You are on page 1of 440

JUDITH i GARFIEID REEVES-STEVENS

QUICKSILVER
ZNACZY ŚMIERĆ
Suzanne Reeves i Richardowi Baldwinowi, jedynym
prawdziwym Amerykanom wśród nas
Pewnego dnia umysł jakiegoś naukowca stworzy urządzenie tak potężne,
tak straszliwe i przerażające, że nawet człowiek, z natury wojownik,
który torturuje i zadaje śmierć, na zawsze porzuci wojaczkę.

Thomas Alva Edison

Fundamentalna zasada obrony głosi, że należy zawsze używać


najpotężniejszej broni, jaką udało się wyprodukować.

Generał James Henry Burns


Instytucje i organizacje

ASWC Armys Speciai Warfare Center, Ośrodek Specjalnego Sprzętu


Wojskowego Armii
CDC Continental Defence Command, Dowództwo Obrony Kontynentalnej
CIA Central Intelligence Agency, Centralna Agencja Wywiadowcza
COC Combat Operations Center, Bojowe Centrum Operacyjne
DIA Defence Intelligence Agency, Agencja Wywiadu Obronnego
DMA Defence Mapping Agency, Agencja Kartograficzna Obrony
DMS Department of Military Services, Departament Służb Wojskowych
FBI Federal Bureau of Investigation, Federalne Biuro Śledcze
FEMA Federal Emergency Management Agency, Federalna Agencja do Spraw
Kryzysowych NAOC National Airborne Operations Center, Narodowe
Powietrznodesantowe
Ceatrum. Otpetacyyae NASA National Aeronautics and Space
Administration, Narodowa Agencja
Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej
NATO North Atlantic Treaty Organization, Organizacja Paktu Północnoatlan
tyckiego
NCA National Command Authority, Naczelne Dowództwo Narodowe
NIA National Infrastructure Agency, Nafodowa Agencja Spraw Wewnętrz-
nych NIMA National Imagery and Mapping Agency, Narodowa
Agencja Zdjęć i Map NMCC National Military Command Center, Narodowe
Centrum Dowództwa
Wojskowego
NRO National Reconnaissance Office, Narodowe Biuro Rozpoznania
NSA National Security Agency, Agencja Bezpieczeństwa Narodowego
NSC National Security Council, Rada Bezpieczeństwa Narodowego
SDIO Strategie Defence Initiative Organization, Sztab Inicjatywy Obrony
Strategicznej
SIOC Stategic Information and Operations Center, Strategiczny Ośrodek In-
formacyjno-Operacyjny UNSF United Nations Security Forces, Siły
Bezpieczeństwa Narodów Zjednoczonych US NSOF United States Navy Speciai
Operations Forces, Siły Operacji Specjalnych
Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych USAC United States Atlantic
Command, Dowództwo Obszaru Atlantyku USASC United States Army Signal
Command, Dowództwo Łączności Sił Lądowych Stanów Zjednoczonych USSC
United States Space Command, Amerykańskie Dowództwo Przestrzeni
Kosmicznej
WHS Washington Headąuarter Services, Służby Sztabu Waszyngtońskiego
Okolice Pentagonu
Budynek Pentagonu

lądowisko
4
droga wewnętrzna
helikopterów
WEJŚCIE OD
MALL
WEJŚCIE OD &
LĄDOWISKA

korytarze okrężne

WEJŚCIE
RZECZNE
Teren Parad

PIERŚCIENIE A B C D E
______WEJŚCIE OD METRA
terminal autobusowy
Służby Sztabu Waszyngtońskiego (Washington Headąuarter Services — WHS)
Okólnik Pentagonu nr WHS 04-02 Data: 10/05/02 Koniec ważności: nie określony Dotyczy: kolejne
stopnie zagrożenia. Informacje do uzyskania przy wejściach do Pentagonu
Aby pracownicy budynku mogli zapoznać się z informacjami dotyczącymi stopnia zagrożenia, Służba
Obrony rozmieści okólnik przy wszystkich wejściach do Pentagonu. Poniższa klasyfikacja została
opracowana przez Departament Obrony, by określić stan zagrożenia w danym miejscu (tu: Pentagon)
na podstawie informacji wywiadu i innych.

Stopień zagrożenia „Normalny" Stan zagrożenia „Charlie"


brak zagrożenia ze strony terrorystów. Zapowiedź ataku terrorystycznego lub uzyskanie
Stan zagrożenia „Alfa" przez wyw iad informacji o planowanej akcji
Nie określona bliżej groźba działań terrorysty- terrorystycznej.
cznych, mających na celu uszkodzenie urządzeń i Stan zagrożenia „Echo"
poszczególnych pomieszczeń, jak również alak na Opanowanie przez siły terrorystyczne określonych
personel budynku. obiektów. Przewiduje siy podjecie środków w celu
Stan zagrożenia „Brawo" obrony zakładników i ograniczenia zdolności
Określona groźba ataku terrorystycznego na terrorystów do podjęcia oporu w przypadku
niezidentyfikowany obiekt. kontrataku.
Stan zagrożenia „Delta" Stan zagrożenia „X"
Atak terrorystyczny lub doniesienie wywiadu Opanowanie przez sih terrorystyczne określonych
o planowanym ataku na konkretny obiekt. obiektów, których odzyskanie jest niemożliwe.
Przewiduje siy podjecie działań w celu zlikwido-
Doi. operacji ..Zachmurzenie'
wania obiektu wraz z nieprzyjacielem.
Pot. operacji ..Ulewa" i ..wyniesienie Atlantydy"
Pentagon
Narodowe Centrum Dowództwa Wojskowego, Punkt J schemat
części podziemnej
droga wewnętrzna budynek Pentagonu droga wewnętrzna

piętra podziemne

tunel ewakuacyjny
kanał regulacji „Godzina Szczytu"
ciśnienia

szyb ewakuacyjny
Punktu J

Poziom Zero
Poziom Zero

szyb głównego dostępu sprężynujące


głębokość (w metrach)
klamry

przejście gospodarcze
100
poziom drugi .,
dowodzenia - sfa,owo """"

110
poziom
czwarty -
gospodarczy

120
zbiornik wody pitnej o pojemności
284 000 litrów przejście do schronu
generatory Atlantydy"
AJRCJTIC SHADE
ZA SZEŚĆ LA T

USS Valley Forge, Pacyfik,4°18'szer.płn., 145°22'dł.wsch.,


piątek, 24 grudnia

Pięć mil od celu Quicksilvera, na pokładzie obserwacyjnym przy prawej burcie


USS Yalley Forge, major armii Stanów Zjednoczonych, Margaret Sinclair, wciągnęła
głęboko w płuca świeże morskie powietrze i spojrzała na jasne błękitne niebo,
oczekując czegoś, co miało zmienić świat.
Nawet gdy napawała się ciepłem intensywnego tropikalnego słońca, nie zapominała
o obecności stojącego obok niej oficera lotnictwa, generała Milo Vano-vicha. Z
pobladłą od choroby morskiej twarzą, z trudem utrzymując równowagę na skutek
rytmicznego opadania i wznoszenia się pokładu, spoglądał na nią, a nie na morze.
- Jeszcze tylko dziesięć minut, generale, i będziemy znali odpowiedź. - Choć
Margaret starała się mówić pewnym tonem, wiedziała po tylu latach wspólnej
pracy, że mężczyzna dobrze zna jej myśli.
Jednak Vanovich, jakby chcąc zaprzeczyć, że odczuwa jakikolwiek niepokój, po-
klepał kieszonkę bladoniebieskiej koszuli mundurowej z długimi rękawami, w której
przechowywał cygaro na szczególną okazję. Taką miał być przyszły sukces.
- Proszę o tym nie myśleć, pani major. Wszystko się uda.
Pokład zakołysał się znowu i Margaret zauważyła, że Vanovich silniej przytrzymał
się relingu. Usłyszała też cichy jęk, którego nie potrafił opanować.
Znała swojego przyjaciela i wiedziała, jak bardzo nienawidzi oceanu, jak chciałby
znaleźć się z powrotem w swoim gabinecie w Pentagonie. Poczuć pod nogami stały
grunt, być z dala od - jak to określał - smrodu oleju napędowego, który przyprawiał go
o mdłości, a także od wszechobecnej woni morza. Tak bywało za dawnych, dobrych
czasów. Teraz jednak poczucie, że powinien osobiście nadzorować przebieg testu,
skłoniło go do spędzenia ostatnich trzech tygodni na oceanie. Chorował podczas tej
podróży bardziej niż podczas poprzednich operacji morskich.
W przeciwieństwie do niego Margaret rozkoszowała się gwałtownymi ruchami fal.
W ciągu dwunastu lat służby w wojsku przekonała się, że im bardziej kołysało, tym
większą odczuwała przyjemność. I to właśnie był powód - dobrze o tym wiedziała - że
generał zaproponował jej pracę w nowej jednostce wywiadowczej

17
wysokiego szczebla, nazwanej enigmatycznie Narodową Agencją Spraw Wew-
nętrznych (National Infrastructure Agency), Jako pierwszy dyrektor NIA, Vanovich
przekonał sekretarza obrony, że nowa organizacja, która miała zająć się działalnością, o
jakiej nikomu dotąd nawet się nie śniło, będzie potrzebowała pracowników mających
doświadczenie w czymś, czego jeszcze do tej pory nigdy nie dokonywano. Margaret
była pierwsza na liście pracowników, których zamierzał zaangażować, i szybko
awansowała do stopnia majora.
Gdy okręt znowu zaczął wznosić się na fali, Margaret uspokajającym gestem
położyła dłoń na ramieniu generała. Wiedziała, że nie wyciągnie z tego fałszywych
wniosków. W jego obecności mogła zapomnieć o swojej płci i wyglądzie.
By zachować szczupłą, wysportowaną sylwetkę, trzydziestodwuletnia Margaret
nadal dużo ćwiczyła, uprawiała jogging i podnoszenie ciężarów - trudno było wyzbyć
się nawyków ukształtowanych w początkach służby. Wiedziała oczywiście, że koledzy
nie pozostają obojętni na jej aparycję, ale, na szczęście, próby spoufalania się, zresztą
szybko przez nią ucinane, były nieliczne, a i te skończyły się już po dwóch latach
służby.
Licząca tylko sto pięćdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, Margaret ledwie
spełniała warunki, jakie stawiano przyjmowanym do armii kobietom. Potrafiła jednak
przekształcić tę rzekomą wadę w atut. Choć nie mogła liczyć, by nazywano ją
„Amazonką", jak to często zdarzało się wyższym od niej dziewczynom, w miarę
upływu lat przekonała się, że to właśnie z powodu niskiego wzrostu nie musiała
obawiać się rywalizacji. Większość rywali czy współzawodników - zwłaszcza na
początku - po prostu nie traktowała jej poważnie. Ci, którzy wiedzieli o niej niewiele,
uważali ją za jeszcze jedną urzędniczkę w wywiadzie wojskowym. A ponieważ nie
mogła nosić wszystkich naszywek, do jakich była uprawniona, współpracownicy nie
orientowali się w jej przeszłości i dokonaniach.
Margaret była zadowolona z tego kamuflażu. Wolała, by rywal lekceważył jej
umiejętności i potem był zaskoczony porażką, niż żeby znal jej siłę i dobrze przy-
gotował się do wałki.
Generał jednak wiedział o niej wszystko. Dziesięć lat temu, przed utworzeniem
agencji, kiedy Margaret była jeszcze podporucznikiem, a on pułkownikiem, obawiała
się, że jego pełen uznania stosunek i poparcie, jakiego jej udzielał, mogą skrywać inne,
bardziej kłopotliwe dla niej uczucia. Ale wkrótce przekonała się, że Vanovich
interesuje się nią jedynie jako opiekun, a potem, w miarę jak ich wzajemne relacje
służbowe się umacniały, jako przyjaciel, nawet jeśli podejmowane przez niego
życzliwe próby kierowania jej życiem czasami okazywały się nieporozumieniem.
Margaret była świadoma, że jako przyjaciele stanowią dziwną parę i pod wieloma
względami różnią się od siebie, na przykład pod względem przydatności do służby na
morzu. Mocno zbudowany i łysiejący Vanovich był od niej dwadzieścia pięć lat starszy
i piętnaście centymetrów wyższy. Jego głowa, przypominająca kształtem pocisk,
wyrastała jakby wprost z ramion, ponieważ osadzona była na szyi o obwodzie równym
obwodowi czaszki. Potężna budowa myliła ludzi, którzy nie znali generała - podobnie
jak w przypadku Margaret. Ci jednak, którzy wiedzieli o

18
nim więcej, nie mieli wątpliwości, że dowództwo sił powietrznych przyznało mu drugą
gwiazdkę nie z powodu przydatności na polu walki. Nagrodzono w ten sposób jego
przenikliwą inteligencję. „To mądra decyzja" - myślała Margaret. Taki umysł byłby
bezcenny na wolnym rynku. Być może nawet niebezpieczny.
Przez moment ciepły wiatr ustał i powierzchnia przejrzystego zielonego oceanu
wygładziła się. Gdy pokład przestał falować, Margaret zobaczyła, że generał Vanovich
uśmiechnął się z ulgą.
- Mówię poważnie - powiedział. - Będziesz zadowolona, że to widziałaś.
Wiem, że niełatwo być poza domem w Boże Narodzenie...
Ale Margaret przecząco pokręciła głową. Już dawno pogodziła się z tym, że kariera
wojskowa oznacza pewne wyrzeczenia. Na szczęście, rozumiało to także parę osób,
które były jej bliskie.
- To nic takiego. Jestem dumna, że mogę tu być.
Machnęła wolną ręką w stronę ośmiu oficerów na pokładzie, trzech z marynarki,
trzech z lotnictwa, po jednym z wojsk lądowych i piechoty morskiej -pełniących rolę
oficerów łącznikowych z agencji. Większość z nich patrzyła z napięciem przez lornetki
w kierunku okrętu-celu.
- Wszyscy jesteśmy dumni - dodała - pan także powinien być.
Vanovich uważał, że dostatecznym przywilejem jest już sama służba krajowi, o
czym Margaret dobrze wiedziała. Uznała jednak, że odrobina poczucia dumy jeszcze
nikomu nie zaszkodziła.
Za nią odezwał się okrętowy system łączności wewnętrznej: „W ósmej minucie
przed godziną T platforma zakończyła drugi etap transferu Hohmanna, a obecnie zbliża
się do zasięgu Alfa".
Margaret odwróciła się i spojrzała w kierunku północno-zachodnim, na dziwnie
spokojne tropikalne niebo z białymi kłębiastymi obłokami. Niewidoczny obiekt o
kryptonimie „Quicksilver", należący do programu generała Vanovicha, mający zasięg
trzech tysięcy ośmiuset kilometrów, który poruszał się cicho i nieubłaganie po orbicie
trzysta dwadzieścia kilometrów nad Ziemią, już się zbliżał. Cierpliwie czekał na
rozkazy, które miały go ożywić.
Margaret zamknęła oczy, by ujrzeć go w wyobraźni, i jednocześnie przypomniała
sobie chwilę, gdy pierwszy raz zobaczyła model Quicksilvera w hangarze w
Vandenburgu. Nie licząc podobnych do skrzydeł baterii słonecznych, jego główny
korpus miał około dwa i pół metra szerokości i trzynaście metrów długości. Ważył
cztery i pół tony i był pokryty graniastymi płytkami z włókna węglowego, na które
napylono metalową powłokę, by rozpraszały i pochłaniały promienie radarowe równie
skutecznie jak powierzchnia myśliwca Stealth. Duży ząbkowany dzwon z tego samego
materiału maskował główną wyrzutnię platformy, by ukryć promieniowanie
podczerwone, emitowane podczas manewrów.
Quicksilverhy\ niewidzialny nie tylko dla ludzkiego oka. Był niewidzialny w całym
spektrum elektromagnetycznym. Podczas tego pierwszego testu znano dokładną
pozycję orbitalną platformy jedynie dzięki temu, że przez system satelitarny Milstar
pozostawała w łączności z punktem kontroli naziemnej Arctic Shade w Punkcie J,
najlepiej strzeżonym ośrodku dowodzenia Pentagonu.

19
Ponownie odezwał się interkom: „W siódmej minucie przed godziną T USS Shiloh
zgłasza, że wszystkie systemy Egidy są gotowe do akcji".
Margaret zauważyła, jak Vanovich pospiesznie zdjął rękę z relingu, by skierować
lornetkę ku celowi. Sama także przesunęła nieco ku horyzontowi lornetkę ze
stabilizatorem obrazu, odgarnąwszy przedtem kilka pasemek jasnych włosów, które
wysunęły się z jej ciasno upiętego koka. Na początku nie widziała nic poza połyskującą
mozaiką fal, w których odbijało się słońce. Przez chwilę wyobraziła sobie, że idzie
boso po rozgrzanym piasku - była to wizja błogiego wypoczynku. „Może w przyszłym
miesiącu - pomyślała - gdy będzie po wszystkim".
Nie miała prawdziwych wakacji od dwóch lat - od czasu krótkiego, ale pełnego
wrażeń urlopu, który spędziła na Hawajach z oficerem NATO, studiującym w agencji
taktyki antyterrorystyczne. Po raz pierwszy w życiu dopuściła do głosu serce, a nie
rozum. Ale nawet wtedy - musiała przyznać uczciwie - pozwoliła sobie na to, ponieważ
od początku była świadoma, że praktyka, którą jej adorator odbywał w Pentagonie,
potrwa tylko sześć miesięcy, a potem na zawsze straci go z oczu. I bez niego miała
wystarczająco dużo problemów.
„Przynajmniej mam jakiegoś faceta, na którego mogę liczyć" - pomyślała. Wie-
działa, że jej przyjaciel chętnie skorzysta z okazji, by za miesiąc lub dwa wyjechać z
nią do jakichś ciepłych krajów. W tym samym momencie Margaret dostrzegła cel.
Widziany przez lornetkę w skróconej perspektywie USS Shiloh wyglądał jak szary
rozmazany cień, z masztami na kadłubie i nadbudową usianą migocącymi światłami
punktowymi o dużym natężeniu, które zainstalowano specjalnie dla celów tego testu.
Podobnie jak Valley Forge, był to krążownik klasy Ticonderoga, jeden z naj-
nowocześniejszych okrętów wojennych na świecie. Miał sto siedemdziesiąt dwa metry
długości, szesnaście metrów szerokości, a wierzchołek jego masztu wznosił się prawie
czterdzieści pięć metrów nad powierzchnią morza.
Oba maszty, główny i dziobowy, wyraźnie świadczyły, że jednostka należy do
sprzętu wojskowego najnowszej generacji i powstała w czasach, w których wynik
wojny tyleż samo zależy od informacji, co od tradycyjnej broni. Dla niewprawnego oka
te ciemne maszty były gęstwą jeżących się anten, z szarą kopułą stacji radiolokacyjnej i
dwoma mikrofalowymi dyskami o średnicy dwóch metrów, umieszczonymi na groźnie
wyglądającej, pudełkowatej przedniej nadbudówce o białych ścianach. Anteny, wraz z
innymi urządzeniami skupionymi w pobliżu mostka, były częścią okrętowego systemu
bojowego Egida, stanowiącego być może najbardziej skomplikowany i
najskuteczniejszy system ostrzegania, oceny zagrożenia i reakcji, jakim dysponowała
marynarka.
Margaret wiedziała, że Shiloh przeszukuje teraz morze i obszar powietrzny z taką
dokładnością, że mógłby wykryć pocisk rozmiaru piłki nożnej, zbliżający się z
odległości pięciuset mil, i automatycznie wybrać najwłaściwszy sposób
unieszkodliwienia go. Miał do dyspozycji szesnaście pocisków samosterujących
Tomahawk, sto dwadzieścia pocisków 2MR typu .woda-powietrze, działa morskie o
zasięgu czternastu mil i komputerowo sterowany system dział Phalanx Mark 15, który
co minutę wystrzeliwał trzy tysiące pocisków kalibru 53 na odległość mili.

20
By mieć pewność, że Shiloh wykorzysta wszystkie możliwości, w eksperymencie
Arctic Shade brał udział jeszcze trzeci okręt. Okręt podwodny typu Los Angeles, Baton
Rouge, znajdujący się dwadzieścia mil dalej na głębokości trzydziestu metrów, właśnie
wziął Shiloh a na cel za pomocą swego aktywnego hydrolokato-ra. W odpowiedzi
Shiloh wystawił cel pozorny Nixie AN/SLQ i zajął pozycję, by wystrzelić własne
torpedy.
Do akcji przeciwko Shilohowi miał także wkroczyć Valley Forge - po to, by
stworzyć możliwie najwierniejszą symulację zamieszania bitewnego: atmosfery za-
grożenia, kiedy poziom adrenaliny podnosi się, wszystko dzieje się naraz, nic nie
przebiega zgodnie z planem, a chwila wahania może kosztować życie setek ludzi.
Zespół kontroli ogniowej Valley Forge gotów był do wystrzelenia na dziesięć sekund
przed godziną T jednego z niedawno przystosowanych pocisków Tomahawk do ataku
lądowego. Drugi zespół już wycelował w Shiloha pocisk przeciwokręto-wy Harpoon i
miał go odpalić pięć sekund przed godziną T. Na wszelki wypadek oba pociski
uzbrojone były w głowice wypełnione piaskiem, a ich zapas paliwa obliczono tak, by
żaden z nich nie osiągnął celu. Torpedy Baton Rouge i Shiloha były podobnie
przygotowane.
Planowano, że Shiloh wystrzeli swój pocisk Tomahawk z podmienioną głowicą
dziewięćdziesiąt sekund przed godziną T. Miał się zatrzymać w odległości mili od
Yalley Forge, zanim wyczerpie mu się paliwo. Dokładnie o godzinie T wszystkie
fazowe czujniki radarowe okrętu będą zajęte śledzeniem znajdujących się w pobliżu
obiektów, podobnie zresztą jak systemy obserwacji powierzchniowej oraz kontroli
ogniowej.
By poddać wszystkie systemy komunikacji i przetwarzania danych na Shilohu
jeszcze ostrzejszej próbie, zamierzano uruchomić jeden z dwóch śmigłowców Si-
korsky SH-60B Seahawk, który znajdował się na tylnym lądowisku okrętu, tak by
pracował wirnik, ale maszyna pozostawała w miejscu, zabezpieczona systemem
zaczepów.
Jeśli plan Arctic Shade przebiegałby pomyślnie, o godzinie T działałby każdy
element połączonych systemów ataku i obrony Shiloha. Jego trzy generatory pra-
cowałyby pełną mocą, wytwarzając dwa i pół tysiąca kilowatów. Cała załoga, licząca
trzystu sześćdziesięciu czterech ludzi, miała znajdować się na stanowiskach
alarmowych, gotowa do akcji.
I jeśli wszystko potoczyłoby się zgodnie z przewidywaniami generała Vanovi-cha,
dziesięć sekund po godzinie T jeden z najnowocześniejszych okrętów wojennych armii
Stanów Zjednoczonych stałby się bezużyteczną stalową konstrukcją, unoszącą się
bezwolnie na falach i niezdolną przedsięwziąć już żadnej akcji zaczepnej, choć cała
załoga wyszłaby bez szwanku.
- Dziś zakończy się epoka broni masowej zagłady - oświadczył tego rana przy
śniadaniu generał Vanovich. - Stanęliśmy u progu epoki masowego unieszkodliwiania.
Margaret wiedziała jednak, że na unieszkodliwianiu nigdy się nie kończyło, był to
zaledwie początek zagłady - dowiodła tego historia wojskowości. Podczas dyskusji,
jakie prowadzili od czasu, gdy generał przedstawił jej swoją rewolucyjną

21
koncepcję, twierdziła, że Quicksilver, choć rzeczywiście stanowił ogromny krok
naprzód w technice wojennej, będzie jedynie następnym, logicznym etapem w ewolucji
amerykańskiego systemu obrony. Jeśli próba przeprowadzana tego dnia okaże się
udana, świat na pewno się zmieni, ale zdaniem Margaret nie dlatego, że rozpocznie się
nowa era. Zmieni się, bo Stany Zjednoczone znajdą się w posiadaniu nowego systemu
obronnego i w ten sposób wyprzedzą o całe dziesięciolecia potencjalnych wrogów, a
kula ziemska stanie się na jakiś czas bezpieczniejszym miejscem do życia.
Doświadczenie mówiło jej także, że postępy w doskonaleniu broni nigdy nie
przyniosły trwałego pokoju, pozwalały tylkc na chwilę wytchnienia. Choć generał miał
szczerą nadzieję, że jego wynalazek przyczyni się do zakończenia wojen, nie był
pierwszym z ludzi, którzy tego pragnęli. I według Margaret, która nie miała w tej
kwestii żadnych wątpliwości - na pewno nie ostatnim.
Za jej plecami otworzyła się pokrywa luku i na pokład wyszedł kolejny oficer.
Przez chwilę Margaret słyszała cichy szum spokojnych, pewnych głosów z mostka ka-
pitańskiego, które informowały o stanie uzbrojenia, aktualnych danych systemowych i
prędkości końcowej platformy. Ze względów bezpieczeństwa podczas próby nie
wymawiano głośno kryptonimu „Quicksilver". Spośród ośmiuset dwudziestu czterech
osób, biorących bezpośredni udział w teście Arctic Shade, zaledwie dwadzieścia sześć,
oprócz Margaret i generała, znało prawdziwy jego cel. Wszyscy inni sądzili, że
testowany jest satelitarny system wywiadowczy. Nawet w Pentagonie, poza trzema
wicedyrektorami agencji, którzy musieli zostać wtajemniczeni, tylko kilku wybranych
wiedziało, jakie ćwiczenia tego dnia przeprowadza na Pacyfiku generał Vanovich.
Interkom przyniósł kolejną informację: „Minutę i pięćdziesiąt sekund przed go-
dzinną T Baton Rouge potwierdza wystrzelenie torpedy".
Łysina na głowie Vanovicha poczerwieniała. Także Margaret, choć jej entuzjazm
dla znaczenia projektu zwierzchnika był nieco mniejszy, poczuła przyspieszone bicie
serca. W ciągu ostatnich dziesięciu dni oboje z generałem obserwowali przebieg trzech
próbnych ćwiczeń Arctic Shade z udziałem okrętów i broni, z tym samym korowodem
procedur. W dzisiejszym teście po raz pierwszy zamierzano poddać próbie możliwości
Quicksilvera.
Margaret zobaczyła przez lornetkę, że nad szarą sylwetką Shiloha pojawił się
pióropusz białego dymu i czerwony płomień.
„Dziewięćdziesiąt sekund przed godziną T Egida potwierdza wystrzelenie przez
Shiloha pocisku Tomahawk'.
Margaret wypuściła z ręki lornetkę, która zawisła na pasku.
- Zaczęło się. Lepiej zobaczy pan to wewnątrz, na ekranach.
Vanovich jednak pokręcił przecząco głową.
- Później obejrzę taśmy. Chcę to zobaczyć na własne oczy.
Margaret rozumiała jego decyzję. Generał wstąpił do lotnictwa prawie trzydzieści lat
temu, jeszcze w czasach, kiedy szybko ulegające zniszczeniu satelity szpiegowskie wy-
rzucały kapsuły z naświetlonymi filmami, a rewolucja elektroniczna w zakresie zdoby-
wania informacji zaledwie rysowała się na horyzoncie. Po studiach doktoranckich pra-
cował na Politechnice Massachusetts i Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych zwerbo-

22
wały go ze względu na przenikliwy umysł. Choć często powtarzał, że dziedzina, w
której sie specjalizował, bardzo zmieniła się przez te wszystkie lata, ewoluując od lu-
towanych ręcznie układów elektronicznych po dzisiejszą nanoinżynierię i wirtualną rze-
czywistość, to niezmiennie wychwalał zalety osobistego nadzoru pewnych spraw.
W tym jednak przypadku Margaret nie podzielała w pełni jego stanowiska co do
zasadniczej kwestii.
- A będzie co oglądać?
- Może łuki elektryczne przy masztach. Zależy, jak długo platforma pozostanie w
kontakcie. Symulacje odbywały się w zbyt małej skali, by mogły być miarodajne.
„Na minutę przez godziną T wszystkie systemy na wszystkich okrętach będą
gotowe do akcji. Platforma znajduje się w odległości trzystu mil i zbliża się z pręd-
kością piętnastu tysięcy sześciuset węzłów".
Margaret znowu uniosła lornetkę do oczu. Ujrzała obłok pyłu, który nagle otoczył
Shiloha: cel pozorny dla promieni podczerwonych i odbijacze dipolowe do zakłócania
radiolokacji, mające zdezorientować czujniki broni powietrznej, wymierzonej w okręt.
„Czterdzieści pięć sekund przed godziną T telemetria platformy zgłasza, że na-
mierzyła cel. Żadnej reakcji ze strony systemu komputerowego Shiloha'.
Margaret była pod wrażeniem. Nawet w fazie przedogniowej, w czasie aktywnego
poszukiwania celu Quicksilver pozostawał niewykrywalny.
„Trzydzieści sekund przed godziną T platfonna rozpoczęła proces ładowania...".
Margaret zerknęła w bok i zobaczyła, że Vanovich z napięciem ściska reling.
Rozumiała, co generał czuje. Fiasko pierwszego próbnego testu Quicksilvera mogłoby
zagrozić niezależnej kontroli nad projektem, jaką sprawował, i być może nawet jego
pozycji szefa agencji.
Dziesięć sekund przed godziną T Margaret usłyszała ryk pocisku Tomahawk, który
wystrzelono z Valley Forge. Pięć sekund później doszedł ją jeszcze głośniejszy huk
eksplozji i brzęczenie towarzyszące drganiom pokładu, które były skutkiem odpalenia
pocisku przeciwokrętowego Harpoon.
„...cztery... trzy... proces realizacji zadania został rozpoczęty... platforma
przystępuje do akcji dokładnie o T zero, zero".
Quicksilver zaatakował obiekt.
Margaret choć wydawała się zupełnie spokojna, wstrzymała oddech i z uwagą
patrzyła przez lornetkę. Wiedziała jednak, że nic dramatycznego nie zobaczy, bo na
tym przecież polegała istota tej próby.
Harpoon znajdował się poza zasięgiem jej wzroku, dostrzegła natomiast pocisk
Tomahawk, wystrzelony z Valley Forge - ślizgał się po powierzchni oceanu w kierunku
Shiloha.
Zagryzła wargę. Shiloh sprawiał wrażenie, jakby nic mu się nie stało. Światła
okrętu-celu, które w momencie ataku Quicksilvera powinny zamrugać i zgasnąć, nadal
świeciły, wyraźnie widoczne.
Zupełnie zbędne wydawało się potwierdzenie przez interkom złych wieści: „O
godzinie T i pięć minut nie zarejestrowano żadnego efektu. Egida Shiloha jest nadal
całkowicie sprawna".

23
Margaret nie miała odwagi spojrzeć na generała. Patrzyła przez lornetkę na po-
wierzchnię oceanu, obserwując fontannę wody w miejscu, gdzie Tomahawk z Valley
Forge po wyczerpaniu się paliwa bezpiecznie wpadł do morza - tak jak podczas
poprzednich próbnych testów.
Tak więc Quicksilver okazał się porażką. Osiem lat pracy Vanovicha poszło na
marne. Nad masztem Shiloha nie pojawił się nawet wątły błysk.
- Generale - zaczęła - bardzo mi przykro. Ja...
Przez Shiloha przebiegła srebrna błyskawica. Margaret ujrzała olbrzymią, migotliwą
powierzchnię liczącą dziesiątki metrów szerokości i całe kilometry wysokości, która
nagle połączyła niebo z ziemią. W jednej chwili Shiloh został spowity pajęczyną
niebieskobiałych, świetlistych nitek. Cała ta scena z powodu odległości była
niesamowicie cicha.
Margaret spojrzała na Vanovicha, czekając na jakieś wyjaśnienie. Jak to możliwe,
że nastąpiło aż tak silne wyładowanie? Podczas odpraw generał podkreślał, że
maksymalna moc Quicksilvera może być mierzona zaledwie w dziesiątkach kilowatów,
co wystarczy do spalenia budynku, ale to wszystko.
Potem nad Valley Forge przetoczyła się pierwsza potężna fala dźwiękowa. W
jękliwym huku utonęły niezrozumiałe, pełne zdumienia okrzyki oficerów zgro-
madzonych na pokładzie obserwacyjnym.
Margaret odwróciła się w samą porę, by zobaczyć, jak ważący prawie dziewięć i pół
tysiąca ton Shiloh unosi się pięć, potem dziesięć metrów nad falami, a spod jego
odsłoniętego kadłuba wytryska woda.
Nagle kadłub okrętu rozpadł się jak rozbite szkło, a poszarpane brzegi każdej jego
części rozjarzyły się aureolą wyładowań.
Potem okręt-cel zniknął wśród powtarzających się bezdźwięcznych błysków
wybuchów, gdy w jednej chwili zapaliły się wszystkie jego zasoby broni.
W miejscu Shiloha pojawił się słup ognia. Generał Vanovich, stojący sztywno przy
relingu, oniemiał, podobnie jak pozostali obserwatorzy na Valley Forge.
Quicksilver'miał przerwać obwody elektryczne komputerów i spowodować prze-
ciążenie transformatorów - unieruchomić urządzenia elektroniczne, a nie je zniszczyć.
Margaret zadrżała, gdy ognista chmura wypuściła pęczniejące wiązki intensywnego
światła. Szaleńczo szybka błyskawica wspięła się w górę, by dosięgnąć pocisku
Harpoon i ściągnąć go z nieba. Następna przecięła pięciomilowy odcinek dzielący
unicestwionego Shiloha od Valley Forge.
Usłyszała ostrzegawczy krzyk Vanovicha i w tej samej chwili została ciśnięta na
deski pokładu obserwacyjnego, jakby wymierzył jej cios przetaczający się grzmot.
Przygniótł ją i ogłuszył, otaczając całe ciało dźwiękiem tak intensywnym, że nie tylko
go słyszała, ale wręcz odczuła.
Twardy pokład zadrżał pod jej rozrzuconymi rękami. Poczuła dalsze eksplozje,
znów usłyszała krzyki. Uniosła głowę, by odszukać wzrokiem generała, ale iskrząca się
mgła spowiła wszystko dokoła.
Przez moment wydawało jej się, że wciąga w płuca światło, a nie powietrze.
Instynktownie wzięła głębszy oddech i poczuła, że pali ją w gardle. Pochwyciła

24
w nozdrza woń ozonu. Wtedy, jakby za naciśnięciem guzika, atak Quicksilvera dobiegł
końca.
Margaret podniosła się niepewnie. W uszach wciąż dźwięczało jej echo grzmotu.
Opierając się na relingu, spojrzała na ocean. Kłębiasty obłok rozsnuwał się teraz jak
lśniąca mgła nad słupem dymu i płonącymi szczątkami okrętu. Pogrzebowy stos
trzystusześćdziesięcioczteroosobowej załogi.
Vanovich chwiejnie stanął przy relingu obok niej. Żadne nie odważyło się odezwać.
Oboje spojrzeli na błękit nieba, znowu czystego, spokojnego, bez skazy.
Niewidoczny, oddalony już o całe mile, Quicksilver leciał dalej w ciszy, nie-
wzruszenie, po swojej orbicie nad Ziemią. Cierpliwie czekał na rozkazy, które po-
nownie przywrócą go do życia.
Lecz nie jako system obronny. Jako broń ofensywną. I wszystko, co Margaret
wiedziała o dziejach świata i rozwoju wojskowości, mówiło jej, że broń o takiej
skuteczności nie pozostanie długo w spoczynku.
Świat zmieni się niewątpliwie, ale nie tak, jak tego sobie życzył generał Vanovich.
O następnym kroku miał już zdecydować Pentagon.
ZACHMURZENIE

Niedziela, 19 czerwca
Sześć miesięcy później
Rozdział pierwszy

Akademia Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych,


Annapolis, Maryland

Ukradziono jej bieliznę.


Kolejny raz.
Amy „Nuke" Bethune zaklęła jak marynarz, którym miała nadzieję pewnego dnia
zostać. Szła szybko pustym korytarzem trzeciego piętra w Skrzydle Trzecim Bancroft
Hall, a za nią powiewały poły szlafroka, który kurczowo przytrzymywała. Na marne
poszły trzy lata w Akademii Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych i wszystko,
co robiła, by wypracować sobie taką samą pozycję jak reszta kolegów. Wciąż spotykało
ją coś takiego.
Nie ze strony mężczyzn. Ze strony innych kobiet.
Zatrzymała się przed drzwiami pokoju aspirantki Anniki Marsh, ślizgając się na
wypastowanym linoleum. Nazwisko Marsh i rok ukończenia przez nią uczelni wyryte
były na białej plastikowej tabliczce, której kolor stanowił ostrzeżenie dla innych
aspirantów, że mieszka tu osoba płci żeńskiej. Mężczyźni mieli na drzwiach tabliczki
koloru czarnego.
Amy wybrała ten pokój z dwóch powodów, przede wszystkim jednak dlatego, że
jego mieszkanka miała zbliżone do niej wymiary. Wiedziała doskonale, że niektórzy
uznaliby jej czyn za pogwałcenie kodeksu honorowego akademii - uroczystej przysięgi
składanej przy ślubowaniu, że nigdy nie będzie się kłamać, oszukiwać i kraść. Ale nie
widziała innego sposobu, by wywiązać się z dzisiejszych obowiązków. Poza tym
kodeks honorowy głosił także, że aspiranci powinni dzielić się swoją własnością z
innymi. Nie będzie to zatem kradzież - pomyślała Amy - tylko wynikająca z
konieczności pożyczka. Dzięki temu rozróżnieniu to, co zamierzała zrobić, wydawało
się w jakimś stopniu usprawiedliwione. Niestety w niewielkim.
Amy zdecydowanie nacisnęła metalową płytkę i wielkie, ciężkie drzwi ustąpiły.
Wśród czterech tysięcy aspirantów akademii panowało takie wzajemne zaufanie, że
żaden z pokojów nie był zamykany na klucz, z wyjątkiem dłuższych nieobecności
mieszkańców albo przerw wakacyjnych. Biorąc jednak pod uwagę, że Marsh prawie na
pewno uczestniczyła w kradzieży bielizny, Amy była zdziwiona, że koleżanka nie
przygotowała się na rewanż.

29
Pokój Marsh miał rozmiar małej, po spartańsku urządzonej kawalerki - tak wyglą-
dały wszystkie pokoje w Hall. Amy zajmowała identyczny. Na przeciwległych ścia-
nach wisiały dwie wąskie koje, a pod nimi wbudowano biurka. Pod ścianą stały dwie
szafy, w rogu zaś - prysznic i umywalka, niezbędne utensylia, zapewniające maksy-
malną oszczędność czasu, gdy wszyscy aspiranci mieli taki sam rozkład dnia.
Amy nie traciła jednak czasu na rozglądanie się po pokoju. Skierowała się od razu
do szafki przy nogach koi Marsh, starając się przy tym nie myśleć, co stanie się z dobrą
opinią 12 Kompanii, jeśli ktoś przyłapie ją na gorącym uczynku.
12 Kompania, jednostka, w której służyła Amy, liczyła stu dwudziestu czterech
aspirantów, od młodszych kadetów po juniorów, i wraz z trzydziestoma pięcioma
innymi kompaniami wchodziła w skład brygady. Była sztandarową kompanią akademii
i ten zaszczytny tytuł piastowała już od trzech łat. Dla Amy fakt, że kariera dwunastki
rozpoczęła się, gdy ona do niej wstąpiła, nie był zwykłym zbiegiem okoliczności.
Rywalizujące ze sobą kompanie nagradzano punktami za osiągnięcia w nauce,
ćwiczeniach sprawnościowych i przygotowaniu zawodowym. Jej popisy w salach
wykładowych i wyczyny w drużynie pływackiej wydatnie przyczyniły się do zdobycia
przez kompanię kolejnych punktów. W zeszłym roku dwunastka zebrała ich aż 320,6 na
360 możliwych. Sukcesy Amy najwyraźniej jednak tak wpłynęły na wzrost jej notowań
wśród kolegów, że dziewczynie zaczęły ginąć podręczniki, adres e-mailowy ciągle
zmieniał hasło, a budzik - jak właśnie tego rana - przestał zasługiwać na zaufanie.
Choć akademia starała się wyszukiwać zdolnych młodych ludzi, którzy mogliby się
sprawdzić w marynarce i oddziałach piechoty morskiej, Amy przekonywała się na
własnej skórze, że jednocześnie hołdowano tu starej żołnierskiej zasadzie, głoszącej
nadrzędność solidarności grupowej nad osiągnięciami indywidualnymi. Istniała gdzieś
umowna granica, kiedy pozycja wybitna przechodziła w niezależność, myloną często z
arogancją. Marsh i inni uważali widocznie, że Amy Be-thune tę granicę przekroczyła.
Kiedy Amy w pośpiechu przetrząsała szuflady szafy Marsh, szukając bielizny,
powróciła do niej buntownicza myśl, że przecież nie musi ograniczać swego dążenia do
kariery, które tak irytowało kolegów i przyniosło jej przydomek „Nuke" -
„Atomówka". To raczej oni powinni starać się jej dorównać.
Nic dziwnego, że niektórzy takie podejście odbierali jako aroganckie. Amy jednak
odpowiadała na to: witaj w realnym świecie. Jeśli ludziom nie podobało się, że jest
najlepsza w tym, co robi, powinni starać się ją prześcignąć. Jeżeli natomiast nie
potrafili podjąć wyzwania, mieli tylko jedno wyjście: zejść jej z drogi.
To, czego szukała, znalazła w trzeciej szufladzie od dołu. Sportowy stanik i majtki,
obie części bielizny na szczęście prosto z pralni. Pospiesznie przerzuciła resztę
garderoby, by sprawdzić, czy nie znajdzie czegoś bardziej odpowiedniego, ale do
wyboru miała tylko wciśnięty na samo dno jaskraworóżowy komplet: przezroczysty
stanik i majtki z paseczka materiału njewiele szerszego niż sznurek. Zdecydowanie
nieregulaminowy.
By zostawić swoją wizytówkę, Amy zawiesiła tę frywolną weekendową bieliznę
Marsh na zielonym abażurze lampy, obok stojącego na biurku komputera. Była

30
bowiem pewna, że tak skandaliczny przejaw nieporządku nie zostanie poczytany Marsh
za naruszenie regulaminu. Tydzień promocji, po którym ostatni rocznik zakończył
studia, a pozostałe przeszły o stopień wyżej, minął prawie miesiąc temu i w akademii
rozpoczęły się wakacje. Zapanował letni porządek zajęć. To oznaczało, że na uczelni
było znacznie mniej ludzi, zwłaszcza podczas weekendów, kiedy wyjeżdżali nawet
uczniowie szkół średnich, którzy uczestniczyli w jednym z letnich seminariów
przygotowujących do studiów. Inspekcje pokojów, tak częste podczas innych
semestrów, szczególnie jeśli chodziło o młodszych kadetów, teraz prawie się nie
zdarzały.
W tej chwili właściwie nie było tu ludzi. Większość aspirantów, która ukończyła
rok kadecki, oficjalnie zaliczała się teraz do juniorów i patrolowała porty Nowej Anglii
na nieuzbrojonym okręcie akademii, odbywała służbę na jej małych, jednożaglowych
jednostkach albo też brała udział we wspólnych manewrach, wzorowanych na
ćwiczeniach oddziałów piechoty morskiej. Studenci drugiego roku, którzy właśnie zdali
na trzeci, odbywali praktyki w bazie lotnictwa morskiego Pensacola, uczestniczyli w
operacjach okrętów podwodnych przy wybrzeżach Florydy lub wraz z piechotą morską
brali udział w ćwiczeniach wojennych na bezdrożach Wirginii. Natomiast większość
świeżo upieczonych juniorów, jak Amy - aspirantów, którzy przeszli na czwarty, czyli
ostatni rok - służyła w charakterze młodszych oficerów w operacyjnych oddziałach
floty na całym świecie. Wyjątkiem byli ochotnicy z 12 Kompanii.
Jako sztandarowa kompania akademii pełnili w ciągu roku akademickiego
specjalne, zaszczytne obowiązki, między innymi reprezentowali uczelnię podczas
oficjalnych uroczystości państwowych. A ostatnimi czasy niewiele ceremonii było tak
ważnych i znaczących dla historii, jak dzisiejszy zjazd w Pentagonie. To właśnie z jego
powodu aż czterdzieści dwoje aspirantów z drugiego, trzeciego i czwartego roku
odpowiedziało na propozycję komendanta Rigby'ego. Zrezygnowali z części cennego,
trzytygodniowego urlopu, by wziąć udział w szczególnie uroczystym wydarzeniu:
ceremonii NATO z udziałem prezydenta.
Każdy z aspirantów wiedział, że jeśli nawet jego uczestnictwo ograniczyłoby się
wyłącznie do wskazywania miejsc różnym dostojnikom czy pomocy w ustawianiu
stołów, już sama obecność podczas jednego z przełomowych wydarzeń nowego
stulecia zostałaby na zawsze odnotowana w karcie przebiegu służby i wyróżniałaby go.
Nie mówiąc już o tym, że byłaby wspaniałą okazją do spotkania najznakomitszych
postaci polityki światowej.
Równie oczywiste było, że nie wszyscy w kompanii, a wśród nich Marsh, chcieli,
by taka przyjemność i zaszczyt spotkały właśnie Amy. Cóż, chyba jeszcze do nich nie
dotarło, że „Nuke" Bethune nie można było tak po prostu przeszkodzić. Zamierzała
uporać z problemem jak zwykle - bez niczyjej pomocy. Pełna determinacji, ściskając w
dłoni pożyczoną bieliznę, Amy wybiegła z pokoju Marsh, a jej gołe stopy plaskały o
podłogę.
Znalazłszy się u siebie, zatrzasnęła drzwi i sprawdziła, która jest godzina. Ten gest
stawał się nawykiem każdego aspiranta już od chwili wstąpienia na uczelnię wojskową.
Czternaście razy w ciągu każdego dnia sprawdzano obecność stu-

31
dentów akademii - musieli znajdować się o określonej godzinie w określonych
miejscach, rano na zajęciach, wieczorem w łóżku. Punktualność weszła im w krew. I to
był dodatkowy bodziec, który zmusił Amy tego ranka do takiego pośpiechu.
Jakiekolwiek spóźnienie oznaczało brak profesjonalizmu i było niewybaczalne.
Była szósta pięćdziesiąt jeden. Autobus miał odjechać spod Macdonough Hall, od
strony morza, o siódmej. Dotarcie tam na czas było prawie niemożliwe. Prawie.
Amy zrzuciła z siebie szlafrok, wciągnęła przepisową bieliznę Marsh, po czym
chwyciła przygotowany biały mundur, wiszący w szafie. Zaciągnęła suwak przy spó-
dnicy, zawiązała dokładnie sznurowadła, co zajęło jej parę cennych sekund, a następnie
wcisnęła czapkę na niesforne kasztanowobrązowe włosy - bardzo gęste, ale na tyle
krótko obcięte, że spełniały wymogi regulaminu, a zajmowanie się nimi nie zabierało
wiele czasu, którego i tak wciąż było mało. Portfel oraz wystawioną na dziś przepustkę
do Pentagonu wetknęła do wewnętrznej kieszeni bluzy i wypadła na korytarz z nie
dopiętą jeszcze koszulą. Za to była już w drodze do autobusu.
Zgodnie z jej przewidywaniami w Bancfroft nie było nikogo, kto mógłby zobaczyć,
jak zbiega po szerokich schodach, przytrzymując się metalowej poręczy na półpiętrach,
by sprawnie wziąć w pędzie zakręt, a bluza i koszula powiewają za nią jak peleryna o
dwóch warstwach.
Do chwili, gdy wypadła z foyer i wbiegła na kamienne schody prowadzące do
Tecumeeh Court, zdążyła już zapiąć dostateczną liczbę guzików, by wyglądało to
przyzwoicie, i mogła popędzić, ile sił w nogach. Nie zamierzała zwalniać. Wiedziała,
że musi zdobyć się na maksymalny wysiłek, bo w przeciwnym razie przegra. Albo
dopadnie autobusu, a wtedy będzie mogła złapać oddech i w drodze do Arlington
doprowadzić się do ładu, albo przegra wyścig z czasem i wszystko straci już znaczenie.
A „Nuke" Bethune nigdy nie przegrywała. Nie znała nawet takiego słowa. Jednak
minutę później okazało się, że powinna je włączyć do swojego słownika.
Kiedy bez tchu wybiegła zza wschodniego skrzydła Bancroft Hall, zobaczyła, jak
błyszczący srebrnoniebieski autobus dla VIP-ów wyjeżdża z parkingu Macdonough
Hall i skręca w Holloway Road.
Rzuciła się za autobusem, daremnie próbując go doścignąć. Zamachała gwałtownie
rękami i przeskoczyła z betonowej ścieżki na skraj parkingu, krzycząc przy tym
zarówno z powodu frustracji, jak w nadziei, że zwróci na siebie uwagę kierowcy.
Pojazd jednak w ciągu paru sekund zniknął za budynkiem, a Amy, acz niechętnie, w
końcu się zatrzymała.
Jeszcze minuta i byłaby w tym autobusie. Ta bez wątpienia słuszna ocena sytuacji
była jedynym wyrazem użalania się nad sobą, na jaki Amy mogła sobie pozwolić.
Oblana potem, w koszuli, która straciła świeży wygląd, pochyliła się i opierając
ręce na kolanach, wciągnęła głęboko w płuca wilgotne powietrze. Tego dnia upał miał
osiągnąć nietypową jak na tę porę roku temperaturę trzydziestu pięciu stopni i nawet w
ten wczesny poranek gorąco było już nie do wytrzymania. Ale Amy nie zaprzątała
sobie głowy tym fizycznym dyskomfortem. Rozważała w myśli wszelkie możliwe
wyjścia z sytuacji.

32
Mogła pobiec drogą, którą przybyła, i skierować się do bramy numer 1, tuż za
Lejeune Hall. Mogła też zatelefonować ze stróżówki. Tylko po co?
Między Annapolis i Waszyngtonem nie kursowały żadne środki komunikacji
publicznej, nie mówiąc już o Arlington w Wirginii. Amy nie miała tyle pieniędzy, by
opłacić taksówkę, wiedziała także, że jej nadwerężona Visa nie wytrzyma takiego
finansowego obciążenia. Otrzymywała wciąż stypendium aspiranta drugiego roku, po
odliczeniu opłat za pralnię i korzystanie z komputera akademii zostawało jej więc
miesięcznie niewiele więcej niż dwieście dolarów.
To oznaczało, że zostało jej tylko jedno wyjście. Harley Davidson.
Nie chciała nawet myśleć, jak jej biały mundur zniesie pięćdziesięciokilometro-wą
jazdę do Arlington. Nie była też pewna, czy służby bezpieczeństwa pozwolą jej
wprowadzić motocykl na teren Pentagonu. Ale pokazanie się na czas, nawet w
pogniecionym i brudnym mundurze, było lepsze niż niepojawienie się w ogóle.
Amy podjęła decyzję w ułamku sekundy - jeszcze jedna cecha, wykształcona
podczas studiów w akademii. Wróci pędem do pokoju, weźmie kluczyki do harleya, a
potem pobiegnie do garażu, który wynajmowała trzy bloki stąd. Teoretycznie
aspirantom nie wolno było prowadzić ani nawet trzymać motocykla w promieniu
trzydziestu pięciu kilometrów od akademii - najczęstszą przyczyną śmierci studentów
były wypadki drogowe. Amy jednak była właścicielką motocykla, odkąd tylko
pamiętała, i komendant Rigby osobiście podpisał specjalne pozwolenie, dzięki któremu
mogła trzymać motocykl ojca w obrębie miasta, pod warunkiem, że będzie na nim
jeździć wyłącznie podczas urlopów i w okresie wakacji.
Poza tym Amy była pewna, że Dant nie sprzeciwiłby się dzisiejszemu użyciu przez
nią motocykla. Zresztą bez względu na to, co by pomyślał czy zrobił, nie zamierzała
pozwolić, by aspirantka Marsh lub ktokolwiek inny, kto próbował rano wysadzić ją z
siodła, wygrał tę rundę. Przy odrobinie szczęścia Amy mogła dogonić autobus i dostać
się do niego, zanim dotrze na miejsce.
Podjąwszy decyzję i przemyślawszy szybko dalszą strategię, ruszyła biegiem do
Bancroft Hall. Miała przed sobą nowy cel. Przez ostatnie trzy lata była pilną studentką.
Tak jak tego oczekiwano od studentów akademii, aspirantka Bethune nauczyła się nie
przyjmować do wiadomości przegranej. Musiała wygrać.
Za wszelką cenę.

Siedząca w wygodnym klimatyzowanym autobusie akademii, przeznaczonym dla


VIP-ów, aspirantka Annika Marsh była z siebie wyjątkowo zadowolona.
Zgodnie z jej przewidywaniami autobus wytoczył się z parkingu punkt siódma. I tak
jak miała nadzieję, nie było w nim „Nuke" Bethune.
To był genialny plan. Podczas dzisiejszej uroczystości mieli pełnić służbę tylko
ochotnicy. Kompania nie dostałaby żadnych punktów karnych, gdyby któryś z jej ludzi
nawalił. Za nieobecność oberwałaby więc tylko Bethune, nikt inny.
Byłaby to najbardziej odpowiednia kara, bo właśnie w taki sposób Bethune re-
alizowała swoją karierę w marynarce - całkowicie samodzielnie, nie licząc się z
zespołem. Być może teraz ta egoistka zrozumie, jak może się skończyć gra po-

33
za grupą. I lepiej, żeby pojęła to teraz niż później, na okręcie wojennym, gdzie stawką
może być życie kolegów marynarzy.
Osiągnąwszy swój cel, Marsh patrzyła z zadowoleniem przez okno i obserwowała,
jak znikają w tyle strzeliste zielone wiązy i stylowe stare budynki akademii. Niewielu
kolegów się odzywało, a ci, którzy rozmawiali ze sobą, mówili przyciszonym głosem.
Marsh uznała, że takie zachowanie jest jak najbardziej stosowne. Nie byli przecież na
wycieczce. Byli oficerami marynarki na służbie. Wszyscy odczuwali podniecenie, ale
starali się tego nie okazywać. Wiedziała, że każdy zastanawia się teraz, kto z nich (jeśli
w ogóle ktoś dostąpi tego zaszczytu) zostanie przydzielony do stołu prezydenta.
Wartownicy przy bramie numer 1, zwieńczonej niebieskim daszkiem, podnieśli
szlaban i autobus wyjechał w jasnym porannym słońcu na spokojne w niedzielę ulice
Annapolis. Za parę godzin, gdy zjadą się turyści i zejdą na brzeg przybyli na weekend
żeglarze, wąskie uliczki, pochodzące przeważnie jeszcze sprzed wojny o niepodległość,
będą niemożliwie zatłoczone.
Był piękny poranek, a „Nuke" Bethune dostała porządną nauczkę. Marsh była
pewna, że będzie to wspaniały dzień, zwłaszcza że miała być uczestniczką -choćby w
skromnej roli - historycznych wydarzeń.
Autobus szybko opuścił zabytkowe dzielnice Annapolis i tuż za centrum skierował
się autostradą numer 50 na północny zachód. Tu ulice były szersze i miały lepszą
nawierzchnię, a poza tym na drogę wyjechało niewiele samochodów. Jedyne
zakłócenie w ruchu powodowała przebudowa ślimaka łączącego pięćdziesiątkę z
siedemdziesiątką. Gdy autobus zwolnił, Marsh odwróciła głowę i zobaczyła znak
ostrzegawczy, który zapowiadał wyłączenie z użytku kilku pasów. Za nim stał rząd
pomarańczowych słupków z plastiku, które niknęły w tunelu, zamykając oba prawe
pasy. Młody robotnik w pomarańczowej kamizelce i kasku podniósł znak stopu. W
drugiej ręce trzymał krótkofalówkę.
Autobus akademii zatrzymał się z sykiem hamulców. Wszyscy aspiranci spojrzeli
do przodu, ciekawi przyczyny przerwy w podróży. W betonowym tunelu rozbłysły
światła i wyłonił się z niego czerwony pickup. Marsh zauważyła, że młody robotnik
mówi coś przez krótkofalówkę, a potem odwraca znak stopu. Po drugiej stronie widniał
napis: Jechać powoli".
Uruchomiony autobus zakołysał się, skierował na wyznaczony pas i wjechał do
tunelu. Marsh nie zdziwiłaby się, gdyby spod jego kół trysnęła woda. Jeśli wydział
dróg wysłał do pracy ekipę remontową w niedzielę rano, awaria musiała być naprawdę
poważna - mogła na przykład pęknąć rura kanalizacyjna.
Autobus powoli toczył się w ciemnościach. Marsh zwróciła uwagę, że nie palą się
lampki rozmieszczone wzdłuż ścian tunelu. Spojrzała przez boczne okno i dostrzegła z
przodu regularnie błyskające czerwone światło. To wszystko wyjaśnia - wypadek
drogowy. Ze zniecierpliwieniem postukała placem o laminowaną przepustkę do
Pentagonu, wiszącą na jej szyi na łańcuszku - takie same mieli pozostali aspiranci,
którzy jechali na uroczystość.
Autobus zatrzymał się znowu - było to prawdopodobnie w środku tunelu. Z prawej
strony stała wielka srebrzysta przyczepa-kontener, zajmując trzy z czte-

34
rech pasów ruchu. Czwarty blokowały dwa białe samochody z błyskającymi czer-
wonymi kogutami.
Marsh wstała z fotela, by spojrzeć ponad głowami siedzących przed nią kolegów.
Nie zauważyła, by samochody były oznakowane, a koguty na dachach przymocowane
zostały gumowymi przyssawkami. Może były to wozy policyjne na cywilnych
numerach. Może nie wydarzył się żaden wypadek. Może to była obława.
Przed autobusem, wokół przyczepy i białych samochodów, stało ośmiu ludzi -
wszyscy w pomarańczowych kamizelkach i kaskach. Wciąż spoglądając przez przednią
szybę, Marsh zobaczyła, że jeden z mężczyzn podchodzi do autobusu, trzymając
otwartą teczkę.
Kiedy indziej koniecznie chciałaby się dowiedzieć, o co chodzi. Wszyscy, którzy
wstępowali do marynarki, po pewnym czasie nie mogli się już doczekać, kiedy będą
mogli wykazać się w działaniu, a trzy lata zajęć i ćwiczeń w akademii jeszcze bardziej
rozbudziły ich zapał. Tego dnia jednak, zamiast zastanawiać się, czy w pobliżu nie ma
jakiś zbiegłych przestępców, Marsh myślała tylko o tym, by autobus już ruszył.
Zwłaszcza że Bethune mogła próbować dogonić ich na swoim harleyu, co byłoby
zupełnie w jej stylu.
„Oczywiście - pomyślała Marsh ze złośliwym zadowoleniem - musiałaby najpierw
znaleźć kluczyki do motocykla, a to zajmie biedaczce trochę czasu". Marsh przesunęła
palcami po zarysie kluczyka, który spoczywał w kieszeni jej bluzy.
Szum rozmów w autobusie wzmógł się, gdy kierowca otworzył przednie drzwi i
człowiek z teczką wskoczył po stopniach do środka. Według oceny Marsh miał ponad
trzydzieści lat i szczupłą sylwetkę, choć jego szeroka twarz była pełna. Niedawno
musiał się opalić. Czerwone policzki kontrastowały z krótkimi, niemal na sposób
wojskowy ostrzyżonymi ciemnymi włosami, ale długie i szerokie baki byłyby już
zdecydowanie wbrew regulaminowi. Kierowca, cywil przydzielony do wydziału
transportu akademii, pochylił się, by sprawdzić zawartość teczki nieznajomego. W tej
samej chwili mężczyzna o ogorzałej twarzy ogłuszył go nagle przedmiotem, który
trzymał w drugiej ręce. Kierowca osunął się na bok, niemal spadając z fotela.
Marsh nie zdążyła się nawet przestraszyć. Mężczyzna w kamizelce stanął naprzeciw
pasażerów autobusu i krzyknął ochrypłym głosem, wymachując pistoletem, którym
wcześniej ogłuszył kierowcę:
- Ręce za głowę! Raz, raz, raz!
Choć Marsh powoli podniosła ręce do góry, równocześnie - pod wpływem
niespodziewanego ataku - poczuła przypływ energii. Wraz z nią było w autobusie
czterdzieści dwoje najlepszych młodych ludzi, jacy służyli w marynarce - mężczyzn i
kobiet. Wszyscy byli przećwiczeni w walce wręcz. Wszyscy znali się na broni.
Wszyscy przebyli z żołnierzami piechoty morskiej bagna Wirginii.
Przeciwnik nie miał żadnych szans.
Marsh i wszystkim jej kolegom przyszła do głowy ta sama myśl: to oni będą
dyktować warunki gry, a nie jeden oszalały cywil machający bronią.
Zaczęła obmyślać taktykę postępowania. Na przednich fotelach, na wyciągnięcie
ręki od agresora, siedzieli Bragonier i Shelton. Obok nich zajmował miejsce

35
porucznik John Roth, wykładowca etyki, który zgłosił się na ochotnika, by pełnić tego
dnia funkcję oficera łącznikowego. Pomagał także trenować akademicką drużynę
ciężarowców. O tym, że miał ku temu odpowiednie predyspozycje, świadczyły jego
szerokie ramiona i barczysta sylwetka.
Z tymi trzema orłami na przodzie dalsza taktyka wydawała się oczywista. Roth
rzuci się na wroga, jedno z aspirantów odbierze mu broń, a drugie przejmie pro-
wadzenie autobusu i staranuje samochody blokujące pas. Bardzo proste.
W tym samym momencie mężczyzna w kamizelce przestał krzyczeć, skierował
pistolet w bok i strzelił w głowę porucznikowi Rothowi.
Nagły huk wystrzału był dla Marsh takim samym szokiem, jak widok głowy
porucznika, która rozprysła się, tworząc gejzer krwi.
Kiedy mężczyzna o opalonej twarzy odezwał się ponownie, już nie krzyczał. Jego
słowa brzmiały zwięźle, sucho i zostały wypowiedziane niespiesznie.
- Podlegacie silniejszej od was grupie. Jeśli ktoś będzie próbował stawiać
opór, zostaniecie wszyscy zabici. Zrozumiano?
Wbrew sobie Marsh poddała się temu poważnie brzmiącemu głosowi - jego
rozkazującemu tonowi. To nie był cywil. Ten mężczyzna był oficerem.
Teraz już bez ociągania się wszyscy założyli ręce z tyłu głowy. Serce Marsh biło jak
szalone. To działo się naprawdę. Była jednak gotowa podjąć ryzyko odpowiedzi na
atak. Ten człowiek nie może opuścić autobusu inaczej niż jako więzień marynarki.
Reszta aspirantów myślała podobnie.
Do autobusu wszedł drugi mężczyzna. Rysy jego opalonej, gładkiej twarzy, bez śla-
du zmarszczek, były jak rzeźbione. Włosy miał bardzo jasne, ostrzyżone po żołniersku.
Choć ubrany był w pomarańczowy kombinezon robotnika drogowego, poruszał się w
sposób zdecydowany, Marsh doszła więc do wniosku, że i on musi być wojskowym.
- Wrzucać przepustki do teczki! - rozkazał blondyn i rozpoczął wędrówkę
między fotelami, trzymając przed sobą wyświechtaną czarną aktówkę ze skóry.
Jego szczekliwy sposób mówienia przypominał Marsh wymowę angielską.
Jednocześnie mężczyzna, który pozostał na przodzie autobusu, zbliżył lufę pistoletu
do głowy aspirantki Shelton na odległość kilku centymetrów.
-Jeśli któreś z was nie zechce oddać przepustki - ostrzegł - ta kobieta zginie.
Marsh usłyszała, że ktoś z przodu wymiotuje. Przeniosła spojrzenie na boczne okno,
obok ciała porucznika Rotha. Po szybie powoli spływały strużki krwi i strzępy tkanki.
Sama także poczuła skurcz żołądka. Kiedy przyszła kolej na nią, bez oporu oddała
laminowaną przepustkę do Pentagonu wraz z łańcuszkiem. Tak jak jej koledzy, myślała
gorączkowo o podjęciu jakiejś akq'i i czekała tylko na odpowiednią chwilę.
Zakończywszy zbieranie przepustek, blondyn wrócił na przód autobusu, gdzie jego
kolega trzymał pod bronią Shelton.
„Teraz!" - pomyślała Marsh, z trudem powstrzymując się przed zerwaniem z
miejsca. To był ten moment.
Nie myliła się.
Gdy blondyn z aktówką podszedł do kolegi, ten usunął się na bok, by umożliwić mu
wyjście z autobusu. Marsh wiedziała, że właśnie teraz facet z pistoletem odejmie broń
od skroni Shelton i straci z oczu Bragoniera.

36
Dwoje aspirantów zerwało się jednocześnie z podwójnego fotela: Bragonier rzucił
się na blondyna z teczką, a Shelton zaatakowała mężczyznę z pistoletem.
Pozostali aspiranci także skoczyli na równe nogi. Marsh nie mogła nic zobaczyć.
Usłyszała jęk bólu, stłumiony strzał, okrzyki triumfu, a potem zgrzytliwy dźwięk
rozpryskującego się szkła, gdy boczne szyby przeszyła seria pocisków.
Przykucnęła skulona w przejściu między rzędami foteli. Jednocześnie usłyszała
krzyki. Jej białą spódnicę i kurtkę spryskała krew. Na zewnątrz było więcej ludzi z
bronią. Z pistoletami automatycznymi.
Ktoś z przodu wrzasnął:
- Dorwij go! Dorwij!
Strzały ucichły. Marsh uniosła głowę. Dwaj mężczyźni zniknęli. Ciało Shelton
spoczywało bezwładnie, przewieszone przez oparcie fotela, a jej ciemna twarz była
krwawą miazgą, pozbawioną rysów. Za kierownicą siedział jednak Bragonier, a za nim.
w przejściu, leżał rozciągnięty nieprzytomny kierowca.
Bragonier próbował niecierpliwie uruchomić silnik, ale Marsh nie zauważyła, by
autobus choćby drgnął. Nagle jej kolano ścisnęła wilgotna dłoń. Aspirant Fi-shei. jego
biaia kurtka przesiąknięta by\a krwią.
Cztery tygodnie temu Joe Fisher był jeszcze młodszym kadetem. Właśnie skończył
dwadzieścia lat. Z kącika jego ust popłynęła strużka świeżej krwi, gdy spróbował
wyszeptać słowa, których jednak nie usłyszała. Marsh zadrżała z gniewu. Zranić jedną
osobę z kompanii to jak zranić wszystkie. Agresorzy musieli za to zapłacić.
Silnik zacharczał. Marsh usłyszała, że zapalił. Poczuła też, że autobus się zakołysał.
Chwyciła śliską od krwi dłoń Fishera.
- Nie damy się... - obiecała z mocą. Nikt nie mógł powstrzymać 12 Kompanii.
Pochyliła się do przodu i z napięciem czekała, kiedy autobus ruszy, ale tylko
zadrżał, gdy głośniej zazgrzytał rozrusznik.
Wiedziała, że są zupełnie bezradni, i zastanawiała się, dlaczego napastnicy przestali
strzelać. Atak został przeprowadzony perfekcyjnie. Dlaczego teraz pozwalali im uciec?
Ponownie usłyszała brzęk tłuczonego szkła, tym razem w tyle autobusu. Odwróciła
się i zobaczyła, że pomiędzy fotele upadł z głuchym odgłosem ciemnozielony
przedmiot w kształcie dysku, który natychmiast zniknął w obłoku białej mgły.
W mgnieniu oka mgła rozprzestrzeniła się wraz z ostrą wonią tlenku etylenu.
Nagle Marsh zrozumiała wszystko - ogarnęło ją przerażenie, bo przypomniała sobie
ten zapach z wakacyjnych manewrów w Wirginii. Wiedziała już, co będzie dalej.
„Nie strzelają - pomyślała - bo nie muszą".
Annika Marsh mocno ścisnęła rękę Joego Fishera, dodając mu otuchy, na ile mogła.
Potem zamknęła oczy, zaczerpnęła ostatni oddech i z goryczą pomyślała, że dobrze by
było spóźnić się nil autobus, jak to się przytrafiło „Nuke" Bethune.

Wszystkie dotąd nie naruszone okna autobusu rozprysły się w jednej chwili.
Towarzyszył temu głuchy huk i przymglony żółty błysk.

37
Jasnowłosy przywódca plutonu komandosów - składającego się z czterech grup po
czterech ludzi - przesunął dłonią po krótko ostrzyżonych włosach i pozwolił sobie na
moment wytchnienia. Pierwszy etap operacji przebiegł niemal idealnie.
SLAM-II, powietrzna mieszanka wybuchowa, będąca wersją specjalnej lekkiej
broni ofensywnej armii Stanów Zjednoczonych, spełniła oczekiwania. Załatwiła
wszystkich ludzi w części dla pasażerów, nie powodując poważniejszych zniszczeń w
konstrukcji autobusu i nie stwarzając ryzyka wybuchu systemu paliwowego. Specjalnie
wybrał tę broń, bo została opracowana z myślą o walce w mieście, na ograniczonej
przestrzeni, gdy celem akcji jest likwidacja wroga bez dokonywania zniszczeń w
obiektach cywilnych. Zamiast wyzwalać śmiercionośną energię za pomocą zapalnika,
jak w przypadku konwencjonalnych materiałów wybuchowych, SLAM-II na początku
wydzielał gaz, który wypełniał określoną przestrzeń, a potem w jednej chwili
eksplodował.
Aspiranci znaleźli się jakby w środku bomby. Fala uderzeniowa SLAM-II roz-
chodziła się równomiernie we wszystkich kierunkach. Nie istniał obszar, gdzie można
by się schronić i ocalić życie. Jeśli ktoś w ostatniej sekundzie wciągnął w płuca gaz,
eksplozja następowała nawet w jego układzie oddechowym. Pomijając jednak siłę
wybuchu, ciśnienie, jakie wytwarzało się w takiej ograniczonej przestrzeni, mogłoby
rozsadzić nawet betonowe płyty.
Gdy na jezdnię w tunelu padały obok nieruchomego autobusu ostatnie odłamki
rozbitych szyb, „Komandos" zatoczył ręką w powietrzu kilka kółek.
Dwóch ludzi w kombinezonach robotników drogowych z wyćwiczoną precyzją
otworzyło tylną klapę srebrnej przyczepy-kontenera, która blokowała trzy pasy ruchu
przed autobusem. Równie sprawnie wyciągnęli z niej dwie długie prowadnice. Ostry
stukot metalowych szyn, upadających na asfalt, zlał się z nagłym niskim warkotem
dislowskiego silnika ciężarówki.
„Komandos" dał ręką znak trzeciemu mężczyźnie, który natychmiast otworzył
przednie drzwi autobusu akademii i przeskoczył krwawy stos bezwładnych ciał, by
dotrzeć do fotela kierowcy. Silnik pojazdu nadal pracował. Aspirant, który próbował
poprowadzić wóz, nie wiedział, jak wrzucić bieg.
Ludzie „Komandosa" nie potrzebowali dalszych wskazówek. On sam, w towa-
rzystwie Norwaya, starszego oficera łącznikowego pierwszej grupy, podbiegł do
stojącego bliżej jednego z dwóch białych samochodów, które blokowały czwarty pas
tunelu.
Położył na dachu samochodu aktówkę, zawierającą zebrane przepustki, potem
pospiesznie zrzucił pomarańczowy kombinezon, spod którego wyłonił się nieska-
zitelnie biały mundur porucznika marynarki. Na plakietce identyfikacyjnej widniało
nazwisko „Roth".
Wprawnym ruchem obciągnął koszulę i poprawił pas, patrząc jednocześnie, jak
Norway przebiega palcami po pistolecie, umieszczonym w ukrytym olstrze
pomarańczowej kamizelki, którą miał na sobie. Podczas ćwiczeń próbnych oficer
łącznikowy twierdził, że aspiranci 12 Kompanii mają zbyt mało doświadczenia, by
zrozumieć, że znaleźli się w sytuacji beznadziejnej. Jego przypuszczenia, że będą
wbrew rozsądkowi stawiać opór, okazały się słuszne.

38
..Komandos" natomiast był zaskoczony działaniem aspirantów. Choć podczas narad
przyznawał, że młodzi zakładnicy są raczej niedoświadczeni w walce i mogą przecenić
swoje siły, to jednak nie spodziewał się, że podejmą próbę obrony. W tych czasach w
Ameryce niewielu ludzi miało dość hartu ducha, by stawić czoło śmierci - zwłaszcza
jeśli miałaby to być ich własna śmierć.
„Komandos" wiedział jednak, że w końcu, bez względu na to, jaka byłaby reakcja
zaatakowanych, nie miała żadnego znaczenia dla finału tego etapu zadania. Zatrzyma-
nie ich jako więźniów, nawet na ten krótki czas trwania operacji, absolutnie nie wcho-
dziło w rachubę. Takie bezwzględne rozwiązanie podyktowane było koniecznością.
Przepustki do Pentagonu należało zdobyć w stanie nienaruszonym i na czas. Jeśli po-
zwolono Norwayowi na początku kogoś zabić, to wyłącznie po to, by przyspieszyć
zebranie przepustek. „Komandos" żałował, że trzeba było się do tego uciec (Jak zresztą
każdy dobry oficer" - pomyślał), ale uznał, że wymaga tego dobro akcji.
Trzy minuty po eksplozji SLAM-II „Komandos" usłyszał skrzeczący sygnał radiosta-
cji Norwaya. Człowiek regulujący ruch przy zachodnim wylocie tunelu meldował, że na
przejazd czekają trzy cywilne samochody. „Komandos" polecił Norwayowi przekazać
przez radio wiadomość: tunel będzie czysty za dwie minuty, dokładnie według planu.
Autobus, z wyłączonym silnikiem, był już wewnątrz kontenera. W ciągu paru se-
kund komandosi schowają tam także prowadnice, a potem zamkną i zabezpieczą klapę.
Plan przewidywał, że kontener zostanie porzucony na parkingu przemysłowym
piętnaście kilometrów dalej, gdzie załatwiono miejsce, opłacając je gotówką na trzy
miesiące. Jeśli zamknięcie klapy wytrzyma, tak jak powinno, miną całe tygodnie,
zanim ktoś się zainteresuje, co jest w środku.
Drugi, podstawiony autobus, wcześniej ukryty w kontenerze, stał już na drodze.
Dwaj technicy prawie zakończyli przytwierdzanie tablic rejestracyjnych, które zdjęli z
wozu akademii. „Komandos" dostrzegł wewnątrz podmienionych pasażerów, białe
mundury za przyciemnionymi szybami upodobniły ich do duchów. Wszyscy,
czterdzieści jeden osób, siedzieli wyprostowani i patrzyli przed siebie, skupieni przed
następnym etapem operacji.
Kiedy „Komandos" skończył poprawiać mundur i czapkę, Norway podał mu
czarną aktówkę, a potem nieoczekiwanie stanął na baczność i zasalutował.
Poruszony tym gestem, „Komandos" oddał honory z taką samą powagą i dokład-
nością. Wiele ich dzieliło, jednak byli towarzyszami broni i mieli za sobą pierwsze
starcie z wrogiem. Już to tworzyło między nimi więź, która miała ich łączyć podczas
realizacji dalszych etapów operacji.
Po tej wymianie honorów Norway, nieco zmieszany, wypowiedział jedno słowo: -
Szczastliwo.
„Komandos" pokiwał głową, słysząc jego fatalną wymowę.
- Et uous, mon ami. Bonne chance, aussi. - Francuski „Komandosa" okazał się
znacznie lepszy niż rosyjski Norwaya. Ale biorąc pod uwagę życiorysy ich obu, nie
było w tym nic dziwnego.
„Komandos" odszedł i wsiadł do podstawionego autobusu. Tam podał dwóm
„aspirantom" przepustki, by rozdali je pozostałym według listy, którą wcześniej
przygotował. Jednocześnie autobus wyjechał z tunelu, minął kierującego ruchem

39
oraz czekające na wjazd wozy z niczego nie podejrzewającymi pasażerami, i bez
przeszkód skierował się na autostradę numer 50.
„Komandos" wiedział, że ruch w tunelu zostanie wznowiony w ciągu niespełna minuty,
gdy tylko jego ludzie zbiorą pomarańczowe słupki, zmiotą potłuczone szkło i odjadą
wraz ze skradzionymi ciężarówkami wydziału dróg, ciągnąc za sobą przenośne znaki i
tablice ostrzegawcze.
Poza kilkoma przeoczonymi kryształkami rozbitych szyb tunel i zjazd z pięć-
dziesiątki na siedemdziesiątkę powróci do stanu przed zamachem, jakby nic się tu nie
wydarzyło.
„Komandos" zajął miejsce na przednim fotelu, włączył małe radio i nastawił je na
częstotliwość waszyngtońskiej stacji informacyjnej, WTOP. Ponieważ nie usłyszał
tego, na co czekał, nie wyłączył radia, tylko ściszył dźwięk, by nie przegapić
pierwszych doniesień z Archiwów Narodowych.
Potem się odprężył i opadł na oparcie. Obserwował mijane krajobrazy, zwracając
uwagę na subtelne różnice kolorów, świateł i cieni. Nie myślał już o tym, co się stało
ani co miało nastąpić. Cieszył się chwilą, rozkoszował jasną sytuacją, jak żołnierz
podczas walki, gdy wie, że wszystko przebiega tak, jak powinno.
Temperatura osiągnęła już trzydzieści pięć stopni. Na bezchmurnym błękitnym
niebie wznosiło się poranne słońce. Srebrnoniebieski autobus Akademii Marynarki
Wojennej Stanów Zjednoczonych, który wiózł czterdziestu jeden ubranych na biało
aspirantów, zmierzał autostradą numer 50 w kierunku swego celu, Pentagonu.
Grupa daiga była w drodze na Poziom Zero.
Choć nie usłyszał jeszcze wiadomości z Archiwów Narodowych, oddalonych o
pięćdziesiąt kilometrów, „Komandos" wiedział też, że grupa pierwsza znajdowała się
już na miejscu.
Rozdział drugi

Północnoamerykański Ośrodek Obserwacji Wyładowań


Elektrycznych, Tucson, Arizona

Gdy wreszcie po sześciu miesiącach analiz Stan Drewniak dokonał przełomu w


sprawie Grincba, w tym samym momencie usłyszał za sobą kroki. Błyskawicznie
nacisnął na klawiaturze FI. W ciągu sekundy na ekranie komputera, który stał przed
nim na biurku, pojawił się do połowy ułożony pasjans.
Jednak w tym wypadku sekunda okazała się za długa.
- Wszystko widziałam - powiedziała jego szefowa.
Stan okręcił się na skrzypiącym obrotowym fotelu i uśmiechnął niewinnie do
doktor Helen Shapiro. Była to wysportowana kobieta około pięćdziesiątki, podczas gdy
on miał trzydziestkę i już zaczynał tyć. W ręku trzymała grubą czarną teczkę. Miała na
sobie luźny brązowy kardigan, dżinsy, sportową koszulę i srebr-no-turkusowy krawat.
Nie odwzajemniła jego uśmiechu.
- Chyba nie muszę zgadywać, co robisz, prawda?
Stan przez chwilę miał ochotę zaszarżować. Doktor Shapiro, jak wszyscy w Global
Atmospherics Inc., była w tym roku zawalona robotą. Ich działająca w Ameryce filia
japońskiej firmy powstała wraz z wynalezieniem systemu lokalnego monitorowania
zjawisk atmosferycznych, który opracowany został dla Biura Gospodarowania Ziemią.
Miał wspomagać wczesne wykrywanie pożarów lasów na Alasce, wywoływanych
burzami. Pierwsze proste czujniki namierzania pól elektromagnetycznych mogły
określić rejon uderzenia pioruna z dokładnością od trzech do sześciu kilometrów. Pod
koniec lat dziewięćdziesiątych system ten rozwinął się w obejmującą cały kraj sieć
ponad dwustu skomplikowanych sensorów, połączonych z satelitą. Wzrost precyzji
aparatury pozwolił na lokalizowanie większości wyładowań atmosferycznych z
dokładnością do stu metrów. System nie tylko wykrywał wyładowania powietrzne
wewnątrz chmur, ale także potrafił wyodrębnić do dwudziestu piorunów występujących
między chmurami a powierzchnią ziemi.
Z końcem wieku Północnoamerykański Ośrodek Obserwacji Wyładowań Elek-
trycznych połączył się z należącym do Global Industries Krajowym Ośrodkiem Obser-
wacji Wyładowań, który obejmował swoim działaniem kontynentalną część Stanów
Zjednoczonych. Razem mogły stworzyć sieć monitorującą zjawiska atmosferyczne na

41
obszarze Kanady, Meksyku, a także Pacyfiku, od zachodnich wybrzeży Ameryki Pół-
nocnej aż po Hawaje. Stan został zatrudniony w Global Industries, bo kierownictwo
firmy przewidywało, że w przyszłym dziesięcioleciu sieć obserwacji wyładowań atmo-
sferycznych obejmie już cały świat. Wymagało to przeprowadzenia mnóstwa badań -
dlatego utworzono nowe etaty i jeden z nich przydzielono Stanowi.
Wiedział, że za dziesięć lat sieć, nad którą prowadzono badania, będzie w stanie
zidentyfikować taki rodzaj wyładowania jak Grinch w ciągu pierwszych paru sekund
po jego wystąpieniu. Podczas ostatnich sześciu miesięcy włożył jednak dużo pracy w
rozwiązanie swojej najnowszej łamigłówki. Nie chciał czekać aż dziesięć lat, by poznać
odpowiedź.
Dlatego teraz postanowił grać - podrapał się po rzadkiej czarnej brodzie i po-
wiedział tonem kogoś, kto poczuwa się do winy w jakimś stopniu, ale raczej nie-
wielkim:
- Zrobiłem sobie... przerwę.
Shapiro westchnęła. Była meteorologiem z dwudziestopięcioletnim stażem i
zdaniem Staną oraz wszystkich innych, którzy z nią pracowali, ożywiała się tylko raz
do roku, na wiosnę, gdy wyjeżdżała w teren - podczas badań zjawisk burzowych nad
Florydą. Pozostałą część roku spędzała zamknięta w nowej, mocno klimatyzowanej
stacji obserwacyjnej na pustyni w Arizonie i sama przypominała nadciągającą burzę,
gotową rozszaleć się w każdej chwili. Stan znał ten problem środowisk naukowych.
Rzadko się zdarzało, by wysoka specjalizacja naukowców szła w parze ze zdolnościami
menedżerskimi i umiejętnością kierowania zespołem ludzi. Doktor Shapiro była
niezaprzeczalnie dość inteligentna, by stać się jednym z najlepszych w kraju
specjalistów w dziedzinie wyładowań atmosferycznych. Jednocześnie jednak miała
niewiarygodnie negatywne nastawienie do otoczenia i bywała stronnicza, co było tym
gorsze, że wystawiała pisemne oceny pracy Staną.
Teraz pani meteorolog przemawiała do niego jako szef, a nie koleżanka naukowiec.
- Mamy dziś mało ludzi, Stan. Nie możemy sobie pozwolić na „przerwy" w pracy.
Szybko przechodząc do obrony, Stan machnął ręką w kierunku głównego monitora,
który znajdował się na dalszej ścianie przestronnego pomieszczenia obserwacyjnego.
Na ekranie o szerokości trzech metrów widać było kontur Ameryki Północnej oraz
wszystkie stany i prowincje Kanady, Stanów Zjednoczonych i Meksyku. Mapa z siatką
geograficzną usiana była czerwonymi punktami, z których większość koncentrowała
się na granicy między Luizjaną a Florydą i w pojedynczych rejonach nad Portland, a
także kanadyjskimi preriami.
Każdy punkt reprezentował uderzenie pioruna i pojawiał się na monitorze mniej
więcej dziesięć sekund po wystąpieniu zjawiska. Tyle właśnie czasu potrzebowały
komputery ośrodka, by porównać ostatnie dane, przesyłane przez czujniki naziemne, i
obliczyć pozycję triangulacyjną, ładunek i siłę wyładowania.
- System działa idealnie.
Stan wiedział, że porusza się po pewnym gruncie. Wszystkie uderzenia pioruna,
jakie miały miejsce na każdym z ośmiu kontynentów, były monitorowane au-
tomatycznie - szybko i dokładnie.

