You are on page 1of 4

Dziecko Czytelnika w świecie wydawców

ROZMOWA Z PROF. JERZYM W. BOREJSZĄ

— Bliski związek ze światem wydawniczym odziedziczył pan oczywiście po ojcu, Jerzym Borejszy,
legendarnym twórcy największego w całej polskiej historii koncernu medialnego, czyli Spółdzielni
Wydawniczo-Oświatowej „Czytelnik”. Jak pan zapamiętał czasy, gdy tworzył go pana ojciec?

— To było wspaniałe! Jak przypomniał Eryk Krasucki w biografii mojego ojca zatytułowanej
„Międzynarodowy komunista”, w ciągu kilku lat prezesury Jerzego Borejszy powstało
charakterystyczne określenie, a mianowicie „dzieci Czytelnika”, do których zaliczał Jerzego
Jedlickiego, jednego z najznakomitszych historyków polskich, humanistę o renomie europejskiej,
którego matka była redaktorem w „Czytelniku”, i mnie. „Czytelnik” to było przedsiębiorstwo, w skład
którego wchodziły nawet majątki ziemskie w Wielkopolsce czy trzy domy wczasowe w centrum
Bukowiny i dom w Świdrze. Jak wspominam dzieciństwo, to wspominam wakacje w Świdrze i wakacje
w Bukowinie, wspominam też wyjazd – nie do domów „Czytelnika” – ale do pustych poniemieckich
domów w Międzyzdrojach. Grzegorz P. Babiak w książce „Na rogu Stalina i Trzech Krzyży. Listy do
Jerzego Borejszy 1944-1952” określa „Czytelnik” jako „wielki koncern wydawniczo-oświatowy,
gromadzący sto tysięcy ludzi, majoryzujący 70 proc. drukarń w Polsce, skupiający ponad trzydzieści
dzienników, tygodników oraz innych czasopism i wydający w wielkich nakładach książki”. Niestety
Spółdzielnia Wydawniczo-Oświatowa „Czytelnik” nie doczekała się dotąd solidnej monografii. Co
gorsza, nie zachowały się jej archiwa z lat 1944-1949.

— Odwiedzał pan ojca w „Czytelniku”?

— Początek „Czytelnika” to ul. Piotrkowska 96 w Łodzi. Pamiętam ten ogromny gmach i dużą
świetlicę dla dzieci, do której chodziłem. Tam też chodził Jarek Rymkiewicz, dzisiaj klasyk polskiej
poezji, wtedy mój najbliższy przyjaciel. Jego ojciec, pisarz i adwokat, Władysław Rymkiewicz, był
radcą prawnym w „Czytelniku”, ale głównym prawnikiem spółdzielni był Jan Brzechwa.

— Potem państwo przenieśli się z Łodzi do Warszawy…

— Ojciec mieszkał od razu w Warszawie, ja z mamą przenieśliśmy się w 1946 roku. Ojciec miał pokój
przy gabinecie w budynku przy ul. Wiejskiej 12. Mieszkanie, chyba na pierwszym piętrze, zostało
podzielone. Pokój przy wejściu dostała Zofia Dembińska, która od połowy sierpnia 1944 roku była
„prawą ręką” ojca i obok znakomitego spółdzielcy Stanisława Tazbira główną osobą odpowiedzialną
za kwestie wydawnicze – jako wiceprezes „Czytelnika”. Dalej był jeden czy dwa pokoje, a potem
korytarzem dochodziło się do niedużego pokoju, w którym był sekretariat. Gabinet ojca był może
trochę większy, stała tam rzeźba głowy ojca, świetna praca, którą wykonał rzeźbiarz Tadeusz
Stulgiński. Z gabinetu wchodziło się do następnego pokoju, gdzie stał duży tapczan, na którym
sypiałem z ojcem, kiedy przyjeżdżałem z Łodzi.

— Budynki przy ul. Wiejskiej 12 i Wiejskiej 12a należą do „Czytelnika”…

— Jak to wygląda formalnie, proszę zapytać obecnego prezesa Mariana Sewerskiego. Za czasów
mojego dzieciństwa były cztery domy w rzędzie, włącznie z podziemnym garażem.

