniew
przygotowywał się do napaści na brata, a  spekulacje o  jego
konszachtach z  Czechami w  celu uzyskania w  nich
sprzymierzeńca w bratobójczej wojnie można spokojnie włożyć
między bajki. Był to pretekst, najprawdopodobniej wymyślony
przez samego Krzywoustego, bądź jego doradców, mający
usprawiedliwić atak na ziemie Zbigniewa, który nastąpił
w  1106 roku. Ten zachował się dość nietypowo, jak na
domniemanego agresora, bowiem nie tylko się nie bronił, ale
dobrowolnie oddał bratu Wielkopolskę, wycofując się
jednocześnie do Łęczycy, gdzie obległy go wojska Bolesława,
wspierane posiłkami z  Węgier. Wówczas zrozumiał, że jest na
przegranej pozycji i  dalszy opór nie ma najmniejszego sensu.
Przystąpił do negocjacji, w  których pośredniczył ówczesny
biskup krakowski, Baldwin.
W wyniku rokowań, Zbigniew zgodził się zawrzeć ugodę, na
mocy której odstąpił bratu Wielkopolskę, Kujawy oraz ziemię
sieradzko-łęczycką, jednocześnie uznając zwierzchność
Bolesława. W zamian otrzymał w lenno Mazowsze, ale niezbyt
długo cieszył się władzą w tej dzielnicy, bowiem już w dwa lata
później, kochający braciszek pod błahym pretekstem pozbawił
go tego nadania i, jak chcą niektórzy historycy, wygnał z kraju.
Inni stanowczo twierdzą, iż Zbigniew sam uciekł, by szukać
sprawiedliwości gdzie indziej. Wersja o ucieczce księcia wydaje
się być bardziej prawdopodobna, bowiem wbrew pozorom
wygnanie konkurenta nie leżało w  interesie Bolesława.
Wygnaniec mógłby wszakże schronić się na dworze któregoś
z  ościennych państw i  znaleźć potencjalnych sojuszników.
Krzywousty najpewniej wolałby zatrzymać Zbigniewa w  kraju
i mieć go na oku.
Tymczasem Zbigniew, po swojej ucieczce, czy też wygnaniu,
zabiegał o  interwencję w  swojej sprawie najpierw na dworze
czeskim, a  później niemieckim. W  Czechach niczego nie
wskórał, gdyż popierający go wcześniej Brzetysław już nie żył,
a  jego następca, książę Świętopełk, zawarł właśnie pokój
z  Bolesławem i  nie miał najmniejszego zamiaru go zrywać.
Niewiele lepiej poszło mu z  Niemcami, bowiem Henryk V, nie
miał najmniejszego zamiaru wchodzić w  konflikt z  Polską.
Sytuacja zmieniła się diametralnie, gdy Krzywousty w  1108
roku napadł na Czechy, co zdezorganizowało akcję
sprzymierzonych wojsk czeskich i niemieckich na Węgrzech. To
wystarczyło, by Henryk zmienił zdanie i, pod pretekstem
obrony praw Zbigniewa, napadł na nasz kraj.
Jednak interwencja niemiecka podjęta w  1109 roku
zakończyła się fiaskiem, a  Krzywousty ponownie uderzył na
Czechy. Walki tam trwały przez cały rok i w końcu, z inicjatywy
Bolesława, podpisano pokój. Warunki porozumienia
gwarantowały powrót do Polski Zbigniewa, a  do Czech –
Świętopełka, księcia popieranego przez Krzywoustego.
Zarówno Zbigniewowi, jak i Świętopełkowi nie miał spaść włos
z głowy, co więcej, mieli otrzymać w swych krajach uposażenie
należne książętom.
Zbigniew przezornie długo nie wracał do kraju, ale w końcu
jednak zawitał na dwór swego brata. Stało się to około roku
1112. Według Galla Anonima, książę prosił Bolesława o  zgodę
na powrót do kraju i w końcu pozwolenie otrzymał. Tymczasem
czeski kronikarz Kosmas wyraźnie pisze, iż Krzywousty „pod
przysięgą wierności podstępnie przywołał” Zbigniewa do
Polski. Niezależnie od przyczyn, starszy syn Hermana w końcu
wrócił do ojczyzny. Tu niestety czekała go bardzo niemiła
niespodzianka, bowiem brat, niepomny przysięgi, którą złożył,
niespełna trzy dni po jego przyjeździe kazał go pojmać i oślepić.
Wkrótce po tym wydarzeniu Zbigniew zmarł. Przyczyna jego
śmierci jest nieznana, aczkolwiek najprawdopodobniej
w opuszczeniu tego padołu pomógł mu sam Bolesław.
Historycy zgadzają się, że czynu tego dokonał Krzywousty
z  premedytacją, ale zachodzą w  głowę, dlaczego podjął tak
dramatyczną decyzję. W  tym momencie Zbigniew nie stanowił
dla niego zupełnie żadnego niebezpieczeństwa, mało
prawdopodobne było, żeby się kiedykolwiek podźwignął i urósł
w  siłę na tyle, by móc zagrozić bratu. Piszący o  tych
wydarzeniach Gall Anonim dosłownie wychodzi ze skóry, by
znaleźć jakieś rozsądne usprawiedliwienie dla tak okrutnego
postępku swego chlebodawcy. Według niego Zbigniew
zachowywał się wyjątkowo butnie i  bezczelnie, kronikarz
podaje też jakieś mętne informacje o  rzekomym zamachu na
życie Krzywoustego, który miał planować jego młodszy brat.
Nie trzeba być historykiem, żeby stwierdzić, że owe
wyjaśnienia zupełnie się kupy nie trzymają. Wynika z  nich
tylko jedno – Bolesław działał z  rozmysłem i  kierował się
zimnym wyrachowaniem.
Tymczasem zabójstwo i  wcześniejsze oślepienie brata
okazały się wielkim błędem. Wiadomość o  zbrodni odbiła się
szerokim echem w  całym kraju i, co zrozumiałe, wzbudziła
powszechną niechęć i odrazę w stosunku do władcy. W efekcie
doszło do gwałtownego kryzysu, na skutek czego Krzywousty
omal nie stracił władzy. Miał jednak więcej szczęścia niż
rozumu i  wyszedł z  całego zamieszania obronną ręką, a  dla
uspokojenia opinii publicznej odbył ostentacyjną pokutę
i pielgrzymkę.
Krzywousty, mądrzejszy o  doświadczenia swego stryja,
Bolesława Śmiałego, powinien zdawać sobie sprawę ze skutków
takiego posunięcia. Talleyrand powiedział kiedyś, że dla
polityka gorsze jest popełnienie błędu niż zbrodni, a  czyny
Zbigniewa były zarówno jednym, jak i drugim.
 

Piastowscy truciciele

redniowiecze to okres rosnącej władzy Kościoła, który


ingerował w każdy, nawet najmniej istotny aspekt życia swoich
wiernych. Dotyczyło to także władców, którym patrzył na ręce,
a każdy nieopatrzny ich krok, który nie spodobał się kościelnym
dostojnikom, mógł ściągnąć na ich głowy kościelną klątwę, a to
z  kolei mogło skutkować odsunięciem ich od władzy przez
niezadowolonych poddanych lub konkurentów. Dlatego też
średniowieczni władcy starali się żyć z  Kościołem w  zgodzie,
a ponieważ nie zawsze im się to udawało, starali się zyskać jego
przychylność budując liczne kościoły, klasztory i  otaczając
opieką opactwa.
Pomimo wszystko ówczesnym królom i  książętom daleko
było do wzoru moralności, a  dzieje średniowiecznej Europy to
historia waśni, podstępów, walk o  władzę i  skrytobójczych
zbrodni. Jeżeli z  jakichś względów nie można było pokonać
konkurenta w  walce, wykorzystywano skrytobójców,
a  zwłaszcza trucicieli. Jak słusznie zauważają historycy,
trucizna odegrała niemałą rolę w  politycznej historii
średniowiecza. Jak się przekonamy, uwaga ta dotyczy także
dziejów naszego kraju.
W średniowieczu znano wiele trucizn, a często wiązało się to
z  czarami i  magią. Pomagając wrogom opuścić ten padół,
korzystano najczęściej z ziół o właściwościach trujących, takich
jak ciemierzyca, bieluń, szalej, tojad czy wilcza jagoda. Ta
ostatnia roślina była też wykorzystywana do przyrządzania
napojów oszałamiających i  afrodyzjaków, jak również do
sporządzania tzw. maści czarownic. Według powszechnego
mniemania ową maścią czarownice nacierały się, chcąc
zmniejszyć swój ciężar, by móc w  ten sposób unosić się
w  powietrzu na miotle. W  rzeczywistości był to specyfik
o silnym działaniu halucynogennym.
Jednak największą „karierę” zrobił w  średniowieczu
arszenik. Odkryto go, jak to zwykle bywa, przypadkiem,
badając aurypigment, będący trójsiarczkiem arsenu.
Aurypigment, odznaczający się żółtym kolorem, powinien
według ówczesnych spekulacji zawierać złoto, jednak po jego
wyprażeniu nie otrzymano drogocennego kruszcu, ale biały
proszek o  silnych właściwościach toksycznych. Odkrycie tej
trucizny przypisuje się żyjącemu w  XIII wieku, świętemu
Kościoła katolickiego – Albertowi Wielkiemu, biskupowi,
Doktorowi Kościoła i  alchemikowi. Jednak niektórzy historycy
przyznają palmę pierwszeństwa alchemikom arabskim lub
chińskim lekarzom, gdyż arszenik do dziś bywa
wykorzystywany w  medycynie jako lekarstwo, oczywiście
w odpowiednich dawkach.
Oficjalnie w  średniowieczu arszenik wykorzystywano do
trucia wszechobecnych wówczas szczurów, więc jego sprzedaż
nie podlegała żadnym ograniczeniom. Poza tym była to
substancja bez smaku i  zapachu, więc można było ją podać
w  winie, czy też jedzeniu. Jej dodatkowym atutem był fakt, że
nie zabijała od razu, ale działała stosunkowo powoli, wywołując
najpierw bóle brzucha, nudności, wymioty, biegunki, które
traktowano jako samoistne choroby i  nie wiązano ich
z trucizną.
Bardziej pomysłowi truciciele wykorzystywali bardziej
zaawansowane sposoby podania arszeniku. Na przykład
wprowadzali go kobietom do pochwy bądź nasączali nim knoty
świec. To właśnie zatruty arszenikiem knot miał wywołać zgon
jednego z papieży – Klemensa VII.
Oczywiście ówcześni medycy usiłowali znaleźć skuteczne
antidotum na ową truciznę. Za skuteczną odtrutkę uznawano
driakiew, ząb narwala, ząb rekina, bezoar. Najbardziej
oryginalną kurację zalecał lekarz króla Węgier, Ludwika
Wielkiego, który radził, aby osoby, u  których podejrzewano
otrucie wieszać za nogi, głową w  dół. Ponoć opierał się na
własnych doświadczeniach, bowiem niegdyś w  ten właśnie
sposób podobno sam uratował się od śmierci, kiedy podczas
uczty spożył zatrutą potrawę.
Dość sprytny sposób na pozbycie się przeciwników znalazła
księżna z  Neapolu Teofania de Adamo, zwana signorą Tofano,
która przesyłała im w  ozdobnych flakonikach przezroczysty
płyn podpisany jako… „Manna świętego Mikołaja z  Bari”.
Przedsiębiorcza księżna doczekała się swego rodzaju
upamiętnienia, bowiem jeszcze długo po jej śmierci arszenik
zwano „aqua tofana”.
Jak łatwo się domyślić, prawo ścigało trucicieli i  karało ich
surowo. Morderców korzystających z  trucizny czekała śmierć
i  to często poprzedzona długotrwałymi torturami, a  Kościół
nakładał na nich ekskomunikę i  zabraniał księżom udzielania
rozgrzeszenia, pozostawiając je do wyłącznej dyspozycji
papieża. To wszystko niestety nie ukróciło zbrodniczych
praktyk, zwłaszcza na królewskich i  książęcych dworach
Europy, i  za pomocą trucizny załatwiano wiele sporów
politycznych czy dynastycznych. Z  zamiłowania do
trucicielstwa słynęły zwłaszcza dwory Francji i Włoch.
A jak było w Polsce? Wbrew powszechnemu mniemaniu ten
rodzaj zbrodni nie był obcy dynastii piastowskiej, jednak dziś
nie można ze stuprocentową pewnością określić, że zgon
jakiejkolwiek osoby żyjącej w średniowieczu nastąpił na skutek
otrucia. Niektórzy historycy i  tropiciele tajemnicy przeszłości
przypuszczają, że wiele kobiet opuściło ten świat
przedwcześnie, właśnie na skutek trucizny podanej im
wyłącznie dlatego, że nie dały mężowi męskiego potomka.
Istnieją też poważne podejrzenia, że co najmniej dwudziestu
Piastów zmarło na skutek podania im trucizny. Wzmianki o tym
znajdujemy w  ówczesnych kronikach, ale na otrucie może
wskazywać też młody wiek ofiar i  towarzysząca ich śmierci
specyficzna sytuacja dynastyczna.
Historycy przypuszczają, że pierwszym Piastem, który zginął
z  rąk trucicieli był Bolesław Śmiały, zmarły na wygnaniu na
Węgrzech w  niewyjaśnionych okolicznościach. Istnieje co
prawda wersja, iż został pożarty przez psy, ale spokojnie można
ją włożyć między bajki, bowiem najprawdopodobniej została
stworzona przez hagiografów św. Stanisława. Wymysłem jest
też jego zgon podczas pokutniczej pielgrzymki do Osiaku.
Najbardziej prawdopodobna jest hipoteza głosząca, iż król
został otruty. Pisał o  tym Gall Anonim, relacjonując, iż król
Polski obraził króla Węgier i choć on sam puścił to w niepamięć,
jednak jego poddani pamiętali o  zniewadze swego monarchy
i  pomogli Bolesławowi rozstać się z  tym światem. Paweł
Jasienica stawia hipotezę, że tego władcę otruli ludzie nasłani
z Polski.
Otruty został, jak wiemy, także jego syn – Mieszko
Bolesławowic, po swoim powrocie do kraju w  1089 roku.
Długosz pisał, iż „od podanej trucizny nie tylko książę, ale
i  niektórzy jego domownicy umierali w  pożałowania godny
sposób”[1]. Jak już wspomniano w  niniejszej publikacji,
młodego księcia otruł najprawdopodobniej jego własny stryj,
Władysław Herman, z  inspiracji swej żony Judyty i  wojewody
Sieciecha, de facto sprawującego wówczas władzę w kraju.
Kolejną ofiarą trucizny był Kazimierz Sprawiedliwy,
najmłodszy syn Bolesława Krzywoustego, który dlatego że
urodził się już po śmierci swego ojca, jako jedyny z  synów
księcia nie otrzymał żadnej dzielnicy we władanie. Jednak po
bezpotomnej śmierci swego starszego brata – Henryka
Sandomierskiego, dostał w spadku jego księstwo, ale na skutek
knowań kolejnego z  braci – Henryka Kędzierzawego, znacznie
okrojone. Kiedy władzę seniora sprawował Mieszko Stary,
zwolennik rządów silnej ręki, pozostali książęta dzielnicowi
podnieśli przeciwko niemu bunt, zakończony opanowaniem
przez Kazimierza Sprawiedliwego senioralnej dzielnicy
krakowskiej i  rozciągnięciem władzy na Śląsk. W  rezultacie
najmłodszy syn Bolesława Krzywoustego objął władzę
zwierzchnią nad pozostałymi księstwami. Dzielnicą senioralną
władał przez siedemnaście lat, dając się poznać jako bardzo
dobry polityk, dobroczyńca Kościoła i  zyskując przydomek
Sprawiedliwy.
Rządy sprawiedliwego księcia trwałyby z  pewnością dłużej,
gdyby nie jego kochanka. Jednak owa nieznana z  imienia
kobieta nie miała wcale zamiaru przyspieszyć odejścia
Kazimierza z  tego świata: wręcz przeciwnie, chciała mu
uprzyjemnić życie. Kiedy książę miał już pięćdziesiąt sześć lat,
nastąpiły u  niego poważne trudności z  pożyciem seksualnym.
Jego ówczesna konkubina postanowiła temu zaradzić podając
mu afrodyzjak. Niestety, przedawkowano zawarte w  nim zioła
o  właściwościach toksycznych i  książę, zamiast lec w  łożu ze
swą kochanką i  cieszyć się urokami zmysłowej miłości, został
złożony do grobu.
Trucizną nader chętnie posługiwali się książęta piastowscy
w  dobie rozbicia dzielnicowego, kiedy ekonomiczne podstawy
istnienia wielu księstw stały się bardzo niepewne. Władający
nimi książęta łakomym wzrokiem spoglądali na ościenne
księstwa, których ziemie, oczywiście po śmierci rządzącego
nimi władcy, mogliby włączyć do swego państewka
powiększając tym samym jego obszar. Z  pomocy trucizny
korzystał, żyjący w  latach 1225–1278, książę Bolesław Rogatka,
władający Wielkopolską, Małopolską i  Śląskiem. Ten książę,
jeden z  największych oryginałów polskiego średniowiecza
i  wnuk świętej Jadwigi i  Henryka Pobożnego, za pomocą
trucizny pozbył się swych braci: Henryka III, Władysława
i  Konrada, księcia głogowskiego, którzy dziwnym trafem
umierali jeden po drugim, kolejno w wieku trzydziestu siedmiu,
trzydziestu trzech i  czterdziestu dwóch lat. Oczywiście nikt ze
współczesnych nie mógł, ani nawet nie miał odwagi próbować
udowodnić Rogatce jego udziału w  zgonach braci, ale
kronikarze nie omieszkali napomknąć o tych podejrzeniach.
Również trucizna zakończyła żywot bratanka Rogatki, syna
Henryka III, Henryka IV Probusa (Prawego). Ów książę, o czym
niestety niewielu z nas już dzisiaj pamięta, podjął śmiałą próbę
zjednoczenia pod swoją władzą ziem polskich, a  w  1290 roku
miał tak silną pozycję, że wystosował do papieża pismo
z prośbą o zgodę na koronację. I w tym samym roku, będąc tak
blisko spełnienia marzeń o  zjednoczeniu Polski pod swym
berłem, książę nagle zmarł.
Nic więc dziwnego, że powszechnie podejrzewano otrucie,
o czym wspominają niezależne źródła: polskie nagrobki książąt
śląskich, a  za nimi Kronika książąt polskich, jak również
późniejsi kronikarze, z  Janem Długoszem na czele. Informacje
o  otruciu polskiego księcia znajdują się także w  zagranicznych
źródłach: w  czeskiej Kronice Pulkawy oraz styryjskiej Kronice
Ottokara. Co prawda niektórzy historycy wyrażają swoje
wątpliwości w tej materii, ale większość z nich opowiada się za
otruciem, jako przyczyną zgonu księcia, powołując się na dużą
liczbę poświadczających ten fakt źródeł.
Ponieważ najwięcej szczegółów śmierci Henryka podaje
w  swojej wierszowanej kronice Ottokar, przyjrzyjmy się więc
przedstawionej przez niego wersji wydarzeń. Henryk IV Prawy
wysłał do papieża swojego legistę, aby ten załatwił mu
pozytywnie prośbę o zgodę na koronację. Początkowo wszystko
szło po myśli polskiego księcia: negocjacje toczyły się
nadzwyczaj pomyślnie, a wysłannik był przygotowany na spore
wydatki, bez czego nigdy niczego nie udawało się załatwić
u  papieża. Jego mocodawca zaopatrzył go w  pokaźną sumę
dwunastu tysięcy grzywien, ale jak to czasem bywa, wysłannik
okazał się człowiekiem nieuczciwym, a może tylko obdarzonym
słabą wolą i postanowił zagarnąć dla siebie czterysta grzywien.
Papieżowi oczywiście przekazał całą sumę, ale w  miejsce
skradzionych podłożył sfałszowane. Wysłannik liczył zapewne,
że oszustwo nie zostanie zauważone, ale skrupulatni urzędnicy
papiescy w mig je wykryli.
Ojciec Święty, podejrzewając o  ten niecny postępek samego
Probusa, wystosował do niego pismo z  wyrazami głębokiego
oburzenia. Książęcy wysłannik nie miał najmniejszego zamiaru
czekać na dalszy rozwój wypadków i  zbiegł do Wenecji.
Ponieważ jednak zdawał sobie sprawę, że jego chlebodawca nie
ustanie w  wysiłkach, by pojmać oszusta, postanowił wyprawić
księcia w  zaświaty. A  miał ku temu sposobność, bowiem na
dworze Probusa przebywał brat nieuczciwego legisty,
sprawujący funkcję nadwornego medyka, który cieszył się
zaufaniem księcia.
Działając z  inspiracji swego krewnego, medyk stopniowo
podtruwał władcę. Nieszczęsny Probus wkrótce zapadł na
zdrowiu, a inny przebywający na dworze lekarz Guncelin dość
szybko rozpoznał symptomy otrucia. Udało mu się nawet
uratować Henryka, wieszając go za nogi, głową w  dół, co
spowodowało gwałtowne wymioty i  oczyszczenie organizmu.
Niestety, pomysłowy truciciel nie ustawał w  wysiłkach, by
wyprawić swego pana w  zaświaty i  zatruł nóż, którym Probus
zwykł kroić chleb.
Wkrótce skrytobójcę schwytano, ale było za późno na
ratunek. Ponoć łaskawy książę umierając, poprosił, by w  imię
chrześcijańskiego miłosierdzia nie karano i  nie ścigano jego
morderców.
Oczywiście historycy starali się znaleźć potwierdzenie wersji
podanej przez Ottokara i  szukali wśród możnych służących
Henrykowi dwóch braci, z  których jeden był legistą, a  drugi
medykiem. Skrupulatne badania wykazały, że rzeczywiście na
dworze Probusa przebywało dwóch braci – doradca książęcy
i legista Jan oraz Jakub, określany w źródłach tytułem magistra,
co mogło oznaczać właśnie lekarza. Obaj byli synami…
nadwornego medyka księcia Henryka III, ojca Henryka
Prawego, Goćwina. Jednak historycy upatrują inspiratora
zamachu w osobie Henryka V Brzuchatego, księcia jaworskiego
i  legnickiego, któremu morderstwo Probusa mogło otworzyć
drogę do objęcia władzy w  księstwie wrocławskim. Jest to
jednak tylko hipoteza, która nie jest poparta żadnymi
konkretnymi dowodami.
Niezależnie od tego, kto stał za zamachem na życie Probusa,
jego śmierć między innymi otworzyła drogę do władzy niewiele
jeszcze wówczas znaczącemu księciu Władysławowi
Łokietkowi. I  dziś to on, a  nie Probus, czy Przemysł II
koronowany na króla Polski, uchodzi za sprawcę zjednoczenia
naszej ojczyzny po rozbiciu dzielnicowym.
Trucizna była przyczyną śmierci księcia głogowskiego
Przemysła i  Henryka XI, żyjącego w  latach 1430–1476,
władającego Szprotawą, Krosnem Odrzańskim, Świebodzinem,
Głogowem, Kożuchowem oraz Zieloną Górą. W tym przypadku
trucicielem, ani nawet inspiratorem otrucia władcy nie był
żaden Piast, tylko brandenburczycy, a  książę padł ofiarą
własnej niefrasobliwości, z  której, nawiasem mówiąc słynął,
podobnie jak z  nadmiernego zamiłowania do rozkoszy stołu.
Pozostający wyjątkowo długo w  stanie kawalerskim, Henryk
postanowił wreszcie stanąć na ślubnym kobiercu. Ulegając
radom swoich doradców, wśród których znalazł się także
margrabia brandenburski Albrecht Achilles, poślubił córkę tego
ostatniego, niespełna dwunastoletnią Barbarę (według
niektórych źródeł, dziewczynka miała osiem lat). Zanim stanął
na ślubnym ołtarzu sporządził stosowną umowę, w  której
zagwarantował przyszłej żonie, na wypadek swojej
bezpotomnej śmierci, Zieloną Górę i  Kożuchów
z  przyległościami. Jak łatwo się domyślić, teść księcia, chcąc
przejąć ziemie obiecane córce, szybko postarał się
o bezpotomną śmierć Henryka, w czym pomogła mu trucizna.
Trucizna była też ulubionym środkiem rozwiązywania
konfliktów na dworach mazowieckich Piastów. Uważa się, że
Konrad III Rudy, żyjący w latach 1448–1503, doszedł do władzy
za pomocą trucizny, którą na jego polecenie podano
Bolesławowi Jerzemu Trojdenowiczowi, księciu halickiemu
i  włodzimierskiemu, książętom czerskim Stanisławowi
i  Januszowi oraz władającym ziemią płocką Siemowitowi VI
i  Władysławowi II. Jak łatwo się domyślić sukcesję po owych
nieszczęśnikach przejął właśnie Konrad.
Niewielu z  nas wie, że z  trucicielstwem związana jest
również zupełnie u  nas zapomniana historia syna księcia
Siemowita III, Henryka, która zainspirowała samego Williama
Szekspira do napisania dramatu Zimowa opowieść.
Siemowit III żył w  latach 1320–1381 i  władał Warszawą,
Czerskiem, Rawą, Płockiem oraz Liwą. Po śmierci swej
pierwszej żony Eufemii ożenił się ponownie z  nieznaną
z  imienia księżniczką ziębicką, zwaną w  późniejszych
kronikach Ludmiłą. Z  całą pewnością nie było to imię nadane
jej na chrzcie, bowiem w  dokumencie dyspensy papieskiej,
o  którą książę wystąpił ze względu na bliskie pokrewieństwo
między nim a  narzeczoną, księżniczka występuje pod
zniekształconym imieniem Ziueij. Druga jego żona odznaczała
się wyjątkową urodą, która napawała zakochanego księcia
niekłamaną dumą.
Jak wiadomo piękne kobiety, cieszące się powodzeniem
u  mężczyzn, z  bliżej nieokreślonych powodów budzą niezbyt
przyjazne uczucia u  przedstawicielek płci własnej, zwłaszcza
u tych, którym los poskąpił urody. Tak było i w tym przypadku.
Rodzona siostra Siemowita, zazdrosna o  powszechny zachwyt,
jaki jej bratowa budziła wśród mężczyzn, życzliwie
poinformowała brata, że najprawdopodobniej jest rogaczem.
Książę zachował się niestety dość typowo: uwierzył siostrze,
a nie małżonce, zapewniającej go o swej niewinności i rozkazał
wziąć na tortury najbardziej zaufane dwórki żony. Kobiety,
pomimo zadawanych im cierpień, zapewniały o  małżeńskiej
wierności swej pani, ale i tak władca skazał na śmierć żonę i jej
domniemanego kochanka.
Mężczyzna, który najprawdopodobniej padł ofiarą
pomówień, co prawda zbiegł zawczasu do Prus, ale i  tam
dopadli go siepacze Siemowita. Nieszczęśnika rozdarto końmi,
a poszarpane ciało, a raczej to, co z niego zostało powieszono na
szubienicy. Egzekucja księżnej została odroczona, bowiem była
w  ciąży. Na rozwiązanie oczekiwała w  zamku w  Rawie. Kiedy
powiła dziecko, została uduszona.
Chłopcu, który przyszedł na świat nadano imię Henryk,
odsunięto od dziedziczenia i  oddano na wychowanie ubogiej
szlachciance pod Rawą. Kiedy chłopiec miał zaledwie trzy lata,
jego losem zainteresowała się przyrodnia starsza siostra,
Małgorzata, pochodząca z  małżeństwa Siemowita z  Eufemią,
która była drugą żoną ukochanego wnuka króla Kazimierza
Wielkiego – Kaźka Słupskiego. Z  jej rozkazu porwano malca
i przywieziono na jej dwór, gdzie dorastał.
Zrządzeniem losu, Henryka zobaczył tam odwiedzający córkę
Siemowit. Chłopiec był tak podobny do jego rodziny, że książę
zrozumiał, że podejrzenia o  zdradę były zupełnie
bezpodstawne, a  Henryk jest jego potomkiem. Rychło w  czas…
Chcąc jakoś zrekompensować synowi doznane upokorzenia,
zabrał go na swój dwór, a  chcąc przebłagać Stwórcę za grzech
zazdrości, którego ofiarą padła Bogu ducha winna żona i  jej
domniemany kochanek, przeznaczył Henryka do stanu
duchownego. Doprawdy, trzeba przyznać, była to dość osobliwa
forma pokuty, którą de facto miała odbyć ofiara ojcowskich
przewinień.
Siemowit przyrzeczenia dotrzymał i  zaledwie dziesięcioletni
(!) Henryk został płockim proboszczem, a  wkrótce troskliwy
tatuś przeniósł go na bardziej dochodowe probostwo w Łęczycy.
Jak łatwo się domyślić, młody człowiek nie czuł żadnego
powołania do stanu duchownego, ale nikt go o zdanie nie pytał.
Szata duchowna za bardzo mu jednak nie ciążyła, bowiem nie
zrzucił jej nawet po śmierci swego ojca. Jego bracia Janusz
i  Siemowit IV również troszczyli się o  niego i  to właśnie ich
staraniom Henryk zawdzięczał urząd subdiakona, wybranego
na wakujące stanowisko biskupa płockiego.
Henryk stanowisko objął, ale nie spieszył się zbytnio
z konsekracją. Nie miał zresztą za wiele czasu, by poświęcać się
obowiązkom duchownego, bowiem… upomniała się o  niego
dyplomacja. Ówcześnie panujący w  Polsce Władysław Jagiełło,
dowiedziawszy się, że Henryk świetnie zna język niemiecki,
powołał go do służby dyplomatycznej i  wysłał w  tajnym
poselstwie do Witolda, który wówczas spiskował z  zakonem
krzyżackim. Henryk wyjechał z  misją powierzoną mu przez
króla do Ritterswerder, gdzie przebywał Witold. Tam poznał
jego siostrę Ryngałłę i  zapałał do niej namiętnym uczuciem,
które zostało odwzajemnione.
Pomimo że Henryk był duchownym, książę Witold ożenił go
ze swą siostrą i wyprawił im huczne wesele, które, jeśli wierzyć
kronikarzom, trwało aż trzy tygodnie. Wkrótce po ślubie miał
wystąpić o papieską dyspensę, a ponieważ był to czas konfliktu
w  Kościele, było wówczas dwóch papieży, nawzajem się
zwalczających, jeden w  Rzymie, a  drugi w  Awinionie, Henryk
wystąpił o dyspensę do obu. Najprawdopodobniej liczył, że jak
jeden odmówi, to drugi jej z  pewnością udzieli. Nie wiemy
niestety, czy jego starania zakończyły się jakimkolwiek
sukcesem.
Henryk nie powrócił co prawda do Płocka, ale nie zrzekł się
biskupstwa i  ciągnął z  niego korzyści finansowe. Ze swoją
świeżo poślubioną żoną osiadł najpierw w  Surażu, by później
przenieść się do Łucka.
Jak łatwo się domyślić, kapituła płocka nie zgadzała się na
taki stan rzeczy i  odmawiała swemu „biskupowi” nie tylko
prawa do małżeństwa, ale przede wszystkim prawa do
dochodów. Starano się jednak postępować dość łagodnie
i dyplomatycznie, by nie narazić się na gniew braci Henryka –
książąt mazowieckich. W  końcu zdecydowano się rozwiązać
całą kwestię w  sposób typowy dla średniowiecza –
wykorzystując truciznę. O  śmierć nieszczęsnego syna
Siemowita oskarżano Krzyżaków, a  nawet jego małżonkę
Ryngałłę.
Ciało Henryka przywieziono do Płocka, ale nie pochowano go
w  grobach przeznaczonych dla miejscowych biskupów, ale
w  grobach książęcych. W  ten sposób nieszczęsny Piast
przynajmniej po śmierci odzyskał swoje prawa…
Dramatyczne losy syna Siemowita nie uległy zapomnieniu.
Opowiadała o  nich swej córce, Annie, Elżbieta Pomorska,
wnuczka Kazimierza Wielkiego i żona cesarza Karola IV. Anna
zawiozła ową romantyczną opowieść do Anglii, gdzie poślubiła
angielskiego króla Ryszarda II Plantageneta. Historia Henryka
przeżyła zarówno samą Annę, jak i  jej męża i  opowiadano ją
wiele lat później. W  końcu usłyszał ją Szekspir i  wykorzystał
tworząc Opowieść zimową. Co prawda jej bohaterów uczynił
Czechami i  przeniósł akcję na Sycylię, a  z  Henryka uczynił…
dziewczynkę, ale śledząc na deskach teatru losy Antigonusa,
Hermiony i  Perdity, pamiętajmy, że ich pierwowzorami byli
polscy książęta piastowscy, żyjący w kraju nad Wisłą.
Zgodnie z  legendą kres piastowskiej dynastii książąt
mazowieckich położyła trucizna, do czego przyczyniła się
najbardziej chyba nielubiana królowa Polski – Bona Sforza.
Ostatnimi książętami mazowieckimi byli synowie
wspomnianego już wyżej Konrada Rudego: Stanisław i  Janusz
III, którzy zmarli nagle i  bezpotomnie, obaj przeżywszy
zaledwie dwadzieścia cztery lata: pierwszy z nich w 1524 roku,
a drugi dwa lata później.
Nagły zgon młodych książąt wzbudzał zrozumiałe
podejrzenia o  udział osób trzecich, aczkolwiek obaj mężczyźni
nigdy nie byli okazami zdrowia i  nie stronili od mocnych
trunków ani od towarzystwa panien o  dość swobodnych
obyczajach.
Podejrzenia padły na wojewodziankę płocką Katarzynę
Radziejowską, która miała kochać się bez wzajemności
w jednym z nich. Odtrącona i upokorzona miała najpierw otruć
matkę obu mężczyzn – Annę Radziwiłł, a  następnie kolejno
każdego z  braci. Owej zbrodni miała dokonać za
pośrednictwem swojej pomocnicy i  przyjaciółki, niejakiej
Kliszewskiej, którą wkrótce po śmierci młodszego z braci, wraz
z  inną szlachcianką, podejrzaną o  współudział w  zbrodni,
wtrącono do więzienia i  po krótkim procesie skazano na stos.
Obie nieszczęsne kobiety przywiązano nago do słupów i „piekły
się cztery godziny niźli pomarły”.
Domniemanej głównej sprawczyni zgonu książąt,
wojewodzianki Radziejowskiej nie odważono się oddać pod sąd,
co wywołało kolejną falę domysłów i  podejrzeń. Wkrótce nie
tylko na Mazowszu, ale także w  Koronie rozpowszechniła się
plotka, jakoby Radziejowska działała za namową samej
królowej Bony, która chciała uczynić z  Mazowsza dziedziczne
księstwo dla swojego syna, Zygmunta Augusta. Ferment musiał
być dość poważny, bowiem z  rozkazu monarchy
przeprowadzono śledztwo, w  wyniku którego ogłoszono
specjalnym edyktem z  9 lutego 1528 roku, że książęta „nie
sztuką ani sprawą ludzką, lecz z  woli Pana Wszechmogącego
tego świata zeszli”. Dochodzenie jednak na niewiele się zdało
i nie zdjęło z królowej odium trucicielki.
Obecnie uważa się, że przyczyną śmierci obu książąt mógł
być ich rozwiązły tryb życia, który spowodował atak serca bądź
gruźlica zbierająca w  owych czasach tragiczne żniwo wśród
mazowieckich Piastów.

Przypisy:
1  Za: Migdał Władysław, Od zatruć pokarmowych do bezpiecznej żywności
[online], dostępny w internecie: http://ptz.icm.edu.pl/przeglad/pdf
 

Potwór i Jezabel – czyli losy


Konrada Mazowieckiego
i jego żony, Agafii

rzeciętnemu Polakowi Konrad Mazowiecki kojarzy się


z  jednym, aczkolwiek znamiennym dla naszej historii
wydarzeniem – sprowadzeniem do Polski Krzyżaków. Ta
decyzja dumnego księcia zaciążyła też na jego wizerunku,
bowiem z  tymi rycerzami w  białych płaszczach z  czarnym
krzyżem, Polska miała niemałe kłopoty. Tymczasem historycy
często rozgrzeszają władcę z tego, jak się miało okazać, bardzo
niefortunnego posunięcia, argumentując, że Konrad miał prawo
nie zdawać sobie sprawy z  konsekwencji swojej decyzji. Gwoli
sprawiedliwości należy zauważyć, że to dość pokrętne
rozumowanie, bowiem jak przekonamy się później rycerze
z  tego zakonu dali już wcześniej się poznać w  Europie z  jak
najgorszej strony.
Faktem bezspornym natomiast jest, że Konrad Mazowiecki
należy do najokrutniejszych polskich władców nie tylko wśród
dynastii piastowskiej, ale także spośród wszystkich, którym
przyszło kiedykolwiek dzierżyć ster rządów w  naszym kraju.
Nie wahał się przed okrucieństwem, gnębił własnych
poddanych i  duchowieństwo, a  nawet posunął się do
kidnapingu. Na domiar złego poślubił kobietę, która
dorównywała mu ambicjami i  okrucieństwem – pochodzącą
z  ruskiej dynastii Rurykowiczów, Agafię Światosławównę.
Księżna jeszcze za życia porównywana była do biblijnej
królowej Jezabel, żony Achaba, która według Starego
Testamentu miała doprowadzić do zgładzenia proroków Boga
i  propagować kult pogańskiego Baala. Przyjrzyjmy się więc
dziejom polskiej Jezabel i jej małżonka, jedynego Piasta, którego
Paweł Jasienica nazwał „potworem”.
Bohater naszej opowieści przyszedł na świat około 1187 roku,
jako najmłodsze dziecko Kazimierza Sprawiedliwego
i  księżniczki znojemskiej, Heleny. Obok Konrada, para miała
jeszcze sześcioro dzieci, ale wieku dorosłego dożył jedynie,
urodzony około 1181 roku, Leszek, który do historii przeszedł
z  przydomkiem Biały oraz właśnie Konrad. Książę Kazimierz
cieszył się opinią władcy sprawiedliwego, o  czym świadczy
nadany mu przydomek. Nie otrzymał go jednak od poddanych
ani potomnych, ale zawdzięczał bardzo poprawnym stosunkom
z  Kościołem. W  1180 roku, na zjeździe w  Łęczycy zrzekł się,
przysługującego dotychczas panującym, prawa zagarniania
spadku po zmarłych biskupach oraz zobowiązał się do
ograniczenia obciążeń nakładanych na dobra kościelne. Nie
zrobił tego bezinteresownie, liczył bowiem na poparcie ludzi
Kościoła dla swojej polityki. A  ambicje ojciec Konrada miał
wielkie i realizował je z nadzwyczajną konsekwencją: pomimo
że jako jedyny nie otrzymał w  testamencie Bolesława
Krzywoustego własnej dzielnicy, udało mu się objąć dzielnicę
krakowską, gdzie władał jako princeps, czyli najstarszy spośród
książąt, łamiąc tym samym zasadę pryncypatu ustaloną przez
Bolesława Krzywoustego. Niektórzy historycy widzą w  nim
pierwszego władcę, który podjął próbę zjednoczenia ziem
polskich. Jego ambitne plany pokrzyżowała śmierć – książę
zmarł bowiem nagle podczas uczty, osierocając dwóch
małoletnich synów, Leszka i  Konrada. Ponoć jego śmierć, jak
wspomniano w  poprzednim rozdziale, była skutkiem
nieszczęśliwej pomyłki jego nałożnicy, która pragnąc wzmóc
nieco nadwątlone żądze swego kochanka, podała mu
afrodyzjak, w  którym przedawkowano jeden ze składników.
Według innej wersji, księcia otruto, aczkolwiek niektórzy
historycy wskazują na zawał serca.
Po śmierci Kazimierza Sprawiedliwego, rządy w  imieniu
małoletnich synów w  księstwie, składającym się wówczas
z  ziemi krakowskiej, sandomierskiej i mazowieckiej, objęła ich
matka, Helena. Pomimo że była „tylko” kobietą, a  w  rządzeniu
oficjalnie wspomagali ją wojewoda Mikołaj i biskup krakowski
Gedko, można podejrzewać, że jej udział w  sprawowaniu
władzy był znaczny, zwłaszcza że księżna była niewiastą
o  nieprzeciętnej inteligencji, obdarzoną zmysłem politycznym.
Świadczy o  tym chociażby zapis w  kronice Wincentego
Kadłubka, opisujący ją jako „kobietę mądrą ponad mądrość
kobiecą”. Wiadomo, że w  okresie regencji biła własną monetę
z legendą „ALENA DVCTRIX”.
Rządy w księstwie krakowskim utrudniał fakt, że wciąż rościł
do niego pretensje najstarszy przedstawiciel dynastii, Mieszko
Stary, wcześniej z niego wygnany. Mieszko, jako najstarszy syn
Krzywoustego, na mocy wystawionego przez ojca testamentu,
powinien sprawować władzę w  senioralnej dzielnicy
krakowskiej, jednak na skutek swoich autorytarnych rządów
skutecznie zraził do siebie poddanych, nawet tych, którzy
z całego serca popierali ideę zjednoczenia państwa pod berłem
jednego władcy. Nie oznacza to oczywiście, że książę pożegnał
się z  nadzieją odzyskania krakowskiego stolca. W  końcu, po
czterech latach, zawarto kompromis, na mocy którego Mieszko
odzyskał panowanie w  Krakowie, zapewne pod warunkiem
uczynienia starszego syna księcia Kazimierza swoim następcą,
w  zamian za co oddał młodym książętom Kujawy. Nie
oznaczało to jednak, że zrezygnowali oni całkowicie z  marzeń
o  opanowaniu dzielnicy senioralnej. Na razie, tj. około 1200
roku, zajęli się podziałem pozostałych ziem wchodzących
w  skład ojcowizny: Leszek Biały otrzymał Sandomierszczyznę
i  perspektywy objęcia dzielnicy senioralnej, natomiast jego
młodszy brat – Mazowsze i  Kujawy. Zgodnie
z  przewidywaniami Leszek Biały objął w  końcu rządy
w  dzielnicy senioralnej po śmierci Mieszka Starego, który
opuścił świat doczesny w 1202 roku.
Pierwsze lata rządów Konrada były właściwie
nierozerwalnie związane z  polityką jego starszego brata –
Leszka Białego. Wraz z  nim wyprawiał się na Ruś, pod jego
wpływem popierał wprowadzenie reformy kościelnej
autorstwa biskupa Henryka Kietlicza. Konrad wspierał też
swego brata w  walce z  kolejnym pretendentem do tronu na
Wawelu – Władysławem Laskonogim. Z  kolei Leszek wspierał
brata w walkach z Prusami, ludem nękającym ziemie Konrada.
I  to właśnie Prusowie spędzali młodszemu księciu sen
z  powiek. Był to lud pochodzenia bałtyjskiego, zamieszkujący
tereny między dolną Wisłą i  dolnym Niemnem, odrębny
językowo i  kulturowo od narodów słowiańskich. Polscy
Piastowie niemal od początków istnienia państwowości polskiej
podejmowali próby ekspansji na tereny zamieszkiwane przez
Prusów, jednocześnie próbując ich schrystianizować. To
właśnie podczas jednej z  takich nieudanych wypraw zginął
święty Wojciech, wysłany z  misją przez Chrobrego. Z  misją
chrystianizacji Prus nosił się także Bolesław Krzywousty, ale
sprawa ostatecznie upadła wraz z  rozbiciem dzielnicowym.
Tymczasem jego wnuk, Konrad Mazowiecki, łakomym okiem
spoglądał na tereny zajmowane przez bitne pruskie plemiona,
marząc o  ich ekspansji. Dotąd żadne z  plemion,
w  przeciwieństwie do nadal tkwiącej w  pogaństwie Litwy, nie
wytworzyło nawet zrębów państwowości, ale w  XIII wieku
wydawało się, że Prusy znajdują się tylko o krok od utworzenia
własnego silnego państwa. Konrad dość boleśnie przekonał się,
że wojowniczy Prusowie nie tylko nie mają zamiaru
podporządkowywać się sąsiadom, ale także ośmielają się
wypuszczać na wyprawy łupieżcze na tereny Mazowsza. Na
domiar złego, ziemie będące we władaniu Konrada plądrowali
pogańscy Litwini oraz Jaćwingowie.
Paweł Jasienica w  swym dziele Polska Piastów dowodzi, że
prędzej czy później, do opanowania Prus przystąpiliby Niemcy,
niezależnie od niefortunnej decyzji sprowadzenia Krzyżaków,
bowiem już w  XII wieku, w  związku z  powstaniem bałtyckiej
drogi handlowej z  północnych Niemiec, podbijano ziemie
dzisiejszej Łotwy i  Estonii. Przystąpienie do opanowania Prus
przez feudałów niemieckich, bądź Danię, także żywo
zainteresowaną zdobyciem tego terytorium, byłoby więc tylko
kwestią czasu. Jednak to właśnie Konrad sprowadził do nas
Krzyżaków, którzy stali się solą w  oku następnych władców
Polski, przysparzając im niemało kłopotów.
Jak doszło do podjęcia tej brzemiennej w  skutki decyzji?
W  zasadzie trudno za nią potępiać Konrada, który robił co
mógł, by chronić północne rubieże swego księstwa przed coraz
zuchwalszymi napadami Prusów. W  tym miejscu należy
zaznaczyć, że dzielnica, którą objął we władanie, do
najbogatszych nie należała. Na Mazowszu nie było żyznych
ziem ani żadnych kruszców, a  próby ożywienia gospodarczego
niestety się nie powiodły. W  takiej sytuacji rujnujące dzielnicę
napady agresywnych, pogańskich plemion były nie lada
problemem. To właśnie one stały się przyczyną upadku grodów
w  Grudusku, Słońsku czy Grzebsku. Początkowo
skoncentrowano się na samej obronie, którą Konrad powierzył
swemu zaufanemu człowiekowi, wojewodzie Krystynowi,
bohaterowi wojen z  Rusią, którego Długosz nazywa „rycerzem
najdzielniejszym” oraz „ozdobą Mazowsza”. Niestety, w  1217
roku między oboma mężczyznami doszło do ostrego konfliktu,
w  efekcie którego Konrad pozbawił życia niedawnego
sojusznika.
Nie wiadomo co wywołało spór między Krystynem
a  księciem, ale trzeba przyznać rację kanonikowi, iż Konrad
obszedł się z  wojewodą nader okrutnie: najpierw rozkazał go
uwięzić, a  potem wyłupić mu oczy. Jak już wcześniej
wspomniano, oślepianie przeciwników politycznych było częstą
praktyką w  średniowieczu i  zazwyczaj było dość skutecznym
środkiem, bowiem tak okaleczony adwersarz wycofywał się
z  życia politycznego. Jednak władca Mazowsza na tym nie
poprzestał i skazał Krystyna na śmierć przez uduszenie. Było to
tym tragiczniejsze, że ów człowiek od 1202 roku sprawował nad
małoletnim Konradem opiekę, kiedy ten wraz z matką osiadł na
Mazowszu.
Wkrótce okazało się, że wyeliminowanie utalentowanego
wodza było błędnym posunięciem. Jedynym tego skutkiem było
załamanie się obrony granic Mazowsza. Skorzystali na tym
jedynie Prusowie, którzy poczynali sobie coraz śmielej. Na nic
zdały się przeprowadzone wraz z  Leszkiem Białym
i Henrykiem Brodatym w latach 1222 i 1223 wyprawy krzyżowe
przeciwko Prusom. Kiedy papież wydał bullę nadającą
wyprawom na Prusy status krucjaty, Konrad naiwnie liczył na
posiłki ze strony europejskich rycerzy, ale ubogie pruskie
ziemie jakoś nie pociągały rycerstwa z  zachodniej Europy
i książę musiał radzić sobie sam.
W  tym miejscu należy zaznaczyć, iż Konrad i  jego brat
znacznie różnili się w  kwestii nawracania tych pogańskich
plemion. O  ile książę Mazowsza, podobnie jak większość
chrześcijańskich władców, uznał, że jako prawowierny
chrześcijanin jest niejako z  urzędu zobowiązany do szerzenia
wiary mieczem, o  tyle Leszek nie chciał nikogo nawracać siłą.
Uważał, że najlepszym rozwiązaniem będzie zakładanie
w Prusach prężnych ośrodków handlowych, za pośrednictwem
których chrześcijaństwo przeniknie na te tereny drogą
pokojową. Nie muszę zaznaczać, iż takie stanowisko
chrześcijańskiego władcy było w  dobie krucjat zupełnym
ewenementem. Być może to niechęć do krzewienia wiary
ogniem i mieczem była prawdziwą przyczyną odrzucenia przez
Leszka Białego papieskiego wezwania do uczestnictwa
w  krucjatach w  Ziemi Świętej? Oficjalny powód odmowy
podany przez księcia jest bowiem wręcz śmieszny – Leszek
napisał w liście do Ojca Świętego, że „W Palestynie piwa nie ma
i żyć przeto tam nie można”.
Oprócz podejmowania wyżej wspomnianych wypraw na
Prusy, mazowiecki książę polecił zorganizować na granicy
stróżę rycerską. Rubieży księstwa miały strzec, wraz
z  przedstawicielami drobnego rycerstwa, najpotężniejsze
polskie rody – Gryfici, Awdańce, Odrowąże i Starżowie. Podjęta
akcja co prawda zapoczątkowała osadnictwo tych rodów na
północy Mazowsza, ale nie ukróciła napadów Prusów.
Ponieważ podejmowane dotąd środki walki z wojowniczymi
Prusami nie zdawały egzaminu, Konrad, idąc za radą Henryka
Brodatego, podjął w 1225 roku pertraktacje z przedstawicielami
zakonu krzyżackiego. Henryk, któremu idea rycerskich
zakonów była bardzo bliska, znał Krzyżaków dzięki swoim
kontaktom na terenie Niemiec, skąd ten zakon się wywodził.
Wynika stąd jasno, że tak naprawdę za inspiratora pojawienia
się rycerzy w  białych płaszczach ozdobionych czarnym
krzyżem powinien uchodzić właśnie książę śląski, a nie Konrad
Mazowiecki, któremu od niejednego historyka dostało się za
sprowadzenie ich do Polski. Nikt też jakoś nie wspomina o tym,
że Henryk Brodaty zaprosił w  1233 roku Krzyżaków do swego
księstwa i  podarował im posiadłości w  rejonie Namysłowa,
a dokładniej – w okolicach dzisiejszego Rychtalu, na pograniczu
Śląska i Wielkopolski!
Początków Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu
Niemieckiego w  Jerozolimie, bo tak brzmiała oficjalna nazwa
sprowadzonego do Polski przez Konrada zgromadzenia, należy
szukać oczywiście w  Ziemi Świętej, gdzie, biorący udział
w  trzeciej krucjacie w  roku 1191, niemieccy rycerze założyli
nieformalne zgromadzenie do opieki nad rannymi. Siedzibą
owego zgromadzenia stał się założony przez mieszczan
z Lubeki i Bremy w Akkce szpital. W tymże samym roku, cesarz
Fryderyk Szwabski przeniósł do Akki, istniejący dotąd
w  Jerozolimie, szpital zwany „/fratres/ domus hospitali sancte
Marie Theutonicorum Jerosolomitani”, co w  tłumaczeniu na
język polski znaczy właśnie „Zakon Szpitala Najświętszej Marii
Panny Domu Niemieckiego w  Jerozolimie” i  przekazał go
stowarzyszeniu, zobowiązując jednocześnie jego członków, by
wzorem innych zgromadzeń złożyli śluby czystości. Ówczesny
papież Klemens III oficjalnie zatwierdził istnienie bractwa pod
nazwą przejętą od jerozolimskiego szpitala, nadając mu
równocześnie rozległe dobra wokół Akki.
Kolejne nadania zakon otrzymał w  latach 1197–1198 od
cesarza Henryka VI Hohenstaufa, który nadał im ziemie
w południowych Włoszech oraz szpitale w Barletcie i Palermo.
Jednocześnie wystąpił do papieża Celestyna III o  przyznanie
bractwu statutu pełnego zakonu rycerskiego, na wzór zakonu
templariuszy czy joannitów. Na czele zgromadzenia stanął
wówczas Henryk Walpot, którego bracia obwołali wielkim
mistrzem.
Po śmierci dobroczyńcy zgromadzenia, Henryka VI, zakon
przeżywał głęboki kryzys i  nic nie wskazywało na to, że
w  przyszłości stanie się twórcą potęgi militarnej w  północnej
Europie. Wszystko zmieniło się, gdy na jego czele w  1209 roku
stanął czwarty z  kolei wielki mistrz – Hermann von Salza,
człowiek o  wielkich ambicjach i  równie wielkiej inteligencji,
obdarzony iście lisim sprytem. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że
to właśnie z nim miał pertraktować Konrad. Co prawda, wielki
mistrz nie pofatygował się na Mazowsze osobiście, prowadził
rozmowy przez swoich wysłanników, ale byli oni przez swego
przełożonego odpowiednio poinstruowani.
Nasz książę, któremu ambicji odmówić nie sposób, nie był
niestety wulkanem intelektu, brakowało mu też zmysłu
politycznego i umiejętności dyplomatycznych. Już przystępując
do rozmów z  tak wytrawnym graczem, jakim był Salza,
mazowiecki władca stał na z  góry przegranej pozycji. Wielki
mistrz doskonale wiedział, że zdoła ugrać dla siebie i  zakonu
naprawdę dużo.
Herman von Salza od początku miał jeden cel – stworzenie
silnego państwa zakonnego. W  tym celu cierpliwie,
wykorzystując niemałe zdolności dyplomatyczne, wyjednał
u kolejnych papieży i władców liczne przywileje oraz dobra na
terenie Włoch, Niemiec i  Palestyny. Siedzibą wielkiego mistrza
stał się zamek Montfort w Górnej Galilei.
Nie tylko Konrad Mazowiecki upatrywał w  zakonie
rycerskim nadzieję na ukrócenie zapędów pogańskich plemion.
Z  podobnymi problemami borykał się węgierski król, Andrzej
II, który w  1211 roku zaprosił rycerzy do Siedmiogrodu, gdzie
mieli bronić wschodnich granic królestwa przed nękającymi te
ziemie koczowniczymi Kumanami. Rok później monarcha
nadał zakonowi ziemie, na których rozpoczęli budowę sieci
zamków obronnych. Jeden z  nich nazwali Marienberg. Owa
fortyfikacja istnieje do dziś w Rumunii, pod nazwą Feldioara.
Andrzej II wkrótce zorientował się, jakie są prawdziwe
zamiary wielkiego mistrza wobec nadanych mu ziem. Krzyżacy,
zamiast bronić powierzonych im terenów przed najazdami
koczowników, zajęli się tworzeniem własnego państwa. Salza
oddał bowiem papieżowi nadaną im przez węgierskiego
monarchę ziemię, wydzielając ją w ten sposób spod panowania
króla Andrzeja II. Tego było stanowczo za wiele i  monarcha,
pomimo stanowczego zakazu otrzymanego od samego papieża,
wypędził zakon ze swojego państwa. Ten znaczący incydent
powinien zmusić do myślenia wszystkich, którzy w przyszłości
mieliby ochotę korzystać z  pomocy rycerzy-zakonników, ale
najwidoczniej myślenie nie było najmocniejszą stroną Konrada
Mazowieckiego.
Tymczasem Herman von Salza, który mimo niepowodzeń na
Węgrzech systematycznie pomnażał stan posiadania zakonu,
przy okazji swojej wizyty w  Danii, w  której przebywał jako
mediator z  ramienia cesarza w  celu rozstrzygnięcia sporu
pomiędzy niemieckimi książętami a  królem Danii,
Waldemarem II, zwrócił uwagę na pogańskie kraje leżące nad
Bałtykiem. Najbardziej spodobały mu się ziemie zajmowane
przez pogańskie plemiona Prusów. I  być może wówczas
zakiełkowała w jego głowie myśl o utworzeniu na tych terenach
państwa zakonnego.
Kiedy więc Konrad, mając poparcie Henryka Brodatego,
zwrócił się o  pomoc do zakonu krzyżackiego, wielki mistrz
postanowił wykorzystać nadarzającą się okazję. Do pierwszych
rozmów między polskim księciem a  przedstawicielami zakonu
doszło w 1226 roku, a dwa lata później na Mazowsze przybyło
poselstwo, kierowane przez Filipa von Hale, i  doszło do
formalnego przekazania zakonnikom ziemi chełmińskiej
w  lenno. Nawiasem mówiąc, nadane tereny były bardzo
wyniszczone systematycznymi najazdami Prusów. Konrad
prawdopodobnie chciał utrzymać swoją zwierzchność nad
podbitymi przez Krzyżaków ziemiami, ale jak już wcześniej
wspomniano, nie docenił ani inteligencji, ani przebiegłości
przedstawicieli zakonu. Na efekty nie trzeba było długo czekać
– rok później cesarz Ferdynand II, wielki dobroczyńca zakonu
krzyżackiego, potwierdził nadanie i  przyznał zakonnikom
prawa książęce do Prus, a  wkrótce potwierdził to papież.
Kalkulacje Konrada dotyczące powiększenia terytorium
państwa o tereny należące do Prus spaliły więc na panewce.
W  1230 roku na Kujawy przybyła drużyna złożona z  pięciu
braci zakonnych, pod wodzą Hermana Balka, którego wielki
mistrz, Herman von Salza, wyznaczył na mistrza krajowego
przyszłych posiadłości zakonnych na terenie podbitych Prus.
Herman Balk miał jeszcze jedno zadanie – uzyskać od księcia
Konrada nadanie całej ziemi dobrzyńskiej, wraz z  wszystkimi
regaliami oraz wszystkich zdobyczy terytorialnych na terenie
Prus. Tym razem jednak nie dało się tak łatwo namówić do tego
Konrada. Poza tym stosunki między nim a  rycerzami popsuły
się, kiedy cztery lata później zaproszony przez Krzyżaków do
uczestnictwa w krucjacie przeciw Prusom hrabia Miśni napadł
na stolicę księstwa mazowieckiego – Płock i  spalił tamtejszą
katedrę. Gdy zakon zorientował się, że nie ma co liczyć na
nadanie ziemi dobrzyńskiej, uciekł się do podstępu. Wówczas
do akcji ponownie przystąpił Herman von Salza, który zwrócił
się o pomoc do cesarza Ferdynanda II. Ten wydał w 1235 roku
we włoskim mieście Rimini tzw. Złotą Bullę, w  której cesarz,
uznając się za seniora zakonu oraz Polski, jak również za
uniwersalnego władcę całej Europy, nadał Krzyżakom prawa do
wszystkich ziem, jakie zdobędą podczas krucjaty w  Prusach.
I  tu bracia zakonni dopuścili się oszustwa, bowiem
antydatowali wydany przez cesarza dokument na rok 1226!
Falsyfikat ten dostarczył ówczesnemu legatowi papieskiemu,
Wilhelmowi z  Modeny, argumentów na rzecz Krzyżaków
w  sporze z  Konradem. W  efekcie doszło do ugody, zgodnie
z  którą książę powtórnie przekazał Krzyżakom ziemię
chełmińską i  okręg nieszawski, natomiast zakon zwrócił
Konradowi ziemię dobrzyńską, wcześniej bezprawnie
zagarniętą.
Sprowadzenie Krzyżaków rozwiązało rzeczywiście problem
Prus, bowiem bracia zakonni z  wielką energią przystąpili nie
tyle do nawracania pogańskich plemion, ile do ich
systematycznej dyskryminacji. Krzyżacki podbój tej krainy
rozpoczął się wzdłuż Zalewu Wiślanego, skąd dokonywano
napadów w głąb okolicznych lasów, gdzie znajdowały się osady
pruskie. Zanim jednak rozpoczęto podbój, zbudowano wzdłuż
wybrzeża Wisły warownie, które wówczas pełniły rolę sypialni,
gdzie rycerze zakonni mogli wracać na wypoczynek po
zakończonych akcjach. Z pogańską ludnością Prus postępowano
bestialsko, nawet jak na ówczesne standardy. Rycerze w białych
płaszczach z  widniejącym na nich czarnym krzyżem nie znali
litości i  wycinali w  pień mężczyzn, kobiety i  dzieci. A  kogo
jakimś cudem oszczędzono – brano w niewolę. Ci, którym stan
zdrowia pozwalał na fizyczną pracę, byli zmuszani do
wykonywania ciężkich robót na rzecz zakonu – pozostałych po
prostu zabijano.
Nieszczęśni Prusowie w starciu z doskonale zorganizowanym
zakonem rycerskim byli bez szans. Ich główną słabością był
brak jednolitej organizacji państwowej, aczkolwiek obecnie
historycy uznają, że w  owym czasie powoli takowa zaczynała
się wykształcać. Poza tym plemiona pruskie zamieszkiwały
odległe od siebie obszary, z  których każdy był podzielony na
liczne okręgi grodowe, żyjące w  odosobnieniu. Jak łatwo się
domyślić, Krzyżacy nie mieli najmniejszych trudności z  ich
opanowaniem. Nie znaczy to oczywiście, że Prusowie byli
zupełnie bezwolni, wręcz przeciwnie – mocno dali się
okupantom we znaki. A  kiedy w  końcu niektórzy członkowie
starszyzny plemiennej zaczęli coś przebąkiwać o  przyjęciu
chrześcijaństwa, bogobojni bracia zakonni, bojąc się, że jeśli
dojdzie do nawrócenia Prusów, to ich obecność na tych
terenach straci rację bytu, zaprosili przedstawicieli starszyzny
do negocjacji. Kiedy ci z  zaproszenia skorzystali i  przybyli na
wcześniej umówione miejsce, by zasiąść do przygotowanej
uczty, po której miały nastąpić rokowania, zostali wycięci
w  pień. A  potem, na wszelki wypadek, zaryglowano drzwi
i  podpalono pomieszczenie, pilnując jednocześnie, by nikt, kto
mógłby jakimś cudem ocaleć, przypadkiem nie uciekł. Tego
typu postępków zakon miał na swym sumieniu znacznie więcej.
Jaki był efekt owych poczynań doskonale wiemy – Prusowie
zniknęli z  powierzchni ziemi, a  dziś pamiątką po ich istnieniu
są jedynie nazwy rzek i  miejscowości, jedyne świadectwa
zaginionego języka Prusów.
Na terenach opanowanych przez siebie, Krzyżacy utworzyli
silne państwo, które w  przyszłości miało dać się bardzo we
znaki nie tylko pogańskiej Litwie, ale także od dawna
chrześcijańskiej Polsce. Całą tę serię wydarzeń, tak niefortunną
dla naszego kraju, rzeczywiście zapoczątkował Konrad, ale czy
naprawdę należy go za to odsądzać od czci i  wiary? Przecież
książę nie mógł przewidzieć nawet części konsekwencji swojej
decyzji. Żyjący kilkaset lat później historycy, mądrzejsi
o  świadomość serii późniejszych wydarzeń, chyba o  tym
zapominają i  zrzucają na Konrada całą winę za poczynania
zakonu wobec Polski. Jak słusznie zauważył jeden z  biografów
księcia, Marek Urbański: „[…] obarczanie go
odpowiedzialnością za to, co stało się w  kilka wieków po jego
śmierci, jest równie sensowne co, dajmy na to, obwinianie
Krzysztofa Kolumba o  wybuch wojny wietnamskiej. […]
Typowy to przykład częstej niestety u  historyków maniery
krytyk a posteriori, sprowadzającej się niejako do założenia, że
skoro z  perspektywy wieków widzimy jasno łańcuch przyczyn
i skutków, to mamy słuszne prawo psy wieszać na tych, którzy
ten łańcuch zapoczątkowali i  mieć im za złe, że nie
przewidywali zdarzeń na kilkaset lat naprzód”[1].
Po sprowadzeniu Krzyżaków do Polski, sprawa Prus zeszła
na plan dalszy, a  samego Konrada obchodziło zupełnie co
innego. W  1227 roku zginął zamordowany podczas zjazdu
w  Gąsawie, Leszek Biały i  przed Konradem otworzyła się
możliwość objęcia władzy w  dzielnicy senioralnej. Część
historyków widzi w  tragicznej śmierci jego starszego brata,
kolejny przyczynek, by nazwać władcę Mazowsza potworem,
bowiem uznaje go za bezpośredniego inspiratora owego
zamachu. Przyjrzyjmy się więc całej sprawie z  bliska
i  zastanówmy, czy rzeczywiście Konrad mógłby popełnić
zbrodnię bratobójstwa.
Ów dramatycznie zakończony dla Leszka Białego zjazd odbył
się w  listopadzie 1227 roku w  Gąsawie, na pograniczu Kujaw
i  Wielkopolski. Obok Leszka Białego wzięli w  nim udział jego
brat – Konrad Mazowiecki, książę wielkopolski – Władysław
Odonic, zwany przez współczesnych Plwaczem i książę śląski –
Henryk Brodaty. Zabrakło jednego ze znaczniejszych
ówczesnych książąt, żywo zainteresowanego objęciem
ewentualnej sukcesji po Leszku w  dzielnicy senioralnej –
Władysława Laskonogiego. O  czym na owym zjeździe radzono
niestety nie wiemy, historycy podejrzewają, że chodziło
o  zakończenie konfliktu o  tron krakowski, bowiem zarówno
Laskonogi, jak i  Brodaty rościli sobie pretensje do dzielnicy
senioralnej. Prawdopodobnie omawiano też sposób ukrócenia
wybujałych ambicji Świętopełka, którego w  1217 roku osadził
na Pomorzu Gdańskim Leszek Biały i  który za wszelką cenę
dążył do uzyskania niezależności dla Pomorza.
Doskonale natomiast znany jest tragiczny finał tego
spotkania. Rankiem na niczego niespodziewających się
władców, którzy zażywali kąpieli w  łaźni, napadli
niezidentyfikowani sprawcy. Mordowali każdego, kto im się
nawinął. Henryk Brodaty odniósł kilka ran i zapewne straciłby
życie, gdyby nie ofiarność jednego z  wiernych mu rycerzy,
Peregryna z  Weissenburga, który osłonił go własnym ciałem
i  zginął na miejscu. Leszkowi udało się uciec z  łaźni, nago
dosiadł swego konia i  jął uchodzić w  kierunku pobliskiego
Marcinkowa. Niestety, nie udało mu się zbiec siepaczom, którzy
dopadli go w  okolicach Jeziora Biskupińskiego, gdzie jeden
z  nich ugodził go dzidą. Książę zginął na miejscu. Dziwnym
trafem w  łaźni nie było Konrada Mazowieckiego. Być może
wyjechał wcześniej, uznając po prostu, że załatwił wszystkie
dotyczące go sprawy? A może po prostu nie był amatorem zbyt
częstych kąpieli?
Większość badaczy, z  Pawłem Jasienicą na czele, przyjmuje,
że bezpośrednim inicjatorem owego zamachu był książę
pomorski, Świętopełk, który być może działał w  porozumieniu
z  Odonicem. Inni wskazują też na Laskonogiego, który nawet
nie raczył pojawić się na wiecu. Niewielka część historyków
opowiada się za Konradem Mazowieckim, jako inspiratorem
całego zdarzenia, bowiem pozbywając się swego brata, jak
i  Henryka Brodatego, mógł w  końcu sięgnąć po władzę
w  dzielnicy senioralnej. Poza tym prawo rodowe nakazywało
księciu pomszczenie śmierci starszego brata, tymczasem głowę
Konrada zaprzątała jedynie kwestia spadku po zmarłym…
Także dalszy przebieg wydarzeń przemawia za winą księcia
mazowieckiego, który bezpośrednio po śmierci Leszka wystąpił
o  prawo do opieki nad zaledwie półtorarocznym synem swego
brata – Bolesławem, zwanym później Wstydliwym. Tymczasem
o  takie samo prawo wystąpiło dwóch innych książąt –
Władysław Laskonogi, którego do takiego posunięcia
predestynował układ zawarty z  Leszkiem za jego życia, oraz
Henryk Brodaty, którego poprosiła o  to wdowa po Leszku
Białym, Grzymisława.
Konrad jednak nie składał broni i na zjeździe w Skaryszewie
usiłował prośbą i  groźbą przekonać bratową do przekazania
mu pieczy nad małym Bolesławem. Bezskutecznie. Nie znalazł
też poparcia u możnych małopolskich, którzy rządy w dzielnicy
powierzyli Władysławowi Laskonogiemu. Ten zdołał się
utrzymać na książęcym stolcu w Krakowie tylko kilka miesięcy,
bowiem jego bratanek Władysław Odonic, popierany
oczywiście przez Konrada, zmusił go do wycofania się do
Wielkopolski. Przed wyjazdem jednak przekazał władzę
Henrykowi Brodatemu, a  ten wystąpił zbrojnie przeciwko
ciągnącemu na Kraków Konradowi i zadał mu klęskę w  bitwie
pod Skałką. Klęska militarna księcia mazowieckiego nie
oznaczała bynajmniej jego kapitulacji, bowiem czego nie udało
mu się osiągnąć na polu bitwy, osiągnął podstępem i  zdradą.
Zaledwie rok później porwał księcia Henryka Brodatego na
wiecu w  Spytkowie, następnie zajął zupełnie bezbronny
Sandomierz, a potem opanował całą Małopolskę.
Tymczasem nieszczęsny Henryk przebywał w  więzieniu
w  Płocku. Wówczas do akcji przystąpiła jego energiczna
małżonka, ciesząca się wyjątkowym autorytetem i  nimbem
„świętej za życia”, Jadwiga Śląska. W czasie, gdy rozgrywały się
owe dramatyczne wydarzenia, Jadwiga i  Henryk praktycznie
żyli osobno. Księżna po urodzeniu sporej gromadki dzieci
powzięła dość drastyczną decyzję o  życiu w  czystości
i przekonała do złożenia ślubów czystości również swego męża.
Aby nie wodzić się na pokuszenie, odseparowała się od
małżonka i  zamieszkała w  ukochanym przez nią klasztorze
klarysek w Trzebnicy. Jednak, kiedy Henrykowi zajrzało w oczy
niebezpieczeństwo i  znalazł się w  rękach nieobliczalnego
Konrada, postąpiła jak lojalna małżonka i  czym prędzej
wyruszyła do Płocka. Po przybyciu na miejsce rzuciła się do nóg
księciu mazowieckiemu i  ze łzami w  oczach błagała
o  uwolnienie męża. Jej autorytet był tak wielki, a  sława jej
świętego życia wybiegała daleko poza granice księstwa
śląskiego, że Konrad nie miał odwagi odmówić księżnej
i  zgodził się zwrócić Henrykowi wolność. Zanim jednak
pozwolił mu odjechać, wymógł na nim obietnicę rezygnacji ze
wszelkich pretensji do tronu krakowskiego. Jak łatwo się
domyślić, Henryk nie miał najmniejszego zamiaru jej spełnić.
W  efekcie, uzyskawszy uprzednio zwolnienie od papieża
z  obietnicy złożonej Konradowi pod przymusem, w  1232 roku
usunął go z Małopolski. Myliłby się jednak ten, kto by sądził, iż
to posunięcie ostudziło zapędy Konrada, wręcz przeciwnie –
zuchwały władca dopuścił się kolejnego porwania, tym razem
uprowadzając małoletniego Bolesława i  jego matkę, księżnę
Grzymisławę. W  tym przypadku także uciekł się do podstępu,
bowiem zaprosił niczego nie podejrzewającą bratową na
rokowania, a  gdy ta przybyła na miejsce, ograbił ją ze
wszystkich kosztowności i  uwięził w  Sieciechowie. Kto wie jak
potoczyłyby się dalsze losy nieszczęsnej wdowy i jej syna, gdyby
porwanym w  sukurs nie przyszedł Klemens z  Ruszczy, który
wraz z  krewnymi uwolnił księżną i  Bolesława, przewożąc ich
w  bezpieczne miejsce i  oddając pod opiekę księcia Henryka
Brodatego. Jedyną korzyścią jaką wyniósł z  tego Konrad było
przyłączenie do jego posiadłości ziemi żarnowieckiej.
Książę mazowiecki ponownie stanął przed szansą
opanowania dzielnicy senioralnej, kiedy 9 kwietnia 1241 roku
w bitwie pod Legnicą zginął syn i następca Henryka Brodatego,
Henryk Pobożny. Władza w  księstwie przeszła w  ręce
małoletniego Bolesława Rogatki, który z całą pewnością nie był
ani partnerem do rozmów, ani przeciwnikiem politycznym dla
Konrada. Książę z  łatwością pokonał sprawującego władzę
w  Krakowie w  charakterze namiestnika Rogatki, Klemensa
z Ruszczy i opanował gród. Być może udałoby się mu w końcu
zostać tam na dłużej, gdyby nie jego zupełnie niezrozumiała
i  nieudolna polityka w  stosunku do nowych poddanych.
Zamiast zyskać ich przychylność, Konrad zachowywał się jak
typowy okupant, wywołując tym samym powszechne
niezadowolenie. Według Jana Długosza książę gnębił swych
nowych poddanych „niezwykłymi powinnościami i  daninami”,
bowiem sądził, że wymusi w  ten sposób posłuch i  szacunek.
Niestety, czas pokazał, że mylił się bardzo, a  rozsierdzeni
Małopolanie w końcu podnieśli bunt i wygnali niepopularnego
władcę. Konrad jednak był daleki od rezygnacji z  tronu
krakowskiego i  nadal próbował dochodzić swych praw
zbrojnie, by w  końcu, w  1243 roku, ponieść dotkliwą klęskę
w  krwawej bitwie pod Suchodołem, która praktycznie
przekreśliła jego szanse na zdobycie Krakowa. Konrad nawet po
tym bolesnym doświadczeniu nie poddał się i  nadal prowadził
działania wojenne, którym ostateczny kres położyła jego śmierć
31 sierpnia 1247 roku.
Wszelkim poczynaniom księcia przez całe życie dzielnie
sekundowała jego małżonka, poślubiona około 1210 roku
(według niektórych źródeł ślub tej pary miał miejsce już w 1207
roku), ruska księżniczka, Agafia Światosławówna. O  pożyciu
książęcej pary zachowały się dość skąpe informacje, ale nawet
w oparciu o nie można wysnuć wniosek, iż była ona wyjątkowo
dobrana i doczekała się około dziesięciorga potomstwa. Księżna
była równie okrutna co jej mąż. Wkrótce po ślubie miała się
o tym okazję przekonać jej najbliższa rodzina. Kiedy doszło do
gwałtownego konfliktu między jej ojcem a  bratem jej męża,
Leszkiem Białym, polskie rycerstwo ruszyło na Halicz, który
został zdobyty i  splądrowany. Ojciec Agafii, jak również jego
dwaj bracia, a  co za tym idzie, stryjowie księżnej, Roman
i  Rościsław, zostali pojmani. Kobieta nie wstawiła się za
krewnymi, wolała wspierać rodzinę swego męża i  całą trójkę
powieszono.
Agafia była też wielką orędowniczką sprowadzenia zakonu
krzyżackiego, jednak prawdziwy popis swego charakteru dała
przy okazji sporu jej męża z  kanonikiem płockim, Janem
Czaplą, który był także wychowawcą synów Konrada. Cała
sprawa miała miejsce w  1230 roku i  była związana
bezpośrednio z  najstarszym synem księcia, Kazimierzem,
samodzielnie władającym wówczas Kujawami, który
postanowił ożenić się z  Konstancją, córką księcia Henryka
Pobożnego. Jego ojciec plany zawarcia związku małżeńskiego
potraktował jako akt wypowiedzenia posłuszeństwa przez syna,
bowiem małżeństwo z  córką księcia śląskiego potraktować
można było jako próbę nawiązania przymierza politycznego
przeciwko Konradowi. Książę jednak był zupełnie bezsilny
w stosunku do swego pierworodnego, który de facto był władcą
samodzielnym. Kiedy jednak do jego wiadomości doszło, iż
pośrednikiem w  przedślubnych rokowaniach będzie kanclerz
Konrada, Jan Czapla, książę wpadł w  szał i  postanowił srogo
ukarać nielojalnego duchownego.
Tak głosi najpopularniejsza wersja wydarzeń. Według innej,
inicjatorem małżeństwa Kazimierza z  córką śląskiego księcia
był sam Konrad, bowiem w  ten sposób chciał poprawić swoje
stosunki z tym władcą. Natomiast Jan Czapla padł ofiarą gniewu
księcia mazowieckiego w  związku z  konfliktem majątkowym
władcy z  kapitułą płocką. Niezależnie od przyczyny sporu,
duchowny został okrutnie ukarany. Konrad najpierw kazał go
uwięzić, a  następnie poddać torturom za pomocą wymyślnego
średniowiecznego narzędzia tortur, zwanego koniem. Na
koniec nieszczęśnika powieszono naprzeciwko drzwi płockiej
katedry.
Jan Długosz opisuje dalsze wydarzenia następująco: „A kiedy
zmarł i  zdjęto go z  pierwszej szubienicy i  kilku braci
dominikanów wiozło zdjętego do miasta, żeby go pochować,
rozwścieczona księżna Agafia, spragniona krwi kapłańskiej, jak
druga Jezebel, odebrała go im, kazała złożyć na wóz ciągnięty
przez dwa woły i powiesić na nowo, na drugiej przygotowanej
umyślnie szubienicy, koło kościoła św. Benedykta nad Wisłą, od
strony katedry płockiej, aby był tak odstraszającym jak
i haniebnym widowiskiem”[2].
Jak łatwo się domyślić owo szokujące wydarzenie nie tylko
odbiło się głośnym echem na wszystkich ziemiach polskich, ale
także pociągnęło za sobą poważne konsekwencje dla książęcej
pary. Arcybiskup gnieźnieński rzucił na Konrada i  jego żonę
klątwę, a  całą diecezję obłożył interdyktem. We wszystkich
kościołach na terenie Mazowsza umilkły dzwony, nie
odprawiano mszy, pogrzebów ani nie udzielano ślubów. Konrad
i Agafia wobec takiego obrotu sprawy nie mieli innego wyjścia,
jak tylko odprawić pokutę, która w  ich przypadku polegała na
obsypaniu Kościoła hojnymi datkami. Książę uzyskał
przebaczenie, kiedy nadał Łowicz katedrze gnieźnieńskiej…
Podobizny książęcej pary, której poświęcony jest niniejszy
rozdział, przetrwały do naszych czasów, bowiem wizerunki
Konrada, Agafii oraz kilkorga z  licznej gromadki ich dzieci
zostały umieszczone na kielichu, który wraz z  pateną Konrad
darował katedrze płockiej. Wykonujący naczynie rzemieślnik
wyrył postacie mazowieckiego władcy, jego małżonki, ich
czterech synów: Bolesława, Kazimierza, Ziemowita,
Ziemomysła oraz córki Judyty. Agafię podpisano tam Oafia,
bowiem właśnie w  ten sposób w  owych czasach wymawiano
imię księżnej.
Agafia przeżyła swego męża, gdyż w  zachowanych
dokumentach figuruje wzmianka, że wraz z synem Ziemowitem
uczestniczyła w  pogrzebie męża w  katedrze płockiej. W  tym
samym czasie, nieodrodny syn Konrada, Kazimierz, książę
kujawski, zorganizował najazd na dawne ojcowskie ziemie…
Pozostawiam czytelnikom osąd, czy Konrad Mazowiecki był
rzeczywiście takim potworem, jakim przedstawiali go
kronikarze i  historycy. Bez wątpienia był jednym
z  najokrutniejszych władców w  historii Polski, a  ponieważ
zupełnie nie miał wyczucia politycznego ani zmysłu
dyplomacji, to właśnie taki jego obraz utrwalił się na kartach
historii. Na pocieszenie mogę dodać, iż w  porównaniu do
innych władców ówczesnej Europy był łagodny jak
przysłowiowy baranek.

