Professional Documents
Culture Documents
Słowiński P., Słowiński K. - Nikola Tesla. Władca Piorunów
Słowiński P., Słowiński K. - Nikola Tesla. Władca Piorunów
Fahrenheit 451
Korekta i redakcja
Agnieszka Pawlik-Regulska
Dyrektor projektów wydawniczych
Maciej Marchewicz
Skład, łamanie
Honorata Kozon
ISBN 978-83-8079-064-3
Copyright © Przemysław Słowiński
Copyright © Krzysztof K. Słowiński
Copyright © Fronda PL Sp. z o.o., Warszawa 2018
Wydawca
Fronda PL , Sp. z o.o.
ul. Łopuszańska 32
02-220 Warszawa
tel. 22 836 54 44, 877 37 35
faks 22 877 37 34
e-mail: fronda@fronda.pl
www.wydawnictwofronda.pl
www.facebook.com/FrondaWydawnictwo
www.twitter.com/Wyd_Fronda
Spis treści
WSTĘP.......................................................................................................................... 6
PROLOG..................................................................................................................... 13
ROZDZIAŁ I............................................................................................................... 20
ROZDZIAŁ II............................................................................................................. 44
ROZDZIAŁ III........................................................................................................... 71
ROZDZIAŁ IV............................................................................................................ 94
ROZDZIAŁ V........................................................................................................... 122
ROZDZIAŁ UI......................................................................................................... 151
ROZDZIAŁ VII....................................................................................................... 167
ROZDZIAŁ VIII...................................................................................................... 198
ROZDZIAŁ IX......................................................................................................... 221
ROZDZIAŁ X........................................................................................................... 237
ROZDZIAŁ XI......................................................................................................... 262
ROZDZIAŁ XII........................................................................................................ 303
ROZDZIAŁ XIII...................................................................................................... 323
ROZDZIAŁ XIV...................................................................................................... 350
ROZDZIAŁ XV........................................................................................................ 369
ROZDZIAŁ XUI...................................................................................................... 407
ROZDZIAŁ XVII..................................................................................................... 434
PATENTY TESLI................................................................................................... 446
LITERATURA........................................................................................................ 450
Mam więcej wrogów
niż ktokolwiek inny na świecie.
Nikola Tesla
1 Margaret Cheney, Tesla: Man Out of Time, A Touchstone Book, New York
2001
PROLOG
(7 STYCZNIA 1943)
Zjawili się kilka godzin po tym, jak pracownicy przedsiębiorstwa pogrze-
bowego wynieśli z pokoju zwłoki. Błysnęli portierowi metalowymi znacz-
kami, dyrektorowi hotelu pokazali urzędowy papier z nakazem przeszuka-
nia opatrzony wszystkimi stosownymi pieczęciami. Żaden klucz uniwer-
salny, żadne hasło, przynależność do wyższych sfer, a nawet pokrewień-
stwo z rodziną królewską nie otwiera drzwi tak skutecznie, jak policyjna
odznaka. Ludzie wprawdzie niechętnie, ale jednak zawsze je otwierają.
Obydwaj w żaden sposób nie przypominali swym wyglądem agentów
FBI. Funkcjonariusze tajnej policji zawsze zresztą starają się wyglądać na
kogoś innego niż tajniacy. Wbrew temu, jak zwykle przedstawiają ich pisa-
rze w sensacyjnych powieściach, nie mają kwadratowych szczęk, ostrzyżo-
nych na jeża głów, kapeluszy z szerokim rondem, szarych garniturów i min
tak smutnych, jak gdyby właśnie wrócili z pogrzebu. Nie noszą również na-
łogowo ciemnych okularów i nie siadają okrakiem na krześle.
Corey Sanders z powodzeniem mógł uchodzić za nauczyciela angiel-
skiego w dobrej, prywatnej szkole średniej. Ubrany był w eleganckie szare
półbuty, szare spodnie i popielaty sweter w serek. Całości dopełniała
śnieżnobiała koszula i zawiązana pod szyją czarna muszka.
Jego partner, William Spivey, wyglądał dla odmiany jak przestępca.
Sanders był raczej szczupły, Spivey krępy, z szerokimi ramionami i byczym
karkiem. Brązową marynarkę miał ciasno opiętą na szerokiej piersi. Twarz
Coreya Sandersa zdawała się promieniować inteligencją i wrażliwością,
Spivey natomiast sprawiał wrażenie tępego goryla. Twarz miał pokiere-
szowaną, całą w szramach, spłaszczeniach i zgrubieniach. Była to twarz,
która niczego nie musiała się obawiać, ponieważ wszystko, co można by
pomyśleć, już się jej przydarzyło.
Sądząc po wyglądzie Sandersa, asystujący w charakterze świadka przy
czynnościach dyrektor hotelu New Yorker Harvey Bloom spodziewał się,
że będzie on przeprowadzał rewizję schludnie i systematycznie, nie robiąc
bałaganu; przez analogię myślał również, że Spivey okaże się flejtuchem
zostawiającym wszędzie brudne odciski swoich łap.
W rzeczywistości było odwrotnie. Agent Spivey badał każdy przedmiot
z troską, a następnie odstawiał na poprzednie miejsce bądź układał
w przyniesionym ze sobą sporych rozmiarów kartonowym pudle. Nato-
miast kiedy zawartość jakiejś szuflady kończył przeglądać funkcjonariusz
Sanders, podłoga u jego stóp zaśmiecona była papierami. Niedopałki gasił
na stoliku, kubek po kawie wyrzucił przez okno, a po załatwieniu w toale-
cie naturalnej potrzeby fizjologicznej nie spłukał nawet muszli klozetowej.
– Nie ma żadnego powodu, żeby zostawiać tutaj chlew – nie wytrzymał
w końcu Harvey Bloom.
– Pan Tesla jest zbyt martwy, żeby się tym przejmować – mruknął
w odpowiedzi Corey Sanders.
Udawał, że nie dostrzega pełnego potępienia spojrzenia dyrektora. Za-
pewne miał w tym dużą wprawę.
– Ale to nie jego prywatne mieszkanie, tylko pokój w hotelu – zaprote-
stował dyrektor. – Ktoś będzie to musiał posprzątać.
– Macie tu chyba sprzątaczki, co nie? – rzucił w jego kierunku przedsta-
wiciel FBI.
Nie przypominał już sympatycznego profesora college’u, raczej koja-
rzył się ze złośliwym belfrem z podstawówki w jakiejś zakazanej dzielnicy.
Takim, który każe uczniom wyciągać przed siebie dłonie i bije po nich
drewnianą linijką. Głos miał twardy, niski, jego barwa kojarzyła się z ze-
psutą maszyną parową.
Zamknij się pan łaskawie i nie przeszkadzaj w czynnościach urzędo-
wych – dodał aroganckim tonem. – Poza tym kiedy przeprowadzam rewi-
zję, nie ma żadnego pieprzonego powodu, żeby ktoś mnie pouczał.
– Złożę na panów skargę – zagroził mister Bloom.
– A składaj se pan, co tylko chcesz – warknął agent Sanders. – Choćby
do samego Pana Boga.
– Nie, nie do Boga – wyjaśnił spokojnie dyrektor. – O ile się orientuję, to
szefem nowojorskiego biura FBI jest ciągle mój stary kumpel John Evans,
ojciec chrzestny mojej córki Sary. Zaraz zresztą do niego zadzwonię…
– Musi pan wybaczyć Coreyowi – wtrącił się agent Spivey. Pomimo bru-
talnego wyrazu twarzy miał ciepły, kulturalny głos. – Miał naprawdę bar-
dzo ciężki dzień – dodał pojednawczo.
– Nic nie muszę – zirytował się dyrektor. – Jestem gotów się założyć, że
stary da wam za to nieźle po głowie.
– On nie miał nic złego na myśli – tłumaczył dalej Spivey.
– Jak cholera.
– Po prostu jest dziś wyjątkowo spięty.
– Jak cholera – powtórzył Bloom. – Sądząc po zachowaniu pańskiego
kolegi, można by pomyśleć, że wstał z łóżka lewą nogą.
Sanders spojrzał na niego z lodowatą wściekłością, ale powstrzymał się
od komentarza. Zdechła foka zmrożona na lód emanowałaby większym
ciepłem niż spojrzenie agenta.
– Podobno jakieś rzeczy zmarłego znajdują się również w hotelowej
piwnicy? – odezwał się agent Spivey.
– Zgadza się.
– Chcielibyśmy również tam zajrzeć.
– Nie widzę przeszkód.
– Czy ma pan klucz do tego sejfu? – pracownik FBI popatrzył wymow-
nie na stojącą w rogu pokoju ciężką metalową szafę.
– W żadnym wypadku. To prywatny sejf pana Tesli, a nie hotelowy.
– Dlaczego więc nigdzie nie znaleźliśmy klucza?
– Tego nie wiem – wzruszył ramionami Harvey Bloom. – Panowie
przed wami też musieli wzywać ślusarza.
– Jacy znów panowie? – zaniepokoił się funkcjonariusz.
– Pan Kosanovič i jeszcze dwóch innych.
– Cholera! Dlaczego pan im na to pozwolił? – zdenerwował się grzebią-
cy w koszu na śmieci agent Sanders.
– A dlaczego niby miałem nie pozwolić? – dyrektor ponownie wzruszył
ramionami. – Pan Kosanovič jest bratankiem pana Tesli i jego naturalnym
spadkobiercą. Nie widziałem najmniejszego powodu, żeby mu czegokol-
wiek zabraniać.
– Pan będzie miał z tego powodu grube nieprzyjemności – syknął San-
ders.
– Nieprzyjemność to ja już mam, rozmawiając z takim gburem jak pan
–
Bloom rzucił na rozmówcę jadowite spojrzenie. – A konsekwencjami niech
pan mnie nie straszy, łaskawco. W żadnym wypadku nie złamałem obo-
wiązującego prawa.
Dyrektor wyjrzał przez szerokie okno na zewnątrz. Ciężkie płatki śnie-
gu opadały jak bataliony białej armii sprawnie zajmującej nagą, ciemną
ziemię. Przy tego rodzaju pogodzie ponury w gruncie rzeczy i bezosobowy
pokój wydawał się być azylem ciepła i spokoju. Nawet pomimo obecności
obu tajniaków i bałaganu wywołanego ich pracą. Nic nie daje takiego po-
czucia bezpieczeństwa jak dobrze ogrzane, przytulne pomieszczenie, gdy
lodowata zima skuwa świat za oknem.
– A czego panowie właściwie szukacie? – zapytał Bloom agenta Spi-
veya.
– Przykro mi, ale tego powiedzieć nie mogę – uśmiechnął się przepra-
szająco funkcjonariusz. – Rozumie pan, tajemnica służbowa. Na zlecenie
ministerstwa obrony mamy po prostu zabezpieczyć wszystkie dokumenty
zmarłego pana Tesli.
*
Narastająca od 1938 roku groźba wojny z Trzecią Rzesza i państwami
Osi sprawiła, że rozwój nauki był ściśle związany z losami wojny i pokoju.
2 sierpnia 1939, na krótko przed wybuchem II wojny światowej w Euro-
pie, Albert Einstein napisał list do ówczesnego prezydenta USA Franklina
Delano Roosevelta, w którym wraz kilkoma innymi naukowcami zawiado-
mił go o podjętych w hitlerowskich Niemczech pracach nad otrzymaniem
wzbogaconego U-235 mogącego posłużyć do zbudowania bomby atomo-
wej.
Wojny miały zresztą od wieków niebagatelny wpływ na rozwój nauk fi-
zycznych oraz inżynierii. I odwrotnie – nauka na losy wojen. Wojsko finan-
sowało badania naukowe już w czasach renesansu. Książęta i królowie –
szczególnie we Włoszech i Niderlandach – płacili ciężkie pieniądze takim
ekspertom jak Leonardo da Vinci czy Galileusz. Z punktu widzenia historii
nauki najważniejszym konfliktem zbrojnym była jednak
II wojna światowa. Wtedy to właśnie stworzono podwaliny wielu szeroko
stosowanych dziś rozwiązań technicznych. Poza tym nastąpiła zasadnicza
zmiana w sposobie organizacji i finansowania badań przez państwo. Rządy
– zwłaszcza amerykański – wykorzystały w pracach na rzecz wojska talen-
ty tysięcy naukowców, podejmując działania w niespotykanej do tej pory
skali.
Jeszcze w 1939 roku rząd USA podjął wielkie przedsięwzięcie pod na-
zwą „Projekt Manhattan”. Jego celem było przeprowadzenie badań i wy-
produkowanie nadającej się do praktycznego użytku bomby atomowej.
W wyniku prac nad tym programem w niespełna pięć lat bomba atomowa
przekształciła się z teoretycznej koncepcji w przerażającą rzeczywistość.
Stało się tak dzięki temu, że pozwolono grupie najlepszych naukowców na
świecie zrealizować swe zdolności twórcze w ramach szczodrze finanso-
wanego, ale jasno zakreślonego programu badawczego.
Najbardziej skomplikowanym zadaniem było wyprodukowanie wy-
starczających ilości wzbogaconego uranu. Rządy wielu państw: Niemiec,
Francji, Wielkiej Brytanii, Związku Radzieckiego, USA, Japonii, Chin
i Włoch powołały grupy ekspertów mających za zadanie zbadać możliwe
zastosowanie rozszczepienia atomu. Wszyscy wiedzieli, że gdyby Niemcy
pierwsze zbudowały bombę jądrową – Stany Zjednoczone, a wraz z nimi
cały cywilizowany świat mógłby tę wojnę przegrać. Była to więc sprawa
życia i śmierci. W USA zbudowano szybko dwa wielkie kompleksy przemy-
słowe w celu wyprodukowania dostatecznej ilości dwóch rodzajów paliwa
jądrowego: uranu i nowo odkrytego pierwiastka – plutonu.
W roku 1944 prace nad budową bomby atomowej szły już pełną parą,
zarówno w Niemczech, jak i w USA. Z początkiem kwietnia Amerykanie na-
brali pewności, że hitlerowcy nie wygrają z nimi wyścigu o to, kto pierw-
szy dysponował będzie tym potwornym narzędziem zagłady. Niemieccy
uczeni, mimo że dysponowali najlepszą kadrą, nie zdołali zbudować bom-
by atomowej. Najbardziej zaawansowanych badań nad rozszczepieniem
jądra atomowego dokonał profesor Otto Hahn, lecz dalszy ciąg jego prac
prowadził na manowce. Poza tym alianci bardzo skutecznie niszczyli
wszelkie zalążki niemieckich prac mogące doprowadzić do atomowego
sukcesu. Przeciwnicy hitleryzmu wewnątrz Niemiec, z laureatem Nagrody
Nobla z 1914 roku Maxem von Laue na czele, świadomie kierowali badania
na błędne tory. Historia pozytywnie oceniła tę zdradę. Natomiast Johannes
Stark, laureat Nagrody Nobla z roku 1919, za gorliwe popieranie hitlery-
zmu dostał cztery lata więzienia. Niemieccy fizycy doprowadzili badania
atomowe do takiego stanu, że mieli wszystkie elementy składowe reakto-
ra. Nie zdążyli go jednak złożyć.
Jak wiadomo, Tesla pracował również nad „promieniami śmierci”, bro-
nią wykorzystującą promienie laserowe i cząsteczkowe. W obszarze jego
zainteresowań znalazła się także broń oparta na infradźwiękach. Tesla
przewidział możliwość konstrukcji bomb elektromagnetycznych, które
niszczyłyby urządzenia elektryczne wroga (takich właśnie bomb użyła nie-
dawno armia amerykańska walcząca w Afganistanie). Jego prace posłużyły
za fundament pod doświadczenia związane ze zdalnym wpływaniem na
mózg przez fale elektromagnetyczne. Krótko mówiąc, duża część badań
wynalazcy dotykała kwestii związanych z przemysłem zbrojeniowym i nic
w tym dziwnego, że ich postępami zainteresowani byli amerykańscy woj-
skowi.
Tesla uważał, że jego broń (strzelająca na odległość ponad 200 kilome-
trów wiązką energii mogącą zniszczyć dziesięć tysięcy samolotów) unie-
możliwi w przyszłości wojny, bo jeśli państwa dysponowałyby tak straszli-
wym orężem, jakikolwiek atak stałby się niemożliwy. W 1937 roku zapro-
ponował dostarczenie swojego systemu uzbrojenia głównym mocar-
stwom, lecz nie spotkało się to z zainteresowaniem. Wyjątkiem był ZSRR,
który (podobno) zapłacił mu dwadzieścia pięć tysięcy dolarów za wstępne
plany.
Czego tak naprawdę agenci Federalnego Biura Śledczego szukali w jego
pokoju i co rzeczywiście znaleźli? Co stało się z dokumentami, które zabez-
pieczyli? Kto, w jaki sposób i czy w ogóle kiedykolwiek je wykorzystał? Co
zabrali z sejfu trzej ludzie, którzy pojawili się tam przed funkcjonariusza-
mi?
Przedstawiona niżej historia stanowi zaledwie próbę odpowiedzi na te
pytania. Próbę, bo właściwie nikt dotąd żadnych konkretnych odpowiedzi
nie udzielił. I raczej nie należy spodziewać się żadnych wyjaśnień, gdyż
wiele akt dotyczących tej sprawy do dziś otoczonych jest klauzulą najwyż-
szej tajności. Podejmowane na przestrzeni wielu lat przez szereg ludzi tro-
py wiodły zwykle na manowce. Ktoś zresztą bardzo się postarał, żeby tak
było. Rezultatem rozlicznych badań i śledztw są jedynie mniej lub bardziej
wiarygodne teorie. Być może Tesla zabrał tajemnicę swej superbroni do
grobu?
W każdym razie zwolennicy spiskowych teorii uważają, że sporo jaw-
nych i tajnych wynalazków dokonanych w USA w drugiej połowie
XX wieku mogło powstać tylko przy wykorzystaniu „zaginionych” notatek
tego zapomnianego geniusza…
*
Grube płatki za oknem przypominały tanią, rzadką koronkę. Śnieg był
mokry, lepki, przykrywał krajobraz gronostajowym futrem. Kiedy agenci
kończyli już swoją robotę, zerwał się gwałtowny wiatr. Nie wył i nie huczał
jak zwykle wiatr, lecz raczej jęczał i zawodził, wydając dźwięki pochodzące
jakby z zupełnie innego świata. Brzmiało to jak requiem dla potępionych
albo jak krzyk duszy skazanej na mękę…
ROZDZIAŁ I
CHORWACKI SERB
(1856–1862)
Jeżeli w powietrzu unosi się słodki zapach cyprysów, oleandrów, lawendy
i ziemi nagrzanej południowym słońcem, jeśli waszym oczom ukażą się
monumentalne Góry Dynarskie, malownicze miasteczka z czerwonymi da-
chówkami i błękitno-szmaragdowe morze, możecie być pewni, że oto wła-
śnie znaleźliście się w Dalmacji. Ta historyczna kraina w dzisiejszej Chor-
wacji i Czarnogórze rozciąga się wzdłuż wybrzeża Adriatyku, od wyspy
Pag na północy aż po Zatokę Kotorską na południu, tworząc pas o szeroko-
ści pięćdziesięciu kilometrów i długości prawie 400. Obejmuje również
około tysiąca przybrzeżnych wysp o łącznej powierzchni trzynastu tysięcy
kilometrów kwadratowych.
Walory tej krainy doceniono już w starożytności. Jako jedna z prowin-
cji rzymskich ze względu na łagodny, ciepły klimat była bardzo popular-
nym miejscem osiedlania się bogatych patrycjuszy. Urodzony w Dalmacji
cesarz Dioklecjan pod koniec życia postanowił wrócić w rodzinne strony.
W mieście Salon (Split) wybudował wspaniały pałac, zamieszkiwany póź-
niej przez kolejnych imperatorów. Ruiny cesarskiej budowli istnieją tam
do dziś.
Przed Rzymianami opisywane terytorium zamieszkiwały wojownicze
plemiona Ilirów. Od jednego z nich – Dalmatów, wywodzi się – jak łatwo
zgadnąć – nazwa krainy.
Mniej więcej w 400 roku przed naszą erą tereny te rozpoczęli podbijać
Celtowie, potem kolonizowali je Grecy. Rzymianie zajęli je w I wieku naszej
ery i przez stulecia panowali na nich niepodzielnie.
Przez całe swoje dzieje Dalmacja była krainą gwałconą okrutniej niż ja-
kakolwiek inna, może z wyjątkiem Sycylii. W roku 437 została włączona
w granice Cesarstwa Wschodniorzymskiego. Jednak już niecałe sto lat póź-
niej ziemie dzisiejszej Chorwacji najechali Hunowie oraz Goci, którzy spu-
stoszyli niemal cały Półwysep Bałkański. Na przełomie VI i VII wieku roz-
poczęła się wielka wędrówka Słowian. Wtedy to właśnie na Półwysep Bał-
kański dotarło plemię Chorwatów, które przywędrowało tu ze swojej pra-
ojczyzny – Białej lub Wielkiej Chorwacji. Legenda głosi, że były to ziemie
położone na północ od Karpat, czyli obecna Małopolska i Ukraina.
Zaraz po przybyciu podporządkowało ich sobie wielkie państwo Awa-
rów. Kiedy Awarów pokonał Karol Wielki, Chorwaci natychmiast popadli
w zależność od państwa Franków. W pierwszej połowie IX wieku Chorwa-
cja oddała się pod rządy Bizancjum. Niezawisłe i samodzielne państwo
chorwackie powstało w roku 879, kiedy to książę Branimir zerwał związki
z Cesarstwem Bizantyjskim.Przełomowym w historii okazał się rok 1102.
Wtedy to Chorwacja podpisała unię personalną z Węgrami, a porozumie-
nie przetrwało aż do roku 1918.
W XIV wieku podboje w Europie zaczęli Turcy, zajmując przy okazji
część terytorium Chorwacji. Gdy w roku 1526 tron węgierski i chorwacki
objęli Habsburgowie, pod ich rządami znalazły się jedynie okolice Zagrze-
bia. Reszta terytorium po wschodniej stronie Adriatyku dostała się w ręce
Imperium Osmańskiego, a część dalmatyńska do XVIII wieku znajdowała
się pod panowaniem Wenecji.
Trafiwszy pod berło Habsburgów, Chorwacja poddana została całkowi-
cie rządowi wiedeńskiemu. Magnateria i szlachta chorwacka starała się na-
ciskać na rządzących, aby odzyskali ziemie utracone na rzecz Turków. Od
roku 1683, kiedy to Jan III Sobieski złoił im skórę pod Wiedniem, rozpo-
czął się okres odzyskiwania ziem przez nich zabranych. Za panowania Ma-
rii Teresy Chorwacja została podporządkowana administracji węgierskiej.
Kiedy jej następca Józef II chciał zgermanizować Węgry i Chorwację, natra-
fił na opór ze strony obu państw.
Wtedy właśnie w Chorwacji zaczęła się walka o niepodległość, język
i tożsamość narodową. Powstał ruch odrodzenia narodowego zwany iliry-
zmem. Jego przywódcą został Ljudevit Gaj. Narodowe uczucia obudziło
w Chorwatach utworzenie przez Napoleona w latach 1809–1814 Prowincji
Iliryjskich. W ramach Wielkiej Ilyrii chciano zjednoczyć południowych Sło-
wian i stworzyć jeden naród, który posługiwałby się wspólnym językiem.
W 1848 roku doszło do powstania przeciwko Węgrom. Ban Josip Jela-
cić opowiedział się jednak po stronie Habsburgów i brutalnie stłumił re-
wolucję. Początkowo oddzielono Chorwację od Węgier, jednak w 1868
roku oba te państwa znów podpisały umowę, w której zastrzeżono szero-
ką autonomię wewnętrzną Chorwacji, między innymi w sprawach sądow-
nictwa, oświaty i religii; język chorwacki ponownie stał się językiem urzę-
dowym.
*
Tak oto, w opisany wyżej sposób, przedstawiała się sytuacja Chorwacji
w drugiej połowie XIX wieku, kiedy rozpoczyna się ta historia. Początek
swój ma w małej dalmatyńskiej wiosce Smiljan, 9 lipca 1856 roku, równo
o północy. Wtedy właśnie Nikola, a raczej Nikołaj – bo tak nazwano go na
chrzcie – wydał swój pierwszy krzyk na ziemskim padole. To sformułowa-
nie: „równo o północy” wyjaśnia rozbieżności, które nagminnie pojawiają
się w jego rozlicznych biografiach. Jako data urodzin raz pojawia się dzie-
wiąty lipca, raz znowu dziesiąty.
Legenda mówi, że wioskę objęła wtedy we władanie potężna burza
z piorunami, co – jak utrzymują przesądni – miało zaważyć o przyszłości
narodzonego dziecka. Na tle posępnych chmur błyskawice kreśliły po-
strzępione zygzaki, wyglądające jak krakelura na obrazach dawnych mi-
strzów. Strugi wody nieubłaganie biczowały ziemię, nasuwając na myśl
starożytne mity o karze bogów, arkach i zaginionych kontynentach pochło-
niętych przez wezbrane morze. Czarne drzewa wyciągały w górę swe ra-
miona, jakby były fanatycznymi wyznawcami jakiegoś gwałtownego boga.
Wydawało się, że straszliwy huk gromów pochodzi nie tylko z nieba, ale
i spod ziemi, jak gdyby niebo i ziemia rozwarły się, zapowiadając Armage-
don.
Leżące pomiędzy górami Velebit a wschodnim wybrzeżem Adriatyku
Smiljan było na co dzień miłą, ciepłą, czystą i pełną życia wioską; zieloną
latem i wiosną, jesienią i zimą mieniącą się kolorami, jakich żaden malarz
nie wymyśli. Tej nocy jednak wydawało się ponure, otulone gęstą zasłoną
deszczu, plątaniną błyskawic, szarej mgły i błota. Przywodziło na myśl
cmentarz i opadające na małą chatę państwa Teslów wieko trumny.
Nikola był czwartym z piątki dzieci (dwóch synów i trzech córek) Djo-
uki Mandi i Milutina Tesli. Ich dom stał tuż obok serbskiego kościoła orto-
doksyjnego, któremu przewodził wielebny Milutin Tesla, dorabiający sobie
czasem do skromnych dochodów pisaniem artykułów do gazet pod literac-
kim pseudonimem Srbin Pravicich, co na język polski można przetłuma-
czyć jako „człowiek prawa”.
Serbska rodzina Teslów należała w Chorwacji do rasowej i religijnej
mniejszości. To jedno, krótkie zdanie rozprawia się z pokutującym w dzie-
siątkach biografii wielkiego wynalazcy mitem przedstawiającym go jako
Chorwata. (Określenie „genialny Chorwat” pojawia się przynajmniej w co
drugim ukazującym się w Polsce, a dotyczącym bohatera tej opowieści ar-
tykule czy opracowaniu). Nikola Tesla był urodzonym i zamieszkałym
w Chorwacji Serbem! Chociaż sam podkreślał w późniejszym czasie wielo-
krotnie, że jednakowo dumny jest zarówno ze swej chorwackiej ojczyzny,
jak i swojego serbskiego pochodzenia. Rodzina Teslów, którzy w zamierz-
chłej przeszłości nosili nazwisko Draganic, wyemigrowała z Serbii do
Chorwacji w połowie XVIII wieku.
Jako niezależne państwo Serbia pojawiła się na mapach w roku 1878,
początkowo pod władzą proaustriackiej dynastii Obrenowiciów, później
pod berłem prorosyjskiej dynastii Karadziordziewiciów. W 1945 roku, za-
raz po II wojnie światowej, stała się jedną z części nowego państwa – So-
cjalistycznej Federacyjnej Republiki Jugosławii rządzonej żelazną ręką
przez Josipa Broza Titę.
Po śmierci marszałka Tity w roku 1980 odżyły, tłumione wcześniej
jego autorytetem i dyktatorską formą sprawowania władzy, antagonizmy
narodowościowe. Swój epilog znalazły one w rozpadzie SFRJ[2] i poprze-
dzającej go krwawej wojnie domowej w latach 1992–1995, w której życie
straciło kilkaset tysięcy ludzi.
*
Wynalazcą był właściwie od dziecka. Już w wieku pięciu lat zbudował
koło wodne, jednak zupełnie inne od tych, które widywał we wsi. Koło Te-
sli było gładkie i bez łopatek, lecz mimo to bez trudu obracało się w nurcie
strumienia. Wiele lat później przypomniał sobie o tym kole przy konstru-
owaniu unikalnej bezłopatkowej turbiny.
Nie wszystkie jednak wynalazki były tak udane. Wiele eksperymentów
okazało się pomyłką i ściągnęło na głowę Nikoli całą masę kłopotów. Któ-
regoś dnia na przykład wdrapał się na dach stodoły z wielkim, czarnym
parasolem ojca. Zaczął poruszać nim gwałtownie w górę i w dół, aż poczuł,
jak kręci mu się w głowie, a jego ciało staje się lekkie niczym piórko.
– Na tym da się latać – powiedział cicho sam do siebie. – Umiem latać! –
powtórzył nieco głośniej i… skoczył.
Opór powietrza natychmiast wywrócił parasol na drugą stronę. Ude-
rzenia w ziemię nawet nie poczuł. Tylko jakaś potworna siła wtłoczyła mu
żołądek do gardła i wycisnęła z płuc cały zgromadzony tam zapas tlenu.
A potem przez krótką chwilę nie było nic, tylko hucząca ciemność, w której
bez końca obracały się koła ogromnej maszyny. Zawieszone wysoko na
niebie słońce zaczęło wirować niczym ognista kula. Robiło się coraz mniej-
sze i mniejsze, aż zgasło zupełnie.
– Boże Przenajświętszy, dziecko mi się zabiło! – wykrzyknęła z przera-
żeniem Duka, znalazłszy swą pociechę leżącą bez przytomności pod
drzwiami stodoły. Obok „zwłok” leżał połamany parasol męża.
Mamrocząc jakieś modlitwy i łykając cisnące się do oczu łzy, wzięła Ni-
kolę w ramiona i popędziła z nim do domu, wrzeszcząc przy tym co sił
w płucach:
– Milutin! Milutin, zaprzęgaj natychmiast konie i pędź po lekarza! Niko-
la spadł z dachu!
– Nie ma chyba żadnych złamań ani wewnętrznych obrażeń – oświad-
czył z powagą godzinę później doktor Mavrovič, chowając do swej lekar-
skiej torby stetoskop. – Biorąc pod uwagę wysokość, z której spadł, to
wszystko zakrawa wręcz na cud.
– Nikola, po coś ty tam, dzieciaku, w ogóle wchodził? – gestem bezsilnej
rozpaczy ojciec załamał ręce nad leżącym w łóżku synem. – Nie przyszło ci
do głowy, że możesz spaść?
– Ja wcale nie spadłem, tato – wyjaśnił zgodnie z prawdą poszkodowa-
ny, wypluwając rozchwiany siłą upadku ząb.
– Jak to nie spadłeś? Przecież…
– Ja skoczyłem.
– Skoczyłeś?... – wielebny Milutin chwycił się za głowę. – Panie dokto-
rze, pan słyszy, co on bredzi? Może to jakieś uszkodzenie mózgu powstałe
w wyniku upadku z wysokości…
– To żadne uszkodzenie – zaprotestował gwałtownie Nikola. – Ja po
prostu skoczyłem. Z parasolem.
– Z parasolem?
– Tak. Wypełniające czaszę powietrze powinno osłabić upadek, ale me-
talowa konstrukcja okazała się za słaba. Następnym razem wezmę to pod
uwagę i wzmocnię ją.
– Nie będzie żadnego następnego razu! – krzyknął z przejęciem pan Te-
sla. –
Słyszysz? Żadnego skakania. Jeśli tylko zobaczę cię w pobliżu stodoły, to
tak ci wygarbuję skórę na pupie, że przez tydzień nie będziesz mógł siadać!
Pierwszym legendarnym spadochroniarzem był według podań chiń-
skich żyjący w latach od 2258 do 2208 p.n.e. cesarz Shun, który skoczył
z wysokiej płonącej stodoły, trzymając w rękach dwa szerokie kapelusze
w celu osłabienia upadku. Stare kroniki chińskie zawierają także opisy
skoków amortyzowanych za pomocą parasoli wykonywanych przez ów-
czesnych akrobatów.
Pierwszy realny projekt budowy spadochronu stworzył Leonardo da
Vinci. Szkice i opis budowy tego urządzenia zamieścił w czwartym rozdzia-
le Kodeksu Atlantyckiego. Wykonany według jego projektu spadochron zo-
stał pomyślnie przetestowany już w XX wieku. Jednym z kolejnych, waż-
niejszych wynalazców był francuski fizyk Sebastian Lenormand. W roku
1783 wydał broszurkę, w której dokładnie opisał konstrukcję swojego
urządzenia. Jest mało prawdopodobne, by wykonał skok, chociaż niektóre
źródła podają, że 29 grudnia tegoż samego roku Lenormand skoczył z bal-
konu obserwatorium w Montpellier. Swojemu przyrządowi nadał nazwę:
„parachute”.
W tym samym czasie konstrukcją spadochronu i praktycznymi próba-
mi jego wykorzystania zajmował się też Joseph Michel Montgolfier, wyna-
lazca latającego balonu napełnianego ogrzanym powietrzem. Dwa lata po
wydaniu drukiem broszury Lenormanda Jean-Pierre Blanchard wyrzucił
z kosza balonu swojego psa na spadochronie własnej konstrukcji. Ekspery-
ment nie spodobał się zwierzęciu, chociaż przeżyło ono upadek i zostało
nagrodzone kilkoma pętami wyśmienitej kiełbasy. 21 listopada 1785 roku
podczas kolejnej próby z psem balon uległ awarii i Blanchard sam zmuszo-
ny był skorzystać ze swojego urządzenia, które i tym razem zdało egzamin.
Dwanaście lat później Francuz Andre-Jacques Garnerin zbudował i oso-
biście zademonstrował spadochron, który nie miał usztywnień. 22 paź-
dziernika 1797 roku wzniósł się w powietrze balonem. Będąc na wysoko-
ści około 700 metrów, przeciął sznur łączący spadochron z balonem i za-
czął spadać. Spadochron wypełnił się po chwili powietrzem i Garnerin wy-
lądował żywy i zdrowy.
*
Podobnie nieudaną konstrukcją Tesli okazał się wyprodukowany przez
niego „silnik” o mocy szesnastu chrabąszczy. Było to lekkie urządzenie
utworzone z kilku maleńkich kawałków drewna tworzących wiatrak na
obrotowym trzpieniu z wielokrążkiem przymocowane do żywych chra-
bąszczy. Kiedy Nikola smarował klejem skrzydła owadów, te machały nimi
desperacko, a maszyna wydawała się startować w powietrze.
Ten kierunek badań został jednak zarzucony na zawsze po pewnym
wydarzeniu, które miało miejsce pod koniec czerwca 1861 roku. Nikolę
odwiedził wtedy kolega, Radovan, mający dość szczególne upodobania ku-
linarne. Uwielbiał na przykład prażone koniki polne, które jak raki zmie-
niały podczas prażenia kolor z zielonego na czerwony. Smakowały podob-
no jak wędzone szprotki. Podobno, bo mimo zachęty ze strony przyjaciela,
Nikola nigdy nie przemógł się, by skosztować tego specjału.
Radko nie gardził też chrabąszczami, zjadał jednak tylko ich odwłoki,
a pancerzyki wyrzucał. Zauważywszy stojący obok słoik pełen chrabąsz-
czy, nie pytając właściciela o pozwolenie, z lubością napchał sobie nimi
usta. Młody wynalazca zwymiotował na ten widok i zaprzestał na zawsze
eksperymentów z owadami.
W kolejnych działaniach Nikola zabrał się natomiast za rozkładanie
i powtórne składanie zegarków dziadka. Te także – jak wspominał – zosta-
ły szybko zaniechane. „Pierwsza operacja, czyli rozłożenie, udawała się za-
wsze, dużo gorzej było z drugą, to znaczy ze złożeniem z powrotem”. Minę-
ło trzydzieści lat, zanim ponownie stawił czoła mechanizmowi zegarka.
Nie wszystkie jego nieudane młodzieńcze wyczyny posiadały naukową
naturę.
Mačak chwytał mnie swymi ostrymi jak igła zębami za spodnie, pokazu-
jąc niedwuznacznie, że potrafiłby boleśnie ukąsić, gdyby tylko chciał –
wspominał Nikola. – Kiedy jednak jego ząbki dochodziły do skóry, nie
naciskał mocniej i te jego przyjacielskie „ukąszenia” przypominały ra-
czej delikatne muśnięcia skrzydła motyla.
Pamiętam zimę – pisał pod koniec swego życia, wspominając dzieciń-
stwo – mroźną i suchą. Śnieg trzeszczał pod stopami przechodniów,
a w powietrzu zostawał za ludźmi zagadkowy blask. Rzucane przez
dzieciaki śnieżki ciągnęły za sobą błyszczącą smugę. Tego wieczoru gła-
dziłem po grzbiecie kota, kiedy zaobserwowałem, że jego futro jeży się,
a moja dłoń przesuwająca się po jego grzbiecie wywołuje snopy iskier.
Mój ojciec wyjaśnił mi, że to prąd – taki sam, jaki obserwuję w błyskawi-
cy podczas burzy. Pamiętam, jak mama się oburzyła: „Przestań głaskać
tego kota” – zrugała mnie. „Jeszcze się zapali”. Ale ja zacząłem się zasta-
nawiać: czy natura to taki ogromny kocur? A jeśli tak, to kto gładzi go
po grzbiecie? Chyba sam Bóg – myślałem.
Tymczasem Maak zeskoczył z moich kolan. Wymył łapki i z jeszcze wil-
gotnym futerkiem szedł przez pokój. Powietrze wokół niego rozjarzyło
się lekko – jak aureola wokół głowy świętego. Ten obraz nie opuszcza
mojego umysłu. To chyba wtedy rozpocząłem próby poznania prawdzi-
wej natury elektryczności. Osiemdziesiąt lat później wciąż szukam. Bez
skutku.
Ciocia Veva miała dwa wystające zęby, jak kły słonia – wspominał
w książce My Inventions. – Kochała mnie bardzo i zawsze na powitanie
całowała mnie w policzek, zatapiając w nim przy okazji te swoje wielkie
zębiska. Krzyczałem z bólu, lecz ona myślała, że to ze wzruszenia, wgry-
zając się głębiej i głębiej. Kleiła też do moich ust swoje wargi, tak że
z trudem uwalniałem się, by złapać oddech.
*
Na tle tego pozornego piękna i sielskości w umyśle chłopca kotłowały
się jednak demony, trwała pamięć ponurych, traumatycznych wydarzeń,
które zaszły w jego rodzinie. Na ile tylko mógł sięgnąć pamięcią wstecz, za-
wsze zauważał ciążącą na jego życiu osobę starszego o siedem lat brata.
Dla pięciolatka był niemalże bohaterem. Dane – błyskotliwy chłopak,
oczko w głowie rodziców – zginął w wieku dwunastu lat w tajemniczym
wypadku.
Nie wiadomo do końca, w jaki sposób odszedł z tego świata. Mówiło
się, że spadł ze schodów, w innej znowu wersji utopił się w studni. Nikola
wyjaśnił w swej autobiografii – i nie ma powodów, by mu nie wierzyć – że
zmarł zabity przez ulubionego konia. Było to wspaniałe zwierzę rasy arab-
skiej podarowane rodzinie przez bliskiego przyjaciela – ulubieniec wszyst-
kich, wykazujący ludzką niemal inteligencję. Kiedyś ocalił nawet życie Mi-
lutinowi, unosząc pana Teslę, gdy w zasypanych śniegiem górach goniła go
sfora wygłodniałych wilków.
Konie interesowały Nikolę od wczesnego dzieciństwa. Fascynowały
i trochę przerażały zarazem. Czasami nawet śniły mu się w nocy. Wielkie,
potężne, nieposkromione. Potrafił patrzeć na nie godzinami, podziwiając
piękno i elegancję ich ruchów. Cóż to była za przyjemność siedzieć na ko-
niu, patrzeć tak na wszystko z góry, stanowić jedność z reagującym na każ-
dy ruch dłoni wspaniałym zwierzęciem, wtulać się w jego pachnącą, ciepłą
grzywę. Nikt dotychczas nie przeniknął dokładnie sekretów instynktu tych
po człowieku najpiękniejszych chyba na świecie stworzeń.
Arab państwa Teslów fascynował go szczególnie. Wielki, półdziki, wy-
jątkowej urody ogier. Łączył w sobie nieokiełznaną siłę, wybuchowość
i smętną zadumę, szaleńczą odwagę, ale i podstępną nieufność. Rzadko za-
chowywał się tak, jak zachowują się inne konie. Nie chodził, tylko podska-
kiwał tanecznym truchtem. Czasem przyklękał, wygrzebywał dziury w pia-
sku, to znowu wyskakiwał w górę i rzucał wściekle łbem na prawo i lewo.
Nagle, jakby na jakiś niewidoczny znak, zrywał się znienacka i z rozwianą
grzywą wstrząsał ziemię grzmotem galopu.
Z czasem między Nikolą a zwierzęciem zawiązało się coś na kształt
przyjaźni. Koń patrzył na niego smutnymi oczyma, kiedy ten czyścił mu ko-
pyta i wycierał słomą. Niekiedy nawet miękkim delikatnym ruchem wsu-
wał chłopcu głowę pod ramię. Ale zgodnie ze wspomnieniami zawartymi
w autobiografii Tesli Dane zmarł od obrażeń spowodowanych przez tego
właśnie konia. Brak jest jednak jakichkolwiek szczegółów dotyczących sa-
mego wypadku.
Cokolwiek Nikola zrobił później, rodzina uważała za nieciekawe i bez
znaczenia w porównaniu z tym, czego spodziewano się po zmarłym bracie.
Jego własne osiągnięcia powodowały, że rodzice jeszcze dotkliwiej odczu-
wali stratę. „Dorastałem, mając słabą wiarę w siebie. Ale też daleko mi było
do tego, by uważano mnie za głupca” – wspominał.
Istnieje też druga, bardziej zawiła psychologicznie wersja tego, jak zgi-
nął starszy brat Nikoli. Według tej wersji Dane zmarł z powodu obrażeń
odniesionych podczas upadku ze schodów w piwnicy. Niektórzy badacze
przypuszczają, że chłopiec stracił świadomość i w napadzie szału oskarżył
Nikolę, że ten go popchnął. Zmarł krótko potem w wyniku groźnych ura-
zów głowy. Jak było naprawdę? Tego zapewne już nigdy się nie dowiemy.
Dziś, po upływie ponad półtora wieku od zdarzenia, weryfikacja którejkol-
wiek z tych wersji nie jest możliwa.
Jakkolwiek by nie było, śmierć brata tragicznie zaciążyła nad losem Te-
sli, który zaczął wykazywać od tego czasu wyraźne oznaki hiperaktywno-
ści. W przyszłości miały one spowodować oskarżanie wynalazcy przez róż-
ne osoby o ekscentryzm.
*
Dorosły już Tesla często cierpiał z powodu nocnych koszmarów i halu-
cynacji związanych ze śmiercią brata. Szczegółów nigdy w pełni nie wyja-
śnił, ale wspomnienie tego wydarzenia ciągle wracało i analizował je przez
całe swoje życie, jakby pochodziło z różnych ram czasowych. Założyć moż-
na tylko, że pięcioletnie dziecko, nie będąc w stanie radzić sobie z obciąże-
niem domniemanej winy, mogło w swym umyśle przeinaczyć wiele fak-
tów.
Spekulować jedynie można również o tym, w jakim stopniu śmierć Da-
nego stała się powodem fantastycznych fobii i obsesji ciągle rozwijających
się u Nikoli. Pewne jednak jest to, że niektóre przejawy skrajnej ekscen-
tryczności wynalazcy pojawiły się już we wczesnych latach.
Wiadomo było powszechnie, iż Tesla czuł niepohamowaną odrazę do
kolczyków w uszach u kobiet, szczególnie pereł, chociaż intrygowała go
połyskująca kryształami biżuteria czy też w ogóle drobne, gładko wypole-
rowane powierzchnie.
*
Od urodzenia przeznaczony był do stanu duchownego. Chociaż marzył
o zostaniu inżynierem, jego ojciec był w tym względzie nieugięty. By przy-
gotować syna do przyszłego zawodu, wielebny Tesla wprowadził codzien-
ny rozkład zajęć obejmujących zestaw rozmaitych ćwiczeń, takich jak wza-
jemne odgadywanie swoich myśli, odkrywanie niedostatków niektórych
form ekspresji, powtarzanie długich zdań lub wykonywanie obliczeń w pa-
mięci. Te codzienne ćwiczenia miały za zadanie wzmacnianie pamięci
i zdroworozsądkowego myślenia, a szczególnie rozwinięcie umiejętności
krytycznej oceny sytuacji.
Bystry Dane przed swą przedwczesną śmiercią doświadczał w chwi-
lach podniecenia osobliwych zakłóceń widzenia w postaci pojawiania się
przed oczami silnych błysków światła. Podobne zjawisko prześladowało
Nikolę od dzieciństwa przez większą część życia. Lata później opisał to
jako
*
Niektórzy badacze historii techniki i biografowie wynalazcy uważają,
że znakomita pamięć Tesli nie była pod żadnym względem nienormalna,
lecz stanowiła wynik jak najlepszego wykorzystania tego, co otrzymał od
Boga. Jednak możliwość zapamiętywania jednym spojrzeniem całych stron
tekstu maszynopisu czy dokładnych zależności i rozmiarów miriadów
wzorów na stronie – powiedzmy sposobem fotograficznym, wyjątkową
spostrzegawczością czy jak to nazwać inaczej – wydaje się kwalifikować go
raczej do ludzi obdarzonych w sposób szczególny. Taka pamięć zaczyna
zwykle słabnąć w okresie młodzieńczym, podlegając wpływowi zachodzą-
cych w fizjologii organizmu zmian chemicznych. W przypadku Tesli, praw-
dopodobnie w wyniku szczególnego wyćwiczenia we wczesnym dzieciń-
stwie i dzięki późniejszej autodyscyplinie, fenomenalna pamięć funkcjono-
wała dobrze prawie przez całe jego życie. Fakt, że zaczął on metodą prób
i błędów korygować wyposażenie badawcze w Colorado Springs, gdy był
już w wieku średnim, wskazywałby jednak na jej słabnięcie.
Sam Tesla uważał, że jego metoda wizualizacji wynalazków ma jedną
istotną wadę powodującą ubóstwo w sensie finansowym przy niezwykłym
oczywiście bogactwie intelektualnym: potencjalnie cenne wynalazki często
były odkładane na bok bez finalnych, czasochłonnych uzupełnień niezbęd-
nych do osiągnięcia komercyjnego sukcesu. Żyjący współcześnie z Teslą
wielki wynalazca Thomas Alva Edison nigdy by do czegoś takiego nie do-
puścił. Wynająłby natychmiast kilku asystentów, by ostatecznie upewnić
się, czy dane rozwiązanie będzie miało powodzenie, czy nie. O Edisonie po-
wiadano zresztą, że posiada szczególny dryg do podbierania wynalazków
innym autorom i pospiesznego zanoszenia ich do urzędu patentowego.
W przypadku Tesli było dokładnie odwrotnie. W jego umyśle jeden po-
mysł gonił drugi szybciej, niż on sam był w stanie dokładniej się nad każ-
dym z nich zastanowić. Gdy tylko wyobraził sobie, jak jego wynalazek
mógłby pracować, z miejsca zaczynał tracić dla niego zainteresowanie, bo
na horyzoncie wciąż pojawiały się nowe intrygujące wyzwania.
Wspomniana fotograficzna pamięć tłumaczy zapewne również później-
sze trudności wynalazcy, jakich doświadczał przy współpracy z innymi in-
żynierami. Podczas gdy oni potrzebowali światłokopii, czyli wielkoforma-
towych kopii rysunków lub dokumentów, on oglądał je po prostu w swoim
umyśle. Będąc jeszcze w szkole podstawowej, mimo swej błyskotliwości
miewał kłopoty z matematyką, ponieważ nie znosił będących w programie
lekcji rysunków.
Gdy ukończył lat dwanaście, udało mu się wprawdzie – za pomocą wie-
lu ćwiczeń – odpędzić z umysłu drażniące go obrazy, ale nigdy nie był
w stanie kontrolować niewytłumaczalnych błysków światła pojawiających
mu się przed oczami, kiedy znajdował się w stanie silnego wzruszenia spo-
wodowanego stresem czy zagrożeniem albo też gdy był czymś bardzo ura-
dowany. Zdarzało się czasem, że widział w powietrzu otaczające go języki
żywych płomieni. Intensywność tych doznań miast maleć – rosła, osiągając
szczytowe nasilenie, gdy ukończył lat dwadzieścia pięć.
W wieku sześćdziesięciu lat wspominał:
Te świetlne zjawiska wciąż się pojawiają, jak wtedy gdy uderza mnie
możliwość zajęcia się nowym pomysłem, lecz nie są już one tak pobu-
dzające i intensywne jak kiedyś. Gdy zamykam oczy, niezmiennie widzę
najpierw bardzo ciemne, jednolicie błękitne tło, trochę przypominające
nocne niebo bez gwiazd. W ciągu kilku sekund pojawiają się na tym polu
niezliczone ilości błyskających zielono płatków, ułożonych jak gdyby
warstwami i podchodzących do mnie. Następnie pojawiają się dwa
układy równoległych linii ustawionych względem siebie pod kątem pro-
stym. Całość mieni się wszystkimi barwami, lecz dominuje kolor zielo-
nożółty i złocisty. Zaraz też te linie zaczynają stawać się coraz jaśniejsze,
a wszystko zostaje obficie zroszone skrzącymi się kropkami światła.
Cały obraz przesuwa się w polu widzenia na lewo i po około dziesięciu
sekundach zanika, pozostawiając po sobie strefę raczej nieprzyjemnej
i nieruchomej szarości. Ta szarość z kolei ustępuje szybko morzu kłębią-
cych się chmur, które wydają się formować w żywe kształty. Ciekawym
było to, że nie mogłem na tej szarej strefie stworzyć wyobraźnią żadne-
go obrazu do chwili, aż pojawiła się druga faza. Każdej nocy przed za-
śnięciem przelatywały mi przed oczami obrazy ludzi i różnych przed-
miotów. Gdy je widzę, to wiem, że jestem bliski utraty świadomości. Je-
śli ich nie ma i nie chcą się pojawić – oznacza to bezsenną noc.
*
Po tej „intelektualnej wycieczce” w głąb umysłu późniejszego wynalaz-
cy należy jednak cofnąć się znowu do jego lat dziecięcych i do cichej wioski
Smiljan w drugiej połowie XIX wieku, do której zawitała właśnie wczesna
wiosna 1862 roku. Nadmorska, spowita w mgłę, siąpiąca często kapu-
śniaczkiem, chłodna i zapłakana, ale wiosna. Kwietniowe wieczory stawały
się coraz cieplejsze, krzaki i drzewa zazieleniły się, a gdy słońce wyjrzało
zza chmur, cały świat zdawał się uśmiechać, jakby obmyty i wypoczęty po
zimowym śnie. Noc nasycała powietrze wonią kwitnących drzew cypryso-
wych, a rozświetlona gospoda na skraju wsi rozbrzmiewała piosenkami
i śmiechem.
Djouka przygotowała właśnie dla całej rodziny uroczystą kolację. W ca-
łym domu pachniało smakowitym cevapici. Do przyrządzenia tej potrawy
potrzebne są: mięso baranie, czerwona cebula, czosnek, słodka i ostra pa-
pryka, pietruszka, olej, sól, woda, rozmaryn, majeranek i oliwa do smaże-
nia. Kupione na targu świeże mięso matka Nikoli zmieliła w niedawno na-
bytej maszynce, w czym jak zwykle pomagał jej małżonek. Przecisnęła
przez praskę czosnek, dodała przyprawy, wodę, oliwę, pokrojoną cebulę
i paprykę, po czym wszystko dobrze wymieszała, wyrabiając jeszcze całą
masę przez około kwadrans. Odstawiła masę na całą noc w chłodne miej-
sce, następnego dnia uformowała apetyczne ruloniki wyglądające jak gru-
be, męskie paluchy. Wieczorem usmażyła je na gorącym tłuszczu, często
przewracając, aż nabrały ciemnoczerwonego koloru.
Serbowie spędzają dużo czasu przy stole, delektując się tłustymi, czę-
sto ostrymi potrawami. Ljubav prolazi kroz zeludac – to serbska wersja
przysłowia „przez żołądek do serca”, a niektórzy z nich dodają jeszcze: jeśli
to prawda, w Serbii będziecie nieprzerwanie zakochani – cete biti vjecno
zalubijeni. Na ich kuchni – podobnie zresztą jak i na chorwackiej – najwięk-
sze piętno pozostawiła paręsetletnia okupacja turecka. Do posiłków poda-
je się tu często bułki pita, spożywa się dużo jogurtów, kwaśnej śmietany
(pavlaka) lub smakowitych serów (np. sirenje, kačkavalj), a na deser – ba-
kalii. Najbardziej znaną potrawą, typową dla Serbii jest fasola (pasulj)
przyrządzana najczęściej z żeberkami. Co do mięs, których Serbowie jedzą
stosunkowo dużo, to zwykle podaje się je pieczone, zwyczajowo jagnięcinę
lub wieprzowinę. Ich golonka z chrzanem czy sznycel Karadziordzia (Ka-
rađorđeva šnicla) to specjały, które zadowolić mogą każde, nawet wyjątko-
wo wybredne podniebienie. Oprócz potraw mięsnych Serbowie jedzą tak-
że wiele dań bezmięsnych. Są to zwykle sałatki ze świeżych warzyw, często
podawane z serem, i zupy. Popularnością cieszy się też gorący chleb fasze-
rowany gulaszem albo serem (lepinja) – odpowiednik polskiego kulebiaka.
Na wybrzeżach Czarnogóry nad Adriatykiem, pomiędzy Albanią a Bośnią,
jada się dużo ryb i owoców morza, a na terenach naddunajskich spożywa
się wiele dań z ryb słodkowodnych.
Podobnie jak Chorwaci, również Serbowie wprowadzają się w dobry
nastrój rakiją, wysokoprocentowym alkoholem otrzymywanym w drodze
destylacji sfermentowanego miąższu śliwek. Pije się też sporo wina. Orygi-
nalnym napitkiem jest thibarine, bardzo słodki likier daktylowo-ziołowy
o niewielkiej zawartości alkoholu (10–20%), mający swój rodowód w kul-
turze arabskiej. Wśród napojów bezalkoholowych króluje kawa – także,
oczywiście, przyrządzana po turecku.
Następnego dnia, kiedy na załadowanym dobytkiem wielkim wozie ro-
dzina Teslów przeprowadzała się do pobliskiego Gospić, siąpił dokuczliwy
kapuśniaczek. Ławice szarych chmur płynęły ciężko ku wschodowi, nie po-
zwalając słabym słonecznym promieniom dotknąć zamienionej w grząskie
błoto ziemi.
ROZDZIAŁ II
W SZPONACH HAZARDU
(1862–1884)
Gospić położony jest w rozległej dolinie pomiędzy pasmem wapiennych
gór a Malą Kapelą, przedgórzem Dinary. Z Vysočicy, najwyższego w okolicy
szczytu, widać ciąg czerwonych dachów, leniwe rozlewiska dopływów rze-
ki Liki, krasowe formy na zboczach Velebitu i winnice, sady, plantacje, win-
nice… Początkiem dzisiejszego Gospića były dwie tureckie wieże i stary
most, wokół których w czasach Vojnej Krajiny[3] rozwinęło się osiedle jako
centrum administracyjne, wojskowe i kulturalne.
Tam właśnie, w tym niewielkim, malowniczym miasteczku, Nikola za-
czął chodzić do szkoły podstawowej i tam powstawały jego pierwsze me-
chaniczne modele. Zbudował ich wiele, a uruchamianie maszyn sprawiało
mu dużo przyjemności. Ogromnie fascynował go opis wodospadu Niagara.
W wyobraźni chłopca pojawiło się wielkie koło napędzane kaskadami spa-
dającej wody. Opowiedział o tym swemu wujowi, Pajo Mandičowi:
– Któregoś dnia zrealizuję tę wizję – oświadczył twardo na koniec.
– O, to nie będzie takie proste – roześmiał się wuj Pajo.
*
W wieku dziesięciu lat Nikola rozpoczął naukę w gimnazjum w Karlo-
vacu, mieście położonym u zbiegu czterech rzek, pięćdziesiąt pięć kilome-
trów na południowy zachód od Zagrzebia. Nazwa miasta pochodzi od imie-
nia arcyksięcia Karola II Habsburga, a jego historia zaczęła się już w XVI
wieku. W czasach renesansu było bardzo porządnym fortem wojskowym,
po dawnych umocnieniach pozostała jednak tylko fosa.
Karlovac zasłynął z ciężkich walk między Serbami i Chorwatami pod-
czas Wojny Ojczyźnianej w 1991 roku oraz podczas odbijania Krajiny
w roku 1995. Szczególnie ciężkie walki miały miejsce w dzielnicy Turanj,
gdzie znajdowała się żółta granica między wojskami NATO i Jugosła-
wii. Ale to zupełnie inna historia tocząca się w czasie, w którym Nikoli Te-
sli dawno już nie było na tym świecie.
W szkole przyszły wynalazca osiągnął doskonałość w nauce języków,
ucząc się angielskiego, francuskiego, niemieckiego i włoskiego, a także dia-
lektów słowiańskich, w matematyce był po prostu niedościgniony. Należał
do tych wytrącających z równowagi uczniów, którzy czając się za nauczy-
cielem, szybko wypisują rozwiązanie przedstawionego na tablicy proble-
mu, zanim jeszcze ten skończył go przedstawiać. Początkowo nawet podej-
rzewano go o oszustwo. Ale szybko okazało się, że był to tylko kolejny
aspekt jego niezwykłych możliwości wizualizowania i utrzymywania obra-
zów. Optyczny ekran w jego umyśle zachowywał wszystkie tabele logaryt-
miczne gotowe do użycia w razie potrzeby.
Nadal prześladowały Teslę dziwne zjawiska wzrokowe. Gdyby – tak jak
dzisiaj – w szkołach byli psychologowie, zapewne szybko zdiagnozowaliby
prześladujące go obrazy, które zakłócały mu percepcję rzeczywistości,
jako schizofrenię. Schizofrenia jest chorobą umysłu oraz duszy i – tak jak
każdą chorobę – można ją leczyć. Rozpoczyna się najczęściej pomiędzy
osiemnastym a dwudziestym ósmym rokiem życia. Czynnikiem wywołują-
cym pierwsze objawy jest zazwyczaj jakieś stresujące wydarzenie w życiu
młodego człowieka – może to być zawód miłosny, problemy w szkole,
w pracy, nieporozumienia w domu. Właściwie każda trudna sytuacja na
drodze osoby mającej predyspozycje do tego typu reakcji może wyzwolić
czynniki powodujące powstanie schizofrenii. Młody człowiek zaczyna roz-
myślać nad tym, co się z nim dzieje i dlaczego tak się dzieje. Takie rozmy-
ślania czasami trwają bardzo długo – przez kilka lat – dlatego początek
choroby niezostaje zauważony przez otoczenie. Ma on miejsce tylko w gło-
wie osoby chorej. Ukoronowaniem rozmyślań nad problemami egzysten-
cjalnymi jest zazwyczaj przekonanie chorego, że wreszcie wszystko zrozu-
miał, że wszystko już wie, znalazł odpowiedź na dręczące go pytania – do-
znaje swojego rodzaju olśnienia – i to jest właśnie wybuch choroby. Praw-
dą jest, że zrozumieć osobę cierpiącą na schizofrenię jest trudno, bo to, co
mówi, jest często niepojęte, ale można ją zrozumieć – trzeba tylko chcieć.
Przede wszystkim należy sobie zdać sprawę, że w tej chorobie lęk jest jed-
nym z objawów i to on kieruje niekiedy zachowaniem danego człowieka…
Zapewne odpowiednio dobrana terapia i leki mogłyby pomóc Tesli
w zmaganiach z tą straszliwą przypadłością, pozostaje jednak otwartym
pytanie, czy przy okazji nie wyleczono by go z żywiołu jego kreatywności.
Gdy po raz pierwszy odkrył, że obrazy w jego umyśle nawiązują zwykle
do faktycznych scen i wydarzeń z przeszłości, wydało mu się, że dotarł do
prawdy o wielkim znaczeniu. Od tej chwili zawsze starał się dojść do ze-
wnętrznego źródła tych obrazów. Krótko mówiąc, zanim znane stały się
metody Freuda, Tesla praktykował już własną formę autoanalizy, a włożo-
ny w nią wysiłek wkrótce zaczął dawać jakieś wyniki.
*
W karlowackim gimnazjum był nowy i nieźle wyposażony gabinet fi-
zyczny. Nikolę fascynowały doświadczenia pokazywane przez nauczycieli.
Na drugim roku opętała go idea wytwarzania ciągłego ruchu poprzez stałe
ciśnienie powietrza, z możliwością użycia próżni. Pragnienie zaprzęgnięcia
tych sił do służby człowiekowi opanowało go całkowicie, lecz przez długi
czas szukał po omacku. W końcu – jak wspominał – „moje usiłowania skry-
stalizowały się w wynalazku, który umożliwił mi osiągnięcie tego, czego
żaden inny śmiertelnik jeszcze nie próbował”. To wszystko stanowiło
część trawiącego go marzenia o tym, by móc latać.
*
To, co działo się potem, stanowi wielce tajemniczy rozdział biografii
Nikoli Tesli. Niejedyny zresztą. Najprawdopodobniej otrzymał on powoła-
nie do odbycia trzyletniej służby wojskowej, co było perspektywą jeszcze
gorszą niż duchowieństwo. Jednak w późniejszych latach nie nawiązywał
do tego, mówiąc tylko, że jego ojciec upierał się, by spędzili rok na kempin-
gu i wędrówkach po górach. Wiele wskazuje więc na to, że kolejny rok
Nikola przeżył właśnie w taki sposób i że po prostu udało mu się uniknąć
służby. W rodzinie jego ojca było kilku wyższych oficerów, więc jest wyso-
ce prawdopodobne, że wykorzystane zostały ich wpływy, by wyłączyć go z
poboru ze względu na stan zdrowia.
Rok spędzony w surowych, górskich warunkach nie wpłynął w żaden
sposób na opanowanie jego bujnej wyobraźni. Jeden z planów, jaki obmy-
ślał w tym czasie, dotyczył budowy podwodnej rury, którą można by trans-
portować przesyłki pocztowe między kontynentami poprzez ocean Atlan-
tycki. Tesla opracował matematyczne szczegóły pompowni do wymusza-
nia ruchu wody w rurze, która popychałaby okrągłe pojemniki zawierające
przesyłki. Nie udało mu się jednak dokładnie określić oporu tarcia w rurze,
który musiałaby pokonywać woda. Okazało się, że plan ten przerastał jego
możliwości, więc musiał go zarzucić. Przy okazji zdobył jednak pewną wie-
dzę, której wykorzystanie przydało mu się przy późniejszych wynalazkach.
Nie chcąc marnować czasu na błahe pomysły, zaczął obmyślać zbudo-
wanie gargantuicznego pierścienia wokół równika. Najpierw trzeba by
zbudować rusztowanie. Po jego usunięciu pierścień zacząłby swobodnie
wirować z taką samą prędkością jak Ziemia. W tym sensie pomysł stanowił
analogię do geostacjonarnych, zsynchronizowanych z ruchem Ziemi sateli-
tów, wynalezionych dopiero w drugiej połowie XX wieku. Cel Tesli był bar-
dziej ambitny. Proponował wykorzystać do tego pewne przeciwnie działa-
jące siły, które utrzymywałaby pierścień nieruchomo względem Ziemi.
Wtedy podróżnicy mogliby wdrapać się na niego i przemierzać Ziemię z
oszałamiającą prędkością tysiąca mil na godzinę – lub raczej Ziemia obra-
całaby się pod nimi, umożliwiając podróż wokół niej w ciągu dnia, podczas
gdy oni siedzieliby nieruchomo.
W końcu tego roku wędrówek i marzeń, cudownych, acz niepraktycz-
nych, w 1875 roku Nikola dostał się na wydział inżynierii elektrycznej po-
litechniki w Grazu. Drugie co do wielkości i znaczenia po Wiedniu miasto
austriackie położone było nad rzeką Murą, u podnóża Alp Styryjskich. Jego
nazwa wywodziła się od gradec – słoweńskiego wyrazu oznaczającego
mały zamek, gdyż powstała w końcu VIII wieku na terenie wcześniejszej
słowiańskiej osady. W 1809 roku twierdzę oblegały bez powodzenia woj-
ska napoleońskie.
Ponieważ już na pierwszym roku Tesla otrzymał stypendium od Woj-
skowej Administracji Granicy, jego życie toczyło się bez większych kłopo-
tów finansowych. Mimo tego ostro zakuwał od trzeciej rano do jedenastej
w nocy, zdecydowany zaliczyć dwa lata w ciągu jednego roku. Główne kie-
runki, którymi się zajmował, to fizyka, matematyka i mechanika.
W swoim pamiętniku zanotował, że obsesyjne pragnienie szybkiego
kończenia wszystkiego, za co się brał, omal nie zabiło go, gdy zaczął czytać
utwory Woltera. Z konsternacją stwierdził, że było tego prawie sto tomów
wydrukowanych w dodatku drobną czcionką, „które ten potwór pisał, pi-
jąc codziennie po siedemdziesiąt dwie filiżanki czarnej kawy”. Tesla nie
osiągnął wewnętrznego spokoju, dopóki nie przeczytał wszystkiego od de-
ski do deski.
Żeby było taniej, Nikola wynajął mały pokoik na przedmieściu do spół-
ki z kolegą, którego spotkał kiedyś przypadkowo na zebraniu studenckiej
organizacji Społeczeństwo Serbii. Ten kolega nazywał się Kosta Kulishich i
w przyszłości został profesorem filozofii w Belgradzie.
Na politechnice w Grazu wykładali najlepsi wówczas w Europie profe-
sorowie. Kilka lat wcześniej uczył tam sławny fizyk i filozof austriacki
Ernst Mach. W swoich pracach zajmował się zjawiskami z zakresu mecha-
niki (zasada Macha), aerodynamiki i termodynamiki. Od nazwiska tego
uczonego pochodzi liczba Macha wyrażająca stosunek prędkości przepły-
wu płynu w danym miejscu do prędkości dźwięku w tym samym miejscu
oraz stosunek prędkości obiektu poruszającego się w płynie do prędkości
dźwięku w tym płynie niezakłóconym ruchem obiektu, czyli formalnie – w
nieskończoności. Nie mniejszą sławą cieszył się niemiecki fizyk i filozof
Gustav Theodor Fechner, twórca psychofizyki oraz inicjator eksperymen-
talnych badań nad zjawiskami psychicznymi. Pracował głównie w dziedzi-
nie galwanistyki i procesów elektrochemicznych, następnie zwrócił się ku
filozofii przyrody, antropologii i estetyce. Największym dokonaniem Fech-
nera było ustalenie prawa (znanego jako prawo Webera-Fechnera) głoszą-
cego, że przyrost wrażenia (jako subiektywnie odczuwana różnica) zależ-
ny jest od natężenia bodźca w sposób logarytmiczny.
Był tam także profesor Allé, ulubiony wykładowca Nikoli.
Któż nie zna tego obrazu: Biała kulka toczy się, zamieniając szybko w
mleczny pierścień wirujący po obwodzie czarnych i czerwonych pól. Wo-
kół rozpalone twarze i na wpół obłąkane oczy z rozpaczliwym pośpiechem
usiłujące biec za kulką, lecz nie mogące jej dogonić. I jeszcze ręce, ruchliwe,
białe, drżące nad zielonym stołem ręce wysuwające się pożądliwie to z
tego, to znów z innego rękawa, jedne nagie, inne strojne w pierścienie, sy-
gnety i brzęczące bransolety, jedne kosmate jak łapy dzikich zwierząt, inne
gładkie, wilgotne, gotowe do skoku na ewentualną wygraną jak drapieżny
zwierz na swą ofiarę.
Ruletka! Diabelski wynalazek Blaise’a Pascala od lat wciąga w wir sza-
leństwa tysiące ludzi pragnących zdobyć fortunę. Z tą nadzieją siadają przy
stoliku. „A sam czart prowadzi bal!” – przypominają się słowa Fausta z
opery Gounoda. Nieszczęśnicy kończą więc najczęściej tak samo: ruiną,
czasami samobójstwem. Lista nieszczęśliwie zakochanych w „wirującym
kole szczęścia” jest długa, bardzo długa. Hazard jest jak miłość, wciąga i
odbiera rozum. Najtrafniej chyba wyraziła to piękna hiszpańska tancerka
Karolina Othero, która zanim zmarła w nędzy po przegranej majątku w
Monte Carlo, wyznała: „Kiedy gram przy stoliku, czuję jakbym miała dwu-
dziestu kochanków na raz!”.
W czym tkwi szatańska siła ruletki? W prostocie zasad, przejrzystej za-
leżności pomiędzy ryzykiem a wielokrotnością stawki wygranej, w możno-
ści doboru rodzaju gry do posiadanych funduszy i temperamentu. A jeśli
dodamy do tego cały ten otaczający gości luksus, magiczny grzechot kulki i
legendy o tych, którym się powiodło – otrzymamy odpowiedź, dlaczego ru-
letka stała się najbardziej kuszącym hazardem wszech czasów. Anonimo-
wy jej wielbiciel napisał:
*
W Pradze, gdzie Tesla spędził dwa kolejne lata życia, mógł nieoficjalnie
uczęszczać na uniwersytet, ale poszukiwania dokonane przez rząd Czecho-
słowacji wykazały, że nie znajdował się on na żadnej liście któregokolwiek
z czterech uniwersytetów w kraju... Wygląda więc na to, że Nikola Tesla
nie ukończył żadnych studiów i że był właściwie samoukiem, co oczywi-
ście w żadnym stopniu nie umniejsza tego, czego później dokonał. Michael
Faraday, jeden z najwybitniejszych uczonych XIX wieku, także był samo-
ukiem.
W roku 1879 Tesla bez powodzenia próbował znaleźć pracę w Maribo-
rze i Zagrzebiu. W końcu musiał wrócił do domu, którą to decyzję odwle-
kał tak długo, jak tylko się dało, w obawie przed konfrontacją z rodzicami.
Jego kuzyn, Nikola Pribic, zapamiętał Teslę z tego okresu w następujący
sposób:
A jednak Tesla nie był w tym okresie sam (czy był „stuknięty” to osob-
ne zagadnienie). Na jednej z mszy odprawianych w miejscowej cerkwi
przez ojca poznał Annę... Jak się nazywała? Nie wiadomo. W niektórych
źródłach historycznych przetrwało do dnia dzisiejszego tylko jej imię. Po
raz pierwszy (i jedyny) w swoim życiu Nikola mógł powiedzieć: „Zakocha-
łem się”. „Była szczupła, wysoka i piękna, z nadzwyczajnymi, pełnymi zro-
zumienia oczami” – napisał o niej w książce My Inventions. Przez całe lato
chodzili razem na spacery nad rzekę, trzymając się za ręce, zatopieni w ci-
chej rozmowie o wspólnej przyszłości.
Ciepły wieczór pełen był cichych i tajemniczych odgłosów. Daleko za
sobą zostawili gwar miasta. Wokół rozlegały się przyciszone dźwięki roz-
mów. Dalej ktoś podlewał rośliny w ogródku, przelewając wodę z wiadra
do konewki i dzwoniąc łańcuchem przy studni. Pachniało wszystkimi
kwiatami świata naraz, jak gdyby ziemia w ciągu dnia leżała w omdleniu, a
teraz poprzez te zapachy wracała do przytomności.
Zeszli nad brzeg rzeki. Krzaki dzikich róż rozrosły się bujnie, a ich kol-
czaste łodygi snuły się w poprzek ścieżki. Po bokach płonęły ogromne
czerwone maki. Nie uzgadniając tego między sobą, jakby na komendę usie-
dli na trawie, chłonąc piękno otaczającego ich krajobrazu i pogodny na-
strój chwili.
– Wyjdziesz za mnie? – zapytał niespodziewanie Nikola.
– Tak – odrzekła bez chwili namysłu Anna.
– Będę niedługo inżynierem – rozmarzył się.
– A ja chcę założyć rodzinę, mieć dzieci, żyć w końcu jak człowiek – od-
powiedziała mu jak echo. – Ale... czy będziesz w stanie nas utrzymać? – do-
dała po chwili.
– Inżynierowie świetnie zarabiają – zapewnił ją. – Poza tym mam za-
miar dokonać wielu różnych wynalazków...
– Tylko że... chcąc zostać inżynierem, będziesz musiał najpierw wyje-
chać. Daleko – spojrzała na niego z niepokojem.
– Wrócę – oświadczył z przekonaniem.
– Tylko kiedy?
– Jak tylko skończę studia.
– Nie będziemy się widywać...
– Będę pisał listy – obiecał, obejmując ją ramieniem.
Wielebny Milutin Tesla zmarł jeszcze w tym samym roku, a Nikola
krótko po pogrzebie ponownie udał się do Pragi w nadziei na znalezienie
możliwości kontynuowania studiów. Co stało się z jego miłością do Anny?
Z ich miłością? Gdzie rozwiały się wypowiedziane tego ciepłego wieczoru
nad Liką obietnice? Nie wiadomo. Nie pierwsza to i nie ostatnia zagadka
dotycząca życia genialnego wynalazcy. Wiadomo tylko, że kilka miesięcy
później Anna wzięła ślub z kim innym...
Uważa się powszechnie, że Tesla spędził w Pradze kolejne dwa lata,
chodząc na wykłady i studiując w... bibliotece Uniwersytetu Karola, by być
na bieżąco w postępie inżynierii elektrycznej i fizyki. Uniwersytet zorgani-
zowano na wzór paryskiej Sorbony, a jedno z kolegiów dla polskich i litew-
skich studentów zostało ufundowane jeszcze przez królową Polski Jadwi-
gę. Znaczącą rolę w dziejach uniwersytetu odegrali husyci, których przy-
wódca Jan Hus był tutejszym wykładowcą i rektorem. W 1882 roku uczel-
nię podzielono na dwa odrębne uniwersytety: czeski i niemiecki. Uniwer-
sytet niemiecki, funkcjonujący pod nazwą Karl- Ferdinands-Universität,
został przeniesiony do Liberca.