42
Doktor Shapiro pogładziła mocno potargane siwiejące włosy. Jej niezwykłą fryzurę
można było wytłumaczyć tylko tym, że samolot, którym latała, by badać wyładowania
atmosferyczne, bywał za każdym razem kilkakrotnie rażony piorunem. Do meteorologa
jednak to nawet pasowało.
- Stan, a gdyby nawalił czujnik poziomu zerowego? Pogubiłbyś się w sprawie
Grincha?
Stan zerknął na grupkę pozostałych komputerowców, którzy siedzieli przed monito-
rami w pojedynczych boksach o niskich ścianach, starając się przeżyć koszmarną nocną
zmianę z soboty na niedzielę. Podobnie jak Shapiro, większość z nich okutana była w
grube swetry, mimo że na zewnątrz od rana było gorąco. Ale klimatyzator w pomie-
szczeniu dawał z siebie wszystko albo nic. Stan przekornie włożył bawełniane szorty,
koszulkę z napisem „Banzai Institute" i sandały. Niezależnie od tego, jak zimno było w
ciemnym, przypominającym jaskinię centrum detekq'i, jego wewnętrzny termostat za-
wsze wiedział, jak ciepło jest na zewnątrz.
- Hm.... jeden z tych zmarzluchów by mi powiedział i jakoś bym się połapał?
- Zła odpowiedź, Stan. To ty jesteś szefem zmiany. Ty masz to zauważyć. Dlatego
właśnie firma zatrudnia ludzi, a nie roboty.
Shapiro postukała wypielęgnowanym palcem w karty widoczne na ekranie
komputera.
- Dlaczego kryjesz się z robotą i udajesz, że układasz pasjansa, choć wszyscy
postępują odwrotnie?
Stan wzruszył ramionami.
Shapiro pokiwała głową, jakby nie mogła go zrozumieć, a on wiedział, że nigdy jej
się to nie uda.
- Zamierzam zdjąć Grincha z programu badań firmy.
- Ależ... - Stan się zawahał, a potem poszedł na całość. - Myślę, że mogę się z tym
uporać w ciągu dwunastu dni.
Wielkie niebieskie oczy Shapiro rozszerzyły się. Kobieta była zaskoczona.
- Z Grinchem?.
Stan kiwnął głową, sam zdziwiony, że jej niedowierzanie sprawiło mu aż taką
przyjemność.
- To sporadyczne, krótkotrwałe zjawisko, występujące na dużej wysokości, Stan.
Wszyscy to już przerabiali: Japonia, Narodowa Agencja Badań Oceanicznych i
Atmosferycznych. Sprawa została wyjaśniona.
- Czyżby? - Stan sceptycznie wyliczył na palcach trzy absurdalne możliwości. -
Główne teorie twoich specjalistów są takie: jest to meteor, zorza pojawiająca się na
niespotykanie dużej wysokości - cztery stopnie od równika - i stratosferyczne
wyładowanie świetlne, co jest nic nie znaczącym, ale ostatnio najmodniejszym ter-
minem w tej branży.
Shapiro przełożyła teczkę z jednej ręki do drugiej. Gest ten oznaczał, że zaczyna już
tracić cierpliwość.
- A ty oczywiście wiesz, co to jest?
- Och, nie. Nie mam pojęcia. - Uniósł rękę, by uprzedzić jej protest. - Ale... wiem,
że nie jest to zjawisko przypadkowe. „Tu cię mam" - pomyślał. Ciekawe,

43
co ona na to. Była kiepskim menedżerem, miała przecież naturę naukowca. A
naukowiec mógł tylko w jeden sposób zareagować na rewelację, którą właśnie wyjawił.
Shapiro zastanawiała się przez chwilę, potem dość ostrożnie skinęła głową.
- No dobrze. Jest w tym jakaś prawidłowość?
Taaa... Stan obrócił się w stronę komputera na swoim biurku i nacisnął klawisz F2,
by usunąć z ekranu rozłożonego pasjansa. Na monitorze pojawiła się mapa świata z
siatką geograficzną, której środek stanowił Pacyfik. Przebiegała przez nią seria
kolorowych sinusoidalnych fal.
Jak się tego spodziewał, Shapiro od razu zorientowała się, na co patrzy.
- To orbity satelitarne.
- Zgadza się - wskazał poszczególne kolory. - To Landsat IV, Landsat V, ADEOS-II,
FORTE, stacja kosmiczna i SPOT II.
- Stan, Grinch pojawił się trzy razy w ciągu sześciu miesięcy, nie było w tym
żadnej regularności! Te satelity natomiast krążą jak w zegarku. Na pewno nie mają z
nim nic wspólnego.
- Nie powiedziałem, że ma/ą — zaoponował Stan. - AJe spójrz na to. - Szybko
wystukał na klawiaturze serię poleceń i obraz na monitorze się zmienił.
- To orbity tych samych satelitów dwudziestego czwartego grudnia zeszłego roku.
Komputer rysował linie jeszcze przez parę sekund, a potem na Pacyfiku, około stu
sześćdziesięciu kilometrów na południowy wschód od Hawajów, pojawiła się czerwona
kropka.
- A oto Grinch. Elektromagnetyczne zjawisko nieznanego pochodzenia, o prze-
rażającej sile. Tu pojawił się po raz pierwszy. Dwudziestego czwartego grudnia. O
siedemnastej siedemnaście czasu Mountain. - Spojrzał z ukosa na szefową, od-
notowując z zadowoleniem wyraz zdumienia, jaki pojawił się na jej twarzy, gdy zaczęła
pojmować, co widzi na ekranie.
- Okay. Pokaż mi, gdzie wystąpił po raz drugi.
Stan triumfował w duszy. Mówiła normalnym tonem, ale była pod wrażeniem.
Dobrze o tym wiedział.
Znowu oczyścił ekran i zażyczył sobie, by komputer pokazał orbity satelitarne z
piętnastego lutego. Tym razem Grinch znajdował się około dwóch tysięcy kilometrów
od Hawajów - z dokładnością do dwustu czterdziestu kilometrów.
Shapiro pochyliła się, ale potrzebowała tylko chwili, by sprawdzić, co jest na
monitorze.
- A trzeci raz? - zapytała.
Stan pokazał jej ostatni wykres. Z dwudziestego ósmego kwietnia. Tysiąc dwieście
kilometrów od Hawajów. Nakreślił placem kółko na ekranie, wyznaczając obszar
wokół Grincha, gdzie nie było żadnych orbit satelitów.
- We wszystkich przypadkach - powiedział - Grinch pojawiał się tylko wte
dy, gdy nie było nad nim żadnych satelitów, które mogłyby zarejestrować wyła
dowanie. To nie może być zbieg okoliczności. Nie trzy razy.
Shapiro wyprostowała się.

44
- I taka sama sytuacja powtórzy się za dwanaście dni?
Stan potwierdził skinieniem głowy.
- Pierwszego lipca nastąpi pięćdziesięciopięciominutowa przerwa w zapisie -
będzie to tysiąc pięćset kilometrów na południowy zachód od Hawajów.
Przez kilka długich sekund Shapiro patrzyła na ekran.
- Niech ci będzie - powiedziała w końcu. - Dobra robota. Przeanalizowałeś
dane, odkryłeś pewną prawidłowość i wysunąłeś hipotezę. Za dwanaście dni do
wiemy się, czy hipoteza jest słuszna. Zakładając, że masz rację, jaki twoim zda
niem zachodzi tu związek przyczynowy?
Stan był zdziwiony, że zadała tak oczywiste pytanie.
- To sprawa wojskowa, naturalnie. Na pewno. Według mnie ktoś testuje bom
bę elekromagnetyczną. Jeśli nasz system namierzył wyładowanie w takiej odległo
ści, powstały impuls elektromagnetyczny musi być olbrzymi.
Oczy Shapiro przybrały nieobecny wyraz, jakby myślała o czymś innym.
- Impuls elektromagnetyczny, na tyle silny, byśmy go tu odebrali, powinien
zniszczyć sieć wysokiego napięcia na Hawajach i spowodować awarie wszystkich
samolotów lecących nad Pacyfikiem. Wydaje mi się, że słyszałam o czymś... -Urwała,
jakby nagle coś ją olśniło. Spojrzała na Staną z natężeniem.
- O czym? - ponaglił ją, bardziej już teraz zaciekawiony niż nastawiony obronnie,
bo Shapiro poważnie potraktowała jego obsesyjne poszukiwania.
- Okręt marynarki... Ten, który zatonął podczas manewrów. W Boże Narodzenie,
pamiętasz?
Stan zrozumiał, co szefowa ma na myśli.
- USS Shiloh. To była jedna z pierwszych rzeczy, o jakich pomyślałem.
Wszyscy słyszeli o Shilohu. Zginęło wtedy prawie czterystu ludzi. Pocisk, który
rzekomo miał być rozbrojony do celów ćwiczebnych, przypadkiem trafił w okręt i
zatopił go w ciągu paru minut. Przesłuchania w Waszyngtonie trwały niemal miesiąc.
Telewizja nadała wtedy dramatyczną relację marynarki z akcji ratunkowej,
przeprowadzonej wśród płonących szczątków okrętu, a wstrząsające zdjęcie satelitarne,
które przedstawiało pocisk zbliżający się do Shiloha tuż przed eksplozją, pojawiło się
na pierwszych stronach gazet i okładkach magazynów całego świata. Ale przecież ta
katastrofa nie miała nic wspólnego z Grinchem.
- Wypadek zdarzył się dwudziestego szóstego - zauważył Stan. - Grinch po
jawił się dwa dni wcześniej - dwudziestego czwartego. A poza tym te miejsca od
dalone są od siebie tysiące kilometrów. Nie widzę tu żadnego związku.
Shapiro pokiwała głową, najwyraźniej się z nim zgadzając.
- W porządku. No, to napisz oficjalny raport.
- Naprawdę? - Stan nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu. Miał nadzieję, że
szefowa wyrazi zgodę, choćby nawet niechętnie, by kontynuował badania nad
Grinchem w wolnym czasie. Ona tymczasem pozwala mu prowadzić dalsze prace w
ramach obowiązków służbowych.
- Naprawdę. Tu na pewno nie chodzi o bombę elektromagnetyczną. To, że
odkryliśmy coś, co Pentagon przypuszczalnie chciałby ukryć, oznacza, że ktoś inny
także się tym zainteresuje.

45
- Pentagon? Powiedziałem, że to sprawa wojskowa, doktor Shapiro. Ale nie
miałem na myśli naszej armii.
- Daj spokój, Stan. Któż inny w dzisiejszych czasach maczałby w tym palce?
- Stawiam na Francuzów. Oni zawsze wysadzają wyspy albo coś w... - zakończył
swoje wyjaśnienia niewyraźnym mamrotaniem. Trochę za późno przypomniał sobie o
plotce, że Shapiro podobno miała w dalekiej przeszłości gorącego francuskiego
kochanka.
- Te wyładowania to nie były eksplozje - Shapiro mówiła tak, jakby Stan nie
potrafił logicznie interpretować faktów. - To mogły być... testy nowego systemu
radarowego. Być może ktoś dokonywał pomiarów efektów jonizacyjnych w górnej
warstwie atmosfery przy użyciu sond rakietowych. Powinniśmy się tym zająć - sprawa
może się okazać korzystna dla firmy. Moglibyśmy zaoferować nasze usługi
przemysłowi obronnemu.
Stan starał się nie patrzeć szefowej w oczy, by się nie zorientowała, co myśli o jej
teoriach. Wiedział, że dobry naukowiec powinien rozważyć każdą możliwość, ale
pomysły Shapiro były mocno naciągane. Wciąż podekscytowany niespodziewanym
triumfem nie dawał za wygraną.
- Doktor Shapiro, prace nad techniką radarową i jonizacją nie mają tak wielkiego
znaczenia. A poza tym nie towarzyszy im tyle efektów wizualnych. Dlaczego więc ktoś
miałby zadawać sobie trud, by ukryć je przed satelitami?
- Nie wiem - ostro odparła Shapiro. - Może z przyzwyczajenia. Gdybyś miał
szczęście pracować dla Departamentu Obrony, Stan, wiedziałbyś, że armia generalnie
kłamie. Cały czas. Fikcyjne życiorysy, kamuflaż, oszustwa... to zasada, nie wyjątki.
Stan spojrzał z zainteresowaniem na swoją szefową. Nigdy nie słyszał tyle wrogości
w jej głosie. Zastanowiło go, czy ktoś w ośrodku wie, jaką robotę wykonywała w
przeszłości dla Departamentu Obrony.
Jakiekolwiek jednak były jej doświadczenia, Shapiro szybko odsunęła od siebie
wszelkie nieprzyjemne reminiscencje.
- Słuchaj, napisz ten raport. Dołącz wydruki układu orbit, które mi pokazałeś.
I... - Spojrzała na zegarek. - Mogłabym dostać to wszystko jeszcze dziś rano, za
nim pójdziesz do domu?
Stan przezornie powstrzymał się od uwag. -
Jasne. Nie ma problemu.
- I jeszcze jedno... - Shapiro pochyliła się nad Stanem i wcisnęła FI na kla
wiaturze. Mapa z pozycją Grincha ponownie zastąpiona została ułożonym do po
łowy pasjansem. - Jeśli wkroczyliśmy na niebezpieczny teren, może lepiej zacho
wajmy to na razie dla siebie.
Zrobiła krok do tyłu, po czym rozejrzała się po sali.
- Czy ktoś ci pomagał?
Stan przecząco pokręcił głową. Nie był głupi. Nadużywanie środków firmy nie było
w Global Industries dobrze widziane. Poprzednie doświadczenia nauczyły go trzymać
język za zębami.
- Nie. Wiem tylko ja.

46
- To dobrze. Przekaż mi raport. Jutro dam go doktorowi Greenowi. A za dwanaście
dni może zostaniesz bohaterem tej firmy.
- Zgoda - odparł Stan.
Shapiro kiwnęła w kierunku ekranu.
- Tymczasem staraj się przynajmniej zachowywać pozory.
Stan spojrzał na nią ze zdziwieniem. Nie miał pojęcia, o czym ona mówi.
- Czarna dziesiątka na czerwonego waleta.
Na zakończenie powiedziała Stanowi, że chce go widzieć u siebie pod koniec
zmiany, i wetknąwszy teczkę pod pachę, ruszyła środkiem sali w kierunku swojego
gabinetu.
Stan za pomocą myszki posłusznie przeniósł dziesiątkę pik na waleta karo, na-
stępnie kliknięciem przemieścił jeszcze kilka innych kart, jednocześnie układając w
myśli raport. Potem jednak zaczęło go nurtować coś, co powiedziała Shapiro.
Armia kłamie. Cały czas. Mówiła to z takim przekonaniem...
Wrócił do map z pozycją Grincha i przejrzał je parę razy tam i z powrotem. Do
końca zmiany pozostały mu trzy godziny. Mógł je jeszcze dobrze wykorzystać.
jeśli Pentagon rzeczywiście kłamał w sprawie Grincha, Stan Drewniak zamierzał
dowiedzieć się, co się za tym kryje.
Rozdział trzeci

Dom Chase'a, Quantico, Wirginia

W swoim zacisznym, zdawałoby się, salonie Tom zebrał wszystkie siły przed
nieuniknionym atakiem. Choć przeciwnik chwycił go za rękę i zaczął systematycznie
wywijać nią w górę i w dół, Tom postanowił się skupić. Nie pociągnie go, bo tamtemu
właśnie o to chodzi. Przez ten ruch straciłby punkt podparcia. Przeciwnik
wykorzystałby wtedy swoją przewagę. Tom stanął więc pewniej na nogach, natężył się
i...
-Hej!
Nagle poczuł w kciuku ostry, przejmujący ból. Gdy próbował wyrwać dłoń z
uścisku napastnika, cała jego koncentracja poszła na marne. Spóźnił się.
Przed oczami mignęły mu podłoga i sufit. Z łoskotem wylądował na plecach.
Cienkie ściany jego domu zadrżały. Usłyszał też, że coś przewróciło się na ikeow-skiej
półce.
Jego ośmioletni syn zachichotał z dumą.
Ale Tom nie był w stanie nic powiedzieć. Nie mógł nawet zaczerpnąć powietrza.
Jego płuca wskutek silnego uderzenia przestały na chwilę funkcjonować. Pomyślał z
żalem, że nie ma pieniędzy, by zmienić tanią szarą wykładzinę. Jej cienka warstwa w
niewielkim stopniu zamortyzowała upadek.
Tyler przestał się śmiać. Widać było, że się zaniepokoił.
Tom z trudem uniósł się na łokciu, mamrocząc: - Nic mi nie jest.
Spojrzał na pustą brudnawą ścianę, dzielącą jego mieszkanie od sąsiadów, ale nie
usłyszał żadnych protestów z tamtej części domu. Było tuż po siódmej rano.
Lufkinsowie prawdopodobnie przespali jego pojedynek z synem.
Tyler po rycersku wyciągnął rękę, by pomóc zbolałemu staruszkowi stanąć na nogi.
Tom wziął płytki oddech, poczuł, że już mu lepiej, i demonstracyjne odsunął
pomocną dłoń.
- Nie ma mowy, chłopie. Drugi raz nie dam się na to nabrać.
Tyler położył jedną rękę na splocie słonecznym, drugą założył z tyłu i ukłonił się
kilka razy przed wyimaginowaną publicznością.

48
- Dziękuję, bardzo dziękuję.
Tom usiadł na podłodze po turecku, ze zdziwieniem stwierdzając, że syn ciągle go
zaskakuje.
- Matka cię tego nauczyła.
Chłopak się zaperzył.
- Mam żółty pas. Nauczyłem się tego podczas lekcji.
- Nie chodzi mi o przerzut, tylko o ten trick z ręką.
Tyler uśmiechnął się i poruszył brwiami.
- To stary śmiertelny chwyt Wulkana.
Wykonał gest, jakby kogoś szczypał. Taki nieznaczny ruch wystarczył, by prze-
ciwnika przeszył ostry ból w miękkim miejscu między kciukiem a placami.
Tom wciąż jeszcze czuł pulsowanie w dłoni. Wstał, starając się przy tym wyglądać
dziarsko.
- Nie ma czegoś takiego jak śmiertelny chwyt Wulkana.
- Mama tak go nazwała.
Tom przyjrzał się synowi; usiłował nie zwracać uwagi na groteskowy nadruk z
nazwą Black Lung na jego koszulce. Pomyślał, że pewnie kiedyś rodzice starali się nie
zauważać jego młodzieńczego uwielbienia dla Kissów. Jako ojciec, Tom wciąż łapał
się na tym, że czuje się rozdarty między tym, co jako dorosły uważał za dobre dla syna,
a tym, co sam w dzieciństwie uznawał za najlepsze dla siebie. Zaczął podejrzewać, że
nikomu nigdy nie uda się wyważyć tych dwóch racji.
Tyłer Chase był trochę niższy niż inni chłopcy w jego wieku, miał niespełna sto
dwadzieścia centymetrów wzrostu, i to w swojej ulubionej czarnej czapce z daszkiem.
Z całą pewnością również mniej ważył - około dwudziestu dwóch kilogramów, na
dodatek po wyjściu z wody. Sądząc jednak po ilości mleka, jaką ten dzieciak potrafił
wypić, i liczbie małych pizz, które znikały w domu podczas weekendów, zbliżał się do
wieku, kiedy chłopcy gwałtownie zaczynają rosnąć. Tom miał taką nadzieję. Mały z
pewnością będzie podobny do matki. Po ojcu natomiast mógłby odziedziczyć wzrost. A
co do jego matki... Tom potrząsnął obolałą dłonią.
- Tylko Obcy używają takich terminów.
Tyler wzruszył ramionami. Był to uniwersalny gest, świadczący, że chłopak nie ma
ochoty o czymś dyskutować.
- Która godzina?
Tom spojrzał na zegarek - to znaczy na nadgarstek, gdzie zwykle go nosił. Teraz
Tyler miał go na ręce. I uśmiechał się niewinnie.
- Coś ci zginęło, tato?
Tom zmarszczył czoło - miał nadzieję, że będzie to wyglądało na dezaprobatę, ale
wiedział, że nie uda mu się ukryć dumy z syna.
- Gładko ci poszło. Nic nie poczułem.
Niewinny uśmieszek Tylera przemienił się w szeroki, pełen zadowolenia uśmiech,
pozbawiony śladu sztuczności. Na widok tej szczerej miny w Tomie wezbrała potężna
fala ojcowskich uczuć. W jednej chwili ujrzał w swoim synu samego siebie z lat
młodzieńczych, a potem stanęła mu przed oczami sylwetka do-

49
rosłego mężczyzny, którym Tyłer stanie się pewnego dnia. Fakt, że ten mały, czasami
wkurzający, a jednak wspaniały dzieciak przyszedł na świat przy jego udziale, nie
przestawał go zdumiewać. Ale zawsze gdy ogarniała go fala sentymentalizmu, Tom
dostrzegał w synu także podobieństwo do swojej żony. Byłej żony. To działało na
niego jak kubeł zimnej wody.
Tyłer zdjął duży srebrny zegarek ojca. Metalowa bransoletka luźno wisiała na jego
nadgarstku.
- Mama mówi, że tego rodzaju sztuczki nie są nikomu potrzebne.
- Tak? Wierz mi, znajomość paru takich klasycznych tricków może okazać się
bardziej przydatna niż techniki zabijania za pomocą... gumisia czy opaski elastycznej.
Widząc nagłe zainteresowanie na twarzy syna, zorientował się, że wybrał złe
przykłady. Niemal czytał w myślach Tylera: przecież mogę zdobyć gumisia... znaleźć
opaskę elastyczną...
- To był żart.
- Wiem. - Widoczne rozczarowanie Tylera nagle podsunęło Tomowi okropne
podejrzenie.
- Chyba nie nauczyła cię jakichś technik zabijania...
-Tato...
- Tylko pytam. Wiesz, gdy będziesz starszy i zaczniesz chodzić z dziewczynami na
prywatki...
- Imprezy...
- Niech ci będzie - na imprezy. Będą pod wrażeniem tego, czego cię uczę. Może
któregoś dnia nawet mi podziękujesz.
Tyler uśmiechnął się promiennie. .
-Już teraz ci dziękuję. Grabula?
Tom udawał, że nie widzi skupienia w pozornie niewinnych oczach syna.
- Grabula.
Tym razem, gdy Tyler położył mu dłoń na nadgarstku, by zastosować chwyt karate,
Tom był przygotowany. Z dzikiem okrzykiem, błyskawicznie podniósł rękę,
pozbawiając chłopca osłony, a potem złapał go w pasie wolnym ramieniem, uniósł w
górę i odwrócił do góry nogami, tak że mały zawisł przy jego boku.
Tyler zapiszczał z uciechy, kopiąc na oślep i desperacko próbując się odwinąć, by
połaskotać ojca.
Wtedy już Lufkins zaczął walić w ścianę po drugiej stronie domu. Przytłumiony
ryk sąsiada był dla Toma informacją, która jest godzina.
- Przepraszam! - Ale głośna odpowiedź Toma tylko rozbawiała ich obu.
Próbowali opanować śmiech - z efektem zgoła odwrotnym.
Na skutek kopania Tylera Tom zachwiał się, zrobił krok, by odzyskać równowagę, i
potknął się o kanapę z szarą narzutą. Błyskawicznie rzucił syna na dość już wytarte
poduszki, a sam po raz drugi upadł na podłogę, wywołując brzęk wszystkich
metalowych półek na książki, które stały w salonie-jadalni o kształcie litery L.

50
Kiedy obaj odzyskali oddech, Tom siedział na podłodze, opierając się plecami o
kanapę. Tyler stał tuż obok, przytulając się do niego, jakby znowu miał trzy lata i
zapomniał o swoich obawach, czy wypada mu uściskać ojca.
Tom zwichrzył synowi włosy. Po kim miał rude, o tym ani on, ani jego żona - była
żona - nie mieli pojęcia.
- Dziś ty robisz śniadanie.
- Będą gofry.
Tom się skrzywił. Gofry były dla Tylera pretekstem, by pochłonąć masę syropu
klonowego i półtoracentymetrową warstwę masła.
- No dobra, ja robię śniadanie. Omlety.
- Gofry.
- Ale z owocami, bez syropu.
- I dostanę colę na mecz. -
Jedną.
- I cukierki.
- Nie przeginaj, mały. - Tom zauważył, że Tyler ostatnio lubi wdawać się w
męczące pertraktacje, które zbyt często kończyły się tym, że dostawał, czego chce. Ale
właśnie zaczynały się wakacje i mieli ochotę spędzić rozrywkowy dzień. Poważne
sprawy mogły poczekać do września, kiedy zacznie się szkoła. Tom dał synowi sójkę
w bok i wstał, zanim Tyler zdążyłby go ponownie zaatakować.
- Idziemy. Prysznic, ścielenie łóżka i... zmiana koszulki.
- Mama pozwala mi ją nosić.
Tom nie chciał wdawać się w tę grę. Stosując metodę zalecaną w podręcznikach,
zmienił bieg dyskusji, na którą się zanosiło.
- Nie trać ducha. Włóż tę koszulkę Oriolesów.
Niestety, Tyler czytywał inne podręczniki.
- Mama kupiła mi nową płytę Black Lungów. Z autografami.
- A ja załatwiłem bilety na mecz.
- Dlaczego nie kupiłeś dla mamy? Nie miała na dziś żadnych planów.
Tom poczuł, że rośnie między nimi dawny mur. Wiedział, że nie wyjdzie zwy-
cięsko z tej dyskusji.
- Może następnym razem.
- Czemu nie dziś?
Tom mówił powoli, rozdzielając poszczególne słowa.
- Mam tylko dwa bilety.
- Ale mogłeś kupić...
- Tyler. Ta rozmowa zmierza donikąd.
Chłopiec dobrze wiedział, co oznaczają te słowa w ustach ojca, ale nie dawał za
wygraną.
- Mama by cię zabrała. Zawsze o ciebie pyta.
Słysząc tę rewelację, Tom się zawahał, ale chwilę później oprzytomniał. Tyle-rowi
niemal udało się go przechytrzyć.
- Daj spokój. Chodźmy robić omlety.
- Gofry!

51
- Gofry. - Podniósł się i wyciągnął rękę do syna. Tyler uśmiechnął się półgęb
kiem, myśląc, że to przygotowanie do kolejnego ataku, i sam także wstał. Nagle
jednak uśmiech zniknął z jego piegowatej twarzy. Wydawało się, że przez jego
szczupłe ramię przebiegł skurcz.
U Toma natychmiast odezwał się instynkt rodzicielski. Małemu coś dolega? Za-
trucie pokarmowe? Zasłabnięcie? Przeleciały mu przez głowę najgorsze myśli, rodem z
sennych koszmarów, które znają tylko rodzice.
Wtedy zrozumiał, o co chodziło.
- Oddaj mi zegarek.
Tyler niechętnie mu go podał.
Był to timex-motorola: z wyświetlaczem dwóch stref czasowych, timerem, sto-
perem, datownikiem, pamięcią obejmującą sto pięćdziesiąt numerów telefonicznych i
funkcjami pagera SkyTel o częstotliwości 900 MHz.
Tom nastawił zegarek, by drgał bezgłośnie, kiedy nadejdzie wiadomość, bo nie
chciał, by przeszkadzał mu podczas zajęć. To właśnie poczuł Tyler.
Niedziela, siódma rano i tata być może będzie musiał iść do pracy.
Tom przeczytał na wyświetlaczu: 703 1. No, to mecz z głowy.
Gdy zapinał metalową bransoletkę, Tyler przysunął jego rękę do poziomu swoich
oczu.
- Kto to? Mama?
Tom odwrócił tarczę ku twarzy syna, ale chłopiec wykręcił mu rękę, by spojrzeć na
wyświetlacz z drugiej strony.
Powoli odczytał litery, jakie utworzyły odwrócone do góry nogami cyfry:
- I EOL? Co to znaczy?
- Nic. To normalne cyfry.
Kiedy Tom ofiarował Tylerowi pager, dla zabawy przesyłali sobie wiadomości z
odwróconych cyfr. Na pagerze chłopca 5-505 oznaczało SOS ze szkoły: ktokolwiek
miał go odebrać, był już spóźniony. 4-505 znaczyło zaś, że mały potrzebuje pomocy
przy odrabianiu lekcji. W ciągu ostatniego roku niedzielne wieczory wydawały się
Tomowi niepełne, jeśli nie otrzymał żadnej pilnej wiadomości od Tylera, który nagle
przypomniał sobie o jakimś pomyśle czy innych ważnych rzeczach do załatwienia w
poniedziałek rano.
Chłopiec odwrócił rękę ojca.
- To nie jest numer telefonu. A więc to szyfr, prawda?
Tom spojrzał na telefon bezprzewodowy. Leżał na telewizorze, na pudełku po
pizzie, którą zjedli zeszłego wieczora.
- To ściśle tajne. Chcą mnie wysłać z powrotem do stacji kosmicznej.
- E tam! - Tyler ciągle trzymał ojca za rękę, gdy ten podchodził do telefonu. Tom
nie protestował, pozwolił chłopcu huśtać się jak małpka. - Nie jesteś astro-nautą!
Tom włączył telefon. Nie musiał zastanawiać się nad numerem, pod który zamierzał
zadzwonić.
- Och, nie będę potrzebował nawet statku kosmicznego. Po prostu wystrzelą
mnie w przestrzeń.

52
Tyler uderzał rytmicznie o czarną matową obudowę ogromnego telewizora Toma.
- Kto wysłał wiadomość?!
Tom wyciągnął palec, nakazując ciszę. Telefon, pod który dzwonił, został odebrany
po pierwszym sygnale. Jak zwykle.
- Cześć, Tom. Dzięki, że tak szybko się odezwałeś. - Mimo że stracił dzień
z synem, Tom poczuł przypływ zainteresowania. Mężczyzna, z którym rozmawiał,
był kimś więcej niż tylko jego pracodawcą. Był także przyjacielem. - Jesteś więc
w domu.
Miejsce pobytu Toma było znane rozmówcy i nie wymagało komentarza.
System telefoniczny, za pośrednictwem którego Tom się połączył, pokonywał
wszelkie blokady, jakimi dysponowały centrale cywilne. Opracowanie, konstrukcja i
programowanie takich systemów było jednym z przedmiotów, jakich Tom nauczał w
akademii FBI, położonej piętnaście kilometrów od jego domu.
- Miałem ten dzień spędzić z Tylerem - powiedział Tom. Nie mówił tego
z pretensją. W ten sposób informował, że trzeba będzie podjąć pewne kroki orga
nizacyjne. - -.'
-Już wszystko załatwiłem.
Tyler tymczasem stał przed ojcem z rękami na biodrach, powoli i bezgłośnie
powtarzając: „Kto to jest?", „No kto?"
- Poczekaj chwilę - rzekł Tom do słuchawki. - Jest tu ktoś, kto chciałby się
z tobą przywitać.
Podał telefon chłopcu.
Tyler przyłożył go do ucha i ostrożnie powiedział: - Halo?
Potem uśmiechnął się od ucha do ucha i zawołał: - Wujek Milo!
Tom był zadowolony z takiej jego reakcji. Tyler nie miał dziadków, ciotek ani
wujków i od dnia, kiedy przyszedł na świat, Milo Vanovich, który sam nie miał dzieci,
z ochotą, a nawet z entuzjazmem wziął na siebie rolę krewnego, tak potrzebnego
dziecku w różnych sytuacjach. Tom znał wielu ludzi z otoczenia Vanovicha i wiedział,
że był to modus operandi generała. Dla niego oni wszyscy nie byli współpra-
cownikami, lecz rodziną. Tom cieszył się, że został zaliczony do tej licznej grupy. Je-
szcze większą sprawiło mu przyjemność, że został do niej przyjęty także Tyler.
Chłopiec powiedział parę słów o popołudniowym meczu i swoich planach na
wakacje, po czym oddał telefon Tomowi.
- Mam się pakować? - zapytał Tom.
- Potrzebuję cię tu na miejscu. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, będziesz w domu
przed dwunastą.
Tom pochwycił dziwną przytłumioną nutę w głosie Vanovicha. Może staruszek
wysiada już w sobotnie wieczory. Nie zaszkodziłaby mu odrobina rozrywki, biorąc pod
uwagę pracę, którą wykonuje.
- Taaa... Już to parę razy słyszałem. Oglądałem wczoraj wieczorem wiadomo
ści. Jak się tam dostanę?
- Wysłałem już po ciebie samochód. Tylko weź przepustkę.
Tom wiedział, że nie powinien zadawać już dalszych pytań.

53
- Wobec tego do zobaczenia za godzinę.
Wyczuł, że Vanovich uśmiechnął się po drugiej stronie linii.
- Oj, chyba wcześniej.
Połączenie zostało przerwane i w tej samej chwili rozległ się dzwonek u drzwi.
Tom zauważył nieskrywane rozczarowanie w oczach Tylera.
- Przykro mi, mały.
- Wiem. Wujek Milo mi tłumaczył. Praca to praca.
Tyler westchnął. Rozmawiali o tym dostatecznie często, by wiedział, że - przy-
najmniej w tych sprawach - nie ma sensu podejmować dyskusji. Od kiedy Tom zaczął
uczyć w akademii FBI i, jak inni ojcowie, miał stałe godziny pracy, rzadko odwoływał
spotkania z synem. Teraz, gdy musiał to zrobić, Tylerowi łatwiej było pogodził się z
tym, że w pracy ojca były wciąż sprawy absolutnie priorytetowe. Nawet matka starała
się mu to wytłumaczyć. Był to jeden z niewielu punktów, w których ona i Tom potrafili
się porozumieć.
Tom zszedł po stromych dębowych schodach do maleńkiego hallu przy wejściu.
Przez firanki zasłaniające trzy szybki w białych drzwiach w stylu kolonialnym
zobaczył dwóch ludzi w trudnych do określenia, szarych garniturach, które z
pewnością nie były stosownym strojem w ten duszny czerwcowy dzień. Otworzył
drzwi.
- Właśnie dostałem wiadomość - powiedział.
Twarze obu mężczyzn błyszczały już od potu. Wyższy zdjął szkła przeciw-
słoneczne, przypominające okulary noszone przez lotników. Tom zauważył, że facet
szybko zlustrował ciągle jeszcze nie urządzony hall, a potem zatrzymał wzrok na
Tylerze, który przeskakując po dwa stopnie, zbiegał z hałasem po drewnianych
schodach. Mężczyzna otworzył mały portfel z czarnej skóry, by pokazać legitymację
Agencji Wywiadu Obronnego. Tom wiedział, że takie legitymacje nosili pracownicy
Narodowej Agencji Spraw Wewnętrznych. Ponieważ komórka Vanovicha oficjalnie
nie istniała, nikt zatrudniony tam nie mógł się do tego przyznawać.
- Panie Chase, jestem kapitan Lassiter. - Mężczyzna kiwnął głową w stronę
swojego towarzysza. - A to kapitan Dorsey. Będzie pana kierowcą. Generał pro
sił mnie, żebym... - Wskazał spojrzeniem Tylera, który stanął przy boku ojca.
Tom przeniósł wzrok na syna.
- Tyler, to kapitan Lassiter. Będzie twoją niańką. - Włożył dłoń do kieszeni
dżinsów.
Mały zauważył ten ruch.
- Niech pan patrzy - uprzedził kapitana.
Tom próbował udawać, że nie wie, o co chodzi.
- Na co?
Tyler wcisnął palec do kieszeni Toma, obok jego dłoni.
- Zawsze gdy w ten sposób wkładasz tam rękę, potem wyciągasz coś z mojego
ucha.
- Tę rękę? - Tom pokazał wolną dłoń, odwrócił ją wewnętrzną stroną do góry, ale
nic w niej nie było. - Ależ skąd.

54
Nagle jednak wyciągnął drugą rękę, jakby zamierzał objąć ucho Lassitera. Kapitan
chwycił jego nadgarstek ruchem szybkim jak błyskawica. Tyler wyraził zaskoczenie
Toma:
- O rany... spokojnie...
Tom przyjrzał się temu żołnierzowi w cywilnych ciuchach. Z całą pewnością
nadawałby się do operacji specjalnych. Jego zdaniem tacy faceci nie powinni być
wypuszczani z domu bez smyczy i kagańca.
- Kapitanie... mamy niedzielę rano, nie jest pan w bazie... może by się pan
wyluzował...
Lassiter zwolnił uścisk, a Tom powoli cofnął rękę. Między koniuszkami palców
wskazującego i środkowego trzymał dwa bilety na popołudniowy mecz w parku Oriole
w Baltimore, w piątym rzędzie za sektorem dla gości. Podał je kapitanowi.
- Mój syn także może próbować takich sztuczek. Niech pan się chwilę zasta
nowi, zanim zacznie się pan bronić, dobrze?
Lassiterowi najwyraźniej nie podobała się groźba zawarta w słowach Toma, ale
musiał być posłuszny rozkazom.
Tom dotknął drzwi. Choćby działo się nie wiadomo co, żaden żołnierz nie przestąpi
już progu tego domu. Na szczęście posłuszeństwo wobec oficera starszego stopniem
utrzyma Lassitera i Dorseya w ryzach.
- Generał życzy sobie, żeby pan tu zaczekał. Muszę wziąć przepustkę.
Widział, że Lassiter chciał zaprotestować. W armii, jeśli generał mówi „teraz",
to znaczy „teraz" - na miejscu Toma na przykład, żołnierz cały czas nosiłby przepustkę
na szyi, na wypadek gdyby wezwanie przyszło w najmniej odpowiednim momencie.
Tom jednak nie zamierzał również zmieniać swojej szarej koszulki polo ani dżinsów.
Nie był wojskowym i ktoś taki jak Lassiter nie mógł mu niczego nakazać.
- Zaraz wracam - powiedział i stanowczym ruchem zamknął drzwi, a potem
ruszył biegiem po schodach, ścigając się z Tylerem w drodze do sypialni. Pozwo
lił, by mały wyprzedził go na ostatnim odcinku.
Gdy syn, grymasząc, czesał się i mył zęby, Tom zamknął drzwi swojej sypialni,
przesunął na bok starą sosnową szafę i odsłonił ukryty za nią mały metalowy sejf w
ścianie. Wystukał przydzielony mu numer kodu, a potem zaczekał, aż czerwone
światełko na drzwiczkach zmieni się na zielone. Daleko stąd, w Fort Meade, w
Maryland, centralny komputer otrzymał za pośrednictwem komórkowego połączenia
telefonicznego informację, że Tom Chase otwiera skrytkę bezpieczeństwa z
materiałami rządowymi. Wybrana przez Toma jedna z czterech sekwencji cyfr
świadczyła, że nie działa pod przymusem.
Gdy komputer potwierdził kod, Tom usłyszał pstryknięcie. Wtedy pokrętłem
ustawił szyfr. W wojsku uwielbiano wszelkie rozwlekłe procedury.
Otworzył sejf, który miał czterdzieści centymetrów szerokości, dwadzieścia pięć
centymetrów wysokości, ale tylko dwadzieścia głębokości. Został specjalnie
zaprojektowany przez Wojskowy Korpus Inżynieryjny, by mieścił się w cienkich
ścianach budynków cywilnych. Metalowa skrytka była jednocześnie przyspawana do
dwóch stalowych żerdzi długości dwóch metrów, przecinają-

55
Nagle jednak wyciągnął drugą rękę, jakby zamierzał objąć ucho Lassitera. Kapitan
chwycił jego nadgarstek ruchem szybkim jak błyskawica. Tyler wyraził zaskoczenie
Toma:
- O rany... spokojnie...
Tom przyjrzał się temu żołnierzowi w cywilnych ciuchach. Z całą pewnością
nadawałby się do operacji specjalnych. Jego zdaniem tacy faceci nie powinni być
wypuszczani z domu bez smyczy i kagańca.
- Kapitanie... mamy niedzielę rano, nie jest pan w bazie... może by się pan
wyluzował...
Lassiter zwolnił uścisk, a Tom powoli cofnął rękę. Między koniuszkami palców
wskazującego i środkowego trzymał dwa bilety na popołudniowy mecz w parku Oriole
w Baltimore, w piątym rzędzie za sektorem dla gości. Podał je kapitanowi.
- Mój syn także może próbować takich sztuczek. Niech pan się chwilę zasta
nowi, zanim zacznie się pan bronić, dobrze?
Lassiterowi najwyraźniej nie podobała się groźba zawarta w słowach Toma, ale
musiał być posłuszny rozkazom.
Tom dotknął drzwi. Choćby działo się nie wiadomo co, żaden żołnierz nie przestąpi
już progu tego domu. Na szczęście posłuszeństwo wobec oficera starszego stopniem
utrzyma Lassitera i Dorseya w ryzach.
- Generał życzy sobie, żeby pan tu zaczekał. Muszę wziąć przepustkę.
Widział, że Lassiter chciał zaprotestować. W armii, jeśli generał mówi „teraz",
to znaczy „teraz" - na miejscu Toma na przykład, żołnierz cały czas nosiłby przepustkę
na szyi, na wypadek gdyby wezwanie przyszło w najmniej odpowiednim momencie.
Tom jednak nie zamierzał również zmieniać swojej szarej koszulki polo ani dżinsów.
Nie był wojskowym i ktoś taki jak Lassiter nie mógł mu niczego nakazać.
- Zaraz wracam - powiedział i stanowczym ruchem zamknął drzwi, a potem
ruszył biegiem po schodach, ścigając się z Tylerem w drodze do sypialni. Pozwo
lił, by mały wyprzedził go na ostatnim odcinku.
Gdy syn, grymasząc, czesał się i mył zęby, Tom zamknął drzwi swojej sypialni,
przesunął na bok starą sosnową szafę i odsłonił ukryty za nią mały metalowy sejf w
ścianie. Wystukał przydzielony mu numer kodu, a potem zaczekał, aż czerwone
światełko na drzwiczkach zmieni się na zielone. Daleko stąd, w Fort Meade, w
Maryland, centralny komputer otrzymał za pośrednictwem komórkowego połączenia
telefonicznego informację, że Tom Chase otwiera skrytkę bezpieczeństwa z
materiałami rządowymi. Wybrana przez Toma jedna z czterech sekwencji cyfr
świadczyła, że nie działa pod przymusem.
Gdy komputer potwierdził kod, Tom usłyszał pstryknięcie. Wtedy pokrętłem
ustawił szyfr. W wojsku uwielbiano wszelkie rozwlekłe procedury.
Otworzył sejf, który miał czterdzieści centymetrów szerokości, dwadzieścia pięć
centymetrów wysokości, ale tylko dwadzieścia głębokości. Został specjalnie
zaprojektowany przez Wojskowy Korpus Inżynieryjny, by mieścił się w cienkich
ścianach budynków cywilnych. Metalowa skrytka była jednocześnie przyspawana do
dwóch stalowych żerdzi długości dwóch metrów, przecinają-

55
cych się poprzecznie. Gdyby ktoś próbował ukraść sejf, musiałby go wyrwać razem ze
ścianą.
„Rozwlekłe procedury i skłonność do nadużywania siły - pomyślał Tom. -
Zwłaszcza to drugie".
Z dwóch przedmiotów znajdujących się w sejfie, Tom wyjął tylko jeden - prze-
pustkę. Broń, zgrabny pistolet półautomatyczny Beretta M9, pozostała na miejscu.
Zgodził się ją przyjąć, bo wymagały tego względy bezpieczeństwa. Jak dotąd udawało
mu się wymigać z ćwiczeń na strzelnicy, organizowanych przez armię, która
koniecznie chciała nauczyć go posługiwania się bronią. Tom był zadowolony, że
pistolet leży spokojnie w sejfie, nie używany, niepotrzebny i że nie stwarza zagrożenia
dla dziecka.
Tego samego dnia, w którym przyniósł pistolet do domu, zamknął go w skrytce, a
potem szybko pozbył się dwóch pudełek z nabojami i kluczyka do blokady zamka. Nie
czuł się posiadaczem broni i nie zamierzał jej używać.
Tom wsunął przepustkę wraz łańcuszkiem do przedniej kieszeni dżinsów, zamknął
sejf i wystukał inny kod, by poinformować komputer w Port Meade, że nie został
zabity przez terrorystów przy otwartej skrytce. Gdy przesunął na miejsce sosnową
szafę, usłyszał, że Tyler zakręcił kran nad umywalką w łazience. Natknął się na syna w
hallu. Chłopiec miał na sobie świeżą koszulkę Oriolesów. Sięgała mu do kolan, niemal
zakrywając szorty z czarnej bawełny.
- Dzięki, mały - powiedział.
Tyler nie chciał jednak, by ojciec źle go zrozumiał.
- Na tamtą prysnęła mi pasta do zębów. O której przyjedzie mama?
- O ósmej wieczorem. Ale szybko wrócę. Zamówimy sobie pizzę? Zbiegając
po schodach, chłopiec podniósł rękę w triumfalnym geście.
- Dwa wieczory z rzędu?
Dotarli do hallu.
- Tylko pod warunkiem, że nie powiesz matce.
Tyler zatrzymał się przy drzwiach.
- Tato... ale nic ci się nie stanie, prawda?
Tom zrozumiał. Przykucnął i spojrzał synowi w oczy.
- Jadę tylko do biura wujka Milo. Tym razem to nic wielkiego.
- Nie zapomniałeś o swoim sprzęcie? Tom
poklepał tylną kieszeń spodni.
- Tu mam wszystko, czego potrzebuję, żeby naprawić kosrniczny bolid, gdy
zaatakują go te latające spodki.
- Taaato!
- Och, zapomniałem się. To ściśle tajne. Nie mów nikomu, że się przed tobą
wygadałem, bo inaczej... - Wskazał porozumiewawczo potężne sylwetki agentów przed
frontowymi drzwiami. - Musieliby... no wiesz...
Przeciągnął placem w poprzek szyi, wydając przy tym dźwięk podrzynanego
gardła.
Ale Tyler słyszał ten żart już wiele razy.
- Pytam poważnie.

56
- Poważnie, tam w biurze mają wszystko, czego mógłbym potrzebować.
Położył rękę na mosiężnej gałce u drzwi. Przez okienko zobaczył, że agenci
zmienili pozycje, jakby z domu mógł wyjść ktoś poza Tomem Chase'em.
- Dam ci znać, kiedy skończę. Słowo.
Tyler podniósł koszulkę, by sprawdzić, czy ma przy pasku pomarańczowy pager w
przezroczystym etui. Potem nagle przypadł do ojca i uściskał go.
Tom odwzajemnił uścisk, odpowiadając bez słów: Ja też cię kocham". Pogłaskał
świeżo uczesane włosy syna.
- Idź po swoją rękawicę. Jest na tylnym siedzeniu.
Otworzył drzwi i Tyler wyminął agentów, przebiegł betonowym chodnikiem przez
patio, a potem przeciął trawnik w kierunku pięcioletniego czerwonego che-rokee, który
stał na dzielonym z sąsiadami podjeździe. Tom nacisnął wyłącznik alarmu i usłyszał
piśniecie samochodu, gdy drzwi zostały odblokowane. Przy krawężniku, przed domem
z szarego kamienia, parkowały jeszcze dwa wozy. Jednym był niewinnie wyglądający
beżowy chevy cavalier z trzema krótkimi, sterczącymi antenami, przytwierdzonymi do
bagażnika, które dla bystrego obserwatora stanowiły informację, że samochód nie jest
tak niewinny, jak mogłoby się zdawać. Za nim stał chevy suburban z przyciemnianymi
szybami - nie oznakowany, ale wszędobylski wóz rządowy. W jego szerokich oponach
Tom dostrzegł wyraźną groźbę, bo rozpoznał w tym samochodzie transporter czwartej
klasy. Mógł najechać na minę, jednocześnie oberwać pociskiem Stingeri ujechałby
jeszcze ładnych kilka kilometrów.
- Czy to konieczne?
Obrzuciwszy szybkim spojrzeniem niedbały, weekendowy strój Toma, kapitan
Dorsey udzielił typowo wojskowej odpowiedzi: - Rozkaz generała.
Rozumowanie żołnierza o podobnym nastawieniu nie uwzględnia czegoś takiego
jak konieczność czy logika. Zakładając oczywiście, że żołnierz w ogóle potrafi
rozumować.
Tyler wyślizgnął się z tylnego siedzenia cherokee, trzymając dobrze wysłużoną
rękawicę z żółtej skóry. Wepchnąwszy do niej rękę, zrobił półobrót i, jak zauważył
Tom, zamknął drzwi samochodu dobrze wykonanym bocznym kopnięciem karate,
czemu towarzyszył okrzyk stosowany przy ataku. Ten dzieciak był wybrykiem natury.
Zostawiając go na cały dzień pod opieką kogoś, kto odbył szkolenie sił specjalnych,
człowiek sam narażał się na kłopoty.
Tom obsunął okulary słoneczne na nosie Lassitera, by spojrzeć mu w oczy. Kapitan
zesztywniał, ale w odpowiedzi nie wykonał żadnego gestu.
- Może mu pan pozwolić na dwa hot dogi, bez coli, i jedną paczkę prażonej ku
kurydzy. Powinna mu wystarczyć na cały mecz. Żadnych lodów ani gumowych miś
ków. - Tom wetknął Lassiterowi do kieszeni marynarki dwie dwudziestodolarówki.
- I niech pan pamięta o jeszcze jednym rozkazie generała: rozmowa tylko na temat
baseballu. Żadnych opowieści z akcji. Historyjek ze szkolenia. Nawet jeśli będzie o to
pytał. A zwłaszcza gdyby zadawał pytania o materiały wybuchowe. Zrozumiano?
Lassiter skinął powoli głową, a jego twarz zaczerwieniła się od wysiłku, by za-
chować panowanie nad sobą w obliczu tak bezczelnej prowokacji. Najwyraźniej Tom
drażnił go tak samo jak on Toma.

57
- Świetnie. Jeśli przetrwacie ten dzień, powiem generałowi, że zasługuje pan
na żołd weterana. - Odwrócił się do kapitana Dorseya. - Możemy jechać.
Napotkawszy Tylera na podjeździe, Tom wyciągnął rękę, by przybili piątkę.
Chłopiec, co było do przewidzenia, w ostatniej sekundzie cofnął dłoń. Tom, co również
można było przewidzieć, odzyskał równowagę i szturchnął go w żebra.
- Nie próbuj na kapitanie ciosów karate. Tyler
ponownie uniósł brwi.
- Dobra, dobra. Nawet by nie wiedział, od kogo dostał. Tom
się skrzywił. Stanowczo za dużo tej fanfaronady.
Zajął miejsce na przednim fotelu, zanim eskortujący go facet zdążył otworzyć tylne
drzwi. Dorsey zawahał się, a potem podszedł do wozu od strony kierowcy.
Przez ciemne szyby suburbana Tom obserwował, jak na podjeździe Tyler wymienił
z Lassiterem formalny uścisk dłoni - bez żadnego przykrego incydentu.
Dorsey wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki niewiarygodnie cienki odbiornik
radiowy i zbliżył go do ust.
- Osiemdziesiąt pięć.
Tom nie usłyszał potwierdzenia odbioru. Widocznie jednak kod ten oznaczał, że
wszystko w porządku, bo Dorsey odłożył radio, pochylił się do przodu i przekręcił
kluczyk w stacyjce.
Tymczasem na zewnątrz Tyler i kapitan Lassiter szli wzdłuż podjazdu w kierunku
niewinnie wyglądającego cavaliera. Mały mówił coś z przejęciem do swego to-
warzysza. Tom miał ochotę odsunąć szybę, by życzyć kapitanowi powodzenia.
- Ma pan już dużego chłopaka, sir - powiedział Dorsey, gdy suburban ruszył sprzed
domu. - Pójdzie w pana ślady?
- Wolałbym, żeby nie. - „Nie chciałbym też, aby wstąpił do wojska" - pomyślał
Tom, odwracając głowę i patrząc, jak Tyler wsiada na tylne siedzenie cavalie-ra. Z
aprobatą odnotował, że Lassiter pochylił się i zapiął mu pasy.
Dorsey sięgnął ręką ku tablicy rozdzielczej.
- Nie za gorąco, nie za chłodno, sir?
Tomowi odpowiadała temperatura w samochodzie. Usadowił się wygodnie w
fotelu, podczas gdy wóz skręcił za róg, oddalając się od równego szeregu szarych
domków, nad którymi górował rząd wiązów. Dorsey zjechał na pas prowadzący z
przedmieścia Quantico na autostradę międzystanową numer 95. W niedzielny ranek nie
należało się spodziewać wielkiego ruchu.
-Jest okay. Wie pan może, o co tym razem chodzi?
- Nie wiem, sir.
Jasne.
- Pomyślałem, że może ma to coś wspólnego z uroczystością.
- Generał na pewno wprowadzi pana w sprawę.
Tom zrozumiał, że nikt nie zamierza go tu zabawiać i że sam będzie musiał zadbać
o rozrywkę.
- To chyba dla was wielki dzień.
- Nie rozumiem?
-Jeszcze kilka takich traktatów i niewiele zostanie wam do roboty, co?

58
- Nie wydaje mi się, sir.
- Ależ, kapitanie. Rosja wstępuje do NATO? To historyczne wydarzenie. Nie
będziecie mieli już żadnych wrogów.
Dorsey zbyt gwałtownie włączył kierunkowskaz, pomyślał Tom.
- Zdziwiłby się pan, sir.
Tom czekał na dalszy ciąg, ale kapitan nie miał ochoty na wyjaśnienia. Odczuwając
nieustanną potrzebę wrażeń, włączył radio.
....co najmniej dwudziestu zabitych, w tym dwóch strażników w kabinie kon
troli wideo na drugim piętrze". W głosie spikerki słychać było podniecenie, jakby
musiała zapełnić cały czas w eterze, mówić bez przerwy, całymi godzinami. Jak
na razie nikt nie przyznał się do masakry. Nie mamy też informacji, czy policja
ustaliła motywy zbrodniczego ataku. Łączymy się z Billem Jenningsem, by poznać
ostatnie doniesienia na temat tej straszliwej tragedii. Prosimy państwa o pozosta
nie z WTOP, podamy najnowsze informacje dotyczące bieżących wydarzeń".
Kiedy Dorsey zjeżdżał na międzystanową, wyraz jego twarzy powiedział Tomowi,
że kapitan wie o tym, co się stało, tyle samo, co on.
Tom pochylił się i głośniej nastawił radio, bo pojawił się nowy komentator. Jakość
dźwięku uległa pogorszeniu, głos był mniej wyraźny. „Tu Bill Jennings, na żywo
sprzed Archiwów Narodowych przy Constitution Avenue". Tom opadł na oparcie,
marszcząc czoło. W październiku zeszłego roku zabrał tam Tylera. Jego ulubionym
dokumentem, podobnie zresztą jak Toma, był czek na siedem milionów dwieście
tysięcy dolarów, którym w 1867 roku zapłacono Rosji za Alaskę. Choć bardzo
ozdobny, nigdy nawet nie został potwierdzony.
Reporter mówił poważnym tonem. „Liczba ofiar wieczornej masakry zwiększyła
się do ośmiu pracowników ochrony i dwudziestu czterech zwiedzających salę
wystawową Archiwów Narodowych. Czekamy wciąż na informacje, czy przecho-
wywane tam najważniejsze dokumenty, między innymi... - tu reporter z przejęciem
zawiesił głos - »Karta Wolności", nie została zniszczona. Jak dotąd jednak policja nie
ustaliła terminu konferencji prasowej".
- To właśnie miałem na myśli, sir - ponuro odezwał się Dorsey. - Zawsze znaj
dzie się ktoś, kto ma coś do nas.
Tom osunął się na fotelu, zrobiło mu się niedobrze. Myślał, czy wśród tych
dwudziestu czterech zwiedzających były dzieci, niewinne osoby cywilne, zamor-
dowane na nowym, wielkomiejskim polu bitwy. Odkąd został ojcem, nie mógł
spokojnie słuchać coraz częściej obiegających kraj i świat relacji o szaleńczych aktach
przemocy, bo zawsze wtedy ze strachem myślał o przyszłości syna - i swojej własnej.
Z ulgą jednak uzmysłowił sobie, że przynajmniej dziś nie musi się martwić.
Tyler jechał na mecz pod opieką ochroniarza.
A jeśli chodziło o jego własne bezpieczeństwo, Tom nie znał lepiej strzeżonego
miejsca na świecie niż Pentagon.
Rozdział czwarty

Marinę One, Waszyngton

Tego niedzielnego poranka mgła widziana z Marinę One, okazałego, połyskującego


zielenią i bielą helikoptera typu Sikorski VH-3D, który prowadził eskadrę powietrzną
Marinę HMX-1, była znacznie gęstsza nad Potomakiem i wschodnia część rzeki
wyglądała z góry jak brzeg oceanu. Widać było ląd, łukiem skręcający ku zachodowi,
wąską, jakby pociągniętą pędzlem smugę spokojnej ciemnej wody, a potem nic, tylko
jednolitą warstwę mgły, która rozsnuwała się gdzieś daleko na horyzoncie.
„Nie, nie skraj oceanu" - pomyślał Hector MacGregor, spoglądając przez jedno z
grubych kuloodpornych okien śmigłowca. To mógłby być równie dobrze skraj świata.
A przynajmniej tak pomyśleliby staruszkowie, z którymi pracował. Ich świat kończył
się na obwodnicy, która pierścieniem otaczała Waszyngton, niczym nieprzebyta fosa
zabezpieczająca miasto. Hector jednak nie miał nic przeciwko takiemu wąskiemu
postrzeganiu rzeczywistości przez tych z wewnątrz. Był na tyle pragmatykiem, by
wiedzieć, że właśnie dzięki tradycyjnej krótkowzroczności polityków i politykierów
ktoś taki jak on podróżuje dziś przy boku prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Tego rana, przed wejściem na pokład maszyny, pilot szefa państwa powiedział
Hectorowi, że trzykilometrowy lot z Południowego Trawnika Białego Domu do
Pentagonu rzadko trwa dłużej niż siedem minut od startu do lądowania. Jednak ze
względów bezpieczeństwa, za każdym razem gdy prezydent wybierał się na
przejażdżkę nad Waszyngtonem, wyznaczano różne trasy, by zmniejszyć ryzyko
spotkania z pociskiem ziemia-powietrze, który mogliby wystrzelić zamachowcy.
Gdyby jednak zdarzyło się najgorsze, helikopter, liczący dwadzieścia metrów
długości, miał odpowiednie środki obrony. Litera „V", która określała jego
przeznaczenie, oznaczała jednocześnie, że należy do Zespołu Transportu Rządowego,
ma bar, kuchnię i toaletę, wnętrze wyciszone materiałem dźwięko-szczelnym, a także -
że jest potężnie opancerzony i uzbrojony. Zainstalowano w nim wyrzutnię
pozoratorów, radar i urządzenia zakłócania laserowych dalmierzy, neutralizatory
podczerwieni i generatory zasłony dymnej. Prócz tego

60
wyposażono go w trzy karabiny maszynowe Minigun kalibru 7,62 w ukrytych otworach
strzelniczych. Ostatnie zabezpieczenie stanowili ludzie: czteroosobowa załoga -
specjalnie wybrana spośród najlepszych pilotów - i agenci Tajnej Służby towarzyszący
prezydentowi, którzy latali we wszystkich pięciu śmigłowcach formacji prezydenckiej i
mieli dostęp do pokładowych składów broni oraz środków ochrony osobistej,
przydatnych w przypadku, gdyby Marinę One został zmuszony do lądowania.
Uwzględniając jeszcze wymogi bezpieczeństwa dotyczące samego lotu -w tym
wysokość stu pięćdziesięciu metrów, na której piloci mieli utrzymywać maszynę -
załoga zapewniła Hectora, że prezydent był co najmniej tak bezpieczny w Marinę One,
jak w swojej opancerzonej limuzynie.
Tego dnia helikopter miał przylecieć do Pentagonu od północy, dokonać zwrotu nad
Cmentarzem Narodowym Arlington i usiąść na lądowisku tuż przed południową ścianą
Budynku.
Lądowisko dla śmigłowców, kwadrat trzydzieści na trzydzieści metrów ułożony z
betonowych płyt, zostało zbudowane w 1955 roku. Miało wtedy zapewnić szybką
ewakuację głównych dowódców wojskowych i pracowników cywilnych. W latach
sześćdziesiątych jednak, gdy szefowie ochrony Pentagonu uświadomili sobie, że
radziecki pocisk, wystrzelony z morza przez okręt podwodny, trafiłby w Pentagon
szybciej, niż pracownicy zdążyliby wybiec ze swoich biur na zewnątrz, wymyślono
inne środki bezpieczeństwa. Lądowisko straciło znaczenie -przyjmowano tu maszyny
przywożące oficjalnych gości, a w nagłych przypadkach stąd ekspediowano chorych.
Hector jednak wiedział, że dzisiejsze przybycie prezydenta było traktowane jako
rutynowa wizyta i nie przewidywano powitania z honorami wojskowymi. Wybór
Marinę One jako środka transportu podyktowany był względami praktycznymi:
chciano uniknąć korków, które tego dnia miały wystąpić w tym rejonie. Od północy z
soboty na niedzielę zamknięte zostały główne autostrady, drogi i mosty w promieniu
półtora kilometra od Pentagonu, a poruszać się po nich można było jedynie po okazaniu
specjalnej przepustki.
Na wschodzie, od strony Waszyngtonu, wyłączono z ruchu mosty Geor-ge'a
Masona i Rochambeau, a także most Arlena D. Williamsa. Na północy, za pomnikiem
Lincolna, zablokowane zostały dojazdy do mostu Arlington.
Po stronie Arlington, na północ od Pentagonu, zamknięto sieć autostrad pół-noc-
południe, w tym autostrady George'a Washingtona i Jeffersona Davisa - które biegły
tuż obok terenu parad przy Wejściu Rzecznym do Pentagonu i okalały ten obszar. Przy
betonowych barierkach pełniła straż policja stanowa Wirginii. Samochody, które
normalnie przebyłyby osiemsetmetrowy odcinek między Waszyngtonem a Arlington
autostradą międzystanową 395, teraz musiały korzystać z dziesięciokiłometrowego
objazdu, przez most Theodore'a Roosevelta, wokół Narodowego Cmentarza Arlington,
łączącego się z międzystanową dopiero półtora kilometra na południowy zachód od
Pentagonu.
Jeśli zaś chodzi o komunikację podziemną, kursowały obie linie metra, które
obsługiwały ten rejon, ale pociągom nie wolno było zatrzymywać się na stacji

61
Pentagon aż do poniedziałku rano. Co do dróg powietrznych, w tym dniu zamknięto
nawet lotnisko Ronalda Reagana, położone około kilometra na południe, na brzegu
Potomacu.
W ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin wokół Pentagonu mogły po-
ruszać się jedynie pojazdy wojskowe, dyplomatyczne albo reprezentujące media.
Ponieważ stacja telewizyjna MSNBC była bardzo zainteresowana bezpośrednią
transmisją, przedsięwzięto nadzwyczajne środki bezpieczeństwa.
Niewątpliwie jednak wydarzenie, do którego tak się przygotowywano, było również
nadzwyczajne. Hector MacGregor miał je obserwować z pierwszego rzędu krzeseł, bo
prezydent życzył sobie mieć przy boku człowieka zwanego w modnym obecnie języku
biznesu kontrystą - był to jakby „adwokat diabła", który miał za zadanie podważać
argumenty przeciwnika, by w ten sposób ustalić prawdziwy stan rzeczy i uzyskać
właściwą perspektywę. Niemniej Hector wolał nazywać swoją pracę inaczej: był
ogniwem łączącym prezydenta z rzeczywistością. Paradoksalnie bowiem, choć dystrykt
Kolumbia gościł reprezentantów społeczeństwa, którzy powinni utrzymywać kontakt
ze swymi wyborcami, w stolicy wyraźnie brakowało takich ogniw.
Kiedy Hector zaczynał nieodpłatną pracę w charakterze konsultanta partii
prezydenckiej, miał dwadzieścia sześć lat i, w co sam z trudem wierzył, dorabiał się już
swego pierwszego miliona dolarów jako internetowy doradca do spraw marketingu.
Myślał, że po założeniu własnej firmy, a potem jej sprzedaży, i przynajmniej jednej
rundce dookoła świata, podejmie jakieś nowe wyzwanie w dziedzinie reklamy i
marketingu. W pewnym sensie miał rację. Przekonał się bowiem, że w rzeczywistości
nie ma wielkiej różnicy między grupą konsumentów, którzy wybierają nowy rodzaj
zupy, a potencjalnymi zwolennikami prezydenta. Jeśli chodzi o wybory w Ameryce, w
dziewięćdziesięciu procentach wygrywali je kandydaci, którzy wydali największe
sumy na swoje kampanie.
Teraz, w wieku dwudziestu ośmiu lat, Hector nosił dość niejasno brzmiący, ale
przydatny w różnych sytuacjach tytuł doradcy sztabu prezydenta do spraw kon
taktów zewnętrznych. Jego biuro mieściło się przy Pennsylvania Avenue 1600 -
właściwie był to maleńki pokoik w Zachodnim Skrzydle Białego Domu. położo
ny trzydzieści siedem kroków od gabinetu samego szefa. Którejś nocy w pierw
szym miesiącu pracy, gdy na skutek podwyższonego poziomu adrenaliny nie
mógł zasnąć, sam dokładnie zmierzył tę odległość. 7i
'
Oczywiście, staruszkom nie podobało się to, co robił w Białym Domu, drażniła ich też jego
obecność w pobliżu prezydenta, zwłaszcza że został przeniesiony do sztabu prezydenckiego na
bezpośrednie życzenie szefa, bez ich wiedzy. Jednak wynik ostatnich wyborów nie był najlepszy, a
Hector przyciągnął za sobą olbrzymią większość młodych wyborców. Nie bez znaczenia było także,
że dzięki swemu mieszanemu pochodzeniu rasowemu i kulturowemu był żywym symbolem
prezydenckiej wizji Śmiałego Nowego Świata w Śmiałym Nowym Stuleciu - Ameryki bez granic.
Czy też, jak zaczynały to określać media, Pax Ame-ricana. Za sprawą swoich rodziców i dziadków
Hector MacGregor mógł przypi-

62
sywać sobie pochodzenie zarówno samoańskie, jak i francuskie, japońskie czy z Wysp
Bahama.
Jak dotąd współpracownicy prezydenta godzili się, by szef nagradzał swojego
pieska salonowego, przynajmniej do czasu prawyborów w następnym roku.
Spodziewali się - o czym Hector wiedział - że do tej pory przestanie już być fa worytem
i będzie można go sprawnie i bezpiecznie usunąć. Na razie zaś szefowie kampanii
wyborczej partii płaszczyli się przed nim, chcąc się dowiedzieć, jak - posługując się
Internetem - wyławia potencjalnych wyborców (których oni sami spisali na straty jako
zbyt apatycznych), nawiązuje z nimi kontakt i przeciąga ich na stronę swego
kandydata.
Hector jednak nie zamierzał zdradzać swoich sekretów. Postanowił przetrwać tę
starą gwardię, a nawet obecnego prezydenta. Nie tylko bowiem stwierdził, że lubi
pracę, którą wykonuje w sztabie prezydenckim, lecz także uzależnił się już od
fantastycznego poczucia władzy, jakie dawała mu ta pozycja.
Dzięki temu, że prezydent chętnie słuchał jego opinii, Hector odczuwał dreszcz
emocji, kiedy widział, że jego rady stają się elementem polityki i mają wpływ na
przyszłość Stanów Zjednoczonych. A nawet, choć zdarzało się to rzadziej - całego
świata.
Oczywiście, nędzna pensja państwowa nie dorównywała temu, co mógłby zarobić
w sektorze prywatnym, ale nadal miał na koncie ponad siedemset tysięcy ze sprzedaży
firmy. Poza tym dzięki swej obecnej pracy zyskał unikalną perspektywę i przekonał
się, że miernikiem sukcesu może być nie tylko dolar.
Dawna przyjaciółka, która jakoś zniknęła z jego życia, gdy zaangażował się w
kampanię wyborczą, zostawiła mu prezent na pożegnanie. Przykleiła go niezwykle
mocnym klejem do monitora jego domowego komputera, który stał na stole jadalnym,
zdecydowanie dominującym meblu w zatłoczonej kawalerce Hec-tora w okręgu
Adams-Morgan w dystrykcie Kolumbia. „Władza nobilituje - głosił nieusuwalny napis.
- Władza absolutna nobilituje w sposób absolutny".
Hector zatrzymał ten stary komputer, który wciąż stał na stole. Zachował oka-
leczony monitor na pamiątkę - nie żeby przypominał mu o dawnej dziewczynie, której
twarz z trudem mógł sobie przypomnieć, ale dlatego, że jego zdaniem była to
niezwykle prawdziwa myśl. Odczuwał to zwłaszcza w takich chwilach jak teraz, gdy
prezydent patrzył na niego z drugiego końca zaskakująco cichej, przestronnej kabiny
pasażerskiej helikoptera rządowego i mówił: - Cóż, Hectorze, no to jesteśmy na
miejscu.
Jednocześnie na skraju nicości, lub na skraju świata, Hector ujrzał wyłaniający się z
mgły budynek - lodowaty, budzący respekt i tajemniczy. I wiedział, że mimo tej
nazwy, używanej przez pracujących w nim ludzi, Pentagon był czymś więcej niż
zwykłym budynkiem.
Był symbolem, pojęciem znanym i rozpoznawanym przez co najmniej połowę
świata, choć oczywiście niektóre narody miały do niego odmienny stosunek.
Gdy Marinę One zaczął lądować, podświetlone krawędzie i pierścienie ciemno-
oraz jasnoszarych dachów budynku stały się wyraźniejsze, a to podsunęło Hectorowi
skojarzenie z modernistyczną pajęczyną.

63
Obserwował przez okno, jak z mgły wyłania się ten niemal prymitywny kształt:
pięć boków, pięć pierścieni, pięć kątów - wcielenie ideału platońskiego. Ale jak
wiedział i on, i niemal cała reszta świata, ta prostota skrywała potężne ramię władzy,
bezpośredniej i niepodważalnej, którą stanowią siły mające siedzibę w murach tej
fortecy.
Hector zauważył, że nawet prezydent jest poruszony widokiem Pentagonu. A może
tak podziałała na niego myśl o wydarzeniu, które miało się tu rozegrać o jedenastej.
"Wtedy właśnie Hector miał wcielić się w rolę kontrysty. Podniósł teraz rękę w
kierunku dużego okna i zasłonił nią cały budynek.
- Właściwie jest dość mały, nie wydaje się panu?
Prezydent odłożył złożoną starannie gazetę i położył na niej pióro. Jego
ciemnoniebieskie oczy miały jak zwykle ujmujący wyraz i odwracały uwagę od szybko
ostatnio odsuwającej się z czoła linii włosów. Prezydenci przeważnie siwieli podczas
swoich kadencji. Ten jednak z każdym miesiącem coraz bardziej łysiał. Zawsze był
sztywniakiem, pomyślał Hector, ale w pod koniec pierwszego roku urzędowania zaczął
wyglądać wręcz idiotycznie. Na szczęście wreszcie posłuchał doradców do spraw
image'u i porzucił żałosne próby zaczesywania resztek włosów na łysiejącej czaszce.
Dawniej ciemne włosy miał krótko przycięte po bokach i nawet jego przeciwnicy
polityczni zgadzali się, że teraz wyglądał lepiej.
Prezydent spojrzał z całą wrodzoną powagą na Hectora.
- Pentagon mały? Powiedz to generałowi Floresowi.
Przez moment Hector zaniepokoił się, że to miała być przygana. Zerknął na innych
pasażerów w kabinie. Agenci o kamiennych twarzach i pozostali członkowie ekipy
prezydenta mieli jednak nieprzeniknione miny - albo patrzyli przez wielkie okna
śmigłowca, albo czytali niedzielne wydanie „Post".
Chwilę później surowość zniknęła z oblicza prezydenta: mrugnął okiem i
uśmiechnął się łobuzersko. Hector poczuł się bezpiecznie. Generał Jaime Alva-rez
Flores z Armii Lądowej Stanów Zjednoczonych był przewodniczącym Połączonego
Komitetu Szefów Sztabów. W tym roku podatkowym nikt w Białym Domu nie miał
zamiaru wspierać go w nieprzerwanej krucjacie o zwiększenie funduszy na obronę.
Tym bardziej że budynek był w stanie boleśnie drogiej renowacji, która kosztowała już
ponad miliard dolarów, a i bez tego budżet musiał ponieść niespodziewane wydatki.
Prezydent po prostu dał Hectorowi do zrozumienia, że zmiana perspektywy może
działać w obie strony. Ten zapamiętał lekcję, podobnie jak wszystkie inne, które
przechowywał w pamięci. Liczył, że mogą mu się przydać w następnych latach, jakie
zamierzał spędzić w Waszyngtonie jeszcze długo po odejściu obecnego prezydenta i
jego ograniczonych doradców.
Otrzymawszy nauczkę, Hector zdjął rękę z okna.
W otoczeniu czterech bliźniaczych maszyn Marinę One przeleciał nad Poto-
makiem. Zbliżał się do celu.
W miejscu, z którego patrzył Hector, Pentagon rozrastał się tak, że wkrótce wy-
pełnił całe okno, przygniatając go niczym lawina.

64
Autostrada numer 50, Maryland

Droga, niebo i zielone wzgórza migające wokół Amy Bethune - wszystko było
rozmazaną smugą. Istniały dla niej jedynie dźwięk i prędkość motocykla, które od-
czuwała w kasku - a także świadomość, że nie dała się jeszcze wyeliminować z gry.
Kiedy przybiegła do pokoju i zorientowała się, że kluczyki do harleya zniknęły z
kółka, nie traciła energii na bezsilną złość. Nie była także zaskoczona. Zniknięcie
kluczyków uznała za kolejny dowód, że wszystkie przeszkody, jakie napotkała tego
dnia, nie miały być tylko drobnymi utrudnieniami czy dowcipami. Oznaczały wojnę.
To zaś uzasadniało w jej odczuciu takie działania, które prowadziły do zaognienia
konfliktu.
Po pierwsze, brak kluczyków nie był żadnym problemem. Podczas trzech lat w
akademii przyswoiła sobie umiejętności, które były równie przydatne w życiu
codziennym, jak i w karierze oficera marynarki.
Jedną z nich była umiejętność przewidywania możliwych zagrożeń i przedsiębrania
środków, które mogły im zapobiec. I to jeszcze w momencie, kiedy czas był jej
sprzymierzeńcem, a nie wtedy, gdy niebezpieczeństwo stawało się realne i czas grał na
korzyść wroga.
Dlatego miała zapasowe kluczyki do swego motocykla. Właściwie motocykla ojca.
Jego duma i radość, błyszczący chromem i czarnym lakierem, pieszczony przez niego
od czasów młodości, trzymany w garażu podczas pobytów rodziny w zamorskich
bazach lotniczych, rozbierany każdej zimy i z powrotem składany każdej wiosny na
czas podróży po Stanach. Zmieniali domy, ale harley ciągle był z nimi.
Jej najwcześniejsze wspomnienia wiązały się garażem, gdzie towarzyszyła ojcu i
zafascynowana obserwowała swoje falujące odbicie w chromowanych częściach
motocykla niczym w lustrze. Podziwiała siłę tkwiącą w precyzji, z jaką ojciec składał
elementy maszyny. Tu podkładka, tam śrubka - złożone razem, w sposób magiczny
przekształcały się w korpus harleya.
Jako dziecko, bezpieczna w ramionach ojca, z wielkim kaskiem na głowie, w
którym jej śmiech rozbrzmiewał echem, siedziała na baku motocykla, podczas gdy tata
prowadził harleya - jakże wolno! - wzdłuż podjazdu, potem raz i drugi wokół bloku.
Jako nastolatka czerpała radość z samodzielnego rozbierania harleya, czyszczenia i
składania jego części. Potem przebudowywała maszynę, czując jej magię, aż do tej
nieziemskiej chwili, gdy przekręcała kluczyk w stacyjce i motocykl powracał do życia.
A później przez te wszystkie długie noce w ich ostatnim, małym drewnianym domu
w Topeka, w Kansas, kiedy ojciec umierał powoli, niszczony przez raka, rozmawiali
właśnie o harleyu: jak zmontują go pod koniec zimy, wyprowadzą na pierwszą
wiosenną przejażdżkę.
Wiosną Amy jednak sama wyprowadziła motocykl z garażu. Gdy motor zary-czał, a
świat zaczął umykać w tył rozmazanym pasmem, nie czuła się już samotna.

65
Harley zajmował w jej sercu takie samo miejsce jak niegdyś ojciec - a obecnie
pamięć o nim - i taki drobiazg jak zaginięcie kluczyków nie mógł jej z motocyklem
rozdzielić.
Spośród trzech zapasowych kluczyków najłatwiej mogła odnaleźć ten, który ukryła
w zrolowanej parze jaskrawopomarańczowych skarpetek, w dolnej szufladzie biurka -
bo czegoś w takim kolorze nie „pożyczyłby" sobie żaden z aspirantów.
Stwierdziwszy brak kluczyków w szufladzie, zastanowiła się jednak nad swymi
dalszymi poczynaniami. W tej chwili nie wystarczyło już dogonić 12 Kompanii.
Musiała pojawić się w Pentagonie, jak gdyby nigdy nic, jakby nie kosztowało jej to
żadnego wysiłku. Dlatego Amy przebrała się w dżinsy, adidasy i szarą koszulkę
marynarską, potem starannie złożyła mundur i wraz ze świeżą bluzką zapakowała go do
sportowej torby. Jako junior miała prawo do noszenia cywilnych ciuchów podczas
przepustek - wiedziała, że nikt nie będzie kwestionował jej stroju.
Ogarniające ją uczucie triumfu było bardzo inspirujące: Amy chciała, żeby koledzy
z kompanii zobaczyli ją w mundurze reprezentacyjnym, stojącą przed Pentagonem i
czekającą na przyjazd ich autobusu. Potem, gdy tylko nadarzyłaby się okazja,
zamierzała dopilnować, by Annika Marsh skończyła z jakąś kolorową tłustą plamą na
mundurze.
Niestety, im dłużej Amy analizowała ten scenariusz, tym bardziej uświadamiała
sobie jego podstawową słabość. Bez przepustki dla pojazdu nie zdoła samodzielnie
przekroczyć bram Pentagonu. Zgodnie z tym, co mówił podczas odprawy porucznik
Roth, aspiranci mogli przebyć kordony bezpieczeństwa jedynie autobusem.
Jednak Amy nauczyła się w akademii także pewnej elastyczności. Musiała wrócić
do pierwotnego planu, to znaczy dogonić autobus, zatrzymać go jakoś i dostać się do
środka.
Odsunęła jeszcze bardziej przepustnicę w harleyu, pochyliła się i, jadąc w kierunku
rzeki Anacostia, przygotowała się do czekającego ją wyzwania.
Jakiś kilometr przed sobą widziała błyszczący, srebrny autobus akademii, który
zbliżał się do mostu dzielącego Maryland od dystryktu Kolumbia. Autostrada prze-
cinała na tym obszarze zielone, niemal sielskie tereny parkowe nad rzeką. Ciepły wiatr
i jasne bezchmurne niebo nastrajały optymistycznie.
Amy powtórzyła w myśli kolejne etapy planu: wyprzedzi autobus i zamacha
rękami, by zwrócić na siebie uwagę. Wtedy zdała sobie sprawę, że nikt jej nie pozna.
Zwolniła więc na chwilę, żeby odpiąć czarny, zakrywający głowę kask, zdjęła go i
umieściła przed kierownicą. Potem pochyliła się, by przytrzymać kask na miejscu, i
ponownie nacisnęła pedał gazu.
Autobus akademii znajdował się już pół kilometra przed nią. Amy zmrużyła oczy,
chroniąc je przed silnym wiatrem. Już i tak czuła pył pod powiekami. Stwierdziła
jednak, że na skutek tego pościgu, szaleńczej jazdy, szybciej bije jej serce. Nie mogła
zaprzeczyć, że do pewnego stopnia czerpie przyjemność z ekscytujących wydarzeń
dnia. Jeszcze bardziej otworzyła przepustnicę, a gdy silnik zaryczał, przebiegł ją
dreszcz podniecenia.

66
Spojrzała na prędkościomierz. Jechała sto trzydzieści kilometrów na godzinę,
niemal wzlatując w powietrze. Bez kasku miała wrażenie, jakby niemal przenikał ją
świst wiatru, jakby stawał się jej częścią.
Wtedy w powietrzu rozległ się ryk syreny. W jasnym dysku lusterka błysnęło
niebieskiego światło i przez chwilę w nim zadrgało. Amy otworzyła usta, by zakląć, ale
wiatr uniósł jej protest.
Biało-niebieski wóz policyjny błysnął światłami i zbliżył się do niej. Nie miała
wyboru. Zjechała harleyem na wyłożone płytami pobocze, zastanawiając się jed-
nocześnie, czy tego dnia coś pójdzie po jej myśli.

Autostrada 50, dystrykt Kolumbia

Pół kilometra przed Amy autobus akademii zniknął za łukiem mostu, przekraczając
Anacostię i wjeżdżając na teren dystryktu Kolumbia. „Komandos" , który siedział z
przodu na fotelu dla pasażera, śledził wzrokiem w długim lusterku bocznym
zwalniający wóz policyjny, dopóki ten nie zniknął za wzniesieniem drogi.
Błysk niebieskich świateł zwrócił nie tylko jego uwagę. Siedzący za nim dwaj
specjaliści od broni trzymali gotowe do strzału pistolety maszynowe MP5, które
wcześniej ukryte były pod fotelami. Grupa infiltracyjna nie chciała ryzykować
przewożenia broni przez punkty kontrolne wokół Pentagonu, ale musieli być
przygotowani na ewentualne niespodzianki po drodze.
Na szczęście wóz policyjny ścigał nie autobus, lecz motocyklistę, który przekroczył
dozwoloną prędkość. Dodatkowe ofiary w ludziach, pociągające za sobą stratę czasu,
nie były więc konieczne - przynajmniej do czasu, aż grupa druga dotrze do celu.
„Komandos" nastawił głośniej radio, które zabrał ze sobą, żeby słuchać na bieżąco
wiadomości. Policja nadal nie wiedziała, kto dokonał masakry w Archiwach
Narodowych. „Komandos" zresztą liczył, że grupa pierwsza się o to postara.
Spojrzał na zegarek. Była siódma pięćdziesiąt pięć.
Prezydent miał wygłosić przemówienie o jedenastej. To zaś oznaczało, że następny
atak zacznie się dokładnie za dwie godziny i pięćdziesiąt minut.

Autostrada międzystanowa 95, Wirginia

Jazda dziewięćdziesiątkąpiątką na północ, do miejsca, gdzie na należącym jeszcze


do Wirginii brzegu Potomacu leży Pentagon, zajęła suburbanowi czterdzieści pięć
minut.
W tym czasie kapitan Dorsey skręcił na autostradę 27, a potem na Columbia Pikę.
Kiedy zbliżali się do celu, przekraczając punkty kontrolne poniżej Skrzydła Marynarki,
na południe od Narodowego Cmentarza Arlington, stacja WTOP prze-

67
kazała jeszcze bardziej ponure informacje. Doliczono się już czterdziestu ośmiu
zabitych. Dwunastoosobowy zespół konserwatorów, pracujących na nocnej zmianie w
Archiwach Narodowych, zaginął. I choć nie zostało to oficjalnie potwierdzone, prasa
donosiła, że zniknęły „Deklaracja Niepodległości", „Deklaracja Praw" oraz cztery karty
„Konstytucji". Spekulowano, że to wstrząsające wydarzenie może mieć związek z
uroczystością przyjęcia Rosji do NATO, która miała się odbyć tego dnia w Pentagonie.
Nikt jednak nie potrafił powiedzieć, na czym ten związek mógłby polegać.
„To tylko dokumenty - a co z ludźmi?" - myślał Tom, gdy suburban zatrzymał się w
punkcie kontrolnym policji stanowej i Dorsey wyjął swoją legitymację. Postanowienia
„Karty Wolności" były utrwalone w milionach książek i plikach komputerowych na
całym świecie. W gruncie rzeczy więc kradzież oryginalnych dokumentów nie miała
sensu.
Policjant na koniu tylko zerknął przez zamknięte okno samochodu na legitymację
Dorseya, a potem machnął ręką, pozwalając mu jechać dalej. Jak na razie środki
bezpieczeństwa, wprowadzone w związku z natowska uroczystością, nie zrobiły na
Tomie wielkiego wrażenia - co wcale nie znaczy, że jego zdanie miało jakieś znaczenie,
czy że się tym martwił. MSNBC donosiła jednak, że są to najsurowsze zabezpieczenia,
jakie stosowano dotąd w okresie pokoju. Z pewnością Pentagon i jego żołnierze zdołają
ochronić naczelnego dowódcę amerykańskich sił zbrojnych i jemu podobnych.
Bezbronne tego dnia były natomiast osoby cywilne, jak te w Archiwach Narodowych.
Gdy suburban ponownie nabrał szybkości, Tom podzielił się z Dorseyem re-
fleksjami na temat kradzieży dokumentów, która jego zdaniem była równie bez-
sensowną formą protestu jak palenie flagi amerykańskiej. Dla kraju nie ma znaczenia,
czy dokumenty z jego historii zostaną skradzione, czy nie, jeśli przetrwa ich treść. Gdy
symbole stają się ważniejsze od idei, które reprezentują, idee tracą wartość.
Dorsey jako żołnierz najwyraźniej nie mógł pojąć, że Tom nie jest oburzony
kradzieżą.
- To celowa zniewaga - upierał się. - Świadomy atak na Stany Zjednoczone.
Inaczej nie można tego wytłumaczyć.
- Ależ można - stwierdził Tom. - To dokumenty historyczne. Są warte fortunę.
Kapitan jednak skupił uwagę na następnej blokadzie. Jak się okazało, kontrola
policji konnej była tylko pierwszym sitem. Przed sobą Tom zobaczył żołnierzy w
pełnym uzbrojeniu, którzy stali przy labiryncie betonowych barier, blokujących
Columbia Pikę w odległości kilometra od Pentagonu.
Dorsey tym razem opuścił szybę i wdał się w krótką rozmowę z żołnierzem, który
ruchem ręki zatrzymał samochód. Suburban został skierowany do jednej z pięciu
zatoczek przy drodze. Każda z nich zastawiona była białą betonową barierą wysokości
stu dwudziestu centymetrów. Tom zauważył, że Dorsey wyjął z marynarki
identyfikator z chipem - widocznie legitymacja Agencji Wywiadu Obronnego nie
wystarczała, by przejechać przez blokadę. Nagle Tom drgnął, ktoś zapukał w okno po
jego stronie.

68
Odwrócił się i zobaczył żołnierza, który dawał mu znak, by opuścił szybę. Podobnie
jak inni na tym posterunku miał na sobie panterkę - doskonały kamuflaż w dżungli.
Tom miał ochotę zapytać go, jaką rolę spełnia mundur w zielo-no-brązowe plamy na
szarym asfalcie autostrady międzystanowej, ale nie zrobił tego.
Młody żołnierz przyjrzał mu się bacznie. Potem, jakby oceniwszy, że niedbale
ostrzyżone włosy Toma mogą należeć tylko do cywila, przybrał mniej groźną postawę.
- Dzień dobry, panu. Jaki jest cel pańskiej wizyty?
Tom miał wrażenie, że legitymacja Amerykańskiej Unii Wolności Obywatelskich
wypala mu dziurę w portfelu. Żołnierz, choć uprzejmy, był uzbrojony i blokował
przejazd na drodze publicznej. Tom nie zamierzał ułatwiać mu zadania.
- Naprawiam fotokopiarki.
Łagodniejsze nastawienie żołnierza zniknęło tak szybko, jak się pojawiło.
- Proszę wysiąść z samochodu.
Ta reakcja, zdaniem Toma, potwierdziła obserwację, którą poczynił już dawno:
wojskowi nie mają poczucia humoru.
Sięgnął ręką do klamki, przygotowany na ostrą wymianę zdań, kiedy Dorsey nagle
przechylił się w jego stronę i wtrącił, wyciągając swoją legitymację:
- To nie będzie konieczne. Eskortuję tego pana na bezpośredni rozkaz gene
rała Vanovicha.
Żołnierz spojrzał pytającym wzrokiem na kolegę stojącego przy oknie Dorse-ya.
Tamten zawołał:
- Jego identyfikator jest w porządku!
Ale wartownik po stronie Toma nie zamierzał tak łatwo się poddać.
- Nikt nie przejedzie bez potwierdzonej przepustki z dzisiejszą datą. To roz
kaz szefa.
Tom lubił pokera. Lubił gry karciane, liczbowe, zakłady, w których kalkuluje się
możliwości wynikające ze ścisłych zasad i oblicza prawdopodobieństwo wygranej.
Żołnierz sprowokował go, wspominając o sekretarzu obrony. Tom postanowił
odpowiedzieć na to wyzwanie. Zanurzył rękę w kieszeni dżinsów i wyjął swój atut -
identyfikator, który godzinę temu zamknięty był w skrytce w jego sypialni.
Żołnierz miał czytnik kart, który niczym walkman nosił przypięty do zielonego
plecionego paska. Z obojętną miną zdjął aparat, włączył i wyciągnął w kierunku Toma.
Podobnie jak przepustki Dorseya, karty Toma nie trzeba było przeciągać między
paskami magnetycznymi. Informacje zakodowane w jej chipie odczytywało się przez
samo zbliżenie do czytnika. Tom przytknął identyfikator do metalowego kwadratu na
aparacie.
Poczuł uzasadnioną satysfakcję, obserwując zmianę w wyrazie twarzy żołnierza,
gdy przeczytał on informację, która pojawiła się na ekraniku. Cofnął się i przez
moment Tom miał wrażenie, że mu zasalutuje.
- Przepraszam, panie Chase. Ale miałem...
- Rozkazy - dokończył Tom. -Już to słyszałem.

