You are on page 1of 251

Spis treści

Karta redakcyjna

Wstęp
Dzień 1
Dzień 2
Dzień 3
Dzień 4
Dzień 5
Dzień 6
Dzień 12
Dzień 13
Dzień 14
Dzień 15
Dzień 16
Dzień 17
Dzień 18
Dzień 19
Dzień 20
Dzień 21
Dzień 22
Dzień 23
Dzień 24 i 25
Dzień 26
Dzień 27
Dzień 28
Dzień 29
Dzień 30
Funkcjonariusze i skazani o Rinke Rooyensie
Redakcja: DOROTA MAJER
Skład: BEATA RUKAT/Katka
Korekty: Melanż
Projekt okładki i makiety, skład i łamanie: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ
ART.DESIGN – www.panczakiewicz.pl
Zdjęcia: pierwsza strona okładki: zdjęcie Rinke Rooyensa – MATEUSZ GRABOWSKI /
Rochstar S.A.; zdjęcia ilustracyjne – Getty Images, Shutterstock; skrzydełko: zdjęcie Rinke
Rooyensa – RAFAŁ MASŁOW; wnętrze: JANUSZ MROZOWSKI I MARIUSZ GALA /
Rochstar S.A. oprócz zdjęć na stronach 279, 280, 281 i 282 – archiwum ZK w Krzywańcu
i zdjęć na stronach 215, 217 i 284 – JAKUB BUJNO / Rochstar S.A.
Redaktor prowadzący: MAGDALENA CHORĘBAŁA
Dyrektor produkcji: ROBERT JEŻEWSKI

© Copyright by Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o., Warszawa 2015


Text and Photos © Copyright by Rochstar S.A. 2015

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania


danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych
tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.

ISBN 978-83-64776-71-7

Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o.


ul. Karowa 31a, 00-324 Warszawa
tel. (22) 312 37 12
Dział handlowy: handlowy@grupazwierciadlo.pl

Konwersja: eLitera s.c.


„Chcę zrobić film o życiu za więziennym murem. Pokazać, jak działa to »państwo w państwie«”.
Mniej więcej tak rozpocząłem rozmowę z dyrektorem Zakładu Karnego w Krzywańcu w marcu
2014 roku. Wtedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Więzienie, którym zarządzał, wydawało się
idealne do mojego programu. Wiedziałem, że za murem karę odsiadują tu nie tylko mężczyźni, ale
i kobiety, a także matki z dziećmi. W ramach zakładu karnego znajdowały się tu zarówno oddziały
zamknięte, w których przebywali więźniowie skazani za najpoważniejsze wykroczenia, jak
i oddziały półotwarte czy otwarte, z których skazani mieli prawo wyjeżdżać na przepustki czy
pracować poza terenem więzienia. „Nie szukam sensacji. Zależy mi na szczerych rozmowach” –
mówiłem dyrektorowi i podkreślałem, że chcę przeprowadzać wywiady nie tylko z więźniami, ale
także funkcjonariuszami pracującymi w Krzywańcu. Nasze spotkanie trwało blisko godzinę. Nie
byłem do końca pewien, czy szef więzienia pozwoli zrealizować mój pomysł.
„Zezwalam Rinke Rooyensowi i jego ekipie telewizyjnej na przebywanie na terenie Krzywańca
przez 30 dni” – tak zaczynał się raport, który po naszym spotkaniu wypisał dyrektor. Osiągnąłem
swój cel. Byłem u progu spełnienia swojego kolejnego zawodowego planu. Ustaliłem
z dyrektorem, że do Krzywańca wrócę latem, w czasie urlopu. Miałem więc blisko pięć miesięcy
na dopracowanie wszystkich szczegółów. Od początku wiedziałem, że to będzie jeden z moich
najważniejszych projektów.

***
Urodziłem się w Holandii. O Polsce, która miała stać się moją drugą ojczyzną, dowiedziałem się
po raz pierwszy w 1980 roku. Mieliśmy w tamtym czasie taki zwyczaj, że razem z moją mamą
i siostrą leżeliśmy w jednym łóżku i słuchaliśmy radia. Jedna z holenderskich rozgłośni co
wieczór nadawała audycję „Okno na świat”. I właśnie wtedy po raz pierwszy usłyszałem o Lechu
Wałęsie, generale Jaruzelskim, Solidarności. Z każdym dniem to, co działo się za żelazną
kurtyną, coraz bardziej rozpalało moją wyobraźnię. Zaangażowałem się w pomoc dla Polaków.
W szkole przygotowywaliśmy paczki żywnościowe, które później tirami wieziono do Polski.
Wyłapywałem wszystkie informacje dotyczące kraju nad Wisłą i zasypywałem rodziców pytaniami
na temat tego, co się tam dzieje. Kiedy miałem 13 lat, przygotowałem gazetkę poświęconą Polsce.
Sam narysowałem polską flagę, powklejałem zdjęcia wojska na ulicach Warszawy, fotografię
Wałęsy i Jaruzelskiego. Byłem tym bardzo przejęty. Kilka lat później wyjechałem z tatą na kilka dni
do Berlina. I wtedy zobaczyłem po raz pierwszy wielki mur oddzielający nas od komunistycznego
świata. Obiecałem sobie, że kiedyś ten mur pokonam i przedostanę się do Polski. Kiedy
przyjechałem do Warszawy po raz pierwszy, mur berliński był już dawno zburzony, ale ja i tak
miałem poczucie, że spełniłem swoje marzenie. A teraz mogłem przedostać się za kolejny mur,
tym razem więzienny. Przez 16 lat życia w Polsce miałem poczucie, że poznałem już ten kraj.
O Polsce więziennej nie miałem jednak pojęcia. Miałem przeczucie, że dzięki realizacji tego
programu dowiem się o tym kraju jeszcze więcej i jeszcze lepiej będę potrafił zrozumieć Polaków.
Wtedy, wyjeżdżając z Krzywańca, miałem świadomość, że czeka mnie wielka przygoda. Nie
przypuszczałem jednak, że niebawem znajdę się nie tylko po drugiej stronie więziennego muru,
ale także po drugiej stronie kamery.
Więcej na: www.ebook4all.pl
D o wszystkich programów, które do tej pory zrobiłem w Polsce, zawsze angażowałem
prowadzących. Przygotowywałem ich do pracy na wizji, udzielałem porad, poprawiałem,
wspierałem, a często nawet uczyłem telewizyjnego fachu. Podobnie miało być w przypadku tego
projektu. Tylko że żaden z kilku prowadzących, którzy moim zdaniem świetnie nadawaliby się do tej
produkcji, nie mógł sobie pozwolić na cały miesiąc pracy w Krzywańcu. Wszyscy mieli albo plany
zawodowe, z których nie sposób było zrezygnować, albo zamierzali spędzić wakacje z rodziną.
W końcu był lipiec. Dla mnie to był jedyny możliwy termin. Pod koniec sierpnia ruszały już moje
kolejne produkcje. To były jedyne cztery tygodnie w roku, które mogłem poświęcić na ten program.
W końcu reżyser, z którym wspólnie opracowywaliśmy nasz „więzienny projekt”, przekonał mnie,
żebym sam wystąpił jako prowadzący. Początkowo w ogóle nie brałem tej propozycji pod uwagę.
Miałem świadomość, że nie do końca opanowałem język polski. Swobodnie się nim posługiwałem,
ale moi współpracownicy wciąż wyłapywali wyrazy, które przekręcałem. Ich to pewnie śmieszyło,
mnie nie zawsze. Program, który chciałem realizować, miał się opierać na emocjonalnych
i szczerych rozmowach. Obawiałem się, że moje językowe potknięcia mogłyby rozpraszać
rozmówców. Czas jednak nie działał na naszą korzyść. W końcu zrozumiałem, że nie mam
wyjścia. Wiedziałem, że jeśli nie zdecyduję się na pracę na wizji, projektu nie będzie. Zgodziłem
się, ale do końca nie byłem pewny swojej decyzji. Kiedy przyszedł dzień wyjazdu do Krzywańca,
zrozumiałem, że nie mam już odwrotu. Był 14 lipca. Wyjeżdżając sprzed domu, byłem pewien, że
z każdą kolejną minutą jazdy będę coraz bardziej zdenerwowany. Stało się inaczej. Kiedy po
czterech godzinach mijałem Zieloną Górę, byłem zupełnie spokojny. Nie mogłem doczekać się
momentu, kiedy dotrę na miejsce. Skręciłem w kierunku Nowogrodu Bobrzańskiego, a później
dostrzegłem znak „Krzywaniec”. Skończyły się zabudowania. Wokół mnie był już tylko sosnowy las.
Podobno w czasie wojny wśród tych drzew znajdowała się fabryka amunicji Alfred Nobel Dynamit
Atkien-Gesellschaft, w której pracowało około 20 tysięcy osób. Większość pracowników było
więźniami z pobliskiej filii obozu koncentracyjnego Gross Rossen. Dla zakwaterowania tak dużej
liczby jeńców wybudowano 11 obozów mieszkalnych. Na terenie dzisiejszego Krzywańca
znajdował się obóz leśny nr 11 nazwany Waldlager 11, w którym mieszkało tysiąc osób. Czytałem,
że byli wśród nich najwyższej klasy specjaliści, inżynierowie, a także osoby nadzorujące pracę
w fabryce. Po wojnie teren dawnej fabryki i obozów przejęło Wojsko Polskie. W latach 60. część
działek leśnych przekazano na budowę zakładu karnego. Początkowo miało tam być jedynie
więzienie dla kobiet. Po kilku latach utworzono na terenie Krzywańca Dom Matki i Dziecka,
w którym osadzano kobiety z małymi dziećmi. A później przyszedł rok 1989 i wszystko się w Polsce
zmieniło. Także system więziennictwa. Nowe przepisy, nowe porządki. W Krzywańcu powstały
zakłady: otwarty i półotwarty, w których umieszczano nie tylko kobiety, ale także mężczyzn.
Dodatkowo powstał tu areszt śledczy dla kobiet.
Dzisiaj Krzywaniec jest jednym z największych więzień w Polsce. Skazani uzależnieni od alkoholu
i narkotyków kierowani są do działającego na terenie więzienia Oddziału Terapeutycznego. Jak
wygląda taka terapia? Czy więzień jest do niej zmuszany, czy raczej sam podejmuje decyzję
o leczeniu? To były jedne z wielu pytań, na które chciałem znaleźć odpowiedź. Ich lista była długa,
a ja miałem tylko miesiąc na to, żeby zrozumieć, na czym polega polski system penitencjarny. Na
razie jednak wjechałem przez bramę prosto przed hotel dla funkcjonariuszy służby więziennej.
Tutaj miałem mieszkać przez następne cztery tygodnie. Niepozorny budynek ośrodka stał
naprzeciwko więziennego muru. Ani na chwilę nie można tu było zapomnieć, że to teren koło
więzienia.
W hotelu czekał już na mnie Piotr Małocha, wychowawca więzienny. Dyrektor Krzywańca
oddelegował go do pracy ze mną. To on miał mi pokazać całe więzienie, oprowadzać po
oddziałach, poznawać ze skazanymi i pracownikami. Dochodziła już godzina szesnasta. Nie
planowałem tego dnia wizyty w więzieniu. Myślałem, że za mur wejdziemy dopiero rano. Stało się
jednak inaczej.

***
Nazywam się Rinke Rooyens. Jestem producentem i reżyserem. W lipcu przyjeżdżam do
Krzywańca, aby nakręcić z Wami film o Was, o funkcjonariuszach, o więzieniu. Jestem
Holendrem. Mam 44 lata. W Polsce mieszkam od 16 lat. Sprowadziła mnie tu praca, a zatrzymała
miłość, tu urodził się mój syn Roch. Mój ojciec był reżyserem, a mama aktorką. Nie umieli jednak
żyć w swoim artystycznym związku. Rozstali się, kiedy miałem sześć lat. Od tego czasu
w tygodniu zajmowała się mną mama, a weekendy spędzałem z ojcem. Kiedy miałem 12 lat, mama
miała ciężki wypadek samochodowy, po którym nigdy właściwie nie wróciła do pracy. Wpadła
w depresję i alkoholizm. Ponieważ moi rodzice nie komunikowali się ze sobą, czułem, że to ja
muszę opiekować się mamą i młodszą siostrą. Kiedy miałem 13 lat, zagrałem w teatrze
międzynarodowym w Paryżu. Mama powiedziała mi, że była bardzo dumna, kiedy zobaczyła mnie
na scenie. Ona zawsze bardzo mnie kochała i wierzyła we mnie. Chciałem również zdobyć
uznanie ojca, ale tego właściwie nigdy nie doświadczyłem. Od dziecka chciałem być taki jak on i,
podobnie jak on, zostać producentem i reżyserem. Jestem i byłem buntownikiem i dyslektykiem.
Nie skończyłem żadnej szkoły. W 16 roku życia zacząłem mieszkać sam. Pracowałem w teatrze
jako chłopak do wszystkiego. Codziennie paliłem marihuanę, ale nie piłem alkoholu. Widziałem,
co działo się z moją mamą, uważałem, że to mój największy wróg. Moja mama popełniła
samobójstwo, gdy miałem 18 lat. Wcześniej mniej już się nią opiekowałem i dlatego czułem się
winny jej śmierci. Żeby zagłuszyć poczucie winy, zacząłem pić alkohol i używać mocniejszych
narkotyków. Uratowała mnie Polska. Tutaj udało mi się przezwyciężyć nałóg. Tutaj
zrealizowałem także swoje dziecięce marzenie, żeby zostać producentem i reżyserem. Cała
Polska zna moje programy „Szymon Majewski Show”, „Taniec z gwiazdami”, „Jak oni śpiewają”,
„Kocham Cię, Polsko!”, „Top Model”, „Voice of Poland”, „Świat się kręci”. Wygląda na to, że
osiągnąłem to, czego pragnąłem. Ceną, jaką za to płacę, jest samotność. Żyję w złotej klatce,
sam, bez przyjaciół. Mam do siebie pretensje, że przez to pragnienie zrealizowania swojego
dziecinnego marzenia nie poświęciłem wystarczająco dużo czasu swojemu synowi. Niedługo
spędzę z Wami miesiąc. Tak jak ja otworzyłem się przed Wami, pragnę, żebyście Wy otworzyli
się przede mną. Pragnę poznać i zrozumieć Was oraz świat, w którym żyjecie. Poznać
i zrozumieć także tych, którzy z Wami pracują. Jaki sens widzą w swojej pracy? Jak widzą
Was? Co robią, żeby pomóc Wam w powrocie do społeczeństwa? Jak więzienie wpływa na
życie prywatne? Nie wiem, jak głęboka jest ta woda, do której wskakuję. Nie mam najmniejszego
pojęcia o Polsce więziennej. Jednego jestem pewien. Ten program to nie będzie jeszcze jeden
telewizyjny show. Będzie to podróż w głąb Polski, w głąb Polaków, w głąb każdego z nas.
Taki list napisałem kilka tygodni przed swoim przyjazdem do Krzywańca. Poprosiłem
funkcjonariuszy, żeby odczytano go kilkakrotnie przez radiowęzeł. Chciałem, żeby więźniowie
wiedzieli, kim jestem, co przeżyłem, jak wygląda mój świat. Zależało mi na tym, żeby sami, po
wysłuchaniu tych kilku zdań o mnie, zdecydowali, czy chcą się ze mną spotkać. Teraz Piotr
opowiedział mi o jednym ze skazanych, któremu szczególnie zależało na tym, żebym poznał
historię jego życia.
– Jest u nas taki Adam. Bardzo zakochany. Bez przerwy opowiada o swojej dziewczynie. Tyle że
stracił z nią kontakt. Będzie cię prosił o to, żebyś pomógł mu ją odnaleźć – powiedział Piotr.
A mnie ta historia od razu zaciekawiła.
– Możemy pójść jeszcze dzisiaj? – zapytałem.

Widok na Zakład Karny w Krzywańcu z lotu ptaka.

***
Kiedy wchodziliśmy do więzienia, było już około siedemnastej. Piotr opowiadał, że pracownicy
służby więziennej zazwyczaj kończą pracę o 15.30 i wtedy w zakładzie zostają tylko oddziałowi
i pracownicy ochrony. Teraz do więzienia nie wchodziłem już sam. Prowadziłem ze sobą ekipę
filmową: operatora i reżysera. Już przy wejściu pracownik szczegółowo wypytał, po co
przyjechaliśmy. A później zaczęło się przeszukiwanie dokumentów. Żeby nas wpuścić, potrzebny
był raport dyrektora.
– Panowie, powieście sobie ten dokument na tablicy. My będziemy wchodzić na zakład każdego
dnia. Lepiej, jeśli będziecie go mieli pod ręką – powiedział z uśmiechem Piotr.
W raporcie został wyszczególniony nasz sprzęt filmowy. Musieliśmy jedynie oddać telefony
komórkowe. A później każdemu z nas kazano dmuchnąć w alkomat. Kiedy okazało się, że jesteśmy
trzeźwi, poproszono nas o dowody osobiste. I już mogliśmy przejść przez kolejne drzwi. Nie
wiedziałem jeszcze wtedy, że tę szczegółową procedurę będę musiał przechodzić każdego dnia
nawet po kilka razy.
Żeby dostać się na teren więzienia, trzeba przejść przez trzy pary drzwi. Każde otwierane przez
strażnika po naciśnięciu dzwonka. Nikt się tu nie przeciśnie niezauważony. Przechodząc przed
ostatnie drzwi, nie spodziewałem się, że przed sobą znowu zobaczę... mur. Tylko że ten
ozdobiony był rysunkiem.
– To narysował jeden z uzdolnionych więźniów – powiedział Piotr. Później zaczął objaśniać mi
topografię zakładu. – Ta szeroka droga, którą teraz przechodzimy, to jest nasza Marszałkowska.
Tak mówimy na tę ulicę, bo tutaj jest największy ruch. No i wokół tej trasy mieszczą się wszystkie
oddziały.
Piotr wskazał dłonią szerokie drzwi w murze naprzeciwko nas. – To jest przejście do zamkniętego
oddziału dla mężczyzn. Tam będziesz miał pierwszy wywiad.
Znowu dzwonek. Otworzyliśmy bramę. Za murem zobaczyłem szeroki, niewysoki budynek. Z jednej
i drugiej strony coś na kształt boiska. Okazało się, że wokół pawilonu zbudowano dla skazanych
bieżnię. Otworzyliśmy kolejne drzwi i weszliśmy prosto do kantyny, czyli więziennego sklepiku. Po
drugiej stronie sklepu zauważyłem dużą szybę, a za nią pustą salę.
– Tutaj skazani spotykają się z bliskimi – powiedział Piotr.
Po lewej stronie minęliśmy pokój ochrony. W sali kilku funkcjonariuszy na wielkich monitorach
obserwowało sytuację na oddziale.
– Jesteśmy w największym pawilonie w Krzywańcu. Budowany cztery lata, został oddany do użytku
w 2004 roku – poinformował mnie Piotr. Wiedziałem, że karę odsiaduje tu blisko 400 więźniów
z najdłuższymi wyrokami.
Sami skazani nazwali ten pawilon Alcatraz, zapewne na cześć sławnego amerykańskiego
więzienia położonego na wyspie koło San Francisco. Nazwa przyjęła się prawdopodobnie
dlatego, że w porównaniu z otwartymi i półotwartymi oddziałami tutaj panował największy rygor.
I nie sposób było stąd uciec. Zresztą dotąd chyba nikt nie próbował. Weszliśmy na pierwsze piętro
i zatrzymaliśmy się przed wielkimi oszklonymi drzwiami zamykanymi na zasuwę. Znowu dzwonek.
A później długi korytarz przypominający ten w szpitalu. Na podłodze linoleum, błyszczące
w ostrym świetle jarzeniówek. I oddziałowy zdziwiony naszym widokiem.
– O co chodzi? – zapytał Piotra. Na mnie początkowo nawet nie popatrzył. Kiedy dowiedział się, że
chodzi o film, który chcę nagrywać, skrzywił się.
– Z Adasia chcecie zrobić gwiazdę? – zapytał Piotra.
Piotr uśmiechnął się.
– Jaką gwiazdę? Najpierw po prostu pogadamy.
Podeszliśmy pod celę numer 116. Oddziałowy zerknął przez wizjer umieszczony w drzwiach.
– Panie Adamie, telewizja do pana – powiedział. Otworzył drzwi. A ja po raz pierwszy w życiu
wszedłem do więziennej celi.

Wieża strażnicza.

***
Adam okazał się potężnie zbudowanym facetem. Wielkie ręce, masywny tułów, ogolona głowa. Od
początku zauważyłem, że ma nieco nieskoordynowane ruchy.
– No cześć – powiedział.
Jego towarzysze z celi na widok kamery szybko stanęli za plecami operatora. A ja rozejrzałem się
wokół. Pod sufitem zauważyłem cztery sznury, na których suszyły się skarpety, ręczniki, jakieś
podkoszulki. Pod okratowanym oknem stał stolik. Obok pod ścianą szafka, na której dostrzegłem
pudełko z kawą, ryż, ketchup, musztardę. Adam, obserwując mnie, przystępował z nogi na nogę.
– Słyszałem, że chcesz, żebym ci pomógł – powiedziałem.
Od razu się uśmiechnął.
– No tak. Chciałbym spotkać się z moją Magdą. Bo już dwa lata będzie, jak jej nie widziałem.
Ostatnio spotkaliśmy się, jak siedziałem we Wronkach, ale to dawno było. Później miała
przyjechać, ale coś jej z dzieciakiem wypadło i musiała zostać, no i kontakt nam się upierdolił.
– Masz jakieś zdjęcie? – zapytałem.
Adam schylił się pod swoje łóżko. Z plastikowego pudełka wyjął zdjęcie, na którym zobaczyłem
szczupłą szatynkę w zimowej kurtce.
– To jest Magda. Ale to stare zdjęcie. Tylko takie mam.
Przyglądałem się przez chwilę fotografii, a potem zapytałem, co, zdaniem Adama, powinienem jej
powiedzieć, żeby nakłonić ją do przyjazdu do Krzywańca.
– No, musisz chyba powiedzieć, że po prostu kocham ją i dzieci i że się zmienię dla niej, żeby
znowu było jak dawniej.
Nie byłem pewien, czy to wystarczy. Ale Adam przekonywał, że byli z Magdą razem przez siedem
lat i że mają dzieci, i że nie może być tak, że to wszystko przeminie, jakby, jak to określił, „wiatr
przeleciał”.
– A może na tym zdjęciu z tyłu napisałbyś to, co chciałbyś jej powiedzieć? – zapytałem.
– Ale kiedy mam to napisać?
– No teraz.
Adam zrobił taką minę, jakbym zaproponował mu co najmniej napisanie książki.
– O la, la – powiedział i usiadł ciężko przy stoliku. Był spocony i przejęty. Wyczuwałem, że
naprawdę zależy mu na spotkaniu z tą dziewczyną. Pisał z takim przejęciem, że nie chciałem go
zagadywać. Usiadłem na łóżku obok, przy jednym z jego kolegów. Miał na imię Paweł.
– Znamy się z Adamem od dzieciństwa. Nasze babcie mieszkają w tej samej wiosce. Jestem tu
z nim na celi, bo on trochę rozrabia, a ja go pilnuję – usłyszałem. A potem dowiadywałem się
coraz więcej.
Adam pochodził z małej miejscowości niedaleko Świebodzina. Tam mieszkali jego mama, siedem
sióstr i dwaj bracia. Do więzienia trafił już kolejny raz. A wszystko przez alkohol.
– Jak długo już nie pijesz, Adam?
– Osiem lat, tyle, co siedzę – powiedział, podnosząc głowę znad zdjęcia.
– Nie żartuj, przecież możesz skołować alkohol za kratami.
Adam uśmiechnął się.
– Pewnie, że mogę. Tylko nie chcę. We Wronkach piłem, nie powiem. Ale tu się boję. Wiem, że po
alkoholu zaraz mi odpierniczy i będę chciał jakiegoś gada uwalić. Bo ja tak mam. Po alkoholu to
tak się czuję, jakby we mnie wstąpiło pięciu, sześciu chłopa. I tracę kontrolę, nie pamiętam potem
nic. A jak się obudzę, to czuję, że coś tam boli w boku, zęba nie ma, oczy podbite. Ale jak do tego
doszło, kto mnie pobił? Nie potrafię sobie przypomnieć. Teraz koledzy z celi tłumaczą mi, żebym
się uspokoił. Kiedy siedziałem we Wronkach, to nic mnie nie ruszało. Groziłem funkcjonariuszom,
wyzywałem ich, a jak później prowadzili mnie na karę, to nic się nie bałem, śmiałem się tylko. Ale
tak sobie postanowiłem, że jak teraz wyjdę, a zostało mi już niedużo, bo jakieś dwa lata i siedem
miesięcy, to wtedy na jakiejś imprezie może się napiję, ale tak jak kiedyś, to pić nie będę, bo to
szkoda życia.
– Adam, ty już nigdy nie możesz wypić. Nic, nawet kropelki. Ja też miałem taki problem
i przestałem. Bo naprawdę można przestać – powiedziałem.
Adam aż się wyprostował.
– Słyszałem o tym. Czytali nam twój list. Ale powiedz mi, jak ci się to udało? Pomogła ci rodzina?
Jak to było?
W tym momencie zapomniałem, że kamery są włączone. Miałem poczucie, że Adam potrzebuje
mojej rady, że moje doświadczenia, kiedyś tak dla mnie trudne, teraz mogą okazać się pomocne.
Opowiedziałem mu, że kiedy piłem, zdarzało mi się, że znikałem z domu na trzy, cztery dni. I może
nikogo nie pobiłem, może nikomu nie groziłem, ale też robiłem rzeczy, których później się
wstydziłem.
– W którymś momencie zrozumiałem, że albo zacznę się leczyć, albo wszystko stracę. Na jednej
szali był mój syn, przyjaciele, rodzina i firma, którą założyłem w Polsce, a na drugiej nałóg. Nikt,
kto tego nie przeżył, nie rozumie, że są momenty, kiedy ten wybór wcale nie wydaje się oczywisty,
kiedy cholernie trudno jest znaleźć siłę, żeby sobie powiedzieć: Kończę z tym. Nie będę więcej pił
– ciągnąłem.
Dodatkowo w Polsce alkohol jest na każdym spotkaniu, na każdej imprezie. Pije większość ludzi.
I mało kto potrafi przyznać, że ma z tym problem. Tymczasem to poważna choroba, która dotyka
nie tylko osobę, która pije, ale także całe jej otoczenie.
– Dzień, w którym zdecydowałem się poprosić o pomoc specjalistę, był jednym z najważniejszych
dni w moim życiu. Dostałem silne tabletki, takie, które stosuje się przy leczeniu chorych na
epilepsję. To były leki, które działały na pracę mózgu, bo przecież wszystko dzieje się w głowie.
Pierwszy rok był bardzo trudny. A później było już coraz lepiej. Teraz już wiem, że jestem
silniejszy, bo wygrałem walkę o własne życie.
Skończyłem mówić. W celi panowała cisza. Adam milczał, tylko na mnie patrzył. W końcu
powiedział, że sam też myślał o leczeniu, że chodził kiedyś na AA, ale bez rezultatów.
– To znaczy, że oszukiwałeś terapeutę, nie rozmawiałeś z nim o wszystkim – powiedziałem.
– Mówiłem, tylko że później był ten festyn...
Adam podrapał się po głowie i zaczął opowiadać historię, która w naszych rozmowach wracała
jeszcze kilka razy. Punktem przełomowym w jego życiu był moment, kiedy wyszedł z więzienia po
raz pierwszy. Przysiągł sobie wtedy, że już nie będzie pił i że więcej nie wróci za kratki. W tym
postanowieniu wytrzymał kilka tygodni. Z każdym dniem był z siebie coraz bardziej dumny. A potem
w jego wiosce zorganizowano festyn...
– Na takim wielkim kominie postawili koszyk, w którym były czekoladki, kiełbasa i szampan. Ogłosili
zawody: kto wdrapie się na komin, ten dostanie w nagrodę ten koszyk. No i wygrałem. Prezent
przyniosłem kolegom. A oni: „Adam, no co ty, wygrałeś szampana i się nie napijesz?”. Było koło
dwunastej w nocy. Pomyślałem: „A napiję się kropelkę i potem zaraz pójdę do domu”. No i nalali mi
do szklanki. Ale jak to wypiłem, to później szybko poszedłem do sklepu po wino, bo akurat miałem
pieniądze. No i poszło. I obudziłem się gdzie? Na dołku. A potem gdzie? W komisariacie. Sankcje
odwiesili i znowu siedziałem.
Patrzyłem na Adama i nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że siedzi przede mną duże dziecko. Ten
wiejski festyn to było jedno z jego najbarwniejszych wspomnień. Nawet kiedy teraz o nim
opowiadał, nie przestawał się uśmiechać.
– I co? Teraz marzysz tylko o tym, żeby napić się piwka? – zapytałem.
– No, chciałbym już nie pić. Bo to tak jest, że najpierw jedno piwko w sklepie, a potem już leci.
I wracasz do domu i już nie masz pieniędzy. Baba krzyczy, bo czynsz trzeba zapłacić, opłaty
zrobić, a ty wiesz, że w kieszeniach pusto. I później w sklepie na kreskę znowu... Nie chcę takiego
życia. I tak naprawdę to gdybym nie nawywijał we Wronkach, to już bym w maju wyszedł. A tak, to
muszę jeszcze siedzieć. A Magda wcześniej mówiła: „Nie pij, to będę mieszkać z tobą”. A ja co?
Zamiast zostać z nią, wolałem na ognisko iść albo na osiemnastkę do koleżanki, a na takich
imprezach to wiadomo co – alkohol i kurewstwo. No i tak to było, że zmarnowałem ten związek
z Magdą, a teraz chcę to naprawić.
Adam dał mi numer do swojej siostry Patrycji, która była koleżanką jego ukochanej. To do niej
miałem zadzwonić i z nią pojechać na spotkanie z Magdą. Rozglądając się po celi, zacząłem się
zastanawiać, dlaczego Adam nie ma żadnych zdjęć swoich dzieci.
– Magda nie chce mi wysłać. Nie wiem dlaczego.
Na ścianach chłopcy porozwieszali rozkładówki z gołymi paniami, plakaty piłkarskie, kalendarze.
Żaden z nich jednak nie miał zdjęć dzieci. Ciekawe, czy gdybym był na ich miejscu, chciałbym
mieć zdjęcie syna? Może kiedy codziennie patrzy się na dziecko, którego nie można przytulić, to
tęsknota wydaje się nie do zniesienia? – zastanawiałem się. Żegnając się z Adamem,
powiedziałem mu, że postaram się porozmawiać z Magdą, ale nie mogę mu niczego obiecać.
Byłem obcokrajowcem, mój akcent mógł ją wystraszyć. Bałem się też, że nie będę umiał
przekazać, jak bardzo Adamowi na niej zależy.
Kiedy drzwi celi zamknęły się za nami, poczułem, że jestem cały mokry. Tam było bardzo gorąco,
ale ja spociłem się z nerwów. Nigdy do tej pory nie rozmawiałem z nikim przed kamerą, nie
przeprowadzałem wywiadów. Dodatkowo mój język polski pozostawiał wiele do życzenia. Miałem
tego świadomość. Większość pytań, które chciałem zadać, najpierw powtarzałem sobie w głowie
po holendersku. Dopiero później w myślach tłumaczyłem je na polski. Okazało się jednak, że
Adam mnie świetnie rozumie. Ani razu nie poprosił, żebym coś powtórzył. Ani przez moment nie
wydawał się zakłopotany moimi pytaniami.
Tego popołudnia czułem, jak wypełnia mnie adrenalina. Mimo że dopiero przyjechałem
z Warszawy, wcale nie chciałem wracać do hotelu. Zależało mi na tym, żeby jak najszybciej
porozmawiać z Magdą. Już wychodząc za bramę więzienia, zadzwoniłem do Patrycji, siostry
Adama. Nie odbierała telefonu. Postanowiłem sam odnaleźć Magdę. W końcu wiedziałem, jak
nazywa się miejscowość, w której mieszka.

***
Wieś, w której miałem odnaleźć Magdę, znajdowała się kilkanaście kilometrów od Świebodzina.
Zatrzymaliśmy się przed sklepem. Kilku mężczyzn siedziało na ławeczce przed wejściem i piło
piwo. Od razu przypomniał mi się polski serial Ranczo. Tyle że tutaj sceneria wydawała się mniej
idylliczna.
– Panowie, szukam dziewczyny o imieniu Magda – powiedziałem i wyciągnąłem zdjęcie, które tak
starannie opisywał Adam. Panowie przyjrzeli się fotografii, a później jeden z nich powiedział:
– Wiem, która to. Ale powiem, jak dostanę browara.
– Jasne, dostaniesz – odpowiedziałem.
– Za sklepem jest ławka i tam siedzi ojciec Magdy. Musisz pójść i zapytać: „Który z was to pan
Jurek?”, i on wtedy odpowie: „To ja”.
Rozbawiło mnie to szczegółowe tłumaczenie.
Ojciec Magdy okazał się wysokim mężczyzną w czapce z daszkiem.
– Proszę kamerować. Bardzo proszę – powiedział na widok operatora ze sprzętem.
– Szukam Magdy, chciałbym z nią porozmawiać.
– Tak, to moja córka – odparł pan Jurek, patrząc na zdjęcie. – A skąd ją znacie?
Opowiedziałem mu historię o Adamie i o tym, że zależy mi, żeby oboje spotkali się i porozmawiali.
– Tylko że Magda gdzieś pojechała rowerem. Nie wiem gdzie. Może pójdziemy do domu
i zadzwonimy do niej stamtąd? – zaproponował pan Jurek. W drodze do domu kilkakrotnie
powtarzał: – Wszystko powiem, oczywiście, ale za browara. Tak bez browara, to nie za bardzo.
Wiedziałem, że jest już po co najmniej kilku piwach, ale obiecałem, że kupię mu następne.
Weszliśmy do małego, obskurnego bloku. Ściany klatki schodowej były pomalowane na zielono.
Często widywałem takie lamperie. Od lat nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego polskie władze
samorządowe decydują, żeby korytarze w blokach malować na tak brzydkie kolory. Kiedyś znajomi
tłumaczyli mi, że ta zieleń ma działać uspokajająco. Trudno było się z tym zgodzić. W tym bloku
wściekła intensywność ich barwy wydawała się wyjątkowo trudna do zniesienia. Odrapane ściany
wyglądały przez to jeszcze bardziej brzydko.
Mieszkanie Magdy było na parterze, tuż przy wejściu. Okazało się, że mieszka z rodzicami
i bratem. Weszliśmy na chwilę do kuchni, bo pan Jurek chyba chciał, żebym poznał jego żonę.
Szyła coś, siedząc przy stole. Podniosła oczy znad materiału, skrzywiła się i krzyknęła:
– Wypierdalać mi stąd! – Chyba obaj nie byliśmy tu mile widziani.
Kiedy pan Jurek wybrał numer córki, okazało się, że jej telefon był wyłączony.
– Może Magda pojechała na plac zabaw? – zastanawiał się.
Kiedy powiedziałem, że chętnie bym tam poszedł, usłyszałem:
– Ale to jest daleko, gdzieś w połowie wioski.
– Ta miejscowość ciągnie się przez jakiś kilometr. To żadna odległość – odpowiedziałem.
– No to chodźmy. Ale ja najpierw muszę browara – upomniał się pan Jurek.
– Dobrze. Będzie browar – obiecałem po raz kolejny.
Magdę zobaczyłem już z daleka. Stała przy huśtawce i bujała małego chłopczyka z białymi jak
mleko włosami. Wyglądała młodziej niż na zdjęciu. Kiedy podszedłem bliżej, zauważyłem, że ma
zmęczoną i smutną twarz. Na nasz widok zaczęła odwracać się tyłem i prosić, żebyśmy jej nie
nagrywali. Jeszcze nie wiedziała, po co przyszliśmy. Kiedy zacząłem opowiadać o spotkaniu
z Adamem, zapytała:
– Ty też siedzisz w Krzywańcu?
Opowiedziałem jej, po co przyjechałem do więzienia, co chcę nagrać i dlaczego zależy mi na jej
rozmowie z dawnym partnerem.
– Dajcie mi już spokój z tym Adamem. Naprawdę. Ja już z nim i tak za dużo przeżyłam. Chcę
o nim zapomnieć – usłyszałem.
– Rozumiem, Magda, ale może dobrze byłoby, gdybyś z nim porozmawiała. Tyle razem
przeżyliście, no i macie przecież dzieci.
Magda spojrzała na mnie, nic nie rozumiejąc.
– Mam trójkę dzieci, dwie córki: Wiktorię i Weronikę i trzyletniego synka Oskara, zresztą to on –
powiedziała, wskazując na małego uśmiechniętego chłopca na huśtawce. – Tyle że to nie są
dzieci Adama. On by bardzo chciał, żeby to były jego dzieci, ale on nie jest ich ojcem.
Teraz już rozumiałem, dlaczego Adam nie ma na ścianie przy swoim łóżku żadnego zdjęcia.
– Magda, on bez przerwy o tobie mówi. Nawet jeśli nie chcesz z nim być, to może warto byłoby,
żebyś przyjechała i mu o tym powiedziała.
I wtedy Magda zaczęła opowiadać o tym, jak Adam pił na wolności, jak terroryzował swoją rodzinę
i mieszkańców całej wsi.
– Magda, ale on powiedział, że chce nad sobą pracować – przekonywałem.
– Nie wiedziałam, że tam w więzieniu się pracuje – usłyszałem.
To była trudna rozmowa. Magda chyba naprawdę przeżyła z Adamem dużo trudnych chwil. Poza
tym miała swoją rodzinę, a patrząc na jej rodziców i dom, w którym mieszkali, widziałem, że nie
wiodło im się najlepiej. Tymczasem jej dzieci, które też były teraz na placu zabaw, wydawały się
zadbane, czyste i wesołe. Rozmawiając z nią, coraz bardziej rozumiałem Adama. Ona mogła mu
stworzyć prawdziwy dom. Tylko czy on będzie umiał być ojcem i mężem?
Po kolejnych kilku minutach rozmowy Magda zgodziła się przyjechać do Krzywańca w najbliższy
czwartek. Odetchnąłem z ulgą. Misja została wykonana. Wyjeżdżając z wioski, znowu mijaliśmy
sklep spożywczy. Zebrało się przed nim jeszcze więcej mężczyzn niż poprzednio. Zbliżał się
wieczór, więc nawet ci, którzy w ciągu dnia pracowali, teraz mieli już wolne. Ich jedyną rozrywką
tutaj był browar wypity pod sklepem. Widziałem wiele małych polskich miejscowości. Teraz jednak
uzmysłowiłem sobie, że większość z nich albo mieściła się w lepszym gospodarczo regionie
kraju, albo były niedaleko dużego miasta. Tutaj tymczasem wszystko sprawiało wrażenie rozpadu.
Co można robić wieczorami w takiej dziurze? – zastanawiałem się. Jeśli Adam tu wróci, to jakie
ma szanse na to, że będzie umiał zmienić swoje życie? Najgorsze było to, że on w Krzywańcu
ciągle miał kontakt ze swoimi kumplami od kieliszka. Nawet w jednej celi siedział z kumplem,
z którym imprezował na wolności. Kiedy podczas rozmowy zapytałem Pawła, czy wierzy, że Adam
może przestać pić, odpowiedział:
– W życiu!
– Dlaczego w niego nie wierzysz, przecież jesteś jego przyjacielem? – zapytałem.
– Adam bardzo lubi wódkę i piwo i na pewno nie będzie umiał się powstrzymać. Wystarczy tylko, że
spotka się z tymi kolegami, co zawsze.
Teraz zrozumiałem też, dlaczego ani Adam, ani Paweł nie mają planu na to, co zrobią, kiedy wyjdą
z więzienia. Obaj mówili tak samo: „Co będzie, to będzie”. Liczyli się z tym, że kiedy wrócą do
swojej wioski, będzie tak samo jak dawniej. Zresztą Paweł opowiedział mi, że podczas
wcześniejszej odsiadki postanowił sobie, że już nie będzie brał narkotyków, że spełni marzenie
swojej babci, ustatkuje się, znajdzie pracę i fajną dziewczynę. Tyle że kiedy wyszedł, zbiegli się
wszyscy kumple. Najpierw się napili, a już następnego dnia Paweł dostał worek z narkotykami
i polecenie: „Handluj, to szybko zarobisz”. Wrócił do kryminału po kilku miesiącach.
– Ale u nas nie ma innej pracy. Kiedy nawet jedziesz do innej wioski, żeby zapytać o jakąś, to jak
się dowiedzą, że siedziałeś, to już jest koniec. Mówią: „Do widzenia panu” i tyle – opowiadał
Adam.
Czy jest jakiś sposób, żeby wyrwać Adama z jego środowiska? Przecież to nie była Polska, tylko
jakaś Patolandia. Tu się nie żyje, tylko wegetuje. Ciągle słyszałem powtarzające się pytanie:
„A gdzie jest browar?”, „Dostanę za to browara?”. Rozmawiając z ojcem Magdy, miałem
poczucie, że on za piwo byłby w stanie sprzedać własną córkę bez mrugnięcia okiem. Wracając
teraz do Krzywańca, żałowałem, że na teren więzienia mogę wchodzić tylko do osiemnastej.
Najchętniej od razu poszedłbym porozmawiać z Adamem. Na spotkanie musiałem jednak
zaczekać do rana.
Z akład. Tak o więzieniu mówili funkcjonariusze i skazani. W hotelu, w którym mieszkaliśmy,
nie było żadnej obsługi. Na kilkugodzinne zmiany przychodziły tu więźniarki. Kobiety
odbywały karę na oddziałach półotwartych i miały prawo pracować poza więzieniem. Nie było tu
śniadań ani żadnych innych posiłków. Jeśli ktoś chciał kawę lub herbatę, to po prostu szedł do
kuchni i sam sobie ją przygotowywał. Pierwszego ranka wstałem bardzo wcześnie. Byłem
przekonany, że wszyscy jeszcze śpią. Włączyłem w kuchni czajnik i wyszedłem na dwór. Na
ławeczce przed hotelem siedział Piotr, wychowawca.
– Tak wcześnie wstałeś? – zapytałem.
– Lubię rano wstawać – usłyszałem.
Piotr postanowił, że na czas naszego pobytu w Krzywańcu też będzie mieszkał w hotelu. Do domu
do Zielonej Góry miał wracać tylko na weekendy. Odtąd to miał być nasz mały rytuał. Wczesna
pobudka, kawa, papieros na ławce przed hotelem i opowieści Piotra o skazanych, z którymi
mieliśmy rozmawiać.
– Dzisiaj chyba najpierw pójdziemy do Adama, co?
– Spokojnie, zdążymy go jeszcze odwiedzić. Może lepiej, żebyś najpierw poznał Kapsla –
zaproponował Piotr. I opowiedział mi o recydywiście, który w Krzywańcu siedział już kilkanaście lat
i podobno cieszył się szacunkiem innych więźniów.
– On ci może najwięcej opowiedzieć, bo zna to więzienie jak mało kto. Dużo widział, dużo przeżył
i jeszcze w dodatku grypsuje – powiedział Piotr.
– O tym też mi opowie? – zapytałem.
– Tego nie jestem pewien – usłyszałem.
Wiadomo. Grypsujący, nazywani więzienną elitą, bronią do siebie dostępu. Niełatwo do nich
przeniknąć. To oni wybierają nowych członków i stosują zasadę: nie opowiadać o swoich regułach
nikomu z zewnątrz. Miałem jednak miesiąc na to, żeby o tym z nimi porozmawiać. Liczyłem, że mi
się uda. Jeśli Kapsel był nieformalnym przywódcą w Krzywańcu, to lepiej było mieć go po swojej
stronie.
Kiedy już weszliśmy do więzienia, okazało się, że Kapsel jest na tzw. tartanie, czyli boisku
sportowym. Kiedy mnie zobaczył, nie wydawał się zaskoczony. Od razu uścisnął mi rękę. Postawny,
umięśniony, stał przede mną w samych sportowych spodenkach. Tors i plecy miały pokryte
tatuażami. Robiły wrażenie.
– Zrobiłem to wszystko, kiedy byłem jeszcze młodym chłopakiem. Jak robili mi ostatni tatuaż,
miałem 22 lata. Ale już z tym skończyłem.
Poprosiłem, żeby się odwrócił. Byłem ciekaw, co ma na plecach.
– Tutaj narysowałem wszystkie kobiety, z którymi byłem związany. Jest też moja siostra, moje
przyjaciółki...
Kobiety przypominały aktorki z Hollywood. I jeszcze napis na karku: „Kocham kobiety o kurewskim
wyglądzie” i pod spodem: „Umrę śmiejąc się”.
– Teraz mam 54 lata. Muszę dbać o siebie, dlatego ćwiczę. – Kapsel chciał najwyraźniej zmienić
temat.
– Masz na imię Krzysztof. A skąd wzięła się twoja ksywa?.
– Wszyscy się spodziewają nie wiadomo jakiej legendy. A to jest banalna historia. Kiedyś szedłem
z kolegami do sklepu i kupiliśmy sobie po piwku. Kolega otwierał swoje piwo i kapsel od butelki
wystrzelił do góry. Po kilku godzinach poczułem, że coś mnie strasznie swędzi w okolicach żeber,
pod koszulką. Zacząłem się drapać i wyczułem jakiś przedmiot. To był kapsel właśnie. Chłopcy
zaczęli się śmiać i od tego czasu tak na mnie mówią.
– Jak długo tu siedzisz?
– Szesnaście lat. Ale mam nadzieję, że niedługo wyjdę. Co prawda koniec kary mam na razie na
2039 rok, ale jeszcze toczą się różne postępowania... Jedna sprawa, w której jestem oskarżony,
toczy się już 15 lat i ciągle nic, żadnego wyniku. Już skarżyłem polskie sądy do Strasburga.
Łącznie wygrałem jakieś 20 tysięcy, bo to, co dzieje się w polskich sądach, jest naprawdę
śmieszne. Zamknęli mnie 3 kwietnia 2001 roku. Świetnie pamiętam tę datę. Takich rzeczy się nie
zapomina. Nie siedzę za morderstwo, tylko za zwykłe rozboje. Kara za takie przestępstwo to
standardowo 15 lat, a ja już 16 siedzę, więc może być tak, że i za to będzie mi się należało
odszkodowanie – opowiadał Kapsel.
– Uważasz, że jesteś niewinny? – spytałem.
Kapsel od razu pokręcił głową:
– Skąd. Doskonale wiem, za co siedzę i co narozrabiałem. Na 15 lat odsiadki zasłużyłem i mam
tego świadomość. Nie podoba mi się tylko to, że oskarżono mnie o przestępstwa, w których nie
brałem udziału. I to mnie męczy. Bo gdyby nie te sprawy, to na pewno byłbym już w domu.
Prokuratura uznała, że działałem w ramach zorganizowanej grupy przestępczej, ale to
nieprawda. Nie było takiej grupy. No, ale teraz jestem tutaj i muszę sobie jakoś radzić.
Kapsel nie chciał, żebym nazywał go liderem. Twierdził, że nie jest w Krzywańcu żadną istotną
personą. Jego zdaniem, jeśli nawet był trochę popularny, to tylko dlatego, że świetnie znał kodeks
karny i często doradzał innym kolegom w sprawach prawnych. Potrafił sam napisać urzędowe
pismo, wiedział, jak skonstruować skargę, aby mogła być później rozpatrzona na korzyść
osadzonego.
– W więzieniu obowiązuje system prawny, według którego się tu żyje. Trzeba go respektować
i wtedy można przetrwać – powiedział.
Ale tak naprawdę to nie o kryminale Kapsel chciał opowiadać. Najważniejsze było dla niego to, co
dzieje się po drugiej stronie więziennego muru. Dziewięć lat temu poznał kobietę, Janinę, która
zmieniła jego życie. Spotkał ją, kiedy przyjechała odwiedzić jakiegoś znajomego. Dzięki pomocy
kumpli zdobył jej adres i napisał list. Kiedy dostał odpowiedź, wiedział, że teraz już wszystko
zależy od niego. Napisał, że zakochał się od pierwszego wejrzenia, że jest wolny i chce się
spotkać.
– Miałem poczucie, że ta kobieta jest dla mnie kimś ważnym. Chciałem być wobec niej szczery.
Od początku postanowiłem mówić jej całą prawdę.
W tamtym pierwszym długim liście opisał całe swoje życie. Nie ukrywał, za co odsiaduje karę, jak
długo jest w kryminale. Napisał też, że był żonaty z dużo młodszą kobietą, z którą ma syna. Tyle że
kiedy go zamknęli, zrozumiał, że jeżeli będzie wymagał od żony, żeby na niego czekała, to
zmarnuje jej życie. I powiedział, że jeżeli ona nie wystąpi o rozwód, to on to zrobi sam.
– Chciałem, żeby wyjechała z Polski, żeby kogoś poznała. I nie żałuję tego. Nie można od nikogo
wymagać, żeby płacił za nasze błędy – tłumaczył.
Z Janiną to było co innego. Kiedy się poznali, ona miała już czterdzieści kilka lat i była samotna.
Związek z Kapslem niczego w jej życiu nie burzył. Zresztą początkowo wszystko rozwijało się
powoli. Co prawda Janina także szybko przyznała, że Kapsel jej się podoba, ale dopiero po
którymś spotkaniu uznali, że chcą ze sobą być na dobre i na złe. I wtedy Janina do kryminału
przywiozła swoje dzieci. Chciała, żeby poznały Krzysztofa.
– Polubiły mnie i wtedy zaczęliśmy planować ślub.
Po tylu latach Kapsel nadal pisze do żony po trzy listy tygodniowo i dzwoni każdego dnia. To ze
względu na nią postanowił, że więcej do kryminału nie wróci.
– Teraz, gdy wyjdę, to najważniejsze będzie to, żeby Janeczce wynagrodzić te wszystkie lata,
kiedy na mnie czekała. Jej też jest ciężko. Jest sama, a mnie widuje tylko raz na dwa tygodnie. Na
szczęście często dostaję wnioski nagrodowe za dobre zachowanie i wtedy mogę się starać o tak
zwane widzenie intymne w oddzielnym pomieszczeniu bez dozoru funkcjonariuszy. To czas, kiedy
ze swoją żoną mogę też pobyć fizycznie. W Niemczech czy Holandii te widzenia trwają po kilka
godzin, czasem nawet cały dzień. W Polsce nie jest tak dobrze. Mamy tylko godzinę, to bardzo
mało.
Po zakończeniu odsiadki Kapsel chce wyjechać z Polski.
– Jeśli ktoś ma kryminalną przeszłość, to nie ma co nawet marzyć o pracy w Polsce. A ja miałbym
od czego zacząć za granicą. Moja siostra mieszka w Berlinie, bliscy przyjaciele w Hiszpanii,
w Alicante. Właśnie tam, nad ocean, chciałbym wyjechać.
Kiedy go zapytałem, czy ma pieniądze, odpowiedział:
– Biedy nie ma.
Ale później obruszył się tym pytaniem:
– Trudno mieć jakiś majątek, jak człowiek tyle czasu siedzi.
Tak, jak przypuszczałem, o jednym Kapsel rozmawiać nie chciał:
– O grypsujących opowiadać nie mogę. Nie wolno o tym mówić. Ale tutaj na sporcie to jest nas
połowa. Część grypsuje, część nie. I to już nie jest tak, jak kiedyś się mówiło, że tamci to frajerzy
i się z nimi nie zadajemy. Nieprawda. Sam widzisz, nawet razem w piłkę gramy. Tylko ręki sobie
podać nie możemy. Dlatego jak kogoś lubimy i szanujemy, a on nie należy do grypsery, to po prostu
przybijamy sobie żółwika.
Kapsel odwrócił się i wskazał na umięśnionego łysego mężczyznę:
– Widzisz, to jest Sebastian, mój serdeczny kolega. On nie grypsuje, a jednak się kolegujemy.
Razem założyliśmy w kryminale zespół muzyczny Sektor H. Obaj gramy na gitarach. Pamiętam,
że kiedy siedziałem w więzieniu w latach 80., to nie można było mieć żadnego instrumentu.
A teraz to się na szczęście zmieniło. Co środę mamy próby. Wpadnij do nas. Posłuchasz, o czym
śpiewamy.
– Koniec sportu na dziś, panowie – krzyknął strażnik. Kapsel musiał wracać do swojej celi.

***
– Słyszałem, że byliście – Adam powitał mnie w swojej celi jak świętego Mikołaja.
– Skąd wiesz?
– Siostra mi mówiła. Już cała wieś o was słyszała, a ja tylko nie wiem, co tam gadaliście.
Miałem dla Adama niespodziankę. Nagrałem płytę z naszej wizyty u Magdy. Zamiast opowiadać
mu o tym spotkaniu, wolałem, żeby sam zobaczył, jak to wyglądało.
– To dla ciebie – powiedziałem, podając mu krążek.
– Co to jest? Piosenka?
– Włącz sobie.
Już wcześniej zauważyłem, że cela Adama była dobrze wyposażona. Chłopcy mieli nie tylko
telewizję i kablówkę, ale też konsolę do gier, komputer i wideo. Adam włożył płytę do odtwarzacza.
Kiedy na ekranie zobaczył Magdę, zmienił się na twarzy.
– Nie wierzę – powiedział, nie spuszczając oka z telewizora.
Swoją Magdę zobaczył pierwszy raz po dwóch latach. Kiedy usłyszał, jak dziewczyna mówi: „Ale
nie chcę do niego jechać”, spochmurniał. A później, słuchając mojej rozmowy z nią, stopniowo
się uspokajał.
– Fajki pali, piczka jedna – krzyknął, obserwując, jak podpalam Magdzie papierosa. Nagle film się
skończył.
– Co to? Koniec?! – krzyknął Adam. – Tak mało?!
– Nie mogę ci wszystkiego pokazać – powiedziałem i usiadłem na łóżku. – Słuchaj, chłopie, ty
będziesz miał z Magdą dużo pracy. Ona wcale nie wie, czy będzie chciała z tobą być. Długo
musiałem ją namawiać, żeby zgodziła się tu przyjechać.
Adam tylko kiwał głową. A później przypomniał sobie, że w tym miesiącu wykorzystał już dwa
przysługujące mu widzenia z bliskimi.
– Trzeba by było załatwić u dyrektora jedno ekstra. Ale ty przecież masz swoje możliwości –
powiedział.
Pokręciłem głową.
– Jesteś jak dziecko, Adam.
Zaśmiał się, zadowolony z wrażenia, jakie na mnie zrobił. Łysy, pulchny, w samych szortach,
w niczym nie przypominał niebezpiecznego zbrodniarza, który siedzi w kryminale od 2001 roku.
Wiedziałem, że wcześniej odsiadywał także karę na oddziale dla psychicznie chorych. Dlatego
w więzieniu mówili na niego Szajba. Zresztą sam był z tego dumny. Na środku czoła miał
wytatuowaną kropkę.
– To na znak tego, że jestem szalony – powiedział.
A Magda o te tatuaże właśnie była na niego zła.
– Dalej bym się dziabał, ale jak Magda kiedyś przyjechała do więzienia we Wronkach, to kazała mi
pokazać wszystkie tatuaże, które mam i później mnie zbiła za to. Normalnie w ryj dostałem –
opowiadał.
Od tamtego czasu już żadnego nowego tatuażu nie zrobił. W ogóle stał się spokojniejszy. We
Wronkach ciągle dostawał nagany. W Krzywańcu nie było z nim większych kłopotów. Co prawda
oddziałowi skarżyli się, że jest męczący, bo ciągle o coś prosi i wymaga większej uwagi niż inni
więźniowie, ale przynajmniej awantur nie wszczynał i nie buntował przeciwko strażnikom
towarzyszy z celi. Teraz sięgnął pod łóżko do plastikowego pudła, w którym trzymał swoje rzeczy:
– To się nazywa w kryminale mercedes – mówił zadowolony i wyjął jakieś papiery. – Popatrz, tutaj
mam dokumenty, że gmina, do której należy moja wioska, przydzieli mi mieszkanie komunalne. Nie
będę musiał już mieszkać z mamą, a na swoim – opowiadał z dumą. – I Magdę z dzieciakami
będę mógł tam przeprowadzić.
Nie byłem pewien, czy tak szybko uda mu się spełnić te marzenia. Bo Magda chyba najzwyczajniej
w świecie trochę się go bała. I ciągle przypominała mi, że Adam siedzi za rozboje. To od niej
dowiedziałem się też, że kiedy przed laty wyszedł na warunkowe, jego siostry miały nadzieję, że
będzie spokojniejszy. W końcu był pod ochroną kuratora. Adam był grzeczny, ale tylko przez kilka
dni. A później się napił. I zaczął demolować dom. Po policję zadzwoniła jego mama. Bała się
mieszkać z synem pod jednym dachem. Te informacje potwierdził Paweł:
– Jak Adam się napije, to lata z siekierą po całej wsi i wszystkich terroryzuje. Do bicia jest
pierwszy. A kiedy jest pijany, to nikt mu do rozumu nie przemówi, nawet matka.
– Tamta awantura wtedy w domu... To wszystko było przez mojego ojczyma. Bo on matkę źle
traktuje. Niedawno dowiedziałem się, że ona ma nogę złamaną. I to przez niego wszystko. On ją
pobił. A ja nie pozwolę matki tak traktować. Napuściłem kolegów, żeby mu manto spuścili.
Podobno strasznie go pobili. A kiedy już ostatniego kopniaka dostawał, to kumpel powiedział, że
ten ostatni to od Szajby. Taki u nas jest zwyczaj. Frajer musi zawsze wiedzieć, na czyje polecenie
oberwał.
– Adam, jak dalej będziesz się tak zachowywał, to zawsze będziesz wracał za kratki! Dlaczego
jakiejś pracy nie poszukasz? Jesteś wielkim chłopem. Musisz sobie znaleźć ciężką fizyczną
pracę, żeby tę energię, którą masz, jakoś spożytkować. To jest dla ciebie jedyny ratunek –
powiedziałem.
Adam przyznał mi rację i zaczął opowiadać, jak to było dobrze, kiedy pracował u kumpla, który miał
zakład gospodarczy. Bardzo tę pracę lubił, tyle że szef nie chciał płacić. Kiedy nazbierało się już
trochę tych zaległych pieniędzy, Adam z kumplami załatwili kije bejsbolowe i poszli te pieniądze
odzyskać. I Adam znowu musiał wracać do kryminału. Kiedy wyszedł, został pomocnikiem pilarza
w lesie. Ale tam też nie płacili. Najlepiej było u pani Ireny. Ona ma ośrodek wczasowy. Adam
pracował tam kilka miesięcy. Dbał, żeby domki były w dobrym stanie, ogród zadbany, trawa
wystrzyżona. Tę pracę lubił najbardziej, tylko że znowu zaczął pić i ją stracił.
– Teraz, jak wyjdę, to zadzwonię do tej pani. Poproszę, żeby mi znowu szansę dała. Może na ten
ośrodek pozwoli wrócić.
– Jestem przerażony tą wioską, w której mieszka Magda. Sam nie wiem, co bym zrobił, gdybym
musiał tam żyć. To jeden wielki melanż. Nie możesz tam wrócić, bo dalej będziesz pił –
powiedziałem.
– U mnie w wiosce jest jeszcze gorzej. Wieczorami to tyle facetów przed sklepem pije piwo
i wino, że przejechać samochodem nie można. Tylko co ja mam zrobić? Gdzie mam iść? Za
granicę powinienem wyjechać i pracy na budowie poszukać, tylko że to będzie zawsze na czarno
i jak Magdę z dziećmi ściągnę? To jest, jak to się mówi, sytuacja bez wyjścia. Chętnie bym
wyjechał do jakiegoś dużego miasta, gdzie nikt mnie nie zna. Ale jak tam pracę załatwić? Nie
wiem.
– Najważniejsze jest to, żebyś przestał pić. Chcesz ze mną pójść na spotkanie AA w tym
tygodniu?
– Jasne! Pójdę chętnie. Ja już napisałem do pani psycholog, że chciałbym. Bo ja Magdzie
i dzieciakom muszę udowodnić, że naprawdę się dla nich zmienię.
– Musisz się zmienić przede wszystkim dla samego siebie. Bo masz 35 lat i już najwyższy czas
zmądrzeć – powiedziałem na pożegnanie.
Adam między jedną a drugą odsiadką spędził na wolności zaledwie dziewięć miesięcy. Nie potrafił
zmienić swojego życia. Popełniał wciąż te same błędy. Kiedy po wizycie u Magdy znów znalazłem
się w jego celi, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że on w więzieniu ma lepiej niż w domu. Trzy
razy dziennie dostaje jedzenie. Obiad zawsze dwudaniowy. Do tego może grać na konsoli –
choćby cały dzień. Sport, rozmowy z kumplami, telewizja – to są jego rozrywki. Nie musi się
martwić brakiem pieniędzy, nieopłaconym czynszem. Nie ma obowiązków związanych z codzienną
pracą. Czy takie więzienie może być karą?
– Nigdy nie siedziałeś. Nie wiesz, jak to jest – powiedział mi Adam.

Próba zespołu Sektor H, na zdjęciu Tomasz P.

To prawda. Ale wcześniej miałem zupełnie inne wyobrażenie na temat życia za więziennym
murem. Spodziewałem się choćby zatłoczonych cel czy opryskliwych funkcjonariuszy. Tymczasem
chodząc po więziennych korytarzach, słyszałem, że każdy z oddziałowych zwracał się do
osadzonych z szacunkiem. Nikt tu nie mówił do nikogo po nazwisku. Za każdym razem stosowana
była forma: „proszę pana”. A za murem byłych więźniów czekała tylko brutalna rzeczywistość.
Może dlatego liczba recydywistów w Polsce jest tak duża? Przyjechałem do Krzywańca przecież
nie tylko po to, żeby rozmawiać ze skazanymi. Chciałem też dowiedzieć się, jak działa system
penitencjarny i dlaczego recydywistów jest w Polsce tak wielu. Dwie rozmowy z Adamem
uzmysłowiły mi, jak trudno jest zacząć żyć inaczej, kiedy wraca się do tego samego
patologicznego środowiska. Czy naprawdę państwo nie ma żadnego pomysłu na to, jak pomóc
więźniom? Szczególnie tym, którzy wyszli na wolność po kilkunastoletnim wyroku? Chciałem
porozmawiać o tym z którymś z funkcjonariuszy. Tyle że oni wcale nie byli chętni do wystąpień
przed kamerą. Kiedy proponowałem im wywiad, spotykałem się zazwyczaj z grzeczną, ale
stanowczą odmową. Dopiero później zrozumiałem, że pracownicy więzienia są po prostu
uprzedzeni. Programy telewizyjne i dziennikarze zazwyczaj przedstawiają polskie więzienia
jednostronnie – poprzez sytuację skazanych. Czarnym bohaterem tych produkcji jest niedobry
„klawisz”, który ciemięży i tak już doświadczonych przez życie więźniów.
Po wizycie u Adama poszedłem podziękować oddziałowemu za to, że umożliwił mi spotkanie
w celi. Dla niego to dodatkowy obowiązek. Wszystkich cel na oddziale jest 18. Zazwyczaj osadza
się w nich po czterech więźniów. Oddziałowy odpowiada za ich bezpieczeństwo. W każdej celi
przy drzwiach jest włącznik podobny do tego, którym zapala się światło. Jeżeli więzień ma jakieś
pytanie lub źle się czuje, włącza przycisk. Oddziałowy musi wtedy otworzyć celę i sprawdzić, co
się dzieje. W czasie naszej wizyty oddziałowy kilkakrotnie przychodził sprawdzić, czy wszystko
jest w porządku.
– Chciałbym bardzo podziękować za pomoc. – Podałem rękę wysokiemu, szpakowatemu
mężczyźnie. Serdecznie uścisnął mi dłoń. – Nie zgodziłby się pan porozmawiać o pańskiej
pracy?
– Proszę bardzo. Nie mam nic do ukrycia – usłyszałem. I tak poznałem majora Grzegorza
Gładkowskiego.
– Na zewnątrz panuje stereotyp: zakład karny, areszt śledczy, odizolowanie, coś strasznego.
Tymczasem w ostatnich latach polskie więzienie bardzo się zmieniło. Zdarzają się nawet takie
sytuacje, że skazani mówią mi, że tutaj mają lepiej niż w domu. Bo jeżeli ktoś pochodzi ze
środowiska patologicznego, to za kratkami jest bezpieczniejszy niż na wolności. Dodatkowo
większość skazanych ma problemy z alkoholem czy narkotykami. W więzieniu przechodzą detoks.
Dostają lekarstwa, mają trzy posiłki dziennie. Po kilku miesiącach wyglądają jak nowo narodzeni.
Już po pierwszych minutach rozmowy wiedziałem, że mam przed sobą pasjonata.
– Dla mnie praca jest misją. Mogę o sobie śmiało powiedzieć, że jestem patriotą i poprzez
codzienny kontakt z osadzonymi chcę jakoś wpłynąć na tę ciemną stronę społeczeństwa.
Gładkowski pracował codziennie przez osiem godzin. Każdego dnia zaczynał pracę o 7.30.
O więźniach ze swojego oddziału wiedział wszystko. Znał ich problemy rodzinne, sytuację
prawną, wiedział, jak trzeba z nimi postępować. Podkreślał, że na jego zmianie nigdy dotąd nie
było żadnej próby samobójczej ani nawet buntu czy zamieszania.
– Do każdego z więźniów podchodzę z szacunkiem, ale nigdy nie skracam dystansu między nami.
Oni wiedzą, że jestem ich przełożonym i muszą reagować na moje prośby czy polecenia. Nie
zdarzyło się, żebym któregoś z więźniów oszukał. Nigdy nie składam obietnic bez pokrycia. Jeśli
mnie o coś proszą, zawsze dokładnie sprawdzam, czy mogę im pomóc, dopiero później
rozmawiam o szczegółach. Myślę, że oni to czują. Praca w więzieniu jest bardzo specyficzna.
Trzeba mieć wyostrzone zmysły. To zrozumiałe, że każdy z więźniów stara się jak najwięcej dla
siebie ugrać. Są tacy, którzy potrafią manipulować innymi, grać na emocjach i to wszystko trzeba
umieć wyłapać.
– Starannie wypastowane buty, nieskazitelnie czysty i wyprasowany mundur. Pan tak elegancko
wygląda każdego dnia?
– Większość więźniów nie ma żadnych wzorców. A ja chcę im uzmysłowić, jak ważne jest życie
według ściśle ustalonych reguł, wypełnianie swoich obowiązków, zmienianie świata wokół siebie
na lepszy. Jeśli choć jeden więzień dzięki rozmowom ze mną zrozumie, że już czas, żeby zmienił
swoje życie, to ja uznam to za swój życiowy sukces.
Byłem pod wrażeniem. Wychodząc z oddziału dla mężczyzn, pomyślałem, że chyba właśnie
poznałem kogoś, kto może zostać moim przewodnikiem po tym kryminalnym świecie. Kiedy ciężkie
więzienne drzwi oddziału zamykały się za mną, usłyszałem muzykę. Początkowo wydawało mi się,
że się przesłyszałem, ale z każdym moim kolejnym krokiem dźwięk instrumentów stawał się coraz
głośniejszy. Kiedy wyszedłem z budynku, zrozumiałem, że ktoś śpiewa w jednym z parterowych
okien. Podszedłem bliżej. Zajrzałem przez kraty w oknie... i zobaczyłem Kapsla z gitarą. Obok
niego stało pięciu mężczyzn z instrumentami. Jeden z nich śpiewał do mikrofonu: Chciałbym
kiedyś cofnąć czas. Mieć marzenia chociaż raz....
– Rinke! – Kapsel przestał grać. Teraz już patrzyli na mnie wszyscy.
– Cześć, chłopaki. To ja jestem Rinke. Świetnie gracie. Mogę jeszcze trochę tu postać
i posłuchać?
– Jasne, nie ma sprawy – powiedział wokalista.
– A zgodzilibyście się pogadać ze mną jutro? – zapytałem.
– Tak, możesz nas odwiedzić w celi – powiedział łysy i umięśniony chłopak. – Jestem Sebastian.
Siedzimy razem z Elbanem, to ten, który śpiewa. Przyjdź do nas, kiedy chcesz.
Chłopcy znowu zaczęli grać. Przysłuchiwałem się słowom śpiewanej piosenki. To nie jest koniec
i nie zabronisz mi, bym marzenia swe miał. Spod okna odszedłem po kwadransie. Usłyszałem
jeszcze dwie piosenki. Obie opowiadały o tym samym – o tęsknocie za wolnością. Wychodząc tego
dnia z więzienia, pomyślałem, że sam nigdy dotąd nie czułem się tak wolny jak tu, w Krzywańcu.
Dopiero teraz chyba zrozumiałem, jakim luksusem może być swoboda decydowania o własnym
życiu. Kiedy zamknęła się za mną więzienna brama, byłem pewien, że właśnie o takiej chwili marzy
teraz każda z blisko 800 osób, które zostawiłem za plecami.
Więcej na: www.ebook4all.pl
D zień za więziennym murem rozpoczyna się o szóstej rano. Wtedy oddziałowi sprawdzają
cele. Każdy z osadzonych musi założyć więzienny kapok i stanąć na baczność przy swoim
łóżku. Przed laty po porannym apelu nie można już było kłaść się do łóżka. Teraz regulamin już
nie jest tak restrykcyjny. Większość więźniów zapada jeszcze w sen. Po ósmej rozpoczyna się
śniadanie. A później tak zwany czas „wolny”. Niektórzy wychodzą do pracy. Inni czytają, oglądają
telewizję. – Czas w więzieniu albo się cofa, albo, w najlepszym wypadku, stoi w miejscu –
powiedział Paweł, kolega Adama z celi, narzekając na tę więzienną monotonię.
Tego dnia przyszedłem tu wcześniej niż zwykle. Chciałem poznać Damiana, który dziś przyjechał
do Krzywańca z innego więzienia. Sam poprosił o przeniesienie. Tutaj czekała na niego
narzeczona, z którą za kilka dni ma wziąć ślub. Zaraz po przyjeździe Damian musiał odbyć
standardową procedurę. Najpierw został skierowany do magazynu. Tutaj trafia każdy skazany.
Funkcjonariusze dokładnie spisują, jak jest ubrany, a następnie zakładają mu tak zwaną kartę
rzeczy własnych, na której zapisują dokładnie rodzaj i liczbę ubrań, które ze sobą przywiózł,
a także dokumenty, klucze, komórki, wszystko, co miał przy sobie, przechodząc przez więzienną
bramę. Każdy ma prawo zabrać ze sobą do celi 12 kilogramów ubrań i sprzętu. Reszta ląduje
w specjalnie dla niego przeznaczonym worku. Wszystkie odzyska w dniu, kiedy zakończy
odsiadywanie wyroku. Na teren oddziału nie można zabrać ze sobą żadnych rzeczy metalowych:
scyzoryków, sztućców, śrubokrętów, a także kluczy i dokumentów. Kiedy już wszystko zostanie
spisane, skazany otrzymuje tak zwany więzienny komplet nazywany przez więźniów „mandżurem”.
Składają się na niego koc, poduszka, prześcieradła, ręczniki, plastikowe naczynia i sztućce. Do
tego środki higieny osobistej: pasta do zębów, mały szampon, mydło i rolka szarego papieru
toaletowego, jedna na cały miesiąc. Co kilka tygodni osadzeni mogą wymieniać ubrania. Wtedy
oddają te ostatnio noszone i dostają inne, na wymianę. W magazynie trzymane są także ubrania
robocze dla tych więźniów, którzy pracują na terenie zakładu. Zdarza się, że do więzienia trafiają
tacy, którzy nie mają żadnych ubrań na zmianę. Wtedy pozostają tylko więzienne kombinezony.
I nadzieja, że rodzina zrobi paczkę i wyśle najpotrzebniejsze rzeczy.
Damian przywiózł ze sobą wielką torbę. Po spisaniu szczegółowo wszystkich przedmiotów został
skierowany do przeznaczonej dla niego celi. Był recydywistą. To był drugi wyrok, który odsiadywał.
Wcześniej spędził w więzieniu osiem lat. Teraz do wyjścia zostało mu 20 miesięcy. Krótki wyrok
i nienaganne zachowanie – to zadecydowało o tym, że mógł odbywać karę na oddziale
półotwartym. Tutaj panował o wiele mniejszy rygor niż na oddziale zamkniętym. Cele zamykane
były tylko na noc, od osiemnastej do szóstej rano. W ciągu dnia skazani mogli swobodnie chodzić
po korytarzach, odwiedzać się w celach, spędzać czas w świetlicy.
Teraz usiadłem na łóżku Damiana. Kiedy zapytałem o jego narzeczoną, rozpromienił się. Kasię
zobaczył po raz pierwszy osiem lat temu na spacerniaku. Od kolegów z celi dowiedział się, jak się
nazywa. Napisał do niej list. I tak się zaczęło. Pisali do siebie bardzo długo. W końcu Damian
zrozumiał, że się naprawdę zakochał. Ale Kasi wyrok się skończył. Wyszła z więzienia. Obiecała,
że będzie na niego czekać. Miała pisać każdego dnia. Stało się inaczej. Kiedy Damian odsiedział
karę, pojechał do Wałbrzycha, jej rodzinnego miasta. Miał numer telefonu jej mamy. Zadzwonił. To
nie była miła rozmowa. Dowiedział się, że Kasia ułożyła już sobie życie z kimś innym i że
powinien dać jej spokój. Bardzo to przeżył. Tym bardziej że skończył odsiadywać długi wyrok.
Trudno mu było odnaleźć się na wolności.
– Była zima, a ja nie bardzo wiedziałem, co mam ze sobą zrobić. Wiadomo było, że pracy nie
znajdę, bo zimą z tym najtrudniej. Gdyby nie mama i brat, to nie wiem, co by było. Ale zacząłem
sobie powtarzać, że muszę to życie jakoś ułożyć, że mam dwie ręce, dwie nogi i muszę się
usamodzielnić. A później siostra zaproponowała mi, żebym przyjechał do niej do Anglii, bo tam
jest dużo pracy. Długo się nie zastanawiałem. Czułem, że tam będę mógł zacząć wszystko od
nowa – opowiadał.
O Kasi nie zapomniał, ale nie chciał się narzucać. Jeśli miała inny związek, to nie było sensu
mieszać jej w głowie. A później przyjechał na kilka tygodni do Polski odwiedzić mamę. Popsuł mu
się telefon i szwagier załatwił mu nowy aparat. Któregoś razu do drzwi zapukała policja. „Pan
Damian R. ? Prosimy z nami”. Damian był w szoku. Nie wiedział, o co chodzi. Na wolności był
grzeczny jak nigdy. Nie miał za co trafić za kratki. Okazało się, że ten telefon, który dostał kilka dni
wcześniej, pochodził z jakiegoś rozboju. Obaj ze szwagrem nie mieli o tym zielonego pojęcia.
– Trudno jednak, żeby sąd wierzył na słowo recydywiście. Trafiłem za kraty i tyle.
Po kilku miesiącach przyszedł do niego list. Od Kasi. Okazało się, że ona też siedzi. Napisała, że
rozstała się ze swoim partnerem, że jest wolna i tęskni.
– Do tej pory nie wiem, jak mnie znalazła. Ale w kryminale wiadomości o tym, kto siedzi i za co,
rozchodzą się bardzo szybko. Cieszyłem się z jej listu. Szybko odpisałem. I wtedy nasz związek
rozpoczął się na nowo. O ślubie pierwsza wspomniała Kasia. Kocham ją i zgodziłem się od razu.
To było moje marzenie. Teraz jestem szczęśliwy. Martwię się tylko Kasi niepewnością. Czuję, że
ona nie do końca wierzy w moją miłość. Boi się, że ją zostawię. Ja wychodzę za niecałe dwa lata,
a Kasia zostanie w kryminale do 2018 roku. I to ją najbardziej przeraża, że zapomnę o niej po
wyjściu na wolność, tak jak ona zapomniała kiedyś o mnie. Ale ja jestem zdecydowany na
budowanie z nią życia. Gdybym nie był pewien swoich uczuć, to nie chciałbym tego ślubu.

***
Kasia nawet nie starała się ukryć zdenerwowania. Siedzieliśmy na ławce za oddziałem
półotwartym, w którym odbywała karę. Kiedy się poznaliśmy, od razu zaczęła mówić o Damianie
i o tym, jak bardzo się boi, że nie dojdzie do ich ślubu. Kiedy zdziwiony zapytałem, dlaczego ma
takie wątpliwości, powiedziała, że sama kiedyś go zostawiła i teraz nie może przestać myśleć
o tym, że on będzie chciał wobec niej postąpić tak samo.
– Kasiu, wydaje mi się, że on cię bardzo kocha. Dlaczego pozwalasz sobie na takie myśli? –
zapytałem.
Kasia wiedziała, że Damian już przyjechał do Krzywańca. Ale nie miała pojęcia, kiedy będą mogli
się zobaczyć.
– W kryminale nigdy nie wiadomo, co i jak – powiedziała.
Do kryminału trafiła drugi raz, gdy była w piątym miesiącu ciąży. Skierowano ją do Grudziądza,
tam znajdował się oddział położniczy. Urodziła córkę, Oliwię, z którą przyjechała do Krzywańca.
Tutaj zostały umieszczone w Domu Matki i Dziecka. Zgodnie z prawem skazana może
odsiadywać karę ze swoim dzieckiem do jego trzecich urodzin. Później maluchy trafiają albo do
dalszej rodziny, albo do domów dziecka. Kiedy Oliwka miała dwa lata i dziewięć miesięcy, Kasia
zdecydowała, że jej dziecko powinno już opuścić więzienie.
– Kocham swoją córkę najbardziej na świecie. Oddałam ją z miłości. Nie chciałam, żeby
pamiętała choćby jeden dzień z więzienia. Widziałam dzieci, które do oddziałowych mówiły
„ciociu”. Pierwszym wypowiedzianym przez nie słowem nie było „mama”, ale „apel”. Nie mogłam
pozwolić, żeby tak było z moją córką. Musiałam zadbać o to, żeby Oliwka miała w miarę normalne
dzieciństwo.

Rinke i Damian R.

Partner Kasi rozstał się z nią, kiedy jeszcze była w ciąży. Później jednak przyjechał zobaczyć
dziecko. I chyba pokochał małą. Przyjeżdżał na widzenia, a kiedy Oliwka trochę podrosła, zabierał
ją na przepustki. Kasia uznała, że córeczka ma z nim dobry kontakt i że dużo lepiej będzie jej
z ojcem niż za kratami.
– Kiedy ją oddawałam, myślałam, że pęknie mi serce. Kolejne dni były naprawdę straszne. Ale
miałam nadzieję, że będę Oliwkę często widywała. Tymczasem jej ojciec zdecydował inaczej.
Czuję, że on nie chce, żebym sobie ułożyła życie, że jak się dowie, że biorę ślub, to już w ogóle
nie pozwoli mi zobaczyć małej.
– A Damian akceptuje to, że masz córkę? – zapytałem.
– Oczywiście, on powiedział, że będzie małą traktował tak, jakby była jego. Poza tym on też
chciałby mieć ze mną dziecko. Tylko że już nigdy nie zdecyduję się na to, żeby urodzić za kratami.
Zresztą na razie wszystkie myśli zaprząta mi nasze małżeństwo. Mam nadzieję, że się między
nami ułoży. Bo kiedyś to ja byłam nie fair. I teraz chciałabym Damianowi wszystko wynagrodzić.
Ale co będzie, jak on jednak zrezygnuje? Zależało mu bardzo, żeby przyjechać do tego więzienia.
Stąd ma bliżej do domu. Może ten ślub był tylko pretekstem, żeby się tu pojawić?
Kasia miała też wielką tremę przed zbliżającym się ślubem. Martwiła się, że tak ważną
uroczystość musi zorganizować w więzieniu.
– Ostatni raz widzieliśmy się z Damianem sześć lat temu. Nawet nie wiem, czy mnie pozna. A co
będzie, jak mu się nie spodobam? Moje ciało nie wygląda już tak jak kiedyś. A po weselu będziemy
mieli widzenie bez dozoru, będziemy mogli kochać się po raz pierwszy. Nie wiem, jak to wszystko
przeżyję. Na samą myśl o tym cała się trzęsę. Boję się wszystkiego. Naprawdę się boję. Raz już
Damiana straciłam i naprawdę nie chcę, żeby to się powtórzyło.
– Kasiu, ja z nim rozmawiałem. On cię naprawdę kocha. Musisz w to uwierzyć.
– Wiem, że mnie kocha, ale kiedyś jeden facet, który chciał ze mną być, nagadał mi o Damianie
głupot, a ja mu uwierzyłam i zerwałam kontakt. I teraz ciągle się boję, że znowu ktoś między nami
namiesza.
Nagle Kasia zbladła. Wyglądała tak, jakby zobaczyła ducha.
– Zabiję was. Zabiję. Dlaczego nie powiedzieliście mi, że on do mnie idzie?!
Damian szedł w naszą stronę. Uśmiechał się. Kasia była pewna, że zobaczy go za kilka dni. Ale
my poprosiliśmy funkcjonariuszy o możliwość zorganizowania tego spotkania wcześniej. To miała
być niespodzianka. Damian od razu wziął Kasię w ramiona. Zaczęli się całować. Wydawało się,
że zdenerwowanie Kasi rozpłynęło się w powietrzu. Zostawiłem ich samych. Nie chciałem
przeszkadzać im w takiej chwili. I tak byli pod ostrzałem spojrzeń więziennych strażników.

***
W końcu i ja miałem po raz pierwszy okazję pospacerować Marszałkowską, najważniejszą drogą
za więziennym murem. Rzeczywiście panował tu ruch. Funkcjonariusze przechodzili tędy
z jednego oddziału do drugiego. Więźniowie pod okiem strażników przewozili worki z bielizną
i ręczniki. Część kobiet z oddziału półotwartego wychodziła właśnie na spacer. Jeden z dużych
budynków pełnił rolę więziennego warsztatu. Przed wejściem, na placu pracowało tu kilkunastu
skazanych. Wśród nich zauważyłem Grzegorza. Zapamiętałem go z próby zespołu. To on grał na
basie i śpiewał. Pewnie dlatego miał w Krzywańcu ksywę Słowik.
– Możemy chwilę porozmawiać? – zapytałem, stając przy siatce, która ogradzała budynek.
– Tak, słucham?
– Chciałbym odwiedzić cię w celi. Zgadzasz się?
– A o czym mamy rozmawiać?
– O zespole, o tobie, twoich przemyśleniach. O wszystkim.
– Dobrze. Przyjdź jutro. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Słowik miał opinię mądrego, poukładanego faceta. W rozmowie ze mną był ostrożny. Wiedziałem,
że potrzebuje czasu, żeby się do mnie przekonać. Kiedy przyjechałem do Krzywańca,
postanowiłem, że żadnego z więźniów nie będę pytał, jaką zbrodnię popełnił. Uznałem, że gdybym
wiedział, za co siedzą, prawdopodobnie byłbym do wielu z nich uprzedzony. Poza tym skupianie
się na przestępstwach, które popełnili, czyniłoby moje rozmowy sensacyjnymi, a właśnie tego
chciałem uniknąć. Teraz rozmawiając ze Słowikiem, wyczułem, że on właśnie dlatego wzbrania
się przed naszą rozmową, bo nie bardzo chce mówić o tym, co w jego życiu poszło nie tak. Nie
dziwiło mnie to. Postanowiłem, że kiedy tylko pojawię się w jego celi, uprzedzę go, że nie to
będzie tematem naszej rozmowy. Na razie jednak chciałem zrobić niespodziankę innemu
chłopakowi, dla którego muzyka była najważniejsza.