Przypuszcza się, że nad Wełtawą Nikola nadal uprawiał hazard w celu
zdobywania funduszy, z całą pewnością jednak wolny był od groźby uza-
leżnienia. Sam zresztą opisał, jak stał się hazardzistą i jak udało mu się ten
nałóg opanować:
*
Telefon Aleksandra Grahama Bella rozchodził się po kontynencie z
szybkością Orient Expressu, gdy w 1881 pojawiła się wiadomość, że w Bu-
dapeszcie zostanie wkrótce uruchomiona centrala telefoniczna. Stolica
Węgier była jednym z czterech miast wybranych do takiego zaszczytu
przez europejską filię firmy Thomasa Alvy Edisona.
Tesla wyjechał do Budapesztu w styczniu tego roku. Z pomocą wpły-
wowego przyjaciela swego wuja od razu znalazł pracę w Centralnym Biu-
rze Telegraficznym węgierskiego rządu. Nie była to praca, jaką wybrałby
inżynier elektryk – posada kreślarza z bardzo niską płacą. Jednak i do tego
zajęcia zabrał się z właściwym sobie zapałem.
Budapeszt dopiero od kilku lat był Budapesztem. Pozornie (obecne)
miasto liczy sobie tylko 150 lat historii, chociaż w rzeczywistości jego dzie-
je rozpoczęły się jeszcze w czasach rzymskich. Formalnie jednak utworzo-
no je dokładnie 1 stycznia 1873 roku z administracyjnego połączenia
trzech odrębnych do tej pory miejscowości: Pesztu na lewym brzegu Duna-
ju oraz Budy i Obudy (Starej Budy) na prawym brzegu rzeki. Powstała
wielka metropolia licząca sobie już wówczas 300 tysięcy mieszkańców,
ścigająca się z Paryżem i Wiedniem o miano kulturalnej stolicy Europy. Jej
kształt zaplanowali najwybitniejsi architekci, otaczające miasto podwój-
nym pasem bulwary mogły śmiało rywalizować z najznakomitszymi tego
typu założeniami urbanistycznymi na świecie. Zadaniu przekazania sumy
wrażeń, jakie daje Budapeszt, mógłby sprostać tylko ktoś, kto w jednej
osobie łączyłby talenty malarza, poety i kompozytora. W 1887 roku ruszył
tu pierwszy na kontynencie europejskim tramwaj elektryczny, a w 1896
wybudowano pierwszą kolej podziemną – metro.
Piękny Budapeszt nie okazał się jednak dla Tesli miastem szczęśliwym.
Po kilku tygodniach pobytu w nim dopadło go dziwne schorzenie, które z
braku lepszego określenia lekarze nazwali załamaniem nerwowym. Zmy-
sły Tesli zawsze były nienormalnie wrażliwe. Powiadał, że w chłopięcym
wieku kilkakrotnie ocalił sąsiadów przed pożarem w ich domach, bo bu-
dziły go trzaski płomieni. Mówił też, że gdy przekroczył czterdzieści lat i
prowadził badania nad piorunami w Kolorado, potrafił usłyszeć grzmoty
burzowe z odległości 550 mil, chociaż jego młodsi asystenci nie słyszeli ich
poza granicą 150 mil. Ale to, co stało się podczas tego załamania, było zdu-
miewające nawet przy jego standardach. Mógł słyszeć tykanie zegarka trzy
pokoje dalej. Mucha chodząca po stole powodowała w jego uszach odgłos
głuchego dudnienia. Wóz jadący kilka mil dalej wydawał się powodować
wstrząsanie całego ciała. Gwizd odległego o dwadzieścia mil pociągu po-
wodował, że krzesło, na którym siedział, zaczynało silnie wibrować, a ból
stawał się nie do zniesienia. Ziemia pod stopami wydawała się ciągle
drgać. By dać mu wytchnienie, pod nogi jego łóżka wstawiono gumowe
podkładki.
Zawsze bardzo żałowałem, że w tym czasie nie znalazłem się pod obser-
wacją ekspertów od psychologii i fizjologii. Desperacko chwytałem się
życia, ale nie oczekiwałem, że wyzdrowieję.
Jednak zdrowie nie tylko wróciło do normy, ale też w wyniku pomocy
oddanego przyjaciela Nikola wkrótce odzyskał wigor, większy nawet niż
przedtem. Tym przyjacielem był Antal Szegeti, sportowiec i mistrz mecha-
niki, z którym Tesla często współpracował. Szegeti przekonał go o ważnym
znaczeniu ćwiczeń fizycznych i w opisywanym czasie obydwaj panowie
często odbywali długie spacery po mieście.
*
Po opuszczeniu politechniki w Grazu Tesla ciągle zmagał się z proble-
mem niezadowalającego funkcjonowania urządzeń na prąd stały. Pisał
później w typowym dla siebie kwiecistym stylu, że nie podejmował się
tego problemu z perspektywą łatwego rozwiązania: „To było dla mnie
święte ślubowanie, sprawa życia i śmierci. Wiedziałem, że jeśli mi się nie
uda, to zginę”.
Faktycznie jednak czuł, że batalia została wygrana. Pewnego popołu-
dnia, gdy słońce chyliło się ku zachodowi, on i Szegeti spacerowali po miej-
skim parku. Niespodziewanie Nikola zacytował fragment Fausta Goethego:
„Bym wreszcie poznał, czym jest ta potęga, co wnętrzne siły świata w jed-
no sprzęga”. I... pomysł pojawił mu się przed oczami jak błysk pioruna. Po-
tęga została odkryta. Jego długie ramiona zamarły w powietrzu, w niedo-
kończonym geście, jakby rzeczywiście został porażony. Antal próbował po-
sadzić go na najbliższej ławce, lecz Tesla za nic nie chciał usiąść.
– Patyk – powtarzał tylko w kółko. – Patyk.
– Człowieku, co z tobą? – Szegeti zaniepokoił się nie na żarty.
– Nic – odparł podniecony Serb. – Po prostu potrzebuję tylko jakiegoś
patyka.
– A na cóż ci patyk? – brwi Węgra uniosły się w geście zdziwienia.
– Zobaczysz. Znajdź mi tylko jakiś patyk.
Kiedy Antal spełnił prośbę przyjaciela, o co w parku nie było specjalnie
trudno, Nikola usiadł wreszcie i zaczął rysować na piasku schemat.
– Popatrz, tu jest mój silnik! – wykrzyknął. – Zobacz, co się stanie, gdy
odwrócę mu kierunek!
Pomysł, który wpadł Tesli do głowy w owe ciche popołudnie, był po-
czątkiem całkowicie nowego systemu o oszałamiającej prostocie i użytecz-
ności. Jego zastosowanie kilka lat później dosłownie zrewolucjonizowało
świat techniki. Nie był to jedynie nowy silnik, lecz właśnie zupełnie nowa-
torska zasada rotacyjnego pola magnetycznego wytwarzanego przez dwa
prądy zmienne lub większą ich liczbę, asynchroniczne w stosunku do sie-
bie. W ten sposób poprzez wytworzony prądami asynchronicznymi ma-
gnetyczny wir „za jednym zamachem” wyeliminował potrzebę stosowania
komutatora (elementu silnika elektrycznego umożliwiającego odwrócenie
kierunku prądu) oraz szczotek zapewniających dopływ prądu. Tym samym
obalił stare zasady, jakich trzymali się dotąd naukowcy z jego ulubionym
profesorem Poeshlem na czele.
Inni uczeni również próbowali stworzyć wcześniej silnik AC[4], ale sto-
sowali tylko jeden obwód, tale jak w przypadku prądu stałego, przez co
bądź nie mógł on działać w ogóle, bądź też działał źle, powodując mnóstwo
bezużytecznych wibracji. Prąd zmienny stosowany był do zasilania oświe-
tlenia łukiem elektrycznym już w latach 1878–1879 przez Elihu Thomso-
na, który zbudował generator w Stanach Zjednoczonych. Francuz Lucien
Gaulard i Anglik John Dixon Gibbs stworzyli pierwszy transformator prądu
zmiennego, niezbędny do powiększania lub obniżania napięcia w syste-
mach przesyłania energii. Ich patent zakupił natychmiast George
Westinghouse, wielki przedsiębiorca i wynalazca, orędownik idei prądu
zmiennego mający dalekosiężne plany elektryfikacji Ameryki. Jednak po-
To był stan umysłu, uczucie niemal pełnego szczęścia, jakie wtedy od-
czuwałem – wspominał. – Pomysły płynęły nieprzerwanym strumie-
niem, a jedyną trudnością było mocno je uchwycić. [...] Elementy urzą-
dzenia, jakie obmyślałem, były dla mnie zupełnie realne i wyraźne w
każdym szczególe, nawet w najdrobniejszych śladach i oznakach zuży-
cia. Rozkoszowałem się wyobrażaniem sobie ciągłej pracy urządzenia.
Gdy naturalne skłonności rozwijają się w żarliwe pragnienie, człowiek
dochodzi do celu w siedmiomilowych butach. W czasie krótszym niż
dwa miesiące opracowałem wszystkie typy silników i modyfikacje sys-
temu...
*
Nowe pomysły ciągle kłębiły mu się w głowie. Nie mając jednak ani
czasu ani pieniędzy na budowę prototypów, Tesla zwrócił swe myśli w kie-
runku pracy urzędu telegraficznego, gdzie wkrótce został promowany do
prac inżynierskich. Wykonał kilka usprawnień do urządzeń stacji central-
nej (wliczając w to wzmacniacz telefoniczny, który zapomniał opatento-
wać), a w zamian praca ta dała mu cenne doświadczenie praktyczne.
Poprzez przyjaciół rodziny, braci Tivadara i Ferenca Puskasów, Nikola
został polecony do pracy w paryskiej filii firmy telefonicznej Edisona. Pra-
cę tę rozpoczął jesienią 1882 roku. Kilka miesięcy wcześniej w stolicy
Francji zorganizowano Międzynarodową Wystawę Elektrotechniczną. Dla
wszystkich stało się jasne, że świat wkroczył właśnie w nową erę: erę elek-
tryczności. Tłumy zwiedzające wystawę nie mogły uwierzyć własnym
oczom, gdy po zachodzie słońca jeden z pawilonów rozbłysnął sztucznym
światłem, dużo jaśniejszym niż oświetlenie pochodzące z lamp naftowych i
gazowych. Niespotykaną atrakcją była też możliwość posłuchania przez te-
lefon Bella odbywających się w tym czasie w operze występów. Słychać
było wykonywane przez solistów arie, instrumenty muzyczne, jak też
gromkie oklaski operowej publiczności.
Ogółem na wystawie zaprezentowano ponad pięćdziesiąt typów ma-
szyn elektrycznych; część z nich była już z powodzeniem stosowana w
przemyśle. Zaraz potem kilkudziesięciu wynalazców i uczonych z różnych
krajów, ze złotymi żetonami gości honorowych w klapach marynarek, za-
inaugurowało Pierwszy Międzynarodowy Kongres Elektrotechniczny. Jego
przewodniczący, francuski minister poczt i telegrafów, stwierdził: „Nasza
wystawa stanowi świadectwo zwycięstwa człowieka nad jednym z najbar-
dziej kapryśnych żywiołów przyrody”. Po czym dodał, że „w erze elek-
tryczności powstanie jeszcze niejeden wynalazek, który wszystkich zasko-
czy tak, jak oświetlające salę obrad, umieszczone w żyrandolach elektrycz-
ne lampki”.
Właśnie w tym roku, 1882, Tesla dokonał swego bodajże najważniej-
szego odkrycia, kiedy to – jak twierdził – doznał nagłej iluminacji. Cały ko-
smos, w swych niezliczonych wariacjach, formach i manifestacjach, objawił
mu się jako symfonia prądów przemiennych (najważniejszą ich nutą był
prąd o częstotliwości 60 Hz, dziś obecny w każdym z gniazdek). Oświecony
w ten sposób, zapragnął skonstruować „elektryczne harmonium”, wytwa-
rzając wibracje o różnych częstościach, i miał nadzieję, że badając potem
ich własności będzie w stanie zrozumieć główny motyw kosmicznej sym-
fonii. Produktem ubocznym badań nad teorią elektrycznej muzyki sfer był
silnik na prąd zmienny. I już ten jeden wynalazek dowodzi, że Nikola Tesla
był wynalazcą wielkiego formatu, bo gdyby takie urządzenie (które służyło
również jako prądnica) wymyślił ktoś inny kilkadziesiąt lat później, cywili-
zacja z dużo większym trudem osiągnęłaby obecny poziom rozwoju tech-
nologicznego. Teslę należy jednak pamiętać nie tylko z powodu zrealizo-
wanych dokonań, ale także z uwagi na plany, których nie zdołał wprowa-
dzić w czyn – a te miał iście demiurgiczne...
Na razie jednak najważniejszą sprawą stało się dla Tesli przekonanie
szefów „Continental Edison Company” do potencjalnie ogromnych korzy-
ści wynikających ze stosowania prądu zmiennego. Młody Serb był bardzo
rozczarowany, gdy powiedziano mu, że pana Edisona irytuje już samo na-
pomknienie o tym temacie.
Bycie młodym i do tego w Paryżu dawało możliwości pocieszenia, któ-
rych nie przeoczył. Ówczesny Paryż kipiał gorączkową wesołością, wyda-
jąc się ciągle Francuzom stolicą świata. Oświetlone skrzydła Le Moulin
Rouge[5] kręciły się wśród nocy Montmartre’u. Z każdym dniem dzielnica
jaśniała większym blaskiem. Elysee, Chat-Noir i Mirliton zapełniały się co
wieczór do ostatniego miejsca sławnymi artystami, znanymi literatami i
dziennikarzami, prawdziwymi damami i damami z półświatka, burżujami
z nabitym trzosem, aktorami, hulakami i malarzami. Na ulicach szeleściły
jedwabie, rozchodził się zapach perfum. Kobiety poruszały się jak omdlałe,
upojone, rzucając na prawo i na lewo powłóczyste spojrzenia. Montmartre
żegnał XIX wiek kadrylem. Ludzie tańczyli na boulevard de Clichy i
boulevard Rochechouart. Ten „pas nie-cnoty” Montmartre’u oblegał ko-
smopolityczny tłum hulaków, przedstawicieli półświatka i uczciwych oby-
wateli. Podczas gdy Czerwony Wiatrak wymyślał kankana, którego wątpli-
wej reputacji gwiazdy szkicował Toulouse-Lautrec, w Chat-Noir rodził się
kabaret satyryczny.
Życie nad Sekwaną miało szczególny smak, smak nowości, nęcących re-
*
Zakończywszy z powodzeniem swą pracę, Nikola powrócił do Paryża,
oczekując obiecanej premii. Ku jego rozczarowaniu ta jednak jakimś dziw-
nym trafem nie mogła się zmaterializować. Z trzech zarządców, którzy byli
jego zwierzchnikami, każdy zrzucał sprawę na innego, aż Tesla wściekły,
że go oszukano, zrezygnował z dochodzenia swoich praw.
Na szczęście kierownik zakładu, angielski inżynier Charles Batchelor,
który przez wiele lat był bliskim przyjacielem i asystentem Thomasa Edi-
sona, docenił drzemiące w młodym wynalazcy wielkie możliwości. Które-
goś dnia zaprosił go do swego gabinetu i powiedział:
– Panie Tesla, pan marnuje tutaj swój wielki talent. Powinien pan poje-
chać do Ameryki.
– Do Ameryki? – zdziwił się Nikola. – A po cóż miałbym jechać do Ame-
ryki?
– Bo zarówno trawa, jak i pieniądze, są tam bardziej zielone – wyjaśnił
Anglik.
– Ależ ja tam nikogo nie znam.
– Pan może nie zna, ale ja znam. Na przykład Toma Edisona. Napiszę
panu list polecający.
List ten, skierowany do najsławniejszego elektryka świata, brzmiał na-
stępująco: „Drogi Panie Edison: znam dwóch wielkich ludzi i pan jest jed-
nym z nich. Drugim zaś ten młody człowiek, który stoi przed panem!”.
Autor pisma był wyraźnie przekonany o geniuszu dwudziestosiedmio-
letniego Nikoli. Nie mylił się.
Podróż nie zaczęła się dla Tesli szczęśliwie, już na dworcu został okra-
dziony: stracił bagaż, sakiewkę i – co najważniejsze – bilet na statek.
*
Kiedy w ów czerwcowy poranek Nikola Tesla postawił po raz pierwszy
stopę na amerykańskim brzegu, nikt nie wziął ubranego w czarny frak i
szykowny melonik dżentelmena za pastucha z Czarnogóry. Nikt też nie po-
mylił go z uciekinierem z więzienia dla dłużników czy z anarchistą.
Większość przybywających kierowano do hali Urzędu Imigracyjnego
Castle Garden na Manhattanie. Placówka ta, prowadzona w latach 1855–
1890 przez stan Nowy Jork, mogła przyjąć jednorazowo pięć tysięcy osób.
Przewinęło się wtedy przez nią ponad osiem milionów ludzi. Nie ustrzeżo-
no się przy tym od zastraszania i łapówkarstwa. W latach osiemdziesiątych
XIX wieku ośrodek znany był z tego, że nowo przybyli stawali się tam ła-
twym łupem oszustów i skorumpowanych urzędników.
Natychmiast po przyjeździe zapisywano ich do niewolniczej pracy u
wyzyskiwaczy, przy układaniu torów kolejowych, w kopalniach, fabrykach
czy chlewniach. Komu „szczęście” dopisało, ten otrzymywał zajęcie w jed-
nej z tysięcy małych, karłowatych fabryczek, zwanych przez lud „budami
potu”. Zarabiali tam po dziewięć centów na godzinę, a dzień roboczy trwał
dwanaście godzin. Aby wystarczyło na czynsz i skromne wyżywienie, pra-
cować musieli wszyscy, dzieci i podrostki, synowie i córki.
Przybyłych do Nowego Jorku imigrantów lokowano zwykle w obrzydli-
wych, przegniłych i rozlatujących się domach East Side. Dzielnica ta,
opuszczona w tych czasach przez rdzennych nowojorczyków, była brudna
i zatłoczona dziesiątkami tysięcy uchodźców ze wszystkich biedniejszych
krajów Europy, obok Włochów głównie Hiszpanami, Grekami i Polakami.
Nieszczęśnicy ci od pierwszej chwili narażeni byli na tysiące trudności i
przykrości. Szczególnie wielkim utrapieniem, imigrantów były bandy Ir-
landczyków wymuszających od nich nawet resztki ich nędznego jedzenia.
Tesla nawet nie zajrzał do hali Urzędu Imigracyjnego. Zamiast tego
prosto z portu, z listem polecającym go Edisonowi i adresem jego przed-
siębiorstwa w kieszeni, podszedł do najbliższego policjanta.
– Excuse me, sir – zagadnął płynną angielszczyzną, choć z wyraźnym
słowiańskim akcentem. – Jak mogę dojść do Alei Sześćdziesiątej Piątej?
– Dojść? – zdziwił się funkcjonariusz. – Najlepiej wsiąć w tramwaj, to
kawał drogi.
– Mam ochotę się przespacerować – wyjaśnił Tesla, nie chcąc tłuma-
czyć, że po prostu żal mu pieniędzy, których miał doprawdy niewiele.
Policjant obrzucił go uważnym spojrzeniem, po czym końcem wielkiej
pały pokazał kierunek.
– Niech pan jednak lepiej wsiądzie do tramwaju. To będzie jakieś pięt-
naście mil. Piechotą pół dnia drogi.
Lato było gorące, jak zwykle w Nowym Jorku, a może nawet bardziej.
Większość mężczyzn nosiła garnitury i krawaty. Pot spływał im ciężkimi
strużkami po rękach. Jazda w zatłoczonym tramwaju, ramię w ramię ze
spoconymi sąsiadami, nie należała do przyjemności. Była jednak tania i
znacznie szybsza niż wędrówka na piechotę. Tania, ale dla tego, kto posia-
dał skromne choćby zasoby finansowe. Tesla ich nie miał. Cóż jednak było
robić? Wysupłał z kieszeni ostatnie grosze na bilet.
Zanim jednak doszedł do przystanku, napotkał po drodze mały warsz-
tat szewski. Przez okno zauważył, że jakiś zgarbiony, blady człowiek – za-
pewne właściciel – zmaga się z zepsutą maszyną, klnąc przy okazji, na
czym świat stoi. Miał wilgotne policzki i kaprawe oczy pod rzadkimi, za-
czesanymi na pożyczkę jasnymi włosami. Obszerny kombinezon koloru
kawy z mlekiem zniekształcał mu zapadniętą klatkę piersiową i wystający,
zwiotczały brzuch.
– Co się stało? – zapytał uprzejmie Nikola, wchodząc do środka.
– Nie widzi pan? – odparł niezbyt grzecznie zagadnięty. – Szlag trafił
stare gówno! Męczę się nad tym już drugi dzień, nie mogąc pracować. Chy-
ba sam szatan wlazł w tę kupę złomu.
– Sądzę, że przyczyna usterki jest dużo bardziej przyziemna, że się tak
wyrażę – na surowej twarzy Tesli pojawiło się coś na kształt uśmiechu. –
Niech pan pokaże.
– A zna się pan na tym choć trochę? – blady szewc spojrzał na eleganc-
ko ubranego nieznajomego z wyraźną nieufnością.
– Jakbym się nie znał, to bym nie pytał – odrzekł logicznie Nikola, po-
chylając się nad maszyną.
– Tylko żeby pan nie zepsuł – właściciel ciągle nie mógł wyzbyć się po-
dejrzliwości.
– Przecież już zepsute – uśmiechnął się pobłażliwie, zakasując rękawy
fraka.
Kwadrans później, kiedy maszyna chodziła już jak nowa, szewc zacho-
wywał się zupełnie inaczej, rozpływając się w zachwycie nad wiedzą i
umiejętnościami przypadkowego samarytanina.
– Aj, waj – wykrzykiwał co chwilę, machając gwałtownie rękami. – Pan
to jesteś prawdziwy cudotwórca. Mistrz nad mistrze. Cóż to za robota? Cy-
mes! Chyba sam Jahwe zesłał mi pana dzisiejszego ranka.
– To nie było wcale takie trudne – odpowiedział skromnie Tesla. – Wy-
starczyło tylko...
– Nie było takie trudne? – przerwał mu podekscytowany szewc. – Nie
było trudne? – powtórzył. – Wczoraj wezwałem mechanika. Specjalistę. I
ten partacz męczył się nad mechanizmem trzy godziny. A wiesz pan, co na
koniec mi powiedział? Żebym wyrzucił maszynę na śmietnik i kupił sobie
nową!
– No cóż...
– Niech pan szanowny się nie obrazi, jeśli stary Nathaniel Goldblum po-
daruje panu za to dwadzieścia dolarów. Tylko tak wyrazić mogę swoją
wdzięczność.
– Obrazić się? Za dwadzieścia dolarów? – zdumiał się Tesla. – Musiał-
bym być idiotą, żeby obrazić się na kogoś, kto chce mi podarować dwadzie-
ścia dolarów. To, czego mi najbardziej brakuje, to właśnie dolary.
Pożegnawszy szewca i schowawszy pieczołowicie do kieszeni otrzyma-
ny banknot z portretem prezydenta Jacksona, młody Serb ruszył dalej
przed siebie. Uśmiechnął się pod nosem, przypomniawszy sobie zasłysza-
ny na statku dowcip. Pasterz z Czarnogóry, który dopiero co przybył do
Ameryki, szedł ulicą, zobaczył leżący na niej banknot dziesięciodolarowy.
Schylił się, żeby go podnieść i zatrzymał się, mówiąc do siebie: „Mój pierw-
szy dzień w Ameryce! Po co miałbym pracować?”.
Tesla przybywał z kraju o zwolnionym tempie życia. W Nowym Jorku
doznał więc zawrotu głowy wobec potężniejącej energii, której nic nie mo-
gło skanalizować. Odczuwał upajający rytm społeczeństwa, które wydawa-
ło się wciąż przeć do przodu w poszukiwaniu czegoś lepszego, egoistycz-
nego i uniwersalnego zarazem.
Z pierwszym spotkaniem z Nowym Jorkiem jest zwykle jak z utratą
dziewictwa. Tyle się o nim słyszy, lecz i tak nie można tego pojąć, póki się
samemu nie doświadczy. A wtedy okazuje się, iż rzeczywistość nie przysta-
je do wcześniejszych oczekiwań. Nowy Jork z końca XIX stulecia był już
prawdziwie wielką metropolią. Kamienne domy stały tam długimi rzęda-
mi, ulice były wybrukowane, wszędzie jeździły konne omnibusy, bardzo
czyste i błyszczące, konie miały zaplecione grzywy i wysoko unosiły nogi.
Na każdym niemalże rogu świeciła latarnia. Lepsza widoczność okolicy
na obszarach zamieszkanych przez ludzi, zapewniona dzięki oświetleniu
ulicznemu, zmniejszała liczbę nieszczęśliwych wypadków komunikacyj-
nych, jak również zagrożenie kryminalne. Dlatego na świecie już w czasach
historycznych stosowano oświetlenie miejsc publicznych: pochodniami,
lampkami olejowymi, karbidowymi itp. Przyjmuje się, że pierwszy raz za-
stosowano je w Londynie, kiedy burmistrz tego miasta, sir Henry Barton
polecił w 1417 roku „rozwieszać każdego wieczora zimą latarnie ze świa-
tłami pomiędzy Hallowtide i Candlemasse”. Dopiero jednak w XIX wieku
coraz powszechniejsza dostępność z jednej strony nafty i wynalezionej
przez Ignacego Łukasiewicza lampy naftowej, z drugiej gazu miejskiego
pozwoliła na użycie tych paliw do oświetlania skrzyżowań i ulic. Pierwsze
latarnie gazowe zainstalowano według jednych źródeł w Londynie dnia 1
maja 1814 roku, a według innych – już w roku 1809.
Później, wraz z postępem elektryfikacji, uliczne latarnie olejowe, nafto-
we i gazowe zostały niemal wszędzie zastąpione lampami elektrycznymi,
najpierw łukowymi (na Placu Zgody w Paryżu w roku 1843), potem żaro-
wymi. 4 września 1882 roku 400 elektrycznych lamp ulicznych rozbłysło
przy Pearl Street w Nowym Jorku. Do czasu przyjazdu Tesli, w całym mie-
ście było ich już czternaście tysięcy! Lampy elektryczne paliły się również
w wielu oknach. Umieszczone pod mlecznymi kloszami sprawiały, że szy-
by wyglądały z daleka jak sznury pereł.
Gładkie, lustrzane ściany wyrastające znienacka ze wszystkich stron i
wzbijające się w niebo na setki stóp przypominały Tesli obwieszone bomb-
kami choinki, w których odbijała się ta egzotyczna panorama drapaczy
chmur i spelunek, kościołów i burdeli. Nowy Jork odurzał rozmachem swo-
jej wolności, tempem i radością życia. Wszystko się tam mieściło, złe i do-
bre, wielkość i upadek, światłość ducha i mroki ostatecznego zepsucia, nie-
doścignione środowisko nauki i sztuki, wzlotów umysłowości ludzkiej i in-
wencji technicznej, centrum wyrafinowanego sybarytyzmu i najbardziej
wytężonej pracy. Ze swym kurzem, brudem, kłębami dymu z kotłowni cen-
tralnego ogrzewania, który unosił się nad ulicami niby w otchłani piekiel-
nej, miasto przypominało gigantyczny kocioł na chwilę przed wybuchem.
– Tak chyba właśnie Dante wyobrażał sobie piekło – powiedział sam
do siebie Nikola, stanąwszy przed okazałym budynkiem przy Sześćdziesią-
tej Piątej Alei.
*
Thomas Alva Edison, zaczynający siwieć w wieku trzydziestu dwu lat,
zapięty po szyję w jednej z ręcznie szytych i ręcznie stylizowanych przez
panią Edison bluz w kratkę, jawił się jako niezgrabna, kołysząca się, pochy-
lona i szurająca nogami figura. Na pierwszy rzut oka jego szczera twarz
mogła wydawać się pospolita, ale odwiedzający go szybko zmieniali zda-
nie, pozostając pod wrażeniem światła dzikiej inteligencji i bezustannej
energii jaśniejącej w jego oczach.
W tym czasie Edison był zmęczony zajmowaniem się wieloma sprawa-
mi na raz, co wyczerpywało nawet geniusza. Otworzył niedawno firmę
Edison Machine Works na Goerck Street oraz Edison Electric Light Compa-
ny przy Sześćdziesiątej Piątej Alei. Jego elektrownia przy 255-257 Pearl
Street obsługiwała całą Wall Street i okolice East River. Posiadał także
wielkie laboratorium badawcze w Menlo Park, New Jersey, w którym za-
trudniał wielu ludzi i w którym zdarzały się zdumiewające rzeczy.
Czasem widywano tam wynalazcę, gdy osobiście tańcował wokół „ma-
łego żelaznego potworka zwanego lokomotywą”, do którego doprowadzał
prąd stały spoza laboratorium, a który kiedyś zleciał z szyn przy prędkości
czterdziestu mil na godzinę, czym zachwycił swego twórcę. Do tego także
laboratorium przybyła kiedyś Sarah Bernhardt, by unieśmiertelnić swój
głos na fonografie Edisona. Wyraziła przy tym grzeczną uwagę, że wyna-
lazca podobny jest do Napoleona I.
Elektrownia na Pearl Street zasilała oświetlenie kilkuset rezydencji bo-
gatych nowojorczyków, ale Edison dostarczał także prąd stały do osob-
nych stacji w młynach, fabrykach i teatrach na całym mieście. Drewniane
słupy podtrzymujące dyndające przewody wyrastały jeden po drugim. Cie-
kawskie dzieci, wspinające się po nich napotykały niemiły szok w kontak-
cie z przewodami. Mieszkańcy dzielnicy Brooklyn do tego stopnia opano-
wali sztukę unikania porażenia prądem od torów tramwajowych, że nawet
lokalna drużyna baseballowa zyskała nazwę Brooklyn Dodgers, od słowa
dodge – uchylać się, unikać. Pomimo tych drobnych niedogodności więk-
szość (zamożnych) mieszkańców Nowego Jorku witała z entuzjazmem
wprowadzenie elektryczności do swych domów. Edison otrzymywał też
ciągle zamówienia na instalacje oświetleniowe na statkach, które powodo-
wały szczególny ból głowy, ponieważ pożary na morzu stanowiły stałe za-
grożenie.
Dodatkowo do tego wszystkiego wciąż musiał dbać o swą słynną repu-
tację autora jędrnych powiedzonek: „Nie ma takiego fortelu, do którego nie
odwołałby się człowiek, aby uniknąć pracy zwanej myśleniem”. „Podobnie
jak dla rzeźbiarza niezbędny jest kawał marmuru, tak dla duszy niezbędna
jest wiedza”. „Gdybyśmy robili wszystkie rzeczy, które jesteśmy w stanie
zrobić, wprawilibyśmy się w ogromne zdumienie”. Jedna z jego najsłyn-
niejszych maksym brzmiała: „W przemyśle i biznesie wszyscy kradną. Sam
dużo nakradłem, ale ja wiem, jak to robić. Inni nie umieją kraść...”. Ci „inni”
to była firma „Western Union”, dla której kiedyś pracował, sprzedając jed-
nocześnie wynalazki jej konkurencji. Znane było również jego pogardliwe
powiedzenie:
„Nie potrzebuję być matematykiem, bo zawsze mogę ich wynająć”. Na-
ukowcy wykształceni w sposób formalny mogliby się czuć czymś takim
urażeni, ale nie da się zaprzeczyć, że na tym szczególnym etapie technolo-
gicznego rozwoju Ameryki najprawdopodobniej większy udział mieli w
nim inżynierowie i wynalazcy niż współcześni im naukowcy akademiccy.
Puentą do tego może być to, co Edison zwykł był dodawać w przypływie
dobrego humoru: „Zawsze twierdziłem, że o znaczeniu wynalazku świad-
czy ilość dolarów, jaką przynosi jego stosowanie. Dla mnie nic innego nie
ma znaczenia”.
Amerykański pisarz i dziennikarz Julian Hawthorne zauważył kiedyś,
że „gdyby pan Edison zaprzestał robienia wynalazków, a zabrał się za fan-
tastykę, to mógłby stać się największym pisarzem...”. W przedmowie do
napisanej przez Charlesa Bazermana biografii The Languages of Edison’s
Light, omawiającej powstanie legendy Edisona, czytamy:
Thomas Alva Edison przyszedł na świat 11 lutego 1847 roku, był więc
prawie dziesięć lat starszy od Tesli. Urodził się w średnio zamożnej rodzi-
nie o korzeniach holenderskich w małym miasteczku Milan w stanie Ohio,
niedaleko jeziora Erie. Jego ojciec, Samuel Ogden Edison, miał przedsię-
biorstwo zajmujące się handlem drewnem budowlanym. Matka, Nancy
Matthews Elliott, urodziła przed nim sześcioro dzieci, z których troje
zmarło, istniała więc obawa, że Thomas też może nie przeżyć. W 1854
roku rodzina Edisonów przeprowadziła się do miasteczka Port Huron, w
stanie Michigan. Na nowym miejscu, wkrótce po przyjeździe, Thomas zara-
ził się szkarlatyną i o mało co nie zszedł z tego świata.
Do szkoły zaczął uczęszczać w wieku lat ośmiu, ale spędził w niej zale-
dwie trzy miesiące. Ówczesne metody „wbijania” wiedzy do głowy
uczniów wyraźnie nie przypadły mu do gustu. Wielu rzeczy po prostu nie
potrafił zapamiętać i obawiano się, że wyrośnie na głupka. Poza tym miał
niemiły zwyczaj zadawania dociekliwych pytań wywołujących gniew i za-
żenowanie nauczycieli. Gdy jego wychowawca powiedział, że Thomas jest
opóźniony w rozwoju, ten rozgniewany wybiegł z klasy i więcej nie wrócił
już do szkoły, w której na porządku dziennym było utrącanie indywidual-
ności, samodzielnego myślenia i wszelkich zainteresowań wykraczających
poza program, a nagradzanie miernoty, lizusostwa, donosicielstwa oraz
bezmyślnego powtarzania banalnych formułek.
Uczęszczał potem przez krótki czas do innych szkół, ale przeważnie
matka uczyła go sama w domu. Czytywał Szekspira, książki historyczne i
Biblię. W wieku dziewięciu lat przeczytał książkę, w której były opisane
proste eksperymenty chemiczne. Był tak zafascynowany jej treścią, że sam
postanowił przeprowadzić wszystkie eksperymenty w niej opisane. Urzą-
dził w swoim pokoju małe laboratorium i przystąpił do działania.
Któregoś dnia sprawdził na swoim koledze reakcję organizmu człowie-
ka po połknięciu dużej ilości proszku do robienia napoju musującego. My-
ślał, że proszek wytworzy w żołądku kolegi gaz, dzięki któremu uniesie się
on w powietrze, podobnie jak balon. Podczas innego doświadczenia podra-
pały go koty, którym podłączył do ogonów przewody, chcąc wytworzyć ła-
dunek elektryczny poprzez ocieranie się kotów o siebie. Kiedy niechcący
zniszczył meble, matka rozgniewała się i kazała mu przenieść się do piwni-
cy. Tam kontynuował najrozmaitsze eksperymenty, powodując czasami
eksplozje i grzmoty, które wstrząsały domem, wywołując przy okazji wy-
buchy złości u ojca. Nancy uspokajała go jednak, mówiąc, że Tom wie, co
robi.
Kiedy w dalekiej Dalmacji urodził się Nikola Tesla, dziesięcioletni Tho-
mas Edison był już lokalnym ekspertem od telegrafu, uruchamiając samo-
dzielnie urządzenie telegraficzne na stacji kolejowej w swoim miasteczku.
W 1859 roku wybudowano linię kolejową łączącą miasteczko Port Huron z
Detroit. Ponieważ rodzina cierpiała na ustawiczny brak pieniędzy, dwuna-
stoletni Thomas zdecydował się podjąć pierwszą pracę – sprzedawcy gazet
w pociągu. Od dziecka miał smykałkę do interesów, z czasem więc do ofe-
rowanej pasażerom prasy dołączył napoje i słodycze. Wolny czas spędzał
w bezpłatnej bibliotece w Detroit, gdzie wypożyczał książki, które czytał
potem podczas podróży pociągiem, na swoim ulubionym miejscu w wago-
nie bagażowym. Przeprowadzał tam również swoje eksperymenty. Nieste-
ty podczas jednego z nich wywołał pożar i poparzony konduktor wyrzucił
jego przyrządy z pociągu.
Podczas trwania wojny secesyjnej Edison wpadł na pomysł zwiększe-
nia swych zarobków. Namówił mianowicie telegrafistę, by ten przesłał do
wielu miast telegrafem wiadomość o bitwie pod Shiloh (6–7 kwietnia
1862), w której armie Unii, dowodzone przez generała Ulyssesa Granta,
odniosły druzgocące zwycięstwo nad wojskami Konfederatów pod do-
wództwem generała Alberta S. Johnstona. Thomas zakupił 1500 gazet, za-
miast zwykłej ilości stu egzemplarzy, i jadąc pociągiem, wysiadał z nimi na
stacjach wielkich miast, które dostały telegraficzny przekaz o bitwie.
Sprzedał wszystkie gazety i zarobił dużo pieniędzy.
Później Edison często zmieniał miejsce i rodzaj pracy. Mimo głuchoty,
na którą cierpiał od okresu dojrzewania, został telegrafistą w Port Huron,
następnie w Stadford i w Memphis. W wieku szesnastu lat był już jednym z
najbardziej znanych ekspertów od telegrafu w całych Stanach Zjednoczo-
nych dzięki wynalazkowi umożliwiającemu podłączenie sześciu urządzeń
telegraficznych do jednego przewodu przesyłowego.
W 1868 roku otrzymał posadę w wielkim Towarzystwie Telegraficz-
nym Western Union w Bostonie. W sklepie elektrycznym Charlesa Wil-
liamsa przy Court Street podobni do niego zapaleńcy założyli nieoficjalny
„Klub wynalazców”. Wkrótce Edison otworzył tam swoje pierwsze labora-
torium z prawdziwego zdarzenia. Miejscowej giełdzie oraz gazecie „Boston
Daily Telegraph” zaproponował skonstruowanie na bazie telegrafu urzą-
dzenia automatycznie drukującego aktualne kursy akcji. Urządzenie to
okazało się pełnym sukcesem, a Thomas sprzedał swój wynalazek, zara-
biając na tym astronomiczną sumę czterdziestu tysięcy dolarów.
Szybko zainwestował fortunę w nową, wielką pracownię w Newark,
gdzie produkował rejestratory notowań giełdowych i inne urządzenia tele-
graficzne. 25 grudnia 1871 roku ożenił się z piękną, szesnastoletnią Mary
Stilwell, którą spotkał dwa miesiące wcześniej w jednym ze swych skle-
pów i z którą dochował się później trójki dzieci. (Mary Stilwell-Edison
zmarła 9 sierpnia 1884 roku, wkrótce po przybyciu do Nowego Jorku Tesli,
prawdopodobnie z powodu guza mózgu).
Pomimo założenia dopiero co rodziny Edison całe noce i dnie spędzał
w fabryce na obmyślaniu nowych wynalazków. Western Union zatrudniło
go, by pomógł im udoskonalić nowy wynalazek Bella – telefon, którego
głos był słabo słyszalny i mógł być przenoszony tylko na odległość kilku
kilometrów. Edison rozwiązał ten problem, używając do tego prądu elek-
trycznego. Aby podnieść napięcie prądu, użył cewki indukcyjnej z dwoma
uzwojeniami. Stworzył też mikrofon z guziczkiem z kopcia. Urządzenie
działało teraz znacznie sprawniej i głośniej. Zachwycone Western Union
wypłaciło za to Edisonowi i jego firmie sto tysięcy dolarów. Tak powstał
mikrofon telefoniczny, który jeszcze niedawno był w powszechnym uży-
ciu.
Następnym wielkim wynalazkiem Thomasa Alvy Edisona był fonograf,
a po nim żarówka. Stworzył ją w roku 1879, już w Nowym Jorku, z pomocą
nitki, drutu, metalowego klocka, pieca i włókienka bawełnianego. Wcze-
śniej przetestował prawie sześć tysięcy różnych materiałów, które mogły-
by się do niej nadawać jako włókno. Reporter „New York Herald” Marshall
Fox doniósł, że powszechnie uwielbiany w USA Thomas A. Edison stworzył
urządzenie dające światło porównywalne ze słonecznym. Gdy artykuł się
ukazał, redaktor naczelny wezwał do siebie Foxa i zagroził mu, że jeśli
jeszcze raz ośmieszy pismo, podając tak nieprawdopodobne informacje,
wyleci z pracy. Podobny sceptycyzm wykazywała większość społeczeń-
stwa.
Pierwsza żarówka paliła się przez trzynaście godzin, po czym bańka
pękła. Ale na Boże Narodzenie Edison oświetlił swój dom i laboratorium
mnóstwem nowych lamp. Tak przynajmniej uważa się dosyć powszechnie
do dzisiaj. Prawdziwa historia żarówki przedstawia się jednak nieco ina-
czej. W rzeczywistości wymyślił ją Joseph Wilson Swan (1828–1914), an-
gielski fizyk, chemik i wynalazca. Pierwsze doświadczenia z żarzeniem
zwęglonego papieru w szklanej bańce prowadził już w roku 1850. Do-
świadczenia te doprowadziły do opracowania urządzenia, którego funkcjo-
nowanie mógł zademonstrować publicznie i na które uzyskał brytyjski pa-
tent w roku 1860. Przedmiotem patentu było węglowe włókno żarzenia
pracujące w częściowo opróżnionej z powietrza bańce. Żarówka skonstru-
owana w ten sposób miała jednak bardzo niską trwałość ze względu na
brak możliwości osiągnięcia w niej w tamtych czasach dostatecznie wyso-
kiej próżni.
W 1875 roku Swan ulepszył swoje urządzenie między innymi w ten
sposób, że zmniejszył ilość pozostającego w bańce po odpompowaniu tle-
nu, dzięki czemu udało mu się osiągnąć białe światło bez ryzyka natych-
miastowego spalenia się włókna. Niedogodnością była mała oporność pra-
cującego w tej konstrukcji włókna, która zmuszała do wykorzystywania
źródeł prądu o dużej wydajności prądowej oraz grubych miedzianych
przewodów.
Pomimo tych niedostatków angielski fizyk opatentował swoją żarówkę
w 1878 roku, a po publicznym przedstawieniu tego wynalazku w lutym
roku następnego podczas wykładu w Newcastle Chemical Society rozpo-
częło się instalowanie lamp Swana w angielskich domach. W roku 1880
Swan zademonstrował swój wynalazek na wielkiej wystawie w Newcastle,
a w 1881 utworzył firmę The Swan Electric Light Company zajmującą się
komercyjnie produkcją i sprzedażą żarówek jego konstrukcji.
Thomas Alva Edison jedynie skopiował, a następnie ulepszył wynala-
zek Swana i opatentował go rok po nim, w 1879 roku w USA. Zarazem za-
czął prowadzić w Ameryce skuteczną kampanię reklamową swojej wersji
żarówki, przemilczając udział Swana w jej opracowaniu. Wkrótce obaj wy-
nalazcy doszli do porozumienia: Swan zachował prawo do dystrybucji
swoich żarówek w Zjednoczonym Królestwie bez ryzyka konkurencji na
tym terenie ze strony Edisona. Edison natomiast mógł swobodnie sprzeda-
wać swój produkt w Stanach Zjednoczonych. Cztery lata później obaj zało-
żyli wspólne przedsiębiorstwo działające pod nazwą Edison & Swan Uni-
ted Electric Light Company, znane również pod skróconą nazwą
„Ediswan”, sprzedające żarówki z celulozowym włóknem żarzenia opraco-
wanym przez Swana w roku 1881. W powszechnej świadomości Edison
funkcjonuje więc jako wynalazca światła elektrycznego, który zaczął od
wynalezienia żarówki, ale jego „najważniejszy dzień życia” miał dopiero
nadejść...
Nadszedł 4 września 1882 roku. Tego dnia Thomas Alva uruchomił
pierwszy w historii świata system elektroenergetyczny, na który składała
się zlokalizowana przy Pearl Street w Nowym Jorku centralna elektrownia,
szereg budynków – odbiorców energii (w tym biura słynnego bankiera J.P.
Morgana) oraz łączący je system przesyłowy w postaci kabli zakopanych
pod powierzchnią ziemi. Wydarzenie z 4 września 1882 można uznać za
prawdziwy początek ery elektryczności. Co prawda już w poprzedzających
miesiącach nauczono się korzystać z wynalazków Edisona, ale ich prak-
tyczne wykorzystanie było kłopotliwe.
Znamienny był przypadek najbogatszego podówczas amerykańskiego
przedsiębiorcy, Wiliama H. Vanderbilta, który wiosną 1882 udostępnił
swoją składającą się z pięćdziesięciu ośmiu pomieszczeń posiadłość lu-
dziom Edisona, którzy sprawnie okablowali okazałą rezydencję, zaś zasila-
jący całość generator umieścili w piwnicy. Niestety żona przemysłowca nie
chciała nawet słyszeć o mieszkaniu w domu, w podziemiach którego mie-
ściła się elektrownia. Vanderbilt zrezygnował z prestiżu bycia pierwszym
nowojorczykiem, którego dom miało rozświetlać światło elektryczne.
Edison uznał zaś, że rozwój oświetlenia elektrycznego musi odbywać się
poprzez budowę centralnych elektrowni oraz łączenie ich z odbiorcami za
pomocą systemu przesyłowego.
*
Ów czerwcowy dzień 1882 roku, kiedy do Nowego Jorku przybył
Nikola Tesla, zaczął się dla amerykańskiego wynalazcy nieszczególnie. Z
samego ranka w domu Vanderbiltów przy Piątej Alei w wyniku zetknięcia
się dwu przewodów ze ścienną draperią, która zawierała drobne metalo-
we nitki, wybuchł pożar. Płomienie zostały stłumione, ale rozhisteryzowa-
na tym wypadkiem pani Vanderbilt uznała, że przyczyną był umieszczony
w piwnicy kocioł i maszyna parowa. Teraz ta nierozsądna kobieta zażąda-
ła, by Edison usunął całą tę instalację.
Ten wysłał więc ekipę do przeprowadzenia naprawy, pociągnął łyk
zimnej kawy z kubka i próbował zastanowić się, co robić dalej. W tym mo-
mencie zadzwonił telefon. Wynalazca przytknął słuchawkę do zdrowego
ucha. Szef firmy transportowej, która posiadała statek „SS Oregon”, z sar-
kazmem domagał się odpowiedzi, czy pan Edison ma jakieś plany związa-
ne z naprawą prądnicy zasilającej okrętowe oświetlenie. Liniowiec unieru-
chomiony był z tego powodu przez kilka ostatnich dni, a jego właściciel po-
nosił coraz większe straty.
Co miał mu odpowiedzieć? W tej chwili nie miał nawet jednego wolne-
go inżyniera, którego mógłby tam wysłać. Z zazdrością wspomniał Morga-
na. Pan John Pierpont Morgan zatrudniał na pełny etat inżyniera tylko po
to, by ten obsługiwał jego prywatny kocioł i maszynę parową, które
umieszczone były w wykopie pod ogrodem posesji Murray Hill. Maszyna
była tak hałaśliwa, że sąsiedzi chcieli podać go do sądu. Ale Morgan się tym
nie przejmował – gdy sprawy przybierały zły obrót, po prostu pakował do
torby pudełko ulubionych czarnych cygar i udawał się na przyjemny długi
rejs na swym jachcie „Corsair”. J. P. Morgan był głównym finansistą firmy
Edison Electric Company, której kable z prądem stałym ozdabiały girlan-
dami ulice Nowego Jorku, strasząc konie i często się psując. Tym, czym dla
stali był Andrew Carnegie, dla fotografii George Eastman, a dla przemysłu
rafineryjnego John D. Rockefeller – dla świata finansów był John Pierpont
Morgan, właściciel gigantycznego, czerwonego i błyszczącego nosa, a poza
tym współzałożyciel głównego nowojorskiego banku Drexel, Morgan and
Co. (przekształconego w 1895 roku w J.P. Morgan and Co.). Pewny siebie i
niezwykle utalentowany finansista symbolizował rosnącą kontrolę bankie-
rów nad zarządami korporacji.
Morgan, przekroczywszy czterdziestkę i będąc u szczytu władzy, był
agresywny, arogancki i... strachliwy; samotnik, którego nie obchodzili
wspólnicy, podwładni czy opinia publiczna. Miał sześć stóp wzrostu, ważył
dwieście funtów, a z powodu fatalnej choroby skóry jego nos błyszczał jak
świecące, nowoczesne żarówki Edisona. Wierny zwolennik Kościoła epi-
skopalnego często popołudniami opuszczał swe biuro na Wall Street, by
spędzić przyjemną godzinę, trzęsąc posadami kościoła św. Jerzego wyśpie-
wywaniem przy akompaniamencie ulubionego organisty znajomych pie-
śni.
Edison, będąc całkowicie w garści Morgana, często doświadczał fru-
strujących problemów finansowych. Gdy wynalazca chciał iść ostro do
przodu, bankier upierał się przy polityce powolnego postępu. Odmawiał
Edisonowi nawet najskromniejszych pożyczek na rozwój, gdy w tym sa-
mym czasie ładował ogromny kapitał w gigantyczne przedsięwzięcia zwią-
zane z budową linii kolejowych.
Geniusz i spekulant, filantrop i złodziej, przemysłowiec i gangster. To-
warzyszyli sobie od początku narodzin kapitalizmu w Stanach Zjednoczo-
nych. Towarzyszą sobie zresztą w każdej epoce i pod każdą szerokością
geograficzną. Tak się bowiem składa, że drapieżność, bezwzględność i pra-
gnienie posiadania wyzwalają mechanizm pierwotnej akumulacji kapitału
– proces uniwersalny mający postać ekonomicznej konieczności, wręcz
warunku rozwoju cywilizowanych państw.
Głoszoną przez tych baronów rozboju ewangelię galopującej rewolucji
przemysłowej, szyderca Mark Twain formułował następująco: Zdobywaj
forsę. Rób to szybko. Jak najwięcej. Zdobywaj ją nieuczciwie, jeśli potrafisz
– uczciwie, jeśli musisz. Większe jest wrogiem dużego – mówił popularny
w Stanach bon mot. To w Ameryce również zrodziło się słynne powiedze-
nie, że „drugi milion dolarów można zarobić uczciwie”. Problem polegał na
tym, że najpierw trzeba było zarobić ten pierwszy milion. I Amerykanie za-
rabiali, wykazując przy tym ogromną pomysłowość na długo przedtem, za-
nim odkryto teksańską ropę i zbudowano Hollywood.
Proces „morganizacji” stał się z czasem normą. Czego tylko się dotknął
sprytny przemysłowiec, wkrótce kontrolował posiadaniem pięćdziesięciu
jeden procent akcji i zawsze upierał się, by być w zarządzie, chociaż anoni-
mowo. „Morganizacja” oznaczała ciągłe nabywanie spółek działających w
podobnej branży, sprzedaż aktywów o malejącej wartości i centralizację
władzy poprzez eliminowanie „destrukcyjnej konkurencji”.
Aczkolwiek elektryczność wciąż była słabo znana ogółowi finansistów i
przemysłowców, kilku z nich, takich jak Morgan właśnie, dostrzegało, że
jest ona najbardziej obiecującym wynalazkiem, jaki pojawił się od czasu,
gdy Archimedes wynalazł śrubę. Energii potrzebował każdy. I wkrótce
każdy miał się przekonać, że potrzebuje też żarowego światła Edisona.
Elektrotechnika była dziedziną dla ludzi obdarzonych naukowymi lub
wynalazczymi skłonnościami, oferując nie tylko godziwe finansowe wyna-
grodzenie, ale także powab i smak ryzyka poruszania się po nieodkrytym
jeszcze gruncie.
Cornell University i Columbia College znajdowały się w gronie kilku
uczelni w kraju, które mogły poszczycić się świeżo otwartymi wydziałami
elektrotechniki. Ameryka posiadała tylko niewielką grupkę fachowców do-
mowego chowu, oprócz oczywiście takich gigantów jak Edison, Joseph
Henry czy Elihu Thomson. Przemysłowcy byliby więc chętni znaleźć się
bliżej takich zagranicznych talentów jak między innymi Tesla, Michael Pu-
pin, Charles Proteus Steinmetz, Charles Batchelor czy Fritz Löwenstein.
*
– Wyślę inżyniera po południu – obiecał Edison transportowemu ma-
gnatowi, chociaż nie miał bladego nawet pojęcia, skąd wytrzaśnie tego in-
żyniera.
Ledwie zdenerwowany odłożył słuchawkę, do warsztatu wpadł zdy-
szany chłopak z wiadomością o kłopotach na ulicach Ann i Nassau. Skrzyn-
ka przyłączowa instalowana przez jednego z niedoświadczonych elektry-
ków wynalazcy uległa przebiciu. Chłopak z ożywieniem opisywał, jak jakiś
szmaciarz i jego koń zostali wskutek porażenia prądem katapultowani w
powietrze i potem szybko znikli w głębi ulicy w niewiarygodnym tempie.
– Zbierz kilku chłopaków, jeśli ci się uda jakichś znaleźć – Edison wy-
krzyknął do kierownika warsztatu. – Odetnij prąd i napraw przebicie!
Podniósł wzrok i dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę z obecności
wysokiej, ciemnej postaci nieśmiało stojącej w kącie biura.
– O co chodzi? – rzucił szorstko w jej kierunku.
– Nazywam się Tesla – wybąkał z wahaniem Nikola.
– Co takiego?
– Nazywam się Tesla – powtórzył nieco głośniej, przypominając sobie o
problemach Edisona ze słuchem. – Mam list od pana Batchelora, sir.
– A, Batchelor – westchnął ciężko mister Edison. – Coś nie w porządku
w Paryżu?
– Nic mi o czymś takim nie wiadomo, sir.
– Nonsens! – Amerykanin uderzył pięścią w biurko. – W Paryżu zawsze
coś nawala! Mówił pan o jakimś liście od Batchelora – przypomniał sobie. –
Dawaj pan ten list.
Tesla wyciągnął z kieszeni zmiętą nieco kopertę. Edison wyjął z niej za-
pisaną kartkę i oddał się lekturze, wydając przy tym pełne gniewu prych-
nięcia. Zakończywszy czytanie, popatrzył przenikliwie na swego gościa.
– Znam dwóch wielkich ludzi i pan jest jednym z nich... – zastanowił się
chwilę nad tym, co napisał Batchelor. – ...Drugim zaś ten młody człowiek,
który stoi przed panem... Hmmm... – mruknął. – To rzeczywiście jest jakaś
rekomendacja. Co pan potrafi?
Tę sytuację Tesla przećwiczył już wiele razy, kiedy był jeszcze na stat-
ku. Reputacja Edisona robiła na nim wielkie wrażenie. Oto człowiek, który
bez żadnego wykształcenia wynalazł wiele przydatnych rzeczy. On sam
spędził wiele lat, przekopując się przez stosy książek i na co to wszystko?
Co mu z tego przyszło? Jaki był pożytek z jego wykształcenia?
Szybko zaczął opisywać pracę jaką wykonywał dla firmy Continental
Edison we Francji i w Niemczech. I zaraz potem, zanim jego rozmówca
zdążył zareagować, gładko przeszedł do opisu swego wspaniałego silnika
indukcyjnego na prąd zmienny, opartego na własnym wynalazku rotacyj-
nego pola magnetycznego.
– To urządzenie przyszłości – paplał gorączkowo. – Sprytny producent
zarobi na nim fortunę.
– Zaraz, zaraz! – przerwał mu zirytowany Edison. – Proszę mi oszczę-
dzić tych bzdur. To niebezpieczne. W Ameryce jesteśmy przystosowani do
prądu stałego... Ale może znajdę dla pana jakąś pracę – dodał po chwili na-
mysłu. – Czy podoła pan naprawie oświetlenia na statku?
Jeszcze tego samego dnia, wyposażony w odpowiednie przyrządy Tesla
wszedł na pokład „SS Oregon” i przystąpił do wykonywania koniecznych
napraw. Prądnice były w bardzo złym stanie, miały w kilku miejscach
zwarcia i uszkodzenia. Razem z załogą pracował przez całą noc. Wczesnym
rankiem następnego dnia praca została zakończona.
Wracając do warsztatu swego pracodawcy Piątą Aleją, napotkał po
drodze Edisona, idącego w towarzystwie kilku najbliższych współpracow-
ników.
– Oto nasz „paryżanin” po nocnych eskapadach – przedstawił Teslę
swojemu towarzystwu.
Gdy Nikola odrzekł, że właśnie zakończył naprawę dwóch maszyn, Edi-
son spojrzał na niego w milczeniu i bez słowa ruszył dalej. Ale Serb swym
niezwykle czułym uchem wyłowił jego wypowiedzianą półgłosem uwagę:
– Ten facet musi być niesamowicie dobry.
*
Edison szybko dostrzegł talent Tesli, dając mu niemal pełną swobodę
w pracy nad konstrukcjami i problemami związanymi z ich działaniem.
Nikola pracował od godziny 10.30 jednego ranka do 5.00 następnego, co
spowodowało niechętną uwagę jego nowego pracodawcy:
– Miałem wielu ludzi, którzy ciężko pracowali, ale ty przebijasz wszyst-
kich.
Obaj mężczyźni potrafili zresztą pracować bez snu przez dwa, a nawet
trzy dni, podczas gdy zwykli śmiertelnicy padali ze zmęczenia. Pracownicy
Edisona twierdzili jednak, że ich szef ukradkiem ucinał sobie krótkie
drzemki na kanapie.
Tesla nie potrzebował wiele czasu, by zorientować się, że prymitywne
dynama Edisona mogłyby działać dużo bardziej efektywnie, nawet jeśli
ograniczone były do wytwarzania prądu stałego.
– Tę konstrukcję można przerobić – zaproponował któregoś dnia. – To
nie tylko usprawniłoby ich obsługę, ale pozwoliłoby również zaoszczędzić
sporo pieniędzy.
Chytry biznesman, jakim niewątpliwie był Amerykanin – niezależnie
od wielkości umysłu – ożywił się bardzo, słysząc to ostatnie stwierdzenie.
– OK – zgodził się. – Pięćdziesiąt tysięcy dolarów będzie z tego dla cie-
bie, jeśli tylko to potrafisz.
Przez kilka najbliższych miesięcy Tesla pracował jak oszalały, rzadko
się odżywiając i jeszcze rzadziej śpiąc. Dodatkowo oprócz całkowitego
przerobienia konstrukcji dwudziestu czterech prądnic i dokonania w nich
znacznych udoskonaleń, zainstalował w nich automatyczne regulacje, po-
sługując się oryginalnymi pomysłami, na które uzyskał patenty.
Różnice osobowości tych dwu mężczyzn zaciążyły na ich wzajemnych
stosunkach od samego początku. Edison nie lubił Tesli przede wszystkim
za to, że młody Serb był w jego ocenie kulturalnym wprawdzie, ale jedynie
teoretykiem. „Geniusz to jeden procent natchnienia i dziewięćdziesiąt dzie-
więć procent potu” – brzmiała jego słynna dewiza, dlatego też sam pod-
chodził do każdego problemu z drobiazgowo opracowaną procedurą elimi-
nacji. O tych „empirycznych sieciach” – jak je nazywał – Tesla wspominał
później z rozbawieniem:
Gdyby Edison musiał znaleźć igłę w stogu siana, nie traciłby ani chwili
na to, aby określić najbardziej prawdopodobne miejsce, w którym mo-
głaby się ona znajdować. Za to natychmiast z mrówczą dokładnością za-
brałby się do przeglądania jednej słomki po drugiej, dopóki nie natrafił-
by na przedmiot swych poszukiwań. Jego metody są wyjątkowo nieefek-
tywne; może on stracić wiele energii i czasu i nie osiągnąć nic, jeżeli nie
pomoże mu w tym szczęśliwy przypadek. A przecież niewielkie tylko
wiadomości teoretyczne zaoszczędziłyby mu przynajmniej trzydziestu
procent pracy. Niestety Edison polega tylko na swej pracowitości, na in-
stynkcie wynalazcy i zdrowym rozsądku.
nie ma żadnego hobby, nie interesuje się żadnym sportem, nic go nie
bawi; żyje, ignorując całkowicie podstawowe zasady higieny [...]. Gdyby
nie ożenił się później z kobietą o wyjątkowej inteligencji, która z dbało-
ści o jego dobro uczyniła życiowy cel swych działań, zmarłby wiele lat
wcześniej z powodu zupełnego zapuszczenia...
Te nie dające się usunąć różnice wyszły z czasem daleko poza strefę
spraw czysto osobistych. Edison postrzegał utalentowanego obcokrajowca
jako zagrożenie dla swego systemu prądu stałego, uważając, że ów system
ma żywotne znaczenie dla przemysłu i sprzedaży jego żarówek. Sam zresz-
tą przed laty doświadczył gwałtownego oporu ze strony monopoli gazo-
wych. Pobił spółki gazownicze, wykorzystując swój dar działań propagan-
dowych – wydawał regularnie biuletyn, w którym malowniczo przedsta-
wiał skutki wybuchu magistrali gazowej, jego sprzedawcy wysyłani byli na
cały kraj i przy każdej okazji rozpowiadali o „przemysłowym ucisku”, w
wyniku którego pracownicy rzekomo nabawiali się „kalectwa” od ogrze-
wania gazowego lub tracili wzrok od gazowego oświetlenia. Teraz idee
Serba wyglądały na próby zastosowania jeszcze nowszej technologii niż
jego własna.
Apoteoza Edisona sięgnęła szczytu w roku 1883, gdy na scenie słynne-
go nowojorskiego music-hallu Niblo’s Garden wystawiono „wspaniały dra-
mat mimiczny” o zwycięstwie genialnego wynalazcy nad ciemnością. W
spektaklu tym na tle oświetlonego elektrycznie modelu nowego mostu
Brooklyńskiego baletnice tańczyły z różdżkami zakończonymi żarówkami
Edisona. Dziennikarska relacja z próby kostiumowej przedstawiała
wszechstronnego naukowca uwijającego się na scenie i zakładającego in-
stalacje elektryczne na kostiumy tancerek (Edison już przedtem zelektryfi-
kował całą okolicę teatru). „Krzątał się między dziewczętami i poprawiał
im gorsety”, a po sprawdzeniu połączeń instalował w okolicach biustu każ-
dej baletnicy niewielką baterię, dzięki której światło spowijało dziewczęta
od stóp do głów. W programie z dumą ogłaszano „nowe efekty świetlne –
dzieło Edison Electric Light Company – pod osobistym nadzorem samego
wynalazcy”.
Tesla tymczasem, mając rzadką chwilę wolnego czasu, pochłaniał na
potęgę dzieła traktujące o historii, literaturze i kulturze Ameryki. Z upodo-
baniem zawierał również nowe znajomości i zdobywał nowe doświadcze-
nia. Po angielsku mówił całkiem dobrze i nawet zaczynał rozumieć amery-
kańskie poczucie humoru. Albo raczej tak mu się jedynie wydawało.
Jak niedługo już miało się okazać, Edison potrafił go jeszcze paru rze-
czy w tej mierze nauczyć.
*
Tesla uwielbiał przechadzać się ulicami Nowego Jorku, gdzie nowe tro-
lejbusy z napędem elektrycznym tworzyły częste zatory i niemałe zamie-
szanie na i tak już mocno zakorkowanych arteriach. Centralne prądnice
padały na potęgę. W czasie jazdy trolejbusy siały popłoch nie tylko wśród
przechodniów, ale też budziły w strach u pasażerów. Pewien dziennikarz
ostrzegał w swej gazecie, że każdy, kto nimi jeździ, może zostać porażony i
nie spotka się ze współczuciem.
Jak zaobserwował Nikola, cechą dominującą metropolii był pośpiech. Z
rana ludzie spieszyli się do pracy, w ciągu dnia spieszyli się po zakupy, na
słynne nowojorskie sales, czyli wyprzedaże. Pod wieczór w pośpiechu
wracali do swych odległych domów lub w jeszcze większym pośpiechu je-
chali do śródmieścia, by zdążyć na musical do teatru na Broadwayu, do
kina lub na dancing. Spieszyli się nawet podczas weekendów, by jak naj-
prędzej wydostać się za miasto.
Jeśli opuściło się Manhattan, jadąc w którymkolwiek kierunku, udając
się do którejkolwiek z pozostałych czterech dzielnic Nowego Jorku, można
było w ciągu piętnastu minut znaleźć się w nadmorskim kurorcie, w wio-
sce rybackiej, w willowym raju, wśród kamiennych podwórek tysiąca nisz-
czejących bloków wybudowanych przez miasto dla bezdomnych, w parku
pałaców, wśród tysiąca identycznych, grzecznych i ubogich drewnianych
domków, w handlowym śródmieściu prowincjonalnego miasteczka Azji, w
wielkomiejskim zgiełku Arabii, w wielkim porcie morskim, w Neapolu, w
Chinach, w gigantycznych stoczniach, w bezkresnej gmatwaninie ulic obu-
dowanych fabrycznymi halami, wśród setek składów towarowych, w slum-
sach przepełnionych bardziej niż południowoamerykańskie favelle. Ciągle
jednak był to ten sam, jeden jedyny, choć tak różny Nowy Jork.
Powstawał szybko i w zgiełku. Niby byłe jak, a jednocześnie z ogromną
premedytacją wznoszono te wszystkie drapacze chmur – każda piędź zie-
mi miała przynieść lub korzystnie ulokować górę gotówki – tak że podpie-
rały się wzajemnie, zachodziły za siebie, zaglądały oknami w okna, kłóciły
pozornie nieprzystającymi do siebie fasadami. Wieżowce przypominały
bazarowy tłum, gdzie wszyscy wszystkim włażą na odciski, wszyscy
wszystkich próbują przekrzyczeć, a mimo to dzień mija na zgodnym przy-
zwoleniu na współobecność.
Piąta Aleja niczym rybi grzbiet dzieliła Manhattan na dwie części,
wschodnią i zachodnią, a do numeru ulicy – bo większość ulic nowojor-
skich nie nosiła nazw, ale numery – dodawało się zawsze jako wskazówkę
strony świata: East lub West. Mieszkać na East Side należało w Nowym Jor-
ku do dobrego tonu, chociaż bynajmniej nie cała wschodnia strona była
„dobra”. Od Czternastej do Trzydziestej Czwartej ulicy na wschodzie, tak
jak i na zachodzie, żyła emigrancka biedota z dużymi skupiskami Portory-
kańczyków, nędzarzy współczesnej Ameryki. W górze zaś, od Dziewięć-
dziesiątej Szóstej po Harlem, zaczynały się skupiska włoskie. Ulice były tu
zapchane żebrakami, rzeczywistość lepka od brudu i cuchnących rynszto-
ków. Swoistą atrakcję stanowili Murzyni, gnieżdżący się tu w ilościach nie-
spotykanych w Europie, co przykuwało uwagę zarówno dzieci, jak i doro-
słych.
Po stronie wschodniej adresy były lepsze, domy najszykowniejsze w
całym mieście, a życie bardziej dyskretne (poza wzmiankami w kronice to-
warzyskiej) i zabezpieczone od przypadkowego sąsiedztwa. We wschod-
niej części mieszkali ludzie, którym przemysł, sztuka, giełda czy spadek ro-
dzinny przyniosły wielkie fortuny. Zazwyczaj nie był to ich jedyny adres.
Mieli jeszcze apartament w Waszyngtonie albo letni dom nad oceanem, a
już na pewno starą posiadłość rodzinną w stanie Connecticut lub innej czę-
ści Nowej Anglii.
Przekonstruowanie prądnic Edisona zabrało Tesli większą część roku.
Gdy w końcu praca została zakończona, poszedł do swego szefa, by zdać
mu raport z zakończenia prac i zapytać przy okazji, kiedy otrzyma przyrze-
czone pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Edison zsunął swe czarne buty z biur-
ka i opadł na nie z szeroko otwartymi ustami.
– Tesla! – wykrzyknął, zanosząc się od śmiechu. – Ty ciągle jeszcze je-
steś Europejczykiem. Daleko ci do miana prawdziwego Amerykanina. Zu-
pełnie nie rozumiesz amerykańskiego humoru.
– Jak mam to rozumieć?
– Przecież to był tylko żart.
– Żart?
– Oczywiście. Ty wiesz, ile to jest pięćdziesiąt tysięcy dolarów?
– Pięćdziesiąt tysięcy dolarów to... dokładnie pięćdziesiąt tysięcy dola-
rów. Taką właśnie sumę miałem otrzymać, jeżeli...
– Mogę ci zaproponować dziesięć dolarów podwyżki. Tym sposobem
twoja pensja podskoczy do królewskiej wartości osiemnastu dolarów tygo-
dniowo.
– Miałem dostać pięćdziesiąt tysięcy...
– Wybij to sobie z głowy, chłopie.
– W takim razie żegnam pana, panie Edison – Tesla wziął swój kapelusz
i wyszedł na ulicę, cicho zamykając za sobą drzwi. Zrobił to bardzo delikat-
nie, zupełnie tak, jak stara panna głaszcze kota.
Edisonowi nie przyszło nawet w tym momencie do głowy, że ten dwu-
dziestoośmioletni młodzieniec w muszce i we fraku już wkrótce stanie się
jego największym rywalem. Ich wzajemna niechęć będzie z biegiem lat ro-
snąć i pogłębiać się, aż nabierze w końcu głębi Wielkiego Kanionu Kolora-
do.
ROZDZIAŁ IV
WOJNA PRĄDÓW
(1885–1891)
W opinii Edisona Tesla był „poetą nauki”, zaś jego pomysły „wspaniałe,
lecz zupełnie niepraktyczne”. Lojalnie ostrzegł młodego inżyniera, że
opuszczając go, robi błąd i tak też się w pewnym momencie okazało. Kraj
targany był kryzysami gospodarczymi, a o pracę było trudniej niż o wodę
na pustyni Mojave. Finansowa panika w roku 1884 spowodowała taki brak
zabezpieczenia, że tysiące drobnych inwestorów straciło wszystkie pienią-
dze. Biznesmeni zwracali się o ocalenie nie do rządu, lecz do Johna Pier-
ponta Morgana. Z perspektywy finansisty wyglądało to tak, że wszystkie
jego staranne plany centralizowania kontroli nad machiną gospodarczą
mogłyby lec w gruzach z powodu problemów z pracownikami i wojnami o
stawki przy jego dość szeroko rozbudowanych liniach kolejowych. Dla
wszystkich było jasne, że tak rozbudowana sieć linii kolejowych stworzona
została dla celów spekulacyjnych i że wiele z nich stało u progu bankruc-
twa. Pojawiła się więc konieczność fuzji. Ale Morgan nie należał do ludzi,
którzy ulegają presji czy działają pochopnie. Niech męczą się konkurenci.
On ruszył zwiedzać europejskie kurorty i kolekcjonować dzieła sztuki. Jego
pozory kultury wymagały częstych wypraw do Europy w ramach poszuki-
wań dzieł sztuki do swej kolekcji, w czym okazywał się dużo bardziej wni-
kliwy niż inni parweniusze gromadzący skarby sztuki ze Starego Świata.
Tak jak Edison, znany był z różnych zwięzłych powiedzeń. Jedno z nich,
które Tesla miał powód pamiętać, brzmiało: „Człowiek ma zawsze dwa po-
wody, by coś robić – dobry i prawdziwy.”
Mężczyźni płaszczyli się przed nim, kobiety ofiarowywały mu się bez-
wstydnie. Nikt tak jak on nie znał samotności panującej na jałowych wyży-
nach sukcesu. Kierując się po prostu inteligencją i instynktem, odgrywał
od wielu lat absolutnie nadrzędną rolę w kluczowych sprawach dotyczą-
cych losu całych narodów i doszedł do wniosku, że to niezbyt pochlebnie
świadczy o ludzkości.
Jedna sprawa przypominała Morganowi, że też jest człowiekiem. Cho-
roba skórna, która dotknęła szczególnie jego nos, powodując, że rósł, był
purpurowy i upodobnił się w końcu do olbrzymiej truskawki. Choroba ta
zaczęła nękać Morgana, kiedy był jeszcze młodym człowiekiem. Im był
starszy, im bogatszy, tym bardziej rósł mu nos. Nauczył się piorunować
wzrokiem ludzi, którzy przyglądali mu się zbyt nachalnie, ale co rano –
przez całe życie – przyglądał się w lustrze łazienki swojemu nosowi. Nie-
nawidził go, ale jednocześnie w swoisty sposób cenił. Zdawało mu się, że
ilekroć zawiera szczególnie pomyślną umowę, ilekroć przejmuje nową ga-
łąź przemysłu czy przeprowadza szczęśliwą transakcję giełdową, na nosie
wyrasta świeży, czerwony pączek. W końcu uznał swój monstrualny na-
rząd powonienia za dowód łaski Bożej, za gwarancję nieśmiertelności, któ-
rą cenił sobie nade wszystko.
W połowie lata tego roku, kiedy Tesla przybył do Ameryki, spokojne
podróże Morgana przywiodły go do Anglii, gdzie dotarły do niego coraz
bardziej niepokojące doniesienia o „katastrofalnej sytuacji na liniach kole-
jowych” i o panice finansowej. W końcu zdecydował się wrócić i skierować
działanie swego budzącego grozę umysłu na rzecz Narodu.
Rozwiązanie Morgana polegało na zwołaniu wszystkich skłóconych
szefów na pokojową konferencję na pokładzie „Korsarza”. Przez cały dzień
on i zniewoleni przez niego baronowie przemysłu pływali w górę i w dół
East River. To nie była wojna jednostek, lecz oligarchiczna walka konku-
rencji interesów wydobywców ropy naftowej, producentów stali i budow-
niczych linii kolejowych. Zanim zapadła noc, Morgan „zreorganizował” ich
w taki prawdziwie władczy sposób, że poprzez pomysłowe fuzje i alianse
zredukował „destrukcyjną konkurencję” do minimum. To była istota ręki
Morgana – ręki, której żelazny uścisk miała wkrótce poczuć nowa obiecu-
jąca dziedzina użyteczności publicznej – elektryfikacja.
*
W tym czasie Tesla, którego inżynierska reputacja stawała się coraz
bardziej znana, sprzedał w ciągu roku wszystkie swoje wynalazki związa-
ne z wytwarzaniem prądu zmiennego. Zbliżył się też do grupy inwestorów
i złożył im ofertę założenia firmy pod jego nazwiskiem. Bardzo szybko się
z nią uwinął. Wreszcie jego wielki wynalazek prądu zmiennego będzie
mógł zostać przedstawiony światu. Ludzkość – jak to widział – zostanie
uwolniona z obciążeń. Niestety jego sponsorzy mieli w głowie bardziej
skromne i praktyczne pomysły. Istniał ogromny rynek na ulepszone świa-
tła łukowe do oświetlania ulic oraz fabryk i on musiał zostać zaspokojony
najpierw.