69
Zauważył, że wartownik ponownie spojrzał na kolegę stojącego po drugiej stronie
suburbana. Tamten dawał ręką znaki innym dwóm żołnierzom przy końcu labiryntu
barier, jakieś trzydzieści metrów dalej. Stały tam dwa duże pojazdy opancerzone, także
pomalowane w amebowate zielono-brązowe plamy. Oba miały ścięte płaszczyzny i
wyraźnie zarysowane kąty, a także wąskie okienka. Nie widać było ich uzbrojenia, ale
każdy z nich wyposażony był w lemiesz poniżej przedniej kabiny. Żołnierze, stojący
wokół pojazdów, patrzyli z uwagą na suburbana. Z tej odległości wyglądali jak
manekiny sklepowe. Identyczne fryzury, identyczne mundury. Tom poczuł się, jakby
wkraczał w surrealistyczny świat żołnierzyków G.I. Joe, tyle że naturalnej wielkości.
Dorsey uprzejmie podziękował wartownikowi i powoli wycofał samochód z
zatoczki. Wtedy Tom uświadomił sobie, że przy suburbanie znajdował się jeszcze
trzeci żołnierz, który trzymał coś w rodzaju wykrywacza min, Najwyraźniej podczas
kontroli pasażerów sprawdzano także, czy w wozie nie ma ładunków wybuchowych.
Może MSNBS miała jednak rację.
Dorsey wolno wjechał między białe bariery, a Tom przyjrzał sie ich układowi.
Ustawiono je w ciągu zachodzących między siebie liter „S". by potencjalni terroryści
nie mogli staranować blokady rozpędzonym pojazdem. W dwóch punktach przy
każdym „S" znajdowały się rozjazdy. Żołnierze tam stojący wskazywali Dorseyowi,
którędy ma jechać. Tom obejrzał się i zobaczył, że pozostałe uliczki były ślepe.
Kapitan Dorsey nie wydawał się zainteresowany tymi środkami bezpieczeństwa.
Wciąż był zbulwersowany reakcją Toma na kradzież dokumentów.
- Nie mogę się z panem zgodzić. Tych dokumentów nie można sprzedać, nie mają
więc wartości materialnej. Bo co zrobiłby z nimi nabywca? Wystawił je w muzeum i
brał forsę za bilety? - Gdy suburban minął ostatnią barierę, kapitan wcisnął pedał gazu,
zostawiając za sobą żołnierz}' G.I. Joe i pojazdy z lemieszami.
- Mógłby je pociąć na kwadraciki o boku centymetra, wetknąć w fiolki z ple-ksi,
wydrukować jakieś certyfikaty autentyczności i sprzedawać za pośrednictwem
Internetu. To byłoby w stylu amerykańskim.
Z przyjemnością obserwował, jak Dorsey zaciska usta, by zatrzymać dla siebie
odpowiedź, którą miał już na końcu języka. Jechali dalej w milczeniu, minęli budkę
strażniczą, a potem przebyli z chrzęstem metalową barierkę wpuszczoną w na-
wierzchnię drogi. W przypadku alarmu wartownik w budce mógł automatycznie
podnieść ząbkowaną zaporę, która była w stanie uszkodzić osie potężnej ciężarówki z
przyczepą.
Gdy samochód oddalił się od barykady, Dorsey znowu podjął dyskusję. Zdążył
wymyślić bardziej wyważoną odpowiedź.
- Zabito czterdziestu ośmiu ludzi. Ci, którzy to zrobili, muszą zostać ukarani.
- Oczywiście, że tak. Po to mamy więzienia.
- Powinni zostać straceni.
- Ale wtedy sami staniemy się zabójcami, tak jak oni. Kogo w takim wypadku
będzie się karać?

70
W głosie Dorseya dała się słyszeć pewna dezorientacja.
- Karanie morderców to nie to samo, co zabijanie niewinnych cywilów.
- Zabijanie niewinnych cywilów... Czy u was nie nazywa się tego „koniecznymi
ofiarami"?
Tom zobaczył, że Dorsey zaciska ręce na kierownicy. Suburban zbliżył się
krótkiego tunelu, biegnącego pod Washington Boulevard.
- Panie Chase, jedną z najwspanialszych rzeczy w tym kraju jest możliwość
wyrażania własnych opinii. - Dorsey obrzucił Toma wzrokiem pełnym dezapro
baty. - Bez względu na to, jak byłyby głupie czy fałszywe.
Tom pogodnie wytrzymał jego spojrzenie.
- No, wreszcie w czymś się zgadzamy.
Ciemności tunelu rozproszyły się w blasku słonecznym, gdy suburban wjechał na
teren Pentagonu. Tom jednak nie patrzył na budynek. Siedziba amerykańskich sił
zbrojnych nie była dla niego niczym nadzwyczajnym. Zwrócił natomiast uwagę na
formację zielono-białych helikopterów, krążących nad południowym trawnikiem.
Pięć połyskujących maszyn unosiło się trzydzieści metrów nad ziemią, kładąc trawę
huraganowymi podmuchami i sprawiając, że drzewa przy południowo-za-chodniej
ścianie Pentagonu gięły się jakby ze strachu.
Połączony ryk silników i śmigieł wprawił w drżenie szyby suburbana, ale kapitan
Dorsey szybko minął lądowisko dla helikopterów i skierował się ku ogromnemu
Parkingowi Południowemu, który zajmował niemal taką samą powierzchnię jak sam
budynek Pentagonu. Choć mógł pomieścić ponad cztery tysiące samochodów, tej
niedzieli był prawie pusty. Stała na nim tylko grupka pojazdów wojskowych -
przeważnie były to przysadziste zielone hunweesy, skupione w jednym jego końcu jak
mechaniczna trzoda wokół wodopoju.
Tom spojrzał za siebie. Wiedział, że jeden z pięciu helikopterów wiózł prezydenta.
Pozostałe, takie same jak tamten, stanowiły ewentualny cel dla terrorystów, miały
ściągnąć na siebie ogień. Biorąc to jednak pod uwagę, czy potencjalny zamachowiec
nie domyśliłby się, że prezydent znajduje się na pokładzie maszyny lecącej w środku i
najbardziej ochranianej?
Tom nabrał przekonania, że wojskowym nie tylko brakuje poczucia humoru, lecz
także wyobraźni.
„Może zresztą to i lepiej" - pomyślał. Gdyby kogoś w Pentagonie poniosła wy-
obraźnia, wyniknęłoby z tego mnóstwo kłopotów.
Rozdział piąty

Pentagon

Kiedy wirniki Marinę One zatrzymały się, ubrani po cywilnemu agenci Tajnej
Służby, którzy stali już na skraju lądowiska, dali znak, że wszystko w porządku. Wtedy
jeden z pilotów helikoptera otworzył od wewnątrz luk i wystawił składane schody dla
pasażerów.
Stanąwszy w drzwiach za prezydentem, Hector MacGregor zobaczył trzy osoby,
które przybyły powitać naczelnego dowódcę - to, że był o dwadzieścia centymetrów
wyższy od szefa, liczącego sto osiemdziesiąt centymetrów, miało swoje dobre strony.
Dwoje z tego komitetu powitalnego było wojskowymi: generał Jaime Alvarez Flores,
przewodniczący Połączonego Komitetu Szefów Sztabów, i jego główna
współpracowniczka, major Elena Christou, powściągliwa, atletycznie zbudowana
kobieta po czterdziestce, jak ocenił Hector.
Oboje byli w nienagannych niebieskich mundurach. Wijący się na daszku czapki
Floresa galon i mankiety jego bluzy lśniły w słońcu, jakby naprawdę były ze złota.
Mundur major Christou nie był już tak idealnie poprawny, ponieważ miała na sobie
spodnie. Do zeszłego roku armia pozostawała dwa, trzy lata w tyle za resztą kraju,
ponieważ regulamin zezwalał kobietom nosić spodnie jako część munduru tylko w
sytuacjach nieoficjalnych. Generał Flores wprowadził jednak zmiany regulaminowe, na
podstawie których zrównano żołnierzy obu płci pod każdym względem oprócz zasad
służby na lądzie w warunkach wojennych. Ponieważ generał zainteresował się
problemem równouprawnienia kobiet i mężczyzn dopiero w ostatnim okresie swojej
kariery, powszechnie sądzono, że ta zmiana w jego nastawieniu była jednym z działań,
jakie przedsięwziął z myślą o starcie w przyszłych wyborach prezydenckich. Z
pewnością realia polityczne w Ameryce nowego stulecia skłaniały wyborców raczej do
popierania kandydata latynoskiego niż przedstawiciela jakiejś innej mniejszości
narodowej. Już choćby z tego względu Hector postanowił nawiązać dobre stosunki z
generałem. Być może któregoś dnia będą pracować razem.
Trzecią osobą, czekającą u stóp składanych metalowych schodów, był Nicholas
Guilbeit, teoretycznie cywil. Miał na sobie stonowany granatowy garnitur w prążki,
poważny granatowy krawat i koszulę wręcz porażająco białą w zesta-

72
wieniu z głęboką czernią skóry. Surowość stroju i skupienie, jakie charakteryzowało
jego sposób bycia, sprawiały, że ów garnitur bardziej wydawał się mundurem niż
ubrania Floresa i Christou. Prezydent dokonał dobrego wyboru na stanowisko
sekretarza obrony, bo w obecności tego człowieka wojskowi mogli czuć się swobodnie.
Gdy prezydent przekroczył próg luku, generał Flores i major Christou zasalutowali
mu z niemal mechaniczną precyzją. Flores przemówił jako pierwszy. - Dzień dobry,
panie prezydencie - powiedział. Musiał krzyczeć z powodu huku, jaki powodowały
cztery pozostałe VH-3D, które nadal unosiły się w powietrzu ponad piętnaście metrów
nad ziemią, otaczając lądowisko. Wiatr, jaki wytwarzały ich olbrzymie śmigła,
trzepotał ubraniami wszystkich zgromadzonych i sprawiał, że w powietrzu unosiły się
pył i źdźbła trawy.
Mimo hałasu i wiatru prezydent odwzajemnił salut swobodnie, bez skrępowania,
które Hector zaobserwował podczas pierwszych miesięcy jego urzędowania.
Osiemnaście lat ukończył już po zniesieniu obowiązkowej służby wojskowej, nigdy
więc nie był w armii. Po wyborze na urząd prezydenta czuł się skrępowany honorami
wojskowymi, jakie zaczęły mu przysługiwać. Obawiał się, że w oczach dowódców
wojskowych, z którymi musiał się stykać, może uchodzić za uzurpatora. Podczas jednej
z pierwszych narad sztabu sekretarz obrony Guilbert zauważył jednak życzliwie, że
nawet jeśli któryś z członków Połączonego Komitetu Szefów Sztabów tak myśli,
artykuł 88 Ujednoliconego Kodeksu Wojskowego stanowi, że za głośne wypowiadanie
takich opinii może stanąć przed sądem. Nie uspokoiło to obaw prezydenta, ale zaczął
pracować nad swoich zachowaniem wobec wojskowych. Jego taktyka wydawała się
skuteczna, o czym świadczył choćby sposób, w jaki teraz pochylił się ku niemu generał
Flores, który powiedział jak do przyjaciela:
- Wciąż nie uważam, że tak powinno się witać naczelnego dowódcę. Choćby
gwardia honorowa...
Prezydent przerwał Floresowi, kładąc mu równie przyjacielskim gestem dłoń na
ramieniu i jednocześnie ściskając rękę.
- Al! - powiedział przekrzykując hałas. - To będzie piekielny dzień. Im mniej
zamieszania, tym lepiej.
Po raz kolejny Hector z podziwem zauważył, że prywatnie prezydent tak samo
traktuje ludzi jak w sytuacjach oficjalnych. Pomyślał też, że chyba żaden naczelny
dowódca od pięćdziesięciu lat nie użył słowa „piekielny".
- Więc nie mam tu nic do gadania? - zapytał generał.
Uśmiech prezydenta byl w odczuciu Hectora wyczerpującą odpowiedzią. Potem
szef państwa uścisnął dłoń współpracowniczce Floresa.
- Major Christou, miło panią znowu widzieć - powiedział.
Hector obserwował zachowanie pani major. Wciąż stała na baczność, ale oblała się
rumieńcem, jakby bardzo ją ujęło, że prezydent pamiętał jej nazwisko, choć widzieli się
ostatnio dwa miesiące temu. Zapomniała zapewne, że przy mundurze miała plakietkę
identyfikacyjną.
Przed prezydentem stanęli dwa agenci Tajnej Służby. Jednym z nich był Mikę
Zibart, niegdyś komandos, a dziś szef ochrony prezydenckiej. Przy nim stał Jerry

73
Harrap, który przeszedł do Departamentu Skarbu z FBI. W postawach obu mężczyzn
było skupienie, które Hectorowi przywodziło na myśl żołnierzy frontowych.
Agenci ruszyli chodnikiem, który prowadził południowym skrajem lądowiska, obok
niedawno wzniesionych budynków pomocniczych kompleksu. Ten wysunięty na
północ, nad którym górował znajdujący się w tyle Pentagon, był pomalowaną na
beżowo konstrukcją z kilkoma małymi oknami. Przed nim stały zgrabny żółty wóz
strażacki i biały ambulans, zaparkowane przed otwartym garażem. Budynek znajdujący
się bliżej był miniaturową wieżą kontroli lotów. Choć miał tylko dwie kondygnacje,
ostatnie piętro wyposażone było w wielkie ukośne okna. Przez nie Hector zobaczył
personel zgromadzony w środku, ludzi ze słuchawkami w uszach, którzy podeszli do
okien, by zobaczyć przechodzącego prezydenta. Gdy szef państwa był już bezpieczny
na ziemi, dwa helikoptery, które przyleciały razem z Marinę One, wzniosły się w niebo,
ruszając w pięćdziesięciokilo-metrową drogę powrotną do Bazy Powietrznej Quantico,
miejsca postoju HMX—1. Jak zwykle, dwa VH-3D miały pozostać w Bazie
Powietrznej Marynarki Anaco-stia, położonej trzy kilometry za Potomakiem.
Do świty prezydenta dołączył jeszcze jeden ubrany po cywilnemu agent Tajnej
Służby. Towarzyszył mu major lotnictwa Ron Fielding, ubrany tego dnia w zwykły
mundur, dzięki któremu wyglądał na jednego z wojskowych współpracowników
prezydenta. Hector nadal nie znał wszystkich tajnych agentów, zmieniających się na
służbie podczas większych wydarzeń w Białym Domu i poza nim. Wiedział jednak, że
Fielding był skromnym, nie rzucającym się w oczy oficerem, jednym z sześciu, którym
powierzono szczególną misję w Biurze Wojskowym Białego Domu i którzy pełnili ją
dwadzieścia cztery godziny na dobę. Major Fielding niósł właśnie wąską walizeczkę,
znaną jako „piłka futbolowa" - pozostałość z dawnych czasów, jeszcze z zeszłego
wieku, kiedy prezydent musiał mieć stały dostęp do kodów i urządzeń
komunikacyjnych, by wydać rozkaz użycia broni nuklearnej.
Walizeczka Fieldinga, owoc najnowszych osiągnięć technicznych, zwana była
obecnie „terminalem naczelnego dowództwa", choć o odpaleniu broni atomowej
decydował nie tylko prezydent. W następstwie dyrektyw prezydenckich, z których
pierwszą wydał w 1957 roku Eisenhower, podjąć taką decyzję miało prawo dwudziestu
ludzi w strukturze dowodzenia, w tym sekretarz obrony, dowódcy okrętów
podwodnych, a nawet dowódcy sił lądowych i powietrznych, gdyby uznali, że grozi im
atak broni jądrowej.
„Terminal", który tego dnia niósł major Fielding, był zmniejszoną wersja urządzeń,
używanych w kontynentalnej części Stanów Zjednoczonych, kiedy dostęp do
zabezpieczonego systemu łączności nie stanowił problemu. Z tego, co Hector wiedział,
miał on stale działające kodowane łącze wideokonferencyjne z siecią satelitarną
MILSTAR, a przez nią z rozmieszczonymi w różnych punktach stanowiskami
naczelnego dowództwa. Urządzenie zapewniało prezydentowi natychmiastową
łączność z nimi w przypadku jakiegokolwiek zagrożenia dla państwa. W walizce
znajdował się także zestaw kopert, z których każda umieszczona była

74
w łamliwej osłonce z plastiku. Te codziennie wymieniane koperty zawierały karty z
kodem literowym, odpowiadającym kodom w identycznych kopertach prze-
chowywanych w silosach wyrzutni pocisków, w bazach bombowców i na pokładach
okrętów wojennych na całym świecie. W razie konieczności kody te miały potwierdzić
autentyczność rozkazu prezydenta, by przygotować się do odpalenia broni nuklearnej.
Ostatni raz otwarto „terminal" w obecności prezydenta tylko dla celów ćwi-
czebnych, w styczniu 1995 roku, kiedy uszkodzony rosyjski system wczesnego
ostrzegania zareagował na wystrzelenie norweskiej rakiety badawczej, uznając to za
zapowiedź pierwszego ataku sił amerykańskich. Prezydent Rosji, Borys Jelcyn, po
konsultacji z ministrem obrony i szefem Sztabu Generalnego, w ciągu ośmiu minut
podjął decyzję o podjęciu akcji odwetowej.
Satelity Agencji Bezpieczeństwa Narodowego (National Security Agency) i tajne
naziemne stacje nasłuchowe już od dawna potrafiły przechwytywać wszystkie
komunikaty, które Rosjanie przekazywali przez „Kaukaz", sieć urządzeń kontroli i
dowodzenia bronią nuklearną. W efekcie agencja od razu została poinformowana o
ogłoszeniu w Rosji stanu gotowości bojowej i mogła natychmiast wydać odpowiednie
rozkazy amerykańskim siłom zbrojnym.
Tylko dość dobre stosunki polityczne między obydwoma krajami skłoniły Rosjan
do odroczenia ostatecznej decyzji do czasu, aż stwierdzono, że norweska rakieta
porusza się po trajektorii, która nie zagraża interesom ich państwa. Kiedy więc w Rosji
odwołano stan gotowości, inny niepozorny major lotnictwa zamknął „terminal"
amerykańskiego prezydenta i znowu stal się zwykłym człowiekiem, stojącym w cieniu,
jednak zawsze obecnym.
Luk prezydenckiego helikoptera pozostał otwarty. Po obu stronach metalowych
schodów stało dwóch członków jego czteroosobowej załogi z bronią przy boku. Dwaj
pierwsi piloci siedzieli na swoich miejscach w kabinie, pozostając na nasłuchu, gotowi
do startu, gdyby wymagało tego bezpieczeństwo prezydenta.
To właśnie owa atmosfera napięcia była dla Hectora tak fascynująca - poczucie, że
w każdej chwili może nastąpić jakieś ważne, historyczne wydarzenie. Oczywiście,
Tajna Służba miała się postarać, by nie zagroziło ono życiu szefa państwa, a wojskowi
zadbać o to, by „piłka futbolowa" nigdy nie została użyta.
Pochód prezydencki posuwał się naprzód. Hector zauważył, że agent Zi-bart mówi
coś do mikrofonu, wpiętego pod kołnierzyk. Idący obok niego Har-rap przesuwał
badawczym wzrokiem po linii dachów Penatgonu, nad piątą kondygnacją, gdzie można
było zobaczyć kolejną postać w szarym garniturze i okularach przeciwsłonecznych oraz
dwóch snajperów w mundurach polowych.
Ci trzej ludzie na dachu rozglądali się bacznie we wszystkie strony, oprócz tej, z
której nadchodził prezydent. Hector jednak nie potrafił sobie wyobrazić, skąd mógłby
nastąpić potencjalny atak. Wokół rozciągały się zielone trawniki. W powietrzu czuło się
silny zapach rozgrzanej, świeżo ściętej trawy, który szybko tłumił woń gorących spalin,
wydzielanych przez odlatujące helikoptery.

75
Hector dostrzegł jedynie kilka drzew. Większość skupiała się wokół samego
budynku. Miały zbyt cienkie gałęzie, by mogły służyć za osłonę - co z pewnością było
zabiegiem celowym, jak sądził. Za lądowiskiem, prawie równolegle do północno-
zachodniej ściany Pentagonu, biegła wąska, wyłożona płytami droga dla amatorów
joggingu. Za nią znajdowała się ośmiopasmowa autostrada numer 27, teraz zamknięta
dla ruchu i pusta. Jedynym miejscem, gdzie na odcinku kilometra od Pentagonu mógłby
skryć się zamachowiec, był przejazd, stanowiący krzyżówkę autostrad 27 i 244, oraz
wyjątkowo skomplikowany układ wielopoziomowych skrzyżowań i tuneli, mający
połączenie z międzystanową 395 i pieszczotliwie nazywany w okolicy Mieszalnicą.
Najwyraźniej stary, sprawdzony już system zabezpieczeń był jednym z powodów,
dla których Pentagon wybrano na miejsce natowskiej uroczystości.
Gdy agenci Zibart i Harrap dotarli do budynku, skręcili w prawo, na południe,
kierując się ku jednemu z mniejszych wejść w pół drogi miedzy lądowiskiem a rogiem
budowli. Choć Hector bardzo chciał dotrzymać kroku prezydentowi, generałowi
Floresowi i sekretarzowi obrony Guilbertowi, by przysłuchiwać się ich rozmowie,
uznał, że czasami lepiej nie okazywać zbytniej gorliwości. Niosąc małą teczkę z
brązowej skóry, należącą do prezydenta, zrównał sie z major Christou.
- Jak tam sprawy, pani major?
Kobieta obdarzyła go nieprzystępnym spojrzeniem.
- Zgodnie z planem - odrzekła.
Hector pomyślał, że rozumie powody takiej reakcji.
- Czy wszyscy mają do tego podobny stosunek?
-Jaki stosunek?
- Taki jak pani: że się sprzedajemy?
Przed nimi znajdowało się sześć kamiennych stopni w górę i prostopadło-ścienne
kolumny otaczające wejście. Gdy automatycznie otworzyły się dwuskrzydłowe szklane
drzwi, gościom zasalutowali dwaj sierżanci wojsk lądowych w zielonych mundurach.
Agenci Tajnej Służby zatrzymali się po obu stronach wejścia, pozwalając, by
prezydent, przewodniczący Połączonego Komitetu Szefów Sztabów i sekretarz obrony
dalej szli już sami. Znalazłszy się w budynku, prezydent był w dobrze strzeżonym
otoczeniu, równie bezpieczny jak w Białym Domu. Hector wiedział, że wewnątrz także
przebywają agenci Tajnej Służby, ale mają przede wszystkim pełnić funkcje
organizacyjne podczas ceremonii NATO i późniejszego lunchu.
W odległości paru kroków od schodów prowadzących do wejścia Hector nagle
zamarł, słysząc wokół siebie głęboki pulsujący warkot. Spojrzał w górę i zdążył jeszcze
zobaczyć olbrzymi czarny helikopter, który z całą pewnością nie należał do formacji
prezydenckiej.
- Myślałem, że ruch powietrzny jest wstrzymany - zauważył.
- To Paue Iow III
Hector spojrzał pytającym wzrokiem na major Christou.
- Jeden z naszych. MH-53J - wyjaśniła.

76
Kiwnął głową, ale oboje wiedzieli, że nie bardzo rozumie, o czym ona mówi.
- Oddział Operacji Specjalnych lotnictwa. To nasz helikopter ratunkowy. Przez
cały dzisiejszy dzień w powietrzu mają być dwie drużyny. Dwie inne czekają w
pogotowiu.
- Spodziewacie się jakichś kłopotów?
- Taką mamy pracę.

Pentagon, Obwodnica Południowa

Suburban jechał na prawo drogą wjazdową, która łączyła się z Obwodnicą Po-
łudniową, biegnącą skrajem rozległego Parkingu Południowego. Ponieważ Dor-sey
uparcie milczał, Tom przyglądał się Pentagonowi, w miarę jak budynek przesuwał się
ku północy.
Gdy patrzyło się na niego z ziemi, z pewnej odległości, nie odznaczał się niczym
szczególnym. Była to długa, niska, wyjątkowo niewinnie wyglądająca budowla.
Południowa fasada wydawała się Tomowi jeszcze mniej imponująca niż pozostałe
cztery, choć - tak- jak reszta - liczyła około trzystu metrów długości. Podczas ostatnich
prac renowacyjnych dodano przy wejściach podwójne, dwupiętrowe elementy
konstrukcyjne, które dzieliły ściany na trzy części. Dochodziły one do Południowego
Parkingu, sprawiając wrażenie, jakby wyrastały z ziemi.
Ktoś, kto zupełnie inaczej patrzył na konstrukcję Pentagonu, powiedział kiedyś
Tomowi, że budynek jest zbudowany w „zubożonym stylu klasy cysty cznym". Tom
widział w nim jednak tylko dziedzictwo oszczędnych i ponurych czasów wojennych.
Pentagon został wzniesiony podczas drugiej wojny światowej i, zdaniem Toma, sposób
myślenia oraz działania większości jego pracowników także pochodziły z tej
przedpotopowej ery.
Suburban skręcił w lewo, wjeżdżając na drogę, która przecinała Południowy
Parking, a następnie biegła wzdłuż południowo-wschodniej ściany budynku. Widok
Pentagonu z tej strony zawsze kojarzył się Tomowi z dworcem autobusowym,
ponieważ przy naziemnej stacji metra znajdowało się co najmniej dwadzieścia miejsc
parkingowych dla autobusów. Większość stanowisk była jednak tego dnia pusta. Tylko
cztery na jednym końcu zajęte zostały przez duże zielone autokary wojskowe,
oznakowane wyraźnymi czerwonymi krzyżami w białych kółkach. Między nimi kręcił
się personel medyczny, były tam kobiety w mundurach, pierwsze, które tego dnia
zobaczył Tom.
Dostrzegał pewne zmiany. Zakrojone na szeroką skalę prace remontowe, rozpoczęte
w 1994 roku, najwidoczniej zbliżały się ku końcowi. Dalszy róg Pentagonu obstawiony
był rusztowaniami i ogrodzeniem z łańcuchów wysokości trzech metrów, które
osłonięte zostały zielonymi plastikowymi płachtami. Wyzierały spod nich tymczasowe
zsypy i wielkie pojemniki na odpady. Przebudowa tego sektora miała niewiele
wspólnego z obroną wolnego świata, natomiast bardzo dużo z biznesem.

77
Ekipy remontowe odnawiały bowiem Mail, czyli centrum handlowe. Już dawno
temu, podczas swej pierwszej wizyty w tej części Pentagonu, Tom uświadomił sobie,
jak wielką rolę w życiu Ameryki - i to przy powszechnym przyzwoleniu -zaczął pełnić
biznes wojenny. Mail z kwiaciarnią, księgarnią, salonem fryzjerskim i sklepami z
pamiątkami, który mieścił się w tym samym budynku co Departament Obrony, był w
gruncie rzeczy przykładem, jak Amerykanie traktują akcje militarne własnego kraju w
odległych częściach świata: jako weekendową rozrywkę, podczas której zrzuca się
przemyślnie skonstruowane, „inteligentne" bomby i organizuje pożyteczne pogadanki
na temat nowych broni.
„Komercja i zabijanie" - pomyślał Tom. Bardzo inspirująca kombinacja.
Suburban wjechał na Południowy Parking, zbliżając się do Pentagonu od strony
północno-wschodniej, czyli do jedynego wejścia, które mogło uchodzić za główne.
Nazywano je Wejściem Rzecznym, bo znajdowało się naprzeciwko Poto-maku. Ściśle
rzecz biorąc, ten akwen wodny należał do Kanału Granicznego i Laguny, które
oddzielały budynek od rzeki. Tędy właśnie wchodziły najważniejsze osobistości,
ponieważ Wejście Rzeczne położone było najbliżej biur sekretarza obrony i
Połączonego Komitetu Szefów Sztabów, jak również Narodowego Centrum
Dowództwa Wojskowego.
Dokładnie na wprost schodów wejściowych znajdował się mały parking dla super-
V7P-ów. Za nim rozciągał się porośnięty trawą Teren Parad - w przeszłości miejsce,
gdzie z upodobaniem organizowano wyszukane ceremonie wojskowe. Tom zastanawiał
się, jak ochrona Pentagonu mogła dopuścić, by tuż za Terenem Parad biegła
sześciopasmowa autostrada, co umożliwiało pozostawienie tam samochodu-pułapki,
który eksplodując, spowodowałby straszliwe zniszczenie. W ciągu kilku ostatnich łat
większość oficjalnych uroczystości odbywała się na znacznie bezpieczniejszym
wewnętrznym dziedzińcu Pentagonu, położonym w samym środku jego pięciu
pierścieni.
Tym razem prawdopodobnie uznano, że w dniu historycznej uroczystości mediom
należy przyznać więcej przestrzeni. Tom zauważył, że Teren Parad zastawiony były
wieloma prowizorycznymi stanowiskami radiowych i telewizyjnych stacji
informacyjnych z całego świata, które miały transmitować ceremonię.
Dorsey minął mały parking przy rzece, który znajdował się o piętro niżej niż River
Mail. Wzdłuż krótkiej drogi dojazdowej również stały wozy transmisyjne z
wystającymi antenami, od niepozornych przenośnych dysków służących do połączeń
na falach ultrakrótkich, przez wysokie rozgałęzione maszty krótkiego zasięgu, aż po
wielkie czasze bezpośrednich łączy satelitarnych.
Gdy suburban jechał w kierunku podziemnego parkingu i ambulatorium „Tri-care",
które znajdowały się poniżej zjazdu z wyższego poziomu, Tom pozwolił sobie na żart:
- Przemyca mnie pan kuchennymi drzwiami?
Wjazdu strzegło dwóch marines w niebieskich mundurach. Tablica zawieszona na
ścianie obok bramy informowała: „Pojazdy służbowe".
Dorsey nie odpowiedział. Skręcił w prawo, a potem skierował się ku prowi-
zorycznemu parkingowi, który opatrzony był napisem na murze: „DIA2", wyma-

78
lowanym niedawno żółtą farbą. Kapitan wyłączył silnik, wyjął kluczyk ze stacyjki,
zdjął ciemne okulary i przez chwilę siedział w milczeniu, jakby zbierał myśli. Tom
czekał, trwając w tym wymuszonym milczeniu. Domyślał się, co teraz nastąpi.
Nie pomylił się.
- Dlaczego, u diabła, pan dla nas pracuje?
- A dlaczego pan to robi? Dorsey nie
wahał się ani chwili.
- Bo to mój obowiązek wobec kraju.
- I mój także. Ale jest pewna różnica. Pan został zaprogramowany, by tak
mówić. Ja nie.
Tom nie miał wątpliwości, że gdyby Dorsey nie był na służbie, gdyby ta rozmowa
odbywała się w barze po godzinach, leżałby już na ziemi ze śladami jego pięści na
szczęce.
Byli jednak na terenie Pentagonu.
Wysiadając z samochodu, kapitan nieco zbyt zdecydowanym ruchem zatrzasnął
drzwi. Tom zamknął swoje delikatnie i zatrzymał się, zaskoczony duchotą
przypominającą najbardziej upalne dni sierpniowe.
Gdy Dorsey ruszył w stronę dwóch marines, pilnujących wjazdu do garażu, nagle,
nie wiadomo skąd, pojawił się srebrnoniebieski autobus, który przeciął mu drogę. Tom,
z refleksem typowym dla rodziców, błyskawicznie pociągnął Dorseya w tył, gdy pojazd
z piskiem zatrzymał się tuż przed nimi. Pochwycił przy tym cień konsternacji na twarzy
kapitana, której tamten nie zdążył ukryć. Najwyraźniej nie chciał mieć wobec Toma
żadnych zobowiązań.
Przez całą długość autobusu biegł wąski granatowy pas i cienka dyskretna linia,
świadczące, że pojazd jest własnością Akademii Marynarki Wojennej Stanów
Zjednoczonych. Wewnątrz Tom dostrzegł młodych mężczyzn i kilka kobiet w białych
mundurach, którzy zaczęli wstawać z miejsc i wychodzić w pełnym skupienia
milczeniu. Na szyjach mieli, wyraźnie widoczne, przepustki z fotografiami.
Tom chciał obejść autobus, ale Dorsey dał znak ręką, żeby przepuścił wysia-
dających.
Przy drzwiach, jak nauczyciel liczący uczniów, stał jasnowłosy oficer marynarki. W
ręce trzymał czarną skórzaną teczkę. Tom przyjrzał się jego mundurowi. Nie znał się
zbyt dobrze na dystynkcjach wojskowych, ale rozszyfrował dwa paski na pagonach.
Blond oficer był porucznikiem.
Jakby wyczuwając badawcze spojrzenie Toma, porucznik nagle odwrócił głowę i
ich spojrzenia się spotkały. Na moment jego jasne oczy się zwęziły, a usta zmieniły
układ, jak gdyby rozpoznał natręta.
Zbity z tropu Tom odwrócił wzrok, usiłując przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek
spotkał tego człowieka. Ale twarz oficera przybrała już obojętny wyraz. Skinął głową
Tomowi i Dorseyowi, jakby dziękował, że przepuszczają jego ludzi.
Dorsey odpowiedział takim samym gestem.

79
Tom postanowił wnieść swój wkład w sprawę pokoju na świecie. Ułożył palce w
literę „V" i rzucił wesoło:
- Dalej marynarko, nie dajcie się piechocie!
Oficer zawahał się przez chwilę, zaskoczony, ale szybko odzyskał równowagę i
wysiadł z autobusu za swymi podwładnymi, niosąc przy boku teczkę, przykutą do
nadgarstka kajdankami.
Tom chciał już za nim ruszyć, gdy poczuł na ramieniu dłoń Dorseya. Twarz
kapitana ściągnął grymas złości.
- Panie Chase, dam panu pewną radę. Nie jest pan już na swoim terenie. Jest
pan u nas. Może pan mieć swoje zdanie na temat wojskowych, ale na pana miej
scu przez jakiś czas zatrzymałbym je dla siebie.
Ze wszystkich możliwych odpowiedzi, jakich mógł udzielić rozgniewanemu
kapitanowi, Tom jak zwykle wybrał najgorszą.
- No dalej, proszę sobie ulżyć, bo się pan udusi.
Z tymi słowami wkroczył do Pentagonu. Tuż za Grupą Drugą i „Komandosem".
Rozdział szósty

Północnoamerykański Ośrodek Obserwacji Wyładowań


Elektrycznych, Tucson, Arizona

Pół godziny przed końcem swojej zmiany Stan Drewniak pociągnął duży łyk jolt-
coli z ostatniej puszki z kartonu, w który zaopatrzył się wieczorem, i zdał sobie sprawę,
że wszystko, co napisał w raporcie dla doktor Helen Shapiro, jest nieprzekonujące.
Dane, na których się opierał, nie uzasadniały wniosków, do jakich doszedł. Mówiąc
językiem potocznym, jego przypuszczenia jak dotąd nie znalazły pokrycia.
Jedna trzecia z dziewięciuset siedemdziesięciu dwóch satelitów, które krążyły po
orbicie Ziemi, służyła celom wojskowych. Jednak w „okresach Grincha", jak to
nazywał, czyli nieregularnych odstępach czasu, kiedy duże obszary Pacyfiku nie były
pod bezpośrednią obserwacją satelitów, śledzących wyładowania elektryczne, Stan
wykrył jedynie orbity „cywilnych" satelitów.
A co z orbitami satelitów wojskowych?
Nagle, pod wpływem przebłysku geniuszu, wywołanego kawą z cukrem, dostrzegł
kilka nowych możliwości. Z emocji podwinął palce u stóp, klapiąc podeszwą sandała o
piętę w rytm początkowego tematu z „Buckaroo Banzai".
Po pierwsze, w „cywilnych" okresach Grincha na tym obszarze oceanu mogło nie
być satelitów wojskowych. To by świadczyło, że ktokolwiek był odpowiedzialny za
wysłanie potężnego impulsu elektromagnetycznego, dostrzeżonego przez
Północnoamerykański Ośrodek Obserwacji Wyładowań, nie miał nic wspólnego ze
władzami Stanów Zjednoczonych. Stan wciąż stawiał na Francuzów. Stany
Zjednoczone dysponowały tysiącami kilometrów kwadratowych terenów pustynnych,
gdzie mogły testować nowy sprzęt wojskowy. Francuzi ich nie mieli, musieli więc siać
zniszczenie na terytorium innych państw.
Po drugie, Stan wiedział, że wojskowe satelity wywiadowcze Stanów Zjedno-
czonych mogły obserwować te obszary, których nie obejmowały zasięgiem satelity
cywilne. Oznaczałoby to, że za wyładowaniami Grincha stoi armia amerykańska, która
chce zachować je w tajemnicy. Stan nie miał wątpliwości, że jego szefowa chętniej
przyjmie taką interpretację.

81
Nagrał swój niekompletny raport, a potem otworzył plik Global Atmospherics, Inc.
z wykazem satelitów. Ponieważ system czujników ośrodka uzależniony był od
publicznych łączy satelitarnych, w komputerach Global Atmospherics trzymano
uaktualniany stale wykaz wszystkich satelitów, o jakich tylko wiedziano. Czasami,
zwłaszcza w okresach nasilonych wiatrów słonecznych, niektóre sygnały satelitarne
mogły zakłócać inne. Wtedy firma musiała szybko ustalić, czy problemy z łącznością
są winą jej sprzętu, czy też czegoś innego. Przede wszystkim sprawdzano, czy nie
wystąpiły zakłócenia między satelitami.
Po wyselekcjonowaniu amerykańskich satelitów wywiadowczych z listy dwustu
siedemdziesięciu czterech wojskowych platform kosmicznych, którą zaprezentował mu
komputer, Stan zrozumiał, że nie znajdzie tu żadnych użytecznych informacji. Bardzo
prawdopodobne, że Pentagon wysłał na orbitę więcej satelitów, niż widniało w wykazie
Global Atmospherics, Inc. Ale ustalenie orbit największych wojskowych platform było
śmiesznie łatwe, ponieważ daty wystrzelenia obiektów podawano do wiadomości
publicznej i ogłaszano w publikacjach rządowych, a sam ten fakt można było po prostu
bezpośrednio zaobserwować. Stan wiedział, że domorośli astronomowie na całym
świecie starannie notują pozycje satelitów, by ich ślad nie zniszczył im długo
naświetlanych zdjęć gwiazd.
Podczas pierwszej próby określenia, jakie amerykańskie obiekty militarne mogły
znajdować się nad Pacyfikiem przy pierwszym wystąpieniu Grincha, Stan przypomniał
sobie wszystko, co wiedział o wojskowych satelitach łączności i innych powiązanych z
globalnym systemem namierzania. Kliknął myszką, wybierając tylko te satelity
szpiegowskie, które obserwowały oświetloną część Ziemi. Ponieważ wyładowanie
Grincha nastąpiło dwudziestego czwartego grudnia w ciągu dnia, i to na obszarze,
gdzie (jak pokazywały zdjęcia) prawie nie było chmur, Stan pominął te, które
dokonywały obserwacji w podczerwieni i na częstotliwościach radarowych. Na tym
etapie chciał jedynie wiedzieć, czy Pentagon dysponował w okolicy jakimś obiektem,
który mógłby sfotografować Grincha. Po przejrzeniu całej listy wybrał osiem satelitów
wojskowych. Oficjalnie znane były jako zespół Keyhole. Kryptonim ten jednak
pochodził z lat sześćdziesiątych i Pentagon na pewno od tego czasu nadał im inną
nazwę.
Ponieważ osiem wydawało mu się niedużą liczbą, Stan ponownie przejrzał listę i
wybrał jeszcze trzy satelity Agencji Bezpieczeństwa Narodowego z zespołu Trum-pet,
które zwykle służyły do przechwytywania transmisji mikrofalowych i połączeń
telefonii komórkowej. Przy takim stopniu czułości mogłyby wykryć wyładowanie
Grincha z odległości tysięcy kilometrów, choć nie były w stanie go zaobserwować.
Po wyselekcjonowaniu satelitów Stan zażądał od komputera, by prześledził ich
orbity nad Pacyfikiem dwudziestego czwartego grudnia poprzedniego roku. Na ekranie
pojawiła się z mapa z siatką geograficzną, a na niej w jednej chwili zarysowało się
jedenaście sinusoidalnych linii. I okazało się, że o godzinie piątej siedemnaście czasu
Mountain pięć tych satelitów znajdowało się właśnie nad obszarem, gdzie - według
Staną - najprawdopodobniej nastąpiło wyładowanie Grincha.
Nakazawszy komputerowi przerwać rysowanie orbit, Stan mruknął cicho do siebie:
- To tyle, jeśli chodzi o Francuzów.

82
Cokolwiek spowodowało wyładowanie Grincha, musiało zadziałać w chwili, gdy w
pobliżu nie było żadnego cywilnego satelity, natomiast niemal pionowo w górze
znajdowały się trzy wojskowe obiekty, działające w świetle dziennym, i dwa
wywiadowcze, działające na częstotliwościach radiowych. Choć Stan niechętnie to
przyznawał, Shapiro chyba miała rację. Wszystko wskazywało na to, że Pentagon ma
jednak coś wspólnego ze sprawą Grincha.
Nacisnął odpowiednie klawisze, by zapisać układ linii orbitalnych, który chciał
wydrukować, a potem zawahał się, bo zdał sobie sprawę, że przez chwilę był bliski
popełnienia kolejnego błędu.
Jedną z najgorszych rzeczy, jakie naukowiec może zrobić, kiedy uzna, że znalazł
poszukiwaną odpowiedź, jest zaprzestanie dalszych badań. Skąd wiadomo na przykład,
że te pięć satelitów nie osiągnęło tych samych pozycji orbitalnych nad Pacyfikiem w
jakichś regularnych odstępach czasu? To mógł być zbieg okoliczności, że znalazły się
w tym punkcie orbity w momencie wystąpienia Grincha. A jak było w przypadku
dwóch pozostałych wyładowań?
- Jaka jest w tym prawidłowość? - mamrotał do siebie. Musiał jakąś znaleźć.
Wiedział, że w przeciwnym razie Shapiro w ogóle nie będzie chciała z nim rozmawiać.
Do końca zmiany pozostało mu jeszcze dziesięć minut. Spojrzał przez ramię w
stronę głównego monitora i ku swej uldze zobaczył Teeja Clueta, który naradzał się z
jednym z operatorów systemu. Ponieważ Stan tym razem uzyskał dla swej pracy
błogosławieństwo szefowej, uznał, że nie powinien mieć żadnych trudności z
pozostaniem jeszcze przez parę minut przy swoim biurku. Teej mógł sprawować
monitoring przez jeden z terminali, których nie używano w niedzielę rano.
Pragnąc przed wyjściem dokończyć raport, Stan ponownie uruchomił rysowanie
orbit i obserwował, jak jedenaście sinusoid powoli przemierza mapę świata. Niektóre
oddalały się, inne zbliżały do siebie, lecz najwyraźniej nie było w tym żadnej
prawidłowości. Czekał jednak, by zobaczyć, ile orbit w przypadku czterech czy pięciu
satelitów zejdzie się w czasie wystąpienia Grincha.
Datownik wskazał dwudziestego piątego grudnia. Satelity były rozproszone po
całym globie. Stan wystukał komendę, by przyspieszyć pracę programu. Zamierzał
sprawdzić swoje pierwotne założenie: że satelity zbliżyły się do siebie nad Pacyfikiem
dopiero piętnastego lutego tego roku, gdy Grinch pojawił się po raz drugi.
Na datowniku pokazał się dwudziestego szóstego grudnia. Nic nie wskazywało, że
satelity wywiadowcze Pentagonu mają skupić się w jednym rejonie. Ich orbity
rozchodziły się jak krople tłuszczu na wodzie. Stan postanowił jeszcze bardziej
przyspieszyć działanie komputera.
Gdy jednak przesunął rękę, by wcisnąć F10, zmienił zdanie. Nacisnął F5, by
zatrzymać rysowanie linii.
Potem cofnął proces na godzinę dwunastą w nocy dwudziestego piątego grudnia i
zaczął od nowa powoli analizować układ sinusoid, tym razem zwracając uwagę na linie
orbitalne tych satelitów wywiadowczych Pentagonu, które działały po oświetlonej
stronie globu.

83
Wtedy z uśmiechem odchylił się na oparcie. Pociągnął następny łyk jolt-coli.
O północy dwudziestego szóstego grudnia w tym rejonie nie było żadnego satelity
wojskowego, który mógłby sfilmować odpalony pocisk na chwilę przed tym, gdy
zniszczył Shiloha.
Złapał więc Pentagon na kłamstwie.

Trzy minuty później Stan był już w gabinecie Shapiro. Przebierając palcami za-
równo z powodu przyswojonej kofeiny, jak i z podniecenia, patrzył na szefową, która
przeglądała przyniesione przez niego materiały. Na wierzchu leżała odbitka zdjęcia
satelitarnego, główny dowód dochodzenia w sprawie Shiloha. Ściągnął je ze strony
internetowej „USA Today".
Fotografia była czarno-biała i została wykonana prawie prostopadle z góry, z wy-
sokości kilkuset kilometrów. Według marynarki satelita wywiadowczy, który ją zrobił,
brał udział w tym samych manewrach co Shiloh - dzięki nim wojskowi analitycy zdjęć
satelitarnych mieli nauczyć się rozpoznawać różne rodzaje używanej broni.
Shiloh widoczny był w prawym górnym rogu zdjęcia, jako wąskie pasmo jasnej
szarości w kształcie noża. Cień, który okręt rzucał na mieniącą się powierzchnię
oceanu, miał barwę głębokiej czerni. W lewym dolnym rogu widać było nieznaczną
białawą smugę ciągnącą się za wystrzelonym pociskiem. Obwiedziona była białym
kółkiem, obok zamieszczono jeszcze powiększenie tego fragmentu zdjęcia. Można było
na nim rozpoznać z grubsza zarys pocisku o małych skrzydełkach rozszerzających się
ku tyłowi. Jego kontury były postrzępione, co przypominało grafikę komputerową o
niskiej rozdzielczości. Pocisk także rzucał cień na fale. W trakcie dochodzenia
analitycy zdjęć z Pentagonu stwierdzili, że sześć sekund po wykonaniu tego zdjęcia
pocisk uderzył w śródokręcie Shiloha. Wybuch, który nastąpił, spowodował detonację
głowic pocisków okrętu. Shiloh zatonął po niespełna minucie, nikt z załogi nie ocalał.
Stan zauważył, że Shapiro szybko zerknęła na zdjęcie, a potem przerzuciła pię-
ciostronicowy raport i dołączone wydruki przebiegu orbit satelitów. Powściągając
irracjonalną pokusę, by natychmiast podzielić się z nią własnymi wnioskami, Stan
spojrzał przez zajmujące pól ściany okno, które wychodziło na główne pomieszczenie
stacji. Przy biurku kierownika zmiany siedział teraz Teej. Na głównym ekranie jarzyły
się punkty pokazujące wyładowania atmosferyczne w Ameryce Północnej.
Stan zerknął z ukosa na szefową, ale ona wciąż przeglądała raport. Przeniósł więc
wzrok na obrazek wiszący za nią na ścianie - był to jakiś niewiarygodnie realistyczny
wizerunek Indianina Hopi stojącego na szczycie góry i wznoszącego ręce ku
zbierającym się chmurom burzowym, które przypominały kształtem lecącego orła
obramowanego połyskującymi nitkami błyskawic. Obok wisiało znacznie mniejsze
zdjęcie załogi samolotu - ubrani w pomarańczowe kombinezony do skoków, trzymając
w dłoniach hełmy, stali przed srebrną maszyną z wielkim napisem NASA. W jednej z
kobiet Stan rozpoznał Shapiro. Samolot przedstawiony na zdjęciu nazywał się
„Lightning Chaser" („Ścigacz Piorunów"). Oto jak jego szefowa spędzała urlop.

84
Stan opuścił wzrok i zobaczył, że Shapiro patrzy na niego badawczo, okręcając
mechanicznie koniec srebrnego krawata wokół smukłego palca.
- To Grinch zatopił Shiloha - powiedziała. Zabrzmiało to jak stwierdzenie fak
tu, ale Stan wiedział, że było pytaniem.
Odpowiedział więc:
- Zdjęcie pocisku nie mogło zostać zrobione dwudziestego szóstego grudnia, kiedy,
jak twierdzi marynarka, zatonął okręt, bo w tym rejonie nie było wtedy żadnych
satelitów wywiadowczych.
- Żadnych, o których ci wiadomo - poprawiła go szefowa.
Stan pokręcił gkywą. Znalazł jednak jakiś trop. Właściwie sama go na niego na-
prowadziła.
- Dwudziestego czwartego nad obszarem wystąpienia Grincha były co naj
mniej trzy satelity wywiadowcze, które mogły wykonać zdjęcie. Gdybyśmy znale
źli kogoś, kto potrafiłby obliczyć kąty na podstawie cieni, prawdopodobnie do
wiedzielibyśmy się, który z nich zrobił fotografię i kiedy.
Shapiro odwinęła z palca kilka centymetrów krawata. :
- A po co mielibyśmy to robić, Stan?
Ogarnęło go niepokojące uczucie, że wdał się w rozmowę na zupełnie inny temat.
- Bo coś się za tym kryje.
- No i co z tego?
- Zginęło czterystu ludzi.
-To nie żadna tajemnica. Przeprowadzono dochodzenie.
- Co takiego?
Shapiro mówiła dalej, zanim Stan zdążył w jakiś inny sposób wyrazić swoje
zdumienie.
-Jedyne, co tu masz - nie, co mógłbyś mieć - to pewne dane, świadczące, że
marynarka przesunęła czas wypadku Shiloha o czterdzieści osiem godzin i zmieniła o
jakieś półtora tysiąca kilometrów lokalizację punktu, w którym się wydarzył. Można
podać wiele powodów, podyktowanych względami bezpieczeństwa, by uzasadnić, że
takie środki były konieczne.
- A co z Grinchem?
Shapiro postukała ładnym paznokciem w zdjęcie.
-Jeśli nie popełniłeś błędu w analizach, jest tu. Znalazłeś go. Gratuluję. Stan pokręcił
głową. Shapiro jakby udawała, że nie rozumie, o co chodzi. Zaczął więc mówić powoli,
starając się ją przekonać.
- Nie, pani doktor. Pocisk, który tu mamy, nie jest aż tak wielki, by zawierać
ładunek wybuchowy, zdolny wywołać wykryty przez nas impuls elektromagne
tyczny.
Shapiro wzruszyła ramionami, składając kartki raportu.
- Nie wiem, co próbujesz przez to powiedzieć. To Grinch w końcu wystąpił, czy
nie?
- Właśnie Grinch zatopił Shiloha, nie pocisk. To zdjęcie zrobiono na chwilę przed
katastrofą.
- Przed chwilą powiedziałeś, że nie wiesz, kiedy je zrobiono.

85
- Nie z dokładnością co do sekundy. Ale ponieważ widać tu Shiloha jeszcze
całego, zdjęcie musiało zostać wykonane, zanim okręt... eksplodował czy cokol
wiek się z nim stało.
Shapiro położyła raport na środku biurka. Stan poczuł lekką ulgę, gdy zorientował
się, że nie zamierza mu go oddać. Oznaczało to, że przynajmniej przekaże sprawę
doktorowi Greenowi, kierownikowi administracyjnemu ośrodka.
- Prawdę mówiąc, Stan, myślę, że nie najlepiej to przeanalizowałeś.
- Co?
; Shapiro poklepała dłonią raport.
- Nie ma tu nic, co by wyjaśniało, czym tak naprawdę jest Grinch. A to był
właśnie powód, dla którego pozwoliłam ci zająć się tą sprawą, prawda?
Czując, że kręci mu się w głowie, Stan usiadł na jednym z dwóch krzeseł o
drewnianych oparciach, które stały naprzeciwko biurka Shapiro.
- Ale nie myliłem się co do jednego. Grinch jest urządzeniem wojskowym. Myślę,
że to on załatwił Shiloha. Przypuszczam, że kiedy w kierunku okrętu wystrzelono
pocisk, Shiloh miał posłużyć się jakimś nowym generatorem impulsów
elektromagnetycznych, by unieszkodliwić system elektroniczny pocisku. Zamiast tego
spowodował on eksplozję okrętu.
- Stan. - Pani meteorolog obeszła biurko, przyciągnęła sobie drugie krzesło i
usiadła. - Widzę, że się denerwujesz, ale nie ma po temu powodów. Jeśli nawet to, co
mówisz, jest prawdą, nasza firma nie może w tej sprawie nic zrobić. Jeżeli marynarka
testuje nowy system obronny i coś im nie wyszło, nie sądzisz, że lepiej zachować to w
tajemnicy? Wciąż mamy wielu wrogów na świecie. Dlaczego mielibyśmy wszem i
wobec ujawniać nasze słabości?
- Doktor Shapiro, jakieś cztery godziny temu powiedziała pani, że wojsko kłamie.
To właśnie jest jedno z kłamstw.
- I co dobrego wyniknie z jego ujawnienia? Gdyby marynarka twierdziła, że nikt
nie zginął, gdyby próbowali zatuszować coś tak kompromitującego, wtedy, okey,
miałbyś rację. Ale oni nie ukrywają tej sprawy.
- Jednak użyli tego czegoś dwa razy... a nawet więcej - zaoponował Stan. Sam
słyszał w swoim głosie proszący ton. - Piętnastego lutego. Dwudziestego ósmego
kwietnia. W obu tych przypadkach, doktor Shapiro, w rejonie Grincha nie było
satelitów cywilnych, za to mnóstwo wojskowych. Tu ma pani wykresy ich orbit.
- Czy zaginęły jeszcze jakieś inne okręty?
- Z tego, co wiem... nie.
- No, to o co ci chodzi?
- To pani kazała mi napisać raport.
- Bo Global Atmospherics Inc. zajmuje się wykrywaniem, analizą i opisem zjawisk
elektromagnetycznych. Prosiłam o wyniki twoich badań i spodziewałam się, że je tu
znajdę. Nie chodziło mi o diatrybę przeciwko marynarce za to, że utajnia informacje,
które powinny być tajne.
Stan poczuł się głęboko urażony.
- To nie jest diatryba. Mówię tylko... to znaczy, och, to takie oczywiste...

86
Stracił jednak zdolność jasnego wyrażania myśli. Sfrustrowany, ponieważ nie
spotkał się ze zrozumieniem, nie potrafił sformułować tego, co chciał powiedzieć.
- Myślę, że powinniśmy skończyć na dziś. - Shapiro wstała. - Idź do domu i
prześpij się. Porozmawiamy o tym jutro.
- A co z doktorem Greenem?
- Nie mogę mu tego pokazać w takiej postaci. Ale pogadamy później. Może
znajdziemy sposób, żeby przedstawić twój materiał w... bardziej spójnej formie.
Ruszyła do drzwi. Stan wiedział, że chce się go pozbyć.
- Ależ on jest spójny - próbował protestować. - Marynarka przeprowadza testy
jakiegoś nowego systemu. Czegoś, co nie powinno przynieść ofiar.
- Nie masz na to żadnego dowodu.
- Owszem, mam. Gdyby testowali coś, co mogłoby spowodować eksplozję,
zrobiliby to w Nowym Meksyku. Posłużyliby się okrętem-makietą. Nie użyliby łajby z
pełną załogą.
Szapiro położyła dłoń na klamce.
- Było dochodzenie. Marynarka przyznała się do błędów.
Pod wpływem impulsu Stan oparł rękę na drzwiach, żeby ich nie otworzyła.
- Być może nie wiemy, czym jest Grinch - powiedział. - Ale jestem pewny,
że marynarka też do końca tego nie wie. Skonstruowali coś w jakimś celu... -
czuł, że z powodu zmęczenia brakuje mu słów - ale... wyszło im coś innego, na
co nie byli przygotowani. Wybuch aż wyrzucił okręt w powietrze, zareagowały
wszystkie nasze czujniki na Zachodnim Wybrzeżu! I teraz robią w gacie ze stra
chu, podali fałszywe informacje o czasie i miejscu zatonięcia Shiloha, bo nie chcą,
by ktokolwiek się dowiedział, że wyprodukowali broń, nad którą nie mają kon
troli!
Szefowa patrzyła na niego bez słowa, dopóki nie opamiętał się i nie zdjął ręki z
drzwi.
- No cóż, powiem tylko tyle: naukowiec powinien mieć wyobraźnię i ty ją z ca
łą pewnością masz. Idź do domu i z nikim o tym nie rozmawiaj. W interesie firmy
nie leży rozpowszechnianie nie sprawdzonych plotek o potencjalnym kliencie.
Jej słowa tak go dobiły, że nic już więcej nie powiedział. Shapiro otworzyła drzwi
gabinetu. Wyszedł przygnębiony, z zaczerwienioną twarzą, czując się jak uczeń,
skarcony przez nauczyciela.
Spojrzawszy na salę monitoringu, uświadomił sobie, co powinien był powiedzieć:
że marynarka nie wiedziała, co testuje, ponieważ próbę przeprowadzano w obecności
satelitów wywiadowczych, działających w świetle dziennym. A tylko ktoś, kto nie
wiedział, co się stanie, nie musiał się obawiać ewentualnych zdjęć broni
elektromagnetycznej.
Przystanął pod głównym monitorem, zamierzając wrócić do gabinetu Shapiro. Ale
drzwi były już zamknięte i przez szybę zobaczył, że szefowa rozmawia przez telefon.
Nie ma sensu narażać się dwa razy w ciągu jednego dnia, stwierdził. Skierował się więc
do wyjścia i opuścił budynek. Pogrążony w myślach, le-'dwie zwrócił uwagę na upał,
który go ogarnął, gdy tylko znalazł się na zewnątrz.

87
Podczas jazdy do domu odkrytym dżipem wciąż odtwarzał w pamięci rozm•_ wę z
szefową, wymyślając inne, bardziej przekonujące, niepodważalne argumenty, których
należało użyć.
Kiedy dojechał do domu, brązowego bungalowu w stylu hiszpańskim, ozdobionego
stiukami i pokrytego czerwoną dachówką, który dzielił z trzema programistami,
doszedł do wniosku, że Shapiro nie zrozumiała ani słowa z tego, co powiedział,
ponieważ nie była w stanie tego zrozumieć. To niewiarygodne, że firma zatrudnia na
tym stanowisku kogoś tak tępego. Nie potrafił bowiem znaleźć innego wyjaśnienia jej
uporu.
W małym bungalowie panował mrok i zaduch, a temperatura była do wytrzymania
tylko dzięki zamontowanemu w dachu gulgocącemu klimatyzatorowi, który wydzielał
stęchłą woń. Liczba pustych butelek po piwie, walających się w saloniku, świadczyła,
że współlokatorzy nieprędko wstaną z łóżek, Stan poszedł więc do swojej maleńkiej
sypialni, by posłuchać paru kawałków „Best of the Hong Kong Cavaliers". Muzyka i
skręt z najlepszego towaru z San Francisco pomogły mu uwolnić się od napięcia i
frustracji, wywołanych świadomością, że jest jedyną osobą, która wie wszystko o...
wszystkim.
Wygładził białą niegdyś pościel na materacu rozłożonym na podłodze i usadowił się
wygodnie, obserwując promyki słońca, przedzierające się przez folię, którą okleił okno,
by móc spać w ciągu dnia. Wydmuchnął dym marihuany, którym wcześniej głęboko się
zaciągnął, i zapatrzył się weń. gdy wirował w smugach światła, przekształcając je w
miniaturowe promienie lasera.
„Głupia Shapiro - pomyślał sennie. - I głupi ten cały Pentagon".
Nie miał wątpliwości, że wojsko stworzyło coś, czego znaczenia jeszcze w pełni nie
rozumiało. Inni prawdopodobnie też nie zdawali sobie z tego sprawy.
„Tylko ja - pomyślał, gasząc skręta w wypełnionej po brzegi popielniczce, którą
zwędził z restauracji »U Marii«, przy tej samej ulicy - wiem wszystko o Grin-chu".
Na jego ustach pojawił się ledwie widoczny, zaczepny uśmieszek.
- I powiem pierwszej osobie, która mnie o to zapyta.
Rozdział siódmy

Pentagon, piętro trzecie, pierścień E

-Jesteś pewien, że to rzeczywiście fotokopiarka?


Vanovich, który siedział za wielkim orzechowym biurkiem w swoim gabinecie z
oknami wychodzącymi na Wejście Rzeczne Pentagonu i Teren Parad, pochylił się w
ergonomicznie wymodelowanym fotelu. Przyciskał do ucha szarą słuchawkę
telefoniczną, a drugą dłonią zakrywał mikrofon.
- Och, Tommy... fotokopiarka, drukarka, co ci mam powiedzieć? Powtarzam,
co mówią informatycy. - Vanovich zmrużył oczy i jego szpakowate krzaczaste
brwi uniosły się jak czułki. - Dlaczego się śmiejesz?
Tom Chase uznał, że musiałby wdać się w zbyt długie wyjaśnienia. Poza tym wciąż
nie był pewny, czy stary przyjaciel za nim nadąża.
- Czy to nie należy do facetów z serwisu? No wiesz, techników, którzy obsłu
gują fotokopiarki przez dwadzieścia cztery godziny na dobę?
Vanovich machnął szeroką dłonią o grubych palcach, jakby chciał oczyścić po-
wietrze z nieprzyjemnego zapachu.
- Tommy, jest niedziela rano...
- Zauważyłem.
- ...na dziedzińcu trwa dzień miłości...
- Nigdy mi nie mówiłeś, że jesteś hipisem.
- ...i sprowadziłem już dwóch palantów z obsługi technicznej, którzy rzucili na to
okiem.
- I co powiedzieli?
- Że jest zepsuta.
- A to jedyna fotokopiarka w Pentagonie?
-Jedyny Red Level w moim biurze.
- Aha - powiedział Tom, który wreszcie zrozumiał, dlaczego generał wezwał
właśnie jego.
Mina Vanovicha nagle się zmieniła, gdy skupił uwagę na rozmowie telefonicznej.
Osoba, z którą rozmawiał, powróciła na linię.
- Chwileczkę, Tommy. Tak, jestem tu, pani doktor. Zabezpieczyła pani pliki?

89
Tom stał z rękami w tylnych kieszeniach dżinsów i czekał, aż Vanovich odłoży
słuchawkę. Rozejrzał się po gabinecie, sprawdzając, czy coś się zmieniło od czasu jego
ostatniej wizyty.
Podobnie jak większość gabinetów w odnowionej części Pentagonu i ten miał
tradycyjny, poprawny wystrój: boazeria z ciemnego drewna, neutralna beżowa
wykładzina, kilka stonowanych wizerunków klasycznych modeli samolotów woj-
skowych, które wydawały się stosowne w biurze generała lotnictwa, różne oprawione
w ramki dyplomy i wszechobecne mosiężne dodatki, począwszy od lamp po kontakty
w ścianach. Jednak mimo tego bezosobowego wyposażenia, które miało być
świadectwem, że pieniądze podatników nie służą do zaspokajania niczyich fanaberii,
Vanovichowi udało się wprowadzić parę elementów dekoracyjnych, nadających
indywidualny charakter jego królestwu. Wśród nich najbardziej zwracały uwagę
ergonomiczny fotel i trzy stojaki z modelami, umieszczone na masywnym biurku.
Na trójkącie z wypolerowanego ciemnego drewna umocowano srebrnoniebie-ski
model satelity MILSTAR - stanowiącego kościec wojskowego systemu komu-
nikacyjnego, strategicznego i taktycznego. Jedno spojrzenie pozwoliło Tomowi
zauważyć, że twórcy modelu nie uwzględnili wielu istotnych szczegółów technicznych,
dzięki czemu mógł być prezentowany także poza ścisłym kręgiem wtajemniczonych.
Na drugim stojaku osadzona była wersja starego, dziwacznego Darkstara, zdalnie
sterowanego pojazdu powietrznego, wykonana z czarnego stopu. „Spodobałby się
Tylerowi" - pomyślał Tom. Podłużne skrzydła umocowane na przypominającym
sosjerkę korpusie sprawiały, że Darkstar wyglądał raczej jak pojazd kosmiczny z
„Gwiezdnych wojen" niż prawdziwy statek powietrzny.
Tom przystanął z uznaniem przed trzecim stojakiem. Odzwierciedlał on zdecydo-
wanie niewojskowe poczucie humoru Vanovicha. Mosiężna plakietka na podstawie
głosiła jedynie: „Nevada Rain - typ operacyjny". Ale na podpórce nie było żadnego
satelity czy najnowszego modelu samolotu. Tom uznał więc, że Nevada Rain, nieza-
leżnie od tego, czym jest, musi posiadać co najmniej imponujące parametry Stealtha.
Oczywiście, kolejnym przejawem upodobań Vanovicha była wyraźnie wyczuwalna
w gabinecie woń cygar. W Pentagonie, jak we wszystkich budynkach i po-
mieszczeniach wojskowych, obowiązywał całkowity zakaz palenia tytoniu. Generał
jednak lubił mieć przy sobie parę cygar, jakby dawały mu poczucie, że w każdej chwili
może złamać obowiązujące zakazy.
- Nie, nie - powiedział teraz do swojej telefonicznej rozmówczyni. - Nie będzie
sprawiał kłopotów.
Wzruszył ramionami, jakby chciał przeprosić Toma za przedłużającą się rozmowę.
Tom odpowiedział podobnym gestem - znając ojcowski stosunek Vanovi-cha do
swoich współpracowników, wiedział, że mogą do niego dzwonić zarówno w sprawie
jakiegoś pułkownika, który opuścił stanowisko bez przepustki, jak i dzieciaka
sekretarki, mającego kłopoty z powodu kradzieży roweru. Vanovich przełożył
słuchawkę telefoniczną do drugiego ucha i w tym momencie Tom ze zdumieniem
zauważył, że generał ma w lewym uchu coś, co wyglądało jak mi-krosłuchawka.
Najwyraźniej w niczym mu to jednak nie przeszkadzało.

90
Podczas gdy Vanovich kontynuował rozmowę, Tom podszedł do jednego z wysokich
okien, które wychodziły na Teren Parad. Na wprost stał wprawdzie wapienny filar, ale i
tak można było zobaczyć, że impreza poniżej jest już w pełnym toku.
Tom doliczył się ośmiu limuzyn (każda ozdobiona inną flagą narodową), które stały
w szeregu na rampie prowadzącej do parkingu dla VIP-ów, tuż przed Wejściem
Rzecznym. Za nimi widział na tyle duży obszar Terenu Parad, by stwierdzić, że
przekształcono je tymczasowo w królestwo mediów, z wozami transmisyjnymi,
prowizorycznymi trybunami i skupiskami oślepiających reflektorów, które włączono
mimo pełnego słońca. Większość agencji informacyjnych pochodziła z zagranicy.
Uroczystość przyjęcia Rosji do NATO była uważana za bezprecedensowe wydarzenie
wszędzie, tylko nie w kraju, który do niego doprowadził.
- Dobra - powiedział Vanovich i Tom zorientował się, że rozmowa telefonicz
na zbliża się do końca. - Kogoś tam wyślę. Powiedzmy we wtorek rano? Okey,
może być po południu. Tylko niech go pani nie spłoszy. Taaa. To moja praca.
Dziękuję, pani doktor. Ja panią także.
Generał odłożył słuchawkę, ale przez chwilę patrzył na telefon, pogrążony w
myślach. Na jego biurku stały jeszcze dwa kilkuliniowe aparaty. Tom poszukał
wzrokiem miejsca, skąd biegnie kabel tego, przez który rozmawiał Vanovich, i
stwierdził, że to linia zabezpieczona przed podsłuchem. Zanim rozpoczęto prace
remontowe w Pentagonie, był konsultantem do spraw trójkablowego systemu te-
lefonicznego, który tu instalowano.
Wreszcie Vanovich spojrzał na niego.
- Jest tu jeszcze w pobliżu kapitan Dorsey? - zapytał.
- Chyba tak - odparł Tom. Podszedł do drzwi, otworzył je i powiedział do Dorseya,
który stał na korytarzu: - Generał chce pana widzieć.
Kapitan wszedł do gabinetu, jakby Toma tam nie było.
- Tak, panie generale.
Vanovich wyrwał numerowaną kartkę z notatnika, położył ją na swoim biurku
przykrytym szkłem i napisał na niej kilka słów.
- Kapitanie, chciałbym, żeby pojechał pan z kapitanem Lassiterem do ośrodka
w Tucson - podał Dorseyowi kartkę. - Szefowa tego faceta faksuje jego persona
lia do bazy danych. Niech pan to przepuści przez FBI. I proszę wrócić, jak tylko
pan wszystko sprawdzi.
Dorsey wiedział, kiedy ma wyjść.
- Tak jest, sir.
Gdy zamknęły się za nim drzwi, Vanovich wstał zza biurka.
Tom nie zdołał ukryć zaskoczenia, gdy zobaczył jego sylwetkę. Był wstrząśnięty.
Dlaczego nikt mu nie powiedział? Teraz gdy generał stał, wydawał się wręcz
wychudzony i jeszcze bledszy niż zwykle.
- Osiemnaście kilogramów - powiedział, ściskając obiema rękami dłoń Toma. Jak
zawsze czytał w jego myślach. - Owszem. To właśnie to. Ale nie jest tak źle.
- To znaczy, jak źle?

91
- Wcześnie go wykryli. Byłem na badaniach okresowych w październiku. Po
za tym, że miałem nadwagę, wszystko było w porządku. Potem, w styczniu, zro
biono mi serię testów i... cholera, no wiesz. Ale to znaczy, że wykryto go już pod
dwóch miesiącach. Lekarze mówią, że dzięki temu może z tego wyjdę.
Tom nie kwestionował tych informacji, ale nie bardzo rozumiał, o czym Vano-
vich mówi.
- Z czego wyjdziesz, Milo?
- Z raka. Okrężnicy.
- Boże.
- Tommy, przyjrzyj mi się. - Vanovich klepnął się w wychudłą pierś. Przycisnął do
ciała niebieską koszulę, włożoną w luźne spodnie mundurowe. Ciemny krawat zwisał
mu na szyi, zamiast jak kiedyś opierać się na wydatnym brzuchu.
- Nigdy nie czułem się lepiej. Świetnie wyglądam. I nie zamierzam tracić czasu, by
cię reanimować. Chcę wreszcie coś zrobić.
- Ty zasrańcu.
Vanovich się skrzywił.
-Jakbyś zgadł. Ostatnio sram w gacie.
- Milo...
Generał chwycił Toma za ramiona i uścisnął.
- Tommy, naprawdę czuję się dobrze. Będę starym prykiem, gdy nasz mały
ukończy Yale. Ale przyjdę na rozdanie dyplomów.
- Lepiej się postaraj. - Tom nie wiedział, co jeszcze mógłby powiedzieć. Ale jeśli
Vanovich nie chce się roztkliwiać, to i on nie będzie. - No więc... co z tą fotokopiarką?
Rozumiem, że chodzi o tę w twoim biurze? - Uniósł swój identyfikator.
Vanovich uśmiechnął się do niego.
- No, teraz cię poznaję. - Pstryknął w plastikową plakietkę Toma. - Jak mia
łem ściągnąć kogoś z naszych w tym bajzlu, przy całej tej aferze na zewnątrz?
Tom westchnął, ale rozumiał sytuację.
- No to zaprowadź mnie do pacjenta - powiedział.
Generał podszedł - nie, raczej się powlókł, pomyślał Tom gniewnie - do drzwi w
kącie swego z oficjalnego gabinetu i niepokój Toma wzrósł. Jeszcze w zeszłym roku,
mimo swojej wagi, Vanovich poruszał się jak bokser, pełen powściąganej energii. Tom
zaczął się zastanawiać, dlaczego jego przyjaciel został poddany testom lekarskim w
kilka zaledwie miesięcy po badaniach okresowych. Wydawało się więcej niż
prawdopodobne, że Vanovich nie powiedział mu całej prawdy.
Cofnął się, gdy generał stanął na wprost małego spodka z czarnego tworzywa,
osadzonego w szarej metalowej skrzynce przy drzwiach. Chwilę później ze skrzynki
dał się słyszeć brzęczyk i zamek w drzwiach pstryknął. Oznaczało to, że komputer w
podziemiach Pentagonu uznał przeanalizowany wzór siatkówki oka za należący do
jednej z osób upoważnionych, by wejść do dalej położonego pomieszczenia.
W terminologii Pentagonu Vanovich otworzył właśnie „zielone drzwi", taką bo-
wiem nazwą określano wszelkie wejścia na tereny, gdzie prowadzono mocno
„delikatne" prace.

92
Gdy Vanovich uchylił drzwi, Toma omiótł chłodny powiew klimatyzowanego
powietrza. Światło w znajdującym się dalej pomieszczeniu było przytłumione,
pochodziło głównie z czterech monitorów, wyraźnie widocznych w stacji roboczej Red
Level. Tom wiedział, że w „wewnętrznym" gabinecie generała nie było okien.
Pomieszczenia, gdzie dokonywano tajnych operacji Pentagonu, nigdy ich nie miały.
Jednak wejście do zamkniętego pokoju nie było takie proste - nie wystarczyło, by
Vanovich otworzył drzwi i wpuścił Toma do środka. Czujniki temperatury nad
drzwiami wykryłyby obecność dwóch osób, choć tylko jedna została zarejestrowana
przez komputer, co natychmiast spowodowałoby uruchomienie alarmu i zastosowanie
środków bezpieczeństwa. Dzięki takim zabezpieczeniom generał nie mógłby pod
przymusem, sterroryzowany, wprowadzić nikogo do pokoju Red Level.
Teraz musiał więc Vanovich poczekać, aż Tom przytknie swój identyfikator do
metalowego kwadratu umieszczonego poniżej kamery rejestrującej wzór siatkówki, a
później stanie naprzeciwko niej, starając się nie mrugać. Przez krótką chwilę w
warstwach ciemnego szkła mignął mu zwielokrotniony bladoczerwony krążek - był to
odbity obraz dna jego oka, siatka naczynek krwionośnych tak charakterystyczna jak
odcisk palca, a znacznie łatwiejsza do analizy komputerowej.
Układy linii papilarnych zwykle można podzielić na trzy typy, z których każdy ma
podgrupy. Nie istnieją dwa identyczne zestawy odcisków palców, nawet w przypadku
bliźniaków. Ale różnice między nimi mogą być tak subtelne, że nawet
najnowocześniejsze programy komputerowe nie są w stanie ich rozróżnić, jeśli należą
do tej samej rodziny i podgrupy. Wtedy ostateczną opinię muszą wydać ludzie -
specjaliści. Identyfikacja odcisków palców to sztuka, nie metoda naukowa.
Siatkówkowy układ naczyń krwionośnych jest natomiast unikalny i poza przy-
padkami pewnych chorób nie ulega zmianie. Kiedy więc należy przeprowadzić szybką
identyfikację, analiza siatkówki jest dla komputera znacznie łatwiejsza niż odcisków
palców.
Jeśli zaś chodzi o czytniki daktyloskopijne, wojsko już w zasadzie przestało się nimi
posługiwać, odkąd grupa terrorystów przebyła dwoje zabezpieczonych drzwi w
centrum przechowywania szczepionek przeciwko wąglikowi w Fort De-trick, w
Maryland, wykorzystując jako przepustkę odciętą dłoń naukowca z wydziału rolnego.
Czytnik zabrzęczał ponownie. Wzór siatkówki Toma Chase'a od lat znajdował się w
bazach danych Pentagonu.
Vanovich przepuścił go przodem. Znaleźli się w małym pomieszczeniu, dzięki
któremu generał miał pełny dostęp do archiwów wszystkich organizacji w strukturach
wywiadowczych. Na tym polegała siła Narodowej Agencji Spraw Wewnętrznych.
Agencja Bezpieczeństwa Narodowego prowadziła wywiad elektroniczny na całym
świecie, przechwytując wszystkie informacje za pośrednictwem systemów ko-
munikacyjnych, począwszy od linii telefonicznych, przez e-mail i faksy, aż po naj-
bardziej zabezpieczone przed podsłuchem połączenia między poszczególnymi

93
państwami. Narodowe Biuro Rozpoznania (National Reconnaissance Office) zaj-
mowało się natomiast wywiadem wizualnym. Najwięcej materiału uzyskiwano za
pomocą satelitów, które mogły prowadzić obserwacje z przestrzeni kosmicznej na
wszystkich długościach fal. To pozwalało wykonywać bardzo dokładne zdjęcia nie
tylko w świetle dziennym, ale także w ciemnościach, i to przez chmury, mgłę, dym i tak
dalej. Nad NSA i NRO znajdowała się Centralna Agencja Wywiadowcza -organ
koordynujący wszystkie struktury wywiadowcze, także agencje poszczególnych
formacji wojskowych.
Jednak NIA Vanovicha przewyższała wszystkie te komórki, ponieważ pełniła rolę
nie tylko ośrodka zbierającego informacje, ale także chroniącego je. Im bardziej
skomplikowane stawały się systemy i środki działania państwa - linie wysokiego
napięcia, linie łącznościowe i komunikacyjne, bankowość elektroniczna, za
pośrednictwem której przesyłano w postaci bitów miliardy dolarów - tym bardziej
funkcjonowanie Ameryki było narażone na niebezpieczeństwo.
By skutecznie chronić struktury państwowe, Narodowa Agencja Spraw We-
wnętrznych uzyskała szerokie kompetencje w zakresie zdobywania i gromadzenia
wszelkich informacji. A ponieważ struktury te jednocześnie patronowały działaniom
wszystkich agencji wywiadowczych w kraju, NIA stała się, siłą rzeczy, organem
nadrzędnym wobec nich, mającym dostęp do wszelkich tajnych danych, które były w
ich posiadaniu.
Jedynym zabezpieczeniem umożliwiającym sprawowanie kontroli nad agencją było
nieprzyznanie jej żadnych uprawnień operacyjnych. Teoretycznie nie dysponowała
więc tajnymi współpracownikami. Nie mogła podjąć żadnej akcji, wykorzystując
zdobyte informacje. Jej agenci tylko zbierali i porównywali raporty, a następnie
przedstawiali je Narodowej Radzie Bezpieczeństwa. Praktycznie jednak w świecie,
gdzie wiedza bardziej niż kiedykolwiek wcześniej oznacza władzę, już sam dostęp do
informacji, zarówno własnego państwa, jak i państw obcych, jaki miała agencja, czynił
z niej najpotężniejszy organ rządu Stanów Zjednoczonych, choć o jej istnieniu
wiedziało niespełna tysiąc osób.
- Dobrze być tu znowu, prawda? - powiedział generał, stając przed stacją Red Level
o łagodnie zakrzywionych liniach, która wypełniała niemal całe pomieszczenie. -
Niespecjalnie dogadujesz się z facetami z Akademii FBI.
- Na razie nie za bardzo - przyznał Tom.
- Chciałbym, żebyś znowu dla mnie pracował, Tommy.
Zaskoczony nagłą zmianą tematu, Tom zmarszczył czoło. „Przecież uzgodniliśmy
to już przed paru laty" - pomyślał.
- Ależ pracuję.
- Nie jako konsultant. Na cały etat. W agencji.
- To nie jest dla mnie miejsce, Milo. Obaj o tym wiemy.
Vanovich spojrzał mu prosto w oczy i w jednej chwili, wraz z nagłym skurczem
żołądka, Tom domyślił się, co generał chce mu powiedzieć.
- Ja umieram, Tommy.
Tom poczuł, że wzbiera w nim bezsensowny sprzeciw. Chciał powiedzieć Va-
novichowi, że nie może umrzeć, że mu nie pozwoli, że obaj z Tylerem będą go

94
potrzebowali jeszcze długie, długie lata. Wiedział jednak, że musi odnieść się do jego
propozycji z należnym szacunkiem. Generał mówił poważnie. Będzie trzeba to
przedyskutować.
-Jest coraz gorzej. - Generał zamilkł, starannie dobierając słowa, które zamierzał
wypowiedzieć. Tom nigdy nie widział swego przyjaciela tak bezradnym. -Nie mogę
pozwolić, by ci dranie przejęli kontrolę nad agencją, gdy mnie już nie będzie. To zbyt
niebezpieczne. -Popełniłem błąd. Przekroczyliśmy granicę.
Przez moment Tom poczuł się jak wtedy, gdy Tyler obalił go na podłogę. Stracił
dech. NIA Vanovicha, najnowsza agencja wywiadowcza w Ameryce, tajna komórka
organizacyjna, która miała chronić państwo przed najbardziej destruktywnymi formami
działań wojennych, sama jakimś sposobem stała się zagrożeniem.
- Boże, Milo, coś ty zrobił?
Generał sprawiał wrażenie, jakby bał się odpowiedzieć.
Rozdział ósmy

Pentagon, parking G, punkt kontrolny Romeo

- Obraziłam policjanta, no i co?


Amy usiadła okrakiem na siodełku harleya, wciąż wściekła z powodu spotkania z
policją hrabstwa. Miało to ją kosztować dwieście czterdzieści dolarów - więcej, niż
zostawało jej na wydatki miesięcznie - bo taka była kara za przekroczenie dozwolonej
prędkości o czterdzieści pięć cholernych kilometrów na godzinę. I to bez kasku na
głowie.
Odmówi zapłacenia mandatu. To właśnie powiedziała temu świętoszkowate-mu
sk... - i nigdy już nie powtórzy tych słów. Nawet w myśli. Kiedy je z siebie wyrzuciła,
policjant podarł mandat za przekroczenie prędkości o piętnaście kilometrów i wypisał
na całe czterdzieści pięć.
Sierżant piechoty, który stał obok, przeciągnął jej przepustkę przez szczelinę
czytnika. Wyglądał na jakieś czterdzieści lat i prawdopodobnie służył w oddziale
rezerwy, bo nie był obeznany ze sprzętem i nie zachowywał się po wojskowemu. Amy
zwalczyła wewnętrzną pokusę, by uruchomić harleya i w ten sposób dać upust
zniecierpliwieniu.
Sierżant ponownie sprawdził przepustkę.
- Człowieku... - westchnęła Amy. Wzruszyła ramionami, widząc, że go roz
drażniła. Nie należało tej ofiary popędzać. - Przepraszam, po prostu tamten poli
cjant. ..
Trzymał ją na poboczu ponad godzinę. Boże, całą godzinę... ale nie, nie będzie znowu
zaczynać. Nie zrobi tego. Sierżant przytroczył czytnik do paska.
- Przykro mi, proszę pani. Nic z tego. Muszę prosić, żeby pani zsiadła z motocykla
i...
- No nie!
Półtorej godziny zajął jej dojazd do wojskowego punktu kontroli w pobliżu Pen-
tagonu. Nie przepuszczono jej przez pierwszą, policyjną blokadę, nieopodal pomnika
Jeffersona, do której dotarła. Musiała jechać w korkach do mostu Roosevelta, by
przebyć Potomac, a potem okrążyć Narodowy Cmentarz Arlington, zanim znalazła

96
drugi policyjny posterunek na Columbia Pikę, w pobliżu Skrzydła Marynarki. A tam
te ...syny, te tumany, tępole... bezmyślne roboty... także kazali jej zawrócić.
Przebiła się więc przez ulice Pentagon City, by dotrzeć do punktu ostatniej szansy -
posterunku policyjnego przy zbiegu autostrady 395 i Jeffersona Davisa. Przynajmniej
tu gliniarze wysłuchali nieprzerwanego potoku jej tłumaczeń i pozwolili przejechać,
wiedząc, że i tak będzie musiała opowiedzieć swoją historyjkę wartownikom
wojskowego punktu kontrolnego, znajdującego się przed nią.
Po tym wszystkim, co już przeszła, Amy nie zamierzała poddać się tylko dlatego,
że jakiś niedzielny żołnierz nie potrafił posługiwać się swoim przekl... czytnikiem.
- Żałuję, proszę pani. Ale ta przepustka jest nieważna.
- Ależ - błagalnie zaczęła Amy - czasami ten pasek magnetyczny może nawalić,
prawda? Niech pan wystuka numer kodu kreskowego.
- Nie mogę...
- Może pan. - Amy wskazała ręką do tyłu. Droga była pusta. - Nie ma kolejki. Może
mi pan poświęcić parę chol... - Zagryzła wargę, przełykając słowo, które miała już na
końcu języka. - Bardzo proszę, panie sierżancie, niech pan sprawdzi tę przepustkę
ręcznie.
Żołnierz westchnął. Wsunął plakietkę pod uchwyt na brzegu czytnika, by widzieć ją
wr całości. Zaczął starannie wystukiwać szesnaście cyfr i pięć liter, które widniały pod
kodem kreskowym.
- Dziękuję panu.
Sierżant skinął głową, nie przerywając pisania na miniaturowej klawiaturze
czytnika. Dwukrotnie uderzył jednocześnie w dwa klawisze - a właściwie małe
plastikowe kropki - i musiał zaczynać od nowa.
Amy spojrzała w stronę punktu kontrolnego przy Wejściu Rzecznym Pentagonu
kilometr dalej. Zobaczyła szereg limuzyn, stających zderzak w zderzak przy Terenie
Parad - upstrzone były trzepoczącymi na wietrze kolorowymi pasemkami flag
narodowych. Obok samochodów znajdowało się pole reflektorów, świecących jasnym
białoniebieskim światłem. Ekipy telewizyjne - domyśliła się - jak podczas przybycia
gwiazd na uroczystość wręczenia Oscarów.
Jej spojrzenie powędrowało wzdłuż rzędu podjazdów. Wyobraziła sobie, że pędzi
harleyem, dodając gazu, a potem wznosi się w powietrze i przelatuje nad barykadami i
punktami kontrolnymi, jak Steve McQueen w „Wielkiej ucieczce". To był niegdyś
ulubiony film ojca. Jej jest do dziś.
- Bethune, Amy Leanne, aspirantka. Marynarka Stanów Zjednoczonych - od
czytał sierżant.
Amy zmarszczyła czoło. Nie wiedziała, co chciał wyrazić tą recytacją. Jej dane były
zamieszczone na przepustce wraz ze zdjęciem.
- To ja.
Żołnierz odwrócił czytnik i Amy zobaczyła inną swoją fotografię, która pojawiła się
na małym ciekłokrystalicznym ekranie, w otoczeniu kilku linijek drobnego tekstu.
- Tu jest napisane, że miała pani przyjechać trzy godziny temu. Amy z
trudem zachowywała spokój.
- Przecież to właśnie panu tłumaczyłam.