Rinke i Katarzyna R.
Katarzyna R. i Ewa L. na spacerniaku oddziału zamkniętego dla kobiet.

W Alcatraz zbliżała się pora obiadu. A ja wszedłem na oddział, w którym karę odsiadywał Tomasz.
To on na wczorajszej próbie grał na harmonijce. Zauważyłem, że kiedy tylko przykładał instrument
do ust, zamykał oczy. Jego rysy stawały się bardziej delikatne, a on odpływał. Nie był już w sali
prób ani w więzieniu, tylko gdzieś w swoim wewnętrznym świecie. Wczoraj dowiedziałem się, że
harmonijka, na której grał, nie działała dobrze. Zamówiłem w sklepie muzycznym w Zielonej
Górze nowszy model. I teraz chciałem mu ją podarować. Kiedy oddziałowy wprowadził nas do celi,
Tomek miał na sobie biały fartuch.
– Dlaczego jesteś tak ubrany? – zapytałem.
– Jestem kalifaktorem.
– Co to znaczy?
– Tak nazywa się ten, kto w więzieniu rozdaje posiłki – usłyszałem.
Tomek nie zaprosił nas, żebyśmy usiedli. Zdawało mi się, że nie jest zbyt zadowolony z naszej
wizyty.
– Ile już siedzisz?
– Dwanaście lat.
– A ile ci jeszcze zostało?
– Też 12. Jestem w połowie wyroku. W tym roku skończyłem 30 lat – odpowiedział. I znowu
milczenie. – Zaskoczyliście mnie. Myślałem, że będziemy raczej rozmawiać tylko na próbach,
przy innych chłopakach – powiedział.
Kiedy dowiedział się, że chciałbym tylko zapytać o muzykę, trochę złagodniał. Opowiadał, że kilka
lat temu siedział w celi z kolegą, który miał harmonijkę i próbował nauczyć się na niej grać.
– On chciał grać z nut i kompletnie mu to nie wychodziło. W końcu się zniechęcił. I wtedy
poprosiłem go, żeby mi tę harmonijkę pożyczył, skoro mu się znudziła. Zacząłem grać na czuja,
ze słuchu. I po kilku dniach już coś tam umiałem, jakąś łatwą melodię. Wtedy zacząłem się w to
wkręcać coraz bardziej.
Tomek przyznał, że nigdy nie słuchał bluesa ani jazzu. Dopiero kilka dni temu w TVP Kultura
obejrzał program Legendy jazzu i nasłuchał się o początkach kariery wielkich muzyków.
– Kiedy zaczynam grać, to jest tak, jakbym wchodził do innego świata. Nie wiem, jak to
wytłumaczyć. Po prostu wszystko wokół mnie zaczyna się zmieniać. Sam nie wiem, dlaczego tak
się dzieje. Ale najdziwniejsze jest to, że ten sam utwór za każdym razem gram inaczej niż
poprzednio. Niezależnie od tego, ile razy bym ćwiczył, za każdym razem jest inaczej. Może
dlatego granie mnie w ogóle nie nudzi. Tylko teraz martwię się, bo moja harmonijka coś nawala.
– Mam coś dla ciebie. – Podałem Tomkowi pudełko z nowym instrumentem. Otwierał je
z namaszczeniem.
– Dziękuję. Nie spodziewałem się. Naprawdę dziękuję.
– Zagrasz coś? – poprosiłem. Miło było patrzeć, jak twarz Tomka się rozpogadza i jak znowu
przenosi się on w świat swojej wyobraźni.
– O czym marzysz? – zapytałem, gdy skończył.
– O wolności. O tym marzą tu chyba wszyscy. Chciałbym wyjść, zacząć normalnie żyć. Ale wiem
przecież, ile mi jeszcze zostało. Dlatego robię wszystko, żeby tutaj jakoś sobie te dni zaplanować,
robić coś wartościowego. Muzyka pomaga mi przetrwać i tyle.
Z celi wyszliśmy razem. Tomek zgodził się, żebym towarzyszył mu przy pracy. I teraz
obserwowałem, jak z dwoma innymi więźniami przesuwa wózek z dużymi pojemnikami z obiadem.
Jedzenie najpierw podawano do cel po prawej stronie korytarza. Każdą z nich otwierał oddziałowy.
Sprawdzał najpierw sytuację w celi, a później więźniowie podawali kalifaktorom plastikowe
naczynia. Najpierw miskę, do której wlewano zupę, a później płaski talerz do drugiego dania.
– Co na obiad? – zapytał jeden z więźniów.
– Jarzynowa i pulpety – powiedział kolega Tomka.
– O Jezuuu – usłyszałem westchnienie. Zajrzałem do pojemników. Zupa wcale nie wyglądała jak
woda z warzywami, a na drugie danie oprócz ziemniaków i surówki były po dwa kotlety mielone. Na
deser po dwa jabłka.
– Całkiem niezły ten obiad – powiedziałem do Tomasza.
– Tak mówisz, bo nie musisz tego jeść. Ty na obiad pójdziesz do kantyny i zamówisz sobie
schabowego – odparował.
Pierwsze spotkanie Katarzyny R. i Damiana R.

Wychodząc z oddziału Tomka, poszedłem w stronę kantyny, ale wcale nie na obiad. Wolałem
zajrzeć do więziennej kuchni i dowiedzieć się, jak przygotowuje się jedzenie osadzonym.
W Krzywańcu są dwie szefowe kuchni. Pomagają im skazani. Dwudziestu pięciu osadzonych
pracuje jako pomoce kuchenne. Nad ich pracą czuwa funkcjonariusz służby żywnościowej zwany
„żywieniowcem”. To on robi zakupy, opracowuje szczegółowe menu, rozpatruje prośby i skargi
skazanych. Według wyliczeń stawka żywieniowa podstawowa to 4 złote i 80 groszy. Droższe
posiłki jedzą skazani chorujący na cukrzycę lub ci, którzy, zgodnie z wytycznymi lekarza, muszą
pozostawać na diecie lekkostrawnej. Poprosiłem panie z kuchni, aby pokazały mi menu na kolejny
dzień. I oto co przeczytałem: Śniadanie – herbata, margaryna, chleb, cukier, wątrobianka. Obiad –
zupa: rosół, ziemniaki, potrawka z kurczaka, surówka z białej kapusty. Kolacja – herbata, cukier,
chleb, margaryna, sałatka jarzynowa. Jak się okazało, wszystkie wytyczne dotyczące
komponowania posiłków zostały zawarte w specjalnym rozporządzeniu Ministra Finansów.
Gramatura obiadu łącznie z zupą powinna wynosić około kilograma. Kiedy zapytałem panie
z kuchni, co więźniowie lubią jeść najbardziej, odpowiedziały, że pieczonego kurczaka lub gulasz
z mięsa. Zdarza się jednak, że skarżą się na jedzenie. Szczególnie wtedy, gdy zamiast gulaszu
mięsnego dostają mięsno-warzywny. Wtedy mięsa jest zawsze za mało. Bywali też niezadowoleni
z tego, że kalifaktor nałożył im na talerz zbyt małe porcje. Najwięcej udręki jest jednak z takimi
więźniami, którzy narzekają, że dostali coś nieświeżego. Każdy posiłek jest kontrolowany przez
pracowników więzienia, a także lekarza lub pielęgniarkę. Sprawdza się nie tylko smak, ale także
kolor i zapach. Nic, co budzi jakiekolwiek podejrzenia, nigdy nie trafi na oddział.
Przejście „Marszałkowską”.

Prawdziwe utrapienie rozpoczęło się w Krzywańcu kilka lat temu, kiedy więźniowie dowiedzieli się,
że mogą żądać zmiany diety w zależności od wyznania. Kiedy okazało się, że wyznawcy judaizmu
lub muzułmanie także za więziennym murem mogą odmówić przyjęcia wieprzowiny, zaczęło się
pisanie zażaleń: „Nie będę jadł wieprzowiny ze względu na moich przodków”, pisali na przykład
więźniowie. Każda taka prośba musiała trafić do dyrektora. Zgodnie z prawem skazany nie musi
dokładnie uzasadnić swojego roszczenia. Dyrektor i tak zobowiązany jest przybić pieczątkę
i wydać zgodę. Taki skazany zamiast wieprzowiny dostaje wówczas drób lub ryby. Podobnie jest
z wegetarianizmem. Kiedy więźniowie zauważyli, że ci, którzy nie chcą jeść mięsa, dostają lepsze
owoce i warzywa, a nie sezonowe jak zazwyczaj, również zaczęli pisać prośby. Tylko że takie
jedzenie szybko im się znudziło. Wystarczyło, że dwa razy w miesiącu pojawił się pieczony
kurczak, a natychmiast napisali prośbę o przywrócenie im standardowej diety. W ciągu roku
w Krzywańcu dla 788 osadzonych tu więźniów obiera się 20 ton ziemniaków i kroi 11 ton chleba.
Każdego dnia wydaje się dwa i pół tysiąca posiłków. Wśród osadzonych 10 osób zadeklarowało
dietę wyznaniową. Wegetarian jest 35, a 110 osób ma zalecaną przez lekarza dietę wyznaniową.
Nie ma dużo skarg na jedzenie. Skazani doskonale wiedzą, że należą im się trzy posiłki dziennie,
a co najmniej jeden z nich musi być ciepły. Może skarżyliby się częściej, gdyby nie to, że dania
powtarzają się tu rzadko, jedynie raz na dwa tygodnie. To duże urozmaicenie. Słuchając jednak
opowieści pań z kuchni, zdziwiłem się, że każdy z więźniów tak świetnie zna swoje prawa. To był
jednak jeden z moich pierwszych dni za więziennym murem. Roszczeniowa postawa skazanych
miała mnie później zadziwić jeszcze niejeden raz.

***
Czysta podłoga, starannie pościelone łóżka. Żadnego suszącego się prania, rozrzuconych
butów, wiszących ręczników. W celi Mateusza i Sebastiana panował wzorowy porządek. Zupełnie
inaczej niż u Adama czy Damiana. Trudno było uwierzyć, że w tej celi też mieszkało czterech
facetów. Pod oknem stała gitara.
– Chłopaki, chciałbym usłyszeć jeszcze raz tę piosenkę z próby. Zagralibyście?
Mateusz podał gitarę Sebastianowi.
– Ze mnie to jest żaden muzyk. Kiedyś ojciec pokazał mi kilka akordów i zacząłem grać przy
ogniskach, żeby dziewczyny łatwiej było podrywać. Działało, więc często grałem, ale nigdy nie
występowałem w żadnym zespole – opowiadał Sebastian.
W Krzywańcu pierwszy zaczął koncertować Słowik. Śpiewał i grał na gitarze. Sebastian zapytał,
czy mogą grać razem. Później przyłączyli się inni.
– Już długo tu siedzę. Najpierw byłem za kratami dziewięć lat. Później wyszedłem na dziesięć
miesięcy i znowu powrót. Od trzech i pół roku jestem w Krzywańcu. Mam wyjść dopiero w 2017
roku i coś trzeba z tym czasem robić.
– Słyszałem, że jesteś z Holandii. A ja przez Holandię tu jestem. – Mateusz zwany tu Elbanem
pokazał wzór na swojej białej skarpetce – kwiat marihuany. Nie mogłem powstrzymać się od
śmiechu. Okazało się, że handlował narkotykami i wsypał go jeden z dilerów. Siedział już dwa lata.
Zostały mu jeszcze dwa.
– Najważniejsze, że trafiłem na Sebastiana. Obaj jesteśmy z Zielonej Góry i jakoś lepiej się
siedzi razem.
Od początku było widać, że Sebastian, pewny siebie, wysportowany, z tatuażami na umięśnionych
rękach, traktował dużo młodszego Elbana z sympatią, ale protekcjonalnie. Wiadomo było, kto
rządzi w tym duecie. Elban opowiadał o sobie chętnie i bez oporów. Sebastian nie był skory do
zwierzeń. W końcu jednak powiedział, że kiedyś był zawodnikiem judo. I to zasłużonym,
z dyplomami. A później, kiedy już był za stary na sportowca, zaczął pracować jako bramkarz
w największych zielonogórskich dyskotekach. I wtedy zaczęły się problemy z prawem. Bo czasem
trzeba było komuś przylać. Kiedy po pierwszym wyroku Sebastian wrócił do Zielonej Góry, od razu
zadzwonił do dawnych kumpli. Chciał się odkuć po więzieniu i na gwałt potrzebował pieniędzy.
Wrócił do tej samej dyskoteki na ochroniarza. I znowu to samo. Powrót do kryminału.
– Wcale mnie to nie dziwi – powiedziałem. – Kiedy wraca się do tego samego środowiska, trudno
się zmienić. Kiedy mieszkałem w Holandii, moje życie było jedną wielką balangą. W knajpach
miałem butelkę ze swoim imieniem, która zawsze była pełna. A później przyjechałem do Polski
robić program To było grane i poznałem Kasię. Zakochałem się i moje życie wywróciło się do
góry nogami. Kasia zaszła w ciążę i już nie chciałem wracać do Holandii. Urodził się nasz syn
i to stało się dla mnie najważniejsze. I czasem boję się nawet myśleć, jak by się to skończyło,
gdybym nie wyjechał do Warszawy.
– Trudno będzie zacząć wszystko od nowa. Będę próbował, bo naprawdę mam dość tych krat, ale
wiem z doświadczenia, że więzienia nie można się wyrzekać – powiedział Sebastian.
Rozmowa w celi z członkami zespołu Sektor H – Mateuszem E. i Sebastianem N.

Elban zauważył, że jego kumpel zmarkotniał. Sięgnął ręką za siebie i z kąta łóżka wyciągnął
czarne przeciwsłoneczne okulary. Nałożył je Sebastianowi na nos. – Teraz wyglądasz jak
prawdziwa gwiazda rocka!
Sebastian się roześmiał. A Elban rozłożył ręce. – Teraz mam z nim same kłopoty, bo on się
zakochał. Ciągle mówi tylko o tym, jaki jest szczęśliwy. Codziennie pisze listy. Ostatnio zapisał
sześć stron.
– A w kim się zakochałeś? W jakiejś dziewczynie stąd czy w pracownicy więzienia? – zapytałem.
Sebastian aż zdjął okulary.
– Zwariowałeś?! W funkcjonariuszce? Źle się czujesz?
Elban zaczął się śmiać. Sebastian z powrotem założył okulary i powiedział pod nosem:
– Zobaczysz, młody, po tym spotkaniu ty będziesz miał ze mną inną rozmowę.
Elban rozłożył ręce.
– On mnie tu ustawia trochę – powiedział.
Sebastian zaczął grać. To nie jest koniec i nie możesz zabronić mi, bym marzenia swe miał, bym
marzenia miał. Cokolwiek powiesz, ja i tak zdobędę ten świat, zdobędę ten świat. Sebastian grał
i śpiewał refren. Zwrotka należała do Elbana. To on napisał tekst i sam rapował: Zamknięty
w głuchej ciszy, wokół zamku czterech ścian. Ściśnięty oddech w piersi, serce sztywne jak głaz.
Nie mogę szukać szczęścia w miejscu, gdzie jest go brak. Otacza nas nienawiść, jak w dramacie
z dawnych lat. Tylko wolności mi brak, tylko godność swą mam. Resztę mi zabrały błędy
z młodzieńczych lat. To nie jest koniec. To nie jest koniec, nie. I nie możesz zabronić mi, bym
marzenia swe miał.
Ta piosenka wpadała w ucho. Słyszałem ją jeszcze długo po tym, jak wyszedłem z celi chłopaków.
Podobało mi się, że potrafili za kratami znaleźć pasję. – Trzeba robić coś pożytecznego,
niezależnie od sytuacji, w jakiej się człowiek znajdzie – powiedział Elban, który wypytywał mnie
o uczestników programu muzycznego „Voice of Poland”. Wiedział, że go produkuję, i pytał, czy
każdy może się zgłosić do programu, jakie trzeba mieć umiejętności, jakiego typu występy jury
tego show ceni najbardziej. Nietrudno było zgadnąć, że marzy mu się występ na scenie. Przyszło
mi do głowy, że można by było z tymi więziennymi muzykami nagrać płytę. Nie taką z 12 kawałkami,
ale singiel, na którym znalazłyby się choćby dwie piosenki. Tylko czy zgodzi się na to dyrektor?
Wszyscy odsiadywali karę na oddziale zamkniętym. Nie wiedziałem jeszcze, jak można by
zorganizować ich transport do studia nagrań. To wszystko trzeba było sprawdzić. Zresztą nie
chciałem niczego planować przed spotkaniem ze Słowikiem i Kapslem. To oni byli najstarszymi
członkami zespołu. O wiele lepiej ode mnie znali reguły panujące za kratami. To z nimi musiałem
najpierw porozmawiać o szczegółach. Do dyrektora mogłem zgłosić się dopiero z opracowanym
planem. Byłem jednak pewien, że jeśli dyrektor wyrazi zgodę, to chłopaki przeżyją przygodę
swojego życia.
W ierzę w reinkarnację. Uważam, że każde kolejne wcielenie jest próbą oczyszczenia.
Musimy zapłacić za to, co zrobiliśmy w przeszłości. Nietrudno zauważyć, że musiałem
dużo nabroić.
Kapsla odwiedziłem w jego celi. Siedział w niej już cztery lata. Tylko jego towarzysze się
zmieniali. Jeden wyszedł, innego przenieśli. Krzysztof trwał. Tego ranka, chwilę przed naszym
spotkaniem, podpisał dokument stwierdzający, że koniec jego kary przypada na 2039 rok.
– W polskim prawie istnieje coś takiego jak wyrok łączny. Kiedy kończy się już postępowanie
sądowe i zostają wydane wyroki w twojej sprawie, to wówczas wszystkie wrzuca się jakby do
jednego worka i dostajesz jeden, łączny – cierpliwie tłumaczył mnie, Holendrowi, tajniki polskiego
sądownictwa. Ciągle żył nadzieją, że zostanie mu jeszcze góra rok, no może dwa, i wyjdzie na
wolność. Może dlatego był tak opanowany. Na nikogo nie skarżył. Do nikogo nie miał pretensji.
Swoją karę odsiadywał z poczuciem, że każdy ponosi konsekwencje swoich działań.
– Spokój jednak nie przyszedł szybko. Pojawił się, kiedy poznałem Janinę, swoją żonę. To dla niej
postanowiłem się zmienić. Spokorniałem, wyciszyłem się. Teraz mam po prostu dla kogo żyć.
Wcześniej miałem dużo kobiet, przyznaję, ale te związki się rozpadały po jakimś czasie, traciłem
zainteresowanie. A z Janiną od początku było inaczej. Zakochałem się od pierwszego wejrzenia.
Kiedy zrozumiałem, że ona też mnie pokochała, uznałem, że wygrałem los na loterii. Ale
najdziwniejsze jest to, że jesteśmy razem dziewięć lat, a uczucie między nami nie tylko nie
gaśnie, ale odwrotnie, nasila się. Po każdym spotkaniu z nią, po każdym telefonie mam wrażenie,
że kocham ją jeszcze mocniej, głębiej. Po raz pierwszy też mam poczucie, że kobieta, z którą
jestem, nie jest jedynie moją kochanką, ale także przyjaciółką. Mogę jej o wszystkim powiedzieć,
poprosić o radę, wsparcie. To wspaniałe.
Kapsel pokazał mi zdjęcia żony i list do niej zaadresowany: „Miłość mojego życia”. – Wszystkie
listy adresuję do niej z tym nagłówkiem. Dbam o to, żeby ona cały czas miała świadomość, że jest
dla mnie najważniejsza.
Kapsel wyjął z pudełka jeszcze inne fotografie. Zobaczyłem na nich małą dziewczynkę z ciemnymi
oczami. Na jednym nich ze zdjęć Janina czesała jej włosy, na innym mała pozowała w piżamce,
leżąc w łóżku. – To jest wnuczka Janiny i moja. Ale już nie żyje – powiedział Krzysztof.
Dziewczynka miała na imię Nadia. Była córką syna Janiny. – Bardzo lubiłem tego chłopaka. Ale
jego też już nie ma – mówił Kapsel.
Wszystko wydarzyło się dwa lata temu. W sierpniu. To dla Kapsla ważne, bo ma takie
przeświadczenie, że w jego życiu wszystkie najważniejsze rzeczy dzieją się właśnie w tym letnim
miesiącu. Trzeciego sierpnia poznał przecież Janinę. I około tej daty dwa lata temu żona
przyjechała na widzenie. Zabrała ze sobą syna i wnuczkę. Planowali jeszcze wakacje z małą.
Chcieli, żeby odpoczęła przed początkiem roku szkolnego. Wspaniale im się rozmawiało. Kapsel
wieczorem, jak zwykle, zadzwonił do Janiny dowiedzieć się, czy szczęśliwie dojechała
z Krzywańca do domu. Umówili się, że nazajutrz nie będzie dzwonił. Miała być piękna pogoda
i Janina chciała pójść z Nadią na cały dzień nad rzekę. Jednak następnego dnia Kapsel był cały
czas niespokojny. Po południu postanowił zadzwonić do domu. Był pewien, że Janiny nie będzie,
że jest na plaży. Ale ona odebrała. I miała głos obcej osoby. Powiedziała, że Nadii nie ma i syna
też nie. Zdarzył się straszny wypadek. Nurt rzeki nie wiadomo kiedy porwał ich oboje. Zniknęli.
Jakby rozpłynęli się w wodzie. Janina powiedziała, że ciągle trwa akcja ratunkowa. Następnego
dnia w „Gazecie Lubuskiej” ukazał się artykuł: Pomóżcie mi znaleźć syna i wnusię. Na zdjęciu
zapłakana Janina stoi z pochyloną głową. Obok zdjęcia syna i wnuczki.
– Ciało Nadii odnaleziono dopiero po czterech dniach. Wyobrażasz sobie? Przez wszystkie te dni
nie zmrużyliśmy z Janiną oka. A małą znaleźli zaledwie 150 metrów od miejsca, gdzie się kąpała.
Nie wiem, dlaczego szukali tak długo. Ciało syna popłynęło z nurtem rzeki dużo, dużo dalej.
Zaplątało się gdzieś w szuwarach. To czekanie to był prawdziwy koszmar. A później było jeszcze
gorzej.
Kapsel nie pojechał na pogrzeb. Początkowo nawet się nad tym zastanawiał i zapytał
oddziałowego, czy w ogóle jest taka możliwość. Dowiedział się, że może jechać, ale w konwoju,
pod ochroną, skuty kajdanami.
– Nie chciałem robić na cmentarzu widowiska. Gdybym chociaż miał tylko kajdanki na rękach, to
mógłbym kurtkę jakoś przewiesić, żeby nie było ich widać. Ale skute nogi uniemożliwiają
swobodne poruszanie. Wiedziałem, że będę wzbudzał sensację, a nie znam dalszej rodziny żony,
nie chciałem, żeby miała przeze mnie dodatkowy stres. Postanowiłem oszczędzić jej
niepotrzebnych plotek.
Tylko że tego dnia Kapsel po raz pierwszy zrozumiał, co znaczy niemoc. Siedział w celi, wiedząc,
że jego żona przeżywa największy dramat swojego życia. Nie mógł jej przytulić albo chociaż być
przy niej. – To była dla mnie największa kara. To, że nic nie mogłem zrobić.
Słuchając go, pomyślałem o swoim życiu. W Krzywańcu przeżywałem to już po raz kolejny.
Słuchając historii innych, rozmyślałem o tym, co sam przeżyłem. Wracały momenty, które
w Warszawie, podczas codziennych zajęć, starałem się od siebie odpędzić jak najdalej.
– Znam to uczucie – powiedziałem teraz Kapslowi. – Kiedy byłem mały, moi rodzice się rozwiedli.
Wychowywała mnie mama. Byłem z nią bardzo związany. A później dorosłem, miałem już własny
świat. Kiedy zacząłem pracować, poświęcałem już mamie coraz mniej czasu. A ona zaczęła pić,
zachorowała na depresję. Potrafiła dzwonić do mnie kilka razy dziennie. Wiele razy mówiła, że nie
chce już żyć. Starałem się ją pocieszać, jak umiałem. Kiedy było jej najtrudniej, często
przyjeżdżałem. Rozmawialiśmy. Któregoś dnia miałem na głowie wyjątkowo dużo. A ona
zadzwoniła. Nie miałem czasu. Nie odebrałem jej telefonu. Wieczorem popełniła samobójstwo.
A ja... już nic nie mogłem zrobić. I właśnie to poczucie nieodwracalności losu było dla mnie
najgorsze. Przez kilka lat nie mogłem sobie dać rady z wielkim, przytłaczającym poczuciem winy.
Bo gdybym odebrał od niej ten telefon, to może żyłaby do tej pory? Nie mogłem znieść tej
świadomości.
Kapsel uważnie mnie słuchał. A ja nie potrafiłem sam sobie wytłumaczyć, dlaczego to właśnie
w Krzywańcu byłem w stanie opowiadać o sobie tak intymne rzeczy. Z niejasnych powodów to
właśnie tym ludziom, skrzywdzonym przez los, wyrzuconym poza społeczny nawias, mogłem
zaufać. Miałem poczucie, że oni są wobec mnie szczerzy. Być może chciałem po prostu
odwdzięczyć im się tym samym.
– Rozumiem cię, Rinke. Nawet nie wiesz jak bardzo. Niestety, czasu nie można cofnąć. Musisz
żyć z tą świadomością, tak samo jak ja muszę tu siedzieć i dawać sobie radę z moją niemocą –
powiedział Krzysztof.
Siedziałem na jego łóżku. Było piętrowe. Na górze spał kolega Kapsla, który teraz był w pracy.
Zauważyłem, że Kapsel na poręczach łóżka zawiesił kawałek materiału, który, teraz zwinięty,
spełniał rolę zasłonki.
– Sam sobie to uszyłeś? – zapytałem, dotykając materiału. Okazało się, że była to pościel małej
Nadii.
– Po pogrzebie zupełnie nie mogłem spać. Zasypiałem o północy, a później budziłem się około
trzeciej. Wiem, że to brzmi bardzo dziwnie, ale miałem świadomość, że to Nadia mnie budzi, że
ona do mnie przychodzi co noc.
W końcu Kapsel poszedł do więziennego psychologa. Przegadali razem kilka godzin. I dostał
skierowanie do psychiatry. Diagnoza była jednoznaczna – jest rozstrojony nerwowo i musi brać
lekarstwa na uspokojenie. Kiedy Janina przyjechała na widzenie, Kapsel poprosił, żeby przywiozła
mu jakąś rzecz, którą Nadia lubiła. Czuł, że mała chciałaby nadal mieć z nim kontakt, ale nie był
w stanie spotykać się z nią co noc. Janina przywiozła ulubioną pościel dziewczynki. Kapsel zrobił
z niej kotarkę. Kiedy chciał popłakać albo powspominać wnuczkę, kładł się, zapalał małą lampkę,
którą miał przy łóżku, i zaciągał zasłonkę. Tak odgradzał się od zewnętrznego świata. Z czasem
uspokoił emocje. Kiedy opowiedziałem mu o moim pomyśle z nagraniem singla, wydawał się
poruszony.
– Słuchaj, to byłoby wspaniałe. Chłopaki by odżyły. Taki wyjazd do studia nagrań to by było wielkie
przeżycie – mówił. A później, patrząc mi w oczy, powiedział: – Widzisz, Rinke, dotąd wszyscy
dziennikarze, którzy przyjeżdżali do Krzywańca, byli ciekawi tylko tego, za co siedzimy, ile nam
jeszcze zostało, czy braliśmy udział w jakichś skandalizujących wydarzeniach w więzieniu, czy
przeżyliśmy coś traumatycznego. Każdy z nas natychmiast wiedział, że chodzi tylko o to, żeby
dobrze sprzedać materiał z nami w roli głównej. Jako ludzie nie liczyliśmy się nigdy. A ty
podchodzisz do nas zupełnie inaczej. Może dlatego chłopaki z zespołu tak cię polubili. A ja
postanowiłem wziąć się na odwagę i poprosić cię o coś jeszcze. Pozwolisz?
– Jasne, mów.
– Tylko że historia, którą chcę ci opowiedzieć, jest jak z sensacyjnego filmu – zaczął Kapsel.
A później przyznał, że półtora roku temu dowiedział się, że prawdopodobnie ma dziecko.
– Kiedy byłem na wolności w latach 90., poznałem kobietę, z którą nic mnie nie łączyło, absolutnie.
Tyle że byliśmy na jakiejś imprezie, ja byłem wtedy wolny i jakoś tak wyszło, że poszliśmy do łóżka.
Żałowałem tego zaraz po tym, jak to się stało, ale jak już mówiliśmy, czasu nie cofniesz. Wróciłem
do domu i starałem się o tym zapomnieć. Ta kobieta też do mnie nie pisała ani nie dzwoniła.
Później Kapsel znowu trafił do więzienia. Półtora roku temu jego były wspólnik powiedział mu, że
ma córkę. A Kapsel popukał się w głowę. „Jaką znowu córkę?!” –zapytał. Okazało się, że kobieta,
z którą spał przed laty, urodziła dziecko.
– Zdobyłem do niej telefon, zadzwoniłem. Byłem przekonany, że to jakieś plotki, że usłyszę
w słuchawce, że chyba zgłupiałem. Stało się inaczej. „Tak, to twoja córka”. Wydawało się, że ta
kobieta nie ma żadnych wątpliwości.
Po kilku tygodniach Kapsel dostał list. „Słyszałam o tobie wiele rzeczy i bardzo mi się spodobały.
Chciałabym bardzo, żeby okazało się, że jesteś moim tatą. Zawsze brakowało mi ojca”. Podpisano
– Klaudia. W kopercie było zdjęcie młodej dziewczyny z długimi włosami. Kapsel, pokazując mi
fotografię, był dumny.
– Chłopaki mówią, że jest do mnie podobna.
Problem pojawił się wtedy, gdy Kapsel poprosił mamę Klaudii o wykonanie badań DNA.
Odpowiedziała, że jej na to nie stać. Kapsel też nie miał pieniędzy. A teraz o niczym innym nie
mógł myśleć. Klaudii na list odpisał. Później dostał od niej nowy. I już zdążył przywiązać się do tej
młodej dziewczyny.
– Wszystko sobie policzyłem. Klaudia urodziła się w 1999 roku. Równo dziewięć miesięcy od
naszego przypadkowego stosunku. Tylko że nie mam pewności, czy jej mama później nie spała
jeszcze z kimś innym. Przecież nigdy nie byliśmy w związku. Dlatego tak bardzo chciałbym
sprawdzić, czy rzeczywiście jestem ojcem tego dziecka. I o to właśnie chciałem cię prosić. Żebyś
pomógł mi zorganizować takie badania. Byłbym ci wdzięczny do końca życia.
Obiecałem Kapslowi, że zorientuję się, jak mógłbym przeprowadzić takie badania. – A co na to
wszystko twoja żona? – zapytałem.
– Tutaj jest problem. Ona jest zazdrosna. Boi się, że ja będę chciał ją zostawić dla mamy Klaudii.
To oczywiście zupełna bzdura. Z tamtą kobietą nie chciałem mieć nic wspólnego, nawet kiedy
byłem wolny, a co dopiero teraz, kiedy mam Janeczkę. Tłumaczyłem jej to tysiące razy. Są dni,
kiedy żona płacze, że już tyle przeżyła, a ja ją teraz męczę opowieściami o Klaudii. Na razie to
ona nawet nie chce jej poznać. Mówi, że tyle na mnie czekała, bo ma nadzieję, że jak wyjdę, to
będziemy razem, że się nią zaopiekuję, a teraz wygląda na to, że moje uczucia będzie musiała
dzielić z jakąś nastolatką.
Kapsel wydawał się nie rozumieć obaw Janiny. On od razu zaakceptował trójkę jej dzieci. Nie było
to dla niego żadnym problemem. Nie rozumiał, dlaczego Janina teraz nie chce zrozumieć jego
marzeń o ojcostwie.
– Najgorsze jest to, że nie mam możliwości, żeby jej to wszystko szczerze wytłumaczyć. Nasze
rozmowy telefoniczne mogą trwać tylko pięć minut, to ile zdążysz powiedzieć komuś przez tak
krótki czas? A jak się widzimy, to tylko przez godzinę i to co dwa tygodnie. Jest tyle spraw do
przegadania, że nie jestem w stanie nawet poruszyć tego tematu. Nie chcę już żony denerwować
– mówił Kapsel. A ja dopiero teraz uzmysłowiłem sobie, że przez te lata małżeństwa oboje nie
spędzili ze sobą nawet jednego dnia, nie mówiąc już o spacerze w parku czy wycieczce do
miasta. Wiedziałem, że nawet gdybym spędził w Krzywańcu kilka lat, i tak nie będę w stanie
zrozumieć, jak to jest, kiedy spędza się w celi dzień za dniem ze świadomością, że tak będzie
przez kolejne kilkanaście lat.

***
– Cześć, Kasia. Jak tam było wczoraj?
Prosto od Kapsla poszedłem do półotwartego oddziału dla kobiet. Od rana byłem ciekaw, jak Kasia
czuje się po wczorajszej randce z Damianem.
– Cieszę się, że przyszedłeś. Siadaj. Mam dobrą kawę – powiedziała. Pierwszy raz byłem w jej
celi. Obok na łóżku siedziała rudowłosa dziewczyna, Ewa. Okazało się, że to najlepsza
przyjaciółka Kasi, która będzie jej świadkową na ślubie.
– Wczoraj były naprawdę wielkie emocje. Byłam wzruszona. Najbardziej bałam się tego, że mu
się nie spodobam. On mnie przecież tak długo nie widział...
– No właśnie. Myślałem wczoraj o tym, dlaczego ty jesteś wciąż taka niepewna wszystkiego.
Dlaczego tak się boisz?
Kasia nie umiała odpowiedzieć. Znowu zaczęła mówić o tym, że cały czas martwi się, że kiedy
Damian wyjdzie na wolność, to o niej zapomni i ją rzuci. Nad łóżkiem zobaczyłem mnóstwo zdjęć
jej małej córeczki.
– To jest twoja Oliwka?
– Tak. To zdjęcie zrobiłam na koloniach, na których byliśmy razem. Ojciec raz przywiózł mi ją do
Krzywańca, żebyśmy mogły razem pobyć. Później już nie było żadnych spotkań. Bardzo długo jej
nie widziałam. Często dzwonię, ale zdarza się, że mała ucieka. Nic dziwnego. Wstydzi się. Już
mnie nie pamięta. A dla mnie to jest straszne.
Kasia nie potrafiła opanować łez. I zaczęła opowiadać o swoim dzieciństwie. O matce, która nigdy
jej nie rozumiała, i o bracie, który też siedzi w kryminale.
– Mama nie chce mojego szczęścia. Ona chyba zawsze mi źle życzyła. Teraz, gdy zadzwoniłam,
żeby powiedzieć, że chcę wyjść za mąż, rzuciła słuchawką.
– Wygląda na to, że teraz możesz zacząć nowy etap. Damian chyba naprawdę wie, co chce zrobić
ze swoim życiem. Może i u ciebie wszystko się ułoży.
– Mam nadzieję. Bardzo bym chciała w końcu być spokojna. Najbardziej zależy mi na tym, żeby po
wyjściu na wolność znowu być z córką. Nie mogę się doczekać momentu, kiedy do niej w końcu
pojadę.
– A gdybyś miała wybrać między Oliwką a Damianem?
– Wybrałabym córkę. To chyba naturalne. Miłość matki do dziecka jest dużo silniejsza niż do
partnera.
Rozumiałem tęsknotę Kasi za córką. Ale nie bardzo potrafiłem zrozumieć jej planu na dalsze
życie z Damianem.
– Twój przyszły mąż mówił, że chce wyjechać do Anglii, bo tam będzie miał dobrą pracę.
– To niech jedzie, proszę bardzo. Nie będę mu zabraniać. Zresztą myślę, że gdybym zabraniała,
to i tak by to zrobił, więc to nie ma sensu.
– A ty z nim nie pojedziesz?
Kasia pokręciła głową. Dla niej najważniejsza była Oliwka. Wyjechałaby chętnie z nią, ale ojciec
z pewnością nie wyda na to zgody. Nie pozwalał Kasi zabierać małej na przepustki, więc tym
bardziej nie pozwoli wywieźć jej za granicę.
– Ale jak ty w takim razie wyobrażasz sobie swoje małżeństwo, skoro już na samym początku
zakładasz, że być może będziecie musieli mieszkać w dwóch różnych krajach?
Kasia spuściła głowę. Znowu zbierało jej się na płacz. Nie znałem Kasi. Widziałem ją drugi raz
w życiu. Czułem jednak, że skoro ona ze mną tak szczerze rozmawia, to i ja powinienem być
wobec niej uczciwy. Nawet jeśli to, co chciałem jej powiedzieć, wcale nie było miłe.
– Kasiu, przemawia za tobą wcale nie troska o córkę, ale o samą siebie – powiedziałem. Kasia nie
wiedziała, co mam na myśli.
– Co ty mówisz? – zapytała.
– Chcesz z nią być za wszelką cenę, bo nie potrafisz poradzić sobie ze swoją tęsknotą. Ale czy jej
rzeczywiście będzie dobrze? Nie masz pracy, pieniędzy, gdzie chcesz z nią zamieszkać?
Kasia milczała.
– Na zdjęciach, które masz rozwieszone koło łóżka, widzę wesołą, szczęśliwą dziewczynkę. Ona
ma teraz dom, dlaczego chcesz jej wszystko zburzyć, kierując się tylko własnymi uczuciami?
Kasia za kratami spędziła już sześć lat. Zostały jeszcze cztery. Dziesięć lat życia w kryminale to
bardzo długo.
– Musisz dać sobie czas. Pomału stanąć na nogi, zdobyć pracę i zbudować fundamenty pod
rodzinę, którą chcesz stworzyć – mówiłem. Kasia dalej milczała. – Jeśli Damian chce wyjechać
i jest w stanie zabrać cię ze sobą, to jedź. Później, kiedy będziesz miała pieniądze i poczujesz się
pewniej na wolności, będziesz mogła zaopiekować się córką. Na razie jednak musisz zadbać
o siebie. Ona będzie potrzebowała ciebie silnej.
Kasia zaczęła płakać.
– Ale wbiłeś mi szpilę – powiedziała. Długo milczała. Aż w końcu wstała i popatrzyła na swoją
przyjaciółkę. – Niezły jest, co?
Ewka rozczesywała swoje rude włosy. Były jeszcze mokre. Niedawno je pofarbowała, żeby ładnie
wyglądały w dniu ślubu Kaśki.
– Wydaje mi się, że on jest nawet mądry – powiedziała.
Zacząłem się śmiać.
– Nawet?
Teraz śmialiśmy się już wszyscy. Kasia wyjęła jeszcze więcej zdjęć Oliwki, a potem, kiedy już
skończyliśmy oglądać, powiedziała:
– Dałeś mi dużo do myślenia. Naprawdę. Nikt tak jeszcze ze mną nie porozmawiał. Myślę, że
masz rację. Myślałam o sobie, a powinnam pomyśleć o dziecku. Żeby być dobrą mamą, muszę
stanąć na nogi. Naprawdę zmieniłeś mój sposób myślenia. Dziękuję ci.

***
– Słuchaj, ja normalnie rozmawiam z tymi ludźmi. Zwierzam im się, tłumaczę, czasem jestem
psychologiem, czasami kumplem. Nie wiem, czy to dobrze. Jak myślisz?
Byłem w gabinecie Małgorzaty Pachały, zastępczyni kierowniczki działu penitencjarnego.
Poznałem ją kilka dni temu. Energiczna, pełna pasji, bardzo pracowita. Od początku złapaliśmy
dobry kontakt. Obserwowałem ją podczas rozmów z osadzonymi, widziałem, jak szybko potrafi
rozwiązywać ich problemy, jaka jest skuteczna. Od razu zaczęliśmy mówić sobie na ty. Wydawało
się zresztą, że ona ma zbyt dużo rzeczy do zrobienia, żeby dbać o jakieś nic nieznaczące
konwenanse. Teraz, słysząc moje pytanie, uśmiechnęła się.
– A jak masz z nimi rozmawiać? Takie szczere spotkania najwięcej dają w resocjalizacji
skazanych. Oni tego potrzebują. Najgorsze jest to, że kadry jest tak mało, że nie zawsze mamy
czas, żeby z każdym pobyć, nad każdym się pochylić. A zdarza się, że nawet najbardziej
problemowy osadzony, kiedy się z nim spokojnie rozmawia i wysłuchuje go, potrafi się uspokoić,
wyciszyć. Kończą się awantury, a zaczyna praca nad sobą.
Pachała pracuje w Krzywańcu od 2001 roku. I wcale nie musiałem pytać, czy lubi swoją pracę. To
było widać od razu. Zresztą przeszła tu przez niemal wszystkie stanowiska więziennej hierarchii.
Początkowo pracowała jako oddziałowa w pawilonie dla kobiet.
– Na zmianie byłam z koleżanką i miałyśmy pod sobą około 200 kobiet. A najgorsze było to, że na
oddziałach półotwartych cel nie zamykało się wtedy nawet na noc. Pracowałam na
dwunastogodzinnych dyżurach. I wiadomo było, że jeśli wypadła mi nocka, to o spaniu nie mogło
być mowy. Najtrudniej było, kiedy służba wypadała w Sylwestra. Wtedy w sali organizowało się
zabawę. Oczywiście nie było szampanów, ale muzyka, jedzenie. W końcu skazane też chciały
uczcić koniec roku. Rozumiałam to, ale ciężko było upilnować rozbawione dziewczyny.
Nigdy jednak na jej zmianie nie doszło do żadnego wypadku.
– Pamiętam za to, jak na początku służby asystowałam innej pani wychowawczyni. Wtedy nie
można było otwierać cel w nocy, mógł to robić tylko główny oddziałowy kluczem. Nocą zaglądało
się więc do cel tylko przez wizjer. I szłyśmy w środku nocy przez korytarz i zaglądałyśmy do każdej
z cel. I nagle oddziałowa krzyczy: „Powiesiła się!”. Podbiegam do niej, sprawdzam i widzę, że
rzeczywiście kobieta powiesiła się na prześcieradle zawieszonym o górną poręcz piętrowego
łóżka. Zadzwoniłyśmy po szefa, przybiegł, a oddziałowa mówi: „Ja jestem szczuplejsza, więc ja
wbiegnę pod łóżko i podniosę ją za nogi do góry, a ty szybko wskakuj na łóżko i przetnij sznur”. Tak
zrobiłyśmy, kobietę udało się uratować. Inna więźniarka kiedyś trafiła do nas za brutalne
zamordowanie męża. Była bardzo zamknięta w sobie. Nie było z nią kontaktu. Pani psycholog
mówiła tylko, że bardzo przeżywa swoją zbrodnię, że nie może sobie z nią poradzić. I któregoś
dnia pokłuła sobie igłą oko. Trzeba było ją helikopterem przetransportować do szpitala, bo ułamki
sekund decydowały o tym, czy lekarze zdołają uratować jej wzrok. Już później do nas nie wróciła.
Nie wiem, czy operacja się powiodła
Pachała pracowała też jako wychowawca na zamkniętym oddziale dla mężczyzn:
– Nie wiem, czy łatwiej pracuje się z mężczyznami czy z kobietami. Chyba nie można tego
rozgraniczyć. Po latach spędzonych na kobiecych oddziałach byłam przekonana, że
z mężczyznami będzie łatwiej. Kobiety często były o siebie zazdrosne, plotkowały, pisały donosy.
Byłam pewna, że mężczyźni tego nie robią. Okazało się, że nie miałam racji. Oni potrafią być
jeszcze bardziej humorzaści niż kobiety. Uważam, że jeśli ktoś ma trudny charakter, to po prostu
będzie stwarzał problemy i tyle. Płeć nie ma tu nic do rzeczy.
Opowiedziałem jej o moim spotkaniu z Kasią i Damianem. Ciekaw byłem, czy wiele związków
zawartych w kryminale kończy się happy endem.
– Kobiety na pewno częściej się zakochują. Poza tym one są dużo bardziej skłonne do związków
biseksualnych. Bywa, że przyjeżdża do nas bardzo dziewczęca skazana, a po kilku latach zmienia
się nie do poznania. Wchodzi w lesbijski związek i kiedy wychodzi na wolność, to bardziej
przypomina mężczyznę niż kobietę. Zmiana orientacji seksualnej bardzo często odbywa się
w oddziałach kobiecych, tymczasem w męskich zupełnie się nie zdarza. Przynajmniej ja nie znam
takiego przypadku. Jeśli chodzi o związki małżeńskie, to niestety, zauważyłam, że zazwyczaj
kończą się razem z zakończeniem kary jednego z małżonków. Najgorzej jest, gdy mąż lub żona
wychodzi na wolność, a druga osoba zostaje w kryminale jeszcze na kilka lat. Trudno jest taki
związek utrzymać. Niedawno jednak spotkałam w mieście kobietę, która prowadziła wózek z małym
dzieckiem. Obok niej szły jeszcze dwa szkraby. „Dzień dobry, pani kierownik”, powiedziała, a ja
dopiero po kilku chwilach poznałam, że to była osadzona. Okazało się, że właśnie ona brała ślub
w więzieniu. Po wyjściu na wolność i ona, i mąż znaleźli pracę, zamieszkali razem, a później
urodziły im się dzieci. W przypadku miłości nie można generalizować. Nigdy nie wiadomo, co
przyniesie los – powiedziała.
A ja pomyślałem, że Kasia jest tak niepewna Damiana, bo widocznie tyle nasłuchała się
o więziennych związkach, że trudno jej było uwierzyć, że z nią będzie inaczej. Miałem jednak
nadzieję, że w końcu pokona swój lęk. Od tego wiele w ich związku zależało.

***
O Ewie dowiedziałem się przypadkiem. Pani kierownik opowiadała mi, że w resocjalizacji
więźniów najważniejsze jest, żeby rozwijać ich zainteresowania i pasje.
– Nie o to chodzi, żeby więzień siedział cały dzień w celi. Namawiamy wszystkich, żeby
uczestniczyli w kółkach artystycznych, kursach. Kiedyś, przed laty, namówiliśmy kobiety z oddziału
otwartego, żeby w porozumieniu z jedną z zaprzyjaźnionych szkół wzięły udział w jarmarku
świątecznym. Każda coś przygotowała. Jedna zrobiła szalik na drutach, inna piękny stroik. To były
naprawdę ładne rzeczy. A w zeszłym roku kilka kobiet zaczęło wspólnie pisać sztukę teatralną.
Zainteresowali się tym aktorzy teatru w Zielonej Górze i postanowili ją wystawić. To był naprawdę
wielki sukces. Sztuka tak się spodobała, że na stałe weszła do repertuaru. Jedną z autorek sztuki
jest Ewa, inteligentna dziewczyna, która siedzi na Zamku, czyli w oddziale zamkniętym dla kobiet.
Niedawno zorganizowaliśmy jej też wystawę prac. Może z nią powinieneś porozmawiać. Nie
wiem tylko, czy zgodzi się na spotkanie przed kamerą.
Ewa K. w celi.

***
– Nie pasuję do tego świata. Ten świat się kurwi z dnia na dzień, stoi na krawędzi, a ja wolę
zamknąć się w takiej energetycznej kuli i odgrodzić się od chorej rzeczywistości. Wybudowałam
sobie swój świat na wolności i wybudowałam swój świat w kryminale. Jestem outsiderem i tyle.
I jest mi z tym dobrze i nie mam zamiaru tego zmieniać.
Ewa była bardzo szczupłą wysoką brunetką. Wygolone po bokach włosy i wyraźny makijaż. Czarna
bluza, obcisłe spodnie. Nie pasowała do więzienia. Zresztą kiedy tylko zaczęliśmy rozmawiać,
powiedziała, że za kilka tygodni wychodzi na wolność.
– Cieszysz się?
– Nie wiem. Chyba przede wszystkim się boję – powiedziała.
Sama przyznała, że kiedy przed 18 miesiącami została przywieziona do kryminału, wyglądała jak
śmierć. Łysa, z chorą skórą, ważyła zaledwie 43 kilogramy. I była uzależniona od wszystkiego:
narkotyków, psychotropów, alkoholu. A później przeszła detoks. To były straszne tygodnie. –
Można było tylko wymiotować i wyć.
Z czasem zaczęła dochodzić do siebie. I ani razu nie załatwiła sobie w kryminale narkotyków.
– Oczywiście, mogłabym zacząć brać, ale nie chciałam. Najważniejsze było to, żeby się
wyczyścić. Dziś jestem pewna, że kryminał uratował mi życie.
Kiedy Ewa mówiła o sobie, miała opuszczoną głowę. Gestykulowała i dopiero teraz zobaczyłem na
jej przedramionach ślady po żyletce.
– Cięłaś się?
– Tak, często to robię.
– Dlaczego tak się okaleczasz?
– Kiedy czuję silny ból fizyczny, to nie czuję wielkiego bólu psychicznego. Jak się tnę, to przynosi
mi to ulgę. Wczoraj w nocy w ubikacji pocięłam sobie całe uda. Mam tam teraz krwawe rany. Nie
mogłam sobie wczoraj poradzić z tęsknotą za synem.
– Masz dziecko?
Ewa jeszcze niżej pochyliła głowę. Zapadła cisza. Dopiero po chwili powiedziała, że wolałaby
o tym nie mówić.
– Widzisz tu gdzieś jakieś zdjęcia mojego dziecka?
– No tak, przy szafce widzę fotografię starszego pana, obok którego stoi małe dziecko.
– To jestem ja z dziadkiem. Nie zobaczysz u mnie zdjęcia Kuby. Nie chcę na niego patrzeć. To za
bardzo boli – powiedziała Ewa.
– Rozumiem cię. Moją mamę straciłem, kiedy miałem 18 lat. I przez te wszystkie lata nie byłem
w stanie oglądać jej zdjęć. Dopiero niedawno uzmysłowiłem sobie, że nie pamiętam już nawet, jak
wyglądał jej nos. Jej twarz zaczęła się zacierać w mojej pamięci. Rok temu po raz pierwszy
wyciągnąłem jej fotografię. To przyniosło mi wielką ulgę. Dotąd nie pozwalałem sobie na tęsknotę
za nią. Ale ty, jak wyjdziesz z więzienia, być może będziesz mogła znowu być z synem. On jest
teraz w domu dziecka?
W końcu Ewa opowiedziała mi, że jej syn ma już siedem lat i jest wychowywany przez
biologicznego ojca.
– On ma dobrą rodzinę i ciepły dom. Wiem o tym. A ja co? Ja nic nie umiem. Tylko kraść i ćpać.
Co ja mu mogę dać od siebie? – Zapadło milczenie. – Przeczytać ci wiersz, który napisałam? –
zapytała.
Wiedziałem, że chciała zmienić temat. Wyjęła kilkanaście zapisanych kartek. Wszystkie były
pospinane wsuwkami do włosów.
– Napisałam to trzy lata temu. Po wizycie u psychiatry: Zwracam się do pana w złym stanie ducha.
Słowa będą gorzkie, lecz proszę mnie wysłuchać. Wszystko zaczęło się w tak odległym czasie.
Wieczne przebywanie w niezdrowym klimacie. Chodzi mi o dom, o moją rodzinę, która
wychowaniem wsadziła mnie na minę. Gdzie było prawo, gdy sił nie było? Gdzie było prawo, gdy
z dnia na dzień się śniło? Bo tylko w takim stanie rzeczy zaznać można było spokoju. Wśród
głośnych okrzyków, pijaństwa i gnoju. Gdzie byli oni, gdy dziecko się starało wyrazić emocje,
sprostać wymaganiom? Swój grób szkicowało. Tak to wygląda, tak chcę, by wyglądał. O! tu
będzie bozia, tu czerwone róże, a w sercu dziecka pożar. Zero spokoju, ukojenia serca, brak
bezpieczeństwa i myśl morderstwa. Morderstwa na sobie, a może na kimś innym? Ten świat od
dawna wydawał mi się dziwny. Tak bez rodzeństwa, pustka wokoło. Emocje zgniatane, problemy
ze szkołą. Samotność bez liku tak cięła do szpiku. Ślizgam się na ludziach jak na lodowisku. Ile
jeszcze razy uderzę się po pysku? Tak na otrzeźwienie, by zejść na ziemię. Kurwa, przez to, co
widziałam, się nigdy nie zmienię. Naruszenie granic w każdej strukturze. Rany bolesne,
krwawiące, zbyt duże. Pasma depresji, choć jej nie chciałam. Lecz ja będę walczyć. Bogu
obiecałam. I gdzie się znalazłam? I tak w martwym punkcie. Czas tak przemija. Czy to jakoś
ujdzie? Już 23 lata mam za sobą i nic, czym bliźni pochwalić się nie mogą. Tak. Czuję pustkę, bo
syna mi zabrano. Jedyną osobą przeze mnie kochaną. Zabrali jak psa, choć się starałam. To
właśnie dla niego siły jeszcze miałam. Teraz zostało mi parę zdjęć marnych dających mi ból, tak
bardzo namacalny. Gdzie było prawo?, się, kurwa, pytam. Gdy moi rodzice walili kielicha? Nikt
nic nie zrobił, choć nie raz siniaki, wyrwane włosy, pod żebra kopniaki. Ja zaprzysięgłam sobie
bezspornie, swych dzieci nie biję, to boli potwornie. Siniaki bledną, rany się goją, lecz krzywa
psychika zostaje twą zbroją. Źle zahartowaną, że nie do przebicia, pozbawia cię sił, radości
z bycia. I chociaż noga mi się powinęła, był proch i alko, czasem nawet hera, to nikt nie spojrzał
w głąb problemu. Nikt nie zrozumiał istoty zachowań. Dziecko zabrali, lecz chciałam wychować.
Psychiatra na to: Widzi pani, definicja normalności rozciąga się szeroko. Maska na pysku jest
ludzką opoką. Proszę myśleć pozytywnie.
– Jak słyszę: „Proszę myśleć pozytywnie”, to chce mi się, kurwa, rzygać! – Ewa znowu opuściła
głowę.
Słuchając jej wiersza poczułem wzruszenie, nad którym trudno było mi teraz zapanować. Miałem
przed sobą tak piękną i zdolną dziewczynę, która sama dla siebie wydawała się największym
wrogiem. Wyciągnąłem z jej dłoni zapisane kartki. Pod wierszem był rysunek. Grób, czerwone
róże, znicz w kształcie serca. Na ścianach jej celi też wisiały obrazy. Na jednym narysowane było
krwawiące serce, na innym naga kobieta z twarzą Ewy.
– Malowanie pomaga ci pokonać depresję?
Ewa uśmiechnęła się.
– To jest właśnie taki paradoks, że z jednej strony pomaga, ale tak naprawdę tworzę najlepsze
rzeczy wtedy, gdy jestem zdruzgotana, na samym dnie. Ale tak chyba ma większość artystów.
Ewa nie marzyła o wystawie swoich prac. Chciała napisać książkę. I teraz spośród książek
leżących przy biurku wyjęła tekturowy obrazek. To był autoportret. Wokół twarzy Ewy wił się wąż, jej
serce krwawiło.
– Chciałabym, żeby tak wyglądała okładka mojej książki, jeśli ją w ogóle ktoś kiedykolwiek będzie
chciał wydać. Ten obraz to nawiązanie do symboliki mojego imienia. Jestem bardzo wdzięczna
rodzicom, że tak mnie nazwali. W moim imieniu zawiera się cała tajemnica świata. Jestem do
niego bardzo przywiązana – opowiedziała. A potem pokazała plik zapisanych kartek. To była jej
książka. Zaczęła ją pisać jeszcze na wolności. W więzieniu napisała mniej, niż zamierzała, ale
trudno jej było tworzyć w zamknięciu. Tym bardziej że chciała nie tylko opisać swoje życie,
spędzone na blokowisku w małym lubuskim miasteczku, ale planowała, że książka będzie też
zawierała jej przemyślenia dotyczące świata, człowieka, religii. Bo dopiero w kryminale Ewa
odkryła, jak wielkie znaczenie w jej życiu może odgrywać wiara. Poprosiła rodziców, żeby kupili jej
Pismo Święte, przeczytała je od deski do deski. Najważniejsze fragmenty pozaznaczała
kolorowym flamastrem, żeby szybko je odnaleźć, gdy będzie chciała je sobie przypomnieć.
– Nie jestem katoliczką. Księża zamiast wiarą dodawać otuchy, potrafią tylko straszyć grzechem
pierworodnym. To nie dla mnie. Tutaj, w kryminale, po raz pierwszy spotkałam się ze świadkami
Jehowy, zielonoświątkowcami. Ich wiara jest radosna, podnosząca na duchu, i myślę, że czegoś
takiego potrzeba ludziom.
Największym przyjacielem Ewy był tata. To on miał po nią przyjechać, kiedy już będzie mogła
wyjechać za mury Krzywańca. – Tata wie o mnie wszystko. Jest dla mnie najważniejszy.
Kilka lat przed tym, jak Ewa trafiła za kraty, rodzice postanowili się rozstać. Mama została z nią
w domu. Tata miał się wyprowadzić. Kilka miesięcy po rozstaniu stracił pracę. Był na wysokim
stanowisku, dobrze zarabiał. Po rozwodzie wszystko się posypało. Ewa straciła z nim kontakt na
cztery lata. Tęskniła za nim tak bardzo, że zaczęła ćpać. Kiedy trafiła do więzienia, mama
odezwała się do ojca. I znowu zaczęli ze sobą rozmawiać. W końcu tata wprowadził się
z powrotem do rodzinnego domu.
– Nie miałam łatwego dzieciństwa. W domu był alkohol. Dodatkowo jedno z moich rodziców było
silnie uzależnione od leków psychotropowych. Mam nadzieję, że jak teraz wrócę do domu, to będę
umiała sobie to życie jakoś poukładać. Choć ciągle pamiętam, że jest też ta druga droga. Tam
czyhają na mnie narkotyki i alkohol.
– Mogę jeszcze cię odwiedzić, przed twoim wyjściem? Chciałbym porozmawiać o twojej książce.
– Lubię z tobą rozmawiać. Jesteś Holendrem. Inaczej patrzysz na wiele rzeczy. Podoba mi się to.
Przychodź, kiedy chcesz.

***
– Panie dyrektorze, mam do przegadania z panem trzy kwestie – powiedziałem do majora Daniela,
dyrektora więzienia. Siedzieliśmy w jego gabinecie. Sekretarka wniosła nam dwie kawy.
Nierozpuszczalne, ani tym bardziej nie z ekspresu. Kawy zaparzane po turecku, mocne jak diabli.
Z operatorem nazywaliśmy ten napój „więzienną kawką”.
– Podoba mi się, co robicie w tym kryminale. Zauważyłem, że chcecie pokazać to więzienie tak
szeroko, a nie tylko przez pryzmat opowieści wybranych więźniów. To dobrze. Jeśli będę mógł
wam pomóc, na pewno to zrobię – usłyszałem i wziąłem to za dobrą monetę.
– Chodzi mi o dwa widzenia dla skazanych. Pierwszy jest Adam. On jest zakochany
w dziewczynie, Magdzie, której nie widział dwa lata. Pojechałem ją odszukać i udało mi się
namówić ją na przyjazd do Krzywańca w ten czwartek. I teraz okazało się, że Adam już w tym
miesiącu wykorzystał swoje widzenia. Czy zgodziłby się pan, żeby wyjątkowo miał jedno widzenie
więcej, żeby ta Magda nie przyjeżdżała na próżno?
– No dobrze, możemy zrobić wyjątek.
Spotkanie z dyrektorem Zakładu Karnego w Krzywańcu, majorem Danielem Janowskim.

I teraz jeszcze została kwestia randki Kapsla. Po ostatnim spotkaniu w jego celi, kiedy
zrozumiałem, że nigdy nie był z żoną na spacerze, przyszło mi do głowy, żeby zorganizować mu
spotkanie z Janiną na tej samej ławeczce, na której Kasia spotkała się z Damianem. Problem
polegał tylko na tym, że Kapsel był na oddziale zamkniętym i w dodatku grypsował. Wobec takich
więźniów rzadko nagina się regulamin. Sytuację ratowały tylko wnioski nagrodowe, które Kapsel
zdobywał co miesiąc. Odważyłem się więc porozmawiać i o tym. Dyrektor powiedział od razu:
– Nie widzę przeciwwskazań. Jeśli potrzebujecie tego do filmu, proszę bardzo.
Byłem zadowolony, ale ostatnią, najważniejszą prośbę zostawiłem na koniec.
– Chciałbym poprosić o możliwość nagrania singla w Zielonej Górze – powiedziałem. Zdawałem
sobie sprawę, że taki wyjazd to wielka operacja, do której trzeba zaangażować strażników,
zorganizować konwój. Nie chciałem też burzyć harmonogramu więzienia. Dyrektor jednak wcale
nie wydawał się przerażony tym pomysłem.
– To może mieć dobry wpływ na więźniów. Zależy nam na tym, żeby osadzeni realizowali swoje
pasje, żeby się rozwijali. Jeżeli taki singiel rzeczywiście powstanie, ci, którzy nie wierzą
w resocjalizację i nie chcą brać udziału w różnych przedsięwzięciach, mogą zmienić zdanie.
Muszę jednak porozmawiać z funkcjonariuszami, czy oni będą mieli czas na zorganizowanie
takiej wyprawy. Jutro rano będę już wszystko wiedział, więc dam znać.
Odetchnąłem z ulgą. „Szeryf”, bo tak nazywałem go w myślach, naprawdę wydawał się przychylnie
nastawiony do naszego programu. Z jego gabinetu wychodziłem w doskonałym humorze.
Postanowiłem swoim sukcesem od razu pochwalić się Adamowi. Poszedłem prosto do oddziału
dla mężczyzn. Zadzwoniłem, brama się otworzyła. I wtedy zobaczyłem funkcjonariuszy
w kominiarkach, z psami przy boku. Wszyscy wchodzili na oddział Adama.
– Proszę tu nie wchodzić. Nie wolno! – krzyknęli. Cofnąłem się. Jeden z mijających mnie
policjantów powiedział: – To rutynowa kontrola. Co dwa tygodnie każda cela jest przeszukiwana
przez funkcjonariuszy i psy. Sprawdzamy, czy więźniowie nie przetrzymują niedozwolonych
przedmiotów czy substancji. Problem polega na tym, że dzisiaj coś znaleźli.
– Co?
– Nie możemy mówić ani co, ani u kogo, dopóki kontrola się nie zakończy. Dziś już niczego się
pan nie dowie. Proszę przyjść jutro.
R ano pomyślałem, że czeka mnie dobry dzień. Dzwoniłem już do Magdy, była gotowa na
jutrzejsze spotkanie z Adamem. Wygląda na to, że wszystko się układa, pomyślałem,
wchodząc na oddział. Najpierw postanowiłem odwiedzić Adama. Później chciałem spotkać się
z Kapslem. Dla niego miałem aż dwie dobre wiadomości. Za kratami zaczynałem poruszać się
już coraz swobodniej. Opanowałem topografię zakładu. Teraz szedłem pewnym krokiem do
sektora, w którym za chwilę miałem zobaczyć Adama. Przywitałem się z oddziałowym, który tego
dnia miał służbę. Też kojarzyłem go już z widzenia.
– Pan Stanowski nie siedzi już w tej celi, co wczoraj.
– Jak to? – zapytałem.
– Został przeniesiony do celi przejściowej. Wygląda na to, że narozrabiał – usłyszałem.
Kiedy podeszliśmy pod drzwi nowej celi, okazało się, że Adam jest na rozmowie u swojej
wychowawczyni. Poszedłem do jej gabinetu. Właśnie wychodził.
– Czy możemy porozmawiać w świetlicy? – zapytałem oddziałowego. To od niego zależało, czy
zgodzi się Adama tam przeprowadzić. Kiwnął głową, a ja dopiero teraz przyjrzałem się Adamowi.
Nie był taki radosny jak zwykle. Patrzył w podłogę.
– Co jest, Adam?
– Nic, a co ma być?
– Co się stało, że cię przenieśli do innej celi?
– To może tam porozmawiamy? – powiedział, wskazując na drzwi świetlicy.
Weszliśmy. Wcale nie spieszył się do siadania. Stał ze wzrokiem wbitym w ziemię.
– No mów!
– No celę nam rozwalili!
– Co to znaczy?
– Wczoraj był kipisz. Przeszukiwali cele i u nas niby znaleźli płytkę. No i... no rozwalili celę. No co
mam ci powiedzieć? Żeśmy wpadli.
Nie mogłem nic z tego zrozumieć. Przecież skazani mogli mieć w celi płyty z muzyką, filmy na
DVD. To nie było zabronione.
– No byliśmy na testach. Siku robiliśmy do kubków. Wymusili na nas te testy, nie powiem, ale się
zgodziłem i zrobili.
– Mieliście narkotyki w celi? – W końcu zaczynałem łączyć fakty.
– To znaczy, ja nic nie wiem, bo ja wtedy byłem w ubikacji, jak tę płytkę przynieśli.
– Jaką do cholery płytkę?
Adam siedział zbity z tropu.
– A po co teraz byłeś u wychowawcy?
– Musiałem pisać oświadczenie, że nic nie brałem.
– I co teraz będzie? – zapytałem.
– No nic. Pani kierowniczka powiedziała, żebym cicho siedział, to będzie dobrze. Ale wsadzili
mnie do małej celi, w której nie ma miejsca dla nas czterech. Na spacery mogę chodzić tylko
z chłopakami, z którymi teraz siedzę, a nie normalnie z chłopakami z całego oddziału. No i pewnie
mi upierniczą pracę na siłowni i paczki. Taką karę będę miał, że nie będę mógł paczki dostać.
– Adam, ale co z widzeniem jutro? Przecież Magda ma przyjechać! Dyrektor się zgodził!
– Będzie dobrze. Na pewno pozwolą! – powiedział, ale bez przekonania. Patrzył w ziemię, nie na
mnie.
– Brałeś te narkotyki czy nie?
– A skąd. Nic nie brałem. Przysięgam na grób ojca! – krzyknął Adam.
Byłem skołowany. Jego opowieść była chaotyczna. Nie wiedziałem, czy mnie okłamuje czy mówi
prawdę. Czułem jednak, że już niczego się od niego nie dowiem. Przełącznikiem zadzwoniłem po
oddziałowego. Adam wyglądał, jakby był w letargu. Nie do poznania. Kiedy odszedł
z oddziałowym, wszedłem do pokoju jego wychowawczyni.
– Czy pani może mi powiedzieć, co się stało? Rozmawiałem z Adamem, ale nie mogę się
niczego dowiedzieć. Nie wiem, czy kłamie, czy mówi prawdę. O co chodzi?
Wychowawczyni patrzyła na mnie przez chwilę zmęczonym wzrokiem. Od razu wiedziałem, że ma
dosyć myślenia o Adamie, a co dopiero opowiadania o nim po raz kolejny.
– Na razie nie mogę mówić o szczegółach. Trwa postępowanie w tej sprawie. Proszę jednak
pamiętać, że Adam jest recydywistą, że trafił za kratki któryś raz z kolei i on doskonale wie, jak
kryminał działa, co tu można, a czego nie.
– A co z resocjalizacją takiego więźnia?
– Jeśli on nie będzie chciał się zmienić, to nawet gdybyśmy go zapisali na tysiące terapii i zajęć,
one nic mu nie pomogą. Będzie je traktował jak coś, co należy odhaczyć, żeby dostać kolejny
wniosek nagrodowy, a co za tym idzie, mieć dodatkowe widzenie w miesiącu. To wszystko nie jest
takie proste – powiedziała.
Wyczuwałem, że jest naprawdę zawiedziona Adamem. Sam byłem zawiedziony. Zacząłem
przeczuwać, że z jutrzejszego spotkania z Magdą nic nie wyjdzie. Później z rozmowy
z oddziałowym dowiedziałem się, że w celi znaleziono narkotyki, a konkretnie ecstasy. I że Adam
miał pozytywny wynik testów. Jego kolega z dzieciństwa, Paweł, był czysty. Adam nawalił. Nie było
sensu nawet rozmawiać z dyrektorem. Poszedłem jeszcze tylko do Małgosi Pachały, zastępcy
kierownika działu penitencjarnego. Wiedziałem, że Adam ją szanował i za każdym razem, gdy
miał kłopoty, właśnie ją prosił o rozmowę. Oddziałowi mówili mi, że po wczorajszym zajściu była
już u Adama kilkakrotnie.
– Jesteśmy rozczarowani jego zachowaniem. Wyjaśniamy, skąd wzięły się narkotyki, jak to się
zdarzyło. Adam na pewno zostanie ukarany.
Wyszedłem na papierosa. Wiedziałem, że za chwilę muszę wrócić i obwieścić Adamowi, że
wszystko zmarnował, że żadnego widzenia nie będzie. Najpierw zresztą postanowiłem zadzwonić
do Magdy. Ona na jutrzejszy ranek musiała przecież zorganizować opiekę do dzieci.
– Cześć, Magda, to ja, Rinke. Dzwonię, żeby ci powiedzieć, że chyba nie ma sensu, żebyś jutro
przyjeżdżała.
– Jak to? Przecież już się nastawiłam. Co się stało?
– Są kłopoty. Adam trochę narozrabiał i nie ma zgody na spotkanie z tobą.
– No widzisz, jaki on jest?! To jest popierdolony człowiek. I jak ja mam z nim być, ty mi powiedz?
– Sam nie wiem, Magda. Po prostu umówmy się tak, że przyjedziesz do Krzywańca za dwa
tygodnie. On wtedy już będzie mógł mieć widzenie. Możemy się tak umówić?
Magda milczała. Czułem, że z wściekłości odebrało jej głos.
– Rinke, jak tam w końcu przyjadę, to mu wyjaśnię, że nie będę z nim. Z takim debilem mam być?!
Zobacz, co on wyprawia. To jest człowiek nie do życia. Normalnie, człowiek nie do życia.
Magda z wściekłości powoli cedziła słowa. Nie chciałem jej przerywać. Wiedziałem, że jej
zdenerwowanie jest uzasadnione. Poza tym miałem wyrzuty sumienia, że ją w tę sytuację
wplątałem.
– Magda, sam już nie wiem, może najlepiej będzie, jeśli przyjedziesz i mu to po prostu powiesz,
wytłumaczysz w cztery oczy, że nie chcesz już z nim być i tyle.
– Możesz mu powiedzieć ode mnie, że jak tak dalej będzie, to nie przyjadę do niego, nawet jak
będzie mnie prosił Bóg, prezydent czy papież. Możemy się umówić, że przyjadę mu to wszystko
powiedzieć za dwa tygodnie, ale uprzedzam cię, że jeżeli on wtedy znowu coś takiego zrobi, to już
mnie nigdy nie zobaczy. Będzie koniec!
Słuchając tego, byłem coraz bardziej wkurzony na Adama. Niby tak kochał Magdę, a przed samym
widzeniem wszystko spieprzył!
– Myślisz, Magda, że on mnie nie zawiódł? Czuję się przez niego totalnie wykorzystany!
– Nie dziwię ci się. On jest świnia! Po prostu jest świnia! – Magda odłożyła słuchawkę.
Byłem wypompowany z energii. Namówiłem ją na przyjazd do Krzywańca, bo byłem pewien, że to
pomoże Adamowi. Chciałem, żeby stał się spokojniejszy i zrozumiał, że nie jest za późno, żeby
coś w życiu zmienić. A teraz wszystko na nic. W dodatku nie pozostawało mi nic innego, jak teraz
pójść do niego znowu i oznajmić mu, że cały plan się właśnie rozsypał. Szedłem do jego celi ze
świadomością, że już więcej się z nim nie zobaczę, że to będzie nasza ostatnia rozmowa.
– No, spodziewałem się, że przyjdziesz! – usłyszałem.
Rozmowa w celi izolacyjnej z Adamem S.

Rinke i Adam S.

A potem Adam znowu zaczął kręcić. Dowiedział się pewnie, że już wiem o wyniku jego badań.
I teraz przekonywał mnie, że bierze bardzo mocne lekarstwa na uspokojenie i że to z całą
pewnością ma silne oddziaływanie na organizm, a więc i wyniki wychodzą zafałszowane. A później
widząc, że nie bardzo działa na mnie to tłumaczenie, zaczęły się skargi, jak to źle go traktują
w kryminale.
– Adam, słyszałem, że wczoraj, jak cię przenieśli z twojej celi, krzyczałeś na cały oddział, że
jeszcze cię w tym kryminale popamiętają. I co masz do powiedzenia teraz na ten temat?
Adam nie mógł powstrzymać uśmiechu.
– Sprawy mają się tak, że jak my kiedyś z braćmi szliśmy na festyn, to cała wieś się bała. Było
wiadomo, że jak nasz ród idzie, to nie będzie łatwo – opowiadał z dumą.
– I co, naprawdę jest czym się chwalić?! Przez te zabawy trafiłeś za kratki!
Adam w jednej chwili spoważniał. Usłyszałem po raz kolejny o tym, jaki był niegrzeczny
w kryminale we Wronkach.
– Raz zamknęli mnie w izolatce na 14 dni, bo powiedziałem oddziałowej, że jest burdelmamą.
A później jednemu funkcjonariuszowi zacząłem pyskować. Przyglądał mi się dziwnie, to
powiedziałem: „Co się tak, kurwo blondynko, patrzysz!” i za to też siedziałem chyba ze trzy
tygodnie sam. Najgorsze było to, że mi szkiełko, czyli telewizor, zabrali. Jak nie mam na co
patrzeć, to wtedy wariuję. Zresztą siedziałem kilka lat na oddziale dla wariatów. Już ci to mówiłem,
co nie? Został mi po tym tatuaż na czole. Taka kropka czarna. To znaczy szajba, czyli świr. A ja
mam takie przezwisko. Szajba na mnie tu wołają.
Adam gadał jak najęty. Było wiadomo, że nie chce, żebyśmy wrócili do tematu narkotyków.
– Adam, czy nie przeszkadza ci to, że wszyscy się z ciebie nabijają? Nie jest ci wstyd? Czy ty
naprawdę nie masz nic lepszego do roboty, tylko wspominanie tego, co narozrabiałeś?! Chłopie,
ty za chwilę skończysz 40 lat i co ty masz z tego życia? Nic. Przesiedziałeś w kryminale tyle lat
i niczego się nie nauczyłeś!
– Nieprawda. Tutaj, w Krzywańcu, już zrozumiałem. Nie chcę już pić, chcę się zmienić.
– Rozmawiałem dziś z Magdą. Musiałem jej powiedzieć, że nie ma jutro widzenia. Była
wkurzona.
Adam zamilkł. W końcu zapytał:
– Powiedziałeś jej o narkotykach?
– Nie, nie powiedziałem. Ona wie jedynie, że narozrabiałeś – odpowiedziałem.
Adam się zamyślił i w końcu powiedział:
– Naprawdę żałuję. Wszystkiego, co narobiłem. I tego picia, i tego, co teraz nawywijałem.
A najgorsze jest to, że ta Magda jest dla mnie naprawdę najważniejsza. Czasami to bym nawet
chciał o niej zapomnieć, w innej się zakochać. Ale nie idzie. No naprawdę nie idzie. Mógłbym
przecież do innych pisać listy, kogoś sobie znaleźć, ale nie chcę. Serio, nie chcę. A jak z nią
żyłem, to też łajza ze mnie była. Raz zaproszono nas razem na osiemnastkę do koleżanki, ale ja
sam polazłem. Magda przyszła później, z moją siostrą. A ja już pijany, z dziewczynami sobie
gadałem. Bo tam, nie ma co ukrywać, kurewstwo było. Siostra do mnie podchodzi, mówi, że
Magda zapłakana na mnie patrzy. Poszedłem, pogadaliśmy i się uspokoiłem. Tylko ona jedna na
mnie taki wpływ miała.
– Co teraz zamierzasz? – zapytałem.
Adam znowu siedział na łóżku z rękoma splecionymi na brzuchu.
– Chcę, żebyśmy dalej rozmawiali. Te rozmowy mi dużo dają. Jak patrzę na ciebie, to sobie myślę,
że skoro ty tyle przeszedłeś i tak się trzymasz, to może i mnie się uda. Chciałbym też pójść na
terapię. Antyagresyjną taką. Żebym już tak się wściekać przestał. Bo ja czuję, że we mnie to
ciągle siedzi. Taka złość. Nie chciałbym tego mieć.
– No nie wiem, Adam. Wchodziłem do tej celi z zamiarem powiedzenia ci, że już więcej się nie
zobaczymy, że mnie oszukałeś i czuję się wykorzystany. Sam nie wiem, co teraz mam zrobić.
Adam spojrzał mi w oczy. – Rinke. Ludzie się zmieniają. Naprawdę się zmieniają.
– Adam, powiedziałeś mi, że nic nie brałeś, a testy masz pozytywne. Przysięgałeś mi na grób
swojego ojca i co teraz?
– Mam taki plan, że jak wyjdę, to zrobię wszystko, żeby już tu nigdy nie wrócić. Ale chcę, żebyś ze
mną rozmawiał. Pójdę na terapię, będę nad sobą pracował. Zmienię się. Rinke, ludzie się
zmieniają. Uwierz mi.
S pojrzałem rano w lustro. Miałem zmęczoną twarz. Ani śladu wczorajszego entuzjazmu
i energii. Wczoraj opowiedziałem chłopakom z orkiestry o tym, że prawdopodobnie
będziemy nagrywać singiel. Patrzyli na mnie z niedowierzaniem. Chyba do tej pory nie dotarło do
nich, że wyjazd do Zielonej Góry naprawdę jest możliwy. Kiedy zaszedłem na chwilę do celi
Kapsla, żeby opowiedzieć mu o rozmowie z dyrektorem i o jego randce z Janiną, miałem
wrażenie, że ze szczęścia chce mu się krzyczeć i płakać jednocześnie.
– Rinke, to byłoby wspaniałe! Przede wszystkim dla niej! To jest tak cudowna kobieta! Ona tyle na
mnie czekała!
Nie umiałem cieszyć się razem z nim. Ciągle pamiętałem radość Adama, która okazała się nic
niewarta. Później musiałem dzwonić do Magdy i wszystko odwoływać. Teraz przecież mogło być
podobnie. Wczoraj też rozmawiałem z wychowawczynią Adama. Prosiłem, żeby wpisała go na
listę chętnych na terapię autoagresji. Wiem, że później z nim o tym rozmawiała. A mnie
powtórzyła coś, co słyszałem już wcześniej:
– Proszę pamiętać, że to, że Adam wyraził chęć pójścia na zajęcia grupowe, wcale jeszcze nie
musi oznaczać, że on naprawdę chce się zmienić. My już wiele z nim przeżyliśmy. On doskonale
wie, że panu na jego terapii zależy. Może więc robić to dla pana, nie dla siebie.
Wiedziałem, że może nim kierować taka motywacja. Jednak uznałem, że lepiej byłoby, gdyby
poszedł na spotkanie grupy terapeutycznej nawet z takiego powodu, niż gdyby miał nie pojawić się
tam w ogóle. Wychowawczyni uśmiechnęła się.
– Staje się pan u nas coraz popularniejszy. Kolejni więźniowie zgłaszają chęć spotkania się
z panem.
Byłem trochę zdziwiony. Kiedy tylko przyjechałem do Krzywańca, poprosiłem większość
wychowawców, żeby zbierali zgłoszenia tych, którzy chcieliby ze mną porozmawiać. Dotąd nie
miałem żadnego odzewu.
– Informacje tu szybko się roznoszą i budzi pan coraz większą ciekawość – usłyszałem.
Wychowawczyni zaczęła opowiadać o innym Adamie, też recydywiście, który dotąd nie chciał
pracować ani z wychowawcą, ani z żadnym psychologiem. Trzymał się z boku. Nie był grypsujący,
ale funkcjonariuszy więziennych traktował jak największe zło. Siedział na tym samym piętrze, co
Adam od Magdy. Zresztą obaj znali się z więzienia we Wronkach. Idąc na spotkanie z nim,
spodziewałem się, że zobaczę umięśnionego, pewnego siebie faceta. Tymczasem ten Adam
okazał się chudy i niezbyt wysoki. Był w celi sam. I już podając mu rękę, nie mogłem oderwać
wzroku od jego twarzy. Wszędzie były tatuaże. Nad brwiami, na czole, pod oczami, na nosie. Nie
trzeba było znawcy, żeby zauważyć, że to nie były rysunki, które wykonuje się profesjonalnie
w studiu tatuażu. To raczej były malunki, które równie dobrze mógł sobie zrobić sam. Oszpecały
go bardzo. I na pewno nikt, kto z nim rozmawiał, nie mógł nie zwrócić na nie uwagi.
– Cześć, jestem Rinke – przedstawiłem się.
Nie wstał na powitanie. Siedział dalej na łóżku. Ręką wskazał mi krzesło. Usiadłem.
– No i co chciałby pan wiedzieć?
Zachciało mi się śmiać.
– Chyba przede wszystkim chciałbym zapytać, po co ci były te tatuaże.
– Tak się spodziewałem, że to będzie temat – usłyszałem.
– To jest temat, bo jednak trudno ich nie zauważyć.
Adam nie był zadowolony, że chcę o tym rozmawiać.
– Wydziarałem się, jak byłem dzieciakiem, w poprawczaku jeszcze. A teraz tego żałuję.
Chciałbym je wszystkie usunąć, ale to kosztuje mnóstwo forsy, a ja nie mam pieniędzy –
powiedział.

Rozmowa z Adamem Ł.