Przypisy:
1  Szwarc Andrzej, Urbański Marek, Wieczorkiewicz Paweł, Kto rządził
Polską?, Warszawa 2007, s. 174.
2  Za: Konrad I  Mazowiecki. Poczet władców Rzeczypospolitej [online],
dostępny w internecie: http://www.poczet.com/konrad.htm
 

Przemysł II i Ludgarda

an Długosz wspomina, iż jeszcze za jego czasów,


wśród ludu polskiego krążyła pieśń, opowiadająca
o  tragicznych losach księżnej Ludgardy, która miała stracić
życie, wyłącznie dlatego, że nie obdarzyła swego męża,
Przemysła II, upragnionym synem. Prawdę mówiąc, nie dała
mu nawet córki, bowiem najprawdopodobniej była bezpłodna.
A  w  średniowieczu było to najgorsze nieszczęście, jakie mogło
spotkać kobietę, a zwłaszcza żonę księcia.
Jak wiadomo, nadrzędnym zadaniem małżonki władcy,
niezależnie od tego, czy był księciem, czy królem, było
obdarzenie go przynajmniej jednym potomkiem płci męskiej,
któremu mógłby w przyszłości przekazać władzę. Córki też były
mile widziane, bowiem wydając je odpowiednio za mąż można
było scementować zawierane sojusze, ale nic nie równało się
szczęściu towarzyszącemu narodzinom następcy tronu.
Biada jednak kobiecie, której jałowe łono nie mogło wydać na
świat dziecka i  uradować tym nie tylko samego władcę, ale
także jego poddanych. Jako kobieta i  jako żona stawała się
wówczas bezużyteczna i bezwartościowa, niezależnie od wiana,
jakie wniosła w dniu ślubu, czy też sojuszu, jaki zawarto dzięki
małżeństwu. Jeżeli nawet król, czy książę, kochał ją szczerze to
i  tak jego doradcy namawiali go do odesłania owej
bezużytecznej niewiasty, która stawała się tylko i  wyłącznie
balastem. Poza tym, jeszcze w  niedalekiej przeszłości, winą za
brak potomstwa obarczano wyłącznie przedstawicielki płci
pięknej i nikomu nawet do głowy nie przyszło, by obwiniać za
to mężczyznę, o ile oczywiście nie był impotentem.
Takie nieszczęście dotknęło wspomnianą Ludgardę, żonę
niezwykle ambitnego księcia wielkopolskiego Przemysła II,
któremu marzyło się zjednoczenie ziem polskich pod swoim
panowaniem i  korona królewska, a  ponieważ był człowiekiem
upartym i  konsekwentnym zrealizował swój zamiar. Przyszły
polski władca, który po raz pierwszy od czasów Bolesława
Śmiałego ozdobił swe skronie koroną królewską, urodził się
w  1257 roku, był księciem poznańskim, wielkopolskim,
krakowskim i  pomorskim. Jego ojcem był książę wielkopolski
Przemysł I, a matką – księżniczka śląska Elżbieta. Wychowywał
się na dworze stryja Bolesława Pobożnego, bowiem jego ojciec
zmarł przed jego narodzeniem. W  1273 roku otrzymał własną
dzielnicę – księstwo wielkopolskie, ale zanim to nastąpiło
musiał, zgodnie z życzeniem swojego stryja, wstąpić w związek
małżeński.
Przyszłą żonę wybrał mu Henryk Pobożny. Zdecydował się
zaślubić swojego wychowanka z  księżniczką Ludgardą.
Dziewczyna była córką księcia meklemburskiego Henryka
I  Pielgrzyma i  Anastazji, córki księcia zachodniopomorskiego
Barnima I. Ludgarda wychowywała się na dworze dziadka,
bowiem jej ojciec znajdował się w  niewoli u  Saracenów
w  Kairze. Nawiasem mówiąc, w  niewoli tej spędził 27 lat. Pod
nieobecność Henryka rządy sprawowali jego dwaj bracia –
Mikołaj i  Jan, a  matka Ludgardy, Anastazja, z  sobie tylko
znanych przyczyn, odesłała swoją córkę na dwór dziadka. Ślub
Przemysła i  Ludgardy miał przypieczętować sojusz
Wielkopolski z  Pomorzem Zachodnim, jak również
zapoczątkować nawiązanie stosunków dyplomatycznych
z Meklemburgią.
Para spotkała się po raz pierwszy w 1273 roku. Przemysł miał
wówczas zaledwie szesnaście lat, jego narzeczona dwanaście.
Kroniki relacjonują, że kiedy książę ujrzał kandydatkę na żonę
„spodobała mu się jej osoba”. Ślub odbył się jeszcze tego samego
roku w Szczecinie, a szczęśliwy dziadek panny młodej urządził
wspaniałe wesele na swoim dworze. Młoda para nie pozostała
jednak długo w  Szczecinie, bowiem książę wkrótce po ślubie
wyjechał do Poznania, aby objąć we władanie nową dzielnicę
otrzymaną od stryja. Książęca para wkrótce przybyła do
Poznania, gdzie serdecznie witali ich nie tylko poddani, ale
także Bolesław Pobożny z  żoną Jolentą. Od tej pory Przemysł
stał się samodzielnym władcą księstwa.
Wydawało się, że wszystko układa się pomyślnie: poznański
książę poszerzył znacząco swoje terytorium, zawierał korzystne
sojusze i  rósł w  siłę, stając się najpotężniejszym wśród książąt
piastowskich. Nic dziwnego, że zamarzyło mu się zjednoczenie
pod swym panowaniem wszystkich ziem polskich i  korona
królewska. Niestety, takie plany wymagały także następcy
tronu, a  w  tej kwestii jakoś się księciu nie wiodło. Lata mijały,
a Ludgarda nie była brzemienna. Jak wiadomo, był to poważny
problem, który mógł doprowadzić do upadku nawet najbardziej
ukochaną małżonkę władcy. Tak też się stało i  w  tym
przypadku: Przemysł odwrócił się od żony, która zawiodła jego
nadzieje i najprawdopodobniej odsunął ją od siebie.
Skąd takie przypuszczenia? Otóż o Ludgardzie nie ma żadnej
wzmianki w oficjalnych dokumentach. Zwyczajowo, kiedy jakiś
władca obdarowywał dobrami Kościół, co zwykle czyniono
w  intencji żywych lub zmarłych, w  oficjalnych dokumentach
wymieniano osoby przebywające w  otoczeniu darczyńcy,
przede wszystkim ich małżonki. Tymczasem, w  dokumentach
donacyjnych wystawianych przez Przemysła nie ma ani jednej
wzmianki o Ludgardzie. Jakby w ogóle nie istniała.
Dziesięć lat po ślubie niekochana małżonka księcia nagle
zmarła, wyświadczając tym samym władcy wielką przysługę
i  umożliwiając poślubienie kolejnej, tym razem płodnej żony.
Nic dziwnego, że w owych czasach nie uwierzono w naturalny
zgon Ludgardy i  powszechnie obwiniano Przemysła o  jej
otrucie. Otoczenie księcia zaczęło rozpowiadać plotki o  jej
niewierności, ale nikt w  to nie uwierzył. Żyjący znacznie
później Jan Długosz wspomina o  pieśni opiewającej tragedię
księżnej Ludgardy, pisząc: „Mniemał Przemysław, że skryta jego
zbrodnia, o której niewiele wiedziało osób, w wiecznym utonie
milczeniu. Bóg jednak zrządził inaczej, morderca bowiem
słyszał swą hańbę wyśpiewywaną w pieśni, która, jak wiadomo,
doszła aż do naszych czasów i  za wieku dzisiejszego na
widowiskach publicznych powtarzaną bywa. Obwiniała księcia
Przemysława o  tę zbrodnię krążąca między gminem, ale
prawdziwa pogłoska i  od wielu cierpiał nieraz przygryzki […]
i  ani powaga książęca, ani wydawane zakazy nie zdołały
stłumić tych zarzutów w ustach i sercach ludu”[1].
Ale nie tylko pieśni tworzone przez prosty lud ukazywały
prawdę o  śmierci księżniczki. Współczesny Przemysłowi
Rocznik Kaliski, zachowany w  redakcji czternastowiecznej,
także wspomina o  śmierci Ludgardy, określając ją jako
„zagadkową”, natomiast późniejsze źródła, włącznie
z  pochodzącą z  połowy XIV wieku Kroniką oliwską, wyraźnie
mówią, że księżna została pozbawiona życia na rozkaz męża.
Oczywiście najprawdopodobniej nigdy nie dowiemy się, jak
było naprawdę. Rozczarowany bezpłodnością żony Przemysł
mógł rzeczywiście rozkazać ją zgładzić, ale wśród jego
dworzan, doradców lub popleczników mógł się znaleźć ktoś, kto
odgadł intencje władcy i z własnej inicjatywy usłużnie podsunął
truciznę jego małżonce. Zwolennicy niewinności księcia
zwracają uwagę na fakt, iż gdyby rzeczywiście dopuścił się tej
zbrodni, naraziłby się Kościołowi, a  tymczasem źródła milczą
na temat potępienia władcy ze strony dostojników kościelnych.
Nie jest to jednak żaden przekonujący dowód niewinności
Przemysła, bowiem książę potrafił postępować z  Kościołem
oraz znajdować sobie wśród duchownych przyjaciół
i  popleczników. Po pogrzebie Ludgardy, nawiasem mówiąc
bardzo uroczystym, władca obdarował biskupa Jakuba Świnkę,
który przygotowywał się do konsekracji na arcybiskupa
gnieźnieńskiego, drogocennym pierścieniem. Poza tym, nadał
liczne dobra dla szpitala św. Ducha w  Poznaniu i  ufundował
klasztor dominikanek. I  chociaż ze strony duchownych nie
spotkało go żadne oficjalne potępienie, to imię żony wracało
w  pieśniach śpiewanych przez poddanych, przypominając mu
o popełnionej zbrodni.
Po dwóch latach od tajemniczej śmierci Ludgardy, Przemysł
ponownie się ożenił ze szwedzką księżniczką Ryksą. Jednak i to
małżeństwo nie spełniło jego oczekiwań, bowiem kolejna żona
obdarzyła go jedynie córką Ryksą Elżbietą – przyszłą królową
Czech. Narodziny córki nie ucieszyły ani Przemysła, ani jego
poddanych i nie rozwiązywały kwestii dynastycznych, bowiem
polski obyczaj nie przewidywał dziedziczenia tronu przez
kobiety. Druga żona księcia także zmarła niedługo po ślubie, ale
tym razem nikt nie podejrzewał władcy o otrucie małżonki.
Trzecią jego żoną była Małgorzata – córka Albrechta III,
margrabiego brandenburskiego na Salzwedel, i Matyldy – którą
poślubił w  1293 roku. Małżeństwo to zostało zawarte ze
względów politycznych i  miało zabezpieczyć spodziewaną
przez Przemysła sukcesję na Pomorzu. To właśnie Małgorzata
dostąpiła zaszczytu koronacji na królową Polski, bowiem
w  1295 roku Przemysł został koronowany na króla Polski
w katedrze gnieźnieńskiej przez arcybiskupa Jakuba Świnkę.
Koronując się w  Gnieźnie, władca chciał wskrzesić
uniwersalne królestwo polskie, czego dowodzi napis na pieczęci
stosowanej przez króla po koronacji: „Reddidit ipse pronis
victricia signa Polonis” („Sam wszechpotężny zwrócił Polakom
ich zwycięskie znaki”), aczkolwiek w  rzeczywiści władza
Przemysła ograniczała się wyłącznie do Wielkopolski i Pomorza
Gdańskiego.
Królowi jednak nie było dane cieszyć się długo panowaniem,
bowiem pół roku po koronacji zginął z  rąk żołdaków
niemieckich i rycerzy z rodu Nałęczów. Motywy tej zbrodni nie
są do końca jasne, aczkolwiek ustalono, że stał za nią dwór
brandenburski, obawiający się wzrostu potęgi Przemysła II
oraz jego planów zjednoczenia Polski i  przekształcenia jej
w  państwo ze stabilną władzą centralną, co uczyniłoby
z naszego kraju silnego i potencjalnie niebezpiecznego sąsiada.
O  udział w  spisku na życie króla oskarżano też powszechnie…
królową Małgorzatę.
Pozornie wydaje się to niedorzecznością, bowiem Małgorzata
miała więcej do stracenia niż do zyskania, gdyż to właśnie
mężowi zawdzięczała koronę i  godności, a  po jego śmierci
musiałaby powrócić w  rodzinne strony. Ale przyjrzyjmy się tej
sytuacji pod innym kątem: król potrzebował następcy, a  jego
małżeństwo pozostawało bezdzietne. Na książęcym dworze
znalazł się zapewne niejeden „życzliwy”, który poinformował
Małgorzatę o  strasznym losie, jaki spotkał pierwszą żonę
księcia. Poza tym, sam Przemysł mógł czynić wymówki żonie
z  powodu jej bezdzietności. Jeżeli więc rzeczywiście księżna
otrzymała z  dworu swego ojca zalecenie, aby pomóc
w  zorganizowaniu spisku na życie męża, stwierdziła, że lepiej
nie odmawiać. Wolała stracić małżonka i koronę niż życie.
Niezależnie od tego, jak było naprawdę, niektóre ówczesne
kroniki, jak również poddani Przemysła II uznali jego śmierć
z  rąk zamachowców za karę opatrzności za zgon nieszczęsnej
Ludgardy. I jakoś trudno mi się z nimi nie zgodzić…

Przypisy:
1  Za: Jasienica Paweł, Polska Piastów, Warszawa 1985, s. 170–171.
 

Grzechy Władysława
Łokietka

uż Paweł Jasienica w  Polsce Piastów zauważył, że


przyglądając się podobiźnie Łokietka wykutej na jego
grobowcu, można odnieść wrażenie, że monarcha wygląda jak
poczciwy chłop, któremu dla żartu założono na głowę
królewską koronę. Jednak niech nie zmyli to nikogo
przyglądającego się grobowcowi pierwszego króla,
pochowanego w  wawelskiej nekropolii. Władysław Łokietek,
acz wzrostu mizernego, mierzył bowiem zaledwie niecałe trzy
łokcie, czyli około 150 cm, był królem pełną gębą, prawdziwym
średniowiecznym władcą z  krwi i  kości, któremu nieobca była
determinacja i  który, kiedy musiał, nie zawahał się przed
okrucieństwem…
W  powszechnej opinii Władysław Łokietek uchodzi za
władcę sprawiedliwego i  łagodnego, który wręcz nadludzkim
wysiłkiem podjął pierwszą próbę scalenia ziem polskich pod
swoim panowaniem, wykazując się przy tym wyjątkową
mądrością polityczną. A startował praktycznie z niczego, będąc
jedynie „kniażykiem na piędzi ziemi”, władającym ziemią
brzeską i dobrzyńską wraz ze swymi przyrodnimi braćmi i pod
opieką ambitnej matki. Jednak, jak głosi powszechny pogląd,
okazał się dla Polski mężem opatrznościowym, któremu nasz
kraj zawdzięcza zjednoczenie.
Według legendy, która szczególną popularnością cieszyła się
w  czasach rozbiorów, nawet pająki tkały dla niego pajęczynę,
bowiem to właśnie pajęczynie znajdującej się w  wejściu do
groty, w  której miał się ukrywać, książę zawdzięczał zmylenie
pogoni wysłanej przez czeskiego Wacława, konkurenta do
tronu polskiego. Miał się też cieszyć poparciem Kościoła, w tym
samego biskupa Jakuba Świnki, który całym sercem opowiadał
się po stronie Łokietka. Tymczasem tak naprawdę duchowny
poparł go dopiero, gdy na scenie politycznej zabrakło
jakichkolwiek kontrkandydatów do korony polskiej, trochę na
zasadzie: „z braku laku i kit dobry”.
Łokietek nie był też władcą łagodnym, wręcz przeciwnie, ma
na swym sumieniu czyny, które z  punktu widzenia
współczesnego Europejczyka są co najmniej naganne, do
których historycy zaliczają wyjątkowo krwawą rozprawę ze
zbuntowanymi krakowskimi mieszczanami pod wodzą wójta
Alberta. Niektórzy podejrzewają nawet, że maczał palce
w  zamachu na życie Wacława II, a  być może nawet stał za
zamachem na życie swego poprzednika na tronie, Przemysła II.
Poza tym wykazał się wyjątkową krótkowzrocznością, prosząc
zakon krzyżacki, notabene sprowadzony przez jego własnego
dziadka – Konrada Mazowieckiego, o  pomoc w  obronie
Gdańska przed zakusami Brandenburczyków, co skończyło się
utratą Pomorza Gdańskiego.
Wbrew obiegowym opiniom, Władysław Łokietek nie był ani
pierwszym, ani jedynym władcą, który planował zjednoczenie
ziem polskich pod swoim berłem. Takie plany miał już ponoć
najmłodszy syn Bolesława Krzywoustego – Kazimierz
Sprawiedliwy, pomimo że jego ojciec nawet go nie uwzględnił
w  swym testamencie i  był jedynym z  synów księcia, który nie
miał własnej dzielnicy. Ambitne plany zjednoczeniowe snuł
także przyrodni brat samego Łokietka – Leszek Czarny, jak
również śląski Piast, Henryk IV Probus, książę wielkopolski
Przemysł II, któremu nawet udało się koronować na króla, czy
nieco dzisiaj niedoceniany Henryk III Głogowski. W  1281 roku
wyżej wymienieni książęta zawarli nawet tzw. układ
o przeżycie‹5›, na mocy którego Małopolska miała przechodzić
po kolei w  ręce kolejnego Piastowicza, co spowodowałoby
przyśpieszenie procesu zjednoczenia państwowego.
Tymczasem historia chciała inaczej i  żaden z  wyżej
wymienionych władców nie funkcjonuje w  świadomości
przeciętnego Polaka jako twórca zjednoczonego państwa
polskiego. To, co nie udało się im, udało się właśnie Łokietkowi,
chociaż prawdę mówiąc, pomógł mu w  tym ślepy los, choć
niektórzy twierdzą, że to czasami niski książę pomagał losowi…
Po pierwsze: porozumienie zawarte w  1298 roku zostało
zarzucone przez jego sygnatariuszy, na skutek zatargów
pomiędzy Leszkiem Czarnym i  Przemysłem a  Henrykiem
Probusem. Po drugie: trzej z  wyżej wymienionych władców:
Leszek Czarny, Henryk Probus oraz Przemysł II, opuścili świat
doczesny nie pozostawiając męskiego potomka. Henryk
Głogowski natomiast pozostawił aż pięciu synów, ale po śmierci
ojca nie potrafili się oni porozumieć i  zamiast starać się
realizować szczytne dzieło zjednoczenia kraju, poczęte
w  zamyśle ich ojca, wzięli się za łby i  zajadle walczyli o  każdy
skrawek Wielkopolski. Na skutek owego splotu wydarzeń, na
placu boju pozostał mizernej postury Łokietek.
Właściwie musiał mierzyć się jeszcze z  kolejnym
pretendentem do tronu, tym razem większego formatu niż
książęta dzielnicowi, bowiem był nim sam król Czech Wacław
II, człowiek niebywale ambitny, pragnący podporządkować
sobie nie tylko Polskę, ale i  Węgry. Roszczenia do korony
węgierskiej motywował swoim pokrewieństwem z królem Belą
IV, który był jego pradziadkiem, natomiast pretensje do
opanowania Krakowa zgłaszał na podstawie zapisu
sporządzonego na jego rzecz przez Gryfinę, żonę Leszka
Czarnego. Gryfina była siostrą jego matki, a to według Wacława
stanowiło dostateczną podstawę jego roszczeń. A ponieważ król
Czech był nie tylko niebywale ambitny, ale i  energiczny, już
w  1290 roku zajął Kraków. Postanowił też rozprawić się
z zagrażającym mu Łokietkiem, którego dwa lata później udało
się usunąć z  Sandomierza, a  następnie zmusić do uznania się
jego lennikiem.
Tym razem sprawa była bardzo poważna, bowiem Wacław II
nie tylko koronował się na króla Polski, ale także poślubił Ryksę
– jedyną córkę poprzedniego króla Polski, Przemysła II.
Nieszczęsny Łokietek musiał udać się na wygnanie…
I  w  tym przypadku naszemu księciu pomógł ślepy los,
bowiem w  1305 roku Wacław II zmarł, a  władzę w  Czechach
przejął jego syn z  pierwszego małżeństwa, siedemnastoletni
Wacław III, którego początkowo bardziej interesowało zdobycie
korony węgierskiej, niż umacnianie władzy w  Polsce.
Wykorzystał to Łokietek i  zdobył dwa grody – Wiślicę oraz
Lelowo, a  w  1306 roku odzyskał Kujawy, część Wielkopolski,
a  nawet Kraków. Zaniepokojony tym Wacław III wyruszył do
Polski, aby ostatecznie rozprawić się z  niepokornym księciem.
Jeszcze w  1305 roku, chcąc zyskać poparcie polskich panów,
pojął za żonę Piastównę, księżniczkę cieszyńską – Wiolę. Przy
okazji zyskał sojusznika w  swym teściu, księciu cieszyńskim
Mieszku II, który mógł mu pomóc w przyszłości w utrzymaniu
Krakowa. Co więcej zawarł układy z Brandenburgią i zakonem
krzyżackim.
Nie wiadomo, jak dalej by się potoczyły losy Łokietka, który
w tej sytuacji stał na z góry przegranej pozycji, ale i tym razem
władcy, obdarzonemu mizerną posturą, ale żelaznym
charakterem, pomógł ślepy los. Na wieść o  sukcesach swego
rywala król Czech wyruszył do Polski, ale w  drodze
w  Ołomuńcu został skrytobójczo zamordowany przez
najemnego niemieckiego żołnierza – Konrada z  Botenštejnu,
który zadał mu trzy ciosy sztyletem. Niestety, zamachowiec nie
zdążył wyjawić imion swych mocodawców, bowiem zaraz po
schwytaniu został zabity przez ludzi Wacława III, co wzbudziło
uzasadnione podejrzenia i  zrodziło pytania o  bezpośrednich
inspiratorów zamachu.
I tu pojawia się zarzut o pierwszy „grzech” Łokietka, bowiem
o  zgładzenie czeskiego króla oskarżano nie tylko króla
niemieckiego Albrechta Habsburga, czy odsuniętych od władzy
czeskich możnowładców, ale także samego Władysława
Łokietka. Nigdy nie dowiemy się, kto zlecił Konradowi
zabójstwo, zwłaszcza że wszelkie ewentualne ślady zostały
skutecznie zatarte na skutek rabunku, jakiego dopuścili się
żołnierze na wieść o  śmierci władcy, ale być może w  tym
przypadku ambitny polski książę rzeczywiście postanowił
wyręczyć opatrzność. Pozbawione monarchy Czechy pogrążyły
się w chaosie wojny domowej, a sytuacja Łokietka zmieniła się
diametralnie.
Niektórzy historycy idą jeszcze dalej, obarczając Władysława
Łokietka oskarżeniem o  inspirację zamachu na Przemysła II,
choć oficjalna wersja wini za to Brandenburczyków, a  nawet
jego ówczesną małżonkę. Zwolennicy tezy o  udziale Łokietka
w  zamachu zwracają uwagę, że w  napadzie na Przemysła
uczestniczyli członkowie najznamienitszych polskich rodów –
Zarembów i  Nałęczów, co mogłoby wskazywać, że oczekiwali
jakichś korzyści po następcy Przemysła II na tronie. Jeżeli tak,
to od kogo? Brandenburczycy nie wysuwali żadnego kandydata
do korony Polski, ale na placu boju pozostał Łokietek, który
najbardziej skorzystał na śmierci Przemysła. Być może
spiskowcy rzeczywiście mieli ciche przyzwolenie księcia na
królobójstwo?
Powodem do dumy z  pewnością nie było zwrócenie się
o  pomoc do Krzyżaków, którzy mieli przyjść w  sukurs
oblężonemu przez Brandenburczyków Gdańskowi. A  było to
tak: Pomorze Gdańskie pod koniec 1306 roku zostało
podporządkowane Łokietkowi, ale kontrola nad tym odległym
terytorium z  konieczności została przekazana namiestnikom.
Za panowania Wacława rolę tę pełnili w  rejonie Gdańska
przedstawiciele możnego rodu Święców, pieczętujący się
herbem Rybogryf, którzy cieszyli się zaufaniem królów Czech.
Po zdobyciu Pomorza Łokietek odsunął od władzy jednego z ich
przedstawicieli – Piotra z  Nowego, a  w  Tczewie i  Świeciu jego
namiestnikami zostali bratankowie władcy, synowie jego
młodszego brata Ziemiomysła: Przemysł, książę inowrocławski,
oraz Kazimierz III.
Tymczasem na opanowane przez polskiego księcia ziemie
nad Bałtykiem ostrzył sobie zęby margrabia brandenburski –
Waldemar. Na domiar złego pozbawiony władzy i  znaczenia
Piotr z  Nowego starł się z  biskupem kujawskim – Gerwardem,
który wystąpił przeciwko Święcowi na drogę sądową
z  żądaniem zwrotu zagarniętych przez możnowładcę
dochodów biskupich. Sąd stanął po stronie duchownego,
nakazując Święcowi zapłatę zawrotnej sumy dwóch tysięcy
grzywien. Chcąc zyskać przychylność członków możnego rodu,
Łokietek poręczył za Piotra, ale na niewiele się to zdało,
bowiem w  lipcu 1307 roku Święcowie wydali dokument
uznający zwierzchność margrabiego brandenburskiego,
przyjmując od niego w  lenno ziemie: darłowską, polanowską,
sławieńską, Tucholę i  Nowe, a  w  dożywocie otrzymali ziemię
słupską.
Miesiąc później margrabia zaatakował Pomorze Gdańskie,
błyskawicznie je opanowując. Nie zdołał jedynie zdobyć samego
Gdańska, którego dzielnie bronił pomorski sędzia Bogusz.
Niestety, wobec przeważających sił wroga na niewiele zda się
nawet najbardziej wytrwała obrona, a  Bogusz nie mógł także
liczyć na odsiecz Łokietka, ani na sprzymierzonego z  nim
księcia szczecińskiego Bogusława IV, który sam borykał się
z najazdem Brandenburczyków.
Za radą gdańskiego przeora dominikanów, a  na polecenie
samego Łokietka, postanowiono poprosić o  pomoc zakon
krzyżacki. O  dziwo, dziadowi księcia, Konradowi
Mazowieckiemu, który nieopatrznie sprowadził zakon na nasze
ziemie, historycy bezustannie wypominają ten fakt,
zapominając, że Konrad miał prawo nie zdawać sobie sprawy
z  konsekwencji swojej decyzji. Tymczasem jakoś nikt nie
wypomina jego wnukowi zwrócenia się z  prośbą o  zbrojną
interwencję do zakonu, chociaż od czasów sprowadzenia
Krzyżaków minęło już osiemdziesiąt lat i rycerze z krzyżami na
białych płaszczach dali się poznać z  jak najgorszej strony.
Trzeba przyznać, że Łokietek wykazał się zadziwiającą
krótkowzrocznością, a  jego niefortunna decyzja miała się
okazać brzemienną w skutki.
Bogusz zwrócił się do mistrza Henryka von Plotzke, który
wysłał z  odsieczą komtura ziemi chełmińskiej Guntera von
Schwarzbug. Rycerze zakonni bez trudu pokonali
Brandenburczyków, opanowali Gdańsk i, wbrew sprzeciwom
namiestnika Łokietka, księcia Kazimierza, ruszyli na Tczew,
zdobywając go praktycznie bez walki. Następnie Krzyżacy zajęli
Nowe i na tym w 1308 roku zakończyli kampanię, w rezultacie
której w rękach Władysława Łokietka pozostała jedynie ziemia
świecka. Kiedy polski książę starał się o  odzyskanie Pomorza
podczas spotkania z mistrzem pruskim, usłyszał, że albo zapłaci
astronomicznie wysoki rachunek za odsiecz Gdańska, albo
zgodzi się na wykup bezprawnie zajętej dzielnicy przez
Krzyżaków. Jak łatwo się domyślić, Łokietek nie zgodził się na
zapłatę rachunku ani na sprzedaż Pomorza. W efekcie Krzyżacy
oblegli Świecie, które zdobyli po kilku miesiącach.
We wrześniu 1309 roku przedstawiciele zakonu porozumieli
się z  margrabią Waldemarem, od którego wykupili, na mocy
układu zawartego w  Słonimie, jego dość wątpliwe prawa do
Pomorza za sumę dziesięciu tysięcy grzywien. W  ten sposób
zakon dokonał zaboru Pomorza, co umożliwiło wielkiemu
mistrzowi ostateczne przeniesienie stolicy państwa zakonnego
z  Wenecji do Malborka, a  Władysław Łokietek utracił część
schedy po Przemyśle II.
Rok później los wynagrodził Łokietka narodzinami kolejnego
syna, któremu nadano imię po dziadku ze strony ojca –
Kazimierz, miał on w  przyszłości zostać królem Polski i  nosić
nadany mu przez potomnych przydomek Wielki. Jego matka,
Jadwiga, była w  dość zaawansowanym wieku, jak na rodzącą,
bowiem miała czterdzieści cztery lata, natomiast Łokietek
przekroczył już pięćdziesiątkę. Trzeba przyznać, że Jadwiga
musiała cieszyć się też wyjątkowo dobrym zdrowiem, bowiem
ciąża w  tak późnym wieku, nawet teraz grozi wieloma
komplikacjami zarówno matce, jak i dziecku. W tym przypadku
wszystko zakończyło się szczęśliwie.
Mały Kazimierz był czwartym dzieckiem i  trzecim synem
książęcej pary, ale jego dwaj starsi bracia – Stefan i Władysław,
zmarli we wczesnym dzieciństwie. Najmłodszy syn Łokietka
stał się wówczas jego jedynym następcą, a  ponieważ księżna
Jadwiga była w  wieku nie rokującym nadziei na narodziny
kolejnego syna, Kazimierz był rozpuszczany do granic
możliwości, w  czym niektórzy upatrują przyczynę jego
późniejszych ekscesów i  nader lekceważącego stosunku do
kobiet.
Rok po narodzinach swego najmłodszego syna, Łokietek
musiał stawić czoło kolejnemu zagrożeniu, które tym razem
przyszło z  najmniej oczekiwanej strony – z  samego Krakowa.
Miejscowy niemiecki patrycjat wypowiedział księciu
posłuszeństwo, popierając jednocześnie Jana Luksemburskiego,
syna cesarza niemiecko-rzymskiego Henryka VI, władcę, który
od 1310 roku panował w Czechach i, powołując się na schedę po
swoich poprzednikach z  rdzennie czeskiej dynastii
Przemyślidów, uważał się nadal za króla Polski. Bezpośrednią
przyczyną rozruchów były nadmierne obciążenia podatkowe,
jakie nałożył na nich władca. Fakt, płacili dość wysokie podatki,
ale Łokietek potrzebował pieniędzy – wszak cały czas
prowadził dzieło jednoczenia ziem polskich, a poza tym borykał
się z  kryzysem wywołanym utratą Pomorza. Dlatego też
niektórzy historycy wskazują nadmierne ambicje polityczne
niemieckiego patrycjatu jako rzeczywistą przyczynę rewolty.
Na czele zbuntowanych mieszczan stanął krakowski wójt
Albert, popierany oczywiście przez biskupa Muskatę,
duchownego, który nigdy nie krył się ze swoją antypatią do
Łokietka. Na szczęście dla polskiego księcia, król Jan borykał się
ze swoimi własnymi buntownikami, bowiem musiał stłumić
bunt, który wybuchł przeciwko jego panowaniu na Morawach
i  nie przybył na pomoc krakowskim mieszczanom. Pomimo to
sytuacja rozwijała się niepomyślnie dla księcia Władysława
i  wkrótce do rewolty przyłączyła się Wieliczka oraz
Sandomierz, a  do Krakowa przybył książę opolski Bolko,
w  charakterze namiestnika Jana Luksemburskiego.
Buntownikom udało się opanować cały Kraków, z  wyjątkiem
zamku na Wawelu, gdzie dzielnie broniły się wojska wierne
Łokietkowi. Sam książę Władysław, wzmocniony posiłkami
węgierskimi, dopiero po roku zdobył Kraków, następnie
Sandomierz i  zmusił Bolka, księcia opolskiego, do opuszczenia
miasta.
I  tu należy zwrócić uwagę na fakt, iż Łokietek dopuścił się
wręcz haniebnego czynu, bowiem na swoich poddanych
sprowadził obce (węgierskie) wojska. I  tego też nikt mu raczej
nie wypomina. Co więcej, niektórzy go usprawiedliwiają, bo
przecież bunt wznieśli nie Polacy, ale Niemcy, zapominając, że
byli oni także poddanymi polskiego księcia, który bez
opamiętania łupił ich podatkami, bowiem potrzebował
funduszy na wojnę. Buntowników w  końcu pokonano,
a mściwy książę postanowił ukarać ich srogo i przykładnie, aby
dać jednocześnie przestrogę na przyszłość, gdyby przypadkiem
któremuś z jego poddanych zachciało się zorganizować rebelię.
To, że ukarał przywódców buntu wyjątkowo okrutnie, każąc
ich nie tylko konfiskatą majątku, co samo w  sobie byłoby
bardzo dotkliwą karą, ale również kazał ich wieszać bądź łamać
kołem, można jeszcze zrozumieć. Ale Łokietek posunął się
jeszcze dalej, wydając rozkaz, który, przynajmniej według
dzisiejszych standardów, ociera się wręcz o  ludobójstwo. Na
ulice Krakowa wysłał swych wojów z rozkazem, by pozbawiali
głowy każdego, kto nie będzie umiał poprawnie wymówić
polskich słów: „soczewica”, „koło”, „miele” oraz „młyn”. Rozkaz
wydaje się pozornie tylko niedorzeczny. Jak wiadomo,
przeciwko władcy zbuntowali się niemieccy patrycjusze.
W owych czasach nie istniały żadne dowody tożsamości, a jakoś
trzeba było ich zidentyfikować, postanowiono więc kazać im
wymawiać poprawnie owe trudne polskie słowa. Jeżeli ktoś nie
wierzy w  skuteczność takiego testu, niech przy najbliższej
okazji poprosi o  wymówienie tych wyrazów jakiegoś Niemca.
Zaręczam, że słuchając prób wypowiedzenia tych kilku,
z  pozoru łatwych słówek, doceni pomysłowość Łokietka.
Zapewne przy okazji głowę stracili też zupełnie niewinni ludzie,
cierpiący na wady wymowy, bądź też przybysze innej
narodowości, którzy przypadkiem znaleźli się w  tym czasie
w  Krakowie, ale któż by się wówczas przejmował takimi
drobiazgami. Jak pisze kronikarz, władca „okrutnie po całym
mieście włóczył końmi i  przywleczonych poza miasto na
szubienicy w pożałowania godny sposób zawiesił i tam musiały
zwłoki wisieć, dopóki zgniłe ścięgna nie rozwiązały spojenia
kości”[1].
Co ciekawe, srogiej kary uniknął sam przywódca buntu
i  sprawca całego zamieszania – wójt Albert, którego porwał ze
sobą z zupełnie niewiadomych powodów książę Bolko i uwięził
po przyjeździe do swoich włości. Być może liczył, że wydając
zdrajcę Łokietkowi uzyska solidną nagrodę, co pomoże mu choć
w  części zrekompensować nakłady poniesione na wyprawę na
Kraków? Jeżeli rzeczywiście miał takie plany, to spełzły one na
niczym. Zdradziecki wójt spędził w opolskim więzieniu pięć lat,
a wolność odzyskał za sprawą następcy księcia, który wypuścił
go z  więzienia. Albert wyjechał do Pragi, gdzie mieszkał do
końca życia i  zmarł śmiercią naturalną. Łokietek, nie mogąc
dopaść samego wójta, rozkazał zburzyć jego dom, a  na tym
miejscu wystawił otoczony wałami obronny Gródek, by
w przyszłości móc utrzymać w ryzach krakowskich mieszczan.
Uparty Piast w  końcu dopiął swego i  został koronowany na
króla. Można mieć do niego uzasadnione pretensje w  związku
z  wyborem miejsca koronacji, bowiem Łokietek, zamiast
Gniezna, gdzie dotąd koronowali się polscy władcy, wybrał
Kraków. Ta błaha z  pozoru decyzja była dość brzemienna
w  skutki, bowiem za granicą postrzegano go jako króla
Krakowa, nie całej Polski. Obrońcy Łokietka zapewne
zakrzykną od razu, iż nie miał innego wyjścia, bowiem
Wielkopolska nigdy nie darzyła go sympatią (panującego po
nim Kazimierza Wielkiego także nie kochała), a  poza tym
postąpił zgodnie z  radą ówczesnego papieża Jana XXII. Papież
zgodę na koronację wydał, ale ponieważ nie chciał narażać się
Luksemburgom, którzy, jako spadkobiercy czeskich Wacławów,
rościli sobie prawa do tronu Polski, uznał, iż ich pretensje
dotyczą wyłącznie terytorium znajdującego się uprzednio pod
panowaniem Przemysła II. Najwidoczniej uznał, że koronacja
w Krakowie nie będzie naruszać praw Luksemburczyka.
Łokietek rzeczywiście został przyparty do muru, ale mógł
z  tego wybrnąć, starając się jednak koronować w  Gnieźnie.
Wymagałoby to od niego nieco elastyczności i  dyplomacji, ale
Piast dyplomatą raczej nie był. Zawsze wolał bardziej otwarte
i  zdecydowane działania. Poza tym papieską sugestię można
było ominąć, tym bardziej że sytuacja w  ówczesnym Kościele
była dość skomplikowana, bowiem istniało dwóch wzajemnie
zwalczających się papieży – jeden w  Awinionie, drugi
w  Rzymie. Łokietek swe kroki skierował do awiniońskiego, ale
gdyby zmienił miejsce koronacji, prawdopodobnie niczym by
nie ryzykował, gdyż papież miał na głowie zupełnie inne
problemy niż nieposłuszeństwo władcy z  odległej Polski.
Niestety, papieski fortel z  wyborem miejsca koronacji
(przyjmując oczywiście, że jego autorem rzeczywiście był
papież) nie zdał się na nic, bowiem Jan Luksemburski i  tak
wszczął larum na arenie międzynarodowej. Do końca życia
pogardliwie wyrażał się o  polskim monarsze jako o  „królu
krakowskim”.
Jakie były dalsze losy upartego króla, wiemy doskonale:
wojował z  mniejszym lub większym szczęściem, nie udało mu
się podporządkować Mazowsza, stracił ziemię dobrzyńską,
potem swoją ojcowiznę – Kujawy, z  której odzyskał jedynie
Międzyrzecz, Zbąszyń i  Wieluń. Bitwa z  Krzyżakami pod
Płowcami, sławiona przez niektórych jako piękna karta historii
polskiego oręża, nieomal jako „mały Grunwald” została tak
naprawdę przez wojska Łokietka ledwo zremisowana i niczego
nie rozwiązała.
Historycy stanowczo jednak odrzucają sugestię żyjącego sto
lat później Długosza, jakoby „Książę Władysław uwikłany
w romanse prowadził rozwiązłe życie”, jak również „naśladując
rycerstwo gwałcił dziewice i  szlachetnie urodzone niewiasty”.
Wręcz przeciwnie – twierdzą, iż Łokietek był wzorowym
i  wiernym mężem. Całe to nieporozumienie z  domniemaną
niewiernością i  gwałtami przez niego dokonanymi wzięło się
najprawdopodobniej z niewłaściwej interpretacji zapisu z 1299
roku Rocznika kapituły poznańskiej, gdzie zostały skrytykowane
rządy Łokietka w Wielkopolsce w latach 1296–1299, zarzucając
mu bezczynność w obliczu „swawoli jego rycerzy”. Wielkopolan
słusznie oburzała pobłażliwość, czy raczej bezradność władcy
w  stosunku do niezgodnych z  prawem poczynań jego wojów.
Dowodzą tego słowa biskupa poznańskiego Jana Łodzia, który,
zeznając w  procesie polsko-krzyżackim z  1339 roku stwierdził,
iż Łokietek po śmierci króla Przemysława II nie był
w  Wielkopolsce „dobrym szafarzem sprawiedliwości. Nie
potrafił bowiem skutecznie poskramiać łupiestw i  gwałtów,
jakich dopuszczało się rycerstwo […] pospolici złoczyńcy
i rabusie”[2].
Kiedy monarcha umierał, dożywszy słusznego jak na
średniowiecze wieku siedemdziesięciu trzech lat, zostawiał
swemu synowi nie tylko koronę, słabe państwo, ale także wiele
nieuregulowanych spraw.

Przypisy:
1  Za: Władysław I  Łokietek. Poczet władców Rzeczypospolitej [online],
dostępny w internecie: http://www.poczet.com/lokietek.htm
2  Za: Jadwiga Kaliska, Poczet żon królewskich [online], dostępny
w internecie: http://www.ruinyizamki.pl

5 Układ o  przeżycie – umowa funkcjonująca w  prawie zwyczajowym


feudalnej Europy. Na mocy układu strona żyjąca po śmierci drugiej obejmuje
władztwo nad podległymi jej ziemiami. Najczęściej tego typu umowa była
zawierana przez władców, z  których przynajmniej jeden był w  podeszłym
wieku, a obaj byli bezdzietni.
 

Kazimierz Wielki i gwałt


Klary Zach

ak wspomniano w poprzednim rozdziale, Władysław


Łokietek był ojcem sześciorga dzieci: trzech synów – Stefana,
Władysława i  Kazimierza, z  których tylko ten ostatni dożył
w zdrowiu dojrzałych lat i mógł przejąć schedę oraz królestwo
po ojcu, oraz trzech córek: Kunegundy, Elżbiety i  Jadwigi.
Pierwszą wydano za mąż w 1312 roku za księcia świdnickiego –
Bernarda. Było to oczywiście małżeństwo typowo dynastyczne,
bowiem Łokietek, wydając za mąż swą córkę, chciał wciągnąć
bogate księstwo świdnickie w  sferę swoich wpływów. Wydaje
się, że do Łokietkówny jednak uśmiechnęło się szczęście i udało
jej się stworzyć z Bernardem szczęśliwe stadło, które doczekało
się siedmiorga dzieci. Ich najstarszy syn, Bolko, zapewne wdał
się w  swojego dziadka od strony matki, na co wskazuje jego
późniejszy przydomek Mały. Najmłodsza z  córek – Jadwiga
zmarła przeżywszy niespełna rok, krótko po koronacji
Władysława na króla Polski, natomiast średnia królewna,
Elżbieta, zrobiła zawrotną karierę i  zaliczana jest do
najwybitniejszych kobiet ówczesnej Europy.
Kiedy Elżbieta skończyła piętnaście lat, a  więc osiągnęła
wiek, który w  owych czasach uważano za nader korzystny dla
dziewcząt na zamążpójście, na dwór jej ojca, świeżo
koronowanego króla Polski, przybyło poselstwo z Budy, prosząc
w imieniu węgierskiego króla, Karola Roberta, o rękę królewny.
Łokietka, borykającego się wówczas z  trudnościami
związanymi ze scalaniem ziem polskich w  jeden organizm,
zagrożonego knowaniami sympatyzującego z  Krzyżakami Jana
Luksemburskiego, uważającego się za prawowitego władcę
Polski, musiała zapewne ucieszyć perspektywa powinowactwa
z coraz potężniejszymi Węgrami. Nic więc dziwnego, że szybko
doszedł on do porozumienia z wysłannikami swego przyszłego
zięcia, a  pannę czym prędzej spakowano, zaopatrzono
w stosowny posag i wyprawiono do Budy.
Choć pan młody był dwa razy starszy od oblubienicy i  był
podwójnym wdowcem, małżeństwo Łokietkówny okazało się
wyjątkowo szczęśliwe. Elżbieta obdarzyła swego małżonka aż
pięcioma upragnionymi synami. Co prawda dwóch z  nich
zmarło w niemowlęctwie, ale trzech – Ludwik, Andrzej i Stefan
dożyło wieku dojrzałego, a  najstarszy z  nich zasiadł na
węgierskim, a  potem także polskim tronie, jako następca
Kazimierza Wielkiego.
Elżbieta, w  przeciwieństwie do większości koronowanych
matek ówczesnej doby, sama aktywnie zaangażowała się
w  wychowanie dzieci i  obdarzała je silnym matczynym
uczuciem, co było czymś niezwykłym jak na owe czasy,
zwłaszcza na dworach królewskich. Jej synowie nie tylko
potrafili docenić trud matki, jaki włożyła w  ich wychowanie
i edukację, ale także kochali ją bardzo i darzyli pełnym podziwu
szacunkiem, co także nie było normą w tej epoce.
Karol Robert w  osobie polskiej królewny zyskał nie tylko
młodą małżonkę i  matkę upragnionych potomków, ale także,
a może przede wszystkim, mądrego partnera politycznego.
W  tym miejscu należy dodać, że na Węgrzech pozycja
królewskiej małżonki była znacznie wyższa niż w  większości
krajów europejskich. Świadczy o  tym już sama ceremonia
koronacji, w  trakcie której ozdobiono jej skronie koroną św.
Stefana, tym samym insygnium, którym koronowano króla,
a następnie świeżo koronowana małżonka władcy przyjmowała
od swych nowych poddanych przysięgę wierności. Poza tym
węgierskie prawo i  zwyczaj przyznawały małżonkom królów
określone prerogatywy: królowa zajmowała naczelne miejsce
przy stole, miała nie tylko własną gwardię, ale także odrębną
pieczęć i  kancelarię kierowaną przez kolejnych biskupów
Veszprém‹6›, pełniących także zaszczytną funkcję koronatora
węgierskich monarchiń, i  wystawiającą w  jej imieniu
dokumenty oraz własny skarbiec. Pozycja młodziutkiej
królowej była więc na starcie o  wiele wyższa niż pozycja jej
własnej matki na dworze Łokietka.
Wszystkie jej poprzedniczki, pomimo splendoru jaki je
otaczał, zazwyczaj nie wtrącały się do polityki, ale polska
królewna była wyjątkiem. Od początku w  orbicie jej
zainteresowania znalazły się sprawy państwa, zarówno jego
problemy wewnętrzne, jak i  polityka zagraniczna. Powoli,
systematycznie i  wytrwale młodziutka królowa zdobywała
coraz większy wpływ na rządy swojego męża, a z biegiem lat jej
znaczenie wzrosło jeszcze bardziej, przewyższając znacznie
pozycję przewidzianą dla niej przez zwyczajowe prawo. Jej
dwór stał się ważnym ośrodkiem politycznym ówczesnych
Węgier. Historycy przypisują to jej sile charakteru, wielkiej
indywidualności oraz niebywałej inteligencji. Nie bez znaczenia
było też jej wykształcenie, jakie odebrała w sądeckim klasztorze
klarysek, żeńskim zakonie, uchodzącym za elitę intelektualną
ówczesnej Europy.
Karol Robert wdzięczny teściowi za skarb, jakim okazała się
Elżbieta, stał się wiernym sojusznikiem, na którego polski król
mógł zawsze liczyć. A  i  sama królowa nie zapomniała o  kraju,
z  którego się wywodziła. Nie tylko otaczała się Polakami, ale
także prowadziła ożywioną korespondencję z Krakowem.
Nic więc dziwnego, że to właśnie jej dwór wybrał stary król
na miejsce, w którym jego syn i następca miał zdobyć pierwsze
szlify w polityce i dyplomacji, a na przełomie 1329 i 1330 roku
wysłał na Węgry z misją dyplomatyczną królewicza Kazimierza.
Młody, niespełna dwudziestoletni syn Łokietka musiał doznać
prawdziwego zawrotu głowy, przyjeżdżając do siedziby
władców Węgier, jaką był wyszehradzki zamek. Sama budowla
budziła podziw przybysza, zwłaszcza w  porównaniu
z mizernym wawelskim zameczkiem jego ojca, który za czasów
Łokietka zupełnie nie przypominał znanego nam współcześnie
Wawelu. Równie okazałe były inne królewskie zamki,
z rezydencją w Budzie na czele.
Ze względu na to, iż dynastia Andegawenów, której
członkiem był Karol Robert, wywodziła się z  Francji, król
Węgier utrzymywał ożywione stosunki z  tym krajem, co
sprzyjało przenikaniu kultury na Węgry i nowatorskich prądów
w  sztuce. Na dworze monarchy rozpowszechnił się wówczas
przywieziony z  Europy Zachodniej obyczaj rycerski,
organizowano liczne turnieje i  zabawy dworskie. Na zamku
roiło się od trefnisiów, poetów, tancerzy i  kuglarzy, których
jedynym zadaniem było umilanie czasu domownikom i  ich
dostojnym gościom. To również stanowiło novum dla
dostojnego gościa z  Polski, bowiem jego ojciec miał zupełnie
inne problemy na głowie niż utrzymywanie bandy nierobów,
których jedynym zadaniem jest zapewnianie rozrywki.
Co prawda ówczesna żona Kazimierza, litewska księżniczka
Aldona, która na chrzcie otrzymała imię Anna, usiłowała
zmienić surowe obyczaje panujące na dworze jej teściów,
otaczając się grajkami i jak pisze kronikarz, za każdym razem,
gdy wyruszała w podróż towarzyszyły jej bębny, harfy, skrzypce
oraz instrumenty, które umilały jej drogę muzyką. Jednak było
to piętnowane przez żonę Łokietka jako zachowanie wysoce
naganne i niegodne przyszłej królowej.
Uradowana Elżbieta, która nie widziała swego młodszego
brata prawie dziesięć lat, jak mogła, tak umilała mu życie na
wyszehradzkim dworze. Królewicz w tym czasie był już żonaty,
z  poślubioną w  1325 roku Aldoną-Anną, ale już w  Polsce
miewał poważne kłopoty z  zachowaniem małżeńskiej
wierności. Teraz, z dala od żony i surowych oczu ojca, mógł bez
przeszkód namiętnie flirtować z pięknymi damami dworu swej
siostry. One zresztą nie miały nic przeciwko temu: przybysz
z  Polski był młody i  przystojny. Łokietkówna patrzyła na to
przez palce, wydaje się nawet, że traktowała swoje dwórki jak
damy do towarzystwa dla brata…
Wszystko byłoby dobrze, gdyby Kazimierz romansował
wyłącznie z  pannami, które wyrażały na to ochotę. Na
nieszczęście, kolejny obiekt zainteresowania kochliwego
królewicza nie odwzajemniał jego namiętności. Synowi
Łokietka wpadła w  oko jedna z  panien i  spodobała mu się tak
bardzo, że zapragnął ją zdobyć za wszelką cenę. Królewicz
szybko tracił głowę dla panienek obdarzonych nadobnym
liczkiem i  zgrabną figurą. Zwykle nie miał problemów ze
zdobyciem względów swych wybranek, ale tym razem trafiła
kosa na kamień: Klara Zach była nieczuła na jego zaloty
i  w  żaden sposób nie chciała trafić do jego łoża. Stroskana
siostra, zaniepokojona kłopotami ukochanego braciszka,
postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce i nieco pomóc losowi.
Uknuła sprytny plan: poleciła Kazimierzowi, by leżał
w  swojej komnacie, udając złożonego chorobą, po czym
odwiedziła go wraz z  kilkoma dwórkami, wśród których
znajdowała się także Klara. Po chwili Elżbieta dyskretnie
wyszła w towarzystwie innych panien, pozostawiając brata sam
na sam z  panną Zach. Dalszego ciągu możemy się domyślić.
Podobno dziewczyna nadal była nieczuła na zaloty młodego
królewicza i  ten po prostu ją zgwałcił, po czym stracił
zainteresowanie nadobną panną, bowiem namiętność u  syna
Łokietka wybuchała nagle i  równie szybko gasła, a  nawet
najpiękniejsza kobieta nie potrafiła zagościć w  jego sercu na
dłużej. Jak twierdzi Długosz, Elżbieta przymknęła oko na ten
karygodny wybryk, bowiem uznała, że owo przewinienie „nie
wyjdzie na światło dzienne i  nie spowoduje żadnego
nieszczęścia”. Czyli zamiotła całą sprawę pod dywan, co nigdy
nie kończy się dobrze…
Cały incydent przeszedłby prawdopodobnie bez echa, gdyby
przerażona i zszokowana dziewczyna nie poskarżyła się ojcu –
Felicjanowi, który uniósł się gniewem i  postanowił pomścić
cześć swojej córki. Wdarł się na zamek, gdzie rzucił się
z  podniesionym mieczem na Karola Roberta, którego chciała
obronić jego żona, zasłaniając go własnym ciałem.
Rozwścieczony Zach, chcąc zranić króla, odciął jej cztery palce
u  prawej ręki. Od tej pory Elżbietę nazywano złośliwie
„królową-kikutą”. W  niebezpieczeństwie znalazł się także
główny winowajca, Kazimierz, ale zanim Felicjan go dopadł,
został śmiertelnie ugodzony przez podczaszego królowej, Jana.
Według innej wersji wydarzeń polski królewicz nie był nawet
świadkiem zdarzenia, bowiem wcześniej udał się w  drogę
powrotną do Polski.
Kara za czyn rozgniewanego ojca była straszna i  dotknęła
całą jego rodzinę. Zwłoki Felicjana poćwiartowano, a części jego
ciała rozesłano do wszystkich większych miast węgierskich,
a głowę zatknięto na zamku w Budzie. Siostrę Klary, Zebę, i jej
męża, Kopaya, zamęczono na śmierć, jej jedynego brata
rozerwano końmi, a  następnie rzucono jego ciało psom na
pożarcie. Wszystkich krewnych męskich do trzeciego stopnia
pokrewieństwa ścięto, natomiast powinowatych wygnano
z  kraju. Nie oszczędzono też Bogu ducha winnej Klary, której
obcięto nos, wargi oraz palce u rąk i tak okaleczoną zamknięto
w  klatce i  obwożono po kraju. Kiedy ją pokazywano na
pośmiewisko maluczkim, kazano jej krzyczeć: „Niech tak się
stanie każdemu, kto podniesie rękę na króla”. Te okrutne
praktyki nieszczęsna dziewczyna musiała znosić przez pięć lat,
czyli do dnia swojej śmierci.
Podana wyżej historia Klary i  jej rodziny budzi
u  współczesnych historyków spore kontrowersje, pomimo że
jeszcze Paweł Jasienica uznawał przytoczoną wersję za pewnik.
Tymczasem coraz częściej odzywają się głosy, że cała sprawa na
kilometr pachnie mistyfikacją i  została całkowicie wyssana
z  palca. Zwolennicy tej tezy uznają, że to Krzyżacy lub
przedstawiciele dynastii Luksemburgów rozpuścili ową
pogłoskę, chcąc zdyskredytować królewicza w  oczach całej
Europy. Zach miał być związany z  opozycją, zmierzającą do
wyrugowania Andegawenów z  Węgier, czemu miał służyć
przeprowadzony zamach. Poza tym argumentują, że Felicjan
rzucił się z  mieczem bezpośrednio na króla, a  cóż on miał
wspólnego z  gwałtem na jego córce?! Gdyby miał żal do samej
królowej, która ponoć wystąpiła w  niechlubnej roli rajfurki,
powinien ukarać ją, a  nie jej męża. Elżbieta faktycznie
ucierpiała na skutek napadu, ale zupełnie przypadkiem.
Argument rzeczywiście jest godzien rozpatrzenia i  z  pozoru
słuszny, tym bardziej że za tą wersją przemawiają późniejsze
wyjątkowe srogie i  okrutne kary, jakie spotkały całą rodzinę
Zacha. Tylko dlaczego zamach przeprowadzono tak
nieudolnie?! Przecież zamachowiec był z  góry skazany na
niepowodzenie! Wszystko wskazuje na to, że był to atak
szaleńca. A  poza tym, czemu Klary po prostu nie zabito, tylko
okaleczoną obwożono w  klatce ku uciesze gawiedzi? Czym
personalnie zawiniła, że spotkało ją takie „wyróżnienie”?
Wydaje się, że prawda leży pośrodku: być może rzeczywiście
jurny polski królewicz zgwałcił Klarę, a  być może połączył ich
zwyczajny romans, a  wersja o  zniewoleniu została przez
dziewczynę wymyślona na użytek surowego ojca. Zach
rzeczywiście mógł należeć do antyandegaweńskiej opozycji,
która planowała zamach, ale incydent z  jego córką, która
utraciła cześć za sprawą królewskiego szwagra, dopełnił
kielicha goryczy. Może był chory psychicznie, może miał jakąś
manię prześladowczą, która była motorem jego działań, a może
był po prostu w  gorącej wodzie kąpany i  dopuścił się tak
nieprzemyślanego posunięcia? O  romansie Klary i  Kazimierza,
a raczej jej zgwałceniu przez polskiego królewicza, znajdujemy
wzmianki w  czterech niezależnych źródłach, bowiem pisał
o tym nie tylko Jan Długosz, ale także czeski kronikarz, wenecki
historyk i austriacki poeta.
Nawiasem mówiąc, poza Długoszem, który pisze, iż za gwałt
na nieszczęsnej Klarze „ród księcia Kazimierza, potem króla
polskiego, który trwał krótko, zgubiła pomsta Boża”, nikt
z  wyżej wymienionych nie potępia za ten haniebny czyn
królewicza, najwidoczniej takie zachowanie w  kręgach
monarszych czy książęcych nie było niczym niezwykłym. Za
winą Kazimierza przemawia fakt, że nieliczni członkowie rodu
Zachów, którzy jakimś cudem uniknęli królewskiej zemsty,
uciekli do Polski, gdzie schronienia udzielił im sam Łokietek.
Dlaczego król Polski nie zakuł ich w  kajdany i  nie odesłał do
zięcia? Wszak tych dwóch władców łączyły nie tylko więzy
rodzinne, ale także zobowiązania polityczne. Czyżby ojciec
chciał w ten sposób zadośćuczynić za przewinienie swego syna?
Nigdy nie dowiemy się jak było naprawdę, gdyż tak to już
bywa z seksaferami. Nawet współcześnie w takich przypadkach
trudno jest ustalić obiektywną wersję wydarzeń, chociaż
dysponujemy kamerami, dyktafonami, a  nawet aparaturą do
wykrywania kłamstw, a cóż dopiero w średniowieczu…
6 Veszprém – jedno z  najstarszych węgierskich miast, leżące ok. 110 km
od Budapesztu. Siedziba biskupów węgierskich. Począwszy od XII w.
w  Veszprém mieszkały kolejne małżonki królewskie i  tu były koronowane,
dlatego miasto to po dziś dzień bywa nazywane „miastem królowych”.
 