97
- Ma pani pełnić służbę podczas lunchu, a jest pani bez munduru.
Klepnęła ciemnoniebieską torbę sportową, przytroczoną do bagażnika moto
cykla.
-Jest tutaj. Mogę go włożyć w każdej chwili. Wydawało się,
że sierżant jest już bliski podjęcia decyzji.
- Będzie pani miała jakieś kłopoty z tego powodu?
- Załatwię to jakoś. Sierżant
lekko zachichotał.
- Nie wątpię. W porządku. Niech pani jedzie. Amy
wstała, by uruchomić harleya.
- Tylko że nie tym. Przepustka dotyczy wyłącznie pani. Żadnego pojazdu. Opadła
na siodełko, wiedząc, że w ten sposób straci kolejne pół godziny. Do
tego czasu zaczną się już przemówienia.
Widząc jej zmartwioną minę, sierżant próbował przyjść z pomocą.
- Może go pani zostawić na parkingu G, tu obok. Jesteśmy na posterunku ca
ły dzień, więc będzie bezpieczny.
-Dziękuję panu. - Amy pozbierała się z trudem i cofnęła motocykl, prowadząc go na
wskazane miejsce. - Może mi pan jeszcze powiedzieć, do którego wejścia mam pójść?
Sierżant zerknął na ekran czytnika.
- Ambulatorium pod Wejściem Rzecznym... ale to pani nic nie da. Jest tam te
raz pełno oficjeli, którzy właśnie przyjechali. Proszę chwilę poczekać. - Włączył
mały radioodbiornik, przypięty z przodu bluzy typu moro. - Kontrola przy bra
mie, tu posterunek Romeo. Mam tu osobę spóźnioną na służbę - miała wejść od
ambulatorium. Gdzie powinna się skierować? Odbiór.
Chwilę później odezwał się kobiecy głos:
- Romeo, tu kontrola przy bramie. Wejście dla spóźnionych - korytarz trzeci,
pieszy pomost Tarasu Południowego. Odbiór.
- Zrozumiałem. Romeo się wyłącza. - Sierżant wskazał biały niski terminal au-
tobusowy, przy południowej ścianie Pentagonu. - Pomosty Tarasu Południowego są
zaraz za rogiem. Drugie wejście od końca, które pani zobaczy, to będzie właśnie
korytarz trzeci.
- Dzięki, sierżancie. Naprawdę panu dziękuję.
Amy się zawahała. Żołnierz sprawiał wrażenie, jakby miał coś jeszcze do po-
wiedzenia.
- Niech pani odprowadzi harleya na parking. Podwieziemy panią.

Wejście od lądowiska helikopterów

Hector wszedł za major Christou do Pentagonu. Nie uciekli tam przed porannym
upałem. W trakcie kompleksowych prac renowacyjnych, trwających od czternastu lat,
którym poddano dosłownie wszystkie podłogi, ściany i sufity, wy-

98
mieniano także całą instalację wewnętrzną, sieć elektryczną i telekomunikacyjną.
Mimo to wiele urządzeń nie funkcjonowało jeszcze jak należy, w tym także kli-
matyzacja.
Pentagon był jednym z największych budynków biurowych na świecie, miał ponad
dwukrotnie większą powierzchnię użytkową niż Empire State Building. Wymagał więc
infrastruktury i obsługi jak małe miasto, a nie pojedynczy budynek.
Z jednego z raportów, jakie znalazły się na biurku prezydenta, Hector dowiedział
się, że w ciągu jednego dnia mogło się tu zdarzyć nawet trzydzieści przerw w dostawie
prądu. Choć mówiono, że w Pentagonie panuje niemal wzorowa wojskowa organizacja,
wewnętrzne służby techniczne, zajmujące się zarówno funkcjonowaniem urządzeń
klimatyzacyjnych, jak i odśnieżaniem parkingów w zimie, nie działały sprawniej niż w
większości budynków cywilnych.
Pierwszą rzec2ą, na jaką Hector natknął się we foyer przy odnowionym wejściu od
strony lądowiska helikopterów, był cyfrowy wyświetlacz daty i godziny umieszczony
na eksponowanym miejscu za niedawno wzniesionym kontuarem stanowiska ochrony.
Kontrolowano tu wchodzących gości, a ponieważ z lądowiska korzystali wyłącznie
wojskowi albo zaproszeni dygnitarze, nie było potrzeby używania detektorów metalu
czy prześwietlaczy rentgenowskich. Zazwyczaj dwaj strażnicy z lotnictwa, którzy
pełnili tu służbę, pilnowali, by każdy wchodzący przesunął swoją przepustkę przez
czytnik na kołowrocie, dzisiaj jednak nikt nie odważył się zatrzymać w tym celu
prezydenta. Wraz ze swoją świtą przeszedł specjalną, otwartą bramką.
Minąwszy strażników, Hector zauważył, że wyświetlacz pokazuje lokalizację
wejścia na stylizowanym planie tego piętra, a także określa obecny stan bezpieczeństwa
w budynku.- „Stopień zagrożenia «Brawo»".
Hector dogonił major Christou, gdy ta szybkim krokiem skierowała się w lewo za
stanowiskiem ochrony. Szła ku szerokiemu przejściu oznaczonemu pod sufitem
tabliczką z prostym, pozbawionym ornamentów napisem: „Korytarz czwarty".
- Czy to znaczy, że jesteśmy bezpieczni? - zapytał.
-Jest pięć stopni zagrożenia, panie MacGregor. „Brawo" to stopień trzeci.
- „Alfa", „Brawo"... - Hector zaczął wyliczać na palcach. - Czy „Brawo" nie
powinno być drugim?
Christou uniosła dłoń, rozstawiając kolejno wszystkie palce.
- Stopnie zaczynają się od normalnego, potem jest „Alfa", „Brawo", „Charlie" i „Delta".
Hector zauważył, że kilkadziesiąt metrów przed nimi, prezydent, sekretarz
obrony Guilbert i generał Flores, idąc, prowadzą ożywioną rozmowę.
- Kiedy ogłasza się stan zagrożenia „Delta"?
- Gdy nastąpi atak terrorystyczny albo wywiad doniesie o planowanej akcji
przeciwko określonemu obiektowi.
Christou zaczęła iść szybciej i Hector także przyspieszył kroku, bo nie chciał zostać
w tyle. Był tu nie raz i nie zamierzał znowu błądzić w tym labiryncie.

99
Teoretycznie odnalezienie jakiegoś miejsca w Pentagonie nie powinno sprawiać
trudności. System numeracji biur i gabinetów był na papierze tak przejrzysty i logiczny
jak układ numerowanych ulic i alei na planie miasta. Typowe oznaczenie pokoju
składało się z jednej cyfry, litery oraz trzy- albo czterocyfrowej liczby. Cyfra i litera
oznaczały określony podzbiór współrzędnych Pentagonu.
Jednak już przy pierwszym zetknięciu z rozkładem Pentagonu Hector przekonał się,
że teoria mija się praktyką. Niecałe dwa lata temu życzliwy oficer Służby Obrony
wyjaśnił mu, na czym polega system numeracji poszczególnych pomieszczeń. Hector
przybył tu wtedy na życzenie szefa sztabu prezydenta, który poprosił go, by wziął
udział w spotkaniu na temat budżetu sił powietrznych. Miało się odbyć w pokoju
4E225 - ten numer na zawsze wrył mu się w pamięć.
Jak tłumaczył mu oficer, cyfra 4 oznaczała, że pokój znajduje się na czwartym
piętrze, litera E zaś - że położony jest w pierścieniu E, czyli zewnętrznym. Następna
cyfra, 2, stanowiła informację, którym z dziesięciu promieniście biegnących korytarzy
budynku powinien się udać. A ponieważ właściwy numer pokoju, 25, był mniejszy od
50, Hector miał dostać się do pierścienia E z koniarza drugiego od lewej strony.
- Szybko i łatwo - stwierdził oficer, jakby rzeczywiście tak myślał. Potem dodał z
dumą, że promienisty układ komarzy i koncentryczny holów jest tak pomyślany, by
dwa pokoje, znajdujące się w odległości dwudziestu ośmiu kilometrów, dzieliło tylko
siedem i pół minuty drogi - a nawet pięć, jeśliby poszło się na skróty przez centralny
dziedziniec. Tamtego dnia jednak Hector stracił trzy razy więcej czasu, zanim dotarł do
właściwego pokoju, i to doprowadzony z punktu kontrolnego w ściśle strzeżonym
sektorze przez strażnika z pierścienia E na trzecim piętrze.
Kiedy dotarł już na miejsce spotkania, niewybaczalnie spóźniony, miał tyle
szczęścia, że nie zauważony wślizgnął się do ciemnego pokoju. Dołączył do po-
zostałych dwudziestu czterech nieszczęśników, którzy usiłowali pokonać senność
podczas projekcji nie kończącej się serii slajdów, prezentowanych za pomocą rzutnika
przez majora o cichym, kojącym głosie. Hector nie pamiętał już nic z zagadnień
dotyczących wprowadzenia nowego systemu płac, który umożliwiłby wypłaty pensji
motywacyjnych wykwalifikowanym pilotom, by zachęcić ich do pozostania w wojsku i
rezygnacji z przejścia do lepiej opłacanych sektorów prywatnych. Nigdy natomiast nie
zapomniał numeru tamtego pokoju.
Dopiero później dowiedział się, że błądzenie po Pentagonie było tutejszym, niemal
honorowym rytuałem inicjacyjnym, który musiał przejść każdy, kogo spotkał zaszczyt
wkroczenia do budynku, zwanego inaczej Łamigłówkowym Pałacem. Mimo tego, co
powiedział mu strażnik, zasada numeracji pomieszczeń Pentagonu zawsze okazywała
się zawodna, dlatego że istniało tu wiele nie oznaczonych półkorytarzy, często
zmieniano układ biur, a pomieszczeniom o ściśle tajnym znaczeniu celowo nadawano
numery niezgodne z przyjętym systemem. Zamieszanie potęgował jeszcze fakt, że
jedyne dostępne i bezpłatne plany Pentagonu były celowo nieznacznie zafałszowane.
Schematy widoczne na wyświetlaczach przy wejściach do budynku i rozdawane tam
mapki ukazywały idealny układ

100
pierścieni i korytarzy, który tak naprawdę miał niewiele wspólnego z rzeczywistością.
Hector porzucił wszelkie próby zrozumienia struktury wewnętrznej budynku w
kilka miesięcy po niesławnym zebraniu na temat płac w lotnictwie, kiedy -znowu na
prośbę szefa sztabu prezydenta - zwrócił się do Pentagonu o wydanie map
topograficznych okolic letniskowego domu dygnitarza na wybrzeżu Orego-nu. Agencja
Kartograficzna Obrony mieściła się w pokoju BG720, co stanowiło jawne pogwałcenie
zasady, że wszystkie biura Pentagonu mają numerację zaczynającą się od cyfr 1-5, po
których następują litery od A do E. W budynku znajdowały się więc nie tylko
dodatkowe dwa poziomy - podziemie i półpiętro - ale także jeszcze dwa pierścienie, F i
G. Hector uznał za zupełnie prawdopodobne, że w Pentagonie może być znacznie
więcej nie ujawnionych pierścieni i poziomów - istniejących nieoficjalnie, nie
uwzględnionych na planach i ściśle tajnych.
Jedynym znanym mu, pewnym sposobem na pokonanie tych oficjalnych i nie-
oficjalnych obszarów Pentagonu było podążanie za przewodnikiem. Dlatego tego
niedzielnego przedpołudnia bardzo się starał, by nie stracić z oczu major Christou.
Na szczęście jak dotąd szli prosto, ponieważ świata prezydenta kierowała się ku
ruchomym schodom i windom u zbiegu korytarza czwartego z wewnętrznym
pierścieniem, oznaczonym literą A.
Gdy tamci dotarli do schodów, Hector i major Christou, jak nakazywało dobre
wychowanie, zatrzymali się sześć metrów za nimi, poza zasięgiem głosu. Christou
skorzystała z okazji i poinformowała Hectora, że pierwotnie z Pentagonie było tylko
pięć wind - jedna dla VIP-ów, obsługująca biura przy Wejściu Rzecznym, i cztery
towarowe. Do 2010 roku zamierzano usprawnić funkcjonowanie budynku i dodać
dwanaście wind pasażerskich oraz nowe schody ruchome przy każdym wierzchołku
zewnętrznego pierścienia. Hector zrewanżował się Christou opowieścią, jak to podczas
jednego ze spotkań w gabinecie prezydenta ktoś zażartował, że po wprowadzeniu tych
wszystkich usprawnień, nowych wind i schodów ruchomych, sławne siedem i pół
minuty drogi dzielące każde dwa pokoje Budynku, przedłuży się do piętnastu. Pani
major uśmiechnęła się uprzejmie, ale nie podtrzymywała konwersacji na ten temat.
Podczas gdy Hector rozmyślał o poczuciu humoru wojskowych, prezydent, generał
Flores i sekretarz obrony Guilbert weszli na schody ruchome pierścienia A, by
pojechać na drugie piętro. Zaraz za nimi ruszyli agenci Zibart i Harrap, a także major
Fielding. Minutę później ich śladem poszli Hector i major Christou.
Na drugim piętrze główny korytarz pierścienia A otrzymał nowe wielkie okna,
od podłogi po sufit, rozmieszczone co pięć metrów i wychodzące na centralny
dziedziniec, ulubione miejsce Hectora. Ta nieoczekiwana oaza zieleni była
w gruncie rzeczy dwuhektarowym parkiem położonym w samym sercu Pentago
nu. Hector wiedział, że kiedyś stanowił on popularne miejsce spotkań i niefor
malny punkt wymiany informacji przez niemal cały rok, poza najzimniejszymi
miesiącami. Teraz, ze względów bezpieczeństwa, dziedziniec stał się także tere
nem, gdzie urządzano różne oficjalne uroczystości, które wcześniej organizowa
no przy Wejściu Rzecznym.

101
Prezydent, najwyraźniej zaintrygowany czymś, co zobaczył z okna, zatrzymał się z
rękami w kieszeniach i wyjrzał na dziedziniec. Flores i Guilbert stanęli przy obu jego
bokach. Pod przeciwległą ścianą czekali dyskretnie agenci i major File-ding z
walizeczką.
Hector zwolnił, bo nie chciał wyprzedzać Christou. Kiedy okazało się, że prezydent
się nie spieszy, oboje także przystanęli.
Hector nie lubił ciszy. Nie lubił też tracić okazji, by dowiedzieć się czegoś o lu-
dziach, z którymi się stykał.
- Bierze pani udział w uroczystości? - zapytał Christou.
- To wydarzenie polityczne.
Ciągła powściągliwość pani major w jego obecności wydała mu się dziwna, zwłaszcza
że wcześniej widział ją tak poruszoną spotkaniem z prezydentem. -Jesteśmy w
Pentagonie. To chyba także wielkie osiągnięcie dla wojskowych?
- Jesteśmy przede wszystkim w Stanach Zjednoczonych. W przeciwieństwie do
innych krajów, u nas wojsko służy strukturom politycznym.
- Wydawało mi się, że powinno służyć społeczeństwu.
- Ale czasami przeszkadzają w tym politycy.
Hector wyczuł, że pani major stara się stłumić gniew albo frustrację, nie potrafił
jednak określić, dlaczego. Jak się chwilę później zorientował po jej wyrazie twarzy,
uświadomiła sobie, że powiedziała coś niewłaściwego, i to niewłaściwej osobie.
Szybko zdał sobie sprawę, że jest to dla niego korzystna sytuacja.
- Wszystko w porządku, pani major. Każdy ma prawo do swojego zdania.
I dyskrecji.
Christou spojrzała na Hectora niepewnie, odbierając tę wypowiedź jako obietnicę,
że nie przekaże dalej tego, z czym nieopatrznie się przed nim zdradziła.
- Dziękuję panu.
Nie musiał odpowiadać. Miarą posiadanej władzy w Waszyngtonie była liczba osób
zobowiązanych w jakiś sposób do wdzięczności. Christou była teraz jego dłużniczką;
zawarli milczącą umowę, że pewnego dnia być może on zwróci się do niej o pomoc.
Hector właśnie wzmocnił swoją pozycję, choćby nieznacznie, i oboje o tym wiedzieli.
Nagle prezydent zawołał:
- Hector, spójrz na to!
Zostawiając Christou, posłusznie podbiegł do okna, przy którym stał szef.
Prezydent wskazał coś na dziedzińcu. * - Generale Flores, proszę powtórzyć, co mi
pan przed chwilę opowiedział.
Przewodniczący Połączonego Komitetu Szefów Sztabów odchrząknął, dając w ten
sposób Hectorowi do zrozumienia, że nie odpowiada mu rola przewodnika po
Pentagonie, którą mu właśnie przydzielono.
- Czy był pan kiedyś tam, na dole, młody człowieku?
- Nigdy. - Oglądał dziedziniec z okien, kiedy kilka razy przechodził korytarzem
pierścienia A.
- Widzi pan ten budynek pośrodku?

102
Generał pokazywał budowlę w stylu kolonialnym, o spadzistym dachu, ozdobionym
kopułą. Była to jedyna stała struktura na dziedzińcu, usytuowana w centrum
pięciokątnego placu, na skrzyżowaniu sześciu szerokich alejek, które przecinały
soczyście zielony trawnik. Każda z ośmiu ścian małego budynku miała dwa duże okna
o ciemnych szybach, obramowanych od dołu jaskrawo czerwonymi panelami. Te
szkarłatne paski odznaczały się wyraźnie na tle bujnej roślinności parku i'
jasnobeżowych murów otaczającego dziedziniec Pentagonu.
Tego dnia nigdzie nie było widać ławek, zwykle rozstawionych to tu, to tam, oraz
czerwonych krzeseł stojących wzdłuż ścieżek. Północna część dziedzińca została
natomiast zastawiona okrągłymi drewnianymi stołami, przy których mogło zasiąść
swobodnie po osiem osób. Te raczej zniszczone stoły ustawiono półkoliście przed
głównym wejściem prowadzącym na dziedziniec, które zasłonięte było teraz wielką
niebieską kotarą udrapowaną wokół przenośnej trybuny. Jej przedłużeniem był długi
stół bankietowy. Za nim stał gęsty szereg masztów dwuipółmetrowej wysokości.
Hector wiedział bez liczenia, podobnie jak wszyscy, którzy oglądali wiadomości NET-
CNN, że było ich dwadzieścia jeden. Dwaj młodzi żołnierze w zielonych mundurach
polowych ze skupieniem przytwierdzali właśnie amerykańską flagę do masztu
znajdującego się po środku.
Hector skupił jednak uwagę na centralnej budowli, przypominając sobie o pytaniu
generała.
- To restauracja, prawda?
- Cóż, oficjalnie „restauracja". Większość ludzi jednak nazywa ją budką z hot
dogami.
Prezydent zachował się jak małe dziecko, które nie może doczekać się pointy
dowcipu:
- Niech mu pan powie, jaką jeszcze ma nazwę.
- Poziom Zero.
Hector domyślał się dlaczego, nie zamierzał jednak psuć zabawy.
Prezydent spojrzał na Floresa z konspiracyjnym uśmiechem. -Bo...?
Zniecierpliwiony generał zaczął opowiadać historię, jakby chciał już zakończyć tę
rozmowę:
- Podczas zimnej wojny Sowieci byli przekonani, że nasze ściśle tajne stano
wisko dowodzenia znajduje się pod Pentagonem i w związku z tym dziedziniec
centralny stał się ich CPZ: Cel - Poziom Zero. Gdyby odpalili swoje pociski,
pierwsza głowica spadłaby właśnie na budkę z hot dogami.
Prezydent uśmiechnął się szeroko. A ponieważ był głową państwa, przewodniczący
Połączonego Komitetu Szefów Sztabów i sekretarz obrony również rozciągnęli usta w
uśmiechu.
- A jak jest naprawdę? - zapytał Hector.
Generał uniósł brwi pytająco.
- Rzeczywiście mamy tajne stanowisko dowodzenia pod Pentagonem? Flores
spojrzał na niego, jakby zadał najgłupsze pytanie na świecie.

103
- Panie MacGregor, po cóż, na Boga, tworzylibyśmy kompleks o kluczowym
znaczeniu pod budynkiem, który podczas pierwszych trzydziestu minut wojny
nuklearnej oberwałby co najmniej pięć razy? Jedyną tajemnicą tego domku jest to,
z czego robią tutejsze hamburgery.
Prezydent zaśmiał się i klepnął Hectora w plecy, jakby chciał powiedzieć Floresowi
i Guilbertowi, że powinni wybaczyć jego asystentowi naiwne pytanie, bo w końcu to
tylko dzieciak. W odpowiedzi na gest prezydenta Hector wzruszył dobrotliwie
ramionami, nie uszło jednak jego uwagi, że generał, mówiąc o zagrożeniu atakiem
nuklearnym, użył czasu przeszłego. Być może nie podzielał on sceptycyzmu Christou
co do znaczenia dzisiejszej uroczystości.
Sekretarz obrony Guilbert skorzystał z okazji, by się wtrącić:
- Panie prezydencie, mamy jeszcze do załatwienia parę ostatnich spraw. - Odszedł
krok od okna, jakby w ten sposób chciał nakłonić szefa państwa do tego samego.
- Oczywiście. - Wydawało się, że prezydent już rusza, ale potem się zawahał. - Al...?
- Tak, panie prezydencie? - General Flores nie poszedł śladem Guilberta
i wciąż stał przy oknie.
Prezydent ponownie spojrzał w dół, na dziedziniec, ale Hector odniósł wrażenie, że
myśli o czymś znacznie bardziej odległym.
- A co my typowaliśmy jako CPZ? To znaczy, w Rosji. Kreml?
- Północną część Kremla, panie prezydencie. Mauzoleum Lenina. Cel psycho-
logiczny.
Prezydent westchnął głęboko, jakby wyobraził sobie odpalone pociski, Moskwę i
Waszyngton znikające z powierzchni Ziemi.
- Czasami zastanawiam się, jak udało nam się przetrwać te wszystkie lata.
Hector nie miał wątpliwości, że generał Jaimie Alvarez Flores nie rozumie po
nurych refleksji prezydenta co do przeszłości.
- Przeżyliśmy je, bo nigdy nie spuszczaliśmy z tonu.
Prezydent jakby dosłyszał w tonie generała coś, co uszło uwagi Hectora. Między
dwoma mężczyznami zapanował wyczuwalny chłód. Sekretarz obrony Guilbert
przerwał niezręczną ciszę:
- Teraz też nie spuszczamy z tonu, generale.
- Ależ oczywiście — odparł Flores.
Hector pochwycił w jego słowach jakby wahanie, co by przemawiało za tym, że
generał podziela jednak zastrzeżenia swojej przybocznej, major Christou. Zaczął się
zastanawiać, czy wszyscy w Pentagonie są podobnego zdania. A jeśli tak, to jakie to
ma znaczenie.
Nicholas Guilbert wyraźnie zaczął się już denerwować.
- Panie prezydencie, naprawdę powinniśmy już...
Prezydent spojrzał surowo na generała Floresa, jakby dawał mu do zrozumienia, że
wrócą do tej rozmowy później. Potem odwrócił się od okna i ruszył korytarzem
pierścienia A, krocząc przez jasne prostokąty porannego słońca, które znaczyły podłogę
co pięć metrów.
Major Fielding, wciąż z niepozorną czarną walizeczką w ręku, cicho minął
stojących jeszcze przy oknie Hectora i Christou. Zajął swoje zwykłe miejsce za

104
prezydentem, trzymając się dość blisko, unikając jednak świateł. Po niespełna minucie
Hector z Christou zostali sami na korytarzu. Hector wsunął pod ramię prezydencką
teczkę z brązowej skóry i zwrócił się do pani major. Musiał to wiedzieć.
- Dlaczego wszyscy sądzicie, że to taki fatalny krok?
Zauważył, że Christou bada go wzrokiem, zastanawiając się, czy powinna wyrazić
poparcie dla oficjalnego stanowiska Departamentu Obrony czy też może jeszcze raz
wypowiedzieć swoje zdanie.
Podjęła decyzję.
- Bo im nie można ufać.
Hector słyszał już nieraz ten argument. Łatwo go było odeprzeć.
- Po drugiej wojnie światowej ludzie mówili to samo o Niemczech i Japonii.
Major znała na to odpowiedź:
- Te kraje były pod naszą okupacją, proszę pana. Przebudowaliśmy ich bazę
ekonomiczną. Przekształciliśmy systemy polityczne. I dopiero wtedy... - Urwała,
zaabsorbowana - nie, raczej rozgniewana - czymś, co zobaczyła za oknem.
Hector wyjrzał zza jej pleców na zewnątrz. Na trybunie kilku młodych żołnierzy w
zielonych mundurach przywiązywało następne flagi narodowe do masztów za stołem
bankietowym.
Zrozumiał, co tak zdenerwowało panią major. Amerykański sztandar, wiszący w
środku, sąsiadował z biało-niebieską flagą Paktu Północnoatlantyckiego. Ale tuż obok,
jakby obramowując tę drugą i stykając się ze sztandarem Stanów Zjednoczonych, tak
że tkaniny wszystkich trzech niemal się splotły, widniała biało-nie-biesko-czerwona
flaga nowego członka NATO - Rosji.
- Przecież ten kraj się zmienił - powiedział Hector.
- Chce pan powiedzieć, że... kiedyś panował tam totalitaryzm i korupcja. Potem
nastąpiło bankructwo, ale korupcja pozostała. Potem imperium padło i nastąpiła
sześćdziesięciodniowa wojna domowa, kiedy nikt nie miał czasu i pieniędzy na
korupcję. A teraz rządzi koalicja magnatów świata przestępczego i starych apa-
ratczyków - powrócił jednopartyjny system „demokratyczny", który zinstytucjona-
lizował korupcję. Oto niektóre zmiany.
- Ale przynajmniej rubel znowu ma jakąś wartość, a ludzie nie strzelają do siebie.
Przyjmując ich do NATO, pomagamy im zreorganizować armię i otwieramy drogę do
Unii Europejskiej, do której będą mogli wstąpić za kilka lat. A to zmusi ich do
poważnych zmian rynkowych i wzmocni nową gospodarkę.
Pani major nic na to nie odpowiedziała.
- To samo zrobiliśmy dla Niemiec i Japonii, jak pani powiedziała.
- Odnieśliśmy jednak zdecydowane zwycięstwo militarne nad ich reżimami. Nigdy
natomiast nie pokonaliśmy Rosji. Nie w sensie militarnym.
- Co to za różnica? - Hector naprawdę chciał pojąć sposób rozumowania Christou,
by poznać poglądy ludzi z wewnątrz, tym razem środowiska wojskowych.
- To są ciągle nasi wrogowie. Prowadzeni na sznurku, ale nie złamani. A kiedy ich
już odkarmimy i zaleczymy rany, obudzimy się z nimi w łóżku - będą kupować naszą
broń, szkolić u nas swoich żołnierzy, poznają nasze strategie.

105
Hector z trudem ukrywał konsternację. Christou powtarzała teorie głoszone przez
prawicową prasę, które jego zdaniem były kompletnie pozbawione podstaw.
-Jak pani sobie wyobraża, ile lat zajmie Rosji odzyskanie potęgi ekonomicznej, jaką
miała pokolenie temu?
- Z naszą pomocą dziesięć do piętnastu.
- No właśnie. Przez ten czas wiele się może zdarzyć.
- Zgadzam się z panem. W ciągu tylu lat Niemcy zdążyli po pierwszej wojnie
światowej odbudować swoją armię.
- Dlaczego z takim pesymizmem patrzy pani w przyszłość?
- Nie z pesymizmem. Realistycznie. A to różnica.
Hector był ciekaw, czy Christou wysłuchała choć jednego przemówienia, jakie
prezydent wygłosił na ten temat w zeszłym roku.
- Realia są takie, pani major, że dwaj najwięksi w zeszłym stuleciu wrogowie,
którzy w razie wybuchu wojny mogli spowodować koniec świata, zawarli teraz pokój.
Nie słuchała pani prezydenta? Wojna się skończyła.
- Skoro powołuje się pan na prezydenta, ja za pańskim pozwoleniem zacytuję
Platona: „Tylko umarli są świadkami końca wojny". Idziemy?
Odwróciła się i ruszyła za świtą prezydenta.
Żadna z odpowiedzi, które przyszły Hectorowi do głowy, nie wydawała się warta,
by skierować ją do pleców pani major. Idąc więc za Christou, instynktownie korzystał,
ile mógł, z tej wizyty w Pentagonie, i zerkał przez każde mijane okno.
Prawie wszystkie flagi obecnych dwudziestu członków NATO powiewały już na
trybunie, wraz ze sztandarami samego paktu i Federacji Rosyjskiej. Na dziedzińcu
pojawili się oficerowie marynarki w białych mundurach, którzy zaczęli nakrywać stoły
białymi lnianymi obrusami. Minąwszy jeszcze kilka okien, Hector skorygował swoje
poprzednie spostrzeżenie. Od kiedy zaczął współpracować z wojskowymi, studiował
ich dystynkcje. Na mankietach i pagonach poważnych postaci w bieli nie było widać
typowych rang. Wszystkie oprócz jednej miały cienkie ukośne złote paski, a nie
szerokie belki. Hector stwierdził, że poza porucznikiem, który kierował grupą, byli to
studenci Akademii Marynarki Stanów Zjednoczonych, zaproszeni do obsługi oficjalnej
części uroczystości.
Przynajmniej oni wyglądają, jakby doceniali rangę dzisiejszego wydarzenia -
pomyślał. Zajęci pracą aspiranci, reprezentujący nowe pokolenie amerykańskiej armii,
pomogli mu zapomnieć o poglądach Christou i wszystkich, którzy podzielali jej opinię.
Hector, sam należący do młodego pokolenia, był dumny, że towarzyszy w tym dniu
prezydentowi. Szef postąpił słusznie, z uporem nakłaniając NATO do przyjęcia Rosji w
swe szeregi. Zimna wojna wreszcie dobiegła końca. Teraz przyszedł czas na Pax
Americana.
Pewny, że nie myli się w ocenie sytuacji, Hector szedł za major Christou, za-
głębiając się w labirynt Pentagonu.
Labirynt, którego centrum opanowane było już przez wroga.
Rozdział dziewiąty

Piętro trzecie, pierścień E

- Naprawdę chcesz wiedzieć, co zrobiłem? - zapytał Vanovich. - Dobra. Dziś po


południu, po tym jarmarku, wyjaśnię wszystko na odprawie.
- Co wyjaśnisz? - Mimo chłodu panującego w zamkniętym pomieszczeniu Red
Level, Tomowi zrobiło się gorąco. Ucisk w piersi utrudniał mu oddychanie.
- Wiesz, ilu cywilów ma dostęp do tylu ściśle tajnych agend co ty?
Tom nie miał pojęcia.
- Dwudziestu dwóch - wyjaśnił Vanovich. - W tym trzech poprzednich pre-
zydentów.
- Nie bardzo rozumiem, do czego zmierzasz.
- To proste, chłopcze. Jeszcze nie doszedłeś do odpowiedniego szczebla. Nie mogę
ci powiedzieć, o co chodzi, dopóki się do nas oficjalnie nie przyłączysz.
Tom próbował zrozumieć, co generał chce powiedzieć.
- Mówisz, że nawet prezydent nie wie tego... do czego doprowadziłeś... co
kolwiek to jest?
Generał Milo Vanovich położył drżącą dłoń na obrotowym fotelu z wysokim
oparciem, który stał przed czterema głównymi monitorami stacji.
- Muszę usiąść.
Tom zajął fotel obok niego. Zauważył, że część konsolety z boku stacji była
otwarta. W środku ujrzał drukarkę laserową z wyrwaną płytką z obwodami elek-
trycznymi. Może naprawdę wymagała naprawy.
Opuściwszy ramiona, Vanovich usadowił się w fotelu i westchnął głęboko.
-Jezu, pamiętasz, jak kiedyś pracowaliśmy po nocach?
- I to siedem nocy w tygodniu - powiedział Tom.
Dziesięć lat temu Vanovich był generałem brygady w bazie Sił Powietrznych
Hanscom, w Massachusetts, jednej z nielicznych, w których nie prowadzono żadnych
akcji lotniczych. Stanowiła natomiast siedzibę Centrum Systemów Elektronicznych
Dowództwa Sprzętu Sił Powietrznych i mieściła kilka laboratoriów badawczych, które
oficjalnie należały dla prywatnego sektora przemysłu. Prowadzono tam najbardziej
zaawansowane badania nad systema-

107
mi C sił powietrznych - niezbędnymi dla dow rództwa, kontroli, łączności i pracy
komputerów.
Za czasów Toma w Hanscom pracowało niemal tylu cywilów, co ludzi z lotnictwa.
Sam był cywilem, inżynierem elektronikiem i projektantem systemów. Kursował
między nowoczesną pracownią Vanovicha w bazie a zakładami Hughes Electronics w
Kalifornii, swoim właściwym miejscem zatrudnienia.
- Dokonaliśmy razem paru wspaniałych rzeczy - zauważył Vanovich.
Tom kiwnął głową. Hanscom był jednym z niewielu kompleksów wojsko-wo-
przemysłowych, w których szanowano i rozumiano przyszłość. Nie było tam
dwudziestowiecznych dinozaurów, którzy uważali za swoją misję toczyć od nowa
drugą wojnę światową, tylko tym razem przy użyciu broni z XXI wieku. W Hanscom
wszyscy zdawali sobie sprawę, że świat się zmienił.
Dla Toma przyszłość techniki wojennej leżała nie w użyciu potężnych środków
militarnych w razie wybuchu konfliktu, lecz wykorzystaniu potężnych możliwości
wywiadowczych, zanim sytuacja doprowadzi do wojny. Coraz bardziej był przekonany,
że kluczem do świata bez nieporozumień i podejrzeń jest świat bez tajemnic. Stany
Zjednoczone potwierdziły to mnóstwo razy, dostarczając potrzebnych informacji obu
stronom potencjalnego konfliktu w jakiejś części świata. Nie raz Indie i Pakistan
powściągnęły swoje groźby, kiedy zobaczyły na amerykańskich zdjęciach satelitarnych,
że przeciwnik nie gromadzi wojsk ani nie przygotowuje się do wystrzelenia pocisków
w ich kierunku. W podobny sposób zażegnano różne konflikty na Bliskim Wschodzie,
w Afryce, w Europie Wschodniej. I za każdym razem, gdy Stany Zjednoczone uchylały
kurtyny, rozwiewając w ten sposób podejrzenia i fałszywe pozory, przekazywały jedno-
cześnie jeszcze inne, bardziej subtelne przesłanie. Jeśli jakieś państwo nie ma żadnych
tajemnic przed Stanami Zjednoczonymi, może zostać przez nie zaatakowane z zabójczą
precyzją.
Niegdyś w Hanscom Tom i Vanovich wierzyli, że wywiad elektroniczny to potężna
broń. I choć Tom był dumny, że przyczyniał się do unowocześnienia obecnie
używanego sprzętu, to przecież zakończył swoją działalność. Pięć lat temu odszedł. Nie
chciał teraz wracać do tej sprawy.
Wyraził to tak jasno, jak tylko mógł wobec przyjaciela.
- Wycofałem się z gry, Milo - powiedział.
Vanovich w odpowiedzi okręcił się na fotelu w stronę monitorów i wysunął
klawiaturę na ukrytej półce przy kontuarze stacji.
- Zrób to dla mnie i spójrz tylko na to.
Na środkowym monitorze, na wprost generała, widać było przesyłany na żywo
obraz z satelity wywiadowczego, który ukazywał obszar o powierzchni około trzech
kilometrów kwadratowych. W centrum znajdował się wszędzie rozpoznawalny zarys
Pentagonu. Na dole ekranu Tom mógł dostrzec pojedyncze samochody, jadące
międzystanową 395-
-Jeden z nowych Keyhole? - zapytał, nie zdziwiony jakością obrazu.
Podczas prestiżowych uroczystości na szczeblu międzynarodowym Narodowe
Biuro Rozpoznania zazwyczaj kierowało satelity do obserwacji ośrodków amery-

108
kańskich. Ten obraz różnił się jednak od innych, oglądanych przez Toma w przeszłości.
Przysunął więc fotel bliżej ekranu.
- Coś lepszego, Tommy. Nigdy nie widziałeś czegoś takiego.
Prezentując swoją nową zabawkę za wiele miliardów dolarów niczym najnowszą
wieżę stereo, Vanovich otrząsnął się z niedawnego przygnębienia. Tom z za-
dowoleniem odnotował tę zmianę.
- To w pełni cyfrowe urządzenie - zaczął generał. - Stały wielowymiarowy
strumień danych opisujących obserwowany cel. Możemy dokonywać wszelkich
ich korekt tu, na ziemi, i podczas lotu bez wysyłania dodatkowych poleceń. Po
chodzi z tego samego źródła co przekaz dla FBI i chłopców w podziemiach. Mo
gą go przekształcać, jak chcą, a jednocześnie my możemy dokonać tego...
Grube palce Vanovicha przebiegły po klawiaturze. Nagle Pentagon zaczął się
powiększać, aż centralny dziedziniec wypełnił cały ekran. Okrągłe stoły wyglądały jak
pionki na szachownicy o nieregularnym kształcie. Pochyliwszy się, Tom zobaczył
postacie w mundurach, które poruszały się wśród stołów, nakrywając je obrusami.
Potem dotarło do niego, co jest nie tak z tym obrazem.
- Tam musi być ciepło. Jak to się dzieje, że nie widać żadnych turbulencji w at
mosferze?
Vanovich uniósł palec, jak orator zmierzający do konkluzji swego przemówienia.
- Przypatrz się uważniej! Powinieneś raczej zapytać: jak to się dzieje, że nie
widzę żadnych pikseli?
Miał rację. Przy maksymalnym powiększeniu na obrazie powinny być widoczne
świetliste kwadraciki pikseli - najmniejszych elementów obrazu przesyłanego przez
urządzenie w satelicie służące do jego rejestracji. Zwykły obraz na monitorze
przypominałby zdjęcie z gazety - całe złożone z kropek.
Tom oczywiście wiedział, że programy komputerowe potrafią przetwarzać te
elementy, tworzyć ich kombinacje, zwiększać kontrast i poprawiać ostrość, by
otrzymać bardziej szczegółowe obrazy. Ale wiedział też, że nawet najnowocześniejsze
komputery Narodowego Biura Rozpoznania nie działają na tyle szybko, by przetwarzać
obrazy przesyłane na bieżąco.
- To zdjęcie pochodzi z samolotu obserwacyjnego, prawda? - To było jedyne
sensowne wyjaśnienie, jakie przychodziło Tomowi do głowy. Miał na myśli coś takiego
jak Darkstar UAV, którego model stał na biurku Vanovicha - maszynę, która mogła
krążyć nad celem całe dnie, przekazując informacje wywiadowcze z odległości kilku
kilometrów nad ziemią, bez ponoszenia kosztów wystrzelenia satelity.
- Nie, proszę pana. To zdjęcie pochodzi z wysokości czterystu osiemdziesięciu
kilometrów.
Tom patrzył na ekran. Satelita lecący na takim pułapie musiałby poruszać się z
prędkością około trzydziestu tysięcy kilometrów na godzinę.
- Ale nawet nie widzę ruchu obrazu. - Przy tym powiększeniu kąt obserwacji
obiektu powinien zmieniać się zauważalnie w miarę przemieszczania się satelity.
- Wszystko tu jest. Zmiana kąta. Turbulencje atmosferyczne. Nawet rozpad na
piksele.

109
- Dobra. Milo. Udało ci się. Nic nie z tego nie rozumiem.
- Spójrz na to.
Generał wystukał serię poleceń. Obraz Pentagonu natychmiast wyraźnie zmienił
kąt, pokrył się warstwą falujących szarych plam i rozpadł na piksele. Pięcio-kątny zarys
budynku był nadal widoczny, ale już nie można było dostrzec żadnych szczegółów.
Taki właśnie obraz Tom spodziewał się ujrzeć za pośrednictwem małego satelity sprzed
dwudziestu lat, przy maksymalnym powiększeniu i niskiej rozdzielczości.
- A teraz to - dorzucił Vanovich.
Nacisnął jakiś klawisz. Obraz przed oczami Toma nieco się zmienił. Zarys Pen-
tagonu trochę się wyprostował i stał się wyraźniejszy.
-I to.
Kolejna poprawa obrazu. Ta demonstracja skojarzyła się Tomowi z etapami
badania wzroku, kiedy każda nowa para soczewek pozwala lepiej widzieć.
- I to, to i to.
Vanovich zerknął na Toma z ukosa.
- Rozumiesz teraz?
Tom powoli kiwnął głową.
- Obraz wieloźródłowy.
- Bingo!
Głosem, w którym Tom nie słyszał już śladu niedawnego zmęczenia, generał
szybko opisał mu nową szpiegowską platformę kosmiczną, włączoną do arsenału
wywiadu amerykańskiego. Według Vanovicha wiełoobiektywowa platforma scalania
obrazów była objętym tajemnicą wojskową efektem badań nad wielo-zwierciadłowym
teleskopem.
Wymiary luster do teleskopów astronomicznych były ograniczone techniką
wytwarzania. Największą jednopłaszczyznową taflą do koncentracji światła było lustro
teleskopu Subaru, liczące osiemset dwadzieścia centymetrów średnicy. Wy-
produkowane zostało na Mauna Kea, na Hawajach, dla Państwowego Obserwatorium
Astronomicznego w Japonii.
Lustra takiej wielkości było bardzo trudno odlać i wypolerować do wymaganych
parametrów. Przyjmując nawet, że wykonano by idealny egzemplarz, przy takich
rozmiarach odkształcenia materiału, spowodowane zmianami temperatury i działaniem
siły ciężkości, byłyby zbyt duże. W przypadku teleskopu Subaru dwieście sześćdziesiąt
jeden precyzyjnych tłoków stale naciskało różne punkty lustra z drugiej strony
powierzchni odbijającej, by uzyskać obraz pozbawiony zniekształceń.
Jednak postępy w technice komputerowej stworzyły nowe możliwości, jeśli chodzi
o projektowanie teleskopów. Obecnie można było połączyć wiele małych, łatwiejszych
do wyprodukowania zwierciadeł, by spełniały funkcję pojedynczego olbrzymiego
lustra, którego wytworzenie było niemożliwe. Każde z trzydziestu sześciu zwierciadeł
teleskopu Keck, również na Mauna Kea, miało tylko sto siedemdziesiąt centymetrów
szerokości. Ale połączone przez komputerowo sterowany system, dzięki któremu każde
lustro było ustawione z precyzją rzędu dłu-

110
gości pojedynczej fali świetlnej, miały taką samą zdolność skupiania światła jak
dziewięćsetosiemdziesięciocentymetrowa tafla.
Ze znaną Tomowi nutą podniecenia w głosie Vanovich zaczął rozwodzić się nad
tym, że obecnie nie ma już znaczenia wielkość pojedynczych zwierciadeł, które
wykorzystywano w teleskopach umieszczanych w przestrzeni kosmicznej. Że
największymi lustrami wysyłanymi na orbitę okołoziemską są zwierciadła dwu-
stuczerdziestocentymetrowe, jakie zastosowano w cywilnym teleskopie kosmicznym
Hubble'a oraz utajnionych satelitach wywiadowczych Keyhole. I że jedynym
ograniczeniem, jeśli chodzi o wymiary luster kosmicznych, jest teraz nie technika
produkcji, ale możliwości transportowe - większe lustra nie zmieściłyby się w ła-
downiach wahadłowca kosmicznego ani w wyrzutniach rakietowych lotnictwa.
Podobnie jak rozwiązania konstrukcyjne wojskowych satelitów Keyhole przy-
czyniły się zatem do powstania teleskopu Hubble'a, tak wielozwierciadłowa technika
produkcji cywilnych teleskopów umożliwiła stworzenie wieloobiektywowej platformy
scalania obrazów.
Jak Vanovich wyjaśnił Tomowi, każda wysyłana w przestrzeń platforma składa się
szesnastu identycznych elementów obserwacyjnych, które poruszają się w przestrzeni
w płaszczyźnie kwadratu, jako „rozproszony" satelita. Wszystkie pozostają w
niezmiennym położeniu wobec siebie dzięki silikonowym mikrorakie-tom w stanie
stałym - każdy element wyposażony jest w chipy komputerowe ze specjalnymi
obwodami elektrycznymi, które mają mikrogramowe kieszenie z materiałem
wybuchowym. Gdy tylko perturbacje na orbicie zmienią nieco położenie elementów,
wybrane kieszenie są elektronicznie zapalane, by skorygować pozycję elementu z taką
samą dokładnością, jak to się dzieje w urządzeniach naziemnych. A ponieważ każdy
element wyposażony jest w dziewięćdziesięciocentymet-rowe zwierciadło, cała
platforma parametrami dorównuje lustru liczącemu sześć metrów, czyli dwuipółkrotnie
przewyższa możliwości teleskopu Hubble'a.
Urządzenie najwyraźniej wymagało minimalnej ilości energii słonecznej. Każdy
element musiał mieć jedynie łączność z pozostałymi częściami składowymi obiektu, a
także z aktualnie działającymi satelitami w obrębie systemu MILSTAR. Ponadto, gdyby
w razie jakiegoś konfliktu wróg użył broni antysatelitarnej, by sparaliżować działalność
szpiegowską Stanów Zjednoczonych, elementy platformy były na tyle małe, że trafienie
w nie było prawie niemożliwe. A ponieważ nie istniało między nimi żadne fizyczne
połączenie, nawet jeśli dwie trzecie elementów zostałoby zniszczonych, reszta wciąż
mogłaby przesyłać obrazy dorównujące jakością zdjęciom z tradycyjnego satelity
Keyhole o jednym lustrze, przy jednej czwartej kosztów jego wytworzenia.
Dlatego - triumfalnie podsumował Vanovich - ze względu na niskie koszty za-
stosowania platformy, które wynikały z możliwości masowej produkcji identycznych
elementów, na orbicie znajdowało się już sześć takich urządzeń, a dwa następne miały
być wysłane w przestrzeń w kolejnym roku podatkowym. Ostatecznie zamierzano
stworzyć konstelację dwudziestu czterech platform.
Fakt, że działało już sześć tego typu urządzeń, stanowił dla Toma wytłumaczenie,
dlaczego nie zauważył żadnych poruszeń na obrazie Pentagonu, mimo prędkości, z jaką
poruszały się platformy. Komputery Narodowego Biura Rozpozna-

li!
nia, przetwarzające obrazy, potrafiły stworzyć trójwymiarowy schemat wszystkich
stałych elementów krajobrazu na podstawie wcześniejszych zdjęć obszaru Pentagonu,
które wykonano w ciągu ostatnich kilku godzin czy dni.
Tom jeszcze raz przyjrzał się temu, co widniało na ekranie. Budynki, obszary nie
zabudowane, drogi i roślinność, na które patrzył jakby bezpośrednio z góry, składały się
na ekstrapolowany wirtualny obraz powstały z setek, jeśli nie tysięcy zdjęć, zrobionych
wcześniej pod różnymi kątami. Ponieważ niezmienna część krajobrazu zapisana była w
pamięci komputerów, musiały one już tylko przetworzyć elementy wizualne terenu,
które uległy zmianie w czasie obserwacji. Wśród nich mogli być ludzie i pojazdy.
Prowadząc analizę nowych szczegółów i nakładając na siebie zdjęcia, pochodzące z
dwóch albo więcej obiektów orbitalnych i wykonane pod różnymi kątami, komputery
nanosiły ruchome elementy na istniejący już model wirtualny. Potem musiały jedynie
skorygować ciągle zmieniający się kąt obserwacji. Ten system był rzeczywiście tak
niezawodny, jak mówił generał.
- Czy możesz sobie wyobrazić, co będzie, gdy wszystkie platformy zostaną
wprowadzone na orbitę? - zapytał Vanovich. - Będziemy mogli obserwować
w czasie rzeczywistym każdy centymetr kwadratowy globu, i to w dowolnym mo
mencie.
Wystukał kolejne polecenie na klawiaturze.
Obraz dziedzińca Pentagonu na ekranie ponownie rozrósł się tak, że Tom miał
wrażenie, jakby znalazł się kilka metrów nad piątką ludzi w białych mundurach, którzy
stali razem, najwyraźniej pogrążeni w rozmowie. Przy takim powiększeniu
rozdzielczość była niska, a ruchy ludzi jakby przerywane, pozbawione naturalnej
płynności, ale Tom nie miał wątpliwości, że za godzinę czy dwie komputer prze-
twarzający obraz dostarczy zdjęcia tak szczegółowe, że będzie można rozpoznać na
nich poszczególne postacie.
- Szkoda, że nie użyli tego zeszłej nocy w centrum Waszyngtonu - zauważył
Vanovich, kręcąc głową. - Zobaczylibyśmy tych drani, którzy zaatakowali Archi
wa Narodowe. Bo przyjrzyj się uważnie, Toramy. - Generał postukał w ekran,
wskazując ramię jednej z postaci, której pozostałe cztery zdawały się słuchać. -
To oficer, widzisz? - Rzeczywiście, na obu pagonach tego człowieka widać było
drobne przebarwienia, dokładnie w miejscu, gdzie zwykle znajdują się dystynk
cje. - A pozostali - pokazał cztery inne sylwetki, na pagonach których nie było
żadnych znaków - ach... nie potrafię powiedzieć, kim mogą być.
Tom jednak się domyślał.
- Kiedy tu przyjechałem, jednocześnie przybył autobus z bardzo poważnie
wyglądającymi aspirantami. Byli w białych mundurach z wąskimi paskami, któiych nie
byłoby widać na tym obrazie.
- Wobec tego to oni - powiedział generał Vanovich z satysfakcją, której Tom nie
podzielał. - A pomyśl, co dalej. Następna generacja wieloobiektywowych platform
scalania obrazu będzie miała dwa razy więcej elementów i wbudowany holograf la-
serowy, tak że da się uzyskać obraz turbulencji na poziomie mikroskopowym.
Tom był naprawdę przestraszony skutkami wdrożenia takich rozwiązań, wyraz jego
twarzy mówił o tym wyraźnie.

112
Vanovich zrozumiał.
- Masz rację, na podstawie obserwacji orbitalnych zdołamy też w przyszłości
odtworzyć dźwięk. Jeszcze dziesięć lat i będziemy słyszeć, co mówią ci faceci.
A za następnych dziesięć stworzymy radar do uzyskiwania obrazu w mikroskali
i nie będzie takiego okna, ściany czy dachu, którego nie moglibyśmy przeniknąć.
Prezydent marzy o Śmiałym Nowym Świecie? Damy mu go. I kiedy mówię „my",
rzeczywiście myślę o nas - dodał Vanovich. - Tommy, każdy element platformy
ma twoje chipy.
Tom nie był tym wcale zaskoczony.
- To wyjaśnia, dlaczego dostaję takie królewskie honoraria.
Kiedy pracował dla Vanovicha w bazie Hąnscom, wszystkie jego projekty były
objęte tajemnicą wojskową i zakłady Hughes Electronics nie mogły się ubiegać o ich
opatentowanie. Firmie nie pozwolono nawet opatentować poszczególnych rozwiązań
technicznych, umożliwiających drobne modyfikacje urządzeń nie podlegających
tajemnicy, co było dość powszechnym procederem. W efekcie, kiedy Tom odszedł z
Hughes Electronics, nie miał na swoim koncie żadnych dokonań, które mógłby
przedstawić jako świadectwo dziesięciu lat pracy, żadnych opublikowanych artykułów i
żadnych dochodów z patentów.
Poza stroną finansową uzyskał jednak to, na czym mu zależało. Ostatnie pięć lat
mógł poświęcić Tylerowi, spędzali razem więcej czasu, rzadziej był wzywany do pracy.
Początkowo brak pieniędzy stanowił pewien problem, przyjął więc propozycję
Vanovicha i pozostał w Departamencie Obrony jako konsultant. Aż do dziś taki układ
się sprawdzał, nawet jeśli przez konsultacje generał rozumiał naprawy sprzętu
biurowego w ośrodkach o ograniczonym dostępie dla osób postronnych.
Vanovich poklepał go po ramieniu.
- Przyjdzie taki dzień, Tommy. Ludzie dowiedzą się o twoich dokonaniach. Tom
nie był pewny, czy to dobrze, czy źle.
- O! - zauważył generał. - To dziwne.
Tom spojrzał na ekran, ale nie zobaczył niczego nadzwyczajnego.
- Salutują - objaśnił Vanovich.
Wtedy Tom zauważył, że czwórka aspirantów zasalutowała oficerów, a ten —
jakby uciętym, krótkim gestem - odwzajemnił im salut.
- No i co?
- W Pentagonie tego się nie robi. Nawet na dziedzińcu.
Dla Toma nie miało to żadnego znaczenia. Uważał salutowanie za sztukę dla sztuki
- ważną jedynie dla wojskowych.
- Ale skąd mają to wiedzieć - westchnął Vanovich. - To jeszcze smarkacze.
Znasz takie stare powiedzenie o oddawaniu honorów?
Tom żadnego sobie nie przypominał.
- Lepiej zawsze salutować, niż potem żałować.
Potem generał znowu wystukał komendę i dziedziniec na ekranie powoli zaczął się
zmniejszać. Obraz obejmował rozleglejszy obszar, w którym budynek Pentagonu
stanowił już tylko trzecią część.

113
Cztery postacie w białych mundurach ruszyły w kierunku klatki schodowej przy
jednej z wewnętrznych ścian budynku.
Tom ponownie pomyślał o aspirantach, których widział wysiadających z autobusu.
Właściwie wyglądali bardziej na rezerwistów niż na studentów. Ale dla Milo wszyscy
poniżej pięćdziesiątki byli smarkaczami.
Obserwował, jak generał pracuje na komputerze, i spoglądał na ekran. Może ciało
staruszka słabło, ale jego umysł wciąż był niezawodny.
I nagle Tom zrozumiał, dlaczego przyjaciel był tak zaniepokojony. Zaczął de-
likatnie:
- Jeśli powiedziałeś mi wszystko o platformie, to czego nie możesz mi po
kazać?
Vanovich przestał pisać i powoli odwrócił się na fotelu.
- Przyjdź na odprawę, Tommy.
- Nie, jeśli będę musiał znowu wstąpić na służbę.
Przyjaciele patrzyli na siebie i Tom wiedział, że obaj rozważają, jak daleko mogą
się posunąć w tych negocjacjach.
- Lubię uczyć. Lubię być w domu z synem. Jeśli chcesz, żebym pełnił rolę kon
sultanta przy ściśle tajnym projekcie, jutro mogę zacząć. Ale swoje odsłużyłem.
Nie przeniosę się z Quantico.
Vanovich pochylił się, by klepnąć Toma w kolano.
- Przeniesiesz się, przeniesiesz. Widziałem, jak rozbłysły ci oczy, gdy mówiłem
o platformie. Nie zaśniesz dziś wieczorem, bo będziesz się zastanawiał, co się za
tym kryje.
-Już mi powiedziałeś - stwierdził Tom. - Coś, co stworzyłeś, stało się bronią, , o
której nie poinformowałeś nawet prezydenta. Nie opuszczę Quantico. I zasnę bez trudu.
Vanovich z wolna pokręcił przecząco głową. Tom równie powoli pokiwał nią
potwierdzająco, aż obaj się roześmiali.
Tom wstał. Spotkanie dobiegło końca.
- Tyler mieszka u mnie przez lato. Przyjedź do nas na weekend. - Tom nie
dokończył tego zaproszenia. O mało nie powiedział: - Zanim umrzesz.
Vanovich nie opuszczał fotela.
- Nie możesz tak po prostu odejść.
- Milo, nie przyjdę na odprawę.
Generał wskazał ręką za Tomem.
- A drukarka? Zepsuta.
- To nie był pretekst?
- Tommy, czy naprawdę muszę użyć pretekstu, żeby się z tobą spotkać? Tom
zaśmiał się znowu. Staruszek nie miał wstydu.
- Nie.
- To dobrze. Przyniosłeś swoje narzędzia?
- Mam je tutaj.
Tom sięgnął do tylnej kieszeni dżinsów i wyjął szwajcarski nóż wojskowy, model
Maxxum. Jak wielu specjalistów z tej dziedziny, Tom wiedział z doświadczę-

114
nia, że jeśli nie można naprawić jakiegoś urządzenia elektronicznego za pomocą
zestawu osiemnastu końcówek tego właśnie modelu, to prawdopodobnie nawalił sam
obwód elektryczny, a w takim przypadku najlepiej po prostu wymienić zepsute części.
Vanovich uśmiechnął się tęsknie. Tom wiedział, że generał przypomniał sobie
czasy, kiedy często widywał ten nóż w akcji.
Na początek Tom wybrał mały płaski śrubokręt i poprosił Vanovicha, by spróbował
wydrukować coś przez terminal Red Level.
Gdy generał obrócił się ku klawiaturze, Tom jeszcze raz zerknął na ekran monitora.
Białe punkty bezładnie krążyły wokół stołów jak bohaterowie gry komputerowej.
Potem drukarka zaczęła szumieć, jakby odpowiadając na wydane przez Vanovicha
polecenie „drukuj", i Tom skupił uwagę na czymś ważniejszym niż obserwacja
aspirantów.
Tymczasem na ekranie cztery kropki skupiły się wokół jednej, po czym ruszyły w
kierunku punktu oznaczającego klatkę schodową na dziedzińcu.
Grupa Druga przystąpiła do działania bezpośrednio w polu widzenia najno
wocześniejszego systemu wywiadowczego na świecie.
I nikt nie zwrócił na to uwagi.

Centralny dziedziniec

Gdy Grupa Druga wykonywała swoją robotę na dziedzińcu Pentagonu, „Ko-


mandos" powrócił myślą do niespodziewanego spotkania z Tomem Chase'em. Chociaż
był pewien, że nie został rozpoznany, nieprzewidziane wydarzenie zagroziło
utrzymaniu w tajemnicy jego zadania.
Po namyśle jednak uznał, że incydent był bez znaczenia. Grupa Druga przeniknęła
do fortecy wroga bez wzbudzania podejrzeń i prawie bez wysiłku. Teraz powinien
skupić całą uwagę na pomyślnym opanowaniu bastionu. Chase go nie rozpoznał, nie
stanowi więc żadnego zagrożenia. „Komandos" mógł przystąpić do działania.
Jak dotąd jedyne odstępstwo od planu spowodował sam przeciwnik. Jedna osoba z
grupy prawdziwych aspirantów, kobieta, nie zdążyła na autobus.
„Komandos" odkrył jej nieobecność po rozdaniu przepustek czterdziestu jeden
swoim ludziom. Skompletował Grupę Drugą na podstawie listy ochotników 12 Kom-
panii akademii, biorąc pod uwagę ich płeć i kolor skóry.
Nie mógł oczywiście dobrać ludzi o identycznych cechach rasowych czy rysach
twarzy, a poza tym członkowie Grupy Drugiej byli trochę starsi niż aspiranci, których
zastąpili. Ale kiedy przeprowadził swoich podwładnych przez garaż, beztroscy
wartownicy pilnujący wejścia przy ambulatorium, położonym na antresoli, ledwie
zerknęli na ich przepustki, w ogóle nie przyglądając się zdjęciom. W ten sposób
ochrona Pentagonu wpuściła wrogie siły do środka, a nawet pozwoliła Grupie Drugiej
ominąć punkty wykrywania metalu i radarowe mikrodetektory. Komu by przyszło do
głowy, że tak łatwo podmienić całą kompanię aspirantów?

115
Ponieważ jednak „Komandos" nie miał pewności, czy po drodze nie zostaną
poddani jakiejś formie kontroli, żaden z jego podwładnych nie miał przy sobie
tradycyjnej broni. Postarano się, by wszystko, czego mogliby potrzebować, było już na
miejscu.
Jeśli zaś chodzi o nieobecność aspirantki, „Komandos" i jego współpracownicy
zakładali, że Amerykanie raczej wykażą się poczuciem obowiązku. Mimo to plan
uwzględniał ewentualność, że jedno albo kilkoro aspirantów może nie stawić się na
zbiórkę. Dlatego sześć kilometrów od Pentagonu „Komandos" zatrzymał autobus na
wyznaczonym rogu przy torze kolejowym na New York Avenue. Młoda kobieta
zastępująca aspirantkę Amy Leanne Bethune przesiadła się do czekającej tam
furgonetki. Po wykonaniu zadania miała dołączyć do grupy w punkcie rozpoczęcia
akcji.
Brak jednej osoby nie wpływał jednak na osłabienie sił, jakimi dysponował
„Komandos". Licząc się ze stratami, zaangażowano więcej ludzi do tej operacji. W
każdej czwórce wszystkich grup to samo zadanie przydzielono dwóm żołnierzom tej
samej specjalności. Tamta kobieta była po prostu pierwszą osobą, która odpadła. I na
pewno nie ostatnią.
Teraz „Komandos" nie miał wiele do roboty, poza udawaniem, że kieruje swoją
grupą, która zaczęła rozkładać obrusy na stołach, zgodnie z poleceniami pyszał-
kowatego majora odpowiedzialnego za przygotowania do natowskiego lunchu.
Spacerował więc po dziedzińcu: ukradkiem liczył snajperów na dachu, którzy mieli
tego dnia pełnić służbę. Sprawdzał, czy wszystko było zgodne z informacjami, jakie
otrzymał: dziesięciu przy wewnętrznych ścianach (w pięciu dwuosobowych grupach), z
dwoma agentami Tajnej Służby. Na zewnątrz natomiast, czego nie mógł sprawdzić
osobiście, miało znajdować się dwudziestu strzelców (dziesięć dwuosobowych
zespołów), z dwoma agentami Tajnej Służby jako łącznikowymi.
Strzelców rozmieszczonych na zewnątrz można było na razie pominąć. Odpo-
wiedzą na atak Grupy Drugiej na dziedzińcu najwcześniej po dwóch minutach, a nawet
później, jeśli powiodą się wszystkie trzy planowane akcje dywersyjne. I choć
„Komandos" nie miał powodu, by wątpić, że każda się uda, te dwie minuty i tak
pozwoliłyby Grupie Drugiej umocnić pozycję i wziąć zakładników.
Gdy spacerował alejkami w porannym słońcu, spokojny i skupiony, porównał
obecny wygląd dziedzińca - wysokość drzew, gęstość ich koron - z ostatnimi zdjęciami
satelity SPOT, które kupił oficjalnie od rządu francuskiego niespełna miesiąc
wcześniej, a także z tym, co sam pamiętał. Był już kiedyś na tym dziedzińcu - całe lata
temu. Siedział pod parasolem przy stole. Słyszał anegdotę o budce z hot dogami,
zwanej Poziomem Zero. Jadł tu nawet hot doga, popijając coca-colą. Wydawało mu się
to wówczas przejawem patriotyzmu i było dla niego nowym doświadczeniem.
Jednak wojna, którą zamierzał tu dzisiaj wywołać, nie była niczym nowym,
przełomowym, bo walka przeciwko tyranii i niesprawiedliwości toczy się od zarania
dziejów. „Komandos" i jego ludzie mieli jedynie stanąć w szeregu bohaterskich
bojowników, którzy podjęli walkę w imię najszlachetniejszych ideałów ludzkości.

116
Miał to być dzień, kiedy nad pychą zatriumfuje dobro. Kiedy silniejszego zwycięży
słabszy. Kiedy Stany Zjednoczone przypomną sobie ideały, które przyświecały
początkom ich państwowości, i przywrócą prawdziwą wolność reszcie świata.
Żałował tylko jednego: że musi rozpocząć walkę w przebraniu, pod fałszywym
sztandarem, niehonorowo. Ale wróg nie rozumie już nawet, co to jest honor. Dzisiaj za
to zapłaci.
„Komandos" stał w samym' sercu terytorium wroga, w centrum Pentagonu, lu-
strując dziedziniec.
Brakowało tylko jednego elementu, by rozpocząć walkę.
Prezydenta.
Rozdział dziesiąty

„Czołg", piętro drugie, pierścień E

Odkąd pracował w sztabie prezydenta, Hector MacGregor raz tylko słyszał, by


prezydent podniósł głos. Przerwał kiedyś sekretarz handlu, gdy próbowała tłumaczyć,
że wzrost bezrobocia jest w gruncie rzeczy korzystny, bo dzięki niemu zwiększa się
zainteresowanie kursami szkolenia zawodowego.
Nigdy jednak nie widział, by prezydent wpadł w prawdziwą furię. Aż do dzisiaj, w
Złotej Sali - pokoju konferencyjnym Połączonego Komitetu Szefów Sztabów
(nieoficjalnej noszącym nazwę „Czołg"), ozdobionym grubymi złotymi dywanami,
takimi samymi draperiami i malowidłami przedstawiającymi sceny heroiczne. Wy-
darzenie stało się tym bardziej pamiętne, że obiektem gniewu prezydenta był szef
operacji morskich, a ich starciu przyglądało się czterech innych oficerów tej samej
rangi. Tylu wysokich dowódców razem Hector nigdy wcześniej nie widział.
Prezydent jednak nie wydawał się speszony ani wystrojem sali, ani obecnością
świadków. Siedział u szczytu wypolerowanego na wysoki połysk stołu konferen-
cyjnego i walił pięścią w jego lśniący blat.
- To wydarzenie jest jak sygnał pobudki, admirale! Czegoś takiego brakowało
tym ludziom od dziesięciu lat!
Hector i major Christou siedzieli w pewnym oddaleniu, przy północnej ścianie
Złotej Sali. Hector jednak dobrze widział zarówno prezydenta, jak i admirała Hugh
Paulsena. Oficer marynarki był tak samo wściekły, jak jego zwierzchnik, choć nie
pozwolił sobie na równie bezpośrednie wyrażenie emocji. Miękka, okrągła twarz
Paulsena pobladła ze złości, mówił jednak tonem stanowczym, bez śladu niepewności:
- Za pozwoleniem, panie prezydencie, to prowokacja. Niepotrzebna. Bezsen
sowna. I jeśli życzy pan sobie mojej rezygnacji...
Sekretarz obrony, siedzący po lewej stronie prezydenta, przerwał mu ostro:
- Wystarczy, admirale.
Nicholas Guilbert patrzył miażdżącym wzrokiem na Paulsena. Potem odwrócił się,
by posłać takie samo surowe spojrzenie przewodniczącemu Połączonego Komitetu
Szefów Sztabów, zajmującemu miejsce dokładnie naprzeciwko niego. Ale

118
generał Flores, który milczał podczas tej przedłużającej się i nadspodziewanie
gwałtownej wymiany zdań, nie okazując poparcia żadnej ze stron, także i teraz nie miał
zamiaru włączyć się do dyskusji.
Prezydent nie oczekiwał, że ktokolwiek zabierze głos.
- Nie - powiedział zdecydowanie. - Nie wystarczy.
Hector uniósł brwi ze dziwieniem, gdy zauważył, że policzki jego szefa po-
czerwieniały. Tego także dotąd nie widział.
- Po raz pierwszy w historii świat stanął u progu powszechnego pokoju.
Owszem, zawsze znajdą się jacyś terroryści. Tego nie kwestionuję. - Przeniósł
wzrok na drugi koniec długiego stołu i Hector zorientował się, że spojrzał zna
cząco w oczy niewysokiemu, mocno zbudowanemu dowódcy piechoty morskiej,
generałowi OHverowi Kline'owi. - Ale ich akcje nie będą już sponsorowanymi
przez wrogie państwa atakami dywersyjnymi, jak to miało miejsce w przeszłości.
- Prezydent spojrzał na prawo, na szefa sztabu sił powietrznych, generała Philipa
Janukatysa, niegdyś pilota myśliwca, wciąż szczupłego i wysportowanego męż
czyznę. - Przyznaję, że są jeszcze Chiny, ale minie co najmniej dziesięć lat, zanim
będą mogły zagrozić naszemu państwu, a jestem przekonany, że wtedy nie będą
widziały już takiej potrzeby.
Nie ustaną także regionalne konflikty w Afryce i Ameryce Południowej. Według
naszych raportów jednak raczej się nie rozszerzą, a ich liczba zmaleje. W miarę jak
będziemy łagodzić napięcia i wywierać naciski, by zainteresowane strony znalazły
rozwiązanie problemów na drodze dyplomatycznej, stracą też ostrość.
Owo łagodzenie napięć, „operacje nie mające charakteru wojennego", których wasi
ludzie tak bardzo nie lubią, staną się naszą misją na następne pięćdziesiąt lat. Zmienia
się klimat. Mieliśmy okazję już to zaobserwować. Wiemy, co może się zdarzyć, gdy na
Ziemi podniesie się temperatura. Największe migracje ludności, jakie kiedykolwiek
znała historia, przewyższające nawet te podczas drugiej wojny światowej.
Przekształcenie okolic równikowych w spalone strefy śmierci. Trzeba będzie zmienić
mapy z powodu podniesienia się poziomu morza. Stracimy największe miasta na
wybrzeżu.
Prezydent, mówiący z wielkim zaangażowaniem, właściwym ludziom, którzy
odnaleźli swoje życiowe posłannictwo, ciągnął dalej, nie czekając na reakcję słuchaczy.
- Nie grozi nam apokalipsa, Ameryka przetrwa nowe stulecie. Ale żebyśmy
mogli w nim funkcjonować, zapobiec powszechnemu głodowi, gwałtownemu
rozwojowi chorób, zamieszkom, a także wojnie, która obejmie połowę narodów
świata i nas także wciągnie, musimy - Ameryka musi - zadbać o utrzymanie ła
du w obliczu grożącego chaosu. W tym celu należy ten ład zaprowadzić teraz,
kiedy jeszcze jest czas.
Przerwał na moment, założył przed sobą ręce i już spokojniej kontynuował.
- Być może natura ludzka nie pozwoli na osiągnięcie takiego etapu, by zupeł
nie zażegnać wszelkie konflikty między narodami. Ale jedno jest pewne, pano
wie... i pani major - prezydent nagle skinął głową w stronę Christou i Hectora.

119
- Po raz pierwszy od ponad pół wieku młodemu pokoleniu nie grozi na tym świecie
konflikt, który mógłby zakończyć się globalną zagładą... poza Europą. Dlatego Europa
powinna być dla nas sprawą priorytetową.
Hector słyszał to już wcześniej, ale prezydent dotąd wygłaszał swoje poglądy w
obecności nielicznych, wybranych grup ludzi, którzy nie przekazywali jego ostrzeżeń
prasie. Franklin Delano Roosevelt nigdy przed Pearl Harbor publicznie nie optował za
przystąpieniem Ameryki do wojny. Obecny prezydent wiedział, że straszenie
wyborców zagrożeniami, które ich bezpośrednio nie dotyczą, nie ma większego sensu.
Dlatego nie poruszał na forum publicznym kwestii globalnego ocieplenia klimatu.
Podpisał natomiast serię tajnych rozporządzeń, przyznając na ratowanie atmosfery
dodatkowe fundusze, które nie były wyszczególniane w budżecie.
Hector wiedział, że badania dotyczące globalnych zmian klimatycznych, o których
wspomniał prezydent, zostały zainicjowane przez George'a Busha i Bil-la Clintona,
również w tajnych rozporządzeniach. Obaj prezydenci czytali raporty jeszcze za swoich
kadencji, ale ani oni, ani ich poprzednicy nie odważyli się upublicznić wynikających z
nich przerażających konkluzji. Hector jednak, podobnie jak prezydent, nie miał
wątpliwości, że po kolejnej dekadzie nasilających się zimowych sztormów, wielkich
powodzi i huraganów, społeczeństwo będzie wdzięczne, że szefowie państwa
zainicjowali sekretny plan ratowania klimatu jeszcze w latach dziewięćdziesiątych.
Ale Paulsen nie wierzył w ponure przepowiednie prezydenta.
- Jeśli mówimy o Europie - wycedził przez zaciśnięte zęby - Rosja jest na ja
kiś czas poskromiona.
Hector spojrzał z boku na Christou, która mówiła to samo. Trochę niepewny,
pomyślał, że przyboczna generała Floresa być może uczestniczyła w podobnych
dyskusjach Połączonego Komitetu Szefów Sztabów.
Prezydent nie dał się zbić z tropu.
- Rosja umiera, admirale Paulsen. Pokój, który właśnie z nami podpisuje, jest
pokojem paralityka.
Hector usłyszał głębszy ton w głosie szefa. „Znowu... - pomyślał. - Powtarza to
setny raz".
- Dwieście trzydzieści lat temu - prezydent mówił z powagą - nasi pradzia
dowie podjęli walkę o demokrację i stworzyli unikalną formę rządów, a każde
następne pokolenie uczyło się na błędach i z myślą o przyszłości dokonywało
ulepszeń tego systemu. Natomiast Rosjanom siłą narzucono demokrację i wol
ny rynek. Spodziewano się, że w ciągu nocy przyswoją sobie coś, co my wy
pracowywaliśmy przez wieki. Nie wystarczy, że zostali poskromieni, admirale
Paulsen. Dłuższa izolacja może ich tylko doprowadzić do samozniszczenia,
przy którym ta ich sześćdziesięciodniowa wojna domowa będzie drobną
utarczką rodziną.
- No i dobrze - powiedział admirał.
Prezydent nie mógł pogodzić się z taką opinią.
- A gdy już ich nie będzie, admirale, kto weźmie udział w podziale łupów?
Pozwolimy na to Ukrainie? Jest bogata. Mogłaby to zrobić. Pozwolimy, by Rosja

120
stała się terenem walki między sąsiednimi państwami, gdy zabraknie im zboża? Ciągle
mają tam broń nuklearną. Czy ma pan pewność, że jakiś rosyjski generał nie zechce
wystrzelić jednej rakiety w kierunku Niemiec, by rozszerzyć konflikt? Admirał skoczył
na równe nogi, słysząc to.
- Na Boga, panie prezydencie, taki właśnie scenariusz pan nam szykuje. Przyjmując
Rosję do NATO, musimy pamiętać o artykule piątym: „Państwa członkowskie zgadzają
się, że zbrojny atak na jedno z nich w Europie czy Ameryce Północnej będzie uważany
za atak na wszystkie". Co pan zrobi, gdy jakiś przeklęty rosyjski generał odpali
atomówkę w kierunku Pekinu, by wciągnąć nas w wojnę?
- Admirale Paulsen, wojna wybucha wtedy, gdy któraś ze stron uzna, że ma coś do
zyskania, a nic do stracenia. Zadaniem mojej administracji... - Nie, moim osobistym
zamiarem jest dopilnować, by Rosja miała coś do stracenia. Dopilnować, by jej siły
militarne dorównały standardom NATO, by istniejące jeszcze zasoby broni nuklearnej
zostały lepiej zabezpieczone, zgodnie z wytycznymi natowskiego dowództwa i kontroli.
I wreszcie, by zaprowadzić w tym państwie wewnętrzną stabilizację, umożliwiając mu
wejście do Unii Europejskiej. Bo kiedy ludzie poczują się bezpiecznie, kiedy dobrze im
się będzie żyć, nie zechcą z tego zrezygnować. A gdy taki dzień nadejdzie ani oni, ani
ich generałowie nie będą stanowić zagrożenia dla nas, dla Europy czy siebie samych.
Staną się dla nas równymi partnerami, sojusznikami w walce o zapobieżenie zmianom
klimatycznym.
- Panie prezydencie - powiedział admirał. - W tej sali wypowiadamy się szczerze i
bez ogródek. Dlatego mówię panu, że jest pan w błędzie, że pańskie dzisiejsze
poczynania stanowią zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa, i to nie za pięćdziesiąt
lat, ale już teraz.
Napięcie panujące w pokoju stało się wręcz wyczuwalne. Hector był pewien, że
gdyby prezydent i admirał Paulsen nie stali po dwóch stronach stołu, rozstrzygnęliby
spór przy użyciu siły.
Spojrzenia wszystkich zebranych spoczęły na prezydencie. Przemówił wolno i
wyraźnie:
- Admirale Paulsen, przyjmuję pańską rezygnację ze stanowiska szefa opera
cji morskich i marynarki - ze skutkiem natychmiastowym.
Hector miał wrażenie, że admirał odruchowo chciał stanąć na baczność, ale potem
zreflektował się, jak gdyby taka formalna reakcja nie warta była wysiłku. Jego twarz
przybrała dziwny wyraz, gdy spojrzał przed siebie na szefa sztabu sił powietrznych.
Generał Janukatys, jakby na umówiony sygnał, wstał ciężko i przybrał postawę
baczność.
- Panie prezydencie, podzielam zdanie admirała Paulsena. Musimy myśleć
o naszym kraju dziś, a nie rozważać mało prawdopodobne scenariusze tego, co
zdarzy się albo nie zdarzy za pół wieku. Dlatego składam rezygnację ze stanowi
ska szefa sił powietrznych.
Hector zauważył, że prezydent spojrzał z niedowierzaniem najpierw na jednego
oficera, a potem na drugiego.

121
- Co się tu, u diabła, dzieje! - sekretarz obrony nie wytrzymał. - Zajmujemy
się Rosją od roku! Omawialiśmy tę sprawę w tej sali. Wszyscy wypowiadaliście się
przed grupą obserwatorów natowskiego Senatu. Prezydent nie działa pod wpły
wem kaprysu! A wy dwaj teraz robicie smród?! To graniczy ze zdradą stanu!
Hector obrócił się w stronę Christou. W jej ciemnych oczach zobaczył takie samo
zdumienie, jakie nim owładnęło. Patrzyła z obawą na przewodniczącego Połączonego
Komitetu Szefów Sztabów - swojego szefa, generała Floresa - jakby lękała się jego
reakcji w tej dramatycznej chwili.
Prezydent również na niego patrzył. - .
- Ktoś jeszcze? - zapytał.
Admirał Paulsen i generał Janukatys wciąż stali, obaj milczeli.
Wtedy generał Flores odsunął krzesło i stanął naprzeciwko szefa państwa.
- Panie prezydencie, zrobię wszystko, co w mojej mocy, by wprowadzić w ży
cie decyzję NATO o przyjęciu Federacji Rosyjskiej.
Szef sztabu armii lądowej i dowódca piechoty morskiej także wstali i wyrazili
podobną gotowość.
Po trwającej w nieskończoność chwili - tak przynajmniej wydawało się Hec-torowi
- prezydent zwrócił się ku Paulsenowi i Janukatysowi. Widać było, że czuje się
zdradzony.
- Głosowanie nad traktatem waszyngtońskim o przyjęciu Rosji do NATO odby
ło się sześć miesięcy temu. Dlaczego teraz z tym występujecie?
Żaden z nich nie odpowiedział.
Nicholas Guilbert odezwał się lodowatym tonem:
- Macie odpowiedzieć - to rozkaz.
Spojrzawszy na Janukatysa, Paulsen odrzekł w imieniu ich obu:
- Gdybyśmy zrobili to pół roku temu, dziś nikt by o tym nie pamiętał. Nikt by
teraz nas nie słuchał.
Prezydent pokręcił głową.
- Nie zgadzam się tym.
-Pańskie prawo... panie prezydencie.
Hector usłyszał, że ktoś zaczerpnął powietrza. Nie wiedział kto, nie był nawet
pewny, czy to nie on sam.
- Wy skur... - prezydent zagryzł wargę. Hector miał wątpliwości, czy w ogóle
zna zakończenie tego przekleństwa.
Inicjatywę przejął sekretarz obrony Guilbert. Podniósł się szybko i przemówił
oficjalnie, bez emocji.
- Panie prezydencie, pan pozwoli. - Ten skinął głową. - Admirale Paulsen, ge
nerale Janukatys, wasze rezygnacje zostały przyjęte i z tą chwilą ustępujecie ze
stanowisk w Połączonym Komitecie Szefów Sztabów. Dopóki nie będzie to for
malnie potwierdzone, jako sekretarz obrony zabraniam wam rozmawiać z kimkol
wiek o waszym sprzeciwie wobec przyjęcia Rosji do NATO. W razie złamania te
go zakazu, zostaniecie natychmiast aresztowani, a następnie postawieni przed są
dem wojskowym i pozbawieni wszelkich przysługujących wam praw i przywile
jów. Zrozumiano?

122
Obaj odpowiedzieli jednocześnie:
- Tak, sir.
Hector odniósł jednak wrażenie, że wątpią, by zdołał spełnić swe groźby. Guilbert
usiadł.
- Możecie odejść.
Byli członkowie komitetu zebrali swoje papiery i opuścili Złotą Sale.
Prezydent, generał Fłores i dwaj pozostali szefowie sztabów stali wciąż wokół stołu.
Osłupiali świadkowie tego wydarzenia, Hector i Christou, siedzieli tymczasem pod
ścianą. Prezydent spojrzał na Floresa, a Hectora przeraziła zimna wściekłość, jaką
usłyszał w głosie szefa.
- Dlaczego nikt mi nie powiedział? Generał
uniósł ręce w bezradnym geście.
- Nic nie wiedziałem, panie prezydencie. -Jak
to możliwe?!
- To znaczy wiedziałem, że są przeciwni wejściu Rosji do NATO. W zeszłym
roku przedstawiłem panu ich argumenty. W Senacie wypowiadali się przeciwko
tej propozycji. Ale... po głosowaniu ich sprzeciw przestał się liczyć. Musimy pod
porządkować się woli społeczeństwa.
Prezydent położył dłonie na stole i pochylił się o przodu.
- Ty także jesteś przeciwko, prawda?
- Nie, panie prezydencie, nie jestem. To byłoby nieposłuszeństwo z mojej strony.
Przyznaję, że mam wątpliwości, i wyjawiłem je, gdy pan mnie o to zapytał. A co do
pańskich zrozumiałych obaw o zmianę sytuacji na świecie w dalszej przyszłości, sądzę,
że obejście państw Europy Środkowej od tyłu, otoczenie ich od wschodu i zachodu
siłami NATO grozi destabilizacją na tym obszarze, i to w krótkim czasie. Nie
chciałbym, by za pięć lat Ukraina i źle nastawione państwa centralne stworzyły kolejny
Układ Warszawski. Wszystkie analizy wskazują, że nowy pakt zwróciłby się na
południe, ku Iranowi i Irakowi. Działając zbyt pospiesznie, możemy tylko zwiększyć
napięcie, a nie rozładować je. Uważam jednak, że nasze siły zbrojne powinny zrobić
wszystko, by wspomóc NATO w sprawnym i możliwie bezpiecznym przeprowadzeniu
tej procedury.
Prezydent milczał przez chwilę, jakby rozważał, czy słowa generała nie zawierają
jakichś ukrytych treści. Potem powoli usiadł w obitym złotą tkaniną fotelu.
- Doceniam pańską szczerość... i poparcie.
Nagle przeszedł mu gniew i powróciło zwykłe chłodne skupienie.
- Jak stoimy z czasem, Hectorze?
- Mamy dwadzieścia minut do otwarcia uroczystości, panie prezydencie.
Pierwsza dama i wiceprezydent są już na miejscu.
Prezydent przyjął informacje Hectora bez komentarza. Dal ręką znak, by zebrani
zajęli miejsca przy stole, a potem zwrócił się do Guiłberta:
- Dobrze. Nick, niech Bobby przygotuje oświadczenie dla prasy w tej sprawie.
Do Floresa zaś powiedział:
- Generale, chciałbym, żeby mój sekretarz prasowy ustalił z rzecznikiem Pen
tagonu wspólne stanowisko. Proszę się upewnić, że nie będzie żadnych niespo-

123
dzianek. Chciałbym powołać nowych szefów sztabów. Co pan sądzi o dotychcza-
sowych zastępcach Paulsena i Janukatysa?
- Jestem przeciwny - odparł sucho generał. - Kiedy umiera król, lepiej po
grzebać także członków jego świty.
Prezydent uniósł brwi i spojrzał na sekretarza obrony.
- Może powinieneś oglądać się za siebie podczas następnych wyborów.
Hector z podziwem obserwował, jak szef ujawnia swoje prawdziwe „ja".
Prezydent zwrócił się ponownie do Floresa:
- Chcę, żeby lista rekomendowanych przez ciebie oficerów znalazła się rano na
biurku Nicka. Nick, spotkamy się jutro w południe, żeby omówić wasze typy.
Chciałbym wieczorem porozmawiać z kandydatami i we wtorek dokonać nominacji.
Al, pasuje ci to?
- Wszystko przygotuję, panie prezydencie. Większość ludzi, których mam na liście,
jest dziś w Pentagonie. Mogę ich panu przedstawić po uroczystości, a jeszcze przed
odprawą NIA.
- Tak zrobimy.
Prezydent zabębnił palcami w stół. Dla MacGregora był to znak, że podjął właśnie
decyzję.
Szef spojrzał na niego, jakby czytał w jego myślach.
- Hectorze, trzeba wprowadzić pewne zmiany w moim przemówieniu.
MacGregor zerwał się z krzesła, chwycił brązowy neseser prezydenta.
- Mamy osiemnaście minut, sir.
Prezydent sięgnął po okulary. Hector położył przed nim teczkę, otworzył ją z
trzaskiem i, zanim został o to poproszony, podał pióro. Miał zazwyczaj z pięć w
kieszeni, podobnie jak większość członków sztabu prezydenta, bo szef zawsze je
rozdawał albo ludzie zatrzymywali je sobie na pamiątkę.
Sekretarz obrony odzyskał zwykłą energię. Niemal tańczył z niecierpliwości, gdy
prezydent zaczął przerzucać dokumenty w teczce.
- Panie prezydencie, powinniśmy już być na miejscu uroczystości. Przed roz
poczęciem przemówienia ma się pan spotkać z ambasadorami. I...
Zamiast odpowiedzieć Guilbertowi, prezydent przerwał mu, zwracając się do
Hectora. W ręku trzymał spięty plik kartek.
- To nie ten egzemplarz, na którym pracowałem w helikopterze.
Hector zamrugał oczami zdziwiony, wyrzucając sobie w duchu, że coś przeoczył.
- Nie rozwiązywał pan krzyżówki?
- Używałem gazety jako podkładki, Hectorze. Do pisania. Potrzebuję kopii
przemówienia, na której notowałem uwagi.
- Więc jest w helikopterze, panie prezydencie?
- Nie masz zbyt wiele czasu.
Hector odwrócił się na pięcie i ruszył biegiem do głównych drzwi, szaleńczo
próbując sobie przypomnieć najkrótszą drogę, łączącą „Czołg" z wejściem od lą-
dowiska.
Generał Flores zawołał za nim:
- Chwileczkę, synu!