Na chwilę zapadło milczenie. A później Adam zaczął opowiadać. Do domu poprawczego trafił po
raz pierwszy, gdy miał 11 lat. Te tatuaże były sprzeciwem wobec nadzorujących go wychowawców.
I w domach poprawczych, i w więzieniach tatuowanie jest zabronione. Adam, jako mały chłopiec,
dawał więc od razu światu do zrozumienia, że jest na „nie”.
– Zawsze byłem inny – mówił teraz, patrząc na mnie wyzywająco.
– Inny? – zapytałem.
– Zły. Bardzo niedobry. Odsiaduję wyroki od początku do końca, nigdy nie starałem się
o bezterminowe zwolnienie, nie chcę i nigdy nie będę współpracować z administracją. Mam ich
gdzieś.
Na skroni Adama zauważyłem wytatuowany napis: „Why me?”. Szczególnie zainteresował mnie
ten znak zapytania. Czy Adam zastanawiał się, dlaczego to on dokonał przestępstw, które
doprowadziły go do więzienia, czy chodziło mu raczej o całe jego nieudane życie?
– Byłem grzeczny tylko wtedy, gdy żyła babcia. Ona jedna umiała trzymać mnie w ryzach. Nawet
odrabiałem lekcje, jak była w domu. Ale później umarła i już nie miałem dla kogo się starać.
Adam nie miał kontaktu z ojcem. Nigdy z nim nie mieszkał. Kiedy po śmierci babci został z mamą,
lepiej czuł się na ulicy niż w domu. Szybko zaczął sięgać po alkohol. A kiedy był pijany, to już nie
potrafił się zatrzymać.
– Pierwszy wyrok to było sześć lat. Teraz siedzę siedem i pół. Ale już za trzy miesiące wychodzę.
Adam siedział w poprawczakach i więzieniach od 1992 roku. Nigdy jednak nie zgodził się, żeby
przejść terapię, zmienić swoje życie, spróbować nauczyć się myśleć inaczej. Teraz, patrząc mi
w oczy, powiedział, że gadanie głupot u psychiatry czy psychologa kompletnie go nie interesuje.
Raz jeden był na terapii grupowej i już po pierwszym kwadransie wiedział, że to zupełnie nie dla
niego. On nie chce słuchać tych „durnych opowieści”, jak to wszyscy się zmienią po wyjściu
z więzienia, jak wszyscy zaczną żyć inaczej.
– A skąd oni mogą wiedzieć, co ich czeka za murem? Może tylko wyjdą i od razu będą chcieli się
napić? Co to za durne gadanie! Nigdy nie będę mówił, że tu nie wrócę, bo nie wiadomo, co będzie
się działo. A ja doskonale wiem, co powinienem zrobić. Zmienić środowisko. Tyle. Ale czy będę
chciał się odłączyć od kumpli? Tego jeszcze nie wiem.
Adam powiedział, że na niego nikt za bramą nie czeka. Nie ma żadnej osoby, która mogłaby do
niego wyciągnąć rękę. Jego chora matka jeździ na wózku. Poza nią nie ma żadnych bliskich. Nikt
go nie kocha ani on dla nikogo nie ma żadnych ciepłych uczuć. Jedyną jego nadzieją jest to, że
będzie mógł sobie wywabić tatuaże.
– Skąd weźmiesz pieniądze?
– Mama weźmie z banku pożyczkę i mi da pieniądze.
Nie mogłem uwierzyć w to, co słyszę. Gość miał 35 lat i kompletnie brakowało mu ambicji. Ta
rozmowa stawała się groteskowa.
– A dlaczego ty sam nie możesz zarobić?
Adam spokojnym głosem zakomunikował mi, że on nie należy do tego rodzaju ludzi, którzy chodzą
i proszą o pracę. Jak ktoś go będzie chciał zatrudnić, to proszę bardzo, a jeśli nie, to trudno.
Tatuaże jednak chciał wywabić, bo wiedział, że jeśli nadal będzie nimi straszył ludzi, to żadnej
pracy nie dostanie na pewno. Kiedy zapytałem, czy kiedykolwiek pracował, przyznał, że raz miał
pracę przy wagonach kolejowych. Było ciężko, ale nawet to lubił. Mógł się w końcu gdzieś wyżyć.
Tylko że tam był majster, który stał nad nim i mówił mu, co ma robić. A on tego nie lubi. Sam jest
sobie panem i nikt mu nie będzie rozkazywał. I w tej pracy zdarzyło się tak, że któregoś dnia
gościa mało nie pobił. I praca się skończyła. A nowej już nie chciał szukać.
– Najgorsze jest to, że nie ma na wolności nikogo, kto mógłby mi pomóc – skwitował. A ja
poczułem, że staję się coraz bardziej na niego wściekły.
– Dlaczego ty wymagasz od ludzi, żeby ci pomagali? Dlaczego sam się nie weźmiesz za siebie,
nie zaplanujesz czegoś w swoim życiu?!
– Powiedziałem już, że niczego planować nie będę. Jak wyjdę na wolność, to zobaczymy, co
będzie. Ja mam tatuaże, mnie w mojej miejscowości wszyscy znają. Jak tylko przyjadę do matki, to
zaraz koledzy dowiedzą się, że już jestem, i będą dzwonić, żebym do nich poszedł. A ja na pewno
nie wytrzymam i pójdę. I znowu będą imprezy i picie. Trudno, tak już jest.
– Ja też piłem, ale kiedy chciałem z tym skończyć, przestałem chodzić na imprezy. Ważniejsze
było dla mnie to, żeby nie pić. Ty nie będziesz umiał się powstrzymać?
– Niespecjalnie – odpowiedział. Zapytałem, czy kiedykolwiek brał udział w terapii indywidualnej,
skoro grupowe były dla niego nie do przejścia. Okazało się, że, oczywiście, uczestniczył w takich
zajęciach, ale nie ma zbyt dobrego zdania o terapeutach, a do psychiatry nie pójdzie, bo kiedy
jeden jego kolega z celi zaczął brać psychotropy, to zmienił się w roślinę. Nawet ślina mu ciekła
w ciągu dnia, a on tego nie kontrolował.
– Kiedyś, kiedy nie mogli już sobie ze mną poradzić, skierowali mnie do szpitala
psychiatrycznego. Byłem tam rok. I co? I oni też nic nie wskórali. Chyba za twardy dla nich
wszystkich jestem.
Słuchając tego, co mówi, zastanawiałem się, jaki sens ma wypuszczanie go z więzienia. Adam
wydawał się pozbawiony wyższych uczuć. Po jego słowach coraz częściej zapadały między nami
chwile ciszy. Nie bardzo wiedziałem, co mam powiedzieć, słuchając jego opowieści.
– Żałujesz czegoś? – zapytałem w końcu.
Zastanowił się przez chwilę. A później powiedział, że dwa razy siedzi za pobicie. I że trochę
żałuje tego, co zrobił. Najgorzej było przy pierwszej sprawie. Bo kiedy jeszcze siedział
w areszcie i czekał na wyrok, odwiedził go adwokat i powiedział, że ten chłopak, którego pobił,
może się już z tego nie wylizać i prawdopodobnie umrze w nocy. I wtedy Adam po raz pierwszy
poczuł coś na kształt wyrzutów sumienia. Tak mocno nie chciał tamtego zmasakrować.
– Tylko że kiedy jestem pijany, a ktoś mnie zacznie wkurzać, to wtedy nie mogę się powstrzymać
i zaczynam bić. Potrafię być tak agresywny, że nikt nie jest w stanie mnie powstrzymać albo
pokonać w walce.
Drugi wyrok dostał za podobne przestępstwo. Był na imprezie, dobrze się bawił i nagle jakiś
chłopak zaczął go przedrzeźniać.
– Powiedziałem mu, żeby przestał, że mnie to denerwuje. A on dalej swoje. A ja mam przecież
zasady. Bez powodu nikogo nie biję. Ten chłopak zaczynał dokazywać coraz bardziej i w końcu
oberwał. I pewnie, że za bardzo go pobiłem. Ale tak już się stało i tyle.
Rozejrzałem się po celi. Na stoliku Adama było tylko opakowanie z tytoniem i tyle. Żadnych gazet,
książek.
– Co robisz całymi dniami w celi? Nie chcesz przecież chodzić na żaden sport, na żadne zajęcia.
– Oglądam telewizję. Tylko to mnie interesuje.
– No i jeszcze jesteś fanem wykańczania funkcjonariuszy. Tymczasem masz tu lepiej niż w domu.
Wszystko podane, obiad, papier toaletowy, pościel wyprana. A ty jeszcze narzekasz.
– Narzekam, bo mam swoje powody. Administracja każe przestrzegać kodeksu, ale sama pozwala
sobie na uchybienia i ja to tępię.
– Jakie uchybienia? Że obiad był 15 minut później?
– W regulaminie jest napisane, że ma być o konkretnej godzinie. Jak się spóźniają, to ja mam
prawo się skarżyć.
– Adam, czy ty masz do siebie zaufanie?
– Oczywiście. Do siebie mam.
– Jak to możliwe, przecież swoje życie zmarnowałeś?
– Ale wiem, że gdybym przestał pić, to mógłbym wszystko odzyskać. To ode mnie zależy
– Ale przecież nie chcesz tego zrobić?
– Na razie może nie, ale zacząłem się zastanawiać ostatnio, czy po kilku tygodniach na wolności
nie zgłosić się do ośrodka odwykowego i nie pobyć tam przez jakiś czas. Może będę umiał się
leczyć, jak będę miał świadomość, że to nie więzienie, że każdego dnia mogę wypisać wniosek,
żeby wyjść na własne żądanie i że nikt nie będzie mógł mnie zatrzymać. Ale nie wiem jeszcze, czy
w tym wytrwam. Może mi się nie będzie chciało.
– Nie masz jakiejś filozofii czy religii, która mogłaby ci pomóc?
Adam zaczął się śmiać. Pokręcił głową i opowiedział, jak to jego kumpel zaczął czytać Pismo
Święte w celi i kiedy wyszedł z więzienia, od razu poszedł do klasztoru. Tak mu się w głowie
poprzekręcało, tak go przekabacili, że teraz w ogóle nie ma z nim kontaktu. – To nie jest dla mnie
– zakończył.
– A ty masz w ogóle jakieś emocje w sobie?
– Jeśli złość to jest emocja, to mam. Jestem zły.
Czułem, że nie chcę już w tej celi zostać ani minuty dłużej.
– Jak to możliwe, że jesteś taki zły?
– Ale takiego materiału jeszcze nie mieliście, co? – usłyszałem.
– Tak siebie nazywasz? Ciekawym materiałem?
– Widzę w sobie tylko zło i to chyba dla innych jest ciekawe.
Schowałem twarz w dłoniach. Musiałem zebrać myśli. Cisza była chyba zbyt długa, bo nagle
usłyszałem: – Kontynuujemy, czy co?
– Nie lubisz ciszy? – zapytałem.
– Nie znoszę. Siedzi tu ze mną dwóch staruchów, to też ich ciągle gonię do tego, żeby ze mną
gadali. Nienawidzę, jak jest cicho. Wystarcza mi te kilka minut przed snem, kiedy z nikim nie
rozmawiam.
– Tylko widzisz, Adam, ja nie wiem, czy ta rozmowa jest ci w ogóle w jakiś sposób potrzebna. Czy
to spotkanie ze mną coś ci daje?
– Oczywiście, że tak. Patrzę na pana i widzę kolesia po przejściach, który jednak zmienił to swoje
życie.
– Tylko, Adam, ja chciałem się zmienić. Nie czekałem, aż ktoś mi poda rękę. Sam musiałem
o wszystko zawalczyć.
Adam się zamyślił, a ja go zapytałem:
– Byłeś choć przez moment ze mną uczciwy, czy po prostu zrobiłeś sobie cyrk?
– To już moja sprawa. Zostawmy to bez odpowiedzi.
– Dobrze, ale kiedy przyjdę do ciebie jeszcze raz, to zrobisz coś dla mnie?
– Co?
– Przemyślisz swoje życie i zastanowisz się, czy zrobiłeś kiedyś coś dobrego? Czy masz jakieś
dobre cechy w sobie? Możesz chociaż spróbować?
Adam wyglądał na zdziwionego. Patrzył na mnie przez moment. A później powiedział: – Nie
mówię tak, nie mówię nie. Muszę się z tym tematem przespać. Trochę to przemyśleć.
Kiedy wyszedłem z jego celi, musiałem pójść na krótki spacer. Nie byłem w stanie zebrać myśli.
On mówił o sobie „dobry materiał”, a ja widziałem złamanego człowieka bez żadnej nadziei, który
nie potrafił nikogo dopuścić do siebie na tyle blisko, żeby można mu było pomóc. Zastanawiałem
się, jaki sens miało więzienie dla kogoś takiego jak on. Przez tyle lat siedzenia Adam nie
wyciągnął żadnych wniosków, nie potrafił się zmienić. Przez cały ten czas spędzony za kratami
nie był dla nikogo zagrożeniem i to chyba była jedyna wartość jego zamknięcia. Tyle że nie potrafił
też skorzystać z pomocy doświadczonych psychologów. Pragnąłem jeszcze z nim porozmawiać.
Nie wiedziałem jednak, jak mógłbym na niego wpłynąć, żeby chciał jeszcze o siebie walczyć.

***
– Dziękuję, że przyszedłeś. Chciałem ci coś pokazać. Zobacz, napisałem takie pismo, w którym
zgadzam się, żebyś rozmawiał o mnie z wychowawcą, psychologami, oddziałowymi. Kiedyś mnie
o to prosiłeś i teraz już możesz pytać wszystkich. Nawet panią Gosię, kierowniczkę. Ona zresztą
była dziś u mnie. Myślałem, że się obraziła, że już więcej mnie nie będzie odwiedzać, ale
przyszła, powiedziała, że mnie jeszcze do końca nie skreśliła, ale że muszę uważać.
Adam poprosił mnie o to spotkanie przez oddziałowych i teraz gadał jak nakręcony. Dumny
pokazywał mi kolejne podanie, które wypisał, z prośbą o udział w terapii pomagającej walczyć
z agresją.
– Adam, czy ty czasami płaczesz?
– Tak. Czasami, jak sobie pomyślę o tym, ile straciłem, to lecą mi łzy. Wszyscy myślą, że jak ktoś
jest w kryminale, to już koniec. Musi być twardy i niezniszczalny. I kiedyś tak było. Niczym się nie
przejmowałem. A jeszcze żeby płakać, to w ogóle było nie do pomyślenia. Ale teraz to się
zmieniło. Mam już inny stosunek do życia – opowiadał.
Wszyscy już wiedzieli, że w jego celi znaleziono narkotyki. Chyba Adam też uznał, że nie ma co
mnie oszukiwać, że było inaczej.
– A skąd mieliście te narkotyki? – zapytałem.
– Nie wiem. Po prostu jeden z chłopaków nam porozdawał i tyle. Ale od kogo to było, to nie
widziałem, bo szybko zamknąłem się w ubikacji i konia zacząłem walić. Za piętnaście dwunasta
się zamknąłem, a wyszedłem dopiero o piątej rano. I tyle. A konia i tak nie zwaliłem. Balsam nie
pomógł. Zatarłem tylko całego. Przeszkodzili mi rano, a już byłem blisko.
– A jak to jest z seksem u was? – zapytałem.
Adam siedział na łóżku, a teraz podniósł nogi do góry i wyciągnął spod łóżka duże plastikowe
pudło.
– To nasz mercedes. Tu trzymamy rzeczy nie do końca dozwolone.
Wyciągnął plik gazet porno. – Jak to jest z seksem? Gazety mamy, oglądamy, a potem co? Do
ubikacji konia walić i tyle. Człowiek głupi na wolności, to musi sobie w więzieniu ręką pomagać.
Co zrobić.
Adam przypomniał sobie teraz historię ze swojego ostatniego widzenia z Magdą jeszcze
w więzieniu we Wronkach. Siedzieli na sali widzeń w towarzystwie jego siostry i Adam patrzy na
Magdę i mówi: „Śnisz mi się co noc. I każdego dnia na ręcznym jadę”. A Magda zdziwiona: „Na
ręcznym? A skąd ty masz samochód w kryminale?”.
– Z siorką tak się śmiać zaczęliśmy, że to szok. A ona dopiero po chwili się kapnęła.
Adam był dziś w wyraźnie dobrym humorze. Zadowolony z tego, że go słucham, zaczął dokazywać
dalej:
– Teraz już się nie dziaram, ale wcześniej to kazałem sobie na przykład wytatuować kropkę na
brodzie. Wiesz, co to znaczy? Że lubię cipki lizać. Kropka na czole to proste, że szajbus jestem,
ale to już ci mówiłem. Oczy wytatuowane w środku, te kreski na dolnych powiekach, to dla innych
wiadomość, że jestem godny zaufania. Łezka – że tęsknię za ukochaną. Na ręce, o tutaj, na
przedramieniu, mam jokera, który się śmieje z tego całego kryminału i władz więziennych. No
i kropki na kolanach, że nie klękam przed klawiszami, a te trzy kropki, że się nie wyrzekam w życiu
trzech rzeczy: więzienia, cmentarza i szpitala, bo tam zawsze się mogę znaleźć. Ostatni tatuaż
zrobiłem sobie na ramieniu. Serduszko z podpisem „Kocham Cię Madziu W”. Byłem dumny z tych
dziar, ale obiecałem Magdzie, że na wolności je usunę. Tylko że nie wszystkie dadzą się wywabić.
Oczu nie wyczyszczę, bo wzrok stracę.
Adam zamyślił się na chwilę. A później znowu zaczął opowiadać o Magdzie. Wiedziałem, że to
przynosi mu ulgę. On każdego dnia żył nadzieją, że jednak niebawem się z nią zobaczy. Wypisał
już wniosek na widzenie z nią za dwa tygodnie. A teraz martwił się tym, skąd weźmie pieniądze na
róże i bombonierki. Przecież trzeba było jakoś ją ugościć. Kiedyś we Wronkach miał trochę
pieniędzy i poprosił siostry, żeby kupiły Magdzie pierścionek. Oświadczył się jej podczas
widzenia, a ona pierścionek wzięła, więc to jest przecież tak, jakby się zgodziła.
– I to mnie właśnie najbardziej wkurza. Wtedy się zgodziła, a teraz tak szaleje.
– Adam, to ty teraz nawaliłeś, a nie ona. Gdybyś nie brał narkotyków, to już byłbyś dawno po
widzeniu z nią – odpowiedziałem.
– A ty myślisz, że Magda, co? Taka święta? – Adam teraz zmienił ton. Zaczął opowieść o tym, ile
razy to Magda go zawiodła. Kiedyś na przykład poprosił kolegę, żeby się za niego podszył i pisał
do Magdy o miłości. Piękne były te listy, ale ona wcale nie odpisywała.
– A najgorsze, że później okazało się, że w tym samym czasie jakiś pedał z innego kryminału też
pisał do niej listy i ona sobie z nim w najlepsze flirtowała. Szybko dowiedziałem się, co to za koleś.
On siedział w innym więzieniu. Miałem tam kolegów i już dałem im znać, żeby go połomotali ode
mnie. I teraz od czasu do czasu wysyłam mu widokówki z kwiatami i z tyłu piszę: „Nie bój się.
Niedługo już cię dojadę”.
– Adam, czy ty wiesz, że za nękanie drugiej osoby można przesiedzieć w kryminale kilka lat?
– Ale jak mi z Magdą wyjdzie, to mu odpuszczę, a jak nie wyjdzie, no to będzie miał przesrane.
Takie jest życie. Trudno.
– Zamiast pisać do niego jakieś głupoty, mógłbyś do Magdy napisać list z przeprosinami.
– Zastanowię się – odpowiedział Adam.
Rozglądając się po jego celi, przypomniałem sobie, jak czysto jest w celach Kapsla i Tomasza.
Tam panował idealny porządek, żadnego rozgardiaszu, żadnych rozwalonych rzeczy. Tutaj było
inaczej. No tak, ale oni byli doświadczoną grypserą. Ci z podkultury więziennej znani są z wielkiej
dbałości o czystość i porządek.
– Siedziałeś kiedyś z grypsującymi?
Adam od razu się wyprostował. Wyczułem, że to nie jest dla niego wygodny temat.
– Robię wszystko, żeby z nimi nie siedzieć – odpowiedział.
– Dlaczego?
Okazało się, że właśnie chodzi o sprzątanie.
– Grypsujący, jak jest na celi, to każe frajerom sprzątać. A ja mam zasadę, że sprzątam, kiedy
mam ochotę, a nie wtedy, kiedy jest brudno.
Adam zamilkł. Wyczuwałem, że zastanawia się, ile jeszcze może mi powiedzieć.
– Są też inne problemy. Frajerzy nie mogą z grypsującym gadać, podawać mu ręki. I jeszcze
najgorsze to jest to, że jak grypsujący je, to ja nie mogę nawet iść się odlać. Muszę siedzieć
i czekać, aż on skończy.
Kiedy zacząłem zadawać mu pytania o to, kto może zostać grypsującym, Adam spochmurniał.
– Nie mogę o tym rozmawiać. Powiem ci tylko tyle, że kiedyś grypsujący walczyli
z funkcjonariuszami, a teraz już tak nie jest. Mało tego, często się zdarza, że to frajerzy piszą
skargi, a grypsujący siedzą cicho. Poza tym grypsera kiedyś ze sobą trzymała, wstawiali się za
sobą. Jeden stary recydywista we Wronkach opowiadał mi, że przed laty jak klawisze źle
potraktowali jakiegoś grypsującego, to cały oddział się buntował. Raz podobno było tak, że
oddziałowy wywlókł któregoś z nich z celi. Popychał go przed sobą, żeby za karę zamknąć
w izolatce, a on wrzeszczał: „Pomóżcie!”. I nagle wszyscy grypsujący blaszanymi kubkami
zaczęli w drzwi cel walić. Hałas był taki, że cały kryminał się trząsł. A jak to nie pomogło, to
wszyscy w celach podcięli sobie żyły. Tak płytko oczywiście, żeby tylko krew na podłogę poleciała.
A później wiadra wody na podłogę wylali i tak krew z tą wodą wypłynęła aż na korytarz. Cały oddział
zapaskudzili. Nie wiem, czy teraz jeszcze ciągle tak zgrani są, ale wolę się od nich trzymać
z daleka.
Na koniec Adam pokazał mi wniosek, jaki wypisał, z prośbą o udział w grupie terapeutycznej.
Zapytałem, czy zgodziłby się, żebym poszedł razem z nim.
– Byłoby fajnie, gdybyś poszedł. To dobry pomysł – odpowiedział. Byłem ciekaw, czy wytrzyma
w tym postanowieniu. Wierzyłem w to, że terapia może mu naprawdę pomóc. Nie byłem jednak
pewien, czy i on w to wierzy.

***
Adam zakochany w Magdzie i ten z tatuażami na twarzy mieli ze sobą wiele wspólnego. Obu
brakowało jakiegokolwiek pomysłu na własne życie.
Kiedy jednego z nich zapytałem, czy przez tyle lat naprawdę nie był w stanie zastanowić się, jak to
swoje życie ułożyć, odpowiedział: „Kiedy? Przecież ciągle siedzę”. Nie miałem pojęcia, jak
można pomóc takim ludziom. Było jasne, że w ich przypadku system penitencjarny zawodził i to na
całej linii. Przez kilka lub kilkanaście lat obaj żyli na koszt podatników, dostawali jedzenie, dach
nad głową, czystą pościel, telewizory, komputery i – tak jak powiedział mi kilka dni temu Paweł,
kolega Adama z poprzedniej celi – czas ich życia stawał w miejscu. Dla nich więzienie nie było
okazją do gruntownej przemiany, nowego podejścia do rzeczywistości. Te lata za kratami
traktowali raczej jak pewną niedogodność, która niebawem minie i znowu będzie można spotkać
kumpli, wyspać się we własnym łóżku i co najważniejsze, napić się w końcu porządnie.
Tego dnia miałem jeszcze jedno spotkanie. Umówiłem się ze Słowikiem. Nie bardzo miałem
ochotę na tę rozmowę. Myślałem tylko o tym, jak to możliwe, że więźniowie w Polsce są
pozostawieni sami sobie, że nikt z nimi nie pracuje. Oczywiście, przyczyna była widoczna gołym
okiem. W Krzywańcu pracowało 270 funkcjonariuszy. Skazanych było 788. Rozmawiałem już
z dyrektorem o tym, że wychowawca pracujący na oddziale powinien mieć pod opieką 40
skazanych. Tak naprawdę ma ich znacznie więcej. Sytuacja z psychologami była jeszcze bardziej
niedorzeczna. Na jednego więziennego psychologa przypada 150 więźniów. Czyli każdy z nich
z psychologiem może spędzić godzinę miesięcznie. Tymczasem wielu skazanych było
nadpobudliwych i miało napady agresji. Potrzebowali psychologa właściwie codziennie. Mało
tego – większość więźniów trafiała za kratki z powodu alkoholu. Pili prawie wszyscy, z którymi
rozmawiałem. Niektórzy byli także uzależnieni od narkotyków. Na terapię antyalkoholową mogli
dostać się nieliczni. Nie było miejsc. Jeśli ktoś odbywał długą karę, wówczas miał większą
szansę, że jego kolej kiedyś nastąpi. Ci, którzy byli skazani na kilka lub kilkanaście miesięcy,
przechodzili po prostu przymusowy detoks. Nadal jednak pozostawali uzależnieni. Było prawie
jasne, że natychmiast kiedy znajdą po temu okazję, znowu sięgną po używki. Nic więc dziwnego,
że po kilku miesiącach spędzonych na wolności znowu wracali do Krzywańca. I teraz wszystko, co
mogli powiedzieć, to zdanie powtarzane tu w kółko przez wszystkich: „Nie wiem, czy już nigdy nie
wrócę do więzienia. Czas pokaże. Zrobię wszystko, żeby nie pić”. Tylko że koledzy już zacierają
ręce, wiedząc, że ich kumpel wraca. Zawsze przyda się przecież dodatkowy towarzysz do picia.
A ktoś, kto nie przeszedł terapii, na pewno nie będzie w stanie odmówić.
To było błędne koło. Nie wiedziałem, jakie można znaleźć wyjście z tej patowej sytuacji. Na razie
jednak stałem pod celą solisty z zespołu Sektor H. Kiedy oddziałowy otworzył drzwi, Słowik wstał
z krzesełka.
– No, wreszcie jesteś – usłyszałem.
– Słuchaj, miałem dziś tak trudne rozmowy... Naprawdę. Do tej pory nie mogę zebrać myśli.
Staram się podczas tych spotkań z wami też dawać coś z siebie. Wchodzę w te rozmowy głęboko,
a to okazuje się bardzo wyczerpujące.
– Doskonale cię rozumiem. Zrobię kawę.
Kiedy Słowik się krzątał, zobaczyłem na jego łóżku małego misia.
– To twój?
– Tak, to Niucek. Dostałem go kiedyś od syna i wożę ze sobą wszędzie. Był już ze mną
w Niemczech, a teraz jest w więzieniu.
Słowik pisał większość tekstów dla zespołu Sektor H. Grał też na gitarze basowej, a Kapsel
opowiadał mi, że dobrze radzi sobie też z perkusją. Teraz opowiadał mi, że nauczył się grać na
gitarze jeszcze na wolności. Jego wielkim mistrzem był Rysiek Riedel z Dżemu. Znał wszystkie
jego piosenki.
– Zawsze chciałem pisać tak jak on, z wnętrza, z dna duszy, żeby było czuć wszystkie flaki.
W więzieniu czasami grywał małe recitale. A później dołączyli do niego kumple i powstał zespół.
Oprócz muzyki Słowik miał jeszcze jedną pasję – literaturę.
– To z książek najwięcej dowiedziałem się o życiu – przyznał. I opowiadał, że już jako mały
chłopiec nie potrafił zasnąć bez czytania. Kiedy książka okazywała się ciekawa, spanie schodziło
na dalszy plan.
– Kiedy byłem mały, w większości mieszkań w Polsce były korki. Ty na pewno nie wiesz o co
chodzi, bo w Holandii nigdy tego nie widziałeś. W każdym razie kiedyś czytałem książki Jacka
Londona. Tata wstał w nocy, zobaczył, że u mnie ciągle świeci się światło i wystraszony przyszedł
zapytać, co się stało. Kiedy zobaczył, że po prostu czytam, wykręcił korki, tak że w całym domu
zgasło światło. Ale wcale się nie zniechęciłem. Gdy wrócił do sypialni, wyjąłem spod łóżka latarkę
i czytałem do rana, aż skończyłem.
Najważniejszą książką Słowika była Jedyna rewolucja Jiddu Krishnamurtiego.
– To dzięki tej książce zacząłem się zmieniać. Ona właściwie pozwoliła mi przetrwać pierwsze
lata w więzieniu. Nauczyłem się inaczej odbierać świat. Jiddu pokazuje, jak powoli, krok po kroku,
z człowieka wyżutego z wszelkich uczuć można stać się wrażliwą, empatyczną istotą.
– Za czym najbardziej tęsknisz w więzieniu? – zapytałem.
Słowik nie miał problemu z odpowiedzią. Najbardziej brakowało mu syna.
– On jest dla mnie wszystkim – usłyszałem.
Kiedy Słowik trafił do więzienia, Kuba miał trzy lata. To było sześć lat temu. Od tego czasu nie
mieli kontaktu. Grzegorz nie chciał do niego pisać ani dzwonić. Wychodził z założenia, że
chłopczyk jest za mały, żeby zrozumieć to, co się stało. Obiecał sobie, że napisze do niego, kiedy
wyjdzie i trochę uporządkuje życie.
– W więzieniu nie tęsknię za wolnością. To strata czasu, a ja już w swoim życiu nie chcę tracić
czasu – powiedział ze śmiechem. I opowiedział, że kiedy jego żona zaszła w ciążę, szalał
z radości. A później, kiedy przyjechała do domu z trzydniowym synkiem, to właściwie tylko karmiła
małego, bo resztę obowiązków przejął Słowik.
– Kąpałem go, przewijałem, nosiłem, opowiadałem bajki. On był do mnie tak przyzwyczajony, że
kiedyś zdarzyła się zabawna historia. Wyjechałem z kumplem na ryby. Zaledwie osiem kilometrów
od domu. Około dwudziestej drugiej dzwoni moja Barbara: „Grzegorz, proszę, przyjedź do domu.
Mały ciągle płacze. Nie mogę go uśpić. Może jest chory?”. Natychmiast wsiadłem w samochód.
Byłem za dziesięć minut. Kubuś był aż czerwony od płaczu. Wziąłem go na ręce: „Co się dzieje,
kolego?”, zapytałem. Basia poszła do kuchni zrobić mu herbatę, a ja go przytuliłem i położyłem do
łóżeczka. Zasnął natychmiast. Basia przyszła z kuchni i nie mogła uwierzyć. „Jak ty to zrobiłeś?”,
zapytała. „Sam nie wiem”, odpowiedziałem.
– Ta historia przypomina mi pierwsze lata życia Rocha, mojego syna. Też byłem z nim non stop.
Przez pierwsze dwa lata zastępowałem mu oboje rodziców. Jego mama pracowała, a ja byłem
z nim 24 godziny na dobę. Nigdy później nie byliśmy ze sobą tak blisko.
Słowik pokiwał głową. – Widzisz, tego mi najbardziej brakuje. Albo takich chwil, gdy Kuba już
podrósł i kąpałem go, a później zawijałem w ręcznik. A on jakoś potrafił zawsze się z tego
ręcznika wykręcić i biegał nago po mieszkaniu. Krzyczałem: „Kuba, spocisz się, będę musiał cię
kąpać na nowo”. „No to co, tata!”, krzyczał.
– Nie myślałeś o tym, żeby jednak do niego zadzwonić, porozmawiać?
– Kuba jest bardzo wrażliwy. Ma serce po swojej mamie. Wiem, że takim telefonem bym go tylko
rozstroił. On, nawet jak oglądaliśmy bajki i coś złego przydarzało się któremuś z bohaterów,
natychmiast zaczynał płakać i kazał wyłączyć telewizor. Jak mogę takiemu dziecku teraz
namieszać w głowie? Tym bardziej że dopóki nie wyjdę, nie będę miał możliwości wytłumaczenia
mu spokojnie tego, co się stało – mówił Słowik.
Do końca kary zostało mu jeszcze dwa i pół roku.
– Kiedy wyjdziesz, Kuba będzie miał 12 lat.
Słowik smutno pokiwał głową.
– Najlepszych lat już nikt nam nie odda. Ale chcę tak pokierować naszym pierwszym spotkaniem,
żeby Kuba był pewien, że będzie miał we mnie przyjaciela.
– To będzie wasz najfajniejszy czas. Kuba już nie jest dzieckiem, ale jeszcze nie jest
nastolatkiem. Najgorzej, kiedy przyjdzie czas buntu. Teraz przeżywam to ze swoim synem. Kiedy
traktuję go jak dziecko, mówi, że jest dorosły. Kiedy wymagam, żeby zachowywał się jak dorosły,
słyszę, że jest dzieckiem. To jest trudne. Ale najbardziej żałuję, że dałem mu wszystko,
spełniałem prawie wszystkie jego pragnienia. I teraz wydaje mi się, że on już nie ma marzeń.
Bardzo to przeżywam. Mam nadzieję, że to wszystko między nami jeszcze się ułoży. Muszę po
prostu przetrwać ten czas. A ty będziesz mógł w porę wrócić. Być z małym wtedy, kiedy on zacznie
się już zmieniać.
Słowik przyznał mi rację.
– Basia mogła już się z kimś związać. Całkiem prawdopodobne, że Kuba ma już kogoś, do kogo
mówi „tata”. A ja będę musiał się z tym pogodzić, bo takie jest życie. Mam nadzieję zresztą, że
spotkał kogoś, kto jest mądry i dla niego dobry.
– A jeżeli żona nie będzie chciała, żebyś miał kontakt z synem?
– Barbara jest na to za mądra. Na pewno tego nie zrobi.
Słowik mówił o tym, że syn jest dla niego całym światem. Nie mogłem nie zapytać, dlaczego nie
tęskni tak bardzo za żoną.
– Rozstaliśmy się z Basią z mojej winy. Schrzaniłem swoje życie i nie chcę po raz kolejny mącić
w jej własnym. Kiedy na rozprawie sądowej sędzia przeczytał mój wyrok i okazało się, że mam
siedzieć dziesięć lat, podszedłem do Basi i poprosiłem, żeby układała sobie życie na nowo, żeby
nie czekała na mnie. To piękna kobieta. Dużo ode mnie młodsza. Nie mogłem od niej oczekiwać,
że poświęci dla mnie wszystko.
Słowik nie należał do więziennej grypsery. Ale był recydywistą. Nie chciał powiedzieć, ile łącznie
siedzi.
– Nie liczyłem nigdy tych lat – odparł.
Po raz pierwszy trafił za kratki, kiedy jeszcze był w wojsku.
– Mój tata siedział w więzieniu za czasów Solidarności. Bardzo wtedy cierpiałem. Czułem, że
strasznie go tam traktują. Wiedziałem, że to jest jego poświęcenie, że dzięki takim ludziom jak on
możemy teraz żyć w wolnym, demokratycznym kraju. A później w wojsku wymagano ode mnie,
żebym salutował przed jakimiś dawnymi komuchami. Nie chciałem się na to zgodzić. Patrząc na
nich, za każdym razem widziałem twarz swojego ojca. Uciekłem z wojska. I tak trafiłem po raz
pierwszy do więzienia.
Tyle że kary za uchylanie się od służby wojskowej były zazwyczaj krótkie. Góra rok. Słowika
wypuszczono po pół roku.
– Miałem wtedy 19 lat. Siedziałem w kryminale w Nysie. To było ciężkie więzienie. I jakimś cudem
trafiłem w celi na starych recydywistów. Boże! Ile ja się tam nasłuchałem! Opowiadali mi o tym,
jakimi furami jeżdżą, jakie laski poznają. Wszystkie księżniczki, oczywiście. Jakie skoki na kasę im
się udawały. Moje pół roku odsiadki to było nasiąkanie historiami, które oczywiście nigdy nie miały
prawa się zdarzyć. Tyle że ja, młody i głupi, we wszystkie te przechwałki wierzyłem. Żebyś
wiedział, jak teraz żałuję, że nie trafiłem wtedy na jakiegoś mądrego psychologa, który mógłby mi
powiedzieć: „Ty pusta głowo! Czym ty się zachwycasz!”. Niestety nic takiego się nie zdarzyło.
Wyszedłem z więzienia i sobie pomyślałem: „Do pracy na siódmą rano?! A po co? Mogę wstać
o dziesiątej, pójść kraść, i zarobię tyle, co inni przez trzy miesiące”. I tak się zaczęło.
Zaspokajałem swoje egoistyczne potrzeby, wykorzystując innych. Krzywdziłem wszystkich. Swoją
rodzinę, bliskich. Okradałem niewinnych ludzi. Teraz dopiero czuję wyrzuty sumienia.
Zastanawiam się, jak mogłem być taki głupi. Wtedy wcale tak nie myślałem. Ale do tego trzeba
dojrzeć. Metamorfoza człowieka nie trwa 12 godzin. Nie ma tak łatwo, że idziesz spać jako
skurwysyn, a wstajesz jako dobry człowiek. Dopiero teraz, po ostatnich czterech latach, czuję, jak
wielką pracę wykonałem nad sobą. Mam już 46 lat, a dopiero teraz czuję, że zmądrzałem, że choć
trochę zrozumiałem życie.
Słowik w końcu znalazł dobrą pracę. Został przedstawicielem handlowym w jednej z nowo
powstających firm. I zaczął dobrze zarabiać. W nowym biurze poznał Basię.
– Polubiliśmy się. Na spółkę wynajęliśmy mieszkanie, żeby nie płacić dużego czynszu. I nagle
Baśka stała się moim najlepszym kumplem. Spędzaliśmy ze sobą 24 godziny na dobę. Najpierw
w pracy, później na piwie, w kinie, w teatrze. Długo nie patrzyłem na nią jak na kobietę, była po
prostu fajną koleżanką. Przywiązałem się do niej. I nie lubiłem, kiedy jeździła do rodzinnego domu.
Wyjeżdżała wtedy w piątek, a ja w sobotę po południu dzwoniłem i pytałem, kiedy już w końcu wróci,
bo mi nudno.
Którejś nocy okazało się jednak, że Basi nie do końca odpowiada ta kumpelska zażyłość. Słowik
w jednym z klubów poznał dziewczynę. Przyprowadził ją do wynajmowanej kawalerki. Pili wino, ona
miała zostać na noc i zapytała, czy może skorzystać z łazienki. Kiedy zniknęła za drzwiami, Słowik
usłyszał, że Basia płacze. Początkowo wydawało mu się, że to może przez sen. Podszedł do jej
łóżka i zobaczył, że ma otwarte oczy i twarz we łzach. „Baśka, co się stało? Coś w domu? Coś
z rodzicami?”. Basia początkowo nie odpowiadała. Aż w końcu Słowika olśniło. Ona płakała
z powodu tamtej kobiety. Problem szybko został rozwiązany. Pani dostała pieniądze na taksówkę.
Basia przyznała, że jest zakochana. „Dlaczego nie powiedziałaś wcześniej?”. „Myślałam, że to
oczywiste”, usłyszał. Poprosił Basię o kilka dni namysłu. Szybko zrozumiał, że przez tyle czasu
sam siebie oszukiwał. To, że kochał Basię, było przecież oczywiste. Kiedy już oficjalnie
zdecydowali, że zostaną parą, czekała ich jeszcze jedna poważna rozmowa. „Basiu, musisz coś
o mnie wiedzieć. Kilka lat siedziałem w więzieniu, rozrabiałem i naprawdę nie jestem święty”. „Nie
wierzę”, odpowiedziała Basia ze śmiechem. Słowikowi jednak wcale nie było do śmiechu. A Basia
znowu zaczęła płakać. „Okłamujesz mnie, bo chcesz, żebym od ciebie odeszła”. I wtedy Słowik
napisał do więzienia w Nysie, w Wołowie, w Kłodzku z prośbą o wysłanie dokumentu
potwierdzającego, że odbywał tam karę. Kiedy dokumenty przyszły, Basia patrzyła na nie
z niedowierzaniem. „Nigdy nie pomyślałabym, że siedziałeś”, odpowiedziała.
– Zależało mi na tym, żeby między nami wszystko było od początku jasne. Nie znosiłem tajemnic.
Ukrywanie przed Basią mojej przeszłości byłoby równoznaczne z kłamstwem.
Kiedy urodził się Kuba, Słowik nie mógł uwierzyć, że można być tak szczęśliwym.
– Najbardziej żałuję, że nie byłem ostrożny. Nie przewidziałem, że w moim życiu zbliża się zakręt,
którego nie dam rady pokonać bez szwanku. Nagle wszystko się roztrzaskało, rozwaliło. Tylko że
takich rzeczy nie da się przewidzieć ani ominąć. Z takich zakrętów dopiero można wyciągnąć
naukę i jeśli ma się dość siły, stać się mądrzejszym człowiekiem. Ty w swoim liście do nas też
napisałeś, że wiele w życiu przeżyłeś, więc wiesz, o czym mówię.
– To prawda. Mam 42 lata, jestem od ciebie tylko trochę młodszy, a też wydaje mi się, że dopiero
teraz stałem się mądrzejszy.
Obserwując Słowika, zastanawiałem się, czy nie chciałby wrócić do Basi po wyjściu z więzienia.
Chyba wiedział, że chcę o to zapytać, bo powiedział:
– Gdyby Basia powiedziała mi, że wybaczy moje grzechy, jeśli na kolanach przejdę z Krzywańca
do Kolska w ramach pokuty, nie miałbym żadnych oporów. Zrobiłbym to od razu. Wątpię jednak, czy
ona kiedykolwiek będzie miała jeszcze ochotę ze mną żyć.
Miałem świadomość, że Słowik odpowie mi na każde pytanie oprócz tego jednego: co takiego
zrobił Basi, że wsadzili go na 10 lat. Wiedziałem, że na taką rozmowę jeszcze nie nadszedł czas.
To nie był ten moment.
– Kurczę, ty jesteś takim inteligentnym gościem. Nie pasujesz do tego więzienia.
– Więzienie to miejsce dla każdego. Można się pogodzić z tym, że się siedzi, ale nie można
pozwolić sobie na jedno. Nie można się z więzieniem utożsamić.
Słowik każdą chwilę za kratami miał zaplanowaną. Każdego dnia chodził do pracy. Był elektrykiem.
Dbał o instalację w całym więzieniu. Wracał do celi po piętnastej, brał prysznic, coś czytał i zaraz
była kolacja. A później zostawała już tylko noc.
– Każdego w więzieniu spotyka to samo: bezsenne noce, nękające wyrzuty sumienia i tysiące pytań
w głowie, na które nikt nie zna odpowiedzi.
Słowik ukojenia szukał w książkach. I opowiadał mi, że gdyby nie miał syna, to jego największym
marzeniem byłby jakiś mały pokój i praca, dzięki której zarabiałby na jedzenie i trzy książki
w miesiącu. I tyle. Ale jest Kuba i dla niego nie można tak po prostu zaszyć się w książkach.
Trzeba raczej odbudować życie i pomyśleć o przyszłości syna.
– Jestem dumny tylko z jednej rzeczy. W kryminale dojrzałem do czytania trudnej literatury.
Niedawno skończyłem Zbrodnię i karę Dostojewskiego. Zabierałem się do niej przez kilka lat.
I zawsze po 20, 30 stronach odkładałem. Byłem za głupi, nic nie rozumiałem. A niedawno
przeczytałem całą. Od deski do deski. A później inspirowany tą historią napisałem tekst piosenki
o studencie, któremu prostytutka zniszczyła życie.
– Jesteś wierzący? – zapytałem.
– Wierzę w to, że jest jakaś energia, siła, która się nami opiekuje, ale nie wierzę w Boga
katolickiego. To do mnie nie przemawia. Napisałem zresztą kiedyś taki wiersz: Mój bóg jest mały,
parszywy i ma pchły. Chodzi taki mały zakłamany kłamca z siekierą w dłoni. Czasami przeraża
mnie ta siekiera, ale wierzę w niego. Wierzę w niego z wielką czcią, bo tak kazali rodzice. Takie
jest moje podejście do religii narzucanej nam w domach.
– Masz jakieś plany? Wiesz, co będziesz robił, kiedy już stąd wyjdziesz?
– Mam jeden plan. Na pewno nie spieprzę już ani jednego dnia swojego życia.
– Wierzysz w resocjalizację w kryminale?
– O czym ty mówisz, Rinke?! Jaka resocjalizacja? Na tym oddziale siedzi 120 facetów. Każdy
z nas podlega jednej pani magister psychologii. Przecież ona nie jest w stanie nam pomóc.
Nawet gdyby była jakimś omnibusem, nie zdołałaby porozmawiać z każdym z nas. Nie ma takiej
możliwości. Resocjalizacja jest jedynie wtedy, kiedy sam nie tylko chcesz się zmienić, ale jeszcze
jesteś w stanie sam sobie pomóc. Ale jak można sobie pomóc? Ja zacząłem czytać, ale
większość więźniów nie lubi książek. Wolą oglądać telewizję, niż ślęczeć nad lekturą. I wtedy te
lata w więzieniu są najzwyczajniej w świecie zmarnowane.
Słowik najbardziej zdenerwowany był tym, że polskie więzienia nie dają możliwości startu po
odbyciu kary.
– Siedziałem kiedyś z kolegą. Był za kratami pięć lat. Wszystko mu się posypało. Żona od niego
odeszła, rodzina nie chciała go znać. Kiedy jego wyrok zbliżał się do końca, wystąpił z prośbą
o kilkudniową przepustkę. „Chciałbym pojechać do swojej rodzinnej miejscowości, rozejrzeć się.
Muszę jakoś zorganizować swoje życie, znaleźć kąt do spania, porozmawiać o pracy”, mówił
wychowawcy. Dostał odmowę. Nie wiadomo dlaczego. W dniu wyjścia nikt po niego nie przyjechał.
Wyszedł zupełnie sam. A za kilka miesięcy znowu wrócił za kraty. „Widzisz, Słowik, twój koleżka
znowu siedzi”, powiedział mi oddziałowy. „A jak mu pomogliście w tym, żeby naprawił swoje
życie?”, zapytałem. Nic już nie odpowiedział. I tak właśnie wygląda polski system penitencjarny –
powiedział Słowik.
– Mówisz mi właśnie to, o czym dziś tak długo myślałem – odparłem. A wtedy Słowik powiedział
mi, że od momentu, kiedy mnie poznał, chciał mi wytłumaczyć coś dużo ważniejszego.
– Nie obrazisz się, jeśli coś ci powiem prosto z mostu?
– No pewnie, że nie. Mów.
– Kiedy spotkaliśmy się kilka dni temu, powiedziałeś mi, że te rozmowy z nami są dla ciebie
wielkim wyzwaniem, że starasz się zrozumieć nasze myślenie, postępowanie. Rozumiem to.
Tylko, Rinke, proszę cię, uważaj, żeby cię kryminał nie skrzywdził. Jeśli za głęboko w to
wejdziesz, to skrzywdzisz się emocjonalnie. Zaczniesz nam współczuć, utożsamiać się
z naszymi problemami i wtedy będziesz w pułapce. Pamiętaj, nie znaleźliśmy się tu bez powodu.
Nikt nas tu nie zapraszał, za rączkę nie prowadził. Nie słuchaj pieprzenia, że ktoś tu jest niewinny.
Każdy z nas jest tu, bo coś nabroił. Musisz o tym pamiętać. W innym przypadku będziesz miał
poważne problemy.
Kiedy wyszedłem od Słowika, wiedziałem, że właśnie takiej rozmowy było mi trzeba. To było
i ostrzeżenie, i otrzeźwienie. Zrozumiałem, że wystarczyło kilka dni, żebym zaczął tracić dystans
do kryminału. Nieważne, jak bardzo zależało mi na poznaniu tego państwa w państwie. Teraz
musiałem oderwać się od tej rzeczywistości.
W Krzywańcu przebywa 788 więźniów[1]. Ponad połowa z nich to recydywiści. Wrócili za
kraty po raz drugi, trzeci lub czwarty. Przez te dni, kiedy nie odwiedzałem Krzywańca,
rozmyślałem o tych, których tu poznałem. Większość z nich była uzależniona od alkoholu lub
narkotyków. Niewielu z nich wychowywało się w pełnych rodzinach. Większość nie miała nigdy
stałej pracy i dochodów. Trafiali do więzienia za pobicia lub kradzieże. I teraz zastanawiałem się,
jaką rolę w ich życiu ma odegrać ten, zazwyczaj kilkuletni, pobyt za kratami. Czego oni mogli się
w więzieniu nauczyć? Co polski system penitencjarny miał im do zaoferowania? Skazani nie bali
się więzienia. Przeciwnie. Bez szacunku odnosili się do funkcjonariuszy, nie dbali o swoją
reputację w więzieniu. Bo co jeszcze gorszego mogło im się przytrafić? Właściwie nic. Wielu
więźniów było rozchwianych emocjonalnie. Rozmawiając z nimi, momentami miałem nawet
wrażenie, że nie odróżniają dobra od zła. Im więcej czasu z nimi spędzałem, tym bardziej byłem
pewien, że ich miejsce nie jest w celi. I to wcale nie dlatego, że ich zachowanie nie zasługiwało
na karę. Oczywiście, że powinni ponieść konsekwencje, ale pozbawienie wolności w wielu
przypadkach nie przynosiło poprawy w ich zachowaniu, nie zmieniało ich życia. „Nie wiem, czy nie
wrócę tu znowu. To nie ode mnie zależy”, to zdanie słyszałem podczas większości rozmów. I nie
bardzo rozumiałem, dlaczego mówią o tym tak beztrosko. Przecież celem kary pozbawienia
wolności jest doprowadzenie do tego, aby skazany po wyjściu na wolność nie popełniał więcej
przestępstw. Dlaczego w takim razie liczba recydywistów zamiast maleć – wzrasta?
Funkcjonariusze, z którymi rozmawiałem, zwracali mi uwagę przede wszystkim na dwa problemy.
Po pierwsze – brak kadry. Na jednego pracownika służby więziennej przypada w Polsce blisko
czterech osadzonych, ponad czterokrotnie więcej niż chociażby w Irlandii Północnej, trzykrotnie
więcej niż w Danii i Szwecji, dwukrotnie więcej niż w Belgii, Finlandii, Włoszech czy Holandii. To
ogromne różnice. Zdaniem pracowników służby więziennej równie palącym problemem jest
przeludnienie polskich zakładów karnych. Obecnie w Polsce karę bezwzględnego pozbawienia
wolności odbywa blisko 85 tysięcy osób. Dodatkowo 50 tysięcy czeka na osadzenie. Stopień
przeludnienia więzień jest tu najwyższy w całej Europie. Wyprzedzają nas jedynie kraje dawnego
Związku Radzieckiego: Litwa, Łotwa i Estonia. Wobec unijnej średniej 136 osadzonych na 100
tysięcy mieszkańców polski współczynnik wynosi 220 i przekracza unijne standardy o blisko 20
procent. Wydawać by się mogło, że więźniów jest w Polsce tak wielu, bo wzrasta przestępczość.
Tymczasem według badań od 2003 roku ten wskaźnik stopniowo spada. Dlaczego więc tak się
dzieje? Rozmawiając z prawnikami, często słyszałem sformułowanie, że jeśli będzie tak dalej, to
za kilka lat na drzwiach zakładów karnych będziemy musieli wieszać tablicę z napisem: „Nie
przyjmujemy. Brak miejsc”. Wydaje się więc, że odpowiedzialność za istniejącą sytuację ponosi
polityka karna. Najpopularniejszą karą w Polsce jest kara więzienia. Politycy, szczególnie przed
wyborami, wygłaszają populistyczne hasła w stylu: „surowe kary dla przestępców”. Okazuje się
jednak, że w innych krajach europejskich stosuje się zupełnie inne rozwiązania. Kary
ograniczenia, a nie bezwzględnego pozbawienia wolności stosuje się w Polsce tylko wobec około
13 procent przestępców. To ponad trzykrotnie rzadziej niż chociażby w Belgii. Jednocześnie w co
piątym skazaniu sądy karzą grzywną. W Niemczech tymczasem grzywnę stosuje się w przypadku
80 procent skazanych, a w Finlandii w blisko 90 procent. Wbrew pozorom polski system jest
wyjątkowo surowy. Mimo to jednak liczba skazanych nie maleje. Istnieje nawet zagrożenie, że
podczas gdy chociażby w Norwegii czy Niemczech zamyka się coraz więcej zakładów karnych,
w Polsce być może trzeba będzie budować dodatkowe więzienia.
Jak można zatrzymać ten proces? Czy jest na to jakaś rada? Nie potrafiłem odpowiedzieć sobie
na te pytania. Pojawiało się ich w mojej głowie jeszcze więcej, kiedy zaczynałem rozmyślać
o więziennej resocjalizacji. Jak można ją efektywnie przeprowadzić, kiedy większość skazanych
trafia za kraty z poważnymi uzależnieniami? Prawie każdy z nich powinien przecież pójść na
terapię. Tymczasem w Krzywańcu na oddziale terapeutycznym było zaledwie 30 miejsc. To kropla
w morzu potrzeb. Tylko czy więzienna terapia potrafi przynieść efekty? Zazwyczaj jest
przymusowa. Kierowani są na nią najbardziej potrzebujący więźniowie. Czy za kratami można
w nich wzbudzić poczucie chęci zmiany życia? Czy można uzmysłowić im, jak wiele tracą,
sięgając po alkohol i narkotyki? Kierując się na terapię na wolności, pacjent wie, że ma problemy.
Sam potrafi je zdiagnozować i już pojawiając się na zajęciach, podejmuje pierwszy, ważny krok.
W więzieniu terapię można traktować jak dodatkową karę. O tych wszystkich problemach mogłem
porozmawiać tylko z jedną osobą – więziennym psychologiem.

***
Gabinet Ewy Moczulskiej, kierownik działu terapeutycznego w Krzywańcu, był słoneczny
i przestronny. Wchodząc, zauważyłem dziwny obraz. Przedstawiał kobiecą twarz rozdartą na pół.
Utrzymany w fioletowo-żółtych barwach, budził niepokój. Ewa, wysoka blondynka, uśmiechnęła się,
widząc, że przyglądam się płótnu.
Rozmowa z kierownikiem działu terapeutycznego – major Ewą Moczulską.

– Dostałam od kobiet, które kiedyś przechodziły tu u nas terapię. Namalowały go specjalną


techniką, mokrymi kredkami. Tutaj, w rogu, wszystkie złożyły swoje podpisy – powiedziała.
Siadając naprzeciwko biurka Ewy, zacząłem jej opowiadać o swoich wrażeniach z pobytu
w Krzywańcu. Cieszyłem się, że mogę z nią w końcu porozmawiać. Wiele o niej słyszałem. Na
pozór wydawała się delikatna i subtelna. Wiedziałem jednak, że musi mieć silną osobowość, bo
skazani wypowiadali się o niej z szacunkiem i respektem. Nawet wymyślili dla niej przezwisko –
Królowa Matka. Nie starałem się nawet ukryć przed nią, że ostatnie tygodnie były dla mnie trudne,
że nie tak wyobrażałem sobie swój pobyt w Krzywańcu.
– Ciężko mi z niektórymi tu nawiązać kontakt. Poza tym nie umiem rozpoznać, kiedy skazani mnie
oszukują, a kiedy są szczerzy. Uwierzyłem jednemu z nich, że chce się zmienić i pracować nad
sobą, a później okazało się, że ta jego chęć poprawy to po prostu element gry. Opowiadał to, co
chcę usłyszeć, żeby mnie sobą zainteresować i tyle. Jak ty sobie radzisz z pracą z trudnymi
więźniami?
– Kiedy okazuje się, że ktoś mnie oszukał, przyjmuję to ze spokojem. Jeśli dałam się wkręcić
w jakąś sytuację, to znaczy, że jeszcze nie jest ze mną tak źle, że się nie wypaliłam. Kiedy komuś
wierzysz, to znaczy, że podchodzisz do niego fair, że są w tobie dobre emocje. To nie jest nic
złego. Najważniejszym zadaniem terapeuty jest taka praca ze skazanym, aby ten uświadomił
sobie, że uzależnienie jest poważnym problemem. Bez pracy nad nim skazany nie będzie potrafił
normalnie funkcjonować w społeczeństwie i nadal będzie stanowił zagrożenie dla siebie i innych.
Oczywiście każdy terapeuta stara się uzmysłowić skazanemu, że terapia jest dla jego dobra.
Często jednak nawet nam trudno ocenić, czy on współpracuje, ponieważ wie, że to pomoże mu
w życiu, czy raczej zachowuje się wzorowo, bo chce nas, funkcjonariuszy, do siebie przekonać.
Słuchając Ewy, zastanawiałem się, dlaczego zdecydowała się na pracę w więzieniu. Mogła
przecież otworzyć prywatną praktykę, pracować w szkole, przedszkolu, wybrać łatwiejszą i pewnie
często przyjemniejszą drogę zawodową.
– Nigdy nie planowałam pracy w więzieniu. Nie traktuję tego zawodu jak życiowej misji. Zawsze
jednak chciałam pracować z ludźmi. Pomagać tym, którzy się zagubili. Pamiętam, jak kiedyś na
studiach w Poznaniu mieliśmy zajęcia z psychopatologii. Wykładowca powiedział nam, że jego
zdaniem najgorszą pracą dla psychologa jest etat w zakładzie karnym. Nie bardzo to wtedy
rozumiałam. Na koniec zajęć profesor powiedział: „Nikomu nie życzę, żeby trafił do więzienia”.
Nie zastanawiałam się nad jego słowami. Byłam przekonana, że nie trafię do żadnego zakładu
karnego. Chciałam pracować w wojsku. W mojej rodzinnej miejscowości, Krośnie Odrzańskim,
była duża jednostka wojskowa. Zdecydowałam się napisać pracę magisterską o inteligencji
emocjonalnej żołnierzy. Spędziłam wtedy z nimi dużo czasu. Pech chciał, że kiedy już skończyłam
studia, rozwiązali tę jednostkę. Moje plany wzięły w łeb. Nie bardzo wiedziałam, co powinnam
robić. W końcu zaczęłam pracę w poradni pedagogicznej. Po kilku miesiącach koleżanka znalazła
ogłoszenie, że w Krzywańcu poszukują psychologa. Ona nie była tym zainteresowana. A ja
wysłałam CV.
Dyrektor więzienia zaprosił Ewę na rozmowę. Dzień przed przyjazdem zaczęła sprawdzać, jak
daleko ma do Krzywańca ze swojego domu. Okazało się, że to kawał drogi. Nie miała wtedy
samochodu, więc musiała jechać kilkoma autobusami. Z ostatniego przystanku pod bramę
wiezienia było kilka kilometrów. Musiała je przejść piechotą. To był wrzesień, piękna pogoda. Szła
leśną drogą i zastanawiała się, czy jeśli dostanie tę pracę, będzie miała tyle silnej woli, żeby
pokonywać tę trasę dwa razy dziennie.
– Po rozmowie dyrektor zabrał mnie na spacer po Krzywańcu. A ja przechodząc między
oddziałami, pomyślałam, że chcę tu zostać, że to chyba miejsce dla mnie.
Do pracy przyszła w pierwszy poniedziałek października.
– I od razu przeżyłam szok. Bo tego dnia wychowawczyni oddziału, na którym miałam pracować,
zadecydowała, że idziemy ze skazanymi na grzyby. Wcześniej nigdy nie wpadłabym na to, że
można więźniarki zabrać do lasu. Miałam mnóstwo obaw. Tym bardziej kiedy dowiedziałam się, że
jedna z kobiet odsiaduje kilkunastoletnią karę i że dotąd ani razu nie wyszła za bramę więzienia.
„A co będzie, jeśli ucieknie?”, zdenerwowana pytałam wychowawczynię. Na szczęście trafiłam na
doświadczonego i mądrego pracownika. Ta wychowawczyni pracowała w Krzywańcu już
kilkanaście lat. Spokojnie tłumaczyła mi, żebym się nie przejmowała, że ona często zabiera
skazane na „spacer” i że wszystko będzie dobrze. Miała rację. Szybko zrozumiałam, że takie
zajęcia czasem dają więcej niż kilka godzin terapii.
Później właśnie ta wychowawczyni stała się Ewy przewodnikiem po świecie za więziennym murem.
– Mogłam się do niej zwrócić z każdym problemem. To ona też poznała mnie z innymi
pracownikami, powiedziała, od kogo czego mogę się nauczyć. Teraz już prawie nikt z tamtej kadry
nie pracuje. Przyszli nowi, młodzi i to my dzielimy się z nimi naszym doświadczeniem.
Podczas pierwszych miesięcy pracy Ewa prowadziła terapię młodocianych kobiet. Sama miała
wtedy 26 lat. I początkowo wcale nie było łatwo.
– Nasze spotkania to była próba sił. Zdarzało się, że dziewczyny czasem mówiły mi wprost: „A co
ty możesz mi powiedzieć o życiu, skoro jesteś prawie w moim wieku”.
Ewa była wtedy jedynym psychologiem w Krzywańcu. Sama musiała zorganizować swoją pracę,
znaleźć czas dla wszystkich potrzebujących.
– Już po pierwszych tygodniach wiedziałam, że przychodząc do Krzywańca, podjęłam słuszną
decyzję. Wtedy nie prowadziliśmy tutaj terapii AA czy antyagresyjnej. Na takie zajęcia kobiety
wyjeżdżały do Grudziądza czy Lubińca, do mnie należało zorganizowanie zajęć
psychoedukacyjnych, terapii indywidualnych.
Ewa szybko też zrozumiała, że skazane będą ją szanować, jeśli ona nie będzie przed nimi
niczego udawać.
– Jeśli czegoś nie wiedziałam, to po prostu o tym mówiłam. Nigdy nie oszukiwałam ani nie
okłamywałam kobiet, z którymi pracowałam. Kiedy po kilku tygodniach zauważyły, że nie kręcę, że
nie chcę ich oszukać, zaczynały ze mną szczerze rozmawiać.
Oczywiście były też trudne momenty. Niektóre skazane źle znosiły zamknięcie. Dodatkowo
większość z nich trafiała do więzienia z poważnymi uzależnieniami. I ten przymusowy detoks był
najtrudniejszy.
– Takie kobiety były często rozchwiane emocjonalnie. I najbardziej buntowały się w czasie zajęć
grupowych. Miały wtedy publiczność i dokazywały. A grupa obserwowała, jak sobie z tym poradzę.
Nauczyłam się, żeby na takich zajęciach nie doprowadzać do konfrontacji. Poważne rozmowy
zostawiałam zawsze na indywidualne spotkania.
Któregoś dnia jednak sytuacja wymknęła się spod kontroli. I to spotkanie Ewa zapamiętała na
długo. To były zajęcia z muzykoterapii. Lubiła je, bo miała poczucie, że rozwijają wyobraźnię
kobiet. Scenariusz był zawsze podobny. Najpierw wspólnie decydowały o temacie spotkania,
a później Ewa dobierała muzykę. Dziewczyny, słuchając płyt, malowały obrazy nawiązujące do
hasła spotkania. Tego popołudnia tematem przewodnim była złość. Jedna z kobiet była wtedy
wyjątkowo niespokojna. Od kilku tygodni nie mogła opanować napadów agresji i Ewa zdecydowała,
żeby skierować ją na specjalistyczną terapię do innego zakładu karnego.
– To oznaczało, że na kilka miesięcy będzie musiała wyjechać z Krzywańca. A ona czuła się już
tutaj bezpiecznie. Była na mnie wściekła, bo uważała, że utrudniam jej życie. I tego dnia
zrozumiałam, co to naprawdę znaczy przemoc. Ta kobieta swoim zachowaniem doprowadziła do
tego, że po raz pierwszy się wystraszyłam. Nie chcę o tym opowiadać. To było zdarzenie, które
spowodowało, że zrozumiałam, dlaczego tak wiele osób nawet nie chce myśleć o pracy za
kratami. Po kilku miesiącach ta pani wróciła z terapii i bardzo mnie przepraszała. Myślę, że sama
wiele zrozumiała. A ja stałam się w swojej pracy jeszcze bardziej uważna.
Kiedy zgodnie z nakazem Centralnego Zarządu Służby Więziennej stworzono zakład
terapeutyczny, było oczywiste, że to Ewa stanie na jego czele. Wcześniej otworzono też
w Krzywańcu zamknięty oddział dla mężczyzn. Teraz pracy było nieporównywalnie więcej. Ewa
przyjęła dziewięć osób. Z większością z nich już współpracowała. Przyjeżdżali do Krzywańca
prowadzić terapię. Wiedziała, że lubią tę pracę, podchodzą do niej z pasją, są kreatywni i, co
równie ważne, charakteryzują się silną osobowością.
– Skazani muszą mieć świadomość, że osoba, do której przychodzą z problemami, będzie umiała
sprostać ich wymaganiom, służyć radą. To w tej pracy bardzo ważne.
Ewa wtedy po raz pierwszy rozpoczęła pracę ze skazanymi mężczyznami.
– Szybko zrozumiałam, na czym polega różnica. Kobiety są bardziej emocjonalne, skryte,
pogubione, potrzebują więcej czasu, żeby zdiagnozować swój problem. Dodatkowo w więzieniu
konfrontują się ze wszystkimi rolami, które pełnią w społeczeństwie. Bardzo przeżywają, że nie są
dobrymi matkami, bo popełniły błąd i teraz są daleko od swoich dzieci. Te terapie trwają więc
dłużej. Poza tym kobiety są przede wszystkim dawcami, rzadziej biorcami. Dlatego trudniej im
przyznać nawet przed samymi sobą, że też potrzebują pomocy i wsparcia. Z mężczyznami jest
zupełnie inaczej. Przyzwyczajeni do opieki matek i żon, nie mają problemu z tym, żeby korzystać
z naszej pomocy. I nastawieni są na pracę zadaniową. Przychodzą z konkretnym problemem
i oczekują, że my pomożemy go rozwiązać.
Mężczyznom łatwiej również utrzymać kontakt z partnerką pozostawioną na wolności. Po latach
pracy Ewa zauważyła, że skazanymi nadal opiekują się żony, matki, a czasami nawet dziewczyny
poznane już w trakcie odsiadywania wyroku. Mężczyźni dostają paczki, pieniądze na tzw. wypiski.
Skazane kobiety rzadko są wspierane przez swoje rodziny. Ich małżeństwa często rozpadają się
zaraz po ogłoszeniu wyroku skazującego. Dotyczy to szczególnie tych kobiet, które tworzyły
związki z uzależnionymi mężczyznami. Czasami wystarczą zaledwie tygodnie, żeby mężczyzna
znalazł sobie nową partnerkę.
– Dla kobiet to często tragedia. Zdarzało się, że to one wspierały swoich mężów i miały cały dom
na głowie. Kiedy ich zabrakło, mężczyzna szybko znalazł sobie zastępstwo, a o żonie zapomniał.
Głęboko zranione kobiety zamykają się w sobie. Bywa, że trzeba kilku miesięcy, aby w ogóle
nakłonić je do zwierzeń. Mężczyźni rzadko mają takie obiekcje. Kilka razy zdarzyło się jednak, że
odmówili udziału w terapii prowadzonej przez kobietę, twierdząc, że „babie nie będą się zwierzać
ze swojego życia”. Niczego nie można przeprowadzać na siłę. Zwłaszcza terapii. Jeśli skazany
ma takie życzenie, kierujemy do niego terapeutę mężczyznę. Bywa jednak i tak, że to kobiety mają
zbawczy wpływ na mężczyzn, sprawiają, że poziom agresji spada, a mężczyźnie łatwiej jest
nabrać dystansu do własnych kłopotów, obcując ze spokojną, łagodną terapeutką.
Słuchając Ewy, przypominałem sobie spotkanie z wytatuowanym Adamem. On nie miał zamiaru
korzystać z żadnej terapii. Nie chciał nad sobą pracować i nie spodziewał się po więziennych
psychologach niczego dobrego. Poza tym wszyscy wojujący z administracją nie wyobrażali sobie,
że mają się zwierzać ze swoich problemów przed pracownikiem znienawidzonej przez nich
instytucji.
– W takich przypadkach proponujemy skazanym kontakt z pracownikami z zewnątrz, którzy
w Krzywańcu prowadzą zajęcia psychoedukacyjne.
Ewa nie zamierzała ukrywać przede mną, że sytuacja w więzieniu wcale nie jest idealna.
– Na jednego psychologa w więzieniu przypada teraz 150 skazanych. Dodatkowo na oddziale
terapeutycznym mamy jedynie 30 miejsc. To śmiesznie mało. Na rozpoczęcie terapii skazani
czekają zazwyczaj rok, czasami nawet półtora. Szansę mają więc tylko ci z długimi wyrokami.
Uzależnieni, którzy zostają osadzeni na rok, często po prostu przechodzą jedynie przymusowy
detoks. Wychodzą jednak uzależnieni w takim samym stopniu, w jakim przyszli. Dlatego jeśli
pytasz, czy lubię swoją pracę, mogę ci z ręką na sercu odpowiedzieć, że pozostaję w poczuciu,
że jest potrzebna, ale sama niewiele mam satysfakcji i tak zwanych wymiernych sukcesów na
koncie. Nie jestem w stanie pomóc wszystkim w takim stopniu, w jakim bym chciała, i to bywa
frustrujące.
– Ewa, dla mnie to jest trudne do zrozumienia. Jeśli przyjmiemy, że więzienie jest swojego
rodzaju fabryką, to trzeba powiedzieć sobie jasno, że ta fabryka ma co roku ponad 50 procent
zwrotów. Tylu więźniów wraca za kratki. Każdy zakład pracy w takim przypadku zostałby zamknięty.
Nikt nie mógłby sobie pozwolić na tak nieefektywną produkcję. Polskie więzienia są przepełnione.
Brakuje wyspecjalizowanych pracowników. Ta sytuacja trwa latami. Dlaczego w Polsce nic się
z tym nie robi? I kolejny problem. Wielu skazanych trafiających za kratki ma problemy psychiczne.
Pobyt w więzieniu ich nie rozwiązuje. Przebywają tutaj kilka lat i to nic nie daje. Nie potrafią się
zmienić, ponieważ są chorzy. Cela nie jest dla nich odpowiednim miejscem. Czy ty nie uważasz,
że rozsądniej byłoby, gdyby każdy z więźniów z problemami najpierw był kierowany na leczenie,
a dopiero później na odsiadywanie kary?
– Chciałabym, żeby tak było. Zresztą teraz jest tak, że każdy nowo osadzony najpierw przechodzi
rozmowę z wychowawcą. Jeśli ten zauważy jakieś nieprawidłowości w jego zachowaniu, od razu
kieruje go do nas. Tylko że my mamy związane ręce. Jest nas zbyt mało, żeby pomóc wszystkim.
Wyobraź sobie, jakie to jest dla nas trudne. Musimy pracować ze świadomością, że większość
więźniów potrzebujących pomocy w ogóle jej nie dostanie albo będzie musiała czekać na nią
nawet kilkanaście miesięcy. To naprawdę jest bardzo trudne, i dla nas, i dla nich.
Ewa, jak zresztą wielu innych pracowników Krzywańca, doskonale zdawała sobie sprawę
z niedoskonałości systemu.
– Najtrudniej jest, gdy spotykamy się ze skazanymi, którzy cierpią na rodzaj niedorozwoju
umysłowego. Zakład karny nie jest miejscem dla takich osób. Tutaj im nie pomożemy. Ich miejsce
nie jest za kratkami, ale w szpitalach psychiatrycznych.
Ewa kojarzyła mi się z mitycznym Syzyfem, który wtacza swój głaz pod spadzistą górę, mimo że
wie, że jego próby zakończą się fiaskiem.
– Jeszcze jeden aspekt mojej pracy jest bardzo obciążający. Mam na myśli odpowiedzialność,
jaką ponosimy za życie skazanych. Kiedy pacjent żyjąc na wolności, przychodzi do poradni, to po
wizycie, gdy wraca do swojego domu, odpowiada już sam za siebie. W więzieniu jest inaczej. To
na nas spoczywa obowiązek takiego umieszczenia więźniów w celach, aby nie było żadnych
konfliktów, żeby nikomu nic się nie stało. To czasami jest niełatwe do przewidzenia. W trakcie
terapii dochodzi przecież do odblokowania wielu emocji. To czasami trudny proces. Nie jesteśmy
w stanie przewidzieć, jak każdy z więźniów będzie go przechodził.
– A czy możecie sami liczyć na pomoc psychologów?
– Szczerze mówiąc zbyt rzadko. Niedawno mogłam skorzystać z superwizji. Ale nie zdarza się to
często. Nie ma na to pieniędzy. Na szczęście udało nam się tu stworzyć świetny zespół. Sami
spotykamy się, rozmawiamy o trudnych przypadkach, wspieramy się. – Ewa patrząc na mnie,
uśmiechnęła się. – Rinke, sama nie dam rady zmienić tego systemu. Ale potrafię znaleźć
pozytywne aspekty swojej pracy. Niedawno moja koleżanka spotkała mężczyznę, z którym
pracowałyśmy tu, w Krzywańcu. Okazało się, że po wyjściu na wolność skorzystał z naszej rady,
poprosił o miejsce w ośrodku leczącym z uzależnień i zmienił swoje życie. I co roku dostaję listy
od skazanych, którzy uważają, że ich życie się zmieniło, którym w jakiś sposób pomogliśmy. I to
jest niezwykle budujące. Daje siłę do pracy. Jeśli choćby jeden człowiek zechce zmienić swoje
życie i dzięki naszym zajęciom zrozumie, że warto, to czy nie nadaje to sensu wszystkiemu, co
robimy?
– Chciałbym zobaczyć, jak wyglądają zajęcia terapeutyczne. Czy myślisz, że mógłbym wziąć
udział w spotkaniu jednej z grup? – zapytałem. Ewa zgodziła się, ale wiedziałem, że do swojego
pomysłu będę musiał jeszcze przekonać terapeutów i członków grupy. Tym bardziej że nie
chciałem być tylko obserwatorem. Zależało mi na tym, żeby stać się uczestnikiem grupy
i opowiedzieć także o swoich doświadczeniach w walce z uzależnieniami.

***
– Jak się czujesz? Odliczasz godziny?
Przyszedłem odwiedzić Kasię. Byłem ciekaw, jak idą jej przygotowania do ślubu.
– Mam tremę. Denerwuję się, ale chciałam ci bardzo podziękować za naszą ostatnią rozmowę –
powiedziała Kasia. – To dzięki tobie stałam się spokojniejsza. Przestałam się tak bać o nasze
szczęście z Damianem. Wytłumaczyłeś mi, że on mnie kocha i jakoś bardziej przekonały mnie
twoje słowa niż wszystkie jego listy.
Wyglądało na to, że przez ostatnie kilka dni Kasia przemyślała całe swoje życie. Teraz
z przejęciem opowiadała, że już postanowiła, że nie będzie starała się za wszelką cenę
zamieszkać ze swoją córką. Najpierw wyjedzie z Damianem do Anglii. Spróbuje zdobyć pracę.
Przynajmniej tam nikt nie będzie wiedział, że siedziała. To przecież inny kraj, inne środowisko.
W końcu będzie mogła zacząć wszystko od nowa. Po kilku miesiącach przyjedzie na trochę do
Polski. I wtedy spotka się z Oliwką. A później znowu wyjedzie, odłoży trochę pieniędzy i znowu
wróci. Może kiedy ojciec dziewczynki zobaczy, że Kasia tak dobrze daje sobie radę, pozwoli
zabrać małą za granicę.
– Powiedziałeś mi, że najważniejsze są fundamenty. Dopiero na nich można coś budować. To
porównanie do mnie przemówiło. Doszłam do wniosku, że wcześniej chciałam wszystko robić byle
jak, aby tylko spotkać się z córką. Tylko że teraz nie mam jej nic do zaoferowania.
– Ty siedzisz w więzieniu już drugi raz, prawda?
Kasia pokiwała głową. – Kiedy wyszłam po pierwszej odsiadce, to naprawdę próbowałam się
zmienić. Nie chciałam już kraść ani rozrabiać. Marzyłam, żeby pójść do szkoły, może nawet
zrobić maturę. Kiedy udało mi się dostać pracę w sklepie, poczułam, że wszystko zaczyna się
układać. Byłam szczęśliwa. Ale drugiego dnia pracy kierownik chciał, żebym obsługiwała kasę.
Zgodziłam się. A później otworzyłam szufladę, zobaczyłam te wszystkie pieniądze i pomyślałam,
że nie wiem, czy dam radę. Zrobiło mi się gorąco, duszno. Zaczęły mi się trząść ręce.
Wiedziałam, że jeśli ukradnę te pieniądze, to będę miała kilka miesięcy dobrego życia. Tylko że
później znowu czeka mnie więzienie. Biłam się z myślami. W końcu zamknęłam kasę i poszłam do
kierownika. „Siedziałam w więzieniu. Kiedyś kradłam. Boję się stać na kasie”. A on popatrzył na
mnie. Najpierw milczał, a potem podziękował mi, że się przyznałam. A następnego dnia rano
zwolnił z pracy. Nie chciał w sklepie byłej złodziejki. Byłam na siebie wściekła. Żałowałam, że się
przyznałam. Później już było coraz trudniej. Nie mogłam znaleźć kolejnej pracy. Zapisałam się do
szkoły, ale zajęcia miałam tylko w weekendy. W ciągu tygodnia wolne. Znowu zaczęłam się
spotykać z dawnym towarzystwem. Bójki, kradzieże. Nie umiałam się powstrzymać. Wróciłam za
kratki.
– Pamiętasz taki moment w swoim życiu, kiedy zeszłaś na złą drogę? Była taka chwila?
Kasia zaczęła płakać. Przyznała, że najtrudniej było w dzieciństwie. Mama piła. A kiedy kończył
się alkohol, stawała się potworem. Nocą potrafiła wyrzucić Kasię z domu. Miała nie wracać bez
kolejnej butelki wódki. Nie było ważne, jak ją zdobędzie i skąd. Nie miała prawa pokazywać się
w domu bez alkoholu. Kasia do dziś czuje się przez matkę odtrącona.
– Trafiałam do różnych placówek opiekuńczych. Matka obiecywała poprawę, wracałam do domu,
ale za kilka dni znowu było tak samo. Koszmar wracał. Od matki niczego nie dostałam. Ani
miłości, ani uwagi.
– Może dlatego teraz tak trudno jest ci uwierzyć w miłość Damiana? – zapytałem.
Kasia wzruszyła ramionami. – Niezależnie od tego, czy z Damianem się ułoży czy nie, kraść nie
będę już nigdy. Wolę już dupy dawać obcym facetom za pieniądze.
– Nie przesadzaj, dostaniesz pracę.
– Rinke, nie skończyłam żadnej szkoły. To nie jest proste, bez wykształcenia się wybić.
Uśmiechnąłem się.
– Chcieć to móc. Wszystko zależy od ciebie.
Kasia nie podzielała mojego entuzjazmu. – Łatwo ci mówić. Ty masz wszystko.
– Moje życie wcale nie było takie proste. Rzuciłem wszystkie szkoły. Nie chciałem się uczyć. Tyle
że chciałem pracować. I zaczynałem od zera, jako pomocnik w studiu telewizyjnym. Byłem
chłopakiem od kabli. I sam doszedłem do tego, co mam teraz. Ale najpierw musiałem sam
w siebie uwierzyć. Spojrzeć w lustro i powiedzieć sobie: dasz radę. Uda ci się. Bez wiary nie ma
nic. Ty teraz wyjdziesz z więzienia i będziesz miała szansę na nowo zbudować swoje życie. Tylko
tej okazji już nie wolno ci będzie zmarnować.
– Nie zmarnuję. Obiecałam to sobie tego dnia, gdy ojciec Oliwii przyjechał do Krzywańca, żeby ją
zabrać. To był najgorszy dzień w moim życiu.
Wtedy Kasia postanowiła, że zacznie wszystko od nowa. I że nie będzie już dziewczyną
z więzienia. Teraz chciała być przede wszystkim matką.
– Zrobię wszystko, żeby moja córka była kiedyś ze mnie dumna.
Ewa, przyjaciółka Kasi, siedziała na łóżku obok nas i przysłuchiwała się naszej rozmowie.
Wielokrotnie powtarzała, że Kasia jest dla niej jak siostra. Teraz podała mi jakieś zdjęcie.
Zobaczyłem młodych ludzi z małym dzieckiem na ręku. Wokół mnóstwo kolorowych kwiatów.
– Zgadnij kto to?
– Nie wiem.
– To ja z rodzicami. Tylko że ze mną było inaczej niż z Kasią. Ptasiego mleka mi nie brakowało
i sama wszystko zmarnowałam. Buntowałam się przeciwko rodzicom. Uważałam, że mnie za
bardzo pilnują. Tata mówił zawsze: „Jak będzie się ściemniało, chcę cię widzieć w domu”. A ja się
wściekałam. Bo koleżanki mogły zostać tyle, ile chciały. A teraz często myślę o tym, że wszystko
bym zmieniła, gdybym tylko mogła cofnąć czas. W ogóle nie wychodziłabym z domu i codziennie
dziękowałabym rodzicom, że tak się mną opiekują.
– Na czym polegał twój bunt?
– Zaczęłam kraść. Siedzę tu za 100 złotych. Za tyle wpadłam. I koniec. Życie zmarnowane.
– Nie przesadzaj. Jesteś młoda. Wcale nie zmarnowane.
– Teraz już osiągnęłam dno. Chyba zostało mi zaledwie tyle, żeby się od niego odbić. Szkoda
tylko, że moja mama tego nie zobaczy. Już nie żyje.
– Moja mama też nie żyje. Brakuje mi jej bardzo. Szczególnie w tych momentach, kiedy dzieje się
coś dobrego, a ja nie mogę do niej zadzwonić i jej o tym opowiedzieć. Ale wierzę, że ona wie, że
jest mi dobrze, że dałem sobie radę i że jest ze mnie dumna. Często czuję jej obecność.
Kasia przygotowywała nam kawę i kiedy skończyłem mówić, zapytała:
– Chciałabym cię o coś poprosić, ale bardzo się wstydzę.
– Mów śmiało.
– Nie wiem, jak to powiedzieć. Od razu gorąco mi się robi, jak o tym pomyślę.
Milczała chwilę. – Chciałabym cię poprosić, żebyś był świadkiem na naszym ślubie.
Zaniemówiłem. Wcześniej słyszałem, że to Ewa ze swoim mężem Łukaszem mieli być świadkami.
Teraz okazało się, że Łukasz zbyt późno złożył wniosek o nowy dowód. Nie miał jeszcze
dokumentu tożsamości. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Byłem zdziwiony tą propozycją. Wcale ich
nie znałem. A do tego nie byłem pewien, jak wygląda taka ceremonia w więzieniu.
– Myślisz, że potrzebny jest jedynie mój podpis? – zapytałem.
– Tak. Tylko to.
Musiałem zebrać myśli. W końcu i tak byłem na miejscu. Miałem kartę pobytu w Polsce, więc to
też nie był problem.
– Jest tylko jeden kłopot. Kiedyś już byłem świadkiem. Tamto małżeństwo się rozpadło, a ja bardzo
to przeżyłem. Nie chcę, żeby was spotkało to samo.
– Ale, Rinke, przecież nasze szczęście nie zależy od tego, kto będzie świadkiem. Sami musimy
o to zadbać. Zgódź się. Proszę. Najważniejsze jest to, że ty nam dobrze życzysz, chcesz, żeby
nam się udało i to jest piękne – przekonywała Kasia.
Nie potrafiłem jej odmówić.
– Dobrze. Zgadzam się.
Kasia zaczęła płakać. – Przepraszam, to ze szczęścia – mówiła przez łzy.
– Dużo płaczu dziś było w tej celi – powiedziałem.
– Rinke, będę ci wdzięczna do końca życia. Dziękuję.
– Tylko pamiętaj, żebyś później nie obarczała mnie odpowiedzialnością za swoje małżeństwo.
Ślub miał być następnego dnia o dziesiątej rano. A ja chciałem jeszcze odwiedzić Damiana.