Tak powstała firma Tesla Electric Light & Manufacturing Company z
siedzibą w Rahway (New Jersey) i z biurem branżowym w Nowym Jorku.
Prezesem został pan B. A. Vailand, stanowisko jego zastępcy i skarbnika
objął Robert Lane. Obaj byli wielce szanowanymi biznesmenami z New Jer-
sey. Jedną z osób najbardziej zaangażowanych w działalność przedsiębior-
stwa był James D. Carmen, który okazał się wiernym, zakulisowym sprzy-
mierzeńcem Tesli przez następnych dwadzieścia czy nawet więcej lat. On i
Joseph H. Hoadley pełnili potem role menedżerów w kilku firmach Tesli.
Pracując w swym pierwszym laboratorium na Grand Street, Serb zbu-
dował nowy typ lampy łukowej. Lampa Tesli była prostsza w budowie,
bezpieczniejsza, bardziej niezawodna i tańsza w eksploatacji niż stosowa-
ne do tej pory. System ten został opatentowany i pierwsze lampy zaczęły
pracować na ulicach Rahway. Rekompensatą Tesli były akcje firmy. Teraz
jednak, ku swemu przykremu zaskoczeniu amerykańskimi zasadami go-
spodarczymi, znalazł się poza firmą z plikiem ładnie wydrukowanych ak-
cji, które ze względu na powtarzające się wciąż kryzysy gospodarcze miały
niewielką wartość wykupu. Odszedł po raz kolejny.
Kryzys przeszedł w stagnację, a on nie mógł znaleźć żadnej inżynier-
skiej pracy. Od wiosny 1886 roku aż do roku następnego przeżył jeden z
najbardziej przygnębiających okresów w swym życiu. Podobnie jak rzesze
innych osób dotknięte ekonomicznym kryzysem zajmował się kopaniem
rowów, czekając na łut szczęścia. Tułając się jako najemny robotnik po-
śród nowojorskich gangów ulicznych, ledwo był w stanie przetrwać.
Każdy sektor, każda dzielnica miasta miała swój własny gang. Najczę-
ściej powstawały one w obrębie określonych narodowości. Początkowo ich
członkowie nie byli właściwie gangsterami, według dzisiejszych norm po-
traktowano by ich raczej jako zwykłych chuliganów. Dopuszczali się drob-
nych kradzieży, czasem odbierali rówieśnikom pieniądze na drugie śniada-
nie, nieliczni tylko angażowali się w działalność, którą można by uznać za
przestępstwo w pełnym tego słowa znaczeniu. Świetnie się bawili, gdy
udało im się poprzewracać wózki handlarzy i bańki z mlekiem, wysypać
chleb ze skrzynek, a przy okazji poczęstować się tym i owym, stłuc szyby,
lampy uliczne czy wytargać jakiegoś żydowskiego starca za brodę. Wszy-
scy poza mięczakami i molami książkowymi należeli do gangów, które
ofiarowały protekcję, stosunki i dodawały otuchy w przygnębiającym
świecie ruder. Między tymi gangami rozgrywały się prawdziwe bitwy o
strefy wpływów i prestiż.
Pod koniec XIX i na początku XX wieku gangi działały głównie wzdłuż
wybrzeży rzeki Hudson i w Lower East Side. Brzegi West Side, które opa-
nowali Irlandczycy, dawały ogromne możliwości. Port rzeczny przejmują-
cy coraz większy procent zamorskiej wymiany handlowej i dworzec kole-
jowy, gdzie miały miejsce przeładunki towarów przed wwiezieniem ich do
miasta, wymagały budowy hangarów, składów i chłodni.
Mimo katastrofalnych warunków życia Tesla dokonał jednak pewnego
postępu: jego wynalazki oświetlenia łukowego uzyskały siedem patentów.
Otrzymał też inne patenty dotyczące oświetlenia, z których dwa były
szczególnie interesujące. Obejmowały one zastosowanie zjawiska utraty
cech magnetycznych żelaza w temperaturze powyżej 750 stopni Celsjusza
do przekształcenia ciepła bezpośrednio na energię mechaniczną lub elek-
tryczną. Tak jak wiele wynalazków Tesli nie znalazły natychmiastowego
zastosowania i zostały zapomniane.
Od czasu, kiedy odkrył rotacyjne pole magnetyczne i zbudował w
Strasburgu swój pierwszy silnik na prąd zmienny, minęły prawie cztery
lata. Młody Serb zaczął się coraz częściej zastanawiać, czy zielone pastwi-
ska i złote obietnice sukcesu w Ameryce będą już do końca życia wymykać
mu się z rąk. Upokorzony ostatnimi rozczarowaniami znów pogrążył się w
ponurych rozważaniach, czy przypadkiem lata intensywnej edukacji nie
były okresem straconym. Wtedy jednak na jego szczęście wydarzenia
przybrały nieoczekiwany obrót. Usłyszawszy o jego silniku indukcyjnym,
szef zespołu pracowników, z którego powodu wynalazca przeżywał przy-
kre chwile, zabrał go na spotkanie z A. K. Brownem, dyrektorem Western
Union Telegraph Company.
Pan Brown zaprosił Teslę do Sherry, eleganckiej restauracji przy Piątej
Alei. Przy wejściu stało kilku odzianych w liberie portierów, których zada-
niem było otwieranie drzwi zajeżdżających powozów i pomaganie pasaże-
rom w wysiadaniu. W wypadku Nikoli nie miało to żadnego znaczenia, bo-
wiem na miejsce udał się tramwajem.
K. Brown liczył sobie pięćdziesiąt dwa lata, ale wyglądał na starszego.
Miał arystokratyczną twarz o ostrych rysach i cienkim nosie, na którym
tkwiły szkła okularów w złotej, szylkretowej oprawie. Wysokie czoło koń-
czyło się nad wystającą kością łuku brwiowego, spod którego patrzyły głę-
boko osadzone oczy – uważne i przenikliwe. Siwiejące włosy były zaczesa-
ne do tyłu i na tyle długie, że przysłaniały końce uszu. Ubrany był w szyty
na miarę brązowy garnitur, idealnie leżący na jego szczupłym ciele, ozdo-
biony wystającą z lewej kieszeni chusteczką.
Kiedy tylko Nikola uwolnił się z płaszcza, kierownik przybytku wezwał
szwajcara, człowieka o wyglądzie alpejskiej skały z błyszczącymi, czarny-
mi włosami, ubranego w smoking i galową koszulę, który łączył w sobie
wygląd zapaśnika i karawaniarza chodzącego niegdyś na czele wiktoriań-
skich konduktów pogrzebowych. Idąc za nim, trudno było oprzeć się do-
stojeństwu jego kroków i powadze zachowania. Wszyscy razem przeszli do
wspaniałej sali jadalnej. Tesla od dawna nie widział podobnego przepychu.
„Sherry” było prawdziwą świątynią gastronomii, miejscem, w którym pie-
niądz ograniczał sferę gości do ludzi najbardziej majętnych. Starszy kelner
torował im drogę między szeregami stołów, wśród białych gorsów panów,
świetnych toalet pań, diamentów, piór i eleganckich zapachów. Każdą ścia-
nę zdobiło wielkie zwierciadło odbijające sprzęty, ludzi oraz kandelabry
tysiąc i jeden razy. Między lustrami znajdowały się małe kafelki z wymalo-
wanymi jaskrawą farbą kwiatami. Pośrodku sali stał ogromny kredens, w
którym przechowywano serwetki, przyprawy, pieczywo i sztućce. Unoszą-
ca się nad tym wszystkim atmosfera powagi i godności spowodowała, że
Nikola zaczął mimowolnie mówić szeptem.
Spis potraw był tak długi, że z pewnością dałoby się nimi wyżywić cały
pułk wojska. Zupy po dolarze za talerz, ostrygi podawane na czterdzieści
sposobów (dolar sześćdziesiąt za pół tuzina), ryby, mięso, szparagi, oliwki,
zupa z zielonego żółwia... Na obrusach wytłoczona była nazwa lokalu, na
srebrach widniało nazwisko Tiffany, a na porcelanie Haviland. Na przeką-
skę zamówili śledzia, którego serwowano tu z drobno posiekaną cebulą i
całymi ziarnami zielonego pieprzu w sosie vinaigrette, do tego cassoulet,
danie z różnych gatunków mięsa i kiełbas gotowanych z białą fasolą w
czerwonym sosie pomidorowym, podawane w kamionkowych garnkach
oraz butelkę czerwonego ułkowni, które postawiono koło stołu w rucho-
mym koszu. Eskortowany przez pomocnika kelner stawiał przed nimi za-
mówione dania z takim ceremoniałem, że przedstawienie to mogła prze-
wyższyć jedynie prezentacja brytyjskich klejnotów koronnych.
Pan Brown nie tylko sporo wiedział o prądzie zmiennym, ale też był
osobiście zainteresowany nowym pomysłem. Tam, gdzie Edisonowi nie
udało się dostrzec nadchodzącej rewolucji, Brown widział podzwonne jego
systemu elektryfikacji prądem stałym. Dyrektor Western Union Telegraph
Company prawidłowo ocenił przyszłość.
– Podsumowując naszą rozmowę, panie Tesla, sądzę, że dojdziemy do
porozumienia – powiedział nalewając do filiżanki porcję czarnej brazylij-
skiej kawy, którą po skończonym posiłku oberkelner postawił przed nimi
w dużym, porcelanowym imbryku. Zrobił to z ostrożnością i pietyzmem
nasuwającym podejrzenie, że pochodzi co najmniej z dynastii Tang dato-
wanej na siódme stulecie.
– Też mam taką nadzieję, sir – odpowiedział Tesla.
Szatniarz uśmiechnął się pogardliwie, podając mu kapelusz, pomięty,
zbrukany i zniszczony, spośród brzuchatych meloników, kapeluszy filco-
wych i majestatycznych cylindrów wiszących na hakach. Wyszedł na rozja-
rzony światłami, wieczorny Nowy Jork pełen pięknych kobiet lubiących się
pokazać i mężczyzn lubiących je podziwiać. Przez Piątą Aleję przelewała
się nieskończona procesja pięknych twarzy i wytwornych strojów. Kobiety
zjawiały się w najlepszych sukniach, kapeluszach, butach i rękawiczkach,
wędrując po eleganckich sklepach lub dążąc do teatrów mieszczących się
na odcinku między ulicą Czternastą i Trzydziestą Czwartą. Krawcy mogliby
tam zbierać modele na najnowsze kreacje, a szewcy na barwę i fason trze-
wików.
*
Z wydatną pomocą A.K. Browna powstała firma Tesla Electric Compa-
ny mająca przed sobą bardzo konkretny cel – doprowadzenie wreszcie do
rozwoju systemu prądu zmiennego, który wynalazca obmyślił w parku w
Budapeszcie w roku 1882. Jej laboratorium i warsztaty znajdowały się na
Południowej Piątej Ulicy nr 33-35, tylko kilka przecznic od warsztatów
Edisona. Tesla Electric Company posiadająca kapitał w wysokości pół mi-
liona dolarów uruchomiła działalność w kwietniu 1887 roku. Dla wynalaz-
cy, który tak długo czekał na tę chwilę, było to spełnienie marzeń. Rozpo-
czął tam pracę jak jedna z jego prądnic, dzień i noc bez odpoczynku.
Ponieważ wszystko trzymał w swojej pamięci, potrzebował jedynie kil-
ku miesięcy na rozpoczęcie tworzenia zgłoszeń patentowych na cały wie-
lofazowy system prądu zmiennego. Faktycznie były to trzy kompletne sys-
temy prądu zmiennego – na prąd jednofazowy, dwufazowy i trójfazowy.
Eksperymentował także z innymi rodzajami prądu. A do każdego z nich
tworzył odpowiednie prądnice, silniki, transformatory i automatyczne re-
gulacje.
Koncepcja wirującego pola magnetycznego – największe, jak się wyda-
je, dokonanie Tesli – stanowi podstawę działania silników i prądnic elek-
trycznych. Magnes trwały, umieszczony w takim polu, obraca się, podąża-
jąc za „uciekającymi” liniami sił. Jeszcze w pierwszej połowie XIX wieku
potrafiono wytwarzać wirujące pole magnetyczne przez napędzanie wirni-
ka z magnesami trwałymi lub z uzwojeniem prądu stałego. Zjawisko to
było wykorzystywane w pierwszych maszynach prądu stałego. Tesla roz-
począł poszukiwania alternatywnych sposobów wytwarzania takich pól z
użyciem uzwojeń stojana zasilanych prądami przemiennymi. Z podstaw
elektrotechniki wiadomo, że jedno uzwojenie zasilane prądem sinusoidal-
nie zmiennym (przemiennym) wytwarza w szczelinie maszyny stojące,
oscylujące pole magnetyczne o takim samym przebiegu czasowym (czyli
sinusoidalnym), przy czym amplituda jego natężenia zależy od położenia
danego punktu na obwodzie. Tesla stwierdził, że najprostszym modelem
generującym zjawisko wirującego pola jest stojan o dwóch cewkach prze-
suniętych w przestrzeni o dziewięćdziesiąt stopni (tj. o osiach prostopa-
dłych) zasilanych prądami przemiennymi przesuniętymi w fazie również o
dziewięćdziesiąt stopni. W wyniku sumowania strumieni magnetycznych
tych uzwojeń w szczelinie maszyny powstaje pole, którego punkty o danej
(ustalonej) wartości indukcji magnetycznej wirują z prędkością obrotową
odpowiadającą częstotliwości prądu. W przypadku częstotliwości przemy-
słowej pięćdziesięciu herców pole to wykonuje pięćdziesiąt obrotów na se-
kundę (przy jednej parze biegunów).
Tesla udoskonalił ten model przez użycie nieco bardziej złożonego
układu trójfazowego, który okazał się epokowym wynalazkiem elektro-
techniki. W układzie trójfazowym wirujące pole magnetyczne uzyskuje się
przez zasilanie trzech uzwojeń rozmieszczonych co 120 stopni na obwo-
dzie stojana prądami przemiennymi przesuniętymi w fazie również o 120
stopni. Przedstawiona idea układu trójfazowego utorowała triumfalne
wkroczenie elektryczności do cywilizacji XX wieku. Nieprzypadkowo
współcześni często określali Teslę jako „człowieka, który wynalazł XX
wiek”.
W Ameryce w tym czasie pracowały setki centralnych stacji zasilają-
cych, które stosowały przynajmniej dwadzieścia różnych kombinacji ob-
wodów i osprzętu. Zwykle były one oparte na jednym wynalazku lub gru-
pie podobnych. W tej sytuacji George Westinghouse, uzyskawszy patenty
na systemy dystrybucji prądu zmiennego Gaularda i Gibbsa, polecił swemu
głównemu inżynierowi, Williamowi Stanleyowi, zbudowanie systemu
transformatorowego. Przeprowadzone w roku 1886 testy wypadły po-
myślnie. W listopadzie tego roku Westinghouse uruchomił pierwszy ko-
mercyjny system AC w Ameryce, w miejscowości Buffalo w stanie Nowy
Jork. Do końca następnego roku miał już ponad trzydzieści działających za-
kładów. Dodatkowo oczywiście istniał także system prądu stałego firmy
Edison Electric Company, jednego z najwcześniejszych graczy na tym polu.
Wciąż jednak brakowało dobrego silnika na prąd zmienny. W ciągu
sześciu miesięcy od otwarcia swego warsztatu Tesla wysłał do urzędu pa-
tentowego dwa silniki do badań i zarejestrował swe pierwsze patenty na
prąd zmienny. W sumie do końca roku 1891 uzyskał czterdzieści paten-
tów, o które w tym czasie występował.
Uznanie pojawiło się bardzo szybko. William A. Anthony, który wpro-
wadził szkolenie w dziedzinie elektrotechniki w Cornell University, doce-
nił znaczenie systemu Tesli i faworyzował go w swoich wypowiedziach. To
nie był po prostu kolejny nowy typ silnika, to były podstawy nowej techno-
logii. Istotę tego systemu, jak zauważył Anthony, stanowił cudowny w swej
prostocie silnik indukcyjny, prawie nieposiadający zużywających się części
mogących powodować awarie.
Wieści te wstrząsnęły całą Wall Street, a także przemysłowym i akade-
mickim światem. Na wniosek profesora Anthony’ego prawie nieznanemu
dotąd młodemu Serbowi zaproponowano wygłoszenie wykładu w Amery-
kańskim Instytucie Inżynierów Elektrotechników 16 maja 1888 roku. Ku
zaskoczeniu wielu Tesla okazał się naturalnym i błyskotliwym wykładow-
cą, a jego przemówienie zaliczane jest dzisiaj do klasyki. Temat wykładu
był następujący: „Nowy system silników i transformatorów na prąd zmien-
ny”.Podsumowując tę prezentację, dr B.A. Behrend powiedział:
– Nigdy jeszcze od czasów Faradaya z jego „Eksperymentalnymi bada-
niami elektryczności” nikt nie przedstawił tak wielkich prawd w sposób
tak jasny i prosty. Pan Tesla nie pozostawił niczego do zrobienia innym,
którzy występowali za nim. Jego referat zawierał nawet szkic teorii mate-
matycznej.
*
Wyczucie czasu Tesli nie mogło być lepsze. Jego patenty stanowiły bra-
kujący klucz, którego właśnie oczekiwał George Westinghouse. Ten ma-
gnat z Pittsburga, krępy, przysadzisty, dynamiczny facet z sumiastym wą-
sem, miał upodobanie do modnych strojów i przygód. Podobnie jak John
Pierpont Morgan niedługo już miał podróżować swoim prywatnym wago-
nem – najpierw z Pittsburga do Nowego Jorku, a w końcu do Niagara Falls.
Cieszył się opinią hazardzisty, przypominając w tym trochę Edisona i po-
dobnie jak Edison miał naturę wojownika. Obydwaj wspomniani mężczyź-
ni wydawali się wprost idealnie dobrani do mającej nastąpić wkrótce bata-
lii.
George Westinghouse urodził się w miejscowości Central Bridge w sta-
nie Nowy Jork 6 października 1846 roku. Był synem właściciela sklepu z
maszynami rolniczymi. Podczas wojny domowej służył przez dwa lata jako
szeregowiec w kawalerii. Później (w roku 1865) zaczął uczyć się w co-
lIege’u, ale tylko przez trzy miesiące, ponieważ już w grudniu tego samego
roku otrzymał pierwszy patent na rotacyjną maszynę parową.
Na całej przestrzeni swego sześćdziesięciosiedmioletniego życia wpro-
wadził setki innowacji, zdobył ponad 400 patentów – z których kilkadzie-
siąt związanych było z wykorzystaniem gazu ziemnego, głównie jednak
skupiał się na przemyśle kolejowym. Jeszcze przed ukończeniem dwudzie-
stego roku życia opracował railway frog, czyli zwrotnicę – wynalazek
umożliwiający pociągom zmienianie torów podczas jazdy. W 1890 roku
wymyślił produkcję taśmową, przez większość encyklopedii na całym
świecie przypisywaną niesłusznie Henry’emu Fordowi. Ale największym
osiągnięciem Westinghouse’a stał się hamulec na sprężone powietrze, opa-
tentowany w kwietniu 1869 roku. Wielkim problemem dla ówczesnych
pociągów był brak centralnego hamulca. Zamiast niego każdy wagon miał
pomost hamulcowy, na którym dyżurowała obsługa. Na dźwięk specjalne-
go gwizdka parowozu hamulcowi pośpiesznie kręcili korbami, zaciskając
szczęki hamulców na kołach. Rozpędzony skład zatrzymywał się, ale do-
piero po przejechaniu około kilometra. Westinghouse zaprojektował ha-
mulec pozwalający na zatrzymywanie pociągu przez maszynistę. W 1875
roku pojazd o wadze 200 ton wyposażony w hamulce jego konstrukcji, pę-
dząc z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę zatrzymał się
już po 300 metrach, bijąc tym wszelkie wcześniejsze rekordy.
Westinghouse był twardym biznesmenem, ale przeciwieństwem nie-
zwykle „modnego” w tamtych czasach barona-rabusia: nie uważał bynaj-
mniej, by do osiągnięcia sukcesu w biznesie konieczne było kupowanie po-
lityków czy skubanie ludności. Miał natomiast silne przekonanie o poten-
cjalnym wielkim znaczeniu systemu energetycznego, za pomocą którego
można by przesyłać prąd o wysokim napięciu poprzez ogromne połacie
Ameryki. Podobnie jak Tesla marzył nawet o wykorzystaniu hydroelek-
trycznego potencjału wodospadu Niagara. Pewnego dnia odwiedził Teslę
w jego laboratorium na Południowej Piątej Ulicy. Obaj panowie, których łą-
czyło marzenie o nowej energii i zamiłowanie do osobistej elegancji, na-
tychmiast znaleźli porozumienie.
Laboratorium i warsztat Tesli zapchane były dziesiątkami najrozmait-
szych, budzących ciekawość Amerykanina urządzeń. Westinghouse chodził
od jednej maszyny do drugiej, czasem pochylał się, opierając ręce na kola-
nach i przyglądał się czemuś uważnie albo też przechylał głowę, kiwając
nią z ukontentowaniem na dźwięk spokojnego brzęczenia pracujących na
prąd zmienny silników. Potem poprosił o kilka wyjaśnień.
Kilku biografów serbskiego wynalazcy przytacza w tym miejscu pewną
historię, niestety nieudokumentowaną, z której wynika, że Westinghouse
zaoferował wtedy Tesli milion dolarów plus tantiemy za wszystkie jego
patenty dotyczące prądu zmiennego. Oficjalne akta firmy wykazują jednak,
iż Tesla otrzymał wówczas od Westinghouse’a sześćdziesiąt tysięcy dola-
rów za swoje czterdzieści patentów i ani grosza więcej. W kwocie tej mie-
ściło się pięć tysięcy dolarów w gotówce i 150 akcji firmy.
Faktem najbardziej znaczącym jest jednak to, że zgodnie z datowaną na
7 lipca 1888 roku umową zawartą pomiędzy Westinghouse Electric Com-
pany a Tesla Electric Company, Serb otrzymać miał dwa i pół dolara od
każdego sprzedanego KM[6] energii. W ciągu kilku następnych lat tantiemy
te osiągnęły oszałamiającą wręcz wartość.
Otrzymanymi pieniędzmi Tesla musiał jednak dzielić się z Brownem i
kilkoma innymi inwestorami (był właścicielem firmy w czterech dziewią-
tych), tak więc na wejście do grupy prawdziwie bogatych musiał jeszcze
trochę poczekać. Mimo wszystko jednak przejście od popychadła do statu-
su osoby liczącej się w środowisku socjety Manhattanu było całkiem przy-
jemne i – przy okazji – lekko oszałamiające.
Tesla zgodził się pracować dla Westinghouse’a w charakterze konsul-
tanta przy adaptacji jego jednofazowego systemu z miesięcznym wynagro-
dzeniem dwóch tysięcy dolarów. Dodatkowe dochody były mile widziane,
jednak oznaczało to przeniesienie do Pittsburga i to w chwili, gdy zaczęły
pojawiać się ekscytujące zaproszenia towarzyskie od członków elitarnej
nowojorskiej „Grupy 400”. Niechętnie wprawdzie, ale w końcu Nikola zde-
cydował się na wyjazd, porzucając wynajmowany dotąd w Nowym Jorku
piękny dom z ogrodem.
Po przyjeździe na miejsce wynajął apartament w hotelu Metropolitan,
potem przeniósł się do Duquesne, w końcu do The Anderson. Od tego mo-
mentu mieszkanie w hotelach stało się nieodłącznym elementem jego ży-
cia.
*
Wprawdzie słynne prawa Edwarda Murphy’ego zostały sformułowane
dopiero wiele lat później, ale przecież w roku 1888 już działały. Oczywiście
przy wdrażaniu nowego systemu zaczęły pojawiać się najrozmaitsze trud-
ności. Stosowany w tym czasie przez Westinghouse’a prąd o częstotliwości
*
Na wieść o wspólnych działaniach Tesli i Westinghouse’a związanych z
wprowadzaniem prądu zmiennego Edison wpadł w gniew. Dokładniej mó-
wiąc, mało szlag go nie trafił na myśl o tym „serbskim dupku i jego podej-
rzanym prądzie”. Teraz wszystko stało się jasne. Postanowił nie poddać się
tak łatwo. Wkrótce ruszyła jego propagandowa machina w Menlo Park, za-
sypując świat wiadomościami o przerażających skutkach stosowania „ich”
prądu. Wykombinował sobie, że jeśli nie można nawet doszukać się wy-
padków spowodowanych przez prąd zmienny (AC), to należy je stworzyć,
ostrzegając opinię publiczną przed ryzykiem. Stawką w tej „wojnie prą-
dów”, która właśnie się rozpoczęła, był nie tylko majątek, ale także osobi-
ste ambicje egocentrycznego geniusza.
Kraj nastawiony był na rozwój. Powstawały coraz to nowe stalownie w
Pittsburgu, zbudowano nowy most Brooklyński, na Manhattanie wieżowce
pięły się do nieba. Linie kolejowe, ziemia, złoto przynosiły fortuny tym,
którzy we właściwym czasie spekulowali na wzroście ich wartości. Sam
Edison stał się jednym z wiodących przemysłowców w Ameryce, zatrud-
niając prawie trzy tysiące pracowników w różnych swoich zakładach.
Michael Pupin, który później połączył się z Edisonem i Marconim, two-
rząc triumwirat przeciwko Tesli, należał do tych, którzy natychmiast za-
uważyli wyższość jego systemu prądu zmiennego. Jak sam kiedyś powie-
dział, niewiele brakowało, a zostałby usunięty z wydziału elektrotechniki
Columbia University za „wychwalanie” nowej technologii.
Pupin, wiejski chłopak urodzony 4 października 1858 roku w Idvorze
w Serbii (wtedy oczywiście jeszcze monarchii austro-węgierskiej), przybył
do Nowego Jorku w wieku piętnastu lat z pięcioma centami w kieszeni.
Jego prawdziwe nazwisko brzmiało Michajlo Idvorski. Przerzucał łopatą
węgiel po pięćdziesiąt centów za tonę, później uzyskał stypendia w Colum-
bia University i w Cambridge. Tak jak Tesla stał się jednym z największych
amerykańskich fizyków i elektrotechników. Bardzo zaniepokoił go fakt
przywiązywania przez przemysłowców tak niewielkiej wagi do opinii wy-
soko wykwalifikowanych ekspertów.
*
Charles Proteus Steinmetz – urodzony w Breslau (obecnie Wrocław),
Żyd, Niemiec, Amerykanin – podobnie jak Tesla zostawił świat zupełnie in-
nym, niż go zastał. W roku jego urodzenia, 1865, wysunięto hipotezę, że
światło jest falą elektromagnetyczną. Gdy ośmioletni Carl (takie było jego
niemieckie imię) zaczynał naukę w Johannes-Gymnasium we Wrocławiu,
James Maxwell ogłaszał drukiem teorię elektryczności i magnetyzmu. Nie
zweryfikowano jej doświadczalnie aż do czasu, gdy dwudziestodwuletni
Carl, po uzyskaniu dyplomu Uniwersytetu Wrocławskiego przygotowywał
doktorat z matematyki. Steinmetz dorastał w świecie, w którym elektrycz-
ność była czymś tak nowoczesnym i imponującym, jak dla obecnego poko-
lenia nanotechnologia lub inżynieria genetyczna. Po ukończeniu politech-
niki w Zurychu w 1889 roku wyjechał do Stanów Zjednoczonych. A były to
czasy, kiedy kraj ten z dużą niechęcią przyjmował ludzi dotkniętych nie-
pełnosprawnością. Zamiaru spełnienia „amerykańskiego snu” omal nie po-
krzyżował mu urzędnik imigracyjny. Nie dojrzał materiału na wartościo-
wego obywatela w słabo widzącym, garbatym karle, nieznającym angiel-
skiego i nieposiadającym pieniędzy. Gdyby nie prośby towarzyszącego mu
kolegi, Steinmetz zostałby zawrócony do Europy i postęp techniczny Ame-
ryki opóźniłby się o całe lata.
Kilkanaście lat później ten sam człowiek, obwołany guru przemysłu
elektrycznego, zażądał od firmy General Electric dziesięciu tysięcy dola-
rów za jedną konsultację w sprawie wadliwego generatora prądu. Na obu-
dowie maszyny zaznaczył kredą, w którym miejscu należy skrócić zwojni-
cę. Wypisany przez niego rachunek opiewał na „10 dolarów – za postawie-
nie «X», a 9 990 dolarów – za wiedzę, gdzie należy go postawić”.
W międzyczasie Carl zmienił imię na Charles i dodał do niego swój stu-
dencki przydomek Proteus – imię greckiego bóstwa zdolnego do zmiany
postaci. Czy nadano mu go ze względu na deformację ciała? A może z po-
wodu zdolności szybkiej adaptacji? Bo tylko kilka lat wystarczyło mu na
zdobycie międzynarodowej reputacji eksperta od prądu zmiennego. Na po-
czątku sławę przyniosły mu dwie prace naukowe: o teorii obwodów oraz o
stratach mocy z powodu magnesowania i rozmagnesowywania materia-
łów. Gdy w 1893 roku kompania Edisona General Electric przejęła firmę
Eickmeyera, Steinmetz był najbardziej pożądanym nabytkiem. Zatrudnio-
no go w głównej siedzibie firmy, w mieście Schenectady w stanie Nowy
Jork.
Choć wciąż zadeklarowany socjalista, Steinmetz błyskawicznie piął się
po szczeblach kariery w kapitalistycznej korporacji. Wkrótce został głów-
nym inżynierem GE. Nie chciał regularnej pensji. Od firmy otrzymał dom i
wszystko, co potrzebne do życia. Od czasu do czasu wystawiał pracodawcy
rachunki za swe usługi. Życie pod opieką przedsiębiorstwa chyba odpo-
wiadało jego socjalistycznym ideałom. Jednocześnie prowadził działalność
społeczną, występował przeciwko rasizmowi. Choć w pracy był istnym ty-
tanem, postulował wprowadzenie czterogodzinnego dnia roboczego. Kore-
spondował z samym Leninem i być może to on podsunął wodzowi rewolu-
cji hasło: „Komunizm to władza sowiecka i elektryfikacja”. Tuż po śmierci
inżyniera tygodnik „Time” napisze: „W 1922 roku zaoferował swe tech-
niczne zdolności Rosji sowieckiej, lecz zostały odrzucone”.
Największe osiągnięcia zawdzięczał połączeniu wykształcenia mate-
matycznego z inżynierską tendencją do ułatwiania sobie życia. Działanie
maszyn prądu zmiennego było dotychczas niełatwe do zrozumienia. Stein-
metz opracował więc metodę analizy obwodów za pomocą liczb zespolo-
nych, do dziś stosowaną w inżynierii. Ten prosty aparat matematyczny po-
zwolił na to, by przeciętny inżynier zrozumiał i umiał projektować nowo-
czesne maszyny elektryczne. Otworzyło to drogę do lawiny zastosowań
komercyjnych elektryczności.
Wyobraźnię współczesnych rozpalały spektakularne badania Stein-
metza nad piorunami. Gazety pisały o jego generatorach sztucznych bły-
skawic. Jednak ważniejsze były inne prace. Zarejestrował 200 patentów.
Budował elektrownie wodne, pracował nad elektryfikacją kolei i nowymi
typami świetlówek. Napisał kilkanaście mistrzowskich podręczników, wy-
jaśniających nie tylko najnowsze zagadnienia elektrotechniki, lecz również
– teorię względności.
Wbrew pozorom stojący mocno na ziemi inżynier był też myślicielem.
W 1922 roku pisał w eseju Nauka a religia:
*
Tymczasem działania Edisona powodowały prawdziwy zamęt pośród
opinii publicznej, do tego stopnia, iż nawet wielu inżynierów zawodowo
zajmujących się elektrotechniką nigdy do końca nie zrozumiało, że auto-
rem tak powszechnie przyjętego systemu jest Nikola Tesla. Zamieszanie to
jest – do pewnego stopnia – nadal aktualne pomimo szeroko i rzeczowo
sformułowanego orzeczenia wydanego we wrześniu 1900 roku przez sę-
dziego Townsenda z Sądu Okręgowego Connecticut:
*
Wspólnicy Edisona zaczęli w końcu wyczuwać, że sprawy mogą przy-
brać zupełnie inny, niekorzystny obrót, próbując przekonać go, że z punk-
tu widzenia ich własnej przemysłowej przyszłości popełnia on ogromny
błąd. Ale jedną z licznych wad wielkiego wynalazcy była zawziętość, więc
zdecydowanie odmówił zmiany postępowania. Dopiero po dwudziestu la-
tach przyznał, że to była jego największa pomyłka. Na długo przedtem, za-
nim Edison dojrzał do przyznania się do naukowego błędu, dotarło do nie-
go jednak, że niektóre priorytety powinny zostać zrewidowane. Jego pro-
blemy finansowe osiągnęły niespotykane rozmiary, a fuzja zdawała się być
nieunikniona.
Najlepszym przykładem była tu firma Thomson-Houston, przejęta
przez Dom Morgana i poddana zarządzaniu przez profesjonalnego mena-
dżera o kojarzącym się nazwisku Coffin[7]. Charles E. Coffin, jako pojętny
uczeń J. Pierponta Morgana, prowadził ostrą wojnę cenową z rywalami z
konkurencji, a gdy ci już osłabli, z wdziękiem prowadził ich do morder-
czych fuzji. W ten właśnie sposób Thomson i Houston stracili kontrolę nad
własną firmą.
Edison nie mógł jednak pozwolić sobie na luksus wyboru – zaufać Cof-
finowi lub nie. 17 lutego 1892 roku „The Electric Engineer” doniósł o połą-
czeniu Edison Electric Company i Thomson-Houston Company. W nazwie
Wydaje się rozsądnym oczekiwać, jak już czyni wielu i jak niosą wie-
ści, że wchłonięcie firmy Westinghouse Company przez planowaną
nową korporację nastąpi niedługo. Zabezpieczenie akcji wartości
16 600 600 dolarów – z czego 6 000 000 dolarów jest w akcjach pre-
ferowanych, pozostających w skarbcu po przejęciu akcji Edisona i
Thomsona-Houstona, zostanie najprawdopodobniej do przejęcia w
dogodnym momencie Westinghouse Company; jednak do wiadomo-
ści publicznej nie podano konkretnej informacji o takim planie.
Krótko mówiąc, Morgan był już bliski realizacji swoich ambicji kontro-
lowania przyszłej elektryfikacji Ameryki, zarówno AC, jak i DC, poprzez eli-
minację „szkodliwej konkurencji”. Planował tu zastosowanie tej samej tak-
tyki, która sprawdziła się tak dobrze w przypadku centralizowania kontro-
li nad liniami kolejowymi, wydobyciem ropy naftowej, wydobyciem węgla
czy produkcją stali. Było oczywistym, że najlepszy wzrost inwestycji w
przyszłości polegać będzie na kontroli produkcji wszelkiego typu maszyn i
urządzeń elektrycznych oraz zapewniania odpowiedniego serwisu. Ale
żeby to osiągnąć, potrzebował patentów Tesli.
Coffin w swym nieostrożnym wywiadzie z Westinghouse’em wyjawił,
że „ceny ciął bojaźliwie”, aby „znokautować” inne firmy elektryczne. Waż-
nym jest – radził w poufnej rozmowie – by zainstalować własny system,
zanim zrobi to konkurencja. Nieważne, czy będzie to zasilanie trolejbusów
czy cokolwiek innego. Wszelkie ewentualne zmiany będą po tym prohibi-
cyjnie kosztowne. „Użytkownicy będą chętnie płacić naszą cenę, bo nie
będą w stanie pozwolić sobie na zmianę systemu” – radował się Coffin.
Rozmawiał jednak z zupełnie niewłaściwym człowiekiem, Westinghouse
był bowiem głęboko zaangażowany w wykazanie, iż lepszy system może
rzeczywiście znokautować system gorszy, mimo że utrwalony.
Coffin szczerze i z przejęciem opowiadał o zaletach „łupu”. Zagadnął
Westighouse’a o podniesienie cen na oświetlenie uliczne z sześciu dolarów
do ośmiu, tak jak zrobiła jego firma, ponieważ te dwa dolary różnicy po-
zwolą opłacać radnych i polityków bez utraty choćby jednego centa z zy-
sków. Kiedy ostatecznie okazało się, że Westinghouse nie jest zaintereso-
wany tym, by zakładać sobie stryczek na szyję, General Electric i House of
Morgan zwróciły się przeciw niemu w miejscu, gdzie był najbardziej bez-
bronny – na rynku finansowym.
*
„Ze wszystkich lochów i szczurzych nor ulic State, Broad i Wall wypeł-
zły te wijące się, oślizłe żmije fałszywych, bastardowych pogłosek” – pisał
Thomas Lawson w „Frenzied Finance”. „George Westinghouse źle kieruje
swoimi firmami...”, „George Westinghouse... nie może się wyplątać, chyba,
że przez fuzję z «General Electric»...”. „Krach na giełdzie akcji
Westinghouse’a”.
Doradcy finansowi zorganizowali połączenie kilku mniejszych firm,
obejmujące U.S. Electric Company Consoldated Electric Light Company.
Nowa firma miałaby nosić nazwę Westinghouse Electric and
Manufacturing Company. Jak na razie, szło nieźle, ale był pewien problem:
„tantiemy z patentów Tesli w takim wielkodusznym układzie z
Westinghouse’em zatopiłyby każdy statek” – jak stwierdzali bankierzy.
Jedno ze źródeł podało, jakoby Tesla miał powiedzieć, iż Westinghouse
wypłacił mu zaliczkę na tantiemy w wysokości miliona dolarów! W cztery
lata po podpisaniu tego kontraktu pojawiły się kolejne pogłoski, że te in-
kryminowane tantiemy sięgały wysokości dwunastu milionów dolarów!
Wydawało się, że nikt niczego nie wiedział na pewno, a już najmniej sam
Tesla. W miarę jak poszerzało się korzystanie z prądu, tantiemy byłyby
zbierane na wyposażenie elektrowni, na silniki i na inne zastosowania pa-
tentów na system prądu zmiennego. Tesla stałby się miliarderem, jednym
z najbogatszych ludzi świata.
– Westinghouse, musisz pozbyć się z kontraktu tego zapisu o tantie-
mach – doradzali bankierzy inwestycyjni. – W przeciwnym razie trwałość
całej reorganizacji będzie zagrożona.
Na to akurat Westinghouse nie chciał się zgodzić. Sam był przecież wy-
nalazcą i wierzył w tantiemy. Ponadto – jak utrzymywał – tantiemy były
opłacane przez klientów i mieściły się w kosztach produkcji. Ale bankierzy
nie dawali mu wyboru. Z ogromną niechęcią wybrał się któregoś dnia do
Tesli, by dokonać tej najbardziej żenującej i kłopotliwej konfrontacji w ca-
łym jego życiu. Kontrakt pomiędzy Teslą a Westinghouse’em utworzony
został w dobrej wierze z obydwu stron. Tesla, gdyby tylko chciał, mógłby
pójść do sądu i utrzymać go w mocy. Ale co z tego, skoro Westinghouse
miał stracić swoją firmę? Jak zwykle Westinghouse od razu przeszedł do
sedna sprawy. Wyjaśniając ten problem, powiedział:
– Pana decyzja rozstrzyga o losie Westinghouse Company.
Pieniądze znaczyły dla Tesli tyle, ile korzyści mogły przynieść w dzie-
dzinie badań, którymi był całkowicie pochłonięty. Były czymś, co wydawał
łatwo, gdy je miał, ale rzadko wiedział, ile ma ich faktycznie do dyspozycji.
– Przypuśćmy – odrzekł – że odmówię zrezygnowania z kontraktu, to
co pan wtedy zrobi?
– W tym przypadku będzie pan miał do czynienia z bankierami, bo ja
już nie będę miał żadnego wpływu na sytuację – Westinghouse rozłożył
ręce.
– A jeśli zrezygnuję z kontraktu, czy pan zachowa swą firmę i utrzyma
nad nią kontrolę? – indagował dalej Serb. – Czy będzie pan nadal realizo-
wał plany oddania światu mojego wielofazowego systemu?
– Uważam, że pana wielofazowy system jest największym odkryciem w
dziedzinie elektryczności – zapewnił go Westinghouse. – Starałem się, by
stał się dostępny światu, który powoduje takie trudności jak obecnie. Mam
zamiar kontynuować pracę bez względu na to, co się stanie, tak by cały
kraj oprzeć na prądzie zmiennym.
Nie będąc biznesmenem, Tesla nie mógł podważyć dokonanej przez
Westinghouse’a oceny sytuacji finansowej, więc po prostu mu zaufał.
– Panie Westinghouse – powiedział – jest pan moim przyjacielem, wie-
rzył mi pan, gdy inni odwracali się ode mnie. Miał pan odwagę iść do przo-
du, gdy innym brakło odwagi. Wspierał mnie pan nawet wtedy, gdy pana
inżynierowie nie mogli sobie wyobrazić wielkich rzeczy przed nimi, które
pan i ja dobrze widzieliśmy. Stał pan przy mnie jak przyjaciel... Utrzyma
pan swą firmę i może pan stosować moje wynalazki...
Wstał gwałtownie z krzesła, podchodząc do stojącego w rogu pokoju
wielkiego sejfu. Otworzył go za pomocą wielkiego klucza i wyciągnął ze
środka kilka zapisanych kartek papieru.
– Oto jest mój kontrakt. Podrę go za chwilę na kawałki, a pan niech to
samo uczyni ze swoim egzemplarzem. Nie będzie miał pan więcej kłopo-
tów z moimi tantiemami. Czy to wystarczy?
Roczny raport finansowy firmy Westinghouse Company za rok 1897
podawał, że Tesli wypłacono 216 600 dolarów za całkowite wykupienie
jego patentów bez wypłacania tantiem.
Niszcząc kontrakt, Tesla nie tylko zrzekł się roszczeń do milionów do-
larów w już zarobionych tantiemach, ale także do wszystkiego, co mogłoby
przyrosnąć w przyszłości. W środowisku przemysłowców uważane było to
za bezprecedensowy akt wspaniałomyślności, jeśli nie lekkomyślności.
Mógł teraz żyć dobrze, żyć przez następną dekadę, ale później trapiony był
ciągłym brakiem kapitału na badania i rozwój. Ile wynalazków z tego po-
wodu straciło społeczeństwo, można tylko się domyślać.
Westinghouse wrócił do Pittsburga, gdzie przygotowywano właśnie
procedury fuzji i refinansowania. Jego firma stała się potężna, on zaś do-
trzymywał danych Tesli obietnic. Lata później w formalnym poświadcze-
niu dla przemysłowca Tesla napisał:
*
Wytaczane mu wciąż procesy sądowe związane z jego wynalazkami
dotyczącymi prądu zmiennego doprowadziły Teslę do stanu silnego przy-
gnębienia. Pogłębiały je setki producentów urządzeń elektrycznych upra-
wiających pirackie praktyki, bezprawnie stosujących jego patenty. Kiedy
Westinghouse sądownie zmusił ich do przestrzegania prawa, wszyscy ci
przegrani zaczęli wyładowywać swą nienawiść na Tesli.
Jedno roszczenie nie wynikało z prostego piractwa. Przedłożone zosta-
ło w imieniu profesora Galileo Ferrarisa z Uniwersytetu w Turynie, który
jako pierwszy opisał metodę wytwarzania obracającego się pola magne-
tycznego. Ferraris rzeczywiście przedstawił w roku 1885 kilka przemyśleń
na temat tego problemu, ale nie rozwinął tematu dalszymi badaniami. W
porównaniu z nim Tesla dokonał tego wynalazku w roku 1882 i w ciągu
dwóch miesięcy opracował kompletny system obejmujący wszystkie opa-
tentowane później urządzenia. Faktycznie zbudował też swój pierwszy in-
dukcyjny silnik. Ferraris natomiast konkludował, iż opisana przez niego
zasada nigdy nie będzie mogła być zastosowana do stworzenia praktycz-
nie działającego silnika. Tak to wyglądało naprawdę. Londyński „The
Electrician” rozpowszechnił jednak szeroko wiadomość, że to Ferraris był
pierwszym wynalazcą. Autor artykułu błędnie – bądź z premedytacją – po-
dał, iż Tesla był wyraźnie inspirowany koncepcją włoskiego profesora.
W sytuacji trwającej wciąż zaciekłej wojny pomiędzy Edisonem i
Westinghouse’em zwolennicy tego pierwszego chwycili się szansy, by dalej
obsmarowywać Teslę. Mająca pozory słuszności argumentacja oparta na
wywodach profesora z Turynu i jego wielkim autorytecie, była do tego tak
samo dobrym powodem, jak każdy inny.
W obronie serbskiego wynalazcy stanęło wtedy dwóch prominentnych
imigrantów, którzy, co prawda, przystąpili później do obozu Edisona. W
dokumencie adresowanym do AIEE[8] Charles Steinmetz stwierdził wyraź-
nie:
Galileo Ferraris zbudował tylko maleńką zabawkę, zaś jego obwody ma-
gnetyczne, na ile wiem, były jedynie teoretyczne, a nie wykonane w me-
talu, choć robi to niewielką różnicę.
*
Największą gwiazdą pokazu Tesli była jednak pojedyncza, sześciocalo-
wa, prawie całkowicie opróżniona z powietrza lampa, którą nazywał lam-
pą z węglowym guzikiem (ang. carbon-button lamp). Za pomocą tego na-
rzędzia badawczego zgłębiał zupełnie nowe rejony odkryć naukowych.
Była to niewielka kulista bańka szklana z maleńkim kawałkiem stałego
materiału umieszczonego na końcu drutu, służącego jako jednoprzewodo-
we połączenie ze źródłem prądu o wysokiej częstotliwości. Ten umieszczo-
ny centralnie „guziczek” napędzał elektrostatycznie otaczające go cząstecz-
ki gazu w kierunku kulistego szklanego klosza. Następnie były one odpy-
chane z powrotem do „guzika” uderzały w niego, powodując żarzenie, po-
nieważ cykl ten powtarzał się miliony razy w ciągu sekundy. Zależnie od
siły źródła zasilania, uzyskiwać można było niezwykle wysokie temperatu-
ry, które momentalnie zamieniały w parę lub powodowały topnienie więk-
szości substancji. Tesla eksperymentował z „guzikami” z diamentu, rubinu
i tlenowymi związkami cyrkonu. W końcu stwierdził, że karborund (węglik
krzemu, twardy materiał stosowany jako ścierniwo) nie wyparowywał tak
szybko, jak inne twarde materiały i nie tworzył osadu na wewnętrznej
stronie bańki – stąd nazwa: „lampa z węglowym guzikiem”. Energia ciepl-
na rozżarzonego guzika przenoszona była na niewielkie ilości cząsteczek
gazu w lampie, powodując, że stawały się one źródłem światła dwadzieścia
razy jaśniejszego niż pobierające tę samą ilość energii żarówki Edisona.
Poddany działaniu prądów wysokiej częstotliwości, o napięciu setek
tysięcy woltów, przepływających przez jego ciało trzymał w ręce to wspa-
niałe dzieło: działający model żarowego słońca. Za jego pomocą demon-
strował to, co uważał za promienie kosmiczne.
– Słońce – argumentował – jest rozżarzonym ciałem posiadającym po-
tężny ładunek elektryczny i emitującym wielkie ilości strumieni cząstek. A
każda pobudzana jest przez swą ogromną prędkość. Nie będąc jednak za-
mknięte w bańce szklanej, Słońce wysyła promienie w przestrzeń we
wszystkich kierunkach.
Tesla był przekonany, że cała przestrzeń wypełniona jest tego rodzaju
cząsteczkami w sposób ciągły bombardującymi Ziemię i inne ciała, właśnie
tak, jak w jego lampie z węglowym guzikiem najtwardszy materiał roztrza-
skiwany był na atomowy pył. „Jednym z objawów takiego bombardowania
– mówił – jest zorza polarna”. Aczkolwiek nie istnieją żadne dokumenty
opisujące jego metody badań, on sam twierdził, że wykrył takie promienie
kosmiczne, zmierzył ich energię i obliczył, że poruszają się z ogromną
prędkością. Bardziej trzeźwo myślący fizycy i inżynierowie z widowni, słu-
chając takich szokujących stwierdzeń kiwali tylko głowami i pytali: Ale
gdzie są dowody?
Dzisiaj wiadomo, że termonuklearne reakcje na Słońcu powodują emi-
sję promieniowania rentgenowskiego, ultrafioletowego, widzialnego i pod-
czerwonego, a także wysyłanie fal radiowych i wiatru słonecznego z mocą
sześćdziesięciu czterech milionów watów (lub wolto-amperów) na jeden
metr kwadratowy powierzchni słońca. Zgodnie ze współczesną wiedzą
promienie kosmiczne posiadają rozmaite formy oraz kształty i są rezulta-
tem tworzenia się i rozpadu cząstek oraz wysokoenergetycznych zderzeń
tych cząstek. Pochodzą one nie tylko ze Słońca, ale także z gwiazd, super-
nowych i wybuchających. Pochodzące ze Słońca elektrony i protony, zbli-
żając się do Ziemi, zostają przechwycone przez jej pole magnetyczne two-
rzące pasy radiacji Van Allena. Promieniowanie słoneczne, widzialne i nie-
widzialne, wpływa na temperatury powierzchni planet. Zjawiska zorzy po-
wodowane są przez emitowane przez Słońce cząstki, które zderzają się z
atomami w górnych warstwach atmosfery.
Pięć lat po odczycie Tesli francuski fizyk Henri Becquerel odkrył tajem-
nicze promieniowanie uranu. Maria i Piotr Curie potwierdzili jego prace
swymi badaniami nad radem, którego atomy rozpadały się samorzutnie.
Tesla uważał błędnie, że promienie kosmiczne są prostą przyczyną radio-
aktywności radu, toru i uranu. Ale miał całkowitą rację w przewidywaniu,
że bombardowanie „promieniami kosmicznymi”, tzn. wysokoenergetycz-
nymi cząstkami subatomowymi, może powodować radioaktywność innych
substancji – co zostało ostatecznie zademonstrowane przez Irenę Curie i
jej męża Frederica Joliota w roku 1934.
Aczkolwiek naukowy świat czasów Tesli nie akceptował jego teorii
promieni kosmicznych, dwóch naukowców, którzy później zdobyli sławę
na tym polu, poświadczyli swój dług wobec jego inspiracji. Musiało minąć
trzydzieści lat, zanim dr Robert A. Millikan powtórnie odkrył promienie
kosmiczne. Uważał, że mają one, jak światło, naturę falową, to znaczy, że
składają się z fotonów, a nie naładowanych cząstek. Doprowadziło to w la-
tach czterdziestych XX wieku do naukowego pojedynku pomiędzy laure-
atami nagrody Nobla Millikanem a Arthurem H. Comptonem, który uważał
– co zostało później udowodnione – że promienie kosmiczne składały się z
cząstek materii o wielkiej prędkości, dokładnie tak, jak opisał to Tesla.
Obaj, Millikan i Compton, wyrazili swoje uznanie dla intuicyjnego wyczucia
ich poprzednika. Ale nauka parła nieubłaganie do przodu, udowadniając z
czasem, że natura promieni kosmicznych jest bardziej zróżnicowana i zło-
żona niż którykolwiek z nich mógłby przypuszczać.
Tak to już jest, że większość naukowców ma zakodowane w głowie, iż
wszelka wiedza przyrasta pomalutku, ziarnko do ziarnka. Na ogół zresztą
tak właśnie jest. Ale dlatego również naukowcy nie są w ogóle przygoto-
wani na to, aby zrozumieć wizjonerów dochodzących z dnia na dzień do ta-
kiego wglądu w istotę rzeczy, który wstrząsa całymi obszarami nauki. Ko-
pernik też był wyśmiewany przez współczesnych, gdyż wierzył, że planety
obracają się wokół Słońca.
Dziwna lampa z węglowym guzikiem, którą Tesla błyskał po oczach
słuchaczy swego referatu w Columbia College 20 maja 1891 roku, uosabia-
ła także koncepcję punktowego mikroskopu elektronowego. Powstawały
w niej naelektryzowane cząsteczki wystrzeliwane po liniach prostych z
maleńkiego aktywnego punktu w guziku i utrzymujące wysoką energię. Na
sferycznej powierzchni bańki lampy cząsteczki te odtwarzały fosforescen-
cyjne obrazy deseniu mikroskopijnej strefy, z której były emitowane, jedy-
nym ograniczeniem stopnia powiększenia, jakie można było uzyskać, była
wielkość bańki. Im większy byłby jej promień, tym większe powiększenie.
Jako że elektrony są mniejsze od fal świetlnych, są to obiekty zbyt drobne,
by widzieć je za pomocą fal świetlnych, mogą mimo to być powiększane
przez wzór wytwarzany przez emitowane elektrony.
Władimirowi R. Zworykinowi przypisuje się rozwinięcie w roku 1939
koncepcji mikroskopu elektronowego. Jednak dokonany przez Teslę opis
efektu uzyskanego za pomocą jego lampy z węglowym guzikiem, w której
stosował bardzo wysoką próżnię, w niewielkim stopniu różni się od słow-
nego ujęcia opisu milionowego powiększania mikroskopem elektrono-
wym.
Jeszcze inny efekt wytwarzany przez lampę z węglowym guzikiem po-
chodził ze zjawiska rezonansu. Opisując zasadę rezonansu, Tesla często
posługiwał się analogią do szklanki wina. Szklanka wina stłuczona nutą
dźwięku skrzypiec ulega rozbiciu, ponieważ zdarza się, że powodowane
przez skrzypce drgania powietrza są takiej samej częstotliwości, jak czę-
stotliwość drgań szklanki.
Oto dlaczego stworzona przez Teslę lampa z węglowym guzikiem może
być określana jako przodek urządzenia do rozbijania atomów. Stosując
twardy guziczek karborundowy w prawie całkowicie opróżnionej z powie-
trza bańce szklanej, podłączając ją do szybkozmiennego prądu o wysokim
napięciu, Tesla powodował, że pozostające w bańce resztki cząstek powie-
trza zostawały naładowane elektrycznie. Odpychane z wielką i rosnącą
prędkością od guzika w kierunku powierzchni bańki wracały potem do gu-
zika, roztrzaskując drobiny węgla na atomowy pył, który włączając się w
tor oscylujących cząstek powietrza powodował dalsze rozdrabnianie guzi-
ka. „Gdyby można było odpowiednio powiększyć częstotliwość – twierdził
serbski wynalazca – straty wynikające z niedoskonałej elastyczności szkła
byłyby całkowicie pomijalne”.
Czy Tesla faktycznie rozbijał jądra atomów węgla, jak przypuszczał
jego pierwszy biograf, nie ma istotnego znaczenia wobec rewolucyjnej na-
tury jego osiągnięć. Wynalazca sam określał molekuły szczątkowych ilości
gazu jako gwałtownie oddziaływujące na węglowy guzik i doprowadzające
go do stanu żarzenia lub do fazy bliskiej mięknięciu tego ciała stałego.
Ernest Orlando Lawrence z kalifornijskiego uniwersytetu Berkeley,
który w 1939 roku otrzymał Nagrodę Nobla za wynalezienie cyklotronu,
mógł nie mieć żadnej wiedzy o lampie Tesli do bombardowania molekular-
nego. Jednak nie ma żadnej wątpliwości, że wiedział o próbach zbudowa-
nia urządzenia do rozbijania atomów podejmowanych przez Gregory’ego
Breita i współpracowników w Carnegie Institutio” w Waszyngtonie w roku
1929. Zespół ten stosował uzwojenia Tesli pozwalające uzyskiwać napię-
cia rzędu pięciu milionów woltów, niezbędne do tego typu zamierzeń. Bez
takiego uzwojenia urządzenia do rozbijania atomów nie mogłyby funkcjo-
nować.
Opisy stworzonej przez Teslę lampy z węglowym guzikiem czy lampy
do bombardowania molekularnego można znaleźć w trwałych zapisach
pięciu uczonych stowarzyszeń. Ubolewać należy, że żadne z tych towa-
rzystw nie było na tyle uczone, by w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku
wyobrazić sobie zastosowanie dla tego technologicznego przodka wieku
atomowego.
Frederic Joliot i Irena Curie, Henri Becquerel, Robert A. Millikan, Arthur
H. Compton oraz E. A. Lawrence – wszyscy ci uczeni zdobyli Nagrody No-
bla. Victor F. Hess otrzymał Nobla w roku 1936 za odkrycie promieniowa-
nia kosmicznego. Na pewno byłby to akt prostej sprawiedliwości, gdyby ta
społeczność naukowa uznała przynajmniej pionierskie odkrycia Tesli w
każdej z ich dziedzin.
Aczkolwiek wielu – może nawet większość – współczesnych mu na-
ukowców nie była w stanie w pełni zrozumieć jego odczytów, Tesla rozpa-
lił jednak wyobraźnię pojętnej mniejszości. I jak niektórych dzisiaj, którzy
odkrywają go po raz pierwszy, opanowało ich chwilowe szaleństwo.
*
Krótko po zakończeniu prac konsultacyjnych dla korporacji Westin-
ghouse’a Teslę opętała idea czegoś, co dawniej nazwano telefonem bez
drutu, a co później uzyskało istniejącą obecnie nazwę – radio. Po zbudowa-
niu w swym laboratorium potężnych uzwojeń stwierdził, że nadawanie
wiadomości jest po prostu tylko jednym z wielu aspektów szerokiego, glo-
balnego i międzyplanetarnego potencjału. Radio stwarzało grupę proble-
mów różną od bezprzewodowego przesyłania energii, jednak uważał on,
że obydwa zagadnienia są na tyle sobie bliskie, że będzie można się z nimi
uporać, zgrywając je w jeden oszałamiający temat.
Sir James Dewar nalegał, bym wystąpił przed Royal Society – wspomi-
nał. – Jestem wprawdzie człowiekiem zdecydowanych postanowień, ale
łatwo uległem silnym argumentom wybitnego Szkota. Wcisnął mnie w
fotel i nalał pół szklanki brązowawego płynu, który skrzył się opalizują-
cymi kolorami, a smakował jak nektar.
Mam nadzieję, że wybierze się pan w góry swego ojczystego kraju tak
szybko, jak to tylko będzie możliwe – napisał. – Ponosi pan skutki prze-
pracowania i straci pan zdrowie, jeśli pan szybko nie zadba o siebie.
Proszę nie odpowiadać na ten list ani nie spotykać się z nikim, tylko zła-
pać pierwszy pociąg.
Sir William miał niewątpliwie rację, ale jego rady Tesla nie mógł wów-
czas zaakceptować. Prosto z Londynu popędził do Francji, gdzie miał wy-
głosić odczyt o „Eksperymentach z prądem zmiennym o wysokim napięciu
i częstotliwości”. Tam ponownie zademonstrował swoje czułe elektronicz-
ne lampy. Tym razem widownia składała się z członków Société Interna-
tionale des Elektriciens oraz Société Française de Physique. Obecny był
także książę Albert Leopold, następca tronu Belgii, zainteresowany elek-
tryfikacją swojego kraju; pan Luka z Helios Company of Cologne, której
Nikola sprzedał prawa do używania swego silnika na prąd zmienny na te-
renie Prus, oraz André Blondel, francuski inżynier i fizyk, wynalazca elek-
tromechanicznego oscylografu oraz systemu fotometrycznego jednostek
miar. Natychmiast po zakończeniu odczytu, tłumacząc się zmęczeniem, Te-
sla udał się jednak do swego pokoju w Hotel de la Paix, obiecując spotkać
się z nimi wszystkimi nazajutrz.
Dzień był pochmurny i ponury. Zaraz po południu zrobiło się mroczno,
około drugiej zerwał się wiatr i zaczął padać drobny deszcz. Na mokrych
chodnikach zakwitły barwne grzyby parasoli, w sklepach zapalono światła.
Nikola siedział w swoim pokoju, w milczeniu spoglądając na spływające po
szybie krople. Z zamyślenia wyrwało go pukanie do drzwi. Hotelowy go-
niec przyniósł telegram z wiadomością, że jego matka jest umierająca...
Błyskawicznie pognał na dworzec i wskoczył do ruszającego już pocią-
gu do Chorwacji. Przesiadłszy się następnie na powóz, dotarł do domu na
czas, by spędzić z matką kilka ostatnich godzin. Oczekiwały tam już jego
trzy siostry, wszystkie zamężne z serbskimi duchownymi, oraz wuj Petar
Mandič, prawosławny biskup Bośni. Kilka godzin później bliskiego utraty
przytomności Nikolę zabrano do sąsiedniego budynku na odpoczynek.
Przez całą noc natężał umysł w oczekiwaniu, ale aż do rana nic się nie
zdarzyło. W czasie lekkiego snu czy „omdlenia” – jak wspominał później –
zobaczył
*
Nie był to w życiu Tesli jedyny przypadek prekognicji. Tym terminem
określa się zjawisko polegające na umiejętności przewidywania zdarzeń,
które będą dopiero miały miejsce w przyszłości. Podobnie jak wszystkie
zagadnienia parapsychologiczne prekognicja jest tematem kontrowersyj-
nym i często budzi sprzeciw środowisk naukowych, a nawet wątpliwości
wśród osób zajmujących się parapsychologią. Często kwestionuje się ist-
nienie tego zjawiska, a także prawdziwość bądź interpretację doświadczeń
z nią związanych. Tesla zawsze próbował wyjaśnić to w sposób mecha-
niczny, podążając intuicją do zdarzeń zewnętrznych. Tak też było, gdy cięż-
ko zachorowała jego siostra Angelina. Wysłał wtedy z Nowego Jorku tele-
gram, w którym napisał: „Miałem widzenie, że Angelina powstaje i znika.
Wyczuwam, że jest z nią źle”. Bratanek Tesli, Sava Kosanovic, wspominał
później, że wynalazca powiedział mu kiedyś o „takich przeczuciach, ale
chyba nie pojawiały się one później”.
*
Wczesnym rankiem na Nowy Jork spadł obrzydliwy deszcz ze śnie-
giem. Wkrótce zamienił się w lodowatą skorupę okrywającą drzewa, krza-
ki i ulice. Górne piętra stojących przy Piątej Alei budynków pochowały się
we włochatej, szarej mgle. Zupełnie niespodziewanie obudził się lodowaty
wicher. Nadleciał od południowego zachodu, odetchnął i zakaszlał. Plując
płatkami śniegu, popędził ulicą, jakby był żywą bestią, bardzo zimny i
gniewny wiatr.
Był styczeń 1893 roku. Stojący na chodniku Piątej Alei Nikola Tesla
szczelniej zasunął poły płaszcza. Znajdował się dokładnie w miejscu, w
którym rok wcześniej musiał stać podczas robienia swego słynnego zdję-
cia Alfred Stieglitz. Amerykański fotografik, wydawca, marszand, kolekcjo-
ner fotografii i właściciel galerii, jedna z kluczowych postaci dla rozwoju
fotografii i zaakceptowania jej jako jednej z dziedzin sztuki. Zdjęcie ukazy-
wało równie zimową scenerię: śnieg padający na konne powozy, kilku
zmarzniętych przechodniów – sugestywny wizerunek końca XIX wieku. Na
jeden z talach powozów czekał właśnie młody Serb, zasłaniając się przed
dokuczliwym wiatrem. Wokół rozszalała się gwałtowna zamieć. Wicher
pędził niczym pociąg ekspresowy z jednego krańca Piątej Alei na drugi,
gnając przed sobą chmurę białego puchu. Była tak gęsta, że widać było tyl -
ko część ulicy, potem świat kończył się pustą, białą ścianą.
W końcu nadjechał upragniony pojazd i Tesla z ulgą zajął miejsce w
przytulnym wnętrzu. Pół godziny później wysiadł przed drzwiami swojego
laboratorium. Jego asystent, Kolman Czito, trząsł się z zimna, ustawiając w
kącie potężną maszynerię. Nikola rozebrał się i natychmiast przystąpił do
pracy. Chociaż świadom był panującej w pomieszczeniu temperatury, zda-
wał się nie zwracać na nią najmniejszej uwagi. Kiedy pochłaniał go jakiś
problem, cały świat przestawał dla niego istnieć. Równie dobrze mógł pa-
nować lipcowy upał. Z zamyślenia wyrwał go przenikliwy dzwonek telefo-
nu. Z westchnieniem podszedł podnieść słuchawkę. Telefonistka łączyła
międzymiastową rozmowę z Pitsburgiem. Głos George’a Westinghouse’a
dudnił poprzez wielomilową odległość wstrząsany jego wynikającym z
podniecenia jąkaniem:
– Moja firma dostała kontrakt na instalację pełnego systemu zasilania i
oświetlenia na Światowych Targach w Chicago, znanych też jako Wystawa
Kolumbijska – zameldował z przejęciem. – To pierwsze w historii targi
elektryczności. Zostanie tam zastosowany pana system prądu zmiennego,
ten oczerniany i ośmieszany przez cały czas AC.
Dla Tesli była to jednocześnie dobra wiadomość i zła wiadomość. Do-
bra – bo pozwalała wystawić się na wielkim międzynarodowym wydarze-
niu; zła – ponieważ oznaczała konieczność opuszczenia bieżących prac,
które były dla niego ważniejsze niż cokolwiek innego. Jego badania nad ra-
diem znajdowały się na najbardziej ekscytującym, krytycznym etapie.
Słowa przemysłowca momentami przechodziły w tumult:
– To ma być największy spektakl nowożytnych czasów! Szansa nie tyl-
ko na to, by pokazać, co potrafi AC, ale także by przedstawić nowo wynale -
zione wyroby elektryczne. Kto dla takiej sposobności nie zrobiłby wszyst-
kiego? General Electric będzie pokazywał różne wynalazła Edisona. Zapo-
wiedziano obecność wszystkich, którzy cokolwiek znaczą w międzynaro-
dowej nauce!
– Kiedy ma być otwarcie targów? – zapytał Tesla, obawiając się najgor-
szego.
– Pierwszego maja. Diabelnie mało czasu na to wszystko, co trzeba bę-
dzie zrobić.
– W porządku, Mr. Westinghouse – odpowiedział wynalazca.
Odchodząc od swych ukochanych cewek, zabrał się za przygotowania
do tego wielkiego pokazu. Pomysły, jak zadziwić publiczność i zasko-
czyć społeczność naukową, zaczęły przebiegać mu przez głowę. Po prostu
nie mógł powiedzieć „nie”.
Stany Zjednoczone nie tylko chciały, ale też potrzebowały wielkiego
spektaklu. Krótko po tym, jak prezydenta Grovera Clevelanda wybrano na
drugą kadencję, kraj objęty został kryzysem, padały banki, wzrastało bez-
robocie, mnożyły się bankructwa. W popłoch wpadali wszyscy – i wielcy, i
mali. Politycznie konieczne było coś, co oderwie umysły ludzi od przewi-
dywanego nadejścia kolejek po chleb.
Wystawa Kolumbijska w założeniu miała stanowić uroczyste obchody
(z rocznym opóźnieniem) czterechsetnej rocznicy odkrycia Ameryki. Pre-
zydent Cleveland, dawny szeryf z Buffalo, zaprosił członków rodów kró-
lewskich z Hiszpanii i Portugalii oraz innych dygnitarzy z zagranicy. Zgo-
dził się nawet przekręcić główny klucz, który włączy elektryczność i zaleje
całe Miasto Jutra (ang. City of Tomorrow) potokiem światła, uruchomi fon-
tanny i inne urządzenia, podniesie flagi i transparenty, stanowiąc wielkie
otwarcie tej ekstrawagancji. Zgoda na przekręcenie klucza wymagała nie
byle jakiej odwagi. W Białym Domu elektryczność zainstalowana została w
roku 1891, ale do tej chwili żadnemu prezydentowi nie wolno było doty-
kać przełączników. Było to zadanie wykonywane (bardzo ostrożnie) przez
służbę. Przecież opinia publiczna została ostrzeżona o związanym z tym
ryzykiem przez nie byle jaki autorytet – samego Thomasa Edisona.
*
Na zewnątrz panowały egipskie wręcz ciemności. Tesla przejechał
wcześniej kilkaset mil pociągiem pośród płaskich, nagich pól kukurydzy i
soi. Kiedy za oknami zaczęły migać huty i rafinerie chicagowskiego South
Side, odniósł wrażenie, że przekroczył wrota piekieł. Widział cale hektary
kominów plujących ogniem, olbrzymie poskręcane plątaniny rur, labirynty
poskręcanych schodów, gigantyczne sfery i kolosalne zbiorniki. Ale najbar-
dziej wytrąciły go z równowagi płomienie. Wielkie, hałaśliwe płomienie.
Kule ognia. Gejzery. Pióropusze. Flary. Miękkie, tańczące płomienie, które
kołysały się na wietrze. Kominy wyglądały za ich sprawą jak gigantyczne
świeczki na stole jadalnianym szatana. Słyszał płomienie przez zamknięte
olma wagonu.
Pod koniec XIX wieku Chicago miało fatalną reputację, która w następ-
nych latach jeszcze się pogorszyła. Chikagou albo Checagou – tak Indianie
Pottowatomi nazywali zarówno rzekę wpadającą do wielkiego jeziora, jak i
śmierdzące zielsko porastające bagna u jej brzegów. Dla Hiszpanów nazwa
miasta była niesmacznym żartem. Po hiszpańsku cago znaczy „robię
kupę”.
W 1830 roku Chicago było jeszcze małym miasteczkiem, które dziesięć
lat później zamieniło się w miasto. W 1857 roku powstała w nim specjalna
dzielnica domów publicznych, szulerni i hal, w których walczono na gołe
pięści o nagrody pieniężne. W roku 1870 w śródmieściu było już trzydzie-
ści domów gry działających zupełnie otwarcie. Najsłynniejszą była szuler-
nia Varnella, popularnie nazywana „pałacem Dawida”. W jej wnętrzu obok
kasyna mieścił się jednocześnie dom publiczny, saloon i... kaplica. Podob-
nie było z prostytucją. Burdele, zakazane od 1835 roku, działały przy Wells
Street tak otwarcie, że w 1870 roku Rada Miejska zmieniła nazwę ulicy na
Piątą Aleję, by nie kalać pamięci kapitana Billy’ego Wellsa, sławnego po-
gromcy Indian, który poniósł z rąk dzikich męczeńską śmierć. (Na począt-
ku XX wieku przywrócono ulicy dawną nazwę). Nikt jednak nie pomyślał,
żeby zamiast zmieniać nazwę ulicy – pozbyć się burdeli.
W 1871 roku prawie całe miasto strawił wielki pożar. Miejscowi du-
chowni, którzy długo czekali na taką okazję, ogłosili wszem i wobec, że jest
to „kara za grzechy współczesnej Sodomy”. Jeżeli nawet była to prawda, to
ta kara niczego złoczyńców nie nauczyła. Bardzo szybko Chicago zostało
odbudowane i ściągnęła do niego jak ćmy do światła nowa fala elementów
przestępczych z całych Stanów Zjednoczonych. Napady, rabunki i morder-
stwa stały się zjawiskiem nagminnym. Zarząd miejski, policja i sądy zosta-
ły niemal w całości skorumpowane. Za pomocą łapówek można było zała-
twić wszystko i największe przestępstwa uchodziły bezkarnie. Radni już
całkiem otwarcie sprzedawali swoje głosy decydujące o przyznaniu konce-
sji na usługi transportowe i przedsiębiorstwa użyteczności publicznej.
Przyjęcie łapówki nikomu nie odbierało spokojnego snu. Uczciwość zaczę-
ła uchodzić za ekstrawagancję. Jednocześnie z niewiarygodną szybkością
powstawały potężne zakłady przemysłowe. Z niczego wyrastały miliono-
we fortuny. Z kryształu i cementu budowano banki, music-halle, wspaniałe
restauracje i luksusowe kluby nocne, gdzie ludzie oszałamiali się muzyką,
odbiciem luster, półnagimi kobietami, światłem i szampanem.
Zaledwie kilka dni przed uroczystym otwarciem Wystawy Kolumbij-
skiej Anglik W. T. Stead opublikował o tym mieście książkę pod tytułem If
Christ came to Chicago (Gdyby Chrystus wstąpił do Chicago), w której uka-
zał prawdziwe oblicze szalonej metropolii. Opisał czcigodnych obywateli,
zajmujących honorowe stanowiska, cieszących się szacunkiem, lecz czer-
piących zyski z burdeli lub szulerni. Zdemaskował miejscowych polityków
związanych z przestępcami i policję ściągającą haracze od bandytów.
Ujawnił, jak lokalne władze tolerują za sute łapówki wszelkie przedsię-
wzięcia podziemnego świata.
Do czasu, gdy wreszcie nadeszły wielkie dni, Chicago było szarym mia-
stem długich kolejek za chlebem. Ale teren targów zapierał dech w pier-
siach przybyłym tłumom, a dziennikarze zaczęli nazywać go Białym Mia-
stem, głównie z powodu jasnego koloru pawilonów. Było to rzeczywiście
miasto z jezdniami, chodnikami, z systemem kanalizacyjnym, ulicami
oświetlonymi elektrycznymi lampami, z hotelami, restauracjami, a nawet
domami mieszkalnymi. „The New York Times” (dnia 1 maja 1893 roku) na-
pisał:
Grover Cleveland, spokojny i dostojny, w kilku sugestywnych słowach
wypowiedzianych czystym, dźwięcznym głosem, słyszalnym przez wielkie
zgromadzone przed nim tłumy oznajmił otwarcie Światowej Wystawy Ko-
lumbijskiej... i dotknął klucza ze złota i kości słoniowej...
Wieża Światła zajaśniała tysiącem żarówek rozświetlających lepszą
przyszłość. Gdy zapaliły się światła, z piersi zebranych widzów wydarło się
westchnienie. Na zarezerwowanych miejscach zasiedli, wiwatując, człon-
kowie gabinetu, książę Veragua – jedyny żyjący potomek Krzysztofa Ko-
lumba oraz inni zagraniczni dygnitarze. W tłumie kobiety w ciasnych gor-
setach zaczęły mdleć i padać jak żołnierze w bitwie. Wojsko musiało inter-
weniować, żeby zaprowadzić porządek.
Książę Veragua był w swoim kraju tylko farmerem, hodowcą byków
dla corridy w Hiszpanii. Do Chicago przybył na zaproszenie rządu Stanów
Zjednoczonych i wszystkie jego wydatki były pokrywane z budżetu Wysta-
wy. Po raz pierwszy stał się obiektem tak wielkiego zainteresowania i nie-
malże królewskiego traktowania. Rola, w której wystąpił, tak mu się
spodobała, że starał się przedłużyć swój pobyt w mieście, uszczuplając tym
samym budżet organizatorów. Ci, przerażeni, oświadczyli, że nie będą już
dłużej płacić rachunków księcia i jego małżonki. Kłopotliwy gość w końcu
wyjechał. Organizatorzy byli tak wściekli na niego, że nawet nie raczyli go
odprowadzić na dworzec kolejowy, mimo że miesiąc wcześniej zgotowali
mu pompatyczne powitanie z udziałem wojska, kawalerii i tłumu miesz-
kańców.