124
- Ja? - Hector przystanął przy drzwiach i się obejrzał.
- Ma pan chociaż pojęcie, gdzie jest lądowisko?
Hector wiedział, kiedy może sobie pozwolić na bluff, a kiedy nie.
- Najmniejszego, panie generale.
Generał wstał ciężko.
- Każę jednemu z wartowników przy wejściu korytarza czwartego przynieść
przemówienie.
- To nic nie da - odezwał się prezydent. - Nie wpuszczą go do Marinę One. Zanim
przejdzie przez kontrolę Tajnej Służby...
Flores zwrócił się do swej przybocznej, która wciąż siedziała pod ścianą:
- Majorze Christou. Kobieta
stanęła na baczność.
- Tak jest, generale.
- Proszę zaprowadzić tego młodego człowieka na lądowisko i z powrotem. Christou
natychmiast ruszyła w stronę Hectora.
- Tak jest, sir.
Guilbert jednak poprawił generała.
- Nie, pani major, potem proszę odprowadzić go na miejsce uroczystości.
Pierwsze piętro, pierścień A, między korytarzami sześć i siedem. Panie prezyden
cie, naprawdę musimy już iść.
Hector otworzył drzwi przed Christou.
- Mogę im zaufać? - usłyszał jeszcze pytanie prezydenta. Wymienili z
Christou spojrzenia. Hector zatrzymał dłoń na klamce.
- Komu? - zdawało mu się, że głos generała brzmi niepewnie.
- Paulsenowi i Janukatysowi.
Poczuł ulgę, gdy zorientował się, że prezydent nie mówi o nim. Flores
odrzekł:
- W jakim sensie?
- Czy mogą być niebezpieczni?
Christou chciała wyjść, ale Hector wyciągnął rękę, by ją zatrzymać. Sugestia zawarta w
pytaniu prezydenta była mocno niepokojąca. Generał odpowiedział ze spokojem:
- Nie należą do struktury dowodzenia, jeśli o to panu chodzi.
Hector nie dowiedział się, do czego ta rozmowa zmierza, bo sekretarz obrony
zauważył, że oboje z Christou stoją wciąż przy drzwiach.
- Panie MacGregor, tracimy czas.
Hector opuścił salę za panią major. Minęli szybko dwóch wartowników z piechoty
morskiej we foyer i przeszli przez kolejne przeszklone drzwi. Doskonale znając drogę,
Christou ruszyła w stronę korytarza dziewiątego.
Hector wydłużył krok i z łatwością się z nią zrównał. Zamierzał ją zapytać, co myśli
o ostatnim pytaniu prezydenta. Chciał wiedzieć, co Paulsen i Janukatys mówili
Floresowi w jej obecności i czy to możliwie, by w obecnych czasach armia
amerykańska mogła stanowić zagrożenie dla prezydenta Stanów Zjednoczonych.

125
Gdy jednak szli pospiesznie w kierunku pierścienia A, nie zadał jej żadnego z tych
pytań.
Nie był pewien, czy chce wiedzieć, po czyjej stronie stoi jego towarzyszka.

Pentagon, parking G, punkt kontrolny Romeo

Amy skierowała harleya na parking, jeden z najmniejszych w Pentagonie, w


przeciwieństwie do parkingów dla VIP-ów i innych dygnitarzy, które usytuowane były
przy wejściach od rzeki i Mail. Na wschodnim jego krańcu stała grupa obłożonych
wapiennymi płytami budynków, przypominających mały, ale nowoczesny zakład
przemysłowy - był to kompleks grzewczo-chłodzący Pentagonu. Przy zachodnim
krańcu parkingu znajdował się natomiast krótki chodnik, prowadzący na niższym
poziom Terenu Parad przy Wejściu Rzecznym. Na wysokim maszcie wielka
amerykańska flaga unosiła się nieco przy lekkich powiewach wiatru.
Teraz, gdy Amy dotarła do celu i nieco zwolniła, nagle poczuła na plecach strużkę
potu. Dzień był jeszcze bardziej upalny i wilgotny niż zapowiadano w prognozach
pogody.
W drodze powrotnej na posterunek przypomniała sobie z satysfakcją, że przezornie
spakowała mundur do torby, zamiast włożyć go na siebie. Jej szara koszulka była w
fatalnym stanie.
Przed sierżantem zatrzymał się hunwee. Była to podstawowa wersja pojazdu
terenowego, o nazwie Scout - pomalowana na zielono i pozbawiona drzwi i dachu.
- Hej, marynarko! - zawołał kierowca, wygadany kapral, którego zawadiacki
uśmiech był dla Amy sygnałem, że facet nie ma kompleksów. \ie podobało jej
się spojrzenie, jakim obrzucił jej wilgotną koszulkę i obcisłe dżinsy. - Ktoś tu wzy
wał taksówkę? - zapytał i puścił do niej oko.
Amy miała nadzieję, że nie będzie musiała zrobić mu krzywdy, gdyby próbował
jakichś numerów.
Na szczęście sierżantowi również nie przypadła do gustu ta fanfaronada.
- Kapralu, zawiezie pan aspirantkę Bethune przed wejście do korytarza trze
ciego. Podczas jazdy ma pan z nią nie rozmawiać. Po przybyciu na miejsce aspi-
rantka skorzysta z radia w samochodzie, żeby poinformować mnie o przebiegu
podróży. Zrozumiano?
Uśmieszek kaprala zniknął w jednej chwili. Żołnierz usiadł sztywno, jakby
próbował przybrać postawę baczność.
- Tak jest, panie sierżancie.
Amy rzuciła swoją torbę na podłogę przy fotelu pasażera, a potem sama wskoczyła
do środka. Zauważyła, że kapral zerknął na jej goły umięśniony brzuch, gdy koszulka
przez moment podciągnęła się do góry, ale natychmiast spojrzał przed siebie, wiedząc,
że sierżant nie spuszcza z niego wzroku.

126
- Powodzenia, aspirantko - pożegnał się wartownik. - Tylko niech pani nie
wyleje zupy na prezydenta. I proszę więcej nie kląć na policjantów.
- W każdym razie nie dziś, panie sierżancie!
Hunwee wycofał się i zaczął... oddalać od Pentagonu.
Amy natychmiast odwróciła się na fotelu, patrząc w stronę punktu kontrolnego. Ale
sierżant rozmawiał już z innym żołnierzem i nie zwrócił uwagi, że kapral ruszył w
przeciwnym kierunku. Amy przygotowała się na najgorsze. Wsunęła prawą rękę za
plecy, by szybko odpiąć skórzaną pochewkę z nożem, przytroczoną do paska.
- To nie jest droga do Pentagonu - powiedziała.
Zobaczyła, że kapral mocniej zacisnął ręce na twardej czarnej kierownicy, gdy
usłyszał ostrą nutę w jej głosie. Otworzył usta, zawahał się przez moment, a potem
rzucił:
- Wolno mi się odzywać?
- Pozwalam panu.
Zaczął mówić, jakby ktoś go nakręcił - słowa po prostu płynęły mu z ust.
- Drogi dojazdowe do Wejścia Rzecznego zostały zamknięte. Musimy objechać
ciepłownię. Widzi pani? Robimy kółko.
Amy spojrzała na drogę, która rzeczywiście biegła wokół znajdujących się przed
nimi budynków.
- Mówię uczciwie - pospiesznie zapewnił ją kapral. - Widzi pani? Znowu skrę
camy.
Hunwee skręcił w prawo, przejechał pod dwupoziomowym skrzyżowaniem i
znalazł się na ślimaku, dokładnie na wprost punktu kontrolnego Romeo po drugiej
stronie parkingu.
Kiedy samochód zatrzymał się przed wejściem korytarza trzeciego, Amy wzięła
mikrofon radia z tablicy rozdzielczej i spojrzała na kaprala. Natychmiast nastawił
właściwą częstotliwość, by mogła połączyć się z sierżantem.
Po rozmowie wyskoczyła z wozu i wzięła z podłogi torbę. Nie od razu jednak
odeszła.
- Wie pan, ja... nie mam dziś najlepszego dnia i... nie chciałam napuścić na
pana tego sierżanta - uśmiechnęła się nieśmiało. Nic bardziej zbliżonego do prze
prosin nie przeszło jej przez gardło od prawie trzech lat.
Kapral odpowiedział z uśmiechem: - Suka.
Amy natychmiast pojęła, dlaczego tak się zachował. Złożyła już meldunek sier-
żantowi. Co teraz mogła zrobić? Poskarżyć się, że kapral użył brzydkiego słowa? I to
przy niej?
Uśmiechnęła się jeszcze słodziej. Potem złożyła dłoń, wetknęła kciuk między palec
wskazujący a środkowy i zanim odeszła, podstawiła mu przed oczy:
-Job twoju mat'!
Widząc wściekłość na twarzy kaprala, domyśliła, że zrozumiał jej słowa. Nie traciła
jednak czasu, by to sprawdzić. Odwróciła się na pięcie i ruszyła w kierunku schodów,
które prowadziły do chodnika dla pieszych. Wydało jej się, że kapral jeszcze raz
warknął „Suka", wykazując tym samym żałosny brak wyobraźni i nader ubogie
słownictwo. Potem hunwee ruszył ze zgrzytem.

127
Oficerowie Służby Obrony, którzy stali przy wejściu, spodziewali się Amy i po
sprawdzeniu przepustki pozwolili jej przejść przez kołowrót. Poinformowali ją też, że
złapie swoją kompanię już na służbie, jeśli pójdzie korytarzem do pierścienia A, a
potem skręci w prawo. Kiedy dotrze do baru między korytarzem pierwszym a drugim,
będzie mogła zameldować się u kelnerów albo szefów obsługi. Tam jej powiedzą,
gdzie może się przebrać.
Odnowiony korytarz wydawał się ciemny po wejściu z rozsłonecznionego
dziedzińca. Przez środek szerokiego sufitu biegł podwójny rząd kasetonów z lampami,
ale być może z powodu nakazu oszczędzania energii w weekendy, paliła się tylko jedna
w każdej parze. Na końcu korytarza Amy zobaczyła niebieskawy odblask światła
słonecznego, które musiało wpadać przez okno.
„Światełko w tunelu" - pomyślała. Ponieważ oprócz niej na korytarzu nie było
nikogo, przyspieszyła kroku, a jej reeboki skrzypiały na gładkiej wykładzinie. Myślała
o tym, co powie Annice Marsh, kiedy się na nią natknie. Rozważywszy kilka
możliwości, postanowiła powiedzieć coś kąśliwego, unikając jednak brzydkich
wyrazów.
Przebiegła skrzyżowanie z pierścieniem D i pomyślała, że jej długi pościg wreszcie
się zakończył. Zobaczyła bowiem, że przez następne skrzyżowanie przeszli pospiesznie
czterej aspiranci w znajomych białych mundurach.
- Hej, wy! - zawołała, machając rękami. - Zdążyłam!
Aspiranci spojrzeli na nią, ale nie zwolnili.
Ruszyła pędem w ich kierunku, próbując któregoś rozpoznać. Jeden z nich
przypominała Joeya Fishera, ale Amy była pewna, że to nie on.
Aspiranci przeszli przez skrzyżowanie i zniknęli jej z pola widzenia. Zaczęła biec
szybciej. Czy to możliwe, że ściągnięto tu jeszcze jedną kompanię z akademii? Nie
informując o tym dwunastki? To byłoby nie w porządku.
- Hej! Zaczekajcie! - Ślizgając się, pokonała zakręt i zobaczyła, że aspiranci
znajdują się w odległości kilkunastu metrów.
Ale było ich tylko trzech.
Czwarty wyrósł nagle przed nią i popatrzył jej w twarz.
Nie znała tego człowieka.
Zatrzymała się gwałtownie, łapiąc oddech.
- Dzięki... jestem z Dwunastej Kompanii... a wy z której?
Takiej odpowiedzi się nie spodziewała.
Mężczyzna szybkim ruchem sięgnął za plecy, wyciągnął pistolet... i strzelił.
Rozdział jedenasty

Piętro czwarte, pierścień D, korytarz szósty

W Pentagonie były siedem tysięcy siedemset pięćdziesiąt cztery okna, co dawało


ponad dwadzieścia osiem tysięcy metrów kwadratowych szkła.
Przy pierwszej akcji dywersyjnej wystarczyło jednak rozbić tylko jedno.
Zadanie to przydzielono „Bind Dog Four". Była to dwudziestoośmioletnia kobieta o
włosach ufarbowanych na kolor kasztanowy i krótko przyciętych, tak że przypominała
Annikę Marsh ze zdjęcia na przepustce, którą miała zawieszoną na szyi.
O godzinie dziesiątej czterdzieści pięć, piętnaście minut przed planowanym
wystąpieniem prezydenta na dziedzińcu, „Bird Dog Four" wyszła z damskiej toalety
przy skrzyżowaniu korytarza szóstego i pierścienia D. Pewne obszary Pentagonu były
ważniejsze dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych niż inne, ale ten niedawno
odnowiony sektor należał do mniej strzeżonych. Była to ziemia niczyja, gdzie
znajdowały się biura kierownictwa i administracji wojskowej, nie zaś komórek
operacyjnych. Okna mieszczących się tu Służb Sztabu Waszyngtońskiego wychodziły
na parking, liczący ponad dziewięć tysięcy miejsc. Na tym piętrze mieścił się także
największy magazyn formularzy Departamentu Obrony. Dlatego, tak jak
przewidywano, korytarz był zupełnie pusty, kiedy „Bird Dog Four" dotarła do
pierścienia A i wybranego okna, które wychodziło na Mail.
Okno o rozmiarach dziewięćdziesiąt na sto dwadzieścia centymetrów wyglądało tak
samo jak na zdjęciach, które zrobiono w zeszłym miesiącu. Przed remontem można
było otworzyć niemal każde zewnętrzne okno. W każdym razie te, których ramy przez
lata nie zostały zamalowane warstwami farby albo zbite gwoździami. To było jednak
już nowe - kuloodporne, dwuszybowe, uszczelnione próżniowo.
„Bird Dog Four" przygotowała sobie sprzęt jeszcze w toalecie. Poza jednym urzą-
dzeniem, materiały, których potrzebowała do akcji, ukryła bez trudu pod mundurową
spódniczką i marynarką. Ćwiczyła ich użycie tak często, że teraz mogła działać niemal
automatycznie. Według planu miała jeszcze całą minutę, czyli aż nadto czasu.
Najpierw rękawica ochronna. Została wszyta w podszewkę marynarki i kobieta
wyjęła ją w toalecie swobodnie. Rękawica składała się z wielu warstw i przypominała
materiał termoizolacyjny, używany do szycia skafandrów dla kosmo-

129
nautów. „Bird Dog Four" wciągnęła ją na prawą rękę, a potem wyjęła z kieszeni świecę
tnącą, która zbudowana była z czterech małych cylindrów z gazem, zakończonych
cienką metalową dyszą. Zazwyczaj takie cylindry zawierały sprężony butan i dawały
płomień o temperaturze sześciuset pięćdziesięciu stopni Celsjusza, który palił się przez
osiem minut.
„Komandos" wniósł świecę na teren Pentagonu w miękkiej aktówce. Gdyby została
wykryta promieniami rentgena, wartownicy znaleźliby ją w małej plastikowej skrzynce
na narzędzia, z herbem akademii wytłoczonym na boku - był to jeden z upominków
sprzedawanych w sklepie uczelni.
Szyby w oknach Pentagonu były również ognioodporne. Można je było przeciąć
płomieniem, ale potrzeba by na to więcej czasu i innej świecy, której nie dałoby się
przemycić w skrzynce na narzędzia. Grupa Druga miała jednak do dyspozycji coś
innego.
„Bird Dog Four" odkręciła zawór bezpieczeństwa małej dyszy, stanęła z boku,
wyciągnęła dłoń w rękawicy na odległość piętnastu centymetrów od lewego dolnego
rogu szyby, po czym nacisnęła guzik.
Z dyszy trysnął strumień ciekłego azotu. Kobieta zatoczyła ręką niewielki okrąg. Po
pięciu sekundach zwolniła przycisk i zamachała ręka, by rozwiać gęstą białą mgłę.
Potem stuknęła dyszą cylinderka w kółko na szkle.
Schłodzony do temperatury minus stu dziewięćdziesięciu pięciu stopni krążek
szkła, mającego wytrzymać nacisk pięćdziesięciu sześciu kilogramów na centymetr
kwadratowy, zatrzeszczał jak cienka warstwa łamanego lodu, a potem rozpadł się cicho
na drobne ziarnka przypominające piasek.
„Bird Dog Four" czuła zimno przez rękawicę, ale w taki sam sposób pokonała
drugą warstwę szkła. Kolejne pięć sekund rozpylania ciekłego azotu, kolejne delikatne
stuknięcie i w pancernym oknie Pentagonu pojawiła się dziura o średnicy dwunastu
centymetrów.
Kobieta położyła świecę na parapecie, zdjęła oszronioną rękawicę, po czym
wyjrzała przez okno. Na Parkingu Północnym przy Mail stały tylko dwa hunwee-sy i
wóz patrolowy Służby Obrony. Przy jednym z humveesów rozmawiało dwóch
żołnierzy w mundurach maskujących. Żaden z nich nie patrzył w kierunku Pentagonu.
„Bird Dog Four" poczuła ciepły powiew dochodzący przez otwór, który zrobiła.
Sięgnęła pod marynarkę. Zza paska wyjęła urządzenie, które wyglądało jak tu-lejowa
bomba. Była to czarna rurka długości trzydziestu i średnicy pięciu centymetrowi,
zamknięta pokrywkami z obu stron, z cyfrowym mechanizmem zegarowym i
kompletem baterii przyczepionym taśmą pośrodku.
Wszystkie jej części były wykonane z plastiku, by nie namierzyły ich wykrywacze
metalu. Umieszczono je w poduszkach na ramionach munduru ..Bird Dog Four" i nieco
zgięto, by zamaskował je efekt pogrubiania konturów, występujący na ekranie każdego
wykrywacza, którym mogła posłużyć się ochrona Pentagonu.
Złożyła części fałszywej bomby jeszcze w łazience. Teraz z jednego końca zdjęła
pokrywkę i wsunęła do środka dwa palce, przytykając je do zaspawanej plastikowej
torebki. Sprawdziła czas.

130
Dokładnie o dziesiątej czterdzieści siedem nacisnęła palcami zewnętrzny woreczek
w rurce, by rozerwać wewnętrzną torebkę.
W tej samej chwili poczuła, że zewnętrzny woreczek zaczyna pęcznieć, w miarę jak
ocet, który uwolniła, reaguje z sodą oczyszczoną. Była to prosta sztuczka, znana
jeszcze z dzieciństwa, ale tych komponentów nie zdołano by wykryć podczas
poszukiwania chemicznych materiałów wybuchowych.
„Bird Dog Four" z powrotem nałożyła pokrywkę i wsunęła rzekomą bombę do
dziury w szybie, jakby ładowała miniaturową torpedę. Potem cofnęła się i zaczekała na
suchy trzask przypominający strzał z broni małego kalibru. Plastikowa torebka
wewnątrz rurki wypełniła się dwutlenkiem węgla i pękła.
Odchodząc od okna, „Bird Dog Four" zobaczyła, że dwaj żołnierze, którzy
przykucnęli przy samochodzie, szybko lustrują okolicę z podniesioną bronią. Naj-
wyraźniej odgłos pękającej torebki brzmiał dla nich jak strzał. Jeden z żołnierzy mówił
coś pospiesznie do mikrofonu przy kołnierzyku.
„Bird Dog Four" wycofała się tą samą drogą, którą przyszła, omijając schody
ruchome i windy. Skierowała się do pierwszej klatki schodowej po prawej stronie.
Zbiegając, spojrzała na zegarek.
Prezydent miał rozpocząć przemówienie za jedenaście minut.
Jednak „Bird Dog Four" i pozostałych czterdzieści dwoje najemników, którzy
dostali się do Pentagonu, wiedziało to, czego nie przewidywał żaden z gości.
Źe nie będzie miał okazji wypowiedzieć ani jednego słowa.

Piętro drugie, pierścień C, korytarz czwarty

- Dlaczego Złota Sala nazywana jest „Czołgiem"? - zapytał Hector.


Było to jedyne pytanie, jakie ośmielił się zadać major Christou podczas zawiłej
wędrówki na lądowisko. Nie chciał wdawać się w żadne dyskusje polityczne, zanim nie
pozna lepiej jej poglądów.
Pani major odpowiedziała skwapliwie, jakby sama także wolała rozmawiać o czymś
innym niż konfrontacja na wysokim szczeblu, jakiej właśnie byli świadkami. Otóż
Połączony Komitet Szefów Sztabów - zwany niegdyś Kombinowanym
- zbierał się pierwotnie w podziemiach dawnej Lecznicy Publicznej Stanów Zjed
noczonych przy Constitution Avenue. Oficerowie musieli schylać głowy, przecho
dząc pod jakimś łukiem, i jeden z nich zauważył, że przypomina mu to wchodze
nie do czołgu. I nazwa się przyjęła.
- Sporo pani wie o tym miejscu.
- To historyczny budynek. Wiąże się nim wiele ciekawych opowieści.
Doszli do bocznej klatki schodowej, ale w chwili gdy mieli do niej wejść, Chri
stou odsunęła się na bok, bo czworo aspirantów - dwaj mężczyźni i dwie kobiety
- przebiegło z hałasem, kierując się na schody. Gdy ją mijali, ten na przedzie ski
nął jej głową w geście podziękowania, prawdopodobnie za to, że ich przepuściła.
Potem zniknęli i Hector zobaczył, że Christou wstępuje na schody i patrzy za nimi.

131
- Coś nie tak? - zapytał.
- Czuć było od nich taką woń, jakby przyszli ze strzelnicy. Zauważył pan to?
Hector nie miał pojęcia, jak pachnie na strzelnicy.
- To chyba ci ludzie, którzy pomagają na dziedzińcu. Może w kuchni coś się
przypaliło. - Ruszył w dól po schodach.
Kiedy zauważył, że Christou została na górze, zawrócił i położył dłoń na barierce.
- Pani major, musimy iść.
Christou stała jeszcze przez chwilę parę stopni wyżej, a potem zaczęła schodzić.
Schody skończyły się na pierwszym piętrze, gdzie major przyspieszyła kroku, kierując
się do wejścia przy lądowisku w pierścieniu E.
- Zna pani może jakieś historie o duchach? - zapytał Hector bez tchu, niemal
dysząc. Ten wymuszony marszobieg po Pentagonie najwyraźniej wymagał woj
skowej kondycji.
Christou spojrzała na niego zdziwiona, ale nie zwolniła.
- Z Pentagonu - wyjaśnił. - No wie pani, sale, gdzie straszy duch Pattona wędrujący
po korytarzach? Oczywiście zatrzymam to dla siebie.
- Lubi pan horrory?
Hector postanowił się wytłumaczyć.
- Prezydent przepada za różnymi dziwnymi historiami. Takimi jak ta o budce
z hot dogami na dziedzińcu. Na pewno chętnie posłuchałby o duchach w Penta
gonie.
Przez krótki moment ironiczny uśmieszek wykrzywił kąciki jej ust.
- Więc te wszystkie pytania są tylko po to, by potem podlizać się szefowi.
- Lubię moją pracę. A bardziej znane historie mógłby znaleźć w książkach.
- No dobrze, są tu duchy.
- Naprawdę?
- Nigdy ich nie widziałam, ale słyszałam o różnych rzeczach.
Christou uśmiechnęła się znowu, jakby trudno jej było uwierzyć, że rozmawia na
taki temat. Tym razem jednak Hector odniósł wrażenie, że ma łagodniejszy wyraz
twarzy, bardziej naturalny. Nastawienie pani major wobec niego zdecydowanie się
zmieniało, jak w przypadku wielu ludzi, kiedy przekonują sie. że czyjeś
zainteresowanie tym, co wiedzą, jest szczere. Nawet jej głos brzmiał inaczej - młodziej,
żywiej. Być może Christou była młodsza, niż wskazywałby na to jej pełen rezerwy
sposób bycia.
- Cały ten kompleks wznoszony był w wariackim tempie. Na początku lat
czterdziestych Departament Wojny mieścił się w dwudziestu różnych budynkach
i musiał się połączyć. Poza tym, choć nie przystąpiliśmy jeszcze do wojny, kon
flikt wisiał na włosku i wiadomo było, że wojsko będzie potrzebowało więcej
przestrzeni, i to wkrótce.
W lipcu 1941 roku zespół inżynierów i architektów przedstawił kompleksowy
projekt. Tak się złożyło, że jednym z nich był facet, który zaprojektował Hollywood
Bowl. Pięciokąt wymyślono dlatego, że budynek miał się zmieścić między istniejącymi
już w tym miejscu drogami. Prezydent Roosevelt polecił wprawdzie

132
nieco go przesunąć, żeby nie zasłaniał widoku z Narodowego Cmentarza Arling-ton,
ale kształt nie uległ już zmianie.
W każdym razie miesiąc później Kongres przyznał fundusze na budowę. Pierw-
szego września odbyła się ceremonia położenia kamienia węgielnego. Po szesnastu
miesiącach, to znaczy piętnastego stycznia czterdziestego trzeciego roku, uroczyście
oddano Budynek do użytku. Ponieważ jednak Pentagon budowano etapami, ludzie
zaczęli tu pracować już w kwietniu czterdziestego drugiego.
Na Hectorze zrobiło to wrażenie - zarówno same fakty, jak i sposób, w jaki Christou
je przekazywała - i powiedział jej o tym. Gdy minęli skrzyżowanie z pierścieniem D,
ujrzał przed sobą wewnętrzne szklane drzwi prowadzące do wejścia przy lądowisku.
Spojrzał na zegarek: dotarcie tu zajęło im sześć minut. Mieli jeszcze tylko dziesięć.
- Ale - ciągnęła pani major, popychając drzwi - gdy robi się coś w takim po
śpiechu, błędy są nieuniknione. Średnia wypadków była czterokrotnie większa,
niż przewidują normy dla budynków wojskowych.
Hector przeszedł za nią przez drzwi.
- Ile osób zginęło? - zapytał, podchwytując ukryte znaczenie tego, co powiedziała.
- Osiem na miejscu. i~; .
- I to one straszą?
- Szczególnie w podziemiach. To odpowiednie miejsce na takie rzeczy. Żeby
przyspieszyć budowę fundamentów, lano beton bezpośrednio na ziemię, więc po
pięćdziesięciu latach, przed remontem, pojawiły się szczeliny w podłodze, betonowe
płyty zaczęły się rozchodzić. Wilgoć, brak światła słonecznego - cuchnęło tam zawsze
jak z bagna. Zresztą przed budową były tam bagna.
Gdy szli szybko w kierunku zewnętrznych drzwi na lądowisko, Hector zauważył, że
Christou rozejrzała się dookoła, ale nie wiedział, czego szuka.
- Więc straszą tam duchy, nawet po remoncie?
- Tak słyszałam. Zwłaszcza w nocy i w weekendy... kiedy nikt ich nie może zoba-
czyć. Co oczywiście od razu nasuwa pytanie: skąd wobec tego wiadomo, że tam są?
Dotarli do drzwi prowadzących na zewnątrz i tym razem Hector je otworzył.
Stojące ciepłe powietrze przesycone było wonią świeżo skoszonej trawy, którą
przystrzyżono na przyjazd prezydenta.
- Ale to dzieje się nie tylko w podziemiach - dodała pani major, gdy niemal
biegli ścieżką prowadzącą do budynków gospodarczych przy lądowisku. - Krążą
opowieści, że coś dziwnego dzieje się na piątym piętrze, tam gdzie kiedyś były
magazyny na poddaszu. A jeszcze nie powiedziałam panu o starym cmentarzysku
indiańskim.
Hector nie mógł się powstrzymać. Wybuchnął śmiechem.
Christou zachichotała w odpowiedzi, a Hectora zaskoczyło, że śmieje się tak
zaraźliwie. Oboje lepiej się porozumiewali, niż mógłby przypuszczać. Poza pre-
zydentem także sporo innych ludzi potrafiło się rozluźnić dopiero po uzyskaniu pewnej
perspektywy. Zaczął się zastanawiać, czy po jakimś czasie nie udałoby mu się nakłonić
Christou, by ujawniła swoje poglądy polityczne.

133
- Poważnie? - zapytał.
-Jak najbardziej. Kapitan John Smith pisał na początku siedemnastego wieku, że
odwiedził leżącą tu indiańską wioskę. Indianie mieszkali niegdyś na obu brzegach
Potomacu, w wioskach rybackich. - Nagle pani major przybrała wcześniejszy, bardziej
oficjalny ton. - Nie ma wartowników - stwierdziła.
To za nimi się rozglądała. Hectora zastanowił fakt, że przy stanowisku ochrony nie
było straży z lotnictwa.
Oboje znajdowali się na wprost lądowiska, gdzie czekał prezydencki helikopter, by
zabrać szefa państwa z powrotem do Białego Domu. Przy schodach prowadzących do
Marinę One także nie było wartowników.
- Jest upał - niepewnie zauważył Hector, zabrzmiało to jednak mało przeko
nująco. - Może weszli do środka, tam przynajmniej działa klimatyzacja.
Christou ruchem ręki nakazała, żeby wycofał się razem z nią w cień dwupiętrowej
wieży kontrolnej.
- Wyłączono silniki, nie ma więc klimatyzacji. - Spojrzała w górę na wieżę. -
O cholera!
Hector podążył za jej wzrokiem. Jedno z okien o przyciemnionych ukośnych
szybach zostało wybite. Nie widać było przez nie żadnego personelu. Z rosnącym
niepokojem Hector spojrzał wyżej. Nie dostrzegł na dachu ubranych na czarno
snajperów ani agentów Tajnej Służby.
Christou chwyciła go za ramię. Jej głos niczym laser przeciął chaotyczny tok myśli
Hectora.
- Niech pan idzie do środka i na stanowisku ochrony wybierze 5555. Niech
im pan powie, że przy wejściu od lądowiska nastąpiło „Zachmurzenie".
Jakby spodziewając się, że Hector natychmiast wykona polecenie, ponownie skupiła
uwagę na helikopterze. On jednak nie miał pojęcia, co znaczy „Zachmurzenie".
Przeszedł natomiast wystarczająco dużo szkoleń, by wiedzieć, co należy robić, gdyby
zaobserwowano podejrzaną aktywność w pobliżu prezydenta.
- Nie, niech pani zadzwoni - stwierdził. - Pani wie lepiej, co im powiedzieć.
Ja z kolei umiem obsługiwać radio w helikopterze.
Christou kiwnęła głową, zgadzając się na jego propozycję. Bez słowa odwróciła się
i pobiegła do wejścia przy korytarzu czwartym.
Hector tymczasem ruszył pędem przez trawnik w stronę Marinę One. Pięć sekund
później wskoczył na metalowe schody, które zadźwięczały pod jego ciężarem, a
następnie skierował się w lewo, do kokpitu.
Na fotelach leżały bezwładnie ciała dwóch pilotów, przypięte wciąż jeszcze pasami.
Z ich głów kapała na podłogę ciemna krew.
Przyrządy na tablicy rozdzielczej były rozbite. Za martwymi pilotami, na ściance
kokpitu wisiała rozbita radiostacja Tajnej Służby. Słuchawka leżała na pokładzie,
zmiażdżona. Kabel został przecięty.
Przerażony tym, co jeszcze zobaczy, Hector, odwrócił się i zajrzał do kabiny
pasażerskiej.
Krew dwóch marines plamiła grubą beżową wykładzinę dźwiękochłonną.

134
Między nimi zauważył tekturowe pudło, według etykiety zawierające dwadzieścia
cztery puszki zupy pomidorowej. Było otwarte. Hector zbliżył się powoli i zajrzał do
środka. Wewnątrz znajdował się zegar cyfrowy - czarne cyfry wyraźnie odbijały się na
jasnozielonym tle. Wychodzące z niego druty niknęły w szarej plastikowej torbie.
Na zegarze była dziesiąta pięćdziesiąt dwie.
Prezydent miał rozpocząć przemówienie punkt jedenasta.
Hector wiedział, na co właśnie patrzy. Nie mógł w to uwierzyć.
Spojrzał na cyfrowy wyświetlacz. W głowie kołatała mu się tylko jedna myśl:
Spóźnię się. Jednak pod wpływem instynktu odwrócił się błyskawicznie i wy
skoczył.
Ale rzeczywiście się spóźnił.
Zegar wskazał dziesiątą pięćdziesiąt trzy.
Bomba w prezydenckim helikopterze wybuchła dokładnie o czasie.
Była to druga akcja dywersyjna.

Wejście Rzeczne, Teren Parad

Materiały potrzebne do trzeciej akcji ważyły dwadzieścia pięć kilogramów. Z


wyjątkiem elektroniki, urządzenie skonstruował w ciągu tygodnia amerykański student
w Nowym Jorku za dwa tysiące trzysta dolarów. Dodatkowo obiecano mu jeszcze pięć
tysięcy.
Kiedy ludzie „Komandosa" odebrali urządzenie, zabili jednak jego konstruktora, ale
nie ze względu na oszczędność. Fundusze, jakimi dysponowali na cele tej akcji, były
nieograniczone. Zasadnicze znaczenie dla sukcesu operacji miało natomiast to, by wróg
nie mógł ustalić, kto za nią stoi. „Komandos", podobnie jak inspiratorzy akcji, żywił
przekonanie, że stabilność temu światu może zapewnić zachowanie pewnych spraw w
tajemnicy.
Urządzenie to nazwano bombą ciśnieniową w dezintegrującej się obudowie. Zasada
jej działania została odkryta w latach czterdziestych. Efekt, jaki powodowała, opisano
w latach sześćdziesiątych. Zastosowany w niej materiał wybuchowy semtex został
wynaleziony w latach siedemdziesiątych. Dzięki procesorowi Pentium II,
pochodzącemu z lat dziewięćdziesiątych, oraz kompletowi powszechnie dostępnych
akumulatorków, pierwotnie stosowanych w przenośnym sprzęcie medycznym, bomba
była na tyle mała, że mogła zostać ukryta w aluminiowym ekspresie do kawy na
trzydzieści filiżanek.
Ekspres zaś umieszczono w białym wozie transmisyjnym, wynajętym przez włoską
agencję informacyjną. W ciągu ostatnich pięciu dni samochód stał na Terenie Parad
przy Wejściu Rzecznym. Przez ten czas codziennie sprawdzała go jednostka K-9
Służby Obrony, z pomocą owczarków niemieckich, które potrafiły wy-wąchać
cząsteczki lotne dosłownie wszystkich rodzajów materiałów wybuchowych, nawet
semteksu. Mimo to bomba pozostała na swoim miejscu.

135
Materiał wybuchowy umieszczono w pojemniku z włókna szklanego, wymo-
delowanym i zgrzanym bez spoin i szpar, który nie przepuszczał cząsteczek lotnych.
Inżynierowie „Komandosa" metodycznie zneutralizowali wszelkie substancje, które
mogły zetknąć się z zewnętrzną powierzchnią pojemnika, odkażając ją, między innymi
przez kilkakrotne przemywanie kwasem i przechowywanie w próżni. A przecież
semtex był jednym z najtrudniej wykrywalnych materiałów wybuchowych.
Trzydzieści minut przed planowanym wystąpieniem prezydenta niezależny technik
telewizyjny z Baltimore, wynajęty przez tę samą włoską agencję, która wypożyczyła
białą furgonetkę, wyjął ekspres do kawy i umieścił go na rozkładanym stoliku. Obok
ustawił komplet kubków ze styropianu i plastikową torbę. Były w niej paczki kawy i
białe plastikowe mieszadełka. Z ekspresu wychodził pomarańczowy kabel, który
podłączony był z tyłu furgonetki.
Dziesięć minut później dwaj oficerowie Służby Obrony przeszli obok samochodu,
nawet nie patrząc na stół z ekspresem.
Siedem minut przed wystąpieniem prezydenta na falach radiowych SBO i Tajnej
Służby pojawiły się raporty o odkryciu w zaroślach przy wejściu od Mail bomby
tulejowej, skonstruowanej najwyraźniej przez amatora. Wojsko zamknęło cały teren i
czekało teraz na robota do rozbrajania ładunków wybuchowych.
Znajdujący się na dachu snajperzy Sił Specjalnych i agenci Tajnej Służby na-
tychmiast zaczęli przeczesywać okolicę w poszukiwaniu ewentualnych innych bomb.
Natomiast wewnątrz budynku agenci towarzyszący prezydentowi zostali postawieni w
stan najwyższej gotowości. Zebrało się już około trzystu gości, w tym dyplomatów i
wysokiej rangi oficerów armii ze wszystkich państw NATO, uroczystości nie można
więc było tak po prostu odwołać.
Zaraz po wycofaniu się snajperów i agentów ochrony z dachów górujących nad
lądowiskiem dla helikopterów, z korytarza czwartego wyszli czterej ludzie komandosa i
unieszkodliwili dwóch wartowników z lotnictwa, którzy pełnili straż przy wejściu.
Trzydzieści sekund później jeden z terrorystów w wieży kontrolnej rzucił granat
ogłuszająco-oślepiający w górę krótkich schodów. W tym samym czasie drugi zrobił to
samo w budynku straży pożarnej i pierwszej pomocy. Pozostali dwaj obezwładnili
strażników przy helikopterze prezydenckim i wrzucili do kokpitu jeszcze jeden granat
ogłuszająco—oślepiający. W każdym z tych punktów pojedynczymi strzałami w głowę
zabili nieprzytomny personel.
Potem dwaj terroryści uaktywnili w Marinę One jedną z semteksowych bomb
zegarowych, które zostały wniesione do głównej kuchni Pentagonu w kartonach z
puszkowymi zupami. Zegar rozpoczął trzyminutowe końcowe odliczanie.
Minutę później, a pięć minut przed swoim wystąpieniem, prezydent Stanów
Zjednoczonych zrezygnował z czekania na Hectora MacGregora i major Christou,
którzy mieli mu dostarczyć poprawiony tekst przemówienia. Za radą pierwszej damy
postanowił wystąpić ex promptu, mimo sprzeciwu sekretarza prasowego. Prezydent
jednak słynął z punktualności. Nie chciał tego dnia robić wyjątku.
Na to właśnie liczył „Komandos". Wszystko przebiegało zgodnie z planem.

136
Agenci Tajnej Służby na dziedzińcu Pentagonu donieśli, że trzystu gości zajęło już
miejsca przy czterdziestu okrągłych stołach przed trybuną. Nie przewidywano żadnych
problemów, które mogły zagrozić bezpieczeństwu zgromadzonych dygnitarzy.
Orkiestra wojskowa przygotowywała się do występu. Za pięć minut miała odegrać
„Hail to the Chief, a następnie hymn państwowy. Po otwarciu przez prezydenta
uroczystości, przy dźwiękach hymnu rosyjskiego powinien wejść na trybunę generał
Jurij Kierenskij.
Na miejscu uroczystości zebrali się już prezydent, wiceprezydent, sekretarz obrony i
przewodniczący Połączonego Komitetu Szefów Sztabów. Stali przed szklanymi
drzwiami prowadzącymi na trybunę. Prezydent i generał Flores przywitali się z
generałem Kierenskim.
Cztery minuty przed wystąpieniem prezydenta bomba w Marinę One wybuchła.
Huk eksplozji, który dał się słyszeć na dziedzińcu, został jeszcze spotęgowany
przez mury. Połowę zgromadzonych stanowili weterani wojenni. Znali ten odgłos i
wiedzieli, co oznacza.
Przy Wejściu Rzecznym huk był równie potężny. Jednak większość dziennikarzy
nie potrafiła określić, co jest jego przyczyną.
Wyjątek stanowił technik w małej białej furgonetce, wynajętej przez włoską agencję
informacyjną. Z zegarkiem w lewej ręce, odliczył trzydzieści sekund, czekając, aż
kanały radiowe ochrony będą przeciążone. Chciał też, żeby dym z wysadzonego
helikoptera stał się widoczny w odległości paru kilometrów. A także, by Tajna Służba
zdała sobie sprawę, że ewakuacja prezydenta przy użyciu Marinę One nie jest możliwa
i że trzeba zastosować jeden z planów awaryjnych - choć żaden z nich nie miał szans
powodzenia.
Dwadzieścia pięć sekund po wybuchu bomby w Marinę One, a także po ogłoszeniu
w radiu wiadomości, że oba wejścia do Pentagonu, od lądowiska i Mail, zostały
zamknięte, dwaj agenci Tajnej Służby ruszyli korytarzem szóstym do pierścienia B,
trzymając pod ramiona prezydenta i ciągnąc go wbrew jego protestom. Szef państwa
miał na sobie beżowy płaszcz podszyty ceramiczną warstwą kulo- i ognioodporną,
który narzucił na niego trzeci agent. Czwarty z nich pospiesznie szedł na czele z
przygotowanym do strzału pistoletem półautomatycznym SIG-Sauer.
Inna czteroosobowa grupa agentów eskortowała korytarzem piątym wicepre-
zydenta, posuwając się na dół drugą drogą ewakuacyjną. Dwaj ochroniarze wzięli
między siebie pierwszą damę i zmierzali z nią korytarzem pierścienia A do kuchni, a
następnie do specjalnego wyjścia ewakuacyjnego.
Z trzech awaryjnych punktów ucieczki agent specjalny Zibart wybrał dach. Po-
łączył się z Pave Low III z Operacji Specjalnych i polecił mu zejść nad punkt ewa-
kuacyjny na dachu pierścienia C od strony Mail. Śmigłowiec miał nad nim zawi-snąć i
spuścić na linach dwóch ludzi z brygady antyterrorystycznej. Plan przewidywał, że po
zejściu na dach zarzucą prezydentowi i dwóm agentom szelki, a wtedy helikopter
uniesie się w górę i odleci. Agenci Tajnej Służby i żołnierze

137
Operacji Specjalnych mieli stanowić żywe tarcze ochraniające prezydenta, dopóki nie
zostałby wciągnięty na pokład.
Trzydzieści sekund po wybuchu bomby w Marinę One, pilot Black Angel One
potwierdził przez radio, że odebrał wezwanie Służby Specjalnej, po czym wykonał
zwrot nad Potomakiem i zaczął schodzić nad dach pierścienia C.
W tym samym czasie technik w furgonetce włoskiej agencji informacyjnej przy
Wejściu Rzecznym nacisnął czarny przycisk urządzenia, które pomarańczowym
kablem połączone było z ekspresem do kawy, stojącym na stoliku przy samochodzie.
Nabój ze sprężonym dwutlenkiem węgla, znajdujący się w ekspresie, eksplodował
nagle, przekształcając cylindryczny pojemnik w lufę moździerza, z której wystrzelono
bombę. Towarzyszył temu jedynie syk rozprężonego gazu i klekot pokrywki ekspresu,
gdy wylądowała na dachu furgonetki.
Kapsuła z bombą, ważąca dwadzieścia pięć kilogramów, osiągnęła wysokość
trzydziestu trzech metrów w niecałe dwie sekundy. W tym właśnie momencie zapalnik
zegarowy, uruchomiony przy odpaleniu bomby, spowodował zapłon sem-teksu przy
jednym końcu tulei, tak że na całej długości urządzenia zaczęła postępować reakcja.
Semteksowy ładunek owinięty był spiralnie drutem miedzianym, którym płynął
prąd dostarczany przez akumulatorki. Gdy w ułamku sekundy eksplodował cały
materiał, pole magnetyczne, wytworzone przez obwód elektryczny, zostało gwałtownie
wzmocnione zarówno przez sam wybuch, jak i spięcie w obwodzie.
W chwili gdy semtex unicestwił całą bombę, siła wytworzonego pola magne-
tycznego osiągnęła niemal siłę wybuchu małej bomby nuklearnej. Impuls elektro-
magnetyczny, który spowodowała, rozszedł się z prędkością światła na obszarze o
średnicy pięciuset metrów.
Wśród błysków i dymu eksplodowały wszystkie reflektory na Terenie Parad.
Spaliły się wszystkie telefony komórkowe, radioodbiorniki i urządzenia elektroniczne,
począwszy od rozruszników samochodów, zaparkowanych w okolicy, po organizery w
kieszeniach reporterów i mikrofony przy kołnierzykach żołnierzy, gdyż obwody i
baterie - przewidziane na kilkadziesiąt voltów - zostały porażone napięciem tysiąc razy
większym.
Anteny na wozach transmisyjnych i furgonetkach odebrały impuls, zwielokrotniły
go i przekazały dalej, do innych podłączonych urządzeń. Na Terenie Parad rozległy się
wybuchy, z każdego monitora i kamery buchnął dym i płomienie. Między antenami
przebiegły miniaturowe błyskawice, które popelzły także wzdłuż kabli elektrycznych,
przeciągniętych po trawie.
W prowizorycznym miasteczku telewizyjnym pojawiły się setki małych pożarów.
Poważniejsze eksplozje nastąpiły od strony Wejścia Rzecznego, ponieważ wybuchły
akumulatory wozów transmisyjnych i zajęły się zapasy paliwa w zbiornikach.
Rozległy się krzyki dziennikarzy, techników i pracowników ochrony, którzy
znaleźli się między eksplodującym sprzętem, albo tych, którzy nie zdążyli wyjąć
przepalonego urządzenia elektronicznego z kieszeni, zanim zajęło się od nich ubranie
czy włosy.

138
Panika przy Wejściu Rzecznym była tak wielka, że nikt nie zauważył spirali dymu
unoszących się wokół helikopterów, których silniki zepsuły się na skutek awarii
urządzeń pokładowych.
W niespełna pięć sekund detonacja jednej dwudziestopięciokilogramowej bomby,
która kosztowała zaledwie dwa tysiące trzysta dolarów, zniszczyła sprzęt prywatny i
państwowy, wart pięć milionów. Zabiła dziesięć osób, poważnie zraniła pięćdziesiąt
dwie i całkowicie zniszczyła skomplikowane systemy elektroniczne, które miały
zapewnić bezpieczeństwo prezydentowi, szefom NATO i pracownikom Departamentu
Obrony w najbardziej strzeżonym budynku w Ameryce.
Trzecia akcja dywersyjna osiągnęła swój cel. Rozpoczęło się oblężenie Pentagonu.
Poziom Zero

Rozdział pierwszy

Piętro drugie, pierścień D, korytarz trzeci

Gdyby Amy Bethune choć na moment zatrzymała się, by pomyśleć, jak się ratować,
byłaby już martwa.
Ale przygotowano ją do działania w warunkach, gdzie myślenie nie jest konieczne.
Wyostrzył się natomiast jej instynkt. Refleks właściwy młodości stał się jeszcze
szybszy. W ułamku sekundy, gdy napastnik podniósł pistolet, Amy przekonała się, jak
dobry przeszła trening.
Zanim jeszcze rozpoznała broń, którą wróg skierował w jej stronę, zaczęła
przechylać się na boki, by powiększyć powierzchnię, w jaką celował. Jednocześnie
podniosła granatową sportową torbę, swoją jedyną broń, i rzuciła ją prosto w lufę.
Pocisk trafił w torbę, która stłumiła odgłos strzału, i zamienił ją w obłok pyłu oraz
plątaninę granatowych włókien.
Amy rzuciła się po przodu, poniżej linii wzroku napastnika, wykorzystując jego
zaskoczenie i kryjąc się za upadającą torbą.
Drugi strzał przeszył przestrzeń, gdzie przed chwilą znajdowało się jej ciało. Amy
jednak była już niżej.
Gdy padł trzeci strzał, lewą ręką uchwyciła z boku broń przeciwnika, a knykciami
prawej dłoni uderzyła go w gardło.
Upadli razem - Amy ściskała pistolet, wykręcając go razem z kciukiem wroga, tak
że gdy dotknęli podłogi, broń była już w jej dłoni.
Kiedy leżała na boku, mężczyzna zdzielił ją otwartą lewą dłonią w szczękę, i to z
taką siłą, że zobaczyła gejzer barw.
Poczuła, że napastnik usiłuje przetoczyć się dalej. Chwyciła go za marynarkę,
próbując mu w tym przeszkodzić. Obrócił się - dostrzegła jego zamglony kształt w
przejaśniającym się polu widzenia - i próbował wstać, by zadać cios.
Wyciągnęła broń przed siebie, strzelając mu prosto w pachwinę.
Jęknął. Sięgnęła wolną ręką ku jego głowie, przyciskając go z powrotem do podłogi,
a potem przystawiła mu broń do twarzy. W tym samym momencie usłyszała trzask
pękającej kości.

143
Ten dźwięk przywrócił jej jasność myślenia. Przypomniała sobie słowa starszego
sierżanta Gildena, który prowadził ćwiczenia z walki wręcz: „Kiedy rozłożysz ich na
łopatki, upewnij się, że już nigdy nie wstaną".
Amy obróciła się i podniosła na kolana. Leżący obok wróg zwinął się z bólu. Nie
miało to jednak znaczenia. Nie było tu miejsca na litość. Przerzuciła broń do prawej
ręki i posłużyła się nią jak pałką, waląc napastnika w odsłoniętą skroń.
Jego ciało wstrząsnęło się, a potem legło bezwładnie, gdy z rozbitej czaszki trysnęła
krew i spłynęła w dół obfitym strumieniem. Amy objęła wzrokiem pierwszą osobę,
którą w życiu zabiła. Czując dziwny spokój, wytarła zakrwawiony pistolet o białe
spodnie nieżywego mężczyzny.
Nagle obok niej rozległ się cichy strzał, chwyciła więc broń w obie dłonie,
przeturlała się nad ciałem niedawnego napastnika i wypaliła tuż znad podłogi u-
kierunku trójki „aspirantów", którzy byli już niemal przy niej.
Pistolet kilkakrotnie podskoczył w jej rękach. Usłyszała głuchy odgłos, gdy jeden z
pocisków utkwił w szparze podłogi. Rozpiysła się żarówka na suficie. Trzej napastnicy
przywarli do ściany, a potem zniknęli - w niszy albo dalej w korytarzu, tego Amy nie
była pewna. Nie miała jednak złudzeń - choć dobrze sobie radziła w walce wręcz, jej
zdolności strzeleckie pozostawiały wiele do życzenia. Nie trafiła żadnego.
Rozejrzała się uważnie po korytarzu. Nie umiała sobie wyobrazić, w którym
miejscu Pentagonu znajduje się ten oddalony odcinek pierścienia i gdzie mogłaby
szybko znaleźć jakąś pomoc. Ponadto musiała liczyć się z tym, że trójka wrogów
jeszcze będzie próbowała ją dopaść.
Spojrzała na mężczyznę, który chciał ją zabić - na jego mundur. Pojedynczy pasek
na pagonie wskazywał, że był jeszcze młodzikiem, ale na podstawie tego, co pozostało
z jego twarzy, zorientowała się, że musiał być jakieś dziesięć lat starszy niż studenci
drugiego roku akademii. Potem zauważyła przepustkę, którą miał na szyi. Pochyliła się
i szarpnęła za łańcuszek, by ją zerwać. Na zapłamionej krwią fotografii ujrzała
aspiranta Josepha Fishera. Tylko w jeden sposób ten mężczyzna mógł zdobyć jego
przepustkę.
Amy błyskawicznie oceniła swoje szanse, gdyby próbowała zaczaić się i czekać na
powrót trójki napastników. Nie były wielkie. Zwłaszcza że mogła mieć do czynienia
jeszcze z czterdziestoma ludźmi przebranymi za jej zamordowanych kolegów.
Szybko przetrząsnęła kieszenie zabitego w poszukiwaniu zapasowych maga-
zynków. Znalazła jeden, załadowany piętnastoma dziewięciomilimetrowymi po-
ciskami. Wsunęła go do przedniej kieszeni dżinsów. Wtedy też sprawdziła znak
firmowy na kolbie pistoletu. Była to beretta - ale nie standardowy model M9, z którego
strzelała w akademii. Ten był czarny i nie miał nacięć ani żadnych linii po bokach
obudowy. Przypominał raczej rzeźbę o opływowym kształcie niż śmiercionośną broń. I
brakowało mu tłumika, choć strzelając prawie nie wydawał dźwięku. Sprawdziła
magazynek, który wciąż tkwił w środku. Pozostały jeszcze cztery naboje. Nie chciała
myśleć o tym, do kogo wystrzelono tamtych jedenaście.

144
Potrzebowała natychmiast wsparcia. To oznaczało, że musi poszukać telefonu i
miejsca, gdzie mogłaby się bronić. Kilka metrów dalej zobaczyła schody.
W tej samej chwili zamrugały światła i rozległo się stłumione echo. Wybuch -Amy
poznała od razu. - I to potężny.
Znowu lata treningu podpowiedziały jej dalsze kroki. Z sercem bijącym jak
oszalałe, pobiegła schodami na górę.

Lądowisko dla helikopterów,


wejście przy korytarzu czwartym

Hector MacGregor ponownie znalazł się w Marinę One. Za oknami szybko oddalał
się Waszyngton. Wiatr powodowany przez obroty wirników rozsypał kartki
prezydenckiego przemówienia, tak że poniewierały się jak bezwartościowa kupa
śmieci. Prezydent wścieknie się na niego. Bo wszystko to była wina Hectora. Bo
wszedł, bo otworzył, bo...
Upadł na płytę lądowiska, nie mogąc wydobyć głosu, czuł pulsowanie w głowie,
bolało go każde zadrapanie i rozcięcie, gdy był wleczony przez...
- Pani major...? - Zakrztusił się, a potem niemal zwymiotował, gdy Christou
gwałtownie przewróciła go na plecy, na miękką trawę. Zobaczył słup czarnego dymu,
który unosił się za nią na czystym błękitnym niebie. Poczuł drobne bolesne ukłucia w
plecach, w nogach, w jednej stopie. - Ale co...
- Wybuchł helikopter. Pan o mały włos też wyleciałby w powietrze. - Rzuciła się na
niego całym ciałem, młócąc po nim rękami. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że część
dymu unosi się z jego ubrania.
Usiadł gwałtownie, zsuwając ją na kolana. Potem oboje zaczęli machać rękami, by
zdusić żar powodujący języki ognia na jego niegdyś białej koszuli i szarych spodniach.
Hector jęknął, kiedy rozpoznał szary kłąb materiału, którym Christou gasiła największe
płomienie: swoją ulubioną kaszmirową marynarkę, szytą na miarę. Nie miał pojęcia,
kiedy ją z niego zdjęła. Spojrzał na swój nowy krawat. W ciemnoszarym jedwabiu były
dziury. Rozluźnił węzeł, zdjął krawat z szyi i odrzucił. Spojrzał na Christou, która o
dziwo już wstała i teraz starannie obciągała mundur, strzepując sadzę.
- Kiedy? - spytał. Pamiętał jedynie, że wszedł do Marinę One po przemówie
nia prezydenta, a potem... już nic. Spojrzał na lądowisko. To, co pozostało z he
likoptera, leżało na boku - środkowa część kadłuba jakby wydęta, zniekształco
na, bez okien. Z silników wydobywał się tłusty czarny dym, brudząc lśniący pas
bieli, wymalowany powyżej.
Wtedy Hector wszystko sobie przypomniał: bomba w kartonie po zupach... i...
Szarpnął się, żeby wstać na nogi.
- Prezydent! - krzyknął.
Zachwiał się, próbując złapać równowagę i ruszyć ku wejściu do Pentagonu. Ale
Christou z łatwością go zatrzymała.

145
- Nastąpił drugi wybuch. Nie działają telefony. To nie miejsce dla pana.
Hector odepchnął ją i pokręcił głową, prawie tracąc przytomność.
- Pewnie, że nie.
Usiłował zmusić swoje nogi do posłuszeństwa, ale przy każdym kroku cholernie
bolała go lewa stopa. Tym razem Christou wykręciła mu ręce do tyłu, i to mocno.
- Proszę pana... Prezydenta już tam nie ma. Na pewno. Tajna Służba ewaku
owała go przy pierwszej oznace niebezpieczeństwa.
Hector jej nie wierzył i miał powody. Zachwiał się ponownie, ale nie upadł.
Pomyślał, co mogło się stać z jego stopą. Bolała, jakby była raczej skręcona niż
złamana, ale czarny włoski but robił się ciaśniejszy z każdą sekundą.
- Ale pani tam wraca. Dlaczego ja nie mogę?
Wyczytał odpowiedź z jej oczu.
- W środku są wrogie siły. A pan...
- Jakie wrogie siły?
Ogarnęły go mdłości, ale zdołał nad nimi zapanować.
- Ci aspiranci, których minęliśmy na schodach. Pachnieli prochem.
Hector nagle przestał myśleć o sobie. Aspiranci! Pełno ich było na dziedzińcu! Poczuł
przypływ adrenaliny. Odwrócił się i utykając ruszył szybko przed siebie.
Christou pobiegła za nim.
- Jest pan cywilem!
- Więc nie może mi pani rozkazywać! Popchnął
szklane drzwi, ale Christou go wyminęła.
Oboje ruszyli biegiem w kierunku korytarza czwartego, w poszukiwaniu pre-
zydenta.

Piętro trzecie, pierścień E

- Znalazłem przyczynę - powiedział Tom.


Vanovich spojrzał w jego stronę ze swojego obrotowego fotela, stojącego przed
monitorami stacji Red Level.
- Mam nadzieję, że to coś drogiego.
Tom wyprostował się nad odsłoniętym silnikiem drukarki i zamknął szwajcarski
nóż.
- Kabel został wyrwany i drukarka nie utrwala tonera na papierze.
Generał wstał z fotela, poruszał się wolno i ostrożnie.
- Do tej pory nic takiego się nie zdarzało.
Tom skrzyżował ręce przed sobą, starając się nie okazywać przygnębienia, jakie
odczuwał na widok ociężałych ruchów przyjaciela.
- Ale zdarza się, gdy ktoś próbuje ściągnąć tu na siłę faceta od napraw, który
wybiera się na mecz.

146
Nie był jednak pewien, czy Vanovich rzeczywiście celowo uszkodził własną
drukarkę.
- Tommy, mówisz straszne rzeczy. - W ciepłych brązowych oczach generała była
szczerość. - Potrafisz to naprawić?
- Mogę wymienić zasilacz, jeśli masz zapasowy.
- Ponieważ takie rzeczy nigdy dotąd się nie psuły, wątpię, czy służby techniczne
mają je na składzie. - Vanovich potarł swój potężny kark. - A nie mógłbyś
wymontować zasilacza z innej drukarki?
-Jeżeli zaprowadzisz mnie do drugiej stacji Red Level... - Tom urwał. - Poczułeś to?
Zadrżała podłoga.
- Przeklęte helikoptery. Latają nad całym terenem. Kiedy przybywa prezydent
- a razem z nim cała piątka tych wielkich zielonych potworów - ma się wraże
nie, że zerwą dach.
Tom się uspokoił.
- Faktycznie. Właśnie lądował, gdy przyjechałem. Wydawało mi się, że wóz
Dorseya uleci w powietrze. W każdym razie... z tego, co pamiętam na temat pro
cedury wydawania zabezpieczonych części drukarek, możesz równie dobrze po
czekać, aż...
Światła na suficie zamigotały i budynek zadrżał ponownie.
- Dobra, Milo. Co to było tym razem?
Generał Vanovich spojrzał z zamyśleniem na sufit swego tajnego biura.
- Przerwa w dostawie prądu. Przeszliśmy na zasilanie awaryjne z akumulatorów i
za jakieś dziewięćdziesiąt sekund włączy się generator.
- Ten cały sektor był w remoncie. Skąd możesz...
- Mógłbyś spojrzeć na to?
Vanovich odsunął fotel i sięgnął do klawiatury.
Na środkowym ekranie, nad klawiaturą, Tom ujrzał przesyłany za pośrednictwem
satelity obraz Pentagonu i okolic. Nad lądowiskiem pojawiło się jakieś mgliste
zniekształcenie, a jeszcze większe - nad Terenem Parad.
- Co to? Chmury deszczowe?
„To nawet miałoby sens" - pomyślał Tom. Porządna burza nad Waszyngtonem, jak
za dawnych czasów. Uderzenie pioruna gdzieś w pobliżu mogło spowodować awarię
stacji przekaźnikowych, grom zaś mógł być przyczyną wstrząsu.
Vanovich jednak miał większe doświadczenie w analizie obrazów niż Tom.
- To dym. Sprowadź tu Dorseya. - Generał zaczął szybko pisać na klawiatu
rze. Monitory zamrugały. - Sprowadź go!
W momencie gdy Tom wkroczył do zewnętrznego biura Vanovicha, usłyszał
autentyczny, choć wydawało mu się to nieprawdopodobne, odgłos strzałów dochodzący
z korytarza.
Przez długą chwilę osłupiały patrzył na zamknięte drzwi.
Potem doszedł go dźwięk rozłupywanego drewna... dalsze strzały. I charkot
człowieka konającego za drzwiami. Tom wiedział, że musi to być Dorsey.

147
Zawrócił w kierunku „zielonych drzwi", które jednak już zdążyły się zamknąć. Ktoś
zaczął łomotać zewnętrznymi drzwiami. Próbował dostać się do środka. Dor-sey
najwyraźniej przekręcił w nich klucz, zanim został zabity.
Tom szybko pochylił się nad skanerem źrenic i przytknął swój identyfikator do
metalowej płytki. Za nim rozlegało się walenie w drzwi. Całą siłą woli zmusił się, żeby
nie odwrócić wzroku od skanera i nie spojrzeć za siebie. I tak nie mógł uciec. Nie mógł
zostawić generała-.
Kolejna seria strzałów. Usłyszał, że metalowa gałka pada roztrzaskana na podłogę.
Wtedy pstryknęły ..zielone drzwi".
Tom przebył je w momencie, gdy zewnętrzne zaczęły się otwierać.
W pokoju Red Level odwrócił się pospiesznie i naparł na drzwi, nie zatrzaskując ich
jednak. Zmusił się, by zamknąć je powoli. Ktokolwiek zamierzał wkroczyć do biura
Vanovicha, nie mógł usłyszeć pstryknięcia zamka.
Vanovich wciąż stal, trzymając w ręce słuchawkę telefoniczną. Ostrzegawczo
przytknął palec do ust.
- Zewnętrzne połączenia zostały przerwane — wyszeptał. — Działają wewnętrz
ne linie światłowodowe, ale ochrona się nie zgłasza. Gdzie Dorsey?
Tom raczej ruchem warg przekazał złe wieści, niż je wypowiedział.
- Są w twoim biurze. Rozwalili strzałami drzwi.
Generał kiwnął głową, nawet nie pytając, kogo Tom ma na myśli.
- Wszystko będzie okey, Tommy - wciąż mówił zniżonym głosem. - Cokol
wiek tu się dzieje, nie potrwa długo.
Tom usłyszał trzask na zewnątrz i ogarnęła go panika. Vanovich nie był praw-
dziwym żołnierzem, całe życie pracował za biurkiem. Stary przyjaciel nic nie rozumie.
- Dorsey chyba nie żyje. Wydaje mi się, że go zastrzelili.
Generał odłożył słuchawkę i położył Tomowi dłonie na ramionach. Mówił spo-
kojnym, opanowanym głosem.
- W Pentagonie wiedzą, jak radzić sobie w takich sytuacjach.
- Co? - Tom poczuł, że pot zalewa mu oczy, i otarł go. Mimo że miał na sobie
koszulkę polo z krótkimi rękawami, w małym zamkniętym pomieszczeniu było mu
coraz goręcej. Przestała działać klimatyzacja.
- Nazywają to „Zachmurzeniem". To akcja ćwiczebna. Przeprowadzają ją... -
Vanovich urwał, słysząc kolejne uderzenie w drzwi, a potem znowu kontynuował
szeptem. - Przeprowadzają ją co dwa lata. Wcześniej zapraszają prasę. Ściągają
miejscową policję. Potem organizują symulację takiego ataku.
„Zielone drzwi" zadrżały gwałtownie, gdy intruzi próbowali podważyć zawiasy, ale
Vanovich nie przerywał. Tom stwierdził, że serce bije mu już wolniej. Starał się
spokojniej oddychać, by przyswajać tlen.
- Żołnierze udają terrorystów, rozumiesz. Czasami zajmują biura sekretarza
obrony na dole. Kiedyś w ambulatorium użyli nawet podróbki gazu paraliżujące
go. Zauważyłeś tam te małe gabinety dentystyczne? Służą też jako pomieszczenia
do odkażania. - Wskazał sufit tuż nad „zielonymi drzwiami". - Widzisz ten właz?

148
Bardziej już panując nad sobą, Tom spojrzał w górę i zobaczył klapę w kształcie
przysadzistej litery U, która rozciągała się na szerokość drzwi.
- To również zabezpieczone pomieszczenie - wyjaśnił. - Gdyby ktoś próbo
wał sforsować drzwi - trzask, opada osłona pancerna i zamykają się otwory
wentylacyjne. Mamy nawet racje żywnościowe. Tommy, zaufaj mi. Musieliby
mieć atomówkę, by nas stąd wyciągnąć. Wszystko będzie dobrze. Nic nam się
nie stanie.
Tomowi wcale nie podobał się pomysł, że mógłby zostać gdzieś zamknięty bez
dopływu powietrza, ale było to lepsze niż śmierć od kuli.
- Ćwiczyli już coś takiego? - zapytał.
Vanovich uspokajająco skinął głową.
- Mamy w budynku ośrodki operacyjne - wojsk lądowych, marynarki, lotnic
twa i nawet tej cholernej piechoty morskiej. Może te dupki na zewnątrz zdołają
dostać się do mojego biura. Ale na pewno nie dostaną się już nigdzie indziej. Te
całe ćwiczenia pod kryptonimem „Zachmurzenie" są tylko przykrywką, żeby pra
sa nie zaczęła snuć domysłów, po co te helikoptery i akcje żołnierzy. Tak napraw
dę chodzi o operację „Ulewa". To część „Wyniesienia Atlantydy"... Ale, Tom, to
wszystko, co ci mówię, jest ściśle tajne, rozumiesz?
Tom znał ostatni kryptonim.
- „Wyniesienie Atlantydy"... jak w projekcie „Atlantyda"? To dotyczy także was?
Generał Vanovich potwierdził ruchem głowy i konspiracyjnie pochylił się do
przodu, jakby chciał powiedzieć Tomowi jeszcze więcej. Wtedy jednak po drugiej
stronie drzwi odezwał się głos - słowa były stłumione, ale zrozumiałe.
- Generale Milo Vanovich!
Vanovich spojrzał ostrożnie na drzwi, gestem dając znak, że sam załatwi tę sprawę,
jakby to nie on sam potrzebował obrony, tylko Tom.
- Generale, opanowaliśmy budynek. Wiemy dokładnie, gdzie pan jest. Wiemy
też, co się stanie, jeśli wyważymy drzwi do pomieszczenia z Red Level.
W odpowiedzi na zaskakujące oświadczenie intruza Vanovich uniósł krzaczaste
brwi. Tomowi już nie wydawało się to zabawne.
- Proszę się odezwać, generale. Dostaliśmy się do rejestrów ochrony. Wiemy, że
przybył pan do swego biura o szóstej siedem.
- Niech to szlag - mruknął Vanovich. Tom zaczął się zastanawiać, czy to jeszcze
mogą być rzeczywiście ćwiczenia.
- Generale, nikomu nic się nie stanie. Jeśli będzie pan postępował zgodnie z
naszymi poleceniami, nie zrobimy nikomu krzywdy. Ale jeśli pan tam pozostanie,
zaczniemy zabijać zakładników. Z dzisiejszej listy gości.
Tom wyczytał z twarzy generała odpowiedź na swoje zastrzeżenia co do zakresu
akcji „Zachmurzenie".
- Spróbuję ułatwić panu sprawę.
Usłyszeli za „zielonymi drzwiami" odgłosy szamotaniny, potem ciężkie kroki i
podniesione głosy.
- Moi ludzie właśnie sprowadzili tu prezydenta Stanów Zjednoczonych. On
mnie dziś nie interesuje. Jest zbędny. Rozumie pan?

149
Tom patrzył na generała. Prezydent rzeczywiście miał być tego dnia w Pentagonie.
Czy to możliwie, że wzięto go jako zakładnika? W tym miejscu? Jak jednak ci ludzie
zdołali wnieść broń do Budynku i dotrzeć tak szybko do biura Va-novicha?
- Oni kłamią... - powiedział generał.
Ich wątpliwości zostały rozstrzygnięte, gdy znajomy głos zawołał ostro:
- Generale! Tu pański naczelny dowódca! Proszę nie otwierać tych... Zza
drzwi doszedł odgłos silnego uderzenia, a potem jęk. Vanovich zrobił krok
do przodu, ale Tom chwycił go za ramię.
- Milo, nie! Prezydent zabronił!
- To nie potrwa długo, Tommy. Musimy jedynie zyskać na czasie. Nic mi się nie
stanie. - Odepchnął rękę Toma i krzyknął w stronę drzwi: - Chcę gwarancji!
- Daję panu pięć sekund na otwarcie drzwi. Potem zabiję prezydenta i poszukam
innego oficera mającego dostęp do Red Level.
Vanovich odwrócił się do Toma i szepnął z naciskiem:
- Musisz myśleć o Tylerze! Ukryj się za stacją! Nic mi nie będzie. Chodzi im
tylko o mnie i dostęp za moim pośrednictwem do Red Level. Nic im zresztą z te
go nie przyjdzie.
Zanim Tom mógł go powstrzymać, generał zaczął otwierać ..zielone drzwi",
wołając jednocześnie:
- Wychodzę!
Nie mając innego wyjścia, Tom ruszył pospiesznie w stronę stacji i wcisnął się
między konsolę a ścianę. Zostawiono tam tylko tyle miejsca, by mógł zmieścić się
technik wezwany w razie awarii urządzenia. We wszystkich odnowionych sektorach
Pentagonu uwzględniono rozwiązania zapewniające unowocześnianie i naprawy
sprzętu.
„Zielone drzwi" pstryknęły i w zamkniętym pomieszczeniu Red Level zrobiło się
jaśniej.
Skulony w ukryciu, Tom usiłował wmówić sobie, że generał postępuje słusznie. Że
w Pentagonie wiedzą, co robić. Że za kilka minut na ratunek przybędą marines.
Przez otwarte drzwi wyraźnie usłyszał pełen oburzenia głos Yanoricha:
- Gdzie prezydent?
- „Tango" - odparł w odpowiedzi terrorysta - zademonstruj generałowi.
- Współobywatele - odezwał się inny głos - witam was w Śmiałym Nowym
Świecie Śmiałego Nowego Stulecia.
Tom zrozumiał, że ich oszukano. Każdy komik w tym kraju umiał parodiować
prezydenta. Potrafił się więc tego nauczyć i jeden z terrorystów.
Głos Vanovicha drżał, ale jak się zorientował Tom, nie ze strachu, tylko z gniewaj.
- Kim pan jest?
- Patriotą, generale. Może mnie pan nazywać „Komandosem". Jest ktoś jeszcze w
tamtym pomieszczeniu?
- Dlaczego sam pan nie sprawdzi?

150
Tom zmartwiał. Generał próbował własnej sztuczki - chciał, żeby intruz, wchodząc,
nieświadomie uruchomił środki bezpieczeństwa w pokoju Red Level. Plan jednak spalił
na panewce.
- To nie będzie konieczne - odrzekł „Komandos". - Granat!
Przez moment Tom słyszał gwałtowny protest Vanovicha. Potem „zielone drzwi"
się zatrzasnęły i coś upadło na dywan.
Tom wstrzymał oddech. Posłyszał słaby syk, jakby ktoś zapalił zapałkę.
Pomyślał o Tylerze.
Wtedy granat eksplodował.
Rozdział drugi

Pierścień E

Pięć minut po dokonaniu trzeciej akcji dywersyjnej „Komandos" nie miał pojęcia,
gdzie jest teraz prezydent, i wcale go to nie obchodziło. Wcześniej też się tym nie
interesował.
Głównym celem operacji był generał Milo Vanovich, wysokiej rangi oficer, który
nigdy nie uczestniczył w prawdziwej walce, który wykonałby bezpośredni rozkaz
najwyższego dowódcy i który, jako szef NIA, miał nieograniczony dostęp do
wszystkich archiwów Agencji Bezpieczeństwa Narodowego i Narodowego Biura
Rozpoznania. Tak wielka władza w tak nieodpowiednich rękach! Jak wszystko w
Ameryce.
„Komandos" szybko poprowadził generała Vanovicha niedawno wyłożonym
boazerią korytarzem pierścienia E, kilka metrów za Teren Parad przy Wejściu
Rzecznym, gdzie nadal panowały panika i zamieszanie. Za nimi szli trzej członkowie
jego grupy, „Tango", „Hotel" i „Bird Dog One", wszyscy trzej wciąż w białych
mundurach aspirantów, uzbrojeni w dziewięciomilimetrowe pistolety automatyczne
MP5 Hecklera i Kocha, z zamontowanymi na stałe tłumikami i w uprzężach
załadowanych granatami oślepiająco-ogłuszającymi oraz zapasowymi magazynkami.
Ten model pistoletu, o podłużnym pękatym bębenku i bez łożyska, był bardziej
przydatny na ograniczonej przestrzeni niż jego wersja podstawowa i ze względu na
zwarty kształt łatwiej go było przemycić do głównej kuchni Pentagonu.
Kilka sekund po wybuchu granatu w tajnym biurze generała, „Komandos" usłyszał
pulsacyjny dźwięk syreny, wzywającej do ewakuacji budynku. Nie zdziwiło go, że po
drugiej akcji dywersyjnej automatyczny system alarmowy wciąż działa. Większość
najważniejszych naziemnych generatorów Pentagonu oraz systemów łączności była
zabezpieczona przed działaniem impulsów elektromagnetycznych. Impuls wywołany
przez bombę ciśnieniową unieszkodliwił natomiast dziesiątki anten skupionych w
trójkącie dachu przy Wejściu Rzecznym. „Komandos" wiedział, że jedyną osłonę przed
tego rodzaju oddziaływaniem zapewniają elektromagnetyczne „pułapki", przez które
przechodzą kable antenowe. Były tak

152
skonstruowane, by rozpraszać impulsy i chronić urządzenia znajdujące się wewnątrz. A
mimo usilnych starań projektantów Pentagonu, by utrzymać w tajemnicy rozkład
pomieszczeń, już nawet pobieżny przegląd zdjęć satelitarnych budynku stanowił
informację o znaczeniu poszczególnych sektorów. Na dachu najważniejszego z nich
znajdowało się najwięcej dysków satelitarnych i anten transmisyjnych. Tam też
dokonano detonacji bomby ciśnieniowej.
W Pentagonie opracowano wiele szczegółowych planów dotyczących obrony oraz
zabezpieczenia ważniejszych sektorów. Podczas wcześniejszego pobytu tutaj
„Komandos" miał okazję poznać większość. Szczególnie interesowały go ściśle tajne
raporty, w których analizowano skuteczność ćwiczeń typu „Zachmurzenie" czy
„Ulewa", organizowanych co dwa lata. To właśnie wtedy odkrył słaby punkt w
systemie obrony Pentagonu: niekwestionowane założenie, że miejscowe siły będą
mogły natychmiast skorzystać z łączności - telefonów lub radiostacji. Dziś więc.
detonując nad Terenem Parad najzwyklejszą bombę ciśnieniową domowej roboty,
„Komandos" całkowicie odizolował Pentagon od wszelkich ośrodków, które mogłyby
mu przyjść z pomocą.
Po powrocie do swojej jednostki zdobył nawet, nielegalnie, wyciąg planu „Wy-
niesienie Atlantydy" - najtajniejszego z tajnych. Jak się z niego dowiedział, Pentagon
tak utajnił wszystkie etapy projektu „Atlantyda", że niespełna setka ludzi w budynku
zaledwie domyślała się istnienia środków, jakie mieli do obrony.
Na razie jednak wystarczyło, że wraz ze swoimi ludźmi odciął Pentagon od ja-
kiekolwiek kontaktu ze światem. Wiedział, że większość systemów wewnętrznych
będzie działała jeszcze przez dwadzieścia godzin. Potem ten problem nie będzie już
miał żadnego znaczenia. Za dwadzieścia godzin przestanie istnieć Pentagon wraz z
całym hrabstwem Arłington.
Studiując plany „Zachmurzenie" i „Ulewa", „Komandos" dowiedział się także, że
minie jeszcze co najmniej trzynaście minut, zanim spoza porażonego obszaru
sprowadzona zostanie dostateczna liczba sprawnych węzłów telekomunikacyjnych. Do
tej pory Służba Obrony nie zdąży nawet powołać sztabu kryzysowego, nie mówiąc już
o możliwości zorientowania się we wszystkim, co wydarzyło się w budynku. A bez
tego Służba Obrony nie będzie potrafiła wybrać spośród całego wachlarza środków
obrony tego właściwego.
Wadą projektu „Atlantyda" było założenie, że o jego istnieniu nie wie nikt poza
kręgiem wybranych. Tymczasem „Komandos" także należał do tego kręgu. I wybrał
taki cel ataku, by wymusić zastosowanie właśnie tego planu.
Wraz z trzema podwładnymi i jeńcem ruszył teraz pospiesznie w kierunku schodów
pierścienia E. „Tango" kopniakiem otworzył drzwi klatki schodowej, sprawdzając, czy
pierwsze półpiętro, szerokie i jasno oświetlone, jest puste.
Potem „Komandos" poprowadził grupę w dół przez dwa poziomy i dwa pierścienie,
które nigdy nie pojawiły się na żadnej mapie Pentagonu. Szedł pewnie, wiedząc, że
Grupa Druga, znajdująca się na dziedzińcu, dokończy tę część operacji bez niego.
Grupa Druga była już bowiem w gotowości.
I zbliżał się czas, kiedy miała uderzyć.

153
Pierścień C, dach

W pierwszym etapie operacji, w części naziemnej Pentagonu, celem działań Grupy


Pierwszej było dokonanie kolejnych dywersji. W drugim natomiast - spowodowanie
jeszcze większego chaosu.
Ponieważ głównym celem ataku terrorystów był generał Milo Vanovich, prezydent
siłą rzeczy stał się pierwszą ofiarą. A w sytuacji, gdy ochrona chciała jak najszybciej
wydostać go z Pentagonu, wybór drogi ewakuacyjnej nie budził żadnych wątpliwości,
był z góry przesądzony.
Rzekoma eksplozja bomby tulejowej uniemożliwiła ucieczkę przez wejście od
Mail. Wokół niego bowiem mogły znajdować się jeszcze inne ładunki wybuchowe.
Wysadzenie Marinę One wykluczyło ewakuację przez lądowisko. A planowane
zabranie prezydenta z dachu zostało udaremnione z chwilą, gdy krążące nad
Pentagonem helikoptery dosięgnął impuls elekromagnetyczny, wyemitowany przez
bombę ciśnieniową.
W jednej chwili spaliły się wszystkie obwody elektryczne na pokładzie, począwszy
od urządzeń kontroli lotu po pompy paliwowe i systemy zapłonowe silników. Kiedy
eksplodowała bomba, jeden z Paue Low III wykonywał właśnie ostry zwrot nad
Potomakiem i spadł do rzeki z taką siłą, że nikt w środku nie przeżył. Drugi uderzył w
płytę Parkingu Północnego. Na jego pokładzie też wszyscy zginęli.
Zaledwie parę sekund po wybuchu agenci Tajnej Służby, Zibart i Harrap, którzy
dotarli na dach pierścienia C tuż przed prezydentem, zobaczyli na parkingu już tylko
płonącą maszynę. Żaden z nich nie mógł jednak poinformować współpracowników o
swoich następnych krokach, bo przestały działać radiostacje. Główny wóz łączności
Tajnej Służby stał w pogotowiu przy Wejściu Rzecznym, w pewnej odległości od
Pentagonu, bo potężne betonowe ściany Budynku tłumiły fale radiowe. Sprzęt
furgonetki również nie wytrzymał siły impulsu elektromagnetycznego.
Jak kolejne drzwi zatrzaskujące się w labiryncie, działania komandosa stopniowo
zawężały możliwości ewakuacji prezydenta, którymi dysponowali agenci.
Z dwóch pozostałych jeszcze dróg Zibart wybrał ucieczkę przez wejścia dla
pieszych od strony Tarasu Południowego. Po dotarciu do wejścia przy korytarzu
trzecim miał podjąć decyzję, czy iść dalej do Parkingu Południowego, czy wycofać się
do zabezpieczonego pomieszczenia przy stanowisku ochrony - ewentualnego „sejfu",
służącego oficjalnie jako pokój kontroli zasilania, tuż za poczekalnią dla
eskortowanych gości.
Choć ochroniarze pierwszej damy otrzymali rozkazy, by w razie niebezpieczeństwa
zabrać ją do „sejfu" w sektorze rzecznym, agenci prezydenta wiedzieli, że ukrycie ich
podopiecznego w takim pomieszczeniu jest wyjściem ostatecznym. Kiedy decyzje
naczelnego dowódcy mogą mieć zasadnicze znaczenia dla kraju, było ze wszech miar
niewskazane, by trzymać go w zamknięciu, bez łączności ze światem, i to w
niebezpiecznym otoczeniu. Biorąc jednak pod uwagę siłę i zasięg

154
ataku terrorystycznego, decyzja agenta Zibarta zależała od jego oceny sytuacji. Od
tego, czy uzna, że może przeprowadzić prezydenta przez otwartą przestrzeń parkingu,
nie ryzykując jego życia.
Dwaj agenci Tajnej Służby zbiegli po schodach prowadzących z dachu pierścienia
C, by wspomóc Zibarta i Harrapa, którzy eskortowali prezydenta wraz z nieodłącznym
Fieldingiem. Major trzymał w jednej ręce czarną walizeczkę z „terminalem", a w
drugiej - składany uzi, który wcześniej był ukryty w fałszywym dnie walizki. Fielding
wyjął go w momencie, gdy agencji prezydenta wyciągnęli broń. Prezydent trochę
dyszał, ale nie było po nim widać strachu czy szczególnego zmęczenia. Nowy plan
przewidywał zabranie go z powrotem na piąte piętro do korytarza szóstego. Potem
agenci zamierzali pobiec z nim korytarzem pierścienia B, z dala od okien, aż do
schodów korytarza trzeciego, które prowadziły już na zewnątrz.
Tak więc czterej agenci, major Fielding i prezydent pospiesznie ruszyli w drogę.
Szli trasą opracowaną całe miesiące wcześniej. Trasą, którą wybrał dla nich komandos.

Piętro pierwsze, pierścień A, korytarz czwarty

Po raz pierwszy w życiu Hector MacGregor usłyszał odgłosy prawdziwej strze-


laniny - na żywo, na własne uszy. Dochodziły z dziedzińca, podobnie jak krzyki.
Major Christou złapała go za ramię i pociągnęła w dół na kolana. Przycupnąwszy
obok niego, zdecydowanym ruchem ręki nakazała, by pozostał w miejscu. Potem
ściągnęła czarne buty i zaczęła czołgać się po podłodze pierścienia A, w stronę
krótkiego odcinka schodów, które prowadziły ku wyżej położonemu wejściu na
dziedziniec.
Nie mając nic więcej do roboty poza odzyskaniem tchu, Hector usiadł pod ścianą i
starał się, bez powodzenia zresztą, nie myśleć o przenikliwym bólu w stopie, nie
mówiąc już o całej masie drobnych bolesnych oparzeń na plecach i nogach. Nagle
skulił się, słysząc kolejne strzały i ostre krzyki, które im towarzyszyły.
Christou podczołgała się na półpiętro, gdzie znajdowało się wejście na dziedziniec.
Usiadła, opierając się plecami o jedne z drzwi, i zaczęła powoli wstawać, aż jej głowa
znalazła się obok małego okienka po środku. Hector zauważył na jej granatowej
marynarce i spodniach smugi kurzu z podłogi.
Potem, trwając w tej pozycji tylko sekundę, Christou błyskawicznie odwróciła
głowę, by wyjrzeć przez okno na dziedziniec. Gdy Hector doliczył do pięciu, po-
wtórzyła ten sam manewr, jakby chciała sprawdzić, czy jej nie zauważono. Tym razem
przyglądała się parę sekund dłużej.
Rozległy się następne strzały. I jeszcze bardziej rozpaczliwe krzyki. Wtedy Christou
rzuciła się po stopniach w dół, krzycząc jednocześnie do Hectora, żeby biegł schodami
ruchomymi w górę i pod żadnym pozorem się nie zatrzymywał.