— Czy obecny gabinet prezesa „Czytelnika” w budynku przy ul. Wiejskiej 12a był też gabinetem pana
ojca?
— Gmach przy Wiejskiej 12a dobudowano do istniejących budynków już za prezesury ojca, a gabinet
dostał, kiedy pozbawili go już prezesury „Czytelnika”, bo to był gabinet Polskiego Komitetu Obrońców
Pokoju, którego był sekretarzem generalnym. Po wypadku samochodowym 1 stycznia 1949 roku
i wcześniejszym usunięciu z „Czytelnika” w 1948 roku sprawował kolejno na wpół fikcyjne funkcje,
które wymyślał dla niego często Józef Cyrankiewicz. Ten gabinet musiał też oddać po kilkunastu
miesiącach.

— Czyli jednak pana ojciec pracował w obecnym gabinecie prezesa „Czytelnika”?

— Tak, w gabinecie, który teraz zajmuje Marian Sewerski, prezes „Czytelnika”.

— Czy jest w tym miejscu genius loci?

— Jest!

— Jak zaczęła się pana współpraca z wydawnictwami? Był pan jednym z twórców serii „Omega”,
która wychodziła w Państwowym Wydawnictwie Naukowym, czyli w PWN…

— Nie byłem twórcą, bo stworzył ją mój przyjaciel Krzysztof Pomian, a ja jako najmłodszy należałem
do doborowego grona konsultantów serii popularnonaukowej „Omega”, w którym byli też m.in.:
Krzysztof Murawski, Marcin Czerwiński, Ignacy Sachs, Ignacy Wald i Ryszard Herczyński. Kierownikiem
redakcji była Alicja Dyczek, w zebraniach brał prawie zawsze udział któryś z dyrektorów PWN. Na
nasze spotkania przychodzili Leszek Kołakowski czy Bronisław Baczko. „Omega” osiągnęła najwyższy
poziom światowy i była jedną z najlepszych serii popularnonaukowych, obejmujących wiele dziedzin
nauki, nie tylko humanistykę. W momencie jej zawieszenia co najmniej dziesięć oryginalnych polskich
autorów miało zgłoszenia do tłumaczeń na język angielski.

— Seria obejmowała też tłumaczenia prac zagranicznych na język polski…

— Tak, w serii ukazywały się tytuły oryginalne i tłumaczone. Nasze oryginalne tytuły już „chodziły po
świecie”, pomimo że seria w PWN istniała tylko sześć lat. Na wiosnę 1968 roku razem ze wszystkimi
kolegami dostałem wymówienie z PWN.

— Seria „Omega” przeszła więc do Wiedzy Powszechnej, ale już bez komitetu redakcyjnego…

— „Omega” przeszła do Wiedzy Powszechnej i szybko straciła swój poziom promującej dzieła
nowatorskie i oryginalne. Stała się łupem żony wicepremiera i ministra kultury, jednego z członków
Biura Politycznego PZPR. Ale dwóm osobom z komitetu redakcyjnego zaproponowano zaprzaństwo:
jedna zdaje się zgodziła, druga nie. Ja się nie zgodziłem.

— Po serii „Omega” stworzył pan kolejną znaczącą serię popularnonaukową…

— Kiedy rozwalili serię „Omega”, rzuciłem w „Czytelniku” projekt serii „Panorama”, którą
prowadziłem, ale to już była tylko humanistyka. Seria była oparta na zasadzie antologii tekstów
i miała dobry Komitet – był Jerzy Szacki, Michał Głowiński, Marek Siemek, Ryszard Stemplowski.

Trochę książek wydaliśmy. Prowadziłem ten biznes jako szef, ale nie pamiętam nawet, czy brałem za
to pieniądze.