Władysław Opolczyk – polski


Talleyrand

rancuski dyplomata, reprezentant Francji na


kongresie wiedeńskim, Charles-Maurice de Talleyrand-
Périgord, znany jako Talleyrand, w  tradycji uchodzi za symbol
wszystkiego, co w  polityce kojarzy się ze złem i  brakiem
moralności. Dla większości swoich rodaków jest wcieleniem
politycznego cwaniactwa i  amoralności, za życia doczekał się
ostrej krytyki ze strony wybitnych intelektualistów formatu
Wiktora Hugo, Stendhala czy Balzaka. Napoleon, który nigdy
nie miał złudzeń, co do charakteru tego człowieka, pomimo że
korzystał z  jego usług, nazywał go „gnojem w  pończochach”,
a  pogląd ten podzielała większość mu współczesnych. Sam
Talleyrand zresztą niezbyt się przejmował opinią na swój
temat, cynicznie mawiając: „Człowiek obdarowany został mową
po to, aby ukryć swoje myśli, a  najlepszymi dyplomatami są
ludzie głupi i  leniwi”. Otwarcie przyznawał, iż jego poglądy
zależą wyłącznie od pogody, a  prawda bywa gorsza niż
najpodlejsze oszczerstwo.
Powyższe stwierdzenia Talleyranda, jak również powszechna
opinia o  nim przestają dziwić, jeżeli przyjrzeć się jego dość
osobliwej karierze politycznej. Zaczynał jako duchowny, a kiedy
okazało się, że nie ma powołania, porzucił karierę kościelną dla
polityki. Wkrótce okazało się, że jest do niej stworzony, bowiem
Talleyrand piastował urząd ministra w  każdym systemie
politycznym, jaki istniał we Francji na przełomie XVIII i  XIX
wieku. Najpierw zdradził monarchię dla rewolucji, rewolucję
dla jakobinów, natomiast jakobinów porzucił, by zasiąść
w  dyrektoriacie, który z  kolei zostawił dla Napoleona. Cesarza
Francuzów także zdradził i  uciekł do Anglii, by potem odnosić
sukcesy na kongresie wiedeńskim. Co ciekawe, jako polityk,
niezależnie komu służył, Talleyrand wykazywał się
niebagatelną sprawnością, a  poza tym uwielbiał bywać na
salonach, gdzie był nader mile widziany, pomimo swego
cynizmu i amoralności, a może właśnie dlatego.
Niewielu jednak wie, że i  w  naszych dziejach pojawił się
człowiek mogący nosić miano polskiego Talleyranda. Co więcej,
to właśnie francuski dyplomata powinien uważać go za swego
protoplastę, bowiem Polak, o  którym mowa żył i  działał
znacznie wcześniej, w  średniowieczu, a  konkretnie w  XIV
wieku. Owym polskim Talleyrandem był książę Władysław
Opolski, w historiografii zwany także Opolczykiem.
Opolczyk opisywany jest przez historyków, podobnie jak jego
francuski odpowiednik, jako cyniczny obłudnik, zdrajca
i  krzywoprzysiężca, pełen pychy i  chciwości, człowiek dbający
wyłącznie o własne interesy. Jego opinia jest równie negatywna,
co opinia o  wspomnianym już wcześniej Bolesławie Rogatce,
aczkolwiek akurat tych dwóch ludzi trudno jest porównywać,
bowiem Władysław górował nad Rogatką intelektem, a  poza
tym w  XIV wieku stał się jednym z  najpotężniejszych panów
królestwa.
Władysław Opolski urodził się pomiędzy 1326 a 1332 rokiem,
w rodzinie Bolka II i księżnej Beatrycze, córki Bernarda, księcia
świdnickiego, rodzonej wnuczki pierwszego króla zjednoczonej
Polski, Władysława Łokietka. Z koronowanymi głowami łączyło
go nie tylko pokrewieństwo przez matkę, bowiem przez
kuzynkę Annę był również skoligacony z dworem cesarskim. To
właśnie owe rodzinne koneksje sprawiły, że Opolczyk snuł
nawet marzenia o zdobyciu korony królewskiej.
Władysław nie był jedynym dzieckiem Bolka, władającego
księstwem opolskim, ale miał jeszcze dwie siostry – Kunegundę
i Agnieszkę oraz dwóch braci – Bolka III i Henryka. Obie siostry
wybrały życie w  zakonie, pierwsza z  nich została klaryską
w  Budzie, natomiast druga piastowała funkcję ksieni klasztoru
w  Starym Sączu. Święcenia kapłańskie przyjął także jego
najmłodszy brat – Henryk, natomiast młodszy Bolko do 1370
roku sprawował wraz z  Władysławem władzę
w odziedziczonym po ojcu księstwie.
Najstarszy syn Bolka II, Władysław, miał największe ambicje
polityczne z całego rodzeństwa, a być może odezwały się w nim
geny pradziadka, Władysława Łokietka. Postanowił
wykorzystać swoje pokrewieństwo i udał się do Budy, na dwór
córki polskiego króla, Elżbiety Łokietkówny, która w 1320 roku
poślubiła władcę Węgier, Karola Roberta i  zrobiła wielką
karierę, stając się jedną z  najbardziej wpływowych kobiet
ówczesnej doby.
Elżbieta wkrótce po ślubie utworzyła wokół siebie dwór,
w skład którego wchodzili nie tylko dygnitarze o randze równej
dygnitarzom jej męża, ale także liczne dwórki i  prawie stu
paziów. Jak już wcześniej wspomniano, na Węgrzech pozycja
królewskiej małżonki była znacznie wyższa niż w  większości
krajów europejskich. Nie tylko koronowano ją koroną św.
Stefana, tym samym insygnium, którego używano podczas
intronizacji króla, ale składano jej hołd i  przysięgę wierności,
podobnie jak wcześniej jej małżonkowi.
Nic więc dziwnego, że Opolczyk postanowił wykorzystać
rodzinne koligacje i w latach sześćdziesiątych XIV wieku zjawił
się w  Budzie. Pozycja Elżbiety była wówczas na dobre
ugruntowana. Węgrami władał jej najstarszy syn Ludwik,
znany w węgierskiej historiografii jako Ludwik Wielki. Opolski
książę, przystępując do niego na służbę szybko dał się poznać
jako zręczny polityk i  dyplomata. Zdobył też bezgraniczne
zaufanie, a  nawet przyjaźń władcy. Co więcej, na Węgrzech
poznał też swoją przyszłą żonę, Elżbietę, córkę wołoskiego
wojewody Mikołaja Besaraba.
Jego pierwszym sukcesem dyplomatycznym było
niewątpliwie zażegnanie sporu pomiędzy Ludwikiem
a  cesarzem Karolem IV. Konflikt między tymi władcami
rozpoczął się z  pozornie błahej przyczyny. Otóż cesarz
nieopatrznie nazwał matkę Ludwika, Elżbietę Łokietkównę,
kobietą rozpustną. Historycy podejrzewają jednak, że Elżbieta
sama sprowokowała gniew cesarza, bowiem namówiła jego
zięcia, księcia austriackiego Rudolfa IV Habsburga, do zawarcia
przymierza z  Węgrami w  celu odzyskania od cesarstwa części
patriarchatu akwileńskiego. Przyłączenie tego terytorium do
ziem będących w  jego władaniu, marzyło się już wcześniej
cesarskiemu zięciowi, ale Karol IV nawet nie chciał o  tym
słyszeć. Być może wpadł w  gniew na wieść o  roli, jaką w  całej
sprawie odegrała Elżbieta i stąd jego obraźliwe słowa?
Władca Węgier bardzo kochał i szanował swą matkę, która de
facto rządziła z nim pospołu, nie mógł więc puścić tej zniewagi
płazem. Urażony do żywego, wystosował do cesarza list,
w  którym podważał jego prawa do cesarskiego tytułu,
argumentując, iż osoba, która nie potrafi panować nad słowami
jest niegodna tego miana. Trzeba przyznać, że Karol poszedł po
rozum do głowy i  w  odpowiedzi wyraził chęć przeprosin
królowej-wdowy, jednak urażony Ludwik ani myślał ich
przyjmować i  zagroził wypowiedzeniem wojny. Wówczas
cesarz oświadczył, iż w  przypadku wybuchu konfliktu on sam
będzie walczył niczym lew, a  swego przeciwnika „wyprawi do
nieba i  obróci w  proch”. Wówczas do akcji przystąpił
Władysław Opolski, podejmując się mediacji, które zakończyły
się sukcesem. Być może jednak w  tym przypadku rola
Opolczyka nie była aż tak znacząca, bowiem konflikt między
królem węgierskim i cesarzem zakończył się wraz z podjęciem
przez tego ostatniego zamiaru poślubienia wnuczki wuja
Ludwika, Kazimierza Wielkiego.
Najwidoczniej udało mu się odnieść jakieś zasługi w  dziele
pojednania obu władców, bowiem od króla Węgier otrzymał
tytuł wojewody węgierskiego i  żupana bratysławskiego.
Natomiast cesarz powierzył mu rokowania w  sprawie
małżeństwa jego syna z  bratanicą Ludwika, Elżbietą, co było
dowodem największego zaufania. Opolczyk prowadził też
pertraktacje w  sprawie małżeństwa starszej córki Ludwika,
Marii, która zgodnie z  pierwotnym zamierzeniem swego ojca
miała zasiąść na tronie Polski, z  Zygmuntem
Luksemburczykiem, synem Elżbiety Pomorskiej i  cesarza
Karola, prawnukiem Kazimierza Wielkiego. Tym razem
Władysław nie popisał się kunsztem dyplomatycznym, bowiem
do ręki Andegawenki aspirowali również Habsburgowie
i  doszło między nimi a  księciem opolskim „do słów
nieprzystojnych i  skandalicznych czynów”, o  czym donosił
papieżowi zbulwersowany nuncjusz. Kiedy sprawa mariażu
Marii i  cesarskiego syna została sfinalizowana, węgierski
monarcha mianował Władysława namiestnikiem Rusi
Czerwonej. Jako namiestnik, książę administrował
powierzonymi sobie ziemiami nadzwyczaj dobrze, jak również
prowadził tam zakrojoną na szeroką skalę akcję kolonizacyjną.
Szczególną wdzięczność winien jest Opolczykowi Lwów, który
jego rządom zawdzięcza rozkwit gospodarczy prześcigając
bogaty Halicz. Książę radził sobie tak dobrze, że nawet zrodziło
się podejrzenie, iż zamierza oderwać Ruś od państwa polskiego
i uczynić z niej swoje własne królestwo.
W  1367 roku Ludwik zdał sobie sprawę, że kwestia
następstwa tronu po bracie jego matki, Kazimierzu Wielkim,
jest bardzo realna. Polski król, pomimo nadzwyczajnych wręcz
machinacji matrymonialnych z  podwójną bigamią na czele,
mających na celu pozostawienie po sobie męskiego potomka,
któremu mógłby przekazać koronę, nie doczekał się syna. Co
prawda, wbrew wcześniejszym ustaleniom z  węgierskimi
Andegawenami, chciał przekazać koronę swemu wnukowi,
Kaźkowi Słupskiemu, ale Ludwik i  jego matka doskonale
zdawali sobie sprawę, że plany Kazimierza spełzną na niczym.
Nawiasem mówiąc, Kaźko wyznaczony w  zamyśle swego
dziadka na następcę tronu, nie palił się do schedy po nim.
Wobec takiego stanu rzeczy, Ludwik wyznaczył do pilnowania
swoich spraw w  Polsce człowieka, któremu najbardziej ufał –
Władysława Opolczyka, nadając mu tytuł palatyna, dzięki
czemu stał się on jednym z najpotężniejszych ludzi w państwie.
Jako palatyn, książę opolski miał na Węgrzech szerokie
uprawnienia sądownicze, od których można się było
odwoływać wyłącznie do króla. Opolczyk swój urząd
sprawował przez okres pięciu lat, podczas których wykazywał
duże zaangażowanie i  zdolności, zwołując w  ciągu tego czasu
trzydzieści cztery congregatio generalis, na których załatwiano
sprawy sądowe. Nie bez znaczenia oczywiście były olbrzymie
dochody, jakie wpływały do kieszeni opolskiego władcy,
bowiem jako palatynowi przysługiwało mu dwie trzecie
wnoszonych przez petentów opłat, jak również… kar
zasądzanych przez sąd.
W  1370 roku, po śmierci Kazimierza Wielkiego, Opolczyk
wyjechał do Polski, by pilnować spraw swego mocodawcy –
króla Ludwika. To właśnie za jego sprawą udało się
węgierskiemu monarsze obalić testament Kazimierza
Wielkiego i  wydziedziczyć zarówno jego dwóch nieślubnych
synów, jak i  Kaźka Słupskiego oraz objąć tron wawelski.
W  nagrodę wdzięczny monarcha przyznał mu ziemie
wieluńską i  częstochowską. Powiększywszy swój stan
posiadania, Władysław Opolski postanowił także uregulować
sprawy swego rodzinnego księstwa, w  którym rządził pospołu
z  młodszym bratem, Bolkiem III. W  tymże samym roku
wydzielił bratu, odziedziczone po stryju Albercie, księstwo ze
stolicą w Strzelcach Opolskich, a sam zachował władzę w ziemi
opolskiej.
Historycy zgodnie przyznają, że Opolczyk był też
prawdziwym autorem przywilejów koszyckich, dzięki którym
Ludwik uzyskał obietnicę następstwa tronu polskiego dla
swojej córki, Marii. Nic więc dziwnego, że wdzięczny król
obdarzył go tytułem wielkorządcy, praktycznie w  randze
wicekróla. Andegaweńczyk nie był częstym gościem na
Wawelu, gdyż twierdził, że nie służy mu tutejszy klimat i rządy
w Polsce powierzył matce, Elżbiecie Łokietkównie. Ludwik miał
nadzieję, że rządy Opolczyka, który dał się poznać jako zręczny
dyplomata, uspokoją antywęgierskie nastroje, których
kulminacją była rebelia w  1378 roku, zakończona pogromem
Węgrów i wyjazdem Łokietkówny z Polski. Niestety, tym razem
monarcha się przeliczył. Okazało się bowiem, że Władysław,
delikatnie mówiąc, nie zdobył sympatii poddanych. Wkrótce
wypowiedziano mu posłuszeństwo, zarzucając germańskie
ciągoty i  wysłano do Ludwika poselstwo z  żądaniem
pozbawienia go tego urzędu. Król nie miał innego wyjścia, jak
tylko przystać na stanowczą prośbę poddanych, wszak stawką
była korona Polski dla jego córki, dlatego odwołał Władysława.
Jednocześnie zadbał, by nie stała mu się żadna krzywda i oddał
mu w  lenno ziemie: bydgoską, złotowską, wałecką,
inowrocławską, gniewkowską, złotoryjską i dobrzyńską.
W  ten sposób Opolczyk został właścicielem ziem
graniczących z  państwem krzyżackim i  bezzwłocznie zadbał
o nawiązanie przyjaznych stosunków z zakonem. Stosunki takie
udało mu się utrzymywać przez długi czas, bowiem darzył
rycerzy w  białych płaszczach z  czarnym krzyżem „szczególną
przychylnością i  miłością”. Wyrazem owej „przychylności
i  miłości” było chociażby wydanie zezwolenia na ściganie
w granicach swojego władztwa przez rycerzy krzyżackich ludzi,
którzy popełnili przestępstwo na terenie państwa zakonnego.
W  tym przypadku był wiernym naśladowcą swego
chlebodawcy, bowiem Ludwik darzył niekłamaną sympatią
wszystko co niemieckie, z  zakonem na czele. Ową sympatię
odziedziczyła po królu także jego córka, Jadwiga, która jako
królowa Polski miała do Krzyżaków zadziwiającą wręcz
słabość. Umiejętnie wykorzystywał to jej mąż, Władysław
Jagiełło, powierzając swojej młodziutkiej żonie arcytrudne
rokowania z zakonem.
Po zjednaniu sobie Krzyżaków, Opolczyk, jak na dobrego
zarządcę przystało, zabrał się za zagospodarowywanie swoich
ziem, wyjeżdżając na Śląsk i do ziemi wieluńskiej. Na ten okres
datowana jest lokacja miasta Wyszogrodu na prawie
magdeburskim. W tym przypadku książę opolski dał upust swej
niechęci do rycerstwa polskiego orzekając, iż „wszelki rycerz,
który zaciągnie dług u mieszczan Wyszogrodu, sądzony będzie
przez mieszczan, a  nie przez kogo innego”[1], czyli według
prawa miejskiego, a nie ziemskiego.
Kiedy zmarła pierwsza żona Opolczyka, „zbolały wdowiec”
postanowił wykorzystać okazję, by związać się z  władcami
Mazowsza i  poślubił córkę Ziemowita III – Eufemię, zwaną
także Ofką.
Opolczyk rządził twardą ręką, co nie zjednywało mu
zwolenników, a  kiedy obłożył duchowieństwo podatkami,
biskup płocki, Dobiesław Sówka, obłożył go klątwą. Jak na
giętkiego i  zręcznego polityka przystało, książę poradził sobie
i  z  tym problemem, prosząc o  interwencję monarchę. Ludwik
poparł swego zaufanego człowieka i  wystosował odpowiednie
pismo do arcybiskupa gnieźnieńskiego, który w  efekcie
anulował nałożoną wcześniej klątwę. Jak to zwykle bywa
w  takich przypadkach, nie obyło się bez stosownego
zadośćuczynienia: książę ufundował klasztor paulinów na
Jasnej Górze oraz sprowadził do Polski ten zakon, jak również,
słynący z  cudów obraz Matki Boskiej, według niektórych
namalowany przez świętego Łukasza Ewangelistę, będący do
dziś największą relikwią polskich katolików.
Taka wersja wydarzeń była powielana przez pokolenia
historyków i figuruje w większości biogramów oraz opracowań
dotyczących Władysława Opolskiego. Tymczasem dogłębna
analiza dokumentów źródłowych dokonana przez księdza Jana
Kosa i  opublikowana w  pracy jego autorstwa Fundacja
klasztoru jasnogórskiego w  świetle nowej interpretacji źródeł
wykazała, że Opolczyk zupełnie niesłusznie uchodził przez bez
mała sześćset lat za fundatora klasztoru. Okazało się, iż w 1382
roku Opolczyk wystawił kolejno trzy dokumenty: w pierwszym
z  nich książę poświadczał, że proboszcz Częstochowy Henryk
przekazuje paulinom stary kościół parafialny. Brak jest
wzmianki o  zgodzie biskupa krakowskiego Jana Radlicy,
a  przecież bez jego wiedzy i  pozwolenia, żaden proboszcz nie
mógł oddać nikomu kościoła, który nie był jego własnością, jak
również żaden zakon nie mógł zakładać klasztoru w  jego
diecezji! Drugi wystawiony przez księcia dokument wyznaczał
na uposażenie klasztoru role, dziesięciny i  czynsze, które,
zgodnie z  książęcą wolą, miały oddawać okoliczne wioski,
nazwane przez wystawcę dokumentu „naszymi”. Tymczasem
owe wsie bynajmniej nie należały do Opolczyka, ale do… króla.
Książę więc hojnie dysponował cudzym majątkiem, co
zauważył Długosz, określając darowizny Opolczyka jako
„krótkotrwałe i ustanowione na dobrach cudzych”. W kolejnym
dokumencie znalazło się twierdzenie, jakoby książę opolski
uposażył i  erygował klasztor jasnogórski, co było kłamstwem,
bowiem jedynie biskup miał prawo erygować nową instytucję
kościelną. Natomiast prawomocny akt uposażenia Jasnej Góry
został wystawiony przez Władysława Jagiełłę w  1393 roku.
Dogłębna analiza dokumentów wykazała, że z  inicjatywą
sprowadzenia paulinów do Polski wystąpił biskup Radlica i  to
on, a  nie Opolczyk, przekazał zakonnikom częstochowski
kościół, zabudowania i  dziesięciny z  folwarku. Ironia losu
sprawiła, że przez wieki za fundatora i  dobroczyńcę klasztoru
uchodził książę opolski.
Okazało się także, że Opolczyk ma niewiele wspólnego ze
sprowadzeniem słynącego cudami obrazu Matki Boskiej
Częstochowskiej. Przeprowadzone w  XX wieku skrupulatne
badania wykazały, iż obraz namalowano najprawdopodobniej
na początku XIV wieku w  Italii przez anonimowego malarza,
wzorującego się na malarstwie bizantyńskim, natomiast do
Polski został przywieziony przez królową Jadwigę w 1384 roku,
która przekazała go paulinom. Historycy podejrzewają, że
młodziutka królowa skorzystała z  pośrednictwa dobrze jej
znanego Opolczyka, który najprawdopodobniej, swoim
zwyczajem, wykorzystał okazję, by upamiętnić się jako
ofiarodawca. A  że obraz miał stać się obiektem kultu
i  przyciągnąć pątników, zadbano też, by miał odpowiednią
historię. Opowiadano, a  wielu wiernych jest o  tym święcie
przekonanych do dziś, iż wizerunek Najświętszej Panienki
z  Dzieciątkiem namalował sam święty Łukasz Ewangelista, co
jest zupełnie niemożliwe. Święty Łukasz nigdy nie namalował
żadnego obrazu, ponieważ był chrześcijaninem, a  pierwsi
chrześcijanie bardzo rygorystycznie przestrzegali, zawartego
w  I  przykazaniu Dekalogu, zakazu malowania jakichkolwiek
wizerunków religijnych. Jednak legenda przypisująca
autorstwo świętemu Łukaszowi miała sakralizować powstanie
owego wizerunku.
Według, trochę już dziś zapomnianych historii
rozpowszechnianych po przywiezieniu obrazu na ziemie
polskie, jego właścicielami mieli być Konstantyn oraz Karol
Wielki. Również i  bohater niniejszego rozdziału doczekał się
uwiecznienia w  legendach, bowiem mówiono, iż Władysław
Opolczyk, podczas oblężenia w Bełzu przez Tatarów i Litwinów,
ocalał dzięki temu wizerunkowi, do którego gorąco modlił się
o  wybawienie z  opresji. To właśnie wówczas miały powstać
szramy przecinające twarz Matki Boskiej, które są śladami
zabłąkanej tatarskiej strzały. Kiedy Władysław wiózł obraz do
swego rodzinnego Opola, zupełnie nieoczekiwanie ciągnące
wóz konie stanęły i  nie mogły ruszyć z  miejsca. Wówczas
doradzono księciu, by złożył ślub, że zbuduje paulinom klasztor
i  odda im wizerunek Matki Boskiej. Opolczyk rady posłuchał
i  mógł ruszyć w  dalszą podróż. Tę historię jednak spokojnie
można włożyć między bajki, bowiem ani sam obraz nigdy nie
był w  Bełzu, ani Opolczyk nie był tam oblegany. Gdyby książę
rzeczywiście ślubował zbudować klasztor i  oddać paulinom
wizerunek Matki Boskiej, informacja o  tym zdarzeniu z  całą
pewnością znalazłaby się w  wyżej wspomnianych
„fundacyjnych”, tymczasem nie ma tam na ten temat żadnej,
nawet najmniejszej wzmianki.
Nawiasem mówiąc, jasnogórski obraz był niejednokrotnie
wykorzystywany do celów propagandowych. W  Wielkanoc
1430 roku nieznani sprawcy dopuścili się świętokradztwa:
dokonali napadu na klasztor, odarli obraz ze złota i pereł oraz
poważnie go uszkodzili. Ponieważ w  tym czasie ruch husycki
osiągnął swoje apogeum, podejrzenie padło właśnie na husytów
ze Śląska. W kraju zawrzało, a Jagiełło planował nawet zbrojny
atak na świętokradców. Tymczasem okazało się, że napadu
dokonali… polscy katolicy i to szlacheckiego pochodzenia, wraz
ze swoimi kompanami z  Czech i  Moraw. Sprawców pojmano
i  wtrącono do więzienia. I  choć właśnie taką wersję wydarzeń
przytacza uczciwie Długosz, powszechnie wierzono w  winę
husytów. Katoliccy kaznodzieje, zapewne z  przyzwoleniem
biskupa Oleśnickiego, który za punkt honoru postawił sobie
wyplenienie husyckiej herezji z  tego świata, opowiadali, że to
właśnie husyci napadli na klasztor, by znieważyć święty
wizerunek, plując nań i  uderzając dwukrotnie mieczem
w  policzek Maryi. Ostatnie badania obrazu dowiodły jednak
niezbicie, iż widoczne na nim szramy powstały po pociągnięciu
pędzlem, w czasie malowania wizerunku. Najprawdopodobniej
malarz skopiował owe rysy, które widniały na oryginalnej
bizantyjskiej ikonie, która posłużyła mu za wzór. Poza tym ani
grunt, ani deska podobrazia nie wykazują najmniejszych
śladów cięcia.
Wróćmy jednak do bohatera naszej opowieści. Konflikt
z  hierarchą kościelnym nauczył Opolczyka, że dobrze byłoby
zadbać, by w  przyszłości uniknąć tego rodzaju wypadków
i  mieć wśród dostojników Kościoła swojego człowieka. Tym
razem los mu sprzyjał, bowiem jeden z  jego bratanków, Jan,
wybrał karierę duchowną. Obrotny stryj zadbał, by zaledwie
dwudziestoletni Jan, zwany, ze względu na jasne, kręcone
włosy, Kropidłem, otrzymał godność biskupa poznańskiego.
Wkrótce okazało się, że duchowny odziedziczył po swym stryju
wielkie ambicje, bowiem na poznańskim stolcu wytrzymał
zaledwie dwa lata, by objąć bardziej dochodowe biskupstwo
kujawskie. Na tym nie kończyły się jednak jego plany, bowiem
w  1388 roku, już za panowania Władysława, po śmierci
arcybiskupa Bodzanty aspirował do objęcia jeszcze bardziej
dochodowego i  politycznie ważniejszego stanowiska
metropolity gnieźnieńskiego. Jednak, pomimo poparcia samego
papieża, który nawet wystosował nominację dla Kropidły, owe
ambitne plany spaliły na panewce na skutek sprzeciwu samego
monarchy. Jagiełło nie chciał ryzykować obsadzenia
najważniejszego stanowiska w  państwie krewnym Opolczyka.
Ambitny i  uparty duchowny nie złożył broni i  walczył o  to
stanowisko aż do roku 1394. Bezskutecznie.
Rok 1382 przyniósł poważne zmiany w  życiu opolskiego
księcia: najpierw zmarł jego możny protektor, król Ludwik
Węgierski, wkrótce po nim świat doczesny opuścił jego brat
Bolko III oraz Henryk, książę niemodliński, z  którym
Władysław związany był układem o  dziedziczenie. Przejmując
schedę po Henryku musiał wykazać się niemałym kunsztem
dyplomatycznym i  dołożyć wielu starań, bowiem król czeski,
Wacław, przekazał te ziemie księciu cieszyńskiemu, Przemkowi,
ale w końcu udało mu się przyłączyć księstwo niemodlińskie do
ziem opolskich. Poza tym za cenę jedenastu tysięcy kop groszy
praskich wykupił zastawione dawniej przez brata dobra
Sośnicowice, Prudnik i Gryzów. W ten sposób Opolczyk stał się
największym magnatem ówczesnej Polski. Jednak nie
wystarczyło to ambitnemu księciu, który postanowił… ubiegać
się o koronę królewską.
W  tym celu przyjechał na sejm w  Sieradzu, gdzie
decydowano o  następstwie tronu, ale doznał tam dość
bolesnego rozczarowania, bowiem zgromadzone na sejmie
rycerstwo opowiedziało się za jego szwagrem Ziemowitem IV.
Oburzony do żywego takim obrotem sprawy, Opolczyk wygłosił
do zgromadzonych płomienne przemówienie, zarzucając im, że
wybierają człowieka bez żadnych zasług i doświadczeń, łamiąc
zaprzysiężone przez siebie pacta. Niestety i  tym razem
pogorszył sprawę, bowiem jego przemowa dotknęła do żywego
Wielkopolan, którzy chcieli go nawet uwięzić, przed czym
ambitnego księcia uchroniła szlachta małopolska. Sejm
uchwalił, że następstwo tronu przypada Jadwidze, młodszej
córce zmarłego króla Ludwika Węgierskiego, która miała
przyjąć warunki rycerstwa, godzące bezpośrednio i  przede
wszystkim w  znienawidzonego księcia opolskiego. Zgodnie
z ustaleniami, po wstąpieniu na tron miała odzyskać dla Polski
księstwa: dobrzyńskie, kujawskie i  wieluńskie, jako też zamki
i  miasta: Ostrzeszów, Bolesławiec, Krzepice, Kłobucko,
Częstochowę, Olsztyn i  Bobolice, które jej ojciec „nadaniem
onych księciu Władysławowi opolskiemu od Korony oderwał”.
Na później odłożono natomiast kwestię małżeństwa przyszłej
królowej (a  właściwie króla – bowiem taki tytuł miała nosić
Jadwiga po wstąpieniu na tron) i wybór kandydata na jej męża.
Upokorzony Opolczyk, jak niepyszny powrócił do swych
rodzinnych włości, szczerze nienawidząc rycerstwa polskiego,
za sprawą którego musiał, wcześniej czy później, zwrócić
ziemie koronne, którymi władał z  łaski Ludwika. Tymczasem
w  Polsce rozpoczęły się zamieszki, bowiem Ziemowit,
popierany przez sporą grupę stronników, nie miał
najmniejszego zamiaru rezygnować z korony Polski. Co więcej,
planowano nawet porwanie Jadwigi i  wydanie jej za księcia
mazowieckiego, by w ten sposób utorować mu drogę do tronu.
Niespokojna była cała Wielkopolska i  zbrojne oddziały
naruszały granice dóbr księcia opolskiego, grabiąc i  plądrując
należące do niego majątki. Opolczyk patrzył na to bezsilnie, nie
mogąc stosować represji wobec rabusiów, gdyż nie chciał
jeszcze bardziej rozjątrzać wrogiego mu rycerstwa
wielkopolskiego. Nie karał więc schwytanych złodziei, tylko ich
uwalniał „wraz z bronią i końmi”. Książę nie byłby jednak sobą,
gdyby zrezygnował z  uprawiania polityki, a  wkrótce pojawiła
się okazja, by ponownie mógł zaistnieć na arenie politycznej.
Pojawił się bowiem nowy kandydat do tronu polskiego,
którym był Zygmunt Luksemburczyk, mąż starszej córki
Ludwika Węgierskiego, Marii. To właśnie Maria miała
pierwotnie zostać królową naszego kraju, ale ponieważ
ostatecznie została królową Węgier, polscy panowie
zdecydowali się oddać koronę młodszej Jadwidze. Tymczasem
Zygmunt te postanowienia miał za nic, co więcej uważał się za
prawowitego spadkobiercę Piastów, bowiem po kądzieli był
prawnukiem samego Kazimierza Wielkiego. Niebywale
energicznie przystąpił do działania przy pomocy wojsk
węgierskich i  małopolskich, pustosząc ziemie Ziemowita,
którego uznał za groźnego konkurenta do tronu. Przy okazji
ucierpiał także Opolczyk, bowiem wojska Zygmunta nie
oszczędziły jego dóbr na Kujawach, ale niezrażony tym książę
postanowił wykorzystać nadarzającą się okazję, by ugrać coś
dla siebie. Wykorzystując swoje dyplomatyczne zdolności,
wystąpił z mediacją, doprowadzając do zawarcia pokoju, za co
potem najechał jego dobra starosta generalny wielkopolski,
Domarat z  Pierzchna. Tymczasem dzięki pośrednictwu
w  rokowaniach z  Zygmuntem, wzrosła nieco popularność
księcia wśród rycerzy małopolskich, dlatego Opolczyk pojawił
się na zjeździe w Radomiu, który zwołano, by zaprowadzić ład
w kraju.
Po burzliwych dyskusjach doszło w  końcu do porozumienia
między księciem a możnowładcami polskimi, którzy przyrzekli
bronić go przed nieprzyjaciółmi, natomiast Opolczyk ze swej
strony przyrzekł podporządkować się wszelkim powziętym na
zjeździe uchwałom. Ważność zawartych wówczas porozumień
została ograniczona do czasu koronacji króla, ponieważ
zgromadzona na zjeździe szlachta nie chciała mieć żadnych
zobowiązań wobec Opolczyka, bezprawnego posiadacza części
ziem koronnych.
Książę jednak nadal czuł się niepewnie w  Polsce i  wyruszył
na Węgry, by tam szukać poparcia. Niestety, po przyjeździe do
Budy czekało go gorzkie rozczarowanie. Okazało się bowiem, że
wdowa po Ludwiku, Elżbieta Bośniaczka, nie ma najmniejszego
zamiaru kontynuować polityki swego zmarłego męża. Ta
słynąca z wielkiej urody kobieta, przez całe życie żyła w cieniu
swej teściowej Elżbiety Łokietkówny i  męża, nie wtrącając się
do polityki. Jednakże po śmierci Ludwika i jego matki, królowa-
wdowa poczuła wiatr w  żaglach i  energicznie zajęła się
sprawami państwa. W  przeciwieństwie do zmarłego męża,
Bośniaczka żywiła wyraźną niechęć do Niemców i wszystkiego,
co niemieckie. Owa niechęć dosięgła także narzeczonych,
a  właściwie mężów jej córek, bowiem dziewczynki jeszcze we
wczesnym dzieciństwie wydano za mąż na zasadzie sponsalia
pro futuro. Ceremonia ta miała charakter ślubu, dlatego po
osiągnięciu wieku dojrzałego przez zaręczonych nie
odprawiano już jej ponownie, ale małżeństwo mogło być
skonsumowane dopiero, gdy małżonkowie osiągnęli tzw. wiek
sprawny, który ustalono na dwanaście lat w przypadku kobiet,
a w przypadku mężczyzn – czternaście. Jeżeli jednak, jak to było
w  przypadku obu córek Bośniaczki, związku nie
skonsumowano, nie był on ważny. Dlatego Elżbieta gorączkowo
główkowała, jak pozbyć się niechcianych zięciów.
Po przyjeździe do Budy Opolczyk zorientował się, że jego
dawne stanowisko zaufanego doradcy na dworze piastuje
kochanek królowej, Miklós (Mikołaj) I  Garai, wyniesiony do
godności palatyna jeszcze przez Elżbietę Łokiektównę. Na jego
szczęście okazało się, że Elżbiecie zależy jednak na możnym
księciu opolskim i  kiedy ci dwaj wdali się w  gorący spór,
królowa starała się załagodzić sytuację. Dzięki jej staraniom
obaj możnowładcy zawarli ugodę, na mocy której mieli bronić
się nawzajem przeciw wszystkim swym wrogom jako
„prawdziwi przyjaciele”.
Po zabezpieczeniu sobie w  ten sposób wpływów na terenie
Węgier, książę wrócił do Polski, by doprowadzić do
wprowadzenia w  życie zawarty niegdyś układ małżeński
między Jadwigą a  Wilhelmem Habsburgiem, czyli do
konsumpcji małżeństwa tych dwojga, do której miało dojść po
przyjeździe Habsburga do Krakowa. Z  łatwością zajął miejsce
na dworze młodziutkiej Jadwigi, ale szybko zorientował się, że
polscy panowie niechętnie widzą Habsburga u boku swej nowej
władczyni, z coraz większą nadzieją spoglądając w stronę wciąż
pogańskiej Litwy, gdzie władał Jagiełło, którego upatrzyli sobie
na jej małżonka. Co więcej, plany te zyskały przychylność
Elżbiety Bośniaczki. Wobec takiego obrotu spraw, Opolczyk
udał się do Budy, by przeciwstawić się planom małżeństwa
polskiej królowej z  Jagiełłą. Wkrótce dołączył do niego także
ojciec Wilhelma, Leopold Habsburg, który razem z  nim
nakłaniał królową do utrzymania ważności starych umów
matrymonialnych. Elżbieta w tym czasie coraz bardziej wikłała
się w polityczne intrygi i przyparta do muru przez księcia, który
nawiasem mówiąc był człowiekiem bardzo nerwowym i często
dostawał ataków niekontrolowanej furii, ostatecznie
potwierdziła zobowiązania, jednocześnie obiecując, iż wyśle do
Krakowa swojego pełnomocnika Władysława Opolczyka, by ten
osobiście dopilnował realizacji małżeństwa.
Opolczyk został zaopatrzony w  specjalne pismo, w  którym
zarówno Bośniaczka, jak i  jej córka Maria upoważniały go do
działania, zobowiązując go, by starał się doprowadzić do
szczęśliwego końca sprawę małżeństwa Jadwigi i Wilhelma. Jak
łatwo się domyślić, Opolczyk bynajmniej nie miał zamiaru
pomagać Wilhelmowi bezinteresownie, liczył na jego
wdzięczność po wstąpieniu na tron, wyrażoną zapewne
hojnymi nadaniami. Po przyjeździe do Krakowa przeżył kolejne
rozczarowanie, bowiem okazało się, iż układy z  Jagiełłą były
bardzo zaawansowane, a  panowie małopolscy o  Wilhelmie
nawet słyszeć nie chcieli.
Zorientowawszy się, że pomimo pełnomocnictw węgierskich
nie dopnie zamierzonego celu, zadziwiająco szybko zmienił
front, stając się… stronnikiem Jagiełły. To posunięcie było na
rękę możnowładcom małopolskim, którzy doskonale zdawali
sobie sprawę, iż Opolczyk był poważną osobistością,
posiadającą nadal duże wpływy na dworze w Budzie. Wysłane
poselstwo do Jagiełły zabrało ze sobą listy wierzytelne
Opolskiego, wyrażające pełne poparcie dla litewskiego księcia.
Władysław towarzyszył też Jagielle w  czasie jego podróży do
Krakowa, jak również został jego ojcem chrzestnym podczas
ceremonii chrztu Litwina.
Popierając Jagiełłę, Opolczyk liczył oczywiście na jego
wdzięczność, ale i  Jagiełło pragnął mieć tego potężnego
człowieka po swojej stronie, dlatego w  marcu 1386 roku
wysunął projekt małżeństwa swego młodszego brata Wigunta,
który po przejściu na chrześcijaństwo przyjął imię Aleksander,
z  córką księcia – Jadwigą. Realizację tych planów przesunięto
na później, bowiem król wyjechał na Litwę, by krzewić tam
nową wiarę, a  Opolczyk wyruszył do swoich ziem lennych na
Kujawach, gdzie miał coraz większe kłopoty z  zakonem, który
występował przeciw niemu za poparcie udzielone nowemu
polskiemu królowi.
Opolczyk, podczas swego pobytu na ziemi dobrzyńskiej,
z  wielką uwagą obserwował politykę Polski, zwłaszcza wobec
Rusi Czerwonej. Za wszelką cenę nie chciał dopuścić do
przejęcia tego obszaru przez Polskę i nawet udał się na Węgry,
gdzie uzyskał poparcie w  tej sprawie od Luksemburczyka.
Pomimo że nie miał ku temu najmniejszych podstaw prawnych,
zaczął używać łacińskiego tytułu „Dux Opoliensis Russiaegue
Dominus”, czyli „Książę Opolski Pan Rusi”, wystawiać różne
dokumenty i  udzielać nadań. Udał się też do wiele mu
zawdzięczającego Lwowa, by uzyskać poparcie dla siebie.
W  tym mieście także wystawiał dokumenty, jak również
wydawał rozporządzenia w swoim imieniu, jako „z łaski Bożej”
pana tych ziem.
Te wysoce szkodliwe dla interesów Polski poczynania księcia
opolskiego zwróciły w  końcu uwagę polskich możnych
i  rozpoczęto przygotowania do zbrojnej wyprawy na Ruś.
Opolczyk usiłował temu zapobiec, próbując wskrzesić
powstanie przeciwko Polsce, pisząc uniwersały wzywające do
wystąpienia przeciwko Jadwidze, która jako władczyni Polski
stanęła na czele wyprawy. Wszystko na próżno. Wyprawa
dowodzona nominalnie przez trzynastoletnią wówczas
królową, a  w  rzeczywistości – przez Spytka z  Melsztyna,
zakończyła się bezkrwawym zwycięstwem Polski, bowiem
Jadwiga, jako Andegawenka, miała pełnię praw do tych
terenów i  nie napotkała na żaden opór. Najprawdopodobniej
duży wpływ na taki stan rzeczy miał teść Spytka z  Melsztyna,
starosta generalny Rusi, Emeryk Bebek. Do Polski wróciły wtedy
ziemie: przemyska, sanocka, halicka, lwowska, bełska,
chełmska oraz Podole Zachodnie z  Kamieńcem i  Latyczowem,
które stały się integralną częścią naszego kraju aż do czasów
rozbiorów.
Pomimo jawnej nielojalności Opolczyka, Władysław Jagiełło
po powrocie z  Litwy chciał załatwić wszelkie kwestie sporne
z  księciem na drodze pokojowej. Obaj panowie spotkali się 10
lipca 1387 roku w Niepołomicach, gdzie książę opolski pogodził
się formalnie z  królem, jak również zawarto porozumienie
dotyczące małżeństwa jego córki z bratem Jagiełły, a monarcha
nazwał nawet Opolczyka najdroższym bratem „frater
carissimus”. Po tym spotkaniu książę Władysław wrócił na
Śląsk i  zajął się sprawami rodzinnymi, a  konkretnie
małżeństwem swojej najstarszej córki Katarzyny z Henrykiem,
księciem głogowskim. Jako wiano otrzymała ona Głogówek
i Prudnik.
Porozumienie zawarte między Opolczykiem a  Jagiełłą
pozornie załagodziło konflikt między nimi, co mógł potwierdzić
także udział księcia opolskiego w  rozmowach z  zakonem
prowadzonych przez króla w  Raciążku. Jednak jedno
posunięcie monarchy sprawiło, że tak starannie przygotowana
ugoda została zaprzepaszczona. Konflikt Polski z  państwem
zakonnym narastał, a  ważnym dla Polski partnerem mogli być
książęta pomorscy, którzy, jako spadkobiercy Kaźka Słupskiego
wysuwali roszczenia do ziemi dobrzyńskiej. Jagiełło doskonale
zdawał sobie sprawę, iż zrażając ich do siebie, wepchnie ich
wprost w  ramiona zakonu, dlatego poszedł na ustępstwa
kosztem Opolczyka, przekazując książętom pomorskim
Bydgoszcz wraz z  okręgiem. Pozbawienie księcia Bydgoszczy
ubodło go do żywego, co skwapliwie wykorzystali Krzyżacy,
zapewniając Opolczyka o  swej życzliwości i  ewentualnym
poparciu w akcjach przeciwko królowi Polski.
Tymczasem Opolczyk z  pozoru spokojnie przyjął decyzję
królewską, ale wkrótce okazało się, iż jest to spokój przed
burzą, bowiem ambitny książę w  głębi duszy obmyślał już
srogą zemstę na Jagielle, którego Krzyżacy uparcie zwali
„pogańskim królem”. Tym razem postanowił pozbawić go
korony, po czym okrzyknąć się królem bądź osadzić na tronie
obcego dynastę. A  ponieważ przebywał wciąż w  najbliższym
otoczeniu monarchy i wiedział o wszystkich jego poczynaniach,
z łatwością mógł zrealizować swój podstępny plan.
Kiedy król wyruszył z  Krakowa do pobliskiej Mogiły,
Opolczyk na czele znacznego oddziału wkroczył w  mury
miasta, nie budząc żadnych specjalnych podejrzeń, ponieważ
znano go jako wysokiego dostojnika, a w najbliższej przyszłości
– teścia królewskiego brata. Nie wszyscy jednak ufali księciu,
a wśród tych, którzy podejrzewali go o niecne zamiary był także
starosta zamku na Wawelu, Sędziwój z  Szubina. Kiedy
w  niedzielę 16 maja zorientował się, że po zamku kręcą się
jacyś podejrzani, bezzwłocznie rozkazał ich schwytać, uwięzić
i  poddać torturom. Więźniowie dość szybko wyjawili, jakie
plany ma ich chlebodawca, książę Władysław.
Na wieść o  planowanym zamachu stanu w  mieście wybuchł
prawdziwy popłoch: bramy miejskie bezzwłocznie
pozamykano, ludzi Opolczyka uwięziono, a  wraz z  nimi ujęto
i samego księcia. Na rozkaz króla, zamachowca dostarczono do
Mogiły, gdzie ukorzył się przed monarchą, próbując
wytłumaczyć swe postępowanie. Ostatecznie między królem
a  księciem doszło do porozumienia, a  Jagiełło obiecał oddać
Bydgoszcz Opolczykowi, natomiast książętom pomorskim
nadać zamek Nakło. Co dziwniejsze, zamach nie ukrócił planów
matrymonialnych obu dostojników, bowiem przygotowania do
ślubu brata Jagiełły z córką Opolczyka nabrały tempa i zaledwie
po pół roku od tych wydarzeń doszło do ceremonii małżeństwa.
Książę w  intercyzie ślubnej zapisał córce w  posagu ziemie:
płocką, tucznowską (Tuczno na Kujawach) i  bydgoską,
jednocześnie zastrzegając, że gdyby Jadwiga zmarła
bezpotomnie, wówczas te ziemie wrócą z  powrotem do niego
lub wdowy po nim.
Zostawszy powinowatym króla, Opolczyk robił co mógł, by
zaskarbić sobie jego łaski. Kiedy monarcha zmuszony został do
zaciągnięcia pożyczki u  krakowskiego Żyda, Lewka, książę
służył mu poręką. To właśnie wówczas, pewny królewskich
łask, doprowadził do osadzenia w  1388 roku swego krewnego
Jana Kropidło na wakującym po zmarłym Bodzancie
stanowisku arcybiskupa gnieźnieńskiego.
Na całym zamieszaniu postanowili skorzystać Krzyżacy,
którzy chcieli doprowadzić do otwartego skłócenia księcia
Władysława z monarchą. Sam wielki mistrz zakonu napisał do
Opolczyka list, żądając wyraźnej deklaracji, czy zamierza on
stanąć po stronie ich, czy Jagiełły. Jednocześnie rycerze zakonni
zajęli kilka nadgranicznych zamków na ziemiach Opolczyka,
pod pretekstem zabezpieczenia swoich wierzytelności u księcia
opolskiego w  obliczu rzekomych przygotowań do wyprawy na
państwo zakonne przez Jagiełłę. Wówczas książę zaciągnął
u  swych sprzymierzeńców pożyczkę, pod zastaw… korony
polskiej.
Drogi Opolczyka i  Jagiełły rozeszły się ostatecznie w  1392
roku, gdy zmarł Wigunt-Aleksander, otruty rzekomo przez
Litwinów za zbyt gorliwe wyznawanie wiary katolickiej.
Wówczas książę przeszedł na stronę zakonu, który jednak kazał
sobie słono płacić za ewentualną pomoc. Kiedy więc Opolczyk
zaciągnął u  rycerzy zakonnych nową pożyczkę, musiał dać im
w  zastaw zamek w  Złotoryi. Ten czyn bardzo zabolał Jagiełłę,
bowiem Złotoryja była niezwykle ważnym punktem
strategicznym. Poza tym król nie mógł spokojnie patrzeć, jak
Opolczyk bezprawnie kupczy ziemiami, które nawet jako lenno
były pod polskim zwierzchnictwem.
Tymczasem książę, świadomy burzy, jaką może wywołać
przez swój postępek, wyjechał na Węgry. W  odpowiedzi na to,
król w  obawie, by kolejne zamki nie zostały przekazane
Krzyżakom, wysłał swe oddziały pod wodzą Krystyna
z  Kozichgłów, zwanego też Krzonem, by zajęły Rypino
i Bobrowniki. Wyprawa zakończyła się połowicznym sukcesem,
bowiem Krystyn co prawda zajął Dobrzyń oraz Rypin, ale nie
mógł zdobyć zamku w Bobrownikach, którego zaciekle broniła
załoga wierna Opolczykowi.
Kiedy Jagiełło udał się na spotkanie z  Witoldem, książę
opolski w  przebraniu kupca przebył całą Polskę, by dotrzeć do
Malborka. Opolczyk miał przy tym wiele szczęścia, bowiem nikt
go nie rozpoznał i  nie trafił do więzienia. W  stolicy państwa
zakonnego poprosił o posłuchanie u wielkiego mistrza. Wkrótce
okazało się, że księcia w progi malborskie sprowadziły kłopoty
finansowe.
Ponieważ bardzo potrzebował pieniędzy, ofiarował zakonowi
w  zastaw całą ziemię dobrzyńską, oddaną mu niegdyś na
prawach lenna przez króla Ludwika Węgierskiego. Pomimo tak
dużego zastawu nie było łatwo księciu uzyskać pożyczkę.
W  końcu wynegocjował u  wielkiego mistrza sumę
pięćdziesięciu tysięcy złotych węgierskich, ale Krzyżacy, zanim
wypłacili przyrzeczoną sumę, zagwarantowali sobie
w  dodatkowych klauzulach i  punktach liczne dla siebie
udogodnienia. Doprowadziwszy tę transakcję do końca,
Opolczyk wysunął kolejną propozycję, tym razem wprawiając
w  zdumienie wielkiego mistrza. Zaproponował bowiem ni
mniej, ni więcej, aby wspólnie z  cesarzem i  królem Węgier
dokonali rozbioru Polski. Wbrew pozorom, wielki mistrz nie
odniósł się do przedstawionego planu ze zbytnim entuzjazmem,
odpowiedział odmownie, jednak obiecał wrócić do sprawy
w przyszłości…
Na wieść o  oddaniu ziemi dobrzyńskiej w  Polsce zawrzało.
Nastroje wrogości wobec Opolczyka przybrały na sile, wobec
czego książę nie zaryzykował podróży w  ojczyste strony przez
Polskę i  udał się na Opolszczyznę okrężną drogą, przez
Frankfurt nad Odrą. Na miejscu zadbał o  przychylność
opatrzności i  poczynił dość duże zapisy na rzecz klasztoru
w  Czarnowąsach. Następnie udał się do Zygmunta
Luksemburczyka, by poinformować go o  wyniku pertraktacji
z zakonem.
Oddanie w  zastaw ziemi dobrzyńskiej nie było ostatnią
machinacją Opolczyka, który zaproponował Krzyżakom
sprzedaż Kujaw, Bydgoszczy i  ziemi płockiej. Tym razem
pertraktacje miał prowadzić sam Zygmunt Luksemburczyk, ale
książę znów spotkał się z  odmową, gdyż zakon obawiał się
komplikacji prawnych i  konfliktów politycznych z  Polską.
Informacje o  tych haniebnych poczynaniach księcia doszły
w końcu do polskiego króla, który bezzwłocznie wysłał do niego
poselstwo, domagając się oddania ziem, które Opolczyk
nieprawnie posiadł. Jak łatwo się domyślić, zuchwały książę
odmówił, argumentując, iż nikt nie ma prawa znosić nadań
udzielonych wieczyście jemu i  jego następcom przez Ludwika,
króla Węgier. Jagiełło, zwolennik rozwiązań pokojowych, chcąc
uniknąć wojny ponownie wysłał posłów, obiecując, iż odstąpi
od wszelkich prób odebrania posiadanych przez księcia ziem
polskich, jeżeli tylko Opolczyk złoży hołd królowi. Monarcha
doskonale wiedział, że sporne ziemie i tak ostatecznie wrócą do
Polski, bowiem książę nie doczekał się męskiego potomka
z żadnego ze swoich dwóch małżeństw. Do możnego i dumnego
Opolczyka nie trafiał żaden argument i odpowiedział butnie, iż
„ani król polski nie jest tak potężny, ani on tak słaby
i  nikczemny, aby się miał uznać lennikiem i  hołdownikiem
króla i Królestwa Polskiego”[2]. I aby ostatecznie dowieść swych
racji, nakazał usypanie kopców granicznych na spornych
terenach.
Tego było stanowczo za wiele i Jagiełło rozpoczął, w wielkiej
tajemnicy, przygotowania do wojny w  celu odzyskania
utraconych ziem. W  1393 roku wysłał przeciwko księciu
wyprawę, zakończoną rozejmem w Korczynie, który był jeszcze
kilka razy przedłużany. Rok później Jagiełło uposażył klasztory
w  Częstochowie i  Wieluniu dobrami położonymi w  ziemi
wieluńskiej i ostrzeszowskiej.
Wstępując na wojenną ścieżkę, by walczyć z  królem Polski,
Opolczyk ponownie potrzebował środków finansowych
i podobnie jak przedtem, zwrócił się do Krzyżaków o pożyczkę
pod zastawiony Dobrzyń. Aby dać im lepsze zabezpieczenie,
nakłonił swą małżonkę, by zrzekła się na rzecz zakonu
zastawionej ziemi, mającej stanowić jej oprawę wdowią.
Dodatkowo książęcy urzędnicy zaświadczyli w  osobnym
dokumencie, iż księżna Ofka uczyniła to dobrowolnie…
Jakby tego było mało, po jakimś czasie Opolczyk
zaproponował zakonowi kupno ziemi dobrzyńskiej, tym razem
na własność. I  tu spotkało go bardzo bolesne rozczarowanie,
bowiem nowy mistrz zakonu, Konrad von Jungingen, nie tylko
odmówił, ale okazywał polskiemu księciu coraz większe
lekceważenie, odpowiadając na jego pisma listami pełnymi
złośliwości.
Po tym dotkliwym wydarzeniu, książę poczuł się jak zwierzę
w  pułapce. Kiedyś mógł liczyć na poparcie króla czeskiego,
Wacława, ale ten opowiedział się już za Jagiełłą. Co więcej obaj
władcy zawarli sojusz, więc mógł wystąpić przeciwko
Opolczykowi. Na swego dotychczasowego sprzymierzeńca
Zygmunta także nie mógł liczyć, bowiem również i on, poprzez
żonę Marię, siostrę królowej Jadwigi, utrzymywał bliskie
kontakty z  Jagiełłą. Książę nie miał też wystarczających
funduszy, by przedsięwziąć jakiekolwiek akcje zbrojne
przeciwko królowi Polski. Wobec takiego stanu rzeczy, wpadł
na sprytny plan, by przechytrzyć zakon. Wystosował do
Krzyżaków pismo, w którym oświadczył, że muszą kupić ziemię
dobrzyńską, bowiem on sam nie ma środków na jej
wykupienie. Co więcej, dowodził, że zakon zobowiązał się do
tego, co oczywiście nie było prawdą, i  groził, iż oskarży
wielkiego mistrza przed książętami Rzeszy o  niedotrzymanie
umów. Wielki mistrz jednak nie dał się nabrać i  uprzejmie
odpisał księciu, iż ziem tych kupić nie może, bowiem nie wie,
do kogo faktycznie należą i  zażądał okazania przez Opolczyka
dokumentów, jakie mu rzekomo wydał król Ludwik Węgierski.
Tego warunku książę nie mógł spełnić, gdyż Ludwik dał mu
jedynie dokument na lenne prawo posiadania, a  nie na
własność ziem, które stanowiły terytorium królestwa polskiego.
Pomimo to Opolczyk przez kolejne dwa lata zwodził zakon
obietnicą przedstawienia stosownych dowodów własności.
W  1396 roku Jagiełło zorganizował wyprawę przeciw
Opolczykowi, zachowując jednocześnie wszystkie
przygotowania w  wielkiej tajemnicy. Oficjalnie wojska
królewskie szły na Krzyżaków, co więcej siły polskie
rzeczywiście wyruszyły na północ, ale po pewnym czasie armia
zmieniła kierunek, zjawiając się w  ziemi wieluńskiej. Tam
wojska Jagiełły błyskawicznie opanowały Olsztyn, Ostrzeszów,
Krzepice i  Strzelce, po czym opanowały Kujawy.
Nieprzygotowany na taki obrót sprawy Opolczyk w  ciągu
zaledwie kilku dni utracił prawie wszystkie posiadane dotąd
ziemie, poza doskonale ufortyfikowanym zamkiem
w Bolesławcu.
Jednak ambitny książę nie zamierzał bezsilnie patrzeć na
triumf swego przeciwnika, a  ponieważ nie było go stać na
prowadzenie otwartej wojny, zdecydował się na działania
partyzanckie, organizując napady małych oddziałów na
terytoria Polski, a konkretnie na Wielkopolskę, gdzie jego ludzie
dokonywali rabunków i  palili wszystko, czego nie mogli
wywieźć. Wówczas Jagiełło na dobre stracił cierpliwość
i zorganizował wyprawę przeciwko Opolczykowi, tym razem do
jego rodzinnego księstwa. Książę uciekł z  Opola, powierzając
obronę grodu swym bratankom. W  czasie, gdy Jagiełło oblegał
miasto, Opolczyk bezskutecznie zabiegał o pomoc sąsiadów. Co
gorsza, król Wacław, usłyszawszy o  całym zamieszaniu, nie
okazał mu ani krzty współczucia oświadczając, „że słusznie za
swoje łupiestwa i rozboje cierpiał”.
Nie wiadomo jakby dla Opolczyka skończyła się ta awantura,
gdyby do działania nie wkroczyli pozostali książęta Opolscy,
którzy doprowadzili do zawarcia pokoju. Na mocy porozumień,
Jagiełło zatrzymał zamki książąt opolskich – Lubliniec, Gorzów
Śląski i Olesno, a następnie przekazał je Spytkowi z Melsztyna.
Zuchwały książę Władysław został wydziedziczony na rzecz
bratanków, którzy musieli zagwarantować pokój.
Wkrótce potem Opolczyk wrócił w  swoje rodzinne strony.
Jego bratankowie łaskawie pozostawili mu należącą do niego
część Opola wraz z  przyległym powiatem. Z  bólem serca
Władysław musiał przyznać się do porażki. Co gorsza, nie dość,
że pozostawał na łasce bratanków, to jego dochody uległy
znacznemu uszczupleniu, a  trzeba było spłacić długi
zaciągnięte na wojnę z Jagiełłą.
Jak łatwo się domyślić, ambitny książę nie dał za wygraną i…
po raz kolejny zwrócił się do zakonu z żądaniem zakupu ziemi
dobrzyńskiej. Tym razem także spotkał się z  odmową, a  poza
tym Jagiełło również dążył do odzyskania tych ziem. Jadwiga,
prowadząca rozmowy z  Krzyżakami, stanowczo domagała się
zwrotu ziemi dobrzyńskiej, ale zakon wymawiał się prawami
Opolczyka. Wówczas książę Władysław po raz kolejny udał się
po pomoc do Zygmunta Luksemburczyka, znalazł się nawet
w  jego orszaku, gdy ten 13 lipca 1397 roku przyjechał do
Krakowa na rokowania pokojowe. Tam o  ziemię dobrzyńską
upomniała się u  Władysława sama królowa, ale Opolczyk
kłamał jej w  żywe oczy, iż trzymał Dobrzyń od jej ojca na tak
zwanym prawie „Vogelfrei”, czyli, że przyznano mu prawo do
rozporządzania tą ziemią według własnej woli. Jadwiga
zamierzała doprowadzić do trójstronnego spotkania
z przedstawicielami zakonu, ale starzejący się książę stanowczo
odmówił.
Sytuacja materialna Opolczyka pogarszała się z  dnia na
dzień, a  poza tym nie mógł dojść do porozumienia ze swoimi
bratankami, którzy podczas ciężkiej zimy na przełomie lat
1398–1399 odmówili stryjowi prawa do stosownego mieszkania.
Rodzinny spór znalazł w końcu finał w sądzie.
Pomimo kłopotów, książę do końca swych dni zajmował się
administrowaniem swymi znacznie uszczuplonymi dobrami.
A  ponieważ był coraz starszy, z  myślą o  zbawieniu swej duszy
czynił liczne nadania na rzecz Kościoła. Ten świat opuścił na
zawsze 8 maja 1401 roku. Pochowano go w  chórze opolskiego
kościoła franciszkanów. Do naszych czasów nie zachował się
jednak ani jego nagrobek, ani pomnik.
Władysław Opolczyk był niewątpliwie jedną
z  najwybitniejszych postaci w  naszej historii. Jednak jego
wygórowane ambicje, egoizm, chciwość i  brak skrupułów
sprawiły, że nie zostawił po sobie dobrych wspomnień i żaden
z  historyków nie wypowiada się o nim pozytywnie. W  polskiej
historiografii zarzuca się mu jedynie przewrotność,
nieuczciwość, obłudę i  fałsz, a  Szajnocha nazwał go nawet
„zdziczałą płonką wielkiego drzewa Piastów”.
Przez sześćset lat jedyną zasługą, którą mu przypisywano,
było założenie klasztoru jasnogórskiego oraz sprowadzenie
obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Jednak i  tego pozbawił
go bez skrupułów w XX wieku jeden z polskich księży.