155
Zeskakując na błyszczącą, wyfroterowaną podłogę, poślizgnęła się w swoich cienkich
podkolanówkach.
Hector natychmiast wykonał jej polecenie. Podniósł się i utykając ruszył w stronę
nieczynnych schodów. Opierając ręce na poręczach z czarnej gumy, przeskakiwał
kolejne nieruchome stopnie. Christou dogoniła go i zaczęła popychać w plecy, by biegł
szybciej.
Gdy byli już prawie na górze, doszedł ich z dołu metaliczny huk, po którym
nastąpiły krzyki, płacz i głośniejsze, bo bliższe strzały.
Posłuszny nakazowi Christou, Hector nie odwrócił głowy. Wiedział, co tam się
stało. Zgromadzeni na dziedzińcu ludzie próbowali się ratować, uciekając praw-
dopodobnie przez drzwi, pod którymi wcześniej stała Christou.
Już na trzecim piętrze pierścienia A pani major się zatrzymała. Wciąż słychać było
tupot biegnących ludzi, ale ich krzyki wydawały się bardziej oddalone. Nikomu nie
przyszło do głowy, by uciekać schodami ruchomymi.
- Ci aspiranci... strzelali tylko do osób cywilnych - zauważyła Christou z nutą
zastanowienia w głosie.
Hector nawet nie próbował zrozumieć, co się tu dzieje. Zadał jedno pytanie, które w
tej sytuacji wydawało mu się najważniejsze:
- Widziała pan prezydenta?
Christou przecząco pokręciła głową. Przy tym ruchu jej proste czarne włosy opadły
do przodu.
- Nie zdążyłam się rozejrzeć.
Nagłe wycie syreny, przypominające alarm ogniowy, i tupot ciężkich butów na
stalowych schodach, który potem dał się słyszeć, skłoniły panią major do dalszego
działania. Wskazała rozciągający się przed nim korytarz czwarty i zaczęła biec. Hector
ze wszystkich sił starał się dotrzymać jej kroku, ale ból w coraz bardziej spuchniętej
stopie był już prawie nie do zniesienia.
Christou zatrzymała się z lekkim poślizgiem przy skrzyżowaniu z pierścieniem B,
rozejrzała w obie strony i pobiegła w prawo, w stronę klatki schodowej. Tym razem
Hector szedł za nią po schodach, opierając się na stalowych poręczach i w ten sposób
nieco odciążając bolącą stopę. Pani major znacznie go wyprzedziła na odcinku dwóch
pięter.
Zrównał się z nią w połowie piątego piętra. Christou oparła się o ścianę obok drzwi,
które wychodziły na korytarz pierścienia B. Choć ryk syreny był tu na tyle donośny, by
zagłuszyć prawie wszystkie inne dźwięki, uniosła rękę, dając mu znak, by zatrzymał się
na półpiętrze i był cicho. Hector skwapliwie usłuchał i skupił się na tym. by oddychać
wolniej i ciszej przez otwarte usta.
Obserwował, jak Christou kładzie dłoń na stalowej sztabie i ostrożnie popycha
drzwi. Towarzyszył temu słaby metaliczny szczęk.
Potem odwróciła się powoli, by zerknąć przez szparę.
Hector patrzył, jak bezszelestnie uchyla drzwi.
Christou nie była już tą pełną rezerwy kobietą, z którą Hector miał do czynienia
wcześnie rano. Teraz biła z niej energia. Wszystkie jej zmysły czujnie wychwytywały
wszelkie sygnały niebezpieczeństwa, których on sam nie potrafiłby zauwa-

156
żyć, nawet gdyby przeszedł odpowiedni trening. Nie pozostało w niej nic z cichej
przybocznej generała Floresa ani pomocnej przewodniczki, z którą przemierzał
Pentagon. A więc taka jest naprawdę - pomyślał Hector. Taka stała się dzięki służbie w
wojsku. Zaczął się zastanawiać, czy wszyscy wojskowi, których poznał w
Waszyngtonie, również mają drugą twarz, czy pod maską, jaką ukazują cywilom, nie
skrywają zupełnie innej osobowości.
Żywił gorącą nadzieję, że tak jest. Jeśli miał się wydostać żywy z Pentagonu, wolał
mieć przy sobie żołnierza, a nie gryzipiórka.
Tymczasem Christou wyprostowała się gwałtownie, nie chowając się dłużej, jakby
ujrzała za drzwiami coś, co ją zaskoczyło. Pchnęła drzwi, nie dbając, że robi hałas.
Hector nic z tego nie rozumiał, dopóki nie dostrzegł ręki, która wyłoniła się zza
drzwi, z bronią wymierzoną w głowę Christou.
Nie patrząc w jego stronę, kobieta podniosła ręce do góry. Hector zrozumiał, że w
ten sposób stwarza mu szansę ucieczki.
Ale drzwi na korytarz pierścienia B były już szeroko otwarte. Hector wiedział, że
nie uda mu się uciec. Ze zranioną stopą nie zdążyłby zbiec po schodach.
Christou zaczęła się cofać, gdy ktoś, kogo Hector nie widział, przekroczył próg.
A potem usłyszał znajomy.głos:
- Major Christou?
Oboje zawołali jednocześnie:
- Pan prezydent!
Gdy starszy agent Tajnej Służby wyszedł zza drzwi i opuścił broń, Hector z ra-
dością pokuśtykał w jego kierunku.
Za Zibartem stali prezydent, agent Harrap i jeszcze dwaj nie znani Hectorowi
ochroniarze, a także major Fielding z walizeczką. Przez moment Hector nie rozpoznał
grubego beżowego płaszcza, który prezydent miał na sobie, ale potem przypomniał
sobie, jaką rolę ma on spełniać.
- Czy któreś z was wie, co się tu dzieje? - zapytał prezydent.
- To ci aspiranci, sir - powiedziała Christou. - W każdym razie są przebrani za
aspirantów. - Jej granatowy mundur nie był już tak nieskazitelny, nie miała na nogach
butów, ale zdaniem Hectora, ze swoją wyprostowaną sylwetką zachowywała postawę
oficera.
- Widzieliśmy ich na dziedzińcu, sir, kiedy tylko przyszli - przypomniał mu Hector.
- Zaczęli nakrywać do stołów.
Prezydent skinął ponuro głową.
- Tak, pamiętam.
- Pani major, czy pani wie, gdzie teraz są? - Hector nie znał agenta o zimnych
oczach, który zadał to pytanie. Musiał to być jeden z ochroniarzy, przysłanych
wcześniej i rozlokowanych w Pentagonie przed przybyciem prezydenta - co, jak się
okazuje, niewiele dało.
- Widziałam kilku z nich na dziedzińcu ze dwie minuty temu. Strzelali do cywilów.
Oficerów NATO zebrali na trybunie.

157
- Dobry Boże - jęknął prezydent. - Moja żona...
- Nie widziałam jej, sir. Przykro mi. Ale paru cywilom udało się uciec. Hector
zauważył, że prezydent patrzy na niego, ciężko wspartego o poręcz
drzwi, i na jego popalone, ubrudzone trawą ubranie.
- Hectorze, nic ci się nie stało? Wiem, że wysadzili mój helikopter.
- Zabili wszystkich na pokładzie, sir.
Przez ściągniętą twarz prezydenta przebiegł cień.
- Mówiono mi.
Agent przerwał posępną ciszę, która nastąpiła.
- Pani major, czy jest stąd jakieś wyjście na zewnątrz?
- Tutaj nie - odparła Christou. - Najbezpieczniej byłoby wydostać się Wej
ściem Rztecznym.
Zibart pokręcił głową.
- Był tam jakiś wybuch. Nie działa łączność. Nie mamy żadnego kontaktu z na
szymi ludźmi. Jaka jest druga droga?
Hector uświadomił sobie, że w sytuacji zagrożenia na pierwszy plan wysuwa się
Tajna Służba. Dowództwo sprawował teraz nie prezydent, ale starszy agent o surowej
twarzy i wszyscy patrzyli na niego, czekając, co postanowi.
- Musimy iść do wejścia przy metrze - odpowiedziała Christou. - Pójdziemy
koiytarzem pierścienia B, przetniemy korytarz pierwszy, a potem zejdziemy na
pierwsze piętro. Część sektora przy metrze jest ciągle w przebudowie. Wyburzono tam
ściany wewnętrzne.
- Więcej miejsca na zasadzkę. - Hector usłyszał rezerwę w pełnym napięcia głosie
Zibarta.
- Ale nie ma ślepych korytarzy - obstawała przy swoim Christou. - I w razie czego
jest więcej przejść.
Hector zauważył, że stalowoszare oczy Zibarta cały czas lustrują korytarz pier-
ścienia B od jednego końca do drugiego.
- A co jest na zewnątrz?
- Sanitarki ewakuacyjne. I terminal autobusowy.
- To ewentualne cele ataku - zauważył Zibart.
- Albo osłona.
- Ma ktoś z państwa telefon komórkowy?
Hector natychmiast pomyślał o swojej zrujnowanej kaszmirowej marynarce, która
pozostała na trawniku przy lądowisku. W kieszeni miał telefon. Christou przecząco
pokręciła głową.
- Nie będą tu działać. Ochrona zagłusza je w sektorach o utrudnionym dostępie, a
betonowe ściany reszty budynku są zbyt grube.
- Dobra, no to ruszajmy - Zibart podjął decyzję.
Cała grupa wkroczyła do holu pierścienia B i skręciła w lewo, w stronę korytarza
pierwszego. Prezydent, trzej pozostali agenci i major Fielding zajęli pozycje za
Zibartem - pierwszy szedł Harrap, za nim, po bokach prezydenta, dwaj ochroniarze, a
na końcu Fielding.
- Do terminalu, pani major - Zibart popędził Christou. - Które to wyjście?

158
- Brama prowadząca do metra jest zamknięta, więc pozostaje nam tylko jed
no, to środkowe, na parterze.
Zibart zmarszczył czoło.
- Pojedyncze wyjście. To miejsce, gdzie można się zaczaić. Jakby chcieli, że
byśmy tamtędy poszli.
Pani major ponownie rozwiała jego niepokój:
- Kiedy tam dotrzemy, będziemy mieli do wyboru jeszcze inne możliwości.
Już ja się o to postaram.
Zibart wahał się przez krótką chwilę, po czym sięgnął pod szarą marynarkę i wyjął
zza pleców mały pistolet, który wręczył Christou. Hector patrzył, jak kobieta ujmuje
broń z jednej strony, odciąga z boku bezpiecznik i wprawnym ruchem przesuwa tam i z
powrotem górną część pistoletu. Jej doświadczenie w posługiwaniu się bronią działało
pokrzepiająco. Hector poczuł ulgę na myśl, że obaj z prezydentem znajdują się w
otoczeniu ludzi, którzy wiedzą, co robią.
Uważał, że pani major zachowywała się wspaniale. Mimo że jej stosunek do
polityczno-militarnych działań obecnej administracji był zdecydowanie negatywny,
czemu dała wyraz tego rana, przecież robiła wszystko, by wydostać prezydenta z
budynku. Jej profesjonalizm w zestawieniu z poglądami politycznymi budził jednak
lekki niepokój.
Hectora uderzyła jeszcze jedna myśl.'Może ten straszny atak nie był wymierzony
przeciwko prezydentowi? Może miał to być rodzaj protestu przeciwko wstąpieniu Rosji
do NATO? Może stali za tym oficerowie z Pentagonu, przeciwni polityce prezydenta?
Odsunął od siebie te ponure przypuszczenia. To niemożliwe, by patriotyzm przybierał
takie wynaturzone formy.
- Myślę, że powinniśmy się podzielić na dwie grupy - powiedziała Christou do
Zibarta. -Jeśli będziemy szli po obu stronach korytarza, w razie potrzeby możemy
zawsze schronić się w jakimś pokoju czy wnęce. Przy każdym skrzyżowaniu są klatki
schodowe. Musimy sprawdzić każdą, zanim ją miniemy.
- No to jesteśmy po odprawie - stwierdził Zibart. Hector zauważył, że agent posłał
prezydentowi stanowcze spojrzenie. - Panie prezydencie, niech pan się trzyma między
Buhlem a Redmerem. I proszę nie rozpinać płaszcza.
Prezydent posłusznie podniósł kołnierz wokół szyi. Zibart dał Christou znak.
Kobieta szybkim krokiem przecięła korytarz i ruszyła wzdłuż ściany. Agent skinął na
Fieldinga, a potem na Hectora, by szli za nią. Hector wiedział, dlaczego ma iść na
końcu. Był ranny i mógł opóźniać grupę. Tylko jedna osoba bezwzględnie musiała
wydostać się z Pentagonu. Wszyscy inni byli mniej ważni.
Trzymając się drugiej strony holu, Zibart ruszył przed siebie. Tuż za nim ma-
szerowali agent Buhl, potem prezydent i agent Redmer, a z tyłu Harrap. Na twarzach
ochroniarzy malowało się takie samo skupienie i napięcie.
Mimo że przystawali, żeby skontrolować kolejne klatki schodowe, cała ósemka -
trzy osoby po jednej stronie i pięć po drugiej - w niecałe pięć minut przebyła
skrzyżowania z korytarzami trzecim i drugim i wkroczyła do przebudowywanego
sektora przy metrze, gdzie kończył się korytarz pierścienia B. Oznaczenia kolejnych
pomieszczeń wskazywały, że zamiast dalszego ciągu korytarza znajdo-

159
wały się tu sale amfiteatralne i pokoje odpraw. Prawie biegnąc, Christou poprowadziła
ich korytarzem pierwszym do pierścienia C, po czym skręciła w lewo, do holu.
Niespełna trzydzieści metrów dalej Hector zobaczył prowizoryczną ścianę
wzniesioną pośrodku korytarza. Napis obok małych drzwi, osadzonych w drewnianej
framudze, ostrzegał: „Wejście tylko dla upoważnionych. Obowiązują kaski".
Najpierw na drugą stronę zapuścił się Zibart, który zniknął za drzwiami na kilka
sekund, a potem dał znak pozostałym, że mogą iść za nim. Hector, który szedł w
pewnej odległości za resztą, przekroczył próg jako ostatni.
Znalazłszy się po drugiej stronie, mógł się zorientować, jak Pentagon wyglądał
przed remontem. Niemodne linoleum było miejscami przetarte na wylot, choć nadal
lśniło od pasty. Gdzieniegdzie na stare płytki nałożono jedną lub dwie nowsze.
Światło także było w tym sektorze słabsze. Przez środek sufitu biegł tylko po-
jedynczy pas wąskich świetlówek, które, jak biała przerywana linia na szosie, wy-
dawały się zanikać na pewnych odcinkach.
Po obu stronach tej części holu pierścienia C, brudne brązowe ściany były w
niektórych miejscach osmalone zapalniczką, a jasne prostokąty albo kwadraty
popękanego tynku zdradzały, w których miejscach wisiały niegdyś obrazy. Sękatą
boazerię uzupełniono innymi rodzajami drewna, a większość biur pozbawiona była
drzwi. Zerkając do wnętrza pomieszczeń, Hector widział gołe betonowe podłogi,
czasami kupy gruzu albo owinięte folią wielkie kartonowe pudła na drewnianych
listwach.
W tym sektorze przynajmniej było ciszej. Wyłączono tutaj system alarmowy, a
dźwięk syren i brzęczyków, dochodzący z innych części Pentagonu, był stłumiony.
Christou podniosła rękę i grupa zatrzymała się na odpoczynek. Korzystając z
przerwy w marszu, Hector oparł się o ścianę i przeniósł ciężar ciała na prawą nogę.
Zupełnie już nie czuł, gdzie kończy się jego but, a zaczyna mocno spuchnięta stopa i
kostka.
Pani major rozpoczęła naradę z Zibartem, a jej słowa sprawiły, że poczucie
bezpieczeństwa, które ogarnęło Hectora tak niedawno, znowu go opuściło.
- Za chwilę dojdziemy do skrzyżowania z korytarzem dziesiątym. Jeśli gdzieś na
nas czekają, to właśnie tam, poziom niżej, na pierwszym piętrze, gdzie mogli obstawić
wyjście. Wtedy nie będziemy mieli szans.
- Mówiła pani, że są jeszcze inne drogi.
- Możemy iść na drugie piętro, przejść do środkowej części sektora przy metrze i
wydostać się przez okno na dach krytego pasażu. Ma wysokość trzech, najwyżej
czterech metrów. Po obu stronach rosną drzewa. Możemy po nich zejść. Potem
sprowadzilibyśmy na dół prezydenta. Jeśli są tu, w środku, i czekają na nas,
obeszlibyśmy ich.
- Jak wydostaniemy się przez okno?
- To jeden ze starszych sektorów. Pojedyncza szyba i zbutwiała rama.

160
W odpowiedzi Zibart podniósł małą słuchawkę, która dyndała mu przy kołnierzyku
koszuli, i włożył ją do ucha. Następnie postawił kołnierzyk, by odsłonić wpięty pod
nim mikrofon.
- Cylinder do bazy Tęcza, czy mnie słyszysz? Po
chwili rozmowy wyjął słuchawkę.
- Panie prezydencie, skakał pan kiedyś ze spadochronem?
- Nie. Ale skoro pan o to pyta, żałuję, że nie miałem okazji.
- Poradzi pan sobie. Proszę państwa, idziemy za panią major.
Hector wolał nie wyobrażać sobie, jak mogą boleć obie złamane nogi. Wraz z resztą
grupy czekał, aż Christou i Zibart skontrolują skrzyżowanie pierścienia C z korytarzem
dziesiątym. Major spojrzała w .stronę pierścienia E, a Zibart w stronę dziedzińca.
Im dalej posuwali się korytarzem ku zewnętrznej ścianie Pentagonu, tym wyraźniej
słyszeli wycie syreny alarmowej. Dźwięk ten jednak nie robił już na Hec-torze
wrażenia.
Kiedy minęli tablice z napisem „Do ramp", Hector przypomniał sobie kolejne
szczegóły swojej pierwsze} wizyty w Pentagonie. Było tu wtedy mało wind, tak że z
piętra na piętro przemieszczano się długimi pochyłymi korytarzami. Po przebudowie
jednak wszystkie te rampy zlikwidowano. I to był błąd - pomyślał teraz Hector. Ze
swoją zranioną stopą zdecydowanie wolałby dostać się na pierwsze piętro, ślizgając się
po pochyłości, niż ryzykując skok.
Klatka schodowa na drugim piętrze była pusta. Gdy dotarli korytarzem pierwszym
do pierścienia E, Christou ponagliła ich. Tym razem obie grupy szły po tej samej
stronie holu pierścienia E, z dala od okien. Hector wlókł się trzy metry za resztą.
Zanim znaleźli się u celu - w centrum sektora przy metrze - minęli dwa okna, zabite
deskami. Środek tej części Pentagonu wyznaczała kolejna ściana, postawiona w
poprzek korytarza. Kiedy do niej doszli, Christou ręką nakazała wszystkim, by się
zatrzymali.
Pochyliła się i przebiegła przez hol do okien. Tu, lekko się uniósłszy, wyjrzała na
zewnątrz, potem przeniosła wzrok na Zibarta stojącego w korytarzu i wsunęła pistolet
za pasek spodni. Potem zdjęła marynarkę i owinęła nią starannie prawą pięść. Biała
koszula z długimi rękawami i czarną wypustką pod kołnierzykiem, którą odsłoniła, była
wciąż idealnie czysta.
Teraz z kolei Zibart, pochylony, przebiegł przez korytarz i wyjrzał za okno. Chwilę
później przywołał gestem Harrapa. Gdy ten się zbliżył, Zibart skinął głową w stronę
Christou, a ona uderzyła owiniętą ręką w szybę.
Gdy z framugi posypały się kawałki rozbitego szkła, wycie syreny stało się wręcz
ogłuszające. Hector przypuszczał, że głośniki znajdowały się zarówno wewnątrz, jak i
na zewnątrz Pentagonu.
Przez następne pięć sekund Zibart, Harrap i Christou stali w bezruchu przy ścianie
pierścienia E, obok rozbitego okna. Hector poczuł na policzkach powiew ciepłego
wilgotnego powietrza i to go zirytowało. Spojrzał na jasne błękitne niebo po przeciwnej
stronie korytarza. „To tak blisko" - pomyślał.

161
Zibart stanął naprzeciwko okna, łokciem wyłamał tkwiące jeszcze w ramie
fragmenty szyby i pochylił się nad parapetem, by wyjrzeć na zewnątrz.
Nie zobaczył tam chyba nic niepokojącego, bo dał znak agentom Harrapowi i
Buhlowi, a ci natychmiast wyskoczyli przez okno. Hector w jednej chwili zdał sobie
sprawę, że dach pasażu znajduje się niewiele ponad metr niżej - a nie, jak mówiono,
trzy metry - agenci parapet bowiem mieli teraz na poziomie piersi.
„Poradzę sobie" - pomyślał z wielką ulgą.
Zibart wezwał ręką prezydenta, by szybko zerknął przez okno.
- Panie prezydencie, agent Buhl zejdzie na dół po drzewie. Kiedy znajdzie się na
ziemi, ruszy pan za nim. Proszę tylko skoczyć na gałęzie. Płaszcz pana osłoni, a Buhl
podtrzyma.
- 1 co dalej?
- Przejdziemy do sanitarek ewakuacyjnych przy stacji metra. A potem zwiewamy
stąd.
Hector zauważył, że prezydent głęboko zaczerpnął powietrza.
- No, to do dzieła - powiedział i stanął na wprost okna.
Wtedy Harrap i Buhl upadli, zalewając się krwią.
Następny głośny strzał powalił prezydenta.
Chwilę później Hector uświadomił sobie, że się pomylił, ale było już za późno.
Jednak chodziło o prezydenta. I dopadli go.
Rozdział trzeci

Piętro piąte, pierścień D

Amy szybko ruszyła wzdłuż pustego holu pierścienia D, wsłuchując się w dźwięk
syren, odgłosy strzałów i krzyki. Szła zdecydowanie, trzymając się ściany, z berettą
gotową do strzału. Miała przeciwko sobie co najmniej czterdziestu wrogów.
Potrzebowała więc pomocy.
Jak dotąd jednak nie udało jej się dodzwonić na zewnątrz z żadnego telefonu.
Próbowała już w trzech biurach.
Na drzwiach pierwszego widniał napis „Marynarka". W środku zobaczyła kontuar
dla interesantów, a za nim kilka biurek stojących obok siebie i parę wydzielonych
niskimi przepierzeniami pomieszczeń. Tekturowa tabliczka na kontuarze informowała,
jak należy sformułować podanie do marynarki z prośbą o dokonanie przeprowadzki.
Obok ogłoszenia stał czteroliniowy aparat telefoniczny. Amy bezzwłocznie wybrała
911, ale tylko jedna linia miała wyjście na miasto i nie łączyła z tym numerem.
Przełącznik u podstawy aparatu natomiast umożliwiał w razie niebezpieczeństwa
automatyczne połączenie z 5555. Amy postanowiła z tego skorzystać i przekonała się,
że przynajmniej wewnętrzne linie telefoniczne działają. Telefon dzwonił ponad minutę,
ale nikt nie podniósł słuchawki.
Minąwszy następne skrzyżowanie, weszła do innego pokoju. Tabliczka na drzwiach
głosiła, że jest to Biuro Sporządzania Danych, ale Amy nie bardzo rozumiała, co to
znaczy. W środku znajdowały się tylko dwa biurka, każde z telefonem, lecz i tym
razem nie udało jej się nigdzie dodzwonić. Próbowała nawet połączyć się przez faks w
kolejnym biurze, ale wciąż nie było sygnału.
Trzeci pokój, opatrzony tabliczką z enigmatycznie brzmiącą nazwą „Poł. Pod-kom.
ds. Wojsk. Pływ. Oddz. Spec./Pok. Konf. Mar.", nie był zamknięty na klucz. Amy
znalazła tu komputer z modemem zewnętrznym. Kiedy okazało się, że telefon na
biurku nie działa - co jej nie zdziwiło - podłączyła go do gniazda modemu. Także bez
efektu.
Amy nie była głupia i mimo tego, co myśleli o niej koledzy, znała swoje moż-
liwości. Potrzebowała pomocy i wiedziała, że jest jeszcze jedno miejsce, gdzie

163
może ją znaleźć - Teren Parad przy Wejściu Rzecznym. Stały tam wozy telewizyjne i
sprzęt do transmisji, widziała je, przejeżdżając na harleyu. Nawet jeśli ktoś uszkodził
wszystkie linie telefoniczne Pentagonu, to dziennikarze musieli mieć telefony
komórkowe. Mogła skorzystać choćby z bezpośredniego połączenia ze studiem na
falach ultrakrótkich.
W sektorze przy metrze Amy natknęła się na prowizoryczną ścianę, wzniesioną
pośrodku holu pierścienia D. Szła w tym kierunku, ponieważ znaki, które widziała
wcześniej, informowały, że jest to droga do Wejścia Rzecznego. Ostrożnie zajrzała za
drzwi w murze i zobaczyła gołe betonowe wnętrze - ściany, podłogę i sufit. W tym
sektorze alarm nie działał. Przypomniała sobie słowa porucznika Rotha, kiedy podczas
sobotniej odprawy - zaledwie wczoraj - żartował, że zanim ekipy remontowe zakończą
przebudowę piątego skrzydła, trzeba będzie od nowa rozpocząć renowację czterech
pozostałych.
Porucznik Roth jechał rym samym autobusem, co reszta kompanii. Bez względu na
to, co się stało, na pewno nie oddał życia bez walki.
Amy powróciła jednak myślą do swej misji.
„Skup się - nakazała sobie, biegnąc pustym holem, gdy znowu usłyszała echo
strzałów i kolejny przeraźliwy okrzyk. - Myśl tylko o swoim zadaniu, Już nie biegła" -
pędziła najszybciej jak mogła.
Gdy dotarła do następnej ściany, stojącej w poprzek korytarza, szybko przebiegła
przez drzwi i znalazła się w obszernym, świeżo pomalowanym na beżowo, holu, gdzie
syreny już działały. Była w sektorze przy rzece. Zawahała się tylko na moment,
uświadomiła sobie bowiem, że przegapiła jedyną klatkę schodową, którą mogła zejść
na pierwsze piętro. Nie zwalniając biegu, postanowiła nie wracać już do
przebudowywanego skrzydła przy metrze. W dobrze oświetlonych korytarzach
odnowionych sektorów czuła się pewniej.
Pobiegła w kierunku następnego skrzyżowania - z korytarzem drugim. Była tam
klatka schodowa. Amy zrezygnowała z zejścia na pierwsze piętro i wbiegła na trzecie.
Chciała znaleźć okno w zewnętrznym pierścieniu, by zobaczyć, co dzieje się na Terenie
Parad. Czterdziestu terrorystów nie mogło przecież zlikwidować wszystkich ekip
telewizyjnych, które tu widziała.
Przed wyjściem na zewnątrz musiała najpierw zbadać teren. Gdy toczy się walka,
wszelkie założenia, nawet te najbardziej uzasadnione, mogą okazać się zgubne.
Amy znalazła się na półpiętrze w ciągu niespełna minuty. Drzwi prowadzące na
korytarz były znacznie solidniejsze niż w pozostałych klatkach schodowych, przez
które przeszła. Otworzyła je tylko na taką szerokość, by sprawdzić sytuację za nimi, i
wtedy zauważyła przerywane błyski - prawdopodobnie świetlny sygnał alarmowy,
zainstalowany na suficie.
Spojrzała w górę i zobaczyła zamontowane w płytach sufitu urządzenie, którego
bypewnie nie dostrzegła, gdyby nie zostało włączone - plastikową rurkę długości
sześćdziesięciu centymetrów, pulsującą żółtym światłem, jasnym jak flash aparatu
fotograficznego. Sygnał był tak silny, że mógł zostać dostrzeżony nawet w gęstym
dymie.

164
Amy zauważyła kolejne żółte światła rozmieszczone w pewnych odstępach wzdłuż
całej długości sufitu. Jednak najwięcej znajdowało się nad drzwiami.
Sygnały te były jednocześnie dla Amy informacją, że w sektorze przy rzece nie
znajdzie już żadnych pracowników Pentagonu. Pewnie zdążyli się ewakuować.
Pozostali tu tylko wrogowie.
Spodziewając się, że błyski światła i zawodzący dźwięk syreny zamaskują jej
poczynania, popchnęła ciężkie drzwi i weszła na korytarz drugi. Zerknąwszy w jedną i
drugą stronę, skierowała się ku zewnętrznemu pierścieniowi E, by dotrzeć do okien
wychodzących na Teren Parad, gdzie miały stać wozy transmisyjne.
Jednak na skrzyżowaniu korytarza drugiego z pierścieniem D wysoki sygnał alarmu
przeszedł w serię ostrych piskliwych dźwięków. Kilka metrów za skrzyżowaniem Amy
przystanęła, bo po pięciu piskliwych tonach spokojny kobiecy głos oznajmił przez te
same głośniki: „Dziesięć sekund do ogłoszenia stanu zagrożenia »Echo"".
Amy nie wiedziała, co oznacza stan zagrożenia „Echo", ale poznała ten głos.
Słyszała go w symulatorze lotu, który zaliczała na ćwiczeniach zeszłego lata. Ten sam
kojący głos informował ją, że spadek do oceanu nastąpi za dwadzieścia sekund,
dziewiętnaście... „Pięć sekund" - oznajmił głos. Amy powróciła do teraźniejszości.
„Trzy... dwie... wprowadza się stan zagrożenia »Echo«".
W bazach, w których Amy była, zazwyczaj istniało pięć stopni zagrożenia, od
normalnego do delty, a ostatni oznaczał, że zbliża się lub już nastąpił atak wrogich sił.
„Cóż więc może być gorszego od stanu zagrożenia »Delta«"? - pomyślała. Potem
sygnał alarmu znowu uległ zmianie.
Teraz Amy miała wrażenie, że znalazła się w zamkniętym pomieszczeniu wraz
baterią dział - grzmiący huk, który ją otoczył, przenikał aż do kości intensywnym,
pulsującym staccato.
Dopiero w ostatniej sekundzie zdała sobie sprawę z tego, co się dzieje.
Z każdego odcinka sufitu, gdzie błyskało żółte światło, nagle, na skutek detonacji
ładunków wybuchowych, zaczęły szybko opuszczać się drzwi pancerne. Linia ich
czarnych płaszczyzn zbliżała się do Amy z obu stron korytarza, odcinając kolejne drzwi
niczym tasowane karty, a towarzysząca temu za każdym razem eksplozja powodowała
drżenie podłogi. Obracając się gwałtownie, by widzieć, co się dzieje, zdążyła w porę
zauważyć, że w poprzek skrzyżowania korytarza drugiego z pierścieniem D, gdzie
właśnie stała, również opadły olbrzymie drzwi pancerne.
Żółte światła, błyskające na suficie, zgasły, a podłoga przestała drżeć.
„Sektor numer jeden został zabezpieczony" - ogłosił kobiecy głos.
Powietrze zamknięte w korytarzu drugim jakby zastygło. Zapadła kompletna cisza,
Amy słyszała tylko swój przyspieszony oddech. Żadnych syren, alarmu, strzelaniny,
krzyków.
Wiedziała, że została zamknięta w Pentagonie.
Nie wiedziała tylko, ilu wrogów zostało tu zamkniętych razem z nią.

165
Piętro trzecie, pierścień E

Tom nie miał pojęcia, jak długo czekał na wybuch granatu, ale powoli zaczęło do
niego docierać, że to się już stało, choć nie pamięta, jak i kiedy.
W powietrzu czuł ostry zapach dymu. W uszach słyszał zanikający i nasilający się
szum, jakby wokół jego głowy latał rój pszczół.
I nie mógł się ruszyć.
Uświadomiwszy to sobie, oprzytomniał całkowicie.
Skupił się na tym, by zachować spokój. Jeśli kręgosłup został naruszony...
Skoncentrował uwagę na rękach. Spróbował nieznacznie poruszyć palcami;
zareagowały wszystkie. Zaczerpnął głęboki oddech i poczuł, że klatka piersiowa się
rozszerzyła. Nogi też najwyraźniej były sprawne. Miał czucie we wszystkich częściach
ciała, dlaczego więc nie mógł wykonać żadnego ruchu?
Wtedy ze zdumieniem zrozumiał, że przygniotła go tylna ściana stacji Red Le-vel.
Musiała ważyć całe... spróbował się spod niej wydostać... całe pięć kilogramów!
Wydostał się ze swojej kryjówki, małej niszy między stacją a ścianą, by ocenić
zniszczenia w tajnym biurze Vanovicha.
Ale pomieszczenie Red Level było nienaruszone.
Na beżowym dywanie widniał czarny opalony ślad szerokości metra. W powietrzu
unosiły się smugi niebieskiej mgiełki. W całym pokoju, wszędzie rozsypane były
drobne kawałeczki papieru czy też kartonu. Trzy z czterech kasetonów ze światłem na
suficie nie działały, co wyjaśniało, dlaczego w pomieszczeniu panował mrok. Ostatni
kaseton, mrugający co jakiś czas, rzucał szaleńczo roztańczone cienie, które
przeskakiwały ze ściany na ścianę.
Przed jedynym wyjściem z pokoju znajdowały się czarnoszare pancerne drzwi -tak
jak mówił Vanovich. Były zimne. Tom zbadał tworzywo pod cienkim obiciem. Włókno
węglowe, tkane jak płótno do malowania. Wiedział, że takie samo stosuje się w
powłokach samolotów czy satelitów. Nie miał pojęcia, ile warstw użyto do konstrukcji
drzwi ani jakie jeszcze materiały wykorzystano. Prawdopodobnie najróżniejsze, od
amortyzujących wybuch form aluminiowych, które przypominały plaster miodu, po
niezniszczalny vectram wzmocniony arkuszem stali. Vanovich powiedział, że tylko
atomówka mogłaby rozwalić te drzwi. Tom stwierdził, że chyba miał rację.
Albo więc granat, użyty przez terrorystów, okazał się niewypałem, albo ich za-
miarem było tylko ogłuszenie ewentualnych intruzów. W każdym razie Tom pomyślał,
że znalazł się w przytulnym, bezpiecznym miejscu, zamknięty w jednym z „sejfów"
Pentagonu, i pozostaje mu tylko czekać na ekipę ratunkową, która, jak zapewniał
przyjaciel, wkrótce przybędzie. Tymczasem sam generał został zabrany przez
nieznanych napastników w nieznane miejsce i w nieznanym celu.
Tom przez chwilę próbował uporządkować w myślach wszystko, co wie. Ludzie,
którzy zabili Dorseya, przyszli tu specjalnie po Vanovicha. Znali jego nazwisko i sto-
pień dostępu do ściśle tajnych danych. A to, że nie weszli do pokoju, świadczy, że nie
była im też obca znajomość systemów bezpieczeństwa Pentagonu.

166
A jeśli wiedzą także o... Tom usiłował przypomnieć sobie nazwę supertajne-
go programu, o którym generał chciał mu powiedzieć. Nie „Zachmurzenie". Nie
„Ulewa". Ale......Wyniesienie Atlantydy".
Vanovich wspomniał, że ten plan związany jest bezpośrednio z Pentagonem.
Tomowi przypomniała się cała ostatnia pospieszna rozmowa. „Wyniesienie
Atlantydy"... to najprawdopodobniej część wielkiego projektu „Atlantyda", przy
którym Tom pracował wiele lat temu, jeszcze w Hughes Electronics. Był to jeden z
jego pierwszych poważniejszych kontraktów. Dopuszczono go jednak do prac w
zakresie zaledwie kilku elementów planu, dlatego jego znajomość przedsięwzięcia była
mocno fragmentaryczna. Wiedział tylko, że był to jeden z największych planów obrony
cywilnej kraju. Jeśli nie największy. Powstał jeszcze w latach sześćdziesiątych. W
czasie, gdy Tom włączył się do prac nad nim, projekt „Atlantyda" został
zmodyfikowany i dotyczył już nie tyle zagrożenia nuklearnego, ile przewidywanej
katastrofy ekologicznej. Czytając wtedy między wierszami, Tom podejrzewał - choć
nigdy nie zdobył na to żadnych dowodów - że rząd Stanów Zjednoczonych uzyskał
jakieś informacje na temat zmiany klimatu, którymi nie podzielił się ze współ-
obywatelami, nie mówiąc już o reszcie świata- Zespół Toma zajmował się wtedy
unowocześnieniem łączności w całym systemie objętym projektem „Atlantyda". Nikt z
szefów jednak nie kwapił się, by wyjawić mu, gdzie te linie miałyby być zainstalowane.
Spojrzał na zegarek. Jedenasta dwadzieścia dwie. Przerwa w dostawie prądu
nastąpiła tuż przed atakiem, czyli około dziesiątej pięćdziesiąt sześć. Terroryści zabrali
Vanovicha przed jedenastą, może kilka minut po. Stracił więc już ponad dziesięć minut.
Nie zamierzał marnować ani chwili więcej.
Rozejrzał się za telefonem. Aparat stał na konsolecie Red Level, obok klawiatury.
Gdy Tom podniósł słuchawkę, by wezwać pomoc, poczuł ból w każdym mięśniu, jakby
łamała go grypa. Przez moment miał wrażenie, że usłyszał sygnał. Jednak zarówno
bolące mięśnie, jak i szum w uszach były tylko skutkiem wybuchu granatu.
Telefon był głuchy, tak jak mówił Vanovich. Nadszedł czas, by wydostać się z
„sejfu".
Tom znowu wrócił pod drzwi. Na szczęście nie potrzebował żadnych materiałów
wybuchowych. Nie musiał też poddawać analizie siatkówki. Wyjął przepustkę z
przedniej kieszeni dżinsów i przytknął do identyfikatora obok drzwi.
Po pięciu sekundach z sufitu dobiegł dźwięk pracy silnika i pancerne drzwi
posłusznie uniosły się w górę.
Tom Chase miał wszelkie pełnomocnictwa na terenie Pentagonu.
I zamierzał je wykorzystać, by uratować Milo Vanovicha.

Piętro trzecie, pierścień E

Gdy przez otwarte okno wpadła kolejna seria z pistoletu, agent Zibart rzucił się na
prezydenta i przygniótł go do podłogi. Christou, wciąż skulona pod para-

167
petem, wyjęła broń i oparła się plecami o ścianę. Czwarty agent, Redmer, przebiegł
przez hol i przykrył ciałem Zibarta. Stał już przy nich major Fielding z uzi w rękach.
Hector pozostał tam, gdzie stał, pod przeciwległą ścianą, i starał się nie ruszać. Nie
ze strachu, ale dlatego że zupełnie nie wiedział, co robić.
Christou stanęła w oknie, strzeliła kilka razy w dół i na lewo, a potem usko czyła za
ścianę, gdy następna seria, przypominająca odgłosy licznych cmoknięć, utkwiła w
murze za oknem.
- Musimy uciekać! - krzyknęła Christou, - Biegną tu, do środka!
Zibart usadowił prezydenta pod ścianą. Hector z ulgą zauważył jedynie czarne
osmalone ślady po kulach na beżowym płaszczu szefa. Żadnej krwi. Niewiele jednak
brakowało, by prezydent dostał w głowę.
Zibart rzucił szybkie spojrzenie w prawo, w stronę prowizorycznej ściany i drzwi,
prowadzących do przebudowanej już części sektora przy Tarasie Południowym, a
potem zerknął w lewo, w głąb nie odnowionego odcinka holu pierścienia E.
- Wezmą nas z obu stron. Musimy schronić się w pokojach.
Christou jednak ostro się sprzeciwiła-.
- Znajdziemy się w pułapce. - Hector zauważył, że jej twarz nagle się rozja
śniła. Kobieta wskazała na lewo. - Pójdziemy tędy!
Skinęła energicznie na Hectora.
- Pan także! W drogę!
Ruszyła biegiem tak szybko, że prawie frunęła nad betonową podłogą w kierunku
jednego z wielkich, zabitych deskami okien, które minęli parę minut wcześniej. Tam
chwyciła skręconą pętlę żółtego kabla, którym z jednej strony przytwierdzona była do
okna olbrzymia płyta sklejki.
Major Fielding osłaniał agentów Zibarta i Remera, gdy ciągnąc prezydenta, biegli
przez hol.
Kiedy Hector do nich dołączył, pani major wyszarpnęła żółty kabel i płyta ze
sklejki otworzyła się jak okno. Za nią znajdowała się drewniana zjeżdżalnia. Hector od
razu domyślił się, co to jest - zsyp połączony z jednym z kontenerów na dole, który
służył do usuwania gruzu. Nie gwarantował komfortowej przejażdżki, ale było to
lepsze niż skok z góry. Co więcej, Christou znalazła drogę wyjścia.
Pani major wyciągnęła ręce do prezydenta, by pomóc mu przedostać się do zsypu.
- Na dół! - ponaglała. Zibart
jednak go powstrzymał.
- Nie wiemy, co jest tam na dole! Może być szkło! Albo krata! - zawołał.
- A kogo to obchodzi? - odkrzyknęła.
Usłyszeli tupot biegnących ludzi. Dźwięki te dochodziły z obu stron korytarza, a
więc rację miał Zibart, nie Christou.
Wszyscy oprócz Hectora i prezydenta zajęli pozycje obronne pod zewnętrzną
ścianą, trzymając broń gotową do strzału. Po prawej stronie Hectora stała Christou, po
lewej zaś - major Fielding. Dwaj agenci za Fieldingiem utworzyli zwarty

168
mur, osłaniając szefa państwa. Hector oparł się o ścianę poniżej zsypu, świadom, że
jest tylko zawadą. Nie był przygotowany do walki, nie miał też broni. W tej chwili był
zbędny. Nagle wpadł mu do głowy pewien pomysł. Nie było jednak czasu na
wyjaśnienia, należało działać.
- Zjeżdżam! - zawołał i odwrócił się w stronę zsypu. Potem krzyknął do pre
zydenta: - Niech pan wyląduje na mnie, sir!
Trzymając się krawędzi otworu, zaczął wsuwać się do środka.
Płyta ze sklejki obok zsypu została rozniesiona w pył przez serię głuchych strzałów.
Fielding przykląkł na kolano i otworzył ogień z uzi w kierunku prowizorycznej
ściany. Wsunąwszy się do połowy w otwór zsypu, Hector zobaczył, że Fielding pada z
jękiem na swoją czarną walizeczkę, powalony strzałem w plecy. Karabin wypadł mu z
rąk. Tak jak przewidywał Zibart, wrogowie wzięli ich z obu stron. Prezydent dostał się
w krzyżowy ogień. Hector zastygł niepewny, po czym zaczął wydobywać się ze zsypu.
Christou i Redmer strzelali każde w przeciwną stronę holu. Zibart podniósł się, by
popchnąć Hectora w głąb zsypu.
- Ruszaj! - krzyknął.
Na jego ramieniu wykwitła plama krwi i agent odwrócił się. by odpowiedzieć
ogniem.
Jakby oglądając powtórkę znanego wydarzenia w telewizji, Hector w jednej chwili
uzmysłowił sobie, co będzie dalej.
Prezydent został sam. Bez ochrony. Z boku. Cel, w który nie mógłby nie trafić
nawet Hector.
Dalszy ciąg nastąpił w mgnieniu oka.
Hector usłyszał dziki okrzyk Christou i w tej samej chwili zobaczył ją, jak skacze w
stronę prezydenta. Bryznęła krew, gdy pociski przeszyły plecy kobiety. Hector poczuł,
że Christou szarpie go, wpychając obok niego prezydenta. Źrenice miała rozszerzone z
bólu, a z ust spłynęła jej krew, gdy krzyknęła coś, czego nie dosłyszał w huku
strzelaniny. Obaj z prezydentem runęli w głąb zsypu.
Hector wylądował na plecach, uderzając głową w coś ostrego i twardego. Zdążył
jednak wysunąć ramię, by osłonić prezydenta przed upadkiem na to, co mogło
znajdować się w kontenerze.
Odgłosy strzelaniny w holu na górze odbiły się echem w sklejkowej konstrukcji
zsypu.
W kontenerze było ciemno, duszno i gorąco.
Hector usiłował wstać, krztusząc się pyłem, który sami wzbili upadając, nie mógł
jednak utrzymać się na nogach. Prezydent obok niego także pokasływał, a gdy
próbował się podnieść, upadł.
Balansując na zdrowej nodze, Hector postanowił wykorzystać te piętnaście
centymetrów wzrostu, którymi przewyższał prezydenta, i uderzył w gruby niebieski
brezent nad głową, rozświetlony promieniami słońca.
Gdy wreszcie uchwycił róg brezentu i pociągnął go na bok, strzały w górze nagle
ucichły. Zmrużył oczy oślepione blaskiem.

169
Podciągnął sie na palcach tak wysoko, by wyjrzeć poza krawędź kontenera. Za
ogrodzeniem zobaczył terminal autobusowy i cztery ciemnozielone sanitarki
ewakuacyjne. Odwrócił się do prezydenta.
- Tam! - zawołał.
Prezydent przesunął się w jego stronę. Położył ręce na krawędzi kontenera,
podciągnął się w górę i oparł na piersi. Dokonał półobrotu i usiadł na brzegu
pojemnika, a następnie wyciągnął dłoń do Hectora.
Hector usiłował podskoczyć i pójść śladem prezydenta, ale jego lewa noga była jak
z galarety.
- Niech pan rusza! - krzyknął do szefa, jak wcześniej do niego Zibart.
Prezydent jednak zgiął ramię w łokciu i podsunął Hectorowi. Jego spojrzenie
mówiło, że nie zamierza uciekać bez swego doradcy.
Wyciągnął Hectora na brzeg kontenera. Potem objął go w pasie i zaczął ciągnąć w
kierunku płotu.
Wyrównali krok. Hector, kuśtykając, opierał się na ramieniu szefa. Kiedy doszli do
ogrodzenia z łańcuchów, przykrytego zielonymi plastikowymi płachtami, prezydent
bez wahania wspiął się po nim, raniąc sobie dłonie do krwi na ostrych metalowych
ogniwach.
Znalazłszy się na górze, znowu podał Hectorowi rękę, a ten wdrapał się na
ogrodzenie, pomagając sobie wolną ręką i zdrową nogą.
Zeskakując na drugą stronę, prezydent zaczepił płaszczem o wystający koniec drutu
i zachwiał się. Przechylił się do tyłu, tracąc grunt pod nogami. Wyślizgnął się jednak z
okrycia jak Houdini z kaftana bezpieczeństwa i wyciągnął zakrwawione ręce w górę,
by pomóc zejść Hectorowi.
- Skacz, ja cię złapię! - polecił. - Tylko nie na tę stopę!
Hector skoczył, jak kazał mu szef.
Za chwilę ponownie znalazł się przy jego boku. Podpierając się, rozpoczęli
pospieszny marsz na ostatnim odcinku, który dzielił ich od sanitarek. Obaj ciężko
dyszeli i ociekali potem.
Pierwsza seria strzałów, którą za nimi posłano, zryła chodnik po stronie Hectora,
wzbijając w górę obłoczki pyłu i odpryski kamienia. Terroryści jednak ich znaleźli. Nie
uda im się uciec.
Hector poczuł ostre ukłucie w oku, gdy poraził go jakiś drobny odłamek. Pod
wpływem bólu zatoczył się w bok. Zgubili wspólny rytm, prezydent potknął się i
Hector stanął na zranionej nodze. Coś głośno trzasnęło, a wtedy biodro i kolano
przeszył mu przeraźliwy ból, aż ścisnęło go w dołku. Nie mogąc utrzymać równowagi,
wsparł się całym ciężarem na prezydencie i poczuł, że obaj upadają. Jednocześnie tuż
przed nimi rozerwał się chodnik.
Gdy nad ich głowami ze świstem przeleciały kule, Hector zdał sobie sprawę, że ich
upadek uratował prezydentowi życie.
Znajdowali się jednak na otwartej przestrzeni. A prezydent nie miał już na sobie
płaszcza kuloodpornego. Zaraz zostaną zabici. Jak Zibart i Fielding, i Chri-stou...

170
Hector przycisnął twarz do chodnika, czekając na to, co nieuniknione. Nagle jednak
zauważył, że prezydent, leżący tuż obok, obrócił się w stronę Pentagonu i z taką
intensywnością się czemuś przygląda, że i on musiał podnieść wzrok.
Spojrzał na drugie piętro, skąd dochodziły strzały.
Tam, gdzie w serii gwałtownych wybuchów rozpryskiwały się kolejne okna,
wyrzucając w powietrze kawałki muru, szkła, drewna i powykręcanych stalowych ram
- a nawet czyjeś zniekształcone ciało odziane w biel, sekundę później zamienione w
fontannę krwi.
Ktoś odpowiedział ogniem...
A potem jakby gigantyczna dłoń przycisnęła go do ziemi, zasłaniając słońce. Gdy
uniósł głowę, ujrzał ciemnego anioła przybywającego im na ratunek. Czarnego anioła,
długości osiemnastu metrów, z którego otworów strzelniczych wydobywał się dym,
któiy prychał spalinami i ryczał, gdy jego wirniki młóciły powietrze.
Wtedy pojął wreszcie, kim jest ich zbawca.
Pani major powiedziała mu, jak się nazywa.
„To Paue Low III. Jeden z naszych".
Między nimi a Pentagonem usiadł olbrzymi niezgrabny śmigłowiec Sił Specjalnych
- nieprzenikniona tarcza osłaniająca prezydenta przed agresorami, którzy ośmielili się
na niego porwać.
Właz z boku się odsunął i zanim helikopter wylądował, wyskoczyło z niego sześć
czarno ubranych postaci.
Dwie pobiegły w jedną stronę, a dwie w przeciwną, wszystkie z bronią gotową do
strzału.
Dwaj pozostali ludzie ruszyli w stronę Hectora i prezydenta. Unieśli leżących
na ręce, jakby nic nie ważyli, i zanim Hector zdążył uświadomić sobie, że jednak
będzie żył, leżał już na plecach w kabinie Pave Low. Równocześnie poczuł moc
silników, która wcisnęła go w leżankę, gdy helikopter uniósł się w górę ku bez
piecznemu niebu. - •
Zorientował się, że ktoś ściska go za rękę.
- Najpierw zajmijcie się tym chłopcem - usłyszał prezydenta Stanów Zjedno-
czonych, który starał się przekrzyczeć ryk silników. Mówił do lekarza Sił Specjalnych,
klęczącego obok Hectora. - Ocalił mi życie.
Hector jeszcze raz przypomniał sobie słowa Christou: „Taką mamy pracę".
Żałował, że nie może jej powiedzieć, jak dzielnie się spisała.
R o z d z i a ł c z w a r ty

Piętro trzecie, pierścień E

Tom nigdy nie słyszał o stanie zagrożenia „Echo".


Kiedy nagrany na taśmie głos zaczął odliczać od końca dziesięć sekund, Tom
znajdował się na korytarzu pierścienia E, tuż za zdewastowanym biurem Vanovi-cha, i
zastanawiał się właśnie, gdzie mógłby w spokoju popracować nad liniami
telefonicznymi Pentagonu, by potem wezwać pomoc.
Z punktu, gdzie stał, widział żółte światła na suficie, które błyskały po obu stronach
szklanych przepierzeń w wyłożonym boazerią korytarzu. Znajdujące się dokładnie pod
nimi stanowiska ochrony i punkty kontrolne wyznaczały obszar Pentagonu należący do
Połączonego Komitetu Szefów Sztabów. Tom pamiętał, że światła te oznaczają
miejsca, gdzie po zakończeniu odliczania opadną drzwi pancerne. Przeszedł
wystarczająco dużo szkoleń w ściśle tajnych laboratoriach bazy Hanscom, by wiedzieć,
że zostałby niechybnie zmiażdżony, gdyby pozostał pod którymś z tych kasetonów.
Ale wiedział także, że nie grozi mu uwięzienie w pułapce - dzięki przepustce i Milo
Vanovichowi. Prawdopodobnie nie było w Pentagonie takich drzwi, których nie
mógłby otworzyć. To Vanovich załatwił mu identyfikator z kodami zabezpieczeń, tak
że Tom mógł pracować we wszystkich wydziałach o ograniczonym dostępie i przy
wszystkich tajnych projektach, które prowadził generał.
Jednak na wszelki wypadek, zanim po pięciu sekundach padło kolejne ostrzeżenie z
głośników, wybrał nie zamknięte biuro po wewnętrznej stronie pierścienia, które
pozbawione było okien, ale miało przy drzwiach czytnik kart. Ponieważ nad żadnym z
wejść do pokojów po stronie zewnętrznej nie widział błyskających żółtych świateł,
zorientował się, że nie opadną przed nimi pancerne drzwi. Biura te jednak musiały być
w jakiś sposób zabezpieczone. Mogłyby mieć na przykład wysuwane pancerne
okiennice, ale nawet w Pentagonie nie było tak grubych murów, by je zamontować.
Prawdopodobnie więc przynajmniej kilka zewnętrznych gabinetów miało
samozamykające się „sejfy", tak jak biuro generała.
Tomowi wydało się dziwne, że ten pokój, a także inne w tej części korytarza
pierścienia E, nie były zamknięte na klucz. I chociaż zdawał sobie sprawę, że te-

172
go dnia w budynku znajduje się niewielu pracowników, zaczął się zastanawiać, gdzie
może być tych paru, którzy tu jednak przyszli. W dni powszednie pracowało w
Pentagonie prawie dwadzieścia sześć tysięcy osób, należałoby się więc spodziewać, że
w weekend pojawi się w biurach jakieś dziesięć do dwudziestu procent z nich. Z
pewnością ze względu na bezpieczeństwo uroczystości ograniczono ich liczbę do
niezbędnego minimum, uwzględniając przede wszystkim pracowników Narodowego
Centrum Dowództwa Wojskowego i komórek operacyjnych. Mimo to, oprócz gości i
obsługi ceremonii, a także ochrony Pentagonu, tego dnia w budynku powinno
znajdować się jeszcze co najmniej tysiąc osób. Było zagadką, dlaczego niektórzy z nich
opuścili miejsca pracy, złamawszy przepisy, które nakazywały zamykanie drzwi na
klucz. Być może ewakuacja była tak pospieszna, że pominięto niektóre zasady
standardowej procedury działania.
Tom pomyślał, że do tego, co zamierza zrobić, nie potrzebuje na szczęście niczyjej
pomocy. Złożona sieć linii telefonicznych w Pentagonie przypominała układ nerwowy
wielkiej, bezmózgiej bestii, zdolnej do skutecznych działań pod wpływem jednego
właściwego bodźca. A Tom jak dotąd nie spotkał takiego systemu łączności, którego
nie potrafiłby rozszyfrować. Sam projektował je przecież przez całe lata.
Wybierając pokój zabezpieczony pancernymi drzwiami, zyskiwał pewność, że
będzie mógł zająć się telefonami bez obawy, iż któryś z tych złych ludzi powróci.
Źli ludzie. Zaczął myśleć jak Tyler. Ale jak inaczej mógł ich nazwać? Nie działali
jak terroryści. Terroryści zdążyliby już wysadzić Pentagon w powietrze albo dzień
przed uroczystością rozsialiby na dziedzińcu zarazki wąglika.
„Może to najemnicy pracujący dla Chińczyków?" - pomyślał Tom, czekając w
pokoju wewnętrznym na zakończenie odliczania. Albo szpiedzy przemysłowi. Tego
także nie można wykluczyć. Prace badawcze, prowadzone przez Departament Obrony,
kosztowały miliardy dolarów i mogły przynieść równie duży dochód, gdyby ujawniono
ich wyniki. Ponieważ przypadki szpiegostwa przemysłowego w wojskowych
laboratoriach badawczych zdarzały się coraz częściej, nawet w Pentagonie zaczęto
wreszcie zdawać sobie sprawę, że w przyszłości wrogami będą nie tylko narody mające
interesy sprzeczne z Ameryką czy też szaleńcy. Amerykańskie siły zbrojne stały się
obiektem zainteresowania wielkich międzynarodowych korporacji, którym zależało na
zdobyciu zastrzeżonych informacji i co za tym idzie - na zysku. „Komandos" czy
ktokolwiek inny, kto zabił Dorseya i zabrał generała, chciał prawdopodobnie dotrzeć do
czegoś, co można uzyskać tylko przez Red Level.
„Może właśnie o to chodzi - pomyślał Tom, gdy odliczanie dobiegło końca. -Faceci,
którzy dorwali Miło, pracują na przykład dla General Motors".
W tym momencie przed wejściem do pokoju opadły pancerne drzwi. Tom zasiadł -
jak się domyślał - przy biurku sekretarki. Pod względem wystroju i umeblowania
pomieszczenie to było podobne do gabinetu Vanovicha, choć nie miało okien ani
„zielonych drzwi". Pod jedną ścianą stały na sztalugach dwie wielkie tablice. Widniały
na nich kolorowe schematy, daty i trudne od odszyfrowania wojskowe akronimy. Tom
uznał, że musi być w jakimś wydziale planowania.

173
Pośród przedmiotów na biurku znajdowała się mała fotografia kobiety w mundurze,
stojącej za urodzinowym tortem z zapalonymi świeczkami. Ramka była z jednej strony
ozdobiona wizerunkiem salutującego misia w ochronnym mundurze polowym, a z
drugiej balonikami - czerwonym, białym i niebieskim. Kolejny zaskakujący przejaw
przepojonej sentymentalizmem kultury wojennej w Pentagonie.
Tom otworzył szuflady biurka w poszukiwaniu książki telefonicznej Pentagonu i
znalazł ją w lewej górnej. Był to mały segregator z perforowanymi stronami, do
których poprzyklejano zapisane karteczki. Tom położył go przed telefonem, tuż obok
śmiesznej ramki ze zdjęciem.
Szary telefon był standardowym aparatem, używanym w Pentagonie do połączeń
nie objętych tajemnicą - nie miał zabezpieczenia przed podsłuchem. Posiadał siedem
linii: cztery przyciski z jednej strony i trzy z drugiej. Tom wiedział z góry, że cztery z
nich będą nieczynne. Pentagon był całkowicie pozbawiony normalnej łączności ze
światem.
Jednak kiedy Tom wypróbował trzy pozostałe linie, obok odpowiednich przycisków
zapaliły się małe czerwone diody, a w słuchawce dał się słyszeć sygnał. Były to
wewnętrzne linie światłowodowe. Ponieważ nadal działały. Tom doszedł do wniosku,
że komandos i jego przyjaciele użyli jakiegoś elektronicznego urządzenia
zagłuszającego, może nawet generatora impulsów elekromagnetycznych, by spalić
obwody elektryczne w budynku. Jest jednak pewna nadzieja" - pomyślał. Jeśli
agresorzy skupili się na samym Pentagonie, musza działać jakieś centrale zewnętrzne w
innych miejscach. Należało je tylko wytropić.
Dla Toma Pentagon składał się z czterech głównych elementów konstrukcyjnych.
Pierwszym był sam budynek, drugim - Hala Bezzałogowego Przeładunku na Parkingu
Północnym, gdzie ciężarówki dostarczały towar, nie przekraczając kordonu
bezpieczeństwa wokół Pentagonu, trzecim - kompleks grzewczo-chło-dniczy, a
czwartym - Budynek Federalny numer 2, znany jako Navy Annex, czyli Skrzydło
Marynarki Wojennej. Tom był rano w pobliżu Skrzydła Marynarki, kiedy zatrzymali
się z Dorseyem przy jednym z punktów kontrolnych.
Biedny Dorsey. Tom szczerze żałował, że się z nim drażnił. Facet oddał życie za
Milo Vanovicha.
Owe cztery budynki Pentagonu połączone były podziemnymi przejściami, którymi
biegły kable, rury wodno-kanalizacyjne, systemy grzewcze i chłodzące, wszystko łatwo
dostępne w razie awarii czy remontu. Najważniejsze dla Toma było jednak to, że wśród
kabli znajdowały się linie światłowodowe, wspomagające wewnętrzny system łączno-
ści Pentagonu i sieć komputerową. I choć nie był pewien instalacji telefonicznych w Ha-
li Przeładunku i kompleksie grzewczo-chłodniczym, bo były to małe budynki
gospodarcze, nie wątpił, że Skrzydło Marynarki ma własna centralę telefoniczną.
Tom wiedział, że mimo wielkiego zaangażowania wojskowych w sprawę
współdziałania sił całej armii, jakie dało się zauważyć od czasu wprowadzenia po-
prawki Goldwatera-Nicholsa, wysocy oficerowie każdej formacji wyznają pogląd,
jakoby wszelkie operacje połączone prowadziły do osłabienia skuteczności działania
ich jednostek. Z punktu widzenia marynarki wojennej, siły powietrzne nie wymagały
od swoich ludzi takiej perfekcji, jakiej wymagano u niej. W siłach po-

174
wietrznych to samo mówiło się o armii lądowej, w armii lądowej zaś - o marynarce.
Piechota morska łaskawie przyznawała, że inne formacje osiągnęły stuprocentową
sprawność, sama jednak twierdziła, że osiągnęła ją w stu dziesięciu procentach,
dystansując tamte. Dlatego też Skrzydło Marynarki, które od lat czterdziestych było
ośrodkiem dowodzenia najważniejszych operacji marynarki wojennej, zachowało
własny system łączności. I jeśli nawet opierał się on na miedzianym okablowaniu,
zdaniem Toma nie mógł być narażony na działanie urządzenia, które uszkodziło linie
telefoniczne Pentagonu, ponieważ Budynek Federalny numer 2 leżał kilometr dalej.
Tom stanął więc teraz przed trudnym zadaniem: musiał połączyć wewnętrzny
system telefoniczny Pentagonu z zewnętrznymi liniami Skrzydła Marynarki. Zdawał
sobie sprawę, że normalnie byłoby to niewykonalne dla człowieka, który dysponuje
jedynie śrubokrętem. Jednak dla komputerów w Pentagonie była to drobnostka -
przeprowadzały podobne operacje tysiące razy w ciągu dnia.
Tom mógł się nimi posłużyć za pomocą automatycznego systemu łączności
Połączonego Komitetu Szefów Sztabów, jednego z najsprawniejszych i najskutecz-
niejszych na świecie. Nowy system przyjmował wiadomości przeznaczone dla
członków komitetu i zgodnie z zaprogramowaną książką adresową przekazywał je do
dowolnej sieci komunikacyjnej na świecie.
Tom zastanawiał się nad czekającym go zadaniem. Z sekretarskiego telefonu nie
mógł dodzwonić się na zewnątrz, był natomiast w stanie połączyć się z numerami
wewnętrznymi. Wewnętrzna sieć telefoniczna mogła zaś przyjąć wiadomość dla
członków komitetu i za pośrednictwem automatycznego systemu łączności przesłać ją
poza Pentagon.
Znalazł więc sposób, by wezwać pomoc - tylko że osoba, z którą się połączy,
musiała należeć do Połączonego Komitetu Szefów Sztabów.
Czując się lepiej niż kiedykolwiek wcześniej tego dnia, Tom poczynił przygo-
towania, by skontaktować się ze swoim J-6.
Ostatnio mianowanym członkiem komitetu.

Zaplecze dziedzińca, podziemie

„Komandos" sprawdził godzinę. Minęło dwadzieścia osiem minut od trzeciej akcji


dywersyjnej - wysłania impulsu elektromagnetycznego na Terenie Parad. Alarm
świetlny przed opuszczeniem drzwi pancernych włączył się dokładnie o czasie. W tym
też momencie, gdzieś na awaryjnym stanowisku dowodzenia, ustanowionym
pospiesznie poza budynkiem, jakiś młodszy oficer w panice zarządził realizację planu
„Wyniesienie Atlantydy".
Jego decyzja została uznana za słuszną i nie spotkała się ze sprzeciwem. Pierwszym
etapem obrony Pentagonu w ramach tego planu było wprowadzenie stanu zagrożenia
„Echo" - zamknięcie sektorów budynku w celu powstrzymania wroga i ograniczenia
szkód, których mógłby dokonać.

175
Ale realizacja tego etapu także nic nie da. W odciętych obszarach Pentagonu nie
było nic, co mogło zainteresować' „Komandosa". A do czasu, gdy „Wyniesienie
Atlantydy" znajdzie się w stadium pełnej realizacji, strategia obronna Pentagonu legnie
w gruzach, i to w taki sposób, jakiego nigdy nie przewidzieliby jej twórcy.
Miało to jednak nastąpić dopiero za sześćdziesiąt minut i za tę akcję odpowie-
dzialna była Grupa Pierwsza. Na razie „Komandosowi" i jego ludziom nie pozostawało
nic innego, jak czekać w korytarzu otaczającym w podziemiu centralny dziedziniec
Pentagonu i pilnować generała Vanovicha.
„Komandos" zaproponował Vanovichowi, żeby usiadł na zielonej rurze szerokości
metra, biegnącej na dole, przy ścianie korytarza. Nad rurą wiły się jaskrawe kable,
czerwony, niebieski i pomarańczowy, wyraźnie odcinające się od brązowawych ścian,
podłogi i kasetonów na suficie.
Starszy pan miał niezdrową cerę i bardzo schudł, od czasu kiedy „Komandos" wi-
dział go po raz ostatni. Ale za godzinę będzie można się dostać do punktów pierw szej
pomocy, a poza tym według planu generał miał być potrzebny jeszcze tylko przez
połowę dnia. Co stanie się później - to już „Komandosa" nie obchodziło.
Czekając, aż zostaną zamknięci w podziemiach Pentagonu, obserwował żółte
światła, błyskające nad wejściem do przedsionka, gdzie znajdowały się windy to-
warowe.
Wiedział, że pierwotnie podziemia Pentagonu miały być przeznaczone na ma-
gazyny, pomieszczenia gospodarcze itp. Były ciemne, ciasne, często wilgotne i
cuchnące bagnem, które tu kiedyś było. To właśnie w podziemiach po raz pierwszy
ujawnił się wiek budynku, gdy pospiesznie wznoszona konstrukcja zaczęła niszczeć.
Odbywając służbę w Pentagonie, komandos dowiedział sie. że podczas operacji
„Pustynna Tarcza" i „Pustynna Burza" wybuchł pożar w siedzibie Połączonego
Komitetu Szefów Sztabów, czyli w sektorze, gdzie swoje biura miał Vanovich. W
chwili gdy strażacy podłączyli węże i pod dużym ciśnieniem puścili wodę,
pięćdziesięcioletnia, niedrożna i skorodowana rura pękła z taka siła. że rozerwany
został jej odcinek na długości półtora metra.
W rezultacie tego wypadku zalana została znaczna część podziemi, co poważnie
utrudniło pracę ośrodków operacyjnych armii lądowej i sił powietrznych, działających
wtedy w trybie wojennym. A kiedy woda wtargnęła do pękniętej rury centralnego
ogrzewania i popłynęła trzysta sześćdziesiąt metrów tunelem, łączącym Pentagon ze
starym kompleksem grzewczo-chlodzacym. zalała fundamenty budynku do wysokości
dwóch metrów.
Choćby z tego powodu podziemia Pentagonu zwykło sie uważać za ostatnie
miejsce, gdzie należałoby umieścić biura. Jednakże ludzie odpowiedzialni za ochronę
docenili po jakimś czasie zalety tej lokalizacji i, pomijając problem starych rur, uznali,
że jest to najbezpieczniejszy sektor budynku. Wtedy rozpoczęto tu prace renowacyjne.
Choć remont w podziemiach Pentagonu trwał już całe lata, przebudowę niższych
poziomów rozpoczęto od sprawy zasadniczej: zamknięto biegnące pod bu-

176
dynkiem tunele dla autobusów i taksówek, gdzie znajdowało się także przejście do
stacji metra. W owym czasie politycy wciąż powracali do tematu likwidacji szlaków,
gdzie terroryści mogli podstawiać samochody-pułapki. Jednak równie ważnym
powodem jak względy bezpieczeństwa było to, że w miejscu zlikwidowanych
podziemnych dróg miał powstać kompleks biurowy Sztabu Inicjatywy Obrony
Strategicznej, powołanego przez prezydenta Reagana.
Zalety podziemia nie uszły uwagi także innych użytkowników budynku, dlatego
właśnie tam rozpoczęto remont. Kiedy w 1999 roku prace zakończono, do istniejących
już siedmiu tysięcy metrów kwadratowych powierzchni użytkowej przybyły jeszcze
dodatkowe ponad dwa tysiące. „Komandos" wiedział, że liczby te - jak wszystkie inne
dane Pentagonu, podawane do publicznej wiadomości -nie miały większego znaczenia,
ponieważ dotyczyły tylko tych części budynku, których istnienie Departament Obrony
zechciał ujawnić.
Wbrew głoszonej przez amerykańskich polityków opinii, że tylko w świecie bez
tajemnic zapanuje powszechny pokój, kierownictwo wojskowe posługiwało się
kłamstwem nie tylko w sytuacjach wyjątkowych. Przeciwnie - była to zasada niemal
obowiązująca w tym kręgu. „Komandos" nie miał wątpliwości, że w budynku
Pentagonu kryje się więcej sekretów niż w jakimkolwiek innym miejscu w kraju. Była
to przecież siedziba najwyższego dowództwa, któremu podlegały wszystkie
amerykańskie projekty militarne i plany operacji wojskowych.
Odliczanie przed wprowadzeniem stanu zagrożenia „Echo" dobiegło końca.
Pancerne drzwi grubości trzydziestu centymetrów, pomalowane w ukośne żółte i
czarne pasy, opadły szybko między wejściem do podziemia a korytarzem na zapleczu.
Automatyczne zamki, które je unieruchomiły, zatrzasnęły się.
„Komandos" pomyślał, że pewnie gdzieś na zewnątrz przerażony młodszy oficer
odetchnął z ulgą, przekonany, że Pentagon i jego tajemnice są bezpieczne.
I w pewnym sensie była to prawda. Za dwanaście godzin wszystkie sekrety
Pentagonu staną się bezpieczne.
Ponieważ będą należały do „Komandosa".

Piętro trzecie, pierścień E

Aspirantka Amy Bethune wyjrzała na Teren Parad przy Wejściu Rzecznym i...
ujrzała pobojowisko.
Między wozami transmisyjnymi a trybunami palił się ogień. Z dziesiątków miejsc
unosiły się kłęby dymu, w jednych punktach pożary dogasały, w innych wybuchały.
Przy podjeździe płonęły dwie limuzyny, na karoseriach innych samochodów, w tym
jednego hunwee, widniały wokół silników osmalone kręgi.
Amy dostrzegła także ciała. Porozrzucane na całym terenie. Niektóre dymiły, inne
sprawiały wrażenie nienaruszonych.
Jej koledzy stali się ofiarami jakiejś nie wypowiedzianej wojny. A teraz wróg
pozbawił życia kolejnych niewinnych ludzi.

177
Po drugiej stronie Potomacu, gdzie na błękitnym niebie rysowała się iglica pomnika
Waszyngtona, Amy zobaczyła nad białą kopułą Kapitolu helikoptery.
Te najbardziej oddalone, małe i białe, prawdopodobnie należały do stacji radiowych
i telewizyjnych. Amy wiedziała, że jeśli zawieszono cywilny ruch lotniczy, to znaczy,
że ktoś z dowództwa zamknął przestrzeń powietrzną nad Pentagonem.
Helikoptery znajdujące się na pierwszym planie były wielkie - jedne szare, inne
zielone, jeszcze inne, te należące do Operacji Specjalnych, czarne. Amy rozpoznała
modele MH-óOK i 53J. Zauważyła także dwa 47D, które mogły przetransportować
ponad czterdziestu ludzi - oba kierowały się ku waszyngtońskiemu Navy Yard.
Przygotowywano się do kontrataku.
Ale przeciw komu?
Amy zbliżyła twarz do okna pierścienia E i usiłowała spojrzeć w bok. poza ka-
mienne filary, by dostrzec ewentualnego wroga. Nic jednak nie zobaczyła. Pomyślała,
że mogłaby rozbić szybę i dobiec do schodów przy Terenie Parad, które prowadziły do
autostrady zamkniętej teraz dla ruchu. Kiedy jednak postukała be-rettą w szkło,
zorientowała się po głuchym odgłosie, że nie da się rozbić. Okno było pancerne.
Mogłaby wystrzelić w nie cały magazynek i nawet nie drasnęłaby powierzchni.
Jednak to, że jeden z pomysłów okazał się nie trafiony, nie oznaczało wcale, że
Amy się podda. „Przetrwanie, unik, opór, ucieczka" - powtórzyła w myśli. Tak
nazywało się jedno ze szkoleń. Sama co prawda go nie przeszła, ale opowiedzieli jej o
nim marines, z którymi zeszłego lata była na ćwiczeniach. Kurs trwał dziewiętnaście
dni i był bardzo ciężki. Dziewięć dni wykładów i ćwiczeń polowych, a potem coś, co
eufemistycznie określano jako „test praktyczny'.
Podczas „testu" studenci, przeważnie żołnierze piechoty i sił powietrznych oraz
rangersi, zarówno mężczyźni jak i kobiety, byli zrzucani w lesie, wokół obozu
szkoleniowego, a potem ścigani, chwytani i więzieni, a wreszcie wielokrotnie
przesłuchiwani. Niektórzy tracili na wadze pięć-sześć kilogramów podczas kilku dni
pobytu w niewoli, która przypominała warunki życia amerykańskich jeńców
wojennych w Wietnamie.
Jak zwykle w przypadku ćwiczeń wojskowych, i to szkolenie pozwalało ucze-
stnikom popełniać błędy w sytuacji nie stanowiącej jednak śmiertelnego zagrożenia, by
mogli się na nich uczyć i mieli większe szanse na przeżycie w obliczu rzeczywistego
zagrożenia. Jeden z marines powiedział wtedy do Amy: ..Test przekonał mnie, że
najlepiej w ogóle nie dać się wziąć wrogowi żywcem".
Amy wiedziała, że nigdy nie podjęłaby takiej ostatecznej decyzji. Znalezienie
bezpiecznej kryjówki też nie wchodziło w rachubę. Znajdowała się w budynku, a nie w
podzwrotnikowej dżungli. Przeżyła zamach wroga i jak na razie uniknęła schwytania.
Ponieważ nie bardzo miała dokąd uciekać, pozostawało jej tylko jedno: stawić opór.
Przede wszystkim musiała teraz, jak zwiadowcy działający na tyłach wroga, zebrać
informacje, które mogłyby przydać się żołnierzom przygotowującym kontratak.
Rozejrzała się wokół w poszukiwaniu odpowiednich materiałów. Wy-

178
łożony boazerią pokój, w którym właśnie się znajdowała, wyglądał, jakby coś tu się
przed chwilą rozegrało. Drzwi na korytarz był szeroko otwarte, a kilka przewróconych
krzeseł świadczyło, że odbyła się tu walka. Prawdopodobnie stoczył ją facet w szarym
garniturze, którego ciało leżało tuż przed drzwiami. Amy nie znalazła przy nim ani
przepustki, ani broni czy nawet plakietek identyfikacyjnych, ale wszystko wskazywało
na to, że mężczyzna zginął, broniąc wejścia do tego gabinetu. Dlatego Amy też tam
weszła.
Gdy tylko przekroczyła próg, poczuła charakterystyczną ostrą woń prochu, ale nie
dostrzegła nigdzie śladów krwi ani innych oznak strzelaniny. Wiedząc, że nie zdoła
rozwiązać tej zagadki bez dodatkowych informacji, nie traciła czasu na próżne
rozważania. Ruszyła w stronę okna, które wychodziło na Teren Parad.
Na masywnym biurku z ciemnego drewna znalazła to, czego potrzebowała: papier,
pióro i przylepiec.
Starannie, dużymi literami, napisała: WIAD. OD ASP. A.L. BETHUNE, '06. SIŁY
WROGA: ? 40 W PRZEBRANIU ASP. 12 KOMP. ZAOBS. PISTOLETY. SŁYSZ.
STRZAŁY. UŻYTO MAT. WYBUCH. TEN SEKTOR ZAMKNIĘTY. STAN ZAGR.
„ECHO" WPR. BRAK KOM. TEL. Zerknęła na zegarek i dopisała. Z GODZ. 11.55
ŻULU.
Wybrała jedno z okien, którego powierzchnia była najmniej przysłonięta filarem z
zewnątrz, i przykleiła do niego kartkę. Nad nią przyczepiła strzałkę z innych, czystych
kartek, by wskazywała wiadomość.
Dowódcy planujący kontratak na pewno prowadzą obserwację budynku, a strzałkę
można zauważyć nawet przez lornetkę, choć do odczytania wiadomości pewnie
potrzebny będzie teleskop albo kamera z maksymalnie przybliżającym obiektywem.
Wszystko to nietrudno zdobyć, biorąc pod uwagę liczbę obiektów wojskowych,
znajdujących się w promieniu ośmiu kilometrów od Pentagonu.
Pamiętając przede wszystkim o zabitych kolegach, których śmierć nie powinna być
daremna, Amy przystąpiła do dalszych działań.
Zamierzała skontrolować zamknięty sektor w poszukiwaniu śladów obecności
wroga i wymyślić jakiś sposób, by nawiązać kontakt z silami znajdującymi się na
zewnątrz. Była pewna, że gdyby przejrzała szuflady i szafy, znalazłaby jakiś po-
zostawiony telefon komórkowy czy walkie-talkie. Należało więc działać. Nie po to
wstąpiła do akademii, by czekać, aż przeminie jej życie. Wstąpiła do niej, by dokonać
wielkich rzeczy. I teraz właśnie zamierzała się do tego zabrać.
Wymieniła magazynek pistoletu, by dysponować od razu piętnastoma kulami, a ten
z czterema schowała do kieszeni jako rezerwę. Ostrożnie rozejrzała się po korytarzu i
stwierdziwszy, że jest pusty, wyszła z pokoju. Szybko oceniła sytuację: postanowiła
zejść dwa piętra niżej, na poziom, gdzie znajdowało się wyjście. Prawdopodobnie
będzie zamknięte, ale z pewnością jest tam stanowisko ochrony. Przy odrobinie
szczęścia znajdzie przy nim magazyn ze sprzętem: radiostacjami i zapasową bronią,
może nawet urządzeniami komunikacyjnymi na wypadek awarii, na przykład aparatem
telefonicznym z własnym źródłem zasilania.

179
Gdy jednak dotarła do końca korytarza pierścienia E, stwierdziła, że znowu będzie
musiała zmienić strategię. Klatka schodowa, którą mogła zejść, była zamknięta
pancernymi drzwiami. Amy spojrzała za siebie, na drugi koniec holu. Tam też ujrzała
pancerne drzwi, ale już za schodami.
Odwróciła się i pobiegła w tamtą stronę.
W połowie drogi usłyszała, że drzwi, które właśnie mijała, unoszą się w górę.
Po raz kolejny zareagowała całkowicie instynktownie - zanim zdążyła zobaczyć
postać, która pojawiła się w drzwiach, pistolet był wycelowany i gotowy do strzału.
Aspirantka Amy Bethune stanęła twarzą w twarz z wrogiem, którego miała
właśnie zabić.
Rozdział piąty

Piętro trzecie, pierścień E

Tom gwałtownie podniósł ręce do góry i wrzasnął:


- Nie strzelaj!
Ale kobieta z bronią opadła do półprzysiadu, wyciągnęła pistolet przed siebie i...
strzeliła... Tom jednak stał wciąż na nogach, cały i zdrowy, trzymając na wysokości
twarzy przepustkę z łańcuszkiem, który miał na szyi.
Kobieta spojrzała z niedowierzaniem na pistolet w swojej dłoni, jakby nie wypalił.
Tom nie mógł w to uwierzyć.
- Nie trafiłaś mnie? - powiedział. - Strzeliłaś z odległości dwóch metrów i nie
trafiłaś?
Ponownie uniosła broń.
- Na ziemię! Natychmiast na ziemię! Ręce na kark!
„Kobieta?" - pomyślał. Chyba niezupełnie. Raczej jeszcze dzieciak w dżinsach, w
sponiewieranej szarej koszulce i adidasach. Całkiem ładniutki. Takie dzieciaki
zatrudniał do opieki Tylera, gdy musiał gdzieś wyjść.
- Kładź się na podłodze! - krzyknęła dziewczyna. - Już! Już! Już! Tom
opuścił ręce.
- Bo co? - zapytał. - Znowu chybisz?
Była prawdopodobnie studentką college'u i pracowała w weekendy jako sprzątaczka
czy ktoś taki.
- Nie oddałabyś mi tej broni? - spytał. Wyciągnął dłoń.
Dziewczyna natychmiast wycelowała pistolet w górę i strzeliła po raz drugi, a na
Toma tym razem posypały się kawałki rozbitego zakurzonego kasetonu z sufitu.
- Masz ostatnią szansę! - zawołała, mierząc mu w pierś. - Kładź dupę na
podłogę, zanim odstrzelę ci jaja, ty popieprzony skurwielu!
Tom pospiesznie rzucił się na ziemię i położył płasko, patrząc na jej adidasy. Były
poplamione krwią. Niedobry znak.
- To pana przepustka? - zapytała głośno.

181
Tom bardzo wolno uniósł rękę.
- Nic ci nie da. Ma zakodowany mój wzór siatkówki. Ale
dziewczyna zerwała mu z szyi identyfikator.
- Thomas Paine Chase - przeczytała. - Co pan tu robi?
Tom zauważył, że nieco złagodziła wojowniczy ton, który przybrała wcześniej, by
go nastraszyć - zresztą z powodzeniem. Może dałoby się przemówić jej do rozsądku.
- Jestem Tom Chase. Pracuję jako konsultant dla generała Milo Vanovicha z Sił Po
wietrznych Stanów Zjednoczonych. Ma biuro tam dalej w korytarzu. Ludzie, którzy za
atakowali Pentagon, przyszli tu i zabrali go. Czy teraz mógłbym wstać? - zaryzykował
i odwrócił głowę w bok, by sprawdzić, czy jego słowa zrobiły na niej jakieś wrażenie.
Dziewczyna patrzyła na niego podejrzliwie.
- Dlaczego pana także nie zabili?
Tomowi zrobiło się nieprzyjemnie. Pytanie brzmiało, jakby dziewczyna
wiedziała jeszcze o innych, poza Dorseyem, którzy nie uszli z życiem.
- Nie wiedzieli, że byłem z nim, no tam, w „schronie". Wrzucili granat do środ
ka, ale to chyba był niewypał. Bo wciąż tu jestem.
Jeszcze raz spojrzała na jego przepustkę i Tom zauważył, że porównuje go z osobą
na zdjęciu.
- Byłam przed chwilą w jakimś pokoju - stwierdziła. - Czułam tam zapach jak
po detonacji ładunku wybuchowego.
Tom się skrzywił. Znał tę terminologię. Używali jej zawodowcy.
- To nie był niewypał - ciągnęła. - Prawdopodobnie granat ogłuszająco-ośle-
piający. „Boże, ta mała ma jeszcze dziecięco zaokrągloną buzię - pomyślał Tom - a już
nauczyli ją tak mówić".
- Służysz w wojsku, prawda?
- W marynarce wojennej.
- Wielka mi różnica. Mogę wreszcie wstać? Cofnęła
się o krok, opuściła broń i kiwnęła głową. Tom się
podniósł.
- To nowy mundur ochronny? - zapytał. -Jak
pan otworzył drzwi pancerne?
- Tak nie będzie, dziecko. Jeśli ty odnosisz się podejrzliwie do mnie, to ja do
ciebie. - Wyciągnął rękę. - Gdzie jest twoja przepustka?
Patrzyła na niego, nie zbita z tropu.
- Słuchaj - wyjaśnił - nikt tu dziś nie wszedł bez przepustki. Może poza tymi
złymi facetami.
Poskutkowało. Wsunęła pistolet za pasek dżinsów. Sięgnęła do kieszeni spodni,
wyjęła laminowaną przepustkę i spojrzała na nią. Potem wyciągnęła drugą i tę mu
podała.
Wziął ją, przeczytał i wreszcie wszystko zrozumiał.
- O cholera... Jesteś aspirantką.
- Tak jest, sir.
- Twoja grupa miała pełnić służbę na dziedzińcu.

182
- Tak jest, sir.
- Ale ci, którzy się tam zjawili, nie byli wcale aspirantami, co?
Jej twarz zastygła. Tom wiedział, co oznacza ta mina. Mała miała misję do speł-
nienia i nic nie było w stanie jej powstrzymać.
- Widział ich pan? - zapytała.
- Przyjechałem w tym samym czasie, co oni. Wielki autobus z Annapolis, dobrze
mówię? Wyglądali trochę zbyt dorośle jak na studentów... nie byli...
Zauważył nagły błysk w oczach dziewczyny, mimo że starała się zapanować nad
sobą.
- Spóźniłaś się na ten autobus? - domyślił się.
Instynktownie stanęła na baczność, jakby przyznawała się przed zwierzchnikiem do
wykroczenia.
- Tak jest, sir. Spóźniłam się.
- Naprawdę bardzo mi przykro - ponownie zerknął na przepustkę - aspirant-ko
Bethune.
Oddał jej dokument. Spojrzała na drugi, który wciąż trzymała w ręku. -Jeden z nich
miał przepustkę mojego kolegi - powiedziała. Tom nie musiał pytać, co się stało z tym
chłopakiem. Ani kto zabrał jego przepustkę.
- Bethune, teraz mają mojego przyjaciela - powiedział. - I właśnie szedłem,
by go odszukać.
Wskazał ręką w kierunku schodów, zapraszając ją jednocześnie, by się do niego
przyłączyła.
Aspirantka podrzuciła w dłoni pistolet, a potem kiwnęła głową. Razem
ruszyli ku schodom na końcu korytarza.
- Widziałaś jeszcze kogoś z nich? - zapytał. - To znaczy poza...
- Czterech - odpowiedziała. - Jednego załatwiłam. Pozostali trzej się wycofali.
- A ten, którego „załatwiłaś"... Rozumiem, że go nie zastrzeliłaś?
- Nie. Ja...nie jestem w tym za dobra.
Spojrzała na pistolet w swojej prawej dłoni, a potem na Toma. -Jest
pan dobrym strzelcem?
- Nigdy w życiu nie strzelałem z broni.
W dziwnej ciszy, która nastąpiła, Tom niemal słyszał jej myśli: jak to możliwe, że facet
bez przygotowania wojskowego pracuje dla generała lotnictwa? Wyjaśnił jej to, gdy
doszli do schodów.
- Moją specjalnością jest elektronika. Projektowanie obwodów. Łączność.
Jestem konsultantem przy paru projektach prowadzonych pod nadzorem ge
nerała.
Aspirantka zatrzymała się na chwilę, zanim weszła na klatkę schodową.
- Co pan wie o stanie zagrożenia „Echo"?
- Nigdy wcześniej o nim nie słyszałem - odparł, wyciągając rękę ku poręczy z
wypolerowanego drewna. Te schody wyglądały bardziej reprezentacyjnie niż pozostałe,
które miały charakter mniej oficjalny.

183
- Ja też.
- ...Ale wygląda na to, że przewiduje między innymi odcięcie zagrożonych
sektorów. - Ruszył w dół po schodach. Po chwili wahania aspirantka poszła za
nim.
-Jak grodzie wodoszczelne na okręcie?
- Właśnie. Chyba chodzi o to, by odizolować złych facetów i trzymać w za
mknięciu, aż będzie można ich unieszkodliwić.
Tom zauważył, że aspirantka odruchowo przeszła na drugą stronę schodów i
rozgląda się uważnie, gotowa natychmiast zareagować, gdyby pojawiło się coś na
dalszym odcinku, poniżej półpiętra.
Kiedy dotarli na pierwsze półpiętro, oboje spojrzeli na następne schody, które
kończyły się na drugiej kondygnacji. Tom zauważył wtedy, że twarz dziewczyny
znowu zastygła.
- Widziałam na zewnątrz mnóstwo helikopterów transportujących żołnierzy.
Helikopterów bojowych. Myśli pan, że nasi szybko tu przebędą?
- Nie z zewnątrz. - Tom postanowił zaryzykować: - Czy w Annapolis nie mówiono
wam o projekcie „Atlantyda"?
Aspirantka nie odpowiedziała od razu, jakby jej mózg wydał polecenie rozpoczęcia
poszukiwań w Internecie.
- Na żadnym z wykładów, na których byłam.
- To... część planu obrony cywilnej dla tak zwanego Rejonu Stolicy Państwa.
Waszyngton, Arlington, cała okolica. Jak się dowiedziałem, lata temu, kiedy zo-
rientowano się, że nie da się ewakuować stąd polityków i najwyższych dowódców
wojskowych tak szybko, by ujść przed radzieckimi pociskami, wystrzeliwanymi z
okrętów podwodnych, postanowiono zejść pod ziemię.
- Schrony przeciwbombowe?
- To też. Cały system ochrony i ewakuacji. Taki kompleks istnieje pod Białym
Domem. Inny pod budynkiem Kapitolu. Z tego, co mówił mi Milo... to znaczy generał
Vanovich, domyślam się, że coś takiego znajduje się także w podziemiach Pentagonu.
Jeśli się nad tym zastanowić, brzmi zupełnie prawdopodobnie. W każdym razie, generał
spodziewał się kontrataku chyba właśnie stamtąd. I to wkrótce.
Aspirantka Bethune zmarszczyła czoło.
- Po cóż trzymano by pod Pentagonem oddziały zbrojne? To nie najlepsze
miejsce dla ludzi i sprzętu.
Tom westchnął w głębi duszy. Mała próbuje myśleć jak generał. Albo - w jej
przypadku - jak admirał.
- Nie sądzę, by Vanovich miał na myśli zgromadzoną tam armię, Bethune. Ale
. przecież w podziemiach jest mnóstwo tuneli, łączących Pentagon ze Skrzydłem
Marynarki, kompleksem grzewczo-chodzącym czy... Wiesz, że tam na dole mieszczą
się także centra operacyjne wszystkich formacji wojskowych? To dość ważny budynek,
na pewno więc opracowano jakieś plany, by wprowadzić tu żołnierzy w razie zamachu
terrorystycznego.
Mała spojrzała na zegarek, wciąż marszcząc brwi.