***
Przyszły pan młody czekał na mnie przed celą oparty o ścianę.
– Zgodziłeś się? – zapytał.
Zacząłem się śmiać. – Zgodziłem się, zgodziłem – odparłem i poklepałem go po plecach.
Wiedziałem, że jest nieswój. Liczył na to, że jutro do Krzywańca przyjedzie mama z bratem.
Tymczasem brat nie dostał dnia wolnego w pracy, a mama nie miała czym dojechać. Mama Kasi
do tej pory nie odebrała od niej telefonu, więc nawet nie wiedziała, że będzie ślub. Jej siostra
i niepełnosprawny brat, rodzeństwo, z którym była najbardziej związana, nie mieli pieniędzy na tak
daleką wyprawę. Wszystko wskazywało więc na to, że jedynymi gośćmi na ślubie będzie Ewa,
przyjaciółka Kasi, i ekipa filmowa.
– Przykro ci, że jutro będzie tak skromnie? – zapytałem.
– Chciałem bardzo, żeby mama była. Ale co zrobić?
Kilka dni wcześniej dzwoniłem do jego mamy i proponowałem, że zorganizuję jej transport, jeśli
będzie chciała przyjechać. Okazało się jednak, że nie tylko brak samochodu jest problemem.
– Widzi pan, marzyłam o innym życiu dla mojego syna. Wolałabym, żeby ten ślub był w innych
okolicznościach, a nie w więzieniu – usłyszałem.
Rozumiałem ten argument. O mojej rozmowie z nią nie powiedziałem Damianowi. Ale on chyba
doskonale wiedział, co kryło się za odmową mamy. Był z nią bardzo związany. Nic dziwnego, że
teraz tak to przeżywał. Umówiliśmy się, że rano najpierw odwiedzę Kasię, a później przyjdę po
niego i razem pójdziemy na spotkanie z panią urzędnik. W tak ważnym dla niego dniu musiałem
go wspierać. W końcu własnym podpisem miałem poświadczyć zmianę jego stanu cywilnego.

***
Na koniec dnia poszedłem jeszcze odwiedzić wytatuowanego Adama. Dużo o nim ostatnio
myślałem. Szczególnie podczas dwóch dni, kiedy nie było mnie w zakładzie. Uosabiał niemoc
systemu penitencjarnego. Nikt nie potrafił mu pomóc. Wszyscy byli bezsilni. Siedział w celi jak
w klatce. W ogóle nie wychodził. Może czasami na spacer. Poza tym całymi dniami oglądał
telewizję. Patrząc na niego, widziałem nieszczęśliwego, zagubionego człowieka. Wyczuwałem,
że Adam się poddał. Nie chciał walczyć o swoje życie, bo już gdzieś tam, głęboko w swojej
głowie uznał je za stracone. Podczas ostatniej rozmowy poprosiłem, żeby przemyślał raz jeszcze
minione lata. A teraz miałem nadzieję, że być może doszedł do jakichś wniosków.
– Cześć. Jak się masz? – powiedziałem, wchodząc. Adam wydawał się mniej spięty niż ostatnio.
Siedział na łóżku i palił.
– W porządku. Siadaj.
Nie wiem, czy się tego spodziewał, ale zająłem miejsce obok niego, na łóżku. Ostatnim razem
siedziałem naprzeciwko, na krześle. Teraz chciałem zmniejszyć dystans między nami.
– Myślałeś? – zapytałem.
– Tak. Postanowiłem, że zaraz po wyjściu z kryminału pójdę do Monaru – usłyszałem.
– Cieszę się. Nawet nie wiesz, jak bardzo.
– Zobaczymy, czy będzie z czego się cieszyć. Jak mi tam będzie dobrze, to zostanę. A jeśli nie, to
szybko wyjdę.
W zeszłym tygodniu Adam nie był wcale przekonany, czy do tego ośrodka pójdzie. Teraz był już
pewien, że to zrobi.
– Adam, dużo myślałem o naszej rozmowie. I ciągle nie mogę zrozumieć, dlaczego twoje życie
tak się ułożyło. Możesz mi powiedzieć, gdzie to wszystko się posypało?
– Wszystko się zmieniło, gdy mnie zamknęli w pierwszym ośrodku.
Adam miał wtedy 11 lat. Mieszkał z dużo starszymi chłopcami, którzy przechwalali się, jakich to
skoków w życiu nie zrobili, w jakich imprezach nie brali udziału.
– Też tak chciałem. Nie uśmiechało mi się siedzenie w domu z matką. Byłem dzieckiem ulicy. Tam
mnie ciągnęło. A jak jeszcze poznałem tych chłopaków, to w ogóle już nikt nie był w stanie
przemówić mi do rozumu i tak to poszło.
– Jesteś niebezpieczny?
– Nie. Nie jestem. Do momentu, aż ktoś mnie nie sprowokuje. Wtedy się wściekam. I kiedy poczuję
agresję, to już nic nie pamiętam.
– Adam, ale to jest choroba. To naprawdę można leczyć.
– Jakoś mnie nikt dotąd nie wyleczył.
– Ale ty wcale nie chciałeś się leczyć. Ty już przywykłeś do więzienia.
– Gdybyś ty tyle siedział, to też byś się przyzwyczaił. Tutaj siedzą ludzie, którzy mnie rozumieją.
Nie czuję się jakimś przygłupem czy kryminalistą. Jestem taki jak inni. Nawet moja sytuacja
w porównaniu z innymi chłopakami jest godna pozazdroszczenia. Ja niedługo wychodzę,
a niektórzy tu mają nawet 25 lat wyroku – opowiadał Adam.
Znowu zaczynałem się denerwować.
– Adam, dlaczego nie porównujesz się do ludzi, którzy coś osiągnęli, zmienili jakoś swoje życie?
– No, tacy też są. Mama często pisze mi w listach, że któryś tam z moich kolegów wziął ślub.
Dzieci im się nawet rodzą. Może mnie też to kiedyś spotka.
Wiedziałem, że nic go nie spotka, jeśli nie zadba o siebie, nie zacznie się leczyć, nie pójdzie na
terapię.
– Dlaczego zamiast myśleć o swoim życiu, wolisz walczyć z funkcjonariuszami? Tak bardzo
nienawidzisz Krzywańca?
Adam wzruszył ramionami. Miał bujną więzienną przeszłość. Siedział już we Wrocławiu,
w Bytomiu, w Rawiczu i we Wronkach. Twierdził, że w Krzywańcu jest najgorzej.
– To jest nowoczesny kryminał. Tu nie ma żadnego luzu. Prosiłem grzecznie służbę więzienną,
żeby mnie stąd przenieśli, dostałem odmowę. No to zacząłem szaleć. Połknąłem śrubę z okna
i musieli mnie zawieźć na operację. Wtedy miałem trochę spokoju – Adam opowiadał o tym bez
żadnych emocji.
Wiedziałem, że operacja, którą przeszedł, była poważna. Później został osadzony na kilka
miesięcy we Wrocławiu.
– I tam było całkiem w porządku. Nawet mogłem sobie amfetaminę załatwić. A tutaj, w Krzywańcu,
nie ma nic. Żadnych narkotyków. I to jest wkurzające.
– Adam, ty siedzisz w więzieniu za karę! Nie możesz narzekać, że ci brakuje narkotyków?
Chłopie! Kurwa! Co jest z tobą?
– Brakuje mi, to mówię.
– A skąd ty masz pieniądze na narkotyki, przecież mówiłeś, że nie masz żadnych dochodów!
– Miałem pieniądze. Nie mogę powiedzieć skąd, ale na narkotyki zawsze miałem.
Znowu poczułem, że zaczynają mnie ponosić nerwy. Musiałem się uspokoić.
– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Co poszło w twoim życiu nie tak? W moim życiu
granicznym momentem była śmierć mamy. Wtedy wszystko się zmieniło. A u ciebie? Kiedy ty się
załamałeś?
Adam zaciągnął się papierosem. A później powiedział:
– Jedyną osobą, na której mi zależało, była babcia. Kiedy byłem mały, codziennie odrabiała ze mną
lekcje. Uczyłem się prawie najlepiej w klasie. A później umarła. I chyba pomyślałem, że nie mam
już dla kogo się starać.
– A mama? Na mamie ci nie zależało?
– Mama nigdy nie umiała do mnie dotrzeć. Uciekałem od niej. Nie lubiłem z nią rozmawiać. Kiedy
było mi smutno albo potrzebowałem, żeby ktoś mnie wysłuchał, to szedłem po prostu na grób
babci. Bardzo często tam chodziłem. Mama chyba nawet nie wiedziała.
– A teraz jakie masz kontakty z mamą?
– Mama ma 70 lat. To jaki mamy mieć kontakt?! A nie myślał pan, żeby mi załatwić, żebym
mieszkał z Adamem Szajbą teraz? – Adam nagle zmienił temat.
Nie bardzo rozumiałem jego prośbę.
– Ale dlaczego właśnie z nim?
– Bo my się znamy jeszcze z Wronek. Szanuję go. On walczy z administracją, tak jak ja. I jest
prawdomówny. Ale oczywiście nie chcą się zgodzić, żeby nas razem posadzić.
Nie mogłem uwierzyć w to, co słyszę. Chłopcy najwyraźniej chcieli tu sobie zrobić coś na kształt
wspólnych wczasów.
– A nie przyszło ci do głowy, że być może nie chcą was razem posadzić, bo za wesoło by wam
było?
– Ale my byśmy cicho siedzieli.
– Adam, ty ciągle nie rozumiesz, po co ty jesteś w tym więzieniu. To nie są wczasy ani sanatorium.
Ty chyba masz tu po prostu za dobrze.
– Być może – odpowiedział.
Teraz ja chciałem zmienić temat. Postanowiłem zapytać go o tatuaże. Nie tylko te, które było widać
na jego twarzy i na rękach. Wiedziałem, że na klatce piersiowej ma wytatuowaną dużą swastykę.
Ciekawiło mnie, dlaczego wybrał właśnie ten symbol.
– To jest moja przeszłość, której żałuję.
– Dlaczego?
Adam zaczął nabijać fajkę.
– Uciekłem kiedyś do Wrocławia. Tam poznałem chłopaków, którzy żyli w jednej bandzie.
Słuchaliśmy takiej samej muzyki, kradliśmy razem i wyznawaliśmy podobne poglądy.
– To znaczy jakie?
– Nie mogę powiedzieć.
– Nietrudno się domyślić. To było jakieś ugrupowanie nacjonalistyczne?
– Nie powiem, bo wszyscy się domyślą.
– Dlaczego tego żałujesz?
– Bo wyznawali takie idee, których wcale nie popieram.
– Ale byłeś w ich strukturach? Pracowałeś dla nich?
– Tak.
– Czyli zaprzedałeś się, pracując na najniższych szczeblach. Byłeś takim psem.
– Niech pan się liczy ze słowami! Nie byłem żadnym psem. Raczej żołnierzem. Nie powinienem
nigdy się do nich przyłączyć. Ale stało się, jak się stało. Najgorsze jest to, że kiedy we mnie
wzrasta agresja i zaczynam bić, to nie potrafię myśleć o konsekwencjach. Dostaję szału i tyle.
Podobnie było z alkoholem. Adam wcale nie ukrywał, że kiedy widzi pełną butelkę, po prostu po nią
sięga. Nie potrafi samemu sobie przetłumaczyć, że to trucizna. Nie pomaga nawet diagnoza
lekarzy. Na jego szafce leżało kilka opakowań tabletek. Okazało się, że Adam ma chorą wątrobę.
– Powiedzieli mi, że jak będę dalej pił, to po prostu umrę. Ale to chyba też na mnie nie działa. Nie
przeraża mnie to.
– Myślałeś kiedyś o samobójstwie?
– Nie myślałem. Ale kiedyś coś mi odbiło. Napiłem się i chciałem się zabić. Tak się stało, że
matka ściągała mnie ze sznura. Wszystko sobie przygotowałem i myślę, że gdyby matka się nie
obudziła i nie zajrzała do mojego pokoju, już by mnie dawno nie było.
– Adam, jak ci można pomóc? Sam nie wiem. W tobie żyje dwóch Adamów. Jeden agresywny
i silny, a drugi mały, pokurczony, proszący, żeby tamten drugi nie pił. Wiadomo, że on zawsze
przegrywa. Co zrobić, żeby stało się inaczej?
Adam nie potrafił odpowiedzieć. Wiedziałem, że sam nie ma pojęcia, jak sobie to życie urządzić.
– Nie myślisz, że byłoby lepiej, żeby tacy jak ty napierw szli na terapię, a dopiero później zaczynali
odsiadywać karę?
– Myślę, że to nie przejdzie. Nikt nie będzie chciał tyle siedzieć.
– Ale sam widzisz, że te lata więzienia w twoim przypadku nic nie dały. To po co ci to więzienie,
skoro ty sam nic nie chcesz zmienić?
– No pewnie, że to bez sensu. Dlatego po naszej rozmowie podjąłem decyzję. Pójdę do Monaru.
Ostatni raz o siebie zawalczę. Może się uda.
Zbliżała się osiemnasta. Apel na koniec dnia. Musiałem już wyjść. Żałowałem. Wbrew temu, co
Adam mówił, ciągle wierzyłem, że jest do niego jakiś klucz, że można w jakiś sposób przekonać
go do zmiany sposobu myślenia. W tej rozmowie było kilka momentów, podczas których czułem, że
Adam się otwiera, że chce powiedzieć mi coś więcej. Tylko że za chwilę znowu chował się
w swoją skorupę, wycofywał się.
– Kiedy wyjdziesz, odwiedzisz swojego wujka?
Przytaknął. Brat jego mamy był jedyną życzliwą mu osobą. Kiedy Adam, jako młody chłopak, był
wyrzucany z jednego domu poprawczego, on załatwiał mu miejsce w kolejnym. I tak w kółko. Kiedy
był na wolności, wujek zapraszał go, żeby wspólnie wybrali się na ryby lub na spacer. Czasami
udawało mu się załatwiać nawet jakieś dorywcze prace, które Adam mógł wykonywać mimo swoich
wcześniejszych wyroków.
– Kiedy pobiłem tego chłopaka, za którego teraz siedzę, wujek zadzwonił do mnie i powiedział:
„Szkoda, że nie poszedłeś ze mną połowić. Może nie siedziałbyś znowu”.
– Widzisz, Adam, może więc nie jest wcale tak, że jesteś zupełnie sam.
– Jestem, ale ostatnio przyszła do mnie wychowawczyni i zapytała, czy ze mną wszystko jest
dobrze, czy przypadkiem nie jestem chory. Bo zupełnie się zmieniłem. Uspokoiłem się. Nie wojuję
już tak jak kiedyś. Nie dostaję nagan ani upomnień. Sam nie wiem, jak to się stało. Może naprawdę
zmądrzałem i robię się spokojniejszy?
– Adam, to może nie wszystko stracone?
– Może – odpowiedział.
Przyszedł po mnie oddziałowy. Musiałem się pożegnać. Wychodząc z celi Adama, nie mogłem
oprzeć się wrażeniu, że jest on chyba najbardziej samotnym facetem, jakiego dotąd spotkałem
w Krzywańcu.

[1] Stan na koniec sierpnia 2014 roku.


R
czeka.
inke, jak ja się wczoraj denerwowałam, jak ty wyszedłeś! Mój Boże! W ogóle miejsca nie
mogłam sobie znaleźć. Chodziłam z kąta w kąt i tylko ciągle myślałam o tym, co mnie dziś

Kasia o dziewiątej rano, kiedy do niej zaszedłem, miała już umyte i ułożone włosy. Siedziała przy
stole, na którym ustawiła duże lusterko w różowej ramce. Malowała oczy. Obok siedziała Ewa
i układała włosy.
– U was tu dzisiaj jest jak w salonie piękności – powiedziałem ze śmiechem.
– Rinke, jestem taka szczęśliwa, że zgodziłeś się być naszym świadkiem. Naprawdę jestem ci
wdzięczna.
– Nie ma za co. Naprawdę. Dziś też się tak denerwujesz?
– Już nie. Była u mnie wychowawczyni Damiana. Poprosił ją, żeby przyszła mnie odwiedzić
i przekazała od niego, że mam być silna i się niczym nie przejmować. No to się nie przejmuję.
Kasia trzymała żółty pojemnik z tuszem do rzęs. Co rusz energicznie nim potrząsała, żeby
wydobyć z tubki jak najwięcej kosmetyku. I uśmiechała się do mnie. Wyglądała na szczęśliwą.
– Jak zobaczyłam dziś rano, jak Kasi oczy błyszczą, to aż się popłakałam ze wzruszenia. Tak ją
długo znam, ale taka szczęśliwa nie była jeszcze nigdy – powiedziała Ewa.
Ona za to była smutna. Od dawna planowała, że spotka się dziś ze swoim mężem. To on przecież
miał być świadkiem.
– On wszystko zmarnował. Codziennie przypominałam mu, że musi zmienić dokumenty. A on
dopiero tydzień temu się do tego zabrał. Nic więc dziwnego, że nie zdążyli mu wyrobić dowodu.
Wkurwiona na niego jestem.
– Nie pierwszy i nie ostatni raz. Taka już rola kobiety, że ciągle jest wściekła na swojego faceta –
wtrąciła Kasia.
– Ty dzisiaj nie powinnaś mieć takich czarnych myśli. Musisz wierzyć, że u ciebie będzie inaczej
– powiedziałem.
Kasia się uśmiechnęła.
– Pewnie, że będzie – przytaknęła, a potem przyznała, że zupełnie nie mogła w nocy spać.
Obudziła się po piątej z obrazem Oliwki przed oczyma. Smutno jej było, że nie może mieć
córeczki przy sobie nawet w tak ważnym dniu. – Najgorsze jednak jest to, że moja matka nawet nie
wie, że za kilka godzin będę już miała męża. No powiedz, czy to jest normalne? Zresztą gdyby nie
ona, to nie byłoby mnie w ogóle w więzieniu. Gdzie ona była, kiedy ja byłam mała i jej
potrzebowałam? I gdzie ona jest teraz? – Kasia zaczęła machać rękami przed twarzą. – Nie. Nie
mogę dziś płakać. Zaraz się cała rozmażę, a przecież już prawie jestem pomalowana.
– Kasiu, myśl o tym, co przed tobą, a nie za tobą – powiedziałem.
Byłem ciekaw, w czym pójdzie do ślubu. Nie chciała powiedzieć. – Żaden mężczyzna nie może
zobaczyć sukienki panny młodej. Nawet ty.
Pożegnałem dziewczyny. Teraz byłem ciekaw, jak trzyma się pan młody. Do ślubu zostało zaledwie
pół godziny.
– I co, żyjecie dziś na oddziale ślubem Damiana? – zapytałem oddziałowego, który otwierał mi
drzwi.
– A bo to pierwszy i ostatni? Nie takie rzeczy już tu widzieliśmy – odpowiedział funkcjonariusz ze
śmiechem.
Damian siedział w celi sam, jego koledzy poszli do pracy. Miał głośno włączone radio. I był
bardzo przejęty.
– Jak się czujesz?
– W porządku. Jest w porządku – powiedział.

Rinke pomaga Damianowi R. w przygotowaniach do ślubu.

Był już właściwie gotowy. Dobrze wyglądał w czarnych spodniach i białej koszuli z krótkim
rękawem. Teraz, stojąc przed lustrem, nie mógł zdecydować, czy koszulę włożyć w spodnie, czy
zostawić wypuszczoną.
– Zapalimy? – zapytałem.
– Jasne. – Z ulgą zaciągnął się papierosem.
– Nie żałujesz? Dalej ci zależy?
– Myślisz, że zdecydowałbym się na ten cyrk z telewizją i ze ślubem, gdybym jej nie kochał?
Przecież to wszystko jest dla niej.
Kiedy wychodziliśmy z oddziału, inni więźniowie też opuścili swoje cele.
– Ten krążek, złoty krążek... – zaczęli śpiewać.
– Spieprzajcie panowie – powiedział Damian ze śmiechem.
Szliśmy Marszałkowską. On pierwszy, wyprostowany, a ja trochę za nim, z tyłu. Przyglądałem mu
się. Był zdenerwowany. Nie miał ochoty na rozmowę. Wiedziałem, że nie może się doczekać, kiedy
zobaczy Kasię. I że chyba chciałby, żeby już było po wszystkim. Jako świadek zadbałem
o uroczysty charakter tego dnia. Razem z ekipą zamówiliśmy kawę, herbatę, ciasto. Stół był nakryty
jak należy. Kiedy weszliśmy do auli, Kasia stała z Ewą przy oknie. W białej krótkiej sukience
i szpilkach wyglądała pięknie. Damian aż poczerwieniał, kiedy ją zobaczył. Nie zdążyli nawet się
porządnie przywitać, bo do sali weszła już pani urzędnik stanu cywilnego.

Ślub Katarzyny R. i Damiana R.


Ślub Katarzyny R i Damiana R.

– Nogi mi się trzęsą – szepnęła Kasia.


– Czas wyznacza w naszym życiu różne doniosłe chwile. Dzisiaj nastąpi połączenie waszych
wspólnych marzeń i pragnień. Mam nadzieję, że pozostałe lata waszego życia upłyną wam
w szczęściu i radości.
– Ja, Katarzyna, oświadczam uroczyście, że wstępuję w związek małżeński... – Kasi drżał głos.
Słuchając ich przysięgi, przypomniałem sobie o koszmarnym śnie, który męczył mnie dziś w nocy.
Obudziłem się nad ranem i przez chwilę nie wiedziałem, gdzie jestem. Bo gdy spałem, wydawało
mi się, że zamknęli mnie w areszcie i że następne kilka lat spędzę za kratkami. Ta wizja wydała mi
się tak straszna, że do rana już nie zmrużyłem oka. I do kryminału dziś wchodziłem mniej ochoczo
niż zwykle.
– Ogłaszam was mężem i żoną – usłyszałem.
Kasia z Damianem mogli się już pocałować jak prawdziwe małżeństwo. Razem z Ewą złożyliśmy
podpisy na dokumentach. Stało się! Spełniło się największe marzenie Kasi. Mężczyzna, którego
pokochała, został jej mężem. Damian miał mokre oczy. Chyba nie spodziewał się, że będzie tak
uroczyście. Pani urzędnik zbierała się już do wyjścia, kiedy poprosiłem ją o krótką rozmowę.
Byłem ciekaw, czy dla niej takie więzienne śluby to już chleb powszedni.
– Bardzo przeżywam tego typu momenty. Ślub na ogół jest jednym z najważniejszych dni w życiu
dwojga ludzi. Tymczasem za każdym razem, kiedy przyjeżdżam do Krzywańca i widzę te
więzienne bramy, kraty w oknach, długie korytarze, robi mi się smutno. I wyobrażam sobie, że
pewnie każdy z nowożeńców chciałby do ślubu przystępować w innych okolicznościach.
Od pani urzędnik dowiedziałem się, że w Krzywańcu odbywają się średnio dwa śluby w miesiącu.
Później zdarza się, że świeżo poślubieni małżonkowie piszą do urzędu z prośbą o przesłanie aktu
ślubu.
– To oznacza, że planują złożyć wniosek rozwodowy. I mimo że nie prowadzimy żadnej statystyki,
wiem, że większość z tych małżeństw nie wytrzymuje próby czasu. Rozpadają się, gdy jedna
z osób wychodzi z więzienia dużo wcześniej niż ta druga. Wtedy trudniej jest zadbać o ciągłość
związku.
Miałem nadzieję, że w tym przypadku będzie inaczej.

***
– Co oznacza ta kropka koło ust? To jest tatuaż?
– Tak. To znaczy, że jestem nawijką.
– Co to znaczy?
– Jestem biseksualna. Śpię i z kobietami, i z mężczyznami. Był taki czas, że miałam w kryminale
dziewczynę.
Przyszedłem na spotkanie z Ewą. Byliśmy na dziś umówieni. Ale witając mnie, Ewa była dużo
chłodniejsza niż ostatnio. Wyczułem, że chyba nie jest w najlepszym nastroju.
– Mieszkałaś w celi razem ze swoją ukochaną?
– Tak. Mieszkałyśmy we dwie. Teraz ona już jest na wolności. Już wyszła. Ale dużo wcześniej nam
celę rozbili. Służba więzienna zazwyczaj takie związki rozwiązuje.
– Ale to była przelotna znajomość?
– Nie, wcale nie przelotna. To była miłość. Nadal mamy ze sobą kontakt, a ja jej imię mam nawet
wytatuowane na dupie. Dlaczego mówisz, że przelotna? – Ewa machnęła ręką. – Widzisz, ty takich
rzeczy nie rozumiesz, bo jesteś Holendrem. U was w kraju takie związki są normalne, a w Polsce
to jest ciągle traktowane jak zboczenie, choroba jakaś.
Ewa pokazała mi bransoletkę tęczę utkaną z kolorowych nitek.
– To jest mój znak. Jestem za otwartością i akceptuję wszystkie preferencje seksualne.
Byłem ciekaw, czy to nie kłóci się z jej religijnością. Okazało się, że ma już na koncie kilka kłótni
z księżmi, którzy przekonywali ją, że homoseksualizm jest zboczeniem.
Ewa K.

– Szanuję Chrystusa i nie zamierzam robić niczego wbrew naukom, jakie głosił – mówiła teraz
przejęta. Tyle że kiedy głębiej się nad tym zastanowiła, doszła do wniosku, że przecież
preferencje seksualne to nic innego jak biologia i chemia. – Jest coś takiego jak płeć mózgu.
Możesz urodzić się kobietą, ale psychicznie jesteś mężczyzną. Mam taką koleżankę, która
fizycznie wygląda jak chłopak. Jest potężnie zbudowana, ma zarost na twarzy. Patrząc na nią,
nigdy nie pomyślałbyś, że jest kobietą. Dla mnie nie liczy się to, jaką ktoś ma płeć. Najważniejszy
jest człowiek, jego przekonania, sposób bycia, myślenia. W seksie przecież zawsze można się
jakoś dopasować. To nie jest problem.
– A może dla ciebie to jest coś na kształt eksperymentu? Może sprawdzasz sobie po prostu, z kim
jest ci lepiej?
– Ja już sobie w życiu naeksperymentowałam. Naprawdę. Ja już nie muszę nic sprawdzać.
Nie poznawałem dziś w tej dziewczynie Ewy, którą spotkałem kilka dni temu. Wtedy rozmawiałem
z uśmiechniętą i otwartą osobą. Dziś spotkałem zbuntowaną i pełną agresji kobietę, która patrzyła
mi wyzywająco w oczy i łapała za słówka.
– Słuchaj, jak ty właściwie masz na imię? – zapytała.
Byłem zdziwiony. Wydawało mi się, że już przynajmniej kilkakrotnie w tej rozmowie wymówiła moje
imię.
– Rinke.
– Rink?
– Nie, Rinke.
– Aha. Rozumiem. Słuchaj, nie bierz tego do siebie, ale ja nie mam pamięci do imion. Mam
pamięć do twarzy, ale nie do imion.
Uśmiechnąłem się.
– Nie ma sprawy, rozumiem to.
Ewa cały czas bawiła się małym żukiem. Kiedy tydzień temu wyszła na spacer z dziewczynami
z oddziału, wychowawca podał jej tego owada, mówiąc: „Może się zaprzyjaźnicie”. Ewa
nazbierała ziemi, znalazła jakieś dwa listki i w plastikowym pudełku zrobiła mu klatkę.
– To jest Hasan – powiedziała, wyjmując go z klatki. Teraz chodził po jej dłoniach.
– Tylko Hasan jeden mnie rozumie. Prawda, Hasan? Tylko ty mnie nie oceniasz, nie oszukujesz,
nie strzelasz uchem do oddziałowych.
Ewa spojrzała na mnie.
– Ale ze mnie jest, kurwa, przypadek co? – Zaczęła się śmiać na całe gardło.
Nie spodziewałem się jej takiej. Nie bardzo też wiedziałem, jak dalej pokierować naszym
spotkaniem.
– Jesteś dziś zupełnie inna niż ostatnio.
– Kobieta zmienną jest. Nie słyszałeś nigdy tego powiedzenia?
– Owszem, słyszałem. Ale dzisiaj chyba starasz się mi coś udowodnić. Może to, że jesteś ponad
wszystkim i że tak naprawdę masz wszystko gdzieś. Wydaje mi się, że nawet nie masz ochoty na
rozmowę ze mną. Nie słuchasz tego, co mówię.
Ewa zaciągnęła się papierosem. A potem spojrzała na mnie. Milczała. Czekała, co będzie dalej.
Może myślała, że poczuję się niepewnie i się wycofam. Nie odwróciłem wzroku. Ewa nadal nic nie
mówiła. W końcu chyba zaczęła jej ciążyć ta cisza.
– Słucham tego, co do mnie mówisz. Bardzo uważnie słucham.
– To dlaczego czuję od ciebie taką negatywną energię?
– Może dlatego, że mi obraz nie wyszedł. Popatrz, tam nad drzwiami, tylko sama rama wisi. Nie
dałam rady dokończyć tego, co zaplanowałam. Wkurwiona jestem.
– A co chciałaś namalować?
– Zależało mi na tym, żeby zadusić diabła. Chciałam namalować, jak z nim walczę i go duszę.
I skurwysyn wygrał ze mną. Nie dałam rady tego namalować. A srałam się z tym cały dzień.
Suszyłam, moczyłam, jakieś kolaże wymyślałam. I nie dałam rady. Ale się nie poddaję. Dalej będę
próbować, aż w końcu wygram.
W celi Ewy K.

– Dobrze, że w siebie wierzysz. Cieszę się.


– Ale to mnie wkurwia, że ty mi ciągle chcesz wmówić, że ja siebie nie lubię, nie akceptuję. A to
jest nieprawda. Od dzieciństwa siebie akceptowałam.
Mimowolnie spojrzałem na jej przedramiona. Blizny po żyletce były widoczne jeszcze bardziej niż
ostatnio. Zauważyła to spojrzenie. I czułem, że znowu jest wściekła.
– Nie wiem, skąd we mnie tyle autodestrukcji. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Wszystkie terapie –
grupowe, indywidualne – były próbą odpowiedzi na to pytanie. Niestety, nikt nie był w stanie mi
pomóc. I być może dlatego teraz już wiem, że wszystko zależy wyłącznie ode mnie. Tak jak
w piosence Paktofoniki Jestem Bogiem, tylko że ja na szczęście mam Chrystusa, który mi pomaga
i jest ze mną, kiedy go potrzebuję.
Ewa zamilkła. A potem roześmiała się.
– Nie masz pojęcia, co czuję. Nigdy nie siedziałeś w więzieniu. Nie znasz tego strachu.
– Jakiego strachu? Czego ty się boisz?
Ewa po raz kolejny opowiedziała mi, że kiedy trafiła do więzienia, była wrakiem. Miała organizm
wyniszczony narkotykami i alkoholem. Trafiła za kratki na krótki wyrok, zaledwie 18 miesięcy, ale
kiedy zamknęły się za nią drzwi więziennej bramy, ani przez chwilę nie była zła na tego, kto
zadzwonił po policję i sprawił, że tu trafiła. Gdyby tak się nie stało, pewnie dawno już by nie żyła.
A teraz czuje się fizycznie dużo lepiej niż kiedykolwiek wcześniej.
– Tylko że teraz nie wiem, czy po wyjściu stąd będę miała siłę, żeby spokojnie to swoje życie na
wolności odbudować, czy raczej wypierdolę stąd jak pies zerwany z łańcucha. Nie mam pojęcia.
Planuję, żeby przez pierwszy tydzień siedzieć w swoim pokoju, pobyć z rodzicami, z dziadkiem,
poczytać, odpocząć od więzienia. Ale równie dobrze mogę od razu zrobić rundę po barach
i znajomych melinach i od razu się nawalić i naćpać. Co mam ci powiedzieć? Nie wiem, jak
będzie.
– Ale, Ewa, to wszystko zależy tylko od ciebie.
– Gadasz jak pierdoleni terapeuci – usłyszałem.
Bo Ewa oczywiście wiedziała, że jeżeli wypije choć jedno piwo, to natychmiast popłynie.
– Jak mnie wkurwia to głupie gadanie. „Proszę pozbyć się wszystkich wyzwalaczy. Wyrzucić kufle
do piwa, kieliszki, nie odwiedzać miejsc, w których spożywało się alkohol” – to gadka terapeutów.
Beznadziejnie durna. A jak ja lubiłam pić w lesie, to co? Teraz nie mam już prawa do lasu pójść?
Najlepsze było to, jak na terapii moja koleżanka się zgłosiła i powiedziała, że ona sobie nalewkę
robiła w garnkach i prosto z garnków ją waliła w przełyk. „I co mam teraz zrobić? Wszystkie
garnki wyrzucić? A w czym będę gotować? Kto mi da pieniądze na nowe?”, zapytała terapeutkę.
Umierałam wtedy ze śmiechu. Bo to jest właśnie takie pierdolenie, jak ktoś nie wie, o czym mówi.
– Tak się składa, Ewa, że doskonale wiem, o czym mówię. Sam przez to przechodziłem i dla mnie
to wszystko też wcale nie było łatwe.
Wcześniej rozmawialiśmy już o terapii i Ewa mówiła, że dużo jej to pomogło. Dzisiaj najwyraźniej
miała kryzys i była już innego zdania.
– Nie tęsknię za narkotykami, ale czasami to mi się wszystko śni w nocy. To jest silniejsze ode
mnie i co mam, kurwa, zrobić?
– Jest jakaś praca, którą chciałabyś wykonywać po wyjściu?
Starałem się zmienić temat. Ewa na chwilę się trochę uspokoiła. Okazało się, że marzy o tym,
żeby pracować w schronisku dla zwierząt i opiekować się szczególnie tymi zwierzakami, które były
najbardziej doświadczone przez życie.
– Tam można znaleźć zatrudnienie, czy raczej pracuje się charytatywnie? – zapytałem. I to znowu
wywołało negatywne emocje.
– A ty myślisz, że mi tak łatwo będzie znaleźć normalną pracę?! Studiowałam psychologię,
marzyłam, żeby być terapeutą i pracować z trudną młodzieżą. Teraz już się mogę z tym zawodem
pożegnać. Po odsiadce nikt mi nie pozwoli na zajęcia z małolatami. Odpada też pedagogika. –
Ewa znowu się zasępiła. – Bo ty chyba myślisz, że ja tu za, kurwa, piękne oczy siedzę, co?
– Coś mówiłaś wcześniej, że za jakąś kradzież chyba.
– Coś ci się pomyliło. Kraść to ja umiem. Na tym mnie nigdy nie złapali. Siedzę za przemoc.
– Co to znaczy?
– Na imprezie rzuciłam się na koleżankę i pocięłam jej twarz żyletką. Za to siedzę. Zaczęła coś
pierdolić o moim dziecku i dostała za swoje.
– Skąd w tobie taka agresja?
– Kiedy człowiek całe życie jest ofiarą, to w końcu przychodzi moment, kiedy zmienia się w kata.
Nie chciała powiedzieć, kto wcześniej był katem wobec niej.
– Byłam wykorzystywana psychicznie, fizycznie, seksualnie. Nie miałam łatwego dzieciństwa, ale
nie będę o tym mówiła, bo nie chcę srać we własne gniazdo. W końcu tam muszę wrócić.
Ewa spojrzała na mnie tak, jakby dopiero mnie zobaczyła.
– A ty, co taki zmęczony jesteś?
– Niezbyt łatwo się dziś z tobą rozmawia.
– Co ty powiesz?! Ciesz się, że nie musisz być mną chociaż przez pięć minut. Wtedy byłbyś
dopiero zmęczony. Może byś w końcu zrozumiał, jak to jest, kiedy ma się takie emocje w sobie jak
ja.
Ewa na koniec chciała mi zrobić kawę. Ale wiedziałem, że w jej towarzystwie nie wytrzymam ani
minuty dłużej. Marzyłem, żeby jak najszybciej wyjść z jej celi. Umówiliśmy się, że odwiedzę ją
następnego dnia, a potem dzień przed jej wyjściem na wolność. Już wcześniej zgodziła się,
żebym towarzyszył jej z kamerą także wtedy, kiedy będzie wychodziła za więzienną bramę. Nie
byłem jednak pewien, czy za kilka dni nie zmieni zdania. To spotkanie równie dobrze mogło być dla
nas ostatnie.
K ażdego dnia wchodząc na teren więzienia, przechodziłem koło Domu Matki i Dziecka.
Obserwowałem bawiące się dzieci i młode matki pchające wózki z maluchami. Obok placu
zabaw mieścił się półotwarty oddział dla kobiet. Przed południem więźniarki wychodziły na
spacerniak. Chodziły grupami po wytyczonej ścieżce albo siadały na ławkach i opalały się. Przez
kilka dni obserwowałem je. Zauważyłem, że jedna z nich wygląda zupełnie jak mężczyzna.
Początkowo wcale mnie to nie zdziwiło. Aż do momentu, kiedy usłyszałem, że inne dziewczyny
mówią do niej Josh. To raczej męskie imię, pomyślałem. W końcu zdecydowałem się zapytać o nią
wychowawczynię tego oddziału.
– To jest osoba transseksualna. Kobieta przed operacją płci. Zwracamy się do niej już jak do
mężczyzny, ale nadal według prawa jest to kobieta. Nie ma zmienionych dokumentów –
usłyszałem. Kiedy nazajutrz kobiety znowu wyszły na spacer, podszedłem pod siatkę. Poprosiłem
Josha, żeby podszedł i zapytałem, czy zgodzi się na rozmowę. Powiedział, że mogę przyjść do
jego celi, jak tylko wróci ze spaceru.
Nie chciałem rozmawiać z nim w celi, przy kobietach. Poprosiłem oddziałową, żeby pozwoliła nam
spotkać się w świetlicy. Tutaj kobiety z oddziału mogły oglądać telewizję, czytać książki.
Wczesnym popołudniem świetlica była zazwyczaj pusta. Mogliśmy więc czuć się swobodnie.
– Zgodziłem się na rozmowę, bo uważam, że warto jest opowiadać o transseksualizmie.
W Polsce prawie nikt o tym nie mówi. Tutaj jest to ciągle temat tabu i dobrze byłoby, gdyby się to
w końcu zmieniło. Innym osobom z takim problemem może dzięki temu będzie kiedyś trochę
łatwiej.
Josh był bardzo otwarty. Uśmiechnięty. Od razu budził zaufanie. Miał 27 lat i od kilku lat mieszkał
w Niemczech. Zamierzał tam wrócić po zakończeniu wyroku. Zostało mu jeszcze trochę ponad
rok.
– Przyjechałeś tu z więzienia w Grudziądzu. Dlaczego poprosiłeś o przeniesienie?
– Kiedy przyjechałem do Krzywańca, wyglądałem jak zdjęty z krzyża. Byłem nieogolony, miałem
długie włosy, sińce pod oczami. Byłem chudy i wycieńczony z wyczerpania. A wszystko dlatego, że
w kryminale w Grudziądzu przeżyłem horror. Byłem tam traktowany jak pies.
Spotkanie z Joshem – Małgorzatą Z.

Josh opowiadał, że dla funkcjonariuszy w poprzednim więzieniu był dziwadłem, wybrykiem natury.
Nie dość, że nikt nawet nie starał się go zrozumieć, to jeszcze jego sytuacja była pretekstem do
obraźliwych żartów.
– Mówili do mnie, że jestem czymś, a nie kimś. Oddziałowi krzyczeli za mną, że jak chcę mieć
penisa, to powinienem go sobie ulepić z plasteliny i przykleić Super Glue. Słuchałem tego
zazwyczaj spokojnie. Ale czasami puszczały mi nerwy i zaczynałem rzucać plastikowymi kubkami,
talerzami. Nie mogłem znieść tych wyzwisk. Gdy się denerwowałem, trafiałem na izolatkę, do
piwnicy. Wszystko tam było przytwierdzone do podłogi: stół, krzesło, łóżko. Byłem pod stałym
nadzorem kamer i czasem przez dwa tygodnie nie widziałem żadnej innej osoby oprócz
funkcjonariuszy przynoszących mi trzy razy dziennie posiłek. Nawet na spacery miałem prawo
chodzić tylko sam. Pamiętam te smutne trasy po ciemnych korytarzach przypominających
katakumby. To było naprawdę przerażające. Kiedy inni więźniowie za jakieś drobne sprzeczki
z oddziałowymi mieli zakaz otrzymania paczek żywnościowych czy zakaz sportu, ja od razu
trafiałem do izolatki. Naprawdę nigdy wcześniej nikt tak mnie nie traktował.
Josh wciąż nie mógł zapomnieć tego, co przeżył. Wydawało się, że najbardziej boli go to, że był
traktowany jak groźny przestępca. Tymczasem, jak sam twierdził, nie dopuścił się wielkich
wykroczeń.
– Kiedy byłem nastolatkiem, wpadłem w złe towarzystwo. Czasem ukradliśmy coś ze sklepu,
pobiliśmy się na podwórku. Kiedyś rzuciłem nocą butelką w szybę salonu fryzjerskiego.
Zniszczyłem lokal. A później razem z kumplami włamaliśmy się do teatru i zniszczyliśmy jakieś
stare meble. Okazało się, że to antyki warte miliony. I za to dostałem najwięcej. Tylko że te
wszystkie wybryki były ponad 10 lat temu. Teraz jestem już innym człowiekiem.
Josh, a właściwie Małgorzata, bo takie imię nadali mu rodzice, wychowywał się w Toruniu. Urodził
się jako czwarty z piątki rodzeństwa. Jego rodzice byli dobrze sytuowani. Mieszkali w jednej
z najlepszych dzielnic miasta. Nie brakowało pieniędzy, wszyscy chodzili do dobrych szkół.
A później tata ich zostawił. I wszystko się skończyło. Z najlepszej dzielnicy trafili do najgorszej.
– Wpadłem w złe towarzystwo. Mama mnie upominała, żebym nie utrzymywał kontaktu
z chłopakami z naszego blokowiska, ale ja miałem dwa wyjścia: albo będę ich kumplem, albo
codziennie będą spuszczali mi manto. Wybrałem pierwsze wyjście. Tylko że wtedy też zacząłem
pić. A po alkoholu okazało się, że staję się bardzo agresywny. Chłopcy byli ze mnie zadowoleni, bo
kiedy należało komuś przywalić, a ja byłem pijany, to wiedzieli, że wygram każdą bitwę. I tak to się
toczyło. W liceum wywalili mnie ze szkoły, bo przychodziłem pijany i skończyła się moja edukacja.
Josh opowiadał, że zawsze miał z mamą dobry kontakt. I że ona od początku go rozumiała. Kiedy
był mały, nie znosił spódnic i sukienek. Powiedział w końcu mamie, że czuje się chłopcem. Tylko
że mama nie bardzo wiedziała, jak mu pomóc. W Toruniu nie było wtedy żadnych specjalistów,
którzy mogliby się nim zająć. Zresztą nawet gdyby byli, nie umiałby ich znaleźć. Bo nie wiedział,
że taki problem ma nawet swoją psychologiczną nazwę. Był przekonany, że tylko jego jedynego na
świecie to dotknęło i tylko on się z tym zmaga. Kiedy dorastał, jego poczucie odmienności tylko się
nasilało. Nie rozumiał, co się z nim dzieje.
– Nie wiedziałem, jak sobie z tym poradzić, więc rozrabiałem i piłem.
A później jego brat wyjechał do Niemiec. Po jakimś czasie dołączyła do niego siostra. Tam
założyli rodziny, zaczęli pracować. W końcu Josh pojechał za nimi.
– Odnalazłeś się tam od razu?
– Ty mnie akurat zrozumiesz, bo sam nie jesteś Polakiem. Po przyjeździe nagle znalazłem się
w innym świecie. Nikt nie wytykał mnie palcami, wszyscy kiwali głową ze zrozumieniem. Okazało
się, że moje problemy są tam traktowane najnormalniej na świecie, nikogo nie szokują. Poznałem
homoseksualistów, lesbijki. Okazało się, że oni nie tylko mogą tworzyć legalne związki, ale także
zakładać rodziny, adoptować dzieci. Zrozumiałem, że jeśli będę ciężko pracował, to dam radę
jeszcze to życie naprawić, coś osiągnąć.
Josh opowiadał, że bardzo lubi pracować. Najpierw zarabiał na budowie. Tam zaczął się uczyć
niemieckiego. Później zakochał się w Niemce, zamieszkali razem. W tym czasie znalazł też
psychoterapeutę, który pomógł mu okiełznać emocje, ponazywać to, co czuł.
– Po kilku miesiącach dostałem dokumenty stwierdzające, że nadaję się do operacji. Byłem
ubezpieczony w Niemczech. Wszystkie operacje miałbym za darmo. Tylko że potrzebowałem
zgody polskiego sądu na zmianę płci. I tutaj pojawił się problem.
Okazało się, że już od kilku lat jest poszukiwany w Polsce listem gończym.
– Któregoś dnia zadzwoniła mama. Powiedziała, że przyszło kolejne pismo z sądu i chyba nie
będzie sposobu na to, żebym uniknął więzienia. Spakowałem się i postanowiłem sam zgłosić się
do aresztu. Chciałem mieć to już za sobą. Nie spodziewałem się, że dostanę ponad dwa lata.
Myślałem, że kara będzie krótsza. Ale wyszło, jak wyszło. Jestem tutaj. Płacę za swoje dawne
grzechy. Wiem, że niebawem wyjdę i będę mógł zacząć wszystko od nowa.
– Sam też zgłosiłeś się na terapię antyalkoholową?
– Wiedziałem, że mam problem i chciałem się z tym zmierzyć. Tylko że wychodzę z założenia, że
jeżeli ktoś sam nie chce się zmienić, to nie pomoże mu nawet najlepszy psychoterapeuta. A ja
zrozumiałem, że chcę być odpowiedzialnym, silnym psychicznie mężczyzną. Alkohol odbierał mi
świadomość i zdecydowałem, że czas z tym skończyć.
– A jak cię traktują kobiety w celi? Jak to jest, kiedy mężczyzna mieszka z trzema kobietami?
– Początkowo było trudno. Nie mogłem się przyzwyczaić. Najgorsze jest to, że niektóre panie
siedzą już długo. Nie miały kontaktu z mężczyznami, z seksem, a ja jednak wyglądam jak facet.
Wychowawczynie prosiły mnie, żebym codziennie się golił, żeby tego zarostu nie było widać,
żebym niepotrzebnie ich nie prowokował. Oczywiście, zdarza się, że wysyłają do mnie miłosne
listy, biegają za mną, zaczepiają. Ale staram się spokojnie do tego podchodzić. Uśmiecham się
do nich i tłumaczę, że nie jestem gotowy na żaden romans.
Josh miał jasno wytyczone plany. Jeżeli miłość, to tylko na wolności, w Niemczech. Nie miał stałej
dziewczyny, jego związek się rozpadł, ale był pewien, że szybko będzie umiał znaleźć nową
partnerkę.
– A jak to jest u ciebie? Łatwo ci poderwać dziewczynę?
– Mam nawet trochę łatwiej, bo wydaje mi się, że lepiej rozumiem kobiety niż taki normalny facet.
Sam urodziłem się jako dziewczyna i rozumiem, że dla kobiet liczy się każdy szczegół i że trzeba
często im powtarzać, że się je kocha, że są piękne. Nigdy nie zapominam o kwiatach, o kolacjach
w restauracjach. To naprawdę jest istotne. Nie zgadzam się z tym, że to niepotrzebne fanaberie.
– Kiedy zaczynasz spotykać się z kobietą, to od razu mówisz, że jesteś mężczyzną w ciele
kobiety?
– Oczywiście. Przecież nie będę zapraszał dziewczyny do sypialni, a potem jej szokował. Od razu
zaznaczam, że jestem przed operacjami. Ale i tak sobie radzę. Są różne sposoby, żeby zadowolić
kobietę. Nigdy dotąd żadna nie narzekała. Później nawet same dzwoniły i proponowały kolejne
spotkania.
Obaj się roześmialiśmy. Josh był pełen wiary w siebie i we własne życie. Do nikogo o nic nie miał
pretensji.
– Jeśli będę chciał coś osiągnąć, zrobię wszystko, żeby to mieć. Wiem, że jestem silny i potrafię
wszystko. Taki mam charakter. Ale nie zawsze taki byłem. Kiedyś po alkoholu żyletką pociąłem
sobie ręce. Innym razem usiłowałem popełnić samobójstwo. Trafiłem do szpitala. Mama mnie
znalazła. Bardzo wtedy płakała. I od tamtej pory postanowiłem, że się biorę w garść. Obiecałem
sobie, że tego życia, które dostałem, nie zmarnuję.
Josh przy zmianie dokumentów wpisał, że chciałby nosić imię Rodrigo.
– To imię wydaje mi się takie międzynarodowe. Każdy będzie potrafił je wymówić.
Byłem zachwycony tym chłopakiem. Podobało mi się jego podejście do życia, hart ducha,
przebojowość. Wiedziałem, że jest bardzo lubiany na oddziale.
– Będziesz się starał o przedterminowe zwolnienie?
– Chyba nie mam szans. W Grudziądzu dostałem aż 65 wniosków o ukaranie. Z takimi
dokumentami chyba nie mam co marzyć o skróceniu wyroku. Poza tym po wyjściu chciałbym od
razu wyjechać, a chyba żaden kurator nie zgodzi się mnie puścić, więc odsiedzę w celi swoje.
Josh nie chciał już wracać do Grudziądza. Przyjechał do Krzywańca jedynie na trzy miesiące
terapii, ale miał nadzieję, że dyrektor zakładu zgodzi się, aby został tu do końca kary.
– Kiedy są takie momenty, że jest mi naprawdę ciężko, zaczynam marzyć. Moim największym
pragnieniem jest rodzina. Chciałbym mieć żonę, najlepiej żeby była z jakiegoś arabskiego kraju.
Takie kobiety podobają mi się najbardziej. W Niemczech zawsze oglądam się za ciemnowłosymi
Turczynkami. One mają pięknie wykrojone oczy i usta. Chciałbym mieć taką żonę. Marzę też, żeby
mieć syna. Nie chcę dużo dzieci. Jeden syn wystarczy. Prawdopodobnie nawet po operacjach nie
będę mógł mieć dzieci, ale przecież będziemy mogli adoptować. W Niemczech też bardzo
popularne są zabiegi in vitro. Tam nie budzi to takich emocji jak w Polsce.
Na koniec rozmowy powiedział, że cieszy się, że poprosiłem go o spotkanie. Bo dla niego to było
bardzo ważne, że może o sobie opowiedzieć innym.
– Współczuję tym młodym ludziom, którzy w Polsce przechodzą przez to samo, co ja. Trzeba
mieć silną osobowość, żeby nie zwracać uwagi na spojrzenia innych, na wyzwiska, którymi ludzie
potrafią cię obrzucać. Ja już wiem, że mam swoją drogę i nikt nie jest w stanie wyprowadzić mnie
z równowagi. Ale innym musi być ciężko. Fajnie, że robisz program, w którym ludzie mogą
opowiedzieć o tym, co przeszli. To bardzo ważne.
Josh zgodził się, żebym porozmawiał o nim z jego wychowawczynią. I teraz odszukałem jej
gabinet.
– Nie ma co ukrywać, takiego więźnia jeszcze w Krzywańcu nie było. Trochę obawiałam się jego
przyjazdu. Nie wiedziałam, jak przyjmą go inne kobiety, czy nie będą mu dokuczać. Na szczęście
Josh po kilku dniach już wszystkich do siebie przekonał. On jest bardzo ciepłym i empatycznym
człowiekiem. Wiem, że panie z celi często zwierzają mu się ze swoich problemów, a on im
pomaga. To też jest ważne – mówiła wychowawczyni. Mówiła też o tym, że Josh bardzo aktywnie
uczestniczy w terapii. I dodaje odwagi i otuchy innym uczestnikom. – On ma łatwość mówienia
o swoich emocjach. Nie boi się otworzyć. To bardzo ważne nie tylko dla niego, ale i dla innych
kobiet.
– Czy myśli pani, że Josh będzie musiał wrócić do Grudziądza po zakończeniu terapii?
– Wiem, że pan Josh napisał prośbę o możliwość pozostania tutaj. My oczywiście tę prośbę
poprzemy, ale to już dyrektor będzie musiał zadecydować o jego dalszych losach.
Josh był silny i pełen wiary. Miałem nadzieję, że zostanie w Krzywańcu dłużej. I że jeszcze
będziemy mogli się zobaczyć.

***
– Nazywam się Rinke Rooyens. Szesnaście lat temu po raz pierwszy przyjechałem do Polski.
Pokochałem ten kraj i postanowiłem tu zamieszkać. Przez ten czas Polska bardzo się zmieniła.
A ja cieszę się, że mogłem być świadkiem tych przemian. Jestem producentem telewizyjnym. Do
tej pory robiłem programy rozrywkowe. Ale teraz wpadłem na pomysł, żeby zrobić dokument
o polskim więzieniu. Chciałbym przyjrzeć się temu, jak wygląda życie za więziennym murem.
Dowiedzieć się, jak zmienił się kryminał w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Poprosiłem was o zgodę
na uczestniczenie w terapii, bo jestem ciekaw, jak wyglądają tego typu zajęcia. Sam wiele w życiu
doświadczyłem. Byłem uzależniony od alkoholu i od narkotyków. Sam mam za sobą terapię.
Potrafię więc wyobrazić sobie, przez co przechodzicie. Dziękuję, że zgodziliście się, żebym choć
na jednych zajęciach stał się członkiem waszej grupy.
Siedzieliśmy w niewielkiej sali. Dwóch terapeutów spoza więzienia, ośmiu skazanych mężczyzn
i ja. Po moim przemówieniu każdy z nich także się przedstawił. Terapeuta poprosił, żeby wszyscy
po kolei powiedzieli, jak się czują, z jakimi emocjami przyszli na spotkanie. To nie były ich
pierwsze zajęcia. Terapia tej grupy trwała już blisko dwa miesiące. A ja byłem pod wrażeniem
tego, jak ci młodzi faceci chcą pracować.
– Dzisiaj będziemy rozmawiać właśnie o emocjach. Chciałbym opowiedzieć wam o mechanizmie
regulowania emocji. O tym, jak sobie radzić z tymi trudniejszymi momentami. Ale najpierw proszę,
żebyście opowiedzieli, jakie emocje rozpoznawaliście w sobie, kiedy braliście narkotyki, a jak z tym
jest teraz, kiedy od kilku lat czy miesięcy jesteście czyści.
– Kiedy brałem narkotyki, to czułem euforię. Wydawało mi się, że ze wszystkim sobie poradzę,
wszystkiemu podołam. Tylko że to był krótki moment. Później przychodził następny dzień, a ja
czułem się jeszcze słabszy niż wtedy, kiedy sięgałem po kokainę czy marihuanę. Nie mogłem
sobie dać z tym rady.
27-letni Sebastian był przystojnym chłopakiem. Początkowo robił wrażenie wesołego
i beztroskiego, ale teraz, kiedy zaczął opowiadać o sobie, wydawał się przybity.
– Czy możesz opowiedzieć, jakie dokładnie były te emocje przed i po? – zapytał prowadzący.
– Czułem się nic niewarty, zagubiony, odtrącony. Narkotyki pozwalały mi zmienić ten stan.
Zagłuszały te emocje.
– Pamiętasz moment, kiedy zrozumiałeś, że narkotyki wyrządzają ci krzywdę?
– Tak. Początkowo uważałem, że to tylko zabawa. A później potrzebowałem ich coraz więcej, żeby
dobrze się czuć. Już nie potrafiłem się bez nich obejść. Najgorsze jednak zaczęło się wtedy, gdy
zauważyłem, że przez narkotyki stałem się nieczuły, wypruty z emocji. Mojemu najlepszemu
kumplowi umarł ojciec, a ja nie potrafiłem nawet go pocieszyć. Myślałem tylko o sobie i o tym, żeby
znowu wziąć. To było dla mnie najważniejsze.
Koło Sebastiana siedział Bernard. Wyglądał jak małolat. Zastanawiałem się, ile może mieć lat.
Kiedy zaczął mówić, zwróciłem uwagę na jego akcent. Okazało się, że jest ze Śląska.
– Na wolności paliłem tylko trawę. Tak się mówi, „tylko”, ale wydawało mi się, że to nie jest aż taki
niebezpieczny narkotyk. Nigdy nie wciągałem kokainy czy heroiny. Bałem się. Wiedziałem, że
z tymi narkotykami nie ma żartów. Dlatego zostałem przy zielsku. I początkowo to był rozweselacz.
Paliłem na imprezach, częstowałem kumpli. A później nie wyobrażałem już sobie dnia bez trawy.
I tak właśnie mnie to zgubiło i doprowadziło przed bramę więzienia – opowiadał.
Terapeuci rozdali nam wszystkim kartki. Każdy musiał odpowiedzieć na trzy pytania: 1. Czy
uważasz, że emocje są potrzebne? 2. Jakie emocje najtrudniej przeżywać? 3. Opisz swoje
refleksje po wypełnieniu ankiety. Postanowiłem pierwszy zabrać głos.
– Emocje to są uczucia. Miłość, szczęście, nadzieja, spełnienie. Ale także strach, złość, ból,
poczucie winy. I właśnie z tym ostatnim uczuciem najtrudniej radziłem sobie, kiedy brałem
narkotyki i piłem alkohol. Wszystko zaczęło się, kiedy byłem nastolatkiem. Od 13 do 26 roku życia
paliłem marihuanę. A później zacząłem pić i brać inne narkotyki. Wiedziałem, że robię źle, a mimo
to nie potrafiłem się powstrzymać. Miałem wyrzuty sumienia nie tylko wobec samego siebie, ale
także wobec najbliższych. Nałóg był jednak silniejszy ode mnie. Początkowo narkotyki były tylko
dopełnieniem imprezy. Brałem z kumplami, dla towarzystwa. A później zacząłem też robić to
w samotności. I to było najgorsze. Jednym z najgorszych momentów ostatnich lat były wakacje,
które zaplanowałem. Chciałem spędzić czas z synem i ojcem. Marzyłem, że wspólnie wyjedziemy
na wspaniałą wyprawę. I wyjechaliśmy, tylko że tam wcale nie było fajnie. Okazało się, że moje
marzenia nie muszą uszczęśliwiać innych. I zacząłem pić. Kiedy wróciłem do Warszawy,
postanowiłem z tym skończyć. Wiem, że alkoholikiem zostaje się do końca życia. Tylko że teraz
jestem już w innym momencie. Nie przeszkadza mi nawet to, że inni koło mnie piją. Wiem, że nie
mogę spróbować nawet kropelki, pół kieliszka. Nic. I już mnie wcale do tego nie ciągnie. Mam
poczucie, że udało mi się wejść na zupełnie inną ścieżkę. Nauczyłem się też lubić i akceptować
siebie. Poczucie winy zmieniłem w miłość do samego siebie. Dzięki temu myślę, że jestem
w stanie być lepszy dla innych. Czuję, że ocaliłem swoje życie, zmieniłem je na lepsze.
Bernard słuchając mnie, kiwał głową:
– Ja też już zrozumiałem, że mogę się zmienić, że te narkotyki nie muszą być ze mną na zawsze.
Najtrudniej mi poradzić sobie z poczuciem porażki. Uważam, że w jakimś stopniu zmarnowałem
swoje życie. Skończyłem technikum i miałem pójść na studia, ale narkotyki i kumple okazali się
ważniejsi od nauki. Żałuję tego bardzo. Ale wiem już, że mogę być silny też wtedy, kiedy nie biorę,
że to wcale nie jest tak, że byłem fajny tylko w czasie, gdy chodziłem upalony. A w kryminale
wziąłem się za siebie, zacząłem nawet chodzić na siłownię i widzę, że moje ciało zaczyna się
zmieniać na lepsze, że wyglądam trochę bardziej męsko. Wcześniej mój brat żartował ze mnie,
że mam tylko skórę i kości, a ja paliłem i uważałem, że skoro taki się urodziłem, to nie muszę
wcale nad sobą pracować. A teraz wiem, że mogę to życie wziąć w swoje ręce i coś z nim zrobić.
Uważam, że emocje w naszym życiu są bardzo ważne, i te dobre, i te trudniejsze. Nikt nie będzie
przecież potrafił odczuwać szczęścia, jeśli nie pozna, co znaczy ból – mówił.
– A ja nic nie napisałem, bo jak wiadomo, nie potrafię – odezwał się Rafał. Był uśmiechnięty.
Wydawał się najbardziej beztroski ze wszystkich w grupie, tymczasem okazało się, że to on był
uzależniony najdłużej.
– Przecież umiesz pisać – spokojnie tłumaczył terapeuta.
– Owszem, umiem, ale mam tak zryty beret, że kiedy siadam nad pustą kartką, to nie potrafię
sklecić ani jednego zdania. Nie umiem już się skupiać. Heroina wyżarła mi mózg.
Rafał opowiedział, że zaczął brać, kiedy jeszcze był nastolatkiem. Miał dostęp do heroiny, bo od
niej uzależniony był też jego szwagier.
– Paliliśmy często razem, ale kiedy już byłem tak uzależniony, że nie potrafiłem wytrzymać bez
zapalenia ani jednego dnia, to myślałem już tylko o sobie. Widziałem, że szwagier, jak nie zapalił
do piętnastej, to dostawał drgawek, pocił się cały, organizm odmawiał mu posłuszeństwa.
Obiecałem sobie, że towar dla siebie będę miał zawsze. Nie chciałem doprowadzić się do takiego
stanu jak on, więc narkotyki zawsze nosiłem przy sobie. Aż w końcu wpadłem i jestem tutaj. Ciągle
nie daję sobie rady z jedną najważniejszą dla mnie emocją – wstydem. Bo sam doprowadziłem do
tego, że przegrałem swoje życie. Przez heroinę straciłem wszystko.
Teraz wtrącił się Sebastian:
– A ja nie potrafię sobie poradzić z agresją i gniewem. Kiedy coś jest nie po mojej myśli, ubliżam
wszystkim, kopię ściany, stół, krzesła. Na wolności potrafiłem rzucić się na kogoś i go pobić.
Chyba że wcześniej wziąłem narkotyki. Wtedy było lepiej. Uspokajałem się od razu. A w więzieniu
nauczyłem się jednej rzeczy. Kiedy coś lub ktoś mnie zdenerwuje, staram się choć na chwilę
odwrócić swoją uwagę. Zapomnieć o tym. I później, po kilku sekundach, moja złość nie jest już
taka duża. Potrafię już trochę spokojniej reagować – mówił.
– Obaj z Rafałem wykonaliście nad sobą potężną pracę. Pamiętam was z pierwszych zajęć.
Byliście zamknięci w sobie, poblokowani, nie chcieliście o sobie opowiadać. Teraz to się zmieniło
– powiedział terapeuta.
– Mnie ta grupa zmieniła. Dużo mi pomogły te zajęcia – przyznał Rafał.
– Najważniejsze jest to, że wcześniej, biorąc narkotyki, od razu przenosiliście się do innego
stanu emocjonalnego. To był wasz sposób na odnalezienie spokoju i szczęścia. A spotykamy się
tu między innymi po to, żeby nauczyć się przechodzić do tego stanu i pozostawać w nim jak
najdłużej bez żadnych wspomagaczy. Chciałbym też poprosić, żebyście próbowali nie
rozgraniczać emocji na dobre i złe, bo ten sztywny podział nie zawsze odzwierciedla to, co
naprawdę się z nami dzieje. Czasami smutek jest dobrą emocją, bo nas uwrażliwia i prowokuje
w nas chęć zmiany. To jest ważne.
Byłem poruszony tym spotkaniem. Czułem, że każda z osób, którą spotkałem, starała się wynieść
z tej terapii jak najwięcej dla siebie. Ci faceci naprawdę chcieli się zmienić i zacząć swoje życie
od nowa.
– Bardzo dziękuję, że mogłem być tu z wami. To było naprawdę dobre spotkanie. Mam nadzieję,
że każdy z was znajdzie swoją drogę – powiedziałem, żegnając się z nimi. Później podszedłem
do Bernarda. Podobało mi się to, co o sobie opowiadał. Był jeszcze bardzo młody, miał zaledwie
26 lat, ale sam mówił, że czuje się tak, jakby przeżył już tyle, co siedemdziesięcioletni starzec.
Zapytałem, czy mógłbym z nim porozmawiać.
Zaprosił mnie do celi. Kiedy usiedliśmy już na jego łóżku, zapytał, czy nie będzie mi wygodniej
mówić po angielsku.
– Pan mówi trochę inaczej, a ja gadam po śląsku. Może łatwiej byłoby nam po angielsku? –
zapytał.
Zacząłem się śmiać.
– Nie masz z kim rozmawiać po angielsku, co?
Okazało się, że Bernard uczył się angielskiego od najmłodszych lat. A teraz sam był
nauczycielem tego języka w więzieniu. Zdecydowałem jednak, że zostaniemy przy polskim.
– Jak długo siedzisz? – zapytałem.
Opowiedział, że trafił za kratki dwa lata temu za posiadanie i handlowanie narkotykami. Żadnych
rozbojów, kradzieży. Nic. Tylko marihuana.
– Strasznie głupio wpadłem. Handlowałem trawą, to prawda, ale jakoś zawsze wydawało mi się,
że to nie jest bardzo poważne przestępstwo. Zawsze miałem towar. Dzięki temu czułem się kimś.
Wszyscy do mnie dzwonili, prosili, żebym im trochę odpalił. Na imprezach zawsze miałem wokół
siebie mnóstwo kumpli i to było najważniejsze. Nie przyszło mi wtedy do głowy, że w taki sposób
tylko marnuję czas. Koledzy ze szkoły poszli na studia, zakochiwali się, zakładali rodziny, a ja
ciągle byłem ujarany i zadowolony z siebie.
Kiedy Bernard miał cztery lata, ojciec zostawił rodzinę.
– W domu nie było pieniędzy. Mama pracowała jako kelnerka po 12, 14 godzin na dobę, żebyśmy
tylko mieli na jedzenie, książki do szkoły. Zapisała mnie wtedy na angielski. Chciała, żebym
osiągnął coś w życiu.
Teraz Bernard marzył o tym, żeby kiedyś mamie odwdzięczyć się za to, co dla niego zrobiła.
– To dzięki niej skończyłem bardzo dobre technikum. I teraz, jak wyjdę, to chciałbym znaleźć dobrą
pracę, a w weekendy studiować. Już dosyć życia zmarnowałem. Teraz muszę nadrobić stracony
czas.
Największym autorytetem Bernarda jest jego najstarszy brat. Mimo że w domu nie było łatwo, on
potrafił osiągnąć sukces. Ma dobrą pracę, pieniądze, wspaniałą żonę, dzieci.
– I on naprawdę mnie wspiera. Kiedy rozpocząłem terapię, zadzwoniłem do niego, żeby mu
powiedzieć, że zacząłem nad sobą pracować. „W końcu oczy ci się otworzyły”, usłyszałem. Miał
rację. Przez lata byłem w jakimś strasznym śnie. Mój brat bardzo mnie wspiera. Pomaga też
mamie. Ona jednak i tak chce nadal pracować. Ma już 62 lata, ale ciągle jest kelnerką. Dzięki niej
niczego mi nie brakuje. Przysyła mi paczki do więzienia, przyjeżdża na widzenia. Naprawdę
rodzina jest dla mnie najważniejsza.
– A kumple?
Bernard się uśmiechnął. Oni są już tylko wspomnieniem. Ani jeden z nich nie odezwał się, kiedy
go zamknęli. Żaden nie napisał listu, nie wysłał chociaż kartki na urodziny. Cisza. Niedawno jego
drugi brat napisał na facebooku, że Bernard ciągle siedzi i że być może ktoś chciałby coś mu
wysłać, przesłać jakieś drobne pieniądze, cokolwiek. Odezwał się sąsiad, z którym Bernard nigdy
nie utrzymywał bliższych kontaktów, i dawny kolega z gimnazjum. Chłopcy, z którymi przez ostatnie
dziesięć lat balował, nie dali żadnego znaku.
– Czego teraz brakuje ci najbardziej? Za czym tęsknisz, siedząc tu?
– Często rozmyślam o straconych szansach, o tym, co mnie ominęło. A najbardziej brakuje mi
takiej zwykłej codzienności. Chciałbym wstać rano, wyjść z psem, później pójść do pracy. Po
południu posprzątać mieszkanie, zjeść obiad, pooglądać spokojnie telewizję. Zwykłe życie w takim
miejscu jak to okazuje się zupełnie niezwykłe. Kiedyś uwielbiałem jeździć po górach rowerem.
Znikałem na całe dnie. A później zacząłem palić trawę i zapomniałem o swoich pasjach. Gdybym
tylko mógł, pojechałbym do lasu. Chciałbym znowu poczuć wiatr i zapach powietrza. Uwielbiałem
przyrodę. A później mój mózg przestał pracować i zapomniałem o tym, ile radości dają drzewa.
Teraz już oczyściłem się z narkotyków i znowu mi tego brakuje. Patrzę czasem na czubki drzew,
które widać tu z okna, i wyobrażam sobie, jak wygląda ten las za murem. Te wyobrażenia stają się
tak rzeczywiste, że aż momentami mam wrażenie, że jestem już wśród tych drzew. A później
okazuje się, że jednak nie, ciągle jestem w celi.
N a to spotkanie czekałem od dawna. Tylko że on nie chciał się zgodzić. W końcu powiedział
„tak”, ale postawił warunek. Nikt nie mógł zobaczyć jego twarzy ani poznać nazwiska. Miał
na imię Marek. Siedział w więzieniu po raz pierwszy. I miał nadzieję, że ostatni. Mówił, że
niczego nie ukradł i nikogo nie zabił. A mimo wszystko wpadł. Kiedy trafił do Krzywańca,
rozmawiali o nim wszyscy.
– Jak się tu znalazłeś?
– Przez 12 trupów.
– Nie rozumiem.
– To była głośna sprawa. Mówili o tym w każdym serwisie informacyjnym, pisali w Internecie.
Gdybym wcześniej wiedział, że coś takiego może się zdarzyć, umarłbym ze śmiechu. Pod
warunkiem że zdarzyłoby się komuś innemu, a nie mnie.
– Opowiedz od początku – poprosiłem.
– Od zawsze handlowałem samochodami. Nie były kradzione. Zawsze miałem dokumenty,
wszystko było legalne. Któregoś dnia zadzwonił kolega z Berlina. Poprosił, żebym do niego
przyjechał z jakimś swoim kumplem, bo trzeba samochody przewieźć do Poznania.
Marek nie spodziewał się niczego złego. Zadzwonił do dwóch chłopaków. Następnego dnia już
byli w samochodzie do Berlina. A u kumpla jak zwykle: dokumenty, kluczyki i dwa samochody, busy
Mercedesy Sprintery.
– Wyjechaliśmy w niedzielę. Odwiozłem samochody na umówione miejsce w Poznaniu.
Zaparkowałem w środku miasta. I pojechałem do domu. A w radiu usłyszałem, że w Berlinie
skradziono mercedesa, w którym znajdowało się 12 ludzkich zwłok. Śmiać mi się zachciało.
A później coś mnie tknęło. W domu zacząłem sprawdzać w Internecie, jaki samochód jest
poszukiwany. Po dziesięciu minutach już wiedziałem. To było to auto, którym przyjechałem.
Marek sam nie zgłosił się na komisariat. Wiedział, że samochodu i kierowców szuka 100
policjantów.
– Dwa dni ten samochód stał na parkingu. Nikt go nie odnalazł. Jak te trupy się tam dochowały, nie
mam pojęcia.
Szybko okazało się, że w warsztacie kumpla zaszła pomyka. Ktoś tam dorabiał sobie nielegalnym
przewozem zwłok. Według niemieckiego prawa zwłoki powinny być odpowiednio zapakowane
i jednym pojazdem można przewodzić najwyżej trzy ciała.
– Tymczasem w moim samochodzie, który zupełnie nie był przygotowany do takiego transportu, 12
ciał było poupychanych jak sardynki.
Kilka dni później po Marka przyszli policjanci.
– Sędzia chciała chyba zrobić pokazowy proces. Wiadomo, że to Polacy kradną w Niemczech
najwięcej samochodów. Tak naprawdę więc teraz siedzę za nich wszystkich. Normalnie za
kradzież dostaje się dwa lata. A ja dostałem aż cztery. A tych trupów przecież nie ukradłem. Po co
mi ludzkie ciała? Nie jestem przecież nekrofilem.
Marek nie opowiadał tego ze złością. Przeciwnie. Był spokojny. Wydawało się, że pogodził się już
z tym, co się stało.
– To, co opowiadasz, to jakaś komedia.
– To prawda, czarna komedia. Sam to tak nazywam.
– Wydaje się, że po prostu miałeś pecha. A jak sobie radzisz w więzieniu?
Marek był wysportowany i umięśniony. Domyślałem się, że przywiązuje dużą wagę do swojej
sylwetki.
– Każdego dnia korzystam ze sportu. I codziennie dwie godziny uczę się w świetlicy
niemieckiego.
Marek najtrudniej radził sobie z tym, że w więzieniu wszystko jest kontrolowane, rozmowy
telefoniczne, listy. Nie ma żadnej prywatności.
– Funkcjonariusze żyją kryminałem. To jest ich świat. Czasami mam podejrzenia, że wyjątkowo ich
interesuje, co się dzieje w moim życiu. Chłopy potrafią być większymi plotkarzami niż baby,
dlatego bardzo uważam na to, co mówię. Nie chcę, żeby cały zakład karny żył moimi problemami.
Na wolności Marek zostawił żonę i 19-letniego syna z poprzedniego związku. Kiedy go zamknęli,
żona wniosła sprawę o rozwód. A on nie miał innego wyjścia. Musiał się zgodzić.
– Najgorzej, że jak tu się siedzi, to nic nie można zrobić. Dowiesz się czegoś przez telefon
i nawet nie możesz tego skomentować, bo wiadomo, że rozmowa jest przesłuchiwana. Dlatego
staram się jak najrzadziej dzwonić. Chyba że do mamy. Ona jest już starszą kobietą i chcę, żeby
wiedziała, że o niej myślę. Pilnuję też, czy jej czegoś nie potrzeba, żeby w razie czego
zawiadomić rodzinę. A żona? Cóż... Kiedy wyjdę, znowu nie będzie przy mnie nikogo, ale muszę
się trzymać. Nie mogę się teraz poddać.
Najważniejszy jest syn. Marek martwi się, że trafił do więzienia właśnie wtedy, gdy syn go
najbardziej potrzebował. I nie może go pilnować ani nawet swobodnie z nim rozmawiać.
– Zrezygnowałem też właściwie z widzeń. Za bardzo to przeżywałem. Bo człowiek przygotowuje
się do tego krótkiego spotkania dwa tygodnie. Myśli, co powiedzieć, jak się zachować. A później
dwie godziny mijają nie wiadomo kiedy i następnego dnia nie można sobie miejsca znaleźć.
Ostatnio, kiedy się widziałem z synem, to potem przez dwa tygodnie myślałem o tym, czy wszystko
dobrze powiedziałem, czy o niczym nie zapomniałem. Takie coś potrafi rozstroić najtwardszego
zawodnika.
– A czego ci w kryminale najbardziej brakuje? – zapytałem.
– Domu. Tej świadomości, że jestem u siebie i mogę wyjść, kiedy chcę. Ale ostatnio też
doszedłem do wniosku, że brakuje mi przyrody. Zapachu lasu, trawy. W Poznaniu jest taki ogród
botaniczny. Byłem tam kiedyś. I gdybym mógł wyjść chociaż na dwie godziny, to chciałbym tam
pojechać i pooddychać świeżym powietrzem. Bo tutaj wszystko pachnie kryminałem. I niczego nie
widać. Tylko czasem na sporcie, jak podniosę głowę do góry, to widzę czubki drzew.
– Rozumiem to. Od dwóch tygodni przychodzę do Krzywańca i mimo że nie jestem zamknięty
w celi, przygnębia mnie monotonia więzienia. Niedawno jechałem do Zielonej Góry samochodem
i patrzyłem przez okno na te migające drzewa, które mijaliśmy, i wydały mi się takie piękne. Kiedyś
nie zwróciłbym na to uwagi.
– Takie rzeczy zaczyna się doceniać dopiero z wiekiem. Ostatnio miałem ochotę na batonika.
Takiego zwykłego prince polo. I pomyślałem, że nawet nie mogę wyjść i go sobie kupić. Muszę
zrobić listę rzeczy potrzebnych i jeśli mam pieniądze na koncie, to za tydzień przyniosą mi paczkę
z kantyny. Ale skąd ja mam wiedzieć, na co będę miał ochotę za tydzień? Nie wiem tego. I to są
takie drobiazgi, których najbardziej brakuje, kiedy się siedzi w czterech ścianach.
Więzienie jest najbardziej męczące też dla tych, którzy na wolności byli bardzo aktywni. Niektórzy
przecież lubią siedzieć w domu i trwonić czas.
– A w moim życiu zawsze dużo się działo. Ledwo się zaczął dzień, a już był wieczór. Sto spraw do
załatwienia i czas pędzący jak oszalały. Tutaj, w celi, najgorzej jest patrzeć w kalendarz. Jeden
miesiąc wlecze się, jakby miał 64 dni, a nie 30. Tutaj dasz sobie radę tylko wtedy, jeśli żyjesz
dniem dzisiejszym, nie wybiegasz w przyszłość, niczego nie planujesz.
– Miałeś kłopoty z alkoholem na wolności?
– Nigdy nie piłem ani nie ćpałem. Zawsze uważałem na te używki, bo widziałem, jak niejeden
sobie przez to życie zmarnował.
Marek w tym roku skończył 40 lat. I wie, że sobie w życiu poradzi. Najbardziej martwi go, że
w więzieniu siedzą też jego dwaj kumple, których zwerbował wtedy w Poznaniu na kurs do Berlina.
To młodzi chłopcy, którzy z więzieniem nigdy nie mieli nic wspólnego, a teraz też dostali po trzy
lata. I to przez niego. Tylko skąd on miał wiedzieć, że tak się to skończy?
– Więzienia nigdy nie można się wyrzekać. Nie wiadomo, co człowieka czeka. Niedługo minie
połowa mojej kary. Być może postaram się o warunkowe zwolnienie. Tylko zastanawiam się, czy
warto żyć pod dyktando kuratora, czy nie lepiej odsiedzieć do dzwona i mieć spokój.
Niedawno kolega Marka, który wyszedł na warunkowe zwolnienie, wrócił do więzienia z jeszcze
większym wyrokiem na karku.
– To jest mój dobry kumpel. On rzeczywiście kradł, ale przesiedział kilka lat i postanowił, że
będzie czysty jak łza. Zaczął sprzedawać samochody. Któregoś dnia miał wyjątkowo upierdliwego
klienta, który oglądał samochód kilka godzin. Sprawdzał wszystko, naciskał, węszył. Zmarnował
mu pół dnia, a samochodu i tak nie kupił. Wieczorem kolega odebrał telefon. Klient pytał, czy nie
zostawił u niego telefonu komórkowego, bo zgubił. Kolega nic nie znalazł i zgodnie z prawdą
powiedział, że nic nie ma. Po kilku dobrych tygodniach okazało się, że ten telefon leży pod tylnym
siedzeniem. Kumpel już nie miał telefonu do tego klienta. Nie bardzo nawet wiedział, jak go
odszukać. Machnął ręką. Wyjął kartę i dał żonie. Kilka dni później w warsztacie pojawiła się
policja. Namierzyli telefon. Okazało się, że kradziony. I kumpel poszedł siedzieć. Odwiesili mu
dwa lata wyroku i dołożyli za kradzież kolejne półtora. Był udupiony. A ja nie chcę takiego życia.
Wolę mieć czystą kartę.
Marek miał w kryminale wzorową opinię. Z nikim się nie kłócił. Nie sprawiał żadnych kłopotów. Nie
chciał też należeć do grypsujących.
– Ja tu nie jestem po to, żeby kumpli szukać. Chcę swoje odsiedzieć, życie przemyśleć i tyle –
opowiadał.
– Nie opowiadasz tu chłopakom o sobie? – dopytywałem.
– Oczywiście, że nie. Tutaj każdy ma swoje kłopoty. Po co mam jeszcze kumplom głowę
zawracać? Zresztą ci, którzy za bardzo się skarżą, nie są dobrze traktowani. Trzeba sobie
samemu radzić i im szybciej człowiek zrozumie, że jest zdany tylko na siebie, tym lepiej dla niego.
W czasie naszej rozmowy oddziałowy otworzył drzwi celi. Do środka wszedł wysoki blondyn.
Okazało się, że to Sylwester, kolega Marka z celi, przyszedł zostawić swoje rzeczy. Wracał ze
sportu, a teraz poszedł do pracowni malarskiej.
– Lubicie się? – zapytałem Marka, gdy zostaliśmy sami.
– Tak, jest w porządku. I czasem, jak na niego patrzę, to go podziwiam.
– Dlaczego?
– On ma dożywocie przecież. Prawdopodobnie nigdy stąd nie wyjdzie. Wyobrażasz sobie coś
takiego?
– O kurde... Rozmawiacie o tym? – zapytałem.
– Nie. Unikamy tego tematu. Nie chcę, żeby on czuł się jakoś osaczony.
– To o czym można rozmawiać z człowiekiem, dla którego już nie ma prawie żadnej nadziei? –
zapytałem i naprawdę nie mieściło mi się w głowie, jak można sobie radzić ze świadomością, że
już nigdy nie pójdzie się na spacer, do kina, do restauracji, na spotkanie z przyjaciółmi.
Marek podszedł do szafki Sylwestra. Pokazał mi leżące tam gazety.
– Widzisz? On czyta tylko pisma o bieganiu. Biega w maratonie, uprawia sport, jest aktywny
fizycznie, maluje. Tak sobie radzi. Nauczył się po prostu nie myśleć o tym, co przed nim.
Marek przyznał, że czasami musi uważniej dobierać tematy do rozmowy w celi. Kiedyś dostał
gazety i oglądał nowe modele samochodów.
– Wiedziałem, że jakieś wypasione BMW wchodzi na rynek za dwa lata. Chciałem Sylwestrowi
pokazać, jak wygląda, ale w porę uzmysłowiłem sobie, że przecież go to zupełnie nie obchodzi.
Co z tego, że za dwa lata będą takie samochody, a za pięć takie? On i tak sobie nimi nie pojeździ.
Nie pokazywałbym mu też stron z pisma „Dom i Wnętrze”, bo on raczej już nie będzie remontował
i wyposażał mieszkania. To nie dla niego historie – opowiadał Marek. A ja byłem coraz bardziej
ciekaw tego, co Sylwester mógłby o sobie opowiedzieć.
– Myślisz, że zgodziłby się ze mną porozmawiać?
– A dlaczego nie? Musisz go zapytać. On teraz poszedł malować i prawdopodobnie jest sam.
Zajrzyj do pracowni.

