You are on page 1of 454

Okładka

Fahrenheit 451
Korekta i redakcja
Agnieszka Pawlik-Regulska
Dyrektor projektów wydawniczych
Maciej Marchewicz
Skład, łamanie
Honorata Kozon
ISBN 978-83-8079-064-3
Copyright © Przemysław Słowiński
Copyright © Krzysztof K. Słowiński
Copyright © Fronda PL Sp. z o.o., Warszawa 2018
Wydawca
Fronda PL , Sp. z o.o.
ul. Łopuszańska 32
02-220 Warszawa
tel. 22 836 54 44, 877 37 35
faks 22 877 37 34
e-mail: fronda@fronda.pl
www.wydawnictwofronda.pl
www.facebook.com/FrondaWydawnictwo
www.twitter.com/Wyd_Fronda
Spis treści
WSTĘP.......................................................................................................................... 6
PROLOG..................................................................................................................... 13
ROZDZIAŁ I............................................................................................................... 20
ROZDZIAŁ II............................................................................................................. 44
ROZDZIAŁ III........................................................................................................... 71
ROZDZIAŁ IV............................................................................................................ 94
ROZDZIAŁ V........................................................................................................... 122
ROZDZIAŁ UI......................................................................................................... 151
ROZDZIAŁ VII....................................................................................................... 167
ROZDZIAŁ VIII...................................................................................................... 198
ROZDZIAŁ IX......................................................................................................... 221
ROZDZIAŁ X........................................................................................................... 237
ROZDZIAŁ XI......................................................................................................... 262
ROZDZIAŁ XII........................................................................................................ 303
ROZDZIAŁ XIII...................................................................................................... 323
ROZDZIAŁ XIV...................................................................................................... 350
ROZDZIAŁ XV........................................................................................................ 369
ROZDZIAŁ XUI...................................................................................................... 407
ROZDZIAŁ XVII..................................................................................................... 434
PATENTY TESLI................................................................................................... 446
LITERATURA........................................................................................................ 450
Mam więcej wrogów
niż ktokolwiek inny na świecie.
Nikola Tesla

Teraźniejszość jest ich.


Przyszłość, dla której pracuję,
należy do mnie.
Nikola Tesla
WSTĘP
XIX stulecie nazwano wiekiem pary i elektryczności. Jego początek to łu-
czywo i świece, konne dyliżanse i żaglowce, gołębie pocztowe i konni po-
słańcy. Kilkadziesiąt lat później ludzkość znała już żarówkę, linie kolejowe,
parowce, profesjonalne elektrownie, silniki trójfazowe, fotografię, kino, te-
legraf i telefon. Znała i powszechnie stosowała. Maszyna parowa, urządze-
nia elektryczne i inne wynalazki odmieniły życie milionów ludzi na całym
świecie.
Pierwsza połowa XIX wieku to czas pary i maszyny parowej, której hi-
storia sięga jeszcze początków poprzedniego stulecia. Pierwsze doświad-
czenie obrazujące wielkie możliwości i energię pary wodnej wykonał fran-
cuski matematyk Florence Rivault. Ten szambelan Henryka IV i nauczyciel
Ludwika XIII w 1605 roku napełnił wodą wydrążoną w środku, grubo-
ścienną metalową kulę. Następnie zamknął ją szczelnie i umieścił w ogni-
sku. W wyniku nagrzania woda zamieniła się w parę o ogromnym ciśnie-
niu i rozsadziła kulę.
Pierwszą maszynę parową zbudował angielski kowal i wynalazca Tho-
mas Newcomen już w 1705 roku, ale dopiero w początkach XIX wieku za-
częła ona odgrywać znaczną rolę w przemyśle, kiedy w istotny sposób
ulepszył ją szkocki inżynier James Watt. Stało się to w roku 1763 i zapo-
czątkowało tak zwaną rewolucję przemysłową.
Silniki parowe znalazły zastosowanie w parowozach, na statkach oraz
stosowane były do celów przemysłowych, gdy potrzebowano jednocześnie
pary grzewczej. Okres ich tworzenia odegrał olbrzymią rolę w szerzeniu
postępu prawie we wszystkich dziedzinach techniki. Komunikację zrewo-
lucjonizowała stworzona w 1814 roku przez George’a Stephensona loko-
motywa o nazwie „Rakieta” („Rocket”). Już w roku 1830, na trasie Liverpo-
ol – Manchester, rozpoczął się regularny przewóz pasażerów.
Elektryczność jako zjawisko fizyczne istniała już od zarania materii.
Podstawowe budulce naszego świata zawierają w sobie naładowane czą-
steczki elementarne obdarzone ładunkiem elektrycznym. Zjawisko elek-
tryczności statycznej znane było już starożytnym Grekom 600 lat przed
naszą erą. Nowsze badania eksperymentalne nad tym zjawiskiem przepro-
wadzono w XVII i XVIII stuleciu. Nagromadzenie dużej ilości ładunku elek-
trycznego manifestuje się zwykle wyładowaniem – gwałtownym i krótko-
trwałym przepływem ładunku w postaci prądu o wysokim napięciu.
Generowanie prądu elektrycznego w sposób ciągły było nierealne aż
do początku XIX wieku. W 1800 roku włoski fizyk Alessandro Volta napisał
do przewodniczącego Towarzystwa Królewskiego w Londynie Josepha
Banksa list, w którym objaśnił konstrukcję urządzenia zdolnego do wytwa-
rzania elektryczności w sposób ciągły. Był to tak zwany „stos Volty” lub
inaczej ogniwo chemiczne złożone z ułożonych na przemian cynkowych
i srebrnych płytek oddzielonych warstwami papieru nasączonego zasolo-
ną wodą.
Naukowcy szybko zrozumieli, jak potężne narzędzie uzyskali dzięki
temu odkryciu. Angielski chemik i fizyk Humphry Davy rozwinął konstruk-
cję „stosu Volty” (nazwanego później baterią), dzięki czemu w ciągu ośmiu
lat zdołał metodami elektrolitycznymi wyodrębnić nowe pierwiastki: sód,
potas, magnez, wapń, stront oraz bar. Obecnie trudno wyobrazić sobie ży-
cie bez elektryczności, która jest powszechnie stosowanym nośnikiem
energii. Stosujemy ją wszędzie: od najprostszych urządzeń, takich jak że-
lazko i lampa, przez telewizor i komputer aż po silniki stosowane w ekolo-
gicznych samochodach.
Wielu literatów i filozofów zwykło nazywać drugą połowę wieku XIX
mianem belle époque – pięknej epoki. Życie nabrało wówczas szczególnego
smaku – smaku nowości, nęcących reklam, różnorodnych towarów pach-
nących egzotyką krajów kolonialnych… Ostatni niemiecki cesarz i król
Prus – Wilhelm II Hohenzollern określał z kolei wspomniane stulecie mia-
nem „wspaniałych czasów”. Nazywane tak czy inaczej było w każdym razie
okresem, w którym ludzki geniusz sięgnął szczytu. Był tak doskonały jak
nigdy wcześniej. Był tak wszechstronny, iż objął wszystkie dziedziny życia.
Był tak dociekliwy, że poszukiwał odpowiedzi na wszelkie zadawane pyta-
nia.
Niewykluczone, że świat mógłby się zmienić jeszcze bardziej, gdyby
zrealizowano wówczas wszystkie pomysły trochę już zapomnianego ge-
niusza - Nikoli Tesli. Często mówi się o nim właśnie jako o „zapomnianym
wizjonerze”, bez którego współczesność nie byłaby taka, jaką jest. Wielu
widzi w nim największego wynalazcę wszechczasów. Są też i tacy, którzy
twierdzą, że był kosmitą. Kimkolwiek był, jedno jest pewne: bez Nikoli Te-
sli świat wyglądałby dziś zupełnie inaczej. Większość ludzi nawet nie zdaje
sobie sprawy, jak wielki był jego wpływ na kształt dzisiejszej elektronicz-
nej cywilizacji.
Pokoje numer 3327 i 3328 w hotelu New Yorker na Manhattanie przy-
chodzą dziś oglądać ludzie, których można podzielić na trzy kategorie.
Pierwsza to inżynierowie, elektrycy i entuzjaści technologii. Drugą stano-
wią fani UFO, podróży w czasie, hodowcy gołębi, telepaci oraz wyznawcy
New Age. Trzecia to Serbowie i Chorwaci. Co sprawia, że dwa przeciętne
pokoje są dla nich tak elektryzujące ? Prawda jest taka, że przyciąga ich nie
miejsce, ale – dotyczy to zwłaszcza drugiej grupy – duch osoby, która
tu mieszkała. Goście chcą oddać hołd człowiekowi wyprzedzającemu swo-
je czasy. Dziwakowi, samotnikowi, geniuszowi – Nikoli Tesli.
Przez niektórych uważany był (i właściwie nadal jest) za ekscentryka
i wariata. Przez wielu innych zaś za człowieka, który wyprzedził stulecie.
Mroczny wizjoner, geniusz i szaleniec. Właśnie ta wybuchowa mieszanka
stworzyła nieprzemijający do dzisiaj mit Tesli. Przysłużył się do rozwoju
wielu kluczowych nowoczesnych dziedzin nauki i techniki. Choć większość
z jego pomysłów nigdy nie doczekała się realizacji, położył podwaliny pod
przyszłość, dla której – jak sam twierdził – tworzy.
Dość powszechnie mówi się, że to on wynalazł XX wiek. Trudno się
z tym nie zgodzić, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że był autorem 112 pa-
tentów, z których najsławniejsze to: silnik elektryczny, prądnica prądu
zmiennego, autotransformator, dynamo rowerowe, elektrownia wodna,
bateria słoneczna, transformator Tesli – czyli rezonansowa cewka wysoko-
napięciowa i świetlówka. Stworzył podstawy teoretyczne konstrukcji radia
i choć sam wynalazek „gadającej skrzynki” przypisuje się komu innemu,
dopiero zastosowanie jego teorii umożliwiło rzeczywisty rozwój radiofonii
i telewizji na świecie. Nikola Tesla był też między innymi twórcą pierw-
szych urządzeń zdalnie sterowanych drogą radiową. Oprócz przyczynienia
się do rozkwitu elektrotechniki i nauki o elektromagnetyzmie wniósł zna-
czący wkład w rozwój takich dziedzin jak radiotechnika, robotyka, infor-
matyka czy fizyka cząstek.
I choć pierwszeństwo wykonania niektórych wynalazków przyznano
innym, co w zbiorowej świadomości zostało już mocno utrwalone, to póź-
niejsze badania właśnie Tesli oddały hołd, uznając jego prymat w tych
dziedzinach.
Współcześnie wykorzystuje się zaledwie około trzydzieści spośród
jego wynalazków. Wciąż czekają na zastosowanie urządzenia oparte na in-
terferencji fal: „haubica Tesli”, „tarcza Tesli”, silnik z turbiną talerzową, czy
odbiornik bezpłatnej energii. Zagadką pozostaje teoria pola torsyjnego, za
pomocą której można ponoć udowodnić między innymi istnienie prędko-
ści szybszych od światła.
Przede wszystkim jednak po Tesli i jego doświadczeniach pozostały do
dzisiaj niewyjaśnione tajemnice. Największą zagadkę stanowią najbardziej
wybiegające w przyszłość wynalazki genialnego naukowca: broń energe-
tyczna, kontrola nad pogodą oraz jego największy sen – bezprzewodowa
transmisja prądu. Fakt otoczenia tych wynalazków tajemnicą postrzegany
jest jako próba ukrycia przed opinią publiczną odkryć mających znaczenie
militarne… Panuje też powszechne przekonanie, że robi się wszystko, aby
Nikola Tesla ciągle pozostawał jednym z „wielkich nieznanych”.
Jego życie przypomina losy wielu innych wybitnych jednostek, w któ-
rych radość zwycięstwa przeplatała się z goryczą niepowodzeń. U schyłku
życia uchodził za „szaleńca” wygłaszającego niezrozumiałe lub niewiary-
godne stwierdzenia o przyszłości nauki. Niektóre z jego wynalazków i od-
kryć próbowano wykorzystać do poparcia różnych teorii pseudonauko-
wych, a nawet okultystycznych.
Tesla już od wczesnego dzieciństwa podróżował w czasie i przestrzeni.
Za sprawą tej niezwykłej przypadłości śnił na jawie – odwiedzając fanta-
styczne miasta oraz kraje. W wydanym przez czasopismo „Electrical Expe-
rimenter” w 1919 roku autobiograficznym cyklu wspomnień My Inven-
tions pisał:

Żyłem tam, spotykałem ludzi, nawiązywałem przyjaźnie oraz znajomo-


ści i, co wydać się może niewiarygodne, były mi one równie drogie, jak
te z normalnego życia.
Ze wspomnianych „podróży” przywoził niezliczone projekty, które
opracowywał w najdrobniejszych wręcz detalach we własnej wyobraźni
i których zwykle nie przenosił na papier, ponieważ nie cierpiał rysować,
a jeśli już musiał, kreślił schematy małe jak znaczki pocztowe. „Nadawanie
realnego kształtu surowej idei, jak to się zwykle czyni, nie jest, jak utrzy-
muję, niczym więcej niż stratą energii, pieniędzy i czasu” – twierdził. Za tę
rzadko spotykaną umiejętność Tesla – swoją drogą cierpiący na liczne ner-
wice natręctw – płacił bardzo wysoką cenę. Wyostrzone do możliwości
granic zmysły były źródłem udręki: dźwięk dorożki wprawiał jego ciało
w drżenie, gwizdek przejeżdżającej w oddali lokomotywy sprawiał fizycz-
ny ból, a mrugające światło miażdżyło czaszkę.
Większość historii mówiących o jego ekscentrycznym zachowaniu mia-
ła w sobie ziarno prawdy. Delikatny i dobrze wychowany Tesla nigdy się
nie ożenił, nie utrzymywał nawet bliskich stosunków z kobietami, w zasa-
dzie nie miał domu, a całe życie spędzał w pokojach hotelowych. W eksklu-
zywnym Waldorf-Astoria kelnerzy wraz ze sztućcami musieli mu zawsze
przynosić osiemnaście serwetek. Właśnie dokładnie tyle potrzebował, aby
wyczyścić i tak lśniące czystością widelce oraz noże. W hotelach unikał po-
koi i pięter, których numery nie dzieliły się przez trzy. Dźwięk wydawany
przez lądującą na stole muchę ranił jego uszy. „Hałas” wywoływany przez
trzeszczenie łóżka tak bardzo mu przeszkadzał, że wyposażył ten prosty
i pożyteczny sprzęt w amortyzatory.

Jestem wyjątkowo wrażliwym i dokładnym instrumentem odbierają-


cym sygnały, innymi słowy medium – twierdził. – Jednak taka cecha mó-
zgu łączy się z wielkim niebezpieczeństwem dla życia.

Powszechnie wiadomym było, że obsesyjnie obawia się zarazków i dlatego


nie podaje ręki przy powitaniu.
Ta fobia najwyraźniej nie dotyczyła jednak ptaków. W Bryant Park,
obok nowojorskiej biblioteki publicznej, każdego dnia można było spotkać
jego chudą postać w meloniku karmiącą gołębie okruszkami chleba. Ptaki
siadały uczonemu na głowie i ramionach. Upodobanie do karmienia pta-
ków narastało wraz z wiekiem, a opieka nad nimi przyjmowała formę
wręcz obsesyjną.
Przez wielu uważany był za karykaturę – wzorzec szalonego naukowca
i opętanego geniusza. Jego styl, miłość do spektakli oraz wielkie idee po-
zwoliły światu widzieć w nim romantycznego wizjonera – bardziej nauko-
wego wieszcza aniżeli praktycznego dwudziestowiecznego wynalazcę. Nie-
zależnie o tego, czy jego pomysły nadawały się do realizacji,
czy nie, z pewnością przerastały ówczesne możliwości. Nasz dzisiejszy
świat nie jest z kolei aż tak bardzo oddalony od tego, w którym żył Tesla.
To jedynie sto lat, które w przypadku innego kursu historii mogłoby przy-
nieść realne owoce jego geniuszu. Jak na razie jednak w ogólnym ujęciu
pozostaje on męczennikiem nauki i świętym patronem elektryczności.
Nikola Tesla do dzisiaj jest idolem zwolenników różnorodnych teorii
spiskowych, którzy uważają, iż wiele jego wynalazków jest dotąd skrzętnie
ukrywanych przez amerykański rząd. Stały się one bowiem kiedyś śmier-
telnym zagrożeniem dla korporacji czerpiących zyski ze sprzedaży prądu.
Jego zuchwałe zapowiedzi darmowej energii dla każdego wprawiły podob-
no w panikę ludzi z Wall Street. Kiedy był u szczytu swoich możliwości
twórczych, nagle wszyscy sponsorzy, którzy zarobili krocie na jego wyna-
lazkach, wycofali się z finansowania eksperymentów. Za pomocą rozma-
itych intryg usiłowali zepchnąć go na margines świata nauki.
Nazwisko Tesli niektórzy też wiążą z głośnym „eksperymentem filadel-
fijskim” przeprowadzonym podobno 23 października 1943 roku na ame-
rykańskim okręcie wojennym „USS Eldridge” stacjonującym w Bazie Sił
Morskich USA w porcie Filadelfia i zakończonym tragedią.
Według spekulacji eksperyment miał dowieść istnienia i zbadać właści-
wości jednobiegunowego pola magnetycznego. Teorię pod nazwą Jednoli-
ta teoria pola, stanowiącą podstawę eksperymentu, opracował Albert Ein-
stein w latach 1925–1927. Jedną z cennych z punktu widzenia wojska
właściwości takiego nieznanego współczesnej fizyce pola,
byłoby odchylanie promieni światła nawet o kilka procent, co z kolei mia-
łoby umożliwić ukrycie obiektu znajdującego się w obszarze je-
go działania.
Skutki eksperymentu z biegiem czasu obrosły legendą. Podobno okręt
otoczony został szarą mgłą, a następnie stał się całkowicie niewidoczny,
czemu towarzyszył oślepiający błysk światła i… teleportacja. Podobno od-
nalazł się kilkaset kilometrów dalej. Znaczna część załogi rzekomo ponio-
sła śmierć, zaginęła lub zapadła na choroby umysłowe…
Baczna uwaga, jaką Tesli poświęcało FBI, też dawała wiele do myślenia.
Spora część dotyczących genialnego wynalazcy dokumentów została odtaj-
niona dopiero przed kilkoma laty na mocy Ustawy o swobodnym dostępie
do informacji (Freedom of Information Act). Raporty te poświadczają mię-
dzy innymi fakt, że agenci Federalnego Biura Śledczego chodzili za nim
krok w krok. Niektórzy sugerują, że ich głównym zadaniem było zbieranie
wyrzucanych przez niego serwetek, na których notował różne rzeczy.
Projekty wielu niezrealizowanych wynalazków zniknęły z pokoju hote-
lowego uczonego już kilka godzin po jego śmierci, zabrane stamtąd przez
rządowych agentów. Rząd amerykański nadał im klauzulę ścisłej tajności.
Jeszcze w roku 1980 Margaret Cheney podczas zbierania materiałów do
biografii wynalazcy[1] prosiła liczne agendy rządowe – powołując się na
wspomnianą wyżej Ustawę o swobodnym dostępie do informacji – o dostęp
do jego archiwum. Początkowo rząd uporczywie zaprzeczał, że posiada pa-
piery należące do Tesli, później Departament Obrony przyznał, iż je ma,
lecz odmówił autorce wglądu do nich, zasłaniając się względami bezpie-
czeństwa narodowego.
Dlaczego? Komu zależy na tym, by prawie siedemdziesiąt lat po śmierci
bohatera tej opowieści pozostawał on wciąż jednym z „wielkich niezna-
nych”? Co takiego odkrył Nikola Tesla, że skazano go na niemal całkowite
zapomnienie?
Umarł w samotności i zapomnieniu, twierdząc, że jako jedyny na całym
świecie poznał naturę elektryczności. Eleanor Roosevelt przesłała rodzinie
zmarłego wyrazy szczerego współczucia. Trzej laureaci Nobla w dziedzinie
fizyki – Millikan, Compton i Franck – oświadczyli wspólnie, że Tesla był
„jednym z największych umysłów, jakie znał świat, człowiekiem, który uto-
rował drogę wielu ważnym technicznym zdobyczom naszych czasów”.
Na pogrzebie wynalazcy burmistrz Nowego Jorku Fiorello La Guardia
powiedział:

Zmarł Nikola Tesla. Zmarł w biedzie, ale był jednym z najważniejszych


ludzi, którzy kiedykolwiek żyli. To, co stworzył, jest wielkie, a wraz
z upływem czasu stanie się jeszcze większe.

1 Margaret Cheney, Tesla: Man Out of Time, A Touchstone Book, New York
2001
PROLOG
(7 STYCZNIA 1943)
Zjawili się kilka godzin po tym, jak pracownicy przedsiębiorstwa pogrze-
bowego wynieśli z pokoju zwłoki. Błysnęli portierowi metalowymi znacz-
kami, dyrektorowi hotelu pokazali urzędowy papier z nakazem przeszuka-
nia opatrzony wszystkimi stosownymi pieczęciami. Żaden klucz uniwer-
salny, żadne hasło, przynależność do wyższych sfer, a nawet pokrewień-
stwo z rodziną królewską nie otwiera drzwi tak skutecznie, jak policyjna
odznaka. Ludzie wprawdzie niechętnie, ale jednak zawsze je otwierają.
Obydwaj w żaden sposób nie przypominali swym wyglądem agentów
FBI. Funkcjonariusze tajnej policji zawsze zresztą starają się wyglądać na
kogoś innego niż tajniacy. Wbrew temu, jak zwykle przedstawiają ich pisa-
rze w sensacyjnych powieściach, nie mają kwadratowych szczęk, ostrzyżo-
nych na jeża głów, kapeluszy z szerokim rondem, szarych garniturów i min
tak smutnych, jak gdyby właśnie wrócili z pogrzebu. Nie noszą również na-
łogowo ciemnych okularów i nie siadają okrakiem na krześle.
Corey Sanders z powodzeniem mógł uchodzić za nauczyciela angiel-
skiego w dobrej, prywatnej szkole średniej. Ubrany był w eleganckie szare
półbuty, szare spodnie i popielaty sweter w serek. Całości dopełniała
śnieżnobiała koszula i zawiązana pod szyją czarna muszka.
Jego partner, William Spivey, wyglądał dla odmiany jak przestępca.
Sanders był raczej szczupły, Spivey krępy, z szerokimi ramionami i byczym
karkiem. Brązową marynarkę miał ciasno opiętą na szerokiej piersi. Twarz
Coreya Sandersa zdawała się promieniować inteligencją i wrażliwością,
Spivey natomiast sprawiał wrażenie tępego goryla. Twarz miał pokiere-
szowaną, całą w szramach, spłaszczeniach i zgrubieniach. Była to twarz,
która niczego nie musiała się obawiać, ponieważ wszystko, co można by
pomyśleć, już się jej przydarzyło.
Sądząc po wyglądzie Sandersa, asystujący w charakterze świadka przy
czynnościach dyrektor hotelu New Yorker Harvey Bloom spodziewał się,
że będzie on przeprowadzał rewizję schludnie i systematycznie, nie robiąc
bałaganu; przez analogię myślał również, że Spivey okaże się flejtuchem
zostawiającym wszędzie brudne odciski swoich łap.
W rzeczywistości było odwrotnie. Agent Spivey badał każdy przedmiot
z troską, a następnie odstawiał na poprzednie miejsce bądź układał
w przyniesionym ze sobą sporych rozmiarów kartonowym pudle. Nato-
miast kiedy zawartość jakiejś szuflady kończył przeglądać funkcjonariusz
Sanders, podłoga u jego stóp zaśmiecona była papierami. Niedopałki gasił
na stoliku, kubek po kawie wyrzucił przez okno, a po załatwieniu w toale-
cie naturalnej potrzeby fizjologicznej nie spłukał nawet muszli klozetowej.
– Nie ma żadnego powodu, żeby zostawiać tutaj chlew – nie wytrzymał
w końcu Harvey Bloom.
– Pan Tesla jest zbyt martwy, żeby się tym przejmować – mruknął
w odpowiedzi Corey Sanders.
Udawał, że nie dostrzega pełnego potępienia spojrzenia dyrektora. Za-
pewne miał w tym dużą wprawę.
– Ale to nie jego prywatne mieszkanie, tylko pokój w hotelu – zaprote-
stował dyrektor. – Ktoś będzie to musiał posprzątać.
– Macie tu chyba sprzątaczki, co nie? – rzucił w jego kierunku przedsta-
wiciel FBI.
Nie przypominał już sympatycznego profesora college’u, raczej koja-
rzył się ze złośliwym belfrem z podstawówki w jakiejś zakazanej dzielnicy.
Takim, który każe uczniom wyciągać przed siebie dłonie i bije po nich
drewnianą linijką. Głos miał twardy, niski, jego barwa kojarzyła się z ze-
psutą maszyną parową.
Zamknij się pan łaskawie i nie przeszkadzaj w czynnościach urzędo-
wych – dodał aroganckim tonem. – Poza tym kiedy przeprowadzam rewi-
zję, nie ma żadnego pieprzonego powodu, żeby ktoś mnie pouczał.
– Złożę na panów skargę – zagroził mister Bloom.
– A składaj se pan, co tylko chcesz – warknął agent Sanders. – Choćby
do samego Pana Boga.
– Nie, nie do Boga – wyjaśnił spokojnie dyrektor. – O ile się orientuję, to
szefem nowojorskiego biura FBI jest ciągle mój stary kumpel John Evans,
ojciec chrzestny mojej córki Sary. Zaraz zresztą do niego zadzwonię…
– Musi pan wybaczyć Coreyowi – wtrącił się agent Spivey. Pomimo bru-
talnego wyrazu twarzy miał ciepły, kulturalny głos. – Miał naprawdę bar-
dzo ciężki dzień – dodał pojednawczo.
– Nic nie muszę – zirytował się dyrektor. – Jestem gotów się założyć, że
stary da wam za to nieźle po głowie.
– On nie miał nic złego na myśli – tłumaczył dalej Spivey.
– Jak cholera.
– Po prostu jest dziś wyjątkowo spięty.
– Jak cholera – powtórzył Bloom. – Sądząc po zachowaniu pańskiego
kolegi, można by pomyśleć, że wstał z łóżka lewą nogą.
Sanders spojrzał na niego z lodowatą wściekłością, ale powstrzymał się
od komentarza. Zdechła foka zmrożona na lód emanowałaby większym
ciepłem niż spojrzenie agenta.
– Podobno jakieś rzeczy zmarłego znajdują się również w hotelowej
piwnicy? – odezwał się agent Spivey.
– Zgadza się.
– Chcielibyśmy również tam zajrzeć.
– Nie widzę przeszkód.
– Czy ma pan klucz do tego sejfu? – pracownik FBI popatrzył wymow-
nie na stojącą w rogu pokoju ciężką metalową szafę.
– W żadnym wypadku. To prywatny sejf pana Tesli, a nie hotelowy.
– Dlaczego więc nigdzie nie znaleźliśmy klucza?
– Tego nie wiem – wzruszył ramionami Harvey Bloom. – Panowie
przed wami też musieli wzywać ślusarza.
– Jacy znów panowie? – zaniepokoił się funkcjonariusz.
– Pan Kosanovič i jeszcze dwóch innych.
– Cholera! Dlaczego pan im na to pozwolił? – zdenerwował się grzebią-
cy w koszu na śmieci agent Sanders.
– A dlaczego niby miałem nie pozwolić? – dyrektor ponownie wzruszył
ramionami. – Pan Kosanovič jest bratankiem pana Tesli i jego naturalnym
spadkobiercą. Nie widziałem najmniejszego powodu, żeby mu czegokol-
wiek zabraniać.
– Pan będzie miał z tego powodu grube nieprzyjemności – syknął San-
ders.
– Nieprzyjemność to ja już mam, rozmawiając z takim gburem jak pan

Bloom rzucił na rozmówcę jadowite spojrzenie. – A konsekwencjami niech
pan mnie nie straszy, łaskawco. W żadnym wypadku nie złamałem obo-
wiązującego prawa.
Dyrektor wyjrzał przez szerokie okno na zewnątrz. Ciężkie płatki śnie-
gu opadały jak bataliony białej armii sprawnie zajmującej nagą, ciemną
ziemię. Przy tego rodzaju pogodzie ponury w gruncie rzeczy i bezosobowy
pokój wydawał się być azylem ciepła i spokoju. Nawet pomimo obecności
obu tajniaków i bałaganu wywołanego ich pracą. Nic nie daje takiego po-
czucia bezpieczeństwa jak dobrze ogrzane, przytulne pomieszczenie, gdy
lodowata zima skuwa świat za oknem.
– A czego panowie właściwie szukacie? – zapytał Bloom agenta Spi-
veya.
– Przykro mi, ale tego powiedzieć nie mogę – uśmiechnął się przepra-
szająco funkcjonariusz. – Rozumie pan, tajemnica służbowa. Na zlecenie
ministerstwa obrony mamy po prostu zabezpieczyć wszystkie dokumenty
zmarłego pana Tesli.

*
Narastająca od 1938 roku groźba wojny z Trzecią Rzesza i państwami
Osi sprawiła, że rozwój nauki był ściśle związany z losami wojny i pokoju.
2 sierpnia 1939, na krótko przed wybuchem II wojny światowej w Euro-
pie, Albert Einstein napisał list do ówczesnego prezydenta USA Franklina
Delano Roosevelta, w którym wraz kilkoma innymi naukowcami zawiado-
mił go o podjętych w hitlerowskich Niemczech pracach nad otrzymaniem
wzbogaconego U-235 mogącego posłużyć do zbudowania bomby atomo-
wej.
Wojny miały zresztą od wieków niebagatelny wpływ na rozwój nauk fi-
zycznych oraz inżynierii. I odwrotnie – nauka na losy wojen. Wojsko finan-
sowało badania naukowe już w czasach renesansu. Książęta i królowie –
szczególnie we Włoszech i Niderlandach – płacili ciężkie pieniądze takim
ekspertom jak Leonardo da Vinci czy Galileusz. Z punktu widzenia historii
nauki najważniejszym konfliktem zbrojnym była jednak
II wojna światowa. Wtedy to właśnie stworzono podwaliny wielu szeroko
stosowanych dziś rozwiązań technicznych. Poza tym nastąpiła zasadnicza
zmiana w sposobie organizacji i finansowania badań przez państwo. Rządy
– zwłaszcza amerykański – wykorzystały w pracach na rzecz wojska talen-
ty tysięcy naukowców, podejmując działania w niespotykanej do tej pory
skali.
Jeszcze w 1939 roku rząd USA podjął wielkie przedsięwzięcie pod na-
zwą „Projekt Manhattan”. Jego celem było przeprowadzenie badań i wy-
produkowanie nadającej się do praktycznego użytku bomby atomowej.
W wyniku prac nad tym programem w niespełna pięć lat bomba atomowa
przekształciła się z teoretycznej koncepcji w przerażającą rzeczywistość.
Stało się tak dzięki temu, że pozwolono grupie najlepszych naukowców na
świecie zrealizować swe zdolności twórcze w ramach szczodrze finanso-
wanego, ale jasno zakreślonego programu badawczego.
Najbardziej skomplikowanym zadaniem było wyprodukowanie wy-
starczających ilości wzbogaconego uranu. Rządy wielu państw: Niemiec,
Francji, Wielkiej Brytanii, Związku Radzieckiego, USA, Japonii, Chin
i Włoch powołały grupy ekspertów mających za zadanie zbadać możliwe
zastosowanie rozszczepienia atomu. Wszyscy wiedzieli, że gdyby Niemcy
pierwsze zbudowały bombę jądrową – Stany Zjednoczone, a wraz z nimi
cały cywilizowany świat mógłby tę wojnę przegrać. Była to więc sprawa
życia i śmierci. W USA zbudowano szybko dwa wielkie kompleksy przemy-
słowe w celu wyprodukowania dostatecznej ilości dwóch rodzajów paliwa
jądrowego: uranu i nowo odkrytego pierwiastka – plutonu.
W roku 1944 prace nad budową bomby atomowej szły już pełną parą,
zarówno w Niemczech, jak i w USA. Z początkiem kwietnia Amerykanie na-
brali pewności, że hitlerowcy nie wygrają z nimi wyścigu o to, kto pierw-
szy dysponował będzie tym potwornym narzędziem zagłady. Niemieccy
uczeni, mimo że dysponowali najlepszą kadrą, nie zdołali zbudować bom-
by atomowej. Najbardziej zaawansowanych badań nad rozszczepieniem
jądra atomowego dokonał profesor Otto Hahn, lecz dalszy ciąg jego prac
prowadził na manowce. Poza tym alianci bardzo skutecznie niszczyli
wszelkie zalążki niemieckich prac mogące doprowadzić do atomowego
sukcesu. Przeciwnicy hitleryzmu wewnątrz Niemiec, z laureatem Nagrody
Nobla z 1914 roku Maxem von Laue na czele, świadomie kierowali badania
na błędne tory. Historia pozytywnie oceniła tę zdradę. Natomiast Johannes
Stark, laureat Nagrody Nobla z roku 1919, za gorliwe popieranie hitlery-
zmu dostał cztery lata więzienia. Niemieccy fizycy doprowadzili badania
atomowe do takiego stanu, że mieli wszystkie elementy składowe reakto-
ra. Nie zdążyli go jednak złożyć.
Jak wiadomo, Tesla pracował również nad „promieniami śmierci”, bro-
nią wykorzystującą promienie laserowe i cząsteczkowe. W obszarze jego
zainteresowań znalazła się także broń oparta na infradźwiękach. Tesla
przewidział możliwość konstrukcji bomb elektromagnetycznych, które
niszczyłyby urządzenia elektryczne wroga (takich właśnie bomb użyła nie-
dawno armia amerykańska walcząca w Afganistanie). Jego prace posłużyły
za fundament pod doświadczenia związane ze zdalnym wpływaniem na
mózg przez fale elektromagnetyczne. Krótko mówiąc, duża część badań
wynalazcy dotykała kwestii związanych z przemysłem zbrojeniowym i nic
w tym dziwnego, że ich postępami zainteresowani byli amerykańscy woj-
skowi.
Tesla uważał, że jego broń (strzelająca na odległość ponad 200 kilome-
trów wiązką energii mogącą zniszczyć dziesięć tysięcy samolotów) unie-
możliwi w przyszłości wojny, bo jeśli państwa dysponowałyby tak straszli-
wym orężem, jakikolwiek atak stałby się niemożliwy. W 1937 roku zapro-
ponował dostarczenie swojego systemu uzbrojenia głównym mocar-
stwom, lecz nie spotkało się to z zainteresowaniem. Wyjątkiem był ZSRR,
który (podobno) zapłacił mu dwadzieścia pięć tysięcy dolarów za wstępne
plany.
Czego tak naprawdę agenci Federalnego Biura Śledczego szukali w jego
pokoju i co rzeczywiście znaleźli? Co stało się z dokumentami, które zabez-
pieczyli? Kto, w jaki sposób i czy w ogóle kiedykolwiek je wykorzystał? Co
zabrali z sejfu trzej ludzie, którzy pojawili się tam przed funkcjonariusza-
mi?
Przedstawiona niżej historia stanowi zaledwie próbę odpowiedzi na te
pytania. Próbę, bo właściwie nikt dotąd żadnych konkretnych odpowiedzi
nie udzielił. I raczej nie należy spodziewać się żadnych wyjaśnień, gdyż
wiele akt dotyczących tej sprawy do dziś otoczonych jest klauzulą najwyż-
szej tajności. Podejmowane na przestrzeni wielu lat przez szereg ludzi tro-
py wiodły zwykle na manowce. Ktoś zresztą bardzo się postarał, żeby tak
było. Rezultatem rozlicznych badań i śledztw są jedynie mniej lub bardziej
wiarygodne teorie. Być może Tesla zabrał tajemnicę swej superbroni do
grobu?
W każdym razie zwolennicy spiskowych teorii uważają, że sporo jaw-
nych i tajnych wynalazków dokonanych w USA w drugiej połowie
XX wieku mogło powstać tylko przy wykorzystaniu „zaginionych” notatek
tego zapomnianego geniusza…

*
Grube płatki za oknem przypominały tanią, rzadką koronkę. Śnieg był
mokry, lepki, przykrywał krajobraz gronostajowym futrem. Kiedy agenci
kończyli już swoją robotę, zerwał się gwałtowny wiatr. Nie wył i nie huczał
jak zwykle wiatr, lecz raczej jęczał i zawodził, wydając dźwięki pochodzące
jakby z zupełnie innego świata. Brzmiało to jak requiem dla potępionych
albo jak krzyk duszy skazanej na mękę…
ROZDZIAŁ I
CHORWACKI SERB
(1856–1862)
Jeżeli w powietrzu unosi się słodki zapach cyprysów, oleandrów, lawendy
i ziemi nagrzanej południowym słońcem, jeśli waszym oczom ukażą się
monumentalne Góry Dynarskie, malownicze miasteczka z czerwonymi da-
chówkami i błękitno-szmaragdowe morze, możecie być pewni, że oto wła-
śnie znaleźliście się w Dalmacji. Ta historyczna kraina w dzisiejszej Chor-
wacji i Czarnogórze rozciąga się wzdłuż wybrzeża Adriatyku, od wyspy
Pag na północy aż po Zatokę Kotorską na południu, tworząc pas o szeroko-
ści pięćdziesięciu kilometrów i długości prawie 400. Obejmuje również
około tysiąca przybrzeżnych wysp o łącznej powierzchni trzynastu tysięcy
kilometrów kwadratowych.
Walory tej krainy doceniono już w starożytności. Jako jedna z prowin-
cji rzymskich ze względu na łagodny, ciepły klimat była bardzo popular-
nym miejscem osiedlania się bogatych patrycjuszy. Urodzony w Dalmacji
cesarz Dioklecjan pod koniec życia postanowił wrócić w rodzinne strony.
W mieście Salon (Split) wybudował wspaniały pałac, zamieszkiwany póź-
niej przez kolejnych imperatorów. Ruiny cesarskiej budowli istnieją tam
do dziś.
Przed Rzymianami opisywane terytorium zamieszkiwały wojownicze
plemiona Ilirów. Od jednego z nich – Dalmatów, wywodzi się – jak łatwo
zgadnąć – nazwa krainy.
Mniej więcej w 400 roku przed naszą erą tereny te rozpoczęli podbijać
Celtowie, potem kolonizowali je Grecy. Rzymianie zajęli je w I wieku naszej
ery i przez stulecia panowali na nich niepodzielnie.
Przez całe swoje dzieje Dalmacja była krainą gwałconą okrutniej niż ja-
kakolwiek inna, może z wyjątkiem Sycylii. W roku 437 została włączona
w granice Cesarstwa Wschodniorzymskiego. Jednak już niecałe sto lat póź-
niej ziemie dzisiejszej Chorwacji najechali Hunowie oraz Goci, którzy spu-
stoszyli niemal cały Półwysep Bałkański. Na przełomie VI i VII wieku roz-
poczęła się wielka wędrówka Słowian. Wtedy to właśnie na Półwysep Bał-
kański dotarło plemię Chorwatów, które przywędrowało tu ze swojej pra-
ojczyzny – Białej lub Wielkiej Chorwacji. Legenda głosi, że były to ziemie
położone na północ od Karpat, czyli obecna Małopolska i Ukraina.
Zaraz po przybyciu podporządkowało ich sobie wielkie państwo Awa-
rów. Kiedy Awarów pokonał Karol Wielki, Chorwaci natychmiast popadli
w zależność od państwa Franków. W pierwszej połowie IX wieku Chorwa-
cja oddała się pod rządy Bizancjum. Niezawisłe i samodzielne państwo
chorwackie powstało w roku 879, kiedy to książę Branimir zerwał związki
z Cesarstwem Bizantyjskim.Przełomowym w historii okazał się rok 1102.
Wtedy to Chorwacja podpisała unię personalną z Węgrami, a porozumie-
nie przetrwało aż do roku 1918.
W XIV wieku podboje w Europie zaczęli Turcy, zajmując przy okazji
część terytorium Chorwacji. Gdy w roku 1526 tron węgierski i chorwacki
objęli Habsburgowie, pod ich rządami znalazły się jedynie okolice Zagrze-
bia. Reszta terytorium po wschodniej stronie Adriatyku dostała się w ręce
Imperium Osmańskiego, a część dalmatyńska do XVIII wieku znajdowała
się pod panowaniem Wenecji.
Trafiwszy pod berło Habsburgów, Chorwacja poddana została całkowi-
cie rządowi wiedeńskiemu. Magnateria i szlachta chorwacka starała się na-
ciskać na rządzących, aby odzyskali ziemie utracone na rzecz Turków. Od
roku 1683, kiedy to Jan III Sobieski złoił im skórę pod Wiedniem, rozpo-
czął się okres odzyskiwania ziem przez nich zabranych. Za panowania Ma-
rii Teresy Chorwacja została podporządkowana administracji węgierskiej.
Kiedy jej następca Józef II chciał zgermanizować Węgry i Chorwację, natra-
fił na opór ze strony obu państw.
Wtedy właśnie w Chorwacji zaczęła się walka o niepodległość, język
i tożsamość narodową. Powstał ruch odrodzenia narodowego zwany iliry-
zmem. Jego przywódcą został Ljudevit Gaj. Narodowe uczucia obudziło
w Chorwatach utworzenie przez Napoleona w latach 1809–1814 Prowincji
Iliryjskich. W ramach Wielkiej Ilyrii chciano zjednoczyć południowych Sło-
wian i stworzyć jeden naród, który posługiwałby się wspólnym językiem.
W 1848 roku doszło do powstania przeciwko Węgrom. Ban Josip Jela-
cić opowiedział się jednak po stronie Habsburgów i brutalnie stłumił re-
wolucję. Początkowo oddzielono Chorwację od Węgier, jednak w 1868
roku oba te państwa znów podpisały umowę, w której zastrzeżono szero-
ką autonomię wewnętrzną Chorwacji, między innymi w sprawach sądow-
nictwa, oświaty i religii; język chorwacki ponownie stał się językiem urzę-
dowym.

*
Tak oto, w opisany wyżej sposób, przedstawiała się sytuacja Chorwacji
w drugiej połowie XIX wieku, kiedy rozpoczyna się ta historia. Początek
swój ma w małej dalmatyńskiej wiosce Smiljan, 9 lipca 1856 roku, równo
o północy. Wtedy właśnie Nikola, a raczej Nikołaj – bo tak nazwano go na
chrzcie – wydał swój pierwszy krzyk na ziemskim padole. To sformułowa-
nie: „równo o północy” wyjaśnia rozbieżności, które nagminnie pojawiają
się w jego rozlicznych biografiach. Jako data urodzin raz pojawia się dzie-
wiąty lipca, raz znowu dziesiąty.
Legenda mówi, że wioskę objęła wtedy we władanie potężna burza
z piorunami, co – jak utrzymują przesądni – miało zaważyć o przyszłości
narodzonego dziecka. Na tle posępnych chmur błyskawice kreśliły po-
strzępione zygzaki, wyglądające jak krakelura na obrazach dawnych mi-
strzów. Strugi wody nieubłaganie biczowały ziemię, nasuwając na myśl
starożytne mity o karze bogów, arkach i zaginionych kontynentach pochło-
niętych przez wezbrane morze. Czarne drzewa wyciągały w górę swe ra-
miona, jakby były fanatycznymi wyznawcami jakiegoś gwałtownego boga.
Wydawało się, że straszliwy huk gromów pochodzi nie tylko z nieba, ale
i spod ziemi, jak gdyby niebo i ziemia rozwarły się, zapowiadając Armage-
don.
Leżące pomiędzy górami Velebit a wschodnim wybrzeżem Adriatyku
Smiljan było na co dzień miłą, ciepłą, czystą i pełną życia wioską; zieloną
latem i wiosną, jesienią i zimą mieniącą się kolorami, jakich żaden malarz
nie wymyśli. Tej nocy jednak wydawało się ponure, otulone gęstą zasłoną
deszczu, plątaniną błyskawic, szarej mgły i błota. Przywodziło na myśl
cmentarz i opadające na małą chatę państwa Teslów wieko trumny.
Nikola był czwartym z piątki dzieci (dwóch synów i trzech córek) Djo-
uki Mandi i Milutina Tesli. Ich dom stał tuż obok serbskiego kościoła orto-
doksyjnego, któremu przewodził wielebny Milutin Tesla, dorabiający sobie
czasem do skromnych dochodów pisaniem artykułów do gazet pod literac-
kim pseudonimem Srbin Pravicich, co na język polski można przetłuma-
czyć jako „człowiek prawa”.
Serbska rodzina Teslów należała w Chorwacji do rasowej i religijnej
mniejszości. To jedno, krótkie zdanie rozprawia się z pokutującym w dzie-
siątkach biografii wielkiego wynalazcy mitem przedstawiającym go jako
Chorwata. (Określenie „genialny Chorwat” pojawia się przynajmniej w co
drugim ukazującym się w Polsce, a dotyczącym bohatera tej opowieści ar-
tykule czy opracowaniu). Nikola Tesla był urodzonym i zamieszkałym
w Chorwacji Serbem! Chociaż sam podkreślał w późniejszym czasie wielo-
krotnie, że jednakowo dumny jest zarówno ze swej chorwackiej ojczyzny,
jak i swojego serbskiego pochodzenia. Rodzina Teslów, którzy w zamierz-
chłej przeszłości nosili nazwisko Draganic, wyemigrowała z Serbii do
Chorwacji w połowie XVIII wieku.
Jako niezależne państwo Serbia pojawiła się na mapach w roku 1878,
początkowo pod władzą proaustriackiej dynastii Obrenowiciów, później
pod berłem prorosyjskiej dynastii Karadziordziewiciów. W 1945 roku, za-
raz po II wojnie światowej, stała się jedną z części nowego państwa – So-
cjalistycznej Federacyjnej Republiki Jugosławii rządzonej żelazną ręką
przez Josipa Broza Titę.
Po śmierci marszałka Tity w roku 1980 odżyły, tłumione wcześniej
jego autorytetem i dyktatorską formą sprawowania władzy, antagonizmy
narodowościowe. Swój epilog znalazły one w rozpadzie SFRJ[2] i poprze-
dzającej go krwawej wojnie domowej w latach 1992–1995, w której życie
straciło kilkaset tysięcy ludzi.

2 Socjalistyczna Federacyjna Republika Jugosławii (serb.-chor.: Socijalistička


Federativna Republika Jugoslavija, Социјалистичка Федеративна
Република Југославија - państwo socjalistyczne na półwyspie Bałkańskim
istniejące w latach 1945–1991.
Przed przypadającą na rok 2006 sto pięćdziesiątą rocznicą urodzin na-
ukowca Serbia i Chorwacja zaczęły się spierać się o to, kto powinien uczcić
jego pamięć. Kiedy Chorwaci ogłosili uroczyście, że rok 2006 będzie ro-
kiem Tesli, Serbowie natychmiast zrobili tak samo. Nazwiskiem wynalazcy
nazwali nawet międzynarodowe lotnisko w Belgradzie. Zapowiedzieli też
organizację własnych obchodów na cześć swego „najsławniejszego syna”,
które to miano Tesla zyskał w plebiscycie serbskiego magazynu
„NIN”. Chorwaci zareagowali na ten ruch zapowiedzią, że po latach odbu-
dują zniszczony w czasie wojny w latach dziewięćdziesiątych kompleks
upamiętniający Nikolę w jego w rodzinnej wiosce.
Kluczem do rozwiązania sporu o bałkańskiego geniusza okazał się gest
belgradzkiego muzeum Tesli, które zdecydowało się udostępnić kopie
swoich zbiorów, w tym rysunki i projekty wynalazków, odtwarzanemu
kompleksowi w chorwackim Smiljanie. Topór wojenny został w ten spo-
sób ostatecznie zakopany. Na uroczystościach z okazji okrągłych urodzin
geniusza spotkali się premierzy Chorwacji i Serbii, którzy wspólnie otwo-
rzyli odnowiony dom wynalazcy. Oba kraje odbudowały też wspólnie po-
mnik Tesli zburzony przez Chorwatów w 1991 roku. „Jesteśmy tu, by
uczcić Teslę, Serba, syna Chorwacji, obywatela świata” – mówił prezydent
Chorwacji Stipe Mesić, a premier Serbii wtórował mu, podkreślając, że
otwarcie muzeum może stać się symbolem pojednania dwóch bałkańskich
narodów. O swoim wybitnym obywatelu, który zmarł w 1943 roku w No-
wym Jorku, nie zapomniały też Stany Zjednoczone. Na chorwackie uroczy-
stości list przysłał sam prezydent George W. Bush.
Po zapoznaniu się z tym, co napisano powyżej, nikt także nie nazwie
więcej Nikola Tesli… Czechem. Tak, tak, Czechem, bo jak wynika z osobi-
stych doświadczeń autorów tej biografii, wielu obywateli naszego piękne-
go kraju nad Wisłą sądzi, iż genialny wynalazca tam właśnie się urodził.
Wszystkiemu winne są istniejące w dawnej Czechosłowacji (a później Sło-
wacji! – w Moldave nad Bodvou) wielkie zakłady przemysłowe Tesla pro-
dukujące żarówki, a także sprzęt elektryczny i radiotechniczny.
Chorwaci i Serbowie mówią wprawdzie tym samym językiem, różni ich
jednak bardzo wiele. Pierwsi zaadaptowali do swych potrzeb alfabet łaciń-
ski, drudzy przelewają ten język na papier za pomocą cyrylicy. Zupełnie
inna jest również ich historia, kultura, tradycja i mentalność. Inna jest tak-
że wiara, chociaż czczą tego samego Boga, Jezusa Chrystusa. Podczas gdy
Chorwaci przyjęli rzymską formę katolicyzmu i papieża jako swego ducho-
wego lidera, Serbowie podążyli drogą bizantyńską, wyznając prawosławie,
doktrynę ortodoksyjnego (gr. orthodoxos – prawdziwie, prawidłowo wie-
rzący) Kościoła chrześcijańskiego.
W prawosławiu szczególne znaczenie ma Tradycja, a w jej skład wcho-
dzi Pismo Święte, Symbol Wiary, postanowienia soborów powszech-
nych i dokumenty pochodzące od ojców Kościoła, kanony, księgi liturgicz-
ne oraz ikony – rozumiane jako spójny system religijny. Tradycja ustna
pojmowana jest czasem przez inne wyznania oddzielnie od tradycji pisa-
nej, czyli Biblii. Przyjmują ten punkt widzenia niektórzy wierni prawo-
sławni, inni jednak przypominają, że są one częścią tego samego dziedzic-
twa. Jednocześnie trzeba pamiętać, że waga różnych elementów Tradycji
nie jest w prawosławiu jednakowa. W Kościele wschodnim dominuje teo-
logia apofetyczna, głosząca, że Boga nie da się pojąć rozumowo i pojęcio-
wo, można go jedynie odczuwać. Stąd brak tam dyskusji i polemik na te-
mat samej istoty Stwórcy.
Mieszkańcy Dalmacji z kolei, bardzo różnią się od Chorwatów z półno-
cy. W Dalmacji najważniejsza jest dobra zabawa i radość życia. Nawet
mieszkańcy innych regionów kraju, którzy także cenią sobie te wartości,
zauważają cechującą tamtejszą ludność wyjątkową spontaniczność. Z dru-
giej strony trudno się temu dziwić – dobry klimat, piękne widoki i bogate
tradycje kultury śródziemnomorskiej wyjątkowo sprzyjają tego rodzaju
zachowaniom.
Tradycje etniczne są najczęściej bardzo uparcie przestrzegane przez
mniejszości i Teslowie nie byli tu wyjątkiem. Przywiązywali wielką wagę
do serbskich pieśni wojennych, poezji, tańców i opowieści, a także do tkac-
twa i celebrowania świąt. Aczkolwiek analfabetyzm był w opisywanym
czasie wszechobecny jak powietrze, to nieliczne otwarte umysły usilnie
starały się dbać o pamięć i kultywowanie wspomnień o bohaterskich czy-
nach przodków.
Dziadek Nikoli, ojciec jego ojca, urodzony w roku 1789, również Nikola,
walczył jako sierżant w iliryjskiej armii Napoleona. Wkrótce po klęsce ce-
sarza pod Waterloo Nikola-dziadek poślubił córkę dowódcy swojego od-
działu Anę Kalinic i zamieszkał z nią w miejscowości Gospić. Tam 3 lutego
1819 roku urodził się ojciec przyszłego wynalazcy – Milutin Tesla.
W dziewiętnastowiecznej Chorwacji, krainie dzieciństwa Tesli, możli-
wości zrobienia kariery ograniczone były w zasadzie do rolnictwa, wojska
lub kościoła. Rodziny Milutina i Djouki przez całe pokolenia przeznaczały
swoich synów do służby duchownej lub wojskowej, a córki do małżeństwa
z duchownymi – oczywiście prawosławnymi – lub oficerami.
Sam Milutin został początkowo wysłany przez rodziców do wojskowej
szkoły oficerskiej, lecz zbuntował się szybko i wstąpił do stanu duchowne-
go. Taką też karierę uważał za jedyną dla swoich synów: Danego i Nikoli.
Co do ich sióstr natomiast (Milke Angeliny i Maricy) – wielebny Tesla ufał,
że Bóg w swej łaskawości zapewni im pochodzących z duchowieństwa mę-
żów, takich jak on sam.
Militarne tradycje w rodzinie Teslów podtrzymał brat Milutina – Josip.
Ulubiony stryj Nikoli zdobył szlify oficerskie, a następnie, ukończywszy
studia matematyczne, wykładał ten przedmiot w Akademii Wojskowej
w Wiedniu.
Djouka, od 1847 roku żona Milutina Tesli, mimo braku formalnego wy-
kształcenia była osobą o żywej wyobraźni i inteligencji. Pochodziła z za-
chodniej Serbii, również z rodziny o długoletnich, wojskowych i duchow-
nych tradycjach. Jej dziadek ze strony matki, Toma Budisavljevic (1777–
1840) został w 1811 roku odznaczony orderem Legii Honorowej przez sa-
mego Napoleona! Jedno z jego siedmiorga dzieci, córka Soka, poślubiła
serbskiego ministra Nikolę Mandiča, a jednym z owoców tego związku,
urodzonym w roku 1821, była właśnie Djouka. Syn Tomy Pajo Mandič do-
chrapał się w austro-węgierskiej armii stanowiska marszałka polnego, ko-
lejny syn Petar został prawosławnym biskupem Bośni.
Życie kobiet w tamtych czasach nie było łatwe – oczekiwano od nich
nie tylko ciężkiej pracy w gospodarstwie, ale także wychowywania dzieci
oraz troski o dom i rodzinę. Djouka była najstarszą córką w rodzinie
z ośmiorgiem dzieci i sytuacja wcześnie zmusiła ją do przejęcia roli matki,
kiedy ta straciła wzrok wskutek nieleczonej katarakty. Z tego też właśnie
względu nie miała czasu ani możliwości uczęszczania do szkoły. Mimo tego
jednak, a może właśnie z tego powodu wykształciła w sobie zadziwiającą
pamięć, potrafiąc recytować dokładnie całe tomy krajowej czy europej-
skiej poezji. Po zamążpójściu szybko przyszło na świat jej pięcioro dzieci.
Nikola zawsze twierdził, że swą fotograficzną pamięć, a także zdolność
do języków oraz geniusz wynalazczy odziedziczył po matce i ubolewał, że
Duka żyła na wsi, a nie w mieście, i to w czasie, gdy możliwości rozwoju in-
telektualnego kobiet były w znacznym stopniu ograniczone. W każdym ra-
zie to właśnie matka była dla niego głównym źródłem inspiracji, wszelkie
swe zdolności i późniejsze sukcesy przypisywał właśnie jej:

Była pierwszorzędnym wynalazcą – pisał – i głęboko wierzę, że gdyby


nie to, iż egzystowała z dala od nowoczesnego życia i jego możliwości,
mogłaby dokonać rzeczy wielkich. Wymyśliła i sama wykonała wiele
narzędzi i urządzeń, utkała najlepsze wzory za pomocą samodzielnie
uprzędzonych nici. Siała nawet ziarno, dbała o uprawy i sama dokony-
wała separacji włókien. Pracowała niezmordowanie, od świtu do późnej
nocy, a większość odzieży noszonej w rodzinie, jak i spora część wypo-
sażenia domu, były dziełem jej rąk.

Ponieważ wielebny Milutin Tesla pisywał w wolnym czasie wiersze,


chłopak wyrastał w atmosferze, w której często pojawiał się literacki spo-
sób wysławiania i gdzie posługiwanie się cytatami z Biblii czy z poezji było
tak naturalne jak prażenie kukurydzy na węglu drzewnym.
W młodzieńczych latach Nikola także tworzył poezję, a niektóre utwo-
ry zabrał później ze sobą do Ameryki, chociaż nigdy nie zezwolił na ich pu-
blikację, bo uważał je za zbyt osobiste. Gdy był już nieco starszy, znajdował
przyjemność w zaskakiwaniu swoich nowych przyjaciół cytowaniem ich
rodzimej poezji (po angielsku, francusku, niemiecku lub włosku) na zaim-
prowizowanych spotkaniach. Wiersze pisywał potem okazjonalnie właści-
wie przez całe życie.

*
Wynalazcą był właściwie od dziecka. Już w wieku pięciu lat zbudował
koło wodne, jednak zupełnie inne od tych, które widywał we wsi. Koło Te-
sli było gładkie i bez łopatek, lecz mimo to bez trudu obracało się w nurcie
strumienia. Wiele lat później przypomniał sobie o tym kole przy konstru-
owaniu unikalnej bezłopatkowej turbiny.
Nie wszystkie jednak wynalazki były tak udane. Wiele eksperymentów
okazało się pomyłką i ściągnęło na głowę Nikoli całą masę kłopotów. Któ-
regoś dnia na przykład wdrapał się na dach stodoły z wielkim, czarnym
parasolem ojca. Zaczął poruszać nim gwałtownie w górę i w dół, aż poczuł,
jak kręci mu się w głowie, a jego ciało staje się lekkie niczym piórko.
– Na tym da się latać – powiedział cicho sam do siebie. – Umiem latać! –
powtórzył nieco głośniej i… skoczył.
Opór powietrza natychmiast wywrócił parasol na drugą stronę. Ude-
rzenia w ziemię nawet nie poczuł. Tylko jakaś potworna siła wtłoczyła mu
żołądek do gardła i wycisnęła z płuc cały zgromadzony tam zapas tlenu.
A potem przez krótką chwilę nie było nic, tylko hucząca ciemność, w której
bez końca obracały się koła ogromnej maszyny. Zawieszone wysoko na
niebie słońce zaczęło wirować niczym ognista kula. Robiło się coraz mniej-
sze i mniejsze, aż zgasło zupełnie.
– Boże Przenajświętszy, dziecko mi się zabiło! – wykrzyknęła z przera-
żeniem Duka, znalazłszy swą pociechę leżącą bez przytomności pod
drzwiami stodoły. Obok „zwłok” leżał połamany parasol męża.
Mamrocząc jakieś modlitwy i łykając cisnące się do oczu łzy, wzięła Ni-
kolę w ramiona i popędziła z nim do domu, wrzeszcząc przy tym co sił
w płucach:
– Milutin! Milutin, zaprzęgaj natychmiast konie i pędź po lekarza! Niko-
la spadł z dachu!
– Nie ma chyba żadnych złamań ani wewnętrznych obrażeń – oświad-
czył z powagą godzinę później doktor Mavrovič, chowając do swej lekar-
skiej torby stetoskop. – Biorąc pod uwagę wysokość, z której spadł, to
wszystko zakrawa wręcz na cud.
– Nikola, po coś ty tam, dzieciaku, w ogóle wchodził? – gestem bezsilnej
rozpaczy ojciec załamał ręce nad leżącym w łóżku synem. – Nie przyszło ci
do głowy, że możesz spaść?
– Ja wcale nie spadłem, tato – wyjaśnił zgodnie z prawdą poszkodowa-
ny, wypluwając rozchwiany siłą upadku ząb.
– Jak to nie spadłeś? Przecież…
– Ja skoczyłem.
– Skoczyłeś?... – wielebny Milutin chwycił się za głowę. – Panie dokto-
rze, pan słyszy, co on bredzi? Może to jakieś uszkodzenie mózgu powstałe
w wyniku upadku z wysokości…
– To żadne uszkodzenie – zaprotestował gwałtownie Nikola. – Ja po
prostu skoczyłem. Z parasolem.
– Z parasolem?
– Tak. Wypełniające czaszę powietrze powinno osłabić upadek, ale me-
talowa konstrukcja okazała się za słaba. Następnym razem wezmę to pod
uwagę i wzmocnię ją.
– Nie będzie żadnego następnego razu! – krzyknął z przejęciem pan Te-
sla. –
Słyszysz? Żadnego skakania. Jeśli tylko zobaczę cię w pobliżu stodoły, to
tak ci wygarbuję skórę na pupie, że przez tydzień nie będziesz mógł siadać!
Pierwszym legendarnym spadochroniarzem był według podań chiń-
skich żyjący w latach od 2258 do 2208 p.n.e. cesarz Shun, który skoczył
z wysokiej płonącej stodoły, trzymając w rękach dwa szerokie kapelusze
w celu osłabienia upadku. Stare kroniki chińskie zawierają także opisy
skoków amortyzowanych za pomocą parasoli wykonywanych przez ów-
czesnych akrobatów.
Pierwszy realny projekt budowy spadochronu stworzył Leonardo da
Vinci. Szkice i opis budowy tego urządzenia zamieścił w czwartym rozdzia-
le Kodeksu Atlantyckiego. Wykonany według jego projektu spadochron zo-
stał pomyślnie przetestowany już w XX wieku. Jednym z kolejnych, waż-
niejszych wynalazców był francuski fizyk Sebastian Lenormand. W roku
1783 wydał broszurkę, w której dokładnie opisał konstrukcję swojego
urządzenia. Jest mało prawdopodobne, by wykonał skok, chociaż niektóre
źródła podają, że 29 grudnia tegoż samego roku Lenormand skoczył z bal-
konu obserwatorium w Montpellier. Swojemu przyrządowi nadał nazwę:
„parachute”.
W tym samym czasie konstrukcją spadochronu i praktycznymi próba-
mi jego wykorzystania zajmował się też Joseph Michel Montgolfier, wyna-
lazca latającego balonu napełnianego ogrzanym powietrzem. Dwa lata po
wydaniu drukiem broszury Lenormanda Jean-Pierre Blanchard wyrzucił
z kosza balonu swojego psa na spadochronie własnej konstrukcji. Ekspery-
ment nie spodobał się zwierzęciu, chociaż przeżyło ono upadek i zostało
nagrodzone kilkoma pętami wyśmienitej kiełbasy. 21 listopada 1785 roku
podczas kolejnej próby z psem balon uległ awarii i Blanchard sam zmuszo-
ny był skorzystać ze swojego urządzenia, które i tym razem zdało egzamin.
Dwanaście lat później Francuz Andre-Jacques Garnerin zbudował i oso-
biście zademonstrował spadochron, który nie miał usztywnień. 22 paź-
dziernika 1797 roku wzniósł się w powietrze balonem. Będąc na wysoko-
ści około 700 metrów, przeciął sznur łączący spadochron z balonem i za-
czął spadać. Spadochron wypełnił się po chwili powietrzem i Garnerin wy-
lądował żywy i zdrowy.

*
Podobnie nieudaną konstrukcją Tesli okazał się wyprodukowany przez
niego „silnik” o mocy szesnastu chrabąszczy. Było to lekkie urządzenie
utworzone z kilku maleńkich kawałków drewna tworzących wiatrak na
obrotowym trzpieniu z wielokrążkiem przymocowane do żywych chra-
bąszczy. Kiedy Nikola smarował klejem skrzydła owadów, te machały nimi
desperacko, a maszyna wydawała się startować w powietrze.
Ten kierunek badań został jednak zarzucony na zawsze po pewnym
wydarzeniu, które miało miejsce pod koniec czerwca 1861 roku. Nikolę
odwiedził wtedy kolega, Radovan, mający dość szczególne upodobania ku-
linarne. Uwielbiał na przykład prażone koniki polne, które jak raki zmie-
niały podczas prażenia kolor z zielonego na czerwony. Smakowały podob-
no jak wędzone szprotki. Podobno, bo mimo zachęty ze strony przyjaciela,
Nikola nigdy nie przemógł się, by skosztować tego specjału.
Radko nie gardził też chrabąszczami, zjadał jednak tylko ich odwłoki,
a pancerzyki wyrzucał. Zauważywszy stojący obok słoik pełen chrabąsz-
czy, nie pytając właściciela o pozwolenie, z lubością napchał sobie nimi
usta. Młody wynalazca zwymiotował na ten widok i zaprzestał na zawsze
eksperymentów z owadami.
W kolejnych działaniach Nikola zabrał się natomiast za rozkładanie
i powtórne składanie zegarków dziadka. Te także – jak wspominał – zosta-
ły szybko zaniechane. „Pierwsza operacja, czyli rozłożenie, udawała się za-
wsze, dużo gorzej było z drugą, to znaczy ze złożeniem z powrotem”. Minę-
ło trzydzieści lat, zanim ponownie stawił czoła mechanizmowi zegarka.
Nie wszystkie jego nieudane młodzieńcze wyczyny posiadały naukową
naturę.

W mieście mieszkała pewna bogata dama – wspominał w swej krótkiej


autobiografii. – Dobra, ale nadęta kobieta, która zawsze chodziła do ko-
ścioła pięknie wymalowana, w stroju z długim trenem i dodatkami.
Pewnej niedzieli, gdy właśnie skończyłem dzwonienie na dzwonnicy ko-
ścielnej i zbiegałem po schodach w dół, dostojna dama właśnie wycho-
dziła, a ja wylądowałem na jej trenie, który oderwał się z trzaskiem
przypominającym salwę z muszkietów oddaną przez świeżych rekru-
tów.

Jego ojciec, choć siny ze wściekłości, trzepnął go tylko lekko po twarzy.


„Była to jedyna kara cielesna, jaką mi kiedykolwiek wymierzył, ale czuję ją
do dzisiaj” – stwierdził po latach dorosły już Tesla. Milutin tłumaczył, że
jego zażenowania i zmieszania wręcz nie da się opisać, a wydarzenie to
praktycznie spowodowało bojkot „chuligana” przez miejscową społecz-
ność.
Na szczęście dobrym zrządzeniem losu Nikola dostał wkrótce szansę
poprawy swej mocno nadszarpniętej w oczach wsi reputacji. W związku z
wybuchającymi często pożarami, miejscowe władze zdecydowały się na
zakup nowych mundurów dla strażaków oraz nowoczesnego urządzenia
gaśniczego. Jak stary obyczaj nakazuje, wydarzenie tej rangi należało od-
powiednio uczcić. Ludzie przybyli na paradę, były długie przemówienia,
świeże kwiaty i toasty wznoszone produkowaną na miejscu travaricą, na-
lewką ziołową sporządzaną na bazie rakiji. Na koniec padła komenda, by
dać pokaz pompowania wody nowym sprzętem. Wąsaty strażak uruchomił
urządzenie, lecz z dyszy nie poleciała ani jedna kropelka. Na smiljańskich
włodarzy padł blady strach. Co za kompromitacja! Podczas gdy ojcowie
wsi zaczęli gorączkowo dyskutować, zastanawiając się, co dalej robić, by-
stry młodzian pobiegł nad rzekę. Tam zobaczył to, co wcześniej podejrze-
wał – wąż był załamany. Szybko go wyprostował i woda pociekła natych-
miast wesołym strumieniem. Zaskoczeni tym miejscowi notable w jednej
chwili zostali przemoczeni do suchej nitki. Ale to nie było ważne –
ubrania wyschły szybko pod palącym chorwackim słońcem. Liczył się tyl-
ko fakt, że maszyna działa. Jeszcze po wielu latach Tesla opowiadał o tym
wydarzeniu z przejęciem: Archimedes biegając nago po ulicach Syrakuz,
nie zrobił większego wrażenia niż ja wtedy. Ludzie nosili mnie na rękach.
Byłem bohaterem dnia.
W sielskim Smiljan, w którym spędził pierwsze lata, poważny chłopiec
o wąskiej twarzy i burzy czarnych włosów wydawał się prowadzić urokli-
we życie. Tak jak w późniejszych latach, gdy bez poważniejszych obrażeń
obcował z wysokonapięciową elektrycznością, tak i wtedy udawało mu się
wychodzić cało z niezwykle niebezpiecznych sytuacji.
Pisał później – być może trochę nawet przesadzając – że lekarze zała-
mywali ręce, określając go jako „beznadziejny przypadek ludzkiego
wraku”, gdy kilkakrotnie się topił, gdy został prawie żywcem ugotowany
w kadzi z gorącym mlekiem, gdy niewiele brakowało, by został skremowa-
ny, czy też kiedy niemal pochowano go za życia, zamykając na noc w starej
kaplicy. Jeżące włos na głowie ucieczki przed gromadą rozwścieczonych
psów, przed stadem oszalałych wron czy ostrymi kłami dzików dopełniają
ten katalog niedoszłych katastrof.
Pozornie jednak dom jego rodziców stanowił idylliczne i sielskie miej-
sce. Owce pasły się na pastwiskach, gołębie gruchały na dachu, a mały
chłopiec karmił z zapałem kurczaki. Każdego ranka rozkoszował się pa-
trzeniem na stada gęsi, które cudownie unosiły się pośród chmur i wracały
później, o zachodzie, „w formacjach bojowych, których szyk i precyzja za-
wstydziłaby szwadron najlepszych współczesnych lotników”.
Lato było najwspanialszym okresem w Smiljan, przynajmniej dla dzie-
ciaków. Był to czas na wędkowanie, kąpiele w rzece i wycieczki po okolicz-
nych polach oraz lasach. Czas beztroskich, szczenięcych zabaw. Dużo go-
rzej było na wsi późną jesienią. Przede wszystkim przeraźliwie nudno. Wi-
śnie i jabłonie traciły liście, które leżały mokre od nocnego szronu na roz-
grzebanych grzędach, skąd powyciągano jarzyny. Zamiast słoneczników,
wabiących słońce w maleńkie okienka chat, sterczały tylko zgniłe łodygi.
Błoto zalegało wszędzie, aż do samych progów. Drewniane okiennice
skrzypiały i stukały poruszane zimnym wiatrem. Z zamglonych okien wi-
dać było tylko wrony na płocie ponuro oczekujące, aż gospodyni wyrzuci
im na podwórze coś do jedzenia.
Największym przyjacielem trzyletniego Nikoli był szarobury kot imie-
niem Mačak. Po obiedzie wychodzili zwykle razem z domu bawić się i fi-
glować na trawniku przed kościołem.

Mačak chwytał mnie swymi ostrymi jak igła zębami za spodnie, pokazu-
jąc niedwuznacznie, że potrafiłby boleśnie ukąsić, gdyby tylko chciał –
wspominał Nikola. – Kiedy jednak jego ząbki dochodziły do skóry, nie
naciskał mocniej i te jego przyjacielskie „ukąszenia” przypominały ra-
czej delikatne muśnięcia skrzydła motyla.
Pamiętam zimę – pisał pod koniec swego życia, wspominając dzieciń-
stwo – mroźną i suchą. Śnieg trzeszczał pod stopami przechodniów,
a w powietrzu zostawał za ludźmi zagadkowy blask. Rzucane przez
dzieciaki śnieżki ciągnęły za sobą błyszczącą smugę. Tego wieczoru gła-
dziłem po grzbiecie kota, kiedy zaobserwowałem, że jego futro jeży się,
a moja dłoń przesuwająca się po jego grzbiecie wywołuje snopy iskier.
Mój ojciec wyjaśnił mi, że to prąd – taki sam, jaki obserwuję w błyskawi-
cy podczas burzy. Pamiętam, jak mama się oburzyła: „Przestań głaskać
tego kota” – zrugała mnie. „Jeszcze się zapali”. Ale ja zacząłem się zasta-
nawiać: czy natura to taki ogromny kocur? A jeśli tak, to kto gładzi go
po grzbiecie? Chyba sam Bóg – myślałem.
Tymczasem Maak zeskoczył z moich kolan. Wymył łapki i z jeszcze wil-
gotnym futerkiem szedł przez pokój. Powietrze wokół niego rozjarzyło
się lekko – jak aureola wokół głowy świętego. Ten obraz nie opuszcza
mojego umysłu. To chyba wtedy rozpocząłem próby poznania prawdzi-
wej natury elektryczności. Osiemdziesiąt lat później wciąż szukam. Bez
skutku.

Któregoś letniego dnia matka wykąpała go w stojącej w kuchni wielkiej


balii i nagusieńkiego wystawiła przed próg, żeby wysechł na słońcu.
W pewnej chwili wzrok chłopca skrzyżował się ze wzrokiem spacerujące-
go dumnie na podwórzu gąsiora.
– Głupi jesteś – rzucił Nikola pod adresem wielkiego ptaka.
– Gę, gę, gę – odpowiedział gniewnie gąsior, prężąc potężną pierś i wy-
ciągając szyję.
– No właśnie – zaśmiał się Tesla. – Tylko to potrafisz: gę, gę, gę.
Ptaszysko poczuło się chyba urażone kpinami maleńkiego dziecka, bo
zagulgotało groźnie jeszcze raz i ruszyło do ataku. Ukąszenia w nogi i pę-
pek były wyjątkowo nieprzyjemne, bydlę wiedziało dobrze, gdzie szczy-
pać, żeby bardziej bolało. W końcu, wyciągając maksymalnie swoją długą,
giętką szyję, chwyciło chłopca dziobem za kark…
Na szczęście rozpaczliwe krzyki syna w porę dosłyszała Djouka. Wypa-
dła przed dom z odsieczą i kilkoma potężnymi kopniakami odpędziła roz-
indyczonego napastnika.
– Musisz wiedzieć, synku, że nie będziesz żył w pokoju z gąsiorem czy
kogutem, z których szydziłeś – powiedziała na koniec. – One będą walczyć
z tobą tak długo, jak żyją.
Do niezbyt przyjemnych wspomnień z dzieciństwa Tesla zaliczał rów-
nież częste – niestety – wizyty w domu rodzinnym cioci Vevy, jednej
z sióstr jego matki.

Ciocia Veva miała dwa wystające zęby, jak kły słonia – wspominał
w książce My Inventions. – Kochała mnie bardzo i zawsze na powitanie
całowała mnie w policzek, zatapiając w nim przy okazji te swoje wielkie
zębiska. Krzyczałem z bólu, lecz ona myślała, że to ze wzruszenia, wgry-
zając się głębiej i głębiej. Kleiła też do moich ust swoje wargi, tak że
z trudem uwalniałem się, by złapać oddech.

*
Na tle tego pozornego piękna i sielskości w umyśle chłopca kotłowały
się jednak demony, trwała pamięć ponurych, traumatycznych wydarzeń,
które zaszły w jego rodzinie. Na ile tylko mógł sięgnąć pamięcią wstecz, za-
wsze zauważał ciążącą na jego życiu osobę starszego o siedem lat brata.
Dla pięciolatka był niemalże bohaterem. Dane – błyskotliwy chłopak,
oczko w głowie rodziców – zginął w wieku dwunastu lat w tajemniczym
wypadku.
Nie wiadomo do końca, w jaki sposób odszedł z tego świata. Mówiło
się, że spadł ze schodów, w innej znowu wersji utopił się w studni. Nikola
wyjaśnił w swej autobiografii – i nie ma powodów, by mu nie wierzyć – że
zmarł zabity przez ulubionego konia. Było to wspaniałe zwierzę rasy arab-
skiej podarowane rodzinie przez bliskiego przyjaciela – ulubieniec wszyst-
kich, wykazujący ludzką niemal inteligencję. Kiedyś ocalił nawet życie Mi-
lutinowi, unosząc pana Teslę, gdy w zasypanych śniegiem górach goniła go
sfora wygłodniałych wilków.
Konie interesowały Nikolę od wczesnego dzieciństwa. Fascynowały
i trochę przerażały zarazem. Czasami nawet śniły mu się w nocy. Wielkie,
potężne, nieposkromione. Potrafił patrzeć na nie godzinami, podziwiając
piękno i elegancję ich ruchów. Cóż to była za przyjemność siedzieć na ko-
niu, patrzeć tak na wszystko z góry, stanowić jedność z reagującym na każ-
dy ruch dłoni wspaniałym zwierzęciem, wtulać się w jego pachnącą, ciepłą
grzywę. Nikt dotychczas nie przeniknął dokładnie sekretów instynktu tych
po człowieku najpiękniejszych chyba na świecie stworzeń.
Arab państwa Teslów fascynował go szczególnie. Wielki, półdziki, wy-
jątkowej urody ogier. Łączył w sobie nieokiełznaną siłę, wybuchowość
i smętną zadumę, szaleńczą odwagę, ale i podstępną nieufność. Rzadko za-
chowywał się tak, jak zachowują się inne konie. Nie chodził, tylko podska-
kiwał tanecznym truchtem. Czasem przyklękał, wygrzebywał dziury w pia-
sku, to znowu wyskakiwał w górę i rzucał wściekle łbem na prawo i lewo.
Nagle, jakby na jakiś niewidoczny znak, zrywał się znienacka i z rozwianą
grzywą wstrząsał ziemię grzmotem galopu.
Z czasem między Nikolą a zwierzęciem zawiązało się coś na kształt
przyjaźni. Koń patrzył na niego smutnymi oczyma, kiedy ten czyścił mu ko-
pyta i wycierał słomą. Niekiedy nawet miękkim delikatnym ruchem wsu-
wał chłopcu głowę pod ramię. Ale zgodnie ze wspomnieniami zawartymi
w autobiografii Tesli Dane zmarł od obrażeń spowodowanych przez tego
właśnie konia. Brak jest jednak jakichkolwiek szczegółów dotyczących sa-
mego wypadku.
Cokolwiek Nikola zrobił później, rodzina uważała za nieciekawe i bez
znaczenia w porównaniu z tym, czego spodziewano się po zmarłym bracie.
Jego własne osiągnięcia powodowały, że rodzice jeszcze dotkliwiej odczu-
wali stratę. „Dorastałem, mając słabą wiarę w siebie. Ale też daleko mi było
do tego, by uważano mnie za głupca” – wspominał.
Istnieje też druga, bardziej zawiła psychologicznie wersja tego, jak zgi-
nął starszy brat Nikoli. Według tej wersji Dane zmarł z powodu obrażeń
odniesionych podczas upadku ze schodów w piwnicy. Niektórzy badacze
przypuszczają, że chłopiec stracił świadomość i w napadzie szału oskarżył
Nikolę, że ten go popchnął. Zmarł krótko potem w wyniku groźnych ura-
zów głowy. Jak było naprawdę? Tego zapewne już nigdy się nie dowiemy.
Dziś, po upływie ponad półtora wieku od zdarzenia, weryfikacja którejkol-
wiek z tych wersji nie jest możliwa.
Jakkolwiek by nie było, śmierć brata tragicznie zaciążyła nad losem Te-
sli, który zaczął wykazywać od tego czasu wyraźne oznaki hiperaktywno-
ści. W przyszłości miały one spowodować oskarżanie wynalazcy przez róż-
ne osoby o ekscentryzm.
*
Dorosły już Tesla często cierpiał z powodu nocnych koszmarów i halu-
cynacji związanych ze śmiercią brata. Szczegółów nigdy w pełni nie wyja-
śnił, ale wspomnienie tego wydarzenia ciągle wracało i analizował je przez
całe swoje życie, jakby pochodziło z różnych ram czasowych. Założyć moż-
na tylko, że pięcioletnie dziecko, nie będąc w stanie radzić sobie z obciąże-
niem domniemanej winy, mogło w swym umyśle przeinaczyć wiele fak-
tów.
Spekulować jedynie można również o tym, w jakim stopniu śmierć Da-
nego stała się powodem fantastycznych fobii i obsesji ciągle rozwijających
się u Nikoli. Pewne jednak jest to, że niektóre przejawy skrajnej ekscen-
tryczności wynalazcy pojawiły się już we wczesnych latach.
Wiadomo było powszechnie, iż Tesla czuł niepohamowaną odrazę do
kolczyków w uszach u kobiet, szczególnie pereł, chociaż intrygowała go
połyskująca kryształami biżuteria czy też w ogóle drobne, gładko wypole-
rowane powierzchnie.

Nabawiłem się wielu dziwnych przyzwyczajeń, zwyczajów i awersji,


z których część wiążę z przyczynami zewnętrznymi, a inne pozostają
niewyjaśnione – pisał. – Czułem dla przykładu wstręt do damskich kol-
czyków. [...] Nigdy także nie dotknąłbym włosów innego człowieka, chy-
ba że pod groźbą pistoletu. O gorączkę przyprawiało mnie także przypa-
trywanie się brzoskwiniom, a jeśli gdzieś w domu znajdowała się odro-
bina kamfory, sprawiało mi to wielki dyskomfort.

Gdy w czasie prowadzenia badań, zdarzało mu się wrzucić kawałki pa-


pieru do talerzyka z płynem, powstawało mu w ustach uczucie nieprzy-
jemnego smaku. Podczas spaceru liczył kroki, przy jedzeniu obliczał obję-
tość zupy w talerzu, kawy w filiżance czy kawałków pokarmu. Jeśli tego nie
zrobił, jedzenie nie sprawiało mu przyjemności – stąd zwyczaj samotnego
spożywania posiłków.
Zdaje się zatem, że to nic innego, jak nabyte w dzieciństwie lęki nie po-
zwoliły Tesli na bliskie związki z innymi osobami, w tym także z kobieta-
mi.
Sam Nikola wspomina, że mając nadzieję na pocieszenie rodziców po
stracie starszego syna, poddał się już we wczesnym wieku żelaznej dyscy-
plinie. Wszystko po to, by stać się lepszym. Żył dosłownie po spartańsku,
był dużo bardziej pilny niż inni chłopcy, bardziej wielkoduszny i najlepszy
pod każdym względem. I właśnie w tym czasie, gdy zapierał się siebie, gdy
trzymał w ryzach naturalne impulsy – jak przypuszczał – zaczęły się w nim
rozwijać te dziwne natręctwa.
„Do ósmego roku życia – pisał – mój charakter był słaby i chwiejny”.
Śniły mu się duchy, miewał koszmary, prześladował go strach przed ży-
ciem, przed śmiercią, przed Bogiem… Ale wtedy właśnie pojawiły się pew-
ne zmiany, jako rezultat jego ulubionych zainteresowań, do których nale-
żało czytanie w znakomicie zaopatrzonej bibliotece ojca. Wielebny Milutin
Tesla nie pozwalał jednakże synowi posiadać świec, obawiał się bowiem,
że Nikola mógłby sobie popsuć wzrok, czytając po nocach. Chłopak znalazł
na to sposób – zdobył konieczne materiały, uszczelnił drzwi, zatkał dziur-
kę od klucza i czytał całą noc. Nie przestawał nawet wtedy, gdy słyszał
wczesną, poranną krzątaninę matki.

*
Od urodzenia przeznaczony był do stanu duchownego. Chociaż marzył
o zostaniu inżynierem, jego ojciec był w tym względzie nieugięty. By przy-
gotować syna do przyszłego zawodu, wielebny Tesla wprowadził codzien-
ny rozkład zajęć obejmujących zestaw rozmaitych ćwiczeń, takich jak wza-
jemne odgadywanie swoich myśli, odkrywanie niedostatków niektórych
form ekspresji, powtarzanie długich zdań lub wykonywanie obliczeń w pa-
mięci. Te codzienne ćwiczenia miały za zadanie wzmacnianie pamięci
i zdroworozsądkowego myślenia, a szczególnie rozwinięcie umiejętności
krytycznej oceny sytuacji.
Bystry Dane przed swą przedwczesną śmiercią doświadczał w chwi-
lach podniecenia osobliwych zakłóceń widzenia w postaci pojawiania się
przed oczami silnych błysków światła. Podobne zjawisko prześladowało
Nikolę od dzieciństwa przez większą część życia. Lata później opisał to
jako

osobliwą dolegliwość polegającą na pojawianiu się obrazów, często ra-


zem z błyskami światła, która utrudniała widzenie rzeczywistych
przedmiotów i zakłócała myśli oraz działania. Były to obrazy rzeczy
i scen, które rzeczywiście kiedyś widziałem, a nie wytworów wyobraźni.
Gdy ktoś wtedy do mnie mówił, obraz przedstawianego przedmiotu sta-
wał się wyraźniejszy, tak że czasem nie byłem w stanie stwierdzić, czy
to, co mam przed oczami, jest realne czy nie. Powodowało to niepokój
i złe samopoczucie. Żaden ze studentów psychologii czy fizjologii, któ-
rych w tej kwestii konsultowałem, nie mógł zadowalająco wyjaśnić tego
zjawiska.

Teoretyzował również, że obrazy te były wynikiem odruchów mózgu


wpływających na siatkówkę oka, a powstających w chwilach silnego wzru-
szenia. W każdym razie nie były to żadne halucynacje.

Jeśli moje tłumaczenia są właściwe – twierdził – powinna być możliwa


projekcja na ekran i wizualizacja obrazu, który powstaje w wyobraźni.
Postęp w tej dziedzinie zrewolucjonizowałby stosunki między ludźmi.
Jestem przekonany, że taki cud może i będzie zrealizowany w przyszło-
ści, i mogę tu dodać, że sam poświęciłem sporo swoich przemyśleń roz-
wiązaniu tego problemu.

Od czasów Tesli parapsychologowie studiowali temat, dążąc do stwier-


dzenia, kto mógłby dokonywać projekcji powstałych w mózgu obrazów na
rolkę nienaświetlonego filmu. Bezpośrednie przenoszenie myśli na elek-
troniczną drukarkę jest także przedmiotem współczesnych badań.
By uwolnić się od męczących go obrazów i doznać choć chwilowej ulgi,
młody Tesla zaczął tworzyć własne światy w wyobraźni. Każdej nocy roz-
poczynał podróż w krainę iluzji – oglądał nowe miejsca, miasta i kraje, żył
w nich, poznawał ludzi, zawierał znajomości i przyjaźnie. I choć brzmi to
niewiarygodnie, były one dla niego nie mniej drogie niż te z realnego życia
i nie mniej głębokie w odczuciach.
Tak robił do siedemnastego roku życia, kiedy to poważnie zwrócił swą
uwagę na wynalazki. Wtedy ku swemu zadowoleniu stwierdził, że dzięki
tego rodzaju sprawności nie potrzebuje do swych celów robienia modeli,
rysunków czy prób, bo wszystko był w stanie wytworzyć w swojej wy-
obraźni tak, że wydawało się to niemal realne. Zalecał tę metodę jako szyb-
szą i bardziej skuteczną niż metoda czysto eksperymentalna.
Każdy, kto zabiera się do konstruowania czegoś – utrzymywał – ryzyku-
je, że ugrzęźnie w szczegółach, w naprawianiu usterek urządzenia i tym
podobnych kłopotach, tracąc przy okazji sprzed oczu podstawową zasa-
dę tej konstrukcji. Moja metoda jest inna. Nie rzucam się w pośpiechu
do pracy. Gdy mam pomysł, od razu rozpoczynam jego budowę w wy-
obraźni. Zmieniam szczegóły konstrukcji, usprawniam jej budowę i uru-
chamiam urządzenie w umyśle. Dla mnie zupełnie nie ma znaczenia, czy
uruchamiam turbinę w wyobraźni, czy w moim warsztacie. Potrafię na-
wet zauważyć, czy stoi ona prosto. [...] Moje urządzenia zawsze działały
dokładnie tak, jak to sobie wyobrażałem, a eksperyment wychodził tak,
jak planowałem. W ciągu dwudziestu lat nie zdarzył się żaden wyjątek.

Mimo tego rodzaju stwierdzeń Tesla faktycznie jednak często wykony-


wał niewielkie szkice całości czy części swoich wynalazków, chociażby na
wspomnianych wcześniej serwetkach. Jego rozwój w dzieciństwie jest do-
syć pogmatwany, ponieważ wzmocnił on swe naturalne talenty tak rygory-
styczną dyscypliną umysłu, że niemożliwe stało się odróżnienie wrodzo-
nych cech, jakimi był obdarzony, od nabytych.

*
Niektórzy badacze historii techniki i biografowie wynalazcy uważają,
że znakomita pamięć Tesli nie była pod żadnym względem nienormalna,
lecz stanowiła wynik jak najlepszego wykorzystania tego, co otrzymał od
Boga. Jednak możliwość zapamiętywania jednym spojrzeniem całych stron
tekstu maszynopisu czy dokładnych zależności i rozmiarów miriadów
wzorów na stronie – powiedzmy sposobem fotograficznym, wyjątkową
spostrzegawczością czy jak to nazwać inaczej – wydaje się kwalifikować go
raczej do ludzi obdarzonych w sposób szczególny. Taka pamięć zaczyna
zwykle słabnąć w okresie młodzieńczym, podlegając wpływowi zachodzą-
cych w fizjologii organizmu zmian chemicznych. W przypadku Tesli, praw-
dopodobnie w wyniku szczególnego wyćwiczenia we wczesnym dzieciń-
stwie i dzięki późniejszej autodyscyplinie, fenomenalna pamięć funkcjono-
wała dobrze prawie przez całe jego życie. Fakt, że zaczął on metodą prób
i błędów korygować wyposażenie badawcze w Colorado Springs, gdy był
już w wieku średnim, wskazywałby jednak na jej słabnięcie.
Sam Tesla uważał, że jego metoda wizualizacji wynalazków ma jedną
istotną wadę powodującą ubóstwo w sensie finansowym przy niezwykłym
oczywiście bogactwie intelektualnym: potencjalnie cenne wynalazki często
były odkładane na bok bez finalnych, czasochłonnych uzupełnień niezbęd-
nych do osiągnięcia komercyjnego sukcesu. Żyjący współcześnie z Teslą
wielki wynalazca Thomas Alva Edison nigdy by do czegoś takiego nie do-
puścił. Wynająłby natychmiast kilku asystentów, by ostatecznie upewnić
się, czy dane rozwiązanie będzie miało powodzenie, czy nie. O Edisonie po-
wiadano zresztą, że posiada szczególny dryg do podbierania wynalazków
innym autorom i pospiesznego zanoszenia ich do urzędu patentowego.
W przypadku Tesli było dokładnie odwrotnie. W jego umyśle jeden po-
mysł gonił drugi szybciej, niż on sam był w stanie dokładniej się nad każ-
dym z nich zastanowić. Gdy tylko wyobraził sobie, jak jego wynalazek
mógłby pracować, z miejsca zaczynał tracić dla niego zainteresowanie, bo
na horyzoncie wciąż pojawiały się nowe intrygujące wyzwania.
Wspomniana fotograficzna pamięć tłumaczy zapewne również później-
sze trudności wynalazcy, jakich doświadczał przy współpracy z innymi in-
żynierami. Podczas gdy oni potrzebowali światłokopii, czyli wielkoforma-
towych kopii rysunków lub dokumentów, on oglądał je po prostu w swoim
umyśle. Będąc jeszcze w szkole podstawowej, mimo swej błyskotliwości
miewał kłopoty z matematyką, ponieważ nie znosił będących w programie
lekcji rysunków.
Gdy ukończył lat dwanaście, udało mu się wprawdzie – za pomocą wie-
lu ćwiczeń – odpędzić z umysłu drażniące go obrazy, ale nigdy nie był
w stanie kontrolować niewytłumaczalnych błysków światła pojawiających
mu się przed oczami, kiedy znajdował się w stanie silnego wzruszenia spo-
wodowanego stresem czy zagrożeniem albo też gdy był czymś bardzo ura-
dowany. Zdarzało się czasem, że widział w powietrzu otaczające go języki
żywych płomieni. Intensywność tych doznań miast maleć – rosła, osiągając
szczytowe nasilenie, gdy ukończył lat dwadzieścia pięć.
W wieku sześćdziesięciu lat wspominał:

Te świetlne zjawiska wciąż się pojawiają, jak wtedy gdy uderza mnie
możliwość zajęcia się nowym pomysłem, lecz nie są już one tak pobu-
dzające i intensywne jak kiedyś. Gdy zamykam oczy, niezmiennie widzę
najpierw bardzo ciemne, jednolicie błękitne tło, trochę przypominające
nocne niebo bez gwiazd. W ciągu kilku sekund pojawiają się na tym polu
niezliczone ilości błyskających zielono płatków, ułożonych jak gdyby
warstwami i podchodzących do mnie. Następnie pojawiają się dwa
układy równoległych linii ustawionych względem siebie pod kątem pro-
stym. Całość mieni się wszystkimi barwami, lecz dominuje kolor zielo-
nożółty i złocisty. Zaraz też te linie zaczynają stawać się coraz jaśniejsze,
a wszystko zostaje obficie zroszone skrzącymi się kropkami światła.
Cały obraz przesuwa się w polu widzenia na lewo i po około dziesięciu
sekundach zanika, pozostawiając po sobie strefę raczej nieprzyjemnej
i nieruchomej szarości. Ta szarość z kolei ustępuje szybko morzu kłębią-
cych się chmur, które wydają się formować w żywe kształty. Ciekawym
było to, że nie mogłem na tej szarej strefie stworzyć wyobraźnią żadne-
go obrazu do chwili, aż pojawiła się druga faza. Każdej nocy przed za-
śnięciem przelatywały mi przed oczami obrazy ludzi i różnych przed-
miotów. Gdy je widzę, to wiem, że jestem bliski utraty świadomości. Je-
śli ich nie ma i nie chcą się pojawić – oznacza to bezsenną noc.

Natchnienie? Palec boży? Diabelska interwencja? Dzisiejsi psychologowie


twierdzą, że prawdopodobnie Tesla cierpiał na zjawisko zwane syneste-
zją – jego mózg odbierał rzeczywistość kilkoma zmysłami równocześnie,
stąd właśnie mogły brać się na przykład jego wizje błyskawic, których nikt
poza nim nie widział.
Tesla opisał też inne dziwne zjawisko, którego doświadcza zresztą wie-
lu twórczych ludzi na całym świecie. Chodziło o taki szczególny moment
w procesie twórczym, w którym zna się już odpowiedź, mimo że projekt
nie został jeszcze zrealizowany. „Cudowne w tym wszystkim było to, że
gdy doświadczałem tego rodzaju uczucia, to wiedziałem, że problem jest
już rozwiązany i że uzyskam dokładnie taki efekt, jakiego się spodziewam”
– pisał. Ogólnie rzecz biorąc, praktyka potwierdzała tę intuicję. Niemal
w każdym przypadku stworzone później przez Teslę maszyny działały.
Mógł mylić się w interpretacji naukowych zasad czy użyć niewłaściwych
materiałów w swej konstrukcji, ale maszyny, najpierw tworzone i modyfi-
kowane w jego umyśle, a dopiero później odtwarzane w rzeczywistości,
zwykle działały zgodnie z jego oczekiwaniami.

*
Po tej „intelektualnej wycieczce” w głąb umysłu późniejszego wynalaz-
cy należy jednak cofnąć się znowu do jego lat dziecięcych i do cichej wioski
Smiljan w drugiej połowie XIX wieku, do której zawitała właśnie wczesna
wiosna 1862 roku. Nadmorska, spowita w mgłę, siąpiąca często kapu-
śniaczkiem, chłodna i zapłakana, ale wiosna. Kwietniowe wieczory stawały
się coraz cieplejsze, krzaki i drzewa zazieleniły się, a gdy słońce wyjrzało
zza chmur, cały świat zdawał się uśmiechać, jakby obmyty i wypoczęty po
zimowym śnie. Noc nasycała powietrze wonią kwitnących drzew cypryso-
wych, a rozświetlona gospoda na skraju wsi rozbrzmiewała piosenkami
i śmiechem.
Djouka przygotowała właśnie dla całej rodziny uroczystą kolację. W ca-
łym domu pachniało smakowitym cevapici. Do przyrządzenia tej potrawy
potrzebne są: mięso baranie, czerwona cebula, czosnek, słodka i ostra pa-
pryka, pietruszka, olej, sól, woda, rozmaryn, majeranek i oliwa do smaże-
nia. Kupione na targu świeże mięso matka Nikoli zmieliła w niedawno na-
bytej maszynce, w czym jak zwykle pomagał jej małżonek. Przecisnęła
przez praskę czosnek, dodała przyprawy, wodę, oliwę, pokrojoną cebulę
i paprykę, po czym wszystko dobrze wymieszała, wyrabiając jeszcze całą
masę przez około kwadrans. Odstawiła masę na całą noc w chłodne miej-
sce, następnego dnia uformowała apetyczne ruloniki wyglądające jak gru-
be, męskie paluchy. Wieczorem usmażyła je na gorącym tłuszczu, często
przewracając, aż nabrały ciemnoczerwonego koloru.
Serbowie spędzają dużo czasu przy stole, delektując się tłustymi, czę-
sto ostrymi potrawami. Ljubav prolazi kroz zeludac – to serbska wersja
przysłowia „przez żołądek do serca”, a niektórzy z nich dodają jeszcze: jeśli
to prawda, w Serbii będziecie nieprzerwanie zakochani – cete biti vjecno
zalubijeni. Na ich kuchni – podobnie zresztą jak i na chorwackiej – najwięk-
sze piętno pozostawiła paręsetletnia okupacja turecka. Do posiłków poda-
je się tu często bułki pita, spożywa się dużo jogurtów, kwaśnej śmietany
(pavlaka) lub smakowitych serów (np. sirenje, kačkavalj), a na deser – ba-
kalii. Najbardziej znaną potrawą, typową dla Serbii jest fasola (pasulj)
przyrządzana najczęściej z żeberkami. Co do mięs, których Serbowie jedzą
stosunkowo dużo, to zwykle podaje się je pieczone, zwyczajowo jagnięcinę
lub wieprzowinę. Ich golonka z chrzanem czy sznycel Karadziordzia (Ka-
rađorđeva šnicla) to specjały, które zadowolić mogą każde, nawet wyjątko-
wo wybredne podniebienie. Oprócz potraw mięsnych Serbowie jedzą tak-
że wiele dań bezmięsnych. Są to zwykle sałatki ze świeżych warzyw, często
podawane z serem, i zupy. Popularnością cieszy się też gorący chleb fasze-
rowany gulaszem albo serem (lepinja) – odpowiednik polskiego kulebiaka.
Na wybrzeżach Czarnogóry nad Adriatykiem, pomiędzy Albanią a Bośnią,
jada się dużo ryb i owoców morza, a na terenach naddunajskich spożywa
się wiele dań z ryb słodkowodnych.
Podobnie jak Chorwaci, również Serbowie wprowadzają się w dobry
nastrój rakiją, wysokoprocentowym alkoholem otrzymywanym w drodze
destylacji sfermentowanego miąższu śliwek. Pije się też sporo wina. Orygi-
nalnym napitkiem jest thibarine, bardzo słodki likier daktylowo-ziołowy
o niewielkiej zawartości alkoholu (10–20%), mający swój rodowód w kul-
turze arabskiej. Wśród napojów bezalkoholowych króluje kawa – także,
oczywiście, przyrządzana po turecku.
Następnego dnia, kiedy na załadowanym dobytkiem wielkim wozie ro-
dzina Teslów przeprowadzała się do pobliskiego Gospić, siąpił dokuczliwy
kapuśniaczek. Ławice szarych chmur płynęły ciężko ku wschodowi, nie po-
zwalając słabym słonecznym promieniom dotknąć zamienionej w grząskie
błoto ziemi.
ROZDZIAŁ II
W SZPONACH HAZARDU
(1862–1884)
Gospić położony jest w rozległej dolinie pomiędzy pasmem wapiennych
gór a Malą Kapelą, przedgórzem Dinary. Z Vysočicy, najwyższego w okolicy
szczytu, widać ciąg czerwonych dachów, leniwe rozlewiska dopływów rze-
ki Liki, krasowe formy na zboczach Velebitu i winnice, sady, plantacje, win-
nice… Początkiem dzisiejszego Gospića były dwie tureckie wieże i stary
most, wokół których w czasach Vojnej Krajiny[3] rozwinęło się osiedle jako
centrum administracyjne, wojskowe i kulturalne.
Tam właśnie, w tym niewielkim, malowniczym miasteczku, Nikola za-
czął chodzić do szkoły podstawowej i tam powstawały jego pierwsze me-
chaniczne modele. Zbudował ich wiele, a uruchamianie maszyn sprawiało
mu dużo przyjemności. Ogromnie fascynował go opis wodospadu Niagara.
W wyobraźni chłopca pojawiło się wielkie koło napędzane kaskadami spa-
dającej wody. Opowiedział o tym swemu wujowi, Pajo Mandičowi:
– Któregoś dnia zrealizuję tę wizję – oświadczył twardo na koniec.
– O, to nie będzie takie proste – roześmiał się wuj Pajo.

3 Vojna Krajina, Pogranicze Wojskowe – tereny na pograniczu chorwacko-


tureckim, które w XV–XIX wieku zamieszkiwali Chorwaci, Serbowie i Wołosi;
część ziem Pogranicza Wojskowego w latach 1809–1815 weszła w skład
Prowincji Iliryjskich; w 1881 Pogranicze zostało wcielone do Chorwacji
(przyp. red.)
– Oczywiście, że nie – zgodził się Nikola. – O tym, że wszystko jest pro-
ste, przekonane są tylko linijki. Ale dam sobie radę.
– W tym celu musiałbyś wyjechać aż do Ameryki – wyraził swój scepty-
cyzm wujek. – Wodospad Niagara, o ile dobrze pamiętam, leży gdzieś na
granicy Stanów Zjednoczonych i Kanady.
– No i co z tego? – wzruszył ramionami Tesla. – Jak będzie trzeba, to
i tam pojadę. Początkowo życie w mieście wydawało się przywykłemu do
wiejskiej swobody chłopcu koszmarem.

Ta przeprowadzka stanowiła dla mnie nieszczęście, klęskę, istny dopust


boży – pisał. – Rozstanie się z naszymi gołębiami, kurczętami i owcami
niemalże złamało mi serce. Podobnie, jak pożegnanie z naszymi wspa-
niałymi stadami gęsi szybującymi rankami i wieczorami pośród chmur
w szyku tak doskonałym, że zawstydzić mógł najwytrawniejszych lotni-
ków.

Nadal prześladowały go nocne koszmary związane ze śmiercią brata, któ-


rej prawdopodobnie był świadkiem, i ceremonią pogrzebową, której czę-
ścią składową było otwarte wieko trumny.
Zimna, grudniowa noc. Ale Nikoli nie jest wcale chłodno. Wręcz prze-
ciwnie, czuje jakieś dziwne gorąco, które pali mu wszystkie członki. Serce
wali jak szalone. Rzuca się niespokojnie w swoim łóżku. Znowu śni mu się
otwarte wieko trumny, a w niej leżący Dane.
– Dane, braciszku, jak się czujesz? – pyta, lecz nie otrzymuje odpowie-
dzi.
Brat wyciąga przed siebie palec i wskazuje na okno, wpatrując się
w nie szklistym, nieruchomym wzrokiem. Zaparowaną szybę pokrywają
jakieś dziwaczne figury. Nikoli wydaje się, że szczerzą do niego szyderczo
zęby.
– Dane, zbudź się, ty przecież wcale nie umarłeś! – szarpie go za ramię.
Ciało brata jest szorstkie i zimne jak lód.
– Dane!!! – budzi się na odgłos własnego krzyku.
Noc ustępuje powoli, jak to zwykle o tej porze roku. Szare, lodowate
macki brzasku z trudem wciskają się w ciemność. Żaden dźwięk dnia nie
zbudził się jeszcze. Zimowe niebo czerwienieje na wschodzie i rubinowe
odblaski barwią ogołocone z kwiatów klomby, jak gdyby budziły na nich
widma umarłych róż. W świetle brzasku sypialnia wydaje się zamglona jak
łąka w oparach. Stopniowo Nikola zaczyna dostrzegać fosforyzujące wska-
zówki starego budzika: dwie zielone kreseczki mżące słabą poświatą ni-
czym oczy wrogiego, choć bezsilnego demona. Cały pokój jest karuzelą.
Wreszcie odzyskuje równowagę. Sięga po stojącą obok łóżka butelkę
lemoniady. Napełnia szklankę, wypija i nalewa następną. Brzeg naczynia
grzechocze między zębami. Musi użyć obu dłoni, żeby je utrzymać. Kiedy
w końcu mijają skurcze żołądka, oddycha z ulgą. Podnosi się z posłania
i idzie do łazienki. Oddając mocz, patrzy intensywnie w lustro. Po chwili
odwraca z obrzydzeniem twarz od własnego odbicia: ciemne kręgi wokół
zapuchniętych powiek wyglądają upiornie, jak oczy martwego człowieka,
obwisła na policzkach i wilgotna skóra ma zielonkawy odcień.
Nagły odgłos gromu obwieszcza zbliżającą się burzę. Blask błyskawicy
rozjaśnia pobliskie domy tak wyraźnie, jak gdyby grawerowane były
w srebrze. Wspomnienie o sennym koszmarze zaczyna się powoli rozta-
piać. Wkrótce pozostają tylko fragmenty składające się z poszczególnych,
odrębnych obrazów, które parują niczym kawałek suchego lodu.

*
W wieku dziesięciu lat Nikola rozpoczął naukę w gimnazjum w Karlo-
vacu, mieście położonym u zbiegu czterech rzek, pięćdziesiąt pięć kilome-
trów na południowy zachód od Zagrzebia. Nazwa miasta pochodzi od imie-
nia arcyksięcia Karola II Habsburga, a jego historia zaczęła się już w XVI
wieku. W czasach renesansu było bardzo porządnym fortem wojskowym,
po dawnych umocnieniach pozostała jednak tylko fosa.
Karlovac zasłynął z ciężkich walk między Serbami i Chorwatami pod-
czas Wojny Ojczyźnianej w 1991 roku oraz podczas odbijania Krajiny
w roku 1995. Szczególnie ciężkie walki miały miejsce w dzielnicy Turanj,
gdzie znajdowała się żółta granica między wojskami NATO i Jugosła-
wii. Ale to zupełnie inna historia tocząca się w czasie, w którym Nikoli Te-
sli dawno już nie było na tym świecie.
W szkole przyszły wynalazca osiągnął doskonałość w nauce języków,
ucząc się angielskiego, francuskiego, niemieckiego i włoskiego, a także dia-
lektów słowiańskich, w matematyce był po prostu niedościgniony. Należał
do tych wytrącających z równowagi uczniów, którzy czając się za nauczy-
cielem, szybko wypisują rozwiązanie przedstawionego na tablicy proble-
mu, zanim jeszcze ten skończył go przedstawiać. Początkowo nawet podej-
rzewano go o oszustwo. Ale szybko okazało się, że był to tylko kolejny
aspekt jego niezwykłych możliwości wizualizowania i utrzymywania obra-
zów. Optyczny ekran w jego umyśle zachowywał wszystkie tabele logaryt-
miczne gotowe do użycia w razie potrzeby.
Nadal prześladowały Teslę dziwne zjawiska wzrokowe. Gdyby – tak jak
dzisiaj – w szkołach byli psychologowie, zapewne szybko zdiagnozowaliby
prześladujące go obrazy, które zakłócały mu percepcję rzeczywistości,
jako schizofrenię. Schizofrenia jest chorobą umysłu oraz duszy i – tak jak
każdą chorobę – można ją leczyć. Rozpoczyna się najczęściej pomiędzy
osiemnastym a dwudziestym ósmym rokiem życia. Czynnikiem wywołują-
cym pierwsze objawy jest zazwyczaj jakieś stresujące wydarzenie w życiu
młodego człowieka – może to być zawód miłosny, problemy w szkole,
w pracy, nieporozumienia w domu. Właściwie każda trudna sytuacja na
drodze osoby mającej predyspozycje do tego typu reakcji może wyzwolić
czynniki powodujące powstanie schizofrenii. Młody człowiek zaczyna roz-
myślać nad tym, co się z nim dzieje i dlaczego tak się dzieje. Takie rozmy-
ślania czasami trwają bardzo długo – przez kilka lat – dlatego początek
choroby niezostaje zauważony przez otoczenie. Ma on miejsce tylko w gło-
wie osoby chorej. Ukoronowaniem rozmyślań nad problemami egzysten-
cjalnymi jest zazwyczaj przekonanie chorego, że wreszcie wszystko zrozu-
miał, że wszystko już wie, znalazł odpowiedź na dręczące go pytania – do-
znaje swojego rodzaju olśnienia – i to jest właśnie wybuch choroby. Praw-
dą jest, że zrozumieć osobę cierpiącą na schizofrenię jest trudno, bo to, co
mówi, jest często niepojęte, ale można ją zrozumieć – trzeba tylko chcieć.
Przede wszystkim należy sobie zdać sprawę, że w tej chorobie lęk jest jed-
nym z objawów i to on kieruje niekiedy zachowaniem danego człowieka…
Zapewne odpowiednio dobrana terapia i leki mogłyby pomóc Tesli
w zmaganiach z tą straszliwą przypadłością, pozostaje jednak otwartym
pytanie, czy przy okazji nie wyleczono by go z żywiołu jego kreatywności.
Gdy po raz pierwszy odkrył, że obrazy w jego umyśle nawiązują zwykle
do faktycznych scen i wydarzeń z przeszłości, wydało mu się, że dotarł do
prawdy o wielkim znaczeniu. Od tej chwili zawsze starał się dojść do ze-
wnętrznego źródła tych obrazów. Krótko mówiąc, zanim znane stały się
metody Freuda, Tesla praktykował już własną formę autoanalizy, a włożo-
ny w nią wysiłek wkrótce zaczął dawać jakieś wyniki.

Osiągnąłem pewną łatwość w kojarzeniu przyczyny i skutku – pisał. –


Niedługo też, ku swemu zaskoczeniu, zorientowałem się, że każda myśl,
jaka wpadła mi do głowy, nasuwała skojarzenia z zewnętrznymi wraże-
niami.

Wniosek, jaki wysnuł z tego doświadczenia, nie podnosił jednak na du-


chu. Wszystko bowiem, co dotychczas uważał za wynik swej swobodnej
wyobraźni, teraz okazało się mieć swój faktyczny początek w realnych wy-
darzeniach i okolicznościach. I jeśli to była prawda, to kolejnym wnioskiem
było stwierdzenie, że on sam właściwie jest tylko jakimś rodzajem auto-
matu. I odwrotnie – cokolwiek istota ludzka byłaby w stanie zrobić, maszy-
na zrobiłaby to samo, łącznie z uczeniem się i oceną na podstawie do-
świadczenia. Z tych rozważań młody Tesla rozwinął dwie koncepcje, które
– na różne sposoby – okazały się ważne w jego późniejszym życiu. Pierw-
sza dotyczyła tego że właściwie człowieka należy rozumieć jako „maszynę
z mięsa”. Druga – że maszynę można, dla celów praktycznych, uczłowie-
czyć. Pierwsza nie przydała się do niczego w ulepszaniu jego cech społecz-
nych, ale druga poprowadziła go w głębiny osobliwego świata, który na-
zwał „teleautomatyką” lub bardziej współcześnie – robotyką.

*
W karlowackim gimnazjum był nowy i nieźle wyposażony gabinet fi-
zyczny. Nikolę fascynowały doświadczenia pokazywane przez nauczycieli.
Na drugim roku opętała go idea wytwarzania ciągłego ruchu poprzez stałe
ciśnienie powietrza, z możliwością użycia próżni. Pragnienie zaprzęgnięcia
tych sił do służby człowiekowi opanowało go całkowicie, lecz przez długi
czas szukał po omacku. W końcu – jak wspominał – „moje usiłowania skry-
stalizowały się w wynalazku, który umożliwił mi osiągnięcie tego, czego
żaden inny śmiertelnik jeszcze nie próbował”. To wszystko stanowiło
część trawiącego go marzenia o tym, by móc latać.

Każdego dnia przenosiłem się w powietrzu do odległych miejsc, ale po


prostu nie mogłem zrozumieć, dlaczego mi się to udawało
wspominał.– Teraz miałem coś konkretnego – latającą maszynę, która
nie miała nic więcej, tylko obracający się wał, machające skrzydła i…
próżnię nieograniczonej mocy!

To, co zbudował, było swobodnie obracającym się cylindrem osadzo-


nym na dwu panewkach i częściowo opasanym idealnie dopasowanym,
prostokątnym korytkiem. Otwarta strona korytka zakończona była prze-
grodą, a segment cylindryczny dzielił się na dwa przedziały całkowicie od-
dzielone od siebie przez hermetyczne połączenia przesuwne. Jeden z prze-
działów był uszczelniony, zamknięty i opróżniony z powietrza, drugi pozo-
stawał otwarty, cylinder mógł się ruszać – tak przynajmniej uważał wyna-
lazca. I rzeczywiście, gdy wszystko skończył – wałek zaczął się lekko obra-
cać.

Od tego dnia regularnie odbywałem codzienne podróże w powietrzu, na


wygodnym wehikule, w luksusie godnym króla Salomona – opowiadał
w swej autobiografii. – Zabrało mi całe lata zanim zrozumiałem, że ci-
śnienie atmosferyczne działa pod kątem prostym do powierzchni cylin-
dra i że ten słaby obrót wynikał z przecieku. Chociaż do tej wiedzy do-
chodziłem stopniowo, doznałem niemiłego wstrząsu.

Podczas pobytu w gimnazjum Nikola został podobno powalony nagle


jakimś tajemniczym schorzeniem, a właściwie wieloma schorzeniami do
tego stopnia, iż lekarze określili stan jego zdrowia jako krytyczny. By
wspomóc go w rekonwalescencji, zezwolono mu na czytanie. W końcu po-
proszono go o sporządzenie katalogu książek w lokalnej bibliotece. Zada-
nie to, jak później wspominał, wprowadziło go do pierwszych prac Marka
Twaina. Wielkiej przyjemności odczuwanej z ich odkrycia przypisywał cu-
downe wyzdrowienie.
Niestety anegdota ta nosi piętno apokryfu, ponieważ Twain w tym cza-
sie nie napisał jeszcze niczego, co mogłoby znaleźć się za oceanem, a co do-
piero w chorwackiej bibliotece. Jakakolwiek byłaby prawda o tej historii,
Tesla lubił ją i trwał przy niej do końca życia. Dwadzieścia pięć lat później
spotkał wielkiego humorystę w Nowym Jorku, opowiedział mu o swym do-
świadczeniu i – jak wspominał – zadziwiło go bardzo, gdy Twain po prostu
się rozpłakał.
Prawdą jest natomiast, że na nizinnym i bagnistym terytorium Karlo-
wačkiej županiji, której stolicą jest Karlovac, Nikola cierpiał z powodu po-
wtarzających się ataków malarii. Nie powstrzymywało go to jednak przed
wykazywaniem szczególnego zainteresowania elektrycznością, pod stymu-
lującym wpływem profesora fizyki.
Kiedy wrócił po skończeniu szkoły do domu, w Gospiću szalała właśnie
epidemia cholery, którą natychmiast się zaraził. Przeleżał w łóżku dzie-
więć miesięcy, ledwo mógł się poruszyć i po raz drugi uważano, że nie
przeżyje. Zapamiętał z tego okresu siedzącego przy łóżku ojca próbującego
podnosić go na duchu, a także to, że ożywił się na tyle, by zaproponować
szanownemu rodzicielowi:
– Może wyzdrowieję, jeśli zgodzisz się, bym studiował inżynierię...
Wielebny Tesla, który nigdy nie ustępował w swej determinacji nakło-
nienia Nikoli do wstąpienia do stanu duchownego, wpadł w pułapkę swe-
go współczucia:
– No... dobrze – mruknął cicho. – Jeśli wyzdrowiejesz... zgoda.

*
To, co działo się potem, stanowi wielce tajemniczy rozdział biografii
Nikoli Tesli. Niejedyny zresztą. Najprawdopodobniej otrzymał on powoła-
nie do odbycia trzyletniej służby wojskowej, co było perspektywą jeszcze
gorszą niż duchowieństwo. Jednak w późniejszych latach nie nawiązywał
do tego, mówiąc tylko, że jego ojciec upierał się, by spędzili rok na kempin-
gu i wędrówkach po górach. Wiele wskazuje więc na to, że kolejny rok
Nikola przeżył właśnie w taki sposób i że po prostu udało mu się uniknąć
służby. W rodzinie jego ojca było kilku wyższych oficerów, więc jest wyso-
ce prawdopodobne, że wykorzystane zostały ich wpływy, by wyłączyć go z
poboru ze względu na stan zdrowia.
Rok spędzony w surowych, górskich warunkach nie wpłynął w żaden
sposób na opanowanie jego bujnej wyobraźni. Jeden z planów, jaki obmy-
ślał w tym czasie, dotyczył budowy podwodnej rury, którą można by trans-
portować przesyłki pocztowe między kontynentami poprzez ocean Atlan-
tycki. Tesla opracował matematyczne szczegóły pompowni do wymusza-
nia ruchu wody w rurze, która popychałaby okrągłe pojemniki zawierające
przesyłki. Nie udało mu się jednak dokładnie określić oporu tarcia w rurze,
który musiałaby pokonywać woda. Okazało się, że plan ten przerastał jego
możliwości, więc musiał go zarzucić. Przy okazji zdobył jednak pewną wie-
dzę, której wykorzystanie przydało mu się przy późniejszych wynalazkach.
Nie chcąc marnować czasu na błahe pomysły, zaczął obmyślać zbudo-
wanie gargantuicznego pierścienia wokół równika. Najpierw trzeba by
zbudować rusztowanie. Po jego usunięciu pierścień zacząłby swobodnie
wirować z taką samą prędkością jak Ziemia. W tym sensie pomysł stanowił
analogię do geostacjonarnych, zsynchronizowanych z ruchem Ziemi sateli-
tów, wynalezionych dopiero w drugiej połowie XX wieku. Cel Tesli był bar-
dziej ambitny. Proponował wykorzystać do tego pewne przeciwnie działa-
jące siły, które utrzymywałaby pierścień nieruchomo względem Ziemi.
Wtedy podróżnicy mogliby wdrapać się na niego i przemierzać Ziemię z
oszałamiającą prędkością tysiąca mil na godzinę – lub raczej Ziemia obra-
całaby się pod nimi, umożliwiając podróż wokół niej w ciągu dnia, podczas
gdy oni siedzieliby nieruchomo.
W końcu tego roku wędrówek i marzeń, cudownych, acz niepraktycz-
nych, w 1875 roku Nikola dostał się na wydział inżynierii elektrycznej po-
litechniki w Grazu. Drugie co do wielkości i znaczenia po Wiedniu miasto
austriackie położone było nad rzeką Murą, u podnóża Alp Styryjskich. Jego
nazwa wywodziła się od gradec – słoweńskiego wyrazu oznaczającego
mały zamek, gdyż powstała w końcu VIII wieku na terenie wcześniejszej
słowiańskiej osady. W 1809 roku twierdzę oblegały bez powodzenia woj-
ska napoleońskie.
Ponieważ już na pierwszym roku Tesla otrzymał stypendium od Woj-
skowej Administracji Granicy, jego życie toczyło się bez większych kłopo-
tów finansowych. Mimo tego ostro zakuwał od trzeciej rano do jedenastej
w nocy, zdecydowany zaliczyć dwa lata w ciągu jednego roku. Główne kie-
runki, którymi się zajmował, to fizyka, matematyka i mechanika.
W swoim pamiętniku zanotował, że obsesyjne pragnienie szybkiego
kończenia wszystkiego, za co się brał, omal nie zabiło go, gdy zaczął czytać
utwory Woltera. Z konsternacją stwierdził, że było tego prawie sto tomów
wydrukowanych w dodatku drobną czcionką, „które ten potwór pisał, pi-
jąc codziennie po siedemdziesiąt dwie filiżanki czarnej kawy”. Tesla nie
osiągnął wewnętrznego spokoju, dopóki nie przeczytał wszystkiego od de-
ski do deski.
Żeby było taniej, Nikola wynajął mały pokoik na przedmieściu do spół-
ki z kolegą, którego spotkał kiedyś przypadkowo na zebraniu studenckiej
organizacji Społeczeństwo Serbii. Ten kolega nazywał się Kosta Kulishich i
w przyszłości został profesorem filozofii w Belgradzie.
Na politechnice w Grazu wykładali najlepsi wówczas w Europie profe-
sorowie. Kilka lat wcześniej uczył tam sławny fizyk i filozof austriacki
Ernst Mach. W swoich pracach zajmował się zjawiskami z zakresu mecha-
niki (zasada Macha), aerodynamiki i termodynamiki. Od nazwiska tego
uczonego pochodzi liczba Macha wyrażająca stosunek prędkości przepły-
wu płynu w danym miejscu do prędkości dźwięku w tym samym miejscu
oraz stosunek prędkości obiektu poruszającego się w płynie do prędkości
dźwięku w tym płynie niezakłóconym ruchem obiektu, czyli formalnie – w
nieskończoności. Nie mniejszą sławą cieszył się niemiecki fizyk i filozof
Gustav Theodor Fechner, twórca psychofizyki oraz inicjator eksperymen-
talnych badań nad zjawiskami psychicznymi. Pracował głównie w dziedzi-
nie galwanistyki i procesów elektrochemicznych, następnie zwrócił się ku
filozofii przyrody, antropologii i estetyce. Największym dokonaniem Fech-
nera było ustalenie prawa (znanego jako prawo Webera-Fechnera) głoszą-
cego, że przyrost wrażenia (jako subiektywnie odczuwana różnica) zależ-
ny jest od natężenia bodźca w sposób logarytmiczny.
Był tam także profesor Allé, ulubiony wykładowca Nikoli.

Był najwspanialszym wykładowcą, jakiego kiedykolwiek udało mi


się słuchać – napisał o nim Tesla. – W wyjątkowy sposób interesował
się moimi postępami w nauce, często po wykładzie zostawał na sali
jeszcze przez godzinę czy dwie, dając mi różne problemy do rozwią-
zania, którymi wprost się zachwycałem.

Człowiekiem, który wprowadził Teslę w fascynujący świat maszyn


elektrycznych, był Niemiec, profesor Poeschl, wykładowca fizyki teore-
tycznej i eksperymentalnej. Chociaż miał – jak pisał Nikola – „ogromne sto-
py i ręce jak łapy niedźwiedzia”, jego eksperymenty były fantastyczne i in-
spirujące. Gdy pewnego dnia przywieziono z Paryża urządzenie generujące
prąd stały o nazwie Gramme Machine, Tesla przyglądał mu się w skupie-
niu, odczuwając niezwykłą ekscytację. Urządzenie posiadało uzwojenia
twornika z komutatorem. Podczas pracy niesamowicie iskrzyło, a Nikola
zuchwale zasugerował profesorowi Poeschlowi usprawnienie tej kon-
strukcji przez podzielenie komutatora i przejście na prąd zmienny.
– Pan Tesla może dokonywać wielkich czynów – brzmiała stanowcza
odpowiedź niemieckiego uczonego – ale tego nie dokona. Byłoby to jak
przetworzenie stale istniejącej siły, takiej jak grawitacja, na ruch obroto-
wy. Byłaby to maszyna nieprzerwanego ruchu, a więc niemożliwa do zbu-
dowania.
Młody Serb nie miał bladego pojęcia, jak mógłby tego dokonać, ale in-
stynkt podpowiadał mu, że odpowiedź na to pytanie jest już gdzieś w zaka-
markach jego umysłu. Wiedział też, że od tej chwili nie zazna spokoju, póki
nie odkryje rozwiązania tej kwestii.
Tylko, że... teraz nie miał już pieniędzy. Na koniec roku bez kłopotu za-
liczył dziewięć obowiązkowych egzaminów, w następnym semestrze jego
sytuacja finansowa uległa jednak drastycznej zmianie. Będąca fundatorem
stypendium Akademia Wojskowa została rozwiązana, a skromna pensja
Milutina nie pozwalała na opłacanie wysokich kosztów czesnego. Nikola
został zmuszony do przerwania nauki. Próbował pożyczać, lecz – jak po-
wszechnie wiadomo – ludzie zazwyczaj niechętnie odnoszą się do tego
typu propozycji. Wtedy zabrał się za hazard.

Któż nie zna tego obrazu: Biała kulka toczy się, zamieniając szybko w
mleczny pierścień wirujący po obwodzie czarnych i czerwonych pól. Wo-
kół rozpalone twarze i na wpół obłąkane oczy z rozpaczliwym pośpiechem
usiłujące biec za kulką, lecz nie mogące jej dogonić. I jeszcze ręce, ruchliwe,
białe, drżące nad zielonym stołem ręce wysuwające się pożądliwie to z
tego, to znów z innego rękawa, jedne nagie, inne strojne w pierścienie, sy-
gnety i brzęczące bransolety, jedne kosmate jak łapy dzikich zwierząt, inne
gładkie, wilgotne, gotowe do skoku na ewentualną wygraną jak drapieżny
zwierz na swą ofiarę.
Ruletka! Diabelski wynalazek Blaise’a Pascala od lat wciąga w wir sza-
leństwa tysiące ludzi pragnących zdobyć fortunę. Z tą nadzieją siadają przy
stoliku. „A sam czart prowadzi bal!” – przypominają się słowa Fausta z
opery Gounoda. Nieszczęśnicy kończą więc najczęściej tak samo: ruiną,
czasami samobójstwem. Lista nieszczęśliwie zakochanych w „wirującym
kole szczęścia” jest długa, bardzo długa. Hazard jest jak miłość, wciąga i
odbiera rozum. Najtrafniej chyba wyraziła to piękna hiszpańska tancerka
Karolina Othero, która zanim zmarła w nędzy po przegranej majątku w
Monte Carlo, wyznała: „Kiedy gram przy stoliku, czuję jakbym miała dwu-
dziestu kochanków na raz!”.
W czym tkwi szatańska siła ruletki? W prostocie zasad, przejrzystej za-
leżności pomiędzy ryzykiem a wielokrotnością stawki wygranej, w możno-
ści doboru rodzaju gry do posiadanych funduszy i temperamentu. A jeśli
dodamy do tego cały ten otaczający gości luksus, magiczny grzechot kulki i
legendy o tych, którym się powiodło – otrzymamy odpowiedź, dlaczego ru-
letka stała się najbardziej kuszącym hazardem wszech czasów. Anonimo-
wy jej wielbiciel napisał:

Ktokolwiek jest wynalazcą rulety, ten stworzył skończone pod każdym


względem i głęboko przemyślane arcydzieło. Konstrukcja maszyny, spo-
sób jej uruchamiania, podział numerów, kombinacje, zasada i sposób
obliczania wygranej – wszystko to razem nosi cechy genialności.

Wygrane w ruletce odpowiadają matematycznym szansom trafienia,


ale liczonym tak, jakby w grze brało udział jedynie trzydzieści sześć nume-
rów. Zamaskowana chytrze nierówność szans mieści się w tak zwanym
naddatku zera. Zero jako dodatkowa, trzydziesta siódma liczba zmieni bo-
wiem układ sił na korzyść banku. Zero nie należy do żadnej z szans pro-
stych ani do kolumn, ani tuzinów. I w tych niewielkich procentach kryje się
właśnie tajemnica rentowności rulety. Tu nie wygrywa „szczęśliwy bank” i
nie przegrywają „pechowi gracze”, lecz następuje systematyczne ściąganie
podatku od udziału w grze. Nie ma niestety żadnej metody matematycznej,
żadnego wzoru pozwalającego obliczyć, jakie liczby będą wypadały. Usiłu-
jąc odkryć jakieś prawidłowości, połamał sobie zęby na ruletce sam Albert
Einstein. Nieco wcześniej zrobił to inny geniusz – Nikola Tesla.
Zniechęcony przerzucił się na karty, lecz i tu nie było ani odrobinkę le -
piej. Kolorowe kartoniki stały się źródłem nieszczęść bardzo wielu zna-
nych osób. Bawiąc pewnego razu w Livorno, słynny skrzypek Niccolo Pa-
ganini stracił przy kartach nie tylko dochód z kilku koncertów, ale nawet
swoje drogocenne skrzypce. Innym razem przegrał świeżo skomponowany
utwór muzyczny.
Dzienniki Anny Dostojewskiej, wydane pod tytułem Mój biedny Fiedia,
przynoszą wstrząsające relacje o wieloletnim zmaganiu się z demonem ha-
zardu przez jej męża, wybitnego pisarza Fiodora Dostojewskiego. Uwikła-
ny w osobiste tragedie i wiecznie obarczony pieniężnymi kłopotami pisarz
w ruletce i kartach szukał rozwiązania spraw finansowych oraz narkotycz-
nej dawki dla udręczonej rozterkami uczuciowymi i twórczymi psychiki.
Nie znalazł. Jego Gracz – powieść będąca tematem licznych adaptacji sce-
nicznych i filmowych – to jedno z najbardziej drastycznych studiów go-
rączki hazardu.
Karty w tragiczny sposób wpłynęły też na życie Johannesa Brahmsa,
Ferenca Lehara czy Benjamino Gigliego. Niejedno ludzkie życie zgasło
przedwcześnie z powodu „szatańskich obrazków”. Wielka artystka Sarah
Bernhardt straciła kiedyś w ciągu jednej szalonej nocy w Monte Carlo nie-
mal cały swój majątek. Po powrocie do hotelu połknęła górę proszków na-
sennych. Znaleziono ją w stanie krytycznym i cudem odratowano. Słynna
tancerka Isadora Duncan była świadkiem śmierci młodej kobiety, która po
przegraniu znacznej kwoty pieniędzy zażyła śmiertelną dawkę trucizny...
Podobnie jak ruletka karty również nie przyniosły Tesli majątku, praw-
dę mówiąc, nie był zbyt dobrym graczem. W końcu zabrał się za bilard,
który trudno jednak nazwać hazardem, ponieważ w tym wypadku wynik
gry uzależniony jest nie od przypadku, lecz od umiejętności grającego.
Samo słowo hazard pochodzi od arabskiego wyrazu az-zahr (gra w ko-
ści), przyswojonego następnie przez język hiszpański w postaci azar i w
podobnym brzmieniu przez większość języków europejskich (hasard – po
francusku, hazard – po angielsku, azzardo – po włosku). Główne znaczenie
tego słowa to ślepy los, przypadek, szczęście. Stąd hazardowanie się (upra-
wianie hazardu) to tyle, co poddanie się decyzjom losu, powierzenie roz-
strzygnięć w grze – lub w życiu – przypadkowi, dopuszczenie do głosu ry-
zyka, rezygnacja z możliwości świadomego wpływania na bieg wydarzeń, a
zawierzenie szczęśliwemu zbiegowi okoliczności.
Grając w bilard, Nilola w krótkim stosunkowo czasie doszedł do nie-
zwykłej biegłości, stając się niemal profesjonalistą. Kilkakrotnie udało mu
się nawet wygrać przy zielonym stole całkiem niezłe stawki. Im pewniej
jednak posługiwał się kijem, posyłając za jego pomocą kościane kule do-
kładnie tam, gdzie chciał, tym mniej chętnie zawierano z nim zakłady. Po
prostu był zbyt dobry. Niestety świeżo nabyte umiejętności nie zdołały
ocalić jego uczelnianej kariery. Siostrzeniec Tesli, Nikola Trbojevich, twier-
dził, iż dowiedział się od innych członków rodziny, że Tesla został „wywa-
lony” z uczelni i wydalony z miasta przez policję „z powodu grania w karty
i prowadzenia nieustabilizowanego życia”. Mówił też, że „to matka Tesli
dostała pieniądze na wyjazd do Pragi, bo ojciec w ogóle nie chciał z nim
rozmawiać”.

*
W Pradze, gdzie Tesla spędził dwa kolejne lata życia, mógł nieoficjalnie
uczęszczać na uniwersytet, ale poszukiwania dokonane przez rząd Czecho-
słowacji wykazały, że nie znajdował się on na żadnej liście któregokolwiek
z czterech uniwersytetów w kraju... Wygląda więc na to, że Nikola Tesla
nie ukończył żadnych studiów i że był właściwie samoukiem, co oczywi-
ście w żadnym stopniu nie umniejsza tego, czego później dokonał. Michael
Faraday, jeden z najwybitniejszych uczonych XIX wieku, także był samo-
ukiem.
W roku 1879 Tesla bez powodzenia próbował znaleźć pracę w Maribo-
rze i Zagrzebiu. W końcu musiał wrócił do domu, którą to decyzję odwle-
kał tak długo, jak tylko się dało, w obawie przed konfrontacją z rodzicami.
Jego kuzyn, Nikola Pribic, zapamiętał Teslę z tego okresu w następujący
sposób:

„Moja matka powiedziała mi któregoś dnia, że odwiedzi nas na parę dni


mój kuzyn Nikola z Gospića. – „On z pewnością będzie chciał być sam” –
uprzedziła. I rzeczywiście, następnego dnia rano, zaraz po śniadaniu
Nikola wyszedł do lasu, gdzie spędził całe przedpołudnie na medyta-
cjach. Mierzył drzewa zawiązując na nich druty potrzebne do jakichś
transmisji. Miejscowi chłopi, którzy podglądnęli go przy tym zajęciu,
mówili mi potem: „Przykro nam, Nikola, ale wydaje się nam, że twój ku-
zyn jest stuknięty”.

A jednak Tesla nie był w tym okresie sam (czy był „stuknięty” to osob-
ne zagadnienie). Na jednej z mszy odprawianych w miejscowej cerkwi
przez ojca poznał Annę... Jak się nazywała? Nie wiadomo. W niektórych
źródłach historycznych przetrwało do dnia dzisiejszego tylko jej imię. Po
raz pierwszy (i jedyny) w swoim życiu Nikola mógł powiedzieć: „Zakocha-
łem się”. „Była szczupła, wysoka i piękna, z nadzwyczajnymi, pełnymi zro-
zumienia oczami” – napisał o niej w książce My Inventions. Przez całe lato
chodzili razem na spacery nad rzekę, trzymając się za ręce, zatopieni w ci-
chej rozmowie o wspólnej przyszłości.
Ciepły wieczór pełen był cichych i tajemniczych odgłosów. Daleko za
sobą zostawili gwar miasta. Wokół rozlegały się przyciszone dźwięki roz-
mów. Dalej ktoś podlewał rośliny w ogródku, przelewając wodę z wiadra
do konewki i dzwoniąc łańcuchem przy studni. Pachniało wszystkimi
kwiatami świata naraz, jak gdyby ziemia w ciągu dnia leżała w omdleniu, a
teraz poprzez te zapachy wracała do przytomności.
Zeszli nad brzeg rzeki. Krzaki dzikich róż rozrosły się bujnie, a ich kol-
czaste łodygi snuły się w poprzek ścieżki. Po bokach płonęły ogromne
czerwone maki. Nie uzgadniając tego między sobą, jakby na komendę usie-
dli na trawie, chłonąc piękno otaczającego ich krajobrazu i pogodny na-
strój chwili.
– Wyjdziesz za mnie? – zapytał niespodziewanie Nikola.
– Tak – odrzekła bez chwili namysłu Anna.
– Będę niedługo inżynierem – rozmarzył się.
– A ja chcę założyć rodzinę, mieć dzieci, żyć w końcu jak człowiek – od-
powiedziała mu jak echo. – Ale... czy będziesz w stanie nas utrzymać? – do-
dała po chwili.
– Inżynierowie świetnie zarabiają – zapewnił ją. – Poza tym mam za-
miar dokonać wielu różnych wynalazków...
– Tylko że... chcąc zostać inżynierem, będziesz musiał najpierw wyje-
chać. Daleko – spojrzała na niego z niepokojem.
– Wrócę – oświadczył z przekonaniem.
– Tylko kiedy?
– Jak tylko skończę studia.
– Nie będziemy się widywać...
– Będę pisał listy – obiecał, obejmując ją ramieniem.
Wielebny Milutin Tesla zmarł jeszcze w tym samym roku, a Nikola
krótko po pogrzebie ponownie udał się do Pragi w nadziei na znalezienie
możliwości kontynuowania studiów. Co stało się z jego miłością do Anny?
Z ich miłością? Gdzie rozwiały się wypowiedziane tego ciepłego wieczoru
nad Liką obietnice? Nie wiadomo. Nie pierwsza to i nie ostatnia zagadka
dotycząca życia genialnego wynalazcy. Wiadomo tylko, że kilka miesięcy
później Anna wzięła ślub z kim innym...
Uważa się powszechnie, że Tesla spędził w Pradze kolejne dwa lata,
chodząc na wykłady i studiując w... bibliotece Uniwersytetu Karola, by być
na bieżąco w postępie inżynierii elektrycznej i fizyki. Uniwersytet zorgani-
zowano na wzór paryskiej Sorbony, a jedno z kolegiów dla polskich i litew-
skich studentów zostało ufundowane jeszcze przez królową Polski Jadwi-
gę. Znaczącą rolę w dziejach uniwersytetu odegrali husyci, których przy-
wódca Jan Hus był tutejszym wykładowcą i rektorem. W 1882 roku uczel-
nię podzielono na dwa odrębne uniwersytety: czeski i niemiecki. Uniwer-
sytet niemiecki, funkcjonujący pod nazwą Karl- Ferdinands-Universität,
został przeniesiony do Liberca.
Przypuszcza się, że nad Wełtawą Nikola nadal uprawiał hazard w celu
zdobywania funduszy, z całą pewnością jednak wolny był od groźby uza-
leżnienia. Sam zresztą opisał, jak stał się hazardzistą i jak udało mu się ten
nałóg opanować:

Siadanie do gry w karty było dla mnie kwintesencją przyjemności. Mój


ojciec wiódł przykładne życie i nie był w stanie wybaczyć bezsensowne-
go marnowania czasu oraz pieniędzy, któremu ja uległem. Mógłbym mu
powiedzieć: „Mogę przestać, kiedy tylko będzie mi się podobało, ale czy
warto rezygnować z czegoś, co jest jak rajskie rozkosze?”. Ojciec często
dawał ujście swej złości i pogardzie, ale matka była inna. Rozumiała
charakter mężczyzny i wiedziała, że zbawienie osiągnąć można tylko
własnym wysiłkiem. Pewnego przedpołudnia, jak pamiętam, gdy straci-
łem wszystkie pieniądze, a nadal łaknąłem gry, matka podeszła do mnie
ze zwitkiem banknotów i powiedziała: „Idź, spraw sobie przyjemność,
im prędzej stracisz wszystko, co mamy, tym lepiej. Wiem, że kiedyś się z
tego wyzwolisz”. Miała rację. Pokonałem ten nałóg, tam i wtedy. Nie tyl-
ko go przezwyciężyłem, ale też wyrwałem go z serca tak, by nie pozo-
stał nawet ślad pragnienia...

W późniejszym czasie Nikola zaczął dużo palić i pochłaniać niesamowi-


te ilości kawy. Kiedy jednak spostrzegł, że wpływa to niekorzystnie na ser-
ce, jego silna wola ponownie zatryumfowała i – wprawdzie nie bez pew-
nych trudności – udało mu się porzucić obydwa nałogi. Przestał nawet pić
herbatę. Oczywistym było, że Tesla odróżniał działanie wolnej woli (której
brakowało „mięsnym maszynom”) od siły woli czy działania z determina-
cją.
I tak oto bieg tej historii dochodzi do roku 1881 – roku, w którym uro-
dzili się między innymi Alexander Fleming i Béla Bartok, zmarli zaś Fiodor
Dostojewski i Heinrich Eduard Heine, niemiecki matematyk, autor twier-
dzenia Heinego-Borela. W tym samym roku zginął w wyniku zamachu na-
rodników car Aleksander II (13 marca), szeryf Pat Garrett zastrzelił
Billy’ego Kida (14 lipca), Papież Leon XIII odtajnił archiwum watykańskie,
a w wielkim pożarze wiedeńskiego Ringtheater 8 grudnia zginęło cztery-
stu ludzi.
1 lipca 1881 roku nastąpiło pierwsze międzynarodowe połączenie tele-
foniczne pomiędzy miejscowościami St. Stephen w Kanadzie a Calais w
Stanach Zjednoczonych. Wynalazek młodego Szkota Aleksandra Grahama
Bella zaczynał właśnie robić na świecie wielką furorę. Zaprezentowany w
1876 roku na Wystawie Stulecia w Filadelfii zdawał się być początkowo
zaledwie sensacyjnym kuriozum, chociaż jego przydatność pan Aleksander
udowodnił niezbicie, przeprowadzając transmisję pierwszego w pełni zro-
zumiałego zdania za pomocą przewodu pociągniętego z Bostonu do Cam-
bridgeport w Massachusetts. Zachęcony tym Bell, który do Ameryki przy-
był przez Kanadę, rok później był już w stanie rozmawiać z Nowym Jor-
kiem. Dopiero jednak zainstalowanie telefonu w Białym Domu, w gabine-
cie ówczesnego prezydenta Rutherforda B. Hayesa, pchnęło „gadającą
skrzynkę” na szerokie wody. Wraz ze swymi partnerami wynalazca założył
Bell Telephone Company, która zajęła się udoskonaleniem i wdrożeniem
nowej technologii. W początkach XX wieku telefon zmienił się w przedmiot
powszechnego, codziennego użytku, natomiast spółka Bella stała się naj-
większą korporacją przemysłową Stanów Zjednoczonych, pokonując na-
wet US Steel.
Na odległych farmach i ranczach niejedno chore dziecko uratowano
dzięki konsultacji telefonicznej z lekarzem (były to jeszcze czasy, gdy le-
karz leczył pacjenta w jego domu). Przedsiębiorczy handlowcy organizo-
wali „sprzedaż wyłącznie przez telefon”: wiadomo było bowiem, że nawet
ludzie, którzy nie czytając, wrzucają do kosza reklamówki handlowe (junk
mail), mają zwyczaj odbierać telefony. Telefon – podobnie jak wprowadzo-
na mniej więcej w tym czasie maszyna do pisania – stworzył również cały
szereg nowych profesji, zwłaszcza dla kobiet. Chociaż na pojawienie się
pierwszych call-girl trzeba było jeszcze trochę poczekać...
Tak przynajmniej wygląda oficjalna historia aparatu przekazującego
artykułowaną mowę za pomocą impulsów elektrycznych, czyli właśnie te-
lefonu. Naprawdę jednak wcale nie wynalazł go pan Bell. Włoch Antonio
Meucci, którego nazwisko mało kto już dziś kojarzy, pracował nad telefo-
nem w czasie, kiedy Aleksander Graham był jeszcze dzieckiem. W roku
1835 Meucci wraz ze swą żoną Esterą opuścili rodzinną Italię i w pierw-
szym etapie podróży zatrzymali się na Kubie. Tam właśnie powstał proto-
typ późniejszego wynalazku. Dzięki niemu pan Antonio mógł rozmawiać z
żoną, która unieruchomiona przez artretyzm przebywała w pokoju na pię-
trze. W roku 1852, gdy zamieszkał w Ameryce, jego linia telefoniczna łą-
czyła już nie tylko poszczególne pokoje mieszkania, lecz także fabrykę
świec z należącym do niego domem. Ogółem obmyślił i skonstruował oko-
ło trzydziestu modeli aparatów telefonicznych. Kiedy został poparzony w
wypadku, Estera ze względu na koszty jego hospitalizacji zmuszona była
sprzedać modele przypadkowemu nabywcy. Uzyskała za nie całe... sześć
dolarów. Meucci już nigdy ich nie odzyskał. Nigdy też nie zdołał znaleźć in-
westora, który doceniłby drzemiący w telefonii potencjał. Wyczerpany
walką o uznanie jego pierwszeństwa w wynalezieniu telefonu zmarł w nę-
dzy w swoim domu w Clifton w stanie Nowy Jork w wieku osiemdziesięciu
jeden lat.
Wcześniej jednak, w roku 1871, za pożyczoną kwotą 250 dolarów udał
się do urzędu patentowego i dopełnił niezbędnych formalności. W roku
2002 Kongres Stanów Zjednoczonych uznał jego pierwszeństwo w kwestii
wynalezienia telefonu przed Aleksandrem Grahamem Bellem. Cóż jednak z
tego, skoro do dziś dnia we wszystkich słownikach i encyklopediach wy-
mieniane jest nazwisko Szkota.
Jeszcze inne źródła podają, iż pierwszy publiczny pokaz „telefonii wy-
korzystującej prąd galwaniczny” odbył się w roku 1861, dokładnie dnia 26
października, podczas obrad Frankfurckiego Towarzystwa Fizyków. Wy-
nalazcą był Philipp Reis, niemiecki uczony, który już od 1852 roku praco-
wał nad „sztucznym uchem”, a kilka lat później pierwszy raz użył nazwy
„telefon”.
Amerykański wynalazca znał poprawioną wersję aparatu Reisa (z elek-
tromagnetyczną membraną w mikrofonie). Ręcznie wykonano ponad pięć-
dziesiąt takich urządzeń i rozesłano je do ośrodków naukowych, między
innymi w Anglii i USA. Bell wykorzystał nawet niektóre elementy aparatu
Reisa. Urząd patentowy przyznał jednak patent jemu, bo aparatu Niemca
nie można było uznać – jak uzasadniano – za „prawdziwy telefon”! W mia-
rę dobrze przekazywał muzykę, ale głos rozmówcy był niewyraźny.
Niemiecki wynalazca nie mógł bronić swoich praw do patentu – zmarł
na gruźlicę w 1874 roku kilka miesięcy przed złożeniem wniosku patento-
wego przez Bella. A miałby wiele argumentów, bo negatywnej oceny apa-
ratu nie potwierdziły kilkadziesiąt lat później niezależne próby porów-
nawcze. W 1947 roku inżynierowie firmy STC przetestowali poprawione
aparaty Reisa i ze zdumieniem stwierdzili, że parametrami technicznymi
dorównywały one telefonom Bella! Ekspertyzę utajniono, bo firma STC
starała się o kontrakt z koncernem AT&T, który powstał z Bell Company!
Tak to już jest, że do historii przechodzą zwykle wynalazcy, którzy
swoje osiągnięcia potrafili po prostu lepiej sprzedać. Graham Bell nie wy-
nalazł telefonu, Thomas Alva Edison żarówki, a Ludwik Pasteur wcale nie
odkrył bakterii! Wprowadzili tylko umiejętnie rozwiązania systemowe i
potrafili je odpowiednio nagłośnić. Podobnie jak dziś niektórzy uczeni zdo-
bywający najbardziej prestiżowe wyróżnienie naukowe – Nagrodę Nobla.