Przypisy:
1  Za: Pietrzyk Roman, Poczet władców i  władczyń Polski [online], dostępny
w internecie: www.wladcy.myslenice.net.pl
2  Za: tamże.
 

Henryk XI Legnicki – książę,


który „zbójował”

rzeciętnemu Polakowi imię Henryk XI Legnicki, mówi


niewiele. Nic dziwnego, bowiem ów władca nigdy królem Polski
nie był, a  kiedy przyszedł na świat, 23 lutego 1539 roku, na
tronie polskim zasiadali Jagiellonowie. Cóż więc robi
w niniejszym opracowaniu? Otóż był przedstawicielem śląskiej
gałęzi Piastów i miał niezmiernie interesujące życie, a wybrany
przez niego sposób ratowania jego mocno nadwątlonych
finansów predestynuje go do miana „piastowskiego
przestępcy”.
Henryk był synem księcia legnicko-brzeskiego Fryderyka III
i  Katarzyny Meklemburskiej. Kiedy miał dwanaście lat, jego
ojciec dołączył do antyhabsburskiej koalicji protestanckich
książąt niemieckich i  nawiązał kontakty z  zaprzysięgłym
wrogiem Habsburgów, królem Francji Henrykiem II. Jak łatwo
się domyślić ściągnął tym samym na siebie gniew cesarza –
Karola V i w efekcie został odsunięty od rządów.
Ze względu na młody wiek Henryka, do administrowania
księstwem wyznaczono regentów: cesarskiego namiestnika
Śląska, którym był ówczesny biskup wrocławski Baltazar von
Promnitz i księcia brzeskiego – Jerzego II, brata odsuniętego od
władzy Fryderyka. Jerzy zabrał bratanka na swój dwór, gdzie
wprowadzał go między innymi w  arkana dyplomacji
i  administracji. Nauka jednak nie leżała w  jego polu
zainteresowań, bowiem wbrew radom swego stryja, nigdy nie
podjął studiów uniwersyteckich.
Ojciec Henryka odzyskał władzę w  księstwie dopiero po
sześciu latach, już po abdykacji Karola V i  złożeniu obietnicy
posłuszeństwa i  lojalności kolejnemu cesarzowi –
Ferdynandowi I. Nie cieszył się jednak zbyt długo rządami
w  Legnicy, bowiem już po dwóch latach ponownie został na
rozkaz cesarza odsunięty od władzy. Tym razem księstwo
przeszło pod panowanie osiemnastoletniego Henryka, a  jego
ojca zamknięto w  areszcie domowym, gdzie przebywał przez
kolejne jedenaście lat, aż do dnia swojej śmierci.
Fryderyk był wielkim utracjuszem, bez opamiętania
trwoniącym fundusze księstwa. W  efekcie po jego panowaniu
pozostał dług w  zawrotnej wysokości osiemdziesięciu tysięcy
talarów. Niestety, jego syn i  następca odziedziczył po nim nie
tylko długi, ale także skłonność do ich zaciągania i  zamiast
przystąpić do spłaty zadłużenia, zaczął zaciągać nowe
pożyczki… Co więcej, uznał, że jako książę i  przedstawiciel
starej dynastii Piastów musi żyć na odpowiedniej stopie
i  szastał pieniędzmi na prawo i  lewo. Jego wydatki znacznie
przekraczały możliwości niewielkiego księstwa, którego roczny
dochód wynosił zaledwie dwanaście tysięcy talarów. Ale
Henryk niewiele się tym przejmował. Utrzymywał olbrzymi
dwór, wydawał wystawne przyjęcia i turnieje rycerskie, a kiedy
się ożenił, zatrudnił dla swojej małżonki aż siedemnaście
pokojówek.
Jego żoną została Zofia Hohenzollern, którą poślubił w  1560
roku. Była ona spokrewniona z Jagiellonami, bowiem jej babcią
ze strony ojca była Zofia Jagiellonka, córka Kazimierza
Jagiellończyka. Pomimo wystawnego wesela, jakie wyprawił za
pożyczone pieniądze oraz luksusów, jakimi starał się otoczyć
małżonkę, pożycie ich nie układało się dobrze. Cały dwór był
niejednokrotnie świadkiem awantur, których przyczyną było
nadmierne upodobanie Henryka do towarzystwa innych kobiet.
Henryk był hojny nie tylko dla żony, ale także dla swojej
rodziny i  przyjezdnych. Kiedy wydawał za mąż swoją siostrę,
Katarzynę, za Fryderyka Cieszyńskiego, wyprawił jej równie
huczne wesele co sobie, a  kiedy odwiedził go cesarz
Maksymilian, podjął go tak wystawnym przyjęciem, że
członkowie cesarskiego dworu nie mogli uwierzyć własnym
oczom. Oba te wydarzenia kosztowały księcia, bagatela, sto
jedenaście tysięcy talarów, które Henryk musiał oczywiście
pożyczyć.
Po dziesięciu latach zadłużenie księstwa sięgało prawie
dwustu tysięcy talarów i  trzeba było przedsięwziąć jakieś
środki, zmierzające przynajmniej do jego zmniejszenia.
Wówczas Henryk wpadł na „genialny” pomysł, by szlachta
wykupiła jego zadłużenie pod zastaw dóbr i  kosztowności
należących do rodziny księcia. Swój plan przedstawił na
zjeździe stanów księstwa legnickiego w grudniu 1571 roku. Jak
łatwo się domyślić, nikt nie zapałał szczególnym entuzjazmem
do owego pomysłu i  książę spotkał się ze stanowczą odmową
swych poddanych. Wówczas wpadł w  furię i  uwięził
przedstawicieli stanów, godząc się na ich uwolnienie dopiero po
podpisaniu przez nich zgody na zapłacenie podatku
w  wysokości sześćdziesięciu tysięcy talarów. Szlachcice
podpisali zgodę, zapłacili wymuszony siłą podatek, ale jak się
łatwo domyślić, wystosowali pismo do cesarza Maksymiliana ze
skargą na książęcą samowolę. Zaniepokojony Habsburg
wyznaczył specjalną komisję do zbadania tej sprawy.
Zamiast uzyskaną podstępnie kwotę przeznaczyć na spłatę
długu, Henryk wydał ją na swój kolejny kaprys, którym była…
trzyletnia podróż po Europie. W  trakcie owej podróży
wpakował się w  kolejne kłopoty, bowiem wstąpił w  szeregi
armii Ludwika I  Kondeusza, złożonej z  hugenotów, walczącej
z  nowym królem Francji i  byłym królem Polski, Henrykiem
Walezym. To posunięcie rozwścieczyło katolickiego cesarza,
który nakazał niepokornemu księciu bezzwłoczne wystąpienie
ze służby u Kondeusza. Henryk oczywiście rozkaz zlekceważył,
ale bynajmniej nie dlatego, że czuł się związany ze sprawą
hugenotów, co skądinąd byłoby zrozumiałe, ponieważ był
protestantem. Powód był znacznie bardziej prozaiczny, bowiem
z owych, zdobytych podstępem, sześćdziesięciu tysięcy talarów
nie został nawet złamany grosz, a rozrzutny książę utrzymywał
się z niemałego żołdu wypłacanego mu przez Kondeusza.
Ku zmartwieniu Henryka, wojna zakończyła się w 1576 roku
podpisaniem pokoju w  Bealieu, a  wraz z  nią zakończyła się
intratna służba u francuskiego księcia, a ponieważ nasz książę
do oszczędnych nie należał, wkrótce pozostał bez środków do
życia. Wówczas powrócił do wypróbowanego wcześniej
sposobu pozyskiwania finansów i  zaczął zaciągać długi. Za
pożyczone pieniądze żył tak długo jak mógł, czyli do momentu,
gdy wszyscy potencjalni wierzyciele nie spostrzegli, że nie
mogą liczyć na zwrócenie długu. Kompletnie spłukany powrócił
do rodzinnego księstwa, gdzie ku swojemu niekłamanemu
zdziwieniu dowiedział się, że na skutek jego nierozważnego
zaangażowania się w  wojnę po stronie hugenotów, cesarz
wydziedziczył go z  jego księstwa, a  władzę przekazał jego
młodszemu bratu, Fryderykowi IV.
Nowy władca okazał się całkowitym przeciwieństwem
swoich poprzedników: gospodarował rozważnie i  oszczędnie.
Niestety, z  czasem popadł w  drugą skrajność i  stał się
niewiarygodnym skąpcem. Z  kolei skąpstwo nie spodobało się
jego poddanym, przyzwyczajonym do rozrzutności władców,
którzy z  rozrzewnieniem zaczęli wspominać czasy, kiedy
w Legnicy rządził co prawda rozrzutny, ale też i hojny Henryk,
organizujący wystawne bale, przyjęcia i turnieje.
Kiedy więc Henryk, po trzyletniej nieobecności powrócił do
Legnicy, witały go rozentuzjazmowane tłumy. Książę dość
szybko zorientował się, że ma szerokie poparcie wśród swoich
poddanych, w  czym upatrywał szansę na zmianę cesarskiego
wyroku i  powrót do władzy. Szanse na odzyskanie księstwa
były całkiem realnie, tym bardziej że rok wcześniej na
cesarskim tronie Maksymiliana zastąpił Rudolf II, dobry
znajomy Henryka, którego poznał w  czasie swych podróży. Co
więcej jego żona, Zofia, także przebywała na cesarskim dworze
i  dosłownie wychodziła ze skóry, by odzyskać księstwo dla
swego wiarołomnego i zrujnowanego męża.
Sprawy jednak dość długo się ciągnęły i  książę zamieszkał
w  Chojnowie, a  ponieważ znowu nie miał grosza przy duszy,
zdesperowany opanował zamek w  Grodźcu, gdzie ku swej
radości odkrył olbrzymie zapasy zboża. Jak łatwo się domyślić,
pierwszym jego posunięciem była sprzedaż owych zapasów.
Pieniądze oczywiście, zgodnie ze swoim zwyczajem, wkrótce
przepuścił, po czym nakazał wyrąb okolicznych lasów
i  sprzedaż pozyskanego w  ten sposób drewna. Jednak te
fundusze także okazały się niewystarczające i  wówczas
zdecydował się zostać… zbójnikiem.
Ze swego zamku napadał na kupców jadących okolicznymi
drogami i  rabował ich dobytek, urządzał najazdy na okoliczne
wsie oraz włości swego brata. Fryderyk był zupełnie bezradny
wobec poczynań Henryka – zamek, w  którym rezydował
książęcy zbójnik był bardzo dobrze ufortyfikowany, jego załoga
bitna i  zdeterminowana wspierać swego pana, a  poza tym
zgromadzone w  Grodźcu zapasy pożywienia pozwalały
przetrwać długotrwałe oblężenia. Fryderyk nie miał
wystarczających środków, by przedsięwziąć działania militarne
i  pozostały mu tylko mediacje. Negocjacje ciągnęły się długo
i  bez widocznych rezultatów, dopóki księciu-zbójowi nie
znudził się, niewątpliwie intratny, zbójecki proceder. Wówczas
porzucił zamek w  Grodźcu i… wyruszył w  kolejną europejską
podróż.
W  tym czasie jego małżonce udało się wyjednać u  cesarza
restytucję praw Henryka w  Legnicy. Rudolf II wydał wyrok
korzystny dla starszego z  książąt, 5 października 1580 roku,
nakazując im jednocześnie, by władzę w  księstwie sprawowali
wspólnie. Zgodnie z  cesarską decyzją Henryk miał rezydować
w  Legnicy, natomiast Fryderyk miał się wyprowadzić do
Chojnowa.
W  tym okresie obudziły się w  duszy niespokojnego księcia
ambicje polityczne, które chciał zrealizować… w Polsce, z którą
od dawna łączyły go bardzo dobre stosunki. Już w 1569 roku, na
zaproszenie Zygmunta Augusta brał udział w sejmie w Lublinie,
gdzie zawarto unię lubelską. Śląski Piast musiał zrobić
niebagatelne wrażenie na naszym królu, bowiem polski
monarcha otrzymał od niego w  prezencie parę lwów
afrykańskich.
Po śmierci ostatniego Jagiellona, w  Henryku zupełnie
niespodziewanie obudziły się ambicje monarsze i zgłosił swoją
kandydaturę na króla Polski. Niestety (a  może jednak na
szczęście), przepadł z  kretesem, zdobywając jedynie trzy głosy.
W tym czasie o rękę jednej z córek Henryka, Anny Marii, starał
się sam kanclerz Jan Zamoyski. Być może ten człowiek,
obdarzony niezwykłą inteligencją i  silną osobowością,
zostawszy zięciem Henryka wykorzystałby jego energię dla
dobra Polski. Niestety, tak się nie stało, bowiem małżeństwo
Zamoyskiego i Anny Marii z niewiadomych powodów nigdy nie
doszło do skutku.
Te ewidentnie propolskie sympatie księcia nie podobały się
oczywiście na cesarskim dworze. Ponadto niepokorny książę
zwlekał ze złożeniem hołdu lennego i  nie miał najmniejszego
zamiaru uczestniczyć w  sejmikach śląskich, uznając, że są
znacznie ciekawsze formy spędzania czasu niż uczestnictwo
w nudnych posiedzeniach.
W  efekcie ówczesny namiestnik cesarski, biskup wrocławski
Marcin Gerstmann w  czerwcu 1581 roku wyruszył
z prewencyjną wyprawą zbrojną na Legnicę. Tym razem jednak
Henryk przechytrzył cesarskiego wysłannika i  ściągnął do
Legnicy posiłki z innych miast, co uniemożliwiło Gerstmannowi
zdobycie siedziby księcia i  biskup musiał przystąpić do
pertraktacji. W  końcu piastowski buntownik zrozumiał, że
posunął się stanowczo za daleko i  zobowiązał się nie tylko do
złożenia hołdu lennego, ale także do osobistego stawiennictwa
na cesarskim dworze w  Pradze w  lipcu tegoż samego roku.
W  tym przypadku Henryk dotrzymał złożonej obietnicy
i przyjechał na Hradczany w wyznaczonym terminie.
W  Pradze na piastowskiego księcia czekała bardzo
nieprzyjemna niespodzianka: nie dość, że audiencję u  cesarza
wyznaczono mu dopiero za miesiąc, to, kiedy się jej wreszcie
doczekał, z  ust cesarza usłyszał rozkaz aresztowania. Rudolf
odebrał mu władzę w  całym księstwie, przekazując ją jego
młodszemu bratu, Fryderykowi, którego jednocześnie
zobowiązał do wypłacania Henrykowi deputatu w  wysokości
trzydziestu talarów tygodniowo, jak również do zapewnienia
jego rodzinie stosownej opieki. Jako oficjalny powód uwięzienia
księcia podano jego wyjątkowo wysokie zadłużenie, które
rzeczywiście w  tym okresie wynosiło astronomiczną kwotę
siedmiuset talarów.
Przez kolejne trzy lata Henryk był przetrzymywany na
zamku na Hradczanach, po czym przewieziono go do
Wrocławia. Ale myliłby się ten, kto przypuszczałby, że nauczy
to niepokornego księcia rozumu i  uspokoi jego temperament.
Po krótkim pobycie we Wrocławiu, Henrykowi udało się zmylić
strażników i  uciec. W  samej koszuli i  boso uciekinier
przekroczył granice Polski, po czym oddał się pod opiekę
marszałka Opalińskiego, który umieścił go w zamku w Nakle.
Jak łatwo się domyślić książę nie miał zamiaru siedzieć tam
do końca swych dni i  słał rozpaczliwe listy do panującego
wówczas w  Polsce Stefana Batorego i  jego małżonki, Anny
Jagiellonki. Królowa w  końcu zaprosiła nieszczęśnika do
Warszawy, gdzie przyjęła go z  honorami należnymi nie tylko
osobie z  tytułem książęcym, ale także potomkowi królewskiej
dynastii Piastów. Oczywiście Rudolf II zabiegał u  króla
o  wydanie zbiega, ale Batory nie miał najmniejszego zamiaru
spełnić jego żądania, wobec czego Henryk czuł się bardzo
bezpiecznie, mając cesarza i  jego zwolenników w  głębokim
poważaniu.
Po niespodziewanej śmierci Batorego, który cieszył się
powszechnie opinią człowieka zdrowego jak tur, Henryk
wspierał Annę Jagiellonkę w staraniach o wybór jej siostrzeńca,
królewicza szwedzkiego, Zygmunta Wazy, na tron Polski.
Wysłano go nawet z  poselstwem do Szwecji, gdzie zdobył
sympatię przyszłego króla. Po objęciu władzy w  Polsce,
Zygmunt obiecał mu pomoc w odzyskaniu księstwa legnickiego,
w  zamian za co książę obiecał monarsze przyłączenie
ojcowizny do Rzeczypospolitej.
W międzyczasie świat doczesny opuściła małżonka Henryka,
Zofia. Ze związku z potomkinią Jagiellonów książę doczekał się
czterech córek i  dwóch synów. Chłopcy pomarli we wczesnym
dzieciństwie, podobnie jak jedna z  dziewczynek i  wieku
dorosłego dożyły jedynie trzy córki. Owdowiawszy, książę,
który zawsze cenił sobie towarzystwo pięknych kobiet, zajął się
poszukiwaniem odpowiedniej kandydatki na kolejną żonę. A że
był Piastem, potomkiem rodu królewskiego, mierzył wysoko.
Jego wybór padł na władającą ówczesną Anglią, Elżbietę
I  Tudor. Nie namyślając się wiele, ambitny książę wystosował
na angielski dwór list z  oświadczynami. Ku swemu
rozczarowaniu otrzymał stanowczą, aczkolwiek uprzejmą
odmowę. Mógł się pocieszać jedynie tym, że Tudorówna
wszystkich swoich kolejnych adoratorów odprawiała
z  kwitkiem, bowiem do instytucji małżeństwa miała
zadziwiająco niechętny stosunek.
Wszystkie poczynania Henryka obserwowali z  niepokojem
cesarscy szpiedzy. O  ile informacja o  staraniach o  rękę
angielskiej królowej mogła zostać potraktowana jako wybryk
nieobliczalnego ekscentryka, o  tyle wiadomość o  planach
przyłączenia księstwa legnickiego do Polski napawała cesarza
uzasadnionym niepokojem. W  końcu postanowiono się pozbyć
niewygodnego księcia. W  tym celu wykorzystano stary, dobrze
wypróbowany sposób – truciznę. Książę Henryk XI zmarł 3
marca 1588 roku w Krakowie.
Nie był to jednak koniec peregrynacji owego nieszczęśnika,
bowiem nie zaznał on spokoju nawet po śmierci. Ze względu na
fakt, iż Henryk do końca swych dni pozostał luteraninem, jego
pogrzeb w katolickiej Polsce wywołał spore problemy. Panujący
wówczas Zygmunt Waza zwrócił się do cesarza z  prośbą
o  zgodę na pochówek w  Legnicy, ale spotkał się z  odmową.
Cesarz nie miał najmniejszego zamiaru grzebać na terenie
swego państwa człowieka, który za życia sprawił mu tyle
kłopotów. W  związku z  takim obrotem sprawy, trumnę
z  doczesnymi szczątkami księcia złożono tymczasowo
w  kościele franciszkanów w  Krakowie. Bracia zakonni,
zmuszeni do przechowywania ciała innowiercy, zażądali za to
wysokiej zapłaty i  wymogli na krewnych księcia obietnicę jak
najszybszego odebrania ciała. Niestety, rodzina Henryka nie
kwapiła się z  wypełnieniem zobowiązania, wobec czego
zniecierpliwieni zakonnicy wystawili trumnę… na ulicę.
Nad zwłokami księcia ulitowali się w  końcu członkowie
miejscowego cechu białoskórników, czyli garbarzy skór
miękkich, którego członkami było wielu Ślązaków i  to właśnie
oni 9 listopada 1588 roku pochowali księcia w, należącej do
cechu, kaplicy przy kościele Nawiedzenia Najświętszej Maryi
Panny na Piasku.
Tak zakończyła się ziemska peregrynacja piastowskiego
księcia, któremu marzyła się korona Polski i  małżeństwo
z  królową Anglii, a  który w  pamięci potomnych zapisał się
jedynie jako utracjusz i władca parający się rozbojem.
 

„Zabity pies nie gryzie” –


burzliwe dzieje Samuela
Zborowskiego

ziwnie się plotą ludzkie losy, czasami okazuje się, że


największą zasługą jakiegoś człowieka jest… jego śmierć.
Niektórzy znani z  kart historii przemknęliby się przez życie
zupełnie niezauważeni, gdyby właśnie nie fakt ich zgonu, który
o dziwo, zapewnił im wieczne miejsce w  ludzkiej pamięci. Tak
stało się w przypadku Samuela Zborowskiego, wywodzącego się
z  jednego z  najznakomitszych polskich rodów, który podobnie
jak jego bracia, stanął przed szansą zrobienia wielkiej kariery.
Tak się jednak złożyło, że na skutek jednego nieprzemyślanego
posunięcia mówimy o nim zazwyczaj jedynie w kontekście jego
śmierci z  rozkazu Batorego, choć trzeba przyznać, że zarówno
on sam, jak i  jego bracia, uczynili ze zgonu Zborowskiego
spektakl, jakiego ani wcześniej, ani później Rzeczpospolita nie
miała okazji oglądać.
Data urodzin Samuela nie jest znana. Wiadomo jedynie, że
był synem Marcina Zborowskiego, herbu Jastrzębiec i  Anny
z  Konarskich, herbu Abdank. Ród Zborowskich wywodzi swe
korzenie od rodu Jastrzębców, jednego z  najstarszych polskich
rodów. To właśnie członkiem tej rodziny był Mszczuj, kasztelan
sandomierski, żyjący za panowania Bolesława Chrobrego, inny
Jastrzębiec, noszący zapomniane już dziś imię Dersław, był
podczaszym księcia Bolesława Wstydliwego. Samuel wśród
swych przodków z  rodu Jastrzębców miał także kanoników
krakowskich, chorążych sandomierskich, jak również
biskupów, płockiego, poznańskiego i  wileńskiego. Brat owego
biskupa wileńskiego Andrzeja Jastrzębca, Marcisz, w XIV wieku
nabył Zborów, leżący obecnie na Ukrainie. I  właśnie jego syn
Piotr, jako pierwszy z rodu Jastrzębców, „pisał się ze Zborowa”
i  to jego należy uznać za założyciela rodu Zborowskich.
Koneksje ze strony matki Samuel też miał niezgorsze, bowiem
zgodnie z  legendą, założyciel rodu, pierwszy Abdank, miał na
imię Skuba i był słynnym zabójcą smoka wawelskiego za króla
Kraka. Przynajmniej tak głosiła rodzinna legenda, której
prawdziwości nikt w  owych czasach nie miał najmniejszego
zamiaru kwestionować.
Państwo Marcin i  Anna Zborowscy doczekali się sporej
gromadki dzieci, bowiem byli rodzicami szesnaściorga pociech
– ośmiu synów i ośmiu córek. Samuel był szóstym w kolejności
synem tej pary. Ojciec Samuela, Marcin, był zapobiegliwym
i  gospodarnym człowiekiem, skrzętnie i  skutecznie
powiększającym swe dobra, ale zarazem cieszył się niezbyt
dobrą opinią pieniacza i  warchoła. Był kalwinistą, co
w  tolerancyjnej Rzeczypospolitej nie stanowiło żadnego
problemu i w takiej wierze wychował też swoje dzieci.
Samuel Zborowski już we wczesnej młodości zasłynął ze
swojej brawury i  wielkich umiejętności we władaniu szablą.
Jego gorącej głowy nie ostudziło nawet małżeństwo z  Zofią
Jordan zawarte około 1570 roku, ale trzeba przyznać, że
zamiłowanie do gospodarki przejął w  genach po swym ojcu,
istnieją bowiem dowody, że handlował zbożem, wołami
i  końmi. Aczkolwiek współcześni mówili o  nim, iż był to
„młodzieniec żwawy i  płochy, nie mający innego chwalebnego
przymiotu oprócz zręczności jeżdżenia na koniu i w  używaniu
kopii”[1]. I  właśnie owa chęć „używania kopii” stała się
pośrednią przyczyną jego zguby.
Wszystko zaczęło się wraz z koronacją Henryka Walezego na
króla Polski. Rodzina Zborowskich musiała cieszyć się sympatią
nowo obranego monarchy, bowiem osobiście uczestniczył on
w  weselu starszego brata Samuela, Andrzeja, który poślubił
Barbarę z  Jordanów, wdowę po wojewodzie trockim, księciu
Piotrze Zbaraskim. Na weselu musiał być obecny także
i Samuel, bowiem pan młody był jego bratem, a panna młoda –
rodzoną siostrą jego żony.
Wkrótce po koronacji Henryka w  lutym 1574 roku,
zorganizowano turniej rycerski. Na górny zamek zwieziono
piasek, który przykrył grubą warstwą wawelski dziedziniec.
Wkrótce pojawiły się też kopie, które wbijali rycerze, chętni do
starcia się w pojedynku. Jedną z owych kopii wbił w piasek na
zamkowym dziedzińcu także Samuel Zborowski. Przytwierdził
do niej kartkę z  napisem głoszącym, iż właściciel owej broni
wyzywa na pojedynek każdego „za zdrowie królewskie, byle był
mu równy urodzeniem i  dzielnością”. Tak się złożyło, że kopię
Samuela wyrwał z piasku, co było równoznaczne z przyjęciem
wezwania, człowiek, który być może dorównywał mu
dzielnością, ale nie urodzeniem. Tym śmiałkiem był niejaki
Janusz Chorwat, sługa kasztelana wojnickiego, Jana
Tęczyńskiego. Współczesne źródła opisują go jako „człowieka
wojskowego”, ale pochodzącego z  gminu, wobec czego
Zborowski uznał to za wyjątkową bezczelność. Co ciekawe, jego
gniew nie był skierowany na Chorwata, ale na jego
chlebodawcę, Tęczyńskiego, Samuel uznał bowiem, że ten każąc
swemu słudze przyjąć wezwanie, chciał poniżyć ród
Zborowskich. W  efekcie wyzwał Tęczyńskiego na pojedynek.
Spotkał się jednak z  odmową, bowiem Tęczyński stanowczo
stwierdził, iż Chorwat nie działał na jego polecenie. I być może
na tym skończyłaby się ta, w  gruncie rzeczy pożałowania
godna, awantura, gdyby nie porywczy charakter Zborowskiego
i jego upór, godny lepszej sprawy.
Następnego dnia, Samuel, zjawiwszy się na dziedzińcu
zamku, wywołał Tęczyńskiego z  obrad senatu, ponownie
wzywając go na pojedynek. Ten ponownie odmówił, ale uparty
Zborowski wyzywał go jeszcze kilkakrotnie. W  końcu dopiął
swego i Tęczyński obiecał mu, że stanie z nim do walki jeszcze
tego samego dnia, ale najpierw musi opuścić zamek, by
powrócić uzbrojonym, na co Samuel skwapliwie się zgodził.
Cierpliwie czekał na swego przeciwnika, ale po kilku godzinach,
wzburzenie ponownie wzięło górę nad rozsądkiem i postanowił
poszukać przeciwnika w  mieście. Kiedy przejeżdżał wraz ze
swoimi ludźmi przez zamkową bramę, spotkał nadjeżdżającego
Tęczyńskiego. Jak łatwo się domyślić, między oboma
mężczyznami doszło do karczemnej awantury. Jej początku nie
da się oczywiście odtworzyć, ale możemy przypuszczać, że jak
to zwykle w  takich przypadkach bywało, zaczęło się od obelg
rzucanych przez obu oponentów na siebie wzajemnie. W końcu
do głosu doszła gorąca krew Zborowskiego, który zamierzył się
na Tęczyńskiego czekanem, bronią z  wyglądu nieco
przypominającą góralską ciupagę. Według niektórych źródeł,
Samuel rzucił czekanem w stronę Tęczyńskiego, według innych
zamierzył się, by go ugodzić. Niezależnie jednak od sposobu
użycia czekana, broń chybiła celu. Tęczyńskiego bowiem
zasłonił własnym ciałem kasztelan przemyski – Andrzej
Wapowski. Według niektórych źródeł, spisanych na podstawie
relacji naocznych świadków, Wapowski otrzymał nie jeden, ale
kilka ciosów czekanem, z czego niektórzy historycy wyciągnęli
wniosek, iż Samuel wpadł po prostu w  szał i  chciał zabić
wszystkich, którzy mu się nawiną. Zgromadzeni ludzie
bezsilnie patrzyli jak krew spływa z  głowy rannego na
lamparcie futro, którym był okryty. Ludzie Tęczyńskiego,
zamiast zająć się ratowaniem Wapowskiego, przystąpili do
ataku na Samuela. Kto żyw porwał się do szabel, strzelano także
z  arkebuzów‹7›. Całe zamieszanie przyprawiło o  prawdziwe
przerażenie przebywającego w  komnatach wawelskich króla,
który sądził, że właśnie polscy protestanci urządzili rewoltę
skierowaną przeciwko niemu. Kiedy Zborowski nieco
oprzytomniawszy, zrozumiał co się stało, opuścił Wawel
i  postanowił ukryć się w  mieście, czekając na dalszy rozwój
wypadków.
Rana, którą otrzymał Wapowski prawdopodobnie nie była
śmiertelna i nieszczęsny kasztelan uszedłby z życiem, gdyby on
sam, albo ktoś z  jego otoczenia, wykazał się zdrowym
rozsądkiem i  zastosował wypróbowane lekarstwo, znane
chociażby z  sienkiewiczowskiego Potopu – chleb zagnieciony
z  pajęczyną. Tymczasem kasztelan przemyski najpierw wraz
z Tęczyńskim odwiedził Walezego, by opowiedzieć mu o całym
zajściu, co jeszcze można jakoś zrozumieć, ale potem, zamiast
oddać się pod opiekę medyków, chodził po całym Wawelu,
wygłaszał uczone mowy i  pozwalał wszystkim oglądać swoją
ranę – jawny dowód gwałtu zadanego mu przez Zborowskiego.
W  wyniku tych poczynań w  ranę wdało się zakażenie
i Wapowski po kilku dniach zmarł.
Sprawa była poważna: za przelanie krwi pod bokiem
monarchy w  Rzeczypospolitej karano śmiercią i  taki wyrok
powinien wydać Henryk Walezy. Sprawa o  zabójstwo toczyła
się przed królem i  senatem prawie dwa tygodnie, a  jeszcze
przed zgonem Wapowskiego, w  imieniu Zborowskiego,
kasztelan międzyrzecki Andrzej z  Górki odczytał jego mowę,
będącą odpowiedzią na skargę Tęczyńskiego i  rodziny
Wapowskich. Jak łatwo się domyślić, winą za całe zamieszanie
Samuel obarczał Tęczyńskiego. Zebrani mieli poważne kłopoty
z  wydaniem odpowiedniego wyroku, zwłaszcza że obie strony,
zarówno przedstawiciele Tęczyńskich i  Wapowskich, jak
i bracia Samuela, uciekali się do różnych wybiegów prawnych,
by udowodnić swoje racje. W efekcie senatorzy podzielili się na
dwie frakcje: jedna optowała za uniewinnieniem Zborowskiego,
druga – za jego skazaniem. Pomimo ponagleń Walezego,
senatorowie nie mogli dojść do porozumienia. W końcu wyrok
musiał wydać sam monarcha, który uczynił to 9 lub 10 marca.
Zapewne kierując się sympatią, jaką obdarzał Zborowskich i za
sprawą wstawiennictwa magnatów, władca uznał, że Samuel
dokonał zabójstwa „nie ze zdrady i  namysłu”, tylko, używając
dzisiejszej terminologii, w  afekcie, i  skazał go „na wywołanie
z wszystkich ziem koronnych”, czyli banicję, jak również utratę
całego majątku.
Mogło być znacznie gorzej, Zborowski mógł zostać skazany
na śmierć lub infamię. Co ciekawe, to właśnie infamia, czyli
pozbawienie szlachectwa, była uważana przez ówczesną
szlachtę za najgorszą karę, znacznie gorszą od śmierci i  to
nawet od śmierci przez poćwiartowanie. Co więcej, zamianę
infamii na karę śmierci uznawano za akt łaski… Annały
odnotowały takie wydarzenie za panowania Zygmunta
Augusta, kiedy miłosierny władca zamienił infamię właśnie na
karę śmierci i pewien uszczęśliwiony szlachcic złożył głowę pod
katowski topór…
Henryk Walezy obszedł się więc ze Zborowskim wyjątkowo
łagodnie – morderca uszedł z  życiem, a  nawet zachował swój
dobytek. Król bowiem w  swej łaskawości podarował majątek
skazańca jednemu z  jego braci, a  ten przepisał go na dzieci
Samuela. W efekcie – wilk był syty i owca cała…
Tymczasem Samuel opuścił ziemie Rzeczypospolitej
i schronił się w Siedmiogrodzie, na dworze tamtejszego władcy,
księcia Stefana Batorego, gdzie przebywał prawie dwa lata. Co
tam porabiał i jakie wówczas były jego losy, niestety nie wiemy.
Być może Batory przyjął go na służbę na prośbę jego braci, bądź
też samego króla Henryka Walezego, który pomimo całego
zamieszania, nadal obdarzał rodzinę Zborowskich swoją
sympatią. Być może brał udział w  walkach po stronie władcy
Siedmiogrodu, ale nie zachowały się żadne dowody świadczące
o  tym. Z  całą pewnością przebywał w  Siedmiogrodzie, kiedy 8
lutego 1576 roku w  Meggyes Batory zaprzysiągł warunki
przedstawione mu przez polskich posłów jako nowo obranemu
królowi Polski, bowiem podpis Zborowskiego figuruje na
dokumencie potwierdzającym tę przysięgę.
Według Reinholda Heidensteina, nadwornego kronikarza
hetmana Zamoyskiego, po wyborze Batorego, Samuel wrócił do
Polski. Jego bracia wszem i wobec rozgłaszali, że nowo obrany
król „list żelazny mu wydał”, dzięki któremu Zborowski mógł
bezpiecznie poruszać się w  granicach Rzeczypospolitej.
Informację o  tym liście potwierdza również relacja Jana
Dymitra Solikowskiego, zamieszczona w  Krótkim pamiętniku
rzeczy polskich, zgodnie z  którą Samuel miał się zasłaniać
listem żelaznym, przyznanym mu przez króla Stefana Batorego,
kiedy ten jeszcze był tylko władcą Siedmiogrodu. Jego bracia
wiele obiecywali sobie po elekcji księcia siedmiogrodzkiego,
licząc, że za jego panowania staną się jednym
z najpotężniejszych rodów Rzeczypospolitej, jednak wkrótce po
koronacji Batory związał się z  Janem Zamoyskim i  dziwnym
trafem, rozdając urzędy, pomijał klan Zborowskich.
Powyższe informacje o  istnieniu listu żelaznego stoją
w  jawnej sprzeczności z  późniejszymi relacjami, dotyczącymi
uczestnictwa Samuela Zborowskiego w  kampaniach Batorego
przeciwko Moskwie. Świadkowie twierdzili bowiem, że w czasie
szturmów wykazał się wyjątkową odwagą, graniczącą wręcz
z  brawurą, licząc, że monarcha zdejmie z  niego wyrok banicji.
Kiedy jednak we wrześniu 1580 roku w  obozie pod Wielkimi
Łukami, Samuel poprosił króla osobiście, aby zdjął zeń banicję,
ażeby mógł w  Polsce mieszkać, ten odparł, iż „zgoła tego
uczynić nie może”. Być może na decyzję monarchy miał też
wpływ niechętny stosunek magnaterii do Samuela. Ponoć inni
panowie otaczali oddział Zborowskiego swymi rotami, by nie
miał okazji do okazania brawury, wkradając się przy tej okazji
w  łaski królewskie. Jednak te zabiegi na nic się nie zdały
i  Samuel dowiódł swojej odwagi, biorąc udział razem
z Markiem Sobieskim i Stanisławem Żółkiewskim w bitwie pod
Toropcem.
Wojna jednak dobiegła końca, a  Zborowscy, ku swemu
wielkiemu rozczarowaniu, nadal byli konsekwentnie pomijani
przez monarchę przy rozdawnictwie dostojeństw i  godności.
Sam Samuel nie bardzo wiedział, co ma dalej począć. Do kraju
nie mógł wrócić, bowiem Batory nie zdjął z  niego wyroku
banicji, a  na obczyznę udać się nie chciał. W  1581 roku chciał
wyjechać do Francji, ale w  końcu udał się na Zaporoże, gdzie
brać kozacka przywitała go z wielką radością i równie wielkimi
honorami. Już po przyjeździe usłyszał słowa, które mile łechtały
jego szlachecką próżność: „My też gdyżeśmy się tu ciebie
doczekali, tak zacnego Polaka, wielkiego urodzenia pana, ze
szczęścia i  męstwa sławnego, nie mogąc cię tu niczym innym
udarować, podawamy ci tę broń pierwszych hetmanów miejsca
tego”[2]. Przyjazd na Dnieprowy Niż tak wielkiego pana,
słynącego z  odwagi i  znajomości wojennego rzemiosła
zwiastował jedno – udane wyprawy wojenne i wielkie łupy.
Zborowski nie zamierzał zawieść pokładanych w  nim przez
Kozaków nadziei i  planował atak na Moskwę, ale w  końcu
zmienił zamiar i  dokonał najazdu na Chanat Krymski i  Turcję.
I  tak w  1583 roku kolejno spalił miasto Jahorlik, rozbił flotyllę
galer tureckich i  złupił Tehinię. Kozacy byli zadowoleni,
bowiem zdobyli obiecane łupy, znacznie mniej zadowolony był
król Polski, bowiem te nierozważne posunięcia Samuela
skutecznie rujnowały jego pokojową politykę względem Turcji.
A  Batory musiał liczyć się z  sułtanem, gdyż jego rodzinne
księstwo, Siedmiogród, było lennym księstwem Turcji. Nic więc
dziwnego, że rozsierdzony do białości monarcha, wydał 5
grudnia 1583 roku uniwersał „Litterae universales de capiendo
Samuelo Zborowski banito”, w  którym nakazywał schwytanie
„banity Samuela Zborowskiego”. Jednak na tym kłopoty
Zborowskiego się nie skończyły, bowiem już na początku
następnego roku całą Rzeczpospolitą wstrząsnęła wieść, iż
Samuel, wraz z jednym ze swoich braci, Krzysztofem, zawiązał
spisek przeciwko królowi. Wiadomość ta wydała się za sprawą
lutnisty Zborowskiego, niejakiego Wojtaszka Długoraja, który
dostarczył Zamoyskiemu listy, będące dowodem knowań
Zborowskich przeciwko monarsze. Bracia planowali zamach na
władcę podczas jego przejazdu przez Zborów…
Sprawa domniemanego planu zamachu na króla nie
doczekała się wyjaśnienia do dzisiaj i historycy nadal nie mają
pewności, czy rzeczywiście bracia planowali królobójstwo, czy
też cała sprawa była intrygą szytą grubymi nićmi, za którą stał
sam hetman Zamoyski, pragnący pozbyć się Zborowskich.
Tymczasem sam Samuel zupełnie niespodziewanie powrócił
na ziemie Rzeczypospolitej, bowiem zjawił się w  Małopolsce.
Cel i  przyczyna jego przyjazdu do ojczyzny jest właściwie
niejasna. Ponoć planował wyjazd do Włoch, ale przedtem
musiał załatwić jakieś pilne sprawy w  rodzinnych włościach.
Do Zamoyskiego doszły wieści o  przyjeździe banity do Polski.
Doniesiono mu także, iż Zborowski jakoby odgrażał się, że
wkrótce wjedzie do kraju na czele zbrojnych pocztów, co
bardzo zaniepokoiło Zamoyskiego. Wówczas wystosował do
Batorego pismo z  zapytaniem, co ma zrobić z  Samuelem. Król
odpowiedział mu krótko, po łacinie, bowiem w  takim języku
porozumiewał się ze swymi polskimi poddanymi: „Zabity pies
nie gryzie (Canis mortuus non mordet)”…
Wszystkie znaki na niebie i  ziemi wskazują jednak, że
gwoździem do trumny Zborowskiego okazała się… namiętność.
W  tym czasie nie żyła już jego żona Zofia i  Samuel znalazł
pocieszenie w  ramionach nieznanej z  imienia kobiety,
przebywającej na dworze jego siostrzenicy Elżbiety Włodkowej,
zamieszkałej w  Piekarach pod Proszowicami. Przyjaciółka
Samuela musiała być wyjątkową kobietą, skoro nieszczęśnik nie
wahał się ryzykować gardłem dla krótkich chwil szczęścia
spędzonych w  jej ramionach i  rezygnując z  eskorty swoich
ludzi, udał się na nocleg do Piekar. Przyjaciele i  rodzina
ostrzegali go, że może być śledzony, bądź wydany przez
jakiegoś nielojalnego sługę, ale Zborowski nic sobie z  tego nie
robił. Ich ostrzeżenia, lekceważone przez Samuela, okazały się
niestety trafne, bowiem w  gronie domowników Włodkowej
znalazł się zdrajca, zwabiony zapewne perspektywą jakiejś
nagrody, który zdecydował się donieść Zamoyskiemu o planach
Zborowskiego. Człowiekiem tym był sokolnik, o  nazwisku
Borowski.
Zamoyski natychmiast przystąpił do działania i  wysłał do
Piekar swoich ludzi. W  nocy z  11 na 12 maja na dwór
siostrzenicy Zborowskiego przybył rotmistrz Mikołaj Urowiecki
i  jego zastępca, Stanisław Żółkiewski, wraz ze zbrojnymi.
Według naocznych świadków przyszły hetman wielki koronny
własnoręcznie wyrąbał toporem tylne drzwi dworzyszcza.
Samuel oczywiście próbował się bronić, jednak bezskutecznie
szukał broni, którą najprawdopodobniej zdążył ukryć
Borowski. W  końcu udało mu się schować. Z  ukrycia wyszedł
dopiero, gdy jeden z  siepaczy zagroził, że zabije jego syna,
Aleksandra. Obawa o życie chłopca okazała się wystarczającym
argumentem i  banitę pojmano, zapakowano do zamkniętego
powozu i  dostarczono do Krakowa. Tam był więziony na
Wawelu i  najprawdopodobniej poddany torturom, bowiem
Batory chciał uzyskać dowody, dzięki którym mógłby postawić
przed sądem jego braci – Krzysztofa i Andrzeja. Samuel jednak,
nawet na mękach nie powiedział nic, co można byłoby
wykorzystać przeciwko jego rodzinie, ale mimo to Zamoyski,
sprawujący wówczas funkcję starosty generalnego
krakowskiego, zdecydował się ściąć Zborowskiego, pomimo że
wstawiało się za nim wielu magnatów. Doskonałym pretekstem
do wykonania egzekucji był stary wyrok za zabójstwo
Wapowskiego, bowiem nikt nie zdjął ze Zborowskiego wyroku
banicji.
Dalszy ciąg wydarzeń miał tak dramatyczny przebieg, że na
trwałe zapisał się w  pamięci Polaków, i  do dziś budzi
kontrowersje, a  jeden z  naszych narodowych wieszczów
poświęcił im swój niedokończony dramat. Według jednej
z  wersji wydarzeń, Zamoyski miał odwiedzić Zborowskiego
w  celi więziennej, gdzie bezskutecznie prosił go o  wybaczenie
za decyzję o  egzekucji, którą wydał na wyraźny rozkaz króla.
Samuel mu nie przebaczył, wręcz przeciwnie, to właśnie
Zamoyskiego uznał za winnego całej sytuacji, bowiem sam
uważał się za niewinnego. Co więcej, ostrzegł magnata, że na
tak niesprawiedliwe potraktowanie poskarży się samemu Bogu,
jak tylko po śmierci stanie przed Jego tronem…
Według innej relacji, kanclerz miał powiedzieć
Zborowskiemu, że skoro go pojmał, jest od niego odważniejszy.
Samuel mu odpowiedział: „Grzechy moje dały mnie w  ręce
tobie, nie męstwo twoje”. Niezależnie od przebiegu ostatniej
rozmowy, nie zmieniła ona przypieczętowanego losu banity
i Zborowskiego stracono rankiem 26 maja 1584 roku.
Sam wybór miejsca egzekucji zbulwersował do żywego braci
Samuela, bowiem miał on być stracony na zboczu wawelskiego
wzgórza, przy furtce, przy której wychodziło się z  niższego
zamku w  kierunku Kazimierza, „w  miejscu łotrom a  źle
urodzonym zwykle”. Uznano, że sam wybór miejsca stracenia
stanowił policzek wymierzony przez Zamoyskiego rodzinie
Zborowskich. Jednak ani protesty braci Samuela, ani
wstawiennictwo magnaterii nie zdały się na nic i Zborowskiego
powiedziono na ścięcie.
Tuż przed egzekucją skazaniec zdobył się na teatralny gest,
oddając zaufanemu słudze Zamoyskiego – Mroczkowi, swoją
chustę, którą nakazał umoczyć w jego krwi i przekazać synowi,
Aleksandrowi. Potem z  godnością położył głowę na pniu
i  poprosił, by kat poczekał, aż wypowie trzykrotnie słowo
„Jezus”. I wówczas zdarzyła się rzecz niesłychana…
Jak łatwo się domyślić, katowskie rzemiosło do łatwych nie
należało. Człowiek wykonujący tę trudną profesję musiał nie
tylko mieć pewną dłoń, by szybko zadać skazańcowi śmierć, ale
także wykazywać się znajomością ludzkiej anatomii, co bywało
przydatne w  przypadku tortur i  wyroku przewidującego
konanie skazańca w  mękach. Musiał też dbać o  odpowiednią
oprawę wykonywanych wyroków, które były niemałą rozrywką
dla obserwujących je tłumów. Ale przede wszystkim musiał
mieć nerwy jak postronki, bowiem zawód kata należał chyba do
jednego z najbardziej stresujących w historii. Niestety, człowiek,
któremu powierzono egzekucję Zborowskiego najwyraźniej
minął się z  powołaniem, bowiem był zupełnie nieodporny na
stres. Kiedy Samuel wypowiedział słowo „Jezus” po raz trzeci,
jego głos był tak straszny, że świadkom przeszedł dreszcz po
plecach, a  przerażony kat… rzucił w  popłochu miecz i  uciekł.
Ponieważ wyrok należało wykonać, jeden ze stojących opodal
hajduków Zamoyskiego wziął w  swe ręce miecz i  wymierzył
banicie śmiertelny cios. Był jednak amatorem w  katowskim
fachu i nie miał wprawnej ręki, dlatego odrąbał Zborowskiemu
nie tylko głowę, ale także kawałek pleców, ramię i część palców
u  dłoni. Kata, który uciekł z  miejsca egzekucji schwytano
w jednym z krakowskich kościołów i wyciągnięto konsekwencje
za niewywiązanie się z  obowiązków służbowych. Owe
konsekwencje polegały na ścięciu nieszczęśnikowi głowy dnia
następnego…
Zgon Samuela nie oznaczał końca dramatycznego
i  krwawego spektaklu. Jego okaleczone ciało złożono do
wcześniej przygotowanej trumny. Według relacji naocznych
świadków, kiedy ludzie, którzy po nią przybyli, wzięli trumnę
na ramiona, pociekła z  niej obficie krew zmarłego. Na domiar
złego, Zamoyski rozkazał otworzyć do żałobników ogień.
Dokładnie nie wiadomo, jaka była przyczyna takiej decyzji
kanclerza, być może obawiał się, że bracia Samuela
wykorzystają jego ciało do dalszej walki z nim i Batorym, co jak
się okazało, nie było bezpodstawnym podejrzeniem, a być może
ludzie, którzy przyszli po zwłoki poczęli złorzeczyć i  wygrażać
żołnierzom Zamoyskiego siedzącym na blankach.
Całe zamieszanie uspokoiło dopiero nadejście teściowej
Samuela, Anny, wdowy po Spytku Wawrzyńcu Jordanie. Jej
pojawienie się przed furtą wawelską sprawiło, że ludzie
Zamoyskiego przerwali ostrzał.
Ciało Samuela w  ociekającej krwią trumnie poniesiono
ulicami Krakowa aż do kamienicy należącej do rodziny
Zebrzydowskich, bowiem jedna z  córek Anny Jordanowej była
żoną Kacpra Zebrzydowskiego, wojewody kaliskiego. Dlaczego
wybrano właśnie to miejsce, by przechować ciało
i odpowiednio przygotować je na ostatnią podróż, właściwie nie
wiadomo. Tam właśnie odegrał się dalszy ciąg dramatu. Córki
i  wnuczki Jordanowej pod jej czujnym okiem zabrały się do…
przyszywania głowy, kawałka pleców i ręki, obciętych w czasie
egzekucji. Ówczesne kobiety miały wprawę w  szyciu
i haftowaniu, bowiem te zajęcia wypełniały im praktycznie czas
wolny, ale jest to jedyny znany mi przypadek, by te umiejętności
wykorzystywać do „łatania” zwłok… Najwidoczniej pani
Jordanowa uznała, że nie uchodzi, by szlachetnie urodzony
człowiek został wyprawiony w ostatnią podróż w kawałkach.
Po przyszyciu części odrąbanych podczas egzekucji
niewprawną ręką hajduka, zwłoki umyto, ubrano w  czerwoną
jedwabną szatę i  włożono do trumny. Następnie ciało Samuela
było przez dwa dni wystawione na widok publiczny, po czym
trumnę włożono do kolejnej trumny i  zasmołowano. Nad
twarzą Zborowskiego umieszczono szybę, by każdy mógł ową
nieszczęsną przyszytą głowę zobaczyć i naocznie przekonać się,
jak monarcha i  jego kanclerz potraktowali uczciwego
szlachcica. Jego bracia bynajmniej nie spieszyli się
z  pogrzebem, zamierzali bowiem ciało Samuela wozić po
małopolskich sejmikach, a  potem zawieźć do Warszawy, gdzie
chcieli trumnę z  ciałem postawić „na ośrodek senatu”. Aby
podkreślić dramaturgię i  bezprawie, temu pokazowi miały
towarzyszyć sieroty po Zborowskim.
Dziś mogą nas dziwić takie zwyczaje i  fakt, że nieboszczyka
nie chowano od razu, ale w  owych czasach był to zwyczaj
powszechny. Postępowano tak w przypadku królów. Po śmierci
monarchy czekano z  pogrzebem do wyboru kolejnego. Kraj
musiał mieć swego króla, choćby w  trumnie. Trumnę ze
zwłokami dokładnie smołowano, przykrywano czarnym
gwachtem i czekano na pogrzeb.
Z planów Zborowskich nic nie wyszło. Batory, dowiedziawszy
się o  zamiarze sprowadzenia ciała Samuela do Warszawy
i  wniesienia trumny do senatu, rozsierdził się do białości
i  powiedział, że jeżeli Zborowscy „trupa Samuela
Zborowskiego” przywieźliby do zamku, rozkaże zwłoki ich
krewnego utopić w Wiśle. To królewskie oświadczenie ostudziło
zapał Zborowskich. Właściwie nie ma pewności, co dalej działo
się ze zwłokami Samuela. Z  całą pewnością wyprowadzono je
z Krakowa około 30 maja. Według jednej wersji – wywieziono je
do Zborowa, według innej – do Oleśnicy. Być może rodzina
celowo rozpowszechniała dwie wersje o  wywiezieniu zwłok,
ponieważ istniały realne obawy, że Zamoyski wykradnie je
i  zniszczy. W  rezultacie owych „zabiegów” nie wiemy, gdzie
pochowano Samuela Zborowskiego. Być może spoczywa
w Spytkowicach, Zborowie lub Oleśnicy.
W  kościele parafialnym w  Solcu-Zdroju można znaleźć
renesansową tablicę nagrobną rycerza. Legenda głosi, iż
właśnie tu spoczywa Samuel Zborowski. Jest to dość
prawdopodobna wersja, bowiem dawna wieś Solec była
własnością rodu Zborowskich.
Historycy po dziś dzień spierają się w  kwestii oceny samego
Zborowskiego, jak i  poczynań Batorego i  Zamoyskiego
względem niego. Jedni widzą w  nim uosobienie wolności,
człowieka przeciwstawiającego się próbom wprowadzenia
absolutyzmu, podejmowanym przez Batorego i  Zamoyskiego,
inni – zwykłego warchoła, awanturnika nieliczącego się
z nikim. Kontrowersje wzbudza też wyrok wydany i wykonany
na Zborowskim. Nic na nim nie zyskał Batory, a  jego
ewentualne plany osadzenia na polskim tronie jednego
z  krewnych spełzły na niczym. Awantura ze Zborowskim nie
pomogła też Zamoyskiemu, który, jak sądzą niektórzy historycy,
chciał w przyszłości zasiąść na tronie Polski, w czym miało mu
pomóc małżeństwo z  Gryzeldą Batorówną. A  szkoda, bo
prawdopodobnie byłby znacznie lepszym królem niż następca
Stefana Batorego, Zygmunt III Waza.
Profesor Janusz Tazbir, zastanawiając się nad przyczyną
wydania wyroku śmierci na Zborowskiego, stawia śmiałą tezę,
iż… Batory i  Zamoyski chcieli w  ten sposób wypróbować, czy
będą mogli jakoś okiełznać polską magnaterię. Ścięcie jednego
z  nich wywołało jednak taki ferment, że zrezygnowali z  tych
planów.
Czy rzeczywiście Samuel z  braćmi planowali zamach na
Batorego? Cóż, tego nie dowiemy się nigdy, Samuel i  jego
krewni zabrali tę tajemnicę do grobu…
Przypisy:
1  Za: Rzeczpospolita Obojga Narodów. Historia od roku 1572–1798 [online],
dostępne w  internecie:
http://www.szlachta.internetdsl.pl/historia/historia.htm
2  Za: Paprocki Bartosz, Herby rycerstwa polskiego, s. 158 [e-book online],
dostępne w internecie: http://books.google.pl/books

7 Arkebuz – broń strzelecka, stosowana od trzeciego dziesięciolecia XV


wieku do początku wieku XVIII. Była to długa ręczna, gładkolufowa broń
palna, kalibru ok. 10–20 mm, zaopatrzona w zamek lontowy.
 