***
– Dużo czasu tu spędzasz? – zapytałem Sylwestra.
W pracowni malarskiej stało kilkanaście obrazów. Jeszcze inne wisiały na ścianach. Najwięcej
było pejzaży. Lasy, jeziora, morze, a także malownicze uliczki jak z obrazów Van Gogha, kwiaty
w wazonach. Sylwester uśmiechnął się.
– Malowanie to moje hobby. Naprawdę lubię to robić. Poza tym kiedy maluję, bawię się farbami,
pracuję ze szpachelką, zapominam o swoim życiu, nie myślę o tym, gdzie jestem. Tworzenie tych
obrazów to relaks. Najlepszy, na jaki mógłbym w więzieniu liczyć.
Sylwester opowiadał, że już miał wystawę swoich prac na wernisażach organizowanych
w Krzywańcu. Poza tym te obrazy pełnią rolę upominków dla najbliższej rodziny. Co może kupić
rodzicom na święta czy urodziny?
Sylwester był spokojny, opanowany i... uśmiechnięty. Patrząc na niego, nie bardzo wiedziałem, jak
mam rozpocząć naszą rozmowę. Bo jak zapytać faceta, który całe życie ma spędzić za kratkami,
czy ma jakieś marzenia? Nie wiedziałem. A on chyba to wyczuł.
– Co? Nie wiesz, jak zacząć?
– No, jest mi trudno... ogarnąć tę twoją sytuację.
– Rozumiem cię. Mnie też czasami jest trudno. Na razie muszę żyć ze świadomością, że będę
tutaj już do końca życia. W Polsce niestety nie jest tak, że po upływie połowy kary można się
zgłaszać na bezterminowe zwolnienie. A więc na razie jest, jak jest.
Sylwester powiedział, że został skazany za podwójne morderstwo. Nie przyznawał się do winy.
W jednym procesie dostał 25 lat. W drugim dożywocie.
– Nie popełniłem żadnego z tych przestępstw. Zbieram dokumenty, przygotowuję się. Jeszcze
będę o siebie walczył. Może też wydarzy się cud i policja sama znajdzie mordercę. Wtedy będę
wolny. Zobaczymy. Na razie odpoczywam, bo już się z tymi sądami naużerałem. Niedługo będę
musiał znowu stanąć do walki.
Sylwester był opanowany, mówił spokojnie, bez emocji. Ale w końcu już siedział 15 lat. Sprawa,
w której został oskarżony, była długo badana przez sąd. Na sankcji, czekając na wyrok, Sylwester
spędził sześć lat.
– Na mnie ciągle nie ma twardych dowodów. Ale wiadomo, jak sądy w Polsce działają. Marzę
czasami o tym, żeby ktoś, może jakiś dziennikarz, pochylił się nad moimi aktami i napisał o tym
wszystkim. Naprawdę trudno jest uwierzyć w to, co mi się przytrafiło.
– Czyli uważasz, że jesteś niewinny?
– Nikogo nie zabiłem, ale święty nie jestem. Handlowałem papierosami, samochodami.
I nabroiłem swoje. Nie ma co udawać, że tak nie było.
Sylwester trafił do biznesu przemytniczego w 1992 roku. Po zmianie ustroju w Polsce handlowali
wszyscy.
– Najlepiej wtedy schodziły papierosy HB. Ściągaliśmy je z Rosji, a czasami z Niemiec. Byłem
w tym fachu naprawdę dobry. Nie ma co. Może nie powinienem tym się chwalić, ale tak było.
I lubiłem to. Naprawdę. Czasami bywało, że musiałem przedostać się z towarem przez Odrę.
I powiem ci, że nawet teraz, po latach, pamiętam wszystkie zakamarki tej rzeki. Z zamkniętymi
oczami mógłbym ci powiedzieć, gdzie są najgłębsze punkty w wodzie, na co trzeba uważać.
Kiedyś nawet zgodziłem się, żeby płynąć na krze. I to była niezła gimnastyka. Kumple się bali, a ja
nie. Dla mnie to nie był problem.
Sylwester powiedział, że te nadodrzańskie brzegi śnią mu się nawet czasem w nocy.
– Kiedyś z kumplami poszliśmy nad Odrę, bo trzeba było ukryć kilka walizek z towarem. Pamiętam,
że to była jesień. Mokro, nieprzyjemnie. Zaprowadziłem kumpli do miejsca, gdzie najlepiej było te
walizki zakopać. Była już noc albo późny wieczór. W każdym razie całkiem ciemno. Rano
poszliśmy po towar. I zupełnie się zgubiliśmy. Zgłupiałem. Nie potrafiłem trafić. „Trudno,
panowie, musimy przyjść tu wieczorem”. Kiedy zapadła noc i byliśmy nad rzeką, znowu czułem się
jak w domu. Tu znajomy krzak, tam gałąź. Raz, dwa i znalazłem walizki.
Sylwester już wcześniej siedział w więzieniu. Tyle że w Niemczech. Złapali go, kiedy był młodym
chłopakiem. Dostał półtora roku. Po pół roku był już wolny.
– Kiedy trafiłem za kraty w Polsce, to dopiero zrozumiałem, czym różnią się te dwa kraje. Niemiec
nie dogonimy i za 200 lat. Pamiętam, że na sprawie w sądzie prokurator krzyczał do sędziego, że
to nie ja powinienem siedzieć, tylko strażnicy, bo nie pilnują granic. Prokurator się za mną wstawił,
nie adwokat! Byłem zszokowany. Zostałem oskarżony o to, że nie odprowadzałem podatku od
towaru, który sprzedawałem. Zdaniem sądu, nie uiściłem 399 tysięcy marek. Wyobrażasz sobie, co
by było, gdybym tyle podatku niezapłaconego miał w Polsce? Siedziałbym pewnie 15 lat. Tutaj za
jednego ukradzionego batonika siedzi się dobrych kilka miesięcy. I po co tak tu trzymać tych ludzi?
Czy oni się zmienią przez to, że spędzą za kratami ten czas? Wątpię.
Kiedy Sylwestra zamknęli w Polsce, jego starsza córka miała 15 lat, a młodsza półtora roku.
Przez sześć lat aresztu nie mógł kontaktować się z rodziną. Nie wolno mu było widzieć się
z bliskimi.
– Nasze relacje siłą rzeczy przestały istnieć. Wiem, że córki są już w Niemczech. Tam
mieszkają. A ja... jestem dla nich już teraz obcym facetem. Nawet nie szukam z nimi kontaktu. Nie
chcę im mącić w głowach.
Sylwester pisze listy tylko do rodziców.
– Ale jak dajesz sobie radę z więzienną codziennością? – pytałem.
– Mam sport. Zawsze ciężko pracowałem fizycznie, lubiłem to, więc teraz całą energię pakuję
w ćwiczenia. Zacząłem też biegać. To mi pomaga.
Zdaniem Sylwestra najważniejsze jest myślenie tylko o bieżącym dniu, a nie całym tygodniu czy
miesiącu.
– Widziałem takich, którzy myśleli o przyszłości i coraz bardziej się w sobie zamykali, nie
wytrzymywali psychicznie. A ja wiem, że nie mogę tego zrobić. Muszę żyć tutaj tak, jakbym żył na
wolności. Mam swój plan dnia. Dzięki temu czas jakoś mija. Na to nie ma innego wyjścia.
Pokręciłem głową. Trudno mi było wyobrazić sobie takie życie.
– Nigdy nie siedziałeś, więc trudno ci to zrozumieć. Jak zacząłem siedzieć w Niemczech, to
wydawało mi się, że te pół roku to cała wieczność, że nie wytrzymam tego. A teraz już jestem za
kratami 15 lat. I co? I jakoś sobie radzę. Starzy recydywiści mówią: „Kiedy nie wiesz, co masz
zrobić, nie rób nic”. Bo co tu można zrobić. Nic.
Dzisiaj Sylwester dostał list od taty. Okazało się, że znowu nachodzą go policjanci, wypytują,
męczą. I takie chwile w więzieniu są najgorsze. Rozmowy telefoniczne trwają tylko pięć minut.
W tak krótkim czasie nie da się wszystkiego wytłumaczyć, spokojnie porozmawiać z ojcem.
Uspokoić i jego, i siebie. I ta niemoc jest najgorsza.
– Nauczyłem się, żeby już nie zadawać sobie codziennie tego trującego pytania „dlaczego?”. Nie
chcę już o tym myśleć. Ale przychodzą dni, kiedy to wraca i nic nie zrobisz.
Jeszcze żyjąc na wolności, Sylwester trafił na książki Sergiusza Piaseckiego.
– Postać Piaseckiego jest dla mnie ważna. On był złodziejem, przemytnikiem, a później
żołnierzem, zagorzałym antykomunistą, agentem wywiadu. Niesamowity facet. I do tego zaczął
pisać w więzieniu. Jego książki dają mi siłę. Dzięki niemu mam w sobie ciągle wolę przetrwania.
Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy czytałem kilkanaście razy. To historia życia przemytników na
pograniczu polsko-rosyjskim spisana w więzieniu. Odnalazłem tam wiele ze swojego własnego
życia.
– Co pamiętasz z wolności?
– Mnóstwo rzeczy. Drogę nr 2 na Świecko, Orła cień zespołu Varius Manx. Dobre samochody,
którymi jeździłem. Takie rzeczy przypominam sobie najczęściej. Ale są też momenty, kiedy coś mi
się przypomni z życia z żoną, z córkami. Wtedy jest mi najtrudniej. Momentami też mam rozmaite
złudzenia. Wydaje mi się, że niedługo wyjdę, że wszystko się zmieni. To jest tak jak w kabinie
prysznicowej. Kiedy długo leci gorąca woda, para osiada na ścianie prysznica. Przez moment
wydaje ci się więc, że przeniosłeś się gdzieś indziej, w jakąś mgłę. A później wycierasz
zaparowaną szybę i znowu widzisz w niej swoją twarz. I dochodzi do ciebie, że nic się nie
zmieniło, że jesteś nadal w tym samym miejscu.
Żaden z kumpli Sylwestra nigdy do niego nie napisał. Nikt nie przyjechał na widzenie z nim.
Prawdziwych przyjaciół poznał w kryminale.
– W więzieniu jest tak jak w życiu. Też czasami się natniesz, zawiedziesz na kimś. Kumple,
z którymi pracowałem na wolności, już dawno o mnie zapomnieli. A ci, których poznałem za
kratkami, mimo że już dawno wyszli na wolność, nadal piszą. Czasami, kiedy dostanę list z jednym
zdaniem: „Trzymaj się, chłopie”, od razu jest mi lepiej. Myślę sobie: skoro tak mi dobrze życzy, to
może dam radę. Zdarza się nawet, że od chłopaków stąd dostaję paczki, jakieś pieniądze mi
wpłacają. To miłe. A za chłopakami z wolności to nawet nie tęsknię. Oni są tam, a ja tutaj. Dwa
różne światy.
Sylwester przyznał, że trudno jest, kiedy na wolność wychodzi jakiś dobry kumpel. Wtedy
świadomość, że on sam ma tak dużą karę, jest jeszcze bardziej dojmująca.
– To jest tak, jakby twój sąsiad wygrał w totka. Zazdrościsz mu, nie możesz tego opanować. Ale za
chwilę już żyjesz swoim życiem, swoimi problemami. Tamto szczęście nie jest twoje. Nie możesz
się nad nim zastanawiać.
– Co byś zrobił, gdybyś mógł cofnąć czas?
– Chciałbym znowu być dzieckiem – Sylwester odpowiedział tak szybko, jakby sam zadawał sobie
to pytanie wielokrotnie. – Miałem wspaniałe dzieciństwo. Mieszkałem na wsi. Obok domu rodziców
było gospodarstwo dziadków. I chowałem się z tymi wszystkimi zwierzętami, wśród pól i lasów.
Czułem się tam naprawdę wolny. Lubiłem zabawy z chłopakami, włóczenie się polnymi drogami.
Kiedy gdzieś się zawieruszyłem, zawsze znalazł mnie jakiś sąsiad. Wszyscy mnie tam znali.
Byłem urwisem, ale i oczkiem w głowie dziadków. Tamte czasy to było szczęście niczym
niezmącone. Zawody sportowe, gry w piłkę. Wszystko było proste, łatwe, oczywiste. Wspaniałe
życie, które już nigdy nie wróci.
N iedawno usłyszałem w radiu, że w ostatnim roku liczba listów wysyłanych przez Polaków
spadła aż o trzy czwarte w porównaniu z poprzednimi latami. To największy spadek
w Europie. Maile, esemesy, wiadomości na Facebooku wypierają tradycyjne formy korespondencji.
Może nawet nie zwróciłbym uwagi na tę informację, gdyby nie fakt, że w więzieniu listy piszą
wszyscy. I chyba dlatego tylko Poczcie Polskiej nadal opłaca się sprzedaż znaczków pocztowych.
Do więzienia nie można zadzwonić, żeby porozmawiać z osadzonym mężem lub synem. Tylko
skazani mogą dzwonić, ale potrzebują pieniędzy na karty telefoniczne. Nie zawsze ich na to stać.
Dodatkowo rozmowy telefoniczne na oddziale zamkniętym mogą trwać najwyżej pięć minut i są
przesłuchiwane przez oddziałowego. To on musi wyrazić na to zgodę, doprowadzić więźnia do
aparatu i przez drugą słuchawkę przesłuchiwać cały przebieg rozmowy. To krępujące. Listy
wydają się swobodniejszą formą kontaktu. One też są oczywiście czytane przez funkcjonariuszy,
ale przynajmniej można w nich wszystko spokojnie napisać. W Krzywańcu więźniowie wysyłają
dziennie sto listów. Największe emocje budzi korespondencja miłosna. Takich listów jest zresztą
najwięcej. Nawet siedząc za kratami, więźniowie nawiązują nowe znajomości. Wystarczy, że idą
na spacer czy do pracy w którymś z więziennych warsztatów. Jeśli po drodze zobaczą ładną
dziewczynę, natychmiast się nią interesują. Później pocztą pantoflową ustalają jej personalia i...
piszą pierwszy list. Taka przygoda zdarzyła się ostatnio Sebastianowi z zespołu Sektor H. Kiedy
już wysłał list dziewczynie, która wpadła mu w oko, przez kilka dni siedział jak na szpilkach. Nie
wiedział, czy będzie chciała odpisać. List od niej przyszedł po tygodniu. Teraz wysyłają już do
siebie także kartki i miłosne laurki.
Sebastian pisze codziennie. Słowik też korespondował kiedyś z młodą dziewczyną. To ona
napisała pierwsza. W ich listach nie było jednak żadnego wyznawania uczuć, flirtu. Ona zwracała
się do Słowika z prośbą o radę, a on pełnił rolę terapeuty.
– Miałem świadomość, że ona po prostu nie ma z kim porozmawiać, komu się zwierzyć, więc
przez jakiś czas do niej pisałem, ale później zrozumiałem, że jest to dla mnie obciążenie i że nie
chcę już tego robić. Akurat tak się złożyło, że jej kara dobiegła końca. Wyszła na wolność i kontakt
się urwał.
Byłem naprawdę zdziwiony, kiedy okazało się, że listy Adama do Magdy pisał ten Adam
z tatuażami na twarzy.
– On jest inteligentniejszy ode mnie. Umie napisać długi list w ciągu godziny. A ja musiałbym się
męczyć chyba z tydzień – powiedział Adam i pokazał mi list napisany przez kolegę. To był
brudnopis. Później trzeba było ten list przepisać. – Magda przecież domyśliłaby się, że to nie ja
pisałem.
Za więziennym murem to właśnie w listach, a nie podczas spotkań, rodzi się uczucie. Tak było
przecież z Kasią i Damianem. Poznawali się, czytając o sobie i oglądając swoje zdjęcia. Listy
okazały się tak przekonujące, że postanowili wziąć ślub.
– Najczęściej do ślubu między skazanymi dochodzi po kilku miesiącach pisania listów –
potwierdził Piotr Hamera, rzecznik prasowy Zakładu Karnego w Krzywańcu.
Jego zdaniem powód jest prosty. Skazani mogą spotykać się na widzeniach tylko wtedy, gdy łączą
ich związki rodzinne. Często więc biorą ślub, żeby móc ze sobą porozmawiać.
– Takie mamy prawo. Dopiero jeśli otrzymamy wniosek z prośbą o pozwolenie na zawarcie
związku małżeńskiego, możemy zezwolić na pierwsze widzenie. Na takim spotkaniu przyszli
państwo młodzi mogą ustalić szczegóły ślubu. Później mogą ubiegać się o spotkanie
bezdozorowe, które trwa godzinę. To forma nocy poślubnej – wyjaśnił rzecznik.
To właśnie od pana Piotra dowiedziałem się, że w celach są i tacy, dla których pisanie listów jest
sposobem na życie. Idąc tym tropem, trafiłem do celi Marianny.
– Słyszałam, że chcecie porozmawiać o listach – powitała mnie uśmiechnięta.
Była drobna, miała półdługie włosy i nosiła duże okulary. Siedziała przy obszernym stole, który stał
na środku tej czteroosobowej celi. Przed nią leżało mnóstwo kartek i dwa duże zeszyty.
– Co piszesz teraz?
– Właśnie skończyłam wiersz. Wyślę go dzisiaj swojemu przyjacielowi Stasiowi.
– Możesz przeczytać? – poprosiłem.
– Ale to jest wiersz erotyczny.
– To jeszcze lepiej – odpowiedziałem, śmiejąc się.
– Kolorowo śnij, a jeśli mnie chcesz, obudź pocałunkiem, pieszczotą ciepłego oddechu,
subtelnych westchnień dźwiękiem. Odpowiem na twój dotyk, nim dotrzesz tam, gdzie pragnę.
Pobudzę twoje żądze, nie zapomnisz i wciąż będziesz płonął. Nie ugasisz, aż przyjmę cię
z rozkoszą. Rób to coraz mocniej, gdy będę krzyczeć, nie przestawaj, lecz zmień pozycję, czuj
moje usta, wypełniasz mnie.
– Kim jest Stasiek, który to dostanie? Jesteście parą?
– A skąd. – Marianna zaczęła się śmiać. – Nie mam żadnego chłopaka. Mam już 52 lata. Nie
w głowie mi takie rzeczy.
– Ten wiersz jest bardzo seksualny. Mężczyzna, który go dostanie, z pewnością pomyśli, że jest
dla ciebie kimś ważnym.
Marianna zastanowiła się przez chwilę. A potem powiedziała, że wiersze same do niej
przychodzą. I ona od razu wie, komu powinna taki wiersz w prezencie przesłać.
– To nie jest tak, że na przykład ścielę łóżko i myślę: „A teraz napiszę wiersz”. To one decydują,
kiedy mają trafić na kartkę. Są momenty, kiedy czuję, że przeze mnie płyną, i wtedy muszę wszystko
zostawić i po prostu zacząć je pisać.
Marianna pisze do sześciu mężczyzn. Poznała ich w różny sposób. Jednego przez gazetę
więzienną, jeszcze innego przez koleżankę. Żaden z nich nie żyje na wolności. Wszyscy siedzą
w zakładach karnych rozsianych po całej Polsce: we Wrocławiu, w Wołowie, w Czarnym.
– Kiedyś pisałam do 70 facetów. To było jednak zbyt obciążające. Za dużo czasu pochłaniało.
Musiałam skończyć niektóre znajomości.
Dla Marianny list jest rozmową.
– Do Stasia wysyłam wiersz erotyczny, bo w jego liście też były takie podteksty, a więc idę za tym.
Widocznie sprawia mu to przyjemność.
– Czy twoi listowni koledzy wiedzą, kim jesteś? Wszyscy jesteście zamknięci. Mało
prawdopodobne, żebyście mogli się spotkać, a więc ty możesz w tych listach udawać kogoś, kim
nie jesteś.
– Nie robię tego. Raz tylko okłamałam jednego chłopaka, że mam 75 lat. Ale on i tak chciał ze mną
pisać. Później przyznałam się, jaka jest prawda.
Podczas naszej rozmowy Marianna kilkakrotnie zaznaczała, że pisze tylko do mężczyzn.
– Jestem heteroseksualna. Kobiety mnie nie interesują. Z mężczyznami lubię sobie poflirtować i te
listy są przecież także i po to. Kiedyś jeden chłopak poprosił, żebym mu przysłała swoje zdjęcie.
Początkowo zlekceważyłam tę prośbę. A on wciąż się domagał. W końcu przestał nawet pisać.
Koleżanka powiedziała mi, że to pewnie dlatego, że myśli, że jestem jakaś brzydka.
Skombinowałam jakąś swoją fotografię i wysłałam mu. Ależ był zadowolony! Teraz dalej piszemy.
Te listy to cały świat Marianny. Była dumna ze swoich znajomości. Jeden z jej mężczyzn był
narkomanem.
– Czasami pisze do mnie różne dziwne rzeczy, ale przymykam na to oczy. Wiem, że jego mózg
nie działa już tak, jak powinien. Zniszczyły go używki.
Dlatego nawet jeśli on napisze: „Kocham cię, moja wariatko”, to ona się nie obraża. Jeszcze inny
siedzi za usiłowanie morderstwa. Napisał w liście, jak doszło do tej zbrodni. Siedział
z chłopakami na ławce w centrum miasta. Wszyscy byli podpici. Przechodziła koło nich ładna
dziewczyna. On krzyknął do niej. Chciał, żeby się uśmiechnęła. Ale ona szybko przeszła obok
nich. Nie spodobało mu się to. Dogonił ją. W kieszeni miał nóż. Kilka razy wbił jej ostrze.
Dziewczyna nie umarła, ale jej stan był bardzo ciężki.
– Przerażające zachowanie. Zdaję sobie z tego sprawę. Nie mogę jednak zrezygnować z pisania
do niego. Wiem, że moje listy w jakiś sposób mu pomagają, że dodają mu otuchy. Może dzięki nim
coś zrozumie.
Mariannie te listowne rozmowy też dużo dają. Zawsze czuła się samotna, opuszczona,
a wiedziała, że to ludzie mogą ją zainspirować do lepszego życia. Nie potrafiła się jednak na nich
otworzyć.
– Kocham ludzi. Naprawdę. Chciałabym mieć dużo przyjaciół. I myślę, że to właśnie mam do
przerobienia. Muszę się nauczyć otwierać na innych, rozumieć ich.
Rozmawiając z Marianną, czułem się dziwnie podenerwowany. Ona mówiła bardzo dużo, szybko
i chaotycznie. Musiałem dopytywać o wiele rzeczy, bo ciągle zbaczała z tematu. Trudno mi było za
nią nadążyć. Nie potrafiła skupić się na jednej historii. Wciąż dodawała nowe wątki, które
wprowadzały zamęt.
– Marianna, czy ty korzystałaś w więzieniu z jakiejś terapii?.
– Tak, antyalkoholowej. Ale nie jestem alkoholiczką. Nadużywałam alkoholu na wolności, ale nie
uważam, żebym była uzależniona.
– Nie rozumiem.
– Jeśli momentami nadużywa się seksu, to czy to znaczy, że się jest od razu seksoholikiem? Nie
uważam tak. W życiu zdarzają się różne sytuacje.
– Piszesz erotyczne wiersze, często mówisz o seksie. Jak sobie radzisz z jego brakiem, tu
w więzieniu?
– Siedzę już sześć lat i ostatni seks miałam na długo przed zamknięciem. Żyłam z mężczyzną,
moim konkubentem, ale nie bardzo się nam układało. Raczej gorzej niż lepiej. Dlatego teraz
nawet nie potrafię powiedzieć, czy mi tego seksu brakuje. I tak nigdy nie miałam go za dużo.
Czasami podniecam się, gdy dostanę jakiś ciepły list. Bywa, że robi mi się mokro, ale nie
zatrzymuję się nad tym. Swoje uczucia i podniecenie upłynniam w pisaniu. To jest najlepsza
terapia na wszystko.
– A kiedy piszesz, to pamiętasz w ogóle o tym, gdzie jesteś?
– Kiedyś bywało tak, że rano piłam kawę, a później już tylko pisałam. Nie wychodziłam na spacery,
obiad odstawiałam na bok i pisałam całymi godzinami. Dopiero kiedy oddziałowa o dwudziestej
drugiej gasiła światło, łapałam się na tym, że cały dzień mi przeleciał. I później byłam już tak
wykończona, że spałam przez trzy dni. Nie miałam siły na nic. Dlatego teraz mam już trochę
mniej tych rozmówców korespondencyjnych. Wiem, że muszę o siebie dbać.
– A kiedy masz czas na pracę nad sobą? Na przemyślenie tego, dlaczego się tutaj znalazłaś?
– Często o tym myślę.
– Ile zostało ci jeszcze do końca?
– Dziewięć lat. Mam 15 lat wyroku. 13 lat za głowę i dwa za spowodowanie pożaru.
– Jak to za głowę?! Zamordowałaś kogoś?
Marianna zmieszała się, słysząc to pytanie.
– Morderstwo dokonywane jest zazwyczaj z premedytacją. A ja nikogo nie planowałam zabić.
Mimo to znalazłam się tu z wyrokiem zabójstwa. Nie chcę o tym mówić. Nie przyznałam się do
winy i nigdy się nie przyznam, ponieważ nikogo nie zabiłam. O tym, co się wtedy stało, wiem tylko
ja i nieboszczyk.
– A ten pożar?
– Byłam zdenerwowana. Pokłóciłam się z konkubentem. Wyszłam w nerwach z domu. Nie
zauważyłam, że od zapałki, którą zapalałam papierosa, pali się kołdra. Na szczęście udało się to
jakoś zagasić. Ale pożar był. Straż przyjechała.
Marianna była trochę jak małe dziecko. Opowiadała o tak strasznych rzeczach z dziwnym
uśmiechem w kącikach ust.
– Tobie jest dobrze w więzieniu, prawda? – spytałem.
– Tak, bardzo dobrze się tu czuję. Mam spokój. Przyzwyczaiłam się do więzienia.
– A jak wyglądało twoje życie na wolności?
– Było mi trudno. Moim największym wrogiem była matka. Pamiętam, jak do mnie wołała: „Ty
bachorze, ty znajdo, powinnam cię wyrzucić”. Byłam molestowana w dzieciństwie i psychicznie,
i fizycznie. Kiedy miałam pięć lat, w domu zaczął sypiać konkubent mojej mamy i to był dla mnie
koszmar, bo przychodził też do mojego łóżka. Takie było moje życie. I od początku miałam
poczucie, że jestem inna niż moi rówieśnicy. Zazwyczaj chodziłam zamyślona, zastanawiałam się
nad wszystkim. Uwielbiałam bawić się słowami. Czasem z mamą i bratem wyjeżdżaliśmy na wieś.
Kiedy kobiety darły pierze, ja chowałam się pod stołem i podsłuchiwałam, o czym mówią. Jeśli
czegoś nie rozumiałam, nigdy nie pytałam, matka i tak by mi nie odpowiedziała, tylko by mnie
przegoniła. Zapamiętywałam więc te niezrozumiałe wyrazy i później z kontekstu starałam się
wywnioskować, co mogą znaczyć. Dużo też myślałam o tym, dlaczego takie a nie inne słowa
zostały wybrane dla opisania różnych postaci, zwierząt, roślin. To mnie zajmowało. Byłam bardzo
cichym i zamyślonym dzieckiem.
Słuchając Marianny, coraz bardziej zaczynałem rozumieć, dlaczego ona zatrzymała się
w tamtych czasach.
– Szybko nauczyłaś się czytać?
– Tak. Nauczył mnie brat. Przynosił do domu książki albo ulotki religijne i czytał mi. Lubiłam to
bardzo i szybko się nauczyłam literek. A później czytałam wszystko, co mi wpadło w ręce.
Najbardziej lubiłam powieści czy książki psychologiczne, z których mogłam dowiedzieć się
czegoś o człowieku, jego zachowaniu, pojmowaniu świata. To było dla mnie najważniejsze.
– Masz kontakt z bratem?
– On nie żyje. Powiesił się, kiedy miał 14 lat.
– Wtedy zostałaś już zupełnie sama?
– Tak. Wtedy została mi już tylko matka.
– Jesteś wierząca?
– Moja mama była katoliczką. Pamiętam, jak wracała z kościoła i zaczynała od progu na mnie
krzyczeć i mnie wyzywać...
Marianna zamyśliła się na chwilę. Jakby coś chciała sobie przypomnieć albo jeszcze raz
przemyśleć.
– W więzieniu odnalazłam zielonoświątkowców. Oni inaczej podchodzą do religii. Dla nich wiara
ma być radością, przynosić ukojenie, pocieszać. Podoba mi się to.
– Chodzisz na terapię? Masz spotkania z psychologiem?
– Tak. Często spotykam się z psychologiem w więzieniu. Lubię te spotkania. Rozumiem się
z psychologiem bez słów.
– Jak to bez słów? To chyba nie najlepsze określenie dla terapii.
– Dlaczego? To oznacza, że moja pani psycholog zawsze wie, co chcę powiedzieć, i mnie
rozumie.
– A dzięki tym spotkaniom udało ci się przerobić twój żal do mamy?
– A ja nie mam do niej żadnego żalu!
– Rozmawiając z tobą mam, poczucie, że w jakiś sposób obwiniasz ją o swoje życie.
– Nieprawda. Mama mnie przeprosiła przed śmiercią. Ja ją zresztą też. Pamiętam, jak umierała
w domu, który był położony kilkanaście kilometrów od mojego mieszkania. Którejś nocy poczułam,
że ona mnie potrzebuje. I poszłam do niej piechotą. Szłam kilka godzin. A kiedy weszłam na
schody prowadzące do jej pokoju, usłyszałam: „Córeczko, to ty?”. Miałyśmy z mamą pod koniec jej
życia niesamowite porozumienie. Takie, jakie zrozumie tylko matka i córka.
Zastanawiałem się, jak wyglądało życie Marianny, kiedy była już dorosła. Wiedziałem, że
mieszkała z konkubentem, ale czy była z nim szczęśliwa? Ona nie bardzo chciała o tym mówić.
Kręciła głową.
– Nie byłam szczęśliwa. Żałuję, że nie mieliśmy rodziny. Ja kocham dzieci, ale niestety nie dane
mi było ich mieć. A teraz już za późno. Mój konkubent był trudnym człowiekiem. Teraz nie mamy
dobrych relacji. Właściwie tylko urzędowe. Często się kłóciliśmy. Miałam do niego dużo żalu.
Sama nigdy nie pracowałam. Skończyłam szkołę zawodową, ale nie poszłam do pracy. I tego też
żałuję. Powinnam pracować z ludźmi. Myślę, że mogłabym im od siebie wiele dać. Kiedyś na
przykład przyszedł do mnie kolega. To było przed świętami. Chciał się ze mną napić. I jak zwykle
ponarzekać na swoje życie. A ja mu powiedziałam: „Dlaczego nie idziesz do swojej żony, z nią nie
porozmawiasz? Zaraz będą święta. Idź jej pomóż”. Wyszedł. Był na mnie zły. Wiedziałam, że się
obraził. Ale za kilka dni wrócił. „Zobacz, jaka jesteś mądra. Byłem na ciebie wściekły, ale teraz
rozumiem. Ja ci głowę zawracałem, a ty miałaś rację. Pomogłaś mi”. I pomyślałam później, że
gdybym częściej z ludźmi rozmawiała, to mogłabym im wiele rzeczy wytłumaczyć.
– Masz do samej siebie zaufanie?
– Nikt nie powinien mieć do siebie zaufania.
– Jak to?
– Wokół każdego z nas dzieją się rzeczy, na które nie mamy wpływu. Mogę się z tobą umówić,
a później złamię nogę i nie dotrę na spotkanie. I co z tego, że mi ufałeś i że ja sobie ufałam?
Marianna miała bogate słownictwo. Kiedy z nią rozmawiałem, odnosiłem wrażenie, że dużo czyta.
Ale było w niej tak dużo niepokoju, tak wiele chaosu, że źle się czułem w jej towarzystwie. Trudno
mi było z nią rozmawiać. Z każdą chwilą byłem coraz słabszy. Bolała mnie głowa, byłem spocony.
Marzyłem, żeby wyjść już z tej celi. Zauważyłem, że i ona się męczy. Sam się zastanawiałem,
dlaczego tak się czuję, dlaczego nie potrafię tego opanować. Poprosiłem Mariannę, żeby
przeczytała jeszcze jakiś wiersz. Taki, który jest jej bliski i opowiada o niej samej. Długo go
szukała. Powyjmowała z pudełka pod łóżkiem mnóstwo zeszytów, kolorowych kartek i karteczek. To
były listy, które dostawała. W końcu znalazła coś, co jej odpowiadało, bo z radości aż klasnęła
w ręce.
– Ciekawy typ jestem, wiem – powiedziała, patrząc na mnie. – Sama siebie nazywam dziwolągiem
– dodała.
A ja z każdą chwilą zacząłem sobie uzmysławiać, że Marianna przypomina mi moją mamę. Tak jak
ona unikała odpowiedzi na pytania. Była chaotyczna. Udawała, że alkohol nie jest dla niej żadnym
problemem, mimo że nawet kiedy opowiadała o swoich znajomych, okazywało się, że oni
przychodzili do niej właśnie po to, żeby się napić. Teraz już wiedziałem, dlaczego tak mi ciężko
było spokojnie słuchać jej zwierzeń.
– Czasami mam w głowie taki chaos, tak wiele myśli. Nie potrafię ich okiełznać. Kiedyś siedziałam
w celi pojedynczej i wtedy było mi łatwiej. Teraz jest o wiele trudniej – opowiadała, śmiejąc się,
jakby to był dobry żart. A później zaczęła czytać:
– Ból głowy, kołowrót, ekspresem dwutorowo, sprawy małe, sprawy duże, raz na dole, raz na
górze. Są wysoko i są nisko, bardzo krótkie, bardzo długie, czasem wchodzę na pagórki, by
z nich zjechać na pazurki...
To był bardzo długi wiersz. Słuchałem go, a on się nie kończył. Aż wreszcie Marianna
z satysfakcją doczytała:
– Czas nie będzie na mnie czekał. Bo mam życie przebojowe i zabieram się za nowe. Jakie skutki
to przyniesie? Już za chwilę się okaże.
Wyszedłem z tej celi z tak ogromnym bólem głowy, że zastanawiałem się, czy nie wrócić do
hotelu. Czułem, że wróciły moje dawne przeżycia, o których chciałem zapomnieć. Po raz kolejny
myślałem o tym, że pobyt w Krzywańcu jest dla mnie czymś na kształt terapii. Przez rozmowy
z więźniami sam zaczynałem po raz kolejny przepracowywać wydarzenia z mojej przeszłości.
Szczególnie te wyjątkowo dla mnie trudne, czasami nawet traumatyczne. Zabawne, bo właśnie
teraz miałem wziąć udział w kolejnej więziennej terapii. Tym razem spotkanie miało być
poświęcone antyagresji. Nie chciałem z tego zrezygnować. Wiedziałem, że ból głowy za chwilę
minie. Tym bardziej że na terapii miałem się spotkać z Adamem. Świetnie mu poszło na spotkaniu
z AA. Byłem ciekawy, jak czuje się dzisiaj. Postanowiłem pójść na jego oddział, sprawdzić, czy już
jest gotów.

***
– Dzień dobry bardzo! – powitałem oddziałowego.
– Pan dzisiaj do Adama?
– Tak jest.
– On prosił, żeby nikogo do niego nie wpuszczać.
– Jak to? Nie rozumiem.
– On nie chce dziś wychodzić ani z nikim rozmawiać. Na sport też nie poszedł.
– Ale on ma zaraz terapię.
– Odmówił. Nie chce pójść.
– Jest pan pewien?
– Tak. Powiedział, że dziś nie chce wychodzić z celi.
Byłem w szoku. Wydawało mi się, że bardzo mu zależało na tych zajęciach. Kilkakrotnie przecież
prosił o spotkanie z wychowawcą, żeby tylko sprawdzić, czy na pewno jest na liście. Wiedział też,
że mam uczestniczyć w tych zajęciach razem z nim. Stałem przy bramie do jego oddziału,
patrzyłem na pusty korytarz i nie bardzo mogłem pozbierać myśli. Nie mogłem uwierzyć w to, że
Adam znowu mnie oszukał.

***
– Kiedy się denerwuję, to cały się trzęsę. I już po chwili wiem, że nie będę w stanie się uspokoić.
Zaczynam wszystko rozwalać wokół siebie, a jeśli jest obok mnie ktoś, na kim mogę się wyżyć, to
zawsze to robię. Nie potrafię nad tym zapanować. Dlatego nie chcę wychodzić na warunkowe
zwolnienie, bo ciągle nie jestem pewien sam siebie. Boję się, że jeśli na wolności się zdenerwuję,
to będę dalej taki sam jak kiedyś – tak o swoich wewnętrznych rozterkach opowiadał Marek.
Siedzieliśmy w dużej sali. Krzesła były ustawione w kole. Każdy z nas na ubraniu miał przyklejoną
żółtą kartkę ze swoim imieniem. Właśnie rozpoczęły się pierwsze zajęcia grupy terapeutycznej
dotyczące zastępowania agresji.
– Chciałabym poprosić, żeby każdy z nas w trzech pozytywnych słowach opisał samego siebie.
Może zacznijmy od Darka – powiedziała na początku zajęć terapeutka.
– Jestem nieśmiały i skryty. Ale bywam miły – odpowiedział Darek.
Przy kolejnej osobie okazało się, że to ćwiczenie wywołuje w mężczyznach dużo emocji.
Wydawało się, że oni sami nigdy dotąd nie myśleli o takich cechach swojego charakteru, którymi
chcieliby się chwalić.
– Jestem wesoły. Lubię żartować i opowiadać dowcipy – to był Kacper.
– Jestem ciekawy świata, otwarty, momentami wesoły, emocjonalny – powiedziałem o sobie.
A później już rozmawialiśmy o agresji. Na pytanie, co w więzieniu potrafi wyprowadzić
z równowagi, pierwszy odpowiedział Krzysztof.
– Dwa miesiące temu przenieśli mnie do nowej celi. A tam siedziało trzech grypsujących. Ja nie
grypsuję, więc od początku byłem trochę wystraszony. Początkowo wszystko było dobrze. Mijały
kolejne dni. Któregoś ranka jeden z nich powiedział mi: „Dzisiaj sprzątasz celę”. Pomyślałem
sobie, że w porządku, mogę posprzątać, w końcu jestem nowy. Tylko że za trzy dni sytuacja się
powtórzyła. Znowu to ja miałem wszystko czyścić. Powiedziałem, że robię to ostatni raz i później
już oni sprzątają. Okazało się, że moi współlokatorzy byli innego zdania. Oni grypsowali, a ja
byłem frajerem. Ich zdaniem brudna robota należała do mnie. Nie zamierzałem się na to zgodzić.
Zaczęła się awantura. Skoczyłem do jednego z nich i powiedziałem: „Najpierw zajmę się tobą,
później pobiję pozostałych”. Może to dało im do myślenia? Sam nie wiem. Ale się uspokoili. Tylko
że mnie to przeraziło, bo wiedziałem, że jeszcze chwila, a naprawdę bym im dokopał. Byłem
wściekły. Nie potrafiłem załatwić tego inaczej, tylko poprzez przemoc. Nie czuję się z tym dobrze.
Darek stał przy tablicy. Opowiadał swoją historię, żeby później na tablicy zapisywać pojęcia, które
uczestnikom terapii kojarzyły się z agresywnym zachowaniem. Z sali padały kolejne hasła: krzyk,
znęcanie się, władza nad drugim człowiekiem, ból, przemoc, siła, napięcie.
– Jakie sytuacje w więzieniu powodują u was złość? – zapytała terapeutka.
– Dla mnie najgorsze jest to, że tutaj wszyscy jesteśmy traktowani jednakowo. Jak przestępcy,
których trzeba gnoić. Funkcjonariusze nas nie szanują. Nie podchodzą do nas indywidualnie, nie
traktują nas podmiotowo tylko przedmiotowo – opowiedział Marek.
– Dlaczego tak sądzicie? – zapytałem.
I wtedy Darek opowiedział sytuację sprzed kilku dni. Jego mama miała poważną operację
w szpitalu w Poznaniu.
– Jestem z nią bardzo związany. Często przyjeżdżała do mnie na widzenia, mamy ze sobą bardzo
dobry kontakt. Martwiłem się jej zdrowiem. Byłem umówiony z lekarzem, który przeprowadzał
operację, że zadzwonię i wypytam go o jej stan zdrowia. Już z samego rana powiedziałem
oddziałowemu, że zależy mi bardzo na tym telefonie. Wiadomo, że żebyśmy mogli zadzwonić,
oddziałowy musi przyjść do celi, wyprowadzić nas na korytarz do automatu, poświęcić swój czas
na przesłuchanie tej rozmowy. Dlatego poprosiłem go o to dużo wcześniej. Nie odzywał się do
czternastej. Zacząłem dzwonić dzwonkiem, żeby do mnie przyszedł. Otworzył drzwi celi
i powiedział: „Zaraz cię wyprowadzę do telefonu. Moment”. Ten moment trwał kolejne dwie
godziny. O szesnastej na dobre zacząłem się denerwować. Znowu dzwoniłem, prosiłem. To samo.
„Za moment pójdziesz”, usłyszałem. A później była już 17.45. O osiemnastej jest apel końcowy
i już nie można wykonywać telefonów. Otworzyły się drzwi celi i oddziałowy powiedział: „Jutro
zadzwonisz, dziś już jest za późno”. Myślałem, że krew mnie zaleje. Byłem tak wściekły, że
chciałem mu zrobić krzywdę. I tę złość mam do niego ciągle. Jak go widzę, to aż mnie trzęsie”.
– Zauważyłem, że wy często narzekacie na funkcjonariuszy, ale nie patrzycie też na ich pracę
z innej strony. Przecież takiego oddziałowego o telefon proszą prawie wszyscy. Byłem wiele razy
na twoim oddziale. Tam każdy ciągle czegoś chce. Te dzwonki w waszych celach są czasami aż
rozgrzane do czerwoności. Może czasami po prostu nie sposób jest znaleźć nawet chwili dla
was wszystkich?
Darek pokręcił głową.
– Pan patrzy na to inaczej niż my, bo pan tu nie siedzi. A oni zupełnie inaczej się do nas zwracają,
kiedy wy ze swoją kamerą jesteście w pobliżu. Pan tego nigdy nie zrozumie.
– Ale wy też musicie zrozumieć, że jesteście tu za karę, że to nie są wakacje.
Czułem, że Darek robi się coraz bardziej wściekły.
– My mamy tu swoje obowiązki, a służba więzienna ma swoje. Wystarczyło, żeby ten oddziałowy
powiedział mi rano, że nie wie, jak to będzie z tym telefonem, bo jest ciężki dzień, to bym się
powściekał, ale zrozumiałbym to. I nie czekałbym jak jakiś dureń 10 godzin.
Patrzyłem na Darka i wiedziałem, że jest mu ciężko. Na przedramionach miał mnóstwo głębokich
śladów.
– Sam sobie to zrobiłeś? – zapytałem.
Darek spojrzał na swoje ręce. Początkowo milczał, a potem powiedział:
– Wolałbym o tym nie mówić.
Zapadła cisza. W końcu znowu się odezwał.
– Robiłem to lata temu. Teraz nie mogę sobie tego wybaczyć. Gdybym mógł cofnąć czas, nigdy
bym się nie okaleczał. Nie robię tego już od kilku lat, ale blizny zostały. Nienawidzę siebie za
wszystko, co w życiu zrobiłem złego.
Na koniec spotkania terapeutka poprosiła, żeby każdy narysował na kartce siebie samego
w sytuacji pełnej agresji. Byłem ciekawy ilustracji Darka. Po dziesięciu minutach spojrzałem na
jego kartkę. Zobaczyłem faceta z wykrzywioną twarzą, który stoi w obręczy ognia.
– To ja. Nie umiem jeszcze wyzwolić się z tego piekielnego kręgu.
Kiedy terapia dobiegła końca, poprosiłem o rozmowę panią, która prowadziła spotkanie. Okazało
się, że jest pracownikiem naukowym. Pracuje na uniwersytecie w Zielonej Górze i pisze doktorat
oparty w dużej mierze na biografii więźniów.
– Dla nich najtrudniejsze jest to, że trafiając do więzienia, od razu stają się przestępcami. Ich
osobowość zostaje pomijana. Nikt nie traktuje ich indywidualnie. Dla nich to bardzo trudne, bo
większość nie potrafi się odnaleźć w takiej sytuacji.
Zdaniem terapeutki najtrudniej w polskich więzieniach poradzić sobie z brakiem kadry.
– Jest nas za mało. Takich grup jak ta, którą sama prowadzę, powinno być dużo więcej, ale nie ma
na to pieniędzy. A sam pan zauważył, jak oni się otwierają, jak chcą rozmawiać. Przecież nie mają
komu opowiedzieć o swoich lękach, przeżyciach, o wyrzutach sumienia. W celi nikomu tego nie
powiedzą, bo boją się odrzucenia, odepchnięcia. Więzienie to najbardziej samotne miejsce na
ziemi. Tutaj każdy jest pozostawiony sam sobie i dlatego tak ważne jest, żeby tych ludzi otwierać,
nauczyć rozmawiać. To jest według mnie najważniejszy cel resocjalizacji. Dzięki takim
spotkaniom oni mogą stać się na tyle silni, żeby swoje życie ułożyć na nowo, poradzić sobie na
wolności.
Byłem podbudowany tą rozmową. Miałem poczucie, że mężczyźni, którzy wyszli z tej sali po
zajęciach, mają wiele do przemyślenia. Najważniejsze było jednak to, że takie spotkania miały
trwać jeszcze przez trzy miesiące.

Sprawdzenie więźnia przed wejściem do celi – na zdjęciu Adam S.

***
– Adam, dlaczego nie przyszedłeś na zajęcia?
Siedziałem na jednym z łóżek w celi Adama. Zgodził się ze mną porozmawiać i teraz plątał się
w zeznaniach.
– Dzisiaj była mała pomyłka. Szykowałem się na sport, ale później zrezygnowałem z wyjścia.
A o terapii jakoś zapomniałem.
Nie przekonywało mnie to tłumaczenie. Adam to widział. Drapał się po głowie, chodził po celi, nie
bardzo wiedział, jak wybrnąć z tej sytuacji.
– Po prostu zapomniałem, że to dziś. Pomyliłem sport z zajęciami. No i tak to było, że nie
zerwałem kartki z kalendarza. Zajebałem się po prostu. Pomyliłem dni.
– Ale wiesz, że straciłeś bardzo ważne zajęcia? To było pierwsze spotkanie rozpoczynające
terapię, a ciebie na nim nie było.
– No zajebałem się. Każdy się może zajebać, zwłaszcza my tutaj, w więzieniu. Ty się nigdy nie
zajebałeś?
– Coraz rzadziej – odpowiedziałem.
Adam był coraz bardziej zdenerwowany.
– Ty jesteś ciągle w ruchu. Masz o wiele lepiej niż ja. Łatwiej ci zapanować nad wszystkim. A tutaj
co? Siedzę i wszystko mam na głowie. Wszystko. Pamiętaj, ja mam siedem sióstr i dwóch braci.
A teraz do wszystkich muszę dzwonić i się tłumaczyć, że mnie do innej celi przenieśli, że te
narkotyki znaleźli. Weź i dzwoń ciągle i mów każdemu to samo! No zajebałem się, no co ci mam
powiedzieć?
Adam zarzekał się, że jutro już na pewno pójdzie na terapię. I od tej pory będzie pamiętał, co ma
do zrobienia.
– Adam, po raz kolejny siedzisz w więzieniu. Musisz wykorzystać ten czas i naprawdę na siebie
pracować. Nie wiem, dlaczego tego nie robisz, tylko bez przerwy się o coś awanturujesz.
– A ty wierzysz tym gadom w mundurach! Ciekawe, czy ty byś się nie awanturował, gdyby cię
w konwoju wieźli w taki gorąc bez klimatyzacji. Będę na nich pisał skargi, bo oni nie zachowują się
tak, jak powinni.
– Adam, jesteś w więzieniu. Jakie ty masz wymagania? Może mają cię limuzyną wozić, żebyś był
zadowolony? O czym ty w ogóle mówisz?
Po raz pierwszy widziałem, że Adam jest wściekły. Czułem, że z całych sił próbuje opanować się
przed awanturą ze mną. A ja nie mogłem zrozumieć, dlaczego on nadal ze wszystkimi chce
walczyć. Od oddziałowych dowiedziałem się, że co tydzień wypisuje brednie na temat zachowania
funkcjonariuszy, krzyczy, kłóci się, grozi.
– Ale ja nie robię tego tylko dla siebie, ale też dla innych złodziei! Jak chcesz, to sobie wierz tym
bandom w mundurach. Napierdolili ci już na mnie. Bzdur ci naopowiadali, że nie chcę iść na
terapię, a ja chciałem, tylko zapomniałem. Rozmawiałem dziś przez telefon z matką, a ona do
mnie: „Synu, czy ciebie już całkiem popierdoliło?”. I co? I martwię się, bo moja matka z tym
frajerem żyje i tylko mnie jednemu może się wyżalić. Chata matki zadłużona, a ona nic, siedzi
z tym pojebem, cała poobijana jest, bo on ją tłucze, ale nic nie można zrobić, bo zakochana.
I jeszcze z siostrami mam kłopot. Bo jedna nawywijała i dzieciaka jej zabrali, a druga
w poniedziałek wyszła z domu i do tej pory jej nie ma. A ja siedzę tu, w kryminale, i nic nie mogę
zrobić. Ja na wolności nie jestem, ale z wolności ciągle nowe kłopoty na głowę mi spadają.
Wiele razy powtarzałem Adamowi, że jeżeli swojego życia nie uporządkuje, to tym bardziej nie
będzie umiał pomóc innym. Wyglądało na to, że moje argumenty zupełnie do niego nie trafiały.
Teraz patrząc na mnie, drapał się po głowie.
– Rinke, pójdę na terapię, pójdę. Jutro wstanę o 7.30, zjem śniadanie, umyję zęby, kawę wypiję
i pójdę. Jak Boga kocham, że pójdę.
P ołowa pobytu w Krzywańcu już za mną – pomyślałem zaraz po przebudzeniu. Miałem za
sobą chyba najtrudniejsze tygodnie w moim zawodowym życiu. Atmosfera więzienia
przygnębiała mnie coraz bardziej. Po powrocie z zakładu około osiemnastej zazwyczaj
zamykałem się w pokoju. Nie miałem ochoty z nikim rozmawiać. Rzadko odbierałem telefony, chyba
że w sprawach najpilniejszych, które nie mogły poczekać do mojego powrotu do Warszawy.
Z wychowawcą Piotrem i ekipą o kolejnych spotkaniach, które mieliśmy w planach, wolałem
rozmawiać rano, zaraz przed rozpoczęciem zdjęć. Wieczory chciałem mieć dla siebie.
Dzisiejszy dzień pracy rozpoczynałem od spotkania z Piotrem Hamerą, rzecznikiem prasowym.
Postawny, wesoły facet z wielką cierpliwością odpowiadał na moje pytania i czasem kilkakrotnie
tłumaczył te same zagadnienia. Teraz chciałem porozmawiać z nim o skargach, które piszą
więźniowie. Ta sprawa budziła dużo emocji. Funkcjonariusze mieli żal do skazanych, że piszą
pisma, w których często są niesprawiedliwi wobec oddziałowych czy wychowawców. Więźniowie
za to zarzucali funkcjonariuszom, że są zbyt surowi w swoich ocenach i traktują ich
przedmiotowo.
– Pisanie skarg jest podstawowym prawem każdego skazanego. Żaden funkcjonariusz nie może
wpływać czy naciskać na więźniów, aby skargi nie składali – zaczął rzecznik.
Siedzieliśmy w jego gabinecie i piliśmy „więzienną kawę”. Była dziewiąta rano. Piotr właśnie
wrócił ze spotkania u dyrektora. Co rano szefowie działów i oddziałowi spotykali się na specjalnej
odprawie u szefa. Zebranie służyło podsumowaniu tego, co działo się w nocy i zaplanowaniu
nadchodzącego dnia. Teraz Hamera sięgnął do szafy z dokumentami. Podał mi kartkę papieru.
Zobaczyłem jakąś tabelkę.
– W zeszłym roku w Krzywańcu otrzymaliśmy 820 skarg od osadzonych. Tylko jeden procent
z nich uznano za zasadny. Rocznie we wszystkich zakładach karnych składanych jest ponad 50
tysięcy skarg. W 2012 roku tylko 212 z nich rozpatrzono na korzyść skazanych.
Byłem zdziwiony.
– Dlaczego te skargi trafiają do kosza? – zapytałem.
Okazało się, że więźniowie piszą skargi nie tylko do dyrektora działu penitencjarnego czy szefa
zakładu karnego, ale także do prezydenta, Rzecznika Praw Obywatelskich, Helsińskiej Fundacji
Praw Człowieka. Narzekają na zachowanie funkcjonariuszy, jedzenie w zakładach karnych, zimną
wodę w dniu kąpieli, towarzystwo w celi. Takie podania rozpatruje się dokładniej. Zdarzają się
jednak skargi absurdalne. „Bandyta, kierownik aresztu śledczego, ukradł mi ręcznik różowy
przeplatany złotymi nićmi o wartości 27 tysięcy złotych” – to pismo wysłano z aresztu
w województwie mazowieckim. Albo jeszcze jedno, z okręgu łódzkiego: „Oddziałowy przeszukiwał
celę i ukradł mi gołębie pióro, które było na parapecie, a z którym ja byłem emocjonalnie
związany”.
– Przecież to śmieszne – powiedziałem i przypomniałem sobie, że przecież Adam ostatnio
odgrażał się, że napisze skargę na funkcjonariuszy, którzy w ciepły letni dzień przewozili go
w samochodzie, który nie miał klimatyzacji.
– Musimy rozpatrzyć każde z takich pism, nawet to najbardziej niedorzeczne. Specjalnie
oddelegowana do tych zajęć osoba najpierw czyta złożoną przez skazanego skargę, a później
decyduje, który z działów powinien się nią jak najszybciej zająć. Na każde z pism funkcjonariusz
ma obowiązek odpowiedzieć w ciągu 14 dni. Dla wielu skazanych pisanie skarg jest sposobem
odreagowania izolacji i samotności. Mają przecież prawo pisać tyle pism, ile chcą. Są więc tacy,
którzy jednego dnia potrafią wysłać kilka pism. I tak codziennie. Na warunki w zakładzie karnym
skarży się co drugi skazany. Większość osadzonych świetnie zna swoje prawa. Mają dużo czasu
i wyjątkowo uważnie czytają Kodeks karny. Zdarza się, że trafiają do nas skargi, które są napisane
lepiej, niż gdyby wysłała je najlepsza kancelaria adwokacka – mówił Hamera.
Wiedziałem, że zgodnie z unijnymi przepisami w celi powinien znajdować się kącik sanitarny
oddzielony od części mieszkalnej, skazanym przysługują też prysznic co najmniej dwa razy
w tygodniu, spacer i trzy posiłki dziennie o ustalonych porach. To podstawowe prawa.
Najważniejsza jest jednak przestrzeń w celi. W większości krajów Unii obowiązują 4 metry
kwadratowe na jedną osobę. W Polsce są to 3 metry, a zgodnie z tym, co mówił rzecznik, więzienia
są tak przepełnione, że nawet to jest trudne do uzyskania. W 2009 roku na ciasnotę w celach
zwrócił uwagę Sąd Najwyższy. Uznano, że przetrzymywanie więźniów w zbyt ciasnych
pomieszczeniach narusza ich dobra osobiste. Jeżeli więc więzień nie ma w celi do dyspozycji
przepisowych 3 metrów i poskarży się do sądu, należy mu się zadośćuczynienie. Więźniowie
zaczęli skrupulatnie mierzyć swoje cele i zalewać sądy falą pozwów. Trzy lata później do Kodeksu
karnego wprowadzono zmiany, z których wynika, że skazany musi uzasadnić swoje żądania i do
skargi dołączyć stosowne dokumenty motywujące jego zażalenie. Dodatkowo jeśli skarga zawiera
wyrażenia lub zwroty powszechnie uznawane za wulgarne lub obelżywe, skargę można
pozostawić bez odpowiedzi czy uznać za nieważną. Ten zapis z kolei nie spodobał się Komitetowi
Przeciwko Torturom ONZ, który uznał, że aktualny polski model składania skarg nie spełnia
standardów międzynarodowych. Zdaniem członków komitetu skazani, którzy nie odebrali
stosownego wykształcenia, mogą nie być w stanie napisać skargi w wymaganej przez polskie
władze formie. Dlatego skazany na własną prośbę powinien otrzymać pomoc prawną przy
sporządzaniu wniosków. Zdaniem Komitetu niedopuszczalne jest, aby tak wiele skarg zostawało
uznanych za bezzasadne.
– Oczywiście jest tak, że wielu funkcjonariuszy skargi skazanych traktuje jak wyraz ich
roszczeniowej postawy. Trudno uniknąć takich emocji szczególnie przy zażaleniach, które już
podczas pierwszego czytania wydają się absurdalne. Niemniej często odnosimy wrażenie, że
wiele skarg nie zostałoby wysłanych, gdyby funkcjonariusze częściej rozmawiali z osadzonymi.
Czasami wystarczy jedynie poświęcić więźniom więcej czasu, bo skargi pisane na akord są też
próbą zabicia czasu i walką z więzienną monotonią – zakończył Hamera.
Wiedziałem, że w Krzywańcu to Kapsel najczęściej pomaga skazanym w pisaniu tego typu podań.
Po 16 latach odsiadki doskonale orientował się w przepisach. Świetnie znał kodeks i wiedział, o co
warto się upomnieć, a na co szkoda czasu. Sam jednak skarg nie pisał. Spokojnie czekał na wyrok
łączny. Nie chciał wojować z administracją. Wychodząc z gabinetu rzecznika, spotkałem jednego
z oddziałowych. Zapytałem go, czy miał kiedyś kłopoty przez skazanego piszącego skargi.
Zaprzeczył, ale opowiedział mi o młodym chłopaku o imieniu Marcin, który każdego dnia wysyła po
kilka pism. Podobno nikt już nie chciał z nim mieszkać, bo ten od rana tylko narzekał na wszystko
wokół. W efekcie co trzy miesiące zmieniał celę. Postanowiłem go odnaleźć. Byłem ciekaw, czy
będzie chciał ze mną rozmawiać.

***
– Dzień dobry. Nazywam się Rinke Rooyens. Robię film o więzieniu. Zgodziłbyś się ze mną
porozmawiać?
– Wiem, kim pan jest. Proszę usiąść. Pewnie, możemy porozmawiać.
Marcin okazał się drobnym, chudym chłopakiem. Spodziewałem się pewnego siebie,
wysportowanego mężczyzny, a spotkałem znerwicowanego człowieka, który na pierwszy rzut oka
wzbudzał litość, a nie złość. Blada twarz, drżące dłonie, rozbiegane smutne oczy. Było gorąco,
ale on siedział w celi w grubym granatowym swetrze.
– To podobno pięćdziesiąta druga cela, w której siedzisz w Krzywańcu. Ciągle cię przenoszą.
Dlaczego?
Drżącą ręką zapalił papierosa. W jego celi na łóżkach siedzieli jeszcze dwaj mężczyźni. Obaj
uśmiechnęli się, a jeden z nich powiedział:
– Nikt nie może z nim wytrzymać. – W jego głosie nie było jednak złości. Raczej współczucie.
– Administracja uważa, że demoralizuję innych więźniów, namawiam do buntu. Może to i prawda,
bo potrafię wytknąć funkcjonariuszom wszystkie błędy. Nie podoba mi się to, jak ze mną postępują,
i wcale nie zamierzam się poddać. Będę walczył do końca. Aż do dnia, kiedy już wyjdę na wolność.
Marcin mówił szybko. Tak, jakby bał się, że za chwilę mu przerwę i nie będę chciał słuchać.
Z jego opowieści wynikało, że ma 26 lat. Do więzienia trafił sześć lat temu. I służbie więziennej
nie mógł darować dwóch rzeczy. Po pierwsze, twierdził, że to przez funkcjonariuszy został
nakłoniony do ślubu z dziewczyną, którą poznał w więzieniu. Poznali się, oczywiście, pisząc do
siebie listy. Kobieta miała dwójkę dzieci. Po kilku miesiącach pisania Marcin bardzo chciał
uzyskać zgodę na widzenie z nią. Zgodnie z prawem spotykać się mogą tylko ci skazani, którzy
planują zawarcie związku małżeńskiego.
– Czy pan uważa, że to jest normalne? Zamiast najpierw poznać dziewczynę, porozmawiać z nią
spokojnie, to ja od razu muszę deklarować miłość, żeby tylko ją zobaczyć?!
Marcin stawał się coraz bardziej nerwowy. Trudno mu było nawet o tym mówić. Zacinał się,
a później zaczynał opowiadać coraz bardziej podwyższonym głosem.
– Byłem zakochany, więc zgodziłem się na ten ślub, oświadczyłem się, no i tak się potoczyło, że
ona została moją żoną. Ale nie byliśmy dobraną parą. Od początku powinienem się domyślić, że
tak to się skończy. Pokłóciliśmy się i ona złożyła sprawę o rozwód. Niebawem więc zostanę
rozwodnikiem i niezbyt mi się to podoba. – Zaciągnął się papierosem.
– Ale na co się skarżysz? Przecież to nie jest wina oddziałowego ani wychowawcy, że nie ułożyło
ci się w związku.
Marcin spojrzał na mnie tak, jakbym nic nie rozumiał.
– A czyja to wina? Moja? Ja się wcale nie chciałem żenić. To oni mnie do tego zmusili.
Okazało się, że teraz Marcin poznał kolejną dziewczynę. I sytuacja się powtarzała. Wychowawca
nie chciał wyrazić zgody na widzenie. Chyba że będzie ślub.
– Jak można tak człowiekowi życie łamać? Jaki ślub znowu? Dlaczego oni nie mogą mnie
zrozumieć? – pytał mnie. Powtarzał, że zna świetnie swoje prawa i nie pozwoli na to, aby
administracja zmuszała go do czegoś wbrew jego woli. Skarżył się też, że mimo próśb nie jest
kierowany do pracy i musi całymi dniami siedzieć w celi.
– Ale może nie dostajesz pracy, bo ciągle jesteś niezadowolony? Z tego, co słyszałem, do pracy
kierowani są ci więźniowie, którzy zachowują się wzorowo – zaoponowałem.
Ale Marcin jakby mnie nie słyszał.
– Funkcjonariusze sami łamią prawo, wychodząc poza regulamin porządku wewnętrznego
i Kodeksu karnego wykonawczego i dlatego ja co rano otwieram tu po prostu biuro podawcze
i całymi dniami piszę.
Mężczyźni mieszkający z Marcinem wybuchnęli śmiechem.
– On tak cały czas? – zapytałem ich.
Przytaknęli.
– Może pan się kawy napije? Tak szybko to tutaj panu nie pójdzie. Będzie trzeba wszystkiego
wysłuchać – powiedział jeden z mężczyzn.
Marcin zachowywał się tak, jakby nie słyszał tej wymiany zdań. Był jak w letargu.
– Niech się pan rozejrzy. Widzi pan tutaj 3 metry kwadratowe?
– No, jest tu znacznie więcej metrów – odparłem.
– Ale na każdego z nas powinny przypadać 3 metry kwadratowe. W życiu tutaj tego nie ma. I od
razu należy się nam odszkodowanie. Dodatkowo zgodnie z prawem powinniśmy w celi korzystać
ze światła dziennego, a co mamy? Blendy w oknach. To też jest niezgodne z prawem. To są
uchybienia nadające się do sądu i dlatego o tym codziennie piszę.
Szybko okazało się jednak, że Marcina tak naprawdę najbardziej boli co innego. Do tej pory
jeszcze sąd ani razu nie przychylił się do jego wniosku o przedterminowe warunkowe zwolnienie.
Każdy z więźniów ma prawo ubiegać się o wcześniejsze opuszczenie zakładu karnego. Skazani
po raz pierwszy mogą występować o zwolnienie po upływie połowy kary, recydywiści po wykonaniu
trzech czwartych kary. Tymczasem Marcin do końca kary miał już zaledwie 11 miesięcy. Kilka
tygodni temu po raz kolejny stanął na tak zwanej wokandzie. Sędzia sądu penitencjarnego, który
przyjechał do Krzywańca na rozprawę, zdecydował jednak, że nie jest on jeszcze gotowy do
rozpoczęcia życia na wolności.
– Sędzia mnie nie zna. Skąd więc może wiedzieć, czy poradzę sobie za więziennym murem czy
nie? Jakim prawem wydaje o mnie taką opinię?
Marcin już teraz był wściekły. Palił jednego papierosa za drugim.
– Nie chcę już być w więzieniu, nie mam na to siły. Czasami mam wrażenie, że nie wytrzymam tu
ani dnia dłużej.
Jego kolega z celi, podając mi kawę, powiedział: – A ja na szczęście jutro wychodzę.
– Masz się z czego cieszyć. Tyle siedzisz, a tylko cztery miesiące z kary pozwolili ci zabrać.
Wielkie mi osiągnięcie.
Marcin najwyraźniej nie był zadowolony ze szczęścia kolegi.
– A z czego mam się cieszyć? – zapytał mnie z wściekłością. – To jego sprawa, że sobie idzie,
nie moja.
Mężczyźni z celi znowu wybuchnęli śmiechem. Zdziwiłem się, że zupełnie nie byli źli na Marcina
za jego pretensje. Ireneusz, szczęśliwiec, który już jutro miał odzyskać wolność, też kilkakrotnie
starał się o warunkowe zwolnienie. Udało się dopiero wczoraj.
– To była trzecia prośba o zwolnienie przed terminem. Wcześniejsze zostały odrzucone. To
wszystko jednak przez to, że kiedyś siedziałem we Wronkach i któregoś dnia zawołali mnie na
badania moczu. I podobno wykryli marihuanę w moim organizmie. Tylko że to była jakaś bzdura, bo
ja nigdy nie paliłem. Nawet na wolności. Przez kilka dni bolał mnie wtedy kręgosłup i brałem
podwójne dawki bardzo silnego leku. Może dlatego te badania tak wyszły? Może ktoś się pomylił
i to nie moje wyniki? Sam nie wiem. Odwołałem się od wniosku nagannego, który wtedy dostałem,
ale bezskutecznie. I przez to kilka lat dłużej musiałem siedzieć. Teraz, jak wyjdę na wolność, to
będę dochodził swoich praw – opowiadał.
– Ty też jesteś taki niezadowolony z pobytu w Krzywańcu? – zapytałem.
– A skąd?! W poprzednim więzieniu to był taki brud i taka atmosfera, że trudno było wytrzymać,
a jak tutaj przyjechałem, to się poczułem jak u świętego Piotra pod bramą.
Irek był ojcem trzech córek i dwóch synów. Twierdził, że ma z nimi świetny kontakt. Nazajutrz
miała go odebrać najstarsza córka. Wspólnie postanowili, że nie powiedzą żonie, że już
wychodzi. Chciał jej zrobić niespodziankę.
– Mógłbym cię jutro jeszcze odwiedzić i porozmawiać?
Wiedziałem, że dziś byłoby nam trudno o tym mówić. Marcin był zdenerwowany. Nie chciałem go
jeszcze bardziej przygnębiać.
– Widzisz, może lepiej zachować spokój i poczekać na swój dzień, niż tak się szarpać jak ty? –
zagadnąłem go.
– Gdyby inni robili tak jak ja, toby tego więzienia już nie było. Tylko że wszyscy tutaj myślą
wyłącznie o sobie, żeby wokandę wyrwać, przenieść się na oddział otwarty lub półotwarty,
a administracja z tego korzysta – odpowiedział.
Trudno mi było zrozumieć jego sposób myślenia. Był jeszcze tak młody, miał przed sobą całe
życie. Zamiast myśleć o tym, co przed nim, wolał jednak skupić się na wojnie, która z góry była dla
niego przegrana.
– Byłeś u psychologa? – spytałem.
– Byłem. Przyszła dziewczyna, która tutaj pracuje rok. A ja siedzę sześć lat, a więc co ona mogła
mi pomóc? To ja wiedziałem wszystko o życiu w zakładzie karnym, a ona nic. Mogła się ode mnie
wiele nauczyć.
– Dlaczego nie chcesz sam pracować nad sobą?
– A jak mam pracować? Powinienem zostać adwokatem i wtedy bym ich wszystkich tu wykończył.
Jego agresja powoli udzielała się także mnie. Coraz trudniej było mi zapanować nad rozmową.
– To dlaczego nie uczysz się prawa? Mógłbyś po wyjściu na wolność zacząć studiować.
– Może i zacznę. Na pewno zrobię wszystko, żeby tu nie wrócić. Zresztą jeśli znowu trafię za
kraty, to będzie przez nich wszystkich. Pokażę im wtedy, co to znaczy resocjalizacja! Teraz
mógłbym już dawno być na wolności i układać sobie życie, a oni mnie trzymają tutaj nie wiadomo
po co! Czego oni chcą mnie nauczyć?! Ja już wszystko wiem o kryminale! – Marcin prawie
krzyczał.
– Po chuj ci to wszystko?! Ta walka cała? Po co ci to?! – pytałem. Czułem, że sytuacja wymyka się
spod kontroli. Marcin był coraz bardziej wściekły, a ja traciłem cierpliwość.
– Walczę też w imieniu innych więźniów! Mam swoje racje. Życie tu nie jest takie różowe, jak ci
się wydaje! Spacerujesz sobie po korytarzach, wszyscy się do ciebie uśmiechają i myślisz, że tak
jest na co dzień. Mylisz się! Nie jest!
Wiedziałem, że już nic tu po mnie. Marcin był tak wściekły, że nie było sensu podejmować
żadnego innego tematu.
– Chłopie, a dlaczego ty nie myślisz o swoim życiu? Żałujesz czasem tego, co zrobiłeś?
– Owszem, żałuję, ale to moja sprawa. Teraz dla mnie najważniejsze jest to, żeby wykończyć tych,
którzy tu pracują. Nie popuszczę im. Chcę, żeby mnie zapamiętali.
Wstałem. Sam byłem wściekły. Wiedziałem, że muszę jak najszybciej wyjść.
– Nie rozumiem cię. Naprawdę nie wiem, o co ci chodzi! – powiedziałem na pożegnanie. Miałem
dość. Nie miałem siły na kolejne spotkania. Chciałem pobyć sam.
J eszcze długo w nocy myślałem o spotkaniu z Marcinem. Wyrzucałem sobie, że rozmawiając
z nim, reagowałem tak emocjonalnie. To był nieszczęśliwy, złamany człowiek, który już nie
radził sobie z więzienną izolacją. Sfrustrowany, piekielnie samotny, w trakcie rozwodu – nie potrafił
myśleć konstruktywnie. Zaczął walczyć z administracją, bo tylko w tym widział sens swojego życia.
Wiedziałem, że nasza rozmowa nie potoczyła się tak, jak powinna. Kiedy po ciężkiej nocy
obudziłem się nad ranem, postanowiłem, że pójdę go przeprosić i jeszcze raz spokojnie
porozmawiamy. Najpierw jednak byliśmy z ekipą umówieni z panią dyrektor więzienia. Po
wczorajszej rozmowie z Ireneuszem, którego spotkaliśmy w celi Marcina, chciałem przyjrzeć się
temu, jak wygląda sprawa sądowa dotycząca udzielania warunkowego przedterminowego
zwolnienia. Ireneusz opowiadał mi, że to skazany pisze pismo do sądu z prośbą o skrócenie kary.
Jego wniosek może być poparty opinią wychowawcy lub dyrektora więzienia i wtedy ma większe
szanse na pomyślne rozpatrzenie.
– Kiedyś siedziałem w więzieniu w Niemczech. Tam jest to rozwiązane o wiele lepiej niż u nas. To
pracownicy więzienia, oddziałowi czy wychowawcy, składają wnioski o skrócenie kary skazanym.
Robią to bez porozumienia z nim. Po prostu, kiedy dojdą do wniosku, że ktoś jest już na tyle
zresocjalizowany, że może wyjść, sami o to zabiegają. I dopiero kiedy ich prośba zostanie
pozytywnie rozpatrzona, mówią o tym skazanemu. To o wiele mądrzejszy system. W Polsce to my
składamy pismo i sami musimy stawać przed sądem. Wcześniej już miałem dwie wokandy. Dwa
razy dostałem blachę, czyli odszedłem z kwitkiem. To bardzo frustruje. Ludzie się wściekają, tracą
nadzieję na zmianę, nie chcą już później współpracować z administracją, bo z jakiej racji mają
przechodzić przez takie akcje? To denerwujące – opowiadał wczoraj Irek.
Dzisiaj po wejściu za bramę więzienia poszliśmy z ekipą od razu do sali na oddziale zamkniętym.
Tam czekała już na nas pani dyrektor. Za chwilę mieli przyjechać sędzia i prokurator. Sprawy
sądowe dotyczące warunkowych zwolnień zawsze odbywają się na terenie zakładu karnego.
Wchodząc do sali i widząc mnie i kamerę, sędzia z Zielonej Góry zdziwił się. Wytłumaczyłem mu,
co robię w Krzywańcu, i poprosiłem, żeby zgodził się nagrać choć jedną z pierwszych wokand.
Na szczęście nie miał nic przeciwko temu. Przed salą poznałem niezbyt wysokiego, dobrze
zbudowanego mężczyznę. Miał na imię Krzysztof. To on dziś jako pierwszy miał stanąć przed
sędzią. Siedział w więzieniu już blisko 14 lat. Do końca wyroku zostały mu zaledwie cztery
miesiące. Był pewny, że sędzia zgodzi się, żeby wcześniej opuścił zakład karny. Kiedy dyrektor
działu penitencjarnego zawołała go do sali, weszliśmy za nim. Siedząc przy stole postawionym na
środku sali, sędzia zaczął odczytywać akta skazanego.
– Został pan skazany na długą karę. Pana matka w rozmowie z kuratorem stwierdziła, że jest pan
agresywny i zasługuje na więzienie. Po konflikcie z matką zamieszkał pan w innej miejscowości
z siostrą i jej rodziną. Ona z kolei uważała, że jest pan odpowiedzialny i spokojny. Podczas
odsiadywania kary początkowo pracował pan zawodowo, później jednak na skutek pana zachowania
został pan pozbawiony pracy – czytał sędzia.
Okazało się, że Krzysztof należał do subkultury grypsującej i wielokrotnie wszczynał awantury
w więzieniu. Po kilku latach odsiadywania kary został umieszczony na oddziale półotwartym. Tam
doszło do bójek i znęcania się nad innymi więźniami. To on był prowodyrem awantur i z powrotem
trafił do oddziału zamkniętego. Z podań, które kilka lat temu złożyli pracownicy więzienia, wynikało,
że nie szanuje ludzi, traktuje ich w sposób lekceważący, a także manipuluje nimi i naraża na
niebezpieczeństwo. Sędzia zauważył również, że Krzysztof pochodzi z rodziny dysfunkcyjnej.
Jego rodzice nadużywali alkoholu, a on już jako nieletni chłopak trafiał do placówek opiekuńczych.
W podaniu, które trafiło do sędziego, Krzysztof pisał, że ma świetny kontakt z siostrą i to u niej
chce się zatrzymać po wyjściu z więzienia. Niestety, mimo tego, że w ostatnich latach jego
zachowanie znacznie się poprawiło, ani wychowawca, ani dyrektor więzienia nie poparli jego
wniosku o skrócenie kary.
– Pani dyrektor, czy chciałaby pani coś dodać? – zapytał sędzia.
Dyrektor więzienia odpowiedziała krótko:
– Nie poparłam wniosku skazanego ze względu na negatywną prognozę kryminologiczną.
Spojrzałem na Krzysztofa. Patrzył w ziemię. Z jego twarzy trudno było odczytać, czy jest przybity
czy raczej wściekły.
– Panie prokuratorze, czy ma pan coś do dodania? – pytał sędzia.
– Zmienne zachowanie skazanego dowodzi, że nie poddał się on resocjalizacji. Wnoszę
o nieudzielenie warunkowego zwolnienia.
Sędzia spojrzał na Krzysztofa, przewrócił kartki dokumentu i rozpoczął czytanie:
– Sąd postanowił nie uwzględnić wniosku skazanego. Brak jest zdaniem sądu podstaw do
udzielenia panu warunkowego zwolnienia. Nie pracuje pan w zakładzie karnym, wielokrotnie
zachowywał się pan agresywnie...
– Dobra, skończcie już ten cyrk... – powiedział nagle Krzysztof. Wyszedł z sali i z całej siły
trzasnął drzwiami. Wybiegła za nim pani dyrektor.
– Rozprawa jeszcze się nie skończyła. Nie ma pan prawa wyjść. Proszę wrócić i wysłuchać
wyroku sądu do końca.
Krzysztof wrócił.
– Proszę zachowywać się poprawnie i nie oddalać się przed zakończeniem posiedzenia. Ma pan
prawo odwołać się od decyzji sądu w ciągu siedmiu dni. Czy to jest dla pana jasne? – pytał
sędzia.
Kiedy Krzysztof wyszedł z sali, zapytałem sędziego, dlaczego podjął taką decyzję
– Przecież zostało mu już tylko cztery miesiące kary? Może powinien wyjść wcześniej i zacząć
sobie układać życie? Pobyt w więzieniu i tak już go przecież niczego nie nauczy. Po co więc to
przeciągać? – pytałem.
Sędzia był jednak innego zdania.
– Sam pan słyszał opinie na jego temat. Nie możemy kogoś nagradzać skróceniem wyroku tylko
dlatego, że zostało mu tak mało kary. To bez sensu. Więzienie go niczego nie nauczyło i on musi
mieć świadomość tego, że my to widzimy i że jeżeli nie zacznie pracować nad sobą, to może być
tak, że ponownie wróci za kratki.