*
Telefon Aleksandra Grahama Bella rozchodził się po kontynencie z
szybkością Orient Expressu, gdy w 1881 pojawiła się wiadomość, że w Bu-
dapeszcie zostanie wkrótce uruchomiona centrala telefoniczna. Stolica
Węgier była jednym z czterech miast wybranych do takiego zaszczytu
przez europejską filię firmy Thomasa Alvy Edisona.
Tesla wyjechał do Budapesztu w styczniu tego roku. Z pomocą wpły-
wowego przyjaciela swego wuja od razu znalazł pracę w Centralnym Biu-
rze Telegraficznym węgierskiego rządu. Nie była to praca, jaką wybrałby
inżynier elektryk – posada kreślarza z bardzo niską płacą. Jednak i do tego
zajęcia zabrał się z właściwym sobie zapałem.
Budapeszt dopiero od kilku lat był Budapesztem. Pozornie (obecne)
miasto liczy sobie tylko 150 lat historii, chociaż w rzeczywistości jego dzie-
je rozpoczęły się jeszcze w czasach rzymskich. Formalnie jednak utworzo-
no je dokładnie 1 stycznia 1873 roku z administracyjnego połączenia
trzech odrębnych do tej pory miejscowości: Pesztu na lewym brzegu Duna-
ju oraz Budy i Obudy (Starej Budy) na prawym brzegu rzeki. Powstała
wielka metropolia licząca sobie już wówczas 300 tysięcy mieszkańców,
ścigająca się z Paryżem i Wiedniem o miano kulturalnej stolicy Europy. Jej
kształt zaplanowali najwybitniejsi architekci, otaczające miasto podwój-
nym pasem bulwary mogły śmiało rywalizować z najznakomitszymi tego
typu założeniami urbanistycznymi na świecie. Zadaniu przekazania sumy
wrażeń, jakie daje Budapeszt, mógłby sprostać tylko ktoś, kto w jednej
osobie łączyłby talenty malarza, poety i kompozytora. W 1887 roku ruszył
tu pierwszy na kontynencie europejskim tramwaj elektryczny, a w 1896
wybudowano pierwszą kolej podziemną – metro.
Piękny Budapeszt nie okazał się jednak dla Tesli miastem szczęśliwym.
Po kilku tygodniach pobytu w nim dopadło go dziwne schorzenie, które z
braku lepszego określenia lekarze nazwali załamaniem nerwowym. Zmy-
sły Tesli zawsze były nienormalnie wrażliwe. Powiadał, że w chłopięcym
wieku kilkakrotnie ocalił sąsiadów przed pożarem w ich domach, bo bu-
dziły go trzaski płomieni. Mówił też, że gdy przekroczył czterdzieści lat i
prowadził badania nad piorunami w Kolorado, potrafił usłyszeć grzmoty
burzowe z odległości 550 mil, chociaż jego młodsi asystenci nie słyszeli ich
poza granicą 150 mil. Ale to, co stało się podczas tego załamania, było zdu-
miewające nawet przy jego standardach. Mógł słyszeć tykanie zegarka trzy
pokoje dalej. Mucha chodząca po stole powodowała w jego uszach odgłos
głuchego dudnienia. Wóz jadący kilka mil dalej wydawał się powodować
wstrząsanie całego ciała. Gwizd odległego o dwadzieścia mil pociągu po-
wodował, że krzesło, na którym siedział, zaczynało silnie wibrować, a ból
stawał się nie do zniesienia. Ziemia pod stopami wydawała się ciągle
drgać. By dać mu wytchnienie, pod nogi jego łóżka wstawiono gumowe
podkładki.

Te grzmiące hałasy, dochodzące z bliska i z daleka – pisał – często dawa-


ły wrażenie wypowiadanych słów, które mogłyby mnie przerażać, gdy-
bym tylko był w stanie rozkładać je z przypadkowych zestawień. Pro-
mienie słońca, przerywane cyklicznie, uderzały w mózg z taką siłą, że
wprost ogłuszały mnie. Musiałem mobilizować całą swą siłę woli, by
przejść przez most czy inną konstrukcję, bo doświadczałem wtedy
miażdżącego ucisku w czaszce. W ciemności czułem się jak nietoperz,
mogłem wykrywać obecność różnych obiektów na odległość dwunastu
stóp, odczuwając charakterystyczne cierpnięcie skóry na czole.

W takich chwilach jego puls ulegał dzikim wahaniom: od poniżej nor-


my do 260 uderzeń na minutę. Ciągłe skurcze i drżenie ciała same w sobie
stanowiły nieznośne brzemię. Nic dziwnego więc, że środowisko medycz-
ne Budapesztu było nim zafascynowane. Pewien znakomity lekarz wypisy-
wał mu recepty na wielkie porcje potasu, określając jednocześnie jego do-
legliwość jako wyjątkowo rzadką i nieuleczalną.Tesla pisał:

Zawsze bardzo żałowałem, że w tym czasie nie znalazłem się pod obser-
wacją ekspertów od psychologii i fizjologii. Desperacko chwytałem się
życia, ale nie oczekiwałem, że wyzdrowieję.

Jednak zdrowie nie tylko wróciło do normy, ale też w wyniku pomocy
oddanego przyjaciela Nikola wkrótce odzyskał wigor, większy nawet niż
przedtem. Tym przyjacielem był Antal Szegeti, sportowiec i mistrz mecha-
niki, z którym Tesla często współpracował. Szegeti przekonał go o ważnym
znaczeniu ćwiczeń fizycznych i w opisywanym czasie obydwaj panowie
często odbywali długie spacery po mieście.

*
Po opuszczeniu politechniki w Grazu Tesla ciągle zmagał się z proble-
mem niezadowalającego funkcjonowania urządzeń na prąd stały. Pisał
później w typowym dla siebie kwiecistym stylu, że nie podejmował się
tego problemu z perspektywą łatwego rozwiązania: „To było dla mnie
święte ślubowanie, sprawa życia i śmierci. Wiedziałem, że jeśli mi się nie
uda, to zginę”.
Faktycznie jednak czuł, że batalia została wygrana. Pewnego popołu-
dnia, gdy słońce chyliło się ku zachodowi, on i Szegeti spacerowali po miej-
skim parku. Niespodziewanie Nikola zacytował fragment Fausta Goethego:
„Bym wreszcie poznał, czym jest ta potęga, co wnętrzne siły świata w jed-
no sprzęga”. I... pomysł pojawił mu się przed oczami jak błysk pioruna. Po-
tęga została odkryta. Jego długie ramiona zamarły w powietrzu, w niedo-
kończonym geście, jakby rzeczywiście został porażony. Antal próbował po-
sadzić go na najbliższej ławce, lecz Tesla za nic nie chciał usiąść.
– Patyk – powtarzał tylko w kółko. – Patyk.
– Człowieku, co z tobą? – Szegeti zaniepokoił się nie na żarty.
– Nic – odparł podniecony Serb. – Po prostu potrzebuję tylko jakiegoś
patyka.
– A na cóż ci patyk? – brwi Węgra uniosły się w geście zdziwienia.
– Zobaczysz. Znajdź mi tylko jakiś patyk.
Kiedy Antal spełnił prośbę przyjaciela, o co w parku nie było specjalnie
trudno, Nikola usiadł wreszcie i zaczął rysować na piasku schemat.
– Popatrz, tu jest mój silnik! – wykrzyknął. – Zobacz, co się stanie, gdy
odwrócę mu kierunek!
Pomysł, który wpadł Tesli do głowy w owe ciche popołudnie, był po-
czątkiem całkowicie nowego systemu o oszałamiającej prostocie i użytecz-
ności. Jego zastosowanie kilka lat później dosłownie zrewolucjonizowało
świat techniki. Nie był to jedynie nowy silnik, lecz właśnie zupełnie nowa-
torska zasada rotacyjnego pola magnetycznego wytwarzanego przez dwa
prądy zmienne lub większą ich liczbę, asynchroniczne w stosunku do sie-
bie. W ten sposób poprzez wytworzony prądami asynchronicznymi ma-
gnetyczny wir „za jednym zamachem” wyeliminował potrzebę stosowania
komutatora (elementu silnika elektrycznego umożliwiającego odwrócenie
kierunku prądu) oraz szczotek zapewniających dopływ prądu. Tym samym
obalił stare zasady, jakich trzymali się dotąd naukowcy z jego ulubionym
profesorem Poeshlem na czele.
Inni uczeni również próbowali stworzyć wcześniej silnik AC[4], ale sto-
sowali tylko jeden obwód, tale jak w przypadku prądu stałego, przez co
bądź nie mógł on działać w ogóle, bądź też działał źle, powodując mnóstwo
bezużytecznych wibracji. Prąd zmienny stosowany był do zasilania oświe-
tlenia łukiem elektrycznym już w latach 1878–1879 przez Elihu Thomso-
na, który zbudował generator w Stanach Zjednoczonych. Francuz Lucien
Gaulard i Anglik John Dixon Gibbs stworzyli pierwszy transformator prądu
zmiennego, niezbędny do powiększania lub obniżania napięcia w syste-
mach przesyłania energii. Ich patent zakupił natychmiast George
Westinghouse, wielki przedsiębiorca i wynalazca, orędownik idei prądu
zmiennego mający dalekosiężne plany elektryfikacji Ameryki. Jednak po-

4 (AC, alternating current (ang.) – prąd zmienny).


mimo tych wszystkich niewątpliwych osiągnięć nie było jeszcze dotąd na
świecie prawdziwie udanego silnika elektrycznego. Dopiero silnik induk-
cyjny Tesli stał się sercem nowego systemu oraz jakościowym skokiem w
czasie.
W następnych dniach oddał się całkowicie swej wielkiej pasji obmyśla-
nia nowych form maszyn na prąd zmienny.

To był stan umysłu, uczucie niemal pełnego szczęścia, jakie wtedy od-
czuwałem – wspominał. – Pomysły płynęły nieprzerwanym strumie-
niem, a jedyną trudnością było mocno je uchwycić. [...] Elementy urzą-
dzenia, jakie obmyślałem, były dla mnie zupełnie realne i wyraźne w
każdym szczególe, nawet w najdrobniejszych śladach i oznakach zuży-
cia. Rozkoszowałem się wyobrażaniem sobie ciągłej pracy urządzenia.
Gdy naturalne skłonności rozwijają się w żarliwe pragnienie, człowiek
dochodzi do celu w siedmiomilowych butach. W czasie krótszym niż
dwa miesiące opracowałem wszystkie typy silników i modyfikacje sys-
temu...

Obmyślał takie praktyczne silniki na prąd zmienny jak wielofazowy sil-


nik indukcyjny, indukcyjny jednofazowy z fazą pomocniczą, wielofazowy
synchroniczny, a także cały system silników jedno– i wielofazowych do
wytwarzania, przesyłania i wykorzystywania prądu elektrycznego. I rze-
czywiście praktycznie cała energia elektryczna na świecie już niedługo
miała być wytwarzana, przesyłana, rozprowadzana do odbiorców i prze-
twarzana na energię mechaniczną za pomocą urządzeń systemu wielofazo-
wego Tesli. Przedtem jednak musiał zwyciężyć w „wojnie prądów”, a nie
była to łatwa sprawa. Będzie jeszcze o tym mowa.
Co najbardziej istotne, dzięki temu wynalazkowi można było uzyski-
wać znacznie wyższe napięcia niż w przypadku prądu stałego oraz przesy-
łać prąd na setki mil. Zaczynała się nowa era dostępnego wszędzie elek-
trycznego światła i energii. Oparte na węglowym żarniku żarówki Edisona
mogły się świecić zasilane prądem stałym lub zmiennym, ale dostarczanie
energii nie mogło być ekonomiczne przy konieczności instalowania prąd-
nicy co dwie mile, a takie właśnie wymagania stawiało korzystanie z prądu
stałego.

*
Nowe pomysły ciągle kłębiły mu się w głowie. Nie mając jednak ani
czasu ani pieniędzy na budowę prototypów, Tesla zwrócił swe myśli w kie-
runku pracy urzędu telegraficznego, gdzie wkrótce został promowany do
prac inżynierskich. Wykonał kilka usprawnień do urządzeń stacji central-
nej (wliczając w to wzmacniacz telefoniczny, który zapomniał opatento-
wać), a w zamian praca ta dała mu cenne doświadczenie praktyczne.
Poprzez przyjaciół rodziny, braci Tivadara i Ferenca Puskasów, Nikola
został polecony do pracy w paryskiej filii firmy telefonicznej Edisona. Pra-
cę tę rozpoczął jesienią 1882 roku. Kilka miesięcy wcześniej w stolicy
Francji zorganizowano Międzynarodową Wystawę Elektrotechniczną. Dla
wszystkich stało się jasne, że świat wkroczył właśnie w nową erę: erę elek-
tryczności. Tłumy zwiedzające wystawę nie mogły uwierzyć własnym
oczom, gdy po zachodzie słońca jeden z pawilonów rozbłysnął sztucznym
światłem, dużo jaśniejszym niż oświetlenie pochodzące z lamp naftowych i
gazowych. Niespotykaną atrakcją była też możliwość posłuchania przez te-
lefon Bella odbywających się w tym czasie w operze występów. Słychać
było wykonywane przez solistów arie, instrumenty muzyczne, jak też
gromkie oklaski operowej publiczności.
Ogółem na wystawie zaprezentowano ponad pięćdziesiąt typów ma-
szyn elektrycznych; część z nich była już z powodzeniem stosowana w
przemyśle. Zaraz potem kilkudziesięciu wynalazców i uczonych z różnych
krajów, ze złotymi żetonami gości honorowych w klapach marynarek, za-
inaugurowało Pierwszy Międzynarodowy Kongres Elektrotechniczny. Jego
przewodniczący, francuski minister poczt i telegrafów, stwierdził: „Nasza
wystawa stanowi świadectwo zwycięstwa człowieka nad jednym z najbar-
dziej kapryśnych żywiołów przyrody”. Po czym dodał, że „w erze elek-
tryczności powstanie jeszcze niejeden wynalazek, który wszystkich zasko-
czy tak, jak oświetlające salę obrad, umieszczone w żyrandolach elektrycz-
ne lampki”.
Właśnie w tym roku, 1882, Tesla dokonał swego bodajże najważniej-
szego odkrycia, kiedy to – jak twierdził – doznał nagłej iluminacji. Cały ko-
smos, w swych niezliczonych wariacjach, formach i manifestacjach, objawił
mu się jako symfonia prądów przemiennych (najważniejszą ich nutą był
prąd o częstotliwości 60 Hz, dziś obecny w każdym z gniazdek). Oświecony
w ten sposób, zapragnął skonstruować „elektryczne harmonium”, wytwa-
rzając wibracje o różnych częstościach, i miał nadzieję, że badając potem
ich własności będzie w stanie zrozumieć główny motyw kosmicznej sym-
fonii. Produktem ubocznym badań nad teorią elektrycznej muzyki sfer był
silnik na prąd zmienny. I już ten jeden wynalazek dowodzi, że Nikola Tesla
był wynalazcą wielkiego formatu, bo gdyby takie urządzenie (które służyło
również jako prądnica) wymyślił ktoś inny kilkadziesiąt lat później, cywili-
zacja z dużo większym trudem osiągnęłaby obecny poziom rozwoju tech-
nologicznego. Teslę należy jednak pamiętać nie tylko z powodu zrealizo-
wanych dokonań, ale także z uwagi na plany, których nie zdołał wprowa-
dzić w czyn – a te miał iście demiurgiczne...
Na razie jednak najważniejszą sprawą stało się dla Tesli przekonanie
szefów „Continental Edison Company” do potencjalnie ogromnych korzy-
ści wynikających ze stosowania prądu zmiennego. Młody Serb był bardzo
rozczarowany, gdy powiedziano mu, że pana Edisona irytuje już samo na-
pomknienie o tym temacie.
Bycie młodym i do tego w Paryżu dawało możliwości pocieszenia, któ-
rych nie przeoczył. Ówczesny Paryż kipiał gorączkową wesołością, wyda-
jąc się ciągle Francuzom stolicą świata. Oświetlone skrzydła Le Moulin
Rouge[5] kręciły się wśród nocy Montmartre’u. Z każdym dniem dzielnica
jaśniała większym blaskiem. Elysee, Chat-Noir i Mirliton zapełniały się co
wieczór do ostatniego miejsca sławnymi artystami, znanymi literatami i
dziennikarzami, prawdziwymi damami i damami z półświatka, burżujami
z nabitym trzosem, aktorami, hulakami i malarzami. Na ulicach szeleściły
jedwabie, rozchodził się zapach perfum. Kobiety poruszały się jak omdlałe,
upojone, rzucając na prawo i na lewo powłóczyste spojrzenia. Montmartre
żegnał XIX wiek kadrylem. Ludzie tańczyli na boulevard de Clichy i
boulevard Rochechouart. Ten „pas nie-cnoty” Montmartre’u oblegał ko-
smopolityczny tłum hulaków, przedstawicieli półświatka i uczciwych oby-
wateli. Podczas gdy Czerwony Wiatrak wymyślał kankana, którego wątpli-
wej reputacji gwiazdy szkicował Toulouse-Lautrec, w Chat-Noir rodził się
kabaret satyryczny.
Życie nad Sekwaną miało szczególny smak, smak nowości, nęcących re-

5 Moulin Rouge (pol. Czerwony Młyn) – tradycyjny kabaret otwarty 6


października 1889 przez Josepha Ollera, właściciela paryskiej Olympic
Położony w dzielnicy czerwonych latarni niedaleko Montmartre jest w
Paryżu znany z wielkiej, czerwonej imitacji młyna na dachu (przyp. red.).
klam, różnorodnych towarów pachnących egzotyką krajów kolonialnych.
Urok wieczornych spotkań w operze, rautów i karnawałowych bali nie-
odmiennie towarzyszył porze jesienno-zimowej. Latem miasto stawało się
męczące, duszne, mniej ludne. Życie towarzyskie europejskiego high life’u
przenosiło się na wieś, do dworów i pałaców – rezydencji wiejskich, gdzie
w rozległych plenerach angielskich parków spędzano czas na spacerach w
eleganckich powozach, miękko resorowanych i wygodnych. Zdawały się
być one dostosowane do wytwornych, długich sukien z tiurniurą, ściśnię-
tych w pasie, opiętych w gorsie, eksponujących kobiecą sylwetkę. Gigan-
tyczne kapelusze z pękami kwiatów romantycznie ocieniały delikatne, bla-
de twarzyczki o naiwno-dziecięcych oczach. Czar kobiety, czar powozu,
czar wiejskiej sielanki... Opary paryskich ulic przyprawiały o zawrót głowy
nawet takich marzycieli, którzy patrzyli na to wszystko z wysokości man-
sardowych okienek.
Tesla nawiązał nowe przyjaźnie zarówno z Francuzami, jak i z przeby-
wającymi w Paryżu Amerykanami, prezentował swe niesamowite umiejęt-
ności przy grze w bilard, codziennie spacerował wiele mil i pływał w Se-
kwanie. Jego praca polegała na wyszukiwaniu uszkodzeń i naprawianiu
usterek w elektrowniach Edisona we Francji i w Niemczech. Wysłany w
imieniu firmy do pracy w Alzacji, zabrał ze sobą materiały i tam zbudował
swój pierwszy silnik indukcyjny na prąd zmienny – „dosyć prymitywne
urządzenie” – jak sam twierdził, lecz dające mu „ogromną satysfakcję z zo-
baczenia po raz pierwszy obrotów silnika bez komutatora, napędzanego
prądem zmiennym”. Wyższość prądu zmiennego nad edisonowskim sta-
łym była dla niego tak oczywista, iż nie mógł uwierzyć, by ktokolwiek mógł
pozostać wobec niej obojętnym.
W Strasburgu Tesla został poproszony o stwierdzenie, co można by
zrobić z elektrownią zasilającą oświetlenie dworca kolejowego, której
klient, rząd Niemiec, nie chciał zaakceptować. Miał ku temu zresztą dobry
powód. Potężny kawał ściany został rozwalony przez krótkie zwarcie w
trakcie ceremonii otwarcia, i to w obecności wiekowego króla Prus Wilhel-
ma I. Francuska filia, stojąc w obliczu poważnych strat finansowych, obie-
cała Tesli premię, jeśli uda mu się usprawnić prądnice prądu stałego i
uspokoić Niemców.
Była to niezwykle delikatna operacja, zwłaszcza dla osoby niezbyt do-
świadczonej, przy której przydało się znakomite opanowanie przez Teslę
języka niemieckiego. Nikola nie tylko naprawił istniejącą usterkę technicz-
ną, ale zaprzyjaźnił się przy okazji z burmistrzem Michelem Bauzinem,
którego usiłował później przekonać do wspierania swoich wynalazków.
Burmistrz miał w swym otoczeniu bogatych potencjalnych inwestorów, a
Tesla zademonstrował im swój nowy silnik podczas specjalnego pokazu.
Ale chociaż urządzenie funkcjonowało bez zarzutu, wolni mieszczanie nie
zauważali jego praktycznych zalet. Rozczarowany wynalazca tylko częścio-
wo dał się pocieszyć burmistrzowi, gdy ten wyciągnął z piwnicy kilka bute-
lek St. Estèphe rocznik 1801, pozostawionych przez Niemców w czasie
ostatniej inwazji na Alzację. „Nikt inny nie jest bardziej godny tego cenne-
go trunku niż pan Tesla” – powiedział elegancko burmistrz, wyciągając z
gracją korek.

*
Zakończywszy z powodzeniem swą pracę, Nikola powrócił do Paryża,
oczekując obiecanej premii. Ku jego rozczarowaniu ta jednak jakimś dziw-
nym trafem nie mogła się zmaterializować. Z trzech zarządców, którzy byli
jego zwierzchnikami, każdy zrzucał sprawę na innego, aż Tesla wściekły,
że go oszukano, zrezygnował z dochodzenia swoich praw.
Na szczęście kierownik zakładu, angielski inżynier Charles Batchelor,
który przez wiele lat był bliskim przyjacielem i asystentem Thomasa Edi-
sona, docenił drzemiące w młodym wynalazcy wielkie możliwości. Które-
goś dnia zaprosił go do swego gabinetu i powiedział:
– Panie Tesla, pan marnuje tutaj swój wielki talent. Powinien pan poje-
chać do Ameryki.
– Do Ameryki? – zdziwił się Nikola. – A po cóż miałbym jechać do Ame-
ryki?
– Bo zarówno trawa, jak i pieniądze, są tam bardziej zielone – wyjaśnił
Anglik.
– Ależ ja tam nikogo nie znam.
– Pan może nie zna, ale ja znam. Na przykład Toma Edisona. Napiszę
panu list polecający.
List ten, skierowany do najsławniejszego elektryka świata, brzmiał na-
stępująco: „Drogi Panie Edison: znam dwóch wielkich ludzi i pan jest jed-
nym z nich. Drugim zaś ten młody człowiek, który stoi przed panem!”.
Autor pisma był wyraźnie przekonany o geniuszu dwudziestosiedmio-
letniego Nikoli. Nie mylił się.
Podróż nie zaczęła się dla Tesli szczęśliwie, już na dworcu został okra-
dziony: stracił bagaż, sakiewkę i – co najważniejsze – bilet na statek.

Spieniężyłem swoje skromne aktywa – wspominał później – zabezpie-


czyłem zakwaterowanie i znalazłem się na dworcu, gdy pociąg już od-
jeżdżał. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że moje pieniądze i bi-
lety przepadły. Co teraz robić? Herkules miał dużo czasu na rozważania
przed podjęciem swoich prac, ja zaś musiałem podjąć być może najważ-
niejszą w życiu decyzję, gdy biegłem obok pociągu, z przeciwnymi uczu-
ciami przetaczającymi się przez głowę jak oscylacje kondensatora. Zde-
cydowanie wsparte sprawnością wygrało we właściwym czasie...

Kilkanaście godzin później był już na pokładzie płynącego do Ameryki


statku „Saturnia”. Wpuszczono go na pokład tylko dlatego, że miał fotogra-
ficzną pamięć – potrafił podać numer swojego biletu! Oprócz niewielkiej
sumy pieniędzy w kieszeni miał w walizce kilka swoich poematów, parę
artykułów, list polecający do Edisona oraz rysunki machiny latającej. No i
jeszcze przekonanie, że w wieku dwudziestu ośmiu lat jest jednym z naj-
większych na świecie wynalazców. Problem był w tym, że nikt inny jeszcze
o tym nie wiedział.
ROZDZIAŁ III
PRZEZ WROTA POZŁOCISTE
DO KRAJU WOLNOŚCI
(1884–1885)
Blask wschodzącego słońca uczynił zwykłe, szare drapacze chmur poma-
rańczowymi i złotymi. Wokół pływały oszklone „tramwaje” i dalekobieżne
„pociągi”, dla których za lokomotywę służył holownik. Holowniki nie pły-
nęły jednak wcale na przedzie, lecz w środku barek, przypominając poli-
cjanta, który każdą ręką z osobna popychał przed sobą jednego więźnia.
Żeby więźniowie przypadkiem nie zgnietli i nie uszkodzili tego policjanta,
po jego bokach wisiały kloce owinięte skórą bawolą i stare, wysłużone liny
okrętowe.
Powietrze było wilgotne i czyste. Kiedy przybywający do Nowego Jorku
Nikola Tesla rzucił okiem przez bulaj, odniósł wrażenie, że Manhattan leży
o dwa kroki od Brooklynu. Początkowo myślał, że widzi na horyzoncie ol-
brzymie, szare skały, wyglądające jak te z obrazu Wyspa umarłych Arnolda
Böcklina. Gdy jednak „Saturnia” podpłynęła bliżej, okazało się, że to nie
skały, lecz potężny wysiłek amerykańskich budowniczych stworzył coś, co
w swym pięknie dorównywało pięknu wizji malarza. Mniemane skały roz-
łamywały się na boki o logicznych liniach, podyktowanych ludzką wolą.
Potężna masa kamienia okazała się być złożoną z budowli, których bryły,
piętrząc się jedna na drugiej, tworzyły razem całość o niepojętej lekkości.
Jedne z nich były jak igły, jak olbrzymie kominy skalne strzelające w niebo,
inne – kapryśne w linii – jak zamki średniowieczne podniesione do niesły-
chanych rozmiarów.
Przed przybyszem z odległego lądu rozciągała się hałaśliwa panorama
południowego Manhattanu, zdumiewającej wyspy Zachodu. Wąski garb
skalny, osłonięty od Atlantyku szerokim ramieniem Brooklynu; podmywa-
ne falami oceanu kamienne usypisko, które człowiek w swej nieposkro-
mionej przewrotności wybrał, aby tu zbudować miasto. Promienie wscho-
dzącego słońca załamywały się w oknach drapaczy chmur.
Był rok 1884, rok, w którym społeczeństwo Francji dało Ameryce Sta-
tuę Wolności. Ogromny posąg Wolności Oświetlającej Świat wznoszono
właśnie u wejścia do portu, na małej wysepce Bedloe. Już niedługo cokół
wielkiej, zielonej postaci kobiecej w szlafroku z wyciągniętą ręką ozdobić
miały wyryte na nim słowa żydowskiej poetki Emmy Lazarus wybrane z
jej poematu The New Colossus (Nowy Kolos):

Niechaj przyjdą tu do mnie znużone, ubogie,


Cierpiące rzesze łudzicie, spragnione radości,
Niech opuszczą swe kraje przeludnione, wrogie
I niech bezdomne, nędzne przyjdą w moje włości...
Pochodnią im oświetlę tę wyśnioną drogę
Przez wrota pozłociste do kraju wolności.
(przekład Alfred Liebfeld)

Jakby w odpowiedzi na te słowa miliony Europejczyków i Azjatów


przybywały do tego kraju jak do swojej Ziemi Obiecanej. Mężczyźni, kobie-
ty, nawet dzieci potrzebne były jak paliwo do napędzania burzliwej amery-
kańskiej rewolucji przemysłowej. Do Nowego Jorku przyjeżdżało się po
pracę, ale także po rozpustę, po dobry interes, w celu ukrycia się w ka-
miennej dżungli, w celu kupna, sprzedaży, kradzieży, podrzucenia pomy-
słu, bomby, w celu znalezienia czy zgubienia własnej rodziny....
Niestety tuż po wylądowaniu imigranci napotykali taką samą albo na-
wet jeszcze gorszą biurokrację niż w krajach, z których przybyli. Nikt nie
patyczkował się z biedakami, nikt ich chlebem i solą nie witał. Głównym
zadaniem administracji było wyłowić i odesłać z powrotem wszystkie oso-
by uznane za niepożądane, do których zaliczano między innymi: skazanych
wyrokiem sądu, nędzarzy, lunatyków, Chińczyków (od 1882 roku), cierpią-
cych na choroby zakaźne, praktykujących poligamię, prostytutki i anarchi-
stów.
Pod koniec XIX wieku Nowy Jork był dzikim, kipiącym, hałaśliwym i
niespokojnym dwumilionowym miastem. Dla przybywających tu z całego
świata imigrantów był jednak snem. Snem o drapaczach chmur i nocnych
klubach, gangsterach i milionerach, spadkobiercach gigantycznych fortun
o nieograniczonych możliwościach.

*
Kiedy w ów czerwcowy poranek Nikola Tesla postawił po raz pierwszy
stopę na amerykańskim brzegu, nikt nie wziął ubranego w czarny frak i
szykowny melonik dżentelmena za pastucha z Czarnogóry. Nikt też nie po-
mylił go z uciekinierem z więzienia dla dłużników czy z anarchistą.
Większość przybywających kierowano do hali Urzędu Imigracyjnego
Castle Garden na Manhattanie. Placówka ta, prowadzona w latach 1855–
1890 przez stan Nowy Jork, mogła przyjąć jednorazowo pięć tysięcy osób.
Przewinęło się wtedy przez nią ponad osiem milionów ludzi. Nie ustrzeżo-
no się przy tym od zastraszania i łapówkarstwa. W latach osiemdziesiątych
XIX wieku ośrodek znany był z tego, że nowo przybyli stawali się tam ła-
twym łupem oszustów i skorumpowanych urzędników.
Natychmiast po przyjeździe zapisywano ich do niewolniczej pracy u
wyzyskiwaczy, przy układaniu torów kolejowych, w kopalniach, fabrykach
czy chlewniach. Komu „szczęście” dopisało, ten otrzymywał zajęcie w jed-
nej z tysięcy małych, karłowatych fabryczek, zwanych przez lud „budami
potu”. Zarabiali tam po dziewięć centów na godzinę, a dzień roboczy trwał
dwanaście godzin. Aby wystarczyło na czynsz i skromne wyżywienie, pra-
cować musieli wszyscy, dzieci i podrostki, synowie i córki.
Przybyłych do Nowego Jorku imigrantów lokowano zwykle w obrzydli-
wych, przegniłych i rozlatujących się domach East Side. Dzielnica ta,
opuszczona w tych czasach przez rdzennych nowojorczyków, była brudna
i zatłoczona dziesiątkami tysięcy uchodźców ze wszystkich biedniejszych
krajów Europy, obok Włochów głównie Hiszpanami, Grekami i Polakami.
Nieszczęśnicy ci od pierwszej chwili narażeni byli na tysiące trudności i
przykrości. Szczególnie wielkim utrapieniem, imigrantów były bandy Ir-
landczyków wymuszających od nich nawet resztki ich nędznego jedzenia.
Tesla nawet nie zajrzał do hali Urzędu Imigracyjnego. Zamiast tego
prosto z portu, z listem polecającym go Edisonowi i adresem jego przed-
siębiorstwa w kieszeni, podszedł do najbliższego policjanta.
– Excuse me, sir – zagadnął płynną angielszczyzną, choć z wyraźnym
słowiańskim akcentem. – Jak mogę dojść do Alei Sześćdziesiątej Piątej?
– Dojść? – zdziwił się funkcjonariusz. – Najlepiej wsiąć w tramwaj, to
kawał drogi.
– Mam ochotę się przespacerować – wyjaśnił Tesla, nie chcąc tłuma-
czyć, że po prostu żal mu pieniędzy, których miał doprawdy niewiele.
Policjant obrzucił go uważnym spojrzeniem, po czym końcem wielkiej
pały pokazał kierunek.
– Niech pan jednak lepiej wsiądzie do tramwaju. To będzie jakieś pięt-
naście mil. Piechotą pół dnia drogi.
Lato było gorące, jak zwykle w Nowym Jorku, a może nawet bardziej.
Większość mężczyzn nosiła garnitury i krawaty. Pot spływał im ciężkimi
strużkami po rękach. Jazda w zatłoczonym tramwaju, ramię w ramię ze
spoconymi sąsiadami, nie należała do przyjemności. Była jednak tania i
znacznie szybsza niż wędrówka na piechotę. Tania, ale dla tego, kto posia-
dał skromne choćby zasoby finansowe. Tesla ich nie miał. Cóż jednak było
robić? Wysupłał z kieszeni ostatnie grosze na bilet.
Zanim jednak doszedł do przystanku, napotkał po drodze mały warsz-
tat szewski. Przez okno zauważył, że jakiś zgarbiony, blady człowiek – za-
pewne właściciel – zmaga się z zepsutą maszyną, klnąc przy okazji, na
czym świat stoi. Miał wilgotne policzki i kaprawe oczy pod rzadkimi, za-
czesanymi na pożyczkę jasnymi włosami. Obszerny kombinezon koloru
kawy z mlekiem zniekształcał mu zapadniętą klatkę piersiową i wystający,
zwiotczały brzuch.
– Co się stało? – zapytał uprzejmie Nikola, wchodząc do środka.
– Nie widzi pan? – odparł niezbyt grzecznie zagadnięty. – Szlag trafił
stare gówno! Męczę się nad tym już drugi dzień, nie mogąc pracować. Chy-
ba sam szatan wlazł w tę kupę złomu.
– Sądzę, że przyczyna usterki jest dużo bardziej przyziemna, że się tak
wyrażę – na surowej twarzy Tesli pojawiło się coś na kształt uśmiechu. –
Niech pan pokaże.
– A zna się pan na tym choć trochę? – blady szewc spojrzał na eleganc-
ko ubranego nieznajomego z wyraźną nieufnością.
– Jakbym się nie znał, to bym nie pytał – odrzekł logicznie Nikola, po-
chylając się nad maszyną.
– Tylko żeby pan nie zepsuł – właściciel ciągle nie mógł wyzbyć się po-
dejrzliwości.
– Przecież już zepsute – uśmiechnął się pobłażliwie, zakasując rękawy
fraka.
Kwadrans później, kiedy maszyna chodziła już jak nowa, szewc zacho-
wywał się zupełnie inaczej, rozpływając się w zachwycie nad wiedzą i
umiejętnościami przypadkowego samarytanina.
– Aj, waj – wykrzykiwał co chwilę, machając gwałtownie rękami. – Pan
to jesteś prawdziwy cudotwórca. Mistrz nad mistrze. Cóż to za robota? Cy-
mes! Chyba sam Jahwe zesłał mi pana dzisiejszego ranka.
– To nie było wcale takie trudne – odpowiedział skromnie Tesla. – Wy-
starczyło tylko...
– Nie było takie trudne? – przerwał mu podekscytowany szewc. – Nie
było trudne? – powtórzył. – Wczoraj wezwałem mechanika. Specjalistę. I
ten partacz męczył się nad mechanizmem trzy godziny. A wiesz pan, co na
koniec mi powiedział? Żebym wyrzucił maszynę na śmietnik i kupił sobie
nową!
– No cóż...
– Niech pan szanowny się nie obrazi, jeśli stary Nathaniel Goldblum po-
daruje panu za to dwadzieścia dolarów. Tylko tak wyrazić mogę swoją
wdzięczność.
– Obrazić się? Za dwadzieścia dolarów? – zdumiał się Tesla. – Musiał-
bym być idiotą, żeby obrazić się na kogoś, kto chce mi podarować dwadzie-
ścia dolarów. To, czego mi najbardziej brakuje, to właśnie dolary.
Pożegnawszy szewca i schowawszy pieczołowicie do kieszeni otrzyma-
ny banknot z portretem prezydenta Jacksona, młody Serb ruszył dalej
przed siebie. Uśmiechnął się pod nosem, przypomniawszy sobie zasłysza-
ny na statku dowcip. Pasterz z Czarnogóry, który dopiero co przybył do
Ameryki, szedł ulicą, zobaczył leżący na niej banknot dziesięciodolarowy.
Schylił się, żeby go podnieść i zatrzymał się, mówiąc do siebie: „Mój pierw-
szy dzień w Ameryce! Po co miałbym pracować?”.
Tesla przybywał z kraju o zwolnionym tempie życia. W Nowym Jorku
doznał więc zawrotu głowy wobec potężniejącej energii, której nic nie mo-
gło skanalizować. Odczuwał upajający rytm społeczeństwa, które wydawa-
ło się wciąż przeć do przodu w poszukiwaniu czegoś lepszego, egoistycz-
nego i uniwersalnego zarazem.
Z pierwszym spotkaniem z Nowym Jorkiem jest zwykle jak z utratą
dziewictwa. Tyle się o nim słyszy, lecz i tak nie można tego pojąć, póki się
samemu nie doświadczy. A wtedy okazuje się, iż rzeczywistość nie przysta-
je do wcześniejszych oczekiwań. Nowy Jork z końca XIX stulecia był już
prawdziwie wielką metropolią. Kamienne domy stały tam długimi rzęda-
mi, ulice były wybrukowane, wszędzie jeździły konne omnibusy, bardzo
czyste i błyszczące, konie miały zaplecione grzywy i wysoko unosiły nogi.
Na każdym niemalże rogu świeciła latarnia. Lepsza widoczność okolicy
na obszarach zamieszkanych przez ludzi, zapewniona dzięki oświetleniu
ulicznemu, zmniejszała liczbę nieszczęśliwych wypadków komunikacyj-
nych, jak również zagrożenie kryminalne. Dlatego na świecie już w czasach
historycznych stosowano oświetlenie miejsc publicznych: pochodniami,
lampkami olejowymi, karbidowymi itp. Przyjmuje się, że pierwszy raz za-
stosowano je w Londynie, kiedy burmistrz tego miasta, sir Henry Barton
polecił w 1417 roku „rozwieszać każdego wieczora zimą latarnie ze świa-
tłami pomiędzy Hallowtide i Candlemasse”. Dopiero jednak w XIX wieku
coraz powszechniejsza dostępność z jednej strony nafty i wynalezionej
przez Ignacego Łukasiewicza lampy naftowej, z drugiej gazu miejskiego
pozwoliła na użycie tych paliw do oświetlania skrzyżowań i ulic. Pierwsze
latarnie gazowe zainstalowano według jednych źródeł w Londynie dnia 1
maja 1814 roku, a według innych – już w roku 1809.
Później, wraz z postępem elektryfikacji, uliczne latarnie olejowe, nafto-
we i gazowe zostały niemal wszędzie zastąpione lampami elektrycznymi,
najpierw łukowymi (na Placu Zgody w Paryżu w roku 1843), potem żaro-
wymi. 4 września 1882 roku 400 elektrycznych lamp ulicznych rozbłysło
przy Pearl Street w Nowym Jorku. Do czasu przyjazdu Tesli, w całym mie-
ście było ich już czternaście tysięcy! Lampy elektryczne paliły się również
w wielu oknach. Umieszczone pod mlecznymi kloszami sprawiały, że szy-
by wyglądały z daleka jak sznury pereł.
Gładkie, lustrzane ściany wyrastające znienacka ze wszystkich stron i
wzbijające się w niebo na setki stóp przypominały Tesli obwieszone bomb-
kami choinki, w których odbijała się ta egzotyczna panorama drapaczy
chmur i spelunek, kościołów i burdeli. Nowy Jork odurzał rozmachem swo-
jej wolności, tempem i radością życia. Wszystko się tam mieściło, złe i do-
bre, wielkość i upadek, światłość ducha i mroki ostatecznego zepsucia, nie-
doścignione środowisko nauki i sztuki, wzlotów umysłowości ludzkiej i in-
wencji technicznej, centrum wyrafinowanego sybarytyzmu i najbardziej
wytężonej pracy. Ze swym kurzem, brudem, kłębami dymu z kotłowni cen-
tralnego ogrzewania, który unosił się nad ulicami niby w otchłani piekiel-
nej, miasto przypominało gigantyczny kocioł na chwilę przed wybuchem.
– Tak chyba właśnie Dante wyobrażał sobie piekło – powiedział sam
do siebie Nikola, stanąwszy przed okazałym budynkiem przy Sześćdziesią-
tej Piątej Alei.

*
Thomas Alva Edison, zaczynający siwieć w wieku trzydziestu dwu lat,
zapięty po szyję w jednej z ręcznie szytych i ręcznie stylizowanych przez
panią Edison bluz w kratkę, jawił się jako niezgrabna, kołysząca się, pochy-
lona i szurająca nogami figura. Na pierwszy rzut oka jego szczera twarz
mogła wydawać się pospolita, ale odwiedzający go szybko zmieniali zda-
nie, pozostając pod wrażeniem światła dzikiej inteligencji i bezustannej
energii jaśniejącej w jego oczach.
W tym czasie Edison był zmęczony zajmowaniem się wieloma sprawa-
mi na raz, co wyczerpywało nawet geniusza. Otworzył niedawno firmę
Edison Machine Works na Goerck Street oraz Edison Electric Light Compa-
ny przy Sześćdziesiątej Piątej Alei. Jego elektrownia przy 255-257 Pearl
Street obsługiwała całą Wall Street i okolice East River. Posiadał także
wielkie laboratorium badawcze w Menlo Park, New Jersey, w którym za-
trudniał wielu ludzi i w którym zdarzały się zdumiewające rzeczy.
Czasem widywano tam wynalazcę, gdy osobiście tańcował wokół „ma-
łego żelaznego potworka zwanego lokomotywą”, do którego doprowadzał
prąd stały spoza laboratorium, a który kiedyś zleciał z szyn przy prędkości
czterdziestu mil na godzinę, czym zachwycił swego twórcę. Do tego także
laboratorium przybyła kiedyś Sarah Bernhardt, by unieśmiertelnić swój
głos na fonografie Edisona. Wyraziła przy tym grzeczną uwagę, że wyna-
lazca podobny jest do Napoleona I.
Elektrownia na Pearl Street zasilała oświetlenie kilkuset rezydencji bo-
gatych nowojorczyków, ale Edison dostarczał także prąd stały do osob-
nych stacji w młynach, fabrykach i teatrach na całym mieście. Drewniane
słupy podtrzymujące dyndające przewody wyrastały jeden po drugim. Cie-
kawskie dzieci, wspinające się po nich napotykały niemiły szok w kontak-
cie z przewodami. Mieszkańcy dzielnicy Brooklyn do tego stopnia opano-
wali sztukę unikania porażenia prądem od torów tramwajowych, że nawet
lokalna drużyna baseballowa zyskała nazwę Brooklyn Dodgers, od słowa
dodge – uchylać się, unikać. Pomimo tych drobnych niedogodności więk-
szość (zamożnych) mieszkańców Nowego Jorku witała z entuzjazmem
wprowadzenie elektryczności do swych domów. Edison otrzymywał też
ciągle zamówienia na instalacje oświetleniowe na statkach, które powodo-
wały szczególny ból głowy, ponieważ pożary na morzu stanowiły stałe za-
grożenie.
Dodatkowo do tego wszystkiego wciąż musiał dbać o swą słynną repu-
tację autora jędrnych powiedzonek: „Nie ma takiego fortelu, do którego nie
odwołałby się człowiek, aby uniknąć pracy zwanej myśleniem”. „Podobnie
jak dla rzeźbiarza niezbędny jest kawał marmuru, tak dla duszy niezbędna
jest wiedza”. „Gdybyśmy robili wszystkie rzeczy, które jesteśmy w stanie
zrobić, wprawilibyśmy się w ogromne zdumienie”. Jedna z jego najsłyn-
niejszych maksym brzmiała: „W przemyśle i biznesie wszyscy kradną. Sam
dużo nakradłem, ale ja wiem, jak to robić. Inni nie umieją kraść...”. Ci „inni”
to była firma „Western Union”, dla której kiedyś pracował, sprzedając jed-
nocześnie wynalazki jej konkurencji. Znane było również jego pogardliwe
powiedzenie:
„Nie potrzebuję być matematykiem, bo zawsze mogę ich wynająć”. Na-
ukowcy wykształceni w sposób formalny mogliby się czuć czymś takim
urażeni, ale nie da się zaprzeczyć, że na tym szczególnym etapie technolo-
gicznego rozwoju Ameryki najprawdopodobniej większy udział mieli w
nim inżynierowie i wynalazcy niż współcześni im naukowcy akademiccy.
Puentą do tego może być to, co Edison zwykł był dodawać w przypływie
dobrego humoru: „Zawsze twierdziłem, że o znaczeniu wynalazku świad-
czy ilość dolarów, jaką przynosi jego stosowanie. Dla mnie nic innego nie
ma znaczenia”.
Amerykański pisarz i dziennikarz Julian Hawthorne zauważył kiedyś,
że „gdyby pan Edison zaprzestał robienia wynalazków, a zabrał się za fan-
tastykę, to mógłby stać się największym pisarzem...”. W przedmowie do
napisanej przez Charlesa Bazermana biografii The Languages of Edison’s
Light, omawiającej powstanie legendy Edisona, czytamy:

Thomas Edison to amerykański mit, to wzorcowy życiorys reprezentu-


jący „prawdy wiary” [amerykańskiej] kultury: sukces człowieka, który
stwarza siebie sam (self-made man), kreatywność techniczną Ameryki,
nagrodę będącą owocem ciężkiej pracy połączonej z wyobraźnią, przed-
siębiorczość opartą na kompetencji technologicznej. Przez ponad 100
lat był i wciąż jest on uważany za kwintesencję jednostki tworzącej ka-
pitalistyczne społeczeństwo.

Thomas Alva Edison przyszedł na świat 11 lutego 1847 roku, był więc
prawie dziesięć lat starszy od Tesli. Urodził się w średnio zamożnej rodzi-
nie o korzeniach holenderskich w małym miasteczku Milan w stanie Ohio,
niedaleko jeziora Erie. Jego ojciec, Samuel Ogden Edison, miał przedsię-
biorstwo zajmujące się handlem drewnem budowlanym. Matka, Nancy
Matthews Elliott, urodziła przed nim sześcioro dzieci, z których troje
zmarło, istniała więc obawa, że Thomas też może nie przeżyć. W 1854
roku rodzina Edisonów przeprowadziła się do miasteczka Port Huron, w
stanie Michigan. Na nowym miejscu, wkrótce po przyjeździe, Thomas zara-
ził się szkarlatyną i o mało co nie zszedł z tego świata.
Do szkoły zaczął uczęszczać w wieku lat ośmiu, ale spędził w niej zale-
dwie trzy miesiące. Ówczesne metody „wbijania” wiedzy do głowy
uczniów wyraźnie nie przypadły mu do gustu. Wielu rzeczy po prostu nie
potrafił zapamiętać i obawiano się, że wyrośnie na głupka. Poza tym miał
niemiły zwyczaj zadawania dociekliwych pytań wywołujących gniew i za-
żenowanie nauczycieli. Gdy jego wychowawca powiedział, że Thomas jest
opóźniony w rozwoju, ten rozgniewany wybiegł z klasy i więcej nie wrócił
już do szkoły, w której na porządku dziennym było utrącanie indywidual-
ności, samodzielnego myślenia i wszelkich zainteresowań wykraczających
poza program, a nagradzanie miernoty, lizusostwa, donosicielstwa oraz
bezmyślnego powtarzania banalnych formułek.
Uczęszczał potem przez krótki czas do innych szkół, ale przeważnie
matka uczyła go sama w domu. Czytywał Szekspira, książki historyczne i
Biblię. W wieku dziewięciu lat przeczytał książkę, w której były opisane
proste eksperymenty chemiczne. Był tak zafascynowany jej treścią, że sam
postanowił przeprowadzić wszystkie eksperymenty w niej opisane. Urzą-
dził w swoim pokoju małe laboratorium i przystąpił do działania.
Któregoś dnia sprawdził na swoim koledze reakcję organizmu człowie-
ka po połknięciu dużej ilości proszku do robienia napoju musującego. My-
ślał, że proszek wytworzy w żołądku kolegi gaz, dzięki któremu uniesie się
on w powietrze, podobnie jak balon. Podczas innego doświadczenia podra-
pały go koty, którym podłączył do ogonów przewody, chcąc wytworzyć ła-
dunek elektryczny poprzez ocieranie się kotów o siebie. Kiedy niechcący
zniszczył meble, matka rozgniewała się i kazała mu przenieść się do piwni-
cy. Tam kontynuował najrozmaitsze eksperymenty, powodując czasami
eksplozje i grzmoty, które wstrząsały domem, wywołując przy okazji wy-
buchy złości u ojca. Nancy uspokajała go jednak, mówiąc, że Tom wie, co
robi.
Kiedy w dalekiej Dalmacji urodził się Nikola Tesla, dziesięcioletni Tho-
mas Edison był już lokalnym ekspertem od telegrafu, uruchamiając samo-
dzielnie urządzenie telegraficzne na stacji kolejowej w swoim miasteczku.
W 1859 roku wybudowano linię kolejową łączącą miasteczko Port Huron z
Detroit. Ponieważ rodzina cierpiała na ustawiczny brak pieniędzy, dwuna-
stoletni Thomas zdecydował się podjąć pierwszą pracę – sprzedawcy gazet
w pociągu. Od dziecka miał smykałkę do interesów, z czasem więc do ofe-
rowanej pasażerom prasy dołączył napoje i słodycze. Wolny czas spędzał
w bezpłatnej bibliotece w Detroit, gdzie wypożyczał książki, które czytał
potem podczas podróży pociągiem, na swoim ulubionym miejscu w wago-
nie bagażowym. Przeprowadzał tam również swoje eksperymenty. Nieste-
ty podczas jednego z nich wywołał pożar i poparzony konduktor wyrzucił
jego przyrządy z pociągu.
Podczas trwania wojny secesyjnej Edison wpadł na pomysł zwiększe-
nia swych zarobków. Namówił mianowicie telegrafistę, by ten przesłał do
wielu miast telegrafem wiadomość o bitwie pod Shiloh (6–7 kwietnia
1862), w której armie Unii, dowodzone przez generała Ulyssesa Granta,
odniosły druzgocące zwycięstwo nad wojskami Konfederatów pod do-
wództwem generała Alberta S. Johnstona. Thomas zakupił 1500 gazet, za-
miast zwykłej ilości stu egzemplarzy, i jadąc pociągiem, wysiadał z nimi na
stacjach wielkich miast, które dostały telegraficzny przekaz o bitwie.
Sprzedał wszystkie gazety i zarobił dużo pieniędzy.
Później Edison często zmieniał miejsce i rodzaj pracy. Mimo głuchoty,
na którą cierpiał od okresu dojrzewania, został telegrafistą w Port Huron,
następnie w Stadford i w Memphis. W wieku szesnastu lat był już jednym z
najbardziej znanych ekspertów od telegrafu w całych Stanach Zjednoczo-
nych dzięki wynalazkowi umożliwiającemu podłączenie sześciu urządzeń
telegraficznych do jednego przewodu przesyłowego.
W 1868 roku otrzymał posadę w wielkim Towarzystwie Telegraficz-
nym Western Union w Bostonie. W sklepie elektrycznym Charlesa Wil-
liamsa przy Court Street podobni do niego zapaleńcy założyli nieoficjalny
„Klub wynalazców”. Wkrótce Edison otworzył tam swoje pierwsze labora-
torium z prawdziwego zdarzenia. Miejscowej giełdzie oraz gazecie „Boston
Daily Telegraph” zaproponował skonstruowanie na bazie telegrafu urzą-
dzenia automatycznie drukującego aktualne kursy akcji. Urządzenie to
okazało się pełnym sukcesem, a Thomas sprzedał swój wynalazek, zara-
biając na tym astronomiczną sumę czterdziestu tysięcy dolarów.
Szybko zainwestował fortunę w nową, wielką pracownię w Newark,
gdzie produkował rejestratory notowań giełdowych i inne urządzenia tele-
graficzne. 25 grudnia 1871 roku ożenił się z piękną, szesnastoletnią Mary
Stilwell, którą spotkał dwa miesiące wcześniej w jednym ze swych skle-
pów i z którą dochował się później trójki dzieci. (Mary Stilwell-Edison
zmarła 9 sierpnia 1884 roku, wkrótce po przybyciu do Nowego Jorku Tesli,
prawdopodobnie z powodu guza mózgu).
Pomimo założenia dopiero co rodziny Edison całe noce i dnie spędzał
w fabryce na obmyślaniu nowych wynalazków. Western Union zatrudniło
go, by pomógł im udoskonalić nowy wynalazek Bella – telefon, którego
głos był słabo słyszalny i mógł być przenoszony tylko na odległość kilku
kilometrów. Edison rozwiązał ten problem, używając do tego prądu elek-
trycznego. Aby podnieść napięcie prądu, użył cewki indukcyjnej z dwoma
uzwojeniami. Stworzył też mikrofon z guziczkiem z kopcia. Urządzenie
działało teraz znacznie sprawniej i głośniej. Zachwycone Western Union
wypłaciło za to Edisonowi i jego firmie sto tysięcy dolarów. Tak powstał
mikrofon telefoniczny, który jeszcze niedawno był w powszechnym uży-
ciu.
Następnym wielkim wynalazkiem Thomasa Alvy Edisona był fonograf,
a po nim żarówka. Stworzył ją w roku 1879, już w Nowym Jorku, z pomocą
nitki, drutu, metalowego klocka, pieca i włókienka bawełnianego. Wcze-
śniej przetestował prawie sześć tysięcy różnych materiałów, które mogły-
by się do niej nadawać jako włókno. Reporter „New York Herald” Marshall
Fox doniósł, że powszechnie uwielbiany w USA Thomas A. Edison stworzył
urządzenie dające światło porównywalne ze słonecznym. Gdy artykuł się
ukazał, redaktor naczelny wezwał do siebie Foxa i zagroził mu, że jeśli
jeszcze raz ośmieszy pismo, podając tak nieprawdopodobne informacje,
wyleci z pracy. Podobny sceptycyzm wykazywała większość społeczeń-
stwa.
Pierwsza żarówka paliła się przez trzynaście godzin, po czym bańka
pękła. Ale na Boże Narodzenie Edison oświetlił swój dom i laboratorium
mnóstwem nowych lamp. Tak przynajmniej uważa się dosyć powszechnie
do dzisiaj. Prawdziwa historia żarówki przedstawia się jednak nieco ina-
czej. W rzeczywistości wymyślił ją Joseph Wilson Swan (1828–1914), an-
gielski fizyk, chemik i wynalazca. Pierwsze doświadczenia z żarzeniem
zwęglonego papieru w szklanej bańce prowadził już w roku 1850. Do-
świadczenia te doprowadziły do opracowania urządzenia, którego funkcjo-
nowanie mógł zademonstrować publicznie i na które uzyskał brytyjski pa-
tent w roku 1860. Przedmiotem patentu było węglowe włókno żarzenia
pracujące w częściowo opróżnionej z powietrza bańce. Żarówka skonstru-
owana w ten sposób miała jednak bardzo niską trwałość ze względu na
brak możliwości osiągnięcia w niej w tamtych czasach dostatecznie wyso-
kiej próżni.
W 1875 roku Swan ulepszył swoje urządzenie między innymi w ten
sposób, że zmniejszył ilość pozostającego w bańce po odpompowaniu tle-
nu, dzięki czemu udało mu się osiągnąć białe światło bez ryzyka natych-
miastowego spalenia się włókna. Niedogodnością była mała oporność pra-
cującego w tej konstrukcji włókna, która zmuszała do wykorzystywania
źródeł prądu o dużej wydajności prądowej oraz grubych miedzianych
przewodów.
Pomimo tych niedostatków angielski fizyk opatentował swoją żarówkę
w 1878 roku, a po publicznym przedstawieniu tego wynalazku w lutym
roku następnego podczas wykładu w Newcastle Chemical Society rozpo-
częło się instalowanie lamp Swana w angielskich domach. W roku 1880
Swan zademonstrował swój wynalazek na wielkiej wystawie w Newcastle,
a w 1881 utworzył firmę The Swan Electric Light Company zajmującą się
komercyjnie produkcją i sprzedażą żarówek jego konstrukcji.
Thomas Alva Edison jedynie skopiował, a następnie ulepszył wynala-
zek Swana i opatentował go rok po nim, w 1879 roku w USA. Zarazem za-
czął prowadzić w Ameryce skuteczną kampanię reklamową swojej wersji
żarówki, przemilczając udział Swana w jej opracowaniu. Wkrótce obaj wy-
nalazcy doszli do porozumienia: Swan zachował prawo do dystrybucji
swoich żarówek w Zjednoczonym Królestwie bez ryzyka konkurencji na
tym terenie ze strony Edisona. Edison natomiast mógł swobodnie sprzeda-
wać swój produkt w Stanach Zjednoczonych. Cztery lata później obaj zało-
żyli wspólne przedsiębiorstwo działające pod nazwą Edison & Swan Uni-
ted Electric Light Company, znane również pod skróconą nazwą
„Ediswan”, sprzedające żarówki z celulozowym włóknem żarzenia opraco-
wanym przez Swana w roku 1881. W powszechnej świadomości Edison
funkcjonuje więc jako wynalazca światła elektrycznego, który zaczął od
wynalezienia żarówki, ale jego „najważniejszy dzień życia” miał dopiero
nadejść...
Nadszedł 4 września 1882 roku. Tego dnia Thomas Alva uruchomił
pierwszy w historii świata system elektroenergetyczny, na który składała
się zlokalizowana przy Pearl Street w Nowym Jorku centralna elektrownia,
szereg budynków – odbiorców energii (w tym biura słynnego bankiera J.P.
Morgana) oraz łączący je system przesyłowy w postaci kabli zakopanych
pod powierzchnią ziemi. Wydarzenie z 4 września 1882 można uznać za
prawdziwy początek ery elektryczności. Co prawda już w poprzedzających
miesiącach nauczono się korzystać z wynalazków Edisona, ale ich prak-
tyczne wykorzystanie było kłopotliwe.
Znamienny był przypadek najbogatszego podówczas amerykańskiego
przedsiębiorcy, Wiliama H. Vanderbilta, który wiosną 1882 udostępnił
swoją składającą się z pięćdziesięciu ośmiu pomieszczeń posiadłość lu-
dziom Edisona, którzy sprawnie okablowali okazałą rezydencję, zaś zasila-
jący całość generator umieścili w piwnicy. Niestety żona przemysłowca nie
chciała nawet słyszeć o mieszkaniu w domu, w podziemiach którego mie-
ściła się elektrownia. Vanderbilt zrezygnował z prestiżu bycia pierwszym
nowojorczykiem, którego dom miało rozświetlać światło elektryczne.
Edison uznał zaś, że rozwój oświetlenia elektrycznego musi odbywać się
poprzez budowę centralnych elektrowni oraz łączenie ich z odbiorcami za
pomocą systemu przesyłowego.

*
Ów czerwcowy dzień 1882 roku, kiedy do Nowego Jorku przybył
Nikola Tesla, zaczął się dla amerykańskiego wynalazcy nieszczególnie. Z
samego ranka w domu Vanderbiltów przy Piątej Alei w wyniku zetknięcia
się dwu przewodów ze ścienną draperią, która zawierała drobne metalo-
we nitki, wybuchł pożar. Płomienie zostały stłumione, ale rozhisteryzowa-
na tym wypadkiem pani Vanderbilt uznała, że przyczyną był umieszczony
w piwnicy kocioł i maszyna parowa. Teraz ta nierozsądna kobieta zażąda-
ła, by Edison usunął całą tę instalację.
Ten wysłał więc ekipę do przeprowadzenia naprawy, pociągnął łyk
zimnej kawy z kubka i próbował zastanowić się, co robić dalej. W tym mo-
mencie zadzwonił telefon. Wynalazca przytknął słuchawkę do zdrowego
ucha. Szef firmy transportowej, która posiadała statek „SS Oregon”, z sar-
kazmem domagał się odpowiedzi, czy pan Edison ma jakieś plany związa-
ne z naprawą prądnicy zasilającej okrętowe oświetlenie. Liniowiec unieru-
chomiony był z tego powodu przez kilka ostatnich dni, a jego właściciel po-
nosił coraz większe straty.
Co miał mu odpowiedzieć? W tej chwili nie miał nawet jednego wolne-
go inżyniera, którego mógłby tam wysłać. Z zazdrością wspomniał Morga-
na. Pan John Pierpont Morgan zatrudniał na pełny etat inżyniera tylko po
to, by ten obsługiwał jego prywatny kocioł i maszynę parową, które
umieszczone były w wykopie pod ogrodem posesji Murray Hill. Maszyna
była tak hałaśliwa, że sąsiedzi chcieli podać go do sądu. Ale Morgan się tym
nie przejmował – gdy sprawy przybierały zły obrót, po prostu pakował do
torby pudełko ulubionych czarnych cygar i udawał się na przyjemny długi
rejs na swym jachcie „Corsair”. J. P. Morgan był głównym finansistą firmy
Edison Electric Company, której kable z prądem stałym ozdabiały girlan-
dami ulice Nowego Jorku, strasząc konie i często się psując. Tym, czym dla
stali był Andrew Carnegie, dla fotografii George Eastman, a dla przemysłu
rafineryjnego John D. Rockefeller – dla świata finansów był John Pierpont
Morgan, właściciel gigantycznego, czerwonego i błyszczącego nosa, a poza
tym współzałożyciel głównego nowojorskiego banku Drexel, Morgan and
Co. (przekształconego w 1895 roku w J.P. Morgan and Co.). Pewny siebie i
niezwykle utalentowany finansista symbolizował rosnącą kontrolę bankie-
rów nad zarządami korporacji.
Morgan, przekroczywszy czterdziestkę i będąc u szczytu władzy, był
agresywny, arogancki i... strachliwy; samotnik, którego nie obchodzili
wspólnicy, podwładni czy opinia publiczna. Miał sześć stóp wzrostu, ważył
dwieście funtów, a z powodu fatalnej choroby skóry jego nos błyszczał jak
świecące, nowoczesne żarówki Edisona. Wierny zwolennik Kościoła epi-
skopalnego często popołudniami opuszczał swe biuro na Wall Street, by
spędzić przyjemną godzinę, trzęsąc posadami kościoła św. Jerzego wyśpie-
wywaniem przy akompaniamencie ulubionego organisty znajomych pie-
śni.
Edison, będąc całkowicie w garści Morgana, często doświadczał fru-
strujących problemów finansowych. Gdy wynalazca chciał iść ostro do
przodu, bankier upierał się przy polityce powolnego postępu. Odmawiał
Edisonowi nawet najskromniejszych pożyczek na rozwój, gdy w tym sa-
mym czasie ładował ogromny kapitał w gigantyczne przedsięwzięcia zwią-
zane z budową linii kolejowych.
Geniusz i spekulant, filantrop i złodziej, przemysłowiec i gangster. To-
warzyszyli sobie od początku narodzin kapitalizmu w Stanach Zjednoczo-
nych. Towarzyszą sobie zresztą w każdej epoce i pod każdą szerokością
geograficzną. Tak się bowiem składa, że drapieżność, bezwzględność i pra-
gnienie posiadania wyzwalają mechanizm pierwotnej akumulacji kapitału
– proces uniwersalny mający postać ekonomicznej konieczności, wręcz
warunku rozwoju cywilizowanych państw.
Głoszoną przez tych baronów rozboju ewangelię galopującej rewolucji
przemysłowej, szyderca Mark Twain formułował następująco: Zdobywaj
forsę. Rób to szybko. Jak najwięcej. Zdobywaj ją nieuczciwie, jeśli potrafisz
– uczciwie, jeśli musisz. Większe jest wrogiem dużego – mówił popularny
w Stanach bon mot. To w Ameryce również zrodziło się słynne powiedze-
nie, że „drugi milion dolarów można zarobić uczciwie”. Problem polegał na
tym, że najpierw trzeba było zarobić ten pierwszy milion. I Amerykanie za-
rabiali, wykazując przy tym ogromną pomysłowość na długo przedtem, za-
nim odkryto teksańską ropę i zbudowano Hollywood.
Proces „morganizacji” stał się z czasem normą. Czego tylko się dotknął
sprytny przemysłowiec, wkrótce kontrolował posiadaniem pięćdziesięciu
jeden procent akcji i zawsze upierał się, by być w zarządzie, chociaż anoni-
mowo. „Morganizacja” oznaczała ciągłe nabywanie spółek działających w
podobnej branży, sprzedaż aktywów o malejącej wartości i centralizację
władzy poprzez eliminowanie „destrukcyjnej konkurencji”.
Aczkolwiek elektryczność wciąż była słabo znana ogółowi finansistów i
przemysłowców, kilku z nich, takich jak Morgan właśnie, dostrzegało, że
jest ona najbardziej obiecującym wynalazkiem, jaki pojawił się od czasu,
gdy Archimedes wynalazł śrubę. Energii potrzebował każdy. I wkrótce
każdy miał się przekonać, że potrzebuje też żarowego światła Edisona.
Elektrotechnika była dziedziną dla ludzi obdarzonych naukowymi lub
wynalazczymi skłonnościami, oferując nie tylko godziwe finansowe wyna-
grodzenie, ale także powab i smak ryzyka poruszania się po nieodkrytym
jeszcze gruncie.
Cornell University i Columbia College znajdowały się w gronie kilku
uczelni w kraju, które mogły poszczycić się świeżo otwartymi wydziałami
elektrotechniki. Ameryka posiadała tylko niewielką grupkę fachowców do-
mowego chowu, oprócz oczywiście takich gigantów jak Edison, Joseph
Henry czy Elihu Thomson. Przemysłowcy byliby więc chętni znaleźć się
bliżej takich zagranicznych talentów jak między innymi Tesla, Michael Pu-
pin, Charles Proteus Steinmetz, Charles Batchelor czy Fritz Löwenstein.

*
– Wyślę inżyniera po południu – obiecał Edison transportowemu ma-
gnatowi, chociaż nie miał bladego nawet pojęcia, skąd wytrzaśnie tego in-
żyniera.
Ledwie zdenerwowany odłożył słuchawkę, do warsztatu wpadł zdy-
szany chłopak z wiadomością o kłopotach na ulicach Ann i Nassau. Skrzyn-
ka przyłączowa instalowana przez jednego z niedoświadczonych elektry-
ków wynalazcy uległa przebiciu. Chłopak z ożywieniem opisywał, jak jakiś
szmaciarz i jego koń zostali wskutek porażenia prądem katapultowani w
powietrze i potem szybko znikli w głębi ulicy w niewiarygodnym tempie.
– Zbierz kilku chłopaków, jeśli ci się uda jakichś znaleźć – Edison wy-
krzyknął do kierownika warsztatu. – Odetnij prąd i napraw przebicie!
Podniósł wzrok i dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę z obecności
wysokiej, ciemnej postaci nieśmiało stojącej w kącie biura.
– O co chodzi? – rzucił szorstko w jej kierunku.
– Nazywam się Tesla – wybąkał z wahaniem Nikola.
– Co takiego?
– Nazywam się Tesla – powtórzył nieco głośniej, przypominając sobie o
problemach Edisona ze słuchem. – Mam list od pana Batchelora, sir.
– A, Batchelor – westchnął ciężko mister Edison. – Coś nie w porządku
w Paryżu?
– Nic mi o czymś takim nie wiadomo, sir.
– Nonsens! – Amerykanin uderzył pięścią w biurko. – W Paryżu zawsze
coś nawala! Mówił pan o jakimś liście od Batchelora – przypomniał sobie. –
Dawaj pan ten list.
Tesla wyciągnął z kieszeni zmiętą nieco kopertę. Edison wyjął z niej za-
pisaną kartkę i oddał się lekturze, wydając przy tym pełne gniewu prych-
nięcia. Zakończywszy czytanie, popatrzył przenikliwie na swego gościa.
– Znam dwóch wielkich ludzi i pan jest jednym z nich... – zastanowił się
chwilę nad tym, co napisał Batchelor. – ...Drugim zaś ten młody człowiek,
który stoi przed panem... Hmmm... – mruknął. – To rzeczywiście jest jakaś
rekomendacja. Co pan potrafi?
Tę sytuację Tesla przećwiczył już wiele razy, kiedy był jeszcze na stat-
ku. Reputacja Edisona robiła na nim wielkie wrażenie. Oto człowiek, który
bez żadnego wykształcenia wynalazł wiele przydatnych rzeczy. On sam
spędził wiele lat, przekopując się przez stosy książek i na co to wszystko?
Co mu z tego przyszło? Jaki był pożytek z jego wykształcenia?
Szybko zaczął opisywać pracę jaką wykonywał dla firmy Continental
Edison we Francji i w Niemczech. I zaraz potem, zanim jego rozmówca
zdążył zareagować, gładko przeszedł do opisu swego wspaniałego silnika
indukcyjnego na prąd zmienny, opartego na własnym wynalazku rotacyj-
nego pola magnetycznego.
– To urządzenie przyszłości – paplał gorączkowo. – Sprytny producent
zarobi na nim fortunę.
– Zaraz, zaraz! – przerwał mu zirytowany Edison. – Proszę mi oszczę-
dzić tych bzdur. To niebezpieczne. W Ameryce jesteśmy przystosowani do
prądu stałego... Ale może znajdę dla pana jakąś pracę – dodał po chwili na-
mysłu. – Czy podoła pan naprawie oświetlenia na statku?
Jeszcze tego samego dnia, wyposażony w odpowiednie przyrządy Tesla
wszedł na pokład „SS Oregon” i przystąpił do wykonywania koniecznych
napraw. Prądnice były w bardzo złym stanie, miały w kilku miejscach
zwarcia i uszkodzenia. Razem z załogą pracował przez całą noc. Wczesnym
rankiem następnego dnia praca została zakończona.
Wracając do warsztatu swego pracodawcy Piątą Aleją, napotkał po
drodze Edisona, idącego w towarzystwie kilku najbliższych współpracow-
ników.
– Oto nasz „paryżanin” po nocnych eskapadach – przedstawił Teslę
swojemu towarzystwu.
Gdy Nikola odrzekł, że właśnie zakończył naprawę dwóch maszyn, Edi-
son spojrzał na niego w milczeniu i bez słowa ruszył dalej. Ale Serb swym
niezwykle czułym uchem wyłowił jego wypowiedzianą półgłosem uwagę:
– Ten facet musi być niesamowicie dobry.

*
Edison szybko dostrzegł talent Tesli, dając mu niemal pełną swobodę
w pracy nad konstrukcjami i problemami związanymi z ich działaniem.
Nikola pracował od godziny 10.30 jednego ranka do 5.00 następnego, co
spowodowało niechętną uwagę jego nowego pracodawcy:
– Miałem wielu ludzi, którzy ciężko pracowali, ale ty przebijasz wszyst-
kich.
Obaj mężczyźni potrafili zresztą pracować bez snu przez dwa, a nawet
trzy dni, podczas gdy zwykli śmiertelnicy padali ze zmęczenia. Pracownicy
Edisona twierdzili jednak, że ich szef ukradkiem ucinał sobie krótkie
drzemki na kanapie.
Tesla nie potrzebował wiele czasu, by zorientować się, że prymitywne
dynama Edisona mogłyby działać dużo bardziej efektywnie, nawet jeśli
ograniczone były do wytwarzania prądu stałego.
– Tę konstrukcję można przerobić – zaproponował któregoś dnia. – To
nie tylko usprawniłoby ich obsługę, ale pozwoliłoby również zaoszczędzić
sporo pieniędzy.
Chytry biznesman, jakim niewątpliwie był Amerykanin – niezależnie
od wielkości umysłu – ożywił się bardzo, słysząc to ostatnie stwierdzenie.
– OK – zgodził się. – Pięćdziesiąt tysięcy dolarów będzie z tego dla cie-
bie, jeśli tylko to potrafisz.
Przez kilka najbliższych miesięcy Tesla pracował jak oszalały, rzadko
się odżywiając i jeszcze rzadziej śpiąc. Dodatkowo oprócz całkowitego
przerobienia konstrukcji dwudziestu czterech prądnic i dokonania w nich
znacznych udoskonaleń, zainstalował w nich automatyczne regulacje, po-
sługując się oryginalnymi pomysłami, na które uzyskał patenty.
Różnice osobowości tych dwu mężczyzn zaciążyły na ich wzajemnych
stosunkach od samego początku. Edison nie lubił Tesli przede wszystkim
za to, że młody Serb był w jego ocenie kulturalnym wprawdzie, ale jedynie
teoretykiem. „Geniusz to jeden procent natchnienia i dziewięćdziesiąt dzie-
więć procent potu” – brzmiała jego słynna dewiza, dlatego też sam pod-
chodził do każdego problemu z drobiazgowo opracowaną procedurą elimi-
nacji. O tych „empirycznych sieciach” – jak je nazywał – Tesla wspominał
później z rozbawieniem:

Gdyby Edison musiał znaleźć igłę w stogu siana, nie traciłby ani chwili
na to, aby określić najbardziej prawdopodobne miejsce, w którym mo-
głaby się ona znajdować. Za to natychmiast z mrówczą dokładnością za-
brałby się do przeglądania jednej słomki po drugiej, dopóki nie natrafił-
by na przedmiot swych poszukiwań. Jego metody są wyjątkowo nieefek-
tywne; może on stracić wiele energii i czasu i nie osiągnąć nic, jeżeli nie
pomoże mu w tym szczęśliwy przypadek. A przecież niewielkie tylko
wiadomości teoretyczne zaoszczędziłyby mu przynajmniej trzydziestu
procent pracy. Niestety Edison polega tylko na swej pracowitości, na in-
stynkcie wynalazcy i zdrowym rozsądku.

„Nawet największy kosmiczny geniusz ma swoją orbitę” – powiedział


kiedyś mądrze szeroko znany redaktor i inżynier Thomas Commerford
Martin. „A tych dwóch panów reprezentuje skrajnie różne rodzaje wyszko-
lenia, różne metody działania, różne sposoby dysponowania swymi wysił-
kami. Pan Tesla musi powściągnąć swe potrzeby... przez wzgląd na swoją
pracę”.
Nawet w tak podstawowej sprawie jak higiena osobista różnili się dia-
metralnie: Tesla, obawiający się zarazków i skrupulatny do przesady, za-
uważył kiedyś, że Edison

nie ma żadnego hobby, nie interesuje się żadnym sportem, nic go nie
bawi; żyje, ignorując całkowicie podstawowe zasady higieny [...]. Gdyby
nie ożenił się później z kobietą o wyjątkowej inteligencji, która z dbało-
ści o jego dobro uczyniła życiowy cel swych działań, zmarłby wiele lat
wcześniej z powodu zupełnego zapuszczenia...

Te nie dające się usunąć różnice wyszły z czasem daleko poza strefę
spraw czysto osobistych. Edison postrzegał utalentowanego obcokrajowca
jako zagrożenie dla swego systemu prądu stałego, uważając, że ów system
ma żywotne znaczenie dla przemysłu i sprzedaży jego żarówek. Sam zresz-
tą przed laty doświadczył gwałtownego oporu ze strony monopoli gazo-
wych. Pobił spółki gazownicze, wykorzystując swój dar działań propagan-
dowych – wydawał regularnie biuletyn, w którym malowniczo przedsta-
wiał skutki wybuchu magistrali gazowej, jego sprzedawcy wysyłani byli na
cały kraj i przy każdej okazji rozpowiadali o „przemysłowym ucisku”, w
wyniku którego pracownicy rzekomo nabawiali się „kalectwa” od ogrze-
wania gazowego lub tracili wzrok od gazowego oświetlenia. Teraz idee
Serba wyglądały na próby zastosowania jeszcze nowszej technologii niż
jego własna.
Apoteoza Edisona sięgnęła szczytu w roku 1883, gdy na scenie słynne-
go nowojorskiego music-hallu Niblo’s Garden wystawiono „wspaniały dra-
mat mimiczny” o zwycięstwie genialnego wynalazcy nad ciemnością. W
spektaklu tym na tle oświetlonego elektrycznie modelu nowego mostu
Brooklyńskiego baletnice tańczyły z różdżkami zakończonymi żarówkami
Edisona. Dziennikarska relacja z próby kostiumowej przedstawiała
wszechstronnego naukowca uwijającego się na scenie i zakładającego in-
stalacje elektryczne na kostiumy tancerek (Edison już przedtem zelektryfi-
kował całą okolicę teatru). „Krzątał się między dziewczętami i poprawiał
im gorsety”, a po sprawdzeniu połączeń instalował w okolicach biustu każ-
dej baletnicy niewielką baterię, dzięki której światło spowijało dziewczęta
od stóp do głów. W programie z dumą ogłaszano „nowe efekty świetlne –
dzieło Edison Electric Light Company – pod osobistym nadzorem samego
wynalazcy”.
Tesla tymczasem, mając rzadką chwilę wolnego czasu, pochłaniał na
potęgę dzieła traktujące o historii, literaturze i kulturze Ameryki. Z upodo-
baniem zawierał również nowe znajomości i zdobywał nowe doświadcze-
nia. Po angielsku mówił całkiem dobrze i nawet zaczynał rozumieć amery-
kańskie poczucie humoru. Albo raczej tak mu się jedynie wydawało.
Jak niedługo już miało się okazać, Edison potrafił go jeszcze paru rze-
czy w tej mierze nauczyć.

*
Tesla uwielbiał przechadzać się ulicami Nowego Jorku, gdzie nowe tro-
lejbusy z napędem elektrycznym tworzyły częste zatory i niemałe zamie-
szanie na i tak już mocno zakorkowanych arteriach. Centralne prądnice
padały na potęgę. W czasie jazdy trolejbusy siały popłoch nie tylko wśród
przechodniów, ale też budziły w strach u pasażerów. Pewien dziennikarz
ostrzegał w swej gazecie, że każdy, kto nimi jeździ, może zostać porażony i
nie spotka się ze współczuciem.
Jak zaobserwował Nikola, cechą dominującą metropolii był pośpiech. Z
rana ludzie spieszyli się do pracy, w ciągu dnia spieszyli się po zakupy, na
słynne nowojorskie sales, czyli wyprzedaże. Pod wieczór w pośpiechu
wracali do swych odległych domów lub w jeszcze większym pośpiechu je-
chali do śródmieścia, by zdążyć na musical do teatru na Broadwayu, do
kina lub na dancing. Spieszyli się nawet podczas weekendów, by jak naj-
prędzej wydostać się za miasto.
Jeśli opuściło się Manhattan, jadąc w którymkolwiek kierunku, udając
się do którejkolwiek z pozostałych czterech dzielnic Nowego Jorku, można
było w ciągu piętnastu minut znaleźć się w nadmorskim kurorcie, w wio-
sce rybackiej, w willowym raju, wśród kamiennych podwórek tysiąca nisz-
czejących bloków wybudowanych przez miasto dla bezdomnych, w parku
pałaców, wśród tysiąca identycznych, grzecznych i ubogich drewnianych
domków, w handlowym śródmieściu prowincjonalnego miasteczka Azji, w
wielkomiejskim zgiełku Arabii, w wielkim porcie morskim, w Neapolu, w
Chinach, w gigantycznych stoczniach, w bezkresnej gmatwaninie ulic obu-
dowanych fabrycznymi halami, wśród setek składów towarowych, w slum-
sach przepełnionych bardziej niż południowoamerykańskie favelle. Ciągle
jednak był to ten sam, jeden jedyny, choć tak różny Nowy Jork.
Powstawał szybko i w zgiełku. Niby byłe jak, a jednocześnie z ogromną
premedytacją wznoszono te wszystkie drapacze chmur – każda piędź zie-
mi miała przynieść lub korzystnie ulokować górę gotówki – tak że podpie-
rały się wzajemnie, zachodziły za siebie, zaglądały oknami w okna, kłóciły
pozornie nieprzystającymi do siebie fasadami. Wieżowce przypominały
bazarowy tłum, gdzie wszyscy wszystkim włażą na odciski, wszyscy
wszystkich próbują przekrzyczeć, a mimo to dzień mija na zgodnym przy-
zwoleniu na współobecność.
Piąta Aleja niczym rybi grzbiet dzieliła Manhattan na dwie części,
wschodnią i zachodnią, a do numeru ulicy – bo większość ulic nowojor-
skich nie nosiła nazw, ale numery – dodawało się zawsze jako wskazówkę
strony świata: East lub West. Mieszkać na East Side należało w Nowym Jor-
ku do dobrego tonu, chociaż bynajmniej nie cała wschodnia strona była
„dobra”. Od Czternastej do Trzydziestej Czwartej ulicy na wschodzie, tak
jak i na zachodzie, żyła emigrancka biedota z dużymi skupiskami Portory-
kańczyków, nędzarzy współczesnej Ameryki. W górze zaś, od Dziewięć-
dziesiątej Szóstej po Harlem, zaczynały się skupiska włoskie. Ulice były tu
zapchane żebrakami, rzeczywistość lepka od brudu i cuchnących rynszto-
ków. Swoistą atrakcję stanowili Murzyni, gnieżdżący się tu w ilościach nie-
spotykanych w Europie, co przykuwało uwagę zarówno dzieci, jak i doro-
słych.
Po stronie wschodniej adresy były lepsze, domy najszykowniejsze w
całym mieście, a życie bardziej dyskretne (poza wzmiankami w kronice to-
warzyskiej) i zabezpieczone od przypadkowego sąsiedztwa. We wschod-
niej części mieszkali ludzie, którym przemysł, sztuka, giełda czy spadek ro-
dzinny przyniosły wielkie fortuny. Zazwyczaj nie był to ich jedyny adres.
Mieli jeszcze apartament w Waszyngtonie albo letni dom nad oceanem, a
już na pewno starą posiadłość rodzinną w stanie Connecticut lub innej czę-
ści Nowej Anglii.
Przekonstruowanie prądnic Edisona zabrało Tesli większą część roku.
Gdy w końcu praca została zakończona, poszedł do swego szefa, by zdać
mu raport z zakończenia prac i zapytać przy okazji, kiedy otrzyma przyrze-
czone pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Edison zsunął swe czarne buty z biur-
ka i opadł na nie z szeroko otwartymi ustami.
– Tesla! – wykrzyknął, zanosząc się od śmiechu. – Ty ciągle jeszcze je-
steś Europejczykiem. Daleko ci do miana prawdziwego Amerykanina. Zu-
pełnie nie rozumiesz amerykańskiego humoru.
– Jak mam to rozumieć?
– Przecież to był tylko żart.
– Żart?
– Oczywiście. Ty wiesz, ile to jest pięćdziesiąt tysięcy dolarów?
– Pięćdziesiąt tysięcy dolarów to... dokładnie pięćdziesiąt tysięcy dola-
rów. Taką właśnie sumę miałem otrzymać, jeżeli...
– Mogę ci zaproponować dziesięć dolarów podwyżki. Tym sposobem
twoja pensja podskoczy do królewskiej wartości osiemnastu dolarów tygo-
dniowo.
– Miałem dostać pięćdziesiąt tysięcy...
– Wybij to sobie z głowy, chłopie.
– W takim razie żegnam pana, panie Edison – Tesla wziął swój kapelusz
i wyszedł na ulicę, cicho zamykając za sobą drzwi. Zrobił to bardzo delikat-
nie, zupełnie tak, jak stara panna głaszcze kota.
Edisonowi nie przyszło nawet w tym momencie do głowy, że ten dwu-
dziestoośmioletni młodzieniec w muszce i we fraku już wkrótce stanie się
jego największym rywalem. Ich wzajemna niechęć będzie z biegiem lat ro-
snąć i pogłębiać się, aż nabierze w końcu głębi Wielkiego Kanionu Kolora-
do.
ROZDZIAŁ IV
WOJNA PRĄDÓW
(1885–1891)
W opinii Edisona Tesla był „poetą nauki”, zaś jego pomysły „wspaniałe,
lecz zupełnie niepraktyczne”. Lojalnie ostrzegł młodego inżyniera, że
opuszczając go, robi błąd i tak też się w pewnym momencie okazało. Kraj
targany był kryzysami gospodarczymi, a o pracę było trudniej niż o wodę
na pustyni Mojave. Finansowa panika w roku 1884 spowodowała taki brak
zabezpieczenia, że tysiące drobnych inwestorów straciło wszystkie pienią-
dze. Biznesmeni zwracali się o ocalenie nie do rządu, lecz do Johna Pier-
ponta Morgana. Z perspektywy finansisty wyglądało to tak, że wszystkie
jego staranne plany centralizowania kontroli nad machiną gospodarczą
mogłyby lec w gruzach z powodu problemów z pracownikami i wojnami o
stawki przy jego dość szeroko rozbudowanych liniach kolejowych. Dla
wszystkich było jasne, że tak rozbudowana sieć linii kolejowych stworzona
została dla celów spekulacyjnych i że wiele z nich stało u progu bankruc-
twa. Pojawiła się więc konieczność fuzji. Ale Morgan nie należał do ludzi,
którzy ulegają presji czy działają pochopnie. Niech męczą się konkurenci.
On ruszył zwiedzać europejskie kurorty i kolekcjonować dzieła sztuki. Jego
pozory kultury wymagały częstych wypraw do Europy w ramach poszuki-
wań dzieł sztuki do swej kolekcji, w czym okazywał się dużo bardziej wni-
kliwy niż inni parweniusze gromadzący skarby sztuki ze Starego Świata.
Tak jak Edison, znany był z różnych zwięzłych powiedzeń. Jedno z nich,
które Tesla miał powód pamiętać, brzmiało: „Człowiek ma zawsze dwa po-
wody, by coś robić – dobry i prawdziwy.”
Mężczyźni płaszczyli się przed nim, kobiety ofiarowywały mu się bez-
wstydnie. Nikt tak jak on nie znał samotności panującej na jałowych wyży-
nach sukcesu. Kierując się po prostu inteligencją i instynktem, odgrywał
od wielu lat absolutnie nadrzędną rolę w kluczowych sprawach dotyczą-
cych losu całych narodów i doszedł do wniosku, że to niezbyt pochlebnie
świadczy o ludzkości.
Jedna sprawa przypominała Morganowi, że też jest człowiekiem. Cho-
roba skórna, która dotknęła szczególnie jego nos, powodując, że rósł, był
purpurowy i upodobnił się w końcu do olbrzymiej truskawki. Choroba ta
zaczęła nękać Morgana, kiedy był jeszcze młodym człowiekiem. Im był
starszy, im bogatszy, tym bardziej rósł mu nos. Nauczył się piorunować
wzrokiem ludzi, którzy przyglądali mu się zbyt nachalnie, ale co rano –
przez całe życie – przyglądał się w lustrze łazienki swojemu nosowi. Nie-
nawidził go, ale jednocześnie w swoisty sposób cenił. Zdawało mu się, że
ilekroć zawiera szczególnie pomyślną umowę, ilekroć przejmuje nową ga-
łąź przemysłu czy przeprowadza szczęśliwą transakcję giełdową, na nosie
wyrasta świeży, czerwony pączek. W końcu uznał swój monstrualny na-
rząd powonienia za dowód łaski Bożej, za gwarancję nieśmiertelności, któ-
rą cenił sobie nade wszystko.
W połowie lata tego roku, kiedy Tesla przybył do Ameryki, spokojne
podróże Morgana przywiodły go do Anglii, gdzie dotarły do niego coraz
bardziej niepokojące doniesienia o „katastrofalnej sytuacji na liniach kole-
jowych” i o panice finansowej. W końcu zdecydował się wrócić i skierować
działanie swego budzącego grozę umysłu na rzecz Narodu.
Rozwiązanie Morgana polegało na zwołaniu wszystkich skłóconych
szefów na pokojową konferencję na pokładzie „Korsarza”. Przez cały dzień
on i zniewoleni przez niego baronowie przemysłu pływali w górę i w dół
East River. To nie była wojna jednostek, lecz oligarchiczna walka konku-
rencji interesów wydobywców ropy naftowej, producentów stali i budow-
niczych linii kolejowych. Zanim zapadła noc, Morgan „zreorganizował” ich
w taki prawdziwie władczy sposób, że poprzez pomysłowe fuzje i alianse
zredukował „destrukcyjną konkurencję” do minimum. To była istota ręki
Morgana – ręki, której żelazny uścisk miała wkrótce poczuć nowa obiecu-
jąca dziedzina użyteczności publicznej – elektryfikacja.
*
W tym czasie Tesla, którego inżynierska reputacja stawała się coraz
bardziej znana, sprzedał w ciągu roku wszystkie swoje wynalazki związa-
ne z wytwarzaniem prądu zmiennego. Zbliżył się też do grupy inwestorów
i złożył im ofertę założenia firmy pod jego nazwiskiem. Bardzo szybko się
z nią uwinął. Wreszcie jego wielki wynalazek prądu zmiennego będzie
mógł zostać przedstawiony światu. Ludzkość – jak to widział – zostanie
uwolniona z obciążeń. Niestety jego sponsorzy mieli w głowie bardziej
skromne i praktyczne pomysły. Istniał ogromny rynek na ulepszone świa-
tła łukowe do oświetlania ulic oraz fabryk i on musiał zostać zaspokojony
najpierw.
Tak powstała firma Tesla Electric Light & Manufacturing Company z
siedzibą w Rahway (New Jersey) i z biurem branżowym w Nowym Jorku.
Prezesem został pan B. A. Vailand, stanowisko jego zastępcy i skarbnika
objął Robert Lane. Obaj byli wielce szanowanymi biznesmenami z New Jer-
sey. Jedną z osób najbardziej zaangażowanych w działalność przedsiębior-
stwa był James D. Carmen, który okazał się wiernym, zakulisowym sprzy-
mierzeńcem Tesli przez następnych dwadzieścia czy nawet więcej lat. On i
Joseph H. Hoadley pełnili potem role menedżerów w kilku firmach Tesli.
Pracując w swym pierwszym laboratorium na Grand Street, Serb zbu-
dował nowy typ lampy łukowej. Lampa Tesli była prostsza w budowie,
bezpieczniejsza, bardziej niezawodna i tańsza w eksploatacji niż stosowa-
ne do tej pory. System ten został opatentowany i pierwsze lampy zaczęły
pracować na ulicach Rahway. Rekompensatą Tesli były akcje firmy. Teraz
jednak, ku swemu przykremu zaskoczeniu amerykańskimi zasadami go-
spodarczymi, znalazł się poza firmą z plikiem ładnie wydrukowanych ak-
cji, które ze względu na powtarzające się wciąż kryzysy gospodarcze miały
niewielką wartość wykupu. Odszedł po raz kolejny.
Kryzys przeszedł w stagnację, a on nie mógł znaleźć żadnej inżynier-
skiej pracy. Od wiosny 1886 roku aż do roku następnego przeżył jeden z
najbardziej przygnębiających okresów w swym życiu. Podobnie jak rzesze
innych osób dotknięte ekonomicznym kryzysem zajmował się kopaniem
rowów, czekając na łut szczęścia. Tułając się jako najemny robotnik po-
śród nowojorskich gangów ulicznych, ledwo był w stanie przetrwać.
Każdy sektor, każda dzielnica miasta miała swój własny gang. Najczę-
ściej powstawały one w obrębie określonych narodowości. Początkowo ich
członkowie nie byli właściwie gangsterami, według dzisiejszych norm po-
traktowano by ich raczej jako zwykłych chuliganów. Dopuszczali się drob-
nych kradzieży, czasem odbierali rówieśnikom pieniądze na drugie śniada-
nie, nieliczni tylko angażowali się w działalność, którą można by uznać za
przestępstwo w pełnym tego słowa znaczeniu. Świetnie się bawili, gdy
udało im się poprzewracać wózki handlarzy i bańki z mlekiem, wysypać
chleb ze skrzynek, a przy okazji poczęstować się tym i owym, stłuc szyby,
lampy uliczne czy wytargać jakiegoś żydowskiego starca za brodę. Wszy-
scy poza mięczakami i molami książkowymi należeli do gangów, które
ofiarowały protekcję, stosunki i dodawały otuchy w przygnębiającym
świecie ruder. Między tymi gangami rozgrywały się prawdziwe bitwy o
strefy wpływów i prestiż.
Pod koniec XIX i na początku XX wieku gangi działały głównie wzdłuż
wybrzeży rzeki Hudson i w Lower East Side. Brzegi West Side, które opa-
nowali Irlandczycy, dawały ogromne możliwości. Port rzeczny przejmują-
cy coraz większy procent zamorskiej wymiany handlowej i dworzec kole-
jowy, gdzie miały miejsce przeładunki towarów przed wwiezieniem ich do
miasta, wymagały budowy hangarów, składów i chłodni.
Mimo katastrofalnych warunków życia Tesla dokonał jednak pewnego
postępu: jego wynalazki oświetlenia łukowego uzyskały siedem patentów.
Otrzymał też inne patenty dotyczące oświetlenia, z których dwa były
szczególnie interesujące. Obejmowały one zastosowanie zjawiska utraty
cech magnetycznych żelaza w temperaturze powyżej 750 stopni Celsjusza
do przekształcenia ciepła bezpośrednio na energię mechaniczną lub elek-
tryczną. Tak jak wiele wynalazków Tesli nie znalazły natychmiastowego
zastosowania i zostały zapomniane.
Od czasu, kiedy odkrył rotacyjne pole magnetyczne i zbudował w
Strasburgu swój pierwszy silnik na prąd zmienny, minęły prawie cztery
lata. Młody Serb zaczął się coraz częściej zastanawiać, czy zielone pastwi-
ska i złote obietnice sukcesu w Ameryce będą już do końca życia wymykać
mu się z rąk. Upokorzony ostatnimi rozczarowaniami znów pogrążył się w
ponurych rozważaniach, czy przypadkiem lata intensywnej edukacji nie
były okresem straconym. Wtedy jednak na jego szczęście wydarzenia
przybrały nieoczekiwany obrót. Usłyszawszy o jego silniku indukcyjnym,
szef zespołu pracowników, z którego powodu wynalazca przeżywał przy-
kre chwile, zabrał go na spotkanie z A. K. Brownem, dyrektorem Western
Union Telegraph Company.
Pan Brown zaprosił Teslę do Sherry, eleganckiej restauracji przy Piątej
Alei. Przy wejściu stało kilku odzianych w liberie portierów, których zada-
niem było otwieranie drzwi zajeżdżających powozów i pomaganie pasaże-
rom w wysiadaniu. W wypadku Nikoli nie miało to żadnego znaczenia, bo-
wiem na miejsce udał się tramwajem.
K. Brown liczył sobie pięćdziesiąt dwa lata, ale wyglądał na starszego.
Miał arystokratyczną twarz o ostrych rysach i cienkim nosie, na którym
tkwiły szkła okularów w złotej, szylkretowej oprawie. Wysokie czoło koń-
czyło się nad wystającą kością łuku brwiowego, spod którego patrzyły głę-
boko osadzone oczy – uważne i przenikliwe. Siwiejące włosy były zaczesa-
ne do tyłu i na tyle długie, że przysłaniały końce uszu. Ubrany był w szyty
na miarę brązowy garnitur, idealnie leżący na jego szczupłym ciele, ozdo-
biony wystającą z lewej kieszeni chusteczką.
Kiedy tylko Nikola uwolnił się z płaszcza, kierownik przybytku wezwał
szwajcara, człowieka o wyglądzie alpejskiej skały z błyszczącymi, czarny-
mi włosami, ubranego w smoking i galową koszulę, który łączył w sobie
wygląd zapaśnika i karawaniarza chodzącego niegdyś na czele wiktoriań-
skich konduktów pogrzebowych. Idąc za nim, trudno było oprzeć się do-
stojeństwu jego kroków i powadze zachowania. Wszyscy razem przeszli do
wspaniałej sali jadalnej. Tesla od dawna nie widział podobnego przepychu.
„Sherry” było prawdziwą świątynią gastronomii, miejscem, w którym pie-
niądz ograniczał sferę gości do ludzi najbardziej majętnych. Starszy kelner
torował im drogę między szeregami stołów, wśród białych gorsów panów,
świetnych toalet pań, diamentów, piór i eleganckich zapachów. Każdą ścia-
nę zdobiło wielkie zwierciadło odbijające sprzęty, ludzi oraz kandelabry
tysiąc i jeden razy. Między lustrami znajdowały się małe kafelki z wymalo-
wanymi jaskrawą farbą kwiatami. Pośrodku sali stał ogromny kredens, w
którym przechowywano serwetki, przyprawy, pieczywo i sztućce. Unoszą-
ca się nad tym wszystkim atmosfera powagi i godności spowodowała, że
Nikola zaczął mimowolnie mówić szeptem.
Spis potraw był tak długi, że z pewnością dałoby się nimi wyżywić cały
pułk wojska. Zupy po dolarze za talerz, ostrygi podawane na czterdzieści
sposobów (dolar sześćdziesiąt za pół tuzina), ryby, mięso, szparagi, oliwki,
zupa z zielonego żółwia... Na obrusach wytłoczona była nazwa lokalu, na
srebrach widniało nazwisko Tiffany, a na porcelanie Haviland. Na przeką-
skę zamówili śledzia, którego serwowano tu z drobno posiekaną cebulą i
całymi ziarnami zielonego pieprzu w sosie vinaigrette, do tego cassoulet,
danie z różnych gatunków mięsa i kiełbas gotowanych z białą fasolą w
czerwonym sosie pomidorowym, podawane w kamionkowych garnkach
oraz butelkę czerwonego ułkowni, które postawiono koło stołu w rucho-
mym koszu. Eskortowany przez pomocnika kelner stawiał przed nimi za-
mówione dania z takim ceremoniałem, że przedstawienie to mogła prze-
wyższyć jedynie prezentacja brytyjskich klejnotów koronnych.
Pan Brown nie tylko sporo wiedział o prądzie zmiennym, ale też był
osobiście zainteresowany nowym pomysłem. Tam, gdzie Edisonowi nie
udało się dostrzec nadchodzącej rewolucji, Brown widział podzwonne jego
systemu elektryfikacji prądem stałym. Dyrektor Western Union Telegraph
Company prawidłowo ocenił przyszłość.
– Podsumowując naszą rozmowę, panie Tesla, sądzę, że dojdziemy do
porozumienia – powiedział nalewając do filiżanki porcję czarnej brazylij-
skiej kawy, którą po skończonym posiłku oberkelner postawił przed nimi
w dużym, porcelanowym imbryku. Zrobił to z ostrożnością i pietyzmem
nasuwającym podejrzenie, że pochodzi co najmniej z dynastii Tang dato-
wanej na siódme stulecie.
– Też mam taką nadzieję, sir – odpowiedział Tesla.
Szatniarz uśmiechnął się pogardliwie, podając mu kapelusz, pomięty,
zbrukany i zniszczony, spośród brzuchatych meloników, kapeluszy filco-
wych i majestatycznych cylindrów wiszących na hakach. Wyszedł na rozja-
rzony światłami, wieczorny Nowy Jork pełen pięknych kobiet lubiących się
pokazać i mężczyzn lubiących je podziwiać. Przez Piątą Aleję przelewała
się nieskończona procesja pięknych twarzy i wytwornych strojów. Kobiety
zjawiały się w najlepszych sukniach, kapeluszach, butach i rękawiczkach,
wędrując po eleganckich sklepach lub dążąc do teatrów mieszczących się
na odcinku między ulicą Czternastą i Trzydziestą Czwartą. Krawcy mogliby
tam zbierać modele na najnowsze kreacje, a szewcy na barwę i fason trze-
wików.

*
Z wydatną pomocą A.K. Browna powstała firma Tesla Electric Compa-
ny mająca przed sobą bardzo konkretny cel – doprowadzenie wreszcie do
rozwoju systemu prądu zmiennego, który wynalazca obmyślił w parku w
Budapeszcie w roku 1882. Jej laboratorium i warsztaty znajdowały się na
Południowej Piątej Ulicy nr 33-35, tylko kilka przecznic od warsztatów
Edisona. Tesla Electric Company posiadająca kapitał w wysokości pół mi-
liona dolarów uruchomiła działalność w kwietniu 1887 roku. Dla wynalaz-
cy, który tak długo czekał na tę chwilę, było to spełnienie marzeń. Rozpo-
czął tam pracę jak jedna z jego prądnic, dzień i noc bez odpoczynku.
Ponieważ wszystko trzymał w swojej pamięci, potrzebował jedynie kil-
ku miesięcy na rozpoczęcie tworzenia zgłoszeń patentowych na cały wie-
lofazowy system prądu zmiennego. Faktycznie były to trzy kompletne sys-
temy prądu zmiennego – na prąd jednofazowy, dwufazowy i trójfazowy.
Eksperymentował także z innymi rodzajami prądu. A do każdego z nich
tworzył odpowiednie prądnice, silniki, transformatory i automatyczne re-
gulacje.
Koncepcja wirującego pola magnetycznego – największe, jak się wyda-
je, dokonanie Tesli – stanowi podstawę działania silników i prądnic elek-
trycznych. Magnes trwały, umieszczony w takim polu, obraca się, podąża-
jąc za „uciekającymi” liniami sił. Jeszcze w pierwszej połowie XIX wieku
potrafiono wytwarzać wirujące pole magnetyczne przez napędzanie wirni-
ka z magnesami trwałymi lub z uzwojeniem prądu stałego. Zjawisko to
było wykorzystywane w pierwszych maszynach prądu stałego. Tesla roz-
począł poszukiwania alternatywnych sposobów wytwarzania takich pól z
użyciem uzwojeń stojana zasilanych prądami przemiennymi. Z podstaw
elektrotechniki wiadomo, że jedno uzwojenie zasilane prądem sinusoidal-
nie zmiennym (przemiennym) wytwarza w szczelinie maszyny stojące,
oscylujące pole magnetyczne o takim samym przebiegu czasowym (czyli
sinusoidalnym), przy czym amplituda jego natężenia zależy od położenia
danego punktu na obwodzie. Tesla stwierdził, że najprostszym modelem
generującym zjawisko wirującego pola jest stojan o dwóch cewkach prze-
suniętych w przestrzeni o dziewięćdziesiąt stopni (tj. o osiach prostopa-
dłych) zasilanych prądami przemiennymi przesuniętymi w fazie również o
dziewięćdziesiąt stopni. W wyniku sumowania strumieni magnetycznych
tych uzwojeń w szczelinie maszyny powstaje pole, którego punkty o danej
(ustalonej) wartości indukcji magnetycznej wirują z prędkością obrotową
odpowiadającą częstotliwości prądu. W przypadku częstotliwości przemy-
słowej pięćdziesięciu herców pole to wykonuje pięćdziesiąt obrotów na se-
kundę (przy jednej parze biegunów).
Tesla udoskonalił ten model przez użycie nieco bardziej złożonego
układu trójfazowego, który okazał się epokowym wynalazkiem elektro-
techniki. W układzie trójfazowym wirujące pole magnetyczne uzyskuje się
przez zasilanie trzech uzwojeń rozmieszczonych co 120 stopni na obwo-
dzie stojana prądami przemiennymi przesuniętymi w fazie również o 120
stopni. Przedstawiona idea układu trójfazowego utorowała triumfalne
wkroczenie elektryczności do cywilizacji XX wieku. Nieprzypadkowo
współcześni często określali Teslę jako „człowieka, który wynalazł XX
wiek”.
W Ameryce w tym czasie pracowały setki centralnych stacji zasilają-
cych, które stosowały przynajmniej dwadzieścia różnych kombinacji ob-
wodów i osprzętu. Zwykle były one oparte na jednym wynalazku lub gru-
pie podobnych. W tej sytuacji George Westinghouse, uzyskawszy patenty
na systemy dystrybucji prądu zmiennego Gaularda i Gibbsa, polecił swemu
głównemu inżynierowi, Williamowi Stanleyowi, zbudowanie systemu
transformatorowego. Przeprowadzone w roku 1886 testy wypadły po-
myślnie. W listopadzie tego roku Westinghouse uruchomił pierwszy ko-
mercyjny system AC w Ameryce, w miejscowości Buffalo w stanie Nowy
Jork. Do końca następnego roku miał już ponad trzydzieści działających za-
kładów. Dodatkowo oczywiście istniał także system prądu stałego firmy
Edison Electric Company, jednego z najwcześniejszych graczy na tym polu.
Wciąż jednak brakowało dobrego silnika na prąd zmienny. W ciągu
sześciu miesięcy od otwarcia swego warsztatu Tesla wysłał do urzędu pa-
tentowego dwa silniki do badań i zarejestrował swe pierwsze patenty na
prąd zmienny. W sumie do końca roku 1891 uzyskał czterdzieści paten-
tów, o które w tym czasie występował.
Uznanie pojawiło się bardzo szybko. William A. Anthony, który wpro-
wadził szkolenie w dziedzinie elektrotechniki w Cornell University, doce-
nił znaczenie systemu Tesli i faworyzował go w swoich wypowiedziach. To
nie był po prostu kolejny nowy typ silnika, to były podstawy nowej techno-
logii. Istotę tego systemu, jak zauważył Anthony, stanowił cudowny w swej
prostocie silnik indukcyjny, prawie nieposiadający zużywających się części
mogących powodować awarie.
Wieści te wstrząsnęły całą Wall Street, a także przemysłowym i akade-
mickim światem. Na wniosek profesora Anthony’ego prawie nieznanemu
dotąd młodemu Serbowi zaproponowano wygłoszenie wykładu w Amery-
kańskim Instytucie Inżynierów Elektrotechników 16 maja 1888 roku. Ku
zaskoczeniu wielu Tesla okazał się naturalnym i błyskotliwym wykładow-
cą, a jego przemówienie zaliczane jest dzisiaj do klasyki. Temat wykładu
był następujący: „Nowy system silników i transformatorów na prąd zmien-
ny”.Podsumowując tę prezentację, dr B.A. Behrend powiedział:
– Nigdy jeszcze od czasów Faradaya z jego „Eksperymentalnymi bada-
niami elektryczności” nikt nie przedstawił tak wielkich prawd w sposób
tak jasny i prosty. Pan Tesla nie pozostawił niczego do zrobienia innym,
którzy występowali za nim. Jego referat zawierał nawet szkic teorii mate-
matycznej.

*
Wyczucie czasu Tesli nie mogło być lepsze. Jego patenty stanowiły bra-
kujący klucz, którego właśnie oczekiwał George Westinghouse. Ten ma-
gnat z Pittsburga, krępy, przysadzisty, dynamiczny facet z sumiastym wą-
sem, miał upodobanie do modnych strojów i przygód. Podobnie jak John
Pierpont Morgan niedługo już miał podróżować swoim prywatnym wago-
nem – najpierw z Pittsburga do Nowego Jorku, a w końcu do Niagara Falls.
Cieszył się opinią hazardzisty, przypominając w tym trochę Edisona i po-
dobnie jak Edison miał naturę wojownika. Obydwaj wspomniani mężczyź-
ni wydawali się wprost idealnie dobrani do mającej nastąpić wkrótce bata-
lii.
George Westinghouse urodził się w miejscowości Central Bridge w sta-
nie Nowy Jork 6 października 1846 roku. Był synem właściciela sklepu z
maszynami rolniczymi. Podczas wojny domowej służył przez dwa lata jako
szeregowiec w kawalerii. Później (w roku 1865) zaczął uczyć się w co-
lIege’u, ale tylko przez trzy miesiące, ponieważ już w grudniu tego samego
roku otrzymał pierwszy patent na rotacyjną maszynę parową.
Na całej przestrzeni swego sześćdziesięciosiedmioletniego życia wpro-
wadził setki innowacji, zdobył ponad 400 patentów – z których kilkadzie-
siąt związanych było z wykorzystaniem gazu ziemnego, głównie jednak
skupiał się na przemyśle kolejowym. Jeszcze przed ukończeniem dwudzie-
stego roku życia opracował railway frog, czyli zwrotnicę – wynalazek
umożliwiający pociągom zmienianie torów podczas jazdy. W 1890 roku
wymyślił produkcję taśmową, przez większość encyklopedii na całym
świecie przypisywaną niesłusznie Henry’emu Fordowi. Ale największym
osiągnięciem Westinghouse’a stał się hamulec na sprężone powietrze, opa-
tentowany w kwietniu 1869 roku. Wielkim problemem dla ówczesnych
pociągów był brak centralnego hamulca. Zamiast niego każdy wagon miał
pomost hamulcowy, na którym dyżurowała obsługa. Na dźwięk specjalne-
go gwizdka parowozu hamulcowi pośpiesznie kręcili korbami, zaciskając
szczęki hamulców na kołach. Rozpędzony skład zatrzymywał się, ale do-
piero po przejechaniu około kilometra. Westinghouse zaprojektował ha-
mulec pozwalający na zatrzymywanie pociągu przez maszynistę. W 1875
roku pojazd o wadze 200 ton wyposażony w hamulce jego konstrukcji, pę-
dząc z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę zatrzymał się
już po 300 metrach, bijąc tym wszelkie wcześniejsze rekordy.
Westinghouse był twardym biznesmenem, ale przeciwieństwem nie-
zwykle „modnego” w tamtych czasach barona-rabusia: nie uważał bynaj-
mniej, by do osiągnięcia sukcesu w biznesie konieczne było kupowanie po-
lityków czy skubanie ludności. Miał natomiast silne przekonanie o poten-
cjalnym wielkim znaczeniu systemu energetycznego, za pomocą którego
można by przesyłać prąd o wysokim napięciu poprzez ogromne połacie
Ameryki. Podobnie jak Tesla marzył nawet o wykorzystaniu hydroelek-
trycznego potencjału wodospadu Niagara. Pewnego dnia odwiedził Teslę
w jego laboratorium na Południowej Piątej Ulicy. Obaj panowie, których łą-
czyło marzenie o nowej energii i zamiłowanie do osobistej elegancji, na-
tychmiast znaleźli porozumienie.
Laboratorium i warsztat Tesli zapchane były dziesiątkami najrozmait-
szych, budzących ciekawość Amerykanina urządzeń. Westinghouse chodził
od jednej maszyny do drugiej, czasem pochylał się, opierając ręce na kola-
nach i przyglądał się czemuś uważnie albo też przechylał głowę, kiwając
nią z ukontentowaniem na dźwięk spokojnego brzęczenia pracujących na
prąd zmienny silników. Potem poprosił o kilka wyjaśnień.
Kilku biografów serbskiego wynalazcy przytacza w tym miejscu pewną
historię, niestety nieudokumentowaną, z której wynika, że Westinghouse
zaoferował wtedy Tesli milion dolarów plus tantiemy za wszystkie jego
patenty dotyczące prądu zmiennego. Oficjalne akta firmy wykazują jednak,
iż Tesla otrzymał wówczas od Westinghouse’a sześćdziesiąt tysięcy dola-
rów za swoje czterdzieści patentów i ani grosza więcej. W kwocie tej mie-
ściło się pięć tysięcy dolarów w gotówce i 150 akcji firmy.
Faktem najbardziej znaczącym jest jednak to, że zgodnie z datowaną na
7 lipca 1888 roku umową zawartą pomiędzy Westinghouse Electric Com-
pany a Tesla Electric Company, Serb otrzymać miał dwa i pół dolara od
każdego sprzedanego KM[6] energii. W ciągu kilku następnych lat tantiemy
te osiągnęły oszałamiającą wręcz wartość.
Otrzymanymi pieniędzmi Tesla musiał jednak dzielić się z Brownem i
kilkoma innymi inwestorami (był właścicielem firmy w czterech dziewią-
tych), tak więc na wejście do grupy prawdziwie bogatych musiał jeszcze
trochę poczekać. Mimo wszystko jednak przejście od popychadła do statu-
su osoby liczącej się w środowisku socjety Manhattanu było całkiem przy-
jemne i – przy okazji – lekko oszałamiające.
Tesla zgodził się pracować dla Westinghouse’a w charakterze konsul-
tanta przy adaptacji jego jednofazowego systemu z miesięcznym wynagro-
dzeniem dwóch tysięcy dolarów. Dodatkowe dochody były mile widziane,
jednak oznaczało to przeniesienie do Pittsburga i to w chwili, gdy zaczęły
pojawiać się ekscytujące zaproszenia towarzyskie od członków elitarnej
nowojorskiej „Grupy 400”. Niechętnie wprawdzie, ale w końcu Nikola zde-
cydował się na wyjazd, porzucając wynajmowany dotąd w Nowym Jorku
piękny dom z ogrodem.
Po przyjeździe na miejsce wynajął apartament w hotelu Metropolitan,
potem przeniósł się do Duquesne, w końcu do The Anderson. Od tego mo-
mentu mieszkanie w hotelach stało się nieodłącznym elementem jego ży-
cia.

*
Wprawdzie słynne prawa Edwarda Murphy’ego zostały sformułowane
dopiero wiele lat później, ale przecież w roku 1888 już działały. Oczywiście
przy wdrażaniu nowego systemu zaczęły pojawiać się najrozmaitsze trud-
ności. Stosowany w tym czasie przez Westinghouse’a prąd o częstotliwości

6 KM (ang. horsepower) – koń mechaniczny, jednostka mocy (ang.


horsepower), która odpowiada 0,745 kW (przyp. red.).
133 cykli okazał się nieodpowiedni do indukcyjnego silnika Tesli, który
stworzony został na częstotliwość sześćdziesięciu cykli. Przez kilka miesię-
cy Serb podążał fałszywą drogą. Kiedy jednak zorientował się, w czym
rzecz, silnik ruszył natychmiast z kopyta tak, jak został do tego stworzony.
Od tego czasu częstotliwość sześćdziesięciu cykli stała się dla prądu zmien-
nego standardem.
Wkrótce Tesla osiągnął kolejny ważny etap rozwoju swoich wynalaz-
ków. 30 lipca 1891 roku stał się obywatelem amerykańskim. Jak często
mawiał przyjaciołom, miało to dla niego większą wartość niż wszelkie ho-
nory związane z jego naukową działalnością. Otrzymywane dowody uzna-
nia wrzucał zwykle na dno szuflady, lecz świadectwo naturalizacji trzymał
zawsze w biurowym sejfie.
Po kilku miesiącach zakończył swe obowiązki w Pittsburgu i jesienią
1889 roku powrócił do Nowego Jorku, czując się psychicznie i fizycznie
wyczerpanym. Uważał, że w dużym stopniu były to miesiące stracone, bo
przez cały ten czas nie mógł posunąć swych badań do przodu.
W sierpniu następnego roku wybrał się do Paryża, w którym trwała
właśnie Międzynarodowa Wystawa. Na Wielkich Bulwarach trwał nieprze-
rwany festyn spotkań towarzyskich, beztroskie i barwne zabawy utrwalali
na swoich płótnach impresjoniści. Wieża Eiffla przypominała, że świat
wchodzi w nową erę – osiągnięć i techniki. Zbudowano ją specjalnie na
otwartą w zeszłym roku wystawę. Przez czterdzieści kolejnych lat, aż do
roku 1929, kiedy to w Nowym Jorku wzniesiono Chrysler Building, utrzy-
mywała swój status najwyższej budowli świata. Stała dumnie w zachodniej
części miasta nad Sekwaną, u krańca Pól Marsowych. Jej konstrukcja
wsparta była na czterech trapezoidalnych podstawach o boku dwudziestu
pięciu metrów każdy. Na wysokości 57, 115 i 275 metrów znajdowały się
tarasy widokowe. Zajmowała obszar kwadratu o boku 125 metrów. Na
sam szczyt wieży prowadziło dokładnie 1 665 stopni.
„Dama Paryża” – jak z miejsca ochrzczono pokraczną, metalową kon-
strukcję miała zademonstrować poziom wiedzy inżynierskiej i możliwości
techniczne epoki, być symbolem ówczesnej potęgi gospodarczej i nauko-
wo- technicznej Francji. Po dwudziestu latach miała zostać rozebrana, jed-
nak jej twórca, inżynier Gustave Eiffel, za nic nie chciał do tego dopuścić.
Postanowił przekazać ją nauce, zakładając na wieży laboratorium aerody-
namiczne i meteorologiczne. Jednak dopiero udane eksperymenty z
umieszczonym na szczycie telegrafem (bez drutu) ocaliły wieżę i odstąpio-
no od jej demontażu.
Znad Sekwany Tesla w towarzystwie swego wuja Petara Mandiča poje-
chał do Chorwacji. Petar był kiedyś zakonnikiem w klasztorze w Gomirje
niedaleko Ogulina i tam też udał się wynalazca, by podreperować swoje
nadwątlone zdrowie. Oczywiście zawitał też do miasteczka Gospić odwie-
dzić matkę i siostry.
Do Nowego Jorku wrócił pod koniec lata, prosto do swojego nowego la-
boratorium przy Południowej Piątej Ulicy 33-35. Wkrótce przeprowadził
się do nowego hotelu usytuowanego w centrum miasta, pięciopiętrowego
Astor House. Tam dotarła do niego wiadomość o śmierci człowieka, które-
go uważał za przyjaciela. Antal Szegeti, sportowiec i mistrz mechaniki,
zmarł w wieku trzydziestu lat na udar krwi do mózgu. Każde słowo listu
zawiadamiającego o śmierci przyjaciela raniło go jak żyletka, ukazując całą
głębię bólu jego samotności. „Czuję się zupełnie wyobcowany” – napisał w
liście do wujka Pajo Mandiča. „Tak trudno mi się dostosować do amery-
kańskiego stylu życia”.

*
Na wieść o wspólnych działaniach Tesli i Westinghouse’a związanych z
wprowadzaniem prądu zmiennego Edison wpadł w gniew. Dokładniej mó-
wiąc, mało szlag go nie trafił na myśl o tym „serbskim dupku i jego podej-
rzanym prądzie”. Teraz wszystko stało się jasne. Postanowił nie poddać się
tak łatwo. Wkrótce ruszyła jego propagandowa machina w Menlo Park, za-
sypując świat wiadomościami o przerażających skutkach stosowania „ich”
prądu. Wykombinował sobie, że jeśli nie można nawet doszukać się wy-
padków spowodowanych przez prąd zmienny (AC), to należy je stworzyć,
ostrzegając opinię publiczną przed ryzykiem. Stawką w tej „wojnie prą-
dów”, która właśnie się rozpoczęła, był nie tylko majątek, ale także osobi-
ste ambicje egocentrycznego geniusza.
Kraj nastawiony był na rozwój. Powstawały coraz to nowe stalownie w
Pittsburgu, zbudowano nowy most Brooklyński, na Manhattanie wieżowce
pięły się do nieba. Linie kolejowe, ziemia, złoto przynosiły fortuny tym,
którzy we właściwym czasie spekulowali na wzroście ich wartości. Sam
Edison stał się jednym z wiodących przemysłowców w Ameryce, zatrud-
niając prawie trzy tysiące pracowników w różnych swoich zakładach.
Michael Pupin, który później połączył się z Edisonem i Marconim, two-
rząc triumwirat przeciwko Tesli, należał do tych, którzy natychmiast za-
uważyli wyższość jego systemu prądu zmiennego. Jak sam kiedyś powie-
dział, niewiele brakowało, a zostałby usunięty z wydziału elektrotechniki
Columbia University za „wychwalanie” nowej technologii.
Pupin, wiejski chłopak urodzony 4 października 1858 roku w Idvorze
w Serbii (wtedy oczywiście jeszcze monarchii austro-węgierskiej), przybył
do Nowego Jorku w wieku piętnastu lat z pięcioma centami w kieszeni.
Jego prawdziwe nazwisko brzmiało Michajlo Idvorski. Przerzucał łopatą
węgiel po pięćdziesiąt centów za tonę, później uzyskał stypendia w Colum-
bia University i w Cambridge. Tak jak Tesla stał się jednym z największych
amerykańskich fizyków i elektrotechników. Bardzo zaniepokoił go fakt
przywiązywania przez przemysłowców tak niewielkiej wagi do opinii wy-
soko wykwalifikowanych ekspertów.

Wydawało się – stwierdził – że wszyscy oni przejmowali się tylko jed-


nym, by ich prąd stały nie został wyrugowany przez prąd zmienny. To
było bardzo nie-amerykańskie nastawienie. A przecież dla każdego bez-
stronnego i inteligentnego eksperta było jasne, że obydwa te systemy,
AC (Alternating Current – prąd zmienny) i DC (Direct Current – prąd sta-
ły), wzajemnie się uzupełniały we wspaniały sposób.

„Wojna prądów” – pojedynek, w którym wszystkie chwyty były dozwo-


lone – zaczęła się od wielokrotnych prób zaskarżenia przez konkurencyjne
firmy będących w posiadaniu u Westinghouse’a patentów. Za wszelką cenę
usiłowały one dowieść, że ich wynalazki wyprzedziły wynalazki Tesli.
Sprawy zakładane były w imieniu takich wynalazców jak Walter Baily,
Marcel Deprez i Charles S. Bradley. Próbując ominąć patenty Tesli, firma
General Electric powoływała się na tak zwany „system monocykliczny” ich
znakomitego matematyka Charlesa Steinmetza. Sam Steinmetz jednak nig-
dy nie kwestionował zaszczytu pierwszeństwa Tesli w dziedzinie prądu
zmiennego.

*
Charles Proteus Steinmetz – urodzony w Breslau (obecnie Wrocław),
Żyd, Niemiec, Amerykanin – podobnie jak Tesla zostawił świat zupełnie in-
nym, niż go zastał. W roku jego urodzenia, 1865, wysunięto hipotezę, że
światło jest falą elektromagnetyczną. Gdy ośmioletni Carl (takie było jego
niemieckie imię) zaczynał naukę w Johannes-Gymnasium we Wrocławiu,
James Maxwell ogłaszał drukiem teorię elektryczności i magnetyzmu. Nie
zweryfikowano jej doświadczalnie aż do czasu, gdy dwudziestodwuletni
Carl, po uzyskaniu dyplomu Uniwersytetu Wrocławskiego przygotowywał
doktorat z matematyki. Steinmetz dorastał w świecie, w którym elektrycz-
ność była czymś tak nowoczesnym i imponującym, jak dla obecnego poko-
lenia nanotechnologia lub inżynieria genetyczna. Po ukończeniu politech-
niki w Zurychu w 1889 roku wyjechał do Stanów Zjednoczonych. A były to
czasy, kiedy kraj ten z dużą niechęcią przyjmował ludzi dotkniętych nie-
pełnosprawnością. Zamiaru spełnienia „amerykańskiego snu” omal nie po-
krzyżował mu urzędnik imigracyjny. Nie dojrzał materiału na wartościo-
wego obywatela w słabo widzącym, garbatym karle, nieznającym angiel-
skiego i nieposiadającym pieniędzy. Gdyby nie prośby towarzyszącego mu
kolegi, Steinmetz zostałby zawrócony do Europy i postęp techniczny Ame-
ryki opóźniłby się o całe lata.
Kilkanaście lat później ten sam człowiek, obwołany guru przemysłu
elektrycznego, zażądał od firmy General Electric dziesięciu tysięcy dola-
rów za jedną konsultację w sprawie wadliwego generatora prądu. Na obu-
dowie maszyny zaznaczył kredą, w którym miejscu należy skrócić zwojni-
cę. Wypisany przez niego rachunek opiewał na „10 dolarów – za postawie-
nie «X», a 9 990 dolarów – za wiedzę, gdzie należy go postawić”.
W międzyczasie Carl zmienił imię na Charles i dodał do niego swój stu-
dencki przydomek Proteus – imię greckiego bóstwa zdolnego do zmiany
postaci. Czy nadano mu go ze względu na deformację ciała? A może z po-
wodu zdolności szybkiej adaptacji? Bo tylko kilka lat wystarczyło mu na
zdobycie międzynarodowej reputacji eksperta od prądu zmiennego. Na po-
czątku sławę przyniosły mu dwie prace naukowe: o teorii obwodów oraz o
stratach mocy z powodu magnesowania i rozmagnesowywania materia-
łów. Gdy w 1893 roku kompania Edisona General Electric przejęła firmę
Eickmeyera, Steinmetz był najbardziej pożądanym nabytkiem. Zatrudnio-
no go w głównej siedzibie firmy, w mieście Schenectady w stanie Nowy
Jork.
Choć wciąż zadeklarowany socjalista, Steinmetz błyskawicznie piął się
po szczeblach kariery w kapitalistycznej korporacji. Wkrótce został głów-
nym inżynierem GE. Nie chciał regularnej pensji. Od firmy otrzymał dom i
wszystko, co potrzebne do życia. Od czasu do czasu wystawiał pracodawcy
rachunki za swe usługi. Życie pod opieką przedsiębiorstwa chyba odpo-
wiadało jego socjalistycznym ideałom. Jednocześnie prowadził działalność
społeczną, występował przeciwko rasizmowi. Choć w pracy był istnym ty-
tanem, postulował wprowadzenie czterogodzinnego dnia roboczego. Kore-
spondował z samym Leninem i być może to on podsunął wodzowi rewolu-
cji hasło: „Komunizm to władza sowiecka i elektryfikacja”. Tuż po śmierci
inżyniera tygodnik „Time” napisze: „W 1922 roku zaoferował swe tech-
niczne zdolności Rosji sowieckiej, lecz zostały odrzucone”.
Największe osiągnięcia zawdzięczał połączeniu wykształcenia mate-
matycznego z inżynierską tendencją do ułatwiania sobie życia. Działanie
maszyn prądu zmiennego było dotychczas niełatwe do zrozumienia. Stein-
metz opracował więc metodę analizy obwodów za pomocą liczb zespolo-
nych, do dziś stosowaną w inżynierii. Ten prosty aparat matematyczny po-
zwolił na to, by przeciętny inżynier zrozumiał i umiał projektować nowo-
czesne maszyny elektryczne. Otworzyło to drogę do lawiny zastosowań
komercyjnych elektryczności.
Wyobraźnię współczesnych rozpalały spektakularne badania Stein-
metza nad piorunami. Gazety pisały o jego generatorach sztucznych bły-
skawic. Jednak ważniejsze były inne prace. Zarejestrował 200 patentów.
Budował elektrownie wodne, pracował nad elektryfikacją kolei i nowymi
typami świetlówek. Napisał kilkanaście mistrzowskich podręczników, wy-
jaśniających nie tylko najnowsze zagadnienia elektrotechniki, lecz również
– teorię względności.
Wbrew pozorom stojący mocno na ziemi inżynier był też myślicielem.
W 1922 roku pisał w eseju Nauka a religia:

Nie ma żadnego naukowego dowodu na istnienie bytu „X”. Lecz wszyst-


kie nasze dedukcje są prowadzone przez analogię – to jest przez speku-
lacje, marzenia – i jest to nieuniknione, ponieważ jesteśmy tu blisko gra-
nicy, gdzie logiczne rozumowanie zatraca się we mgle sprzeczności.
Lecz jednocześnie nie ma żadnego dowodu przeciwko koncepcji bytu
„X”. Nie jest to nielogiczne, przynajmniej nie mniej logiczne niż pojęcia
energii lub materii. Ponieważ nauki empiryczne zajmują się energią i
materią, a byt „X” nie jest żadnym z nich – to nie może być zaobserwo -
wany metodami fizyki doświadczalnej czy chemii. Poszukiwania bytu
„X” należą do domeny psychologii – a raczej: szerszej dziedziny nauki,
gdzie psychologia jest tylko jedną z gałęzi, zajmującą się szczególną for-
mą bytu „X”, to jest umysłem.

Jednak dziś największe wrażenie robi jego wizjonerstwo. Przewidywał


rozpowszechnienie radia, telewizji, klimatyzacji, elektrycznych urządzeń
AGD, wykorzystanie energii słonecznej. Nie doceniono jego ukochanej kon-
cepcji samochodów na prąd: choć od 1917 roku osobiście je projektował i
usiłował sprzedawać – poszły w zapomnienie. Po prawie stu latach w obli-
czu kryzysu paliwowego ta odrzucona technologia okazuje się poważną
szansą.
Steinmetz nigdy się nie ożenił. Bał się, że jego dzieci odziedziczyłyby
ułomność (jego ojciec też cierpiał na deformacje ciała). Stworzył sobie za-
stępczą rodzinę – zaadoptował młodego inżyniera Josepha Haydena. Gdy
ten ożenił się, jego dzieci stały się dla Charlesa rozpieszczanymi wnukami.
Zmarł w 1923 roku na zawał serca. Miał pięćdziesiąt osiem lat.

*
Tymczasem działania Edisona powodowały prawdziwy zamęt pośród
opinii publicznej, do tego stopnia, iż nawet wielu inżynierów zawodowo
zajmujących się elektrotechniką nigdy do końca nie zrozumiało, że auto-
rem tak powszechnie przyjętego systemu jest Nikola Tesla. Zamieszanie to
jest – do pewnego stopnia – nadal aktualne pomimo szeroko i rzeczowo
sformułowanego orzeczenia wydanego we wrześniu 1900 roku przez sę-
dziego Townsenda z Sądu Okręgowego Connecticut:

Dziełem geniuszu Tesli było ujęcie nieuporządkowanych, nieokiełzna-


nych i dotąd przeciwstawnych względem siebie elementów natury i
sztuki, i zaprzęgnięcie ich do poruszania maszyn stworzonych przez
człowieka. To on właśnie pokazał jako pierwszy, jak przekształcić za-
bawkę Arago w źródło energii; „laboratoryjne doświadczenia” Baily’ego
w praktycznie działający, udany silnik; wskaźnik w napęd; on pierwszy
zrozumiał przeszkody w odwracaniu kierunku prądu. [...] To, co inni po-
strzegali jako niedające się pokonać bariery, niedostępne prądy i
sprzeczne siły, on uchwycił i poprzez zestrojenie ich kierunków wyko-
rzystał potęgę Niagary w formie silników w odległych miastach. [...] Wy-
rok niniejszy może być wciągnięty do nakazu sądowego i wyjaśnień do
wszystkich roszczeń w pozwach.

Początkowa niechęć obu wynalazców, zamieniała się powoli w otwartą


wrogość. Edison przygotowywał grunt pod swoją vendettę. Z wielkim roz-
machem rozpowszechniał siejące panikę ulotki z zapisanym czerwonym
drukiem wielkim nagłówkiem: „OSTRZEŻENIE!”. Istota treści takiego prze-
kazu brzmiała: „Jeśli ludzie nie poczują się ostrzeżeni, sami mogą zostać
wykończeni metodą Westinghouse’a”. W jednym z wysyłanych masowo do
różnych wpływowych osobistości listów napisał:

To pewne jak śmierć, że Westinghouse zabije każdego klienta, który za-


instaluje u siebie system AC, bez względu na jego wielkość. Dostał do
ręki coś nowego i będzie potrzebował wielu eksperymentów, by to za-
częło działać. [...] Ale to nigdy nie będzie wolne od niebezpieczeństwa...

Zaczął oskarżać konkurenta o to samo, co sam kiedyś robił w stosunku


do zakładów gazowniczych, gdy rozesłał swych agentów po kraju, by pro-
pagowali zalety prądu stałego:

Żaden z jego planów nie powoduje moich najmniejszych obaw; jedyną


rzeczą, która mnie niepokoi jest to, że ten wielki człowiek, pan W., zale-
wa kraj swoimi agentami i komiwojażerami. Jest wszechobecny i będzie
tworzył liczne spółki, zanim cokolwiek będziemy o tym wiedzieli...

W miejscowości West Orange, w stanie New Jersey, rodziny żyjące w


sąsiedztwie wielkiego laboratorium Edisona zaczęły zauważać znikanie
zwierząt domowych. Wkrótce dowiedzieli się dlaczego. Wynalazca płacił
małym chłopcom po dwadzieścia pięć centów za każdego dostarczonego
kota lub psa, które następnie w celowo brutalnych doświadczeniach
uśmiercał elektrycznym prądem zmiennym.
Początkowo Westinghouse raczej niechętnie zwracał uwagę na zaczep-
ki Edisona, w końcu jednak – nie mając praktycznie wyjścia – podjął decy-
zję o rozpoczęciu kampanii edukacyjnej, by walczyć z zarzutami. Poza tym
miał kłopoty finansowe. Adaptacja jego planów instalowania systemu wie-
lofazowego Tesli kosztowała dużo więcej niż się spodziewał. A kiedy zwra-
cał się do bankierów o udzielenie kredytów na rozwój, ci okazywali się wy-
jątkowymi kutwami. Zakulisowe działania konkurencji nie były przy tym
zapewne bez znaczenia. Jedyną pociechą dla niego była świadomość, że
Edison też miał podobne kłopoty. Z krążących po Wall Street pogłosek
można było wysnuć wniosek, że jeśli „Czarnoksiężnik z Menlo Park” nie
dokona konsolidacji swych aktywów, jego problemy będą jeszcze bardziej
dotkliwe. Ten tymczasem ciągle atakował. „Westinghouse – powiedział w
jednym z wywiadów prasowych – powinien trzymać się swoich hamul-
ców, a nie brać się za elektryczność, o której nie ma zielonego pojęcia”.
Dywersyjnym posunięciem Edisona na początku „wojny prądów” było
wywieranie nacisku na ustawodawców w Albany, by zatwierdzili oni pra-
wo ograniczające napięcie prądu do 800 woltów. W ten sposób – wyobra-
żał sobie – AC zostałby zatrzymany. Ale legislatorzy tego nie kupili, bo
Westinghouse skontrował natychmiast to posunięcie groźbą oskarżenia
firmy Edisona i innych o spisek na podstawie prawa stanu Nowy Jork.
– Ten człowiek zwariował – oświadczył Edison na temat swego adwer-
sarza. – Już podaje tyły, a ja, prędzej czy później, i tak wdepczę go w błoto.
Dodatkowo jeszcze w ramach tej jadowitej kampanii prasowej zaczął
co sobotę organizować w New Jersey demonstracje dla dziennikarzy o sil-
nych żołądkach. Zwoływał ich, by byli świadkami tego, co dzieje się ze zła -
panymi przez chłopców na ulicach psami i kotami. Przerażone zwierzęta
przypinał do metalowej płyty, do której podłączone były przewody dopro-
wadzające z wyprodukowanego przez Westinghouse’a generatora prąd
zmienny o napięciu tysiąca woltów. Prasa, opisując to przerażające wyda-
rzenie, po raz pierwszy użyła określenia „śmiertelne porażenie prądem”.
Czasopismo „The Electrical Engineer” tak relacjonowało pokaz:

Wiele nieszczęśliwych psów i innych stworzeń zostało zamęczonych na


śmierć. [...] Tym, które nie zginęły od prądu – jak zaświadcza obecna
przy tym osoba – rozbijano później łby cegłą.

Zdyskredytowanie rywala okazało się dużo trudniejsze, niż Edison przy-


puszczał.
W tych „doświadczeniach” mających obrazować rzekome niebezpie-
czeństwa wynikające ze stosowania prądu zmiennego pomagał mu czasa-
mi Charles Batchelor. Kiedyś, gdy próbował chwycić wierzgającego szcze-
niaka, sam doznał okropnego porażenia. Opisał to później jako „okropne
wspomnienie gwałtownego oderwania duszy od ciała... silne uczucie prze-
pychania chropowatego pilnika poprzez trzepoczące włókna ciała”.
Prądy przemienne o częstotliwości przemysłowej (50–60 Hz) rzeczy-
wiście mogą być groźniejsze dla człowieka niż prądy stałe o tym samym
napięciu, z uwagi na wywoływane przez nie zakłócenia pracy serca, jednak
wysokie napięcie stałe także stwarza wielkie zagrożenie, gdyż powoduje
skurcz mięśni uniemożliwiający uwolnienie porażonego. Przy obu rodza-
jach prądu w układach przesyłu i rozdziału dla dostarczenia dużej mocy
konieczne jest stosowanie odpowiednio wysokich napięć.
Dla Edisona była to walka na śmierć i życie, choć nie na jego własną
śmierć. On, Samuel Insull oraz były laborant o nazwisku Harold P. Brown
opracowali plan wykończenia raz na zawsze Westinghouse’a poprzez
śmierć kogoś zupełnie innego...
Brownowi udało się podstępem, bez wiedzy Westinghouse’a co do ich
przeznaczenia, zakupić licencję na stosowanie trzech patentów Tesli na
prąd zmienny. Następnie udał się do miejscowości Ossining, pięćdziesiąt
kilometrów na północ od Nowego Jorku, gdzie mieściło się słynne więzie-
nie o obostrzonym rygorze, Sing Sing. Czego dotyczyła jego rozmowa z na-
czelnikiem, można się tylko domyślać. W każdym razie krótko po wizycie
Browna władze zakładu karnego ogłosiły, że wyroki w celi śmierci będą w
przyszłości wykonywane nie przez powieszenie, lecz a za pomocą elek-
tryczności, a ściślej mówiąc – za pomocą prądu zmiennego dzięki paten-
tom udostępnionym przez grzeczność pana Westinghouse’a.
Władze Nowego Jorku powołały wcześniej komisję ustawodawczą do
opracowania alternatywnych metod wykonywania kary śmierci. 4 czerwca
1888 roku ustanowiły „śmiertelne porażenie prądem” oficjalną metodą jej
wykonywania. Została powołana kolejna specjalna komisja, która miała
podjąć decyzję, jaki rodzaj prądu będzie stosowany. Edison prowadził w
tym czasie aktywną kampanię, aby był to prąd zmienny. Był pewny, że
klienci nie będą chcieli używać w domach tej samej technologii, jaka jest
wykorzystywana przy wykonywaniu kary śmierci. Pytał zresztą Ameryka-
nów: „Czy to jest wynalazek, na którym twoja kochana żona ma ugotować
ci obiad?”. Ponieważ przewodniczącym komisji został niejaki doktor
Patterson pracujący dla Edisona, nikogo nie zdziwiło, że komisja wybrała
prąd zmienny. Samo krzesło skonstruował dentysta, dr Albert Southwick.
6 sierpnia 1890 roku świat obiegła wiadomość o pomyślnym wykona-
niu egzekucji z wykorzystaniem krzesła elektrycznego na osobie niejakie-
go Williama Kemmlera, który zamordował siekierą swoją konkubinę. Po-
myślnym? Chyba jednak nie tak bardzo, co okazało się, kiedy do opinii pu-
blicznej dotarły szczegóły tego wydarzenia. Kemmlerowi jeszcze w celi
ogolono głowę, ponieważ włosy są stosunkowo dobrym izolatorem. Po
wprowadzeniu do celi śmierci usadzono go na krześle, nogi i ręce przymo-
cowując metalowymi obręczami. Korpus oraz głowę przypięto skórzany-
mi. Do jednej z nóg podłączono metalowy pierścień – elektrodę. Drugą
elektrodę stanowiła stalowa opaska założona na głowę. Aby poprawić
przewodzenie prądu, elektrody nie stykały się bezpośrednio z ciałem, od
skóry oddzielała je namoczona (w słonej wodzie dla zwiększenia przewod-
nictwa prądu) gąbka. Do ust skazańca włożono drewniany klocek, przy-
wiązywany sznurkiem z tyłu głowy, by oszczędzić świadkom egzekucji wi-
doku przegryzionego języka. Po zamknięciu obwodu przez ciało skazańca
miał przepłynąć prąd przez okres piętnastu sekund. Śmierć miała nastąpić
na skutek zniszczenia przez prąd białkowo-elektrolitycznej struktury mó-
zgu, a także uszkodzenia białek spowodowanego podniesieniem się tem-
peratury. To drugie działanie było wynikiem fizycznego oddziaływania
oporu elektrycznego, jaki stawiało ciało skazańca.
Jednak inżynierowie Edisona, prowadząc dotychczasowe eksperymen-
ty na małych zwierzętach, popełnili błąd. Prąd był zbyt słaby i skazaniec
został zabity „tylko w połowie”. Okropny proces trzeba było powtórzyć.
Napięcie zostało podniesione do dwóch tysięcy woltów, ale generator po-
trzebował czasu, żeby się ponownie naładować. W tym czasie poparzony
Kemmler jęczał i rzucał ordynarnymi wyzwiskami. Druga próba trwała po-
nad minutę, a „The Times” opisał później egzekucję jako „przerażające wi-
dowisko, dużo gorsze niż wieszanie” (farse worse than hanning). Niepokój
opinii publicznej sięgnął szczytu.
Westinghouse zaprotestował i wstrzymał sprzedaż generatorów prądu
zmiennego dla więziennictwa. Dostarczeniem potrzebnych do egzekucji
generatorów zajęli się wtedy Thomas Edison i Harold Brown.
Westinghouse wniósł apelację, argumentując, że zabijanie w ten sposób lu-
dzi jest okrutne i niedopuszczalne. Edison i Brown przeprowadzili dla rzą-
du badania, które wykazały, że zadana w ten sposób śmierć jest szybka i
bezbolesna. Stan New York odrzucił apelację Westinghouse’a. Jak na iro-
nię, ludzie zaczęli nazywać wykonywanie kary śmierci za pomocą krzesła
elektrycznego westinghoused, co na język polski można by przetłumaczyć
jako „westinghauzacja”.
W trakcie tej długiej prowadzonej przez Edisona odrażającej kampanii,
Westinghouse uparcie ponawiał próby przekonania ludzi do AC, przedsta-
wiając fakty i opinie potwierdzające, że prąd zmienny jest bezpieczny. Na
szczęście udało mu się uzyskać prestiżowe wsparcie od profesora An-
thony’ego z Cornell University, profesora Pupina z Columbia University
oraz kilku innych poważanych naukowców.

*
Wspólnicy Edisona zaczęli w końcu wyczuwać, że sprawy mogą przy-
brać zupełnie inny, niekorzystny obrót, próbując przekonać go, że z punk-
tu widzenia ich własnej przemysłowej przyszłości popełnia on ogromny
błąd. Ale jedną z licznych wad wielkiego wynalazcy była zawziętość, więc
zdecydowanie odmówił zmiany postępowania. Dopiero po dwudziestu la-
tach przyznał, że to była jego największa pomyłka. Na długo przedtem, za-
nim Edison dojrzał do przyznania się do naukowego błędu, dotarło do nie-
go jednak, że niektóre priorytety powinny zostać zrewidowane. Jego pro-
blemy finansowe osiągnęły niespotykane rozmiary, a fuzja zdawała się być
nieunikniona.
Najlepszym przykładem była tu firma Thomson-Houston, przejęta
przez Dom Morgana i poddana zarządzaniu przez profesjonalnego mena-
dżera o kojarzącym się nazwisku Coffin[7]. Charles E. Coffin, jako pojętny
uczeń J. Pierponta Morgana, prowadził ostrą wojnę cenową z rywalami z
konkurencji, a gdy ci już osłabli, z wdziękiem prowadził ich do morder-
czych fuzji. W ten właśnie sposób Thomson i Houston stracili kontrolę nad
własną firmą.
Edison nie mógł jednak pozwolić sobie na luksus wyboru – zaufać Cof-
finowi lub nie. 17 lutego 1892 roku „The Electric Engineer” doniósł o połą-
czeniu Edison Electric Company i Thomson-Houston Company. W nazwie

7 coffin (ang.) — trumna


nowego przedsiębiorstwa nie miało być żadnego nazwiska któregokolwiek
z założycieli łączonych spółek. Od tej chwili miała się ona nazywać General
Electric Company, jej prezesem został Coffin. W tym samym artykule „The
Electric Engineer” napisał:

Wydaje się rozsądnym oczekiwać, jak już czyni wielu i jak niosą wie-
ści, że wchłonięcie firmy Westinghouse Company przez planowaną
nową korporację nastąpi niedługo. Zabezpieczenie akcji wartości
16 600 600 dolarów – z czego 6 000 000 dolarów jest w akcjach pre-
ferowanych, pozostających w skarbcu po przejęciu akcji Edisona i
Thomsona-Houstona, zostanie najprawdopodobniej do przejęcia w
dogodnym momencie Westinghouse Company; jednak do wiadomo-
ści publicznej nie podano konkretnej informacji o takim planie.