Lisowczycy – siły specjalne


Rzeczypospolitej

ażdy, nawet niezbyt interesujący się historią Polak


słyszał o husarii, dumie polskiego oręża, formacji, która budziła
niekłamany podziw sprzymierzeńców i  przerażenie wroga. To
właśnie husarii zawdzięcza swój sukces Jan III Sobieski, kiedy
ostatecznie pokonał turecką armię pod Wiedniem. A  atak
husarzy był tak efektowny, że w  trakcie samej bitwy
sprzymierzona kawaleria cesarsko-niemiecka zatrzymała swoje
natarcie, by móc podziwiać szarże polskiej husarii.
Niewielu jednak wie, że nie była to pierwsza odsiecz
wiedeńska, w  której brały udział oddziały polskiego wojska.
W  1619 roku na pomoc Wiedniowi, a  właściwie katolickim
Habsburgom wyruszyły oddziały lisowczyków, lekkiej jazdy
polskiej, której pojawienie się budziło strach niemal w  całej
Europie. Niemcy nazywali ich „diabłami i  krwawymi psami”,
podejrzewano ich o  kontakty z  samym Lucyferem, którego
ochronie mieli zawdzięczać swe nadzwyczajne sukcesy bojowe,
a  matki w  Czechach straszyły nimi swoje niesforne pociechy.
Niektórzy otwarcie zastanawiali się, czy lisowczycy są ludźmi
z  krwi i  kości, czy jakimiś istotami z  piekła rodem, bądź
zrodzonymi na skutek działania czarnej magii. Opowiadano
pełne okrucieństw historie o tych strasznych jeźdźcach, których
„Bóg nie chciał, a diabeł się bał”. I właściwie nie ma się czemu
dziwić, bowiem lisowczycy, zwani także polskimi kozakami,
straceńcami lub elearami, siejący strach i  pogrom w  swojej
ojczyźnie i  innych krajach Europy, słynęli z  okrucieństwa, jak
również z  niezwykłych jak na owe czasy umiejętności
wojskowych. Była to najlepsza lekka jazda, jaką znał ówczesny
świat, a ich szlak bojowy znaczyły ruiny i zgliszcza. Gdybyśmy
używali współczesnej terminologii wojskowej, musielibyśmy
nazwać ich skrzyżowaniem komandosów z  terrorystami,
bowiem ich umiejętności śmiało można porównać do tych, jakie
prezentują współczesne siły specjalne najlepszych armii świata,
a  metod jakimi się posługiwali nie powstydziliby się terroryści
z  IRA. Nie zmienia to faktu, że właśnie im Habsburgowie
zawdzięczają ocalenie swojej dynastii, bowiem mało
brakowało, by zakończyli swe panowanie w Wiedniu, a oblicze
całej Europy wyglądałoby zupełnie inaczej.
Korzeni lisowczyków należy szukać w  początkach XVII
wieku, a  konkretnie w  1604 roku, kiedy to wojsko polskie po
odniesionych zwycięstwach w  Inflantach, nie otrzymało
należnego żołdu. Były to czasy, kiedy drastycznie zmieniała się
mentalność braci szlacheckiej oraz ich stosunek do wojen, co
wyrażało się w  niechęci do płacenia podatków na wojsko.
A  ponieważ wojsko zaciężne utrzymuje się jak wiadomo
głównie z  podatków, wpływających do skarbu państwa,
w  efekcie nastąpiły poważne problemy z  wypłatą należnego
żołdu. A  nieopłacone bądź źle opłacone wojsko zaciężne nie
chciało się rozejść, zawiązywało nieformalne formacje, które
plądrowały i  rabowały kraj. W  owych czasach takie grupy
żołnierzy nazywano „kupami swawolnymi” i  choć dziś ta
nazwa może u  niektórych budzić pobłażliwy uśmiech, to
naszym przodkom bynajmniej do śmiechu nie było. Wręcz
przeciwnie, termin ten budził prawdziwą trwogę. Na wieść
o  zbliżającej się „kupie swawolnej” ludzie zamykali drzwi
domostw na cztery spusty, zamykano miejskie bramy, a wojsko
było w  pełnej gotowości bojowej. Te grupy nieopłaconego,
żądnego łupu i  zysku żołdactwa stały się prawdziwą plagą
ówczesnej Europy, nękanej wojnami. I właśnie z jednej z owych
grup, wykształciła się formacja lekkiej jazdy, zwana
lisowczykami.
Jej nazwa wywodzi się od pułkownika Aleksandra
Lisowskiego, herbu Jeż, bitnego żołnierza, ale też i  wielkiego
awanturnika. To właśnie wokół jego osoby skupiła się grupa
około dwustu straceńców, pochodzących z  rot
Niewiaromskiego, Sapiehy oraz Kossakowskiego. Ponieważ od
dłuższego czasu nie otrzymywali żołdu i zaczynali cierpieć głód,
postanowili wziąć sprawy we własne ręce, skonfederować się
i  wyruszyć na Kurlandię. Tam zajęli się tym, czym zazwyczaj
zajmowały się kupy swawolne: łupiestwem, grabieżą, mordem
i  gwałtami. Nic dziwnego, że wkrótce o  wszystkim dowiedział
się hetman Chodkiewicz, którego wieści o  poczynaniach ludzi
Lisowskiego przyprawiały o  niemały ból głowy. Pisał:
„Umierałem z  żalu, słysząc płacz, narzekania i  skwierk,
zewsząd dochodzący… Pryncypałem ich Lisowski, człek
bezbożny i  buntownik. On konfederacji tej powodem”[1].
Chodkiewicz postanowił schwytać Lisowskiego i postawić przed
sądem. Jak się jednak okazało nie było to takie łatwe, jak się
z  pozoru wydawało. Hetmanowi udało się jedynie sprawić, że
sejm obwołał buntownika infamisem, czyli człowiekiem
wyjętym spod prawa, którego każdy szlachcic mógł bezkarnie
zabić. Na wyroku się skończyło. Nikt nawet nie poważył się
pomyśleć o próbie zabicia Lisowskiego.
Sam Lisowski zaczynał jako husarz, ale kiedy wybrał ścieżkę
buntownika i  awanturnika, porzucił ciężką zbroję husarii na
rzecz lekkozbrojnego stylu, prezentowanego wówczas przez
Kozaków. I  tak też szkolił swoich ludzi. Po „swawolach”
w Kurlandii i na Litwie brał udział w rokoszu Zebrzydowskiego,
po czym, razem z  innymi polskimi najemnikami, wdał się
w  rosyjską awanturę o  carską koronę i  walczył po stronie
Samozwańca. Nie wiadomo, czy uwierzył, iż człowiek, po
którego stronie się opowiedział jest rzeczywiście cudownie
ocalonym synem Iwana Groźnego, czy tylko liczył na sowite
łupy, ale faktem jest, że to właśnie wówczas ujawnił się jego
talent wojskowy i  nadzwyczajne umiejętności wojskowe jego
podkomendnych. Zyskał też wyjątkowe zaufanie rzekomego
carewicza, który w  dowód uznania tytułował go wojewodą.
A miał mu za co dziękować, bowiem ludzie Lisowskiego nękali
jego wrogów, „czatując ku Moskwie”, czyli wykonując zadania
dzisiejszych sił specjalnych.
Kiedy do wojny o tron carów przyłączył się także polski król
Zygmunt III Waza, Lisowski bez wahania przeszedł do obozu
królewskiego, dzięki czemu zdjęto z  niego wyrok infamii
i  walczył po stronie królewicza Władysława, starającego się
o  koronę cara. Nadszedł rok 1612, Polaków wypędzono
z  Moskwy i  wojna straciła impet. Znów pojawiły się problemy
finansowe i  żołnierze nie otrzymywali żołdu na czas, albo
wcale. W  takiej sytuacji grupy pozbawionych skrupułów
żołdaków znów pojawiły się w granicach Rzeczypospolitej.
I  wówczas o  Lisowskim i  jego ludziach przypomniał sobie
Karol Chodkiewicz. A  ponieważ w  obliczu wojen z  Rosją i  ze
Szwecją, każdy żołnierz był dla niego na wagę złota, wpadł na
wręcz zbawienny pomysł wykorzystania owych swawolnych
kup. Zlecił Lisowskiemu zebranie z owych maruderów oddziału
ludzi, z których utworzyłby doborową lekką jazdę, a następnie
na jej czele wyruszyłby w głąb Rosji.
Co ciekawe, owe oddziały nie miały w żaden sposób obciążać
skarbu państwa. Tę kwestię rozwiązano w  zadziwiająco łatwy
sposób: podwładni pułkownika zamiast żołdu mieli otrzymać
prawo zatrzymania łupów wojennych. Okazało się, że
nietrudno znaleźć ochotników do takiej formacji i wkrótce pod
komendą Lisowskiego znalazło się tysiąc ludzi wywodzących
się z  rodów szlacheckich. Potem do Polaków dołączyli Litwini
oraz Kozacy, a  w  późniejszych czasach także Niemcy, Czesi,
Ślązacy i  nawet Tatarzy. Obietnica łatwych wojennych łupów
zwabiała pod komendę Lisowskiego ludzi różnego formatu, ale
zazwyczaj byli to gotowi na wszystko, odważni straceńcy. Po
latach trudno ocenić ich moralność: żyli praktycznie
z  rozbojów, na co otrzymali pozwolenie od państwa, ale
kontrakt z Rzeczpospolitą zapewniał im poczucie misji.
Dość szybko dowiedli swojej wartości, bowiem okazało się, że
lisowczycy w sztuce zwiadu i sabotażu nie mają sobie równych.
Uzbrojeni byli, jak ówcześni Kozacy, ich oręż stanowiły: spisa,
szabla, rusznica bądź łuk z sajdakiem, u łęku wisiał zazwyczaj
młotek. Dosiadali szybkich i  lekkich, ale wyjątkowo
wytrzymałych koni.
Wzorowali się na taktyce Tatarów, podobnie jak oni często
stosowali szyk rozproszony i  zrezygnowali z  taboru, co
umożliwiało im pokonywanie wielkich dystansów
w stosunkowo krótkim czasie. Ponoć w ciągu doby przemierzali
około 150 kilometrów, a  ich szlak znaczyły ruiny, zgliszcza
i  trupy zabitych. Nie znali litości. Zabijali nie tylko swoich
informatorów czy przewodników, kiedy przestawali im być
potrzebni, ale nawet własnych rannych, by nie opóźniali
marszu. Wkrótce „Lisowscy ludzie”, jak nazywali ich Rosjanie,
budzili popłoch i  trwogę, a  mieszkańcy wsi i  miast,
dowiedziawszy się o  nadchodzących oddziałach lisowczyków,
w przerażeniu zostawiali dobytek życia na ich pastwę i szukali
schronienia w okolicznych lasach. Podczas utarczek bitewnych
potrafili wybić niemal do nogi znacznie liczniejsze oddziały
wroga.
To właśnie lisowczykom, a  konkretnie ich partyzanckim
akcjom, którymi nękali carskie wojska i miasta, Rzeczpospolita
zawdzięcza stosunkowo małe straty odniesione na wojnie
z  Rosją. Jak wspomina polski historyk i  wybitny pisarz doby
baroku, Szymon Staropolski, w  swoim dziele Sarmatiae
Bellatores (Wojownicy sarmaccy), Lisowski: „Odnosił
zwycięstwa w  wielu bitwach, nękając całą prawie krainę
moskiewską ciągłymi wycieczkami: znał ich zamiary,
miejscowości, rzeczy jawne i  tajemne i  umiał wszystko, co
nieprzyjaciele czynili, wykorzystywać na ich własną zgubę.
I  choć los niegodziwy niekiedy odbierał mu powodzenie, to
jednak nigdy nie można było zobaczyć go zwyciężonym.
Nauczył się bowiem przewidując w  porę i  czyniąc wszelkie
wysiłki, udaremniać zamiary Moskiewskich, zajmować to, co
sobie przygotowali i  urządzili, przedziwnymi fortelami
krzyżować wielkie poczynania ich wodzów i  ze swą stałą
gotowością do boju łamać ich i poskramiać”[2].
W 1616 roku wydawało się, że oddziały lisowczyków zostaną
rozwiązane, bowiem podczas przeglądu oddziałów pod
Starodubem zmarł nagle ich dowódca Aleksander Lisowski.
Jednak przetrwały one dzięki osobistemu poparciu hetmana
Chodkiewicza, który przesyłając im kondolencje z  powodu
śmierci dowódcy, wyraził szczery żal z  powodu zgonu „tak
wielkiego i  godnego Rzplitej człowieka”, zapominając, że
jeszcze kilka lat temu postarał się dla owego „wielkiego
i godnego” żołnierza o wyrok infamii. Jeżeli jednak pan hetman
liczył, że będzie mógł sprawować kontrolę nad lisowczykami,
narzucając im swego człowieka jako kolejnego dowódcę, szybko
został wyprowadzony z błędu. Elearzy nie mieli najmniejszego
zamiaru powierzać dowództwa nikomu z zewnątrz, oddając się
pod komendę dotychczasowego zastępcy Lisowskiego –
pułkownika Czaplińskiego. Z  czasem przyjęła się zasada, że
sami będą mianować bądź też odwoływać swych dowódców.
Pułkownik Czapliński okazał się również sprawnym
dowódcą. Pod jego komendą lisowczycy ruszyli w  głąb Rosji,
zajęli Mieszczersk i  Kozielsk, pokonali księcia Pożarskiego
i  wzięli do niewoli księcia Mieszczewskiego, docierając aż pod
Astrachań, Kazań i  na północ – aż do wybrzeży Oceanu
Lodowatego. Po śmierci Czaplińskiego, w  1618 roku,
dowództwo przejął Walenty Rogawski. „Lisowskie harce” na
ziemi ruskiej trwały nieprzerwanie przez okres czterech lat. Do
kraju powrócili w  1619 roku, już po podpisaniu traktatu
pokojowego między Rzeczpospolitą a Moskwą.
Wkrótce okazali się ciężarem dla ojczyzny. W rzeczywistości
byli regularną jednostką armii polskiej, bowiem za udział
w  wojnie polsko-rosyjskiej po stronie królewicza Władysława
otrzymywali regularny żołd. Jednocześnie przeszłość nauczyła
ich, że są bezkarni i  właśnie to poczucie sprawiło, że w  ich
szeregach utrzymywała się mentalność kupy swawolnej. Nic
dziwnego więc, że po powrocie do kraju nadal uprawiali swój
bez mała zbójecki proceder, dopuszczając się przestępstw
i gwałtów. Kiedy zniecierpliwiony król Zygmunt podjął decyzję
o  ich zniesieniu i  wydawało się, że lisowczycy zostaną tylko
wspomnieniem wojny z Rosją, okazało się, że ich usługi znowu
są potrzebne ojczyźnie. A wszystko za sprawą wojny katolickich
Habsburgów z protestantami Rzeszy Niemieckiej, wspieranymi
przez liczne, często katolickie państwa Europy, które
w konflikcie widziały szansę na osłabienie potęgi Habsburgów.
Dramatyczny początek konfliktu zbrojnego, który miał
przejść do historii pod nazwą wojny trzydziestoletniej, bowiem
działania wojenne toczyły się bez mała przez trzydzieści lat,
miał miejsce w  1618 roku w  Pradze, a  konkretnie – na zamku
w  Hradczanach. Przyczyną konfliktu było niedotrzymanie
przez cesarza Macieja swobód religijnych, zagwarantowanych
tzw. listem majestatycznym przez jego poprzednika Rudolfa II.
Na tym tle doszło do ostrej wymiany zdań na zamku praskim,
w  efekcie której czescy protestanci tak się rozsierdzili, że…
wyrzucili przez okno sali jadalnej, gdzie obradowano, dwóch
cesarskich namiestników – Jarosława Borzitę z  Martinic
i  Wilhelma Slavatę, jak również ich sekretarza Fabriciusa.
O  dziwo, pomimo upadku z  kilkudziesięciu metrów,
namiestnikom nic się nie stało, co katolicy uznali za cud.
W  rzeczywistości nie ocaleli dzięki interwencji opatrzności,
a dzięki… górze kompostu, która powstała pod oknami jadalni,
na skutek wyrzucanych sukcesywnie z okien resztek jedzenia.
To znamienne wydarzenie, uchodzące za początek wojny
trzydziestoletniej, przeszło do historii pod nazwą defenestracji
praskiej, utworzoną od wyrażenia łacińskiego „de fenestra” –
„przez okno”. Dalszym ciągiem dramatycznych zdarzeń była
wojna pomiędzy stanami czeskimi a  nowo obranym królem
Ferdynandem II, który był zagorzałym katolikiem, otwarcie
mówiącym, iż wolałby rządzić pustynią niż krajem pełnym
heretyków. Wkrótce konflikt rozprzestrzenił się na całą Rzeszę
Niemiecką, przekształcając się ostatecznie w  wojnę między
Unią Protestancką a  Ligą Katolicką. Cała Europa podzieliła się
na dwa obozy: protestancki i katolicki.
Jak łatwo się domyślić, nasz król, Zygmunt III Waza, otwarcie
manifestujący swe przywiązanie do Kościoła, religii
i  katolickich wartości, całym sercem stał przy Habsburgach.
Tym bardziej że jego żona Konstancja wywodziła się właśnie
z  tej dynastii i  była rodzoną siostrą łaskawie panującego
cesarza. Ponoć królowa ze łzami w oczach klękała przed swoim
małżonkiem, błagając go, by zbrojnie wspomógł jej brata.
Zygmunt, choć kochał swą żonę i  był przykładnym mężem,
bynajmniej pantoflarzem nie był i  choć łzy Konstancji bardzo
go bolały, musiał działać rozważnie. Miał jednocześnie
świadomość, iż za sprawą owego konfliktu nad Rzeczpospolitą
zbierają się czarne chmury, bowiem ewentualny upadek
Habsburgów, najpotężniejszej dynastii katolickiej ówczesnej
Europy, mógł zmienić zasadniczo porządek na kontynencie,
a za naszą południową granicą pojawiłby się kraj protestancki,
który mógłby sprzymierzyć się ze Szwecją. A  to oznaczałoby
niemałe kłopoty dla Polski.
Co gorsza, nad Wisłę docierały straszliwe doniesienia
o  poczynaniach wojsk protestanckich oraz ich zwolenników.
Naoczni świadkowie, uciekinierzy szukający schronienia
w katolickiej Polsce, opowiadali, iż zbuntowani protestanci „[…]
kościoły katolikom gwałtem brali, ciała wiernych z  grobów
dobywali, relikwie świętych Bożych palili, na ołtarzach
bluźnierstwy swemi gniew Boży na naród ludzki wzbudzali,
obrazy świętych a na ostatek i krucyfiksy deptali, kielich krzyże
i  insze srebra kościelne […] na pieniądze przerabiali; dzwony
na działa przelewali, kapłany i  zakonniki męczyli, panienki
zakonne Bogu poślubione gwałcili i  wszelkie katoliki według
różnych inwencyj szatańskich trapili i prześladowali”[3].
Pomimo to król wiedział, że sejm nie zgodzi się na
uchwalenie nowych podatków na zorganizowanie kolejnych
zaciągów do wojska, w  celu walki w  obronie Habsburgów. Co
więcej, jego ewentualne zapędy hamował hetman Żółkiewski,
obawiając się reakcji Turcji, odwiecznego wroga Habsburgów,
na poparcie ich przez Rzeczpospolitą. Należało więc działać
wyjątkowo rozważnie, z  zachowaniem wszelkiej tajemnicy.
I wówczas przypomniał sobie o lisowczykach.
Tymczasem sytuacja na wojnie komplikowała się coraz
bardziej, zagrażając poważnie Habsburgom i  cesarskiemu
Wiedniowi. Na podległych cesarzowi Węgrzech wybuchło
powstanie, kierowane przez kalwina, kandydata do korony
węgierskiej, księcia Siedmiogrodu, Gábora Bethlena. Książę
poprowadził swe wojska w  stronę Górnych Węgier, tj. na
Słowację, co Polska potraktowała jako jawną próbę blokady
południowych rubieży państwa. 14 października 1619 roku
Bethlen zajął Bratysławę i przejął węgierskie insygnia koronne.
Stąd mógł swobodnie wyruszyć na podbój Wiednia, od którego
dzielił go jedynie Dunaj. Zaniepokojony Zygmunt próbował coś
wyjednać na drodze dyplomatycznej, śląc do Bethlena list za
listem, w  których domagał się, by ten zaprzestał nękania
cesarza. Jak łatwo się domyślić, jego zabiegi nie odniosły
żadnego skutku i  wojska siedmiogrodzkiego księcia podeszły
pod Wiedeń, przystępując do oblężenia miasta. Na
wiedeńczyków padł blady strach, który był jak najbardziej
uzasadniony, gdyż miasta broniło zaledwie dwa tysiące
cesarskich żołnierzy, podczas gdy siły Bethlena liczyły
czterdzieści dwa tysiące zbrojnych i wspierały je wojska stanów
czeskich, śląskich i morawskich.
Dwór cesarski z  nadzieją nasłuchiwał wieści z  polskiego
dworu, gdzie wcześniej wysłano w  charakterze posła hrabiego
Althana, by zaciągnął ciężką polską jazdę pod cesarskie
sztandary. Przybywszy do Krakowa, prosił on uniżenie
polskiego monarchę o  oddanie do dyspozycji cesarza „600
kopijników” oraz „służalczego żołnierza”. Ponieważ ze
Stambułu dochodziły niepokojące wieści o planowanym sojuszu
Turcji z Bethlenem, o czym donosili polscy szpiedzy, monarcha
zdecydował się wysłać lisowczyków. Prawdopodobnie liczył też,
iż w dowód wdzięczności odzyska dla Polski Śląsk. Ze względu
na brak zgody na interwencję w  polskim sejmie, Zygmunt
sfinansował wyprawę z własnej szkatuły.
Żółkiewski sugerował, by lisowczycy idąc przez Słowację
„przy okazji” wyrzynali zbuntowane protestanckie rodziny, ale
król nie zgodził się na pacyfikację, wydając rozkaz jak
najszybszego przemarszu.
W  połowie października 1619 roku, dziesięć tysięcy
lisowczyków, pod wodzą Walentego Rogawskiego, wyruszyło
z  Ukrainy na przejścia karpackie, kierując się na Jasło,
a  stamtąd usiłowali przejść granicę koło Piwnicznej. Granicę
przekroczyli najprawdopodobniej dopiero 21 listopada. To
znaczne opóźnienie było wynikiem targów o  żołd, jak również
nieudanego wypadu i kontrataku Węgrów na przełęczach.
Wkrótce po przekroczeniu granicy, 23 listopada 1619 roku,
natknęli się na wojska węgierskie, dowodzone przez młodego
Jerzego Rakoczego. Historycy do dziś nie są zgodni, gdzie to
nastąpiło. Węgrzy i  Czesi twierdzą, że miało to miejsce pod
Stropkowem, natomiast polscy badacze wskazują na Humienne.
Co prawda wojska Rakoczego nie miały liczebnej przewagi,
ale ich wódz był pewien zwycięstwa, bowiem dysponował
świetnie wyposażoną piechotą, która w  ówczesnych bitwach
często decydowała o  zwycięstwie. Dwa i  pół tysiąca husarii
i  ciężkozbrojnych kopijników Rakoczego chroniło trzy tysiące
piechoty i wpółdzikich górali Sabatów, uzbrojonych w rusznice,
których lisowczycy praktycznie nie mieli. Szybko okazało się, że
w tym przypadku była to tylko pozorna przewaga.
W  zasadzie nie możemy odtworzyć dokładnego przebiegu
bitwy pod Humiennem, ze względu na dość skąpe relacje, które
zachowały się do naszych czasów. Wiemy z całą pewnością, że
walki toczyły się przez dwa dni, a  Rakoczy zamknął Polakom
drogę na Humienne, obsadzając wzgórza. To jednak nie
przeszkodziło lisowczykom obejść owe wzgórza drogą na Udavę
i  rozbić jeden z  oddziałów węgierskich. Jednak ze względu na
stosunkowo słabe uzbrojenie, brak armat i arkebuzów, nie mieli
najmniejszych szans na przebicie się przez pozycje wroga.
Wówczas postanowiono uciec się do podstępu wzorowanego na
taktyce opracowanej i  stosowanej przez Tatarów. Ponieważ
w  międzyczasie nadciągnęły tabory, które wyjątkowo miały
lisowczykom towarzyszyć w  tej kampanii, postanowili je
wykorzystać przeciwko Rakoczemu.
Następnego dnia zasymulowali ucieczkę. Węgierska piechota
ruszyła za nimi w pościg, bardziej niż na ściganiu lisowczyków
skupiono się jednak na ich taborach, licząc na bogate łupy
wojenne. I to był kardynalny błąd Węgrów, bowiem lisowczycy
zawrócili, obeszli ciężkozbrojnych i  gwałtowną szarżą
uporządkowanych już czterech hufców, ze wszystkich stron
zaatakowali piechotę Rakoczego. Tymczasem zajęci rabunkiem
żołnierze nie zdołali odtworzyć szyków. I  jeszcze raz polscy
kozacy dowiedli swej złej sławy, urządzając Węgrom
prawdziwą jatkę. Pod ich szablami padło ponad pięć tysięcy
Madziarów, a  wojska polskie zdobyły siedemnaście chorągwi,
z  których dwie bezzwłocznie odesłano do Polski w  darze dla
monarchy. Sam Rakoczy ratował się ucieczką, a  lisowczycy
ruszyli przez Bodrok i  Toplę na Sárospatak, po drodze
„wszystko wszędy ogniem a  mieczem znosząc”, by w  końcu
dotrzeć do zamku Makowica, gdzie schronił się Rakoczy. Do
oblężenia jednak nie przystąpili ze względu na brak
odpowiedniego uzbrojenia. Ruszyli natomiast na Koszyce
i  spalili przedmieścia tego miasta, dokonując jednocześnie
licznych łupieżczych rajdów na terenie Słowacji. Wbrew
planom króla, które reprezentował jeden z  dowódców, by siły
lisowczyków połączyły się z  armią cesarską, około 10 grudnia
zdecydowano się zawrócić do Polski.
Zwycięstwo lisowczyków w bitwie pod Humiennem odniosło
zamierzony skutek, bowiem kiedy wieści o  tym dotarły do
oblegającego Wiedeń Bethlena, ten odstąpił od oblężenia
i  cofnął się do Bratysławy. Stamtąd usiłował podejmować
jeszcze jakieś działania, wspierając Rakoczego, ale lisowczycy
byli już w drodze do kraju. Tymczasem Wiedeń i Habsburgowie
byli ocaleni! Pierwsza odsiecz wiedeńska, jak ją później
nazwano, odniosła skutek.
Co ciekawe, sam Zygmunt III Waza i  jego najbliżsi
współpracownicy byli głęboko rozczarowani odwrotem
lisowczyków i  mieli poczucie klęski. Dopiero później
uświadomili sobie, że imperium Habsburgów zostało ocalone.
Historycy, oceniający owe wydarzenia, zgodnie twierdzą, że
gdyby nie pogrom, jaki lisowczycy zgotowali Węgrom pod
Humiennem, wojna trzydziestoletnia zakończyłaby się zapewne
już w  1619 roku, kładąc kres potędze habsburskiej, a  losy
Europy mogłyby potoczyć się zupełnie inaczej. Niestety, jak to
zwykle bywa w  historii Polski, owego zwycięstwa nikt nie
potrafił wykorzystać ani do celów dyplomacji, ani chociażby do
propolskiej propagandy. Polska nie otrzymała też Śląska, na co
w  skrytości ducha liczył Zygmunt. Owa pierwsza odsiecz
wiedeńska z  lokalnej wojenki przeobraziła się w  wojnę
powszechną, pustoszącą Europę przez najbliższe trzydzieści lat.
A jak potoczyły się dalsze losy lisowczyków? Po zakończeniu
kampanii podjęli marsz ku Polsce. Ponieważ znów nie
otrzymali obiecanego żołdu, rozłożyli się w  okolicach Krosna
i  Dukli, skąd niektóre pułki wyruszyły na wyprawy, podczas
których bezczelnie łupili „cały szlak podgórski, nie czyniąc
różnicy między dobrami królewskimi, duchownymi
i  szlacheckimi”[4]. Z  tą plagą próbował poradzić sobie ich
dowódca Rogawski, wprowadzając poważny rygor, co nie
spodobało się jego podwładnym, którzy zdecydowali pozbawić
go dowództwa i  oddać je Wojciechowi Kleczkowskiemu.
Wkrótce skargi na samowole lisowczyków doszły do uszu
samego króla. Oburzona szlachta domagała się
natychmiastowego zaprzestania mieszania się Polski w sprawy
wewnętrzne Czech i Węgier, ale pomimo to, Zygmunt nadal po
cichu starał się wspomagać swego cesarskiego szwagra. Co do
lisowczyków, ostatecznie zdecydował, iż najlepiej zrobi
wysyłając ich na zagraniczne wyprawy, bowiem, jak sam
stwierdził: „Lepiej [by] rozpustne lisowczyki zuchwalstwo
swoje nieśli w  obce kraje, niż gdyby niewinny lud gnębili
u siebie”[5].
Lisowczycy przeszli na żołd biskupa wrocławskiego,
z  którego rozkazu napadali trzykrotnie na Śląsk, natomiast
cztery tysiące z  nich, pod dowództwem Kleczkowskiego wzięło
udział w  bitwie pod Białą Górą, gdzie, walcząc po stronie
Habsburgów, sromotnie pobili broniących swej państwowości
Czechów. Tamże nieznany z imienia jeździec ocalił życie wodza
katolickiej armii, Henriego Duvala Dampierre’a, a  lisowczycy
położyli pod nogami cesarza aż dwadzieścia zdobytych przez
siebie chorągwi. Zachwycony odniesionym zwycięstwem,
z  którego nawiasem mówiąc zupełnie nic dla Polski nie
wynikało, poeta doby baroku, Bartłomiej Zimorowic, pisał: „po
dziś dzień niejeden Czech mdleje dla gorąca, kiedy go futro lisie
grzeje”.
Co gorsza, informacje o  odsieczy wiedeńskiej dotarły także
do Stambułu i  stały się młynem na wodę rzeczników wojny
z Polską. Wkrótce rzeczywiście doszło do zbrojnej konfrontacji
między Turcją a  Polską. W  1620 roku Turcja rozpoczęła
ekspansję, w  wyniku której doszło do bitwy pod Cecorą. Pod
dowództwem hetmana Żółkiewskiego służyło ponad tysiąc
lisowczyków, z  których bitwę przeżyło zaledwie siedmiuset.
Turecką agresję zatrzymał dopiero Chodkiewicz pod
Chocimiem, także wspierany przez lisowczyków. Tym razem
straceńcy zebrali same pochwały. Jak wspominał ojciec
przyszłego króla Jana III Sobieskiego, Jakub Sobieski: „Wyparli
za pomocą Bożą od Lisowczyków hufce pogańskie i  piersiami
swymi oddalili wszystko prawie od obozu niebezpieczeństwo.
[…] Tam niejedna nieprzyjacielska poległa głowa, aleć i  koło
Lisowczyków dobrze krwią swą dolinę nad Dniestrem
pokropili”[6].
Niestety po zwycięstwie pod Chocimiem, część
z  lisowczyków, którzy wrócili do kraju, zamieniła się
w  zwyczajnych bandytów, bez skrupułów rabujących
i  mordujących rodaków. Co prawda hetman Żółkiewski nie
dawał posłuchu pogłoskom o  ich wybrykach, uznając, że
większość przypisywanych ich niegodziwości była sprawką
zwykłych bandytów, których przestępstwa zapisywano na
konto polskich kozaków. Ironizował, że skoro budzą takie
przerażenie, będą musieli nauczyć się latać, by móc poruszać
się po Polsce. Powszechna niechęć, jaką zaczęto otaczać
lisowczyków, miała także drugie dno: w ich szeregach bowiem
można było znaleźć nie tylko szlachciców, ale także mieszczan
i  zwykłych chłopów. A  polska szlachta strzegła swych
przywilejów jak źrenicy oka i  obawiała się, że wkrótce będzie
musiała podzielić się z ludźmi wywodzącymi się z lisowczyków.
Ich kapelan, franciszkanin Wojciech Dembołęcki, z  podziwu
godnym zapałem występował w obronie elearów, dowodząc, że
to sam Pan Bóg powołał tę formację do życia dla celów obrony
swego Kościoła, zagrożonego przez zuchwałych kacerzy. Na
próżno. W  1624 roku rozwiązano chorągwie elearskie,
a samych lisowczyków obłożono infamią. Ci, którzy nie wrócili
na ojczystą ziemię, ponieśli swe „zuchwalstwo w  obce kraje”,
wiele lat walcząc przeciwko Unii Protestanckiej na terenie
Niemiec i Włoch.
Tymczasem w  Rzeczypospolitej miało miejsce prawdziwe
polowanie na lisowczyków. Śmierć ponieśli nie tylko elearzy,
ale także ludzie niewinni, podejrzani jedynie o  związki
z lisowczykami, jak również zasłużeni dla kraju weterani. Część
ocalała dzięki interwencji hetmanów. Ci, którzy mieli
„lisowską” przeszłość za sobą, nie przyznawali się do niej,
bowiem mogło to przekreślić ich karierę wojskową, co najwyżej
enigmatycznie wspominali o  służbie dla cesarza. Sztuka
wojenna wypracowana przez lisowczyków jednak okazała się
przydatna dla ojczyzny. To właśnie z ich doświadczeń korzystał
Stefan Czarnecki, kiedy dwadzieścia lat później prowadził
wojnę partyzancko-sabotażową ze Szwedami.
Pamięć o  lisowczykach trwała jeszcze długo po śmierci
ostatniego z  nich. Przez kolejne sto lat opowiadano
przerażające historie o  jeźdźcach, którzy pojawiali się znikąd,
mknęli na swych rączych koniach szybciej niż wiatr i  byli tak
okrutni, jak hordy pogańskich Tatarów.
Przypisy:
1  Za: Lisowczycy – Encyklopedia tradycji [online], dostępne w  internecie:
http://tradycja.wikia.com/wiki/Lisowczycy
2  Za: Sawicki Zbigniew, Lisowczycy [online], dostępny w  internecie:
http://www.signum-polonicum.com.pl/artykuly.html
3  Za: Solak Andrzej, Boży bicz na kacerzy [online], dostępne w  internecie:
http://www.katolik.pl/bozy-bicz-na-kacerzy
4  Za: Besala Jerzy, Pierwsza odsiecz wiedeńska [online], dostępne
w  internecie: http://wiadomosci.onet.pl/kiosk/historia/pierwsza-odsiecz-
wiedenska
5  Za: Solak Andrzej, Boży bicz na kacerzy [online], dostępne w  internecie:
http://www.katolik.pl/bozy-bicz-na-kacerzy
6  Za: tamże.
 

Jeremi Wiśniowiecki –
bohater czy zbrodniarz
wojenny?

iedy na początku 2012 roku w  pewnym mieście na


Podlasiu, w którym wiele ulic już nazwano nazwiskami postaci
z  Trylogii Sienkiewicza, zaproponowano, by jedną z  nich
nazwać ulicą Jaremy Wiśniowieckiego, na posiedzeniu rady
miasta rozpętała się prawdziwa burza. Część radnych, którzy
mieli decydować o  nowej nazwie ulicy gorąco zaprotestowała,
twierdząc, iż Jarema był człowiekiem zbyt kontrowersyjnym, by
można było jego imieniem nazwać ulicę. Powoływano się na
jego krwawe metody pacyfikacji powstań kozackich oraz
gwałtowny charakter, argumentując, że sposób przedstawienia
jego postaci przez Sienkiewicza nie do końca jest zgodny
z rzeczywistością. W efekcie projekt upadł, a ulica zyskała inną
nazwę.
Kim był ten człowiek, który tak wiele znaczył
w  niespokojnych dla Rzeczypospolitej latach 1648–1651, był
prawdziwym bożyszczem żołnierzy, szlachty i  Żydów, a  po
latach nadal budzi kontrowersje i  spory? Jedno jest pewne:
Jarema jest jedną z  najbardziej intrygujących i  zagadkowych
postaci w  naszej historii, nawet dzisiaj niejednoznacznie
ocenianych przez historyków. Paweł Jasienica widzi w  nim
niemal warchoła i „bezwzględnego obrońcę starego porządku”,
ale inni uważają go za jednego z najwybitniejszych ludzi epoki.
W poprzednim systemie, uznany za „kata narodu ukraińskiego”
został skazany na zapomnienie i  celowo pomijany
w  podręcznikach historii. Po rewolucji Solidarności,
Wiśniowiecki do podręczników wrócił, ale kontrowersje, co do
jego osoby nie ustały. Co więcej, reżyser Jerzy Hoffman chyba
niechcący dolał oliwy do ognia, każąc Andrzejowi Sewerynowi,
odtwórcy roli księcia, wygłosić słynną kwestię: „Mordować ich
tak, żeby czuli, że umierają […]”, a  w  następnym kadrze
ukazując konającego w męczarniach na palu kozackiego posła.
Wizja postaci Jaremy zaprezentowana w  filmie, nie do końca
jest zgodna z  wizerunkiem stworzonym przez Sienkiewicza,
a  ile w  niej prawdy historycznej, spróbujemy się przekonać
w niniejszym rozdziale.
Wydaje się, jakby po śmierci ciążyło nad nim jakieś fatum:
nadal nie zostały do końca wyjaśnione okoliczności jego zgonu,
zagadkowa jest organizacja jego pogrzebu i  pochówku, nie
wiadomo też, co właściwie stało się z  samym ciałem Jaremy.
Poza tym, praktycznie nie zachowały się po nim żadne
pamiątki, z  wyjątkiem bardzo niewielkiej ilości listów, ani
wiarygodna ikonografia, w  związku z  czym nie możemy
odtworzyć nawet jego wyglądu. Wszystko to stoi w  jawnej
sprzeczności z  uwielbieniem, jakim darzono go za życia, które
doskonale oddał Sienkiewicz na kartach swojej Trylogii.
Jeremi Wiśniowiecki, zwany też Jaremą, książę na
Wiśniowcu, Łubniach i  Chorolu, dowódca wojsk koronnych,
wojewoda ruski od 1646, starosta przemyski, przasnyski,
nowotarski, hadziacki, kaniowski, urodził się
najprawdopodobniej 17 sierpnia 1612 roku (dokładna data ani
miejsce urodzin nie są znane). Był synem Michała
Wiśniowieckiego i  Rainy Mohylanki, córki hospodara
mołdawskiego, Jeremiasza. Imię, które nadano mu na chrzcie,
otrzymał po swoim dziadku ze strony matki – Jeremim Mohyle,
którego na tronie Mołdawii osadził Zamoyski.
Rodzina jego ojca, Wiśniowieccy, wywodziła się z  rodu
Zbaraskich, którego protoplastą był żyjący na przełomie XIII
i XIV wieku namiestnik bracławski Michał Zbaraski, pan zamku
w  Wiśniowcu, od którego wziął swe nazwisko. Natomiast tytuł
książęcy Wiśniowieccy odziedziczyli jako potomkowie
Zbaraskich po bratanku samego króla Władysława Jagiełły –
Fiodorze Korybutowiczu (Nieświskim). To właśnie na pamiątkę
bratanka monarchy każdy Wiśniowiecki otrzymywał trzecie
imię – Korybut. Ród pieczętował się własnym herbem, dla
którego w  herbarzach przyjęła się nazwa Korybut. Ojciec
Jeremiego wywodził się z  linii Wiśniowieckich, zwanej
królewską, na cześć króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego,
ostatniego przedstawiciela tej gałęzi rodziny, do której należały
tereny Zadnieprza i  która swoją rodową siedzibę miała
w Łubniach, gdzie najprawdopodobniej przyszedł na świat sam
Jarema. Jeremi, podobnie jak jego ojciec nosił dumny tytuł
„księcia na Wiśniowcu i  Łubniach”. Druga linia
Wiśniowieckich, zwana książęcą, zapoczątkowana przez
drugiego syna Michała Zbarskiego Iwana, zamieszkiwała
Podole, a  jej członkowie nosili tytuł „książąt na Wiśniowcu
i Zbarażu”.
Michał Wiśniowiecki, ojciec przyszłego pogromcy Kozaków
brał udział w  dymitriadach, aczkolwiek nie był tak
zaangażowany w  awanturę o  moskiewski tron, jak inny jego
krewny – Konstanty. Bardziej interesowały go sprawy Mołdawii,
bowiem jako zięć władającego tym krajem Mohyły, łudził się
nadzieją zdobycia władzy w tym państwie. Sprawy mołdawskie
tak bardzo go absorbowały, że nie znajdował czasu dla swojej
rodziny i dzieci, córki Anny i syna Jeremiego. Niestety, nie dane
mu było spełnić marzeń i  zasiąść na mołdawskim tronie,
bowiem zmarł w  1616 roku. Przyczyną śmierci była trucizna
podana w… komunii świętej. Jego syn miał wówczas zaledwie
pięć lat, prawdopodobnie nie pamiętał więc wcale swego
wiecznie nieobecnego ojca.
Opiekę nad dziećmi, jak również wszystkie sprawy
majątkowe i  rodzinne, przejęła wdowa po Michale, Raina,
kobieta energiczna o  silnej osobowości i  wręcz fanatyczna
wyznawczyni prawosławia. Jej lojalność wobec cerkwi
przejawiała się nie tylko w  fundowaniu klasztorów i  świątyń,
ale także w nienawiści do Kościoła katolickiego oraz unickiego.
Dowodem na to jest klątwa rzucona przez nią na wszystkich,
którym przyszłoby do głowy zmienić wyznanie
z  prawosławnego na inne. Tekst owej klątwy został
umieszczony na murach klasztoru Mharskiego w  okolicy
Łubniów, rodzinnego majątku Wiśniowieckich, a  brzmiał
następująco: „a  ktoby […] na starożytną błahoczestywą
wschodnią prawosławną wiarę następował i  odmieniał – tedy
niech będzie nad nim klątwa i  rozsądzi się ze mną przed
Majestatem Bożym!”[1]. Zwolennicy obecności zjawisk
paranormalnych w  naszym życiu uważają, że owa klątwa
rzucona i ku przestrodze wyryta na klasztornych murach, była
przyczyną wymarcia królewskiej gałęzi rodu Wiśniowieckich.
Raina twardą ręką trzymała rodzinny majątek i  syna,
Jeremiego, którego starała się wychować na gorliwego
wyznawcę prawosławia. Chłopiec w  dzieciństwie wysłuchiwał
prawosławnych modłów i  kazań mnichów. I  prawdopodobnie
wyrósłby na prawowiernego członka Cerkwi, gdyby jego matka
nie zmarła w  1619 roku. Osierocony książę trafił pod opiekę
krewnego Konstantego Wiśniowieckiego, wojewody bełskiego,
wspomnianego już wyżej uczestnika dymitriad.
Konstanty, choć bez najmniejszych skrupułów czerpał zyski
z  majątku zmarłych krewnych, godziwie zajął się
wychowaniem młodego Jeremiego. Przede wszystkim zadbał
o  jego wykształcenie posyłając go do kolegium jezuitów we
Lwowie. Było to możliwe, bowiem jezuickie szkoły nie
wymagały wyznania katolickiego od swoich uczniów. Dzisiaj
może to dziwić, bowiem jezuici zostali powołani do walki
z reformacją, by bronić i rozszerzać wiarę oraz naukę Kościoła
rzymskokatolickiego, przede wszystkim przez publiczne
nauczanie, ćwiczenia duchowe, edukację i  udzielanie
sakramentów. Wbrew pozorom, pozwalanie na naukę
w  prowadzonych przez siebie szkołach innowiercom było
podporządkowane temu celowi, jezuici doskonale wiedzieli jak
oddziaływać na młode, elastyczne umysły. Uczniowie
przyglądając się procesjom, nabożeństwom oraz innym
uroczystościom religijnym organizowanym przez zakonników
stopniowo ulegali wrażeniu, że to właśnie katolicyzm jest
najwłaściwszą drogą do zbawienia. Magii tej uległ także
Jarema, który później przeszedł na katolicyzm i  stał się jego
gorliwym wyznawcą.
Uzupełnieniem edukacji szlacheckich synów były podróże po
Europie, nic więc dziwnego, że w  taką podróż wysłał swoich
synów także Konstanty Wiśniowiecki. A  ponieważ młody
Jeremi był ich rówieśnikiem, krewny zadecydował, że i  on
również wyruszy na zwiedzanie kontynentu. Wiśniowieccy
udali się więc w  tę pouczającą podróż, odwiedzając w  latach
1628–1630 Rzym, Padwę i  Bolonię. Uzupełnieniem owych
edukacyjnych wojaży był pobyt Jeremiego w  Niderlandach
w 1631 roku, gdzie poznał sztukę budowy fortyfikacji. Zdobytą
wówczas wiedzę miał wykorzystać w  czasie słynnej obrony
Zbaraża.
Kiedy wrócił do kraju, podjął ostateczną decyzję o konwersji
na katolicyzm. Było to tym łatwiejsze, że praktycznie wszyscy
krewni księcia byli już katolikami. Pomimo konwersji Jarema
do końca swego życia miał sentyment do prawosławia
i  popierał prawosławne duchowieństwo. Być może obligowały
go do tego względy rodzinne, bowiem kuzyn Wiśniowieckiego
ze strony matki, Piotr Mohyła, był archimandrytą‹8› Ławry
Pieczerskiej.
W  1632 roku zmarł król Zygmunt III Waza, a  ówczesny car
Rosji, Michał I  Romanow, wykorzystał tę sytuację, by
zaatakować Smoleńsk, rozpoczynając wojnę polsko-rosyjską. To
właśnie podczas tego konfliktu Wiśniowiecki zdobył swoje
pierwsze doświadczenia wojskowe pod czujnym okiem
kasztelana kamienieckiego Aleksandra Piaseczyńskiego.
Wówczas też zetknął się z Kozakami, bowiem pod jego komendę
trafiły oddziały zaporoskich Kozaków, dowodzone przez
Michała Doroszenkę. Działania wojenne Wiśniowieckiego
skupiały się głównie na dywersji w  okolicach Putywla. Kniaź
planował przejście przez terytorium Rosji na północ, w efekcie
doprowadzając do przecięcia linii komunikacyjnych oblegającej
Smoleńsk armii. Tym ambitnym planom sprzeciwili się…
Kozacy, pod naciskiem których Wiśniowiecki przystąpił do
oblężenia Putywla. Być może owo oblężenie zakończyłoby się
zdobyciem miasta, gdyby nie bunt Kozaków, którzy,
niezadowoleni z rozkazów wydawanych przez Jeremiego, nocą
najzwyczajniej w świecie uciekli z obozu księcia.
Po zakończeniu działań wojennych i  podpisaniu pokoju
w  Polanowie w  1634 roku, Wiśniowiecki zajął się swoimi
prywatnymi sprawami, a  konkretnie – przejęciem majątku od
swego stryja, kniazia Konstantego. Ponieważ ogromne dobra
zadnieprzańskie były tylko w  niewielkim stopniu
skolonizowane, Jeremi bezzwłocznie przystąpił do kolonizacji
tych terenów. Do roku 1645 ilość chłopów w  jego dobrach
powiększyła się siedmiokrotnie. Na tereny należące do księcia
chętnie napływało chłopstwo zbiegłe z  innych ziem, bowiem
Wiśniowiecki zwalniał ich z wykonywania zobowiązań lennych
nawet do dwudziestu lat. Na efekty takiej polityki nie trzeba
było długo czekać: kiedy książę obejmował we władanie swoje
włości miał zaledwie cztery tysiące pięciuset poddanych,
natomiast już w  roku 1646 w  należących do Wiśniowieckiego
miasteczkach, wioskach, chutorach i młynach mieszkało ponad
dwieście trzydzieści tysięcy poddanych. Jak można się domyślić,
owe majątki przynosiły księciu wielki dochód, wynoszący
sześćset tysięcy złotych. Dodajmy, że w  owych czasach koń
kosztował sześć złotych, a  wół – dwadzieścia, parę butów
natomiast można było nabyć za dwa złote.
Ale nie tylko chłopi zasilali „państwo Wiśniowieckich”, jak
wkrótce niektórzy złośliwie zaczęli nazywać książęce
posiadłości, bowiem we włościach Jeremiego pojawili się także
przedstawiciele drobnej szlachty, którzy wkrótce utworzyli
kadry administracyjne dla jego ziem. Wiśniowiecki dysponował
też jedną z najliczniejszych prywatnych armii Rzeczypospolitej,
liczącej ponad cztery tysiące wojska. Ponadto sprowadził na
Ukrainę wiele zakonów katolickich i  ufundował wiele
kościołów. Wyznawcy prawosławia na tych terenach jednak
nigdy nie byli prześladowani, ani nie spotykali się z  aktami
nietolerancji, bowiem, jak już wyżej wspomniano, książę żywił
wielki sentyment do wiary swych przodków.
W  tym samym okresie Wiśniowiecki wdał się w  spór
z  Jerzym Ossolińskim, co znacznie zaszkodziło jego karierze
politycznej. Wszystko zaczęło się w  1633 roku, kiedy nowo
obrany król Władysław IV, wysłał do Rzymu posła, kanclerza
Ossolińskiego, któremu powierzył dość delikatną misję. Otóż,
w  obliczu działań wojennych rozpoczętych przez Rosję, król
postanowił zjednać sobie Kozaków i  wykorzystać ich jako siłę
militarną w  obronie Rzeczypospolitej. A  ponieważ Kozacy
wyznawali prawosławie, co usiłował wykorzystać car, usiłując
przeciągnąć ich na swoją stronę, podjął działania zmierzające
do legalizacji hierarchii prawosławnej i  już w  czasie elekcji,
jeszcze jako królewicz, powołał specjalną komisję sejmową,
która opracowała projekt załatwienia sprawy wyznaniowej.
Projekt przewidywał zupełną wolność religijną
i  równouprawnienie polityczne dla prawosławnych. Wszystko
to zostało zawarte w  pactach conventach uroczyście
zaprzysiężonych przez króla po jego elekcji.
Jak się łatwo domyślić, to rozsądne i politycznie uzasadnione
posunięcie wywołało wiele protestów. Rozsierdzeni unici‹9›
wnieśli skargę do papieża, a  stronnictwo katolickie na sejmie
koronacyjnym wystąpiło z  ostrym protestem. Na próżno, król
nie miał najmniejszego zamiaru zrezygnować z  powziętej
decyzji, a  senatorom oświadczył: „komu przysięgałem usty,
temu przysięgam i  intencją”[2]. W  efekcie sejm zatwierdził
przywileje królewskie wydane prawosławnym, ale tylko do
czasu, uzależniając decyzję od zgody papieskiej. Król nie chciał
zatargu z papiestwem, postanowił więc wysłać tam posła, który
mógł wytłumaczyć Ojcu Świętemu, iż ustępstwa na niekorzyść
unitów podyktowane zostały względami politycznymi, że
chwilowe straty Kościoła dadzą się naprawić, gdy król uzyska
koronę szwedzką i moskiewską. Wysłannik miał więc nakłonić
papieża, aby ten nie występował przeciw postanowieniom
Władysława IV, by nie utrudniać sytuacji Polski wobec grożącej
wojny z Moskwą, a niebawem i ze Szwecją.
Monarcha wysłał do Rzymu swego zaufanego człowieka
i  przyjaciela – podskarbiego koronnego, Jerzego Ossolińskiego,
który nie tylko miał zająć się drażliwą kwestią
równouprawnienia prawosławnych, ale także wyjednać
u  papieża zakaz nabywania majątków ziemskich przez
duchownych. Okazało się jednak, że Ossoliński bardziej niż
o  załatwienie spraw państwa zatroszczył się o  sprawy
prywatne. Odprawiwszy triumfalny wjazd do miasta, na co
wydał niebagatelną kwotę dwustu tysięcy złotych polskich,
wywarł niezapomniane wrażenie na tubylcach, którzy jeszcze
swoim dzieciom opowiadali o  złotych podkowach, gubionych
przez konia polskiego posła. Występując przed Urbanem VIII
wygłosił wspaniałą orację, po wysłuchaniu której sam papież
stwierdził, iż „i  Cycero lepiej by nie powiedział”. Powierzone
mu sprawy państwowe załatwił połowicznie: uzyskał papieską
zgodę na uregulowanie dziesięcin i zniesienie apelacji od sądów
duchownych do Rzymu, ale nie otrzymał zakazu nabywania
dóbr ziemskich przez duchowieństwo ani aprobaty papieskiej
dla równouprawnienia prawosławnych. Zamiast tego uzyskał
dla siebie od papieża tytuł książęcy „dux in Ossolin”, a w drodze
powrotnej zawitał na dwór cesarski w  Wiedniu, gdzie cesarz
nadał mu tytuł księcia Rzeszy. Do kraju więc wracał „syty sławy
i zaszczytów”, jako podwójny książę.
Niestety, w ojczyźniw nie czekało go ciepłe przyjęcie. Szlachta
oburzała się na Ossolińskiego, iż nie udało mu się uzyskać
zakazu nabywania dóbr szlacheckich przez duchowieństwo.
Argumentowano, iż ponieważ z  roku na rok rośnie liczba
majątków szlacheckich zajmowanych przez Kościół, maleje też
liczba szlachty osiadłej, co może się odbić ujemnie na
stosunkach obronnych państwa, bowiem drastycznie spadnie
liczba ludności zobowiązanej do służby w pospolitym ruszeniu.
Zdobyte przez Ossolińskiego zagraniczne tytuły książęce
potraktowano natomiast jako pogwałcenie tzw. równości
szlacheckiej. W  Polsce istniały co prawda znamienite rody
pochodzenia ruskiego bądź litewskiego, szczycące się tytułem
książęcym, ale tolerowano je jednak jako odwieczne,
utwierdzone przez tradycję. Niektóre rodziny, jak chociażby
Tyszkiewiczowie czy Chodkiewiczowie, posiadały zagraniczne
tytuły hrabiowskie, ale nie używały ich w kraju, dlatego nikt nie
miał o to do nich pretensji.
Tymczasem sprawa z  Ossolińskim wyglądała zupełnie
inaczej. Był to człowiek zamknięty w  sobie, niedostępny, który
nie dbał o  popularność wśród braci szlacheckiej i  był przez
swych rodaków niezbyt lubiany. Co więcej, obawiano się, że
skoro papież dobrom ossolińskim nadał tytuł księstwa,
a  właściciel ich został księciem Rzeszy Niemieckiej mógł
kupować dobra w  Cesarstwie na granicy polskiej i  tworzyć
ordynacje, tj. niepodzielne majątki rodowe. Inni mogli pójść za
tym przykładem, tworząc własne księstwa i  Polska mogła stać
się krajem na wzór federacji niemieckiej, będącej luźnym
związkiem udzielnych państw, pozostających pod nominalnym
tylko zwierzchnictwem cesarza. Do tego nie można było
dopuścić, rozpoczęto więc agitację skierowaną przeciwko
Ossolińskiemu. Nie tylko pisano liczne „dyskursy”
i  „przestrogi”, ale także dowodzono, iż Ossoliński jest
człowiekiem dwulicowym, bowiem „nikt dwóm panom naraz
służyć nie może”, nazywano go sprzedawczykiem
i „bierzmowanym Niemcem”, chciano skłócić z królem.
Do akcji przystąpili też „książęta starożytni”, czyli
przedstawiciele rodów dzierżących tytuły książęce uznane
przez szlachtę, do których należeli także Wiśniowieccy. I  to
właśnie młodego Jeremiego wybrano na reprezentanta
w  sporze z  Ossolińskim. Książę sprawę wygrał, ale zyskał
potężnego wroga w  osobie podskarbiego. Kiedy został
kanclerzem w urzędowych pismach ostentacyjnie pomijał tytuł
książęcy Wiśniowieckiego, co więcej pomijano go w nadaniach
urzędów senatorskich. Do 1646 roku Jeremi występował na
sejmach jedynie jako poseł z województwa ruskiego.
W 1637 roku młody Wiśniowiecki postanowił się ożenić. Jego
wybór padł na córkę Tomasza Zamoyskiego, Gryzeldę
Konstancję. Okazało się, że nie jest jedynym kandydatem na
męża owej posażnej, utytułowanej oraz wykształconej panny,
bowiem o  jej rękę przyszło mu rywalizować z  księciem
Władysławem Dominikiem Pasławskim-Ostrogskim,
człowiekiem równie utytułowanym, co bogatym. Ponoć
konkurent Wiśniowieckiego uciekał się do dość nieczystych
zagrań, chcąc zdobyć rękę dziewczyny: przekupywał bowiem
„baby i  panny”, by wychwalały go przed Gryzeldą. Rodzice
przyszłej panny młodej postąpili nieszablonowo, jak na owe
czasy, bowiem przyznali córce prawo wyboru przyszłego męża
i  dziewczyna wybrała Wiśniowieckiego, którego poślubiła
w  kolegiacie zamoyskiej 27 lutego 1637 roku. Owocem tego
związku był syn, Michał Korybut Wiśniowiecki, późniejszy król
Polski.
W tymże okresie kniaź Jarema dał się poznać z nie najlepszej
strony, dopuścił się bowiem kilku postępków, którymi zasłużył
sobie nawet na miano warchoła. Przynajmniej w  oczach
niektórych historyków, z Pawłem Jasienicą na czele, aczkolwiek
ten ostatni przyznał, iż Jarema nigdy nie był takim warchołem
jak chociażby Diabeł z  Łańcuta czy Samuel Łaszcz. U  podstaw
tych zarzutów leżą dwie awantury z udziałem księcia. Pierwszą
był najazd na Mirona Biernawskiego w  imię trochę
naciąganych roszczeń do mienia byłego hospodara
mołdawskiego, popierane roszczeniami do spuścizny po
rodzinie matki, Mohyłach. Napadu nie dokonał Wiśniowiecki
samodzielnie, wspierał go bowiem kasztelan sieradzki
Maksymilian Przerębski. Tuż po śmierci Biernawskiego, obaj
magnaci, na czele swoich nadwornych oddziałów, wtargnęli do
Ujścia i zrabowali wszystkie skarby i kosztowności, należące do
zmarłego. Ten haniebny postępek oburzył siostrę zmarłego
Teodozję Nikorczynę, która namówiła niejakiego rotmistrza
Krusinskiego, by zaatakował Ujście, gdzie osiadł Przerębski,
obległ je i w końcu zmusił kasztelana do poddania się i zwrotu
swojej części łupów. Sam Wiśniowiecki jednak wyszedł z całego
zamieszania bez najmniejszego szwanku, co więcej, udało mu
się zachować zdobyte kosztowności.
Drugi wybryk Wiśniowieckiego omal nie skończył się dla
niego wyrokiem banicji. Kniaź wszedł bowiem w  spór
z  przyjacielem i  ulubieńcem (według niektórych nawet…
kochankiem) samego króla, Adamem Kazanowskim. Królewski
faworyt rościł sobie prawa do zamku w  Rumnie, będącego
własnością Wiśniowieckich od czasów Aleksandra
Wiśniowieckiego. Kazanowski, wykorzystując poparcie
monarchy, otrzymał nadanie na Rumno, aczkolwiek, na mocy
układu zawartego między nim a  Wiśniowieckim, miasto
pozostawało w  jego władaniu wyłącznie do jego śmierci. Po
zgonie Kazanowskiego miało przejść na własność
Wiśniowieckiego.
Na wieść o tym postępku Kazanowski wpadł w gniew, pozwał
Jaremę przed sąd, a  ponieważ Wiśniowiecki ani myślał zjawić
się na postępowaniu osobiście, otrzymał zaoczny wyrok banicji.
Jak łatwo się domyślić, kniaź nic sobie z tego nie robił, co więcej
postanowił dowieść swych racji wysyłając pisma na sejmiki
szlacheckie, przekonując posłów, że ma do Rumna dziedziczne
prawa. Był dość przekonujący, bowiem szlachta wybrała
Wiśniowieckiego posłem na sejm, pomimo że ciążył na nim
wyrok banicji. Sprawa zakończyła się ostatecznie w 1645 roku,
kiedy Wiśniowiecki otrzymał na sejmie prawo wieczystego
posiadania Rumna. Na tym samym sejmie umorzono też wyrok
banicji ciążący na księciu.
Od 1637 roku Polska borykała się z  problemami powstań
kozackich, z których pierwsze wybuchło 12 sierpnia tegoż roku,
za sprawą samozwańczego hetmana Pawluka. Na szczęście tę
rewoltę udało się dość łatwo i  szybko stłumić, bowiem
zbuntowani Kozacy podpisali akt kapitulacji już 24 grudnia
w  Borowicy. Niestety, dość nieporadna pacyfikacja Ukrainy
doprowadziła w  następnym roku do wybuchu kolejnego
powstania, tym razem pod dowództwem Jakuba Ostrzanina,
Dymitra Huni oraz Karpo Skidana. Wojska kozackie idąc w górę
Dniepru zajęły kolejne miasta (w  tym Czehryn). To właśnie
wówczas po raz pierwszy w walkach przeciwko Kozakom wziął
udział Jeremi, który 5 czerwca stanął w  obozie Stanisława
Potockiego, dowodzącego siłami polskimi. Wówczas też dał się
poznać jako świetny dowódca i  doskonały strateg. Po
zwycięskiej dla Rzeczypospolitej bitwie pod Żowninem,
powstanie upadło, a  jego przywódcy uciekli do Rosji.
Zwycięstwo nie rozwiązało jednak kwestii kozackiej,
a  Zaporoże stało się jedną wielką beczką prochu i  tylko
niewielka iskra miała w  przyszłości wystarczyć, by kolejne
powstanie wstrząsnęło całą Rzeczpospolitą.
W 1643 roku na ziemie należące do Wiśniowieckiego napadł
Tatar Omar Aga wraz ze swymi ordyńcami. Wkrótce przekonał
się, że zadarł z  niewłaściwym człowiekiem, bowiem książę nie
tylko pokonał Tatarów, wypędzając ich ze swych włości, ale
także, z pomocą oddziałów koronnych, dotarł na teren Chanatu
Krymskiego, gdzie rozbił tatarskie wojska nad rzeką Surą
i wziął do niewoli syna samego Omara.
Rok później Tatarzy, dowodzeni przez beja perekopskiego
Tohaja, znanego też jako Tuhaj-bej, zaatakowali ponownie
Rzeczpospolitą, której rubieże znacznie lepiej były
przygotowane do obrony. Obronę Zadnieprza powierzono
oczywiście Wiśniowieckiemu, natomiast hetman Koniecpolski
kierował obroną najpopularniejszych szlaków uczęszczanych
przez Tatarów. Na rozkaz hetmana Jeremi, wraz ze swym
wojskiem stanął pod Ochmatowem, a  jego przybycie znacznie
wzmocniło siły polskie. Wówczas doszło do bitwy, w  której
błyskawicznie pokonano Tuhaj-beja, zmuszając go do ucieczki.
Albrycht Radziwiłł z  nieukrywaną dumą pisał, iż dokonano
wówczas trzech rzeczy za jednym zamachem: pierwszy raz
rozgromiono Tatarów na samym początku ich ataku, najdalej
w  historii zapuszczono się ścigając ich i  wzięto najwięcej
jeńców.
Zachęcony takimi sukcesami, król Polski, Władysław IV,
postanowił wypowiedzieć wojnę Turcji. Historycy zgodnie
przyznają, że choć owa wojna byłaby rzeczywiście zgodna
z  interesem Rzeczypospolitej, to monarcha przystąpił do jej
organizacji w  bardzo zły sposób, bowiem złamał artykuły
henrykowskie, bez zgody szlachty organizując zaciągi wojsk
i  wypowiadając Turcji wojnę, pomimo że nie istniała jeszcze
ostateczna koncepcja rozegrania całego konfliktu. Nic więc
dziwnego, że zebrana na sejmie szlachta ostro zaprotestowała
i monarcha, w obliczu rokoszu rozpuścił zaciągi.
W  tym samym czasie, król, licząc zapewne na przyszłe
sukcesy w  ewentualnej wojnie, docenił także samego
Wiśniowieckiego i  w  1646 roku obdarował go jednym
z  najprzedniejszych w  kraju urzędem senatorskim –
województwem ruskim. Nie spełniły się jednak nadzieje Jaremy
na buławę hetmańską, którą mógł otrzymać po śmierci
hetmana Koniecpolskiego. W tym przypadku do akcji wkroczył
jego wróg – Jerzy Ossoliński, który doprowadził do przyznania
buławy Marcinowi Kalinowskiemu.
Rok później, Wiśnowiecki na czele oddziału wojska wyruszył
na Dzikie Pola w  celu sprowokowania Tatarów. Akcja jednak
zakończyła się niepowodzeniem, bowiem jedynymi Tatarami,
na których natknęły się oddziały księcia byli jeńcy tatarscy
pracujący przy rozbudowie twierdzy Kudak.
W  tymże samym roku, Jeremi przejął należące do Samuela
Łaszcza starostwo kaniowskie, uzurpując sobie tytuł starosty
kaniowskiego. Był to kolejny „warcholski” postępek księcia,
bowiem Samuel Łaszcz sam był co prawda warchołem i banitą,
który wyrokami miał ponoć podbitą delię‹10›, ale po jego
wygnaniu należące do niego starostwo stało się zgodnie
z prawem własnością jednego z jego synów. O dziwo, sam król
nie tylko nie potępił tego samowolnego postępku, ale chociaż
nigdy oficjalnie nie nadał mu tego tytułu, w  listach tytułował
Wiśniowieckiego starostą kaniowskim.
W  1648 roku wybuchło powstanie Chmielnickiego, trwający
bez mała siedem lat konflikt, który wstrząsnął całą
Rzeczpospolitą. O  przyczynach i  przebiegu tego powstania
napisano tomy, ale w  tym miejscu należy zwrócić uwagę na
jeden aspekt tej wojny, znaczący dla oceny postępowania
Wiśniowieckiego. Otóż był to bezprecedensowy konflikt
w  dotychczasowych dziejach Rzeczypospolitej, wojna, którą
dziś określono by mianem wojny totalnej. Nigdy bowiem
wcześniej nie mordowano całej ludności danej narodowości na
tak wielkich obszarach. Kozacy skrupulatnie wypełniali rozkaz
Chmielnickiego, że jeńców wolno było brać dopiero nad Wisłą.
Szlachtę polską i  litewską mordowano bezlitośnie, szlachciców
w  okrutny i  wyszukany sposób, natomiast kobiety gwałcono.
Ofiarami Kozaków padł też naród żydowski, który powstańcy
nienawidzili bardziej niż Polaków czy Litwinów. W  efekcie
wymordowano niemal wszystkich Żydów zamieszkujących
tereny objęte powstaniem. Sienkiewicz opisując okrucieństwa
kozackich powstańców na kartach Ogniem i mieczem nie mijał
się z prawdą.
Pozostawiony sam sobie Jeremi w  obliczu powstania musiał
wycofać się z Ukrainy. Wyprowadzając z rejonu zagrożenia nie
tylko szlachtę, ale także ludność żydowską, ratując ich od
niechybnej śmierci. Nic dziwnego więc, że wdzięczni
kronikarze żydowscy porównywali go do samego Mojżesza. To
właśnie wówczas, świadomy terroru wprowadzanego przez
powstańców, postanowił odpłacić im „pięknym za nadobne”,
krwawo rozprawiając się z  rebeliantami i  zdrajcami, jak
również pacyfikując zbuntowane wsie. Podstawową karą
stosowaną przez Jaremę było wbijanie na pal. Wkrótce
okrucieństwo księcia odbiło się szerokim echem wśród
Kozaków, a  już samo imię Wiśniowieckiego wzbudzało
w  powstańcach strach i  trwogę. Tak poczynania Jaremy
opisywał jeden z głównych przywódców powstania, pułkownik
kozacki, Maksym Krzywonos: „Ludzi mordował i ścinał i na pal
wbijał, wszędzie w  każdym miejscu na środku rynku
szubienica. Popom naszym oczy świdrem kręcił”[3].
Faktycznie, gdyby stosować wobec księcia dzisiejsze
standardy, należałoby go uznać za zbrodniarza wojennego,
wbijanie na pal należało bowiem do arsenału najokrutniejszych
metod uśmiercania, jakie wymyśliła ludzkość. W  czasach
Jaremy jednak nikogo te metody nie bulwersowały, wręcz
przeciwnie, uznawano je za karę sprawiedliwą i  stosowano
dość powszechnie. Kara wbicia na pal groziła na przykład za
napad na podróżnych. A  nieopisane wręcz okrucieństwa
dokonywane przez powstańców wobec szlachty polskiej
i litewskiej musiały być przykładnie ukarane.
Rzeczpospolitą targaną powstaniem Chmielnickiego dotknął
kolejny cios – 20 maja 1648 roku zmarł król, Władysław IV,
i kraj czekało bezkrólewie. Kniaź pozostawił rodzinę i ocalałych
ludzi w  centrum kraju i  powrócił na Ukrainę. W  drodze
zdecydował się na starcie ze znajdującymi się w  okolicy
Starokonstantynowa siłami samego Krzywonosa. Bitwa miała
miejsce 28 lipca nad rzeką dzielącą siły polskie i  kozackie.
Krzywonos, zdając sobie sprawę z  liczebnej przewagi nad
wojskami księcia, pewny zwycięstwa trzykrotnie podejmował
próbę przeprawy, wszystkie skończyły się niepowodzeniem
i  kosztowały wielką liczbę ofiar. Tymczasem straty
Wiśniowieckiego były minimalne, bowiem dysponował
artylerią, która bez trudu odpierała ataki wielokrotnie
liczniejszych Kozaków, a jego jazda po odparciu każdorazowego
ataku, coraz głębiej wchodziła na terytorium opanowane przez
wroga. Ostatecznie Krzywonos zarządził odwrót i  wycofał się
w głąb Ukrainy, a Jeremi, zdając sobie sprawę, że nawet po tym
zwycięstwie nie zdoła się utrzymać na Ukrainie, wrócił na teren
Rzeczypospolitej. To właśnie wówczas z  ust księcia miały paść
owe sławetne słowa: „Mordujcie Zaporożców tak, aby wiedzieli,
że umierają”[4], traktowane przez niektórych jako jawny
dowód sadyzmu Wiśniowieckiego.
W  tym czasie w  Warszawie działał Ossoliński, wciąż
pamiętający spór z Wiśniowieckim. Zwołał w Warszawie Sejm,
któremu półlegalnie nadał miano konwokacyjnego, a ponieważ
hetmani Mikołaj Potocki i  Marcin Kalinowski zostali ujęci
w  niewolę podczas bitwy pod Korsuniem, doprowadził do
wyboru regimentarzy, którzy mieli podczas niewoli hetmanów
dowodzić armią. Osobą najbardziej predestynowaną do zajęcia
tego stanowiska był oczywiście Wiśniowiecki, ale Ossoliński
wciąż pamiętał mu kompromitację związaną z  tytułem
książęcym i  powierzył te funkcje osobom o  marnych talentach
wojskowych – Dominikowi Zasławskiemu, Mikołajowi
Ostrorogowi i  liczącemu zaledwie 23 lata Aleksandrowi
Koniecpolskiemu. Chmielnicki dowiedziawszy się o  tym, ze
względu na brak wiedzy, doświadczenia i  charakteru
regimentarzy, Mikołaja Ostroroga nazwał „Łaciną”,
młodziutkiego Koniecpolskiego – „Dzieciną”, a  Zasławskiego –
„Pierzyną”. Wiśniowiecki, podzielał niestety opinię
Chmielnickiego, doskonale zdając sobie sprawę, iż nominacje są
zupełnie nietrafione, długo się wahał czy uznać regimentarzy.
W  końcu nie bez oporów, oddał się pod ich komendę.
Regimentarze wyruszyli na kampanię przeciwko powstańcom.
Według Jasienicy, owa kampania była z góry skazana na klęskę,
dowódcy nie potrafili wyrobić sobie żadnego autorytetu, wśród
wojska panowało zupełne rozprężenie, ponoć za wojskiem
podążały prostytutki, po jednej na każdego żołnierza. Na
domiar złego regimentarze nie umieli, ani nawet nie chcieli
skorzystać z  rad i  doświadczenia Wiśniowieckiego. Co więcej,
na każdym kroku demonstrowali mu swoją wyższość
i torpedowali wszystkie jego pomysły.
Pomimo rozprężenia w  polskiej armii i  braku talentów
strategicznych jej dowódców, udało się zająć
Starokonstantynów. Co więcej na wieść o  nadciągającym
wojsku polskim Kozacy uciekali w  popłochu. Po zdobyciu
Starokonstantynowa regimentarze podjęli błędną decyzję
o  marszu dalej. Kolejnym błędem było założenie obozu
w  wyjątkowo niedogodnym terenie, na pograniczu Podola
i  Wołynia, pod Piławcami, gdzie rozegrała się bitwa, która do
historii miała przejść jako jedna z najdotkliwszych klęsk oręża
polskiego. W  tym miejscu, na prawym brzegu rzeki Ikwy
Chmielnicki założył ufortyfikowany obóz, na lewym natomiast
oszańcował przyczółek, obsadzony oddziałem piechoty
i  artylerią. Strona polska pod Piławcami dysponowała
trzydziestoma tysiącami wojsk zaciężnych i  pocztów
prywatnych, ale morale wojska było bardzo słabe. Poza tym
regimentarze zamiast wspólnie dowodzić armią, nie potrafili
dojść do porozumienia i bezustannie się ze sobą kłócili. Pomimo
to udało się osiągnąć pewien sukces, bowiem 21 września
opanowano przyczółek i  przerzucono kilka chorągwi na drugi
brzeg.
Jednak do bitwy nie doszło, a następnego dnia miały miejsce
jedynie nieznaczne utarczki. W  nocy z  22 na 23 września
w  obozie polskim panikę wywołała wiadomość o  przybyciu
znacznej liczby Tatarów sprzymierzonych z  Chmielnickim. Na
domiar złego, podawano znacznie zawyżone liczby, podczas
gdy naprawdę przybyło ich jedynie cztery tysiące.
Nazajutrz Chmielnicki zaatakował oddziały polskie na
prawym brzegu Ikwy, a Polacy, ze stratą trzystu ludzi, wycofali
się na prawy brzeg rzeki. Wówczas regimentarze podjęli
decyzję o  wycofaniu się na Starokonstantynów. W  nocy
w  obozie rozeszła się pogłoska o  ucieczce regimentarzy, która
wywołała prawdziwą panikę. Wojsko rzuciło się do ucieczki,
pozostawiając tabory i  broń. W  efekcie rankiem następnego
dnia do polskiego obozu weszli Kozacy, zagarniając tabory
i artylerię.
Obóz opuścił także, jako jeden z  ostatnich, Jeremi
Wiśniowiecki. On był też jednym z  pierwszych, którzy ruszyli
do walki. Spanikowani żołnierze próbowali zaoferować mu
dowództwo, ale Wiśniowiecki odmówił, logicznie rozumując, że
przyjmując je, przyjąłby też odpowiedzialność za klęskę.
Po przegranej bitwie, a raczej ucieczce wojsk polskich, Jeremi
zatrzymał się pod Lwowem, gdzie ponownie zebrał wojsko.
Ponoć to właśnie wiadomość o  tym posunięciu księcia
uspokoiła panikę w  Rzeczypospolitej, bowiem w  Warszawie
przerażeni możnowładcy zaczęli już spławiać kufry wypełnione
cennymi rzeczami Wisłą do Gdańska. Jeremi objął dowództwo,
o  czym zawiadomił Ossolińskiego, a  sejm zatwierdził go na
stanowisku regimentarza. Na usilne prośby lwowskich
mieszczan zaciągnął u  nich pożyczkę na zaciąg wojska. Po
zwerbowaniu żołnierzy opuścił Lwów, czym również zasłużył
sobie na potępienie w  oczach późniejszych historyków,
zarzucających mu ucieczkę i oszustwo lwowian. Jednak biograf
Wiśniowieckiego, Edward Kubala, wystąpił z  obroną księcia,
zwracając uwagę, iż wojsko pod jego dowództwem było jedyną
zorganizowaną siłą zbrojną Rzeczypospolitej, a  jeżeli Jeremi
zamknąłby się we Lwowie, zostawiłby Kozakom otwarte drzwi
na resztę kraju. Jeremi wychodząc ze Lwowa, nie pozostawił
miasta samemu sobie, pozostawił tam bowiem odpowiednią
ilość obrońców, a komendę oddał Arciszewskiemu.
Po wyjściu ze Lwowa, kniaź udał się do Zamościa, by
dowodzić obroną miasta, które posiadało potężną artylerię,
a po otrzymaniu posiłków Jeremiego mogło się bronić znacznie
dłużej niż Lwów. I w tym przypadku Wiśniowiecki zrezygnował
z dowództwa, przekazując je Ludwikowi Wejherowi, natomiast
sam wraz z  jazdą, zupełnie nieprzydatną w  przypadku obrony
murów miejskich, postanowił opuścić Zamość, by skutecznie
gnębić tyły wojsk Kozackich podjazdami. Wkrótce jednak
porzucił pole walki, by stawić się osobiście na sejmie
elekcyjnym, który miał wybrać nowego władcę
Rzeczypospolitej. Na szczęście zarówno Lwów, jak i Zamość nie
dostały się w  ręce powstańców, w  przypadku Lwowa
Chmielnicki odstąpił od oblężenia zadowalając się okupem,
natomiast od murów Zamościa odstąpił obawiając się
nadciągającej zimy.
Na sejmie elekcyjnym książę Jeremi poparł Karola
Ferdynanda Wazę, jednego z  braci zmarłego króla, który choć
przedtem nie wykazywał specjalnych ambicji monarszych,
poświęcając się karierze duchownej, zgłosił swoją kandydaturę
do tronu Polski. Poparcie Wiśniowieckiego, jak również dwóch
trzecich senatorów i  większości biskupów, zyskał ogłaszając
swój program siłowego i  ostatecznego stłumienia powstania
Chmielnickiego. Niestety, jego kandydatura nie spodobała się
szlachcie wyznania ewangelickiego z  Wielkiego Księstwa
Litewskiego, obawiającej się nasilenia kontrreformacji.
W  wyniku działań przedstawicieli tego obozu, z  Radziwiłłami
na czele, doprowadzono do wybrania Jana Kazimierza,
drugiego brata zmarłego Władysława IV.
Jan Kazimierz nie zapomniał Wiśniowieckiemu poparcia
udzielonego jego bratu. Co gorsza, książę wkrótce stał się
obiektem jego szykan, doprowadzając do odebrania mu przez
sejm buławy. Monarcha tak uzasadnił swą kontrowersyjną
decyzję: „Służyłeś, książę Rzeczpospolitej, ale nie nam; nie
chciałeś, byśmy byli królem, a my teraz my nie chcemy, byś był
hetmanem. […] Przy nas być ci się nie godzi i  dopóki za łaską
bożą jesteśmy królem, ty naszego wojska prowadzić nie
będziesz. Monarchowie szanują tych, którzy zdrowia ich
pilnują i  dobrze im życzą”[5]. O  dziwo, sejm nie osądził
winnych klęski piławieckiej, skończyło się jedynie na
„ukaraniu” Zasławskiego województwem krakowskim.
Na początku roku 1649 wybrano trzech nowych
regimentarzy: Firleja, Lanckorońskiego oraz Ostroroga, którzy
wyruszyli z  ofensywą na Ukrainę. Jednak działania wojenne
prowadzone przez nich skończyły się niepowodzeniem, armia
polska zmuszona została do odwrotu i  ostatecznie stanęła
obozem pod Zbarażem. Zaczęto zdawać sobie sprawę, jak cenna
może okazać się obecność Jaremy.
Tymczasem sam Wiśniowiecki, znajdujący się na skutek
powstania w  dość tragicznej sytuacji finansowej, zaciągnął
kolejną pożyczkę na zaciąg wojsk, dzięki czemu udało mu się
zebrać półtora tysiąca żołnierzy. Na czele swego wojska, 7 lipca,
wkroczył do obozu regimentarskiego, witany serdecznie
zarówno przez samych żołnierzy, jak i  ich dowódców. Tym
razem regimentarze potrafili docenić jego strategiczny geniusz
i  posłusznie zmienili obóz według jego wskazówek. Co więcej,
zaproponowano mu objęcie dowództwa, a  sam Lanckoroński
chciał mu nawet oddać swoją buławę, ale Wiśniowiecki
odmówił, ze słowami: „nie ja panu buławę dawał, i nie ja będę
ją panu odbierał”. Ostatecznie Jeremi zgodził się tylko na
przyjęcie go do rady wojennej, ale de facto stał się dowódcą
obrony. Przez czterdzieści trzy dni, od 10 lipca do 22 sierpnia
1649 roku, dowodził czternastotysięcznym oddziałem polskim,
który bronił się przed naporem liczącej dwieście pięćdziesiąt do
trzystu tysięcy żołnierzy armii kozacko-tatarskiej. Pomimo że
Zbaraż był nowoczesną, świetnie ufortyfikowaną twierdzą, był
jednak zbyt mały, by można było przeprowadzić obronę za jego
murami. Z  tego powodu armia koronna okopała się przed
murami fortecy. Wiśniowiecki, w  przeciwieństwie do
regimentarzy, miewających chwile zwątpienia, pomimo
ciężkich chwil i  dręczącego głodu, nigdy nie wspomniał nawet
o możliwości poddania się i nie zwątpił w zwycięstwo. Starał się
przebywać razem ze swymi podkomendnymi, zagrzewając ich
do walki.
A  lekko nie było. Głód i  choroby dawały się oblężonym we
znaki, kroniki wspominają, że w  mieście łatwiej było o  kulę
armatnią niż o  kurze jajko. W  końcu ludzie należący do
czeladzi, błagali, aby ją wypuścić z obozu. Łudzono się bowiem,
że Tatarzy wezmą ich w jasyr i w ten sposób uda im się ocalić
życie. Niestety, nadzieje te okazały się złudne, bowiem kiedy
wypuszczono cztery tysiące chłopów, Tatarzy nawet nie
zawracali sobie głowy jakimkolwiek jasyrem i ścięli wszystkich.
Pomimo tego członkowie służby nadal prosili o  wypuszczenie
z bram miasta, tym razem jednak spotkało się to ze stanowczym
sprzeciwem Jeremiego, który nakazał żywić czeladź z  resztek
racji wojskowych. W  końcu obrońcom zaczęło brakować nie
tylko żywności, ale nawet prochu.
Tymczasem 17 lipca na odsiecz Zbarażowi z  Lublina
wyruszyła armia polska dowodzona osobiście przez króla Jana
Kazimierza. Wiadomość o rozpaczliwej sytuacji wojsk polskich
w  Zbarażu przyniósł królowi towarzysz husarski, Mikołaj
Skrzetuski, który przebrany za chłopa przedarł się do obozu
królewskiego w  Toporowie. Ten bohaterski człowiek, pomimo
ogromnego zmęczenia, bez wahania ruszył w  powrotną drogę,
niosąc posłanie królewskie dla oblężonych.
Jan Kazimierz natychmiast ruszył z  odsieczą, prowadząc
jedynie dwadzieścia pięć tysięcy wojska, zabrakło pospolitego
ruszenia, gdyż wici rozesłano zbyt późno. Na wieść o zbliżającej
się armii, Chmielnicki i chan Islam Gerej, zostawiwszy część sił
pod Zbarażem, osaczyli wojska królewskie pod Zborowem.
Przyparty do muru monarcha musiał przystąpić do rokowań,
a  ponieważ nie mógł prowadzić negocjacji z  samym
Chmielnickim, którego ogłosił zdrajcą, wyznaczając nagrodę na
jego głowę, musiał negocjować z  chanem. Ten, otrzymawszy
niebotyczny haracz, zgodził się w końcu na podpisanie rozejmu,
jednocześnie grożąc Chmielnickiemu wojną, jeżeli ten nie
pogodzi się z polskim królem. W efekcie, 17 sierpnia podpisano
bardzo niekorzystną dla Polski ugodę zborowską.
Po podpisaniu umowy wojska koronne opuściły Zbaraż. Tyły
wycofujących się oddziałów ochraniała jazda dowodzona
osobiście przez Jeremiego Wiśniowieckiego. Na jego rozkaz,
przed opuszczeniem obozu, zniszczono wszelkie umocnienia
ziemne, by w  przyszłości nie mogły być wykorzystane przez
Zaporożców.
Sejm obradujący na przełomie 1649 i  1650 roku miał
ratyfikować ugodę. Sam Wiśniowiecki opowiadał się za
porozumieniem, nie zgadzał się jedynie z jej punktem, na mocy
którego szlachta w  trzech województwach (kijowskim,
bracławskim i czernichowskim) traciła swe majątki. Ostatecznie
Jeremiemu nadano starostwo nowotarskie (które nawiasem
mówiąc musiał zwrócić zaledwie po dwóch tygodniach)
i buławę hetmańską do czasu powrotu hetmanów. Wówczas też
pojawił się projekt dożywotniego sprawowania urzędów, dzięki
czemu Wiśniowiecki mógłby pozostać hetmanem do końca
życia, a  nie tylko do powrotu hetmanów. Jednak pomysł spalił
na panewce.
Kiedy zmarł Jerzy Ossoliński, w  sierpniu 1650 roku,
stronnictwo opowiadające się za pokojowym rozwiązaniem
sporu polsko-kozackiego uległo znacznemu osłabieniu. Po
rocznym okresie względnego spokoju, w  lutym następnego
roku, rozpoczęto ponowne działania wojenne na Ukrainie.
Tymczasem sam Jeremi znajdował się w  rozpaczliwej
sytuacji finansowej, bowiem od bez mała trzech lat żył
wyłącznie z  pożyczonych pieniędzy. Poza tym musiał walczyć
o  utrzymanie starostwa przemyskiego, otrzymanego jako
rekompensata za odebrane mu wcześniej starostwo
nowotarskie. Nękany złymi przeczuciami przystąpił do
sporządzenia testamentu, który spisał w  posiadłości
Zamoyskich w  Krzeszowie, rozpoczynając go słowami: „Pewny
i  niepewny kres żywota ludzkiego. Pewny, albowiem cunctis
diebus [przez wszystkie dni] oczekiwany, donec veniat
immutatio [aż nadejdzie śmierć]. Niepewny, albowiem, kiedy
ma nieuchwytny dzień mortalitatis [przemijania] terminować,
quisque caret voto suo [któż uniknie swego przeznaczenia].
Mając ja tedy na pamięci takowy Stwórce mego dekret
i  powszechnej pladze skazitelności podległym się bacząc,
ponieważ mi solum superest sepulchrum [pozostaje tylko grób],
wstępuję do niego z takowym prawdziwemu Bogu i kościołowi
rzymskiemu oświadczeniem: credo, quod Redemptor meus
vivit et ego surrecturus sum in novissima die et in carne mea
videbo Deum salvatorem meum [wierzę, że mój Odkupiciel
żyje, a ja zmartwychwstanę w dniu ostatnim i we własnym ciele
ujrzę Boga mego zbawcę]”[6]. Pisząc swą ostatnią wolę miał
pewność, że jego rodzina prędzej czy później odzyska
Zadnieprze, czego dowodzą sowite darowizny na rzecz Kościoła
na tym terenie.
Sporządzony przez Jaremę testament utajniono po śmierci
księcia, a  jego postanowienia nigdy nie zostały zrealizowane.
Odpis ostatniej woli Wiśniowieckiego odnalazł dopiero autor
pierwszej biografii księcia, Władysław Tomkiewicz, któremu
zawdzięczamy podanie do wiadomości treści tego dokumentu.
Po sporządzeniu ostatniej woli, książę po raz kolejny
przystąpił do zaciągania wojsk. Dodajmy, że przeznaczył na to
pożyczone pieniądze. 1 czerwca Jeremi przybył do obozu
w  Sokalu, gdzie objął dowództwo straży przedniej i  od razu
wystąpił z propozycją ataku na Chmielnickiego, który czekał na
posiłki tatarskie. Niestety tym razem nie posłuchano rad
księcia, król sądził bowiem, iż hetman cofa się z  Ukrainy,
tymczasem Chmielnicki podążał w  przeciwnym kierunku. 27
czerwca na rozkaz króla wyruszono w kierunku Dubna. Marszu
zaniechano, kiedy wysłany przez Jeremiego podjazd starł się
z  przednią strażą Kozaków. Dopiero wówczas monarcha
zrozumiał, że Chmielnicki jednak się nie cofa. Następnego dnia
wojska polskie i  sprzymierzone siły Kozaków i  Tatarów starły
się w  bitwie pod Beresteczkiem, gdzie Wiśniowiecki po raz
kolejny dał popis swego męstwa i  geniuszu strategicznego.
Bitwa zakończyła się miażdżącym zwycięstwem wojsk polskich,
którego jednak, jak to zwykle w naszej historii bywa, nie udało
się należycie wykorzystać. Po bitwie król postanowił zawrócić
do Warszawy, a  wraz z  nim odeszło pospolite ruszenie i  część
prywatnych rot magnaterii. Do dalszej walki wyznaczono
hetmana polnego Marcina Kalinowskiego oraz księcia
Jeremiego Wiśniowieckiego, którzy wraz z  siedemnastoma
tysiącami jazdy wyruszyli na Ukrainę.
Zwycięski pochód kniazia Jaremy został przerwany 20
sierpnia w  obozie pod Pawołoczą, gdzie z  niewyjaśnionych
przyczyn zmarł Wiśniowiecki. Ponieważ, zgodnie z  relacją
świadków, książę zmarł nagle, trawiony wysoką gorączką
i uporczywą biegunką, w wieku zaledwie 39 lat, do dziś trwają
spory dotyczące jego śmierci: jedni twierdzą, że zgon był
wynikiem podania trucizny, inni wskazują na zatrucie
pokarmowe bądź zakaźną choleropodobną biegunkę, częstą
przyczynę śmierci w  obozach żołnierskich, gdzie panowały
bardzo niehigieniczne warunki. Ponoć przed śmiercią waleczny
Jarema żałował, iż Pan Bóg nie pozwolił mu umrzeć na koniu,
podczas bitwy.
Uwielbiające zmarłego wojsko podejrzewało, że ich dowódca
został po prostu otruty. Dlatego ciało Wiśniowieckiego poddano
sekcji, podając jej wynik do wiadomości publicznej. Raport
z  sekcji stwierdzał m.in.: „Naleziono w  nim niesłychanie
tłustość wielką; kiszki tak łojem oblane, jako u  wieprza nie
mogą być tłustsze, serce tak tłustość oblała, że szpilką nie było
gdzie tknąć, i płuca bardzo zniszczały”[7]. Autopsja wykluczyła
otrucie, aczkolwiek i  dziś nie brakuje zwolenników tezy
o  podaniu trucizny Wiśniowieckiemu. Twierdzą oni, iż książę
zmarł na skutek zaaplikowania mu arsenu, substancji, której
metody wykrycia opracowano dopiero w XIX wieku.
Zrozpaczona wdowa po Wiśniowieckim, Gryzelda nie
pochowała go, jak tego chciał w  ufundowanym przez siebie
kościele w  Wiśniczu. Z  nieznanych przyczyn ciało księcia,
odziano w karmazynowy kontusz i zalane smołą, przewieziono
do Sokala, a  w  1653 roku wdowa przywiozła trumnę ze
zwłokami na Święty Krzyż, by złożyć je, jedynie tymczasowo,
bez oficjalnego pogrzebu w  kościele benedyktynów. Być może
liczyła, że w  przyszłości pojawi się okazja zorganizowania
ceremonii odpowiedniej dla statusu jej męża i szacunku, jakim
cieszył się za życia. Niestety, postrach Kozaków nie doczekał się
owego oficjalnego pogrzebu, bowiem jego jedyny syn, kiedy już
został królem, nie zatroszczył się o  godny pochówek swego
wielkiego ojca. W  1670 roku ograniczył się jedynie do
ufundowania nagrobka z  łacińskim napisem: „Hieremias
Cosacorum terror – Dux et princeps visnioviecus – Michaelis
Primi Regis Poloniae Progenitor – ab A.D. 1653 depositus
[Jeremi postrach Kozaków – książę, z  nominacji papieskiej
i  cesarskiej, na Wiśniowcu – Michała pierwszego Króla
polskiego ojciec – w roku pańskim 1653 złożony]”.
Być może król nie miał innego wyjścia, bowiem jak
zauważają historycy, opactwo świętokrzyskie było wielokrotnie
łupione, chociażby w trakcie potopu szwedzkiego i w 1670 roku
ciała Wiśniowieckiego w świątyni już nie było.
Zainteresowanie osobą kniazia Jaremy wzrosło na fali
lektury sienkiewiczowskiej Trylogii i  do świętokrzyskiego
opactwa zaczęli napływać ludzie, którzy chcieli na własne oczy
zobaczyć miejsce wiecznego spoczynku „postrachu Kozaków”.
W  1936 roku, kiedy opactwo objęli oblaci, postanowiono
otworzyć kryptę Oleśnickich, w której spoczywał Wiśniowiecki,
udostępniając ją zwiedzającym. Po jej otwarciu należało jeszcze
odnaleźć właściwą trumnę, a  ponieważ nie dysponowano
żadnymi dokumentami dotyczącymi pochówku księcia, uznano,
że zwłoki tak znamienitego męża muszą znajdować się
w  trumnie usytuowanej w  centralnym miejscu krypty. Wobec
tego zwłoki z  tej trumny umieszczono w  szklanej gablocie
i  wyeksponowano jako ciało Jeremiego Wiśniowieckiego.
Z  biegiem czasu stały się one prawdziwą relikwią narodową,
choć w  czasach międzywojennych ich autentyczność podawał
w  wątpliwość biograf księcia, Władysław Tomkiewicz,
argumentując, że ciało księcia spłonęło najprawdopodobniej
w pożarze, który miał miejsce w 1777 roku.
W  1980 roku przeprowadzono badania zwłok
eksponowanych w  kaplicy. W  badaniach wzięli udział dwaj
wybitni profesorowie Jan Widacki oraz Zdzisław Marek.
W  wyniku przeprowadzonych oględzin ustalono, że zwłoki
należą do mężczyzny o  wzroście 160–163 cm, a  więc znacznie
wyższego niż Jarema. Wszystkim zdziwionym ową konkluzją
pragnę przypomnieć, iż w czasach Wiśniowieckiego ludzie byli
znacznie niżsi niż obecnie i  mężczyźni mierzący powyżej 160
cm uchodzili za wysokich, a Jeremi musiał być znacznie niższy,
skoro mówiono o nim, że „Dzielny to był pan bardzo i lubo przy
małym wzroście”. Poza tym stwierdzono, iż ciało uległo
rozczłonkowaniu: od tułowia oddzielono głowę i  lewą rękę
w  obrębie stawu barkowego. Wykorzystując ten fakt, głowę
przewieziono do Zakładu Radiologii Wojewódzkiego Szpitala
w  Kielcach, w  celu ustalenia wieku zmarłego. Tam ponad
wszelką wątpliwość stwierdzono, iż ciało należy do mężczyzny
w wieku 50–55 lat, co wskazuje na to, iż nie jest to ciało Jaremy,
bowiem ten w  chwili śmierci liczył sobie zaledwie 39 lat. Poza
tym, pomimo wnikliwych badań nie znaleziono najmniejszych
śladów sekcji zwłok, a  wiadomo z  całą pewnością, iż ciało
księcia poddano autopsji. Tymczasem ciało mężczyzny
z  pewnością nie było badane po śmierci, a  jego wszystkie
narządy wewnętrzne zachowały układ anatomiczny. Ustalono
za to, iż zmarły żył rzeczywiście w czasach Jaremy i to wszystko
co łączy go z postacią walecznego kniazia.
Ponad wszelką wątpliwość stwierdzono, że częściowo
zmumifikowane zwłoki prezentowane dotąd zwiedzającym
i  pielgrzymom jako ciało Wiśniowieckiego, z  pewnością do
niego nie należą. Kto więc spoczywa w Świętym Krzyżu i gdzie
jest ciało wielkiego księcia? Cóż, na te pytania
najprawdopodobniej odpowiedzi nie poznamy nigdy. Podobnie
jak nie dowiemy się, jak wyglądał, bowiem nie zachował się
żaden jego portret, ani nie poznamy prawdziwej przyczyny
śmierci Wiśniowieckiego, a  na pytanie czy był bohaterem, czy
zbrodniarzem wojennym każdy musi odpowiedzieć sobie sam.