***
– Dzień dobry. Czy moglibyśmy dzisiaj znowu porozmawiać?
Wszedłem do celi Marcina. Zastanawiałem się, jak mnie przyjmie. Równie dobrze mogłem
usłyszeć, że nie chce mnie widzieć.
– Jasne, proszę – powiedział.
Dziś był ubrany w białą koszulkę. Wyglądał dużo lepiej niż wczoraj.
– Chciałbym cię przeprosić za wczoraj. Chyba za bardzo się uniosłem. Nie powinienem w taki
sposób z tobą rozmawiać.
Marcin skręcał sobie papierosa. Wkładał tytoń do bibułki, a później specjalną maszynką sklejał
boki papieru.
– Nie ma sprawy. Chłopcy wczoraj też zwrócili mi uwagę, że za bardzo pana zmęczyłem. Ale
byłem zdenerwowany.
– Wiesz, ja jestem Holendrem. Nie do końca rozumiem te wszystkie paragrafy, którymi wczoraj
mnie zasypałeś. Chciałbym jednak porozmawiać z tobą spokojnie. Jesteś bardzo inteligentnym
facetem...
– No, wiadomo – Marcin powiedział to takim tonem, jakby to w ogóle nie był komplement. Chłopcy
z celi wybuchnęli głośnym śmiechem.
– Nie powinienem pana zarzucać moimi problemami z więzienia, ale proszę też mnie zrozumieć.
Muszę walczyć o to, co mi się należy.
Zauważyłem, że był dziś w dużo lepszym humorze. Zamiast mówić o skargach, zaczął opowiadać
o sobie. Dostał sześć lat kary, ale z tego cztery lata siedział już w Krzywańcu. Wcześniej był
w Poznaniu i Rawiczu.
– Tam było o wiele lepiej. Pracowałem na kuchni i nic się nie działo. Byłem spokojny, nie
awanturowałem się, bo nie miałem o co. A kiedy tutaj mnie przewieźli, to od razu, jeszcze
w transporcie, funkcjonariusz zapowiedział, że jak zacznę z nimi współpracować, to będą się ode
mnie trzymać z daleka. Zapytałem, co to znaczy „współpracować” i dowiedziałem się, że mam
donosić na innych więźniów, bo to jest tu dobrze widziane. Wytłumaczono mi, że dzięki temu
szybko dostanę pracę i zostanę przeniesiony na oddział otwarty lub półotwarty. Tylko że ja nie
jestem żadnym konfidentem. Nigdy dla własnych korzyści nie doniósłbym na nikogo, nawet na
wroga – mówił.
A później pokazał mi wielki plik sklejonych ze sobą kartek. Okazało się, że to jest jego wniosek
o przedterminowe zwolnienie. Takich dokumentów do sądu wysłał już 12. Na kartkach różnymi
kolorami pozaznaczane były informacje dotyczące jego przemyśleń i dywagacji. Niestety, do tej
pory sąd ani razu nie odniósł się przychylnie do podań, które składał.
– Sędzia wciąż nie rozumie, że w moim przypadku nie można już mówić o resocjalizacji, ale
raczej o demoralizacji. Każdy kolejny tydzień w celi działa na moją psychikę druzgocąco. Już
naprawdę nie jestem w stanie dać sobie z tym rady.
Podczas odsiadki Marcin stracił mamę i brata.
– Byłem na pogrzebie mamy w konwoju. Do tej pory nie mogę sobie darować, że zabrakło mnie
przy jej śmierci. Ona była dla mnie zawsze bardzo ważna.
Brat Marcina, alkoholik, zmarł z przepicia. Kiedy Marcin był już w więzieniu, odezwał się do niego
ojciec. Wcześniej nie mieli kontaktu.
– Ojciec zostawił nas, kiedy byłem mały. Odnowił ze mną kontakt, kiedy dowiedział się, że siedzę.
Teraz bardzo mi pomaga, wysyła paczki, przyjeżdża na widzenia. Martwię się tylko tym, że
mieszkanie po mamie, w którym chciałbym zamieszkać po wyjściu na wolność, jest bardzo
zadłużone. Jeśli ojciec nie pomoże mi w spłacie, to mogę je stracić i wtedy trafię do przytułku dla
bezdomnych. To mnie przeraża.
Marcin opowiadał mi, że był u psychiatry i psychologa, ale do tej pory nikt nie potrafił mu pomóc.
Napisał do sądu prośbę, żeby po wyjściu na wolność skierował go do kliniki psychiatrycznej.
– Wiem, że powinienem się leczyć,i zrobię to. Nie chcę zmarnować swojego życia.
Marcin nie chciał mówić o popełnionym przestępstwie. Wspominał tylko, że kiedy był mały, zawsze
trzymał się spódnicy mamy, a później trudno mu było zdobyć przyjaciół. Wpadł w środowisko ludzi,
którzy już wcześniej byli karani. Podatny na wpływy, niepewny siebie, za wszelką cenę starał się
zaskarbić sobie ich sympatię. I za ich namową uczestniczył w rozbojach i kradzieżach.
– Byłem bardzo głupi. Teraz wiem, że kiedy wyjdę z więzienia, już nigdy więcej tu nie wrócę. To
nie jest miejsce dla mnie. Nie pasuję tu i nigdy już nie zrobię niczego, czego będę musiał się
wstydzić. Mam nadzieję, że ludzie, którym wcześniej wyrządziłem krzywdę, już mi wybaczyli.
Napisałem zresztą do nich listy z więzienia i przeprosiłem za wszystko.
Marcin nie był już dziś tak zdenerwowany jak wczoraj. Mówił spokojnie, rzeczowo. Siedzący obok
niego Irek uśmiechał się. Marcin spojrzał na niego.
– To Irek mi najwięcej przetłumaczył. Po twoim wyjściu wczoraj też zwrócił mi uwagę, że
niepotrzebnie się tak unoszę.
Irek wstał, żeby zrobić nam kawę. A potem powiedział:
– A wiesz, że ja dziś wychodzę?
– No właśnie, a nie widać po tobie żadnych emocji – powiedziałem.
– A co mam robić? Skakać do góry? Wiedziałem, że wyjdę. W końcu sędzia się zgodził. Nie
myślałem tylko, że tak szybko. Wczoraj jeszcze paczkę od żony dostałem i dziś z kumplami się
podzieliliśmy tym, co tam było, bo sam przecież nie zdążyłbym wszystkiego zjeść i wypić.
Irek miał 46 lat. Był mechanikiem samochodowym.
– Uwielbiam swoją robotę. Kiedyś przez pięć dni bez przerwy klepałem audi. Tak lubię robić przy
samochodach, że nawet nie zauważyłem, że tyle czasu to trwało.
Inną pasją Ireneusza były ryby. Nad rzeką potrafił siedzieć z wędką cały weekend. A później
w niedzielę wracał do domu, czyścił ryby i na patelnię.
– W Holandii nie ma takich ryb jak u nas. Na pewno nie jadłeś takich węgorzy, jakie ja
przyrządzam. To jest nie do opisania – usłyszałem.
– Może mnie kiedyś zaprosisz? – zapytałem.
– Pewnie, przyjedź w weekend, to ci nasmażę.
– A może byś się zgodził, żebym dzisiaj z tobą pojechał do domu i zobaczył, jak się witasz
z rodziną?
Irek myślał przez chwilę, ale w końcu pokręcił głową.
– Żona nie wie, że dziś wyjdę, to ma być dla niej niespodzianka, więc nie chcę jej jeszcze
dokładać stresów. A moja młodsza córka choruje na serce. Jak była mała, miała operację i teraz
trzeba na nią uważać. Nie może się za bardzo denerwować, a ja wiem, że i tak dziś w domu to
będzie płacz i załamywanie rąk.
Irek najbardziej czekał na spotkanie z najmłodszym synem. Kiedy go zamknęli, chłopiec miał
półtora roku.
– To nawet nie pamięta, jak cię zabierali – powiedziałem.
Ale Irek tylko smutno się uśmiechnął.
– Pamięta, pamięta. Zresztą on z żoną co dwa tygodnie przyjeżdżał na widzenie ze mną. I dla
niego to były straszne chwile. Za każdym razem płakał, że musi się ze mną rozstawać i że mnie
nie ma w domu. Bardzo przeżył to wszystko. I dlatego teraz nie mogę już nigdy tu wrócić, bo chcę,
żeby mały wiedział, że ojciec może być dla niego wzorem.
Przed laty Irek miał problem z alkoholem. Pił dużo i często. Po wódce włączał mu się tak zwany
„szwendacz”. Nie umiał usiedzieć z żoną w domu. Musiał wyjść do kolegów. I znikał czasami na
kilka dni. W więzieniu znalazł się za jazdę po pijanemu. Policja za kółkiem nakryła go z pięć razy.
– To było straszne, że wpadłem w takie towarzystwo i że oprócz kumpli do kieliszka nic się dla
mnie nie liczyło. Ile to pieniędzy zmarnowanych! Do domu przynosiłem tylko część wypłaty. Reszta
szła na wódkę i sprzęt wędkarski, bo jak zaczynałem pić nad rzeką, to do domu wracałem
z połamaną wędką. Trzeba było nową kupić i tak ciągle.
Ale kiedy żona pojechała do szpitala rodzić najmłodszego syna, Ireneusz przeszedł metamorfozę.
Wstał rano. Zadzwonił do szpitala i dowiedział się, że ma zdrowego chłopaka. Z zamrażalnika
wyjął butelkę wódki. Nalał sobie kieliszek, wypił. Był szczęśliwy. Chciał mieć jeszcze syna i jego
marzenie się spełniło. Napełnił drugi kieliszek. Podniósł go do ust, wypił trochę, a potem odstawił.
„Co ja robię, do cholery? Kolejnemu dzieciakowi chcę życie zmarnować. Koniec z piciem”,
powiedział do siebie. Podszedł do zlewu. Wylał to, co zostało w kieliszku i resztę z butelki. Od
tego czasu nie wypił już ani kropli alkoholu.
– Koniec, nie piję i już – powiedział teraz.
– A jak wyjdziesz na wolność, to będziesz musiał widywać się z kuratorem? – dopytywałem.
– Tak. Zawsze tak jest, kiedy wychodzi się na warunkowe. Musisz się meldować kuratorowi, który
sprawdza, czy nadajesz się do życia na wolności. Nie możesz pić, musisz chodzić do pracy
i mieć stałe miejsce zamieszkania.
Irek miał już za sobą kilka wyroków. Współpracował już z kuratorami.
– Kiedyś miałem taką babkę kuratorkę, której nie chciało się pracować. Dzwoniła do mnie i kazała
przyjeżdżać do siebie w środku dnia. Musiałem zwalniać się z pracy, żeby zdążyć na spotkanie.
Przyjeżdżałem, a ona mi mówiła, że nie ma czasu ze mną rozmawiać, że mam przyjechać jutro
o tej samej godzinie. Wkurzyłem się i napisałem do sądu, że przez nią zaraz pracę stracę. I wtedy
dali mi inną panią. Ta była fajna. Przyjeżdżała do domu, rozmawiała z żoną, ze mną. Kiedyś jej
nawet ryb nasmażyłem, tak nam się dobrze pracowało. A teraz to nie wiadomo, co będzie.
Zobaczymy.
Usłyszeliśmy, że ktoś otwiera drzwi celi.
– Panie Irku, za 15 minut pan wychodzi – powiedział oddziałowy.
– Ale jak to, panie oddziałowy? Ja jeszcze nie jestem spakowany! Miałem torbę wielką pożyczyć,
a ja nie mam w co ubrań włożyć!
– Mam czarne worki na śmieci. Możesz w nie powkładać rzeczy – powiedział Marcin.
– Za 15 minut po pana przychodzę. Proszę, żeby był pan gotowy – powiedział oddziałowy
i zamknął celę.
Marcin wyciągnął worki. Wszyscy zaczęliśmy pomagać przy pakowaniu. Nie było czasu na
emocje. Kiedy wszystko było już gotowe, Irek stanął przed Marcinem. Był od niego starszy jakieś
20 lat. Klepiąc go po plecach, powiedział: – Trzymaj się, chłopie. Nie dawaj się. Pamiętaj, że
przed tobą całe życie. Wszystko jeszcze dasz radę zmienić.
Obaj wydawali się wzruszeni. Wiedziałem, że Irek wcześniej kilkakrotnie przypominał Marcinowi,
że kiedy za 11 miesięcy wyjdzie, nie może spotkać się z kumplami, którzy zepchnęli go na złą
drogę.
– Kiedy odsiadywałem wyrok, zdecydowaliśmy się z żoną, że wyprowadzamy się z naszego miasta.
Teraz mieszkamy już w Zielonej Górze. Tam jest zakład samochodowy, w którym będę pracował.
Z tymi kolesiami, z którymi kiedyś piłem, nie mam już kontaktu – opowiadał Irek, a później przytulił
Marcina. – Byłeś dobrym kumplem.
Oddziałowy otworzył celę. Irek z workami na plecach wychodził przez drzwi. Teraz czekała go
standardowa procedura. Musiał przejść przez te wszystkie pomieszczenia, do których trafił, kiedy
przyjechał do Krzywańca. W magazynie mógł odebrać pozostawione tu przed laty rzeczy: ubrania,
buty, a także łańcuszek, portfel, telefon. Teraz już wychodząc z budynku więzienia, szedł prosto do
bramy. Był wzruszony. Niebawem już miał znaleźć się na wolności.
Bramowy patrząc na niego, uśmiechnął się.
– I co? Przyszedł upragniony koniec.
– No tak. W końcu mogę jechać do domu.
Teraz zostało mu jeszcze pokwitowanie dwóch najważniejszych dokumentów: dowodu osobistego
i zwolnienia z zakładu karnego.
– No to jest pan wolny! – powiedział bramowy, odbierając pokwitowanie.
Po raz pierwszy w trakcie całego naszego pobytu w więzieniu miałem okazję obserwować, jak ktoś
odzyskuje wolność. Irek nic nie mówił. Kiedy zamknęły się za nim drzwi więzienia, podniósł głowę.
Przed nim rozciągał się gęsty sosnowy las. Widziałem, jak bierze głęboki wdech.
– O tej chwili marzyłem przez wszystkie lata – powiedział. Odwrócił się za siebie: – Nie wrócę tu
nigdy. Chcę już zawsze być wolny.
P ijąc poranną kawę, usłyszałem odgłos jadących samochodów. Zdziwiłem się. Hotel
położony był blisko więziennego muru, na odludziu. Rzadko ktoś tędy przejeżdżał. Na
dźwięk silników z budynku wyszła pani Ola. Tej nocy to ona pracowała tu na zmianie. Właśnie
szykowała się do powrotu do celi. Dostała pracę w hotelu kilka lat temu i bardzo ją sobie chwaliła.
W więzieniu spędziła już 16 lat, ale nigdy nie rozmawiałem z nią o tym, dlaczego ma tak długi
wyrok. Była miła, świetnie zorganizowana w pracy, ale jednocześnie zamknięta w sobie, nieskora
do rozmowy.
– O, przyjechali już do nas – powiedziała teraz, wychylając się w stronę bramy.
– Kto przyjechał? – zapytałem.
– Dzieciaki na kolonie.
I wtedy przypomniałem sobie rozmowę sprzed kilku dni z Małgosią Pachałą, szefową działu
penitencjarnego. Latem w Krzywańcu organizowany był program pod hasłem: „Wakacje z mamą”.
Kobiety, które odsiadywały wyroki w Krzywańcu, przenosiły się za bramę więzienia do hotelu i tutaj
rodzina dowoziła im dzieci. Przez kilka dni mogły spędzić czas ze swoimi pociechami. Nikt ich
nie pilnował. Były tylko dzieci i one. Co roku kilkanaście mam starało się o udział w tym programie.
Wybierano jedynie kilka uczestniczek. W tym roku, oprócz projektu dla matek, po raz pierwszy miał
wystartować projekt dla ojców. Zostałem o tym uprzedzony, bo trzech więźniów z Krzywańca miało
na pięć dni przenieść się do hotelu, w którym mieszkaliśmy. Zupełnie o tym zapomniałem, ale teraz
patrząc na pierwszą matkę, która przyjechała z dwiema dziewczynkami, pomyślałem, że to mogą
być ciekawe dni.
– Mamo, a jest już tata? – pytała mniejsza dziewczynka prowadzona za rękę.
– Nie wiem. Może jeszcze nie pozwolili mu wyjść z pracy – odpowiedziała kobieta.
– Z jakiej pracy? – zdziwiłem się. Przez bramę przejeżdżał drugi samochód, a za nim na teren
ośrodka weszła Małgosia, pani dyrektor. Przywitała się z mamami i poprosiła, żeby spokojnie
czekały na ojców dzieci. Za hotelem były plac zabaw, altanka z ławami i krzesłami, boisko do gry
w piłkę i miejsce, w którym rozpalało się ognisko. Dzieci natychmiast pobiegły w kierunku
huśtawek. Nie miałem czasu obserwować rozwoju sytuacji, bo właśnie dziś byłem umówiony
z lekarzem, który miał przeprowadzać badania DNA Kapsla i szesnastoletniej Klaudii.

***
Kiedy przyjechaliśmy do domu rodzinnego Klaudii w Zielonej Górze, lekarz już tam był. Jej matka
zgodziła się, żebyśmy przyszli z kamerą, ale nie chciała rozmawiać o całej sytuacji. Dziś też po
raz pierwszy zobaczyłem Klaudię. Szczupła, z długimi włosami, trochę zawstydzona. Nie
ukrywała, że zależy jej na tym, żeby wynik badania potwierdził jej pokrewieństwo z Krzysztofem.
– Bardzo brakuje mi ojca. Kiedy mama powiedziała mi, że jest pewna, że to Krzysztof, ucieszyłam
się. Byłam pod wrażeniem naszej pierwszej rozmowy telefonicznej. A później spotkaliśmy się
w sądzie, bo Krzysztof chciał, żeby to sąd zlecił te badania na ojcostwo. Tylko że się nie udało.
Opowiedziałem Klaudii, że Krzysztof pokazywał mi listy, które do niego pisała, i że on też nie
wyobraża sobie, żeby ich kontakt miał się urwać.
– Krzysztof zapewniał, że nawet jeśli okaże się, że nie jest twoim ojcem, nadal będzie do ciebie
dzwonił i pisał – mówiłem.
Klaudia kiwała głową. Zamyśliła się.
– Nie mam do niego pretensji, że chce wiedzieć na sto procent. Rozumiem to.
Lekarz poprosił Klaudię, żeby przepłukała usta wodą. A później tłumaczył, jak będzie wyglądało
badanie.
– Pobiorę wymaz wacikiem z wewnętrznej strony policzka. Kod DNA, jaki uzyskamy w ten sposób,
porównamy z kodem DNA pana Krzysztofa. Jeżeli wykresy pokryją się ze sobą, będziemy pewni,
że jesteście państwo rodziną.
Klaudia po badaniu powiedziała mi, że Kapsel byłby dla niej wymarzonym ojcem. Podobało jej się
w nim to, że jest spokojny, rzeczowy i troskliwy wobec niej.
– Kiedy do mnie dzwoni, zadaje mi mnóstwo pytań. Wiem, że chce mi pomóc we wszystkim. To
fajne uczucie, że komuś na mnie zależy.
– Nie przeszkadza ci, że siedzi w więzieniu? – zapytałem.
– To jest po prostu utrudnienie. Jako osoba niespokrewniona nie mogę przyjeżdżać na widzenia.
Po zakończeniu badania pojechaliśmy do Krzywańca. Tam mieliśmy spotkać się z Kapslem.
Dyrektor zakładu wydał zgodę na badania i wiedziałem, że Krzysztof czeka na nas już od rana.
– Rinke, chciałem ci powiedzieć, że za to, co dla mnie robisz, będę ci wdzięczny do końca życia –
usłyszałem na powitanie.
Lekarz wydawał się trochę zdziwiony. Kapsel zauważył to i zaczął opowiadać mu swoją historię.
– Wie pan, ja z tą kobietą miałem stosunek tylko ten jeden raz. Później bardzo tego żałowałem. Ale
czasami tak już w życiu jest, że zdarza się złoty strzał i mam nadzieję, że tak będzie w moim
przypadku. Bardzo bym chciał, żeby ta mała była moją córką.
Lekarz kiwał głową i przygotowywał dokumenty, które Krzysztof miał podpisać.
– Jestem wzruszony. Naprawdę. Nawet nie wiem, co mam powiedzieć. Po prostu jestem w szoku,
że poznałem takiego człowieka jak ty, Rinke. Nikt mi jeszcze tyle w życiu nie pomógł.
– Spokojnie. Jeszcze nie wiadomo, co pokażą wyniki. Musisz powstrzymać emocje – mówiłem.
Po wyjściu lekarza jeszcze długo rozmawialiśmy. Tym razem Krzysztof opowiadał mi o swoim
dzieciństwie, o tym, jak wielki żal ma do swojego ojca, który nie potrafił stworzyć dobrego,
rodzinnego domu.
– On ciągle pił, a ja na to patrzyłem. Dlatego teraz tak bardzo zależy mi na tym, żeby być dobrym
ojcem dla tej młodej dziewczyny. Chciałbym ją tyle nauczyć, tyle jej pokazać. Naprawdę, czuję
w sercu, że ją kocham.
Kapsel ciągle żył nadzieją, że kiedy sprawy sądowe, w których był oskarżony, dobiegną końca, on
będzie mógł starać się o wyrok łączny i szybko opuści więzienie.
– Martwię się tylko, jak na to wszystko zareaguje Janina. Powiem ci szczerze, że jeśli okaże się,
że Klaudia jest moim dzieckiem, a ona nie będzie chciała tego zaakceptować, to wszystko się
może zdarzyć.
– Spokojnie, Krzysztof, jeszcze za wcześnie, żeby o tym mówić. Za tydzień będą wyniki. Wtedy
zastanowimy się co dalej.
Krzysztof tylko kiwał głową. Wiedziałem, że dotąd mówił Janinie o wszystkim. Teraz po raz
pierwszy od dziewięciu lat zataił przed nią, że robi badania DNA. Nie chciał, żeby się
denerwowała. Ustaliliśmy, że o wszystkim jej opowie, jeśli okaże się, że między nim a Klaudią jest
pokrewieństwo.

***
Zbliżała się już szesnasta, a ja jeszcze planowałem odwiedzić Ewę. Dziś miała przed sobą
ostatnią noc w kryminale. Jej wyrok dobiegał końca. Jutro już miała wyjść na wolność.
– Dzień dobry, Ewa. Jak się czujesz?
Uśmiechnęła się na mój widok. Nasza ostatnia rozmowa nie była najmilsza. Ewa była
zdenerwowana, odpowiadała mi półsłówkami, a ja nie rozumiałem, dlaczego raptem tak dziwnie
się przy mnie zachowuje. Idąc dziś do niej, nie byłem pewien, co mnie czeka.
– Rinke, fajnie, że jesteś! Usiądź, zrobię ci kawę.
Wyglądało na to, że to mój dobry dzień. W celi stały już dwie torby, w które Ewa chowała swoje
książki, zeszyty i mniejsze obrazki, już zdjęte ze ścian celi. Na łóżku siedziała współlokatorka Ewy,
Wioletta. Kiedy przychodziliśmy wcześniej, za każdym razem w popłochu prosiła oddziałową, żeby
ją odprowadziła do świetlicy. Dziś jednak zapytała, czy może zostać.
– Oczywiście, będzie nam bardzo miło – odpowiedziałem.
Ewa była wzruszona i wcale tego nie ukrywała.
– Kiedy ostatnio rozmawialiśmy, nie byłam pełna entuzjazmu. Bałam się, że kiedy nadejdzie dzień
odzyskania wolności, nie będę umiała się cieszyć. Teraz jestem szczęśliwa. Nie mogę doczekać
się jutra.
– Nie boisz się już? – zapytałem.
– Boję się. Bardzo się boję, ale jestem szczęśliwa, że ten więzienny koszmar się skończył.
– Jak chcecie, to mogę wam opowiedzieć, jaka dobra jest z Ewy koleżanka.
To była Wioletta. Patrzyła na mnie niepewnie. Ucieszyłem się. Ewa dużo mi o niej opowiadała.
Wiedziałem, że są bardzo zżyte. Teraz Wioletta wstała i usiadła koło Ewy.
– Tylko ja jestem Hanyska. Ja dziwnie mówię – powiedziała.
– Ja też, nie przejmuj się. Roześmiałem się. Wioletta też się uśmiechnęła.
– Siedziałyśmy razem trzy miesiące i powiem panu, że nikt nigdy nie był dla mnie tak dobry jak ona.
Mieszkam w Katowicach i nikogo tu nie mam, bo to daleko. My podobno siedzimy już pod granicą
niemiecką, a to dla mnie jak koniec świata. Ja tu do kryminału wjechałam bez niczego, nawet bez
majtek. Tak jak stałam, tak mnie w Katowicach zapakowali w transport i tyle, i tu wyszłam. Nie
miałam na nic: ani na papierosy, ani na krem, na nic. Kiedyś siedziałam na ławce przy spacerniaku
i zobaczyłam Ewę. Taka ładna kobieta, pomyślałam. Ewa spojrzała na mnie i szybko odwróciłam
wzrok, bo pomyślałam, że ona zaraz mi kudły powyrywa, że się na nią wlepiam. A potem
oddziałowa mi mówi, że do niej mieszkać idę. W szoku była. A Ewa kochana. To prawdziwa
przyjaciółka. Na wolności takiej nie miałam i w kryminale to już się w ogóle nie spodziewałam
kogo dobrego poznać. A tu takie zdziwienie.
Wioletta była starsza od Ewy, już po trzydziestce. Podobało mi się, że jest taka otwarta
i prostolinijna. Kiedy opowiadała, jak Ewa dostała paczkę od rodziców i wszystkim się z nią
podzieliła, miała łzy w oczach.
– Ani razu się nie pokłóciłyśmy. Żeby dwie baby takie zgodne były, to naprawdę szok – mówiła. Ale
za chwilę spoważniała. Martwiła się, czy po wyjściu Ewy zostanie przeprowadzona do innej celi
czy raczej kogoś do niej dołączą. Była jednak pewna, że już nie spotka drugiej takiej przyjaciółki. –
Ona mnie zawsze rozśmieszy, jak jestem smutna. Jak sobie czasem przypomnę, że mój ukochany
nie żyje i beczeć zaczynam, to Ewa od razu robi głośniej radio i śpiewać zaczyna, a mnie się
wtedy od razu humor poprawia.
– Dlaczego twój narzeczony zmarł? – zapytałem.
– Bo się zachlał – odpowiedziała.
Okazało się, że Wioletta pochodzi z bardzo biednej rodziny. W Katowicach mieszkała na początku
z mamą, ale mama miała jeden pokój. I to nie było dobre życie. Musiała gdzieś się przenieść.
W pubie któregoś dnia poznała faceta. Wcale jej się nie podobał. Nie był ani przystojny, ani tym
bardziej bogaty. Ale nie dawał jej spokoju. Namawiał i namawiał, aż w końcu Wioletta poszła z nim
na randkę. A potem tak się ułożyło, że urodziła mu trójkę dzieci.
– Ale ten nasz związek był naprawdę niedobry. On mnie bił i krzyczał. W domu ciągle awantury
były. I najbardziej to pamiętam, jak nasz synek był mały i on mu nie pozwalał obiadu jeść, tylko
krzyczał bez przerwy na niego. To nie było życie.
Wioletta bała się, że w końcu któregoś dnia zabije i ją, i dzieci. Uciekła do matki. Później już nie
chciała wrócić. Dzieci były duże. Syn na swoje poszedł.
– A córki?
– One gdzie indziej chowane. Nie chcę o tym mówić. Ze mnie nigdy nie była dobra matka. I o to
najwięcej mam do siebie żalu.
A później spotkała Jurka.
– On był zupełnie inny. Spokojny taki. I jak przychodził do mnie, to całą noc mogliśmy przegadać.
To był zupełnie inny człowiek niż tamten.
Wspólnie wynajęli pokój.
– Tynk odpadał, okno się nie domykało. No, ale był nasz i tyle. Ale teraz, jak sobie to wszystko
przypominam, to sobie myślę, że ludzie tak się z Jurka śmiali, a nie poznali się na tym, że on taki
dobry był.
– A dlaczego się śmiali? – zapytałem.
– A bo on obchody robił. Wie pan co to?
Nie wiedziałem.
– No po śmietnikach chodził i szukał jedzenia i ubrań. I wszyscy mówili, że to wstyd, a tak
naprawdę to jaki wstyd? Zabił kogoś? Ukradł coś? A wie pan, jakie ja piękne ubrania z tych śmieci
miałam? I nowe wszystkie. Raz mi przyniósł szlafrok z białego misia. Z kapturem taki. Jaka to była
piękna rzecz! Nigdy wcześniej takiej nie miałam. Zostało wszystko w tym mieszkaniu, jak mnie
zabrali i już pewnie przepadło.
Wioletta mówiła, że te miesiące spędzone z Jurkiem to był jedyny szczęśliwy czas w jej życiu. Ale
trwało to tylko rok.
– Ale razem wypić lubiliśmy. Wstawaliśmy rano, śniadanie jakieś zrobiłam i już zasiadaliśmy,
i wódka na stół. A ja wiedziałam, że do kuratora trzeba iść, ale myślę sobie, jednego wypiję
i pójdę, ale po jednym zrobił się drugi, potem trzeci i tyle. I myślałam sobie wtedy, że jutro pójdę,
a potem dalej tak samo. I wszystko w życiu zmarnowałam. Ale najgorsze to jest to, że kiedy na
wódkę nie było pieniędzy, to piliśmy denaturat. I to nas zgubiło. Widziałam, jak z naszego bloku
ludzi w czarnych workach wywozili, i domyślałam się, że to po tej truciźnie, ale głupia byłam i nie
przestałam. A Jurek, okazało się, że trzustkę ma rozwaloną. I narzekał, że go boli z boku, ale pił
dalej. I niedawno dostałam list, że mój ukochany już nie żyje, że to rak był od picia.
Wioletta zaczęła płakać. Ewa ją przytuliła.
– Nie martw się. Dasz radę. Jeszcze zmienisz wszystko w życiu – pocieszała ją.
– Ale mnie się wydaje, że jestem coraz słabsza. A do końca wyroku jeszcze rok i osiem miesięcy.
Jak ja to przeżyję? – zawodziła.
Ewa tłumaczyła jej, że skoro połowę wyroku ma już za sobą, to i drugie pół przetrzyma.
– Będę do ciebie pisać, Wioletta. Zostawię ci czajnik, żebyś na herbatę dla siebie zawsze wodę
miała. Nic się nie martw.
– Widzi pan, jaka ona dobra? – powiedziała Wioletta, już spokojniejsza. – My obie jesteśmy spod
Barana i telepatycznie się rozumiemy. Co ja mam w głowie, to i ona ma. Tak się razem
znalazłyśmy – dodała, a potem westchnęła. – Co ja bym dała za to, żeby normalnie żyć. Ale
zapisałam się tu na terapię. Może mnie oduczą tego picia.
– Oduczysz się, Wioletta. Zobacz, jak już się zmieniłaś. Jak tu wjechałaś, to wyglądałaś tak jak ja.
Jak cień człowieka – mówiła Ewa.
– Prawda to. Ja myślę, jak ty, że kryminał to w jakimś sensie nam życie uratował.
Ewa uśmiechnęła się. Dla niej najważniejsze było to, że za kratami zaczęła czytać Pismo Święte
i zrozumiała, że już nigdy nie będzie sama, bo zawsze będzie przy niej Jezus Chrystus.
– Wiem, Rinke, że ty masz inne zdanie na temat religii, ale dla mnie to jest największa pomoc.
Dzięki Biblii przestałam czuć nienawiść do ludzi, którzy mnie skrzywdzili. Zrozumiałam, że takie
złe emocje zżerają mnie od środka. Nie chcę być już osłabiona. Chcę żyć własnym życiem.
Ewa zgodziła się, żebyśmy jutro, zaraz po jej wyjściu, pojechali do Zielonej Góry na pierwszą
kawę, którą będzie mogła wypić poza kryminałem. Później miałem ją odwieźć do Krosna
Odrzańskiego, do rodziców. Wybiła siedemnasta trzydzieści. Przed wieczornym apelem
o osiemnastej musiałem opuścić więzienie.
W łaśnie wyszedłem z hotelu. Był wczesny ranek, ale na zewnątrz już panowało
zamieszanie. Ojcowie, którzy wczoraj przeprowadzili się do hotelu, pili kawę. Dzieci
biegały wokół nich. Jeden z więźniów chodził za swoją małą córeczką i prosił, żeby pozwoliła mu
nakleić czysty plaster na skaleczone kolanko. Najpierw jednak trzeba było zerwać stary opatrunek,
a na to dziewczynka nie chciała się zgodzić.
– Dlaczego uciekasz od taty? Sam zdejmę ci plaster, pokażesz nogę? – zapytałem małą.
Kiedy się nad nią pochyliłem, natychmiast zaczęła płakać. Nie znała mnie i chyba nie bardzo
rozumiała, co mówię. Tata wziął ją na ręce i jednym ruchem zerwał plaster.
– No widzisz, po co tak płakałaś? – powiedziałem, a ona uśmiechnęła się przez łzy.
Trzech ojców, którzy więzienne cele zamienili na pokoje hotelowe, poznałem już wczoraj. Nie
potrafiłem wyobrazić sobie, jak oni będą się tutaj zachowywali. Teraz jednak byłem mile
zaskoczony. Dzieci wydawały się zachwycone obecnością ojców. Wczoraj wieczorem na polanie
koło hotelu rozpalono wielkie ognisko. Ojcowie wystrugali dzieciom kijki, każde dostało po kawałku
kiełbasy. A później wszystko ucichło. Około dziesiątej w nocy dzieci już spały. Nie było żadnych
krzyków i płaczów. Od swojej ekipy dowiedziałem się, że mężczyźni długo w nocy siedzieli przy
ogniu. Byli z jednego oddziału i znali się od dawna. Żałowałem, że nie mam czasu, żeby z nimi
porozmawiać. Musiałem szybko iść po Ewę. Dziś przecież był jej dzień. Po blisko dwóch latach
wychodziła na wolność. Kiedy wszedłem do jej celi, ona właściwie była już gotowa do wyjścia.
W białej bluzce, obcisłych dżinsach i długich butach wyglądała jak rockmenka. Z pewnością nie
jak dziewczyna z dwoma latami odsiadki na karku.
– Masz perfekcyjnie zrobiony makijaż. O której musiałaś wstać, żeby tak się przygotować? –
zapytałem.
Zaśmiała się.
– Rinke, ja dziś prawie w ogóle nie spałam. Z Wiolettą buszowałyśmy całą noc.
– Śmiałyśmy się do rozpuku. Naprawdę fajnie było – powiedziała Wioletta. Po twarzy płynęły jej łzy.
– Gdzie ja spotkam taką drugą kobietę jak Ewa! Nigdy już nie będę miała takiej przyjaciółki –
mówiła, płacząc.
Ewa ją przytuliła.
– Przecież wiesz, że zawsze będziemy się przyjaźnić. Jeśli ty nie zerwiesz ze mną kontaktu, to ja
na pewno zawsze będę w twoim życiu.
Usłyszeliśmy dźwięk odsuwanej zasuwy. To oddziałowa przyszła po Ewę. Dziewczyny rzuciły się
sobie w objęcia.
– Wioletta, zostawiam ci czajnik. A jak tylko się ogarnę, to obiecuję, że będę ci wysyłała co
miesiąc co najmniej 100 złotych.
– Pani Ewo, wychodzimy.
Tak jak wcześniej z Irkiem, teraz z Ewą przechodziłem przez kolejne pomieszczenia, z których
odbierała pozostawione kiedyś ubrania i buty. Przy bramie czekał już na nią dowód osobisty.
– To pani bilet do wolnego świata – zażartował bramowy.
A później wielkie więzienne drzwi otworzyły się przed nami. Ewa początkowo patrzyła w ziemię.
Tak jakby nie miała odwagi spojrzeć przed siebie.
– Chodź Ewa, możemy iść – powiedziałem.
Oprócz toreb Ewa niosła kilka swoich obrazów. Ja pod ramieniem trzymałem największy z nich.
Za chwilę mieliśmy je zapakować do samochodu.
– Boże, las – powiedziała nagle. Po jej policzkach popłynęły łzy. – Tak często patrzyłam na
wierzchołki tych drzew z okna w celi. Nie pamiętałam nawet, jak wygląda ten las. W dniu, kiedy
przywieźli mnie do Krzywańca, nie byłam w najlepszej formie. Nie dostrzegałam takich rzeczy.
Skręciliśmy w lewo, w kierunku hotelu. Tam miałem zaparkowany samochód.
– Jak się czujesz? – zapytałem po chwili milczenia.
– Sama nie wiem. Szkoda mi dziewczyn, które zostały za kratami. Poznałam tyle wspaniałych
kobiet w Krzywańcu. Los tak bardzo je doświadczył. Dziś wychodząc z celi, myślałam o tym, że to
straszne, że one muszą nadal siedzieć.
Ewa znowu zaczęła płakać.
– Teraz jest chyba czas na to, żebyś myślała o sobie – powiedziałem.
– Nie wiem, czy już jestem na to gotowa.
Ci, którzy choć raz trafili za kraty, wspominają o więziennych przesądach. Wychodząc z kryminału,
podobno nie wolno zostawić w celi butów lub kapci, szczoteczkę po ostatnim myciu zębów należy
przełamać na pół i rzucić za siebie, a kiedy już wyjdzie się za bramę, w żadnym wypadku nie wolno
oglądać się w tył. Słuchając tej wyliczanki, Ewa kiwała głową.
– Zostawiłam kapcie i nie połamałam szczoteczki. Nie dbam o to. Ale jednego nie zrobię na
pewno. Nie obejrzę się za siebie. Nie chcę wracać do tamtego życia.
Zapakowaliśmy torby i obrazy do bagażnika i pojechaliśmy prosto do zielonogórskiego teatru.
Kilka miesięcy temu Ewa była tu na premierze sztuki, którą napisała wspólnie z dwiema innymi
więźniarkami. Przedstawienie pod tytułem Nikt nie byłby mną lepiej początkowo miało być tylko
pewnego rodzaju eksperymentem. Zielonogórskiej publiczności spodobało się jednak tak bardzo,
że na stałe weszło do repertuaru. Podczas premiery na ścianie w głównym holu zorganizowano
wernisaż obrazów Ewy. Teraz musieliśmy je pozdejmować ze ścian.
– Jak się pani czuje? – Pracownica teatru od razu poznała Ewę.
– To bardzo zdolna dziewczyna. Miałam nadzieję, że jak wyjdzie z więzienia, to uda jej się dużo
osiągnąć. Ona świetnie pisze – powiedziała do mnie, kiedy Ewa stanęła przed swoimi obrazami.
Diabły, nienarodzone dzieci, kobiety z krwawiącym sercem – takie były jej artystyczne wizje.
– Nieźle mam w tej głowie, co? – żartowała teraz.
Przypomniało mi się, jak kiedyś w celi opowiadała mi, że potrafi tworzyć tylko wtedy, gdy schodzi na
dno rozpaczy. Teraz odwróciła się do mnie i powiedziała: – Chciałabym już napić się kawy.
Poszliśmy do kawiarni blisko teatru. Ewa usiadła razem z operatorem i reżyserem. Nie chciała nic
jeść. Wiedziałem, że wcześniej chorowała na anoreksję i bulimię. Była bardzo szczupła,
a w Krzywańcu lekarz zalecił jej lekkostrawną dietę.
– Na pewno nie jadłaś śniadania. Może chociaż jakieś ciastko albo małą kanapkę?
– Nie, naprawdę nie chcę. Marzę tylko o kawie.
Zostawiłem ją przy stoliku. Chciałem zrobić jej niespodziankę i kupić jakiś prezent na jej nową
drogę życia. Tylko jaki? Co teraz mogłoby sprawić jej radość? Starałem się wyobrazić sobie, co
ja bym zrobił, gdybym do miasta, w którym mieszkam, wrócił po tak długiej nieobecności. Na
pewno na jej miejscu nie szukałbym kontaktów z dawnymi znajomymi. Ewa opowiadała mi, że na tej
samej ulicy mieszkał kumpel, który załatwiał jej narkotyki. Razem kradli i razem ćpali. Jej matka
zażądała, żeby zerwała z nim kontakt. Któregoś dnia sama poszła do jego domu i krzyczała, żeby
nie zbliżał się do jej córki.
– Nadal nie czuję się na tyle silna, żeby być pewną, że się nie naszprycuję. Muszę od tego całego
szemranego towarzystwa trzymać się z daleka – mówiła.
Idąc teraz głównym deptakiem miasta, wspominałem wszystkie nasze rozmowy.
– Jak wrócę do domu, to najpierw się wykąpię i wszystkie swoje rzeczy wrzucę do pralki, żeby nie
śmierdziały kryminałem. A później w końcu się wyśpię. Kiedy się obudzę, pójdę z tatą do urzędu
pracy i postaram się jak najszybciej znaleźć jakieś zajęcie. I przede wszystkim zadzwonię do
każdego schroniska dla zwierząt w pobliżu Krosna. Może będę mogła gdzieś się zaczepić.
Już wiedziałem! Muszę jej kupić telefon! Przecież ona nie ma komórki. Szybko znalazłem salon
z aparatami. Telefon z dużym ekranem, karta z numerem. Kiedy wróciłem do kawiarni, zobaczyłem
roześmianą Ewę, która operatorowi opowiadała jakąś więzienną historię. Podałem jej reklamówkę
z pudełkiem.
– Co to? – zapytała i natychmiast zajrzała do środka. – Telefon?! Właśnie zastanawiałam się, skąd
mam wziąć komórkę. Rinke, tego właśnie potrzebowałam!
Kiedy odwoziłem ją do Krosna, rozmawialiśmy o jej rodzinnym domu. Wiedziałem, że ma bardzo
dobry kontakt z tatą. Rzadko jednak mówiła o mamie. Kiedy teraz o to zapytałem, powiedziała, że
obie często się ścierają i mają dużo złych wspomnień związanych ze sobą.
– Moja mama całe życie pracowała w szpitalu psychiatrycznym. Zabierała mnie tam, jak byłam
mała, bo nie miała mnie z kim zostawić. Może dlatego teraz mam tak dobry kontakt z ludźmi
chorymi, pokrzywdzonymi, w jakiś sposób wykluczonymi. Pamiętam pokrzywione, nieszczęśliwe
twarze pacjentów psychiatryka. Byłam mała, więc uznałam, że taki jest ten świat i tacy też są
ludzie. Normalnie z nimi rozmawiałam, z niektórymi kobietami nawet się bawiłam, bo czułam, że
tego potrzebują. Dopiero później, gdy trochę dorosłam, zrozumiałam, że dzieci raczej nie
powinny oglądać tak poważnie chorych osób i że moje kontakty z nimi nie zawsze były bezpieczne.
Ewa zamilkła. Mijaliśmy duży most, kościół. Wiedziałem, że już niebawem wjedziemy pod jej blok.
– Moja mama jest inna niż ja. Zasadnicza i surowa, długo nie mogła mi wybaczyć moich słabych
cech. Mam nadzieję, że teraz lepiej będzie nam się układało.
Zaparkowaliśmy pod blokiem. Na balkonie stał tata Ewy. W ułamku sekundy znalazł się na dole.
– Córuś kochana – powiedział, przytulając ją do siebie. Później zabrał się do wyciągania bagaży.
Za chwilę na dół zeszła jej mama. Była postawną kobietą z brązowymi, dość długimi włosami.
Nosiła duże okulary.
– W końcu wróciłaś – powiedziała, ale w jej głosie nie było takiej miłości i oddania jak w głosie
ojca.
Ewa przywitała się, a później nerwowo zaczęła szukać czegoś w torebce.
– Zgubiłaś coś? – zapytałem.
– Nie wiem, gdzie są moje papierosy.
Wyciągnąłem swoją paczkę.
– Może pójdziemy na górę? – zapytała mama Ewy.
– Nie, lepiej nie. Może tu jeszcze zapalimy? – Ewa patrzyła to na mnie, to na mamę. – Mamusiu,
jestem totalnie rozjebana.
Mama pokręciła głową. Westchnęła.
– Widzę. Ręce ci drżą. I ciągle palisz. Nie odzwyczaiłaś się nawet w więzieniu – powiedziała.
A potem zaczęła opowiadać, że sama poszła na specjalną terapię i przestała palić w ciągu kilku
dni.
– Ale ja, jak wiesz, nie wierzę w terapię – powiedziała Ewa.
Nie chciałem im dłużej przeszkadzać. Wziąłem ostatnie worki z ubraniami Ewy i szybkim krokiem
skierowałem się do klatki. Tata Ewy zabrał mi torby.
– Niech się pan nie wygłupia, nie będzie pan rzeczy nosił.
Czułem, że powinienem już zostawić ich samych. Pożegnałem się i szybko odjechałem.
Wyjeżdżając z Krosna, przypomniałem sobie, że Ewa zapraszała mnie i całą ekipę na obiad.
Mówiła, że sama wszystko ugotuje i że bardzo zależy jej na naszym spotkaniu. Do nowego
aparatu wpisała nasze numery telefonów. Teraz jednak, oddalając się od jej domu, czułem dziwny
niepokój. Nie potrafiłem sobie wytłumaczyć dlaczego. Miałem wrażenie, że Ewa, tak szczęśliwa
rano, z każdą kolejną godziną stawała się jakby coraz bardziej przybita. Może po prostu była
zmęczona? Nawet nie byłem w stanie sobie wyobrazić, jakie musiała przeżywać emocje.
Pocieszałem się w myślach, że na pewno odzyska radość, kiedy trochę odpocznie, pobędzie
z rodzicami, pójdzie na spacer z tatą. W końcu tak o tym marzyła.

***
Wracając do Krzywańca, znowu zatrzymałem się na chwilę w Zielonej Górze. Odwiedziłem studio
nagrań, w którym muzycy z zespołu Sektor H niebawem mieli nagrywać płytę. Maleńkie, urokliwe
studio mieściło się w pięknym budynku, który wyglądał jak pałacyk. Kilka dni temu przyjechali tutaj
funkcjonariusze z więzienia. Musieli sporządzić szczegółowy raport dotyczący bezpieczeństwa
muzyków podczas nagrania. Dokładnie opisali plan budynku i opracowali możliwe drogi ucieczki.
Muzycy z zespołu odsiadywali karę na oddziale zamkniętym. Dotąd żaden z nich nie był nawet na
przepustce.
Dyrektor więzienia przy mnie wydawał swoim pracownikom stosowne rozporządzenia, z których
wynikało jedno: – To poważna logistyczna operacja. Wasz jeden błąd czy niedopatrzenie może
narazić na niebezpieczeństwo czyjeś życie. Jesteście odpowiedzialni za bezpieczeństwo swoje
i więźniów.
Słuchając tego, zrozumiałem, jak niebezpiecznej misji wszyscy się podejmujemy.
– Spokojnie, taka wyprawa to ważny aspekt więziennej resocjalizacji. O tym wyjeździe dowie się
cały kryminał i dzięki temu może więźniowie zrozumieją, że warto korzystać z programów, które im
opracowujemy, rozwijać swoje pasje. Przepustka jest przecież formą nagrody. Osadzeni, którzy
nie zachowują się wzorowo, nie mają prawa widzeń ani tym bardziej opuszczenia zakładu
karnego. W tym przypadku pięciu skazanych może się pochwalić kilkudziesięcioma wnioskami
nagrodowymi. Z żadnym z nich nie mamy kłopotów. Wszyscy mogą być stawiani za wzór. To
przedsięwzięcie jak najbardziej więc wydaje się słuszne.
Uspokoiły mnie jego słowa. Teraz jednak chciałem jeszcze porozmawiać z redaktorem dźwięku.
– Dzień dobry. Jak pan się czuje przed naszym nagraniem?
Poznałem go już wcześniej. Wydawał się miłym, spokojnym i wesołym facetem.
– No wie pan, mam za sobą duże doświadczenie zawodowe, ale z więźniami jeszcze nie
pracowałem. Mam nadzieję, że wszystko ułoży się po naszej myśli. Jestem może nawet trochę
zdenerwowany, ale myślę, że kiedy zaczniemy pracować, zapomnę o tym, że ci faceci przyjechali
z Krzywańca.
Opowiedziałem mu, że muzycy z zespołu są zaangażowani w swoją pracę i że przypuszczam, że
tak będą zaaferowani możliwością nagrania profesjonalnego singla, że nie w głowie im będą
żadne rozróby. Sam zresztą chciałem w to wierzyć.

***
Beata miała długie ciemne włosy, energiczne ruchy. Dużo się uśmiechała. Już od kilku dni
nosiłem się z zamiarem jej odwiedzenia. Od dziewczyn z oddziału półotwartego któregoś dnia
przypadkiem dowiedziałem się, że Beata ma ponad 100 wniosków nagrodowych. Była jedną
z najbardziej wzorowych kobiet osadzonych w Krzywańcu. W przypadku tak dobrych notowań
u funkcjonariuszy mogłaby dwa razy w miesiącu korzystać z trzydziestogodzinnej przepustki,
a także miałaby prawo do trzech widzeń miesięcznie z bliskimi. Tylko że ona nigdzie nie
wyjeżdżała ani nikt jej nie odwiedzał. Na oddziale półotwartym cele są zamykane tylko na noc.
W ciągu dnia dziewczyny mogą chodzić po korytarzu, przygotowywać sobie jedzenie w kuchni,
korzystać ze świetlicy. O każdej porze dnia na korytarzach oddziału panowało zamieszanie.
Dziewczyny chodziły tam i z powrotem i dużo ze sobą rozmawiały. To z takich korytarzowych
szeptów dowiedziałem się, że rodzina Beaty nie ma pieniędzy, żeby ją odwiedzić. Teraz chciałem
z nią porozmawiać. Wiedziałem, że wyjazd do rodzinnego Szczecina to jej wielkie marzenie.
Rozmowa z Beatą A. w jej celi.

– Jak długo tu jesteś? – zapytałem.


– W Krzywańcu jestem osiem miesięcy. Przyjechałam tu na terapię dla alkoholików. Wcześniej
byłam w Kamieniu Pomorskim. Łącznie już siedzę siedem lat. Jeszcze cztery lata wyroku przede
mną.
Miała 35 lat. W więzieniu spędziła już najpiękniejszy okres swojego życia. Kiedy zapytałem,
o czym myśli najczęściej, odpowiedziała bez zastanowienia: – O córce.
Mała miała zaledwie siedem lat, kiedy Beata trafiła do aresztu. Wcześniej mieszkały razem. Po
aresztowaniu dziewczynka musiała przeprowadzić się do ojca.
– Moja córka ma teraz 14 lat. Bardzo za nią tęsknię. Nie mogę w to uwierzyć, że ona już jest
w gimnazjum. Nie widziałam jej już prawie rok i nie wiem, kiedy zobaczę. Często rozmawiamy
przez telefon i to właściwie nasz jedyny kontakt. Wiem, że ona też za mną tęskni. Tylko że ciągle
nie mogę sobie poradzić z tym, że straciłam całe jej dzieciństwo i czas dorastania. Tego już nikt
mi nie zwróci.
Beata rozpłakała się. W Szczecinie czekała na nią nie tylko córka, ale też ukochana kuzynka. Nikt
z bliskich nie mógł pozwolić sobie na przyjazd do Krzywańca. To była zbyt daleka i zbyt droga
wyprawa.
– Kiedy byłam w Kamieniu, często mnie odwiedzali. Dlatego teraz tak mi ciężko.
Dwa lata temu zmarła mama Beaty. To był kolejny wielki cios. Bo jak teraz żyć, kiedy nie można
przyjść do najbliższej osoby, przeprosić za wszystko i spokojnie porozmawiać?
– Moi rodzice zawsze pili. Właściwie nie miałam dzieciństwa. Sama wcześnie sięgnęłam po
alkohol, bo uważałam, że tak się rozwiązuje problemy. W domu widziałam, że jeśli coś było nie tak,
to na stole pojawiała się wódka. Długo myślałam, że tak jest u wszystkich.
Z czasem kontakty Beaty z mamą bardzo się poprawiły. Tylko że później to Beata zeszła na złą
drogę.
– Mama to widziała, ale co mogła zrobić? Byłam już przecież dorosła.
Na pogrzeb Beata pojechała w konwoju. Bała się tego wyjazdu. Nie dość, że przeżywała utratę
mamy, to jeszcze wstydziła się przed rodziną. Była przekonana, że ją skują w kajdanki i będą stać
przy niej przez cały pogrzeb. Funkcjonariusze jednak zrozumieli jej trudną sytuację. Na pogrzeb
wjechali ubrani po cywilnemu. Beata miała skute tylko ręce. Przez kajdanki przewiesiła marynarkę,
więc jak ktoś nie wiedział, że jest w więzieniu, to nawet nie zauważył, że ona nie może opuścić rąk.
– Nikt mnie wtedy nie poganiał, mogłam zostać na cmentarzu tak długo, jak chciałam, tylko że
wiadomo, jak to jest. Ciągle ktoś stoi przy grobie, chce porozmawiać. Nie miałam okazji choć na
chwilę zostać sama. Chciałabym pojechać na grób w taki zwykły dzień, kiedy nikogo tam nie
będzie i wtedy w końcu będę mogła porozmawiać z mamą, zapalić znicz. – Łzy znowu zaczęły
płynąć. – Przez te siedem lat więzienia wszystko zrozumiałam, całe swoje życie. Chcę teraz
odkupić winy. Wynagrodzić córce stracony czas, pomagać rodzinie. Nawet nie chcę myśleć
o starych czasach, dawnych znajomych. Zupełnie się od tego odcięłam. Mam rodzinę i to
wszystko.
Beata czuła się też silniejsza dzięki terapii. Opowiadała, że dopiero w Krzywańcu zrozumiała, co
znaczy uzależnienie od alkoholu.
– Nie zdawałam sobie sprawy z mechanizmów, które rządzą tą straszną chorobą. Teraz już będę
wiedziała, jak się przed tym bronić.
Rozmawiając z Beatą, cały czas myślałem o tym, jak pomóc jej w wykorzystaniu przysługujących
przepustek.
– A gdybym to ja pojechał z tobą do Szczecina? Myślisz, że wtedy by cię puszczono?
Beata była zdumiona. – Naprawdę chciałbyś mnie ze sobą zabrać?
Teraz dopiero dotarło do mnie to, co powiedziałem. Przecież prawnie musiałbym zostać na czas
przepustki opiekunem Beaty. Odpowiadałbym za nią. Czy naprawdę byłem na to gotowy?
Zastanowiłem się chwilę. Ale właściwie dlaczego nie?
– Najpierw chciałbym porozmawiać z twoim wychowawcą. Nie masz nic przeciwko temu?
Beata była tak poruszona perspektywą wyjazdu, że od razu wstała od stołu i zaproponowała, że
zaprowadzi mnie do gabinetu funkcjonariusza. Młody, miły mężczyzna, słysząc o moim pomyśle,
wcale nie wydawał się zaszokowany.
– Beata jest sumienna i pracowita. Ma na koncie ponad sto nagród. Wiem, że bardzo tęskni za
rodziną. Jeśli naprawdę czuje się pan na siłach, żeby pojechać do Szczecina, to nie widzę
żadnych przeciwwskazań – usłyszałem.
– W takim razie proszę pisać wniosek o przepustkę – powiedziałem z uśmiechem.
Okazało się jednak, że to wcale nie jest takie proste. To nie wychowawca wydawał zgodę na
opuszczenie zakładu karnego. Beata musiała najpierw napisać podanie i stawić się przed komisją
penitencjarną.
– To dyrektor działu penitencjarnego decyduje o tym, czy skazany może opuścić więzienie –
tłumaczył wychowawca.
Razem z Beatą usiedliśmy więc w jego gabinecie, żeby jeszcze dziś złożyć wymagane
dokumenty. Komisja penitencjarna obrady miała zaplanowane za dwa dni.
– Jeżeli Beata dostanie zgodę, będzie mogła wyjechać już następnego dnia po posiedzeniu
komisji. To znaczy, będziecie mogli wyjechać, bo bez pana to ona nigdzie nie pojedzie –
powiedział z uśmiechem wychowawca.
A ja wciąż chyba nie do końca byłem świadomy, do czego się przed chwilą zobowiązałem.
Popatrzyłem niepewnie na Beatę.
– Jeśli dostanę zgodę na wyjazd, to obiecuję, że będę się zachowywała bez zarzutu –
powiedziała, wyczuwając moje wahanie.
Wychowawca poprosił jeszcze Beatę, aby sporządziła listę spraw, które chciałaby załatwić
w Szczecinie.
– Najlepiej, żeby pani krok po kroku opisała, co będzie robiła. Tego też wymaga komisja. Na jutro
trzeba sporządzić taki szczegółowy plan – polecił wychowawca.
Beata już dzisiaj wydawała się wniebowzięta. Po raz pierwszy od siedmiu lat dostała szansę na
opuszczenie więziennego świata.
– Szczecińskie ulice śnią mi się nocami. Nawet nie wiesz, ile dla mnie znaczy sama nadzieja na
to, że być może znowu będę mogła pójść tam na spacer – powiedziała mi na pożegnanie.
S iódma trzydzieści rano. Z Grzegorzem zwanym Słowikiem piliśmy kawę w jego celi. Był
kolejny słoneczny i gorący dzień. A my już za chwilę mieliśmy wyjechać do Zielonej Góry.
– Dziś nasz wielki dzień. Nie będę ukrywać, Rinke, mam tremę. Nie wiem, czy dam sobie radę
w studiu – mówił Słowik.
Wczoraj, będąc w Zielonej Górze, zaszedłem do sklepu muzycznego. W studiu nie było dobrych
bębnów. Poprosiłem więc w sklepie o wypożyczenie perkusji na cały dzisiejszy dzień. Przed
chwilą wręczyłem Grzegorzowi pałki do grania.
– Ty pracujesz z sesyjnymi muzykami, a ja nigdy nie nagrywałem w studiu. Mało tego. Nawet na
perkusji grałem całe lata temu. Nie wiem, czy nasze kawałki w ogóle wybrzmią przy
profesjonalnym sprzęcie.
Był naprawdę zdenerwowany. Do reklamówki włożył nuty, wodę do picia i ręcznik, żeby ocierać pot
z czoła. Cały zespół w nim pokładał największe nadzieje. Muzycy mieli na dziś przygotowane dwa
kawałki. Jeden z nich był skomponowany przez Grzegorza. Musiał go nie tylko zaśpiewać, ale też
zagrać na gitarze basowej i bębnach. Chyba dopiero teraz naprawdę zdał sobie sprawę
z ogromu pracy, jaka go czeka. Nie zdążyłem go nawet uspokoić, bo oddziałowy otworzył drzwi
celi.
– Panie Grzegorzu, zapraszam.
Wyszliśmy z celi. Grzegorz jak zwykle musiał stanąć przodem do ściany. Standardowa procedura
– oddziałowy sprawdził, czy nie ma nic w kieszeniach i pod ubraniem. Przeszliśmy dalej. W tym
samym momencie ze swojej celi wyszedł Kapsel. A później jeszcze Mateusz, Sebastian
i Tomasz. Byliśmy w komplecie. Przygotowania do wyjazdu okazały się wyjątkowo mozolne. Przy
trzech samochodach zaparkowanych przed bramą więzienia stało kilkunastu funkcjonariuszy.
Wszyscy byli uzbrojeni. W czarnych kombinezonach, z zakrytymi twarzami wyglądali groźnie.
Jeden z nich zdjął kominiarkę.
– Panowie, przede wszystkim chciałem was przestrzec, że każde wasze nieodpowiedzialne
zachowanie zostanie surowo ukarane. Macie się do nas zwracać za każdym razem, kiedy
będziecie chcieli w studiu zmienić położenie. Nie macie prawa samodzielnie oddalać się
w kierunku toalety. Będziemy kontrolować każdy wasz ruch. Nie radzę więc żadnych nerwowych
zachowań.
Każdy z muzyków został skuty kajdanami. Konwój liczył trzy samochody. Duży mercedes, w którym
byli muzycy, jechał w środku. My z ekipą pojechaliśmy pierwsi. Dotarliśmy na miejsce jakieś pół
godziny przed zespołem. Inżynier nagrania czekał już na nas. Widziałem po nim, że jest
zdenerwowany. Kiedy konwój zajechał przed budynek, po kolei wyprowadzano muzyków. Później
raz jeszcze musieli wysłuchać pouczenia komandosów. Następnie kolejno zostali uwolnieni
z kajdanek. Byłem pod wrażeniem tego, jak zachowują się funkcjonariusze. Kiedy weszliśmy do
studia, każdy dokładnie wiedział, gdzie ma stanąć.
W studiu były dwa duże pomieszczenia. Jedno dla gitarzystów i wokalistów, i drugie, w którym
stały bębny. Słowik poszedł od razu do sali z perkusją. W rogach pomieszczeń natychmiast
ustawili się komandosi. Dwóch z nich pełniło wartę przy drzwiach. Ośmiu otoczyło budynek. Gdy
wyruszałem dziś do Zielonej Góry, wydawało mi się, że nie jestem zdenerwowany. Teraz jednak
poczułem, że stresowałem się tym wyjazdem. W końcu to ja namówiłem do tego dyrektora.
Tymczasem gdyby któryś z muzyków obmyślił plan ucieczki i jeszcze w dodatku gdyby mu się ona
powiodła, to prawdopodobnie dyrektor straciłby posadę. Nie mówiąc już o ludziach, których
narazilibyśmy na niebezpieczeństwo. Obserwując profesjonalne zachowanie funkcjonariuszy,
stopniowo się uspokajałem. Podobało mi się także to, że muzycy byli wyjątkowo posłuszni.
Poważni, przejęci tym, co ich czeka, nie mieli ochoty nawet na żarty, a co dopiero na jakieś
niebezpieczne wygłupy.

Rozmowa z funkcjonariuszem Grupy Interwencyjno-Taktycznej Zakładu Karnego


w Krzywańcu.
Nagrania Sektoru H w studiu w Zielonej Górze – na zdjęciu Mateusz E.

Inżynier dźwięku każdego z nich poinstruował, jak wygląda sesja nagraniowa. Każdy miał
wskazane miejsce, w którym miał grać.
– Od którego numeru chcielibyście zacząć, panowie?
Wszyscy byli zgodni:
– Zdobędę ten świat.
– Tytuł bardzo mi się podoba – powiedział inżynier.
Wcześniej oba utwory zostały nagrane na płytkę. Teraz więc wspólnie rozpoczęliśmy odtwarzanie
ścieżki dźwiękowej. Okazało się, że Słowik rzeczywiście ma najtrudniej. Nie znał instrumentu, na
którym przyszło mu teraz grać. Musiał najpierw wyczuć bębny, rozegrać się.
– Spokojnie, nam się nigdzie nie spieszy. Ze wszystkim damy sobie radę – mówił inżynier, a jego
głos działał na chłopaków kojąco.
W którymś momencie Tomasz zapytał jednego z funkcjonariuszy, czy mógłby pójść do kuchni
i zrobić sobie kawę.
– Proszę bardzo, panie Tomaszu – usłyszał i natychmiast miał już za sobą komandosa
w kominiarce, który poszedł za nim.
Z każdą kolejną chwilą czułem, że ta sesja była świetnym pomysłem. Wiedziałem, że muzycy tego
dnia nie zapomną do końca życia. Z inżynierem dźwięku spojrzeliśmy na siebie
porozumiewawczo, kiedy doszło do nagrywania harmonijki Tomasza. Bo on – postawny,
umięśniony, a także zamknięty w sobie i niedostępny – kiedy tylko przykładał instrument do ust,
zmieniał się w ciepłego, miłego chłopaka. To było nieprawdopodobne wrażenie, na które
zwróciłem uwagę już kiedyś, na pierwszej próbie. Muzyka go zmieniała, uszlachetniała, dodawała
mu łagodności. Teraz było mi miło, kiedy zobaczyłem, że i pracownik studia natychmiast to
zauważył. Oczywiście, że chłopcy nie byli profesjonalnymi muzykami i praca z nimi nie należała do
najłatwiejszych. Dawali jednak z siebie wszystko. Ani razu żaden nie zachował się agresywnie czy
niegrzecznie.

Nagrania Sektoru H w studio w Zielonej Górze – na zdjęciu Grzegorz C.

Tego dnia jedynie Kapsel był markotny. Jego żona była chora. Dzwonił do niej rano i okazało się,
że nawet nie poszła do pracy. Martwił się teraz o nią i nie potrafił skupić się na nagraniu. Kiedy po
kilkanaście razy trzeba było powtarzać jego partie gitarowe, chłopcy ani razu nie okazali
zniecierpliwienia. Przeciwnie. Dodawali mu otuchy i spokojnie czekali, aż skończy. A później do
nagrania został jeszcze numer napisany przez Słowika. Ballada Pomóż mi, proszę była bardzo
emocjonalna. I tak to trzeba było zagrać i zaśpiewać.
Na pierwszy ogień poszedł Tomek. Od początku było jasne, że świetnie sobie poradzi. Później
Kapsel, Mateusz na klawiszach i Sebastian na gitarze elektrycznej. Ostatnia godzina należała do
Słowika. Miałem jednak poczucie, że wszyscy są już głodni. Cztery godziny minęły bardzo szybko.
Zamówiłem jedzenie. Do studia przyjechały kebaby. Najpierw jedli komandosi pełniący straż przed
budynkiem studia, aby później zmienić funkcjonariuszy pilnujących w studiu nagrań. Muzycy byli
ostatni. Kiedy wręczaliśmy im jedzenie, usłyszałem westchnienie Mateusza: – Boże, jak to
pachnie. Całe lata nie jadłem tak doprawionego jedzenia.
– No tak! Dopiero teraz to sobie uświadomiłem – powiedziałem. Wszyscy się roześmiali.
– I teraz, Rinke, nie wiadomo, z czego powinniśmy się bardziej cieszyć. Czy z tego, że nagramy
dziś singiel, czy raczej z tego, że dostaliśmy taki wypasiony obiad – powiedział Słowik.
Kiedy muzycy znowu zasiedli przy instrumentach, inżynier powiedział:
– Teraz dajemy z siebie wszystko! Wyjmujemy na wierzch jelita, serce, dusze, wszystko, co mamy
i dajemy czadu!
Miałem wrażenie, że podczas tej ostatniej godziny zespół Sektor H naprawdę otworzył serca
i dusze. Poprzez muzykę starali się przekazać wszystkie swoje emocje. Kiedy wyjeżdżali ze
studia, ja zostałem jeszcze na chwilę. Byłem ciekaw, co o pracy chłopaków powie inżynier
dźwięku.
– Jestem zachwycony. Chłopcy zachowywali się wspaniale, bardzo się starali. To dla mnie
niezwykłe doświadczenie. Już wczoraj byłem trochę zdenerwowany, a dzisiaj, kiedy zobaczyłem
tych funkcjonariuszy, tę całą otoczkę, to wręcz się wystraszyłem, bo nie bardzo wiedziałem,
w jakich granicach mogę się poruszać w stosunku do więźniów. Ale później, kiedy już zaczęliśmy
pracować, całe to spięcie zniknęło. Teraz spokojnie będę sobie w tym dłubać. Zależy mi na tym,
żeby efekt był naprawdę dobry. To przecież bardzo ważne dla nich.
Wracałem do Krzywańca w świetnym humorze. Byłem pewien, że wszyscy zrobiliśmy kawał dobrej
roboty. Zbliżając się do hotelu, usłyszałem krzyki bawiących się dzieci. Kiedy doszedłem do
budynku, okazało się, że odgłosy dochodzą z dużego przeciwpożarowego zbiornika, który mieścił
się z tyłu hotelu.
– Tatuś, jeszcze, proszę, jeszcze. – To krzyczała ta mała dziewczynka, która nie chciała pozwolić
na zmianę opatrunku. Jej tata stał w basenie wypełnionym wodą, a ona biegała wokół. – Jeszcze
mnie łap, a potem wrzuć – mówiła, śmiejąc się.
Basen pełen był dzieci.
– Dobra, Sandra, wychodzimy, bo jeszcze się przeziębisz. Chodź, popatrzymy, bo zaraz wujek
Tadek będzie uczył Nicolasa skakać na główkę.
Zza moich pleców wyłonił się jeden z więźniów. Za nim szedł kilkuletni chłopiec.
– Najpierw powiem ci o technice skoków, a jak wszyscy już wyjdą, to poćwiczymy – mówił
mężczyzna.
Do hotelu jak co wieczór przyjechała Małgosia Pachała z działu penitencjarnego. Całymi dniami
pozostawała tu też Ania, koordynatorka programu „Wakacje z tatą”.
– Ci faceci są niesamowici. Oni tych dzieci nie spuszczają z oczu – powiedziałem, wchodząc do
sali, w której nakrywano do kolacji.
– Wiesz, jaką mieliśmy tremę? Nigdy wcześniej takiego programu nie było, ale teraz już wiemy, że
trzeba będzie organizować coś takiego co roku. Dzisiaj byliśmy w Ogrodzie Botanicznym
w Zielonej Górze i naprawdę miło było na to patrzeć.
Dzieci z krzykiem wbiegły do hotelu.
– Sandra z Martyną, zaczekajcie. A kto ręczniki zaniesie na górę?
To był Sylwester, nazywany w kryminale Gibonem. Był umięśnionym, niewysokim facetem z raczej
mało przyjazną twarzą. Jego mała córeczka tuliła się do niego, a on głaskał ją po włosach.
– Dobrze, córeczko, ale nie krzycz, bo nie jesteśmy tu sami.
Okazało się, że był w Krzywańcu z dwiema córkami. Trzecia, najmłodsza, została w domu. Miała
zaledwie półtora roku i była za mała na takie wakacje. Za chwilę do sali wszedł Krzysztof. On był
ojcem trójki najstarszych dzieci, Andrzeja, Magdy i Izy. Ostatnia dwójka dzieci, Nicolas i Klaudia,
rozmawiała o czymś z tatą na podwórku. Od Gibona dowiedziałem się, że Tadeusz, ich ojciec,
miał najkrótszy wyrok. Niecałe dwa lata. Niedługo więc będzie mógł wrócić do domu. Teraz
rozmawiał z córką o konkursie muzycznym, w którym miała wziąć udział zaraz po wakacjach.
– Córeczko, jak tylko wrócę do domu, to pójdę do pracy. Wtedy będzie nam ze wszystkim łatwiej –
tłumaczył.
Myślałem, że chodzi o brak pieniędzy w domu. Klaudia jednak była smutna, bo przed
rozpoczęciem wyroku to tata woził ją na wszystkie próby, a teraz musiała o to prosić ojców
koleżanek.
– Ona pięknie gra na klawiszach i śpiewa. Zdobyła już wiele nagród. Dlatego teraz tak cierpię
przez to więzienie, bo dzieci nie mogą żyć normalnie – tłumaczył Tadeusz, gdy jego dzieci poszły
na kolację.
Siedzieliśmy razem na ławce i paliliśmy papierosy.
– To więzienie to dla mnie wielka nauczka. Nigdy już tu nie wrócę. I do tej pory nie wiem, jak
mogłem tu trafić.
Kolacja dobiegła końca i dzieci kolejno wychodziły na ścieżkę przed hotelem.
– Pogramy w „Kocham Cię, Polsko!”? – zapytała ojca Klaudia.
– W co? – zapytałem. Byłem pewien, że się przesłyszałem. Taki tytuł nosił przecież jeden
z programów, który robiłem przez długie lata.
– W „Kocham Cię, Polsko!”. Nie zna pan? Kiedyś taki program był w telewizji.
Roześmiałem się.
– Naprawdę jest taka gra?
– No pewnie, jest świetna.
Klaudia szybko pobiegła na górę do swojego pokoju. Przyniosła pudełko, wyjęła planszę
i rozłożyła na ziemi. Wokół zebrały się inne dzieci.
– Ja też gram! – krzyczały jedno przez drugie.
– Andrzej, ty zaczynasz – zadecydowała Klaudia.
Chłopiec rzucił kostką. Wylosował pytanie: „Jak nazywał się Polak, który jako pierwszy stanął na
Księżycu?”. Myślę, że tego wieczoru nikt z nas nie pamiętał, że bawimy się tuż koło więziennego
muru. Okrzyki dzieci, śmiech ojców – na ułamek sekundy wszyscy znaleźliśmy się na prawdziwych
wakacjach.
P o wczorajszym nagraniu cały czas miałem przed oczami Tomasza i jego zaangażowanie
podczas gry. Postanowiłem go odwiedzić. Do tej pory widywaliśmy się tylko na próbach.
Kiedyś, co prawda, mieliśmy już krótkie spotkanie, ale wtedy Tomek nie chciał zbyt wiele mówić.
Byłem ciekaw, jak nasza rozmowa przebiegnie dzisiaj.
– Jak się czujesz po wczorajszym?
– Jestem trochę w szoku. Myślę, że to była przygoda naszego życia. Naprawdę. Nie
spodziewałem się, że zdołasz to zorganizować. Podejrzewałem nawet, że dyrektor, mimo wydanej
zgody na wyjazd, będzie chciał się z tego wymigać. Wyszło inaczej. Jestem naprawdę pod
wrażeniem.
– A ja jestem pod wrażeniem twojej gry. Naprawdę świetnie sobie dajesz radę.
Tomek uśmiechnął się. Powtórzył to, co już przedtem mi mówił, że zaczął grać przez przypadek
i że to jego kumpel z celi dostał kiedyś harmonijkę i szybko się nią znudził. Przejmując ją, Tomek
nie spodziewał się, że gra będzie dla niego tak wielką frajdą.
– Nie wiem, jak to wytłumaczyć. Zawsze jest tak, że odpływam już po pierwszych dźwiękach.
Wczoraj zapomniałem nawet o tym, że jesteśmy w studiu, że nagrywamy. Początkowo byłem
zestresowany, ale kiedy tylko zacząłem grać, to wszystko minęło.
Tomek był przystojnym, dobrze zbudowanym, wysportowanym facetem. Miał już za sobą 12 lat
odsiadki. Dokładnie połowę kary.
– Czy ty w ogóle pamiętasz coś z wolności?
Zamyślił się. Trafił do kryminału, gdy miał 18 lat. Był jeszcze młodym człowiekiem. I teraz nie
mógł sobie przypomnieć czegokolwiek, za czym mógłby tęsknić. Opowiadał mi, że zawsze był
samodzielny i chodził własnymi drogami. Kiedy miał 16 lat, w rodzinnych Żarach wynajął
mieszkanie. Nie chciał już żyć z rodzicami. Z tej wczesnej młodości właściwie mógłby
wspominać tylko jakieś balangi, spotkania z kumplami. Kiedyś uciekł z domu na festiwal Przystanek
Woodstock. Rodzice nie chcieli go puścić, więc pojechał sam. Zresztą szybko zaczął się
buntować przeciwko narzucanym mu regułom.
– Mój dom był taki zwykły, normalny. Ani biedny, ani bogaty. Miałem się w co ubrać, co zjeść. Mam
trzy siostry i brata bliźniaka. On też siedzi, tyle że w innym kryminale. Wspólnie zostaliśmy
skazani, bo razem dokonaliśmy przestępstwa.
– Żałujesz tego, co zrobiłeś?
– Tak. Bardzo. Kiedyś w sądzie przeprosiłem rodzinę tego mężczyzny, który nie żyje. Miałem
wrażenie, że oni w jakimś stopniu mi przebaczyli. Nie całkiem oczywiście, bo wiadomo, że nie
można, ale chyba wiedzą, że poniosłem za to karę.
Tomasz P.

Na widzenia przyjeżdżają do niego mama i siostry. Ojciec zmarł cztery lata temu. Tomasz
pojechał w konwoju na jego pogrzeb.
– Ojciec był u mnie może na trzech widzeniach. Później zachorował i umarł. Nie pamiętam,
żebyśmy kiedykolwiek, nawet gdy byłem mały, byli ze sobą blisko. Z mamą za to zawsze miałem
dobry kontakt.
– Czy więzienie cię zmieniło? – zapytałem.
Długo się zastanawiał.
– Wiesz, Rinke, bardzo cię polubiłem. Z ciebie jest naprawdę spoko gość, ale jest mi bardzo
trudno o sobie rozmawiać. Kiedy zadajesz mi pytania, to ja dopiero uświadamiam sobie, że do tej
pory nigdy nikomu o sobie nie mówiłem. Dlatego czasem, jak tak ci dziwnie odpowiadam, nie
wynika to wcale z tego, że nie chcę ci czegoś powiedzieć. Po prostu nie potrafię znaleźć słów na
opisanie siebie samego. Nie umiem chyba.
Przez chwilę milczeliśmy, a później Tomek zaczął mówić.
– Na wolności byłem facetem pozbawionym uczuć. Nic mnie nie interesowało, niczego się nie
bałem. Miałem kumpli, rodzinę, ale tak naprawdę to nie potrafię powiedzieć, czy coś do nich
czułem. Dopiero w więzieniu zrozumiałem, co znaczy brak bliskich ludzi. I chyba tutaj zacząłem
o tym myśleć.
Przyznał, że dopiero za kratami stał się spokojniejszy, opanowany.
– Kiedyś najpierw robiłem, a później myślałem, a teraz jest odwrotnie.
Kiedy 12 lat temu został osadzony w Zielonej Górze, funkcjonariusze już pierwszego dnia spuścili
mu manto.
– Pamiętam, że wtedy mnie, wielkiego byka, ostro poturbowali. To miało być dla mnie ostrzeżenie,
że jeśli zamierzam szaleć, będzie mnie to spotykało częściej. Tylko że to przyniosło odwrotny
skutek. Nie chciałem dać się zastraszyć i zacząłem z nimi wojnę. Po czterech tygodniach trafiłem
do izolatki. Nic nie pomogło, dalej byłem agresywny. Chciałem im udowodnić, że będę dla nich taki
sam jak oni dla mnie. Później przewieźli mnie do Wołowa. Tam też miałem takich oddziałowych,
którzy chcieli zrobić mi na złość i bez przerwy tylko dokuczali. A później przyjechałem do
Krzywańca. I pamiętam, jak już pierwszego dnia, kiedy ścieliłem łóżko w celi, przyszedł
oddziałowy i usłyszałem: „Panie Tomku, proszę”, „Panie Tomku, dziękuję”. I pomyślałem:
„O cholera, to chyba jakiś podstęp”, a później okazało się, że tak tu właśnie jest. Uspokoiłem się
zupełnie. Nie piszę skarg, nie wariuję. Zajmuję się sobą.

Tomasz P. na siłowni.

Tomasz kilka lat temu zaczął malować. Najpierw w celi przerysowywał na kartki postaci z bajek,
a później zaczął chodzić do pracowni malarskiej. W ciągu kilku miesięcy namalował pierwszy
obraz. Podarował go mamie. A teraz maluje kilka razy w tygodniu. Jego ostatnia kompozycja to
pejzaż z dwojgiem ludzi na polnej ścieżce.
– Wiem, że mam przed sobą długą karę. Nie chcę leżeć w łóżku, patrzeć w sufit i zastanawiać
się, co mam ze sobą zrobić. Wybrałem aktywność. Roznoszę posiłki, to moja praca, chodzę na
sport, maluję, gram w zespole. Bywa, że czas mija nie wiadomo kiedy.
Tomek miał nadzieję, że druga połowa kary będzie łatwiejsza niż pierwsza. Za trzy lata mógł
rozpocząć starania o bezterminowe warunkowe zwolnienie. Nie sprawiał kłopotów. Dostawał
wnioski nagrodowe. Miał więc nadzieję, że niebawem zostanie przeniesiony na oddział półotwarty.
Wtedy mógłby starać się o przyjęcie do szkoły zawodowej i wyjeżdżać na weekendowe zajęcia.
– Kiedy mnie zamknęli, byłem jeszcze w zawodówce. Nie zdążyłem jej skończyć, a chciałbym
zdobyć jakieś wykształcenie, mieć fach w ręku. Podoba mi się to malowanie, może mógłbym być
grafikiem komputerowym czy kimś takim? Zobaczymy jeszcze, muszę sobie coś wymyślić.
– A czego ci najbardziej brakuje w więzieniu? – zapytałem.
Tomek się zamyślił. Wiedziałem, że nie chodzi na spotkania z psychologiem. Twierdził, że mu to
niepotrzebne, że sam daje sobie radę ze sobą. Teraz jednak widziałem, że kiedy rozmawiamy
o emocjach, on rzeczywiście nie potrafi nawet ich nazywać.
– Jestem zamknięty w sobie, mało wylewny. Zawsze taki byłem. Zresztą wychodziłem z założenia,
że sam muszę sobie ze wszystkim radzić, że moje przemyślenia nikomu do niczego nie są
potrzebne. Potrafię jednak opowiedzieć o tym, co doskwiera tu, w więzieniu. Brak miłości. I nie
chodzi wcale o seks. Tego też czasami brakuje, wiadomo, ale bardziej chodzi o takie poczucie, że
ktoś cię kocha i jest przy tobie.
Wiedziałem, że przez pierwsze lata kary do więzienia na intymne widzenia przyjeżdżała do niego
dziewczyna z Żar. Ale później to się skończyło. Kiedy trafił do Krzywańca, poznał dziewczynę,
w której się zakochał. Oczywiście znajomość rozpoczęła się od listów. Z każdym miesiącem
zakochiwali się w sobie coraz bardziej. Przynajmniej Tomkowi tak się zdawało.
– Tylko że to zła kobieta była – powiedział teraz.
Kiedy po kilkunastu miesiącach oboje wystąpili z prośbą o ślub, Tomek był najszczęśliwszy na
świecie.
– Czekałem na widzenia intymne, ale mieliśmy je tylko kilka razy. Później ona zaczęła szaleć na
oddziale i za karę nie dostawała na nie zgody. Mogliśmy się widywać tylko przez pleksę, taką
szybę, i rozmawiać przez słuchawki. Tylko co to za rozmowa? Denerwowałem się strasznie.
I mówiłem jej, że jak tak dalej pójdzie, to przestanę się z nią widywać.
I tak się stało. Kontakt stawał się coraz gorszy. Tomasz bardzo to przeżywał, ale myślał, że
rozłąka im pomoże, że jego żona przejrzy na oczy. Niestety, coraz bardziej oddalali się od siebie.
Ona była na oddziale otwartym, codziennie pracowała poza więzieniem. Któregoś dnia rano jak
zwykle wyjechała. I nie wróciła o ustalonej porze. Przepadła.
– O tym mówi się „nie-powrót” i jest to w więzieniu traktowane tak samo jak ucieczka.
W Krzywańcu było z tego powodu straszne zamieszanie. A ona po trzech dniach wróciła. Po
prostu poszalała sobie, pobalangowała i stawiła się z powrotem. I wtedy zrozumiałem, że ona już
się nie zmieni, że nic z tego nie będzie.
Tomasz rozwodu nawet za bardzo nie przeżył. Zresztą jego była żona kilka miesięcy po ucieczce
przyznała, że jest w ciąży.
– Teraz już nie mam z nią kontaktu. Wiem, że siedzi we Wrocławiu. Podobno ma córkę.
Niedawno Tomasz przez pewną znajomą poznał dziewczynę, z którą zaczęli pisać listy.
– Wydaje mi się, że ona jest dużo mądrzejsza od tamtej, dojrzalsza. Ma dwadzieścia parę lat.
Siedzi tutaj, w Krzywańcu. Jest bardzo ładna i umie fajnie żartować, ale co z tego będzie, to sam
nie wiem.
Już długo rozmawialiśmy. Wiedziałem, że zaraz spotkamy się z całym zespołem. Za 10 minut
rozpoczynała się próba Sektora H.
– Podoba mi się, że wy na tych próbach nigdy nie gadacie za dużo, ale naprawdę przykładacie się
do gry. Zależy wam, żeby te piosenki dobrze brzmiały – mówiłem Tomkowi.
Wstaliśmy już i czekaliśmy, aż oddziałowy otworzy nam celę.
– Wiesz, muszę ci powiedzieć, że ze mną nikt tak nigdy nie porozmawiał jak ty.
– Co to znaczy? – zapytałem.
Tomek popatrzył mi prosto w oczy.
– Po prostu nikt nie zadawał mi takich pytań. Chyba nikogo nigdy tak naprawdę nie interesowało to,
co ja myślę. Dzięki za tę rozmowę. Naprawdę, stary. Ona mi dużo dała.

Bożonarodzeniowa wizyta Rinkego w Krzywańcu.

***
– I jak samopoczucie, panowie?
Siedzieliśmy wokół dużego stołu w sali prób.
– Powiem ci, że dopiero wczoraj zrozumiałem, że zarabianie na życie muzyką to jest naprawdę
ciężka sprawa – zaczął Słowik.
Wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem.
– Dawałeś czadu wczoraj, Grzesiu – powiedział Sebastian.
Mateusz przyznał, że z przejęcia nie mógł spać w nocy. – Do mamy dziś dzwoniłem
i opowiadałem, że byliśmy na nagraniu z producentem „Voice of Poland”. Z początku nie chciała
mi wierzyć. Dopiero później, kiedy opowiadałem jej coraz więcej szczegółów, zrozumiała, że
naprawdę nie zmyślałem.
– Myślę, że na wolności nie mielibyśmy szansy na takie przeżycie. Dlatego czasem warto wierzyć
w cuda, bo nigdy nie wiadomo, co się przytrafi – mówił Sebastian.
Muzycy byli naprawdę przejęci tym, co przeżyli. Na przygotowanie singla w studiu trzeba było
poczekać kilka dni.
– No dobra, chłopaki, nie ma co gadać. Bierzcie się do grania – powiedziałem w końcu.
– Rinke, ale chcielibyśmy ci naprawdę podziękować. Tego, co dla nas zrobiłeś, nigdy nie
zapomnimy – zaczął Słowik.
Machnąłem ręką. Wiedziałem, że ten wyjazd był dla nich też nagrodą za tyle lat pracy na rzecz
zespołu. Gdyby sami nie byli tak oddani swojej muzyce, dyrektor nigdy nie wyraziłby na to zgody.
Teraz każdy z nich wchodził do małego pomieszczenia przy sali prób, gdzie składali swoje
instrumenty. Powoli rozkładali mikrofony, znosili gitary. Nagle Mateusz zawołał:
– Sebastian, chodź tutaj!
Sebastian podszedł do niego, a ja już wiedziałem, co się święci. Wczoraj w sklepie muzycznym
kupiłem chłopakom nowe klawisze. Widziałem, że kiedy Mateusz w studiu usiadł przy
profesjonalnym sprzęcie, o mało nie popłakał się z wrażenia. Na próbach grał na elektrycznym
pianinie, które nie było najwyższej jakości. Przypominało raczej instrument dla dzieci. W studiu po
raz pierwszy od lat mógł poczuć się jak prawdziwy muzyk. Teraz schowałem mu ten nowy sprzęt
do starego kartonu. Chciałem, żeby miał niespodziankę.
– Sebastian, zobacz – powiedział, delikatnie wyjmując klawiaturę.
– Ty, ale to jest jakieś inne – zauważył Sebastian.
– No przecież to nowe. Rinke kupił – powiedział przyciszonym głosem Mateusz, wychodząc ze
schowka. – Ale z ciebie wariat! Rinke, naprawdę!
– O, stary, ale masz farta – Kapsel podszedł do Mateusza, później dołączył do nich Słowik.
– Kurde, to rzeczywiście nówka sztuka! Rinke, jesteś niemożliwy. Jak my się za to wszystko
odwdzięczymy?
– Dobrej próby, chłopaki – powiedziałem i skierowałem się do wyjścia. Otwierając drzwi,
usłyszałem, jak Mateusz wzdycha: – Ale będzie mi się dzisiaj dobrze grało.
I żart Sebastiana:
– Te klawisze same grają. Nie jesteś już potrzebny w orkiestrze.
Bożonarodzeniowa wizyta Rinkego w Krzywańcu.