Krótko mówiąc, Morgan był już bliski realizacji swoich ambicji kontro-
lowania przyszłej elektryfikacji Ameryki, zarówno AC, jak i DC, poprzez eli-
minację „szkodliwej konkurencji”. Planował tu zastosowanie tej samej tak-
tyki, która sprawdziła się tak dobrze w przypadku centralizowania kontro-
li nad liniami kolejowymi, wydobyciem ropy naftowej, wydobyciem węgla
czy produkcją stali. Było oczywistym, że najlepszy wzrost inwestycji w
przyszłości polegać będzie na kontroli produkcji wszelkiego typu maszyn i
urządzeń elektrycznych oraz zapewniania odpowiedniego serwisu. Ale
żeby to osiągnąć, potrzebował patentów Tesli.
Coffin w swym nieostrożnym wywiadzie z Westinghouse’em wyjawił,
że „ceny ciął bojaźliwie”, aby „znokautować” inne firmy elektryczne. Waż-
nym jest – radził w poufnej rozmowie – by zainstalować własny system,
zanim zrobi to konkurencja. Nieważne, czy będzie to zasilanie trolejbusów
czy cokolwiek innego. Wszelkie ewentualne zmiany będą po tym prohibi-
cyjnie kosztowne. „Użytkownicy będą chętnie płacić naszą cenę, bo nie
będą w stanie pozwolić sobie na zmianę systemu” – radował się Coffin.
Rozmawiał jednak z zupełnie niewłaściwym człowiekiem, Westinghouse
był bowiem głęboko zaangażowany w wykazanie, iż lepszy system może
rzeczywiście znokautować system gorszy, mimo że utrwalony.
Coffin szczerze i z przejęciem opowiadał o zaletach „łupu”. Zagadnął
Westighouse’a o podniesienie cen na oświetlenie uliczne z sześciu dolarów
do ośmiu, tak jak zrobiła jego firma, ponieważ te dwa dolary różnicy po-
zwolą opłacać radnych i polityków bez utraty choćby jednego centa z zy-
sków. Kiedy ostatecznie okazało się, że Westinghouse nie jest zaintereso-
wany tym, by zakładać sobie stryczek na szyję, General Electric i House of
Morgan zwróciły się przeciw niemu w miejscu, gdzie był najbardziej bez-
bronny – na rynku finansowym.

*
„Ze wszystkich lochów i szczurzych nor ulic State, Broad i Wall wypeł-
zły te wijące się, oślizłe żmije fałszywych, bastardowych pogłosek” – pisał
Thomas Lawson w „Frenzied Finance”. „George Westinghouse źle kieruje
swoimi firmami...”, „George Westinghouse... nie może się wyplątać, chyba,
że przez fuzję z «General Electric»...”. „Krach na giełdzie akcji
Westinghouse’a”.
Doradcy finansowi zorganizowali połączenie kilku mniejszych firm,
obejmujące U.S. Electric Company Consoldated Electric Light Company.
Nowa firma miałaby nosić nazwę Westinghouse Electric and
Manufacturing Company. Jak na razie, szło nieźle, ale był pewien problem:
„tantiemy z patentów Tesli w takim wielkodusznym układzie z
Westinghouse’em zatopiłyby każdy statek” – jak stwierdzali bankierzy.
Jedno ze źródeł podało, jakoby Tesla miał powiedzieć, iż Westinghouse
wypłacił mu zaliczkę na tantiemy w wysokości miliona dolarów! W cztery
lata po podpisaniu tego kontraktu pojawiły się kolejne pogłoski, że te in-
kryminowane tantiemy sięgały wysokości dwunastu milionów dolarów!
Wydawało się, że nikt niczego nie wiedział na pewno, a już najmniej sam
Tesla. W miarę jak poszerzało się korzystanie z prądu, tantiemy byłyby
zbierane na wyposażenie elektrowni, na silniki i na inne zastosowania pa-
tentów na system prądu zmiennego. Tesla stałby się miliarderem, jednym
z najbogatszych ludzi świata.
– Westinghouse, musisz pozbyć się z kontraktu tego zapisu o tantie-
mach – doradzali bankierzy inwestycyjni. – W przeciwnym razie trwałość
całej reorganizacji będzie zagrożona.
Na to akurat Westinghouse nie chciał się zgodzić. Sam był przecież wy-
nalazcą i wierzył w tantiemy. Ponadto – jak utrzymywał – tantiemy były
opłacane przez klientów i mieściły się w kosztach produkcji. Ale bankierzy
nie dawali mu wyboru. Z ogromną niechęcią wybrał się któregoś dnia do
Tesli, by dokonać tej najbardziej żenującej i kłopotliwej konfrontacji w ca-
łym jego życiu. Kontrakt pomiędzy Teslą a Westinghouse’em utworzony
został w dobrej wierze z obydwu stron. Tesla, gdyby tylko chciał, mógłby
pójść do sądu i utrzymać go w mocy. Ale co z tego, skoro Westinghouse
miał stracić swoją firmę? Jak zwykle Westinghouse od razu przeszedł do
sedna sprawy. Wyjaśniając ten problem, powiedział:
– Pana decyzja rozstrzyga o losie Westinghouse Company.
Pieniądze znaczyły dla Tesli tyle, ile korzyści mogły przynieść w dzie-
dzinie badań, którymi był całkowicie pochłonięty. Były czymś, co wydawał
łatwo, gdy je miał, ale rzadko wiedział, ile ma ich faktycznie do dyspozycji.
– Przypuśćmy – odrzekł – że odmówię zrezygnowania z kontraktu, to
co pan wtedy zrobi?
– W tym przypadku będzie pan miał do czynienia z bankierami, bo ja
już nie będę miał żadnego wpływu na sytuację – Westinghouse rozłożył
ręce.
– A jeśli zrezygnuję z kontraktu, czy pan zachowa swą firmę i utrzyma
nad nią kontrolę? – indagował dalej Serb. – Czy będzie pan nadal realizo-
wał plany oddania światu mojego wielofazowego systemu?
– Uważam, że pana wielofazowy system jest największym odkryciem w
dziedzinie elektryczności – zapewnił go Westinghouse. – Starałem się, by
stał się dostępny światu, który powoduje takie trudności jak obecnie. Mam
zamiar kontynuować pracę bez względu na to, co się stanie, tak by cały
kraj oprzeć na prądzie zmiennym.
Nie będąc biznesmenem, Tesla nie mógł podważyć dokonanej przez
Westinghouse’a oceny sytuacji finansowej, więc po prostu mu zaufał.
– Panie Westinghouse – powiedział – jest pan moim przyjacielem, wie-
rzył mi pan, gdy inni odwracali się ode mnie. Miał pan odwagę iść do przo-
du, gdy innym brakło odwagi. Wspierał mnie pan nawet wtedy, gdy pana
inżynierowie nie mogli sobie wyobrazić wielkich rzeczy przed nimi, które
pan i ja dobrze widzieliśmy. Stał pan przy mnie jak przyjaciel... Utrzyma
pan swą firmę i może pan stosować moje wynalazki...
Wstał gwałtownie z krzesła, podchodząc do stojącego w rogu pokoju
wielkiego sejfu. Otworzył go za pomocą wielkiego klucza i wyciągnął ze
środka kilka zapisanych kartek papieru.
– Oto jest mój kontrakt. Podrę go za chwilę na kawałki, a pan niech to
samo uczyni ze swoim egzemplarzem. Nie będzie miał pan więcej kłopo-
tów z moimi tantiemami. Czy to wystarczy?
Roczny raport finansowy firmy Westinghouse Company za rok 1897
podawał, że Tesli wypłacono 216 600 dolarów za całkowite wykupienie
jego patentów bez wypłacania tantiem.
Niszcząc kontrakt, Tesla nie tylko zrzekł się roszczeń do milionów do-
larów w już zarobionych tantiemach, ale także do wszystkiego, co mogłoby
przyrosnąć w przyszłości. W środowisku przemysłowców uważane było to
za bezprecedensowy akt wspaniałomyślności, jeśli nie lekkomyślności.
Mógł teraz żyć dobrze, żyć przez następną dekadę, ale później trapiony był
ciągłym brakiem kapitału na badania i rozwój. Ile wynalazków z tego po-
wodu straciło społeczeństwo, można tylko się domyślać.
Westinghouse wrócił do Pittsburga, gdzie przygotowywano właśnie
procedury fuzji i refinansowania. Jego firma stała się potężna, on zaś do-
trzymywał danych Tesli obietnic. Lata później w formalnym poświadcze-
niu dla przemysłowca Tesla napisał:

George Westinghouse był, według mnie, jedynym człowiekiem na świe-


cie, który mógł przejąć mój system prądu zmiennego w istniejących
wtedy okolicznościach i wygrać batalię z uprzedzeniami siłą pieniądza.
Był pionierem w narzuceniu znaczenia autorytetu, jednym z prawdzi-
wych światowych arystokratów, którymi Ameryka może się szczycić i
któremu ludzkość winna jest ogromną wdzięczność.

*
Wytaczane mu wciąż procesy sądowe związane z jego wynalazkami
dotyczącymi prądu zmiennego doprowadziły Teslę do stanu silnego przy-
gnębienia. Pogłębiały je setki producentów urządzeń elektrycznych upra-
wiających pirackie praktyki, bezprawnie stosujących jego patenty. Kiedy
Westinghouse sądownie zmusił ich do przestrzegania prawa, wszyscy ci
przegrani zaczęli wyładowywać swą nienawiść na Tesli.
Jedno roszczenie nie wynikało z prostego piractwa. Przedłożone zosta-
ło w imieniu profesora Galileo Ferrarisa z Uniwersytetu w Turynie, który
jako pierwszy opisał metodę wytwarzania obracającego się pola magne-
tycznego. Ferraris rzeczywiście przedstawił w roku 1885 kilka przemyśleń
na temat tego problemu, ale nie rozwinął tematu dalszymi badaniami. W
porównaniu z nim Tesla dokonał tego wynalazku w roku 1882 i w ciągu
dwóch miesięcy opracował kompletny system obejmujący wszystkie opa-
tentowane później urządzenia. Faktycznie zbudował też swój pierwszy in-
dukcyjny silnik. Ferraris natomiast konkludował, iż opisana przez niego
zasada nigdy nie będzie mogła być zastosowana do stworzenia praktycz-
nie działającego silnika. Tak to wyglądało naprawdę. Londyński „The
Electrician” rozpowszechnił jednak szeroko wiadomość, że to Ferraris był
pierwszym wynalazcą. Autor artykułu błędnie – bądź z premedytacją – po-
dał, iż Tesla był wyraźnie inspirowany koncepcją włoskiego profesora.
W sytuacji trwającej wciąż zaciekłej wojny pomiędzy Edisonem i
Westinghouse’em zwolennicy tego pierwszego chwycili się szansy, by dalej
obsmarowywać Teslę. Mająca pozory słuszności argumentacja oparta na
wywodach profesora z Turynu i jego wielkim autorytecie, była do tego tak
samo dobrym powodem, jak każdy inny.
W obronie serbskiego wynalazcy stanęło wtedy dwóch prominentnych
imigrantów, którzy, co prawda, przystąpili później do obozu Edisona. W
dokumencie adresowanym do AIEE[8] Charles Steinmetz stwierdził wyraź-
nie:

Galileo Ferraris zbudował tylko maleńką zabawkę, zaś jego obwody ma-
gnetyczne, na ile wiem, były jedynie teoretyczne, a nie wykonane w me-
talu, choć robi to niewielką różnicę.

Michael Pupin napisał natomiast do Tesli:

Na to całe szachrajstwo z Ferrarisem w haniebny sposób pozwolili so-


bie pana konkurenci. Tak jak ja to rozumiem, istnieje ogromna przepaść
pomiędzy wirującym ośrodkiem Ferrarisa, a wirującym polem magne-
tycznym Tesli. Obydwa te pojęcia wydają mi się być diametralnie różne
i powinno to zostać jasno wskazane oraz przedstawione we właściwym
świetle.

8 American Institute of Electrical Engineers (AlEE) – Amerykański Instytut Inżynierów


Elektrotechników istniejący od 1884 roku (przyp. red.).
Sam Tesla, zatopiony w zupełnie nowym świecie zjawisk elektrycz-
nych, całkowicie zaabsorbowany swoimi badaniami, ledwie zauważał sza-
lejące nad jego wynalazkami antagonizmy.
W tym czasie Westinghouse, jeśli tylko nie przemawiał, zapewniał lub
oświadczał – agresywnie powiększał teren swej przemysłowej domeny.
Pierwsze dokonane przez niego komercyjne zastosowanie silników i gene-
ratorów Tesli miało miejsce w roku 1891 w małej górniczej miejscowości
Telluride w stanie Kolorado.
ROZDZIAŁ V
NAJWIĘKSZY SPEKTAKL
NOWOŻYTNYCH CZASÓW
(1891–1893)
Tesla marzył tylko o jednym, by świat zostawił go wreszcie w spokoju i
żeby mógł spokojnie pracować w swym laboratorium na Manhattanie. Kie-
dy jednak wygłosił cztery znaczące referaty w Ameryce i Europie w latach
1891–1892, na okres kilku miesięcy stał się najbardziej celebrowanym na-
ukowcem, a jego życie prywatne nigdy już nie miało być takie jak przed-
tem.
Dziwaczna, podobna do bociana figura przy stole wykładowcy, w bia-
łym krawacie i w butach na grubej, korkowej podeszwie, zadziwiała słu-
chaczy. Wysoki ton głosu wynalazcy, przechodzący czasami w falset, gdy
ulegał ekscytacji tematem, gra świateł i cała magia prezentowanych przez
niego spektakli sprawiała, że publiczność patrzyła jak zahipnotyzowana.
Również jego naukowy język nie pasował do sytuacji. Tesla przedstawiał
efekty wizualne jak poeta zakochany w czystym tańcu płomieni i świateł. I
rzeczywiście wydawało się, że są one dla niego tak istotne, jak kipiąca w
nich energia. Jednak żaden z naukowców nie mógł złapać go na nieznajo-
mości szczegółów technicznych. Mimo tych wszystkich fajerwerków, tej
całej filozofii i poezji każde jego naukowe stwierdzenie miało swe uzasad-
nienie w doświadczeniach, które przeprowadzał i osobiście powtarzał
przynajmniej po dwadzieścia razy. Przedstawiany przez niego sprzęt był
czymś nowym, zaprojektowanym i zazwyczaj zbudowanym w jego warsz-
tacie. Rzadko powtarzał ten sam pokaz przy kolejnym wystąpieniu.
– Zjawiska, na które patrzyliśmy jak na cuda, teraz możemy obejrzeć w
zupełnie innym świetle – powiedział w Amerykańskim Instytucie Inżynie-
rów Elektrotechników. – Iskrzenie cewki indukcyjnej, jarzenie się lampy
żarowej, okazywanie mechanicznych sił prądu i magnesu... Te sprawy nie
leżą już poza zasięgiem naszego pojmowania, nie są już tak niezrozumiałe
jak przedtem. Ich obserwacja uruchamia w naszych umysłach prosty me-
chanizm, i chociaż precyzyjne określenie ich natury jest nadal w sferze
przypuszczeń, wiemy już, że prawda nie będzie się przed nami dłużej
ukrywać. Instynktownie czujemy, że jesteśmy u progu poznania. Wciąż po-
dziwiamy te cudowne zjawiska, te niezwykłe siły, ale nie jesteśmy już wo-
bec nich bezradni.
Minęły zaledwie trzy lata, od kiedy – występując przed tą samą grupą
profesjonalistów – przedstawił energetyczny system zasilania, który miał
zrewolucjonizować przemysł i doprowadzić światło do najbardziej odle-
głych domostw. Obecnie przedstawił swe badania nad naturą elektryczno-
ści poprzez efekty świetlne i wizualne, cały czas utrzymując na tym skupie-
nie uwagi widowni. Scena, z której przemawiał, iluminowana była oszała-
miającym pokazem świateł pochodzącym z wypełnionych gazem lamp, z
których kilka zrobiono tak, by fosforyzowały, wzmacniając i barwnie oży-
wiając swą luminescencję. Lampy miały bańki wykonane ze szkła z dodat-
kiem uranu i były zwiastunami współczesnych lamp jarzeniowych. Tesla
nigdy ich nie opatentował ani nie komercjalizował i pojawiły się na rynku
dopiero za pięćdziesiąt lat. I – co charakterystyczne – na użytek swego re-
feratu uformował rurki lamp w kształt nazwisk nie tylko wielkich uczo-
nych, ale też swoich ulubionych serbskich poetów. Odwracając się do sto-
jącego na scenie stołu, „czarodziej” wybrał mały stojak.
– Oto zwykła szklana rurka, która częściowo została opróżniona z po-
wietrza – powiedział. – Biorę ją do ręki i zbliżam się do przewodu, przez
który płynie prąd zmienny o wysokim napięciu. Rurka zaczyna jaskrawo
świecić. W jakiej bym pozycji jej nie ustawił, gdziekolwiek bym jej nie ulo-
kował w przestrzeni na tyle, na ile mogę sięgnąć, jej miękkie, przyjemne
światło będzie utrzymywało niezmienioną jasność.
Gdy trzymana przez niego rurka zaczęła się jarzyć, demonstrując przy
okazji reklamowy przekaz o bezpieczeństwie prądu zmiennego, siedzący
na widowni George Westinghouse, który specjalnie przybył
na ten odczyt z Pittsburga, pochylił się do przodu, potrząsnął głową i
uśmiechnął się.
Następnie Tesla zademonstrował swe bezprzewodowe, czy też raczej
bez-elektrodowe lampy wyładowcze przyłączone indukcyjnie do źródła
zasilania o wysokiej częstotliwości. Wynalazł je, gdy odkrył, że gazy przy
zmniejszonym ciśnieniu wykazują wyjątkowo wysoką przewodność. Takie
lampy, jak wykazał, można by przenosić w dowolne miejsce w pokoju, a
one, co było wprost niesamowite, nadal świeciły. Nigdy nie znalazł czasu,
by przetworzyć to na praktyczne zastosowanie w celach komercyjnych, ale
prawie sto lat później stanowi to nadal przedmiot badań, na co wskazują
wydane ostatnio patenty. Długie palce Tesli zwinnie wybrały kolejny sto-
jak.
– Oto opróżniona z powietrza lampa zawieszona na pojedynczym prze-
wodzie... Chwytam ją, a platynowy guziczek wewnątrz niej doprowadzony
zostaje w ten sposób do jaskrawego rozżarzenia się.
Przez widownię przetoczyła się istna burza braw.
– A oto inna lampa połączona z przewodem wiodącym, która, gdy do-
tknę jej metalowej oprawki, napełnia się wspaniałymi kolorami fosforyzu-
jącego światła.
Oklaski narastały jak deszcz walący w bęben podczas burzy. Uderzały
jak grom w sklepienie lokalu i wracały na dół ze zdwojona mocą.
– A teraz – powiedział – gdy stoję odizolowany na tej platformie, do-
prowadzam do kontaktu mojego ciała z jednym z końców wtórnego obwo-
du uzwojenia indukcyjnego i... oto widzicie strumienie światła wydobywa-
jące się na drugim końcu, który wprawiony zostaje w gwałtowne
wibracje... I coś jeszcze. Podłączę teraz te dwie płytki drucianej siatki do
końcówek uzwojenia. Przepływ tego wyładowania przyjmuje formę świe-
tlistych strumieni...
Słuchającym go wydawało się czasem, że wizualna ekscytacja była dla
Tesli tak samo ważna jak konkretne, użyteczne wyniki; ale wtedy, wraz na-
stępnym nabraniem powietrza, przedstawiał „użyteczne fakty” jeden po
drugim.
Potem zademonstrował silnik, który chodził na jednym tylko przewo-
dzie, obwód powrotny pojawiał się bezprzewodowo poprzez przestrzeń.
Przedłużając działanie uroku, pod którym byli ci dumni ze swego zdrowe-
go rozsądku ludzie, nikomu niedający wciskać sobie ciemnoty, opowiadał
o możliwości napędzania silnika bez żadnych przewodów. Mówił o energii
w przestrzeni kosmicznej, którą można swobodnie pobierać.
– Jest to całkiem możliwe – wyjaśnił – że takie, nazwijmy je, „bez-dru-
towe” silniki mogą być zasilane przewodnictwem występującym w rozrze-
dzonym powietrzu, nawet ze znacznej odległości. Prądy zmienne, zwłasz-
cza te o wysokich częstotliwościach, przechodzą zaskakująco swobodnie
poprzez nawet lekko rozrzedzone gazy. Górne warstwy powietrza atmos-
ferycznego są rozrzedzone. Aby osiągnąć wysokość kilku mil w przestrze-
ni, konieczne jest przezwyciężenie jedynie trudności natury mechanicznej.
Nie ma wątpliwości, że w wyniku ogromnej różnicy potencjałów prądu
zmiennego, uzyskiwanych przez wysokie częstotliwości i olejową izolację,
wyładowania świetlne mogłyby być przenoszone w rozrzedzonym powie-
trzu przez wiele mil, a energia wielu setek tysięcy koni mechanicznych, za-
silająca silniki lub lampy, kierowana w ten sposób ze znacznej odległości
ze stacjonarnego źródła. Takie pomysły wspomniane zostają jedynie jako
możliwości. Nie będzie potrzeby transportowania energii w ten sposób.
Nie będziemy musieli transportować energii w żaden sposób. Nim miną
pokolenia, maszyny zaopatrywane będą w moc, którą da się uzyskać z do-
wolnego miejsca wszechświata. To nie jest nowa idea... Znajdujemy ją w
zachwycających mitach Anteusza, który odbierał energię z ziemi; znajduje-
my ją w misternych rozważaniach znakomitych matematyków... W prze-
strzeni kosmicznej znajduje się energia. Czy to energia statyczna czy też ki-
netyczna? Oto jest pytanie. Jeśli statyczna, próżne są nasze nadzieje na jej
wykorzystanie. Jeśli kinetyczna, a z całą pewnością wiemy, że jest właśnie
taka, to pozostaje tylko kwestią czasu, kiedy ludziom uda się podłączyć ich
urządzenia do tego koła napędowego natury...

*
Największą gwiazdą pokazu Tesli była jednak pojedyncza, sześciocalo-
wa, prawie całkowicie opróżniona z powietrza lampa, którą nazywał lam-
pą z węglowym guzikiem (ang. carbon-button lamp). Za pomocą tego na-
rzędzia badawczego zgłębiał zupełnie nowe rejony odkryć naukowych.
Była to niewielka kulista bańka szklana z maleńkim kawałkiem stałego
materiału umieszczonego na końcu drutu, służącego jako jednoprzewodo-
we połączenie ze źródłem prądu o wysokiej częstotliwości. Ten umieszczo-
ny centralnie „guziczek” napędzał elektrostatycznie otaczające go cząstecz-
ki gazu w kierunku kulistego szklanego klosza. Następnie były one odpy-
chane z powrotem do „guzika” uderzały w niego, powodując żarzenie, po-
nieważ cykl ten powtarzał się miliony razy w ciągu sekundy. Zależnie od
siły źródła zasilania, uzyskiwać można było niezwykle wysokie temperatu-
ry, które momentalnie zamieniały w parę lub powodowały topnienie więk-
szości substancji. Tesla eksperymentował z „guzikami” z diamentu, rubinu
i tlenowymi związkami cyrkonu. W końcu stwierdził, że karborund (węglik
krzemu, twardy materiał stosowany jako ścierniwo) nie wyparowywał tak
szybko, jak inne twarde materiały i nie tworzył osadu na wewnętrznej
stronie bańki – stąd nazwa: „lampa z węglowym guzikiem”. Energia ciepl-
na rozżarzonego guzika przenoszona była na niewielkie ilości cząsteczek
gazu w lampie, powodując, że stawały się one źródłem światła dwadzieścia
razy jaśniejszego niż pobierające tę samą ilość energii żarówki Edisona.
Poddany działaniu prądów wysokiej częstotliwości, o napięciu setek
tysięcy woltów, przepływających przez jego ciało trzymał w ręce to wspa-
niałe dzieło: działający model żarowego słońca. Za jego pomocą demon-
strował to, co uważał za promienie kosmiczne.
– Słońce – argumentował – jest rozżarzonym ciałem posiadającym po-
tężny ładunek elektryczny i emitującym wielkie ilości strumieni cząstek. A
każda pobudzana jest przez swą ogromną prędkość. Nie będąc jednak za-
mknięte w bańce szklanej, Słońce wysyła promienie w przestrzeń we
wszystkich kierunkach.
Tesla był przekonany, że cała przestrzeń wypełniona jest tego rodzaju
cząsteczkami w sposób ciągły bombardującymi Ziemię i inne ciała, właśnie
tak, jak w jego lampie z węglowym guzikiem najtwardszy materiał roztrza-
skiwany był na atomowy pył. „Jednym z objawów takiego bombardowania
– mówił – jest zorza polarna”. Aczkolwiek nie istnieją żadne dokumenty
opisujące jego metody badań, on sam twierdził, że wykrył takie promienie
kosmiczne, zmierzył ich energię i obliczył, że poruszają się z ogromną
prędkością. Bardziej trzeźwo myślący fizycy i inżynierowie z widowni, słu-
chając takich szokujących stwierdzeń kiwali tylko głowami i pytali: Ale
gdzie są dowody?
Dzisiaj wiadomo, że termonuklearne reakcje na Słońcu powodują emi-
sję promieniowania rentgenowskiego, ultrafioletowego, widzialnego i pod-
czerwonego, a także wysyłanie fal radiowych i wiatru słonecznego z mocą
sześćdziesięciu czterech milionów watów (lub wolto-amperów) na jeden
metr kwadratowy powierzchni słońca. Zgodnie ze współczesną wiedzą
promienie kosmiczne posiadają rozmaite formy oraz kształty i są rezulta-
tem tworzenia się i rozpadu cząstek oraz wysokoenergetycznych zderzeń
tych cząstek. Pochodzą one nie tylko ze Słońca, ale także z gwiazd, super-
nowych i wybuchających. Pochodzące ze Słońca elektrony i protony, zbli-
żając się do Ziemi, zostają przechwycone przez jej pole magnetyczne two-
rzące pasy radiacji Van Allena. Promieniowanie słoneczne, widzialne i nie-
widzialne, wpływa na temperatury powierzchni planet. Zjawiska zorzy po-
wodowane są przez emitowane przez Słońce cząstki, które zderzają się z
atomami w górnych warstwach atmosfery.
Pięć lat po odczycie Tesli francuski fizyk Henri Becquerel odkrył tajem-
nicze promieniowanie uranu. Maria i Piotr Curie potwierdzili jego prace
swymi badaniami nad radem, którego atomy rozpadały się samorzutnie.
Tesla uważał błędnie, że promienie kosmiczne są prostą przyczyną radio-
aktywności radu, toru i uranu. Ale miał całkowitą rację w przewidywaniu,
że bombardowanie „promieniami kosmicznymi”, tzn. wysokoenergetycz-
nymi cząstkami subatomowymi, może powodować radioaktywność innych
substancji – co zostało ostatecznie zademonstrowane przez Irenę Curie i
jej męża Frederica Joliota w roku 1934.
Aczkolwiek naukowy świat czasów Tesli nie akceptował jego teorii
promieni kosmicznych, dwóch naukowców, którzy później zdobyli sławę
na tym polu, poświadczyli swój dług wobec jego inspiracji. Musiało minąć
trzydzieści lat, zanim dr Robert A. Millikan powtórnie odkrył promienie
kosmiczne. Uważał, że mają one, jak światło, naturę falową, to znaczy, że
składają się z fotonów, a nie naładowanych cząstek. Doprowadziło to w la-
tach czterdziestych XX wieku do naukowego pojedynku pomiędzy laure-
atami nagrody Nobla Millikanem a Arthurem H. Comptonem, który uważał
– co zostało później udowodnione – że promienie kosmiczne składały się z
cząstek materii o wielkiej prędkości, dokładnie tak, jak opisał to Tesla.
Obaj, Millikan i Compton, wyrazili swoje uznanie dla intuicyjnego wyczucia
ich poprzednika. Ale nauka parła nieubłaganie do przodu, udowadniając z
czasem, że natura promieni kosmicznych jest bardziej zróżnicowana i zło-
żona niż którykolwiek z nich mógłby przypuszczać.
Tak to już jest, że większość naukowców ma zakodowane w głowie, iż
wszelka wiedza przyrasta pomalutku, ziarnko do ziarnka. Na ogół zresztą
tak właśnie jest. Ale dlatego również naukowcy nie są w ogóle przygoto-
wani na to, aby zrozumieć wizjonerów dochodzących z dnia na dzień do ta-
kiego wglądu w istotę rzeczy, który wstrząsa całymi obszarami nauki. Ko-
pernik też był wyśmiewany przez współczesnych, gdyż wierzył, że planety
obracają się wokół Słońca.
Dziwna lampa z węglowym guzikiem, którą Tesla błyskał po oczach
słuchaczy swego referatu w Columbia College 20 maja 1891 roku, uosabia-
ła także koncepcję punktowego mikroskopu elektronowego. Powstawały
w niej naelektryzowane cząsteczki wystrzeliwane po liniach prostych z
maleńkiego aktywnego punktu w guziku i utrzymujące wysoką energię. Na
sferycznej powierzchni bańki lampy cząsteczki te odtwarzały fosforescen-
cyjne obrazy deseniu mikroskopijnej strefy, z której były emitowane, jedy-
nym ograniczeniem stopnia powiększenia, jakie można było uzyskać, była
wielkość bańki. Im większy byłby jej promień, tym większe powiększenie.
Jako że elektrony są mniejsze od fal świetlnych, są to obiekty zbyt drobne,
by widzieć je za pomocą fal świetlnych, mogą mimo to być powiększane
przez wzór wytwarzany przez emitowane elektrony.
Władimirowi R. Zworykinowi przypisuje się rozwinięcie w roku 1939
koncepcji mikroskopu elektronowego. Jednak dokonany przez Teslę opis
efektu uzyskanego za pomocą jego lampy z węglowym guzikiem, w której
stosował bardzo wysoką próżnię, w niewielkim stopniu różni się od słow-
nego ujęcia opisu milionowego powiększania mikroskopem elektrono-
wym.
Jeszcze inny efekt wytwarzany przez lampę z węglowym guzikiem po-
chodził ze zjawiska rezonansu. Opisując zasadę rezonansu, Tesla często
posługiwał się analogią do szklanki wina. Szklanka wina stłuczona nutą
dźwięku skrzypiec ulega rozbiciu, ponieważ zdarza się, że powodowane
przez skrzypce drgania powietrza są takiej samej częstotliwości, jak czę-
stotliwość drgań szklanki.
Oto dlaczego stworzona przez Teslę lampa z węglowym guzikiem może
być określana jako przodek urządzenia do rozbijania atomów. Stosując
twardy guziczek karborundowy w prawie całkowicie opróżnionej z powie-
trza bańce szklanej, podłączając ją do szybkozmiennego prądu o wysokim
napięciu, Tesla powodował, że pozostające w bańce resztki cząstek powie-
trza zostawały naładowane elektrycznie. Odpychane z wielką i rosnącą
prędkością od guzika w kierunku powierzchni bańki wracały potem do gu-
zika, roztrzaskując drobiny węgla na atomowy pył, który włączając się w
tor oscylujących cząstek powietrza powodował dalsze rozdrabnianie guzi-
ka. „Gdyby można było odpowiednio powiększyć częstotliwość – twierdził
serbski wynalazca – straty wynikające z niedoskonałej elastyczności szkła
byłyby całkowicie pomijalne”.
Czy Tesla faktycznie rozbijał jądra atomów węgla, jak przypuszczał
jego pierwszy biograf, nie ma istotnego znaczenia wobec rewolucyjnej na-
tury jego osiągnięć. Wynalazca sam określał molekuły szczątkowych ilości
gazu jako gwałtownie oddziaływujące na węglowy guzik i doprowadzające
go do stanu żarzenia lub do fazy bliskiej mięknięciu tego ciała stałego.
Ernest Orlando Lawrence z kalifornijskiego uniwersytetu Berkeley,
który w 1939 roku otrzymał Nagrodę Nobla za wynalezienie cyklotronu,
mógł nie mieć żadnej wiedzy o lampie Tesli do bombardowania molekular-
nego. Jednak nie ma żadnej wątpliwości, że wiedział o próbach zbudowa-
nia urządzenia do rozbijania atomów podejmowanych przez Gregory’ego
Breita i współpracowników w Carnegie Institutio” w Waszyngtonie w roku
1929. Zespół ten stosował uzwojenia Tesli pozwalające uzyskiwać napię-
cia rzędu pięciu milionów woltów, niezbędne do tego typu zamierzeń. Bez
takiego uzwojenia urządzenia do rozbijania atomów nie mogłyby funkcjo-
nować.
Opisy stworzonej przez Teslę lampy z węglowym guzikiem czy lampy
do bombardowania molekularnego można znaleźć w trwałych zapisach
pięciu uczonych stowarzyszeń. Ubolewać należy, że żadne z tych towa-
rzystw nie było na tyle uczone, by w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku
wyobrazić sobie zastosowanie dla tego technologicznego przodka wieku
atomowego.
Frederic Joliot i Irena Curie, Henri Becquerel, Robert A. Millikan, Arthur
H. Compton oraz E. A. Lawrence – wszyscy ci uczeni zdobyli Nagrody No-
bla. Victor F. Hess otrzymał Nobla w roku 1936 za odkrycie promieniowa-
nia kosmicznego. Na pewno byłby to akt prostej sprawiedliwości, gdyby ta
społeczność naukowa uznała przynajmniej pionierskie odkrycia Tesli w
każdej z ich dziedzin.
Aczkolwiek wielu – może nawet większość – współczesnych mu na-
ukowców nie była w stanie w pełni zrozumieć jego odczytów, Tesla rozpa-
lił jednak wyobraźnię pojętnej mniejszości. I jak niektórych dzisiaj, którzy
odkrywają go po raz pierwszy, opanowało ich chwilowe szaleństwo.

Tesla nie tylko uczył poprzez dokonania – wspominał mjr Edwin H.


Armstrong, który stał się później znany przez swój wkład w rozwój ra-
dia – ale także poprzez inspirację ze swej wspaniałej wyobraźni, która
nie uznała trwałości tego, co inni uważali za trudności nie do pokona-
nia: wyobraźni, której cele w wielu przypadkach nadal pozostają w sfe-
rze domysłów.

Nie ma najmniejszych wątpliwości, że obdarzony zadziwiającym in-


stynktem Tesla przewidział m.in. istnienie promieniowania kosmicznego
(przypuszczenie potwierdził potem Teodor Wulf), sztucznej promienio-
twórczości (przed Marią Curie-Skłodowską), mikroskopu elektronowego
(zanim Ernst Ruska i Maks Knoll skonstruowali pierwszy egzemplarz) oraz
– jak przystało na geniusza – jeszcze przed Wilhelmem Roentgenem wyko-
nywał zdjęcia zwane potem rentgenowskimi. Wynalazł też świetlówkę i
zbudował pierwsze urządzenia kierowane zdalnie za pośrednictwem fal
radiowych. Ale naukowcem nie był. Był dzieckiem XIX wieku, natchnionym
romantykiem, który ponad szczegóły teorii stawiał nieraz piękną metafo-
rę: „Wszystko wskazuje na to – zwykł był mawiać – że zawsze wyprzedza-
łem swój czas”. Wiek XX miał być jednak czasem Alberta Einsteina i jego
nieintuicyjnej fizyki kwantowej, której sens Tesla często kwestionował.

*
Krótko po zakończeniu prac konsultacyjnych dla korporacji Westin-
ghouse’a Teslę opętała idea czegoś, co dawniej nazwano telefonem bez
drutu, a co później uzyskało istniejącą obecnie nazwę – radio. Po zbudowa-
niu w swym laboratorium potężnych uzwojeń stwierdził, że nadawanie
wiadomości jest po prostu tylko jednym z wielu aspektów szerokiego, glo-
balnego i międzyplanetarnego potencjału. Radio stwarzało grupę proble-
mów różną od bezprzewodowego przesyłania energii, jednak uważał on,
że obydwa zagadnienia są na tyle sobie bliskie, że będzie można się z nimi
uporać, zgrywając je w jeden oszałamiający temat.

Wytworzyłem imponujące zjawisko za pomocą mojego uziemionego na-


dajnika – wspominał później – i próbowałem stwierdzić jego prawdzi-
we znaczenie w odniesieniu do prądów rozchodzących się poprzez zie-
mię. Wydawało się, że to beznadziejne przedsięwzięcie i przez ponad
rok nieustannie nad tym pracowałem, lecz na próżno. Te pogłębione ba-
dania tak całkowicie mnie zaabsorbowały, że zapominałem o wszystkim
innym, nawet o moim podkopanym zdrowiu. W końcu, gdy byłem już
bliski załamania, natura zastosowała środek ochronny, powodując po-
padnięcie w letarg.

Po tym nagłym przerwaniu okresu wielomiesięcznej, niezwykle intensyw-


nej pracy bez odpoczynku został – jak sam stwierdził – „uśpiony jak po
narkotyku”.
Gdy wrócił do zmysłów, zaszokował go fakt, że nie jest w stanie wizu-
alizować w wyobraźni scen z przeszłości, z wyjątkiem tych z najwcześniej-
szego dzieciństwa. Mając rozwiniętą i utrwaloną bierność wobec lekarzy,
zaczął skupiać swój umysł na problemie samodzielnego leczenia. Noc po
nocy koncentrował się na wspomnieniach z wczesnego dzieciństwa, stop-
niowo w coraz większym stopniu ogniskując uwagę na swym życiu. W tym
procesie odsłaniania przeszłości obraz jego matki zawsze zajmował naj-
ważniejsze miejsce. Nikola coraz bardziej odczuwał chęć bycia razem z nią.

To uczucie stawało się tak silne – wspominał – że rozważałem rzucenie


wszystkiego i zaspokojenie tej tęsknoty. Stwierdziłem jednak, że byłoby
to dla mnie zbyt trudne zerwać kontakt z laboratorium, a gdy minęło
kilka miesięcy udało mi się wskrzesić wszystkie wspomnienia z mojej
przeszłości.

Nadeszła wczesna wiosna 1892 roku. Słońce zaczęło grzać mocniej, a


powietrze nasyciło się wilgocią. Kwiaty tryskały z ziemi jak czerwone, żół-
te, fioletowe i niebieskie płomienie. Zieleń łąk była szmaragdowym prze-
stworzem, w którym pływały konstelacje polnych kwiatów. Oblany wio-
sennym słońcem poranek był złocisty jak miąższ dojrzałej brzoskwini. Do-
prawdy trudno było uwierzyć, że ktoś mógłby umrzeć w taki piękny, złoci-
sty dzień.
Tesla nie przyjął jeszcze piętrzących się zaproszeń do wygłoszenia re-
feratów w Anglii i Francji i właściwie znajdował w stanie wewnętrznej
walki, czy w ogóle się nimi zajmować. I wtedy właśnie, tego pięknego, cie-
płego dnia, zmaterializowała mu się przed oczami ta okropna wizja. Ujrzał
siebie w Hotel de la Paix w Paryżu, odbierającego depeszę ze smutną wia-
domością, że jego matka jest umierająca. Rzeczywiście istniał powód do
niepokoju o stan zdrowia Djouki. Z rodzinnego Gospića nadchodziły listy
mówiące, że jej zdrowie faktycznie się pogarszało, ale żeby zaraz umierają-
ca... Tesla zaakceptował zaproszenia z Londynu i z Paryża, planując później
pojechać prosto do domu.
Jego referat dla Institution of Electrical Engineers w Londynie okrzyk-
nięto technicznym wydarzeniem roku, a gdy go skończył, Brytyjczycy nie
chcieli go wypuścić.

Sir James Dewar nalegał, bym wystąpił przed Royal Society – wspomi-
nał. – Jestem wprawdzie człowiekiem zdecydowanych postanowień, ale
łatwo uległem silnym argumentom wybitnego Szkota. Wcisnął mnie w
fotel i nalał pół szklanki brązowawego płynu, który skrzył się opalizują-
cymi kolorami, a smakował jak nektar.

– Teraz siedzi pan w fotelu Faradaya i rozkoszuje się tą samą whisky,


jaką on zwykle pijał – odezwał się ku zaskoczeniu Tesli Dewar. – Czy pan
wie, że po jednym z jego odczytów na temat indukcji elektromagnetycznej
ówczesny minister handlu, William Ewart Gladstone, zapytał go: „A jakie
praktyczne korzyści niesie ze sobą pańskie odkrycie?”. „Tego jeszcze nie
wiem” – odparł Faraday. „Ale mogę pana zapewnić, że jeszcze za swego ży-
cia będzie pan ściągał z tego podatki”.
– Nie słyszałem o tym – roześmiał się wynalazca.
– Niech pan zostanie, mister Tesla – poprosił Deawar, poważniejąc na-
gle. – Nikt inny na świecie nie jest bardziej godny tych zaszczytów niż pan.
– Ale ja muszę... do Paryża – zaprotestował nieśmiało Tesla.
– Francuzi mogą poczekać dzień dłużej. Wiele prominentnych osób ze
świata nauki nie miało jeszcze dotąd okazji wysłuchać pańskiego odczytu,
połączonego z pokazem. Na przykład John William Strutt – trzeci lord
Rayleigh... – kusił nadal Dewar.
– Ale... – Tesla wziął głęboki oddech.
– Jak często ma pan okazję odwiedzić laboratoria takich ludzi jak Wil-
liam Crookes czy lord Kelvin? – przerwał mu sir James. – A moje własne la-
boratorium... Też nie miał pan dotąd okazji go zobaczyć. Wytwarzam tam
temperatury bliskie zera, przeprowadzając pionierskie studia nad efektem
elektromagnetycznym...
Nikola został pokonany całkowicie. Jego odczyt przed Królewskim To-
warzystwem Wielkiej Brytanii, którego wysłuchali członkowie elity świata
nauki, przyniósł mu jeszcze więcej pochwał. Lord Rayleigh, wybitny fizyk,
który pełnił wtedy rolę przewodniczącego Królewskiego Towarzystwa, na-
mówił go, aby przez wzgląd na swój wielki talent do eksploatowania fun-
damentalnych odkryć rozważył korektę swego modus operandi. Zalecił Te-
sli, by w przyszłości specjalizował się w jakieś jednej, konkretnej dziedzi-
nie badań. Dla Nikoli, który chciał szukać odpowiedzi na wszystko jedno-
cześnie, to było coś zupełnie nowego. Sir William Crookes, którego prace
Tesla bardzo cenił, po odczycie wysłał mu do hotelu list pełen pochwał.

Mój drogi Tesla – napisał. – Jest pan prawdziwym prorokiem. Skończy-


łem budowę swojej własnej cewki, ale ona nie działa tak dobrze jak ta
mała, którą pan zrobił dla mnie. Przypuszczam, że jest zbyt duża... Fos-
forescencja mego ciała, gdy trzymam jedną końcówkę przewodu, jest
zdecydowanie gorsza w porównaniu z tą osiąganą za pomocą pana cew-
ki...

Spostrzegawczy Crookes zauważył też wyczerpanie wynalazcy i po-


spieszył go ostrzec, że jest on na krawędzi załamania fizycznego i nerwo-
wego:

Mam nadzieję, że wybierze się pan w góry swego ojczystego kraju tak
szybko, jak to tylko będzie możliwe – napisał. – Ponosi pan skutki prze-
pracowania i straci pan zdrowie, jeśli pan szybko nie zadba o siebie.
Proszę nie odpowiadać na ten list ani nie spotykać się z nikim, tylko zła-
pać pierwszy pociąg.

Sir William miał niewątpliwie rację, ale jego rady Tesla nie mógł wów-
czas zaakceptować. Prosto z Londynu popędził do Francji, gdzie miał wy-
głosić odczyt o „Eksperymentach z prądem zmiennym o wysokim napięciu
i częstotliwości”. Tam ponownie zademonstrował swoje czułe elektronicz-
ne lampy. Tym razem widownia składała się z członków Société Interna-
tionale des Elektriciens oraz Société Française de Physique. Obecny był
także książę Albert Leopold, następca tronu Belgii, zainteresowany elek-
tryfikacją swojego kraju; pan Luka z Helios Company of Cologne, której
Nikola sprzedał prawa do używania swego silnika na prąd zmienny na te-
renie Prus, oraz André Blondel, francuski inżynier i fizyk, wynalazca elek-
tromechanicznego oscylografu oraz systemu fotometrycznego jednostek
miar. Natychmiast po zakończeniu odczytu, tłumacząc się zmęczeniem, Te-
sla udał się jednak do swego pokoju w Hotel de la Paix, obiecując spotkać
się z nimi wszystkimi nazajutrz.
Dzień był pochmurny i ponury. Zaraz po południu zrobiło się mroczno,
około drugiej zerwał się wiatr i zaczął padać drobny deszcz. Na mokrych
chodnikach zakwitły barwne grzyby parasoli, w sklepach zapalono światła.
Nikola siedział w swoim pokoju, w milczeniu spoglądając na spływające po
szybie krople. Z zamyślenia wyrwało go pukanie do drzwi. Hotelowy go-
niec przyniósł telegram z wiadomością, że jego matka jest umierająca...
Błyskawicznie pognał na dworzec i wskoczył do ruszającego już pocią-
gu do Chorwacji. Przesiadłszy się następnie na powóz, dotarł do domu na
czas, by spędzić z matką kilka ostatnich godzin. Oczekiwały tam już jego
trzy siostry, wszystkie zamężne z serbskimi duchownymi, oraz wuj Petar
Mandič, prawosławny biskup Bośni. Kilka godzin później bliskiego utraty
przytomności Nikolę zabrano do sąsiedniego budynku na odpoczynek.

Gdy tam tak bezradnie leżałem – napisał w swej autobiografii – myśla-


łem, że gdyby matka umarła, gdy nie było mnie przy niej, na pewno da-
łaby mi znak... W czasie mojego pobytu w Londynie dyskutowałem z
moim nieżyjącym już przyjacielem sir Williamem Crookesem o spirytu-
alizmie. Byłem pod wrażeniem jego poglądów. Myślałem wtedy, że wa-
runki do spojrzenia poza nasze życie były dobre, bo moja matka była
osobą o wielkich zdolnościach, a szczególnie odznaczała się siłą intuicji.

Przez całą noc natężał umysł w oczekiwaniu, ale aż do rana nic się nie
zdarzyło. W czasie lekkiego snu czy „omdlenia” – jak wspominał później –
zobaczył

chmurę niosącą anielskie figury niezwykłej piękności. Jedna z nich pa-


trzyła na mnie z miłością i stopniowo przyjmowała cechy mojej matki.
Zjawisko powoli przesuwało się w pokoju i znikło, a mnie obudziła nie-
opisanie słodka pieśń, śpiewana przez wiele głosów. W tym momencie
pojawiło się przeświadczenie, którego żadnymi słowami nie da się opi-
sać, że matka właśnie umarła. I była to prawda...

*
Nie był to w życiu Tesli jedyny przypadek prekognicji. Tym terminem
określa się zjawisko polegające na umiejętności przewidywania zdarzeń,
które będą dopiero miały miejsce w przyszłości. Podobnie jak wszystkie
zagadnienia parapsychologiczne prekognicja jest tematem kontrowersyj-
nym i często budzi sprzeciw środowisk naukowych, a nawet wątpliwości
wśród osób zajmujących się parapsychologią. Często kwestionuje się ist-
nienie tego zjawiska, a także prawdziwość bądź interpretację doświadczeń
z nią związanych. Tesla zawsze próbował wyjaśnić to w sposób mecha-
niczny, podążając intuicją do zdarzeń zewnętrznych. Tak też było, gdy cięż-
ko zachorowała jego siostra Angelina. Wysłał wtedy z Nowego Jorku tele-
gram, w którym napisał: „Miałem widzenie, że Angelina powstaje i znika.
Wyczuwam, że jest z nią źle”. Bratanek Tesli, Sava Kosanovic, wspominał
później, że wynalazca powiedział mu kiedyś o „takich przeczuciach, ale
chyba nie pojawiały się one później”.

Był bardzo czułym odbiornikiem – powiedział Sava – rejestrującym


wszelkie zakłócenia, ale nie było w tym żadnej tajemnicy. Któregoś dnia
oświadczył mi, że „każdy człowiek jest jak automat, który reaguje na ze-
wnętrzne wrażenia”. Ale co to były te zewnętrzne wrażenia, które po-
wodowały jego faktyczną prekognicję, jak to później określił, na ten te-
mat nigdy nie rozmawiał.

Tesla opowiedział również Kosanoviciowi o pewnym przypadku, jaki


zdarzył się na Manhattanie w latach dziewięćdziesiątych po wydaniu wiel-
kiego przyjęcia. Kilku gości przygotowywało się do podróży do Filadelfii.
Tesla owładnięty „potężnym impulsem” powstrzymywał ich na wszelkie
sposoby, tak że nie zdążyli na pociąg. Na ich szczęście, bowiem pociąg uległ
katastrofie, a wielu pasażerów zostało rannych.
Po śmierci matki chorował przez sześć tygodni. Gdy w końcu był w sta-
nie się poruszać, pojechał wraz z delegacją serbskich naukowców do Bel-
gradu, gdzie przyjął go na specjalnej audiencji książę Aleksander Kara-
dziordziewić, przyszły król Jugosławii. O Tesli mówiono tam jako o „zna-
nym w świecie synu tej ziemi”. Dnia 1 czerwca 1892 roku, pozdrawiając
mieszkańców Belgradu, którzy przyszli go powitać, wynalazca wypowie-
dział poniższe słowa:

Jest we mnie coś, co być może jest chwilowym złudzeniem, co często


przytrafia się młodym entuzjastom, talom jak ja. Jeśli jednak będzie mi
dane urzeczywistnić i zrealizować chociaż część z tych marzeń, będzie
to w imieniu całej ludzkości.

Nazajutrz spotkał się z Jovanem Zmajem Jovanowičem. Wobec zgroma-


dzonego licznie audytorium ten wielki serbski poeta odczytał swój wiersz
poświęcony wynalazcy, noszący tytuł Pozdrav Nikoli Tesli.
Z Belgradu Nikola ruszył do miejscowości Plaski, gdzie żyła wraz z mę-
żem jego siostra Marica, a stamtąd do Varazdin, gdzie zamieszkiwał wuj
Pajo Mandič. Były to zapewne jedyne przedłużone nieco wakacje w całym
jego życiu.
W Berlinie odwiedził profesora Hermanna Ludwiga von Helmoholtza,
niemieckiego lekarza, fizjologa, fizyka i filozofa, twórcę zasady zachowania
energii. W Bonn – jego nie mniej sławnego ucznia Heinricha Rudolfa Hert-
za, odkrywcę fal elektromagnetycznych, mającego przed sobą kilka zaled-
wie miesięcy życia. Hertz po raz pierwszy wytworzył fale elektromagne-
tyczne, posługując się skonstruowanym przez siebie
oscylatorem elektrycznym (oscylator Hertza). Stwierdził tożsamość fi-
zyczną fal elektromagnetycznych i fal świetlnych oraz ich jednakową pręd-
kość rozchodzenia się, stwarzając podstawy rozwoju radiokomunikacji.
Dla uczczenia tych osiągnięć jednostkę częstotliwości nazwano od jego na-
zwiska hercem (Hz).
Jeszcze jako dziecko Tesla fascynował się związkiem pomiędzy pioru-
nami a deszczem. W czasie podróży do Zagrzebia, gdzie miał wygłosić wy-
kład na tamtejszym uniwersytecie, podczas przejazdu przez ojczyste góry
doświadczył dziwnych wrażeń:

Szukałem jakiegoś schronienia przed zbliżającą się burzą – opisał to w


książce My Inventions. – Niebo zaciągnęło się czarnymi chmurami, ale
deszcz jakoś się opóźniał, aż nagle pojawił się błysk, a zaraz potem po-
top. Ta obserwacja zmusiła mnie do myślenia. Wyglądało na to, że oby-
dwa zjawiska są ściśle ze sobą powiązane, jak przyczyna i skutek, a
pewna refleksja doprowadziła mnie do wniosku, że energia elektryczna
zawarta w rozdrobnionych kropelkach wody była nieznaczna, zaś funk-
cja pioruna polegała na wywołaniu deszczu. [...] Kryły się w tym zdu-
miewające możliwości. Jeżeli bylibyśmy w stanie wywołać burze elek-
tryczne o określonych parametrach, moglibyśmy odmienić cały świat i
przekształcić istniejące warunki życia. Słońce unosi wodę z oceanów, a
wiatr przenosi ją do odległych rejonów, gdzie pozostaje ona w stanie
bardzo delikatnej równowagi. Gdybyśmy byli w stanie naruszyć ją w od-
powiedniej chwili i w odpowiednim miejscu, to potężne medium pod-
trzymujące życie mogłoby dać się nam kontrolować. Moglibyśmy na-
wodnić jałowe pustynie, tworzyć rzeki i jeziora, a także zapewnić sobie
te siły natury w nieograniczonych praktycznie ilościach.
Kontrolowanie piorunów – konkludował – byłoby najwygodniejszym
sposobem zaprzęgnięcia potęgi energii Słońca do naszych celów. Speł-
nienie tego zależałoby od naszych możliwości wywoływania sił elek-
trycznych w takim układzie, jak to jest w naturze. [...] Wydawało się, że
jest to beznadziejne przedsięwzięcie, ale ja zdecydowałem się podjąć
próby. Natychmiast po moim powrocie do Stanów Zjednoczonych, w
lecie 1892, rozpoczęte zostały prace, które były dla mnie tym bardziej
atrakcyjne, że środki do tego celu były takie same, jak te do udanego
transferu energii w sposób bezprzewodowy.

W dniu 31 sierpnia 1892 roku „The Electrical Engineer” doniósł o po-


wrocie z Hamburga do Nowego Jorku pana Nikoli Tesli, wybitnego wyna-
lazcy, na pokładzie parowca „Augusta Victoria”. Po notatce na temat śmier-
ci matki Nikoli i jego późniejszej chorobie pismo dodatkowo podało:

Wspaniałe przyjęcie, jakiego doznał od europejskich elektryków stało


się, tak jak jego badania i eksperymenty, częścią historii elektryczności,
a nadawane mu zaszczyty wywołały dumę Amerykanów, że ich kraj zo-
stał przez niego uznany za ojczyznę.

Po prawie trzech latach zamieszkiwania w Astor House Nikola prze-


niósł się do hotelu Gerlach, usytuowanego na Dwudziestej Siódmej Ulicy,
pomiędzy Broadwayem a Południową Aleją, który w nagłówku swego pa-
pieru firmowego zapewniał, że jest „ognioodpornym hotelem rodzinnym”.
Wyposażony w nowoczesne windy, elektryczne światło i wspaniałą restau-
rację Gerlach mieścił się w odległości zaledwie kilku przecznic od wzno-
szonej właśnie według projektu Stanforda White’a i za pieniądze Johna P.
Morgana Madison Square Garden, majestatycznej galerii ze sklepami, te-
atrami, restauracjami, trzydziestopiętrową wieżą i ogromną halą widowi-
skową mieszczącą siedemnaście tysięcy ludzi.
Hala wykorzystywana była początkowo na mityngi polityczne i cyrko-
we pokazy, potem odbywały się tam najrozmaitsze imprezy kulturalne,
przedstawienia teatralne, opery, występy piosenkarzy i zawody sportowe
– lekkoatletyczne, hokejowe, kolarskie, hippiczne czy tenisowe. Najwięk-
szy rozgłos pierwsza MSG uzyskała jednak z racji rozgrywanych w niej gło-
śnych spotkań bokserskich. Za kilka lat miał tam mieć swój „występ” także
i Nikola Tesla. Będzie jeszcze o tym mowa.
Na razie irytowało go odstręczające otoczenie Gerlacha i marzył o ho-
telu Waldorf-Astoria na w Piątej Alei, z jego papierem o tłoczonych złoce-
niach.
Wiosną następnego roku Tesla ponownie posunął historię nauki do
przodu, gdy – przemawiając w National Electric Light Association w St. Lo-
uis – opisał w szczegółach zasady transmisji radiowej. W St. Louis dokonał
pierwszego na świecie publicznego pokazu łączności radiowej, chociaż –
jak powszechnie wiadomo – osiągnięcie tego wyczynu przypisuje się Mar-
coniemu.
Na scenie audytorium przygotowano zestaw do pokazów składający
się z dwóch grup sprzętu. W grupie nadajnika na jednej stronie sceny był
wysokonapięciowy transformator olejowy o mocy 5 kVA posiadający
uzwojenia rozdzielcze i kształt słupa. Podłączony był do baterii kondensa-
torów z butelek lejdejskich, miał cewkę, iskiernik oraz przewód biegnący
w górę do sufitu. W grupie odbiornika po drugiej stronie był identyczny
przewód zwisający z sufitu, druga taka sama bateria kondensatorów, bute-
lek lejdejskich oraz cewka – ale zamiast iskiernika, była tam rura Geisslera,
która po podłączeniu napięcia świeciła się jak współczesna jarzeniówka.
Nie było żadnego przewodu łączącego nadajnik z odbiornikiem. Transfor-
mator w grupie nadajnika pobudzany był ze specjalnej linii zasilającej po-
przez odkryty dwuostrzowy łącznik nożowy. Gdy łącznik był zamknięty,
transformator zaczynał mruczeć i jęczeć, butelki lejdejskie pokazywały
skwierczące wyładowania koronowe na krańcach folii, na iskierniku trza-
skały hałaśliwe wyładowania iskrowe, a niewidzialne pole elektromagne-
tyczne wypromieniowywało w przestrzeń energię z przewodu antenowe-
go nadajnika. Jednocześnie w grupie odbiornika rura Geisslera zaczynała
świecić pobudzana energią o częstotliwości radiowej pobieranej przez
przewód antenowy odbiornika.
Tak właśnie narodziła się łączność bezprzewodowa. Wiadomość zosta-
ła przesłana przez nadajnik iskrowy o mocy 5 kW i natychmiast odebrana
przez odbiornik z rurą Geisslera odległy o trzydzieści stóp. Geniuszem
światowej sławy, który wynalazł, zademonstrował i wyjaśnił to na pokazie,
był Nikola Tesla.
I chociaż z St. Louis nie wysłano wiadomości, która okrążyła świat, co
bez wątpienia Tesla wolałby zrobić, to mimo tego zademonstrował on fun-
damentalne zasady nowoczesnego radia, które obejmowało: 1. antenę lub
drut antenowy; 2. połączenie z ziemią („uziemienie”); 3. obwód antena–
uziemienie posiadający indukcyjność i pojemność; 4. regulowaną indukcyj-
ność i pojemność (do strojenia); 5. zestawy nadawczy i odbiorczy zestrojo-
ne ze sobą rezonansowo; 6. detektor na lampie elektronowej.
W najwcześniejszych transmisjach Tesla stosował wibracyjny stycznik,
by uzyskiwać falę ciągłą słyszalną w układzie odbiorczym. Kilka lat później
wprowadzony został do użytku detektor kryształkowy do odbierania sy-
gnałów z iskiernika zestawu nadawczego. Zostało to przyjęte w komercyj-
nej praktyce radiowej do czasu wynalezienia przez Edwina H. Armstronga
obwodu regeneracyjnego (lub sprzężenia zwrotnego), który wprowadził
radio w erę wzmacniania dźwięku. Jeszcze później Armstrong wprowadził
superheterodynowy układ dudnienia, który stanowi podstawę wszystkich
współczesnych odbiorników radiowych i radarowych. Armstrong, absol-
went profesora Michaela Pupina z Columbia University, zainspirowany zo-
stał odczytami Tesli. Później jednak, zapewne pod wpływem Pupina, bro-
nił Marconiego w przedłużającej się i zaciekłej wojnie o patenty dotyczące
radia pomiędzy tym ostatnim a Teslą.
Naukowcem, któremu obok Tesli należy się uznanie za pionierskie ba-
dania nad radiem, był sir Oliver Lodge, który w roku 1894 demonstrował
możliwość bezprzewodowej transmisji sygnałów telegraficznych za pomo-
cą fal Hertza na odległość 150 jardów. Dwa lata później młody Guglielmo
Marconi przybył do Londynu z bezprzewodowym zestawem identycznym
z tym, jaki posiadał Lodge. Naturalnie spowodowało to pewne komentarze
pośród uczestników tego wyścigu. Marconi miał uziemienia i antenę, na
których robił dosyć niedojrzałe eksperymenty w Bolonii. Tak się złożyło,
że ten sprzęt był dokładnie taki sam, jak to opisał Tesla w swych szeroko
publikowanych i tłumaczonych na wiele języków odczytach w roku 1893.
Jak zobaczymy później, Marconi zaprzeczy zdecydowanie, żeby kiedykol-
wiek słyszał o systemie Tesli, a inspektor urzędu patentowego USA określi
jego zaprzeczenie jako ewidentny absurd.

*
Wczesnym rankiem na Nowy Jork spadł obrzydliwy deszcz ze śnie-
giem. Wkrótce zamienił się w lodowatą skorupę okrywającą drzewa, krza-
ki i ulice. Górne piętra stojących przy Piątej Alei budynków pochowały się
we włochatej, szarej mgle. Zupełnie niespodziewanie obudził się lodowaty
wicher. Nadleciał od południowego zachodu, odetchnął i zakaszlał. Plując
płatkami śniegu, popędził ulicą, jakby był żywą bestią, bardzo zimny i
gniewny wiatr.
Był styczeń 1893 roku. Stojący na chodniku Piątej Alei Nikola Tesla
szczelniej zasunął poły płaszcza. Znajdował się dokładnie w miejscu, w
którym rok wcześniej musiał stać podczas robienia swego słynnego zdję-
cia Alfred Stieglitz. Amerykański fotografik, wydawca, marszand, kolekcjo-
ner fotografii i właściciel galerii, jedna z kluczowych postaci dla rozwoju
fotografii i zaakceptowania jej jako jednej z dziedzin sztuki. Zdjęcie ukazy-
wało równie zimową scenerię: śnieg padający na konne powozy, kilku
zmarzniętych przechodniów – sugestywny wizerunek końca XIX wieku. Na
jeden z talach powozów czekał właśnie młody Serb, zasłaniając się przed
dokuczliwym wiatrem. Wokół rozszalała się gwałtowna zamieć. Wicher
pędził niczym pociąg ekspresowy z jednego krańca Piątej Alei na drugi,
gnając przed sobą chmurę białego puchu. Była tak gęsta, że widać było tyl -
ko część ulicy, potem świat kończył się pustą, białą ścianą.
W końcu nadjechał upragniony pojazd i Tesla z ulgą zajął miejsce w
przytulnym wnętrzu. Pół godziny później wysiadł przed drzwiami swojego
laboratorium. Jego asystent, Kolman Czito, trząsł się z zimna, ustawiając w
kącie potężną maszynerię. Nikola rozebrał się i natychmiast przystąpił do
pracy. Chociaż świadom był panującej w pomieszczeniu temperatury, zda-
wał się nie zwracać na nią najmniejszej uwagi. Kiedy pochłaniał go jakiś
problem, cały świat przestawał dla niego istnieć. Równie dobrze mógł pa-
nować lipcowy upał. Z zamyślenia wyrwał go przenikliwy dzwonek telefo-
nu. Z westchnieniem podszedł podnieść słuchawkę. Telefonistka łączyła
międzymiastową rozmowę z Pitsburgiem. Głos George’a Westinghouse’a
dudnił poprzez wielomilową odległość wstrząsany jego wynikającym z
podniecenia jąkaniem:
– Moja firma dostała kontrakt na instalację pełnego systemu zasilania i
oświetlenia na Światowych Targach w Chicago, znanych też jako Wystawa
Kolumbijska – zameldował z przejęciem. – To pierwsze w historii targi
elektryczności. Zostanie tam zastosowany pana system prądu zmiennego,
ten oczerniany i ośmieszany przez cały czas AC.
Dla Tesli była to jednocześnie dobra wiadomość i zła wiadomość. Do-
bra – bo pozwalała wystawić się na wielkim międzynarodowym wydarze-
niu; zła – ponieważ oznaczała konieczność opuszczenia bieżących prac,
które były dla niego ważniejsze niż cokolwiek innego. Jego badania nad ra-
diem znajdowały się na najbardziej ekscytującym, krytycznym etapie.
Słowa przemysłowca momentami przechodziły w tumult:
– To ma być największy spektakl nowożytnych czasów! Szansa nie tyl-
ko na to, by pokazać, co potrafi AC, ale także by przedstawić nowo wynale -
zione wyroby elektryczne. Kto dla takiej sposobności nie zrobiłby wszyst-
kiego? General Electric będzie pokazywał różne wynalazła Edisona. Zapo-
wiedziano obecność wszystkich, którzy cokolwiek znaczą w międzynaro-
dowej nauce!
– Kiedy ma być otwarcie targów? – zapytał Tesla, obawiając się najgor-
szego.
– Pierwszego maja. Diabelnie mało czasu na to wszystko, co trzeba bę-
dzie zrobić.
– W porządku, Mr. Westinghouse – odpowiedział wynalazca.
Odchodząc od swych ukochanych cewek, zabrał się za przygotowania
do tego wielkiego pokazu. Pomysły, jak zadziwić publiczność i zasko-
czyć społeczność naukową, zaczęły przebiegać mu przez głowę. Po prostu
nie mógł powiedzieć „nie”.
Stany Zjednoczone nie tylko chciały, ale też potrzebowały wielkiego
spektaklu. Krótko po tym, jak prezydenta Grovera Clevelanda wybrano na
drugą kadencję, kraj objęty został kryzysem, padały banki, wzrastało bez-
robocie, mnożyły się bankructwa. W popłoch wpadali wszyscy – i wielcy, i
mali. Politycznie konieczne było coś, co oderwie umysły ludzi od przewi-
dywanego nadejścia kolejek po chleb.
Wystawa Kolumbijska w założeniu miała stanowić uroczyste obchody
(z rocznym opóźnieniem) czterechsetnej rocznicy odkrycia Ameryki. Pre-
zydent Cleveland, dawny szeryf z Buffalo, zaprosił członków rodów kró-
lewskich z Hiszpanii i Portugalii oraz innych dygnitarzy z zagranicy. Zgo-
dził się nawet przekręcić główny klucz, który włączy elektryczność i zaleje
całe Miasto Jutra (ang. City of Tomorrow) potokiem światła, uruchomi fon-
tanny i inne urządzenia, podniesie flagi i transparenty, stanowiąc wielkie
otwarcie tej ekstrawagancji. Zgoda na przekręcenie klucza wymagała nie
byle jakiej odwagi. W Białym Domu elektryczność zainstalowana została w
roku 1891, ale do tej chwili żadnemu prezydentowi nie wolno było doty-
kać przełączników. Było to zadanie wykonywane (bardzo ostrożnie) przez
służbę. Przecież opinia publiczna została ostrzeżona o związanym z tym
ryzykiem przez nie byle jaki autorytet – samego Thomasa Edisona.

*
Na zewnątrz panowały egipskie wręcz ciemności. Tesla przejechał
wcześniej kilkaset mil pociągiem pośród płaskich, nagich pól kukurydzy i
soi. Kiedy za oknami zaczęły migać huty i rafinerie chicagowskiego South
Side, odniósł wrażenie, że przekroczył wrota piekieł. Widział cale hektary
kominów plujących ogniem, olbrzymie poskręcane plątaniny rur, labirynty
poskręcanych schodów, gigantyczne sfery i kolosalne zbiorniki. Ale najbar-
dziej wytrąciły go z równowagi płomienie. Wielkie, hałaśliwe płomienie.
Kule ognia. Gejzery. Pióropusze. Flary. Miękkie, tańczące płomienie, które
kołysały się na wietrze. Kominy wyglądały za ich sprawą jak gigantyczne
świeczki na stole jadalnianym szatana. Słyszał płomienie przez zamknięte
olma wagonu.
Pod koniec XIX wieku Chicago miało fatalną reputację, która w następ-
nych latach jeszcze się pogorszyła. Chikagou albo Checagou – tak Indianie
Pottowatomi nazywali zarówno rzekę wpadającą do wielkiego jeziora, jak i
śmierdzące zielsko porastające bagna u jej brzegów. Dla Hiszpanów nazwa
miasta była niesmacznym żartem. Po hiszpańsku cago znaczy „robię
kupę”.
W 1830 roku Chicago było jeszcze małym miasteczkiem, które dziesięć
lat później zamieniło się w miasto. W 1857 roku powstała w nim specjalna
dzielnica domów publicznych, szulerni i hal, w których walczono na gołe
pięści o nagrody pieniężne. W roku 1870 w śródmieściu było już trzydzie-
ści domów gry działających zupełnie otwarcie. Najsłynniejszą była szuler-
nia Varnella, popularnie nazywana „pałacem Dawida”. W jej wnętrzu obok
kasyna mieścił się jednocześnie dom publiczny, saloon i... kaplica. Podob-
nie było z prostytucją. Burdele, zakazane od 1835 roku, działały przy Wells
Street tak otwarcie, że w 1870 roku Rada Miejska zmieniła nazwę ulicy na
Piątą Aleję, by nie kalać pamięci kapitana Billy’ego Wellsa, sławnego po-
gromcy Indian, który poniósł z rąk dzikich męczeńską śmierć. (Na począt-
ku XX wieku przywrócono ulicy dawną nazwę). Nikt jednak nie pomyślał,
żeby zamiast zmieniać nazwę ulicy – pozbyć się burdeli.
W 1871 roku prawie całe miasto strawił wielki pożar. Miejscowi du-
chowni, którzy długo czekali na taką okazję, ogłosili wszem i wobec, że jest
to „kara za grzechy współczesnej Sodomy”. Jeżeli nawet była to prawda, to
ta kara niczego złoczyńców nie nauczyła. Bardzo szybko Chicago zostało
odbudowane i ściągnęła do niego jak ćmy do światła nowa fala elementów
przestępczych z całych Stanów Zjednoczonych. Napady, rabunki i morder-
stwa stały się zjawiskiem nagminnym. Zarząd miejski, policja i sądy zosta-
ły niemal w całości skorumpowane. Za pomocą łapówek można było zała-
twić wszystko i największe przestępstwa uchodziły bezkarnie. Radni już
całkiem otwarcie sprzedawali swoje głosy decydujące o przyznaniu konce-
sji na usługi transportowe i przedsiębiorstwa użyteczności publicznej.
Przyjęcie łapówki nikomu nie odbierało spokojnego snu. Uczciwość zaczę-
ła uchodzić za ekstrawagancję. Jednocześnie z niewiarygodną szybkością
powstawały potężne zakłady przemysłowe. Z niczego wyrastały miliono-
we fortuny. Z kryształu i cementu budowano banki, music-halle, wspaniałe
restauracje i luksusowe kluby nocne, gdzie ludzie oszałamiali się muzyką,
odbiciem luster, półnagimi kobietami, światłem i szampanem.
Zaledwie kilka dni przed uroczystym otwarciem Wystawy Kolumbij-
skiej Anglik W. T. Stead opublikował o tym mieście książkę pod tytułem If
Christ came to Chicago (Gdyby Chrystus wstąpił do Chicago), w której uka-
zał prawdziwe oblicze szalonej metropolii. Opisał czcigodnych obywateli,
zajmujących honorowe stanowiska, cieszących się szacunkiem, lecz czer-
piących zyski z burdeli lub szulerni. Zdemaskował miejscowych polityków
związanych z przestępcami i policję ściągającą haracze od bandytów.
Ujawnił, jak lokalne władze tolerują za sute łapówki wszelkie przedsię-
wzięcia podziemnego świata.
Do czasu, gdy wreszcie nadeszły wielkie dni, Chicago było szarym mia-
stem długich kolejek za chlebem. Ale teren targów zapierał dech w pier-
siach przybyłym tłumom, a dziennikarze zaczęli nazywać go Białym Mia-
stem, głównie z powodu jasnego koloru pawilonów. Było to rzeczywiście
miasto z jezdniami, chodnikami, z systemem kanalizacyjnym, ulicami
oświetlonymi elektrycznymi lampami, z hotelami, restauracjami, a nawet
domami mieszkalnymi. „The New York Times” (dnia 1 maja 1893 roku) na-
pisał:
Grover Cleveland, spokojny i dostojny, w kilku sugestywnych słowach
wypowiedzianych czystym, dźwięcznym głosem, słyszalnym przez wielkie
zgromadzone przed nim tłumy oznajmił otwarcie Światowej Wystawy Ko-
lumbijskiej... i dotknął klucza ze złota i kości słoniowej...
Wieża Światła zajaśniała tysiącem żarówek rozświetlających lepszą
przyszłość. Gdy zapaliły się światła, z piersi zebranych widzów wydarło się
westchnienie. Na zarezerwowanych miejscach zasiedli, wiwatując, człon-
kowie gabinetu, książę Veragua – jedyny żyjący potomek Krzysztofa Ko-
lumba oraz inni zagraniczni dygnitarze. W tłumie kobiety w ciasnych gor-
setach zaczęły mdleć i padać jak żołnierze w bitwie. Wojsko musiało inter-
weniować, żeby zaprowadzić porządek.
Książę Veragua był w swoim kraju tylko farmerem, hodowcą byków
dla corridy w Hiszpanii. Do Chicago przybył na zaproszenie rządu Stanów
Zjednoczonych i wszystkie jego wydatki były pokrywane z budżetu Wysta-
wy. Po raz pierwszy stał się obiektem tak wielkiego zainteresowania i nie-
malże królewskiego traktowania. Rola, w której wystąpił, tak mu się
spodobała, że starał się przedłużyć swój pobyt w mieście, uszczuplając tym
samym budżet organizatorów. Ci, przerażeni, oświadczyli, że nie będą już
dłużej płacić rachunków księcia i jego małżonki. Kłopotliwy gość w końcu
wyjechał. Organizatorzy byli tak wściekli na niego, że nawet nie raczyli go
odprowadzić na dworzec kolejowy, mimo że miesiąc wcześniej zgotowali
mu pompatyczne powitanie z udziałem wojska, kawalerii i tłumu miesz-
kańców.
Co zuchwalsi zwiedzający popisywali się w wesołym miasteczku jazdą
na napędzanej elektrycznością górskiej kolejce. Ryzykanci tłoczyli się, by
zdobyć miejsce na ogromnym kole George’a Washingtona Ferrisa. Miało
ono średnicę 250 stóp i nikt nigdy jeszcze nie widział czegoś podobnego.
Zbudowano je głównie po to, by zawstydzić przemądrzałych Francuzów,
którzy cztery lata wcześniej pokazali swoją wieżę Eiffla. Chicago chciało
mieć atrakcję bardziej charakterystyczną od zwykłej wieży. Ludzie upy-
chali się po sześćdziesiąt osób w wagoniku, w którym wznosili się wysoko
ponad Białe Miasto i leżące po drugiej stronie szare miasto.
Ekspozycja objęła 630 akrów (2,5 km 2) wypełnionych prawie 200 no-
wymi pawilonami, głównie neoklasycznej architektury. W nocy były one
iluminowane, co dodawało im dodatkowego uroku. Przed budynkami try-
skały wodą okazałe fontanny. Pawilony wystawowe były budynkami
ogromnych rozmiarów. Każdy z nich ukazywał różne dziedziny życia czy
też gospodarki. Były więc pawilony sztuki, rolnictwa, elektryczności, ko-
palnictwa, przemysłu przetwórczego. Wśród nich swymi gigantycznymi
rozmiarami wyróżniał się Budynek Producentów. Przewodnicy wyjaśniali
zwiedzającym, że jeśliby umieścić w tym budynku piramidę Cheopsa, to i
tak zostałoby jeszcze tyle miejsca, aby z górnych balkonów podziwiać słyn-
ną egipską budowlę. Jeden z pawilonów poświęcony był kobietom. Zapro-
jektowała go też kobieta, Sophia G. Hayden.
Swoje osiągnięcia zaprezentowało czterdzieści sześć krajów, po raz
pierwszy w specjalnie do tego celu zbudowanych na terenie Jackson Park i
Midway Plaisance pawilonach narodowych. Wszystko razem kosztowało
organizatorów czterdzieści sześć milionów dolarów, ale po zliczeniu
wszystkich wpływów przyniosło dwa miliony 250 tysięcy czystego zysku.
Podzielili je między siebie głównie miejscowi biznesmeni, właściciele hote-
li, lokali hazardowych oraz domów publicznych. W czasie trwania Wysta-
wy ceny w tych przybytkach rozkoszy podskoczyły aż o 300 procent!
Pomiędzy majem a październikiem w ciągu 179 dni Chicago odwiedzi-
ło dwadzieścia siedem i pół miliona Amerykanów chcących zobaczyć naj-
nowsze cuda techniki, przemysłu, sztuki i architektury. Wtedy była to jed-
na trzecia całej populacji kraju.

*
Westinghouse, który oferując niższą cenę, przebił ofertę General Elec-
tric na kontrakt na oświetlenie, ostatecznie triumfował. W Budynku Elek-
tryczności (ang. Electricity Building) zobaczyć można było najnowsze wy-
twory pomysłowości amerykańskiej, najnowsze wynalazła, najnowsze wy-
roby. Targi, szczególnie w nocy, sprawiały zachwycające wrażenie. Koloro-
we reflektory komponowały na fontannach grę świateł, tworząc tak piękny
efekt, że powodował u ludzi łzy radości.
Zwiedzający gromadzili się w pomieszczeniach wystawowych, w któ-
rych rej wodził słynny Nikola Tesla. Odziany w biały frak z przydatkami
krzątał się pomiędzy magicznymi sprzętami wysokiej częstotliwości, de-
monstrując jedne cuda elektryczne po drugich. W przyciemnionej altance
świeciły na tablicach jego lampy i fosforyzujące rury. Jeden z rzędów rur
wyświetlał napis „Witajcie elektrycy”, który sam wynalazca wydmuchał
pracowicie, litera po literze, ze stopionego szkła. Inne jego świecące napisy
honorowały takich wielkich uczonych jak Hermann von Helmholtz,
Michael Faraday, James Maxwell, Joseph Henry i Benjamin Franklin. Tesla
nie zapomniał też o przedstawieniu razem ze słynnymi naukowcami na-
zwiska wybitnego serbskiego poety, Jovana Jovanowiča noszącego pseudo-
nim Zmaj, odwdzięczając mu się w ten sposób zapewne za poświęcony
jego osobie kilka miesięcy wcześniej poemat.
Dzień później urzekł ciekawskich demonstrowaniem, jak działa prąd
zmienny. Leżące na pokrytym aksamitem stole miedziane kulki i metalowe
jajka – wprawiane były w szybki ruch wirowy, miękko zmieniając jego kie-
runek w ustalonych interwałach. Zademonstrował również pierwszy zsyn-
chronizowany elektryczny zegar zestawiony z oscylatorem i pokazał swą
pierwszą cewkę do wyładowań kruszących. Widzowie niewiele wiedzieli o
naukowych podstawach pokazów, ale byli oczarowani. A kiedy wydawało
się, że on sam zamieni się w żywą burzę ogniową, stosując swą aparaturę,
za pomocą której przyprawiał o dreszcze odwiedzających go w laborato-
rium – zaczęli wydawać okrzyki zdumienia i przerażenia.
Pod koniec XIX wieku ludzie pragnęli coś podziwiać, a duch czasu za-
braniał im tego. Gotowi byli płacić, byle dać im naprawdę dobre i zadziwia-
jące widowisko. Był to czas, w którym wielcy artyści zaczęli zadziwiać
umiejętnościami żądnych wrażeń widzów, zaskakując efektami będącymi
świadectwem zarówno ich pomysłowości, wyobraźni, jak i intelektu. Ol-
brzymim powodzeniem cieszyły się w tym okresie wielkie magiczne rewie,
a w nich szczególnie „lewitacja”, czyli unoszenie asystentki w przestrzeni.
Tego rodzaju „cuda” wydawały się być zwiastunem nieograniczonych moż-
liwości człowieka. Niecierpliwie oczekiwano na kolejne widowisko, a po-
tem pamiętano je przez długie miesiące i lata.
Kilkaset metrów dalej prezentował swe umiejętności niejaki Ehrich
Weiss, zatrudniony na kilku stoiskach do promocji wystawionych tam pro-
duktów. Młody imigrant z Budapesztu nie przyciągnął wówczas większej
uwagi publiczności. Już wkrótce jednak pod nazwiskiem Harry Houdini
miał go poznać cały świat. To, co wyczyniał iluzjonista, nie mieściło się po
prostu w głowie. Przerażało do szpiku kości i zapierało dech w piersiach. Z
pewnością nie mniej niż wcześniejsze i późniejsze pokazy Tesli. Oglądając
jego występy, nawet anemicy dostawali wypieków. Takich
sztuczek nie potrafił wcześniej wykonać żaden prestidigitator. (Później
zresztą też nie). Houdini był po prostu jedyny w swoim rodzaju, wspaniały
i niepowtarzalny w całych dziejach magicznej sztuki.
Swą sławę zdobył głównie dzięki numerom polegającym na przedziw-
nych sposobach uwalniania się z różnego rodzaju więzów i zamknięć. Ka-
zał się krępować i pętać na wszelkie możliwe sposoby i zawsze się uwal-
niał. Zakuwano go w kajdanki, nogi brano mu w dyby. Uwalniał się. „Rów-
nie dobrze kajdanki mogłyby być zrobione z galarety, z taką łatwością jego
ręce się z nich wyślizgiwały” – odnotował sir Arthur Conan Doyle, „ojciec”
Sherlocka Holmesa. Zakładano mu kaftan bezpieczeństwa i zamykano w
trumnie. Uwalniał się. Uwalniał się ze skarbców bankowych, z zabitych
gwoździami beczek, z zaszytych worków pocztowych. Uwolnił się też z wy-
bitej cynkową blachą skrzyni fortepianu marki Knabe, z żeliwnego kotła, z
wypełnionej wodą bańki na mleko. Jego wyczyny były tym bardziej tajem-
nicze, że nigdy nie uszkadzał przedmiotów, z których się wyzwalał i nie
pokazywał jak je otwiera. Odsłaniano kurtynę i oto stał rozchełstany, ale
triumfalnie uśmiechnięty obok nietkniętego pojemnika, w którym przed
chwilą był więziony.
Uciekł z kibitki, jaką wożono więźniów na Sybir. Uwolnił się z chińskiej
celi tortur, z więzienia w Bostonie i w Hamburgu. Przykuwano go łańcu-
chami do opon samochodowych, do kół wodnych, do armat, a on się wy-
zwalał. W grudniu 1907 roku skrępowany kajdankami zeskoczył do lodo-
watej wody z mostu Old Belle w Bostonie i z łatwością zdołał się uwolnić.
26 sierpnia następnego roku wrzucono go do zatoki San Francisco z ręka-
mi związanymi z tyłu i trzydziestoma kilogramami łańcuchów umocowa-
nych do jego ciała. Bezpiecznie wypłynął na powierzchnię. Związany sznu-
rami skakał z mostów do Tamizy, Sekwany i Missisipi.
Ubrano go w odpowiednio obciążony strój nurka, odcięto dopływ po-
wietrza i spuszczono na dno oceanu. Wypłynął. Wieszano go owiniętego
kaftanem bezpieczeństwa głową w dół na dźwigach, dwupłatowcach i da-
chach budynków. Wszystko na nic. Zawsze zdołał się uwolnić. Pokazy te
budziły zarówno podziw, jak i strach, a oglądały je, przecierając ze zdumie-
nia oczy, tysiące osób. Jego wyczyny były tak niezwykłe, wywierały tak
dziwny i niepokojący wpływ na widownię, że często wyprowadzano z sali
dzieci przed zakończeniem spektaklu.
Pod mocną eskortą przybyło z Nowego Jorku grono młodych przyjació-
łek Tesli. Flirtowały z nim, jeździły na kole Ferrisa, odwiedziły Dom dla
Kobiet, by wysłuchać Mrs. Potter Palmer (odpowiedź Chicago na Mrs.
Astor) stwierdzającej, że modelowa kuchnia – dumna z elektrycznej ku-
chenki, elektrycznego wentylatora i nawet automatycznej zmywarki do na-
czyń – zwiastowała wyzwolenie kobiet. Możliwe jednak, że czuły się one
bardziej wyzwolone widokiem księżniczki Eulalii Burbon, która – repre-
zentując swego siostrzeńca, króla Hiszpanii Alfonsa – bezczelnie paliła pa-
pierosy na oczach ludzi.
Zobaczyły pierwszy zamek błyskawiczny oraz pierwszy kinetoskop i
wysłuchały cienkich porcji piszczącej muzyki przesyłanej telefonem z kon-
certu na Manhattanie. Stały w tłumie, patrząc zazdrośnie na taniec brzucha
w wykonaniu energicznej tancerki zapowiadanej jako Mały Egipt, a także –
ponieważ targi miały coś na każdy gust – podziwiały pulchną Wenus z Milo
odlaną z czekolady.
W 1893 roku doszło do przełomowego wydarzenia, kiedy Tesla pod-
czas Columbian Exhibition zaprezentował się dziesiątkom widzów jako po-
gromca prądu, otoczony iskrami, płomieniami oraz świetlnymi aureolami...
Dziennikarz, jeden z całej ich masy, którzy odwiedzili wystawę Tesli, wy-
słał do swej gazety artykuł:

Widziano, jak Mr. Tesla przepuszczał przez swe ręce prądy o napięciach
większych niż 200 tysięcy woltów, wibrujące milion razy na sekundę i
pojawiające się w formie oślepiających strug światła... Po takich zdumie-
wających doświadczeniach, których, co można było stwierdzić, nikt nie
spieszył się powtórzyć, ubranie i ciało Mr. Tesli jeszcze przez pewien
czas emitowało drobne promyki i poświatę. Ten blask pochodził fak-
tycznie ze wzbudzonych, elektrostatycznie naładowanych molekuł, a w
tym ciekawym spektaklu objawiało się to silnymi, lecz zwiewnymi bia-
łymi płomieniami, które nie paliły niczego, lecz wyskakiwały z końcó-
wek cewki indukcyjnej tak, jakby to był krzak gorejący na Ziemi Świętej.

Tesla znajdował się u szczytu swojej potęgi. Jego laboratorium nawie-


dzali najsłynniejsi artyści, przemysłowcy i naukowcy tamtych czasów.
Otwierającym oczy z niedowierzania prezentował swe zdumiewające wy-
nalazki. Jeden z dziennikarzy określił go nawet mianem „nowego czaro-
dzieja zachodniego świata”. Jego zdjęcie ukazało się na okładce „Electrical
World”, a także na pierwszych stronach „The New York Times” i „Review
of Reviews”. Podczas trwania Columbian Exhibition przedstawił również
ogrzewanie żelaznych sztab oraz topienie cyny i ołowiu w polu elektroma-
gnetycznym wytwarzanym przez specjalnie zaprojektowaną cewkę. Wiele
lat później miało to poważne skutki komercyjne.
Aczkolwiek wynalazca bardzo niechętnie opuścił swoje laboratorium,
by udać się do Chicago, to jednak targi okazały się być dla niego wielce
ożywczym doświadczeniem. Tak samo zresztą, jak dla George’a Westin-
ghouse’a. Przemysłowiec wystawił w Hali Maszynerii kilka rodzajów silni-
ków na prąd zmienny do rozmaitych zastosowań oraz dwanaście genera-
torów prądu dwufazowego do celów oświetleniowych. By wykazać pełne
możliwości adaptacyjne tego systemu, Westinghouse demonstrował, jak
przetwornica jednotwornikowa potrafiła zamienić wielofazowy AC w DC
zasilający silniki lokomotyw.
Największym chyba dniem dla Tesli był 25 sierpnia, gdy wygłosił on
przed Kongresem Elektrycznym swój referat i zademonstrował mecha-
niczne oraz elektryczne oscylatory. Thomas Commerford Martin, znany re-
daktor i inżynier elektrotechnik, napisał, że naukowcy będą teraz w stanie
wykonywać badania nad prądem zmiennym z wielką precyzją. Dodał też,
że jednym z zastosowań tego sprzętu stanie się „harmoniczna i synchro-
niczna telegrafia” oraz że „znowu otworzyły się ogromne możliwości”.
„Tematy omawiane na tym Kongresie oraz ludzie, którzy nad nimi dys-
kutowali, wykazali jasno, że wiedza o elektryczności wyszła już z wieku
niemowlęcego, a sprzęt elektryczny nie jest już efektem prób i błędów” –
napisał wielki rodak Tesli Michael Pupin. W ten sposób on także odrzucił
zarzuty Edisona, że prąd zmienny jest zbyt mało poznany, by można go
było bezpiecznie używać.
Triumfujący Tesla powrócił do Nowego Jorku z nowymi siłami. W bla-
sku sławy był bardziej niż kiedykolwiek zdeterminowany, by unikać pu-
blicznych oświadczeń o swoich działaniach. W ogóle to najchętniej zrezy-
gnowałby z wszelkich komercyjnych wystąpień, ale potrzeby finansowania
radia i innych badań spowodowały, że nie było to możliwe.
Dopóki Tesla nie skonstruował trójfazowego silnika indukcyjnego, za-
lety przesyłu energii na napięciu przemiennym były kwestionowane przez
brak urządzeń zdolnych do jej wykorzystania. Dopiero ten wynalazek
praktycznie rozstrzygnął wieloletnią rywalizację na korzyść Tesli. Jednak z
tej wyniszczającej wojny prądów zwycięzcy, to znaczy Tesla i
Westinghouse, wyszli niemalże bankrutami.
ROZDZIAŁ UI
PRZYJACIELE –
RODZNA JOHANSONÓW
(1893)
Wykorzystując własną legendę, Nowy Jork przełomu wieków kupował lub
korumpował to, co w kulturze i w biznesie było najwartościowsze. Inwe-
stował i odsprzedawał z zyskiem. Częścią wartości dodanej był sam mit
Nowego Jorku. Sukces mógł odnieść tutaj tylko ktoś, kto w tygodniu miał
tyle pomysłów, ile w innych miastach przez cały rok. I wcale nie było
prawdą, że o sukcesie w Nowym Jorku decydowały pieniądze, bo te były
również w Dallas czy Cincinnati, w Europie i w Japonii. O sukcesie decydo-
wały tu przede wszystkim konkurencja i otwartość. Dlatego zresztą i dzi-
siejszy Nowy Jork od ponad pół wieku kształtuje oblicze cywilizacji: od
ekonomii i finansów przez media, reklamę, modę i sztukę. Metropolia ta
jest dla współczesnego świata tym, czym był Rzym dla starożytnych, Bag-
dad dla świata islamu w średniowieczu, Paryż w belle époque czy Londyn
w czasach rewolucji przemysłowej.
W większości miast amerykańskich istniały tylko trzy drogi do wybicia
się: polityka, sport i handel. W Nowym Jorku takich dróg było przynaj-
mniej z pół setki, lecz każdą z nich kroczyły również setki. Skutek tego był
taki, że znakomitości było również wiele. W morzu roiło się od wielory-
bów, a zwykłe ryby po prostu znikały z oczu, stając się zupełnie niewi-
dzialne. Żeby zaistnieć, potrzebny był pomysł.
Pomysł, to więcej niż pieniądze. Pomysł to największy kapitał. Pomysł
to właściwie wszystko. Pomysł na nowy produkt, usługę bądź... wynalazek.
Pomysł wyprzedzający swój czas, tworzący nowe potrzeby, kreujący nowy
popyt, wzbudzający zainteresowanie. Wszystko jedno: własny, ukradziony,
kupiony, ulepszony, podpatrzony czy udoskonalony. Rezultat wielomie-
sięcznej lub wieloletniej pracy albo efekt iskry bożej, nagłego, trwającego
ułamek sekundy olśnienia. Pomysł oryginalny, jedyny, niepowtarzalny,
wspaniały, niespotykany, obłędny, doskonały, znakomity. Gdy się go ma –
fortuna jest na wyciągnięcie ręki. Gdy go brakuje – lepiej od razu zrezygno-
wać z mrzonek o dołączeniu do klubu najsławniejszych i najbogatszych.
Proste, prawda? Tylko skąd u diabła wziąć taki pomysł? A Nikola Tesla
miał ich wiele.
Każdego dnia, gdy dźwięk gongu oznajmiał zamknięcie sesji giełdy na
Wall Street, wielu jej uczestników przenosiło się do Hotelu Waldorf-
Astoria, który stał wtedy w miejscu, gdzie teraz jest Empire State Building,
przy Piątej Alei 344-350 oraz Trzydziestej Trzeciej Ulicy 13-19. Dla broke-
ra uznanie go za członka „Zgrai z Waldorf” stanowiło otwarcie drogi do
sukcesu. Wspaniałe salony i restauracje służyły jako wystawy, na których
obserwować można było zarówno puszących się zwycięzców, jak i trwogę
przegranych. Obecność strachu zawsze była wszechobecna jak powietrze.
Wall Street to ulica w Nowym Jorku, na Dolnym Manhattanie. Ciągnie
się od Broadwayu po Ulicę Południową, przez samo centrum historycznej
Dzielnicy Finansowej. Była ona pierwszym miejscem, w którym na stałe
zadomowiła się Nowojorska Giełda Papierów Wartościowych. Jej nazwa
nawiązywała do posługujących się językiem francuskim Belgów (the
Wallons), którzy zasiedlili Nowy Amsterdam po jego powstaniu. U schyłku
XVIII wieku przy Wall Street rósł platan zachodni, pod którym handlowcy i
pośrednicy w handlu mogli zbierać się i robić interesy. W 1792 roku utwo-
rzyli związek – Buttonwood Agreement (Porozumienie Platana Zachod-
niego), co stało się początkiem nowojorskiej giełdy.
Tesla instynktownie grawitował w kierunku przeszklonego Pokoju Pal-
mowego Waldorfa, upiększonego wspaniałymi egzemplarzami mebli z
epoki Ludwika XIV. Wygodne fotele, kryształowe żyrandole, zapach lawen-
dy i eleganckie panie w krynolinach... Tam wynalazca mógł obserwować
tych, którzy mają pieniądze, a więc ważnych dla jego kariery, a także mógł
być widzianym przez nich. Regularnie zaczął się tam stołować już kilka lat
wcześniej, kiedy mógł pozwolić sobie na wynajęcie pokoju w tym modnym
hotelu. W porównaniu z nagromadzeniem ogromnego bogactwa hazardzi-
stów i wielkich budowniczych tej ery nie był bogaty, ale był przystojny, z
ogładą i dużym urokiem osobistym. I żył tak, jakby miał dobre widoki na
bogactwo.
Interesy zbierających się tam ludzi, ich myśli i obawy koncentrowały
się głównie na finansowych bessach i buntach pracowniczych. Preferencje
polityczne prawie ich nie interesowały, może tylko w wypadku zdobywa-
nia bloków głosów wyborczych koniecznych do ochrony stawek celnych i
taryf. Amerykański przemysłowiec i polityk Bernard Mannes Baruch, póź-
niejszy autor przedstawionego ONZ planu międzynarodowej kontroli ato-
mowej (nieprzyjętego przez Radę Bezpieczeństwa wobec sprzeciwu
ZSRR), opisał zabawne zdarzenie, którego bohaterem był obrzydliwie bo-
gaty, prymitywny niemiecki kupiec o nazwisku Jacob Field. Człowiek ów,
znany powszechnie jako Jake, był często goszczony na rozmaitych przyję-
ciach w Waldorf-Astorii przez wdzięcznych przyjaciół. Pewnego razu sie-
dzące po obu jego stronach dwie śliczne panie zachodziły w głowę, o czym
z nim porozmawiać. Wreszcie jedna z nich znalazła dobry temat.
– Czy pan lubi Balzaca? – zagadnęła z czarującym uśmiechem.
Jake zawinął wąsa i po dłuższym namyśle odrzekł:
– Nigdy nie robię interesów z nikim poza giełdą.
Tesla spotykał tych legendarnych, „małomównych ludzi o zimnych
oczach i ciężkich uśmiechach” na ich własnym placu zabaw. O jego wiedzę
zabiegano, a on bawił się tą grą z wyraźną przyjemnością. Czy pozwoliłby
sobie zostać, jak Edison, „zmorganizowany”? A może „astorowany”, „insul-
lowany”, „mellonowany”, „ryanowany” czy „frickowany”? Nie miał żadnych
złudzeń co do związanego z tym ryzyka. Nie było ważne, kto kapitalizował
jego wynalazki, tak działał ten system i taka była cena, jaką musiał zapłacić
za sukces.
Kilku znających się na rzeczy ludzi zaczęło już nazywać go „najwięk-
szym wynalazcą w historii”, jeszcze większym nawet niż Edison. Jeśli po-
trzebne były dalsze dowody jego sukcesów w Nowym Świecie, to zaczęła
rozwijać się pewna opozycja przeciw niemu – nie tylko w obozie Edisona,
ale bardziej niezauważenie, pośród innych naukowców, na których prasa
nie zwracała uwagi i którzy nigdy nie byli zaproszeni do ekscytujących po-
kazów w jego laboratorium. Gdy po raz pierwszy przybył do Ameryki, był
nikim; formalne więzi z wielką trójką – rządem, przemysłem i uniwersyte-
tami nie stały się jeszcze akceptowaną drogą do uznania dla naukowca. Ale
teraz to wszystko się zmieniało.
Był samotnikiem z wyboru, gdy czas dla działających samotnie szybko
przemijał. Sam Edison, jako jeden z ostatnich „niezależnych”, był postacią
przejściową, która zbudowała pierwsze z wielkich przemysłowych labora-
toriów badawczych, ustanawiając tym samym styl działania dla nowocze-
snej nauki. Trwała niechęć Tesli do grupowego działania była dwojakiej
natury. Po pierwsze większość innych inżynierów doprowadzała go do
szału niecierpliwością, po drugie oburzała go jakakolwiek forma kontroli.
Gdyby musiał wejść w jakiś układ kolektywnej współpracy, wolałby być jej
przewodniczącym.
*
Zapewne jako swoiste antidotum na to całe „tałatajstwo” dziennikarze
i intelektualiści przypadli Tesli do gustu w sposób naturalny. On sam
zresztą także budził ich żywe zainteresowanie. Byli tak oczarowani jego
charyzmatyczną prezencją, że po spotkaniu z nim ledwie pamiętali, czy
miał gęste czarne włosy, czy falujące brązowe lub jakiego koloru miał oczy.
Powieściopisarz Julian Hawthorne, jedyny syn Nathaniela Hawthorne’a,
porażony pierwszym spotkaniem z Teslą opisał coś podobnego do wizji po
dawce opium:

Zobaczyłem wysokiego, smukłego młodego człowieka o długich ramio-


nach i palcach, którego raczej powolne ruchy znamionowały niezwykłą
siłę mięśni. Jego twarz, owalna, szersza w skroniach i silna, z oczami,
których powieki rzadko były całkowicie otwarte, jakby budziła się ze
snu, w którym pojawiały się wizje, jakich nikomu nie było dane oglądać.
Miał powolny uśmiech, jakby ożywający pod wpływem rzeczywistości i
znajdujący jej zabawne przejawy. Jednocześnie wykazywał niemal ko-
biecą kurtuazję i otwartość, a pod tym wszystkim kryła się prostota i
uczciwość dziecka. [...] Miał gęste, falujące, brązowe włosy, błękitne
oczy i jasną skórę. Przebywać w towarzystwie Tesli, to było to jak wejść
do krainy swobody, większej jeszcze niż samotność, ponieważ horyzont
stale się powiększał...
Z drugiej strony, jedna z sekretarek wynalazcy napisała, że miał bujne,
czarne włosy gładko zaczesane do tyłu.
Wszyscy jednak wydawali się być zgodni co do siły osobowości Tesli.
Franklin Chester napisał w piśmie „Citizen” (22 sierpnia 1897 roku), że
nikt kto patrzył na niego, nie mógł nie wyczuwać jego siły. Chester opisał
wynalazcę jako człowieka wysokiego, dobrze powyżej sześciu stóp[9], z
szerokimi dłońmi i nienormalnie długimi kciukami – „znakiem wielkiej in-
teligencji”. A co do kontrowersji na temat jego włosów Chester pisał, że
były

proste, o głębokiej czerni, lśniące; ostro zaczesane nad uszami, tworząc


krawędź o ząbkowanych brzegach. Kości policzkowe miał wysokie a
rysy słowiańskie, oczy błękitne, głęboko osadzone, płonące jak kule
ognia. Te niesamowite błyski światła, jakie wytwarza on swoimi urzą-
dzeniami, wydawały się być przez nie wystrzeliwane. Jego głowa ma
kształt trójkątny... Jego podbródek jest prawie tak mały, jak punkt... Gdy
on mówi, ty słuchasz. Nie wiesz, o czym on mówi, ale to ciebie fascynu-
je... Mówi perfekcyjnie opanowanym angielskim dobrze wykształconego
cudzoziemca, precyzyjnie i bez obcego akcentu... Równie swobodnie po-
sługuje się ośmioma językami...

Piszący barwne teksty redaktor czasopisma „Heart” Arthur Brisbane


stwierdził, że oczy wynalazcy są „raczej jasne”, co jest wynikiem dużego
wysiłku umysłowego. Brisbane podzielał przeważający pogląd, że długie
kciuki oznaczają wielki intelekt, podając czytelnikom jako przykład małe
kciuki małp. Usta Tesli uważał jednak za zbyt małe, a jego podbródek za
niezbyt silny. Wzrost wynalazcy określał na ponad sześć stóp, a wagę – na
mniej niż 140 funtów. Dodał też, że ma on tendencje do garbienia się. Głos
Tesli opisał jako piskliwy, co prawdopodobnie było wynikiem napięć psy-
chicznych. „Posiada tak dużą dozę miłości własnej i wiary we własne siły,
jaka zwykle idzie w parze z sukcesem” – napisał.
John J. O’Neill, redaktor naukowy „New York Herald Tribune” i zdo-
bywca nagrody Pulitzera, który stał się pierwszym biografem Tesli i wielo-
letnim oddanym przyjacielem, opisał jego oczy jako szaroniebieskie, co
bardziej uważał za kwestię dziedzictwa genetycznego niż wysiłku umysło-

9 Tesla miał dokładnie sześć stóp i sześć cali wzrostu, czyli 198 cm.
wego. Dla niego Tesla był niemal bogiem, którego eteryczny blask „tworzył
nowoczesną erę”.

Z romantycznego punktu widzenia – zauważył O’Neill, – był on zbyt wy-


soki i zbyt smukły, by stanowić fizyczny wzór Adonisa, ale inne jego za-
lety bardziej niż kompensowały te „braki”. [...] Miał twarz przystojnego
człowieka, magnetyczną osobowość, ale usposobienie miał spokojne,
niemal nieśmiałe; wysławiał się miękko, miał dobre wykształcenie i
ubrania dobrze na nim leżały.

Julian Hawthorne zaskoczony był bogactwem kultury Tesli.

Rzadko zdarzało się spotkać naukowca czy inżyniera – powiedział –


który byłby jednocześnie poetą, filozofem, znawcą dobrej muzyki, lin-
gwistą oraz koneserem jedzenia i napojów. [...] Gdy pojawiała się kwe-
stia rocznika wina, czy określenia jakości i sposobu przyrządzenia orto-
lana[10], to znał się także i na tym. [...] A gdy mówił, z jego twarzy wyczy-
tać można było przyszłość i wyobrazić sobie, jak Tytan wydziera bogom
ich tajemnice. Widziałem nadchodzące czasy, kiedy rasa ludzka nie bę-
dzie już musiała pracować, by zdobywać środki do życia, kiedy pojęcia
biedny lub bogaty nie będą oznaczały różnic w warunkach material-
nych, lecz duchowe zdolności i ambicje.

Typowy strój wyjściowy serbskiego geniusza składał się z czarnej ma-


rynarki Prince Albert i melonika. To samo nosił w laboratorium, chyba że
jakiś poważniejszy pokaz wymagał formalnego stroju wieczorowego. Jego
chusteczki były raczej z białego jedwabiu niż płótna, krawaty stonowane, a
kołnierzyki sztywne. Wszystkie inne dodatki, łącznie z rękawiczkami, wy-
rzucał po kilkakrotnym użyciu. Nigdy nie nosił żadnej biżuterii i czuł do
niej odrazę, co było skutkiem jego fobii. Kobiety były nim oczarowane nie
mniej niż jego męscy wielbiciele. Miss Dorothy F. Skerritt, wieloletnia se-
kretarka Tesli, poświadczyła, że nawet w starszym wieku jego prezencja i
maniery były imponujące.

Spod sterczących brwi – pisała – jego głęboko osadzone, stalowoszare,


łagodne, lecz przenikliwe oczy wydawały się czytać twoje najskrytsze
myśli... Jego twarz jaśniała delikatnym blaskiem... Jego przyjazny

10 Ortolan – mały ptak wędrowny, zamieszkujący większość Europy i zachodnią Azję.


uśmiech i zawsze pełna godności postawa oznaczały przyrodzone,
dżentelmeńskie cechy.

*
Chwilami jednak Tesla wydawał się wykazywać wręcz pewne upodo-
banie do sadyzmu, spowodowane zapewne jego obsesyjnymi sympatiami i
antypatiami. Grubi ludzie budzili u niego obrzydzenie i niewiele czynił, by
ukryć te uczucia. Jedna z jego sekretarek była jego zdaniem zbyt otyła. Gdy
kiedyś przez nieuwagę strąciła coś ze stołu, natychmiast ją zwolnił. Błagała
go na swych pulchnych kolanach o zmianę decyzji, ale pozostał nieugięty.
Równie despotyczny był w odniesieniu do ubioru podwładnych. Sekretar-
ka mogła wydać połowę miesięcznych zarobków na nowy strój, a on po
skrytykowaniu go nakazywał jej pójść do domu i przebrać się, zanim wy-
słał ją z wiadomością do któregoś z ważnych, zaprzyjaźnionych bankierów.
Jego pracownicy wydawali się nie kwestionować przyjętej przez niego
roli arbitra gustu i zawsze wykazywali wobec Tesli wyjątkową lojalność.
Asystenci: Kolman Czito i George Scherff, sekretarki: Muriel Arbus i Miss
Skerritt – wszyscy oni stali u jego boku zarówno w latach tłustych, jak i
chudych. A gdy się zestarzał i czasem gadał od rzeczy, chronili go od jego
własnych wypowiedzi.
Tej dziwnej i urzekającej jednocześnie postaci, nadskakiwali nie tylko
dziennikarze, przemysłowcy czy finansiści, ale także muzycy, aktorzy, kró-
lowie, poeci, mistycy oraz inni dziwacy. Obsypywany był zaszczytami jak
konfetti; rządy innych państw zabiegały o jego usługi. Dla ludzi był czaro-
dziejem, wizjonerem, prorokiem, rozrzutnym geniuszem i największym
uczonym wszech czasów.
Byli też i tacy, którzy uważali go za fałszerza i szarlatana. Tak, jak kie-
dyś zniesławiano Edisona, gdy poprzez swoje wynalazki stał się osobą pu-
bliczną i pospiesznie pochwalił się prasie. Koledzy naukowcy z uniwersy-
tetów
nigdy nie wybaczyli Tesli tego grzechu. Sława Edisona przetrwała te
zarzuty, ponieważ podjął on rozsądne środki zaradcze, zdobywając fortu-
nę i władzę, z którymi przyszła też ogromna popularność. Tesli natomiast
dolary dosłownie przeciekały przez palce jak woda. Musiał więc w końcu
zostać sam, odsunięty na bok i obojętny dla opinii publicznej.
Pewien ostry krytyk i redaktor naukowy „The New York Times”, Wal-
demar Kaempffert, napiętnował go jako „intelektualnego boa dusiciela”, w
którego zwojach cewek takie niewiniątka jak J. P. Morgan i colonel
Astor[11] jawiły się jako bezradna zdobycz. Kaempffert przedstawiał Teslę
jako „średniowiecznego praktyka czarnych sztuk, tak niezrozumiałego jak
orientalny mistyk” i oskarżał go (mieszając historyczne metafory) o to, że
był „beznadziejnie i po wiktoriańsku zacofany, niezdolny do zaakceptowa-
nia nowej wiedzy atomowej dwudziestego wieku”.

Jego kumple dziennikarze – grzmiał Kaempffert – chociaż nie mogli zro-


zumieć, o czym Tesla w ogóle mówi, oczarowani byli jego propozycjami
porozumiewania się z Marsem i bezprzewodowego przesyłania energii
na wielkie odległości.

Zawistni naukowcy i krytyczni dziennikarze nie byli jedynym źródłem


utrapień Tesli. Włóczyli się za nim rozmaici okultyści, a różne dziwaczne
panie i panowie, zaabsorbowani jeszcze bardziej dziwacznymi sprawami,
gromadzili się pod jego sztandarem, proklamując Teslę ich własnym We-
nusjaninem. Upierali się przy tym, że urodził się on właśnie na tej planecie,
i że przybył na Ziemię albo statkiem kosmicznym, albo na skrzydłach wiel-
kiego, białego gołębia. Ci niewygodni zwolennicy zdawali się wierzyć świę-
cie, że wynalazca jest prorokiem nowej wiary i że posiada wielką psychicz-
ną moc, która „spadła na Ziemię, by poprawić życie zwykłych śmiertelni-
ków poprzez upowszechnianie automatyki”.
Starając się zniechęcić tych wszystkich, którzy przypisywali mu nie-
zwykłą moc, Tesla nie szczędził starań, by wyprzeć się także tych senso-
rycznych możliwości, jakie faktycznie posiadał. W tym samych duchu po-
sunął się jeszcze dalej, objaśniając swą mechanistyczną filozofię i głosząc,
że istoty ludzkie pozbawione są własnej woli, a każde ich działanie jest
skutkiem zewnętrznych wydarzeń i okoliczności. Jednak mimo tego rodza-
ju zaprzeczeń, ci dziwni orędownicy nadal za nim podążali, czasem łącząc

11 John Jacob Astor IV – amerykański przedsiębiorca, współwłaściciel


nowojorskiego hotelu Waldorf-Astoria; w randze podpułkownika (ang.
lieutenant colonel) brał udział w wojnie amerykańsko-hiszpańskiej w 1898
roku (przyp. red.).
jego nazwisko z pewnymi niefortunnymi posunięciami reklamowymi. No
bo kto, jeśli nie szarlatan – pytano – mógł przyciągać takich ludzi?

*
Pewnego jesiennego wieczoru dwukołowiec Tesli wysadził go przy
modnym domu Roberta Underwooda Johnsona przy 327 Lexington
Avenue. Łukowe światła skrzyły się w chłodnym powietrzu, gdy kabriole-
ty, broughamy[12] i inne eleganckie powozy dowoziły starannie dobranych
gości. Z otwartej bramy dolatywały dźwięki Symfonii Paryskiej KV 297
Wolfganga Amadeusza Mozarta.
Ubrany w elegancki czarny frak Nikola, znalazł się przed wielką fontan-
ną, naprzeciw stromych schodów wiodących do rezydencji. Wokół rosły
dekoracyjne drzewa, przystrzyżone niczym francuskie pudle. Śmiech i we-
sołe nawoływanie biesiadników dolatywały aż na oświetlone niczym wy-
stawa sklepu podwórze. Październikowy zmierzch malował okolicę wy-
łącznie dwoma kolorami: zielonym i niebieskim. Drzewa wyglądały jak
przybrane w sukno bilardowe. Wszędzie leżały chłodne niebieskie cienie, z
każdą minutą większe, głębsze i ciemniejsze.
Przyjęcie odbywało się w ogromnej sali, pośrodku której stał niski, dłu-
gi stół, obficie zastawiony jadłem. Wokół unosiły się kłęby błękitnego
dymu papierosów i cygar. Z pułapu zwisały piękne festony ze świeżych,
różnokolorowych kwiatów ciągnące się od słupa do słupa, a suche palmy
rozwieszone po ścianach wyglądały jak cenne brązowe ornamenty. Przez
otwarte okna wpadało zielonkawe światło księżycowej nocy rozpościera-
jącej swój srebrny zawój nad gmatwaniną nowojorskich dachów.
– Pan jest zdecydowanie przepracowany, Mr. Tesla – zmartwiła się
pani Katharine Johnson, przyglądając się uważnie blademu obliczu wyna-
lazcy. – Powinien pan wziąć kilka tygodni urlopu.
– Na to niestety nie mogę sobie pozwolić, szanowna pani – Nikola
uśmiechnął się czarująco do gospodyni. – Moje eksperymenty są tak waż-
ne, tak piękne, tak fascynujące, że ledwie odrywam się od nich, by coś
przekąsić. Nawet kiedy próbuję spać, myślę o nich nieustannie.
– No właśnie – podchwyciła pani Johnson. – Zdecydowanie musi się

12 Broughamy – jednokonne, czterokołowe, kryte pojazdy


pan lepiej odżywiać.
– Odżywiam się całkiem znośnie – zapewnił ją wynalazca. – Dostarcza-
ją mi do laboratorium wszystko, co potrzebne.
Johnsonowie nie byli bardzo bogaci, ale bez żadnej stronniczości gro-
madzili milionerów, supermilionerów, ubogich artystów i intelektualistów.
Ani Robert, ani Katharine nie wiedzieli wiele o nauce, lecz oboje ubóstwiali
Teslę z powodu jego osobistego uroku. On posiadał wygląd uczonego i ta-
lent do języków, poezji i ciętych ripost. Ona, drobna i urocza, była jednak
zbyt inteligentna i niespokojna, by zadowalać się jedynie rolą matki i żony.
Obok wspierania artystów, oboje byli szczerze zainteresowani sztuką.
Johnson był współredaktorem magazynu „Century”, którego później został
głównym redaktorem.
Ich dom stał się naturalną przystanią dla kulturalnego Tesli, bardzo bo-
leśnie odczuwającego brak cywilizowanych rytuałów miast Starego Świa-
ta. Zarówno jego, jak i Michaela Pupina, chociaż obaj pochodzili z najuboż-
szych warstw Jugosławii, bulwersowała prostacka wrzawa Ameryki, gdy
zetknęli się z nią po raz pierwszy. W domu Johnsonów Tesla spotykał wy-
bitnych artystów z Kontynentu, pisarzy i osobistości polityczne, a także
całą śmietankę towarzyską Ameryki.
Z Johnsonami poznał go wiosną 1893 roku Thomas Commerford Mar-
tin. Tesla od razu ich polubił. A że również im przypadł do gustu nietuzin-
kowy, serbski drągal, wkrótce stali się serdecznymi przyjaciółmi. Przy po-
mocy Roberta i Katharine Tesla nauczył się rozluźniać swe formalne ma-
niery, używać imion zamiast nazwisk przy mniej formalnych kontaktach, a
nawet znalazł upodobanie w aktualnych ploteczkach. Bezustannie czynio-
ne przez Teslę poszukiwania milionerów do finansowania jego wynalaz-
ków, stały się dla tej trójki powodem do częstych żartów.
Gdy nie byli razem, poprzez gońców wymieniali między sobą liściki,
czasem po dwa–trzy dziennie. Przez lata zebrały się tysiące listów pomię-
dzy Robertem i Nikolą, i prawie tyle samo pomiędzy Katharine a „Mr. Te-
slą” – jak niezmiennie adresowała swe listy pani Johnson, nawet wtedy,
gdy nie usiłowała już ukrywać nasilających się do niego uczuć.
Nie trwało długo, a Tesla poczuł się tak swobodnie, że zaczął nadawać
im przydomki. Johnsona nazwał „Luka Filipov” – po legendarnym serbskim
bohaterze, którego podziwiał, a Mrs. Johnson – „Madame Filipov”. Na tak
swawolną postawę pozwalał sobie w stosunku do bardzo niewielu przyja-
ciół. Za to Johnson zaczął się uczyć serbskiego.
Stałe zaproszenia dla Tesli od Johnsonów świadczą o gorączkowym ży-
ciu towarzyskim, jakie mimo nawału obowiązków wynalazca prowadził w
tym czasie: „Wpadnij, jeśli możesz, jak będziesz szedł od Van Allena do
Leggeta...”, „Przyjdź, będzie u nas Kipling”, „Zajrzyj, poznasz Marka Twa-
ina...”, „Odwiedź nas, zobaczysz się z baronem Kaneko...”.
Dzięki Johnsonom Tesla uzyskał dostęp do chronionych zasobów przy-
wilejów, których „Bogaci Próżniacy” używają w grze zwanej życiem, z na-
chalną ostentacją i wulgarnością. Robert opowiadał mu o bankietach wy-
dawanych w restauracji Delmonico przez bajecznie bogatych. Nazywano je
srebrnymi, złotymi lub diamentowymi obiadami, zależnie od tego, jaka bi-
żuteria była chowana pod serwetkami, by sprawić niespodziankę zapro-
szonym paniom’ Czasem też, dla wywołania szczególnego wrażenia, spo-
rządzano papierosy w bibułce ze studolarowych banknotów, które rozda-
wano gościom i palono. Bogactwo zawsze miało niezaprzeczalny powab.
„Jedynym sposobem, bym miał kiedykolwiek centa – mawiał Tesla – jest
mieć tyle pieniędzy, by móc wyrzucać je garściami przez okno”.

*
Pierwszym daniem, które podano na dzisiejszym przyjęciu, był vol-au-
vent, składający się z homara, krewetek i kraba w sosie z rukwi wodnej, do
tego serwowano wino Chardonnay 1886 z winnicy Klugów w Wirginii.
Reszta kolacji zorganizowana była na zasadzie bufetu, z europejskim sto-
łem myśliwskim, który zajmował całą szerokość sali balowej: martwa na-
tura podkreślona bażantami, kuropatwami, dziczyzną, królewskim krabem
z Alaski, wyrobami rymarskimi, sprzętem myśliwskim, owocami i kwiata-
mi. Był ogromny wybór przysmaków morskich, ostryg, mięczaków, łososi,
krabów, pstrągów, homarów, nadziewanych ryb atlantyckich. Były tam mi-
seczki marynowanych gołąbków i gęsich wątróbek, przepiórki i przepiór-
cze jaja, szynka z Wirginii; wołowe żeberka, pieczone prosięta, udźce bara-
nie, kiełbaski. Były sałaty i sery, a na koniec pojawiły się cztery ogromne
torty.
Nikola skoncentrował całą swą uwagę na olbrzymim półmisku, pełnym
wielkich, różowych krewetek, otaczających soczystego homara. Smaku ho-
mara – obranego szczypcami z pancerza, w białym sosie – nie da się po-
równać do żadnych krewetek czy też krabów. W tym właśnie momencie
podeszła do niego Katharine Johnson.
– Panie Tesla, chciałabym panu kogoś przedstawić – rzekła z czarują-
cym uśmiechem. – Pan Ignacy Paderewski.
Tesla miał już trzydzieści siedem lat, był kosmopolitą i nowe znajomo-
ści niełatwo mogły mu zaimponować. Ale w stosunku do wymienionej oso-
by czuł szczególne zaciekawienie... Polski pianista, kompozytor i później-
szy premier zyskał sobie w Stanach Zjednoczonych ogromną popularność.
Nazywany był największym ze wszystkich, mistrzem, królem pianistów,
czarodziejem klawiatury... Średniego wzrostu, proporcjonalnej budowy
ciała, nosił ubrania tylko najlepszego gatunku. Perfekcjonista przy forte-
pianie, był wykwintnym dandysem, jeśli chodzi o strój, więc wydawał ma-
jątek na jedwabne koszule, kamizelki, fraki, lakierki i półbuty robione na
miarę w Londynie, futrzane płaszcze, kapelusze od Locka, wykwintne ze-
garki, spinki do mankietów, szpilki do krawata czy papierośnice. Lecz wy -
tworne stroje były jedynie swoistym tłem, dopełnieniem oryginalnej urody
Paderewskiego. To na bujnej fryzurze, bladości cery i przenikliwym, wręcz
magnetycznym spojrzeniu pianisty skupiały się oczy widza, rozmówcy czy
przypadkowego obserwatora.
– Już od dawna marzyłem, żeby pana poznać – powiedział mistrz forte-
pianu.
– Mogę odpowiedzieć tylko tym samym – odrzekł wynalazca. – Pańska
muzyka czyni świat lepszym. Czy będziemy mieli dziś możność posłucha-
nia pana?
– Niestety – stropił się Paderewski. – Doznałem niedawno przykrej
kontuzji dłoni i o żadnym graniu nie ma nawet mowy.
Wspomniany uraz okazał się na tyle poważny, że polski wirtuoz myślał
nawet o zakończeniu kariery. Sprawność dłoni przywrócił mu Friedrich
Lange – pionier niemieckiej chirurgii w Ameryce. Mistrz fortepianu rozba-
wił tego wieczoru całe towarzystwo, opowieściami o swych występach w
Południowej Ameryce: – „Pewnego razu przyszło mi występować w jakimś
małym miasteczku” – wspomniał. – „Nazajutrz w miejscowej prasie ukaza-
ła się recenzja z tego koncertu następującej treści: «W naszym mieście
koncertował wczoraj znany pianista Paderewski. Trzeba przyznać, że grał
bardzo pięknie, ale bezczelnością z jego strony było ustalenie ceny biletu
wstępu na jednego peso. Niedawno bawił u nas inny artysta, który grał nie
tylko na fortepianie, ale również na klarnecie, trąbce i oboju, a jednak cena
biletu na jego występy wynosiła tylko dwa centavo»”.
W domu Johnsonów, oprócz tego, że został przedstawiony Paderew-
skiemu, Tesla spotkał także Antonína Dvořáka, pisarzy Rudyarda Kiplinga,
Johna Muira i Helen Hunt, całą plejadę polityków i osób z towarzystwa,
łącznie z senatorem George’m Hearstem, oraz słynną australijską śpie-
waczkę operową (sopran liryczno-koloraturowy) Nelli Melbę. Naprawdę
nazywała się Helen Porter Mitchell, a jej pseudonimowi scenicznemu za-
wdzięcza swoją nazwę znakomity deser. Mąż śpiewaczki, bogaty amery-
kański przemysłowiec, wydał na cześć żony przyjęcie w londyńskim hotelu
Savoy. Specjalnie na tę okazję sprowadził z Paryża Augusta Escoffiera, aby
mistrz kuchni skomponował wyjątkową potrawę dla wyjątkowej kobiety.
Escoffier stworzył lodowe arcydzieło. Obrane ze skórki brzoskwinie (ugo-
towane w syropie z wanilią) spoczęły na grubej warstwie lodów śmietan-
kowych. Wierzch otulała galaretka malinowa. (Oryginalną recepturę wzbo-
gacono potem bitą śmietaną i biszkoptami). Od tego wydarzenia, słowo
melba kojarzy się niektórym nie z operą, lecz z pysznym lodowym dese-
rem.
U Johnsonów Tesla spotkał również nieznanego, lecz uderzająco przy-
stojnego południowca, Richmonda Pearsona Hobsona, który właśnie ukoń-
czył Wojskową Akademię Marynarki...
Pomiędzy rozmaitą krytyką pod adresem serbskiego wynalazcy trafia-
ły się też szeptanki o tym, że był on homoseksualistą. W innych czasach i w
innym kraju miałoby to niewielki wpływ na jego karierę; ale w wiktoriań-
skiej Ameryce, w towarzystwie statecznych inżynierów, takie pogłoski sta-
wały się pełnym jadu narzędziem z arsenału jego wrogów. A że nigdy nie
był niepokojony o ustosunkowanie się do tych plotek, jedynymi wyjaśnie-
niami, jakich kiedykolwiek udzielił na temat swego celibatu – były szcze-
gólne wymagania nakładane przez jego pracę. Żył samotnie, uważał bo-
wiem, że „wynalazca ma tak intensywną naturę, tak wiele w niej dzikości,
pasji, że oddając się kobiecie, musiałby zrezygnować ze wszystkiego poza
nią”. Ponoć powiedział kiedyś nawet, że prawdziwie wielkie dzieła może
wydać tylko mężczyzna nieobarczony rodziną. I był w tym niezwykle kon-
sekwentny.
Jedyną miłością Tesli był prąd. Prąd dla każdego. Prąd przesyłany bez
pośrednictwa przewodów i masztów, prąd czerpany z kosmicznej energii.
Johnsonowie poznawali go z całym szeregiem kobiet, które były urodziwe,
utalentowane lub bogate, a czasem posiadały nawet wszystkie te trzy ce-
chy razem. O kilku z nich mówiło się, że były seksualnie atrakcyjne dla nie-
go. Nigdy nie reagował na te atencje, ale oczywistym było, że zadowalały
jego ego. Obojętność Tesli wobec kobiet stanowiła temat międzynarodo-
wych plotek.
Któregoś dnia Katharine i Robert przedstawili go wysokiej, poważnej
dziewczynie o brązowych oczach, noszącej kosztowną, francuską suknię,
modnie dopasowaną w talii, ozdobioną koronką i z kwiatem przy dekolcie.
Teslę zaintrygowały te oczy. Był pewny, że nigdy dziewczyny wcześniej nie
spotkał, ale oczy wydawały mu się znajome.
– Miss Anne Morgan... Mr. Tesla – rzucił krótko Johnson i ulotnił się na-
tychmiast jak kamfora.
Skinęła tylko głową i zwróciła swą uwagę ku muzyce. Wtedy sobie
przypomniał. Mimowolnie uśmiechnął się do swoich myśli. Oczywiście! Jej
oczy miały tę samą śmiałą inteligencję, jak oczy jej ojca. Niemal wyobrażał
ją sobie, jak zapala czarne cygaro. Ukochana córeczka Johna Pierponta
Morgana. Tylko nos – na szczęście – posiadała zupełnie inny. Nawet cał-
kiem zgrabny. Miał pewne kłopoty z określeniem barwy jej włosów. Przy-
wodziły mu na myśl miód, morele i pszeniczne kłosy. Jej sztuczny, wymu-
skany świat pachniał storczykami i beztroskim snobizmem. Był posłuszny
orkiestrom, które ustanawiały rytm na cały rok i w nowych przebojach
streszczały smutek i urok życia. Skromna suknia częściowo skrywała jej
kształtne, ponętne ciało. Spętana piękność domagała się uwolnienia. Wy-
dawała się uosobieniem wiecznej kobiecej tajemnicy, która od niepamięt-
nych czasów fascynowała mężczyzn i przywodziła ich do szaleństwa. Kto
wie, może przywiodłaby do szaleństwa i Teslę, gdyby nie...
Dziewczyna pochyliła się nad stojącym na stole wazonikiem z różami,
w które wtuliła drgające nozdrza, odsłaniając na moment złote kolczyki z
perłami. W tym momencie Nikola mało nie zgrzytnął ze złości zębami. Nie
cierpiał kolczyków w uszach kobiet, a perły budziły u niego podobne uczu-
cia, jak u diabła święcona woda...
Miesiąc później na jednym z przyjęć u Johnsonów Tesla poznał popu-
larną w tym czasie pianistkę Marguerite Merrington. Komplementując jej
wygląd, trochę nietaktownie zagadnął:
– Czemu nie nosi pani diamentów i biżuterii jak inne kobiety?
– To nie jest kwestia mojego wyboru – odpowiedziała. – Ale gdybym
miała tyle pieniędzy, by obsypywać się diamentami, pomyślałabym o lep-
szym sposobie ich wydania.
– A co by pani zrobiła z pieniędzmi, gdyby je pani miała? – zaintereso-
wał się Tesla.
– Wolałabym zakupić dom na wsi, żebym nie musiała dojeżdżać z
przedmieścia.
Tesla promieniał. Kto mógłby sobie wyobrazić uroczą i utalentowaną
kobietę, która nie lubi biżuterii? On sam nigdy nie nosił nawet spinki do
krawata czy łańcuszka od zegarka.
– O, Mrs. Merington – powiedział z uwielbieniem. – Kiedy zacznę dosta-
wać moje miliony, rozwiążę ten pani problem. Kupię tu, w Nowym Jorku,
kwadratowy plac, na środku postawię dla pani willę, a wokoło posadzę
drzewa. Będzie pani miała swój dom na wsi i nie będzie musiała opuszczać
miasta.
Zaśmiała się, przez chwilę być może zastanawiając, czy nie była to pro-
pozycja. Ale chyba doszła do wniosku, że to mało prawdopodobne, by sło-
wa Tesli były czymkolwiek innym niż tylko żartem.
Pewnego wieczoru wynalazca siedział w towarzystwie francuskiego
naukowca w Cafe de la Paix w Paryżu. Obok nich przeszła grupa teatralna,
w której była boska Sarah Bernhardt. Aktorka wstydliwie upuściła chus-
teczkę. Tesla poderwał się z krzesła, podniósł ją i zwrócił właścicielce, na-
wet na nią nie spojrzawszy. Ku wielkiej konsternacji Francuza, natych-
miast wrócił do przerwanej rozmowy o elektryczności. Londyński
„Electrical Review” pozwolił sobie nawet na złośliwy komentarz:

Oczywiście Mr. Tesla może być niewrażliwy na strzały Amora, ale jakoś
nie możemy w to uwierzyć. Jesteśmy wielkimi wielbicielami jego i jego
pracy i dajemy mu kredyt na dobre silne uczucie. Wierzymy w kobiety i
ufamy, że jego czas nadejdzie i znajdzie się taka, która nie tylko będzie
mu odpowiadać pod każdym względem, ale też wystawi jego geniusz
wynalazczy na najwyższą próbę: na przykład żeby spróbował wytłuma-
czyć się, gdzie to się podziewał pewnej nocy o drugiej godzinie... Bez
względu na to, jakie by nie były przyczyny nienormalnej sytuacji, w ja-
kiej znajduje się ten wybitny naukowiec, mamy nadzieję, że zostaną one
usunięte – jesteśmy bowiem pewni, że ogólnie biorąc nauka, a Mr. Tesla
w szczególności, dużo zyskają, gdy wreszcie się ożeni.

Nikola tymczasem miał na głowie dużo ważniejsze sprawy niż kobiety i


małżeństwa. Pod koniec 1893 roku odebrał pewną międzymiastową roz-
mowę telefoniczną. George Westinghouse przekazał mu wspaniałą, zdu-
miewającą wręcz wiadomość. Po jej wysłuchaniu Tesla szybko się spako-
wał i wsiadł do pociągu jadącego do Niagara Falls.
ROZDZIAŁ VII
ELEKTROWNIA NA NIAGARZE
(1893–1896)
Przez wodospad Niagara w każdej sekundzie przelewają się z hukiem po-
nad dwa miliony litrów wody, spadając z postrzępionych skał w sześćdzie-
sięciometrową czeluść. Niektórzy nazywają go jednym z cudów świata,
inni – rajem samobójców. Indianie Ongiara nazwali go Głodną Wodą. Od
wieków pożerał nierozważnych i składanych mu w ofierze. Tych, którzy
rzucali się w jego kipiel, by dać się ponieść w zapomnienie i spokój.
Składa się z trzech wyraźnych kaskad. Po stronie amerykańskiej znaj-
dują się najwyższe: American (pięćdziesiąt jeden metrów) oraz Bridal Veil
– welon panny młodej (sześćdziesiąt metrów), rozdzielone wąską wyspą
Luna Island (czterdzieści metrów szerokości i sto metrów długości). Część
kanadyjska, zwana Podkową (Horseshoe), ma czterdzieści dziewięć me-
trów wysokości i 900 szerokości. W skali geologicznej wodospad jest sto-
sunkowo młody. Rzeka Niagara powstała około dwunastu tysięcy lat temu
po ustąpieniu ostatniego zlodowacenia. Cofające się na północ topniejące
lodowce uwolniły wtedy wody jeziora Erie, które spłynęły do jeziora Onta-
rio. Początkowo znajdował się w okolicach dzisiejszego Queenston. Tam
właśnie woda spadała z tak zwanej Niagara Escarpment, czyli geologicznej
„skarpy” ciągnącej się aż do Jeziora Górnego na zachodzie i daleko wzdłuż
południowych brzegów jeziora Ontario na wschodzie. Od czasu powstania
na skutek erozji skały wodospad cofnął się około siedmiu mil w górę rzeki
w stosunku do pierwotnego położenia. Śladem tej wędrówki jest długi i
malowniczy kanion – Niagara Gorge, ciągnący się na północ od wodospa-
du.
Pierwszą elektrownię wodną, wykorzystującą przepływ wody przez
turbiny, zbudowano w 1881 roku w starej garbarni w Godalming w Anglii.
Dostarczała energii elektrycznej do oświetlania ulic i zasilania prywatnych
domów. Rok później, otwarto podobną elektrownię w miejscowości
Appleton (stan Wisconsin) w Stanach Zjednoczonych na rzece Fox. Ta z ko-
lei doprowadzała prąd do pobliskiej fabryki produkującej papier. Było to
dwa lata po pokazie, na którym Thomas Alva Edison po raz pierwszy zade-
monstrował publicznie wytwarzanie światła elektrycznego.
O zbudowaniu elektrowni na Niagarze zaczęło się mówić już w roku
1886. W celu wybrania najlepszych środków do wykorzystywania siły
przepływającej przez nią wody powołano nawet specjalną komisję. Na jej
czele stanął William Thomson, późniejszy lord Kelvin, wówczas jeszcze ba-
ron. Dla Westinghouse’a i Tesli fakt ten oznaczał praktycznie kres nadziei
na budowę elektrowni, bowiem słynny brytyjski fizyk, matematyk oraz
przyrodnik wprost opowiedział się po stronie staromodnego prądu stałe-
go.
Kiedy komisja ogłosiła konkurs na najbardziej realny plan, oferując na-
grodę w wysokości trzech tysięcy dolarów, zgłosiło się prawie dwudziestu
uczestników. Ale Wielka Trójka firm elektrycznych – Westinghouse, Edi-
son General Electric oraz Thomson-Houston – postanowiła nie brać w tej
hecy udziału. Komisja stworzona została przez nowojorską grupę zwaną
Cataract Construction Company, której prezesem był Edward Dean Adams.
Jak zauważył Westinghouse, firma ta „próbowała zdobyć informacje warte
sto tysięcy dolarów za głupie trzy tysiące”.
– Kiedy będą gotowi pogadać o interesach, wtedy dostarczę im swoje
plany – powiedział.
Długotrwała debata (w przetargu zgłoszono czternaście różnych pro-
pozycji w tym siedem opartych na elektryczności, przy czym początkowo
wydawało się, że zwycięży rozwiązanie oparte na sprężonym powietrzu)
na temat sposobu przesłania energii na tak dużą odległość zakończyła się
jednak najprawdopodobniej w wyniku eksperymentu wykonanego w... Eu-
ropie. Tym przełomowym eksperymentem, uznawanym za początek epoki
elektroenergetyki opartej na systemie trójfazowym (który nieprzerwanie
dominuje do dziś), było zaprezentowanie podczas Światowej Wystawy
Elektrotechnicznej w 1891 roku we Frankfurcie nad Menem „kompletnego
systemu trójfazowego”, w tym linii przesyłowej o długości 175 kilometrów
(około stu mil) pomiędzy Frankfurtem i Lauffen (gdzie znajdowała się hy-
droelektrownia) pracującej pod napięciem piętnastu tysięcy woltów. To
właśnie stało się bezpośrednią inspiracją dla twórców projektu „Niagara”.
Wśród odbiorników energii znajdujących się na wystawie we Frankfurcie
oprócz jednego tysiąca żarówek był nawet mały, sztuczny wodospad, który
symbolizował odległe źródło energii znajdujące się w Lauffen. Jednym z
twórców tego eksperymentu był główny konstruktor niemieckiej firmy
AEG, Polak, Michał Doliwo-Dobrowolski.
Urodził się on 2 stycznia 1862 roku w Gatczynie pod Petersburgiem,
gdzie jego ojciec Józef Doliwo-Dobrowolski, potomek mazowieckiej szlach-
ty herbu Doliwa, pełnił funkcję dyrektora szkoły zawodowej z internatem
dla sierot. Jego matką była Rosjanka, Olga Michajłowna, z domu Jewre-
inow. Rodzina Michała została zesłana do Rosji przez namiestników car-
skich po krwawo stłumionym powstaniu listopadowym. Konstruktor w
1878 roku ukończył szkołę realną w Sankt Petersburgu. W tym samym
roku cała rodzina Dobrowolskich postanowiła się przeprowadzić do Ode-
ssy. Szesnastoletni Michał podjął studia na cieszącym się wielkim uzna-
niem wydziale chemii politechniki w Rydze. Językiem wykładowym w tej
prywatnej uczelni był niemiecki, zaś jedną z najliczniejszych grup etnicz-
nych stanowili Polacy, w tym przyszły prezydent Rzeczpospolitej – Ignacy
Mościcki.
W roku 1881, w ramach antypolskich represji, po zamachu na cara
Aleksandra II Michał został relegowany z ryskiej politechniki. Za wszelką
cenę chciał jednak skończyć studia wyższe. Tylko jako osoba wykształcona
mógł przysłużyć się utrapionej zaborami ojczyźnie. Początkowo starał się
o przyjęcie na uniwersytet w Odessie, lecz widząc, że nie ma na to szans,
studiował jako wolny słuchacz na uniwersytetach w Petersburgu, Odessie i
Noworosyjsku. Już w czasie nauki w gimnazjum Michał Doliwo-Dobrowol-
ski prowadził eksperymenty chemiczne, a w 1883 roku dostał nawet na-
grodę za ogniwo galwaniczne na Międzynarodowej Wystawie Elektrotech-
nicznej w Wiedniu. (Certyfikat tej nagrody podpisał wybitny austriacki fi-
zyk narodowości słoweńskiej, Josef Stefan, profesor Uniwersytetu Wiedeń-
skiego i dyrektor Instytutu Fizyki w Wiedniu, autor tzw. prawa Stefana-
-Boltzmanna opisującego całkowitą moc wypromieniowaną przez ciało do-
skonałe czarne w danej temperaturze).
W tym samym roku, 1883, Dobrowolski wyjechał wraz z rodzicami do
Niemiec, gdzie podjął studia w Wyższej Szkole Technicznej w Darmstadt w
Hesji. Rok później ukończył tam – utworzony jako pierwszy na świecie –
wydział elektryczny zorganizowany przez słynnego profesora Erazmusa
Kittlera. Następne trzy lata pracował jako asystent profesora Kittlera, pro-
wadząc wykłady z elektrochemii w zastosowaniach do galwanoplastyki i
metalurgii. W 1887 roku zrezygnował z tej pracy i wyjechał do Odessy,
gdzie 11 maja ożenił się z dwudziestodwuletnią Greczynką nazwiskiem
Kornelia Tumba. Dochowali się dwóch synów, Dymitra (ur. 23 maja 1891)
i Serge’a (21 lutego 1895). W 1907 roku Dobrowolski rozwiódł się, by pięć
miesięcy później zawrzeć nowy związek małżeński, z Jadwigą Polaczków-
ną (Hedwig Pollatschek).
Po powrocie do Niemiec w roku 1888 Doliwo-Dobrowolski podjął pra-
cę w Deutsche Edison-Gesellschaft für Angewandte Elektrizität (DEG)
przemianowanym w tymże roku na Allgemeine Elektrizitäts-Gesellschaft
(AEG). W 1908 roku został mianowany dyrektorem berlińskiej fabryki
aparatury elektrotechnicznej tego potężnego koncernu.
Biorąc za punkt wyjścia doświadczenia Galileo Ferrarisa, Dobrowolski
pracował nad zagadnieniami pola wirującego i systemu wielofazowego. W
1889 roku opracował i opatentował pierwszy na świecie indukcyjny silnik
trójfazowy. W tym samym roku wstąpił do Elektrotechnischer Verein – EV
(Stowarzyszenie Elektrotechniczne), przekształconego później w Verband
Deutscher Elektrotechnik – VDE (Stowarzyszenie Elektrotechników Nie-
mieckich). W 1890 roku uzyskał dalsze patenty na konstrukcje indukcyj-
nych silników trójfazowych, zapewniając koncernowi AEG światowy pry-
mat w tej dziedzinie i tworząc system, który z niewielkimi zmianami prze-
trwał do dziś.
Do największych osiągnięć Michała Doliwo-Dobrowolskiego należy
rozwiązanie problemów przesyłania energii elektrycznej na znaczne odle-
głości. Doprowadził do wyboru i budowy systemu trójfazowego, który –
jak wykazała ponadstuletnia praktyka – jest optymalnym systemem prze-
syłania energii elektrycznej. Stworzył trójfazowy silnik asynchroniczny ze
zwartym wirnikiem, który jest nie tylko tani w produkcji i eksploatacji, ale
także ma duży moment obrotowy, co odróżniało jego wynalazek od licz-
nych wówczas konstrukcji silników prądu przemiennego – jedno- i dwufa-
zowych.
W roku 1891 na Światowej Wystawie Elektrotechnicznej we Frankfur-
cie nad Menem zaproponował zaprezentowanie kompletnego systemu
trójfazowego (generatora, linii przesyłowej wysokiego napięcia, transfor-
matorów podwyższających i obniżających napięcie oraz odbiorników – in-
dukcyjnego silnika trójfazowego o mocy 100 KM i jednego tysiąca sztuk
pięćdziesięciowatowych żarówek) z jednoczesną demonstracją jego
wszechstronnych możliwości. Po tej wystawie skonstruował i opatentował
następną generację silników oraz transformatorów trójfazowych. Zapro-
jektował również nowego typu generatory prądu trójfazowego oraz przy-
rządy pomiarowe, (między innymi fazomierz). Wprowadził też stosowane
powszechnie w elektrotechnice pojęcie współczynnika mocy cosφ. Oprócz
tego zajmował się zagadnieniami gaszenia łuku elektrycznego, opracowu-
jąc między innymi tak zwane komory jego gaszenia w wyłącznikach wyso-
konapięciowych. Opatentowany przezeń sposób gaszenia łuku w apara-
tach rozdzielczych miał ogromne znaczenie praktyczne i pozostał aktualny
do dziś.
W latach 1894–1895 polski naukowiec prowadził studia nad generato-
rami dużej mocy dla hydroelektrowni. Współpracował też przy projekto-
waniu cieplnych elektrowni trójfazowych w Zabrzu i Chorzowie (1897 r.).
Pierwsza elektryfikacja znacznego obszaru przy wykorzystaniu sieci na
napięcie 10 kV miała miejsce w 1896 roku na terenie obecnego wojewódz-
twa lubuskiego. Linia ta, o długości dwudziestu pięciu kilometrów, łączyła
elektrownię wodno-parową Eichdorf z Zieloną Górą (Grünberg).
Za osiągnięcia w dziedzinie elektrotechniki Dobrowolski został uhono-
rowany Złotym Medalem Światowej Wystawy w Paryżu w roku 1900. Rok
później, wraz ze znanym elektrotechnikiem Gisbertem Kappem, został
członkiem Komisji Normalizacji i Maszyn Elektrycznych VDE. W tym sa-
mym roku został również członkiem komisji tego stowarzyszenia do
spraw histerezy magnetycznej. 24 października 1911 roku otrzymał dy-
plom doktora honoris causa Szkoły Technicznej w Darmstadcie, za wybitne
zasługi dla rozwoju elektrotechniki.
Ostatnie dni życia Dobrowolski spędził w Klinice Uniwersyteckiej w
Heidelbergu, gdzie jego syn Dymitr był lekarzem. Zmarł tam 15 listopada
1919 roku w wyniku długotrwałej choroby serca, na którą cierpiał od dzie-
ciństwa. Pochowany został na cmentarzu w Darmstadt[13].
Przede wszystkim Michał Doliwo-Dobrowolski był naprawdę genial-
nym pionierem techniki i wynalazcą, „który dla współczesnych nam elek-
trycznych maszyn indukcyjnych i elektroenergetyki zrobił więcej niż kto-
kolwiek inny”.

Miarą wielkości dokonań Doliwo-Dobrowolskiego jest fakt, że opraco-


wany przez niego system trójfazowy (w tym silnik indukcyjny, transfor-
mator i system przesyłu energii) stały się standardem obowiązującym
do dziś (dla porównania – system Edisona święcił triumfy przez ok. 10
lat) – pisze Ryszard Gburek. – Wagę tych dokonań najlepiej oddaje opi-
nia Amerykańskiej Akademii Nauk (NAE – National Academy of
Engineering), w imieniu której 22 lutego 2000 roku w Waszyngtonie
amerykański kosmonauta Neil Armstrong ogłosił, jak NAE postrzega i
wartościuje główne osiągnięcia XX wieku: „Na liście dwudziestu naj-
większych osiągnięć techniki minionego wieku na pierwszym miejscu
umieszczono elektryfikację gospodarki i życia codziennego.