184
- Minęła już prawie godzina od ataku. Im dłużej wróg nie napotyka oporu,
tym bardziej umacnia się na swoich pozycjach. Jeśli w tunelach czy schronach
pod Pentagonem czekają jakieś siły... dlaczego jeszcze nie uderzyły?
„Słuszna uwaga" - pomyślał Tom. Nie miał jednak czasu, by zastanawiać się nad
ewentualną pomocą wojskową z zewnątrz. Gdzieś w budynku przetrzymywany był
Milo Vanovich i Tom musiał go odnaleźć. Co będzie dalej - o tym później.
- Bethune, nie rozumiem połowy wojskowych spraw. Moim zdaniem, skoro
do tej pory nic nie zrobili, to dlatego, że jakiś generał uważa, że nie należy nic
robić. A dlaczego tak uważa, nie mam zielonego pojęcia. I nie zamierzam się nad
tym zastanawiać. - Ruszył w dół po schodach.
Aspirantka stała jednak w miejscu.
-Jest jeszcze jedna możliwość. Być może uważają, że sytuacja nie jest na tyle poważna,
by ujawnić obecność tajnych oddziałów. Tom przystanął. Odwrócił się i spojrzał na nią.
- Bethune, co może być poważniejszego niż opanowanie Pentagonu przez wroga?
- Nie wiem. Ale jeśli rzeczywiście na dole są jakieś nasze siły, których jeszcze nie
użyto, to znaczy, że może spodziewają się jeszcze czegoś gorszego.
Ta ewentualność nie spodobała się Tomowi ani trochę. To, co się dotąd wydarzyło,
było już tak makabryczne, że smarkata nie musiała wymyślać jeszcze bardziej
przerażających scenariuszy, by napędzić mu strachu.
Nieoczekiwanie Tom przypomniał sobie, że Vanovich mówił coś o odprawie, która
miała się odbyć tego dnia. Generał był czymś tak przestraszony, że nie powiedział o
tym nawet prezydentowi.
Ponieważ jednak nie wiadomo było, czy te dwie sprawy mają ze sobą jakiś
związek, Tom przestał o tym myśleć.
Najważniejszą rzeczą było teraz odnalezienie Vanovicha i wiedział już, jak przesłać
na zewnątrz wiadomość.
Wolał nie wiedzieć, czy może być jeszcze coś gorszego niż stan zagrożenia „Echo".
Rozdział szcSsty
West Potomac Park, Ohio Drive

W momencie gdy zastępca dyrektora programowego UPN, Danny Assad, zatrzymał


z piskiem opon wóz transmisyjny na krótkim cyplu, który wrzynał się w Potomac, w
jednej trzeciej odległości między pomnikiem Waszyngtona a Pentagonem, dociekania
na temat tego, co się wydarzyło, sięgnęły szczytu, powodując straszliwe zamieszanie.
O jedenastej pięćdziesiąt osiem wszystkie transmisje z Pentagonu zostały w jednej
chwili przerwane. W pierwszym momencie dyrektorzy programów informacyjnych na
całym świecie, od CNN w Atlancie po studia NHK w Tokio, pomyśleli, że to ich ekipy
mają jakieś problemy. Może nastąpiła awaria satelity albo nawalił generator na miejscu
transmisji.
Jednak agencje informacyjne cały czas podglądają się nawzajem, kiedy więc
zdenerwowani dyrektorzy oderwali wzrok od własnych pustych ekranów i przerzucili
się na programy konkurencji, sprawa stała się jasna.
Coś wydarzyło się w Pentagonie.
Pierwsze informacje na ten temat nadeszły po trzech minutach z SkyFox 1,
helikoptera Bell JetRanger, należącego do Kanału 5 w dystrykcie Kolumbia, który
każdego rana nadawał raport o korkach na autostradach i nocnych akcjach policyjnych.
Ponieważ przestrzeń powietrzna nad Pentagonem została zamknięta dla heli-
kopterów agencji informacyjnych, żadna z maszyn cywilnych nie została porażona
impulsem elektromagnetycznym, który spowodował awarię wojskowego MH-53J-Jako
pierwsza skierowała swoje kamery na Pentagon ekipa telewizyjna SkyFox 1, która
zajmowała się zarówno korkami wywołanymi niedzielną blokadą dróg w tym rejonie,
jak i działaniami policji przed budynkiem Archiwów Narodowych.
Kamery SkyFox najpierw zarejestrowały słupy dymu - dwadzieścia lub więcej,
które wzbijały się wokół budynku. Jeden wielki czarny obłok unosił się z lądowiska za
Pentagonem. Jeszcze większy kłębił się nad Parkingiem Północnym, gdzie stanął w
płomieniach jakiś duży, nie zidentyfikowany obiekt. Pozostałe smugi dymu, niektóre
czarne, inne ciemnoszare, znaczyły Teren Parad. Kiedy kamery

186
w helikopterze nastawiono na maksymalne zbliżenie, można było bez trudu dostrzec
poszczególne ogniska, które były ich źródłem.
W eterze natychmiast pojawiły się gorączkowe wezwania skierowane do do-
datkowych ekip telewizyjnych i radiowych. Ich liczba wzrastała w postępie geo-
metrycznym, ponieważ nie trafiały do odbiorców i wciąż je ponawiano. Była niedziela
rano. Pierwsze szeregi reporterów zostały już wysłane do Pentagonu przed
uroczystością. Reszta miała wolne.
Ponieważ nagle wszyscy zaczęli korzystać z pagerów i aparatów komórkowych,
nastąpiło przeciążenie sieci telefonii komórkowej w dystrykcie Kolumbia i połączenia
zostały automatycznie przerwane. Telefonowano jednak nie tylko z gabinetów
kierownictwa stacji informacyjnych. Dodatkowe zespoły agentów bezpieczeństwa,
zarówno z policji, jak i wojska, które rozmieszczone były wokół Pentagonu, próbowały
porozumieć się i na falach radiowych, i przez lokalne systemy łączności, nadając pilne
raporty i wzywając pomocy.
Żołnierze i policjanci, stacjonujący w punktach kontrolnych, którzy słyszeli
wybuchy, widzieli pożary i bezradnie obserwowali spadające w dół helikoptery, zaczęli
teraz przyjmować grupy uciekających w panice gości i pracowników Pentagonu. Było
wśród nich wielu świadków makabrycznych scen, nikt jednak nie potrafił ogarnąć całej
sytuacji.
Prezydent nie żyje. Na Pentagon zrzucono bombę atomową. Na budynek spadł
uszkodzony samolot. Nastąpił desant nieprzyjacielskich spadochroniarzy. Każda stacja
telewizyjna i radiowa przekazywała własne wersje wydarzeń, a brak jakichkolwiek
sprawdzonych informacji, połączony z koniecznością wypełnienia czasu antenowego,
powodował, że podawano nawet najbardziej absurdalne domysły i plotki.
Danny Assad słuchał tego wszystkiego przez radio, jadąc szybko z Bethesdy, z
nowego studia filii Kanału 20 UPN, ku najbardziej wysuniętemu na południ brzegowi
Potomacu. Był ostatnim z czterech dyrektorów programowych, co oznaczało, że
zazwyczaj musiał robić to, co tamci mu kazali, łącznie z przynoszeniem im kawy.
Uważano, że jest za młody, by powierzyć mu obsługę uroczystości natowskiej. Jako
dwudziestopięciolatek był jednak pełen zapału i właśnie pracował w studiu -
oczywiście bez wynagrodzenia - choć to była niedziela, wykańczając swój specjalny
reportaż na temat uczciwości miejscowych myjni samochodowych.
W czasie, gdy urwały się wszystkie transmisje z Pentagonu, montował właśnie
materiał sfilmowany ukrytą kamerą, który pokazywał pracowników myjni, jak kradną
pieniądze pozostawione przez niego we wgłębieniu na kubek w poobijanym Saturnie.
Zazwyczaj wszyscy trzymali tam banknoty jedno- lub pięciodolaro-we i ze
zdziwieniem stwierdzali potem, że pozostały tylko dwudziestocentówki albo setki,
Danny pozostawiał natomiast dziesięciodolarówki. Dla nieuczciwych pracowników
była to widocznie spora suma, ale nie na tyle, by kierowca, zauważywszy jej brak,
zgłosił kradzież.
Nie był to rewelacyjny kawałek, Danny wiedział o tym. Prawdę mówiąc, żaden
reportaż. Pracował jednak w branży, w której panowała ogromna konkurencja, i
nauczył się już, że nie ma co czekać na sensację. Reporterzy muszą wyru-

187
szać w teren i szukać ciekawych tematów, a jeśli niczego nie znajdą - sami powinni coś
wymyślić.
„Katastrofa w Pentagonie!" - tytuł, który dyrektor artystyczny kazał złożyć dużymi
literami - to był doskonały temat, prawdziwa sensacja w starym stylu. Gdy sprawa
„wybuchła", Danny był jedynym obecnym w pracy szefem wydziału informacji. Dostał
więc to zadanie i. szansę, by wspiąć się na sam szczyt.
Pięć minut po tym, jak kierownik stacji Erie Waller, skończywszy z nim rozmowę,
zatrzasnął za sobą drzwi redakcji, Danny wyjeżdżał już z parkingu najstarszym wozem
transmisyjnym studia. Pospiesznie skompletowana ekipa programu „Połączenie na
żywo!" Kanału 20 składała się z dwóch osób: Arthura Tranha. gorliwego
dziewiętnastoletniego studenta Uniwersytetu Washburn, odbywającego staż jako
pomocnik operatora, i Trish Mankin, trzydziestoletniej szefowej piętra, po raz pierwszy
wyruszającej w teren w roli reporterki.
Wioząca ich troje zdezelowana stara furgonetka napędzana była nie nie zwykłym
paliwem, co adrenaliną. Cały zespół wiedział dobrze, że tego rodzaju wydarzenia,
których przebieg trudno przewidzieć, mogą w ciągu jeden nocy zmienić nikomu nie
znanych ludzi w prawdziwe gwiazdy.
Danny zaparkował wóz na poboczu Ohio Drive, na wprost Pentagonu, a Arthur
szybko wysunął antenę do nadawania na falach ultrakrótkich, by uzyskać połączenie ze
studiem. Jednocześnie Trish wyjęła kamerę Betacam i ustawiła ja na statywie, podczas
gdy Danny rozpoczął obserwację Pentagonu przez lornetkę do golfa, która należała do
jego szefa.
Zarówno Danny, jak i jego ludzie jeszcze nigdy czegoś takiego nie robili, toteż
wszystkie czynności zajmowały im dwa razy więcej czasu niż powinny. Trish tak
ustawiła dźwignię natychmiastowego uruchamiania kamery, że kamera omal nie spadła
ze statywu. Kiedy wreszcie udało się ją włączyć i mogła już przekazywać materiał do
studia, w górze co parę sekund zaczęły przelatywać helikoptery wojskowe, powodując
potworny hałas. Wszystkie stacje radiowe zgodnie podały najnowszą wersję wydarzeń,
że Pentagon został opanowany przez terrorystów.
Dyrektorowi programowemu Kanału 20 wydawało się to całkiem prawdopodobne.
Teren Parad wyglądał jak pole bitwy. Danny znajdował się około kilometra od Wejścia
Rzecznego, skąd mógł zobaczyć płonące wozy transmisyjne, furgonetki z
generatorami, a także ciała.
Gdy Trish przygotowała wreszcie kamerę do swojej pierwszej w życiu transmisji,
Danny, jako szef ekipy, kazał jej zapowiedzieć: „Na żywo z okolic Pentagonu", ale pan
Waller ostro się sprzeciwił. Arthur zamontował więc najdłuższy teleobiektyw, a Trish
oznajmiła: „Na żywo z samego Pentagonu".
Chwila chwały Trish trwała jednak tylko dziewięćdziesiąt sekund, bo pan Waller
poinformował Danny'ego, że stacja przełącza się teraz na program CNN i połączy się z
nimi, gdy tylko nastąpi jakiś zwrot w sytuacji. Kierownik polecił im natomiast ob-
serwować okna budynku, aby w razie czego sfilmować reakcje zdesperowanych za-
kładników. Inne stacje skupiały się wyłącznie na problemie ataku terrorystycznego,
którego ofiarą padła siedziba najpotężniejszych sił zbrojnych. Konkurencja zapomnia-

188
ła jednak o „ludzkim" wymiarze sprawy. Gdyby więc ktoś próbował się ratować, ska-
cząc z okna na piątym piętrze, Kanał 20 UFN pokaże to na żywo jako pierwszy.
Minutę później Danny zauważył sporych rozmiarów białą strzałkę w oknie na
trzecim piętrze. Arthur wycelował w ten punkt kamerę i gdy zrobił najazd, Danny
wdrapał się na tył furgonetki, by przyjrzeć się strzałce na monitorze.
Wskazywała coś, co przypominało kartkę.
Danny polecił Arthurowi dokonać maksymalnego zbliżenia, a potem jeszcze
rozszerzył obraz na monitorze, zwiększył kontrast i za pomocą podprogramu gra-
ficznego poprawił ostrość.
Jak się okazało, była lo odręcznie napisana wiadomość od aspiranta czy aspi-rantki
A.L. Bethune i pochodziła sprzed niespełna dziesięciu minut.
Czytając ją na ekranie, Trish dyszała Danny'emu w plecy.
- Chryste! - jęknęła. - To prawdziwa rewelacja! Dzwoń do Wallera!
Danny sięgnął po telefon komórkowy, podczas gdy Trish utrwaliła wiadomość na
stopklatce, po czym kazała Arthurowi przełączyć się z powrotem na zwykły obiektyw i
objąć ją samą w kadrze. Była szalenie podekscytowana. Na żadnym z mniejszych
monitorów z programami innych stacji nie było widać okna z przyklejoną
wiadomością. Czwartorzędna ekipa Kanału 20 dostrzegła ją pierwsza.
I w takiej oto chwili Trish zauważyła, że Danny nie dzwoni jednak do studia.
- Myślę, że powinniśmy najpierw zawiadomić kogoś innego - wyjaśnił. - No
wiesz, policję.
Próbowała odebrać mu telefon, ale przytrzymał go za krzesłem. - .
- To Pentagon! - powiedziała. - Nie podlega policji! Daj mi telefon!
- Trish, ta kartka zawiera informacje na temat terrorystów. Jeśli przecięli linie
telefoniczne, to znaczy, że nie chcą dopuścić do żadnych przecieków, a tu są wszystkie
dane: o uzbrojeniu, ładunkach wybuchowych... a nawet o jakimś stanie zagrożenia
„Echo", cokolwiek by to miało znaczyć. Chcę powiedzieć, że to są chyba informacje
wywiadowcze. Może nie powinno się ich ujawniać.
Trish po raz kolejny próbowała wyrwać mu telefon.
- Społeczeństwo ma prawo wiedzieć, Danny. To są fakty. I kiedy znajdą się w ete
rze, policja i wszyscy inni także się o nich dowiedzą. Na tym polega nasza praca.
Ten aspekt sprawy także niepokoił Danny'ego.
- A jeśli terroryści również mają telewizor? Dowiedzą się, że policja wie.
- Co mianowicie?
Danny miał wrażenie, że wszystko dzieje się w jakimś koszmarnym śnie. To była
dla niego wielka szansa, a jednocześnie nie wiedział, czy ma prawo z niej skorzystać.
- Nie mam pojęcia. Może to, że na drugim piętrze działa ktoś o nazwisku Be
thune? Że wprowadzono stan zagrożenia „Echo"? To brzmi, jak jakiś kryptonim
wojskowy, nie sądzisz? Może Bethune to jakiś oficer. Może to naprawdę ważna
wiadomość.
-Jest ważna. I nadamy ją w eterze.
Trish władczo wyciągnęła rękę po telefon, nakazując w ten sposób, by go jej
oddał. ... ,

189
Danny sięgnął jednak ku konsolecie i przerwał połączenie ze studiem.
Popatrzyła na niego z potępieniem.
- Każdy z was, reporterów, to dupek. Nie możemy cenzurować wiadomości.
Musimy być neutralni.
Wiedział, że Trish ma rację. Bez wolnych i niezależnych mediów nie byłoby
prawdziwej demokracji. A jednak... Trish nie wytrzymała.
- Pieprz się. Arthur też ma telefon. Dzwonię do Wallera.
- No, dalej! A ja zadzwonię... - Nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie powinien
zadzwonić. Ale po triumfującej minie Trush, która odwróciła się i wybiegła z
furgonetki, zorientował się, że musi szybko coś wymyślić.
Pewnie popełniał właśnie największy błąd w życiu. W Pentagonie jednak zamknięty
był jakiś Bethune, który ryzykował życie, przyklejając tę wiadomość do okna. I Danny
mógł mu przyjść z pomocą.
Terroryści wszczęli wojnę o Pentagon. W tej sytuacji Danny nie miał zamiaru
pozostać neutralny.

Biały Dom

Prezydent wkroczył do Pokoju Sztabowego, znajdującego się pod Białym Domem,


niedaleko kantyny, jak rycerz powracający z krucjaty, a nie ktoś, kto został uratowany i
wywieziony z pentagońskiego parkingu przez żołnierzy Operacji Specjalnych.
Naczelny dowódca amerykańskich sił zbrojnych miał ubrudzoną twarz, jego
granatowy garnitur w prążki był pognieciony i podarty, a ręce owinięte bandażami,
które założył mu lekarz z Pave Low. Trzymał się jednak prosto i kroczył pewnie.
Takiego właśnie prezydenta powinni ujrzeć czekający na niego ludzie - tego Hector
MacGregor był pewny.
Hector kuśtykał za nim, opierając się ciężko na metalowej kuli, by odciążyć
unieruchomioną lewą stopę. Na szczęście otrzymał zastrzyk znieczulający jeszcze
podczas lotu helikopterem ratunkowym. Jedynymi widocznymi obrażeniami pre-
zydenta były rany na dłoniach od łańcuchowego ogrodzenia, lekarz jednak wymógł na
nim, że gdy tylko będzie to możliwe, podda się kompleksowym badaniom. Natomiast
w przypadku Hectora, którego obrażenia wydawały się znacznie poważniejsze, zalecił
tylko prześwietlenie stopy.
Pilot Pave Loiu otrzymał polecenie, by zabrać swoich pasażerów bezpośrednio do
szpitala Waltera Reeda, ale prezydent, jako szef sił zbrojnych państwa, zmienił ten
rozkaz. Obaj z Hectorem polecieli od razu do Białego Domu.
Zaraz potem prezydent kazał pilotowi przekazać wiadomość do Biura Wojskowego
w Białym Domu, że zaginął major Ron Fielding wraz z „terminalem". Hector znał
procedurę obowiązującą naczelne dowództwo wojskowe w takich przypadkach.
Uczestniczył w dwóch szkoleniach poświęconych temu tematowi. W ciągu niespełna

190
sześćdziesięciu sekund od zgłoszenia utraty walizki rozpoczynał się proces zmiany
kodów odpalania broni nuklearnej, który trwał osiem minut. Hector wiedział, że dopóki
„terminal" nie znajdzie się w stanie gotowości, nie zostanie przygotowana do użycia ani
wystrzelona żadna broń z arsenału Stanów Zjednoczonych. Tego dnia prezydent nie
musiał przynajmniej martwić się wybuchem wojny nuklearnej.
Pięć minut po dramatycznej akcji ratunkowej Hector i jego szef wysiedli z Paue
Low na Południowym Trawniku Białego Domu. Kiedy wirniki maszyny przestały się
obracać i boczne drzwi zostały otwarte, Hector zobaczył, że cały Południowy Trawnik
zastawiony jest helikopterami. Wśród nich dostrzegł jeszcze jeden bia-ło-zielony VH-
3D dla VIP-ów. Stały tam też trzy inne helikoptery wojskowe, wszystkie w barwach
bojowych - zgniłozielone lub szare. Hector nie potrafił określić typów, ale wszystkie
były imponujących rozmiarów, miały mnóstwo otworów strzelniczych oraz tony
dodatkowego wyposażenia, które przypominało narośle na pancerzu.
Oprócz gwardii honorowej, złożonej z marines, która zwykle witała prezydenta, gdy
podróżował Marinę One, Hector zauważył co najmniej dziesięciu mundurowych
pracowników Departamentu Skarbu i tyluż żołnierzy w zielonych mundurach. Zamiast
jednak białej broni przy boku, wszyscy mieli małe czarne karabiny maszynowe.
„Prezydent ma gości - pomyślał Hector, zastanawiając się, kto mógł przybyć tu
helikopterami. - I to mocno zaniepokojonych".
Mimo licznej grupy czekających na nich ludzi, wśród których był osobisty lekarz
prezydenta, Hector i jego szef już po minucie znaleźli się w Zachodnim Skrzydle
Białego Domu. Stamtąd udali się schodami do Pokoju Sztabowego - bezpiecznej,
skromnie urządzonej sali konferencyjnej bez okien. Ściana z wbudowanymi
monitorami przywiodła Hectorowi na myśl nowojorską giełdę z jej wysoko nad
podłogą umieszczonymi ekranami komputerów. Po przeciwnej stronie pokoju stal
wielki stół konferencyjny z czarnym blatem, na końcu którego mieściła się konsoleta z
jaśniejącymi przyciskami i rozmaitymi przełącznikami. Za jej pośrednictwem Biały
Dom mógł nawiązać łączność z przedstawicielami rządu obcych państw, ambasadami
Stanów Zjednoczonych i wojskowymi ośrodkami dowodzenia na całym świecie.
Gdy tylko prezydent wkroczył do Pokoju Sztabowego, otoczyli go współpra-
cownicy. Musiał rozmawiać z kilkoma osobami jednocześnie, ponieważ wszyscy
doradcy i świadkowie ostatnich wydarzeń chcieli jak najszybciej przekazać mu swoje
relacje. Wydawało się też, że na linii są jednocześnie przywódcy wszystkich państw na
świecie i każdy spodziewa się, że prezydent porozmawia z nim osobiście. Departament
Stanu miał pełne ręce roboty. Ze szczątkowych informacji, które Hector zdołał
wyłowić, wyrobił sobie wreszcie obraz tego, co wydarzyło się w Pentagonie. A
przynajmniej co na ten temat wiedzieli lub czego się domyślali członkowie sztabu
prezydenta. Doniesienia były bowiem nie tylko niekompletne, ale czasami zupełnie
sprzeczne ze sobą.
Jedną z najbardziej przygnębiających dla prezydenta spraw był brak jakichkolwiek
wiadomości o żonie. Żaden z cywilów, którym udało się uciec z dziedzińca Pentagonu,
nie przypominał sobie, by widział tam pierwszą damę. Natomiast in-

191
ni, którzy byli w miejscu uroczystości ze świtą prezydenta, twierdzili, że agenci Tajnej
Służby poprowadzili ją gdzieś korytarzem pierścienia A.
Drew Simons, agent Departamentu Skarbu odpowiedzialny za ochronę Białego
Domu, wyjaśnił prezydentowi, że plan przygotowany na ten dzień w Pentagonie na-
kazywał agentom pierwszej damy natychmiast eskortować ją do jednego z „sejfów",
gdyby okazało się, że nie ma bezpiecznych dróg ewakuacyjnych z budynku. Simons
starał się uspokoić prezydenta i przekonywał go, by wobec braku informacji przyjął, że
wszystko potoczyło się zgodnie z planem i pierwsza dama jest bezpieczna.
Hector widział, że nie na wiele to się zdało, ale prezycient i tak nie zamierzał
dopuścić, by prywatne zmartwienia odwróciły jego uwagę od kryzysu grożącego
państwu. A ponieważ powiedział, że chce mieć przy sobie Hectora, ten musiał trwać
przy swoim szefie bez względu na okoliczności, choć wolałby usiąść gdzieś spokojnie i
przemyśleć wszystko, co tak niedawno przeżył.
Wciąż widział rozszerzone źrenice Christou, gdy usiłowała ratować jego i pre-
zydenta, a potem fontannę krwi tryskającą z jej pleców. Tego popołudnia przy boku
szefa doznał zupełnie innych wrażeń niż te sprzed godziny jedenastej, zanim jeszcze
zaczęło mu grozić niebezpieczeństwo.
Szef państwa zapytał o wiceprezydenta. Tu doniesienia były jeszcze bardziej nie-
pewne. Dwaj świadkowie widzieli, jak agenci ochrony zabierali go z miejsca uroczy-
stości. Ale trzej inni parę minut później zobaczyli go, jak stał na trybunie, na dziedziń -
cu centralnym, w zakrwawionej koszuli. Potem, gdy wyprowadzano go wraz z woj-
skowymi reprezentującymi państwa NATO, wyglądał na zupełnie oszołomionego.
Doradcy szefa państwa przypuszczali, że wiceprezydent może być w rękach terrory-
stów, a ponieważ nie wiedziano, w jakim jest stanie i gdzie w tej chwili przebywa,
uznali, że jako ewentualny następca prezydenta nie może być brany pod uwagę.
W zamieszaniu, wśród gwaru rozmów w zatłoczonym Pokoju Sztabowym, dało się
jednak zauważyć, że brakuje wielu osób, które w czasie kryzysu powinny być tu
obecne, a tymczasem, jak sekretarz obrony Nicholas Guilbert, były wciąż w
Pentagonie. Pięciu świadków widziało rzekomo jego ciało na dziedzińcu. Przeszyte
kulami i bez oznak życia.
Kiedy nawiązano łączność z żołnierzami, którzy eskortowali uciekinierów, zaczęło
napływać coraz więcej raportów. Najważniejsze pytania pozostawały jednak bez
odpowiedzi. Wreszcie prezydent miał dość.
- Zamknąć się wszyscy! - zawołał.
Hector wiedział, że to nie tylko słowa prezydenta, ale ton, którego użył, spo-
wodowały, że w Pokoju Sztabowym natychmiast zapanowała cisza. Już sam fakt, że
podniósł głos, wystarczył, by zebrani zamilkli. Wielu z nich nigdy go takim nie
widziało. Nie mieli jednak okazji być w Złotej Sali, kiedy tego rana prezydent usadził
dwóch członków Połączonego Komitetu Szefów Sztabów.
- Nie możemy poddać się panice i dezorganizacji - oświadczył uciszonej grupie. -
Będę zadawał pytania i jeśli ktoś potrafi na nie odpowiedzieć, niech mówi, reszta -
proszę milczeć. - Rozejrzał się, by sprawdzić, czy wszyscy go słuchają, a potem zadał
pierwsze pytanie:
- Czy terroryści podjęli próbę nawiązania z nami kontaktu?

192
Natychmiast odezwał się jakiś chrapliwy głos:
- Nie, panie prezydencie. - Hector zobaczył, że to Lee Fogarty, asystent sekre
tarza obrony do zadań specjalnych i najstarszy przedstawiciel jego biura wśród
zgromadzonych. Niski, krępy mężczyzna miał na sobie podartą koszulkę i nie pa
sujące do niej kraciaste bermudy, które odsłaniały włochate, podrapane nogi. -
I nie spodziewamy się, że to zrobią.
Prezydent, nieznacznie się uśmiechając, obrzucił spojrzeniem nieoficjalny strój
Fogarty'ego.
- Wyrwaliśmy cię z różanego ogródka, Lee?
- Tak, panie prezydencie. Miałem dziś wolne.
Na tym zakończyła się towarzyska pogawędka. Prezydent zapytał:
- Nie nawiążą z nami kontaktu?
Jakiś mężczyzna w mundurze przepchnął się przez tłum, był to pułkownik wojsk
lądowych. Hector go nie znał.
- Pozwoli pan, panie prezydencie?
Ten przeczytał jego nazwisko na plakietce.
- Pułkownik Tobin?
- Tak, panie prezydencie. Jestem szefem sztabu generała Browera. - Hector wie-
dział, kim był generał Elias X. Brower - głównym szefem Dowództwa Obrony Kon-
tynentalnej. Ta kontrowersyjna jednostka armii została powołana na polecenie rządu z
powodu nasilających się aktów terroryzmu w kraju. Powstała z wcześniej istniejącej
komórki o charakterze wyłącznie obronnym, która podlegała Federalnej Agencji do
Spraw Kryzysowych i Departamentowi Służb Wojskowych. Dowództwo Obrony
Kontynentalnej było pierwszą bojową jednostką, która miała działać na terenie Stanów
Zjednoczonych, przekreślając obowiązujące od dwustu lat ograniczenia prawne,
dotyczące działań wojskowych w kraju. Jego zadaniem była obrona Stanów
Zjednoczonych przed bezpośrednim atakiem zorganizowanym za granicą lub w
granicach państwa. Podczas gdy Połączony Komitet Szefów Sztabów zaledwie
sprawował zarząd administracyjny nad podlegającymi mu formacjami wojskowymi,
generał Brower miał rzeczywistą władzę i mógł kierować oddziały do walki.
- Generał już tu jedzie - dodał pułkownik Tobin. - Powinien przybyć za czterdzieści
minut.
- Panie prezydencie, muszę zaprotestować przeciwko włączeniu generała Browera
do tej sprawy.
Hector rozpoznał człowieka, który się właśnie odezwał. Był to James Gibb, dy-
rektor FBI, ubrany w nieskazitelny, idealnie wyprasowany garnitur. Zawsze nosił
identyczne, w takim samym kolorze i z takiego samego materiału.
Prezydent jednak nie zamierzał pozwolić, by ktoś odzywał się bez pytania.
- Nie teraz, Gibb. Później z tobą pomówię. I spotkamy się z generałem Bro-werem,
kiedy tylko przyjedzie. - Ponownie zwrócił się do asystenta sekretarza obrony: - Dobra,
Lee, dlaczego nie możemy skontaktować się z terrorystami?
- Panie prezydencie, na podstawie raportów ochrony wnioskujemy, że użyli
jakiegoś generatora impulsów elektromagnetycznych. Przypuszczamy więc, że
wszystkie standardowe połączenia z Pentagonem zostały przerwane.

193
- A co z niestandardowymi?
- Korzystamy z nich. Jesteśmy w kontakcie z ośrodkami operacyjnymi w Pen-
tagonie dzięki liniom światłowodowym. Uzyskaliśmy potwierdzenie, że wprowadzono
stan zagrożenia „Echo". Budynek został zamknięty, a poszczególne sektory -
odizolowane.
Hector zauważył, że prezydent zastanowił się, zanim zadał następne pytanie. Jakby
szukał odpowiednich słów.
- Pułkowniku Tobin, biorąc pod uwagę, że zgromadzone tu osoby mają różny
dostęp do ściśle tajnych informacji, chciałbym zadać panu pytanie: czy mam ro
zumieć, że wszystkie ośrodki operacyjne w Pentagonie zostały zabezpieczone
przed atakiem terrorystów?
„Ciekawre" - pomyślał Hector. To zabrzmiało tak, jakby prezydent miał na myśli
jakiś ściśle tajny obszar Pentagonu.
Pułkownik odpowiedział z taką samą ostrożnością:
- Tak, panie prezydencie, mamy bezpośredni kontakt z wszystkimi tymi ośrodkami.
- I czy mam rozumieć, że owe ośrodki mają możliwość obrony przed terrorystami?
- Tak, sir. - Pułkownik Tobin skierował ostre spojrzenie na szefa FBI. — Dlatego
właśnie jedzie tu generał Brower.
Prezydent rozejrzał się po pokoju.
- No dobrze, proszę państwa, teraz wyjdą wszyscy poza... wyższymi urzędni
kami Rady Bezpieczeństwa Narodowego. - Westchnął, po czym wskazał Dorothy
Marlens, członka Kongresu, wyjątkowo nieudolną przewodniczącą Izby Repre
zentantów, wybraną na to stanowisko raczej z braku kogoś innego niż z racji
kompetencji. - Pani przewodnicząca, pani też powinna zostać.
Hector wiedział dlaczego. Jeśli wiceprezydent był w rękach wrogów, ranny albo
zabity, to przewodnicząca parlamentu była następną po nim osobą do objęcia urzędu
prezydenckiego i w związku z tym zajmowała jego miejsce jako jeden z czworga
członków NSC.
Prezydent ponownie zwrócił się w stronę zebranych i polecił pozostać młodszemu
asystentowi sekretarza stanu, którego Hector nie miał jeszcze okazji poznać, oraz Lee
Fogarty'emu jako najwyższemu rangą urzędnikowi biura sekretarza obrony. Potem
wytypował jeszcze szefa FBI, Gibba, Archiego Fortisa, zastępcę dyrektora CIA,
pułkownika Tobina i... tu wszyscy wydali z siebie pomruk zdziwienia. Prezydent
wskazał Hectora i wymienił jego nazwisko.
- Pozostałych proszę o przejście do Gabinetu. Tam umieścimy centrum dowo
dzenia. Proszę wezwać wszystkich z wywiadu. Chcę, żeby byli obecni ludzie
z każdej agencji. Chcę też... Czy jest tu ktoś z Biura Prasowego?
Odezwała się pani Petty, sekretarka prezydenta. Hectorowi zawsze wydawało się,
że ma ze sto lat, ale jej rude włosy ułożone w nobliwą fryzurę oraz wiszące na
łańcuszku okulary w kształcie kocich oczu stały się dla Amerykanów symbolem. Była
dla nich jak babcia, która opiekuje się prezydentem.
- Panie prezydencie, Nestor jest już w drodze.

194
- Nestor? Jak to?
- Wszyscy inni zostali wysłani na dziedziniec Pentagonu.
Prezydent znowu się skrzywił. Hector domyślał się dlaczego. Nestor Tall-man był
jednym z młodszych rzeczników, miał zaledwie dwumiesięczne doświadczenie.
- Ściągnij mi tu kogoś innego - poprosił prezydent. - Sprawdź, czy mamy ko
goś z Departamentu Stanu. Co.robimy z mediami?
Pani Petty spojrzała na ekrany telewizorów po drugiej stronie pokoju. CNN,
MSNBC, AOLCBS, pięć stacji... wszystkie poza jedną przekazywały na żywo zdjęcia
Pentagonu z helikopterów. Tylko lokalna filia Foxa przypominała materiał nakręcony
tego rana podczas wywożenia ciał ofiar z Archiwów Narodowych.
- A co z masakrą w Archiwach Narodowych? - zainteresował się prezydent.
Gibb przekazał złe wieści.
- Ukradli dokumenty z wystawy: „Deklaraq'ę Niepodległości", „Deklaraq'ę Praw" oraz
pieiwszą i czwartą stronę „Konstytucji". Druga i trzecia są w podziemiach, nietknięte.
- Ma to jakiś związek z akcją w Pentagonie?
- Chyba nie. Ale Biuro to sprawdza.
- W porządku. Proszę mnie na bieżąco informować. - Prezydent ponownie przeniósł
wzrok na swoją sekretarkę. - Pani Petty, będzie pani oficjalnym łącznikiem prasowym
Białego Domu, dopóki nie zjawi się tu ktoś poza Nestorem. Proszę natychmiast podać
do wiadomości publicznej: Biały Dom potwierdza, że nastąpił atak terrorystyczny na
Pentagon. Prezydentowi nic się nie stało i powrócił do Białego Domu, gdzie odbywa się
narada. Za... trzydzieści minut, po jej zakończeniu, zostanie wydane oświadczenie dla
prasy.
- To wszystko? - zapytała pani Petty, stenografując w notatniku, który miał okładkę
w czerwono-biało-niebieską kratę i wyglądał równie archaicznie jak jego właścicielka.
- Zawsze to lepsze niż mówić byle co. To by tylko wywołało domysły, a tego nie
chcemy. - Klasnął w dłonie jak nauczyciel w szkole podstawowej, który daje sygnał do
zakończenia przerwy. Dźwięk ten jednak stłumiły bandaże, które miał na rękach. - No
dobrze, proszę wszystkich o opuszczenie pokoju.
Minutę później Hector znalazł się przy stole w towarzystwie tylko siedmiu osób.
Prezydent był skonsternowany brakiem tak wielu starszych doradców.
- Jeżeli wiceprezydent i ja nie możemy lecieć jednym samolotem - powiedział z
żalem - jak to się stało, że tak wielu doradców rządu było dziś w Pentagonie?
- Nie spodziewaliśmy się żadnych problemów — odpowiedział zastępca dyrektora
CIA.
- To głupie gadanie, Archie, dobrze o tym wiesz - odparł prezydent. - Lotnisko jest
zamknięte. Autostrady - zamknięte. Widziałem z helikoptera blokady na drogach. Po co
zadawać sobie tyle trudu, skoro nie spodziewamy się kłopotów?
Pułkownik Tobin chrząknął.
- Panie prezydencie, chociaż nie mogę mówić w imieniu ludzi, którzy opra
cowywali dzisiejsze plany ochrony, chcę wyjaśnić, że te standardowe procedury
mają właśnie sprawić, że nie będzie problemów.

195
Hector obserwował prezydenta, który potarł obandażowane dłonie.
- Nieważne. Zostawmy to prowadzącym śledztwo w Senacie, bo jestem pe
wien, że zostanie wszczęte w co najmniej dziesięciu sprawach. A teraz... pułkow
niku Tobin, kiedy możemy rozpocząć realizację „Wyniesienia Atlantydy" przeciw
ko terrorystom?
Zanim pułkownik zdążył odpowiedzieć, wtrącił się James Gibb. Hector pochylił się
do przodu, ciekaw, dlaczego szef FBI sprzeciwia się obecności przybocznego generała
Browera w akcji antykryzysowej, w którą wojsko i tak zostało już wciągnięte.
Natychmiast jednak wyprostował się, bo pochwycił ostre spojrzenie Gibba, wyraźnie
mówiące, że uważa go za osobę niepożądaną. Słowa dyrektora potwierdziły domysły
Hectora.
- Panie prezydencie, muszę sprzeciwić się obecności pana MacGregora podczas
narady o sprawach bezpieczeństwa narodowego. Nie jest do tego upoważniony.
-Już jest.
- Mogę zapytać, z jakiej racji, sir?
Hector także chciał się tego dowiedzieć.
Prezydent popatrzył na szefa FBI wyraźnie już poirytowany.
- Czy słyszał pan, o czym tu mówiono po moim przyjściu? - zapytał. - Sekre
tarz obrony został zamordowany. Wiceprezydent jest w najlepszym razie ranny.
Nikt nie wie, co się stało z generałem Floresem. Na zdjęciach ze śmigłowców wi
dać co najmniej pięćdziesiąt ciał leżących pokotem na dziedzińcu Pentagonu. Kie
dy pan doda do tego od siedemdziesięciu do stu osób, którym udało się urato
wać, okaże się, że jest ponad stu zakładników. I to nie byle jakich, panie Gibb -
przedstawicieli obcych państw. Dostojników wojskowych. Dyplomatów. Dowód
ców NATO. Tych wszystkich, którzy przybyli do tego kraju, do siedziby najwięk
szej armii na świecie, ufając w naszą potęgę i w to, że zdołamy zapewnić im bez
pieczeństwo.
Gniew prezydenta odczuli wszyscy w pokoju, mimo że jego obiektem był James
Gibb.
- Nie uważałbym więc tego za akt terroryzmu, panie dyrektorze. To akt wojny!
Gibb próbował protestować.
- Ależ panie prezydencie...
- Proszę mi nie przerywać! Wyżsi urzędnicy państwowi albo zginęli, albo są
w niewoli. Próbowano mnie zabić. Nie porwać dla okupu, lecz zabić. Sześciu do
brych, szlachetnych, odważnych obywateli amerykańskich nie żyje, bo chcieli
mnie ocalić. - Dramatycznym gestem wskazał siedzącego przy stole Hectora. -
A ten młody człowiek mógł być siódmym.
Gdy oczy wszystkich zwróciły się na Hectora, a wielu z niezadowoleniem od-
notowało wzrost jego notowań, on sam poczuł ulgę, słysząc, że szef FBI nie zakończył
ataku.
- Z pewnością są inne sposoby, aby go za to nagrodzić, sir.
- To nie ma nic wspólnego z nagradzaniem czy okazywaniem wdzięczności. Hector
tam był. Przeszedł to samo, co ja. A wiem z doświadczenia, że wyciągnął z tego inne
wnioski.

196
- Panie prezydencie, z całym szacunkiem - ale co to ma do rzeczy?
- Boże drogi, człowieku, czy pan zdaje sobie sprawę, ile krwi się jeszcze poleje? Za
kilka minut wydam rozkaz, by nasi żołnierze wkroczyli tam i uwolnili zakładników.
Zginie wielu ludzi. Może pan być tego pewny. - Przerwał, próbując odzyskać
panowanie nad sobą. Drżała mu jednak górna warga. - A na wypadek gdyby pan
zapomniał - jest tam także pierwsza dama. Moja żona. I Boże, dopomóż, jako prezydent
nie mogę sobie pozwolić, by stawiać jej bezpieczeństwo ponad bezpieczeństwem kraju i
zobowiązaniami wobec tych, którzy tu dziś przybyli.
W pokoju zapanowała taka cisza, że Hector słyszał szum monitorów za plecami.
Asystent z Departamentu Stanu wstał, by je wyłączyć. Prezydent odchrząknął, zanim
znowu przemówił.
- Ten tu młody człowiek... Hector MacGregor... on dopilnuje, żebym zachował
uczciwość. Może jestem prezydentem, ale służę takim ludziom jak on. W tej sali naj
ważniejszy jest naród amerykański. A to oznacza, że MacGregor jest tu najważniejszy.
Jasna cholera, szefie - pomyślał Hector. - Jeśli do tej pory któryś z tych ludzi nie
miał jeszcze ochoty mnie zamordować, to teraz na pewno już ma".
- I - zakończył prezydent, patrząc gniewnie na zebranych — nie życzę sobie
dalszych uwag na ten temat. Hector MacGregor ma dostęp do wszystkich tajemnic
państwowych. Koniec dyskusji.
Szef FBI nie zamierzał jednak jeszcze ustąpić.
- Doskonale, panie prezydencie, ale przechodząc dalej... Czuję się w obowiązku
zwrócić panu uwagę, że nie musi pan powoływać do tej akcji sił zbrojnych.
Kryminaliści...
- Nie chciał pan powiedzieć „terroryści"?
- Nie, sir - odparł Gibb z rozdrażnieniem, bo także nie cierpiał, gdy mu przerywano.
- Tu nie wchodzi w grę czynnik polityczny. Mamy do czynienia z porywaczami, którzy
wzięli zakładników. Cały incydent podlega więc FBI.
Hector myślał, że pułkownik Tobin się zakrztusi.
-Co?!
Tak zareagował Archie Fortis, cichy zastępca dyrektora CIA, który podniósł rękę,
oszczędzając prezydentowi konieczności ustosunkowania się do wybuchu Jamesa
Gibba.
- Eee, pewnie nie powinienem się wtrącać, panie prezydencie, ale na podstawie
innych tego typu przypadków, z którymi się...eee... zetknęliśmy, to znaczy Agencja,
muszę powiedzieć, że ten napad ma zupełnie inny przebieg.
- Daj mi dokończyć, Fortis - rzekł pospiesznie Gibb, najwyraźniej przestraszony, że
posunął się trochę za daleko. - Resztki sił bezpieczeństwa, które były tego ranka na
miejscu, otoczyły budynek. Dobrze mówię, pułkowniku Tobin?
Odpowiedź Tobina ograniczyła się do krótkiego kiwnięcia głową. Hector podziwiał
jego opanowanie. Gibb ciągnął dalej:
- A ponieważ wprowadzono stan zagrożenia „Echo", wszystkie podziemne
przejścia i korytarze łączące poszczególne budynki na terenie kompleksu zostały
zablokowane. Czy nadal się nie mylę, pułkowniku?

197
- To standardowa procedura postępowania - odparł Tobin.
- Co oznacza, że kryminaliści są w pułapce. „Chyba już
to gdzieś słyszałem" - pomyślał Hector.
Szef FBI usiadł z powrotem na krześle i mówił już wolniej, bo zorientował się, że
prezydent pozwoli mu dokończyć.
- FBI jak najszybciej otoczy Pentagon swoim pierścieniem. Nasi negocjatorzy
spróbują nawiązać kontakt z przestępcami. Ściągamy też ludzi z Grupy Ratowa
nia Zakładników, która wkroczy do akcji, gdy tylko będzie potrzeba. - Wreszcie
Gibb pozwolił sobie na uśmiech satysfakcji. - Tak więc, panie prezydencie, sytu
acja jest pod kontrolą.
Ten jednak zwrócił się do Archiego Fortisa.
- No, Archie. Dlaczego uważasz, że ten przypadek jest inny?
- Cóż, zabili tylu ludzi...eee... bez potrzeby. Nie zabija się zakładników przed
wysunięciem żądań czy wyznaczeniem okupu.
Gibb prychnął i pochylił się, by spojrzeć na Fortisa, siedzącego dalej przy stole.
- Och, to dlatego... że nie mają przewagi liczebnej. Wnioskując z mundurów,
przebrali się za studentów Akademii Marynarki Wojennej, a to oznacza, że jest ich
nie więcej niż czterdziestu. Nie byli w stanie zapanować nad trzystoma zakładni
kami stłoczonymi na przestrzeni dwóch hektarów, więc... zredukowali listę. Pro
szę zastanowić się nad ich taktyką. Zatrzymali wojskowych, a pozbyli się cywi
lów. To oczywiste, że chcieli zachować najważniejszych zakładników. Uwolnią
ich w zamian za spełnienie żądań, które, jak się spodziewamy, przedstawią lada
moment.
Hector zwrócił się w kierunku prezydenta. Wiedział, że dyrektorowi FBI to się nie
spodoba, ale nie mógł pozwolić, by Gibb narzucił zebranym swój sposób rozumowania.
- To nie tak, panie prezydencie - powiedział.
Szef FBI spojrzał na niego jak wilk szykujący się do ataku, ale protektor Hec-tora
wciąż czuwał.
- Chcę poznać jego zdanie, Gibb - rzekł ostrzegawczo prezydent.
- Jeśli chcieli mieć w ręku najważniejszych zakładników - zaczął Hector - to
dlaczego usiłowali zabić prezydenta Stanów Zjednoczonych? Panie Gibb, już nas
prawie dopadli. Agent Zibart... był przekonany, że zmuszają nas do ucieczki w
określonym kierunku. Do miejsca, gdzie przygotowali zasadzkę. I miał rację. Dobrze
wiedzieli, dokąd pójdziemy. I było ich znacznie więcej niż nas. Ale nie powiedzieli:
Jesteście otoczeni, rzućcie broń". Po prostu zaczęli strzelać.
- MacGregor... eee... słusznie mówi - powiedział do Gibba Fortis. - Po co mieliby
już na początku zabijać... najważniejszego zakładnika?
Gibb machnął niedbale ręką, nie widząc w słowach Hectora niczego, co za-
przeczałoby jego teorii.
- Ponieważ bali się, że ucieknie. Albo strzelali, żeby go tylko zranić. Jest na
tomiast faktem, że zatrzymali oficerów NATO. Na pewno skontaktują się z nami.
Przedstawią żądania. I będą grozić zabiciem tych oficerów, jeśli nie spełnimy żą
dań. Może wymyślili sobie, że pod naciskiem państw, z których pochodzą zakła-

198
dnicy, szybciej się złamiemy. - Gibb spojrzał znacząco na prezydenta. - Sir, FBI
dysponuje specjalistami, którzy potrafią znaleźć odpowiedzi na te pytania. Mamy
doświadczonych negocjatorów. Poradzimy sobie z tą sprawą. Tego już było za wiele
dla pułkownika Tobina.
- Wojsko amerykańskie ma takie same możliwości, sir - zauważył. Gibb
przewrócił oczami.
- A co byście zrobili? Wezwalibyście Delta Force?
Hector pomyślał, że ta strategia byłaby najodpowiedniejsza. Delta Force to spe-
cjalnie przeszkolona jednostka armii amerykańskiej, powołana do walki z terrorystami i
uwalniania zakładników. Zastanowiło go zresztą, dlaczego do tej pory jeszcze jej nie
użyto. Chyba że tajemnicze centrum operacyjne Pentagonu mogło zorganizować
kontratak od wewnątrz.
Pułkownik zignorował sarkastyczną uwagę szefa FBI.
- Jeśli chodzi o Delta Force, generał Brower jest w kontakcie z Fortem Bragg.
- To nic nie znaczy - rzekł Gibb. - Nie ma was na miejscu. Tobin
wyprostował się na krześle.
- Generał Brower jest szefem Dowództwa Obrony Kontynentalnej. Delta Force
została powołana w stan gotowości, podobnie jak Szósta Grupa Sił Operacji Spe
cjalnych Marynarki Wojennej. - Spojrzał na prezydenta. - Możemy tam być za
dwie godziny, sir.
Szef FBI również przeniósł na niego spojrzenie.
- Oni nie mają absolutnie żadnych podstaw prawnych, żeby działać na ziemi
amerykańskiej w sprawie pozbawionej charakteru militarnego. To należy do FBI.
Prezydent potarł twarz.
- Mój Boże, panowie... tu chodzi o życie wielu ludzi. O ich życie. A wy dwaj
spieracie się o zakres kompetencji!
Gibb nie chciał się poddać.
- Panie prezydencie, wojsko było dziś rano odpowiedzialne za ochronę. W re
zultacie ich działań mamy do czynienia z najpoważniejszą akcją terrorystyczną
w historii Ameryki. Przyszła teraz pora, żeby zawodowcy...
Tobin przerwał mu ze złością:
- Doprawdy!
Prezydent postukał palcem o krawędź stołu.
- Bez obrazy, proszę państwa, ale to nas donikąd nie zaprowadzi. Zakończ
my ten spór. I to zaraz. Zamierzam wysłać do Pentagonu żołnierzy. Nieważne, czy
to będzie oddział Punktu J, Delta Force, FBI, czy... zasmarkana dziewczęca dru
żyna skautów. Jeśli nie potraficie mi powiedzieć, co mogę zrobić, sam podejmę
decyzję, a potem przez dziesięć lat będziecie rozważać przed Sądem Najwyższym,
czy postąpiłem słusznie.
Szef FBI pokręcił głową.
- Panie prezydencie, popełnia pan błąd.
- Słyszałem to już przed... - prezydent urwał niespodziewanie. Spojrzał na asystenta
sekretarza obrony. - Lee, znasz raporty - czy wśród zakładników jest wielu
amerykańskich oficerów?

199
Lee Fogarty nie rozumiał pytania, jak również przyczyny nagłego ożywienia
prezydenta.
- Do czego pan zmierza, sir?
Hector jednak pojął w lot.
- To by pasowało, sir - powiedział.
- Tak uważasz, Hectorze?
Ten skinął głową.
- I wyjaśnia, dlaczego próbowali pana zabić, a zatrzymali wszystkich wojskowych.
- Może któryś z panów powiedziałby nam, o czym mówicie? - zażądał szef FBI.
- Może napastnicy wcale nie zamierzają wymienić zakładników - zaczął tłumaczyć
prezydent, a w jego głosie słychać było narastające podniecenie. - Może wzięto
wojskowych jako zakładników, by ukryć fakt, że niektórzy z nich współpracują z
terrorystami?
Gibb skrzywił się, by dać do zrozumienia, że nie wierzy w taka możliwość.
Pułkownik Tobin poparł jednak tę teorię.
-Jeśli o to chodzi, sir, obaj z generałem Browerem uważamy, że opanowanie Pentagonu
w taki sposób było możliwe tylko przy pomocy osób z wewnątrz. Gibb walnął ręką w
stół.
- To jeszcze jeden powód, by trzymać wojsko z dala! Panie prezydencie,
w świetle tego, co powiedział pułkownik Tobin, jak możemy zaufać naszym od
działom, dopóki nie poznamy prawdy?
Hector nie mógł się zorientować, czy argumentacja Gibba odniosła jakiś skutek.
Jeszcze przed południem słyszał przecież w Złotej Sali, jak prezydent pyta, czy może
ufać dowódcy operacji morskich i szefowi sztabu sil powietrznych.
Prezydent wstał, dając wszystkim do zrozumienia, że podjął już decyzję i spotkanie
jest zakończone.
- Dyrektorze Gibb, proszę zebrać negocjatorów i Grupę Ratowania Zakładni
ków. ..
Pułkownik Tobin podniósł się, żeby zaprotestować:
- Panie prezydencie, nie może pan...
Prezydent jednak kontynuował:
- ...ale nie skieruje ich pan do akcji bez mojego bezpośredniego rozkazu.
- Ściślej rzecz biorąc, panie prezydencie, rozkaz powinien zostać wydany przeze
mnie i prokuratora generalnego.
- Panie Gibb, prokurator generalny jest uwięziony na dziedzińcu, może woli pan,
żebym Hectora mianował pełniącym jego obowiązku, a wtedy przyjmowałby pan
rozkazy od niego?
- Nie, sir. To nie będzie konieczne.
- Druga sprawa - ciągnął prezydent. - Odszuka pan admirała Hugh Paulsena i
generała Philipa Janukatysa. Opuścili Pentagon pół godziny przed atakiem.
Gibb, Tobin i wszyscy zebrani, łącznie z Hectorem wytrzeszczyli oczy. MacGregor
natychmiast przypomniał sobie swoje wcześniejsze obawy, że to dowódcy wojskowi
dokonali zamachu na prezydenta, by przejąć kontrolę nad państwem.

200
- Sir - odezwał się Gibb - naprawdę pan sądzi, że mogą mieć z tym coś wspólnego?
- Niech pan ich odnajdzie. I sprowadzi do mnie. Wtedy odpowiem panu na to
pytanie. - Zwrócił się do pułkownika Tobina. - A co do armii, proszę ściągnąć Delta
Force do najbliższej bazy i przygotować ludzi do akcji. Jeśliby potrzebowali wsparcia
ze strony którejś formacji wojskowej, mają je otrzymać. Proszę przystąpić do działania.
Chcę spotkać się z panem i generałem Browerem, gdy tylko przyjedzie.
Hector zauważył, że pułkownik Tobin uśmiechnął się z ulgą.
- Tak jest, sir.
- Chcę również uzyskać bezpośrednie połączenie z Punktem J.
- Możemy się łączyć z tego pokoju.
Prezydent zwrócił się do wszystkich, zanim pozwolił im się rozejść:
- Nie wiem, co tu się dzieje, proszę państwa. Ale zapewniam was, że nie po
zwolę, by to długo trwało.
Szef FBI, Gibb, musiał mieć ostatnie słowo:
- Proszę jednak pamiętać, sir, że to typowy szantaż, bez względu na to, gdzie
nastąpił atak i jak ważni są zakładnicy. Nawiążą z nami kontakt. Wysuną żądania.
Zastępca dyrektora CIA wciąż wyglądał na zaniepokojonego.
- Eee... jestem innego zdania. Myślę, że pan prezydent ma rację, to... jakaś inna
sprawa. Nie skontaktują się z nami. Bo chodzi im... eee... o coś innego.
- Panie Fortis... - Hector usłyszał wyraźną nutę pogardy w glosie Gibba. -Centra
operacyjne są całkowicie zabezpieczone, a jeśli chodzi o inne ośrodki -Pentagon to po
prostu jeden wielki biurowiec. Czego tam można szukać?
Hector zaczął się zastanawiać, czy jest jakiś związek między Punktem J a odciętymi
centrami operacyjnymi.
Nagle uwagę wszystkich zwróciło gwałtowne pukanie do drzwi. Otworzył je
znajdujący się najbliżej pułkownik Tobin.
W progu stanął porucznik lotnictwa, bardzo podekscytowany.
- O co chodzi? - zapytał Tobin.
- Sir, terroryści grożą, że jeśli ich żądania nie zostaną spełnione, zaczną zabijać
zakładników.
W pokoju zapadła cisza. Szef FBI triumfował.
Napastnicy się odezwali.
Rozdział siódmy

Piętro pierwsze, pierścień E, sektor przy Wejściu Rzecznym

Amy Bethune i Tom Chase powoli, bezszelestnie zbliżyli się do schodów, które pro-
wadziły na pierwsze piętro, do Wejścia Rzecznego. Amy szła pierwsza, trzymając pisto-
let gotowy do strzału, a Chase za nią, bo jak twierdził, była lepiej wyszkolona i przygo-
towana na to, co może ich spotkać. Facet albo nie miał charakteru, albo był rozsądniej-
szy niż większość cywilów. W każdym razie znacznie ułatwiało jej to sytuację.
Amy wiedziała, że z wojskiem współpracuje wielu cywilnych specjalistów. Polowa
jej instruktorów w akademii nie służyła w armii. I choć pod względem sprawności
fizycznej nie dorównywali żołnierzom piechoty czy marynarki, jednak
charakteryzowała ich pewna surowość w sposobie bycia i gotowość do poświęceń,
czyli najważniejsze cechy postawy wojskowej, obok dokładności, profesjonalizmu i
poczucia godności.
Jednak w Tomie trudno było dostrzec poczucie własnej wartości. To, że nieźle się
prezentował, nie rekompensowało niedbałego stroju i nonszalanckiego zachowania,
których nie tolerowano by w akademii ani sekundy. Skoro więc zatrudniono go w
lotnictwie, musiał być jakimś geniuszem. Na razie jednak Amy nie zauważyła żadnych
tego oznak.
„Dobrze przynajmniej, że nie jest tchórzem" - pomyślała znowu. Determinacja, by
odnaleźć generała Vanovicha i przyjść mu z pomocą, przemawiała na jego korzyść i w
gruncie rzeczy tylko z tego powodu Amy postanowiła się do niego przyłączyć.
Oczywiście, nie miałaby mu za złe, gdyby bał się wrogów. Sama się ich bała. Ale
ponieważ strach był częścią zawodu, który wybrała, nauczyła się nad nim panować, by
nie przeszkadzał jej w realizacji zadań. Każdy aspirant w akademii musiał co pewien
czas zaliczać skoki do basenu z wysokości dwudziestu metrów, ćwicząc ewakuację z
okrętu. Dla niej ten pierwszy krok w nicość był gorszy niż skok z samolotu. Gorszy,
ponieważ miała pełną świadomość, że znajduje się dwadzieścia metrów nad wodą.
Gorszy, ponieważ wszystko było bliskie, rozpoznawalne i wiedziała, na co się naraża.
A na wysokości pięciuset metrów, w otwartym luku samolotu, nic nie wyglądało
realnie, więc jej lęk przed skokiem miał charakter wyrozumowany, a nie instynktowny.

202
Pierwszy skok Amy z platformy był jednocześnie jej pierwszą lekcją pokonywania
strachu. Od tej pory zaliczyła już w akademii wiele takich lekcji.
Gdyby jednak zachowanie Chase'a w jakikolwiek sposób utrudniało jej zdobycie
informacji dla oddziałów zgromadzonych na zewnątrz, gotowa była go ogłuszyć,
związać i gdzieś zamknąć. Nie sądziła, by zamierzał z nią walczyć. Nie to, żeby
wyglądał na słabeusza, ale przy jej przygotowaniu nie miał żadnych szans.
Przestała myśleć o Tomie Ghasie i skoncentrowała się na czekającym ją zadaniu.
„Skup się, Amy - nakazała sobie. - Skup się". Schody, którymi szli, były szersze niż
większość widzianych przez nią w Pentagonie. Tamte, wąskie, miały charakter
gospodarczy - przede wszystkim usłużyły komunikacji między piętrami. Te natomiast
wydawały się bardziej reprezentacyjne, przeznaczone dla większej liczby
użytkowników.
Amy zatrzymała się na ostatnim odcinku schodów i spojrzała przed siebie, na
odnowiony hol Wejścia Rzecznego, przez szklaną ścianę, która dzieliła foyer na dwie
części. Między zewnętrznymi drzwiami a szklanym przepierzeniem znajdowało się
stanowisko ochrony. Zatrzymywali się tam goście i pracownicy, zanim przekroczyli
drzwi prowadzące do schodów i holu na parterze. Teraz jednak w miejscu, gdzie Amy
spodziewała się zobaczyć wyjście na parking dla VIP-ów, znajdowała się czarna
pancerna ściana licząca z dziesięć metrów długości i trzy metry wysokości. Nie można
było stwierdzić, czy uniosła się z podłogi, została spuszczona z sufitu czy też wysunęła
się z boku.
- Skąd te piep... skąd się to wzięło? - Amy starała się panować nad językiem,
pamiętając, że nie jest w gronie kolegów, lecz w towarzystwie człowieka z ze
wnątrz.
Spojrzała z ukosa na Chase'a, który stał już przy niej. Nie patrzył na wielką czarną
płaszczyznę, lecz na nią i marszczył przy tym brwi.
- Ile masz lat marynarzu? - zapytał.
- Dwadzieścia pięć.
- Nie wyglądasz na tyle.
Amy wzruszyła ramionami i pokonała ostatni stopień schodów. Rozejrzała się po
foyer, zwracając uwagę na miejsca, gdzie mógłby kryć się wróg.
- Wyglądam na młodszą, czy starszą? - spytała mimo woli.
- Na młodszą.
Spojrzała na niego. W oczach miała to samo pytanie pod jego adresem.
-Jestem zbyt stary.
Amy poczuła się urażona, choć nie wiedziała dlaczego, ale nie chciała tracić czasu,
by zastanawiać się nad tym. Po lewej stronie schodów zauważyła szklane drzwi, które
nie zostały zablokowane po wprowadzeniu stanu zagrożenia „Echo". Prowadziły do
przestronnego holu wyłożonego boazerią. Mogło się tam kryć kilku bandytów. Właśnie
w takim miejscu przygotowałaby zasadzkę.
- Czy dwadzieścia pięć lat to dużo, czy mało jak na Annapolis?
- Akademię - poprawiła go, sama zdziwiona swoim rozdrażnieniem. Wytyczyła w
myśli trasę do drzwi holu, by nie znaleźć się na linii strzału ukrytego gdzieś snajpera.
Gdzie sama by się schowała, gdyby była na jego miejscu?

203
- Annapolis to miasto - wyjaśniła równocześnie. - Akademia Marynarki to
Akademia Marynarki. Akademia znajduje się w Annapolis. To dwie różne rzeczy.
- No dobra, akademii. Ale nie wszyscy idą tam zaraz po ukończeniu szkoły
średniej?
Amy przerwała obmyślanie strategii. Nie mogła uwierzyć, że prowadzi taką
rozmowę w środku akcji!
- Sir, niektórzy aspiranci są przyjmowani do akademii zaraz po szkole średniej.
Inni po odbyciu służby w marynarce wojennej albo innych formacjach. Jeszcze
inni po ukończeniu studiów uniwersyteckich. Górna granica wieku dla ubiegają
cych się o przyjęcie wynosi dwadzieścia cztery lata, co oznacza, że akademię
można ukończyć w wieku lat dwudziestu ośmiu. Ja będę miała wtedy dwadzie
ścia siedem. A teraz niech pan będzie cicho! Proszę!
Amy odwróciła się i ruszyła tuż przy ścianie ku drzwiom holu. Pokonała dwa metry,
kiedy usłyszała skrzypienie gumowych podeszw na wykładzinie. Tom przechodził
przez foyer, beztrosko wystawiony na strzał.
- Chase! Kryj się!
Cywil nie posłuchał rozkazu. Odezwał się głośno, a jego głos odbił się echem.
- Aspirantko Bethune, jeśli nas nie zabili, gdy schodziliśmy z hałasem po scho
dach, to i teraz tego nie zrobią. - Zasalutował jej żartobliwie. - Sprawdzę stano
wisko ochrony.
Amy patrzyła, jak idzie w stronę kołowrotu ochrony, przesuwa kartę przez
znajdującą się obok szczelinę identyfikatora i przechodzi przez drzwi w szklanym
przepierzeniu.
Rzuciła jeszcze spojrzenie na szklane drzwi prowadzące na lewo i wreszcie
zdecydowała się pójść za Chase'em.
Na podłodze, po obu stronach kontuaru ochrony, leżało dwóch strażników. Byli
martwi, zabito ich strzałem w głowę. Chase patrzył na nich z niepokojem. Gdy się
zbliżyła, pokręcił głową, a potem przykląkł przy jednym z mężczyzn i odpiął z jego
koszuli mały mikrofon. Połączony był spiralnie zwiniętym kablem z baterią przypiętą
do paska.
- Widzisz to? - zapytał Chase. Pokazał jej obie części radia. Plastikowa osłona
baterii była częściowo stopiona. - Impuls elektromagnetyczny. Spalił obwody,
a potem spowodował wybuch baterii. Nieszczęśnicy nie mogli nawet wezwać po
mocy.
Upuścił bezużyteczne radio na podłogę.
Amy przerabiała impulsy elektromagnetyczne podczas zajęć z broni. Okręty
marynarki wojennej chronione były przed ich działaniem przez „uodparnianie"
obwodów elektrycznych, które były na tyle silne, że pochłaniały i natychmiast
rozpraszały fale elektromagnetyczne. Najważniejsze urządzenia otaczano też mie-
dzianymi siatkami. Spełniały rolę puszek Faradaya i dzięki temu impuls elektro-
magnetyczny nie niszczył sprzętu. Amy wiedziała, jak powstaje taki impuls, nie bardzo
rozumiała jednak, dlaczego ten wyemitowany tuż za murami Pentagonu nie wywołał
poważniejszych zniszczeń niż spalenie obwodów i eksplozje baterii.
- Myślałam, że tylko bomba atomowa wytwarza impuls elektromagnetyczny.

204
Chase wstał, wzdychając równocześnie, i otarł dłonie o dżinsy.
- Nie potrzeba do tego promieni gamma. Wystarczy przepuścić prąd przez obwód
miedziany. Powstaje wtedy pole magnetyczne, które wzmacnia się odpowiednim
ładunkiem. Można też użyć konwencjonalnego materiału wybuchowego,
przepuszczając dużą wiązkę elektronów przez anodę, i nadać właściwy kształt ujściu.
Wtedy da się wycelować taki impuls jak promień lasera. Armia amerykańska produkuje
obecnie bomby elektromagnetyczne, które są tak małe, że mieszczą się w pocisku
Stinger. Siła ich wybuchu jest nikła, ale niszczą wszystkie urządzenia elektroniczne w
promieniu kilometra.
- To dlatego nie działają telefony.
- Na to wygląda.
Amy spojrzała na sufit foyer.
- A czemu nie wysiadło światło?
Było dość ciemno, w każdej parze świetlówek paliła się tylko jedna, ale działały. Nie
włączyły się też światła na ścianach, zasilane przez baterie awaryjne. Chase wzruszył
ramionami.
- Telefony zostały uszkodzone, bo kable biegną na zewnątrz, gdzie zapewne
detonowano ładunek. Zostały porażone impulsem i przekazały go do budynku -
do centrali telefonicznej. Natomiast system oświetleniowy nie ma wyjścia na ze
wnątrz. Ogranicza się do wnętrza, a jego okablowanie zostało zabezpieczone
przed działaniem impulsu przez betonowe ściany i płyty wapienne. Poza tym
wszystkiego nie widzisz - elektryczność jednak wysiadła. Zauważyłaś, że jakiś
czas temu światła zamrugały? Przez dobre półtorej minuty czerpały zasilanie z za
pasowych baterii. Potem musiały włączyć się generatory Pentagonu.
Amy popatrzyła na wielkie drzwi pancerne.
- A te zadziałały, bo zabezpieczono je przed działaniem impulsów. Muszą
przecież funkcjonować w warunkach największego zagrożenia.
Chase potwierdził ruchem głowy.
- Masz dwadzieścia pięć lat, tak? Chyba tylko wyglądasz młodo. Przepraszam, że
nie od razu się zorientowałem, aspirantko Bethune.
- W porządku, sir.
„To nie jest odpowiedni czas i miejsce na te sprawy" - powiedziała sobie Amy.
- Tom. Mów mi Tom, bo przecież nie mogę się do ciebie zwracać „aspirantko
Bethune". Masz na imię Amy, prawda?
Amy zagryzła wargę. Kto wie, jak długo przyjdzie im razem działać? Lepiej sprawę
uprościć.
- Może mnie pan nazywać „Nuke".
- „Nuke"?
- Tak mówią do mnie przyjaciele.
- Bo... chcesz latać bombowcami i rozrzucać bomby atomowe po całym globie, by
bronić amerykańskiego stylu życia?
„Co za dupek" - pomyślała.
- Nie, sir. Bo zamierzam zostać kapitanem okrętu podwodnego o napędzie
atomowym.

205
Nie podobał jej się sposób, w jaki Chase uniósł brwi.
- Nie wiedziałem, że kobiety mogą służyć na okrętach podwodnych - wszyst
ko jedno, w jakim charakterze.
Gdyby Amy dostawała po dolarze od każdego, kto jej to mówił, mogłaby już kupić
własną okręt podwodny. A może nawet całą flotę.
- Bo na razie nie mogą, sir.
- Ale będą mogły, tak?
-Ja będę wśród pierwszych.
Uśmieszek Chase'a, wyrażający chyba szczere uznanie, nieoczekiwanie sprawił jej
przyjemność.
- Do boju, marynarko.
Amy czekała na tego rodzaju uwagę i miała już gotową replikę, ale w jego tonie nie
było sarkazmu. Odrzekła więc zwyczajnie:
- Dziękuję panu, sir.
- Tom.
- Dziękuję, Tom.
Potem znowu ją zaskoczył, bo wyciągnął do niej rękę i powiedział:
- Dobrze cię mieć przy boku, „Nuke".
Uścisnęli sobie dłonie dziwnie oficjalnie, biorąc pod uwagę okoliczności, w jakich
się poznali. W przeciwieństwie do cywilów, z którymi stykała się w akademii, trudno
jej było ocenić tego faceta jednoznacznie. Dotąd dzieliła kolegów aspirantów, kadrę
kierowniczą czy instruktorów, na wrogów lub przyjaciół. Zrobią dla ciebie wszystko
albo nie zrobią nic. Był to właśnie jeden z powodów, że sama brała odpowiedzialność
za każdą dziedzinę swego życia, nie liczyła na lojalność innych. Nie była jednak
pewna, jak to jest z Chase'em i jego lojalnością. Nie był ani czarnym, ani białym
charakterem i to, nie wiadomo dlaczego, wytrącało ją z równowagi.
- Dobra, „Nuke". - Chase odwrócił się od leżących ciał. - Miałem nadzieję, że
znajdę przy tych facetach coś, co mogłoby nam się przydać, ale ich radia są do
niczego, a broń już ktoś zdążył zabrać.
Miał rację. Kabury strażników były puste.
- Przypuszczam więc - ciągnął - że ludzie, którzy to zrobili, przygotowali wszystko
w najdrobniejszych szczegółach.
- To komandosi, sir... Tom.
- Skąd wiesz?
Teraz Amy przyklękła przy zwłokach.
- Dwa strzały w głowę. Tak nas uczono na zajęciach z walki na ograniczonej
przestrzeni. Nie można wtedy puścić całej serii, bo groziłoby to zranieniem swo
ich. A z kolei jeden strzał mógłby okazać się nieskuteczny. Strzela się więc dwu
krotnie. Niektórzy twierdzą, że to niepotrzebne, bo trafiają za pierwszym razem,
ale...
Spojrzała na Chase'a. Przyglądał jej się badawczo.
- Naprawdę zamierzałaś mnie zabić, kiedy tamte drzwi się uniosły?
Amy uważała, że nie ma nic gorszego niż niemówienie prawdy.

206
- Nie, sir... Tom. Nie zamierzałam cię zabić.
- Więc spudłowałaś... celowo?
Podczas pierwszego roku w akademii aspiranci mogli na pięć sposobów od-
powiadać na pytania, jakie zadawali im dowódcy drużyn czy kompanii. Albo udzielali
konkretnych informacji, albo odpowiadali: „Tak jest, sir", „Nie, sir", „Dowiem się, sir"
i najważniejsze - „Nie mam usprawiedliwienia, sir". Aspiranci się nie usprawiedliwiali.
Za wszystko, co robili, brali pełną odpowiedzialność. Dlatego Amy tylko w jeden
sposób mogła odpowiedzieć na pytanie Toma.
- Nie miałam zamiaru wtedy wystrzelić.
- Więc... pistolet sam wypalił? - W jego glosie brzmiało niedowierzanie.
- Nie, sir. Drgnął mi palec na spuście. - Nie mogła się powstrzymać, musiała
dodać: - Rzadko strzelam z tej broni.
- Aha. A zwykle posługujesz się... czym? Pociskami z głowicą nuklearną?
Jego swoboda była dla Amy zaskakująca. Przez przypadek nieomal go zabiła,
a on nie był nawet zdenerwowany.
Chase zauważył jej zdumienie.
- Nie przejmuj się, Nuke. Rozumiem. Jesteś, jaka jesteś. Po prostu miałem
szczęście, że kiepsko strzelasz. - Wskazał stanowisko ochrony za jej plecami. -
Przeszukaj te szuflady, ja przejrzę tamte.
W równym stopniu zdziwiona własną rozmownością, jak i nieprzewidywalnymi
reakcjami Chase'a, Amy chętnie znowu skupiła się na konkretnych działaniach. Weszła
za biurko, rozejrzała się i otworzyła górną szufladę, gdzie znalazła pudełko z
długopisami i paczkę miętowych cukierków w czerwono-białe paski. Wyjęła jeden
cukierek i włożyła do ust.
- A czego właściwie szukamy?
- Czegokolwiek, co mogłoby nam się przydać. Telefonu komórkowego. Wal-kie-
talkie. Wszystko jedno... Co tam?
Pochwycił jej zdziwione spojrzenie.
- Bo... kiedy byłam na górze, właśnie pomyślałam to samo: że powinnam tu
zejść i czegoś takiego poszukać.
Chase nie zrozumiał.
- No i... robisz to.
- Mhm... - mruknęła i dokończyła w myśli: „Tylko nie mogę uwierzyć, że oboje
wpadliśmy na ten sam pomysł. Jesteśmy dobrze zsynchronizowani".
Zauważyła, że gdy szedł przeszukać swoją połową biurka, przez jego twarz
przemknął uśmiech.
Minęło parę minut, ale żadne z nich nie znalazło niczego pożytecznego.
- Dobra - powiedział Chase - schodzimy na dół.
- Dlaczego na dół, s... Tom?
- Kiedy przyszli po generała, podsłuchałem, co mówili. Szukali kogoś z dostępem
do Red Level.
- Nie wiem, co to znaczy.
- Powiedzmy, że ktoś z marynarki ma dostęp do ściśle tajnej broni elek-
tromagnetycznej, którą można odpalić z dział okrętowych. Ale dostęp ten nie

207
dotyczy tej samej broni znajdującej się w posiadaniu lotnictwa, tak? Red Le-vel odcina
poszczególne dostępy. Generał Vanovich ma pełny dostęp, bo nadzoruje... cóż,
wszystkie ściśle tajne projekty, prowadzone przez Departament Obrony, Agencję
Bezpieczeństwa Narodowego i Narodowe Biuro Rozpoznania.
- O rany!
- No, to znacznie lepsze niż „o chol..." - Urwał, jakby chciał zrobić aluzję do jej
niedawnego słownictwa, ale zmienił zamiar. Amy była z tego zadowolona. Wiedziała,
że inaczej traktuje się kobiety, które przeklinają, a inaczej przeklinających mężczyzn.
Kobiety miały w tym zakresie znacznie mniej swobody. Ale nie chciała się w to teraz
wdawać.
- Nie gniewaj się - dodał Chase. - Mój ośmioletni syn wrzuca do słoika dwu-
dziestopięciocentówkę za każdym razem, gdy użyje brzydkiego słowa. Ale obawiam
się, że zaczął specjalnie na to konto oszczędzać.
- Jesteś żonaty?
- Cóż, zostałem zwolniony za dobre sprawowanie.
Amy nie zrozumiała.
- Rozwiedliśmy się.
Już miała go zapytać, czy teraz spotyka się z kimś, jakby oboje byli aspirantami
flirtującymi przy piwie u Riordana w Annapolis. W porę jednak ugryzła się w język.
Co by sobie pomyślał? A co ona sobie myślała?
Zignorowała kpiarskie spojrzenie, jakie jej posiał, gdy powiedziała:
- Więc mówiliśmy o dostępie do Red Level?
- Owszem. Wybrali właśnie generała, bo wiedzieli, że ma dostęp do Red Le-vel.
Ale jest tylko kilka miejsc w Pentagonie, gdzie to mogą wykorzystać.
- Jakie?
Chase wskazał na podłogę.
- W pomieszczeniach Star Trek. Tak nazywane są ośrodki operacyjne
w podziemiu. Wojsk lądowych, marynarki wojennej, sił powietrznych, marines.
Każdej formacji. Dowództwo, kontrola, łączność i wywiad tam właśnie mają swo
je najważniejsze stanowiska. Wszystkie podłączone do sieci komputerowej. Za
pośrednictwem Vanovicha ci ludzie mogą się dostać wszędzie, gdzie tylko chcą.
Amy zmarszczyła czoło, patrząc na martwych strażników.
- Robią to wszystko, żeby... dostać się do komputerów Pentagonu?
- Prawdopodobnie inaczej by nie mogli. Nie można włamać się przez Internet. I nie
ma dostępu za pośrednictwem zewnętrznych linii telefonicznych. Departament Obrony
podłączył swoje najważniejsze komputery do oddzielnych sieci - przez kable
światłowodowe biegnące w rurach gazowniczych. Można się więc tylko włamać do
jednego z terminali departamentu. A żeby się do któregoś dostać, trzeba by przedrzeć
się przez kordon żołnierzy.
- Myślisz więc, że ci „źli ludzie" chcą dotrzeć do jednego z ośrodków operacyjnych
w podziemiach?
- Wtargnęli do Pentagonu, „Nuke". Wszystko jest możliwe.
- A ty możesz zejść do podziemi?

208
Chase wyjął swój identyfikator.
- Otwiera niemal wszystko.
Amy spojrzała na wielkie pancerne drzwi odgradzające Wejście Rzeczne od świata
zewnętrznego.
- Oprócz tych drzwi - powiedział. - To część systemu obronnego Pentagonu. Mogę
otworzyć tylko drzwi wewnętrzne.
- A jak się otwiera drzwi zewnętrzne po aktywacji systemu?
- Pewnie przez centra operacyjne, gdy już wiadomo, że budynek jest bezpieczny.
Albo przez ośrodki „Atlantydy", które według słów generała znajdują się tu, na dole.
- A skąd „źli ludzie" będą wiedzieli, że budynek jest bezpieczny?
Chase podniósł ręce do góry w geście poddania.
- No dobra, wszystkiego nie mogę wiedzieć. Wezwano mnie tu, żebym naprawił
fotokopiarkę.
- Wiesz, jak dostać się ośrodków operacyjnych?
- To wiem.
- W takim razie chodźmy odnaleźć twojego przyjaciela.
Amy podjęła decyzję. Gdziekolwiek przebywał generał Vanovich, tam byli też
wrogowie.
Zanim Chase użył swego identyfikatora, by przejść przez kołowrót, Amy prze-
skoczyła na drugą stronę bez posługiwania się przepustką. Chase zamarł na chwilę,
jakby oczekiwał, że odezwie się alarm.
- Nie ma chyba idealnego systemu - powiedział, gdy nic takiego nie nastąpi
ło. Przesunął identyfikator przez szczelinę kołowrotu. Kiedy przeszli przez drzwi
w szklanym przepierzeniu, Chase skręcił w prawo, w stronę holu, który Amy
chciała wcześniej skontrolować.
Uniosła teraz broń.
- Pójdę pierwsza - rzuciła.
Musiała się upewnić, że za przeszkolonymi drzwiami nie ma jakiejś zasadzki. Chase
pokręcił głową. Wskazał czytnik kart zamontowany na ścianie, po jednej stronie drzwi.
- Wypróbuj swoją przepustkę.
Amy zawahała się, po czym wyjęła przepustkę Joeya Fishera.
- Mój pasek magnetyczny nawalił.
Przesunęła przez otwór kartę Fishera. Nic się nie wydarzyło.
- Patrz teraz - rzekł Chase. Przytknął swój identyfikator do metalowego kwadratu
na czytniku i Amy usłyszała pstryknięcie w zamku. Chase popchnął drzwi. - Jeśli mają
tylko przepustki aspirantów, nie wszędzie będą mogli wejść.
- Ale jeżeli tędy się idzie do ośrodków operacyjnych, a oni nie przeszli przez...
- „Nuke", oni tu byli, zanim zamknięto sektor.
Poczuła falę gorąca na policzkach. Ten cywil miał rację. Zapomniała.
Ciągnął dalej:
- Poza tym jest wiele zejść do podziemia. Teraz jednak... najlepiej będzie
pójść tędy.

209
Amy znowu ruszyła za Chase'em, gdy po przejściu przez drzwi znaleźli się w
eleganckim korytarzu. W przeciwieństwie do większości holów w budynku, miał dość
wyszukany wystrój. Wzdłuż gipsowego ornamentu, między bladonie-bieskimi ścianami
a sufitem ozdobionym wypukłym wzorem, biegły wpuszczone w ścianę światła. Co
parę kroków wisiały obrazy w ozdobnych ramach, przedstawiające sceny bitewne.
Białe kolumny wokół drzwi, które prowadziły do biur, przypominały front Białego
Domu.
- To sektor należący do Połączonego Komitetu Szefów Sztabów - poinformo
wał Chase, zanim zdążyła zapytać. Szedł środkiem korytarza, nie zwracając uwa
gi na biura, które mijał.
Gdy doszli do miejsca, gdzie korytarz skręcał, Amy wreszcie zdołała nakłonić
Chase'a, żeby zwolnił. Może miał rację i wrogowie rzeczywiście nie mogli się tu
dostać, ale jeśli było inaczej, zaskoczyliby ich kompletnie.
Dała mu ręką znak, żeby poczekał, podczas gdy sama ruszyła naprzód i szybko
spojrzała za róg. Uspokoiła się trochę, gdy zobaczyła kolejne pancerne drzwi na końcu
korytarza, trzy metry za zakrętem.
- Dobra Tom, rób swoje.
Zrobił coś jeszcze. Gdy stał przy czytniku kart, wykonał dziwny ruch ręką, od-
wracając ją szybko tam i z powrotem. Nic w dłoni nie miał, ale już w następnej chwili
Amy zobaczyła, że między dwoma palcami trzyma swój identyfikator, a na ręce dynda
mu łańcuszek. Ten facet robił magiczne sztuczki! Nawet mrugnął do niej, przytykając
identyfikator do czytnika.
Parę sekund później drzwi zaczęły odsuwać się w lewo i za nimi Amy ujrzała
fragment korytarza. Generał Chase'a będzie musiał poczekać.
Na podłodze siedziało pięciu zakładników, związanych i zakneblowanych.
Za nimi stała trójka aspirantów, wszyscy w białych, letnich mundurach. Dwóch
mężczyzn i kobieta, każde z nich trzymało broń.
Jeden pistolet maszynowy wymierzony był w Chase'a, a dwa w Amy.
Rozdział ósmy
Gabinet, Biały Dom

W Gabinecie panował straszliwy bałagan. Na całej długości stołu z ciemnego


drewna, który zajmował środek bladożółtej sali konferencyjnej prezydenta i jego
doradców, stały styropianowe kubki. Ciemnobrązowe krzesła, obite skórą, które
zazwyczaj ustawione były wokół stołu, przesunięto na bok. Część z nich przysłaniała
wspaniałe okna, wielkie od podłogi do sufitu, wychodzące na Ogród Różany. Na
jednym końcu stołu, w pobliżu kominka, rozłożone były pliki map i planów, by zebrani
mogli patrzeć na nie z różnych miejsce. Hector miał wrażenie, że marmurowe popiersia
George'a Washingtona i Benjamina Franklina, ustawione w niszach po obu stronach
eleganckiego kominka, spoglądają ponad ramionami czytających mapy jak niemi
świadkowie historii.
MacGregor wszedł do sali za ostatnim z nowo mianowanych młodszych doradców
prezydenta i od razu zauważył, że w Gabinecie panuje ogromne zamieszanie. Poza
dyrektorem FBI, Gibbem, który siedział przy stole naprzeciwko szefa państwa, nie było
tu starszych rangą urzędników. Zobaczył jedynie grupę zdenerwowanych ludzi o
skupionych twarzach, nie znanych mu cywilów i wojskowych, z których każdy miał na
szyi przepustkę do Białego Domu z napisem „Gość". „Niewiarygodne - pomyślał. - A
gdyby prezydent nie wydostał się z Pentagonu? Upłynąłby tydzień, zanim ci ludzie
ustaliliby, kto tu rządzi".
James Gibb, który przybył tam jako pierwszy, jeszcze bardziej podsycał atmosferę
napięcia, wymyślając głośno pracownikowi obsługi technicznej Białego Domu.
-Jak to nie ma tu telefonu?
Technik, ubrany w kamizelkę khaki z mnóstwem odstających kieszeni, skulił się,
jakby się obawiał, że zostanie uderzony zrolowaną gazetą.
- Ależ oczywiście, że są... ale oni nie skontaktowali się przez telefon.
- No to jak? Wysłali wiadomość e-mailem?
W obronie technika przemówił sam prezydent, który pochylił się nad stołem w
stronę Gibba.
- Panie dyrektorze, proszę pozwolić temu człowiekowi wyjaśnić. Bo możesz
to wyjaśnić, synu, prawda?