Przypisy:
1  Za: Romański Romuald, Książę Jeremi Wiśniowiecki, Warszawa 2009, s. 40.
2  Za: Tomkiewicz Władysław, Jerzy Ossoliński, Lwów 1939, s. 21.
3  Za: Powstanie Chmielnickiego od Korsunia do Piławiec [online], dostępny
w internecie: http://www.wisniowiecki.com/1648.htm
4  Za: tamże.
5  Za: Wasilewski Tadeusz, Ostatni Waza na tronie polskim, Katowice 1984, s.
72.
6  Za: Testament Jeremiego Wiśniowieckiego [online], dostępny w  internecie:
http://www.wisniowiecki.com/Testament.htm
7  Za: Romański Romuald, Książę Jeremi Wiśniowiecki, Warszawa 2009, s.
341.

8 Archimandryta (gr. archimandrites – przełożony owczarni) –


pierwotnie, w  okresie wczesnego chrześcijaństwa, tytuł nadawany
opiekunowi klasztorów na terenie diecezji. Potem tytułu tego używano
wyłącznie w  Cerkwi prawosławnej i  niektórych Kościołach katolickich
obrządku wschodniego. W  Cerkwi prawosławnej tytuł ten używany był
przez przełożonych większych klasztorów. W Kościele katolickim odpowiada
on mniej więcej opatowi.
9 Unici – chrześcijanie wywodzący się z  różnych Kościołów wschodnich,
uznający dogmatykę i  jurysdykcję Kościoła rzymskokatolickiego,
z  prymatem papieża włącznie, ale jednocześnie zachowujący własną
liturgię, ustrój kościelny, jak również specyfikę kościelno-prawną.
10 Delia (tur. degilej) – długie męskie okrycie wierzchnie, zazwyczaj
wykonane z  sukna podbitego futrem, ze zdobionymi szerokimi rękawami
i dużym kołnierzem. Bardzo popularne wśród szlachty polskiej w XVI i XVII
w.
 

Kradzież insygniów, czyli


koronacja Augusta II
Mocnego

an III Sobieski, król Polski, Lew Lechistanu, pogromca


Turków pod Wiedniem, opuścił doczesny świat 17 czerwca 1696
roku. W  kraju zapanowało bezkrólewie i  choć nikt nie zdawał
sobie wówczas z  tego sprawy, Polska pogrążała się stopniowo
w anarchii i rozprzężeniu wewnętrznym. Pomimo że monarcha
za życia planował założenie kolejnej dynastii, bowiem jego
ukochana Marysieńka obdarzyła go upragnionymi synami, owe
ambitne plany spełzły na niczym, choć były na to całkiem
realne szanse. Korona królewska nie ozdobiła skroni syna
zmarłego króla, Jakuba, ani nie włożył jej na głowę popierany
przez Francję książę Conti. Królem został elektor saski,
Fryderyk August z  dynastii Wettinów, który jako August II
rządził Rzeczpospolitą Obojga Narodów w  latach 1697–1706
i 1710–1733. Był to jedyny polski monarcha, który doczekał się
detronizacji na rzecz popieranego przez Szwecję Stanisława
Leszczyńskiego.
Początkowo nic nie wskazywało na zwycięstwo Wettina
w  wyścigu do tronu polskiego, tym bardziej że Sas wysunął
swoją kandydaturę jako ostatni, dopiero w 1697 roku. Pomimo
tego, właśnie on okazał się zwycięzcą i  pokonał dwóch
kontrkandydatów – Jakuba Sobieskiego oraz księcia Conti,
Franciszka Ludwika de Burbon, który, dzięki aktywnej
działalności posła francuskiego Melchiora de Polignaca, zyskał
duże poparcie szlachty wielu regionów oraz licznych
senatorów. Nie cofnął się przy tym przed oszustwem i  jako
pierwszy w naszych dziejach wykorzystał kiełbasę wyborczą.
Elektor, kandydując na tron Polski, realizował niejako
dynastyczne plany swego ojca, Jana Jerzego III, i  nosił się
z  zamiarem osadzenia swego młodszego syna, którym był
właśnie Fryderyk August, na tronie naszego kraju.
Kim byli kontrkandydaci Wettina? Pierwszy z  nich, jak
wiadomo był synem ostatniego króla, opromienionego sławą
pogromcy Turków i  obrońcy chrześcijaństwa, Jana III
Sobieskiego. Jeszcze za życia ojciec chciał, aby objął po nim tron
Polski, próbując swymi działaniami wzmocnić pozycję
pierworodnego i przyzwyczaić poddanych do traktowania syna
jako drugiej osoby w państwie. W tym celu bezskutecznie starał
się osadzić Jakuba kolejno na tronie Prus Książęcych,
a  następnie zapewnić mu panowanie w  którymś z  lenn Turcji,
najpierw w  Siedmiogrodzie, a  potem w  Mołdawii. Wszystkie
próby zakończyły się niepowodzeniem, podobnie jak plany
wyswatania go z  córką cesarza Leopolda I, wysunięte przez
Marię Kazimierę.
Nie udało się także doprowadzić do jego małżeństwa
z  najbogatszą kobietą ówczesnej Rzeczypospolitej, wdową po
Ludwiku Leopoldzie Hohenzollernie, Ludwiką Karoliną
Radziwiłłówną. W  skład majątku owej posażnej wdowy
wchodziło m.in. ponad tysiąc wsi i  kilka miast. W  tym
przypadku sprawa zaszła daleko i  w  1687 roku spisano nawet
umowy przedślubne, ale niedoszła żona Jakuba sprawiła
narzeczonemu bolesnego psikusa, potajemnie poślubiając
Karola III Filipa Wittelsbacha, księcia Pfalz-Neuburg. Być może
przyczyną owego kroku była niechęć poślubienia katolika,
Karolina była bowiem gorliwą kalwinką. Niezależnie od
przyczyny zerwania zaręczyn, sprawa wywołała skandal,
opierając się nawet o sejm. Jakub Ludwik przebolał w końcu to
niepowodzenie i  dzięki staraniom dworu wiedeńskiego,
poślubił księżniczkę neuburską Jadwigę Elżbietę Amalię, córkę
palatyna Renu, Filipa Wilhelma, która wniosła mu w  wianie
tytuł książęcy oraz księstwo oławskie.
Po śmierci ojca wdał się w  gorszący całą Polskę proces
o  spadek po Janie III Sobieskim ze swą własną matką. Według
historyków osłabiło to znacznie jego pozycję w  walce o  polski
tron. Poza tym młody Sobieski nie odziedziczył po ojcu cech
charakteru, które mogłyby uczynić go wybitnym przywódcą.
Historycy i  biografowie zgodnie określają Jakuba jako
człowieka o  miernych talentach, ale za to wielkich
oczekiwaniach.
Na domiar złego, miał on wyjątkowy dar zrażania do siebie
ludzi i w walce o tron popełniał fatalne błędy. Już na początku
lat dziewięćdziesiątych XVII stulecia prowadził na dworach
europejskich w  Berlinie, Sztokholmie oraz Wiedniu akcje
zmierzające do zapewnienia mu poparcia w  staraniach
o  koronę. Uzyskawszy przychylność cesarza Leopolda I,
wydawało się mu, że zwycięstwo ma w kieszeni, bowiem sądził,
iż automatycznie zapewni mu to poparcie pozostałych
członków Ligi Świętej. Wszystkie swoje nadzieje oparł na
dominującym w  ówczesnej Polsce stronnictwie austriackim
i  całkowicie zaniechał starań o  pozyskanie stronników w  swej
ojczyźnie. Poza tym uważał, że poparcia udzielą mu nie tylko
przyjaciele domu i  towarzysze broni jego zmarłego ojca, ale
także cała polska szlachta, widząc w  nim spadkobiercę
słynnego hetmana i wielkiego króla.
Niestety, sytuację mocno skomplikowały problemy
finansowe. Jakub liczył, że niezbędne fundusze zapewni mu
majątek odziedziczony po Janie III, ale na drodze stanęła jego
najbliższa rodzina: matka i  dwaj bracia, którzy również
upomnieli się o  schedę po zmarłym królu. Najstarszy Sobieski
wdał się w  zupełnie niepotrzebne spory sądowe, narażając się
przy tym na ośmieszenie i  lekceważenie tych, na których
poparcie liczył.
Kandydaturę drugiego pretendenta do korony Polski,
francuskiego księcia Conti, Franciszka Ludwika de Burbon,
popierali potężni Lubomirscy, przekonani do tej opcji przez
ambasadora Francji. Bez trudu udało im się zdobyć poparcie
króla Ludwika XIV, a  następnie zajęli się Radziejowskim,
prymasem Polski, sprawującym urząd interrexa‹11›.
W tym miejscu należy wspomnieć, iż francuski monarcha na
polskim tronie widział początkowo Jakuba Stuarta, ale
ambasador w Polsce przekonał go, że większe szanse ma książę
Conti, skoligacony przez matkę ze słynnym kardynałem
Mazarinem i  cieszący się doskonałą renomą dowódcy
wojskowego. Poparcie Francji dawało temu kandydatowi
dostęp do środków finansowych koniecznych na kupienie sobie
odpowiedniej liczby stronników, nad czym jak wiemy usilnie
pracował francuski poseł w Polsce.
Uzyskanie przychylności Radziejowskiego, popierającego
początkowo Jakuba Ludwika Sobieskiego, nie wydawało się
zadaniem trudnym, bowiem zamiłowanie duchownego do
kultury francuskiej było powszechnie znane, a  poza tym
prymas zawsze popierał polityków pochodzących z  tego kraju.
Podejrzewano, że marzy mu się kariera w  polityce na miarę
dwóch kardynałów: Richelieu i  Mazarina. Radziejowskiego
ostatecznie przekonał drogocenny dar otrzymany bezpośrednio
od króla Francji, którym był komplet wyjątkowo wspaniałych
szat liturgicznych, przechowywany do dziś w  skarbcu katedry
w  Gnieźnie. Kosztowny upominek monarchy nikogo ani nie
bulwersował, ani nie gorszył, wpisywał się bowiem w  tradycję
kupowania urzędów, zapoczątkowaną i  rozpowszechnioną od
czasów Ludwiki Marii Gonzagi, żony Władysława IV i  Jana
Kazimierza.
Trzeba przyznać, że na tle kontrkandydatów saski elektor
prezentował się bardzo blado. Poza tym był protestantem, co
całkowicie przekreślało jego szanse. Jednak w  przeciwieństwie
do swej bogobojnej żony, sprawy wiary traktował bardzo lekko
i niektórzy jego biografowie uważają go za agnostyka lub wręcz
za niewierzącego.
Wobec takiego stanu rzeczy, konwersja na katolicyzm stała
się formalnością i  Fryderyk August chętnie zgodził się na jej
dopełnienie za cenę włożenia korony polskiej na swe skronie.
Aktu tego dokonano w  najgłębszej tajemnicy, w  starym zamku
Habsburgów w  Baden. Elektor uroczyście wyrzekł się
luteranizmu i  złożył wyznanie wiary katolickiej. Dokument,
opatrzony stosownym potwierdzeniem biskupa Raab,
Chrystiana Augusta von Sachsem-Zeits, notabene również
protestanta nawróconego na katolicyzm i  kuzyna elektora,
wysłano bezzwłocznie do Warszawy, gdzie już trwała elekcja.
Do gry wkroczył nowy, aczkolwiek początkowo niedoceniany
gracz.
Po poparciu Contiego przez prymasa, Jakub Ludwik Sobieski
z  zaskoczeniem odkrył, że przestał się liczyć w  rozgrywce
o  polski tron, pomimo że nadal popierali go członkowie Ligi
Świętej: Austria oraz dyplomacje papieska i wenecka. Ponadto,
skłócona z  nim dotąd matka zmieniła front, dołączając się do
stronników Jakuba. Wszystko na próżno, coraz większe
znaczenie zyskiwał nowy kontrkandydat w  osobie elektora
Fryderyka Augusta, którego zwolennicy niczym sztandarem
powiewali dokumentem o  jego konwersji, który dodatkowo
został poświadczony przez nuncjusza papieskiego Davię.
Wkrótce szlachta podzieliła się na dwa obozy: część poparła
francuskiego księcia, a  inni saskiego elektora. Do akcji
wkroczyła także sąsiednia Rosja. Panujący tam wówczas car
Piotr I zagroził, że wybór kandydata Francji, sojuszniczki Turcji,
potraktuje jak akcję wrogą Rosji i  zagroził wypowiedzeniem
wojny.
Na domiar złego, francuskiego posła, któremu tak dobrze szło
pozyskiwanie stronników dla księcia Contiego, dopadły
poważne kłopoty finansowe. Tak potrzebne fundusze nie
nadchodziły z  Paryża, pomimo licznych monitów, a  kiedy
w  końcu do Gdańska przesłano weksle, okazały się bez
pokrycia. Poseł musiał się zadłużyć, a  teraz nękali go
wierzyciele. Polignac pisał rozpaczliwe listy, w  których błagał
francuski dwór o  pomoc. Nie wiedział, że nigdy nie trafią do
adresata, bowiem część z  nich przechwyciła Maria Kazimiera,
a  część brandenburscy urzędnicy pocztowi na rozkaz elektora
brandenburskiego, niezainteresowanego zwycięstwem księcia
Conti. Na efekt takiej sytuacji nie trzeba było długo czekać.
Sapiehowie zgodnie oświadczyli, iż wycofują swoje poparcie dla
Francuza, a  do kwatery Polignaca zaczęli napływać inni
stronnicy, żądając obiecanych pieniędzy. Poseł z  rezygnacją
rozkładał ręce. Nie wiedział, że obiecane fundusze już są
w  drodze i  do Warszawy przyjadą dwa dni po zakończeniu
elekcji.
Tymczasem do stolicy przybył transport złota wysłany przez
elektora saskiego. W  tradycji utrwaliła się pogłoska, jakoby do
Polski przywieziono sześć beczek złota, ale jest to liczba mocno
przesadzona, gdyż rzeczywista wartość transportu była
znacznie mniejsza. Wkrótce okazało się, że zasobów nie
wystarcza. Trzeba było kupować nowych stronników,
a  zwolennikom kontrkandydatów, których nakłoniono do
rezygnacji z  ich poparcia i  zwrócenia otrzymanych korzyści,
należało zrekompensować straty. Konieczna okazała się więc
pożyczka u  jezuitów warszawskich, która została poręczona
przez zakon jezuitów w  Wiedniu. Pomimo to wydawało się, że
zasoby finansowe przedstawicieli Fryderyka Augusta okażą się
niewystarczające na kupienie odpowiedniej liczby
zwolenników, aczkolwiek udało się pozyskać poparcie
dotychczasowych stronników Sobieskiego.
Po zakończeniu elekcji, odbywającej się na podwarszawskiej
Woli w  okresie od 15 maja do 28 czerwca 1697 roku,
Radziejowski, do zadań którego należało ogłoszenie zwycięzcy,
przeliczył większą część głosów. Z  tych obliczeń wynikało, że
francuski książę wygrał z niewielką przewagą. Prymas, pewien
zwycięstwa swego kandydata, przerwał obliczenia i  spokojnie
udał się na spoczynek w swej karecie.
Wkrótce okazało się, że przerwanie liczenia i  zaniechanie
bezzwłocznego ogłoszenia wyników elekcji było kardynalnym
błędem duchownego. Kiedy odpoczywał, niestrudzeni
zwolennicy Fryderyka Augusta z  werwą zabrali się do pracy,
przekupując zmęczoną obradami szlachtę jedzeniem. Był to
więc pierwszy w  naszej historii przykład zastosowania tzw.
kiełbasy wyborczej. Zabiegi stronników Sasa przyniosły
spodziewany rezultat i  kiedy Radziejowski powrócił rano na
miejsce elekcji, ze zdumieniem spostrzegł, że liczba
popierających elektora zdumiewająco wzrosła. Nie czekając na
dalszy rozwój wypadków, bezzwłocznie ogłosił Contiego królem
i odjechał z pola elekcyjnego.
Tymczasem stronnicy Sasa ogłosili królem Fryderyka
Augusta i w ten sposób dokonała się podwójna elekcja. Ten stan
rzeczy bardzo surowo ocenił wybitny polski historyk Paweł
Jasienica, pisząc „Po raz pierwszy w  naszych dziejach
pominięto potomków zmarłego monarchy, pogwałcono
moralne uprawnienia dynastii. Po raz pierwszy złamana
została XVI stulecie pamiętająca zasada szlachecka,
streszczająca się w  haśle: Aż do gardł naszych nie chcemy
Niemca! I  po raz pierwszy mniejszość rozstrzygnęła o  wyniku
elekcji”[1].
Teraz nastąpił drugi akt owej tragifarsy: wyścig o  insygnia
królewskie, które zgodnie z  wielowiekową tradycją
przechowywano w  wawelskim skarbcu. W  tym przypadku
przewagę miał Fryderyk August, który błyskawicznie wyruszył
z Drezna i co koń wyskoczy gnał w stronę polskiej granicy, którą
przekroczył 16 lipca pod Tarnowskimi Górami, gdzie się
zatrzymał. Po kilku dniach przeniósł się do Łobzowa,
aczkolwiek namawiano go gorąco do wyjazdu do Krakowa, ale
elektor postanowił poczekać do zwołania sejmików,
odbywających się przed planowanym sejmem koronacyjnym.
Poza tym czekał na dalsze działania prymasa, który zwołał
szlachtę na rokosz do Warszawy w  celu obrony naruszonych
wolności elekcji i praw Rzeczypospolitej.
Elektor tymczasem oczekiwał transportu mebli, którymi
planował wyposażyć swoje apartamenty na Wawelu, jak
również dzieł sztuki, które chciał wykorzystać podczas
ceremonii koronacyjnej.
Pobyt w  Łobzowie przyszły król wykorzystał na zapoznanie
się z  przynajmniej częścią swych poddanych. Prawie
bezustannie organizował festyny i  suto zakrapiane biesiady.
Szczególnie upodobał sobie spacery z  gośćmi, które
umożliwiały mu dyskretne rozmowy bez udziału
niepożądanych świadków. Polacy z  wielkim zadowoleniem
zauważyli, że nowy król jest osobą bezpośrednią i  nie tworzy
barier w  dostępie do siebie. Dużym atutem władcy było jego
zamiłowanie do trunków i mocna głowa.
W  tym samym czasie prymas Polski robił co mógł, aby
zmontować stronnictwo, które nie dopuściłoby do objęcia tronu
przez elektora saskiego. Wysyłał też pisma do Francji,
wzywając elekta do bezzwłocznego przyjazdu, tymczasem Conti
wcale się do przyjęcia korony nie kwapił. W  końcu
zniecierpliwiony Ludwik XIV wezwał księcia na oficjalną
audiencję i  oświadczył, że dalsze zwlekanie z  wyjazdem do
Polski, gdzie czeka na niego tron, grozi kompromitacją Francji
na arenie międzynarodowej. Wobec takiego dictum książę nie
miał innego wyjścia, jak tylko wyruszyć w  drogę. Zebrano
flotyllę złożoną z  dziewięciu okrętów, na czele której stanął
admirał Jan Bart, słynny francuski żeglarz i  korsarz, i  książę
popłynął do Polski.
Tymczasem niestrudzony Radziejowski, w  celu poparcia
swego francuskiego kandydata, zwołał na 25 sierpnia sejm.
Niespodziewanie dla niego przybyła liczna grupa popierająca
elektora z planami zerwania sejmu. Zamiar ten się nie powiódł,
a  dalsze obrady odbywały się pod węzłem rokoszu, czyli
rodzaju konfederacji w  obronie naruszonego prawa. Conti
został bezzwłocznie wezwany do Polski, gdzie zgromadzona
szlachta była w  większości niechętna Sasowi, a  nienawiść
w stosunku do jego zwolenników doszła do punktu krytycznego
i pojawiło się nawet widmo konfliktu zbrojnego. Na taki rozwój
wypadków mieli zapewne też wpływ wierzyciele Polignaca,
którzy w przypadku zwycięstwa elektora mogliby się pożegnać
ze swoimi wierzytelnościami.
W  tym samym czasie, pełną parą trwały przygotowania do
koronacji Fryderyka Augusta, który po pamiętnym pobycie
w  Łobzowie wyruszył na Wawel, po drodze zjednując sobie
coraz większe rzesze poddanych. Na opór natrafił dopiero
w  Krakowie, do którego nie chciał go wpuścić stronnik
Contiego, starosta Wielopolski, jednak przyszły król bez trudu
poradził sobie i  z  tym problemem: hojne podarki dla starosty
i jego rodziny rozwiązały sprawę. W tym samym czasie flotylla
z księciem Contim przepływała dopiero przez Sundy.
Wbrew oczekiwaniom, szlachta niezbyt licznie zjechała na
uroczystość do Krakowa, co było wynikiem propagandy
rokoszan, głoszącej wszem i  wobec, że koronacja Fryderyka
Augusta jest bezprawna. Zwolennicy Sasa na tronie polskim nic
sobie oczywiście z  owej propagandy nie robili, aczkolwiek
w  trakcie przygotowań natrafili na zupełnie nieoczekiwaną
przeszkodę.
Okazało się, że nie będzie można otworzyć skarbca,
w  którym znajdują się polskie insygnia koronacyjne. Drzwi do
skarbca zamknięte były na osiem zamków, a klucze do każdego
z  nich miało ośmiu różnych senatorów Rzeczypospolitej. Pech
chciał, że aż sześciu z  nich należało do stronników Contiego
i drzwi nie można było otworzyć, ich wyważenie zaś zostałoby
poczytane za świętokradztwo. Ale od czego mądre głowy?
Dwóch sprytnych duchownych, przeor bernardynów
czerwińskich Wyżycki i przeor benedyktynów świętokrzyskich
Wyhowski, wymyślili fortel godny imć pana Zagłoby, dochodząc
do wniosku, że skoro prawo zakazuje jedynie naruszania
zamkniętych drzwi do skarbca, wydobycie regaliów
w jakikolwiek inny sposób nie będzie stanowić jego naruszenia,
ani tym bardziej świętokradztwa. Kierując się tym
rozumowaniem, wybito w  ścianie skarbca otwór, przez który
wydobyto insygnia koronne, dzięki czemu można było
zakończyć przygotowania do uroczystości. Obaj duchowni
otrzymali bezzwłocznie nominacje na biskupów, którą papież
skwapliwie zatwierdził.
Zgodnie z  tradycją, przy okazji koronacji nowo obranego
króla odbywał się pogrzeb jego poprzednika. Tym razem jednak
nie dopełniono tradycji, bowiem trumna ze zwłokami Jana III
Sobieskiego znajdowała się cały czas w Warszawie i była pilnie
strzeżona przed jakimikolwiek próbami porwania. Zdania
Marii Kazimiery, która zgodziła się na odprawienie ceremonii
pogrzebowych na Wawelu, nie brano zupełnie pod uwagę.
W  takiej sytuacji należało schować do skrzyni specjalnie na
tę okazję przygotowany dla elektora czarny płaszcz uszyty
z  aksamitu i  wyekspediować go do Drezna. Jako ciekawostkę
można podać fakt, iż ów strój można oglądać w  drezdeńskim
muzeum jako… płaszcz koronacyjny króla Augusta II.
Elektor na okoliczność koronacji ubrał się w  bardzo
efektowną zbroję, na którą nałożono właściwy płaszcz
koronacyjny. Okuty w  zbroję i  przykryty ciężkim płaszczem,
elekt dosiadł konia i wjechał na Wawel, obserwowany z uwagą
przez tłum zachwyconych poddanych. Niestety, wybór takiego
stroju okazał się niezbyt szczęśliwy. Uroczystość odbywała się
bowiem w  ciepły, wrześniowy dzień i  organizm Augusta nie
wytrzymał napięcia i  wysokiej temperatury, w  wyniku czego
zemdlał podczas mszy koronacyjnej. Na szczęście szybko wrócił
do siebie i można było kontynuować ceremonię.
Krótkotrwałe omdlenie elekta spowodowało zapewne
drżenie serc pań zgromadzonych na uroczystości, bowiem
przystojny, dwudziestosiedmioletni monarcha zrobił
oszałamiające wrażenie na Polkach. Naoczny świadek
uroczystości, anonimowy pamiętnikarz i  autor Dziejów Polski
pod panowaniem Augusta II od roku 1698 do 1728, relacjonując
koronację wspomina, że wraz z  nowo obranym królem do
naszego kraju przyjechała jego ówczesna metresa hrabina
Esterle, a  zachwycone Polki „lgnęły do niego bez wstydu”.
Wkrótce, jak się można było spodziewać, do orszaku
królewskich metres dołączyła pierwsza polska kochanka –
księżna Urszula Katarzyna Lubomirska.
Nowi poddani króla, co prawda mieli sposobność poznać jego
kochanki, ale nie było dane im poznać jego małżonki – Krystyny
Eberhardyny. I przyczyną tego nie była bynajmniej niewierność
Augusta, ale kwestie religijne. Krystyna była bowiem gorliwą
protestantką, wychowaną w  głębokiej pogardzie dla
wszystkiego, co miało jakikolwiek związek z  papistami, jak
pogardliwie nazywano katolików. Głęboko przeżyła konwersję
swego męża, natomiast sama nie przekroczyła granic naszego
kraju w  obawie, by nie została zmuszona do przejścia na
katolicyzm. Z niekłamanym przerażeniem pisała do swego ojca,
wielkiego orędownika przyjazdu córki do Polski w  celu
koronacji: „Niech wasza dostojność ujmie się za mną i  tak
sprawą pokieruje, abym nie potrzebowała Polski oglądać. Ja ze
swej strony nie mogę się rezolwować, duszy swojej na takie
narażać niebezpieczeństwo […] przeto dla miłości bożej
poświęcę wszystko, za co on mnie w  tamtym życiu tysiącznie
wynagrodzi”[2]. Z tego względu żona Augusta II Mocnego nigdy
nie została koronowana na królową naszego kraju.
Obrzędu koronacji, pod nieobecność Radziejowskiego,
dokonał biskup kujawski Dąmbski. To wyróżnienie
duchownego wyniosło na szczyty społeczne całą jego rodzinę,
która stała się jedyną magnacką rodziną na Kujawach.
W  trakcie uczty, która odbyła się po ceremonii, na Wawel
dotarła wiadomość, że Conti wyruszył do Polski, by zasiąść na
tronie państwa. Na razie jednak nie zawracano sobie tym głowy
i cieszono się sukcesem nowego władcy. W relacjach z uczty po
ceremonii pojawia się nazwisko Stanisława Leszczyńskiego,
pełniącego zaszczytną funkcję podczaszego‹12›. Nikt nie
przypuszczał, że ten młody wówczas człowiek wystąpi
przeciwko królowi i na jakiś czas odbierze mu koronę.
Wkrótce August przekonał się, że, pomimo ewidentnego
naruszenia prawa, po dokonaniu koronacji polska szlachta
gotowa jest uznać nowego króla, ponieważ była zmęczona
długotrwałym bezkrólewiem.
Prymas Radziejowski nie składał jednak broni. Przeniósł się
do Łowicza, gdzie starał się zgromadzić przeciwników Sasa
i  zwolenników Contiego, ale w  swej walce był coraz bardziej
osamotniony. Chociaż bardzo się starał, powołując się na
autorytet swój i  Kościoła oraz ochronę prawa, nie potrafił
zapobiec ucieczce coraz większej ilości senatorów i  szlachty,
którzy przechodzili do obozu nowo obranego monarchy. Na
zwołany sejm koronacyjny nie zjechali wszyscy uprawnieni
posłowie i  senatorowie, zabrakło bowiem reprezentacji kilku
województw, ale obrady odbyły się w  spokojnej atmosferze
i wszystkie postanowienia zostały przyjęte bez sprzeciwów.
Król, aby ostatecznie przekonać do siebie szlachtę,
zaprzysiągł pacta conventa. Wdzięczna szlachta nie ustawała
w głoszeniu peanów na cześć króla. Marszałek sejmu, Krzysztof
Zawisza, nazywając Augusta największym władcą w  historii
Polski, tak oto ocenił go w  swej mowie, wygłoszonej na sejmie
ku jego czci: „W  Tobie Lecha fortuna, dzielność Wizymira,
powaga Krakusa, szczodrobliwość Piasta, Leszków trzech do
wojen ochota, Miecisława bogobojność, Bolesława Chrobrego
męstwo i  siła, Bolesława Śmiałego wspaniałość, Kazimierzów
dwóch pobożność i  sprawiedliwość – albo równo, albo lepiej
i  bardziej skoncentrowane […]. Natura i  przypadek, że
w  Bolesławie Krzywoustym, Leszku Czarnym, Władysławie
Łokietku zgrzeszyły, Tyś urodą wspaniałą, majestatem
i układną naprawił symetrią […]. Ale po cóż dłużej Twoje dzieła
i  Jego pańską godność przeciągłymi wyliczać słowy? Rzekłem,
że je adorować bardziej milczenia powagą, aniżeli nieudolną
mową należy: błądzi ten, kto przymioty Twe wylicza, nie
uwielbia!”[3].
Kontrkandydat nowo obranego monarchy, popierany przez
Radziejowskiego i  jego sprzymierzeńców, książę Conti, ze swą
flotyllą na początku listopada 1697 roku wpłynął do Gdańska,
gdzie oczekiwał na swych zwolenników i  obiecane przez nich
wojska. Na próżno. Znudzeni długotrwałym oczekiwaniem
francuscy marynarze schodzili na ląd, odwiedzając gościnne
miasto, które oficjalnie poparło Sasa, teraz więc bardzo
niechętnie przyjmowało członków flotylli Contiego. Poza tym
Francuzi zachowywali się bardzo arogancko w  stosunku do
miejscowej ludności, wdając się w  liczne bójki i  awantury. Ich
zachowanie doprowadziło w  końcu do wybuchu agresji
przeciwko nim, którą gdańszczanie skierowali w  stronę Bogu
ducha winnym francuskim mieszkańcom grodu nad Motławą,
niszcząc ich dobytek.
Mniej więcej w  tym samym czasie do Gdańska przybyła
forpoczta wojsk nowego króla, którą Conti nieopatrznie wziął
za wojska swych sojuszników. W  wyniku zamieszania
spowodowanego tą pomyłką oraz zamieszkami w  mieście,
wojska Sasa przechwyciły dobra zgromadzone w  obozie
zwolenników francuskiego księcia. Wśród zdobyczy znajdowała
się także korespondencja posła Polignaca, ujawniająca tajniki
francuskiej dyplomacji w dniach zakończonej elekcji.
Książę Conti zarządził odwrót, ale w  odwecie dowódca
flotylli, admirał Bart, porwał z  redy gdańskiego portu pięć
statków wyładowanych towarem, a następnie uprowadził je do
Kopenhagi. Wydarzenia w  Gdańsku rozsierdziły także króla
Ludwika XIV, który, dowiedziawszy się o  nich, rozkazał
francuskim marynarzom aresztować każdy gdański okręt, jaki
spotkają, i  skonfiskować własność gdańszczan znajdującą się
w portach Francji.
Wkrótce po opuszczeniu wód polskich przez księcia,
Rzeczpospolitą obiegła pogłoska o  jego planowanym powrocie
na czele armii, w  celu odebrania korony elektorowi. Była to
jednak informacja nieprawdziwa, bowiem Conti stracił
zainteresowanie polskim tronem, poświęcając się całkowicie
karierze wojskowej. Był naczelnym dowódcą wojsk francuskich
we Włoszech w czasie wojny o sukcesję hiszpańską‹13›.
W  ten sposób prymas Radziejowski i  skupione wokół niego
stronnictwo profrancuskie odnieśli spektakularną porażkę.
Ambitny duchowny do końca nie mógł się z  nią pogodzić
i  zgromadziwszy wokół siebie możnowładców niechętnych
Augustowi II, dosłownie wplątał się w matnię politycznych gier
i gierek, z której nie umiał się wydostać.
Nowo obrany król przyjął nowe imię dopiero po koronacji.
Listy notyfikujące swą koronację podpisywał „Fryderyk August
król i  elektor saski”, a  później po prostu: „Fryderyk August
król”. W końcu zdecydował się na jedno imię: August, co miało
nawiązywać do dwóch władców, których król miał zamiar
naśladować. Pierwszym z  nich był August Wettin, który
objąwszy tron po bezpotomnej śmierci swego brata,
Maurycego, pierwszego władcy Saksonii z  dynastii Wettinów,
przeprowadził wiele reform gospodarczych w  kraju,
przyczyniając się do jego rozwoju gospodarczego. Przybierając
jego imię, nowy król Polski sugerował, że będzie się starał
naśladować dzieło swego imiennika, przyczyniając się do
wzrostu gospodarczego rządzonych przez siebie państw.
Drugim władcą, na cześć którego August przybrał swe
monarsze imię, był polski władca Zygmunt August. To właśnie
za jego panowania Polska stała się państwem rozkwitającej
kultury i  sztuki, w  którym panowała prawdziwa tolerancja
religijna i taka właśnie miała być Polska pod rządami Wettina.
August II Mocny, bowiem pod takim przydomkiem przeszedł
do historii, miał bardzo ambitne plany dotyczące naszego kraju.
Opracował szczegółowy i  szczytny w  swym założeniu plan
reform, który jednak nigdy nie doczekał się realizacji. Pragnął
także uczynić z  Warszawy wielki ośrodek kulturalny. Niewielu
dziś pamięta, że to właśnie za jego panowania wprowadzono na
stałe znak orła do polskiej symboliki wojskowej oraz że to
właśnie August II Mocny jest inicjatorem najwyższego polskiego
odznaczenia – Orderu Orła Białego. Warszawa zawdzięcza mu
Oś Saską i  wiele pięknych budowli, Polska – wprowadzenie
znaków drogowych i doskonale funkcjonującą pocztę. Niestety,
za jego sprawą nasz kraj został wplątany w  wojnę północną,
która doprowadziła go do ruiny i  w  rezultacie Rzeczpospolita
została zdegradowana do rzędu państw słabych, stając się
z  biegiem czasu protektoratem silnej Rosji, co ostatecznie
przekreśliło nieliczne zasługi tego monarchy.
Przypisy:
1  Jasienica Paweł, Rzeczpospolita Obojga Narodów, tom 3, Warszawa 1982, s.
29.
2  Za: Satała Zbigniew, Poczet polskich królowych, księżnych i  metres,
Szczecin 1990, s. 253.
3  Za: Gawin Dariusz, Przekleństwo roku 1709 [online], dostępne
w internecie: www.pismofronda.pl

11 Interrex (łac. dosł. „międzykról”) – w dawnej Polsce osoba zastępująca


króla w okresie bezkrólewia.
12 Podczaszy – urząd dworski i ziemski w dawnej Polsce. Na królewskim
dworze podczaszy zajmował się w  czasie uczt rozlewaniem napoi do
kielichów oraz dbał, aby trunków nie zabrakło. Natomiast cześnik podawał
napełniony kielich władcy.
13 Wojna o  sukcesję hiszpańską – wojna w  latach 1701–1714, pomiędzy
Wielką Brytanią, Holandią, Austrią, Prusami a  Francją, Hiszpanią, Bawarią
i Kolonią, o władzę w Hiszpanii oraz dominację w ówczesnej Europie.
 