Warto zaakcentować, że wszystkie dokonania Doliwo-Dobrowolskiego


dotyczą systemu trójfazowego. Nikola Tesla, który był pionierem techniki
prądu zmiennego w USA (i w pewnych obszarach wyprzedził Polaka),
swoje wynalazki ograniczył do systemu jedno– i dwufazowego, który z bie-
giem czasu okazał się mniej wydajny niż system trójfazowy, który po-
wszechnie króluje do dziś. W tym porównaniu stanowisko Edisona wypa-
da żałośnie. Na propozycję zapoznania się z nową techniką miał odpowie-
dzieć: „Nie, nie, prąd przemienny to bzdury, nie ma on żadnej przyszłości.
Nie chcę nie tylko oglądać silnika prądu przemiennego, ale nawet słyszeć o
nim”.
W pewnym sensie „kropkę nad i” stawia amerykański historyk Thomas
P. Hughes, który w swojej monumentalnej monografii Networks of Power
wprost stwierdza, że największa zasługa, jeśli chodzi o początkowy rozwój
systemu trójfazowego, należy do berlińskiej firmy AEG i jej inżyniera, Mi-

13 2 stycznia 2007 roku Zarząd Główny Stowarzyszenia Elektryków Polskich, na


wniosek Oddziału Szczecińskiego oraz Centralnej Komisji Młodzieży i
Studentów SEP, ustanowił Medal im. Michała Doliwo-Dobrowolskiego oraz
powołał Ogólnopolski Komitet ds. Medalu z siedzibą w Szczecinie.
chała Doliwo-Dobrowolskiego, który wynalazł prosty i praktyczny trzyfa-
zowy silnik klatkowy a nawet stworzył w języku niemieckim pojęcie prądu
zmiennego (Drehstrom)”.
„Wojna prądów”, która długo i dramatycznie dzieliła amerykański
przemysł, została jednak rozstrzygnięta na korzyść systemu AC Tesli. Bez
wątpienia był to w dużej części efekt widowiskowego sukcesu jego wysta-
wy na Światowych Targach w Chicago, a także dowód niesamowitej wy-
trwałości Westinghouse’a.
Komisja ds. Niagara Falls, która przez całe lata pozostawała pod kosz-
marnym wpływem Edisona i barona Kelvina, obawiających się zagrożeń ze
strony prądu zmiennego, ogłosiła w końcu w październiku 1893 roku – do-
kładnie tak, jak to przewidział Westinghouse – że to właśnie jego firmie
przyznaje kontrakt na budowę dwu pierwszych generatorów na Niagarze.
Tym samym opowiedziała się za użyciem układów prądu przemiennego do
generacji mocy i jej przesyłu do oddalonego o niecałe czterdzieści kilome-
trów Buffalo.
Projekt wymagał ogromnych nakładów pracy. Był to niezmiernie stre-
sujący okres dla inżynierów, mechaników, robotników, jak również dla in-
westorów z elity finansowej świata, takich jak: John Pierpont Morgan, John
Jacob Astor, baron Rotschild oraz William Kissam Vanderbilt.
„Wojna o Niagarę” zakończyła się właściwie kompromisem, ponieważ
General Electric dostał z kolei kontrakt na budowę linii przesyłowych i
rozdzielczych z Niagara Falls do Buffalo. Obydwie firmy złożyły oferty na
instalację systemu wytwarzania prądu wielofazowego. GE otrzymał licen-
cję na stosowanie patentów Tesli i proponował założenie systemu trójfa-
zowego. Westinghouse natomiast oferował System dwufazowy.
System prądu zmiennego został w krótkim czasie wprowadzony w No-
wym Jorku dla kolei podwieszanej i ulicznej, przy elektryfikacji kolei paro-
wej, a także rozszerzony na podstacje Edisona. „Wojna prądów” nie została
jednak na tym zakończona...

Bezpośrednią przyczyną „końca legendy” Edisona byli, jak to się często


zdarza, bankierzy, a konkretnie J.P. Morgan – pisze Ryszard Gburek. –
Bankier zachował się całkiem racjonalnie. Jak przyznają nawet amery-
kańscy historycy, po 1884 roku w zasadzie wszystkie wynalazła Ediso-
na były dosyć trywialne, a niektóre z nich prawie głupie (foolish). Jego
opór wobec rozwoju techniki (!) najlepiej dokumentuje jednak walka z
systemem prądu zmiennego. Stanowisko słynnego wynalazcy historycy
tłumaczą na różne sposoby, w tym osobistym dramatem, jaki Edison
przeżył w związku ze śmiercią swojej pierwszej żony Mary pod koniec
1884 roku. Wydaje się jednak, że prawdziwa przyczyna kłopotów Edi-
sona z prądem zmiennym była bardziej kompromitująca.
Otóż prąd zmienny jest skomplikowany matematycznie. Aby zajmować
się prądem stałym, wystarczy zwykła arytmetyka. Jeśli w jednej gałęzi
płynie prąd o natężeniu dwóch amperów, a w drugiej – trzech ampe-
rów, to gdy gałęzie te połączyć – popłynie prąd o natężeniu pięciu am-
perów. Żeby wykonać to samo działanie przy prądzie zmiennym trzeba
najpierw opanować rachunek liczb zespolonych. Dla Edisona, który był
genialnym samoukiem (ale jednak samoukiem) – prąd zmienny był nie-
dostępny intelektualnie. Tymczasem technika prądu zmiennego (w tym
szczególnie wynalazek transformatora, który pozwolił na podwyższanie
i obniżanie napięcia) pozwoliła dokonać jakościowej rewolucji w elek-
troenergetyce. Elektrownia nie musiała już stać w piwnicy budynku czy
centrum miasta, ale mogła zostać wybudowana daleko od skupisk ludz-
kich, za to w pobliżu źródeł paliwa (kopalni węgla kamiennego). Na-
stępnie energia wyprodukowana w takiej elektrowni dzięki technice
prądu zmiennego mogła być przesłana pod wysokim napięciem na dale-
ką odległość. Po dotarciu do celu i obniżeniu napięcia energia w bez-
piecznej formie mogła być już dostarczona do końcowych użytkowni-
ków.
Kluczowe znaczenie ma tutaj sformułowanie „wysokie napięcie”. Dzięki
wysokiemu napięciu ta sama ilość energii może być przesłana przy pro-
porcjonalnie niższym natężeniu prądu, co się wprost przekłada na niż-
sze straty w postaci ciepła, które wydziela się w sieci przesyłowej. Edi-
son próbował ograniczać straty w sieci poprzez stosowanie przewodów
miedzianych o większych przekrojach. Silny wzrost cen miedzi w 1887
roku zadał mu dodatkowy cios. Znaczenia czynnika ekonomicznego nie
można nie doceniać. Edison był wynalazcą, ale chyba przede wszystkim
był biznesmenem. I dość szybko uświadomił sobie, że forsowany przez
niego system prądu stałego jest skazany na klęskę z przyczyn ekono-
micznych. J.P. Morgan musiał zrozumieć to samo, gdyż swoje poparcie
finansowe zwrócił w 1892 roku ku bezpośrednim konkurentom Ediso-
na, jakimi na rynku amerykańskim byli niemniej genialny wynalazca
Nikola Tesla oraz inny magnat przemysłowy – George Westinghouse. To
oni pokonali Edisona.

Zarówno Tesla, jak i Westinghouse nadal byli narażeni na ataki rozsier-


dzonych przegranych. Firma broniła patentów na prąd zmienny w prawie
dwudziestu sprawach sądowych, lecz w każdej z nich Westinghouse odno-
sił zdecydowane zwycięstwo. Nagromadzenie spraw sądowych powodo-
wało zamieszanie i dezorientację pośród opinii publicznej, generując ciągle
nowych niezadowolonych. Część tych, którzy dawniej wychwalali Teslę, te-
raz robiła wszystko, co możliwe, by go zniszczyć.
Znużony nieustannymi kłótniami i obmowami wynalazca powrócił do
Nowego Jorku zdecydowany bardziej niż kiedykolwiek skupić się tylko na
swych badaniach, marząc o posunięciu ich do przodu choćby o kawałek. Po
pewnym czasie zaczął osiągać takie efekty ze swym sprzętem do wysokich
napięć, które otwierały nieskończenie wiele nowych możliwości. Ucząc się
tworzyć sztuczne oświetlenie, miał nadzieję nie tylko odkryć sposób kon-
trolowania pogody na świecie, ale także bezprzewodowego przesyłania
energii. To z kolei łączyło się z badaniami, które miały mu umożliwić zbu-
dowanie pierwszego światowego systemu radiofonicznego.
Satysfakcjonujące wyniki pojawiły się, gdy udało mu się osiągnąć na-
pięcie około miliona woltów za pomocą stożkowej cewki. Instynktownie
czuł, że zamiast budować coraz to większe i większe urządzenia do wyso-
kich napięć, mógł osiągać to samo za pomocą stosunkowo małego i kom-
paktowego transformatora. Problemem tym zajmował się wręcz obsesyj-
nie, choć nie tylko nim. Jeśli jakiś spektakularny eksperyment wydawał się
stać w sprzeczności z najbardziej elementarnymi prawami elektryczności,
Tesla radośnie go kontynuował, gdziekolwiek by on nie prowadził. A cza-
sem prowadził w zupełnie nieznanym kierunku...

*
Lampa radiowa, która działa na zasadzie przewodnictwa prądu po-
przez próżnię, jest – mówiąc praktycznie – wielce oryginalnym urządze-
niem elektronicznym. Jej przypadkowo stworzonym przodkiem była lam-
pa próżniowa zbudowana przez Edisona w roku 1883. To, co się później
stało, a co znane jest jako efekt Edisona, dla niego samego stanowiło po-
czątkowo zagadkę i zupełnie nie dostrzegł on jego praktycznego znaczenia.
Zainteresowało się tym jednak kilku innych naukowców, takich jak Te-
sla, sir William Preece, John Ambrose Fleming, Elihu Thomson i Joseph
John Thomson. Ten ostatni wymyślił, że obserwowane zjawisko jest spo-
wodowane emisją elektryczności ujemnej, tzn. elektronów przepływają-
cych z gorącego elementu do elektrody zimnej. Edison, nadal tym zaintry-
gowany i równocześnie rozczarowany brakiem dobrego typu lampy, ogło-
sił, że ten efekt wydawał się „stanowić czołowe wybrzuszenie bractwa
Świata Sawanny”. Sam zaś zajął się pilniejszymi sprawami.
Tesla zaczął rozwijać koncepcję lampy próżniowej we wczesnych la-
tach dziewięćdziesiątych, w pełni ufając, że będzie ona przydatna do wy-
krywania przesyłanych sygnałów radiowych. Później zatrudnił na pełny
etat dmuchacza szkła i wynajdował tysiące wersji lamp, które potem wy-
korzystywał zarówno w badaniach nad radiem, jak i do wytwarzania świa-
tła.
Tym, który z powodzeniem zastosował efekt Edisona do wykrywania
sygnałów radiowych, osiągając zwiększoną czułość, wyższą niż stosowane
wtedy kryształkowe detektory, był sir John Ambrose Fleming. W czasie
pracy w firmie Edisona zetknął się z problemem ciemnienia wewnętrznej
strony bańki lamp żarowych i zjawiskiem termoemisji odkrytym przez nie-
go w 1882 roku. Zaczął więc zgłębiać ten problem. W czasie pracy w Mar-
coni Company zajmował się między innymi poszukiwaniem odpowiednie-
go detektora do wykrywania bardzo słabych drgań elektrycznych wysokiej
częstotliwości, uzyskiwanych w antenie odbiorczej. Eksperymentując z ża-
rówką zaopatrzoną w dodatkową płytkę podłączaną do różnych napięć,
odkrył zjawisko prostowania prądu (prąd przez płytkę płynął tylko wtedy,
gdy była ona podłączona do dodatniego bieguna). Próba wykorzystania
tego zjawiska do detekcji fal zakończyła się sukcesem. W związku z tym 16
listopada 1904 roku Fleming zgłosił wniosek do urzędu patentowego. 13
listopada następnego roku uzyskał patent numer 803684 na diodę próż-
niową. W roku 1907 Lee De Forest dodał do diody Fleminga siatkę jako
element sterujący i nazwał to audion – w ten sposób rozpoczęła się właści-
wa era nowoczesnej elektroniki.
Tesla opisał jednak swą pracę z lampami próżniowymi i prądami wyso-
kiej częstotliwości dużo wcześniej, dzieląc się swą fascynacją i zaciekawie-
niem ze słuchaczami na odczycie. Wewnątrz miedzianej rury z zamknię-
tym końcem umieścił długą, częściowo opróżnioną z powietrza lampę
szklaną. Na rurze została nacięta szczelina pokazująca lampę. Gdy do mie -
dzianej rury podłączył przewód wysokiej częstotliwości, stwierdził, że po-
wietrze w lampie jasno się rozjarzyło, mimo iż wydawało się, że przez
krótko zwarty obwód miedzianej obudowy nie płynął żaden prąd. Można
było odnieść wrażenie, że elektryczność wolała popłynąć przez indukcję
poprzez szkło i przejść przez strefę powietrza o niskim ciśnieniu, niż
przejść po metalu rury. W doświadczeniu tym wynalazca dostrzegł możli-
wość przesyłania w gazie impulsów elektrycznych o dowolnej częstotliwo-
ści.

Gdyby odpowiednio zwiększyć częstotliwość – rozważał – to ten dziwny


system dystrybucji, który mógłby zainteresować spółki gazownicze, dał-
by się zrealizować; metalowe rury wypełnione gazem – wtedy metal
byłby izolatorem a gaz przewodnikiem – zasilające fosforescencyjne
lampy, albo może inne, jeszcze nie wynalezione urządzenia.

To, co opisywał, faktycznie okazało się być przodkiem falowodu stosowa-


nego do transmisji mikrofalowej.
Ta linia eksploracji doprowadziła Teslę do jednego z najbardziej impo-
nujących pomysłów „nocnego oświetlenia Ziemi” – sposobu takiego oświe-
tlenia globu i otaczającej go atmosfery, który dawałby efekt jakby pojedyn-
czego, otaczającego Ziemię źródła światła. Teoretyzował, że gazy atmosfe-
ryczne na dużych wysokościach znajdują się w takim samym stanie, jak w
częściowo opróżnionej lampie i dlatego mogłyby służyć jako doskonałe
przewodniki dla prądów wysokiej częstotliwości. Koncepcja ta intrygowa-
ła go przez wiele lat. Postrzegał ją jako sposób zwiększenia bezpieczeń-
stwa nocnej podróży na trasach morskich i na lotniskach, lub jako środek
do oświetlania miast zamiast stosowania świateł ulicznych. Wystarczyło
tylko przesłać odpowiednie prądy wysokiej częstotliwości we właściwej
formie do górnych warstw atmosfery na wysokość trzydziestu pięciu tysię-
cy stóp, a nawet niżej. Gdy go pytano, w jaki sposób przesłać prądy na taką
wysokość, odpowiadał tylko, że nie stwarza to praktycznych trudności. To
była jego zasada – nigdy nie ujawniać metod, zanim sam ich nie przetesto-
wał praktycznie. Był to także jeden z jego pomysłów, który musiał zostać
odłożony na bok z powodu braku funduszy na badania.
Dziennikarze kontynuowali zadawanie pytań i zajmowali się spekula-
cjami. Niektórzy przypuszczali, że planował on zastosowanie jednej z lamp
do molekularnego bombardowania, w celu rzucenia potężnej wiązki pro-
mieni ultrafioletowych na atmosferę i zjonizowanie powietrza na wielkiej
przestrzeni, tworząc z niego dobry przewodnik dla wszelkiego typu prą-
dów o wysokim napięciu. I to – rozważali – stanowiłoby drogę przewodze-
nia na dowolną wysokość, poprzez którą mógłby on wysyłać prądy wyso-
kiej częstotliwości. Później, gdy wielka (i pechowa) wieża Tesli do świato-
wej transmisji radiowej zbudowana została na Long Island, górna platfor-
ma została zaprojektowana na przyjęcie zespołu potężnych lamp ultrafio-
letowych. Ich przeznaczenie nie zostało nigdy ujawnione.
Innym razem Tesla mówił o użyciu Ziemi i górnej warstwy powietrza
jako przewodników, a warstwy powietrza pomiędzy nimi jako izolatora.
Taka kombinacja mogłaby utworzyć gigantyczny kondensator, urządzenie
do przechowywania i wyładowywania elektryczności. Gdyby Ziemia zosta-
ła elektrycznie wzbudzona, górna warstwa powietrza zostałaby naładowa-
na przez indukcję. Cały świat stałby się butelką lejdejską, którą można ła-
dować elektrycznością i rozładowywać. Prąd płynący zarówno w Ziemi,
jak i w górnej warstwie powodowałby świecenie górnej warstwy, co z ko-
lei pozwoliłoby oświetlić cały świat. Czy Tesla podał też sposób dostarcze-
nia prądu do górnej warstwy? Nie wiadomo.
Podczas swych prelekcji w Londynie, jeszcze w roku 1892, ociągał się
filuternie z podaniem opisu najbardziej szczególnej i czułej lampy próżnio-
wej, jaką wynalazł. Pod działaniem prądu wysokiej częstotliwości wystrze-
liwała ona promień, który wykazywał wyjątkową czułość na wpływy elek-
trostatyczne i magnetyczne. Za pomocą tej lampy mógł prowadzić ciekawe
eksperymenty. Gdy lampa ta zwisała zawieszona na przewodzie i gdy nie
było w pobliżu żadnych obiektów, Tesla mógł, zbliżając się do niej, spowo-
dować, że promień zaczynał latać na przeciwnej stronie lampy, a gdy ob-
chodził lampę wokół, promień zawsze utrzymywał się po jej przeciwnej
stronie. Czasami promień zaczynał dziko obracać się wokół lampy. Za po-
mocą małego stałego magnesu Tesla mógł zwalniać lub przyspieszać ob-
rót, zależnie od tego, jaką pozycję nadawał magnesowi. Promień, bardzo
wrażliwy na magnes, wykazywał też nie mniejszą wrażliwość na wpływy
elektrostatyczne. Wynalazca nie mógł zrobić najmniejszego nawet ruchu,
takiego jak napięcia mięśni dłoni, by nie spowodować widocznej reakcji
promienia. Tesla uważał, że wynikało to z nieregularnej struktury szkła,
która nie pozwalała na swobodne przechodzenie promienia na wszystkie
strony. Był tym zafascynowany i twierdził, że jest to cenne narzędzie do
badania natury pola siłowego.

Jeśli w przestrzeni kosmicznej istnieje jakiś ruch, który można zmierzyć


– powiedział – to taka szczotka powinna go wykazać. To jest, że tak po-
wiem, nie wykazująca tarcia i pozbawiona bezwładności wiązka światła.
Myślę, że może to znaleźć praktyczne zastosowanie w telegrafii. Stosu-
jąc taką szczotkę, możliwe będzie przesyłanie depesz na przykład po-
przez Atlantyk z dowolną prędkością, bo jej czułość może być tak duża,
że najdrobniejsza zmiana spowoduje jej reakcję. Gdyby możliwe było
stworzenie silniejszego i węższego strumienia, jego odchylenie można
by łatwo sfotografować.

Swój odczyt zakończył komentarzem:

Zdumienie budzi fakt, że przy obecnym stanie wiedzy i na podstawie


wykonanych doświadczeń, nie dokonuje się żadnych działań zmierzają-
cych do zakłócenia elektrostatycznego czy magnetycznego stanu Ziemi,
by przesyłać inteligencję, jeśli już nic innego...

Jednak ta mała próżniowa lampa nie nadawała się do praktycznego


stosowania jako detektor zdalnych zakłóceń lub sygnałów radiowych. Po-
została jedynie techniczną ciekawostką.

*
Od czasu powrotu do Nowego Jorku Tesla prowadził życie niemal pu-
stelnicze. Przyjaciołom wynalazcy udawało się wywabić go z laboratorium
tylko na najbardziej kuszące spotkania towarzyskie. Skończyły się gry i za-
bawy do późnej nocy. Robert i Katharine przejmowali się jego stanem,
ostrzegając, że sama praca bez rozrywki może skończyć się kolejnym zała-
maniem.
W styczniu 1894 roku Nikola znalazł czas, by wysłać Katharine napę-
dzany ciepłem wiatraczek, który obracał się w opróżnionej z powietrza
bańce, i który uznał za „najpiękniejszy wynalazek, jaki zna”. Takie małe
wiatraczki, uosabiające w swej prostocie ideały eleganckich rozwiązań Te-
sli, można do dziś oglądać czasami na wystawach sklepów z zabawkami i
podpatrywać, jak ich skrzydełka poruszają się pod wpływem „wiatru”
słońca.
Chociaż nauka nie należała do jej ulubionych tematów, pani Johnson
poczuła się zadowolona i dowartościowana. W burzowe popołudnie lute-
go, siedząc razem z mężem przy rozpalonym kominku, pod wpływem
chwilowego impulsu napisała liścik do Tesli i wysłała go przez gońca:

Co pan porabia w takie burzowe dni? My... zastanawiamy się, czy ktoś
nas dzisiaj odwiedzi, poprawi nam nastrój, powiedzmy o 9.00 lub może
o 7.00 na obiedzie. Jesteśmy ospali i bardzo, bardzo nam dobrze przy
ogniu kominka, ale dwoje to bardzo małe towarzystwo. Dla przyjemne-
go spędzenia czasu musi nas być troje, zwłaszcza, gdy na dworze śnieg.
Czy ta cudowna maszyna jest już znowu w porządku i czy jest pan goto-
wy na jutrzejsze spotkanie z fotografami, piorunami i Juno oraz innymi
mniejszymi bożkami i boginkami? Niech pan wpadnie, proszę, to poga-
damy o tym...

Niestety wspomniana „cudowna maszyna” nie była jeszcze w porządku i


Tesla się nie zjawił. Johnsonowie byli bardzo rozczarowani – Robert tak
samo jak Katharine.
Jednak trochę później, wiosną tegoż roku, jego eksperymenty były już
zaawansowane na tyle, że Tesla mógł zaprosić do swego laboratorium
Johnsona, komika Josepha Jeffersona, pisarza Francisa Crawforda i Marka
Twaina, aby sami spróbowali „iskier wysokiego napięcia na swych
ciałach”, i by ustawili się do pierwszych na świecie zdjęć wykonanych przy
świetle lamp jarzeniowych.
Wkrótce po godzinie ósmej patrycjuszowska postać Tesli pojawiła się
jak zwykle przy swym stole w Pokoju Palmowym hotelu Waldorf-Astoria.
Wysoki i smukły, jak zawsze elegancko ubrany, zwracał na siebie uwagę
wszystkich, choć większość gości pomna znanej troski wynalazcy o swą
prywatność udawała, że nie zwraca nań uwagi. Osiemnaście czystych, lnia-
nych serwetek było na swym miejscu, ułożonych jak zwykle w stosik.
Nikola Tesla nigdy nie wyjawił, czemu upodobał sobie liczby podzielne
przez trzy. Nie wyjawił też, dlaczego wręcz chorobliwie obawiał się zaraz-
ków. Nie wyjawił bardzo wielu ciekawych rzeczy... Z roztargnieniem zaczął
wycierać błyszczące srebra i kryształy, biorąc coraz to nową serwetkę i za
chwilę odkładając ją, aż na stole utworzyła się wykrochmalona sterta. Na-
stępnie kiedy podawano mu kolejne dania, obsesyjnie obliczał objętość
każdego z nich, zanim wziął pierwszy kęs. Gdyby tego nie robił, jedzenie
nie miałoby dla niego uroku. Ludzie, którzy przybywali do Palmowego Po-
koju z wyraźnym zamiarem popatrzenia na wynalazcę, mogli zauważyć, że
nie zamawiał posiłków z karty dań. Jego posiłki przygotowywane były za-
zwyczaj wcześniej zgodnie z podanymi telefonicznie instrukcjami i teraz
obsługiwał go nie kelner, ale osobiście sam szef kuchni.
Do stolika podszedł Robert Underwood Johnson. Ze swą brodą w stylu
Van Dycka i w drucianych okularach wyglądał na uczonego. Przywitał się z
wynalazcą ze szczególną czułością.
– Pośród członków „Grupy 400” krążą ostatnio pogłoski o tym, że
skromna uczennica Anne Morgan, jak się wydaje, zadurzyła się w panu –
szepnął, pochylając się do ucha wynalazcy. – Podobno męczyła swego tatę
J. Pierponta, by zorganizował jej spotkanie z panem.
Tesla tylko się uśmiechnął.
– A jak tam pańska żona? – zapytał.
– Kate chciała, bym zaprosił pana na lunch w sobotę.
Rozmawiali jeszcze przez chwilę o innej osobie, której towarzystwo
Tesla, tylko platonicznie, uwielbiał – o pianistce Marguerite Merrington.
Uzyskawszy zapewnienie, że ona także została zaproszona – Nikola zgodził
się przyjechać. Johnson dalej rozprawiał po swojemu, a Tesla zwracał jego
uwagę na objętość dań deserowych. Ledwie zakończył swe obliczenia, gdy
przy stoliku pojawił się posłaniec i wręczył mu kartkę. Od razu rozpoznał
kulfoniaste gryzmoły swego przyjaciela Marka Twaina. „Jeśli nie masz cie-
kawszych planów na dzisiejszy wieczór – pisał humorysta. – może spotka-
my się w Player’s Club?” Tesla pospiesznie skrobnął odpowiedź: „Niestety
muszę popracować. Ale jeśli wpadniesz do mnie do laboratorium około
północy, sądzę, że mogę obiecać ci dobrą zabawę”.

*
Była już, jak zwykle, punkt dziesiąta, gdy Nikola wstał od stołu i prze-
padł gdzieś w nieregularnie oświetlonych ulicach Manhattanu. Idąc do
swego laboratorium, skręcił do niewielkiego parku i delikatnie zagwizdał.
Z dachu pobliskiego budynku dobiegł go szelest skrzydeł. Wkrótce znajo-
my biały kształt załopotał nad nim i spoczął mu na ramieniu. Tesla wycią-
gnął z kieszeni torebkę z ziarnem, nakarmił z ręki gołębia, po czym puścił
go w noc, posyłając mu całusa. Teraz zastanawiał się nad kolejnym posu-
nięciem. Gdyby nadal podążał wokół budynku, musiałby okrążyć go trzy
razy. Westchnąwszy, odwrócił się i ruszył do swego laboratorium. Wcho-
dząc po ciemku na znajomy strych, włączył główny kontakt. Lampy na
ścianach zapłonęły jasnym światłem, oświetlając cienistą norę wypełnioną
maszynerią o dziwacznych kształtach. Osobliwą cechą tego oświetlenia
było to, że nie było ono połączone z pętlami instalacji elektrycznej na sufi-
cie. Nie miało żadnych połączeń, a energię pobierało z otaczającego pola si-
łowego. Tesla mógł wziąć każdą lampę i przenieść ją w dowolne miejsce
pracowni. Dwa wielkie okna zasłonięte były częściowo ciężkimi czarnymi
kotarami. Większość powierzchni zajmowały różne ciekawe urządzenia
mechaniczne. Po podłodze i na ścianach wiły się jak wielkie, czarne węże
elektryczne kable. Na środku pokoju na stole przykrytym grubą, wełnianą,
czarną szmatą stało elektryczne dynamo. Dwie duże, brązowawe kule o
średnicy osiemnastu cali, zawieszone na mocnym sznurze zwisały z sufitu.
Wykonane z mosiądzu pokrytego woskiem służyły do rozciągania elektro-
statycznego pola...
Stojące w kącie niezwykłe urządzenie, zaczęło cicho wibrować. Oczy
wynalazcy przymknęły się z zadowoleniem. Tutaj, pod swego rodzaju plat-
formą, pracował najmniejszy ze znanych oscylatorów. Tylko on znał jego
budzącą respekt moc. W zamyśleniu popatrzył z góry przez okno na oko-
liczne budynki. Jego sąsiedzi, ciężko pracujący imigranci, spali spokojnie.
Policja ostrzegała go, że są skargi na błękitne błyski w jego oknach i na
trzaski roznoszące się po zmroku po ulicach... Wzruszył ramionami i wró-
cił do pracy, dokonując serii mikroskopijnych korekt w maszynie. Głęboko
skoncentrowany nie zauważał upływu czasu do chwili, gdy usłyszał wale-
nie w bramę od ulicy. Pospieszył na dół, by powitać angielskiego dzienni-
karza Chaunceya McGoverna z „Pearson’s Magazine”.
– Jak miło, że pan przyszedł, panie McGovern.
– Czułem, że jestem to winien moim czytelnikom, sir – odpowiedział
żurnalista. – Wszyscy w Londynie rozprawiają o „Nowym Czarodzieju z Za-
chodu” i nie mają na myśli Edisona.
– Proszę wejść – „Nowy Czarodziej z Zachodu” wykonał zapraszający
gest ręką. – Zobaczymy, czy zdołam potwierdzić tę opinię.
Gdy zwrócili się ku schodom, dobiegł ich od ulicy śmiech osoby, której
głos Tesla natychmiast rozpoznał:
– O, jest już Mark.
Ponownie otworzył drzwi, by powitać Twaina i aktora Josepha Jeffer-
sona. Obaj właśnie wracali z Players Club. Oczy pisarza błyszczały z nie-
cierpliwości.
– Zrób nam pokaz, Nikola. Wiesz, o czym zawsze mówię...
– Nie, nie wiem. O czy ty mówisz, Mark? – zapytał Tesla z uśmiechem.
– Zawsze mówię, mając ciebie na myśli, że będą mnie ciągle nagaby-
wać, czy ten grom jest dobry, czy ten grom robi wrażenie, albo czy ta bły-
skawica tak działa.
– Zatem będziemy dziś mieli roboty od groma – uśmiechnął się ponow-
nie Serb. – Chodźcie.

By nie doznać wstrząsu ze zdumienia w laboratorium Nikoli Tesli –


wspominał później McGovern – potrzebny jest niebywale silny umysł.
Wyobraźcie sobie siebie w dużym, dobrze oświetlonym pokoju zapcha-
nym masą dziwacznej maszynerii. Wysoki, szczupły, młody człowiek
podchodzi do was i tylko samym pstryknięciem palcami błyskawicznie
tworzy skaczącą kulę czerwonych płomieni. Potem trzyma ją spokojnie
w rękach. A gdy patrzysz na to, zdumiewa cię, że nie parzy ona jego rąk.
Pozwala jej opaść na ubranie, trzyma ją na kolanach, na głowie i w koń-
cu wkłada tę kulę płomieni do drewnianej skrzynki. Zadziwia was to, że
płomienie nigdzie nie zostawiają najmniejszego śladu i przecieracie
oczy, by upewnić się, czy to czasami aby nie sen.

Jeśli ta ognista kula wprawiała McGoverna w zdumienie, to nie był on


jedynym. Nikt z jego współczesnych nie mógł wyjaśnić, jak Tesla wielo-
krotnie mógł osiągać taki efekt i nikt też nie wie tego do dzisiaj. Dziwny
płomień gasł tak samo tajemniczo, jak powstawał. Tesla wyłączał światło i
w pokoju robiło się ciemno jak w jaskini.
– A teraz, moi przyjaciele, stworzę dla was światło dnia – powiedział z
tajemniczą miną.
Nagle całe laboratorium zalane zostało dziwnym, pięknym światłem.
McGovern, Twain i Jefferson rozglądali się po pomieszczeniu, ale nigdzie
nie mogli dostrzec źródła tego światła. McGovern zastanawiał się, czy ten
niesamowity efekt nie miał jakiegoś związku z pokazem, jaki podobno Te-
sla miał w Paryżu i w którym wytworzył świecenie pomiędzy dwiema
wielkimi płytami, ustawionymi po obu stronach sceny, nie używając do
tego żadnego źródła światła. Ale ten świetlny pokaz wynalazcy był zaled-
wie rozgrzewką dla jego gości... Napięcie na jego twarzy zdradzało powagę,
z jaką traktował następny eksperyment. Wyjął ze stojącej obok klatki ma-
łego szczura, przywiązał go do stołu i szybko uśmiercił prądem. Miernik
zarejestrował napięcie tysiąca woltów. Usunął ciało zwierzątka i z jedną
ręką w kieszeni lekko wskoczył na ten sam stół. Woltomierz zaczął wolno
piąć się do góry. Prąd o napięciu przynajmniej dwu milionów woltów
„przelewał się” ze stołu wokół całej jego postaci, lecz jemu nie drgnął na-
wet jeden mięsień. Sylwetka jego ciała była teraz ostro zarysowana aure-
olą elektryczności utworzonej przez miriady języczków płomieni, wyska-
kujących z każdej części jego ciała. Wynalazca zeskoczył ze stołu, wyłączył
prąd i obniżył stan napięcia u widzów, rzucając, że cały pokaz to nic inne-
go, tylko sztuczka:
– Spokojnie! – powiedział. – To tylko takie sobie zabawki. Żadna z nich
nie ma znaczenia. Nie mają one żadnej wartości dla wielkiego świata nauki.
Ale podejdźcie tutaj, to pokażę wam coś, co stanie się wielką rewolucją w
szpitalach i domach, jak tylko doprowadzę to do formy użytkowej.
Poprowadził gości w róg pokoju, gdzie stała dziwna platforma, uloko-
wana na gumowym podłożu. Gdy pstryknął przełącznikiem, zaczęła ona
gwałtownie i cicho wibrować. Podniecony Twain postąpił do przodu.
– Daj mi tego popróbować – poprosił.
– Nie, nie mogę. To wymaga jeszcze pracy.
– Proszę!
Tesla zachichotał.
– Dobrze, Mark. Ale nie stój na tym zbyt długo. Zejdź, kiedy ci powiem.
Zawołał pomocnika, żeby przekręcił wyłącznik. Twain, ubrany jak zwy-
kle na biało, z czarnym sznurkowym krawatem, znalazł się na platformie,
wibrując i brzęcząc jak gigantyczny trzmiel. Wydawał się wprost zachwy-
cony. Podrygiwał i wymachiwał rękami. Pozostali patrzyli na niego z mie-
szaniną rozbawienia i strachu.
– W porządku, Mark. Masz dosyć. Zejdź już – powiedział wynalazca po
pewnym czasie.
– Nie ma mowy – odrzekł humorysta. – Dobrze mi tutaj.
– Mówię poważnie, lepiej już zejdź – nalegał Tesla. – Naprawdę, najle-
piej będzie, jak zejdziesz.
Twain tylko się zaśmiał.
– Nie zdjąłbyś mnie nawet dźwigiem.
Ledwie wypowiedział te słowa, gdy twarz mu zamarła. Zatoczył się
sztywno ku krawędzi platformy, gorączkowo machając do Tesli, by prze-
stał.
– Nikola, szybko. Gdzie to jest?
Wynalazca uśmiechając się, pomógł mu zejść i lekko popychając skiero-
wał do toalety. Zarówno on sam, jak i jego asystenci dobrze znali prze-
czyszczający efekt urządzenia...
Żaden z jego gości nie wyraził ochoty uczestniczenia w eksperymencie,
w którym Tesla stał na wysokonapięciowej platformie. Ale teraz głośno
domagali się wyjaśnień, jak to się stało, że nie został on wtedy porażony
prądem.
– Tak długo, jak częstotliwość prądu zmiennego o wysokim napięciu
była duża – wytłumaczył – przepływał on w dużym stopniu po zewnętrz-
nej stronie skóry, nie powodując obrażeń. Ale taki wyczyn to nie zabawa
dla amatorów – ostrzegł. – Przenikające przez tkankę nerwową miliampe-
ry mogą mieć fatalny skutek, podczas gdy przepływające po wierzchu skó-
ry ampéry można przez krótki czas tolerować. Bardzo niewielkie prądy
przepływające pod skórą, czy to prądu zmiennego, czy stałego, mogą zabić.
Noc miała się ku końcowi, gdy Tesla wreszcie powiedział gościom „do-
branoc”. Ale światła w jego laboratorium paliły się jeszcze przez kolejną
godzinę, zanim udał się do hotelu na krótki odpoczynek. Gwiazdy bladły na
niebie. Niebo nasiąkało perłowym blaskiem nad dachami nowojorskich
domów. Wśród okolicznych drzew nawoływały się pierwsze ptaki. Wkrót-
ce palące słońce wzeszło zza linii horyzontu.
*
Pomimo dużego zaabsorbowania pracą naukową, wynalazca znalazł
również trochę czasu, by w maju napisać dla magazynu „Century” Johnso-
na artykuł o Zmaju Jovanoviču. (Kolejnej wiosny znowu pojawił się na
stronach pisma, z artykułem o swym ulubionym bohaterze Luce Filipovie).
We wrześniu dostarczył Johnowi Foordowi z „The New York Times” duży
artykuł, w którym przedstawił – obok opisu jego teorii światła, materii,
eteru i wszechświata – także swój pogląd na to, że dziewięćdziesiąt pro-
cent energii światła jest marnowane, i że w przyszłości wcale nie będzie
potrzeby przesyłania energii, nawet bezprzewodowo. „Liczę na to, że doży-
ję czasu, kiedy będę mógł ustawić machinę pośrodku tego pokoju – napisał
– i uruchomić ją przy pomocy niczego innego, jak tylko energii medium po-
ruszającego się wokół nas”.
W tym najbardziej produktywnym okresie swego życia Tesla wydawał
się być również najbardziej szczęśliwy. Żadna zapowiedź nadciągającej ka-
tastrofy nie zakłócała tych dni. Nadal uparcie mieszkał w statecznym Ger-
lach Hotel, a na jego papierze firmowym, w swym wytwornym stylu napi-
sał do Katharine, przyjmując w końcu zaproszenie na obiad:

Nawet obiad w Delmonico to dla mnie zbyt dużo high life i obawiam
się, że jeśli często będę odchodził od mych prostych nawyków, to może
się to dla mnie źle skończyć. Założyłem sobie, że nie będę przyjmował
żadnych zaproszeń, choćby nie wiem jak atrakcyjnych, ale w tym mo-
mencie pamiętałem, iż wkrótce mogę nie mieć okazji rozkoszowania się
pani towarzystwem (nie jestem bowiem w stanie jechać za wami do
East Hampton, gdzie zamierzacie biwakować tego lata) – i opanowało
mnie nieodparte pragnienie uczestniczenia w tym obiedzie, pragnienie
którego żadne ryzyko nie było w stanie powstrzymać. Oczekując zbliża-
jących się radości, choć może też późniejszego żalu, pozostaję z szacun-
kiem, Nikola Tesla.

W czerwcu nadeszła wiadomość od Katharine z East Hampton, nie-


śmiało karcąca go za „rozmyślne wysyłanie rozczarowujących telegramów
do życzliwych, spragnionych wieści przyjaciół”. Na koniec pani Johnson
dodała:
„W moim kraju” nikt nie jest tak okrutny, zwłaszcza po wielkich za-
szczytach, gdy przyjaciele chcieliby mu również złożyć gratulacje. Przy
takich okazjach człowiek czuje się radośnie i przyjemnie, i nie może po-
wiedzieć przyjaciołom „nie”, tylko powinien uczynić ich tak samo rado-
snymi, jak sam jest. Tak postępuje przyjaciel „w moim kraju”.

Zaszczyty, o których wspomniała, to przyznanie tytułu LL.D. (Legum Do-


ctor[14]) przez Columbia College oraz Order Św. Sawy od króla Serbii.
Minęło lato i część kolejnej zimy, a przyjaciele nadal go nie widzieli. Był
w tym czasie bardzo mocno zajęty i wyraźnie z tego zadowolony, chociaż
może czasami, gdy jego badania wydawały się iść we wszystkich kierun-
kach naraz, mógł z uśmiechem wspominać dobrą radę Lorda Rayleigh’a na
temat specjalizacji. I wtedy właśnie, niespodziewanie przyszła katastrofa.

*
Liczba trzynaście od dawna jest synonimem pecha. Dlaczego właśnie
tej liczbie nadaje się negatywną moc i czyni ją odpowiedzialną za zło, które
nam się przydarza? Powodów traktowania „trzynastki” jako najbardziej
pechowej spośród wszystkich liczb jest wiele. O tym, że przynosi ona pe-
cha, przekonani byli już starożytni Babilończycy. Cały świat opierał się
przecież na liczbie dwanaście: dwanaście miesięcy w roku, dwanaście zna-
ków zodiaku, dwanaście godzin dnia i nocy. Liczba ta stała się symbolem
szczęścia i ładu. Cyfra następująca po niej oznaczała zburzenie panującego
porządku, była synonimem zamętu i zniszczenia. Aby tradycji złej „trzy-
nastki” stało się zadość, podczas świąt wybierano trzynastu ludzi mających
utożsamiać najważniejszych bogów. Jednego z nich zamykano w odosob-
nieniu i po ceremonii uroczyście uśmiercano.
W starożytnym Egipcie drabina wiodąca do wieczności miała trzyna-
ście stopni. Egipcjanie wierzyli, że życie człowieka obejmuje dwanaście
etapów, a etapem trzynastym jest śmierć. Właśnie strach przed śmiercią
nadał liczbie trzynaście złowrogie znaczenie. Równie negatywnie postrze-
gała trzynastkę tradycja chrześcijańska. Łączyło się to z wydarzeniami
Ostatniej Wieczerzy, na której obecnych było trzynaście osób (Jezus wraz z

14 LL.D. Legum Doctor (łac. nauczyciel prawa) – w Stanach Zjednoczonych


stopień honorowy przyznawany jako doktorat honoris causa (przyp. red.).
dwunastoma apostołami). Judasz, jako zdrajca, uznawany jest za trzyna-
stego uczestnika wieczerzy.
12 marca 1895 roku Tesla wrócił do hotelu ze swego laboratorium do-
syć wcześnie. Wcześnie – oczywiście – jak na jego zwyczaje. W każdym ra-
zie położył się spać jeszcze przed północą. Obudził go dzwonek telefonu.
Spojrzał na zegarek, minęła godzina trzecia. Ciągle jeszcze na wpół śpiący,
Nikola oparł się na łokciu i rozejrzał wokół. Wszędzie rozrzucona pościel.
Jego spodnie i bielizna leżały na podłodze częściowo wsunięte pod łóżko.
Potem otrzeźwiał do końca i zrozumiał, że znajduje się w swoim pokoju
hotelowym, a telefon wciąż terkoce. Z zasady nikt nie dzwoni do kogoś o
trzeciej nad ranem, żeby zakomunikować jakąś radosną wiadomość, że oto
właśnie wygrał główny los na loterii lub że kolacja była bardzo smaczna.
Jeżeli już dzwoni, to zwykle w celu przekazania raczej hiobowej wieści. Nie
inaczej było i tym razem.
– Pan Tesla? – głos telefonistki z nocnej zmiany brzmiał głucho i obco,
jakby dobiegał zza oceanu.
– A któżby inny? – odpowiedział niechętnie pytaniem na pytanie. –
Mam nadzieję, że pani wie, do którego pokoju pani dzwoni. A ten zajmuję
właśnie ja, Nikola Tesla.
– Panie Tesla, bardzo przepraszam, że budzę pana o tej porze, ale jest
tu ktoś z policji i...
– Co się stało? – przerwał. Jego głos brzmiał jak sapanie wilka z bajki o
Czerwonym Kapturku, który opchał się czymś niestrawnym.
– Ten policjant... sierżant Travis mówi, że właśnie płonie pana labora-
torium.
Pięć minut później ubrany Tesla był na dole. Czekająca już dorożka, pę-
dząc na złamanie karku przez puste ulice Nowego Jorku, powiozła go w
kierunku Południowej Piątej Ulicy..
Najpierw usłyszał odgłos przypominający brzęk rozbijanych szyb. Wy-
skakując z dorożki, stwierdził, że dźwięk oddawał rzeczywistość. Okolica
wyglądała jak przedsionek piekła, chociaż szalejące płomienie zdawały się
sięgać nieba. Nie pojmował tylko, dlaczego w samym sercu tej hekatomby
jest mu zimno. Po twarzy ściekały strugi lodowatego potu. Gryzący dym
wyciskał mu z oczu łzy, rozmywając kontury świata. Zamrugał kilkakrot-
nie powiekami, żeby przywrócić rzeczom ostre kształty. Pole widzenia
ograniczone było do dwóch okrągłych otworów równo wykrojonych w
gładkiej ciemności. Miał wrażenie, że ogląda świat przez lufę dubeltówki.
Zbierało mu się na wymioty. Po chwili kolejno piętro za piętrem cały budy-
nek zaczął się rozpadać z hukiem, grzmotem i rozdzierającym hałasem. Po-
tężne stalowe dźwigary brzęczały jak dzwony piekielne, opadając w dół je-
den na drugi. Przez cały czas dudnił uderzający o ziemię beton, pękające
rury, zapadające się klatki schodowe. Po chwili nie można już było rozpo-
znać miejsca, w którym znajdowało się jego laboratorium, leżała tam tylko
bezładna kupa dymiących gruzów. Nad całą Południową Piątą Ulicą, ni-
czym przekleństwo, unosił się czarny, duszący dym.
Godzinę później nad zgliszczami wznosił się już tylko zapach sadzy i
wilgotnych piwnic. W wielu miejscach strzelały jeszcze słupy ognia, praco-
wicie polewane wodą przez strażaków. Gruzy odsłaniały ciemną, pogru-
chotaną czeluść, podobną do bezzębnych ust rozwartych w ostatnim, nie-
mym, śmiertelnym bełkocie.

Dwie zataczające się ceglane ściany i ziejące szczęki ciemnej jamy z


czarną wodą i olejem były wszystkim, co zostało z laboratorium Tesli
tego fatalnego ranka. Z laboratorium, które dla wszystkich odwiedzają-
cych stanowiło jedno z najbardziej interesujących miejsc na świecie

– napisał T.C. Martin w „Engineering Magazine” w kwietniu 1895 roku.


Zgodnie z policyjnym protokołem, pożar wybuchł o godzinie 2.30 w
nocy, 13 marca. Sześciopiętrowy budynek, w którym mieściło się laborato-
rium Tesli, został całkowicie zniszczony. Straty wynalazcy były niepoweto-
wane. Cenna aparatura badawcza, którą tak pracowicie on i Kolman Czito
budowali, runęła z czwartego piętra na drugie, tworząc masę dymiącego,
stopionego metalu. Nic nie było ubezpieczone. Ale nawet gdyby było, to
ubezpieczenie nie pokryłoby jego strat. Rzeczywiście – jak później powie-
dział – nawet milion dolarów nie mógłby zrekompensować spowodowane-
go pożarem cofnięcia badań. Oszołomiony i zniechęcony odwrócił się od
ruin i powędrował ulicami w ten zimny, wczesny poranek. Idąc jak w tran-
sie, nie zwracał uwagi na to, gdzie jest i jak długo. Johnsonowie poszukiwa-
li go gorączkowo w jego zwyczajowych, często odwiedzanych miejscach.
Niestety Tesla pisał niewiele, a szczegóły jego teorii i spektakularnych
(lecz zwykle niepowtarzanych) eksperymentów, pozostają niejasne do
dziś. Większość nielicznych notatek i niezliczonych wynalazków, z których
zaledwie cząstkę opatentował, przepadła na zawsze podczas tego pożaru.
Dziś nie wiadomo nawet, które istniały naprawdę, a które Tesla miał do-
piero w głowie. Nie wiadomo także, które spośród tych ostatnich były je-
dynie wyrazem łagodnej mitomanii konstruktora. Mgła tajemnicy otacza
na przykład kieszonkowy oscylator telegeodynamiczny, „urządzenie tak
potężne, że można by za jego pomocą obrócić Empire State Building w
stertę gruzu” (wypowiedź Tesli cytowana przez „American Mercury” w
1959 roku). Zapewne nie wszystkie wynalazki mogły spełnić pokładane w
nich nadzieje, nie wchodząc w konflikt z obowiązującymi prawami fizyki...
Tesla miał się wręcz za nowego Prometeusza. Nie dziwi więc, że po poża-
rze, który pochłonął znaczną część dorobku jego życia, postanowił skupić
uwagę na jednym tylko projekcie prowadzącym, w jego mniemaniu, do
zbawienia ludzkości, czyli na bezprzewodowej transmisji informacji i ener-
gii.
Dzienniki na całym świecie donosiły o tej tragedii: „Praca połowy życia
poszła z dymem”, „Owoce pracy Geniusza przepadły”. Londyński
„Electrical World” napisał, że największą stratą było psychiczne załamanie
Się wynalazcy. Charles A. Dana z nowojorskiego „Sun” złożył mu najwięk-
szy hołd:

Zniszczenie warsztatu Tesli, z całą jego wspaniałą zawartością, jest


czymś więcej niż tylko prywatnym nieszczęściem. To tragedia całego
świata. Nie ma w tym ani odrobiny przesady, jeśli powiedzieć, że ludzi
żyjących w tym czasie, którzy byliby ważniejsi dla ludzkości niż ten mło-
dy dżentelmen, można policzyć na palcach jednej ręki; może nawet wy-
starczyłby tylko kciuk.

Tylko jego najbliżsi asystenci znali olśniewający zakres jego zaawanso-


wanych badań nad radiem, nad bezprzewodową transmisją energii i nad
zdalnie kierowanymi pojazdami, a także to, że osiągał dobre wyniki nad
tym, co wkrótce świat poznał jako promienie X i jeszcze to, że był bliski
przełomu w odkryciu potencjalnie dochodowej metody przemysłowej pro-
dukcji płynnego tlenu. To ta wysoce reaktywna substancja mogła być od-
powiedzialna za pożar, który najwidoczniej zaczął się od gazowego stru-
mienia na pierwszym piętrze, w pobliżu nasączonych olejem szmat, by po-
tem błyskawiczne opanować cały budynek.
Wzruszający list od Katharine, napisany w dzień po pożarze, dotarł do
Tesli dopiero po kilku dniach. Napisała o ich poszukiwaniach i o nadziei na
pocieszenie go po tej „niepowetowanej stracie”:

Wydawało się, że Ty także musisz rozwiać się w rozrzedzonym powie-


trzu... Spotkajmy się znowu razem, by rozwiać te straszne myśli – błaga-
ła go. – Teraz gdy coraz bardziej zdajemy sobie sprawę z tej tragedii i
dlatego coraz bardziej pragniemy być z Tobą, mój Przyjacielu, ja czuję
się jeszcze bardziej pozbawiona wszystkiego z wyjątkiem łez, ale ich nie
daje się przesyłać w listach. Czemu nie przyjdziesz do nas teraz, może
moglibyśmy Ci jakoś pomóc, tak wiele możemy dać w naszym współ-
czuciu...

Stopień, w jakim ten obojętny człowiek zaczął wpływać na jej życie i


szczęście, nie był już sprawą istniejącą tylko w jej umyśle.

*
W tym krytycznym momencie swego życia Tesla, mimo całej między-
narodowej sławy, był prawie zrujnowany. Zniszczone laboratorium Tesla
Electric Company częściowo było własnością A.K. Browna i jeszcze innego
wspólnika. Nie było już żadnych tantiem z tytułu patentów związanych z
prądem zmiennym ani wynagrodzeń od Westinghouse’a. Wszystko, co
miał, zainwestował w sprzęt do badań. Jedyne istniejące źródło pieniędzy
stanowiły tantiemy z niemieckich patentów na wielofazowe silniki i prąd-
nice, które były jednak tylko kroplą w morzu potrzeb, jeśli wziąć pod uwa-
gę wydatki związane z odbudową i ponownym zaopatrzeniem laborato-
rium.
Na szczęście przygnębienie nie trwało długo – Teslę pocieszał fakt, że
badania, jakie prowadził, pozostają dobrze zapamiętane w jego umyśle, a
wszelkie poniesione straty to jedynie opóźnienie w postępie badań. Wyba-
wienie przyszło od Edwarda Deana Adamsa, finansisty, który organizował
Międzynarodową Komisję Niagary (International Niagara Commission),
gdy rozpatrywano rywalizujące technologie na wykorzystywanie wodo-
spadów Niagara Falls. Był on także prezesem wspieranej przez Morgana
firmy budowlanej Cataract Construction Company, która posiadając przy-
wilej zagospodarowania wodospadów, wybrała wielofazowy system Tesli.
Był on zatem dobrze obeznany z osiągnięciami wynalazcy i pozostawał po
wpływem jego geniuszu. Adams zaproponował nie tylko utworzenie nowej
spółki z kapitałem pięciuset tysięcy dolarów do kontynuowania badań, ale
też sam objął udziały o wartości giełdowej stu tysięcy dolarów. Tesla na
początek otrzymał czterdzieści tysięcy.
Od razu też zaczął przetrząsać wzdłuż i wszerz nowojorskie City w po-
szukiwaniu odpowiedniego miejsca na nowe laboratorium. Znalazł je na
East Houston Street pod numerem 46. Zainstalował tam telefon i od razu
rozpoczął wysyłanie ustnych oraz pisemnych sygnałów „SOS” do
Westinghouse’a o wykonanie nowych urządzeń badawczych. Do Alberta
Schmida, generalnego dyrektora zarządu w Pittsburgu napisał: „Będę panu
wielce zobowiązany, jeśli zrobi pan wszystko, co w pana mocy, by wysłać
wszystko, co wymagane, z możliwie jak najmniejszą zwłoką”. I jeszcze:
„Proszę natychmiast dać mi znać, jakie są wymiary najmniejszego dwufa-
zowego transformatora rotacyjnego, który ma pan na składzie...”. Zaledwie
kilka dni później poprosił, by maszynerię wysyłać kosztowną drogą eks-
presową, a nie jako fracht towarowy, desperacko pragnąc wznowić prze-
rwane badania, szczególnie nad radiem, gdzie międzynarodowy wyścig już
się zaczął.
Edison i William H. Preece, szef British Postal Telegraph System, posłu-
giwali się prymitywnym „radiem” stosującym efekt indukcji. Wyglądało to
w ten sposób, że Edison wysyłał wiadomość z jadącego pociągu poprzez
telegraficzny drut rozpięty na masztach wzdłuż trakcji, mostkując prze-
szkadzające nogi przez indukcję. Ale system taki działał tylko na niewielkie
odległości i Edison, w charakterystyczny dla siebie sposób, szybko stracił
dla niego zainteresowanie.
Tematem tym zajmował się również sir Oliver Lodge, który już rok
wcześniej przesłał sygnały alfabetu Morse’a pomiędzy dwoma budynkami
uniwersytetu oksfordzkiego odległymi o kilkaset stóp. Zbudował nadajnik
i odbiornik z iskrownikiem Hertza umieszczonym w miedzianej rurze z
jednym otwartym końcem, wytwarzając w ten sposób wiązkę ultrakrótko-
falowych oscylacji.
Tesla tłumaczył dyrektorowi Westinghouse’a, że maszyneria, którą za-
mawia ma związek z jego oscylatorami i że istotna jest wysoka sprawność.
„Proszę, niech pan nie przejmuje się kosztami” – pisał do niego. – „Co do
ceny polegam całkowicie na rzetelności Westinghouse Company. Wierzę,
że w tej firmie są dżentelmeni, którzy ufają niżej podpisanemu”. Gwaran-
cje, że sprzęt został wysłany i że jego cena będzie tak niska, jak tylko to
możliwe, nadeszły od wiceprezesa i dyrektora generalnego przedsiębior-
stwa. Mimo wszystko – jak Tesla im co jakiś czas przypominał – korzystali
oni przecież z cennej reklamy, gdy używał ich sprzętu do publicznych po-
kazów.
Do Schmida napisał ponownie, napomykając, by rotacyjny transforma-
tor był idealny pod każdym względem. Na C.E. Scotta, szefa elektryków w
Pittsburgu, nalegał, aby termin wykonania transformatorów został przy-
spieszony: „Moja praca została przerwana niespodziewanie w chwili, gdy
byłem na najbardziej interesującym etapie rozwoju pewnych pomysłów i
teraz pilnie potrzebuję mych urządzeń, by ją wznowić”. Zaledwie kilka ty-
godni później Scott otrzymał kolejną wiadomość, utrzymaną w podobnym
tonie ponaglania: „Ta praca jest niemal niezbędna dla mego zdrowia i mam
nadzieję, że jej wznowienie będzie miało dla mnie dobry skutek”.
Nawet w czasie zakupów sprzętu Tesla roztrząsał ponętną ofertę
wzmocnienia sił nowej spółki, otrzymaną od Edwarda Deana Adamsa.
Oznaczałoby to potężne wsparcie finansowe Domu Morgana. Ale pamięta-
jąc przejęcie przez Morgana Thomson-Houston Company Edison Electric
Company, podchodził do niej bardzo nieufnie. Pamiętał też dobrze, jak po-
żądali oni i zagrażali autonomii Westinghouse’a. I tak popełnił kolejny błąd
w ocenie sytuacji finansowej, przyjmując czterdzieści tysięcy dolarów od
Adamsa, ale odrzucając większy sojusz.
Jego dobry przyjaciel Johnson był jednym z tych, którzy uważali, że się
mylił, odcinając się od zabezpieczenia reprezentowanego przez Dom Mor-
gana. Tesla wzdychał, rozkładał swe długie ramiona w ekspresyjnym ge-
ście i mówił o ochronie swej cennej swobody. Niewątpliwie wierzył, że z
tymi czterdziestoma tysiącami dolarów będzie w stanie doprowadzić do
komercyjnej formy przynajmniej kilka swych wynalazków, w których był
już bliski osiągnięcia sukcesu. Jednak jak zwykle nie docenił znaczenia cza-
su i wiążących się z jego działaniami kosztów.

*
Najbardziej zaciekły okres „wojny prądów” zakończył się w 1893 roku,
kiedy ku radości Tesli i Westinghouse’a doszło do zawarcia kontraktu na
budowę elektrowni wodnej na wodospadzie Niagara. Spełniała się w ten
sposób jedna z dziecięcych wizji wynalazcy, o której wspominał jeszcze w
Gospiću swemu wujowi Pajo Mandičowi. Wizja na tyle trwała, że w czerw-
cu 2006 roku w pobliżu wodospadu odsłonięto jego pomnik. Wykorzysty-
wanie wodospadu w Niagara Falls postępowało zgodnie z harmonogra-
mem. Pod koniec 1895 roku elektrownia Westinghouse’a była już gotowa i
mogła dostarczać energię o mocy 15 000 KM – prawdziwie niezwykłe
osiągnięcie w tych czasach. W kolejnym roku GE ukończył budowę linii
transmisyjnych i rozdzielni, umożliwiając dostarczanie energii przez dwa-
dzieścia sześć mil do Buffalo, do zasilania świateł ulicznych i tramwajów w
tym mieście.
Po trzech latach koszmarnego wysiłku i niepewności projekt dobiegł
końca. Inwestorzy nie mieli pojęcia, jak ten system ma pracować, ale wizja
strumienia pieniędzy napływającego do ich banków, pozwalała im spać w
miarę spokojnie. Jedyną osobą śpiącą równie spokojnie, choć krótko, był
Nikola Tesla. Cały skomplikowany układ generatorów, transformatorów i
sieci dystrybucyjnej pracował w jego trójwymiarowym umyśle. On jeden
nie zwątpił ani przez moment w powodzenie tego ogromnego i kosztowne-
go projektu, choć niektóre z rozwiązań nie były do tej pory przetestowane
praktycznie.
Ludzie rozmawiali o tym z szacunkiem jak o formalnym cudzie świata.
Westinghouse zbudował jeszcze siedem jednostek generatorów, które
zwiększyły wydajność elektrowni do 50 000 KM. General Electric zbudo-
wał drugą elektrownię, także na prąd zmienny, i dołożył siedem kolejnych
generatorów. Trudno było jednak zaprzeczyć, że to nikt inny jak Nikola Te-
sla skierował moce wodospadów Niagary w turbiny hydroelektrowni, by
następnie dzięki generatorom prądu wielofazowego i transformatorom
własnego pomysłu przesyłać energię elektryczną do Buffalo. System oka-
zał się na tyle wydajny, że wykorzystywany jest do dziś.
16 listopada 1896 roku z hydrogeneratorów Niagara Falls popłynął
prąd przemienny o częstotliwości 25 Hz. Mimo pełnego triumfu Tesli,
ostatnie komunalne instalacje prądu stałego niskiego napięcia (głównie do
napędu schodów ruchomych) pracowały na Manhattanie w Nowym Jorku
jeszcze w 2005 roku.
Tego też dnia, 16 listopada 1896 roku, nastąpiło uroczyste otwarcie
nowego obiektu. Tesla udał się na miejsce pociągiem, w towarzystwie
George’a Westinghouse’a, Edwarda Deana Adamsa, komandora George’a
W. Melville’a z U.S. Navy oraz kilku innych, prominentnych osób. Rój dzien-
nikarzy otoczył go, gdy tylko wysiadł z wagonu.
– Mr. Tesla, jaka jest pańska opinia na temat efektów tego bezprzykład-
nego pokazu siły, który za chwilę będzie miał miejsce w Buffalo i Niagara
Falls? – zapytał jeden z nich.
– Skutek będzie taki – odpowiedział wynalazca – że oba miasta wycią-
gną do siebie ręce i wkrótce się spotkają.
Do jego serca wdarł się stłumiony łoskot wodospadu, złowieszczy jak
niezrozumiałe mamrotanie Boga. Na chwilę oddalił się od towarzystwa.
Spojrzał w dół na ryczącą, białą kipiel. Woda wpadała tu w istny szał. Pie-
nista ciecz miesiła się i wystrzeliwała na wysokość piętnastu stóp. Przez
utworzoną z niej kurtynę prawie nic nie było widać. To był chaos rodem z
sennego koszmaru. Powietrze drgało i huczało. Ubrany w strój ochronny,
jak wszyscy zbliżający się do tego niezwykłego w swej potędze dzieła przy-
rody, przyglądał mu się z bezgraniczną fascynacją. Czuł, jak ziemia drży
pod jego stopami. Jakby sama kula ziemska miała się zaraz rozlecieć, roz-
paść na cząsteczki i obnażyć swoje płynne jądro. Czas na chwilę przestał
istnieć. Jakby podszedł zbyt blisko do promieniującego, roztęsknionego,
rozszalałego serca wszelkiego bytu. Tutaj jego żyły, arterie, drobiazgowa
precyzja i perfekcja jego nerwów w jednej chwili uległa rozstrojeniu. Mózg,
jego opoka, ten jedyny w swoim rodzaju skarbiec, został starty, zreduko-
wany do prostego składu chemicznego: komórek mózgowych, molekuł i
atomów. Jakby cień i każde echo wszystkich wspomnień zostało wymaza-
ne.
Tesla dorastał w odległości zaledwie pięćdziesięciu mil od wodospadu
na jeziorze Pliitvice. Jakże wielkie i potężne wydawały mu się wtedy ka-
skady spływającej z niego wody. Teraz przy gigantycznych strumieniach
spadających z Niagary prezentowały się jak liliputy przy Guliwerze.
Przepełniała go prawdziwa duma. Tak wiele udało mu się dokonać od
czasu, gdy jako młody człowiek opuścił swą ojczyznę. Ojczyzna – zamyślił
się. Minęły cztery lata, odkąd widział ją po raz ostatni. Swój kraj i swoją ro-
dzinę. Piętnaście lat od chwili, kiedy skonstruował swą pierwszą turbinę
wodną. Trzydzieści pięć – od momentu, kiedy wyznał wujowi, Pajo Mandi-
čowi: „Któregoś dnia zrealizuję tę wizję”.
Poniżony przez tak bliską, budzącą strach manifestację sił natury,
usiadł na chwilę, by popatrzeć, jak jej kohorty spadają z postrzępionych
skał w sześćdziesięciometrową czeluść, otoczone kolorową tęczą i białą,
kapryśną pianą. Nawet nie próbował zgadywać, ile storturowanych dusz,
odrzuconych przez Boga, znalazło ukojenie w tych odmętach.
Uroczystości otwarcia zakłócił zimny i mokry wicher, który nadciągnął
niespodziewanie gdzieś z północy, pędząc przed sobą czarne, kłębiące się
chmury. Ciemnogranatowe niebo błysnęło zielonkawym blaskiem. Po krót-
kiej chwili zaczęły je rozdzierać błyskawice niby cienką skorupę. Wiatr bi-
czował rzekę, jakby chciał ją ukarać, zmusić do posłuszeństwa. Wielka
masa wody kołysała się bezładnie, załamując o brzegi. Niesamowite świa-
tło potężniało. Niebo zrobiło się żółte. Grzmoty przewalały się po nim, jak
gdyby to ono pochłonęło całą potęgę wodospadu. Przeraźliwy wicher sma-
gał deszczem każdą piędź ziemi, miotał gałęziami drzew, jęczał wśród oko-
licznych skał.
Dalsze uroczystości odbyły się już pod dachem Ellicott Club w Buffalo.
Wewnątrz budynku wszystko, w porównaniu z panującym za oknami ży-
wiołem, wydawało się jasne, ciepłe i bezpieczne. Za suto zastawionymi sto-
łami zasiadło 350 najwybitniejszych biznesmenów. Pomimo że wysłano do
nich również zaproszenia, w Buffalo nie pojawili się między innymi John
Jacob Astor, John Pierpont Morgan i Thomas Alva Edison.
Gospodarzem spotkania był mężczyzna o nazwisku kojarzącym się z
modnym nakryciem głowy – pan Francis Lynde Stetson, były pracownik
Morgana i dawny partner kancelarii prawnej Grovera Clevelanda – jedyne-
go prezydenta w całej historii USA, któremu udało się po przerwie wrócić
do Białego Domu[15]. Grover Cleveland zrobił wcześniej błyskotliwą karie-
rę w Buffalo, gdzie piastował urząd szeryfa i nawet osobiście wykonywał
wyroki śmierci. Mając czterdzieści cztery lata, zainteresował się polityką i
w ciągu trzech lat został prezydentem kraju. W inauguracyjnym przemó-
wieniu Francis Stetson wspomniał dym pokrywający zwykle miasto ni-
czym szczelna kołdra. „Niedługo już nadejdzie dzień – powiedział – że Buf-
falo uzyska potrzebną mu energię z Niagary, nie zaś z pary i dymu”. Kiedy
przedstawił zebranym Nikolę Teslę, „największego elektryka na Ziemi”,
rozległa się długo niemilknąca burza oklasków. Goście zerwali się ze swo-

15 Pierwsza kadencja Grovera Clevelanda – 1885–1889, druga – 1893–1897.


ich miejsc na równe nogi, wiwatując i machając dziko białymi serwetkami.
Owacje trwały trzy lub cztery minuty, nim zapadła znowu cisza.
Kilka tygodni później nastąpiło kolejne historyczne wydarzenie. Prąd
zmienny dostarczony został do jednego z pierwszych i najważniejszych
klientów, do Pittsburgh Reduction Company, która później przekształciła
się w Aluminum Company of America (ALCOA). Nowy przemysł metalur-
giczny czekał na prąd o wysokim napięciu, którym mógł być tylko AC. Jak
to przewidział Tesla, przetwórstwo aluminium szybko umożliwiło rozwój
przemysłu lotniczego.
Zarówno gazety codzienne, jak i czasopisma techniczne oddawały Tesli
należne mu honory. „The New York Times” oświadczył, że posiada on „nie-
kwestionowany zaszczyt w uczynieniu przedsięwzięcia w Niagarze możli-
wym”. Książę Czarnogóry przyznał mu Order Orła. Wartościowym Meda-
lem Elliotta Cressona odznaczyło go za badania nad zjawiskiem wysokich
częstotliwości stowarzyszenie AIEE[16]. A sam baron Kelvin, teraz już
szczodry w uznaniu, oświadczył, że „wkład Tesli w rozwój wiedzy o elek-
tryczności był większy niż kogokolwiek w tym czasie”.

16 AIEE to American Institute of Electrical Engineers (ang. Amerykański Instytut


Inżynierów Elektryków), który został założony w 1884 roku w Stanach
Zjednoczonych (przyp. red.).
ROZDZIAŁ VIII
PROMIENIE X
I TELEGEODYNAMICZNY
OSCYLATOR
(1896–1898)
28 grudnia 1895 roku niemiecki naukowiec Wilhelm Roentgen opubliko-
wał w biuletynie Towarzystwa Fizyczno-Medycznego w Würzburgu wyni-
ki swoich badań. Obserwując wcześniej właściwości promieni katodo-
wych, Roentgen spostrzegł, że leżący w pobliżu rury katodowej ekran po-
kryty platynocyjankiem baru, świecił, gdy rura katodowa była czynna.
Przysłonił ekran czarnym papierem, lecz ekran dalej świecił. Klisza foto-
graficzna owinięta w czarny papier także uległa prześwietleniu. Promie-
niowanie to przechodziło przez szkło, przez czarny papier i przez wiele
ciał, które są nieprzeźroczyste dla światła. Swoje odkrycie zademonstro-
wał samemu cesarzowi Wilhelmowi II, który słynął z zainteresowania na-
uką. Prezentacja odbyła się w Berlinie 13 stycznia 1896 roku. Promienie te
Roentgen nazwał promieniami X, później zaczęto określać je mianem pro-
mieni Roentgena. Za to odkrycie naukowiec otrzymał nagrodę Nobla w
dziedzinie fizyki w roku 1901.
Jedne z najwcześniejszych badań na tym polu zostały przeprowadzone
przez Williama Crookesa oraz Johanna Wilhelma Hittorfa. Obserwowali
oni powstające w lampie próżniowej promieniowanie, które pochodziło z
ujemnej elektrody. Promienie te powodowały świecenie szkła w lampie. W
1876 roku Eugen Goldstein nazwał je promieniowaniem katodowym. Nie
było to jednak promieniowanie rentgenowskie, lecz jedynie strumień elek-
tronów o dużej energii. Badając efekty wyładowań elektrycznych w gazach
szlachetnych, William Crookes stwierdził, że jeżeli umieści w pobliżu lam-
py kliszę fotograficzną, to ulega ona naświetleniu i pojawiają się na niej
cienie przedmiotów, które przesłaniały lampę. Efekt ten nie wzbudził jego
większego zainteresowania. A głównym źródłem wspomnianego efektu
było właśnie promieniowanie nazwane później X, powstające w wyniku
gwałtownego wyhamowania elektronów – promieni katodowych.
W roku 1892 niemiecki fizyk Heinrich Hertz rozpoczął eksperymenty
nad przenikaniem promieni katodowych przez cienkie warstwy metalu,
np. aluminium. Potem kontynuował je jego uczeń Philipp Lenard. Opraco-
wał on wersję lampy katodowej i analizował przenikanie promieni przez
różne materiały.
Odkryciem Roentgena zafascynował się cały ówczesny świat naukowy,
a także prasa. Wszyscy zaczęli zgłębiać tajniki tego promieniowania, przez
co w samym tylko 1896 roku ukazało się około pięćdziesięciu książek i
broszur oraz niespełna tysiąc prac o nim traktujących. Wszelkie czasopi-
sma tematyczne: medyczne, fotograficzne czy ogólnonaukowe publikowa-
ły artykuły, opisując odkrycie Roentgena oraz jego potencjalne zastosowa-
nia w różnych dziedzinach. Naprawdę niewiele jest innych takich odkryć,
które mogłyby poszczycić się podobnym sukcesem.

Żadne inne odkrycie, dokonane w czasie mojego życia, nie wzbudziło ta-
kiego zainteresowania świata jak odkrycie promieni X – napisał Michael
Pupin. – Wszyscy fizycy porzucili swoje prace i pospieszyli na oślep zaj-
mować się ich badaniem...

Jednym z pierwszych naukowców w Ameryce, który rozpoczął ekspe-


rymenty z wykorzystaniem promieni Roentgena był Thomas Edison. Grzę-
znący w długotrwałych i ostatecznie zakończonych klęską wysiłkach ma-
gnetycznej eksploatacji rud natychmiast wysłał depeszę do byłego wspól-
nika, nalegając, by rzucił wszystko i dołączył do grupy eksperymentującej
z nowymi promieniami. „Moglibyśmy zrobić dużo, zanim inni złapią drugi
oddech” – stwierdził.
To właśnie Edison zaproponował, aby w badaniach medycznych wyko-
rzystywać ekrany fluorescencyjne zamiast błon fotograficznych, tak aby le-
karz mógł od razu zobaczyć złamanie, a nie czekać na wywołanie fotogra-
fii. W wyniku przeprowadzonych przez siebie testów nad materiałami flu-
oryzującymi stwierdził, że najlepiej do tego celu nadaje się wolframian
wapnia, który daje obraz znacznie jaśniejszy niż użyty oryginalnie przez
Roentgena cyjanek baru.
Niezależnie od wszystkich wymienionych wyżej osób już w kwietniu
1887 roku rozpoczął badania nad tym samym zagadnieniem Nikola Tesla.
Eksperymentował z wysokim napięciem i lampami próżniowymi, publiku-
jąc wiele technicznych prac nad udoskonalonymi lampami z jedną elektro-
dą.

*
Drogi, jakie niezależnie od siebie obrali dla swoich badań nad promie-
niami X Edison, Pupin i Tesla, odzwierciedlały charakterystyczne cechy ich
różniących się osobowości. Edison widząc, gdzie leży potencjał komercyj-
ny, od razu zaczął testować różne związki chemiczne i szybko ogłosił, że
kryształy wolframianu wapnia dawały dobrą fluorescencję na ekranie. Na-
stępnie pospieszył do urzędu patentowego.
Pupin zanotował w swym pamiętniku, że amerykańscy fizycy niewiele
uwagi poświęcali wyładowaniom w lampie próżniowej oraz że wedle jego
wiedzy, jest on jedynym amerykańskim fizykiem posiadającym doświad-
czenie w tej kwestii. Dlatego gdy ogłoszone zostało odkrycie Roentgena,
oświadczył:

Byłem, jak się wydaje, lepiej niż ktokolwiek inny w tym kraju przygoto-
wany do odtworzenia jego doświadczeń i osiągnięcia dobrych rezulta-
tów prędzej, niż ktokolwiek po tej stronie Atlantyku.

Było to trochę dziwne oświadczenie, zważywszy na pionierskie przy-


gody Tesli z lampami próżniowymi, które demonstrował w serii pokazów
w latach 1891, 1892 i 1893. Tesla potrafił wytworzyć na tyle silne promie-
niowanie katodowe, że udało mu się zaobserwować jego negatywny
wpływ na istoty żywe. W 1892 roku zdał sobie sprawę, że promienie kato-
dowe mogą służyć do obserwacji wnętrza ciała człowieka i wykonał wiele
fotografii.
Chociaż Tesla zawsze w pełni uznawał pierwszeństwo Roentgena, przy
swych demonstracjach lampy do molekularnego bombardowania i innych
lamp z gazem mówił o „widzialnych i niewidzialnych” promieniach, i uży-
wał szkła uranowego oraz rozmaitych fosforescencyjnych i fluorescencyj-
nych substancji do wykrywania takich promieni. Podczas doświadczeń nad
zdolnością promieniowania substancji fosforescencyjnych, jakie prowadził
jesienią 1894 roku w obecności fotografów z Tonnele & Company „duża
ilość płyt fotograficznych wykazywała ciekawe ślady i defekty”. Było to w
czasie, gdy rozpoczynał badanie natury tych zjawisk, na krótko przed spa-
leniem się jego laboratorium. Tesla jednak nigdy nie opublikował wyników
swoich prac. Za to, gdy profesor Roentgen ogłosił swe odkrycie w grudniu
tamtego roku, niezwłocznie wysłał Niemcowi obrazy radiograficzne otrzy-
mane w wyniku działania innego promieniowania niż widzialne. Ten od-
powiedział: „To bardzo interesujące obrazy. Gdyby tylko mógł pan jeszcze
ujawnić metodę, za pomocą której pan je uzyskał”.
W dalszej części swojej pracy Roentgen wysuwał wnioski, że być może
korzystne byłoby wykorzystanie cewki Tesli i włączenie jej pomiędzy cew-
kę indukcyjną a rurę (już określaną mianem lampy) rentgenowską. Dzięki
temu możliwe było uzyskanie promieniowania X o silniejszym natężeniu.
Tak powstały obwód był obwodem oscylacyjnym, który pozwalał na wy-
tworzenie wyższego napięcia szczytowego, niż miałoby to miejsce w stan-
dardowej aparaturze. Pomysł z cewką Tesli był często wykorzystywany w
pierwszych aparaturach rentgenowskich, ponieważ znosiło to z cewek in-
dukcyjnych potrzebę wytrzymywania bardzo silnych napięć.
Oświadczenie Pupina, jakoby był on pierwszym w Stanach Zjednoczo-
nych eksperymentującym z wyładowaniami w lampach próżniowych, było
nieprawdopodobne, nawet gdyby nie wyprzedził go Tesla. Badania takie
prowadziły liczne laboratoria w Ameryce oraz w Europie i nawet po ogło-
szeniu odkrycia Roentgena pojawił się tuzin oświadczeń o byciu „pierw-
szym” w odkryciu promieni X. Tesla nigdy sam takich zastrzeżeń nie zgła-
szał. Uważa się, że pierwszą w Ameryce Północnej radiografię do celów kli-
nicznych wykonał laborant w piwnicy Dartmouth College w Reid Hall 4 lu-
tego 1896 roku.
Powszechnie znanym faktem jest, że Tesla zrobił pewnego razu zdjęcie
Markowi Twainowi, używając lampy Geisslera. Po wywołaniu okazało się
ono nie zdjęciem pisarza, lecz całkiem niezłą fotografią śruby regulacyjnej
obiektywu aparatu.

Ani Tesla ani nikt inny, aż do czasu ogłoszenia swego odkrycia przez
Roentgena, nie zdawali sobie sprawy, że zrobione Twainowi zdjęcie
było w istocie przykładem zdjęcia w promieniach X, pierwszego, jakie
zrobiono w USA – napisał w magazynie „Life” 15 lipca 1946 roku Noel F.
Bush. – To oczywiście, nie stanowi dowodu na pierwszeństwo wynalaz-
ku, co obejmowałoby przecież dużo więcej niż tylko przypadkowo osią-
gnięty efekt, jednak sugeruje, jak daleko były zaawansowane prace Tesli
w owym czasie.

*
Podczas gdy Edison w pośpiechu próbował osiągać zyski z odkrycia
Roentgena, a Pupin podejmował próby podzielenia się z nim chwałą, dużo
mniej nastawioną na działanie we własnym interesie reakcją Tesli było
podjęcie serii wyczerpujących badań nad zjawiskiem i techniką dotyczącą
promieni X. Ich wyniki opublikował w serii artykułów w „Electrical
Review”, poczynając od marca 1896.
W czasie gdy konkurenci używali lamp Roentgena do produkowania
anemicznych cieni dłoni i stóp, Tesla ogłosił możliwość wykonywania
czterdziestominutowych zdjęć ludzkiej czaszki na odległość czterdziestu
stóp. Jeśli była to prawda, Tesla musiałby stosować sprzęt daleko bardziej
zaawansowany niż – jak się dzisiaj przypuszcza – mógłby istnieć w tam-
tych latach.
6 kwietnia 1896 roku Pupin doniósł nowojorskiej Akademii Nauk:
„Każda substancja poddana działaniu promieni X staje się promiennikiem
tych promieni”, oświadczając tym samym, iż odkrył promieniowanie wtór-
ne. Ale Tesla już wcześniej publicznie podał w „Electrical Review” (18 mar-
ca 1896): „otrzymałem ostatnio cienie jedynie odbitych promieni” i opisał,
jak wykluczył działanie promieni padających bezpośrednio w uzyskaniu
tego efektu. Po przebadaniu rozmaitych metali odkrył, że metale najbar-
dziej elektrododatnie stanowią najlepsze „reflektory” odbijające promienie
Roentgena.
Praktyczny Edison, zachwycony publicznym entuzjazmem, wykonał
pewną ilość fluoroskopów w formie skrzynek z otworkami do patrzenia i
umieścił je w roku 1896 na Wystawie Elektrycznej w Grand Central Palace
w Nowym Jorku. Była to pierwsza okazja, by Amerykanie mogli zobaczyć
cienie swych szkieletów i wszyscy chętni zapalczywie domagali się miejsca
w kolejce. Wielu odchodziło rozczarowanych, bo nie pokazano im, jak dzia-
łają ich mózgi. Jakiś szuler napisał do Edisona, pytając o urządzenie rentge-
nowskie, którego mógłby używać przy grze w karty. Osoby świętoszkowa-
te (a może raczej: wstydliwe) obawiały się, że pozbawieni skrupułów wy-
twórcy produkować będą okulary rentgenowskie umożliwiające podgląda-
czom oglądanie ich nago, gdy wytwornie ubrani w niedzielne stroje space-
rują po Piątej Alei. Jeszcze w latach czterdziestych XX wieku kamery rent-
genowskie do prześwietlania stóp w sklepach z obuwiem napędzały mało-
miasteczkowych klientów.
Posługując się teorią, że ślepota może być leczona promieniami X, leka-
rze często aplikowali swym pacjentom tego rodzaju „terapię”. Z drugiej
strony, co jest już obecnie znane, promieniowanie to może powodować
„błyski” w oczach, a nadmierna ekspozycja – kataraktę. Tesla wykazał, iż
nie istnieją żadne dowody na lecznicze działanie promieni X przy ślepocie i
odradzał budowanie nadziei na tym, co określił jako działanie nieuczciwe i
okrutne.
Prawie jednocześnie w Cambridge University w Anglii, fizyk Joseph J.
Thomson zbudował próżniową lampę z dwiema naładowanymi płytkami i
ekranem fluorescencyjnym. Odkrył on, że promieniowanie powodowane
przepływem prądu tworzyło na ekranie punkty. Zarówno pole magnetycz-
ne, jak i elektryczne powodowały odchylanie promieni elektrycznych, co
doprowadziło go do wniosku, że były to cząstki posiadające ładunek elek-
tryczny. Jako że stosunek ładunku cząstki do jej masy był zawsze wielko-
ścią stałą, postawił hipotezę, że odkrył „nowy stan materii”, z której zbudo-
wane są wszystkie pierwiastki chemiczne. Kilka lat później, w roku 1897,
Thomson został uznany za odkrywcę elektronu – bardzo lekkiej cząstki po-
siadającej ujemny ładunek elektryczny i stanowiącej element budowy ato-
mu.
Max Planck w roku 1900 przedstawił prawo promieniowania elektro-
magnetycznego – teorię kwantową. A pięć lat później Einstein wyjaśnił za
pomocą swej szczególnej teorii względności, że wszelkie promieniowanie,
choć składające się z kwantów energii o różnej wielkości, porusza się z
prędkością światła. Jego fundamentalne równania opisały przemianę ener-
gii, jaka miała miejsce, gdy oddziaływały na siebie promieniowanie i mate-
ria.
Z tej nowej dziedziny fizyki pochodziła wiedza o własnościach różnych
rodzajów promieniowania elektromagnetycznego. Fale radiowe o najniż-
szej częstotliwości rozchodziły się na tysiące mil. W tym porządku rosną-
cej częstotliwości były (kolejno): mikrofale, promieniowanie podczerwo-
ne, światło widzialne, promieniowanie ultrafioletowe, promienie X i pro-
mienie gamma – te ostatnie o niezwykle krótkiej fali.

*
Tesla i inni badacze promieni X odkrywali jednakowoż bardzo zdra-
dziecki grunt. Wiadomo było, że to promieniowanie przydatne będzie do
wykrywania obecności obcych obiektów w ciele czy do stwierdzania zła-
mań kości, ale poznanie jego pełnego medycznego potencjału i wpływu na
ludzkie zdrowie pociągało za sobą niebezpieczne badania metodą prób i
błędów.
Oczarowany tą nową i tajemniczą siłą Tesla należał do tych, którzy z
początku nie wierzyli w istniejące niebezpieczeństwo. Przekonany, że od-
krył sposób na „pobudzenie” pracy mózgu, wielokrotnie poddał swą głowę
promieniowaniu.

Kontur czaszki staje się dobrze widoczny z ekspozycją dwudziestu–


czterdziestu minut – pisał. – W jednym przypadku ekspozycja czterdzie-
stominutowa pokazała wyraźnie nie tylko kontur, ale także oczodół...
dolną szczękę i jej połączenia z górną, rdzeń kręgowy i połączenia z
czaszką, skórę a nawet włosy.

Zauważył też dziwne efekty:

...Senność i wrażenie szybszego upływu czasu. Dawało się odczuć ogólne


wrażenie odprężenia oraz uczucie rozgrzania górnej części głowy. Asy-
stent niezależnie potwierdził uczucie senności i szybki upływ czasu.

Tego rodzaju efekty skłaniały go do poglądu, że promieniowanie składa się


ze strumieni cząstek materialnych, przechodzących przez czaszkę. Był też
pierwszym, który sugerował terapeutyczne stosowanie promieni X – „być
może do wprowadzania chemikaliów w głąb ludzkiego ciała”.
Trudno obecnie oszacować stopień ekspozycji, w jakim Tesla poddał
się promieniowaniu. A co najważniejsze, na ile dotyczyło to mózgu – wciąż
nie jest wiadome, do jakiego stopnia może on tolerować ekspozycję na wy-
sokoenergetyczne pole wysokiej częstotliwości. Wiadomo, że Edison
uszkodził sobie oczy wystawianiem ich na działanie promieni X. Jeden z
jego asystentów doznał sukcesywnie rozszerzającego się raka skóry, z po-
wodu którego zmarł kilka lat później. Tesla dokładnie opisał działanie pro-
mieni X na swoje oczy, ciało, ręce i mózg, różnicując oparzenia i objawy
wewnętrzne. Wiosną roku 1897 tajemnicza choroba złożyła go na kilka ty-
godni do łóżka. Odnotował wtedy pojawianie się nagłych i bolesnych pora-
żeń oczu od sprzętu do wytwarzania promieni X. Jego ręce były wielokrot-
nie wystawione na ich działanie.

W ostrych przypadkach – pisał – następowały głębokie przebarwienia


skóry z miejscowym ciemnieniem oraz pojawiały się brzydko wygląda-
jące pęcherze; odpadała skóra, odsłaniając żywe ciało...

Efekty te były skutkiem pięciominutowej ekspozycji w odległości zale-


dwie kilka cali od mocno naładowanej lampy. Ale oprócz uszkodzenia skó-
ry, Tesla zauważył też, że takie promieniowanie powodowało powstanie
uczucia ciepła w głębi ciała. Spostrzeżenie to inspirowało go do kontynu-
owania badań nad zastosowaniem promieniowania w terapii medycznej.
Dzisiaj wiadomo, że promieniowanie X może występować w dwóch ro-
dzajach – jako „twarde” i „miękkie”, co oznacza, że to ostatnie ma dłuższą
falę i mniejszą energię. Jest ono łatwiej absorbowane niż promieniowanie
twarde. Istniejącą między nimi różnicę energii można przyrównać do róż-
nicy między promieniowaniem ultrafioletowym a widzialnym.
Badania Tesli szybko przekonały go, że konieczne jest podjęcie środ-
ków ostrożności. Na prelekcji w nowojorskiej Akademii Nauk 6 kwietnia
1897 przedstawił aspekty praktycznej konstrukcji i bezpiecznego posługi-
wania się sprzętem wytwarzającym promienie X oraz swe obserwacje do-
tyczące powodowanych przez nie zagrożeń. Przebadał już rozmaite osłony
zabezpieczające z różnych metali i niedługo potem ekrany ochronne z oło-
wiu weszły do powszechnego użytku.

*
W życiu wynalazcy pojawiła się w tym czasie ważna postać, nowy asy-
stent George Scherff. Będący początkowo jedynie sekretarzem z czasem
stał się jego finansowym i prawnym doradcą, księgowym, kierownikiem
biura, akcjonariuszem, złotą rączką i przyjacielem, a w czasach problemów
finansowych – także gotowym niemal na każde zawołanie pożyczkodawcą
drobnych sum. Ofiarny w dobrych i złych czasach, był najbardziej lojalnym
i niezbędnym pracownikiem Tesli.
Scherff nigdy nie narzekał na przedłużony czas pracy, niewystarczające
wynagrodzenie czy pojawiające się czasem przypadki braku rozwagi u sze-
fa. Nigdy nie kwestionował faktu, że zawsze był „tylko” Mr. Scherffem, lo-
jalnym urzędnikiem, nigdy zaś serdecznym przyjacielem czy kimś społecz-
nie równym. On prawdziwie uwielbiał Teslę, wiedział więcej o jego spra-
wach niż ktokolwiek inny, i zabrał do grobu wszystko, co dotyczyło pry-
watnego życia wynalazcy. Jeśli kiedykolwiek istniał prawdziwie wierny
przyjaciel stojący za wielkim człowiekiem, to z pewnością kimś takim był
właśnie George Scherff.
Wielu ludzi nadal martwiło się, dlaczego przy znanym wynalazcy nie
stoi jakaś dobra kobieta. Od ważnych jednostek oczekiwano prokreacji dla
dobra kraju. Nalegania na Teslę, by się ożenił, nie były tylko grą plotkar-
skich tabloidów. Czasopisma techniczne, takie jak londyński „Electrical
Review”, „American Electrician” czy „Electrical Journal”, także dołączyły do
tego chóru i wprost zanosiły się płaczem.
Jesienią 1897 roku obszerny wywiad z wynalazcą przeprowadziła no-
wojorska „Herald Tribune”. Jej reporter spotkał Teslę późnym wieczorem
w jednej z kawiarni. Nikola sprawiał wrażenie załamanego, był wychudły,
wyglądający na potwornie zmęczonego. Wciąż pogrążony był w myślach
nad komplikacjami, jakie pojawiły się po spaleniu jego laboratorium.
– Obawiam się – powiedział dziennikarzowi – że nie będę dla pana dzi-
siaj dobrym kompanem. Jestem po prostu wykończony... Zostałem porażo-
ny przez jedno z moich urządzeń prądem o napięciu trzech i pół miliona
woltów. Iskra przeskoczyła trzy stopy w powietrzu i trafiła mnie w prawe
ramię. To mnie oszołomiło. Gdyby asystent natychmiast nie wyłączył prą-
du, byłoby już po mnie. A jak to wygląda... Mogę pokazać panu ranę na pra-
wej piersi, gdzie trafił mnie prąd i poparzoną stopę w miejscu, w którym
opuścił moje ciało. Oczywiście natężenie prądu było niewielkie, bo inaczej
mogłoby to się skończyć fatalnie.
Jak zauważył reporter, zapewne starał się bagatelizować ten wypadek,
bo nadal trwała kampania Edisona przeciwko „śmiertelnie groźnemu AC”.
– Jak daleko mogła przeskoczyć iskra? – zapytał.
– Moje urządzenia wysokiego napięcia wytwarzały iskry o szerokości
czy długości mojego laboratorium, jakieś trzydzieści, czterdzieści stóp –
odpowiedział Tesla. – Właściwie to nie ma granicy ich długości, chociaż
można nie zauważyć ich długości większej niż jard. Takie szybkie są ich
błyski... Tak, na pewno mógłbym wytworzyć iskrę długości jednej mili i nie
sądzę, by było to zbyt kosztowne...
– Miał pan dużo wypadków przy pracy z elektrycznością? – indagował
dalej wysłannik „New York Herald Tribune”.
– Kilka. Średnio chyba nie więcej niż jeden na rok. Ale nikt nie został
zabity przez moje maszyny. Ja tak je buduję, by nie mogły nikogo zabić, bez
względu na to, co by się z nimi działo. Pożar w moim laboratorium dwa
lata temu był najpoważniejszym wypadkiem, jaki mi się przydarzył. Nikt
nie wie, co wtedy straciłem.
Przez chwilę siedział zamyślony. Potem, mówiąc w trzeciej osobie, za-
czął objaśniać główne powody swych zmartwień w płodnym życiu wyna-
lazcy.
– Tyle pomysłów przelatuje mu przez głowę, że może chwycić tylko kil-
ka z nich, a i z tych tylko dla kilku może znaleźć czas i siły, by doprowadzić
je do perfekcji. I często się zdarza, że inny wynalazca, który zajmował się
takimi samymi pomysłami, wyprzedza go w ich realizacji. Tak, tak... mówię
ci... serce boli. Gdy laboratorium się spaliło, zniszczone zostało urządzenie,
jakie wynalazł do skraplania powietrza nową metodą. Był o krok od sukce-
su, lecz z powodu wynikłego opóźnienia problem ten rozwiązał niemiecki
naukowiec.
Naukowcem, o którym wspomniał Tesla i który wyprzedził go w tym
przełomowym wynalazku mającym ogromne znaczenia przemysłowe, był
Carl von Linde. W roku 1895 po raz pierwszy zastosował on na skalę prze-
mysłową metodę skroplenia powietrza i następnie w roku 1902 jego rek-
tyfikacji. W procesie skroplenia powietrza von Linde wykorzystał zjawisko
izentalpowego dławienia (Joule’a-Thomsona) powietrza wstępnie oziębio-
nego w rekuperacyjnym wymienniku ciepła. Rozpoczęcie produkcji gazów
technicznych (szczególnie tlenu) na skalę przemysłową umożliwiło szybki
rozwój metalurgii i przemysłu maszynowego.
– Byłem wtedy tak przygnębiony i zniechęcony, że nie wierzę, bym
mógł przetrwać bez regularnej terapii elektrycznej, jaką sobie przepisałem
– kontynuował wynalazca. – Bo widzi pan, elektryczność dostarcza zmę-
czonemu ciału tego, co ono najbardziej potrzebuje: siły życiowej, siły ner-
wów. To wielki lekarz, mówię panu, być może największy z lekarzy.
– Często był pan przygnębiony? – dziennikarz skinął na kelnera, zama-
wiając ponownie dwie kawy.
– Chyba niezbyt często... – zastanowił się Tesla. – Każdy człowiek z
temperamentem artystycznym miewa nawroty wielkiego entuzjazmu, któ-
ry podnosi go na duchu i popycha do przodu. Ogólnie biorąc, moje życie
jest bardzo szczęśliwe, szczęśliwsze, niż mógłbym to sobie wyobrazić... Nie
ma chyba większego dreszczu emocji, przeszywającego serce, niż ten od-
czuwany przez wynalazcę, gdy pewna idea, jaka powstała w jego umyśle,
rozwija się w sukces... Takie emocje powodują, że człowiek zapomina o je-
dzeniu, spaniu, przyjaciołach, miłości... O wszystkim.
To ostatnie zdanie wyglądało tak, jakby świadomie nakierowywał re-
portera na kolejne pytanie. I to właśnie pytanie za chwilę padło:
– Czy wierzy pan w małżeństwo „człowieka z temperamentem arty-
stycznym”?
Tesla zastanawiał się przez dłuższą chwilę. W końcu odpowiedział:
– W przypadku artysty – tak. Także w przypadku muzyka czy pisarza.
Ale w przypadku wynalazcy – nie. Ci trzej pierwsi muszą uzyskiwać inspi-
rację od kobiet, być prowadzeni ich miłością do osiągania coraz większych
dokonań. Wynalazca natomiast posiada tak żywą naturę, pełną tak dzikiej,
tak żarliwej pasji, że oddając się kobiecie, którą mógłby kochać, oddałby jej
wszystko bez reszty, zabierając wszystko ze swej wybranej dziedziny dzia-
łania. Nie sądzę, by można było znaleźć wiele wielkich wynalazków doko-
nanych przez żonatych mężczyzn.
To ostatnie zdanie było niewątpliwą aluzją do Edisona, który niedawno
(24 lutego 1886 roku) ożenił się ponownie, z dwudziestoletnią Miną Mil-
ler, córką wynalazcy Lewisa Millera, dobroczyńcy i współzałożyciela
Chautauqua Institution. Z nią również dochował się trójki dzieci. Tesla
przez chwilę jeszcze trwał w zamyśleniu. Wokół unosił się aromat palonej
kawy i słodko-mdlący zapach wielkich interesów. Na koniec rzucił coś, co
reporter odebrał jako patos:
– Szkoda też, że czasem czujemy się tak samotni.

*
Przychodzące ciągle listy od Katharine Johnson zdradzały zarówno
stan jej żywego temperamentu, jak i stan ciągłego zainteresowania Teslą.
Wylewne i serdeczne, czasem wydawały się po prostu miłosnymi. Ale na-
wet jeśli Katharine skłaniała się ku nawiązaniu jakiegoś romansu, nigdy
nie uzyskiwała od ich adresata najmniejszej zachęty. 3 kwietnia 1896 roku
zaprosiła go do ich domu, zauważając, że chociaż wyglądał źle, gdy widzia-
ła go po raz ostatni, to jednak udało mu się dodać jej otuchy.

Znowu potrzebuję pańskiego wsparcia – nadmieniła na koniec – Jest


Wielkanoc. Ciągle zastanawiam się, czy pan zawsze wie, co dzieje się na
świecie? Czy pan wie, że idzie wiosna? Zawsze wtedy czuję się szczę-
śliwsza, ale teraz przynosi mi ona same smutki. Czuję, jakbym chciała
się gdzieś wyrwać... rozpaść na kawałki, rozsypać się... Chciałabym, tak
jak pan, iść zawsze przed siebie znaną drogą, bez przerwy, prowadząc
własne życie, tak jak pan to robi. Nie wiem, czy to życie, jakie prowadzę,
jest moim życiem. Nie wydaje mi się, by ono było moje. Musi pan przyjść
jutro wieczorem...

Johnsonowie spędzili część lata w Maine, ale rozłąka z wynalazcą tylko


powiększyła smutek Katharine i jej zaniepokojenie stanem jego zdrowia.

Popełniasz błąd, mój drogi Przyjacielu, straszny błąd – pisała. – Wydaje


Ci się, że nie trzeba Ci odmiany i wypoczynku. A jesteś tak przemęczony,
że nawet nie wiesz, czego Ci trzeba...

Odpowiadając na taicie ciepłe listy Katharine, Tesla na przemian albo


się z nią droczył, albo wysyłał kwiaty – jeśli tylko o tym pamiętał. Możliwe,
że wyczuwał, iż mógłby znaleźć się na zdradliwym gruncie. Robert prze-
cież także był jego przyjacielem i kochał Katharine... Ale przynajmniej nie
musiał chyba przejmować się swoimi własnymi uczuciami. Chyba też nig-
dy nie poznał chwili słabości.
Z Johnsonem wymieniał listy o religii, poezji oraz o tym, czy powinien
lub nie powinien pozować pewnemu malarzowi do modnego portretu dla
majowego wydania magazynu „Century”. Chociaż nie należał do ortodok-
syjnie wierzących, Tesla zalecał religię jako dobrą rzecz dla innych. W
okresie tym, gdy troska o jego wynalazki stała się nie do wytrzymania, a
portfel cieniutki, zainteresował się buddyzmem. Uważał, że właśnie bud-
dyzm i chrześcijaństwo staną się w przyszłości najważniejszymi religiami.
Wysłał więc książkę o buddyzmie Johnsonowi, który odpowiedział mu:

Nie wiedziałem, że został pan zwerbowany do kampanii po tej stronie,


ale teraz, gdy czytam ją, będę o panu myślał częściej niż zwykle, a co
wcale nie było rzadko, zapewniam pana.

Święta Bożego Narodzenia również nie były tego roku szczęśliwe dla
Katharine, mimo – albo być może – z powodu normalnych zabiegów o do-
bry nastrój w rodzinie. Czuła się jak w potrzasku. Chociaż jej mąż i dzieci
byli dla niej drodzy, a przebywanie w kręgu rodzinnym było przyjemno-
ścią, wydawało się, że czegoś ważnego brakuje jej w życiu. Czy warto było
żyć tylko po to, by – jak to odczuwała – powoli się rozpadać? Dzień po
świętach napisała do Tesli:

Kilkakrotnie próbowałam podziękować Ci za róże. Stoją przede mną,


gdy piszę do Ciebie – silne, w przepięknych kolorach... Zawsze gdy za-
bieram się do pisania do Ciebie, muszę poczynić kilka prób, bo nigdy nie
udaje mi się w pełni wyrazić tego, co chcę powiedzieć. Nie chodzi mi o
to, że któregoś dnia mogłam wydawać się zacięta i zła – po prostu opa-
nowało mnie rozczarowanie. Bardzo mi Ciebie brakuje i zastanawiam
się, czy zawsze już tak będzie, że nie będę mogła pogodzić się z tym, że
Ciebie nie widuję. Cieszę się jednak, że dobrze się czujesz i że dobrze Ci
idzie Twoja praca. Moje najlepsze życzenia na Nowy Rok dla Ciebie, mój
drogi Przyjacielu.

Typowym było, że gdy Tesla zabierał się do odpowiedzi, to próbował


rozładować nastrój narzekaniem. Udawało mu się nawet czasami być nie-
miłym, niemal okrutnym. Szczególnie po tym, jak poznał jej siostrę i
orzekł, że jest bardziej urodziwa i ma więcej uroku od niej. Potem wracał
do swojej pracy.

*
Po prelekcjach w roku 1893, w których opisał w szczegółach sześć
podstawowych wymagań dotyczących transmisji i odbioru radiowego, Te-
sla zbudował zestaw, za pomocą którego mógł obsługiwać łączność pomię-
dzy laboratorium a różnymi miejscami w obrębie Nowego Jorku. Ogień
zniszczył cały ten sprzęt i tym samym cofnął jego badania, ale już na wio-
snę 1897 roku, przy finansowej pomocy Adamsa i silnym wsparciu
Westinghouse’a, był gotowy ruszyć naprzód. Zanim zgłosił swe podstawo-
we patenty na radio, oznajmił w „Electrical Review”, że dokonane zostały
udane testy. Artykuł był jednak bardzo ogólny, napisany niezwykle ostroż-
nie:

Tesla skonstruował zarówno aparat nadawczy, jak i elektryczny odbior-


nik, czuły na sygnały przesyłane na odległość z nadajnika, bez względu
na prądy doziemne i wskazania kompasu – napisano w magazynie. – A
wszystko dokonane zostało zaskakująco małym wydatkiem energii Po-
wodując zakłócenie „elektrostatycznej równowagi” w dowolnym punk-
cie na Ziemi, może być ono dostrzeżone na odległość i w ten sposób
środki wysyłania sygnałów i ich odczytywania stają się możliwe do sto-
sowania, o ile używa się właściwych instrumentów. [...] Za pomocą fak-
tycznych testów Tesla rzeczywiście osiągnął efekt bezprzewodowej
łączności na całkiem spore odległości. Teraz pozostaje tylko tak
usprawnić ten sprzęt, by działał na dowolną odległość.

Testy Tesli przeprowadzane były z odbiornikiem umieszczonym na łodzi,


poruszającej się po rzece Hudson, w odległości dwudziestu pięciu mil od
jego nowego laboratorium na Houston Street. A był to tylko ułamek możli-
wości tego sprzętu.
2 sierpnia 1897 roku wynalazca zgłosił wnioski na podstawowe pa-
tenty numer 645, 576 i 649, 621, które przyznano mu w roku 1900. Póź-
niej były one podważane w długotrwałym procesie przez Marconiego; ale
jeszcze wcześniej Tesla oskarżył go o naruszenie swoich praw. W roku
1898 Tesla zgłosił i uzyskał patent numer 613,809 na zdalne sterowanie
radiem, przeznaczone do sterowania pojazdami. Było to kolejne, potencjal-
nie spektakularne zastosowanie transmisji bezprzewodowej. Rok wcze-
śniej, kiedy przemawiał w Buffalo z okazji otwarcia siłowni w Niagara Falls
i gdy General Electric zakończył budowę linii przesyłowych, Tesla oświad-
czył, że teraz będzie oczekiwał spełnienia swego najprzyjemniejszego ma-
rzenia, „a mianowicie przesyłania energii z elektrowni do podstacji bez za-
stosowania żadnego przewodu łączącego...”. Obecni wtedy dygnitarze – in-
żynierowie, przemysłowcy i finansiści – słuchali tego z mieszanymi uczu-
ciami.
Ten utalentowany szaleniec wydawał się być zdecydowany uczynić
każdy system przestarzałym już na samym początku, zanim zaczął on
przynosić dochody. Wkrótce jednak gazety na całym świecie zaczęły dono-
sić, że Tesla opracował urządzenie, które nie tylko przesyłać będzie ener-
gię i informacje poprzez Ziemię na odległość dwudziestu mil, ale także
przesyłać je również bezprzewodowo w powietrzu. Sam wynalazca był
pewny swego, gdy stwierdził, że niedługo będzie możliwa łączność z Mar-
sem.
„Electrical Review” opisał, jak Mr. Tesla wynalazł aparat „mogący wy-
twarzać elektryczne ciśnienie znacznie większe niż jakikolwiek stosowany
dotychczas”, za pomocą którego prąd

może być doprowadzony do terminalu na wysokości, gdzie rozrzedzona


atmosfera umożliwia swobodne przesyłanie wytworzonego specjalnie
prądu. W oddalonym miejscu, gdzie energia miałaby zostać użyta ko-
mercyjnie, umieszczony zostanie na podobnej wysokości drugi termi-
nal, który będzie przyciągał i odbierał prąd, i następnie przekazywał go
na ziemię za pomocą specjalnych urządzeń przetwarzających i użytko-
wych.

Artykuł ten ilustrowany był wstęgowymi zorzami reprezentującymi elek-


tryczne ciśnienie dwu i pół miliona woltów, wylewającymi się z pojedyn-
czej cewki. Inne ilustracje przedstawiały potężne stacjonarne balony, ma-
jące za zadanie utrzymywanie terminali na odpowiedniej wysokości.

Tesla proponuje teraz – kontynuował „Electrical Review” – przesyłanie


środkami naturalnymi, poprzez ziemię i powietrze, wielkich ilości ener-
gii na odległość tysięcy mil bez stosowania żadnych przewodów. To
wszystko wydaje się marzeniem, bajką z Tysiąca i jednej nocy. Jednak
biorąc pod uwagę niezwykłe odkrycia dokonane przez Teslę w trakcie
lat nieustannych badań... oczywistym się staje, że jego praca na tym polu
przeszła już etap eksperymentów laboratoryjnych i gotowa jest do
praktycznych testów na skalę przemysłową. Powodzenie takich wysił-
ków oznaczałoby, że energia z takich źródeł jak Niagara stanie się do-
stępna w dowolnym punkcie globu bez względu na odległość.

Jednym z poważniejszych problemów związanych z aparaturą bardzo


wysokich napięć były straty wynikające z wyładowań koronowych i in-
nych niepożądanych, które poważnie „ściągały w dół” moc wyjściową i
ostatecznie ograniczały maksymalne możliwości urządzenia. Tesla uznał,
że ostateczna konstrukcja składać się będzie z transformatora, w którym
części uzwojenia wtórnego, naładowane do wysokiego napięcia, będą zaj-
mowały znaczny obszar i tak będą rozmieszczone w przestrzeni, by two-
rzyły idealnie obejmującą powierzchnię o dużym promieniu krzywizny, w
odpowiednich odległościach od siebie, zapewniając w ten sposób wszędzie
małą gęstość elektryczną powierzchni. Wtedy nie będzie możliwości po-
wstania „wycieku”, nawet gdyby przewody były bez izolacji. Przykładem
takiej konstrukcji była jego płaska spiralna cewka.
W swym laboratorium zainstalował dwuzwojowy pierwotny obwód
ciągnący się wokół dużego pokoju i była to ta cewka razem z wyłącznikami
obwodu, która później popłynęła do Kolorado, by zasilać jego nadajnik-w-
zmacniacz. Uzwojenie pierwotne zostało zakopane w ziemi, a jego charak-
terystyczne cechy to prawdopodobnie duża średnica i wielożyłowe prze-
wody. Tesla uważał, że dla takiego sprzętu nie było granic: wiadomość na
Marsa można będzie wysłać prawie tak łatwo jak do Chicago.

Stwierdziłem, że praktycznie nie było żadnych ograniczeń w osiąganiu


możliwych napięć – napisał do „Electrical Review” – oraz odkryłem naj-
ważniejsze ze wszystkich fakty w trakcie moich badań na tym polu. [...]
Przewodnictwo powietrza jest tak wielkie, że wyładowanie z jednego
terminala zachowuje się tak, jakby atmosfera była rozrzedzona. Innym
faktem jest to, że przewodnictwo wzrasta gwałtownie w miarę rozrze-
dzania atmosfery i wraz ze wzrostem ciśnienia elektrycznego w takim
zakresie, że ciśnienie barometryczne, które nie pozwoliłoby na prze-
pływ zwykłych prądów – te wytworzone w takiej cewce przepuszcza
przez powietrze z taką łatwością jale przez miedziany drut.

Wykazał w sposób rozstrzygający, jak powiedział, że wielkie ilości


energii elektrycznej mogą być przesyłane w górnych warstwach atmosfery
na niemal dowolną odległość. Poznał też coś, co uznał za równie ważny
fakt: że wyładowanie siły elektromotorycznej kilku milionów woltów
wzbudzało potężną reaktywność zawartego w powietrzu azotu, powodu-
jąc jego łączenie się z tlenem i innymi pierwiastkami.

Tak gwałtowne są te reakcje i tak niezwykle zachowują się te wielkie


wyładowania – opisywał – że często gnębiła mnie obawa, że może na-
stąpić zapłon całej atmosfery, koszmarna ewentualność, którą sir Wil-
liam Crookes, posługując się swym przenikliwym intelektem, kiedyś już
rozważał. Któż to może wiedzieć, czy taka katastrofa jest możliwa?

Rezonans elektryczny nie był oryginalnym pomysłem Tesli. Matematyczny


potencjał wyładowania kondensatorowego przedstawił już baron Kelvin.
Tesla jednak ekshumował to równanie i nadał mu dynamiczne życie.
W roku 1899 „Electrical Review” przedstawił w artykule wyrażone
przez Teslę obawy dotyczące możliwości zapalenia nieba, pokazał też nie-
pokojące zdjęcia wynalazcy przy aparaturze, którą budował. Jedno z nich
przedstawiało spektakularny widok pioruna wywołanego ciśnieniem oko-
ło ośmiu milionów woltów w eksperymencie związanym z bezprzewodo-
wym przesyłaniem energii elektrycznej na wielkie odległości. Kolejna foto-
grafia przedstawiała wynalazcę trzymającego jaskrawo świecącą, do nicze-
go niepodłączoną lampę o mocy 1500 kandeli, która zapewniła oświetlenie
dla wykonania zdjęcia. Częstotliwość prądu mierzyła miliony cykli na se-
kundę. Na trzecim zdjęciu Tesla, we wspaniałym reliefie, demonstrował
cewkę zasilaną zdalnie falami oscylatora i przystosowaną do pojemności
jego ciała, które chronione było przed kontuzją „poprzez utrzymywanie
pozycji punktu węzłowego, gdzie intensywność wibracji jest słabo wyczu-
walna”. Ciśnienie na końcu cewki wynosiło prawie pół miliona woltów, co
ilustrować miało oświetlenie potężnymi wyładowaniami wstęgowymi.
Ostatnie zdjęcie z tej niesamowitej serii nosiło podpis:
W tym eksperymencie ciało badacza naładowane jest do wielkiego ci-
śnienia połączeniem ze zdalnym oscylatorem. Zdjęcie przedstawia trzy-
maną w ręce szynę przewodzącą, mającą na jednym końcu arkusz bla-
chy o określonym rozmiarze. Badacz znajduje się na szczycie elektrycz-
nej fali stojącej, a szyna i arkusz blachy oświetlone są intensywnie mie-
szanym powietrzem, które je otacza. Jedna z lamp próżniowych, stoso-
wana do oświetlania laboratorium, choć znacznie oddalona od sufitu, ja-
rzy się jasnym światłem, wywołanym wibracjami przesłanymi do niej
od ciała badacza.

Tesla uwielbiał takie magiczne pokazy, ale dla krytyków, którzy mogli-
by uważać, że przedkłada wizualne efekty ponad aspekty praktyczne – do-
dawał, że istnieją z tego też całkiem ziemskie, normalne korzyści.

Za pomocą narzędzi do wytwarzania elektrycznego rezonansu oraz do-


kładnie zsynchronizowanych obwodów – twierdził – z powietrza można
by wydzielić azot, z którego wytwarza się cenne nawozy. Wytwarzać
można też światło o rozproszeniu takim jak słoneczne w sposób znacz-
nie bardziej ekonomiczny niż uzyskiwane zwykłymi sposobami, a do
tego w lampach, które nigdy się nie spalają.

Jego marzenia były wielkie: Ziemia wyzwolona od głodu i znoju, łatwa


światowa komunikacja, sterowanie pogodą, wszechobecna obfitość ener-
gii, nieograniczone światło i w końcu – niemniej istotne – łączność z for-
mami życia na innych planetach, o których istnieniu był przekonany.
Tymczasem, u jego przyjaciół o bardziej przyziemnej naturze, życie
biegło zwykłym torem. Katharine wysyłała mu gorzkie i krytyczne listy,
zapraszając go na coraz to inne przyjęcie i wypominając mu, że ją zanie-
dbuje. Czas gnał do przodu, a ją dręczyła świadomość śmiertelności:

Odstaw milionerów, nobilitujące tytuły, Waldorf i Piątą Aleję... – pisała –


... dla kilkorga zwykłych ludzi, którzy odznaczają się tylko wielką słabo-
ścią. [...] Słyszałam wiele różnych rzeczy o Tobie – pewna jestem, że o
niektórych sam nawet nie wiesz – i bardzo pragnę Ci o tym wszystkim
powiedzieć, ale Ty, oczywiście, wcale nie chcesz o tym słyszeć. Czy
wiesz, że wczesną wiosną jadę za granicę, i kto wie, może ten kraj już ni-
gdy mnie nie zobaczy? Jeśli więc nie zapomniałeś mnie zupełnie lub za-
pomniałeś mnie lubić – ja zapomniałam zapomnieć. [...] Och, jak szybko
przelatują te dni. Zostało mi ich już tak niewiele, już jesień, a my wraca-
my z wygnania, potem będzie wiosna i znów wyjedziemy, zacznie się
niekończące się lato, nie będzie zimy. Nie bądź nieludzki, bądź życzliwy i
przyjdź. Wiesz, to przyjęcie Roberta. Może przyjdź, choćby dla niego.

Tesla wynurzył się z laboratorium i wybrał się na to przyjęcie, zaprosił


też Johnsonów na uroczystość w Waldorf – „zanim skończą mi się pienią-
dze”. Po wznowieniu aktywności towarzyskiej przez chwilę wydawało się,
że wszystko jest jak dawniej. Wkrótce jednak pokusa pracy znowu wzięła
górę. Przez długi czas odkrywał dziedzinę wibracji mechanicznych – jak na
przykład tych związanych z platformą, na którą wpuścił dla zdrowia i za-
bawy Marka Twaina, o czym była już mowa. Niemal natychmiast zaczął
uzyskiwać nieoczekiwane efekty...

*
Zaczął tworzyć podstawy nowej dziedziny wiedzy, którą nazwał „tele-
geodynamiką”. Zauważył mianowicie, że te same zasady jak przy wibra-
cjach, mogą być stosowane przy wykrywaniu odległych obiektów, takich
jak okręty czy łodzie podwodne. Stosując wibracje mechaniczne przy zna-
nych stałych wibracjach Ziemi miał także nadzieję na poznanie sposobu lo-
kalizacji pokładów rud i złóż ropy naftowej. Przecierał w ten sposób szlak
dla nowoczesnych metod podpowierzchniowych poszukiwań.
Tesla zgadzał się z przedstawioną przez O’Neilla teorią, że bateria żyro-
skopów, zamontowana w strefie zagrożonej trzęsieniami ziemi, mogłaby
wysyłać w głąb ziemi impulsy mechaniczne w dokładnie i równo odmie-
rzonych odstępach, które utworzyłyby rezonans w słabych warstwach i
rozładowałyby nacisk płyty, zanim wystąpiłby poważny wstrząs. Dzisiaj
sejsmolodzy na nowo wykazują zainteresowanie tą technologią.
Opisał maszynę ucieleśniającą sztukę telegeodynamiki, której budową
usiłował później zainteresować Westinghouse’a. Za pomocą tej maszyny –
jak podał – wysłał na sześć mil w głąb ziemi fale mechaniczne „o amplitu-
dzie dużo mniejszej niż fale wstrząsów ziemi”, które straciły niewiele mocy
na tej odległości. Nie miały one przenosić energii elektrycznej, lecz umożli-
wiać przesyłanie wiadomości w dowolne miejsce globu i ich odbieranie za
pomocą małych kieszonkowych zestawów odbiorczych. Fale takie miały
poruszać się niezakłócane przez wpływy pogody.
Gdy reporterzy naciskali go, by opisał taicie urządzenie, powiedział tyl-
ko, że jest to rura z najlepszej stali, zawieszona i utrzymywana w powie-
trzu energią działającą na znanej zasadzie, ale która to energia zwiększana
jest za pomocą tajemniczej zasady. W skład urządzenia wchodzić miał też
element stacjonarny. Potężne impulsy wywierane przez unoszący się cy-
linder oddziaływały na element stacjonarny, a poprzez niego na Ziemię.
Pewnego dnia, w roku 1898, podczas badania niewielkiego oscylatora
elektromechanicznego, Tesla naiwnie podłączył go do żelaznego filara
przechodzącego przez cały budynek przy ulicy East Houston 46 od strychu
do piaszczystego podłoża w piwnicy. Klepnąwszy przełącznik, usiadł w fo-
telu, by obserwować i notować, co będzie się działo. Takie maszyny zawsze
go fascynowały, bo jak tempo wzrastało coraz bardziej, wpadały one w re-
zonans z jednym obiektem w jego warsztacie, potem z innym. Na przykład
niektóre sprzęty lub meble zaczynały chybotać się i tańczyć. Gdy zwiększał
częstotliwość, jedne się zatrzymywały, inne zaś podejmowały szalony ta-
niec, a potem jeszcze inne...
Tesla nie miał wtedy jeszcze świadomości, że drgania oscylatora wę-
drując w dół żelaznego filara, przenoszone są poprzez strukturę Manhatta-
nu we wszystkich kierunkach. (Normalne trzęsienia ziemi groźniejsze są w
pewnej odległości od epicentrum niż w nim). Budynki zaczynały się trząść,
pękały okna, a ludzie wylęgali na ulice w pobliskich chińskich i włoskich
dzielnicach. Szyby pobliskiej restauracji rozsypały się w drobny mak i w
powietrzu rozległ się krzyk przerażonych konsumentów. Gdzieś w oddali
zaczął opętańczo bić kościelny dzwon. Spłoszone konie wypadły przez
przewrócone ogrodzenie z przylegającego do restauracji pastwiska. Galo-
pując ulicą, wybałuszały ślepia i rozdziawiały pyski. Ulice zaroiły się od
służb alarmowych. Pojawiły się policyjne wozy i ambulanse. Na wolnej
przestrzeni jezdni zabłysły jaskrawo mosiężne sikawki pożarne i czerwo-
ny wóz z parcianymi wężami.
W kwaterze policji na ulicy Mulberry, gdzie Tesla uważany był za oso-
bę wielce podejrzaną, szybko stało się jasne, że w innych częściach miasta
nie ma tych wstrząsów. Pospiesznie wysłano dwóch funkcjonariuszy, by
sprawdzili szalonego wynalazcę. Ten, nieświadom całego ruchu wokół jego
budynku, dopiero zaczynał odczuwać niepokojące drgania ścian i podłogi.
Wiedząc, że musi to wszystko szybko zatrzymać, chwycił dwuręczny młot
kowalski i jednym uderzeniem rozbił mały oscylator na kawałki.
Policjanci osiągnęli znakomity czas w dotarciu do drzwi, gdzie zostali
przywitani eleganckim ukłonem.
– Panowie, przykro mi – powiedział wynalazca z czarującym uśmie-
chem. – Ale przybyliście ciut za późno, by być świadkami mego ekspery-
mentu. Uznałem, że należy go zakończyć w sposób gwałtowny i nieoczeki-
wany, inaczej niż zwykle... Jednak jeśli wieczorem będziecie przechodzić w
okolicy, podłączę inny oscylator do tej platformy i będziecie mogli na niej
sobie postać. Jestem pewny, że będzie to dla was ciekawe i przyjemne
przeżycie. A teraz wybaczcie, mam jeszcze wiele do zrobienia. Miłego dnia,
panowie.
Gdy pojawili się reporterzy, uprzejmie wyjaśnił im, że mógłby znisz-
czyć most Brooklyński w kilka minut, gdyby tylko miał na to ochotę... Lata
później powiedział Allanowi L. Bensonowi o innych eksperymentach, jakie
robił z oscylatorem nie większym niż zwykły budzik. Opowiedział, jak
przyłożył oscylator do stalowego złącza długiego na dwie stopy i na dwa
cale grubego:
– Przez dłuższy czas nic się nie działo... Ale w końcu... Potężne stalowe
ogniwo zaczęło dygotać, coraz bardziej i bardziej, aż rozszerzyło się i po-
tem skurczyło, jak bijące serce, i ostatecznie pękło! Tego nie można by zro-
bić młotem kowalskim – powiedział reporterowi. – Tego nie można by zro-
bić łomem, ale ostrzałem drobnymi puknięciami, z których żadne nie zro-
biłoby krzywdy dziecku... Dokonałem tego.
Zadowolony z takiego początku wsadził ten mały wibrator w kieszeń
płaszcza i wybrał się na poszukiwanie nieukończonego budynku ze stalo-
wym zbrojeniem. Znalazł taki w rejonie Wall Street – wysoki na dziesięć
pięter, sama konstrukcja stalowa, bez niczego innego. Przytwierdził wibra-
tor do jednej z belek.
– W ciągu kilku minut – opowiadał Bensonowi – poczułem, że belka za-
czyna drgać. Stopniowo drgania się nasilały i rozchodziły się po całej tej
wielkiej masie stali. W końcu, konstrukcja zaczęła skrzypieć i kiwać się, a
ogarnięci paniką robotnicy, myśląc, że to trzęsienie ziemi, zaczęli z niej
uciekać. Rozeszły się pogłoski, że budynek może się zawalić i wezwano re-
zerwy policji. Zanim stało się coś poważnego, odłączyłem wibrator, wsa-
dziłem go do kieszeni i poszedłem sobie. Ale gdybym potrzymał go tam
jeszcze z dziesięć minut, cały budynek by się rozsypał. Przy użyciu tego sa-
mego wibratora mógłbym rozbić most Brooklyński w mniej niż godzinę.
Ale to nie było jeszcze wszystko. Przechwalał się Bensonowi również
tym, że takim samym sposobem mógłby rozłupać Ziemię – „tak jak chło-
piec rozłupuje jabłko, i na zawsze zakończyć karierę rodzaju ludzkiego”.
– Wibracje Ziemi – ciągnął dalej – posiadają okresowość około godziny
i czterdziestu dziewięciu minut. A to oznacza, że jeśli w tym momencie
uderzę ziemię, skoncentrowana fala przejdzie przez nią i powróci po go-
dzinie i czterdziestu dziewięciu minutach w formie fali rosnącej. Ziemia,
jak wszystko inne, jest w stanie ciągłej wibracji. Ona ciągle się kurczy i roz-
szerza... Załóżmy teraz, że dokładnie w chwili, gdy zacznie się óna kurczyć,
spowoduję wybuch tony dynamitu. To rozpędzi kurczenie się i w ciągu go-
dziny i czterdziestu dziewięciu minut nadejdzie równie rozpędzona fala
rosnąca. Gdy fala rosnąca zacznie opadać wtedy, załóżmy dalej, wysadzę
następną tonę dynamitu, powiększając tym falę skoncentrowaną. Gdybym
to postępowanie powtarzał, raz za razem... Czy jest jakaś wątpliwość, co
się stanie? ja nie mam żadnej. Ziemia rozpadnie się na dwie części. Po raz
pierwszy w historii ludzkości człowiek ma wiedzę, za pomocą której mógł-
by uczestniczyć w procesach kosmicznych!
– A ile czasu zajęłoby panu rozłupanie całej ziemi? – zapytał przerażo-
ny Benson.
– Chyba kilka miesięcy, a może nawet rok albo dwa – odpowiedział
skromnie Tesla. – W kilka tygodni mógłbym wprawić skorupę ziemską w
taki stan wibracji, że kurczyłaby ona i powiększała się o kilkaset stóp, po-
wodując wypadnięcie rzek z ich koryt, rujnowanie budynków i praktycznie
unicestwienie cywilizacji.

*
Ku uldze zwykłych ludzi (a zapewne także czytelników niniejszego
opracowania) Tesla złagodził później swoje twierdzenie.
– Zasada by nie zawiodła – powiedział – ale niemożliwe mogłoby się
stać uzyskanie idealnego rezonansu mechanicznego Ziemi.
Przez całe swe życie obstawał jednak przy budzącym strach potencjale
mechanicznego rezonansu, posuwając się do budzenia strachu przed Bo-
giem (poprzez wiedzę), u bezkrytycznych nowojorczyków. Mógł przejść
się do Empire State Building – jak opowiadał reporterom – „i w krótkim
czasie zrobić z niego bezkształtną kupę gruzów”. Mechanizmem, który
mógłby tego dokonać był właśnie oscylator, „maleńka maszynka, którą
można wsadzić sobie do kieszeni”.
– Wystarczy moc 2,5 KM, by mógł on zadziałać – twierdził. – Najpierw,
z wieżowca odpadłoby zewnętrzne pokrycie z kamienia. Następnie zawa-
liłby się cały jego ogromny szkielet ze stali, chwała i duma zabudowy Man-
hattanu.
Potem ów superman prawdopodobnie wsunąłby tę małą maszynkę w
kieszeń i swobodnie sobie poszedł dalej, może recytując przy okazji jakieś
fragmenty Fausta. Wszyscy krytycy pożałowaliby tego dnia...
Cokolwiek jeszcze Tesla mógłby próbować, by wzbudzać zainteresowa-
nie poprzez wygłaszanie takich bombastycznych stwierdzeń jak to – podli-
zywanie się zwolennikom, rozwścieczanie innych naukowców, konsterno-
wanie czynników oficjalnych – pewnym jest, że nie można było pozostać
na niego obojętnym. Brak publicznego zainteresowania bowiem był czymś,
do czego nie mógł dopuścić. Tym bardziej, że los wydawał się ciągle zmu-
szać go do rywalizacji z jego starym przeciwnikiem, mistrzem publicznej
wyobraźni – „złoworogim Czarodziejem z Menlo Park”, Thomasem Ediso-
nem.
ROZDZIAŁ IX
TELEAUTOMATY
(1898–1899)
W Nowym Roku 1898 Edison i Tesla znaleźli się łeb w łeb w specyficznym
wyścigu: kto bardziej namiesza w głowach zwykłych śmiertelników jakimś
skandalicznym oświadczeniem. Doniesienia o ich działaniach rozchodziły
się po całych Stanach, od Maine po Hawaje. Jak podała jedna z gazet w San
Francisco, Edison „zdobył uznanie za ogłoszenie, że potrafi fotografować
myśli”. Nikola Tesla powiedział natychmiast jednemu z nowojorskich
pism, że „eksploatuje promienie słoneczne” i zmusza je do napędzania ma-
szyn, dawania światła i ciepła.

Wynalazek ten jest nadal na etapie badań, ale on już oświadcza, że nie
ma możliwości, by się nie zakończył sukcesem. Naukowiec odkrył meto-
dę wytwarzania pary z promieni słonecznych. Para napędza maszynę
parową, która wytwarza elektryczność...

Słoneczna maszyna Tesli była tak prosta w konstrukcji – jak oświad-


czył – że gdyby ją dokładniej opisał, inni mogliby przejąć pomysł, opaten-
tować go i eksploatować to błogosławieństwo, „które on chce podarować
światu”. Mimo to pozwolił Chauncey’owi McGovernowi z „Pearson’s
Magazine” zobaczyć ten wynalazek, który – według jego oświadczenia –
wykorzystywał pewien pojedynczy, sekretny czynnik.
Na środku wielkiego pokoju z oszklonym dachem, który stanowił jego
słoneczną siłownię, na podłożu z kamieni i azbestu spoczywał duży cylin-
der z grubego szkła. Otaczały go lustra z pokryciem azbestowym, kierujące
promienie słoneczne na szklany cylinder. Cylinder powinien zawsze być
wypełniony wodą, poddaną działaniu tajemnego procesu chemicznego,
który określił jako „jedyną skomplikowaną część całego układu”. Przez
cały dzień, w którym świeciło słońce, po chemicznym potraktowaniu wody
związkiem powodującym jej łatwiejsze ogrzewanie wytwarzana była para
mogąca napędzać zwykłą maszynę. Ta z kolei mogła wytwarzać elektrycz-
ność dla domu lub fabryki w ilości nawet większej niż bieżące potrzeby,
aby nadmiar można było ewentualnie przechować na chmurne dni.
Wynalazca – jak sam stwierdził – dobrze wiedział, iż pojawią się kpiny
z tego, że opracował tak prosty system. Koszt wytwarzania tej energii był-
by minimalny i uważał – przeciwnie niż następne pokolenia – że bez pro-
blemów uda się udoskonalić akumulatory tak, by mogły przechowywać ca-
łoroczny zapas energii na wypadek możliwej awarii maszynerii wytwarza-
jącej tę energię. System ten, jak zapewniał, będzie „dużo mniej sztuczny niż
to, co robią ludzie, kopiąc dziury w ziemi i ryzykując życie, wchodząc w
nie, by zdobyć kilka garści węgla, którym można na krótko zasilić maszynę,
a potem szybko wracać po więcej”. Naprawdę uważał, że te słoneczne ma-
szyny zastąpią nie tylko węgiel, ale też drewno oraz inne źródła energii,
ciepła i światła.
Doprowadzanie pomysłów do formy użytkowej zawsze było dla Tesli
poważnym problem, właściwie bowiem pracował samotnie, ciągle ogar-
nięty masą nowych pomysłów przelatujących przez głowę i rozpraszają-
cych go. Na ile do dzisiaj wiadomo, jego słoneczny system nigdy nie został
użyty w sposób komercyjny. Podobne problemy miał z próżniową lampą
do celów oświetlenia fotograficznego. Do Roberta Johnsona napisał:

Jestem pewny, że posiadam źródło światła do fotografii, które będzie


lepsze od światła słonecznego, ale nie mam chwili wolnego czasu, by to
dopracować...

Zrobił nawet kilka zdjęć aktora Josepha Jeffersona, by „potwierdzić


prawdziwość” tego nowego tajemniczego światła. (Pięć lat wcześniej wy-
konał, także z Jeffersonem jako modelem, pierwsze w historii zdjęcie przy
świetle jarzeniowym). A teraz „The New York Times” doniósł, że „od tej
chwili sztuka fotograficzna przestanie być zależna od światła słonecznego i
uwolniona zostanie od niewygody i dyskomfortu wynikającego ze stoso-
wania światła błyskowego – jeśli tylko okaże się, że oświadczenia Nikoli
Tesli dotyczące jego ostatniego wynalazku mają solidne podstawy”. Nato-
miast „Electrical Review” określił to jako najdziwniejsze i najmniej spo-
dziewane zastosowanie lampy próżniowej. Zdjęcia wykonane przy jej uży-
ciu zostały szeroko rozpropagowane przez gazety. Ale później już niewiele
o tym mówiono.
Od George’a Westinghouse’a Tesla otrzymał pilną prośbę o dostarcze-
nie „prostego i ekonomicznego urządzenia do konwertowania prądu
zmiennego na stały”. Pewnego przedsiębiorcę z Pittsburga interesował
sposób przemiany jednego prądu w drugi, między innymi w celu zasilania
pociągów elektrycznych. Tesla natychmiast odpowiedział, że poświęcił
temu problemowi sporo przemyśleń i że „ma nie tylko jedno, ale kilka
urządzeń do zastosowania w Twoich instalacjach i że jest na nie wielki po-
pyt”.
Był przekonany i tak oświadczał, że na zbudowanych w odpowiedni
sposób trakcjach kolejowych pociągi zasilane AC/DC mogłyby rozwijać
prędkość do dwustu mil na godzinę. Jego oświadczenie, jak zwykle zresztą,
wzbudziło zainteresowanie publiczności oraz irytację innych naukowców.
Westinghouse wydzierżawił jeden z jego konwerterów, udzielił też wyna-
lazcy pożyczki w wysokości sześciu tysięcy dolarów, by ubezpieczyć jego
inne wynalazło, będące na różnych etapach zaawansowania. Chociaż Tesla
w tym momencie był bez pieniędzy, to przynajmniej nie miał też długów.
W maju 1900 roku odwiedził Stany Zjednoczone książę Albert Leopold
Klemens Maria Meinrad, następca tronu Belgii. Jako jeden z punktów swej
podróży uwzględnił wizytę w laboratorium Tesli. Powiedział przy okazji,
że jego doświadczenia „wprawiły go w zdumienie” i dodał, że Tesla należał
do tych Amerykanów, którzy wywarli na nim największe wrażenie. Doce-
niając użyteczność kontaktów z królewskością, Tesla wysłał do George’a
Westinghouse’a telegram, proponując zaproszenie księcia do jego domu w
Pittsburgu. Przemysłowiec uznał to za wspaniały pomysł i dokładnie tak
właśnie zrobił. Później książę Albert ze swą książęcą świtą zwiedził elek-
trownię Westinghouse’a w Niagara Falls.
Książę Albert nie był pierwszym księciem, który odwiedził Falls. W
roku 1860 pojawił się tam książę Walii Bernie, który potem stał się Edwar-
dem VII, królem Anglii. Przyjechał jako młody chłopiec i zapragnął prze-
płynąć wodospad dziecięcym wózkiem ciągniętym przez francuskiego
akrobatę. Na szczęście został powstrzymany.

*
Od 12 kwietnia 1898 roku trwał konflikt zbrojny pomiędzy Stanami
Zjednoczonymi a Hiszpanią, w wyniku którego Hiszpania utraciła więk-
szość swych posiadłości na Karaibach i na obszarze Pacyfiku, USA zaś po-
rzuciły dotychczasową politykę izolacjonizmu. Pewnego wiosennego wie-
czoru, w środku trwającego narodowego szaleństwa pojawił się w
drzwiach laboratorium Tesli reporter z filadelfijskiego „Press”.
– Jak słyszałem, doktorze Tesla, posiada pan urządzenie pozwalające
komunikować się z okrętami wojennymi oddalonymi o sto mil – zagadnął
reporter.
– Zgadza się. To prawda – odrzekł wynalazca. – Ale nie mogę panu po-
dać szczegółów. A to dlatego, że jeśli zostanie ono użyte na naszych okrę-
tach, to uzyskamy przewagę, a ja będę dumny, że mogę przydać się swemu
krajowi.
– Więc uważa się pan za dobrego Amerykanina? – badał dalej reporter.
– Uważam się?! – żachnął się Tesla. – Ja byłem dobrym Amerykaninem,
zanim w ogóle zobaczyłem ten kraj! Studiowałem jego rząd; spotykałem
się z jego przedstawicielami. Podziwiałem Amerykę. W głębi serca byłem
już Amerykaninem, zanim pomyślałem o zamieszkaniu w tym kraju.
Gdy dziennikarz gryzmolił coś w czarnym notesiku, Tesla rozwijał swą
wypowiedź:
– Jakie możliwości ten kraj daje człowiekowi! Jego obywatele wyprze-
dzają o tysiąc lat każdy inny naród. Są wielcy, hojni, o szerokich horyzon-
tach. W żadnym innym kraju nie osiągnąłbym tego, co osiągnąłem tutaj.
Amerykanie szybko podają pomocną dłoń i okazują uznanie. Tak – konty-
nuował – jestem tak dobrym Amerykaninem, jak inni. Nie mam niczego do
sprzedania rządowi Stanów Zjednoczonych. Jeśli potrzebuje on mych
usług, z chęcią je wyświadczę.
Mimo zachwytów Tesli nie był to jednak dobry czas na „bycie Amery-
kaninem” dla człowieka o ciemnej karnacji i obcym akcencie. Rodzime „po-
lowania na szpiegów” stały się właśnie bardzo popularną rozrywką. Poli-
cjanci odwracali wzrok, gdy widzieli, jak jakiś nieszczęsny hiszpańsko-a-
merykański obywatel zostaje pobity gdzieś w ciemnej ulicy. Niejednokrot-
nie też „szpiedzy” byli aresztowani i przymuszani do deportacji. Narodowe
nastroje odzwierciedlała opinia, którą wyraził amerykański przemysło-
wiec szkockiego pochodzenia, Andrew Carnagie, jeden z najbogatszych w
tym czasie ludzi na świecie: „Na zawsze będziemy mieli mocny ród anglo-
języczny, który zabezpieczy nas przed złem tego świata”.
Dzień, na który Tesla-wynalazca pracował i którego oczekiwał, nad-
szedł w środku wojennego szaleństwa. Otwarcie pierwszej Wystawy Elek-
trycznej w Madison Square Garden opóźniło się znacznie, ponieważ linie
kolejowe zostały zajęte przez transporty wojska i sprzętu, więc niektóre z
eksponatów nie zdążyły przybyć na czas. Przysłonięty przez większe wy-
darzenia pokaz został niemal wyparty z wiadomości prasowych. I – na do-
miar złego – panowała deszczowa pogoda. Mimo to na wystawie pojawiło
się piętnaście tysięcy ludzi.
Model łodzi był wykonany z metalu, zaopatrzony w baterie zasilające
oraz radio – mechaniczny odbiornik połączony ze śrubą napędową, sterem
kierunkowym i zanurzenia. Oświetlenie elektryczne modelu mogło być
również sterowane bezprzewodowo. Tesla opracował też pomysł zabez-
pieczenia przed możliwością kontrolowania urządzenia przez osobę nie-
powołaną – rodzaj „bramki logicznej”. Opisany bardzo ogólnikowo system
składał się z transmitera wysyłającego sygnał do odbiornika, który stero-
wał pracą silnika, umożliwiał manewry oraz kontrolował oświetlenie. Spe-
cjalny obwód, opierający się na dwóch częstotliwościach, „rozpoznawał”
sygnał z transmitera, uniemożliwiając jednocześnie przejęcie kontroli nad
układem przez intruza. Jeśli częstotliwość sygnałów nie była odpowiednia,
motor nie dawał się uruchomić. Podobny system jest dziś powszechnie
stosowany.
Demonstracja tego niezwykłego wynalazku odbyła się w riowo wybu-
dowanym, nowojorskim Madison Square Garden, a dokładniej mówiąc w
specjalnie na ten cel wybudowanej sadzawce. Pokaz pierwszej na świecie
sterowanej radiem łodzi-robota nie wywołał należnego wrażenia. Nie tyl-
ko dlatego, że usunęły go w cień wydarzenia wojenne, lecz również z po-
wodu błędu popełnionego przez Teslę, który przedstawił więcej, niż pu-
bliczność była w stanie strawić na raz. Przedstawienie nadzwyczajnego
etapu rozwoju, do jakiego doprowadził łączność bezprzewodową, zwiastu-
na nowoczesnego radia, mogło być całkiem wystarczające. Jednak równo-
czesne pokazanie, jak to zrobił oraz całej automatyki – prawdopodobnie
stanowiło zbyt wielki skok. Tego wiosennego dnia roku 1898, kiedy de-
monstrował on wspólnego przodka nowoczesnego, zdalnie sterowanego
uzbrojenia, przedstawiał idee, na których przyjęcie świat nie był jeszcze
gotowy, i to przez wiele lat. Terminy, takie jak: robot, zdalne sterowanie,
serwomechanizm – nie były przecież jeszcze znane. Technologia kryjąca
się za tymi pojęciami była dla większości równie oczywista, jak opis tech-
niczny domofonu dla trzyletniego dziecka. W czasie, gdy niewielka grupa
ludzi wiedziała, czym są fale radiowe, spekulacje na temat wynalazku
oscylowały pomiędzy magią, telepatią, bądź tresowaną małpką ukrytą pod
pokładem.
Pokaz Tesli wyzwalał zgoła zabawne reakcje: od nerwowego śmiechu,
maskującego kompletny brak zrozumienia po dyskretne chowanie się za
czyimiś plecami. Sensacja, jaką wywołał, była nieporównywalna do żadne-
go z wcześniejszych publicznych pokazów. Wynalazca, chcąc „rozluźnić”
publiczność, zachęcił do zadawania pytań na temat metalowego obiektu,
który w tym czasie kursował wzdłuż i wszerz sadzawki, wykonując rozma-
ite manewry. Jedno z pytań brzmiało:
– Jaki jest pierwiastek trzeciego stopnia z sześćdziesięciu czterech?
W odpowiedzi, elektryczne światła na łodzi zabłysły czterokrotnie –
uruchomione zdalnie pilotem trzymanym przez Teslę.
Podczas pokazu jeden z dziennikarzy, Waldemar Kaempffert z „The
New York Times”, zuchwale zainicjował polemikę ze słynnym wynalazcą.
– Widzę, że mógłby pan wypełnić jeszcze większą łódź ładunkiem dy-
namitu – rozochocił się – bo będzie ona szła w zanurzeniu. Mógłby pan
spowodować jego wybuch za pomocą naciśnięcia guzika tak, jak zapala
pan światła dziobowe na statku oraz wysadzić zdalnie i bezprzewodowo
nawet największy pancernik.
Tesla odwarknął:
– Nie widzi pan tu bezprzewodowej torpedy. Widzi pan pierwsze poko-
lenie teleautomatów, mechanicznych robotników, którzy będą wyręczać
ludzi w ciężkich pracach.
Tesla nazwał swój wynalazek dokładnie tak: „teleautomaton”. Słowo
„robot” pojawi się w historii ludzkości (wymyślone przez czeskiego pisa-
rza Karela Čapka w jego sztuce R.U.R. – Roboty Uniwersalne Rossuma) do-
piero dwadzieścia trzy lata później. Kaempffert napiętnował potem Teslę
na łamach swojej gazety jako „intelektualnego boa dusiciela”, o czym była
już mowa.
Pierwszym sterowanym radiem urządzeniem Tesli były łodzie, a jedna
z nich, na zdalny sygnał mogła się zanurzać. Z okazji pierwszego pokazu
przedstawił tylko ją. Komandor E.J. Quinby, emerytowany oficer marynar-
ki USA, który podczas II wojny światowej zajmował się w Key West na Flo-
rydzie bronią elektroniczną dla marynarki, tak opisał swoje wrażenia z hi-
storycznej wystawy Tesli, którą zwiedził, będąc dzieckiem:

Stałem tam z ojcem, zafascynowany, wcale nie mając świadomości, że


oto jestem świadkiem narodzin nawigacji przestrzennej, która prak-
tycznie miała zostać zrealizowana dopiero w następnym wieku. Tesla
nie stosował alfabetu Morse’a. Nie przesyłał wiadomości w jakimkol-
wiek znanym języku. Używał jednak własnego systemu kodowanych
impulsów, przesyłanych falami Hertza do bezpośredniego sterowania
pionierskim bezzałogowym statkiem. Kodował on polecenia zwiedzają-
cych, a odbiornik statku automatycznie je dekodował, przekładając na
żądane ruchy.

Pełny potencjał tego wynalazku został zatajony częściowo dlatego, że


Tesla miał nadzieję, iż marynarka poważnie rozważy jego użycie na woj-
nie.

Jedna z jego możliwości, która nie została ujawniona – odkrył później


pisarz naukowy Kenneth M. Sweezey – dotyczyła systemu zabezpiecze-
nia przed zakłóceniami za pomocą skoordynowanych urządzeń dostra-
jających, które reagowały tylko na specjalną kombinację kilku fal radio-
wych o bardzo zróżnicowanych częstotliwościach. Inną była antena ra-
mowa, którą można było całkowicie zabudować w miedzianym korpu-
sie statku; antena taka była niewidoczna i statek mógł działać w pełnym
zanurzeniu.

Wynalazca nie wyjawił niczego ponad zasadnicze cechy swego główne-


go patentu nr 613,809 – w ten sposób nauczył się chronić swoje odkrycia.
To, co było w opisach patentowych, a czego nie zobaczyli widzowie zwie-
dzający wystawę, dotyczyło specyfikacji bezzałogowej łodzi torpedowej.
Obejmowała ona napędzający śrubę silnik z akumulatorami, mniejsze sil-
niki i baterie poruszające mechanizmy sterownicze oraz jeszcze inne zasi-
lające światła sygnałowe, a także urządzenia zanurzania i wynurzania.
Sześć torped, długich na czternaście stóp, umieszczanych było pionowo w
ten sposób, że gdy jedna została wystrzelona, następna zajmowała jej miej-
sce.
Tesla przedstawił marynarce koszt wykonania takiej łodzi szacowany
na pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Stwierdził, że kilka takich statków „mogło-
by zaatakować i zniszczyć całą armadę, i to zniszczyć całkowicie w godzi-
nę, a przeciwnik nigdy by nie zobaczył atakującego, i nie wiedział, co to za
siła go zniszczyła”. Odpowiadający za bezpieczeństwo Ameryki orzekli, że
to jest marzenie niemożliwe do spełnienia. Nawet oficjele, którzy obserwo-
wali w pomniejszonej skali manewry morskie na pokazie w basenie
stwierdzili, że to tylko „laboratoryjny eksperyment”, który nigdy nie mógł-
by zostać zrealizowany w prawdziwych warunkach bojowych. Nieoficjalna
wersja głosi jednak, że Pentagon wykorzystał pomysł do budowy torped i
rakiet sterowanych zdalnie, ale dopiero po II wojnie światowej...
Ponad stuletni pomysł i model łodzi, nazwanej przez wynalazcę „tele-
automaton”, został odtworzony przez Muzeum Tesli w Belgradzie. O zakup
kopii modelu ubiega się szereg muzeów na całym świecie. Konstruktorem
projektu jest inżynier Radomir Putnik. Projekt został skompletowany po
dziewięciu miesiącach żmudnej pracy. Największym problemem było „od-
szyfrowanie” lakonicznych notatek, które Tesla miał zwyczaj dopracowy-
wać w swojej głowie. Materiały wykorzystane do budowy były takie same
jak te, którymi dysponował wynalazca. Wszystkie elementy zostały wyko-
nane ręcznie. Do tego celu zostały również zaprojektowane specjalne na-
rzędzia. Okablowanie oraz skórzane izolatory zrobiono dokładnie tak, jak
opisane zostały w notatkach Tesli. Łódź przetestowano na jeziorze Ada Ci-
ganlija w Belgradzie. Wystawę 5 grudnia 2009 roku odwiedziło ponad
cztery tysiące osób a model Tesli cieszył się niesłychanym zainteresowa-
niem.