***
– Szkoda, że już jutro jedziemy – powiedział Nicolas, kiedy stanąłem przed hotelem.
Uzmysłowiłem sobie, że dziś już ostatnia noc dzieci z ojcami. Rano wszyscy będą musieli się
pożegnać. Humory nie dopisywały już dzieciom tak jak wczoraj. Nie tylko ja to zauważyłem.
Kierowniczka działu penitencjarnego i pani Ania, koordynator projektu, szybko zawołały dzieci do
siebie. Na środku polany rozstawiono dwa stoły. Panie kupiły dzieciom farbki i pędzelki. Każdy
dostał białą koszulkę i teraz miał za zadanie namalować na niej symbole, które kojarzą się z tymi
kilkoma dniami spędzonymi w Krzywańcu.
– Aniu, wspaniale było patrzeć na tych facetów tak zakochanych w swoich dzieciach. Podobno ci
ojcowie prawie w ogóle nie spali przez te noce, bo woleli obserwować, jak śpią ich dzieci.
Niesamowita sprawa – mówiłem.
Ania uśmiechnęła się i opowiedziała, jak trudno było zebrać pieniądze, aby sfinansować te kilka
dni spędzonych w Krzywańcu.
– Nikt nie chciał płacić. Nawet nie wiesz, jak często słyszałam, że na złodziei pieniędzy nie
dadzą, a przecież to program nie tylko dla skazanych ojców, ale przede wszystkim dla dzieci, które
za nimi tęsknią.
Fundusze na „Wakacje z tatą” udało się w końcu wywalczyć w Ministerstwie Pracy i Polityki
Socjalnej. Warunek był jednak taki, żeby ojcowie, którzy wezmą udział w programie, mieli krótkie
wyroki.
– To zrozumiały wymóg. Wszystkim zależy na tym, żeby tę więź budować. Gdyby panowie mieli
zostać w więzieniu jeszcze kilkanaście lat, to wiadomo, że takie wakacje tylko pogorszyłyby ich
stan psychiczny i niepotrzebnie obciążyły dzieci. Dzisiaj rano poprosiłam zresztą dzieciaki, żeby
spisały swoje wspomnienia z tych kilku dni i kiedy potem wspólnie czytaliśmy to, co napisały,
wszystkim nam leciały łzy. Zresztą widzę sama po sobie, jak się zaangażowałam w życie tych
dzieci i ich ojców. Miałam przecież przyjechać tylko na początek kolonii i jutro rano wszystkich
grzecznie pożegnać, a widziałeś, że byłam tutaj każdego wieczora, bawiłam się z nimi,
rozmawiałam z ojcami. Sama jestem zaskoczona i wzruszona tym, co tutaj widziałam.
Do Ani podbiegła mała Sandra:
– Czy dziś też będzie kiełbasa z ogniska?
Sylwester, jej tata, właśnie rozpalał ogień.
– Ale szczęśliwe te twoje córki – powiedziałem do niego.
Uśmiechnął się.
– Kurde, to były tak fajne dni. Naprawdę. Najgorzej tylko, że już się kończą. Sandra już dziś dwa
razy płakała, że jutro musi wracać.
Sylwester był w Krzywańcu już dwa lata. Zostało mu jeszcze półtora roku kary.
– Teraz po raz pierwszy ten kryminał zrobił dla nas coś dobrego. Przez te kilka dni zżyłem się na
nowo z dziewczynkami, pobyłem z nimi trochę. Wczoraj to aż się popłakałem, jak obie zasypiając,
prosiły, żebym wyjechał z nimi.
Sylwester nie powiedział dzieciom, że siedzi w więzieniu. Ustalili z konkubiną, że zachowają to
w tajemnicy. Dziewczynki myślą po prostu, że pracuje w zakładzie karnym i nie może na razie
z tego zrezygnować.
– Teraz dopiero tak naprawdę zrozumiałem, jakie głupie było to, co narobiłem w życiu. Gdybym
mógł cofnąć czas, nigdy nie zszedłbym na złą drogę. Największą krzywdę zrobiłem dzieciom.
Wiem, jak one za mną tęsknią. Dzwonię codziennie do domu, co dwa tygodnie z mamą
przyjeżdżają na widzenie, ale to przecież nic. Powinienem być z nimi cały czas, wychowywać je.
Sylwester opowiedział, jak dziwnie się dziś poczuł, kiedy zadzwoniła jego konkubina. Po rozmowie
z nim chciała porozmawiać z małą Sandrą. Dziewczynka pokręciła głową: „Jestem tu z tatusiem.
Nie chcę mamusi”.
– Głupio mi się zrobiło, bo nie wiedziałem, co powiedzieć. Ale później, tak egoistycznie, poczułem
dumę. Dzięki miłości córek czuję się milionerem. Wiem, że mam w życiu wszystko, co
najważniejsze.
Do ogniska podszedł Krzysztof. Dużo starszy od Sylwestra, miał też większe dzieci.
– Cholera, tak szybko to wszystko minęło. Słyszałem, że początkowo te kolonie miały trwać tydzień,
ale nie było tyle pieniędzy. Ale dobrze, że w ogóle były. Takiego czegoś do tej pory jeszcze nie
organizowali, a teraz mam nadzieję, że to będzie już letnia tradycja.
Krzysztof zdjął okulary, przetarł oczy.
– Też sobie z dziećmi w końcu pogadałeś, co? – zapytałem.
Tylko machnął ręką. Przez jego wyrok rozpadła się cała rodzina. Dwoje starszych dzieci miał
z jedną kobietą. Rozstał się z nią, gdy syn i córka byli mali. Sam ich wychował. Najmłodsza, Iza,
miała mamę, ale po rozstaniu rodziców też wybrała ojca.
– Syn i córka są teraz rozdzieleni. Andrzej jest u babci, a Magda u rodziny zastępczej. Iza
wróciła do mamy. Czuję, że wiele krzywdy wyrządziłem im swoimi błędami. Najbardziej mi szkoda
Magdy, tej średniej. Ona chyba to wszystko najmocniej przeżywa. Kiedyś była wesołą, żywą
dziewczynką, a teraz zamknęła się w sobie, jest smutna, przybita. A nie chce mi się o tym gadać...
Krzysztof nagle odwrócił głowę. Po chwili zauważyłem, że płacze. Magda obserwowała nas
z daleka. Od razu zauważyła, co się dzieje. Podbiegła i przytuliła go.
– Tato, wszystko będzie dobrze – powiedziała.
Krzysztof miał jeszcze trzy lata wyroku. Od września jednak mógł starać się o przepustki.
– To byłaby świetna sprawa! Mógłbym przyjeżdżać do dzieci, widywać je dwa razy w miesiącu. Ale
obiecałem sobie, że jak wyjdę, to im to wszystko wynagrodzę.
Z hotelu wyszła Klaudia. Pod pachą niosła keyboard. Za nią wybiegł jej brat, Nicolas, niosąc
statyw. Iza, najmłodsza córka Krzysztofa, trzymała książkę z nutami.
– Możemy zaraz zaczynać? – Klaudia patrzyła wyczekująco na Małgosię Pachałę, kierowniczkę
więzienia.
Stół z farbami został uprzątnięty, koszulki ze świeżymi obrazkami schły na sznurze. Teraz
przyszedł czas na część artystyczną. Klaudia rozstawiła keyboard na środku polany. Na statywie
rozłożyła nuty. Wszystkie dzieci, nawet duży już przecież Andrzej, ustawiły się za jej plecami.
Klaudia zaczęła grać. Dzieci, jakby wcześniej próbowały to już razem tysiące razy, zaczęły
śpiewać: – My jesteśmy tu z wami, w tę noc pod gwiazdami. Śpiewaj z nami wesoło, baw się do
białego rana...
K iedy przed ósmą wyszedłem przed hotel, wszyscy byli na dworze. Każde dziecko przy
swoim ojcu. Dzieci zachowywały się tak, jakby bały się, że za chwilę ich rodzice znikną
i one zostaną zupełnie same. Podszedłem do ławki, na której siedział mały Nicolas. Obok jego
tata, Tadeusz, z zaczerwienionymi oczami. Chłopczyk wciąż go obejmował, całował w szyję.
– Co trzymasz w rączce? – zapytałem.
Nicolas podał mi kolorową laurkę. Na górze widniał napis: „Dla Taty Nicolas”, pod spodem
„Kocham cię”. Składana pocztówka wyklejona była zdjęciami zawodników zielonogórskiego klubu
żużlowego Falubaz.
– To wasza ulubiona drużyna?
Nicolas przytaknął.
– Kiedy byłem na wolności, chodziliśmy z małym na każde zawody. Coś pięknego – powiedział
Tadeusz.
– Jak się czujesz po tych koloniach? – zapytałem, siadając przy nim.
Zamyślił się. Czułem, że połyka łzy.
– Dzisiejszy ranek to nie jest dla mnie najłatwiejszy moment. Ale te kolonie były nam bardzo
potrzebne. Znowu mogłem trochę pobyć z dzieciakami, choć przez chwilę nacieszyć się ich
obecnością. Wiem, że nigdy wcześniej nie organizowano w więzieniu czegoś takiego i że panie
bały się, co się wydarzy. Wiadomo, nie mieliśmy tutaj żadnej kontroli. Równie dobrze nocą mogłem
stąd wyjść i już nie wrócić. Ale jestem pewien, że żaden z nas, ojców, ani razu nie miał nawet
takiej pokusy.
Do ławki podeszła Klaudia, starsza córka Tadeusza. To ona wczoraj długo grała na klawiszach
i śpiewała z dziećmi. Teraz nie była już taka wesoła. Stała zapłakana. Zwolniłem miejsce na
ławce. Chciałem, żeby usiadła koło taty. Trzymała w ręku kartkę w kratkę zapisaną drobnym
maczkiem.
– Wczoraj pani Ania poprosiła, żebyśmy napisali, co przeżyliśmy na tych koloniach. I w nocy
wszystko zapisałam. Mogę panu przeczytać, jeśli pan chce.
– Oczywiście, bardzo chcę.
– Nadszedł dzień przez nas długo oczekiwany – dzień rozpoczęcia kolonii z dziećmi. Bawiłam
się, jak nigdy w życiu, ale najwspanialsze było to, że tata był ze mną. Przez te dni z tatą czułam
się naprawdę szczęśliwa. Nigdy nie zapomnę tych... – Klaudia zaczęła płakać.
Tadeusz też nie dał już rady powstrzymać łez. Za chwilę musiał rozstać się z dziećmi i wrócić za
kraty. Gdy patrzyłem na nich, mnie samego ogarnęło wzruszenie. A później kątem oka spojrzałem
na operatora – on też płakał. Do hotelu weszła kierowniczka działu penitencjarnego. Zaprosiła
nas do świetlicy.
– Chciałabym wszystkim bardzo podziękować i pogratulować. Jestem z was naprawdę dumna.
Jesteście wszyscy bardzo sobie oddani i macie ze sobą wspaniały kontakt. Nie zaprzepaśćcie
tego, proszę. – Jej też łamał się głos. Machnęła ręką. – Jeszcze tylko tego brakowało, żebym i ja
teraz zaczęła płakać.
Kilka dni temu pojechałem do Zielonej Góry kupić dzieciom plecaki i piórniki. W końcu niedługo
rozpoczynał się rok szkolny. Chciałem, żeby o tych dniach spędzonych w Krzywańcu pamiętały
każdego ranka, gdy już będą pakować się do szkoły. Teraz Gosia porozdawała im prezenty.
A później głos zabrała koordynatorka projektu, Ania.
– Doskonale wiecie, że program dla ojców organizowany był po raz pierwszy. I przyznaję
szczerze, że nie spodziewałam się, że będzie aż tak emocjonujący. Co tu dużo mówić – zżyłam
się z wami bardzo i nawet nie wiecie, jak ważne jest dla mnie to, żebyście nadal tak się kochali.

Koniec kolonii – na zdjęciu Tadeusz B.

Najstarsze dziewczynki wyszły na chwilę z auli i za moment wróciły z małymi bukiecikami kwiatów.
– Chciałybyśmy podziękować paniom za to, że mogliśmy wszyscy spotkać się z naszymi ojcami.
My bardzo za nimi tęsknimy.
Odgłos samochodów podjeżdżających pod hotel przerwał pożegnania. Wiedzieliśmy, że to matki
przyjechały odebrać dzieci. Najmłodsza uczestniczka kolonii, Sandra, rozpłakała się w głos.
– Tatusiu, jedź z nami! Proszę!
Teraz wszystkich czekały najbardziej rozdzierające chwile. Dzieci poprzynosiły z pokojów
bagaże. Mamy powychodziły z aut, przywitały się z partnerami. Płakali wszyscy. I dzieci, i ojcowie.
– Widzisz, myślałeś, że w więzieniu sami twardziele, co? – Krzysztof zagadnął operatora.
Jego sytuacja była najtrudniejsza. Każde z jego dzieci rozjeżdżało się w inną stronę. Andrzej
jechał do babci, Magda do rodziny zastępczej, a Iza do biologicznej mamy. Tak naprawdę więc
każdy zostawał sam.
– Dopiero w takich momentach człowiek naprawdę rozumie, jaki był głupi. – Krzysztof płakał,
a Magda trzymała go za rękę.
– Tatuś, jak wrócisz, wszystko znowu będzie dobrze – mówiła.
Ojcowie do jedenastej musieli stawić się w więzieniu. Matki teraz dziękowały kierowniczce
więzienia i popychały dzieci do samochodu. A ojcowie razem z nami wyruszyli w drogę do
więziennej bramy. Szliśmy około pięciu minut. Nikt nie odezwał się ani słowem. Wiedziałem, że
jutro do każdego z nich przyjedzie psycholog z Zielonej Góry. Po takich emocjach każdy przecież
musiał dojść do siebie i po raz kolejny, na swój sposób, oswoić więzienie.

***
– Nic się nie zmieniło? Komisja penitencjarna będzie dziś obradować zgodnie z planem? –
zapytałem wychowawcę oddziału kobiecego.
Dziś mieliśmy się dowiedzieć, czy po siedmiu latach Beata dostanie zgodę na przepustkę.
Wychowawca uśmiechnął się.
– Myślę, że wszystko odbędzie się po naszej myśli.
Poszliśmy do celi Beaty. Czekała na nas w czarnych legginsach i białej bluzce. Denerwowała się.
Na kartce spisała 14 punktów swojej szczecińskiej wycieczki. Namawiałem ją, żeby na liście
znalazły się takie punkty, o których naprawdę marzyła. I teraz z przyjemnością odkrywałem jej
pragnienia. Najważniejsze były oczywiście odwiedziny na grobie mamy. A później już to, czego
się spodziewałem: wizyta w centrum handlowym, fryzjer, zakupy, ale także spacer ulubionym
deptakiem Szczecina.
– No nieźle. Podoba mi się ta lista. To chyba idziemy, co? – Patrzyłem z uśmiechem na Beatę,
która ze zdenerwowania zagryzała usta.
Weszliśmy do sali, gdzie już czekali na nas członkowie komisji. Pierwszy wypowiadał się
wychowawca.
– Skazana nie stwarza żadnych problemów podczas odsiadywania kary, ma ponad 100 wniosków
nagrodowych. Dodatkowo pracuje nocą w kuchni i angażuje się w inicjatywy władz więziennych.
Przeszła także pomyślnie terapię i myślę, że nie ma żadnych przeciwwskazań, żeby wyjechała na
przepustkę do rodzinnego Szczecina.
Przewodnicząca komisji poprosiła Beatę, żeby odpowiedziała na kilka pytań.
– Czy podczas pobytu w Szczecinie spotka się pani z córką?
– Niestety, ojciec nie wyraził zgody – odpowiedziała Beata.
– U kogo się pani zatrzyma?
– U najbliższej kuzynki.
– Czy pan, panie Rinke, bierze odpowiedzialność za skazaną?
– Tak, oczywiście – odpowiedziałem szybko.
– W związku z pozytywną opinią, jaką zdobyła pani w zakładzie karnym, wyrażamy zgodę na
udzielenie pani trzydziestogodzinnej przepustki.
Beata aż poczerwieniała ze szczęścia. Kiedy wyszliśmy z sali, rzuciła mi się na szyję.
– Dziękuję! Bardzo dziękuję! To wspaniała wiadomość. Najwspanialsza, jaką mogłam dostać od
czasu, kiedy siedzę.
– Kurczę, tylko teraz, jeśli coś wywiniesz, to wszystko będzie na mnie – powiedziałem zakłopotany.
– Ale ja nie jestem głupia! Niczego nie wywinę. Obiecuję. Będę się zachowywała lepiej niż
wzorowo.
Teraz dopiero uświadomiłem sobie w pełni, jak wielkiej i poważnej misji się podjąłem. Do
Szczecina mieliśmy wyjeżdżać już jutro. Nie było czasu do stracenia. Beata poszła
z wychowawcą do celi. Jak najszybciej chciała zacząć się pakować, a ja zamierzałem jeszcze
odwiedzić Mateusza. Byłem ciekaw, czy dalej jest pod tak wielkim wrażeniem nagrania w studiu.

***
– Widzisz, Rinke, ja nie jestem żadnym poważnym przestępcą. Po prostu handlowałem trawą.
Sam nawet nie paliłem za dużo, ale szybko okazało się, że to łatwy sposób na zarobienie niezłych
pieniędzy. W Holandii to przecież legalne. Sam wiesz. Tylko że zapomniałem, że jestem
Polakiem.
Mateusz miał 26 lat i wydawał się jeszcze chłopcem, nie mężczyzną. Nawet muzycy z zespołu
traktowali go jak dzieciaka, który niewiele jeszcze wie o życiu. Teraz Mateusz opowiadał mi, że
muzyka jest naprawdę jego pasją.
– Grałem kilka lat na pianinie, a później miałem przerwę. Kiedy posadzili mnie w celi
z Sebastianem i okazało się, że potrzebują kogoś do zespołu, chętnie się zgodziłem. Teraz to
moja największa rozrywka tutaj. Ale że udało nam się wyjechać do studia?! W to ciągle nie mogę
uwierzyć. Dziś rozmawiałem przez telefon z tatą i on do mnie: „Coś takiego? Żeby za kratami taką
przygodę przeżyć...”.
Mateusz miał jeszcze blisko dwa lata do końca wyroku. Odsiedział już połowę kary. Za miesiąc
miał po raz pierwszy stanąć na wokandzie, marzył o zwolnieniu warunkowym.
– Przecież ja sam zgłosiłem się do więzienia. Kiedy pracowałem w Holandii, zadzwonił do mnie
adwokat i powiedział, że nic nie da się w mojej sprawie zrobić i że będę musiał pójść siedzieć.
Pomyślałem, że trudno. Spakowałem się, pożegnałem się ze swoją dziewczyną i przyjechałem do
Polski. Byłem pewien, że jeśli udowodnię, że jestem odważny i odpowiedzialny i sam przyjadę do
aresztu, to mnie wypuszczą po kilku miesiącach. Przecież mniej niż 1 procent skazanych robi coś
takiego. Stało się jednak inaczej.
Dzień przed przyjazdem do aresztu Mateusz długo rozmawiał z tatą, czy to rzeczywiście dobry
pomysł, żeby sam dał się zapuszkować. „Synu, nawarzyłeś piwa. Im szybciej się z tym uporasz,
tym lepiej” – usłyszał. Było mu wstyd. Najbardziej chyba przed rodzicami. Miał dobre dzieciństwo.
Żadnego alkoholu, awantur, nic. Kiedy był nastolatkiem, rodzice postanowili się rozwieść. Udało
mu się jednak z obojgiem zachować dobre relacje. Teraz i mama, i ojciec założyli nowe rodziny.
– Najgorsze jest to, że rodzice są schorowani. Pewnie też przez moje przygody. I czasami sobie
myślę, że siedzenie w więzieniu to najgorsza rzecz, jaka może przydarzyć się człowiekowi.
Mógłbym jednak siedzieć jeszcze kilka lat dłużej, gdyby to pozwoliło rodzicom wrócić do zdrowia.
Najgorszy był moment, kiedy z ojcem podjechali samochodem pod areszt w Zielonej Górze.
– To było jak w filmie. Do dziś nie mogę uwierzyć, że to się przydarzyło właśnie mnie.
Pożegnał się wtedy z tatą, z bagażnika wyjął torbę i poszedł przed siebie. Rejestracji nawet nie
pamięta. Za to nigdy nie zapomni słów: „Proszę za nami”. Przeszedł kilka kroków i usłyszał, jak
zamykają się za nim więzienne drzwi.
– Zrobiło mi się gorąco. W jednej chwili byłem cały mokry. „Co ty najlepszego zrobiłeś?” –
powiedziałem wtedy sam do siebie. Byłem pewien, że już po mnie.
A później było jeszcze gorzej. W końcu dotarło do niego, że nikt go szybko nie wypuści, że
prawdopodobnie za kratami spędzi całe cztery lata wyroku.
– Byłem załamany. Przez pierwszy tydzień do nikogo się nie odzywałem. Myślałem, że zwariuję.
Najgorzej było nocą, kiedy wszyscy spali, a ja nie mogłem poradzić sobie z myślami.
Po kilku miesiącach dziewczyna Mateusza napisała, że z nim zrywa. Nic nie zostało po tamtym
szczęśliwym życiu.
– Co zamierzasz zrobić, kiedy wyjdziesz?
– Z zawodu jestem lakiernikiem samochodowym. Potrafię zmieniać wygląd aut. To moja druga
wielka pasja. Przyniesiesz mi cały rozłożony samochód, a ja go złożę w dwa dni. Tak chciałbym
pracować. Tylko nie mam co szukać zatrudnienia w Polsce. Tutaj nic nie zarobię. Tata ma
znajomego w Niemczech. Powiedział, że z nim pogada, żeby mnie przyjął, jak wyjdę. Teraz więc
tłukę rozmówki niemieckie, żeby już dobrze mówić, jak tam pojadę.
– Myślisz, że jeszcze kiedyś wrócisz do więzienia?
– Nigdy.
Mateusz był pewien tego, co mówi. To była rzadkość. Większość skazanych na takie pytanie
odpowiadała: „Nie wiem, wszystko się może zdarzyć”.
– Przez te lata spędzone za kratkami zrozumiałem, że żadne pieniądze nie są warte tego, żeby tu
siedzieć. Ile milionów musiałbym zarobić, żeby warto było zmarnować za nie życie? Nie chcę
milionów. Chcę normalnie żyć, poznać dziewczynę, założyć rodzinę, mieć szczęśliwy dom.
Czasami, w najtrudniejszych momentach, tłumaczę sobie, że przecież nie jestem ostatnim
głupkiem i skoro mogłem zarabiać niezłą kasę nielegalnie, to legalnie też będę umiał.
G otowa?
Byłem w celi Beaty. Jej torba stała spakowana przy łóżku.
– Jestem gotowa od wczoraj – roześmiała się.
Poszliśmy jeszcze pożegnać się z wychowawcą.
– Pani Beato, życzę pani wspaniałych przygód. Proszę tylko, żeby była pani ostrożna.
I najważniejsze, żeby nie spóźniła się pani z powrotem. Za ciężko tu pani pracowała, żeby
wszystko zniweczyć jednym nierozważnym krokiem.
Beata przytaknęła.
– Panie wychowawco, ja wszystko wiem, naprawdę. Już nigdy nie będę taka jak kiedyś.
Teraz w towarzystwie funkcjonariusza przeszliśmy do bramy głównej. Czekały tu na nas papiery
do wypełnienia. Beata dostała dokument tymczasowy i została pouczona, że natychmiast po
dotarciu do Szczecina musi stawić się na komisariacie policji.
– Tam policjanci podbiją pani dokument i wpiszą pani miejsce zameldowania na czas przepustki.
To jest bardzo ważne. Policja musi wiedzieć, że jest pani w ich rewirze.
A potem bramowy zwrócił się do mnie.
– Pan też musi złożyć stosowne podpisy, bo to pan jest odpowiedzialny za panią Beatę i musi pan
ją odwieźć na czas. Czy to jest dla pana zrozumiałe?
Odpowiedzialność ciążyła mi coraz bardziej. Byłem niespokojny. Wyjeżdżałem z kobietą, której
zupełnie nie znałem. Miałem nadzieję, że wszystko ułoży się po mojej myśli, ale z każdą minutą
ogarniało mnie coraz więcej wątpliwości. Nie wiedziałem, jakie przestępstwo popełniła. Wczoraj
jednak, na początku obrad komisji, dyrektor działu penitencjarnego dwa razy powtarzała, że
zbrodnia, której Beata się dopuściła, jest bardzo poważna.
– Proszę docenić, że zakład karny daje pani wielki kredyt zaufania – powiedział bramowy na
koniec.
Teraz już zostaliśmy sami. I nie było odwrotu. Wsiedliśmy do samochodu.
– No to Szczecin – powiedziałem.
Beata chyba zdawała sobie sprawę ze wszystkich moich obaw.
– Rinke, będę tam zachowywała się tak, że ani razu się nie zaniepokoisz. Będziemy chodzić tylko
tam, gdzie ty będziesz chciał. Tak naprawdę marzę tylko o tym, żeby uściskać swoją kuzynkę
i pojechać na grób mamy. Reszta jest bez znaczenia. Zaufaj mi.
Nie rozmawialiśmy zbyt dużo podczas drogi. Słuchaliśmy muzyki. Beata była tak zaaferowana, że
chyba nawet się nie poruszyła. Patrzyła tylko przez szybę na zmieniający się krajobraz. Miałem
poczucie, że odpoczywa. Było bardzo duszno, ponad 30 stopni. Mimo stosunkowo krótkiej,
dwugodzinnej podróży byliśmy zmęczeni. Kiedy przed nami zarysowała się już panorama
Szczecina, Beata westchnęła.
– Boże, w końcu widzę moje miasto. – W jej oczach dostrzegłem łzy. Odwróciła głowę. Chyba nie
chciała, żebym zauważył, jak bardzo jest wzruszona.
Zgodnie z instrukcją funkcjonariusza najpierw pojechaliśmy na policję. Czekając, aż policjant
poprosi nas do gabinetu, Beata spojrzała na mnie.
– Nawet nie wiesz, co to dla mnie znaczy. Zobaczysz, że nie będziesz miał ze mną żadnych
kłopotów.
Po załatwieniu formalności pojechaliśmy do kuzynki Beaty.
– Gdzie ona mieszka?
– Nie jedziemy do niej do domu, tylko do pracy. Ona ma swój stragan z warzywami na targu.
Pracuje od rana do wieczora. Jest bardzo dzielna.
– Beata! W końcu. – Wykrzykuje kobieta z ujmującym uśmiechem.
Na dużym placu targowym znajdowało się mnóstwo stoisk. Beata świetnie wiedziała, w którą alejkę
skręcić.
– Jestem Magda. Dużo o panu słyszałam. Dziękuję, że ją pan przywiózł.
Kuzynka Beaty była energiczna, spontaniczna i bardzo otwarta.
– Widzi pan, prowadząc takie stoisko, muszę być w pracy już o czwartej rano. Wracam do domu
po dziewiętnastej. Tylko niedziele są wolne. Nie miałabym kiedy pojechać do Beaty. A to jest
naprawdę dobra dziewczyna i bardzo za nią tęsknię.
Teraz Magda przytuliła Beatę.
– Co dziś chciałabyś robić wieczorem? Chcesz iść do restauracji? Weźmiemy cię, gdzie tylko
sobie życzysz.
Beata pokręciła głową.
– Chciałabym być z wami w domu. Nie chcę włóczyć się po mieście. Chcę posiedzieć i pogadać,
tak normalnie, jak kiedyś.
Do straganu zaczęli podchodzić klienci. Beata szybko pożegnała się z Magdą. Umówiliśmy się
na spotkanie wieczorem. Kiedy wracaliśmy do samochodu, zapytałem:
– To co? Cmentarz?
Beata świetnie umiała prowadzić mnie po mieście. Nie zabłądziliśmy ani razu.
– Jakie kwiaty kupimy?
– Mama najbardziej lubiła białe. Może lilie? I znicz koniecznie. Jakiś duży, żeby na długo
wystarczył.
– Pięknie tu. Jak w parku – powiedziałem zachwycony, gdy dotarliśmy na miejsce. Beata
opowiedziała mi, że to jeden z największych cmentarzy w Europie oddany do użytku na początku
XX wieku. Podobno rosło tu około 500 gatunków drzew i krzewów.
– Tylko jak my tu znajdziemy grób twojej mamy? Ten cmentarz jest ogromny, a ty przecież byłaś tu
tylko raz.
Beata uśmiechnęła się.
– Drogę do jej grobu przebywam w myślach każdego wieczora w Krzywańcu. Doskonale wiem,
którędy iść.
O tym, że już jesteśmy u celu, przekonałem się, kiedy zobaczyłem poruszenie na twarzy Beaty.
– Powinnaś być tu sama. Pójdę pospacerować.

Beata A. odwiedza grób matki w Szczecinie.

***
– Lepiej się czujesz teraz?
Usiadłem przy Beacie na ławce obok grobu jej mamy. Patrzyłem na pomnik. Mama zmarła pięć lat
temu. Teraz Beata po raz pierwszy miała okazję wysprzątać pomnik z liści, wstawić lilie do słoika
z wodą. Wciąż płakała.
– Powiedziałam mamie, że bardzo ją kocham. Obiecałam, że naprawię swoje życie i że już nigdy
nie będę taka jak kiedyś.
– A jaka byłaś kiedyś?
Przez chwilę milczała. – Wpadłam w złe towarzystwo. Był alkohol, imprezy. Zaczęłam handlować
narkotykami. Mama widziała to wszystko. Prosiła, żebym się zmieniła, ale do mnie nic nie
docierało.
Beata przyznała, że to śmierć mamy była dla niej największym ciosem. Kiedy się o tym
dowiedziała, przeleżała całą noc w celi z otwartymi oczami. Zrozumiała, że nie wszystko w życiu
da się naprawić, że są rzeczy, których nie będzie mogła nadrobić.
– A teraz, tu na cmentarzu, myślę też o swojej córce. Nie mogę się z nią na razie zobaczyć, ale
wiem, że ona mnie potrzebuje, że mnie kocha i tęskni. Dla niej też postaram się być inna.
Beata A. i Rinke przy grobie matki Beaty w Szczecinie.

***
Wały Chrobrego. Półkilometrowy taras widokowy nad Odrą. Tutaj usiedliśmy z Beatą przy kawie.
To jej ulubione miejsce w Szczecinie. A dzisiaj czuła się tu wyjątkowo. Po raz pierwszy od
siedmiu lat poszła do fryzjera. W nowym centrum handlowym Kaskada jak dziecko chodziła od
sklepu do sklepu. Wszystkiego była ciekawa. Chciała dotknąć, popatrzeć, pooglądać wystawy.
– Siedem lat nie byłam między ludźmi. Zupełnie już zapomniałam, jak to jest – mówiła
przepraszająco.
Wcale mnie to nie męczyło. Podobał mi się jej zachwyt. Momentami miałem wrażenie, że sam
patrzę na wszystko, jakby było nowe, inne, ładniejsze i bardziej zachwycające.
– Czy kiedy chodziliśmy po tym centrum handlowym, miałaś poczucie, że zaraz to się skończy, że
będziesz musiała wrócić do Krzywańca?
Beata zamyśliła się, a później przyznała, że właściwie straciła poczucie czasu.
– Kiedy mnie teraz o to zapytałeś, uzmysłowiłam sobie, że zapomniałam o więzieniu. Naprawdę
zapomniałam!
Widziałem, że jest szczęśliwa. Ciekaw byłem, czy przez cały dzień choć raz miała taką pokusę,
żeby nam uciec, zgubić się gdzieś w tym mieście i nigdy nie stawić z powrotem w więzieniu.
– Gdybym tak zrobiła, wszystko bym zmarnowała. Moja córka na pewno nie chciałaby mnie już
znać. A wiesz przecież, że ona jest dla mnie najważniejsza. Nigdy, przenigdy nie chciałabym
tego zmarnować.
Rozmowa z Beatą A. podczas przepustki.

Beata teraz po raz pierwszy opowiedziała mi o przestępstwie, które popełniła.


– Przeze mnie nie żyje człowiek. Wiem, że moja rodzina wybaczyła mi to, co zrobiłam. Ja jednak
nie potrafię sobie tego wybaczyć. Będę musiała żyć z tym do końca.
Beata przyznała, że kiedyś była szalona. Ten czas imprezowania, handlowania narkotykami, picia
alkoholu ma jednak za sobą.
– Teraz jestem naprawdę inna. Nie chcę już żyć tak jak kiedyś. Zresztą chyba bym nawet nie
potrafiła. Wiem, że wszystko muszę odbudowywać pomału, że nie zawsze będzie układało się po
mojej myśli, ale ja spróbuję być jak najlepsza i odpokutować to, co zrobiłam.
Podobała mi się jej postawa. Beata naprawdę była teraz spokojną, refleksyjną kobietą.
– Czym dla ciebie jest wolność? – zapytałem.
– To chyba możliwość podejmowania własnych decyzji – powiedziała Beata, a później
uśmiechnęła się. – Wolność zawsze kojarzyła mi się z lataniem, unoszeniem się w powietrzu.
Często się zastanawiam, jak to jest, kiedy nad sobą ma się tylko niebo, a pod sobą cały świat.
Roześmiałem się. Też tak pojmowałem wolność. Nagle przyszedł mi do głowy szalony pomysł.

***
– Dzień dobry. Jestem instruktorem i chciałbym panią poinstruować. Ja będę siedział z tyłu i nad
wszystkim panował, a pani będzie siedziała z przodu. Jedynym pani zadaniem będzie podziwianie
widoków.
Byliśmy w szczecińskim aeroklubie. Kiedy dowiedziałem się, że Beata nigdy nie leciała
szybowcem, postanowiłem zrobić jej jeszcze jedną niespodziankę. Wykupiłem jej godzinny lot.
Początkowo nie mogła uwierzyć w to wszystko, co wokół niej się dzieje. – Boże, naprawdę polecę
samolotem? – pytała mnie po drodze. Teraz już siadała w fotelu i zapinała pasy. Szybowiec został
zamknięty i powoli zbliżał się do startu. Beata pomachała mi na pożegnanie. Byłem pewien, że do
końca nie rozumiała, co się dzieje. A później już zniknęła mi z oczu. Przez godzinę mogliśmy
tylko podziwiać kołujący szybowiec. I believe I can fly – zaśpiewałem ze śmiechem, kiedy
szybowiec wylądował na pasie startowym. Beata ostrożnie stawiała nogi na ziemi.
– Nie spodziewałam się, że to aż tak niesamowite przeżycie. Od chmur oddzielała mnie tylko
cienka szyba. Naprawdę czułam się tak, jakbym umiała latać – powiedziała. Była wzruszona. –
Teraz w końcu wiem, jak to jest, kiedy ma się świat u stóp. Kiedyś zabiorę tu moją córkę.
Więcej na: www.ebook4all.pl
D uża biała koperta. Odebrałem ją z samego rana w hotelu. W środku znajdował się wynik
badania DNA Krzysztofa i Klaudii. Początkowo chciałem ją otworzyć, żeby jak najszybciej
poznać prawdę. Później jednak doszedłem do wniosku, że to byłoby nie fair wobec Krzysztofa.
W końcu to on powinien dowiedzieć się pierwszy. Kiedy już znalazłem się w jego celi, musiałem
mieć wszystko wypisane na twarzy. Kapsel ubrany był w krótkie spodenki. Na górę zarzucony miał
więzienny mundurek. Witając się ze mną, spojrzał mi w oczy, a później zbladł i od razu usiadł.
– Masz wyniki.
To nie było pytanie. On po prostu wiedział.
– Nie mogłem dziś spać w nocy. Zasnąłem jakoś po drugiej. Miałem poczucie, że mój los jest już
przesądzony, że już wiadomo, czy mam córkę czy nie.
Jeden z chłopaków z ekipy podał mi kopertę. Dopiero teraz Krzysztof zobaczył, że jest zamknięta.
– Jak to, nie otworzyłeś jej?
– Pomyślałem, że ty powinieneś to zrobić.
Kapsel uśmiechnął się.
– Z ciebie jest naprawdę porządny gość, Rinke.
Podałem mu zapakowane dokumenty. Kapsel wyjął z pudełka nożyczki (swoją drogą nie
wiedziałem, że mogą trzymać taki sprzęt w celi) i rozciął papier. Wyjął plik kartek. A później
zaczął głośno czytać. Pan Krzysztof taki i taki, pesel, coś tam, coś tam. O! Jest! W świetle
wyników możemy stwierdzić, że Krzysztof jest biologicznym ojcem...
Dokumenty spadły na ziemię. Krzysztof zasłonił oczy dłonią. Zaczął płakać.
– Wiedziałem, Rinke! Cały czas wiedziałem, że to moje dziecko.
Przez chwilę w celi było słychać jedynie jego szloch. Później, kiedy już się uspokoił, przytulił
mnie, poklepał po plecach.
– Stary, będę ci do końca życia wdzięczny. Naprawdę dziękuję ci za to. Ja pierdzielę! Szok! Mam
dziecko, a mała ma ojca. Szok.
Wstał. Zaczął chodzić po celi.
– Krzysztof, a zastanawiałeś się, jakiego ojca będzie miała Klaudia?
Zatrzymał się na chwilę.
– Chodzi ci o moją przeszłość?
– Między innymi.
– Rinke, mogę ci teraz powiedzieć jak na spowiedzi. Brałem udział w napadach. Obrabialiśmy
hurtownie, kantory. Ale teraz już z tym koniec. Po latach odsiadki już dawno nie mam kontaktu
z tamtymi ludźmi. Zresztą nie chcę mieć. Narobiłem głupot, ale też popatrz, jak za to
odpokutowałem, ile się nasiedziałem w więzieniu. Myślisz, że przez te wszystkie lata nie zdołałem
wymyślić swojego życia na nowo? Chłopie, ja teraz zrobię wszystko, żeby żonie wynagrodzić te
lata rozłąki, dać jej szczęście i miłość. A zresztą teraz wszystko się zmieni, bo mam jeszcze
Klaudię. Zamieszkamy we trójkę, będziemy podróżować...
– No, no, nie tak szybko. Najpierw musisz spokojnie opowiedzieć o wszystkim żonie.
– Teraz jestem już w takim momencie, że jeśli ona nie zgodzi się zaakceptować córki, to będzie
nieprzyjemna sytuacja.
– Krzysztof, wszyscy teraz potrzebujecie czasu.
Przyznał mi rację. Usiadł na krześle. Patrzył w ziemię. Nagle znowu się uśmiechnął. – Rinke,
dziś całe moje życie się zmieniło. Naprawdę. Jestem tak szczęśliwy.
Do tej pory nie powiedziałem mu jeszcze, że mój asystent z samego rana zadzwonił do Klaudii
i zapytał, czy nie chciałaby przyjechać do Krzywańca, ponieważ są już wyniki. Zgodziła się i teraz
już siedziała w sali widzeń, czekając na nas.
– Chciałbyś zobaczyć się z Klaudią?
– Jasne! Zaraz do niej zadzwonię. Teraz już będę mógł wpisać ją na listę widzeń. Może spotkamy
się już w ten weekend.
– Nie musisz czekać do niedzieli. Ona już jest w Krzywańcu.
– Naprawdę? Chryste! Muszę się przebrać, Rinke, jak ja wyglądam! – Kapsel zerwał się na
równe nogi. Wyciągnął zieloną koszulkę, nałożył skarpetki. – Teraz lepiej wyglądam?
– Jest w porządku – powiedziałem, dzwoniąc po oddziałowego.

***
– Klaudia, nawet nie wiesz, co mam ci do powiedzenia.
Kapsel był tak szczęśliwy, że dziewczyna z całą pewnością natychmiast domyśliła się wyniku
badań. Siedziała przy stoliku. Wydawała się jeszcze drobniejsza niż wcześniej. Widocznie też
bardzo przeżywała całą tę sytuację.
– Słuchaj, ja już wiem, jesteś moją córką. Naprawdę! Nawet nie wiesz, jak się cieszę!
Kapsel zaczął ją przytulać i całować po głowie.
– Kochana moja, malutka, masz już ojca.
Wyjął z koperty dokumenty. Klaudia czytała, a on wciąż mówił.
– Teraz w twoim życiu wszystko się zmieni. Niebawem wystąpię do funduszu alimentacyjnego,
żebyś co miesiąc otrzymywała pieniądze...
– Ale ja nie chcę pieniędzy. Chciałam po prostu mieć ojca.
Krzysztof K. przekazuje Klaudii wyniki testów DNA.

Kapsel znowu miał łzy w oczach. Pomyślałem, że to najlepszy moment na to, żeby zostawić ich
samych. Kiedy wróciłem po godzinie, siedzieli objęci. Kapsel głaskał Klaudię po głowie.
– Zobaczysz, będę się tobą opiekował. Już nigdy nie będziesz sama.
Za mną wszedł oddziałowy.
– Koniec widzenia. Idzie pan dziś na próbę czy wraca pan do celi?
– Idę, oczywiście.
Kapsel wciąż trzymał Klaudię za rękę.
– Mógłbym ją przedstawić chłopakom? To przecież na tym samym piętrze, zaraz obok? – zapytał
oddziałowego.
Dostał zgodę i teraz szliśmy do sali prób. Muzycy właśnie rozstawiali sprzęt.
– Chłopaki, już mogę wam powiedzieć. To moja córka, Klaudia.
Sebastian gwizdnął głośno. Słowik zaczął bić brawo, a później wszyscy grzecznie dygnęli. Kiedy
żegnałem Klaudię przed więzienną bramą, przytuliła się do mnie.
– Boże, tak bardzo panu dziękuję. Jestem szczęśliwa.

***
– Ale Kapsel dziś rozentuzjazmowany, co?
Po próbie przyszedłem do celi Sebastiana.
– O kurczę, tylko o tej małej ciągle gadał, aż nie mogliśmy grać – odpowiedział ze śmiechem. Był
sam w celi, a ja uzmysłowiłem sobie, że dotąd nigdy nie rozmawialiśmy sami, zawsze był z nami
ktoś jeszcze.
– Ile ty już właściwie siedzisz?
– To mój drugi wyrok. Najpierw dostałem dziewięć lat. Odsiedziałem i wyszedłem na wolność.
Tylko że po dziesięciu miesiącach znowu wróciłem do kryminału.
– Jak to? Co się stało?
Jedna z piosenek zespołu Sektor H nosiła tytuł Zatracenie. Opowiadała o miłości młodego
chłopaka do prostytutki. Teraz Sebastian opowiedział, że to historia jego życia. Kiedy wyszedł na
wolność, w jednym z zielonogórskich klubów poznał przepiękną dziewczynę. Była dużo młodsza
od niego, ale wydawała się mądra, z poczuciem humoru. Zakochał się. I to dla niej chciał szybko
wszystko zdobyć: samochód, pieniądze, mieszkanie. Kiedy już mieli razem zamieszkać, Sebastian
od kumpla dowiedział się, że jego dziewczyna jest luksusową prostytutką.
– Na początku chciałem mu wpieprzyć, ale on pokazał mi jej zdjęcia w Internecie. Okazało się, że
ona swój zawód uprawia w Berlinie, więc mogłem tego nie wiedzieć. Tylko że wtedy wszystko
zaczęło się sypać. I w wyniku jej fałszywych zeznań i knowań jestem tu, gdzie jestem.
Sebastian był przystojnym, czterdziestoletnim facetem. Gdybym go spotkał na ulicy, nigdy nie
pomyślałbym, że siedział.
– Jakie miałeś dzieciństwo? Z jakiej rodziny pochodzisz?
Opowiadał, że od szóstego roku życia trenował judo. Rodzice namówili wujka, żeby zabrał go na
pierwszy trening. Kiedy okazało się, że jest uzdolniony, zadbali o najlepsze szkoły. Zdobył wiele
tytułów mistrzowskich. Został między innymi mistrzem Polski juniorów.
– Jestem jedynakiem. Miałem raczej szczęśliwy dom. Tylko że teraz coś się między mną
i rodzicami popsuło. Jestem na nich zły o jedną rzecz i nie odzywamy się do siebie.
Kiedy miał 19 lat, zakochał się na zabój. Dziewczyna szybko zaszła w ciążę.
– Musiałem rzucić treningi, bo trzeba było zarabiać na utrzymanie rodziny.
Szybko dostał pracę na bramce w najlepszej zielonogórskiej dyskotece. Był znanym judoką,
wszyscy go szanowali. Wtedy wsiąkł w narkotyki i alkohol, a później doszły jeszcze kradzieże
i rozboje.
W celi Sebastiana N.

– I tak trafiłem do więzienia po raz pierwszy. Myślałem, że kiedy wyjdę, to będę mądrzejszy. Tak się
nie stało. Szybko wróciłem do starego towarzystwa, no i jeszcze poznałem nieodpowiednią
dziewczynę.
– Kiedy analizujesz siebie i swoje życie, to którą ze swoich wad uważasz za najbardziej
niebezpieczną? – zapytałem.
– Nie muszę analizować. Najgorsza jest agresja. Nie potrafię nad nią panować. Bardzo szybko
się unoszę, staję się niebezpieczny. Zresztą kiedyś pani psycholog mi powiedziała, że kiedy
siedzę, to jest ze mną wszystko w porządku, ale jak wychodzę, to zamieniam się w dzikiego
zwierza, którego nie można powstrzymać.
– Dlaczego tak się dzieje?
– Nie wiem sam.
Zamyślił się. A później opowiedział, że przez dziewięć lat zamknięcia nie dostał żadnej
przepustki. Za więziennym murem czuł się naprawdę jak zwierzę, które ktoś w końcu wypuścił
z ogrodu zoologicznego. Był jakby na haju, nie potrafił się zatrzymać.
– Chodzisz do psychologa? Rozmawiasz z nim?
– Nie, to dla mnie strata czasu. Wolę porozmawiać z kumplami, jak przyjadą do mnie na widzenie.
Widząc moją minę, szybko dodał:
– Moi kumple to porządni faceci. Oni nigdy nie siedzieli, mają pracę, rodziny. Żaden element.
Pomogą mi, kiedy wyjdę.
– Czy więzienie cię czegoś nauczyło?
– Nauczyło mnie pokory. Kiedy tu trafiłem po raz drugi, byłem zdruzgotanym facetem. Ze stresu
schudłem 10 kilogramów w miesiąc. Nie mogłem się z tym pogodzić, że znowu przegrałem. Poza
tym kryminał skutecznie oduczył mnie narkotyków. Kiedy wyszedłem na wolność, w ogóle mnie do
nich nie ciągnęło. Chyba zrozumiałem w końcu, że to trucizna.
Sebastian zapewniał, że już się uspokoił i spoważniał. Zresztą był zakochany. Od kilku miesięcy
pisał listy do jednej z dziewczyn, która też odsiadywała karę w Krzywańcu.
– Myślisz, że to dobre miejsce, żeby budować związek? – drążyłem.
– Nie wiadomo, czy z tego będzie związek, ale ta dziewczyna sprawia, że znowu czuję radość
życia, że mam jakiś cel. Zresztą napisałem jej piosenkę. Posłuchaj. Nosi tytuł Na wariackich
papierach. Na wariackich papierach znalazłem swoją miłość, ona tą jedyną, z moich snów
dziewczyną. Jeszcze o tym nie wie, a jest skutkiem i przyczyną moich wszystkich marzeń, myśli
i snów.
– Świetne. Cieszę się, że jesteś spokojniejszy, ale myślę, że dobrze by ci zrobiły wizyty
u psychologa. Sam mówisz, że nie rozumiesz, dlaczego tak jest, że po dniach, kiedy jesteś
spokojny, wychodzi z ciebie dzikie zwierzę. Psycholog będzie umiał ci to wytłumaczyć.
Sebastian siedział chwilę w milczeniu.
– Czytałem twój list, wiem, że ty też chodziłeś do psychologa. Może masz rację, może
powinienem nauczyć się mówić o sobie obcym.
– To nie jest obcy. To jest ktoś taki jak lekarz. I może cię w końcu nauczyć, że nie warto świata
zdobywać pięściami.

***
Wychodząc od Sebastiana, cały czas myślałem o Wioletcie. Od wyjścia Ewy minęło już kilka dni.
Byłem ciekaw, jak sobie radzi bez niej i czy ma już nową towarzyszkę w celi. Kiedy przyszedłem,
Wioletta bardzo się ucieszyła, ale była smutna. Opowiadała mi, że bardzo przeżyła rozstanie
z Ewą. Teraz już czuła się całkiem sama. Nie mogła zrozumieć, dlaczego mama do tej pory nie
wysłała jej żadnego listu ani paczki z ubraniami.
– Mam wrażenie, że świat o mnie zapomniał – powiedziała.
Przyniosłem jej kartę telefoniczną.
– Ale ja nie mam do kogo zadzwonić – powiedziała smutno.
– A Ewa? – zapytałem.
– Przecież nie mam do niej telefonu.
Wyjąłem kartkę, którą Ewa zostawiła mi jeszcze w Zielonej Górze. Tam był jej telefon
i pozdrowienia dla Wioletty.
– Ale się cieszę. Ewa mówiła, że będzie pisać, ale żaden list nie przyszedł.
Wychodziłem z Wiolettą do telefonu trzy razy. Za każdym razem słyszeliśmy sygnał, ale nikt nie
odbierał.
– Myślisz, że mogło się stać coś złego? – zapytała Wioletta, kiedy wróciliśmy do celi. – Eeee,
chyba nie – sama siebie próbowała uspokoić. – Ewa to mądra dziołcha jest. Da se radę.
Nic na to nie odpowiedziałem. Sam byłem zaniepokojony jej milczeniem. Wiedziałem, jak bardzo
zżyta była z Wiolettą. Dziwiło mnie, że nie szuka z nią kontaktu.
M amo! Gdzie jesteś?! – krzyk małego dziecka wyrwał mnie ze snu. Była ósma rano.
Myślałem, że coś mi się przyśniło, ale za chwilę usłyszałem płacz. I wtedy przypomniałem
sobie, że dziś rozpoczyna się kolejny wakacyjny program. Tym razem miały to być „Wakacje
z mamą”. Kiedy wyszedłem na kawę, powitała mnie w kuchni jedna z mam. Robiła naleśniki dla
syna.
– Wie pan, on tak lubi naleśniki, ale w kryminale mu nie smażę. Niech ma chociaż teraz,
w wakacje.
– Jak to w kryminale? – zapytałem.
Okazało się, że dwie spośród czterech matek, które teraz przeniosły się do hotelu, na stałe
mieszkają z dziećmi w Domu Matki i Dziecka w Krzywańcu. Dla nich te dni spędzone w hotelu były
więc okazją do pobytu poza murem więzienia. Wyszedłem z kawą jak zwykle na ławkę. Tyle że już
była zajęta. Trzy pozostałe matki paliły papierosy, piły kawę i rozmawiały. Ich dzieci bawiły się na
placu zabaw.
– Nie wchodź tam! Mama ci powtarzała przecież, że nie można! – krzyknęła nagle jedna z nich.
A później wróciła do rozmowy.
Jakoś nie potrafiłem sobie przypomnieć, żeby ojcowie tak głośno krzyczeli na swoje dzieci. Nie
miałem jednak czasu dłużej się nad tym zastanawiać. Chciałem właśnie dziś odwiedzić tych
ojców, których poznałem w hotelu. Najpierw jednak zamierzałem spotkać się z jednym
z wychowawców i zapytać, jak idą przygotowania do maratonu.
W tym roku już trzeci raz z kolei organizowany był w Krzywańcu bieg o Puchar Dyrektora Zakładu.
Chętni mogli zgłaszać swoim oddziałowym chęć startu. Trasa maratonu wynosiła 15 kilometrów.
Zaplanowana była wokół pawilonu H.
– Dużo macie chętnych? – zapytałem teraz młodego, wysportowanego mężczyznę, który zajmował
się organizacją zawodów.
Okazało się, że w tym roku bieg cieszył się dużo większym zainteresowaniem niż w latach
ubiegłych.
– Mamy około 50 miejsc, a zgłosiło się już 84 chętnych. To bardzo dużo.
Teraz każdy z biegaczy musiał przejść szczegółowe badania lekarskie. Na udział w maratonie
mogli liczyć tylko ci z dobrymi wynikami.
– Wiesz, sam zastanawiam się, czy nie pobiec. Tylko, kurczę, obiecałem sobie dwa tygodnie temu,
że będę tutaj codziennie trenował, ale ani razu tego nie zrobiłem. W Warszawie biegam każdego
ranka. Tutaj po powrocie z więzienia byłem tak zmęczony, że nawet nie chciałem myśleć o sporcie
– powiedziałem.
Wychowawca uśmiechnął się.
– Wszyscy tak cię lubią, że dadzą ci wygrać.
– Nie chcę żadnych forów.
Oprócz biegu wychowawca ogłosił także konkurs na plakat. Skazani już poprzysyłali prace. Jedna
z nich przedstawiała Myszkę Miki ubraną w pasiasty mundur, która ucieka z budynku z napisem
„Krzywaniec”. W ręku trzyma wielki dynamit. Ta disneyowska postać to symbol drużyny żużlowej
Falubaz.
– Czy to przypadkiem nie jest plakat Sebastiana? – zapytałem.
Wychowawca był zdziwiony. Spojrzał na tył plakatu, przeczytał nazwisko, uśmiechnął się.
– Nie mogę ci powiedzieć, ale niezły jesteś.
Wybuchnęliśmy śmiechem.

***
– Będziesz biegł w maratonie?
– Tak, już dawno się zgłosiłem.
Byłem w celi Sylwestra. Wokół jego łóżka poprzyklejane były zdjęcia córek i kartki z czerwonymi
sercami i słowami „Kocham cię, tatusiu”. Wspominając dni spędzone z dziewczynkami, Sylwester
mówił, że teraz ratuje go tylko praca. Więźniowie z zakładów otwartych i półotwartych mogli starać
się o pracę poza więzieniem. Sylwester był zatrudniony przez Urząd Gminy w Nowogrodzie
Bobrzańskim przy pracach porządkowych. Sprzątał ulice, parki, remontował kamienice. Ta praca
była nieodpłatna, ale przynajmniej nie musiał siedzieć całymi dniami w celi.
– Najgorsze były te dwa dni po rozstaniu z Sandrą i Martyną. Nie miałem wtedy pracy i siedziałem
jak kołek. Byłem załamany. Na szczęście ta pani psycholog przyszła i trochę z nią pogadałem. Ale
wiesz, życzę każdemu ojcu, który tu siedzi, żeby miał możliwość spędzenia ze swoimi dziećmi
tych kilku dni. To naprawdę dużo daje.
Sylwester opowiadał, że swoją konkubinę poznał, kiedy jeszcze był młodym chłopakiem. Szybko się
w niej zakochał. Tylko że ona wcale go nie chciała. Był mały, niewyrośnięty, nie umiał się bić.
– Później szybko to nadrobiłem. Okazało się, że jestem najsilniejszy z braci. Wszyscy się mnie
bali – opowiadał z dumą.
Jego siłę i odwagę wykorzystali starsi chłopcy. Zaczęli organizować z nim napady, wymuszenia.
Było wiadomo, że Sylwester bójki się nie boi.
– Byłem agresywny, młody i głupi. Od dawna już nie utrzymuję kontaktu z tamtymi kolesiami. Nie
chcę ich znać. Teraz mam rodzinę i tyle. Kiedy moja córka przez telefon mówi mi: „Tato, kocham
cię, dlaczego cię z nami nie ma?”, to mnie krew zalewa. Dzieci mnie naprawdę zmieniły.
Trudno było mu nie wierzyć. Patrząc na niego, przypominałem sobie, jak bawił się z dziećmi
w basenie, jak kroił kanapki swojej Sandrze.
– Stary, co mam ci powiedzieć. Trzymaj się. I obyś więcej do kryminału nie trafił – powiedziałem na
pożegnanie.
Rozmowa z Sylwestrem W. w jego celi.

***
Tadeusz miał najkrótszy wyrok, tylko 19 miesięcy. Trafił do więzienia po raz pierwszy, podobno za
fałszowanie dokumentów. Wchodząc teraz do jego celi, przypomniałem sobie, jak jego synek
Nicolas płakał podczas pożegnania.
– Jeśli resocjalizacja istnieje, to chyba tylko w takiej formie. Powiedz, jak można trafić do
więzienia po raz drugi, kiedy człowiek po takich kilku dniach do końca już sobie uzmysławia, co
stracił. Nie myślałem o tym, że kiedykolwiek to powiem, ale szanuję bardzo tych funkcjonariuszy,
którzy to dla nas zorganizowali.
W oknie koło jego łóżka stała duża doniczka z drzewkiem cytrynowym.
– To twoje?
– Tak, staram się jakoś zorganizować tu sobie przestrzeń. Zależy mi na tym, żeby wciąż mieć tylko
swój świat. Bo moje życie toczy się za murem, a nie tutaj. Muszę jakoś przetrwać tę odsiadkę, ale
nigdy nie zaakceptuję więziennego świata – powiedział.
Do końca kary zostało mu już tylko kilka miesięcy. Miał nadzieję, że wyjdzie na komunię syna.
– Mam kilka miejsc, gdzie mogę od razu dostać pracę. Mieszkamy w małej miejscowości i będę
musiał szybko stanąć na nogi, żeby załatwić pieniądze na opał, na jedzenie, na jakieś wakacje, bo
chciałbym wynagrodzić dzieciom to, co przeżyły, kiedy mnie nie było.
Co tydzień żona i dzieci przyjeżdżały do Krzywańca na widzenie. Jednak to nie było to samo.
Godzina rozmowy i tyle. A Nicolas zawsze płakał, że już musi znowu rozstać się z ojcem. Po
wakacjach z dziećmi Tadeusz wypisał wniosek o przepustkę. Miał nadzieję, że już za dwa
tygodnie po raz pierwszy od roku pojedzie do domu.
– Nigdy już nie popełnię żadnego błędu, który mógłby doprowadzić mnie tutaj. Nie wyobrażam
sobie, żebym miał przeżyć raz jeszcze coś takiego. Boję się, że już nie dałbym sobie rady.

***
I Sylwester, i Tadeusz opowiadali mi, że najbardziej współczują Krzysztofowi. Nie dość, że był
z nich najstarszy, to jeszcze miał do odsiedzenia kolejne trzy lata. Właśnie wszedłem do jego celi.
– O, widzę, że jesteś w dobrym humorze? – powiedziałem na powitanie.
– Rozmawiałem przed chwilą z kierowniczką i powiedziała, że prawdopodobnie w przyszłym
miesiącu dostanę przepustkę. To by było wspaniale, bo muszę swoją rodzinę na nowo zespolić.
Poklepałem go po plecach. Zaproponował mi kawę i teraz opowiadał, jak trudno było na nowo
odnaleźć się w celi po powrocie z hotelu.
– Najgorsza jest świadomość, że moje dzieciaki są rozsypane po różnych domach. I ta moja
Magda, najbiedniejsza ze wszystkich. Ona się tak zmieniła, tak wydoroślała. Tylko że stała się
smutną dziewczynką. Nie mogę tego odżałować. Kiedyś była jak żywe srebro.
Krzysztof prowadził dobrze prosperujący zakład samochodowy. Nie zarabiał fortuny, ale na życie
starczało. Nie pił, nie brał narkotyków, była praca i dom.
– Jeden gość kiedyś do mnie przyjechał i zostawił samochód do naprawy. Następnego dnia
okazało się, że tam jest kilka kilogramów narkotyków. Przyjechała policja i mnie zamknęli.
Kompletnie bez sensu.
Krzysztof, podobnie jak jego koledzy z wakacyjnego programu, zapewniał, że do więzienia nie
wróci.
– Rinke, ja za dużo już w życiu straciłem. Nie mogę już nigdy zostawić dzieci. Zresztą nawet nie
wiem, czy teraz zdołam im jeszcze to wszystko wynagrodzić. Tyle złego się stało.
P opatrz, Magda, ponad trzy tygodnie temu spotkaliśmy się po raz pierwszy, a teraz jesteś
tutaj.
Staliśmy przed główną bramą więzienia. Magda, ukochana Adama, przyjechała w końcu na
spotkanie z nim. Byłem pewien, że po tych wszystkich kłopotach, narkotykach znalezionych w celi
Adama, jego agresywnych zachowaniach, nie uda mi się namówić jej na to spotkanie. Ona jednak
powiedziała mi wczoraj przez telefon, że skoro obiecała, to przyjedzie.
– Muszę rozwiązać tę sprawę – powtórzyła teraz.
Miała zamiar powiedzieć Adamowi, że nie chce z nim być i że między nimi wszystko skończone.
Strażnik otworzył nam bramę, poprosił Magdę o dowód osobisty. Kiedy wyciągała dokument
z torebki, zauważyłem, że trzęsą się jej dłonie.
– Spałaś dziś?
– Nie. Za bardzo się denerwowałam. To nie będzie miła rozmowa. Ani dla niego, ani dla mnie.
Weszliśmy przez bramę. Magda zobaczyła kolejny mur, ten, który zrobił na mnie tak wielkie
wrażenie, kiedy przyszedłem tu po raz pierwszy.
– A to co? – zapytała.
– Trzeba przejść przez bramę w tym murze i wejdziemy do pawilonu H, który tutaj nazywany jest
Alcatraz.
– Dlaczego?
– Bo to pawilon o podwyższonym rygorze. Nie można stąd uciec.
– Aha. I Adam oczywiście tak wspaniale się zachowuje, że trafił nawet na najgorszy oddział –
skwitowała Magda.
Weszliśmy na salę widzeń. Posadziłem Magdę przy stoliku, zapytałem, czy chce się czegoś
napić.
– Chciałabym, żebyś jak najszybciej przyprowadził mi tu Adama. Nie zamierzam tu długo
siedzieć.
Nie spodziewałem się, że przyjedzie taka stanowcza i pewna tego, co chce zrobić. Nie
zazdrościłem Adamowi dzisiejszej rozmowy.
– Szykuj się. Magda już na ciebie czeka – powiedziałem, wchodząc do jego celi.
– Kurde, Rinke, nigdy jeszcze w życiu takiego stresu nie miałem. Słowo ci daję. Już trzy razy
z nerwów na kiblu byłem. Normalnie sraczkę mam. Masakra jakaś.
Adam był ubrany w obowiązkowe na widzeniach więzienne ubranie.
– Nigdy tak się nie bałem jak dziś. No, nigdy – powtarzał, idąc ze mną korytarzem. A później
przystanął. – Ty, ale obiecałeś, że z kwiatami mi pomożesz.
– Będą kwiaty – odpowiedziałem.
Przed samym wejściem na salę w kantynie odebrałem bukiet herbacianych róż i czerwoną
bombonierkę w kształcie serca. Adam był zadowolony.
– Ty, a jak to się wręcza te kwiaty? – zapytał, trzymając je niezdarnie.
– Do góry podnosisz – pokazałem mu.
Wkroczył na salę widzeń dumny jak paw.
– To dla ciebie – powiedział, wręczając prezenty Magdzie.
– Zaraz po pysku dostaniesz! Co ty za ludzi mi do domu przysłałeś? Z kamerą przyjechali! –
Magda uszczypnęła Adama w ramię tak mocno, że aż syknął.
– Pocałujesz mnie? – zapytał grzecznie.
– Nie, nie pocałuję. Dostaniesz! Nie kocham cię! Pamiętaj! – mówiła, ale jednocześnie
uśmiechała się do niego. Za wszelką cenę próbowała zachować powagę i tylko Adama pytała: –
Z czego tak się cieszysz?
– Że cię widzę. Dziękuję, że przyjechałaś. Mamy dużo do porozmawiania.
Magda starała się wyglądać groźnie.

Wyczekiwane widzenie Adama S. z Magdą.

– Dlaczego takich głupot nagadałeś, że Nicola, Wiktora i Oskar to są twoje dzieci?


Adam nie wiedział, co odpowiedzieć. Magda z całej siły kopnęła go pod stołem.
– Kochani, to ja was może zostawię, porozmawiacie sobie – powiedziałem i jak najszybciej się
ulotniłem. Widziałem uśmiech na twarzy Magdy. Miałem nadzieję, że kiedy zostaną sami, dojdą do
kompromisu. Może jeszcze dla Adama nie wszystko stracone?

***
– No i co, porozmawiałaś z nimi?
Byłem u zastępczyni dyrektorki oddziału penitencjarnego. Tej samej, która współorganizowała
program „Wakacje z tatą”. Wiedziałem, że ona też wybierała się na rozmowę z Magdą.
Cieszyłem się z tego, bo była jedną z nielicznych osób w więzieniu, którą Adam szanował.
– Porozmawiałam z nią. Powiedziała, że da mu szansę. Tylko wiesz, nie mogłam przed nią
udawać, że on jest taki potulny jak dziś. Powiedziałam, że zawiódł nasze zaufanie, ale że to dla
niego bardzo ważne, żeby mieć na wolności kogoś, kto będzie czekał. On przysiągł jej, że będzie
chodził na spotkania AA i terapię przeciw agresji. To też jest istotne także dla nas, bo będziemy
mogli mu zawsze przypomnieć, że obiecał to nie tylko sobie czy nam, ale przede wszystkim
Magdzie.
Odetchnąłem z ulgą. Czyli jednak nie było tak źle. Widzenie już dobiegało końca. Wchodząc na
salę zobaczyłem, że Magda trzyma w ręku długopis, wymachuje nim i coś tłumaczy, a Adam
siedzi ze spuszczoną głową i patrzy na ziemię.
– No i jak wam idzie? – zapytałem.
W tym samym momencie podszedł oddziałowy i zakomunikował koniec widzenia.
– Adam, wracaj do celi, a ja zaraz do ciebie przyjdę, tylko odprowadzę Magdę.
– Pamiętaj, że cię kocham – Adam powiedział na pożegnanie do Magdy.
Kiedy wyszliśmy z pawilonu, Magda zapytała, czy możemy zapalić. Była zdenerwowana, ale nie
smutna.
– Muszę ci powiedzieć, że zauważyłem, że on cię wzrusza. Kiedy go widzisz, nie jesteś wcale
taka na niego zła.
Magda uśmiechnęła się.
– No wzrusza, co mam powiedzieć, wzrusza. Tylko że patrząc dziś na niego, cały czas się
zastanawiałam, jakie my będziemy mieli razem życie, gdzie my będziemy mieszkać. No sam
powiedz?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Pamiętałem, że Adam mówił mi o szansie na mieszkanie
socjalne, ale chyba było jeszcze za wcześnie na planowanie.
– Poza tym najważniejsze jest to, żeby on nie wrócił do rodzinnego domu, bo znowu będzie to
samo. Ostatnio jak wyszedł, to tak się napił z kolegami, że matka sama dzwoniła na policję
i prosiła, żeby go zamknęli. On miałby szansę na nowe życie, gdyby wyjechał stąd zupełnie gdzie
indziej – mówiła teraz bardziej do siebie niż do mnie.
– Dziękuję ci, że przyjechałaś.
– To Adamowi dziękuj. To on was przecież wybłagał o mnie, a ja już sama doskonale wiem, jak on
potrafi błagać.
Adam S. i Paweł C. na siłowni.

***
Adam w celi przebierał się na zajęcia sportowe. Teraz każdą wolną chwilę wykorzystywał na
trening. Chciał przebiec maraton i przy okazji jeszcze schudnąć.
– I jak się czujesz?
– Bałem się tego widzenia tak, że to masakra. Ciśnienie mi od razu skoczyło. A teraz to jestem
w szoku. No nawet nie wiem, co ci powiedzieć. No, w szoku jestem.
– Cieszysz się, że przyjechała?
– I to jak, Rinke. Powiedziałem jej, że ją kocham. No wszystko powiedziałem, co planowałem.
O mieszkaniu, o tym, że chcę być z nią i z dziećmi.
Magda dała Adamowi swój telefon, ale powiedziała, że dopiero za kilka dni zadecyduje, czy da mu
szansę.
– Będę do niej codziennie dzwonił. Chcę, żeby wiedziała, że ją kocham.
Prosiłem go, żeby starał się powstrzymać emocje. Przypominałem, że Magda ma trójkę dzieci,
które samotnie wychowuje, że ma ciężkie życie i że on teraz nie może jeszcze obarczać jej sobą,
a raczej powinien ją wspierać.
– Postawiła mi ultimatum. Jeśli nie pójdę na terapię antyalkoholową i przeciw agresji, to nawet nie
mam co marzyć o życiu z nią. I ja pójdę, naprawdę pójdę.
Wyczułem, że zbiera mu się na płacz.
– Płakać mi się chciało, jak ją widziałem, ale jakoś te łzy nie chciały polecieć – mówił teraz. –
Jestem ci wdzięczny, Rinke, że ją tu przywiozłeś. To naprawdę najważniejsza dla mnie rzecz.
Adam z całych sił walczył ze sobą, żeby się przede mną nie rozkleić. Dotknąłem jego ramienia.
– W porządku stary. Rozumiem, że jesteś wzruszony.
Chwilę milczał.
– Bo wiesz, to widzenie z Magdą to... Patrząc na nią, zrozumiałem, że dużo zjebałem na
wolności. Naprawdę. Te osiem lat puchy dużo mi dało do myślenia. Będę chodził na terapię, będę
się zmieniał. Muszę.

***
Przez te wszystkie tygodnie spędzone w Krzywańcu nie odwiedziłem jeszcze tylko jednego
miejsca – Domu Matki i Dziecka. Uzmysłowiłem to sobie dopiero wczoraj wieczorem po powrocie
do hotelu. Byłem pewien, że wieczór spędzimy z matkami i ich dziećmi. Chcieliśmy z ekipą
filmową rozpalić ognisko, posiedzieć, pogadać. Tylko że atmosfera była zupełnie inna niż wtedy,
gdy mieszkali tu mężczyźni. Matki najchętniej przebywały tylko w swoim towarzystwie. Nie
rozmawiały z nami. Kiedy siedzieliśmy wieczorem na ławce, jedno z dzieci spadło z barierki.
– Mówiłam ci, żebyś tam nie właził. Teraz płacz sobie, bo to twoja wina – usłyszeliśmy.
Początkowo myślałem, że tylko mnie to dziwi. Szybko jednak okazało się, że każdy ma podobne
odczucia. Nawet pani pracująca tej nocy w hotelu patrząc na matki, przewracała oczami.
A później czekała nas niespokojna noc. Jedno z dzieci chyba za długo przebywało na słońcu.
Najpierw nie mogło zasnąć i około pierwszej trzeba było zadzwonić do koordynatorki całego
programu, żeby wezwała lekarza lub przywiozła lekarstwa. Maluch płakał tak głośno, że pobudził
inne dzieci.
– Te mamy jakoś zupełnie inaczej zajmują się dziećmi, co? – zagadnąłem operatora przy
porannej kawie. Wiedziałem, że sam ma małe córki i zna się na wychowywaniu dzieci.
– Też mam takie wrażenie. Ale to wynika chyba z tego, że one są z tymi dziećmi na co dzień. Nie
są więc tak stęsknione jak ojcowie – odpowiedział.
Uznałem, że w końcu nadszedł moment, abym odwiedził kobiety, które za kratami wychowywały
swoje dzieci. Najpierw poprosiłem oddziałową, żebyśmy mogli obejrzeć oddział. Mieszkało tu 19
matek. Dzieci mogły przebywać z nimi w zakładzie karnym do swoich trzecich urodzin. Później,
jeśli miały szczęście, trafiały do ojców lub dziadków, a jeśli nie, czekało je dzieciństwo w domu
dziecka. Przy oddziale działało przedszkole, w którym zostawały dzieci matek wyjeżdżających
z zakładu do pracy. Byłem pod wrażeniem tego, jak zadbany był ten oddział. Cele wyglądały jak
dziecięce pokoiki. Kolorowe ściany, zabawki, łóżeczka ze szczebelkami. – Tutaj zupełnie nie
odczuwa się atmosfery więzienia – powiedziałem oddziałowej.
Za budynkiem oddziału zorganizowano plac zabaw z dużą piaskownicą. Jedna z matek na
huśtawce bujała małą dziewczynkę.
– Jak się nazywa malutka?
– Tosia.
– Długo jeszcze tu będziecie?
– Za kilka dni wychodzimy – powiedziała dziewczyna i podając mi rękę, przedstawiła się. – Mam
na imię Karolina.
– Jak ci się tu żyje? – zapytałem.
Okazało się, że Karolina trafiła do więzienia, nie wiedząc, że jest w ciąży. Córeczkę urodziła
w Grudziądzu, bo tam był oddział położniczy. A później trafiła z nią tutaj.
– Jestem pierwszy raz w więzieniu. Nie chcę tu już nigdy wrócić. Nie mogę sobie darować, że
moje dziecko właśnie tu dorasta.
Karolina była bardzo młoda, okazało się, że ma zaledwie 24 lata. Kiedy zapytałem, jak to się stało,
że trafiła do więzienia, odpowiedziała szybko:
– Byłam młoda, głupia, wpadłam w złe towarzystwo. Tak naprawdę to tata Tosi mnie w to wrobił.
Zakochałam się w nim, zaczęłam pić, brać narkotyki. Chciałam zaimponować jemu i jego
przyjaciołom i któregoś razu ukradłam wódkę w klubie. Później jeszcze w sklepie jakiś alkohol na
30 złotych. I za to siedzę.
Karolina była jedynaczką. Skończyła szkołę, z zawodu była kucharką. Miała tylko mamę, ale była
z nią bardzo związana. Tosia wyjeżdżała do niej na przepustki.
– Wszystko w moim życiu się posypało, kiedy mój tata popełnił samobójstwo. Zrobił to pod
wpływem alkoholu, a ja nie potrafiłam mu tego wybaczyć i też zaczęłam pić.
Słuchając jej opowieści, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że mam przed sobą zagubione
dziecko, które nie potrafi poradzić sobie z emocjami.
– Teraz mam już w sobie siłę do życia. Dziecko dużo we mnie zmieniło. Nie chcę być już taka jak
kiedyś. Jak wyjdę, to pójdę do pracy, zacznę zarabiać i stworzę dla Tosi prawdziwy dom.
Na plac zabaw przyszły też inne matki. Jedna z nich właśnie wróciła z pracy w kuchni. Teraz paliła
papierosa na ławce, czekając, aż skończą się zajęcia w przedszkolu i będzie mogła odebrać
synka.
– Już kilka razy widziałam pana na zakładzie. U nas jest pan chyba po raz pierwszy, co? Jestem
Gośka. Jak pan chce, to możemy pogadać.
Przysiadłem się do niej. Opowiedziałem o tym, że do hotelu przyjechały matki z dziećmi i że nie
mogę sobie wyobrazić, jak to jest wychowywać dziecko za kratami.
– Niektóre to specjalnie zachodzą w ciążę, żeby tu trafić. Jak tu się siedzi, to czasami w ogóle nie
ma się takiego poczucia, że to kryminał. Ja mam tu na przykład lepiej niż w domu. Dziecko ma
jedzenie, przedszkole, za nic nie muszę płacić. Jak idę do pracy, to wiem, że się nim zaopiekują.
Oczywiście, wstyd mi, że tu trafiłam, ale ja nie miałam z czego żyć na wolności, więc zaczęłam
kraść. Mam jeszcze jedno dziecko. Teraz wychowuje je siostra, a ja jestem tu z małym.
Obiecałam sobie jednak, że nie będę taka jak inne matki, że dzieciom zorganizuję prawdziwy dom.
A niektóre tutaj to nawet przewijać nie umieją. W ogóle dzieci ich nie interesują. Przychodzą
siostry uczyć je, jak się zajmować dzieckiem, karmić, przewijać. Strasznie się na to patrzy.
Kilka dni temu w kuchni spotkałem Danutę. Mijałem ją na korytarzu, a ona stała pod ścianą
i zanosiła się płaczem. Zapytałem wtedy, co się stało, a ona odpowiedziała mi, że oddała synka do
rodziców. Teraz poszedłem odwiedzić ją w celi. Siedziała na łóżku uśmiechnięta, pełna energii.
– Jestem z siebie dumna, bo oddałam dziecko dla jego dobra. Byłam z nim dwa lata w Domu Matki
i Dziecka. Jak zaczął mówić, to byłam załamana. Pierwszy wyraz, jaki powiedział, to był „apel”.
Nie „mama” czy „tata”, tylko właśnie „apel”. Tutaj rano oddziałowa krzyczy „Apel!”, żeby wstać
i złożyć sprawozdanie z sytuacji na celi, i mój synek to zapamiętał. Poza tym uczyłam go, że jak
widzi jakąś kobietę, to żeby mówił „dzień dobry pani”. A ten skubaniec mówił do wszystkich
„oddziałowa”. Pomyślałam sobie, że jeśli on coś z tego życia tutaj zapamięta, to sobie nigdy tego
nie daruję. Mogłam być tu z nim jeszcze rok, ale postanowiłam, że koniec, że chcę, żeby miał
normalne dzieciństwo.
Wiedziałem, że Danuta cierpi, ale za wszelką cenę starała się być silna. Opowiedziała mi
o swoich napadach agresji, z którymi nie potrafiła sobie poradzić. Kiedy do Krzywańca
przyjechała z maleńkim synkiem, miała mnóstwo wniosków nagannych. A tutaj poszła na terapię
i skończyła ją z wyróżnieniem.
– Przeczytałam mnóstwo książek o agresji, nauczyłam się ją hamować.
– A jak myślisz, skąd w tobie takie pokłady złości?
Danuta popatrzyła na mnie oczami pełnymi łez.
– Moja mama bardzo dużo piła. Kiedy miałam pięć lat, musiałam zajmować się nie tylko sobą, ale
i malutkim bratem. Jak mama leżała pijana, a on płakał, to umiałam wstać w nocy, butelkę mleka
podgrzać i nakarmić go. Za szybko dorosłam. I później chyba musiałam tamte lata odreagować.
Zeszłam na złą drogę. No, ale jeszcze kilka miesięcy i wrócę do domu. Zacznę wszystko od nowa.
I znowu będę z synkiem.
Danucie także opowiedziałem o swoich spostrzeżeniach, o tym, że nie rozumiem tego, że tak
wiele kobiet zachodzi w więzieniu w ciążę.
– Ale one to robią, żeby mieć spokój i siedzieć sobie w Domu Matki i Dziecka. Wiele z nich
w ogóle nie myśli o dziecku, tylko o sobie. Oczywiście, poznałam tam także wspaniałe matki, ale
tych było dużo mniej.
Nie przeczuwałem wtedy jeszcze, że za chwilę będę rozmawiał z młodą kobietą, która zdoła
zupełnie wyprowadzić mnie z równowagi.

***
– Jak dużo masz dzieci?
– Pięcioro.
– A ile masz lat?
– 30.
Aneta była ciemną brunetką. Miała długie włosy uczesane w misternie spięty kucyk, długie
paznokcie pomalowane na różowo. Była szczupła, opalona i zamknięta w sobie. Pochodziła
z Bydgoszczy, z zawodu była fryzjerką. Pierwsze dziecko, synka, urodziła, kiedy miała 18 lat.
– Tutaj jesteś z synkiem. A gdzie są twoje pozostałe dzieci?
– Córka i syn są u mamy. Drugi syn u dziadka, a jeszcze jedna córka w rodzinie zastępczej.
– Masz z nimi kontakt?
– Nie mam dobrych relacji z rodzicami, więc nie za bardzo. Poza tym moja córka jest chora,
trzeba jej dawać specjalne jedzenie, a mnie nie było na to stać, więc ją oddałam.
– Jak wyglądało twoje życie na wolności?
– Byłam fryzjerką, miałam trochę klientek, ale kradłam, więc mnie zamknęli.
– Ukradłaś jedzenie dla dzieci?
– Nie. Kosmetyki.
Kiedy zapytałem, czy żałuje, że nie mieszka ze swoimi dziećmi, wzruszyła ramionami.
– Tak mi się życie ułożyło. Nic na to nie poradzę.
Opowiedziała mi też, że w domu rodzice pili, a później matka ją i brata zostawiła u ojca.
– Uciekałam od niego do mamy, a później w końcu trafiłam do domu dziecka. I to dzieciństwo mnie
tak ukształtowało.
– Miałaś pracę na wolności?
– Czasami.
– Dlaczego tylko czasami?
– Bo nie zawsze chciałam.
– Przecież miałaś dzieci na utrzymaniu?!
Cisza. Aneta po chwili wzruszyła ramionami.
– Ile dzieci trzeba urodzić, żeby zrozumieć, że trzeba ponosić za nie odpowiedzialność?
– Nie wiem.
– Ty masz pięcioro. To bardzo dużo. Wydaje mi się jednak, że nic cię to nie nauczyło. Ciągle
uciekasz od roli matki.
Aneta uśmiechnęła się. Wzruszyła ramionami. Wiedziałem, że wychodzi za 10 miesięcy. Byłem
pewien, że nie ma żadnego pomysłu na swoje życie.
– Pójdę do domu samotnej matki. Tam będę mieszkała – odpowiedziała zapytana, co chce robić na
wolności.
– Takiego chcesz życia dla swoich dzieci? W domu samotnej matki?
Wzruszenie ramion. Uśmiech. Czułem się coraz bardziej zdenerwowany.
– Nie jest ci wstyd, że spieprzyłaś życie dzieciom?
Aneta wyprostowała się. Już się nie uśmiechała.
– Dlaczego nie odpowiadasz?
– Bo uważam, że to pytanie jest nie na miejscu.
– Dlaczego?
– Bo to moja sprawa.
– Sama chciałaś ze mną rozmawiać. Siedzisz w więzieniu za pieniądze podatników i nawet nie
masz ochoty zapracować sama na siebie. Jak to możliwe?
– Pójdę do pracy na wolności. Jak mi się uda, to będę zarabiała.
– A jak nie?
– To nie.
Zastanawiałem się, czy warto zapytać ją, czego chce nauczyć swoje dzieci. Powstrzymałem się
jednak. Mogłem się spodziewać tego samego – dziwnego uśmiechu i wzruszenia ramion.
– Myślałaś o tym, żeby pójść do psychologa na terapię?
– Nie potrzebuję terapii. Nie piłam alkoholu ani nie brałam narkotyków.
– Nie tylko ludzie uzależnieni korzystają z usług terapeuty.
– Ja nie potrzebuję terapeuty.
– A czego potrzebujesz?
Wzruszenie ramion.
– Dlaczego chciałaś ze mną rozmawiać?
Wzruszenie ramion.
– Chcesz już skończyć?
– Nie, dlaczego, możemy rozmawiać dalej.
– Aneta, przecież ty nie masz nic do powiedzenia.
Wzruszenie ramion. Nie mogłem uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszałem. Ta kobieta miała
pięcioro dzieci i żadnej refleksji. Za kratkami spędziła pięć lat i niczego się nie nauczyła. W tym
czasie, pewnie na jakimś widzeniu, zaszła w ciążę i teraz mieszkała sobie spokojnie na oddziale
dla matek z dziećmi. Czy te oddziały mają w ogóle sens? Jak kobiety mają bać się więzienia, skoro
mają tutaj lepiej niż we własnych domach? Wciąż nie mogłem tego zrozumieć. Mój pobyt
w Krzywańcu dobiegał końca, a ja wciąż nie znalazłem odpowiedzi na tak wiele pytań.
T ego dnia obudziłem się w dziwnym nastroju. Początkowo nie wiedziałem dlaczego. Dopiero
po chwili uprzytomniłem sobie, że przecież to już mój przedostatni dzień w Krzywańcu.
Pojutrze już mnie tu nie będzie. Przez ten miesiąc doświadczyłem tak wielu emocji, że wciąż nie
potrafiłem ich jasno określić. Te dni minęły bardzo szybko, ale ja czułem się tak, jakbym spędził tu
nie cztery tygodnie, ale cztery lata. Znowu usłyszałem płacz dzieci. Wakacje z mamami nadal
trwały. Wiedziałem, że jeśli zaraz nie wstanę, żeby zrobić sobie kawę, to później kuchnia już
będzie zajęta do południa. Tutaj każda mama przygotowywała swojemu dziecku inne danie. Nie
jadało się śniadań i kolacji przy dużym stole w jadalni, tak jak było z ojcami.
– Każdy ma inny sposób na wychowywanie dzieci – myślałem, ale wciąż czułem się rozdrażniony
po wczorajszych rozmowach z kobietami z Domu Matki i Dziecka. Trzy z moich rozmówczyń
poprosiły po spotkaniu, żebym zrobił im tzw. wypiskę, czyli w więziennej kantynie kupił produkty,
z których później funkcjonariusze robili tzw. paczkę i przekazywani skazanym. Zgodziłem się,
myśląc, że być może znajdą się tam jakieś produkty dla dzieci. Pomyliłem się. Na liście znalazły
się kosmetyki i gazety. Nie chciałem nawet w myślach osądzać wszystkich matek, które
odsiadywały karę w Krzywańcu. Sam przecież spędziłem z moim synem pierwsze lata życia.
Wtedy moja żona pracowała, a ja opiekowałem się małym. Doskonale więc zdawałem sobie
sprawę z trudów rodzicielstwa. Tylko że kobiety, z którymi rozmawiałem, chętniej opowiadały
o swoim nieudanym życiu niż o tym, jaki los zgotowały swoim dzieciom. Miałem mętlik w głowie.
Musiałem porozmawiać o tym z dyrektorem lub rzecznikiem prasowym. Miałem nadzieję, że może
oni pomogą mi zrozumieć zasadność istnienia tego typu oddziału w zakładzie karnym. Najpierw
jednak miałem przed sobą o wiele przyjemniejsze spotkania.