Co zuchwalsi zwiedzający popisywali się w wesołym miasteczku jazdą
na napędzanej elektrycznością górskiej kolejce. Ryzykanci tłoczyli się, by
zdobyć miejsce na ogromnym kole George’a Washingtona Ferrisa. Miało
ono średnicę 250 stóp i nikt nigdy jeszcze nie widział czegoś podobnego.
Zbudowano je głównie po to, by zawstydzić przemądrzałych Francuzów,
którzy cztery lata wcześniej pokazali swoją wieżę Eiffla. Chicago chciało
mieć atrakcję bardziej charakterystyczną od zwykłej wieży. Ludzie upy-
chali się po sześćdziesiąt osób w wagoniku, w którym wznosili się wysoko
ponad Białe Miasto i leżące po drugiej stronie szare miasto.
Ekspozycja objęła 630 akrów (2,5 km 2) wypełnionych prawie 200 no-
wymi pawilonami, głównie neoklasycznej architektury. W nocy były one
iluminowane, co dodawało im dodatkowego uroku. Przed budynkami try-
skały wodą okazałe fontanny. Pawilony wystawowe były budynkami
ogromnych rozmiarów. Każdy z nich ukazywał różne dziedziny życia czy
też gospodarki. Były więc pawilony sztuki, rolnictwa, elektryczności, ko-
palnictwa, przemysłu przetwórczego. Wśród nich swymi gigantycznymi
rozmiarami wyróżniał się Budynek Producentów. Przewodnicy wyjaśniali
zwiedzającym, że jeśliby umieścić w tym budynku piramidę Cheopsa, to i
tak zostałoby jeszcze tyle miejsca, aby z górnych balkonów podziwiać słyn-
ną egipską budowlę. Jeden z pawilonów poświęcony był kobietom. Zapro-
jektowała go też kobieta, Sophia G. Hayden.
Swoje osiągnięcia zaprezentowało czterdzieści sześć krajów, po raz
pierwszy w specjalnie do tego celu zbudowanych na terenie Jackson Park i
Midway Plaisance pawilonach narodowych. Wszystko razem kosztowało
organizatorów czterdzieści sześć milionów dolarów, ale po zliczeniu
wszystkich wpływów przyniosło dwa miliony 250 tysięcy czystego zysku.
Podzielili je między siebie głównie miejscowi biznesmeni, właściciele hote-
li, lokali hazardowych oraz domów publicznych. W czasie trwania Wysta-
wy ceny w tych przybytkach rozkoszy podskoczyły aż o 300 procent!
Pomiędzy majem a październikiem w ciągu 179 dni Chicago odwiedzi-
ło dwadzieścia siedem i pół miliona Amerykanów chcących zobaczyć naj-
nowsze cuda techniki, przemysłu, sztuki i architektury. Wtedy była to jed-
na trzecia całej populacji kraju.
*
Westinghouse, który oferując niższą cenę, przebił ofertę General Elec-
tric na kontrakt na oświetlenie, ostatecznie triumfował. W Budynku Elek-
tryczności (ang. Electricity Building) zobaczyć można było najnowsze wy-
twory pomysłowości amerykańskiej, najnowsze wynalazła, najnowsze wy-
roby. Targi, szczególnie w nocy, sprawiały zachwycające wrażenie. Koloro-
we reflektory komponowały na fontannach grę świateł, tworząc tak piękny
efekt, że powodował u ludzi łzy radości.
Zwiedzający gromadzili się w pomieszczeniach wystawowych, w któ-
rych rej wodził słynny Nikola Tesla. Odziany w biały frak z przydatkami
krzątał się pomiędzy magicznymi sprzętami wysokiej częstotliwości, de-
monstrując jedne cuda elektryczne po drugich. W przyciemnionej altance
świeciły na tablicach jego lampy i fosforyzujące rury. Jeden z rzędów rur
wyświetlał napis „Witajcie elektrycy”, który sam wynalazca wydmuchał
pracowicie, litera po literze, ze stopionego szkła. Inne jego świecące napisy
honorowały takich wielkich uczonych jak Hermann von Helmholtz,
Michael Faraday, James Maxwell, Joseph Henry i Benjamin Franklin. Tesla
nie zapomniał też o przedstawieniu razem ze słynnymi naukowcami na-
zwiska wybitnego serbskiego poety, Jovana Jovanowiča noszącego pseudo-
nim Zmaj, odwdzięczając mu się w ten sposób zapewne za poświęcony
jego osobie kilka miesięcy wcześniej poemat.
Dzień później urzekł ciekawskich demonstrowaniem, jak działa prąd
zmienny. Leżące na pokrytym aksamitem stole miedziane kulki i metalowe
jajka – wprawiane były w szybki ruch wirowy, miękko zmieniając jego kie-
runek w ustalonych interwałach. Zademonstrował również pierwszy zsyn-
chronizowany elektryczny zegar zestawiony z oscylatorem i pokazał swą
pierwszą cewkę do wyładowań kruszących. Widzowie niewiele wiedzieli o
naukowych podstawach pokazów, ale byli oczarowani. A kiedy wydawało
się, że on sam zamieni się w żywą burzę ogniową, stosując swą aparaturę,
za pomocą której przyprawiał o dreszcze odwiedzających go w laborato-
rium – zaczęli wydawać okrzyki zdumienia i przerażenia.
Pod koniec XIX wieku ludzie pragnęli coś podziwiać, a duch czasu za-
braniał im tego. Gotowi byli płacić, byle dać im naprawdę dobre i zadziwia-
jące widowisko. Był to czas, w którym wielcy artyści zaczęli zadziwiać
umiejętnościami żądnych wrażeń widzów, zaskakując efektami będącymi
świadectwem zarówno ich pomysłowości, wyobraźni, jak i intelektu. Ol-
brzymim powodzeniem cieszyły się w tym okresie wielkie magiczne rewie,
a w nich szczególnie „lewitacja”, czyli unoszenie asystentki w przestrzeni.
Tego rodzaju „cuda” wydawały się być zwiastunem nieograniczonych moż-
liwości człowieka. Niecierpliwie oczekiwano na kolejne widowisko, a po-
tem pamiętano je przez długie miesiące i lata.
Kilkaset metrów dalej prezentował swe umiejętności niejaki Ehrich
Weiss, zatrudniony na kilku stoiskach do promocji wystawionych tam pro-
duktów. Młody imigrant z Budapesztu nie przyciągnął wówczas większej
uwagi publiczności. Już wkrótce jednak pod nazwiskiem Harry Houdini
miał go poznać cały świat. To, co wyczyniał iluzjonista, nie mieściło się po
prostu w głowie. Przerażało do szpiku kości i zapierało dech w piersiach. Z
pewnością nie mniej niż wcześniejsze i późniejsze pokazy Tesli. Oglądając
jego występy, nawet anemicy dostawali wypieków. Takich
sztuczek nie potrafił wcześniej wykonać żaden prestidigitator. (Później
zresztą też nie). Houdini był po prostu jedyny w swoim rodzaju, wspaniały
i niepowtarzalny w całych dziejach magicznej sztuki.
Swą sławę zdobył głównie dzięki numerom polegającym na przedziw-
nych sposobach uwalniania się z różnego rodzaju więzów i zamknięć. Ka-
zał się krępować i pętać na wszelkie możliwe sposoby i zawsze się uwal-
niał. Zakuwano go w kajdanki, nogi brano mu w dyby. Uwalniał się. „Rów-
nie dobrze kajdanki mogłyby być zrobione z galarety, z taką łatwością jego
ręce się z nich wyślizgiwały” – odnotował sir Arthur Conan Doyle, „ojciec”
Sherlocka Holmesa. Zakładano mu kaftan bezpieczeństwa i zamykano w
trumnie. Uwalniał się. Uwalniał się ze skarbców bankowych, z zabitych
gwoździami beczek, z zaszytych worków pocztowych. Uwolnił się też z wy-
bitej cynkową blachą skrzyni fortepianu marki Knabe, z żeliwnego kotła, z
wypełnionej wodą bańki na mleko. Jego wyczyny były tym bardziej tajem-
nicze, że nigdy nie uszkadzał przedmiotów, z których się wyzwalał i nie
pokazywał jak je otwiera. Odsłaniano kurtynę i oto stał rozchełstany, ale
triumfalnie uśmiechnięty obok nietkniętego pojemnika, w którym przed
chwilą był więziony.
Uciekł z kibitki, jaką wożono więźniów na Sybir. Uwolnił się z chińskiej
celi tortur, z więzienia w Bostonie i w Hamburgu. Przykuwano go łańcu-
chami do opon samochodowych, do kół wodnych, do armat, a on się wy-
zwalał. W grudniu 1907 roku skrępowany kajdankami zeskoczył do lodo-
watej wody z mostu Old Belle w Bostonie i z łatwością zdołał się uwolnić.
26 sierpnia następnego roku wrzucono go do zatoki San Francisco z ręka-
mi związanymi z tyłu i trzydziestoma kilogramami łańcuchów umocowa-
nych do jego ciała. Bezpiecznie wypłynął na powierzchnię. Związany sznu-
rami skakał z mostów do Tamizy, Sekwany i Missisipi.
Ubrano go w odpowiednio obciążony strój nurka, odcięto dopływ po-
wietrza i spuszczono na dno oceanu. Wypłynął. Wieszano go owiniętego
kaftanem bezpieczeństwa głową w dół na dźwigach, dwupłatowcach i da-
chach budynków. Wszystko na nic. Zawsze zdołał się uwolnić. Pokazy te
budziły zarówno podziw, jak i strach, a oglądały je, przecierając ze zdumie-
nia oczy, tysiące osób. Jego wyczyny były tak niezwykłe, wywierały tak
dziwny i niepokojący wpływ na widownię, że często wyprowadzano z sali
dzieci przed zakończeniem spektaklu.
Pod mocną eskortą przybyło z Nowego Jorku grono młodych przyjació-
łek Tesli. Flirtowały z nim, jeździły na kole Ferrisa, odwiedziły Dom dla
Kobiet, by wysłuchać Mrs. Potter Palmer (odpowiedź Chicago na Mrs.
Astor) stwierdzającej, że modelowa kuchnia – dumna z elektrycznej ku-
chenki, elektrycznego wentylatora i nawet automatycznej zmywarki do na-
czyń – zwiastowała wyzwolenie kobiet. Możliwe jednak, że czuły się one
bardziej wyzwolone widokiem księżniczki Eulalii Burbon, która – repre-
zentując swego siostrzeńca, króla Hiszpanii Alfonsa – bezczelnie paliła pa-
pierosy na oczach ludzi.
Zobaczyły pierwszy zamek błyskawiczny oraz pierwszy kinetoskop i
wysłuchały cienkich porcji piszczącej muzyki przesyłanej telefonem z kon-
certu na Manhattanie. Stały w tłumie, patrząc zazdrośnie na taniec brzucha
w wykonaniu energicznej tancerki zapowiadanej jako Mały Egipt, a także –
ponieważ targi miały coś na każdy gust – podziwiały pulchną Wenus z Milo
odlaną z czekolady.
W 1893 roku doszło do przełomowego wydarzenia, kiedy Tesla pod-
czas Columbian Exhibition zaprezentował się dziesiątkom widzów jako po-
gromca prądu, otoczony iskrami, płomieniami oraz świetlnymi aureolami...
Dziennikarz, jeden z całej ich masy, którzy odwiedzili wystawę Tesli, wy-
słał do swej gazety artykuł:
Widziano, jak Mr. Tesla przepuszczał przez swe ręce prądy o napięciach
większych niż 200 tysięcy woltów, wibrujące milion razy na sekundę i
pojawiające się w formie oślepiających strug światła... Po takich zdumie-
wających doświadczeniach, których, co można było stwierdzić, nikt nie
spieszył się powtórzyć, ubranie i ciało Mr. Tesli jeszcze przez pewien
czas emitowało drobne promyki i poświatę. Ten blask pochodził fak-
tycznie ze wzbudzonych, elektrostatycznie naładowanych molekuł, a w
tym ciekawym spektaklu objawiało się to silnymi, lecz zwiewnymi bia-
łymi płomieniami, które nie paliły niczego, lecz wyskakiwały z końcó-
wek cewki indukcyjnej tak, jakby to był krzak gorejący na Ziemi Świętej.
9 Tesla miał dokładnie sześć stóp i sześć cali wzrostu, czyli 198 cm.
wego. Dla niego Tesla był niemal bogiem, którego eteryczny blask „tworzył
nowoczesną erę”.
*
Chwilami jednak Tesla wydawał się wykazywać wręcz pewne upodo-
banie do sadyzmu, spowodowane zapewne jego obsesyjnymi sympatiami i
antypatiami. Grubi ludzie budzili u niego obrzydzenie i niewiele czynił, by
ukryć te uczucia. Jedna z jego sekretarek była jego zdaniem zbyt otyła. Gdy
kiedyś przez nieuwagę strąciła coś ze stołu, natychmiast ją zwolnił. Błagała
go na swych pulchnych kolanach o zmianę decyzji, ale pozostał nieugięty.
Równie despotyczny był w odniesieniu do ubioru podwładnych. Sekretar-
ka mogła wydać połowę miesięcznych zarobków na nowy strój, a on po
skrytykowaniu go nakazywał jej pójść do domu i przebrać się, zanim wy-
słał ją z wiadomością do któregoś z ważnych, zaprzyjaźnionych bankierów.
Jego pracownicy wydawali się nie kwestionować przyjętej przez niego
roli arbitra gustu i zawsze wykazywali wobec Tesli wyjątkową lojalność.
Asystenci: Kolman Czito i George Scherff, sekretarki: Muriel Arbus i Miss
Skerritt – wszyscy oni stali u jego boku zarówno w latach tłustych, jak i
chudych. A gdy się zestarzał i czasem gadał od rzeczy, chronili go od jego
własnych wypowiedzi.
Tej dziwnej i urzekającej jednocześnie postaci, nadskakiwali nie tylko
dziennikarze, przemysłowcy czy finansiści, ale także muzycy, aktorzy, kró-
lowie, poeci, mistycy oraz inni dziwacy. Obsypywany był zaszczytami jak
konfetti; rządy innych państw zabiegały o jego usługi. Dla ludzi był czaro-
dziejem, wizjonerem, prorokiem, rozrzutnym geniuszem i największym
uczonym wszech czasów.
Byli też i tacy, którzy uważali go za fałszerza i szarlatana. Tak, jak kie-
dyś zniesławiano Edisona, gdy poprzez swoje wynalazki stał się osobą pu-
bliczną i pospiesznie pochwalił się prasie. Koledzy naukowcy z uniwersy-
tetów
nigdy nie wybaczyli Tesli tego grzechu. Sława Edisona przetrwała te
zarzuty, ponieważ podjął on rozsądne środki zaradcze, zdobywając fortu-
nę i władzę, z którymi przyszła też ogromna popularność. Tesli natomiast
dolary dosłownie przeciekały przez palce jak woda. Musiał więc w końcu
zostać sam, odsunięty na bok i obojętny dla opinii publicznej.
Pewien ostry krytyk i redaktor naukowy „The New York Times”, Wal-
demar Kaempffert, napiętnował go jako „intelektualnego boa dusiciela”, w
którego zwojach cewek takie niewiniątka jak J. P. Morgan i colonel
Astor[11] jawiły się jako bezradna zdobycz. Kaempffert przedstawiał Teslę
jako „średniowiecznego praktyka czarnych sztuk, tak niezrozumiałego jak
orientalny mistyk” i oskarżał go (mieszając historyczne metafory) o to, że
był „beznadziejnie i po wiktoriańsku zacofany, niezdolny do zaakceptowa-
nia nowej wiedzy atomowej dwudziestego wieku”.
*
Pewnego jesiennego wieczoru dwukołowiec Tesli wysadził go przy
modnym domu Roberta Underwooda Johnsona przy 327 Lexington
Avenue. Łukowe światła skrzyły się w chłodnym powietrzu, gdy kabriole-
ty, broughamy[12] i inne eleganckie powozy dowoziły starannie dobranych
gości. Z otwartej bramy dolatywały dźwięki Symfonii Paryskiej KV 297
Wolfganga Amadeusza Mozarta.
Ubrany w elegancki czarny frak Nikola, znalazł się przed wielką fontan-
ną, naprzeciw stromych schodów wiodących do rezydencji. Wokół rosły
dekoracyjne drzewa, przystrzyżone niczym francuskie pudle. Śmiech i we-
sołe nawoływanie biesiadników dolatywały aż na oświetlone niczym wy-
stawa sklepu podwórze. Październikowy zmierzch malował okolicę wy-
łącznie dwoma kolorami: zielonym i niebieskim. Drzewa wyglądały jak
przybrane w sukno bilardowe. Wszędzie leżały chłodne niebieskie cienie, z
każdą minutą większe, głębsze i ciemniejsze.
Przyjęcie odbywało się w ogromnej sali, pośrodku której stał niski, dłu-
gi stół, obficie zastawiony jadłem. Wokół unosiły się kłęby błękitnego
dymu papierosów i cygar. Z pułapu zwisały piękne festony ze świeżych,
różnokolorowych kwiatów ciągnące się od słupa do słupa, a suche palmy
rozwieszone po ścianach wyglądały jak cenne brązowe ornamenty. Przez
otwarte okna wpadało zielonkawe światło księżycowej nocy rozpościera-
jącej swój srebrny zawój nad gmatwaniną nowojorskich dachów.
– Pan jest zdecydowanie przepracowany, Mr. Tesla – zmartwiła się
pani Katharine Johnson, przyglądając się uważnie blademu obliczu wyna-
lazcy. – Powinien pan wziąć kilka tygodni urlopu.
– Na to niestety nie mogę sobie pozwolić, szanowna pani – Nikola
uśmiechnął się czarująco do gospodyni. – Moje eksperymenty są tak waż-
ne, tak piękne, tak fascynujące, że ledwie odrywam się od nich, by coś
przekąsić. Nawet kiedy próbuję spać, myślę o nich nieustannie.
– No właśnie – podchwyciła pani Johnson. – Zdecydowanie musi się
*
Pierwszym daniem, które podano na dzisiejszym przyjęciu, był vol-au-
vent, składający się z homara, krewetek i kraba w sosie z rukwi wodnej, do
tego serwowano wino Chardonnay 1886 z winnicy Klugów w Wirginii.
Reszta kolacji zorganizowana była na zasadzie bufetu, z europejskim sto-
łem myśliwskim, który zajmował całą szerokość sali balowej: martwa na-
tura podkreślona bażantami, kuropatwami, dziczyzną, królewskim krabem
z Alaski, wyrobami rymarskimi, sprzętem myśliwskim, owocami i kwiata-
mi. Był ogromny wybór przysmaków morskich, ostryg, mięczaków, łososi,
krabów, pstrągów, homarów, nadziewanych ryb atlantyckich. Były tam mi-
seczki marynowanych gołąbków i gęsich wątróbek, przepiórki i przepiór-
cze jaja, szynka z Wirginii; wołowe żeberka, pieczone prosięta, udźce bara-
nie, kiełbaski. Były sałaty i sery, a na koniec pojawiły się cztery ogromne
torty.
Nikola skoncentrował całą swą uwagę na olbrzymim półmisku, pełnym
wielkich, różowych krewetek, otaczających soczystego homara. Smaku ho-
mara – obranego szczypcami z pancerza, w białym sosie – nie da się po-
równać do żadnych krewetek czy też krabów. W tym właśnie momencie
podeszła do niego Katharine Johnson.
– Panie Tesla, chciałabym panu kogoś przedstawić – rzekła z czarują-
cym uśmiechem. – Pan Ignacy Paderewski.
Tesla miał już trzydzieści siedem lat, był kosmopolitą i nowe znajomo-
ści niełatwo mogły mu zaimponować. Ale w stosunku do wymienionej oso-
by czuł szczególne zaciekawienie... Polski pianista, kompozytor i później-
szy premier zyskał sobie w Stanach Zjednoczonych ogromną popularność.
Nazywany był największym ze wszystkich, mistrzem, królem pianistów,
czarodziejem klawiatury... Średniego wzrostu, proporcjonalnej budowy
ciała, nosił ubrania tylko najlepszego gatunku. Perfekcjonista przy forte-
pianie, był wykwintnym dandysem, jeśli chodzi o strój, więc wydawał ma-
jątek na jedwabne koszule, kamizelki, fraki, lakierki i półbuty robione na
miarę w Londynie, futrzane płaszcze, kapelusze od Locka, wykwintne ze-
garki, spinki do mankietów, szpilki do krawata czy papierośnice. Lecz wy -
tworne stroje były jedynie swoistym tłem, dopełnieniem oryginalnej urody
Paderewskiego. To na bujnej fryzurze, bladości cery i przenikliwym, wręcz
magnetycznym spojrzeniu pianisty skupiały się oczy widza, rozmówcy czy
przypadkowego obserwatora.
– Już od dawna marzyłem, żeby pana poznać – powiedział mistrz forte-
pianu.
– Mogę odpowiedzieć tylko tym samym – odrzekł wynalazca. – Pańska
muzyka czyni świat lepszym. Czy będziemy mieli dziś możność posłucha-
nia pana?
– Niestety – stropił się Paderewski. – Doznałem niedawno przykrej
kontuzji dłoni i o żadnym graniu nie ma nawet mowy.
Wspomniany uraz okazał się na tyle poważny, że polski wirtuoz myślał
nawet o zakończeniu kariery. Sprawność dłoni przywrócił mu Friedrich
Lange – pionier niemieckiej chirurgii w Ameryce. Mistrz fortepianu rozba-
wił tego wieczoru całe towarzystwo, opowieściami o swych występach w
Południowej Ameryce: – „Pewnego razu przyszło mi występować w jakimś
małym miasteczku” – wspomniał. – „Nazajutrz w miejscowej prasie ukaza-
ła się recenzja z tego koncertu następującej treści: «W naszym mieście
koncertował wczoraj znany pianista Paderewski. Trzeba przyznać, że grał
bardzo pięknie, ale bezczelnością z jego strony było ustalenie ceny biletu
wstępu na jednego peso. Niedawno bawił u nas inny artysta, który grał nie
tylko na fortepianie, ale również na klarnecie, trąbce i oboju, a jednak cena
biletu na jego występy wynosiła tylko dwa centavo»”.
W domu Johnsonów, oprócz tego, że został przedstawiony Paderew-
skiemu, Tesla spotkał także Antonína Dvořáka, pisarzy Rudyarda Kiplinga,
Johna Muira i Helen Hunt, całą plejadę polityków i osób z towarzystwa,
łącznie z senatorem George’m Hearstem, oraz słynną australijską śpie-
waczkę operową (sopran liryczno-koloraturowy) Nelli Melbę. Naprawdę
nazywała się Helen Porter Mitchell, a jej pseudonimowi scenicznemu za-
wdzięcza swoją nazwę znakomity deser. Mąż śpiewaczki, bogaty amery-
kański przemysłowiec, wydał na cześć żony przyjęcie w londyńskim hotelu
Savoy. Specjalnie na tę okazję sprowadził z Paryża Augusta Escoffiera, aby
mistrz kuchni skomponował wyjątkową potrawę dla wyjątkowej kobiety.
Escoffier stworzył lodowe arcydzieło. Obrane ze skórki brzoskwinie (ugo-
towane w syropie z wanilią) spoczęły na grubej warstwie lodów śmietan-
kowych. Wierzch otulała galaretka malinowa. (Oryginalną recepturę wzbo-
gacono potem bitą śmietaną i biszkoptami). Od tego wydarzenia, słowo
melba kojarzy się niektórym nie z operą, lecz z pysznym lodowym dese-
rem.
U Johnsonów Tesla spotkał również nieznanego, lecz uderzająco przy-
stojnego południowca, Richmonda Pearsona Hobsona, który właśnie ukoń-
czył Wojskową Akademię Marynarki...
Pomiędzy rozmaitą krytyką pod adresem serbskiego wynalazcy trafia-
ły się też szeptanki o tym, że był on homoseksualistą. W innych czasach i w
innym kraju miałoby to niewielki wpływ na jego karierę; ale w wiktoriań-
skiej Ameryce, w towarzystwie statecznych inżynierów, takie pogłoski sta-
wały się pełnym jadu narzędziem z arsenału jego wrogów. A że nigdy nie
był niepokojony o ustosunkowanie się do tych plotek, jedynymi wyjaśnie-
niami, jakich kiedykolwiek udzielił na temat swego celibatu – były szcze-
gólne wymagania nakładane przez jego pracę. Żył samotnie, uważał bo-
wiem, że „wynalazca ma tak intensywną naturę, tak wiele w niej dzikości,
pasji, że oddając się kobiecie, musiałby zrezygnować ze wszystkiego poza
nią”. Ponoć powiedział kiedyś nawet, że prawdziwie wielkie dzieła może
wydać tylko mężczyzna nieobarczony rodziną. I był w tym niezwykle kon-
sekwentny.
Jedyną miłością Tesli był prąd. Prąd dla każdego. Prąd przesyłany bez
pośrednictwa przewodów i masztów, prąd czerpany z kosmicznej energii.
Johnsonowie poznawali go z całym szeregiem kobiet, które były urodziwe,
utalentowane lub bogate, a czasem posiadały nawet wszystkie te trzy ce-
chy razem. O kilku z nich mówiło się, że były seksualnie atrakcyjne dla nie-
go. Nigdy nie reagował na te atencje, ale oczywistym było, że zadowalały
jego ego. Obojętność Tesli wobec kobiet stanowiła temat międzynarodo-
wych plotek.
Któregoś dnia Katharine i Robert przedstawili go wysokiej, poważnej
dziewczynie o brązowych oczach, noszącej kosztowną, francuską suknię,
modnie dopasowaną w talii, ozdobioną koronką i z kwiatem przy dekolcie.
Teslę zaintrygowały te oczy. Był pewny, że nigdy dziewczyny wcześniej nie
spotkał, ale oczy wydawały mu się znajome.
– Miss Anne Morgan... Mr. Tesla – rzucił krótko Johnson i ulotnił się na-
tychmiast jak kamfora.
Skinęła tylko głową i zwróciła swą uwagę ku muzyce. Wtedy sobie
przypomniał. Mimowolnie uśmiechnął się do swoich myśli. Oczywiście! Jej
oczy miały tę samą śmiałą inteligencję, jak oczy jej ojca. Niemal wyobrażał
ją sobie, jak zapala czarne cygaro. Ukochana córeczka Johna Pierponta
Morgana. Tylko nos – na szczęście – posiadała zupełnie inny. Nawet cał-
kiem zgrabny. Miał pewne kłopoty z określeniem barwy jej włosów. Przy-
wodziły mu na myśl miód, morele i pszeniczne kłosy. Jej sztuczny, wymu-
skany świat pachniał storczykami i beztroskim snobizmem. Był posłuszny
orkiestrom, które ustanawiały rytm na cały rok i w nowych przebojach
streszczały smutek i urok życia. Skromna suknia częściowo skrywała jej
kształtne, ponętne ciało. Spętana piękność domagała się uwolnienia. Wy-
dawała się uosobieniem wiecznej kobiecej tajemnicy, która od niepamięt-
nych czasów fascynowała mężczyzn i przywodziła ich do szaleństwa. Kto
wie, może przywiodłaby do szaleństwa i Teslę, gdyby nie...
Dziewczyna pochyliła się nad stojącym na stole wazonikiem z różami,
w które wtuliła drgające nozdrza, odsłaniając na moment złote kolczyki z
perłami. W tym momencie Nikola mało nie zgrzytnął ze złości zębami. Nie
cierpiał kolczyków w uszach kobiet, a perły budziły u niego podobne uczu-
cia, jak u diabła święcona woda...
Miesiąc później na jednym z przyjęć u Johnsonów Tesla poznał popu-
larną w tym czasie pianistkę Marguerite Merrington. Komplementując jej
wygląd, trochę nietaktownie zagadnął:
– Czemu nie nosi pani diamentów i biżuterii jak inne kobiety?
– To nie jest kwestia mojego wyboru – odpowiedziała. – Ale gdybym
miała tyle pieniędzy, by obsypywać się diamentami, pomyślałabym o lep-
szym sposobie ich wydania.
– A co by pani zrobiła z pieniędzmi, gdyby je pani miała? – zaintereso-
wał się Tesla.
– Wolałabym zakupić dom na wsi, żebym nie musiała dojeżdżać z
przedmieścia.
Tesla promieniał. Kto mógłby sobie wyobrazić uroczą i utalentowaną
kobietę, która nie lubi biżuterii? On sam nigdy nie nosił nawet spinki do
krawata czy łańcuszka od zegarka.
– O, Mrs. Merington – powiedział z uwielbieniem. – Kiedy zacznę dosta-
wać moje miliony, rozwiążę ten pani problem. Kupię tu, w Nowym Jorku,
kwadratowy plac, na środku postawię dla pani willę, a wokoło posadzę
drzewa. Będzie pani miała swój dom na wsi i nie będzie musiała opuszczać
miasta.
Zaśmiała się, przez chwilę być może zastanawiając, czy nie była to pro-
pozycja. Ale chyba doszła do wniosku, że to mało prawdopodobne, by sło-
wa Tesli były czymkolwiek innym niż tylko żartem.
Pewnego wieczoru wynalazca siedział w towarzystwie francuskiego
naukowca w Cafe de la Paix w Paryżu. Obok nich przeszła grupa teatralna,
w której była boska Sarah Bernhardt. Aktorka wstydliwie upuściła chus-
teczkę. Tesla poderwał się z krzesła, podniósł ją i zwrócił właścicielce, na-
wet na nią nie spojrzawszy. Ku wielkiej konsternacji Francuza, natych-
miast wrócił do przerwanej rozmowy o elektryczności. Londyński
„Electrical Review” pozwolił sobie nawet na złośliwy komentarz:
Oczywiście Mr. Tesla może być niewrażliwy na strzały Amora, ale jakoś
nie możemy w to uwierzyć. Jesteśmy wielkimi wielbicielami jego i jego
pracy i dajemy mu kredyt na dobre silne uczucie. Wierzymy w kobiety i
ufamy, że jego czas nadejdzie i znajdzie się taka, która nie tylko będzie
mu odpowiadać pod każdym względem, ale też wystawi jego geniusz
wynalazczy na najwyższą próbę: na przykład żeby spróbował wytłuma-
czyć się, gdzie to się podziewał pewnej nocy o drugiej godzinie... Bez
względu na to, jakie by nie były przyczyny nienormalnej sytuacji, w ja-
kiej znajduje się ten wybitny naukowiec, mamy nadzieję, że zostaną one
usunięte – jesteśmy bowiem pewni, że ogólnie biorąc nauka, a Mr. Tesla
w szczególności, dużo zyskają, gdy wreszcie się ożeni.
*
Lampa radiowa, która działa na zasadzie przewodnictwa prądu po-
przez próżnię, jest – mówiąc praktycznie – wielce oryginalnym urządze-
niem elektronicznym. Jej przypadkowo stworzonym przodkiem była lam-
pa próżniowa zbudowana przez Edisona w roku 1883. To, co się później
stało, a co znane jest jako efekt Edisona, dla niego samego stanowiło po-
czątkowo zagadkę i zupełnie nie dostrzegł on jego praktycznego znaczenia.
Zainteresowało się tym jednak kilku innych naukowców, takich jak Te-
sla, sir William Preece, John Ambrose Fleming, Elihu Thomson i Joseph
John Thomson. Ten ostatni wymyślił, że obserwowane zjawisko jest spo-
wodowane emisją elektryczności ujemnej, tzn. elektronów przepływają-
cych z gorącego elementu do elektrody zimnej. Edison, nadal tym zaintry-
gowany i równocześnie rozczarowany brakiem dobrego typu lampy, ogło-
sił, że ten efekt wydawał się „stanowić czołowe wybrzuszenie bractwa
Świata Sawanny”. Sam zaś zajął się pilniejszymi sprawami.
Tesla zaczął rozwijać koncepcję lampy próżniowej we wczesnych la-
tach dziewięćdziesiątych, w pełni ufając, że będzie ona przydatna do wy-
krywania przesyłanych sygnałów radiowych. Później zatrudnił na pełny
etat dmuchacza szkła i wynajdował tysiące wersji lamp, które potem wy-
korzystywał zarówno w badaniach nad radiem, jak i do wytwarzania świa-
tła.
Tym, który z powodzeniem zastosował efekt Edisona do wykrywania
sygnałów radiowych, osiągając zwiększoną czułość, wyższą niż stosowane
wtedy kryształkowe detektory, był sir John Ambrose Fleming. W czasie
pracy w firmie Edisona zetknął się z problemem ciemnienia wewnętrznej
strony bańki lamp żarowych i zjawiskiem termoemisji odkrytym przez nie-
go w 1882 roku. Zaczął więc zgłębiać ten problem. W czasie pracy w Mar-
coni Company zajmował się między innymi poszukiwaniem odpowiednie-
go detektora do wykrywania bardzo słabych drgań elektrycznych wysokiej
częstotliwości, uzyskiwanych w antenie odbiorczej. Eksperymentując z ża-
rówką zaopatrzoną w dodatkową płytkę podłączaną do różnych napięć,
odkrył zjawisko prostowania prądu (prąd przez płytkę płynął tylko wtedy,
gdy była ona podłączona do dodatniego bieguna). Próba wykorzystania
tego zjawiska do detekcji fal zakończyła się sukcesem. W związku z tym 16
listopada 1904 roku Fleming zgłosił wniosek do urzędu patentowego. 13
listopada następnego roku uzyskał patent numer 803684 na diodę próż-
niową. W roku 1907 Lee De Forest dodał do diody Fleminga siatkę jako
element sterujący i nazwał to audion – w ten sposób rozpoczęła się właści-
wa era nowoczesnej elektroniki.
Tesla opisał jednak swą pracę z lampami próżniowymi i prądami wyso-
kiej częstotliwości dużo wcześniej, dzieląc się swą fascynacją i zaciekawie-
niem ze słuchaczami na odczycie. Wewnątrz miedzianej rury z zamknię-
tym końcem umieścił długą, częściowo opróżnioną z powietrza lampę
szklaną. Na rurze została nacięta szczelina pokazująca lampę. Gdy do mie -
dzianej rury podłączył przewód wysokiej częstotliwości, stwierdził, że po-
wietrze w lampie jasno się rozjarzyło, mimo iż wydawało się, że przez
krótko zwarty obwód miedzianej obudowy nie płynął żaden prąd. Można
było odnieść wrażenie, że elektryczność wolała popłynąć przez indukcję
poprzez szkło i przejść przez strefę powietrza o niskim ciśnieniu, niż
przejść po metalu rury. W doświadczeniu tym wynalazca dostrzegł możli-
wość przesyłania w gazie impulsów elektrycznych o dowolnej częstotliwo-
ści.
*
Od czasu powrotu do Nowego Jorku Tesla prowadził życie niemal pu-
stelnicze. Przyjaciołom wynalazcy udawało się wywabić go z laboratorium
tylko na najbardziej kuszące spotkania towarzyskie. Skończyły się gry i za-
bawy do późnej nocy. Robert i Katharine przejmowali się jego stanem,
ostrzegając, że sama praca bez rozrywki może skończyć się kolejnym zała-
maniem.
W styczniu 1894 roku Nikola znalazł czas, by wysłać Katharine napę-
dzany ciepłem wiatraczek, który obracał się w opróżnionej z powietrza
bańce, i który uznał za „najpiękniejszy wynalazek, jaki zna”. Takie małe
wiatraczki, uosabiające w swej prostocie ideały eleganckich rozwiązań Te-
sli, można do dziś oglądać czasami na wystawach sklepów z zabawkami i
podpatrywać, jak ich skrzydełka poruszają się pod wpływem „wiatru”
słońca.
Chociaż nauka nie należała do jej ulubionych tematów, pani Johnson
poczuła się zadowolona i dowartościowana. W burzowe popołudnie lute-
go, siedząc razem z mężem przy rozpalonym kominku, pod wpływem
chwilowego impulsu napisała liścik do Tesli i wysłała go przez gońca:
Co pan porabia w takie burzowe dni? My... zastanawiamy się, czy ktoś
nas dzisiaj odwiedzi, poprawi nam nastrój, powiedzmy o 9.00 lub może
o 7.00 na obiedzie. Jesteśmy ospali i bardzo, bardzo nam dobrze przy
ogniu kominka, ale dwoje to bardzo małe towarzystwo. Dla przyjemne-
go spędzenia czasu musi nas być troje, zwłaszcza, gdy na dworze śnieg.
Czy ta cudowna maszyna jest już znowu w porządku i czy jest pan goto-
wy na jutrzejsze spotkanie z fotografami, piorunami i Juno oraz innymi
mniejszymi bożkami i boginkami? Niech pan wpadnie, proszę, to poga-
damy o tym...
*
Była już, jak zwykle, punkt dziesiąta, gdy Nikola wstał od stołu i prze-
padł gdzieś w nieregularnie oświetlonych ulicach Manhattanu. Idąc do
swego laboratorium, skręcił do niewielkiego parku i delikatnie zagwizdał.
Z dachu pobliskiego budynku dobiegł go szelest skrzydeł. Wkrótce znajo-
my biały kształt załopotał nad nim i spoczął mu na ramieniu. Tesla wycią-
gnął z kieszeni torebkę z ziarnem, nakarmił z ręki gołębia, po czym puścił
go w noc, posyłając mu całusa. Teraz zastanawiał się nad kolejnym posu-
nięciem. Gdyby nadal podążał wokół budynku, musiałby okrążyć go trzy
razy. Westchnąwszy, odwrócił się i ruszył do swego laboratorium. Wcho-
dząc po ciemku na znajomy strych, włączył główny kontakt. Lampy na
ścianach zapłonęły jasnym światłem, oświetlając cienistą norę wypełnioną
maszynerią o dziwacznych kształtach. Osobliwą cechą tego oświetlenia
było to, że nie było ono połączone z pętlami instalacji elektrycznej na sufi-
cie. Nie miało żadnych połączeń, a energię pobierało z otaczającego pola si-
łowego. Tesla mógł wziąć każdą lampę i przenieść ją w dowolne miejsce
pracowni. Dwa wielkie okna zasłonięte były częściowo ciężkimi czarnymi
kotarami. Większość powierzchni zajmowały różne ciekawe urządzenia
mechaniczne. Po podłodze i na ścianach wiły się jak wielkie, czarne węże
elektryczne kable. Na środku pokoju na stole przykrytym grubą, wełnianą,
czarną szmatą stało elektryczne dynamo. Dwie duże, brązowawe kule o
średnicy osiemnastu cali, zawieszone na mocnym sznurze zwisały z sufitu.
Wykonane z mosiądzu pokrytego woskiem służyły do rozciągania elektro-
statycznego pola...
Stojące w kącie niezwykłe urządzenie, zaczęło cicho wibrować. Oczy
wynalazcy przymknęły się z zadowoleniem. Tutaj, pod swego rodzaju plat-
formą, pracował najmniejszy ze znanych oscylatorów. Tylko on znał jego
budzącą respekt moc. W zamyśleniu popatrzył z góry przez okno na oko-
liczne budynki. Jego sąsiedzi, ciężko pracujący imigranci, spali spokojnie.
Policja ostrzegała go, że są skargi na błękitne błyski w jego oknach i na
trzaski roznoszące się po zmroku po ulicach... Wzruszył ramionami i wró-
cił do pracy, dokonując serii mikroskopijnych korekt w maszynie. Głęboko
skoncentrowany nie zauważał upływu czasu do chwili, gdy usłyszał wale-
nie w bramę od ulicy. Pospieszył na dół, by powitać angielskiego dzienni-
karza Chaunceya McGoverna z „Pearson’s Magazine”.
– Jak miło, że pan przyszedł, panie McGovern.
– Czułem, że jestem to winien moim czytelnikom, sir – odpowiedział
żurnalista. – Wszyscy w Londynie rozprawiają o „Nowym Czarodzieju z Za-
chodu” i nie mają na myśli Edisona.
– Proszę wejść – „Nowy Czarodziej z Zachodu” wykonał zapraszający
gest ręką. – Zobaczymy, czy zdołam potwierdzić tę opinię.
Gdy zwrócili się ku schodom, dobiegł ich od ulicy śmiech osoby, której
głos Tesla natychmiast rozpoznał:
– O, jest już Mark.
Ponownie otworzył drzwi, by powitać Twaina i aktora Josepha Jeffer-
sona. Obaj właśnie wracali z Players Club. Oczy pisarza błyszczały z nie-
cierpliwości.
– Zrób nam pokaz, Nikola. Wiesz, o czym zawsze mówię...
– Nie, nie wiem. O czy ty mówisz, Mark? – zapytał Tesla z uśmiechem.
– Zawsze mówię, mając ciebie na myśli, że będą mnie ciągle nagaby-
wać, czy ten grom jest dobry, czy ten grom robi wrażenie, albo czy ta bły-
skawica tak działa.
– Zatem będziemy dziś mieli roboty od groma – uśmiechnął się ponow-
nie Serb. – Chodźcie.
Nawet obiad w Delmonico to dla mnie zbyt dużo high life i obawiam
się, że jeśli często będę odchodził od mych prostych nawyków, to może
się to dla mnie źle skończyć. Założyłem sobie, że nie będę przyjmował
żadnych zaproszeń, choćby nie wiem jak atrakcyjnych, ale w tym mo-
mencie pamiętałem, iż wkrótce mogę nie mieć okazji rozkoszowania się
pani towarzystwem (nie jestem bowiem w stanie jechać za wami do
East Hampton, gdzie zamierzacie biwakować tego lata) – i opanowało
mnie nieodparte pragnienie uczestniczenia w tym obiedzie, pragnienie
którego żadne ryzyko nie było w stanie powstrzymać. Oczekując zbliża-
jących się radości, choć może też późniejszego żalu, pozostaję z szacun-
kiem, Nikola Tesla.
*
Liczba trzynaście od dawna jest synonimem pecha. Dlaczego właśnie
tej liczbie nadaje się negatywną moc i czyni ją odpowiedzialną za zło, które
nam się przydarza? Powodów traktowania „trzynastki” jako najbardziej
pechowej spośród wszystkich liczb jest wiele. O tym, że przynosi ona pe-
cha, przekonani byli już starożytni Babilończycy. Cały świat opierał się
przecież na liczbie dwanaście: dwanaście miesięcy w roku, dwanaście zna-
ków zodiaku, dwanaście godzin dnia i nocy. Liczba ta stała się symbolem
szczęścia i ładu. Cyfra następująca po niej oznaczała zburzenie panującego
porządku, była synonimem zamętu i zniszczenia. Aby tradycji złej „trzy-
nastki” stało się zadość, podczas świąt wybierano trzynastu ludzi mających
utożsamiać najważniejszych bogów. Jednego z nich zamykano w odosob-
nieniu i po ceremonii uroczyście uśmiercano.
W starożytnym Egipcie drabina wiodąca do wieczności miała trzyna-
ście stopni. Egipcjanie wierzyli, że życie człowieka obejmuje dwanaście
etapów, a etapem trzynastym jest śmierć. Właśnie strach przed śmiercią
nadał liczbie trzynaście złowrogie znaczenie. Równie negatywnie postrze-
gała trzynastkę tradycja chrześcijańska. Łączyło się to z wydarzeniami
Ostatniej Wieczerzy, na której obecnych było trzynaście osób (Jezus wraz z
*
W tym krytycznym momencie swego życia Tesla, mimo całej między-
narodowej sławy, był prawie zrujnowany. Zniszczone laboratorium Tesla
Electric Company częściowo było własnością A.K. Browna i jeszcze innego
wspólnika. Nie było już żadnych tantiem z tytułu patentów związanych z
prądem zmiennym ani wynagrodzeń od Westinghouse’a. Wszystko, co
miał, zainwestował w sprzęt do badań. Jedyne istniejące źródło pieniędzy
stanowiły tantiemy z niemieckich patentów na wielofazowe silniki i prąd-
nice, które były jednak tylko kroplą w morzu potrzeb, jeśli wziąć pod uwa-
gę wydatki związane z odbudową i ponownym zaopatrzeniem laborato-
rium.
Na szczęście przygnębienie nie trwało długo – Teslę pocieszał fakt, że
badania, jakie prowadził, pozostają dobrze zapamiętane w jego umyśle, a
wszelkie poniesione straty to jedynie opóźnienie w postępie badań. Wyba-
wienie przyszło od Edwarda Deana Adamsa, finansisty, który organizował
Międzynarodową Komisję Niagary (International Niagara Commission),
gdy rozpatrywano rywalizujące technologie na wykorzystywanie wodo-
spadów Niagara Falls. Był on także prezesem wspieranej przez Morgana
firmy budowlanej Cataract Construction Company, która posiadając przy-
wilej zagospodarowania wodospadów, wybrała wielofazowy system Tesli.
Był on zatem dobrze obeznany z osiągnięciami wynalazcy i pozostawał po
wpływem jego geniuszu. Adams zaproponował nie tylko utworzenie nowej
spółki z kapitałem pięciuset tysięcy dolarów do kontynuowania badań, ale
też sam objął udziały o wartości giełdowej stu tysięcy dolarów. Tesla na
początek otrzymał czterdzieści tysięcy.
Od razu też zaczął przetrząsać wzdłuż i wszerz nowojorskie City w po-
szukiwaniu odpowiedniego miejsca na nowe laboratorium. Znalazł je na
East Houston Street pod numerem 46. Zainstalował tam telefon i od razu
rozpoczął wysyłanie ustnych oraz pisemnych sygnałów „SOS” do
Westinghouse’a o wykonanie nowych urządzeń badawczych. Do Alberta
Schmida, generalnego dyrektora zarządu w Pittsburgu napisał: „Będę panu
wielce zobowiązany, jeśli zrobi pan wszystko, co w pana mocy, by wysłać
wszystko, co wymagane, z możliwie jak najmniejszą zwłoką”. I jeszcze:
„Proszę natychmiast dać mi znać, jakie są wymiary najmniejszego dwufa-
zowego transformatora rotacyjnego, który ma pan na składzie...”. Zaledwie
kilka dni później poprosił, by maszynerię wysyłać kosztowną drogą eks-
presową, a nie jako fracht towarowy, desperacko pragnąc wznowić prze-
rwane badania, szczególnie nad radiem, gdzie międzynarodowy wyścig już
się zaczął.
Edison i William H. Preece, szef British Postal Telegraph System, posłu-
giwali się prymitywnym „radiem” stosującym efekt indukcji. Wyglądało to
w ten sposób, że Edison wysyłał wiadomość z jadącego pociągu poprzez
telegraficzny drut rozpięty na masztach wzdłuż trakcji, mostkując prze-
szkadzające nogi przez indukcję. Ale system taki działał tylko na niewielkie
odległości i Edison, w charakterystyczny dla siebie sposób, szybko stracił
dla niego zainteresowanie.
Tematem tym zajmował się również sir Oliver Lodge, który już rok
wcześniej przesłał sygnały alfabetu Morse’a pomiędzy dwoma budynkami
uniwersytetu oksfordzkiego odległymi o kilkaset stóp. Zbudował nadajnik
i odbiornik z iskrownikiem Hertza umieszczonym w miedzianej rurze z
jednym otwartym końcem, wytwarzając w ten sposób wiązkę ultrakrótko-
falowych oscylacji.
Tesla tłumaczył dyrektorowi Westinghouse’a, że maszyneria, którą za-
mawia ma związek z jego oscylatorami i że istotna jest wysoka sprawność.
„Proszę, niech pan nie przejmuje się kosztami” – pisał do niego. – „Co do
ceny polegam całkowicie na rzetelności Westinghouse Company. Wierzę,
że w tej firmie są dżentelmeni, którzy ufają niżej podpisanemu”. Gwaran-
cje, że sprzęt został wysłany i że jego cena będzie tak niska, jak tylko to
możliwe, nadeszły od wiceprezesa i dyrektora generalnego przedsiębior-
stwa. Mimo wszystko – jak Tesla im co jakiś czas przypominał – korzystali
oni przecież z cennej reklamy, gdy używał ich sprzętu do publicznych po-
kazów.
Do Schmida napisał ponownie, napomykając, by rotacyjny transforma-
tor był idealny pod każdym względem. Na C.E. Scotta, szefa elektryków w
Pittsburgu, nalegał, aby termin wykonania transformatorów został przy-
spieszony: „Moja praca została przerwana niespodziewanie w chwili, gdy
byłem na najbardziej interesującym etapie rozwoju pewnych pomysłów i
teraz pilnie potrzebuję mych urządzeń, by ją wznowić”. Zaledwie kilka ty-
godni później Scott otrzymał kolejną wiadomość, utrzymaną w podobnym
tonie ponaglania: „Ta praca jest niemal niezbędna dla mego zdrowia i mam
nadzieję, że jej wznowienie będzie miało dla mnie dobry skutek”.
Nawet w czasie zakupów sprzętu Tesla roztrząsał ponętną ofertę
wzmocnienia sił nowej spółki, otrzymaną od Edwarda Deana Adamsa.
Oznaczałoby to potężne wsparcie finansowe Domu Morgana. Ale pamięta-
jąc przejęcie przez Morgana Thomson-Houston Company Edison Electric
Company, podchodził do niej bardzo nieufnie. Pamiętał też dobrze, jak po-
żądali oni i zagrażali autonomii Westinghouse’a. I tak popełnił kolejny błąd
w ocenie sytuacji finansowej, przyjmując czterdzieści tysięcy dolarów od
Adamsa, ale odrzucając większy sojusz.
Jego dobry przyjaciel Johnson był jednym z tych, którzy uważali, że się
mylił, odcinając się od zabezpieczenia reprezentowanego przez Dom Mor-
gana. Tesla wzdychał, rozkładał swe długie ramiona w ekspresyjnym ge-
ście i mówił o ochronie swej cennej swobody. Niewątpliwie wierzył, że z
tymi czterdziestoma tysiącami dolarów będzie w stanie doprowadzić do
komercyjnej formy przynajmniej kilka swych wynalazków, w których był
już bliski osiągnięcia sukcesu. Jednak jak zwykle nie docenił znaczenia cza-
su i wiążących się z jego działaniami kosztów.
*
Najbardziej zaciekły okres „wojny prądów” zakończył się w 1893 roku,
kiedy ku radości Tesli i Westinghouse’a doszło do zawarcia kontraktu na
budowę elektrowni wodnej na wodospadzie Niagara. Spełniała się w ten
sposób jedna z dziecięcych wizji wynalazcy, o której wspominał jeszcze w
Gospiću swemu wujowi Pajo Mandičowi. Wizja na tyle trwała, że w czerw-
cu 2006 roku w pobliżu wodospadu odsłonięto jego pomnik. Wykorzysty-
wanie wodospadu w Niagara Falls postępowało zgodnie z harmonogra-
mem. Pod koniec 1895 roku elektrownia Westinghouse’a była już gotowa i
mogła dostarczać energię o mocy 15 000 KM – prawdziwie niezwykłe
osiągnięcie w tych czasach. W kolejnym roku GE ukończył budowę linii
transmisyjnych i rozdzielni, umożliwiając dostarczanie energii przez dwa-
dzieścia sześć mil do Buffalo, do zasilania świateł ulicznych i tramwajów w
tym mieście.
Po trzech latach koszmarnego wysiłku i niepewności projekt dobiegł
końca. Inwestorzy nie mieli pojęcia, jak ten system ma pracować, ale wizja
strumienia pieniędzy napływającego do ich banków, pozwalała im spać w
miarę spokojnie. Jedyną osobą śpiącą równie spokojnie, choć krótko, był
Nikola Tesla. Cały skomplikowany układ generatorów, transformatorów i
sieci dystrybucyjnej pracował w jego trójwymiarowym umyśle. On jeden
nie zwątpił ani przez moment w powodzenie tego ogromnego i kosztowne-
go projektu, choć niektóre z rozwiązań nie były do tej pory przetestowane
praktycznie.
Ludzie rozmawiali o tym z szacunkiem jak o formalnym cudzie świata.
Westinghouse zbudował jeszcze siedem jednostek generatorów, które
zwiększyły wydajność elektrowni do 50 000 KM. General Electric zbudo-
wał drugą elektrownię, także na prąd zmienny, i dołożył siedem kolejnych
generatorów. Trudno było jednak zaprzeczyć, że to nikt inny jak Nikola Te-
sla skierował moce wodospadów Niagary w turbiny hydroelektrowni, by
następnie dzięki generatorom prądu wielofazowego i transformatorom
własnego pomysłu przesyłać energię elektryczną do Buffalo. System oka-
zał się na tyle wydajny, że wykorzystywany jest do dziś.
16 listopada 1896 roku z hydrogeneratorów Niagara Falls popłynął
prąd przemienny o częstotliwości 25 Hz. Mimo pełnego triumfu Tesli,
ostatnie komunalne instalacje prądu stałego niskiego napięcia (głównie do
napędu schodów ruchomych) pracowały na Manhattanie w Nowym Jorku
jeszcze w 2005 roku.
Tego też dnia, 16 listopada 1896 roku, nastąpiło uroczyste otwarcie
nowego obiektu. Tesla udał się na miejsce pociągiem, w towarzystwie
George’a Westinghouse’a, Edwarda Deana Adamsa, komandora George’a
W. Melville’a z U.S. Navy oraz kilku innych, prominentnych osób. Rój dzien-
nikarzy otoczył go, gdy tylko wysiadł z wagonu.
– Mr. Tesla, jaka jest pańska opinia na temat efektów tego bezprzykład-
nego pokazu siły, który za chwilę będzie miał miejsce w Buffalo i Niagara
Falls? – zapytał jeden z nich.
– Skutek będzie taki – odpowiedział wynalazca – że oba miasta wycią-
gną do siebie ręce i wkrótce się spotkają.
Do jego serca wdarł się stłumiony łoskot wodospadu, złowieszczy jak
niezrozumiałe mamrotanie Boga. Na chwilę oddalił się od towarzystwa.
Spojrzał w dół na ryczącą, białą kipiel. Woda wpadała tu w istny szał. Pie-
nista ciecz miesiła się i wystrzeliwała na wysokość piętnastu stóp. Przez
utworzoną z niej kurtynę prawie nic nie było widać. To był chaos rodem z
sennego koszmaru. Powietrze drgało i huczało. Ubrany w strój ochronny,
jak wszyscy zbliżający się do tego niezwykłego w swej potędze dzieła przy-
rody, przyglądał mu się z bezgraniczną fascynacją. Czuł, jak ziemia drży
pod jego stopami. Jakby sama kula ziemska miała się zaraz rozlecieć, roz-
paść na cząsteczki i obnażyć swoje płynne jądro. Czas na chwilę przestał
istnieć. Jakby podszedł zbyt blisko do promieniującego, roztęsknionego,
rozszalałego serca wszelkiego bytu. Tutaj jego żyły, arterie, drobiazgowa
precyzja i perfekcja jego nerwów w jednej chwili uległa rozstrojeniu. Mózg,
jego opoka, ten jedyny w swoim rodzaju skarbiec, został starty, zreduko-
wany do prostego składu chemicznego: komórek mózgowych, molekuł i
atomów. Jakby cień i każde echo wszystkich wspomnień zostało wymaza-
ne.
Tesla dorastał w odległości zaledwie pięćdziesięciu mil od wodospadu
na jeziorze Pliitvice. Jakże wielkie i potężne wydawały mu się wtedy ka-
skady spływającej z niego wody. Teraz przy gigantycznych strumieniach
spadających z Niagary prezentowały się jak liliputy przy Guliwerze.
Przepełniała go prawdziwa duma. Tak wiele udało mu się dokonać od
czasu, gdy jako młody człowiek opuścił swą ojczyznę. Ojczyzna – zamyślił
się. Minęły cztery lata, odkąd widział ją po raz ostatni. Swój kraj i swoją ro-
dzinę. Piętnaście lat od chwili, kiedy skonstruował swą pierwszą turbinę
wodną. Trzydzieści pięć – od momentu, kiedy wyznał wujowi, Pajo Mandi-
čowi: „Któregoś dnia zrealizuję tę wizję”.
Poniżony przez tak bliską, budzącą strach manifestację sił natury,
usiadł na chwilę, by popatrzeć, jak jej kohorty spadają z postrzępionych
skał w sześćdziesięciometrową czeluść, otoczone kolorową tęczą i białą,
kapryśną pianą. Nawet nie próbował zgadywać, ile storturowanych dusz,
odrzuconych przez Boga, znalazło ukojenie w tych odmętach.
Uroczystości otwarcia zakłócił zimny i mokry wicher, który nadciągnął
niespodziewanie gdzieś z północy, pędząc przed sobą czarne, kłębiące się
chmury. Ciemnogranatowe niebo błysnęło zielonkawym blaskiem. Po krót-
kiej chwili zaczęły je rozdzierać błyskawice niby cienką skorupę. Wiatr bi-
czował rzekę, jakby chciał ją ukarać, zmusić do posłuszeństwa. Wielka
masa wody kołysała się bezładnie, załamując o brzegi. Niesamowite świa-
tło potężniało. Niebo zrobiło się żółte. Grzmoty przewalały się po nim, jak
gdyby to ono pochłonęło całą potęgę wodospadu. Przeraźliwy wicher sma-
gał deszczem każdą piędź ziemi, miotał gałęziami drzew, jęczał wśród oko-
licznych skał.
Dalsze uroczystości odbyły się już pod dachem Ellicott Club w Buffalo.
Wewnątrz budynku wszystko, w porównaniu z panującym za oknami ży-
wiołem, wydawało się jasne, ciepłe i bezpieczne. Za suto zastawionymi sto-
łami zasiadło 350 najwybitniejszych biznesmenów. Pomimo że wysłano do
nich również zaproszenia, w Buffalo nie pojawili się między innymi John
Jacob Astor, John Pierpont Morgan i Thomas Alva Edison.
Gospodarzem spotkania był mężczyzna o nazwisku kojarzącym się z
modnym nakryciem głowy – pan Francis Lynde Stetson, były pracownik
Morgana i dawny partner kancelarii prawnej Grovera Clevelanda – jedyne-
go prezydenta w całej historii USA, któremu udało się po przerwie wrócić
do Białego Domu[15]. Grover Cleveland zrobił wcześniej błyskotliwą karie-
rę w Buffalo, gdzie piastował urząd szeryfa i nawet osobiście wykonywał
wyroki śmierci. Mając czterdzieści cztery lata, zainteresował się polityką i
w ciągu trzech lat został prezydentem kraju. W inauguracyjnym przemó-
wieniu Francis Stetson wspomniał dym pokrywający zwykle miasto ni-
czym szczelna kołdra. „Niedługo już nadejdzie dzień – powiedział – że Buf-
falo uzyska potrzebną mu energię z Niagary, nie zaś z pary i dymu”. Kiedy
przedstawił zebranym Nikolę Teslę, „największego elektryka na Ziemi”,
rozległa się długo niemilknąca burza oklasków. Goście zerwali się ze swo-
Żadne inne odkrycie, dokonane w czasie mojego życia, nie wzbudziło ta-
kiego zainteresowania świata jak odkrycie promieni X – napisał Michael
Pupin. – Wszyscy fizycy porzucili swoje prace i pospieszyli na oślep zaj-
mować się ich badaniem...
*
Drogi, jakie niezależnie od siebie obrali dla swoich badań nad promie-
niami X Edison, Pupin i Tesla, odzwierciedlały charakterystyczne cechy ich
różniących się osobowości. Edison widząc, gdzie leży potencjał komercyj-
ny, od razu zaczął testować różne związki chemiczne i szybko ogłosił, że
kryształy wolframianu wapnia dawały dobrą fluorescencję na ekranie. Na-
stępnie pospieszył do urzędu patentowego.
Pupin zanotował w swym pamiętniku, że amerykańscy fizycy niewiele
uwagi poświęcali wyładowaniom w lampie próżniowej oraz że wedle jego
wiedzy, jest on jedynym amerykańskim fizykiem posiadającym doświad-
czenie w tej kwestii. Dlatego gdy ogłoszone zostało odkrycie Roentgena,
oświadczył:
Byłem, jak się wydaje, lepiej niż ktokolwiek inny w tym kraju przygoto-
wany do odtworzenia jego doświadczeń i osiągnięcia dobrych rezulta-
tów prędzej, niż ktokolwiek po tej stronie Atlantyku.
Ani Tesla ani nikt inny, aż do czasu ogłoszenia swego odkrycia przez
Roentgena, nie zdawali sobie sprawy, że zrobione Twainowi zdjęcie
było w istocie przykładem zdjęcia w promieniach X, pierwszego, jakie
zrobiono w USA – napisał w magazynie „Life” 15 lipca 1946 roku Noel F.
Bush. – To oczywiście, nie stanowi dowodu na pierwszeństwo wynalaz-
ku, co obejmowałoby przecież dużo więcej niż tylko przypadkowo osią-
gnięty efekt, jednak sugeruje, jak daleko były zaawansowane prace Tesli
w owym czasie.
*
Podczas gdy Edison w pośpiechu próbował osiągać zyski z odkrycia
Roentgena, a Pupin podejmował próby podzielenia się z nim chwałą, dużo
mniej nastawioną na działanie we własnym interesie reakcją Tesli było
podjęcie serii wyczerpujących badań nad zjawiskiem i techniką dotyczącą
promieni X. Ich wyniki opublikował w serii artykułów w „Electrical
Review”, poczynając od marca 1896.
W czasie gdy konkurenci używali lamp Roentgena do produkowania
anemicznych cieni dłoni i stóp, Tesla ogłosił możliwość wykonywania
czterdziestominutowych zdjęć ludzkiej czaszki na odległość czterdziestu
stóp. Jeśli była to prawda, Tesla musiałby stosować sprzęt daleko bardziej
zaawansowany niż – jak się dzisiaj przypuszcza – mógłby istnieć w tam-
tych latach.
6 kwietnia 1896 roku Pupin doniósł nowojorskiej Akademii Nauk:
„Każda substancja poddana działaniu promieni X staje się promiennikiem
tych promieni”, oświadczając tym samym, iż odkrył promieniowanie wtór-
ne. Ale Tesla już wcześniej publicznie podał w „Electrical Review” (18 mar-
ca 1896): „otrzymałem ostatnio cienie jedynie odbitych promieni” i opisał,
jak wykluczył działanie promieni padających bezpośrednio w uzyskaniu
tego efektu. Po przebadaniu rozmaitych metali odkrył, że metale najbar-
dziej elektrododatnie stanowią najlepsze „reflektory” odbijające promienie
Roentgena.
Praktyczny Edison, zachwycony publicznym entuzjazmem, wykonał
pewną ilość fluoroskopów w formie skrzynek z otworkami do patrzenia i
umieścił je w roku 1896 na Wystawie Elektrycznej w Grand Central Palace
w Nowym Jorku. Była to pierwsza okazja, by Amerykanie mogli zobaczyć
cienie swych szkieletów i wszyscy chętni zapalczywie domagali się miejsca
w kolejce. Wielu odchodziło rozczarowanych, bo nie pokazano im, jak dzia-
łają ich mózgi. Jakiś szuler napisał do Edisona, pytając o urządzenie rentge-
nowskie, którego mógłby używać przy grze w karty. Osoby świętoszkowa-
te (a może raczej: wstydliwe) obawiały się, że pozbawieni skrupułów wy-
twórcy produkować będą okulary rentgenowskie umożliwiające podgląda-
czom oglądanie ich nago, gdy wytwornie ubrani w niedzielne stroje space-
rują po Piątej Alei. Jeszcze w latach czterdziestych XX wieku kamery rent-
genowskie do prześwietlania stóp w sklepach z obuwiem napędzały mało-
miasteczkowych klientów.
Posługując się teorią, że ślepota może być leczona promieniami X, leka-
rze często aplikowali swym pacjentom tego rodzaju „terapię”. Z drugiej
strony, co jest już obecnie znane, promieniowanie to może powodować
„błyski” w oczach, a nadmierna ekspozycja – kataraktę. Tesla wykazał, iż
nie istnieją żadne dowody na lecznicze działanie promieni X przy ślepocie i
odradzał budowanie nadziei na tym, co określił jako działanie nieuczciwe i
okrutne.
Prawie jednocześnie w Cambridge University w Anglii, fizyk Joseph J.
Thomson zbudował próżniową lampę z dwiema naładowanymi płytkami i
ekranem fluorescencyjnym. Odkrył on, że promieniowanie powodowane
przepływem prądu tworzyło na ekranie punkty. Zarówno pole magnetycz-
ne, jak i elektryczne powodowały odchylanie promieni elektrycznych, co
doprowadziło go do wniosku, że były to cząstki posiadające ładunek elek-
tryczny. Jako że stosunek ładunku cząstki do jej masy był zawsze wielko-
ścią stałą, postawił hipotezę, że odkrył „nowy stan materii”, z której zbudo-
wane są wszystkie pierwiastki chemiczne. Kilka lat później, w roku 1897,
Thomson został uznany za odkrywcę elektronu – bardzo lekkiej cząstki po-
siadającej ujemny ładunek elektryczny i stanowiącej element budowy ato-
mu.
Max Planck w roku 1900 przedstawił prawo promieniowania elektro-
magnetycznego – teorię kwantową. A pięć lat później Einstein wyjaśnił za
pomocą swej szczególnej teorii względności, że wszelkie promieniowanie,
choć składające się z kwantów energii o różnej wielkości, porusza się z
prędkością światła. Jego fundamentalne równania opisały przemianę ener-
gii, jaka miała miejsce, gdy oddziaływały na siebie promieniowanie i mate-
ria.
Z tej nowej dziedziny fizyki pochodziła wiedza o własnościach różnych
rodzajów promieniowania elektromagnetycznego. Fale radiowe o najniż-
szej częstotliwości rozchodziły się na tysiące mil. W tym porządku rosną-
cej częstotliwości były (kolejno): mikrofale, promieniowanie podczerwo-
ne, światło widzialne, promieniowanie ultrafioletowe, promienie X i pro-
mienie gamma – te ostatnie o niezwykle krótkiej fali.
*
Tesla i inni badacze promieni X odkrywali jednakowoż bardzo zdra-
dziecki grunt. Wiadomo było, że to promieniowanie przydatne będzie do
wykrywania obecności obcych obiektów w ciele czy do stwierdzania zła-
mań kości, ale poznanie jego pełnego medycznego potencjału i wpływu na
ludzkie zdrowie pociągało za sobą niebezpieczne badania metodą prób i
błędów.
Oczarowany tą nową i tajemniczą siłą Tesla należał do tych, którzy z
początku nie wierzyli w istniejące niebezpieczeństwo. Przekonany, że od-
krył sposób na „pobudzenie” pracy mózgu, wielokrotnie poddał swą głowę
promieniowaniu.
*
W życiu wynalazcy pojawiła się w tym czasie ważna postać, nowy asy-
stent George Scherff. Będący początkowo jedynie sekretarzem z czasem
stał się jego finansowym i prawnym doradcą, księgowym, kierownikiem
biura, akcjonariuszem, złotą rączką i przyjacielem, a w czasach problemów
finansowych – także gotowym niemal na każde zawołanie pożyczkodawcą
drobnych sum. Ofiarny w dobrych i złych czasach, był najbardziej lojalnym
i niezbędnym pracownikiem Tesli.
Scherff nigdy nie narzekał na przedłużony czas pracy, niewystarczające
wynagrodzenie czy pojawiające się czasem przypadki braku rozwagi u sze-
fa. Nigdy nie kwestionował faktu, że zawsze był „tylko” Mr. Scherffem, lo-
jalnym urzędnikiem, nigdy zaś serdecznym przyjacielem czy kimś społecz-
nie równym. On prawdziwie uwielbiał Teslę, wiedział więcej o jego spra-
wach niż ktokolwiek inny, i zabrał do grobu wszystko, co dotyczyło pry-
watnego życia wynalazcy. Jeśli kiedykolwiek istniał prawdziwie wierny
przyjaciel stojący za wielkim człowiekiem, to z pewnością kimś takim był
właśnie George Scherff.
Wielu ludzi nadal martwiło się, dlaczego przy znanym wynalazcy nie
stoi jakaś dobra kobieta. Od ważnych jednostek oczekiwano prokreacji dla
dobra kraju. Nalegania na Teslę, by się ożenił, nie były tylko grą plotkar-
skich tabloidów. Czasopisma techniczne, takie jak londyński „Electrical
Review”, „American Electrician” czy „Electrical Journal”, także dołączyły do
tego chóru i wprost zanosiły się płaczem.
Jesienią 1897 roku obszerny wywiad z wynalazcą przeprowadziła no-
wojorska „Herald Tribune”. Jej reporter spotkał Teslę późnym wieczorem
w jednej z kawiarni. Nikola sprawiał wrażenie załamanego, był wychudły,
wyglądający na potwornie zmęczonego. Wciąż pogrążony był w myślach
nad komplikacjami, jakie pojawiły się po spaleniu jego laboratorium.
– Obawiam się – powiedział dziennikarzowi – że nie będę dla pana dzi-
siaj dobrym kompanem. Jestem po prostu wykończony... Zostałem porażo-
ny przez jedno z moich urządzeń prądem o napięciu trzech i pół miliona
woltów. Iskra przeskoczyła trzy stopy w powietrzu i trafiła mnie w prawe
ramię. To mnie oszołomiło. Gdyby asystent natychmiast nie wyłączył prą-
du, byłoby już po mnie. A jak to wygląda... Mogę pokazać panu ranę na pra-
wej piersi, gdzie trafił mnie prąd i poparzoną stopę w miejscu, w którym
opuścił moje ciało. Oczywiście natężenie prądu było niewielkie, bo inaczej
mogłoby to się skończyć fatalnie.
Jak zauważył reporter, zapewne starał się bagatelizować ten wypadek,
bo nadal trwała kampania Edisona przeciwko „śmiertelnie groźnemu AC”.
– Jak daleko mogła przeskoczyć iskra? – zapytał.
– Moje urządzenia wysokiego napięcia wytwarzały iskry o szerokości
czy długości mojego laboratorium, jakieś trzydzieści, czterdzieści stóp –
odpowiedział Tesla. – Właściwie to nie ma granicy ich długości, chociaż
można nie zauważyć ich długości większej niż jard. Takie szybkie są ich
błyski... Tak, na pewno mógłbym wytworzyć iskrę długości jednej mili i nie
sądzę, by było to zbyt kosztowne...
– Miał pan dużo wypadków przy pracy z elektrycznością? – indagował
dalej wysłannik „New York Herald Tribune”.
– Kilka. Średnio chyba nie więcej niż jeden na rok. Ale nikt nie został
zabity przez moje maszyny. Ja tak je buduję, by nie mogły nikogo zabić, bez
względu na to, co by się z nimi działo. Pożar w moim laboratorium dwa
lata temu był najpoważniejszym wypadkiem, jaki mi się przydarzył. Nikt
nie wie, co wtedy straciłem.
Przez chwilę siedział zamyślony. Potem, mówiąc w trzeciej osobie, za-
czął objaśniać główne powody swych zmartwień w płodnym życiu wyna-
lazcy.
– Tyle pomysłów przelatuje mu przez głowę, że może chwycić tylko kil-
ka z nich, a i z tych tylko dla kilku może znaleźć czas i siły, by doprowadzić
je do perfekcji. I często się zdarza, że inny wynalazca, który zajmował się
takimi samymi pomysłami, wyprzedza go w ich realizacji. Tak, tak... mówię
ci... serce boli. Gdy laboratorium się spaliło, zniszczone zostało urządzenie,
jakie wynalazł do skraplania powietrza nową metodą. Był o krok od sukce-
su, lecz z powodu wynikłego opóźnienia problem ten rozwiązał niemiecki
naukowiec.
Naukowcem, o którym wspomniał Tesla i który wyprzedził go w tym
przełomowym wynalazku mającym ogromne znaczenia przemysłowe, był
Carl von Linde. W roku 1895 po raz pierwszy zastosował on na skalę prze-
mysłową metodę skroplenia powietrza i następnie w roku 1902 jego rek-
tyfikacji. W procesie skroplenia powietrza von Linde wykorzystał zjawisko
izentalpowego dławienia (Joule’a-Thomsona) powietrza wstępnie oziębio-
nego w rekuperacyjnym wymienniku ciepła. Rozpoczęcie produkcji gazów
technicznych (szczególnie tlenu) na skalę przemysłową umożliwiło szybki
rozwój metalurgii i przemysłu maszynowego.
– Byłem wtedy tak przygnębiony i zniechęcony, że nie wierzę, bym
mógł przetrwać bez regularnej terapii elektrycznej, jaką sobie przepisałem
– kontynuował wynalazca. – Bo widzi pan, elektryczność dostarcza zmę-
czonemu ciału tego, co ono najbardziej potrzebuje: siły życiowej, siły ner-
wów. To wielki lekarz, mówię panu, być może największy z lekarzy.
– Często był pan przygnębiony? – dziennikarz skinął na kelnera, zama-
wiając ponownie dwie kawy.
– Chyba niezbyt często... – zastanowił się Tesla. – Każdy człowiek z
temperamentem artystycznym miewa nawroty wielkiego entuzjazmu, któ-
ry podnosi go na duchu i popycha do przodu. Ogólnie biorąc, moje życie
jest bardzo szczęśliwe, szczęśliwsze, niż mógłbym to sobie wyobrazić... Nie
ma chyba większego dreszczu emocji, przeszywającego serce, niż ten od-
czuwany przez wynalazcę, gdy pewna idea, jaka powstała w jego umyśle,
rozwija się w sukces... Takie emocje powodują, że człowiek zapomina o je-
dzeniu, spaniu, przyjaciołach, miłości... O wszystkim.
To ostatnie zdanie wyglądało tak, jakby świadomie nakierowywał re-
portera na kolejne pytanie. I to właśnie pytanie za chwilę padło:
– Czy wierzy pan w małżeństwo „człowieka z temperamentem arty-
stycznym”?
Tesla zastanawiał się przez dłuższą chwilę. W końcu odpowiedział:
– W przypadku artysty – tak. Także w przypadku muzyka czy pisarza.
Ale w przypadku wynalazcy – nie. Ci trzej pierwsi muszą uzyskiwać inspi-
rację od kobiet, być prowadzeni ich miłością do osiągania coraz większych
dokonań. Wynalazca natomiast posiada tak żywą naturę, pełną tak dzikiej,
tak żarliwej pasji, że oddając się kobiecie, którą mógłby kochać, oddałby jej
wszystko bez reszty, zabierając wszystko ze swej wybranej dziedziny dzia-
łania. Nie sądzę, by można było znaleźć wiele wielkich wynalazków doko-
nanych przez żonatych mężczyzn.