*
Demonstracje przeprowadzone przez Teslę w Madison Square Garden
były bez wątpienia najbardziej proroczymi wydarzeniami, ale inni wyna-
lazcy także dokonywali pokazów, pragnąc za wszelką cenę otumanić zgro-
madzoną publiczność. Marconi – bez przyznania się do tego – używał oscy-
latora Tesli, by zademonstrować, jak wysadzać miny, odpalając „kubańskie
działo dynamitowe” za pomocą „telegrafu bez drutu”. A Edison popisywał
się swym nowym szaleństwem – „magnetycznym separatorem rud”.
Pupin, prezes nowojorskiego Electrical Society, Edison i Marconi – trzy
potężne umysły połączyły się teraz na zasadzie wiary w finansowe możli-
wości komercyjnego użycia łączności bezprzewodowej. Ich ambicje były
tak samo wielkie, jak ambicje Tesli. Ponadto łączyło ich też coś jeszcze –
rosnąca uraza spowodowana sukcesem serbskiego wynalazcy.
Nikola został boleśnie przywołany do rzeczywistości przez George’a
Scherffa, swojego księgowego, który wytknął mu, że pieniądze się kończą,
a jego wynalazki nie zostały zakończone. Pośród nich były takie, które –
jak powiedział – potencjalnie mogły być ludziom przydatne. Na przykład
lekarze i ludzie chorzy wciąż dopytywali się o płytkę Tesli (ang. Tesla Pad)
– urządzenie do terapii cieplnej, które już działało, ale nie miało jeszcze
ostatecznej formy rynkowej.
Ale skąd wynalazca miał wziąć czas, by to wszystko zrealizować? Te-
raz, zimą 1898 roku, cieszył się rzadkim porywem towarzyskiego życia z
Johnsonami i odrzucał zwykłą ilość zaproszeń. 3 listopada napisał do „Dro-
giej Kate”, wyrażając zadowolenie, że przyjęła jego zaproszenie na sobotę i
dodając: „Choć to dzień plebejuszy – bębniarzy, spożywców i Żydów oraz
innych społecznych trylobitów, widoki na przyszłość są mimo to zachwy-
cające”. W swym zaproszeniu dodał też, że jego cały miesięczny dochód
pójdzie na ten obiad, ale nawet jeśli tak się stanie, to „nie obawiaj się, że
będzie on ekstrawagancki. Mam bowiem chwilowe braki pieniężne... ale
niedługo będę multimilionerem i wtedy powiem good-bye moim przyja-
ciołom na Lexington Avenue!”.
Niemniej jednak znalazło się trochę czasu na życie towarzyskie, na roz-
palenie na nowo zazdrości w adorującej go Katharine. Pionkiem w tej grze
była Marguerite, jeśli w ogóle była to gra. „Czy nie mogłabyś zaprosić Miss
Merington?” – pisał do Kate, jakby była jego sekretarką do spraw personal-
nych. „To taka cudownie utalentowana kobieta... Naprawdę, chciałbym
żeby była z nami...”
Dwudziestego piątego marca przeprosił, że nie może się spotkać z
Katharine „ze względu na wcześniej przyjęte zobowiązanie wobec angiel-
skiego milionera”. Ale też opisał, jak się cieszy z tego, że wreszcie wprowa-
dził się do modnego Waldorf-Astoria, po spędzeniu dziesięciu lat w „obrzy-
dliwym miejscu”, szczycącym się bardziej tym, że jest zabezpieczone przed
pożarem, niż zaszczytem goszczenia w swych pokojach wybitnego wyna-
lazcy. Tesla natychmiast poczuł się wygodnie w nowym, szykownym hote-
lu, w którym każdego popołudnia zbierają się ważni ludzie z Wall Street.
Waldorf-Astoria był w tym czasie największym hotelem na świecie,
centrum wystawnych przyjęć, bankietów, koncertów i sympozjów. Jego hi-
storia zaczęła się od dwóch hoteli. Właścicielem pierwszego, trzynastopię-
trowego Waldorf Hotel, otwartego w 1893 roku, był pan William Waldorf
Astor. Drugi – o cztery piętra wyższy Astoria Hotel – należał do jego kuzy-
na, Johna Jacoba Astora IV. Z czasem obydwa hotele połączyły się, tworząc
jeden, imponujący i wielki Waldorf-Astoria. Pierwszym dyrektorem nowe-
go hotelu został George C. Boldt, pruski imigrant z położonej na Bałtyku
wyspy Rugia. „Łagodny, dostojny, skromny i dobrze wychowany” wyglądał
jak typowy niemiecki profesor, z krótko obciętą siwiejąca bródką i zawie-
szonym na czarnej, jedwabnej wstążce złotym pince-nez. Nowojorska pra-
sa z upodobaniem powtarzała wypowiedziane przez niego na temat hotelu
zdanie: „Wolałbym raczej gościć w Palmowym Pokoju jedną panią
Stuyvesant, delektującą się filiżanką herbaty, niż tuzin ucztujących, lecz
mniej znanych ludzi”.
Oświadczenia Tesli o jego pierwszych pojazdach-robotach wkrótce sta-
ły się obiektem ataków kolegów naukowców. I tak w artykule Rozważania
o elektrycznie sterowanych statkach Tesli zamieszczonym w „Electrical
Review” autor N.G. Worth wyraził opinię, że taka metoda sterowania może
zostać przejęta przez nieprzyjaciela. Tesla poprosił Roberta Underwooda
Johnsona, by nie odpowiadał w jego imieniu na łamach „Century”:

Wiem, że jesteś szlachetnym człowiekiem i oddanym przyjacielem i za-


uważając Twoje oburzenie tymi niczym niesprowokowanymi atakami,
obawiam się, że mógłbyś to wyrazić. Bardzo Cię proszę, nie rób tego pod
żadnym pozorem – to by mnie uraziło. Niech moi „przyjaciele” dalej ro-
bią, co potrafią najgorszego. Lepiej niech tak będzie. Niech robią szum
wokół bezwartościowych projektów towarzystw naukowych, niech
oponują przeciw temu, czego nie rozumieją, niech sypią piasek w oczy
tym, którzy widzą – z czasem zbiorą należne im plony takich działań.
Mógłbym z łatwością obalić przedstawione stwierdzenia, powołując się
choćby tylko na wypowiedzi takich ludzi jak lord Kelvin, sir William
Crookes, lord Rayleigh, Roentgen i innych, którzy dają świadectwo wy-
sokiego uznania i szacunku dla moich prac. Ale ja gardzę robieniem
tego, ponieważ ten atak nie jest godny uwagi...

*
Znacznie później w swej zwięzłej autobiografii Tesla ujawnił, że kon-
kretne prace nad zdalnie sterowanym urządzeniami rozpoczął w roku
1893, chociaż pomysł powstał jeszcze wcześniej. W ciągu dwóch, może
trzech następnych lat, zbudował kilka mechanizmów uruchamianych na
odległość i prezentował je gościom w swym laboratorium. Jednak znisz-
czenie go przez ogień przerwało te działania.

W roku 1896 – pisał – skonstruowałem kompletną maszynę mogącą


wykonywać wiele rozmaitych działań, ale zakończenie moich prac zo-
stało opóźnione do 1897... Gdy pokazałem ją po raz pierwszy w 1898,
wywołała ona sensację, jakiej nie zrobił żaden z moich wynalazków.

Podstawowy patent uzyskał w listopadzie, jak tylko główny inspektor


urzędu patentowego przybył do Nowego Jorku i zapoznał się z działaniem
urządzenia, które – jak oświadczył – wydawało się niewiarygodne.

Pamiętałem to, gdy później odwiedziłem oficjela w Waszyngtonie, za-


mierzając zaoferować ten wynalazek rządowi – napisał Tesla w roku
1919. – Ten wybuchnął śmiechem, gdy powiedziałem mu, co zrealizo-
wałem. Nikt wtedy nie wyobrażał sobie, że istnieje choćby cień nadziei
na praktyczne wykorzystanie tego urządzenia.

Te pierwsze roboty były wynikiem oryginalnie rozważonej, podstawo-


wej wiedzy z zakresu sztuki teleautomatyki. Ujął to w sposób następujący:

Kolejnym logicznym udoskonaleniem było jej zastosowanie w automa-


tycznych mechanizmach znajdujących się poza zakresem widzenia i w
znacznej odległości od ośrodka sterującego. Od tego czasu opowiadam
się za ich stosowaniem w uzbrojeniu, z pierwszeństwem dla dział. Na-
wet w nie do końca opracowanej formie, są one możliwe do wprowa-
dzenia, przy użyciu istniejących ośrodków zasilania bezprzewodowego,
do wysłania samolotu, nadania mu w przybliżeniu konkretnego kursu i
wykonania działań w odległości setek mil.

Przypominał sobie również, że jako student miał pomysł na latającą


maszynę zupełnie różną od istniejących obecnie.

Podstawowa zasada była solidna, ale nie mogła być zastosowana prak-
tycznie z powodu braku napędu o wystarczającej aktywności – pisał. –
W ostatnich latach z powodzeniem rozwiązałem ten problem i teraz
planuję machiny powietrzne pozbawione płaszczyzn nośnych, lotek,
śmigieł i innych dodatków zewnętrznych. Będą one w stanie poruszać
się z ogromną szybkością i przenosić potężne argumenty, zapewniające
pokój w niedalekiej przyszłości.

Obmyślany przez niego futurystyczny samolot miał być sterowany mecha-


nicznie albo za pomocą energii przesyłanej bezprzewodowo:

Poprzez instalowanie odpowiednich siłowni wykonalnym stanie się wy-


strzeliwanie tego rodzaju pocisków w powietrze i trafianie nimi w pra-
wie każdy wyznaczony punkt, który może być odległy o tysiące mil. Ale
nie zamierzam na tym poprzestać. Ostatecznie wytwarzane automaty
będą w stanie działać tak, jak gdyby posiadały własną inteligencję, a ich
pojawienie się stanowić będzie rewolucję.

Już w 1898 roku Tesla proponował także producentom podjęcie wytwa-


rzania „zautomatyzowanego samochodu, który pozostawiony sobie wyko-
nywałby różnorodne operacje w sposób zbliżony do ludzkiego myślenia”.
Jego propozycja uznana została jednak wtedy za chimeryczną i nic z tego
nie wyszło.
Opracowując roboty mające – oprócz wojennych – także inne zastoso-
wania, Tesla uważał, że mogą one odegrać ważną pokojową rolę dla ludz-
kości. Później opisał profesorowi B.F. Meissnerowi z Purdue University
swoje działania z lat dziewięćdziesiątych:

Całą dziedzinę potraktowałem szeroko, nie ograniczając się do mecha-


nizmów sterowanych na odległość, lecz badając maszyny posiadające
własną inteligencję. Od tego czasu znacznie zaawansowałem badania
nad tym wynalazkiem i przypuszczam, że nie jest odległy czas, kiedy
przedstawię automat, który samodzielnie, bez żadnej świadomej pomo-
cy z zewnątrz, będzie postępował tak, jakby myślał i podejmował decy-
zje. Jeśli okaże się, że takie osiągnięcie ma możliwości praktyczne, bę-
dzie to oznaczało początek nowej epoki w mechanice.

Dodał też:

Chciałbym zwrócić pana uwagę na fakt, że podczas gdy wspomniany


wyżej opis techniczny przedstawia automatyczny mechanizm sterowa-
ny prostym, strojonym obwodem, ja stosowałem sterowanie zindywi-
dualizowane to znaczy takie, które oparte jest na współdziałaniu kilku
obwodów o różnych okresach wibracji działających na zasadzie, którą
opracowałem w tym czasie, a która została następnie opisana w moich
patentach nr 723,188 i 723,189 z marca 1903 roku[17].

*
Wynalazcy nowoczesnej technologii komputerowej z ostatniej połowy
XX wieku poszukujący głównych patentów Tesli wielokrotnie odczuwali
zaskoczenie. Leland Anderson stwierdził na przykład, że pierwszeństwo
Tesli zostało mu wykazane wiele lat wcześniej przez prawnika patentowe-
go pewnej znaczącej firmy komputerowej, która włączyła go w zagadnie-
nia badawcze i rozwojowe. Anderson napisał:

Stanowi dla mnie zagadkę niechęć tych, którzy działają w dziedzinie


technologii komputerowej, do uznania pierwszeństwa Tesli w tym
względzie, z czym kontrastuje lizusostwo okazywane panom Brattaino-
wi, Bardeenowi i Shockley’owi za wynalezienie tranzystora, dzięki któ-
remu komputery elektroniczne stały się praktyczną rzeczywistością.

Anderson zauważył, że ich patenty i patenty Tesli dotyczyły zastoso-


wań w dziedzinie łączności. Obydwa patenty zestawione są tak, by fizyczne

17 List Tesli do Meissnera błędnie podawał patent nr 723,189 – właściwym był


patent nr 725,605 wydany 14 kwietnia 1903.
utworzyć postać półprzewodnikowej bramki „I” [„AND”]. System kompute-
rowy zawiera tysiące elementów logicznych określanych jako „elementy I”
[ANDs] oraz „elementy LUB” [ORs]. Wszystkie wykonywane przez kompu-
ter operacje osiągane są poprzez systemowe wykorzystanie tych elemen-
tów.

Patenty Tesli z roku 1903, posiadające numery 723,188 i 725,605 – po-


dawał Anderson – zawierały podstawowe zasady obwodów z logiczny-
mi elementami „I”. Jednoczesne wystąpienie dwu lub więcej przepisa-
nych sygnałów na wejściu do elementu urządzenia, powodowało wyj-
ście z elementu urządzenia.

Chociaż patenty Tesli opierały się na stosowaniu sygnałów AC, zaś


współczesne komputery stosują impulsowy DC, opisana została podstawo-
wa zasada przepisanej kombinacji sygnałów na wejściu do elementu urzą-
dzenia powodujących sygnał wyjściowy z urządzenia.

Zatem – stwierdził Anderson – przedmiot wczesnych patentów Tesli,


które dotyczyły konstrukcji zapewniających zabezpieczenie przed inter-
ferencją zewnętrzną komend kierowanych do sterowanych radiem po-
jazdów wojskowych, wykazał, że stanowi on blokadę dla każdego pró-
bującego uzyskać podstawowy patent na układ z elementem logicznym
„I” w tej epoce nowoczesnej technologii komputerowej.

John Bardeen, Walter H. Brattain i William B. Shockley otrzymali w


1956 roku Nagrodę Nobla za ich prace nad odkryciem efektu tranzystoro-
wego. Tranzystor wyparł lampy elektronowe z większości dotychczaso-
wych zastosowań. Jednak Tesla dopiero w ostatnim czasie został uznany
za pioniera na tym polu. Jeden z najwcześniejszych dowodów uznania na-
leżnych Tesli za nową technologię zdalnego sterowania pojazdami (obec-
nie znaną w terminologii militarnej jako RPV = Remotely Piloted Vehicles)
ukazał się w roku 1944 w artykule redakcyjnym „Timesa”:

Ogólna zasada sterowania urządzeń drogą radiową opracowana została


dawno temu, jeszcze gdy nazywano ją „bezdrutową” (ang. wireless). Na
pierwszej wystawie elektrycznej, która miała miejsce w tym mieście po-
nad czterdzieści lat temu, Nikola Tesla kierował za pomocą radia ru-
chem modelu łodzi podwodnej w basenie. Tą samą drogą spowodował
jej wybuch. Niedługo po tym pojawiło się wielu wynalazców z Niemiec,
Ameryki, Anglii i Francji, którzy prezentowali, jak napędzane silnikami
pojazdy, okręty i torpedy mogły być sterowane radiem, bez udziału
człowieka na pokładzie

*
Jednak Tesla, zrobiwszy tak wiele dla zapoczątkowania ery automatyki,
czuł, że nie ma czasu na to, by dalej iść tą drogą rozwoju, na który świat
wyraźnie nie był jeszcze gotowy. Jego wzrok skierowany był na większą
sprawę, o ile była ona w ogóle możliwa. Laboratorium w Nowym Jorku nie
było już bezpiecznym miejscem dla jego badań – lub raczej jego badania
stały się zbyt niebezpieczne dla zatłoczonego miasta.
Do Leonarda Curtisa, prawnika urzędu patentowego, który lojalnie
chronił praw jego i Westinghouse’a w czasie „wojny prądów”, Tesla napi-
sał:

Moje cewki mogą wytwarzać cztery miliony woltów – iskry przeskaku-


jące między ścianami i sufitami mogą stanowić zagrożenie pożarowe. To
jest badanie tajne. Muszę posiadać własne laboratorium z doprowadzo-
ną wodą i energią elektryczną. Moje badania finansowane będą przez
Astora, a także Crawforda i Simpsona. Prace będą wykonywane późno w
nocy, gdy obniży się pobór energii elektrycznej.

Curtis, który powiązany był z Colorado Springs Electric Company, natych-


miast zabrał się do pracy, by rozwiązać problemy wynalazcy. Jego rozwią -
zanie miało dalekosiężne konsekwencje. Odpowiedź Leonarda Curtisa nie
mogła być lepsza:

Wszystko przygotowane, teren będzie wolny. Będzie pan mieszkał w


hotelu Alta Vista. Mam udziały w City Power Plant, więc energia elek-
tryczna będzie darmowa.

Rozradowany Tesla natychmiast zabrał się za drobiazgowe przygotowa-


nia, przede wszystkim za zamawianie odpowiedniego wyposażenia. Jedno-
cześnie Scherff i jego asystent Kolman Czito wezwani zostali do prawie ca-
łodobowej pracy przy przenoszeniu sprzętu laboratoryjnego.
Sprawą najwyższej wagi było przeorganizowanie finansów. Otrzymane
od Adamsa czterdzieści tysięcy dolarów już dawno zostało wydanych.
Dziesięć tysięcy dolarów, które wynalazca otrzymał od Johna Haysa Ham-
monda Seniora, słynnego inżyniera górnictwa, poszły na ubezpieczenie
jego robotów i bezprzewodowych urządzeń prezentowanych na Wystawie
Elektrycznej. Ale firma od towarów sypkich Simpson & Crawford wsparła
go kwotą kolejnych dziesięciu tysięcy dolarów na kontynuację badań, a
pułkownik John Jacob Astor, właściciel hotelu Waldorf-Astoria, wniósł
wkład w wysokości trzydziestu tysięcy dolarów na budowę nowej stacji
badawczej w Colorado Springs.
ROZDZIAŁ X
COLORADO SPRINGS
(1899–1900)
Kiedy dojechał do Chicago, było już późne popołudnie. Niebo było pogod-
ne, nasycone błękitem, prawie liliowe. Zaglądające przez okno wagonu
promienie zachodzącego słońca lizały go mile po twarzy. Ostro, jakby
wpadł na ślepy tor, wagon zatrzymał się. Hamulce zazgrzytały z żelaznym
jękiem, zabrzęczały łańcuchy, zadzwoniły szyby, kilka walizek ciężko upa-
dło na podłogę. Tesla opuścił Nowy Jork 11 maja 1899 roku, podróżując
pociągiem i robiąc przerwę w Chicago, by tam powtórnie zademonstrować
swą sterowaną radiem łódź. George Scherff pozostał w Nowym Jorku, by
prowadzić laboratorium, mając dokładnie i szeroko przedstawione in-
strukcje, jaki nowy sprzęt zbudować, kupić i wysłać. Tesla oczywiście nie
zostawił mu ani odpowiedniej ilości pieniędzy, ani upoważnienia do po-
krywania codziennych wydatków. Tak wynalazca widział tę sprawę, gdy w
ogóle ją rozważał – jego ludzie wkrótce podzielą się jego majątkiem i sła-
wą.
Dwa dni później, po krótkim postoju na dworcu Union Street Station i
po mozolnym pokonaniu pierwszego odcinka przez tereny przemysłowe,
które otaczają to jedno z najbardziej tętniących życiem i ekscytujących
miast, pociąg w końcu ruszył szybciej, przejeżdżając przez rolnicze płasko-
wyże położone na zachód od metropolii.
Nikola miał wspaniałe łóżko w wagonie sypialnym i zarezerwowane
miejsce w salonie pierwszej klasy. Pociągi amerykańskie były w tym czasie
bardzo wygodnie urządzone i podróżowało się w nich doprawdy bardzo
przyjemnie. Oczywiście, jeżeli tylko pasażera stać było na wykupienie bile-
tu pierwszej klasy. Najzamożniejsi kupowali właśnie pierwszą klasę i ko-
rzystali ze wszelkich dostępnych luksusów. Dzięki George’owi Pullmanowi,
który w 1847 roku zbudował pierwszy luksusowy wagon, pasażerowie nie
musieli rezygnować z żadnych wygód. Nocą spali w miękkich łożach, w cią-
gu dnia obserwowali fascynujące krajobrazy z okien komfortowo wyposa-
żonego wagonu – tak zwanej salonki. Często towarzyszyła im muzyka or-
ganowa. Panowie spędzali większość czasu w palarni, a na posiłki przeno-
sili się do jadalni. Jazda drugą klasą nie była już tak wygodna. Wagony nie
były podzielone na przedziały, a każdy pasażer dzień i noc spędzał na jed-
nym miejscu. W trzeciej klasie warunki były jeszcze trudniejsze. Podróżni
siedzieli stłoczeni na drewnianych ławkach, myli się rzadko, z dnia na
dzień w wagonie panował coraz silniejszy odór.
Towarzyszami podróży Tesli byli ludzie podróżujący głównie w celach
handlowych, zaangażowani w tego czy innego rodzaju interesy. Jeremiady
przeciwko powstającym jak grzyby po deszczu sieciom handlowym coraz
częściej dawały o sobie znać w amerykańskim życiu.

Sieci handlowe podważają fundamenty naszego lokalnego szczęścia i


dobrobytu – żalił się marszałek Izby Reprezentantów Stanu Indiana w
wystosowanym do wyborców liście otwartym. – Zniszczyły nasze rynki
i miejscowych kupców, nie łożąc prawie nic na cele lokalne, żerując na
owocach ciężkiej pracy miejscowej ludności, w zamian zaś dając nie
więcej niż wędrowna banda Cyganów.

Wtórował mu senator Royal S. Copeland z Nowego Jorku:

Kiedy sklep sieci wkracza na jakąś ulicę, wszystkie inne sklepy natych-
miast bankrutują. W miastach i małych miasteczkach sieć sklepów nie
przynosi mieszkańcom niczego dobrego. Sieci handlowe to pasożyty.
Uważam, że podkopują fundamenty, na których opiera się nasz kraj!

Oprócz handlowców podróżowało jeszcze kilka innych osób. Niski, krę-


py mężczyzna o jasnych włosach i harmonizującej z nimi cerze był – jak
wynikało z rozmowy – zawodowym hazardzistą. Bez marynarki, która le-
żała na siedzeniu obok, w spodniach na szelkach, białej koszuli z długimi
rękawami i niedbale zawiązanym krawacie pod rozpiętym kołnierzykiem,
robił wrażenie wyluzowanego. Kolejny pasażer miał na sobie ciemnobłę-
kitny garnitur, białą koszulę, błękitny krawat oraz nienagannie wyczysz-
czone buty – strój jak najbardziej odpowiedni dla agenta. Wzrost tego czło-
wieka i pozbawiona wyrazu twarzy również znakomicie pasowały do tej
roli. Jego towarzysz, o twarzy tak wyzbytej emocji, że robiła wrażenie ma-
ski, w trakcie kilkudniowej podróży nie uśmiechnął się ani razu. Od nosa
po kąciki ust biegły dwie głębokie bruzdy. Taka twarz nasuwała myśl o do-
świadczeniu, rozkazach i braku cierpliwości wobec głupców. Prezbiteriań-
ski duchowny liczył sobie około pięćdziesięciu lat, choć głębokie zmarszcz-
ki na czole oraz przerzedzone włosy sprawiały, że wyglądał na starszego.
Ubrany był w elegancki, choć już trochę niemodny garnitur, a jego koszula,
choć śnieżnobiała i nienagannie uprasowana, wyglądała na nieco sfatygo-
waną. Niski mężczyzna z lekką nadwagą okazał się sędzią. Miał bystre, wy-
rachowane spojrzenie i zacięte usta. Najbardziej charakterystyczną jego
cechą był głęboki, donośny głos, idealny do ogłaszania wyroków. Czterej
młodzieńcy powracali do Denver z uniwersytetu w Chicago. Poza nimi w
wagonie znajdowało się kilku dość zamożnych farmerów i właścicieli
ziemskich oraz parę innych osób, których zajęcia Nikola nie potrafił do-
kładnie określić.
Następnego dnia przekroczyli granice stanu Iowa. Kontynentalny, cie-
pły i wilgotny klimat zapewniał tam rolnikom średnio 158 dni okresu we-
getacji upraw w roku. Położona w centrum tak zwanego Corn Belt, Pasa
Kukurydzy – wielkiego obszaru uprawy tej rośliny – Iowa przez lata była
jednym z najbogatszych stanów rolniczych USA. Farmy zajmowały ponad
dziewięć dziesiątych powierzchni. Wspaniałe plony kukurydzy, przezna-
czonej głównie na paszę dla trzody, zapewniały jej w tej dziedzinie pierw-
sze miejsce w kraju. Tesla godzinami wyglądał przez okno wagonu w na-
dziei na jakąś przerwę w straszliwej monotonii, lecz jak okiem sięgnąć, po
obu stronach torów ciągnęły się tylko uprawne pola. Niebo było jasnobłę-
kitne i jeśli patrzyło się na nie dłużej niż kilka sekund, zaczynały boleć
oczy. Z łomotem kół przeskoczyli most nad Missisipi – najdłuższą rzeką
Ameryki Północnej i jednej z czterech najdłuższych rzek świata, po Nilu,
Jangcy i Amazonce. Jej długość wynosiła 3 778 kilometrów, a od źródeł jej
dopływu, Missouri – 5 696 km.
Zbliżał się ku nim Daleki Zachód, a w miarę jak się zbliżał, malały wiel-
kie miasta, znikały skupiska domów, rzedły kolejowe przystanki i nikły
orne pola. Coraz częściej podbiegała pod tory naga przestrzeń dziko rosną-
cych traw, to znów las, odpowiadający echem na gwizd parowozu, podcho-
dził do szyn tak blisko, że gałęzie drzew uderzały o ściany wagonów. Kolej-
nego dnia wyłoniły się pasma wzgórz. Rozłożyste, stare dęby kępami ob-
siadły zbocza i szumiały śpiewnie nad głowami. Noc zapadła, gdy wjechali
w skaliste wąwozy. Pięli się pod górę wśród rozpadlin i kamiennych zwa-
lisk. Księżyc wyszedł na niebo. Wysoko przed nimi piętrzyła się warstwa-
mi skalna ściana. Mieniła się w słońcu cynobrem, ochrą, zielenią i błękitem.
Lśniła srebrzystymi nitkami spadających strug. Nad nią, niby potężny,
szmaragdowy pióropusz, rosły modrzewie, pod nią w kępach kwitnących
krzaków leżało skalne rumowisko, a niżej w załamaniach głazów pieniła
się zieleń porostów. W końcu dojechali do Kolorado.
Kolorado jest bardzo niejednolitym stanem – z płaskimi, niezmierzony-
mi równinami na wschodzie oraz gigantycznymi górami na zachodzie. W
sumie znajduje się tu aż piętnaście z pięćdziesięciu najwyższych gór konty-
nentu, a najwyższy wierzchołek, Mount Elbert, liczy sobie 4 399 metrów.
Wszystkie rekordy wysokości należą oczywiście do Gór Skalistych. Ciągnąc
się od Alaski na południe, przecinają one stan szerokim pasmem malowni-
czych wierzchołków, rozległych dolin i głębokich, wąskich kanionów. W
Górach Skalistych bierze początek pięć wielkich rzek Ameryki Północnej,
w tym Missouri i Kolorado. W nie tak odległej w końcu jeszcze przeszłości,
góry te stanowiły niezwykle trudną do pokonania przeszkodę[18].
Poszczególne części tego terytorium były stopniowo przyłączane do
Stanów Zjednoczonych. Tereny wschodnie i północne pozyskano w 1803
roku w ramach Lousiana Purchase, podczas gdy południowa część stanu
została przyłączona czterdzieści pięć lat później w wyniku krwawej wojny
z Meksykiem. Meksykańskie nadania ziemskie były honorowane przez
Amerykanów, czym należy tłumaczyć silne wpływy hiszpańskie na tym ob-
szarze.
Wkrótce Nikola zobaczył na własne oczy to wszystko, co leżało tuż na
zachód od Denver – wielką postrzępioną ścianę skalną Rocky Mountains.
Zatrzymawszy się w hotelu w stolicy stanu, zjadł solidny posiłek: udziec

18 Dzisiaj przecinają je autostrady i transkontynentalne linie kolejowe, z


których najstarszą ukończono w roku 1869.
barani z fasolką szparagową, na przystawkę – szynkę parmeńską z melo-
nem, zaś na deser – rodzaj mrożonych bezów z kremem. Po południu, kie-
dy zrobiło się chłodniej, wyszedł na balkon swojego pokoju, przyglądając
się, jak słońce, powoli opadając za horyzontem, zanurzało się za zapierają-
cymi swą urodą dech w piersiach szczytami. Oceniał, że zmierzch musiał
trwać tutaj co najmniej pół godziny dłużej niż gdzie indziej, z uwagi na
ogromne cienie, jakie rzucały Góry Skaliste.
Jak tylko zadomowi się już Kolorado, Tesla zamierzał poświęcić całą
swą energię na realizację pilnego, dwojakiego celu: rozwinięcia światowe-
go systemu łączności bezprzewodowej przed ambitnym Marconim i po-
znania sposobu taniego przesyłania dużych ilości energii na krańce ziemi
bez stosowania przewodów. Oprócz tego, do czego sam doszedł, nie istnia-
ła żadna wiedza mogąca być mu w tym pomocna.

*
Colorado Springs leżało w odległości około siedemdziesięciu mil od
Denver, ale podróż tam zajęła Tesli prawie cały dzień. Powóz często się za-
trzymywał, aby brać i wysadzać pasażerów, zmieniać konie i woźniców.
Nie czuł się dobrze, wystawiony na ludzkie spojrzenia i zmęczony podró-
żowaniem. Prawdopodobnie wyglądał dość śmiesznie, sądząc z wyrazu
twarzy rolników i farmerów, którzy jechali razem z nim. Kiedy jednak do-
tarł szczęśliwie do celu, natychmiast zauroczyło go to, co ujrzał. Colorado
Springs ani trochę nie przypominało ogromu Denver, każdym natomiast
szczegółem zdradzało bezwarunkowe uczucie i troskę, którą Amerykanie
obdarzają wszystkie swoje małe miasteczka. Tuż za ostatnimi zabudowa-
niami, ogromna na tle granatowego nieba, piętrzyła się słynna góra, do
której miasto się przytuliło – Pike’s Peak mający 4 300 metrów wysokości.
Chociaż w samym Kolorado można znaleźć ze trzydzieści wyższych szczy-
tów, to Pike’s Peak cieszył się największą sławą. Zawdzięczał ją głównie
wspaniałemu widokowi ze szczytu, który w roku 1895 zainspirował
Katherine Lee Bates do napisania słów znanej pieśni America the Beautiful.
Miejscowość została założona stosunkowo niedawno, bo w 1871 roku
przez kolejowego potentata Williama Jacksona Palmera, który ściągnął tu
wyższe sfery, przez co miasteczko zyskało przydomek „mały Londyn”.
Tesla przybył tam dokładnie 18 maja 1899 roku. Na miejscu oczekiwał
go już pan Leonard E. Curtis, długoletni doradca i przyjaciel George’a We-
stinghouse’a w ciężkich czasach „wojny prądów”, oraz kilku innych oficjeli.
Po serdecznym przywitaniu wynalazca został natychmiast odstawiony do
hotelu Alta Vista, gdzie rzuciwszy okiem na skrzypiącą niemiłosiernie win-
dę, wybrał pokój nr 207 (podzielny na trzy) z jedną łazienką na piętrze.
Pokojówce przekazał instrukcje, by codziennie dostarczała mu osiemna-
ście czystych serwetek. Powiedział, że sprzątać będzie sam.
Wieczorem tego samego dnia w miejscowym El Paso Club odbył się
uroczysty bankiet na cześć wynalazcy. Tesla wydawał się szczęśliwy, mo-
gąc poznać przedstawicieli miejscowej elity, a także samego gubernatora.
Przyjęcie zaszczycił swoją obecnością również admirał Winfield Scott
Schley, opromieniony niedawnym (3 lipca 1898) zwycięstwem w bitwie
morskiej pod Santiago de Cuba, w której udało mu się zniszczyć słynną
hiszpańską eskadrę karaibską, znaną jako Flota del Ultramar.
Wolny teren, jaki Tesla dostał do dyspozycji, leżał w odległości mili na
wschód od Colorado Springs, w cieniu Pike’s Peak. Były to głównie pastwi-
ska miejskiej trzody mlecznej. Najbliższe sąsiedztwo stanowiła szkoła dla
głuchych i niewidomych – zatem wyglądało na to, że wybór miejsca doko-
nany został z rozwagą. Teren znajdował się na wysokości sześciu tysięcy
stóp nad poziomem morza; powietrze było czyste, suche, trzaskające elek-
trycznością statyczną.
Jechało się tam pod górę najpierw stromym wąwozem, wyżłobionym
przez potok, potem po zboczu śród zbitych gąszczów leśnych, istną pusz-
czą. Zdawało się, że dzikich tych stron nie tknęła nigdy stopa ludzka, że
skały leżą tu strącone z nieba, sosny i dęby butwieją potrzaskane od wie-
ków, a kapryfolium i mięty rosną tak, jak zasiał je sam Pan Bóg. Góry były
niesamowicie strome, z nagimi ścianami poszarpanych głazów, wąskimi
półkami i pionowymi szczelinami od czasu do czasu urozmaiconymi stoż-
kowatymi usypiskami kamieni. Uparte korzenie karłowatych drzew, po-
wykrzywianych i poskręcanych wiatrem, znajdowały jakoś podatne miej-
sca wśród kamieni, trzymając się gleby niczym wspinacze, zbyt zmęczeni,
by ruszyć do góry lub na dół. Podczas jednego z postojów Nikola wszedł na
małe urwisko, gdzie zaczynały się łąki z tu i ówdzie już skoszoną trawą.
Było gorąco i pachniało miodowymi kwiatami. Na brzegach wąskiego pa-
rowu, nad wodą rosła kędzierzawa leszczyna. W dole szeptał strumień,
wpadając do małego, okrągłego stawu.
Reporterom, którzy przeprowadzali z nim wywiad po przyjeździe, wy-
jawił, że planuje bezprzewodowo wysłać wiadomość z góry Pike’s Peak do
Paryża w czasie wystawy w roku 1900. Gdy go dalej indagowali, czy miał
na myśli wysyłanie wiadomości ze szczytu na szczyt, odrzekł wyniośle, że
nie przybył do Kolorado, by dokonywać wyczynów akrobatycznych.
W poprzedniej dekadzie zarejestrował całą serię patentów związanych
z bezprzewodową transmisją energii i informacji, poczynając od najbar-
dziej podstawowego sprzętu do wytwarzania prądów o wysokich często-
tliwościach i wysokich napięciach. Zbudował już cewkę wytwarzającą czte-
ry miliony woltów i chciał osiągnąć jeszcze więcej, by móc zasilać urządze-
nie mogące dokonywać transmisji na skalę globalną. (Przyjmując Medal
Edisona w 1917 roku, Tesla przypomniał sobie, że osiągnął potencjał dwu-
dziestu milionów woltów!) Badania miały być prowadzone w wielkiej ta-
jemnicy lub przynajmniej takiej, jaką da się utrzymać w małej społeczności
poruszonej przybyciem słynnego wynalazcy z górą tajemniczych sprzętów.
Tesla został skierowany do lokalnego cieśli o nazwisku Joseph Dozier,
któremu przedstawił zarys planów stacji badawczej. Budowa została nie-
zwłocznie rozpoczęta. Wysłał też wtedy pierwszy z niemal ciągłego potoku
listów do Scherffa w Nowym Jorku, prosząc o wysłanie na zachód młodego
inżyniera, Fritza Lowensteina: „On musi tu być, by nadzorować budowę i
rozmieszczać sprzęt!”.
Podczas budowy tej stacji eksperymentalnej wynalazca codziennie jeź-
dził odkrytym powozikiem tam i z powrotem, jego długie nogi wystawały z
obu stron – jakby z powodu braku miejsca przygotowywał się do opusz-
czenia statku. Tesla ufał koniom nie bardziej niż elektrycznym windom. (W
tym czasie konie z Colorado Springs mogłyby mieć taki sam powód, by nie
ufać Tesli, bo kiedy uruchamiał swój potężny nadajnik-wzmacniacz, mógł
elektryzować Ziemię we wszystkich kierunkach, powodując popłoch
wśród najłagodniejszych kucyków).

*
Niezwykłą konstrukcję, która w szybkim tempie wyrastała z pola, ota-
czało solidne ogrodzenie, najeżone ostrzeżeniami „WIELKIE NIEBEZPIE-
CZEŃSTWO – NIE WCHODZIĆ!”. Kiedy stacja została ukończona, jeszcze
bardziej złowróżbny cytat z Dantego umieszczony został na drzwiach: „Po-
rzućcie wszelką nadzieję wy, którzy tutaj wchodzicie”. I nie trwało długo,
gdy rozeszła się wieść, że zbudowane przez Mr. Teslę urządzenie może za-
bić setkę ludzi jednym błyskiem pioruna.
Stacja badawcza, która z początku miała wygląd wielkiej kwadratowej
stodoły ze spadzistym dachem, po ukończeniu przypominała okręt z góru-
jącym nad nim masztem. Drewnianych ścian nie pomalowano ani bejcą,
ani farbą, widać było wiele oznak improwizacji. Odnosiło się wrażenie, że
kiedy główna część gmachu już stała, dodano do niej wiele małych przybu-
dówek, ponieważ dachy nie znajdowały się na tym samym poziomie, a
miejscami stykały się pod bardzo dziwnymi kątami. Wynurzająca się z
otwartego fragmentu dachu wieżyczka wznosiła się na osiemdziesiąt stóp
ponad poziom terenu. Wyrastał z niej na kolejne 122 stopy metalowy
maszt, który zwężał się stopniowo i ostro kończył, choć nie było widać jego
szczytu, ponieważ na samej górze umieszczono miedzianą kulę o średnicy
trzech stóp.
Urządzenia były rozmieszczane i składane, jak tylko pojawiły się na te-
renie budowy. Budowano cewki czy transformatory wysokiej częstotliwo-
ści o różnych kształtach i rozmiarach. Z Nowego Jorku przyjechał specjal-
nie skonstruowany dwuzwojowy obwód pierwotny, który Tesla trzymał w
swym laboratorium na Houston Street. Razem ze sprzężonymi przerywa-
czami obwodu miał napędzać jego nadajnik-wzmacniacz. Zbudowany w
Colorado Springs nadajnik został później określony przez Teslę jako jego
największy wynalazek. Faktycznie, to właśnie ten wynalazek Tesli najbar-
dziej fascynował wielu jego ówczesnych zwolenników. Jeśli gdziekolwiek,
kiedykolwiek w ostatnich latach zauważone zostało zjawisko wywołane
pulsującymi sygnałami radiowymi o bardzo niskiej częstotliwości, dzienni-
karze świadomie mówili o efekcie Tesli. Oświadczono, że Rosjanie przy
użyciu gigantycznego nadajnika-wzmacniacza Tesli dokonywali prób mo-
dyfikowania światowej pogody, powodując ekstremalne mrozy i susze.
Uważano, że powodowało to okresowe przerwy w łączności radiowej w
Kanadzie i w Stanach Zjednoczonych, którym towarzyszyły zakłócenia fał
potencjału elektrycznego mózgu i pewne nieokreślone symptomy fizycz-
nego zmęczenia, nie wspominając o efektach dźwiękowych w formie
grzmotów i różnych innych, niedających się wyjaśnić zjawiskach.
Był to taki sam niewiarygodny wynalazek, jaki osiemdziesiąt lat póź-
niej usiłował odtworzyć z dużym powodzeniem Robert Golka w Wendover
w stanie Utah w celu prowadzenia badań nad piorunem kulistym, w związ-
ku z pracami badawczymi nad fuzją nuklearną. Jego eksperymenty mogły
również demonstrować efekty pulsów elektromagnetycznych wybuchu
nuklearnego i – jak twierdził sam Golka – efekty broni RF. (Broń częstotli -
wości radiowej lub RF operuje w spektrum częstotliwości radiowej. Jej ist-
nienie zostało udokumentowane w publikacji Departamentu Obrony USA,
w której stwierdzono, iż Sowieci mogą użyć jej w celu zniszczenia części
rakiet, interferencji z radarami lub innymi systemami elektronicznymi, czy
nawet do zmian funkcji ludzkiego umysłu).
Golka uważał, że teoria Tesli mówiąca o tym, że siła elektromagnetycz-
na mogłaby być transmitowana poprzez kulę ziemską oraz atmosferę, w
sposób bezprzewodowy, jest podstawowym elementem pracy Związku Ra-
dzieckiego nad bronią RF.

Nowatorskie teorie broni Tesli były generalnie ignorowane w Stanach


Zjednoczonych – powiedział w jednym z udzielonych wywiadów. –
Nikola Tesla umarł w roku 1943, a po II wojnie wszystkie jego doku-
menty i pozostałości zostały przetransportowane do jego rodzinnej Ju-
gosławii, gdzie zostały wystawione w muzeum. Niektórzy twierdzą, iż to
muzeum stało się swoistą kopalnią złota dla sowieckich naukowców.

No dobrze, ale czym właściwie było omawiane urządzenie? Poproszo-


no Teslę, by opisał to dla magazynu „The Electrical Experimenter” w spo-
sób zrozumiały dla młodego czytelnika. Jego wyjaśnienia (które musiały
poddać czytelników ciężkiej próbie), były zwodniczo niejasne.

A więc na pierwszym miejscu – pisał – jest transformator rezonansowy


z uzwojeniem wtórnym, którego części, naładowane do wysokiego po-
tencjału, posiadają znaczną powierzchnię i usytuowane są w przestrze-
ni tak, że idealnie odpowiadają powierzchni okrywającej, posiadającej
duży promień krzywizny, zapewniając w ten sposób wszędzie małą gę-
stość powierzchniowej elektryczności. Dlatego nie może wystąpić żaden
upływ prądu, nawet jeśli przewód jest odkryty. Pasuje to do każdej czę-
stotliwości, od kilku cykli na sekundę do kilku tysięcy, i może być zasto-
sowane do wytwarzania prądów w ogromnej ilości o umiarkowanym
natężeniu lub o mniejszym amperażu i o ogromnej sile elektromoto-
rycznej. Maksymalne napięcie elektryczne zależy tylko od krzywizny
powierzchni, na których ulokowane są naładowane elementy i od wiel-
kości ich powierzchni. […]
Sto milionów woltów to wielkość zupełnie osiągalna. Taki układ mógłby
być pobudzany impulsami dowolnego rodzaju, nawet o małej częstotli-
wości, a jego wydatkiem byłyby sinusoidalne i ciągłe oscylacje takie jak
z alternatora. […]
Jednak biorąc najbardziej zawężone znaczenie tego określenia, to trans-
formator rezonansowy, oprócz posiadania tych właściwości, jest do-
kładnie dopasowany w proporcjach tak, że pasuje do globu i jego elek-
trycznych własności oraz jego stałych wartości, z racji których kon-
strukcja ta staje się skuteczna i wydajna w bezprzewodowej transmisji
energii. Odległość przestaje wtedy mieć jakiekolwiek znaczenie i nie
wpływa na osłabienie przesyłanych impulsów. Możliwe jest nawet
zwiększenie tych działań wraz z odległością zgodnie z właściwym pra-
wem matematycznym.

*
Gdy to całe potężne urządzenie zostało już zbudowane, a wynalazca
rozpoczął swe testy, mógł naśladować elektryczne sztuczne ognie z najsil-
niejszych nawet górskich burz. Gdy uruchomiony był nadajnik, odgromniki
w promieniu dwunastu mil od stacji iskrzyły ciągłymi łukami ognia, silniej-
szymi i trwalszymi od tych powstających w sposób naturalny. W tym cza-
sie Tesla zaczął po raz pierwszy prowadzić codzienne dokładne notatki z
każdego aspektu swych badań. A ponieważ efekty wizualne były zarówno
użyteczne, jak i wstrząsające, poświęcił też wiele godzin eksperymentom
fotograficznym.
Wynalazca miał nadzieję, że sprzęt, który udoskonalał, pewnego dnia
da się przystosować do komercyjnego użytku. Przedtem jednak musiał
jeszcze dokonać tysięcy spostrzeżeń i drobnych korekt. Przestał już ufać
swej legendarnej pamięci – że mogłaby zachować takie ilości informacji.
Jego codzienne notatki ciągle odnosiły się do eksperymentów, które nie
dały oczekiwanych wyników i sam siebie zapytywał: dlaczego? Postępo-
wanie takie było diametralnie różne od tego, jakie stosował przez całe swe
wcześniejsze życie. Będąc już w średnim wieku, mógł zauważać słabnięcie
pamięci. Niewątpliwie naciskany był też przez narzucone przez siebie ter-
miny.
Trwająca przez całe jego życie fascynacja zjawiskami wizualnymi, zna-
lazła mocne odbicie w jego dzienniku z Colorado Springs. Rozbłysło świetl-
ne, jakich zawsze doświadczał na ekranie swego umysłu, zostały radykal-
nie uzewnętrznione, a jego opisy, pomiędzy masą wzorów matematycz-
nych, są szczegółowe, dokonywane z uczuciem, niemal erotyczne w prze-
ciągłym portretowaniu barw i okazałości elektrycznych burz w Colorado
Springs.
Noce, w których dokonywał eksperymentów z użyciem nadajnika-
wzmacniacza, eksplodowały dźwiękiem i kolorami. Nawet ziemia wydawa-
ła się ożywać, a trzaski z iskrowników słychać było na odległość kilku mil.
Motyle były wciągane przez wir wytwarzany przez cewkę nadawczą, która
miała średnicę pięćdziesięciu dwu stóp. Stojący w oddaleniu od stacji prze-
straszeni obserwatorzy opowiadali, że zauważali drobne iskierki przeska-
kujące pomiędzy drobinami piasku i pomiędzy gruntem a ich butami. Po-
wiadali też, że w odległości trzystu stóp z zanurzonych w ziemi metalo-
wych obiektów wyskakiwały długie na cal łukowe wyładowania. Konie
kłusujące pół mili dalej zaczynały nagle szaleć pod wpływem wstrząsów
elektrycznych przechodzących przez metalowe podkowy.
Wynalazca i jego asystenci, pracując po nocach pośród grzmotów i pio-
runów, zatykali sobie uszy bawełną i nosili grube korkowe lub gumowe
podeszwy. Mimo to Tesla opisywał częste uczucie „rozsadzania głowy”,
prawie tak namacalne jak dotyk, i obawiał się uszkodzenia usznych błon
bębenkowych. Buczenie w uszach i ból odczuwali jeszcze przez kilka go-
dzin po testach.
Badania Hertza z roku 1888, które potwierdziły dynamiczną teorię
pola magnetycznego Maxwella, uświadomiły naukowcom, że fale elektro-
magnetyczne rozchodzą się po liniach prostych, tak jak fale świetlne. Na tej
podstawie uważano, że transmisja radiowa będzie ograniczona krzywizną
ziemi. Tesla, jak wiemy, twierdził nie tylko, że ziemia jest dobrym prze-
wodnikiem, ale też że „górne warstwy atmosfery mają własności przewo-
dzące” oraz że „warstwy te na stosunkowo niewielkich wysokościach, któ-
re mogą być łatwo osiągalne, stanowią doskonałą drogę przewodzenia”.
Przez długie lata teoria propagacji fal radiowych była ignorowana. Jed-
nak w latach pięćdziesiątych XX wieku różni naukowcy pracujący nad pro-
pagacją fal elektromagnetycznych o bardzo niskiej (3–30 kHz) i skrajnie
niskiej (1–3000 Hz) częstotliwości, potwierdzili zasadę Tesli, o ile dotyczy
ona transmisji o niskiej częstotliwości. Jak zauważył światowy autorytet w
sprawach teorii fal elektromagnetycznych, dr James R. Wait, eksperymenty
Tesli w Colorado Springs „posiadają intrygujące podobieństwo do później-
szych postępów w badaniu komunikacji z użyciem ELF”[19]. Faktem jest
bowiem, że nadajnik-wzmacniacz Tesli był pierwszym na świecie urządze-
niem o mocy wystarczającej do wywołania rezonansu ELF w falowodzie
ziemia – jonosfera.
Tesla był równie przekonujący w dokonanym w tym czasie stwierdze-
niu, że Ziemia rezonuje przy 6,18 Hz i 30 Hz. Później próbował to potwier-
dzić za pomocą sprzętu zbudowanego na Long Island, ale dopiero w latach
sześćdziesiątych XX wieku te eksperymenty, które chciał przeprowadzić,
wykonane zostały przez innych. Stwierdzono wtedy, że był on znacząco
bliski prawidłowej wartości: Ziemia rezonuje przy 8,14 Hz i 20 Hz. Jako że
jego koncepcja bezprzewodowej transmisji energii uwzględniała rezonans
Ziemi, im bardziej mógłby się on zbliżyć do operacyjnej częstotliwości Zie-
mi, tym lepiej mógłby dokonywać wielkich przemieszczeń energii w swo-
im systemie. Jednak niskie częstotliwości stanowiły problem związany z
długością wtórnego uzwojenia. Dla przykładu, jego nadajnik-wzmacniacz
działający na częstotliwości 50 kHz miał uzwojenie długości około 0,9 mili.
Dla 500 Hz ta długość musiałaby wynosić dziewięćdziesiąt mil.

*
Raporty o postępie prac i prośby o wysyłkę sprzętu rozgrzewały łącza
telegraficzne pomiędzy Teslą a Scherffem. Ponieważ zwykły fracht był zbyt
powolny dla wynalazcy, nakazał Scherffowi wysyłkę kosztownym ekspre-
sem kolejowym. Zażądał też obecności Kolmana Czito. Poinformował
Scherffa, by tygodniowe wynagrodzenie Czito w wysokości piętnastu dola-
rów wypłacane było jego żonie. Wkrótce mógł już donieść: „Czito właśnie
przyjechał i było mi miło znowu zobaczyć znajomą twarz. Wygląda, jakby
przytył trochę zbyt dużo jak na pracę, której od niego oczekuję”.
Prowadzona była także telegraficzna dyskusja o dwustu butelkach za-
mówionych przez Teslę i o balonach o średnicy ośmiu stóp. Balony te mia-
ły wynosić stacjonarne anteny na do górnych warstw rozrzedzonego po-
wietrza. Ostatecznie zostały zaprojektowane przez specjalistę (po pięć-
19 Extra-Low Frequency (ang.) – skrajnie niska częstotliwość.
dziesiąt dolarów każdy) i miały być napełniane – prawdopodobnie wodo-
rem – do dwóch trzecich pojemności, by uniknąć zniszczenia na dużej wy-
sokości.
Scherff wiedząc, że jego pryncypał jest spragniony wszelkich nowych
wiadomości, informował go szczegółowo o postępie prac w domu, a ze
szczególną dokładnością o wszelkich ruchach pułkownika Astora, jego
głównego finansowego protektora. Przekazywał mu też wieści o aktywno-
ści Marconiego i o sprawach związanych z europejskimi patentami Tesli.
Mimo nawału zajęć, z jakim borykali się obaj panowie, zawsze jednak
udawało się im znaleźć trochę czasu, by podzielić się co smaczniejszymi
kąskami ostatnich ploteczek. Tesla rozwodził się przed Scherffem nad pro-
blemami bezpieczeństwa i ostrzegał:

Rób wszystko, co trzeba, inteligentnie, mając na względzie moje intere-


sy i szczególnie uważaj na przedstawicieli prasy. Nie chcę, byś mówił
cokolwiek innego niż to, co ja podaję tutaj. Sądzę, że gdy powrócę, będę
miał coś więcej do powiedzenia. [...] Musisz działać tak, jakbyś był czę-
ścią mnie, a wtedy razem dojdziemy do sukcesu.

Kilka dni później Scherff donosił: „Nowojorski «Herald» nadal rozrekla-


mowuje Marconiego...”. Wbrew obawom o swój projekt, Tesla zachowywał
jednak w Kolorado pogodę ducha. Jego wzrok i słuch, zawsze bardzo wy-
czulone, w zadziwiającym stopniu reagowały na klarowność powietrza.
Klimat był idealny dla jego obserwacji. Promienie słońca wściekle paliły,
powietrze było suche, a częste burze z błyskawicami występowały z nie-
prawdopodobną gwałtownością.
W połowie czerwca, mając cały sprzęt zainstalowany, a przygotowania
do różnych testów posuwające się do przodu, tak ustawił jeden ze swych
odbiorników, by eksperymentalnie wyznaczyć elektryczny potencjał glo-
bu. Zgodnie z drobiazgowo opracowanym planem, zamierzał przestudio-
wać jego regularne i przypadkowe fluktuacje. Umieścił wysokoczułe urzą-
dzenie sterujące instrumentem rejestrującym w uzwojeniu wtórnym i przy
uziemionym uzwojeniu pierwotnym wtórne ulokował wysoko na termina-
lu. Dało to zaskakujący wynik: wahania potencjału elektrycznego powodo-
wały nagłe wzrosty elektrycznych przepięć w uzwojeniu pierwotnym; te
generowały prądy we wtórnym, które z kolei oddziaływały na czuły reje-
strator proporcjonalnie do ich intensywności.

Ziemia – jak później napisał Tesla – okazała się być, w sensie dosłow-
nym, pełna życia od elektrycznych wibracji i te ciekawe badania od razu
bardzo mnie zainteresowały. Do obserwacji, jakie zamierzałem prze-
prowadzić, nie ma lepszej sposobności gdziekolwiek indziej.

Naturalne wyładowania piorunowe w tej części Kolorado były bardzo


częste i czasem bardzo gwałtowne – pewnego razu nastąpiło dwanaście ty-
sięcy wyładowań w ciągu dwóch godzin, wszystkie w granicach trzydzie-
stu mil od laboratorium Tesli. Wiele z nich opisywał jako gigantyczne drze-
wo ognia z konarami ustawionymi odwrotnie. A w końcu czerwca zauwa-
żył ciekawe zjawisko: Na jego instrumenty silniej wpływały wyładowania
odległe niż pobliskie. „To stanowiło dla mnie zagadkę” – pisał. – „jaka może
być tego przyczyna?”

*
Pewnej nocy, gdy wracał do domu ze spaceru po prerii i miał nad gło-
wą chłodno jarzące się gwiazdy, przyszło mu do głowy prawdopodobne
rozwiązanie. Ta sama myśl pojawiła się wiele lat przedtem, gdy przygoto-
wywał się do wykładu dla Instytutu Franklina i National Electric Light
Association, ale wtedy odrzucił ją jako absurdalną i niemożliwą.

Wygnałem ją ponownie – napisał. – Mimo to jednak, mój instynkt został


pobudzony i w jakiś sposób poczułem, że zbliżam się do wielkiego od-
krycia. [...] To stało się 3 lipca 1899 roku! Nigdy nie zapomnę tej daty –
gdy otrzymałem pierwsze decydujące dowody z eksperymentów, po-
twierdzające prawdziwość o przygniatającej doniosłości dla postępu
ludzkości.

Tego dnia po zmroku Tesla obserwował gęste masy mocno naładowanych


chmur, zbierające się na zachodzie. Wkrótce wybuchła typowa gwałtowna
burza, „która, rozładowawszy część swej mocy w górach, pędziła z wielką
szybkością po równinach”. Zauważył potężne łuki wyładowań formujące
się bezustannie w regularnych odstępach czasu. Stwierdził też, że wskaza-
nia elektrycznej aktywności były coraz słabsze w miarę oddalania się bu-
rzy, aż do całkowitego zaniku.

Obserwowałem to z niecierpliwym oczekiwaniem – zapisał w swym


dzienniku. – Na krótką chwilę wskazania pojawiały się ponownie, sta-
wały się coraz mocniejsze i, po przejściu przez pewne maksimum, stop-
niowo malały, aż znowu całkiem zanikały. Wielokrotnie, w regularnie
powracających odstępach, takie same działania się powtarzały do chwi-
li, aż burza, przesuwając się ze stałą prędkością, oddaliła się na odle-
głość około 300 kilometrów. Te dziwne działania wtedy nie ustawały,
tylko nadal się pojawiały z niezmniejszoną siłą.

Tesla wkrótce poczuł, że zna prawdziwą naturę tego wspaniałego zja-


wiska. Nie miał już żadnych wątpliwości: „Obserwowałem fale stojące” –
stwierdził. Implikacje tego odkrycia podsumował następująco:

Wydawało się to niemożliwym, jednak planeta ta, mimo jej ogromnego


rozmiaru, zachowywała się jak przewodnik o ograniczonych rozmia-
rach. Ogromne znaczenie tego faktu dla transmisji energii moim syste-
mem stało się dla mnie zupełnie jasne. [...] Nie tylko więc wykonalnym
jest wysyłanie wiadomości telegraficznych na dowolną odległość bez
stosowania przewodów, co już dawno stwierdziłem, ale też odciśnięcie
na całym globie nikłych modulacji ludzkiego głosu, dużo cichszych, i
przesyłanie energii w nieograniczonych ilościach na każdą ziemską od-
ległość. I to prawie bez strat!

Tesla wyobrażał sobie Ziemię jako niezwykle wielki pojemnik, zawie-


rający elektryczny fluid, którego rezonans powodował utworzenie serii fal
zamrożonych w jednej pozycji. „Stało się teraz pewne – pisał – że fale sto-
jące mogą być wywoływane w Ziemi za pomocą oscylatora. Jest to sprawa
o kapitalnym znaczeniu!” Wiedział także, iż transmisja energii i przesyła-
nie zrozumiałych wiadomości do dowolnego punktu globu osiągane może
być dwiema radykalnie różnymi drogami: albo przez wysokie proporcje
transformacji, albo przez wzrost rezonansu. Na podstawie wyników te-
stów z elektrycznymi oscylatorami dochodził teraz do wniosku, i tak zano-
tował w swoim dzienniku, że transmisja energii najlepiej może się odby-
wać przy zastosowaniu pierwszej metody, ale tam, gdzie potrzebne są nie-
wielkie ilości energii, jak w przypadku radia, „druga metoda z tych dwóch
jest niewątpliwie lepsza i prostsza”.
W późniejszym okresie czołowi naukowcy mylnie krytykowali go za
brak rozróżnienia tych dwóch funkcji. On zaś, trzymając się swej polityki
skrytości, nie wyprowadzał ich z błędu. Zanim jednak Tesla mógł zastoso-
wać swe teorie w praktyce, musiał dokonać ulepszeń swojego sprzętu. Na-
stępny test, do którego się przygotowywał, wymagał milionów woltów i
ogromnych prądów. Żadne wcześniejsze doświadczenie nie mogło przygo-
tować go na to, co mogło się stać. Jego wytwarzane sztucznie pioruny mia-
ły eksplodować ze szczytu wysokiego na dwieście stóp masztu osadzonego
na wieży. Czy mogły one zabić eksperymentatorów i spalić stację? Tego nie
wiedział, ale ryzyko takie musiał podjąć.

*
Tesla był sobą najbardziej wtedy, kiedy budził uśpione żywioły elek-
tryczności. Na przykład pewnej lipcowej nocy 1899 roku w Colorado
Springs, kiedy to zamknął obwód olbrzymiego oscylatora, który miał
wprawiać Ziemię w rezonans elektryczny.
W wyznaczoną noc ubrał się schludnie, przywdział swój czarny
płaszcz, założył rękawiczki oraz melonik i udał się do stacji, gdzie czekał
już Kolman Czito. Miał on obsługiwać przełącznik, dając Tesli możliwość
obserwowania efektów od strony wejścia do laboratorium. Było to bo-
wiem dla niego ważne, śledzić zarówno gigantyczną cewkę w środku po-
mieszczenia, jak i miedzianą kulę na maszcie. Gdy był już gotów, zawołał:
– Teraz!
Jak wcześniej ustalono, w pierwszym teście przełącznik miał zamknąć
obwód tylko na jedną sekundę. Zgodnie z tym ustaleniem Czito zatrzasnął
przełącznik, obserwując trzymany w drugiej ręce zegarek, i prawie natych-
miast odciągnął go z powrotem. Efekty tej krótkiej chwili były obiecujące:
nitki ognia otoczyły wtórną cewkę, a nad nią trzaskała elektryczność.
Dziwna niebieskawa poświata spowiła cały obiekt. W głównym teście
Tesla chciał mieć możliwość dokładnego widzenia masztu i kuli z ze-
wnątrz.
– Gdy dam ci znak – powiedział do Czito – zewrzyj obwód i trzymaj go
zamkniętym do czasu, aż powiem, byś go rozłączył.
Chwilę potem krzyknął:
– Teraz ! Zamykaj obwód!
Czito postępował zgodnie z poleceniami, czekając w gotowości na ko-
mendę rozłączenia obwodu. Wibracje wynikłe z gwałtownego przepływu
prądu przez pierwotne uzwojenie spowodowały, że ziemia jakby ożyła. Po-
jawił się trzask i ryk pioruna eksplodującego nad stacją. Dziwne niebieska-
we światło wypełniło wnętrze tej przypominającej stodołę budowli. Czito
spojrzał na cewki i zobaczył je jako falującą masę skręcających się wężo-
wych płomieni. Powietrze napełniło się iskrami, a ostra woń ozonu ude-
rzyła w nozdrza. Pioruny eksplodowały jeden po drugim, tworząc cre-
scendo, a Czito wciąż czekał na sygnał przerwania obwodu.
– Jasna cholera! – zaklął. – Co się dzieje?
Nie mogąc widzieć Tesli ze swego miejsca, zaczął się zastanawiać, czy
wynalazca nie został porażony piorunem i nie leżał w tej chwili na ze-
wnątrz ranny albo martwy. Obawiał się także, że ściany i dach stacji mogą
się zapalić. Tesla jednak nie był ani martwy, ani nawet ranny. Był po pro-
stu osłupiały z zachwytu. Wszystko strzelało igłami ognia, przestrzeń wy-
pełniła siarkowa woń ozonu i swąd trzaskających iskier, co sprawiało nie-
odparte wrażenie, że piekło wyrwało się spod kontroli i wdarło do budyn-
ku. A dwumetrowy prawie wynalazca, któremu izolowane gumą buty do-
dawały jeszcze kilku centymetrów wzrostu, stał zachwycony i patrzył, jak
długie na czterdzieści metrów błyskawice strzelają w niebo z masztu labo-
ratorium na wysokość 135 stóp. Jak się później dowiedział, gromy były
słyszalne w Cripple Creek odległym o piętnaście mil.
Raz po raz powtarzały się wybuchające uderzenia piorunów. Błękitne
łuki elektryczne o niespotykanych rozmiarach zaczęły strzelać z każdego
metalowego przedmiotu. Iskry sypały się z hydrantów przeciwpożaro-
wych, z kranów w pobliskim miasteczku i z podków koni. Nawet motyle
emanowały dziwną, bladoniebieską poświatą przywodzącą na myśl ognie
św. Elma. Przestraszeni ludzie zwrócili oczy na wzgórze, gdzie wznosił się
zakończony kulą słup.
„Cóż to za podniosła chwila!” – myślał Tesla. „Czy kiedykolwiek istota
ludzka czuła się tak zgodna z bogami?” Nagle w niewytłumaczalny sposób
wszystko ucichło. Wyładowania zgasły, a wraz z nimi zgasło światło w ca-
łym Colorado Springs.
– Co się stało? – krzyknął do swego asystenta. – Dlaczego rozłączyłeś?
Nie kazałem jeszcze tego robić! Włącz szybko znowu!
Nie było odpowiedzi. Tesla pospieszył do telefonu i wezwał Colorado
Springs Electric Company.
– Wyłączyliście zasilanie! – wrzasnął do słuchawki. – Musicie je natych-
miast przywróciić
Odpowiedź z elektrowni była szorstka i jednoznaczna:
– Wykończyliście nasz generator. Właśnie się stopił jak masło!
Tesla przeciążył dynamo. Miasto Colorado Springs okryła ciemność. Jak
tylko ugaszono ogień, uruchomiony został rezerwowy generator, ale ży-
czenie Tesli o wznowienie dostawy energii zostało w sposób opryskliwy
odrzucone. Wiele lat później przytoczona historia zainspirowała twórców
kina, by doktora Frankensteina pokazać jako naukowca zafascynowanego
elektrycznością. We wszystkich kolejnych odcinkach filmowych powieści
Mary Shelley sekwencja ożywiania monstrum ukazywana jest na tle bły-
skawic i grzmotów, które – łowione przez latawce – dają impuls konieczny
do ożywienia potwora. To jeden z nielicznych przykładów, gdy Nikola Te-
sla w jakiś sposób zainspirował osoby mu współczesne. Człowiek, który
mógł zrewolucjonizować życie na tej planecie, dostarczając każdemu chęt-
nemu darmowej energii, trafił ostatecznie do filmów klasy B jako uosobie-
nie szalonego, nieodpowiedzialnego naukowca. Można by rzec– ironia
losu.
Zdecydowany kontynuować eksperyment wynalazca zaproponował za-
branie grupy fachowców do elektrowni i naprawę generatora na własny
koszt. Propozycja została przyjęta. W ciągu tygodnia naprawy wykonano, a
Tesla znowu zaczął otrzymywać energię. Wyniki tego i innych ekspery-
mentów utwierdziły go w przekonaniu, że „pompując” energię elektryczną
do wnętrza Ziemi, wprawi ją w taki stan, iż każdy jej mieszkaniec za pomo-
cą podręcznego aparatu będzie mógł ową energię odzyskać – w dowolnym
miejscu i ilości; za darmo i bez kabla. Wielki ziemski oscylator miał także
sprawić, że człowiek uzyska kontrolę nad atmosferą, a następnie prze-
kształci pustynie w żyzne tereny rolnicze. Ponadto linie telegrafów i telefo-
nów zostaną połączone w jedną sieć. Tesla wierzył bowiem, że dzięki jego
urządzeniom ludzie okiełznają naturę, zapewniając sobie powszechny i
bezpłatny dostęp do wiedzy i energii. W 1905 roku napisał na łamach
„Electrical World and Engineer”:
Tanie i proste urządzenie, które każdy zmieści w kieszeni, będzie odbie-
rać wiadomości ze świata albo dowolne inne. Cała Ziemia zostanie prze-
kształcona w jeden gigantyczny mózg.

*
Od tej chwili jego eksperymenty rozwijały się gładko. Scherff kontynu-
ował wysyłanie nowego sprzętu przez całą mroźną w Kolorado jesień i
zimę. By zachęcić wynalazcę, pisał do niego: „Mr. Lowenstein opowiedział
Mr. Uhlmanowi i mnie o pana wspaniałych pracach. Uważamy, że wyprze-
dza pan innych nie o wiek, a o całe tysiąclecie”.
Niestety posiadamy bardzo niedokładne dane o zamierzeniach Tesli i
jego dokonaniach z tego okresu. Jego dziennik i późniejsze pisma są często
oszałamiająco niejasne. Wydaje się, że eksperymentował z wytwarzaniem
jakichś potężnych promieni. Pośród elementów sprzętu wysyłanego do
niego ekspresem znajdowały się cztery dwuogniskowe lampy rentgenow-
skie z grubymi platynowymi antykatodami, jednak cel czy wyniki przepro-
wadzanych z nimi eksperymentów są nieznane. Pewne przypuszczenia, za-
równo na ten temat, jak i na temat innych sekretów genialnego wynalazcy,
znajdują się w ostatnim rozdziale niniejszego opracowania. Ogólny cel eks-
perymentów Tesli jest – oczywiście – jasny. Badał on oscylatory wysokiej
mocy, bezprzewodową transmisję energii, wysyłanie i odbiór wiadomości
oraz powiązane efekty pól elektrycznych wysokiej częstotliwości.
Jaka by nie była natura jego eksperymentów – prawie nigdy nie brako-
wało im uroku. Mimo ostrzegawczych znaków, umieszczonych na ogrodze-
niu i samym budynku ciągle niepokoili go chłopcy z sąsiedztwa, zaglądają-
cy przez pojedyncze tylne okno. W końcu Tesla zabił je deską. W wyniku
tego o mało co nie stracił życia...

Ten budynek miał kształt kwadratu, w którym umieszczona była cewka


o średnicy pięćdziesięciu dwóch stóp, wysoka na prawie dziewięć stóp –
wspominał później. – Gdy została ona przystosowana do rezonansu,
wstęgowe wyładowania elektryczności przechodziły od góry w dół i był
to zaiste piękny widok. Ich powierzchnia wynosiła tysiąc pięćset, może
dwa tysiące stóp kwadratowych.
Główny przełącznik obsługujący tak potężne prądy, był trudny do po-
ruszania. Aby ułatwić jego używanie, Tesla umocował do niego sprężynę,
która powodowała jego zatrzaśnięcie się przy najdrobniejszym dotknięciu,
a zarazem zamknięcie obwodu. Okazało się jednak, że usprawnienie to
bardziej zwiększało wygodę niż bezpieczeństwo. Wspomnianego dnia Te-
sla wysłał Kolmana Czito do miasta i prowadził swe badania samotnie.

Odciągnąłem przełącznik i poszedłem coś sprawdzić za cewką – wspo-


minał. – Gdy tam byłem, przełącznik niespodziewanie się zatrzasnął i
pokój wypełniły wyładowania wstęgowe, a ja nie miałem, jak stamtąd
wyjść. Próbowałem wyłamać okno, ale na próżno, bo nie miałem narzę-
dzi. Pozostało mi tylko położyć się na brzuchu i przeczołgać się pod tym.
Cewka pierwotna niosła pięćdziesiąt tysięcy woltów i musiałem czołgać
się poprzez wąskie przejście, a wyładowania trwały przez cały czas. Stę-
żenie kwasu azotawego było tak duże, że ledwie mogłem oddychać. Wy-
ładowania powodowały gwałtowne utlenianie azotu z powietrza, z po-
wodu ich ogromnej powierzchni, która jakby zastępowała brak ich in-
tensywności. Gdy posuwałem się tym wąskim przejściem, spotkały mi
się na plecach. Odskoczyłem i ledwie zdążyłem rozewrzeć wyłącznik,
gdy dom zaczął się palić. Złapałem gaśnicę i zacząłem oblewać ogień...

Co właściwie osiągnął Tesla w trakcie swego pobytu w Colorado


Springs? Z całą pewnością ta cała tajemniczość, szaleńcza aktywność,
ogromne wydatki i pojawiające się co pewien czas teatralne efekty nie
przyniosły żadnego praktycznego wynalazku – jeśli słowo „praktyczny”
oznacza telefon czy lepszą cewkę. Oceniając jednak to w edisonowskich
standardach, można by też stwierdzić, że Einstein nie wynalazł żadnej
elektrycznej zmywarki do naczyń. Czy jednak w tym okresie Tesla wniósł
jakiś istotny wkład w rozwój wiedzy? Tu odpowiedź brzmi: zdecydowanie
TAK. Uczeni nie wiedzą, i mogą nigdy się nie dowiedzieć, jak wyglądał peł-
ny zakres jego badań. A jest tu i dalszy problem, polegający na tym, że czę-
sto nie podążał on za swoją intuicją, za teoriami i nie doprowadzał zapo-
czątkowanych eksperymentów do punktu, w jakim byłyby one weryfiko-
walne. Ale pewnym jest, że wniósł istotny wkład w fundamentalną wiedzę,
której rozwój kontynuują jego następcy.
Wybitny jugosłowiański fizyk, dr Aleksander Marinčić, wykazuje, że
dzisiaj, gdy posiadamy już dowody trybów, w jakich występuje rezonans
Ziemi i gdy wiemy, że pewne fale mogą rozchodzić się z tak niewielkim tłu-
mieniem, że fale stojące mogą być wstawiane do układu ziemia – jonosfera,
„możemy oceniać, na ile rację miał Tesla, gdy powiedział, że mechanizm
propagacji fal elektromagnetycznych w jego systemie nie był taki sam, jak
w systemie Hertza z kolimowanym promieniowaniem”. Dr Marinčić za-
uważa również, iż naukowcy mogli jednak nie wiedzieć, „że zjawisko, o
którym mówił Tesla, występować mogło tylko przy bardzo niskich często-
tliwościach”; i przypuszcza, że dalsze studiowanie pism Tesli „odsłoni nie-
które ciekawe szczegóły jego poglądów w tej dziedzinie. [...] Dziennik wy-
nalazcy rzuca szczególne światło na jego udział w wynalezieniu radia, i nie
ma zastrzeżeń co do jego przewagi w bezprzewodowej transmisji już w
roku 1893”.
Współcześni uczeni mogą tylko próbować odtwarzać to, czego Tesla
uważał, że dokonał. A uważał między innymi, że swym gigantycznym oscy-
latorem wprawił Ziemię w rezonans elektryczny, pompując w nią strumień
elektronów (wtedy mówiło się: potok elektryczności), z prędkością 150 ty-
sięcy drgań na sekundę. Wynikłe z tego pulsacje miały długość fal około
6 600 stóp. Tesla wnioskował, że rozszerzają się one na powierzchni po-
nad wybrzuszeniem Ziemi, najpierw w rosnących kręgach, a następnie w
mniejszych, jednak o rosnącej intensywności, i zbiegają się w punkcie glo-
bu leżącym dokładnie naprzeciw Colorado Springs – to znaczy trochę na
zachód od francuskich wysp Amsterdam i St. Paul na Oceanie Indyjskim.
Teraz, zgodnie z wynikami jego eksperymentów, utworzony został wielki
elektryczny „biegun południowy” ze stojącą falą, która rosła i opadała w
zgodzie z jego transmisjami z „bieguna północnego” w Colorado Springs.
Za każdym razem ta fala cofała się, wzmagała i powracała z większą mocą
niż przed wysłaniem na antypody.
Gdyby Ziemia była w stanie wpadać w idealny rezonans, skutki byłyby
katastrofalne. Ale skoro tego nie może, to efekty – jak uważał – byłyby
osiągalne jedynie w każdym punkcie energii Ziemi, który można by wyzna-
czyć za pomocą prostego sprzętu. Miałby on składać się z układu strojone-
go, uziemienia i metalowego pręta, wysokiego jak dom. Nie trzeba by ni-
czego więcej, aby pobierać energię elektryczną na potrzeby domowe z fal
pędzących w jedną i drugą stronę pomiędzy elektrycznymi biegunami, pół-
nocnym i południowym. Tesla jednak nie poparł swego twierdzenia wska-
zówkami wykonawczymi w sposób zadowalający, pozostawiając swobodę
stosowania. Nie zrobił tego też nikt inny.
Za pomocą swego nadajnika-wzmacniacza wytwarzał efekty pod pew-
nymi względami większe niż naturalne błyskawice. Najwyższy potencjał,
jaki osiągał, wynosił około dwunastu milionów woltów. Jest on nieznaczny
w porównaniu do osiąganych w błyskawicach, ale dużo wyższy niż osią-
gnął to ktokolwiek inny przez wiele następnych dekad. Co jednak uważał
za bardziej znaczące, to fakt, że na swej antenie osiągał natężenie 1 100
amperów. Największe bezprzewodowe urządzenia przez wiele lat później
stosowały tylko 250 amperów.
Pewnego dnia, pracując z takimi prądami, udało mu się strącić gęstą
mgłę. Na zewnątrz też było mglisto, ale kiedy włączył prąd, chmura za-
mglenia w laboratorium zrobiła się tak gęsta, że nie widział swych rąk o
kilka cali od twarzy. Wysnuł z tego wniosek, że dokonał ważnego odkrycia.

Jestem całkowicie przekonany – mówił późnej – że możemy w suchym


regionie zbudować instalację przemysłową o odpowiedniej konstrukcji,
obsługiwać ją zgodnie z pewnymi zasadami i obserwacjami, i za jej po-
mocą odciągać z oceanu nieograniczone ilości wody do celów irygacyj-
nych i energetycznych. Jeśli nie uda mi się jej zrealizować, zrobi to ktoś
inny, ale jestem pewny, że mam rację.

Pomysł ten także należy do dziedzictwa jego niezrealizowanych koncepcji i


do dzisiaj nikt go nie wdrożył.

*
Różni autorzy podawali, że w trakcie eksperymentów Tesli z transmi-
sją energii w Kolorado, udało mu się zapalić bezprzewodowo zespół 200
pięćdziesięciowatowych lamp żarowych znajdujących się w odległości
dwudziestu sześciu mil od stacji. W jego notatkach jednak nie było takiego
zapisu ani też nie istniał żaden inny dowód na to, że zrobił coś takiego. Na-
pisał właściwie coś innego – że za pomocą swego nadajnika-wzmacniacza
przesłał wokół globu prąd, mogący zaświecić więcej niż 200 żarowych
lamp.

Jak na razie nie udało mi się uzyskać tą nową metodą transmisji znacz-
nej ilości energii na dużą odległość, takiej, jaka miałaby znaczenie prze-
mysłowe – pisał po powrocie z Colorado Springs. – Przetestowałem kil-
ka modeli siłowni tego typu, dokładnie w takich warunkach, jakie istnie-
ją w obiektach normalnej wielkości, i wykonalność tego systemu jest
gruntownie demonstrowana.

Pisał też, że obserwował transmisję sygnałów na odległość aż do 600 mil.


Było to tak konkretne jak waga, jaką przywiązywał do tego tematu. Dwa
inne jednak znaczne osiągnięcia techniczne były wynikiem miesięcy wytę-
żonych badań w Colorado Springs.
W swym dzienniku, pod datą 3 stycznia 1900 roku, po opisaniu wyko-
nania kilku zdjęć w laboratorium wspomniał o obserwowaniu formowania
się iskier we wstęgi i w „kule ognia”. Piorun kulisty czy też „kula ognia” jest
zjawiskiem, które fascynowało i zdumiewało naukowców od czasów staro-
żytnych do współczesnych. Zjawiska te wspominane były w pracach Ary-
stotelesa i Lukrecjusza, a także w pracach współczesnego fizyka atomowe-
go Nielsa Bohra. Francuski matematyk, fizyk (i polityk) François Jean
Dominique Arago rozważał doniesienie o prawie dwudziestu piorunach
kulistych w roku 1838. Niektórzy utrzymywali, że są to tylko złudzenia
optyczne. Podobnie uważał też Tesla do czasu, aż zaczęły się one spora-
dycznie pojawiać na jego sprzęcie do wysokich napięć w Colorado Springs.
Te dziwne, efemeryczne obiekty w odróżnieniu od zwykłych błyskawic
poruszały się powoli, niemal równolegle do gruntu. Zdarzało się im poja-
wiać w samolotach w locie – poruszały się pełnym grozy ruchem w kierun-
ku podłogi kabiny i po nie więcej niż pięciu sekundach znikały. Powszech-
nie przyjmowana teoria we współczesnej fizyce plazmy mówi, że piorun
kulisty pobiera energię z otoczenia poprzez utworzone w sposób natural-
ny pole magnetyczne i że średnica kuli plazmy zależy od częstotliwości
pola zewnętrznego, więc występuje rezonans. Wciąż jednak brak ostatecz-
nego wyjaśnienia mechanizmu jego powstawania i istnienia, a naukowcy
nadal toczą na ten temat spory.
Mimo wszystko rozmyślania Tesli były w zgodzie z niektórymi hipote-
zami. Uważał on na przykład, że początkowa energia nie jest wystarczająca
do utrzymania pioruna kulistego i że musi istnieć inne źródło, które jak są-
dził, znajdowało się w innych błyskawicach, przechodzących przez jądro
pioruna kulistego. Dla niego pioruny kuliste były jedynie fascynującym
utrapieniem, jednak kiedy tylko mógł, poświęcał czas tym ewidentnie bez-
użytecznym badaniom, gdziekolwiek miałyby one prowadzić. W ich trakcie
stwierdził, że poznał, jak można w razie potrzeby wytworzyć takie zjawi-
sko. Współcześnie naukowcy, dysponujący najpotężniejszymi akcelerato-
rami nuklearnymi, wielokrotnie bezskutecznie próbowali odtworzyć jego
osiągnięcie, chociaż ta niezwykła i potencjalnie cenna dokuczliwość nadal
pojawia się nieproszona.
Inne z ogłoszonych przez Teslę odkryć z Colorado Springs pojawiło się
pewnej nocy, gdy pracował nad swym potężnym i czułym odbiornikiem ra-
diowym. Tylko pewien starszy pan Mr. Dozier, cieśla, pozostał wtedy dłu-
żej w pracy. Nagle wynalazca uświadomił sobie pojawienie się w odbiorni-
ku dziwnych rytmicznych odgłosów. Nie znajdował żadnego możliwego
wyjaśnienia dla takiej miarowej aktywności, chyba że była to próba poro-
zumiewania się z Ziemią przez istoty z innych planet. Wenus i Mars były
najbardziej prawdopodobnymi źródłami tych sygnałów. Jeszcze nikt inny
w tych czasach nie słyszał kiedykolwiek o zjawisku regularnych sygnałów
z kosmosu... Przepełniony strachem i dreszczem emocji mógł tylko sie-
dzieć i słuchać. Wkrótce ogarnęło go pragnienie odpowiedzi na te sygnały.
Musiał być jakiś sposób...
Prawdopodobnym wyjaśnieniem tego, co usłyszał, były wytworzone
naturalnie fale radiowe z gwiazd. Do roku 1920 nie udało się astronomom
odebrać takich miarowych sygnałów (i uznać je za autentyczne), a w latach
trzydziestych zaczęto je przesyłać do rejestratorów jako zakodowane sy-
gnały. Obecnie „podsłuchiwanie” gwiazd jest codziennością.
Aczkolwiek Tesla nie wątpił w świadectwo swych uszu, to mógł jednak
obawiać się narażenia na śmieszność u swoich kolegów po fachu, gdyby
doniósł im o tym wydarzeniu. Nie spieszył się zatem z ogłoszeniem swego
odkrycia. A gdy już do tego doszło, stało się tak, jak mógł się spodziewać.
Profesor Edward Singleton Holden, były dyrektor Lick Observatory Uni-
wersytetu Kalifornijskiego był pierwszym, który pospieszył z krytyką:

Mr. Nikola Tesla ogłosił, że jest przekonany, iż pewne zakłócenia pracy


jego aparatu były elektrycznymi sygnałami otrzymanymi ze źródła znaj-
dującego się poza Ziemią – opowiadał reporterom. – One nie pochodzą
ze Słońca, jak mówił, więc muszą brać swój początek z jakiejś planety,
jak sądził, prawdopodobnie z Marsa. Jest zasadą zdrowego filozofowa-
nia roztrząsanie wszelkich prawdopodobnych przyczyn niewyjaśnio-
nych zjawisk, zanim przywoła się nieprawdopodobne. Każdy ekspery-
mentator powie, iż jest niemal pewne, że Mr. Tesla się mylił, a owe za-
kłócenia pochodzą z naszej atmosfery lub z Ziemi. Skąd ktokolwiek
miałby wiedzieć, że niewyjaśnione prądy nie pochodzą ze Słońca? Fi-
zyczne zjawiska na Słońcu są, jak dotąd, po prostu nieznane. W każdym
razie, jak można nazywać te prądy planetarnymi, skoro nie jest to wcale
oczywiste? A czemu te zakłócenia instrumentów Mr. Tesli przypisywać
akurat Marsowi? Czy nie ma żadnych komet, które służyłyby temu celo-
wi? Czy te instrumenty nie mogły zostać zakłócone przez Wielką Niedź-
wiedzicę, Drogę Mleczną czy światła gwiazd Zodiaku? Zawsze jest moż-
liwość uważania, że wielkie odkrycia dotyczące Marsa, czy innych pla-
net, są już w naszym zasięgu. Osiągnięcia uczonych poprzedniego wieku
wiele wyjaśniły, ale wciąż istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że
wiele nowych zjawisk daje się wytłumaczyć znanymi prawami. Zanim
Mr. Tesla nie udostępni swego sprzętu innym eksperymentatorom i nie
przekona ich, tak jak siebie, można bezpiecznie przyjąć za rzecz oczywi-
stą, że te jego sygnały nie pochodziły z Marsa.

Ostatnią rzeczą, jaką Tesla chciałby wtedy zrobić, było udostępnienie swo-
jej aparatury innym naukowcom. Jego praca w Colorado Springs była
ukończona. Nastał Nowy Rok 1900, prawie niezauważony przez wynalaz-
cę, bo był on w trakcie przygotowań do demontażu urządzeń i wyjazdu.
Tesla przynajmniej wydawał się być całkowicie zadowolony z tego,
czego dokonał w Colorado Springs. Zmusił pioruny, by tańczyły, jak im za-
gra; używał całej Ziemi jako elementu sprzętu badawczego i otrzymał wia-
domości z gwiazd. Teraz spieszył się zrównać krok z przyszłością.
ROZDZIAŁ XI
WIEŻA WARDENCLYFFE
(1900–1912)
Trudno jest mnożyć liczne przykłady wynalazków XIX wieku, choć każdy z
nich na swój sposób wpłynął na oblicze dzisiejszego świata. Było ich tale
wiele, że pod koniec tego stulecia wydawało się, że nie ma już nic nowego
do odkrycia! Doszło nawet do tego, że urząd patentowy w Nowym Jorku
poprosił w 1899 roku o zamknięcie, gdyż jak stwierdził jego szef, Charles
Holland Duell: „Wszystko, co było do wynalezienia, zostało już wynalezio-
ne”.
Historia pokazała jednak, jak błędne to były przekonania. Udowodniła
to chociażby Maria Curie-Skłodowska, która w dziurawej szopie służącej
jej za laboratorium wyodrębniła pierwiastki promieniotwórcze: rad i po-
lon. A kiedy w 1905 roku Albert Einstein opublikował swe sławne równa-
nie, droga do ujarzmienia energii atomowej stanęła otworem. Irena Joliot-
Curie – córka Marii wraz z Pawłem Savitchem stała się współautorem roz-
szczepienia jądra uranu pod wpływem pochłoniętego neutronu. We Wło-
szech zjawisko atomowe badał Enrico Fermi, który cały czas sądził, że
tworzy nowe pierwiastki, tymczasem miał wtedy do czynienia z rozszcze-
pieniem jądra atomu, za co dostał w 1938 roku Nagrodę Nobla. W Stanach
Zjednoczonych nadal pracowały najtęższe na świecie mózgi, a wśród nich
Edison i Tesla.
Gdy w połowie stycznia 1900 roku Nikola dotarł do Nowego Jorku, rzu-
cili się na niego reporterzy. Jak było do przewidzenia, wypowiedzi bractwa
naukowego ze wschodu, jak echo odbijały opinię profesora Holdena, kryty-
kującego oświadczenie Tesli o odbiorze sygnałów pozaziemskiego pocho-
dzenia. Te sygnały, jak wynalazca napisał do Juliana Hawthorne’a z filadel-
fijskiego „North American” tuż przed opuszczeniem Kolorado, wskazywały
mu, że inteligentne istoty na sąsiednich planetach muszą być daleko bar-
dziej zaawansowane technicznie niż ludzie – twierdzenie niedające się ła-
two przełknąć doktorom filozofii.
Tesla rwał się do odpowiedzi na te „wiadomości” z kosmosu. Posiada-
jąc przekonanie, że znajduje się w czołówce szerokiej, rewolucyjnej tech-
nologii, natychmiast zaczął zgłaszać nowe patenty na radio i transmisję
energii, bazujące na jego eksperymentach w Colorado Springs. Jako pierw-
szy krok przewidywał zbudowanie światowego centrum radiowego oferu-
jącego serwisy, jakie posiadamy obecnie: sieci wzajemnej łączności telefon
– radio, dokładne podawanie czasu, biuletyny notowań giełdowych, od-
biorniki kieszonkowe, komunikacja prywatna, dzienniki wiadomości ra-
diowych. Określał to jako światowy system transmisji inteligencji.
Pierwszy patent, jaki zgłosił po powrocie (nr 685,012), dotyczył sposo-
bów zwiększania elektrycznych oscylacji, z wykorzystaniem skroplonego
powietrza jako czynnika chłodzącego cewkę i w ten sposób redukującego
opór elektryczny. W roku 1900 i 1901 otrzymał także dwa inne patenty,
związane z podziemnymi liniami transmisji energii i sposobów ich izolacji
przez zamrażanie otaczającego ich dielektrycznego medium, takiego jak
woda. Jeden, ponownie wydany patent (nr 111,865) dotyczył „gazowego”
czynnika chłodzącego – ewidentnego słowa kluczowego, przypadkowo
ominiętego w jego oryginalnym patencie nr 655,838. Był on zatem także
jednym z twórców inżynierii niskich temperatur.
Wiele lat później, w latach siedemdziesiątych XX wieku, zapoczątkowa-
no w Ameryce, Rosji i Europie rozmaite projekty rozwojowe metod stoso-
wania nadprzewodników do masowego podziemnego przesyłania energii
elektrycznej przy zastosowaniu rozmaitych typów obudowy instalacji
kriogenicznej. Brookhaven National Laboratory w Upton, w stanie Nowy
Jork, znajdowało się na czele tego międzynarodowego przedsięwzięcia.
Metody Brookhavena przypominają te stosowane przez Teslę, z tą różnicą,
że obiekt współczesnych prac miał być użyty do chłodzenia przewodnika
do kilku stopni powyżej zera absolutnego. Podobieństwo będzie jednak
jeszcze większe, jeśli weźmiemy pod uwagę patent Tesli nr 685,012 z roku
1901, w którym przedstawił on przechłodzenie przewodników jako spo-
sób osiągania znacznego zmniejszenia ich oporności, przez co minimalizu-
je się rozpraszanie energii w trakcie jej przesyłania. To jest jeszcze jeden
przypadek, w którym jego pionierska praca nie uzyskała należytego uzna-
nia – być może dlatego, że mogłoby to otworzyć w urzędzie patentowym
Stanów Zjednoczonych drogę do unieważniania późniejszych zastrzeżeń.

*
Wkrótce po powrocie wynalazcy do Nowego Jorku George Scherff
zwrócił mu uwagę na stan jego konta bankowego, z którego w ciągu ośmiu
miesięcy pobytu w Kolorado ubyło ponad sto tysięcy dolarów, czyli prawie
wszystkie zgromadzone na nim środki. Do kogo miał teraz się zwrócić o
pomoc? Do pułkownika Astora? Do George’a Westinghouse’a? Do Thomasa
Fortune’a Ryana? Do Johna Pierponta Morgana? Do Jordana Motta? Cho-
ciaż ośmieszano go w prasie, jego reputacja pomiędzy kapitalistami była
wciąż dobra. Najważniejszą rzeczą, która robiła wrażenie na tych twardo-
głowych dżentelmenach, był rekord Westinghouse Company w utrzymy-
waniu monopolu na stosowanie patentów dotyczących prądu zmiennego,
mimo wysiłków konkurencyjnych przemysłowców próbujących zburzyć
mury tej twierdzy. W poszukiwaniu nowego kapitału na rozwój badań, Te-
sla ponownie zaczął odwiedzać Players’ Club w Gramercy Park, Pokój Pal-
mowy w Waldorf-Astorii, no i – oczywiście – Delmonico, jedną z najpopu-
larniejszych wówczas w Nowym Jorku restauracji.
Zapragnął również skorzystać z pomocy zawsze chętnego Roberta
Johnsona, by opublikować w „Century” artykuł na temat źródeł energii i
technologii przyszłości. Harował nad nim jak niewolnik i w końcu artykuł
zatytułowany Problemy wzrostu ludzkiej energii ukazał się w czerwcu 1900
roku. Tak jak większość tekstów Tesli, był bardziej długawym traktatem fi-
lozoficznym niż żwawym przedstawieniem badań w Colorado Springs, cze-
go chciał Johnson. Mimo to okazał się sensacją.
Część dotyczyła dołączonych zdjęć – kilku z wielu wykonanych w Colo-
rado – na których wynalazca uciekł się do drobnego podstępu polegające-
go na zastosowaniu podwójnych ekspozycji. Przedstawiały one go siedzą-
cego spokojnie na drewnianym krześle, zajętego notatkami, podczas gdy
piorun zdolny zabić wielu ludzi błyskał wokół jego głowy. Mimo że lokalni
fotografowie byli osiągalni w Colorado Springs – Tesla ściągnął do wyko-
nania tego zdjęcia swego ulubionego fotografa Dickensona V. Alleya z Man-
hattanu, pracującego dla magazynu „Century”. Niektóre ekspozycje „na
czas” trwały jedną lub dwie godziny i dawały gęstsze oraz bardziej drama-
tyczne efekty niż ujęcia pojedynczych wyładowań. I chociaż zajmujący
krzesło wcale nie siedział na nim w tym samym czasie, w którym wystąpił
piorun – bo przecież zostałby z całą pewnością śmiertelnie porażony – Te-
sla dobrze wiedział, że skupienie na tym ludzkiej uwagi było potrzebne do
zwiększenia efektów dramatycznych.
Była to niezwykle mozolna praca, ponieważ próby i ostateczne zdjęcia
musiały być wykonywane nocami, gdy temperatura często spadała poniżej
zera. W swoim dzienniku wyjaśnił, jak to było robione:

„Oczywiście, jak można sobie wyobrazić, w czasie robienia zdjęcia eks-


perymentatorowi nie było żadnych wyładowań. Wyładowania wstęgo-
we zostały najpierw odbite na płycie w ciemności lub przy słabym świe-
tle, następnie eksperymentator siadał na krześle i dokonywano ekspo-
zycji przy świetle łukowym. Na koniec, by przedstawić resztę i wydobyć
wszelkie szczegóły, odpalany był błysk z proszku magnezjowego.

Dlatego obraz krzesła nie prześwitywał przez ciało Tesli, jakby to było
niesamowite zdjęcie rentgenowskie.
Efekty były tak dobre, jak tylko mógłby sobie tego życzyć. Każdy, kto
zobaczył to zdjęcie, był zaszokowany. Kiedy wysłał odbitkę do profesora
Adolfa Slaby’ego, który zaczynał być właśnie postrzegany jako ojciec nie-
mieckiego radia, ten odpisał, że Tesla musiał odkryć coś wyjątkowego, bo
on sam nigdy nie widział czegoś podobnego.
Dziennik wynalazcy z Colorado Springs ujawnia, że jednym z powodów
jego eksperymentów z fotografią było jego rozczarowanie wizualnymi wy-
nikami badań nad piorunem kulistym. Pisał o tym następująco:

Bardzo ważną sprawą jest stosowanie lepszych sposobów fotografowa-


nia wyładowań wstęgowych eksponujących te zjawiska. Przetestowane
i przygotowane muszą być płyty o dużo większej czułości. Pokolorowa-
nie filmów mogłoby być pomocne w poprowadzeniu do bardziej warto-
ściowych informacji.
Rozważał też dalej „wartość mocno wzbudzonej lampy próżniowej dla
celów fotograficznych”.

Ostatecznie poprzez udoskonalenie urządzenia i dobór odpowiedniego


gazu w lampie musimy uniezależnić fotografa od światła słonecznego i
umożliwić mu powtarzanie działań w dokładnie takich samych warun-
kach... Takie lampy umożliwią mu regulowanie warunków i dopasowa-
nie efektów świetlnych do potrzeb.

Z powodu artykułu w „Century” z opisanymi wyżej zdjęciami, Tesla stał


się jeszcze bardziej ośrodkiem kontrowersji. Aczkolwiek koledzy naukow-
cy ciągle wymierzali w niego swe ataki, prasa jednak generalnie pozosta-
wała lojalna.

Prasa miała ostatnio sporo zabawy z przewidywaniami Nikoli Tesli do-


tyczącymi tego, co w przyszłości będzie można zrobić przy pomocy
elektryczności – pisał z krainy Westinghouse’a pittsburski „Dispatch” z
23 lutego 1901 roku. – Niektóre z jego optymistycznych koncepcji, ra-
zem z przesyłaniem sygnałów na Marsa, wywołały u opinii publicznej
przekonanie, że dla pana Tesli lepiej by było, gdyby mniej przepowiadał,
a więcej zajmował się praktycznymi osiągnięciami.

Sugestywne i elokwentne wsparcie nadeszło od Thomasa Commerfor-


da Martina, redaktora działu elektrotechnicznego „Engineering Magazine”:

Utrzymywano, że Mr. Tesla był marzycielem zwiedzionym złudnym bla-


skiem przypadkowo spadającej gwiazdy, ale rosnące przekonanie jego
zawodowej braci mówi, że on widzi dalej niż inni, on pierwszy wyraźnie
dostrzegał migotanie słabych światełek nowych kontynentów wiedzy...

*
Rozgłos, bez względu na to, czy zły, czy dobry, był dokładnie tym, o co
chodziło Tesli. Wciąż bowiem desperacko potrzebował zainteresować po-
tencjalnych sponsorów. Jednym z pierwszych (chociaż niekoniecznie naj-
ważniejszych), który postąpił w jego kierunku, był Stanford White, krzep-
ki, szorstki mężczyzna z krótko przystrzyżonymi, lekko siwiejącymi rudy-
mi włosami, który projektował domy dla bogaczy i był w istocie głównym
architektem Nowego Jorku. To on zaprojektował łuk na Placu Waszyngto-
na, Grand Central Station i pierwszą halę Madison Square Garden.
Obaj mężczyźni spotkali się pewnego wieczora w Players’ Club, którego
wnętrze przemodelował właśnie White i szybko poczuwszy wzajemną
sympatię, zatopili się w żywej konwersacji. White czytał odmalowaną
przez Teslę w „Century” wizję przyszłości i był nią wprost zauroczony. Gdy
wynalazca zaczął przedstawiać mu konkretną wizję instalacji światowego
systemu radiofonicznego, architekt stał się zapalonym partnerem tego do-
niosłego planu. I nie był ten doniosły plan wyłącznie fantazją. Jeszcze wte-
dy, gdy Tesla wciąż przebywał w Colorado Springs, pod skrupulatną kon-
trolą Scherffa w jego nowojorskim warsztacie instalowano oscylatory i
inne niezbędne urządzenia. Jak zwykle, robiono to w ścisłej tajemnicy. Na-
tychmiast po powrocie Tesla nawiązał kontakt z Westinghouse’em, wie-
dząc, że jego inżynierowie mogą dostarczyć mu wszelkie robione na zamó-
wienie urządzenia, jakich tylko potrzebuje.
Jak pisał do Westinghouse’a, jego eksperymenty w Colorado Springs w
pełni dowiodły możliwości ustanowienia łączności telegraficznej z każdym
miejscem na ziemi „przy zastosowaniu urządzeń, które udoskonaliłem”.
Potrzebował silnika i prądnicy na prąd stały o mocy przynajmniej 300 koni
mechanicznych po obydwu stronach Atlantyku, a było to kosztowne.

Na pewno wiesz – zwierzał się – że rozważam założenie takiego syste-


mu łączności przede wszystkim jako pierwszy krok w kierunku dalszej i
ważniejszej pracy, a mianowicie transmisji energii. Gdy będzie się już
ona mogła rozwijać na większą i bardziej kosztowną skalę, ja będę mu-
siał najpierw zademonstrować jej możliwości, by zdobyć zaufanie kapi-
tału...

Poprosił go także o pożyczkę sześciu tysięcy dolarów, gwarantowaną jego


angielskimi tantiemami.
Przemysłowiec zaprosił Teslę w podróż pociągiem z Nowego Jorku do
Pittsburga, by w jego „pałacowym wagonie” omówić całą sprawę. W trak-
cie jazdy Tesla wyjaśnił, że jego instalacja przewyższy w skuteczności dzia-
łania kabel atlantycki, zarówno w szybkości, jak i możliwości przekazywa-
nia wielu wiadomości jednocześnie. Proponował Westinghouse’owi, by za-
chował prawa własności do wszelkich urządzeń przez niego dostarcza-
nych i żeby w pewnym zakresie zainteresował się tym przedsięwzięciem.
Ale Westinghouse odrobił już lekcje w twardej szkole świata finansów. Do-
radził Tesli, by ten zbadał perspektywy finansowania pomiędzy kapitali-
stami, którzy szukają możliwości zainwestowania nadwyżek zasobów.
Jedną z takich perspektywicznych możliwości, z której skorzystał Te-
sla, było zwrócenie się do Henry’ego O. Havemeyera, znanego też jako „suł-
tan cukru” ze względu na jego imponujący monopol rafineryjny. Tesla, sza-
fujący prezentami na lewo i prawo – bez względu na to, czy miał pieniądze,
czy nie – wysłał do Newport (Rhode Island) posłańca wiozącego jako pre-
zent ślubny dla „sułtana” kosztowny pierścień z szafirowym kaboszonem.
Niestety jego hołd nie został odpowiednio wynagrodzony.
Do innych, którym zwierzył się ze swych planów stworzenia światowe-
go systemu, należał również John Jacob Astor IV. Aczkolwiek pełny stopień
zaangażowania Astora w projekt nie jest znany, Tesla musiał osiągnąć pe-
wien sukces, bo gdy w 1913 roku dokonywano wyceny majątku pułkowni-
ka, odkryto pięćset akcji firmy Nikola Tesla Company.

*
Dla Tesli wiosna roku 1900 roku była okresem głębokiej frustracji. On i
Robert Johnson z konsternacją znaleźli w gazecie ogłoszenie bankowców
E. P. Warden & Company: „PIENIĄDZE... Świadectwa Marconiego dają czy-
stego zarobku od 100 do 1000% więcej niż jakakolwiek twoja praca”. Ak-
cje British Marconi Company mające początkową cenę sprzedaży trzy do-
lary, teraz osiągnęły wartość dwudziestu dwóch dolarów. Tesla, uważając,
że Marconi naruszył jego patenty, zamierzał wytoczyć mu o to sprawę
przed sądem. Jego emocje zostały jeszcze bardziej rozpalone, gdy doczytał
ogłoszenie do końca: „System Marconiego popierany jest przez takich ludzi
jak Andrew Carnegie i Thomas A. Edison oraz przez prasę całego świata.
Edison, Marconi i Pupin są inżynierami konsultantami dla «American Com-
pany»”.
Uważając to za spisek trzech wymienionych zawiązany w celu wyzucia
go z jego wynalazku – radia, Tesla napisał do Roberta Johnsona:

Z przyjemnością dowiedziałem się z załączonego ogłoszenia o tym, że


Andrew Carnegie ponosi taką odpowiedzialność. To właściwy człowiek,
od którego należy dochodzić odszkodowania. Moje akcje zwyżkują!

Ze wszystkich ludzi, którzy czytali artykuł Tesli w magazynie „Century”


i znaleźli się pod wrażeniem śmiałości jego wizji, jeden człowiek pasował
idealnie do wymagań wynalazcy. Był to John Pierpont Morgan. Spotkali się,
by porozmawiać o światowym systemie. Tesla instynktownie był mniej
wylewny niż w stosunku do Westinghouse’a: nie było potrzeby oszałamia-
nia finansisty nadmiarem informacji technicznych. Zamiast tego, szeroko
rozwodził się nad sprawą pieniędzy i władzy. Przedstawił Morganowi plan
kanałów na wszystkich długościach fal, jakie można by emitować z jednej
stacji. W ten sposób finansista stałby się absolutnym monopolistą przeka-
zu radiowego. Podczas gdy inni na tym polu roztrząsali ograniczone dzia-
łania, transmisję z jednego punktu do drugiego, jak na przykład komunika-
cję okręt – baza na brzegu, czy bezprzewodowe wiadomości transoce-
aniczne, Tesla mówił o transmisji radiowej na cały świat. To Morgana zain-
teresowało.
W kilka dni po spotkaniu, 26 listopada 1900 roku, Tesla wysłał do Mor-
gana list, dokładnie przedstawiający szczegóły swej oferty:

Dotychczas dokonywałem transmisji na odległość prawie siedmiuset


mil – napisał. – A jestem w stanie zbudować instalację do komunikacji
telegraficznej poprzez Atlantyk i, jeśli będzie to konieczne, poprzez Pa-
cyfik. Mam możliwość obsługiwania wielu przyrządów tak, by się wza-
jemnie nie zakłócały oraz gwarantuję absolutną prywatność wiadomo-
ści.

Dodał też, że posiada wszystkie konieczne patenty i swobodę wchodzenia


we wszelkie porozumienia gospodarcze. Zaproponował, aby jego nazwisko
było identyfikowane z korporacją, jaka może powstać, i oszacował koszt
budowy stacji do transmisji transatlantyckiej na sto tysięcy dolarów, zaś
koszt stacji do transmisji poprzez Pacyfik na kwotę 250 tysięcy dolarów, z
terminem wykonania pierwszej – sześć do ośmiu miesięcy, a drugiej – rok.
Nie wspominał Morganowi o bezprzewodowej transmisji energii – nie
dlatego, że porzucił ten pomysł, tylko z rozsądnego powodu, że mogłoby to
uczynić niektóre z istniejących inwestycji bankiera przestarzałymi. W każ-
dym razie trudno byłoby oczekiwać, by Mr. Morgan był entuzjastą pomy-
słu przesyłania energii elektrycznej niemającym grosza Zulusom czy Pig-
mejom.
Morgan odpowiedział, że zgadza się finansować Teslę do wysokości
150 tysięcy dolarów. To było jednak wszystko, co zamierzał zaoferować.
Aczkolwiek jako zaliczkę przekazał ledwie część tej sumy, i mimo że w kra-
ju szalała inflacja powodująca natychmiastowe kurczenie się posiadanych
przez Teslę pieniędzy, wynalazca był zachwycony. Ich relacje (od strony
Morgana bez wątpienia poufałe) szybko zaczęły przypominać taicie, jakie
panują między dworzaninem a królem. Morgan był „wielkim i wspaniało-
myślnym panem”, którego imię miały „rozsławić głośno po świecie” prace
Tesli. Jak napisał wynalazca:

Wkrótce zobaczy pan, że jestem w stanie nie tylko głęboko docenić god-
ność pańskiego działania, ale także stworzyć główną inwestycję dobro-
czynną wartą sto razy tyle, co suma jaką oddał mi pan do dyspozycji w
tale wielkodusznym, królewskim geście...

Morgan, którego nie interesowało organizowanie działalności dobroczyn-


nej, odpowiedział, przesyłając Tesli wstępny projekt porozumienia i wy-
magając podpisania ponad pięćdziesięcioprocentowych zysków z jego róż-
nych „radiowych” patentów jako zabezpieczenia pożyczki.
Tesla z kolei przesłał Morganowi notatkę, w której zacytował pochwal-
ny komentarz otrzymany od profesora Slaby’ego, niemieckiego, uznanego
naukowca, będącego obecnie także tajnym radcą:

Od pewnego czasu poświęciłem się badaniom nad bezprzewodową tele-


grafią, której podstawy stworzył pan wcześniej w tak jasny i precyzyjny
sposób. [...] Jako ojca tej telegrafii zainteresuje pana […]

Miało to wykazać Morganowi gołosłowność oraz bezpodstawność zarzu-


tów podnoszonych przez Marconiego i innych. Tesla zwrócił też uwagę
swego patrona na to, że ani Rafael, ani Kolumb nie odnieśliby sukcesu bez
wsparcia bogatych sponsorów.
Mając zapewnione finansowanie, Tesla podjął poszukiwania terenu, na
którym zbuduje nadajnik. James D. Warden zarządca i dyrektor Suffolk
County Land Company, który był właścicielem dwóch tysięcy akrów ziemi
na Long Island, przydzielił dwieście akrów przy Shoreham do dyspozycji
wynalazcy. Parcela ta, leżąca w odległości sześćdziesięciu pięciu mil od
Brooklynu, odosobniona i zadrzewiona, przylegała do gospodarstw Jemi-
maya Randada i George’a Hegemena. Uradowany Tesla ochrzcił teren na-
zwą Wardenclyffe. W stacji światowej radiofonii pracować miało dwa ty-
siące ludzi, a ich rodziny miały zamieszkać w otaczającej stację zabudowie.

*
W marcu 1901 roku Tesla wybrał się do Pittsburga, żeby złożyć u
Westinghouse’a zamówienia na generatory i transformatory. W tym sa-
mym czasie jego agenci w Anglii rozglądali się po wybrzeżu w poszukiwa-
niu dogodnego miejsca po tej stronie oceanu. Był zbyt zajęty, by myśleć o
Wystawie Paryskiej, która zaczęła się i minęła bez wstrząsających światem
demonstracji wynalazcy.
W.D. Crow, architekt i wspólnik Stanforda White’a, ściśle współpraco-
wał z Teslą nad konstrukcją wieży, która miała mieć u szczytu gigantyczną
miedzianą elektrodę w kształcie toroidalnego pączka o średnicy stu stóp.
Później zostało to zmienione tak, że przypominała ona kapelusz gigantycz-
nego grzyba. Ośmiokątna wieża, wykonana całkowicie z drewnianych be-
lek wstępnie montowanych w segmenty na ziemi, wznosiła się na wielkiej
ceglanej podmurówce. Całkowita wysokość tej budowli stanowiła jednak
niepokojący problem ze względu na stawiany wiatrowi opór.
13 sierpnia Tesla napisał do White’a:

Wiadomość o zastrzeleniu Prezydenta[20] nie była dla mnie w połowie


tak szokująca, jak przedstawione przez Ciebie wyceny, które razem z
uprzejmym listem otrzymałem wczoraj wieczorem. [...] Jedno jest pew-
ne: nie możemy zbudować tej wieży jak na szkicu. [...] Nie jestem w sta-
nie wyrazić, jak jest mi przykro, bo moje wyliczenia wskazują, że dopie-

20 William McKinley został postrzelony 6 września 1901 roku przez sympatyka


Idei anarchistycznych Leona Czołgosza, w trakcie wizyty na Wystawie
Panamerykańsklej w Buffalo. Zamachowiec oddał z bliskiej odległości dwa
strzały, które jednak nie spowodowały śmierci polityka. Ranny prezydent
przeżył atak. Tego samego dnia został poddany operacji wyjęcia kuli w
prowizorycznie przygotowanej sali operacyjnej w ambulatorium wystawy.
Zmarł jednak osiem dni później, na skutek komplikacji pooperacyjnych.
ro z taką strukturą mógłbym sięgnąć przez Pacyfik...

Przez pewien czas Tesla i White rozważali powrót do konstrukcji star-


szego projektu, zamierzając wykorzystać dwie, może trzy dużo mniejsze
wieże, ale w końcu zbudowana została jedna, której wysokość sięgała 187
stóp. Wewnątrz niej znajdował się głęboki stalowy szyb biegnący w głąb
ziemi na głębokość 120 stóp. Szyb ten, obudowany studzienką drewnianą
o powierzchni dwunastu stóp kwadratowych i otoczony spiralną klatką
schodową, zaprojektowany był po to, by ciśnienie powietrza mogło unosić
je do górnej platformy wieży. (Prawdopodobnie chodziło o wytwarzanie
tzw. ciągu kominowego w celu umożliwienia naturalnej wentylacji). War-
denclyffe stanowiło znak orientacyjny tak wspaniały w koncepcji i wyko-
naniu, jaki tylko mogła stworzyć elektrotechnika w „złotym wieku” Amery-
ki. Wspaniały i potępiany.
Ze względu na niecierpliwość Tesli, oczekującego dostaw urządzeń,
Westinghouse wyznaczył specjalnego pracownika, by zajmował się ich wy-
syłką. Ale powolne tempo, z jakim Tesla otrzymywał pieniądze od Morga-
na, zmusiło wynalazcę do zajęcia się inną pracą. Przeniósł swoje biura do
nowojorskiej Metropolitan Tower w celu lepszego wyeksponowania swe-
go profesjonalizmu.
Jeden z jego planów na pozyskanie pieniędzy dotyczył opracowania
specjalnego typu silnika indukcyjnego dla Westinghouse’a, ale wciąż poja-
wiały się jakieś problemy z jego realizacją. Zainstalował sprzęt
Westinghouse’a także w nowojorskiej elektrowni Edisona. Tymczasem
George Scherff wybrał się aż do Meksyku, w poszukiwaniu możliwości biz-
nesowych.
Wielkim rozczarowaniem dla Tesli było ciągłe niepowodzenie w uzy-
skaniu zamówienia rządowego na sterowane radiem urządzenia do obro-
ny wybrzeża. Gdy Kongres przyjął projekt Ustawy o fortyfikacji i obronie
wybrzeża z budżetem siedem i pół miliona dolarów, wynalazca napisał do
Johnsona, że „być może pół miliona zostanie zainwestowane w teleauto-
maty twego przyjaciela Nikoli, a reszta niewątpliwie trafi do rąk i kieszeni
polityków”.

*
Gdy rok 1901 dobiegał końca, światowa prasa rozdmuchała wiado-
mość, że 12 grudnia Marconi przesłał sygnał odpowiadający literze „S”
przez Atlantyk z Kornwalii do Nowej Fundlandii. Ale co zadziwiło Morgana
i innych, to fakt, że osiągnął to, nie używając niczego podobnego do wiel-
kiej instalacji budowanej przez Teslę. Pewnym jest, że nie wiedzieli oni, iż
Marconi wykorzystywał podstawowy patent radiowy Tesli nr 645,576
zgłoszony w roku 1897, a wydany 20 marca 1900. Nie dziwi więc, że Tesla
określał to jako „metody Borgiów i Medyceuszy”, przez które pozbawiony
został uznania i bogactwa. Jednak technika radiowa była dziedziną tajem-
niczą dla większości naukowców, nie mówiąc o ogóle bankowych inwesto-
rów.
Choć rozsierdzony, Tesla nie tracił czasu na rozpoczynanie spraw są-
dowych, lecz koncentrował uwagę na realizacji swego marzenia, wyrasta-
jącego na rolnej ziemi Long Island. Początkowo pielęgnował je z prywatne-
go domu stojącego obok terenu budowy. Gdy Scherff opuścił Manhattan,
by przyspieszać prace, Tesla powrócił do swego wytwornego azylu w
Waldorf- Astoria, chcąc dalej trzymać rękę na pulsie Wall Street. Codzien-
nie on i Scherff wymieniali po kilka telegramów oraz listów. A jako że War-
denclyffe leżało w odległości zaledwie półtorej godziny jazdy pociągiem od
Nowego Jorku, przynajmniej raz w tygodniu wynalazca elegancko odstro-
jony, z towarzyszącym mu serbskim służącym dźwigającym spory koszyk z
pokrywką wypełniony żywnością, udawał się w kolejową podróż do Long
Island.
Stale obawiał się o bezpieczeństwo. Patrzył zafascynowany poprzez
Sound od strony rezydencji New Haven, jak ośmiokątna wieża wyrasta ni-
czym fantazja hodowcy grzybów ponad linię drzew północnego wybrzeża.
Jeśli chodzi o mieszkańców pobliskiego Shoreham, uważali oni, że są u pro-
gu sławy i przemysłowego dobrobytu.
Gdy ta „cud wieża” wzniosła swe przewiewne krokwie jeszcze wyżej,
Tesla bezlitośnie popędzał swych ludzi, nie oszczędzając też samego siebie.
Wysłał do Niemiec pieniądze na przyjazd inżyniera radiotechnika Fritza
Lowensteina, który wkrótce dołączył do zespołu w Wardenclyffe. Inny
znany inżynier, H. Otis Pond, który pracował kiedyś dla Edisona – pomagał
budować laboratorium. Wiele lat później Pond powiedział, że nie zgadza
się z tym, jak historia ocenia tych dwóch wynalazców. Edison był według
niego „największym eksperymentatorem i badaczem, jakiego wydał ten
kraj – ale nie ceniłbym go jako twórcy i inicjatora”, natomiast Teslę uznał
za „największy umysł wynalazczy wszech czasów”. Pond często towarzy-
szył Tesli w czasie długich spacerów. Byli razem owego grudniowego dnia
1901 roku, gdy Marconi przesłał pierwszy transatlantycki sygnał.
– Tylko popatrz, jak ten Marconi jeździ sobie po tobie – powiedział
Pond.
– Niech sobie dalej tak robi – uśmiechnął się gorzko Tesla. – On używa
siedemnastu moich patentów.
– Wygląda na to, że ten gość wykorzystał nas jako odskocznię do swo-
jego sukcesu.
– To dobry człowiek, dajmy mu kontynuować pracę – zakończył dysku-
sję na ten temat Tesla.
Pond przywołał także obawy Tesli dotyczące sprzętu wojennego, który
wynalazca opracowywał. Dokonał właśnie wodowania w Sound modeli
bezprzewodowych torped, okrążył nimi statek i doprowadził do lądowania
na plaży:
– Otis – powiedział Tesla – czasem czuję, że nie mam prawa robić ta-
kich rzeczy.

*
Sporo ludzi do dzisiaj uważa, że radio wymyślił Guglielmo Marconi.
Otóż nie, nieprawda. Należy skorygować stan zasobów wiedzy – radio wy-
myślił Nikola Tesla. Marconi miał po prostu znacznie lepszy – jakbyśmy to
dzisiaj powiedzieli – PR. Pomogli mu Thomas Edison i jeden z najbogat-
szych ludzi swego czasu – Andrew Carnegie, którzy zainwestowali spore
pieniądze w jego firmę. Sam Edison był konsultacyjnym inżynierem od-
działu detonacji. Nie po raz pierwszy i nie ostatni pieniądze oraz „kontak-
ty” z arystokracją brytyjską umożliwiły firmie Marconi Wireless Telegraph
Ltd. wystartować niemal pionowo.
Aczkolwiek te wiadomości dopiero docierają do encyklopedii, współ-
czesne autorytety radiotechniki zgadzają się co do pierwszeństwa Tesli w
dziedzinie, która przez lata była zakłamana przez zmienne w treści
oświadczenia takich międzynarodowych sław jak: Oliver Lodge, Michael
Pupin, Thomas Edison, Reginald Aubrey Fessenden, Aleksander Popow,
Adolf Slaby, Karl Ferdinand Braun, czy Elihu Thomson – by wymienić tylko
najsławniejszych.
Tesla wpadł na pomysł konstrukcji cewki wysokonapięciowej krótko
po opublikowaniu przez Maxwella teorii elektromagnetyzmu. Szybko za-
uważył, że wysyła ona bardzo silne fale elektromagnetyczne Zaczął praco-
wać nad urządzeniem, które mogłoby te fale odbierać. Początkowo chciał
na tej podstawie skonstruować urządzenia do przesyłu prądu elektryczne-
go bez użycia przewodów, lecz później wpadł na pomysł skonstruowania
urządzenia do przesyłu za pomocą tych fal dźwięku. Patent na to urządze-
nie był gotowy już w 1900 roku, jednak ubiegł go w tym o kilka dni Gu-
glielmo Marconi.
Ubiegł?!
Pierwsze zgłoszenie patentu Marconiego miało miejsce 10 listopada
1900 roku i w odniesieniu do istniejącego stanu techniki zostało odrzuco-
ne, co później ujawnił sir Oliver Lodge. Pomimo zmian i przeróbek w apli-
kacjach, kolejne próby Marconiego zakończyły się niepowodzeniem. Ame-
rykański urząd patentowy argumentował decyzję tym, że patenty Tesli i
innych wynalazców mają pierwszeństwo, zwracając jednocześnie uwagę
na ignorancję Marconiego graniczącą z absurdem. Marconi zdawał się „nie
przyjmować” faktu, że oscylator został już opatentowany, a termin „oscyla-
tor Tesli” był powszechnie znany i używany zarówno w Ameryce Północ-
nej, jak i w Europie. Pierwszy patent przyznano Tesli 20 marca 1900 roku,
a wystąpił o niego 2 września roku 1897! Ponadto Tesla bardzo dokładnie
rozróżniał, które patenty dotyczą bezprzewodowej transmisji energii, a
które komunikacji sygnałowej, chociaż właśnie ten aspekt mylony był
przez niektórych krytyków jego patentów radiowych.
Choć drażniące Teslę, lecz jednak bez wątpienia prawdziwe było to, że
Marconi jako pierwszy przykuł uwagę świata swym „radiowym” sukcesem
i później mądrze utrzymywał prowadzenie w tej dziedzinie przez spółkę
Marconi Worldwide Wireless Company, której akcje poszybowały w Anglii
z trzech do dwudziestu dwóch dolarów za sztukę.
W wigilię Świąt Bożego Narodzenia 1906 i w Nowym Roku 1907 R.A.
Fessenden zaskakiwał i zachwycał słuchaczy górnej oraz dolnej części
Wschodniego Wybrzeża, powodując zalew listów od fanów nadawaniem
swych audycji głosowych i programów muzycznych z nadajnika w Brant
Rock, w Massachusetts. Stosował alternator wysokiej częstotliwości, który
sam zbudował, opierając się na zasadzie i konstrukcji opracowanej przez
Teslę.
Podczas I wojny światowej firma General Electric Company w
Schenectady, wsparta technicznymi talentami Charlesa Steinmetza i Erne-
sta Alexandersona, osiągnęła sukces w powiększaniu mocy osiąganych
przez modele małych alternatorów radiowych częstotliwości, dochodząc
do gigantycznej wielkości 200 kW. Pierwszy z nich zainstalowany został w
Marconi Worldwide Wireless Station w New Brunswick, w stanie New Jer-
sey, zastępując niezadowalający nadajnik iskrowy dużej mocy.
Jak na ironię, Tesla został zaproszony do grona dygnitarzy, którzy mieli
przybyć na inaugurację niezawodnej transatlantyckiej łączności, realizo-
wanej przez tę stację. Proponowane przez prezydenta Woodrowa Wilsona
warunki rozejmu przesłane zostały drogą radiową z tej stacji do cesarza
Wilhelma II w kwietniu 1919 roku.
O prawa patentowe do radia Tesla toczył walkę z Marconim do końca
swoich dni. Dowodził, że Marconi zastosował w swoim wynalazku bez jego
zgody opatentowaną wcześniej przez niego cewkę. Pozwał Marconiego do
sądu w sierpniu 1915 roku, natomiast firma Marconi Wireless Telegraph
Company of America również podała do sądu rząd Stanów Zjednoczonych
w sprawie naruszenia patentów Marconiego podczas I wojny światowej.
Wojna bezprzewodowych patentów toczyła się przez dziesięciolecia i chy-
ba nie ma co się dziwić, że powodowała ogromne zamieszanie.
Długie procesowanie się doprowadziło Teslę do bankructwa. Ostatecz-
nie dobiło go w 1909 roku przyznanie Marconiemu Nagrody Nobla za
skonstruowanie radia. „Wykorzystał do tego bezprawnie siedemnaście
moich patentów!” – burzył się Tesla.Bezskutecznie. Miano wynalazcy radia
na długie lata przylgnęło do syna włoskiego kupca z Lombardii. Dopiero w
1943 roku, kilka miesięcy po śmierci Tesli, Sąd Najwyższy Stanów Zjedno-
czonych przywrócił prawa patentu radiowego 645,576 prawowitemu wła-
ścicielowi. Zrobił to zresztą z takich samych powodów, z jakich wcześniej
urząd patentowy przyznał patent Marconiemu: firma Marconi pozwała do
sądu rząd Amerykański za wykorzystanie „ICH” patentowych rozwiązań w
czasie I wojny światowej. Sąd w prosty sposób uniknął problemu, przyzna-
jąc pierwszeństwo patentowe Tesli przed Marconim.
*
Dr James R. Waits przyznał:

Pokazany obrazek, oparty na ujawnionym przez Teslę w 1893 doku-


mencie, przedstawia narodziny bezprzewodowej komunikacji. Niewąt-
pliwie jest on następstwem teoretycznej erudycji i badań eksperymen-
talnych Hertza, który demonstrował jego działanie na odległość na
szczelinie iskrownika. Jednak wyprzedza on o kilka lat wynalazek Mar-
coniego i praktyczne pokazy bezprzewodowej telegrafii.

Inny pionier radia J.S. Stone, przeglądając dziedzinę, w której działali


Lodge, Marconi i Thomson, powiedział:

Spośród ich wszystkich nazwisko Nikoli Tesli świeci najjaśniej. Tesla


kierowany swą niemal nadprzyrodzoną intuicją w zjawisku prądu
zmiennego, doprowadził do zrewolucjonizowania sztuki przenoszenia
mocy elektryczności poprzez wynalezienie silnika elektrycznego z rota-
cyjnym polem magnetycznym, wiedział, jak posługiwać się rezonansem,
nie tylko w roli mikroskopu uwidoczniającego elektryczne oscylacje, jak
to zrobił Hertz, ale tak, by pełnił on rolę stereoptikonu[21]. Trudno było
dokonać jakiegokolwiek ważnego postępu – z wyjątkiem nieistotnych
ulepszeń – w sztuce radiowej telegrafii bez podążania choćby częścią
drogi, jaką przetarł ten pionier, który choć wybitnie uzdolniony i prak-
tyczny, i który z powodzeniem zbudował urządzenia, które obmyślił –
tak wyprzedził swe czasy, że nawet najlepsi z nas uznali go za fantastę.

Pomiędzy autorytetami z dziedziny radia, które podzielały tę opinię


(choć nie zawsze we właściwym dla oddania sprawiedliwości czasie) był
generał T.O. Mauborgne, były dowódca Signal Corps i szef łączności w ar-
mii Stanów Zjednoczonych. W magazynie „Radio – Electronics” (luty 1943,
zaledwie kilka tygodni po śmierci Tesli) napisał on:

Tesla, ten „czarodziej”, zawładnął wyobraźnią mego pokolenia swymi


fantastycznymi wyprawami w nieznane sfery przestrzeni i elektryczno-

21 Stereoptikon – przyrząd do przeglądania zdjęć stereoskopowych dających


wrażenie trójwymiarowości.
ści.
[...] Widział zdumiewająco daleko, dalej niż mu współcześni, z których
jedynie kilku zdało sobie po wielu latach sprawę, że to nie Marconi, a
wielki Tesla był tym, który nie tylko opracował zasady elektrycznego
strojenia i rezonansu, ale też w roku 1893 faktycznie zaprojektował sys-
tem bezprzewodowej transmisji informacji.

Sumienna relacja zawarta jest w monografii Andersona Pierwszeństwo


w wynalezieniu radia – Tesla przeciwko Marconiemu sporządzonej dla „The
Antique Wireless Association” nr 4 z marca 1980 roku. Anderson podaje
tam, że pionier radia, major Armstrong, krótko przed swą śmiercią w roku
1953 napisał do Andersona, że jego zdaniem Tesla był faktycznym wyna-
lazcą broni kierowanej (robotów), i że ponawiane były wysiłki, by osłabić
jego roszczenia do tego wynalazku. Armstrong chciał też podobno zwie-
rzyć się Andersonowi ze swego najważniejszego życiowego sekretu, który
wyjaśnić miał, dlaczego Marconi odniósł sukces, a Tesla przegrał. W stycz-
niu 1954 Anderson o to poprosił. Wkrótce potem otrzymał wiadomość o
nieoczekiwanej śmierci majora Armstronga.
Haraden Pratt, członek IRE – Institute of Radio Engineers (Instytutu In-
żynierów Radiowych)[22] i były przewodniczący Komitetu Historycznego
IRE napisał, że pomysły Tesli dotyczące radia i zbudowane przez niego
urządzenia pozostawione zostały dla innych, by będąc może mniej ambit-
nymi, ale bardziej praktycznymi – podjęli, usprawnili i wcielili to w życie.

Z tego względu – odnotował – wpływ Tesli na rozwój radia znany był


bardzo niewielkiej grupie osób. Kilku wybitnych ludzi, którzy uczestni-
czyli w jego wykładach lub czytali jego prace w latach dziewięćdziesią-
tych, zostało zainspirowanych jego odkryciami, a kilku innych, którzy
zagłębiali się w historię tej dziedziny, stało się świadomymi doniosłości
jego pionierskiego wkładu w rozwój nauki. [...] Znacznie wyprzedzając
swój czas, uważany przez współczesnych mu za fantastę, Tesla wyróż-
nia się nie tylko jako wynalazca, ale też, szczególnie w dziedzinie wiedzy
o radiu, jako wielki pedagog i przewodnik. Jego wcześnie okazana,
wręcz niesamowita intuicja dotycząca fenomenu prądu zmiennego
umożliwiła mu stworzenie zrozumienia tego zjawiska poprzez szeroko

22 IRE – Institute of Radio Engineers obecnie jest przyłączony do IEEE – Institute of


Electrical and Electronics Engineers Inc.
propagowane wykłady i demonstracje oraz inspirowanie innych, nie-
znających się na tej nowej, dopiero odkrywanej dziedzinie, pobudzając
ich zainteresowanie do dokonywania ulepszeń i opracowywania roz-
wiązań do praktycznego zastosowania.

W sumie dopiero z perpektywy czasu łatwiej jest dostrzec, jak bardzo


prawda była zaciemniana w czasach Tesli. Spore korzyści uzyskiwali ci na-
ukowcy, wynalazcy i inżynierowie, którzy weszli w dziedzinę komercyjne-
go radia od parteru. Tesla spędzając więcej czasu w swej wieży z kości sło-
niowej niż na parterze, powodował, że sława uśmiechała się do niego nie-
spokojnie, a fortuna długo omijała.

*
W późniejszych latach zdarzył się wypadek, który odsłonił prawdziwą
głębię jego uczuć dotyczących kontrowersji w sprawie radia. Pewnego
dnia, w styczniu 1927 roku, młody Jugosłowianin o nazwisku Dragislav L.
Petkovič, odwiedzając Amerykę, zaaranżował spotkanie. Tesla mieszkał
wtedy na piętnastym piętrze Pennsylvania Hotel przy Trzydziestej Czwar-
tej Ulicy i Broadwayu. Czasy były ciężkie, a on stawał się coraz bardziej od-
ludkiem. Petkovič został zaproszony na lunch w jego pokojach i później
przyjęty kalifornijskimi owocami, jarzynami, rybami i miodem. Po trwają-
cej pewien czas zdawkowej rozmowie, Petkovič próbował dowiedzieć się,
jakie są powody animozji pomiędzy Teslą a Pupinem. Gdy kiedyś zagadnął
dr. Pupina w tej sprawie, ten wybuchnął: „Jak długo jeszcze ludzie będą
sławić tylko tajemnicze osoby zamiast zająć się tym, co oczywiste i dla
wszystkich zrozumiałe?”. Teraz, gdy to samo pytanie skierował do Tesli,
wynalazca zmarszczył brwi i podniósł dłoń jakby w geście obronnym
przed czymś nieprzyjemnym. Po chwili zaczął wyjaśniać Petkovičowi, że
na początku ich pobytu w Ameryce, gdy obaj walczyli o przetrwanie, Pupin
poprosił go o pomoc w nauce angielskiego. Jak twierdził Tesla, miał on kło-
poty w utrzymaniu pracy w spółce telefonicznej. Tesla pomógł Pupinowi,
ale później dosyć nietaktownie przypomniał o swojej przysłudze. Roz-
złoszczony Pupin powiedział, że sam był w stanie wszystko robić i że Tesla
„nic dla niego nie zrobił”. Tesla poczuł się tym dotknięty, ale wkrótce o ca-
łej sprawie zapomniał.
– Później jednak – stwierdził – gdy miałem wykład w Columbia College
i przedstawiałem swe teorie na temat radia i transmisji energii elektrycz-
nej oraz demonstrowałem swój transformator, Mr. Pupin z kolegami prze-
rywali moje wystąpienie gwizdami i miałem kłopot z uspokojeniem zdezo-
rientowanej widowni. Ale nie to było najgorsze. Podczas procesu sądowe-
go, jaki założyłem przeciwko Mr. Marconiemu o kradzież moich urządzeń i
rysunków z urzędu patentowego, Mr. Pupin wezwany jako rodak w moim
imieniu do zeznań, przeszedł na stronę Marconiego, który po trzech latach
walk sądowych zmuszony został przyznać pod przysięgą, że transmisja
energii na wielkie odległości jest moim wynalazkiem.
Tesla przerwał i po chwili dodał:
– Przyszłość pokaże prawdę i oceni każdego za jego pracę oraz osią-
gnięcia. Teraźniejszość należy do nich, ale przyszłość, na rzecz której pra-
cowałem, należeć będzie do mnie.
Ze łzami w oczach, ale jednocześnie z uśmiechem, powrócił do posiłku.
On i jego gość zabrali się spokojnie do kantalupy. Wtedy Petkovič zadał na-
stępne pytanie:
– Może mi pan powiedzieć coś na temat Marconiego?
To był jeden z niewielu znanych przykładów, gdy Tesla odstąpił od
swych grzecznościowych zasad. Odłożył łyżkę i ze złością wypluł z siebie:
– Mr. Marconi to po prostu osioł.
Tesla wymyślił globalną telekomunikacyjną wioskę w chwili, gdy radio
jeszcze nie istniało. Ale jego wizja była szersza. Wynalazca dążył do uzy-
skania pełnego panowania nad światem materialnym i ujarzmienia sił na-
tury dla ludzkich potrzeb.

Jeśli tylko człowiek zdoła wykorzystać całą energię pochodzącą ze Słoń-


ca – pisał w eseju Man’s Greatest Achievement (Największe osiągnięcie
ludzkości na jego życzenie stare światy znikną i pojawią się nowe, zgod-
ne z jego planem. [...] Człowiek mógłby zmieniać rozmiar planety i skie-
rować ją na dowolną ścieżkę wiodącą przez otchłań Wszechświata. Zde-
rzałby planety i wytwarzał gwiazdy. Mógłby inicjować i rozwijać życie
w nieskończonych formach.

Paradoksalnie niemal nadprzyrodzone moce przypisywał Tesla istocie,


którą określał mianem „mięsnej maszyny” automatycznie reagującej na ze-
wnętrzne bodźce; „spławikowi na wzburzonych wodach Kosmosu”, który
wynik banalnych procesów fizycznych zachodzących w mózgu śmie nazy-
wać wolną wolą.

*
Gorączkowy harmonogram wynalazcy często stwarzał wrażenie, że
występuje on w trzech lub czterech osobach. Jego nowojorskie laborato-
rium stało się miejscem spotkań naukowców z całego świata. Noce wypeł-
nione były aktywnością towarzyską, wytężoną pracą nad eksperymentami,
wypisywaniem zgłoszeń patentowych, opracowywaniem artykułów do fa-
chowych pism i korespondencją z redaktorami gazet.
Widzenie i bycie widzianym przez „właściwych” ludzi, zmuszało go do
funkcjonowania zarówno w dzień, jak i w nocy. Noce mijały jedna po dru-
giej, a on ledwie mógł zmrużyć oczy. Nieuchronną konsekwencją takiego
frenetycznego stylu życia było porozmieszczanie przyjaciół w różnych „ko-
mórkach życiowych”, gdzie jedni nic nie wiedzieli o innych. Tacy bliscy
przyjaciele, jak na przykład Johnsonowie, nie mieli pojęcia o ważności, czy
choćby tożsamości innych zaufanych osób, co wcale jednak nie oznaczało
odsunięcia czy osłabienia uczuciowej więzi.
Dzień był natomiast ważnym czasem na nagabywanie jego patrona,
Morgana, o przyspieszenie przesyłania funduszy i na przypominanie mu,
że inflacja grozi „zatopieniem statku”. Tesla spotykał się też z innymi po-
tencjalnymi inwestorami. Błagał producentów o przyspieszanie budowy i
wysyłki urządzeń oraz wydłużanie płatności. Pozostając w Nowym Jorku,
słał codziennie do Scherffa listy ze wskazówkami.
Jednym z milszych wydarzeń w tym szaleńczym roku 1902 była złożo-
na w Stanach Zjednoczonych wizyta słynnego angielskiego uczonego, lorda
Kelvina, który ogłosił swą całkowitą zgodność poglądów z Teslą w dwu
kontrowersyjnych kwestiach: 1. że Mars przesyłał sygnały do Ameryki i 2.
że ochrona nieodnawialnych zasobów ma decydujące znaczenie dla świata.
Podobnie jak i Tesla, Kelvin był przekonany, że metody wykorzystywania
energii wiatru i słońca pozwolą oszczędzać węgiel, ropę i drewno, więc po-
winny być rozwijane. Twierdził, że silniki wiatrowe powinny być budowa-
ne na dachach przy każdej sposobności, by napędzały windy, pompy wod-
ne, chłodziły domy w lecie i ogrzewały w zimie.
Edison oczywiście różnił się w poglądach od swych wybitnych współ-
czesnych, odsuwając ponury dzień wyczerpania zasobów na „więcej niż
pięćdziesiąt tysięcy lat”. Same tylko lasy Ameryki Południowej, przekony-
wał, mogą zapewnić paliwo na taki okres. Gdy Kelvin wychwalał „nauko-
wych proroków” Ameryki, stanowiło to oczywiste uznanie dla Tesli i było
dla jego duszy jak balsam. Po bankiecie wydanym na jego cześć w Delmo-
nico, Anglik ogłosił, że Nowy Jork jest „najcudowniej oświetlonym miastem
świata” i że jest jedynym punktem na Ziemi widocznym dla Marsjan. Zain-
spirowany najprawdopodobniej znakomitym winem, oznajmił:
– Mars przesyła sygnały... do Nowego Jorku.
Oświadczenie to znalazło się następnego dnia na czołówkach wszyst-
kich gazet. Gdy Tesla wygłosił podobne twierdzenie, na świecie zawrzało.
Teraz jednak powiedział to człowiek o autorytecie Kelvina, więc ani jeden
głos zarzutu nie wyszedł ze społeczności naukowej, również od profesora
Holdena. Ta nagła zmiana nastawienia zainspirowała przyjaciela Tesli, Ju-
liana Hawthorne’a, do napisania prowadzącego na manowce artykułu, w
którym posunął się jeszcze dalej niż sensacyjne oświadczenie Kelvina.

Oczywistym jest – napisał – że ludzie z Marsa i innych starszych planet


odwiedzali Ziemię, obserwując ją rok po roku w celu sporządzania spra-
wozdań. ONI nie są jeszcze gotowi na spotkanie z nami. Jednak, od czasu
urodzenia Nikoli Tesli, sprawy uległy zmianom. [...] Całkiem możliwe, że
to właśnie ONI sterują naszym rozwojem. Kto to może wiedzieć?

To pojedyncze zdanie może oskarżać romantycznego Hawthorne’a o


zasiewanie ziarna pielęgnowanego później przez tych, którzy obrali sobie
Teslę jako ulubionego Wenusjanina i postępując tak, narażali na szwank
jego naukową reputację.

Tak więc – ciągnął dalej Hawthorne – to właśnie do tego wynalazcy, w


jego samotnym laboratorium na zboczu góry, trafił ten delikatny stukot
pierwszego przekazu. Ktoś inny mógł to usłyszeć i zlekceważyć... Ale Te-
sla – którego umysł porównany z większością umysłów współczesnych
mu naukowców, ma się jak katedra św. Piotra do słoików z pieprzem –
przygotowywał się na tę chwilę i sygnał ten nie poszedł na marne.

Chociaż nikt nigdy nie podejrzewał Tesli o brak ego, można sobie wy-
obrazić, jak zgrzytnął zębami i zasiadł za biurkiem, by podziękować przy-
jacielowi za ten ambarasujący popis fantazji literackiej. „To wszystko było
bardzo miłe – napisał – z wyjątkiem tej katedry św. Piotra i słoików z pie-
przem”. Następnie roztropnie zmienił temat i przeszedł do swych nauko-
wych zainteresowań:

Przez połowę czasu jestem potępiany i przeklinany, ale przez drugą po-
łowę czuję się najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Wszystko jest
tylko nadzieją. W czasie mych eksperymentów w Kolorado jedna rzecz
została ustalona. Możemy zbudować maszynę, która przeniesie sygnał
do naszych najbliższych sąsiadów tak pewnie, jak przez waszą mulistą
rzekę Skykoll. Możemy też czuć się bezpiecznie w sprawie odbioru wia-
domości pod warunkiem, że inni nasi koledzy w tym Systemie Słonecz-
nym są tak samo jak my dobrze obeznani z posługiwaniem się tego typu
urządzeniami...

*
W czerwcu Tesla przeniósł swoje laboratorium z Manhattanu do nowe-
go budynku z cegły w Wardenclyffe. I oto, z wyjątkiem krytycznych po-
trzeb wypływających z samego projektu, wszelkie inne wymagania zwią-
zane z czasem, stały się mniej istotne. Na teren obiektu wpuszczani byli
tylko pracownicy. Izolacja i spokój – tego właśnie najbardziej potrzebował.
Pojawiały się jednak inne problemy. Gdy został wezwany do uczestnictwa
w ławie przysięgłych w sprawie o morderstwo, odłożył wezwanie na bok,
a potem o nim zapomniał. Wkrótce, ku jego zakłopotaniu, nagłówki gazet
boleśnie uświadomiły mu, jakie są obowiązki amerykańskiego obywatela:
„Nikola Tesla skazany na sto dolarów grzywny za niedopełnienie obowiąz-
ku stawienia się do ławy przysięgłych w głównym postępowaniu sądo-
wym! Teraz tego żałuje”. I tak też było. Rzeczywiście tego żałował. Natych-
miast zgłosił się do sądu z przeprosinami i usprawiedliwieniami. Został z
tego obowiązku uwolniony ze względu na jego sprzeciw względem kary
śmierci. „The New York Times” zacytował jego opinię na temat najwyższej
kary jako „barbarzyńskiej, nieludzkiej i zbędnej”.
Marconi pozostawał w tym czasie bohaterem, tak w Ameryce, jak
wszędzie indziej. W porównaniu z jego działaniami – te prowadzone przez
Teslę wydawały się zaledwie tajemnicze. W lutym 1903 roku pismo
„Electrical Age” opublikowało artykuł Nikola Tesla – jego prace i niespeł-
nione obietnice. Autor pisał: „Dziesięć lat temu Tesla był najbardziej obie-
cującym elektrotechnikiem. Dzisiaj jego nazwisko wywołuje żal, że obietni-
ce nie zostały spełnione”. Minęło już wiele czasu od chwili, gdy Nikola
święcił największe triumfy. Teraz uświadamiał sobie, jak krótko może
trwać pamięć.
Wiosną 1903 roku jego problemy finansowe stały się tak dotkliwe, że
ponownie musiał udać się do Nowego Jorku w poszukiwaniu funduszy.
Gdy powrócił do Wardenclyffe, zabierano się właśnie do podniesienia pięć-
dziesięciopięciotonowej kopuły, mierzącej sześćdziesiąt osiem stóp, i
umieszczenia jej na szczycie wieży. (Plany przewidywały pokrycie kopuły
miedzianymi płytami tworzącymi izolowaną kulę, ale nie zostało to nigdy
zrobione.). Scherff wykorzystał tę okazję, by przypomnieć mu, że posiada-
ne fundusze osiągnęły niebezpiecznie niski poziom. Wierzyciele niecierpli-
wili się. Nawet gdy Morgan przesłał resztę obiecanej kwoty, ledwie star-
czyła ona na pokrycie zaległych rachunków. A Tesla czuł, że Morgan posia-
dający ogromny wpływ na gospodarkę narodową, był w dużym stopniu
odpowiedzialny za rosnące koszty. W dniu 8 kwietnia napisał do finansi-
sty:

Spowodował pan wielkie fale w świecie przemysłu i jedna z nich ude-


rzyła w moją małą łódź. W wyniku tego ceny poszły dwukrotnie w górę,
może nawet trzykrotnie, w porównaniu z tymi, jakie były dawniej...

Morgan, którego kapitał był mocno zaangażowany w centralizację dróg


kolejowych i w inne użyteczne przedsięwzięcia, odmówił dalszych poży-
czek. Dwa tygodnie później Tesla napisał do niego ponownie:

Udzielił mi pan wielkodusznej pomocy w czasie gdy Edison, Marconi,


Pupin, Fleming i wielu innych otwarcie ośmieszali moje przedsięwzięcia
i przepowiadali, że ich powodzenie nie jest możliwe...

Morgan jednak dalej nie wykonywał najmniejszego ruchu i Tesla w na-


rastającej desperacji zdecydował się zagrać swą ostatnią kartą. Wreszcie
napisał do Morgana, odkrywając swój prawdziwy cel – nie tylko przesyła-
nie radiowych sygnałów, ale też bezprzewodowa transmisja energii. W li-
ście z 3 lipca napisał:

Gdybym panu powiedział coś takiego wcześniej, wywaliłby mnie pan z


biura... Pomoże mi pan czy dopuści, by moja wielka praca, już prawie
skończona, została zmarnowana?

Odpowiedź nadeszła jedenaście dni później:

Otrzymałem pana list – pisał Morgan – ... i w odpowiedzi informuję, że


obecnie nie jestem skłonny udzielać żadnych dalszych pożyczek.

Tesla odpowiedział w stylu „Jowiszowym”: Udał się do wieży i odstawił


taki pokaz ogni sztucznych, jakiego nikt jeszcze dotychczas nie widział.
Jego testy trwały przez całą noc i kilka następnych. Mieszkańcy obserwo-
wali z obawą, jak oślepiające smugi wystrzeliwały z kulistej kopuły, cza-
sem rozświetlając niebo w promieniu nawet setek mil. Niech pan tylko po-
patrzy, panie Morgan – zdawały się mówić. Kiedy pojawili się reporterzy,
wynalazca odprawił ich z kwitkiem.

Pokazy błysków Tesli robią wrażenie, ale on nie chce mówić do czego
zmierza w Wardenclyffe – doniósł nowojorski „Sun”. – Okoliczni miesz-
kańcy są bardzo zainteresowani conocnymi elektrycznymi pokazami z
wysokiej wieży, gdzie Nikola Tesla prowadzi swe eksperymenty z bez-
przewodową telegrafią i telefonią. Ostatniej nocy (15 lipca), z wieży i
słupa wydobywały się wszystkie rodzaje błyskawic. Przez pewien czas
powietrze wypełniały oślepiające smugi elektryczności, które wydawa-
ły się wystrzeliwać w ciemność jak posłańcy jakiejś misji. W wywiadzie
Tesla mówił, że gdyby ci ludzie, mieszkający w okolicy, czuwali zamiast
spać, to czasami mogliby zobaczyć jeszcze dziwniejsze rzeczy. „Któregoś
dnia, ale jeszcze nie dzisiaj, ogłoszę coś, o czym jeszcze nie marzyłem”.