— W swoich wspomnieniach opisuje pan nieudany epizod współpracy z Wydawnictwem MON, czyli
poprzednikiem Bellony…

— W gorącym okresie, bo 16 lipca 1968 roku, z dwutygodniowym opóźnieniem złożyłem


w Wydawnictwie MON maszynopis biografii pułkownika powstania styczniowego i generała Komuny
Paryskiej Walerego Wróblewskiego. Redaktor przyjął maszynopis. Wyjechałem zaraz potem, a kiedy
wróciłem w sierpniu, na klatce schodowej pod drzwiami mieszkania znalazłem paczkę, a w niej
wszystkie egzemplarze maszynopisu. Paczka leżała na schodach kilka dni, mieszkanie było zamknięte,
bo matka wyjechała na urlop. Do paczki dołączono list o rozwiązaniu umowy z uwagi na opóźnienie.
Zażądano zwrotu zaliczki w trybie natychmiastowym. Pułkownik Edward Szpitel (niebawem generał)
i pułkownik Stanisław Reperowicz należeli podobno do znanych zwolenników frakcji partyzanckiej
Mieczysława Moczara. Ich pisma jako szefów wydawnictwa miały styl dostosowany do poglądów.
Mam schowaną teczkę dotyczącą rozwiązania umowy z wydawnictwem MON, w którym nigdy nie
wydałem żadnej książki. Również w PIW-ie dyrektor Andrzej Wasilewski odrzucił dwie propozycje
moich książek, pewnie nie mógł ich wydać z uwagi na tematykę (Bakunin i anarchizm, Stanisław
Mendelson, powstanie PPS i polski antysemityzm).

— Książka o Walerym Wróblewskim ukazała się i miała trzy wydania…

— Sprawa odbiła się pewnym echem w kręgu wydawców. „Czytelnik” zaproponował mi jej wydanie,
ale po kilku miesiącach, „aby nie drażnić tych łobuzów z wydawnictwa MON”. To nie moje słowa.
Pierwsze wydanie ukazało się w roku 1970. Książka nosiła prowokujący tytuł „Patriota bez
paszportu”, bo był to czas, kiedy tysiące ludzi, uważających się za Polaków, wyganiano z Polski,
odbierając im paszporty. Książkę wydałem dwa razy w „Czytelniku”, a trzecia edycja ukazała się
nakładem wydawnictwa Instytutu Historii PAN i oficyny Neriton. Miała swoich wielbicieli, od prof.
Aleksandra Gieysztora po obecnego dyrektora Instytutu Historii UW prof. Wojciecha Kriegseisena. Bo
to jest przejrzysta lektura, dobrze napisana i wydana w dobrym momencie, ale tytuł był bezczelny.

— W pana wspomnieniach jest passus dotyczący autobiografii Jerzego Giedroycia, którą pan umieścił
w „Czytelniku”…

— Sporo czasu zabrało mi przekonanie Jerzego Giedroycia, aby przeniósł już zakontraktowane
wspomnienia z małego wydawnictwa Pallotynów w Paryżu do warszawskiego „Czytelnika”. Ukazały
się w 1994 roku jako „Autobiografia na cztery ręce” (rozmowy z Krzysztofem Pomianem). Mimo
nader sprawozdawczego i suchego stylu Giedroycia sprzedano dziesiątki tysięcy egzemplarzy. Dodam
tylko, że w archiwum Giedroycia są na piśmie ciche wypowiedzi, które ukazały się gdzieś i w druku,
gdzie bardzo mnie chwalił za pracę organizacyjną w Paryżu. Moją ręką napisany jest pierwszy plan
serii archiwum Jerzego Giedroycia.

— Ale nie udało się panu namówić prof. Aleksandra Gieysztora na wydanie wspomnień…

— Trzykrotnie zwracałem się do niego jako przewodniczący rady nadzorczej „Czytelnika” z propozycją
zawarcia umowy na pamiętniki, ale trzykrotnie odmawiał. Powodów było wiele: miał ogromną
wiedzę o kulisach polskiej i europejskiej polityki i kultury, o setkach spraw i układów drażliwych, nie
chciał się wplątać w polemiki i usprawiedliwienia. Czy było mu obojętne, co o nim napiszą po jego
śmierci? Nie wiem.