To ostatnie zdanie było niewątpliwą aluzją do Edisona, który niedawno
(24 lutego 1886 roku) ożenił się ponownie, z dwudziestoletnią Miną Mil-
ler, córką wynalazcy Lewisa Millera, dobroczyńcy i współzałożyciela
Chautauqua Institution. Z nią również dochował się trójki dzieci. Tesla
przez chwilę jeszcze trwał w zamyśleniu. Wokół unosił się aromat palonej
kawy i słodko-mdlący zapach wielkich interesów. Na koniec rzucił coś, co
reporter odebrał jako patos:
– Szkoda też, że czasem czujemy się tak samotni.
*
Przychodzące ciągle listy od Katharine Johnson zdradzały zarówno
stan jej żywego temperamentu, jak i stan ciągłego zainteresowania Teslą.
Wylewne i serdeczne, czasem wydawały się po prostu miłosnymi. Ale na-
wet jeśli Katharine skłaniała się ku nawiązaniu jakiegoś romansu, nigdy
nie uzyskiwała od ich adresata najmniejszej zachęty. 3 kwietnia 1896 roku
zaprosiła go do ich domu, zauważając, że chociaż wyglądał źle, gdy widzia-
ła go po raz ostatni, to jednak udało mu się dodać jej otuchy.
Święta Bożego Narodzenia również nie były tego roku szczęśliwe dla
Katharine, mimo – albo być może – z powodu normalnych zabiegów o do-
bry nastrój w rodzinie. Czuła się jak w potrzasku. Chociaż jej mąż i dzieci
byli dla niej drodzy, a przebywanie w kręgu rodzinnym było przyjemno-
ścią, wydawało się, że czegoś ważnego brakuje jej w życiu. Czy warto było
żyć tylko po to, by – jak to odczuwała – powoli się rozpadać? Dzień po
świętach napisała do Tesli:
*
Po prelekcjach w roku 1893, w których opisał w szczegółach sześć
podstawowych wymagań dotyczących transmisji i odbioru radiowego, Te-
sla zbudował zestaw, za pomocą którego mógł obsługiwać łączność pomię-
dzy laboratorium a różnymi miejscami w obrębie Nowego Jorku. Ogień
zniszczył cały ten sprzęt i tym samym cofnął jego badania, ale już na wio-
snę 1897 roku, przy finansowej pomocy Adamsa i silnym wsparciu
Westinghouse’a, był gotowy ruszyć naprzód. Zanim zgłosił swe podstawo-
we patenty na radio, oznajmił w „Electrical Review”, że dokonane zostały
udane testy. Artykuł był jednak bardzo ogólny, napisany niezwykle ostroż-
nie:
Tesla uwielbiał takie magiczne pokazy, ale dla krytyków, którzy mogli-
by uważać, że przedkłada wizualne efekty ponad aspekty praktyczne – do-
dawał, że istnieją z tego też całkiem ziemskie, normalne korzyści.
*
Zaczął tworzyć podstawy nowej dziedziny wiedzy, którą nazwał „tele-
geodynamiką”. Zauważył mianowicie, że te same zasady jak przy wibra-
cjach, mogą być stosowane przy wykrywaniu odległych obiektów, takich
jak okręty czy łodzie podwodne. Stosując wibracje mechaniczne przy zna-
nych stałych wibracjach Ziemi miał także nadzieję na poznanie sposobu lo-
kalizacji pokładów rud i złóż ropy naftowej. Przecierał w ten sposób szlak
dla nowoczesnych metod podpowierzchniowych poszukiwań.
Tesla zgadzał się z przedstawioną przez O’Neilla teorią, że bateria żyro-
skopów, zamontowana w strefie zagrożonej trzęsieniami ziemi, mogłaby
wysyłać w głąb ziemi impulsy mechaniczne w dokładnie i równo odmie-
rzonych odstępach, które utworzyłyby rezonans w słabych warstwach i
rozładowałyby nacisk płyty, zanim wystąpiłby poważny wstrząs. Dzisiaj
sejsmolodzy na nowo wykazują zainteresowanie tą technologią.
Opisał maszynę ucieleśniającą sztukę telegeodynamiki, której budową
usiłował później zainteresować Westinghouse’a. Za pomocą tej maszyny –
jak podał – wysłał na sześć mil w głąb ziemi fale mechaniczne „o amplitu-
dzie dużo mniejszej niż fale wstrząsów ziemi”, które straciły niewiele mocy
na tej odległości. Nie miały one przenosić energii elektrycznej, lecz umożli-
wiać przesyłanie wiadomości w dowolne miejsce globu i ich odbieranie za
pomocą małych kieszonkowych zestawów odbiorczych. Fale takie miały
poruszać się niezakłócane przez wpływy pogody.
Gdy reporterzy naciskali go, by opisał taicie urządzenie, powiedział tyl-
ko, że jest to rura z najlepszej stali, zawieszona i utrzymywana w powie-
trzu energią działającą na znanej zasadzie, ale która to energia zwiększana
jest za pomocą tajemniczej zasady. W skład urządzenia wchodzić miał też
element stacjonarny. Potężne impulsy wywierane przez unoszący się cy-
linder oddziaływały na element stacjonarny, a poprzez niego na Ziemię.
Pewnego dnia, w roku 1898, podczas badania niewielkiego oscylatora
elektromechanicznego, Tesla naiwnie podłączył go do żelaznego filara
przechodzącego przez cały budynek przy ulicy East Houston 46 od strychu
do piaszczystego podłoża w piwnicy. Klepnąwszy przełącznik, usiadł w fo-
telu, by obserwować i notować, co będzie się działo. Takie maszyny zawsze
go fascynowały, bo jak tempo wzrastało coraz bardziej, wpadały one w re-
zonans z jednym obiektem w jego warsztacie, potem z innym. Na przykład
niektóre sprzęty lub meble zaczynały chybotać się i tańczyć. Gdy zwiększał
częstotliwość, jedne się zatrzymywały, inne zaś podejmowały szalony ta-
niec, a potem jeszcze inne...
Tesla nie miał wtedy jeszcze świadomości, że drgania oscylatora wę-
drując w dół żelaznego filara, przenoszone są poprzez strukturę Manhatta-
nu we wszystkich kierunkach. (Normalne trzęsienia ziemi groźniejsze są w
pewnej odległości od epicentrum niż w nim). Budynki zaczynały się trząść,
pękały okna, a ludzie wylęgali na ulice w pobliskich chińskich i włoskich
dzielnicach. Szyby pobliskiej restauracji rozsypały się w drobny mak i w
powietrzu rozległ się krzyk przerażonych konsumentów. Gdzieś w oddali
zaczął opętańczo bić kościelny dzwon. Spłoszone konie wypadły przez
przewrócone ogrodzenie z przylegającego do restauracji pastwiska. Galo-
pując ulicą, wybałuszały ślepia i rozdziawiały pyski. Ulice zaroiły się od
służb alarmowych. Pojawiły się policyjne wozy i ambulanse. Na wolnej
przestrzeni jezdni zabłysły jaskrawo mosiężne sikawki pożarne i czerwo-
ny wóz z parcianymi wężami.
W kwaterze policji na ulicy Mulberry, gdzie Tesla uważany był za oso-
bę wielce podejrzaną, szybko stało się jasne, że w innych częściach miasta
nie ma tych wstrząsów. Pospiesznie wysłano dwóch funkcjonariuszy, by
sprawdzili szalonego wynalazcę. Ten, nieświadom całego ruchu wokół jego
budynku, dopiero zaczynał odczuwać niepokojące drgania ścian i podłogi.
Wiedząc, że musi to wszystko szybko zatrzymać, chwycił dwuręczny młot
kowalski i jednym uderzeniem rozbił mały oscylator na kawałki.
Policjanci osiągnęli znakomity czas w dotarciu do drzwi, gdzie zostali
przywitani eleganckim ukłonem.
– Panowie, przykro mi – powiedział wynalazca z czarującym uśmie-
chem. – Ale przybyliście ciut za późno, by być świadkami mego ekspery-
mentu. Uznałem, że należy go zakończyć w sposób gwałtowny i nieoczeki-
wany, inaczej niż zwykle... Jednak jeśli wieczorem będziecie przechodzić w
okolicy, podłączę inny oscylator do tej platformy i będziecie mogli na niej
sobie postać. Jestem pewny, że będzie to dla was ciekawe i przyjemne
przeżycie. A teraz wybaczcie, mam jeszcze wiele do zrobienia. Miłego dnia,
panowie.
Gdy pojawili się reporterzy, uprzejmie wyjaśnił im, że mógłby znisz-
czyć most Brooklyński w kilka minut, gdyby tylko miał na to ochotę... Lata
później powiedział Allanowi L. Bensonowi o innych eksperymentach, jakie
robił z oscylatorem nie większym niż zwykły budzik. Opowiedział, jak
przyłożył oscylator do stalowego złącza długiego na dwie stopy i na dwa
cale grubego:
– Przez dłuższy czas nic się nie działo... Ale w końcu... Potężne stalowe
ogniwo zaczęło dygotać, coraz bardziej i bardziej, aż rozszerzyło się i po-
tem skurczyło, jak bijące serce, i ostatecznie pękło! Tego nie można by zro-
bić młotem kowalskim – powiedział reporterowi. – Tego nie można by zro-
bić łomem, ale ostrzałem drobnymi puknięciami, z których żadne nie zro-
biłoby krzywdy dziecku... Dokonałem tego.
Zadowolony z takiego początku wsadził ten mały wibrator w kieszeń
płaszcza i wybrał się na poszukiwanie nieukończonego budynku ze stalo-
wym zbrojeniem. Znalazł taki w rejonie Wall Street – wysoki na dziesięć
pięter, sama konstrukcja stalowa, bez niczego innego. Przytwierdził wibra-
tor do jednej z belek.
– W ciągu kilku minut – opowiadał Bensonowi – poczułem, że belka za-
czyna drgać. Stopniowo drgania się nasilały i rozchodziły się po całej tej
wielkiej masie stali. W końcu, konstrukcja zaczęła skrzypieć i kiwać się, a
ogarnięci paniką robotnicy, myśląc, że to trzęsienie ziemi, zaczęli z niej
uciekać. Rozeszły się pogłoski, że budynek może się zawalić i wezwano re-
zerwy policji. Zanim stało się coś poważnego, odłączyłem wibrator, wsa-
dziłem go do kieszeni i poszedłem sobie. Ale gdybym potrzymał go tam
jeszcze z dziesięć minut, cały budynek by się rozsypał. Przy użyciu tego sa-
mego wibratora mógłbym rozbić most Brooklyński w mniej niż godzinę.
Ale to nie było jeszcze wszystko. Przechwalał się Bensonowi również
tym, że takim samym sposobem mógłby rozłupać Ziemię – „tak jak chło-
piec rozłupuje jabłko, i na zawsze zakończyć karierę rodzaju ludzkiego”.
– Wibracje Ziemi – ciągnął dalej – posiadają okresowość około godziny
i czterdziestu dziewięciu minut. A to oznacza, że jeśli w tym momencie
uderzę ziemię, skoncentrowana fala przejdzie przez nią i powróci po go-
dzinie i czterdziestu dziewięciu minutach w formie fali rosnącej. Ziemia,
jak wszystko inne, jest w stanie ciągłej wibracji. Ona ciągle się kurczy i roz-
szerza... Załóżmy teraz, że dokładnie w chwili, gdy zacznie się óna kurczyć,
spowoduję wybuch tony dynamitu. To rozpędzi kurczenie się i w ciągu go-
dziny i czterdziestu dziewięciu minut nadejdzie równie rozpędzona fala
rosnąca. Gdy fala rosnąca zacznie opadać wtedy, załóżmy dalej, wysadzę
następną tonę dynamitu, powiększając tym falę skoncentrowaną. Gdybym
to postępowanie powtarzał, raz za razem... Czy jest jakaś wątpliwość, co
się stanie? ja nie mam żadnej. Ziemia rozpadnie się na dwie części. Po raz
pierwszy w historii ludzkości człowiek ma wiedzę, za pomocą której mógł-
by uczestniczyć w procesach kosmicznych!
– A ile czasu zajęłoby panu rozłupanie całej ziemi? – zapytał przerażo-
ny Benson.
– Chyba kilka miesięcy, a może nawet rok albo dwa – odpowiedział
skromnie Tesla. – W kilka tygodni mógłbym wprawić skorupę ziemską w
taki stan wibracji, że kurczyłaby ona i powiększała się o kilkaset stóp, po-
wodując wypadnięcie rzek z ich koryt, rujnowanie budynków i praktycznie
unicestwienie cywilizacji.
*
Ku uldze zwykłych ludzi (a zapewne także czytelników niniejszego
opracowania) Tesla złagodził później swoje twierdzenie.
– Zasada by nie zawiodła – powiedział – ale niemożliwe mogłoby się
stać uzyskanie idealnego rezonansu mechanicznego Ziemi.
Przez całe swe życie obstawał jednak przy budzącym strach potencjale
mechanicznego rezonansu, posuwając się do budzenia strachu przed Bo-
giem (poprzez wiedzę), u bezkrytycznych nowojorczyków. Mógł przejść
się do Empire State Building – jak opowiadał reporterom – „i w krótkim
czasie zrobić z niego bezkształtną kupę gruzów”. Mechanizmem, który
mógłby tego dokonać był właśnie oscylator, „maleńka maszynka, którą
można wsadzić sobie do kieszeni”.
– Wystarczy moc 2,5 KM, by mógł on zadziałać – twierdził. – Najpierw,
z wieżowca odpadłoby zewnętrzne pokrycie z kamienia. Następnie zawa-
liłby się cały jego ogromny szkielet ze stali, chwała i duma zabudowy Man-
hattanu.
Potem ów superman prawdopodobnie wsunąłby tę małą maszynkę w
kieszeń i swobodnie sobie poszedł dalej, może recytując przy okazji jakieś
fragmenty Fausta. Wszyscy krytycy pożałowaliby tego dnia...
Cokolwiek jeszcze Tesla mógłby próbować, by wzbudzać zainteresowa-
nie poprzez wygłaszanie takich bombastycznych stwierdzeń jak to – podli-
zywanie się zwolennikom, rozwścieczanie innych naukowców, konsterno-
wanie czynników oficjalnych – pewnym jest, że nie można było pozostać
na niego obojętnym. Brak publicznego zainteresowania bowiem był czymś,
do czego nie mógł dopuścić. Tym bardziej, że los wydawał się ciągle zmu-
szać go do rywalizacji z jego starym przeciwnikiem, mistrzem publicznej
wyobraźni – „złoworogim Czarodziejem z Menlo Park”, Thomasem Ediso-
nem.
ROZDZIAŁ IX
TELEAUTOMATY
(1898–1899)
W Nowym Roku 1898 Edison i Tesla znaleźli się łeb w łeb w specyficznym
wyścigu: kto bardziej namiesza w głowach zwykłych śmiertelników jakimś
skandalicznym oświadczeniem. Doniesienia o ich działaniach rozchodziły
się po całych Stanach, od Maine po Hawaje. Jak podała jedna z gazet w San
Francisco, Edison „zdobył uznanie za ogłoszenie, że potrafi fotografować
myśli”. Nikola Tesla powiedział natychmiast jednemu z nowojorskich
pism, że „eksploatuje promienie słoneczne” i zmusza je do napędzania ma-
szyn, dawania światła i ciepła.
Wynalazek ten jest nadal na etapie badań, ale on już oświadcza, że nie
ma możliwości, by się nie zakończył sukcesem. Naukowiec odkrył meto-
dę wytwarzania pary z promieni słonecznych. Para napędza maszynę
parową, która wytwarza elektryczność...
*
Od 12 kwietnia 1898 roku trwał konflikt zbrojny pomiędzy Stanami
Zjednoczonymi a Hiszpanią, w wyniku którego Hiszpania utraciła więk-
szość swych posiadłości na Karaibach i na obszarze Pacyfiku, USA zaś po-
rzuciły dotychczasową politykę izolacjonizmu. Pewnego wiosennego wie-
czoru, w środku trwającego narodowego szaleństwa pojawił się w
drzwiach laboratorium Tesli reporter z filadelfijskiego „Press”.
– Jak słyszałem, doktorze Tesla, posiada pan urządzenie pozwalające
komunikować się z okrętami wojennymi oddalonymi o sto mil – zagadnął
reporter.
– Zgadza się. To prawda – odrzekł wynalazca. – Ale nie mogę panu po-
dać szczegółów. A to dlatego, że jeśli zostanie ono użyte na naszych okrę-
tach, to uzyskamy przewagę, a ja będę dumny, że mogę przydać się swemu
krajowi.
– Więc uważa się pan za dobrego Amerykanina? – badał dalej reporter.
– Uważam się?! – żachnął się Tesla. – Ja byłem dobrym Amerykaninem,
zanim w ogóle zobaczyłem ten kraj! Studiowałem jego rząd; spotykałem
się z jego przedstawicielami. Podziwiałem Amerykę. W głębi serca byłem
już Amerykaninem, zanim pomyślałem o zamieszkaniu w tym kraju.
Gdy dziennikarz gryzmolił coś w czarnym notesiku, Tesla rozwijał swą
wypowiedź:
– Jakie możliwości ten kraj daje człowiekowi! Jego obywatele wyprze-
dzają o tysiąc lat każdy inny naród. Są wielcy, hojni, o szerokich horyzon-
tach. W żadnym innym kraju nie osiągnąłbym tego, co osiągnąłem tutaj.
Amerykanie szybko podają pomocną dłoń i okazują uznanie. Tak – konty-
nuował – jestem tak dobrym Amerykaninem, jak inni. Nie mam niczego do
sprzedania rządowi Stanów Zjednoczonych. Jeśli potrzebuje on mych
usług, z chęcią je wyświadczę.
Mimo zachwytów Tesli nie był to jednak dobry czas na „bycie Amery-
kaninem” dla człowieka o ciemnej karnacji i obcym akcencie. Rodzime „po-
lowania na szpiegów” stały się właśnie bardzo popularną rozrywką. Poli-
cjanci odwracali wzrok, gdy widzieli, jak jakiś nieszczęsny hiszpańsko-a-
merykański obywatel zostaje pobity gdzieś w ciemnej ulicy. Niejednokrot-
nie też „szpiedzy” byli aresztowani i przymuszani do deportacji. Narodowe
nastroje odzwierciedlała opinia, którą wyraził amerykański przemysło-
wiec szkockiego pochodzenia, Andrew Carnagie, jeden z najbogatszych w
tym czasie ludzi na świecie: „Na zawsze będziemy mieli mocny ród anglo-
języczny, który zabezpieczy nas przed złem tego świata”.
Dzień, na który Tesla-wynalazca pracował i którego oczekiwał, nad-
szedł w środku wojennego szaleństwa. Otwarcie pierwszej Wystawy Elek-
trycznej w Madison Square Garden opóźniło się znacznie, ponieważ linie
kolejowe zostały zajęte przez transporty wojska i sprzętu, więc niektóre z
eksponatów nie zdążyły przybyć na czas. Przysłonięty przez większe wy-
darzenia pokaz został niemal wyparty z wiadomości prasowych. I – na do-
miar złego – panowała deszczowa pogoda. Mimo to na wystawie pojawiło
się piętnaście tysięcy ludzi.
Model łodzi był wykonany z metalu, zaopatrzony w baterie zasilające
oraz radio – mechaniczny odbiornik połączony ze śrubą napędową, sterem
kierunkowym i zanurzenia. Oświetlenie elektryczne modelu mogło być
również sterowane bezprzewodowo. Tesla opracował też pomysł zabez-
pieczenia przed możliwością kontrolowania urządzenia przez osobę nie-
powołaną – rodzaj „bramki logicznej”. Opisany bardzo ogólnikowo system
składał się z transmitera wysyłającego sygnał do odbiornika, który stero-
wał pracą silnika, umożliwiał manewry oraz kontrolował oświetlenie. Spe-
cjalny obwód, opierający się na dwóch częstotliwościach, „rozpoznawał”
sygnał z transmitera, uniemożliwiając jednocześnie przejęcie kontroli nad
układem przez intruza. Jeśli częstotliwość sygnałów nie była odpowiednia,
motor nie dawał się uruchomić. Podobny system jest dziś powszechnie
stosowany.
Demonstracja tego niezwykłego wynalazku odbyła się w riowo wybu-
dowanym, nowojorskim Madison Square Garden, a dokładniej mówiąc w
specjalnie na ten cel wybudowanej sadzawce. Pokaz pierwszej na świecie
sterowanej radiem łodzi-robota nie wywołał należnego wrażenia. Nie tyl-
ko dlatego, że usunęły go w cień wydarzenia wojenne, lecz również z po-
wodu błędu popełnionego przez Teslę, który przedstawił więcej, niż pu-
bliczność była w stanie strawić na raz. Przedstawienie nadzwyczajnego
etapu rozwoju, do jakiego doprowadził łączność bezprzewodową, zwiastu-
na nowoczesnego radia, mogło być całkiem wystarczające. Jednak równo-
czesne pokazanie, jak to zrobił oraz całej automatyki – prawdopodobnie
stanowiło zbyt wielki skok. Tego wiosennego dnia roku 1898, kiedy de-
monstrował on wspólnego przodka nowoczesnego, zdalnie sterowanego
uzbrojenia, przedstawiał idee, na których przyjęcie świat nie był jeszcze
gotowy, i to przez wiele lat. Terminy, takie jak: robot, zdalne sterowanie,
serwomechanizm – nie były przecież jeszcze znane. Technologia kryjąca
się za tymi pojęciami była dla większości równie oczywista, jak opis tech-
niczny domofonu dla trzyletniego dziecka. W czasie, gdy niewielka grupa
ludzi wiedziała, czym są fale radiowe, spekulacje na temat wynalazku
oscylowały pomiędzy magią, telepatią, bądź tresowaną małpką ukrytą pod
pokładem.
Pokaz Tesli wyzwalał zgoła zabawne reakcje: od nerwowego śmiechu,
maskującego kompletny brak zrozumienia po dyskretne chowanie się za
czyimiś plecami. Sensacja, jaką wywołał, była nieporównywalna do żadne-
go z wcześniejszych publicznych pokazów. Wynalazca, chcąc „rozluźnić”
publiczność, zachęcił do zadawania pytań na temat metalowego obiektu,
który w tym czasie kursował wzdłuż i wszerz sadzawki, wykonując rozma-
ite manewry. Jedno z pytań brzmiało:
– Jaki jest pierwiastek trzeciego stopnia z sześćdziesięciu czterech?
W odpowiedzi, elektryczne światła na łodzi zabłysły czterokrotnie –
uruchomione zdalnie pilotem trzymanym przez Teslę.
Podczas pokazu jeden z dziennikarzy, Waldemar Kaempffert z „The
New York Times”, zuchwale zainicjował polemikę ze słynnym wynalazcą.
– Widzę, że mógłby pan wypełnić jeszcze większą łódź ładunkiem dy-
namitu – rozochocił się – bo będzie ona szła w zanurzeniu. Mógłby pan
spowodować jego wybuch za pomocą naciśnięcia guzika tak, jak zapala
pan światła dziobowe na statku oraz wysadzić zdalnie i bezprzewodowo
nawet największy pancernik.
Tesla odwarknął:
– Nie widzi pan tu bezprzewodowej torpedy. Widzi pan pierwsze poko-
lenie teleautomatów, mechanicznych robotników, którzy będą wyręczać
ludzi w ciężkich pracach.
Tesla nazwał swój wynalazek dokładnie tak: „teleautomaton”. Słowo
„robot” pojawi się w historii ludzkości (wymyślone przez czeskiego pisa-
rza Karela Čapka w jego sztuce R.U.R. – Roboty Uniwersalne Rossuma) do-
piero dwadzieścia trzy lata później. Kaempffert napiętnował potem Teslę
na łamach swojej gazety jako „intelektualnego boa dusiciela”, o czym była
już mowa.
Pierwszym sterowanym radiem urządzeniem Tesli były łodzie, a jedna
z nich, na zdalny sygnał mogła się zanurzać. Z okazji pierwszego pokazu
przedstawił tylko ją. Komandor E.J. Quinby, emerytowany oficer marynar-
ki USA, który podczas II wojny światowej zajmował się w Key West na Flo-
rydzie bronią elektroniczną dla marynarki, tak opisał swoje wrażenia z hi-
storycznej wystawy Tesli, którą zwiedził, będąc dzieckiem:
*
Demonstracje przeprowadzone przez Teslę w Madison Square Garden
były bez wątpienia najbardziej proroczymi wydarzeniami, ale inni wyna-
lazcy także dokonywali pokazów, pragnąc za wszelką cenę otumanić zgro-
madzoną publiczność. Marconi – bez przyznania się do tego – używał oscy-
latora Tesli, by zademonstrować, jak wysadzać miny, odpalając „kubańskie
działo dynamitowe” za pomocą „telegrafu bez drutu”. A Edison popisywał
się swym nowym szaleństwem – „magnetycznym separatorem rud”.
Pupin, prezes nowojorskiego Electrical Society, Edison i Marconi – trzy
potężne umysły połączyły się teraz na zasadzie wiary w finansowe możli-
wości komercyjnego użycia łączności bezprzewodowej. Ich ambicje były
tak samo wielkie, jak ambicje Tesli. Ponadto łączyło ich też coś jeszcze –
rosnąca uraza spowodowana sukcesem serbskiego wynalazcy.
Nikola został boleśnie przywołany do rzeczywistości przez George’a
Scherffa, swojego księgowego, który wytknął mu, że pieniądze się kończą,
a jego wynalazki nie zostały zakończone. Pośród nich były takie, które –
jak powiedział – potencjalnie mogły być ludziom przydatne. Na przykład
lekarze i ludzie chorzy wciąż dopytywali się o płytkę Tesli (ang. Tesla Pad)
– urządzenie do terapii cieplnej, które już działało, ale nie miało jeszcze
ostatecznej formy rynkowej.
Ale skąd wynalazca miał wziąć czas, by to wszystko zrealizować? Te-
raz, zimą 1898 roku, cieszył się rzadkim porywem towarzyskiego życia z
Johnsonami i odrzucał zwykłą ilość zaproszeń. 3 listopada napisał do „Dro-
giej Kate”, wyrażając zadowolenie, że przyjęła jego zaproszenie na sobotę i
dodając: „Choć to dzień plebejuszy – bębniarzy, spożywców i Żydów oraz
innych społecznych trylobitów, widoki na przyszłość są mimo to zachwy-
cające”. W swym zaproszeniu dodał też, że jego cały miesięczny dochód
pójdzie na ten obiad, ale nawet jeśli tak się stanie, to „nie obawiaj się, że
będzie on ekstrawagancki. Mam bowiem chwilowe braki pieniężne... ale
niedługo będę multimilionerem i wtedy powiem good-bye moim przyja-
ciołom na Lexington Avenue!”.
Niemniej jednak znalazło się trochę czasu na życie towarzyskie, na roz-
palenie na nowo zazdrości w adorującej go Katharine. Pionkiem w tej grze
była Marguerite, jeśli w ogóle była to gra. „Czy nie mogłabyś zaprosić Miss
Merington?” – pisał do Kate, jakby była jego sekretarką do spraw personal-
nych. „To taka cudownie utalentowana kobieta... Naprawdę, chciałbym
żeby była z nami...”
Dwudziestego piątego marca przeprosił, że nie może się spotkać z
Katharine „ze względu na wcześniej przyjęte zobowiązanie wobec angiel-
skiego milionera”. Ale też opisał, jak się cieszy z tego, że wreszcie wprowa-
dził się do modnego Waldorf-Astoria, po spędzeniu dziesięciu lat w „obrzy-
dliwym miejscu”, szczycącym się bardziej tym, że jest zabezpieczone przed
pożarem, niż zaszczytem goszczenia w swych pokojach wybitnego wyna-
lazcy. Tesla natychmiast poczuł się wygodnie w nowym, szykownym hote-
lu, w którym każdego popołudnia zbierają się ważni ludzie z Wall Street.
Waldorf-Astoria był w tym czasie największym hotelem na świecie,
centrum wystawnych przyjęć, bankietów, koncertów i sympozjów. Jego hi-
storia zaczęła się od dwóch hoteli. Właścicielem pierwszego, trzynastopię-
trowego Waldorf Hotel, otwartego w 1893 roku, był pan William Waldorf
Astor. Drugi – o cztery piętra wyższy Astoria Hotel – należał do jego kuzy-
na, Johna Jacoba Astora IV. Z czasem obydwa hotele połączyły się, tworząc
jeden, imponujący i wielki Waldorf-Astoria. Pierwszym dyrektorem nowe-
go hotelu został George C. Boldt, pruski imigrant z położonej na Bałtyku
wyspy Rugia. „Łagodny, dostojny, skromny i dobrze wychowany” wyglądał
jak typowy niemiecki profesor, z krótko obciętą siwiejąca bródką i zawie-
szonym na czarnej, jedwabnej wstążce złotym pince-nez. Nowojorska pra-
sa z upodobaniem powtarzała wypowiedziane przez niego na temat hotelu
zdanie: „Wolałbym raczej gościć w Palmowym Pokoju jedną panią
Stuyvesant, delektującą się filiżanką herbaty, niż tuzin ucztujących, lecz
mniej znanych ludzi”.
Oświadczenia Tesli o jego pierwszych pojazdach-robotach wkrótce sta-
ły się obiektem ataków kolegów naukowców. I tak w artykule Rozważania
o elektrycznie sterowanych statkach Tesli zamieszczonym w „Electrical
Review” autor N.G. Worth wyraził opinię, że taka metoda sterowania może
zostać przejęta przez nieprzyjaciela. Tesla poprosił Roberta Underwooda
Johnsona, by nie odpowiadał w jego imieniu na łamach „Century”:
*
Znacznie później w swej zwięzłej autobiografii Tesla ujawnił, że kon-
kretne prace nad zdalnie sterowanym urządzeniami rozpoczął w roku
1893, chociaż pomysł powstał jeszcze wcześniej. W ciągu dwóch, może
trzech następnych lat, zbudował kilka mechanizmów uruchamianych na
odległość i prezentował je gościom w swym laboratorium. Jednak znisz-
czenie go przez ogień przerwało te działania.
Podstawowa zasada była solidna, ale nie mogła być zastosowana prak-
tycznie z powodu braku napędu o wystarczającej aktywności – pisał. –
W ostatnich latach z powodzeniem rozwiązałem ten problem i teraz
planuję machiny powietrzne pozbawione płaszczyzn nośnych, lotek,
śmigieł i innych dodatków zewnętrznych. Będą one w stanie poruszać
się z ogromną szybkością i przenosić potężne argumenty, zapewniające
pokój w niedalekiej przyszłości.
Dodał też:
*
Wynalazcy nowoczesnej technologii komputerowej z ostatniej połowy
XX wieku poszukujący głównych patentów Tesli wielokrotnie odczuwali
zaskoczenie. Leland Anderson stwierdził na przykład, że pierwszeństwo
Tesli zostało mu wykazane wiele lat wcześniej przez prawnika patentowe-
go pewnej znaczącej firmy komputerowej, która włączyła go w zagadnie-
nia badawcze i rozwojowe. Anderson napisał:
*
Jednak Tesla, zrobiwszy tak wiele dla zapoczątkowania ery automatyki,
czuł, że nie ma czasu na to, by dalej iść tą drogą rozwoju, na który świat
wyraźnie nie był jeszcze gotowy. Jego wzrok skierowany był na większą
sprawę, o ile była ona w ogóle możliwa. Laboratorium w Nowym Jorku nie
było już bezpiecznym miejscem dla jego badań – lub raczej jego badania
stały się zbyt niebezpieczne dla zatłoczonego miasta.
Do Leonarda Curtisa, prawnika urzędu patentowego, który lojalnie
chronił praw jego i Westinghouse’a w czasie „wojny prądów”, Tesla napi-
sał:
Kiedy sklep sieci wkracza na jakąś ulicę, wszystkie inne sklepy natych-
miast bankrutują. W miastach i małych miasteczkach sieć sklepów nie
przynosi mieszkańcom niczego dobrego. Sieci handlowe to pasożyty.
Uważam, że podkopują fundamenty, na których opiera się nasz kraj!
*
Colorado Springs leżało w odległości około siedemdziesięciu mil od
Denver, ale podróż tam zajęła Tesli prawie cały dzień. Powóz często się za-
trzymywał, aby brać i wysadzać pasażerów, zmieniać konie i woźniców.
Nie czuł się dobrze, wystawiony na ludzkie spojrzenia i zmęczony podró-
żowaniem. Prawdopodobnie wyglądał dość śmiesznie, sądząc z wyrazu
twarzy rolników i farmerów, którzy jechali razem z nim. Kiedy jednak do-
tarł szczęśliwie do celu, natychmiast zauroczyło go to, co ujrzał. Colorado
Springs ani trochę nie przypominało ogromu Denver, każdym natomiast
szczegółem zdradzało bezwarunkowe uczucie i troskę, którą Amerykanie
obdarzają wszystkie swoje małe miasteczka. Tuż za ostatnimi zabudowa-
niami, ogromna na tle granatowego nieba, piętrzyła się słynna góra, do
której miasto się przytuliło – Pike’s Peak mający 4 300 metrów wysokości.
Chociaż w samym Kolorado można znaleźć ze trzydzieści wyższych szczy-
tów, to Pike’s Peak cieszył się największą sławą. Zawdzięczał ją głównie
wspaniałemu widokowi ze szczytu, który w roku 1895 zainspirował
Katherine Lee Bates do napisania słów znanej pieśni America the Beautiful.
Miejscowość została założona stosunkowo niedawno, bo w 1871 roku
przez kolejowego potentata Williama Jacksona Palmera, który ściągnął tu
wyższe sfery, przez co miasteczko zyskało przydomek „mały Londyn”.
Tesla przybył tam dokładnie 18 maja 1899 roku. Na miejscu oczekiwał
go już pan Leonard E. Curtis, długoletni doradca i przyjaciel George’a We-
stinghouse’a w ciężkich czasach „wojny prądów”, oraz kilku innych oficjeli.
Po serdecznym przywitaniu wynalazca został natychmiast odstawiony do
hotelu Alta Vista, gdzie rzuciwszy okiem na skrzypiącą niemiłosiernie win-
dę, wybrał pokój nr 207 (podzielny na trzy) z jedną łazienką na piętrze.
Pokojówce przekazał instrukcje, by codziennie dostarczała mu osiemna-
ście czystych serwetek. Powiedział, że sprzątać będzie sam.
Wieczorem tego samego dnia w miejscowym El Paso Club odbył się
uroczysty bankiet na cześć wynalazcy. Tesla wydawał się szczęśliwy, mo-
gąc poznać przedstawicieli miejscowej elity, a także samego gubernatora.
Przyjęcie zaszczycił swoją obecnością również admirał Winfield Scott
Schley, opromieniony niedawnym (3 lipca 1898) zwycięstwem w bitwie
morskiej pod Santiago de Cuba, w której udało mu się zniszczyć słynną
hiszpańską eskadrę karaibską, znaną jako Flota del Ultramar.
Wolny teren, jaki Tesla dostał do dyspozycji, leżał w odległości mili na
wschód od Colorado Springs, w cieniu Pike’s Peak. Były to głównie pastwi-
ska miejskiej trzody mlecznej. Najbliższe sąsiedztwo stanowiła szkoła dla
głuchych i niewidomych – zatem wyglądało na to, że wybór miejsca doko-
nany został z rozwagą. Teren znajdował się na wysokości sześciu tysięcy
stóp nad poziomem morza; powietrze było czyste, suche, trzaskające elek-
trycznością statyczną.
Jechało się tam pod górę najpierw stromym wąwozem, wyżłobionym
przez potok, potem po zboczu śród zbitych gąszczów leśnych, istną pusz-
czą. Zdawało się, że dzikich tych stron nie tknęła nigdy stopa ludzka, że
skały leżą tu strącone z nieba, sosny i dęby butwieją potrzaskane od wie-
ków, a kapryfolium i mięty rosną tak, jak zasiał je sam Pan Bóg. Góry były
niesamowicie strome, z nagimi ścianami poszarpanych głazów, wąskimi
półkami i pionowymi szczelinami od czasu do czasu urozmaiconymi stoż-
kowatymi usypiskami kamieni. Uparte korzenie karłowatych drzew, po-
wykrzywianych i poskręcanych wiatrem, znajdowały jakoś podatne miej-
sca wśród kamieni, trzymając się gleby niczym wspinacze, zbyt zmęczeni,
by ruszyć do góry lub na dół. Podczas jednego z postojów Nikola wszedł na
małe urwisko, gdzie zaczynały się łąki z tu i ówdzie już skoszoną trawą.
Było gorąco i pachniało miodowymi kwiatami. Na brzegach wąskiego pa-
rowu, nad wodą rosła kędzierzawa leszczyna. W dole szeptał strumień,
wpadając do małego, okrągłego stawu.
Reporterom, którzy przeprowadzali z nim wywiad po przyjeździe, wy-
jawił, że planuje bezprzewodowo wysłać wiadomość z góry Pike’s Peak do
Paryża w czasie wystawy w roku 1900. Gdy go dalej indagowali, czy miał
na myśli wysyłanie wiadomości ze szczytu na szczyt, odrzekł wyniośle, że
nie przybył do Kolorado, by dokonywać wyczynów akrobatycznych.
W poprzedniej dekadzie zarejestrował całą serię patentów związanych
z bezprzewodową transmisją energii i informacji, poczynając od najbar-
dziej podstawowego sprzętu do wytwarzania prądów o wysokich często-
tliwościach i wysokich napięciach. Zbudował już cewkę wytwarzającą czte-
ry miliony woltów i chciał osiągnąć jeszcze więcej, by móc zasilać urządze-
nie mogące dokonywać transmisji na skalę globalną. (Przyjmując Medal
Edisona w 1917 roku, Tesla przypomniał sobie, że osiągnął potencjał dwu-
dziestu milionów woltów!) Badania miały być prowadzone w wielkiej ta-
jemnicy lub przynajmniej takiej, jaką da się utrzymać w małej społeczności
poruszonej przybyciem słynnego wynalazcy z górą tajemniczych sprzętów.
Tesla został skierowany do lokalnego cieśli o nazwisku Joseph Dozier,
któremu przedstawił zarys planów stacji badawczej. Budowa została nie-
zwłocznie rozpoczęta. Wysłał też wtedy pierwszy z niemal ciągłego potoku
listów do Scherffa w Nowym Jorku, prosząc o wysłanie na zachód młodego
inżyniera, Fritza Lowensteina: „On musi tu być, by nadzorować budowę i
rozmieszczać sprzęt!”.
Podczas budowy tej stacji eksperymentalnej wynalazca codziennie jeź-
dził odkrytym powozikiem tam i z powrotem, jego długie nogi wystawały z
obu stron – jakby z powodu braku miejsca przygotowywał się do opusz-
czenia statku. Tesla ufał koniom nie bardziej niż elektrycznym windom. (W
tym czasie konie z Colorado Springs mogłyby mieć taki sam powód, by nie
ufać Tesli, bo kiedy uruchamiał swój potężny nadajnik-wzmacniacz, mógł
elektryzować Ziemię we wszystkich kierunkach, powodując popłoch
wśród najłagodniejszych kucyków).
*
Niezwykłą konstrukcję, która w szybkim tempie wyrastała z pola, ota-
czało solidne ogrodzenie, najeżone ostrzeżeniami „WIELKIE NIEBEZPIE-
CZEŃSTWO – NIE WCHODZIĆ!”. Kiedy stacja została ukończona, jeszcze
bardziej złowróżbny cytat z Dantego umieszczony został na drzwiach: „Po-
rzućcie wszelką nadzieję wy, którzy tutaj wchodzicie”. I nie trwało długo,
gdy rozeszła się wieść, że zbudowane przez Mr. Teslę urządzenie może za-
bić setkę ludzi jednym błyskiem pioruna.
Stacja badawcza, która z początku miała wygląd wielkiej kwadratowej
stodoły ze spadzistym dachem, po ukończeniu przypominała okręt z góru-
jącym nad nim masztem. Drewnianych ścian nie pomalowano ani bejcą,
ani farbą, widać było wiele oznak improwizacji. Odnosiło się wrażenie, że
kiedy główna część gmachu już stała, dodano do niej wiele małych przybu-
dówek, ponieważ dachy nie znajdowały się na tym samym poziomie, a
miejscami stykały się pod bardzo dziwnymi kątami. Wynurzająca się z
otwartego fragmentu dachu wieżyczka wznosiła się na osiemdziesiąt stóp
ponad poziom terenu. Wyrastał z niej na kolejne 122 stopy metalowy
maszt, który zwężał się stopniowo i ostro kończył, choć nie było widać jego
szczytu, ponieważ na samej górze umieszczono miedzianą kulę o średnicy
trzech stóp.
Urządzenia były rozmieszczane i składane, jak tylko pojawiły się na te-
renie budowy. Budowano cewki czy transformatory wysokiej częstotliwo-
ści o różnych kształtach i rozmiarach. Z Nowego Jorku przyjechał specjal-
nie skonstruowany dwuzwojowy obwód pierwotny, który Tesla trzymał w
swym laboratorium na Houston Street. Razem ze sprzężonymi przerywa-
czami obwodu miał napędzać jego nadajnik-wzmacniacz. Zbudowany w
Colorado Springs nadajnik został później określony przez Teslę jako jego
największy wynalazek. Faktycznie, to właśnie ten wynalazek Tesli najbar-
dziej fascynował wielu jego ówczesnych zwolenników. Jeśli gdziekolwiek,
kiedykolwiek w ostatnich latach zauważone zostało zjawisko wywołane
pulsującymi sygnałami radiowymi o bardzo niskiej częstotliwości, dzienni-
karze świadomie mówili o efekcie Tesli. Oświadczono, że Rosjanie przy
użyciu gigantycznego nadajnika-wzmacniacza Tesli dokonywali prób mo-
dyfikowania światowej pogody, powodując ekstremalne mrozy i susze.
Uważano, że powodowało to okresowe przerwy w łączności radiowej w
Kanadzie i w Stanach Zjednoczonych, którym towarzyszyły zakłócenia fał
potencjału elektrycznego mózgu i pewne nieokreślone symptomy fizycz-
nego zmęczenia, nie wspominając o efektach dźwiękowych w formie
grzmotów i różnych innych, niedających się wyjaśnić zjawiskach.
Był to taki sam niewiarygodny wynalazek, jaki osiemdziesiąt lat póź-
niej usiłował odtworzyć z dużym powodzeniem Robert Golka w Wendover
w stanie Utah w celu prowadzenia badań nad piorunem kulistym, w związ-
ku z pracami badawczymi nad fuzją nuklearną. Jego eksperymenty mogły
również demonstrować efekty pulsów elektromagnetycznych wybuchu
nuklearnego i – jak twierdził sam Golka – efekty broni RF. (Broń częstotli -
wości radiowej lub RF operuje w spektrum częstotliwości radiowej. Jej ist-
nienie zostało udokumentowane w publikacji Departamentu Obrony USA,
w której stwierdzono, iż Sowieci mogą użyć jej w celu zniszczenia części
rakiet, interferencji z radarami lub innymi systemami elektronicznymi, czy
nawet do zmian funkcji ludzkiego umysłu).
Golka uważał, że teoria Tesli mówiąca o tym, że siła elektromagnetycz-
na mogłaby być transmitowana poprzez kulę ziemską oraz atmosferę, w
sposób bezprzewodowy, jest podstawowym elementem pracy Związku Ra-
dzieckiego nad bronią RF.
*
Gdy to całe potężne urządzenie zostało już zbudowane, a wynalazca
rozpoczął swe testy, mógł naśladować elektryczne sztuczne ognie z najsil-
niejszych nawet górskich burz. Gdy uruchomiony był nadajnik, odgromniki
w promieniu dwunastu mil od stacji iskrzyły ciągłymi łukami ognia, silniej-
szymi i trwalszymi od tych powstających w sposób naturalny. W tym cza-
sie Tesla zaczął po raz pierwszy prowadzić codzienne dokładne notatki z
każdego aspektu swych badań. A ponieważ efekty wizualne były zarówno
użyteczne, jak i wstrząsające, poświęcił też wiele godzin eksperymentom
fotograficznym.
Wynalazca miał nadzieję, że sprzęt, który udoskonalał, pewnego dnia
da się przystosować do komercyjnego użytku. Przedtem jednak musiał
jeszcze dokonać tysięcy spostrzeżeń i drobnych korekt. Przestał już ufać
swej legendarnej pamięci – że mogłaby zachować takie ilości informacji.
Jego codzienne notatki ciągle odnosiły się do eksperymentów, które nie
dały oczekiwanych wyników i sam siebie zapytywał: dlaczego? Postępo-
wanie takie było diametralnie różne od tego, jakie stosował przez całe swe
wcześniejsze życie. Będąc już w średnim wieku, mógł zauważać słabnięcie
pamięci. Niewątpliwie naciskany był też przez narzucone przez siebie ter-
miny.
Trwająca przez całe jego życie fascynacja zjawiskami wizualnymi, zna-
lazła mocne odbicie w jego dzienniku z Colorado Springs. Rozbłysło świetl-
ne, jakich zawsze doświadczał na ekranie swego umysłu, zostały radykal-
nie uzewnętrznione, a jego opisy, pomiędzy masą wzorów matematycz-
nych, są szczegółowe, dokonywane z uczuciem, niemal erotyczne w prze-
ciągłym portretowaniu barw i okazałości elektrycznych burz w Colorado
Springs.
Noce, w których dokonywał eksperymentów z użyciem nadajnika-
wzmacniacza, eksplodowały dźwiękiem i kolorami. Nawet ziemia wydawa-
ła się ożywać, a trzaski z iskrowników słychać było na odległość kilku mil.
Motyle były wciągane przez wir wytwarzany przez cewkę nadawczą, która
miała średnicę pięćdziesięciu dwu stóp. Stojący w oddaleniu od stacji prze-
straszeni obserwatorzy opowiadali, że zauważali drobne iskierki przeska-
kujące pomiędzy drobinami piasku i pomiędzy gruntem a ich butami. Po-
wiadali też, że w odległości trzystu stóp z zanurzonych w ziemi metalo-
wych obiektów wyskakiwały długie na cal łukowe wyładowania. Konie
kłusujące pół mili dalej zaczynały nagle szaleć pod wpływem wstrząsów
elektrycznych przechodzących przez metalowe podkowy.
Wynalazca i jego asystenci, pracując po nocach pośród grzmotów i pio-
runów, zatykali sobie uszy bawełną i nosili grube korkowe lub gumowe
podeszwy. Mimo to Tesla opisywał częste uczucie „rozsadzania głowy”,
prawie tak namacalne jak dotyk, i obawiał się uszkodzenia usznych błon
bębenkowych. Buczenie w uszach i ból odczuwali jeszcze przez kilka go-
dzin po testach.
Badania Hertza z roku 1888, które potwierdziły dynamiczną teorię
pola magnetycznego Maxwella, uświadomiły naukowcom, że fale elektro-
magnetyczne rozchodzą się po liniach prostych, tak jak fale świetlne. Na tej
podstawie uważano, że transmisja radiowa będzie ograniczona krzywizną
ziemi. Tesla, jak wiemy, twierdził nie tylko, że ziemia jest dobrym prze-
wodnikiem, ale też że „górne warstwy atmosfery mają własności przewo-
dzące” oraz że „warstwy te na stosunkowo niewielkich wysokościach, któ-
re mogą być łatwo osiągalne, stanowią doskonałą drogę przewodzenia”.
Przez długie lata teoria propagacji fal radiowych była ignorowana. Jed-
nak w latach pięćdziesiątych XX wieku różni naukowcy pracujący nad pro-
pagacją fal elektromagnetycznych o bardzo niskiej (3–30 kHz) i skrajnie
niskiej (1–3000 Hz) częstotliwości, potwierdzili zasadę Tesli, o ile dotyczy
ona transmisji o niskiej częstotliwości. Jak zauważył światowy autorytet w
sprawach teorii fal elektromagnetycznych, dr James R. Wait, eksperymenty
Tesli w Colorado Springs „posiadają intrygujące podobieństwo do później-
szych postępów w badaniu komunikacji z użyciem ELF”[19]. Faktem jest
bowiem, że nadajnik-wzmacniacz Tesli był pierwszym na świecie urządze-
niem o mocy wystarczającej do wywołania rezonansu ELF w falowodzie
ziemia – jonosfera.
Tesla był równie przekonujący w dokonanym w tym czasie stwierdze-
niu, że Ziemia rezonuje przy 6,18 Hz i 30 Hz. Później próbował to potwier-
dzić za pomocą sprzętu zbudowanego na Long Island, ale dopiero w latach
sześćdziesiątych XX wieku te eksperymenty, które chciał przeprowadzić,
wykonane zostały przez innych. Stwierdzono wtedy, że był on znacząco
bliski prawidłowej wartości: Ziemia rezonuje przy 8,14 Hz i 20 Hz. Jako że
jego koncepcja bezprzewodowej transmisji energii uwzględniała rezonans
Ziemi, im bardziej mógłby się on zbliżyć do operacyjnej częstotliwości Zie-
mi, tym lepiej mógłby dokonywać wielkich przemieszczeń energii w swo-
im systemie. Jednak niskie częstotliwości stanowiły problem związany z
długością wtórnego uzwojenia. Dla przykładu, jego nadajnik-wzmacniacz
działający na częstotliwości 50 kHz miał uzwojenie długości około 0,9 mili.
Dla 500 Hz ta długość musiałaby wynosić dziewięćdziesiąt mil.
*
Raporty o postępie prac i prośby o wysyłkę sprzętu rozgrzewały łącza
telegraficzne pomiędzy Teslą a Scherffem. Ponieważ zwykły fracht był zbyt
powolny dla wynalazcy, nakazał Scherffowi wysyłkę kosztownym ekspre-
sem kolejowym. Zażądał też obecności Kolmana Czito. Poinformował
Scherffa, by tygodniowe wynagrodzenie Czito w wysokości piętnastu dola-
rów wypłacane było jego żonie. Wkrótce mógł już donieść: „Czito właśnie
przyjechał i było mi miło znowu zobaczyć znajomą twarz. Wygląda, jakby
przytył trochę zbyt dużo jak na pracę, której od niego oczekuję”.
Prowadzona była także telegraficzna dyskusja o dwustu butelkach za-
mówionych przez Teslę i o balonach o średnicy ośmiu stóp. Balony te mia-
ły wynosić stacjonarne anteny na do górnych warstw rozrzedzonego po-
wietrza. Ostatecznie zostały zaprojektowane przez specjalistę (po pięć-
19 Extra-Low Frequency (ang.) – skrajnie niska częstotliwość.
dziesiąt dolarów każdy) i miały być napełniane – prawdopodobnie wodo-
rem – do dwóch trzecich pojemności, by uniknąć zniszczenia na dużej wy-
sokości.
Scherff wiedząc, że jego pryncypał jest spragniony wszelkich nowych
wiadomości, informował go szczegółowo o postępie prac w domu, a ze
szczególną dokładnością o wszelkich ruchach pułkownika Astora, jego
głównego finansowego protektora. Przekazywał mu też wieści o aktywno-
ści Marconiego i o sprawach związanych z europejskimi patentami Tesli.
Mimo nawału zajęć, z jakim borykali się obaj panowie, zawsze jednak
udawało się im znaleźć trochę czasu, by podzielić się co smaczniejszymi
kąskami ostatnich ploteczek. Tesla rozwodził się przed Scherffem nad pro-
blemami bezpieczeństwa i ostrzegał:
Ziemia – jak później napisał Tesla – okazała się być, w sensie dosłow-
nym, pełna życia od elektrycznych wibracji i te ciekawe badania od razu
bardzo mnie zainteresowały. Do obserwacji, jakie zamierzałem prze-
prowadzić, nie ma lepszej sposobności gdziekolwiek indziej.
*
Pewnej nocy, gdy wracał do domu ze spaceru po prerii i miał nad gło-
wą chłodno jarzące się gwiazdy, przyszło mu do głowy prawdopodobne
rozwiązanie. Ta sama myśl pojawiła się wiele lat przedtem, gdy przygoto-
wywał się do wykładu dla Instytutu Franklina i National Electric Light
Association, ale wtedy odrzucił ją jako absurdalną i niemożliwą.
*
Tesla był sobą najbardziej wtedy, kiedy budził uśpione żywioły elek-
tryczności. Na przykład pewnej lipcowej nocy 1899 roku w Colorado
Springs, kiedy to zamknął obwód olbrzymiego oscylatora, który miał
wprawiać Ziemię w rezonans elektryczny.
W wyznaczoną noc ubrał się schludnie, przywdział swój czarny
płaszcz, założył rękawiczki oraz melonik i udał się do stacji, gdzie czekał
już Kolman Czito. Miał on obsługiwać przełącznik, dając Tesli możliwość
obserwowania efektów od strony wejścia do laboratorium. Było to bo-
wiem dla niego ważne, śledzić zarówno gigantyczną cewkę w środku po-
mieszczenia, jak i miedzianą kulę na maszcie. Gdy był już gotów, zawołał:
– Teraz!
Jak wcześniej ustalono, w pierwszym teście przełącznik miał zamknąć
obwód tylko na jedną sekundę. Zgodnie z tym ustaleniem Czito zatrzasnął
przełącznik, obserwując trzymany w drugiej ręce zegarek, i prawie natych-
miast odciągnął go z powrotem. Efekty tej krótkiej chwili były obiecujące:
nitki ognia otoczyły wtórną cewkę, a nad nią trzaskała elektryczność.
Dziwna niebieskawa poświata spowiła cały obiekt. W głównym teście
Tesla chciał mieć możliwość dokładnego widzenia masztu i kuli z ze-
wnątrz.
– Gdy dam ci znak – powiedział do Czito – zewrzyj obwód i trzymaj go
zamkniętym do czasu, aż powiem, byś go rozłączył.
Chwilę potem krzyknął:
– Teraz ! Zamykaj obwód!
Czito postępował zgodnie z poleceniami, czekając w gotowości na ko-
mendę rozłączenia obwodu. Wibracje wynikłe z gwałtownego przepływu
prądu przez pierwotne uzwojenie spowodowały, że ziemia jakby ożyła. Po-
jawił się trzask i ryk pioruna eksplodującego nad stacją. Dziwne niebieska-
we światło wypełniło wnętrze tej przypominającej stodołę budowli. Czito
spojrzał na cewki i zobaczył je jako falującą masę skręcających się wężo-
wych płomieni. Powietrze napełniło się iskrami, a ostra woń ozonu ude-
rzyła w nozdrza. Pioruny eksplodowały jeden po drugim, tworząc cre-
scendo, a Czito wciąż czekał na sygnał przerwania obwodu.
– Jasna cholera! – zaklął. – Co się dzieje?
Nie mogąc widzieć Tesli ze swego miejsca, zaczął się zastanawiać, czy
wynalazca nie został porażony piorunem i nie leżał w tej chwili na ze-
wnątrz ranny albo martwy. Obawiał się także, że ściany i dach stacji mogą
się zapalić. Tesla jednak nie był ani martwy, ani nawet ranny. Był po pro-
stu osłupiały z zachwytu. Wszystko strzelało igłami ognia, przestrzeń wy-
pełniła siarkowa woń ozonu i swąd trzaskających iskier, co sprawiało nie-
odparte wrażenie, że piekło wyrwało się spod kontroli i wdarło do budyn-
ku. A dwumetrowy prawie wynalazca, któremu izolowane gumą buty do-
dawały jeszcze kilku centymetrów wzrostu, stał zachwycony i patrzył, jak
długie na czterdzieści metrów błyskawice strzelają w niebo z masztu labo-
ratorium na wysokość 135 stóp. Jak się później dowiedział, gromy były
słyszalne w Cripple Creek odległym o piętnaście mil.
Raz po raz powtarzały się wybuchające uderzenia piorunów. Błękitne
łuki elektryczne o niespotykanych rozmiarach zaczęły strzelać z każdego
metalowego przedmiotu. Iskry sypały się z hydrantów przeciwpożaro-
wych, z kranów w pobliskim miasteczku i z podków koni. Nawet motyle
emanowały dziwną, bladoniebieską poświatą przywodzącą na myśl ognie
św. Elma. Przestraszeni ludzie zwrócili oczy na wzgórze, gdzie wznosił się
zakończony kulą słup.
„Cóż to za podniosła chwila!” – myślał Tesla. „Czy kiedykolwiek istota
ludzka czuła się tak zgodna z bogami?” Nagle w niewytłumaczalny sposób
wszystko ucichło. Wyładowania zgasły, a wraz z nimi zgasło światło w ca-
łym Colorado Springs.
– Co się stało? – krzyknął do swego asystenta. – Dlaczego rozłączyłeś?
Nie kazałem jeszcze tego robić! Włącz szybko znowu!
Nie było odpowiedzi. Tesla pospieszył do telefonu i wezwał Colorado
Springs Electric Company.
– Wyłączyliście zasilanie! – wrzasnął do słuchawki. – Musicie je natych-
miast przywróciić
Odpowiedź z elektrowni była szorstka i jednoznaczna:
– Wykończyliście nasz generator. Właśnie się stopił jak masło!
Tesla przeciążył dynamo. Miasto Colorado Springs okryła ciemność. Jak
tylko ugaszono ogień, uruchomiony został rezerwowy generator, ale ży-
czenie Tesli o wznowienie dostawy energii zostało w sposób opryskliwy
odrzucone. Wiele lat później przytoczona historia zainspirowała twórców
kina, by doktora Frankensteina pokazać jako naukowca zafascynowanego
elektrycznością. We wszystkich kolejnych odcinkach filmowych powieści
Mary Shelley sekwencja ożywiania monstrum ukazywana jest na tle bły-
skawic i grzmotów, które – łowione przez latawce – dają impuls konieczny
do ożywienia potwora. To jeden z nielicznych przykładów, gdy Nikola Te-
sla w jakiś sposób zainspirował osoby mu współczesne. Człowiek, który
mógł zrewolucjonizować życie na tej planecie, dostarczając każdemu chęt-
nemu darmowej energii, trafił ostatecznie do filmów klasy B jako uosobie-
nie szalonego, nieodpowiedzialnego naukowca. Można by rzec– ironia
losu.
Zdecydowany kontynuować eksperyment wynalazca zaproponował za-
branie grupy fachowców do elektrowni i naprawę generatora na własny
koszt. Propozycja została przyjęta. W ciągu tygodnia naprawy wykonano, a
Tesla znowu zaczął otrzymywać energię. Wyniki tego i innych ekspery-
mentów utwierdziły go w przekonaniu, że „pompując” energię elektryczną
do wnętrza Ziemi, wprawi ją w taki stan, iż każdy jej mieszkaniec za pomo-
cą podręcznego aparatu będzie mógł ową energię odzyskać – w dowolnym
miejscu i ilości; za darmo i bez kabla. Wielki ziemski oscylator miał także
sprawić, że człowiek uzyska kontrolę nad atmosferą, a następnie prze-
kształci pustynie w żyzne tereny rolnicze. Ponadto linie telegrafów i telefo-
nów zostaną połączone w jedną sieć. Tesla wierzył bowiem, że dzięki jego
urządzeniom ludzie okiełznają naturę, zapewniając sobie powszechny i
bezpłatny dostęp do wiedzy i energii. W 1905 roku napisał na łamach
„Electrical World and Engineer”:
Tanie i proste urządzenie, które każdy zmieści w kieszeni, będzie odbie-
rać wiadomości ze świata albo dowolne inne. Cała Ziemia zostanie prze-
kształcona w jeden gigantyczny mózg.
*
Od tej chwili jego eksperymenty rozwijały się gładko. Scherff kontynu-
ował wysyłanie nowego sprzętu przez całą mroźną w Kolorado jesień i
zimę. By zachęcić wynalazcę, pisał do niego: „Mr. Lowenstein opowiedział
Mr. Uhlmanowi i mnie o pana wspaniałych pracach. Uważamy, że wyprze-
dza pan innych nie o wiek, a o całe tysiąclecie”.
Niestety posiadamy bardzo niedokładne dane o zamierzeniach Tesli i
jego dokonaniach z tego okresu. Jego dziennik i późniejsze pisma są często
oszałamiająco niejasne. Wydaje się, że eksperymentował z wytwarzaniem
jakichś potężnych promieni. Pośród elementów sprzętu wysyłanego do
niego ekspresem znajdowały się cztery dwuogniskowe lampy rentgenow-
skie z grubymi platynowymi antykatodami, jednak cel czy wyniki przepro-
wadzanych z nimi eksperymentów są nieznane. Pewne przypuszczenia, za-
równo na ten temat, jak i na temat innych sekretów genialnego wynalazcy,
znajdują się w ostatnim rozdziale niniejszego opracowania. Ogólny cel eks-
perymentów Tesli jest – oczywiście – jasny. Badał on oscylatory wysokiej
mocy, bezprzewodową transmisję energii, wysyłanie i odbiór wiadomości
oraz powiązane efekty pól elektrycznych wysokiej częstotliwości.
Jaka by nie była natura jego eksperymentów – prawie nigdy nie brako-
wało im uroku. Mimo ostrzegawczych znaków, umieszczonych na ogrodze-
niu i samym budynku ciągle niepokoili go chłopcy z sąsiedztwa, zaglądają-
cy przez pojedyncze tylne okno. W końcu Tesla zabił je deską. W wyniku
tego o mało co nie stracił życia...
*
Różni autorzy podawali, że w trakcie eksperymentów Tesli z transmi-
sją energii w Kolorado, udało mu się zapalić bezprzewodowo zespół 200
pięćdziesięciowatowych lamp żarowych znajdujących się w odległości
dwudziestu sześciu mil od stacji. W jego notatkach jednak nie było takiego
zapisu ani też nie istniał żaden inny dowód na to, że zrobił coś takiego. Na-
pisał właściwie coś innego – że za pomocą swego nadajnika-wzmacniacza
przesłał wokół globu prąd, mogący zaświecić więcej niż 200 żarowych
lamp.
Jak na razie nie udało mi się uzyskać tą nową metodą transmisji znacz-
nej ilości energii na dużą odległość, takiej, jaka miałaby znaczenie prze-
mysłowe – pisał po powrocie z Colorado Springs. – Przetestowałem kil-
ka modeli siłowni tego typu, dokładnie w takich warunkach, jakie istnie-
ją w obiektach normalnej wielkości, i wykonalność tego systemu jest
gruntownie demonstrowana.
Ostatnią rzeczą, jaką Tesla chciałby wtedy zrobić, było udostępnienie swo-
jej aparatury innym naukowcom. Jego praca w Colorado Springs była
ukończona. Nastał Nowy Rok 1900, prawie niezauważony przez wynalaz-
cę, bo był on w trakcie przygotowań do demontażu urządzeń i wyjazdu.
Tesla przynajmniej wydawał się być całkowicie zadowolony z tego,
czego dokonał w Colorado Springs. Zmusił pioruny, by tańczyły, jak im za-
gra; używał całej Ziemi jako elementu sprzętu badawczego i otrzymał wia-
domości z gwiazd. Teraz spieszył się zrównać krok z przyszłością.
ROZDZIAŁ XI
WIEŻA WARDENCLYFFE
(1900–1912)
Trudno jest mnożyć liczne przykłady wynalazków XIX wieku, choć każdy z
nich na swój sposób wpłynął na oblicze dzisiejszego świata. Było ich tale
wiele, że pod koniec tego stulecia wydawało się, że nie ma już nic nowego
do odkrycia! Doszło nawet do tego, że urząd patentowy w Nowym Jorku
poprosił w 1899 roku o zamknięcie, gdyż jak stwierdził jego szef, Charles
Holland Duell: „Wszystko, co było do wynalezienia, zostało już wynalezio-
ne”.
Historia pokazała jednak, jak błędne to były przekonania. Udowodniła
to chociażby Maria Curie-Skłodowska, która w dziurawej szopie służącej
jej za laboratorium wyodrębniła pierwiastki promieniotwórcze: rad i po-
lon. A kiedy w 1905 roku Albert Einstein opublikował swe sławne równa-
nie, droga do ujarzmienia energii atomowej stanęła otworem. Irena Joliot-
Curie – córka Marii wraz z Pawłem Savitchem stała się współautorem roz-
szczepienia jądra uranu pod wpływem pochłoniętego neutronu. We Wło-
szech zjawisko atomowe badał Enrico Fermi, który cały czas sądził, że
tworzy nowe pierwiastki, tymczasem miał wtedy do czynienia z rozszcze-
pieniem jądra atomu, za co dostał w 1938 roku Nagrodę Nobla. W Stanach
Zjednoczonych nadal pracowały najtęższe na świecie mózgi, a wśród nich
Edison i Tesla.
Gdy w połowie stycznia 1900 roku Nikola dotarł do Nowego Jorku, rzu-
cili się na niego reporterzy. Jak było do przewidzenia, wypowiedzi bractwa
naukowego ze wschodu, jak echo odbijały opinię profesora Holdena, kryty-
kującego oświadczenie Tesli o odbiorze sygnałów pozaziemskiego pocho-
dzenia. Te sygnały, jak wynalazca napisał do Juliana Hawthorne’a z filadel-
fijskiego „North American” tuż przed opuszczeniem Kolorado, wskazywały
mu, że inteligentne istoty na sąsiednich planetach muszą być daleko bar-
dziej zaawansowane technicznie niż ludzie – twierdzenie niedające się ła-
two przełknąć doktorom filozofii.
Tesla rwał się do odpowiedzi na te „wiadomości” z kosmosu. Posiada-
jąc przekonanie, że znajduje się w czołówce szerokiej, rewolucyjnej tech-
nologii, natychmiast zaczął zgłaszać nowe patenty na radio i transmisję
energii, bazujące na jego eksperymentach w Colorado Springs. Jako pierw-
szy krok przewidywał zbudowanie światowego centrum radiowego oferu-
jącego serwisy, jakie posiadamy obecnie: sieci wzajemnej łączności telefon
– radio, dokładne podawanie czasu, biuletyny notowań giełdowych, od-
biorniki kieszonkowe, komunikacja prywatna, dzienniki wiadomości ra-
diowych. Określał to jako światowy system transmisji inteligencji.
Pierwszy patent, jaki zgłosił po powrocie (nr 685,012), dotyczył sposo-
bów zwiększania elektrycznych oscylacji, z wykorzystaniem skroplonego
powietrza jako czynnika chłodzącego cewkę i w ten sposób redukującego
opór elektryczny. W roku 1900 i 1901 otrzymał także dwa inne patenty,
związane z podziemnymi liniami transmisji energii i sposobów ich izolacji
przez zamrażanie otaczającego ich dielektrycznego medium, takiego jak
woda. Jeden, ponownie wydany patent (nr 111,865) dotyczył „gazowego”
czynnika chłodzącego – ewidentnego słowa kluczowego, przypadkowo
ominiętego w jego oryginalnym patencie nr 655,838. Był on zatem także
jednym z twórców inżynierii niskich temperatur.
Wiele lat później, w latach siedemdziesiątych XX wieku, zapoczątkowa-
no w Ameryce, Rosji i Europie rozmaite projekty rozwojowe metod stoso-
wania nadprzewodników do masowego podziemnego przesyłania energii
elektrycznej przy zastosowaniu rozmaitych typów obudowy instalacji
kriogenicznej. Brookhaven National Laboratory w Upton, w stanie Nowy
Jork, znajdowało się na czele tego międzynarodowego przedsięwzięcia.
Metody Brookhavena przypominają te stosowane przez Teslę, z tą różnicą,
że obiekt współczesnych prac miał być użyty do chłodzenia przewodnika
do kilku stopni powyżej zera absolutnego. Podobieństwo będzie jednak
jeszcze większe, jeśli weźmiemy pod uwagę patent Tesli nr 685,012 z roku
1901, w którym przedstawił on przechłodzenie przewodników jako spo-
sób osiągania znacznego zmniejszenia ich oporności, przez co minimalizu-
je się rozpraszanie energii w trakcie jej przesyłania. To jest jeszcze jeden
przypadek, w którym jego pionierska praca nie uzyskała należytego uzna-
nia – być może dlatego, że mogłoby to otworzyć w urzędzie patentowym
Stanów Zjednoczonych drogę do unieważniania późniejszych zastrzeżeń.
*
Wkrótce po powrocie wynalazcy do Nowego Jorku George Scherff
zwrócił mu uwagę na stan jego konta bankowego, z którego w ciągu ośmiu
miesięcy pobytu w Kolorado ubyło ponad sto tysięcy dolarów, czyli prawie
wszystkie zgromadzone na nim środki. Do kogo miał teraz się zwrócić o
pomoc? Do pułkownika Astora? Do George’a Westinghouse’a? Do Thomasa
Fortune’a Ryana? Do Johna Pierponta Morgana? Do Jordana Motta? Cho-
ciaż ośmieszano go w prasie, jego reputacja pomiędzy kapitalistami była
wciąż dobra. Najważniejszą rzeczą, która robiła wrażenie na tych twardo-
głowych dżentelmenach, był rekord Westinghouse Company w utrzymy-
waniu monopolu na stosowanie patentów dotyczących prądu zmiennego,
mimo wysiłków konkurencyjnych przemysłowców próbujących zburzyć
mury tej twierdzy. W poszukiwaniu nowego kapitału na rozwój badań, Te-
sla ponownie zaczął odwiedzać Players’ Club w Gramercy Park, Pokój Pal-
mowy w Waldorf-Astorii, no i – oczywiście – Delmonico, jedną z najpopu-
larniejszych wówczas w Nowym Jorku restauracji.
Zapragnął również skorzystać z pomocy zawsze chętnego Roberta
Johnsona, by opublikować w „Century” artykuł na temat źródeł energii i
technologii przyszłości. Harował nad nim jak niewolnik i w końcu artykuł
zatytułowany Problemy wzrostu ludzkiej energii ukazał się w czerwcu 1900
roku. Tak jak większość tekstów Tesli, był bardziej długawym traktatem fi-
lozoficznym niż żwawym przedstawieniem badań w Colorado Springs, cze-
go chciał Johnson. Mimo to okazał się sensacją.
Część dotyczyła dołączonych zdjęć – kilku z wielu wykonanych w Colo-
rado – na których wynalazca uciekł się do drobnego podstępu polegające-
go na zastosowaniu podwójnych ekspozycji. Przedstawiały one go siedzą-
cego spokojnie na drewnianym krześle, zajętego notatkami, podczas gdy
piorun zdolny zabić wielu ludzi błyskał wokół jego głowy. Mimo że lokalni
fotografowie byli osiągalni w Colorado Springs – Tesla ściągnął do wyko-
nania tego zdjęcia swego ulubionego fotografa Dickensona V. Alleya z Man-
hattanu, pracującego dla magazynu „Century”. Niektóre ekspozycje „na
czas” trwały jedną lub dwie godziny i dawały gęstsze oraz bardziej drama-
tyczne efekty niż ujęcia pojedynczych wyładowań. I chociaż zajmujący
krzesło wcale nie siedział na nim w tym samym czasie, w którym wystąpił
piorun – bo przecież zostałby z całą pewnością śmiertelnie porażony – Te-
sla dobrze wiedział, że skupienie na tym ludzkiej uwagi było potrzebne do
zwiększenia efektów dramatycznych.
Była to niezwykle mozolna praca, ponieważ próby i ostateczne zdjęcia
musiały być wykonywane nocami, gdy temperatura często spadała poniżej
zera. W swoim dzienniku wyjaśnił, jak to było robione:
Dlatego obraz krzesła nie prześwitywał przez ciało Tesli, jakby to było
niesamowite zdjęcie rentgenowskie.
Efekty były tak dobre, jak tylko mógłby sobie tego życzyć. Każdy, kto
zobaczył to zdjęcie, był zaszokowany. Kiedy wysłał odbitkę do profesora
Adolfa Slaby’ego, który zaczynał być właśnie postrzegany jako ojciec nie-
mieckiego radia, ten odpisał, że Tesla musiał odkryć coś wyjątkowego, bo
on sam nigdy nie widział czegoś podobnego.
Dziennik wynalazcy z Colorado Springs ujawnia, że jednym z powodów
jego eksperymentów z fotografią było jego rozczarowanie wizualnymi wy-
nikami badań nad piorunem kulistym. Pisał o tym następująco:
*
Rozgłos, bez względu na to, czy zły, czy dobry, był dokładnie tym, o co
chodziło Tesli. Wciąż bowiem desperacko potrzebował zainteresować po-
tencjalnych sponsorów. Jednym z pierwszych (chociaż niekoniecznie naj-
ważniejszych), który postąpił w jego kierunku, był Stanford White, krzep-
ki, szorstki mężczyzna z krótko przystrzyżonymi, lekko siwiejącymi rudy-
mi włosami, który projektował domy dla bogaczy i był w istocie głównym
architektem Nowego Jorku. To on zaprojektował łuk na Placu Waszyngto-
na, Grand Central Station i pierwszą halę Madison Square Garden.
Obaj mężczyźni spotkali się pewnego wieczora w Players’ Club, którego
wnętrze przemodelował właśnie White i szybko poczuwszy wzajemną
sympatię, zatopili się w żywej konwersacji. White czytał odmalowaną
przez Teslę w „Century” wizję przyszłości i był nią wprost zauroczony. Gdy
wynalazca zaczął przedstawiać mu konkretną wizję instalacji światowego
systemu radiofonicznego, architekt stał się zapalonym partnerem tego do-
niosłego planu. I nie był ten doniosły plan wyłącznie fantazją. Jeszcze wte-
dy, gdy Tesla wciąż przebywał w Colorado Springs, pod skrupulatną kon-
trolą Scherffa w jego nowojorskim warsztacie instalowano oscylatory i
inne niezbędne urządzenia. Jak zwykle, robiono to w ścisłej tajemnicy. Na-
tychmiast po powrocie Tesla nawiązał kontakt z Westinghouse’em, wie-
dząc, że jego inżynierowie mogą dostarczyć mu wszelkie robione na zamó-
wienie urządzenia, jakich tylko potrzebuje.
Jak pisał do Westinghouse’a, jego eksperymenty w Colorado Springs w
pełni dowiodły możliwości ustanowienia łączności telegraficznej z każdym
miejscem na ziemi „przy zastosowaniu urządzeń, które udoskonaliłem”.
Potrzebował silnika i prądnicy na prąd stały o mocy przynajmniej 300 koni
mechanicznych po obydwu stronach Atlantyku, a było to kosztowne.
*
Dla Tesli wiosna roku 1900 roku była okresem głębokiej frustracji. On i
Robert Johnson z konsternacją znaleźli w gazecie ogłoszenie bankowców
E. P. Warden & Company: „PIENIĄDZE... Świadectwa Marconiego dają czy-
stego zarobku od 100 do 1000% więcej niż jakakolwiek twoja praca”. Ak-
cje British Marconi Company mające początkową cenę sprzedaży trzy do-
lary, teraz osiągnęły wartość dwudziestu dwóch dolarów. Tesla, uważając,
że Marconi naruszył jego patenty, zamierzał wytoczyć mu o to sprawę
przed sądem. Jego emocje zostały jeszcze bardziej rozpalone, gdy doczytał
ogłoszenie do końca: „System Marconiego popierany jest przez takich ludzi
jak Andrew Carnegie i Thomas A. Edison oraz przez prasę całego świata.