Jeszcze dziwniejsze rzeczy? Czy to była jedynie dziennikarska kaczka?

*
W Colorado Springs Tesla osiągał na antenowej kuli swego nadajnika-
wzmacniacza napięcia rzędu dziesięciu do dwunastu milionów woltów,
choć uważał, że możliwe było osiągnięcie stu milionów woltów. Po powro-
cie do Nowego Jorku dokonał zgłoszenia kolejnej grupy patentów, z któ-
rych najważniejszym był „Aparat do transmisji energii elektrycznej”, zwią-
zany z projektem realizowanym w Wardelclyffe i zgłoszony pod numerem
1,119,732, ale wydany dopiero w 1914 roku. Został on faktycznie zgłoszo-
ny w kilka tygodni po transatlantyckim sukcesie bezprzewodowej transmi-
sji Marconiego.
Problemy ze zdobyciem kapitału inwestycyjnego na niedokończony
projekt w Wardenclyffe jeszcze się powiększyły w czasie wystąpienia kra-
chu giełdowego, znanego jako Rich Man’s Panic. Teraz szanse na ponowne
przyciągnięcie Morgana do interesu wydawały się tak odległe, jak nigdy
dotąd.
Wspomagany przez swych lojalnych przyjaciół Tesla podwoił starania
o pieniądze. Porucznik Hobson pociągał za wszelkie możliwe sznurki, by
zainteresować Marynarkę Wojenną robotyką. Obejrzawszy w 1898 roku
pokaz sterowanych radiem łodzi i torped Tesli, nalegał na wynalazcę, by
przedstawił je na wystawie morskiej w Buffalo i tak wszystko zorganizo-
wał, by ponownie nie pojawiły się „zwykłe trudności formalne”. Wszystko
na próżno.
Tesla udał się wtedy do Thomasa Fortune’a Ryana, od którego udało
mu się pozyskać niewielkie zwiększenie uzupełniającego finansowania.
Wszystko jednak poszło na spłacanie istniejących wierzycieli, których ra-
chunki urosły prawie tak samo wysoko, jak wieża Wardenclyffe. Nie była
konieczna opinia cierpliwego i uważającego Scherffa, by zauważyć, gdzie
leży problem. „Moim wrogom udało się przedstawić mnie jako poetę i ma-
rzyciela – napisał Tesla. – Jest to dla mnie absolutnie konieczne, bez-
zwłocznie wypuścić coś komercyjnego”.
W nadchodzących latach wielokrotnie borykał się z zalewem długów,
zaciąganych wciąż na nowo w celu realizowania komercjalizacji wynalaz-
ków. Czy będąc niezależnym, był mniej szczęśliwym niż jego stary prze-
ciwnik Edison – trudno powiedzieć, ale na pewno ich życie potoczyło się
różnymi drogami. Edison, dochodząc do sześćdziesiątki, był bogaty, ale cią-
gle trapiony licznymi schorzeniami, łącznie z tajemniczymi guzami w żo-
łądku, które pojawiły w trakcie jego badań nad promieniami X. Zawiedzio-
ny niepowodzeniem dotyczącym poszukiwania rud, tracąc coraz bardziej
słuch, wycofał się z kontaktów uczuciowych z rodziną i przyjaciółmi. Udał
się na przedwczesną emeryturę, szybko się starzał i nie tylko mógł sobie
na to pozwolić, ale wręcz uważał za konieczne zatrudnić pełnoetatowego
ochroniarza dla siebie i domowników. To był koszt i stygmat sukcesu.
Dwa lata po ślubie z drugą żoną, Miną, Edison ulepszył fonograf i do-
pracował kinetoskop. Potem wybudował własną kopalnię rudy, jednak
przedsięwzięcie zakończyło się klapą. W 1901 roku postanowił stworzyć
metodę budowy na masową skalę betonowych domów mieszkalnych, na
które stać byłoby każdą ciężko pracującą rodzinę amerykańską. Miano je
wznosić na nowych osiedlach za nie więcej niż 1200 dolarów. Następnie
udoskonalił akumulator samochodowy, jednak i to nie przyniosło takich
rezultatów, jakie się spodziewał się osiągnąć. Przez pewien czas ciągnął
spore zyski z wynalezionego przez siebie kinematografu. Wynajęci pałka-
rze z założonego przez Edisona trustu Motion Picture Patent Company bili
filmowców na ulicach Chicago i Nowego Jorku. Wynalazca rościł sobie bo-
wiem pretensje do praw patentowych na kamery filmowe i od wszystkich,
którzy się nimi posługiwali, żądał wysokich opłat licencyjnych. W dość po-
dejrzanych okolicznościach zdołał zalegalizować te pretensje przed sądem
i policja zaczęła ścigać filmowców uchylających się od licencyjnego hara-
czu. Konfiskowano im sprzęt i zasądzano grzywny, których wysokość prze-
kraczała nierzadko ich możliwości płatnicze. Dużo gorsi od policji byli jed-
nakże specjalni agenci trustu. Ci napadali znienacka opornych filmowców
w czasie nakręcania zdjęć, okładali ich kijami i rozbijali w drobny mak ka-
mery. Filmowcy z kolei organizowali straże ochronne i na ulicach Nowego
Jorku oraz Chicago zaczęły toczyć się zaciekłe bijatyki. Z reguły jednak
przegrywali, tym bardziej, że prawo było po stronie napastników.
Uciekając przed zbirami Edisona, dotarli w 1908 roku do pewnej małej
miejscowości w Kalifornii, cnotliwej i spokojnej kolonii założonej niecałe
ćwierć wieku wcześniej jako przeciwwaga dla oddalonego o osiem mil roz-
pasanego centrum Los Angeles. Stamtąd na pierwszy sygnał niebezpie-
czeństwa mogli szybko uciec do Meksyku, gdzie nie sięgała już władza po-
tężnego trustu. Było to miejsce szczególnie dla nich dogodne również ze
względu na ciepły klimat, różnorodność krajobrazów i stale utrzymującą
się słoneczną pogodę, co w czasie, kiedy nie było jeszcze silnych lamp łu-
kowych i czułej taśmy, miało niemałe znaczenie.
Pierwsze studio z prawdziwego zdarzenia powstało tam w 1911 roku i
od tego czasu przemysł filmowy zaczął się rozwijać w szalonym tempie,
szczególnie, kiedy po sukcesie komercyjnym Narodzin Narodu D.W. Griffi-
tha w 1915 roku okazało się, że produkcja filmów może przynosić duże zy-
ski. Nowi przybysze reprezentujący odmienny, swobodny tryb życia wręcz
wygnali z miasteczka dotychczasowych, spokojnych mieszkańców. Wkrót-
ce filmowcy już nie obawiali się policji ani agentów Edisona. Zdołali za-
pewnić sobie pomoc finansową i prawną kilku potężnych banków, a przed
pałkarzami trustu broniła ich armia statystów. Sam trust zresztą w niedłu-
gim czasie uległ likwidacji, kiedy Sąd Najwyższy uznał jego istnienie za
sprzeczne z prawem.
A miejscowość ta nazywała się Hollywood...

*
W środowisku lekarskim narastało zainteresowanie terapeutycznym
zastosowaniem małej cewki, zwanej oscylatorem Tesli. Wynalazca otrzy-
mywał telefony od lekarzy i profesorów z całego kraju, twierdzących, że są
oni ciągle indagowani w sprawie tego aparatu wysokiej częstotliwości.
Scherff zapewniał Teslę, że jest w stanie szybko rozpocząć dochodowy in-
teres z aparaturą medyczną, z trzydziestoosobowym personelem i kapita-
łem dwudziestu pięciu tysięcy dolarów. Przewidywał szybki zysk 125 ty-
sięcy dolarów w ciągu roku – prawie tyle, ile wynosił pełny wkład inwesty-
cyjny Morgana dla Wardenclyffe. Tesla odpowiedział mu, by wziął się za to
w Wardenclyffe, ale sam nie wydawał się być szczególnie zainteresowany
propozycją. Zamiast tego wydał dwie pokaźne broszury. Jedna opisywała
światowy system komunikacji radiowej, a druga – wydana na kosztownym
papierze welinowym – zapowiadała jego wejście w dziedzinę doradztwa
technicznego.
Zasadniczy zespół roboczy Tesli zajęty był produkcją i montażem no-
wych urządzeń, dmuchaniem baniek lamp próżniowych i rutynowymi
czynnościami przy uruchamianiu generatora parowego. Te ostatnie prace
wykonywano skokami – od połowy lipca 1903 roku, bowiem płacenie ra-
chunków za węgiel stawało się problemem. Okresowo zespół wysyłany był
co jakiś czas na urlop.
Gdy można sobie było pozwolić na zakup węgla dla Wardenclyffe, wy-
nalazca przesyłał do Scherffa telegram, żeby rozpalał ogień ria weekend
testów, sam zaś wsiadał w pociąg do Long Island.
Kłopoty i zagrożenia osiągnęły szczyt – pisał przy jakieś okazji do
Scherffa. – Problemy z węglem nadal czekają na rozwiązanie. Upiory
Wardenclyffe nawiedzają mnie dzień i noc... Kiedy to się wreszcie skoń-
czy?

Scherff, dorabiając w wolnym czasie pracą księgowego dla innych firm,


pożyczał mu drobne sumy, kiedy tylko mógł. Dorothy F. Skerritt wykazała
później na podstawie dokumentów, że przez lata kwota ta urosła do czter-
dziestu tysięcy dolarów. „Tesla musiał chyba zahipnotyzować pana Scherf-
fa” – stwierdziła.
We wcześniejszym i lepszym czasie, jak powiedział jej wynalazca, mógł
zdobyć pieniądze od Morgana, po prostu przedstawiając prośbę. Pewnego
razu finansista podpisał czek in blanco i powiedział Tesli, by sam wpisał
potrzebną kwotę. Nikola twierdził, że było to trzydzieści tysięcy dolarów.
Teraz jednak rozczarowanie Morgana Wardenclyffe było ostateczne. Tesla
niezmiennie zdeterminowany posuwać sprawę do przodu, wysłał jeszcze
więcej listów, najpierw próbując przekonywać i prosić. Z czasem jego listy
stały się bardziej gniewne, pełne oskarżeń i goryczy. Dostarczane przez
specjalnych posłańców, prześladowały bankiera, dopadając go nawet na
molo, gdy wsiadał na statek, wybierając się w kolejną wielką podróż na
Kontynent.
Pojawiające się nieustannie pogłoski głosiły, że Morgan nabył radiowe
patenty Tesli, by nie dopuścić do ich rozwinięcia, ale nie było na to dowo-
du. Złe wieści, rozchodzące się po Wall Street same z siebie nabierały ro-
snącej mocy. Wiadomość, że Morgan wycofuje się z interesu w światowym
systemie – a był on właściwie tylko pożyczkodawcą – przekonywała in-
nych potencjalnych sponsorów, że musiała to być bańka mydlana.
Tesla wiedział, że takie wieści są dla niego zabójcze, ale też niewiele
mógł z tym zrobić – pozostawało mu jedynie żyć z dnia na dzień, próbując
odbić się od kolekcjonerów rachunków, przekonywać do swych przedsię-
wzięć innych bankierów i bogatych znajomych, rozwiązywać naukowe
problemy związane z projektem, szukać możliwości sprzedaży innych wy-
nalazków i oferować usługi konsultingowe.
Wieloraki skutek jego pecha nie znał geograficznych ograniczeń. Wyto-
czono mu sprawę o niepłacenie rachunków za energię elektryczną, dostar-
czaną do eksperymentalnej stacji w Colorado Springs, co było o tyle dziw-
ne, że Leonard Curtis, jeden z właścicieli City Power Company, zapewniał
go, że energię dostanie za darmo. Także miasto Colorado Springs skarżyło
go o rachunki za wodę. I wreszcie dozorca jego starej stacji eksperymental-
nej wytoczył mu proces o wypłacenie zaległych wynagrodzeń. Odpowiedź
dla miasta była w stylu Tesli. Odpisał, iż wobec uhonorowania miasta swą
obecnością i budową słynnej stacji uważał, że miasto uzna płacenie ra-
chunków za wodę za zaszczyt.
Zorganizował sprzedaż starych materiałów ze stacji i za zdobyte w ten
sposób pieniądze spłacił rachunki elektrowni. I wreszcie wrócił do Colora-
do Springs ze swym adwokatem, by stawić się w sądzie na proces wytoczo-
ny mu przez dozorcę. Zasądzona do spłacenia dozorcy suma wyniosła ty-
siąc dolarów. Sprzedaż laboratoryjnej instalacji pozwoliła opłacić część tej
kwoty. Resztę Tesla miał spłacać w ratach, po trzydzieści dolarów ściąga-
nych przez sześć lat.
Wtedy przez chwilę wydało się, że los się do niego uśmiechnął. Zaczęły
kapać pieniądze ze sprzedaży medycznych cewek, które były teraz wytwa-
rzane na linii produkcyjnej w Wardenclyffe. Kupowały je szpitale i labora-
toria badawcze. Udało mu się też wynaleźć nową turbinę o rewolucyjnej
konstrukcji, co do której miał pewność, że przywróci mu majątek i reputa-
cję.
Chociaż nadal organizowane były przyjęcia z przyjaciółmi, pojawiła się
na nich pewna gorączkowość, jakby uczestnicy zaczęli przeczuwać nad-
chodzące tragedie i nie chcieli tracić żadnej okazji do śmiechu i zabawy.

*
Katharine wysyłała zaproszenia i spotykała się ze zwyczajową paradą,
robiąc mu wyrzuty, gdy się nie pojawiał. Jeden z liścików zakończyła w ty-
powy dla siebie sposób:

Niedługo znowu wyjedziemy daleko, ale wtedy Ty nawet nie będziesz


tego wiedział. Ty nikogo nie potrzebujesz, będąc takim nieludzkim. Ja-
kie to dziwne, że nie potrafimy normalnie żyć bez Ciebie.

Ona i Robert przygotowywali się do kolejnego pobytu w Europie. Co


istotne, Johnson zaczął się obawiać o swój pakiet akcji Nikola Tesla Com-
pany. Sugerował wynalazcy, by pieniądze, jakie zainwestował, traktowane
były jak pożyczka zabezpieczona akcjami. Takie obawy o konflikt intere-
sów powodowały, że notowania Tesli jako naukowca spadały, a jego na-
zwisko nie stanowiło już takiej marki jak dawniej.
W branży biznesowej panowało przekonanie, że Tesla wciąż uzyskuje
„królewskie” tantiemy od Westinghouse’a za swe patenty dotyczące prądu
zmiennego. Nikt nie zwracał uwagi, że zostały one wykupione po korzyst-
nych dla kupującego cenach w 1896 roku. Zostało to dopiero klarownie
przedstawione w artykule brooklyńskiego „Eagle” z dnia 15 maja 1905,
gdzie zwrócono uwagę na „wygaśnięcie” cennych patentów Tesli. Pismo
doniosło, że wiadomość o wygaśnięciu patentów wywołała „wielkie poru-
szenie” w środowisku elektrotechników. Kiedy stało się wiadomym, że Te-
sla w ogóle nie uzyskuje żadnych pieniędzy, zaufanie do niego spadło jesz-
cze bardziej.
Późną nocą 18 lipca 1905 roku Tesla napisał do Scherffa, zaniepokojo-
ny brakiem wiadomości od niego.

Kilka ostatnich dni i nocy to po prostu koszmar – wyznał, obwiniając o


to nieokreśloną dolegliwość. – Chciałbym teraz być w Wardenclyffe,
gdzieś na cebulowym czy rzodkiewkowym polu. Kłopoty osiągnęły
szczyt. Jak wszystko będzie gotowe, wyjdę z czymś nowym. Musimy
osiągać dużo lepsze rezultaty.

Tesla prowadził pewne eksperymenty – właściwie nie wiadomo po co


– ze strugami wody pod ekstremalnie wysokimi ciśnieniami, rzędu dzie-
sięciu tysięcy funtów na cal kwadratowy. Cieniutka struga, skierowana na
żelazną sztabkę wyginała ją tak, jakby uderzona została przez inną sztab-
kę. Takie strugi płynu o wielkiej mocy wywołują destrukcyjny skutek na
każdym metalu, z jakim wejdą w kontakt. Pewnego dnia pękł żeliwny koł-
pak z ciśnieniowego cylindra i duże jego kawałki wystrzeliły w górę, prze-
latując tuż obok twarzy Tesli i wybijając dziurę w dachu.
Innego dnia Scherff doznał poparzeń twarzy w trakcie zalewania płyn-
nym ołowiem dziur po śrubach w podłodze. Ołów zetknął się z wodą, któ-
rej wcześniej używano do zmywania podłogi, i nastąpiła eksplozja. Tesla
stojący kilka stóp dalej doznał niewielkich obrażeń, ale Scherff został po-
ważnie poparzony. Przez pewien czas istniała nawet obawa, że może stra-
cić wzrok. Jednakże jeśli zważyć, jak niebezpieczny był sprzęt, jakim się
posługiwali, wypadków było i tak bardzo niewiele.
Do Ameryki powrócił dobiegający siedemdziesiątki Mark Twain. Jego
przedsiębiorstwo wydawnicze, w które zainwestował 200 tysięcy dola-
rów, splajtowało i pisarz popadł w poważne tarapaty finansowe. W tej sy-
tuacji wyruszył w długie tury objazdowych odczytów po Europie, które
cieszyły się olbrzymim powodzeniem, zapewniając spłatę długów oraz
zgromadzenie nowej Fortuny. Podczas pobytu w Wiedniu odwiedził wyna-
lazcę Jana Szczepanika, zwanego „polskim Edisonem” i „galicyjskim geniu-
szem”. Szczepanik był autorem pięćdziesięciu wynalazków i kilkuset opa-
tentowanych pomysłów technicznych, głównie z dziedziny tkactwa, foto-
grafii barwnej i... telewizji. W 1897 roku opatentował telektroskop, urzą-
dzenie do przesyłania ruchomego obrazu kolorowego wraz z dźwiękiem
na odległość, protoplastę dzisiejszej telewizji. W latach 1918–1925 opra-
cował system filmu barwnego, wysoko ceniony za dobre oddawanie kolo-
rów. Pracował także nad odtwarzaniem filmu dźwiękowego. Udało mu się
stworzyć kamizelkę kuloodporną z jedwabnej tkaniny z cienkimi blachami
stalowymi. Wynalazek ten przyniósł Szczepanikowi sławę, ponieważ obro-
nił przed zamachem króla hiszpańskiego Alfonsa XIII, który w ramach
wdzięczności udekorował Szczepanika najwyższym odznaczeniem pań-
stwowym. Twain zapisał w swoim dzienniku treść rozmów z wynalazcą.
Posłużyły one następnie jako fabuła dwóch utworów: The Austrian Edison
Keeping School Again oraz From the London Times of 1904. Mark i Nikola
wzajemnie poszukiwali swojego towarzystwa tak często, jak tylko pozwa-
lała na to praca, czy inne warunki, spotykając się zwykle w Players’ Club.
Katharine, strapiona wyjazdami Tesli do Long Island, gubiła się już, do-
kąd ma wysyłać swoje zaproszenia.

Wieczorem będę tutaj – pisała – ale przypuszczam, że przez ten tydzień


będziesz w swej wiejskiej rezydencji w dzikich ostępach Long Island.
Gdybyś jednak przez przypadek trafił do swego ulubionego miejsca w
Waldorf, napisz do mnie, gdy otrzymasz tę wiadomość, dając mi znać,
kiedy mogłabym Ciebie oczekiwać... Chciałabym zobaczyć, czy odmłod-
niałeś, czy stałeś się bardziej modny, bardziej dumny. Ale jaki byś nie
był, mnie znajdziesz zawsze taką samą.

Zaproszenie to było raczej niezwykłe ze względu na użycie zaimka pierw-


szej osoby w liczbie pojedynczej; widocznie Robert był w podróży lub z in-
nego powodu nie mógł uczestniczyć w przyjęciu wynalazcy. Jest niemal
pewne, że Tesla nie przyjął zaproszenia.
Jednak wczesna zima zgromadziła ich wszystkich razem na świętowa-
niu w wigilię Dnia Dziękczynienia. W swym liście do Katharine Tesla na-
mawiał ją, by nie gardziła milionerami, bo on sam jest w trakcie prób sta-
nia się jednym z nich: „Moje akcje poszły dzisiaj mocno w górę – pisał do
niej. – Jeśli przez kilka tygodni będzie tak, jak dzisiaj, glob zostanie wkrótce
opasany”. Katharine wysłała kolejny apel, nalegając, by „przyszedł przez
wzgląd na mnie, bo potrzebuję pocieszenia, a któż inny mógłby uczynić to
tak jak Ty...”. Tesla nie zareagował.
Święta Bożego Narodzenia normalnie spędził z Johnsonami. Kilka dni
przed samymi świętami Katharine napisała do niego, przypominając o nich
i dodając:

Musisz przyjść do nas jutro wieczorem. Muszę się z Tobą zobaczyć z


wielu powodów, by wiedzieć, jak się masz. Ale po co je wymieniać?
Znasz je wszystkie oprócz jednego. Mam ci coś do powiedzenia w spra-
wie Niemiec. [...] Gdy pisałam do Ciebie w ostatnią niedzielę rano, wy-
słałam Ci zaraz po obudzeniu swe pierwsze myśli. Wiedziałam, że jesteś
przygnębiony, ale nie wiedziałam dlaczego. Drogi Mr. Tesla chciałabym
bardzo z Tobą porozmawiać o tym, na co mogę liczyć, czego oczekiwać...

*
Długie, parne lato powróciło do Nowego Jorku. W mieście zapanował
wilgotny upał, tak nieznośny, jaki bywa tylko tam. Termometry wskazywa-
ły prawie czterdzieści stopni w cieniu, a sprzedawcy napojów orzeźwiają-
cych zarabiali krocie. Prażona niemiłosiernie ziemia stężała w zupełnej
martwocie. Nie poruszyło się nawet źdźbło trawy, nie zaszeleścił listek.
Powietrze drgało nad rozgrzanymi aż do bólu źrenic ulicami, a smród roz-
grzanych śmietników unosił się wokoło, jeszcze bardziej zwiększając
uciążliwość takiej aury. Skwar i zgiełk rozpoczynały swoją zwykłą robotę
niszczącą nerwy, władze umysłowe, życie prywatne, miłość. W barach i na
ulicach tłoczyli się ludzie, nieżyczliwi, tym bardziej wrodzy sobie, im moc-
niej dopiekało okrutne słońce.
Codzienny rozkład zajęć Tesli rzadko ulegał zmianom. Ponownie napi-
sał do Scherffa, wspominając o problemach finansowych: „Kłopoty, ciągle
kłopoty... Mam wrażenie, że uparły się, by mnie prześladować... Port Jeffer-
son Bank będzie musiał zgodzić się z odsetkami, zakładając, że ja mogę je
wszystkie razem skreślić”. Jednak krótko po tym pospiesznie wysłał ekscy-
tującą wiadomość. Jego list do Scherffa tryskał optymizmem: „Kłopotów
nadal jest sporo, ale postęp jest zachęcający. Miałem bardzo obiecujące
spotkanie z Mr. Frickiem i jestem pełen nadziei, że wesprze nas wciąż po-
trzebnym kapitałem”.
Henry Clay Frick, przemysłowiec i kolekcjoner dzieł sztuki, od czasu
gdy został menedżerem w truście Carnegie Steel Company w latach dzie-
więćdziesiątych, podwoił wielkość fabryki poprzez wytrwałe wyzyskiwa-
nie pracowników i stosowanie tanich materiałów. Teraz, ciesząc się owo-
cami swej dalekowzroczności, rozglądał się za nowymi możliwościami in-
westowania. Po tym „bardzo obiecującym” spotkaniu z Frickiem wynalaz-
ca zmuszony jednak został do ponownego wysłania złych wieści do Scherf-
fa: „Negocjacje okazały się fiaskiem”.

*
Rok 1906 zapowiadał się jeszcze gorzej niż poprzedni. Zdawało się, że
Tesli unika nawet jego przyjaciel Westinghouse. Zapotrzebowanie wyna-
lazcy na maszynerię Westinghouse’a dla Wardenclyffe stawało się tak na-
glące, jak potrzeby kapitału. Napisał więc do przemysłowca z zapytaniem:

Czy stało się coś, co zniszczyło serdeczność naszych relacji? Byłoby to


bardzo przykre, nie tylko z powodu mojego podziwu dla pana, ale też z
innych istotnych powodów. [...] Transmisja energii drogą bezprzewodo-
wą spowoduje wkrótce rewolucję w przemyśle, i to taką, jakiej świat
jeszcze nie widział. Kto może być bardziej pomocny w realizacji tego
wielkiego wynalazku i kto może będzie z niego czerpał większe korzyści
niż pan?

Westinghouse, chociaż wiedział, że bez patentów Tesli na AC jego firma nie


stałaby się pełnym wigoru młodzieńcem, jakim teraz była, w odpowiedzi
podziękował, chociaż nie wysilił się przy tym na specjalną serdeczność.
Zła passa trwała nadal. Scherff zawiadomił, że wagon węgla nie został
jeszcze dostarczony i zaplanowane testy muszą zostać odłożone. Wspo-
mniał też taktownie o swej dodatkowej dwudniowej pracy jako księgowy
dla firmy produkującej siarkę. To był zły omen dla Tesli, bo Scherff miał
niedługo być zatrudniony na pełnym etacie w jego firmie.
Nadeszły jeszcze gorsze wieści. 26 czerwca 1906 gazety przepełnione
były sensacyjnymi relacjami o zamordowaniu Stanforda White’a przez fi-
nansistę z Pittsburga Harry’ego K. Thawa. Dramat rozegrał się w okazałej
budowli z żółtej cegły i terakoty rozpościerającej się przy Madison Avenue.
Nad zdominowaną dawniej przez strzeliste wieże i iglice kościołów syl-
wetką miasta, na tle nieba wznosiło się obecnie nowe bóstwo. Była to słyn-
na hala Madison Square Garden, w której Tesla miał kiedyś pokaz, zbudo-
wana w 1890 roku według projektu... Stanforda White’a. Z jej szczytu prze-
czesywała wzrokiem horyzont odlana z miedzi i brązu naga Diana, bogini
łowów. Mierząca trzynaście stóp rzeźba obracała się na zawieszeniu kar-
danowym, a strzała spoczywająca na cięciwie napiętego łuku mierzyła w
przyszłość.
Wszystkie gazety rozpisywały się z lubością o tym najbardziej sensa-
cyjnym w Ameryce love murder, czyli morderstwie z miłości. Nazywały je
zbrodnią stulecia, chociaż był dopiero rok 1906 i w ciągu brakujących do
końca wieku dziewięćdziesięciu czterech lat miało się wydarzyć jeszcze
wiele wspaniałych zabójstw.
Morderca twierdził, że White nawiązał romans z jego żoną Evelyn Nes-
bit. Piękna Evelyn Nesbit przybyła do Nowego Jorku w roku 1901 wraz z
matką i starszą siostrą. Jej ojciec zmarł, kiedy była ośmioletnim dzieckiem.
Wszystkie trzy wymienione wyżej panie pracowały początkowo jako
sprzedawczynie w sklepie Wanamakera w Filadelfii. Kiedy jednak matka
zorientowała się, że Evelyn niczym magnes przyciąga uwagę mężczyzn,
postanowiła poszukać lepszej przyszłości w Nowym Jorku. Wkrótce mała
Nesbit zaczęła pozować nowojorskim artystom, między innymi Greyowi
Bernardowi do rzeźby zatytułowanej Niewinność. Joel Feder zatrudnił ją
jako fotomodelkę. Jej zdjęcia zamieszczały „Sunday World” i „Sunday Ame-
rican”, otrzymała również rolę w popularnym musicalu Floradora.
Stanford White był nienasyconym wielbicielem piękna, szczególnie ko-
biecego. Pewnego dnia zobaczył występ Evelyn w The Wild Rose George a
Lederera. Od tego momentu przychodził do teatru prawie każdego wieczo-
ru. Ona miała lat szesnaście, on czterdzieści siedem i był żonaty. White był
jednakowoż beneficjentem amerykańskiej podwójnej moralności, opartej
na przekonaniu, że mężczyźni mogą dokazywać z lubiącymi przygody sek-
sualne kobietami – byle dyskretnie, natomiast szanujące się kobiety po-
winny przebywać w domu. Ergo posyłał Nesbit kwiaty, zabierał ją i jej
matkę na obiady oraz płacił za ich mieszkanie. W końcu zapłacił matce
Evelyn za powrót do Filadelfii i pozostawienie córki pod jego opieką.
Opieka ta polegała przede wszystkim na pozbawieniu jej dziewictwa w
pokoju pełnym luster. Pisała później, że w ów weekend zakochała się w
nim i że uwielbiał patrzeć, jak ona buja się nago na huśtawce z czerwonego
aksamitu. Lubiła przyjęcia, które urządzał w swoim nowojorskim studio i
towarzystwo mężczyzn należących do najbardziej znanych i interesują-
cych w całej Ameryce. Wiedziała jednak, że Stanny nigdy się z nią nie oże-
ni, a co za tym idzie, nie zapewni odpowiedniej pozycji w społeczeństwie.
Zaczęła więc jadać kolacje z innymi mężczyznami, którzy obdarowywali ją
kwiatami, futrami i biżuterią. Flirtowała ze słynnym aktorem Johnem
Barrymore i najmłodszym dziedzicem koncernu wydawniczego Collierów.
W końcu przyjęła zaloty Harry ego Thawa.
William Thaw był jednym z najbogatszych Amerykanów. Starał się uni-
kać świateł ramp i cichutko budował swą dwunastomilionową fortunę, in-
westując w kanały, koleje i koks. Szybko osiągnął status statecznego i zna-
czącego obywatela Pittsburga. Niestety nie można było tego powiedzieć o
jego synu. Harry Kendall Thaw, który po śmierci ojca w 1889 roku odzie-
dziczył trzy miliony, porzucił Harvard i korzystał z pieniędzy, wiodąc życie
beztroskiego playboya. Był człowiekiem gwałtownym, wywołującym cią-
gle burdy w restauracjach. Gustował szczególnie w aktorkach i striptizer-
kach.
Gustował w sposób hm... nieco szczególny. Evelyn Nesbit opisała w
swych pamiętnikach, jak zażywał kokainę, po czym wkraczał w środku
nocy do jej pokoju z wytrzeszczonymi oczami i po prostu się nad nią pa-
stwił. Podczas wspólnego pobytu na Starym Kontynencie wynajął stary za-
mek austriacki, Schloss Katzenstein. Już pierwszej spędzanej tam nocy ze-
rwał z Evelyn szlafrok, rzucił ją na łóżko i wychłostał batem po udach i po-
śladkach. Echo jej wrzasków huczało po pustych korytarzach i krużgan-
kach. Podróżował po Europie z workiem biczów, strzykawkami, narkoty-
kami i obrazkami przedstawiającymi niewolnice na licytacji. Mimo tego, w
1905 roku zgodziła się wyjść za niego za mąż. W końcu był przecież milio-
nerem...
Małżeństwo nasiliło obsesję Thawa na punkcie Stanforda White’a i
utraconego dziewictwa Evelyn. 25 czerwca następnego roku Harry i
Evelyn przyjechali do Madison Square Garden obejrzeć wystawianą tam
rewię pod tytułem Mamzelle Champagne. Szli w kierunku położonego na
dachu budynku ogrodu, gdzie przy jednym ze stolików siedział sobie sa-
motnie Stanford White. Ekscentryczny potomek króla koksu wyciągnął re-
wolwer marki Smith & Wesson kaliber dziewięć milimetrów i bez jakiej-
kolwiek prowokacji ze strony White’a, bez słowa ostrzeżenia, wpakował
mu kulkę prosto w głowę.
W ciągu dwóch lat procesu Thaw powiedział, że był wściekły z powodu
historii opowiadających o wcześniejszym związku jego żony z White’em.
Jego adwokat przedstawił obraz morderstwa jako akt rycerskości, osta-
tecznie jednak wycofał się z tej linii obrony i powołał na brak poczytalno-
ści klienta. W 1908 roku sąd uznał Harry’ego K. Thawa za niewinnego z po-
wodu chwilowej niepoczytalności i skierował go do szpitala psychiatrycz-
nego w Kanadzie. W 1913 roku Thaw uciekł ze szpitala. Złapano go i osa-
dzono w podobnym przybytku w Nowym Jorku, skąd po dwóch latach zo-
stał wypuszczony, jako całkowicie zdrowy. Jego późniejsze wyczyny dowo-
dziły jednak czego innego. Ponownie stanął przed sądem za... wybatożenie
pewnego młodzieńca. Piękną Evelyne natomiast oskarżył o zdradę, odma-
wiając uznania jej syna urodzonego w 1909 roku. Rozwiedli się w roku
1916.
To wszystko nastąpiło jednak wiele lat później, a tymczasem architekt,
któremu nowojorczycy zawdzięczają takie wspaniałe budowle jak Madison
Square Garden, Presbyterian Church, Garden City Hotel, Hall of Fame, New
York University oraz Astor Mansion w Rhinebeck – nie żył, pozostawiając
wieżę na Long Island w jej ostatnim stadium.

*
Mimo stresów i odbiegających od normy zachowań, twórczy geniusz
Tesli pozostawał nieosłabiony. W roku 1906, w swe pięćdziesiąte urodzi-
ny, po wielu próbach zbudował pierwszy model swej znakomitej turbiny.
Możliwe, że model inspirowany był jego dziecięcymi wysiłkami, zmierzają-
cymi do zbudowania próżniowego silnika i jego planami powstałymi w
czasie rocznego pobytu w górach dotyczącymi przesyłania poczty rurą pod
powierzchnią oceanu. Możliwe też, że jego pomysł bezłopatkowej turbiny
nawiązywał do jeszcze dalszej przeszłości – do jego najwcześniejszych
wspomnień o wynalazku, gdy zbudował maleńką turbinę wodną, która nie
miała łopatek, ale wirowała tak, jakby je miała.
Jakie by nie było źródło tego pomysłu, model turbiny ważył mniej niż
dziesięć funtów i wytwarzał moc trzydziestu koni mechanicznych. Później
budował większe modele, zdolne wytwarzać moc 200 KM.

To, co zbudowałem – wyjaśniał – miało całkowicie obalić przekonanie,


że na drodze pary powinna być solidna przegroda i pokazać możliwości
praktycznego wykorzystania po raz pierwszy dwu właściwości, które
każdy fizyk zna jako wspólne wszystkim płynom, a które nie były wyko-
rzystywane. Są to adhezja i lepkość.

Julius C. Czito, syn długoletniego pracownika Tesli, Kolmana Czito zaj-


mującego się obsługą maszyn, zbudował kilka wersji tej turbiny w swym
warsztacie mechanicznym w Astorii na Long Island. Wirnik tak zwanej
derby hat powerhouse składał się ze stosu bardzo cienkich dysków z nie-
mieckiego srebra, zamocowanych na środku wału. Osłonięte były obudo-
wą, zaopatrzoną w kilka otworów.

Gdy pobiera się energię z jakiegokolwiek płynu – dowodził Tesla – do-


starcza się go na obrzeża, skąd ucieka on do środka; gdy, z drugiej stro-
ny płyn ma być zasilany energią, wprowadzany jest od środka i wydala-
ny w kierunku obrzeża. W każdym przypadku przemierza on spiralną
trasą odstępy pomiędzy dyskami, oddając lub pobierając energię wy-
łącznie za pomocą procesów molekularnych. Tym nowym sposobem
cieplna energia pary, lub wybuchowych mieszanek, może być prze-
kształcana z dużą sprawnością.

Nie widział żadnych ograniczeń do jej zastosowań. Przy zastosowaniu


benzyny jako paliwa, mogła napędzać samochody i samoloty. Zaopatrzone
w nią statki mogły przebywać Atlantyk w trzy dni. Mogła napędzać pociągi,
ciężarówki, mogła być stosowana w urządzeniach chłodniczych, przekład-
niach hydraulicznych (przenoszenie momentu), w rolnictwie, w nawadnia-
niu i w kopalniach. Mogła działać zarówno na parze, jak i na benzynie. Za-
projektował nawet futurystyczny samochód, który zamierzał nią napędzać.
A przede wszystkim uważał, że turbina będzie tańsza w produkcji niż tra-
dycyjne modele.
Jego optymizm został mocno podbudowany, gdy turbina zyskała szero-
kie uznanie – co do samej idei. Nawet urzędnicy z Departamentu Wojny
stwierdzali, że „jest to rzeczywiście światowa nowość” i uważali, że „wy-
warła ona na nich wielkie wrażenie”. Wydawało się uzasadnione oczeki-
wanie, że fortunę zdobędzie człowiek, który zaprojektował lepszy silnik
obrotowy.
Tesla zaczął się wynurzać z niekończącej się traumy upokorzeń i dłu-
gów. Parzące koszmary, w których śmierć jego brata Dane, śmierć matki i
niepowodzenia z Wardenclyffe zlewały się w jedno, zdarzały się dużo rza-
dziej. Jedyne, czego teraz potrzebował, to kapitał – a turbina mogła go zno -
wu wynieść na szczyty. W umyśle zaczął odfajkowywać nazwiska poten-
cjalnych inwestorów.

*
Tesla przekroczył już pięćdziesiątkę i choć jego reputacja naukowca
poddawana była wciąż poważnym atakom, rzadko wyglądał bardziej ele-
gancko niż teraz. Nadal zachowywał szczupłą sylwetkę, gładką twarz i
młodzieńczy wygląd, jego włosy były gęste i czarne jak dawniej. Wciąż
ubierał się jak model z żurnala, miał spore grono znajomych i przyjaciół i
ciągle trzymał się, choć słabo, swego umiłowanego mieszkania w hotelu
Waldorf-Astoria.
Styl życia niebędący królewskim, nie wydawał mu się wartym zachodu.
Zawsze konfrontując szyk i rozmach z rozczarowaniami, wydawał się mieć
szczególny talent do eleganckiego pływania w trudnych czasach. Nie moż-
na powiedzieć, że nigdy nie przejmował się długami – po prostu jego
umysł, zaabsorbowany wciąż nowymi pomysłami, usuwał je sprzed oczu
na długi okres. Jednak znaczenie pieniędzy dla psychiki wynalazcy, pomija-
jąc jego faktyczne potrzeby w tej mierze, wydawało się rosnąć, w przeci-
wieństwie do malejącej ich dostępności, co uwidoczniało się w jego listach
do Johnsona, Scherffa i innych.
Chociaż w zewnętrznych przejawach i w trybie życia kontynuował eg-
zystencję jak dawniej, wewnątrz zaczynał się zmieniać. Jego gorzkie roz-
czarowania z młodości wywierały niszczące i trwałe skutki na jego osobo -
wości. Po wymuszonej korporacyjnej reorganizacji w firmie Westin-
ghouse’a napisał do niego, że „siła człowieka pokazuje się w walce z prze-
ciwnościami losu”. Niestety przeciwności potrafią też ujawniać słabości.
Tesla stał się uporczywym pisarzem listów na swój temat do prasy.
Podczas gdy w bardziej pomyślnych latach potrafił hojnie wychwalać osią-
gnięcia swych poprzedników i współczesnych, i rzadko przejmował się od-
powiadaniem krytykom osobiście, to teraz stał się kolczasty i ostry w
obronie samego siebie. Głosząc pierwszeństwo swych wynalazków, stał się
również szybki w deprecjonowaniu konkurentów, i to zarówno słabych,
jak i silnych. Zbyt często w przeszłości oszukiwany, stał się bardziej skryty,
ochraniając swoje patenty. Wyrządzone mu krzywdy spowodowały realne
i głębokie szkody w jego psychice.
W pierwszych latach XX wieku miał szczęście pozyskać do grupy swych
pracowników dwie lojalne, inteligentne kobiety jako sekretarki, które w
przyszłości zrobiły liczące się własne kariery. Nie trzeba dodawać, że obie
posiadały szczupłe figury. Muriel Arbus – urocza blondynka, która poma-
gała Tesli w opracowywaniu zastrzeżeń patentowych, po jego śmierci wy-
różniła się jako prowadząca firmę Arbus Machine Tools Sales w Nowym
Jorku. Była jedyną kobietą w owym czasie w Ameryce, która od podstaw
stworzyła własną firmę handlującą obrabiarkami, osiągając przy tym wiel-
ki sukces.
Dorothy Skerritt przystąpiła do zespołu Tesli w roku 1912. Widziała
wiele eksperymentów przeprowadzanych w jego laboratorium przy Za-
chodniej Czterdziestej Ulicy i często chodziła do nowojorskiej biblioteki
publicznej, mieszczącej się po drugiej stronie ulicy, w poszukiwaniu mate-
riałów dla wynalazcy. Skerritt wydawała się bardziej świadoma ludzkich
motywacji i lepiej wyczuwała implikacje niekorzystnych okoliczności, choć
niewiele mówiła. Arbus natomiast brała rzeczy takimi, jakie były, i wyda-
wała się znajdować przyjemność w podejmowaniu rozmowy na ich temat.
Przed podjęciem pracy u Tesli Dorothy zatrudniona była w biurze pa-
tentowym w grupie prawników. U Tesli pozostała do roku 1922. Muriel w
czasie II wojny światowej pracowała w Biurze Zarządzania Produkcją
(Office for Production Management), w Komisji ds. Produkcji Wojennej
(War Production Board), a później w Reconstruction Finance Corporation,
po odejściu z którego rozpoczęła swój własny, niezwykły biznes.
Tymczasem aktualny pracodawca obu kobiet popełniał coraz mniej
rozważnych twierdzeń naukowych, przedstawiając je dziennikarzom bez-
pośrednio po wstępnym obmyśleniu, bez uprzedniego poddania ich ekspe-
rymentalnej weryfikacji czy choćby refleksji. Momentami wydawał się
wprost megalomański. Niektórzy dziennikarze, zainteresowani głównie
nagłówkami i wierszówką, cytowali go bezkrytycznie – inni, którzy powa-
żali go jak O’Neill czy Swezey, próbowali w razie potrzeby chronić go przed
jego własnymi oświadczeniami.
Docinki wielu profesorów odzwierciedlał w pewnym sensie Thomas
Edison, gdy szydził: „Tesla to człowiek, który zawsze się za coś zabiera”.
Zapominał przy tym jednak, że zarzut taki można by postawić i jemu same-
mu, gdyby ktoś chciał porównać jego faktyczne osiągnięcia z niezrealizo-
wanymi zamierzeniami. On też kokietował dziennikarzy, zapamiętale obie-
cując dużo więcej, niż mógł dokonać.
Jednego z pierwszych ataków na Teslę dokonał profesor Joseph S.
Ames z Johns Hopkins University. Porównywał mianowicie osiągnięcia
Marconiego, Pupina i Tesli, przyznając temu ostatniemu „zaszczytne” trze-
cie miejsce:

Ten tak zwany silnik Tesli i te jego elektryczne maszyny, które są jego
modyfikacjami, są światu znane, tak jak cewka Tesli, która jest tylko
prostym ulepszeniem jednego z przyrządów Henry’ego. Jak dotąd jed-
nak, żaden wynalazek nie nosi jego nazwiska...

Atak ten, jak i inne mu podobne, był zdecydowanie skierowany pod


niewłaściwym adresem. W późnych latach dwudziestych zainwestowano
na świecie pięćdziesiąt miliardów dolarów w dziewiętnastowieczne silniki
indukcyjne i systemy przesyłania energii wynalezione przez Teslę. Był on
„ojcem radia” i automatyki. Większość uniwersytetów, łącznie z Johns
Hopkins University, w swych laboratoriach badawczych polegała na cew-
kach Tesli. Cała seria innych oryginalnych wynalazków została opatento-
wana, wiele z nich przed rokiem 1900, właśnie przez człowieka, o którym
Ames pisał jako o człowieku, „którego nazwiska nie nosi żaden
wynalazek”.
Prawdą jednak było także to, że Tesla częściej był pomysłodawcą ogól-
nej koncepcji niż autorem konkretnego wynalazku. Jego wykłady promie-
niowały pomysłami, które podchwytywali inni, przerabiali je na zastoso-
wania praktyczne i później patentowali. I to na pewno był jeden z ważnych
powodów, dla którego zaczynał grać kartami trzymanymi blisko piersi.
Jeśli w tym samym czasie wydawało się, że w sposób sensacyjny ogła-
sza swe nowe projekty i teorie, to było tak dlatego, że działając jak swój
własny menedżer, szukający finansowego zaplecza u inwestorów i zamoż-
nych posiadaczy, uciekał się do metod, które na nich działały. Pokazy, jakie
urządzał w swoim laboratorium, miały w założeniu oszołomić posiadaczy
pieniędzy, którzy – jak to stwierdził – nie byli w stanie pojąć technicznego
aspektu jego pomysłu i podkraść go.
Psychika Tesli zawsze stanowiła festiwal neuroz, ale teraz jego zacho-
wanie wydawało się stawać nieco spokojniejsze. Nikt nie wiedział, od kie-
dy wynalazca zaczął przygarniać chore i ranne gołębie, i przynosić je do
hotelu. Faktem jest, że zwykle misja ta wykonywana była u schyłku dnia.
Jego zachowanie było charakterystyczne dla człowieka z usposobie-
niem do aktywności nocnej, a maniery przypominały często udzielnego
księcia. Dla służby hotelowej potrafił być wyniosły i zjadliwy w jednej
chwili, a w następnej hojny w rozdawaniu napiwków. Jako „nocny Marek”
przychodził do swego biura punktualnie w południe. Miss Arbus lub Miss
Skerritt stały już w drzwiach, by odebrać od niego kapelusz, rękawiczki i
laseczkę. Następnie trzeba było zaciągać we wszystkich oknach zasłony, by
stworzyć wrażenie mroku, w którym pracował najbardziej wydajnie. Jedy-
ną sposobnością do rozsuwania zasłon była burza z wyładowaniami bły-
skającymi nad dachami domów. Wtedy układał się na czarnej moherowej
kanapce, by obserwować północną lub zachodnią część nieba. Jego pra-
cownicy opowiadali, że zawsze wtedy mówił do siebie, ale tylko w czasie
burzy z błyskawicami, gdy upierał się, by pozostawiano go samego. Dawa-
ło się wówczas słyszeć go przez drzwi i był wtedy bardzo elokwentny. Do-
dajmy jeszcze na koniec, że w roku 1912 firma „Westinghouse, Church,
Kerr & Co. wygrała przeciwko wynalazcy sprawę o zapłacenie dwudziestu
trzech i pół tysiąca dolarów za urządzenia dostarczone do realizacji pro-
jektu. Dla zaspokojenia tych roszczeń zabrano sprzęt pozostawiony na te-
renie instalacji.
ROZDZIAŁ XII
O WŁOS OD NAGRODY NOBLA
(1912–1917)
Na świecie działy się w tym czasie rzeczy doniosłe i zadziwiające. Po zde-
rzeniu z górą lodową podczas swojego dziewiczego rejsu na trasie So-
uthampton–Cherbourg–Queenstown–Nowy Jork, w nocy z 14 na 15 kwiet-
nia 1912 roku zatonął „Titanic”. Spośród 2 228 osób obecnych na pokła-
dzie zginęło ponad 1 500. Wśród ofiar-pasażerów był konstruktor statku
Thomas Andrews, znani milionerzy John Jacob Astor i Isidor Strauss z
żoną, adiutant prezydenta USA Archibald Butt czy popularny dziennikarz
William Thomas Stead, autor wspomnianej wcześniej książki Gdyby Chry-
stus wstąpił do Chicago. Przeżył katastrofę dyrektor linii Joseph Bruce
Ismay, który niepostrzeżenie wsiadł do szalupy i został powszechnie potę-
piony za ucieczkę ze statku.
W łodziach „Titanica” było miejsce dla ponad 1100 osób, ale wiele z
nich było częściowo pustych. Zwłaszcza w pierwszej fazie ewakuacji łodzie
odpływały z niewielką liczbą osób: głośny stał się skandal z bogatym mał-
żeństwem Duff-Gordonów, którzy odpłynęli łodzią z zaledwie dwunasto-
ma osobami na pokładzie i obiecywali pieniądze marynarzom za zadbanie
wyłącznie o ich bezpieczeństwo. Dopiero w dalszej fazie wypadku łodzie
odpływały pełne. Nie podjęto niemal żadnej próby ratowania osób, które
znalazły się w wodzie. Jedynie piąty oficer Geoffrey Lowe rozdzielił pasa-
żerów ze swej łodzi między inne łodzie i popłynął wydobywać z wody
tych, którzy pływali w morzu, ale zrobił to zbyt późno i ocalił tylko kilka
osób.
1 lutego 1913 roku w Nowym Jorku oddano po przebudowie do użytku
Grand Central Terminal, największy dworzec kolejowy na świecie, a
wkrótce po nim na dolnym Broadwayu przy Park Place wyrósł zaprojekto-
wany przez Cassa Gilberta Woolworth Building. Przypominający gotycki
tort, z sześćdziesięcioma piętrami, był najwyższym budynkiem na świecie
aż do roku 1929, kiedy powstał 319-metrowy (siedemdziesiąt siedem pię-
ter) wieżowiec Chryslera. Dzieło Gilberta nazywano „katedrą handlu” i
„hymnem na cześć kapitalizmu”.Do tej pory palmę pierwszeństwa dzierżył
zbudowany w 1902 roku według projektu Daniela Burhama Flatiron
Building zwany „żelazkiem”. Nowojorscy nicponie i obiboki kręcili się w
jego okolicy, czekając, aż kolejny poryw wiatru spowodowany kształtem
budowli, uniesie spódnice przechodzących dziewcząt i odsłoni ich kostki.
Na rogu Broadwayu i Czterdziestej Siódmej Ulicy otwarto słynny Palace.
Wkrótce stał się on mekką wodewilu i „domem” Fanny Brice, czyli mówiąc
bardziej swojsko – Fani Borach[23], która już niedługo wylansować miała
tam swój niezapomniany przebój My Man.
4 marca Woodrow Wilson objął urząd prezydenta, robiąc wszystko, co
w jego mocy, by uniknąć w Waszyngtonie demonstracji kobiet, które do-
magały się przyznania im głosu. 23 września francuski pilot Roland Garros
dokonał pierwszego przelotu nad Morzem Śródziemnym, przemierzając
swym samolotem dłuższą trasę nad wodą niż ktokolwiek przedtem.
Całą Amerykę ogarnęło szaleństwo ragtime’u. Skomponowany dwa
lata wcześniej przez byłego kelnera z Lower East Side utwór Alexander’s
Ragtime Band o bezimiennym przestępcy, który zaprasza słuchaczy pio-
senki na spotkanie przy ognisku z Alexandrem, czarnoskórym kobziarzem,
zawładnął publicznością od Nowego Jorku po San Francisco. W setkach ka-
fejek pozbawione eskorty białe kobiety z klasy średniej spędzały całe po-
południa, sącząc herbatę i tańcząc z żigolakami. Nawet restauracja, taka
jak U Rectora, nie mogła pozostać obojętna i musiała zbudować specjalny

23 Tu brakuje przypisu: Fanny Brice, Fania Borach (1891–1951) – amerykańska


piosenkarka, aktorka filmowa i teatralna węgierskiego pochodzenia. Na
podstawie jej życiorysu w 1968 roku powstał musical z Barbarą Streisand pt.
Zabawna dziewczyna i w 1975 sequel filmu również z B. Streisand –
Zabawna dama.
kabaret, w którym klienci mogliby tańczyć. Jej właściciel, George Rector,
przyznał później: „Nikt nie przychodził tu, żeby zjeść. Mieliśmy kuchnię,
ale wszyscy mistrzowie kucharscy byli na parkiecie razem z klientami”.
Pod koniec roku nawet Watykan włączył się do akcji, atakując szaleńczy
ragtime, lecz nie miało to żadnego znaczenia: kelnerzy nadal szaleli na par-
kiecie...
Mimo że róg obfitości z jego pomysłami był tak bogaty, jak dawniej, Te-
sla osiągnął już wiek, w którym nie mógł dłużej ignorować faktu swej
śmiertelności. Zaczęli odchodzić znajomi i przyjaciele. Mark Twain zmarł
w roku 1910 i ta strata głęboko przygnębiła Teslę. Trzy lata później zmarł
J.P. Morgan, kluczowa postać narodowych interesów, a także kariery Tesli.
Wielka grupa żałobników zgromadzonych na pogrzebie Morgana w koście-
le św. Jerzego na Manhattanie 14 kwietnia 1913 roku, uczestniczyła w te-
atralnej ceremonii zamknięcia długiego etapu historii. Tesli wysłano bilety
na miejsca w galerii, przepraszając, że lepszych nie ma.
Po obrządkach wynalazca rozważnie ustawił swój kalendarz dokładnie
na miesiąc do przodu i 14 maja poprosił J.P. Morgana Juniora, potomka
domu Morganów o spotkanie. Młodszy bankier i wynalazca rozmawiali na
nim głównie o komercyjnym potencjale turbiny Tesli. Sześć dni później
wynalazca otrzymał na dziewięć miesięcy piętnaście tysięcy dolarów po-
życzki.
W ślad za spotkaniem wysłany został list, w którym Tesla w sposób
biegły i przekonywujący opisał niepowtarzalność swego ostatniego wyna-
lazku:

Mając tego świadomość, tak jak ja ją mam, niekoniecznie jako znawca,


lecz jako widz, może pan sam ocenić, jak bardzo tego pragnę, przez
wzgląd na nasz świat, by dołączyć do waszej jednolitej grupy ludzi pra-
wych i obdarzonych władzą...

Niestety wynalazca na tym nie poprzestał. Nie mógł powstrzymać się


od przypomnienia Morganowi Juniorowi, że Morgan Senior pożyczył mu
150 tysięcy na Wardenclyffe.
– Inni pozostawili mnie w tym przedsięwzięciu bez wsparcia – powie-
dział podczas kolejnego spotkania. – Gdyby nie to, teraz ten światowy sys-
tem radiowy mógłby już świetnie prosperować.
I konsekwentnie zmierzając do celu, zaproponował utworzenie dwu
nowych spółek – jednej do rozwijania radiofonii i drugiej do produkcji tur-
biny, oferując pozostawienie obrotu swymi zyskami w obydwu firmach w
rękach Morgana. Oznaczało to jednocześnie zgodę, by Morgan przyznał mu
ich część według własnego uznania.
– Nie widzę możliwości osiągania przez pana zysków z obydwu spółek
– odpowiedział sztywno młody Morgan. – Zamiast tego proponuję, by ru-
szył pan do przodu, zorganizował te dwie formy, i zaczął ze swoich docho-
dów spłacać te 150 000...
To nie był koniec dialogu, ale z pewnością zgrzyt. Przez kilka następ-
nych lat wynalazca uszczęśliwiał J.P. Morgana ponawianymi wciąż zapro-
szeniami do inwestowania w stację bezprzewodową i produkcję turbiny.
Ale finansista albo nie rozumiał tego, albo nie był zbyt zainteresowany
płynnym napędem i radiem. Natomiast co do bezprzewodowej transmisji
energii nadal istniały dawne obiekcje: Po co Morgan miałby eliminować z
interesu swe linie zasilania? Mimo to finansista pożyczył wynalazcy kolej-
ne pięć tysięcy dolarów i... jak jego ojciec – schronił się w Europie na waka-
cjach. Pożeglował tam jesienią, zabierając kilka otrzymanych od Tesli ksią-
żek i pozostawiając go drepczącego bezradnie po porcie.

*
W tym też czasie Tesla rozpoczął oferowanie licencji turbiny w Euro-
pie. Za wstawiennictwem księcia belgijskiego Alberta, otrzymał dziesięć
tysięcy dolarów za licencję w Belgii. Koncesja we Włoszech miała przy-
nieść dwadzieścia tysięcy. W Ameryce kończyły się kontrakty na oświetle-
nie dla samochodów i pociągów, zaczął więc opracowywać inne praktycz-
ne urządzenia. Jednak nadal posiadane fundusze były bardzo oddalone od
jego potrzeb.
Swe niepowodzenia starał się traktować filozoficznie i na swoje miej-
sce w czasie, lub raczej poza nim miał wybitny pomysł.

Jesteśmy tylko trybikami we wszechświecie – pisał do Morgana. – I jest


to... nieunikniona konsekwencja wynikająca z praw, które powodują, że
pionier wyprzedzający swe czasy nie jest rozumiany. Musi cierpieć z po-
wodu przykrości i rozczarowań oraz zadowalać się tym, czym zostanie
wynagrodzony przez potomnych.

Gdy przed samymi świętami Bożego Narodzenia Morgan Junior powró-


cił, Tesla przedstawił całą listę propozycji. Znowu był zdesperowany.

Obecny stan rzeczy powoduje, że jestem bliski rozpaczy. Desperacko


potrzebuję pieniędzy i nie mogę ich zdobyć w tych okropnych czasach.
Jesteś pan chyba jedynym człowiekiem, u którego mogę poszukiwać po-
mocy...

List zakończył życzeniami szczęśliwych świąt. Morgan odpowiedział ra-


chunkiem z kwotą odsetek za dwie udzielone pożyczki w wysokości 684
dolarów 17 centów oraz zrewanżował się serdecznymi życzeniami świą-
tecznymi.
W styczniu 1914, mimo zagrożenia wojną światową, Tesla poprosił
Morgana o kolejne pięć tysięcy, by wykończyć i wysłać turbinę do niemiec-
kiego ministra Marynarki Wojennej, wysokiego admirała Alfreda von Tir-
pitza. Uważał, że nie istnieje w tym wypadku kwestia braku lojalności, sko-
ro wcześniej oferował tę turbinę rządowi amerykańskiemu. Z wyjątkiem
grzecznościowych uwag od kilku osób z Departamentu Wojny na temat
jego wynalazku nie nadeszło żadne zamówienie. Tym razem Morgan ustą-
pił i udzielił następnej pożyczki.
Dwa miesiące później Tesla zaproponował Morganowi możliwość fi-
nansowania samochodowego szybkościomierza i zakup dwóch trzecich
udziałów w nowej spółce. Był nieco przygnębiony pojawiającymi się pro-
blemami z turbiną: obrotowe elementy metalowe nie wytrzymywały długo
dużych prędkości i były zbyt kosztowne, przynajmniej w początkowej fazie
rozwoju. Potrzeba było więcej czasu na jej dopracowanie, wynalazca mu-
siał też znaleźć doraźne źródło kapitału. Równocześnie sekretarka Morga-
na zwróciła wszystkie przesyłane mu oferty oraz załączniki i poinformo-
wała, że Mr. Morgan nie jest zainteresowany żadnymi dalszymi wynalazka-
mi.
Jednak przez całą zimę Tesla nie ustawał w odwoływaniu się do Mor-
gana. „Proszę nie traktować tego jako kolejnego wołania o pożyczkę” – pi-
sał, choć w rzeczywistości był to jednak rozpaczliwy krzyk. W tym czasie
przeniósł swoje biura z eleganckiego Metropolitan Towers do mniej kosz-
townego Woolworth Building. W listopadzie Morgan odpowiedział, że wy-
dłużył okres spłaty pożyczek, ale nowych nie udzieli.
Wszyscy wydawali się być bez grosza. Scherff przesłał wynalazcy dwie
nowe noty z jego podpisem, zastępując nimi wcześniejsze niespłacone, w
tej sytuacji mógł ich użyć jako zastawu. Wyraził rozczarowanie, że Tesla
nie był w stanie zrealizować jakiejkolwiek, choćby najmniejszej płatności.
Tesla jednak, podpisując nowe noty, promiennie odpisał mu o perspekty-
wach związanych z turbiną.
Nawet sam tonąc w osobistych problemach, znajdował czas, by jednak
pomóc przyjaciołom. Johnson, który cztery lata wcześniej awansował na
stanowisko redaktora naczelnego magazynu „Century”, napisał, prosząc o
dyskrecję, o biurowym skandalu zagrażającym jego stanowisku. Powołał
się na list od Mr. Anthony’ego „napisany bez jakiejkolwiek wiedzy o sytu-
acji w biurze: Co on teraz powie, gdy ja opiszę mu tę nową sytuację, Bóg ra-
czy wiedzieć...”. Tesla interweniując w tej tajemniczej aferze odpisał, że
zrobił, co mógł, by ułożyć sytuację, ale – jak stwierdził: „napotkałem opór i
obawiam się, że nie dało to konkretnych wyników. Nie będę ustawał w wy-
siłkach. Ufam, że te drobne powikłania nie będą zbytnio obciążać twojej
głowy”.
Jednak te drobne powikłania, których istota pozostała ściśle chronio-
nym sekretem, spowodowały rezygnację Johnsona. Nic już po tym nie było
takie, jak dawniej, w ich modnym domu przy Lexington Avenue. Choć po
pewnym czasie Robert otrzymał nowe stanowisko stałego sekretarza w
Amerykańskiej Akademii Sztuki i Piśmiennictwa (American Academy of
Arts and Letters), jego finanse wydały się ulec w pewnym stopniu erozji.
Johnsonowie nadal dogadzali sobie organizowaniem przyjęć, utrzymywa-
niem służby i wczasami w Europie, do czego nawykli – ale teraz ich styl ży-
cia wpędził ich w długi. W ich postępowaniu pojawił się pewien szablon na
resztę życia obydwu mężczyzn – pożyczanie sobie wzajemnie drobnych
sum na pokrycie wystawianych czeków. Częściej, co zaskakujące, Tesla był
tym, który udzielał drugiemu gwarancji.

*
Zachęcony początkowym sukcesem małych modeli turbiny, Tesla zbu-
dował dużą podwójną turbinę, którą miał przetestować na parze w
Waterside Station w Nowym Jorku. To był jednak „teren Edisona”, jego naj-
większego wroga, zaludniony inżynierami z jego firmy – New York Edison
Company, toteż z góry można było przewidywać powstanie problemów, i
to już na samym starcie.
Zwyczaj Tesli pojawiania się w stacji w eleganckim stroju o godzinie
piątej po południu i przetrzymywania pracowników ponad godziny pracy
nie był zbyt mile widziany. Nie było również pieniędzy, by należycie prze-
testować turbinę, nawet na prostym harmonogramie. Inżynierowie, nie ro-
zumiejąc tego, przekazywali raporty o błędach. I tak w kółko.
Co bardziej istotne, istniał poważny praktyczny problem. Przy wielkich
prędkościach, na jakich działała turbina, wynoszących średnio trzydzieści
pięć tysięcy obrotów na minutę, pojawiała się tak duża siła odśrodkowa, że
powodowała rozciąganie obrotowych dysków. Działo się to w czasach, gdy
metalurgia nie była jeszcze w stanie wytwarzać metali o odpowiednich,
wyższych własnościach.
W końcu udało się Tesli nakłonić firmę Allis-Chalmers Manufacturing
Company w Milwaukee do zbudowania trzech turbin, ale wynalazca znowu
okazał się być bardzo mało dyplomatyczny w stosunku do zespołu tech-
nicznego i kierownictwa, gdy wyraził swoje niezadowolenie zarządowi.
Porzucił testy, gdy dowiedział się o negatywnym raporcie inżynierów,
twierdząc, że nie zbudowali ich tak, jak sobie życzył. Oni zaś uważali, że nie
dostarczył im wystarczających informacji.
Gdy kierownik wydziału kolejnictwa i oświetlenia u Westinghouse’a
zwrócił się do niego o szczegóły dotyczące turbiny, Tesla odpowiedział
konfidencjonalnie, że jest to urządzenie przewyższające wszystkie inne
tego typu maszyny pod względem lekkości i wydajności.

A właściwie to planowałem jej zastosowanie w aeroplanie swojej kon-


strukcji. Nie powinien pan być wcale zaskoczony – napisał do kierowni-
ka – jeśli pewnego dnia zobaczy mnie pan lecącego z Nowego Jorku do
Colorado Springs w urządzeniu przypominającym gazowy piecyk i tyle
co on ważącym.

(Ten samolot miał ważyć tylko osiemset funtów i w razie potrzeby mógł
wlatywać i wylatywać przez olmo). Wizja ta, skądinąd atrakcyjna, nie przy-
niosła jednak zamówień od Westinghouse’a. Tesla podjął więc niezwykły u
niego krok zmierzający do wykonywania pracy bezpośrednio dla dwóch
kompanii – Pyle National Company oraz E.G. Budd Manufacturing Compa-
ny.
Razem z turbiną wynalazł zastawkową rurę, która mogła być stosowa-
na przy łatwopalnym paliwie. Ta unikatowa rura niemająca ruchomych
części poprzednio stosowana była przy płynnych elementach logicznych,
w których kontekst odnosi się do „diody strumieniowej”. Patent Tesli doty-
czący tej zastawkowej rury z 1916 roku[24], która pojawiła się wkrótce po
próżniowej diodzie Fleminga, stanowi kamień węgielny współczesnej wie-
dzy o technice strumieniowej. I znowu – nie udało mu się osiągnąć wiele
korzyści z tego tytułu.
Po kilkudziesięciu latach turbina Tesli zaczęła w końcu wzbudzać pew-
ne zainteresowanie, na jakie od dawna zasługiwała. W roku 1972 Walter
Baumgartner zbudował eksperymentalny model turbiny Tesli i urucha-
miał ją na sprężonym powietrzu wspomaganym wtryskiem pary, uzysku-
jąc moc około trzydziestu koni mechanicznych przy szybkości osiemnastu
tysięcy obrotów na minutę.
W latach osiemdziesiątych koncepcja turbiny była intensywnie rozwi-
jana do zastosowań w pojazdach i elektrowniach przez firmę SunWind,
Ltd. w Sebastopolu w Kalifornii. Firma ta zastosowała zmodyfikowaną
wersję turbiny, napędzaną spalaniem wodoru jako optymalnego paliwa, w
trzykołowym pojeździe o nazwie Rainbow. Turbina mogła spalać także
propan, alkohol etylowy i benzynę. Prezes firmy SunWind Mark Goldis
stwierdził, że pracownik naukowo-badawczy Peter Myers zbudował eks-
perymentalny model turbiny, którym zweryfikował jej wyniki do takich,
jakie przewidywał Tesla.
– Większości wcześniejszych eksperymentatorów nie udawało się zbu-
dować turbiny Tesli, ponieważ nie rozumieli oni różnic między przepły-
wem laminarnym a turbulentnym – powiedział Goldis. – Turbina ta jest
niedroga i nieskomplikowana w wykonaniu.

24 Patent 1,329,559 Rura strumieniowa; 1,061,142 Płynny napęd; 1,061,206


Turbina. W latach 1909–1916 złożone zostały także: 1,113,716 Fontanna;
1,209,359 Wskaźnik prędkości; 1,266,175 Ochronnik przeciw piorunom;
1,274,816 Wskaźnik prędkości; 1,314,718 Log okrętowy; 1,365,547 Miernik
przepływu; 1,402,025 Miernik częstotliwości.
Inna kalifornijska firma, General Enertech z San Diego, wytwarza i
sprzedaje turbiny Tesli jako pompy. W tym przypadku także wprowadzo-
no ulepszenia i modernizacje.

*
W 1914 roku otwarto Kanał Panamski, który połączył Atlantyk z Oce-
anem Spokojnym. Henry Ford założył „ruchomą linię montażową” do pro-
dukcji samochodów. Albert Einstein dopracował teorię względności, a Eu-
ropę ogarnęła wojna, do której Stany Zjednoczone na razie się nie miesza-
ły. Wywołał ją rodak Tesli, serbski student nazwiskiem Gawriło Princip.
28 czerwca 1914 roku w Sarajewie Gawriło podbiegł do samochodu
wiozącego następcę tronu monarchii austro-węgierskiej arcyksięcia Fran-
ciszka Ferdynanda i jego małżonkę Zofię. Dwukrotnie nacisnął spust re-
wolweru. Pierwsza kula trafiła Franciszka Ferdynanda w szyję i rozerwała
tętnicę. Druga raniła śmiertelnie Zofię, która osunęła się na kolana męża.
Lekarz był na miejscu, ale niewiele mógł pomóc. Książęca para skonała po
kilku minutach. Powodem zamachu było powszechne mniemanie, że Fran-
ciszek Ferdynand lada chwila może zastąpić na tronie bardzo leciwego już,
bo osiemdziesięcioczteroletniego Franciszka Józefa. Wiadomo było, że po
objęciu władzy doprowadzi on do głębokich zmian w monarchii, które
utrudnią zjednoczenie południowych Słowian pod przewodnictwem Ser-
bii, o czym marzył Gawriło Princip i jego koledzy z organizacji „Młoda Bo-
śnia”. Patriotyzm i entuzjazm kazały im dokonać tego szaleńczego czynu,
ale młodzi ludzie byli tylko narzędziem w rękach innych. Decyzję o zama-
chu podjęli oficerowie serbskiego wywiadu skupieni w nielegalnym stowa-
rzyszeniu „Czarna Ręka”. Zaplanowali ten akt w każdym najdrobniejszym
szczególe i wykorzystali chłopców z „Młodej Bośni”.
4 lipca odbył się pogrzeb książęcej pary. Wydawałoby się, że sprawa
dobiegła końca. Zamachowcy byli w więzieniu, ofiary pogrzebano. Ale jak
powiada Pismo Święte: Quia ventura seminabunt, et turbinem metent – Bo
wiatr siać będą, a zbiorą burzę[25]. W stolicach państw europejskich zaczy-
nała tymczasem działać straszliwa machina...
Wiedeń wystosował ultimatum, w którym zażądał kontroli Austriaków

25 Cytat pochodzi z Wulgaty, z Księgi Ozeasza (Oz 8,7).


nad Belgradem, a w razie nieprzyjęcia żądań, groził wojną. Serbia poparta
przez Rosję odrzuciła ultimatum. Niemcy poparły Austrię, która 28 lipca
wypowiedziała Serbii wojnę. W ten sposób podpalono lont, jedni wypo-
wiadali wojnę drugim i w końcu rzuciły się sobie do gardła dwa ogromne
obozy zbrojne. Z jednej strony koalicja Serbii, Rosji, Francji, Belgii, Wielkiej
Brytanii z dominiami, Czarnogóry oraz Japonii, do których wkrótce dołą-
czyły Italia i Rumunia, z czasem zaś Portugalia i Stany Zjednoczone – ze
strony zaś przeciwnej mocarstwa centralne, zwane tak od ich położenia w
Europie, to jest Niemcy i Austro-Węgry, do których dołączyły Turcja i Buł-
garia. Europa oszalała. W ciągu czterech lat działań wojennych zrujnowa-
no cały kontynent. Zginęło dziewięć milionów żołnierzy i trzy miliony osób
cywilnych. Ponad sześć milionów ludzi zostało inwalidami.
Wojna powoli, lecz nieuchronnie zbliżała się do Stanów Zjednoczonych.
Tesla i młody John Hays Hammond Jr., z inicjatywy tego ostatniego, wy-
mieniali na odległość korespondencyjnie pomysły o możliwości zrobienia
pieniędzy poprzez militarne zastosowanie ich prac w robotyce. Hammond,
stosując zasady Tesli, zbudował elektrycznego psa na kółkach, który wszę-
dzie za nim chodził. Jego silnik sterowany był wiązką światła z tyłu za jego
oczami. Nie był to wynalazek, o który generałowie i admirałowie chcieliby
się bić, ale Hammond miał także w zatoce bostońskiej bezzałogowy jacht
kierowany radiem i obaj wynalazcy bawili się pomysłem stworzenia spółki
zajmującej się teleautomatyką.
Hammond miał opracowany automatyczny selektywny system, który
chciałby rozwinąć, Tesla zaś myślał, że zdalnie sterowana torpeda, którą
wynalazł wiele lat wcześniej, mogłaby stanąć do służby w Departamencie
Wojny. Chociaż pomógł Hammondowi w publikacji artykułu na temat ak-
tualnego stanu rzeczy w tej mierze, ich wysiłki w celu zjednoczenia działań
nie były kontynuowane.
Nawet na tym etapie swojej kariery Tesla nadal doznawał uczucia upo-
śledzenia w konfundujących publicznych informacjach dotyczących jego
pochodzenia. Waszyngtoński „Post”, popełniając typowy błąd, napisał o
nim jako o „znanym bałkańskim naukowcu”. A pośród waszyngtońskich
biurokratów doznawał cierpień z powodu mylnego stosowania czynnika
NIH (Not Invented Here – niewynaleziony tutaj). Ale dużo większe spusto-
szenie w perspektywach Tesli czynili w tym czasie tradycyjni wrogowie in-
nowacyjności – bezczynność i brak zainteresowania kapitału. Przedstawi-
ciele Biura Badań dla Marynarki Wojennej (Office of Naval Research)
twierdzili:

Cały czas otrzymujemy propozycje finansowania prac Tesli nad turbiną.


Ale bądźmy szczerzy – turbina Parsonsa przez długi czas zajmowała na-
sze możliwości wytwórcze i finanse. Jeśli turbina Tesli nie przekracza
wyraźnie tego rzędu wielkości, to wszelkie finansowanie byłoby wyrzu-
caniem pieniędzy w błoto, ponieważ przemysł nie może być zbyt łatwo
przestawiany na inny wyrób.

Zdarzało się czasem, że wynalazki Tesli miały więcej szczęścia w uzy-


skaniu wsparcia w Ameryce z zagranic. W roku 1915 niemiecka firma, ma-
jąca licencję na stosowanie jego „bezprzewodowych” patentów, zbudowała
stację radiową dla Radiowej Służby Marynarki Wojennej Stanów Zjedno-
czonych (U.S. Naval Radio Service) na Mystic Island, blisko Tuckertoon, w
stanie New Jersey. Wyposażono ją w słynny alternator wysokiej częstotli-
wości Goldschmidta typu magnetyczno-refleksyjnego, który umożliwiał
bezpośrednie przekształcanie prądu zmiennego o częstotliwości radiowej.
Tesla otrzymywał za te patenty tantiemy w wysokości tysiąca dolarów
miesięcznie przez okres dwóch lat – co było bardzo pożądanym źródłem
dochodów.
Gdy główny inżynier Emil Mayer powiedział mu, że wiadomości z tej
stacji odbierane są w odległości dziewięciu tysięcy mil, Tesla przyjął tę
wiadomość spokojnie, ponieważ potwierdzała ona to, co właściwie już
wiedział.
– To, co pan powiedział, to praktyczne potwierdzenie tego, co demon-
strowałem na moich naukowych pokazach w latach 1899–1900 – odrzekł.
Niestety wojna wkrótce spowodowała wstrzymanie wypłat tantiem.
Stacja Tuckerton Radio została zamknięta przez rząd w roku 1917, kiedy
Ameryka przystąpiła do wojny. Później Tesla zaczął jednak otrzymywać
tantiemy od Atlantic Communications Companies.

*
Dla populacji Serbów w Ameryce wojna przyszła znacznie wcześniej,
niż dla całego kraju. Miejscowi (Jugo-) Słowianie odczuli wstrząs, gdy Ser-
bia poparła ruch zjednoczenia Pan-Slav, który w końcu doprowadził do po-
żogi wojennej. Serbski nacjonalista dokonał zamachu na arcyksięcia Fran-
ciszka Ferdynanda w Sarajewie, w Bośni, doprowadzając do tego, że siły
centralne, w skład których, między innymi, wchodziła Austria i Niemcy –
dokonały najazdu na Serbię i Czarnogórę. Wkrótce wieści o okropnych
cierpieniach ludności serbskiej dotarły do Stanów Zjednoczonych.
Wysiłki organizowania pomocy zostały rozpoczęte przez miejscowych
emigrantów pod auspicjami Serbskiego Kościoła Prawosławnego i Serb-
skiego Czerwonego Krzyża, w którym przewodniczącym był Pupin. Kolej-
ny dowód antypatii pomiędzy dwoma naukowcami przytacza pewna histo-
ria z tamtego okresu. Wielebny Peter O. Stijacič wraz ze znanym profeso-
rem teologii z Serbii odwiedzili pewnego razu Teslę, zwracając się do niego
z apelem o jedność amerykańskich Serbów, by natchnąć ich chęcią więk-
szej hojności w pomocy dla ojczyzny. Zaproponowali niewinnie, by taki
apel podpisał słynny Nikola Tesla, Michael Pupin oraz serdeczny przyjaciel
Tesli dr Paul Radosavljevič (znany jako dr Rado), który wykładał na nowo-
jorskim uniwersytecie. Tesla grzecznie poprosił, by usprawiedliwili jego
odmowę, wiedząc o niemożności osiągnięcia jakiejkolwiek zgodności z Pu-
pinem na temat słów czy zdań, nie wspominając już o apelu o jedność.
– A gdyby zajmująca się organizowaniem jedności komisja nie mogła
się zebrać... Amerykańscy Serbowie sami mają głowy na karku – powie-
dział filozoficznie, ale z rozbawieniem w oczach.
Wielebny Stijacič wspominał, że kilka lat wcześniej, gdy jako młody pi-
sarz Serbskiej Federacji przyjechał po raz pierwszy do Ameryki, zaskoczy-
ła go obecność w bibliotece publicznej w Chicago tomu poematów autor-
stwa popularnego serbskiego poety Zmaja Jovanovicia. Tłumaczem był
Nikola Tesla. Później, gdy Stijacič został zabrany przez doktora Rado na
spotkanie z wynalazcą w jego biurach na dwudziestym piętrze Metropoli-
tan Tower, powiedział:
– Mr. Tesla, nie wiedziałem, że interesuje pana poezja.
W oczach wynalazcy pojawił się błysk drwiącego rozbawienia.
– Wielu z nas, Serbów, śpiewa – odrzekł. – Ale nie ma nikogo, kto by
nas słuchał.
Na początku XX wieku utworzona została koalicja chorwacko-serbska.
Jej celem było dążenie do połączenia ziem chorwackich oraz uzyskania sa-
modzielności finansowej i swobód demokratycznych. Koalicja ta była naj-
mocniejszym ugrupowaniem w sejmie do 1918 roku. Ugrupowanie cały
czas było atakowane przez Austrię i Węgry, a mimo to rosło w siłę. W cza-
sie I wojny światowej powstał w 1914 roku Komitet Jugosłowiański, który
został zorganizowany w Rzymie, a swoją działalność kontynuował w Lon-
dynie. Bardzo ważną datą okazał się 20 sierpnia 1917 roku, kiedy to na
wyspie Korfu Komitet Jugosłowiański wraz z rządem serbskim ogłosił
wspólną deklarację o utworzeniu państwa Słoweńców, Chorwatów i Ser-
bów pod berłem króla Piotra I. Była to monarchia konstytucyjna pod ber-
łem serbskiej dynastii Karadziordziewiciów. Dwanaście lat później następ-
ca króla Piotra I – Aleksander I, popierając ruch secesji Chorwacji, ustano-
wił dyktaturę. Kraj w ten sposób przynajmniej uzyskał jedną nazwę dla ca-
łej ludności i jego części składowych – Jugosławia. Tesla uznał zarówno
Aleksandra I, jak i zjednoczenie.
W tym samym czasie Główny Zarząd Chorwackiej Partii Prawa upo-
ważnił Ante Pavelicia do podjęcia wszystkich możliwych działań mających
na celu stworzenie niezależnego państwa. W ten sposób powstała właśnie
terrorystyczna organizacja ustaszy[26], która głosiła niepodległość. W
1934 roku na jej zlecenie zamordowano w Marsylii króla Aleksandra.

*
„The New York Times” z 6 listopada 1915 przyniósł na pierwszej stro-
nie sensacyjną wiadomość, opartą na depeszy agencji Reutera: „Tesla i Edi-
son mają podzielić się nagrodą Nobla w dziedzinie fizyki”. W wywiadzie
udzielonym gazecie dnia następnego, Tesla powiedział, że nie otrzymał
żadnego oficjalnego potwierdzenia przyznania mu tej nagrody. Spekulował
jednak, że mogła być ona za odkrycie sposobu przesyłania energii bez dru-
tu.

26 Ustasze, Chorwacki Ruch Rewolucyjny – chorwacki ruch faszystowski, który


przed II wojną był światową organizacją terrorystyczną. Ustasze, byli
odpowiedzialni za śmierć setek tysięcy obywateli Jugosławii, w
szczególności Serbów. Ideologia ruchu była mieszanką faszyzmu i
ultrakonserwatyzmu. Ustasze popierali utworzenie Wielkiej Chorwacji
mającej rozciągać się od rzeki Driny do granicy z Belgradem (przyp. red.).
– Bo okazał się on praktyczny nie tylko w warunkach ziemskich odle-
głości, ale też tworzyć można nawet efekty o wymiarach kosmicznych –
dodał.
Następnie przedstawił reporterowi wizję przyszłości, w której wszyst-
kie wojny toczone będą za pomocą fal elektrycznych, a nie materiałów wy-
buchowych. Opisał też bardziej pokojowe wyobrażenia:
– Będziemy mogli iluminować niebo i pozbawić ocean jego grozy! Bę-
dziemy mogli pobierać z oceanu nieograniczone ilości wody do nawadnia-
nia! Będziemy mogli nawozić glebę i korzystać z energii słonecznej!
– A za co mógłby dostać Nagrodę Nobla Edison? – zapytał podchwytli-
wie dziennikarz.
– O! Z wielu powodów – odpowiedział taktownie Tesla. – Edisonowi
należy się ich przynajmniej z tuzin.
Thomasa Edisona napotkał inny przedstawiciel „New York Timesa”,
gdy wynalazca wracał do domu z wystawy Panama Pacific Exposition w
San Francisco. Wydawał się zaskoczony depeszą z Londynu. On także po-
wiedział, że nie otrzymał oficjalnego zawiadomienia, i nie dodał nic więcej.
Roberta i Katharine Johnsonów ta wiadomość nie zaskoczyła, co nie
znaczy, że nie ucieszyła. Natychmiast wysłali Tesli swe gratulacje. Nikola,
teraz w nastroju większego zamyślenia, odpowiedział:

Wielu ludzi otrzymało Nagrodę Nobla, ale też mam nie mniej niż czter-
dzieści osiągnięć utożsamianych w literaturze technicznej z moim na-
zwiskiem. To jest uznanie faktyczne i trwałe, okazane nie przez nielicz-
nych, którzy mogliby się mylić, lecz przez cały świat, który rzadko po-
pełnia błędy. I ja przyznawałbym wszystkie Nagrody Nobla każdemu z
tych osiągnięć przez tysiąc następnych lat.

To, co stało się później, to bardzo ciekawa sprawa. Zachodnia prasa,


łącznie z najpopularniejszymi magazynami, podchwyciła tę wiadomość i
bez sprawdzania puściła ją w dalszy obieg. W kolejnym numerze „Timesa”
opublikowano wywiad z Teslą, jako przeprowadzony z laureatem Nagrody
Nobla. Jego odpowiedzi na zapytania przeprowadzającego wywiad dzien-
nikarza były jak najbardziej typowe. Narzekał na to, że świat po tylu latach
nadal nie rozumie jego koncepcji transmisji głosu.
Z taką stacją nadawczą jak Wardenclyffe – ubolewał – mogłaby połączyć
się centrala telefoniczna Nowego Jorku, umożliwiając w ten sposób abo-
nentom rozmowy z dowolnym innym rozmówcą na świecie, bez potrze-
by zmiany aparatu telefonicznego. Obrazy z walk w Europie mogłyby
zostać w ciągu pięciu minut przesłane do Nowego Jorku. Prąd przecho-
dziłby poprzez ziemię, wychodząc ze stacji nadawczej z nieskończoną
prędkością i zwalniając do prędkości światła po przebyciu sześciu tysię-
cy mil, następnie znowu zwiększając do nieskończoności prędkość z
tamtego rejonu i docierając do stacji odbiorczej. [...] To cudowna spra-
wa. Bezprzewodowa łączność w jej pełnym znaczeniu nadciąga dla
ludzkości jak burza, tak będzie już niedługo. Pewnego dnia pojawi się,
powiedzmy, sześć wielkich bezprzewodowych stacji telefonicznych
tworzących światowy system, które umożliwią łączenie się ze sobą
wszystkich mieszkańców Ziemi nie tylko głosem, ale także poprzez ob-
raz.

Choć jego fizyka miała słabe punkty (Tesla do końca nie wierzył, że
prędkość światła jest największą prędkością w naturze), jego proroctwa
brzmiały wystarczająco sensownie. Nie przewidział dokładnie istnienia
dzisiejszych synchronicznych satelitów telewizyjnych działających na mi-
krofalach, jednak coś w tym rodzaju istniało w jego umyśle – jako nastola-
tek stworzył przecież wizję zbudowania pierścienia wokół równika, który
obracałby się synchronicznie z Ziemią.
Jeśli nawet nie wynalazł telewizji, to miał przynajmniej jej wyobraże-
nie. Cztery lata później Johnson zaproponował to jako przedsięwzięcie mo-
gące przynieść spore pieniądze. Tesla miał wynaleźć sposób reprodukowa-
nia meczów piłkarskich na domowym ekranie w momencie ich trwania.
– Ja już czekam, kiedy zostanę multimilionerem i to nie będąc w show-
biznesie – odpowiedział z uśmiechem Serb.
Posunął się przy tym znacznie dalej, oferując „najlepsze rozwiązanie”
obejmujące użycie „dziewięciu latających maszyn ze skrzydłami, lecz bez
śmigieł, które zrobią negatywy, wywołają je i odtworzą po powrocie”.
– To wymaga wynalazku, któremu poświęciłem dwadzieścia lat badań,
a który mam nadzieję wreszcie zrealizować – powiedział. – To znaczy tele-
wizji, przesyłania obrazów na odległość po drucie...
Jednak nie kontynuował tego zamiaru, zapewne z braku odpowiednich
środków.
Wiadomość o Nagrodzie Nobla z fizyki za rok 1915, która miała być po-
dzielona pomiędzy Edisona i Teslę, opublikowana została również przez
nowojorskie pisma „Literary Digest” i „The Electrical Work”. Obydwa po-
szły do druku przed 14 listopada, to jest przed datą nadejścia kolejnej de-
peszy Reutera, tym razem ze Sztokholmu, która stała się niszczącą bombą.
Komitet noblowski ogłosił, że nagroda z fizyki podzielona została pomię-
dzy profesora Williama Henry’ego Bragga z uniwersytetu w Leeds w Anglii
i jego syna W. I. Bragga z uniwersytetu w Cambridge, za badania nad stoso-
waniem promieni X do określania struktur kryształów.
Cóż takiego się stało? Tego, na dobrą sprawę, nie wiadomo dokładnie
do dzisiaj. Fundacja Nagrody Nobla odmówiła jakichkolwiek wyjaśnień. Je-
den z biografów i bliski przyjaciel Tesli powiedział lata później, że Serbo-
-Amerykanin odmówił tego zaszczytu, oświadczając, że odkrywca nie
może dzielić nagrody ze zwykłym wynalazcą. Jeszcze inny biograf posunął
tę teorię dalej, mówiąc, że to Edison miał oponować przeciw podziałowi
nagrody, twierdząc z właściwym sobie „sardonicznym i sadystycznym po-
czuciem humoru”, że pozbawił Teslę dwudziestu tysięcy dolarów, gdyż
wiedział, jak bardzo były mu potrzebne pieniądze.
Jednak nie istnieje żaden prawdziwy dowód na to, że to któryś z nich
odmówił przyznania nagrody. Fundacja Nobla oświadczyła krótko, że
„wszelkie pogłoski o tym, że ktoś nie otrzymał Nagrody Nobla, ponieważ
ujawnił zamiar odmowy jej przyjęcia, są po prostu śmieszne”. Odbiorca na-
grody nie ma nic do gadania w tej sprawie. Oczywiście może odmówić jej
przyjęcia po fakcie, jeśli tak zadecydował, ale nie samego przyznania. Fun-
dacja jednak nie zaprzeczyła, że kandydatury Tesli i Edisona były rozważa-
ne w pierwszej kolejności. Majątek i posiadana przez Edisona sława były
bezpieczne; niezbyt mu zależało na takim zaszczycie. Jednak dla Tesli było
to jeszcze jedno okrutne rozczarowanie. I na pewno nie był mu potrzebny
tego typu rozgłos w tak krytycznym czasie.

*
Scherff opuścił tej jesieni Wardenclyffe. Ani na chwilę jednak nie spu-
ścił oka z finansowych spraw Tesli, pracując dla niego wieczorami i w
weekendy, zawsze pamiętając zgłosić należności podatkowe na czas. Świa-
towy system radiofoniczny – koncepcja zaprojektowana po to, by łączyć
prawie wszystkie aspekty nowoczesnej komunikacji – wyglądał na spisany
na straty. Jednak tak długo, jak stała wieża, Tesla kontynuował wysiłki, by
ją dokończyć. Pracownicy tymczasem opuszczali go, jak szczury tonący
okręt.
Dozorca pozostał w pracy jeszcze przez jakiś czas. Gdy pojawiali się za-
ciekawieni dziennikarze, pozwalano im wdrapywać się na szczyt wieży,
skąd roztaczał się szeroki widok na Long Island Sound. Konstrukcja wyglą-
dała na lekką, mimo że postawiona została całkowicie bez użycia metalu,
dotyczyło to nawet kołków łączących drewniane kolumny z poprzecznica-
mi ram. Po zrezygnowaniu z planu pokrycia kopuły miedzianym obiciem
Tesla zainstalował odejmowaną okrągłą tarczę, poprzez którą wiązka pro-
mieniowania mogła być wysyłana do zenitu.
Odwiedzający zauważali laboratorium wypełnione ciekawymi i skom-
plikowanymi sprzętami. Obok wyposażenia do wydmuchiwania szkła, był
tam kompletny warsztat mechaniczny z ośmioma tokarkami, urządzenia
do wytwarzania promieni X, rozmaitość cewek wysokiej częstotliwości,
jedna ze sterowanych radiem łodzi-robotów Tesli i gabloty wystawowe
wypełnione tysiącami lamp i baniek szklanych. Było tam też biuro, biblio-
teka, pomieszczenie z instrumentami, generatory prądu i transformatory
oraz wielki skład kabli i przewodów. Ale gdy odszedł stróż, dobrali się do
tego wandale, porozbijali sprzęty, splądrowali kartoteki, podeptali poroz-
rzucane dokumenty.

Ludzie oglądali to miejsce jak jaskinię alchemika czy jeszcze wcześniej-


sze nory czarowników – napisał reporter brooklyriskiego „Eagle”. – At-
mosfera tajemniczości unosiła się wszędzie, nadprzyrodzone oddziały-
wania wydawały się promieniować z alembiku... jakby ściągane z prze-
strzeni międzygwiezdnej i rozlewające się po całej okolicy, napawając
umysły okolicznych farmerów i wieśniaków strachem i aurą cudów...

Żeby móc utrzymać przez lata swój modny styl życia w Waldorf-Asto-
rii, Tesla przekazał wcześniej dwa zastawy hipoteczne właścicielowi hote-
lu, George’owi C. Boldtowi. Zabezpieczały one rachunki na kwotę około
dwudziestu tysięcy dolarów. Poprosił też, by zastawy te nie zostały zareje-
strowane, obawiając się zrujnowania swej finansowej wiarygodności. Gdy
w roku 1915 nie był już w stanie dokonywać żadnych płatności, przepisał
dokumenty Wardenclyffe na Waldorf-Astoria Inc.
Hotelowa korporacja usiłowała obrócić to dziwne zabezpieczenie na
gotówkę, ale w tych czasach nikt nie miał pomysłu, co zrobić z ruiną świa -
towego centrum radiofonicznego. Zainteresowano tym Departament Woj-
ny, lecz nic z tego nie wyszło. Następnie rozważano wykorzystanie terenu
pod wytwórnię marynat. Dowiadując się o tym, Tesla musiał być zrozpa-
czony. Ale i tym razem nikogo to nie zainteresowało. A w roku 1917 zaczę-
ły się rozchodzić pogłoski, że niemieccy szpiedzy obrali sobie wieżę za kry-
jówkę, obserwując ruch alianckich statków i drogą radiową przekazując o
tym sygnały U-bootom.
4 lipca 1917 roku eksplozja ładunku dynamitu rozniosła wieżę w drob-
ny mak. Gazety doniosły, że wybuch został zlecony przez rząd amerykań-
ski, żeby powstrzymać szpiegostwo. Tesla oficjalnie zaprzeczył tym pogło-
skom. Faktycznie wieża została zniszczona w ramach kontraktu na wyko-
rzystanie odpadów, zawartego pomiędzy właścicielami a Smiley Steel
Company of New York, ale wynalazca nie życzył sobie ujawniać rzeczywi-
stych właścicieli. A zniszczona została jedynie w zamiarze odzyskania kil-
ku dolarów z resztek.
Wieża okazała się być zbudowana solidniej, niż przypuszczali burzycie-
le. Trzeba było zwiększyć siłę wybuchu, bo trzymała się swego miejsca,
jakby była w nim zakorzeniona. Operacja przyniosła korporacji 1 750 dola-
rów powyżej jej kosztów. Jakiś śmieciarz zauważył jedną z notatek Tesli
targaną wiatrem po ulicy...
„Czarodziej z Wardenclyffe” utracił swój czarodziejski zamek. Urządze-
nie, które miało odmienić świat i zapewnić ludziom darmową energię, wy-
rzucono na złom, jak nikomu niepotrzebne śmieci...
– Wcale nie płakałem, gdy zobaczyłem to miejsce po tak długiej prze-
rwie – powiedział wynalazca do Scherffa. – Ale byłem tego bardzo bliski.
Marzenie o „darmowej energii dla świata” legło w gruzach wraz z nie-
dokończoną wieżą. Pozostał trzydziestometrowy szyb, wypełniany przez
lata toksycznymi odpadami przez firmę materiałów fotograficznych
Peerless, resztki masywnych fundamentów i budynki z czerwonej cegły
porośnięte dzikim winem.
Wardenclyffe było ostatnią z szans na ziszczenie się idei wynalazcy.
Świat kierował się bowiem ku ciemności. Wielki krach nadszedł niedługo
po I wojnie światowej, po której nadciągała następna.

Ludzkość – napisał Tesla – nie była jeszcze wystarczająco dojrzała, by


dać się chętnie prowadzić wyczulonym, poszukiwawczym zmysłem od-
krywcy. Lecz może jednak nie było tak źle w tym naszym współczesnym
święcie, w którym rewolucyjny pomysł lub wynalazek – zamiast być
wspomaganym i popieranym – jest hamowany i maltretowany już w
wieku dojrzewania – przez brak środków, przez egoistyczne interesy,
przez pedanterię, głupotę i ignorancję; jest atakowany i tłamszony;
musi przechodzić przez dręczące doświadczenia i nieszczęścia, przez
konflikty komercyjnej egzystencji. [...] Wtedy zostajemy oświeceni. Wte-
dy wszystko, co było wielkie w przeszłości, jest ośmieszane, potępiane,
zwalczane, zatajone tylko po to, by wynurzyć się bardziej wzmocnione i
triumfujące po wygranej walce. [...] Nie zamierzam dać satysfakcji
owym ograniczonym, zazdrosnym indywiduom, które próbują udarem-
nić me wysiłki. Nie są oni dla mnie niczym więcej, niż zarazkami jakiejś
obrzydliwej choroby.

Koncepcja wolnej energii stała się rodzajem obsesji Tesli. Już do końca
życia wynalazca wykorzystywał każdą wolną chwilę na jej poszukiwanie.

Ujarzmiłem promienie kosmiczne i sprawiłem, by służyły jako napęd –


twierdził. – [...] Ciężko pracowałem nad tym przez ponad dwadzieścia
pięć lat, a dziś mogę stwierdzić, że się udało[27].

Wolna energia (ang. free energy) nieprecyzyjnie zwana jest „energią


darmową”. Określa się ją często jako nową wersję perpetuum mobile, acz-
kolwiek większość badaczy traktuje tę dziedzinę jako poszukiwanie no-
wych, nieodkrytych i potencjalnie bardzo tanich w eksploatacji źródeł
energii, jak np. energia próżni[28]. Z założenia takie metody wytwarzania

27 Wypowiedź Tesli zamieszczona w gazecie „Brooklyn Eagle” z 10 lipca 1931


roku.
28 Energia próżni, zwana też energią punktu zerowego, to w mechanice
kwantowej najniższa możliwa energia, jaką może przyjąć dowolny układ
kwantowy. Z definicji wszystkie układy kwantowe posiadają energię punktu
zerowego. Termin ten pojawił się, gdy obliczenia wykazały, że modelowy,
punktowy, kwantowy oscylator musi posiadać pewną minimalną energię,
energii mają być szeroko dostępne, bez ograniczeń licencyjnych czy mono-
poli (stąd określenie „wolna”). Określenie to szybko zostało wykorzystane
przez handlowców sprzedających lub umożliwiających dostęp do alterna-
tywnych źródeł energii i sprowadzone do postaci chwytliwego hasła „dar-
mowa energia”.
Wolna energia jest także symbolem ruchu wynalazczego, działającego
na pograniczu nauki i fantazji, zaliczanego przez główny nurt nauki raczej
do pseudonauki. Inżynierowie i naukowcy zajmujący się wolną energią,
powołują się tu na fakty naukowe, takie jak efekt Casimira[29] oraz wyli-
czenie dokonane w latach sześćdziesiątych XX wieku przez znanego fizyka
Johna Archibalda Wheelera, że każdy metr sześcienny wszechświata ma
gęstość energii odpowiadającą 1 094 gramom materii (czyli 1 014 razy
więcej niż cała materia wszechświata!).

nawet jeśli nie opisuje żadnego zjawiska związanego z transportem masy


lub energii. W terminach kwantowej teorii pola oznacza to, że pewna
minimalna energia musi być przypisana do każdego punktu próżni. Tę
energię nazywa się często w uproszczeniu energią próżni. W kosmologii
uważa się, że wartość energii próżni decyduje o wartości stałej
kosmologicznej.
29 Efekt Casimira – zjawisko fizyczne przyciągania pomiędzy dwiema
pozbawionymi ładunku elektrycznego płytami wykonanymi z przewodnika,
spowodowane różnicą ciśnienia oddziałujących na nie cząstek wirtualnych.
Pierwszy raz wystąpienie tego efektu przewidział w roku 1948 holenderski
fizyk Hendrik B.G. Casimir pracujący w laboratoriach Philipsa, który
próbował zrozumieć, dlaczego ciecze, takie jak na przykład majonez,
poruszają się tak powoli.
ROZDZIAŁ XIII
RADIO DETECTION
AND RANGING, CZYLI RADAR
(1917–1290)
Nowiny na temat Tesli wciąż pojawiały się w prasie regularnie, nagłówki
przynosiły obwieszczenia dotyczące oryginalności jego wyobraźni. Jego
pomysły nadal miały wagę nowości, nawet jeśli brakowało im konkretnych
treści. „Fala przypływu Tesli, by nie były możliwe wojny” ogłosił „English
Mechanic & World of Science”, wyjawiając pomysł wynalazcy na użycie
materiałów wybuchowych w celu wywoływania na żądanie niszczących fal
oceanicznych. Nie usłyszano jednak nic więcej o tym owocu myśli.
W liście do „Timesa”, opatrzonym nagłówkiem Nikola Tesla protestuje,
wynalazca wyraził uogólnione żale, że spodziewał się, ale nie uzyskał kre-
dytu na swoje wynalazki. Niedługo po tym odnotowane ze smutkiem przez
jego przyjaciół kwaśne nastawienie zostało powtórnie zdradzone na edy-
torskiej stronie „Timesa” w dwu równoległych kolumnach – jedna z listem
od Tesli, druga z historią najnowszego bohatera, Orville’a Wrighta.
Z Wrightem przeprowadzano wywiad na płaskiej łączce niedaleko Wa-
szyngtonu D.C., gdy przygotowywał się do testowego lotu na samolocie, na
którym latał wielokrotnie. Tym razem miała to być jednak szczególna oka-
zja, ponieważ lotnik otrzymał poufną wiadomość, że prezydent Teddy
Roosevelt czeka w Białym Domu z nadzieją, iż zostanie zaproszony do to-
warzystwa jako pierwszy „latający prezydent”. Wright zareagował pewną
nerwowością spowodowaną niewątpliwie świadomością posiadania pre-
zydenta za pasażera, zapakowanego od stóp do głów w długie buty, getry,
kask, gogle i biały, jedwabny szalik. Jak napomknął „Times”, był to dla lot-
nika prawdziwy dylemat. Wright bowiem nie chciał ponosić żadnej odpo-
wiedzialności, wiedząc, jak realne jest ryzyko związane z tym testem. Rów-
nocześnie jednak ryzykowne było powiedzieć „nie”.
Tłum tysięcy gapiów zgromadził się na nieobrobionym pasie starto-
wym, oczekując jego decyzji. Wright spędził tyle czasu, majstrując przy sil-
niku, ile tylko pozwalała przyzwoitość. Wreszcie pionier aeronautyki
uniósł do góry wiatrowskaz i przyglądał mu się przez dłuższą chwilę. Tłum
wstrzymał swój zbiorowy oddech. Lekki zefirek owiewał ich czoła. Wright,
potrząsając głową, opuścił wskaźnik.
– Nie możemy próbować lotu – powiedział poważnie.
O jedną kolumnę dalej Tesla wyraził wzgardę wobec obecnego stanu
aeronautyki. Przez całe życie pracował nad konstrukcjami zaawansowa-
nych, szybkich samolotów i silnikami do nich, ale jak dotąd nie zgłosił w tej
dziedzinie żadnego patentu. Niewiele też myślał o tym, co w tej mierze
robi konkurencja i wyrażał się na ten temat irytująco wyniośle:

Postawcie któryś z ostatnich samolotów obok tego ich prototypu z


Langley – pisał. – Nie da się zobaczyć więcej niż jednego istotnego
usprawnienia. Nadal stosuje się takie same stare śmigła, tak samo na-
chylone płaszczyzny, takie same usterzenia i płaty, żadnej zauważalnej
zmiany. Pół tuzina aeronautów okrzyknięto zdobywcami i królami prze-
stworzy. Chyba lepiej byłoby uznać za takiego Johna D. Rockefellera. Na-
dal musimy czekać na silnik, który za tak spore ilości dostarczonego pa-
liwa wysokiej jakości byłby w stanie nie tylko unieść ponad grawitację
siebie, ale także jeszcze kilkakrotną swoją wagę. [...] Samolot z Langley
byłby skazany na klęskę, gdyby napotkał prąd zstępujący, a helikopter
w tym względzie byłby bardziej pożądany, choć nie do przyjęcia z in-
nych powodów. [...] Prawdziwie udany, cięższy od powietrza statek, po-
winien być oparty na zupełnie nowych zasadach i wkrótce się taki zma-
terializuje. Gdy tak już się stanie, da on taki bodziec handlowi i produk-
cji, jakiego przedtem nikt nie widział, o ile tylko rząd nie zastosuje me-
tod hiszpańskiej Inkwizycji – co już okazało się katastrofalne w przy-
padku sztuki bezprzewodowej, idealnej metody, która mogła uczynić
człowieka absolutnym panem powietrznej strefy komunikacji.

Aczkolwiek jego listy dygotały od poczucia wyrządzonej mu krzywdy,


powodując wzrost niechęci w stosunku do niego, to jednak przewidywania
Tesli okazały się jak zwykle dokładne. Zaszczycony przez kontradmirała
Charlesa Sigsbee obiadem w hotelu Waldorf-Astoria, opisał nadchodzące
„wojny powietrzne” i jeszcze raz przedstawił swe przewidywania dotyczą-
ce bezprzewodowej łączności telefonicznej, która otaczałaby cały glob.
Patenty związane z jego świetnie zaprojektowanym samolotem zwa-
nym flivver Lub „latający piecyk” zostały zgłoszone dopiero w 1921 i 1927
roku, a uzyskane w 1928. We współczesnej literaturze technicznej potom-
kowie tej konstrukcji (nie mylić ze zwykłymi helikopterami) zwani są sa-
molotami pionowego startu i lądowania (VTOL – Vertical Takeoff and
Landing). Uważa się, że był to jedyny opatentowany przez Teslę wynala-
zek, na podstawie którego nie został zbudowany żaden prototyp – praw-
dopodobnie przez brak kapitału. W roku, w którym Tesla uzyskał te paten-
ty, miał już siedemdziesiąt dwa lata[30].
Maleńki samolot, o którym myślał, że będzie sprzedawany za cenę po-
niżej tysiąca dolarów, miał wznosić się w powietrze za pomocą typowego
dla helikopterów śmigła podnoszącego. Używając odpowiedniego urządze-
nia przechylającego, pilot mógł ustawić śmigło z przodu, tak jak w zwy-
kłych samolotach, by umożliwiać samolotowi lot przed siebie. Fotel pilota
był obracany tak, by znalazł się w pozycji pionowej, gdy samolot ustawi
skrzydła do poziomego lotu. Lądować mógł, odwracając kolejność działań,
na terenie o wymiarach dachu garażu, pokoju gościnnego, czy pokładu ma-
łej łodzi.

*
Obmyślona przez Teslę koncepcja pionowego startu przyciągała zain-
teresowanie przez prawie dekadę po jego śmierci. Wtedy to, we wcze-
snych latach pięćdziesiątych, zarówno firma Convair, jak i Lockeed testo-
wały urządzenia latające, które, chociaż w konstrukcji bardziej wyrafino-
wane, wiernie odpowiadały zasadom podanym przez Teslę.

30 Patent nr 1,655,114 „Aparat do transportu powietrznego”.


Najbardziej udany okazał się model „Convair XFY-1-Pogo”, jednomiej-
scowy myśliwiec dla Marynarki Wojennej, ważący czternaście tysięcy fun-
tów z turbośmigłowym silnikiem Allison T-40 o ciągu 5850 KM. Lądując,
siadał na ogonie, z nosem skierowanym w niebo. Startował pionowo, a na-
stępnie obracał się o dziewięćdziesiąt stopni do lotu poziomego, w którym
potrafił osiągać prędkość ponad 600 mil na godzinę na pułapie piętnastu
tysięcy stóp. Chociaż testy „Pogo”, ogólnie biorąc, wypadły pomyślnie, Ma-
rynarka Wojenna nie zdecydowała się na jego produkcję. Silnik Allison, jak
powiedzieli eksperci wojskowi, nie był wystarczająco mocny, konstrukcja
przechylanego fotela pilota nie była odpowiednia do przyjmowania zmien-
nych pozycji, a zawiła procedura lądowania, właściwie na ślepo, była zbyt
niebezpieczna.
Jednak potencjalne możliwości zastosowań wojskowych i handlowych
pełnowymiarowego samolotu, który mógł startować i lądować bez pomocy
rozległych dróg lotniskowych, były zbyt duże, by je po prostu zignorować.
Po intrygujących testach przeprowadzanych na maszynach wykonanych
przez firmy Convair i Lockheed międzynarodowy przemysł lotniczy ruszył
na poszukiwania konstrukcji idealnego VTOL. Wypróbowano liczne kon-
cepcje, ale na początku lat osiemdziesiątych najbardziej faworyzowaną
konstrukcją okazał się samolot, który nie zmieniał położenia w trakcie
startu czy lądowania. Położenie zmieniały tylko silniki, które mogły być
obracane w zakresie dziewięćdziesięciu stopni. Na zasadzie tej działają
dwa czołowe myśliwce bojowe – „Harrier” z anglo-amerykańskiej firmy
British Aerospace oraz rosyjski „Jak-35” konstrukcji Aleksandra Jakowle-
wa.
„Latający piecyk” – flivver Tesli to w stosunku do współczesnych, za-
awansowanych konstrukcji, bardzo odległy wzorzec. Nie mogło być ina-
czej, skoro na dziesięciolecia wyprzedził on narodziny silnika odrzutowe-
go. Jednak eksperymenty Convair’a i Lockheed z lat osiemdziesiątych suge-
rują, że to właśnie koncepcja Tesli była tym pierwszym krokiem w rozwo-
ju badań nad VTOL-em, którego nie można było pominąć. Już sam fakt, że
Tesla zajął się tym pomysłem w czasach, gdy lotnictwo znajdowało się
jeszcze w stanie niemowlęcym, był wystarczająco zdumiewający, a jeśli
wierzyć jugosłowiańskiemu magazynowi „Review”, to koncepcja VTOL Te-
sli w ogóle wyprzedziła nadejście ery latających statków z napędem. Po-
ważane publikacje twierdzą, iż pośród posiadanych przez Belgrad doku-
mentów Tesli istnieje jakaś informacja o tym, że jego pierwsze rysunki
VTOL, razem z planami silników do rakiet, zostały zniszczone w trakcie
pożaru w jego laboratorium w roku 1895!
Muzeum Nikoli Tesli w Belgradzie obok rysunków samolotu, posiada
także plany „automobilu” – napędzanego silnikiem odrzutowym czteroko-
łowego pojazdu przeznaczonego najwidoczniej do latania, choć może też
miał to być pojazd tylko do poruszania się po ziemi. Oficjele z muzeum
twierdzą, że jego dokumenty obejmują także wyliczenia dotyczące „mocy,
paliwa i innych aspektów, których właściwe znaczenie przepadło wraz ze
śmiercią Tesli”. Ponadto – jak informują – pozostawił on szkice statków
międzyplanetarnych. Ta informacja jednak nie została dotąd udostępniona
zachodnim uczonym.

*
W bardziej praktycznych momentach Tesla projektował specjalnie
montowane świetlne pręty i systemy klimatyzacji, a także pisał oferty dla
producentów, demonstrując działanie turbiny na gazach odpadowych z fa-
bryk i młynów. Zawsze starał się maksymalnie wykorzystywać paliwa po-
chodzące z ograniczonych zasobów.
Podczas gdy jego wyobraźnia wybiegała w daleką przyszłość, obecna
sytuacja z dnia na dzień stawała się coraz bardziej ponura. Czasami poja-
wiały się między nim a Scherffem spory o pieniądze, lecz szybko były od-
puszczane. Scherff pisał, że wierzyciele „tropią go uparcie, jak psy myśliw-
skie” i że choroba jego żony wpędziła go w długi. Wyrażał nadzieję, że Te-
sla zwróci mu któreś z pożyczek. Wynalazca odpowiedział wzniosłymi sło-
wami:

Proszę nie poddawaj się zgorzknieniu. Posiadasz niezwykłe doświad-


czenie i mimo że nie osiągasz z tego powodu korzyści materialnych, to
rozwija ono Twoje dobro wewnętrzne...

Gdy Scherff nalegał bardziej niż zwykle, Tesla wysyłał mu niewielką


sumę pieniędzy, popierając to kolejną porcją mentorskich rad: „Z przykro-
ścią zauważam, że tracisz spokój i równowagę psychiczną... Powinieneś
wziąć się do kupy i odegnać złe nastroje...”.
Aby bardziej podnieść morale swego byłego pracownika i lojalnego
przyjaciela, zawiadomił go, że prace nad ostatecznym kształtem jego paro-
wej i gazowej turbiny oraz dmuchawy zbliżają się do końca i że zapowia-
dają one rewolucję w technice.

Pracuję nad nowymi konstrukcjami automobilu, lokomotywy i tokarki,


w których zastosowanie znajdą moje wynalazki – pisał. – A te nie tyle
będą stanowić ulepszenie, ile będą kolosalnym sukcesem. Jedynym pro-
blemem jest, skąd i kiedy zdobyć gotówkę, ale nie może to trwać długo,
zanim moje pieniądze zaczną mnie zasypywać jak potok. Wtedy bę-
dziesz mógł żądać ode mnie, czego tylko dusza zapragnie.

Któregoś dnia wielokrotnie zbywany Scherff napisał uszczypliwie, że


zadowolony jest z tego, że terapeutyczny przyrząd Tesli znajdzie się na
rynku, bo on sam będzie go potrzebował. W raczej późnym okresie życia
kupił skromny domek w Winchester, w stanie Connecticut, a obciążanie
jego hipoteki stało się powracającym co pewien czas tematem, który wyni-
kał z zalegania przez Teslę ze zwrotem pożyczek.
Chociaż „potok pieniędzy” nigdy się nie pojawił, Tesli udawało się od
czasu do czasu znaleźć jakiegoś większego inwestora. Tak też jeszcze w
roku 1910 ukonstytuowała się firma Tesla Ozone Company z kapitałem
400 tysięcy dolarów mająca rozwijać procesy o znaczeniu komercyjnym,
między innymi chłodzenie. Później firma Tesla Propulsion Company zosta-
ła dokapitalizowana w miejscowości Albany w stanie Nowy Jork przez wy-
nalazcę Josepha Hoadleya oraz Waltera H. Knighta w celu budowania tur-
bin dla statków oraz dla firmy wydobywczej Alabama Consolidated Coal &
Iron Company.

*
Obok innych problemów pojawił się w tym okresie nowy – z byłym
pracownikiem Fritzem Lowensteinem. Już od czasów, gdy wynalazca pro-
wadził w Kolorado swe sekretne badania, miał podejrzenia co do jego lo-
jalności. Jego wątpliwości rozproszyły się, gdy ten niemiecki inżynier po-
wrócił do pracy w Wardenclyffe, ale w ciągu kilku lat ich znajomość zakoń-
czyła się z powodów finansowych.
Lowenstein okazał się potem dobrze prosperującym wynalazcą urzą-
dzeń radiowych. W roku 1916 został wezwany na kluczowego świadka w
sprawie o defraudację firmy Marconi Wireless Telegraph Company of
America przeciw firmie Kilbourne & Clark. Poświadczył wtedy, że w jego
przekonaniu radiowe patenty Tesli miały wpływ na patenty Marconiego.
W ostatniej jednak chwili zmienił zeznania i zaczął świadczyć na korzyść
Marconiego. Zarzucano mu kłamstwa, ale nic nie zostało udowodnione. W
wyniku tego zrodziła się trwała wrogość Tesli do Lowensteina. Okazało
się, że w latach 1910–1915 Tesla pożyczał mu spore kwoty pieniędzy. Trzy
lata później wynalazca wytoczył przeciw niemu sprawę, ale nie stawił się
na przesłuchanie.
Anne Morgan, teraz znana już szeroko ze swej własnej działalności, po-
nownie pojawiła się w życiu Tesli wkrótce po śmierci jej ojca. Wynalazca
napisał do niej, zapewniając o swym głębokim podziwie dla starszego Mor-
gana, który to podziw przetrwał rozczarowania związane z pieniędzmi:

Cały świat znał go jako genialnego posiadacza wielu rzadkich zdolności,


ale dla mnie był on jedną z najpotężniejszych postaci naszych czasów,
która wyróżniła epokę w ewolucji ludzkich myśli i dążeń...

Jak Tesla z pasją zajmował się swą turbiną, tak Anne w energiczny spo-
sób wypełniała swe życie działalnością humanitarną, zajmując się eduka-
cją, sprawami dzieci, warunkami pracy kobiet i opieką nad imigrantami –
nie mówiąc o modzie czy problemach ludzi służących u bogatych. Jak
wcześniej Frances Perkins[31] przemierzała Amerykę wzdłuż i wszerz, wy-
głaszając odczyty w klubach kobiecych na temat ich spraw. Konferowała z
sędziami na temat problemów bezdomnych i wykorzystywania młodych
kobiet. Chociaż dawno zapomniała o swym oczarowaniu Teslą, nadal
utrzymywała z nim kontakt:

Mam nadzieję spotkać się z panem zimą – pisała do niego. – I naprawdę


bardzo żałuję, że to już cały rok minął, odkąd widzieliśmy się po raz

31 Frances Perkins (l880–1965) była amerykańską sekretarz pracy w latach


1933–1945 oraz pierwszą kobietą, której udało się wejść do amerykańskiego
rządu. Pomagała prezydentowi Franklinowi Delano Rooseveltowi wdrażać
program Nowego Ładu.
ostatni. Czy w tych miesiącach dobrze radził pan sobie ze swą pracą?
Czy teraz wreszcie czuje pan, że posuwa się do przodu?

Tesla, zadowolony ze sposobności odnowienia ich przyjaźni, nie prze-


chwalał się zbytnio:

Od czasu naszego miłego spotkania prace postępują i wyniki są zadowa-


lające – pisał. – Nowe pomysły przychodzą mi do głowy nieprzerwanym
strumieniem, jak dawniej. Patrzę jak są rozwijane i to daje mi przyjem-
ność oraz, w pewnym stopniu poczucie sukcesu.

Chwalił jej „szlachetne zajęcia” i przekazywał gorące pozdrowienia dla


Mrs. Morgan.
25 marca 1917 roku w Triangle Factory wybuchnął groźny pożar. Zgi-
nęło w nim 145 pracowników, głównie młodych kobiet imigrantek, które
wyskakiwały z okien wysokiego nowojorskiego budynku, ponosząc śmierć
na betonowych płytach chodnika. Wydarzenia spowodowały potężną falę
oburzenia, które doprowadziło do przyspieszenia unifikacji i w końcu do
szerokiego wprowadzania reform dotyczących warunków pracy. W poża-
rze tym, który był wynikiem skandalicznego lekceważenia przepisów bez-
pieczeństwa, wielu innych pracowników odniosło obrażenia. Od tej decy-
dującej katastrofy wiele z tego, nad czym Ann pracowała, zaczęło się mate-
rializować.
Widywano ją maszerującą ramię w ramię ze strajkującymi, była też au-
torką wielu wstrząsających listów pisanych w ich imieniu i dotyczących ich
spraw. W swych dobrze skrojonych strojach prezentowała się tak, jak
dziennikarze zwykli określać „dobrze zbudowaną” kobietę, papierosy pali-
ła jednego po drugim, mówiła szybko, wspierała rozmaite fundacje. Mó-
wiono o niej, że jej energiczna osobowość „ładowała atmosferę jak zakłó-
cenia elektryczne”. Jeden z biografów spekulował, że androgeniczna cha-
rakterystyka Anne i domniemana aseksualność Tesli mogły stanowić pod-
stawę dla ich przyjaźni. Niewątpliwie jednak pieniądze i pozycja społeczna
miały dużą siłę przyciągania.
Biorąc pod uwagę liczne apele o kapitał, jakie Tesla wysyłał przez lata
do jej ojca i brata, na ironię zakrawa fakt, że Anne nie miała najmniejszych
skrupułów w naciąganiu go. Postępując tak, odwoływała się zazwyczaj do
jego snobizmu. W długim liście do Tesli w czasie kampanii zbierania fun-
duszy na rzecz Kobiecego Wydziału Krajowej Federacji Obywatelskiej
(Women’s Department of National Civic Federation) zgrupowała swoje te-
maty pod takimi tytułami jak Przytułki i Obywatelstwo, donosząc z obu-
rzeniem, iż proponujący przymusowe emerytury stanowe stwierdzili, że
przytułek to „relikt barbarzyństwa, zbędne zło”. Nie okazując jaskrawego
liberalizmu, mimo jej wsparcia dla uciskanych, była zwolennikiem tego, by
zmusić rząd do zachowania i poprawienia działania przytułków. W prze-
biegłej konkluzji zadawała Tesli pytanie „Czy należy pan do tych trzydzie-
stu ofiarodawców, którzy kwotą stu dolarów wspierają sumę potrzebną w
tym roku?”.Nie ma śladu odpowiedzi Tesli na to pytanie. W tym czasie miał
częste problemy z płatnościami za hotel. Na jego biurku leżał inny list, od
Katharine Johnson, na który z pewnością nie odpowiedział:

Czasem mam nadzieję, że chcesz, bym Ci powiedziała, co wiem o prze-


kazywaniu myśli – pisała. – Najpierw trzeba czuć duchowe porozumie-
nie, by mówić o takich sprawach. Doświadczyłam tego cudownego uczu-
cia w trzech ostatnich latach, wiele z tego już się zatarło, gdy poczułam
obawę, że wszystko przeminie, razem z Tobą i ze mną. Ze wszystkich lu-
dzi, którzy powinni coś o tym wiedzieć, Ty nie powinieneś stracić na-
ukowego zainteresowania tym. Nazywam to, z braku lepszego słowa,
transferem myśli. Może to wcale nie jest to. Często chciałam o tym z
Tobą porozmawiać, ale gdy jestem z Tobą, nigdy nie mówię tego, co
wcześniej zamierzałam. Wydaje się, że jestem w stanie mówić tylko o
jednym. Przyjdź jutro, w sobotę...

Upokarzające wieści o finansowej zapaści Tesli, jakie nadeszły po utra-


cie Wardenclyffe, zostały jeszcze pogłębione w marcu 1916 roku, kiedy zo-
stał on wezwany do stawienia się w nowojorskim sądzie za niespłaconą
miastu kwotę 935 dolarów osobistego podatku. Scherff spędzał bezsenne
noce w obawie o swego dawnego pracodawcę i jego podatki, teraz jego
obawy się ziściły. Wszystkie lokalne gazety pisały o tej sprawie. Nieszczę-
ście to wydawało się niesprawiedliwie okrutne, pojawiając się właśnie w
czasie, gdy Edison został mianowany na ważne stanowisko badawcze w
resorcie obrony a Westinghouse, General Electric i tysiące mniejszych firm
dobrze prosperowało na zyskach z patentów Tesli.
Wynalazca ponownie.był zmuszony wyznawać w sądzie, że przez lata
żył na kredyt w Waldorf-Astorii, że jest bez grosza i że tonie w długach. Za-
brano mu ziemię, na której stała wieża Wardenclyffe i sprzedano nowojor-
skiemu prawnikowi. Napisano także, że Tesla może pójść do więzienia za
niestosowanie się do decyzji sądu w sprawie o jego długi podatkowe. Jed-
nak właśnie w tym czasie, w czasie tych kłopotów – dopracował i opubli-
kował główne zasady czegoś, co stało się znane dopiero za prawie trzy de-
kady jako „radar”.

*
Od kilku lat, a dokładnie od roku 1914, w dalekiej Europie trwała woj-
na. Śmierć zbierała krwawe żniwo, jak nigdy przedtem w dziejach świata.
Setkami tysięcy wykrwawiała się i topniała odarta z rozsądku ludność pod
Verdun, nad Marną, na polach Flandrii, nad Narwią, pod Lwowem, na Kau-
kazie, w Mezopotamii, na Bałtyku, na Morzu Północnym i na wodach Atlan-
tyku.
Początkowo wierne doktrynie izolacjonizmu Stany Zjednoczone trzy-
mały się od konfliktu z daleka. Ten stan rzeczy umacniały jeszcze wpływo-
we rzesze ludności niemieckiej wspierane przez Irlandczyków, którzy w
zwycięstwie Niemiec widzieli szansę na pokonanie swojego największego
wroga – Anglii. Żydzi z kolei byli przeciwni udzieleniu pomocy caratowi.
Neutralność była zresztą bardzo dochodowa. Wartość amerykańskiego
eksportu do państw Ententy wyniosła w pierwszym tylko roku wojny 825
milionów dolarów, do państw centralnych zaś 179 milionów. Kokosowe
interesy robił przemysł zbrojeniowy. Wartość sprzedanych do Europy ma-
teriałów wybuchowych wzrosła z sześciu milionów w roku 1914 do 467
milionów w 1916.
Prąd podniecenia przenikał cały kraj. Tego rodzaju emocji społeczeń-
stwo nie doświadczyło od lat bez mała sześćdziesięciu. Awantura hiszpań-
ska była raczej ekspedycją niż wojną. Interesy ożywiły się, a ceny zaczęły
rosnąć. Brytyjscy agenci od zakupów krążyli po kraju, nabywając żywność,
odzież, metale i chemikalia. Brali wszystko, co tylko nie było przybite
gwoździem i płacili za to grubo. Między innymi kupowali fasolę, bo fasola
daje się łatwo przewozić i nie psuje się, a człowiek może łatwo na niej wy-
żyć. Fasola doszła do dwunastu i pół centa za funt i ciężko ją było znaleźć.
Farmerzy nie mogli sobie darować, że przed sześcioma miesiącami zakon-
traktowali swoją fasolę za marne dwa centy powyżej ustalonej ceny. Lu-
dzie w gruncie rzeczy nie wierzyli w wojnę nawet wówczas, gdy ją plano-
wali.
Wprawdzie sympatia większości Amerykanów była po stronie Anglii i
Francji, ale nie oznaczało to wcale, że chcieliby oni wysyłać swych żołnie-
rzy, aby masowo ginęli w europejskich okopach. O tej sympatii zresztą w
dużej mierze decydowały również silne przedwojenne powiązania banków
amerykańskich, angielskich i francuskich. Sam prezydent Woodrow Wilson
również początkowo nie chciał włączania się w konflikt. Jeszcze w czasie
kampanii wyborczej w listopadzie 1916 roku jego partia reklamowała
swojego kandydata jako człowieka, który „trzyma nas z dala od wojny”. Z
czasem jednak owładnięty ideą uzyskania znacznego wpływu na stosunki
międzynarodowe zaczął robić, co tylko się da, aby ten stan rzeczy zmienić.
Ułatwili mu to sami Niemcy, którzy w lutym 1915 roku rozpoczęli nie-
ograniczoną wojnę podwodną. Ogłosili strefę wód dookoła Wielkiej Bryta-
nii obszarem wojny i zapowiedzieli, że statki neutralne mogą tam wpływać
tylko na własne ryzyko. W maju 1915 roku w pobliżu Irlandii ofiarą nie-
mieckiej łodzi podwodnej U-20 padł brytyjski parowiec „Lusitania”, który
zatonął wraz z 1198 pasażerami na pokładzie. Było wśród nich aż 128
obywateli amerykańskich, co spowodowało w Stanach prawdziwy szok
społeczny i znacznie pomogło ambicjom Wilsona. 16 sierpnia torpedy nie-
mieckiego okrętu podwodnego posłały na dno inny statek angielski, „Ara-
bie”, na którym znowu zginęli amerykańscy obywatele.
Tak naprawdę jednak chodziło o pieniądze (zawsze chodzi o
pieniądze), które Ameryka pożyczyła państwom Ententy na pokrycie kosz-
tów prowadzenia wojny i o zwrocie których w razie wygranej Bloku Cen-
tralnego mogłaby zapomnieć. 6 kwietnia 1917 roku Stany Zjednoczone
przystąpiły do wojny. Generał John Joseph Pershing wprowadził amery-
kańskie dywizje na obficie zroszone krwią pola walczącej Francji. „La
Fayette, jesteśmy tutaj!” – zawołał schodząc na ląd we francuskim por-
cie[32].
Ogłoszono powszechną mobilizację i tysiące młodych ludzi przywdzia-
ło zgrabne, zielone mundury, by barwić je na czerwony kolor gdzieś na po-

32 Francuski generał, markiz Joseph Marie de La Fayette (1757–1834), zwany


„bohaterem dwóch narodów”, walczył w obronie niepodległości Stanów
Zjednoczonych.
lach dalekiej Flandrii bądź też w inny, zmilitaryzowany sposób służyć oj-
czyźnie. Pozostali w kraju obywatele z przerażeniem czytali o Apokalipsie,
o tyfusie, cholerze, szrapnelu, śmierci w wodzie, śmierci z głodu, śmierci w
błocie. Na Piątej Alei grzmiały orkiestry na rzecz Czerwonego Krzyża.
Statici szpitalne wpełzały do portu i ukradkiem o zmroku wyładowywały
się w starych dokach Jersey. Zgodnie z rzuconym przez generała – majora
E. H. Crowdera hasłem „pracuj albo walcz”, tylko dwie kategorie zdrowych
mężczyzn były od wcielenia do wojska zwolnione. Ci, którzy pracowali w
ważnych dla wysiłku zbrojnego gałęziach produkcji oraz jedyni żywiciele
rodzin.

*
Gdy Ameryka przystąpiła do wojny, niemieckie łodzie podwodne zata-
piały miesięcznie prawie milion ton frachtu dla sił alianckich, a kwestia ich
wykrywania stała się sprawą najwyższej wagi. Nie było wtedy jeszcze waż-
nym znalezienie sposobu przewidywania ataków lotniczych, aczkolwiek
niemieckie samoloty dalekiego zasięgu i zeppeliny (sterówce) dokonywały
z pewną regularnością nalotów na Anglię i środkową Francję. Chociaż
można było przewidzieć, że bombardowania z powietrza staną się w koń-
cu okropnie niszczące, obecnie tak jeszcze nie było – wojna powietrzna
wciąż uważana była za romantyczną i pełną fantazji, uzewnętrzniającą
skrywaną skłonność do bohaterstwa nawet pośród jej ofiar. Niemieckie
bombowce zrzucały pierwsze bomby na Paryż, a paryżanie obserwowali
to, stojąc na ulicach. Gdy z powietrza zaatakowano Londyn, londyńczycy
deptali pierwiosnki i rzędy krzewów, goniąc do miejsc bombardowania.
Strącony w płomieniach sterowiec opisywano w prasie jako „bez wątpie-
nia największe bezpłatne widowisko, jakim kiedykolwiek cieszyła się stoli-
ca Zjednoczonego Królestwa”. W tych okolicznościach nie można się dzi-
wić, że gdy Tesla po raz pierwszy zaczął rozważania o militarnym zastoso-
waniu radaru, to skupił się bardziej na wykrywaniu okrętów i łodzi pod-
wodnych niż nieprzyjacielskich bombowców.
Oczywiście radar nie nazywał się jeszcze wtedy radarem. Słowo to
utworzono dopiero na początku lat czterdziestych XX wieku z pierwszych
liter angielskiego terminu Radio Detection And Ranging (wykrywanie oraz
wyznaczanie odległości za pomocą fal radiowych). Wcześniejszy termin
brytyjski RDF (Radio Direction Finding) został zastąpiony jego amerykań-
skim odpowiednikiem, który przyjął się w wielu językach. Tak czy inaczej
chodzi tu o urządzenie do wykrywania obiektów wykorzystujące zjawisko
odbicia fal radiowych (najczęściej w tym celu wykorzystuje się pasmo mi-
krofal) od wykrywanych obiektów lub fal wysyłanych przez te obiekty. W
radarze aktywnym nadajnik emituje wiązkę promieniowania oświetlającą
badany obszar, sygnał odbija się od obiektu i odbierany jest w odbiorniku
znajdującym się zazwyczaj w tym samym miejscu, co nadajnik. Jako sygnał
sondujący można stosować krótkie impulsy o dużej mocy (w radarze im-
pulsowym) lub falę ciągłą (w radarach policyjnych, radarach FMCW i rada-
rach szumowych).
Radar pasywny sam nie emituje promieniowania elektromagnetyczne-
go, a jedynie odbiera promieniowanie odbite od obiektów pochodzące
zwykle od innych radarów lub nadajników telekomunikacyjnych. Na pod-
stawie opóźnienia czasowego i przesunięcia dopplerowskiego sygnału od-
bitego określa się położenie i prędkość wykrytych obiektów. Czasem (nie-
poprawnie) do radarów zalicza się urządzenia rozpoznawcze (ESM), które
odbierają sygnały nadawane z pokładu obserwowanych obiektów – zwy-
kle sygnały wysyłane w celach komunikacyjnych przez samoloty lub sy-
gnały z radarów pokładowych. Urządzenia takie są w stanie określić kieru-
nek przyjścia sygnału, a w przypadku połączenia ich w sieć – także położe-
nie i prędkości źródeł sygnału[33].
Ogólne zasady radaru Tesla przedstawił szeroko jeszcze w czerwcu

33 Przykładem takich urządzeń stosowanych w astronomii są radioteleskopy,


odbierające promieniowanie wysyłane przez obiekty kosmiczne. Docierający
do odbiornika sygnał jest zwykle bardzo słaby, dlatego też trzeba
konstruować odpowiednio duże anteny i niskoszumne odbiorniki (często
chłodzone ciekłym helem), aby umożliwić określenie kierunku przyjścia
sygnału, jego natężenia i innych parametrów służących do identyfikacji
obiektu. Urządzenia radarowe mają obecnie wiele zastosowań, m.in. w
meteorologii – do wykrywania chmur burzowych, do kontroli ruchu
lotniczego, morskiego, prędkości poruszających się pojazdów przez policję
oraz w wojsku. Wykorzystuje się je również do tworzenia obrazów o
wysokiej rozróżnialności, stosując technikę syntezowania apertury (SAR –
ang. synthetic aperture radar). Poprzednikiem tej technologii był pokładowy
radar obserwacji bocznej SLAR.
1900 roku w swym artykule dla magazynu „Century”:

Fale stojące [...] znaczą coś więcej niż telegraf bez drutu na dowolną od-
ległość. [...] Na przykład za ich pomocą możemy ze stacji nadawczej
świadomie spowodować powstanie skutków elektrycznych w dowol-
nym, konkretnie wybranym rejonie świata, możemy określić względną
pozycję lub kurs poruszających się obiektów, takich jak okręty na mo-
rzu, odległość przez nie przebytą czy ich prędkość.

W „The Electrical Experimenter” (numer z sierpnia 1917 roku) opisał


zasadnicze cechy radaru wojskowego:

Jeżeli będziemy mogli wysłać skoncentrowany promień składający się


ze strumienia drobnych ładunków elektrycznych, oscylujących elek-
trycznie z wielką częstotliwością – powiedzmy, miliona cykli na sekun-
dę, a następnie przechwycić ten promień po odbiciu od kadłuba łodzi
podwodnej i doprowadzić do tego, aby ten odebrany promień spowodo-
wał zaświecenie ekranu fluorescencyjnego (podobnego do stosowanego
w metodzie rentgenowskiej), odpowiadającego temu czy innemu okrę-
towi – wtedy nasz problem z określaniem pozycji łodzi podwodnych zo-
stanie rozwiązany. [...] Ten elektryczny promień powinien posiadać bar-
dzo krótką falę oscylacyjną i w tym właśnie miejscu powstaje ogromny
problem, wynikający z braku możliwości stworzenia wystarczająco
krótkiej fali o wielkiej mocy. [...] Promień poszukujący mógłby być wy-
syłany z przerwami, zatem mógłby on przerzucać ogromny strumień
pulsującej energii elektrycznej.

To, co opisał, stanowiło zasady atmosferycznego radaru pulsacyjnego i


mogło zostać ostatecznie opracowane w programie awaryjnym, nawet kil-
ka miesięcy przed początkiem II wojny światowej. Zamierzeniem Tesli
było użycie go jako radaru podwodnego, jednak później okazało się to nie-
możliwe ze względu na silne tłumienie fal elektromagnetycznych przez
wodę. Mimo wielu prowadzonych w tym czasie badań nie udało się wyna-
leźć środków propagacji światła, fal radiowych wysokiej częstotliwości czy
radarowych w oceanie. Jednak fale Tesli o bardzo niskiej częstotliwości
(ELF – Extra-Low Frequency) były w stanie przenikać przez morze i mogły
służyć do innego celu – do komunikacji. Nawet jeśli radar Tesli nie mógł
być stosowany do lokalizacji obiektów podwodnych, ciekawe było to, że
nikt nie był w stanie wyobrazić sobie jakiegokolwiek innego zastosowania
dla niego. Przynajmniej na tyle, na ile mogło to dotyczyć Marynarki Wojen-
nej.
Do odłożenia sprawy radaru na bok mógł przyczynić się również Tho-
mas Edison. Teraz ten starszy już mąż stanu o siwych włosach został prze-
wodniczącym Doradczej Rady Marynarki Wojennej (Naval Consulting
Board) w Waszyngtonie mającej za główne zadanie znalezienie sposobu
wykrywania U-Bootów. Pomysł Tesli, nawet gdyby został przedstawiony
Edisonowi, niemal na pewno zostałby zignorowany jako czysta fantazja.
W każdym razie Edison był ciągle zajęty walką z biurokracją Marynarki
i z odpieraniem „profesorków”, którzy domagali się dopuszczenia do ka-
wałka tortu, jakim były federalne prace badawcze. Własne pomysły Ediso-
na były regularnie odrzucane przez Marynarkę Wojskową, a on sam ciągle
przeżywał frustracje, jak się później okazało, dla historii ważniejsze okaza-
ły się negatywne konsekwencje jego mianowania niż cokolwiek dobrego,
co mógł zdziałać na tym stanowisku.

*
W czasie gdy Edison, stłamszony, ale bogaty, wyjechał do Waszyngtonu
– a Tesla, biedny, lecz szykowny, pozostał w Nowym Jorku – obaj zdawali
sobie już sprawę, że szeroka jak rzeka Hudson przepaść pomiędzy nimi, a
nowym pokoleniem fizyków atomowych, ciągle się powiększa. Ci nie mó-
wili o niczym innym, tylko o Einsteinie. Nowi ludzie byli specjalistami, cho-
ciaż przestawianie umysłów na nowe tory było jeszcze we wczesnym sta-
dium wspaniałości.
Michael Pupin wpadł w kłopoty z przeorganizowaniem sekcji dla inży-
nierów w Narodowej Akademii Nauk, która niedawno odmówiła nawet
przyjęcia Edisona. Linia podziału pomiędzy praktykami (inżynierami), a
teoretykami (fizykami) powodowała powstawanie sztucznych różnic, jaki-
mi można było uzasadnić upośledzenie wysiłku wojennego. Ci, którzy byli
wynalazcami, naukowcami i inżynierami, jak Pupin i Tesla, czy też chemi-
kami i wynalazcami, jak Edison – byli niemal z definicji uważani za prze-
żytki. Ci nowi fizycy toczyli gorące dyskusje o przewadze teorii falowych
nad korpuskularnymi. I o teorii względności Einsteina, którą Tesla – posia-
dając własną silną teorię kosmiczną – odrzucił całkowicie.
Gdy ogólna teoria względności Einsteina została opublikowana w roku
1916, nawet jej twórca nie był w stanie w pełni akceptować dynamicznego
wszechświata, jaki ona sugerowała. Zakłopotanie Einsteina spowodowane
było też tym, że w swych kalkulacjach uwzględnił on „czynnik korekty”
(correction factor), który zachowywał możliwość tego, że wszechświat
mógłby mimo wszystko okazać się stabilnym i niezmiennym. Dla Tesli sta-
nowiło to dodatkowy dowód, że relatywiści właściwie nie wiedzą, o czym
mówią. Sam pracował nad teorią wszechświata, którą zamierzał ujawnić
we właściwym czasie, a już wcześniej przedłożył (choć nie opublikował)
swą własną teorię grawitacji.
Wierzył głęboko i często to powtarzał, że energia atomowa to po
pierwsze niewypał, a po drugie – jest ogromnie niebezpieczna i trudna do
kontrolowania. Nie był w tym przekonaniu odosobniony Einstein także
miał w tej mierze poważne wątpliwości. Już w roku 1928 dr Millikan po-
wiedział:

Jest zupełnie nieprawdopodobne, by człowiek był w stanie kiedykol-


wiek ujarzmić energię atomu. Pochopne przypuszczenia wykorzystania
energii atomowej, gdy wyczerpią się złoża węgla, są utopijne i zupełnie
pozbawione podstaw naukowych...

I jeszcze w roku 1933 lord Rutherford mógł powiedzieć:

Energia wytworzona w wyniku rozbicia atomu to kiepska sprawa. Kto


oczekuje, że przemiany atomów mogą stać się źródłem energii, ten po
prostu bredzi.

Tesla być może poczuł gorycz, kiedy usłyszał, jak któryś z tych „no-
wych fizyków” rzucił żart przypisywany sir Williamowi Braggowi, współ-
laureatowi Nagrody Nobla w roku 1915, (tej nagrody, która należała się
jemu): Bóg napędza elektromagnetyzm w poniedziałki, środy i piątki,
zgodnie z teorią falową, jak powiedział Bragg, a diabeł robi to na podsta-
wie teorii kwantowej we wtorki, czwartki i niedziele.
W późniejszym życiu poglądy Tesli skłaniały się coraz bardziej ku zuni-
fikowaniu fizycznej teorii. Uważał, że cała materia pochodzi od pierwotnej
substancji, od „świecącego eteru”, który wypełniał cały kosmos, i uparcie
utrzymywał, że promienie kosmiczne i fale radiowe czasami poruszały się
szybciej niż światło[34].
Młodsi naukowcy, którzy w większości powiązani byli z uniwersyteta-
mi, zaczynali właśnie dostrzegać, jakim ogrodem ziemskich rozkoszy mogą
być sponsorowane przez rząd badania. Paradoksalnym przykładem był
Edison, twórca nowoczesnego laboratorium badań przemysłowych, który
dostarczył im sposobu realizacji tych marzeń. W swej pierwszej wypowie-
dzi jako przewodniczący Doradczej Rady Marynarki powiedział on, iż nie
uważa, by „badania naukowe konieczne były w większym wymiarze”.

Mimo to – stwierdził – Marynarka Wojenna ma dostęp do ogromnej „ko-


palni wiadomości” w Biurze Normalizacji (Bureau of Standards). Mary-
narka potrzebuje praktyków podnoszących stan techniki, a nie teorety-
ków. I chociaż Rada musi mieć w swym składzie cywilów, to nie potrze-
buje fizyków. Chociaż jeden czy dwu matematyków mogłoby się do cze-
goś przydać...

Oficerowie marynarki z ambicjami naukowymi byli zażenowani, tak jak


naukowcy uniwersyteccy. „Co z podwodnymi detektorami?” – chcieli wie-
dzieć. „Czy to będzie wymagało wzmożonych badań?”
Niewzruszony Edison powiedział, że od samego początku uważał ten
cały pomysł z laboratorium badawczym Marynarki za zbyt egzotyczny.
Jednak jeśli Marynarka się przy nim upiera, to przypuszcza, że będzie
chciała wiedzieć, jak on się do tego zabrał: „Nie posiadamy żadnego syste-
mu; nie mamy żadnych zasad, ale mamy wielką kupę gówna” – wyjaśnił.
Tym niemniej ludzie skupieniu odpowiednio długo wokół tej „kupy gów-
na” zwykle tworzyli wynalazki, czasami o wielkim znaczeniu. Wielki
przedsiębiorca nie raczył przy tym wspomnieć (a może w ogóle nie wie-
dział), że członkowie jego własnego zespołu nazywali między sobą jego la-
boratorium „gnojowiskiem”.
To wystarczyło, by zdopingować uniwersyteckich naukowców do dzia-
łania. Stworzyli plan, w którym omijali Marynarkę i sięgali aż do samej
góry. Poprzez Narodową Akademię Nauk zwracali się do samego prezy-

34 Teoria względności Einsteina oparta jest na prędkości światła z „ziemskiej”


perspektywy. Einstein zapomniał nadmienić, że światło w innych częściach
wszechświata może osiągać prędkość większą niż ta, którą powszechnie
znamy.
denta Wilsona. Poprzez Akademię – utrzymywali z przekonaniem – bę-
dziemy mogli zapewnić „arsenał wiedzy” dla kraju. Wkrótce też została po
cichu utworzona NRBN – Narodowa Rada Badań Naukowych (NRC = Na-
tional Research Council), przodek wszystkich późniejszych agencji badaw-
czych i największy rozdawca dotacji naukowych. NRBN miała zatrudniać
wiodących naukowców i inżynierów z uczelni uniwersyteckich i przemy-
słu, a celem jej było zarówno wspieranie rozwijania badań podstawowych,
jak i rozwiązań praktycznych. Drugim prowadzącym do celu posunięciem
profesorów – co też stanowiło precedens – było ulokowanie jej siedziby
głównej w Waszyngtonie D.C., zaledwie kilka bloków od Białego Domu i
kongresowej sakiewki.
Znaczenie NRBN dla Ameryki było oczywiste. Grupa ta natychmiast za-
troszczyła się o wsparcie od biznesu i przemysłu. Nakreślony został wy-
raźny wzorzec postępowania dla przyszłości – kazirodczy triumwirat rzą-
du, przemysłu i profesorów, który kształtował każdy aspekt życia w Ame -
ryce w XX wieku. I, jak na ironię, zaczynał on swe działanie, będące sposo-
bem na pominięcie „starych cwaniaków”.
Rząd bezzwłocznie wskazał NRBN zadanie i przyznał środki na wyna-
lezienie sposobu wykrywania grasujących U-bootów – takie samo zadanie
jak to, nad którym pracował zespół Edisona. Uformowała się także alianc-
ka misja z francuskimi i amerykańskimi naukowcami, ostro pracująca nad
wynalezieniem urządzenia do nasłuchu łodzi podwodnych. Pod koniec
wojny Edison, tak jak Tesla, był już całkowicie pozbawiony złudzeń co do
tego, co uważał za ślepotę i brak inwencji biurokratów resortu obrony. Ża-
den z proponowanych przez niego projektów nie został przez Marynarkę
przyjęty.