Polscy królobójcy, czyli


krótka historia zamachów na
polskich władców

arek Rymkiewicz, polski poeta, eseista i  dramaturg,


w  swojej monografii poświęconej Samuelowi Zborowskiemu,
opisując ucieczkę króla Walezego twierdzi, że najlepszym
wyjściem byłoby potraktowanie go jak zdrajcy i  zabicie przez
Tęczyńskiego. Stawia jednocześnie bardzo kontrowersyjną tezę:
„[…] jest bowiem tak, że każde królobójstwo okazuje się
wreszcie korzystne dla narodu królobójców”[1]. Trudno zgodzić
się z  tym twierdzeniem, bowiem, o  ile można uznać
konieczność detronizacji nieszczęsnego Ludwika XVI, to
doprawdy trudno orzec, jakie korzyści odniosło społeczeństwo
Francji, gilotynując tego człowieka, którego jedynym grzechem
było, że urodził się w niewłaściwym dla siebie miejscu i czasie
oraz to, że zupełnie nie potrafił udźwignąć brzemienia władzy.
Jak słusznie zauważył hrabia Armand-François d’Allonville
„Jedyną winą Ludwika XVI było to, że został królem”.
Co ciekawe, Francuzi niedługo po obaleniu monarchii
dokonali restauracji Burbonów. Podobnie jak sąsiadujący z nimi
przez morze Anglicy, którzy, zgładziwszy na szafocie króla
Karola I Stuarta, po krótkim okresie zachłyśnięcia się republiką,
powołali na tron jego syna, Karola II. Co prawda wraz
z restauracją Stuartów skończył się w Anglii okres absolutyzmu,
zastąpiony przez monarchię konstytucyjną, ale ustrój ten
istnieje w  tym kraju po dziś dzień i  nic nie wskazuje na to, by
mieszkańcy Albionu mieli z niego zrezygnować.
Niektórzy z naszych rodaków chlubnie głoszą nieprawdziwą
tezę, jakoby naszej historii obca była zbrodnia królobójstwa.
Nie jest to prawdą, gdyż, chociaż żaden z naszych władców nie
złożył głowy pod katowskim toporem, to jednak opozycja
antykrólewska potrafiła straszyć panującego nie tylko
rokoszem, ale nawet śmiercią. Dla lepszego efektu rozsiewano
też wyssane z  palca plotki o  nieudanych próbach zamachu na
królewski majestat. I  chociaż Zygmunt Stary twierdził, że
w Polsce nie znajdzie rodaka, na którego sercu ze spokojem nie
położyłby głowy i, ku zdumieniu zagranicznych posłów,
przemierzał nawet najodleglejsze rejony swego państwa bez
należytej obstawy, to także i on doświadczył próby zamachu na
swoją osobę.
Nasza historia zanotowała też przypadek królobójstwa
w  rodzinie, którego, jak wiemy, najprawdopodobniej dopuścił
się Władysław Herman na osobie swego bratanka, syna
Bolesława Śmiałego. W  czasach rozbicia dzielnicowego często
uciekano się do pomocy trucizny. Później w  dziejach Polski, co
jakiś czas pojawiali się szaleńcy, dokonujący prób zabicia
aktualnie panującego władcy. Przyjrzyjmy się więc historiom
polskich królobójców i ich niedoszłym ofiarom.
Pierwszych królobójców możemy poszukać w  legendarnych
początkach naszego państwa, bowiem niektórzy historycy
dopatrują się echa zamachu na książęcą władzę w  popularnej
legendzie o królu Popielu. Kim był ów tajemniczy Popiel, który
według Galla Anonima nie tylko „cierpiał wielkie
prześladowania od myszy”, ale nawet został zjedzony przez te
bynajmniej niekrwiożercze gryzonie? Historycy wierni
przekonaniu, że w nawet najbardziej niewiarygodnej legendzie
kryje się prawda historyczna, od dawna głowią się nad tym
zagadnieniem. Według różnych źródeł ów tajemniczy władca
nosił imię Popiel, Pumpil (mistrz Wincenty Kadłubek, znany ze
swych skłonności do fantazjowania, uważa go za ostatniego
przedstawiciela dynastii Pumpiliuszy obalonej przez Piastów)
lub nawet Pąpel. Językoznawca i etymolog, Andrzej Bańkowski,
postawił śmiałą tezę, iż imię księcia pochodzi wprost od słowa
„pąpyl” dawniej oznaczającego „pęcherz lub nagniotek na
skórze, bąbel”, co miało być symbolem, lub alegorią,
sprawowanych przez niego rządów bez prestiżu czy uznania
reszty społeczeństwa.
Po raz pierwszy postać Popiela pojawia się u Galla Anonima,
który stolicę rządzonego przez niego państwa umieścił
w  Gnieźnie. Według wersji podanej przez tego kronikarza,
podczas postrzyżyn jego synów nie zaproszono na ucztę dwóch
tajemniczych gości, którzy właśnie zawitali do bram jego
domostwa. Brak takiego zaproszenia stanowił pogwałcenie
praw gościnności. Urażeni przybysze udali się w  gościnę do
ubogiego wieśniaka o imieniu Piast, który także w tym samym
dniu wyprawiał postrzyżyny swego jedynego syna, Siemowita.
To właśnie ów Siemowit, gdy dorósł, miał usunąć Popiela
z  tronu i  przejąć władzę. Gall dodaje, że według historii, którą
„opowiadają starcy sędziwi”, wygnany władca miał być
prześladowany przez myszy, przed którymi schronił się
w drewnianej wieży na wyspie. Nic mu to nie pomogło, bowiem
zawzięte gryzonie dopadły go w owej wieży i zagryzły…
Wincenty Kadłubek z właściwą sobie fantazją opowiedział tę
historię nieco inaczej. Według niego Popiel, nazywany
Pompiliuszem II, był władcą gnuśnym, tchórzliwym,
zniewieściałym i  zdradzieckim, którego poddani, ze
zrozumiałych względów, nie darzyli szacunkiem ani miłością
należną panującemu. Ponoć jego małżonka (znowu
wszystkiemu winna kobieta…) namówiła go, by wytruł swoich
dwudziestu stryjów, konkurentów do władzy. Na rozkaz Popiela
podano im w czasie uczty zatrute wino. Na efekt nie trzeba było
długo czekać i wszyscy zmarli gwałtowną śmiercią. Na domiar
złego, książę odmówił pochówku ich zwłok. Jednak mordercę
dopadła sprawiedliwość, gdyż z ciał zabitych wylęgły się myszy,
które długo ścigały Popiela wraz z  żoną i  dwoma synami.
W  końcu gryzonie dopadły ich ukrytych w  wysokiej wieży
i wszystkich pożarły…
Inni kronikarze także dodają swoje przysłowiowe trzy
grosze: Długosz podaje, iż żona Popiela była księżniczką
niemiecką, a  jego synowie nosili imiona Lech i  Popiel,
natomiast renesansowy pisarz, Marcin Bielski, twierdzi, że
czasy panowania Popiela przypadały na czasy Ludwika
Pobożnego.
Historycy, którzy badają tonące w mrokach początki naszego
państwa, odrzucając bajeczny wątek kronikarskich opowieści,
jednak zgadzają się co do jednego: pierwszy władca z  dynastii
piastowskiej nie był wmieszany w  zamach na Popiela,
ponieważ władzę sprawował z wyboru poddanych. Dużo więcej
kłopotu sprawia umieszczenie całego zdarzenia w konkretnym
miejscu oraz sprawa krwiożerczych myszy. Polski historyk
i  mediewista, Jacek Banaszkiewicz, odrzucił najpopularniejszą
hipotezę, jakoby wersja o tych gryzoniach została zapożyczona
z  terenów Niemiec, gdzie dosłownie roi się od legend i  baśni
z myszami-mścicielkami w roli głównej. Co więcej, bohaterowie
owych opowieści, podobnie jak nasz Popiel, szukali schronienia
w  wysokich wieżach, analogie więc są pozornie oczywiste.
Tymczasem Banaszkiewicz uważa, iż historia opisana przez
Galla jest starsza od niemieckich legend i  jest po prostu
elementem praindoeuropejskiej spuścizny symbolicznej.
Według historyka i  mediewisty, Henryka Łowmiańskiego,
legendarny Popiel był postacią historyczną i władał plemieniem
Goplan, natomiast historia o  obaleniu go przez Siemowita to
echo wyswobodzenia się Polan spod dominacji Goplan. Wyspą,
na której Popiel dokonał żywota był Ostrów Legnicki,
a  mordercze myszy to po prostu symbol buntu poddanych.
Mogła to być jakaś grupa ludności związana z  pobliską wsią
Myszki. Z  biegiem lat prawdziwe wydarzenia obrosły legendą,
stając się równocześnie przestrogą dla sprawujących władzę, by
nie dopuszczali się niesprawiedliwości, bo spotka ich zasłużona
kara.
Co ciekawe, jeśli wierzyć Długoszowi, Popiel nie był ostatnią
ofiarą mściwych myszy. Podobny koniec czekał syna Konrada
Mazowieckiego, księcia kujawskiego Mieszka. Według
kronikarza był to władca okrutny, skłonny do gwałtów
i rabunków. W końcu spotkała go zasłużona kara, bowiem kiedy
wraz z innymi zasiadł pewnego dnia do wieczerzy: „[…] wśród
godowania i  wesołej ochoty z  dopuszczenia Bożego i  wyroku
sprawiedliwej kary za jego bezprawia tak obecne jako
i przyszłe, wyroiła się niezliczona chmara myszy, które go gryźć
i  pożerać poczęły. Chroniąc się przed grożącym
niebezpieczeństwem, dopadł czym prędzej statku i  wypływał
na rzeki i  brody. Ale nic to nie pomogło, goniły go bowiem
myszy po jeziorach i wodnych roztoczach, aż nareszcie zagryzły
nędznika i  do szczętu pojadły”[2]. Ów „nędznik” stał się
najprawdopodobniej ofiarą zamachu na swoje życie, a  myszy
symbolizują zbuntowanych poddanych. O  ile oczywiście
odrzucimy tezę o  jakiejś tajemniczej mutacji, na skutek której
owe niewielkie gryzonie zmieniły się w  krwiożercze bestie, na
dodatek obdarzone wyjątkowym węchem i zmysłem orientacji,
pozwalającym im na skuteczne ściganie upatrzonej wcześniej
ofiary…
Pierwszy historyczny władca Polski, Mieszko, zapewne
nieraz zmagał się ze swymi politycznymi przeciwnikami,
stawiającymi opór nie tylko przeciwko niemu, ale także
wprowadzanej nowej religii. Mimo to źródła milczą na temat
jakichkolwiek prób zamachu na jego życie. Jego syn i następca,
pierwszy król Polski, Bolesław Chrobry nie miał tyle szczęścia,
aczkolwiek ręka zamachowca usiłowała go dosięgnąć poza
granicami kraju. Stało się to w  1002 roku, podczas
prowadzonych układów w sprawie małżeństwa jego córki.
Podczas wstępnych rozmów polski władca zabiegał usilnie
o przejęcie grodu Miśni, ale ostatecznie uzyskał jedynie władzę
nad Łużycami i  Milskiem, i  właśnie z  tych ziem złożył hołd
królowi Henrykowi, w  zamian otrzymując hojne dary. Kiedy
wyjeżdżał, ku swemu zdumieniu ujrzał nacierający na niego
tłum uzbrojonych po zęby ludzi. Chrobry uznał, że za
wszystkim stoi król Henryk, aczkolwiek niemiecki dziejopis
Thietmar pisze: „Bogiem się świadczę, że stało się to bez wiedzy
i zgody króla”, ale polski władca wiedział swoje.
Być może, że to wcale nie Chrobry był obiektem napaści, ale
towarzyszący mu margrabia Henryk Szwejnfurcki, potencjalny
przeciwnik Henryka II. Jednak możliwe, że niemiecki władca
chciał za jednym zamachem pozbyć się margrabiego i polskiego
władcy, który niepokojąco rósł w  siłę. Poza tym, pozbawienie
życia Chrobrego umożliwiłoby niemieckiemu królowi
rozpoczęcie działań na wschodzie i  opanowanie kolejnych
ziem. Jeżeli rzeczywiście takie były przyczyny zamachu na
życie polskiego władcy, to nadzieje Henryka się nie sprawdziły.
Chrobry, mądrzejszy o  to doświadczenie, zakwestionował
świeżo podpisany pokój, wkroczył do Strzały, spalił miasto
i  uprowadził jeńców. Próbował też skłonić ościennych książąt
do zmontowania koalicji przeciwko Henrykowi. W  rezultacie
wybuchła kilkunastoletnia wojna polsko-niemiecka.
Syn i następca Chrobrego, Mieszko II Lambert, stał się z kolei
ofiarą tzw. królobójstwa połowicznego, czyli kastracji. Według
Galla Anonima Czesi „[…] schwytali zdradziecko na wiecu
i  rzemieniami skrępowali mu genitalia tak, że nie mógł już
płodzić, za to, że król Bolesław, jego ojciec, podobną im
wyrządził krzywdę […]. Mieszko tedy powrócił wprawdzie
z niewoli, lecz żony więcej nie zaznał”[3].
Ten król, którego obraz de facto został stworzony przez
Długosza, jako wyjątkowo gnuśnego i  niedołężnego władcy,
pokutował długo w  historiografii polskiej i  nie utrzymał
rozległego imperium swego ojca. Patrząc z  perspektywy
dziejów, można wątpić, czy utrzymałby je sam Chrobry. Jak
zauważył Adam Mickiewicz w  swej pracy Pierwsze wieki
historyi polskiej dla College de France: „Zostawił Bolesław
swemu synowi Mieczysławowi w  dziedzictwie nienawiść
Czechów i  Rusi i  niechęć cesarstwa. Wewnątrz kraju duchy
lechickie i  słowiańskie, sprzeczne nowemu porządkowi
chrześcijańskiemu, stłumione i  odurzone osobistą siłą
i  powodzeniem Chrobrego, czekały tylko pory wydobycia na
jaw”[4]. I  rzeczywiście, wielonarodowe państwo stworzone
przez ojca Mieszka, w  wyniku licznych wojen i  podbojów
upadło na skutek wspólnej akcji zbrojnej Jarosława Mądrego
i cesarza Konrada I. Jednoczesna napaść na nasz kraj, dokonana
przez tych władców, jak oficjalnie głosili, w  interesie braci
Mieszka, Bezpryma i  Ottona, zmusiła polskiego króla do
ucieczki do Czech. Panował tam wówczas książę Uldaryk,
potomek króla Bolesława Rudego, którego Chrobry
w przeszłości kazał oślepić. Czeski książę planował początkowo
wydać polskiego władcę cesarzowi, a gdy ten odmówił przyjęcia
takiego „prezentu”, rozkazał wykastrować Mieszka. Po tym
incydencie polski król miał ataki przemijającego obłędu i  już
nigdy nie odzyskał sił.
Kolejnym władcą, któremu nie było dane opuścić ten padół
w  sposób naturalny, był Bolesław Śmiały. Król, zmuszony do
udania się na wygnanie po konflikcie z biskupem Stanisławem,
wyjechał na Węgry, gdzie panował Władysław I. Król
Władysław był synem Beli I, władcy wygnanego z Węgier, który
schronienie znalazł na dworze Kazimierza Odnowiciela. Sam
Władysław urodził się i  wychowywał w  Polsce, najpierw pod
opieką Kazimierza Odnowiciela, a po jego śmierci zajął się nim
Bolesław Śmiały, który doprowadził do powrotu Władysława na
Węgry i objęcia przez niego tronu. Tak więc udając się na jego
dwór, polski król-wygnaniec liczył na wdzięczność
wychowanka. Niestety, tym razem wrodzona duma polskiego
króla i jego pewność siebie, granicząca z butą, wzięły górę nad
rozsądkiem i  Bolesław zdawał się zapomnieć, iż jego dawny
protegowany udziela mu jedynie schronienia.
Śmiały nie zachowywał się jak na wygnańca przystało. Gall
Anonim tak relacjonuje moment spotkania wygnańca z królem
węgierskim: „Władysław, jako mąż pokorny, pospieszył wyjść
naprzeciw Bolesława i  oczekiwał zbliżającego się z  daleka,
zsiadłszy na znak uszanowania z konia. A tymczasem Bolesław
nie miał względów dla pokory uprzejmego króla, lecz uniósł się
w  sercu zgubną pychą, mówiąc: «Ja go za lat pacholęcych
wychowałem w  Polsce, ja go osadziłem na tronie węgierskim.
Nie godzi się [więc], bym mu ja, jako równemu, cześć okazywał,
lecz siedząc na koniu oddam mu pocałunek jak jednemu
z  książąt». Zauważywszy to Władysław obruszył się nieco
i zawrócił z drogi, polecił jednak, by mu wszędzie na Węgrzech
niczego nie brakło”[5]. To właśnie owo butne zachowanie
wobec ich króla miało tak obruszyć Węgrów, że postanowili
pomóc polskiemu monarsze opuścić świat doczesny, podając
mu truciznę. Paweł Jasienica stawia też tezę, że króla mogli
zgładzić ludzie przysłani z  Polski. Co prawda średniowieczne
podania głosiły, iż Bolesław dokonał żywota podczas
pielgrzymki do klasztoru w  Osjaku, ale jak dotąd nie udało się
tego potwierdzić.
Ofiarą królobójstwa padł też syn Śmiałego, Mieszko. Tym
razem królobójcą okazał się jego własny stryj, Władysław
Herman, ale tę historię opisano już w  rozdziale dotyczącym
Władysława Hermana, nie będziemy więc do niej wracać.
Władcy dzielnicowi nader chętnie posługiwali się trucizną,
o  czym obszernie wspomniano w  jednym z  poprzednich
rozdziałów. Jednak najgłośniejszym zamachem na władców
doby rozbicia dzielnicowego był, opisany w  rozdziale
dotyczącym Konrada Mazowieckiego, incydent w  Gąsawie, do
którego doszło w  listopadzie 1227 roku. Jak wiadomo, jego
ofiarą padł brat Konrada, Leszek Biały, a  inny książę, Henryk
Brodaty, cudem uszedł z życiem. Inspiratorów owego zamachu
nie udało się ustalić, historycy opowiadają się za księciem
pomorskim, Świętopełkiem, inni – za Władysławem
Laskonogim, księciem gnieźnieńskim i  poznańskim, a  jeszcze
inni widzą zamachowca w osobie Konrada Mazowieckiego. Nie
udało się też ustalić, czy śmierć Leszka Białego była zbrodnią
dokonaną z  premedytacją, czy tylko wypadkiem przy próbie
jego porwania. Sam Laskonogi chyba jednak był niewinny,
bowiem współcześni nie obarczyli go winą za próbę
morderstwa książąt zebranych w Gąsawie. Tymczasem on sam
także padł ofiarą morderstwa, aczkolwiek w  tym przypadku
właściwie trudno mówić o  królobójstwie, bowiem władca
zginął z  rąk dziewczyny, którą siłą zawlókł do swego łoża. Jak
relacjonuje francuski kronikarz cysterski Alberyk z  Trois
Fontaines władca „zabrał ze sobą na noc pewną teutońską
dziewczynę, która nie mogąc ścierpieć zadawanego gwałtu,
przeszyła mu gwałtownie brzuch nożem, który skrycie ze sobą
wzięła”[6].
Kolejnym władcą, który padł ofiarą królobójstwa był
Przemysł II. Ten ambitny człowiek, wytrwale dążył do
zjednoczenia ziem polskich pod swoim panowaniem. Co więcej,
w  1295 roku koronował się nawet w  Gnieźnie na króla Polski,
aczkolwiek, jak wiadomo, jego rzeczywiste panowanie
ograniczało się jedynie do Wielkopolski i Pomorza Gdańskiego.
Nie dana mu była jednak kontynuacja tego wspaniałego dzieła,
bowiem zaledwie pół roku po koronacji padł ofiarą zamachu.
Ten tragiczny w  skutkach incydent miał miejsce w  środę
popielcową 8 lutego 1296 roku w  Rogoźnie nad rzeką Wełną,
gdzie król zatrzymał się w czasie jednej ze swoich podróży. Na
śpiącego władcę napadła zgraja bandytów. Liczyli zapewne, że
bez trudu obezwładnią Przemysła, ale król bez namysłu
chwycił za miecz i  stanął do nierównej walki. O  dziwo, udało
mu się nawet zabić kilku z  napastników, ale „[…] zmuszony
pełnić raczej powinności żołnierza, niźli króla i  wodza, pod
przeważającą liczbą nieprzyjaciół, nawałem strzał i  mieczów,
które go zewsząd dosięgały, walcząc chwalebnie jak na ród jego
przystało, omdlał i padł na ziemię mnogimi okryty ranami”[7].
Okazało się, że spiskowcy nie mieli zamiaru zabijać władcy, ale
jedynie go porwać. Nieprzytomnego i  rannego Przemysła
wsadzono na konia, po czym wywieziono w  bliżej nieznanym
kierunku. Jak łatwo się domyślić, stan króla był bardzo ciężki:
nie potrafił samodzielnie utrzymać się na koniu, co chwila
osuwał się na ziemię, co bardzo utrudniało podróż. Wkrótce
porywacze zorientowali się, że nawet jeżeli uda im się dotrzeć
do celu podróży, to porwany władca i tak nie dożyje następnego
dnia. Wówczas, według Długosza: „[…] wściekłym uniesieni
szałem, na ciało spętane, poranione i  już naznaczone
znamieniem śmierci, rzucili się z  zapalczywością i  zakłuli je
licznymi razy”. To wydarzenie miało miejsce
najprawdopodobniej w  okolicach wsi Sierniki, w  miejscu
o nazwie Porąbki.
Podobnie jak w przypadku incydentu w Gąsawie, do dziś nie
udało się ustalić inspiratorów porwania i  morderstwa
Przemysła II. Najbardziej popularna hipoteza obwinia za tę
zbrodnię Brandenburczyków, którzy z niepokojem obserwowali
nie tylko opanowanie Pomorza Gdańskiego przez Przemysła II,
ale także jego koronację królewską. Kiedy stało się jasne, iż
polski król dąży do zjednoczenia pod swym panowaniem
wszystkich ziem polskich, w  Brandenburgii zdano sobie
sprawę, iż władca ten, wcześniej czy później, upomni się
o ziemie zagrabione przez margrabiów w Wielkopolsce. Według
średniowiecznych przekazów, mózgami całego przedsięwzięcia
było trzech margrabiów, dwóch o imieniu Otton, a jeden Jan. To
właśnie te imiona przytacza w  swej kronice Długosz. Ponoć
trzej margrabiowie osobiście wzięli udział w  porwaniu, co
jednak wydaje się mało prawdopodobne, bowiem raczej nie
ryzykowaliby życia, nie mając pewności sukcesu planowanego
przedsięwzięcia. Jak wspomniano w  jednym z  poprzednich
rozdziałów, niektórzy uważają, że w  organizacji spisku
pomagała także żona Przemysła, Małgorzata. Ponoć działała na
polecenie swego ojca, sprzymierzonego z zamachowcami.
Inni widzą inspiratora zamachu w Wacławie II Czeskim. Jego
panowanie w  senioralnej dzielnicy krakowskiej jeszcze nie
zdążyło na dobre okrzepnąć, gdy Przemysł II koronował się
w  Gnieźnie. Czeski władca doskonale zdawał sobie sprawę, że
wojna z  Przemysłem jest nieunikniona, a  sam Wacław był
zwolennikiem zbliżenia z Brandenburgią.
Według anonimowego latopisa ruskiego z  I  połowy XIV
wieku, w  mordzie na polskim królu brali udział wyłącznie
Polacy. Taką samą wersję można znaleźć w  średniowiecznych
dokumentach pochodzących z  Czech, Niemiec czy Pomorza.
Współczesna historiografia przyznaje, że w  zamachu na życie
Przemysła II, obok Brandenburczyków, brali udział także
członkowie najznaczniejszych wówczas polskich rodów –
Nałęczów i  Zarębów. Niektórzy historycy dowodzą wręcz, że
zamach został przez nich zorganizowany i  wykonany bez
udziału zagranicznych najemników. Zarębowie popierali
wówczas Wacława II. Część badaczy dopatruje się także udziału
Władysława Łokietka, który wiele zyskał na śmierci Przemysła,
ale jak dotąd nie udało się znaleźć na to dowodów.
Bardziej prawdopodobny wydaje się udział Łokietka
w  zamachu na życie Wacława III Czeskiego, który zginął
w  upalne popołudnie 4 sierpnia 1306 roku w  drodze do
Krakowa, podczas postoju w  Ołomuńcu, w  domu komornika
morawskiego, Albrechta ze Stremberga. Tam napadł na niego
najemny żołdak, Konrad z Botenštejnu, który zadał królowi trzy
ciosy sztyletem. Niestety, zamachowiec nie zdążył wyjawić
imion swych mocodawców, bowiem zaraz po schwytaniu został
zabity przez ludzi Wacława III. Niektórzy historycy wprost
wskazują na Łokietka, bowiem to właśnie on wyniósł
największe korzyści ze śmierci ostatniego Przemyślidy,
aczkolwiek historiografia czeska głosi, iż „[…] między Czechami
jednak obiegła pogłoska, że było trzech ludzi najętych przez
Albrechta austriackiego do zamordowania Wacława, by temu
domowi ułatwić dojście do korony czeskiej”[8]. Być może więc
nasz Łokietek był zupełnie niewinny?
Za jego panowania nie zanotowano żadnych ataków na
królewski majestat, podobnie jak w  czasach panowania jego
następcy, Kazimierza Wielkiego. Chociaż, według niektórych
źródeł, ten ostatni w młodości, podczas pobytu na dworze jego
siostry Elżbiety Łokietkówny, otarł się o  śmierć z  rąk Feliksa
Zacha, ojca zgwałconej przez niego Klary. Zdecydowana
większość historyków uważa jednak, że kiedy rozszalały Feliks
napadł z  mieczem w  dłoni na węgierską parę królewską,
Kazimierza już na Węgrzech nie było.
Żaden królobójca nie zakłócił też panowania na ziemiach
polskich Ludwika Węgierskiego, jego córki Jadwigi, ani jej
męża, Władysława Jagiełły. Młodziutka Jadwiga, krótko po
przybyciu na ziemie polskie, omal nie padła ofiarą porwania,
które planował ambitny władca Mazowsza, Ziemowit IV.
Dziewczyna nie miała zostać zamordowana, ale stanąć na
ślubnym kobiercu z księciem mazowieckim, który w ten sposób
pragnął zdobyć polski tron. Plany Ziemowita spaliły jednak na
panewce i  Andegawenka poślubiła władcę pogańskiej Litwy,
Władysława Jagiełłę. Sam Jagiełło obawiał się o  swoje życie
i  przedsięwziął wszelkie możliwe środki bezpieczeństwa,
a  ponieważ wręcz chorobliwie bał się otrucia, pijał wyłącznie
wodę – wina i piwa odmawiał, wiedząc, że alkohol zabija smak
trucizny. Jego obawy mogły być uzasadnione, gdyż trucizna
była w  owych czasach często wykorzystywana jako narzędzie
walki politycznej, zwłaszcza na Litwie i Rusi.
Z  królobójcami musiał natomiast zmierzyć się jego młodszy
syn, Kazimierz Jagiellończyk, jednak zamach na życie tego
władcy nie był planowany w  Polsce, ale na Litwie, skąd
wywodzili się Jagiellonowie. Kazimierz został obwołany
Wielkim Księciem przez litewskich bojarów 29 czerwca 1440
roku. Był wówczas jeszcze bardzo młody, liczył sobie bowiem
zaledwie trzynaście lat, ale pomimo że był niepiśmienny,
odznaczał się już wówczas niebywałą inteligencją i  świetnym
zmysłem politycznym. A  już na początku swego panowania,
chcąc ratować mocno nadwątloną unię polsko-litewską, musiał
nauczyć się szukać kompromisów. Umiejętnie lawirował
między różnymi grupami nacisku, wykazując się jednocześnie
wielką zręcznością, by utrzymać status quo między Polską
i Litwą, a przede wszystkim – nie dopuścić do rozpadu unii.
Jak łatwo się domyślić, nie wszyscy litewscy poddani
młodego księcia byli zachwyceni objęciem przez niego władzy.
Wkrótce pojawiła się opozycja, zgrupowana wokół dwóch
litewskich kniaziów: Iwana Czartoryskiego oraz Michała
Zygmuntowicza. Ambitni książęta mieli wiele powodów do
niezadowolenia z polityki nowego władcy: Kazimierz starał się
zmienić zasadę dziedziczenia księstw na Litwie, by w  ten
sposób ograniczyć władzę lokalnych kniaziów oraz
systematycznie pomniejszał ziemie, będące ich własnością,
a graniczne grody poobsadzał swoimi namiestnikami.
Te posunięcia doprowadziły w 1442 roku do wybuchu buntu
pod przewodnictwem kniazia Jura Lingwenowicza. Rewoltę
udało się stłumić, a samego Lingwenowicza wygnano. Wkrótce
zamach na życie Kazimierza Jagiellończyka próbował
zorganizować, pochodzący z  litewskiej dynastii
Gedyminowiczów, Michał Bolesław Zygmuntowicz, zwany
Michajłuszką. Po śmierci swego ojca, Zygmunta Kiejstutowicza,
sprawującego władzę na Litwie, jako następca wielkiego księcia
Witolda, Michajłuszko zgłosił swą kandydaturę na wielkiego
księcia, pomimo że wcześniej wystawił dokument, w  którym
zrzekał się następstwa tronu po swym ojcu. Kiedy księciem
wybrano Kazimierza Jagiellończyka, Michał początkowo
ukorzył się przed nową władzą, ale potem zmienił zdanie
i  w  poczuciu krzywdy szukał sprzymierzeńców, którzy
pomogliby mu odsunąć od władzy Jagiellona. Próbował nawet
zorganizować spisek na jego życie. Jednak nie znalazł poparcia
i plany te zakończyły się niepowodzeniem.
Nie oznaczało to jednak, że Kazimierz może spać spokojnie,
wręcz przeciwnie, jego życie niemal bezustannie narażone było
na niebezpieczeństwo. Siedem prób jego zamordowania podjęli
książęta Wołożyńscy. Długosz podaje, że ludziom Kazimierza
udało się wykryć zamach zorganizowany przez Suchtę
Wołożyńskiego, którego pojmano i skazano na śmierć.
Kolejną próbę zamachu podjęto w  1480 roku, kiedy
Jagiellończyk był już królem Polski. Był to okres narastającego
separatyzmu Litwy. Bojarzy stanowczo zażądali od Kazimierza,
by ustanowił odrębny urząd namiestnika Litwy, który
sprawowałby rządy w  kraju pod nieobecność monarchy.
W  1478 roku odmówił mianowania na to stanowisko swego
syna, Jana Olbrachta, rozsierdzając tym bojarów do białości.
Król sobie jednak nic nie robił z  wrogiego nastawienia
litewskiej opozycji i  kontynuował umacnianie swej władzy
w  Wielkim Księstwie Litewskim, a  ziemie i  stanowiska
rozdzielał w  taki sposób, by nikogo nie faworyzować i  nie
wywyższyć żadnego z litewskich rodów.
Taka polityka, choć rozsądna i  uzasadniona, nie znajdowała
szerokiego poparcia. W końcu w 1480 roku doszło do spisku na
życie króla. Bezpośrednią przyczyną zorganizowania zamachu
było odebranie Kijowa Olelkowiczom. Wojewodą kijowskim po
Marcinie Gasztołdzie monarcha mianował swojego zaufanego
człowieka, Iwana Chodkowicza, pomijając księcia Michała
Olelkowicza, co ten odebrał jako osobistą zniewagę,
postanawiając zemścić się na „niesprawiedliwym” monarsze.
Zorganizował spisek, w  którym obok niego samego
uczestniczyli Iwan Holszański i  Fedor Bielski. Spiskowcy,
uzyskawszy poparcie Moskwy, planowali zabić króla i  jego
synów, natomiast królową Elżbietę – osadzić w lochu. Na dzień
przeprowadzenia zamachu wybrano Niedzielę Palmową 15
kwietnia 1481 roku, kiedy miało odbyć się wesele Fedora
Bielskiego z  księżną Anną Kobryńską, na którym miał pojawić
się król z  rodziną. Ku zaskoczeniu spiskowców, monarcha nie
zjawił się na uroczystości, tłumacząc się zmęczeniem po
polowaniu. Rzeczywista przyczyna była zupełnie inna – król
poznał plany zamachowców. Jak to zwykle bywa, zamiary
królobójców pomógł odkryć przypadek, a  konkretnie…
królewski tapicer, Jan Sztendel. Przygotowując z  polecenia
monarchy sale zamkowe w  Kobryniu na uroczystości weselne,
w  jednej z  sal zauważył, że kobierce jakoś dziwnie odstają od
ścian, na których je zawieszono. Zaintrygowany poinformował
o  tym jednego z  dworzan Olelkowiczów, który, ku jego
zdziwieniu, zabronił mu wchodzić do tej komnaty. Jak łatwo się
domyślić, zakaz wzmógł jedynie ciekawość tapicera, który
odczekawszy do obiadu, kiedy wszyscy opuścili apartamenty,
wślizgnął się ponownie do komnaty, gdzie dokładnie obejrzał
podejrzane kobierce. Ku swemu zdumieniu i  przerażeniu,
odsuwając je odkrył ukrytą tam broń sieczną. Sztendel
bezzwłocznie powiadomił o  tym ochmistrza pałacowego
Hromykę, który poinformował o  wszystkim ludzi Kazimierza
Jagiellończyka, dzięki czemu władcy udało się uniknąć
najgorszego.
Dalszego ciągu można się domyślać: niedoszłych królobójców
aresztowano i  30 sierpnia 1481 roku ścięto Iwana
Holszańskiego i  Michała Olelkowicza. Trzeci zamachowiec,
Fedor Bielski, zdołał uciec do Moskwy. Zanim jednak udał się
pod opiekuńcze skrzydła Iwana III, poślubił Annę, ale spędził
z nią tylko jedną noc. Fedor rozpaczał i „srodze biadał nad tem,
że zaledwie przez jedną noc mógł nacieszyć się młodą żoną,
a  zabrać jej ze sobą już nie nadążył”[9]. Iwan III, widząc jego
strapienie, wstawił się za nim u  Kazimierza Jagiellończyka
i prosił o „zwrot” żony dla Fedora, ale spotkał się ze stanowczą
odmową. Nawiasem mówiąc sama Anna niespecjalnie była
zainteresowana powrotem w  mężowskie ramiona i  wkrótce
wyszła za mąż po raz drugi, zapominając o  swym pierwszym
mężu, tęskniącym i  utyskującym w  dalekiej Moskwie.
Kazimierz Jagiellończyk nie mógł ukarać śmiercią trzeciego
spiskowca, ale przynajmniej odebrał mu miłość jego ukochanej
kobiety.
Pomimo wielu prób zamachu na życie młodszego syna
Jagiełły, Kazimierz zmarł śmiercią naturalną w  1492 roku.
Kolejnym władcą, który musiał zmierzyć się z  próbą
królobójstwa był najmłodszy syn Jagiellończyka, Zygmunt,
znany pod przydomkiem Stary. Feralny incydent miał miejsce 5
maja 1523 roku, kiedy król odbywał swój codzienny spacer po
wawelskich komnatach przed udaniem się na spoczynek. Kiedy
na chwilę przystanął w  oknie komnaty w  Kurzej Stopce, którą
nawiasem mówiąc wówczas zwano „Kurzą Nogą”, ktoś
z  zewnątrz oddał w  jego kierunku strzał. Na szczęście
zamachowiec nie był zbyt dobrym strzelcem i  wystrzelona
przez niego kula, wybijając szybę w  oknie, utkwiła w  suficie.
Kobiety z  fraucymeru, będące świadkiem owego wydarzenia,
wpadły w  panikę. Król, niedoszła ofiara zamachu, zachował
jednak zimną krew i  robił co mógł, by uspokoić przerażone
niewiasty. Straże tymczasem ruszyły w  pogoń za niedoszłym
królobójcą. Niestety, nie udało się go schwytać, bowiem
zamachowiec, choć strzelcem był nieudolnym, okazał się
mistrzem ucieczki i  niczym bezszelestne widmo zniknął
w zakamarkach krakowskich ulic.
Do dziś nie wiadomo, kto był owym tajemniczym strzelcem,
ani jakie były bezpośrednie przyczyny zamachu na królewski
majestat. Być może zamachowca sprowokował fakt wydania
przez Zygmunta Starego edyktu nakładającego tzw. podatek
czopowy, który był niczym innym jak podatkiem od wina, piwa
i  gorzałki. Nazwa podatku pochodziła od czopa, czyli korka od
beczki, za którego wyciągnięcie należało odprowadzić opłatę,
by móc dalej prowadzić wyszynk. A  król zyski z  nowego
podatku chciał przeznaczyć na wzmocnienie armii, broniącej
kraj przed Tatarami, którzy właśnie rozłożyli obóz pomiędzy
Krasiłowem a  Rohatynem, poważnie zagrażając
Rzeczypospolitej.
Wkrótce nieudany zamach przyćmił inny incydent, który
skupił uwagę opinii publicznej: zupełnie niespodziewana
i  nagła śmierć władców Mazowsza, Stanisława i  Janusza.
Szczegóły tej sprawy opisano w  jednym z  poprzednich
rozdziałów, przypomnijmy więc tylko, że opinia publiczna
obwiniała za ich śmierć niepopularną żonę Zygmunta Starego,
Bonę. Jak wiemy, sprawa zaszła tak daleko, że z  rozkazu
monarchy podjęto dochodzenie, w  wyniku którego ogłoszono
specjalnym edyktem, wydanym 9 lutego 1528 roku, że książęta
zmarli z  przyczyn naturalnych. Na niewiele się to zdało,
bowiem opinia publiczna wiedziała swoje, oskarżając królową
o inspirację otrucia książąt mazowieckich.
Właściwie nie należy się dziwić poddanym króla Zygmunta,
że w jego żonie widzieli przebiegłą trucicielkę. Bona wywodziła
się bowiem z rodu, w którym sztukę posługiwania się trucizną
doprowadzono do mistrzostwa. Dziadek królowej, Alfons II
Aragoński, truł wodę w  wodociągach, by pozbyć się wrogów,
natomiast jej ciotka, Katarzyna Sforza, pozostawiła swym
krewnym w spadku całkiem spory spis trucizn o przedłużonym
działaniu. Co więcej, sama Bona prowadziła ożywioną
korespondencję z trucicielką wszech czasów – Lukrecją Borgią,
która, nawiasem mówiąc, była jej rodzoną ciotką. Współcześni
historycy bardzo wątpią, by żona Zygmunta Starego posłużyła
się kiedykolwiek śmiertelną substancją, a  przyczyny zejścia ze
świata osób, o  otrucie których oskarżano królową, uznają za
naturalne. Jak na ironię, Bona, uchodząca w  oczach swoich
polskich poddanych za wytrawną i przebiegłą trucicielkę, sama
padła ofiarą trucizny.
Stało się to, kiedy opuściła Polskę na zawsze i  powróciła do
swego rodzinnego Bari, które powitało ją z  wielką radością 13
maja 1556 roku, po bez mała trzydziestoośmioletniej
nieobecności. Królowa, choć już niemłoda, była okazem
zdrowia, tryskała energią i optymizmem. Choć z synem rozstała
się w  nienajlepszy sposób, nie zerwała kontaktów z  Polską,
wiele energii poświęcając sprawom swego ukochanego
Mazowsza. Kiedy w  końcu jej skruszony syn Zygmunt August
zaproponował matce powrót nad Wisłę, nie powiedziała „nie”,
ale najpierw chciała uporządkować sprawy w  rodzinnym
księstwie. Jednak nie było jej dane zobaczyć ani syna, ani
państwa, którym przez tyle lat praktycznie rządziła, bowiem
padła ofiarą truciciela.
Jej mordercą okazał się człowiek, któremu bezgranicznie
ufała, nadworny medyk królewski Gian Lorenzo Pappacoda.
Współpracował on z  królową od wielu lat, od czasu kiedy
zawitał nad Wisłę po śmierci Zygmunta Starego. Zadomowił się
na dobre na jej dworze, rywalizując z  innymi dworzanami
i  zdobywając jej zaufanie. Kiedy Bona przeniosła się na
Mazowsze, powierzyła mu nadzór swego skarbca. To właśnie
Pappacoda był wielkim zwolennikiem powrotu królowej do
rodzinnego Bari. Potem okazało się, że działał z  upoważnienia
znienawidzonych przez Bonę Habsburgów, a  konkretnie króla
Hiszpanii, Filipa II Habsburga.
Przebiegły Pappacoda chciał zdobyć majątek królowej. Bona,
której podeszły wiek nie przytępił bystrości umysłu, zaczęła coś
podejrzewać i  zleciła Scypionowi Cattapaniemu, notariuszowi
apostolskiemu i  pisarzowi kancelarii, baczną obserwację
medyka. Niestety, było już za późno… Pappacodzie wraz ze
sprzymierzoną z nim dwórką królowej, Mariannie d’Arcamone,
udało się uśpić czujność swej pani i podać jej wolno działającą
truciznę. Substancja nie spowodowała jednak zgonu, a  jedynie
gwałtowne osłabienie królowej, co złożono na karb jej wieku
i  tajemniczej choroby, na którą rzekomo zapadła. Wbrew
oczekiwaniom Pappacody, nie udało mu się skłonić Bony do
udzielenia pożyczki Filipowi II, który potrzebował pieniędzy do
prowadzenia wojny. Nie zrażony niczym medyk po jakimś
czasie, kiedy królowa była już bardzo słaba, poprosił ją
o zapisanie w testamencie doczesnych dóbr na rzecz Filipa, ale
i tym razem spotkał się z jej stanowczym sprzeciwem. Wówczas
zwiększono dawkę trucizny, tak by przyćmiła umysł Bony na
tyle, by można jej było podsunąć sfałszowany testament.
Zamiar się udał i  królowa, podtrzymywana przez Pappacodę
i  Mariannę, w  obecności bezstronnych świadków,
przekonanych o złym stanie jej zdrowia, 17 listopada 1557 roku
złożyła swój podpis na podsuniętym przez medyka
dokumencie.
Oczywiście najhojniej obdarowanym spadkobiercą okazał się
sam Pappacoda, który otrzymał dochody z  dóbr Rutigliano,
a  także dobra Noia oraz Triggiano, stajnie wraz z  końmi,
mułami, jak również ruchomości ze srebra i  trzynaście tysięcy
dukatów. Dla zachowania pozorów, spadkobiercą tytularnym
został syn Bony, król Zygmunt August, który jednak otrzymał
jedynie okazały klejnot oraz zastawę, natomiast jego siostry,
królewny Zofia, Anna i  Katarzyna otrzymały po pięćdziesiąt
tysięcy dukatów, a ich starsza siostra, Izabela Węgierska, miała
otrzymywać dziesięć tysięcy dukatów rocznie z  myta
pobieranego w Foggia. Pappacoda sporządzając „testament” nie
zapomniał też o  swoim mocodawcy, królu Filipie II, któremu
przypadły dobra w  Bari, Rossano Ostuni, Grottaglie
i  Monteserico. Hojne datki otrzymało też miasto Bari, a  część
funduszy przeznaczono na cele dobroczynne.
Następnego dnia stan królowej znacznie się poprawił. Ku
swemu niekłamanemu przerażeniu Bona przypomniała sobie
o wypadkach z poprzedniego dnia i postanowiła naprawić błąd.
Wezwała do siebie Cattapaniego, któremu w  obecności
wąskiego grona zaufanych osób podyktowała nowy testament,
anulując ten uprzednio podsunięty przez Pappacodę. Tym
razem na spadkobiercę swego majątku wyznaczyła Zygmunta
Augusta, natomiast w  przypadku jego śmierci, schedę miałaby
przejąć jej najstarsza córka, Izabela Węgierska i  jej syn, Jan
Zygmunt Zápolya. Pozostałe królewny otrzymały po
pięćdziesiąt tysięcy dukatów. Królowa nie zapomniała też
o  służbie oraz ubogich. Dokument podpisała będąc w  pełni
władz umysłowych.
Do akcji ponownie wkroczył Pappacoda, który bynajmniej
nie porzucił nadziei na zdobycie majątku swojej
chlebodawczyni i  postanowił podać Bonie ostatnią, tym razem
śmiertelną dawkę trucizny. Przebiegła królowa zanim wzięła do
ręki szklankę, poleciła, by najpierw wypił z niej Pappacoda, ale
medyk przewidział taki rozwój wypadków i  wcześniej
przygotował dla siebie odpowiednią odtrutkę. Dlatego bez
wahania upił kilka łyków trucizny. Uspokojona Bona wypiła
całą zawartość szklanki. Jej los został przesądzony…
W nocy królowa cierpiała straszne boleści, by w końcu, około
czwartej rano zamknąć oczy na zawsze. Przy umierającej
czuwał jedynie jej spowiednik, nie było przy niej ani jednej
dwórki. Naoczny świadek wspomina, że umierającej kobiecie
podawano wodę do picia ze spodka lichtarza świecy, bowiem
wszystkie naczynia rozkradli ludzie z  jej otoczenia. Tak
umierała jedna z  najbogatszych kobiet ówczesnej Europy,
królowa potężnego państwa.
Oczywiście wśród owych „sępów” pierwsze skrzypce grał
chciwy Pappacoda, który bez najmniejszego wahania, nie
zważając na stygnące ciało Bony, rabował wszystko, co się dało.
Nie przejmował się też zbytnio obecnością Zygmunta Finello,
komisarza Zygmunta Augusta i bez żadnych przeszkód ogałacał
zamek ze wszystkich ruchomości. Bezzwłocznie o śmierci Bony
zawiadomił też Filipa II i wysłał do jego dyspozycji wszystkie jej
kosztowności.
Wkrótce po śmierci królowej, Hiszpania uznała za
prawomocny pierwszy testament, pomimo że Scypion Cattapani
podjął się rozgłoszenia prawdy i  ujawnienia opinii publicznej
drugiego zapisu, zgodnego z rzeczywistą wolą zmarłej królowej.
Hiszpański król poradził sobie także i  z  tym problemem,
oferując Cattapaniemu sowitą dożywotnią pensję, w zamian za
zapomnienie o  całej sprawie. Jak łatwo się domyślić swój cel
osiągnął bez trudu.
Jednak mieszkańcy Bari doskonale zdawali sobie sprawę,
jaka była prawdziwa przyczyna śmierci Bony i  domagali się
sprawiedliwości, a  przede wszystkim – głowy Pappacody.
Tymczasem, dziwnym zbiegiem okoliczności, zaczęli umierać
wszyscy zaufani i wierni dworzanie i pracownicy królowej: paź
królowej, Serafino, wierny majordom, Giovanni, pisarz
Romanello i wielu innych.
Aby uspokoić opinię publiczną, Pappacodę postawiono przed
sądem, ale wytoczony mu proces przerwano na skutek starań
Filipa II. Armacone, dwórka Bony, która mu pomagała, także
uniknęła kary. Jednak sumienie nie dawało jej spokoju i  po
latach wstąpiła do klasztoru, gdzie pędziła żywot ubogiej
mniszki, pokutując za współudział w zbrodni.
Zygmunt August nie odzyskał schedy po matce, nie tylko na
skutek opieszałości polskiej dyplomacji, ale także dzięki
ociężałej biurokratycznej machinie hiszpańskiego
sądownictwa. Nieszczęsną królową pochowano w  bardzo
skromnym grobowcu kościoła św. Mikołaja w  Bari. Dopiero jej
córka, Anna Jagiellonka, zleciła wybudowanie okazałego
grobowca, który przetrwał do dnia dzisiejszego.
O  królu Stefanie Batorym, mężu Anny Jagiellonki, mówiono
także, iż zszedł z  tego świata na skutek działania powolnej
trucizny, którą monarsze mieli podać dwaj angielscy alchemicy,
Dee i  Kelley. Ponoć działali oni na rozkaz Anglików, gdyż
ofensywa katolicyzmu prowadzona przez polskiego monarchę
w  oczywisty sposób zagrażała interesom Kościoła
anglikańskiego. Wyniki sekcji zwłok Batorego dowodzą jednak,
iż w  jego przypadku śmierć nastąpiła z  przyczyn naturalnych.
Okazało się bowiem, że król, pomimo że przez całe życie
uchodził za człowieka zdrowego jak tur, bynajmniej okazem
zdrowia nie był. Co więcej, trapiły go liczne dolegliwości, które
umiał znosić po męsku i  sprytnie je ukrywać przed swym
najbliższym otoczeniem. Sam Batory jednak doskonale zdawał
sobie sprawę ze swej kondycji, bowiem często spisywał
testament i  w  okresie panowania w  Polsce sporządził aż trzy
takie dokumenty. Współcześni lekarze, kierując się protokołem
z  sekcji zwłok wykonanej bezpośrednio po śmierci monarchy,
jako przyczynę zgonu wskazują uremię, bądź miażdżycę tętnic
nerkowych, mózgowych i wieńcowych serca.
Z ręki skrytobójcy padł z całą pewnością niedoszły mąż Anny
Jagiellonki i  pierwszy elekcyjny król Polski, Henryk Walezy. 1
sierpnia 1589 roku, kiedy władający wówczas Francją
monarcha przebywał w  Saint-Cloud, dominikanin Jacques
Clément poprosił o  audiencję, ponieważ, jak twierdził, miał do
przekazania Henrykowi bardzo ważne i  tajne informacje.
Zakonnika bezzwłocznie zaprowadzono do króla, który właśnie
znajdował się w… wychodku. Dominikanin przyklęknął przed
Henrykiem, podając mu pismo, a  kiedy monarcha zaczął je
czytać, dźgnął go nożem w  podbrzusze. Król zaczął wzywać
pomocy i skaleczył zamachowca w czoło, a jego krzyki zwabiły
straże. Zamachowca zadźgano mieczami, a  jego ciało
wyrzucono przez okno. Jednak pomimo starań nadwornych
medyków, Henryk Walezy zmarł nazajutrz, wczesnym rankiem.
Ofiarą królobójcy omal nie został następca Batorego na
polskim tronie i  siostrzeniec Anny Jagiellonki, Zygmunt III
Waza. Tym razem zamachowcy prawie udało się zrealizować
swój zamiar, a  król dosłownie cudem uszedł z  życiem.
Człowiekiem, który poważył się porwać na królewski majestat
był Michał Piekarski.
Właściwie należałoby powiedzieć, że ofiarą zamachu był
także i  sam zamachowiec, który poniósł straszliwą śmierć,
a  według współczesnych standardów powinien być oddany na
leczenie psychiatryczne, bowiem ewidentnie był człowiekiem
chorym psychicznie.
Przyszły królobójca przyszedł na świat w  małej wiosce
należącej do województwa sandomierskiego, w  rodzinie
szlachcica Stanisława Piekarskiego. Jako dziecko nie wykazywał
żadnych zaburzeń psychicznych, wręcz przeciwnie – rósł
zdrowo i  rozwijał się normalnie. Do czasu, gdy uległ
nieszczęśliwemu wypadkowi w  dzieciństwie i  rozbił sobie
głowę. Po tym incydencie pogorszył się znacznie jego stan
psychiczny i ze spokojnego chłopca zmienił się w furiata. Kiedy
dorósł, jak pisał współczesny mu anonimowy autor, Piekarski
„[…] mało co z ludźmi obcował, sam w sobie żył, i milczeniem,
a  ponurym okiem melancholią się zabawiał, rozmaite w  niej,
jak to pospolicie w  melancholikach bywa, immaginationes
i  widzenia albo raczej oszukiwania diabelskie miewając”[10].
Nie trzeba być lekarzem, by w  zamieszczonym opisie dostrzec
symptomy poważnej choroby psychicznej, najprawdopodobniej
schizofrenii.
Po opuszczeniu rodzinnych Bieńkowic, Piekarski udał się do
Krakowa, gdzie urząd wielkorządcy pełnił mąż jednej z  jego
dwóch sióstr, Jan Płaza. Korzystając z  tej znajomości był
częstym gościem na wawelskim zamku i  właśnie wówczas
okazało się, że może być niebezpieczny dla otoczenia. Pewnego
dnia, z  nieznanych bliżej powodów, zabił królewskiego
kucharza i  poranił kilku członków zamkowej służby. Od
złożenia głowy pod katowski topór uchroniło go powinowactwo
z  Płazą, który zamknął Piekarskiego w  odosobnieniu. Wkrótce
też wielkorządca krakowski wraz z  drugim szwagrem
Piekarskiego, Domaszewskim, zwrócił się do króla Zygmunta III
Wazy, by ustanowił ich prawnymi opiekunami szaleńca. Jednak
szwagrowie po uzyskaniu królewskiej zgody, niezbyt troskliwie
zajęli się chorym. Jak pisał Samuel Maskiewicz „[…] majętności
mu zabrawszy, samego nędznie i  lada jako chowali”. Nic więc
dziwnego, że w głowie pozbawionego należytej opieki szaleńca
pojawiła się myśl, że to król rozmyślnie go skrzywdził, uznając
za wariata i  powierzając opiece szwagrów. Wkrótce Piekarski
obwinił monarchę za wszystkie nieszczęścia, jakie go dotąd
spotkały i  poprzysiągł mu zemstę. Wrogiego nastawienia do
króla nie zmieniła nawet zarządzona przez Zygmunta zmiana
opiekunów, którzy z o wiele większą troską zajęli się chorym.
Sam monarcha nie cieszył się zbytnią popularnością wśród
poddanych, których bulwersowały jego plany związane
z  panowaniem w  rodzimej Szwecji, jak również zupełnie
nietypowe, aczkolwiek niewinne i  niegroźne królewskie
zainteresowania. Zygmunt pasjami grał w  piłkę, uwielbiał
muzykować i  tańczyć, interesował się alchemią oraz
snycerstwem. Poza tym, o  zgrozo, sam bawił się ze swymi
dziećmi. Pozycję króla utrudniał też jego trudny charakter oraz
wmieszanie Polski w  sprawy wewnętrzne Rosji
i zaangażowanie w dymitriadę. Raz po raz wybuchały konflikty
między monarchą a  ambitnymi magnatami, poczynając na
kanclerzu Zamoyskim, a  na warchole Stanisławie Stadnickim
z Łańcuta kończąc.
Nadszedł rok 1610, kiedy całą Europę, w  tym także Polskę,
obiegła szokująca informacja o  zamachu dokonanym na królu
Francji, Henryku IV, następcy Henryka Walezego. Króla
zamordował François Ravaillac. Zabójcę pojmano, skazano
i  wykonano na nim karę śmierci, która miała raz na zawsze
zniechęcić do działania wszelkich potencjalnych królobójców.
Najpierw prawą rękę zamachowca, w  której dzierżył ten sam
sztylet, którym dokonał morderstwa, palono aż do jej
zwęglenia. Następnie ciało skazańca szarpano rozpalonymi
szczypcami, a  potem zdarto z  jego ramion, nóg i  klatki
piersiowej skórę, zalewając rany wrzącym olejem, woskiem,
żywicą i siarką, natomiast pępek zalano roztopionym ołowiem.
Nieszczęśnik cały czas był przytomny, krzyczał i  głośno
odmawiał modlitwy. Na koniec przywiązano go do koni, które
rozszarpały skazańca.
Oczywiście opis kaźni Ravaillaca dotarł także do Polski, tym
bardziej że świadkiem egzekucji był dwudziestoletni wówczas
Jakub Sobieski, ojciec przyszłego króla, Jana Sobieskiego,
któremu zawdzięczamy dokładny opis kaźni. Jednak historia ta
zamiast odstraszyć Piekarskiego, zachęciła go do działania.
Nieszczęśnik zapragnął zostać „polskim Ravaillacem” i  zamiar
ten udało mu się zrealizować. Faktem jest, że choć zamiar
zamachu na króla Zygmunta podjął znacznie wcześniej, to po
1610 roku zintensyfikował swoje działania. O  dziwo, jego
zachowanie nie wzbudziło niczyjego niepokoju. Piekarski bez
żadnych przeszkód jeździł za królewskim dworem
i wypatrywał stosownej okazji, by zrealizować swój zbrodniczy
plan. Odwagi dodawały mu zapewne antykrólewskie nastroje
szlachty oraz utyskiwania warchołów.
Jednak pomimo jego starań, ciągle nie udało mu się stanąć
z  królem oko w  oko, dlatego, w  1613 roku udał się na Jasną
Górę, by tam prosić Matkę Boską o  pomoc w  królobójstwie.
Postanowił się nawet wyspowiadać i  wyznać swe plany
spowiednikowi. Przerażonemu kapłanowi udało się go jakoś
odwieść od realizacji zbrodniczych planów, ale niestety na
krótko. Ze względu na obowiązującą księdza tajemnicę
spowiedzi nie mógł ujawnić planów Piekarskiego, a  poza tym
uznał go za osobę niespełna rozumu, a  ponieważ w  owych
czasach choroby psychiczne utożsamiano z  opętaniem,
duchowny uznał, że udzielone rozgrzeszenie automatycznie
wypędziło złe duchy z  ciała grzesznika, który nie powróci do
realizacji swych zbrodniczych zamierzeń. Przyszłość miała
pokazać, że kapłan był w wielkim błędzie.
Jesienią 1620 roku cała Polska żyła klęską pod Cecorą,
w  której poległ hetman Stanisław Żółkiewski. W  listopadzie
Piekarski, w  towarzystwie szwagra Erazma Domaszewskiego,
przyjechał do Warszawy na sejm. Najwidoczniej zachowywał
się w miarę normalnie, bowiem Domaszewski nie podejrzewał
niczego złego, tym bardziej że jego podopieczny popadł
w  dewocję i  niemal bezustannie się modlił. Piekarski nikomu
nie przyznał się, że ma wizje anioła, podającego mu czekan
i  przyrzekającego wsparcie w  realizacji zamachu na królewski
majestat.
Szaleniec zrealizował swój zamiar w  niedzielę 15 listopada
1620 roku, kiedy król swoim zwyczajem udawał się na mszę,
przechodząc krytym gankiem drewnianym, łączącym zamek
z  katedrą św. Jana. Kiedy monarcha wraz z  asystującym mu
orszakiem dotarł do końca ganku, Piekarski, ukryty
w  zagłębieniu okna, dobył wcześniej przygotowany czekan
i zaatakował Zygmunta, zadając błyskawicznie dwa ciosy: jeden
w plecy, a drugi w policzek. Kilka razy trafił też króla w ramię,
zanim go obezwładniono. W  efekcie napadu, „Zygmunt upadł
jak długi na ziemię, a  w  kościele rozległ się wielki jęk”.
Omdlewającego króla szybko pochwycił i  postawił na nogi
dworzanin biskupa krakowskiego, Jan Kaliński. Monarchę
bezzwłocznie ocucono i  wówczas okazało się, że odniesione
rany są powierzchowne, ale i tak omal nie dokonano linczu na
Piekarskim, a  świadek całego wydarzenia, królewicz
Władysław, ciął zamachowca szpadą. Całe zajście widział
stojący na chórze włoski śpiewak, który przerażony krzyknął:
„traditore”, co po włosku oznacza zdrajca. Tymczasem zebrani
zrozumieli je jako „Tatarzy”. W  efekcie w  stolicy wybuchła
panika, gdyż przerażeni mieszkańcy sądzili, że miasto napadli
Tatarzy. Królowa Konstancja „pocieszyła się, gdy męża
czerstwego ujrzała” i  ofiarowała Kalińskiemu, temu który
podniósł omdlewającego władcę, drogocenny łańcuch i  wiele
sztuk złota w  monecie. Kalinowski otrzymał także wieś
Bieńkowice, stanowiącą własność Piekarskich. Król musiał
kilkakrotnie pojawić się publicznie, by dowieść
zaniepokojonym poddanym, że jest zdrów i cały.
Piekarskiego osadzono w  areszcie i  poddano torturom,
pomimo że wykazywał ewidentne objawy choroby psychicznej,
na co zwrócił uwagę m.in. Albrycht Radziwiłł. Tortury nie
dowiodły istnienia zakrojonego spisku, a  skazaniec majaczył
w  malignie, co pozostawiło ślad w  znanym polskim
powiedzeniu: „Bredzi, jak Piekarski na mękach”. Sam
monarcha wstawił się za zamachowcem, ogłaszając, iż mu
przebacza i  poprosił o  darowanie mu życia. Jednak sędziowie,
choć zdawali sobie sprawę, że mają do czynienia z człowiekiem
chorym psychicznie, uznali, że zamach na majestat królewski
wymaga właściwego ukarania, w  sposób, który odstraszy
potencjalnych naśladowców Piekarskiego.
Postanowiono pójść w  ślady Francji i  zastosować karę, jaką
wcześniej zastosowano wobec Ravaillaca. Orzeczono więc, by
„ciało zbrodniarza jako narzędzie takowego zamachu jak
najsroższym mękom było poddane”, a  skazaniec „obwożony
będzie przez Rynek i ulice miasta. W  miejscach wyznaczonych
obnażonego czterema rozpalonymi szczypcami oprawcy ciało
szarpać będą. […] Po czym czterema końmi ciało na cztery
części roztargane, a  obrzydłe trupa ćwierci na proch na stosie
owym spalone zostaną. Na koniec proch w  działo nabity,
wystrzał po powietrzu rozproszy”[11]. Poza tym zarządzono, by
zburzyć rodzinny dwór Piekarskich w Bieńkowicach, a na jego
miejscu ustawić piramidę z  kamienia, jako memento
i przestrogę dla potomnych.
27 listopada 1620 roku odbyła się egzekucja, podczas której
Piekarski zachowywał się wyjątkowo mężnie. Niestety, nie
mamy stuprocentowej pewności, gdzie wykonano wyrok –
niektórzy historycy twierdzą, że egzekucja miała miejsce na
Rynku Nowego Miasta, inni – że pod murami Starej Warszawy.
Trucicieli obawiał się wybrany na polskiego króla po
abdykacji Jana Kazimierza, Michał Korybut Wiśniowiecki.
Trzeba przyznać, że miał ku temu konkretne powody, bowiem
na co dzień spotykał się z jawnymi dowodami niepopularności
wśród swoich poddanych. Ten doskonale wykształcony
człowiek, władający kilkoma językami, syn budzącego grozę
słynnego Jaremy Wiśniowieckiego, nie potrafił zupełnie
odnaleźć się w  roli monarchy. Powszechny entuzjazm dla
Wiśniowieckiego i  ogólna sympatia, jaką darzono władcę
bezpośrednio po elekcji, szybko ustąpiły miejsca pogardzie
i  drwinie. Poddani nie mogli wybaczyć królowi jego
zamiłowania do obcych strojów, które wynikało wyłącznie
z  królewskich kompleksów. Wiśniowiecki był niski
i  w  tradycyjnym szlacheckim ubraniu wyglądał dość
karykaturalnie. Niechęć poddanych budziły też królewskie
peruki, którymi władca zakrywał łysinę, przedwcześnie
zdobiącą jego głowę. O  ile jednak owe modowe dziwactwa
można mu było jakoś wybaczyć, o  tyle preferencje seksualne
monarchy budziły powszechne oburzenie. Plotkowano bowiem,
że władca, pomimo że miał młodą i  piękną żonę, Eleonorę
Habsburg, zdecydowanie wolał w  łożu męskie towarzystwo…
Oliwy do ognia dolewały też plotki o  jego niemocy płciowej,
podejrzenia o  sfingowanie poronienia przez królową oraz
niepohamowany apetyt monarchy, który doprowadził go nie
tylko do otyłości, ale także do poważnych kłopotów ze
zdrowiem.
Opozycja antykrólewska była coraz silniejsza, a  nieszczęsny
król miał przeciwko sobie nie tylko rosnącego w  siłę hetmana
Jana Sobieskiego, ale także samego prymasa Mikołaja
Prażmowskiego. Co gorsza, to właśnie w głowie tego ostatniego,
nazywającego króla „babską zawalidrogą”, zaświtał pomysł, by
zmusić Wiśniowieckiego do abdykacji i  unieważnić jego
małżeństwo z  Eleonorą. Ponieważ królowa cieszyła się
wyjątkową sympatią poddanych, prymas zaproponował, by
nadal zasiadała na tronie i, oczywiście po unieważnieniu
małżeństwa z  Wiśniowieckim, poślubiła księcia Longueville.
Ów karkołomny pomysł nie znalazł jednak akceptacji w oczach
Eleonory, ani na dworze cesarskim. Czy w takiej sytuacji można
się dziwić, że król obawiał się zamachu na swoje życie?
Pewnego dnia 1671 roku pojawiły się plotki o spisku na życie
Wiśniowieckiego, zorganizowanym jakoby przez dowódcę
gwardii, Hieronima Lubomirskiego i  hetmana Sobieskiego.
Sprawa wyszła na jaw za sprawą… spowiednika tego
ostatniego, jezuity, księdza Cieciszewskiego. Królewski dwór
ogarnęła panika i  podjęto należyte środki ostrożności,
zatrudniając w  kuchni zaufanego kuchmistrza, pochodzącego
z  Francji, a  para królewska przeniosła się na Wawel. Owa
nieprzemyślana przeprowadzka mogła mieć tragiczne skutki,
bowiem dawna rezydencja Jagiellonów nie była przygotowana
na wizytę monarchów: okna były powybijane, a  w  komnatach
w  najlepsze hulał wiatr. Wobec takiego stanu rzeczy król
i  królowa zdecydowali się zatrzymać w… domu zwykłego
krakowskiego mieszczanina. Zaledwie po kilku dniach pobytu
w  dawnej stolicy, król wraz z  małżonką wrócił do Warszawy,
a pogłoski o zamachu ucichły.
Kiedy cztery lata później, 10 listopada, Wiśniowiecki zmarł,
cały kraj zatrząsł się od plotek, jakoby monarchę otruto,
a  truciznę podano w  pieczonej kaczce cyrance – ulubionym
przysmaku władcy. Przeprowadzona wówczas sekcja zwłok
dowiodła jednak, że król opuścił ten świat z  przyczyn
naturalnych. Jako oficjalną przyczynę zgonu uznano…
przejedzenie się korniszonami. Dysponując współczesną
wiedzą medyczną, należy stwierdzić, że zgon Michała Korybuta
nastąpił wyłącznie z przyczyn naturalnych, a jeżeli kogokolwiek
należałoby obwiniać za przedwczesną śmierć króla, to
wyłącznie jego nieudolnych medyków i  jego samego, bowiem
prowadzony przez władcę tryb życia znacznie podkopał jego
zdrowie.
Niepopularnego Wiśniowieckiego w  1674 roku zastąpił na
tronie Jan Sobieski, późniejszy pogromca Turków pod
Wiedniem. Wydawałoby się, że ten popularny hetman, bitny
żołnierz i  utalentowany dowódca, nie musi obawiać się
zamachowców. A  jednak i  jego przez cały okres panowania
dręczyła obawa o własne bezpieczeństwo.
W  1679 roku miał miejsce dość osobliwy przypadek
„królobójstwa” w  naszej historii. Otóż drobny szlachcic,
Aleksander Weryka-Darowski, pałał do Jana Sobieskiego taką
nienawiścią, że w  gniewie rozsiekał portret władcy. Rzecz
z  pozoru niegroźna, ale ten czyn uznano za zbrodnię obrazy
majestatu królewskiego, a  Darowskiego oddano pod sąd,
skazano na śmierć i ścięto.
Sam Sobieski, nękany obawami o  życie swoje i  najbliższych,
z  biegiem lat stawał się coraz bardziej podejrzliwy. Bacznie
przyglądał się serwowanym mu potrawom, przed połknięciem
lekarstw żądał, by znajdujący się w  pobliżu ksiądz odprawił
stosowne egzorcyzmy, nie ufał lekarzom, których wyzywał od
wisielców. Jedynym medykiem, który zdobył zaufanie władcy
był Żyd imieniem Jonas. Wszelkie dolegliwości wywoływały
w  królu podejrzenie o  otrucie, a  że Sobieski okazem zdrowia
nie był, często wydawało mu się, że padł ofiarą truciciela. Króla
nękały bóle głowy, wywołane najprawdopodobniej
nadciśnieniem, bóle karku, wywołane przez dawne urazy
odniesione na bitewnych polach, cierpiał również na
dolegliwości nerek i związaną z tym opuchliznę.
Kiedy monarcha zmarł 17 czerwca 1696 roku, w  swym
ukochanym Wilanowie, wielu widziało właśnie w  truciźnie
przyczynę jego śmierci. Powszechnie obwiniano zaufanego
lekarza Jonasa o  przedawkowanie „,merkuriusza”, czyli rtęci.
W końcu jednak o sprawie zapomniano.
Poważne powody, by obawiać się o  swoje życie, miał
natomiast Stanisław Leszczyński, który dwukrotnie zasiadał na
polskim tronie: po raz pierwszy w  okresie od 12 lipca do 4
października 1709 roku, natomiast po raz drugi od 12 marca
1733 roku do 26 stycznia 1736 roku. Tronu jednak nie
zawdzięczał wolnej elekcji i  poparciu braci szlacheckiej, ale
protekcji „lwa północy”, szwedzkiego króla Karola XII,
zaangażowanego w  konflikt z  Saksonią, którą władał elektor
Fryderyk August Wettin, panujący także w Polsce jako August II,
oraz sprzymierzoną z  nią Rosją, pod rządami demonicznego
Piotra I. Polska przez pewien okres miała więc formalnie dwóch
królów i  wkrótce rozgorzała wojna pomiędzy zwolennikami
„Piasta” – Stanisława Leszczyńskiego i  Sasa – Augusta II.
Pierwszego wspierała armia szwedzka, drugiego wojska
rosyjskie. Po wielu perturbacjach, w  których najbardziej
ucierpiał nasz kraj, koronę zatrzymał ostatecznie August,
natomiast Leszczyński wraz z  żoną i  córkami przeniósł się do
nadanego mu przez króla Szwecji Księstwa Dwóch Mostów.
Przekonany, że będzie tam wiódł szczęśliwy i  w  miarę
spokojny żywot, nawet nie podejrzewał, iż jest pod stałą
obserwacją saskich szpiegów. Jego polityczny przeciwnik
i  konkurent do polskiej korony, August, przez cały czas snuł
plany zamachu na życie króla-wygnańca. Pomysł pozbycia się
konkurenta podsunął mu jeden z  jego dworzan, pochodzący
z  Piemontu Lagnasco, który poradził Augustowi, by po cichu
sprzątnął Leszczyńskiego. Co więcej oferował swoje usługi
w  zakresie organizacji owego ryzykownego przedsięwzięcia
i ręczył za jego powodzenie.
Sam August zapalił się do owego pomysłu, ale jako szczwany
polityk zdawał sobie sprawę, że dobrze byłoby znaleźć jakiś
pretekst, który usprawiedliwiłby jego poczynania. Wobec tego
sfabrykowano dowody, jakoby Szwedzi, w  porozumieniu
z Leszczyńskim, podjęli próbę otrucia Sasa. Później August, bez
najmniejszych skrupułów zajął się organizacją zamachu na
życie Stanisława Leszczyńskiego. O  dziwo, chętnych do
wykonania owej brudnej roboty nie brakowało: swoją
kandydaturę zgłosił Mikołaj de Montargon, awanturnik
i  karciarz, mistrz pojedynków, który w  ten sposób pragnął
wkraść się w łaski Augusta.
Próby zamachu na życie Leszczyńskiego podjął się minister
Augusta, Flemming, który chciał pozyskać do tego zadania
Gottlieba Bibera (Pipera), będącego na usługach rodziny
Leszczyńskich. W  przygotowywanym zamachu mieli wziąć
udział generałowie sascy. Do Księstwa Dwóch Mostów wysłano
kapitana saskiego Laurenta de La Croix, by przyjrzał się jakie są
możliwości ewentualnego porwania Stanisława. Kapitan
nawiązał kontakt z  francuskim awanturnikiem
Mountaubanem, który miał mu dopomóc w porwaniu, a potem
„Króla Stanisława za miastem albo zamordować, albo też, coby
mu milej było, żywego dostać i sobą uwieść”[12].
Zaplanowano, że Stanisław Leszczyński zostanie porwany 15
sierpnia 1717 roku, podczas przejażdżki z  Zweibrücken do
klasztoru Graventhal. Gdyby porwanie okazało się niemożliwe,
Stanisława planowano zabić. Zamach się nie powiódł, bowiem
w  karecie zamiast eks-króla podróżował jego dworzanin
Telębski, a  nieopodal przebywał silny oddział żołnierzy, który
przystąpił do ataku, gdy zamachowcy napadli na karetę.
Większość ze spiskowców zdołała co prawda uciec, ale trzech
z  nich, z  kapitanem La Croix na czele, udało się pojmać.
Spiskowców uwięziono i postawiono przed sądem, który skazał
ich na łamanie kołem. Udało im się jednak ujść z życiem, dzięki
wspaniałomyślności swojej niedoszłej ofiary, Stanisława
Leszczyńskiego, który ich ułaskawił. Niedoszli królobójcy
wrócili do Drezna, gdzie przez swego chlebodawcę zostali
wtrąceni do więzienia za to, iż „[…] w  wiadomej sprawie
dopuścili się rażących błędów”. Oczywiście oficjalnie dwór
Augusta zaprzeczał, jakoby stał za tą nieudaną próbą zamachu,
ale Flemming aranżował kolejne. Udało mu się nawet przekupić
oficera z  najbliższego otoczenia Stanisława, kapitana
Junghansa, który miał otruć Leszczyńskiego arszenikiem
dodanym do tytoniu swego chlebodawcy, który był namiętnym
palaczem fajki. Na szczęście kapitan wycofał się w  ostatniej
chwili.
W  1719 roku Stanisław wyjechał z  Księstwa Dwóch Mostów,
by osiąść w  znacznie bezpieczniejszej Alzacji. Z  księstwem
łączyły go tylko przykre wspomnienia, związane nie tylko
z  próbami zamachów na jego życie, ale także ze zgonem jego
starszej, ukochanej córki Anny. Rodzina Leszczyńskich osiadła
w Wissemburgu, gdzie wiodła w miarę spokojny żywot, nękana
jednak poważnymi problemami finansowymi. Jednak i  tam
Stanisław nie był bezpieczny, bowiem Sas nie zaprzestał prób
pozbawienia go życia. W  1724 roku udaremniono kolejny
spisek, w  który tym razem zaangażowany był saski kapitan
Brisken, ale za sznurki pociągał jak zwykle saski minister
Flemming.
August nie zarzucił planów pozbycia się swego konkurenta
nawet na wieść o planowanym ślubie jego córki Marii z królem
Francji, Ludwikiem XV. Wręcz przeciwnie, uznano, że będzie to
doskonała okazja, żeby zorganizować zamach.
Przygotowywano specjalne wybuchowe cygara, które
zamierzano podrzucić Leszczyńskiemu, natomiast w  bukiecie
panny młodej spiskowcy mieli umieścić ładunek wybuchowy.
Na szczęście owe plany nie doszły do skutku, a  Leszczyński,
jako królewski teść, znalazł się pod ochroną Francji, co znacznie
zwiększyło jego bezpieczeństwo. Jednak naprawdę spokojnie
mógł odetchnąć dopiero po śmierci Augusta II w 1733 roku.
Sam Leszczyński dożył wyjątkowo sędziwego jak na owe
czasy wieku, żył bowiem 89 lat. Żyłby prawdopodobnie jeszcze
dłużej, gdyby nie iskra z  kominka, od której zapalił się jego
szlafrok. Król doznał wtedy poważnych poparzeń, w  wyniku
których zmarł 23 lutego 1766 roku.
Groźba zamachu wisiała też nad głową ostatniego króla
Polski, Stanisława Augusta Poniatowskiego. Monarcha padł
nawet ofiarą porwania przez konfederatów barskich.
Konfederacja barska została zawiązana w  lutym 1768 roku,
jako reakcja na uchwalenie przez Polskę, przy okazji zawarcia
traktatu z  Rosją, praw kardynalnych, do których wpisano
równouprawnienie innowierców. Król Stanisław August
popełnił błąd, wyrażając gotowość podpisania, wbrew woli
większości senatorów, uchwały o  wezwaniu wojsk rosyjskich
w  celu stłumienia konfederacji. Na reakcję konfederatów nie
trzeba było długo czekać, bowiem w odwecie uchwalili oni akt
detronizacji monarchy i  ogłosili bezkrólewie. 3 listopada 1771
roku w  Warszawie miał miejsce incydent zupełnie wyjątkowy
w  dziejach monarchii polskiej – w  niewyjaśnionych do dziś
okolicznościach Stanisław August Poniatowski został porwany.
Było to dramatyczne wydarzenie, w którym Stanisław August
omal nie stracił życia. Porywacze napadli na karetę wiozącą
króla w  Warszawie, wywlekli go z  pojazdu, posiekli szablami
przez futro, po czym ciągnęli przy koniach. Następnie wsadzili
go na konia, który przy przeskakiwaniu przez fosę graniczną
złamał nogę. Poniatowski stracił futro, buty wierzchnie i jeden
trzewik. Porywacze odnosili się do niego z lekceważeniem, lżyli
go i zwracali się do niego per „ty”. Stanisław August zrozumiał,
że sytuacja jest poważna i  że może zginąć. Na szczęście dla
niego porywacze się rozbiegli, a  przy królu został na straży
kozak Kuźma. Poniatowski namówił tego człowieka do przejścia
na swoją stronę i  do pomocy w  ucieczce. Razem w  zimną
listopadową noc trafili do odosobnionego młyna, w  którym
przebywała samotna młynarka. Niewiasta początkowo nie
chciała udzielić schronienia dwóm uciekającym mężczyznom,
ale król, który doskonale radził sobie z kobietami, przekonał ją,
by im zaufała i  młynarka, zupełnie nieświadoma z  kim tak
naprawdę ma do czynienia, wpuściła zziębniętych przybyszów
do środka. Nawet odstąpiła Poniatowskiemu swoje łóżko
i  nakryła go własną kapotą. Rano odnalazł go oddział wojska
wysłany na poszukiwanie i  odprowadził szczęśliwie do stolicy.
To wydarzenie osłabiło znacznie autorytet konfederacji wśród
obywateli państwa polskiego. Konfederatom wolno było
występować zbrojnie przeciwko władzy, ale porwanie króla,
a zwłaszcza jawne okazywanie mu pogardy, mówienie do niego
„ty” zamiast „Wasza królewska mość” uznano za
niewybaczalne.
Nie wszystkich porywaczy udało się schwytać, bowiem część
umknęła za granicę. Ostatecznie, po głośnym procesie dwóch
z  nich skazano na śmierć, resztę na długoletnie więzienie,
a  nawróconego Kuźmę – na banicję. Kozak udał się do Włoch,
gdzie do końca życia od wdzięcznego Stanisława Augusta
otrzymywał sowitą pensyjkę. Po śmierci monarchy i rozbiorach
Polski wrócił do ojczyzny.
Wcześniej inny zuchwalec, Józef Jabłonowski, pan na
Lachowicach, obrażony na króla, dokonał swoistego zamachu
na monarszy majestat. Urażony, że Stanisław August nie spełnił
jego prośby, kazał powiesić jego portret w  swoim prywatnym
więzieniu, a  przy „uwięzionym” portrecie postawił straże. Ten
rodzaj zamachu można określić królobójstwem symbolicznym,
a  z  pewnością była to zbrodnia obrazy majestatu. Monarcha,
dowiedziawszy się o  tym incydencie, załagodził sprawę we
właściwy dla siebie sposób: wysłał swojemu oponentowi
kolejny portret wraz z  listem, w  którym gratulował
Jabłonowskiemu… poczucia humoru. To zamknęło sprawę,
a Jabłonowski uniknął procesu.
Konfederacja barska, za sprawą której nieszczęsny monarcha
padł ofiarą porwania, upadła po czterech latach walk, a  po jej
klęsce miał miejsce pierwszy rozbiór Polski, w  którym prawie
jedna czwarta część terytorium Rzeczypospolitej z  Lwowem,
Prusami Królewskimi (bez Torunia i  Gdańska) oraz Inflantami
Polskimi została zagarnięta przez Austrię, Prusy i Rosję.
Na przełomie kwietnia i maja 1792 roku do uszu króla doszła
pogłoska o  planowaniu kolejnego zamachu na jego życie.
Sprawa wydawała się bardzo poważna, bowiem informacja
przyszła wprost z  dworu wiedeńskiego. Polskiemu władcy
radzono, by na siebie uważał i  miał się na baczności.
Niepokojące pogłoski potwierdziła młodzieńcza miłość
Poniatowskiego, księżna Lubomirska, która choć skłócona
z  dawnym kochankiem, przesłała mu list, ostrzegając go przed
potencjalnymi zamachowcami. Według uzyskanych informacji,
zamach na króla wyznaczono na 3 maja, a  zbrodnia
królobójstwa miała zostać dokonana podczas mszy
odprawianej w  rocznicę uchwalenia trzeciomajowej
konstytucji. Aresztowano nawet kilku podejrzanych.
Stanisław August, pomimo że nie był nadzwyczajnie
odważnym człowiekiem i  bał się o  własne życie, nie chcąc być
posądzonym o  tchórzostwo, stanowczo odmówił przełożenia
uroczystości. Zanim jednak udał się do katedry, wyspowiadał
się i  sporządził testament. Podczas odprawianej mszy
zastosowano szczególne środki ostrożności: strażnicy królewscy
czujnie obserwowali tłum, wyznaczeni specjalnie do tego celu
ludzie przemieszczali się po kościele, śledząc każdy ruch.
Monarcha zasiadł jak zwykle na tronie, ale według świadków
był tego dnia wyjątkowo blady i  „jakoś dziwnie strwożony”.
Tym razem na szczęście skończyło się na strachu, bowiem
pogłoski o planowanym zamachu okazały się nieprawdziwe.
Życie królewskie znalazło się po raz kolejny
w  niebezpieczeństwie w  czasie insurekcji kościuszkowskiej.
Wydarzenia we Francji, które miały miejsce jakiś czas
przedtem, a konkretnie zgilotynowanie nieszczęsnego Ludwika
XVI w  1793 roku, przekonały Stanisława Augusta, że tytuł
królewski nie chroni przed katem, a  gniew poddanych może
nawet monarchę kosztować życie. Obawy władcy potęgowało
zachowanie niektórych przywódców powstania, którzy
wykorzystali nieszczęsnego monarchę do celów
propagandowych, jednoznacznie obwiniając go
o  doprowadzenie do upadku Polski. Jego sytuację pogarszał
fakt, że kiedy wybuchł zryw kościuszkowski, podpisał
uniwersał przeciwko powstaniu, choć w  głębi serca mu
sprzyjał. Wiedział jednak, że zbrojny zryw skazany jest na
niepowodzenie i  jedynym jego skutkiem może być ostateczne
rozdrażnienie Rosji.
Kiedy powstańcy opanowali Warszawę, monarcha został
praktycznie internowany na zamku. Radykałowie optowali
nawet za powieszeniem go na szubienicy wraz z  częścią
targowiczan, ale nie zgodził się na to Kościuszko. I to nie tylko
dlatego, że brzydził się wszelką przemocą, ale także dlatego, że
chciał w osobie króla zachować pewną, formalną przynajmniej,
ciągłość państwa polskiego na użytek mocarstw europejskich.
Pomimo że zdawał sobie sprawę, że Stanisław August był osobą
bardzo niepopularną, a  jego detronizacja mogła wzbudzić
powszechny zapał do walki. Tymczasem Poniatowski napisał
list do swego bratanka, księcia Józefa Poniatowskiego,
w  którym nakazał oddać mu się do dyspozycji naczelnika
Kościuszki.
On sam, pozbawiony faktycznie władzy, starał się spełniać
obowiązki obywatela, który powinien słuchać rozkazów
swojego rządu podczas wojny. Kiedy jego były królewski
szambelan, Ludwik Gutakowski, zwrócił się do Stanisława
Augusta o  radę, czy ma przyjąć proponowane mu stanowisko
w  utworzonej przez powstańców Radzie Najwyższej
Narodowej, która miała stanowić naczelny organ władzy
państwowej podczas powstania, monarcha poradził mu, by
przyjął oferowaną mu funkcję.
Na złagodzenie negatywnego stosunku mieszkańców
Warszawy do internowanego na zamku monarchy wpłynęła
atencja, z  jaką odnosił się do Stanisława Augusta sam Tadeusz
Kościuszko, uwielbiany przez Polaków. To właśnie jemu
nieszczęsny monarcha przyznał się, że obawia się o swoje życie,
ponieważ zdawał sobie sprawę, że radykalnie nastawieni
powstańcy wietrzyli zdradę w  każdym, nawet najbardziej
niewinnym posunięciu. Dlatego też monarcha poprosił
Naczelnika, by zapewnił mu ochronę wojskową. Pomimo
jawnie okazywanego królowi szacunku, Kościuszko nie zezwolił
samemu Stanisławowi Augustowi na wstąpienie do Rady
Najwyższej Narodowej, choć monarcha jawnie oświadczał:
„ojczyzny i  narodu nie odstąpię”. Być może Kościuszko chcąc
pozyskać bardziej radykalnych sojuszników, chciał uchodzić za
większego radykała niż był w rzeczywistości.
Pomimo to Stanisław August o  mały włos nie padł ofiarą
zamachu i  życie zawdzięczał tylko przytomności umysłu
królewskiego szambelana i  przyjaciela, Onufrego Kickiego,
który podbił strzelbę niedoszłego królobójcy. Brat monarchy,
Michał, ówczesny prymas Polski, nie wytrzymał psychicznie
i popełnił samobójstwo. Prawdę mówiąc, gdyby tego nie zrobił,
skończyłby na szubienicy, bowiem powstańcy przechwycili jego
list do króla Prus i  oskarżyli o  zdradę. Podobno truciznę
dostarczył mu sam Stanisław August.
Według niektórych historyków, nasz ostatni król jednak padł
ofiarą królobójstwa, co prawda nie z  ręki rodaków, a  na
polecenie króla Prus. Car Rosji, następca i syn dawnej kochanki
Poniatowskiego, Katarzyny Wielkiej, panujący jako Paweł I,
obdarzał go bowiem wyjątkową sympatią. Co więcej, uważał go
nawet za swojego ojca, czemu nie należy się dziwić, bowiem
istniały poważne wątpliwości co do tego, kto był prawdziwym
ojcem jedynego syna Katarzyny. Wśród wszystkich
potencjalnych kandydatów, nieszczęsnemu carowi polski król,
pozbawiony przez jego matkę korony, wydawał się najlepszym
z nich. Tymczasem sam Stanisław August wiedział, że nie może
być ojcem Pawła, ponieważ jego matkę poznał, gdy ta była
w  połogu, tuż po urodzeniu syna. Pomimo że usilnie starał się
przekonać cara o  bezzasadności hipotezy o  swoim ojcostwie,
ten otaczał go niezwykłą atencją. Co więcej, obudził w  Polaku
nadzieję na odzyskanie niepodległości.
W  dzień Nowego Roku 1798 Paweł I  odwiedził Stanisława
Augusta i  przeprowadził z  nim długą rozmowę w  cztery oczy.
Po tym spotkaniu radosny i  podniecony król zwierzył się
sekretarzom, że ma całkiem uzasadnione nadzieje na powrót
do wolnej ojczyzny, bowiem cesarz obiecał mu, że będzie
panować w  Warszawie… Były to, niestety, jedynie mrzonki.
W 1798 roku stolica Polski była we władaniu Prus. Paweł mógł
równie dobrze obiecać polskiemu królowi panowanie na
Madagaskarze. Warszawę mógł odebrać Prusom, wywołując
jedynie wojnę z  tym państwem, czym oddałby tylko usługę
Francji. Był to jeden z licznych, zupełnie nierealnych pomysłów
cara, ale dwór pruski mógł być rzeczywiście zaniepokojony
takim obrotem sprawy i  „prewencyjnie” zlecić morderstwo
niewygodnego króla Stasia. I według niektórych historyków, tak
się właśnie stało: nasz ostatni król padł ofiarą trucizny podanej
mu w jedzeniu…
Tymczasem, jeżeli bliżej przyjrzeć się relacjom naocznych
świadków ostatnich chwil Stanisława Augusta, należy
stwierdzić, że nasz król opuścił ten padół bez ingerencji
trucicieli. Jeden z  historyków medycyny, Witold Dudziński,
stwierdził, że sześćdziesięcioletni monarcha doznał komplikacji
naczyniowych mózgu pod postacią porażenia połowicznego,
o  czym świadczą objawy, na które cierpiał: zawroty głowy,
dzwonienie w  uszach oraz osłabienie organizmu. Według
Dudzińskiego drgawki i  szybka utrata przytomności wskazują
na porażenie połowiczne w obrębie zmienionych miażdżycowo
tętnic mózgu.