Edison, Marconi i Pupin są inżynierami konsultantami dla «American Com-
pany»”.
Uważając to za spisek trzech wymienionych zawiązany w celu wyzucia
go z jego wynalazku – radia, Tesla napisał do Roberta Johnsona:
Wkrótce zobaczy pan, że jestem w stanie nie tylko głęboko docenić god-
ność pańskiego działania, ale także stworzyć główną inwestycję dobro-
czynną wartą sto razy tyle, co suma jaką oddał mi pan do dyspozycji w
tale wielkodusznym, królewskim geście...
*
W marcu 1901 roku Tesla wybrał się do Pittsburga, żeby złożyć u
Westinghouse’a zamówienia na generatory i transformatory. W tym sa-
mym czasie jego agenci w Anglii rozglądali się po wybrzeżu w poszukiwa-
niu dogodnego miejsca po tej stronie oceanu. Był zbyt zajęty, by myśleć o
Wystawie Paryskiej, która zaczęła się i minęła bez wstrząsających światem
demonstracji wynalazcy.
W.D. Crow, architekt i wspólnik Stanforda White’a, ściśle współpraco-
wał z Teslą nad konstrukcją wieży, która miała mieć u szczytu gigantyczną
miedzianą elektrodę w kształcie toroidalnego pączka o średnicy stu stóp.
Później zostało to zmienione tak, że przypominała ona kapelusz gigantycz-
nego grzyba. Ośmiokątna wieża, wykonana całkowicie z drewnianych be-
lek wstępnie montowanych w segmenty na ziemi, wznosiła się na wielkiej
ceglanej podmurówce. Całkowita wysokość tej budowli stanowiła jednak
niepokojący problem ze względu na stawiany wiatrowi opór.
13 sierpnia Tesla napisał do White’a:
*
Gdy rok 1901 dobiegał końca, światowa prasa rozdmuchała wiado-
mość, że 12 grudnia Marconi przesłał sygnał odpowiadający literze „S”
przez Atlantyk z Kornwalii do Nowej Fundlandii. Ale co zadziwiło Morgana
i innych, to fakt, że osiągnął to, nie używając niczego podobnego do wiel-
kiej instalacji budowanej przez Teslę. Pewnym jest, że nie wiedzieli oni, iż
Marconi wykorzystywał podstawowy patent radiowy Tesli nr 645,576
zgłoszony w roku 1897, a wydany 20 marca 1900. Nie dziwi więc, że Tesla
określał to jako „metody Borgiów i Medyceuszy”, przez które pozbawiony
został uznania i bogactwa. Jednak technika radiowa była dziedziną tajem-
niczą dla większości naukowców, nie mówiąc o ogóle bankowych inwesto-
rów.
Choć rozsierdzony, Tesla nie tracił czasu na rozpoczynanie spraw są-
dowych, lecz koncentrował uwagę na realizacji swego marzenia, wyrasta-
jącego na rolnej ziemi Long Island. Początkowo pielęgnował je z prywatne-
go domu stojącego obok terenu budowy. Gdy Scherff opuścił Manhattan,
by przyspieszać prace, Tesla powrócił do swego wytwornego azylu w
Waldorf- Astoria, chcąc dalej trzymać rękę na pulsie Wall Street. Codzien-
nie on i Scherff wymieniali po kilka telegramów oraz listów. A jako że War-
denclyffe leżało w odległości zaledwie półtorej godziny jazdy pociągiem od
Nowego Jorku, przynajmniej raz w tygodniu wynalazca elegancko odstro-
jony, z towarzyszącym mu serbskim służącym dźwigającym spory koszyk z
pokrywką wypełniony żywnością, udawał się w kolejową podróż do Long
Island.
Stale obawiał się o bezpieczeństwo. Patrzył zafascynowany poprzez
Sound od strony rezydencji New Haven, jak ośmiokątna wieża wyrasta ni-
czym fantazja hodowcy grzybów ponad linię drzew północnego wybrzeża.
Jeśli chodzi o mieszkańców pobliskiego Shoreham, uważali oni, że są u pro-
gu sławy i przemysłowego dobrobytu.
Gdy ta „cud wieża” wzniosła swe przewiewne krokwie jeszcze wyżej,
Tesla bezlitośnie popędzał swych ludzi, nie oszczędzając też samego siebie.
Wysłał do Niemiec pieniądze na przyjazd inżyniera radiotechnika Fritza
Lowensteina, który wkrótce dołączył do zespołu w Wardenclyffe. Inny
znany inżynier, H. Otis Pond, który pracował kiedyś dla Edisona – pomagał
budować laboratorium. Wiele lat później Pond powiedział, że nie zgadza
się z tym, jak historia ocenia tych dwóch wynalazców. Edison był według
niego „największym eksperymentatorem i badaczem, jakiego wydał ten
kraj – ale nie ceniłbym go jako twórcy i inicjatora”, natomiast Teslę uznał
za „największy umysł wynalazczy wszech czasów”. Pond często towarzy-
szył Tesli w czasie długich spacerów. Byli razem owego grudniowego dnia
1901 roku, gdy Marconi przesłał pierwszy transatlantycki sygnał.
– Tylko popatrz, jak ten Marconi jeździ sobie po tobie – powiedział
Pond.
– Niech sobie dalej tak robi – uśmiechnął się gorzko Tesla. – On używa
siedemnastu moich patentów.
– Wygląda na to, że ten gość wykorzystał nas jako odskocznię do swo-
jego sukcesu.
– To dobry człowiek, dajmy mu kontynuować pracę – zakończył dysku-
sję na ten temat Tesla.
Pond przywołał także obawy Tesli dotyczące sprzętu wojennego, który
wynalazca opracowywał. Dokonał właśnie wodowania w Sound modeli
bezprzewodowych torped, okrążył nimi statek i doprowadził do lądowania
na plaży:
– Otis – powiedział Tesla – czasem czuję, że nie mam prawa robić ta-
kich rzeczy.
*
Sporo ludzi do dzisiaj uważa, że radio wymyślił Guglielmo Marconi.
Otóż nie, nieprawda. Należy skorygować stan zasobów wiedzy – radio wy-
myślił Nikola Tesla. Marconi miał po prostu znacznie lepszy – jakbyśmy to
dzisiaj powiedzieli – PR. Pomogli mu Thomas Edison i jeden z najbogat-
szych ludzi swego czasu – Andrew Carnegie, którzy zainwestowali spore
pieniądze w jego firmę. Sam Edison był konsultacyjnym inżynierem od-
działu detonacji. Nie po raz pierwszy i nie ostatni pieniądze oraz „kontak-
ty” z arystokracją brytyjską umożliwiły firmie Marconi Wireless Telegraph
Ltd. wystartować niemal pionowo.
Aczkolwiek te wiadomości dopiero docierają do encyklopedii, współ-
czesne autorytety radiotechniki zgadzają się co do pierwszeństwa Tesli w
dziedzinie, która przez lata była zakłamana przez zmienne w treści
oświadczenia takich międzynarodowych sław jak: Oliver Lodge, Michael
Pupin, Thomas Edison, Reginald Aubrey Fessenden, Aleksander Popow,
Adolf Slaby, Karl Ferdinand Braun, czy Elihu Thomson – by wymienić tylko
najsławniejszych.
Tesla wpadł na pomysł konstrukcji cewki wysokonapięciowej krótko
po opublikowaniu przez Maxwella teorii elektromagnetyzmu. Szybko za-
uważył, że wysyła ona bardzo silne fale elektromagnetyczne Zaczął praco-
wać nad urządzeniem, które mogłoby te fale odbierać. Początkowo chciał
na tej podstawie skonstruować urządzenia do przesyłu prądu elektryczne-
go bez użycia przewodów, lecz później wpadł na pomysł skonstruowania
urządzenia do przesyłu za pomocą tych fal dźwięku. Patent na to urządze-
nie był gotowy już w 1900 roku, jednak ubiegł go w tym o kilka dni Gu-
glielmo Marconi.
Ubiegł?!
Pierwsze zgłoszenie patentu Marconiego miało miejsce 10 listopada
1900 roku i w odniesieniu do istniejącego stanu techniki zostało odrzuco-
ne, co później ujawnił sir Oliver Lodge. Pomimo zmian i przeróbek w apli-
kacjach, kolejne próby Marconiego zakończyły się niepowodzeniem. Ame-
rykański urząd patentowy argumentował decyzję tym, że patenty Tesli i
innych wynalazców mają pierwszeństwo, zwracając jednocześnie uwagę
na ignorancję Marconiego graniczącą z absurdem. Marconi zdawał się „nie
przyjmować” faktu, że oscylator został już opatentowany, a termin „oscyla-
tor Tesli” był powszechnie znany i używany zarówno w Ameryce Północ-
nej, jak i w Europie. Pierwszy patent przyznano Tesli 20 marca 1900 roku,
a wystąpił o niego 2 września roku 1897! Ponadto Tesla bardzo dokładnie
rozróżniał, które patenty dotyczą bezprzewodowej transmisji energii, a
które komunikacji sygnałowej, chociaż właśnie ten aspekt mylony był
przez niektórych krytyków jego patentów radiowych.
Choć drażniące Teslę, lecz jednak bez wątpienia prawdziwe było to, że
Marconi jako pierwszy przykuł uwagę świata swym „radiowym” sukcesem
i później mądrze utrzymywał prowadzenie w tej dziedzinie przez spółkę
Marconi Worldwide Wireless Company, której akcje poszybowały w Anglii
z trzech do dwudziestu dwóch dolarów za sztukę.
W wigilię Świąt Bożego Narodzenia 1906 i w Nowym Roku 1907 R.A.
Fessenden zaskakiwał i zachwycał słuchaczy górnej oraz dolnej części
Wschodniego Wybrzeża, powodując zalew listów od fanów nadawaniem
swych audycji głosowych i programów muzycznych z nadajnika w Brant
Rock, w Massachusetts. Stosował alternator wysokiej częstotliwości, który
sam zbudował, opierając się na zasadzie i konstrukcji opracowanej przez
Teslę.
Podczas I wojny światowej firma General Electric Company w
Schenectady, wsparta technicznymi talentami Charlesa Steinmetza i Erne-
sta Alexandersona, osiągnęła sukces w powiększaniu mocy osiąganych
przez modele małych alternatorów radiowych częstotliwości, dochodząc
do gigantycznej wielkości 200 kW. Pierwszy z nich zainstalowany został w
Marconi Worldwide Wireless Station w New Brunswick, w stanie New Jer-
sey, zastępując niezadowalający nadajnik iskrowy dużej mocy.
Jak na ironię, Tesla został zaproszony do grona dygnitarzy, którzy mieli
przybyć na inaugurację niezawodnej transatlantyckiej łączności, realizo-
wanej przez tę stację. Proponowane przez prezydenta Woodrowa Wilsona
warunki rozejmu przesłane zostały drogą radiową z tej stacji do cesarza
Wilhelma II w kwietniu 1919 roku.
O prawa patentowe do radia Tesla toczył walkę z Marconim do końca
swoich dni. Dowodził, że Marconi zastosował w swoim wynalazku bez jego
zgody opatentowaną wcześniej przez niego cewkę. Pozwał Marconiego do
sądu w sierpniu 1915 roku, natomiast firma Marconi Wireless Telegraph
Company of America również podała do sądu rząd Stanów Zjednoczonych
w sprawie naruszenia patentów Marconiego podczas I wojny światowej.
Wojna bezprzewodowych patentów toczyła się przez dziesięciolecia i chy-
ba nie ma co się dziwić, że powodowała ogromne zamieszanie.
Długie procesowanie się doprowadziło Teslę do bankructwa. Ostatecz-
nie dobiło go w 1909 roku przyznanie Marconiemu Nagrody Nobla za
skonstruowanie radia. „Wykorzystał do tego bezprawnie siedemnaście
moich patentów!” – burzył się Tesla.Bezskutecznie. Miano wynalazcy radia
na długie lata przylgnęło do syna włoskiego kupca z Lombardii. Dopiero w
1943 roku, kilka miesięcy po śmierci Tesli, Sąd Najwyższy Stanów Zjedno-
czonych przywrócił prawa patentu radiowego 645,576 prawowitemu wła-
ścicielowi. Zrobił to zresztą z takich samych powodów, z jakich wcześniej
urząd patentowy przyznał patent Marconiemu: firma Marconi pozwała do
sądu rząd Amerykański za wykorzystanie „ICH” patentowych rozwiązań w
czasie I wojny światowej. Sąd w prosty sposób uniknął problemu, przyzna-
jąc pierwszeństwo patentowe Tesli przed Marconim.
*
Dr James R. Waits przyznał:
*
W późniejszych latach zdarzył się wypadek, który odsłonił prawdziwą
głębię jego uczuć dotyczących kontrowersji w sprawie radia. Pewnego
dnia, w styczniu 1927 roku, młody Jugosłowianin o nazwisku Dragislav L.
Petkovič, odwiedzając Amerykę, zaaranżował spotkanie. Tesla mieszkał
wtedy na piętnastym piętrze Pennsylvania Hotel przy Trzydziestej Czwar-
tej Ulicy i Broadwayu. Czasy były ciężkie, a on stawał się coraz bardziej od-
ludkiem. Petkovič został zaproszony na lunch w jego pokojach i później
przyjęty kalifornijskimi owocami, jarzynami, rybami i miodem. Po trwają-
cej pewien czas zdawkowej rozmowie, Petkovič próbował dowiedzieć się,
jakie są powody animozji pomiędzy Teslą a Pupinem. Gdy kiedyś zagadnął
dr. Pupina w tej sprawie, ten wybuchnął: „Jak długo jeszcze ludzie będą
sławić tylko tajemnicze osoby zamiast zająć się tym, co oczywiste i dla
wszystkich zrozumiałe?”. Teraz, gdy to samo pytanie skierował do Tesli,
wynalazca zmarszczył brwi i podniósł dłoń jakby w geście obronnym
przed czymś nieprzyjemnym. Po chwili zaczął wyjaśniać Petkovičowi, że
na początku ich pobytu w Ameryce, gdy obaj walczyli o przetrwanie, Pupin
poprosił go o pomoc w nauce angielskiego. Jak twierdził Tesla, miał on kło-
poty w utrzymaniu pracy w spółce telefonicznej. Tesla pomógł Pupinowi,
ale później dosyć nietaktownie przypomniał o swojej przysłudze. Roz-
złoszczony Pupin powiedział, że sam był w stanie wszystko robić i że Tesla
„nic dla niego nie zrobił”. Tesla poczuł się tym dotknięty, ale wkrótce o ca-
łej sprawie zapomniał.
– Później jednak – stwierdził – gdy miałem wykład w Columbia College
i przedstawiałem swe teorie na temat radia i transmisji energii elektrycz-
nej oraz demonstrowałem swój transformator, Mr. Pupin z kolegami prze-
rywali moje wystąpienie gwizdami i miałem kłopot z uspokojeniem zdezo-
rientowanej widowni. Ale nie to było najgorsze. Podczas procesu sądowe-
go, jaki założyłem przeciwko Mr. Marconiemu o kradzież moich urządzeń i
rysunków z urzędu patentowego, Mr. Pupin wezwany jako rodak w moim
imieniu do zeznań, przeszedł na stronę Marconiego, który po trzech latach
walk sądowych zmuszony został przyznać pod przysięgą, że transmisja
energii na wielkie odległości jest moim wynalazkiem.
Tesla przerwał i po chwili dodał:
– Przyszłość pokaże prawdę i oceni każdego za jego pracę oraz osią-
gnięcia. Teraźniejszość należy do nich, ale przyszłość, na rzecz której pra-
cowałem, należeć będzie do mnie.
Ze łzami w oczach, ale jednocześnie z uśmiechem, powrócił do posiłku.
On i jego gość zabrali się spokojnie do kantalupy. Wtedy Petkovič zadał na-
stępne pytanie:
– Może mi pan powiedzieć coś na temat Marconiego?
To był jeden z niewielu znanych przykładów, gdy Tesla odstąpił od
swych grzecznościowych zasad. Odłożył łyżkę i ze złością wypluł z siebie:
– Mr. Marconi to po prostu osioł.
Tesla wymyślił globalną telekomunikacyjną wioskę w chwili, gdy radio
jeszcze nie istniało. Ale jego wizja była szersza. Wynalazca dążył do uzy-
skania pełnego panowania nad światem materialnym i ujarzmienia sił na-
tury dla ludzkich potrzeb.
*
Gorączkowy harmonogram wynalazcy często stwarzał wrażenie, że
występuje on w trzech lub czterech osobach. Jego nowojorskie laborato-
rium stało się miejscem spotkań naukowców z całego świata. Noce wypeł-
nione były aktywnością towarzyską, wytężoną pracą nad eksperymentami,
wypisywaniem zgłoszeń patentowych, opracowywaniem artykułów do fa-
chowych pism i korespondencją z redaktorami gazet.
Widzenie i bycie widzianym przez „właściwych” ludzi, zmuszało go do
funkcjonowania zarówno w dzień, jak i w nocy. Noce mijały jedna po dru-
giej, a on ledwie mógł zmrużyć oczy. Nieuchronną konsekwencją takiego
frenetycznego stylu życia było porozmieszczanie przyjaciół w różnych „ko-
mórkach życiowych”, gdzie jedni nic nie wiedzieli o innych. Tacy bliscy
przyjaciele, jak na przykład Johnsonowie, nie mieli pojęcia o ważności, czy
choćby tożsamości innych zaufanych osób, co wcale jednak nie oznaczało
odsunięcia czy osłabienia uczuciowej więzi.
Dzień był natomiast ważnym czasem na nagabywanie jego patrona,
Morgana, o przyspieszenie przesyłania funduszy i na przypominanie mu,
że inflacja grozi „zatopieniem statku”. Tesla spotykał się też z innymi po-
tencjalnymi inwestorami. Błagał producentów o przyspieszanie budowy i
wysyłki urządzeń oraz wydłużanie płatności. Pozostając w Nowym Jorku,
słał codziennie do Scherffa listy ze wskazówkami.
Jednym z milszych wydarzeń w tym szaleńczym roku 1902 była złożo-
na w Stanach Zjednoczonych wizyta słynnego angielskiego uczonego, lorda
Kelvina, który ogłosił swą całkowitą zgodność poglądów z Teslą w dwu
kontrowersyjnych kwestiach: 1. że Mars przesyłał sygnały do Ameryki i 2.
że ochrona nieodnawialnych zasobów ma decydujące znaczenie dla świata.
Podobnie jak i Tesla, Kelvin był przekonany, że metody wykorzystywania
energii wiatru i słońca pozwolą oszczędzać węgiel, ropę i drewno, więc po-
winny być rozwijane. Twierdził, że silniki wiatrowe powinny być budowa-
ne na dachach przy każdej sposobności, by napędzały windy, pompy wod-
ne, chłodziły domy w lecie i ogrzewały w zimie.
Edison oczywiście różnił się w poglądach od swych wybitnych współ-
czesnych, odsuwając ponury dzień wyczerpania zasobów na „więcej niż
pięćdziesiąt tysięcy lat”. Same tylko lasy Ameryki Południowej, przekony-
wał, mogą zapewnić paliwo na taki okres. Gdy Kelvin wychwalał „nauko-
wych proroków” Ameryki, stanowiło to oczywiste uznanie dla Tesli i było
dla jego duszy jak balsam. Po bankiecie wydanym na jego cześć w Delmo-
nico, Anglik ogłosił, że Nowy Jork jest „najcudowniej oświetlonym miastem
świata” i że jest jedynym punktem na Ziemi widocznym dla Marsjan. Zain-
spirowany najprawdopodobniej znakomitym winem, oznajmił:
– Mars przesyła sygnały... do Nowego Jorku.
Oświadczenie to znalazło się następnego dnia na czołówkach wszyst-
kich gazet. Gdy Tesla wygłosił podobne twierdzenie, na świecie zawrzało.
Teraz jednak powiedział to człowiek o autorytecie Kelvina, więc ani jeden
głos zarzutu nie wyszedł ze społeczności naukowej, również od profesora
Holdena. Ta nagła zmiana nastawienia zainspirowała przyjaciela Tesli, Ju-
liana Hawthorne’a, do napisania prowadzącego na manowce artykułu, w
którym posunął się jeszcze dalej niż sensacyjne oświadczenie Kelvina.
Chociaż nikt nigdy nie podejrzewał Tesli o brak ego, można sobie wy-
obrazić, jak zgrzytnął zębami i zasiadł za biurkiem, by podziękować przy-
jacielowi za ten ambarasujący popis fantazji literackiej. „To wszystko było
bardzo miłe – napisał – z wyjątkiem tej katedry św. Piotra i słoików z pie-
przem”. Następnie roztropnie zmienił temat i przeszedł do swych nauko-
wych zainteresowań:
Przez połowę czasu jestem potępiany i przeklinany, ale przez drugą po-
łowę czuję się najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Wszystko jest
tylko nadzieją. W czasie mych eksperymentów w Kolorado jedna rzecz
została ustalona. Możemy zbudować maszynę, która przeniesie sygnał
do naszych najbliższych sąsiadów tak pewnie, jak przez waszą mulistą
rzekę Skykoll. Możemy też czuć się bezpiecznie w sprawie odbioru wia-
domości pod warunkiem, że inni nasi koledzy w tym Systemie Słonecz-
nym są tak samo jak my dobrze obeznani z posługiwaniem się tego typu
urządzeniami...
*
W czerwcu Tesla przeniósł swoje laboratorium z Manhattanu do nowe-
go budynku z cegły w Wardenclyffe. I oto, z wyjątkiem krytycznych po-
trzeb wypływających z samego projektu, wszelkie inne wymagania zwią-
zane z czasem, stały się mniej istotne. Na teren obiektu wpuszczani byli
tylko pracownicy. Izolacja i spokój – tego właśnie najbardziej potrzebował.
Pojawiały się jednak inne problemy. Gdy został wezwany do uczestnictwa
w ławie przysięgłych w sprawie o morderstwo, odłożył wezwanie na bok,
a potem o nim zapomniał. Wkrótce, ku jego zakłopotaniu, nagłówki gazet
boleśnie uświadomiły mu, jakie są obowiązki amerykańskiego obywatela:
„Nikola Tesla skazany na sto dolarów grzywny za niedopełnienie obowiąz-
ku stawienia się do ławy przysięgłych w głównym postępowaniu sądo-
wym! Teraz tego żałuje”. I tak też było. Rzeczywiście tego żałował. Natych-
miast zgłosił się do sądu z przeprosinami i usprawiedliwieniami. Został z
tego obowiązku uwolniony ze względu na jego sprzeciw względem kary
śmierci. „The New York Times” zacytował jego opinię na temat najwyższej
kary jako „barbarzyńskiej, nieludzkiej i zbędnej”.
Marconi pozostawał w tym czasie bohaterem, tak w Ameryce, jak
wszędzie indziej. W porównaniu z jego działaniami – te prowadzone przez
Teslę wydawały się zaledwie tajemnicze. W lutym 1903 roku pismo
„Electrical Age” opublikowało artykuł Nikola Tesla – jego prace i niespeł-
nione obietnice. Autor pisał: „Dziesięć lat temu Tesla był najbardziej obie-
cującym elektrotechnikiem. Dzisiaj jego nazwisko wywołuje żal, że obietni-
ce nie zostały spełnione”. Minęło już wiele czasu od chwili, gdy Nikola
święcił największe triumfy. Teraz uświadamiał sobie, jak krótko może
trwać pamięć.
Wiosną 1903 roku jego problemy finansowe stały się tak dotkliwe, że
ponownie musiał udać się do Nowego Jorku w poszukiwaniu funduszy.
Gdy powrócił do Wardenclyffe, zabierano się właśnie do podniesienia pięć-
dziesięciopięciotonowej kopuły, mierzącej sześćdziesiąt osiem stóp, i
umieszczenia jej na szczycie wieży. (Plany przewidywały pokrycie kopuły
miedzianymi płytami tworzącymi izolowaną kulę, ale nie zostało to nigdy
zrobione.). Scherff wykorzystał tę okazję, by przypomnieć mu, że posiada-
ne fundusze osiągnęły niebezpiecznie niski poziom. Wierzyciele niecierpli-
wili się. Nawet gdy Morgan przesłał resztę obiecanej kwoty, ledwie star-
czyła ona na pokrycie zaległych rachunków. A Tesla czuł, że Morgan posia-
dający ogromny wpływ na gospodarkę narodową, był w dużym stopniu
odpowiedzialny za rosnące koszty. W dniu 8 kwietnia napisał do finansi-
sty:
Pokazy błysków Tesli robią wrażenie, ale on nie chce mówić do czego
zmierza w Wardenclyffe – doniósł nowojorski „Sun”. – Okoliczni miesz-
kańcy są bardzo zainteresowani conocnymi elektrycznymi pokazami z
wysokiej wieży, gdzie Nikola Tesla prowadzi swe eksperymenty z bez-
przewodową telegrafią i telefonią. Ostatniej nocy (15 lipca), z wieży i
słupa wydobywały się wszystkie rodzaje błyskawic. Przez pewien czas
powietrze wypełniały oślepiające smugi elektryczności, które wydawa-
ły się wystrzeliwać w ciemność jak posłańcy jakiejś misji. W wywiadzie
Tesla mówił, że gdyby ci ludzie, mieszkający w okolicy, czuwali zamiast
spać, to czasami mogliby zobaczyć jeszcze dziwniejsze rzeczy. „Któregoś
dnia, ale jeszcze nie dzisiaj, ogłoszę coś, o czym jeszcze nie marzyłem”.
*
W Colorado Springs Tesla osiągał na antenowej kuli swego nadajnika-
wzmacniacza napięcia rzędu dziesięciu do dwunastu milionów woltów,
choć uważał, że możliwe było osiągnięcie stu milionów woltów. Po powro-
cie do Nowego Jorku dokonał zgłoszenia kolejnej grupy patentów, z któ-
rych najważniejszym był „Aparat do transmisji energii elektrycznej”, zwią-
zany z projektem realizowanym w Wardelclyffe i zgłoszony pod numerem
1,119,732, ale wydany dopiero w 1914 roku. Został on faktycznie zgłoszo-
ny w kilka tygodni po transatlantyckim sukcesie bezprzewodowej transmi-
sji Marconiego.
Problemy ze zdobyciem kapitału inwestycyjnego na niedokończony
projekt w Wardenclyffe jeszcze się powiększyły w czasie wystąpienia kra-
chu giełdowego, znanego jako Rich Man’s Panic. Teraz szanse na ponowne
przyciągnięcie Morgana do interesu wydawały się tak odległe, jak nigdy
dotąd.
Wspomagany przez swych lojalnych przyjaciół Tesla podwoił starania
o pieniądze. Porucznik Hobson pociągał za wszelkie możliwe sznurki, by
zainteresować Marynarkę Wojenną robotyką. Obejrzawszy w 1898 roku
pokaz sterowanych radiem łodzi i torped Tesli, nalegał na wynalazcę, by
przedstawił je na wystawie morskiej w Buffalo i tak wszystko zorganizo-
wał, by ponownie nie pojawiły się „zwykłe trudności formalne”. Wszystko
na próżno.
Tesla udał się wtedy do Thomasa Fortune’a Ryana, od którego udało
mu się pozyskać niewielkie zwiększenie uzupełniającego finansowania.
Wszystko jednak poszło na spłacanie istniejących wierzycieli, których ra-
chunki urosły prawie tak samo wysoko, jak wieża Wardenclyffe. Nie była
konieczna opinia cierpliwego i uważającego Scherffa, by zauważyć, gdzie
leży problem. „Moim wrogom udało się przedstawić mnie jako poetę i ma-
rzyciela – napisał Tesla. – Jest to dla mnie absolutnie konieczne, bez-
zwłocznie wypuścić coś komercyjnego”.
W nadchodzących latach wielokrotnie borykał się z zalewem długów,
zaciąganych wciąż na nowo w celu realizowania komercjalizacji wynalaz-
ków. Czy będąc niezależnym, był mniej szczęśliwym niż jego stary prze-
ciwnik Edison – trudno powiedzieć, ale na pewno ich życie potoczyło się
różnymi drogami. Edison, dochodząc do sześćdziesiątki, był bogaty, ale cią-
gle trapiony licznymi schorzeniami, łącznie z tajemniczymi guzami w żo-
łądku, które pojawiły w trakcie jego badań nad promieniami X. Zawiedzio-
ny niepowodzeniem dotyczącym poszukiwania rud, tracąc coraz bardziej
słuch, wycofał się z kontaktów uczuciowych z rodziną i przyjaciółmi. Udał
się na przedwczesną emeryturę, szybko się starzał i nie tylko mógł sobie
na to pozwolić, ale wręcz uważał za konieczne zatrudnić pełnoetatowego
ochroniarza dla siebie i domowników. To był koszt i stygmat sukcesu.
Dwa lata po ślubie z drugą żoną, Miną, Edison ulepszył fonograf i do-
pracował kinetoskop. Potem wybudował własną kopalnię rudy, jednak
przedsięwzięcie zakończyło się klapą. W 1901 roku postanowił stworzyć
metodę budowy na masową skalę betonowych domów mieszkalnych, na
które stać byłoby każdą ciężko pracującą rodzinę amerykańską. Miano je
wznosić na nowych osiedlach za nie więcej niż 1200 dolarów. Następnie
udoskonalił akumulator samochodowy, jednak i to nie przyniosło takich
rezultatów, jakie się spodziewał się osiągnąć. Przez pewien czas ciągnął
spore zyski z wynalezionego przez siebie kinematografu. Wynajęci pałka-
rze z założonego przez Edisona trustu Motion Picture Patent Company bili
filmowców na ulicach Chicago i Nowego Jorku. Wynalazca rościł sobie bo-
wiem pretensje do praw patentowych na kamery filmowe i od wszystkich,
którzy się nimi posługiwali, żądał wysokich opłat licencyjnych. W dość po-
dejrzanych okolicznościach zdołał zalegalizować te pretensje przed sądem
i policja zaczęła ścigać filmowców uchylających się od licencyjnego hara-
czu. Konfiskowano im sprzęt i zasądzano grzywny, których wysokość prze-
kraczała nierzadko ich możliwości płatnicze. Dużo gorsi od policji byli jed-
nakże specjalni agenci trustu. Ci napadali znienacka opornych filmowców
w czasie nakręcania zdjęć, okładali ich kijami i rozbijali w drobny mak ka-
mery. Filmowcy z kolei organizowali straże ochronne i na ulicach Nowego
Jorku oraz Chicago zaczęły toczyć się zaciekłe bijatyki. Z reguły jednak
przegrywali, tym bardziej, że prawo było po stronie napastników.
Uciekając przed zbirami Edisona, dotarli w 1908 roku do pewnej małej
miejscowości w Kalifornii, cnotliwej i spokojnej kolonii założonej niecałe
ćwierć wieku wcześniej jako przeciwwaga dla oddalonego o osiem mil roz-
pasanego centrum Los Angeles. Stamtąd na pierwszy sygnał niebezpie-
czeństwa mogli szybko uciec do Meksyku, gdzie nie sięgała już władza po-
tężnego trustu. Było to miejsce szczególnie dla nich dogodne również ze
względu na ciepły klimat, różnorodność krajobrazów i stale utrzymującą
się słoneczną pogodę, co w czasie, kiedy nie było jeszcze silnych lamp łu-
kowych i czułej taśmy, miało niemałe znaczenie.
Pierwsze studio z prawdziwego zdarzenia powstało tam w 1911 roku i
od tego czasu przemysł filmowy zaczął się rozwijać w szalonym tempie,
szczególnie, kiedy po sukcesie komercyjnym Narodzin Narodu D.W. Griffi-
tha w 1915 roku okazało się, że produkcja filmów może przynosić duże zy-
ski. Nowi przybysze reprezentujący odmienny, swobodny tryb życia wręcz
wygnali z miasteczka dotychczasowych, spokojnych mieszkańców. Wkrót-
ce filmowcy już nie obawiali się policji ani agentów Edisona. Zdołali za-
pewnić sobie pomoc finansową i prawną kilku potężnych banków, a przed
pałkarzami trustu broniła ich armia statystów. Sam trust zresztą w niedłu-
gim czasie uległ likwidacji, kiedy Sąd Najwyższy uznał jego istnienie za
sprzeczne z prawem.
A miejscowość ta nazywała się Hollywood...
*
W środowisku lekarskim narastało zainteresowanie terapeutycznym
zastosowaniem małej cewki, zwanej oscylatorem Tesli. Wynalazca otrzy-
mywał telefony od lekarzy i profesorów z całego kraju, twierdzących, że są
oni ciągle indagowani w sprawie tego aparatu wysokiej częstotliwości.
Scherff zapewniał Teslę, że jest w stanie szybko rozpocząć dochodowy in-
teres z aparaturą medyczną, z trzydziestoosobowym personelem i kapita-
łem dwudziestu pięciu tysięcy dolarów. Przewidywał szybki zysk 125 ty-
sięcy dolarów w ciągu roku – prawie tyle, ile wynosił pełny wkład inwesty-
cyjny Morgana dla Wardenclyffe. Tesla odpowiedział mu, by wziął się za to
w Wardenclyffe, ale sam nie wydawał się być szczególnie zainteresowany
propozycją. Zamiast tego wydał dwie pokaźne broszury. Jedna opisywała
światowy system komunikacji radiowej, a druga – wydana na kosztownym
papierze welinowym – zapowiadała jego wejście w dziedzinę doradztwa
technicznego.
Zasadniczy zespół roboczy Tesli zajęty był produkcją i montażem no-
wych urządzeń, dmuchaniem baniek lamp próżniowych i rutynowymi
czynnościami przy uruchamianiu generatora parowego. Te ostatnie prace
wykonywano skokami – od połowy lipca 1903 roku, bowiem płacenie ra-
chunków za węgiel stawało się problemem. Okresowo zespół wysyłany był
co jakiś czas na urlop.
Gdy można sobie było pozwolić na zakup węgla dla Wardenclyffe, wy-
nalazca przesyłał do Scherffa telegram, żeby rozpalał ogień ria weekend
testów, sam zaś wsiadał w pociąg do Long Island.
Kłopoty i zagrożenia osiągnęły szczyt – pisał przy jakieś okazji do
Scherffa. – Problemy z węglem nadal czekają na rozwiązanie. Upiory
Wardenclyffe nawiedzają mnie dzień i noc... Kiedy to się wreszcie skoń-
czy?
*
Katharine wysyłała zaproszenia i spotykała się ze zwyczajową paradą,
robiąc mu wyrzuty, gdy się nie pojawiał. Jeden z liścików zakończyła w ty-
powy dla siebie sposób:
*
Długie, parne lato powróciło do Nowego Jorku. W mieście zapanował
wilgotny upał, tak nieznośny, jaki bywa tylko tam. Termometry wskazywa-
ły prawie czterdzieści stopni w cieniu, a sprzedawcy napojów orzeźwiają-
cych zarabiali krocie. Prażona niemiłosiernie ziemia stężała w zupełnej
martwocie. Nie poruszyło się nawet źdźbło trawy, nie zaszeleścił listek.
Powietrze drgało nad rozgrzanymi aż do bólu źrenic ulicami, a smród roz-
grzanych śmietników unosił się wokoło, jeszcze bardziej zwiększając
uciążliwość takiej aury. Skwar i zgiełk rozpoczynały swoją zwykłą robotę
niszczącą nerwy, władze umysłowe, życie prywatne, miłość. W barach i na
ulicach tłoczyli się ludzie, nieżyczliwi, tym bardziej wrodzy sobie, im moc-
niej dopiekało okrutne słońce.
Codzienny rozkład zajęć Tesli rzadko ulegał zmianom. Ponownie napi-
sał do Scherffa, wspominając o problemach finansowych: „Kłopoty, ciągle
kłopoty... Mam wrażenie, że uparły się, by mnie prześladować... Port Jeffer-
son Bank będzie musiał zgodzić się z odsetkami, zakładając, że ja mogę je
wszystkie razem skreślić”. Jednak krótko po tym pospiesznie wysłał ekscy-
tującą wiadomość. Jego list do Scherffa tryskał optymizmem: „Kłopotów
nadal jest sporo, ale postęp jest zachęcający. Miałem bardzo obiecujące
spotkanie z Mr. Frickiem i jestem pełen nadziei, że wesprze nas wciąż po-
trzebnym kapitałem”.
Henry Clay Frick, przemysłowiec i kolekcjoner dzieł sztuki, od czasu
gdy został menedżerem w truście Carnegie Steel Company w latach dzie-
więćdziesiątych, podwoił wielkość fabryki poprzez wytrwałe wyzyskiwa-
nie pracowników i stosowanie tanich materiałów. Teraz, ciesząc się owo-
cami swej dalekowzroczności, rozglądał się za nowymi możliwościami in-
westowania. Po tym „bardzo obiecującym” spotkaniu z Frickiem wynalaz-
ca zmuszony jednak został do ponownego wysłania złych wieści do Scherf-
fa: „Negocjacje okazały się fiaskiem”.
*
Rok 1906 zapowiadał się jeszcze gorzej niż poprzedni. Zdawało się, że
Tesli unika nawet jego przyjaciel Westinghouse. Zapotrzebowanie wyna-
lazcy na maszynerię Westinghouse’a dla Wardenclyffe stawało się tak na-
glące, jak potrzeby kapitału. Napisał więc do przemysłowca z zapytaniem:
*
Mimo stresów i odbiegających od normy zachowań, twórczy geniusz
Tesli pozostawał nieosłabiony. W roku 1906, w swe pięćdziesiąte urodzi-
ny, po wielu próbach zbudował pierwszy model swej znakomitej turbiny.
Możliwe, że model inspirowany był jego dziecięcymi wysiłkami, zmierzają-
cymi do zbudowania próżniowego silnika i jego planami powstałymi w
czasie rocznego pobytu w górach dotyczącymi przesyłania poczty rurą pod
powierzchnią oceanu. Możliwe też, że jego pomysł bezłopatkowej turbiny
nawiązywał do jeszcze dalszej przeszłości – do jego najwcześniejszych
wspomnień o wynalazku, gdy zbudował maleńką turbinę wodną, która nie
miała łopatek, ale wirowała tak, jakby je miała.
Jakie by nie było źródło tego pomysłu, model turbiny ważył mniej niż
dziesięć funtów i wytwarzał moc trzydziestu koni mechanicznych. Później
budował większe modele, zdolne wytwarzać moc 200 KM.
*
Tesla przekroczył już pięćdziesiątkę i choć jego reputacja naukowca
poddawana była wciąż poważnym atakom, rzadko wyglądał bardziej ele-
gancko niż teraz. Nadal zachowywał szczupłą sylwetkę, gładką twarz i
młodzieńczy wygląd, jego włosy były gęste i czarne jak dawniej. Wciąż
ubierał się jak model z żurnala, miał spore grono znajomych i przyjaciół i
ciągle trzymał się, choć słabo, swego umiłowanego mieszkania w hotelu
Waldorf-Astoria.
Styl życia niebędący królewskim, nie wydawał mu się wartym zachodu.
Zawsze konfrontując szyk i rozmach z rozczarowaniami, wydawał się mieć
szczególny talent do eleganckiego pływania w trudnych czasach. Nie moż-
na powiedzieć, że nigdy nie przejmował się długami – po prostu jego
umysł, zaabsorbowany wciąż nowymi pomysłami, usuwał je sprzed oczu
na długi okres. Jednak znaczenie pieniędzy dla psychiki wynalazcy, pomija-
jąc jego faktyczne potrzeby w tej mierze, wydawało się rosnąć, w przeci-
wieństwie do malejącej ich dostępności, co uwidoczniało się w jego listach
do Johnsona, Scherffa i innych.
Chociaż w zewnętrznych przejawach i w trybie życia kontynuował eg-
zystencję jak dawniej, wewnątrz zaczynał się zmieniać. Jego gorzkie roz-
czarowania z młodości wywierały niszczące i trwałe skutki na jego osobo -
wości. Po wymuszonej korporacyjnej reorganizacji w firmie Westin-
ghouse’a napisał do niego, że „siła człowieka pokazuje się w walce z prze-
ciwnościami losu”. Niestety przeciwności potrafią też ujawniać słabości.
Tesla stał się uporczywym pisarzem listów na swój temat do prasy.
Podczas gdy w bardziej pomyślnych latach potrafił hojnie wychwalać osią-
gnięcia swych poprzedników i współczesnych, i rzadko przejmował się od-
powiadaniem krytykom osobiście, to teraz stał się kolczasty i ostry w
obronie samego siebie. Głosząc pierwszeństwo swych wynalazków, stał się
również szybki w deprecjonowaniu konkurentów, i to zarówno słabych,
jak i silnych. Zbyt często w przeszłości oszukiwany, stał się bardziej skryty,
ochraniając swoje patenty. Wyrządzone mu krzywdy spowodowały realne
i głębokie szkody w jego psychice.
W pierwszych latach XX wieku miał szczęście pozyskać do grupy swych
pracowników dwie lojalne, inteligentne kobiety jako sekretarki, które w
przyszłości zrobiły liczące się własne kariery. Nie trzeba dodawać, że obie
posiadały szczupłe figury. Muriel Arbus – urocza blondynka, która poma-
gała Tesli w opracowywaniu zastrzeżeń patentowych, po jego śmierci wy-
różniła się jako prowadząca firmę Arbus Machine Tools Sales w Nowym
Jorku. Była jedyną kobietą w owym czasie w Ameryce, która od podstaw
stworzyła własną firmę handlującą obrabiarkami, osiągając przy tym wiel-
ki sukces.
Dorothy Skerritt przystąpiła do zespołu Tesli w roku 1912. Widziała
wiele eksperymentów przeprowadzanych w jego laboratorium przy Za-
chodniej Czterdziestej Ulicy i często chodziła do nowojorskiej biblioteki
publicznej, mieszczącej się po drugiej stronie ulicy, w poszukiwaniu mate-
riałów dla wynalazcy. Skerritt wydawała się bardziej świadoma ludzkich
motywacji i lepiej wyczuwała implikacje niekorzystnych okoliczności, choć
niewiele mówiła. Arbus natomiast brała rzeczy takimi, jakie były, i wyda-
wała się znajdować przyjemność w podejmowaniu rozmowy na ich temat.
Przed podjęciem pracy u Tesli Dorothy zatrudniona była w biurze pa-
tentowym w grupie prawników. U Tesli pozostała do roku 1922. Muriel w
czasie II wojny światowej pracowała w Biurze Zarządzania Produkcją
(Office for Production Management), w Komisji ds. Produkcji Wojennej
(War Production Board), a później w Reconstruction Finance Corporation,
po odejściu z którego rozpoczęła swój własny, niezwykły biznes.
Tymczasem aktualny pracodawca obu kobiet popełniał coraz mniej
rozważnych twierdzeń naukowych, przedstawiając je dziennikarzom bez-
pośrednio po wstępnym obmyśleniu, bez uprzedniego poddania ich ekspe-
rymentalnej weryfikacji czy choćby refleksji. Momentami wydawał się
wprost megalomański. Niektórzy dziennikarze, zainteresowani głównie
nagłówkami i wierszówką, cytowali go bezkrytycznie – inni, którzy powa-
żali go jak O’Neill czy Swezey, próbowali w razie potrzeby chronić go przed
jego własnymi oświadczeniami.
Docinki wielu profesorów odzwierciedlał w pewnym sensie Thomas
Edison, gdy szydził: „Tesla to człowiek, który zawsze się za coś zabiera”.
Zapominał przy tym jednak, że zarzut taki można by postawić i jemu same-
mu, gdyby ktoś chciał porównać jego faktyczne osiągnięcia z niezrealizo-
wanymi zamierzeniami. On też kokietował dziennikarzy, zapamiętale obie-
cując dużo więcej, niż mógł dokonać.
Jednego z pierwszych ataków na Teslę dokonał profesor Joseph S.
Ames z Johns Hopkins University. Porównywał mianowicie osiągnięcia
Marconiego, Pupina i Tesli, przyznając temu ostatniemu „zaszczytne” trze-
cie miejsce:
Ten tak zwany silnik Tesli i te jego elektryczne maszyny, które są jego
modyfikacjami, są światu znane, tak jak cewka Tesli, która jest tylko
prostym ulepszeniem jednego z przyrządów Henry’ego. Jak dotąd jed-
nak, żaden wynalazek nie nosi jego nazwiska...
*
W tym też czasie Tesla rozpoczął oferowanie licencji turbiny w Euro-
pie. Za wstawiennictwem księcia belgijskiego Alberta, otrzymał dziesięć
tysięcy dolarów za licencję w Belgii. Koncesja we Włoszech miała przy-
nieść dwadzieścia tysięcy. W Ameryce kończyły się kontrakty na oświetle-
nie dla samochodów i pociągów, zaczął więc opracowywać inne praktycz-
ne urządzenia. Jednak nadal posiadane fundusze były bardzo oddalone od
jego potrzeb.
Swe niepowodzenia starał się traktować filozoficznie i na swoje miej-
sce w czasie, lub raczej poza nim miał wybitny pomysł.
*
Zachęcony początkowym sukcesem małych modeli turbiny, Tesla zbu-
dował dużą podwójną turbinę, którą miał przetestować na parze w
Waterside Station w Nowym Jorku. To był jednak „teren Edisona”, jego naj-
większego wroga, zaludniony inżynierami z jego firmy – New York Edison
Company, toteż z góry można było przewidywać powstanie problemów, i
to już na samym starcie.
Zwyczaj Tesli pojawiania się w stacji w eleganckim stroju o godzinie
piątej po południu i przetrzymywania pracowników ponad godziny pracy
nie był zbyt mile widziany. Nie było również pieniędzy, by należycie prze-
testować turbinę, nawet na prostym harmonogramie. Inżynierowie, nie ro-
zumiejąc tego, przekazywali raporty o błędach. I tak w kółko.
Co bardziej istotne, istniał poważny praktyczny problem. Przy wielkich
prędkościach, na jakich działała turbina, wynoszących średnio trzydzieści
pięć tysięcy obrotów na minutę, pojawiała się tak duża siła odśrodkowa, że
powodowała rozciąganie obrotowych dysków. Działo się to w czasach, gdy
metalurgia nie była jeszcze w stanie wytwarzać metali o odpowiednich,
wyższych własnościach.
W końcu udało się Tesli nakłonić firmę Allis-Chalmers Manufacturing
Company w Milwaukee do zbudowania trzech turbin, ale wynalazca znowu
okazał się być bardzo mało dyplomatyczny w stosunku do zespołu tech-
nicznego i kierownictwa, gdy wyraził swoje niezadowolenie zarządowi.
Porzucił testy, gdy dowiedział się o negatywnym raporcie inżynierów,
twierdząc, że nie zbudowali ich tak, jak sobie życzył. Oni zaś uważali, że nie
dostarczył im wystarczających informacji.
Gdy kierownik wydziału kolejnictwa i oświetlenia u Westinghouse’a
zwrócił się do niego o szczegóły dotyczące turbiny, Tesla odpowiedział
konfidencjonalnie, że jest to urządzenie przewyższające wszystkie inne
tego typu maszyny pod względem lekkości i wydajności.
(Ten samolot miał ważyć tylko osiemset funtów i w razie potrzeby mógł
wlatywać i wylatywać przez olmo). Wizja ta, skądinąd atrakcyjna, nie przy-
niosła jednak zamówień od Westinghouse’a. Tesla podjął więc niezwykły u
niego krok zmierzający do wykonywania pracy bezpośrednio dla dwóch
kompanii – Pyle National Company oraz E.G. Budd Manufacturing Compa-
ny.
Razem z turbiną wynalazł zastawkową rurę, która mogła być stosowa-
na przy łatwopalnym paliwie. Ta unikatowa rura niemająca ruchomych
części poprzednio stosowana była przy płynnych elementach logicznych,
w których kontekst odnosi się do „diody strumieniowej”. Patent Tesli doty-
czący tej zastawkowej rury z 1916 roku[24], która pojawiła się wkrótce po
próżniowej diodzie Fleminga, stanowi kamień węgielny współczesnej wie-
dzy o technice strumieniowej. I znowu – nie udało mu się osiągnąć wiele
korzyści z tego tytułu.
Po kilkudziesięciu latach turbina Tesli zaczęła w końcu wzbudzać pew-
ne zainteresowanie, na jakie od dawna zasługiwała. W roku 1972 Walter
Baumgartner zbudował eksperymentalny model turbiny Tesli i urucha-
miał ją na sprężonym powietrzu wspomaganym wtryskiem pary, uzysku-
jąc moc około trzydziestu koni mechanicznych przy szybkości osiemnastu
tysięcy obrotów na minutę.
W latach osiemdziesiątych koncepcja turbiny była intensywnie rozwi-
jana do zastosowań w pojazdach i elektrowniach przez firmę SunWind,
Ltd. w Sebastopolu w Kalifornii. Firma ta zastosowała zmodyfikowaną
wersję turbiny, napędzaną spalaniem wodoru jako optymalnego paliwa, w
trzykołowym pojeździe o nazwie Rainbow. Turbina mogła spalać także
propan, alkohol etylowy i benzynę. Prezes firmy SunWind Mark Goldis
stwierdził, że pracownik naukowo-badawczy Peter Myers zbudował eks-
perymentalny model turbiny, którym zweryfikował jej wyniki do takich,
jakie przewidywał Tesla.
– Większości wcześniejszych eksperymentatorów nie udawało się zbu-
dować turbiny Tesli, ponieważ nie rozumieli oni różnic między przepły-
wem laminarnym a turbulentnym – powiedział Goldis. – Turbina ta jest
niedroga i nieskomplikowana w wykonaniu.
*
W 1914 roku otwarto Kanał Panamski, który połączył Atlantyk z Oce-
anem Spokojnym. Henry Ford założył „ruchomą linię montażową” do pro-
dukcji samochodów. Albert Einstein dopracował teorię względności, a Eu-
ropę ogarnęła wojna, do której Stany Zjednoczone na razie się nie miesza-
ły. Wywołał ją rodak Tesli, serbski student nazwiskiem Gawriło Princip.
28 czerwca 1914 roku w Sarajewie Gawriło podbiegł do samochodu
wiozącego następcę tronu monarchii austro-węgierskiej arcyksięcia Fran-
ciszka Ferdynanda i jego małżonkę Zofię. Dwukrotnie nacisnął spust re-
wolweru. Pierwsza kula trafiła Franciszka Ferdynanda w szyję i rozerwała
tętnicę. Druga raniła śmiertelnie Zofię, która osunęła się na kolana męża.
Lekarz był na miejscu, ale niewiele mógł pomóc. Książęca para skonała po
kilku minutach. Powodem zamachu było powszechne mniemanie, że Fran-
ciszek Ferdynand lada chwila może zastąpić na tronie bardzo leciwego już,
bo osiemdziesięcioczteroletniego Franciszka Józefa. Wiadomo było, że po
objęciu władzy doprowadzi on do głębokich zmian w monarchii, które
utrudnią zjednoczenie południowych Słowian pod przewodnictwem Ser-
bii, o czym marzył Gawriło Princip i jego koledzy z organizacji „Młoda Bo-
śnia”. Patriotyzm i entuzjazm kazały im dokonać tego szaleńczego czynu,
ale młodzi ludzie byli tylko narzędziem w rękach innych. Decyzję o zama-
chu podjęli oficerowie serbskiego wywiadu skupieni w nielegalnym stowa-
rzyszeniu „Czarna Ręka”. Zaplanowali ten akt w każdym najdrobniejszym
szczególe i wykorzystali chłopców z „Młodej Bośni”.
4 lipca odbył się pogrzeb książęcej pary. Wydawałoby się, że sprawa
dobiegła końca. Zamachowcy byli w więzieniu, ofiary pogrzebano. Ale jak
powiada Pismo Święte: Quia ventura seminabunt, et turbinem metent – Bo
wiatr siać będą, a zbiorą burzę[25]. W stolicach państw europejskich zaczy-
nała tymczasem działać straszliwa machina...
Wiedeń wystosował ultimatum, w którym zażądał kontroli Austriaków
*
Dla populacji Serbów w Ameryce wojna przyszła znacznie wcześniej,
niż dla całego kraju. Miejscowi (Jugo-) Słowianie odczuli wstrząs, gdy Ser-
bia poparła ruch zjednoczenia Pan-Slav, który w końcu doprowadził do po-
żogi wojennej. Serbski nacjonalista dokonał zamachu na arcyksięcia Fran-
ciszka Ferdynanda w Sarajewie, w Bośni, doprowadzając do tego, że siły
centralne, w skład których, między innymi, wchodziła Austria i Niemcy –
dokonały najazdu na Serbię i Czarnogórę. Wkrótce wieści o okropnych
cierpieniach ludności serbskiej dotarły do Stanów Zjednoczonych.
Wysiłki organizowania pomocy zostały rozpoczęte przez miejscowych
emigrantów pod auspicjami Serbskiego Kościoła Prawosławnego i Serb-
skiego Czerwonego Krzyża, w którym przewodniczącym był Pupin. Kolej-
ny dowód antypatii pomiędzy dwoma naukowcami przytacza pewna histo-
ria z tamtego okresu. Wielebny Peter O. Stijacič wraz ze znanym profeso-
rem teologii z Serbii odwiedzili pewnego razu Teslę, zwracając się do niego
z apelem o jedność amerykańskich Serbów, by natchnąć ich chęcią więk-
szej hojności w pomocy dla ojczyzny. Zaproponowali niewinnie, by taki
apel podpisał słynny Nikola Tesla, Michael Pupin oraz serdeczny przyjaciel
Tesli dr Paul Radosavljevič (znany jako dr Rado), który wykładał na nowo-
jorskim uniwersytecie. Tesla grzecznie poprosił, by usprawiedliwili jego
odmowę, wiedząc o niemożności osiągnięcia jakiejkolwiek zgodności z Pu-
pinem na temat słów czy zdań, nie wspominając już o apelu o jedność.
– A gdyby zajmująca się organizowaniem jedności komisja nie mogła
się zebrać... Amerykańscy Serbowie sami mają głowy na karku – powie-
dział filozoficznie, ale z rozbawieniem w oczach.
Wielebny Stijacič wspominał, że kilka lat wcześniej, gdy jako młody pi-
sarz Serbskiej Federacji przyjechał po raz pierwszy do Ameryki, zaskoczy-
ła go obecność w bibliotece publicznej w Chicago tomu poematów autor-
stwa popularnego serbskiego poety Zmaja Jovanovicia. Tłumaczem był
Nikola Tesla. Później, gdy Stijacič został zabrany przez doktora Rado na
spotkanie z wynalazcą w jego biurach na dwudziestym piętrze Metropoli-
tan Tower, powiedział:
– Mr. Tesla, nie wiedziałem, że interesuje pana poezja.
W oczach wynalazcy pojawił się błysk drwiącego rozbawienia.
– Wielu z nas, Serbów, śpiewa – odrzekł. – Ale nie ma nikogo, kto by
nas słuchał.
Na początku XX wieku utworzona została koalicja chorwacko-serbska.
Jej celem było dążenie do połączenia ziem chorwackich oraz uzyskania sa-
modzielności finansowej i swobód demokratycznych. Koalicja ta była naj-
mocniejszym ugrupowaniem w sejmie do 1918 roku. Ugrupowanie cały
czas było atakowane przez Austrię i Węgry, a mimo to rosło w siłę. W cza-
sie I wojny światowej powstał w 1914 roku Komitet Jugosłowiański, który
został zorganizowany w Rzymie, a swoją działalność kontynuował w Lon-
dynie. Bardzo ważną datą okazał się 20 sierpnia 1917 roku, kiedy to na
wyspie Korfu Komitet Jugosłowiański wraz z rządem serbskim ogłosił
wspólną deklarację o utworzeniu państwa Słoweńców, Chorwatów i Ser-
bów pod berłem króla Piotra I. Była to monarchia konstytucyjna pod ber-
łem serbskiej dynastii Karadziordziewiciów. Dwanaście lat później następ-
ca króla Piotra I – Aleksander I, popierając ruch secesji Chorwacji, ustano-
wił dyktaturę. Kraj w ten sposób przynajmniej uzyskał jedną nazwę dla ca-
łej ludności i jego części składowych – Jugosławia. Tesla uznał zarówno
Aleksandra I, jak i zjednoczenie.
W tym samym czasie Główny Zarząd Chorwackiej Partii Prawa upo-
ważnił Ante Pavelicia do podjęcia wszystkich możliwych działań mających
na celu stworzenie niezależnego państwa. W ten sposób powstała właśnie
terrorystyczna organizacja ustaszy[26], która głosiła niepodległość. W
1934 roku na jej zlecenie zamordowano w Marsylii króla Aleksandra.
*
„The New York Times” z 6 listopada 1915 przyniósł na pierwszej stro-
nie sensacyjną wiadomość, opartą na depeszy agencji Reutera: „Tesla i Edi-
son mają podzielić się nagrodą Nobla w dziedzinie fizyki”. W wywiadzie
udzielonym gazecie dnia następnego, Tesla powiedział, że nie otrzymał
żadnego oficjalnego potwierdzenia przyznania mu tej nagrody. Spekulował
jednak, że mogła być ona za odkrycie sposobu przesyłania energii bez dru-
tu.
Wielu ludzi otrzymało Nagrodę Nobla, ale też mam nie mniej niż czter-
dzieści osiągnięć utożsamianych w literaturze technicznej z moim na-
zwiskiem. To jest uznanie faktyczne i trwałe, okazane nie przez nielicz-
nych, którzy mogliby się mylić, lecz przez cały świat, który rzadko po-
pełnia błędy. I ja przyznawałbym wszystkie Nagrody Nobla każdemu z
tych osiągnięć przez tysiąc następnych lat.
Choć jego fizyka miała słabe punkty (Tesla do końca nie wierzył, że
prędkość światła jest największą prędkością w naturze), jego proroctwa
brzmiały wystarczająco sensownie. Nie przewidział dokładnie istnienia
dzisiejszych synchronicznych satelitów telewizyjnych działających na mi-
krofalach, jednak coś w tym rodzaju istniało w jego umyśle – jako nastola-
tek stworzył przecież wizję zbudowania pierścienia wokół równika, który
obracałby się synchronicznie z Ziemią.
Jeśli nawet nie wynalazł telewizji, to miał przynajmniej jej wyobraże-
nie. Cztery lata później Johnson zaproponował to jako przedsięwzięcie mo-
gące przynieść spore pieniądze. Tesla miał wynaleźć sposób reprodukowa-
nia meczów piłkarskich na domowym ekranie w momencie ich trwania.
– Ja już czekam, kiedy zostanę multimilionerem i to nie będąc w show-
biznesie – odpowiedział z uśmiechem Serb.
Posunął się przy tym znacznie dalej, oferując „najlepsze rozwiązanie”
obejmujące użycie „dziewięciu latających maszyn ze skrzydłami, lecz bez
śmigieł, które zrobią negatywy, wywołają je i odtworzą po powrocie”.
– To wymaga wynalazku, któremu poświęciłem dwadzieścia lat badań,
a który mam nadzieję wreszcie zrealizować – powiedział. – To znaczy tele-
wizji, przesyłania obrazów na odległość po drucie...
Jednak nie kontynuował tego zamiaru, zapewne z braku odpowiednich
środków.
Wiadomość o Nagrodzie Nobla z fizyki za rok 1915, która miała być po-
dzielona pomiędzy Edisona i Teslę, opublikowana została również przez
nowojorskie pisma „Literary Digest” i „The Electrical Work”. Obydwa po-
szły do druku przed 14 listopada, to jest przed datą nadejścia kolejnej de-
peszy Reutera, tym razem ze Sztokholmu, która stała się niszczącą bombą.
Komitet noblowski ogłosił, że nagroda z fizyki podzielona została pomię-
dzy profesora Williama Henry’ego Bragga z uniwersytetu w Leeds w Anglii
i jego syna W. I. Bragga z uniwersytetu w Cambridge, za badania nad stoso-
waniem promieni X do określania struktur kryształów.
Cóż takiego się stało? Tego, na dobrą sprawę, nie wiadomo dokładnie
do dzisiaj. Fundacja Nagrody Nobla odmówiła jakichkolwiek wyjaśnień. Je-
den z biografów i bliski przyjaciel Tesli powiedział lata później, że Serbo-
-Amerykanin odmówił tego zaszczytu, oświadczając, że odkrywca nie
może dzielić nagrody ze zwykłym wynalazcą. Jeszcze inny biograf posunął
tę teorię dalej, mówiąc, że to Edison miał oponować przeciw podziałowi
nagrody, twierdząc z właściwym sobie „sardonicznym i sadystycznym po-
czuciem humoru”, że pozbawił Teslę dwudziestu tysięcy dolarów, gdyż
wiedział, jak bardzo były mu potrzebne pieniądze.
Jednak nie istnieje żaden prawdziwy dowód na to, że to któryś z nich
odmówił przyznania nagrody. Fundacja Nobla oświadczyła krótko, że
„wszelkie pogłoski o tym, że ktoś nie otrzymał Nagrody Nobla, ponieważ
ujawnił zamiar odmowy jej przyjęcia, są po prostu śmieszne”. Odbiorca na-
grody nie ma nic do gadania w tej sprawie. Oczywiście może odmówić jej
przyjęcia po fakcie, jeśli tak zadecydował, ale nie samego przyznania. Fun-
dacja jednak nie zaprzeczyła, że kandydatury Tesli i Edisona były rozważa-
ne w pierwszej kolejności. Majątek i posiadana przez Edisona sława były
bezpieczne; niezbyt mu zależało na takim zaszczycie. Jednak dla Tesli było
to jeszcze jedno okrutne rozczarowanie. I na pewno nie był mu potrzebny
tego typu rozgłos w tak krytycznym czasie.
*
Scherff opuścił tej jesieni Wardenclyffe. Ani na chwilę jednak nie spu-
ścił oka z finansowych spraw Tesli, pracując dla niego wieczorami i w
weekendy, zawsze pamiętając zgłosić należności podatkowe na czas. Świa-
towy system radiofoniczny – koncepcja zaprojektowana po to, by łączyć
prawie wszystkie aspekty nowoczesnej komunikacji – wyglądał na spisany
na straty. Jednak tak długo, jak stała wieża, Tesla kontynuował wysiłki, by
ją dokończyć. Pracownicy tymczasem opuszczali go, jak szczury tonący
okręt.
Dozorca pozostał w pracy jeszcze przez jakiś czas. Gdy pojawiali się za-
ciekawieni dziennikarze, pozwalano im wdrapywać się na szczyt wieży,
skąd roztaczał się szeroki widok na Long Island Sound. Konstrukcja wyglą-
dała na lekką, mimo że postawiona została całkowicie bez użycia metalu,
dotyczyło to nawet kołków łączących drewniane kolumny z poprzecznica-
mi ram. Po zrezygnowaniu z planu pokrycia kopuły miedzianym obiciem
Tesla zainstalował odejmowaną okrągłą tarczę, poprzez którą wiązka pro-
mieniowania mogła być wysyłana do zenitu.
Odwiedzający zauważali laboratorium wypełnione ciekawymi i skom-
plikowanymi sprzętami. Obok wyposażenia do wydmuchiwania szkła, był
tam kompletny warsztat mechaniczny z ośmioma tokarkami, urządzenia
do wytwarzania promieni X, rozmaitość cewek wysokiej częstotliwości,
jedna ze sterowanych radiem łodzi-robotów Tesli i gabloty wystawowe
wypełnione tysiącami lamp i baniek szklanych. Było tam też biuro, biblio-
teka, pomieszczenie z instrumentami, generatory prądu i transformatory
oraz wielki skład kabli i przewodów. Ale gdy odszedł stróż, dobrali się do
tego wandale, porozbijali sprzęty, splądrowali kartoteki, podeptali poroz-
rzucane dokumenty.
Żeby móc utrzymać przez lata swój modny styl życia w Waldorf-Asto-
rii, Tesla przekazał wcześniej dwa zastawy hipoteczne właścicielowi hote-
lu, George’owi C. Boldtowi. Zabezpieczały one rachunki na kwotę około
dwudziestu tysięcy dolarów. Poprosił też, by zastawy te nie zostały zareje-
strowane, obawiając się zrujnowania swej finansowej wiarygodności. Gdy
w roku 1915 nie był już w stanie dokonywać żadnych płatności, przepisał
dokumenty Wardenclyffe na Waldorf-Astoria Inc.
Hotelowa korporacja usiłowała obrócić to dziwne zabezpieczenie na
gotówkę, ale w tych czasach nikt nie miał pomysłu, co zrobić z ruiną świa -
towego centrum radiofonicznego. Zainteresowano tym Departament Woj-
ny, lecz nic z tego nie wyszło. Następnie rozważano wykorzystanie terenu
pod wytwórnię marynat. Dowiadując się o tym, Tesla musiał być zrozpa-
czony. Ale i tym razem nikogo to nie zainteresowało. A w roku 1917 zaczę-
ły się rozchodzić pogłoski, że niemieccy szpiedzy obrali sobie wieżę za kry-
jówkę, obserwując ruch alianckich statków i drogą radiową przekazując o
tym sygnały U-bootom.
4 lipca 1917 roku eksplozja ładunku dynamitu rozniosła wieżę w drob-
ny mak. Gazety doniosły, że wybuch został zlecony przez rząd amerykań-
ski, żeby powstrzymać szpiegostwo. Tesla oficjalnie zaprzeczył tym pogło-
skom. Faktycznie wieża została zniszczona w ramach kontraktu na wyko-
rzystanie odpadów, zawartego pomiędzy właścicielami a Smiley Steel
Company of New York, ale wynalazca nie życzył sobie ujawniać rzeczywi-
stych właścicieli. A zniszczona została jedynie w zamiarze odzyskania kil-
ku dolarów z resztek.
Wieża okazała się być zbudowana solidniej, niż przypuszczali burzycie-
le. Trzeba było zwiększyć siłę wybuchu, bo trzymała się swego miejsca,
jakby była w nim zakorzeniona. Operacja przyniosła korporacji 1 750 dola-
rów powyżej jej kosztów. Jakiś śmieciarz zauważył jedną z notatek Tesli
targaną wiatrem po ulicy...
„Czarodziej z Wardenclyffe” utracił swój czarodziejski zamek. Urządze-
nie, które miało odmienić świat i zapewnić ludziom darmową energię, wy-
rzucono na złom, jak nikomu niepotrzebne śmieci...
– Wcale nie płakałem, gdy zobaczyłem to miejsce po tak długiej prze-
rwie – powiedział wynalazca do Scherffa. – Ale byłem tego bardzo bliski.
Marzenie o „darmowej energii dla świata” legło w gruzach wraz z nie-
dokończoną wieżą. Pozostał trzydziestometrowy szyb, wypełniany przez
lata toksycznymi odpadami przez firmę materiałów fotograficznych
Peerless, resztki masywnych fundamentów i budynki z czerwonej cegły
porośnięte dzikim winem.
Wardenclyffe było ostatnią z szans na ziszczenie się idei wynalazcy.
Świat kierował się bowiem ku ciemności. Wielki krach nadszedł niedługo
po I wojnie światowej, po której nadciągała następna.
Koncepcja wolnej energii stała się rodzajem obsesji Tesli. Już do końca
życia wynalazca wykorzystywał każdą wolną chwilę na jej poszukiwanie.
*
Obmyślona przez Teslę koncepcja pionowego startu przyciągała zain-
teresowanie przez prawie dekadę po jego śmierci. Wtedy to, we wcze-
snych latach pięćdziesiątych, zarówno firma Convair, jak i Lockeed testo-
wały urządzenia latające, które, chociaż w konstrukcji bardziej wyrafino-
wane, wiernie odpowiadały zasadom podanym przez Teslę.
*
W bardziej praktycznych momentach Tesla projektował specjalnie
montowane świetlne pręty i systemy klimatyzacji, a także pisał oferty dla
producentów, demonstrując działanie turbiny na gazach odpadowych z fa-
bryk i młynów. Zawsze starał się maksymalnie wykorzystywać paliwa po-
chodzące z ograniczonych zasobów.
Podczas gdy jego wyobraźnia wybiegała w daleką przyszłość, obecna
sytuacja z dnia na dzień stawała się coraz bardziej ponura. Czasami poja-
wiały się między nim a Scherffem spory o pieniądze, lecz szybko były od-
puszczane. Scherff pisał, że wierzyciele „tropią go uparcie, jak psy myśliw-
skie” i że choroba jego żony wpędziła go w długi. Wyrażał nadzieję, że Te-
sla zwróci mu któreś z pożyczek. Wynalazca odpowiedział wzniosłymi sło-
wami:
*
Obok innych problemów pojawił się w tym okresie nowy – z byłym
pracownikiem Fritzem Lowensteinem. Już od czasów, gdy wynalazca pro-
wadził w Kolorado swe sekretne badania, miał podejrzenia co do jego lo-
jalności. Jego wątpliwości rozproszyły się, gdy ten niemiecki inżynier po-
wrócił do pracy w Wardenclyffe, ale w ciągu kilku lat ich znajomość zakoń-
czyła się z powodów finansowych.
Lowenstein okazał się potem dobrze prosperującym wynalazcą urzą-
dzeń radiowych. W roku 1916 został wezwany na kluczowego świadka w
sprawie o defraudację firmy Marconi Wireless Telegraph Company of
America przeciw firmie Kilbourne & Clark. Poświadczył wtedy, że w jego
przekonaniu radiowe patenty Tesli miały wpływ na patenty Marconiego.
W ostatniej jednak chwili zmienił zeznania i zaczął świadczyć na korzyść
Marconiego. Zarzucano mu kłamstwa, ale nic nie zostało udowodnione. W
wyniku tego zrodziła się trwała wrogość Tesli do Lowensteina. Okazało
się, że w latach 1910–1915 Tesla pożyczał mu spore kwoty pieniędzy. Trzy
lata później wynalazca wytoczył przeciw niemu sprawę, ale nie stawił się
na przesłuchanie.
Anne Morgan, teraz znana już szeroko ze swej własnej działalności, po-
nownie pojawiła się w życiu Tesli wkrótce po śmierci jej ojca. Wynalazca
napisał do niej, zapewniając o swym głębokim podziwie dla starszego Mor-
gana, który to podziw przetrwał rozczarowania związane z pieniędzmi:
Jak Tesla z pasją zajmował się swą turbiną, tak Anne w energiczny spo-
sób wypełniała swe życie działalnością humanitarną, zajmując się eduka-
cją, sprawami dzieci, warunkami pracy kobiet i opieką nad imigrantami –
nie mówiąc o modzie czy problemach ludzi służących u bogatych. Jak
wcześniej Frances Perkins[31] przemierzała Amerykę wzdłuż i wszerz, wy-
głaszając odczyty w klubach kobiecych na temat ich spraw. Konferowała z
sędziami na temat problemów bezdomnych i wykorzystywania młodych
kobiet. Chociaż dawno zapomniała o swym oczarowaniu Teslą, nadal
utrzymywała z nim kontakt:
*
Od kilku lat, a dokładnie od roku 1914, w dalekiej Europie trwała woj-
na. Śmierć zbierała krwawe żniwo, jak nigdy przedtem w dziejach świata.
Setkami tysięcy wykrwawiała się i topniała odarta z rozsądku ludność pod
Verdun, nad Marną, na polach Flandrii, nad Narwią, pod Lwowem, na Kau-
kazie, w Mezopotamii, na Bałtyku, na Morzu Północnym i na wodach Atlan-
tyku.
Początkowo wierne doktrynie izolacjonizmu Stany Zjednoczone trzy-
mały się od konfliktu z daleka. Ten stan rzeczy umacniały jeszcze wpływo-
we rzesze ludności niemieckiej wspierane przez Irlandczyków, którzy w
zwycięstwie Niemiec widzieli szansę na pokonanie swojego największego
wroga – Anglii. Żydzi z kolei byli przeciwni udzieleniu pomocy caratowi.
Neutralność była zresztą bardzo dochodowa. Wartość amerykańskiego
eksportu do państw Ententy wyniosła w pierwszym tylko roku wojny 825
milionów dolarów, do państw centralnych zaś 179 milionów. Kokosowe
interesy robił przemysł zbrojeniowy. Wartość sprzedanych do Europy ma-
teriałów wybuchowych wzrosła z sześciu milionów w roku 1914 do 467
milionów w 1916.
Prąd podniecenia przenikał cały kraj. Tego rodzaju emocji społeczeń-
stwo nie doświadczyło od lat bez mała sześćdziesięciu. Awantura hiszpań-
ska była raczej ekspedycją niż wojną. Interesy ożywiły się, a ceny zaczęły
rosnąć. Brytyjscy agenci od zakupów krążyli po kraju, nabywając żywność,
odzież, metale i chemikalia. Brali wszystko, co tylko nie było przybite
gwoździem i płacili za to grubo. Między innymi kupowali fasolę, bo fasola
daje się łatwo przewozić i nie psuje się, a człowiek może łatwo na niej wy-
żyć. Fasola doszła do dwunastu i pół centa za funt i ciężko ją było znaleźć.
Farmerzy nie mogli sobie darować, że przed sześcioma miesiącami zakon-
traktowali swoją fasolę za marne dwa centy powyżej ustalonej ceny. Lu-
dzie w gruncie rzeczy nie wierzyli w wojnę nawet wówczas, gdy ją plano-
wali.
Wprawdzie sympatia większości Amerykanów była po stronie Anglii i
Francji, ale nie oznaczało to wcale, że chcieliby oni wysyłać swych żołnie-
rzy, aby masowo ginęli w europejskich okopach. O tej sympatii zresztą w
dużej mierze decydowały również silne przedwojenne powiązania banków
amerykańskich, angielskich i francuskich. Sam prezydent Woodrow Wilson
również początkowo nie chciał włączania się w konflikt. Jeszcze w czasie
kampanii wyborczej w listopadzie 1916 roku jego partia reklamowała
swojego kandydata jako człowieka, który „trzyma nas z dala od wojny”. Z
czasem jednak owładnięty ideą uzyskania znacznego wpływu na stosunki
międzynarodowe zaczął robić, co tylko się da, aby ten stan rzeczy zmienić.
Ułatwili mu to sami Niemcy, którzy w lutym 1915 roku rozpoczęli nie-
ograniczoną wojnę podwodną. Ogłosili strefę wód dookoła Wielkiej Bryta-
nii obszarem wojny i zapowiedzieli, że statki neutralne mogą tam wpływać
tylko na własne ryzyko. W maju 1915 roku w pobliżu Irlandii ofiarą nie-
mieckiej łodzi podwodnej U-20 padł brytyjski parowiec „Lusitania”, który
zatonął wraz z 1198 pasażerami na pokładzie. Było wśród nich aż 128
obywateli amerykańskich, co spowodowało w Stanach prawdziwy szok
społeczny i znacznie pomogło ambicjom Wilsona. 16 sierpnia torpedy nie-
mieckiego okrętu podwodnego posłały na dno inny statek angielski, „Ara-
bie”, na którym znowu zginęli amerykańscy obywatele.