*
Tesla, którego opisy przyszłościowego radaru zostały oficjalnie zlekce-
ważone, nie musiał przejmować się takimi drobiazgami jak urządzenia na-
słuchowe. Bardziej interesowały go pociski kierowane i maszyny prowa-
dzące do sądu ostatecznego. Dopuścił w sposób prowokacyjny „The New
York Times” do zerknięcia na zastosowanie jego ostatniego patentu doty-
czącego nowego urządzenia „jak grom Zeusa” mogącego zniszczyć całą flo-
tę okrętów wojennych wroga, nie wspominając o jego armiach. „Times” na-
pisał: „Dr Tesla podkreśla, że nie ma w tym niczego sensacyjnego, że jest to
tylko owoc wieloletniej pracy i badań”.
Opisał to urządzenie jako pocisk, który mknąłby w powietrzu z prędko-
ścią 300 mil na godzinę, taki bezzałogowy statek powietrzny, bez żadnego
silnika i skrzydeł, mogący zrzucać bomby w dowolnym punkcie globu. Te-
sla powiedział, że skonstruował już bezprzewodowy nadajnik o mocy wy-
starczającej do wykonania tego zadania, ale nie nadszedł jeszcze czas, by
ujawnić szczegóły tego kierowanego pocisku.
Nie porzucił też planu stworzenia floty okrętów wojennych. Prawie rok
wcześniej nalegał na rząd, by wzdłuż obydwu brzegów oceanicznych, na
strategicznie uzasadnionych wzniesieniach zainstalować wiele stacji bez-
przewodowego sterowania dowodzonych przez kompetentnych oficerów:

Każdej z nich powinna być przypisana pewna ilość łodzi podwodnych


oraz pojazdów lądowych i statków powietrznych – twierdził. – Te pojaz-
dy i statki... mogłyby być precyzyjnie sterowane z brzegu, w dowolnej
od niego odległości, o ile znajdowałyby się w zasięgu widzenia potęż-
nych teleskopów. Gdybyśmy byli odpowiednio wyposażeni w tego typu
urządzenia obronne, byłoby nie do pomyślenia, by jakikolwiek wrogi
okręt czy statek mógł przedostać się przez strefę działania takich auto-
matycznych stacji obserwacyjnych.

Waszyngton nie mógł być tym niezainteresowany. Wszystkie nasłuchy,


jak się wydawało, prowadzone były przez raczej prymitywne urządzenia
sporządzane przez naukowców NRC (National Research Council) – wielo-
lampowe układy z elektrycznymi wzmacniaczami przeznaczonymi do wy-
krywania łodzi podwodnych. Były one skuteczne jedynie w pewnym za-
kresie. Znacznie później, gdy wynaleziony został sonar, zasada jego działa-
nia bliższa była nie w pełni określonej koncepcji radaru Tesli, jako że
umożliwiał on wykrywanie obecności łodzi podwodnych, min i innych po-
dobnych obiektów za pomocą niesłyszalnych oscylacji o wysokiej częstotli-
wości, odbijanych od celu i odbieranych przez urządzenie wysyłające te
drgania.
Jak powiedział kiedyś znany fizyk, dr Girardeau:

„Gdy Tesla formułował swe zasady, to musiał mieć coś z proroka lub wi-
zjonera, jako że nie posiadał on środków do ich realizacji i trzeba to do-
dać, że jeśli faktycznie miał wizje, to były to wizje sensowne”.

Za twórcę prototypu radaru oficjalnie uznany jest Robert A. Watso-


n-Watt z Anglii – kolejny genialny wynalazca wynalezionego. Pierwszy sys-
tem obrony radarowej powstał na zamówienie rządu Wielkiej Brytanii tuż
przed II wojną światową. Sieć stacjonarnych stacji nazwanych „Home Cha-
in” zaczęto budować w roku 1935. Urządzenia początkowo działały z wy-
korzystaniem stosunkowo długich, kilkunastometrowych fal. Jednakże hi-
storia nowoczesnego radaru mikrofalowego datuje się od roku 1940, kiedy
dostępny stał się wielownękowy magnetron (multicavity magnetron).
Ten długi wyścig wygrany został na czas, by pomóc uchronić Wielką
Brytanię przed zniszczeniem przez nazistowskie bombowce w czasie bi-
twy o Anglię. Radar stał się podstawowym środkiem defensywy w każdym
niemal kraju świata. Po wojnie został szybko wdrożony do użycia przez
komercyjne linie lotnicze i marynarkę handlową, by wkrótce stać się nie-
zbędnym przy badaniu kosmosu.
W czasie, gdy opis jego wynalazku pojawił się drukiem w roku 1917,
Tesla przebywał w Chicago. Bez pieniędzy, lecz nie poddając się sytuacji,
ponownie i zdecydowanie skupiał się na rozwijaniu swych bardziej prak-
tycznych wynalazków. Tuż przed tym, jak podjął tę prozaiczną i żmudną
misję – raczej nieprzyjemną dla niego, gdyż związaną z kontaktami z inży-
nierami przez dłuższy czas oraz z rozłąką z przyjaciółmi – zagadnięty zo-
stał przez jednego ze swych dawnych admiratorów, Bernarda A. Behrenda
o przyjęcie czegoś, co każdy inny inżynier w Ameryce uznałby za dowód
wielkiego wyróżnienia – Medalu Edisona Amerykańskiego Instytutu Inży-
nierów Elektrotechników. Było to coś takiego, jak otwarcie sufitowej insta-
lacji gaśniczej w hotelu, z tym, że zamiast wody leciał z niej witriol[35].
B. A. Behrend był bardzo poważanym inżynierem i sam też znajdował
się w kolejce do otrzymania prestiżowego Medalu Edisona. Ale również
czuł niesprawiedliwość, z jaką zetknął się Tesla. Uważał to za oburzające,
że człowiek, który utworzył nowoczesną erę energii elektrycznej z całym
jej błogosławieństwem dla ludzi i przemysłu, miast i miasteczek na całym
świecie – musiał walczyć o utrzymanie hotelowego dachu nad głową. Że
został pozbawiony zadośćuczynienia i uznania za swój wynalazek radia,

35 Witriol – dawna, zwyczajowa nazwa stężonego kwasu siarkowego.


podczas gdy inni robili na tym interesy; że uzyskał niewielkie uznanie za
wynalazki oświetlenia, z których profity znów ciągnęli inni; że elektrotera-
pia, adaptowana przez bardziej praktycznych ludzi, rozrastała się w dzie-
dzinie techniki medycznej, przynosząc korzyści wszystkim oprócz wyna-
lazcy.
A zaledwie rok wcześniej dr Edwin Northrup powrócił do dawnych po-
mysłów i układów Tesli, by wynaleźć swój pierwszy piec wysokiej często-
tliwości. Behrend jako inżynier przypisał sobie tylko bardziej prozaiczne
osiągnięcia Tesli. Szybko odkrył, że nakłonienie American Institute of
Electrical Engineers (AIEE) do przyznania Tesli Medalu Edisona było łatwe
w porównaniu z przekonaniem go do jego przyjęcia. On po prostu nie
chciał Medalu Edisona i nie zamierzał go przyjmować.
– Zapomnijmy o całej sprawie, panie Behrend – powiedział. – Doce-
niam pana dobrą wolę i przyjaźń, ale pragnę, by wrócił pan do komitetu i
poprosił ich o dokonanie innego wyboru... Minęło już prawie trzydzieści lat
od chwili, gdy ogłosiłem moje rotacyjne pole magnetyczne i system prądu
zmiennego przed Instytutem. Nie potrzebuję ich zaszczytów i mogą one
przydać się komuś innemu.
Dawne rany, teraz ponownie otwarte, krwawiły goryczą. Jak to możli-
we, by AIEE był taki opieszały? Więcej niż trzy czwarte członków Instytutu
prawdopodobnie zawdzięczało swą pracę wynalazkom Tesli.
Ponieważ wrogość pomiędzy Edisonem i Teslą była powszechnie zna-
na, zakładano prawdopodobnie, iż serbski wynalazca mógł odczuwać pe-
wien niesmak z powodu nazwy medalu. Behrend jednak wiedząc, że Tesla
potrzebował takiego uznania i że było mu ono należne, wciąż nalegał. To
spowodowało nowy zalew pretensji.
– Proponuje pan uhonorowanie mnie medalem, który mógłbym przy-
piąć do marynarki i tracąc godzinę dumnie kroczyć przed członkami i go-
śćmi pana Instytutu – powiedział Tesla. – Nadałby pan w ten sposób ze-
wnętrzne pozory uznania mnie, ale udekorowałby tylko moje ciało. Nadal
jednak pozwalałby pan zdychać z głodu za niewyrażone wcześniej uzna-
nie, za mój umysł i jego wytwory, które dostarczyły podstaw, na których
egzystuje większa część pańskiego Instytutu.
To się u Tesli rzadko zdarzało, takie uzewnętrznianie osobistych uczuć
do Edisona, ale teraz nie mógł powstrzymać się od krytycyzmu:
– I teraz, kiedy przebrnie pan przez tę bezmyślną pantomimę honoro-
wania Tesli, nie będzie pan honorował jego, tylko Edisona, który przedtem
już odbierał niezasłużoną chwałę od każdego otrzymującego ten medal.
Jednak Behrend nie zamierzał rezygnować i pozostawić sprawy w ta-
kim stanie. Po kilku wizytach w jego biurze, udało mu się wreszcie nakło-
nić wynalazcę do przyjęcia tego zaszczytu.

*
Tesla przechodził obok Klubu Inżynierów (Engineers’ Club) prawie co-
dziennie, ale nigdy nie wchodził do środka. Budynek stał, i nadal stoi, na
wprost Bryant Park, prostokątnego kawałka pokrytych sadzą traw i bez-
listnych drzew, z tyłu, za biblioteką publiczną, gdzie codziennie chodził
karmić gołębie. Inżynierowie przyglądali się z okien tej dziwnej, wysokiej
postaci, mniej okazale ubranej niż w latach świetności, lecz nadal dumnie
wyprostowanej, udającej się do parku i witanej świergotem ptaków. Gołę-
bie nawet wtedy nie były postrzegane pozytywnie. Ich głód wydawał się
poruszać serca tylko takich ludzi, którzy jak one, byli w potrzebie. Ptaki
przemawiały do uczuć dziwaków, ludzi samotnych, niesolidnych, zwykle
biednych i ekscentrycznych. Ważni inżynierowie nie plątali się po parku,
karmiąc brudne ptaszyska.
Dziennikarze też zauważyli, jak Tesla pełnił swą misyjną pracę wobec
ptactwa. Wracając do domu po północy, reporterzy mogli napotkać go sto-
jącego w ciemności, zatopionego w myślach. I kilka ptaków pobierających
pokarm z jego ręki lub z ust, nawet jeśli wiadomo było, że ptaki nie widzą
w nocy i wolą być wtedy w swych gniazdach. W takich sytuacjach Tesla był
skłonny dawać reporterom do zrozumienia, że nie obchodzi go rozmowa z
nimi. Dwóch z nich zrozumiało później dlaczego. Inny dziennikarz napisał
o spotkaniu Tesli spacerującego tu i tam po Dworcu Centralnym. Zapytany,
czy czeka na pociąg, odpowiedział: „Nie, ja tutaj odbywam swoje przemy-
ślenia”.
Wieczorem w dniu uroczystości wręczenia Medalu Edisona w Klubie
Inżyniera wydano bankiet. Po jego zakończeniu członkowie i goście zgro-
madzili się w przejściu budynku Zjednoczonych Stowarzyszeń Inżynierów
(United Engineering Societies) na Trzydziestej Dziewiątej Ulicy, by wysłu-
chać przemówień. Była to bardzo elegancka impreza. Honorowy gość za-
chowywał się bez zarzutu, jego promieniująca osobowość jaśniała bla-
skiem, jak za czasów młodości. Oczy wszystkich wodziły za jego wysoką,
charyzmatyczną postacią. Jednak gdzieś pomiędzy salą bankietową a po-
bliskim audytorium Tesla zniknął.
Jak takiej sztandarowej figurze udało się zniknąć? – Behrend w żaden
sposób nie mógł sobie tego wyobrazić. Komitet otrząsnął się z wrażenia,
rozpoczęły się poszukiwania honorowego gościa. Kelnerzy przeglądali toa-
lety. Behrend myśląc, że Tesla źle się poczuł, pospieszył na ulicę, by złapać
taksówkę i udać się do hotelu Tesli St. Regis. Ale wiedziony impulsem, za-
miast tam pojechać skierował swoje kroki do Bryant Park.
Idąc w coraz bardziej gęstniejącym zmierzchu, dotarł do wejścia do
parku tylko po to, by stwierdzić, że blokuje je przyglądająca się czemuś w
cieniu grupa spacerowiczów. Przebiwszy się przez nich, zobaczył Teslę po-
krytego od stóp do głów girlandami ptaków. Przysiadały mu na głowie,
dziobały ziarno z jego rąk i pokrywały ramiona, podczas gdy żywy, gulgo-
czący dywan tłoczył się wokół jego czarnych, wieczorowych butów. Wyna-
lazca zauważył Behrenda i ostrożnie położył palec na ustach, uwalniając
przy tym skrzydlatych przyjaciół. W końcu Tesla strzepnął pióra ze swego
wytwornego stroju i pozwolił poprowadzić się z powrotem do sali po swój
dowód uznania.
Mowa referencyjna Behrenda dla starego przyjaciela była szczera i po-
dana kwieciście:
– Czy moglibyśmy wykluczyć z naszego życia przemysłowego wyniki
prac Tesli? – pytał retorycznie. – Zatrzymać ruch kół napędowych przemy-
słu, unieruchomić nasze elektryczne samochody i pociągi, okryć ciemno-
ścią miasta, sparaliżować młyny? Tak daleko sięgają jego prace, to wątek i
osnowa naszego przemysłu. Jego imię oznacza epokę postępu w wiedzy o
elektryczności. Od jego pracy rozpoczęła się rewolucja...
Zakończył, parafrazując powiedzenie papieża o Newtonie:
– Natura i prawa natury leżą skryte w głębi nocy. I rzekł Bóg: Niech sta-
nie się Tesla i stała się światłość!
Zapewne mile połechtały wynalazcę słowa W. W. Rice’a Juniora, preze-
sa AIEE, który przypomniał zebranym postęp w nauce, jaki dokonał się za
sprawą badań Tesli nad prądem zmiennym.
– Jego prace wyprzedziły prace Marconiego i stworzyły podstawy tele-
grafii bezprzewodowej. [...] I tak idąc poprzez wszystkie dziedziny wiedzy i
nauki, znajdujemy znamienne dowody tego, co wniósł Tesla...
Honorowy gość w końcu wstał i mając jeszcze w uszach oklaski, znalazł
w sobie siłę, by wyrazić się w uprzejmych słowach o Edisonie. Wspomniał
swe pierwsze spotkanie „z tym wspaniałym człowiekiem, który wcale nie
posiadał wiedzy teoretycznej i nie był faworyzowany, a który dokonał
wszystkiego sam, osiągając imponujące rezultaty z racji swej pracowitości
i pilności...”. W dalszym toku swego przemówienia, które trwało dłużej, niż
oczekiwali tego inżynierowie, przedstawił swe dzieciństwo i późniejsze ży-
cie, okraszając to zabawnymi anegdotami i wyjawiając, „dlaczego wolał
swą pracę ponad wszelkie nagrody świata”. Tesla wyznał też, że był głębo-
ko religijny, choć nie w ortodoksyjnym znaczeniu tego słowa.
Powiedział, że oddawał się trwałej przyjemności wiary w to, że naj-
większe tajemnice naszego bytu są wciąż niezgłębione oraz że uzyskiwane
zmysłami i poznaniem wszelkie dowody z samej nauki świadczą o tym, że
śmierć może nie być ostatecznym końcem tych cudownych przemian, któ-
rych świadkami jesteśmy.
– Udawało mi się utrzymywać niezakłócony spokój umysłu, stać się od-
pornym na przeciwności i osiągać zadowolenie oraz szczęście do punktu,
w którym możliwe stało się osiąganie satysfakcji nawet z ciemniejszej
strony życia, z trosk i utrapień – powiedział. – Posiadam sławę i niebywałe
bogactwo, i więcej, a ile napisano artykułów, w których obwoływano mnie
niepraktycznym człowiekiem, bez osiągnięć? Ilu biednych, walczących pi-
sarzy nazwało mnie wizjonerem. Takie jest szaleństwo i krótkowzroczność
na tym świecie!
Kilka lat później Dragislav Petkovič, który przybył z Jugosławii, wybrał
się z wynalazcą do Bryant Park w jego codziennej dobroczynnej misji.
Usłyszał wtedy odkrywcze stwierdzenie:

Pan Tesla popatrzył w górę na okna biblioteki, które chronione są żela-


znymi kratami po to, by jakiś gołąb nie spadł i nie zamarzł – wspominał.
– Na jednym rogu zobaczył jakiegoś na pół zamarzniętego ptaka. Po-
wiedział mi, bym stał tutaj i uważał, żeby jakiś kot go nie złapał. Gdy tak
stałem i patrzyłem, próbowałem sięgnąć po tego gołębia, ale nie udawa-
ło mi się, bo kraty były zbyt blisko siebie. Gdy pan Tesla wrócił, szybko
pochylił się i wyciągnął go.
„Wszystko, co wiąże się z moim dzieciństwem, jest mi drogie” – powie-
dział pan Tesla i zaczął poklepywać zmarzniętego gołębia, upewniając
się, czy może go uratować. Potem odebrał mi paczkę z karmą i zaczął
rozrzucać wokoło pokarm. Gdy skończył, powiedział: „To moi prawdzi-
wi przyjaciele”.

*
Gdy skończyła się sprawa Medalu Edisona, Tesla pojechał pociągiem do
Chicago i poświęcił pozostałą część roku na wysiłki rozwinięcia pewnych
wynalazków – nie tylko w Ameryce, ale także w Kanadzie i Meksyku. W ten
sposób miał nadzieję na nadrobienie europejskich honorariów utraconych
z powodu wojny. Próbne sprawozdanie bilansowe za rok 1917 wykazało
wartość kapitału zakładowego spółki Nikola Tesla Company w wysokości
500 tysięcy dolarów. Koszt utrzymania laboratorium – czterdzieści pięć ty-
sięcy dolarów, wydatki na patenty – 18 938 dolarów. Scherff, przygotowu-
jąc w czasie weekendu zwroty podatków, przypomniał wynalazcy, że rząd
mógłby nałożyć na niego grzywnę w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów
za niedostarczenie sprawozdania. Jeśli w tym roku powstał jakiś zysk net-
to, to Scherff zaniedbał wspomnieć o tym w liście.
Tesla ruszył do pracy, oferując nie tylko swoje wynalazki, ale też same-
go siebie jako konsultanta. Główną ofertę stanowił bezłopatkowy turboge-
nerator płynowy do systemów oświetleniowych – mały, prosty i niezwykle
skuteczny – jak podawał prospekt – „aparat o miażdżącej przewadze”.
Przekazał licencję na swój samochodowy prędkościomierz firmie Waltham
Watch Company, by wkrótce zobaczyć, że produkcja samochodów została
wstrzymana z powodu wojny. Mimo to w roku 1917 uzyskał dochód w wy-
sokości siedemnastu tysięcy dolarów z tytułu tantiem za prędkościomierz i
światła główne lokomotyw.
Męczył się też nad raportem dla Narodowego Komitetu Doradczego ds.
Aeronautyki (National Advisory Committee for Aeronautics) z nadzieją do-
starczania rządowi małego silnika lotniczego ważącego jedną piątą tego, co
stosowany dotychczas silnik Liberty. Wymiana korespondencji z NACA
(poprzednik NASA) nie doprowadziła do podpisania kontraktu.
Pisząc do Scherffa, gdy tylko mógł znaleźć wolną chwilę w tych pełnych
zajęć dniach, donosił mu, że jego badania nad nowym bezprzewodowym
nadajnikiem, który mógłby przekazywać wiadomości w sposób absolutnie
tajny, „dają wielką przewagę zarówno w wypadku większego konfliktu, jak
i w czasie pokoju”. W tym samym czasie Tesla promował też swoje firmy:
Tesla Nitrates Company, Tesla Electro Therapeutics Company i Tesla
Propulsion Company. Pierwsza z nich, która miała produkować nawozy
azotowe za pomocą elektrycznego procesu wykorzystującego azot z po-
wietrza, okazała się ekonomicznie nierealna.
Zdecydowany wydobyć się z długów utrzymywał również odległe labo-
ratorium w Bridgeport (Connecticut) zajmujące się pracą turbin. Tam za-
kontraktował z firmą American and British Manufacturing Company budo-
wę dwóch stacji do łączności bezprzewodowej. Niestety przedsięwzięcia
te, w typie Wardenclyffe, przepadły z powodu braku odpowiedniego kapi-
tału.
Nikt nie mógł więcej twierdzić, że działania Tesli nie były skomercjali-
zowane. Robił pieniądze na niektórych z tych przedsięwzięć – nie jakieś
szczególnie wielkie, ale wystarczające do spłacania Scherffa i utrzymywa-
nia pracowników. Do udręczonego przez wierzycieli Johnsona pisał:

Twórz swą piękną poezję w spokoju. Uwolnię Cię od twoich zmartwień.


Twój talent nie może być przeliczany na pieniądze, bo ludzie w tym kra-
ju go nie dostrzegają. Ale mój jest taki, że można go obrócić na tony zło-
ta. I teraz to robię.

Johnson był chory. Odpisał, by przypomnieć Tesli o dawnym długu


dwóch tysięcy dolarów, a wynalazca od razu wysłał mu czek na 500 dola-
rów. Dwa tygodnie później Robert znowu napisał, że potrzebuje pieniędzy,
tym razem na zapłacenie podatków, a Tesla wysłał kolejne 500 dolarów.
Zanim rok się skończył Robert wysłał sygnał SOS, że na koncie w banku ma
tylko dziewiętnaście dolarów i czterdzieści jeden centów, a zaległe długi
wynoszą 1 500 dolarów. Tesla ponownie sięgnął po książeczkę czekową.
W szufladzie jego biurka leżał list od Katharine, jeden z ostatnich, które
od niej otrzymał, czy nawet w ogóle ostatni napisany przez nią do „cichego
zawsze przyjaciela”. Pani Johnson wyjechała do Maine bez dzieci i męża, by
spędzić tam ostatnią część lata.

Przyjechałam tu miesiąc temu, zupełnie sama – pisała. – Do tego pełne-


go ludzi hotelu, który dla mnie jest pusty, bo to dla mnie obcy świat.
Czuję się tutaj tak wyobcowana, jakby do mnie nie należało nic prócz
pamięci. Czasem jestem przepełniona smutkiem i bardzo tęsknię za
czymś, czego po prostu nie ma, a co czuję tak mocno, jak wtedy, gdy by-
łam młodą dziewczyną, gdy słuchałam szumu fal na morzu, co wciąż jest
nieznane i wciąż się we mnie kołacze. A Ty? Co Ty robisz? Chciałabym
dostać od Ciebie jakieś wieści, mój drogi, milczący zawsze przyjacielu,
nieważne – dobre czy złe. Ale jeśli nie napiszesz do mnie, to wyślij mi
choć myśl, a zostanie ona odebrana przez instrument dobrze nastawio-
ny na odbiór. [...] Nie wiem, czemu jest mi tak smutno, ale czuję, jakby
całe życie wymykało mi się z rąk. Może dlatego, że jestem taka samotna
i potrzeba mi przyjaźni. Myślę, że byłabym szczęśliwsza, gdybym wie-
działa coś o Tobie. O Tobie, o człowieku, który nie jest niczego bardziej
świadomy od swej pracy, który nie posiada zwykłych ludzkich potrzeb.
To nie jest to, co chciałam napisać. Pozostaję... K.J.

Dodała też postscriptum: „Czy pamiętasz tego złotego dolara, który


przeszedł od Ciebie do Roberta? Noszę go teraz jak talizman dla nas
wszystkich”. Pieniądze? Powodzenie? Powrót do szczęścia i ekscytacji
dawnych dni? Czy mógłby to być talizman dla tych trojga, których łączyło
tak wiele?
O dziesięcioleciach ludzie mówią tak, jakby tworzyły one naturalne za-
kończenia, podczas gdy faktycznie bardzo rzadko się zdarza, że kończą one
cokolwiek w sposób jednoznaczny. Ludzie, którzy przetrwali, wciągani są
w nowe przedziały czasu, z którymi nie czują się zharmonizowani i w któ-
rych często wystawiani są na zgrzytliwe zmiany. Tak też było i z Teslą.
ROZDZIAŁ XIV
BIAŁA GOŁĘBICA
(1920–1925)
Pierwsze dwudziestolecie XX wieku było dla Ameryki mimo wszystko cza-
sem spokojnym i próżniaczym. Był to okres, kiedy niewiele ginu pędzono
domowym sposobem, gdy Woolworth Building nie zszedł jeszcze do rangi
bungalowu, a gwałciciele prawa stawali przed sądem częściej za rzeczywi-
ste przestępstwa niż za fałszowanie oświadczeń podatkowych. Times
Square i Czterdziesta Druga Ulica niewiele wtedy znaczyły wobec deptaka
na Coney Island, wytwornych sklepików nie zepchnięto jeszcze z Piątej
Alei o jedną przecznicę na wschód w stronę Alei Parkowej, a wiecznie roz-
kołysane drzwiczki pozłacanych saloonów zdobiły róg każdej ulicy, póki
nie musiały ustąpić pod náporem historycznej fali cnoty, która nawet Sta-
tuę Wolności zabarwiła zgniłozielonym odcieniem żółci.
Początek lat dwudziestych przyniósł Ameryce wielką hipokryzję zwaną
prohibicją. Rankiem 16 stycznia 1920 roku Amerykanie obudzili się w zu-
pełnie innym świecie – świecie, w którym na mocy uchwalonego rok wcze-
śniej przez Kongres i ratyfikowanego przez legislature stanowe prawa nie
wolno było się napić. Zakaz produkcji i sprzedaży alkoholu zwany ustawą
Volsteada – słynna osiemnasta poprawka do Konstytucji – zaczął obowią-
zywać na terenie całych Stanów Zjednoczonych równo o północy 17 stycz-
nia. Zgodnie z najlepszą tradycją legislacji amerykańskiej ustawa była wy-
jątkowo lapidarna – wszystkiego trzy zdania. Całą treść zawarto w pierw-
szym z nich:
Po upływie jednego roku od daty ratyfikowania tego artykułu produk-
cja, sprzedaż lub przewóz napojów wyskokowych w celu ich spożycia
na obszarze Stanów Zjednoczonych i obszarach podległych ich jurys-
dykcji oraz wwóz do USA i wywóz stamtąd napojów wyskokowych zo-
stają niniejszym zakazane.

Dwa pozostałe dotyczyły kwestii proceduralnych.


Abstynenci triumfowali. Zaczęła się era Ameryki zdrowej moralnie. Za-
dano ostateczny cios alkoholowi, owemu szatanowi uwięzionemu w butel-
ce, śmiertelnemu wrogowi podstawy porządku społecznego – rodziny. Od
tej pory trzeźwi, a zarazem zdrowi, wydajnie pracujący i zapobiegliwi ojco-
wie zamiast trwonić ciężko zarobione pieniądze w barach, obrócić mieli je
na zakup domów, lodówek i samochodów, ubranek dla dzieci i sukien dla
żon. Zapijaczone społeczeństwo miało się odrodzić, a wszyscy obywatele
odzyskać „żywy wzrok, świeży oddech i zdrowe wątroby”. Zniknąć miało
wyuzdanie, rozpusta i zbrodnia, podźwignąć miały się z upodlenia najbar-
dziej dotknięte tą ohydną plagą warstwy społeczeństwa amerykańskiego:
Murzyni, Indianie, Włosi, Polacy oraz irlandzcy katolicy. Zapełnić miały się
kościoły i szkółki niedzielne, opustoszeć więzienia.
Ustawa miała jednak pewną bardzo poważną wadę. Nie sposób było ją
wyegzekwować, co zresztą dla każdego w miarę rozsądnego człowieka po-
winno być oczywiste od samego początku. W rezultacie odmieniła w latach
dwudziestych życie w Ameryce w sposób nie mniej radykalny niż wcze-
śniejsza wojna secesyjna i zniesienie niewolnictwa, chociaż w sposób nie-
koniecznie pożądany przez jej autorów.
Początkowo właścicieli szynków i barów ogarnęła panika, rozpaczali
producenci wódek i piwa. Sprzedawano za bezcen swoje przedsiębiorstwa.
Zamieszanie nie trwało jednak długo. Ktoś czegoś w procesie legislacyj-
nym nie dopilnował dokładnie bądź też dopilnować nie chciał. Okazało się,
że ustawa zabrania wprawdzie produkcji alkoholu na sprzedaż, ale nie ma
w niej wzmianki zabraniającej pędzenia go na własne potrzeby. Niemalże
jednej nocy wyrosły w całej Ameryce jak pieczarki na końskim łajnie skle-
piki oferujące zestawy do destylowania, drożdże, różne naczynia, butelki i
kotły. Niespełna tydzień po wydaniu ustawy w prawie każdym amerykań-
skim domu był już mały aparat destylacyjny. Magazyny i gazety prześciga-
ły się w podawaniu najlepszych przepisów na wyrób whisky czy ginu. W
czasie przyjęć centralnym miejscem każdego mieszkania stała się łazienka,
w której zwykle mieścił się destylator. Pito dużo więcej niż dotychczas, do
dobrego tonu zaczęło należeć opuszczanie każdego przyjęcia w stanie
mocno wskazującym na spożycie. Jesienią na ulicach Little Italy ciężarówki
wyładowane winogronami, z których sok destylowały całe rodziny, bloko-
wały ulice. Fioletowe odpadki zapychały ścieki. Gospodynie śmiały się, że
wino można kupować równie dobrze u fryzjera, co u sprzedawcy ryb albo
u szewca.
Na skalę dotychczas niespotykaną zaczęły powstawać tajne szynki
zwane blind pigs (ślepe świnki). We frontowym lokalu sprzedawano
mleczko, soczki lub koktajle owocowe, a do tylnego pokoju wpuszczano
znanych sobie gości, gdzie można było do woli raczyć się piwem, whisky
czy ginem. Na stolikach nie było widać kieliszków, upowszechnił się zwy-
czaj podawania alkoholu w filiżankach z cienkiej porcelany. W Nowym Jor-
ku, gdzie poprzednio było piętnaście tysięcy barów, po wprowadzeniu
prohibicji powstały trzydzieści dwa tysiące blind pigs.
Alkohole, które sprzedawano w tych lokalach, były często marnej jako-
ści, czasami nawet wzmacniano bimber kwasem siarkowym. Nic też dziw-
nego, że zatrucia i niedyspozycje po spożyciu takiej wódki były na porząd-
ku dziennym. W ciągu pierwszego roku obowiązywania ustawy prohibicyj-
nej około trzydzieści pięć tysięcy osób zmarło wskutek zatrucia alkoholem
metylowym.
Kontrabanda kwitła wzdłuż całego wybrzeża. Statki trzymały się kilka
mil od lądu, a ładownie ich pełne były rumu lub whisky, zależnie od tego,
czy płynęły z Antyli, czy z Kanady. Kapitanowie czekali na swych klientów,
którzy przybywali szybkimi kutrami. Straż graniczna ścigała zwinne moto-
rówki szmuglerskie, co było zajęciem dość niebezpiecznym. Osaczeni prze-
mytnicy nierzadko stawiali opór i pod osłoną karabinów maszynowych
próbowali ujść przed pościgiem przedstawicieli prawa. Dostawy przewo-
żono czasem na sporą odległość, ponieważ Nowy Jork stał się ważnym
ośrodkiem dalszej ekspedycji.
Alkohol wlewał się w gardła spragnionej Ameryki najprzeróżniejszymi,
ale zawsze nielegalnymi kanałami. Amatorów łatwego zarobku nie brako-
wało, bowiem za skrzynkę whisky, kosztującą normalnie dwadzieścia do-
larów, można było uzyskać z łatwością dziesięć razy tyle. Za beczkę piwa
wartości trzech dolarów otrzymywano w detalu sumę dwudziestokrotnie
wyższą.
Twórcy prohibicji nie przypuszczali też w swej naiwności, że jej wpro-
wadzenie zamiast ograniczyć przestępczość otworzy szeroko wrota jej nie-
poskromionemu rozwojowi. Ustawa stworzyła mafijnemu światu wspania-
łe możliwości prosperowania. Przez całe Stany Zjednoczone szedł jeden
potężny głos: „Dajcie się nam napić!!!”. Przestępczość zorganizowana nie
byłaby sobą, gdyby głosu tego nie usłuchała. Zwłaszcza, że wołanie o alko-
hol oznaczało tysiące i miliony dolarów. Łamanie prawa stało się złotym
interesem, źródłem ogromnych korzyści osiąganych przez zawodowców
za przyzwoleniem wielu ludzi uczciwych, oburzonych przymusową rezy-
gnacją z własnych przyjemności. Tak długo, jak długo trwała prohibicja,
eleganckie damy tolerowały spożywanie obiadów w towarzystwie gang-
sterów; co więcej, uznawały tego rodzaju przeżycia za „niezwykle miłe”.
Najszacowniejsi obywatele, którzy dotychczas nigdy nie stykali się ze zło-
dziejami, odwiedzali hurtowników, by kupić u nich skrzynkę whisky. Te
karygodne kontakty doprowadziły środowisko przestępcze do niebywałej
śmiałości.
Rozwinął się wielki nielegalny rynek produkcji, obrotu i sprzedaży al-
koholu. Bardzo szybko powstawać zaczęły olbrzymie, dobrze zorganizo-
wane, uzbrojone i dysponujące coraz większymi środkami finansowymi
gangi, zajmujące się zaopatrywaniem Amerykanów w wodę ognistą. Jeżeli
nie starczało jej w kraju, to wówczas szmuglowano ją z Kanady. Produku-
jący alkohol gangsterzy osiągali krociowe zyski, błogosławiąc w duchu
tego, kto wymyślił prohibicję.
Trudno doprawdy określić rozmiar spustoszeń moralnych, jakie ta nie-
szczęsna ustawa prohibicyjna spowodowała w amerykańskim społeczeń-
stwie, podobnie jak skalę upadku autorytetu państwa. Twórcy „suchego
prawa” chcieli dobrze. Nie wyszło im. Jak mówi stare przysłowie: dobrymi
chęciami jest piekło wybrukowane. Inne, tym razem angielskie, powiada:
There is no fool like noble fool (Nie ma idioty nad szlachetnego idiotę).
Jako wielki amator dobrej whisky Tesla od samego początku dyskusji
na ten temat sprzeciwiał się wprowadzeniu prohibicji. Najbardziej lubił
oryginalną szkocką.
– To właśnie tamtejsi górale doprowadzili do perfekcji sztukę jej desty-
lacji, dojrzewania, a później kupażowania – twierdził. – Szkocka whisky łą-
czy w sobie cztery żywioły: ogień, ziemię, wodę i powietrze. Zaprzęgnięte
do produkcji whisky działają cuda. Ogień, bo zesłodowany jęczmień suszy
się nad żarzącym torfem. Aromatu płonącego torfu i wydzielanego przezeń
dymu nie da się pomylić z niczym innym. Smak u torfowej whisky również.
Ziemia, bo to w niej rośnie jęczmień, który zostanie zesłodowany na sa-
mym początku procesu produkcji. Z ziemi wydobywa się również torf, któ-
rego rola w ostatecznym produkcie jest nie do przecenienia. Krystalicznie
czysta woda z potoków szkockich gór, przepływających przez wrzosowi-
ska, nadaje tamtejszym gatunkom whisky kwiatowy, lekki posmak. Żadna
inna woda na świecie nie posiada tych właściwości, co woda z Highlands. A
powietrze, szczególnie morskie, nieskazitelnie czyste, niosące ze sobą duże
ilości jodu i owiewające beczki wypełnione destylatem podczas długolet-
niego leżakowania, daje szkockiej whisky jej specyficzny aromat.
Zupełnie serio twierdził, że dzięki piciu whisky przedłuży sobie życie,
nawet do 150 lat. Niemniej jednak jako praworządny obywatel po wpro-
wadzeniu „suchego prawa” zrezygnował z jej konsumowania. Na znak pro-
testu przez długi czas pił jedynie mleko i wodę.
Mówiąc o używkach, warto wspomnieć, że w młodości Tesla był rów-
nież namiętnym palaczem cygar. Kiedy jednak zachorowała jego siostra i
leżąc na łożu boleści oświadczyła, że wyzdrowieje, jeśli Nikola rzuci pale-
nie, zrezygnował z tej przyjemności raz na zawsze. Jako młodzieniec wypi-
jał ogromne ilości kawy. Dowiedziawszy się gdzieś, że zawarta w niej kofe-
ina jest szkodliwa dla zdrowia, postanowił zerwać z tym zwyczajem. Ła-
twiej było jednak postanowić, niż przestać. Przez dziesięć lat walczył z na-
łogiem, zamawiając kawę do każdego posiłku i... poprzestając jedynie na
rozkoszowaniu się jej aromatem. Ale był twardy i nie poddawał się. Jeśli
coś postanowił, to jego obietnice były tak niewzruszone, jakby wyryto je w
marmurze. Nie pił też herbaty ani kakao, które również uważał za szkodli-
we.

*
Człowiek nie mógł już pójść sobie do ulubionego baru i godnie zamó-
wić drinka – zamiast tego musiał odwiedzać nielegalne lokale, gdzie ser-
wowano bimber, gin z wanny lub coś jeszcze gorszego. Tajne bary kwitły, a
gangsterzy bogacili się. Rozrywkowa młodzież i podlotki spędzały noc po
nocy na tańczeniu charlestona; rynek akcji to wznosił się, to opadał, gdy
spekulanci zdobywali lub tracili fortuny. James J. Walker, hałaśliwy mer
Nowego Jorku i hulaka, należał do tych, którzy znakomicie pasowali do
obecnych czasów. Nikola Tesla z jego wiktoriańskim wyglądem i maniera-
mi – już nie. Zraził się do tego świata bardziej niż kiedykolwiek.
R.P. Hobson, który był kongresmanem i wkrótce miał zostać odznaczo-
ny Medalem Kongresu (nadającym stopień kontradmirała) za odwagę wy-
kazaną w czasie wojny hiszpańsko-amerykańskiej, nie został wybrany do
senatu. Ale nie przegrał – ku silnemu ubolewaniu Tesli – prowadzonej
przez siebie kampanii przeciw piciu. Dla Tesli prohibicja stanowiła niedo-
puszczalne pogwałcenie przez biurokratów wolności obywatelskich. Swo-
bodnie wygłaszał opinię, że prohibicja skraca ludziom życie, wraz z jego
własnym. Nie przewidywał już, że dożyje wieku 150 lat, jak to głosił wcze-
śniej. Komu to – u diabła – przeszkadzało, że chciał zażywać tej boskiej am-
brozji w przyzwoitych, a regularnych ilościach?
Jednak gdy rodzina Hobsona wróciła na Manhattan, Tesla był zadowo-
lony, że on i chwilowy bohater wojny z Hiszpanią mogą znowu być razem.
Hobson zabrał się za inne szlachetne kampanie, między innymi za prze-
wodniczenie międzynarodowej komisji antynarkotykowej, ale zawsze
znajdował czas dla starego przyjaciela. Zapoczątkował miły zwyczaj polo-
wania raz w miesiącu na Teslę w jego hotelu, by wspólnie udać się na fil-
mowy spektakl. Była to interesująco-frywolna rozrywka dla takiej odróż-
niającej się pary. Wychodzili potem z zatęchłej ciemności na blask i dźwię-
czącą atmosferę popołudniowego Times Square i kierowali się do ulubio-
nej ławki w parku. Tam rozprawiali o światowej polityce i nauce lub wspo-
minali dawne czasy.
Obok kina Tesla lubił operę i często bywał na spektaklach. W Metropo-
litan zawsze czekało na niego miejsce w osobistej loży Willima K. Vander-
bilta. Dużym zainteresowaniem wynalazcy cieszył się również teatr. Jego
ulubioną aktorką była Elsa Ferguson (1883–1961), grywająca głównie role
„dam z wielkiego świata”, którą uważał za najbardziej uroczą kobietę wy-
stępującą na scenie. Często doradzał jej, co ma na siebie włożyć, żeby wy-
glądać jeszcze bardziej atrakcyjnie.
Sam ubierał się zresztą zawsze bardzo wytwornie, w myśl powiedze-
nia: jak cię widzą, tak cię piszą. Uchodził za najbardziej eleganckiego męż-
czyznę w całej Piątej Alei. Nie była to jedynie zwykła próżność, elegancki
strój korespondował znakomicie z jego nobliwym zachowaniem i z każdą
cząstką jego osobowości. Poza tym odpowiednie ubranie było częścią
image’u wynalazcy, koniecznego przy załatwianiu interesów. Przywiązy-
wania wagi do stroju wymagał również od swych pracowników.
Obojętnie, co nosił, zawsze nosił jednak dystyngowanie. Do stałych ele-
mentów jego stroju zaliczał się czarny kapelusz „Derby”, parasol i szare,
zamszowe rękawiczki. Co tydzień kupował za dwa i pół dolara nową parę,
po czym wyrzucał je lub oddawał biednym. Każdego tygodnia nabywał też
nowy krawat za dolara, wiążąc go na skomplikowany, poczwórny węzeł.
Gustował głównie w kolorach czarnym i czerwonym, nosił proste, je-
dwabne koszule, każdego dnia świeżą. Pidżamy – również uszyte z jedwa-
biu – musiały mieć wyhaftowane na kieszonce na piersiach jego inicjały.
Buty zamawiał tylko u szewca, zwykle były to długie, spiczaste lakierki.
Zużywał ogromne ilości chusteczek, bowiem nigdy nie oddawał ich do pra-
nia, raz użyte natychmiast wyrzucając.
Rodzajem jeszcze jednej obsesji były częste wizyty u fryzjera. Bywały
okresy, w których odwiedzał zakład fryzjeski nawet trzy razy w tygodniu,
nie po to jednak, by się strzyc, lecz kazał sobie robić... masaż głowy. Na
oparciu fotela musiał obowiązkowo leżeć czysty ręcznik, z którego zresztą
prawie nigdy nie korzystał. Co dziwne, nie miał nic przeciwko używaniu
wspólnej szczotki i brzytwy do golenia.
Sześćdziesięcioczteroletni Tesla był jednak niemal zawsze bez pienię-
dzy. Co pewien czas dopadały go dziwne dolegliwości. Interesy, nad który-
mi tak ciężko pracował w Chicago, marniały. Wardenclyffe nie było już ni-
czym innym, jak tylko smętnym wspomnieniem. W roku 1920 po raz kolej-
ny zwrócił się do dyrektorów Westinghouse’a z propozycją zajęcia się bez-
przewodową transmisją. Ich odmowa spowodowała jego gorzką uwagę, że
w czasach, gdy otrzymali prawa do jego patentów dotyczących prądu
zmiennego, dyrektorzy zapewnili go, iż „żadna jego propozycja złożona
spółce Westinghouse Company nie zostanie odrzucona”.
– Polegałem na tych zapewnieniach – stwierdził – bo ludzie o takim au-
torytecie zwykle mają poczucie zobowiązania wobec pioniera, który stwo-
rzył fundamenty ich dobrze prosperującej działalności.
Oficjele Westinghouse’a odpowiedzieli mu propozycją tymczasowego
zatrudnienia w charakterze konsultanta. W kolejnym roku natomiast nie-
umyślnie skrzywdzili go, rozpoczynając działanie „Radio-phone
Broadcasting System” w Newark (New Jersey) prezentujący serwisy wia-
domości, koncerty, doniesienia o żniwach i wydarzeniach na rynku. Zapro-
sili go, by gościnnie wygłosił przemówienie do „niewidocznego audyto-
rium”. Przypomniał im wtedy wyniośle, że długo pracował nad rozwinię-
ciem systemu nadawczego, opasującego cały glob: „Zanim przemówię do
«niewidocznego audytorium», proszę mi wybaczyć, wolę zaczekać, aż mój
projekt zostanie zakończony”.
W tym samym jednak czasie ponownie zaoferował firmie
Westinghouse konstrukcję jego „komercyjnie atrakcyjnej turbiny”, która –
jak ich zapewniał – mogła przynieść firmie miliony dolarów oszczędności.
Ale też ostrzegł, że nie może być żadnych dodatkowych warunków. Mógł
produkować turbinę od razu, ale nie zgadzał się na „żadne eksperymenty”.
Odpowiedź była nieznośnie typowa. Prezes zarządu Guy E. Tripp napisał,
że nie może wejść w takie porozumienie, ponieważ opinia jego inżynierów
na ten temat była negatywna, „a oczywistym jest, że musimy polegać na
zdaniu naszych inżynierów”.

*
W życiu Tesli pojawiło się w latach dwudziestych dwóch szczególnych
przyjaciół – rzeźbiarz i pisarz. Ich indywidualne talenty ocaliły jego imię i
osiągnięcia przed zapomnieniem, jakie go doświadczały nawet znane oso-
by niemające dziedziców lub ugruntowanej reputacji pobudzającej pu-
bliczną pamięć. Dziewiętnastoletni pisarz Kenneth M. Swezey zajmujący
się tematyką naukową pojawił się na scenie, by znaleźć się w gronie wiel-
bicieli wynalazcy, a jugosłowiański rzeźbiarz w średnim wieku Ivan Me-
štrović, znany już w Europie, przybył do Nowego Jorku promować swe
prace w Ameryce.
Tesla i rzeźbiarz rozkoszowali się wspomnieniami z okresów swego
dzieciństwa w górach Jugosławii. W głębi serca obaj byli poetami. Często
spotykali się w Nowym Jorku, dyskutując o wszystkim i o niczym. Obaj
pracowali do późnej nocy i obaj mieli podobny problem. Meštrovič z powo-
du braku studia, musiał walczyć o możliwość obrabiania swych kawałków
marmuru to w jednym hotelu, to w kolejnym. Tesla, ku swemu wielkiemu
zmartwieniu, nie mógł już pozwolić sobie na laboratorium. Wybierali się
więc na długie spacery, dyskutowali o bałkańskich sprawach, o swej pracy,
i dzielili się przyjemnością recytowania sobie serbskiej poezji. W trakcie
tych spacerów Meštrovič poznał codzienny zwyczaj karmienia gołębi Man-
hattanu.
Długo po tym, jak rzeźbiarz powrócił do Splitu, Tesla (po naleganiach
Roberta Johnsona) napisał do niego i poprosił o wykonanie swego popier-
sia. Nie mógł jednak przyjechać do Europy, a Meštrovič z kolei nie był w
stanie powtórnie przyjechać do Ameryki. Mimo to rzeźbiarz odpisał, że na
tyle dobrze pamięta wynalazcę, iż gdyby jeszcze ten przysłał mu swą foto-
grafię, to mógłby podjąć się tej pracy. Tesla odparł, że nie ma pieniędzy –
Meštrovič odpisał znowu, że nie potrzebuje zapłaty. Realizując swą obiet-
nicę, wyrzeźbił i odlał w brązie silną, odtworzoną z wyczuciem podobień-
stwa rzeźbę znajdującą się obecnie w Muzeum Tesli w Belgradzie. Figura
góruje nad czasem i przestrzenią, oddając sam realizm wynikający z istoty
geniuszu[36].
Gdy po raz pierwszy spotkał wynalazcę, młody Swezey zaskoczony był
stwierdzeniem – jak sam napisał – że jest to „wysoki, chudy człowiek o wy-
prostowanej posturze”, który godzinami mógł trwać w stanie pełnej kon-
centracji i który był „niezwykle wrażliwy na uczucia wszystkiego, co
żywe”. Sam poeta mieszkał w zimnym mieszkaniu na Brooklynie. Niewiele
łączyło go z rodziną, nie miał też wielu przyjaciół. Stał się dziennikarskim
orędownikiem i zagorzałym wielbicielem wynalazcy. Starszy pan i młody
mężczyzna – często widywano tę parę. Choć Tesla zazwyczaj tyrał w cza-
sie, gdy inni spali, to miał też sposób na odświeżenie siebie długimi prze-
chadzkami po mieście. Swezey często dołączał do niego w czasie tych noc -
nych spacerów. On także został zaznajomiony z gołębiami.
Pewnego wieczoru wyszli razem pospacerować po Broadwayu. Wokół
mrugały kolorowe neony Strandu, Embassy i Globe Ziegfield Follies, zdając
się krzyczeć: „Na co nam dzień?”. Wielkie afisze teatralne emanowały bla-
skiem, który rozpraszał mrok. Oślepiające światła miasta otaczały hałaśli-
wych przechodniów złotą poświatą. W roku 1915 Francuz nazwiskiem
Georges Claude wymyślił światło neonowe, które na zawsze zmieniło ulice
miast w zielone i czerwone płomienie niedające się pochłonąć nawet słoń-

36 Na polecenie Meštroviča odlany został jeszcze duplikat rzeźby, który


oglądać można w Muzeum Techniki we Wiedniu. Jej odsłonięcia dokonał 29
czerwca 1952 bratanek Tesli, Sava Kosanovič.
cu. Neony jarzyły się z daleka, widać je było w dzień, w nocy, we mgle i w
deszczu. Zapalały się i gasły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Tworzyły iluzję nieustającej, migoczącej nocy, której potrzebował Nowy
Jork, żeby stać się współczesnym Babilonem.
Tesla z zapałem przedstawił swój system bezprzewodowego przesyła-
nia energii elektrycznej na drugi koniec świata. Raptem zniżył głos:
– Ale w tym momencie, jednak bardziej mnie interesuje chory ptaszek,
którego zostawiłem w pokoju – powiedział. – To w tej chwili jest dla mnie
ważniejsze niż wszystkie razem problemy bezprzewodowego transferu.
Gołąb, którego znalazł dwa dni wcześniej przed biblioteką, miał skrzy-
wiony dziobek, rakowatą narośl na języku i wynikłą z tego niemożność je-
dzenia. Tesla ocalił go od powolnej śmierci:
– Cierpliwa terapia doprowadzi do tego, że niedługo będzie silny i
zdrowy – stwierdził, uśmiechając się z zadowoleniem.
Jednak nie wszystkie ptaki, jakie ocalił, mogły być trzymane w jego po-
koju hotelowym, gdzie służba już narzekała na brud.

W dużej klatce w sklepie z ptakami znajdowało się kilka tuzinów więcej


gołębi... – pisał Swezey. – Niektóre miały uszkodzone skrzydła, inne –
połamane nóżki. Przynajmniej jeden wyleczony został z gangreny, o
której specjalista od ptaków powiedział, że jest nieuleczalna. Jeśli jakiś
gołąb dotknięty był schorzeniem, z którym Tesla nie mógł sobie pora-
dzić, był on przekazywany pod opiekę fachowego lekarza.

Tesla i Swezey rozmawiali w czasie spacerów o Einsteinie, o odżywia-


niu się, o ćwiczeniach fizycznych, o modzie i o... małżeństwie.

Dla Tesli jedynym małżeństwem był związek z jego pracą i ze światem –


pisał młody dziennikarz. – Tak jak dla Newtona czy Michała Anioła
szczególna uniwersalność myśli. Uważa on, tak jak sir Francis Bacon, że
najtrwalsze osiągnięcia zawsze pochodziły od ludzi bezdzietnych.

Wynalazca zwierzał się młodemu towarzyszowi, że umysłowa udręka,


pożar, komercyjna opozycja i inne przeciwności losu w niewielkim jedynie
stopniu wpływały na jego produktywność i że nadal jest w stanie stawić
czoła wszelkim problemom. Wspomniał także, iż w swym życiu zarobił po-
nad dwa miliony dolarów. Aby ta kwota była prawdziwa, musiałby
uwzględnić legendarny milion dolarów od Westinghouse’a za jego patenty
dotyczące prądu zmiennego.

*
Odnoszone porażki i odrzucenie sprawiły, że Tesla coraz bardziej dzi-
waczał i zaczynał izolować się od ludzi. Ponieważ świat nie był gotowy,
wynalazca odwrócił się od świata. Zaledwie procent zysków ze sprzedaży
prądu z elektrowni Niagara uczyniłby go milionerem, ale on nie zadbał o
swe interesy. A bez pieniędzy, i to dużych, nie był w stanie prowadzić ba-
dań na skalę współmierną do ambicji. Przez ostatnie lata gasł więc, prze-
prowadzając się z hoteli złych do jeszcze gorszych, wciąż jednak rozmyśla-
jąc o kolejnych wynalazkach.
Widywano go o świcie w Central Parku czy w rozciągającym się za no-
wojorską biblioteką publiczną parku Bryanta, jak rozmawiał z gołębiami.
Wysoki, elegancki mężczyzna, ubrany najczęściej w czarny płaszcz i rów-
nie czarny kapelusz, zwykle miał przy sobie brązową torebkę pełną okru-
chów chleba. Już w chwilę po jego przybyciu ptaki tłoczyły się wokoło nie-
go jak żelazne wióry koło magnesu. Wieczorami przylatywały na wysokie
piętro hotelu, bo Tesla zawsze wynajmował pokoje z widokiem na niebo,
chcąc obserwować burze nad Manhattanem.
Pewnego dnia w roku 1921, będąc w swym biurze, poczuł się nagle
bardzo źle, ale jak zwykle odmówił wezwania lekarza. Kiedy jednak okaza-
ło się, że nie może samodzielnie dostać się do swego mieszkania w hotelu
St. Regis, słabym głosem poprosił sekretarkę:
– Panno Skerritt, proszę zadzwonić do hotelu, wezwać do telefonu sze-
fową służby z czternastego piętra i polecić jej, żeby nakarmiła gołębia w
moim pokoju. Białego gołębia z szarymi plamkami na skrzydłach.
Upierał się, by sekretarka powtórzyła dokładnie, co ma zrobić. Szefowa
miała karmić gołębie do czasu, aż tego nie odwoła. W pokoju znalazła wie -
le gołębi do karmienia.
Czasami zdarzało się, że nie mógł sam pójść do Bryant Park nakarmić
ptaków. W takich przypadkach wynajmował gońca z Western Union, by za
niego zajął się tą czynnością. Było wyraźnie widoczne, że biały gołąb miał
dla niego specjalne znaczenie. Widząc stosunek wynalazcy do ptaka, sekre-
tarki przypuszczały, że jest to maniackie zachowanie.
Gdy stan zdrowia mu się poprawił, o sprawie zapomniano – do następ-
nego dnia, gdy zadzwonił do sekretarki, mówiąc, że nie będzie mógł tego
dnia opuścić hotelu, bo jego biały gołąb zachorował. Miss Skerritt przypo-
minała sobie, iż nie ruszył się wtedy z mieszkania przez kilka dni. Gdy go-
łąb odzyskał zdrowie, Tesla powrócił do dawnego porządku dnia – do pra-
cy, do przemyśleń, do spacerów i do karmienia gołębi.
Prawie rok później wpadł do biura jak bomba, wyglądając na wstrzą-
śniętego, wręcz oszalałego. W ręce trzymał małe zawiniątko. Wezwał
mieszkającego na przedmieściu Juliusa Czito i poprosił, żeby pochował
martwego ptaka na terenie jego posiadłości, gdzie grób mógłby zostać oto-
czony odpowiednią opieką. Ledwie maszynista wrócił do domu z tej nie-
zwykłej misji, otrzymał kolejny telefon od Tesli: „Przynieś mi go z powro-
tem” – usłyszał. „Zrobię to inaczej”. Jak ostatecznie zdecydował się postą-
pić, tego ludzie już się nie dowiedzieli...

*
Trzy lata później Tesla był zupełnie bez pieniędzy, a jego rachunki w St.
Regis Hotel nie były płacone już od dłuższego czasu. Pewnego przedpołu-
dnia odwiedził go w jego biurze zastępca szeryfa i zaczął zajmować meble,
by zaspokoić roszczenia wierzycieli usankcjonowane wyrokiem sądowym.
Tesli udało się przekonać oficera do odłożenia tej czynności. Gdy odszedł,
pozostała sprawa jego sekretarek, które nie otrzymywały pensji już od po-
nad dwóch tygodni. W szafie z sejfem trzymał złoty Medal Edisona. Wyjął
go teraz i pokazał zakłopotanym kobietom, mówiąc, że warty jest około stu
dolarów, następnie przeciął go na pół i każdej z nich wręczył połowę.
Zarówno Dorothy Skerritt, jak i Muriel Arbus zgodnym głosem odmó-
wiły. Zaproponowały jednocześnie, że podzielą się z nim drobnymi suma-
mi, jakie miały w portmonetkach. Kiedy kilka tygodni później mógł im już
zapłacić, umieścił wynagrodzenie za kolejne dwa tygodnie w dwu osob-
nych kopertach. Jednak tego dnia, gdy oferował im podział Medalu Ediso-
na, w biurze faktycznie było bardzo mało pieniędzy, zaledwie pięć dolarów
podręcznej kwoty. Natychmiast przeznaczył ją dla swych gołębi, mówiąc,
że skończyło mu się ziarno dla ptaków. Poprosił jedną z sekretarek, by za-
kupiła nową porcję.
Przy pomocy Czito, któremu także winny był sporą sumę pieniędzy,
przemieścił całe mienie z dotychczasowego biura na nowe miejsce, win-
nym budynku. Następny cios przyszedł krótko po tym, kiedy wezwano go
do opuszczenia pomieszczenia zajmowanego w St. Regis Hotel, częściowo z
powodu trzymanych tam gołębich przyjaciół. Tesla zapakował część pta-
ków do zamykanego kosza i wysłał je do domu wyrozumiałego George’a
Scherffa, uważając, że pobyt w Connecticut dobrze im zrobi. Te jednak tak
tęskniły za swym starym przyjacielem i ich poprzednim miejscem, że po-
wróciły i pojawiły się na występie okna, czekając na obiad.
Smętnie zapakował swój dobytek z dziesiątków lat i przeniósł się do
hotelu Pennsylvania. Gołębie poszły za nim. Po kilku następnych latach on
i one zostały zmuszone do kolejnej zmiany miejsca, do przenosin do hotelu
Governor Clinton. Ostatnią dekadę życia Nikola i jego ptaki miały spędzić
w hotelu New Yorker.
Osobliwą historię białego gołębia opowiedział wynalazca Jamesowi
O’Neillowi oraz Williamowi L. Laurence’owi, dziennikarzowi zajmującemu
się w „The New York Times” tematyką naukową. Pewnego dnia siedzieli
we trzech w hallu hotelu New Yorker.
– Karmiłem gołębie przez lata, tysiące gołębi – rozpoczął swą opowieść
Tesla. – Tysiące, wiele tysięcy... Kto wie, ile ich było... Ale jeden z nich, pięk-
ny ptak, śnieżnobiały z lekkimi szarymi plamkami na skrzydłach, był inny
niż pozostałe. To była samica. Poznałbym ją wszędzie. Gdziekolwiek bym
nie był, ona zawsze mnie znajdowała; kiedy jej potrzebowałem, wystarczy-
ło zawołać ją i zaraz do mnie przylatywała. Ona mnie rozumiała i ja rozu-
miałem ją. Kochałem tego gołębia. Tak, kochałem ją tak, jak mężczyzna ko-
cha kobietę, i ona mnie kochała. Gdy była chora, od razu wiedziałem o tym.
Przybywała do mojego pokoju, a ja ją doglądałem i opiekowałem się nią, aż
wróciła do zdrowia. Ten gołąb to była radość mego życia. Jeśli mnie po-
trzebowała, nie liczyło się nic innego. Tak długo jak ją miałem, miałem cel
w życiu. Pewnej nocy, gdy w ciemności leżałem w łóżku i jak zwykle roz-
myślałem nad rozwiązaniem jakiegoś problemu, wleciała przez otwarte
okno i przysiadła na biurku. Wiedziałem, że mnie potrzebuje; chciała po-
wiedzieć mi coś ważnego, więc wstałem i podszedłem do niej. Gdy na nią
spojrzałem wiedziałem już, co mi chciała powiedzieć – że umiera. I wtedy
gdy zrozumiałem tę wiadomość, w jej oczach pojawiło się światło, silne
promienie światła.
Tesla przerwał na chwilę i jakby odpowiadając na niezadane przez
dziennikarzy pytanie, ciągnął dalej.
– Tak, to było prawdziwe światło, silne, oślepiające, rażące w oczy, bar-
dziej intensywne, niż ja mogłem uzyskać w najsilniejszych moich lampach
w laboratorium. Gdy ten gołąb umarł, coś z mojego życia uleciało. Do tej
chwili byłem pewny, że uda mi się zakończyć moje prace, bez względu na
to, jak ambitne były moje programy, ale gdy to coś uleciało, zrozumiałem,
że moje życiowe zadanie zostało skończone. Tak, karmiłem gołębie latami;
i nadal to robię, tysiące gołębi, tysiące, wiele tysięcy... Kto wie, ile ich było...
O’Neill słuchał swego przyjaciela w milczeniu, a co zapamiętał, spisał w
jego biografii Prodigal Genius: The Life of Nikola Tesla. Stwierdził tam mię-
dzy innymi:

Nie mogło się nic takiego zdarzyć, czego Tesla doświadczył, że gołąb o
północy wleciał z ciemności do jego ciemnego pokoju i zalał pokój ośle-
piającym światłem. To mogło się zdarzyć w oślepiającym słońcu, w par-
ku w Budapeszcie... Z takich rzeczy tworzy się religijne mity i
tajemnice... Gdyby Tesla rygorystycznie nie zataił swego mistycznego
dziedzictwa, to by napisał, że dostąpił prawdy w zrozumieniu symboliki
Białej Gołębicy.

Dziennikarze wstali cicho, pozostawiając Teslę sam na sam z jego my-


ślami i ruszyli po Siódmej Alei, nie mówiąc do siebie ani słowa...

*
Zachorowała Katharine Johnson. Tesla okazał swą troskę, przepisując
jej specjalną dietę. Ale poważniejsze dolegliwości, na jakie cierpiała w po-
czuciu znalezienia się w połowie życia, kiedy wszystko, co ważne wymknę-
ło jej się z rąk, spowodowały, że straciła wolę wyzdrowienia. Leżała w
domu przy Lexington Avenue nr 327 w pokoju z zasuniętymi storami, roz-
pamiętując minione przyjęcia, goszczone znakomitości, ploteczki i odbite
od sław światło, ulice zatłoczone przybywającymi i odjeżdżającymi brycz-
kami oraz samochodami, wspaniałe bankiety wydawane przez Teslę w
Waldorf-Astorii i dreszcz odczuwany z powodu jego energetycznej obec-
ności przy jej stole. Pamiętała iskrzące się zgromadzenia w jego laborato-
rium, jego pokazy, podekscytowanie jego triumfami w zagranicznych po-
dróżach. Cała jej istota wydawała się rozpuszczać we wspomnieniach. Ży-
cie, jakie prowadziła, nie było jej. Nie wiedziała nawet, czyje ono było. Jej
życie było tylko odbiciem, refleksem niebezpieczeństw, działań i sukcesów
innych ludzi. Czuła się sobie obca, odarta z nadziei i gniewu. Czuła się za-
wiedziona, oszukana i bezgranicznie zmęczona.
Gdy tak omdlewała i usychała z tęsknoty, Tesla poczuł natchnienie do
napisania jednej ze swych ciekawszych przepowiedni – o przyszłości ko-
biet. To był temat, który od dawna niepokoił go i irytował. Rok wcześniej,
zanim Katharine złożyła choroba, wynalazca udzielił wywiadu reporterowi
„Free Press” z Detroit na temat „problemu” kobiet. Z wielką swadą użalał
się nad ich zejściem z piedestału, tak rozważnie i pracowicie budowanego
przez mężczyzn w celu ich usidlania.
– Uwielbiałem kobiety przez całe swe życie – powiedział. – Ze względu
na szczególny szacunek dla nich, ale z dystansem, z daleka. Ale teraz, gdy
usiłują przeciwstawiać swe umysły męskim, wchodząc w otwartą rywali-
zację z ustalonym przez Boga porządkiem, czyż nie jest to zagrożeniem dla
samej cywilizacji?
A cywilizacja ostatnimi czasy rzeczywiście podlegała wielkim zmia-
nom. Ubiory noszone przez dziewczęta stały się w najwyższym stopniu
niepokojące. W lipcu 1920 roku dziennikarz zajmujący się modą pisał w
„New York Times”, że: „Amerykanka [...] podniosła swoją spódnicę daleko
powyżej wszelkich nakazów skromności”, co było innym sposobem powie-
dzenia, iż rąbek spódnicy znajdował się teraz całe dziewięć cali nad ziemią.
Przewidywano, że spódnice obniżą się zimą, ale zamiast tego skandalicznie
podniosły się o kilka kolejnych cali. Podlotki nosiły cienicie bluzki z krótki-
mi rękawami, a czasami nawet – o zgrozo! – bez rękawów. Bardziej szalo-
ne rolowały swoje pończochy poniżej kolan, odsłaniając wstrząśniętej cno-
cie kość goleniową i rzepkę.
Nastała moda na fryzury „na pazia” i używanie kosmetyków. Salony
piękności powstawały na każdej ulicy, oferując maseczki, pomady, zwal-
czanie zmarszczek, skubanie brwi oraz inne zabiegi pozwalające przywró-
cić czar młodości. Gorsety lądowały na śmietnikach. Panie żądały uznania
ich prawa do spożywania alkoholu i palenia papierosów w miejscach pu-
blicznych, a także stanowczo domagały się prawa do swobody seksualnej
równej tej, jaką cieszyli się mężczyźni.
Przemawiający w imieniu młodego pokolenia poddawali ostrej krytyce
tradycyjne wartości. Takie określenia jak purytanizm czy wiktorianizm,
nabrały pejoratywnego wydźwięku. W kawiarniach rozprawiano o seksu-
alnych teoriach Zygmunta Freuda i skandalizujących powieściach oraz
sztukach teatralnych. Skromność, powściągliwość i rycerskość wychodziły
z mody. Każdy chciał łamać konwenanse, być nowoczesnym, wyrafinowa-
nym i śmiałym. Narastało poczucie wstrętu wobec wszechogarniającego
konformizmu i materializmu. Bunt i alienacja znajdowały swój najostrzej-
szy wyraz w twórczości literackiej. Ton życiu kulturalnemu nadawali tacy
twórcy jak Ernest Hemingway, Francis Scott Fitzgerald, Henry Luis
Mencken, Sinclair Lewis czy T.S. Elliot.
Rozmnożyły się czasopisma i filmy o tematyce seksualnej oddziałujące
na czytelników i kinomanów, którzy nigdy nie słyszeli o Freudzie i libido.
Wydawcy czasopism publikowali historie takie jak Co powiedziałam córce
przed jej ślubem, Leniwe pocałunki czy Uważaj na swój ubiór, których tytuły
miały pobudzać wyobraźnię czytelnika, nie niepokojąc cenzora.
Dawny styl życia i purytańskie zasady moralności długo jeszcze obo-
wiązywały w różnych częściach kraju oraz w różnych środowiskach i
mniej lub więcej zmodyfikowane przetrwały tu i ówdzie do dziś. Ale Nowy
Jork, Chicago, Boston, San Francisco i inne wielkie miasta przeżywały w la-
tach dwudziestych prawdziwą rewolucję obyczajową, z którą zawodowi
moraliści prowadzili równie uporczywą, co bezskuteczną wojnę. Wielu
szacownych obywateli sądziło, że być może te gorące namiętności mło-
dych, to tylko słomiany ogień. Może za rok czy dwa młodzież opamięta się i
wszystko będzie znów w porządku. Ale bunt młodego pokolenia był zaled-
wie początkiem rewolucji w obyczajach i moralności, która zaczęła oddzia-
ływać na wszystkich ludzi niezależnie od wieku i w każdym zakątku kraju.

*
Teraz, gdy choroba Katharine zawładnęła jego myślami, Tesla niemiło-
siernie odwrócił tę sprawę w swym umyśle i w końcu udzielił kolejnego
wywiadu, tym razem dla pisma „Collier’s”. Artykuł nosił groźny tytuł Gdy
kobieta jest szefem i opisywał nowy układ płci, z którego kobiety wyłaniały
się jako górujące intelektualnie. Z jednej strony wydawało się, że wynalaz-
ca popiera ten stan rzeczy, z drugiej jednak – był zatrwożony. Czy zdawał
sobie sprawę z faktycznego marnowania życia przez Katharine? Jakie by
nie były jego motywacje, zakończył, wróżąc ambiwalentnie mężczyznom i
kobietom, że znajdą się w ludzkim ulu, realizując niepokojącą wizję mecha-
nistycznego, utopijnego i „racjonalnego” społeczeństwa.

Jest oczywistym dla wyrobionego obserwatora – powiedział – że nowe


nastawienie do równości płci szerzy się po świecie, otrzymawszy mocny
bodziec tuż przez I wojną światową.

Niewiele feministek zapewne podważyłoby pierwszą część założeń Tesli:

Walka kobiet o równość płci zakończy się nowym układem płci, w któ-
rym dominować będą kobiety. Nowoczesna kobieta, która zakłada zale-
dwie powierzchowny awans jej płci, okazuje tylko zewnętrzny symp-
tom głębszego zjawiska i silniejszy ferment istniejący w łonie tej rasy.
[...] To nie świadczy o płytkim fizycznym naśladownictwie mężczyzn, że
kobiety najpierw potwierdzają swą równość, a później swą wyższość,
ale w przebudzeniu intelektu kobiety. [...] Poprzez niezliczone pokole-
nia, od samego początku, społeczna przydatność kobiet wynikała z czę-
ściowej atrofii lub przynajmniej z dziedzicznego powstrzymywania się
od okazywania zalet umysłu, o których teraz wiemy, że wyposażone są
w nie w stopniu nie mniejszym niż mężczyźni. [...] Jednak kobiecy umysł
wykazuje zdolność przyjmowania wszelkich umysłowych osiągnięć i
zdobyczy nabywanych przez mężczyzn, a zdolność ta powiększa się z
pokolenia na pokolenie. Przeciętna kobieta będzie niedługo tak samo
wykształcona jak mężczyzna, a nawet jeszcze lepiej, bo drzemiące w jej
umyśle zdolności zostaną pobudzone do aktywności tym większej i in-
tensywniejszej, że pozostawały w spoczynku przez wieki. Kobiety zi-
gnorują przeszłość i zaskoczą cywilizację swym postępem.

Jednak to idealne społeczeństwo, jakie Tesla opisywał, wzorowane na


tym z ula i składające się z „bezpłciowej armii pracowników, których jedy-
nym celem i szczęściem w życiu jest ciężka praca” – nie mogło nie przejąć
dreszczem myślących mężczyzn i myślących kobiet.

Dążenia kobiet, by zawłaszczać coraz to nowe dziedziny, ich stopniowe


uzurpowanie sobie przywodzenia, z ich tępą i w końcu ulatniającą się
kobiecą wrażliwością, zdusi instynkt macierzyński – kontynuował Te-
sla. – I wtedy małżeństwo i macierzyństwo stanie się dla nich odrażają-
ce, a ludzka cywilizacja coraz bardziej będzie zbliżać się do tej idealnej
cywilizacji pszczół...

W tym samym, swobodnie prowadzonym wywiadzie Tesla przekazał też


niesamowicie dalekowzroczne przepowiednie dotyczące techniki:

„Jest bardziej niż prawdopodobne, że codzienne gazety dostarczane


będą do domów drogą bezprzewodową i tam drukowane w nocy. Pro-
blem parkowania samochodów i rozdzielenia dróg osobno do transpor-
tu zaopatrzeniowego i do rekreacji, zostanie rozwiązany. Opasane trasą
dojazdową wieżowe parkingi wyrosną w większych miastach, a ilość
dróg zostanie zwielokrotniona w relacji do potrzeb lub też zmniejszona,
jeśli cywilizacja przestawi się z kół na skrzydła.
Światowy rezerwuar wewnętrznego ciepła zostanie odszpuntowany
tak, by mógł z niego korzystać przemysł. Ciepło słoneczne częściowo za-
spokoi energetyczne potrzeby domowe, energia dostarczana bezprze-
wodowo dopełni reszty, a małe kieszonkowe przyrządy, zadziwiająco
proste w porównaniu z dzisiejszymi telefonami, będą w powszechnym
użytku. Będziemy mogli widzieć i słyszeć wszystkie wydarzenia, inau-
gurację prezydenta, sportowe mistrzostwa świata, spustoszenia po trzę-
sieniu ziemi czy grozę wojny – tak jakbyśmy tam byli.

W roku 1925 przeniosło się do wieczności bardzo wielu znanych i za-


służonych ludzi: angielski matematyk i fizyk Oliver Heavyside (3 lutego),
Clement Ader – francuski inżynier i pionier awiacji (5 marca), brytyjski mi-
nister spraw zagranicznych George Nathaniel Curzon (20 marca), Haynes
Elwood – amerykański pionier motoryzacji, budowniczy jednego z pierw-
szych samochodów (13 kwietnia), niemiecki matematyk Felix Klein (22
czerwca) i jego rosyjski kolega Aleksander Friedmann (16 września), Max
Linder – francuski aktor i reżyser, jeden z pionierów kina (20 listopada),
polscy pisarze: Stefan Żeromski (20 listopada) i Władysław Reymont – lau-
reat Nagrody Nobla (5 grudnia), a także rosyjski poeta Sergiusz Jesienin
(28 grudnia).
Katharine Johnson zmarła jesienią 1925 roku. O Tesli nie zapomniała
nawet w chwili śmierci, obarczając męża opieką nad nim i utrzymywaniem
z nim kontaktu.
ROZDZIAŁ XV
PROMIENIE ŚMIERCI
(1925–1938)
Respektując wolę zmarłej, Robert Johnson i jego córka Agnes (w przyszło-
ści Agnes Holden) nadal zapraszali Teslę na wszystkie rodzinne uroczysto-
ści. Wysyłając mu zaproszenie na rocznicę urodzin Katharine, Johnson na-
pisał:

Będziemy mieli muzykę, bo taką ona lubiła mieć przy takiej okazji. Ona
ceniła Twoją przyjaźń. Kazała mi nie tracić Ciebie z oczu. Bez Ciebie to
nie będzie jej dzień.

Niedługo jednak Robert znów poprosił Teslę o pomoc finansową na


opłacenie podatków i spłacanie pożyczki bankowej. Wynalazca, wyskrobu-
jąc drobne kwoty z kilku tantiem i wynagrodzeń za doradztwo, był w sta-
nie udzielać mu drobnych pożyczek. Chociaż zdrowie mu się znowu pogor-
szyło, razem z czekiem przesyłał słowa otuchy: „Nie pozwól, by te drobne
kłopoty Cię zamartwiały”. Johnson podziękował mu i zawiadomił, że wraz
z Agnes płyną na dwa miesiące do Europy. W czasie tej podróży poznał na-
stoletnią aktorkę, która przez pewien czas stała się dla niego pociechą, wy-
pełniając pustkę po odejściu żony.
W kwietniu następnego roku Tesla wysłał Johnsonowi niezamówioną
przez niego kwotę 500 dolarów wraz z listem: „Niech to Ci nie przypomina
o prostackich wierzycielach, tylko niech stanowi małą uroczystość”.
Johnson odpowiedział, że za połowę tej kwoty postawił płytę na grobie
Kate. Wspomniał też, że śliczna Marguerite Churchill powoduje, iż czuje się
młody i że koniecznie chce, by wynalazca ją poznał.
Na początku 1926 roku stanowisko burmistrza Nowego Jorku objął Ja-
mes J. Walker, człowiek bardziej zainteresowany uwodzeniem szansoni-
stek niż dobrem miasta. Pił Black Velvets z kilkoma potentatami, którzy
sprezentowali mu samochód wyścigowy, kibicował drużynie Yankees, a ła-
pówki przyjmował z beztroską Króla-Słońce. Zadzierał nosa w butach na
podeszwach cienkich jak wykałaczka i w filcowym kapeluszu zsuniętym na
jedno oko. Przez całe życie nie przeczytał ani jednej książki. „Wszystkiego,
co wiem, dowiedziałem się dzięki uszom” – twierdził. Podczas jego rządów
weszły w modę zegarki na rękę, dołączył więc do krucjaty na rzecz założe-
nia na rękę Statuy Wolności podświetlanego zegarka. W mieście powstała
sytuacja jak z Gogola: „Najporządniejszy człowiek w naszej guberni to pro-
kurator, ale prawdę mówiąc też Świnia”.
Kiedy w 1930 roku komisja Senatu działająca pod przewodnictwem sę-
dziego Samulela Seaburry’ego rozpoczęła przesłuchania podejrzanych o
korupcję, jej głównym celem był sam burmistrz. W kuchni Walkera znale-
ziono 300 tysięcy dolarów w gotówce. Burmistrz wytłumaczył, że są to
jego oszczędności. Kiedy w 1932 roku zrzekł się stanowiska, Nowy Jork
dosłownie tonął w długach, zupełnie jak Tesla.
Wkrótce po wyborze Walkera na burmistrza, Robert Johnson został za-
brany do szpitala, skąd napisał to Tesli: „Musisz przyjść i zjeść obiad z Mrs.
Churchill i Marguerite, gdy tylko wrócę do domu”. Zachwycał się tą młodą
aktorką, mając nadzieję, że będzie mu towarzyszyć w kolejnej podróży do
Europy, „oczywiście razem z matką”. Zamierzał zwiedzać znane miejsca i
domy – Tennysona, Keatsa, Szekspira, Wordswortha. Zamiast tego jednak
popłynął do Europy w następnym roku i jeszcze w 1928 z Agnes, w oby-
dwu przypadkach przy wsparciu czeków od ledwie wiążącego koniec z
końcem Tesli.
Francis A. Fitzgerald, przyjaciel Tesli od czasów jego prac w Niagara
Falls, który był członkiem Niagara Power Commission w Buffalo, próbował
towarzyszyć w roku 1927 wynalazcy w realizacji jednego z jego najbar-
dziej cenionych przedsięwzięć. Wstawił się wtedy w Canadian Power
Commission za Teslą o finansowanie projektu bezprzewodowej transmisji
energii. Projekt nie został przyjęty do realizacji, lecz zasiał w umysłach Ka-
nadyjczyków ziarno, które kiełkowało co kilka lat w kolejnych próbach ta-
niego bezprzewodowego przesyłania energii z hydroelektrowni poprzez
ziemię.

*
W roku 1926 zakończyła się tak zwana „era Dempseya”. Nawet gazeta
tak wstrzemięźliwa w omawianiu sportu jak „New York Times” zamieściła
informację o wyniku walki, zapisaną trzema wielkimi liniami tekstu bie-
gnącymi przez całą pierwszą stronę. Sto trzydzieści tysięcy ludzi patrzyło
w Filadelfii jak Gene Tunney obija wyczerpanego „Młocarza z Manassy”,
płacąc za ten przywilej niewiarygodną sumę dwóch milionów dolarów.
Przez siedem lat niesamowity Jack Dempsey dzierżył koronę bokser-
skiego mistrza wszechwag, miażdżąc jednego rywala po drugim. W końcu
jednak i na niego przyszła kryska. Jego pogromca, James Joseph Eugene
Tunney, był prawdopodobnie najbardziej niedocenianym mistrzem w
dziejach pięściarskiego sportu. Ale jak docenić człowieka, który zamiast
dążyć ze wszystkich sił do znokautowania przeciwnika twierdził, że boks
to dyscyplina naukowa, który usiłował wygrywać walki bardziej głową niż
pięściami, dla którego najważniejszą rzeczą w ringu było nie znokautować
rywala, ale nie dać się samemu trafić? Jak docenić boksera, który kochał
poezję, który zachwycał się Szekspirem, który studiował dzieła wielkich
malarzy w zakurzonych muzeach? Tego rodzaju postawa w kontekście pię-
ściarskiego sportu nie jednała mu zbyt wielkiej popularności zarówno
wśród kibiców, jak i dziennikarzy.
W swoich pamiętnikach A Man must fight (Mężczyzna musi walczyć)
sam napisał zresztą szczerze: „Nigdy nie znajdowałem zadowolenia w bi-
ciu ludzi do nieprzytomności czy demolowaniu ich twarzy”. Nic więc dziw-
nego, że Tunney nigdy nie cieszył się uznaniem. Publiczność chce widzieć
krew, publiczność chce widzieć dramat, ludzie płacą za oglądanie na ringu
wielkich wojowników, a nie filozofów.
Byli jednak ludzie, którzy potrafili docenić zarówno inteligencję, jak i
ringowe umiejętności Eugene’a. Do jego wielbicieli zaliczał się między in-
nymi Nikola Tesla. Wynalazca interesował się sportem, szczególnie zaś
boksem od chwili, kiedy przeczytał gdzieś relację z walki „Gentlemana”
Jima Corbetta z Johnem Lawrence Sullivanem 7 września 1982 roku w No-
wym Orleanie[37]. Na organizowanych przez niego obiadach gościły takie
pięściarskie sławy jak Henry Doherty, Jimmy Adamick, Gene Tunney i Frit-
zie Zivic – chorwacki zawodowy mistrz świata wagi półśredniej z lat
1940–1941.
Na 23 września 1926 roku zapowiedziano w Chicago rewanżową wal-
kę Dempseya z Tunneyem. Kilka dni wcześniej „New York Herald Tribune”
obwieściła w wielkim nagłówku na pierwszej stronie:

Nikola Tesla stawia na Tunneya! Oceniając szanse obydwu bokserów,


wynalazca przepowiedział łatwe zwycięstwo Gene Tunneya. Zdaniem
Tesli, urzędujący champion wygra, ponieważ po prostu jest dużo lep-
szym bokserem. Jack Dempsey natomiast najlepsze lata ma już za sobą.
[...] Tesla powiedział, iż Tunney zwycięży również dlatego, że jest kawa-
lerem, a kawaler w każdej dziedzinie życia przewyższa zdecydowanie
mężczyznę żonatego.

Tunney rzeczywiście wygrał, ale zwycięstwo nie przyszło mu bynaj-


mniej łatwo. 23 września na trybunach stadionu Soldiers’ Field w Parku
Granta zasiadło 104 942 widzów. Zainteresowanie walką było ogromne.
Konfrontacja „Walczącego Marynarza” z „Młocarzem z Manassy” zajęła na-
główki większości gazet, spychając na drugie miejsce publiczną debatę nad
egzekucją Sacco i Vanzettiego. Miliony kibiców, od Rio de Janeiro po Syd-
ney, zasiadły przy odbiornikach radiowych, wsłuchując się w głos komen-
tującego pojedynek Grahama McNamee. A wśród nich Nikola Tesla. W Lon-
dynie, Paryżu i Berlinie tłumy ludzi gromadziły się o świcie przed redak-
cjami gazet, by jak najszybciej dowiedzieć się o rezultacie meczu.
Jeżeli rację miał watykański tygodnik „L’Osservatore Romano”, że
„boks reprezentuje powrót do barbarzyństwa”, to nieprzeliczone hordy
barbarzyńców od Cape Town po Limę, od Wiednia i Madrytu po Auckland i
od Nowego Sącza po Nowy Jork trzymały kciuki za jednego bądź drugiego
pięściarza. W słynnym więzieniu Sing Sing nawet przebywającym w celach
śmierci skazańcom zezwolono wyjątkowo na wysłuchanie transmisji. W
teatrach Chicago, Nowego Jorku i innych miast odwoływano przedstawie-
nia, bo sprzedaż biletów na ten dzień drastycznie spadła.

37 Corbett znokautował wtedy w dwudziestej pierwszej rundzie Sullivana,


odbierając mu tym samym tytuł mistrza świata wagi ciężkiej.
W siódmym starciu Dempsey trafił w końcu potężnym lewym hakiem.
Tunney zachwiał się i odleciał na liny. To był właśnie ten moment, na który
Jack czekał od początku walki. Takiej okazji nie zamierzał zaprzepaścić.
Przyparł oszołomionego przeciwnika do sznurów i wpakował mu w głowę
całą serię. Gene miał wrażenie, że na jego szczęce lądują duże, ciężkie i
twarde kawałki betonu. Kiedy osuwał się już w dół, dopadła go jeszcze jed-
na wściekła seria prawy–lewy–prawy. Trzymając się instynktownie lewą
ręką środkowej liny, dostrzegł tylko, jak zawieszona nad kwadratem ringu
lampa zaczyna wirować niczym ognista kula. Robiła się coraz mniejsza i
mniejsza, aż zgasła zupełnie. Słuchający transmisji Tesla zerwał się na
równe nogi, a wraz z nim 104 942 widzów w Soldiers’ Field i miliony ludzi
przy radioodbiornikach.
– Jeden! – krzyknął sędziujący zmagania Dave Barry, pochylając się nad
wpół leżącym na macie mistrzem świata.
Rozjuszony „Młocarz” tańczył nerwowo swoim zwyczajem tuż nad po-
walonym przeciwnikiem gotowy rozszarpać go na kawałki, jeśli ten zdoła
tylko podnieść się z podłogi. Widząc takie zachowanie, arbiter wstrzymał
liczenie, wrzeszcząc jednocześnie w jego stronę:
– Dempsey, natychmiast do neutralnego rogu!
Ale czy to ryk widowni zagłuszył jego słowa, czy też rozemocjonowany
walką bokser nie zwrócił na nie uwagi, w każdym razie stał napięty przy
leżącym Tunneyu i ani myślał się stamtąd ruszyć. W końcu Barry chwycił
go za bary i wrzeszcząc mu prosto do ucha, zaczął przemocą pchać go w
stronę białego narożnika. Dopiero wtedy Jack zaskoczył w czym rzecz i
uciekł na drugi koniec ringu. Od upadku Tunneya na deski upłynęło jednak
w tym czasie aż pięć długich sekund. Barry wrócił do powalonego i rozpo-
czął swą litanię od nowa:
– Jeden!
Tunney ruszył stopą i ze zdumieniem stwierdził, że należy do niego.
– Dwa! Trzy!
Na „trzy”, czyli po ośmiu sekundach od upadku, Gene podniósł zwie-
szoną do tej pory na piersi głowę.
– Cztery! Pięć!
Przy „pięciu” zamglony dotąd wzrok boksera odzyskał poprzednią
ostrość. Był już zupełnie przytomny i prawdopodobnie mógł w tym mo-
mencie wstać, ale to nie byłoby najmądrzejszym posunięciem, a Tunney
był inteligentnym bokserem.
– Sześć! Siedem! Osiem! Dziewięć!
Z zimną kalkulacją łapał ostatnie możliwe sekundy odpoczynku. Na
„dziewięć” stał na równych nogach. No, może niezupełnie na równych, lecz
drżących jeszcze trochę i rozchwianych, tym niemniej jego umysł pracował
z całkowitą jasnością. Zablokował przytomnie dwa lecące w jego kierunku
sierpy Dempseya, który oczywiście rzucił się do furiackiego ataku, chcąc
wykończyć rywala na dobre. W ostatniej chwili odruchowo uciekł przed
trzecim ciosem Jacka, zanurkował pod jego ramieniem i z bliska wbił pra-
wą pięść gdzieś koło jego żołądka. Zaraz potem złapał znowu kilka cen-
nych sekund oddechu. Był już zupełnie „odrodzony”, siły powróciły mu na
dobre. Zręcznie manewrował, unikając szczęśliwie dzikich swingów „Mło-
carza”, a pod koniec rundy sam nawet przeszedł do kontrataku.
I tak w najgłupszy możliwy sposób szansa Dempseya na zwycięstwo, ta
jedna na sto, a może i na tysiąc, przepadła bezpowrotnie. Ten desperado
atak w siódmej rundzie kosztował go utratę resztki amunicji, a niepowo-
dzenie podkopało chyba również i psychiczne siły. Do ósmego starcia wy-
szedł z narożnika ociężale i z miejsca dostał się pod gęsty ostrzał champio-
na. Tunney obijał go teraz spokojnie i konsekwentnie. Po jednym z jego
prawych sierpów Jack przyklęknął nawet na jedno kolano, ale podniósł się,
gdy Barry odliczył nad nim pierwszą sekundę.
Uspokojony znacznie Tesla przeciągnął w fotelu swoje niesamowicie
długie ciało. Sięgając po szklankę soku pomarańczowego, powiedział z
uśmiechem do towarzyszącego mu Roberta Johnsona:
– No to po Dempseyu. Tunney nie da już sobie wydrzeć zwycięstwa.
Rzeczywiście uderzenia „Młocarza z Manassy” nie miały już siły, ręce
osuwały się pod ciężarem rękawic. Pracowały wprawdzie jeszcze jak auto-
mat, trafiały nawet czasem, powstrzymywały atak Tunneya, ale na ringu aż
do końca dziesiątej rundy był już tylko jeden mistrz ceremonii – Gene Tun-
ney[38].

38 Sędzia Barry przyznał mu siedem rund wygranych przy trzech przegranych,


George Lytton punktował na jego korzyść 8:2, a Sheldon Clark dał
Tunneyowi sześć wygranych rund, przy dwóch przegranych i dwóch
*
W 1928 roku James O’Neill zupełnie przypadkowo natknął się na
prawne ogłoszenie w nowojorskiej gazecie informujące o sprzedaży – z po-
wodu niezapłacenia rachunków – sześciu skrzynek przechowywanych
przez Nikolę Teslę w magazynie pewnego domu towarowego. Przeczuwa-
jąc, że taki materiał powinien być zachowany, udał się do wynalazcy z
prośbą o pozwolenie na uzyskanie funduszy, by zażądać jego zwrotu. „Te-
sla wpadł w szał – wspominał. – Zapewnił mnie, że jest w stanie w pełni
zajmować się swoimi sprawami... Zabronił mi kupować ich i w jakikolwiek
sposób zajmować się nimi”.
Krótko po tym, jak wynalazca zmarł, O’Neill nawiązał kontakt z Savą
Kosanovičem. Powiedział mu o tych skrzynkach i nakłaniał go, aby je za-
bezpieczył. Nigdy nie był w stanie uzyskać od Kosanoviča potwierdzenia
otrzymania tych skrzyń ani zbadania ich zawartości. „Dawał mi tylko wy-
mijające odpowiedzi, że nie powinienem się przejmować...” – stwierdził
biograf.
Wiadomo, że Tesla otrzymywał propozycje pracy z Niemiec i z Rosji. Po
śmierci wynalazcy wiele osób niepokoiło się, że istotne i ważne informacje
mogły wpaść w zagraniczne ręce i zawiadomili różne agencje bezpieczeń-
stwa Stanów Zjednoczonych oraz wysokich urzędników państwowych.
Co ciekawe, FBI przekazało jego mienie do Biura Obcej Własności
(Office of Alien Property = OAP), które w szybkim tempie zaplombowało
całą zawartość. Skoro Tesla był obywatelem amerykańskim, to zaangażo-
wanie OAP w tę sprawę trudno uzasadnić. Jednak po rozprawie sądowej
mienie to zostało przekazane ambasadorowi Kosanovičowi jako jednemu
ze spadkobierców.
Keneth Swezey, planujący napisanie biografii Tesli (przerwane przez
jego śmierć), otrzymał w roku 1963 następującą relację od byłego doradcy
ambasadora Kosanoviča:

W roku 1943... gdy umarł Tesla, była taka sprawa do szybkiego zała-
twienia, gdy panu K. wydano certyfikat wystawiony przez lub pocho-
dzący z Biura Kustosza Obcej Własności, przenoszący na pana K. pełnię

remisowych.
praw do dokumentów Tesli. [...] Wszystkie one zostały przez niego za-
pakowane i przesłane do Spółki Magazynowej Storage Company na
Manhattanie, gdzie pozostały do czasu zapakowania i wysłania do Jugo-
sławii w rolar 1952. Pan K. opłacił wszystkie związane z transportem
koszta... Przez cały ten czas certyfikat z Biura Obcej Własności był w
moim posiadaniu. […]
Pamięta pan zapewne, że pan K. wiele razy wspominał fakt, iż kustosz
magazynu powiedział mu, że kilku rządowych facetów przybyło zmi-
krofilmować niektóre z dokumentów. [...] Gdy otworzyliśmy sejf w obec-
nym budynku muzeum w Belgradzie, w Jugosławii, wiązka kluczy, która
była ostatnią rzeczą wrzuconą przez pana K. do sejfu w hotelu New
Yorker, jeszcze przed zmianą kombinacji zamka sejfu, nie znajdowała
się w sejfie, tylko w zupełnie innej skrzynce. W sejfie brakowało także
złotego Medalu Edisona. [...] W każdym razie pana K. przez lata dręczył
fakt, że przez papiery Tesli ktoś się przekopywał i krótko przed swoim
wyjazdem z Waszyngtonu w roku 1949–1950(?) zdecydował posłuchać
mojej rady i zadzwonił do Edgara J. Hoovera, pytając go o to. Pan
Hoover kategorycznie zaprzeczył, by FBI przeglądało te dokumenty...

Doradca wspomniał też, że Tesla powiedział kiedyś swojemu bratanko-


wi, że „chciałby pozostawić swe dokumenty, swoje mienie itp. w swoim ro-
dzinnym kraju”.

*
W roku 1929, gdy Scherff jak zwykle wypełnił deklaracje podatkowe
dla Nikola Tesla Company, powiedział wynalazcy: „Niestety firma nie ma
żadnych podatków do zapłacenia”. Nastały jednak czasy, w których bardzo
wiele znakomicie prosperujących dotąd przedsiębiorstw nie miało żad-
nych podatków do zapłacenia...
Druga połowa lat dwudziestych była dla całych Stanów Zjednoczonych
okresem prosperity, w którym produkowano tam ponad połowę świato-
wych towarów przemysłowych. Kraj stał na drodze prowadzącej w erę po-
myślności. Słynny slogan: „Następne cztery lata prosperity!” utorował w
1928 roku drogę do fotela prezydenckiego Herbertowi Hooverowi. W cza-
sie kampanii wyborczej oświadczył on między innymi:
– My w Ameryce jesteśmy bliżsi ostatecznego triumfu nad ubóstwem
niż jakikolwiek inny kraj w całej historii. [...] Mając możliwości prowadze-
nia nadal polityki ostatnich ośmiu lat, dożyjemy wkrótce dnia, kiedy z po-
mocą Boga nędza całkowicie zniknie w naszym społeczeństwie.
Ale Bóg nie słuchał widocznie przemówienia Hoovera, czy też z innych
przyczyn postanowił nie pomagać polityce gospodarczej opętanego giełdo-
wym hazardem kraju. Nieprawdopodobne, lecz często prawdziwe opowie-
ści o zdobywaniu ogromnych fortun na giełdzie nowojorskiej kusiły milio-
ny Amerykanów. Bogaci i biedni próbowali szczęścia, inwestując w akcje.
W czasach wielkiej hossy rynek giełdowy wzrósł z 227 milionów akcji w
1920 roku do 920 milionów akcji w roku 1928. Sytuacja na rynku dawała
każdemu szansę zdobycia (lub stracenia) wielkiej fortuny. Na przykład w
roku 1921 wartość jednej akcji korporacji radiowej RCA wynosiła dwa i
pół dolara, w 1927 już osiemdziesiąt pięć dolarów, a w dwa lata później aż
573 dolary i siedemdziesiąt pięć centów! Podobnie było z wieloma innymi
firmami. Wydawało się, że rynek akcji może już tylko rosnąć. Kto miał w
kieszeni kilka dolarów, mógł pomnożyć je na giełdzie. Jeśli zaś komuś bra-
kowało gotówki, mógł zapłacić jedynie drobną część wartości akcji. Resztę
pokrywał jego broker. Było to nieco ryzykowne, gdyż w razie spadku war-
tości akcji inwestor mógł być zmuszony do ich sprzedaży ze stratą. Nikt
jednak nie myślał o ryzyku. Nawet kiedy w 1928 roku doszło na giełdzie
do gwałtownego spadku notowań, sytuacja wkrótce wróciła do normy.
Choć pojawiały się pierwsze zwiastuny nadchodzących kłopotów, takie jak
bankructwa banków, niemal nikt nie zwracał na to uwagi.
Notowania giełdowe osiągnęły szczyt we wrześniu 1929 roku. Następ-
nie wartość akcji zaczęła spadać, na początku powoli, potem coraz szyb-
ciej. Po upływie zaledwie ośmiu miesięcy od wspomnianego wyżej prze-
mówienia Hoovera, w dniu 24 października 1929 roku, nazwanym potem
„czarnym czwartkiem”, na giełdzie nowojorskiej nastąpił wielki krach.
Maklerzy reprezentujący posiadaczy największych pakietów akcji rzu-
cili je na sprzedaż i – bez względu na proponowane coraz niższe ceny – za-
częli sprzedawać je jak szaleni. Za nimi poszli oczywiście mali spekulanci
giełdowi, sprzedając swoje akcje już za grosze. Wielka hala nowojorskiej
giełdy przypominała dom obłąkanych. Wrzeszcząc i gestykulując jak sza-
leńcy, ludzie miotali się i przepychali ku tablicom, na których wywieszano
zmieniające się co chwila notowania. Tylko tego jednego dnia, łączne stra-
ty inwestorów wyniosły dziesięć miliardów dolarów, czyli ponad dwa razy
więcej niż wszystkie pieniądze znajdujące się w obiegu w całych Stanach.
W połowie listopada z rynku wyparowało dosłownie aż trzydzieści miliar-
dów.
Kilka dni po owym pechowym czwartku dla nikogo już nie było tajem-
nicą, że nastąpiła wielka katastrofa. Orgia wyzbywania się akcji wstrząsnę-
ła podstawami amerykańskiego rynku papierów wartościowych. W jej wy-
niku produkcja przemysłowa zmniejszyła się o połowę, dochód narodowy
spadł o trzydzieści osiem procent, a liczba bezrobotnych wzrosła z półtora
miliona do trzynastu milionów. W ciągu jednego dnia ludzie tracili majątki,
które budowali przez całe życie, a często nawet przez kilka pokoleń. W jed-
nej chwili zostawali nędzarzami. Przez cały kraj przetoczyła się fala samo-
bójstw. Biznesmeni wyskakiwali z okien tak gęsto, że niektórzy zderzali się
w powietrzu. Ceny skakały jak na zawodach lekkoatletycznych. Hossa na
giełdzie była już tylko wspomnieniem, a wraz z nią wielkie nadzieje lat
dwudziestych. Czarne chmury zawisły nad Ameryką. Życie odebrali sobie
między innymi dwaj czołowi bankierzy nowojorscy, James Riordan i Jesse
Livermore. Pierwszy zastrzelił się w swoim domu. Umierając, wyszeptał
do służącego: „Co się teraz stanie z moimi dziewczynkami?”. Drugi prze-
strzelił sobie głowę w toalecie hotelu Sherr-Netherlands. Na kartce pozo-
stawił stwierdzenie, które wypisał drukowanymi literami: „MOJE ŻYCIE
BYŁO PORAŻKĄ”.
W latach 1931–1932 liczba bezrobotnych wynosiła już czternaście mi-
lionów. Przytułki i schroniska, do których zazwyczaj przychodzili bezdom-
ni włóczędzy, zapełniły się ogłupiałymi i zagubionymi kobietami oraz
dziećmi, których świat legł w gruzach. Kina, teatry, hale sportowe i restau-
racje świeciły pustkami. Jedynie jadłodajnie należące do Armii Zbawienia
były zawsze pełne. Długie kolejki ludzi wystawały przed polowymi gar-
kuchniami wydającymi bezpłatnie gorącą strawę i przed urzędami udziela-
jącymi zasiłków pozbawionym pracy. Widziano dawnych bankierów, któ-
rzy podejmowali się pracy na roli za nędzne grosze, kobiety z wielkiego
świata uprawiające nierząd z dokerami i młodzieńców z dobrych rodzin
dopuszczających się rozbojów oraz morderstw.
Podczas mroźnej zimy roku 1929/1930 policja w dużych miastach ła-
dowała każdego ranka na swoje furgony dziesiątki zwłok zamarzniętych
na śmierć ludzi. Wokół wielkich metropolii slumsy mnożyły się jak karalu-
chy w Czelabińsku, przyjmując wszystkich, którzy nie byli w stanie płacić
czynszu i musieli opuścić domy, które zamieszkiwali przez dziesiątki lat.
Całe dzielnice wzniesione z beczek po nafcie, skradzionych kanistrów po
benzynie i starych skrzyń po mydle zapełniły się ludzkimi widmami, two-
rząc piekielne kręgi wokół najważniejszych miast USA.
Oślepiające światła Nowego Jorku i rozbawione tłumy lat dwudzie-
stych stopniowo znikły z ulic niczym rozpływająca się fatamorgana. Na ich
miejscu pojawił się szary tłum zdesperowanych i pozbawionych środków
do życia ludzi okupujących biura zapomogowe, czekających w kolejkach
po darmowy posiłek, zamarzających na ulicach z twarzami wykrzywiony-
mi biedą, nadaremnie szukających pracy. Armia głodnych, wyczerpanych,
pozbawionych nadziei, pokonanych.
Przyczyny wielkiego kryzysu były skomplikowane i złożone. Z całą
pewnością jednym z czynników było amerykańskie przeinwestowanie w
kulejącą gospodarkę powojennej Europy, a także nadmierna wiara w ry-
nek papierów wartościowych. Łatwy dostęp do kredytów spowodował
sprzedaż przekraczającą normalny poziom. Spekulacja występowała na-
wet wśród najuboższych warstw ludności. Rolnicy byli po uszy zadłużeni,
a ich produkty źle się sprzedawały za granicą z powodu barier celnych. Do
tego doszedł zmniejszający się eksport i ujemny bilans handlowy, coraz
większe dysproporcje między wzrostem produkcji artykułów konsumpcyj-
nych a wzrostem płac i wiele, wiele innych błędów polityki ekonomicznej.
Tesla napisał do swego starego przyjaciela Johnsona kolejny podnoszą-
cy na duchu list, przyznając jednocześnie, że ma „niewielkie przejściowe
trudności finansowe”. Stwierdził wówczas: „Widoki na przyszłość są coraz
lepsze... Nowy, kolejny i cenny wynalazek”. Faktem jest jednak, iż zgłasza-
nie przez niego patentów zmalało do zera. W roku 1922 zgłosił serię no-
wych patentów dotyczących mechaniki płynów, które jednak nie zostały
skompletowane. Przypuszcza się, że jeden z nich miał szczególne znacze-
nie. Zgłoszony 22 marca nosił tytuł „Usprawnione metody i urządzenia do
uzyskiwania wysokich próżni”. Wiele lat później, gdy Stany Zjednoczone i
Rosja rozpoczęły wyścig nad doskonaleniem broni wykorzystującej dezin-
tegrujące promienie śmierci, ten jego pomysł studiowany był ze szczegól-
ną uwagą. Była to pierwsza grupa patentów zgłoszonych od roku 1916. Ale
jeśli ktoś uważa, że można to traktować jako dowód, że twórcza aktywność
Tesli zbliża się do końca – ten bardzo się myli...
*
Tesla czuł się dumny z tego, że jego waga nie zwiększyła się od czasów
szkolnych. O jego kociej sprawności opowiadano legendy. Spacerując pew-
nego mroźnego dnia po Piątej Alei, poślizgnął się i wywinął w powietrzu fi-
kołka, ale wylądował na nogach i dalej kontynuował spacer. Przechodnie,
którzy byli świadkami tego upadku, zapewniali, że nigdy czegoś takiego
nie widzieli, chyba że w cyrku.
Urodzony o północy, nie mając nigdy pewności, którą datę świętować,
Tesla zwykle zupełnie zapominał o swych urodzinach. Przemijały one jed-
ne po drugich i przechodziły niezauważone. Na starość jednak zaczął nad-
rabiać stracone rocznice urodzin. Każda z nich stawała się okazją do cele-
browania w obecności dziennikarzy i fotografów. Na takich przyjęciach, ku
zadowoleniu jego młodych przyjaciół, ogłaszał fantastyczne wynalazło, fol-
gując sobie w przepowiedniach. Jedyny trzeźwy z tego towarzystwa, Wal-
demar Kaempffert dbający o godność „Timesa”, wypowiadał się o nich bar-
dzo krytycznie: „Jak oni mogli tak kurczowo trzymać się słów swego guru,
gdy on wygadywał takie wizjonerskie bzdury?” – napisał. „I co gorsza, jak
mogli udawać, że cokolwiek z tego zrozumieli?”
Szczególne przyjęcie urodzinowe zorganizowane zostało dla Tesli
przez Kennetha Swezeya na jego siedemdziesiąte piąte urodziny. Pisarz
przygotowywał na nie gry i zagadki dotyczące nauki oraz proste ekspery-
menty do zrobienia w kuchni, które urzekały dzieci. Tesla był dla niego bo-
haterem. Swezey potrafił dużo bardziej niż przeciętny człowiek docenić
znaczenie wynalazcy w perspektywie historii nauki. I podobnie jak Beh-
renda, martwił go brak obiektywizmu oraz chęci poznania u opinii publicz-
nej. Postanowił coś z tym zrobić.
Zatem organizując w 1931 roku wspomniane przyjęcie, poprosił słyn-
nych naukowców i inżynierów na całym świecie, by coś Tesli przysłali. Po-
sypało się zatrzęsienie listów z gratulacjami i wyrazami uznania. Pośród
autorów listów było kilku laureatów Nagrody Nobla, którzy z całym sza-
cunkiem i wdzięcznością przyznali, iż ich kariery zawdzięczają powodze-
nie płynącej od niego inspiracji. Robert Millikan opowiedział o swym
uczestnictwie w wykładzie Tesli, gdzie zobaczył pierwszy pokaz jego cew-
ki.
Od tej chwili – napisał – gdy przyjąłem zasady poznane tej nocy, postęp
w moich badaniach przestał iść małymi krokami, a zaczął posuwać się
wielkim skokami. Proszę więc przyjąć nie tylko moje gratulacje, ale też
mą wdzięczność i bezgraniczny szacunek.

Arthur H. Compton oświadczył:

Wobec takich ludzi jak pan, którzy pierwsi poznali sekrety natury i po-
kazali nam, jak jej prawa mogą być stosowane do rozwiązywania na-
szych codziennych problemów, nasze młodsze pokolenie winne jest
dług wdzięczności, którego nie da się spłacić...

Wyrazy uznania i poważania nadeszły od wszystkich byłych prezesów


American Institute of Electrical Engineers oraz wielu czołowych działaczy
rozwijającej się dziedziny nowoczesnej radiofonii. Lee De Forest napisał o
swej głębokiej osobistej wdzięczności dla Tesli jako naukowca i wynalaz-
cy:

[...] bo nikt tak jak pan nie rozbudził mojej młodzieńczej wyobraźni, nie
zainspirował mojej inwencji i nie dostarczył znakomitych przykładów
wspaniałych osiągnięć w dziedzinie, w której pragnąłem się znaleźć. [...]
Nie tylko za fizyczne wyniki pana badań wysokich częstotliwości, które
położyły podwaliny wielkiego przemysłu radiowej transmisji, w której
sam pracowałem, ale też za nieustającą inspirację z pana dawnych opra-
cowań, przekazuję panu swe szczególne wyrazy wdzięczności.

Dr Behrend wspomniał o „zwykłej wdzięczności świata dla jego dobro-


czyńców”.

Dla tych wszystkich z nas, którzy żyli w fascynujących czasach rozwoju


transmisji energii prądu zmiennego – stwierdził – nie ma najmniejszych
wątpliwości, że w odkrywaniu zjawisk i praw rządzących działaniem
prądu, nazwisko Tesli jest tak samo wielkie jak Faradaya.

Einstein, który wydawał się być nieświadom ogromnego zakresu osią-


gnięć Tesli, przesłał wyrazy poważania, ale pogratulował jedynie wkładu
w dziedzinie prądów wysokiej częstotliwości.
Pośród tych, którzy wysyłali listy z wyrazami uznania, znalazł się dr W.
H. Bragg, współlaureat kontrowersyjnej Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki
w roku 1915. Napisał z Królewskiego Towarzystwa w Londynie, nawiązu-
jąc do pokazów demonstrowanych w trakcie wykładów Tesli sprzed czter-
dziestu lat:

Nigdy nie zapomnę wrażenia z pana eksperymentów, które wprawiły


nas w zdumienie i olśniły swym pięknem, wzbudzając ogromne zacieka-
wienie.

Georg Wilhelm Alexander Graf von Arco, niemiecki pionier radia, który
razem z profesorem Adolfem Slabym rozwinął Slaby-Arco system, napisał:

Jeśli ktoś dzisiaj czyta pana prace – w czasie gdy radio osiągnęło takie
znaczenie w świecie – zawsze będzie zadziwiony, jak wiele z pana suge-
stii, czasem pod czyimś innym imieniem, zostało później wprowadzo-
nych w życie...

Swezey będący katalizatorem tego zalewu hołdów, dodał elokwentnie tak-


że swój.

Geniusz Tesli – napisał – nadał zdumiewający bodziec pracom Roentge-


na i J.J. Thomsona oraz innym, którzy przyszli po nich w erze elektroni-
ki. [...] Działając samotnie, zagłębił się on w nieznane obszary. Był arcy-
spiskowcem przeciw ustalonemu porządkowi świata.

Jeśli te panegiryki wydają się komuś przesadne, to bledną one przy


uwagach znanego dziennikarza naukowego i wydawcy Hugo Gernsbacka:

Jeśli mamy na myśli człowieka, który faktycznie dokonał wynalazku, in-


nymi słowy, który coś odkrył i dał czemuś początek, a nie tylko ulepszył
coś, co wynaleźli inni, to Nikola Tesla jest, bez cienia wątpliwości, naj-
większym na świecie wynalazcą, nie tylko obecnie, ale w całej historii.
[...] Jego zarówno podstawowe, jak i rewolucyjne odkrycia, ze względu
na ich śmiałość, nie mają sobie równych w annałach świata intelektu.

Pobudzone przez Swezeya do urodzinowych hołdów gazety i magazy-


ny na całym świecie przyniosły morze artykułów na temat jubilata. Maga-
zyn „Time” umieścił Teslę na okładce, poświęcając mu wewnątrz numeru
całe cztery strony tekstu. Poinformował również swoich czytelników, że
jego dziennikarze mieli problem z wytropieniem miejsca pobytu nie-
uchwytnego wynalazcy w jego gniazdku w Hotel Governor Clinton. Dzien-
nikarze żałowali, że nie mogli go widzieć, tak jak niegdyś, w jego laborato-
rium w Colorado Springs, gdzie – jak pisał „Time” – „spacerował lub siady-
wał niczym odpoczywający Mefistofeles, pośród błyskających i dudniących
kaskad iskier...”. Opisali natomiast Teslę wymizerowanego, upiornie wy-
glądającego, ale wciąż żywotnego. Jego włosy przetykane były siwizną, gę-
ste, wystające brwi prawie czarne. Ale błyski jego niebieskich oczu i prze-
nikliwość głosu wskazywały na istnienie napięć psychicznych.
Gdy Swezey przedstawił wynalazcy oprawiony album pamiątek, ten
był zaskoczony, niemal zawstydzony. Chociaż powiedział, że nie obchodzą
go komplementy od ludzi, którzy przez całe życie byli przeciwko niemu,
młody pisarz czuł, że w skrytości ducha Tesla zadowolony był z tak wielu
hołdów. I rzeczywiście gdy później pisarz chciał na krótko album pożyczyć,
starszy pan bardzo niechętnie zgodził się z nim rozstać.

*
Dziennikarzom chcącym uzyskać wywiad Tesla wyjawił swe pomysły,
które obecnie absorbowały jego myśli. Powiedział, że obecnie pracuje nad
dwiema sprawami: Po pierwsze – nad opracowaniem wniosków mających
obalić ogólną teorię względności Einsteina. Jak powiedział – jego wyjaśnie-
nia są mniej pogmatwane niż Einsteina i gdy będzie gotowy do złożenia
pełnego oświadczenia, okaże się, iż dostatecznie udowodnił swe wnioski.
Po drugie – nad stworzeniem nowego źródła energii:
– Gdy mówię „nowe źródło energii”, to mam na myśli taicie źródło, któ-
rego, według mojej wiedzy, nie znali wcześniejsi naukowcy – oświadczył. –
Koncepcja ta, gdy pojawiła mi się w głowie po raz pierwszy, spowodowała
prawdziwy wstrząs.
O tym „nowym źródle energii” powiedział, że rzuci ono światło na wie-
le zagadkowych zjawisk w kosmosie. A w innej enigmatycznej wypowiedzi,
która do dzisiaj zastanawia uczonych, stwierdził, że mogłoby ono wykazać
wielką wartość dla przemysłu, „szczególnie w stworzeniu nowego i prak-
tycznie nieograniczonego rynku dla stali”. Pytany później odpowiadał tyl-
ko, że ta energia pochodzić będzie z zupełnie nowego i nieoczekiwanego
źródła, że będzie ono stałe, dzień i noc, i w każdy dzień roku. Urządzenie
do wytwarzania tej energii i przetwarzania jej będzie idealnie proste, za-
równo w konstrukcji, jak i obsłudze:
– Wstępne koszty będą uważane za zbyt wysokie – dodał – ale zostanie
to pokonane, instalacja taka będzie bowiem trwała i niezniszczalna. Muszę
podkreślić, że nie ma to żadnego związku z uwolnieniem tak zwanej ener-
gii atomowej. Nie ma takiej energii w sensie, w jakim ona jest rozumiana.
Za pomocą moich urządzeń i prądów, stosując napięcia rzędu piętnastu
milionów woltów, najwyższe, jakie kiedykolwiek osiągnięto, dokonałem
rozszczepienia atomu, ale żadna energia się nie uwolniła...
Naciskany, by wyjawił, co to za nowe źródło energii, Tesla grzecznie
odmówił, ale też zdecydowanie obiecał, że ostatecznie wypowie się na ten
temat w ciągu „kilku miesięcy albo kilku lat”. Oczy mu błyszczały pod
ciemnymi brwiami, gdy twierdził, że opracował już sposób przenoszenia
energii w wielkich ilościach z jednej planety na inną, całkowicie niezależ-
nie od odległości między nimi.
– Myślę, że nie ma niczego ważniejszego niż komunikacja międzyplane-
tarna – mówił. – To na pewno przyjdzie pewnego dnia wraz ze świadomo-
ścią, że ludzkie istoty istnieją we wszechświecie – pracując, cierpiąc, wal-
cząc zupełnie jak my – i wywrze magiczny wpływ na ludzkość, tworząc
fundamenty powszechnego braterstwa, które trwać będzie tak długo, jak
długo będzie istnieć rodzaj ludzki.
– Kiedy to się stanie? – zapytał dziennikarz.
– Tego dokładnie nie wiem – odparł Tesla.
– Prowadziłem odosobnione życie, nieustająco koncentrując się na
przemyśleniach i głębokiej medytacji – kontynuował. – I naturalnym jest,
że zgromadziłem ogromną ilość pomysłów. Pytaniem jest, kiedy moje fi-
zyczne siły pozwolą mi je opracować i przekazać światu...
W tym samym roku, 1931, pismo „Everyday Science & Mechanics” opu-
blikowało szczegółowe konstrukcje dwu praktycznych propozycji wyna-
lazcy – planu pozyskiwania energii elektrycznej z wody morskiej i prze-
mysłowej instalacji do uzyskiwania pary z energii geotermalnej. Instalacja
parowa – wykorzystująca prawie nieograniczone zasoby ciepła wnętrza
ziemi poprzez wodę opływającą dno szybu i powracającą w formie pary
napędzającej turbinę, a następnie ponownie kondensowaną do formy cie-
kłej – może funkcjonować w nieskończonym cyklu. Tego typu pomysły nie
były u Tesli oryginalne, bo rozważano je przynajmniej przez kilkadziesiąt
lat, ale znalazł się on pomiędzy pierwszymi, którzy przedstawili szczegóło-
we projekty[39].
Elektrownia pozyskująca energię z wody morskiej miała wykorzysty-
wać energię cieplną pobieraną z warstw wody oceanicznej o zróżnicowa-
nych temperaturach. Ciepło takie mogło zasilać dużą elektrownię. Wyna-
lazca posunął się nawet dalej, projektując statek napędzany energią uzy-
skiwaną z takiego źródła. Jednak jego badania w tej dziedzinie miały naj-
wyżej wstępny charakter. Nadal musiał pokonać problemy, jakie napoty-
kali wcześniejsi pionierzy – wielkie różnice technologiczne i koszty będące
w dużej dysproporcji do spodziewanych korzyści. Mimo to kontynuował
swoje prace i usprawniał konstrukcję, zastępując rury zawieszone w pod-
morskiej głębi pochyłym tunelem z cementową izolacją cieplną.
– Moi wspólnicy przestudiowali warunki w wodach Zatoki Meksykań-
skiej i w okolicach Kuby, gdzie różnice temperatury warstw wody są odpo-
wiednie – oświadczył.
Tesla badał kilka wariantów – jeden bez baterii akumulatorów, i drugi,
który miał działać bez pomp wodnych – ale wciąż nie był z tej elektrowni
zadowolony, ponieważ jej wydajność była zbyt mała w porównaniu z inny-
mi źródłami energii. Nie zniechęcając się, kontynuował prace w przewidy-

39 Energię tę zalicza się do energii odnawialnej, bo jej źródło – gorące wnętrze


kuli ziemskiej – jest praktycznie niewyczerpane. W celu wydobycia wód
geotermalnych na powierzchnię wykonuje się odwierty do głębokości
zalegania tych wód. W pewnej odległości od otworu czerpalnego wykonuje
się drugi otwór, którym wodę geotermalną, po odebraniu od niej ciepła,
wtłacza się z powrotem do złoża. Wody geotermiczne są z reguły mocno
zasolone, jest to powodem szczególnie trudnych warunków pracy
wymienników ciepła i innych elementów armatury instalacji
geotermicznych. Energię geotermiczną wykorzystuje się w układach
centralnego ogrzewania jako podstawowe źródło energii cieplnej. Drugim
zastosowaniem energii geotermicznej jest produkcja energii elektrycznej.
Jest to opłacalne jedynie w przypadkach źródeł szczególnie gorących.
Zagrożenie, jakie niesie za sobą produkcja energii geotermicznej, to
zanieczyszczenia wód głębinowych, uwalnianie radonu, siarkowodoru i
innych gazów.
waniu, że techniczne problemy dadzą się rozwiązać i że pewnego dnia ta-
kie elektrownie staną się głównymi dostawcami energii.
Tesla nie dożył zbudowania takiej siłowni, miał ją tylko w głowie. Jed-
nak w latach osiemdziesiątych rząd federalny uruchomił przyspieszony
program badań Konwersji Energii Termalnej Wód Oceanicznych – OTEC
(Ocean Thermal Energy Conversion) w zakładach w Zatoce Meksykańskiej,
na Karaibach, na Hawajach i w kilku innych miejscach, gdzie tylko różnice
temperaturowe były odpowiednie. Profesor Warren Rice ze stanowego
uniwersytetu w Arizonie, autorytet w sprawach mechaniki płynów i prac
Tesli nad turbinami, przeanalizował oczekiwania związane z ideą progra-
mu OTEC i pozyskiwaniem energii geotermalnej, uznając je za „termodyna-
micznie rozsądne”. Ale dodał też, że osobiście jest pesymistycznie nasta-
wiony do ekonomicznych aspektów wykonalności i praktyczności OTEC w
odniesieniu do wykorzystania energii geotermalnej na wielką skalę. „Mam
nadzieję, że się mylę” – dodał na koniec.
W roku 1931 miało miejsce jeszcze jedno ważne wydarzenie. 18 paź-
dziernika tego roku odszedł do wieczności największy adwersarz serb-
skiego wynalazcy. Thomas Edison nie wierzył w zbawienne skutki gimna-
styki, żuł stale tytoń i palił po kilka cygar dziennie. Całymi latami żywił się
wyłącznie mlekiem, od czasu do czasu wypijając szklankę soku pomarań-
czowego. Pod koniec życia cierpiał na wrzody, cukrzycę i zapalenie nerek.
Mimo to zachował bystrość umysłu. Umierając, ocknął się na chwilę ze
śpiączki i powiedział do pochylonej nad nim żony: „Bardzo pięknie jest po
tamtej stronie”.

*
Nastał rok 1932. Czternaście lat po Wielkiej Wojnie nad Europą unosił
się już swąd zapowiadający nową. Z Rzymu dolatywały wściekłe okrzyki
Mussoliniego, ulicami niemieckich miast maszerowały hitlerowskie bojów-
ki, w kołach wojskowych Francji, Hiszpanii i innych krajów zawiązywano
tajne spiski.
Będąc już w wieku określanym powszechnie jako podeszły, Tesla usły-
szał z zadowoleniem, że wynalezione przez niego urządzenia do elektrycz-
nych oscylacji dla terapii medycznej zyskały duże uznanie. Na Kongresie
Terapeutów (American Congress of Physical Therapy), który odbył się 6
września 1932 w Nowym Jorku, dr Gustave Kolischer ze szpitala Mount
Sinai ogłosił, że prądy elektryczne wysokiej częstotliwości dają „wysoce
korzystne wyniki” w terapii raka, przewyższając skutecznością wszystko,
co było możliwe do osiągnięcia za pomocą zwykłej chirurgii.
Nowoczesne leczenie nowotworów poszło już dziś – oczywiście – do
przodu, lecz uczeni wciąż zgłębiają pełne medycznych implikacji techniki
Nikoli Tesli. Jeszcze w latach osiemdziesiątych Amerykańskie Stowarzy-
szenie Popierania Nauki (American Association for the Advancement of
Science) przeprowadziło obiecujące doświadczenia w elektromagnetycz-
nej stymulacji komórek do regeneracji amputowanych kończyn. Przepro-
wadzone na wielu rozmaitych uniwersytetach badania wykazały, że pulsu-
jący prąd jest korzystniejszy od stałego przy leczeniu złamań... Uczeni
wciąż nie znają pełnego zakresu możliwych zastosowań wynalazków Tesli
lub też ich pełnego teoretycznego znaczenia.

*
Trzydziestodziewięcioletni George Sylvester Viereck[40] był niemiec-
kim imigrantem, nieślubnym potomkiem Hohenzollernów. (Jego ojciec, Lu-
dwik, był synem cesarza Wilhelma I z nieprawego łoża). Przybył do Ame-
ryki jako dwunastolatek i kilka lat później spowodował wielkie zamiesza-
nie swą wczesną wspaniałą poezją, stając się jedną z najbardziej kontro-
wersyjnych postaci w polityce i dziennikarstwie. W 1908 roku opubliko-
wał bestseller Confessions of a Barbarian. Intelektualiści uważali go za ge-
niusza, ale gdy jego wywiady z wyrastającymi gwiazdami faszyzmu, Hitle-
rem i Mussolinim, zdradziły silne upodobanie do dyktatorów, reputacja
poety została zrujnowana, podobnie jak kilka lat później reputacja Ezry
Pounda[41]. W czasie II wojny światowej został aresztowany za szerzenie

40 Urodzony 31 grudnia 1884 roku w Monachium.


41 Ezra Weston Loomis Pound (1885–1972), uważany jest obok T. S. Eliota za
najwybitniejszego przedstawiciela poezji modernistycznej. W połowie lat
dwudziestych przeniósł się ze Stanów Zjednoczonych do Włoch. Tam uległ
fascynacji faszyzmem i osobą Benito Mussoliniego , a w jego publicystyce
zaczęły się pojawiać silne akcenty antysemickie . W trakcie II wojny
światowej wygłaszał propagandowe przemówienia we włoskim radiu, co
stało się w 1945 roku podstawą oskarżenia go o kolaborację i zdradę stanu.
propagandy pronazistowskiej. W więzieniu spędził w sumie cztery lata i
sześć miesięcy. Na wolność wyszedł w 1947 roku. Swoje doświadczenia
zza krat opisał w 1952 roku w skandalizującej powieści Men Into Beasts,
pełnej rozważań nad utratą ludzkiej godności w warunkach izolacji epatu-
jącej brutalnością, gwałtami i homoseksualizmem. Książka uważana jest za
pierwsze dzieło gatunku określanego mianem gay pulp fiction. Stracił nie-
co ze swego egocentryzmu, nauczył się cierpliwości i zyskał trochę więcej
szacunku dla ludzi określanych jako Negro i Jude. Wyraził również żal –
choć z zastrzeżeniami – nad swoją błędną oceną nazistów. Niemniej jednak
jeszcze w 1950 roku grzmiał na temat „parodii w Norymberdze”.
Viereck i Tesla zaprzyjaźnili się między wojnami. Wynalazca był jak
zwykle politycznie bezkrytyczny. Często ze sobą korespondowali i spoty-
kali się towarzysko w Nowym Jorku. Viereck pisał ciekawe artykuły o Te-
sli, a obaj wymieniali się własnymi utworami poetyckimi.
Jedynym ocalałym przykładem twórczości poetyckiej wynalazcy Frag-
menty plotek Olimpu. Utwór ten, zapisany jego specyficznym charakterem
pisma, zadedykował Viereckowi – „mojemu Przyjacielowi i Niezrównane-
mu Poecie” – 31 grudnia 1934 roku. Tesla miał wtedy siedemdziesiąt
osiem lat. Poemat zaczyna się słowami: „Gdy podnoszę słuchawkę mego
kosmicznego telefonu/ Łapię słowa wiejące z Olimpu”. Fragment ten daje
zadowalający dowód literackiej wartości całego utworu, który choć jest
trochę dziwaczny, nie jest jednak pozbawiony humoru i sporadycznych
gier słów.
7 kwietnia Tesla napisał do Vierecka, nalegając, by przestał popijać
„trującą” nalewkę z opium i nie spowodował tym ociężałości swego cenne-
go umysłu. Wygląda na to, że Viereck także szukał sposobu wyrwania się z
problemów finansowych, bo Tesla dodał:

To przykre, że tak wielki poeta Ameryki nie jest lepiej sytuowany niż
szamoczący się wynalazca. Może byś napisał jakiś nieduży artykuł o spi-
rytyzmie, korzystając z moich doświadczeń, jakie opisałem Ci w liście?
Spirytyści to tacy szaleńcy, że gotowi są ogłosić, iż otrzymałem tę wia-

Pound został aresztowany i osadzony w obozie jenieckim w Pizie, gdzie


spędził dwadzieścia pięć dni w otwartej klatce, co przyczyniło się do jego
załamania nerwowego. Uznano go za chorego psychicznie i umieszczono w
St. Elizabeths Hospital w Waszyngtonie, gdzie przebywał do roku 1958.
domość, ale jako bezdennie głupi materialista byłem uprzedzony...

W postscriptum dodał, iż jego podziw dla Vierecka był tak duży, że nawet
charakter jego pisma upodobnił się do charakteru poety.
W grudniu napisał do Vierecka długi, dziwny list, w którym nawiązał
do śmierci swego brata Dane oraz do śmierci swojej matki. Próbował wyja-
śniać swoje przeczucia i dyskutował o swym nieszczęściu częściowej
amnezji. List ten pisany był jakby z innych ram czasowych, z ambarasują-
cymi błędami w określeniu dat śmierci Danego czy matki. Wszystko razem
wyglądało bardziej jak opis snów niż rzeczywistości. Opowiadał o okre-
sach męczących wyobrażeń, w których odczuwał strach przed zakrzepem
krwi lub atrofią mózgu, oraz o tym, jak męczył się, usiłując „usunąć z umy-
słu dawne obrazy, które jak korki na wodzie wyskakiwały po każdej pró-
bie zanurzenia”.

Trwało to dni, tygodnie, czasem nawet miesiące, aż wreszcie ta drama-


tyczna akcja mózgu kończyła się sukcesem, gdy moja głowa zapełniała
się nowymi tematami, wykluczając wszystko inne, i gdy osiągałem stan
pewności, że zbliżam się do celu. Moje pomysły zawsze są racjonalne,
ponieważ jestem wyjątkowo dokładnym instrumentem odbiorczym, in-
nymi słowami – obserwatorem. Ale czy to prawda, czy nie, zawsze je-
stem bardzo zadowolony, gdy przez to przebrnę, bo nie może być żad-
nej wątpliwości, że talu domiar mojego umysłu stanowi wielkie zagro-
żenie życia.

Teksty Vierecka – nie tyle te z listów, lecz bardziej te prace, które publi-
kował – także stanowią interesujące odbicie tego, o czym Tesla rozmyślał
w tym czasie. W artykule z roku 1935, zatytułowanym Maszyna, która koń-
czy wojnę (A Machine To End War) Viereck podał, jak Tesla wyobrażał so-
bie świat w latach 2035 i 2100.

Człowiek jako ogół ludzkości – powiedział wynalazca – jest masą nakła-


nianą do działania siłą. W związku z tym ogólne prawa rządzące ruchem
w dziedzinie mechaniki mają też zastosowanie do ludzkości.

Widział trzy sposoby, w jakie energia determinująca ludzki rozwój mo-


gła go przyspieszać: po pierwsze – poprawa warunków życia, zdrowia, eu-
geniki itp.; po drugie – ograniczenie umysłowych sił, które hamują rozwój,
takich jak ignorancja, obłęd, fanatyzm religijny; po trzecie – zaprzęgnięcie
do służby człowiekowi takich uniwersalnych źródeł energii, jak energia
słoneczna, energia oceanu, energia wiatru i przypływów. Wierzył, że jego
własna mechanistyczna koncepcja życia będzie „stanowić jedność z nauka-
mi Buddy i Kazaniem na Górze”. Wszechświat to

po prostu wielka maszyna, która nigdy nie powstała i nigdy się nie
skończy. Człowiek nie jest wyjątkiem dla porządku natury. Człowiek,
tak jak wszechświat, jest maszyną. Nic nie dochodzi do naszego umysłu
ani nie determinuje naszych działań, co by nie było pośrednio lub bez-
pośrednio reakcją na bodziec oddziaływujący na nasze zmysły z ze-
wnątrz. Ze względu na podobieństwo naszych konstrukcji i identycz-
ność naszego środowiska, reagujemy podobnie na podobne bodźce, a ze
zgodności naszych reakcji rodzi się zrozumienie. Wraz z mijaniem wie-
ków rozwijają się nieskończenie złożone mechanizmy, a to, co nazywa-
my „duszą” lub „duchem”, nie jest niczym innym, niż sumą czynności
ciała. Gdy czynności te zanikają, zanika też „duch”.

Tesla wykazywał, iż wyrażał takie poglądy na długo przed behawiory-


stami, którym przewodził Pawłów w Rosji i Watson w Stanach Zjednoczo-
nych, i stwierdzał, iż takie ewidentnie mechanistyczne poglądy nie stały w
sprzeczności z etycznymi czy religijnymi poglądami na życie. Faktem jest,
że uważał, iż religia ludzkości w roku 2100 stanowić będzie kwintesencję
buddyzmu i chrześcijaństwa. Twierdził też, że eugenika będzie wtedy już
mocno osadzona w naszej obyczajowości.

W surowszych warunkach przetrwania, pośród najbardziej dopasowa-


nych pojawiają się chwasty jako niepożądane odmiany – tłumaczył Te-
sla. – Wtedy ludzkie poczucie litości będzie przeszkadzać w bezlito-
snych działaniach natury i ci „niepożądani” zostaną przy życiu. [...] Jedy-
na metoda możliwa do pogodzenia z naszymi poglądami na cywilizację i
na rasę polegać będzie na niedopuszczaniu do rozmnażania niedopaso-
wanych poprzez sterylizację i świadome macierzyństwo. Kilka krajów
europejskich i niektóre stany w Stanach Zjednoczonych już stosują ste-
rylizację kryminalistów i umysłowo chorych.

Ile w tej bezlitosnej doktrynie było starzejącego się Tesli, a ile szczere-
go Vierecka – nie da się już stwierdzić.

Kierunek, w jakim kształtują się opinie pośród eugeników, prowadzi do


wniosku, że musimy utrudnić zawieranie małżeństw – twierdził. – Oczy-
wistym jest, że nikomu, kto nie jest pożądany jako rodzic, nie będzie
wolno tworzyć potomstwa. Po stu latach od tej chwili nie będzie już się
zdarzało, że normalna osoba będzie łączyć się w parę z osobą eugenicz-
nie nieprzystosowaną, tak jak zawierać małżeństwo z notorycznym
przestępcą. [...] Do roku 2035 Sekretarz Higieny lub Kultury Fizycznej
będzie postacią ważniejszą niż Sekretarz Wojny.

Powracając często do swych dawnych poglądów, Tesla głosił przepo-


wiednie o świecie, w którym skażenie wody będzie nie do pomyślenia, w
którym produkcja przetworów pszennych będzie wystarczająca do nakar-
mienia milionów głodujących ludzi w Indiach i Chinach, w którym prowa-
dzone będzie systematyczne odtwarzanie zasobów leśnych i zarządzanie
zasobami naturalnymi, w którym wreszcie skończą się katastrofalne susze,
pożary lasów i powodzie. I oczywiście w którym bezprzewodowa transmi-
sja elektryczności na wielkie odległości od elektrowni wodnych położy
kres potrzebie spalania innych paliw W dwudziestym pierwszym wieku
cywilizowane narody będą więcej wydawać ze swych budżetów na eduka-
cję, a najmniej na wojnę. Kiedyś Tesla wierzył, że wojny staną się niemożli-
we, gdy będą bardziej destrukcyjne.

Stwierdziłem jednak, że byłem w błędzie – przyznał. – Nie doceniłem


ludzkiego instynktu walki, którego wykorzenienie może zabrać więcej
niż stulecie. Wojny mogą zostać zakończone nie wtedy, gdy słabi staną
się silni, ale wtedy gdy każdy naród, słaby czy silny, będzie w stanie się
obronić.

Odnosił się w tym do „nowego odkrycia”, które spowoduje, że

każdy kraj, duży czy mały, stanie się nie do zdobycia przez armie, samo-
loty i inne środki walki. Wymaga to wielkiej fabryki, która – gdy zacznie
działać – będzie w stanie zniszczyć wszystko, ludzi i maszyny, w pro-
mieniu 200 mil. Stworzy ona, że tak powiem, mur siłowy, stanowiący
niedającą się pokonać przeszkodę dla każdej rzeczywistej agresji.
Sprecyzował jednak, że ów wynalazek to nie promienie śmierci, lecz pro-
mienie mogące przenikać na wielkie odległości.

Mój aparat – powiedział – miota cząstki, które mogą być stosunkowo


duże lub też mikroskopijnej wielkości, umożliwiające nam przesłanie na
dużą odległość i skupienie na niewielkim obszarze tryliony razy więcej
energii niż jakiekolwiek inne rodzaje promieni. W ten sposób energia
tysięcy koni mechanicznych może zostać przesłana strumieniem cień-
szym od ludzkiego włosa, tak że nic nie będzie w stanie się jej oprzeć. Ta
znakomita zdolność umożliwi między innymi, osiągnięcie takich wyni-
ków w telewizji, o jakich nawet nie marzyliśmy. A to dlatego, że nie bę-
dzie prawie żadnych ograniczeń natężenia światła, wielkości obrazu czy
odległości, na jaką będzie on przesyłany.

Miało to być nie promieniowanie, a strumień naładowanych cząstek. Pra-


wie pół wieku później dwa najpotężniejsze w świecie narody rozpoczną
wyścig nad udoskonalaniem takiej broni...
Tesla przepowiadał także, iż liniowce oceaniczne będą w stanie prze-
mierzać ocean z dużą szybkością przy pomocy „prądu o wysokim napięciu,
przesyłanym w górnych granicach atmosfery z elektrowni na brzegu do
statku na morzu”. W związku z tym nawiązał do jednego ze swych wcze-
śniejszych pomysłów: że takie prądy, przesyłane poprzez atmosferę, roz-
świetlą niebo w takim stopniu, iż noc stanie się dniem. Instalacje do tego
celu miały być, według jego planów, zbudowane w punktach pośrednich,
takich jak Azory i Bermudy.

*
Pogłębiające się zamieszanie polityczne w Europie w połowie łat trzy-
dziestych nie oszczędziło Jugosławii. Serbski władca król Aleksander I Ka-
radziordziewić, który po separatystycznych posunięciach Chorwacji usta-
nowił dyktaturę, zginął w roku 1934 w zamachu w Marsylii, zabity przez
chorwackiego terrorystę Vlada Černozemskiego. Tesla bezzwłocznie napi-
sał do „The New York Times” w obronie zamordowanego monarchy. Po-
szukując sposobu zmniejszenia historycznych różnic dzielących Serbów i
Chorwatów, określił króla Aleksandra jako „heroiczną postać imponujące-
go wzrostu, będącą dla Jugosławii Waszyngtonem i Lincolnem w jednej
osobie... mądrego i patriotycznego władcę, męczennika”. Było to o tyle
prawdą, że przedtem Jugosłowianie rzeczywiście nie byli zjednoczeni. Do-
piero Aleksander zebrał ich siłą i trzeba było kolejnego silnego człowieka
(Tito), by to posklejał.
Po Aleksandrze sukcesorem został jego syn, młody król Piotr II. Ponie-
waż był nieletni, dlatego rządy regencyjne w jego imieniu sprawował ksią-
żę Paweł Karadziordziewić, syn Arsena, brata króla Piotra I, który był dzia-
dem młodego monarchy. Tesla konsekwentnie przeniósł swą lojalność na
króla Piotra II, który musiał przedwcześnie dojrzewać w świecie ogarnię-
tym pożogą.
Nieco wcześniej, bo w roku 1932 Franklin Delano Roosevelt przyjął no-
minację demokratów na prezydenta i zwyciężył w wyborach przytłaczają-
cą większością głosów. Jeszcze w czasie inauguracji jego prezydentury na
początku 1933 roku załamał się niemal cały system bankowy. Pierwsze sto
dni, które odtąd stały się przysłowiowe, Roosevelt spędził na energicznych
pracach legislacyjnych zmierzających do zmiany sytuacji w kraju. Zapropo-
nowana przez prezydenta polityka „Nowego Ładu” (New Deal), miała wie-
le form i była realizowana poprzez wiele nowo stworzonych agencji.
Znaczącym posunięciem było zwiększenie uprawnień rządu federalne-
go. Do ważnych osiągnięć tamtego okresu należało również między innymi
powołanie Urzędu Odbudowy Narodowej, który stworzył dwa miliony
miejsc pracy; Urzędu Robót Publicznych, który budował tamy i autostrady
jak kraj długi i szeroki; Urzędu Doliny Tenessee, który wytwarzał elek-
tryczność dla celów produkcji; uchwalenie Ustawy o ubezpieczeniu społecz-
nym, a także zapewnienie środków dających podstawy prawne do działa-
nia związków zawodowych oraz wspomaganie rolników. W 1936 roku
przedsiębiorcy dali jasno do zrozumienia, że ich zdaniem prezydent zrobił
więcej, niż było trzeba, aby gospodarka stanęła na nogi. Od tej pory popu-
larność Roosevelta nie malała. Wybrano go na cztery kadencje, co w histo-
rii USA było wydarzeniem bez precedensu.
Tesla był jednym z tych, którzy oddali na niego swój głos, lecz wkrótce
zostali zaniepokojeni tym socjalistycznym zamętem. Bardziej niż kiedykol-
wiek wydawał się być jednak opętany swoją tajemniczą bronią defensyw-
ną. W swoim ostatnim, przejmującym apelu o kapitał napisał do Morgana
Juniora:
Latająca maszyna zupełnie zdemoralizowała świat. Tak bardzo, że w
niektórych miastach, jak Londyn czy Paryż, ludzie odczuwają śmiertelny
strach przed bombardowaniem z powietrza. Nowe środki, jakie opraco-
wałem, zapewniają absolutną ochronę przed taką i innymi formami ata-
ków. [...] Nowe odkrycia, które przebadałem eksperymentalnie w ogra-
niczonej skali, wywarły wielkie wrażenie. Jednym z najbardziej palą-
cych problemów jest ochrona Londynu, więc piszę do kilku wpływo-
wych przyjaciół w Anglii z nadzieją, że moje plany zostaną przyjęte bez
zwłoki. Rosjanie bardzo pragną zabezpieczyć swoje granice przed ja-
pońską inwazją i ja złożyłem im propozycję, która jest poważnie rozwa-
żana.
Mam tam wielu zwolenników – kontynuował – szczególnie ze względu
na wprowadzenie tam mojego systemu prądu zmiennego... Kilka lat
temu Lenin dwukrotnie składał mi kuszącą ofertę, bym przyjechał do
Rosji, ale ja nie mogłem oderwać się od mojej pracy.

Ciągnąc dalej, Tesla wyznał, że słowa nie są w stanie wyrazić, jak boleśnie
odczuwał brak laboratorium i że nie może wyrównać rachunków zacią-
gniętych jeszcze u Morgana Seniora:

Nie jestem już marzycielem, lecz człowiekiem praktycznym, posiadają-


cym duże doświadczenie zdobyte w długiej i niewdzięcznej praktyce.
Gdybym teraz miał tylko dwadzieścia pięć tysięcy dolarów na zabezpie-
czenie mojego stanu posiadania i przeprowadzenie przekonujących de-
monstracji, mógłbym w krótkim czasie zdobyć kolosalne bogactwo. Czy
byłby pan skłonny udzielić mi pożyczki w tej kwocie, gdybym w zastaw
dał panu te wynalazki?

Zakończył atakiem na program Roosevelta, skalkulowanym niewątpliwie


na zmiękczenie Morgana:

Ten jego New Deal to plan wiecznego ruchu, który nie może zadziałać, a
któremu nadano pozory skuteczności poprzez nieustanne dostarczanie
ludzkiego kapitału. Większość podjętych kroków obliczona jest na zdo-
bycie głosów, a niektóre są rujnujące dla ustabilizowanego przemysłu i
mają zdecydowanie socjalistyczny charakter. Następnym krokiem mo-
głoby być rozdawanie bogactwa przez nadmierne opodatkowanie, a
może nawet rekwizycja...
Morgan Junior, który miał w tym czasie własne problemy wynikające z
Wielkiego Kryzysu, nie chwycił przynęty. Dla nie-naukowca było po prostu
niemożliwe stwierdzić, czy to, o czym mówił Tesla, miało sens, czy nie.

*
Wiosną 1933 roku wynalazca złożył podobną ofertę na swój „strumień
cząstek” Westinghouse’owi. Odpowiedział na nią wiceprezes S.M. Kintner,
pisząc, że omawiał kwestię „ogólnej propozycji wytwarzania promieni
wspomnianego przez pana rodzaju” ze swoimi specjalistami. Byli oni do
niej sceptycznie nastawieni „do tego stopnia, że nie mogłem przedstawić
Mr. Merrickowi pana propozycji sześciomiesięcznej zaliczki na opłacenie
pana zgłoszeń patentowych”. Chociaż zawsze istniała pokusa’ postrzegania
Tesli w roli nieodpowiedzialnego proroka, można jednak uznać, że specja-
lista miał rację co do „strumienia cząstek”. Tesla był w pełni świadom, że
może odejść z niczym. Sugerują to jego najazdy na metalurgię częściowo
tłumaczone niezadowoleniem z jakości metali używanych w jego turbinie.
Opracował proces odgazowania miedzi (pozbawienia jej baniek powie-
trza w celu uzyskiwania doskonalszej struktury metalu) i zainteresował
nim Amerykańską Kompanię Hutnictwa i Rafinacji (American Smelting
and Refining Compan – ASARCO). Dr Albert J. Phillips, będący wtedy kie-
rownikiem centralnego wydziału badawczego ASARCO, przypomina sobie
spotkanie z Teslą w tej sprawie. W najgorszym okresie kryzysu przybył on
z hotelu McAlpin, w którym wtedy mieszkał, do laboratoriów w Perth
Amboy we wspaniałej limuzynie z szoferem, elegancko ubrany, z laseczką
ze złotą gałką.

Nikola Tesla był wyjątkowym gentlemanem, którego bardzo lubiłem –


powiedział dr Phillips. – Był on chyba największym teoretykiem elek-
tryczności w tych czasach. Jednak nie był metalurgiem i nie miał świa-
domości, iż istnieje ogromna wiedza na temat metali, której on nie po-
siadał. Jego badania na polu metalurgii miedzi były słabo zaplanowane i
zupełnie nieudane. Mimo wszystko nauczyłem się od niego sporo w
trakcie naszych kontaktów i mile wspominam jego dziwactwa.

Teoria wynalazcy polegała na założeniu, iż mieszczące się w masie pły-


nu pęcherzyki gazu znajdowały się pod wyższym ciśnieniem, niż wynikało-
by to z wyliczeń na podstawie przyjętych teorii, i uważał, że te przestrze-
nie „buły” wypełnione powietrzem lub azotem, jeśli byłyby wystarczająco
małe, miałyby tę samą gęstość, co miedź w stanie płynnym. Przyjechał do
zakładów z kompletnymi rysunkami projektu urządzenia, jakie zamierzał
zbudować, by poprzeć swą teorię.

Natychmiast mu wyjaśniłem – wspominał dr Phillips – że za pomocą


tego urządzenia, które tak pracowicie i drobiazgowo zaprojektował, nie
da się stopić miedzi i nie da się poddać jej płynnej bombardowaniu w
próżni, by usunąć hipotetyczne pęcherzyki gazu. Powiedziałem też panu
Tesli, że jest sporo dowodów na to, że hipotetyczne pęcherzyki gazu nie
mogłyby istnieć w stopionej miedzi w większej ilości.

Obaj panowie dyskutowali na ten temat w sposób przyjazny i nauko-


wy, ale przekonanie Tesli nie zostało zachwiane obiekcjami Phillipsa. Wo-
bec tego zaczęli budować urządzenie dokładnie według projektu wynalaz-
cy. Wyniki były dokładnie takie, jakie przewidział kierownik działu ba-
dawczego.

W końcu otrzymaliśmy kilka próbek miedzi z tej maszyny – powiedział


Phillips – które zamiast być zagęszczone, były całkiem zagazowane i
wcale nie różniły się od innych, niepoddanych traktowaniu w przyrzą-
dzie Tesli.