***
– Siadajcie chłopaki, mamy dla was niespodziankę.
Byłem w sali prób. Dziś rano montażysta skończył pracę nad teledyskami, które zmontowaliśmy dla
muzyków z zespołu Sektor H. Krótkie filmiki dokumentowały ich pobyt w studiu nagraniowym, próby,
w których uczestniczyłem. W sali zamontowaliśmy projektor, rozstawiliśmy krzesła. Chłopcy byli
zdziwieni. Kiedy rozpoczęła się projekcja, widziałem na ich twarzach najpierw zdumienie,
a później wielkie wzruszenie. Początkowo wesoło komentowali swoje pojawienie się na ekranie,
później już oglądali klipy z nostalgią. Kiedy pokaz dobiegł końca, zaczęli bić brawo.
– Rinke, mógłbyś każdemu z nas wypalić płytkę z materiałem? – zapytał Słowik.
Już dawno miałem dla nich przygotowane krążki.
– Słuchajcie, nie chcę, żeby to zabrzmiało jakoś ckliwie, ale chciałem wam podziękować za czas,
który mi poświęciliście. Naprawdę spędziliśmy razem wspaniałe chwile i będziemy mieli mnóstwo
wspomnień.
Pierwszy podszedł do mnie Sebastian.
– Stary, przeżyliśmy z tobą przygodę życia. Naprawdę. – Poklepał mnie po plecach.
Mateusz drapał się w głowę.
– Na ostatniej próbie rozmawialiśmy, jak będzie strasznie, jak już stąd wyjedziesz. Co my wtedy
zrobimy? Nie wiem, jak sobie damy radę.
Roześmiałem się. Całe lata dawali sobie radę beze mnie, wiec teraz też tak będzie.
– Tylko że ty nam pokazałeś, że życie może wyglądać inaczej, że jeśli się chce, to naprawdę wiele
można zmienić. Już nigdy, przynajmniej w mojej głowie, nie będzie tak samo – dodał Słowik.
Tomasz nie był dziś wcale tak skory do żartów jak wcześniej. – Kurde, ja ciągle myślę o naszej
ostatniej rozmowie. Stary, ze mną tak jak ty nikt nigdy nie rozmawiał. Nie przypominam sobie, żeby
jakiś obcy człowiek zapytał mnie, jak się czuję, co u mnie. To był dla mnie szok.
Nagle wszyscy jednocześnie zaczęli pytać:
– Ale nie wyjeżdżacie dzisiaj? Przecież jutro jest maraton?!
– No pewnie, że nie! Mało tego! Dziś rano podjąłem decyzję, że jutro pobiegnę z wami. Pewnie
nie dam rady przebiec wszystkich okrążeń, ale co tam.
– No! Super! – Muzycy byli wyraźnie zadowoleni. Wszyscy byli zaangażowani w organizację
maratonu. Co prawda biegł tylko Słowik, ale pozostali panowie podczas zawodów byli
odpowiedzialni za fotografowanie uczestników, a także rozdawanie napojów.
– Ale jutro będzie smutny dzień, Rinke. Naprawdę – powiedział Słowik.
Patrząc teraz na niego, przypomniałem sobie nasze pierwsze rozmowy. On chyba był najbardziej
nieufny ze wszystkich muzyków. Tomasz co prawda też nie miał początkowo wielkiej chęci na
rozmowę, Sebastian podobnie, ale to Słowik jedyny pytał mnie: „Jak dokładnie będzie wyglądał
pana program? Po co pan chce to robić?”. Z czasem zaczęliśmy go w naszej ekipie nazywać
„księgowym”. Kiedy mu to teraz przypomniałem, roześmiał się i powiedział:
– Gdybyś ty wiedział, jacy dziennikarze czasami tu do nas przyjeżdżają i z kim my mamy do
czynienia to byś sam się za głowę złapał.

***
Kapsel na spotkaniu nie był dziś rozmowny. Nie dziwiłem mu się. Wiedziałem, że do Krzywańca na
widzenie jedzie jego żona. Domyślałem się, że musi się denerwować. Kiedy już wychodził z sali,
zagadnąłem go:
– Cieszysz się?
– Przede wszystkim to strasznie się boję.
Krzysztof nie powiedział żonie, że zrobił badania DNA. Janina dzisiaj też miała dowiedzieć się
o tym, że Klaudia jest biologiczną córką jej męża.
– Słuchaj, strasznie mi jest głupio, że cię jeszcze o coś proszę, ale nie mógłbyś sam jej tego
powiedzieć, kiedy już się zobaczymy? Ty jej to spokojnie wytłumaczysz i ona łatwiej przyjmie to
z twoich ust.
Byłem zaskoczony. Myślałem, że Krzysztof już się przygotował na to spotkanie.
– Wiesz, ona myśli, że ja małą pokocham mocniej i że nie będę już skupiony tylko na niej. Sam nie
wiem, co to dzisiaj będzie.
Rozbawiło mnie, że taki facet jak on zachowuje się jak niedoświadczony żonkoś.
– Dobrze, porozmawiam z nią.
Kapsel poszedł do celi, a ja na ostatnie już spotkanie z dyrektorem.

Rinke rozmawia z dyrektorem zakładu karnego majorem Danielem Janowskim


o zorganizowaniu widzenia Krzysztofa K. z żoną.

***
– Podobno wczorajszy dzień spędziłeś w Domu Matki i Dziecka? – zagadnął „Szeryf” Daniel,
kiedy tylko wszedłem do jego gabinetu.
Uśmiechnąłem się. W Krzywańcu wszystkie wiadomości rozprzestrzeniały się z szybkością
błyskawicy. Podejrzewałem, że „Szeryf” zna każdy mój krok i doskonale wie, o czym i z kim
rozmawiam.
– Spotykałem się wczoraj z matkami i ciągle nie mogę oprzeć się wrażeniu, że one mają tu lepiej
niż w domu. Uważasz, że to jest w porządku? Byłem przekonany, że ludzie, żeby nie popełniać
zbrodni, muszą bać się więzienia.
Teraz dyrektor uśmiechnął się do mnie. Wiedziałem, że on przeszedł wszystkie szczeble
więziennej hierarchii, był oddziałowym i wychowawcą i świetnie zdawał sobie sprawę ze wszystkim
słabych i mocnych punktów polskiego systemu penitencjarnego.
– Rozmawialiśmy już tutaj wiele razy. Lubię z tobą dyskutować, bo ty masz świeże spojrzenie,
często zwracasz uwagę na rzeczy, których większość funkcjonariuszy już nie zauważa. I tak jak
wcześniej sam podkreślałeś, najważniejsza jest resocjalizacja.
Rzeczywiście mówiliśmy o tym już wiele razy, bo wciąż nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego
w Polsce jest tak wielka fala recydywistów.
– Najważniejszym celem resocjalizacji jest, aby skazany po ukończeniu kary przestrzegał
porządku prawnego i nie popełniał więcej przestępstw, a my jako funkcjonariusze musimy w miarę
możliwości przygotowywać go do życia na wolności. A jak możemy to zrobić? Ucząc społecznych
zachowań.
Dyrektor był zdania, że dzięki funkcjonowaniu takich oddziałów jak Dom Matki i Dziecka kobiety
mają szansę nauczyć się opiekować swoimi dziećmi.
– Mam tu na myśli zupełnie podstawowe czynności, takie jak przewijanie, przygotowywanie
jedzenia, karmienie, usypianie. Kobiety, które tu trafiają, często pochodzą z takich środowisk,
w których nawet nie miały od kogo się tego wszystkiego nauczyć. Po pobycie w więzieniu są
chociażby bogatsze o taką wiedzę.
Ten argument do mnie przemawiał. Niemniej przerażało mnie, że niektóre skazane same
przyznawały, że zaszły w ciążę, żeby trafić do takiego oddziału i nie odsiadywać kary w celi.
– Na pewno są takie przypadki, ale nie możemy zwracać uwagi tylko na to. Pamiętam, jak
zaczynałem pracę w służbie i któregoś razu zorganizowaliśmy w jednym z oddziałów wigilię.
I wszystko było – 12 potraw, barszcz z uszkami, pierogi. I jeden ze złodziei powiedział mi wtedy,
że to jego pierwsza prawdziwa wigilia, że on nigdy nie miał świąt, bo w tym czasie szedł i kradł.
Wcześniej nigdy bym nie pomyślał, że to właśnie w kryminale można znaleźć namiastkę
rodzinnego ciepła.
Miałem świadomość, że to już nasza ostatnia rozmowa. Jutro dyrektor rozpoczynał urlop, a ja
wyjeżdżałem. Zależało mi też na tym, żeby poznał moje odczucia po tym miesiącu spędzonym za
więziennym murem. O skazanych już mu opowiadałem wielokrotnie. Nigdy nie rozmawialiśmy za
to o funkcjonariuszach.
– Kiedy tu przyjechałem, miałem takie wyobrażenie, że pracownicy więzienia są zamknięci
w sobie, bezwzględni i autorytarni. Tymczasem spotkałem ludzi, dla których ta praca jest
prawdziwą pasją. Pamiętam swoją rozmowę z kierowniczką oddziału terapeutycznego. Ona
zdawała sobie doskonale sprawę ze wszystkich niedoskonałości systemu. A mimo to potrafiła
znaleźć pozytywy tej pracy, czerpać z niej jakąś satysfakcję. Przygnębia mnie tylko to, że mimo tak
stresującej pracy funkcjonariusze nie mogą liczyć na odpowiednią opiekę psychologiczną. Są
pozostawieni trochę sami sobie.
Daniel przyznał, że to jedna z największych bolączek więzienia.
– Mam takie marzenie, żebym mógł zatrudnić dwóch psychologów, którzy nie będą związani
z codzienną pracą w więzieniu, ale opracują programy na przykład dla więźniów z najdłuższym
wyrokiem czy właśnie dla funkcjonariuszy z dużym stażem pracy. Na razie jednak nie ma o czym
marzyć. Nie mamy na to funduszy.
Więźniowie, z którymi spotykałem się przez te cztery tygodnie, często narzekali, że zupełnie nie
czują się przygotowani do życia na wolności. Zdarzało się, że po wielu latach spędzonych w celi
ich pierwszym kontaktem ze światem poza murem był dzień, kiedy za ten mur wychodzili po
zakończonym wyroku.
– Dlaczego warunkowe zwolnienia udzielane są tak rzadko? Dlaczego udzielacie tak mało
zezwoleń na przepustki?
Dyrektor przyznał, że zwolnień warunkowych mogłoby być więcej, ale niestety zbyt często są
odwieszane. Skazani nie zachowują się na wolności zgodnie z prawem i wracają za kratki. Takie
sytuacje podważają wiarygodność sędziego penitencjarnego, który rozpatrując podania
skazanych, musi przecież niejako przewidzieć ich zachowanie poza więzieniem.
– Jeśli taki jeden z drugim ukradną coś na wolności czy znowu zaangażują się w jakąś bójkę, to
winę ponosi w pewien sposób także sędzia, bo był zbyt łatwowierny. Oczywiście ten problem jest
o wiele bardziej skomplikowany. Ze skazanymi, którzy warunkowo opuszczają kryminał, powinni
pracować już kuratorzy sądowi. Najczęściej jest tak, że kiedy skazany ma dobry kontakt
z kuratorem, zachowuje się też prawidłowo. Tylko że kuratorzy są obciążeni pracą podobnie jak
funkcjonariusze. Bywa, że jeden kurator ma pod sobą ponad stu skazanych i kiedy on ma mieć
czas na rozmowę z nimi? Coś jest nie tak, odwiesza warunek i koniec, jednego ma mniej.
Zdaniem dyrektora najważniejsze w przygotowaniu skazanego do życia za kratami jest
zapewnienie mu pracy zawodowej i to jeszcze podczas odbywania przez niego kary.
– Skazani, którzy nie stwarzają problemów podczas odsiadki, kierowani są najpierw na oddziały
półotwarte, a później, jeśli dalej nie ma z nimi kłopotów, na otwarte. W miarę możliwości mogą
więc wyjeżdżać na przepustki, ale także kontynuować naukę w weekendy, zdobywać nowy zawód.
Przede wszystkim jednak podejmują pracę. W Krzywańcu pracuje jedna trzecia osadzonych. To
nie jest źle, ale to także nie jest wynik zadowalający. Niestety, nie mamy tylu miejsc, żeby zatrudnić
wszystkich.
Wiedziałem, że większość więźniów pracowała nieodpłatnie na rzecz urzędu gminy. Czterdzieści
kobiet znalazło zatrudnienie w zakładzie krawieckim, kilka z nich pracuje także w hotelu służby
więziennej. Dodatkowo wszystkie prace na terenie więzienia również wykonywane były przez
więźniów. Skazani pracowali w warsztatach, w kuchni, w pralni, wykonywali wszystkie prace
remontowe.
– W 2011 roku Trybunał Konstytucyjny wydał wyrok, zgodnie z którym pracodawca ma obowiązek
wypłacić skazanemu, którego zatrudnia, wynagrodzenie w wysokości co najmniej jednej płacy
minimalnej. I oczywiście pracodawcom przestało się to opłacać. Po co mają mieć problem
z zatrudnianiem więźniów, wypełnianiem stosów dokumentów, skoro mogą na umowę o dzieło
zatrudnić kogoś, kto nie dość, że nigdy nie był karany, to jeszcze może zarabiać mniej. To
spowodowało, że wielu szefów firm wypowiedziało nam pracę i skazani stracili szansę na zarobek.
– Przecież to bez sensu! Firmy zatrudniające skazanych powinny otrzymywać ulgi podatkowe
i mieć szereg korzyści wynikających ze swojej polityki społecznej – powiedziałem oburzony.
Daniel uśmiechnął się. – Rinke, ty czasami rozmawiasz ze mną, jakbym był ministrem
sprawiedliwości lub finansów. Nie jestem. Staram się działać jak najefektywniej w ramach
obowiązujących przepisów. I tak jestem zadowolony, bo świetnie układa nam się współpraca
z burmistrzem Nowogrodu Bobrzańskiego. Właśnie podpisaliśmy umowę na budowę fabryki mebli
tuż za murem więzienia. Roboty mają ruszać w przyszłym roku. I to będzie świetne miejsce pracy
dla osadzonych.
Kiedy rozmawialiśmy, do dyrektora wciąż dzwonił telefon. Wiedziałem, że przed urlopem ma
urwanie głowy.
– Cieszę, że cię poznałem. Naprawdę. I dziękuję, że pozwoliłeś mi na tak swobodne poruszanie
się po więzieniu. Gdyby nie ty, nie miałbym szansy na to, żeby tak dobrze poznać ten świat.
Uścisnął mi rękę. – Nie wiem, czy to dobrze zabrzmi, ale pamiętaj, że bramy naszego więzienia,
zawsze stoją przed tobą otworem – powiedział ze śmiechem.

***
– Jak się pracuje ze świadomością, że połowa skazanych wróci tutaj z powrotem? Przecież 50
procent więźniów to recydywiści?
– Przyznaję, to ponura perspektywa.
Byłem w gabinecie Piotra Hamery, rzecznika prasowego. Przez ostatni miesiąc często go
odwiedzałem, a on cierpliwie tłumaczył mi tajniki więziennego świata.
– Tylko co my możemy zrobić? Pracujemy dalej. Nie ma wyjścia. Rozmawialiśmy już wielokrotnie
o brakach kadrowych. Myślę, że to jest teraz nasz największy kłopot.
– A nie wydaje ci się, że polskie więzienie jest trochę na końcu łańcucha wszystkich reform, jakie
zostały przeprowadzone w Polsce po 1989 roku?
Hamera przytaknął i zaczął wyliczać, jak zmieniło się Wojsko Polskie i policja.
– To są teraz superformacje, a my na razie zostaliśmy w tyle. Nie możemy jednak załamywać rąk,
tylko działać.
Przygnębiało mnie to, że chociaż w Polsce od 2004 roku malała przestępczość, populacja
więzienna utrzymywała się stale na tym samym poziomie.
– W polskich więzieniach przebywa ponad 80 tysięcy osadzonych, a do tego ponad 40 tysięcy
skazanych czeka na wykonanie kary. Nie są wzywani do zakładów karnych, bo nie ma dla nich
miejsc. Jeśli głębiej się nad tym zastanowimy, to biorąc pod uwagę, że polska przestępczość jest
na poziomie średnim w porównaniu z innymi państwami europejskimi, w naszych więzieniach nie
powinno przebywać więcej niż 50 tysięcy osób, bo tak jest w innych krajach. Dlaczego więc wciąż
nie zbliżamy się do tego wyniku?
Hamera oczywiście świetnie orientował się we wszystkich liczbach.
– Niestety, my się dopiero uczymy od innych krajów. System penitencjarny też ewoluuje. Pamiętaj,
że w Polsce liczba recydywistów jest tak duża, ponieważ skazani mają problem ze znalezieniem
pracy. Wielu z nich wychodząc z więzienia, stara się żyć uczciwie, ale kiedy po kilku miesiącach
nie mają możliwości zarobienia na podstawowe potrzeby, znowu wracają na ścieżkę przestępczą.
I my, jako funkcjonariusze, nic na to nie możemy poradzić.
Trudno było nie przyznać mu racji. Szczególnie że więźniowie wracali do swoich rodzinnych
miejscowości. Odzywali się starzy znajomi, wracały dawne problemy i w krótkim czasie zapadały
kolejne wyroki.
– Niedawno czytałem badania profesora Henryka Machela, bardzo zasłużonego dla polskiego
więziennictwa, który zauważył, że aż 30 procent więźniów nigdy nie podda się procesom
resocjalizacyjnym, gdyż pochodzą z takich środowisk, że przestępczość mają niejako we krwi
i praca z nimi zawsze będzie jałowa. Kolejne 30 procent skazanych to zawodowi przestępcy, czyli
tacy, którzy trafiając za kratki, już obmyślają kolejną zbrodnię. Zgodnie z jego badaniami jedynie
40 procent skazanych to osoby, które po odbytej karze są w stanie zacząć nowe, uczciwe życie –
mówił Hamera.
– Może podejście recydywistów do więzienia zmieniłoby się, gdyby sami musieli płacić za swój
pobyt? Pamiętam, kiedy w pierwszym tygodniu odwiedzałem cele, byłem bardzo zdziwiony, że
w każdej jest telewizor, wideo, konsola. I to wszystko za darmo – opowiadałem.
– Rzeczywiście, niektóre państwa wprowadzają opłaty i z telewizji można tam korzystać tylko
wówczas, kiedy wrzuci się do niego monetę. Mało tego, w Czechach jest tak, że więźniowie
ponoszą wszystkie koszty swojego pobytu w więzieniu. Wychodząc na wolność, mają do spłacenia
coś na kształt kredytu, który odciągany jest z ich pensji, gdy podejmują pracę.
Analizując swój pobyt w Krzywańcu, najczęściej jednak myślałem o tym, że większość ludzi,
których tu poznałem, powinna być poddana leczeniu.
– Poznałem tu więźniów z problemami psychicznymi, pogubionych, agresywnych, uzależnionych
od alkoholu i narkotyków. Ci ludzie nie będą w stanie poddać się resocjalizacji ani zmienić
swojego życia, jeśli nie zostaną wyleczeni. Moim marzeniem jest taka sytuacja, w której oni
najpierw kierowani byliby na kilka miesięcy terapii lub nawet leczenia w szpitalach, a dopiero
później rozpoczynaliby odsiadywanie wyroku.
Piotr uśmiechnął się. Przypomniałem sobie, że mówiłem mu o tym podczas kilkunastu naszych
spotkań, a on za każdym razem przyznawał mi rację.
– Bardzo chciałbym, aby osadzeni po wyjściu na wolność potrafili ułożyć sobie życie. Nawet nie
wiesz, jak nam, funkcjonariuszom, jest przykro, kiedy za kraty wracają ci, którzy wcześniej mówili,
że nigdy już nie dadzą się zamknąć.

Spotkanie na ławce – Rinke oraz Krzysztof K. z Janiną.

***
– Dzień dobry, pani Janino. Bardzo mi miło w końcu panią poznać.
Żona Kapsla była drobną brunetką w okularach. Kiedy wyszedłem po nią przed bramę więzienia,
od razu wyczułem, że jest zdenerwowana. Chyba nie spodziewała się, że to właśnie mnie najpierw
zobaczy.
– Mąż dużo mi o panu opowiadał – powiedziała.
– Ale na pewno nie mówił, że dzisiejsze widzenie będzie inne niż wszystkie? – zapytałem.
Wiedziałem, że Kapsel chciał zrobić Janinie niespodziankę i zataił to, że dziś będą mogli spędzić
dwie godziny nie, jak zazwyczaj, w sali widzeń, ale na ławce w parku za oddziałem dla kobiet.
– Nie, nic nie wiem – odpowiedziała teraz trochę wystraszona.
– Będzie pani zadowolona – odparłem i poprowadziłem ją przed siebie.
Kiedy zboczyliśmy z trasy, którą znała, zapytała, czy męża przenieśli do innego oddziału.
– Nie, spokojnie. Po prostu dziś będziecie mieli pierwszą randkę na świeżym powietrzu. Kapsel
tyle mi opowiadał o waszej miłości, że postanowiłem zorganizować wam wspaniałe popołudnie.
Janina uśmiechnęła się, ale chyba wciąż nie bardzo wiedziała, o co chodzi. Kiedy doszliśmy do
ławki, na której miała czekać na Krzysztofa, westchnęła.
– Naprawdę? Władze więzienia się na to zgodziły?
– Na to wygląda. Proszę tu czekać, a ja przyprowadzę pani męża.

***
– Słuchaj, ja jestem tak zdenerwowany. Nie wiem, jak ona przyjmie te wszystkie informacje.
Naprawdę. A jeszcze w nocy śnili mi się dwaj księża spacerujący po naszym oddziale. To chyba
zły sen. Jak myślisz?
Poklepałem go po plecach.
– Nie znam się na snach, ale Janina jest w dobrym humorze. Już na ciebie czeka.
Szliśmy przez korytarz jego oddziału.
– Jest na sali widzeń tak? – zapytał.
– Nie, już czeka na ciebie na ławce.
Kiedy wychodziliśmy z oddziału i weszliśmy na słońce, Kapsel westchnął: – Jak dobrze, że dziś
taka ładna pogoda. Bałem się, że będzie padać.
Janina zauważyła nas z daleka. Pomachała do męża. Wyglądała na szczęśliwą.
– Tylko ty zacznij mówić, dobrze? – poprosił Kapsel.
– Wszystko będzie dobrze. Nie martw się – uspokoiłem go.
Kiedy usiedliśmy we trójkę na ławce, czułem, że Kapsel staje się coraz bardziej niespokojny. Nie
pozwolił mi dojść do słowa. Zaczął mówić sam.
– Chcielibyśmy powiedzieć ci coś ważnego.
Próbowałem go przystopować.
– Krzysztof bardzo dużo opowiadał mi o waszym związku i waszej miłości. Także o tragedii, którą
przeżyłaś, kiedy zmarli twój syn i wnuczka.
Janina pokiwała głową.
– Tak, to było straszne.
– Ale teraz... – Kapsel nerwowo co sekundę całował Janinę w rękę. – Po prostu Rinke pomógł mi
zrobić badania DNA. Nie mówiłem ci o tym, bo nie chciałem cię denerwować. I okazało się, że
Klaudia jest moją córką. No, tak wyszło. I zależy mi teraz na tym, żebyś to zaakceptowała. Jesteś
zła?
Janina na pewno była zaskoczona. Nie bardzo chyba nawet wiedziała, co ma powiedzieć.
Przygotowałem jej płytę z nagraniem rozmowy z Klaudią. Obejrzała to spokojnie, a później
powiedziała:
– Nie jestem zła. To jest dla mnie szok, ale nie jestem zła.
Kapsel znowu zaczął całować żonę.
– Bałem się tej rozmowy. Wiedziałem, że się zdenerwujesz, a wcale nie chciałem cię
denerwować. I pamiętaj, że to ty jesteś dla mnie najważniejsza na świecie. Tylko ty.
Patrzyłem na nich i nabierałem pewności, że między nimi wszystko będzie dobrze. Janina była
spokojną, opanowaną kobietą. Teraz potrzebowali już tylko głębokiej rozmowy.
– Zostawiam was samych. Wrócę za dwie godziny.

***
– Cześć, Grzesiu.
Byłem w celi Słowika. Kwadrans wcześniej dowiedziałem się, że niespodziewanie zmarła jego
mama. Był mocno przybity.
– Już wiesz? – zapytał. A później przyznał, że najgorsze było dla niego to, że mama ciągle
dobrze się czuła, na nic się nie skarżyła. Okazało się, że upadła pod blokiem.
– Chyba wylew – powiedział.
Najgorsza wydawała mu się teraz perspektywa życia na wolności bez jej obecności.
– Cały czas obiecywałem sobie, że kiedy skończy się wyrok, będę dla niej największym wsparciem.
Mieliśmy plany, że najpierw przez jakiś czas zatrzymam się u niej. Tyle lat się nie widzieliśmy.
Teraz wszystko na nic. I nie wiem, jak przeżyję następną sobotę. To był nasz dzień. Dzwoniłem do
niej zawsze o dziesiątej rano i opowiadaliśmy sobie, jak minął dzień. Nie wiem, jak sobie teraz
z tym wszystkim poradzę.
Słowik chciał zrezygnować z udziału w jutrzejszym maratonie. Rozumiałem to, ale zapytałem, czy
nie uważa, że wysiłek fizyczny może mu teraz pomóc.
– Może masz rację. Zastanowię się nad tym.

***
Janina siedziała na kolanach Krzysztofa. Nie widzieli poza sobą świata. To był piękny obrazek.
Funkcjonariusz pilnujący Krzysztofa stał dużo dalej. Z pewnością łatwo było zapomnieć o jego
obecności. Byłem szczęśliwy, że dyrektor zgodził się na randkę tych dwojga. Kapsel po raz
pierwszy od 15 lat spędził niedzielę poza celą. Miał Janinę tylko dla siebie.
– Rinke, co to był za wspaniały pomysł! – mówił uszczęśliwiony Kapsel.
– To, co nam się zdarzyło, jest naprawdę piękne – przytaknęła Janina.
Kiedy odprowadzałem ją do więziennej bramy, powiedziała mi, że Krzysztof niepotrzebnie tak się
denerwował całą sytuacją z Klaudią.
– To prawda, że się tym bardzo martwiłam. Bałam się, że nasza miłość się przez to skończy.
Teraz, po naszej rozmowie, mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze, że nikt nas nie skłóci ani
nie rozdzieli.
Razem z nią wyszedłem za więzienną bramę. Skierowałem się do hotelu. Dobiegała osiemnasta.
Był ciepły, letni wieczór, mój ostatni w Krzywańcu. Trudno było mi uwierzyć, że za 24 godziny będę
już w swoim domu w Warszawie. Dopiero teraz zaczynałem rozumieć, jak bardzo zżyłem się
z tymi, których tu spotkałem. Nie spodziewałem się, że w ten więzienny świat zaangażuję się aż
tak bardzo.
T o Kapsel pierwszy zapytał mnie z samego rana, co śniło mi się ostatniej nocy. Nie
potrafiłem odpowiedzieć. To on był specjalistą od nadawania znaczeń obrazom, które
pojawiają się w naszych głowach nocą. Ja nie przywiązywałem do tego wagi. Zresztą nie
pamiętałem, czy w ogóle spałem. Wydawało mi się, że leżałem z otwartymi oczami i wspominałem
to, co przeżyłem. A może tylko mi się to śniło? Za więzienny mur wszedłem już po siódmej rano.
Przed pawilonem H spotkałem wychowawcę, który organizował maraton. Teraz wspólnie
z kierowniczką działu penitencjarnego na siatce okalającej budynek przyczepiali plakaty
narysowane przez więźniów.
– Dzisiaj za to też będzie można dostać nagrodę – mówili.
Z budynku wyszli muzycy z zespołu. Rozstawili stoły, na których za chwilę umieszczono wodę
i napoje energetyzujące. My, ekipa filmowa, zadbaliśmy o nagrody: buty sportowe i puchary dla
najlepszych biegaczy.
Podszedłem do Słowika.
– Ja dziś biegnę, a ty?
– Ja też. Postanowiłem, że swój udział w maratonie poświęcę mamie. Oddam jej hołd. Obym tylko
przebiegł wszystkie 40 okrążeń – powiedział.
Byłem z niego dumny. Z każdą chwilą pojawiało się coraz więcej skazanych. Wszyscy przyszli
w doskonałych humorach. W końcu dzisiejszy dzień był inny niż wszystkie. W auli spokojnie
przygotowywaliśmy się do biegu. Kapsel wszystkim pomagał przymocować kartki z numerem. Ja
wylosowałem czterdziestkę.
– To dobra liczba – powiedziałem.
– Pewnie, że dobra. – Kapsel podtrzymywał mnie na duchu. Wiedział, że dawno już nie
trenowałem. Zastanawiałem się, jak dam sobie radę z tak dużym dystansem.
– Panowie, możemy pomału zaczynać.
Wychowawca Piotr Małocha, ten, który był moim przewodnikiem przez wszystkie dni spędzone
w więzieniu, puścił do mnie oko.
– Ładne masz zakończenie pracy, co?
Wyszliśmy na zewnątrz. Stanęliśmy blisko wielkiej flagi z napisem „Start!”. Przy drzwiach budynku
czekali już zastępcy nieobecnego dziś dyrektora Daniela.
– Witamy państwa na biegu o Puchar Dyrektora Zakładu Karnego w Krzywańcu. Życzę
wytrwałości i dobiegnięcia do mety – mówiła pani dyrektor.
A później mikrofon przejął wychowawca Piotr. – Panowie, tylko przypominam, że biegniemy po
wewnętrznej stronie trasy. Zewnętrzna jest dla tych, którzy będą najszybsi.
III Letni Maraton Zakładu Karnego w Krzywańcu.

Wszyscy ustawiliśmy się do biegu. Wychowawca zaczął odmierzać czas. – Panowie, żebyście nie
wystygli. Cztery, trzy, dwa, jeden... Start!
Wyruszyliśmy. Było piekielnie gorąco. Już kiedy wychodziłem z hotelu, temperatura wskazywała
ponad 20 stopni Celsjusza. Z każdym kolejnym okrążeniem wydawało się, że robi się coraz
cieplej. W głowie liczyłem mijane okrążenia. Po kilkunastu minutach nie pamiętałem jednak, ile już
mam za sobą. Stres i brak sportu przez ostatnie tygodnie dawał o sobie znać. Byłem spocony
i pozbawiony energii. Wielką przyjemność sprawiały mi jednak momenty, kiedy biegnąc, mijałem
chłopaków, z którymi tak się ostatnio zżyłem: Sylwestra – tatę małej Sandry, która nie chciała zdjąć
plastra; Adama, który był pełen energii po spotkaniu z Magdą; Słowika, który nie poddawał się
mimo wielkiej straty, jaką przeżył.
Gdy tylko dobiegałem do stolika z napojami, Tomasz albo Sebastian wkładali mi do ręki plastikowy
kubek z wodą. „Dam radę jeszcze jedno, i jeszcze...” – powtarzałem sobie w myślach. Aż w końcu
poczułem przed sobą ścianę. Nie byłem w stanie zrobić już ani jednego ruchu. Zatrzymałem się
i do stołu chłopaków wróciłem już spacerem.
Od lewej: Rinke, Mateusz E., Sylwester W. oraz oficer prasowy, młodszy chorąży Piotr
Hamera.

– I tak byłeś mega dzielny. Oni tu na siłowni pakowali non stop – mówił Sebastian.
Nie wiedziałem, po którym okrążeniu się poddałem. Szacowałem, że jakoś w połowie maratonu.
Teraz zająłem się dopingowaniem chłopaków.
– Adam, dawaj do przodu! – krzyczałem. Mijały minuty i za każdym razem ktoś rezygnował
z biegu, nie dawał rady. Sylwester biegł nadal, Adam i Słowik także. Na prowadzenie wysuwał się
drugi Sylwester, ten, który odsiadywał dożywocie. Był we wspaniałej formie. Biegł jak maratończyk.
Kiedy dobiegł do nas Słowik, zobaczyłem, że już opada z sił.
– Grzesiu, dajesz dalej. Nie poddawaj się! – krzyknąłem.
Machnął ręką i pobiegł dalej. Mijały minuty, odpadali kolejni biegacze. Ci, którzy zakończyli już
bieg, siadali pod ścianą naprzeciwko wejścia do oddziału. I teraz dodawali otuchy każdemu, kto
mijał ich, biegnąc dalej. Podobało mi się to zaangażowanie. Nikt tu ze sobą nie rywalizował.
Raczej miałem wrażenie, że wszyscy tworzą jedną drużynę, która wspólnie stara się o jak
najlepszy wynik.
Jeden z mężczyzn był wyjątkowo dobry. Biegł szybko. Kiedy nas mijał, Tomasz powiedział mi, że
do przebiegnięcia ma już chyba tylko jedno okrążenie. Pamiętałem go. Miał na imię Rafał. Był
czterdziestoletnim, szczupłym mężczyzną. Odsiadywał długi wyrok i nie chciał ze mną rozmawiać
przed kamerą. Mówił, że w swoim życiu narobił tylu głupot, że teraz chce się już tylko zająć
naprawianiem tego, co popsuł. Nie chciał rozpamiętywać przeszłości. I teraz właśnie biegł koło
nas... i... Wygrał! Zakończył maraton.
Za chwilę do mety dobiegł Sylwester. Zajął trzecie miejsce. W tym samym momencie przebiegł
koło nas Słowik. Do końca maratonu zostało mu jeszcze pięć okrążeń.
– Już chyba nie dam rady, Rinke – usłyszałem.
– O nie! Musisz! Biegniemy z tobą. Chłopaki, musimy pomóc Słowikowi. Zostało już tak mało
zawodników. Chodźcie, pobiegniemy z nim.
Dołączyli do nas Tomek i Sebastian. – Dajesz, Słowik! Dajesz! Pamiętaj, to dla mamy –
powiedział któryś z nich.
Znowu mijaliśmy chłopaków pod murem. Za chwilę dobiegli do nas Kapsel i Mateusz. Zrobiliśmy
kolejne kółko.
A później stało się coś nieprawdopodobnego. Spod ściany wstali wszyscy biegacze, nawet ci,
którzy nie znali Grzegorza. Zaczęliśmy biec razem. Przebiegliśmy wspólnie trzy koła. To było
niesamowite przeżycie. Bo przez te kilka minut nie było ważne, że byliśmy w więzieniu. Liczyło się
tylko to, że mogliśmy zapomnieć o dzielących nas różnicach i zrobić coś dla naszego kumpla,
który nas potrzebował. Jeśli tak miała wyglądać więzienna resocjalizacja, to podpisywałem się pod
tym całym sercem! Kiedy zostało nam już tylko pół okrążenia, usłyszałem, że wszyscy faceci
zaczynają krzyczeć:
– Tak się bawi, tak się bawi Falubaz!!!

III Letni Maraton w Krzywańcu.

Słowik też był zagorzałym kibicem tego żużlowego klubu. Teraz widziałem, jak na nowo
wstępowało w niego życie. Podniósł ręce do góry i razem z chłopakami zaczął krzyczeć:
– Tak się bawi, tak się bawi Falubaz!!!
Minęliśmy metę. Byliśmy zmęczeni, ale szczęśliwi.
– Rinke, dzięki – powiedział Słowik ostatkiem sił. Poklepałem go po plecach. Wszyscy
potrzebowaliśmy wody.
Po rozdaniu dyplomów ukończenia biegu przyszła kolej na nagrodzenie najlepszego plakatu.
Ucieszyłem się, że wyróżnienie trafiło do Sebastiana za jego rysunek z Myszką Miki. Podobało mi
się jego poczucie humoru. Ostatnią częścią imprezy miał być koncert Sektora H. Byłem ciekaw,
jak wypadną. Słowik poprosił o mikrofon. Stał w otoczeniu chłopaków z orkiestry.

III Letni Maraton w Krzywańcu – ostatnie okrążenie. Krzysztof K., Grzegorz C. i Rinke.

– Najpierw chciałbym powiedzieć coś dla nas ważnego. Rinke, chciałbym ci bardzo podziękować.
Zmieniłeś nasze życie, dałeś nam mnóstwo energii, pozwoliłeś znowu uwierzyć w siebie.
Byłem zdumiony, zupełnie się tego nie spodziewałem.
– Szkoda, że jedziesz. Dzięki tobie mogliśmy być szczęśliwi nawet tutaj, w więzieniu – dodał
Kapsel.
Okazało się, że cały czas trzymał za plecami prezent – pięknie oprawiony obraz, który
przedstawiał smutnego więźnia w pasiastym ubraniu, z wielką kulą przyczepioną do nogi. Nad
jego głową powiewał dymek z napisem: „Szkoda, że jedziesz, Rinke”.
– Chłopaki, to ja wam dziękuję. Dzięki wam przeżyłem coś zupełnie niepowtarzalnego. Wy też
wiele mnie nauczyliście – powiedziałem. Teraz jeszcze trudniej mi było wyjeżdżać z Krzywańca.

***
– Wioletta, przyszedłem się pożegnać.
– Jak mi miło, że o mnie pamiętałeś. Wiedziałem, że dziś już jedziecie, ale myślałam, że nie
zdążysz już przyjść.
– Papieroska? – zapytałem. Było mi smutno, bo miałem Wioletcie do przekazania bardzo
przygnębiającą wiadomość.
– Dowiedziałem się wczoraj, że Ewa chciała popełnić samobójstwo.
– Co ty mówisz?
Wioletta zbladła, a ja musiałem mówić dalej. Uznałem, że powinna wiedzieć.
– Zaczęła znowu pić i którejś nocy skoczyła z mostu do rzeki. Została uratowana. Jest teraz
w szpitalu, dlatego nie odbiera od ciebie telefonów.
– Boże, przecież ona była taka mądra. Tyle wiedziała o życiu. Jak to możliwe?
Tłumaczyłem Wioletcie, że problemy psychiczne Ewy zaczęły się na długo przed tym, zanim
trafiła do więzienia.
– Ona musi się leczyć, przejść terapię. Tylko wtedy być może będzie w stanie odzyskać spokój.
Wioletta miała łzy w oczach.
– Kiedy wyjdzie ze szpitala, na pewno da ci jakiś znak – powiedziałem, żegnając się z nią.
– A ty? Jeszcze kiedyś porozmawiamy?
– Jasne! Na pewno jeszcze wrócę.
Miałem przed sobą jeszcze wiele takich pożegnań. Z celi Wioletty poszedłem do Marcina. Tego,
który kiedyś pisał codziennie po kilka skarg. Wiedziałem, że ostatnio wycofał wszystkie zażalenia.
Byłem z niego dumny, bo wychowawca kilka dni temu powiedział, że być może będzie miał szansę
na warunkowe zwolnienie.
Rinke na chwilę przed wyjazdem z Krzywańca.

– Słyszałem, że dziś wyjeżdżasz – powiedział na powitanie.


– Tak, przyszedłem się pożegnać.
– To dobrze, bo muszę ci podziękować za to, że mnie nie skreśliłeś po pierwszej rozmowie. Teraz
już rozumiem, że gniew i wściekłość nie działały najlepiej na mój stan psychiczny. Od kiedy nie
piszę skarg, czuję się o wiele lepiej.
Okazało się, że zanim przyszedłem, Marcin wycinał jakąś ozdobną laurkę. Na jego łóżku
zauważyłem misternie ozdobione kartki, w których powycinał serduszka.
– Dla kogo to jest? – zapytałem.
– Dla koleżanki.
– Zakochałeś się?
– To na razie znajoma, a co będzie, to zobaczymy.
Marcin nagle spoważniał.
– Muszę powiedzieć ci coś na koniec. Kilka miesięcy temu chciałem popełnić samobójstwo.
Usiłowałem się powiesić. Miałem wszystkiego dosyć, czułem się przez wszystkich odepchnięty.
Nie udało mi się, ale miałem opracowany plan, jak tym razem zrobić to skutecznie. Po tym jak żona
poprosiła mnie o rozwód, stwierdziłem, że nie mam już dla kogo żyć. Planowałem to zrobić, jak
Irek wyjdzie na wolność. Ale on w ten dzień, kiedy wychodził, powiedział mi: „Marcin, nie rezygnuj
ze swojego życia. Jesteś taki młody, jeszcze wszystko możesz zmienić”. A potem ty przyszedłeś
i też zacząłeś mi tłumaczyć, żebym się zmienił, żebym walczył, i postanowiłem, że już nie będę
próbował odebrać sobie życia.
Byłem zszokowany. Już po pierwszej rozmowie z Marcinem wiedziałem, że on potrzebuje pomocy,
że więzienie jest dla niego nieodpowiednim miejscem.
– Mówiłem ci już, jakim ciosem była dla mnie śmierć mamy. Pomyśl o swoim tacie, który czeka, aż
wyjdziesz. Twoja śmierć z pewnością by go załamała – powiedziałem.
Marcin przytaknął. Powiedział, że zrozumiał już, że sam sobie nie będzie w stanie pomóc.
Porozmawiał z panią psycholog i poprosił, żeby pomogła mu zorganizować terapię na wolności.
– Chcę się leczyć, nie chcę zmarnować już ani jednego dnia. Zresztą dziś miałem miłą przygodę.
Jeden z kumpli napisał do mnie list, żebym zrobił jego żonie na imieniny taką szkatułkę z mydła, bo
podobno moje są najładniejsze. Było mi miło, że ktoś docenił to, co robię.
– Jaką szkatułkę? – zapytałem.
– Nie pokazywałem ci?
Marcin z półki zdjął zielone pudełeczko. Było całe zrobione z małych kwiatków, a na wieczku miało
trzy duże róże.
– Z czego to jest zrobione?
– No z mydła.
Nie mogłem w to uwierzyć.
– Mydło ściera się najpierw na tarce. Później dolewa się wody. Na sześć kostek startego mydła
trzeba pół litra wody. Następnie rozrabia się tę masę i później lepimy z tego to, co chcemy, tak jak
z plasteliny. Po wyschnięciu wychodzą właśnie takie cuda – mówił teraz z przejęciem.
– Marcin, ty jesteś bardzo zdolnym, wrażliwym facetem. Dbaj o siebie. Proszę cię – powiedziałem
na pożegnanie.
– A ty odwiedź mnie kiedyś we Wrocławiu, jak już wyjdę. Zostawię dla ciebie adres u wychowawcy.

***
Tego ostatniego dnia udało mi się jeszcze pogodzić Kasię z Damianem. W końcu byłem
świadkiem na ich ślubie, czułem się za nich w jakiś sposób odpowiedzialny, a Damian przywitał
mnie słowami: – Rozwody też kręcicie?
Nie bardzo wiedziałem, o co chodzi.
– Nagadał jej ktoś jakichś głupot i teraz ciągle się kłócimy. Nie chcę takiego małżeństwa. Do dupy
z takim życiem. Czy ja mam za mało problemów na wolności, żeby teraz jeszcze jakimiś
wariacjami się przejmować? – Damian był wściekły.
– Nie przejmuj się. Wszystko się ułoży, potrzebujecie czasu.
Kiedy odwiedziłem Kasię, ona twierdziła, że nic się nie stało, że sobie wszystko z Damianem
wyjaśniła.
– Bądź dla niego dobra. To teraz najbliższy ci człowiek – mówiłem.
– Nie martw się, będę. W końcu małżeństwo to nie zabawa.
Wychodziłem z Krzywańca około piętnastej. Odprowadzał mnie Piotr, wychowawca.
– Co ja teraz będę robił w tym Krzywańcu bez was? Z kim będę chodził od celi do celi? – pytał ze
smutnym uśmiechem.
Poklepałem go po plecach.
– A jak ja wrócę do życia w Warszawie? Wiesz, mam wrażenie, że wyjeżdżając stąd, nie jestem
już tym samym Rinkem, który tu przyjechał. Przez ten miesiąc bardzo się zmieniłem –
powiedziałem.
I naprawdę czułem się inaczej. Tak, jakbym sam przeszedł terapię i spojrzał na swoje życie w inny
sposób niż dotychczas. Nie potrafiłem jeszcze określić, co się we mnie zmieniło. Wiedziałem
jednak, że pobyt w Krzywańcu to jedno z najważniejszych wydarzeń w moim życiu. Kiedy
opuściłem hotel i wjeżdżałem na drogę prowadzącą do Nowogrodu, obejrzałem się na więzienny
mur i na budynki kryminału. Ewa przestrzegała mnie, że wyjeżdżając z Krzywańca, nie można
patrzeć za siebie, bo znowu wróci się za kraty. Ale ja się tego nie bałem. Mało tego. Miałem
nadzieję, że jeszcze tu przyjadę. Kiedy ruszyłem i samochód nabierał prędkości, znowu kątem oka
dostrzegałem mijane drzewa. W najtrudniejszych momentach w Krzywańcu tego widoku
brakowało mi najbardziej. Był dla mnie kwintesencją wolności.
Małgorzata Pachała
zastępca kierownika działu penitencjarnego

Kiedy dyrektor powiedział nam, że ekipa filmowa z Warszawy przyjedzie do Krzywańca aż na


miesiąc, byłam zdenerwowana. Akurat tak się ułożyło, że moja szefowa była na urlopie i cały dział
był na mojej głowie. Do tego jeszcze po raz pierwszy organizowaliśmy program „Wakacje z tatą”.
Skazani mieli mieszkać w tym samym hotelu, co ekipa filmowa i nie bardzo potrafiłam wyobrazić
sobie, jak ułożą się ich relacje. Przede wszystkim bałam się tego, że przyjedzie jakiś gwiazdor
z Warszawy z nosem do góry i będzie miał mnóstwo roszczeń. Kiedy jednak poznałam Rinkego,
byłam mile zaskoczona. Otwarty, szczery, pełen entuzjazmu. Szybko go polubiłam. I doceniłam, że
ani razu nie nadużył mojej cierpliwości. Rozumiał, że mamy dużo pracy, i starał się radzić sobie
sam. O pomoc prosił tylko w wyjątkowych sytuacjach. Wspominając jego wizytę, nie mogę się
nadziwić, że tak się to wszystko ułożyło, że tak go wszyscy polubili. Funkcjonariusze przecież
początkowo zupełnie nie chcieli z nim rozmawiać. Musiało mu być bardzo trudno, bo wiele razy
usłyszał „nie”. Z czasem jednak powoli wszyscy zaczęliśmy się do niego przekonywać. I to była
zasługa jego charakteru, bo on nie udawał, nie kręcił. Był prostolinijny i konkretny. Nie bez
znaczenia było także to, że skazani tak się przed nim otworzyli. Do nas wciąż przyjeżdżają
telewizje, dziennikarze i do tej pory nigdy jeszcze nie zdarzyło się, żeby to skazani sami zabiegali
o rozmowę. Rinke miał jednak do nich świetne podejście. Pił z nimi kawę, rozmawiał godzinami,
pytał o ich problemy i w taki sposób ich do siebie przekonywał. Myślę, że bardzo ważne było także
to, że Rinke nie wstydził się opowiadać o swoich trudnych przeżyciach. To sprawiało, że ludzie
nabierali do niego zaufania. Stopniowo także zjednał sobie funkcjonariuszy. W pracy raczej nie
rozmawiamy o trudnych emocjach. Taki jest przecież charakter tej służby, że trzeba być twardym
i powściągliwym. Rinke taki nie jest, więc inni także zaczęli z nim otwarcie rozmawiać. Kiedy
rozpoczęły się „Wakacje z tatą” i zamieszkałam w hotelu, miałam okazję spędzać z nim kilka
godzin dziennie. Byłam pod wielkim wrażeniem jego zachowania wobec ojców i dzieci. Miał
z nimi świetny kontakt. Okazał się wrażliwym facetem z dobrym sercem. Myślę, że pobyt
w Krzywańcu także dla niego był jakimś przełomem. Dowodem na to są choćby jego częste wizyty
u nas. Nie przyjeżdża już z kamerą, tylko raczej z potrzeby serca, żeby z nami pogadać, pobyć. To
ma duże znaczenie szczególnie dla skazanych, którzy czują, że Rinke nie rozmawiał z nimi
wcześniej tylko po to, żeby nakręcić swój program, ale dlatego, że stali się dla niego ważni.

Ewa Moczulska
kierownik oddziału terapeutycznego

Któregoś ciepłego dnia przechodziłam z jednego oddziału do drugiego i zobaczyłam go


z daleka. Był w białej koszuli, dżinsach i sportowych butach. Opalony, wyprostowany, pełen energii.
Wydał mi się facetem z zupełnie innego świata, nie pasował do Krzywańca. Pomyślałam wtedy, że
będzie mu u nas trudno. Kilka dni później przyszedł do mojego gabinetu. Po opaleniźnie nie
pozostał już ślad, Rinke był zmęczony i smutny. Opowiadał, że jeden ze skazanych go oszukał.
Nie mógł sobie z tym poradzić, to go przybiło. Opowiadałam mu, że to się często zdarza, że
skazani sprawdzają granice, badają, na ile mogą sobie z nami pozwolić. „Co ty wtedy robisz?”,
zapytał. „Cieszę się, bo to oznacza, że są jeszcze we mnie emocje, że mi wciąż na nich zależy
i dlatego daję się wkręcić” – odpowiedziałam mu z uśmiechem. I chyba udało mi się go podnieść
na duchu. Podobało mi się, że on podchodził do nas wszystkich w tak szczery, bezpretensjonalny
sposób. Miałam wrażenie, że nie gra przed nami, nie udaje kogoś, kim nie jest. Jeśli o czymś nie
wiedział, to po prostu pytał. Tak było choćby przed jego udziałem w zajęciach grupy
terapeutycznej. Nie wiedział, jak wiele powinien o sobie opowiedzieć. Dużo wtedy rozmawialiśmy
o jego przeżyciach. Ta naturalność, z jaką rozmawiał ze wszystkimi, sprawiała, że powoli
zdobywał sympatię i zaufanie. Gdyby na siłę chciał wszystkich sobie zjednać, poniósłby porażkę.
Skazani bardzo szybko potrafią odczytać intencje ludzi, z którymi się spotykają. Rinkemu udało się
coś, czego nikt wcześniej nie dokonał. Przekonał do siebie i funkcjonariuszy, i więźniów.

Piotr Małocha
wychowawca więzienny

To mnie przypadła w udziale opieka nad ekipą filmową. Jakoś tak już się utarło w Krzywańcu, że
jeśli przyjeżdżają dziennikarze, to ja im organizuję spotkania ze skazanymi. Kiedy Rinke przesłał
swój list otwarty i prosił, żebym go przeczytał przez radiowęzeł, nie wywołało to we mnie jakichś
specjalnych emocji. Uznałem, że to jego sposób na przełamanie bariery ze skazanymi, ale i tak
wiedziałem, że wszystko wyjdzie podczas pracy, że dopóki go nie poznają, nie przejmą się jego
przeżyciami. Kiedy przyjechał pierwszego dnia, uderzyła mnie jego energia. „To co robimy?
Gdzie idziemy?” – zapytał na dzień dobry i to mnie rozśmieszyło. Zachowywał się trochę jak
skazany, który skończył właśnie odsiadywać wieloletni wyrok i odnalazł w lesie zakopany dawno
temu skarb – jakieś 10 milionów. Teraz znowu wiedział, że będzie królem życia i może wszystko.
Tak właśnie zachowywał się Rinke. Podobało mi się, że nie miał żadnych oporów przed
rozmowami i realizowaniem planu, z jakim przyjechał do Krzywańca. Rano postanawialiśmy na
przykład, że idziemy na próbę zespołu, a później, że trzeba by porozmawiać z dyrektorem
o wyjeździe do studia i on raz, dwa, wszystko wprowadzał w życie. Bez żadnej ściemy, żadnego
zawahania. Pracując z nim, szybko zapomniałem, że to jest facet z pierwszych stron gazet. Może
dlatego, że okazał się normalnym, otwartym człowiekiem. O tym, że przyjechał z zupełnie innego
świata, mogłem się przekonać, kiedy pojechaliśmy na poszukiwania Magdy, narzeczonej Adama.
Trafiliśmy do wioski zabitej dechami. Wszyscy faceci, których spotkaliśmy po drodze, byli pijani.
Biedne, zapuszczone budynki i smutni ludzie – widziałem, że zrobiło to na nim wrażenie. Później
zresztą sam przyznał, że dotąd nie widział takiej Polski, że to dla niego Patolandia. Miałem
zresztą wrażenie, że z każdym dniem poznawał inny świat, że chyba nie zdawał sobie do końca
sprawy z tego, jakie ludzie mogą mieć problemy, w jaki sposób żyją. Te pierwsze tygodnie nie były
wcale łatwe. Funkcjonariusze w ogóle nie chcieli mieć z ekipą nic wspólnego. Nie zgadzali się
nawet porozmawiać z Rinkem na osobności. Spotykał się więc początkowo tylko z więźniami
i widziałem, że trochę ich idealizuje. Później, z czasem, ta sytuacja zaczęła się zmieniać. Tu go
ktoś oszukał, tu na coś naciągnął. Normalna sprawa, taki jest kryminał. Rinke stał się
ostrożniejszy, zaczął zauważać, że ten świat nie zawsze jest bezpieczny. I wtedy funkcjonariusze
zaczęli się do niego przekonywać. To był przełom. Do tej pory nigdy nie rozmawiali tak szczerze
z żadnym z dziennikarzy. Rinke przekonał ich do siebie swoim postępowaniem. Zdarzały się
jednak dni, kiedy było naprawdę trudno. Słuchałem wiele razy, jak więźniowie wyprowadzają go
z równowagi swoją postawą czy spojrzeniem na życie. Wychodził wtedy z więzienia szary na
twarzy. Był wykończony. Myślę, że trochę przytłaczała go też atmosfera hotelu. W końcu cały czas
mieszkaliśmy w lesie, na odludziu. Tu nie ma żadnych sklepów, restauracji, kina. Kiedyś, podczas
jednego z takich ponurych wieczorów, zaproponowałem, żebyśmy pojechali do Nowogrodu
Bobrzańskiego na kebaba. Zgodził się i atmosfera zaczęła się poprawiać. Mógł popatrzeć na
zwykłych ludzi, normalne życie i powoli zaczął dochodzić do siebie. Wyobrażam sobie, że takie
zderzenie jego warszawskiego świata i tej więziennej rzeczywistości musi być szokujące.
Zresztą później miałem okazję być u niego w Warszawie. Zaprosił mnie do firmy, widziałem, jak
pracuje. Byłem w szoku, bo on cały czas żyje na 200 procent i naprawdę daje z siebie wszystko,
niezależnie od tego, co robi. Jestem dumny z tego, że mogłem z nim pracować, bo wydaje mi się,
że to właśnie Rinkemu udało się nakręcić program, który naprawdę oddaje klimat więzienia.
Z racji swojego zawodu oglądam wszystkie tzw. więzienne produkcje i często bywam
zniecierpliwiony, bo nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Produkcja Rinkego to jest
zupełnie coś innego. Pewnie widzowie oglądając to, pomyślą, że wszystko zostało
wyreżyserowane i odegrane, a to nieprawda. Rinke niczego tam nie udaje. Jest prawdziwy.
I dlatego dokument, który zrobił, jest tak dobry.

Marianna
oddział dla kobiet
Rinke ma bardzo silną osobowość i zauważyłam, że nie bardzo rozumie mój sposób pojmowania
świata. Podczas naszej rozmowy momentami miałam nawet wrażenie, że go po prostu złoszczę.
Jest typem mężczyzny alfa, który ma mnóstwo energii i entuzjazmu do zmieniania świata. Tylko że
mnie jest dobrze w moim świecie i wcale nie chcę go zmieniać. Wydaje mi się, że to było mu
trudno zrozumieć. Zwróciłam uwagę na budowę jego twarzy. On ma ostre rysy i zdecydowanie
zarysowaną szczękę. Myślę, że to jest mężczyzna, który nie lubi, kiedy mu się odmawia. Podczas
naszej rozmowy używałam zwrotu „rozmawiać bez słów”. Mówiłam mu, że tak dobrze czuję się ze
swoją panią psycholog, że „rozmawiamy bez słów”. I on nie mógł zrozumieć, jak to możliwe. Być
może wynikało to z różnic językowych, ale nie potrafiłam mu tego wytłumaczyć. Po rozmowie z nim
długo myślałam o swoim życiu. Jego pytania wywołały we mnie wiele emocji. Zastanawiałam się
nad tym, co mogę zrobić takiego, żeby moje życie nie było zupełnie bezwartościowe.
I postanowiłam, że napiszę książkę. I teraz, kiedy o tym mówię, to uświadamiam sobie, że może on
miał właśnie taki cel, rozmawiając ze mną? Może on chciał mną poruszyć, czymś mnie
zainspirować? Jeśli tak było, no to mu się udało.

Sylwester
ojciec Sandry i Martyny

Moja cela jest na parterze, okna wychodzą na Marszałkowską. Widzę, co dzieje się w kryminale.
Kilkanaście razy obserwowałem, jak Rinke przechodzi z jednego oddziału do drugiego. Nie
znałem go jeszcze wtedy i zastanawiałem się, co on chce tu nakręcić. Kiedy dowiedziałem się
o tych programach, które produkuje, to już w ogóle nie mogłem zrozumieć, dlaczego chce zrobić
materiał o więzieniu. Śmialiśmy się z chłopakami, że może będzie tu chciał nagrać coś w stylu
„Tańca z więźniami”, albo „Kryminał na lodzie”. Poznałem go dopiero w hotelu, kiedy rozpoczął
się program „Wakacje z tatą”. Byłem jednak tak szczęśliwy, że mam przy sobie córki, że nie
bardzo interesowałem się tym, co robi ekipa filmowa. Chyba drugiego wieczoru po raz pierwszy
mieliśmy okazję porozmawiać. Wtedy pomyślałem, że to jest spoko gość. Dziwiło mnie, że jest taki
normalny, zwyczajny. Nie wywyższał się, nie gadał głupot. I, co najważniejsze, nie pytał nas o nic,
nie interesował się tym, za co siedzimy, co zrobiliśmy, dlaczego trafiliśmy za kraty. Bardziej
interesował się naszą relacją z dziećmi. Kiedy poprosił mnie o rozmowę przed kamerą, bardzo
się zawstydziłem. Nigdy jeszcze nie występowałem w telewizji, nie wiedziałem, czy będę umiał
w ogóle coś sensownego odpowiedzieć. Tylko że on znowu gadał ze mną tak jak wcześniej,
zupełnie normalnie i to mnie oswoiło. Później przyszedł jeszcze do celi i fajnie się poczułem, bo
odwiedził mnie po wizycie moich córek. Strasznie za nimi tęskniłem i wiedziałem, że Rinke to
rozumie. Sam ma syna, więc wiedział, o czym mówię. Cieszę się, że mogłem go poznać, bo
zmieniłem trochę zdanie o tych wszystkich ludziach w telewizji. Kiedyś wydawało mi się, że oni
wszyscy są tacy zadufani w sobie, a kiedy gadałem z Rinkem, to zrozumiałem, że wcale nie musi
tak być.
Krzysztof
pseudonim Kapsel

Rinke jest moim największym przyjacielem. To najlepszy człowiek, jakiego poznałem. Naprawdę,
wcale nie przesadzam. Nigdy nikt nie pomógł mi tyle, co on. Zorganizował badania DNA, wyjazd
na nagranie do Zielonej Góry, spotkanie z żoną na ławce. Nawet nie wiem, jak mógłbym mu się za
to wszystko odwdzięczyć, jak mu podziękować. Dzięki niemu zmieniło się moje życie. Zacząłem
patrzeć z większą nadzieją w przyszłość, uwierzyłem, że jeszcze będę mógł coś osiągnąć, coś
zmienić na lepsze. Rzadko zdarza się, żeby facet był tak wrażliwy i szczery. Znam się trochę na
ludziach, dużo przeżyłem i wiem, że takich jak on ze świecą szukać. Kiedy moja żona przyjechała
na widzenie do Krzywańca i go poznała, od razu była pod wielkim wrażeniem. Później powiedziała
mi, że nie spodziewała się, że to taki dobry, wartościowy człowiek. Umówiliśmy się, że jak wyjdę, to
przyjedziemy z Janeczką do niego do Warszawy, zobaczymy jego firmę, jego dom. Nie mogę się
doczekać. Myślę, że będziemy się przyjaźnić już zawsze.

Wioletta
oddział zamknięty dla kobiet

Z początku nie wiedziałam, co o nim myśleć. Jak przychodził do Ewy, to zawsze uciekałam do
świetlicy, nie chciałam siedzieć przed kamerą. Wstydziłam się, że zobaczą mnie w Katowicach
i będą się śmiać, że trafiłam do więzienia. Nie chciałam tego. No i myślałam sobie, że on raz
przyszedł, drugi raz przyszedł i tyle, i za chwilę znajdzie sobie innych do gadki. Nawet raz
powiedziałam Ewie: „Ty mu nie ufaj, bo on rudy, a rude to wredne”. Kiedyś zobaczyłam, jak idzie tu
pod oddziałem i krzyknęłam do Ewki: „Patrzaj, wiewióra znowu grasuje”. Śmiałyśmy się z tego
długo, ale w końcu i ja się do niego przekonałam. Raz poprosił, żebym powiedziała coś o Ewie
i zgodziłam się. A co, o przyjaciółce miałam nie powiedzieć? I kiedy zaczęliśmy gadać, to już
poszło. Polubiłam go, bo zobaczyłam, że on wcale nie jest wredny. A później, jak przyszedł z kartą
do telefonu, bo wiedział, że za Ewą tęsknię, i pozwolił zadzwonić, to sobie pomyślałam, że to
w porządku człowiek. Przejmował się, jak Ewa z tego mostu skoczyła. Smutny był, że nie umiał jej
pomóc. Naprawdę fajny mężczyzna. Chciałabym, żeby sam był też szczęśliwy, bo zasługuje na to,
jak mało kto.

Adam
oddział zamknięty dla mężczyzn

Rinke to jest gość. Po prostu gość. Chciałbym, żeby o nim kiedyś powstał film albo nawet cała
książka, bo to jest naprawdę wspaniały człowiek. Można z nim pogadać. On zna życie. Nie pieprzy
bzdur, jak tu niektórzy z tych gadów, funkcjonariuszy, tylko normalnie gada się z nim, jak
z człowiekiem. On mi najwięcej pomógł ze wszystkich. Kiedyś to on się na mnie naprawdę wkurzył,
jak z tymi narkotykami tak wyszło, ale ja mu wtedy mówię: „Przecież sam wiesz, jak jest. Zmienię
się, naprawdę się zmienię”. Bałem się, że już nie będzie chciał ze mną gadać, a jak on
przychodził do mnie, to ja później zawsze spokojniejszy byłem, bo sobie myślałem: on dał sobie
radę z alkoholem, to i ty, Adam, sobie poradzisz. I jeszcze zgodził się, żeby Magdę mi tu
przywieźć i dzieciakom potem ubrania pokupował. Nie wiadomo, jak to z tą Magdą będzie, bo
z babami to nigdy nie wiadomo, ale Rinke wie, że ją kocham i dlatego mi pomógł. Jedno mogę
powiedzieć na pewno: to już zawsze będzie mój przyjaciel. On jest dla mnie najważniejszy, bo on
mnie rozumie. Nie muszę mu głupot ściemniać. On wie, jak jest i już.

Marcin
oddział zamknięty dla mężczyzn

Nasza pierwsza rozmowa nie należała do zbyt udanych. Tego dnia byłem zły. Mój kolega Irek
właśnie dowiedział się, że będzie mógł wyjść na warunkowe. Wiedziałem, że zostanę sam i to
mnie przygnębiało. Nienawidziłem kryminału, bałem się, że w końcu nie wytrzymam tu i skończę
ze sobą. Rinke zaczął mi wtedy tłumaczyć, że powinienem przestać walczyć z funkcjonariuszami.
„A co on może wiedzieć o życiu w kryminale? Przyjeżdża sobie z Warszawy, nie ma żadnych
kłopotów i jeszcze będzie mnie pouczał” – myślałem sobie. Wiem, że byłem za bardzo agresywny,
krzyczałem do niego. Żałowałem tego później, bo chłopcy w celi powiedzieli mi, że przesadziłem.
Byłem pewien, że już mnie nigdy nie odwiedzi. Ale jak przyszedł i sam mnie przeprosił, że się
uniósł, to byłem w szoku. Taki facet mnie przeprasza? „O co chodzi?”, zastanawiałem się. Kiedy
z nim porozmawiałem drugi raz, już spokojnie, to wiele zrozumiałem. Wycofałem wszystkie
skargi. Aż moja pani psycholog była w szoku. Wcześniej potrafiłem napisać kilka pism dziennie,
ale Rinke wytłumaczył mi, że to droga donikąd. Polubiłem go. Mogłem z nim o wszystkim
porozmawiać. Kiedyś nawet wzruszyłem się trochę, bo on dowiedział się, że miałem próbę
samobójczą, i bardzo się przejął. Opowiedział mi o swojej mamie i o tym, jak przeżył jej śmierć.
Pomógł mi bardziej niż najlepszy psycholog, bo porozmawiał ze mną tak, jakbyśmy byli kumplami.
Otworzyłem się przed nim, ponieważ czułem, że on jest wobec mnie szczery i sam potrafił
opowiedzieć o swoich przeżyciach. To nie było tak, że tylko ja miałem mówić, a on sobie nagrywał
program. Zresztą ja zupełnie zapomniałem o tym, że jest kamera, bo dla mnie ważne było to, co
on mówi. Podczas jednej z rozmów usłyszałem, że skoro tak świetnie znam się na prawie, to może
powinienem zrobić maturę i iść na takie studia. To mnie podbudowało. Pomyślałem sobie, że może
nie jestem taki beznadziejny, skoro ktoś widzi we mnie takie możliwości. Po tym, jak go poznałem,
zupełnie się uspokoiłem. Przestałem nawet tak bardzo przejmować się swoim nieudanym
małżeństwem. Rinke ciągle mówił: „Chłopie, myśl trochę o sobie, przecież ty masz przed sobą
całe życie. Jeszcze wszystko możesz zmienić”. I to mnie nastawiło pozytywnie do wszystkiego.
Postanowiłem, że będę walczył o warunkowe zwolnienie. Może teraz się uda. Jeśli mnie
wypuszczą, to dzięki niemu.
Kasia
oddział otwarty dla kobiet

Rinke jest dla mnie jak rodzina, w końcu był świadkiem na naszym ślubie. Polubiłam go od
początku. Poznałam go zresztą w dniu, w którym do Krzywańca przyjechał Damian, mój mąż. To
był dla mnie ważny moment i z Rinkem od razu zaczęliśmy rozmawiać o moich emocjach.
Z początku wstydziłam się go. To przystojny facet, były mąż Kayah, przecież to wielka gwiazda.
Pamiętam, że wszystkie dziewczyny plotkowały o nim w kryminale. Później jednak tak mi się dobrze
z nim rozmawiało, że zapomniałam o tym, skąd przyjechał i kim jest w tej Warszawie.
Najważniejsze było dla mnie to, jaki jest. Podobało mi się, że niczego nie ukrywał. Opowiadał
o synu, o mamie, o przeszłości i mówił to tak normalnie, bez żadnego udawania. Dlatego ja też
nie miałam żadnych zahamowań. Nigdy nie zapomnę o tym, co dla mnie zrobił. I wcale nie chodzi
mi teraz o ten ślub, tylko o jedną z naszych rozmów. Któregoś dnia Rinke przyszedł do mojej celi
i zaczął przyglądać się zdjęciom mojej córki Oliwki. Wychowywałam ją tutaj, w Domu Matki
i Dziecka, ale kiedy skończyła dwa latka, uznałam, że powinna już mieszkać w normalnym domu,
nie w więzieniu. Oddałam ją jej ojcu. Ten dzień, w którym po nią przyjechał, był najgorszym
momentem w moim życiu. Wiedziałam jednak, że muszę myśleć o niej, nie o sobie i zadbać o to,
żeby miała normalne dzieciństwo. Opowiadałam to wszystko Rinkemu i powiedziałam mu, że kiedy
wyjdę, to najpierw zrobię wszystko, żeby ją odzyskać i że ona jest dla mnie ważniejsza nawet niż
mój mąż. I wtedy Rinke zaczął mi tłumaczyć, że powinnam raczej najpierw zadbać o to, żebym
miała stabilne życie, a dopiero później starać się odzyskać małą. To był dla mnie taki szok, że
początkowo w ogóle nie zrozumiałam o co mu chodzi. Dopiero później, od słowa do słowa,
wytłumaczył mi, że nie będę w stanie zapewnić dziecku bezpieczeństwa, jeśli sama nie ułożę
sytuacji z mieszkaniem, z pracą, z pieniędzmi. Kiedy to mówił, strasznie płakałam. Zrozumiałam,
że ma rację, że dokładnie tak jest. To był dla mnie jakiś przełom. Od tego czasu inaczej myślę
o życiu. On był dla mnie swojego rodzaju nauczycielem. Dzięki niemu, rozmowom z nim, bardzo
się zmieniłam.

Tomasz
oddział zamknięty dla mężczyzn

Nie lubię otwierać się przed innymi, opowiadać o sobie. Rinke był dotąd jedyną osobą, której
zwierzyłem się ze swoich przemyśleń. Początkowo, kiedy tylko się poznaliśmy, nie bardzo mu
ufałem. To nawet nie wynikało z tego, jak on się zachowywał, ale raczej z mojego charakteru. To
więzienie też uczy, żeby nie być łatwowiernym, bo można wiele stracić. Pamiętam, że kiedyś
odwiedził mnie w celi pierwszy raz. Za chwilę miałem roznosić posiłki na oddziale i nie byłem
zadowolony z jego wizyty. Denerwowało mnie to, że tak się szwenda. Myślałem też, że będzie
mnie od razu wypytywał o to, za co siedzę. Powiedziałem mu wtedy, że wolałbym, żebyśmy
rozmawiali tylko na próbach, przy chłopakach. Tylko że szybko okazało się, że on nie interesuje się
tym, jakie przestępstwo mam na karku. Rozmawialiśmy o muzyce, o obrazach, które maluję,
o moich przemyśleniach. Zacząłem się do niego przywiązywać i coraz bardziej go lubić.
Dostrzegłem też, że on jest szczery, mówi, co myśli i nie okłamuje nas, nie zwodzi. Powiedział, że
postara się załatwić nam wyjazd do studia i wiedzieliśmy, że naprawdę stara się, żebyśmy tam
dotarli. Kiedy oznajmił, że dyrektor wyraził zgodę i pojedziemy, byłem w szoku. To tylko i wyłącznie
zasługa Rinkego, że tam pojechaliśmy i że przeżyliśmy taką przygodę. Do tej pory nie wiem, jak to
możliwe, że nagraliśmy ten singiel. Kurde, jesteśmy kolesiami zamkniętymi na oddziale
zamkniętym! To był naprawdę szok, że mogliśmy wyjechać z kryminału. Podobało mi się też, jak
Rinke zachowywał się w studiu. Wspierał nas, tak mu zależało, żeby wszystko dobrze wyszło,
dodawał nam energii. To było super. Kilka dni później mieliśmy długą rozmowę w celi. Zaczął mi
wtedy zadawać takie dziwne pytania: co myślę, jak się czuję, o czym marzę. Nikt tak nigdy dotąd ze
mną nie rozmawiał. Nawet nie bardzo wiedziałem, co mam mu na to powiedzieć. Do tej pory nigdy
nie przyszło mi do głowy, że kogoś to może interesować. I smutno było, kiedy już wyjechał. Trudno
mi było pogodzić się z tym, że już nie wpadnie do celi z tym swoim pytaniem: „No i jak tam?”.

Sebastian
oddział zamknięty dla mężczyzn

Kiedy się spotkaliśmy, Rinke powiedział mi, że jak mnie zobaczył po raz pierwszy, to pomyślał, że
nie pasuję do więzienia. To mi dało dużo do myślenia. W ogóle z Rinkem to było tak, że gadaliśmy
o czymś i było jak z kumplem, ale później, kiedy już wyszedł, to miałem rozkminkę tych tematów, bo
on zawsze powiedział coś w taki sposób, że później musiałem się zastanowić, co chciał mi przez
to przekazać. Na początku wcale nie byłem zadowolony, że tu przyjechał. Myślałem sobie, że jakaś
gwiazda teraz będzie na nas patrzyła jak na małpy w cyrku. Już na pierwszej próbie, kiedy zajrzał
do nas przez okno, pomyślałem, że on jest chyba jednak inny, niż się spodziewałem. Kiedy z nim
gadałem po raz pierwszy, zdziwiłem się, że w ogóle się nie wywyższa, nie stara się mnie
pouczać. Nie dość, że był ciekawy tego, co ja mam do powiedzenia, to jeszcze opowiadał mi
o swoich przeżyciach. Kiedy już skończył nagrywać i przyszedł się z nami pożegnać, było nam
smutno. Ale później przeżyłem największy szok, kiedy wrócił do Krzywańca. I wcale już nie chciał
robić żadnych dogrywek. Przyjechał po prostu nas odwiedzić. Pomyślałem wtedy: „Kurde, co to za
super, gość, że chciało mu się znowu z nami spotkać”. Wszyscy z chłopakami byliśmy wtedy
zszokowani. Nie spodziewaliśmy się tego. Dlatego teraz już wcale nie myślę o nim jak o jakimś
producencie z Warszawy, tylko raczej o kumplu, a może nawet przyjacielu. Nigdy nie
spodziewałem się, że poznam kogoś takiego, i to jeszcze siedząc w więzieniu.

Mateusz
oddział zamknięty dla mężczyzn

Przed przyjazdem Rinkego do Krzywańca wychowawca czytał nam przez radiowęzeł list, który on
do nas napisał. Słuchałem tego i myślałem sobie: „O co chodzi? Po co taki sławny producent chce
przyjechać do Krzywańca?”. Nie rozumiałem tego. Pamiętam, że kiedy zobaczyłem go po raz
pierwszy w jasnej koszuli i dżinsach, to pomyślałem sobie: „Ten facet to ma życie. Wszystko mu
się udało”. On był ciekaw naszego życia, a mnie interesowało, jak wygląda jego świat
w Warszawie. Bo co ciekawego może być w naszym życiu? Czułem się przegrany i nie bardzo
wiedziałem, co mam mu o sobie opowiadać. Kiedy wyjechaliśmy razem do studia, mogliśmy
spędzić ze sobą kilka godzin. Obserwowałem go i zastanawiałem się, czy on podobnie zachowuje
się na planie „Voice of Poland”. To mój ulubiony program i wypytywałem go, co trzeba zrobić, żeby
się tam dostać. Odpowiadał mi cierpliwie i żartował ze mnie, że jak wyjdę z więzienia, to przecież
mogę spróbować. Kiedyś przyszedł do mnie do celi i rozmawialiśmy chyba z dwie godziny. Kiedy
wyszedł, pomyślałem, że on nie był takim zwykłym dziennikarzem, bo nawet nie zadawał za dużo
pytań, tylko po prostu rozmawiał. Powiedział mi wtedy, że dla niego ten pobyt w Krzywańcu też jest
trochę terapią. Nie bardzo wiedziałem, co chce przez to powiedzieć, ale później przypomniałem
sobie, że kiedyś były takie dni, że wyglądał na bardzo zmęczonego, przybitego. Powiedziałem mu,
że kryminałem można przesiąknąć i że on naprawdę może wykończyć. Przyznał mi rację.
Chciałbym kiedyś pracować z kimś takim jak Rinke. Podoba mi się, że on we wszystko tak się
angażuje. Może, jak kiedyś wyjdę i przyjadę do Warszawy, to zgodzi się ze mną zobaczyć? Na
pewno miałby dla mnie jakieś dobre rady.

Grzegorz, pseudonim Słowik


oddział zamknięty dla mężczyzn

Z natury nie jestem ufny do ludzi. Początkowo chyba nawet byłem dla Rinkego niemiły. Bo chciał
z nami wszystkimi rozmawiać, nagrywać nas, a ja się go pytałem: „Po co?”. Nie rozumiałem,
dlaczego właśnie o nas chciał kręcić dokument. Myślałem wtedy, że ten facet w ogóle nie wie, co
robi. Po naszym pierwszym spotkaniu wyciągnąłem dwa wnioski. Pierwszy, że gość porwał się
z motyką na księżyc i chce pokazać społeczeństwu, że w takim miejscu również są ludzie, którzy
czują. Piękna idea, ale facet chyba zbyt krótko mieszka w naszym kraju i nie wie, co myślą o nas
Polacy, z których połowa słucha ojca Rydzyka i głosuje na PiS. Przecież to było dla mnie
oczywiste, że większość ludzi najchętniej by nas potopiła. Byłem przekonany, że Rinke tego nie
wie. Po drugie, pomyślałem sobie, że oto pojawił się bogaty snob, który pobawi się nami trochę,
nakarmi swoje altruistyczne ego i zniknie tak samo szybko, jak się pojawił. Ale później, już po
pierwszym spotkaniu z nim, sięgnąłem po list od niego – ten, który każdy z nas miał w celi.
Czytałem kilka razy i za każdym razem nabierałem do niego coraz większego szacunku. Bardzo
wiele przeszedł i coś mi podpowiadało, że może jednak znać życie. Pamiętam szczególnie jeden
fragment listu: Uratowała mnie Polska. W Polsce udało mi się przezwyciężyć alkoholizm
i narkotyki. W Polsce zrealizowałem w końcu swoje dziecięce marzenie... Zrozumiałem, że
mamy ze sobą coś wspólnego – obaj kochamy ten kraj. W liście było też napisane: Ceną, jaką za
to płacę, jest samotność. Jestem jak w złotej klatce, sam, bez przyjaciół. Gdy to przeczytałem,
zadałem sobie pytanie: „Czy ktoś taki jak on może być samotny?”. Gdy po raz pierwszy
rozmawialiśmy, a nasza rozmowa trwała bardzo długo, poruszyliśmy wiele tematów. Mówiliśmy
o literaturze, polityce. Rinke jednak najbardziej zainteresował się moją relacją z synem. Gdy
opowiadałem o Kubie i o tym, jak mi go brakuje, w jego oczach widziałem coś, czego nawet
najlepszy aktor nie jest w stanie się nauczyć, bo tego nie można się nauczyć. To się ma lub nie. To
coś to współczucie. Wiedziałem, że on rozumie, ile bólu jest we mnie. I odniosłem wrażenie, jakby
sam chciał mi część tego bólu zabrać. Tego dnia moje zdanie na jego temat radykalnie się
zmieniło. Odnalazłem wtedy niewidzialną nić sympatii, która zaczęła nas łączyć. Długo się przed
tym broniłem. Wmawiałem sobie, że ta przyjaźń nie ma racji bytu, on i ja to przecież Ktoś i Nikt.
Pamiętam, że po naszej rozmowie, kiedy już wychodził z mojej celi, powiedziałem mu: „Nie
skrzywdź się”. Pewnie nie zrozumiał, co miałem na myśli. Po dwóch czy trzech dniach wyjaśniłem
mu, dlaczego powiedziałem coś takiego. Rinke wkładał całe swoje serce w to, co robił
w Krzywańcu. Martwiłem się, żeby nie zapłacił za to zbyt dużej ceny. Przez miesiąc jego pobytu
tutaj widywaliśmy się prawie codziennie i każde nasze, choćby najkrótsze, spotkanie to był maleńki
krok w kierunku przyjaźni. Dziś nie zamieniłbym jej na żadną inną. On jest człowiekiem o wielkim
sercu. Każdy jego kolejny przyjazd do nas utwierdza mnie w przekonaniu, że nie pomyliłem się co
do niego. Chciałbym kiedyś w przyszłości mieć możliwość odwdzięczenia mu się za to, co dla
mnie zrobił. Taka przyjaźń to dar. Wiem, że w każdym momencie mojego życia będę mógł na
niego liczyć. I mam nadzieję, że on wie, że zawsze będzie mógł liczyć na mnie.

You might also like