Tak naprawdę jednak chodziło o pieniądze (zawsze chodzi o
pieniądze), które Ameryka pożyczyła państwom Ententy na pokrycie kosz-
tów prowadzenia wojny i o zwrocie których w razie wygranej Bloku Cen-
tralnego mogłaby zapomnieć. 6 kwietnia 1917 roku Stany Zjednoczone
przystąpiły do wojny. Generał John Joseph Pershing wprowadził amery-
kańskie dywizje na obficie zroszone krwią pola walczącej Francji. „La
Fayette, jesteśmy tutaj!” – zawołał schodząc na ląd we francuskim por-
cie[32].
Ogłoszono powszechną mobilizację i tysiące młodych ludzi przywdzia-
ło zgrabne, zielone mundury, by barwić je na czerwony kolor gdzieś na po-
*
Gdy Ameryka przystąpiła do wojny, niemieckie łodzie podwodne zata-
piały miesięcznie prawie milion ton frachtu dla sił alianckich, a kwestia ich
wykrywania stała się sprawą najwyższej wagi. Nie było wtedy jeszcze waż-
nym znalezienie sposobu przewidywania ataków lotniczych, aczkolwiek
niemieckie samoloty dalekiego zasięgu i zeppeliny (sterówce) dokonywały
z pewną regularnością nalotów na Anglię i środkową Francję. Chociaż
można było przewidzieć, że bombardowania z powietrza staną się w koń-
cu okropnie niszczące, obecnie tak jeszcze nie było – wojna powietrzna
wciąż uważana była za romantyczną i pełną fantazji, uzewnętrzniającą
skrywaną skłonność do bohaterstwa nawet pośród jej ofiar. Niemieckie
bombowce zrzucały pierwsze bomby na Paryż, a paryżanie obserwowali
to, stojąc na ulicach. Gdy z powietrza zaatakowano Londyn, londyńczycy
deptali pierwiosnki i rzędy krzewów, goniąc do miejsc bombardowania.
Strącony w płomieniach sterowiec opisywano w prasie jako „bez wątpie-
nia największe bezpłatne widowisko, jakim kiedykolwiek cieszyła się stoli-
ca Zjednoczonego Królestwa”. W tych okolicznościach nie można się dzi-
wić, że gdy Tesla po raz pierwszy zaczął rozważania o militarnym zastoso-
waniu radaru, to skupił się bardziej na wykrywaniu okrętów i łodzi pod-
wodnych niż nieprzyjacielskich bombowców.
Oczywiście radar nie nazywał się jeszcze wtedy radarem. Słowo to
utworzono dopiero na początku lat czterdziestych XX wieku z pierwszych
liter angielskiego terminu Radio Detection And Ranging (wykrywanie oraz
wyznaczanie odległości za pomocą fal radiowych). Wcześniejszy termin
brytyjski RDF (Radio Direction Finding) został zastąpiony jego amerykań-
skim odpowiednikiem, który przyjął się w wielu językach. Tak czy inaczej
chodzi tu o urządzenie do wykrywania obiektów wykorzystujące zjawisko
odbicia fal radiowych (najczęściej w tym celu wykorzystuje się pasmo mi-
krofal) od wykrywanych obiektów lub fal wysyłanych przez te obiekty. W
radarze aktywnym nadajnik emituje wiązkę promieniowania oświetlającą
badany obszar, sygnał odbija się od obiektu i odbierany jest w odbiorniku
znajdującym się zazwyczaj w tym samym miejscu, co nadajnik. Jako sygnał
sondujący można stosować krótkie impulsy o dużej mocy (w radarze im-
pulsowym) lub falę ciągłą (w radarach policyjnych, radarach FMCW i rada-
rach szumowych).
Radar pasywny sam nie emituje promieniowania elektromagnetyczne-
go, a jedynie odbiera promieniowanie odbite od obiektów pochodzące
zwykle od innych radarów lub nadajników telekomunikacyjnych. Na pod-
stawie opóźnienia czasowego i przesunięcia dopplerowskiego sygnału od-
bitego określa się położenie i prędkość wykrytych obiektów. Czasem (nie-
poprawnie) do radarów zalicza się urządzenia rozpoznawcze (ESM), które
odbierają sygnały nadawane z pokładu obserwowanych obiektów – zwy-
kle sygnały wysyłane w celach komunikacyjnych przez samoloty lub sy-
gnały z radarów pokładowych. Urządzenia takie są w stanie określić kieru-
nek przyjścia sygnału, a w przypadku połączenia ich w sieć – także położe-
nie i prędkości źródeł sygnału[33].
Ogólne zasady radaru Tesla przedstawił szeroko jeszcze w czerwcu
Fale stojące [...] znaczą coś więcej niż telegraf bez drutu na dowolną od-
ległość. [...] Na przykład za ich pomocą możemy ze stacji nadawczej
świadomie spowodować powstanie skutków elektrycznych w dowol-
nym, konkretnie wybranym rejonie świata, możemy określić względną
pozycję lub kurs poruszających się obiektów, takich jak okręty na mo-
rzu, odległość przez nie przebytą czy ich prędkość.
*
W czasie gdy Edison, stłamszony, ale bogaty, wyjechał do Waszyngtonu
– a Tesla, biedny, lecz szykowny, pozostał w Nowym Jorku – obaj zdawali
sobie już sprawę, że szeroka jak rzeka Hudson przepaść pomiędzy nimi, a
nowym pokoleniem fizyków atomowych, ciągle się powiększa. Ci nie mó-
wili o niczym innym, tylko o Einsteinie. Nowi ludzie byli specjalistami, cho-
ciaż przestawianie umysłów na nowe tory było jeszcze we wczesnym sta-
dium wspaniałości.
Michael Pupin wpadł w kłopoty z przeorganizowaniem sekcji dla inży-
nierów w Narodowej Akademii Nauk, która niedawno odmówiła nawet
przyjęcia Edisona. Linia podziału pomiędzy praktykami (inżynierami), a
teoretykami (fizykami) powodowała powstawanie sztucznych różnic, jaki-
mi można było uzasadnić upośledzenie wysiłku wojennego. Ci, którzy byli
wynalazcami, naukowcami i inżynierami, jak Pupin i Tesla, czy też chemi-
kami i wynalazcami, jak Edison – byli niemal z definicji uważani za prze-
żytki. Ci nowi fizycy toczyli gorące dyskusje o przewadze teorii falowych
nad korpuskularnymi. I o teorii względności Einsteina, którą Tesla – posia-
dając własną silną teorię kosmiczną – odrzucił całkowicie.
Gdy ogólna teoria względności Einsteina została opublikowana w roku
1916, nawet jej twórca nie był w stanie w pełni akceptować dynamicznego
wszechświata, jaki ona sugerowała. Zakłopotanie Einsteina spowodowane
było też tym, że w swych kalkulacjach uwzględnił on „czynnik korekty”
(correction factor), który zachowywał możliwość tego, że wszechświat
mógłby mimo wszystko okazać się stabilnym i niezmiennym. Dla Tesli sta-
nowiło to dodatkowy dowód, że relatywiści właściwie nie wiedzą, o czym
mówią. Sam pracował nad teorią wszechświata, którą zamierzał ujawnić
we właściwym czasie, a już wcześniej przedłożył (choć nie opublikował)
swą własną teorię grawitacji.
Wierzył głęboko i często to powtarzał, że energia atomowa to po
pierwsze niewypał, a po drugie – jest ogromnie niebezpieczna i trudna do
kontrolowania. Nie był w tym przekonaniu odosobniony Einstein także
miał w tej mierze poważne wątpliwości. Już w roku 1928 dr Millikan po-
wiedział:
Tesla być może poczuł gorycz, kiedy usłyszał, jak któryś z tych „no-
wych fizyków” rzucił żart przypisywany sir Williamowi Braggowi, współ-
laureatowi Nagrody Nobla w roku 1915, (tej nagrody, która należała się
jemu): Bóg napędza elektromagnetyzm w poniedziałki, środy i piątki,
zgodnie z teorią falową, jak powiedział Bragg, a diabeł robi to na podsta-
wie teorii kwantowej we wtorki, czwartki i niedziele.
W późniejszym życiu poglądy Tesli skłaniały się coraz bardziej ku zuni-
fikowaniu fizycznej teorii. Uważał, że cała materia pochodzi od pierwotnej
substancji, od „świecącego eteru”, który wypełniał cały kosmos, i uparcie
utrzymywał, że promienie kosmiczne i fale radiowe czasami poruszały się
szybciej niż światło[34].
Młodsi naukowcy, którzy w większości powiązani byli z uniwersyteta-
mi, zaczynali właśnie dostrzegać, jakim ogrodem ziemskich rozkoszy mogą
być sponsorowane przez rząd badania. Paradoksalnym przykładem był
Edison, twórca nowoczesnego laboratorium badań przemysłowych, który
dostarczył im sposobu realizacji tych marzeń. W swej pierwszej wypowie-
dzi jako przewodniczący Doradczej Rady Marynarki powiedział on, iż nie
uważa, by „badania naukowe konieczne były w większym wymiarze”.
*
Tesla, którego opisy przyszłościowego radaru zostały oficjalnie zlekce-
ważone, nie musiał przejmować się takimi drobiazgami jak urządzenia na-
słuchowe. Bardziej interesowały go pociski kierowane i maszyny prowa-
dzące do sądu ostatecznego. Dopuścił w sposób prowokacyjny „The New
York Times” do zerknięcia na zastosowanie jego ostatniego patentu doty-
czącego nowego urządzenia „jak grom Zeusa” mogącego zniszczyć całą flo-
tę okrętów wojennych wroga, nie wspominając o jego armiach. „Times” na-
pisał: „Dr Tesla podkreśla, że nie ma w tym niczego sensacyjnego, że jest to
tylko owoc wieloletniej pracy i badań”.
Opisał to urządzenie jako pocisk, który mknąłby w powietrzu z prędko-
ścią 300 mil na godzinę, taki bezzałogowy statek powietrzny, bez żadnego
silnika i skrzydeł, mogący zrzucać bomby w dowolnym punkcie globu. Te-
sla powiedział, że skonstruował już bezprzewodowy nadajnik o mocy wy-
starczającej do wykonania tego zadania, ale nie nadszedł jeszcze czas, by
ujawnić szczegóły tego kierowanego pocisku.
Nie porzucił też planu stworzenia floty okrętów wojennych. Prawie rok
wcześniej nalegał na rząd, by wzdłuż obydwu brzegów oceanicznych, na
strategicznie uzasadnionych wzniesieniach zainstalować wiele stacji bez-
przewodowego sterowania dowodzonych przez kompetentnych oficerów:
„Gdy Tesla formułował swe zasady, to musiał mieć coś z proroka lub wi-
zjonera, jako że nie posiadał on środków do ich realizacji i trzeba to do-
dać, że jeśli faktycznie miał wizje, to były to wizje sensowne”.
*
Tesla przechodził obok Klubu Inżynierów (Engineers’ Club) prawie co-
dziennie, ale nigdy nie wchodził do środka. Budynek stał, i nadal stoi, na
wprost Bryant Park, prostokątnego kawałka pokrytych sadzą traw i bez-
listnych drzew, z tyłu, za biblioteką publiczną, gdzie codziennie chodził
karmić gołębie. Inżynierowie przyglądali się z okien tej dziwnej, wysokiej
postaci, mniej okazale ubranej niż w latach świetności, lecz nadal dumnie
wyprostowanej, udającej się do parku i witanej świergotem ptaków. Gołę-
bie nawet wtedy nie były postrzegane pozytywnie. Ich głód wydawał się
poruszać serca tylko takich ludzi, którzy jak one, byli w potrzebie. Ptaki
przemawiały do uczuć dziwaków, ludzi samotnych, niesolidnych, zwykle
biednych i ekscentrycznych. Ważni inżynierowie nie plątali się po parku,
karmiąc brudne ptaszyska.
Dziennikarze też zauważyli, jak Tesla pełnił swą misyjną pracę wobec
ptactwa. Wracając do domu po północy, reporterzy mogli napotkać go sto-
jącego w ciemności, zatopionego w myślach. I kilka ptaków pobierających
pokarm z jego ręki lub z ust, nawet jeśli wiadomo było, że ptaki nie widzą
w nocy i wolą być wtedy w swych gniazdach. W takich sytuacjach Tesla był
skłonny dawać reporterom do zrozumienia, że nie obchodzi go rozmowa z
nimi. Dwóch z nich zrozumiało później dlaczego. Inny dziennikarz napisał
o spotkaniu Tesli spacerującego tu i tam po Dworcu Centralnym. Zapytany,
czy czeka na pociąg, odpowiedział: „Nie, ja tutaj odbywam swoje przemy-
ślenia”.
Wieczorem w dniu uroczystości wręczenia Medalu Edisona w Klubie
Inżyniera wydano bankiet. Po jego zakończeniu członkowie i goście zgro-
madzili się w przejściu budynku Zjednoczonych Stowarzyszeń Inżynierów
(United Engineering Societies) na Trzydziestej Dziewiątej Ulicy, by wysłu-
chać przemówień. Była to bardzo elegancka impreza. Honorowy gość za-
chowywał się bez zarzutu, jego promieniująca osobowość jaśniała bla-
skiem, jak za czasów młodości. Oczy wszystkich wodziły za jego wysoką,
charyzmatyczną postacią. Jednak gdzieś pomiędzy salą bankietową a po-
bliskim audytorium Tesla zniknął.
Jak takiej sztandarowej figurze udało się zniknąć? – Behrend w żaden
sposób nie mógł sobie tego wyobrazić. Komitet otrząsnął się z wrażenia,
rozpoczęły się poszukiwania honorowego gościa. Kelnerzy przeglądali toa-
lety. Behrend myśląc, że Tesla źle się poczuł, pospieszył na ulicę, by złapać
taksówkę i udać się do hotelu Tesli St. Regis. Ale wiedziony impulsem, za-
miast tam pojechać skierował swoje kroki do Bryant Park.
Idąc w coraz bardziej gęstniejącym zmierzchu, dotarł do wejścia do
parku tylko po to, by stwierdzić, że blokuje je przyglądająca się czemuś w
cieniu grupa spacerowiczów. Przebiwszy się przez nich, zobaczył Teslę po-
krytego od stóp do głów girlandami ptaków. Przysiadały mu na głowie,
dziobały ziarno z jego rąk i pokrywały ramiona, podczas gdy żywy, gulgo-
czący dywan tłoczył się wokół jego czarnych, wieczorowych butów. Wyna-
lazca zauważył Behrenda i ostrożnie położył palec na ustach, uwalniając
przy tym skrzydlatych przyjaciół. W końcu Tesla strzepnął pióra ze swego
wytwornego stroju i pozwolił poprowadzić się z powrotem do sali po swój
dowód uznania.
Mowa referencyjna Behrenda dla starego przyjaciela była szczera i po-
dana kwieciście:
– Czy moglibyśmy wykluczyć z naszego życia przemysłowego wyniki
prac Tesli? – pytał retorycznie. – Zatrzymać ruch kół napędowych przemy-
słu, unieruchomić nasze elektryczne samochody i pociągi, okryć ciemno-
ścią miasta, sparaliżować młyny? Tak daleko sięgają jego prace, to wątek i
osnowa naszego przemysłu. Jego imię oznacza epokę postępu w wiedzy o
elektryczności. Od jego pracy rozpoczęła się rewolucja...
Zakończył, parafrazując powiedzenie papieża o Newtonie:
– Natura i prawa natury leżą skryte w głębi nocy. I rzekł Bóg: Niech sta-
nie się Tesla i stała się światłość!
Zapewne mile połechtały wynalazcę słowa W. W. Rice’a Juniora, preze-
sa AIEE, który przypomniał zebranym postęp w nauce, jaki dokonał się za
sprawą badań Tesli nad prądem zmiennym.
– Jego prace wyprzedziły prace Marconiego i stworzyły podstawy tele-
grafii bezprzewodowej. [...] I tak idąc poprzez wszystkie dziedziny wiedzy i
nauki, znajdujemy znamienne dowody tego, co wniósł Tesla...
Honorowy gość w końcu wstał i mając jeszcze w uszach oklaski, znalazł
w sobie siłę, by wyrazić się w uprzejmych słowach o Edisonie. Wspomniał
swe pierwsze spotkanie „z tym wspaniałym człowiekiem, który wcale nie
posiadał wiedzy teoretycznej i nie był faworyzowany, a który dokonał
wszystkiego sam, osiągając imponujące rezultaty z racji swej pracowitości
i pilności...”. W dalszym toku swego przemówienia, które trwało dłużej, niż
oczekiwali tego inżynierowie, przedstawił swe dzieciństwo i późniejsze ży-
cie, okraszając to zabawnymi anegdotami i wyjawiając, „dlaczego wolał
swą pracę ponad wszelkie nagrody świata”. Tesla wyznał też, że był głębo-
ko religijny, choć nie w ortodoksyjnym znaczeniu tego słowa.
Powiedział, że oddawał się trwałej przyjemności wiary w to, że naj-
większe tajemnice naszego bytu są wciąż niezgłębione oraz że uzyskiwane
zmysłami i poznaniem wszelkie dowody z samej nauki świadczą o tym, że
śmierć może nie być ostatecznym końcem tych cudownych przemian, któ-
rych świadkami jesteśmy.
– Udawało mi się utrzymywać niezakłócony spokój umysłu, stać się od-
pornym na przeciwności i osiągać zadowolenie oraz szczęście do punktu,
w którym możliwe stało się osiąganie satysfakcji nawet z ciemniejszej
strony życia, z trosk i utrapień – powiedział. – Posiadam sławę i niebywałe
bogactwo, i więcej, a ile napisano artykułów, w których obwoływano mnie
niepraktycznym człowiekiem, bez osiągnięć? Ilu biednych, walczących pi-
sarzy nazwało mnie wizjonerem. Takie jest szaleństwo i krótkowzroczność
na tym świecie!
Kilka lat później Dragislav Petkovič, który przybył z Jugosławii, wybrał
się z wynalazcą do Bryant Park w jego codziennej dobroczynnej misji.
Usłyszał wtedy odkrywcze stwierdzenie:
*
Gdy skończyła się sprawa Medalu Edisona, Tesla pojechał pociągiem do
Chicago i poświęcił pozostałą część roku na wysiłki rozwinięcia pewnych
wynalazków – nie tylko w Ameryce, ale także w Kanadzie i Meksyku. W ten
sposób miał nadzieję na nadrobienie europejskich honorariów utraconych
z powodu wojny. Próbne sprawozdanie bilansowe za rok 1917 wykazało
wartość kapitału zakładowego spółki Nikola Tesla Company w wysokości
500 tysięcy dolarów. Koszt utrzymania laboratorium – czterdzieści pięć ty-
sięcy dolarów, wydatki na patenty – 18 938 dolarów. Scherff, przygotowu-
jąc w czasie weekendu zwroty podatków, przypomniał wynalazcy, że rząd
mógłby nałożyć na niego grzywnę w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów
za niedostarczenie sprawozdania. Jeśli w tym roku powstał jakiś zysk net-
to, to Scherff zaniedbał wspomnieć o tym w liście.
Tesla ruszył do pracy, oferując nie tylko swoje wynalazki, ale też same-
go siebie jako konsultanta. Główną ofertę stanowił bezłopatkowy turboge-
nerator płynowy do systemów oświetleniowych – mały, prosty i niezwykle
skuteczny – jak podawał prospekt – „aparat o miażdżącej przewadze”.
Przekazał licencję na swój samochodowy prędkościomierz firmie Waltham
Watch Company, by wkrótce zobaczyć, że produkcja samochodów została
wstrzymana z powodu wojny. Mimo to w roku 1917 uzyskał dochód w wy-
sokości siedemnastu tysięcy dolarów z tytułu tantiem za prędkościomierz i
światła główne lokomotyw.
Męczył się też nad raportem dla Narodowego Komitetu Doradczego ds.
Aeronautyki (National Advisory Committee for Aeronautics) z nadzieją do-
starczania rządowi małego silnika lotniczego ważącego jedną piątą tego, co
stosowany dotychczas silnik Liberty. Wymiana korespondencji z NACA
(poprzednik NASA) nie doprowadziła do podpisania kontraktu.
Pisząc do Scherffa, gdy tylko mógł znaleźć wolną chwilę w tych pełnych
zajęć dniach, donosił mu, że jego badania nad nowym bezprzewodowym
nadajnikiem, który mógłby przekazywać wiadomości w sposób absolutnie
tajny, „dają wielką przewagę zarówno w wypadku większego konfliktu, jak
i w czasie pokoju”. W tym samym czasie Tesla promował też swoje firmy:
Tesla Nitrates Company, Tesla Electro Therapeutics Company i Tesla
Propulsion Company. Pierwsza z nich, która miała produkować nawozy
azotowe za pomocą elektrycznego procesu wykorzystującego azot z po-
wietrza, okazała się ekonomicznie nierealna.
Zdecydowany wydobyć się z długów utrzymywał również odległe labo-
ratorium w Bridgeport (Connecticut) zajmujące się pracą turbin. Tam za-
kontraktował z firmą American and British Manufacturing Company budo-
wę dwóch stacji do łączności bezprzewodowej. Niestety przedsięwzięcia
te, w typie Wardenclyffe, przepadły z powodu braku odpowiedniego kapi-
tału.
Nikt nie mógł więcej twierdzić, że działania Tesli nie były skomercjali-
zowane. Robił pieniądze na niektórych z tych przedsięwzięć – nie jakieś
szczególnie wielkie, ale wystarczające do spłacania Scherffa i utrzymywa-
nia pracowników. Do udręczonego przez wierzycieli Johnsona pisał:
*
Człowiek nie mógł już pójść sobie do ulubionego baru i godnie zamó-
wić drinka – zamiast tego musiał odwiedzać nielegalne lokale, gdzie ser-
wowano bimber, gin z wanny lub coś jeszcze gorszego. Tajne bary kwitły, a
gangsterzy bogacili się. Rozrywkowa młodzież i podlotki spędzały noc po
nocy na tańczeniu charlestona; rynek akcji to wznosił się, to opadał, gdy
spekulanci zdobywali lub tracili fortuny. James J. Walker, hałaśliwy mer
Nowego Jorku i hulaka, należał do tych, którzy znakomicie pasowali do
obecnych czasów. Nikola Tesla z jego wiktoriańskim wyglądem i maniera-
mi – już nie. Zraził się do tego świata bardziej niż kiedykolwiek.
R.P. Hobson, który był kongresmanem i wkrótce miał zostać odznaczo-
ny Medalem Kongresu (nadającym stopień kontradmirała) za odwagę wy-
kazaną w czasie wojny hiszpańsko-amerykańskiej, nie został wybrany do
senatu. Ale nie przegrał – ku silnemu ubolewaniu Tesli – prowadzonej
przez siebie kampanii przeciw piciu. Dla Tesli prohibicja stanowiła niedo-
puszczalne pogwałcenie przez biurokratów wolności obywatelskich. Swo-
bodnie wygłaszał opinię, że prohibicja skraca ludziom życie, wraz z jego
własnym. Nie przewidywał już, że dożyje wieku 150 lat, jak to głosił wcze-
śniej. Komu to – u diabła – przeszkadzało, że chciał zażywać tej boskiej am-
brozji w przyzwoitych, a regularnych ilościach?
Jednak gdy rodzina Hobsona wróciła na Manhattan, Tesla był zadowo-
lony, że on i chwilowy bohater wojny z Hiszpanią mogą znowu być razem.
Hobson zabrał się za inne szlachetne kampanie, między innymi za prze-
wodniczenie międzynarodowej komisji antynarkotykowej, ale zawsze
znajdował czas dla starego przyjaciela. Zapoczątkował miły zwyczaj polo-
wania raz w miesiącu na Teslę w jego hotelu, by wspólnie udać się na fil-
mowy spektakl. Była to interesująco-frywolna rozrywka dla takiej odróż-
niającej się pary. Wychodzili potem z zatęchłej ciemności na blask i dźwię-
czącą atmosferę popołudniowego Times Square i kierowali się do ulubio-
nej ławki w parku. Tam rozprawiali o światowej polityce i nauce lub wspo-
minali dawne czasy.
Obok kina Tesla lubił operę i często bywał na spektaklach. W Metropo-
litan zawsze czekało na niego miejsce w osobistej loży Willima K. Vander-
bilta. Dużym zainteresowaniem wynalazcy cieszył się również teatr. Jego
ulubioną aktorką była Elsa Ferguson (1883–1961), grywająca głównie role
„dam z wielkiego świata”, którą uważał za najbardziej uroczą kobietę wy-
stępującą na scenie. Często doradzał jej, co ma na siebie włożyć, żeby wy-
glądać jeszcze bardziej atrakcyjnie.
Sam ubierał się zresztą zawsze bardzo wytwornie, w myśl powiedze-
nia: jak cię widzą, tak cię piszą. Uchodził za najbardziej eleganckiego męż-
czyznę w całej Piątej Alei. Nie była to jedynie zwykła próżność, elegancki
strój korespondował znakomicie z jego nobliwym zachowaniem i z każdą
cząstką jego osobowości. Poza tym odpowiednie ubranie było częścią
image’u wynalazcy, koniecznego przy załatwianiu interesów. Przywiązy-
wania wagi do stroju wymagał również od swych pracowników.
Obojętnie, co nosił, zawsze nosił jednak dystyngowanie. Do stałych ele-
mentów jego stroju zaliczał się czarny kapelusz „Derby”, parasol i szare,
zamszowe rękawiczki. Co tydzień kupował za dwa i pół dolara nową parę,
po czym wyrzucał je lub oddawał biednym. Każdego tygodnia nabywał też
nowy krawat za dolara, wiążąc go na skomplikowany, poczwórny węzeł.
Gustował głównie w kolorach czarnym i czerwonym, nosił proste, je-
dwabne koszule, każdego dnia świeżą. Pidżamy – również uszyte z jedwa-
biu – musiały mieć wyhaftowane na kieszonce na piersiach jego inicjały.
Buty zamawiał tylko u szewca, zwykle były to długie, spiczaste lakierki.
Zużywał ogromne ilości chusteczek, bowiem nigdy nie oddawał ich do pra-
nia, raz użyte natychmiast wyrzucając.
Rodzajem jeszcze jednej obsesji były częste wizyty u fryzjera. Bywały
okresy, w których odwiedzał zakład fryzjeski nawet trzy razy w tygodniu,
nie po to jednak, by się strzyc, lecz kazał sobie robić... masaż głowy. Na
oparciu fotela musiał obowiązkowo leżeć czysty ręcznik, z którego zresztą
prawie nigdy nie korzystał. Co dziwne, nie miał nic przeciwko używaniu
wspólnej szczotki i brzytwy do golenia.
Sześćdziesięcioczteroletni Tesla był jednak niemal zawsze bez pienię-
dzy. Co pewien czas dopadały go dziwne dolegliwości. Interesy, nad który-
mi tak ciężko pracował w Chicago, marniały. Wardenclyffe nie było już ni-
czym innym, jak tylko smętnym wspomnieniem. W roku 1920 po raz kolej-
ny zwrócił się do dyrektorów Westinghouse’a z propozycją zajęcia się bez-
przewodową transmisją. Ich odmowa spowodowała jego gorzką uwagę, że
w czasach, gdy otrzymali prawa do jego patentów dotyczących prądu
zmiennego, dyrektorzy zapewnili go, iż „żadna jego propozycja złożona
spółce Westinghouse Company nie zostanie odrzucona”.
– Polegałem na tych zapewnieniach – stwierdził – bo ludzie o takim au-
torytecie zwykle mają poczucie zobowiązania wobec pioniera, który stwo-
rzył fundamenty ich dobrze prosperującej działalności.
Oficjele Westinghouse’a odpowiedzieli mu propozycją tymczasowego
zatrudnienia w charakterze konsultanta. W kolejnym roku natomiast nie-
umyślnie skrzywdzili go, rozpoczynając działanie „Radio-phone
Broadcasting System” w Newark (New Jersey) prezentujący serwisy wia-
domości, koncerty, doniesienia o żniwach i wydarzeniach na rynku. Zapro-
sili go, by gościnnie wygłosił przemówienie do „niewidocznego audyto-
rium”. Przypomniał im wtedy wyniośle, że długo pracował nad rozwinię-
ciem systemu nadawczego, opasującego cały glob: „Zanim przemówię do
«niewidocznego audytorium», proszę mi wybaczyć, wolę zaczekać, aż mój
projekt zostanie zakończony”.
W tym samym jednak czasie ponownie zaoferował firmie
Westinghouse konstrukcję jego „komercyjnie atrakcyjnej turbiny”, która –
jak ich zapewniał – mogła przynieść firmie miliony dolarów oszczędności.
Ale też ostrzegł, że nie może być żadnych dodatkowych warunków. Mógł
produkować turbinę od razu, ale nie zgadzał się na „żadne eksperymenty”.
Odpowiedź była nieznośnie typowa. Prezes zarządu Guy E. Tripp napisał,
że nie może wejść w takie porozumienie, ponieważ opinia jego inżynierów
na ten temat była negatywna, „a oczywistym jest, że musimy polegać na
zdaniu naszych inżynierów”.
*
W życiu Tesli pojawiło się w latach dwudziestych dwóch szczególnych
przyjaciół – rzeźbiarz i pisarz. Ich indywidualne talenty ocaliły jego imię i
osiągnięcia przed zapomnieniem, jakie go doświadczały nawet znane oso-
by niemające dziedziców lub ugruntowanej reputacji pobudzającej pu-
bliczną pamięć. Dziewiętnastoletni pisarz Kenneth M. Swezey zajmujący
się tematyką naukową pojawił się na scenie, by znaleźć się w gronie wiel-
bicieli wynalazcy, a jugosłowiański rzeźbiarz w średnim wieku Ivan Me-
štrović, znany już w Europie, przybył do Nowego Jorku promować swe
prace w Ameryce.
Tesla i rzeźbiarz rozkoszowali się wspomnieniami z okresów swego
dzieciństwa w górach Jugosławii. W głębi serca obaj byli poetami. Często
spotykali się w Nowym Jorku, dyskutując o wszystkim i o niczym. Obaj
pracowali do późnej nocy i obaj mieli podobny problem. Meštrovič z powo-
du braku studia, musiał walczyć o możliwość obrabiania swych kawałków
marmuru to w jednym hotelu, to w kolejnym. Tesla, ku swemu wielkiemu
zmartwieniu, nie mógł już pozwolić sobie na laboratorium. Wybierali się
więc na długie spacery, dyskutowali o bałkańskich sprawach, o swej pracy,
i dzielili się przyjemnością recytowania sobie serbskiej poezji. W trakcie
tych spacerów Meštrovič poznał codzienny zwyczaj karmienia gołębi Man-
hattanu.
Długo po tym, jak rzeźbiarz powrócił do Splitu, Tesla (po naleganiach
Roberta Johnsona) napisał do niego i poprosił o wykonanie swego popier-
sia. Nie mógł jednak przyjechać do Europy, a Meštrovič z kolei nie był w
stanie powtórnie przyjechać do Ameryki. Mimo to rzeźbiarz odpisał, że na
tyle dobrze pamięta wynalazcę, iż gdyby jeszcze ten przysłał mu swą foto-
grafię, to mógłby podjąć się tej pracy. Tesla odparł, że nie ma pieniędzy –
Meštrovič odpisał znowu, że nie potrzebuje zapłaty. Realizując swą obiet-
nicę, wyrzeźbił i odlał w brązie silną, odtworzoną z wyczuciem podobień-
stwa rzeźbę znajdującą się obecnie w Muzeum Tesli w Belgradzie. Figura
góruje nad czasem i przestrzenią, oddając sam realizm wynikający z istoty
geniuszu[36].
Gdy po raz pierwszy spotkał wynalazcę, młody Swezey zaskoczony był
stwierdzeniem – jak sam napisał – że jest to „wysoki, chudy człowiek o wy-
prostowanej posturze”, który godzinami mógł trwać w stanie pełnej kon-
centracji i który był „niezwykle wrażliwy na uczucia wszystkiego, co
żywe”. Sam poeta mieszkał w zimnym mieszkaniu na Brooklynie. Niewiele
łączyło go z rodziną, nie miał też wielu przyjaciół. Stał się dziennikarskim
orędownikiem i zagorzałym wielbicielem wynalazcy. Starszy pan i młody
mężczyzna – często widywano tę parę. Choć Tesla zazwyczaj tyrał w cza-
sie, gdy inni spali, to miał też sposób na odświeżenie siebie długimi prze-
chadzkami po mieście. Swezey często dołączał do niego w czasie tych noc -
nych spacerów. On także został zaznajomiony z gołębiami.
Pewnego wieczoru wyszli razem pospacerować po Broadwayu. Wokół
mrugały kolorowe neony Strandu, Embassy i Globe Ziegfield Follies, zdając
się krzyczeć: „Na co nam dzień?”. Wielkie afisze teatralne emanowały bla-
skiem, który rozpraszał mrok. Oślepiające światła miasta otaczały hałaśli-
wych przechodniów złotą poświatą. W roku 1915 Francuz nazwiskiem
Georges Claude wymyślił światło neonowe, które na zawsze zmieniło ulice
miast w zielone i czerwone płomienie niedające się pochłonąć nawet słoń-
*
Odnoszone porażki i odrzucenie sprawiły, że Tesla coraz bardziej dzi-
waczał i zaczynał izolować się od ludzi. Ponieważ świat nie był gotowy,
wynalazca odwrócił się od świata. Zaledwie procent zysków ze sprzedaży
prądu z elektrowni Niagara uczyniłby go milionerem, ale on nie zadbał o
swe interesy. A bez pieniędzy, i to dużych, nie był w stanie prowadzić ba-
dań na skalę współmierną do ambicji. Przez ostatnie lata gasł więc, prze-
prowadzając się z hoteli złych do jeszcze gorszych, wciąż jednak rozmyśla-
jąc o kolejnych wynalazkach.
Widywano go o świcie w Central Parku czy w rozciągającym się za no-
wojorską biblioteką publiczną parku Bryanta, jak rozmawiał z gołębiami.
Wysoki, elegancki mężczyzna, ubrany najczęściej w czarny płaszcz i rów-
nie czarny kapelusz, zwykle miał przy sobie brązową torebkę pełną okru-
chów chleba. Już w chwilę po jego przybyciu ptaki tłoczyły się wokoło nie-
go jak żelazne wióry koło magnesu. Wieczorami przylatywały na wysokie
piętro hotelu, bo Tesla zawsze wynajmował pokoje z widokiem na niebo,
chcąc obserwować burze nad Manhattanem.
Pewnego dnia w roku 1921, będąc w swym biurze, poczuł się nagle
bardzo źle, ale jak zwykle odmówił wezwania lekarza. Kiedy jednak okaza-
ło się, że nie może samodzielnie dostać się do swego mieszkania w hotelu
St. Regis, słabym głosem poprosił sekretarkę:
– Panno Skerritt, proszę zadzwonić do hotelu, wezwać do telefonu sze-
fową służby z czternastego piętra i polecić jej, żeby nakarmiła gołębia w
moim pokoju. Białego gołębia z szarymi plamkami na skrzydłach.
Upierał się, by sekretarka powtórzyła dokładnie, co ma zrobić. Szefowa
miała karmić gołębie do czasu, aż tego nie odwoła. W pokoju znalazła wie -
le gołębi do karmienia.
Czasami zdarzało się, że nie mógł sam pójść do Bryant Park nakarmić
ptaków. W takich przypadkach wynajmował gońca z Western Union, by za
niego zajął się tą czynnością. Było wyraźnie widoczne, że biały gołąb miał
dla niego specjalne znaczenie. Widząc stosunek wynalazcy do ptaka, sekre-
tarki przypuszczały, że jest to maniackie zachowanie.
Gdy stan zdrowia mu się poprawił, o sprawie zapomniano – do następ-
nego dnia, gdy zadzwonił do sekretarki, mówiąc, że nie będzie mógł tego
dnia opuścić hotelu, bo jego biały gołąb zachorował. Miss Skerritt przypo-
minała sobie, iż nie ruszył się wtedy z mieszkania przez kilka dni. Gdy go-
łąb odzyskał zdrowie, Tesla powrócił do dawnego porządku dnia – do pra-
cy, do przemyśleń, do spacerów i do karmienia gołębi.
Prawie rok później wpadł do biura jak bomba, wyglądając na wstrzą-
śniętego, wręcz oszalałego. W ręce trzymał małe zawiniątko. Wezwał
mieszkającego na przedmieściu Juliusa Czito i poprosił, żeby pochował
martwego ptaka na terenie jego posiadłości, gdzie grób mógłby zostać oto-
czony odpowiednią opieką. Ledwie maszynista wrócił do domu z tej nie-
zwykłej misji, otrzymał kolejny telefon od Tesli: „Przynieś mi go z powro-
tem” – usłyszał. „Zrobię to inaczej”. Jak ostatecznie zdecydował się postą-
pić, tego ludzie już się nie dowiedzieli...
*
Trzy lata później Tesla był zupełnie bez pieniędzy, a jego rachunki w St.
Regis Hotel nie były płacone już od dłuższego czasu. Pewnego przedpołu-
dnia odwiedził go w jego biurze zastępca szeryfa i zaczął zajmować meble,
by zaspokoić roszczenia wierzycieli usankcjonowane wyrokiem sądowym.
Tesli udało się przekonać oficera do odłożenia tej czynności. Gdy odszedł,
pozostała sprawa jego sekretarek, które nie otrzymywały pensji już od po-
nad dwóch tygodni. W szafie z sejfem trzymał złoty Medal Edisona. Wyjął
go teraz i pokazał zakłopotanym kobietom, mówiąc, że warty jest około stu
dolarów, następnie przeciął go na pół i każdej z nich wręczył połowę.
Zarówno Dorothy Skerritt, jak i Muriel Arbus zgodnym głosem odmó-
wiły. Zaproponowały jednocześnie, że podzielą się z nim drobnymi suma-
mi, jakie miały w portmonetkach. Kiedy kilka tygodni później mógł im już
zapłacić, umieścił wynagrodzenie za kolejne dwa tygodnie w dwu osob-
nych kopertach. Jednak tego dnia, gdy oferował im podział Medalu Ediso-
na, w biurze faktycznie było bardzo mało pieniędzy, zaledwie pięć dolarów
podręcznej kwoty. Natychmiast przeznaczył ją dla swych gołębi, mówiąc,
że skończyło mu się ziarno dla ptaków. Poprosił jedną z sekretarek, by za-
kupiła nową porcję.
Przy pomocy Czito, któremu także winny był sporą sumę pieniędzy,
przemieścił całe mienie z dotychczasowego biura na nowe miejsce, win-
nym budynku. Następny cios przyszedł krótko po tym, kiedy wezwano go
do opuszczenia pomieszczenia zajmowanego w St. Regis Hotel, częściowo z
powodu trzymanych tam gołębich przyjaciół. Tesla zapakował część pta-
ków do zamykanego kosza i wysłał je do domu wyrozumiałego George’a
Scherffa, uważając, że pobyt w Connecticut dobrze im zrobi. Te jednak tak
tęskniły za swym starym przyjacielem i ich poprzednim miejscem, że po-
wróciły i pojawiły się na występie okna, czekając na obiad.
Smętnie zapakował swój dobytek z dziesiątków lat i przeniósł się do
hotelu Pennsylvania. Gołębie poszły za nim. Po kilku następnych latach on
i one zostały zmuszone do kolejnej zmiany miejsca, do przenosin do hotelu
Governor Clinton. Ostatnią dekadę życia Nikola i jego ptaki miały spędzić
w hotelu New Yorker.
Osobliwą historię białego gołębia opowiedział wynalazca Jamesowi
O’Neillowi oraz Williamowi L. Laurence’owi, dziennikarzowi zajmującemu
się w „The New York Times” tematyką naukową. Pewnego dnia siedzieli
we trzech w hallu hotelu New Yorker.
– Karmiłem gołębie przez lata, tysiące gołębi – rozpoczął swą opowieść
Tesla. – Tysiące, wiele tysięcy... Kto wie, ile ich było... Ale jeden z nich, pięk-
ny ptak, śnieżnobiały z lekkimi szarymi plamkami na skrzydłach, był inny
niż pozostałe. To była samica. Poznałbym ją wszędzie. Gdziekolwiek bym
nie był, ona zawsze mnie znajdowała; kiedy jej potrzebowałem, wystarczy-
ło zawołać ją i zaraz do mnie przylatywała. Ona mnie rozumiała i ja rozu-
miałem ją. Kochałem tego gołębia. Tak, kochałem ją tak, jak mężczyzna ko-
cha kobietę, i ona mnie kochała. Gdy była chora, od razu wiedziałem o tym.
Przybywała do mojego pokoju, a ja ją doglądałem i opiekowałem się nią, aż
wróciła do zdrowia. Ten gołąb to była radość mego życia. Jeśli mnie po-
trzebowała, nie liczyło się nic innego. Tak długo jak ją miałem, miałem cel
w życiu. Pewnej nocy, gdy w ciemności leżałem w łóżku i jak zwykle roz-
myślałem nad rozwiązaniem jakiegoś problemu, wleciała przez otwarte
okno i przysiadła na biurku. Wiedziałem, że mnie potrzebuje; chciała po-
wiedzieć mi coś ważnego, więc wstałem i podszedłem do niej. Gdy na nią
spojrzałem wiedziałem już, co mi chciała powiedzieć – że umiera. I wtedy
gdy zrozumiałem tę wiadomość, w jej oczach pojawiło się światło, silne
promienie światła.
Tesla przerwał na chwilę i jakby odpowiadając na niezadane przez
dziennikarzy pytanie, ciągnął dalej.
– Tak, to było prawdziwe światło, silne, oślepiające, rażące w oczy, bar-
dziej intensywne, niż ja mogłem uzyskać w najsilniejszych moich lampach
w laboratorium. Gdy ten gołąb umarł, coś z mojego życia uleciało. Do tej
chwili byłem pewny, że uda mi się zakończyć moje prace, bez względu na
to, jak ambitne były moje programy, ale gdy to coś uleciało, zrozumiałem,
że moje życiowe zadanie zostało skończone. Tak, karmiłem gołębie latami;
i nadal to robię, tysiące gołębi, tysiące, wiele tysięcy... Kto wie, ile ich było...
O’Neill słuchał swego przyjaciela w milczeniu, a co zapamiętał, spisał w
jego biografii Prodigal Genius: The Life of Nikola Tesla. Stwierdził tam mię-
dzy innymi:
Nie mogło się nic takiego zdarzyć, czego Tesla doświadczył, że gołąb o
północy wleciał z ciemności do jego ciemnego pokoju i zalał pokój ośle-
piającym światłem. To mogło się zdarzyć w oślepiającym słońcu, w par-
ku w Budapeszcie... Z takich rzeczy tworzy się religijne mity i
tajemnice... Gdyby Tesla rygorystycznie nie zataił swego mistycznego
dziedzictwa, to by napisał, że dostąpił prawdy w zrozumieniu symboliki
Białej Gołębicy.
*
Zachorowała Katharine Johnson. Tesla okazał swą troskę, przepisując
jej specjalną dietę. Ale poważniejsze dolegliwości, na jakie cierpiała w po-
czuciu znalezienia się w połowie życia, kiedy wszystko, co ważne wymknę-
ło jej się z rąk, spowodowały, że straciła wolę wyzdrowienia. Leżała w
domu przy Lexington Avenue nr 327 w pokoju z zasuniętymi storami, roz-
pamiętując minione przyjęcia, goszczone znakomitości, ploteczki i odbite
od sław światło, ulice zatłoczone przybywającymi i odjeżdżającymi brycz-
kami oraz samochodami, wspaniałe bankiety wydawane przez Teslę w
Waldorf-Astorii i dreszcz odczuwany z powodu jego energetycznej obec-
ności przy jej stole. Pamiętała iskrzące się zgromadzenia w jego laborato-
rium, jego pokazy, podekscytowanie jego triumfami w zagranicznych po-
dróżach. Cała jej istota wydawała się rozpuszczać we wspomnieniach. Ży-
cie, jakie prowadziła, nie było jej. Nie wiedziała nawet, czyje ono było. Jej
życie było tylko odbiciem, refleksem niebezpieczeństw, działań i sukcesów
innych ludzi. Czuła się sobie obca, odarta z nadziei i gniewu. Czuła się za-
wiedziona, oszukana i bezgranicznie zmęczona.
Gdy tak omdlewała i usychała z tęsknoty, Tesla poczuł natchnienie do
napisania jednej ze swych ciekawszych przepowiedni – o przyszłości ko-
biet. To był temat, który od dawna niepokoił go i irytował. Rok wcześniej,
zanim Katharine złożyła choroba, wynalazca udzielił wywiadu reporterowi
„Free Press” z Detroit na temat „problemu” kobiet. Z wielką swadą użalał
się nad ich zejściem z piedestału, tak rozważnie i pracowicie budowanego
przez mężczyzn w celu ich usidlania.
– Uwielbiałem kobiety przez całe swe życie – powiedział. – Ze względu
na szczególny szacunek dla nich, ale z dystansem, z daleka. Ale teraz, gdy
usiłują przeciwstawiać swe umysły męskim, wchodząc w otwartą rywali-
zację z ustalonym przez Boga porządkiem, czyż nie jest to zagrożeniem dla
samej cywilizacji?
A cywilizacja ostatnimi czasy rzeczywiście podlegała wielkim zmia-
nom. Ubiory noszone przez dziewczęta stały się w najwyższym stopniu
niepokojące. W lipcu 1920 roku dziennikarz zajmujący się modą pisał w
„New York Times”, że: „Amerykanka [...] podniosła swoją spódnicę daleko
powyżej wszelkich nakazów skromności”, co było innym sposobem powie-
dzenia, iż rąbek spódnicy znajdował się teraz całe dziewięć cali nad ziemią.
Przewidywano, że spódnice obniżą się zimą, ale zamiast tego skandalicznie
podniosły się o kilka kolejnych cali. Podlotki nosiły cienicie bluzki z krótki-
mi rękawami, a czasami nawet – o zgrozo! – bez rękawów. Bardziej szalo-
ne rolowały swoje pończochy poniżej kolan, odsłaniając wstrząśniętej cno-
cie kość goleniową i rzepkę.
Nastała moda na fryzury „na pazia” i używanie kosmetyków. Salony
piękności powstawały na każdej ulicy, oferując maseczki, pomady, zwal-
czanie zmarszczek, skubanie brwi oraz inne zabiegi pozwalające przywró-
cić czar młodości. Gorsety lądowały na śmietnikach. Panie żądały uznania
ich prawa do spożywania alkoholu i palenia papierosów w miejscach pu-
blicznych, a także stanowczo domagały się prawa do swobody seksualnej
równej tej, jaką cieszyli się mężczyźni.
Przemawiający w imieniu młodego pokolenia poddawali ostrej krytyce
tradycyjne wartości. Takie określenia jak purytanizm czy wiktorianizm,
nabrały pejoratywnego wydźwięku. W kawiarniach rozprawiano o seksu-
alnych teoriach Zygmunta Freuda i skandalizujących powieściach oraz
sztukach teatralnych. Skromność, powściągliwość i rycerskość wychodziły
z mody. Każdy chciał łamać konwenanse, być nowoczesnym, wyrafinowa-
nym i śmiałym. Narastało poczucie wstrętu wobec wszechogarniającego
konformizmu i materializmu. Bunt i alienacja znajdowały swój najostrzej-
szy wyraz w twórczości literackiej. Ton życiu kulturalnemu nadawali tacy
twórcy jak Ernest Hemingway, Francis Scott Fitzgerald, Henry Luis
Mencken, Sinclair Lewis czy T.S. Elliot.
Rozmnożyły się czasopisma i filmy o tematyce seksualnej oddziałujące
na czytelników i kinomanów, którzy nigdy nie słyszeli o Freudzie i libido.
Wydawcy czasopism publikowali historie takie jak Co powiedziałam córce
przed jej ślubem, Leniwe pocałunki czy Uważaj na swój ubiór, których tytuły
miały pobudzać wyobraźnię czytelnika, nie niepokojąc cenzora.
Dawny styl życia i purytańskie zasady moralności długo jeszcze obo-
wiązywały w różnych częściach kraju oraz w różnych środowiskach i
mniej lub więcej zmodyfikowane przetrwały tu i ówdzie do dziś. Ale Nowy
Jork, Chicago, Boston, San Francisco i inne wielkie miasta przeżywały w la-
tach dwudziestych prawdziwą rewolucję obyczajową, z którą zawodowi
moraliści prowadzili równie uporczywą, co bezskuteczną wojnę. Wielu
szacownych obywateli sądziło, że być może te gorące namiętności mło-
dych, to tylko słomiany ogień. Może za rok czy dwa młodzież opamięta się i
wszystko będzie znów w porządku. Ale bunt młodego pokolenia był zaled-
wie początkiem rewolucji w obyczajach i moralności, która zaczęła oddzia-
ływać na wszystkich ludzi niezależnie od wieku i w każdym zakątku kraju.
*
Teraz, gdy choroba Katharine zawładnęła jego myślami, Tesla niemiło-
siernie odwrócił tę sprawę w swym umyśle i w końcu udzielił kolejnego
wywiadu, tym razem dla pisma „Collier’s”. Artykuł nosił groźny tytuł Gdy
kobieta jest szefem i opisywał nowy układ płci, z którego kobiety wyłaniały
się jako górujące intelektualnie. Z jednej strony wydawało się, że wynalaz-
ca popiera ten stan rzeczy, z drugiej jednak – był zatrwożony. Czy zdawał
sobie sprawę z faktycznego marnowania życia przez Katharine? Jakie by
nie były jego motywacje, zakończył, wróżąc ambiwalentnie mężczyznom i
kobietom, że znajdą się w ludzkim ulu, realizując niepokojącą wizję mecha-
nistycznego, utopijnego i „racjonalnego” społeczeństwa.
Walka kobiet o równość płci zakończy się nowym układem płci, w któ-
rym dominować będą kobiety. Nowoczesna kobieta, która zakłada zale-
dwie powierzchowny awans jej płci, okazuje tylko zewnętrzny symp-
tom głębszego zjawiska i silniejszy ferment istniejący w łonie tej rasy.
[...] To nie świadczy o płytkim fizycznym naśladownictwie mężczyzn, że
kobiety najpierw potwierdzają swą równość, a później swą wyższość,
ale w przebudzeniu intelektu kobiety. [...] Poprzez niezliczone pokole-
nia, od samego początku, społeczna przydatność kobiet wynikała z czę-
ściowej atrofii lub przynajmniej z dziedzicznego powstrzymywania się
od okazywania zalet umysłu, o których teraz wiemy, że wyposażone są
w nie w stopniu nie mniejszym niż mężczyźni. [...] Jednak kobiecy umysł
wykazuje zdolność przyjmowania wszelkich umysłowych osiągnięć i
zdobyczy nabywanych przez mężczyzn, a zdolność ta powiększa się z
pokolenia na pokolenie. Przeciętna kobieta będzie niedługo tak samo
wykształcona jak mężczyzna, a nawet jeszcze lepiej, bo drzemiące w jej
umyśle zdolności zostaną pobudzone do aktywności tym większej i in-
tensywniejszej, że pozostawały w spoczynku przez wieki. Kobiety zi-
gnorują przeszłość i zaskoczą cywilizację swym postępem.
Będziemy mieli muzykę, bo taką ona lubiła mieć przy takiej okazji. Ona
ceniła Twoją przyjaźń. Kazała mi nie tracić Ciebie z oczu. Bez Ciebie to
nie będzie jej dzień.
*
W roku 1926 zakończyła się tak zwana „era Dempseya”. Nawet gazeta
tak wstrzemięźliwa w omawianiu sportu jak „New York Times” zamieściła
informację o wyniku walki, zapisaną trzema wielkimi liniami tekstu bie-
gnącymi przez całą pierwszą stronę. Sto trzydzieści tysięcy ludzi patrzyło
w Filadelfii jak Gene Tunney obija wyczerpanego „Młocarza z Manassy”,
płacąc za ten przywilej niewiarygodną sumę dwóch milionów dolarów.
Przez siedem lat niesamowity Jack Dempsey dzierżył koronę bokser-
skiego mistrza wszechwag, miażdżąc jednego rywala po drugim. W końcu
jednak i na niego przyszła kryska. Jego pogromca, James Joseph Eugene
Tunney, był prawdopodobnie najbardziej niedocenianym mistrzem w
dziejach pięściarskiego sportu. Ale jak docenić człowieka, który zamiast
dążyć ze wszystkich sił do znokautowania przeciwnika twierdził, że boks
to dyscyplina naukowa, który usiłował wygrywać walki bardziej głową niż
pięściami, dla którego najważniejszą rzeczą w ringu było nie znokautować
rywala, ale nie dać się samemu trafić? Jak docenić boksera, który kochał
poezję, który zachwycał się Szekspirem, który studiował dzieła wielkich
malarzy w zakurzonych muzeach? Tego rodzaju postawa w kontekście pię-
ściarskiego sportu nie jednała mu zbyt wielkiej popularności zarówno
wśród kibiców, jak i dziennikarzy.
W swoich pamiętnikach A Man must fight (Mężczyzna musi walczyć)
sam napisał zresztą szczerze: „Nigdy nie znajdowałem zadowolenia w bi-
ciu ludzi do nieprzytomności czy demolowaniu ich twarzy”. Nic więc dziw-
nego, że Tunney nigdy nie cieszył się uznaniem. Publiczność chce widzieć
krew, publiczność chce widzieć dramat, ludzie płacą za oglądanie na ringu
wielkich wojowników, a nie filozofów.
Byli jednak ludzie, którzy potrafili docenić zarówno inteligencję, jak i
ringowe umiejętności Eugene’a. Do jego wielbicieli zaliczał się między in-
nymi Nikola Tesla. Wynalazca interesował się sportem, szczególnie zaś
boksem od chwili, kiedy przeczytał gdzieś relację z walki „Gentlemana”
Jima Corbetta z Johnem Lawrence Sullivanem 7 września 1982 roku w No-
wym Orleanie[37]. Na organizowanych przez niego obiadach gościły takie
pięściarskie sławy jak Henry Doherty, Jimmy Adamick, Gene Tunney i Frit-
zie Zivic – chorwacki zawodowy mistrz świata wagi półśredniej z lat
1940–1941.
Na 23 września 1926 roku zapowiedziano w Chicago rewanżową wal-
kę Dempseya z Tunneyem. Kilka dni wcześniej „New York Herald Tribune”
obwieściła w wielkim nagłówku na pierwszej stronie:
W roku 1943... gdy umarł Tesla, była taka sprawa do szybkiego zała-
twienia, gdy panu K. wydano certyfikat wystawiony przez lub pocho-
dzący z Biura Kustosza Obcej Własności, przenoszący na pana K. pełnię
remisowych.
praw do dokumentów Tesli. [...] Wszystkie one zostały przez niego za-
pakowane i przesłane do Spółki Magazynowej Storage Company na
Manhattanie, gdzie pozostały do czasu zapakowania i wysłania do Jugo-
sławii w rolar 1952. Pan K. opłacił wszystkie związane z transportem
koszta... Przez cały ten czas certyfikat z Biura Obcej Własności był w
moim posiadaniu. […]
Pamięta pan zapewne, że pan K. wiele razy wspominał fakt, iż kustosz
magazynu powiedział mu, że kilku rządowych facetów przybyło zmi-
krofilmować niektóre z dokumentów. [...] Gdy otworzyliśmy sejf w obec-
nym budynku muzeum w Belgradzie, w Jugosławii, wiązka kluczy, która
była ostatnią rzeczą wrzuconą przez pana K. do sejfu w hotelu New
Yorker, jeszcze przed zmianą kombinacji zamka sejfu, nie znajdowała
się w sejfie, tylko w zupełnie innej skrzynce. W sejfie brakowało także
złotego Medalu Edisona. [...] W każdym razie pana K. przez lata dręczył
fakt, że przez papiery Tesli ktoś się przekopywał i krótko przed swoim
wyjazdem z Waszyngtonu w roku 1949–1950(?) zdecydował posłuchać
mojej rady i zadzwonił do Edgara J. Hoovera, pytając go o to. Pan
Hoover kategorycznie zaprzeczył, by FBI przeglądało te dokumenty...
*
W roku 1929, gdy Scherff jak zwykle wypełnił deklaracje podatkowe
dla Nikola Tesla Company, powiedział wynalazcy: „Niestety firma nie ma
żadnych podatków do zapłacenia”. Nastały jednak czasy, w których bardzo
wiele znakomicie prosperujących dotąd przedsiębiorstw nie miało żad-
nych podatków do zapłacenia...
Druga połowa lat dwudziestych była dla całych Stanów Zjednoczonych
okresem prosperity, w którym produkowano tam ponad połowę świato-
wych towarów przemysłowych. Kraj stał na drodze prowadzącej w erę po-
myślności. Słynny slogan: „Następne cztery lata prosperity!” utorował w
1928 roku drogę do fotela prezydenckiego Herbertowi Hooverowi. W cza-
sie kampanii wyborczej oświadczył on między innymi:
– My w Ameryce jesteśmy bliżsi ostatecznego triumfu nad ubóstwem
niż jakikolwiek inny kraj w całej historii. [...] Mając możliwości prowadze-
nia nadal polityki ostatnich ośmiu lat, dożyjemy wkrótce dnia, kiedy z po-
mocą Boga nędza całkowicie zniknie w naszym społeczeństwie.
Ale Bóg nie słuchał widocznie przemówienia Hoovera, czy też z innych
przyczyn postanowił nie pomagać polityce gospodarczej opętanego giełdo-
wym hazardem kraju. Nieprawdopodobne, lecz często prawdziwe opowie-
ści o zdobywaniu ogromnych fortun na giełdzie nowojorskiej kusiły milio-
ny Amerykanów. Bogaci i biedni próbowali szczęścia, inwestując w akcje.
W czasach wielkiej hossy rynek giełdowy wzrósł z 227 milionów akcji w
1920 roku do 920 milionów akcji w roku 1928. Sytuacja na rynku dawała
każdemu szansę zdobycia (lub stracenia) wielkiej fortuny. Na przykład w
roku 1921 wartość jednej akcji korporacji radiowej RCA wynosiła dwa i
pół dolara, w 1927 już osiemdziesiąt pięć dolarów, a w dwa lata później aż
573 dolary i siedemdziesiąt pięć centów! Podobnie było z wieloma innymi
firmami. Wydawało się, że rynek akcji może już tylko rosnąć. Kto miał w
kieszeni kilka dolarów, mógł pomnożyć je na giełdzie. Jeśli zaś komuś bra-
kowało gotówki, mógł zapłacić jedynie drobną część wartości akcji. Resztę
pokrywał jego broker. Było to nieco ryzykowne, gdyż w razie spadku war-
tości akcji inwestor mógł być zmuszony do ich sprzedaży ze stratą. Nikt
jednak nie myślał o ryzyku. Nawet kiedy w 1928 roku doszło na giełdzie
do gwałtownego spadku notowań, sytuacja wkrótce wróciła do normy.
Choć pojawiały się pierwsze zwiastuny nadchodzących kłopotów, takie jak
bankructwa banków, niemal nikt nie zwracał na to uwagi.
Notowania giełdowe osiągnęły szczyt we wrześniu 1929 roku. Następ-
nie wartość akcji zaczęła spadać, na początku powoli, potem coraz szyb-
ciej. Po upływie zaledwie ośmiu miesięcy od wspomnianego wyżej prze-
mówienia Hoovera, w dniu 24 października 1929 roku, nazwanym potem
„czarnym czwartkiem”, na giełdzie nowojorskiej nastąpił wielki krach.
Maklerzy reprezentujący posiadaczy największych pakietów akcji rzu-
cili je na sprzedaż i – bez względu na proponowane coraz niższe ceny – za-
częli sprzedawać je jak szaleni. Za nimi poszli oczywiście mali spekulanci
giełdowi, sprzedając swoje akcje już za grosze. Wielka hala nowojorskiej
giełdy przypominała dom obłąkanych. Wrzeszcząc i gestykulując jak sza-
leńcy, ludzie miotali się i przepychali ku tablicom, na których wywieszano
zmieniające się co chwila notowania. Tylko tego jednego dnia, łączne stra-
ty inwestorów wyniosły dziesięć miliardów dolarów, czyli ponad dwa razy
więcej niż wszystkie pieniądze znajdujące się w obiegu w całych Stanach.
W połowie listopada z rynku wyparowało dosłownie aż trzydzieści miliar-
dów.
Kilka dni po owym pechowym czwartku dla nikogo już nie było tajem-
nicą, że nastąpiła wielka katastrofa. Orgia wyzbywania się akcji wstrząsnę-
ła podstawami amerykańskiego rynku papierów wartościowych. W jej wy-
niku produkcja przemysłowa zmniejszyła się o połowę, dochód narodowy
spadł o trzydzieści osiem procent, a liczba bezrobotnych wzrosła z półtora
miliona do trzynastu milionów. W ciągu jednego dnia ludzie tracili majątki,
które budowali przez całe życie, a często nawet przez kilka pokoleń. W jed-
nej chwili zostawali nędzarzami. Przez cały kraj przetoczyła się fala samo-
bójstw. Biznesmeni wyskakiwali z okien tak gęsto, że niektórzy zderzali się
w powietrzu. Ceny skakały jak na zawodach lekkoatletycznych. Hossa na
giełdzie była już tylko wspomnieniem, a wraz z nią wielkie nadzieje lat
dwudziestych. Czarne chmury zawisły nad Ameryką. Życie odebrali sobie
między innymi dwaj czołowi bankierzy nowojorscy, James Riordan i Jesse
Livermore. Pierwszy zastrzelił się w swoim domu. Umierając, wyszeptał
do służącego: „Co się teraz stanie z moimi dziewczynkami?”. Drugi prze-
strzelił sobie głowę w toalecie hotelu Sherr-Netherlands. Na kartce pozo-
stawił stwierdzenie, które wypisał drukowanymi literami: „MOJE ŻYCIE
BYŁO PORAŻKĄ”.
W latach 1931–1932 liczba bezrobotnych wynosiła już czternaście mi-
lionów. Przytułki i schroniska, do których zazwyczaj przychodzili bezdom-
ni włóczędzy, zapełniły się ogłupiałymi i zagubionymi kobietami oraz
dziećmi, których świat legł w gruzach. Kina, teatry, hale sportowe i restau-
racje świeciły pustkami. Jedynie jadłodajnie należące do Armii Zbawienia
były zawsze pełne. Długie kolejki ludzi wystawały przed polowymi gar-
kuchniami wydającymi bezpłatnie gorącą strawę i przed urzędami udziela-
jącymi zasiłków pozbawionym pracy. Widziano dawnych bankierów, któ-
rzy podejmowali się pracy na roli za nędzne grosze, kobiety z wielkiego
świata uprawiające nierząd z dokerami i młodzieńców z dobrych rodzin
dopuszczających się rozbojów oraz morderstw.
Podczas mroźnej zimy roku 1929/1930 policja w dużych miastach ła-
dowała każdego ranka na swoje furgony dziesiątki zwłok zamarzniętych
na śmierć ludzi. Wokół wielkich metropolii slumsy mnożyły się jak karalu-
chy w Czelabińsku, przyjmując wszystkich, którzy nie byli w stanie płacić
czynszu i musieli opuścić domy, które zamieszkiwali przez dziesiątki lat.
Całe dzielnice wzniesione z beczek po nafcie, skradzionych kanistrów po
benzynie i starych skrzyń po mydle zapełniły się ludzkimi widmami, two-
rząc piekielne kręgi wokół najważniejszych miast USA.
Oślepiające światła Nowego Jorku i rozbawione tłumy lat dwudzie-
stych stopniowo znikły z ulic niczym rozpływająca się fatamorgana. Na ich
miejscu pojawił się szary tłum zdesperowanych i pozbawionych środków
do życia ludzi okupujących biura zapomogowe, czekających w kolejkach
po darmowy posiłek, zamarzających na ulicach z twarzami wykrzywiony-
mi biedą, nadaremnie szukających pracy. Armia głodnych, wyczerpanych,
pozbawionych nadziei, pokonanych.
Przyczyny wielkiego kryzysu były skomplikowane i złożone. Z całą
pewnością jednym z czynników było amerykańskie przeinwestowanie w
kulejącą gospodarkę powojennej Europy, a także nadmierna wiara w ry-
nek papierów wartościowych. Łatwy dostęp do kredytów spowodował
sprzedaż przekraczającą normalny poziom. Spekulacja występowała na-
wet wśród najuboższych warstw ludności. Rolnicy byli po uszy zadłużeni,
a ich produkty źle się sprzedawały za granicą z powodu barier celnych. Do
tego doszedł zmniejszający się eksport i ujemny bilans handlowy, coraz
większe dysproporcje między wzrostem produkcji artykułów konsumpcyj-
nych a wzrostem płac i wiele, wiele innych błędów polityki ekonomicznej.
Tesla napisał do swego starego przyjaciela Johnsona kolejny podnoszą-
cy na duchu list, przyznając jednocześnie, że ma „niewielkie przejściowe
trudności finansowe”. Stwierdził wówczas: „Widoki na przyszłość są coraz
lepsze... Nowy, kolejny i cenny wynalazek”. Faktem jest jednak, iż zgłasza-
nie przez niego patentów zmalało do zera. W roku 1922 zgłosił serię no-
wych patentów dotyczących mechaniki płynów, które jednak nie zostały
skompletowane. Przypuszcza się, że jeden z nich miał szczególne znacze-
nie. Zgłoszony 22 marca nosił tytuł „Usprawnione metody i urządzenia do
uzyskiwania wysokich próżni”. Wiele lat później, gdy Stany Zjednoczone i
Rosja rozpoczęły wyścig nad doskonaleniem broni wykorzystującej dezin-
tegrujące promienie śmierci, ten jego pomysł studiowany był ze szczegól-
ną uwagą. Była to pierwsza grupa patentów zgłoszonych od roku 1916. Ale
jeśli ktoś uważa, że można to traktować jako dowód, że twórcza aktywność
Tesli zbliża się do końca – ten bardzo się myli...
*
Tesla czuł się dumny z tego, że jego waga nie zwiększyła się od czasów
szkolnych. O jego kociej sprawności opowiadano legendy. Spacerując pew-
nego mroźnego dnia po Piątej Alei, poślizgnął się i wywinął w powietrzu fi-
kołka, ale wylądował na nogach i dalej kontynuował spacer. Przechodnie,
którzy byli świadkami tego upadku, zapewniali, że nigdy czegoś takiego
nie widzieli, chyba że w cyrku.
Urodzony o północy, nie mając nigdy pewności, którą datę świętować,
Tesla zwykle zupełnie zapominał o swych urodzinach. Przemijały one jed-
ne po drugich i przechodziły niezauważone. Na starość jednak zaczął nad-
rabiać stracone rocznice urodzin. Każda z nich stawała się okazją do cele-
browania w obecności dziennikarzy i fotografów. Na takich przyjęciach, ku
zadowoleniu jego młodych przyjaciół, ogłaszał fantastyczne wynalazło, fol-
gując sobie w przepowiedniach. Jedyny trzeźwy z tego towarzystwa, Wal-
demar Kaempffert dbający o godność „Timesa”, wypowiadał się o nich bar-
dzo krytycznie: „Jak oni mogli tak kurczowo trzymać się słów swego guru,
gdy on wygadywał takie wizjonerskie bzdury?” – napisał. „I co gorsza, jak
mogli udawać, że cokolwiek z tego zrozumieli?”
Szczególne przyjęcie urodzinowe zorganizowane zostało dla Tesli
przez Kennetha Swezeya na jego siedemdziesiąte piąte urodziny. Pisarz
przygotowywał na nie gry i zagadki dotyczące nauki oraz proste ekspery-
menty do zrobienia w kuchni, które urzekały dzieci. Tesla był dla niego bo-
haterem. Swezey potrafił dużo bardziej niż przeciętny człowiek docenić
znaczenie wynalazcy w perspektywie historii nauki. I podobnie jak Beh-
renda, martwił go brak obiektywizmu oraz chęci poznania u opinii publicz-
nej. Postanowił coś z tym zrobić.
Zatem organizując w 1931 roku wspomniane przyjęcie, poprosił słyn-
nych naukowców i inżynierów na całym świecie, by coś Tesli przysłali. Po-
sypało się zatrzęsienie listów z gratulacjami i wyrazami uznania. Pośród
autorów listów było kilku laureatów Nagrody Nobla, którzy z całym sza-
cunkiem i wdzięcznością przyznali, iż ich kariery zawdzięczają powodze-
nie płynącej od niego inspiracji. Robert Millikan opowiedział o swym
uczestnictwie w wykładzie Tesli, gdzie zobaczył pierwszy pokaz jego cew-
ki.
Od tej chwili – napisał – gdy przyjąłem zasady poznane tej nocy, postęp
w moich badaniach przestał iść małymi krokami, a zaczął posuwać się
wielkim skokami. Proszę więc przyjąć nie tylko moje gratulacje, ale też
mą wdzięczność i bezgraniczny szacunek.
Wobec takich ludzi jak pan, którzy pierwsi poznali sekrety natury i po-
kazali nam, jak jej prawa mogą być stosowane do rozwiązywania na-
szych codziennych problemów, nasze młodsze pokolenie winne jest
dług wdzięczności, którego nie da się spłacić...
[...] bo nikt tak jak pan nie rozbudził mojej młodzieńczej wyobraźni, nie
zainspirował mojej inwencji i nie dostarczył znakomitych przykładów
wspaniałych osiągnięć w dziedzinie, w której pragnąłem się znaleźć. [...]
Nie tylko za fizyczne wyniki pana badań wysokich częstotliwości, które
położyły podwaliny wielkiego przemysłu radiowej transmisji, w której
sam pracowałem, ale też za nieustającą inspirację z pana dawnych opra-
cowań, przekazuję panu swe szczególne wyrazy wdzięczności.
Georg Wilhelm Alexander Graf von Arco, niemiecki pionier radia, który
razem z profesorem Adolfem Slabym rozwinął Slaby-Arco system, napisał:
Jeśli ktoś dzisiaj czyta pana prace – w czasie gdy radio osiągnęło takie
znaczenie w świecie – zawsze będzie zadziwiony, jak wiele z pana suge-
stii, czasem pod czyimś innym imieniem, zostało później wprowadzo-
nych w życie...
*
Dziennikarzom chcącym uzyskać wywiad Tesla wyjawił swe pomysły,
które obecnie absorbowały jego myśli. Powiedział, że obecnie pracuje nad
dwiema sprawami: Po pierwsze – nad opracowaniem wniosków mających
obalić ogólną teorię względności Einsteina. Jak powiedział – jego wyjaśnie-
nia są mniej pogmatwane niż Einsteina i gdy będzie gotowy do złożenia
pełnego oświadczenia, okaże się, iż dostatecznie udowodnił swe wnioski.
Po drugie – nad stworzeniem nowego źródła energii:
– Gdy mówię „nowe źródło energii”, to mam na myśli taicie źródło, któ-
rego, według mojej wiedzy, nie znali wcześniejsi naukowcy – oświadczył. –
Koncepcja ta, gdy pojawiła mi się w głowie po raz pierwszy, spowodowała
prawdziwy wstrząs.
O tym „nowym źródle energii” powiedział, że rzuci ono światło na wie-
le zagadkowych zjawisk w kosmosie. A w innej enigmatycznej wypowiedzi,
która do dzisiaj zastanawia uczonych, stwierdził, że mogłoby ono wykazać
wielką wartość dla przemysłu, „szczególnie w stworzeniu nowego i prak-
tycznie nieograniczonego rynku dla stali”. Pytany później odpowiadał tyl-
ko, że ta energia pochodzić będzie z zupełnie nowego i nieoczekiwanego
źródła, że będzie ono stałe, dzień i noc, i w każdy dzień roku. Urządzenie
do wytwarzania tej energii i przetwarzania jej będzie idealnie proste, za-
równo w konstrukcji, jak i obsłudze:
– Wstępne koszty będą uważane za zbyt wysokie – dodał – ale zostanie
to pokonane, instalacja taka będzie bowiem trwała i niezniszczalna. Muszę
podkreślić, że nie ma to żadnego związku z uwolnieniem tak zwanej ener-
gii atomowej. Nie ma takiej energii w sensie, w jakim ona jest rozumiana.
Za pomocą moich urządzeń i prądów, stosując napięcia rzędu piętnastu
milionów woltów, najwyższe, jakie kiedykolwiek osiągnięto, dokonałem
rozszczepienia atomu, ale żadna energia się nie uwolniła...
Naciskany, by wyjawił, co to za nowe źródło energii, Tesla grzecznie
odmówił, ale też zdecydowanie obiecał, że ostatecznie wypowie się na ten
temat w ciągu „kilku miesięcy albo kilku lat”. Oczy mu błyszczały pod
ciemnymi brwiami, gdy twierdził, że opracował już sposób przenoszenia
energii w wielkich ilościach z jednej planety na inną, całkowicie niezależ-
nie od odległości między nimi.
– Myślę, że nie ma niczego ważniejszego niż komunikacja międzyplane-
tarna – mówił. – To na pewno przyjdzie pewnego dnia wraz ze świadomo-
ścią, że ludzkie istoty istnieją we wszechświecie – pracując, cierpiąc, wal-
cząc zupełnie jak my – i wywrze magiczny wpływ na ludzkość, tworząc
fundamenty powszechnego braterstwa, które trwać będzie tak długo, jak
długo będzie istnieć rodzaj ludzki.
– Kiedy to się stanie? – zapytał dziennikarz.
– Tego dokładnie nie wiem – odparł Tesla.
– Prowadziłem odosobnione życie, nieustająco koncentrując się na
przemyśleniach i głębokiej medytacji – kontynuował. – I naturalnym jest,
że zgromadziłem ogromną ilość pomysłów. Pytaniem jest, kiedy moje fi-
zyczne siły pozwolą mi je opracować i przekazać światu...
W tym samym roku, 1931, pismo „Everyday Science & Mechanics” opu-
blikowało szczegółowe konstrukcje dwu praktycznych propozycji wyna-
lazcy – planu pozyskiwania energii elektrycznej z wody morskiej i prze-
mysłowej instalacji do uzyskiwania pary z energii geotermalnej. Instalacja
parowa – wykorzystująca prawie nieograniczone zasoby ciepła wnętrza
ziemi poprzez wodę opływającą dno szybu i powracającą w formie pary
napędzającej turbinę, a następnie ponownie kondensowaną do formy cie-
kłej – może funkcjonować w nieskończonym cyklu. Tego typu pomysły nie
były u Tesli oryginalne, bo rozważano je przynajmniej przez kilkadziesiąt
lat, ale znalazł się on pomiędzy pierwszymi, którzy przedstawili szczegóło-
we projekty[39].