— Można powiedzieć, że w pana życiu zatoczyło się koło, gdy został pan przewodniczącym rady
nadzorczej spółdzielni „Czytelnik”…

— Anna Kopińska, sekretarz wydawnictwa, namówiła mnie, abym został członkiem spółdzielni. Zaraz
po zwrocie w 1989 roku pojawiła się idea dwóch panów – Artura Międzyrzeckiego, prezesa Polskiego
PEN Clubu, oraz Czesława Kuleszy, wówczas najstarszego członka „Czytelnika”. Potem prof. Jan
Szczepański, który był wtedy przewodniczącym rady nadzorczej, zaprosił mnie do domu i stwierdził,
że chcą przekazać radę w moje ręce. Byłem przewodniczącym ponad dwa lata, ale w marcu 1992
roku po wyjeździe do Paryża zrzekłem się tej funkcji.

— Zaprosił pan wtedy do „Czytelnika” wiele znanych osób…


— Prezesem zarządu został Stefan Bratkowski, do rady nadzorczej weszli Aleksander Małachowski
i Michał Komar. Z początku w Radzie było wielu znakomitych pisarzy, miedzy innymi Hanna Krall,
Ryszard Kapuściński, Władysław Terlecki i Witold Zaleski. Był też jako wybitny menedżer Andrzej
Olechowski. Premier Tadeusz Mazowiecki podpisał rozporządzenie, że „Czytelnikowi” należy zwrócić
część rozparcelowanego po 1948 roku majątku. Niestety, nie był to dobry czas dla „Czytelnika”, tracił
prawa wydawnicze, zostały praktycznie tylko lokale do wynajęcia. Dla mnie „Czytelnik” przestał być
wydawnictwem. W aktach „Czytelnika” jest mój list sprzed trzech lat, gdzie napisałem, że nie
zapisałem się do biura nieruchomości. Można powiedzieć, że winien jest mój ojciec, który stworzył
struktury, aby mu się w jego czasach nie wtrącali ludzie z Komitetu Centralnego. Ale ta struktura
teraz jest samobójcza. Śmieszne jest, że jedyną osobą, która zachowała jakieś papiery, dotyczące
tego, że premier Tadeusz Mazowiecki podpisał prawa do zwrotu „Czytelnikowi” jego kamienic,
jestem ja! Ale nic nie dają – to dzisiaj jest tylko papier.

— W dalszym ciągu jest pan członkiem Spółdzielni Wydawniczej „Czytelnik” i bierze pan udział
w walnych zgromadzeniach…

— Nie, pojawiam się już rzadko, oszczędzam moje nerwy.

— Właśnie wydał pan szczególną książkę, bardzo osobiste wspomnienia zatytułowane „Ostaniec, czyli
ostatni świadek”. Jak pan trafił z tym tytułem do wydawnictwa Wielka Litera?

— Za poradą mojego starego przyjaciela Wiktora Dłuskiego, wydawcy i jednego z najlepszych polskich
tłumaczy, oraz Marka Radziwona, który kiedyś pisał u mnie doktorat o Jarosławie Iwaszkiewiczu i ma
duże polskie i rosyjskie doświadczenie wydawnicze, zapukałem do drzwi Wielkiej Litery. Jeżeli dwóch
ludzi różnych generacyjnie miało te same skojarzenia, to był to dla mnie sygnał… Zadzwoniłem do
Pawła Szweda, z którym widziałem się wcześniej tylko raz w Świecie Książki, więc go właściwie nie
znałem. Trafiłem, jak to się mówi, z wolnego wyboru. Gdybyśmy to sformułowali na piśmie, to
byłoby, że szef Wielkiej Litery cieszy się opinią wschodzącej gwiazdy. I z tego, co czytam i widzę,
chyba zasadnie.

ROZMAWIAŁ PIOTR DOBROŁĘCKI

/Magazyn Literacki KSIĄŻKI 3/2019/

You might also like