We wspomnieniach kierownika centralnego wydziału badawczego


ASARCO pojawił się jeszcze jeden ciekawy szczegół. Tesla pokazał miano-
wicie dr. Phillipsowi fotokopię skasowanego czeku na kwotę jednego mi-
liona dolarów wystawionego przez Westinghouse Electric Company za je-
den z jego patentów czy wynalazków.
Wynagrodzenia za sporadyczne prace konsultingowe pozwoliły Tesli
przetrwać Wielki Kryzys, a nawet użyczać niewielkich sum przyjaciołom w
potrzebie. W jednym przypadku szczególnie trudnej sytuacji poszedł do
Westinghouse’a, gdzie przez wzgląd na starą znajomość otrzymał pracę,
która dawała miesięczny dochód w wysokości 125 dolarów przez niedługi
okres. Innym razem zwrócił się do Roberta Johnsona i otrzymał pomoc w
jego „przejściowych trudnościach finansowych”, gdy ten odpisał mu ze
Stockbridge w Massachusetts: „Mam w banku 178 dolarów, więc wysyłam
Ci sto. Mam nadzieję, że to ci pomoże. Niech Niebo ma Cię w swej opiece!”.

*
Przez całe lata fama głosiła, że Tesla wynalazł potężne promienie
śmierci zdolne zniszczyć dowolne miejsce na Ziemi. Na początku 1934
roku gruchnęły wieści donoszące o wynalezieniu promieni śmierci naj-
pierw przez Anglika, później przez Niemca, a wreszcie przez Rosjanina.
Prawie natychmiast amerykański naukowiec dr T. F. Wall wystąpił o pa-
tent na promienie śmierci, które, jak oświadczył, mogą zatrzymywać samo-
loty i samochody. Wtedy jednak gazeta z Kolorado dumnie zripostowała,
że to Tesla w trakcie prowadzenia tam swych badań w roku 1899 wynalazł
niewidzialne promienie śmierci mogące zatrzymać samolot w powietrzu.
Wynalazca natomiast był niezwykle wstrzemięźliwy w wypowiedziach do-
tyczących tej sprawy.
Tesla napisał o swoim wynalazku, który wielu traktuje jako naukową
mrzonkę, do Morgana Juniora, a także w liście skierowanym w lutym 1934
roku do amerykańskiego Departamentu Obrony:

Poczyniłem ostatnio odkrycia o niedającej się ocenić wartości. Latająca


maszyna tak zdemoralizowała świat, że ludzie w Londynie i Paryżu są
śmiertelnie przerażeni wizją nalotu. Chodzi jednak o to, że opracowa-
łem odpowiednią metodę absolutnej obrony przed taką jak ta czy inną
formą ataku. Te nowe odkrycia, które przetestowałem na ograniczoną
skalę, wywołały dogłębne wrażenie. Jednym z najbardziej ważkich pro-
blemów pozostaje ochrona Londynu i piszę o tym kilku wpływowym
przyjaciołom w Anglii, mając nadzieję na to, że mój plan zostanie wpro-
wadzony w życie bezzwłocznie. Rosjanie również bardzo obawiają się o
bezpieczeństwo swych granic z racji zagrożenia japońskiego i przedsta-
wiłem im propozycje, które są bardzo poważnie rozważane.

Czy rzeczywiście była to naukowa mrzonka? Rozmaite teorie spiskowe


mówią, że po śmierci Tesli z jego pokoju zniknęła część notatek dotycząca
tego pomysłu. Podobno to sprawka FBI. Mówi się też, że wynalazkiem inte-
resował się Związek Radziecki i miał za niego zapłacić Tesli dwadzieścia
pięć tysięcy dolarów...
Już po śmierci wynalazcy, znany inżynier elektryk dr John G. Trump,
który był doradcą technicznym Narodowego Komitetu Badań Obronnych z
Biura Badań i Rozwoju Nauki (National Defense Research Committe of the
Office of Scientific Research and Development) poproszony został o wzię-
cie udziału w badaniu naukowych dokumentów Tesli. Obok dr. Trumpa w
jednym z budynków w przy Siódmej Alei w Manhattan Warehouse and
Storage Company obecni byli Willis George z Biura Wywiadu Marynarki
Wojennej (Office of Naval Intelligence), Edward Palmer – naczelnik Biura
Marynarki USNR (United States Naval Reserve) oraz John J. Corbett, na-
czelnik Biura Marynarki USNR.
Dr Trump relacjonował później, że nie przeprowadzono żadnych ba-
dań ogromnego składu mienia Tesli, który przechowywany był w piwni-
cach hotelu New Yorker jeszcze dziesięć lat przed jego śmiercią, ani żad-
nych jego dokumentów z wyjątkiem tych, których używał bezpośrednio
przed śmiercią. Należy pamiętać, że reputacja naukowa Tesli przygasała w
ostatnich latach i że powtarzały się na niego ataki dyskredytujące jego pra-
wa do osiągnięć w dziedzinie radia, robotyki czy stosowania prądu zmien-
nego. Dr Trump był człowiekiem zapracowanym, a jako należący do perso-
nelu FBI był zaabsorbowanym śledztwami dotyczącymi wojennych sabota-
ży.

Wynikiem tych badań – pisał dr Trump – jest moja przemyślana decyzja


uznająca, że pomiędzy dokumentami i w mieniu Tesli nie było żadnych
notatek czy opisów dotyczących nieujawnionych wcześniej metod lub
faktycznych urządzeń, które mogłyby mieć istotne znaczenie dla kraju
lub które mogłyby stanowić zagrożenie w wypadku dostania się w ręce
wroga. Nie widzę zatem powodu, technicznego ani militarnego, dla któ-
rego konieczne byłoby dalsze przechowywanie tego dobytku.

Dodał także:

Dla waszych rejestrów – do waszego biura dostarczone zostały dane o


różnych pisemnych materiałach dr. Tesli, które w sposób typowy i pra-
wie kompletny obejmują koncepcje, jakimi zajmował się on w swych
ostatnich latach. Dokumenty te zostały wyspecyfikowane i streszczone
w załączniku do tego listu.

Kończąc, dr Trump oświadczył, że


Nie może to w żaden sposób dyskredytować wybitnego inżyniera i na-
ukowca, który na początku tego stulecia wniósł wielki wkład w rozwój
elektrotechniki, że jego przemyślenia i prace w czasie przynajmniej
piętnastu ostatnich lat posiadały głównie charakter spekulacyjnych i fi-
lozoficznych, a w pewnym stopniu także promocyjnych rozważań, zwią-
zanych często z wytwarzaniem i bezprzewodową transmisją energii –
lecz nie zawierały solidnych, dających się przełożyć na praktykę, zasad
lub metod do osiągania takich wyników.

Te akta (z których notatki dr. Trumpa były tylko streszczeniem) najwi-


doczniej składały się z fotokopii lub mikrofilmów wykonanych przez ofice-
rów Marynarki Wojennej, natomiast oryginalne dokumenty prawdopodob-
nie pozostały w magazynie, czekając na późniejszą wysyłkę do Jugosławii.
W badaniach nie udało się stwierdzić istnienia żadnej własności obcej, któ-
ra podlegałaby Kustoszowi Obcej Własności na mocy Ustawy o handlu z
krajami wrogimi (Trading with the Enemy Act). Dokumenty i dobra osobi-
ste Tesli zostały zwolnione w lutym 1943 roku do przekazania Savie
Kosanovičowi, bratankowi Tesli i administratorowi jego mienia.
Streszczenia dr. Trumpa obejmowały następujące dokumenty:
1. Sztuka telegeodynamiki lub sztuka powodowania na odległość ruchów
na ziemi – ten dokument w formie listu datowanego na dzień 12 czerwca
1940 roku i adresowanego do firmy Westinghouse Electric &
Manufacturing Co. proponuje metodę przesyłania wielkich ilości energii na
ogromne odległości za pomocą mechanicznych wibracji skorupy ziemskiej.
Źródłem energii jest mechaniczne lub elektromechaniczne urządzenie za-
ryglowane na jakiejś skalnej wypukłości nadające energię przy częstotli-
wości rezonansowej skorupy ziemskiej. Proponowany plan jawi się jako
całkowicie wizjonerski i niewykonalny. Odpowiedź Westinghouse’a stano-
wi grzeczne odrzucenie projektu.
2. Nowa sztuka rzutowania skoncentrowanej energii poprzez ośrodki
naturalne – ten niedatowany dokument Tesli opisuje elektrostatyczną me-
todę wytwarzania prądu o bardzo wysokim napięciu, zdolnym nieść bar-
dzo wielką energię. Generatora tego używa się do przyspieszania nałado-
wanych cząstek, prawdopodobnie elektronów. Taka wiązka elektronów o
wysokiej energii, przechodząc przez powietrze, jest tym „skoncentrowa-
nym” czynnikiem, za pomocą którego energia przenoszona jest przez
ośrodki naturalne. Elementem składowym tego aparatu jest lampa próż-
niowa, wewnątrz której elektrony miały być wstępnie przyspieszane.
Proponowany plan w pewnym stopniu wiąże się ze współczesnymi
środkami wytwarzania wysokoenergetycznych promieni katodowych,
przez wykorzystanie współdziałania wysokonapięciowego generatora
elektrostatycznego i próżniowej lampy przyspieszającej elektrony. Jest
jednak powszechnie wiadome, że takie urządzenia, mające zastosowanie w
nauce czy medycynie, nie są w stanie przenosić wielkich ilości energii w
wiązkach na wielkie odległości. Dane ujawnione przez Teslę w tej notatce
nie umożliwiłyby skonstruowania działającej kombinacji generatora i lam-
py nawet o bardzo ograniczonej mocy, chociaż główne elementy tej kombi-
nacji zostały treściwie opisane.
3. Metoda wytwarzania promieniowania o dużej mocy – ta niedatowana
notatka napisana przez Teslę ręcznie przedstawia „nowy proces wytwa-
rzania promieni lub promieniowania o dużej mocy”. Notatka omawia prace
Lenarda i Crookesa, opisuje prace Tesli nad wytwarzaniem prądów o wy-
sokich napięciach i w końcu, w ostatnim akapicie, podaje tylko ogólny opis
wynalazku. W skrócie: „Mój nowy, uproszczony proces wytwarzania pro-
mieni o dużej mocy polega na tworzeniu poprzez strumień nośnika o wy-
sokiej prędkości pustej przestrzeni wokół zacisków obwodu elektrycznego
i zasilania go prądem o wymaganym napięciu i natężeniu”.
Znacznie później w liście do kolegi dr Trump opowiedział, co się stało,
kiedy przyszedł do hotelu Governor Clinton w celu zbadania „urządzenia”
przechowywanego w piwnicy, najprawdopodobniej tej samej skrzyni, jaką
zapamiętał goniec w pokoju Tesli:

Tesla ostrzegł kierownictwo hotelu, że to urządzenie jest tajną bronią –


powiedział dr Trump. – I że może wybuchnąć przy otwieraniu przez
nieupoważnioną osobę. Na czas otwierania i identyfikacji pakietu za-
wierającego tajną broń szef hotelu i pracownicy oddalili się. Agenci fe-
deralni, którzy byli przy tym obecni, również się wycofali, by nie rywali-
zować o zaszczyt otwarcia skrzyni. To było zapakowane w szary papier
i owinięte sznurkiem.

Dr Trump przypomniał sobie swoje wahanie i myśl o tym, że na dworze


była piękna pogoda, a on nie mógł tam być z innymi. Przeniósł pakunek na
stół i zbierając się na odwagę przeciął sznurek scyzorykiem, odwijając pa-
pier. Ukazał mu się ładny drewniany kuferek z mosiężnymi okuciami. Po-
trzeba było jeszcze odrobinę odwagi, by unieść osadzone na zawiasach
wieko... Wewnątrz stała opornica dekadowa takiego typu, jakiego używało
się do pomiarów oporności mostkiem Wheatstone’a – zwyczajny, po-
wszechnie stosowany element wyposażenia każdego laboratorium elek-
trycznego w okresie przed końcem XIX wieku.
Czemu Tesla chciał straszyć kierownictwo i personel hotelu tym nie-
szkodliwym przedmiotem przez tyle lat? Być może tak się przyzwyczaił do
sytuacji, że ktoś płacił za niego rachunki hotelowe (uważając zapewne, że
hotele mają zaszczyt goszczenia go u siebie), iż uznał to za obrazę, gdy ho-
tel Governor Clinton zuchwale zażądał swoich 400 dolarów.

*
Aczkolwiek FBI zamknęło akta sprawy Tesli w roku 1943, nie wydawa-
ło się, by miały one długo pozostać zamknięte. Otworzono je ponownie w
roku 1957, gdy informator poskarżył się, że pewna nowojorska para roz-
powszechniła biuletyn zawierający „informacje dotyczące latających tale-
rzy i spraw międzyplanetarnych”, wykorzystując przy tym nazwisko i sła-
wę wynalazcy. Podawali oni rzekomo, iż inżynierowie Tesli zakończyli po
jego śmierci budowę „zestawu Tesli” – urządzenia radiowego do komuni-
kacji międzyplanetarnej, które uruchomione zostało w roku 1950 i że od
tego czasu inżynierowie Tesli są w stałym kontakcie z obcymi statkami ko-
smicznymi. Ponownie więc agenci FBI musieli ogłosić, że żadne działanie
nie ma podstaw i akta zostały zamknięte.
Kenneth M. Swezey, który nigdy nie przykładał zbytniej wiary do po-
głosek o „tajnej broni”, napisał:

Myślę, że ponieważ Tesla był typem samotnika i w swych ostatnich la-


tach lubił wyrażać się w tajemniczy sposób, to wiele legend powstało na
temat tuzinów jego pomysłów, które inni utrzymywali w ukryciu, by nie
ujrzały światła dziennego. [...] Geniusz Tesli rozjarzył się pełnym bla-
skiem w czasie kilkunastu lat przed końcem wieku i tuż po nim. To, co
robił później, stanowiło być może zalążek tych rozwiązań, których
świadkami jesteśmy dzisiaj, ale on żadnego z nich nie rozwinął, nawet
na papierze czy w jakiejkolwiek innej konkretnej formie, do stanu moż-
liwości praktycznego wykorzystania.

Może tak i było, ale w latach 1945–1947 nastąpiła wymiana korespon-


dencji i telegramów pomiędzy Dowództwem Technicznej Służby Lotnictwa
(ATSC – Air Technical Service Command) mieszczącym się w Wright Field
w Ohio, w którego laboratoriach prowadzono wiele ściśle tajnych badań, a
wywiadem wojskowym w Waszyngtonie i Biurem Własności Obcej (OAP)
– wszystko na temat akt zmarłego Nikoli Tesli. 21 sierpnia 1945 roku
ATSC poprosiło dowódcę Sił Lotniczych Armii Stanów Zjednoczonych, by
zezwolił szeregowcowi Bloyce D. Fitzgeraldowi na przyjazd do Waszyngto-
nu na okres siedmiu dni „w celu zabezpieczenia usuwania mienia ze skon-
fiskowanych wrogowi zasobów”.
5 września pułkownik Holliday z Laboratorium Wyposażenia Armii –
Wydział Napędów i Osprzętu (Equipment Laboratory, Propulsions and
Accessories Subdivision) pisał do Lloyda L. Shaulisa z OAP w Waszyngto-
nie, potwierdzając rozmowę z Fitzgeraldem i prosząc o fotokopie ekspona-
tów spisanych przez Trumpa z mienia Tesli. Padło wtedy stwierdzenie, że
materiał ten zostanie użyty „w związku z projektem dla resortu obrony na-
rodowej przez ten wydział” i że zostanie on w całości zwrócony w rozsąd-
nym czasie.
To był ostatni raz, gdy Biuro Własności Obcej czy jakakolwiek inna
agencja federalna w Stanach Zjednoczonych przyznała się do posiadania
materiałów Tesli na temat broni promienistej. Shaulis napisał do płk. Holli-
daya 11 sierpnia 1945: „Żądane materiały zostały przekazane do Dowódz-
twa Technicznej Służby Lotnictwa, pod opiekę por. Roberta E. Houle’a.
Dane te są dostępne dla Sił Lotniczych Armii w tym biurze do zastosowa-
nia w badaniach; prosimy o ich zwrot”. Nie zostały zwrócone nigdy.
Były to kompletne fotokopie dokumentów, a nie tylko streszczenia.
OAP nie posiada żadnych danych mówiących, ile kopii sporządzonych zo-
stało przez tych, którzy towarzyszyli dr. Trumpowi w badaniu dokumen-
tów. Marynarka Wojenna nie posiada notatek z badań dokumentów Tesli;
żadne z archiwów federalnych nie posiada zapisów o dokumentach Tesli.
Ciekawe jest to, że cztery miesiące po wysłaniu dokumentów do Wri-
ght Field Ralph Doty szef wywiadu wojskowego w Waszyngtonie, pisał do
Jamesa Markhama z Biura Własności Obcej, stwierdzając, że nigdy ich nie
otrzymał:
Biuro jest w posiadaniu potwierdzenia otrzymania wiadomości z Kwa-
tery Głównej Dowództwa Technicznej Służby Lotnictwa o wystąpieniu z
prośbą, abyśmy ustalili miejsce, w którym znajdują się akta zmarłego
naukowca dr. Nicholi (sic!) Tesli, które mogą zawierać dane wielkiej
wartości dla ww. Kwatery Głównej. Wskazano nam, że wasze biuro mo-
gło trzymać nad nimi pieczę. Jeśli to prawda, prosimy o zgodę na to, aby
przedstawiciel Dowództwa Technicznej Służby Lotnictwa mógł dokonać
ich przejrzeni. Mając na względzie niezwykłą wagę tych akt dla ww. Do-
wództwa, chcielibyśmy prosić, aby powiadamiano nas o każdej próbie
uzyskania ich przez jakąkolwiek inną agencję. Ze względu na pilność
sprawy i w nadziei jej przyspieszenia korespondencja ta dostarczona
zostanie wam przez oficera łącznikowego z tego biura.

Tą „inną agencją”, która miała akta lub mogła je mieć, było samo Do-
wództwo Technicznej Służby Lotnictwa! List pułkownika Doty, który utaj-
niony został na podstawie Ustawy o szpiegostwie (The Espionage Act), od-
tajniony został 8 maja 1980 roku.
Ta ambarasująca i niezręczna sytuacja nie została w zapisach wyjaśnio-
na. Być może była ona przedmiotem ustnych uzasadnień w rozmowie z ofi-
cerem łącznikowym. Jednakże, 24 października 1947 roku David L. Baze-
lon, asystent prokuratora generalnego i dyrektor Biura Własności Obcej,
wysłał pismo do szefa Dowództwa Technicznej Służby Lotnictwa w Wright
Field (Dayton, Ohio) dotyczące fotokopii dokumentów Tesli, które przesła-
ne zostały pocztą poleconą około 11 września 1945 do płk. Hollidaya, na
jego prośbę. Nasze rejestry nie wykazują, że materiał ten został zwrócony”
– pisał Bazelon. Wysłał ich specyfikację i prosił o zwrot. Oczywistym jest,
że przynajmniej jeden zestaw dokumentów Tesli dotarł do Wright Field,
ponieważ 25 listopada 1947 przyszła do Biura Własności Obcej odpowiedź
od pułkownika Duffy, szefa sekcji Planów Elektronicznych w Oddziale In-
żynierii Wydziału Elektronicznego Zarządu Materiałów Lotnictwa (Elec-
tronic Plans Section, Electronic Subdivision, Engineering Division, Air
Materiel Command). Jego odpowiedź brzmiała: „Raporty te są obecnie w
posiadaniu Wydziału Elektronicznego i poddawane są ocenie”. Twierdził
on, że ich ocena zakończona zostanie do 1 stycznia 1948 roku i że „wtedy
skontaktujemy się z waszym biurem co do ostatecznego rozporządzania
tymi dokumentami”. Nie ma żadnych pisemnych śladów, że OAP kiedykol-
wiek później występował o zwrot tych dokumentów i że nie zostały one
zwrócone.

*
Przez wiele lat krążyły pogłoski o tym, że te nieopatentowane wynalaz-
ki, czy pomysły Tesli znalazły drogę nie tylko do Sił Zbrojnych USA, ale tak-
że do Rosji oraz do prywatnych amerykańskich przemysłowców zbroje-
niowych i ostatecznie do laboratoriów badawczych pewnych uniwersyte-
tów, które zajmowały się bronią promienistą. Przez całe lata, w okresie od
1948 do 1978 roku, Biuro Własności Obcej miało ogromny problem z wy-
jaśnianiem swej roli w związku z dokumentami Tesli. Na wiele zadawa-
nych w tym okresie pytań dawano następujące warianty odpowiedzi:

...Mimo iż Biuro uczestniczyło w badaniu pewnych materiałów, będą-


cych mieniem zmarłego dr. Tesli nasze rejestry nie wykazują, by takie
materiały były przez Biuro przechowywane lub by znajdowały się pod
jego jurysdykcją...
...Biuro nigdy nie przechowywało jakiejkolwiek własności Nikoli Tesli...
...Mimo, iż dokumenty Tesli były przez nas przechowywane...
...Fotokopie pewnych dokumentów, jakie wykonane zostały, gdy te do-
kumenty były przez nas zabezpieczane...
...W roku 1943 Biuro zaplombowało mienie... itp., itp.

Natomiast Dowództwo Wydziału Systemów Aeronautycznych, Bazy Sił


Lotniczych Wright-Patterson w Ohio (Headquarters Aeronautical Systems
Division, Wright-Patterson Air Force Base) napisało rzecz następującą:

Organizacja ta [Laboratorium Sprzętowe], która dokonywała oceny do-


kumentów Tesli, została rozwiązana kilka lat temu. Po dogłębnym
sprawdzeniu list rejestrów pozostawionych przez tę organizację, w któ-
rych nie znaleźliśmy żadnej wzmianki na temat dokumentów Tesli, do-
chodzimy do wniosku, że materiały te zostały zniszczone po rozwiąza-
niu laboratorium.

(Odpowiedź na podstawie Ustawy o swobodnym dostępie do informacji, z


datą 30 lipca 1980).
Oryginały dokumentów, pozostawione modele wynalazków Tesli, jego
nadajnik-wzmacniacz, łodzie-roboty, rurkowe świetlówki, silniki indukcyj-
ne, turbina, eksponaty pokazywane na Światowych Targach w Chicago w
roku 1893, takie jak „Jajko Kolumba” i inne – wyjechały z Ameryki do Jugo-
sławii w roku 1952. Jego prochy wysłano później. Wszystkie te artefakty
można teraz oglądać w Muzeum Tesli w Belgradzie. Tam też angielskie
teksty Tesli zostały przetłumaczone na język serbsko-chorwacki, z wyjąt-
kiem – jak mówią kustosze – „nieistotnych” materiałów, które pozostały
tak, jak je sporządził – w języku obranej przez niego drugiej ojczyzny.

*
Wraz z początkiem 1937 roku zachorował ciężko przyjaciel Tesli, Ro-
bert Underwood Johnson. W swoim nowym-„starym” stylu napisał do wy-
nalazcy:

W wieku osiemdziesięciu trzech lat opublikowałem swą książkę Your


Hall of Fame. [...] Nie dożyję już czasu, gdy Twoje popiersie zostanie tam
umieszczone, ale tak będzie, bez wątpienia, mój drogi i wielki Przyjacie-
lu. [...] Moje serce jest zawsze z Tobą, bo każdy dzień naszej wieloletniej
znajomości jest dla mnie drogi. [...] Powiedziano mi, że wyzdrowieję, ale
przede mną długa rekonwalescencja.

Wyzdrowiał rzeczywiście, choć na krótko. Przygotowywał wtedy zapro-


szenie dla Tesli, w którym pojawiły się przebłyski dawnej wesołości:

Nasze damy założą swe najpiękniejsze suknie, a panowie ubiorą się ele-
gancko, by jutro uczcić Twoją obecność. A ja Ci radzę, byś dopasował się
do konwenansów i wyglądał wytwornie dla naszych dam! Twój zawsze
wierny, pamiętający dawne szczęśliwe lata, Luka J. Filipov.

Teraz i na Teslę przyszła kolej zachorować. Zrobił się wychudzony i


szary, rzadko opuszczał hotel, egzystując tylko na mleku i herbatnikach
„Nabisco”. Puste, lakierowane puszki po ciasteczkach, starannie ponume-
rowane, piętrzyły się w rzędach na półkach w jego pokojach. Używał ich do
przechowywania rozmaitych drobiazgów. Johnson napisał do Tesli:

Niech Cię Bóg błogosławi i niesie Ci pomoc, drogi Nikola, abyś znowu
powrócił do zdrowia. Chcielibyśmy Cię odwiedzić. Agnes mogłaby być
pomocna. Wystarczy, żebyś tylko zadzwonił. Zrób to w imię pamięci
Mrs. Johnson...

Sam jednak cierpiał na nawroty choroby i czuł zbliżający się Koniec.

Nikt z nas nie może liczyć na wiele lat życia – zwierzył się. – Masz kilku
przyjaciół przy sobie, Hobsona i nas, którzy Ci pomogą. Pozwól Agnes
przyjść do siebie. Ja sam nie mogę. Nie robiąc tego, to jakbyś popełniał
samobójstwo, drogi Nikola.

Rok 1937 był smutnym rokiem wielkich strat dla Tesli. Richmond Pearson
Hobson, jego wierny przyjaciel od wielu lat, zmarł nagle 16 marca, w wie-
ku sześćdziesięciu sześciu lat. 14 października odszedł Richard
Underwood Johnson.
Krótko po tym, pewnej zimnej nocy, Tesla wyszedł z hotelu „New
Yorker” na swój stały spacer, by rozrzucić karmę dla gołębi. Zaledwie dwa
bloki dalej został potrącony przez samochód i porzucony na ulicy. Odma-
wiając pomocy medycznej, poprosił tylko o odwiezienie do pokoju hotelo-
wego. Chociaż był w stanie powypadkowego szoku, natychmiast zadzwonił
do Williama Kerrigana, posłańca „Postal Telegraph”, zlecając mu zakupie-
nie karmy dla gołębi i nakarmienie ich. Przez sześć następnych miesięcy
Kerrigan codziennie wyruszał karmić gołębie w parku Bryanta i przy kate-
drze św. Patryka. U Tesli stwierdzono złamanie trzech żeber i uraz kręgo-
słupa. Pojawiły się też powikłania związane z zapaleniem płuc, przeleżał
więc w łóżku do wiosny. Choć wrócił do zdrowia, od tego czasu było ono
coraz słabsze.
Od starych przyjaciół w Westinghouse Company nadeszły wiadomości
o utworzeniu w Belgradzie instytutu jego imienia. Powołano do tego celu
specjalną fundację wspieraną przez rząd Jugosławii i pojedyncze osoby z
tego kraju. Obejmowała ona również roczne honorarium dla Tesli w wyso-
kości 7 200 dolarów. Dzięki rodakom z kraju ten „największy geniusz wy-
nalazczy wszechczasów” nie był przynajmniej pozbawiony środków do ży-
cia.
ROZDZIAŁ XUI
WIZYTA KRÓLA PIOTRA
(1938–1943)
Świat tymczasem z wolna pogrążał się w chaosie. Zwolennicy i przeciwni-
cy faszystów urządzali w Nowym Jorku demonstracje. Prezydent Franklin
Roosevelt dał do zrozumienia, że Ameryka nie pozostanie bezczynna w ob-
liczu wiszącej w powietrzu wojny. Eleanor Roosevelt wystąpiła z szeregów
Córek Rewolucji Amerykańskiej, gdy organizacja ta uniemożliwiła czarnej
piosenkarce, Marian Anderson, występ w Sali Konstytucji w Waszyngtonie.
W New Jersey cieszący się sporą popularnością prawicowy radykał i du-
chowny, ojciec Coughlin, w dalszym ciągu przypisywał Żydom winę za roz-
przestrzenianie się komunizmu. Orson Welles wywołał ogólnokrajową pa-
nikę swoim programem o lądowaniu Marsjan w New Jersey. Hollywood
odnosiło sukces za sukcesem dzięki filmom z udziałem Spencera Tracy,
ErrOla Flynna i Bette Davis. Judy Garland wzlatywała ponad tęczę, a
Humphrey Bogart zmonopolizował kino gangsterskie.
Ponad osiemdziesięcioletni wynalazca nadal cieszył się życiem i wciąż
wygłaszał wybiegające w przyszłość oświadczenia na temat wszechświata.
Przygotowując się na przyszłe przyjęcia urodzinowe, sporządził z wielo-
miesięcznym wyprzedzeniem materiały dla zaprzyjaźnionej prasy wraz z
atrakcyjnymi nagłówkami. Przyjęcia te coraz bardziej stawały się okazją
do obalania Einsteina, obrony Newtona i rozwijania teorii kosmicznych,
które Tesla obmyślał od dawna. Dziesięciostronicowe oświadczenie, jakie
wydał w osiemdziesiątą rocznicę urodzenia, w roku 1936, nigdy nie zosta -
ło opublikowane w całości. Zarówno w nim, jak i w listach do „Timesa”
prowadził długotrwałą dyskusję z czołowymi fizykami na temat natury
promieni kosmicznych.
Często nawiązywał do swej własnej dynamicznej teorii grawitacji, któ-
ra – jak twierdził – tłumaczyła „ruch ciał niebieskich w tale zadowalający
sposób, że położy on kres jałowym rozważaniom i błędnym koncepcjom,
takim jak ta o zakrzywionej przestrzeni”. W jego obszernych tekstach na
temat astrofizyki i mechaniki gwiazdowej nigdy jednak nie znalazły się
wyjaśnienia tej teorii. Zakrzywienie przestrzeni, twierdził, było absolutnie
niemożliwe, jako że akcja współistnieje z reakcją. Zakrzywienie spotkałoby
się z kontrakcją prostowania. Żadne też wyjaśnienie wszechświata nie bę-
dzie możliwe bez rozpoznania istnienia eteru i jego nieodzownej funkcji.
Mimo Einsteinowskiej rewolucji utrzymywał przekonanie, iż „w materii
nie istnieje żadna inna energia niż ta otrzymana ze środowiska. I to –
twierdził – stosuje się zarówno do atomów czy molekuł, jak i do najwięk-
szych ciał niebieskich”. Krótko mówiąc – był całkowicie w błędzie.
Przy okazji opowiedział o jeszcze większej ilości wynalazków do mię-
dzygwiezdnej komunikacji i transmisji energii.

Zamierzam wkrótce przedstawić Francuskiemu Instytutowi (Institute


of France) dokładny opis urządzeń, wraz ze wszystkimi istotnymi dany-
mi i obliczeniami, oraz wystąpić o nagrodę Pierre Guzmana w wysoko-
ści stu tysięcy franków za urządzenie do komunikacji z innymi światami
– oświadczył. – Jestem absolutnie przekonany, że zostanie mi ona przy-
znana. Pieniądze oczywiście stanowią w tym wypadku okoliczność bez
znaczenia, ale dla historycznego zaszczytu bycia pierwszym w tym cu-
downym osiągnięciu, mógłbym nawet poświęcić życie.

Wiele lat później Instytut Francuski zaprzeczył, że kiedykolwiek otrzy-


mał takie zgłoszenie od Tesli. Natomiast Nagroda Guzmana nadal czeka na
swego zdobywcę[42].

42 Nagroda ustanowiona została przez francuskiego astronoma Camille’a


Nocolasa Flammariona w 1891 roku dla osoby, której uda się nawiązać
kontakt z gwiazdą czy planetą i otrzymać odpowiedź. Środki na nią
przekazała w testamencie pani Clara Goguet Guzman, wielbicielka książek
Flammariona, chcąc w ten sposób uczcić pamięć swego syna, Pierre’a
Z praktycznego punktu widzenia moim najważniejszym wynalazkiem
jest nowy typ lampy i urządzenia do tego celu. W roku 1896 wytworzy-
łem beztarczową lampę na wysokie napięcie, którą z powodzeniem sto-
sowałem do napięć sięgających czterech milionów woltów – twierdził
Tesla. [...] – W późniejszym okresie udało mi się uzyskiwać dużo wyższe
napięcia, dochodzące do osiemnastu milionów woltów, ale wtedy napo-
tkałem nie dające się pokonać trudności, które zmusiły mnie do wynale-
zienia całkowicie nowego typu lampy, umożliwiającego pomyślną reali-
zację moich pomysłów. Cel ten okazał się trudniejszy do osiągnięcia, niż
oczekiwałem, nie tyle w samej konstrukcji lampy, ile raczej w jej działa-
niu. Przez wiele lat nie mogłem sobie z tym poradzić, choć powoli osią-
gałem pewien postęp. W końcu osiągnąłem pełny sukces. Stworzyłem
lampę, którą już trudno byłoby ulepszyć. Jest idealna w swej prostocie,
nie ulega zużyciu i może być stosowana przy każdym napięciu, bez
względu na to, jak jest wysokie. Wytrzyma ona każdy prąd, przetworzy
dowolną ilość energii w praktycznych granicach, a ponadto pozwala na
łatwe sterowanie i regulację. Wiążę z nią oczekiwania, o jakich wcze-
śniej nie mogłem marzyć. Lampa ta umożliwia między innymi wytwa-
rzanie tanich substytutów radu w każdej wymaganej ilości, a ogólnie
biorąc, będzie dużo bardziej skuteczna w rozbijaniu atomów i transmu-
tacji materii.

Zwrócił uwagę, że nie otworzy ona jednak drogi do wykorzystania energii


atomowej, jako że jego badania wykazały, iż takowa nie istnieje. Przyznał
się również do pewnego utrapienia spowodowanego przez jakieś pismo,
które ogłosiło, że jest on gotów do przedstawienia pełnego opisu swojej
nadzwyczajnej lampy.

To jest niemożliwe ze względu na pewne zobowiązania, jakie podjąłem


w sprawie zastosowania tej lampy do ważnych celów – wyjaśnił. – Nie
mogę teraz ujawnić żadnych szczegółów na jej temat. Ale jak tylko zo-
stanę zwolniony z tych zobowiązań, techniczny opis urządzenia i
wszystkich jego elementów zostanie przedstawiony instytucjom nauko-
wym.

Nigdy nie zostały zgłoszone żadne związane z tym patenty, nie został też

Guzmana.
wykonany żaden prototyp. Drugi wynalazek, jaki zamierzał przedstawić na
przyjęciu, polegał na nowej metodzie i urządzeniach do uzyskiwania wyso-
kich próżni, wielokrotnie wyższych niż uzyskiwane dotychczas.

Przypuszczam, że będzie można osiągnąć aż jedną miliardową milibara


– powiedział. – To, co będzie można zrealizować przy pomocy takich
próżni, umożliwi wytwarzanie silniejszych efektów w lampach elektro-
nowych[43]”.

Potem nastąpiła przerwa, w której nalewano gościom wino i wznoszo-


no toasty. Następnie starszy pan wyjaśnił, iż nie zgadza się z utrzymywa-
nymi obecnie teoriami odnoszącymi się do elektronów. Uważał, że gdy
elektron opuścił elektrodę o bardzo wysokim potencjale, w warunkach
bardzo wysokiej próżni, to niesie on elektrostatyczny ładunek wielokrot-
nie większy niż normalny.

To może zadziwić niektórych z tych, co uważają, że cząstka posiada ten


sam ładunek w lampie, co poza nią, na powietrzu – powiedział. – Wymy-
śliłem piękny i pouczający eksperyment, który pokazuje, że tak się nie
dzieje, ponieważ jak tylko cząstka wydobywa się do atmosfery, staje się
świecącą gwiazdą w wyniku pozbycia się nadmiernego ładunku.

Maurice Stahl sugeruje, że „płonąca gwiazda” z próżniowych lamp wy-


ładowczych Tesli mogła być promieniami Leonarda, które są bardzo szyb-
kimi elektronami zdolnymi do przechodzenia przez bardzo cienkie okien-
ka i pozostawiania świetlistych torów przez jonizację cząstek powietrza.
Eksperyment ten niekoniecznie mnoży naładowane elektrony. Jednak sam
Tesla nie uważał, że był to ten efekt, jaki obserwował.
Być może jednak był na tropie czegoś innego. Cztery dekady później
nadal uważano, że zyski energii nie wynikają z elektrycznego ładunku
elektronu. Fizycy przez lata próbowali wyliczać ładunki cząstek subatomo-
wych i większych. Mimo mylących wyników nikt oprócz Tesli nie był chęt-
ny sugerować, iż mógł istnieć ładunek, który nie był równy ładunkowi
elektronu lub w całości stanowić jego wielokrotność. To znaczy nikt do
roku 1977, kiedy to trzech fizyków ogłosiło, że odkryli „dowód na ładunek

43 To być może odnosi się do patentu zgłoszonego w roku 1922, którego


Tesla nie doprowadził do kompletnego stanu.
częściowy”. Spektakularne odkrycie polimerów przewodzących przypisuje
się trójce naukowców: Hideki Shirakawie, Alanowi G. MacDiarmidowi i
Alanowi J. Heegerowi, którzy w 2000 roku dostali za to Nagrodę Nobla.
Wykazali oni, że poddanie poliacetylenu – polimeru o bardzo prostej budo-
wie chemicznej – działaniu par bromu lub jodu powoduje wzrost jego
przewodnictwa elektrycznego o trzynaście rzędów wielkości (dziesięć try-
lionów razy) – w Polsce, Niemczech i Anglii używa się nazwy „bilion” jako
1012 rzędów wielkości. Tak czy inaczej związane z tą tajemniczą dziedziną
subcząstki, zwane „wolnymi kwarkami”, mogą okazać się istotą materii.
Tesla choć nie mógł znać ani kwarków, ani gluonów i nie posiadał sprzętu
badawczego tak nowoczesnego, jaki mają współcześni naukowcy – miał
jednak do dyspozycji coś, co Hobson określił kiedyś jako „kosmiczną intu-
icję”.

*
Osiemdziesiąte pierwsze urodziny Tesli, jeśli chodzi o ogłaszanie wy-
nalazków przez czcigodnego jubilata, były powtórzeniem tego, co miało
miejsce poprzedniego roku, przyniosły jednak więcej międzynarodowego
uznania. Jego stary przyjaciel, ambasador Konstatin Fotic, wręczył mu w
imieniu młodego króla Piotra II Wielką Wstęgę Orła Białego, najwyższe od-
znaczenie Jugosławii. Następnie minister z Czechosłowacji, by nie być gor-
szym, wręczył wynalazcy w imieniu prezydenta Eduarda Beneša Wielką
Wstęgę Białego Lwa. Do tego odznaczenia doszedł honorowy tytuł z uni-
wersytetu w Pradze. Przy tej okazji dziennikarze dokładnie wypytywali
Teslę o udoskonalony system do komunikacji międzyplanetarnej. Odpo-
wiadając, wynalazca ponownie nawiązał do zamiaru wystąpienia o nagro-
dę Pierre’a Guzmana za to osiągnięcie:

Wynalazek ten – jak powiedział – jest w pełni rozwinięty. Jestem w sta-


nie przesyłać energię na milion mil w górę. Ten „inny rodzaj energii”
mógłby być przesyłany kanałem o średnicy połowy jednej milionowej
centymetra. Życie na innych planetach to pewnik. Problem, który za-
prząta mi głowę, polega na obawie uderzania w inne planety cienkim
jak igła strumieniem potężnej energii. Ale mam nadzieję, że astronomo-
wie pomogą mi się z tym uporać. Ten punkt uderzenia energii można ła-
two wycelować w Księżyc, a Ziemianie będą mogli zobaczyć efekty roz-
prysku i odparowania materii.

Jeszcze raz nawiązał do swej elektronowej lampy do rozbijania atomów,


która mogłaby wytwarzać tani rad.
„Zbudowałem ją, zademonstrowałem i używałem jej” – oświadczył.
„Upłynie jeszcze tylko trochę czasu, zanim będę mógł oddać ją światu”.
Czy to były tylko rojenia starca trzymającego się młodzieńczych ma-
rzeń?
Profesorowie wprawdzie machali na to lekceważąco ręką, ale publicy-
ści naukowi – jak zwykle zresztą – traktowali poważnie. Świat stał na kra-
wędzi globalnej wojny. William L. Laurence z „The New York Times” zacy-
tował Teslę w 1940 roku, podając możliwość wzniesienia „Chińskiego
Muru” wokół Stanów Zjednoczonych, utworzonego z jego „teleenergono-
śnych” promieni, które mogłyby stopić samoloty z odległości 250 mil.
„Kosztem dwóch milionów dolarów – oświadczył Tesla – mogłaby zostać
zbudowana w ciągu trzech miesięcy siłownia projekcyjna”. (Czy to by miał
być ten „nieograniczony” rynek dla stali, o którym mówił wcześniej wyna-
lazca?) Laurence zaproponował, by rząd zweryfikował jego oświadczenia
w tej sprawie. Departament Wojny, jak zwykle, nie zrobił żadnego kroku w
tym kierunku.
Przez lata biografowie Tesli nie byli w stanie znaleźć dowodów po-
twierdzających istnienie roboczych planów tych wynalazków. Agencje bez-
pieczeństwa Stanów Zjednoczonych konsekwentnie wypierały się jakie-
kolwiek wiedzy na ten temat. W tej sytuacji zarówno O’Neill, jak i w końcu
Swezey doszli do wniosku, że tak zwana tajna broń Tesli to „zupełny ab-
surd”. „Jedyna wiedza, jaką posiadałem, stanowiła silną wiarę, iż jego teo-
rie, nigdy w pełni nieujawnione w stopniu pozwalającym na ich ocenę,
były zupełnie niewykonalne” – oświadczył James J. O’Neill. W tym samym
czasie jednak przyznał, że nigdy nie został dopuszczony do poznania nie-
publikowanych dokumentów Tesli. „Próby uzyskania informacji od wyna-
lazcy zawsze powodowały, iż zamykał się on jak małż, tym szczelniej, im
bardziej był naciskany na odkrycie tych tajemnic”. Kolejnym ciekawym
faktem jest to, że nawet oferty Tesli w sprawie turbiny i samolotu także
poznikały z federalnych archiwów.

*
W jednej z ostatnich uroczystości zorganizowanych na cześć wynalaz-
cy, nie mógł on niestety uczestniczyć osobiście z powodu choroby. Instytut
Opieki nad Imigrantami (Institute of Immigrant Welfare) zaprosił go w
1938 roku na uroczysty obiad ku jego czci do hotelu Biltmore. Przyjaciel
Tesli, dr Rado, przeczytał jego przemówienie, które zawierało wielkie po-
chwały dla George’a Westinghouse’a, „wobec którego ludzkość posiada
wielki dług wdzięczności”. Tesla ponownie oświadczył, iż zdobędzie na-
grodę Pierre’a Guzmana za swoje prace nad kosmiczną komunikacją.
Jego ostatnie lata nie były skoncentrowane wyłącznie na kosmosie ani
też nie spędzał ich tylko na przemyśleniach. Kilku jego przyjaciół – inte-
lektualistów było zaskoczonych, by nie powiedzieć zażenowanych, gdy z
widoczną przyjemnością zaczął się bratać z nieśmiałym, krzepkim dżentel-
menem ze złamanym nosem działającym na ringu bokserskim. Ta rozkwi-
tła w jesieni życia fascynacja boksem i pięściarzami bardzo zakłopotała
Swezeya i O’Neilla.
„Umysł z Krzepą jada” (Brain Dines Brawn) głosił podpis pod zdjęciem
opublikowanym przez „New York Herald Tribune”. Pokazywało ono
uszczęśliwionego Teslę siedzącego przy stole z braćmi Živic:

Dr Nikola Tesla, słynny wynalazca, przełamał swoje trwające pięć lat


odosobnienie, jakie sam sobie narzucił i które spędzał w swym pokoju
w hotelu New Yorker. 19 grudnia gościł on Fritziego Zivica, mistrza
wagi półśredniej. Dr Tesla, żarliwy fan sportu, przepowiedział, że Zivic
pokona Lew Jenkinsa w walce towarzyskiej...

Zawsze pełen uwielbienia dla wynalazcy O’Neill, obecny na jednym z ta-


kich obiadów, powiedział później, że energia psychiczna buzująca pomię-
dzy Teslą a braćmi przyprawiła go o ciarki. Inny dziennikarz, który także
uczestniczył w obiedzie, przyznał, że miał podobne osobliwe odczucia.
Fritzie był jednym z sześciu braci, a wszyscy byli profesjonalnymi pię-
ściarzami albo zapaśnikami. Mieszkali w Pittsburgu, gdzie ich ojciec,
Ferdinand Henry, prowadził popularny saloon piwny. Rodzina pochodziła
z Chorwacji, a jej prawdziwe nazwisko brzmiało Živčić, zostało jednak
zmienione na Zivic, ponieważ wymawianiem oryginalnego udławiłby się
każdy Amerykanin. We wspomnianym obiedzie udział wzięło wszystkich
sześciu braci oraz znany pisarz naukowy William L. Laurence i późniejszy
autor biografii Tesli, James J. O’Neil. Sześciu zgromadzonych przy stole wo-
jowników stanowiło dosyć oryginale towarzystwo. Wszyscy byli średniego
wzrostu, lecz ich potężne, krępe ciała, bycze karki i szerokie ramiona spra-
wiały, że wydawali się dużo niżsi niż w rzeczywistości, niemalże kwadra-
towi. Wszyscy ubrani byli w jednakowe, ciemne i workowate garnitury z
białymi, lnianymi kołnierzykami. Niewysocy, szczupli pisarze wyglądali
przy nich jak nauczyciele muzyki.
Tesla zasiadł przy stole na honorowym miejscu, po jego prawej ręce
usadzony został Fritzie. Wszyscy spodziewali się, że za chwilę kelnerzy po-
dadzą kaczkę, ulubione danie wynalazcy, lecz tym razem Tesla miał inne
plany. Kiedy wszyscy zasiedli już na swych miejscach, podniósł się ze swe-
go krzesła. Chudy jak tyka, ubrany był w obcisły, ciemny jednorzędowy
garnitur, który sprawiał, że wydawał się jeszcze szczuplejszy niż zwykle.
W ostatnich latach zresztą schudł jeszcze bardziej.
– Dzisiaj zamówiłem dla ciebie wspaniały stek, gruby na dwa cale, że-
byś jutro wieczorem miał dość siły, by wygrać swoją walkę – zwrócił się w
kierunku bokserskiego mistrza świata. Obszerny, krępy Fritzie prezento-
wał się przy nim niczym Pigmej.
– Nie, nie – zaprotestował gwałtownie Zivic. – Nie mogę jeść steku, bo
jestem jeszcze w cyklu treningowym i...
– Słuchaj, co mówię – przerwał mu Tesla. – Ja ci powiem, jak masz tre-
nować. Będziesz trenował na steku. Na grubym, pożywnym steku, kapią-
cym krwią, żebyś zyskał potrzebną ci siłę.
Pięciu braci, jak na komendę, poparło Fritziego:
– On nie może jeść steku, panie Tesla – zaśpiewali chórem. – Przegrał-
by wtedy walkę.
– Nie przegra żadnej walki – zaprotestował Tesla, machając gwałtow-
nie ramionami, jak gdyby znajdował się w ringu, a nie przy stole. – Musi
tylko wzorować się na bohaterach naszej narodowej poezji. Oni byli potęż-
nymi wojownikami. On też musi walczyć o sprawę naszej ojczyzny, a do
tego właśnie potrzebuje krwistego steku.
– Wygram, doktorze Tesla – zapewnił go Fritzie. – Będę walczył jutro
dla chwały Jugosławii i kiedy już sędzia uniesie w górę moją rękę na znak
zwycięstwa, powiem głośno do mikrofonu, że walczyłem również dla dok-
tora Tesli, ale... żadnego steku dzisiaj, proszę.
– W porządku, Fritzie – ustąpił w końcu wynalazca. – Możesz jeść, co
tylko chcesz. Ale twoi bracia będą musieli zjeść stek.
– W żadnym wypadku, doktorze Tesla – zaprotestował znów najstarszy
z braci, Pete. – Jeżeli Fritzie nie może zjeść steku, to my też nie zjemy. Zje-
my to samo, co on zamówi.
Fritzie zamówił jajecznicę na toście z bekonem i szklankę mleka. Jego
pięciu braci złożyło identyczne zamówienia. Chcąc nie chcąc, obaj pisarze
poszli w ich ślady[44].

To był dziwny obiad – napisał w swej biografii Tesli James O’Neill[45]. –


Mimo że panowała luźna atmosfera i wszyscy byli odprężeni, w powie-
trzu unosił się jakiś szczególny rodzaj napięcia. Tesla był naładowany
jakimś niezwykłym rodzajem energii życiowej. Jawił się jako medium
regulujące w jakiś niepojęty sposób uwalnianie tej nagromadzonej ener-
gii, która równie niepojętą drogą tworzyła kanały przemieszczania z
wyższych poziomów potencjału na niższe.
Pan Laurence z „Timesa” siedział po mojej prawej ręce. W pewnej chwili
zaczął zachowywać się dość niespokojnie, kilka razy zaglądając gwał-
townie pod stół.
– Coś ci przeszkadza, Bill? – zapytałem dyskretnie, podejrzewając jed-
nak, co jest grane.
– Mam wrażenie, że coś dotyka mnie pod stołem – odparł. – Czuję wy-
raźnie dotknięcia i idące od nich ciepło, ale niczego nie mogę zobaczyć.
Czy ty też to czujesz, Jimmy?
– Czuję – odpowiedziałem.
– Co to jest, do diabła?
– Później ci wyjaśnię.
Dziwne zjawiska trwały aż do końca obiadu. W drodze powrotnej do na
szych biur, Laurence zagadnął mnie:
– Obiecałeś mi coś wyjaśnić...
– Widzisz – powiedziałem – często wyśmiewałeś się z mojej łatwowier-
ności w rozmaite zjawiska psychiczne, a teraz sam doświadczyłeś cze-

44 20 grudnia 1940 roku w Madison Square Garden Zivic zremisował z


Jenkinsem podziesięciorundowym pojedynku.
45 James J. O’Neil, Prodigal Genius: The Life of Nikola Tesla, The Book Tree, San
Diego (California) 2007.
goś takiego”.
Wracając do obiadu, trzeba pamiętać, że Tesla był smakoszem i czło-
wiekiem bardzo wybrednym w stosunku do tego, co jadał. W młodości
uwielbiał grube steki i filet mignon – befsztyki z polędwicy wołowej, ser-
wowane zwykle z masłem pietruszlcowym, ziemniakami i surówką. Potra-
fił zjeść nawet i trzy sporej wielkości kawałki mięsa na jedno posiedzenie.
W późniejszym czasie przerzucił się na cielęcinę i jagnięcinę, nie gardził
też dobrze upieczonym schabem. Z ptactwa najbardziej lubił kaczkę pie-
czoną w łodygach selera naciowego. Jednym z preferowanych dań była du-
szona kaczka z mlekiem kokosowym. Będąc w restauracji, sam niejedno-
krotnie zaglądał do kuchni, sprawdzając, czy kaczka jest odpowiednio
przygotowywana. Opłacało się, bo przygotowany ściśle według przepisu
ptak był przepyszny[46].

46 Do jej przyrządzenia konieczne były następujące składniki: kaczka, czosnek


– 5 ząbków, cebula – 1 duża, groszek mrożony – 1/2 szklanki, seler naciowy
– 1 łodyga, korzeń pietruszki – 2 sztuki, mleko kokosowe – 200 ml, sól,
pieprz, papryka czerwona w proszku – 1 łyżka, imbir – 1/3 łyżeczki, sos
sojowy – 1 łyżka, sok z cytryny – 3 łyżki, ocet balsamiczny – 1/2–1 łyżeczka,
cynamon – 1/2 łyżeczki, kolendra mielona – 1/2–1 łyżeczka, kminek mielony
– 1/3 łyżeczki, cukier brązowy – 1 łyżka, mąka pszenna lub kukurydziana do
zagęszczenia sosu, olej. Kaczkę należało umyć, osuszyć i natrzeć
przyprawami: solą, pieprzem i przeciśniętymi przez praskę dwoma ząbkami
czosnku. Wstawić na noc do lodówki. Na rozgrzanych trzech łyżkach oleju
podsmażyć mięso z obu stron, na rumiano. Przełożyć do rondla, mięso
ponakłuwać w wielu miejscach i zalać wodą, przykryć i dusić na wolnym
ogniu pod przykryciem przez około godziny i dziesięciu minut. Cebulę,
pietruszkę, seler i czosnek obrać, umyć i drobno pokroić. Dodać cebulę, sól,
pieprz, paprykę, sos sojowy, sok z cytryny, kminek, imbir, cynamon, cukier i
ocet balsamiczny, gotować przez piętnaście minut, po czym dodać seler
naciowy, przepłukany mrożony groszek i pietruszkę, gotować przez około
piętnaście minut, dodać posiekane trzy ząbki czosnku i mleko kokosowe,
zagotować, dodać kolendrę, zagęścić mąką rozpuszczoną w niewielkiej
ilości zimnej wody, zagotować i ostatecznie doprawić do smaku. Podawać z
ziemniakami lub ryżem. W trakcie gotowania można dodać jedną trzecią
szklanki białego wina.
*
1 września 1939 roku o świcie niemieckie wojska najechały Polskę.
Rozpoczęła się II wojna światowa.
Przyznane Tesli przez Jugosławię i Czechosłowację zaszczyty były
ostatnim tchnieniem wolności intelektualnej. Regent Jugosławii, Paweł Ka-
radziordziewić, wprawił społeczeństwo we wściekłość, gdy zezwolił na
kompromis z Hitlerem, w wyniku którego Jugosłowianie dołączyli do
państw Osi. Tym razem różne odłamy Jugosławii – armia, kościół, chłopi,
Serbowie, Chorwaci i Słoweńcy – zjednoczyły się, by wspólnie stawić czoła
wyzwaniu. Natychmiast też proalianckie serbskie elementy militarne do-
konały udanego zamachu stanu i zastąpiły księcia Pawła siedemnastolet-
nim królem Piotrem II, który objął tron 28 marca 1941 roku.
Tesla ucieszył się, że syn króla Aleksandra, którego podziwiał, został
teraz monarchą. Jego najbliżsi przyjaciele z nowojorskiej i waszyngtońskiej
wspólnoty Jugosłowian pozostali wyznawcami „Wielkiej Serbii”, działają-
cymi przy Ambasadzie Jugosławii pod przywództwem ambasadora Foticia.
W tym czasie jedynym Chorwatem w sztabie ambasady był młody doradca
Bogdan Raditsa, późniejszy profesor na wydziale historii bałkańskiej w Fa-
irleigh Dickinson University. Ale wkrótce bratanek Tesli Sava Kosanovič,
Serb urodzony w Chorwacji, przybył do Ameryki odgrywać – jak wydało
się nieprzewidującemu starcowi – niepokojącą i kłopotliwą rolę.
Wydarzenia zaczęły toczyć się zbyt szybko. Wynalazca, świadom głów-
nie napięć i zmiennych aliansów wewnątrz lokalnej populacji Jugosłowian,
ledwie był w stanie pojmować fakt, że jako największy żyjący bohater Ju-
gosłowian stał się osamotniony przez los jako ideologiczny pionek pomię-
dzy Wschodem a Zachodem. Nowy rząd króla Piotra, mający spore popar-
cie społeczne, stawił czoła Niemcom i odmówił ratyfikowania kompromi-
sowego porozumienia zawartego z Hitlerem przez księcia Pawła. Niemal
natychmiast zaczęły się działania odwetowe. W Niedzielę Palmową roku
1941 trzysta bombowców Luftwaffe nadleciało nad stolicę Jugosławii, Bel-
grad. Zaczęły metodycznie szatkować miasto, ulicę po ulicy, bombardując i
ostrzeliwując wszystko, co się ruszało. Do południa zginęło dwadzieścia
pięć tysięcy cywilów, a ranni leżeli wszędzie. Większość budynków pu-
blicznych została obrócona w ruinę, łącznie z budynkiem nowoczesnego
laboratorium, znanym jako Instytut Tesli. Połączone siły Niemiec, Włoch,
Węgier i Bułgarii najechały na ten potępiony kraj. W ciągu kilku zaledwie
dni armia jugosłowiańska została rozbita, a król Piotr dla bezpieczeństwa
wysłany do Anglii. Jego emigracyjny rząd działał w Londynie do końca
wojny.
Jednak to dopiero był początek wojny przeciw Jugosławii. Ludzie, na-
wykli do powtarzających się od tysiąca lat inwazji, byli zahartowani. Reszt-
ki armii i organizacji komunistycznych wycofały się w góry, skąd prowa-
dziły partyzanckie ataki na najeźdźców. Ci waleczni bojownicy, mężczyźni
i kobiety, zaopatrywani byli w żywność uprawianą przez starszych ludzi i
dzieci z niebronionych wsi. Naziści i faszyści stosowali przeciwko nim re-
presje. W miejscowościach rybackich i wzdłuż stoków kamienistego wy-
brzeża Adriatyku prawie połowa ludności w każdej wiosce została meto-
dycznie wybita. Wkrótce dla wojskowych strategów w Stanach Zjednoczo-
nych i Anglii stało się jasne, że Jugosłowian zabijają nie tylko siły państw
Osi, ale także rywalizujące ze sobą frakcje partyzanckie monarchistów i
komunistów, toczące walki o alianckie wsparcie i walczące nie tylko z na-
jeźdźcami, ale też wybijające siebie nawzajem.
Pułkownik Dragoljub Mihailovič, oficer armii serbskiej, dowodził for-
macją czetników[47] z Jugosłowiańskiej Armii Ojczyźnianej, składającą się
głównie z Serbów i bośniackich monarchistów. Mając ścisłe więzy z królem

47 Nazwa „czetnicy” pochodzi od serbskiego słowa czeta (četa, гема),


oznaczającego oddział. Byli oni zwolennikami dominacji Serbów w
Jugosławii. Walczyli głównie przeciw chorwackim ustaszom, bośniackim i
albańskim oddziałom Waffen-SS oraz przeciwko komunistycznej
partyzantce. Niekiedy ze względów taktycznych (głównie walcząc z
komunistami) zawierali porozumienia z dowódcami wojsk okupacyjnych w
Jugosławii. Akcji zaczepnych przeciwko hitlerowcom z reguły nie
podejmowali, gdyż ich dowódca planował rozpocząć je dopiero po
desancie aliantów na Jugosławię. W czasie wojny uratowali blisko 500
lotników alianckich, którzy zostali strąceni nad Jugosławią. W końcowym
okresie wojny zostali jednakże pokonani przez komunistyczną partyzantkę
Josipa Broza Tity i zgładzeni lub uwięzieni po jej zakończeniu. Do tradycji
czetników powróciły serbskie jednostki paramilitarne podczas wojen
secesyjnych w Jugosławii, które wspólnie z Jugosłowiańską Armią Ludową
uczestniczyły m.in. w oblężeniu Vukovaru oraz toczyły walki na terenie
Chorwacji i Bośni.
Piotrem, stali się oni pierwszym głównym ruchem oporu w Europie. Po-
czątkowo brytyjska pomoc dla Jugosławii trafiała do rąk czetników, ale
trwało to krótko. Narodowa Armia Wyzwoleńcza bądź też partyzanci z
partii komunistycznej prowadzeni przez Titę szybko zaczęli osiągać zna-
czącą pozycję.
Alianccy stratedzy niewiele wiedzieli o człowieku nazwiskiem Josip
Tito. Mówiło się, że pozostawiono go rannego na polu walki w 1917 roku, i
że wtedy pochwycili go Rosjanie. U nich został wyszkolony na komuni-
stycznego przywódcę i wysłany do Francji w czasie wojny domowej w
Hiszpanii, by wspierał lojalistów lub republikanów. Chorwat Tito nie miał
szczególnych powodów, by kochać monarchię – po powrocie do Jugosławii
został bowiem uwięziony. Po uwolnieniu stał się aktywnym organizatorem
związku pracowników przemysłu metalowego i pomagał tworzyć jugosło-
wiański ruch związkowy. Jego status jako przywódcy partyzantów w II
wojnie światowej był naturalną konsekwencją rozwoju lidera inspirujące-
go swych bojowników i utrzymującego surową dyscyplinę. Patrzył w przy-
szłość, oczekując czasów, kiedy Jugosłowianie zbudują wolny i zjednoczo-
ny kraj bez ucisku królów czy obcych najeźdźców. Celem Tity było tworze-
nie komitetów wyzwolenia ludowego na wzór sowiecki, podczas gdy
Mihailovič i czetnicy preferowali tworzenie władz lokalnej administracji
pod rządami monarchii. Obydwie formacje walczyły z Niemcami i Włocha-
mi, ale też mordowały siebie wzajemnie.
Profesor Bogdan Raditsa, w owym czasie dyrektor służby informacyj-
nej ambasady Jugosławii w Waszyngtonie D.C., wspominał:

Sytuacja skomplikowała się dosyć mocno, gdy Jugosławia padła w roku


1941 i gdy w końcu tego roku Królewska Misja Jugosławii przybyła do
kraju. W jej składzie znajdowali się członkowie rządu króla Piotra oraz
ban (gubernator) Chorwacji dr Ivan Subašić. Sava Kosanovič, bratanek
Tesli – wówczas członek Partii Demokratycznej – także wtedy przybył
jako minister rządu emigracyjnego. [...] Gdy tylko Kosanovič przyjechał
do Stanów, z miejsca zaczął próbować zmieniać polityczną orientację
Tesli, by ten odszedł od wyłącznie serbskiej polityki i udało mu się to.
Tesla, nawet dawniej, nie czuł się szowinistą Wielkiej Serbii. Mawiał
zwykle: „Jestem Serbem, ale moją ojczyzną jest Chorwacja”.
Konflikt pomiędzy Serbami a Chorwatami z emigracji nasilał się w mia-
rę postępów wojny, paraliżując normalne jugosłowiańskie działania dy-
plomatyczne w Londynie, Waszyngtonie i Nowym Jorku.
Kosanovič, chociaż Serb, prowadził walkę o braterstwo Serbów i Chor-
watów przeciwko Sotičowi i wielu innym serbskim członkom różnych
jugosłowiańskich misji. Dlatego też zaczął wykorzystywać Teslę dla po-
lityki wymierzonej przeciwko idei Wielkiej Serbii. Sam Tesla nie był w
pełni świadomy głębokiego konfliktu pomiędzy Serbami i Chorwatami,
a przede wszystkim, jako naukowiec i człowiek już starszy był w polity-
ce szczery i bezstronny.

Raditsa zauważał, że Tesla był zadowolony z tego, iż ma przy sobie w


Nowym Jorku człowieka, z którym łączą go więzy krwi i że zaczął w pełni
polegać na opiniach Kosanoviča we wszystkich sprawach. W tym czasie
wynalazca otrzymywał od rządu królewskiego około pięciuset dolarów
miesięcznie jako honorarium. „Wygłaszane na użytek domowy przez Teslę
polityczne wypowiedzi – powiedział Raditsa – faktycznie pisane były przez
Kosanoviča”.
Pod koniec roku 1942 otwarto w Nowym Jorku przy Piątej Alei, Jugo-
słowiański Ośrodek Informacji ulokowany w głównej siedzibie Królew-
skiej Misji. Raditsa i Kosanovič pracowali razem w tym biurze, wydając
biuletyny i inne publikacje. Ale gdy dotarła do nich wiadomość o walce
między Mihailovičem a Titą, nastąpił kryzys.

Kosanovič – mówił Raditsa – przystąpił do formacji Tity i zaczął popula-


ryzować Ruch Wyzwolenia Narodowego dla nowej Jugosławii. Stanął
wtedy przed niezwykle przykrym i trudnym zadaniem przekonania Te-
sli, że monarchia w Jugosławii się kończy i że nadchodzą czasy nowej Ju-
gosławii, wyłaniające się z bratobójczej wojny domowej. Ponieważ
większość zamieszkującej Chorwację mniejszości narodowej, jaką sta-
nowili Serbowie, przeszła na stronę Tity, Kosanovič przekonywał Teslę,
by on także dołączył do tego ruchu, do którego należały już ogromne
masy ludzi, Serbów i Chorwatów. Zatem przesłanie Tesli do Serbów i
Chorwatów napisane zostało przez Kosanoviča.

Na ścianach Muzeum Tesli w Belgradzie obejrzeć można było powięk-


szoną fotokopię słów, jakie rzekomo przesłane zostały przez Teslę do wal-
czących rodaków, zaledwie kilka miesięcy przed jego śmiercią. Amerykań-
ski wiceprezydent Henry A. Wallace także maczał palce w ich sporządze-
niu. Tekst pisany na maszynie nosił własnoręczne skreślenia i wstawki Te-
sli, chociaż jego styl był politycznie przeideologizowany, co do niego nie
pasowało:

Z tej wojny [...] narodzić się musi nowy świat, świat, który doceni po-
święcenie dokonane przez ludzkość. To musi być świat, w którym słabsi
nie będą wyzyskiwani przez silniejszych, dobrzy przez złych, w którym
biedni nie będą poddawani przemocy i upokorzeniu przez bogatych,
gdzie wytwory intelektu, nauki i sztuki służyć będą społeczeństwu dla
polepszenia i upiększenia życia wszystkich, a nie tylko jednostkom do
wzbogacania się. Ten nowy świat nie będzie światem poniżanych i po-
niewieranych, ale światem wolnych ludzi i wolnych narodów, równych
sobie w godności i poszanowaniu ich praw.

Nazwisko wynalazcy pojawiło się także na innej wiadomości – wysła-


nej do Sowieckiej Akademii Nauk 12 października 1941 roku, wyrażającej
pragnienie prowadzenia wspólnej walki przeciwko państwom Osi przez
Rosję, Wielką Brytanię i Amerykę, by wspomóc rewolucyjną walkę ludu Ju-
gosławii. Tekstu tej wiadomości jednakże nie można już było zobaczyć w
Muzeum – prawdopodobnie dlatego, że nostalgia w stylu rosyjskim prze-
stała być polityczna.
Kosanovič został przewodniczącym Jugosłowiańskiej Misji Ekonomicz-
nej, występującej w imieniu Nowej Jugosławii przeciwko centralistycznej,
przedwojennej formacji jugosłowiańskich rojalistów. Ta nowa organizacja
zaczęła pracować także dla nowej Federacji Państw Europy Wschodniej i
Środkowej (Central East European Federation). Raditsa także został człon-
kiem ruchu Tity.

*
Król Piotr desperacko zabiegał o wsparcie Mihailoviča u prezydenta
Franklina Delano Roosevelta i premiera Winstona Churchilla, jak też u
swego wuja Bertie, którym był król Anglii Jerzy VI. Brytyjczycy, początko-
wo życzliwi i pełni zrozumienia dla sprawy czetników, zaczęli jednak
zmieniać swoje nastawianie, gdy dotarły do nich doniesienia o agresyw-
nych działaniach partyzantów Tity.
W roku 1942 król Piotr przybył do Waszyngtonu, by interweniować u
Roosevelta. Jugosłowiańscy piloci szkoleni byli w Tennessee. Prezydent
powiedział mu, że wyśle czetnikom samoloty z tych, które zostaną po woj-
nie na Środkowym Wschodzie. Monarcha odwiedził również Nowy Jork,
gdzie w Colony Club spotkał się z serdecznym przyjęciem Amerykańskich
Przyjaciół Jugosławii. Klub Colony, pierwszy klub dla dam w Ameryce, za-
łożony został z inicjatywy energicznej Anne Morgan. Przyczyniły się do
tego także matka króla, Marie oraz pierwsza dama, pani Eleanor Roosevelt.
Wizyta ta bardzo ucieszyłaby Teslę, gdyby tylko nie był chory i osłabiony.
Król przybył więc do niego.
W swych pamiętnikach zatytułowanych A King’s Heritage młody król
Piotr napisał pod datą 8 lipca 1942 roku:

Odwiedziłem dr. Nikolę Teslę, światowej sławy jugosłowiańsko- amery-


kańskiego naukowca, w jego apartamencie w hotelu New Yorker. Po
przywitaniu wiekowy uczony rzekł: „To wielki zaszczyt dla mnie. Cieszę
się, że jest pan młodym i wielkim władcą. Ufam, że dożyję chwili, gdy
wróci pan do wolnej Jugosławii. Pana ojciec w ostatnich słowach naka-
zał panu: «Chroń Jugosławię!». Jestem dumny, że jestem Serbem i Jugo-
słowianinem. Nasz lud nie może zginąć. Zachowaj jedność Jugosłowian
– Serbów, Chorwatów i Słoweńców.

Król dodał, że był głęboko poruszony oraz że on i dr Tesla popłakali


się. Następnie monarcha odwiedził Uniwersytet Columbia, gdzie ciepło go
przyjął prezes Nicholas Murray Butler i gdzie odkrył kolejny ślad więzi ze
swym krajem w Laboratorium Fizyki Pupina (Pupin Physics Laboratory).
Wróciwszy do Waszyngtonu, król uzyskał od Roosevelta zapewnienie,
że żywność, odzież, broń i amunicja będą dostarczane zrzutami z samolo-
tów do Jugosławii. Doznał jednak szoku, gdy w roku 1943 Brytyjska Misja
w Jugosławii nawiązała oficjalne kontakty z Titą. Chciał, by zrzucono go na
spadochronie do kraju, ale napotkał sprzeciw Churchilla. Tito otwarcie
oskarżył Mihailovića o zdradę. W listopadzie na konferencji w Teheranie
nastąpiło – przede wszystkim z powodu działań Churchilla – coś, co król
określił jako „brzemienną w skutki zmianą” polityki aliantów. Zadecydo-
wano wtedy, iż „główną, uznaną przez aliantów siłą walczącą w Jugosławii
z Niemcami jest dowodzona przez Titę Armia Wyzwolenia Narodowego, a
partyzanci zostali w pełni uznani za armię aliancką”. Mihailović został w
ten sposób odrzucony i opuszczony. W ciągu jednej nocy Winston Chur-
chill stał się bohaterem nowoczesnej Jugosławii. A gdy młody monarcha
zaczął gorączkowo słać listy do Roosevelta o wsparcie, niedomagający już
wtedy prezydent odpowiedział z naciskiem, żeby zaakceptował radę Chur-
chilla „tak jakby to była jego własna”. Kilka miesięcy później Roosevelt
zmarł.
Bratanek Tesli Kosanovič, razem z kilkoma innymi przedstawicielami
dyplomacji króla Piotra, został przez monarchę u szczytu kryzysu w 1942
roku zdymisjonowany. Często mawiał wtedy do Bogdana Raditsy, że czuł,
iż Tesla był zaszokowany wykluczeniem go z królewskiego rządu. Faktycz-
nie też Kosanovič uważał, że śmierć Tesli przyspieszona została jego „po-
rażką”. „On myślał – powtarzał Kosanovič do Raditsy – że zostałem ukara-
ny, i że w końcu zostanę aresztowany albo coś w tym rodzaju, ale udało mi
się go przekonać, że w polityce było to nieuniknione”. W tym okresie
Kosanovič był szczery w swych wypowiedziach, twierdząc, iż starał się
trzymać Teslę z dala od członków królewskiego rządu. Ambasador Fotič
stał się „wrogiem”, jako że nadal sprzyjał polityce Wielkiej Serbii w przeci-
wieństwie do nadchodzących zmian. Stosunek Tesli do tego starego przy-
jaciela stał się „letni”.

Nie ma wątpliwości – powiedział profesor Raditsa – że ta tragedia wza-


jemnego wyniszczania się, jaka miała miejsce od 1941 do 1943 roku,
musiała przygnębiająco wpłynąć na Teslę. Bardzo często prosił mnie,
bym mu wyjaśnił, co takiego właściwie się u nas dzieje, że nie możemy
się porozumieć.

Po wojnie Mihailović został skazany na śmierć przez Ludowy Trybunał i


stracony za rzekomą kolaborację z wrogiem. Ogłoszono powstanie Repu-
bliki Jugosławii z Titą jako dożywotnim prezydentem i mocno osadzonymi
komunistami.
Rejestr strat Jugosławii w czasie II wojny światowej wykazuje dwa mi-
liony zabitych, tragiczne było to, że wiele tysięcy ludzi zginęło w walkach
bratobójczych.

Po wojnie – wspominał profesor Raditsa, – Kosanovič został ministrem


w rządzie Tito–Šubašić, a ja – jego asystentem w Ministerstwie Informa-
cji w latach 1944–1945, do chwili, aż opuściłem kraj, bo nie byłem w
stanie stać się komunistą. Później w roku 1946 Sava Kosanovič został
ambasadorem Tity w Waszyngtonie, ale nigdy się już z nim nie spotka-
łem po tym, jak opuściłem Belgrad w październiku 1945 roku.
Kosanovič całkowicie zaakceptował system komunistyczny w Jugosła-
wii i pozostał mu wierny do śmierci.

Nie było dłuższego okresu w ciągu dziesięciu wieków, kiedy Jugosło-


wianie nie byliby najeżdżani i plądrowani przez Wenecjan, Rzymian, Tur-
ków, Bułgarów, Austriaków, Węgrów, Niemców i Włochów, gdy nie byliby
narażeni na zagrożenie torturami, uwięzieniem czy nagłym pozbawieniem
życia. Teraz zapaliła się im jutrzenka wolności, a co to za wolność – wkrót-
ce się przekonali. Także ich rozpaczliwie nieszczęsna historia z lat dzie-
więćdziesiątych XX wieku, jak również ostatnia haniebna decyzja wielkich
mocarstw w sprawie Kosova pozwalają wysunąć przypuszczenie, że Bóg
chyba nie lubi Jugosławii. A może właśnie ukochał ją tak samo, jak Żydów,
ciężko na próbę doświadczając? Kto wie...
Tesla w każdym razie nie dożył tych czasów. Czy mógłby kiedykolwiek
zaakceptować nowy rząd z jego konstytucją typu sowieckiego i sojuszem z
ZSRR? Czy mógłby kiedykolwiek zaakceptować usunięcie i wygnanie uko-
chanego monarchy? Te pytania pozostaną już bez odpowiedzi...
Tak się jednak nieszczęśliwie składa, że ta cała sytuacja wpłynęła na to,
jak genialny wynalazca został zapamiętany na Zachodzie. Więdnięcie jego
naukowej reputacji i słaba pamięć Amerykanów w okresie powojennym, w
dużym stopniu spowodowały zniknięcie dokumentów jego naukowej dzia-
łalności za żelazną kurtyną w wyniku zimnej wojny. W roku 1948 Jugosła-
wia przestała być krajem za żelazną kurtyną, ogłaszając niezależność od
sowieckiej doktryny „ograniczonej suwerenności”. Ameryka i jej sojuszni-
cy stali się wtedy bardziej szczodrzy w wysyłaniu Jugosłowianom ekono-
micznej i militarnej pomocy; jednak szkody były już nie do odrobienia.
Ameryka nie pędziła z wojenną pomocą dla Tity z taką ochotą, jaką okazy-
wał Churchill. W przyszłości nie było więc łatwo amerykańskim naukow-
com docierać do jugosłowiańskich źródeł, dokumentujących osiągnięcia
Tesli.

*
Stan wynalazcy w zimie roku 1942 był już bardzo kiepski. Obawa
przed zarazkami stała się tak obsesyjna, że nawet najbliżsi przyjaciele mu-
sieli stać w pewnej odległości. Miał kłopoty z sercem, czasem cierpiał na
ataki omdlenia. Nie będąc samemu w stanie karmić ukochanych ptaków,
często polegać musiał na pomocy Charlesa Hauslera, młodego człowieka,
właściciela wyścigowych gołębi.
Hausler pracował dla Tesli od roku 1928. Jego zajęcie polegało na co-
dziennym chodzeniu w południe z ziarnem do nowojorskiej biblioteki pu-
blicznej, obchodzeniu budynku wokoło i wypatrywaniu młodych lub ra-
nionych ptaków na parapetach okiennych lub za wielkimi posągami. Wte-
dy miał je zabierać do hotelu, do pokoju Tesli, gdzie mogły wypocząć i
ogrzać się. Potem – jak wspominał – „wypuszczałem je w bibliotece do nie-
go”. Pamiętał, że klatki w pokojach Tesli wykonane były przez dobrego
stolarza, „bo pan Tesla w swych działaniach musiał wszystko mieć zrobio-
ne porządnie”. Gołębiom podobał się także osłonięty kurtyną prysznic w
łazience.
Hausler i Tesla spędzali razem wiele godzin, najczęściej rozmawiając o
gołębiach. Kiedyś Tesla zwierzył mu się, że „Tomaszowi Edisonowi nie
można ufać”. Chłopiec zapamiętał swego pracodawcę jako „bardzo uprzej-
mego i uważającego człowieka”. Opowiedział też o wydarzeniu, które na
długo zapadło mu w pamięć:

Pan Tesla miał w pokoju wielką skrzynię stojącą obok klatek z ptakami.
Któregoś dnia powiedział mi, bym bardzo uważał i nie potrącił jej, bo w
niej jest coś, co mogłoby zniszczyć samolot w locie i że ma on nadzieję
przedstawić to już niedługo całemu światu.

Jak przypuszczał Hausler, skrzynia wylądowała potem w piwnicy hotelo-


wej.
Pewnego styczniowego poranka 1943 roku, gdy wiał przenikliwy
wiatr, Tesla wezwał innego ze swych posłańców, chłopca o nazwisku
Kerrigan, i wręczył mu zapieczętowaną kopertę zaadresowaną następują-
co:

Pan Samuel Clemens


35 South Fifth Avenue,
New York City
Chłopiec chodził po smaganej wiatrem ulicy i bezskutecznie szukał po-
danego adresu. Jak się później okazało, był to adres pierwszego laborato-
rium Tesli, a South Fifth Avenue obecnie nazywała się West Broadway i
nikt o nazwisku Samuel Clemens w tej okolicy nie mieszkał. Kerrigan wró-
cił do hotelu New Yorker i zdał choremu Tesli relację z poszukiwań. Ten,
słabym głosem wyjaśnił chłopcu, że ten Clemens to w istocie słynny Mark
Twain i że każdy go tam zna. Wysłał Karrigana ponownie, dodatkowo pole-
cając zadbać o gołębie. Zaniepokojony posłaniec nakarmił ptaki i porozma-
wiał ze swoim kierownikiem, który powiedział mu, że Mark Twain nie żyje
od dwudziestu pięciu lat. Kerrigan powlókł się więc jeszcze raz w ten zim-
ny dzień do pokoju Tesli, gdzie przedstawił mu wszystko i usiłował zwró-
cić kopertę. Wynalazca był oburzony i nie przyjmował do wiadomości
tego, że humorysta nie żyje.
– Przecież był u mnie wczoraj – zirytował się. – Siedział w tym fotelu i
rozmawialiśmy przez godzinę. Ma kłopoty finansowe i potrzebuje mojej
pomocy. Więc nie wracaj, póki nie dostarczysz mu tej koperty.
Posłaniec znowu poszedł do swego szefa i razem otworzyli kopertę. W
środku było dwadzieścia pięciodolarowych banknotów zawiniętych w ka-
wałek czystego papieru – wystarczająco dużo, by na pewien czas wspomóc
starego przyjaciela.
Czwartego stycznia wynalazca, choć bardzo osłabiony, udał się do swe-
go biura wykonać eksperyment, którym zainteresowany był George
Scherff, który przyszedł pomóc w przygotowaniach. Pracę jednak wkrótce
przerwano, gdy Tesla poczuł nawrót silnego bólu w klatce piersiowej. Od-
mawiając pomocy medycznej, powrócił do hotelu, który od kilku lat był
jego domem. Był to sympatyczny hotel, choć nie tak wygodny i nie tak dro-
gi – o czym sobie codziennie przypominał – jak Waldorf, w którym miesz-
kał kiedyś ponad dziesięć lat. Myśli błąkały mu się we mgle pomiędzy od-
pływami bólu. W Waldorfie był otoczony dworzanami. Zawsze, gdy zasia-
dał do kolacji, pojawiały się tam jakieś postacie z nowojorskiej śmietanki
towarzyskiej, by złożyć mu hołd. To były cudowne dni. Ale nikt nie przy-
szedł do niego czwartego stycznia, kiedy wrócił z laboratorium z szarą,
ściągniętą bólem twarzą, rozdygotany, jakby ujrzał własnego ducha. Roze-
brał się z trudem i położył do łóżka, a na parapecie okiennym usiadł biały
gołąb i powiedział staremu człowiekowi, że praca już skończona, i że może
już odpocząć...
Następnego dnia do pokoju 3327 przyszła pokojówka, żeby posprzątać.
Gdy wychodziła, Tesla poprosił ją, żeby na drzwiach zawiesiła kartę „NIE
PRZESZKADZAĆ” – nie chciał, by niepokoili go jacyś goście czy hotelowa
służba. Zwlókł się z łóżka, poczłapał do drzwi i otworzył je. Kartonik wisiał
na klamce.
– To dobrze – mruknął do siebie i zatrzasnął drzwi.
W ciszę nocy wsiąkały miękko odgłosy agonii. Na rozbabranym łóżku
w hotelu New Yorker leżał stary człowiek, zaciskając kurczowo dłonie na
piersi, jakby chciał zdławić rozsadzający go ból. Wiedział, że umiera...
Karta wisiała nazajutrz i jeszcze kolejnego dnia.
Wcześnie rano 8 stycznia pokojówka Alice Monaghan zignorowała za-
kaz i weszła do pokoju. Tesla leżał na łóżku z rozrzuconą wokół grzywą
śnieżnobiałych włosów, które zwykle starannie odgarniał do tyłu i na boki.
Spod krzaczastych brwi starca uformowanych płytko w literę V wyzierały
czarne, niesamowite oczy. To była twarz arlekina i jej właściciel przez bez
mała osiemdziesiąt sześć lat lubił straszyć ludzi swym niezwykłym wyglą-
dem. Uwielbiał uchodzić za cudaka, niektórzy szeptali, że jest obłąkany, ale
tego ranka na jego twarzy malował się wyłącznie spokój.
Pani Monaghan zadzwoniła natychmiast na policję i nie ruszyła się z
miejsca, aż do jej przybycia. Asystent medycznych ekspertyz sądowych
H.W. Wembly zbadał ciało i określił godzinę zgonu na 10.30 wieczorem 7
stycznia w prawosławne Boże Narodzenie. W opinii stwierdził, że przyczy-
ną śmierci była zakrzepica tętnicy wieńcowej. Tesla zmarł we śnie, a bada-
jący jego ciało ekspert nie stwierdził „żadnych podejrzanych okoliczności”.
Odszedł tak, jak żył – samotnie.

*
Kenneth Swezey został powiadomiony o tym przykrym fakcie tuż
przed godziną dziesiąta rano. Natychmiast przekazał telefonicznie wiado-
mość doktorowi Rado z Uniwersytetu Nowojorskiego. Ten z kolei puścił
wieść dalej, kontaktując się z siedzibą króla Piotra mieszczącą się wtedy
przy Piątej Alei pod numerem 745. Bratanek Tesli Sava Kosanovič pełniący
w czasie wojny funkcję prezydenta Wschodnioeuropejskiego Zarządu Pla-
nowania dla Krajów Bałkańskich (Eastern and Central European Planning
Board for the Balkan Countries) także został zawiadomiony.
Ciało Tesli przewieziono do domu pogrzebowego Franka E. Campbella
mieszczącego się na rogu Madison Avenue i Osiemdziesiątej Pierwszej Uli-
cy, a Hugo Gernsback najął rzeźbiarza, by ten wykonał pośmiertną maskę
wynalazcy. Kilka godzin po tym, jak pracownicy przedsiębiorstwa pogrze-
bowego wynieśli z pokoju zwłoki, zjawili się agenci FBI...
Natychmiast po śmierci Tesli nastąpiła wymiana telegramów pomiędzy
agentem Federalnego Biura Śledczego Johnem Foxworthem z sekcji polo-
wej oddziału nowojorskiego a dyrektorem nowojorskiego oddziału FBI. W
dniu następnym po odkryciu ciała agent Foxworth donosił:

Eksperymenty i badania zmarłego Nikoli Tesli. Szpiegostwo – M. Nikola


Tesla, jeden z najwybitniejszych naukowców w dziedzinie elektrotech-
niki, zmarł siódmego stycznia tysiąc dziewięćset czterdziestego trzecie-
go [roku] w hotelu New Yorker, w Nowym Jorku. W ciągu swego życia
prowadził wiele eksperymentów z bezprzewodową transmisją energii
elektrycznej i... co pospolicie nazywano – promieniami śmierci. Zgodnie
z informacją dostarczoną przez [nazwisko skreślone], Nowy York, no-
tatki i zapiski z doświadczeń Tesli, receptury razem z konstrukcjami
mechanizmów... znajdują się pomiędzy osobistymi przedmiotami Tesli i
nie podjęto żadnych kroków w celu ich ochrony lub zabezpieczenia
przed wpadnięciem w ręce ludzi... nieprzyjaznych wysiłkowi wojenne-
mu Narodów Zjednoczonych...

(Jednakże FBI zostało powiadomione przez biuro wiceprezydenta


Henry’ego A. Wallace’a, że rząd jest „żywotnie zainteresowany” w zacho-
waniu dokumentów Tesli).

Bloyce D. Fitzgerald, inżynier elektryk, który przez całe życie był blisko
Tesli – kontynuował Foxworth, – powiadomił nowojorskie biuro, że
siódmego stycznia, tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego [roku]
Sava Kosanovič, George Clar – który odpowiedzialny był za muzeum i la-
boratorium [firmy] RCA, oraz Kenneth Swezey... weszli do pokoju Tesli
w [hotelu] New Yorker i przy pomocy ślusarza włamali się do sejfu, któ-
ry Tesla miał w swym pokoju i w którym trzymał niektóre cenniejsze
dokumenty... W ostatnich miesiącach Tesla powiedział Fitzgeraldowi, że
jego eksperymenty dotyczące bezprzewodowej transmisji energii elek-
trycznej został udoskonalone i zakończone.
Fitzgerald wie też, że Tesla obmyślił i zaprojektował rewelacyjny typ
torpedy, która nie była jeszcze stosowana przez żaden kraj. Fitzgerald
uważa, że ta konstrukcja obecnie nie jest jeszcze dostępna żadnemu
krajowi. Z wyjaśnień udzielonych przez Teslę Fitzgeraldowi wynika, że
pełne plany, specyfikacje oraz objaśnienia podstawowych koncepcji
tych rzeczy znajdują się gdzieś w osobistym mieniu Tesli. Fitzgerald wie
także, iż istnieje działający model Tesli, którego budowa kosztowała po-
nad dziesięć tysięcy dolarów, w skrzyni należącego do Tesli bezpieczne-
go depozytu w hotelu Governor Clinton. Fitzgerald wierzy, że z tym mo-
delem związane są tak zwane promienie śmierci lub bezprzewodowa
transmisja prądu elektrycznego.
Tesla powiedział też kiedyś Fitzgeraldowi, że ma około osiemdziesiąt
kufrów, pochowanych w różnych miejscach, które zawierają dokumen-
tację i plany związane z badaniami, jakie prowadził. Biuro proszone jest
o natychmiastowe powiadomienie, jakie (jeśli w ogóle jakieś) działania
zostaną podjęte w tej sprawie przez nowojorską sekcję połową.

Kosanovič zawiadomił później Waltera Gorsucha z nowojorskiego Biu-


ra Obcej Własności, że on, razem z innymi osobami, wszedł jako pierwszy
do pokojów Tesli, by odszukać jego testament:
– Po otwarciu sejfu Swezey wyjął z niego księgę zawierającą dowody
uznania wysyłane do Tesli na jego siedemdziesiąte piąte urodziny, a ja za-
brałem z pokoju trzy zdjęcia Tesli. Nic więcej nie zostało zabrane. Sejf zo-
stał zamknięty na nową kombinację, którą znałem wyłącznie ja.
Dziewiątego stycznia Gorsuch z OAP i Fitzgerald weszli do hotelu New
Yorker zabrali wszystko, co zostało jeszcze w pokoju, załadowali to na
dwie ciężarówki, zaplombowali i przekazali do magazynu na Manhattanie
(Manhattan Storage and Warehouse Company). Dołączono to do około
trzydziestu pojemników i innych tobołków, które przechowywano tam od
1934 roku, i które także zostały zaplombowane pieczęciami OAP.
Do kwestii dotyczących zasadności udziału OAP w tej sprawie, docho-
dzi kolejna – dlaczego zezwolono Kosanovičowi na dostęp do kombinacji
sejfu, z którego później, jak twierdził, znikł przecięty na pół Medal Edisona.
Amerykańskie dokumenty naturalizacyjne Tesli, które były dla niego tak
ważne, że trzymał je zawsze w sejfie, znajdują się obecnie w Muzeum Tesli
w Belgradzie, nie jest jednak wiadome, jakie jeszcze papiery i obiekty znaj-
dowały się w sejfie.
Biuro FBI w Waszyngtonie posunęło się do tego, że podsunęło biuru
nowojorskiemu myśl, „by razem z prokuratorem stanowym w Nowym Jor-
ku dyskretnie zająć się sprawą ewentualnego zaaresztowania Kosanoviča
pod zarzutem włamania i odebrania różnych dokumentów, o których było
wiadome, że zostały przez niego zabrane z sejfu Tesli”. Sugerowało także,
aby koledzy z Nowego Jorku zwrócili się do sądu zajmującego się sprawa-
mi spadkowymi (Surrogate Court) o wydanie decyzji zakazu zajmowania
się dobytkiem Tesli tak, aby nikt nie miał do niego dostępu, o ile nie będzie
to w obecności agenta FBI, a Nowy Jork miał informować Waszyngton o
wszystkim, co się w tej sprawie nowego zdarzy.
Pomysł z aresztowaniem ambasadora Jugosławii został szybko zarzu-
cony. Zaraz potem centrala w Waszyngtonie podjęła kuriozalną decyzję.
Edward A. Tamm z FBI w Waszyngtonie powiadomił D.M. Ladda z tego
biura, że cała sprawa została przekazana kustoszowi Obcej Własności.
Tamm zanotował wtedy: „Wydaje się, że nie ma potrzeby, byśmy pakowali
się w tę sprawę”.

*
Krótko przed śmiercią Tesli Eleanor Roosevelt próbowała wstawić się
za nim u swego męża prezydenta – chodziło o nadanie mu jakichś zaszczy-
tów. W Muzeum Tesli w Belgradzie można znaleźć trzy krótkie notatki na
firmowym papierze Białego Domu. Pierwszego stycznia, na prośbę pisarza
Louisa Adamicia, pani Roosevelt obiecała poprosić prezydenta, by napisał
do Tesli i zadeklarowała, że sama do niego zadzwoni przy okazji jej kolej-
nego wyjazdu do Nowego Jorku. Następny dokument nosił tytuł Notatka
dla pani Roosevelt i podpisany został przez samego Franklina Delano: „Za-
poznałem się z tym, ale wczorajsze pisma doniosły o śmierci dr. Tesli. W
związku z tym zwracam niniejszym załączone dokumenty”. Trzecia notat-
ka z 11 stycznia skierowana jest do L. Adamicia. Pani Roosevelt przekazuje
mu w niej wiadomość od prezydenta i dołącza od siebie wyrazy smutku na
wieść o śmierci wynalazcy.
Louis Adamić napisał wzruszający panegiryk do Tesli, który odczytany
został przez burmistrza Nowego Jorku Fiorello La Guardię na falach stacji
radiowej WNYC 10 stycznia. Mocno napięte w tym czasie stosunki pomię-
dzy organizacjami Serbów i Chorwatów w Stanach Zjednoczonych zaczęły
zagrażać planowanej ceremonii pogrzebowej. Ciało wystawione było na
widok publiczny, ale jak napisał w niepublikowanym liście James O’Neill:
„tylko dwanaście osób, w tym kilku dziennikarzy z gazet przybyło je zoba-
czyć”.
Jednakże gdy o godzinie czwartej po południu 12 stycznia w katedrze
św. Jana Bożego na Manhattanie rozpoczęły się państwowe uroczystości,
zgromadziło się na nich ponad dwa tysiące ludzi. Nikola Tesla był wpraw-
dzie dziwakiem, ale kochano go i szanowano. Serbów i Chorwatów posa-
dzono po przeciwnych stronach katedry. Biskup William T. Manning wyeg-
zekwował od obydwu organizacji obietnicę niewygłaszania żadnych poli-
tycznych przemówień. Ceremonia zaczęta została przez biskupa Manninga
po angielsku, a zakończona po serbsku przez wielebnego Dušana
Sukletovicia.
Pośród bałkańskich dyplomatów znalazł się ambasador Fotič, guberna-
tor Chorwacji, były premier Jugosławii oraz minister żywności i przebudo-
wy. W pierwszym rzędzie razem z Kosanovičem, szefem żałobników i
przywódcą nowej misji handlowej siedział Kenneth M. Swezey. Honorowy
członek konduktu niosącego trumnę, dr Rado, ze względu na chorobę nie
mógł przybyć na uroczystość. Pomiędzy ważnymi postaciami amerykań-
skiej nauki i przemysłu, które przybyły jako honorowi członkowie konduk-
tu pogrzebowego, znaleźli się profesor Edwin H. Armstrong, dr E. W.
Alexanderson z General Electric, dr Harvey Rentschler z firmy
Westinghouse, inżynier Gano Dunn oraz W.H. Barton, kurator Hayden Pla-
netarium z Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej. Na czele tej gru-
py stał Newbold Morris, przewodniczący Rady Miejskiej Nowego Jorku.
Gdy wiadomość o śmierci Tesli rozeszła się poza granicami kraju i do-
tarła do ogarniętej wojną Europy, posypały się telegramy z wyrazami hoł-
du i żalu zarówno od ludzi nauki, jak i przywódców wielu państw. W Sta-
nach Zjednoczonych trzej laureaci Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki –
Millikan, Compton i James Franek połączyli się we wspólnej mowie po-
chwalnej na cześć wynalazcy jako „jednego z najwybitniejszych umysłów
świata, który wytyczył drogę dla wielu ważnych dziedzin rozwoju techno-
logicznego współczesności”. Prezydent i pani Roosevelt wyrazili swą
wdzięczność za wkład Tesli „w rozwój techniki i przemysłu, i samego kra-
ju”. Wiceprezydent Henry Wallace, wyrażając się w duchu nowej Jugosła-
wii, oświadczył że „wraz ze śmiercią Nikoli Tesli zwykli ludzie utracili jed-
nego ze swych najlepszych przyjaciół”.
Chociaż Louis Adamić błędnie wspominał Teslę jako człowieka, który
nie dbał o pieniądze, nie mógł lepiej się wyrazić, gdy powiedział, że Tesla
nie umarł zupełnie:

Prawdziwa, ważna część Tesli żyje w jego wielkich, niedających się w


pełni ocenić osiągnięciach będących integralną częścią naszej cywiliza-
cji, naszego codziennego życia, naszego obecnego wysiłku wojennego...
Jego życie to triumf...

Msza dobiegła końca i katedra wypełniła się przytłumionym gwarem


charakterystycznym dla sunącej jednocześnie ku wyjściu z kościoła groma-
dy ludzi. W asyście wielu możnych zwłoki wynalazcy zostały pochowane
na cmentarzu Ferncliffe w Ardsley-on-the-Hudson.
Świat wyglądał w to mroźne popołudnie jak na zimowych pocztów-
kach. Jasnozłote słońce świeciło na błękitnym niebie. Drzewa rzucały dłu-
gie, fioletowe cienie, śnieg był głęboki i gładki, oślepiający białością. Złośli-
wy wicher porywał go z sąsiednich grobowców i ciskał nim wprost w twa-
rze stojących nad mogiłą ludzi. Słodki zapach olbrzymich wieńców wywo-
ływał mdłości. Świeża ziemia pachniała jak sama śmierć...
Pośród rozmaitych zaszczytów, jakie otrzymał Tesla za życia, było wie-
le akademickich stopni i tytułów od amerykańskich i zagranicznych uni-
wersytetów; Medal Johna Scotta, Medal Edisona oraz różne odznaczenia
od europejskich rządów. W sierpniu 1943 roku wodowano statek wolności
„Nikola Tesla” – taki zaszczyt byłby satysfakcjonujący dla naukowca. Ale
dopiero w roku 1975 umieszczono go w Narodowym Hallu Sławy Wyna-
lazców (National Inventors Hall of Fame).
Tesla Roadster – w pełni elektryczny samochód sportowy, produkowa-
ny jest przez amerykańską firmę Tesla Motors założoną na początku lat
dziewięćdziesiątych XX wieku. Według producenta pojazd jest w stanie
przyspieszyć od 0 do 100 km/h w czasie poniżej czterech sekund, a jego
prędkość maksymalna wynosi 210 km/h. Na w pełni naładowanych lito-
wo-jonowych akumulatorach zasięg samochodu wynosi 394 km. Tesla
Roadster zużywa energię na poziomie 133 Wh/km co jest odpowiedni-
kiem 1,74 l/100 km.
Tak jak Einstein, Tesla był outsiderem, tak jak Edison – człowiekiem
wielu talentów i zainteresowań. I jak sam powiedział, posiadał „zuchwa-
łość niewiedzy”. Tam, gdzie inni się szybko poddawali, wiedząc, że czegoś
nie da się zrobić – on szedł dalej. Był jednak również wielkim samotni-
kiem. Jego bój z naukowo-przemysłowym establishmentem zakończył się
częściowo klęską, bo nie był członkiem żadnej grupy. Działał nie tylko
przede wszystkim samodzielnie, ale też – mimo upodobania do kwieci-
stych komunikatów dla prasy – w tajemnicy. Stąd te wynalazki, których nie
patentował lub które podarował światu, były mniej lub bardziej otoczone
nimbem tajemniczości. Także skala jego osiągnięć przedstawiona w tych
dokumentach, które po nim pozostały – ze względu na późniejsze postępo-
wanie z nimi – nadal częściowo owiana jest tajemnicą.
Jednocześnie jednak dziedzictwo, jakie pozostawił naukowemu establi-
shmentowi – bogate, choć czasem posiadające rys ezoteryczny, niemal za-
wsze dotyczyło rozległej przebudowy społeczeństwa. Jego wkład w rozwój
nauki był zasadniczy, nie przyrostowy – nie wynikał z rozwijania wiedzy
innych badaczy. Jego turbina doznała niepowodzenia, ponieważ wymagała
rozwojowych zmian w różnych dziedzinach wiedzy i gałęziach przemysłu.
Prąd zmienny zatriumfował dopiero wtedy, gdy pokonał opór całego śro-
dowiska przemysłowego.
Osiem miesięcy po śmierci Tesli Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych
stwierdził, że był on wynalazcą radia. W 1957 roku jego ciało skremowa-
no, a była sekretarka Kosanoviča Charlotte Muzar zawiozła prochy Nikoli
Tesli do Muzeum w Belgradzie.
ROZDZIAŁ XVII
SERETY TESLI
Jak wiadomo z lektury całej powyższej historii, Nikola Tesla pozostawił po
sobie wiele niewyjaśnionych tajemnic. W tym miejscu rozszerzmy nieco
wiadomości na temat niektórych z nich i wspomnimy o kilku innych, które
nie znalazły miejsca w tekście.
Zacznijmy od eksperymentów Tesli z piorunem kulistym. Wynalazca
nie miał pojęcia, do czego piorun kulisty mógłby być przydatny, kiedy po
raz pierwszy napotkał go w badaniach w Colorado Springs. Stanowił on dla
niego utrapienie, ale wymagał wytłumaczenia. Zabrał się więc do określe-
nia warunków, w jakich następuje powstawanie takich dziwnych kul ognia
i nauczył się wytwarzać je w sposób sztuczny.
Techniczny opis tego eksperymentu wygląda następująco: W wysoce
wzbudzonym uzwojeniu wtórnym transformatora obejmującym nadajnik-
wzmacniacz całkowita energia zgromadzona w obwodzie wzbudzonym
mogła rozładować się w setkach tysięcy koni mechanicznych w czasie
krótszym niż ćwiartka okresu wymaganego na przejście ze stanu statycz-
nego do kinetycznego.[48] Zatem Tesla wytwarzał na przykład sztuczne
kule ognia przez spowodowanie gwałtownego wzrostu przyłożonych oscy-
lacji, większych od swobodnych w uzwojeniu wtórnym. W ten sposób na-
stępowało przesunięcie punktu maksymalnego natężenia prądu poniżej
podniesionej końcowej pojemności, a kula ognia mogła przeskakiwać

48 Koń mechaniczny (KM) – ta jednostka mocy stosowana jest nie tylko przy
technice motoryzacyjnej.
przez wielkie odległości. Mimo że brzmi to niewiarygodnie, prawdą jest, że
nowoczesnym fizykom plazmy, pracującym w znakomicie wyposażonych
laboratoriach, nie udało się wytworzyć plazmoidów o trwałości choćby tyl-
ko zbliżonej do kulistych piorunów, które wytwarzał Tesla.
Skąd taka fascynacja tym problemem? Po pierwsze – oczywiście dlate-
go, że jest to zjawisko niepoznane. Ale po drugie dlatego, że jest to klucz do
wygrania międzynarodowego wyścigu do uzyskania kontrolowanej fuzji
jądrowej – potencjalnie największego źródła energii w historii. Pośród
tych, którzy interesowali się badaniami nad piorunem kulistym, byli m.in.:
wielki rosyjski fizyk Piotr Kapica, Lambert Dolphin i jego zespół z Labora-
torium Fizyki Radia przy SRI International (Stanford Research Institute),
dr Robert Bass z Brigham Young University i wspomniany już wcześniej
Robert Golka, z którym Bass współpracował w pracach badawczych.
Golka, fizyk z Massachusetts, uczeń Tesli i badacz piorunów kulistych,
poszukiwał tej efemerycznej kuli ognia z zapałem łowcy rekinów. Tak jak
Tesla w Colorado Springs – wykonywał swoje badania samotnie, w oddalo-
nym na zachód laboratorium, na solnych połaciach nizin stanu Utah, i tak
jak Tesla walczył o zdobycie wsparcia rządowych funduszy, jakie zwykle
idą do wielkich instytutów lub korporacji. W największym hangarze, na
odległym krańcu wymarłej bazy w Wendover (Utah), która zbudowana zo-
stała przez Siły Lotnicze Armii USA w czasie II wojny światowej, często
świeciły wielkie reflektory, gdy Golka prowadził swe testy z piorunami.
Tutaj też w najściślejszej tajemnicy w latach czterdziestych XX wieku trzy-
mano samolot B-29 Enola Gay, wyposażony w pierwszą bombę atomową
zrzuconą później na Hiroszimę.
Golka dwukrotnie udał się w podróż do Muzeum Tesli, by przestudio-
wać nieopublikowane wtedy notatki wynalazcy i skupić się na możliwie
jak najdokładniejszym odtworzeniu w warunkach hangaru starej bazy na-
dajnika- wzmacniacza, jaki zbudował Tesla w roku 1899, gdy badał burzo-
we wyładowania na górze Pike’s Peak. „On [Tesla] zbudowanym przez sie-
bie sprzętem wyprzedzał wszystko, co mamy dzisiaj” – stwierdził Golka.
„Takim jak przełączniki wysokiej mocy czy przełączniki z przerwą iskro-
wą. Ta wiedza przepadła; nie wiemy, jak on tego dokonał. Trochę na ten
temat jest w jego notatniku, ale większość materiału trzymał w swej gło-
wie”. W ramach własnego „Projektu Tesli” Golka zbudował nadajnik-w-
zmacniacz, w którym mógł osiągać wyładowania rzędu dwudziestu dwóch
milionów woltów, tworząc w ten sposób dwukrotnie potężniejszą burzę
wyładowań łańcuchowych w stosunku do tego, co stworzył sam mistrz w
Colorado Springs.
Znaczenie pioruna kulistego i badania syntezy nuklearnej mają wiele
wspólnego z utrzymywaniem kontroli nad plazmą. Istota najbardziej po-
spolitego typu eksperymentalnej reakcji syntezy jądrowej polega na jedno-
czesnym przyspieszeniu i gwałtownym przegrzaniu gazowego izotopu wo-
doru do stanu, w którym jądra wodoru połączą się, tworząc jądra helu, wy-
dzielając przy tym ogromne ilości energii. W procesie tym, podczas które-
go wodór naładowany jest ogromną ilością energii kinetycznej i cieplnej,
przechodzi on w niedokładnie poznany stan materii znany jako plazma[49].
W końcowych fazach tego procesu, zanim nastąpi synteza, najważniejszym
problemem staje się utrzymanie spójności plazmy i uwięzienie jej w czymś
w rodzaju niewidzialnej elektromagnetycznej butli[50].
Ponieważ najsilniejszym geometrycznym kształtem jest sfera, Golka
uważał, że piorun kulisty daje przykład najlepszej możliwości na zamknię-
cie tej niestabilnej masy. Opisuje on ten dziwny piorun jako „kulę jarzącą
się całą gamą kolorów, o średnicy około pół cala lub o wielkości grejpfruta,
przypominającą cebulę w tej mnogości warstw naprzemiennie naładowa-
nych cząstek dodatnich i ujemnych”. Może się on odbijać od budynków,
wpadać do wody i zagotować ją, a czasem też, tak jak to się stało w bazie
sił lotniczych Hill w Utah – może uszkodzić najbardziej wyrafinowany
sprzęt elektroniczny.

49 Jeszcze całkiem niedawno plazma nie miała większego znaczenia


przemysłowego i uważana była raczej za ciekawostkę laboratoryjną. Richard
L. Bersin, wiceprezes International Plasma Corporation, uważa, że pierwsze
praktyczne zastosowanie plazmy pojawiło się w XIX wieku, gdy „jarząca się
plazma wytworzona przez uzwojenie Tesli użyta została do lokalizacji
nieszczelności w szklanych wkładach próżniowych do termosów.”. Podobne
naczynie zwane „naczyniem Dewara” stosowane jest w praktyce
laboratoryjnej do przechowywania płynów w stałej temperaturze.
50 Pomysły Tesli uwzględniały także inne aspekty badań nad fuzją.
Nadprzewodzące uzwojenia elektromagnesów, schłodzone do kilku stopni
powyżej zera absolutnego, stosuje się w urządzeniach magnetycznej
„obudowy” oraz w przeciwnym procesie, gdzie cząstki paliwa wodorowego
bombardowane są strumieniami cząstek o wysokiej energii.
Latem 1978 roku przy użyciu wiązki lasera CO2 udało mu się w końcu
wytworzyć piorun o wielkości koralika, który uznał za formę pioruna kuli-
stego, i wykonać sekwencję zdjęć z jego istnienia. Wtedy też zaczął zabie-
gać o fundusze z amerykańskiego Departamentu Energii na główny pro-
gram badań, w którym proponował zastosowanie urządzenia zwanego „pi-
rosferą”. W urządzeniu tym zamierzał wytworzyć termonuklearną fuzję
przez użycie pięciu wiązek laserowych. W reaktorze „Fireball Fusion” po-
wstaje tylko nieradioaktywny hel, a – zgodnie z koncepcją Golki – modele
matematyczne wykazują, że można osiągnąć i utrzymać temperatury po-
wyżej miliarda stopni.
Uczony zaproponował też Siłom Lotniczym inny pomysł Tesli – stru-
mień naładowanych cząstek, ale i w tym przypadku przewidziana była
technologia laserowa. Twierdził, że działo strzelające takim strumieniem,
miałoby zasięg sześciu tysięcy mil oraz mogłoby stopić i zniszczyć pociski
typu ICBM[51] w powietrzu. Za pomocą uzwojeń Tesli, trzy razy takich, ja-
kie sam zrobił, Golka twierdził, że będzie mógł wytworzyć napięcie rzędu
200 milionów woltów. Jednak odziedziczył on typowy problem Tesli – pro-
blem samotniczej pracy. Powiadał, że „ściany walą się na mnie, gdy pracuję
dla korporacji”. Jego praca osiągnęła punkt, w którym nie był już możliwy
dalszy postęp na improwizowanym sprzęcie i konieczne były ogromne in-
westycje. Jego rywalami były wielkie korporacje i wiodące uniwersytety
zaangażowane w wyścig nad badaniem fuzji nuklearnej, ale nawet kilka
tych ostatnich zostało odciętych od federalnych grantów. One także
uwzględniały technologię laserową, chociaż Golka twierdził, że jego sys-
tem jest inny i wyjątkowy. Bez wątpienia był on jednym z najbardziej
upartych naukowców, którzy mogliby podejmować próby kontynuowania
prac Tesli[52].

51 ICBM, Intercontinental Ballistic Missiles – Międzykontynentalne Pociski


Balistyczne.
52 Lambert Dolphin, asystent dyrektora Laboratorium Fizyki Radia przy SRI
International, wyraził się o replice Golki, wykonanej na podstawie uzwojenia
Tesli z Colorado Springs, następująco: „To naprawdę budzi podziw –
zarówno naukowca, jak i dyletanta. Mam nadzieję, że w końcu trafi to do
muzeum, takiego jak Smithsonian, gdzie będzie mogło zostać docenione.”.
*
Jedną z najbardziej fantastycznych spekulacji dotyczących wiedzy Tesli
jest przypuszczenie, że Rosja użyła jego teorii dotyczących modyfikowania
pogody do interferencji z atmosferycznym prądem strumieniowym, powo-
dując okresy suszy oraz okresy ekstremalnych mrozów czy upałów. Bez
względu na to, na ile taki zarzut jest prawdopodobny, na ile nie, Tesla zro-
bił dobrą robotę, teoretyzując (ale niewiele eksperymentując) na temat
wpływania na pogodę. Opisał na przykład możliwość zastosowania stero-
wanych radiem pocisków i materiałów wybuchowych do niszczenia tor-
ped, oraz użycie „specjalnego rodzaju pioruna” do wywoływania opadów
deszczu. O tym ostatnim powiedział, że

to nie byłoby trudne, dostarczenie automatu do tego celu, niosącego ła-


dunek wybuchowy, płynne powietrze lub inny gaz, które zostałyby po-
budzone do działania, automatycznie lub w inny sposób, wytwarzając
nagłe ciśnienie lub próżnię i niszcząc w ten sposób wir powietrzny.
Same pociski mogłyby być zbudowane z materiału zdolnego do samoza-
płonu.

Jego propozycja zawierała długi wzór matematyczny.


Tak jak to działo się z naukową eksploracją wielu pomysłów maestro,
efektów nie było także w przypadku wpływania na pogodę. Frederic Ju-
eneman, naukowiec i felietonista działu „Innovative Notebook” magazynu
„Industrial Research”, zwrócił uwagę na fakt, że dr Robert Helliwell i John
Katsufrakis z Radio Science Laboratory Uniwersytetu Stanforda dowiedli,
iż fale radiowe o bardzo niskiej częstotliwości mogą powodować oscylacje
w magnetosferze. Za pomocą dwudziestokilometrowej anteny oraz nadaj-
nika o częstotliwości 5 kHz umieszczonych na Antarktydzie odkryli oni, że
ziemska magnetosfera za pomocą sygnału radiowego może być pobudzana
i wytwarzać w trakcie trwania sygnału cząstki o wysokiej energii wpadają-
ce kaskadowo w naszą atmosferę, a włączanie lub wyłączanie sygnału po-
woduje przepływ energii lub jego zanik.

Teoretyczne implikacje sugerowane przez ich pracę są takie – powie-


dział Jueneman – że pogodę można kontrolować w skali globalnej po-
przez „wstrzyknięcie” relatywnie niewielkich „sygnałów” w pasy Van
Allena – coś jale efekt supertranzystora.

Jednak rozważania Juenemana idą dalej i godne są Tesli:

Jeśli efekty rezonansowe Tesli, jak to wykazał zespół Stanforda, są w


stanie kontrolować ogromne energie przez wyzwalanie niewielkich sy-
gnałów to – rozciągając tę zasadę – powinniśmy być w stanie wpływać
na środowisko gwiazd na niebie... Z taką boską arogancją pewnego dnia
będziemy mogli pokierować gwiazdami.

Wiele wskazuje na to, że kontrowersyjny projekt HAARP, realizowany


przez armię amerykańską w dzikich ostępach Alaski, kilkanaście kilome-
trów od miejscowości Galeon, czerpie pełnymi garściami z odkryć serb-
skiego wynalazcy. Powiązania te odkrył dr Nick Begich, współautor (obok
Jeanne Manning) książki Angels Don’t Play this HAARP. Begich porównał
patenty przyznane Nikoli Tesli z tymi, które zgłosił Bernard J. Eastlund,
twórca technicznej koncepcji HAARP. Dotyczyły one tej samej idei przesy-
łania energii na duże odległości bez wykorzystywania linii przesyłowych.

*
HAARP – High-frequency Active Aurora Research Program, czyli Ak-
tywna Aureola Wysokiej Częstotliwości Fal – Program Doświadczalny to
cywilny projekt służący badaniu górnych warstw atmosfery, jednak głów-
nym jego udziałowcem jest Departament Obrony USA. Sercem ośrodka jest
180 połączonych w jedną całość kilkunastometrowych anten – anten- na-
dajników wysokich częstotliwości radiowych, zajmujących obszar piętna-
stu hektarów. Obecna moc nadawcza tego giganta to 3,6 miliona watów.
(Dla porównania, komercyjne stacje radiowe mają najwyżej dwadzieścia
tysięcy watów). Moc, jaką wojskowi zamierzają uzyskać w przyszłości, to
sto milionów watów! Układ antenowy HAARP umożliwia, mówiąc najkró-
cej, koncentrację ogromnej ilości energii na małym obszarze, zasadniczo
więc opiera się na idei „nadajnika powiększającego” Tesli.
Od momentu powstania tego ośrodka nie ustają spekulacje, czemu on
służy. Przedstawiciele administracji federalnej twierdzą, że ich projekt to
„naukowe przedsięwzięcie mające na celu badanie właściwości i zachowa-
nia jonosfery”. Jest on także związany (o czym wspomina się mniej chęt-
nie) z testowaniem nowych środków łączności, z atomowymi okrętami
podwodnymi, wywoływaniem trzęsień ziemi i tajfunów oraz z podziemną
tomografią, przed którą nie ukryje się żaden rodzaj broni. Mówi się też o
„sterowaniu pogodą przez podgrzewanie ziemskiej jonosfery”.
Wywieranie przez człowieka sztucznego wpływu na magnetosferę i jo-
nosferę może być przyczyną globalnych zmian klimatycznych. Za pomocą
tych bardzo tajemniczych urządzeń można również zakłócić działalność
każdego systemu łączności, przesyłu energii, unieszkodliwić lecące samo-
loty i rakiety kosmiczne, a nawet doprowadzić do eksplozji składów z
amunicją na drugim krańcu świata lub samodetonacji rurociągów bądź ga-
zociągów.
Do tej listy niezależni badacze dodają możliwość zdalnego wpływania
na ludzkie umysły. Jak ustalono, emitowane przez nadajniki HAARP fale
skrajnie niskiej częstotliwości (ELF) mogłyby powodować u ludzi mdłości,
brak koncentracji, depresję lub wesołkowatość. Fale ELF mogą ponadto
wpływać na czynności mózgu, powodując zmiany stanu świadomości.
Można je przesyłać na wielkie odległości i – co jest niezwykle istotne – ko-
dować w nich określony przekaz medialny. Jak wyraził się jeden z naukow-
ców, jest to „bomba mentalna”, która bez zbędnych zniszczeń sparaliżuje
siły nieprzyjaciela. Sto lat temu działanie takiej właśnie broni opisał Nikola
Tesla. Czy to tylko przypadek?
23 września 2003 roku około pięciu milionów Szwedów i Duńczyków
zostało na kilka godzin pozbawionych prądu. Była to największa od
ćwierćwiecza katastrofa energetyczna w Skandynawii. Wszystko zaczęło
się od wyłączenia – z nieustalonych dotąd powodów – elektrowni atomo-
wej na południu Szwecji. Nagły spadek mocy przełożył się na wzrost zapo-
trzebowania na prąd z innych elektrowni, które z kolei nie potrafiły temu
sprostać. Od przeciążenia przegrzewały się generatory i konieczne było ich
wyłączanie. Sytuację udało się w całości przywrócić do normy dopiero po
kilkunastu godzinach. Kilka dni później brak prądu sparaliżował niemal
cały Półwysep Apeniński: od Alp aż po Sycylię. Poza Sardynią – gdzie życie
toczyło się normalnie – prądu nie miało pięćdziesiąt osiem milionów Wło-
chów. Egipskie ciemności najbardziej dały się we znaki w Rzymie. Czynne
zazwyczaj do świtu restauracje, kawiarnie, muzea i sklepy zostały błyska-
wicznie zamknięte. Zupełnie zamarła miejska komunikacja.
Czarna seria awarii elektrycznych nie zakończyła się we Włoszech. Nie-
kiedy aż nie chce się wierzyć, że wszystkie te zdarzenia były dziełem przy-
padku, tym bardziej, że jeszcze nigdy świat nie doświadczył takich pertur-
bacji. Seria awarii rozpoczęła się za oceanem, potem „wirus” zaatakował
północ Europy, by na koniec dać o sobie znać na południu kontynentu. Po-
jawił się nagle i równie nagle pechowa seria urwała się po „efekcie domi-
na” na Półwyspie Apenińskim.
Początek czarnej serii za oceanem dziwnie zbiegł się z włączeniem na
kilka minut pełnej mocy nadajników w centrum HAARP na Alasce. Stało się
to około 15.50 miejscowego czasu, a kwadrans później zaczął się energe-
tyczny kataklizm. W chwili awarii pierwszych elektrowni w USA nie było
żadnego przeciążenia sieci, zaś siłownie dostarczające prąd pracowały na
siedemdziesiąt pięć procent swoich możliwości. Z niewyjaśnionych przy-
czyn doszło do ogromnego wzrostu napięcia. Nieudany zamach, pokaz sił
natury, a może testy nowego rodzaju broni? – zastanawia się do dzisiaj
wielu Włochów. Jednoznacznej odpowiedzi nie udało się uzyskać i nic nie
wskazuje na to, by w najbliższej przyszłości można było rozwikłać tę za-
gadkę.

*
A co z promieniami śmierci ? Czy koncepcje Tesli w ogóle miały jakiś
sens? Gdyby były one użyteczne dla zespołu badawczego Sił Lotniczych
USA, którego ściśle tajny projekt miał, wedle pogłosek, nazwę kodową
„Project Nick”, to można by bezpiecznie założyć, że jego dokumenty za-
miast zostać „zniszczone” – jak to podano – nadal są tajne.
Oceny dr. Trumpa i Swezey’a „tajnej broni” Tesli uzyskały jednak uak-
tualnioną i zbieżną z nimi opinię Lamberta Dolphina, który przestudiował
prace wynalazcy i jego dwudziestoletnie badania nad piorunem kulistym.
Zaznaczył, że fizyka i elektrotechnika rozwinęły się w sposób znaczny od
roku 1930.

Potrzebne są obecnie całe biblioteki do tego, by tylko śledzić rozwój


teorii i doświadczeń od czasów Tesli – powiedział asystent dyrektora
SRI International. – Nasze matematyczne i praktyczne rozumienie elek-
tryczności, magnetyzmu, teorii elektromagnetycznej i komunikacji ra-
diowej kształtowało i poprawiało się dynamicznie od roku 1950, czy
jeszcze bardziej od 1970! [...] Tesla mógł mieć intuicyjne wyczucie roli
lasera, wysokoenergetycznych strumieni cząstek, czy zjawisk występu-
jących przy ultra-wysokich napięciach, ale teraz dużo lepiej rozumiemy
fizykę i łatwiej nam przychodzi ocena jego ekstrawaganckich twierdzeń
z późniejszego życia.

Faktem jest, że nie istnieją sensowne dowody sugerujące, że Tesla


przewidział laser. Jego „siło-nośne promienie” (teleforce rays) wydają się
dotyczyć wyłącznie wysokoenergetycznych strumieni cząstek. Nadal nie
wiemy dokładnie, jak zamierzał on je wykorzystać, chociaż – jak stwierdził
Dolphin – posiadane dowody sugerują, że Tesla nie zwrócił dokładniejszej
uwagi na to, jak bardzo takie strumienie mogą być absorbowane lub roz-
praszane przez molekuły i atomy w powietrzu. W każdym razie nawet gdy-
byśmy lepiej rozumieli intencje Tesli, natrafilibyśmy na trudność w odnie-
sieniu ich do obecnego stanu wiedzy, ponieważ ten w dużym stopniu skla-
syfikowany jest jako tajny.
Niemniej jednak prace Tesli z wielkimi napięciami do przyspieszania
naładowanych cząstek wydają się być zdecydowanie w głównym nurcie
badań fizycznych.

Na tym polu – mówił Dolphin, – przewidział on powstanie liniowych i


cyklicznych akceleratorów jądrowych. Urządzenia takie dzisiaj działają
na poziomie dziesiątków miliardów elektronowoltów czyli – porównu-
jąc do tego, co kiedykolwiek osiągnął Tesla – w skali przynajmniej tysiąc
razy większej. [...] Jestem przekonany, że jego nadajniki-wzmacniacze
były konstrukcjami spektakularnymi. [...] Wytwarzał on prawdopodob-
nie różne łuki lub iskry, które dzisiaj badane są jako plazma. „Obudowa”
plazmy to dzisiaj potężna część współczesnej fizyki. Na przykład w celu
dowiedzenia się, czy niewielkie ilości materii mogą być przetworzone w
ogromne ilości energii elektrycznej w układzie dokładnie „obudowanej”
plazmy.

Konkluduje on jednak, że „wczesne odkrycia i wynalazki Tesli były genial-


ne i wyprzedziły swoje czasy”.
Trudno jest ocenić obecny stan programu broni opartej na strumieniu
cząstek, ponieważ właściwie wszystko na ten temat jest skrzętnie utajnia-
ne. Technologia stosowana do tego celu okazała się złożona i trudna, po-
wstawały problemy z wykonalnością, lecz mimo tego wielu ekspertów wy-
daje się ostro nad nimi pracować. Możliwość stworzenia całej rodziny bro-
ni opartej na strumieniu cząstek jest przedmiotem poważnych dyskusji w
USA od bardzo wielu lat, i nie jest to bez znaczenia, że dawno temu, w roku
1947, Wojskowa Służba Wywiadowcza (Military Intelligence Service)
określiła dokumenty Tesli dotyczące strumienia cząstek jako dokumenty
„najwyższej wagi”.
Ponieważ w późniejszych latach życia Tesla nie miał laboratorium, nie
mógł rozwinąć swoich pomysłów. Jednak nie da się zaprzeczyć, że dużo
wcześniej opisał on ogólne założenia czegoś, co może okazać się jednym z
głównych typów broni Ery Kosmicznej. I do końca swych dni pacyfista Te-
sla miał nadzieję, że taka wiedza zostanie użyta nie do walki pomiędzy
mieszkańcami Ziemi, a do międzyplanetarnej komunikacji z naszymi sąsia-
dami z Kosmosu, których istnienie uważał za pewne.

*
I wreszcie – istnieje hipoteza, która zakłada, że tak zwaną „katastrofę
tunguską” spowodował nie kto inny, lecz Nikola Tesla. Według tej koncep-
cji tajemnicza eksplozja w rosyjskiej tajdze miała nastąpić w wyniku prze-
słania energii na odległość, do czego wykorzystano nadajnik w Wardenc-
lyffe.
Był 30 czerwca 1908 roku. W dolinie rzeki Podkamienna Tunguska,
750 kilometrów na północ od Irkucka, budził się dzień. Nagle rozległ się
huk, pojawił się grzyb ognia i dymu, a za nim przewracająca wszystko fala
gorąca. Ludzie byli przekonani, że nadszedł koniec świata. Wybuch nastą-
pił daleko od osiedli ludzkich, a mimo to wyrządził wielkie szkody. Zdarze-
nie zanotowały sejsmografy oddalone o tysiąc kilometrów od miejsca eks-
plozji. Jeszcze czterdzieści osiem godzin później świadkowie twierdzili, że
chmura pyłu w atmosferze rozświetliła nocne niebo w... Londynie. Prawie
sześć tysięcy kilometrów od miejsca wybuchu w linii prostej.
Pierwsza ekspedycja pojawiła się w dolinie rzeki dopiero trzynaście lat
później. To, co zobaczyli badacze, przerosło ich najśmielsze oczekiwania.
W samym środku gęstej tajgi na obszarze dwóch tysięcy kilometrów kwa-
dratowych nie ostało się ani jedno drzewo. Wszystkie były poprzewraca-
ne. Wyglądały, jak wysypane z pudełka zapałki. Obliczono później, że siła
wybuchu musiała być równoważna detonacji od dwudziestu do czterdzie-
stu milionów ton trotylu. Oznacza to, że tysiąckrotnie przekraczała moc
bomby, którą Amerykanie zrzucili w 1946 roku na Hiroszimę. Co ciekawe,
po owej potężnej eksplozji nie powstał w ziemi żaden lej, choć jego średni-
ca winna wynieść około kilometra.
Do dziś dnia jest to jedno z bardziej tajemniczych wydarzeń minionego
stulecia. Każdy poważniejszy naukowiec – nie mówiąc już o dziennika-
rzach – miał swoją hipotezę na temat tego, co stało się na Syberii. Cieka-
wość międzynarodowej społeczności podsycił fakt, że pierwsza ekspedycja
naukowa nie znalazła żadnych jednoznacznych śladów mocno przemawia-
jących za którąkolwiek teorią. A tych było bez liku: tłumacząc zjawisko,
mówiono o eksplozji nieznanej bomby, awarii UFO, uderzeniu w Ziemię
komety, planetki lub meteorytu lodowego (za czym przemawiałyby współ-
czesne zdjęcia satelitarne), wreszcie o tajemniczym działaniu sił tektonicz-
nych i o wyziewach gazów bagiennych.
Tak się składa, że w czasie gdy Robert Pearry podjął w 1908 roku pró-
bę zdobycia bieguna północnego, Tesla przeżywał najgorsze kłopoty finan-
sowe. Czuł się niedoceniony i zdradzony przez sponsorów. Będąc na dnie
rozpaczy, wynalazca mógł podjąć ostatni wysiłek udowodnienia światu, iż
jego prace nie są iluzją. Dlatego też (być może) skierował wiązkę swych
promieni w poprzek trasy, jaką podążał amerykański polarnik.
Jeśli chciał zwrócić na siebie uwagę, nie było lepszej okazji; oczy całego
świata z uwagą śledziły 775-kilometrową marszrutę Pearego z bazy na
wyspie Ellesmere’a aż do bieguna północnego. Gdyby Tesla, niczym czar-
noksiężnik, stopił przed Pearym lód za naciśnięciem jednego przycisku w
swoim urządzeniu, jego imię z miejsca przeszłoby do historii. Być może
jednak nie wszystko poszło zgodnie z planem. Serb pomylił się w oblicze-
niach albo też raz wyzwolonej energii nie można już było okiełznać... Jeśli
nakreślimy na mapie linię łączącą Long Island, gdzie mieścił się nadajnik
Tesli, i biegun północny, odkryjemy, że miejsce katastrofy tunguskiej odle-
głe jest od wyspy Ellesmere’a, skąd wyruszył Pearry, o zaledwie dwa stop-
nie! A zatem byłaby to niewielka pomyłka w obliczeniach, w praktyce
zmieniająca jednak wszystko.
W liście do redakcji „New York Times”, datowanym na 21 czerwca
1908 roku, Nikola Tesla napisał, że w przyszłości działania wojenne po-
winny być prowadzone z użyciem fal elektrycznych i że może to być bar-
dzo skuteczne narzędzie destrukcji. Dziewięć dni później rosyjską tajgą
wstrząsnęła niewyobrażalna eksplozja... Czy mógł ją spowodować jeden
człowiek: dziwak i ekscentryk Nikola Tesla? Na to pytanie, jak na wiele in-
nych, też zapewne nigdy nie znajdziemy odpowiedzi.
PATENTY TESLI
USA, Patent 11,865 Metoda izolacji przewodnika elektrycznego
USA, Patent 334,823 Komutator dla dynama w urządzeniach elektrycznych
USA, Patent 335,786 Elektryczny łuk lampowy
USA, Patent 335,787 Elektryczny łuk lampowy
USA, Patent 336,961 Regulator dla dynama w urządzeniach elektrycznych
USA, Patent 336,962 Regulator dla dynama w urządzeniach elektrycznych
USA, Patent 350,954 Regulator dla dynama w urządzeniach elektrycznych
USA, Patent 359,748 Dynamo w urządzeniach elektrycznych
USA, Patent 381,968 Silnik elektromagnetyczny
USA, Patent 381,969 Silnik elektromagnetyczny
USA, Patent 381,970 System elektro dystrybucji
USA, Patent 382,279 Silnik elektromagnetyczny
USA, Patent 382,280 Przesyłanie prądu elektrycznego
USA, Patent 382,281 Przesyłanie prądu elektrycznego
USA, Patent 382,282 Metoda zmieniania i dystrybucji prądu elektrycznego
USA, Patent 382,845 Komutator dla dynama w urządzeniach elektrycznych
USA, Patent 390,413 System elektro dystrybucji
USA, Patent 390,414 Dynamo w urządzeniach elektrycznych
USA, Patent 390,415 Dynamo w urządzeniach elektrycznych lub silnikach
USA, Patent 390,721 Dynamo w urządzeniach elektrycznych
USA, Patent 390,820 Alternatywna regulacja dla aktualnych silników
USA, Patent 396,121 Pancerz dla silników elektrycznych
USA, Patent 401,520 Metoda obsługi mechanizmu silników elektrycznych
USA, Patent 405,858 Silnik elektromagnetyczny
USA, Patent 405,859 Metoda przesyłania prądu elektrycznego
USA, Patent 406,968 Dynamo w urządzeniach elektrycznych
USA, Patent 413,353 Metoda bezpośredniego panowania dla prądu zmiennego
USA, Patent 416,191 Silnik elektromagnetyczny
USA, Patent 416,192 Metoda obsługiwania silnika elektromagnetycznego
USA, Patent 416,193 Silnik elektromagnetyczny
USA, Patent 416,194 Silnik elektromagnetyczny
USA, Patent 416,195 Silnik elektromagnetyczny
USA, Patent 417,794 Pancerz dla maszyn elektrycznych
USA, Patent 418,248 Silnik elektromagnetyczny
USA, Patent 424,036 Silnik elektromagnetyczny
USA, Patent 428,057 Piromagnetyczny generator elektryczny
USA, Patent 433,700 Silnik elektryczny na prąd zmienny
USA, Patent 433,701 Silnik na prąd zmienny
USA, Patent 433,702 Transmisja prądu lub urządzenie indukcyjne
USA, Patent 433,703 Silnik elektromagnetyczny
USA, Patent 445,207 Silnik elektromagnetyczny
USA, Patent 447,920 Metoda obsługiwania łuku lampowego
USA, Patent 447,921 Generator prądu zmiennego
USA, Patent 454,622 System oświetlenia elektrycznego
USA, Patent 455,067 Silnik elektromagnetyczny
USA, Patent 455,068 Licznik elektryczny
USA, Patent 455,069 Żarówka elektryczna
USA, Patent 459,772 Silnik elektromagnetyczny
USA, Patent 462,418 Metoda i aparatura dla elektrycznej konwersji
USA, Patent 464,666 Silnik elektromagnetyczny
USA, Patent 464,667 Kondensator elektryczny
USA, Patent 487,796 System transmisji prądu
USA, Patent 511,559 Elektryczny transmiter prądu
USA, Patent 511,560 System transmisji prądu
USA, Patent 511,915 Elektryczny transmiter prądu
USA, Patent 511,916 Generator elektryczny
USA, Patent 512,340 Cewka dla elektromagnesu
USA, Patent 514,167 Kondensator elektryczny
USA, Patent 514,168 Sposób generowania prądu zmiennego
USA, Patent 514,169 Odwzajemniony silnik
USA, Patent 514,170 Oświetlenie elektryczne
USA, Patent 514,972 Kolejny system elektryczny
USA, Patent 514,973 Licznik elektroniczny
USA, Patent 517,900 Siła silnika
USA, Patent 524,426 Silnik elektromagnetyczny
USA, Patent 555,190 Silnik prądu zmiennego
USA, Patent 567,818 Kondensator elektryczny
USA, Patent 568,176 Aparatura do produkcji prądu o wielkich
częstotliwościach i potencjałach
USA, Patent 568,177 Aparatura do produkcji ozonu
USA, Patent 568,178 Metoda regulacji aparatur do produkcji prądu o wielkich
częstotliwościach
USA, Patent 568,179 Metoda regulacji aparatur do produkcji prądu o wielkich
częstotliwościach
USA, Patent 568,180 Aparatura do wytwarzania prądu o wielkich
częstotliwościach
USA, Patent 577,670 Aparatura do wytwarzania prądu o wielkich
USA, Patent 577,671 Produkcja kondensatorów elektrycznych, cewek i
podobnych urządzeń
USA, Patent 583,953 Aparatura do produkcji prądu o wielkich
częstotliwościach
USA, Patent 593,138 Transmisja prądu
USA, Patent 609,245 Elektryczny obwód kondensatorów
USA, Patent 609,246 Elektryczny obwód kondensatorów
USA, Patent 609,247 Elektryczny obwód kondensatorów
USA, Patent 609,248 Elektryczny obwód kondensatorów
USA, Patent 609,249 Elektryczny obwód kondensatorów
USA, Patent 609,250 Elektryczny zapalnik do maszyn gazowych
USA, Patent 609,251 Elektryczny obwód kondensatorów
USA, Patent 611,719 Elektryczny obwód kondensatorów
USA, Patent 613,735 Elektryczny obwód kondensatorów
USA, Patent 613,809 Metoda i aparatura do kontrolowania mechanizmów
ruchomych wodnych lub lądowych
USA, Patent 645,576 System transmisji prądu elektrycznego
USA, Patent 649,621 Aparatura do transmisji prądu elektrycznego
USA, Patent 655,838 Metoda oddzielania kondensatorów elektrycznych
USA, Patent 685,012 Sposób do powiększania intensywności oscylatora
elektrycznego
USA, Patent 685,953 Metoda nasilenia i wykorzystywania efektów
bezpośredniej transmisji naturalnymi sposobami
USA, Patent 685,954 Metoda nasilenia i wykorzystywania efektów
bezpośredniej transmisji naturalnymi sposobami
USA, Patent 685,955 Aparatura do wykorzystywania efektów transmisji z
oddali do odbierających urządzeń
USA, Patent 685,956 Metoda nasilenia i wykorzystywania efektów
bezpośredniej transmisji naturalnymi sposobami
USA, Patent 685,957 Aparatura do wykorzystywania energii
promieniotwórczej
USA, Patent 685,958 Metoda wykorzystywania energii promieniotwórczej
USA, Patent 723,188 Metoda sygnalizacji
USA, Patent 725,605 System sygnalizacji
USA, Patent 787,412 Transmisja prądu naturalnymi sposobami
USA, Patent 1,061,142 Płynny impuls
USA, Patent 1,061,206 Turbina
USA, Patent 1,113,716 Fontanna
USA, Patent 1,119,732 Aparatura do transmisji prądu elektrycznego
USA, Patent 1,209,359 Prędkościomierz
USA, Patent 1,266,175 Piorunochron
USA, Patent 1,274,816 Prędkościomierz
USA, Patent 1,314,718 Statek
USA, Patent 1,329,559 Zastawka przewodu
USA, Patent 1,365,547 Prędkościomierz
USA, Patent 1,402,025 Miernik częstotliwości
USA, Patent 1,655,113 Metoda powietrznej transmisji
USA, Patent 1,655,114 Aparatura do powietrznej transmisji
Brytyjski Patent 1877 Poprawy w elektrycznej lampie
Brytyjski Patent 2,801 Poprawy w silniku i środki dla regulacji okresu
Brytyjski Patent 2,812 Poprawy w metodzie i aparaturze dla generatora prądu
Brytyjski Patent 2,975 Poprawy w dynamo
Brytyjski Patent 6,481 Poprawy wiążące się z transmisją prądu do aparatury
odbiorczej
LITERATURA
Allen Frederick Lewis, Historia Ameryki lat dwudziestych, WIG-Press,
Warszawa 1999.
Bazerman Charles, The Languages of Edison’s Light, The MIT Press, [b.m.]
2002.
Begich Nick, Manning Jeanne, Angels Don’t Play This HAARP: Advances in
Tesla Technology, Earthpulse Pr Inc, [b.m.] 1995.
Bird Christopher, Nichelson Oliver, Nikola Tesla: Great Scientist, Forgotten
Genius, http://www.bibliotecapleyades.net/tesla/esp_tesla_26.htm
Bokšan Slávko, Nikola Tesla a jeho dilo, Nakladatelství Rovnost v Brně,
1947.
Boorstin Daniel ]., Amerykanie. Fenomen demokracji, Wydawnictwo
Bellona, Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1995.
Brzozowski Michał, Zagadki z życia Nikola Tesli, „Wiadomości
Elektroniczne”, 2007.
Bourgoin S.M., Beyers P.K., Encyclopedia of World Biography. Second
edition, Detroit– New York–Toronto–London 1998.
Charyn Jerome, Narodziny Broadwayu, Wydawnictwo Dolnośląskie,
Wrocław 2005.
Cheney Margaret, Tesla: Man Out of Time, A Touchstone Book, New York
2001.
Chudziński Wojciech M., Czarodziej z Wardenclyffe, „Nieznany Świat”,
2002, nr 9(141) i 10(142).
Ciok Z., Królikowski L., Nowakowski R., Szymczak R, Michał Doliwo-
Dobrowolski – współtwórca cywilizacji technicznej XX wieku, [online],
http://www.bezel.com.pl/index.php/elektryka/michal-doliwo-
dobrowolski
Cook Samantha, Perry Tim, Ward Greg, USA – część zachodnia,
Wydawnictwo Pascal, Bielsko Biała 1999.
Doctorow E.L.,Ragtime, PIW, Warszawa 1983.
Dommermuth-Costa Carol, Nikola Tesla. A Spark of Genius, Lerner
Publications Company, Minneapolis 1994.
Doświadczenia Tesli, oprać. Ol. Lewin, Samouczek Techniczny:
wydawnictwo popularnonaukowe Nr 66, nakładem Księgarni B.
Kotuli, Cieszyn 1920.
Efekt Casimira, Wikipedia, [online],
https://pl.wikipedia.org/wiki/Efekt_Casimira
Gburek Ryszard, Rzecz o potrzebie (polsko-niemieckiego) mitu, czyli
Pogromcy Edisona, „Energia Gigawat” nr 1/2013.
George Westinghouse, Wikipedia, [online],
https://en.wikipedia.org/wiki/George_Westinghouse
Gonczarko Rafał, Szymczuk Paweł, Dlaczego w sieci energetycznej
występuje 50Hz?, Uniwersytet Zielonogórski, Wydział Elektrotechniki,
Informatyki i Telekomunikacji, Koło Naukowe SEP UZ.
Gracz Jerzy, Sugestywne światy, „Wróżka”, listopad 1999.
Grodzicki Paweł, Sekrety broni geofizycznej, „Detektyw”, 2006, nr 6 (238).
Halbański Maciej E., Potrawy z różnych stron świata, Watra, Warszawa
1975.
Hughes Thomas R., Networks of Power. Electrification in Western Society,
1880–1930, The Johns Hopkins University Press, Baltimore–London
1993.
Israel Paul, Edison: A Life of Invention, John Wiley & Sons , [b.m.] 2000.
Jałochowski Karol, Transformator, „Polityka”, 2006, nr 51–52.
Jones Maldwyn A., Historia USA, Wydawnictwo Marabut, Gdańsk 2002.
Jonnes Jill, Empires of Light: Edison, Tesla, Westinghouse, and the Race to
Electrify the World, Random House Trade Paperbacks, New York
2004).
Kizwalter Tomasz, Historia powszechna. WiekXIX, Wydawnictwo Trio,
Warszawa 2007.
Klepper M., Gunther R., 100 najbogatszych Amerykanów: przeszłość i
teraźniejszość, Philip Wilson, Warszawa 1997.
Koryszewski Mariusz, Nikola Tesla-wizjoner, który zmienił świat, [online],
http://next.gazeta.pl/internet/1,104530,8131211,Nikola_Tesla___wizj
oner__ktory_zmienil_swiat.html
Kostecka Izabella, Kostecki Wojciech, 50 plus 1 – Kalejdoskop stanów
Ameryki, Wydawnictwo Książkowe Linia, Warszawa 1991.
Krajewski Andrzej, Jak hartowała się elektryczność, „Newsweek”,
31.08.2003.
Krawiec Adam, Nikola Tesla – zapomniany geniusz [w:] Krawiec Adam,
Tajemnice historii świata, Publicat S.A., Poznań, 2004, s. 100–107.
Krzesło elektryczne, [online], http://www.ciekawostka.pl
Michał Doliwo-Dobrowolski. Ojciec elektrycznego przesyłu energii, „elektro-
info”, 2012, nr 10, [online],
http://www.elektro.info.pl/artykul/id5801,michal-doliwo-
dobrowolski
Michałek Krzysztof, Na drodze ku potędze – Historia Stanów Zjednoczonych
Ameryki, Książka i Wiedza, Warszawa 1983.
Michałowska-Walkiewicz Ewa, Wielcy Polacy: Michał Doliwo-Dobrowolski,
„Dziennik Polonijny”, 8.05.2014.
Molęda Stefan, Michał Doliwo-Dobrowolski – 120 lat elektroenergetycznego
trójfazowego systemu przesyłowego w Europie, „Energetyka –
współczesność i rozwój”, nr 3(9), Wyd. PSE Operator S.A., Gdańsk
2011.
Muhlstein Anka, Historia Nowego Jorku od czasów Indian do roku 2000,
PIW, Warszawa 1994.
Nikola Tesla – inwentorXXI wieku, [online],
http://www.eioba.pl/a/24q8/nikola-tesla-inwentor-xxi-wieku
Ochab-Marcinek Anna, Geniusz z Wrocławia, „Tygodnik Powszechny”,
30.12.2008.
Olszowiec Piotr, Nikola Tesla i jego trzy fazy, [online],
http://www.gigawat.net.pl/archiwum/article/articleview/964/1/74/
index.html
O’Neil James J., Prodigal Genius: The Life of Nikola Tesla, Book Tree, San
Diego, (California) 2007.
Orłowski Bolesław, Jak kolej zdobywała świat, Biuro Wydawniczo-
Propagandowe RSW, Warszawa 1974.
Pastusiak Longin, Chicago: Portret miasta, KAW, Warszawa 1986.
Perdue Lewis, Tesla – Promienie śmierci, Philip Wilson, Warszawa 2006.
Pilkington Mark, Tesla wspaniały, [online], https://infra.org.pl/wiat-
tajemnic/niezwyke-postaci/832-tesla-marzyciel
Postoła Aleksandra, Umysły równoległe, „Wprost”, 2008, nr 51–52.
Priest Christopher,Prestiż, Wydawnictwo Znak, Kraków 2007.
Prout Henry G., A Life Of George Westinghouse, Nabu Press, [b.m.] 29,2010.
Pupin Michael, From immigrant to inventor, Nabu Press, [b.m.] 2010).
Seifer Marc J., Nikola Tesla: zapomniany władca energii, Avanti – PC,
Łomianki 2001.
Seifer Marc J., The Life and Times of Nikola Tesla: Biography of a Genius,
Kensington Publishing Corp., New York 1998.
Simmons Michael W., Nikola Tesla: Prophet Of The Modern Technological
Age, (Kindle Edition), Make Profits Easy LLC, April 13,2016.
Skieterska Agnieszka, Genialny wynalazca łączy Serbów i Chorwatów,
„Gazeta Wyborcza”, [online],
http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114881,3482013.html
Słowiński Przemysław, Czerwone i czarne, „CKM”, nr 4 (34), kwiecień
2001.
Słowiński Przemysław, Tajemnice karcianych oszustów, Ad Oculos,
Warszawa–Rzeszów 2006.
Spadochron, Wikipedia, [online],
https://pl.wikipedia.org/wiki/Spadochron
Sproule Anna, Thomas Alva Edison, Czytelnik, Warszawa 1991.
Stewart Daniel Blair, Tesla. The Modern Sorcerer, Frog Books, Berkeley
(California) 1999.
Stross Randall E., The Wizard of Menlo Park: How Thomas Alva Edison
Invented the Modern World, Three Rivers Prees, New York 2007.
Synowiec Adam, Elektryczny człowiek, „Dziennik Zachodni”.
Tesla Nikola, My Inventions: The Autobiography of Nikola Tesla, NuVision
Publications, New York 2007.
The Encyclopedia of New York City, Yale University Press, New Haven 1995.
Tilbury Mitch, The Ultimate Tesla Coil Design and Construction Guide,
McGraw-Hill/TAB Electronics, New York 2007.
Trinkaus George, Tesla Coil, High Voltage Press, [b.m.] 1989.
Trinkaus George, Tesla: The Lost Inventions, High Voltage Press, 1988.
Tutt Keith, W poszukiwaniu nieograniczonej energii, Amber, Warszawa
2001.
USA – część wschodnia, Wydawnictwo Pascal, Bielsko-Biała 1999.
Valone Thomas, Harnessing the Wheelwork of Nature. Tesla’s Science of
Energy, Adventures Unlimited Press, Kempton 2002.
Weinfeld Stef an, Poczet wielkich elektryków, Nasza Księgarnia, Warszawa
1968.
Wilson Edmund, The Twenties, Farrar Strauss & Giroux, New York 1975. ’
Wojtasiński Zbigniew, Genialni odkrywcy odkrytego, „Wprost”, 26.12.2004.
Woźniak Olga, Nikola Tesla. Pan Prąd, „Przekrój”, 2009, nr 1.
Zaremba Paweł, Historia Stanów Zjednoczonych, Wydawnictwo Bellona,
Warszawa 1992.
Ziębiński Robert, Nikola Tesla, genialny bohater popkultury, „Newsweek”,
23.03.2009.

You might also like