Elektrownia pozyskująca energię z wody morskiej miała wykorzysty-
wać energię cieplną pobieraną z warstw wody oceanicznej o zróżnicowa-
nych temperaturach. Ciepło takie mogło zasilać dużą elektrownię. Wyna-
lazca posunął się nawet dalej, projektując statek napędzany energią uzy-
skiwaną z takiego źródła. Jednak jego badania w tej dziedzinie miały naj-
wyżej wstępny charakter. Nadal musiał pokonać problemy, jakie napoty-
kali wcześniejsi pionierzy – wielkie różnice technologiczne i koszty będące
w dużej dysproporcji do spodziewanych korzyści. Mimo to kontynuował
swoje prace i usprawniał konstrukcję, zastępując rury zawieszone w pod-
morskiej głębi pochyłym tunelem z cementową izolacją cieplną.
– Moi wspólnicy przestudiowali warunki w wodach Zatoki Meksykań-
skiej i w okolicach Kuby, gdzie różnice temperatury warstw wody są odpo-
wiednie – oświadczył.
Tesla badał kilka wariantów – jeden bez baterii akumulatorów, i drugi,
który miał działać bez pomp wodnych – ale wciąż nie był z tej elektrowni
zadowolony, ponieważ jej wydajność była zbyt mała w porównaniu z inny-
mi źródłami energii. Nie zniechęcając się, kontynuował prace w przewidy-
*
Nastał rok 1932. Czternaście lat po Wielkiej Wojnie nad Europą unosił
się już swąd zapowiadający nową. Z Rzymu dolatywały wściekłe okrzyki
Mussoliniego, ulicami niemieckich miast maszerowały hitlerowskie bojów-
ki, w kołach wojskowych Francji, Hiszpanii i innych krajów zawiązywano
tajne spiski.
Będąc już w wieku określanym powszechnie jako podeszły, Tesla usły-
szał z zadowoleniem, że wynalezione przez niego urządzenia do elektrycz-
nych oscylacji dla terapii medycznej zyskały duże uznanie. Na Kongresie
Terapeutów (American Congress of Physical Therapy), który odbył się 6
września 1932 w Nowym Jorku, dr Gustave Kolischer ze szpitala Mount
Sinai ogłosił, że prądy elektryczne wysokiej częstotliwości dają „wysoce
korzystne wyniki” w terapii raka, przewyższając skutecznością wszystko,
co było możliwe do osiągnięcia za pomocą zwykłej chirurgii.
Nowoczesne leczenie nowotworów poszło już dziś – oczywiście – do
przodu, lecz uczeni wciąż zgłębiają pełne medycznych implikacji techniki
Nikoli Tesli. Jeszcze w latach osiemdziesiątych Amerykańskie Stowarzy-
szenie Popierania Nauki (American Association for the Advancement of
Science) przeprowadziło obiecujące doświadczenia w elektromagnetycz-
nej stymulacji komórek do regeneracji amputowanych kończyn. Przepro-
wadzone na wielu rozmaitych uniwersytetach badania wykazały, że pulsu-
jący prąd jest korzystniejszy od stałego przy leczeniu złamań... Uczeni
wciąż nie znają pełnego zakresu możliwych zastosowań wynalazków Tesli
lub też ich pełnego teoretycznego znaczenia.
*
Trzydziestodziewięcioletni George Sylvester Viereck[40] był niemiec-
kim imigrantem, nieślubnym potomkiem Hohenzollernów. (Jego ojciec, Lu-
dwik, był synem cesarza Wilhelma I z nieprawego łoża). Przybył do Ame-
ryki jako dwunastolatek i kilka lat później spowodował wielkie zamiesza-
nie swą wczesną wspaniałą poezją, stając się jedną z najbardziej kontro-
wersyjnych postaci w polityce i dziennikarstwie. W 1908 roku opubliko-
wał bestseller Confessions of a Barbarian. Intelektualiści uważali go za ge-
niusza, ale gdy jego wywiady z wyrastającymi gwiazdami faszyzmu, Hitle-
rem i Mussolinim, zdradziły silne upodobanie do dyktatorów, reputacja
poety została zrujnowana, podobnie jak kilka lat później reputacja Ezry
Pounda[41]. W czasie II wojny światowej został aresztowany za szerzenie
To przykre, że tak wielki poeta Ameryki nie jest lepiej sytuowany niż
szamoczący się wynalazca. Może byś napisał jakiś nieduży artykuł o spi-
rytyzmie, korzystając z moich doświadczeń, jakie opisałem Ci w liście?
Spirytyści to tacy szaleńcy, że gotowi są ogłosić, iż otrzymałem tę wia-
W postscriptum dodał, iż jego podziw dla Vierecka był tak duży, że nawet
charakter jego pisma upodobnił się do charakteru poety.
W grudniu napisał do Vierecka długi, dziwny list, w którym nawiązał
do śmierci swego brata Dane oraz do śmierci swojej matki. Próbował wyja-
śniać swoje przeczucia i dyskutował o swym nieszczęściu częściowej
amnezji. List ten pisany był jakby z innych ram czasowych, z ambarasują-
cymi błędami w określeniu dat śmierci Danego czy matki. Wszystko razem
wyglądało bardziej jak opis snów niż rzeczywistości. Opowiadał o okre-
sach męczących wyobrażeń, w których odczuwał strach przed zakrzepem
krwi lub atrofią mózgu, oraz o tym, jak męczył się, usiłując „usunąć z umy-
słu dawne obrazy, które jak korki na wodzie wyskakiwały po każdej pró-
bie zanurzenia”.
Teksty Vierecka – nie tyle te z listów, lecz bardziej te prace, które publi-
kował – także stanowią interesujące odbicie tego, o czym Tesla rozmyślał
w tym czasie. W artykule z roku 1935, zatytułowanym Maszyna, która koń-
czy wojnę (A Machine To End War) Viereck podał, jak Tesla wyobrażał so-
bie świat w latach 2035 i 2100.
po prostu wielka maszyna, która nigdy nie powstała i nigdy się nie
skończy. Człowiek nie jest wyjątkiem dla porządku natury. Człowiek,
tak jak wszechświat, jest maszyną. Nic nie dochodzi do naszego umysłu
ani nie determinuje naszych działań, co by nie było pośrednio lub bez-
pośrednio reakcją na bodziec oddziaływujący na nasze zmysły z ze-
wnątrz. Ze względu na podobieństwo naszych konstrukcji i identycz-
ność naszego środowiska, reagujemy podobnie na podobne bodźce, a ze
zgodności naszych reakcji rodzi się zrozumienie. Wraz z mijaniem wie-
ków rozwijają się nieskończenie złożone mechanizmy, a to, co nazywa-
my „duszą” lub „duchem”, nie jest niczym innym, niż sumą czynności
ciała. Gdy czynności te zanikają, zanika też „duch”.
Ile w tej bezlitosnej doktrynie było starzejącego się Tesli, a ile szczere-
go Vierecka – nie da się już stwierdzić.
każdy kraj, duży czy mały, stanie się nie do zdobycia przez armie, samo-
loty i inne środki walki. Wymaga to wielkiej fabryki, która – gdy zacznie
działać – będzie w stanie zniszczyć wszystko, ludzi i maszyny, w pro-
mieniu 200 mil. Stworzy ona, że tak powiem, mur siłowy, stanowiący
niedającą się pokonać przeszkodę dla każdej rzeczywistej agresji.
Sprecyzował jednak, że ów wynalazek to nie promienie śmierci, lecz pro-
mienie mogące przenikać na wielkie odległości.
*
Pogłębiające się zamieszanie polityczne w Europie w połowie łat trzy-
dziestych nie oszczędziło Jugosławii. Serbski władca król Aleksander I Ka-
radziordziewić, który po separatystycznych posunięciach Chorwacji usta-
nowił dyktaturę, zginął w roku 1934 w zamachu w Marsylii, zabity przez
chorwackiego terrorystę Vlada Černozemskiego. Tesla bezzwłocznie napi-
sał do „The New York Times” w obronie zamordowanego monarchy. Po-
szukując sposobu zmniejszenia historycznych różnic dzielących Serbów i
Chorwatów, określił króla Aleksandra jako „heroiczną postać imponujące-
go wzrostu, będącą dla Jugosławii Waszyngtonem i Lincolnem w jednej
osobie... mądrego i patriotycznego władcę, męczennika”. Było to o tyle
prawdą, że przedtem Jugosłowianie rzeczywiście nie byli zjednoczeni. Do-
piero Aleksander zebrał ich siłą i trzeba było kolejnego silnego człowieka
(Tito), by to posklejał.
Po Aleksandrze sukcesorem został jego syn, młody król Piotr II. Ponie-
waż był nieletni, dlatego rządy regencyjne w jego imieniu sprawował ksią-
żę Paweł Karadziordziewić, syn Arsena, brata króla Piotra I, który był dzia-
dem młodego monarchy. Tesla konsekwentnie przeniósł swą lojalność na
króla Piotra II, który musiał przedwcześnie dojrzewać w świecie ogarnię-
tym pożogą.
Nieco wcześniej, bo w roku 1932 Franklin Delano Roosevelt przyjął no-
minację demokratów na prezydenta i zwyciężył w wyborach przytłaczają-
cą większością głosów. Jeszcze w czasie inauguracji jego prezydentury na
początku 1933 roku załamał się niemal cały system bankowy. Pierwsze sto
dni, które odtąd stały się przysłowiowe, Roosevelt spędził na energicznych
pracach legislacyjnych zmierzających do zmiany sytuacji w kraju. Zapropo-
nowana przez prezydenta polityka „Nowego Ładu” (New Deal), miała wie-
le form i była realizowana poprzez wiele nowo stworzonych agencji.
Znaczącym posunięciem było zwiększenie uprawnień rządu federalne-
go. Do ważnych osiągnięć tamtego okresu należało również między innymi
powołanie Urzędu Odbudowy Narodowej, który stworzył dwa miliony
miejsc pracy; Urzędu Robót Publicznych, który budował tamy i autostrady
jak kraj długi i szeroki; Urzędu Doliny Tenessee, który wytwarzał elek-
tryczność dla celów produkcji; uchwalenie Ustawy o ubezpieczeniu społecz-
nym, a także zapewnienie środków dających podstawy prawne do działa-
nia związków zawodowych oraz wspomaganie rolników. W 1936 roku
przedsiębiorcy dali jasno do zrozumienia, że ich zdaniem prezydent zrobił
więcej, niż było trzeba, aby gospodarka stanęła na nogi. Od tej pory popu-
larność Roosevelta nie malała. Wybrano go na cztery kadencje, co w histo-
rii USA było wydarzeniem bez precedensu.
Tesla był jednym z tych, którzy oddali na niego swój głos, lecz wkrótce
zostali zaniepokojeni tym socjalistycznym zamętem. Bardziej niż kiedykol-
wiek wydawał się być jednak opętany swoją tajemniczą bronią defensyw-
ną. W swoim ostatnim, przejmującym apelu o kapitał napisał do Morgana
Juniora:
Latająca maszyna zupełnie zdemoralizowała świat. Tak bardzo, że w
niektórych miastach, jak Londyn czy Paryż, ludzie odczuwają śmiertelny
strach przed bombardowaniem z powietrza. Nowe środki, jakie opraco-
wałem, zapewniają absolutną ochronę przed taką i innymi formami ata-
ków. [...] Nowe odkrycia, które przebadałem eksperymentalnie w ogra-
niczonej skali, wywarły wielkie wrażenie. Jednym z najbardziej palą-
cych problemów jest ochrona Londynu, więc piszę do kilku wpływo-
wych przyjaciół w Anglii z nadzieją, że moje plany zostaną przyjęte bez
zwłoki. Rosjanie bardzo pragną zabezpieczyć swoje granice przed ja-
pońską inwazją i ja złożyłem im propozycję, która jest poważnie rozwa-
żana.
Mam tam wielu zwolenników – kontynuował – szczególnie ze względu
na wprowadzenie tam mojego systemu prądu zmiennego... Kilka lat
temu Lenin dwukrotnie składał mi kuszącą ofertę, bym przyjechał do
Rosji, ale ja nie mogłem oderwać się od mojej pracy.
Ciągnąc dalej, Tesla wyznał, że słowa nie są w stanie wyrazić, jak boleśnie
odczuwał brak laboratorium i że nie może wyrównać rachunków zacią-
gniętych jeszcze u Morgana Seniora:
Ten jego New Deal to plan wiecznego ruchu, który nie może zadziałać, a
któremu nadano pozory skuteczności poprzez nieustanne dostarczanie
ludzkiego kapitału. Większość podjętych kroków obliczona jest na zdo-
bycie głosów, a niektóre są rujnujące dla ustabilizowanego przemysłu i
mają zdecydowanie socjalistyczny charakter. Następnym krokiem mo-
głoby być rozdawanie bogactwa przez nadmierne opodatkowanie, a
może nawet rekwizycja...
Morgan Junior, który miał w tym czasie własne problemy wynikające z
Wielkiego Kryzysu, nie chwycił przynęty. Dla nie-naukowca było po prostu
niemożliwe stwierdzić, czy to, o czym mówił Tesla, miało sens, czy nie.
*
Wiosną 1933 roku wynalazca złożył podobną ofertę na swój „strumień
cząstek” Westinghouse’owi. Odpowiedział na nią wiceprezes S.M. Kintner,
pisząc, że omawiał kwestię „ogólnej propozycji wytwarzania promieni
wspomnianego przez pana rodzaju” ze swoimi specjalistami. Byli oni do
niej sceptycznie nastawieni „do tego stopnia, że nie mogłem przedstawić
Mr. Merrickowi pana propozycji sześciomiesięcznej zaliczki na opłacenie
pana zgłoszeń patentowych”. Chociaż zawsze istniała pokusa’ postrzegania
Tesli w roli nieodpowiedzialnego proroka, można jednak uznać, że specja-
lista miał rację co do „strumienia cząstek”. Tesla był w pełni świadom, że
może odejść z niczym. Sugerują to jego najazdy na metalurgię częściowo
tłumaczone niezadowoleniem z jakości metali używanych w jego turbinie.
Opracował proces odgazowania miedzi (pozbawienia jej baniek powie-
trza w celu uzyskiwania doskonalszej struktury metalu) i zainteresował
nim Amerykańską Kompanię Hutnictwa i Rafinacji (American Smelting
and Refining Compan – ASARCO). Dr Albert J. Phillips, będący wtedy kie-
rownikiem centralnego wydziału badawczego ASARCO, przypomina sobie
spotkanie z Teslą w tej sprawie. W najgorszym okresie kryzysu przybył on
z hotelu McAlpin, w którym wtedy mieszkał, do laboratoriów w Perth
Amboy we wspaniałej limuzynie z szoferem, elegancko ubrany, z laseczką
ze złotą gałką.
*
Przez całe lata fama głosiła, że Tesla wynalazł potężne promienie
śmierci zdolne zniszczyć dowolne miejsce na Ziemi. Na początku 1934
roku gruchnęły wieści donoszące o wynalezieniu promieni śmierci naj-
pierw przez Anglika, później przez Niemca, a wreszcie przez Rosjanina.
Prawie natychmiast amerykański naukowiec dr T. F. Wall wystąpił o pa-
tent na promienie śmierci, które, jak oświadczył, mogą zatrzymywać samo-
loty i samochody. Wtedy jednak gazeta z Kolorado dumnie zripostowała,
że to Tesla w trakcie prowadzenia tam swych badań w roku 1899 wynalazł
niewidzialne promienie śmierci mogące zatrzymać samolot w powietrzu.
Wynalazca natomiast był niezwykle wstrzemięźliwy w wypowiedziach do-
tyczących tej sprawy.
Tesla napisał o swoim wynalazku, który wielu traktuje jako naukową
mrzonkę, do Morgana Juniora, a także w liście skierowanym w lutym 1934
roku do amerykańskiego Departamentu Obrony:
Dodał także:
*
Aczkolwiek FBI zamknęło akta sprawy Tesli w roku 1943, nie wydawa-
ło się, by miały one długo pozostać zamknięte. Otworzono je ponownie w
roku 1957, gdy informator poskarżył się, że pewna nowojorska para roz-
powszechniła biuletyn zawierający „informacje dotyczące latających tale-
rzy i spraw międzyplanetarnych”, wykorzystując przy tym nazwisko i sła-
wę wynalazcy. Podawali oni rzekomo, iż inżynierowie Tesli zakończyli po
jego śmierci budowę „zestawu Tesli” – urządzenia radiowego do komuni-
kacji międzyplanetarnej, które uruchomione zostało w roku 1950 i że od
tego czasu inżynierowie Tesli są w stałym kontakcie z obcymi statkami ko-
smicznymi. Ponownie więc agenci FBI musieli ogłosić, że żadne działanie
nie ma podstaw i akta zostały zamknięte.
Kenneth M. Swezey, który nigdy nie przykładał zbytniej wiary do po-
głosek o „tajnej broni”, napisał:
Tą „inną agencją”, która miała akta lub mogła je mieć, było samo Do-
wództwo Technicznej Służby Lotnictwa! List pułkownika Doty, który utaj-
niony został na podstawie Ustawy o szpiegostwie (The Espionage Act), od-
tajniony został 8 maja 1980 roku.
Ta ambarasująca i niezręczna sytuacja nie została w zapisach wyjaśnio-
na. Być może była ona przedmiotem ustnych uzasadnień w rozmowie z ofi-
cerem łącznikowym. Jednakże, 24 października 1947 roku David L. Baze-
lon, asystent prokuratora generalnego i dyrektor Biura Własności Obcej,
wysłał pismo do szefa Dowództwa Technicznej Służby Lotnictwa w Wright
Field (Dayton, Ohio) dotyczące fotokopii dokumentów Tesli, które przesła-
ne zostały pocztą poleconą około 11 września 1945 do płk. Hollidaya, na
jego prośbę. Nasze rejestry nie wykazują, że materiał ten został zwrócony”
– pisał Bazelon. Wysłał ich specyfikację i prosił o zwrot. Oczywistym jest,
że przynajmniej jeden zestaw dokumentów Tesli dotarł do Wright Field,
ponieważ 25 listopada 1947 przyszła do Biura Własności Obcej odpowiedź
od pułkownika Duffy, szefa sekcji Planów Elektronicznych w Oddziale In-
żynierii Wydziału Elektronicznego Zarządu Materiałów Lotnictwa (Elec-
tronic Plans Section, Electronic Subdivision, Engineering Division, Air
Materiel Command). Jego odpowiedź brzmiała: „Raporty te są obecnie w
posiadaniu Wydziału Elektronicznego i poddawane są ocenie”. Twierdził
on, że ich ocena zakończona zostanie do 1 stycznia 1948 roku i że „wtedy
skontaktujemy się z waszym biurem co do ostatecznego rozporządzania
tymi dokumentami”. Nie ma żadnych pisemnych śladów, że OAP kiedykol-
wiek później występował o zwrot tych dokumentów i że nie zostały one
zwrócone.
*
Przez wiele lat krążyły pogłoski o tym, że te nieopatentowane wynalaz-
ki, czy pomysły Tesli znalazły drogę nie tylko do Sił Zbrojnych USA, ale tak-
że do Rosji oraz do prywatnych amerykańskich przemysłowców zbroje-
niowych i ostatecznie do laboratoriów badawczych pewnych uniwersyte-
tów, które zajmowały się bronią promienistą. Przez całe lata, w okresie od
1948 do 1978 roku, Biuro Własności Obcej miało ogromny problem z wy-
jaśnianiem swej roli w związku z dokumentami Tesli. Na wiele zadawa-
nych w tym okresie pytań dawano następujące warianty odpowiedzi:
*
Wraz z początkiem 1937 roku zachorował ciężko przyjaciel Tesli, Ro-
bert Underwood Johnson. W swoim nowym-„starym” stylu napisał do wy-
nalazcy:
Nasze damy założą swe najpiękniejsze suknie, a panowie ubiorą się ele-
gancko, by jutro uczcić Twoją obecność. A ja Ci radzę, byś dopasował się
do konwenansów i wyglądał wytwornie dla naszych dam! Twój zawsze
wierny, pamiętający dawne szczęśliwe lata, Luka J. Filipov.
Niech Cię Bóg błogosławi i niesie Ci pomoc, drogi Nikola, abyś znowu
powrócił do zdrowia. Chcielibyśmy Cię odwiedzić. Agnes mogłaby być
pomocna. Wystarczy, żebyś tylko zadzwonił. Zrób to w imię pamięci
Mrs. Johnson...
Nikt z nas nie może liczyć na wiele lat życia – zwierzył się. – Masz kilku
przyjaciół przy sobie, Hobsona i nas, którzy Ci pomogą. Pozwól Agnes
przyjść do siebie. Ja sam nie mogę. Nie robiąc tego, to jakbyś popełniał
samobójstwo, drogi Nikola.
Rok 1937 był smutnym rokiem wielkich strat dla Tesli. Richmond Pearson
Hobson, jego wierny przyjaciel od wielu lat, zmarł nagle 16 marca, w wie-
ku sześćdziesięciu sześciu lat. 14 października odszedł Richard
Underwood Johnson.
Krótko po tym, pewnej zimnej nocy, Tesla wyszedł z hotelu „New
Yorker” na swój stały spacer, by rozrzucić karmę dla gołębi. Zaledwie dwa
bloki dalej został potrącony przez samochód i porzucony na ulicy. Odma-
wiając pomocy medycznej, poprosił tylko o odwiezienie do pokoju hotelo-
wego. Chociaż był w stanie powypadkowego szoku, natychmiast zadzwonił
do Williama Kerrigana, posłańca „Postal Telegraph”, zlecając mu zakupie-
nie karmy dla gołębi i nakarmienie ich. Przez sześć następnych miesięcy
Kerrigan codziennie wyruszał karmić gołębie w parku Bryanta i przy kate-
drze św. Patryka. U Tesli stwierdzono złamanie trzech żeber i uraz kręgo-
słupa. Pojawiły się też powikłania związane z zapaleniem płuc, przeleżał
więc w łóżku do wiosny. Choć wrócił do zdrowia, od tego czasu było ono
coraz słabsze.
Od starych przyjaciół w Westinghouse Company nadeszły wiadomości
o utworzeniu w Belgradzie instytutu jego imienia. Powołano do tego celu
specjalną fundację wspieraną przez rząd Jugosławii i pojedyncze osoby z
tego kraju. Obejmowała ona również roczne honorarium dla Tesli w wyso-
kości 7 200 dolarów. Dzięki rodakom z kraju ten „największy geniusz wy-
nalazczy wszechczasów” nie był przynajmniej pozbawiony środków do ży-
cia.
ROZDZIAŁ XUI
WIZYTA KRÓLA PIOTRA
(1938–1943)
Świat tymczasem z wolna pogrążał się w chaosie. Zwolennicy i przeciwni-
cy faszystów urządzali w Nowym Jorku demonstracje. Prezydent Franklin
Roosevelt dał do zrozumienia, że Ameryka nie pozostanie bezczynna w ob-
liczu wiszącej w powietrzu wojny. Eleanor Roosevelt wystąpiła z szeregów
Córek Rewolucji Amerykańskiej, gdy organizacja ta uniemożliwiła czarnej
piosenkarce, Marian Anderson, występ w Sali Konstytucji w Waszyngtonie.
W New Jersey cieszący się sporą popularnością prawicowy radykał i du-
chowny, ojciec Coughlin, w dalszym ciągu przypisywał Żydom winę za roz-
przestrzenianie się komunizmu. Orson Welles wywołał ogólnokrajową pa-
nikę swoim programem o lądowaniu Marsjan w New Jersey. Hollywood
odnosiło sukces za sukcesem dzięki filmom z udziałem Spencera Tracy,
ErrOla Flynna i Bette Davis. Judy Garland wzlatywała ponad tęczę, a
Humphrey Bogart zmonopolizował kino gangsterskie.
Ponad osiemdziesięcioletni wynalazca nadal cieszył się życiem i wciąż
wygłaszał wybiegające w przyszłość oświadczenia na temat wszechświata.
Przygotowując się na przyszłe przyjęcia urodzinowe, sporządził z wielo-
miesięcznym wyprzedzeniem materiały dla zaprzyjaźnionej prasy wraz z
atrakcyjnymi nagłówkami. Przyjęcia te coraz bardziej stawały się okazją
do obalania Einsteina, obrony Newtona i rozwijania teorii kosmicznych,
które Tesla obmyślał od dawna. Dziesięciostronicowe oświadczenie, jakie
wydał w osiemdziesiątą rocznicę urodzenia, w roku 1936, nigdy nie zosta -
ło opublikowane w całości. Zarówno w nim, jak i w listach do „Timesa”
prowadził długotrwałą dyskusję z czołowymi fizykami na temat natury
promieni kosmicznych.
Często nawiązywał do swej własnej dynamicznej teorii grawitacji, któ-
ra – jak twierdził – tłumaczyła „ruch ciał niebieskich w tale zadowalający
sposób, że położy on kres jałowym rozważaniom i błędnym koncepcjom,
takim jak ta o zakrzywionej przestrzeni”. W jego obszernych tekstach na
temat astrofizyki i mechaniki gwiazdowej nigdy jednak nie znalazły się
wyjaśnienia tej teorii. Zakrzywienie przestrzeni, twierdził, było absolutnie
niemożliwe, jako że akcja współistnieje z reakcją. Zakrzywienie spotkałoby
się z kontrakcją prostowania. Żadne też wyjaśnienie wszechświata nie bę-
dzie możliwe bez rozpoznania istnienia eteru i jego nieodzownej funkcji.
Mimo Einsteinowskiej rewolucji utrzymywał przekonanie, iż „w materii
nie istnieje żadna inna energia niż ta otrzymana ze środowiska. I to –
twierdził – stosuje się zarówno do atomów czy molekuł, jak i do najwięk-
szych ciał niebieskich”. Krótko mówiąc – był całkowicie w błędzie.
Przy okazji opowiedział o jeszcze większej ilości wynalazków do mię-
dzygwiezdnej komunikacji i transmisji energii.
Nigdy nie zostały zgłoszone żadne związane z tym patenty, nie został też
Guzmana.
wykonany żaden prototyp. Drugi wynalazek, jaki zamierzał przedstawić na
przyjęciu, polegał na nowej metodzie i urządzeniach do uzyskiwania wyso-
kich próżni, wielokrotnie wyższych niż uzyskiwane dotychczas.
*
Osiemdziesiąte pierwsze urodziny Tesli, jeśli chodzi o ogłaszanie wy-
nalazków przez czcigodnego jubilata, były powtórzeniem tego, co miało
miejsce poprzedniego roku, przyniosły jednak więcej międzynarodowego
uznania. Jego stary przyjaciel, ambasador Konstatin Fotic, wręczył mu w
imieniu młodego króla Piotra II Wielką Wstęgę Orła Białego, najwyższe od-
znaczenie Jugosławii. Następnie minister z Czechosłowacji, by nie być gor-
szym, wręczył wynalazcy w imieniu prezydenta Eduarda Beneša Wielką
Wstęgę Białego Lwa. Do tego odznaczenia doszedł honorowy tytuł z uni-
wersytetu w Pradze. Przy tej okazji dziennikarze dokładnie wypytywali
Teslę o udoskonalony system do komunikacji międzyplanetarnej. Odpo-
wiadając, wynalazca ponownie nawiązał do zamiaru wystąpienia o nagro-
dę Pierre’a Guzmana za to osiągnięcie:
*
W jednej z ostatnich uroczystości zorganizowanych na cześć wynalaz-
cy, nie mógł on niestety uczestniczyć osobiście z powodu choroby. Instytut
Opieki nad Imigrantami (Institute of Immigrant Welfare) zaprosił go w
1938 roku na uroczysty obiad ku jego czci do hotelu Biltmore. Przyjaciel
Tesli, dr Rado, przeczytał jego przemówienie, które zawierało wielkie po-
chwały dla George’a Westinghouse’a, „wobec którego ludzkość posiada
wielki dług wdzięczności”. Tesla ponownie oświadczył, iż zdobędzie na-
grodę Pierre’a Guzmana za swoje prace nad kosmiczną komunikacją.
Jego ostatnie lata nie były skoncentrowane wyłącznie na kosmosie ani
też nie spędzał ich tylko na przemyśleniach. Kilku jego przyjaciół – inte-
lektualistów było zaskoczonych, by nie powiedzieć zażenowanych, gdy z
widoczną przyjemnością zaczął się bratać z nieśmiałym, krzepkim dżentel-
menem ze złamanym nosem działającym na ringu bokserskim. Ta rozkwi-
tła w jesieni życia fascynacja boksem i pięściarzami bardzo zakłopotała
Swezeya i O’Neilla.
„Umysł z Krzepą jada” (Brain Dines Brawn) głosił podpis pod zdjęciem
opublikowanym przez „New York Herald Tribune”. Pokazywało ono
uszczęśliwionego Teslę siedzącego przy stole z braćmi Živic:
Z tej wojny [...] narodzić się musi nowy świat, świat, który doceni po-
święcenie dokonane przez ludzkość. To musi być świat, w którym słabsi
nie będą wyzyskiwani przez silniejszych, dobrzy przez złych, w którym
biedni nie będą poddawani przemocy i upokorzeniu przez bogatych,
gdzie wytwory intelektu, nauki i sztuki służyć będą społeczeństwu dla
polepszenia i upiększenia życia wszystkich, a nie tylko jednostkom do
wzbogacania się. Ten nowy świat nie będzie światem poniżanych i po-
niewieranych, ale światem wolnych ludzi i wolnych narodów, równych
sobie w godności i poszanowaniu ich praw.
*
Król Piotr desperacko zabiegał o wsparcie Mihailoviča u prezydenta
Franklina Delano Roosevelta i premiera Winstona Churchilla, jak też u
swego wuja Bertie, którym był król Anglii Jerzy VI. Brytyjczycy, początko-
wo życzliwi i pełni zrozumienia dla sprawy czetników, zaczęli jednak
zmieniać swoje nastawianie, gdy dotarły do nich doniesienia o agresyw-
nych działaniach partyzantów Tity.
W roku 1942 król Piotr przybył do Waszyngtonu, by interweniować u
Roosevelta. Jugosłowiańscy piloci szkoleni byli w Tennessee. Prezydent
powiedział mu, że wyśle czetnikom samoloty z tych, które zostaną po woj-
nie na Środkowym Wschodzie. Monarcha odwiedził również Nowy Jork,
gdzie w Colony Club spotkał się z serdecznym przyjęciem Amerykańskich
Przyjaciół Jugosławii. Klub Colony, pierwszy klub dla dam w Ameryce, za-
łożony został z inicjatywy energicznej Anne Morgan. Przyczyniły się do
tego także matka króla, Marie oraz pierwsza dama, pani Eleanor Roosevelt.
Wizyta ta bardzo ucieszyłaby Teslę, gdyby tylko nie był chory i osłabiony.
Król przybył więc do niego.
W swych pamiętnikach zatytułowanych A King’s Heritage młody król
Piotr napisał pod datą 8 lipca 1942 roku:
*
Stan wynalazcy w zimie roku 1942 był już bardzo kiepski. Obawa
przed zarazkami stała się tak obsesyjna, że nawet najbliżsi przyjaciele mu-
sieli stać w pewnej odległości. Miał kłopoty z sercem, czasem cierpiał na
ataki omdlenia. Nie będąc samemu w stanie karmić ukochanych ptaków,
często polegać musiał na pomocy Charlesa Hauslera, młodego człowieka,
właściciela wyścigowych gołębi.
Hausler pracował dla Tesli od roku 1928. Jego zajęcie polegało na co-
dziennym chodzeniu w południe z ziarnem do nowojorskiej biblioteki pu-
blicznej, obchodzeniu budynku wokoło i wypatrywaniu młodych lub ra-
nionych ptaków na parapetach okiennych lub za wielkimi posągami. Wte-
dy miał je zabierać do hotelu, do pokoju Tesli, gdzie mogły wypocząć i
ogrzać się. Potem – jak wspominał – „wypuszczałem je w bibliotece do nie-
go”. Pamiętał, że klatki w pokojach Tesli wykonane były przez dobrego
stolarza, „bo pan Tesla w swych działaniach musiał wszystko mieć zrobio-
ne porządnie”. Gołębiom podobał się także osłonięty kurtyną prysznic w
łazience.
Hausler i Tesla spędzali razem wiele godzin, najczęściej rozmawiając o
gołębiach. Kiedyś Tesla zwierzył mu się, że „Tomaszowi Edisonowi nie
można ufać”. Chłopiec zapamiętał swego pracodawcę jako „bardzo uprzej-
mego i uważającego człowieka”. Opowiedział też o wydarzeniu, które na
długo zapadło mu w pamięć:
Pan Tesla miał w pokoju wielką skrzynię stojącą obok klatek z ptakami.
Któregoś dnia powiedział mi, bym bardzo uważał i nie potrącił jej, bo w
niej jest coś, co mogłoby zniszczyć samolot w locie i że ma on nadzieję
przedstawić to już niedługo całemu światu.
*
Kenneth Swezey został powiadomiony o tym przykrym fakcie tuż
przed godziną dziesiąta rano. Natychmiast przekazał telefonicznie wiado-
mość doktorowi Rado z Uniwersytetu Nowojorskiego. Ten z kolei puścił
wieść dalej, kontaktując się z siedzibą króla Piotra mieszczącą się wtedy
przy Piątej Alei pod numerem 745. Bratanek Tesli Sava Kosanovič pełniący
w czasie wojny funkcję prezydenta Wschodnioeuropejskiego Zarządu Pla-
nowania dla Krajów Bałkańskich (Eastern and Central European Planning
Board for the Balkan Countries) także został zawiadomiony.
Ciało Tesli przewieziono do domu pogrzebowego Franka E. Campbella
mieszczącego się na rogu Madison Avenue i Osiemdziesiątej Pierwszej Uli-
cy, a Hugo Gernsback najął rzeźbiarza, by ten wykonał pośmiertną maskę
wynalazcy. Kilka godzin po tym, jak pracownicy przedsiębiorstwa pogrze-
bowego wynieśli z pokoju zwłoki, zjawili się agenci FBI...
Natychmiast po śmierci Tesli nastąpiła wymiana telegramów pomiędzy
agentem Federalnego Biura Śledczego Johnem Foxworthem z sekcji polo-
wej oddziału nowojorskiego a dyrektorem nowojorskiego oddziału FBI. W
dniu następnym po odkryciu ciała agent Foxworth donosił:
Bloyce D. Fitzgerald, inżynier elektryk, który przez całe życie był blisko
Tesli – kontynuował Foxworth, – powiadomił nowojorskie biuro, że
siódmego stycznia, tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego [roku]
Sava Kosanovič, George Clar – który odpowiedzialny był za muzeum i la-
boratorium [firmy] RCA, oraz Kenneth Swezey... weszli do pokoju Tesli
w [hotelu] New Yorker i przy pomocy ślusarza włamali się do sejfu, któ-
ry Tesla miał w swym pokoju i w którym trzymał niektóre cenniejsze
dokumenty... W ostatnich miesiącach Tesla powiedział Fitzgeraldowi, że
jego eksperymenty dotyczące bezprzewodowej transmisji energii elek-
trycznej został udoskonalone i zakończone.
Fitzgerald wie też, że Tesla obmyślił i zaprojektował rewelacyjny typ
torpedy, która nie była jeszcze stosowana przez żaden kraj. Fitzgerald
uważa, że ta konstrukcja obecnie nie jest jeszcze dostępna żadnemu
krajowi. Z wyjaśnień udzielonych przez Teslę Fitzgeraldowi wynika, że
pełne plany, specyfikacje oraz objaśnienia podstawowych koncepcji
tych rzeczy znajdują się gdzieś w osobistym mieniu Tesli. Fitzgerald wie
także, iż istnieje działający model Tesli, którego budowa kosztowała po-
nad dziesięć tysięcy dolarów, w skrzyni należącego do Tesli bezpieczne-
go depozytu w hotelu Governor Clinton. Fitzgerald wierzy, że z tym mo-
delem związane są tak zwane promienie śmierci lub bezprzewodowa
transmisja prądu elektrycznego.
Tesla powiedział też kiedyś Fitzgeraldowi, że ma około osiemdziesiąt
kufrów, pochowanych w różnych miejscach, które zawierają dokumen-
tację i plany związane z badaniami, jakie prowadził. Biuro proszone jest
o natychmiastowe powiadomienie, jakie (jeśli w ogóle jakieś) działania
zostaną podjęte w tej sprawie przez nowojorską sekcję połową.
*
Krótko przed śmiercią Tesli Eleanor Roosevelt próbowała wstawić się
za nim u swego męża prezydenta – chodziło o nadanie mu jakichś zaszczy-
tów. W Muzeum Tesli w Belgradzie można znaleźć trzy krótkie notatki na
firmowym papierze Białego Domu. Pierwszego stycznia, na prośbę pisarza
Louisa Adamicia, pani Roosevelt obiecała poprosić prezydenta, by napisał
do Tesli i zadeklarowała, że sama do niego zadzwoni przy okazji jej kolej-
nego wyjazdu do Nowego Jorku. Następny dokument nosił tytuł Notatka
dla pani Roosevelt i podpisany został przez samego Franklina Delano: „Za-
poznałem się z tym, ale wczorajsze pisma doniosły o śmierci dr. Tesli. W
związku z tym zwracam niniejszym załączone dokumenty”. Trzecia notat-
ka z 11 stycznia skierowana jest do L. Adamicia. Pani Roosevelt przekazuje
mu w niej wiadomość od prezydenta i dołącza od siebie wyrazy smutku na
wieść o śmierci wynalazcy.
Louis Adamić napisał wzruszający panegiryk do Tesli, który odczytany
został przez burmistrza Nowego Jorku Fiorello La Guardię na falach stacji
radiowej WNYC 10 stycznia. Mocno napięte w tym czasie stosunki pomię-
dzy organizacjami Serbów i Chorwatów w Stanach Zjednoczonych zaczęły
zagrażać planowanej ceremonii pogrzebowej. Ciało wystawione było na
widok publiczny, ale jak napisał w niepublikowanym liście James O’Neill:
„tylko dwanaście osób, w tym kilku dziennikarzy z gazet przybyło je zoba-
czyć”.
Jednakże gdy o godzinie czwartej po południu 12 stycznia w katedrze
św. Jana Bożego na Manhattanie rozpoczęły się państwowe uroczystości,
zgromadziło się na nich ponad dwa tysiące ludzi. Nikola Tesla był wpraw-
dzie dziwakiem, ale kochano go i szanowano. Serbów i Chorwatów posa-
dzono po przeciwnych stronach katedry. Biskup William T. Manning wyeg-
zekwował od obydwu organizacji obietnicę niewygłaszania żadnych poli-
tycznych przemówień. Ceremonia zaczęta została przez biskupa Manninga
po angielsku, a zakończona po serbsku przez wielebnego Dušana
Sukletovicia.
Pośród bałkańskich dyplomatów znalazł się ambasador Fotič, guberna-
tor Chorwacji, były premier Jugosławii oraz minister żywności i przebudo-
wy. W pierwszym rzędzie razem z Kosanovičem, szefem żałobników i
przywódcą nowej misji handlowej siedział Kenneth M. Swezey. Honorowy
członek konduktu niosącego trumnę, dr Rado, ze względu na chorobę nie
mógł przybyć na uroczystość. Pomiędzy ważnymi postaciami amerykań-
skiej nauki i przemysłu, które przybyły jako honorowi członkowie konduk-
tu pogrzebowego, znaleźli się profesor Edwin H. Armstrong, dr E. W.
Alexanderson z General Electric, dr Harvey Rentschler z firmy
Westinghouse, inżynier Gano Dunn oraz W.H. Barton, kurator Hayden Pla-
netarium z Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej. Na czele tej gru-
py stał Newbold Morris, przewodniczący Rady Miejskiej Nowego Jorku.
Gdy wiadomość o śmierci Tesli rozeszła się poza granicami kraju i do-
tarła do ogarniętej wojną Europy, posypały się telegramy z wyrazami hoł-
du i żalu zarówno od ludzi nauki, jak i przywódców wielu państw. W Sta-
nach Zjednoczonych trzej laureaci Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki –
Millikan, Compton i James Franek połączyli się we wspólnej mowie po-
chwalnej na cześć wynalazcy jako „jednego z najwybitniejszych umysłów
świata, który wytyczył drogę dla wielu ważnych dziedzin rozwoju techno-
logicznego współczesności”. Prezydent i pani Roosevelt wyrazili swą
wdzięczność za wkład Tesli „w rozwój techniki i przemysłu, i samego kra-
ju”. Wiceprezydent Henry Wallace, wyrażając się w duchu nowej Jugosła-
wii, oświadczył że „wraz ze śmiercią Nikoli Tesli zwykli ludzie utracili jed-
nego ze swych najlepszych przyjaciół”.
Chociaż Louis Adamić błędnie wspominał Teslę jako człowieka, który
nie dbał o pieniądze, nie mógł lepiej się wyrazić, gdy powiedział, że Tesla
nie umarł zupełnie:
48 Koń mechaniczny (KM) – ta jednostka mocy stosowana jest nie tylko przy
technice motoryzacyjnej.
przez wielkie odległości. Mimo że brzmi to niewiarygodnie, prawdą jest, że
nowoczesnym fizykom plazmy, pracującym w znakomicie wyposażonych
laboratoriach, nie udało się wytworzyć plazmoidów o trwałości choćby tyl-
ko zbliżonej do kulistych piorunów, które wytwarzał Tesla.
Skąd taka fascynacja tym problemem? Po pierwsze – oczywiście dlate-
go, że jest to zjawisko niepoznane. Ale po drugie dlatego, że jest to klucz do
wygrania międzynarodowego wyścigu do uzyskania kontrolowanej fuzji
jądrowej – potencjalnie największego źródła energii w historii. Pośród
tych, którzy interesowali się badaniami nad piorunem kulistym, byli m.in.:
wielki rosyjski fizyk Piotr Kapica, Lambert Dolphin i jego zespół z Labora-
torium Fizyki Radia przy SRI International (Stanford Research Institute),
dr Robert Bass z Brigham Young University i wspomniany już wcześniej
Robert Golka, z którym Bass współpracował w pracach badawczych.
Golka, fizyk z Massachusetts, uczeń Tesli i badacz piorunów kulistych,
poszukiwał tej efemerycznej kuli ognia z zapałem łowcy rekinów. Tak jak
Tesla w Colorado Springs – wykonywał swoje badania samotnie, w oddalo-
nym na zachód laboratorium, na solnych połaciach nizin stanu Utah, i tak
jak Tesla walczył o zdobycie wsparcia rządowych funduszy, jakie zwykle
idą do wielkich instytutów lub korporacji. W największym hangarze, na
odległym krańcu wymarłej bazy w Wendover (Utah), która zbudowana zo-
stała przez Siły Lotnicze Armii USA w czasie II wojny światowej, często
świeciły wielkie reflektory, gdy Golka prowadził swe testy z piorunami.
Tutaj też w najściślejszej tajemnicy w latach czterdziestych XX wieku trzy-
mano samolot B-29 Enola Gay, wyposażony w pierwszą bombę atomową
zrzuconą później na Hiroszimę.
Golka dwukrotnie udał się w podróż do Muzeum Tesli, by przestudio-
wać nieopublikowane wtedy notatki wynalazcy i skupić się na możliwie
jak najdokładniejszym odtworzeniu w warunkach hangaru starej bazy na-
dajnika- wzmacniacza, jaki zbudował Tesla w roku 1899, gdy badał burzo-
we wyładowania na górze Pike’s Peak. „On [Tesla] zbudowanym przez sie-
bie sprzętem wyprzedzał wszystko, co mamy dzisiaj” – stwierdził Golka.
„Takim jak przełączniki wysokiej mocy czy przełączniki z przerwą iskro-
wą. Ta wiedza przepadła; nie wiemy, jak on tego dokonał. Trochę na ten
temat jest w jego notatniku, ale większość materiału trzymał w swej gło-
wie”. W ramach własnego „Projektu Tesli” Golka zbudował nadajnik-w-
zmacniacz, w którym mógł osiągać wyładowania rzędu dwudziestu dwóch
milionów woltów, tworząc w ten sposób dwukrotnie potężniejszą burzę
wyładowań łańcuchowych w stosunku do tego, co stworzył sam mistrz w
Colorado Springs.
Znaczenie pioruna kulistego i badania syntezy nuklearnej mają wiele
wspólnego z utrzymywaniem kontroli nad plazmą. Istota najbardziej po-
spolitego typu eksperymentalnej reakcji syntezy jądrowej polega na jedno-
czesnym przyspieszeniu i gwałtownym przegrzaniu gazowego izotopu wo-
doru do stanu, w którym jądra wodoru połączą się, tworząc jądra helu, wy-
dzielając przy tym ogromne ilości energii. W procesie tym, podczas które-
go wodór naładowany jest ogromną ilością energii kinetycznej i cieplnej,
przechodzi on w niedokładnie poznany stan materii znany jako plazma[49].
W końcowych fazach tego procesu, zanim nastąpi synteza, najważniejszym
problemem staje się utrzymanie spójności plazmy i uwięzienie jej w czymś
w rodzaju niewidzialnej elektromagnetycznej butli[50].
Ponieważ najsilniejszym geometrycznym kształtem jest sfera, Golka
uważał, że piorun kulisty daje przykład najlepszej możliwości na zamknię-
cie tej niestabilnej masy. Opisuje on ten dziwny piorun jako „kulę jarzącą
się całą gamą kolorów, o średnicy około pół cala lub o wielkości grejpfruta,
przypominającą cebulę w tej mnogości warstw naprzemiennie naładowa-
nych cząstek dodatnich i ujemnych”. Może się on odbijać od budynków,
wpadać do wody i zagotować ją, a czasem też, tak jak to się stało w bazie
sił lotniczych Hill w Utah – może uszkodzić najbardziej wyrafinowany
sprzęt elektroniczny.
*
HAARP – High-frequency Active Aurora Research Program, czyli Ak-
tywna Aureola Wysokiej Częstotliwości Fal – Program Doświadczalny to
cywilny projekt służący badaniu górnych warstw atmosfery, jednak głów-
nym jego udziałowcem jest Departament Obrony USA. Sercem ośrodka jest
180 połączonych w jedną całość kilkunastometrowych anten – anten- na-
dajników wysokich częstotliwości radiowych, zajmujących obszar piętna-
stu hektarów. Obecna moc nadawcza tego giganta to 3,6 miliona watów.
(Dla porównania, komercyjne stacje radiowe mają najwyżej dwadzieścia
tysięcy watów). Moc, jaką wojskowi zamierzają uzyskać w przyszłości, to
sto milionów watów! Układ antenowy HAARP umożliwia, mówiąc najkró-
cej, koncentrację ogromnej ilości energii na małym obszarze, zasadniczo
więc opiera się na idei „nadajnika powiększającego” Tesli.
Od momentu powstania tego ośrodka nie ustają spekulacje, czemu on
służy. Przedstawiciele administracji federalnej twierdzą, że ich projekt to
„naukowe przedsięwzięcie mające na celu badanie właściwości i zachowa-
nia jonosfery”. Jest on także związany (o czym wspomina się mniej chęt-
nie) z testowaniem nowych środków łączności, z atomowymi okrętami
podwodnymi, wywoływaniem trzęsień ziemi i tajfunów oraz z podziemną
tomografią, przed którą nie ukryje się żaden rodzaj broni. Mówi się też o
„sterowaniu pogodą przez podgrzewanie ziemskiej jonosfery”.
Wywieranie przez człowieka sztucznego wpływu na magnetosferę i jo-
nosferę może być przyczyną globalnych zmian klimatycznych. Za pomocą
tych bardzo tajemniczych urządzeń można również zakłócić działalność
każdego systemu łączności, przesyłu energii, unieszkodliwić lecące samo-
loty i rakiety kosmiczne, a nawet doprowadzić do eksplozji składów z
amunicją na drugim krańcu świata lub samodetonacji rurociągów bądź ga-
zociągów.
Do tej listy niezależni badacze dodają możliwość zdalnego wpływania
na ludzkie umysły. Jak ustalono, emitowane przez nadajniki HAARP fale
skrajnie niskiej częstotliwości (ELF) mogłyby powodować u ludzi mdłości,
brak koncentracji, depresję lub wesołkowatość. Fale ELF mogą ponadto
wpływać na czynności mózgu, powodując zmiany stanu świadomości.
Można je przesyłać na wielkie odległości i – co jest niezwykle istotne – ko-
dować w nich określony przekaz medialny. Jak wyraził się jeden z naukow-
ców, jest to „bomba mentalna”, która bez zbędnych zniszczeń sparaliżuje
siły nieprzyjaciela. Sto lat temu działanie takiej właśnie broni opisał Nikola
Tesla. Czy to tylko przypadek?
23 września 2003 roku około pięciu milionów Szwedów i Duńczyków
zostało na kilka godzin pozbawionych prądu. Była to największa od
ćwierćwiecza katastrofa energetyczna w Skandynawii. Wszystko zaczęło
się od wyłączenia – z nieustalonych dotąd powodów – elektrowni atomo-
wej na południu Szwecji. Nagły spadek mocy przełożył się na wzrost zapo-
trzebowania na prąd z innych elektrowni, które z kolei nie potrafiły temu
sprostać. Od przeciążenia przegrzewały się generatory i konieczne było ich
wyłączanie. Sytuację udało się w całości przywrócić do normy dopiero po
kilkunastu godzinach. Kilka dni później brak prądu sparaliżował niemal
cały Półwysep Apeniński: od Alp aż po Sycylię. Poza Sardynią – gdzie życie
toczyło się normalnie – prądu nie miało pięćdziesiąt osiem milionów Wło-
chów. Egipskie ciemności najbardziej dały się we znaki w Rzymie. Czynne
zazwyczaj do świtu restauracje, kawiarnie, muzea i sklepy zostały błyska-
wicznie zamknięte. Zupełnie zamarła miejska komunikacja.
Czarna seria awarii elektrycznych nie zakończyła się we Włoszech. Nie-
kiedy aż nie chce się wierzyć, że wszystkie te zdarzenia były dziełem przy-
padku, tym bardziej, że jeszcze nigdy świat nie doświadczył takich pertur-
bacji. Seria awarii rozpoczęła się za oceanem, potem „wirus” zaatakował
północ Europy, by na koniec dać o sobie znać na południu kontynentu. Po-
jawił się nagle i równie nagle pechowa seria urwała się po „efekcie domi-
na” na Półwyspie Apenińskim.
Początek czarnej serii za oceanem dziwnie zbiegł się z włączeniem na
kilka minut pełnej mocy nadajników w centrum HAARP na Alasce. Stało się
to około 15.50 miejscowego czasu, a kwadrans później zaczął się energe-
tyczny kataklizm. W chwili awarii pierwszych elektrowni w USA nie było
żadnego przeciążenia sieci, zaś siłownie dostarczające prąd pracowały na
siedemdziesiąt pięć procent swoich możliwości. Z niewyjaśnionych przy-
czyn doszło do ogromnego wzrostu napięcia. Nieudany zamach, pokaz sił
natury, a może testy nowego rodzaju broni? – zastanawia się do dzisiaj
wielu Włochów. Jednoznacznej odpowiedzi nie udało się uzyskać i nic nie
wskazuje na to, by w najbliższej przyszłości można było rozwikłać tę za-
gadkę.
*
A co z promieniami śmierci ? Czy koncepcje Tesli w ogóle miały jakiś
sens? Gdyby były one użyteczne dla zespołu badawczego Sił Lotniczych
USA, którego ściśle tajny projekt miał, wedle pogłosek, nazwę kodową
„Project Nick”, to można by bezpiecznie założyć, że jego dokumenty za-
miast zostać „zniszczone” – jak to podano – nadal są tajne.
Oceny dr. Trumpa i Swezey’a „tajnej broni” Tesli uzyskały jednak uak-
tualnioną i zbieżną z nimi opinię Lamberta Dolphina, który przestudiował
prace wynalazcy i jego dwudziestoletnie badania nad piorunem kulistym.
Zaznaczył, że fizyka i elektrotechnika rozwinęły się w sposób znaczny od
roku 1930.
*
I wreszcie – istnieje hipoteza, która zakłada, że tak zwaną „katastrofę
tunguską” spowodował nie kto inny, lecz Nikola Tesla. Według tej koncep-
cji tajemnicza eksplozja w rosyjskiej tajdze miała nastąpić w wyniku prze-
słania energii na odległość, do czego wykorzystano nadajnik w Wardenc-
lyffe.
Był 30 czerwca 1908 roku. W dolinie rzeki Podkamienna Tunguska,
750 kilometrów na północ od Irkucka, budził się dzień. Nagle rozległ się
huk, pojawił się grzyb ognia i dymu, a za nim przewracająca wszystko fala
gorąca. Ludzie byli przekonani, że nadszedł koniec świata. Wybuch nastą-
pił daleko od osiedli ludzkich, a mimo to wyrządził wielkie szkody. Zdarze-
nie zanotowały sejsmografy oddalone o tysiąc kilometrów od miejsca eks-
plozji. Jeszcze czterdzieści osiem godzin później świadkowie twierdzili, że
chmura pyłu w atmosferze rozświetliła nocne niebo w... Londynie. Prawie
sześć tysięcy kilometrów od miejsca wybuchu w linii prostej.
Pierwsza ekspedycja pojawiła się w dolinie rzeki dopiero trzynaście lat
później. To, co zobaczyli badacze, przerosło ich najśmielsze oczekiwania.
W samym środku gęstej tajgi na obszarze dwóch tysięcy kilometrów kwa-
dratowych nie ostało się ani jedno drzewo. Wszystkie były poprzewraca-
ne. Wyglądały, jak wysypane z pudełka zapałki. Obliczono później, że siła
wybuchu musiała być równoważna detonacji od dwudziestu do czterdzie-
stu milionów ton trotylu. Oznacza to, że tysiąckrotnie przekraczała moc
bomby, którą Amerykanie zrzucili w 1946 roku na Hiroszimę. Co ciekawe,
po owej potężnej eksplozji nie powstał w ziemi żaden lej, choć jego średni-
ca winna wynieść około kilometra.
Do dziś dnia jest to jedno z bardziej tajemniczych wydarzeń minionego
stulecia. Każdy poważniejszy naukowiec – nie mówiąc już o dziennika-
rzach – miał swoją hipotezę na temat tego, co stało się na Syberii. Cieka-
wość międzynarodowej społeczności podsycił fakt, że pierwsza ekspedycja
naukowa nie znalazła żadnych jednoznacznych śladów mocno przemawia-
jących za którąkolwiek teorią. A tych było bez liku: tłumacząc zjawisko,
mówiono o eksplozji nieznanej bomby, awarii UFO, uderzeniu w Ziemię
komety, planetki lub meteorytu lodowego (za czym przemawiałyby współ-
czesne zdjęcia satelitarne), wreszcie o tajemniczym działaniu sił tektonicz-
nych i o wyziewach gazów bagiennych.
Tak się składa, że w czasie gdy Robert Pearry podjął w 1908 roku pró-
bę zdobycia bieguna północnego, Tesla przeżywał najgorsze kłopoty finan-
sowe. Czuł się niedoceniony i zdradzony przez sponsorów. Będąc na dnie
rozpaczy, wynalazca mógł podjąć ostatni wysiłek udowodnienia światu, iż
jego prace nie są iluzją. Dlatego też (być może) skierował wiązkę swych
promieni w poprzek trasy, jaką podążał amerykański polarnik.
Jeśli chciał zwrócić na siebie uwagę, nie było lepszej okazji; oczy całego
świata z uwagą śledziły 775-kilometrową marszrutę Pearego z bazy na
wyspie Ellesmere’a aż do bieguna północnego. Gdyby Tesla, niczym czar-
noksiężnik, stopił przed Pearym lód za naciśnięciem jednego przycisku w
swoim urządzeniu, jego imię z miejsca przeszłoby do historii. Być może
jednak nie wszystko poszło zgodnie z planem. Serb pomylił się w oblicze-
niach albo też raz wyzwolonej energii nie można już było okiełznać... Jeśli
nakreślimy na mapie linię łączącą Long Island, gdzie mieścił się nadajnik
Tesli, i biegun północny, odkryjemy, że miejsce katastrofy tunguskiej odle-
głe jest od wyspy Ellesmere’a, skąd wyruszył Pearry, o zaledwie dwa stop-
nie! A zatem byłaby to niewielka pomyłka w obliczeniach, w praktyce
zmieniająca jednak wszystko.
W liście do redakcji „New York Times”, datowanym na 21 czerwca
1908 roku, Nikola Tesla napisał, że w przyszłości działania wojenne po-
winny być prowadzone z użyciem fal elektrycznych i że może to być bar-
dzo skuteczne narzędzie destrukcji. Dziewięć dni później rosyjską tajgą
wstrząsnęła niewyobrażalna eksplozja... Czy mógł ją spowodować jeden
człowiek: dziwak i ekscentryk Nikola Tesla? Na to pytanie, jak na wiele in-
nych, też zapewne nigdy nie znajdziemy odpowiedzi.
PATENTY TESLI
USA, Patent 11,865 Metoda izolacji przewodnika elektrycznego
USA, Patent 334,823 Komutator dla dynama w urządzeniach elektrycznych
USA, Patent 335,786 Elektryczny łuk lampowy
USA, Patent 335,787 Elektryczny łuk lampowy
USA, Patent 336,961 Regulator dla dynama w urządzeniach elektrycznych
USA, Patent 336,962 Regulator dla dynama w urządzeniach elektrycznych
USA, Patent 350,954 Regulator dla dynama w urządzeniach elektrycznych
USA, Patent 359,748 Dynamo w urządzeniach elektrycznych
USA, Patent 381,968 Silnik elektromagnetyczny
USA, Patent 381,969 Silnik elektromagnetyczny
USA, Patent 381,970 System elektro dystrybucji
USA, Patent 382,279 Silnik elektromagnetyczny
USA, Patent 382,280 Przesyłanie prądu elektrycznego
USA, Patent 382,281 Przesyłanie prądu elektrycznego
USA, Patent 382,282 Metoda zmieniania i dystrybucji prądu elektrycznego
USA, Patent 382,845 Komutator dla dynama w urządzeniach elektrycznych
USA, Patent 390,413 System elektro dystrybucji
USA, Patent 390,414 Dynamo w urządzeniach elektrycznych
USA, Patent 390,415 Dynamo w urządzeniach elektrycznych lub silnikach
USA, Patent 390,721 Dynamo w urządzeniach elektrycznych
USA, Patent 390,820 Alternatywna regulacja dla aktualnych silników
USA, Patent 396,121 Pancerz dla silników elektrycznych
USA, Patent 401,520 Metoda obsługi mechanizmu silników elektrycznych
USA, Patent 405,858 Silnik elektromagnetyczny
USA, Patent 405,859 Metoda przesyłania prądu elektrycznego
USA, Patent 406,968 Dynamo w urządzeniach elektrycznych
USA, Patent 413,353 Metoda bezpośredniego panowania dla prądu zmiennego
USA, Patent 416,191 Silnik elektromagnetyczny
USA, Patent 416,192 Metoda obsługiwania silnika elektromagnetycznego
USA, Patent 416,193 Silnik elektromagnetyczny
USA, Patent 416,194 Silnik elektromagnetyczny
USA, Patent 416,195 Silnik elektromagnetyczny
USA, Patent 417,794 Pancerz dla maszyn elektrycznych
USA, Patent 418,248 Silnik elektromagnetyczny
USA, Patent 424,036 Silnik elektromagnetyczny
USA, Patent 428,057 Piromagnetyczny generator elektryczny
USA, Patent 433,700 Silnik elektryczny na prąd zmienny
USA, Patent 433,701 Silnik na prąd zmienny
USA, Patent 433,702 Transmisja prądu lub urządzenie indukcyjne
USA, Patent 433,703 Silnik elektromagnetyczny
USA, Patent 445,207 Silnik elektromagnetyczny
USA, Patent 447,920 Metoda obsługiwania łuku lampowego
USA, Patent 447,921 Generator prądu zmiennego
USA, Patent 454,622 System oświetlenia elektrycznego
USA, Patent 455,067 Silnik elektromagnetyczny
USA, Patent 455,068 Licznik elektryczny
USA, Patent 455,069 Żarówka elektryczna
USA, Patent 459,772 Silnik elektromagnetyczny
USA, Patent 462,418 Metoda i aparatura dla elektrycznej konwersji
USA, Patent 464,666 Silnik elektromagnetyczny
USA, Patent 464,667 Kondensator elektryczny
USA, Patent 487,796 System transmisji prądu
USA, Patent 511,559 Elektryczny transmiter prądu
USA, Patent 511,560 System transmisji prądu
USA, Patent 511,915 Elektryczny transmiter prądu
USA, Patent 511,916 Generator elektryczny
USA, Patent 512,340 Cewka dla elektromagnesu
USA, Patent 514,167 Kondensator elektryczny
USA, Patent 514,168 Sposób generowania prądu zmiennego
USA, Patent 514,169 Odwzajemniony silnik
USA, Patent 514,170 Oświetlenie elektryczne
USA, Patent 514,972 Kolejny system elektryczny
USA, Patent 514,973 Licznik elektroniczny
USA, Patent 517,900 Siła silnika
USA, Patent 524,426 Silnik elektromagnetyczny
USA, Patent 555,190 Silnik prądu zmiennego
USA, Patent 567,818 Kondensator elektryczny
USA, Patent 568,176 Aparatura do produkcji prądu o wielkich
częstotliwościach i potencjałach
USA, Patent 568,177 Aparatura do produkcji ozonu
USA, Patent 568,178 Metoda regulacji aparatur do produkcji prądu o wielkich
częstotliwościach
USA, Patent 568,179 Metoda regulacji aparatur do produkcji prądu o wielkich
częstotliwościach
USA, Patent 568,180 Aparatura do wytwarzania prądu o wielkich
częstotliwościach
USA, Patent 577,670 Aparatura do wytwarzania prądu o wielkich
USA, Patent 577,671 Produkcja kondensatorów elektrycznych, cewek i
podobnych urządzeń
USA, Patent 583,953 Aparatura do produkcji prądu o wielkich
częstotliwościach
USA, Patent 593,138 Transmisja prądu
USA, Patent 609,245 Elektryczny obwód kondensatorów
USA, Patent 609,246 Elektryczny obwód kondensatorów
USA, Patent 609,247 Elektryczny obwód kondensatorów
USA, Patent 609,248 Elektryczny obwód kondensatorów
USA, Patent 609,249 Elektryczny obwód kondensatorów
USA, Patent 609,250 Elektryczny zapalnik do maszyn gazowych
USA, Patent 609,251 Elektryczny obwód kondensatorów
USA, Patent 611,719 Elektryczny obwód kondensatorów
USA, Patent 613,735 Elektryczny obwód kondensatorów
USA, Patent 613,809 Metoda i aparatura do kontrolowania mechanizmów
ruchomych wodnych lub lądowych
USA, Patent 645,576 System transmisji prądu elektrycznego
USA, Patent 649,621 Aparatura do transmisji prądu elektrycznego
USA, Patent 655,838 Metoda oddzielania kondensatorów elektrycznych
USA, Patent 685,012 Sposób do powiększania intensywności oscylatora
elektrycznego
USA, Patent 685,953 Metoda nasilenia i wykorzystywania efektów
bezpośredniej transmisji naturalnymi sposobami
USA, Patent 685,954 Metoda nasilenia i wykorzystywania efektów
bezpośredniej transmisji naturalnymi sposobami
USA, Patent 685,955 Aparatura do wykorzystywania efektów transmisji z
oddali do odbierających urządzeń
USA, Patent 685,956 Metoda nasilenia i wykorzystywania efektów
bezpośredniej transmisji naturalnymi sposobami
USA, Patent 685,957 Aparatura do wykorzystywania energii
promieniotwórczej
USA, Patent 685,958 Metoda wykorzystywania energii promieniotwórczej
USA, Patent 723,188 Metoda sygnalizacji
USA, Patent 725,605 System sygnalizacji
USA, Patent 787,412 Transmisja prądu naturalnymi sposobami
USA, Patent 1,061,142 Płynny impuls
USA, Patent 1,061,206 Turbina
USA, Patent 1,113,716 Fontanna
USA, Patent 1,119,732 Aparatura do transmisji prądu elektrycznego
USA, Patent 1,209,359 Prędkościomierz
USA, Patent 1,266,175 Piorunochron
USA, Patent 1,274,816 Prędkościomierz
USA, Patent 1,314,718 Statek
USA, Patent 1,329,559 Zastawka przewodu
USA, Patent 1,365,547 Prędkościomierz
USA, Patent 1,402,025 Miernik częstotliwości
USA, Patent 1,655,113 Metoda powietrznej transmisji
USA, Patent 1,655,114 Aparatura do powietrznej transmisji
Brytyjski Patent 1877 Poprawy w elektrycznej lampie
Brytyjski Patent 2,801 Poprawy w silniku i środki dla regulacji okresu
Brytyjski Patent 2,812 Poprawy w metodzie i aparaturze dla generatora prądu
Brytyjski Patent 2,975 Poprawy w dynamo
Brytyjski Patent 6,481 Poprawy wiążące się z transmisją prądu do aparatury
odbiorczej
LITERATURA
Allen Frederick Lewis, Historia Ameryki lat dwudziestych, WIG-Press,
Warszawa 1999.
Bazerman Charles, The Languages of Edison’s Light, The MIT Press, [b.m.]
2002.
Begich Nick, Manning Jeanne, Angels Don’t Play This HAARP: Advances in
Tesla Technology, Earthpulse Pr Inc, [b.m.] 1995.
Bird Christopher, Nichelson Oliver, Nikola Tesla: Great Scientist, Forgotten
Genius, http://www.bibliotecapleyades.net/tesla/esp_tesla_26.htm
Bokšan Slávko, Nikola Tesla a jeho dilo, Nakladatelství Rovnost v Brně,
1947.
Boorstin Daniel ]., Amerykanie. Fenomen demokracji, Wydawnictwo
Bellona, Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1995.
Brzozowski Michał, Zagadki z życia Nikola Tesli, „Wiadomości
Elektroniczne”, 2007.
Bourgoin S.M., Beyers P.K., Encyclopedia of World Biography. Second
edition, Detroit– New York–Toronto–London 1998.
Charyn Jerome, Narodziny Broadwayu, Wydawnictwo Dolnośląskie,
Wrocław 2005.
Cheney Margaret, Tesla: Man Out of Time, A Touchstone Book, New York
2001.
Chudziński Wojciech M., Czarodziej z Wardenclyffe, „Nieznany Świat”,
2002, nr 9(141) i 10(142).
Ciok Z., Królikowski L., Nowakowski R., Szymczak R, Michał Doliwo-
Dobrowolski – współtwórca cywilizacji technicznej XX wieku, [online],
http://www.bezel.com.pl/index.php/elektryka/michal-doliwo-
dobrowolski
Cook Samantha, Perry Tim, Ward Greg, USA – część zachodnia,
Wydawnictwo Pascal, Bielsko Biała 1999.
Doctorow E.L.,Ragtime, PIW, Warszawa 1983.
Dommermuth-Costa Carol, Nikola Tesla. A Spark of Genius, Lerner
Publications Company, Minneapolis 1994.
Doświadczenia Tesli, oprać. Ol. Lewin, Samouczek Techniczny:
wydawnictwo popularnonaukowe Nr 66, nakładem Księgarni B.
Kotuli, Cieszyn 1920.
Efekt Casimira, Wikipedia, [online],
https://pl.wikipedia.org/wiki/Efekt_Casimira
Gburek Ryszard, Rzecz o potrzebie (polsko-niemieckiego) mitu, czyli
Pogromcy Edisona, „Energia Gigawat” nr 1/2013.
George Westinghouse, Wikipedia, [online],
https://en.wikipedia.org/wiki/George_Westinghouse
Gonczarko Rafał, Szymczuk Paweł, Dlaczego w sieci energetycznej
występuje 50Hz?, Uniwersytet Zielonogórski, Wydział Elektrotechniki,
Informatyki i Telekomunikacji, Koło Naukowe SEP UZ.
Gracz Jerzy, Sugestywne światy, „Wróżka”, listopad 1999.
Grodzicki Paweł, Sekrety broni geofizycznej, „Detektyw”, 2006, nr 6 (238).
Halbański Maciej E., Potrawy z różnych stron świata, Watra, Warszawa
1975.
Hughes Thomas R., Networks of Power. Electrification in Western Society,
1880–1930, The Johns Hopkins University Press, Baltimore–London
1993.
Israel Paul, Edison: A Life of Invention, John Wiley & Sons , [b.m.] 2000.
Jałochowski Karol, Transformator, „Polityka”, 2006, nr 51–52.
Jones Maldwyn A., Historia USA, Wydawnictwo Marabut, Gdańsk 2002.
Jonnes Jill, Empires of Light: Edison, Tesla, Westinghouse, and the Race to
Electrify the World, Random House Trade Paperbacks, New York
2004).
Kizwalter Tomasz, Historia powszechna. WiekXIX, Wydawnictwo Trio,
Warszawa 2007.
Klepper M., Gunther R., 100 najbogatszych Amerykanów: przeszłość i
teraźniejszość, Philip Wilson, Warszawa 1997.
Koryszewski Mariusz, Nikola Tesla-wizjoner, który zmienił świat, [online],
http://next.gazeta.pl/internet/1,104530,8131211,Nikola_Tesla___wizj
oner__ktory_zmienil_swiat.html
Kostecka Izabella, Kostecki Wojciech, 50 plus 1 – Kalejdoskop stanów
Ameryki, Wydawnictwo Książkowe Linia, Warszawa 1991.
Krajewski Andrzej, Jak hartowała się elektryczność, „Newsweek”,
31.08.2003.
Krawiec Adam, Nikola Tesla – zapomniany geniusz [w:] Krawiec Adam,
Tajemnice historii świata, Publicat S.A., Poznań, 2004, s. 100–107.
Krzesło elektryczne, [online], http://www.ciekawostka.pl
Michał Doliwo-Dobrowolski. Ojciec elektrycznego przesyłu energii, „elektro-
info”, 2012, nr 10, [online],
http://www.elektro.info.pl/artykul/id5801,michal-doliwo-
dobrowolski
Michałek Krzysztof, Na drodze ku potędze – Historia Stanów Zjednoczonych
Ameryki, Książka i Wiedza, Warszawa 1983.
Michałowska-Walkiewicz Ewa, Wielcy Polacy: Michał Doliwo-Dobrowolski,
„Dziennik Polonijny”, 8.05.2014.
Molęda Stefan, Michał Doliwo-Dobrowolski – 120 lat elektroenergetycznego
trójfazowego systemu przesyłowego w Europie, „Energetyka –
współczesność i rozwój”, nr 3(9), Wyd. PSE Operator S.A., Gdańsk
2011.
Muhlstein Anka, Historia Nowego Jorku od czasów Indian do roku 2000,
PIW, Warszawa 1994.
Nikola Tesla – inwentorXXI wieku, [online],
http://www.eioba.pl/a/24q8/nikola-tesla-inwentor-xxi-wieku
Ochab-Marcinek Anna, Geniusz z Wrocławia, „Tygodnik Powszechny”,
30.12.2008.
Olszowiec Piotr, Nikola Tesla i jego trzy fazy, [online],
http://www.gigawat.net.pl/archiwum/article/articleview/964/1/74/
index.html
O’Neil James J., Prodigal Genius: The Life of Nikola Tesla, Book Tree, San
Diego, (California) 2007.
Orłowski Bolesław, Jak kolej zdobywała świat, Biuro Wydawniczo-
Propagandowe RSW, Warszawa 1974.
Pastusiak Longin, Chicago: Portret miasta, KAW, Warszawa 1986.
Perdue Lewis, Tesla – Promienie śmierci, Philip Wilson, Warszawa 2006.
Pilkington Mark, Tesla wspaniały, [online], https://infra.org.pl/wiat-
tajemnic/niezwyke-postaci/832-tesla-marzyciel
Postoła Aleksandra, Umysły równoległe, „Wprost”, 2008, nr 51–52.
Priest Christopher,Prestiż, Wydawnictwo Znak, Kraków 2007.
Prout Henry G., A Life Of George Westinghouse, Nabu Press, [b.m.] 29,2010.
Pupin Michael, From immigrant to inventor, Nabu Press, [b.m.] 2010).
Seifer Marc J., Nikola Tesla: zapomniany władca energii, Avanti – PC,
Łomianki 2001.
Seifer Marc J., The Life and Times of Nikola Tesla: Biography of a Genius,
Kensington Publishing Corp., New York 1998.
Simmons Michael W., Nikola Tesla: Prophet Of The Modern Technological
Age, (Kindle Edition), Make Profits Easy LLC, April 13,2016.
Skieterska Agnieszka, Genialny wynalazca łączy Serbów i Chorwatów,
„Gazeta Wyborcza”, [online],
http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114881,3482013.html
Słowiński Przemysław, Czerwone i czarne, „CKM”, nr 4 (34), kwiecień
2001.
Słowiński Przemysław, Tajemnice karcianych oszustów, Ad Oculos,
Warszawa–Rzeszów 2006.
Spadochron, Wikipedia, [online],
https://pl.wikipedia.org/wiki/Spadochron
Sproule Anna, Thomas Alva Edison, Czytelnik, Warszawa 1991.
Stewart Daniel Blair, Tesla. The Modern Sorcerer, Frog Books, Berkeley
(California) 1999.
Stross Randall E., The Wizard of Menlo Park: How Thomas Alva Edison
Invented the Modern World, Three Rivers Prees, New York 2007.
Synowiec Adam, Elektryczny człowiek, „Dziennik Zachodni”.
Tesla Nikola, My Inventions: The Autobiography of Nikola Tesla, NuVision
Publications, New York 2007.
The Encyclopedia of New York City, Yale University Press, New Haven 1995.
Tilbury Mitch, The Ultimate Tesla Coil Design and Construction Guide,
McGraw-Hill/TAB Electronics, New York 2007.
Trinkaus George, Tesla Coil, High Voltage Press, [b.m.] 1989.
Trinkaus George, Tesla: The Lost Inventions, High Voltage Press, 1988.
Tutt Keith, W poszukiwaniu nieograniczonej energii, Amber, Warszawa
2001.
USA – część wschodnia, Wydawnictwo Pascal, Bielsko-Biała 1999.
Valone Thomas, Harnessing the Wheelwork of Nature. Tesla’s Science of
Energy, Adventures Unlimited Press, Kempton 2002.
Weinfeld Stef an, Poczet wielkich elektryków, Nasza Księgarnia, Warszawa
1968.
Wilson Edmund, The Twenties, Farrar Strauss & Giroux, New York 1975. ’
Wojtasiński Zbigniew, Genialni odkrywcy odkrytego, „Wprost”, 26.12.2004.
Woźniak Olga, Nikola Tesla. Pan Prąd, „Przekrój”, 2009, nr 1.
Zaremba Paweł, Historia Stanów Zjednoczonych, Wydawnictwo Bellona,
Warszawa 1992.
Ziębiński Robert, Nikola Tesla, genialny bohater popkultury, „Newsweek”,
23.03.2009.