Przypisy:
1  Rymkiewicz Jarosław Marek, Samuel Zborowski, Warszawa 2010, s. 27.
2  Za: Róg Rafał, Polscy królobójcy, Warszawa–Kraków 1993, s. 18.
3  Anonim tak zwany Gall, Kronika polska [online], dostępny w  internecie:
http://www.zswsucha.iap.pl/STREFA
4  Za: Zieliński Andrzej, Kronika przyprawionej gęby [online], dostępny
w internecie: http://www.polityka.pl/historia
5  Anonim tak zwany Gall, Kronika polska [online], op.cit.
6  Za: Poczet władców Polski i  Rzeczypospolitej [online], dostępny
w internecie: www.poczet.com
7  Za: Przygórzewski Marcin, Jako się u nas o tron grywało [online], dostępny
w  internecie: http://rpg.bestiariusz.pl/artykuly/1488/jako-sie-u-nas-o-tron-
grywalo
8  Za: Róg Rafał, Polscy królobójcy, op.cit., s. 36.
9  Za: tamże, s. 47.
10  Za: tamże, s. 79.
11  Za: Kazimierski Szymon, Piekarski [online], dostępny w  internecie:
http://78.24.161.56/pl/warto-wiedziec/kurier-galicyjski/1119902-
piekarski.html
12  Za: Róg Rafał, Polscy królobójcy, op.cit., s. 111.
 

Szpiedzy i tajni agenci


w służbie królów Polski

hyba nic tak nie rozpala wyobraźni jak historie


szpiegowskie. Powszechnie wiadomo, że w dzisiejszych czasach
większość państw dysponuje mniej lub bardziej sprawnymi
służbami specjalnymi, a  wchodzący w  ich skład wywiad
i  kontrwywiad chroni te kraje przed inwigilacją ze strony
wrogich krajów. Tajni agenci, najnowocześniejsze bronie,
trucizny, nowoczesne gadżety i  skrytobójstwa to doskonały
materiał zarówno na książkę, jak i na film.
Jednak miłośnicy filmów o Jamesie Bondzie nie zawsze zdają
sobie sprawę, że szpiegostwo i  wywiad jest równie stare jak
ludzkość, bowiem szpiedzy byli od wieków niezastąpieni
w  zdobywaniu tajnych informacji. Najłatwiej oczywiście było
prowadzić działalność wywiadowczą dyplomatom i  posłom na
obcych dworach, dla których zdobywanie tajnych informacji
było wręcz normalną działalnością, ale wywiad często korzystał
z  pomocy zwykłych obywateli, zwerbowanych obietnicą
wysokiego wynagrodzenia. Ale nie tylko motywy finansowe
kierowały ludźmi decydującymi się na pracę na rzecz obcego
wywiadu, czasami motywowała ich chęć zemsty bądź zwykła
ludzka zawiść, a niektórzy byli zmuszani do zdrady ojczyzny za
pomocą szantażu. Mieszkaniec danego kraju, działający na
rzecz obcego wywiadu, był cennym nabytkiem. Jako tubylec nie
tylko odznaczał się doskonałą orientacją w  terenie, znał
panujące w jego kraju zwyczaje, a przede wszystkim doskonale
znał język i nie zdradzał go obcy akcent, dzięki czemu wzbudzał
większe zaufanie niż obcokrajowiec, wypytujący o  sprawy
państwowe, czy też interesujący się ruchami wojsk. Usługi tych
ludzi były warte każdej ceny, ale wbrew pozorom ich praca nie
należała ani do łatwych, ani do przyjemnych, szpiedzy bowiem
żyli na krawędzi ryzyka, gdyż ryzykowali nie tylko własnym
życiem, ale i  życiem najbliższych, o  ile w  ogóle odważyli się
założyć rodzinę. Poza tym decydując się na służbę dla obcego
wywiadu, sprzeniewierzali się własnej ojczyźnie. Nic więc
dziwnego, że mistrzowie w  szpiegowskim fachu po latach
oddanej pracy posiadali niemałe fortuny.
Wywiad bardzo lubił posługiwać się przedstawicielkami płci
pięknej. Wszak panie, umiejętnie wykorzystując swój urok
osobisty, mogły zdobyć nawet najbardziej poufne informacje.
Wiadomo na przykład, że z  usług kobiet-szpiegów chętnie
korzystano chociażby w czasach wojny stuletniej.
Choć zarówno w  starożytności, jak i  w  średniowieczu
korzystano z  usług agentów działających na terenie obcych
państw, po raz pierwszy terminu „szpieg” użyto w XV wieku we
Francji. Współcześnie, a konkretnie od końca ubiegłego stulecia,
ludzi zdobywających tajne informacje i  przekazujących je
obcemu państwu nazywa się agentami. Szyfry używane do
zapisywania tajnej korespondencji również nie są wynalazkiem
współczesnym i  od wieków były stosowane w  poczcie
dyplomatycznej. A  skoro byli ludzie zajmujący się
szyfrowaniem tajnych wiadomości, byli też i  tacy, którzy
potrafili łamać nawet najbardziej skomplikowane szyfry.
Przyglądając się bliżej historii naszego kraju okazuje się, że
nasi królowie także nie gardzili usługami tajnych agentów, co
więcej, za panowania wielu z  nich istniała rozwinięta służba
wywiadowcza i  kontrwywiadowcza, dysponowano całą siatką
agentów i  szpiegów, szyfrantów i  ludzi potrafiących
odszyfrować nawet najbardziej wymyślny kod. Przyjrzyjmy się
więc ludziom pracującym jako szpiedzy, bądź jako tajni agenci
na rzecz królów Rzeczypospolitej.
Z  dokumentów historycznych wynika, że już na dworze
księcia Bolesława Krzywoustego działali agenci wysłani tam
przez księcia halickiego, ale pierwsze wzmianki dotyczące
polskich szpiegów datują się na czasy panowania Władysława
Jagiełły, aczkolwiek jego poprzednicy, począwszy od
Władysława Łokietka, musieli borykać się z  agentami obcego
wywiadu, a konkretnie – państwa zakonnego. Krzyżacy niemal
od początku swojej obecności w sąsiedztwie państwa polskiego
prowadzili szeroko zakrojone akcje szpiegowskie na terenie
Polski. Co więcej, nie żałowali grosza na werbunek kolejnych
agentów, a  ponieważ ich skarbiec nigdy nie świecił pustkami,
szpiedzy krzyżaccy skutecznie inwigilowali państwo polskie,
a wielki mistrz otrzymywał raporty na bieżąco. Dopiero Jagiełło
potrafił odpłacić się Krzyżakom „pięknym za nadobne”,
organizując własny wywiad, a  szpiedzy działający na rzecz
polskiego króla nieźle napsuli krwi rycerzom zakonnym.
Wszelkie informacje na ten temat zawarte są w  dokumentacji
krzyżackiej, bowiem w  okresie panowania pierwszych
Jagiellonów i wojen prowadzonych z zakonem, zarówno ziemie
polskie, jak i ziemie znajdujące się pod panowaniem Krzyżaków
były widownią prawdziwej wojny wywiadów.
Rycerze zakonni nie żałowali środków na pozyskanie
nowych ludzi i  informacji. Niejaki Tycze Maula, mieszkaniec
Polski, otrzymał na przykład za bliżej nieokreśloną akcję na
rzecz zakonu osiemset gramów srebra. Nie była to zbyt
wygórowana kwota, inni bardziej zasłużeni informatorzy
krzyżaccy otrzymywali bowiem znacznie wyższe honoraria.
Zakon obniżył chociażby dług rodziny Grünefeld, której
członkowie zamieszkiwali po obu stronach polsko-krzyżackiej
granicy, dzięki czemu bez najmniejszych przeszkód mogli
sprawować działalność szpiegowską. Niejakiemu Piotrowi
Czyrisowi udzielił pożyczki bezzwrotnej w  wysokości
czterdziestu kilogramów srebra. A  ponieważ apetyt rośnie
w  miarę jedzenia, ludzie pozostający na usługach Krzyżaków
często eskalowali swoje wymagania wraz ze „stażem” pracy dla
swoich chlebodawców. Po wielu latach szpiegowania na rzecz
zakonu, Rusin Jan Wehome, dworzanin Jagiełły i  Witolda,
zażyczył sobie nadania ziemi wielkości… pięciuset hektarów, co
miało mu zapewnić dostatnie życie po zakończeniu służby. Inny
informator i  szpieg zakonny, Staszek z  Drożdzienicy, otrzymał
od swych mocodawców aż sto kilogramów srebra. Wysokość
wypłaty sugeruje, iż jego zasługi musiały być naprawdę
znaczne, skoro nieznany z  imienia człowiek, któremu zakon
zawdzięczał zdobycie Bydgoszczy, za swoją pracę otrzymał
zaledwie sto pięćdziesiąt gramów tego cennego kruszcu.
Okazuje się, że strona polska również nie oszczędzała na
wydatkach związanych z  pozyskiwaniem tajnych informacji.
Marszałek Królestwa Polskiego, Zbigniew z  Brzezia, agentowi,
którego wysłał do Malborka, by sprawdził stan zamkowych
umocnień, wypłacił bagatela 250 kilogramów srebra. Nie
wiadomo, ile otrzymał od polskiego króla Jan Surwiłło, syn
polskich emigrantów, którzy w  XIV wieku przybyli na ziemie
zakonu, oficjalnie zatrudniony jako tłumacz na dworze
wielkich mistrzów Konrada oraz Ulricha Jungingenów, ale być
może ów człowiek traktował pracę dla Jagiełły jako swój
patriotyczny obowiązek? Na zamku w Malborku w najbliższym
otoczeniu samego wielkiego mistrza działali też Bartłomiej
z Boreszewa i Staszko z Wolumina.
Wielki mistrz z  kolei podarował wielkiemu księciu swego
błazna, Hennego, który dość dobrze radził sobie na dworze
Witolda, zarówno jako osoba dostarczająca rozrywki
litewskiemu władcy, jak i  informator zakonu, donoszący
w  listach chociażby o  „nowinkach z  wyprawy Witolda na
Nowogród”. Poza błaznem, Krzyżacy uzyskiwali też informacje
od sowicie opłacanego, nieznanego z  imienia fletnisty na
dworze wielkiego księcia. Na rzecz Polski szpiegowało także
dwóch rycerzy pochodzących z  ziemi chełmińskiej – Hanusz
Ryński oraz Mikołaj Pilewski. Ten ostatni został oskarżony
przez zakon o zdradę, bowiem zarzucono mu, iż podczas bitwy
pod Grunwaldem ludzie z  jego hufca za pomocą małych
proporczyków dawali znaki Polakom, informując o  ruchach
wojsk krzyżackich.
Ale nie tylko na dworach zbierano niezbędne informacje. Nie
do przecenienia były wiadomości zdobywane przez agentów,
którzy udając zwykłych podróżnych, czy też wędrownych
kupców, pozyskiwali potrzebne dane od zwykłych
mieszkańców, chociażby nagabując ich w  przydrożnych
gospodach, miejskich karczmach czy też na zaludnionych
szlakach handlowych. Do takich krzyżackich agentów należał
chociażby toruński mieszczanin i kupiec, Herman Moisser, czy
nieznany z  imienia wójt z  Bobrowników. Z  informacji
zdobytych przez tych agentów obficie korzystano w przededniu
wielkiej wojny polsko-krzyżackiej w 1409 roku. To właśnie dane
pozyskane od nich omal nie doprowadziły do porwania przez
Krzyżaków księcia Witolda, któremu w  ostatniej chwili udało
się skryć w pobliskiej puszczy.
Na szczęście dla Polski, przywódcy zakonni nie zawsze
potrafili umiejętnie korzystać ze zdobytych informacji –
zbagatelizowali chociażby wiadomość o  planowanym marszu
wojsk polskich na Pomorze. Gwoli sprawiedliwości należy
dodać, że polski kontrwywiad rozprzestrzeniał fałszywe
informacje o  marszu wojsk polskich w  kierunku Drezdenka.
W  rezultacie zbyt późno wysłano posłów, by ściągnąć na pola
grunwaldzkie armię Henryka von Plauen. Jakie były skutki
owego niedopatrzenia, doskonale dzisiaj wiemy.
Szpiedzy również poruszali się w  przebraniu żebraka,
pątnika bądź osoby duchownej. Z  takiego kuriera przebranego
za żebraka skorzystał chociażby Zygmunt Luksemburski,
przekazując pismo do wielkiego mistrza. Pismo miał zaszyte
w  żebraczych łachmanach. Również Polacy wysyłali swych
agentów w  przebraniu osób duchownych bądź biednych
jałmużników. Z  pewnością szpiedzy znajdowali się na terenie
państwa zakonnego w  przededniu wielkiej wojny, o  czym
świadczy zdarzenie mające miejsce w  jednej z  toruńskich
oberży w  czerwcu 1409 roku. Kiedy oberżysta ogłosił
w karczmie rozporządzenie wielkiego mistrza dotyczące wojny
z  Polską, dwaj obecni tam goście, ksiądz i  jego sługa,
bezzwłocznie opuścili gospodę, wsiedli na konie i  odjechali
w kierunku granicy z Polską. Z pewnością byli to agenci Jagiełły.
Pomimo podjętego wkrótce pościgu, Krzyżakom nie udało się
ich schwytać.
Znacznie mniej szczęścia miał inny polski szpieg,
dwudziestoczteroletni młodzieniec, podróżujący w  stroju
księdza i podający się przy okazji za medyka. Agent był jednak
dość marnie przygotowany do swojej roli, bowiem nie dość, że
nie znał liturgii mszalnej, to nawet nie umiał pisać ani czytać,
a w owych czasach była to podstawowa umiejętność posiadana
przez duchownych. Nic więc dziwnego, że wydał się
podejrzany, aresztowano go i poddano torturom. Okazało się, że
do jego zadań należało przekazywanie informacji o liczbie oraz
lokalizacji wojsk krzyżackich i  zaciężnych, o  stanie zamków
obronnych, dróg i  zaopatrzenia armii krzyżackiej. W  trakcie
tortur nieszczęśnik wydał całą siatkę polskich szpiegów, dzięki
czemu ich imiona zachowały się w krzyżackiej dokumentacji do
dzisiaj. Wynika z  niej, iż na rzecz polskiego króla w  Chełmnie
pracowali dwaj tkacze: Fryderyk i  Mikołaj oraz Petirkeyn,
w  Elblągu – Filip, szynkarz pochodzący z  Czech, w  Tucholi –
czeladnik szewski, Andrzej, w  Malborku – niejacy Prokop
i Schelinga, natomiast w Gdańsku – czeladnik kowalski, Hensil.
Oczywiście nie mamy pewności, czy informacje wydobyte ze
szpiega podczas tortur były zgodne z prawdą, czy nieszczęśnik
plótł co mu ślina na język przyniesie, chcąc oszczędzić sobie
cierpień. Z pewnością jednak po przesłuchaniu został stracony.
Na początku 1410 roku Krzyżakom udało się schwytać
w karczmie w Toruniu dwóch polskich szpiegów oraz ich sługę
z  wozem oraz dwoma końmi. Według relacji zachowanej
w  krzyżackich dokumentach, szpiedzy mieli za pieniądze
otrzymane od władcy Polski przekupić załogę toruńskiego
zamku, aby wydała go bez walki polskim oddziałom. Pomagać
miał im w tym nieznany z imienia ksiądz. Dwanaście lat później
w  Malborku aresztowano pod zarzutem szpiegostwa
burmistrza Solca Kujawskiego, Kunatha, który przyglądał się
naprawie zamku malborskiego i  rozmawiał o  tym
z robotnikami budowlanymi.
Informacje przekazywano w  różny sposób: jeżeli agent nie
posiadł trudnej sztuki pisania i czytania, co jak wykazano wyżej
nie było wcale rzadkością, wiadomości przekazywano ustnie.
Krzyżaccy szpiedzy przedostawali się przez granicę, a następnie
albo sami sporządzali pisma, albo udawali się do najbliższego
komtura, który redagował list na podstawie otrzymanych
informacji i wysyłał pocztą zakonną do wielkiego mistrza.
Krzyżacy niemal od początku prowadzili zaszyfrowaną
korespondencję, używając dwóch szyfrów. Pierwszy, dość
prosty, polegał na zastępowaniu określonych słów innymi,
o  błędnym znaczeniu. I  tak, gdy pisano o  Królestwie Polskim,
chodziło zazwyczaj o  Wielkie Księstwo Litewskie i  vice versa.
Jednak ten kod był stosunkowo łatwy do rozpracowania.
Znacznie trudniejszy był drugi szyfr, którego autorem był
najprawdopodobniej prokurator krzyżacki w  kurii papieskiej
w  Rzymie, Piotr z  Ornety. W  tekście, w  odpowiednim miejscu
wstawiano pojedyncze litery, które mogły zmienić znaczenie
informacji. I  tak: „s” (od niemieckiego słowa „schweigen” –
milczeć) oznaczało, że należy pominąć wers, w  którym
występowała ta litera, „k” (od niemieckiego słowa „kehren” –
zawracać), iż należy odwrócić jego znaczenie, natomiast „l” (od
niemieckiego słowa „lesen” – czytać) oznaczało, że należy je
czytać w  taki sposób, w  jaki zostało napisane. Stosowano też
pseudonimy, pod którymi ukrywano prawdziwe nazwiska
agentów.
Za panowania syna Jagiełły, Kazimierza Jagiellończyka, na
rzecz Krzyżaków pracował człowiek kryjący się pod
kryptonimem N.S. Arman, który regularnie sporządzał raporty
informujące o  poglądach hierarchów polskiego Kościoła, jak
również samego króla, o skutkach najazdów tatarskich, czy też
opozycjonistach z Prus szukających pomocy u polskiego władcy.
Ów szpieg musiał mieć wysoką pozycję na dworze i być dobrze
ustosunkowanym, bowiem znał m.in. starostę dobrzyńskiego
i korespondował z synem Zawiszy Czarnego.
Oczywiście walka wywiadów nie obywała się bez ofiar.
Często likwidowano pośledniejszych konfidentów, bądź osoby
podejrzane o szpiegostwo na rzecz strony przeciwnej, uciekając
się do trucizny lub skrytobójstwa. Tajemnicza wydaje się śmierć
Tomka z Węgleszyna, długoletniego agenta krzyżackiego, który
według Długosza padł rażony apopleksją. Ponieważ jednak jego
śmierć zbiegła się ze zdobyciem Bydgoszczy, niektórzy
podejrzewają, że człowiek ten mógł zostać zamordowany na
zlecenie polskiego króla za zdradę, bądź też przez samych
Krzyżaków, którzy obawiali się, że ujawni posiadane przez
siebie informacje. Krzyżacki kontrwywiad zlikwidował też
polskich sabotażystów w Gdańsku i Nowej Nieszawie. Wykryto
także puszkarza, który na zlecenie Polski miał uszkodzić
artylerię i  proch w  samym sercu krzyżackiego państwa –
Malborku. Pomimo że temu człowiekowi udało się zwerbować
do tego zadania również innych artylerzystów, spisek wykryto,
a wszystkich jego uczestników bezzwłocznie stracono.
Kazimierz Jagiellończyk opierał działalność wywiadowczą
głównie na Związku Jaszczurczym, organizacji powstałej na
ziemi chełmińskiej już w  1397 roku w  celu obrony przed
uciskiem krzyżackim. Co ciekawe, związek początkowo był
tolerowany przez zakon jako organizacja broniąca interesów
szlacheckich, ale od 1410 roku był już organizacją tajną
o  charakterze konfederacji. Pomimo że Krzyżacy uznali
związek za nielegalny i  próbowali przy pomocy papieża,
cesarza i  książąt niemieckich zmusić jego przywódców do
poddania się i  rozwiązania organizacji, wkrótce Związek
Jaszczurczy rozszerzył działalność na inne tereny państwa
krzyżackiego i  praktycznie stał się siatką agentów króla
polskiego na tym terenie. Z  usług jego członków pełnymi
garściami korzystał Kazimierz Jagiellończyk. To właśnie od nich
dowiedział się o  planowanej zdradzie dotychczasowego
sprzymierzeńca, czeskiego rycerza Bernarda Szumborskiego,
który planował zaciągnąć się na służbę w szeregi zakonu, choć
przedtem był człowiekiem polskiego króla.
W  późniejszych czasach to raczej Polska zmagała się
z agentami obcych państw działającymi na królewskim dworze.
Prym wiedli tu Habsburgowie, którzy wysyłali kolejnych
szpiegów wraz z  poślubianymi żonami ostatniego Jagiellona,
Zygmunta Augusta. Działalność polskiego wywiadu znacznie
osłabła. Jedynie Bona, pochodząca z  Włoch, druga żona króla
Zygmunta Starego, prowadząca prawdziwą wojnę podjazdową
z  dynastią Habsburgów i  rodem Hohenzollernów, widząc
w  nich zagrożenie dla Polski, wysyłała na ich dwory swoich
zaufanych ludzi. Wiadomo, że na jej zlecenie szpiegował
w  Czechach Bernard Pretwicz, który zbierał tajne informacje
i  badał grunt pod ewentualną możliwość zdobycia tronu dla
polskiego króla bądź jego syna.
Polski wywiad zintensyfikował swoje działania za czasów
króla Jana III Sobieskiego, kiedy to działał jeden
z  najsłynniejszych polskich szpiegów, obdarzony przy okazji
smykałką do interesów – Jerzy Franciszek Kulczycki, herbu Sas.
Nasz bohater urodził się w  1640 roku, w  Kulczycach koło
Sambora. O  jego dzieciństwie i  młodości wiadomo właściwie
niewiele, możemy się jedynie domyślać, iż już od wczesnych lat
dzieciństwa wykazywał niemałe uzdolnienia lingwistyczne,
bowiem bez trudu opanował język turecki. Według dostępnych
źródeł do Wiednia przybył z  Serbii, gdzie pracował jako
tłumacz dla belgradzkiego oddziału Wschodniej Kompanii
Handlowej, stowarzyszenia kupców wiedeńskich do handlu ze
Wschodem. Kiedy władze tureckie rozpoczęły prześladowania
kupców wiedeńskich, uznając ich za szpiegów, Kulczycki,
powołując się na swoje polskie obywatelstwo, uniknął
aresztowania i mógł wyjechać. Dorobiwszy się dość pokaźnego
majątku przeniósł się do Austrii, gdzie w Leopoldstadt otworzył
własną firmę handlową.
W  lipcu 1683 roku znalazł się w  oblężonym przez Turcję
Wiedniu i  tam dał się poznać jako świetny agent, podejmując
się akcji, której nie powstydziłby się sam James Bond. Otóż,
kiedy rada miasta udręczonego długotrwałym oblężeniem
Wiednia skłaniała się ku decyzji o poddaniu się Kara Mustafie,
Kulczycki wraz innym Polakiem, Jerzym Michałowiczem,
zgłosili się na ochotnika, by przedrzeć się z  miasta do obozu
księcia lotaryńskiego Karola V z  prośbą o  pomoc. Zadanie
wydawało się niewykonalne, ale Kulczycki poradził sobie
doskonale: przebrał się za osmańskiego żołnierza i  bezczelnie
podśpiewując tureckie piosenki przeszedł przez nikogo
nierozpoznany przez obóz wroga, by stawić się u  Karola. Tam
otrzymał pismo z  obietnicą nadciągającej odsieczy, które tą
samą drogą przyniósł do Wiednia. Otrzymana obietnica
pomocy wojskowej odwiodła radców od decyzji o poddaniu się
Turkom. Wkrótce pod mury Wiednia przybyła polska armia
dowodzona przez Jana III Sobieskiego i zmiotła tureckie wojska
w proch.
Zwycięski król dowiedział się o bohaterskim wyczynie swego
rodaka i w dowód wdzięczności podarował mu zdobyczne wory
z  dziwnymi ziarnami, które zwycięzcy wzięli za paszę dla
wielbłądów. Tymczasem była to kawa, która służyła wezyrowi
jako środek utrzymujący kondycję jego żołnierzy podczas walki
i  robót minierskich. Wdzięczny cesarz obdarzył Kulczyckiego
tytułem cesarskiego tłumacza i  udzielił mu zwolnienia
z podatków na okres 20 lat.
Obrotny Polak postanowił zrobić użytek z owych „dziwnych”
ziaren podarowanych mu przez polskiego monarchę. Wkrótce
otworzył przy Domgasse 6 pierwszą kawiarnię w stolicy Austrii,
znaną jako „Dom pod Błękitną Butelką”. Niestety początkowo
nie odniósł sukcesu, bowiem gorzka i  cierpka kawa nie
znajdowała nabywców. Sytuacja zmieniła się, kiedy właściciel
kawiarni zaczął słodzić napar miodem, potem cukrem,
a  wreszcie dodawać mleka. To właśnie Kulczyckiemu
zawdzięczamy zwyczaj podawania kawy z  mlekiem oraz
późniejsze wariacje tego połączenia, z  wymyśloną przez
Włochów kawą cappuccino na czele. Chcąc upamiętnić
zwycięstwo nad Turkami, w  swoim lokalu występował
w  tureckim stroju, a  gościom podawał ciasteczka w  kształcie
półksiężyców.
Z  czasem Wiedeń stał się światową stolicą kawiarni,
a  samego Kulczyckiego uznano za patrona tamtejszych
kawiarzy. Jeszcze w  XIX wieku w  stolicy Austrii obchodzono
tzw. Kolschitzky Fest, kiedy to właściciele kawiarni dekorowali
okna swoich lokali portretami polskiego szlachcica w tureckim
stroju. W  Wiedniu, na rogu kamienicy u  zbiegu ulic
Favoritenstrasse i  Kolschitzkygasse, do dziś można podziwiać
rzeźbę przedstawiającą Kulczyckiego w  stroju tureckim,
w jakim zwykł obsługiwać gości swej kawiarni.
Kulczycki zmarł na gruźlicę w  wieku zaledwie 54 lat,
a prowadzona przez niego kawiarnia została zamknięta krótko
po jego śmierci.
Król Sobieski poszedł w  ślady zwycięzcy spod Grunwaldu
i  zorganizował sieć tajnych agentów, działających na
najważniejszych szlakach komunikacyjnych ówczesnej Polski,
których nadrzędnym zadaniem było przechwytywanie
wszelkich pism o  charakterze politycznym. Król jednocześnie
dał swym ludziom wolną rękę, co do wyboru sposobu
uzyskania takich pism. Niepoślednią rolę odgrywał w  tym
zespole opat oliwski, Michał Antoni Hacki, który co prawda sam
nie był agentem ani szpiegiem, ale posiadał arcytrudną
umiejętność odszyfrowywania nawet najbardziej
skomplikowanych depesz i pism.
Hacki dorastał w  rodzinie niezbyt majętnego kupca
w  Bydgoszczy i  nic nie zapowiadało, że kiedykolwiek zrobi
karierę. Młodzieniec, bezzwłocznie po ukończeniu gimnazjum
w  pobliskich Chojnicach, zdecydował się wstąpić do klasztoru
cystersów w  Oliwie. W  1655 roku wyjechał do Belgii, gdzie
najprawdopodobniej zetknął się po raz pierwszy z  zasadami
kryptografii i zgłębiał tajniki dyplomacji. Wówczas też obudziły
się w  nim ambicje polityczne, co skłoniło go do zaoferowania
swoich usług Krystynie Wazie, która po nawróceniu się na
katolicyzm i  związanej z  tym abdykacji, przeniosła się do
Włoch. Najwidoczniej nadal marzyła jej się korona królewska,
skoro starała się o  koronę wicekrólestwa Neapolu, a  po
abdykacji Jana Kazimierza, zdecydowała się kandydować do
tronu Polski. Ofertę Hackiego potraktowała więc jako swoisty
dar niebios i  postanowiła skorzystać z  jego usług. Uczyniła go
swym tajnym agentem, powierzając mu zadanie wsparcia
swojej kandydatury. Misja ta zakończyła się całkowitym
fiaskiem, gdyż kolejnym królem został Michał Korybut
Wiśniowiecki, ale monarchini i  tak była wdzięczna Hackiemu,
obdarzając go godnością tytularnego opata klasztoru
w Kołbaczu.
Wieści o umiejętnościach Hackiego dotarły do hetmana Jana
Sobieskiego, który po nagłej śmierci Michała Korybuta
Wiśniowieckiego został królem Polski. Wkrótce po wstąpieniu
na tron, Sobieski postanowił skorzystać z  usług duchownego
i  uczynił go swoim sekretarzem. Do nowych obowiązków
Hackiego należało redagowanie listów, sortowanie
i  przeglądanie przychodzącej korespondencji. Z  czasem
monarcha wykorzystywał talenty dyplomatyczne duchownego,
wysyłając go w  liczne tajne misje. Wówczas też Hacki dał się
poznać jako osoba posiadająca umiejętność odszyfrowywania
tajnej korespondencji, bowiem udało mu się odcyfrować kilka
obcych pism dyplomatycznych.
Jak już wyżej wspomniano, agenci Sobieskiego otrzymali
wolną rękę w  wyborze metody pozyskiwania tajnych pism
przewożonych przez terytorium Rzeczypospolitej. Często
uciekano się do mało chwalebnych środków i  korzystano
z  pomocy band zbójeckich napadających na kupców
i  podróżników. Członkowie tych ugrupowań przemocą
wydzierali zagranicznym kurierom przesyłki dyplomatyczne,
przekazywali je agentom królewskim, a  sami zacierali ślady
dokonując rabunku, mordując kurierów i porzucając ich odarte
z ubrań ciała na drodze. W ten sposób nikt się nie domyślał, że
przewożone dokumenty trafiały prosto do rąk ludzi króla Jana,
a  przede wszystkim do Hackiego, który oceniał wartość
i  dokonywał ich selekcji. Z  wielką radością zabierał się od
odkodowywania zaszyfrowanych informacji, z  czego zdawał
szczegółowy raport swemu chlebodawcy. W jednym z listów do
Sobieskiego donosił: „Wszystkie trzy [depesze] odcyfrowałem,
nie mając ani kluczy, ani żadnej wiadomości uprzedniej. Król
kazał, przeżegnałem się więc, ukląkłem, odmówiłem Veni
Creator, aby Duch Święty zechciał mię oświecić w  służbie dla
mego pana i poszło dobrze. Klucz był bardzo łatwy. Umówiony
znak stanowiła liczba 13. Według niej należało posuwać się
przez alfabet”[1]. Nie miał też zbyt wysokiego mniemania
o  twórcach szyfrów i  autorach pism, które bez najmniejszego
trudu odcyfrowywał. Pisał do króla: „ci panowie Gravelle i  Du
Theil nie warci byli żadnego szacunku, więc jakem się zabrał do
odcyfrowania ich listów, to odgadłem wszyściutkie”[2].
Wzmiankowani dyplomaci zapewne bardzo by się zdziwili
dowiedziawszy się, że ich szyfr nie stanowi żadnej tajemnicy
dla polskiego duchownego.
Jeszcze przed 1683 rokiem, a więc przed wiktorią wiedeńską,
wdzięczny Jan III Sobieski wystarał się dla swego
podopiecznego o  stanowisko opata w  Oliwie. Wbrew pozorom
duchowny, przyjmując to stanowisko, nie zaprzestał swojej
wywiadowczej działalności. Wręcz przeciwnie – teraz dopiero
zyskał pełne pole do popisu i  mógł kierować agentami
działającymi w  Gdańsku, gdzie rozpoczynał się najważniejszy
szlak pocztowy w kraju, prowadzący do największych polskich
miast. Aktywnie pomagali mu w  tym dwaj ludzie, pozostający
na usługach króla Polski – generalny pocztmistrz Prus
Królewskich, Kurlandii i  Inflant, Paweł Grotta oraz jego
pomocnik Richter. To właśnie oni zatrzymywali wszystkie
dokumenty, jakie wzbudzały ich zainteresowanie i przesyłali je
Hackiemu. Swoją działalność prowadzili przez wiele lat i  nikt
ich o nic nie podejrzewał.
Ta trójka współpracowników odniosła niemałe sukcesy:
w  1681 roku wykryli brandenbursko-francuski spisek
przeciwko królowi, w  1683 roku zdemaskowali knowania Jana
Andrzeja Morsztyna i  francuskich dyplomatów przeciwko
sojuszowi Polski i  Austrii, a  w  1687 roku zdemaskowali spisek
Sapiehów z berlińskim dworem, skierowany przeciwko próbom
wzmocnienia władzy wykonawczej. Dzięki Hackiemu i  jego
współpracownikom usunięto z  Polski dwóch francuskich
dyplomatów Gravelle’a i Du Thiela, którzy prowadzili działania
skierowane przeciwko polskiej polityce. Nic dziwnego, że dwór
francuski nie zaliczał się do przyjaciół opata w Oliwie.
Sam Hacki niewiele sobie robił z niechęci Francuzów, służył
całym sercem polskiemu królowi i  to na jego przychylności
głównie mu zależało. Niestety, to właśnie Francuzi skłócili go
z  monarchą. Cała afera wybuchła na krótko przed śmiercią
króla, kiedy w  marcu 1696 roku jego stan zdrowia zaczął się
gwałtownie pogarszać. Wówczas Hacki sprowadził specjalnie
dla niego lekarstwo z  Wiednia. Kiedy monarcha je otrzymał,
chciał lek bezzwłocznie zażyć, ale obecny u jego boku ówczesny
ambasador Francji, Polignac, doradził mu, aby na wszelki
wypadek sprawdzono go. Miksturę podano więc
pensjonariuszce najbliższego przytułku, która po jego zażyciu
zmarła w  strasznych męczarniach. Na to tylko czekała
francuska dyplomacja. Bezzwłocznie ogłoszono, że opat oliwski
dokonał zamachu na polskiego króla. Doprowadzono nawet do
tego, że gazety wychodzące w  krajach Europy opublikowały
informację, jakoby Hacki za otrucie monarchy otrzymał
wynagrodzenie w  postaci diamentowego krzyża i  tysiąca
dukatów w złocie.
Po tym incydencie Hacki zerwał z  polityką. Poświęcił się
opiece nad podległym mu klasztorem i zakonnikami, ale nigdy
nie zapomniał o doznanej krzywdzie i tylko czekał na okazję, by
zemścić się na francuskiej dyplomacji. Okazja taka nadarzyła
się po śmierci Jana III Sobieskiego, kiedy do wyścigu o  koronę
Polski stanął kandydat Francji, książę Conti. Opat pozornie mu
sprzyjał, ba, nawet przyjmował u siebie w klasztorze, kiedy ten
zjawił się w  Polsce, ale potajemnie informował o  wszystkim
jego konkurenta, elektora saskiego, Fryderyka Augusta, który
ostatecznie wygrał rywalizację, by objąć panowanie jako August
II.
Niestety, nowo obrany monarcha nie chciał wykorzystać
umiejętności opata Hackiego, za swego panowania, jak również
za czasów jego syna i  następcy, Augusta III, służba
wywiadowcza, ani nawet dyplomacja ówcześnie praktycznie
nie istniały. Taki stan zastał ostatni polski król, Stanisław
August Poniatowski, który choć tron zawdzięczał protekcji
możnej Katarzyny II, władczyni Rosji, podjął się próby
zreformowania mocno osłabionego państwa polskiego.
Już w  1764 roku podjął próbę utworzenia rządu, formując
tzw. Gabinet, na którego czele stał Jacek Ogrodzki – człowiek
współpracujący z  królem jeszcze w  Petersburgu, i  usiłując
stworzyć polską służbę dyplomatyczną. Szybko jednak został
poskromiony w  swych zapędach przez Rosję, a  ponieważ
wówczas nie był w  najlepszych stosunkach z  magnaterią
i  potężną rodziną Czartoryskich, zaprzestał dalszych działań.
Doskonale zdawał sobie sprawę, że bez poparcia Katarzyny nie
utrzyma się na tronie. Jednak było to tylko pozorne
zaprzestanie działań. W  rzeczywistości, monarsze udało się
zorganizować prawdziwą sieć tajnych agentów, oplatającą
niemal całą Europę.
O tym, że wiedza o planach wrogów jest dla każdego polityka,
a  zwłaszcza dla władcy, bardzo istotna przekonał się król
Stanisław w  Paryżu za sprawą pani Geoffrin, prowadzącej
jeden z najsłynniejszych paryskich salonów. To od niej nauczył
się, jak należy zdobywać informacje i  jak je wykorzystać dla
własnych celów. Kiedy razem z  Jackiem Ogrodzkim, tworzyli
wspomniany już Gabinet, zajęli się organizacją sprawnych
służb dyplomatycznych, których zadaniem byłoby
pozyskiwanie sojuszników, mogących pomóc wyrwać się
naszemu krajowi spod bardzo już ciążącej królowi kurateli
rosyjskiej. A  ponieważ okazało się, że w  Polsce brakuje
należycie wykształconych ludzi, sięgnięto po obcokrajowców,
którzy zyskali już szlify w  dyplomacji. Dlatego w  Gabinecie
znalazł się włoski duchowny Kajetan Ghigiotti oraz Karol
Boscamp, wyrzucony z  pruskiego korpusu dyplomatycznego
pod zarzutem defraudacji. To właśnie im Stanisław August
powierzył kierownictwo najważniejszych misji
dyplomatycznych. W  tajemnicy budowano także siatki tajnych
współpracowników w stolicach państw europejskich.
Na pierwszy ogień poszła Turcja, największy ówczesny wróg
Rosji. Do Konstantynopola wysłano Boscampa, który biegle
posługiwał się językiem tureckim. Na pozyskanie
sprzymierzeńców otrzymał osiem tysięcy złotych, na zakup
kilkuset zegarków i  ozdobnych tabakierek, które następnie
podarował najważniejszym urzędnikom na dworze ówczesnego
sułtana Abdulhamida I. To wystarczyło, by zawiązać trwałe
przyjaźnie, korzystne dla Polski. Co prawda Boscamp wydał na
wspomniane zakupy jedynie pięć tysięcy, a  pozostałe trzy
zdefraudował, ale ponieważ i tak osiągnął zamierzony cel, król
łaskawie przymknął oko na jego występek. To właśnie dzięki
Boscampowi powstała nad Bosforem Szkoła Języków
Orientalnych, będąca w  istocie uczelnią kształcącą kadry
dyplomatyczne dla Rzeczypospolitej. Jej kierownictwo
powierzono Zygmuntowi Everhardtowi. Wkrótce owa szkoła
stała się przykrywką dla prowadzonej przez Everhardta
i  czworga wybranych przez niego uczniów działalności
szpiegowskiej.
Jak łatwo się domyślić, w  Petersburgu dowiedziano się
o  działalności Polaków w  Turcji, a  w  1769 roku ówczesny
ambasador Rosji w  Konstantynopolu zaproponował
Everhardtowi stałą pensję w  zamian za dostarczanie mu kopii
raportów. Everhardt nie tylko odmówił, ale także powiadomił
o  wszystkim polskiego króla, a  ambasadorowi zaproponował…
by rosyjską pocztę dyplomatyczną woził polski kurier. Jak łatwo
się domyślić usłyszał stanowczą odmowę, bowiem rosyjski
poseł w  Turcji nie mógł dopuścić, by w  ten sposób Polska
poznała tajniki dyplomacji rosyjskiej.
Sam Everhardt mógł poszczycić się wieloma sukcesami.
Zaprzyjaźnił się z  posłem angielskim w  Konstantynopolu,
Johnem Murrayem, który informował go nie tylko
o  rokowaniach Anglii z  Turcją, ale także o  kluczowych
kwestiach polityki europejskiej. Everhardtowi udało się
również umieścić jednego ze swych zaufanych uczniów na
dworze samego sułtana w  charakterze tłumacza. To dzięki
informacjom uzyskanym od niego, Poniatowski dowiedział się,
że w  wojnie turecko-rosyjskiej Turcja poniesie klęskę
i  w  związku z  tym nie będzie wartościowym sojusznikiem dla
Polski.
Z  kolei w  Petersburgu plany carycy śledził inny człowiek
Poniatowskiego, Jakub Psarski, polski poseł w  Rosji. Jak
nietrudno się domyślić, było to arcytrudne zadanie, bowiem
poseł był bacznie obserwowany. Pomimo to udało mu się
zwerbować dla Polski niemieckiego dyplomatę, pracującego dla
Kacpra von Salderna. Było to nieocenione źródło informacji.
Poniatowskiemu bardzo zależało na dobrych stosunkach
z  Anglią, dlatego w  1796 roku wysłał tam Tadeusza
Burzyńskiego, by założyć w Londynie placówkę dyplomatyczną.
Niestety dwór angielski ostentacyjnie ignorował posła. To, co
nie udało się Burzyńskiemu, powiodło się jego następcy
i  współpracownikowi Franciszkowi Bukatemu. I  to wbrew
obawom polskiego monarchy, który wiedząc, iż Bukaty nie
włada żadnym obcym językiem, stracił nadzieję na powstanie
misji dyplomatycznej w  Anglii. Tymczasem Bukaty w  mig
opanował język angielski, którym po upływie dwóch lat władał
tak dobrze jak rodowity Anglik i  zyskał uznanie dworu
angielskiego. Wówczas król oddelegował nad Tamizę byłego
dyrektora Szkoły Rycerskiej, Johna Linda. Po jego przyjeździe
obaj panowie podzielili się zadaniami wywiadowczymi: Bukaty
przeglądał prasę i  interesujące dla Polski informacje przesyłał
do Warszawy, natomiast Lind nawiązywał znajomości na
angielskim dworze.
Nie powiodła się natomiast misja utworzenia sojuszu
z  Francją, o  czym z  bólem doniósł królowi jego wysłannik,
François Monet. Francja nie była zainteresowana współpracą
z  naszym krajem, kosztem pogorszenia stosunków z  Rosją.
Stanisław August nie składał broni i  w  1768 roku wysłał
jednego ze swych sekretarzy, Karola Schmidta, którego
oficjalnym celem było dokonanie zapłaty za meble zakupione
do rezydencji królewskich. W rzeczywistości miał on za zadanie
skontaktować się z ówczesnym ministrem spraw zagranicznych
Étienne Choiseulem i nakłonić go do nawiązania choćby tajnych
kontaktów z  Polską. Poza tym otrzymał od króla wyraźne
pisemne polecenie, w  którym monarcha zalecał: „i  notuj, co
słyszysz, i  o  mnie samym choćby bajki”[3]. Niestety jego misja
zakończyła się niepowodzeniem i  Stanisław August zmuszony
był korzystać z  usług swej dawnej znajomej madame Geoffrin
i  wieloletniej przyjaciółki madame Lullier, którą od czasu do
czasu wysyłał do Francji.
Duży sukces odniósł we Włoszech Kajetan Ghigiotti, bowiem
udało się mu dosłownie opleść niemal cały Półwysep Apeniński
siatką agentów. Było to dość istotne, gdyż właśnie we Włoszech
spędzali wakacje najpotężniejsi i  najbogatsi polscy magnaci.
Udało mu się np. zwerbować do współpracy mieszkające
w  Wenecji małżeństwo dell’Olio. Prowadzili oni pewien rodzaj
ówczesnego pensjonatu, gdzie często zatrzymywali się goście
z Polski. Polacy lubili się tam zatrzymywać, bowiem gospodarze
przyjmowali ich nader serdecznie. Nikt z  gości jednak nie
wiedział, że po ich wyjeździe państwo dell’Olio składają
szczegółowy raport Ghigiottiemu.
Oczywiście Rosja była bardzo zaniepokojona działalnością
dyplomatów Polski i całego Gabinetu. Kiedy funkcję rosyjskiego
ambasadora objął Otto Stackelberg, zażądał stanowczo, by król
udostępnił mu całą korespondencję. Wówczas najbardziej
ważkie pisma były kopiowane i preparowane w taki sposób, by
„znikały” z  nich najważniejsze informacje. Kiedy Stackelberg
zorientował się, że jest systematycznie wyprowadzany w  pole,
postanowił umieścić w gabinecie swojego szpiega, którym miał
być polski szlachcic, Jan Dzierzbicki. Na szczęście przejrzano
jego zamiary i, choć Dzierzbickiego rzeczywiście na krótko
zatrudniono, wkrótce monarcha „awansował” go na stanowisko
królewskiego szambelana, zajmującego się jedynie dworskim
ceremoniałem. W  końcu jednak Stackelbergowi udało się
umieścić swego szpiega, którym został Christian Fries. Innym
ciosem dla królewskiej dyplomacji była zdrada Boscampa, który
uwielbiał żyć ponad stan i połaszczył się na rosyjskie pieniądze.
Spotkała go za to zasłużona kara, bowiem jako zdrajca zawisł
na szubienicy w czasie insurekcji.
Jak wiadomo, wysiłki nieszczęsnego króla Stasia spełzły na
niczym i  nawet jego secret service nie uratowało
Rzeczypospolitej przed upadkiem, a  jego samego przed utratą
korony.

Przypisy:
1  Za: Puziński Paweł, Szpiegowskie tajemnice opata Hackiego [online],
dostępne w  internecie: http://historia.trojmiasto.pl/Szpiegowskie-
tajemnice-opata-Hackiego
2  Za: tamże.
3  Za: Secret service króla Stasia [online], dostępne w  internecie:
www.focus.pl/m/historia/pokaz/publikacje/secret-service-krola-stasia
 

Bibliografia

Anonim tak zwany Gall, Kronika polska [online], dostępny


w internecie: http://www.zswsucha.iap.pl/STREFA
Besala Jerzy, Pierwsza odsiecz wiedeńska [online], dostępne
w  internecie:
http://wiadomosci.onet.pl/kiosk/historia/pierwsza-odsiecz-
wiedenska
Dowiat Jerzy, Geremek Bronisław, Lalik Tadeusz, Trawkowski
Stanisław, Kultura Polski średniowiecznej X–XIII w.,
Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1985.
Forycki Maciej, Stanisław Leszczyński. Europejczyk i  Sarmata
1677–1766, Wydawnictwo WBPiCAK, Poznań 2006.
Gawin Dariusz, Przekleństwo roku 1709 [online], dostępne
w internecie: www.pismofronda.pl
http://www.piastowie.kei.pl/piast2/ptegach.htm
Jankowski Jerzy, Monarsze sekrety, Wydawnictwo TOPORZEŁ,
1995.
Jasienica Paweł, Ostatnia z rodu, Czytelnik, Warszawa 1988.
Jasienica Paweł, Polska Jagiellonów, Państwowy Instytut
Wydawniczy, Warszawa 1979.
Jasienica Paweł, Polska Piastów, Państwowy Instytut
Wydawniczy, Warszawa 1979.
Kazimierski Szymon, Piekarski [online], dostępny w  internecie:
http://78.24.161.56/pl/warto-wiedziec/kurier-
galicyjski/1119902-piekarski.html
Klubówna Anna, Królowa Jadwiga. Opowieść o  czasach
i  ludziach, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa
1971.
Kos Władysław, ks., Fundacja klasztoru jasnogórskiego w świetle
nowej interpretacji źródeł, nakład autora, Kraków 2002.
Lisowczycy – Encyklopedia tradycji [online], dostępne
w internecie: http://tradycja.wikia.com/wiki/Lisowczycy
Migdał Władysław, Od zatruć pokarmowych do bezpiecznej
żywności [online], dostępny w  internecie:
http://ptz.icm.edu.pl/przeglad/pdf
Oficjalna strona Muzeum Pałacu w  Wilanowie:
http://www.wilanow-palac.pl
Paprocki Bartosz, Herby rycerstwa polskiego [e-book online],
dostępne w internecie: http://books.google.pl/books
Pietrzyk Roman, Poczet władców i  władczyń Polski [online],
dostępny w internecie: www.wladcy.myslenice.net.pl
Poczet królów i  książąt polskich, praca zbiorowa, Czytelnik,
Warszawa 1996.
Poczet władców Polski i  Rzeczypospolitej [online], dostępny
w internecie: www.poczet.com
Poczet władców Rzeczypospolitej [online], dostępny
w internecie: http://www.poczet.com/konrad.htm
Poczet żon królewskich [online], dostępny w  internecie:
http://www.ruinyizamki.pl
Polska Jana Długosza, PWN, Warszawa 1984.
Polski słownik biograficzny, praca zbiorowa, Polska Akademia
Nauk Instytut Historii Wrocław–Kraków–Warszawa; Zakład
Narodowy im. Ossolińskich; Wydawnictwo PAN, 1959–1960.
Powstanie Chmielnickiego od Korsunia do Piławiec [online],
dostępny w  internecie:
http://www.wisniowiecki.com/1648.htm
Przygórzewski Marcin, Jako się u  nas o  tron grywało [online],
dostępny w  internecie:
http://rpg.bestiariusz.pl/artykuly/1488/jako-sie-u-nas-o-tron-
grywalo
Puziński Paweł, Szpiegowskie tajemnice opata Hackiego [online],
dostępne w  internecie:
http://historia.trojmiasto.pl/Szpiegowskie-tajemnice-opata-
Hackiego
Romański Romuald, Książę Jeremi Wiśniowiecki, Bellona,
Warszawa 2009.
Róg Rafał, Polscy królobójcy, PWN, Warszawa 1993.
Rudzki Edward, Polskie królowe, Instytut Prasy i  Wydawnictw
Novum, Warszawa 1990.
Rymkiewicz Jarosław Marek, Samuel Zborowski, Wydawnictwo
Sic!, Warszawa 2010.
Rzeczpospolita Obojga Narodów. Historia od roku 1572–1798
[online], dostępne w  internecie:
http://www.szlachta.internetdsl.pl/historia/historia.htm
Satała Zbigniew, Poczet polskich królowych, księżnych i  metres,
Glob, Szczecin 1990.
Sawicki Zbigniew, Lisowczycy [online], dostępny w  internecie:
http://www.signum-polonicum.com.pl/artykuly.html
Secret service króla Stasia [online], dostępne w  internecie:
www.focus.pl/m/historia/pokaz/publikacje/secret-service-
krola-stasia
Solak Andrzej, Boży bicz na kacerzy [online], dostępne
w internecie: http://www.katolik.pl/bozy-bicz-na-kacerzy
Staszewski Jacek, August II Mocny, Zakład Narodowy imienia
Ossolińskich – Wydawnictwo, Wrocław–Warszawa–Kraków
1998.
Sztajner-Iwińska Agnieszka, Zdrada stara jak świat [online],
dostępne w  internecie:
http://www.polskicraigavon.com/magazyn3.pdf
Szwarc Andrzej, Urbański Marek, Wieczorkiewicz Paweł, Kto
rządził Polską? Nowy poczet władców od początków do XXI
wieku, Świat Książki, Warszawa 2007.
Tomkiewicz Władysław, Jerzy Ossoliński, Lwów 1939.
Wasilewski Tadeusz, Ostatni Waza na tronie polskim, Katowice
1984.
Zieliński Andrzej, Kronika przyprawionej gęby [online], dostępny
w internecie: http://www.polityka.pl/historia
Zienkowska Krystyna, Stanisław August Poniatowski, Zakład
Narodowy im. Ossolińskich – Wydawnictwo, Wrocław 2004.
Żywirska Maria, Ostatnie lata życia króla Stanisława Augusta,
Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1975.

You might also like