211
Hector, który właśnie usiadł po prawej stronie szefa, zauważył, że nawet w tym
pokoju miejsce dla prezydenta zostało symbolicznie wyróżnione. Oparcie jego krzesła
było nieco wyższe niż pozostałych.
Technik zaczął coś tłumaczyć, ale po kilku słowach po prostu wskazał umun-
durowanego majora lotnictwa, który pojawił się właśnie w drzwiach, niosąc cha-
rakterystyczną czarną walizeczkę - „terminal" dowództwa.
Major skierował się bezpośrednio do prezydenta.
- Sir, będzie pan mógł udzielić im odpowiedzi za pośrednictwem tego.
- Czy terroryści aktywowali „terminal"? - zapytał prezydent.
Na jego twarzy odbiło się takie samo przerażenie, jakie poczuł Hector.
- Nie muszą go aktywować, by nawiązać łączność, sir. Zawsze jest w stanie
czuwania.
Major umieścił „terminal" na stole przed prezydentem.
- Czy dobrze zrozumiałem? - wtrącił szef FBI, Gibb. - Terroryści skontaktowa
li się z nami za pośrednictwem najbardziej zabezpieczonej linii w kraju?
Major pokręcił głową. Wskazał dziewięć panoramicznych ekranów telewizyjnych o
dużej rozdzielczości, umieszczonych w trzech rzędach w ścianie naprzeciwko kominka.
W dolnym prawym rogu każdego z nich znajdowało się logo innej stacji, ale wszystkie
pokazywały ten sam obraz.
Na pierwszym planie, na zwykłych krzesłach biurowych siedzieli obok siebie trzej
mężczyźni ubrani w różne mundury z widocznymi kolorowymi baretkami. Byli
związani i zakneblowani. Za nimi stali dwaj ludzie w sfatygowanych zielonych
czapkach, nasuniętych na oczy, i czerwonych bandanach zakrywających dolną części
twarzy. Chustki były nienaturalnie pofałdowane, jakby kryły się pod nimi maski
gazowe. Jeden z mężczyzn miał stoper. Obaj trzymali w rękach pistolety wycelowane
w głowy zakładników.
Hector rozpoznał dwóch z nich. Prezydent także.
- Dobry Boże, to Al Flores, generał Kierensky i... kto?
Odezwał się jakiś doradca, którego Hector nie znał:
- To generał John HulI, Anglik, wojska lądowe.
- Jak oni to zrobili? - Gibb zapytał majora.
Odpowiedział mu na to pytanie porucznik lotnictwa, który wcześniej wezwał ich do
Pokoju Sztabowego:
- Mają ekipę CNN. Jedną z tych na dziedzińcu. Dźwiękowca, operatora i Mary
Askwith.
- Reporterkę - zauważył szef FBI, krzywiąc się. - Terroryści dokonują masakry -
zobaczysz to na żywo w CNN! Nadajemy ich żądania o każdej pełnej godzinie. Witaj w
dwudziestym pierwszym wieku!
Porucznik zwrócił się do prezydenta.
- Zdobyli „terminal", sir. Chcą rozmawiać z... z kimś z rządu za pośrednictwem
linii zabezpieczonej przed podsłuchem o... - spojrzał na zegarek. - O dwunastej
trzydzieści. To za trzy minuty.
Prezydent obciągnął czarną klasyczną marynarkę.
- Doskonale.

212
Po naradzie w Pokoju Sztabowym współpracownicy dostarczyli mu czysty garnitur,
koszulę i krawat. Zdążył także umyć twarz i ogolić się. Hector wciąż miał na sobie
brudną i popaloną koszulę oraz szare spodnie, ale przecież to nie on miał wystąpić w
telewizji.
Jak się jednak okazało, jego szef także nie.
- Panie prezydencie, nie może pan negocjować z terrorystami w programie
ogólnopaństwowej, nie - międzynarodowej telewizji!
Po chwili namysłu Hector choć raz zgodził się z Jamesem Gibbem.
- Racja, sir.
Prezydent wahał się przez chwilę i wstając skinął głową.
- Dyrektorze Gibb, proszę.
Szef FBI obszedł stół i usiadł na krześle prezydenta. Za nim stał major z „terminalem".
Prezydent zajął miejsce po lewej stronie Gibba, po czym skinął na majora, który
pochylił się i otworzył walizkę.
Na dnie leżała mała klawiatura z niebieskimi przyciskami, która wyglądała jak duży
kalkulator, i pliki przezroczystych plastikowych osłonek. Zawierały one koperty z
kodami odpalania broni nuklearnej.
Hector przyglądał się uważnie, jak major wysuwa spod wieka gruby kabel z czarnej
gumy a potem zatyka go na brzegu „terminala" jak satelitarną antenę telefoniczną.
Walizka zawierała także kolorowy monitor i dwie słuchawki telefoniczne. Poniżej
monitora umieszczony był duży, lśniący obiektyw. W tej chwili Hector mógł jedynie
zobaczyć na ekranie nie znany mu emblemat na jaskrawoniebieskim tle. Przedstawiał
orła trzymającego w szponach jednej łapy błyskawicę, a w drugiej symbol atomu -
elektrony krążące wokół jądra.
Gibb uniósł ręce nad „terminalem" jak pianista, który nie wie, jak zacząć koncert.
- Co mam teraz zrobić? — zapytał.
Odpowiedziało mu jednocześnie co najmniej pięć osób, wśród nich prezydent.
- Podnieść słuchawkę.
Szef FBI wziął jedną ze słuchawek. Okazało się, że jest to słuchawka bezprze-
wodowa.
- Tu James Gibb, dyrektor FBI - zgłosił się.
Wszyscy skierowali spojrzenia na dziewięć ekranów telewizyjnych, na których
jeden z terrorystów spojrzał w bok, jakby ktoś go stamtąd zawołał. Potem skinął głową
i wyjął z tylnej kieszeni taki sam telefon bezprzewodowy.
Teraz Hector zrozumiał, dlaczego chusty na twarzach terrorystów wyglądały tak
dziwnie - kryły urządzenia elektroniczne, które zniekształcały głos. Zmieniony głos
terrorysty przypominał Hectorowi dźwięk jakiegoś oszalałego komputera ze starych
filmów science fiction.
- Proszę słuchać uważnie, dyrektorze. Pentagon został przejęty w imieniu na
rodu amerykańskiego przez Synów Wolności.
Przy pierwszych słowach terrorysty Hector usłyszał dochodzący gdzieś z Gabinetu
pospieszny stukot klawiatury. Odwrócił się i spojrzał na drugi koniec stołu. Siedziała
tam blondynka, pochylona nad zgrabnym laptopem, z którego rów-

213
nież wystawała gruba gumowa antena. W jej wyglądzie było coś zastanawiającego.
Miała na sobie zielony mundur piechoty i, jak wynikało z dystynkcji, była majorem.
Wydawała się jednak zbyt młoda, by dosłużyć się już tego stopnia, a lal-kowate rysy
twarzy i gładko zaczesane do tyłu włosy sprawiały, że wyglądała raczej jak modelka w
przebraniu, a nie oficer.
Hector odwrócił się znowu w kierunku monitorów, a terrorysta ciągnął dalej.
- Jest to pierwszy etap operacji zmierzającej do przejęcia Waszyngtonu i całej
Ameryki z rąk zdrajców, którzy dziś nimi rządzą - recytował zawodzącym głosem
pozbawionym normalnej intonacji. - Czy rozumiecie?
Gibb odpowiedział już chłodno, bez pośpiechu. Mówił zupełnie innym tonem niż
wcześniej w Pokoju Sztabowym.
- Tak, słyszę.
- Pytanie brzmiało: czy rozumiecie?
- Rozumiem, że zatrzymaliście wielu ludzi i jestem skłonny do współpracy, bo nie
chciałbym, żeby stało się im coś złego.
Na ekranach telewizyjnych terrorysta z telefonem skinął na kolegę, który na-
tychmiast przyłożył pistolet do karku brytyjskiego generała i...
W bladożółtym Gabinecie z ust patrzących wyrwał się okrzyk grozy. Hector poczuł
skurcz żołądka, gdy ciało generała szarpnęło się na krześle do przodu, a przez knebel
trysnęły strugi krwi. Głowa Hulla opadła na bok, a przez nogi i ręce przebiegły
drgawki. Wtedy na połowie ekranów zamrugały plansze z informacją, że przerwano
łącza. Stacja AOLCBS pokazała po prostu pusty pulpit prezentera wiadomości.
Inne stacje wciąż nadawały bezpośrednią relację z Pentagonu, ale cyfrowo powięk-
szyły ujęcia, koncentrując je na postaciach terrorystów, a usuwając obraz ciała generała.
W pokoju wszyscy mówili jednocześnie.
- Czy ktoś rozpoznaje to pomieszczenie?
- Co to był za pistolet?
- Czy możemy odciąć łącza CNN?
Blondynka w randze majora, która siedziała przy końcu stołu, oznajmiła:
- K-25 nie ma żadnych danych na temat Synów Wolności.
- Cisza! - rozkazał Gibb. Ponownie zwrócił się do terrorysty. - To nie było ko-
nieczne!
W tym momencie Hector uświadomił sobie, że CNN nie transmituje słów szefa FBI
ani nikogo ze zgromadzonych w Gabinecie. Nadawano na żywo tylko wypowiedzi
terrorysty.
- To my będziemy decydować, co jest konieczne, a co nie - powiedział. - Ro
zumiecie?
Gibb nauczył się już lekcji:
- Rozumiem.
Terrorysta na ekranie monitora opuścił broń, a jego kolega przemówił znowu:
- Uzurpatorski rząd w Waszyngtonie nie reprezentuje już narodu amerykań
skiego. Nasz kraj był niegdyś potężny i niezależny, bo miał największą i najspraw
niejszą armię na świecie.

214
Gibb nacisnął jakiś guzik przy telefonie, który trzymał w dłoni. Hector domyślił się,
że wyłączył mikrofon, bo potem zawołał:
- Gdzie są moi analitycy?
- Wiarołomny prezydent - kontynuował terrorysta - zdradził nasze wojsko i naród
amerykański, sprzedając nas Rosjanom w ramach ogólnoświatowego spisku, w którym
biorą udział NATO, Narody Zjednoczone i Federalna Agencja do Spraw Kryzysowych.
- Dobry Boże - powiedział z jękiem ktoś za Hectorem - to jacyś szaleńcy.
- Synowie Wolności są patriotami. Jesteśmy gotowi oddać życie w obronie naszego
kraju i barw narodowych. Jeśli chcecie, żeby reszta zakładników została uwolniona,
musicie spełnić następujące warunki. Rozumiecie?
- Rozumiem - odparł Gibb cicho.
- Oto one. Warunek pierwszy: w ciągu godziny prezydent wystąpi w ogólno-
państwowej telewizji i przyzna, że jego dążenie do przyjęcia Rosji do NATO jest
częścią większego spisku, który ma na celu osłabienie Stanów Zjednoczonych i
umożliwienie przejęcia władzy nad nimi Siłom Bezpieczeństwa Narodów Zjed-
noczonych.
Do uszu Hectora dotarł czyjś nerwowy śmiech, a także pomruki oburzenia. Sam poczuł
natomiast wyraźny niesmak. Brukowce będą miały pożywkę. Terrorysta ciągnął:
- Warunek drugi: wszyscy potencjalni następcy prezydenta, począwszy od
przewodniczącej Izby Reprezentantów po sekretarza do spraw kombatanckich,
podpiszą oświadczenia, że także uczestniczyli w spisku i jako zdrajcy ustąpią ze
stanowisk.
Warunek trzeci: Izba Reprezentantów i Senat zostaną rozwiązane i w ciągu
trzydziestu dni odbędą się wolne wybory. Nie będzie mógł w nich startować nikt, kto
wcześniej pełnił jakikolwiek urząd polityczny albo ubiegał się o niego. Rząd przyzna
każdemu z kandydatów tysiąc dolarów na wydatki i suma ta nie może zostać
przekroczona. Walka wyborcza opierać się będzie na publicznych wystąpieniach, a nie
reklamach telewizyjnych.
- Chciałbym wiedzieć, jak, u licha, te półmózgi dostały się do Pentagonu - za
plecami Hectora dał się słyszeć kolejny głos.
- I warunek czwarty: dopóki nie odbędą się wybory i naród nie wybierze nowego
prezydenta, jego obowiązki pełnić będzie generał Elias Xavier Brower.
Wszystkich ogarnęło zdumienie. Generał Brower właśnie otrzymał rozkaz ścią-
gnięcia oddziałów Delta Force w pobliże Pentagonu, by przygotować atak na budynek.
Hector siedział osłupiały. Czy mógł być w to zamieszany ktoś taki jak generał Brower?
- By cały kraj wiedział, że władzę przejęli prawdziwi, uczciwi patrioci - mówił
terrorysta - generał Brower wystąpi w telewizji i oficjalnie przyjmie funkcję w godzinę
po publicznym zrzeczeniu się jej przez dotychczasowego prezydenta. Dyrektorze Gibb,
czy rozumie pan te żądania?
- Tak, rozumiem - natychmiast odpowiedział szef FBI.

215
Hector nie zazdrościł mu tej roboty. Porażka negocjatora ma straszliwe konse-
kwencje. Obserwują Gibba miliony ludzi i osądzą go surowo, jeśli popełni jakiś błąd.
- Czy dając wyraz dobrej woli, moglibyście uwolnić kilku zakładników?
- Oto, jak będziemy uwalniać zakładników - odrzekł terrorysta swoim mecha-
nicznym głosem. - Kiedy zobaczymy w telewizji dymisję prezydenta, wypuścimy
dwudziestu pięciu zakładników.- Po rezygnacji zdradzieckich członków rządu
uwolnimy kolejnych dwudziestu pięciu. A gdy zobaczymy, że generał Brower
przejmuje obowiązki prezydenta - następnych dwudziestu pięciu.
W tym czasie przekażemy też szczegółowe instrukcje dotyczące potrzebnego nam
transportu helikopterami z Pentagonu na pobliskie lotnisko. Żądamy również samolotu
jako eskorty. Na każdym etapie będziemy uwalniać następną partię zakładników.
Rozumiecie?
- Rozumiem - odparł Gibb. - Czy mógłbym...
- Nie macie już nic do powiedzenia. - Terrorysta spojrzał na zegarek. - Za
sześćdziesiąt minut chcemy zobaczyć prezydenta w telewizji. Po każdej minucie
opóźnienia zabijemy przed kamerą zakładnika. Za każdym razem, gdy nad Pentagonem
przeleci helikopter czy samolot, który będzie nas szpiegował, zabijemy przed kamerą
zakładnika. Przy każdej próbie ataku na nasze pozycje zabijemy pięćdziesięciu
zakładników. Przy każdej próbie przerwania transmisji nadawanej za pośrednictwem
helikopterów stacji telewizyjnych zabijemy pięćdziesięciu zakładników.
Zrozumieliście?
Nawet Hector pojął sens ostatniego warunku. Dzięki helikopterom transmisyjnym
Synowie Wolności mogli obserwować obszar wokół Pentagonu. Przypomniał sobie
rozległe trawniki, które otaczały lądowisko. Cały teren wokół budynku wyglądał
podobnie. Zbrojna pomoc nie mogłaby zbliżyć się do niego niezauważenie.
- Rozumiem — powiedział szef FBI. - Czy możemy jeszcze coś dla was zrobić?
Potrzeba wam opieki medycznej, jakiś materiałów? Żywności albo...
Terrorysta uniósł zegarek i demonstracyjnie przycisnął guzik znajdujący się z boku.
- Chcemy zobaczyć prezydenta we wszystkich programach telewizyjnych za
sześćdziesiąt minut - od tej chwili.
Potem z powrotem włożył telefon do tylnej kieszeni. Negocjacje się zakończyły.
Wszyscy w pokoju zaczęli mówić naraz, ale głos prezydenta wybił się ponad inne.
Zapadła cisza.
- Proszę wstrzymać cały ruch powietrzny w promieniu ośmiu kilometrów od
Pentagonu. Nasze helikoptery mają zastąpić maszyny stacji telewizyjnych, które
tam teraz krążą. Proszę wyposażyć je w kamery, żeby nie przerywać transmisji.
Róbcie, co do was należy. Czy ktoś wie, kim są ci maniacy?
Wstała pani major przy końcu stołu.
- Sir, nie mamy żadnych informacji na temat działających w kraju organizacji
czy grup terrorystycznych o nazwie Synowie Wolności.

216
- A pani jest...? - zapytał prezydent.
Hector uświadomił sobie, że jego szef znajdował się za daleko, żeby zastosować
swoją zwykłą sztuczkę i odczytać nazwisko z plakietki.
- Major Sinclair, sir. - Hector zauważył, że zawahała się, zanim dodała: - Pra
cuję z generałem Vanovichem. Miałam mu asystować podczas odprawy, którą wy
znaczono na popołudnie.
To najwyraźniej coś prezydentowi mówiło, bo domyślnie skinął głową.
- Ach, oczywiście, major Sinclair. Czytałem pani raporty o... - Spojrzał na gru
pę nie znanych mu doradców, a potem na pułkownika Tobina, rozmawiającego
z majorem, który przyniósł „terminal". - Więc... macie dostęp do wszystkich
miejsc, w których mogłyby znajdować się informacje o tych ludziach.
Wszyscy słuchali teraz pani major. Hector usiłował sobie przypomnieć, czy słyszał
już kiedyś jej nazwisko. Był pewien, że prezydent nigdy nie wspominał przy nim o
major Sinclair i nie pamiętał, by czytał jej raporty. To znaczyło, że pani major pracuje
nad bardzo nudnymi albo ściśle tajnymi projektami. Biorąc pod uwagę nieoczekiwany
bieg wydarzeń tego dnia, Hector uznał, że raczej nad ściśle tajnymi.
- Nie sądzę, sir, żeby istniały jakieś dane na ich temat. Myślę, że wszystko, co nam
powiedzieli, to kłamstwa.
- Ale zamordowali generała Hulla - zawołał ktoś.
- I zamordują następnych - dodała Sinclair. Hector zauważył, że wciąż stała jakby
na baczność. - Ale nie z tych powodów, które podali.
- Dlaczego tak pani uważa, pani major? - zapytał prezydent.
- Ich żądania są niedorzeczne, sir. Nikt racjonalnie myślący nie mógłby sądzić, że
tak po prostu da się obejść mechanizmy sprawowania władzy w Stanach Zjed-
noczonych.
- Dlatego właśnie są bardzo niebezpieczni - powiedział Gibb do prezydenta.
- Z całym szacunkiem, sir, ale jestem innego zdania - wtrąciła Sinclair. - Słyszałam
kilka pierwszych relacji świadków tego, co wydarzyło się dziś w Pentagonie.
Obejrzałam zdjęcia satelitarne zrobione podczas ataku na dziedziniec. Ci ludzie działali
sprawnie, profesjonalnie i z wojskową precyzją. Tak nie zachowują się osoby obłąkane.
- Proszę zauważyć, kto jest ich przywódcą - sprzeciwił się szef FBI, znowu
zwracając się do prezydenta, a nie do major Sinclair. - Generał Brower. To on
właściwie stworzył Siły Specjalne.
Pani major odpowiedziała szybko:
- Sir, służyłam pod dowództwem generała Browera. To niemożliwe, żeby miał coś
wspólnego z tą sprawą.
- To dlaczego posłużyli się jego nazwiskiem, pani major? - spytał prezydent.
- Żeby zdyskredytować człowieka, którego się boją. To przeszkoleni żołnierze.
Świadczą o tym zdjęcia satelitarne. Moim zdaniem oni wiedzą, że największe
zagrożenie dla ich operacji stanowi Delta Force. Wymienili nazwisko generała
Browera w takim kontekście, ponieważ chcą go skompromitować albo przynajmniej
podważyć wiarygodność jego decyzji.
Prezydent zamyślił się, jakby rozważał te argumenty.

217
Gibb jednak już miał koncepcję.
- Panie prezydencie, myślę, że nie warto dłużej o tym dyskutować. Nieważne, kim
są ci ludzie. Ważniejsze jest to, że mamy niecałą godzinę na uwolnienie zakładników.
I biorąc pod uwagę debatę wokół przyjęcia Rosji do NATO, termin tego wydarzenia,
a także przekonanie major Sinclair, że ci ludzie są żołnierzami, wydaje mi się, że nie
można wykluczyć udziału generała Browera i innych wojskowych w całej tej sprawie.
Szef FBI pochylił się i położył dłonie na stole, by podkreślić swoje słowa:
- Panie prezydencie, proszę tylko o rozkaz.
- Jaki rozkaz?! - ostro zapytała Sinclair.
Odpowiedział, nie patrząc w jej stronę:
- Żeby wysłać tam moich ludzi.
- Drużynę antyterrorystyczną FBI? Przeciwko temu oddziałowi? - Major Sinclair
zwróciła się bezpośrednio do prezydenta. - Sir, drużyna FBI jest przygotowana do
rozwiązywania konfliktów cywilnych. Nie wytrzymają tam ani minuty.
- Nie będą musieli - odparł prezydent. Odwrócił się i powiedział do szefa sztabu
generała Browera. - Pułkowniku Tobin, zamierzam aktywować Punkt J.
Rozdział dziewiąty

Piętro pierwsze, pierścień E, sektor rzeczny

Tom podniósł ręce i, pamiętając z kim jest, krzyknął:


- Rzuć broń, „Nuke".' To nie jest tego warte!
W odpowiedzi wszystkie trzy postaci w bieli wymierzyły pistolety w Bethune. Tom
spojrzał na aspirantkę i zobaczył znajomy, nieprzytomny wyraz determinacji, który
ściągnął rysy jej twarzy.
Wreszcie jednak Bethune uniosła prawą rękę i powoli przykucnęła, kładąc lewą
pistolet na podłodze.
Tom wypuścił z płuc powietrze, bo wcześniej nieświadomie wstrzymał oddech.
Krępy mężczyzna o czarnych włosach gestem kazał Bethune położyć się na ziemi.
Gdy tylko to zrobiła, podszedł do niej i kopnął dalej broń. Drugi mężczyzna,
muskularny, piegowaty blondyn, wykręcił Tomowi ręce do tyłu, potem obrócił i tak
brutalnie go popchnął, że ten uderzył twarzą o ścianę. Zanim zdążył zaprotestować,
poczuł szarpnięcie i usłyszał dźwięk zrywania plastikowej taśmy - związano mu ręce.
Potem znowu go odwrócono, aż zakręciło mu się w głowie. Jasnowłosy mężczyzna,
który skrępował mu dłonie, trzymał teraz jego identyfikator.
Tom oparł się o ścianę, zdezorientowany, czując już ból w związanych przegubach.
Niedługo zacznie się niedokrwienie. Zobaczył, że Bethune ma ręce związane cienką,
sztywną taśmą. Krępy terrorysta zaciągnął węzeł i szarpnął ją za szarą koszulkę. Ręce
dziewczyny znalazły się na wysokości kolan, a potem adidasów.
Tom zauważył, że Amy patrzy na niego, jakby winiła go za to, że zostali schwytani.
Ale z tego, co wiedział o broni, jeden pistolet ręczny w żadnej sytuacji nie mógł
dorównać trzem pistoletom maszynowym.
Jasnowłosy terrorysta zaczął go przeszukiwać, poklepując fachowo pod pachami,
wokół paska, a potem przesuwając ręce po nogach, z tyłu i z przodu. W chwili gdy
Tom godził się z myślą, że za chwilę zostanie pozbawiony swego szwajcarskiego noża,
usłyszał nieparlamentarny okrzyk Bethune. Obaj z terrorystą spojrzeli w tamtym
kierunku i zobaczyli jej kolano w okolicy pachwiny napastnika. Czarnowłosy
mężczyzna zaklął i skulił się, a Bethune uderzyła go głową w skroń, aż z ust prysnęła
mu ślina. Zanim zdążył przyjść do siebie, postawiła nogę tuż za je-

219
go łydką, popchnęła go ramieniem i przewróciła. Uderzył głową o podłogę, gwałtownie
łapiąc oddech.
Szybkość i skuteczność tego manewru wprawiły Toma w osłupienie. „Mała za-
łatwiła łajdaka rewelacyjnie" - pomyślał z podziwem.
Bethune już miała kopnąć leżącego, gdy drugi terrorysta zrobił trzy susy, które
dzieliły go od niej, i kolbą pistoletu zadał jej cios w szczękę, tak że upadła na podłogę
obok powalonego mężczyzny. Potem na nią splunął.
Tom rzucił się do przodu, ale brunet walnął go w głowę.
Z ust Bethune pociekła strużka szkarłatnej krwi, a Tom zatoczył się w tył. Gdy
„jego" terrorysta pomagał koledze wstać, Tom, jak mu się wydawało, usłyszał słowa,
które nie brzmiały po angielsku. Ale po ciosie szumiało mu w uszach i nie był pewny,
czy się nie pomylił.
Bethune jęknęła i zwinęła się z bólu. Mężczyzna, którego zaatakowała, podniósł
nogę, jakby chciał ją kopnąć w żebra.
- Nie! - rozkazała kobieta z pistoletem maszynowym.
Było to pierwsze zrozumiale słowo, które wypowiedział ktoś z tej trójki. Gdy
potężnie zbudowany mężczyzna cofnął się, nadal wściekły na Bethune, Tom pomyślał,
że kobieta jest tu chyba szefem.
Ciemnowłosy napastnik chwycił Bethune za ramię i postawił na nogi, popychając ją
jednocześnie w kierunku pozostałych zakładników, którzy siedzieli na podłodze
pośrodku korytarza.
Było ich pięcioro. Czterech mężczyzn i kobieta, wszyscy elegancko ubrani z okazji
natowskiego lunchu. Rękaw marynarki jednego z mężczyzn był mocno poszarpany i
zakrwawiony. Szczupła ładna kobieta około pięćdziesiątki miała na sobie zwiewną
sukienkę w kwiaty, ale gdzieś zgubiła buty, Na twarzach wszystkich malował się
strach.
Tom był nie mniej przestraszony od nich. Ale od kiedy został ojcem, nauczył się
ukrywać lęk. Niewiele rzeczy tak wryło mu się w pamięć jak ów dzień Bożego Na-
rodzenia, kiedy jego cherokee wpadł w poślizg na oblodzonej drodze, pędząc wprost ku
światłom zbliżającej się z naprzeciwka ciężarówki. Wiózł wtedy małego do matki.
Czteroletniego Tylera wyrwał ze snu przeraźliwy okrzyk Toma. Minęli rozpędzoną
ciężarówkę o włos i zatrzymali się na przeciwnym skraju drogi. Gdyby Tom zachował
spokój, dziecko po prostu przespałoby incydent. On jednak nie zapanował nad. sobą i
Tyler nagle uświadomił sobie, że ojciec jest tylko człowiekiem i że jedna z dwóch
najważniejszych dla niego osób na świecie może nie uchronić go przed złem tego
świata.
Dwa lata później, kiedy leciał z Tylerem do Disney Worldu, nad Florydą rozpętała
się potężna burza. Tom na użytek Tylera obrócił tę niebezpieczną sytuację w świetną
zabawę, choć sam umierał ze strachu o życie syna. Tyler do dziś wspominał, jakie
wrażenie zrobiła na nim opowieść taty o samolotowym zwiadzie przed kolejnymi
podróżami w poszukiwaniu skarbów Azteków czy wyprawą do wnętrza Ziemi.
Blondyn, który zabrał Tomowi przepustkę, za jej pomocą unosił teraz i opuszczał
pancerne drzwi. Po trzecim ich otwarciu do Toma podeszła brunetka i wyszarpnęła mu
portfel z tylnej kieszeni dżinsów.

220
Gdy odwróciła się, Tom szepnął do Bethune, którą popchnięto w jego stronę:
- Dobra robota.
Aspirantka nie odpowiedziała, co go nie zdziwiło. Jej szczęka przybrała z prawej
strony purpurową barwę, a dolna warga mocno spuchła. Zauważył jednak
porozumiewawczy błysk w oczach dziewczyny, gdy przymknęła jedno oko.
„Przynajmniej traktuje to jako elementy gry" - pomyślał.
- FBI - powiedział kobiecy głos.
Tom obrócił się, by jej się przyjrzeć. Miała ciemne kręcone włosy i szerokie mocne
ramiona. Ocenił, że jest mniej więcej w jego wieku, i odniósł wrażenie, że widział ją
wśród aspirantów, którzy wysiadali przed nim z autobusu.
- FBI? - powtórzyła, tym razem z pytającą intonacją.
Pokazała przepustkę instruktora Akademii FBI, którą Tom miał w portfelu. Wi-
dniały na niej jego fotografia i ciuże logo Biura.
Tom spojrzał na kobietę i nagle przyszło mu do głowy, że ona nie zna angielskiego.
- Nauczyciel - powiedział wolno. -Jestem nauczycielem w Akademii FBI. Kobieta
zmarszczyła czoło.
- Nauczyciel - powtórzyła.
Podeszła do towarzyszy i zaczęła się nimi naradzać szeptem.
- Potrafisz określić, jaki to język? - Tom mruknął do Bethune.
- Rosyjski - odparła szybko, potwierdzając podejrzenia Toma.
Przez chwilę nie wiedział, co wydaje mu się dziwniejsze: fakt, że po Pentagonie
biegają uzbrojeni Rosjanie, czy to, że znalazł się w towarzystwie kogoś, kto potrafi
zrozumieć ich język.
- No i...? - zapytał.
•••Bethune wzruszyła ramionami i przy tym ruchu skrzywiła się z bólu.
- Nie mam pojęcia, o czym mówią. Umiem tylko przeklinać po rosyjsku.
Usiłowała się uśmiechnąć i splunęła krwią. Pochwyciwszy jego zaniepokojone
spojrzenie, wymamrotała:
- Wybił mi ząb. Mam nerw na wierzchu.
Jedynym środkiem przeciwbólowym, jaki Tom mógł zaoferować w takiej sytuacji,
było odwrócenie uwagi dziewczyny. Spojrzał na trójkę terrorystów, którzy wciąż
pogrążeni byli w rozmowie.
- Co oni tu robią?
- Może nie chcą, żeby ich kraj wstąpił do NATO.
- Ale jaki to miałoby związek z Milo i dostępem do tajemnic wojskowych?
Zanim Bethune zdążyła odpowiedzieć, terroryści zakończyli naradę. Piegowaty
Rosjanin za pomocą identyfikatora Toma opuścił drzwi pancerne. Tom w tym czasie
przyglądał się kobiecie, która przeszła korytarzem kilkanaście kroków, wyjęła
odbiornik radiowy wielkości zapalniczki, który był wyposażony w krótką antenkę.
Zastanowiło go, dlaczego urządzenie nie zostało porażone impulsem
elektromagnetycznym i jak, biorąc po uwagę jego rozmiar, mogło przez betonowe
ściany Pentagonu wysłać sygnał na odległość większą niż parę metrów. Nie ulegało
jednak wątpliwości, że kobieta

221
przez nie rozmawiała. Koledzy spoglądali w jej stronę, pilnując zakładników w holu.
„Nie wydostaną się z budynku - myślał Tom - jeśli nie rozpoczną negocjacji z kimś
z władz. Zazwyczaj terroryści wypuszczają zakładników w zamian za wolność. Ale
zdarza się też, że zakładnicy są zabijani, gdy minie wyznaczony termin. Albo giną
podczas akcji ratunkowej".
A Tom wiedział, że pomoc miała wkrótce nadejść. Vanovich był tego pewien. Być
może właśnie w tej chwili, gdzieś w schronie obrony cywilnej pod Pentagonem
formuje się oddział ratunkowy. Tom chciał tylko wiedzieć, czego ma się spodziewać:
uwolnienia w wyniku negocjacji czy też próby akcji ratunkowej.
Czas jednak nie grał na korzyść Vanovicha. Generał był w kiepskiej formie i nie
wiadomo było, czego napastnicy od niego chcą. Tom musiał się dowiedzieć, gdzie go
przetrzymują, żeby skierować tam oddziały ratunkowe. Nie mógł czekać na
rozpoczęcie negocjacji lub nadejście pomocy.
Na razie coś zyskał. Piegowaty Rosjanin nie przeszukał go do końca z powodu
incydentu z Bethune. Teraz zaś mężczyźni skupili uwagę na swej przywódczyni,
rozmawiającej przez radio, zamiast na zakładnikach. Choć nie był to odpowiedni
moment na ucieczkę, jednak można się było do niej przygotować. Bethune
przynajmniej straciła już chęć do popisów. Jest tylko jedno wyjście z tej sytuacji -
pomyślał Tom - i będzie wymagało precyzyjnego planu oraz starannych przygotowań.
Żadnych brutalnych, krwawych zagrywek".
Należy teraz kontrolować wydarzenia. Pochylił się ku Bethune, starając się, by
wyglądało, że jest wyczerpany i chce oprzeć głowę na jej ramieniu. Potem szepnął
najciszej, jak potrafił:
- Mam szwajcarski nóż w przedniej lewej kieszeni dżinsów.
Przez moment wydawało mu się, że zobaczył błysk rozbawienia w jej oczach.
- Z wykałaczką i tak dalej? - zapytała szeptem.
Potem jednak westchnęła i zmieniła nieco pozycję, jakby również była zmęczona i
musiała się na nim wesprzeć. Tom przysunął się bliżej, by mogła sięgnąć mu do
kieszeni, i choć oboje pozornie siedzieli bez ruchu, poczuł, że Bethune odnalazła nóż i
powoli popycha go ku górze.
Kobieta w korytarzu odłożyła radio i podeszła do kolegów. Wszyscy troje odwrócili
się plecami do zakładników, byli poza zasięgiem głosu.
Tom poczuł, że nóż zaraz wypadnie z kieszeni.
- Chyba go masz - powiedział cicho, nie poruszając prawie ustami.
- Żeby to tylko był nóż - odpowiedziała Amy takim samym głosem.
Tom oblał się czerwienią. Siedzieli obok siebie, jej palce wędrowały po jego
biodrze, ale nie spodziewał się takiego komentarza z ust dziecka.
Poczuł, że nóż zaczyna się wysuwać. Gdyby upadł na podłogę, Rosjanie musieliby
to usłyszeć. Tom przywarł mocniej do Amy, jej związane dłonie wbiły mu się w ciało
i... dziewczyna chwyciła nóż.
- Mam. Nie ruszaj się.
Tom zacisnął zęby.

222
- Nie próbuj teraz żadnych sztuczek - syknął rozkazująco. - Poczekaj, aż się
czymś zajmą.
Nie odpowiedziała. Czuł, że dziewczyna porusza palcami. Odniósł wrażenie, że
usłyszał pstryknięcie otwieranego ostrza.
- „Nuke"... oni mają pistolety...
- Tom... to MP5 Hecklera i Kocha. Wiem, kim są ci ludzie. Siedź spokojnie i bądź
cicho.
Nie mógł już nic powiedzieć, bo Rosjanie odwrócili się i podeszli do nich. Wszyscy
troje patrzyli na Toma.
- Tom Chase - powiedziała kobieta.
Szybko ocenił sytuację. Mieli jego portfel. Wiedzieli, kim jest. -Tak.
- Ty z nami - rozkazała.
Skinęła na czarnowłosego mężczyznę, który opuścił broń i zamierzał podnieść
Toma za ramię.
- Padnij — syknęła Amy.
Tom zesztywniał przerażony. To nie była odpowiednia pora ani miejsce.
Rosjanin chwycił go za łokieć i pociągnął w górę. Tom zakołysał się na piętach,
podtrzymywany tylko przez napastnika. Zanim wyprostował nogi, Amy szepnęła:
- Teraz!
Wiedział, że gdyby w tym momencie wstał, jej sztuczka - cokolwiek planowała -
nie udałaby się. Czy jest na tyle mądra, by się wycofać? Bo jeśli nie ma już odwrotu, a
on jej nie pomoże - zostanie zabita.
W tej trwającej całe wieki chwili wahania jedna myśl przesłoniła pozostałe: ta mała
już jednego z nich załatwiła.
Tom zachwiał się na nogach i ... runął do przodu. Upadł z krzykiem, pociągając za
sobą Rosjanina, który stracił równowagę... Aspirantka skoczyła do przodu, chwyciła
pistolet przewieszony przez ramię krępego mężczyzny i wystrzeliła nad głową Toma w
kierunku dwójki pozostałych Rosjan.
Przez huk eksplozji Tom usłyszał stłumione krzyki zakładników oraz jęki dwojga
terrorystów, których ciała wiły się teraz w zasięgu serii z pistoletu maszynowego.
Czarnowłosy Rosjanin, który trzymał Toma, odwrócił się z wrzaskiem i stanął
naprzeciw Bethune. Dokładnie w tej samej chwili, gdy Tom uświadomił sobie, że
dziewczynie nie uda się odwrócić broni wiszącej na krótkim pasku i strzelić do
napastnika, ona błyskawicznie uniosła w ręce nóż. W ułamku sekundy pomyślał: „To
nie mój!" i zobaczył, jak błyszczące ostrze zagłębia się w szyi mężczyzny. Terrorysta
przechylił się do tyłu, jego okrzyk przeszedł w charkot. Złapał się za gardło i obrócił
powoli wokół własnej osi, prostując się, a następnie upadając bez oznak życia.
Tom, wciąż ze związanymi z tyłu rękoma, przetoczył się na kolana. Troje Rosjan
leżało martwych. Z ich ciał sączyły się na wypastowaną podłogę połyskujące strugi
krwi.

223
Zaczął wymiotować. Nie miał nic w żołądku. Ostatnim posiłkiem, który jadł, była
pizza zeszłego wieczora. Zakrztusił się kwasem żołądkowym, który palił go w gardle.
Dopiero kiedy uniósł się na rękach, zauważył, że Bethune przecięła plastikową
taśmę na jego przegubach. Gwałtownie wciągnął w płuca powietrze i otarł zdrętwiałą
dłonią usta.
Bethune tymczasem wycierała długie stalowe ostrze o dżinsy.
Powiedział tylko jedno:
- To... nie mój nóż...
Wzruszyła ramionami i wyciągnęła nóż, żeby mógł mu się przyjrzeć. Był mniej
więcej tej samej wielkości co jego maxxum, ale miał metalowy trzonek. Bethune jedną
rękę złożyła ostrze, a potem szybkim ruchem nadgarstka rozdzieliła trzonek, tak że
narzędzie zamieniło się w kombinerki o wąskich, szpiczastych końcówkach.
Oboje odwrócili się, bo zakładnicy, wciąż zakneblowani, zaczęli tupać nogami o
podłogę i krzyczeć, by zwrócić na siebie uwagę.
Trafiona Rosjanka usiłowała się podnieść. Jej mundur i broń umazane były krwią.
Powoli uniosła rękę z pistoletem.
Pole widzenia Toma zdawało się zawężać, tak że w końcu widział już tylko lufę
pistoletu. Ale zamiast zobaczyć błysk wystrzeliwanych z niej pocisków, usłyszał
szybką serię metalicznych pstryknięć, a potem przed oczami przemknęło mu coś
srebrzystego. Rosjanka o kręconych włosach ze zduszonym jękiem padła na plecy, a
pistolet wyślizgnął się z jej dłoni na podłogę.
Tom ujrzał w jej szyi srebrny krzyż.
Bethune minęła Toma oraz martwego mężczyznę, któremu poprzednio wbiła nóż w
gardło, i zatrzymała się przy ciałach pozostałych dwojga terrorystów.
Pochyliła się i wyjęła nóż z szyi Rosjanki. Miał teraz kształt litery X, której górną
część tworzyły ostrze i złożone końcówki kombinerek, a dolną - dwa końce otwartego
trzonka.
Bethune wyprostowała się i ponownie otarła nóż o spodnie. Potem jedną rękę
złożyła końcówki narzędzia.
- Nie dałoby się tego zrobić plastikową wykałaczką - powiedziała odwracając
się do Toma i zakładników.
Popatrzył na nią. Ta mała miała już cztery nacięcia na kolbie. A przecież dopiero
zaczęła. Pomyślał, że im dłużej zostanie z aspirantką Bethune, tym krócej pożyje.
Musiał jednak odnaleźć Vanovicha.
Rozdział dziesiąty

Pokój Sztabowy, Biały Dom

Po powrocie do Pokoju Sztabowego Hector nie musiał patrzeć na zegarek. Nad


monitorami o płaskich ekranach, znajdujących się na przeciwległej ścianie, widniały
trzy cyfrowe zegary. Jeden z nich był tak nastawiony, że odmierzał czas od końca. Za
czterdzieści osiem minut terroryści zaczną zabijać zakładników. Chyba że prezydent
publicznie ustąpi ze stanowiska wraz ze wszystkimi członkami rządu, Izby
Reprezentantów i Senatu. A to stać się nie mogło.
W tym pokoju bez okien Hector czuł się lepiej niż w sali, którą właśnie opuścił.
Było tu mniej tłoczno i panował mniejszy chaos. Choć nastrój był ponury i pełen
napięcia, ludzie z wywiadu, którzy przybyli tu na wezwanie prezydenta, wydawali się
spokojniejsi i bardziej pewni siebie niż pospiesznie zebrani młodsi doradcy w
Gabinecie.
Przyszła tu także z prezydentem Margaret Sinclair. Podobnie jak ona, większość
zgromadzonych w Pokoju Sztabowym była w mundurach. Hector zaczął się
zastanawiać, czy to strój sprawiał, że wydawali się bardziej kompetentni, czy rze-
czywiście tacy byli.
Sam zdążył już trochę przyjść do siebie. Na polecenie pani Petty przyniesiono mu
nowiutki kombinezon, jeden z wielu prezentów dla prezydenta od gości. Hector
doceniał, że ktoś o nim pomyślał, choć strój wydał mu się niezbyt stosowny. Okazało
się jednak, że ma wiele zalet: mimo zabandażowanej nogi bez trudu wciągnął
granatowe spodnie wiązane na sznurek. Nie zachwycił go też umieszczony na piersi
duży emblemat z napisem „Minnesockie Stowarzyszenie Doskonalenia Zawodowego
Pakowaczy Mięsa - Zjazd z okazji 50-lecia", ale przyjemnie było mieć na sobie czyste i
całe ubranie.
Prezydent natomiast zniknął na minutę i pojawił się znowu w świeżym garniturze,
koszuli i krawacie. Jedyną pozostałością dzisiejszych jego przeżyć były bandaże na
rękach i cienie pod oczami.
Hector, który poruszał się z trudem, ponownie jako ostatni wszedł do pokoju. Tym
razem jednak nie mógł się zorientować, czy prezydent w ogóle zauważył jego
obecność. W innych, mniej krytycznych sytuacjach miał za zadanie przedsta-

225
wiać szefowi punkt widzenia kogoś z zewnątrz, ale tym razem prezydent podjął już
decyzję: zamierzał aktywować tajemniczy Punkt J.
Świadom, że w każdej chwili może być poproszony o opuszczenie pokoju, bo jest tu
chyba jedyną osobą, która nie wie nic o Punkcie J, Hector postanowił skorzystać z
okazji i zdobyć jak najwięcej informacji. Natychmiast więc rozejrzał się za major
Sinclair i pokuśtykał w jej stronę. Usiadł przy stole dwa krzesła od niej, ale tak, by
między nimi nikogo nie było.
Sinclair sprawiała wrażenie, że jest doskonale poinformowana o tym, co się dzieje.
Poza tym sprzeciwiła się Jamesowi Gibbowi, samemu szefowi FBI, którego nie
zaproszono do Pokoju Sztabowego na dalszą część narady. Hector miał do niej wiele
pytań. Przede wszystkim jednak chciał w stosownej chwili porozmawiać z nią o major
Christou.
W ciągu pierwszych kilku minut starał się unikać jakichkolwiek gestów czy słów,
które mogłyby zwrócić na niego uwagę. Gotów był przyznać rację swoim
adwersarzom: był tu intruzem i nie miał nic do powiedzenia w toczącej się dyskusji.
Postanowił więc słuchać i się uczyć.
Milton Meyer, chorobliwie szczupły młody zastępca dyrektora Agencji Bezpie-
czeństwa Narodowego, przedstawił plan zmylenia wroga. Stwierdził, że prezydent
mógłby wygłosić mowę, w której podałby się do dymisji i którą nadano by na
wszystkich kanałach telewizyjnych, monitorowanych przez Pentagon. Hector zauważył,
że podczas dyskusji o tym planie nikt nie nazywał terrorystów Synami Wolności.
Wszyscy zebrani, w przeciwieństwie do dyrektora Gibba, przyjęli chyba wcześniejszą
opinię major Sinclair, że kimkolwiek są, podali fałszywą tożsamość.
Meyer wyjaśnił, że jego agencja dysponuje sprzętem do zagłuszania i retransmisji o
zasięgu przeszło dwóch kilometrów kwadratowych, który blokuje wszelkie sygnały
legalnych stacji telewizyjnych i zastępuje je programem NSA. Kiedy prezydent nagra
przemówienie, Agencja Bezpieczeństwa Narodowego dokona reszty za pomocą
jednego tylko samolotu E-4B. Przewidując, że może być użyteczny, NSA ściągnęła go
już z Bazy Sił Powietrznych Andrews. Meyer oświadczył, że maszyna znajdzie się w
okolicach Pentagonu w ciągu dziesięciu minut.
Hectora zastanowiło przede wszystkim, dlaczego agencja w ogóle trzymała w
Stanach Zjednoczonych samolot, dzięki któremu mogła zagłuszać i zastępować
oficjalne programy telewizyjne swoimi.
Jednak gdy tylko prezydent zasiadł u szczytu czarnego stołu konferencyjnego,
Sinclair przedstawiła argumenty przeciwko propozycji NSA. Swój wywód oparła na
pierwszych informacjach, jakie dotarły do Białego Domu w związku z kryzysem w
Pentagonie - niespodziewanie bowiem zadzwonił dyrektor działu wiadomości UPN,
który zauważył kartkę przyklejoną do okna budynku.
78 Eskadra Łączności Sił Powietrznych, która pospiesznie organizowała sieć
komunikacyjną wokół Pentagonu, by koordynować wszelkie dalsze akcje, natychmiast
potwierdziła obserwację szefa stacji UPN i dostarczyła zdjęcia przyklejonej
wiadomości. Analitycy stwierdzili, że musiała pojawić się po tym, jak terroryści dostali
się do Pentagonu w przebraniu aspirantów Akademii Mary-

226
narki Wojennej. Zgadzało się to z relacjami świadków, którzy opowiadali o strzelaninie
na dziedzińcu, a także z tym, co widział Hector. Wywiad marynarki donosił z kolei, że
niejaka Amy Leanne Bethune, aspirantka, która miała jechać przechwyconym przez
terrorystów autobusem, według rejestrów ochrony przybyła do Pentagonu później.
Teraz zaś, jeśli wierzyć tajemniczej wiadomości, znajdowała się w budynku i
próbowała przekazać informacje o tym. co się tam dzieje.
Sprawa była podwójnie ważna. Po pierwsze informacja stanowiła dowód, że na
tyłach wroga działa potencjalny wywiadowca, który mógłby być niezwykle użyteczny,
gdyby tylko udało się nawiązać z nim łączność. Po drugie, szef działu informacji UPN
nieoczekiwanie zdecydował się nie ujawniać swego odkrycia. Hector zdawał sobie
sprawę, że w stanie wojny wszelkie informacje wywiadu były jeszcze cenniejsze, jeśli
druga strona nie wiedziała o przecieku.
- Proszę pomyśleć, co oznacza ta wiadomość aspirantki - przekonywała ma
jor Sinclair prezydenta i Miltona Meyera. - Terroryści przebyli kordony bezpie
czeństwa Pentagonu i przemycili przez nie niebezpieczną broń. Muszą więc mieć
współpracowników poza budynkiem. Nie wiemy gdzie. Jest więcej niż prawdo
podobne, że spodziewają się z naszej strony jakichś sztuczek i podjęli kroki, by
sprawdzić autentyczność przekazu telewizyjnego. Wystarczy, by mieli swojego
człowieka na Zachodnim Wybrzeżu, który będzie oglądał telewizję i w razie cze
go skontaktuje się z nimi przez telefon satelitarny.
Młody zastępca dyrektora NSA zaproponował:
- Możemy z łatwością zablokować telefonię satelitarną.
Major Sinclair to jednak nie przekonało.
- A co pan zrobi, jeśli terroryści powiedzą, że będą zabijać zakładników, do
póki nie przywrócimy łączności? - Odwróciła głowę w stronę drugiego końca sto
łu. - Panie prezydencie, musimy wkroczyć tam i zabić tych ludzi, zanim znowu
kogoś zamordują. To jedyne wyjście.
Prezydent spojrzał na pułkownika Tobina, który siedział po jego prawej stronie.
- Pułkowniku, proszę nawiązać łączność z Punktem J.
Tobin włączył kilka jarzących się kontrolek na konsolecie, a potem wręczył
prezydentowi słuchawkę telefoniczną. Ten spojrzał na ekrany monitorów. Hector
podążył za jego wzrokiem. Przy okazji przyjrzał się lepiej major Sinclair.
Główny ekran, znajdujący się po lewej stronie, miał dziewięćdziesiąt centymetrów
szerokości i sześćdziesiąt wysokości. Widać było na nim idealny, zdaniem Hectora aż
nienaturalnie ostry, obraz Pentagonu widzianego z góry. Obraz wydawał się
nieporuszony, co by sugerowało, że było to zdjęcie wykonane podczas jednego z
wcześniejszych lotów zwiadowczych. Jednak po chwili Hector gdzieniegdzie zauważył
na pobliskich autostradach małe prostokąty poruszających się pojazdów. Stwierdził
więc, że obraz nie może pochodzić z satelity zwiadowczego, jak zdjęcia, o których
mówiła major Sinclair w Gabinecie, bo nawet on wiedział, że satelity przekazujące tak
dokładny obraz nie tkwią w miejscu. A ponieważ nie zauważył na obrazie żadnych
przesunięć, wyeliminował także samolot obserwacyjny. Uznał więc, że obraz musi być

227
przesyłany za pośrednictwem jakiegoś balonu szpiegowskiego, który znajduje się
bezpośrednio nad Pentagonem, nie zauważony przez terrorystów.
Potem przeniósł spojrzenie na o połowę mniejszy monitor po prawej stronie od
ukazującego Pentagon. Widniał na nim niezwykły emblemat, którego Hector nigdy
przedtem nie widział — tarcza ze stylizowaną kulą ziemską, przeciętą z góry na dół
błyskawicą. Na górze tarczy znajdował się skrót USASC.
Hector już miał się pochylić-i zapytać Sinclair, co oznaczają te litery, gdy tarczę na
środku ekranu zastąpiło hasło „Przełączanie", a w dolnym prawym rogu pojawiło się
wyglądające bardzo nowocześnie logo AT&T. Po chwili obraz znowu się zmienił i
Hector zobaczył kolejny stylizowany rysunek przedstawiający dużego satelitę w
kształcie dysku na tle gwiazd, w tym Wielkiej Niedźwiedzicy. Uciekające w przestrzeń
litery, takie jak w czołówce „Gwiezdnych wojen", tworzyły napis „NMCC Punkt J".
Znacznie mniejszą czcionką napisano niżej: Jak nigdzie na Ziemi". Hector wyprostował
się na krześle. Czuł się jak chłopiec, który ogląda w nocy telewizję i ma nadzieję, że
rodzice go nie zauważą i nie poślą natychmiast do łóżka.
Gwiazdy i hasło na emblemacie natychmiast podsunęły mu absurdalną myśl, że
Punkt J to centrum operacji wojskowych umieszczone na orbicie. Uznał to jednak za
niemożliwe. Kiedyś w Białym Domu dowiedział się, że Siły Powietrzne Stanów
Zjednoczonych, które w latach sześćdziesiątych porzuciły wojskowe programy
kosmiczne (takie jak projekt „Horyzont" czy „Błękitne Bliźnięta"), a także zre-
zygnowały z powołania załogowego laboratorium orbitalnego, w latach dziewięć-
dziesiątych przystąpiły jednak do realizacji ściśle tajnego programu lotów załogowych.
Była to po części reakcja na katastrofę wahadłowca kosmicznego Challen-ger, która
opóźniła wysłanie w przestrzeń kosmiczną serii satelitów wojskowych. Załogowe
pojazdy kosmiczne, wystrzeliwane przez siły powietrzne, były aerodynamicznymi
dwuosobowymi kapsułami o małych rozmiarach i służyły do transportu ekip
naprawczych w rejon działania satelitów wojskowych. Każda z tych misji trwała nie
dłużej niż sześć dni. Hector widział zdjęcie takiej kapsuły, jak opada na spadochronie w
Bazie Sił Powietrznych Edwards. Do wiadomości publicznej podano wtedy, że jest to
jeden z lotów próbnych, podczas których testowano możliwości wynoszenia ludzi w
kosmos. Przestrzeń życiowa, jaką dysponowała dwuosobowa załoga, dorównywała
mniej więcej przestrzeni w małej furgonetce. Taka kapsuła nie mogła więc mieścić
całego centrum operacyjnego. To zaś oznaczało, jak stwierdził Hector, że albo armia
amerykańska prowadzi działania z nie wykończonej jeszcze międzynarodowej stacji
kosmicznej, albo symbol i hasło tego ośrodka są celowo mylące. Może Sinclair
mogłaby mu odpowiedzieć na te pytania.
Na ostatnim ekranie pojawił się obraz skupionego młodego Afroamerykanina, który
tak jak prezydent trzymał w ręku słuchawkę telefoniczną. Sądząc po krótko
ostrzyżonych włosach, surowej twarzy i wyprostowanej sylwetce, był to żołnierz. Miał
na sobie czarny mundur, na którym Hector nie zauważył żadnych dystynkcji.
Prezydent nie potrzebował jednak żadnych wskazówek, żeby rozpoznać tego
człowieka.

228
- Kapitanie Kagan, tu prezydent.
- Czekałem na telefon od pana, sir.
- Zna pan sytuację w Pentagonie?
- Nasza łączność nie została uszkodzona, sir. Jesteśmy w stałym kontakcie z
NMCC i najważniejszymi ośrodkami operacyjnymi. Są bezpieczne i sądzimy, że nic im
nie grozi.
- Słyszał pan groźby terrorystów w stosunku do zakładników?
Kapitan uśmiechnął się, odsłaniając zęby, które błysnęły jak u drapieżnika.
- Łapiemy CNN, sir - spojrzał w bok. - Terroryści zaczną zabijać zakładników za
czterdzieści pięć minut.
- Nie możemy do tego dopuścić, kapitanie.
- I nie dopuścimy, sir.
Hector zauważył, że nastrój ludzi zebranych w Pokoju Sztabowym znowu się
zmienił. Skupienie prezydenta i niezwykła pewność siebie kapitana sprawiły, że
niedawne napięcie ustąpiło miejsca oczekiwaniu, a nawet podnieceniu. Zapanowało
wrażenie, że być może kryzys zostanie szybko zażegnany.
- Rozumiem, że zapoznał się pan z odpowiednim scenariuszem działań.
- Tak jest, sir. To podręcznikowy przykład akcji „Ulewa". Zostaliśmy do niej
przeszkoleni. I podczas ćwiczeń, sir... zawsze wygrywaliśmy.
- Liczę, że i dziś wam się powiedzie, kapitanie.
W odczuciu Hectora Kagan zachowywał się tak, jakby właśnie spełniło się jego
największe marzenie. Kapitan zasalutował prezydentowi tak szybko i precyzyjnie, że
mógłby krawędzią dłoni rozbijać betonowe bloki.
Prezydent odwzajemnił salut z wyrazem dumy na twarzy.
- Proszę zaczynać, kiedy będzie pan gotowy. Z Bogiem.
Hector nie miał wątpliwości, że Kagan to przykład urodzonego amerykańskiego bo-
hatera. „Spraw się dobrze - pomyślał - a za sześć miesięcy podpiszesz umowę na książkę
i będziesz mógł wybierać spośród pięciu ofert pracy jako wojskowy konsultant pro-
gramów infonnacyjnych". Gdy kapitan zniknął z ekranu i znowu pojawił się tajemniczy
symbol USASC, MacGregor pomyślał, że chciałby znać więcej szczegółów. Choćby ilu
ludzi ma Kagan, gdzie dokładnie się znajdują i co przewiduje plan „Ulewa".
„Kolejne pytania do pani major" - odnotował w pamięci. Gdy w pokoju podniósł się
gwar i Hector zaczął się zastanawiać, jak nawiązać rozmowę z sąsiadką, Sinclair
odwróciła się do niego i patrząc na jego koszulę z wypalonymi dziurami, powiedziała z
uśmiechem:
- Wygląda na to, że pan już uczestniczył w jakieś akcji.
Hector MacGregor, dwudziestoośmioletni doradca prezydenta Stanów Zjednoczonych i
prawie już milioner, który sam doszedł do takiej fortuny, wyjąkał: -Ja... byłem w... w
Pentagonie... z prezydentem. Uśmiechnęła się jeszcze cieplej.
- Słyszałam o tym. Pan Hector MacGregor. Ja nazywam się Margaret Sinclair.
Wyciągnęła do niego rękę. Hector był tak zmieszany, że przez moment nie za-
reagował. W głowie kołatała mu się tylko jedna myśl: jak i po co taka kobieta wstąpiła
do wojska?

229
Sinclair uśmiechnęła się ponownie, pochylając głowę wyczekująco, aż wreszcie
Hector odzyskał przytomność umysłu i ujął jej rękę. Mocny uścisk, gładka skóra.
Trzymając drobną dłoń pani major, Hector czuł się, jak wielki niezgrabny niedźwiedź.
- Słyszałam, że ocalił pan prezydentowi życie - powiedziała.
I znowu Hector zaniemówił. Powtórzyła jedynie słowa samego szefa, wypo-
wiedziane w Gabinecie, ale wła-śnie w tej chwili Hector uzmysłowił sobie, że teraz
staną się one częścią jego życia. Zawsze już będzie tym, który uratował prezydenta.
Nie było to przecież tak do końca sprawiedliwe.
- Prawda jest taka - powiedział - że mnie także ktoś ocalił. - Wzdrygnął się
na wspomnienie największego przeżycia, jakiego do tej pory doświadczył. - Wie
lu ludzi zginęło, próbując nas stamtąd wydostać. Czy... znała pani major Christou?
Uśmiech zniknął z twarzy Sinclair.
- Przyboczna generała Floresa. Tak, znałam ją. Słyszałam, co się stało.
- To ona nas uratowała. I wtedy... została zastrzelona. Kule, które ją trafiły...
Pani major nic nie powiedziała, ale patrzyła na niego, jakby rozumiała, co czuje.
- Wciąż mam ją przed oczyma - ciągnął. - Wyraz jej twarzy, gdy... A... tak na
prawdę nawet mnie nie znała. I raczej nie przepadała za prezydentem.
Położyła dłoń na jego ręce.
- Nie musiała pana znać. I chyba nie zgodziłaby się z opinią, że nie lubi pre
zydenta. Miała po prostu inne poglądy. Ale to była sprawa prywatna. Jako oficer
natomiast... To nie ma nic wspólnego z sympatią czy brakiem sympatii. To po pro
stu miłość.
Hector spojrzał na nią zdziwiony, bo zupełnie nie pojmował, co miała na myśli. Na
jej twarzy malował się wyraz wyrozumiałości i zrozumienia.
- Nieważne, co major Christou myślała o prezydencie jako człowieku czy po
lityku. Nie oddała życia za niego. Oddała je za to, co on reprezentuje. No wie pan,
brzmi to staromodnie, ale taka jest prawda: zginęła za swój kraj.
Hector zrozumiał wtedy, że słowa nic tu nie pomogą, że nie potrafi tak po prostu
pogodzić się z tym, co się stało. Pokręcił głową.
- Nie - powiedział z wolna. - Myślę, że zginęła za mnie. Nie wiem tylko, dlaczego.
Potem zmienił temat rozmowy na mniej osobisty.
- No więc, pani major, co będzie dalej? Sinclair
wskazała ruchem głowy na koniec stołu.
- Teraz chyba kolej na niego.
Prezydent skończył właśnie rozmawiać z pułkownikiem Tobinem oraz Lee Fo-
gartym z biura sekretarza obrony i zwrócił się do reszty zebranych:
- Panie i panowie, nie chciałbym, aby ktoś z was myślał, że to, co nas czeka,
będzie łatwe. Nawet jeśli planowana operacja się powiedzie, kraj pozostanie je
szcze jakiś czas w stanie kryzysu. Konsekwencje takiego ataku, nawet jeżeli za
kończy się po półgodzinie, będą ciągnęły się miesiącami, może nawet latami,
i odbiją się na naszych stosunkach z NATO, na polityce zagranicznej i podważą
zaufanie narodu do armii amerykańskiej.

230
Każdy z nas będzie musiał zdać relację z tych wydarzeń. Zażądają tego od nas
historia i naród. Jako zwierzchnik sił zbrojnych, oficjalnie ogłaszam, że biorę na siebie
odpowiedzialność za wszelkie błędy i niedopatrzenia ochrony, jakie miały dziś miejsce
w Pentagonie. Biorę też pełną odpowiedzialność za wysianie do akcji kapitana Kagana
i jego ludzi.
Ktoś w pokoju zaczął klaskać. Przyłączyli się do niego inni.
Prezydent machnął jednak ręką, by się uciszyli. To nie była odpowiednia chwila.
- Pułkowniku Tobin, mógłby pan nam zreferować, co się teraz będzie działo w
Pentagonie? Co planuje kapitan Kagan.
- Oczywiście - natychmiast odparł Tobin. Potem jednak pochylił się i szepnął
prezydentowi coś na ucho.
Ten pokręcił głową, rozstrzygając wątpliwości Tobina, i odezwał się głośno:
- Wszyscy tu są upoważnieni, pułkowniku. I gwarantuję panu, że za tydzień
cała sprawa zostanie opisana w „New York Timesie". Nasze społeczeństwo zechce
poznać prawdę i nie zamierzam jej przed nim ukrywać.
Tobin przyjął te słowa bez komentarza. Usiadł i splótł ręce na blacie stołu.
- Dobrze, sir. Panie i panowie, kapitan Franklin Kagan dowodzi oddziałem bez-
pieczeństwa w Pentagonie, złożonym z dziesięciu rangersów. Jest to jedna z czterech
drużyn, które zostały przydzielone do Punktu J i pełnią służbę na zmianę.
- Po co? - to pytanie zadał jakiś cywil z drugiej strony pokoju.
- Właśnie dla takich celów jak ten. Żeby uniemożliwić wrogowi opanowanie
Pentagonu.
Cywil wysunął się do przodu. Na jego przepustce do Białego Domu nie było
zdjęcia, widniało tylko słowo: „Gość". Choć nie miał imiennej przepustki, jak ludzie ze
sztabu prezydenta, Hector wiedział, że nie jest to zwykły urzędnik, który został tu
wezwany przypadkowo. Mężczyzna ubrany był w niebieską ortalionową wiatrówkę ze
skrótem FEMA na plecach. Hector przypuszczał, że musi to być szef którejś z wielu
agencji bezpieczeństwa.
- Proszę mi wybaczyć, ale nie bardzo rozumiem - powiedział pracownik
FEMA. - Gdzie dokładnie znajduje się Punkt J?
„Przynajmniej nie jestem odosobniony" - stwierdził Hector. Z zadowoleniem jednak
pomyślał, że to nie on zadał to pytanie, widząc, w jaki sposób pułkownik Tobin
pochylił się ku prezydentowi i szepnął coś do niego.
Prezydent ponownie polecił Tobinowi, żeby kontynuował.
- Doskonale - odrzekł pułkownik. Tym razem Hector zauważył nieznaczne
pęknięcia w masce spokoju, którą przybrał Tobin. Pułkownik nie mógł jednak
sprzeciwić się prezydentowi, tak samo jak nie mógł przestać oddychać. -Jak pań
stwo wiedzą, jednym z podstawowych celów istnienia Naczelnego Dowództwa
Narodowego (National Command Authority) jest zapewnienie krajowi możliwości
przetrwania niespodziewanego, potężnego ataku nuklearnego.
Najważniejsze ośrodki NCA rozmieszczone są w różnych punktach i znajdują się w
gotowości przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, by w razie ataku na Stany
Zjednoczone zapewnić nieprzerwane funkcjonowanie rządu i naczelnego dowództwa.
Te złożone struktury były oczywiście znacznie bar-

231
dziej rozbudowane w czasie zimnej wojny, ale istnieją także dziś. Prawdopodobieństwo
agresji ze strony Rosji jest obecnie minimalne, system ma jednak chronić kraj w razie
nuklearnego ataku na Waszyngton na skutek pomyłki w rosyjskich strukturach
dowodzenia czy na rozkaz jakiegoś zbuntowanego rosyjskiego dowódcy wojskowego.
Zostałby uruchomiony także w przypadku użycia przez terrorystów broni masowego
rażenia albo w razie poważnej klęski żywiołowej.
Te alternatywne ośrodki dowodzenia rozsiane są po całym kraju. Niektóre działają
oficjalnie, jak Bojowe Centrum Operacyjne NORAD w górach Cheyenne, Narodowe
Centrum Operacji Powietrznodesantowych czy choćby utrzymywany w stałej
gotowości samolot E-4B w Offatt. Lokalizacja i zakres działania innych objęte są ścisłą
tajemnicą, co państwo z pewnością rozumieją.
Pułkownik przerwał na chwilę i spojrzał na prezydenta, zanim podjął dalsze
wyjaśnienia.
- Punkt J jest jednym z najbardziej utajnionych ośrodków dowództwa. Znaj
duje się... na znacznej głębokości w podziemiach Pentagonu.
Na podstawie reakcji ludzi zgromadzonych w pokoju, Hector zorientował się, że on
i szef działu Federalnej Agencji do Spraw Kryzysowych (Federal Emergency
Management Agency) nie są jedynymi, którzy nie wiedzieli nic o istnieniu Punktu J.
Spojrzał z ukosa na Sinclair.
- Poziom Zero? - zapytał, strzelając na ślepo.
- Tak to nazywają zatrudnieni tam ludzie - odpowiedziała.
Usłyszawszy to, pomyślał, że Flores doskonale potrafi kłamać. Generał wydawał się
wręcz urażony, gdy Hector zapytał go dziś rano, czy coś takiego rzeczywiście znajduje
się pod Pentagonem.
- To śmieszne - odezwał się facet z FEMA. - Czy Rosjanie dziesięć razy nie
zbombardowaliby Pentagonu już na początku wojny atomowej?
Hectorowi spodobał się ten nieznajomy cywil ze służb federalnych, bo zadawał
pytania, na które on sam znał już odpowiedź.
Pułkownik mocno splótł dłonie na stole przed sobą, ale odpowiedział:
- Tak, proszę pana. Na podstawie informacji, które uzyskaliśmy od Rosjan po
zakończeniu zimnej wojny, wiemy, że w Pentagon wymierzone były trzy głowice SS-
18, ważące po dwadzieścia pięć megaton, i wszystkie miały spaść w pierwszych
trzydziestu minutach wojny. Pentagon był więc pierwszym ośrodkiem wojskowym,
który miał zostać zniszczony.
- Po co zatem umieszczać pod nim punkt dowodzenia?
Pułkownikowi nadarzyła się okazja, by zmienić niewygodny dla niego temat, bo w
tej chwili z Punktu J nawiązano łączność wideofoniczną.
Na ekranie pojawiła się twarz młodej Azjatki ze zgrabnym zestawem słuchaw-
kowym na głowie. W przeciwieństwie do Kagana, była w normalnym mundurze wojsk
lądowych. Hector nie widział z tej odległości, ile ma pasków na pagonach.
- Panie prezydencie, tu sierżant Hanawa, Punkt J. Będę łącznikowym podczas
akcji kapitana Kagana, która rozpocznie się za pięć minut.
Prezydent podniósł słuchawkę.

232
- Dziękuję, pani sierżant. Bez odbioru.
Hanawa zajęła się włączaniem kontrolek, których nie obejmował już obiektyw
kamery. Nie wiadomo było, gdzie dokładnie się znajduje, za nią bowiem widniało
niebieskie tło. „Ekran z materiału" - domyślił się Hector.
Wytrwały facet z FEMA przerwał pełną wyczekiwania ciszę.
- Odpowie mi pan na pytanie, pułkowniku? Po co umieszczać punkt dowodzenia
pod budynkiem, na którym skupi się cały atak?
- Ponieważ było to jedyne logiczne miejsce, proszę pana. Po pierwsze - powiedział
pułkownik, nie spuszczając wzroku z ekranu - już w 1962 roku ludzie odpowiedzialni
za obronę zdali sobie sprawę, że nie zdołają ewakuować rządu w ciągu tych kilku
minut. Tego nauczył nas kryzys kubański. Choć radzieckie bombowce dalekiego
zasięgu TU-4 trafiały nieprecyzyjnie w cel, jednak biorąc pod uwagę ówczesną
radziecką produkcję głowic nuklearnych, system obrony Waszyngtonu był karygodnie
słaby i nie mógłby zapewnić ciągłości sprawowania rządów w razie wojny atomowej.
Hector wiedział, co miało znaczyć określenie „karygodnie słaby". Cała skom-
plikowana infrastruktura podziemnych bunkrów rządowych i wojskowych punktów
dowodzenia, którą stworzono podczas kadencji Trumana i Eisenhowera, była już
przestarzała, a niektóre urządzenia stały się bezużyteczne, zanim zakończono ich
instalację.
- A po drugie - ciągnął pułkownik coraz ostrzejszym tonem, w miarę jak rosła je
go irytacja - nawet gdybyśmy mieli podstawy sądzić, że niektóre nasze bunkry
i schrony nie zostaną wykryte i nie staną się celem ataku, gdybyśmy wcześniej otrzy
mali informacje o planowanej agresji radzieckiej i zarządzili ewakuację członków
władz, jak wówczas według pana radzieckie dowództwo zinterpretowałoby ten ruch?
Powiem panu. Uznaliby, że przygotowujemy się do uderzenia jako pierwsi. A wtedy,
może mi pan wierzyć, czym prędzej odpaliliby swoje pociski, by nas uprzedzić.
Wszyscy członkowie Naczelnego Dowództwa Narodowego w Waszyngtonie byli
jak pionki na szachownicy. Musieli tkwić na stanowiskach, pokazywać się publicznie,
żeby nie dać pretekstu do wywołania wojny. Ale w razie jej wybuchu, byli pozbawieni
ochrony. To sytuacja nie do przyjęcia i mogła prowadzić do...
Pułkownik spojrzał na zegarek.
Prezydent wreszcie zwolnił go z trudnego obowiązku.
- Dziękuję panu, pułkowniku. Resztę wyjaśnię sam.
Hector wiedział, że teraz szef wejdzie w swoją ulubioną rolę i przedstawi krótki rys
historyczny.
- Raport o konieczności opracowania planu obrony cywilnej i zapewnieniu
ciągłości rządu - zaczął prezydent - został przedstawiony prezydentowi Kenne-
dy'emu tuż przed jego zabójstwem. Jeśli się nie mylę, na podstawie tego raportu
przygotowano projekt o nazwie Odwodowa Kontynuacja Rządu. Prezydent John
son mniej więcej po roku sprawowania władzy podpisał tajny dokument, na mo
cy którego powstała Inicjatywa Odwodowej Kontynuacji Rządu, zwana także pla
nem Jerycho". Wtedy właśnie zaczęto myśleć o utworzeniu stanowiska dowodze
nia pod Pentagonem. Punkt J - jak Jerycho.

233
Wygłaszaną przez prezydenta lekcję historii przerwało ponownie pojawienie się
sierżant Hanawy na ekranie,
- Panie prezydencie, pozostały nam jeszcze dwie minuty. Personel cywilny zebrał
się już w punkcie ewakuacyjnym. - Hector zauważył, że w pomieszczeniu, w którym
przebywała, zmieniła się intensywność światła, jakby wprowadzono przyciemnione
oświetlenie nocne. Może Kagan i jego ludzie przyzwyczają wzrok do ciemności -
pomyślał.
- Cywile? Gdzie mają się ewakuować? - zapytał ktoś.
- Na jakiej dokładnie głębokości się znajdują?! - zawołał inny głos.
Na znak prezydenta pułkownik Tobin zaczął odpowiadać wszystkim jednocześnie.
- W Punkcie J pracuje około stu pięćdziesięciu specjalistów i ludzi z obsługi
technicznej. SOP ogłasza ich ewakuację przed podjęciem jakichkolwiek działań
antyterrorystycznych. Odbywa się ona przez system tuneli o nazwie „Godzina Szczytu".
To kolejny element Jerycha". Gdy tylko cywile opuszczą niebezpieczny rejon, kapitan
Kagan ruszy ze swoimi ludźmi głównymi tunelami do punktu na jednym z dolnych
poziomów Pentagonu. Stamtąd jego ludzie przedostaną się do odciętych sektorów
budynku.
- I co dalej? - pytanie to zadał facet z FEMA. - Będą strzelać do każdego, ko go
zobaczą? Zarówno terrorystów, jak i zakładników?
Pułkownikowi Tobinowi wyczerpała się cierpliwość dla tego upartego cywila.
- Proszę pana, rangersi przeprowadzają tego rodzaju akcję tu, na miejscu, co
dwa lata. Raz na kwartał odbywają ćwiczenia na poligonach. W Pentagonie wpro
wadzono stan zagrożenia „Echo". Jest to szósty z siedmiu stopni zagrożenia i ogła
sza się go, gdy budynek zostanie opanowany przez wrogie siły. Proszę mi wie
rzyć, Pentagon jest przygotowany na dalsze działania Kagana i jego drużyny. Bę
dą mieli kontrolę nad zasilaniem i systemem łączności. Dysponują całym arsena
łem broni obezwładniającej: granatami ogłuszającymi, gazem paraliżującym i in
nymi środkami chemicznymi. Dzięki nim będą mogli unieszkodliwić wrogów, nie
raniąc zakładników.
-Jedna minuta - ogłosiła Hanawa z ekranu.
Rozległo się pukanie do głównych drzwi Pokoju Sztabowego. Kiedy się otworzyły,
zgromadzeni ujrzeli dwóch umundurowanych agentów Tajnej Służby, a między nimi
siwowłosego Anthony'ego Granville'a, zastępcę szefa sztabu prezydenta. Można go
było rozpoznać z odległości stu metrów, ponieważ nosił wypomadowane, sterczące na
boki wąsy. Hector ze zdziwieniem zauważył za Granville'em osobistego sekretarza
prezydenta, który rozmawiał z kimś, kogo nie było dobrze widać. Pani Petty natomiast
z daleka rzucała się w oczy ze względu na nieprawdopodobnie rude włosy.
Prezydent jednak odprawił Granville'a ruchem dłoni.
- Nie teraz - rzucił.
Granville niechętnie się wycofał, a ochroniarze zamknęli za nim drzwi. Nikt nie
ośmielał się sprzeciwiać prezydentowi w obecności innych.
- Kapitan Kagan wyruszy za trzydzieści sekund - oznajmiła Hanawa rzeczo
wym tonem.-

234
Skierowała spojrzenie w bok i Hector pomyślał, że patrzy na konsoletę z ekranami
ukazującymi różne rejony Punktu J.
Wówczas dały się słyszeć krzyki.
Hanawa natychmiast przebiegła palcami po niewidocznych kontrolkach na
konsolecie.
- Pani sierżant?... - odezwał się prezydent.
W głośnikach rozległy się trzaski. Zdaniem Hectora brzmiały jak wyładowania
elektrostatyczne.
- Pani sierżant, proszę meldować! - rozkazał pułkownik Tobin.
Hanawa nie spuszczała jednak wzroku z kontrolek. Powiedziała szybko, ale
bez śladu paniki w głosie:
- Włamali się do...
W tej samej chwili runął na nią niebieski ekran, a w głośnikach rozbrzmiał rumor.
Czarne włosy Hanawy zawirowały, gdy padała na kamerę, a następnie zniknęła z pola
widzenia.
Obraz rozmył się w niewyraźne kolorowe plamy, ale po chwili odzyskał ostrość.
Można było zobaczyć dalszy plan stacji. Z umieszczonego pod sufitem drążka zwisały
strzępy niebieskiej tkaniny, która zasłaniała część pomieszczenia za sierżant Hanawa.
Dalej znajdowała się pomalowana na czerwono metalowa poręcz, a za nią pusta
platforma, skąd rozciągał się widok na co najmniej jedno piętro poniżej stanowiska
Hanawy. Naprzeciwko niego biegł ruchomy chodnik, również otoczony czerwoną
barierką. Kamera ustawiona była pod takim kątem, że Hector miał wrażenie, jakby
oglądał atrium wielopiętrowego nowoczesnego biurowca. Tylko że na pierwszym
piętrze widział zarys nieruchomo leżącego ciała i ciemne sylwetki biegnących z bronią
ludzi.
Tobin pospiesznie włączał kontrolki na blacie między sobą a prezydentem. Na
innych ekranach po drugiej stronie pokoju pojawiły się emblematy USASC. Jednak
wszelkie wysiłki pułkownika, by nawiązać łączność z Punktem J, spełzły na niczym.
Obraz przesyłany za pośrednictwem kamery w Punkcie J rozbłysł feerią świateł,
jakby ktoś w wielkim pomieszczeniu zapalił sztuczne ognie. Trzaski w głośnikach
zamieniły się w jednostajne brzęczenie.
Nagle uwagę wszystkich przykuła zmiana obrazu na ekranie. Prezydent wstał i
gestem nakazał ciszę.
Do kamery zbliżała się postać przypominająca Kagana, również ubrana na czarno,
w pasie i szelkach z systemem kieszeni na sprzęt. Jednak w odróżnieniu od Kagana,
mężczyzna miał mały pistolet maszynowy - taki sam, jaki Hector widział u terrorystów
w Pentagonie. Był zamaskowany. W czarnej kominiarce widać było tylko oczy.
Terrorysta zatrzymał się przy konsolecie Hanawy i spojrzał w obiektyw kamery. W
głośnikach zapanowała cisza, nie było też widać na dalszym planie biegnących postaci.
Zniszczenie ekranu i zniknięcie Hanawy nastąpiło w ciągu zaledwie trzydziestu
sekund.
Zamaskowany mężczyzna wyjął z jednej z kieszeni przedmiot rozmiaru i kształtu
hokejowego krążka i nałożył na mikrofon telefonu słuchawkowego,

235
który wziął zza kamery. Kiedy się odezwał, jego głos brzmiał tak samo jak prze-
tworzone elektronicznie głosy Synów Wolności.
Według Hectora to, że terroryści zadali sobie tyle trudu, by zmienić głos,
świadczyło, że obawiali się rozpoznania. A to oznaczało, że byli znani ludziom, z
którymi pertraktowali.
- Z kim rozmawiam? - zapytał terrorysta.
Zanim prezydent zdążył odpowiedzieć, Tobin odebrał mu słuchawkę.
- Tu pułkownik Tobin, Dowództwo Obrony Kontynentalnej Stanów Zjedno-
czonych (Continental Defence Command). Kim, do diabła, jesteście?
- CDC dowodzi generał Brower. Gdzie on jest?
- Rozmawia pan ze mną - warknął Tobin. - Proszę mówić albo się rozłączyć.
Człowiek w czerni przytrzymał słuchawkę między ramieniem a brodą - ten
zwyczajny, niewinny ruch jakoś nie pasował do bezwzględnego zabójcy. Terrorysta
odsunął rękaw i spojrzał na zegarek.
- Pułkowniku Tobin, proszę przekazać prezydentowi, że ma dwadzieścia je
den minut na rezygnację ze stanowiska. Później zaczniemy zabijać zakładników.
Sięgnął ku konsolecie i zniknął z ekranu, na którym pojawił się znowu emblemat
USASC.
Tobin powoli odłożył telefon.
- Panie prezydencie - powiedział - Punkt J jest w rękach wroga.
Prezydent, jakby niezupełnie przytomny, zapytał:
- ...To co teraz zrobimy?...
Hector, podobnie jak pozostali, czekał na odpowiedź, mając nacjzieję, że ktoś
potrafi jej udzielić.
Rozdział jedenasty

Pierścień E, sektor rzeczny

Amy obróciła ręce i spojrzała na nie. Nie widać było, żeby drżały.
Znowu pomyślała o wrogach przebranych w mundury jej zamordowanych kolegów,
o tym, jak sterroryzowali ją bronią, związali, rewidowali, kopali i bili...
Ponownie przeżywała chwile, gdy chwyciła pistolet, strzeliła do napastników i
zobaczyła, jak padają - padają za jej sprawą. Jeszcze raz poczuła bezwład ciała
nieprzyjaciela, gdy wyciągała z jego gardła ostrze swego leathermana.
I wreszcie moment, gdy Rosjanka ostatni raz podniosła broń, próbując zemścić się
za to, że przegrała. Amy rozłożyła nóż, jak nauczył ją ojciec, i bez namysłu wbiła go w
krtań wroga. Nie mogła sobie przypomnieć, by celowała.
Tom Chase powiedział: „Prawie gotowe" i Amy znalazła się z powrotem w małej
sali konferencyjnej, ozdobionej oprawionymi w ramki czołówkami gazet z okresu
pierwszej wojny w zatoce. Sala położona była na parterze, tuż za zakrętem korytarza,
gdzie natknęli się na pancerne drzwi, a za nimi na zakładników i Rosjan. Zanim Chase
za pomocą identyfikatora zablokował korytarz, wraz z uwolnionymi zakładnikami
zaciągnęli zabitych do jednego z biur i tam ich zamknęli. Jeśli pozostali terroryści
zaczną szukać towarzyszy, na pewno zobaczą krew w holu pierścienia E. Ale bez ciał
nie będą wiedzieli, co się stało. Chase miał przynajmniej taką nadzieję.
Pięcioro zakładników posłusznie wypełniało wszystkie polecenia. Dwoje z nich,
najstarszy z mężczyzn i szczupła kobieta w kwiecistej sukience, było małżeństwem -
pochodzili z Polski i słabo mówili po angielsku. Pozostali, mężczyźni między
czterdziestą a pięćdziesiątką, byli Amerykanami. Jeden z nich nawet opowiedział Amy,
jak stał na dziedzińcu obok Nicholasa Guilberta, gdy ktoś w mundurze aspiranta
podszedł do sekretarza obrony i strzelił mu prosto w pierś. Kilka kul odbiło się
rykoszetem od ściany za nim, raniąc zabójcę w ramię. Pozostali dwaj zakładnicy woleli
unikać wzroku Amy i zwracali się do Chase'a. Dzięki takiej relacji łatwiej mogłaby
nimi komenderować, gdyby zaszła potrzeba.
Natychmiast zajęła się udzielaniem zakładnikom pierwszej pomocy, przemywała
mniejsze zadrapania i opatrywała je, głównie bandażami z tkaniny obicio-

237
wej, którą zdzierała z krzeseł. Pomocy lekarskiej potrzebował tylko postrzelony
mężczyzna z zakrwawionym rękawem, ale mógł wytrzymać jeszcze parę dni. Kolejnym
problemem był ząb Amy. Po kilku próbach zorientowała się, że jeśli nie porusza zbyt
mocno szczęką, ból staje się mniejszy i nie dekoncentruje jej, co mogło okazać się
niebezpieczne. Stwierdziła, że musi znaleźć w Pentagonie jakiś proszek
przeciwbólowy, nawet gdyby miała przetrząsnąć szuflady we wszystkich biurach, które
mijali.
Potem Amy zainteresowała się łupem wojennym, który zdobyli. Były to trzy
pistolety maszynowe H&K, pięć magazynków z pociskami dziewięciomilimetro-wymi,
granat oślepiająco-ogłuszający i co najważniejsze, przynajmniej dla Chase'a,
miniaturowe radio, które należało do Rosjanki, niestety zepsute.
Chase próbował je właśnie naprawić za pomocą szwajcarskiego noża wojskowego,
z którego Amy tak drwiła. Nie komentował jednak tego, czego dokonała swoim
leathermenem. Sądząc po tym, jak szybko oddalił się korytarzem, także czuł przed nią
respekt. Dawało to Amy poczucie pewnej przewagi i choć nie przyprawiło jej o zawrót
głowy, nie miała nic przeciwko temu. Władza była jej potrzebna, by wykonać zadanie,
które sobie postawiła.
A zadanie było proste. Zabiła czwórkę terrorystów. Pozostało jej do załatwienia
jeszcze trzydziestu sześciu.
- Prawie... - powtórzył Chase.
Amy siedziała przy końcu stołu konferencyjnego i wyjmowała pociski z siódmego
niepełnego magazynka H&K, by uzupełnić szósty. Zostało jej pięć kul, dołożyła je
więc do prawie pustego magazynka swojej beretty. Pociski dziewięcio-milimetrowe
nadawały się do wszystkich rodzajów broni, ale kiedy porównała te z beretty i z H&K,
zrozumiała, dlaczego myślała, że beretta ma tłumik. Kule były wygłuszone. Zawierały
niepełny ładunek prochu, dzięki czemu nie powodowały huku i nie wbijały się w ściany
podczas walki na zamkniętej przestrzeni. Wrogowie mieli więc specjalne typy amunicji
do różnych etapów operacji.
- Udało się - oznajmił Chase.
Przed nim leżało w dwóch częściach radio Rosjanki. Amy zauważyła, że wyjął z
miniaturowego urządzenia płytkę drukowaną. Trzymał ją teraz pincetką i oglądał przez
małe szkło powiększające, które wysunął z rączki noża. Amy widziała nitkowate
druciki łączące płytkę z radiem na stole.
Wstała, żeby lepiej się przyjrzeć. Nie bardzo znała się na radiach. Wolała urzą-
dzenia mechaniczne, lubiła składać ich części, sprawdzać, czy do siebie pasują.
Wyobrażać sobie, jak działają, to nie to samo.
Jeszcze raz nakazała sobie w duchu zaniechać wszelkich uwag na temat ukochanego
noża Chase'a. Sama przestała się interesować takimi nożami mniej więcej w tym
samym czasie, kiedy porzuciła zabawę lalkami. Był przydatny do rozbierania zabawek,
kiedy chciała sprawdzić, co mają w środku, ale to wszystko. Leatherman natomiast był
składany i mogła go schować pod paskiem, w pochewce za plecami. Wolała polegać na
nim niż na jakiejś zabawce z czerwonym plastikowym trzonkiem.
- Jeśli nie działa, to co nam po nim? - zapytała.

238
- Ustaliłem producenta i częstotliwość - odpowiedział Chase.
Amy nie rozumiała znaczenia tego odkrycia.
- Znając częstotliwości, na jakiej porozumiewają się z ludźmi na zewnątrz, bę-
dziemy mogli ich podsłuchiwać.
- Nie sądzisz, że nasi prowadzą nasłuch na wszystkich częstotliwościach?
- Oczywiście, że tak, ale to niewiele da. To nadajnik działający na jednym paśmie
fal. Małej mocy, o ograniczonym zakresie. NSA musiałaby otoczyć budynek dyskami
średnicy dziesięciu metrów, żeby złapać choć część z tego, co przez to nadają.
- No, to po co ta znajomość częstotliwości?
- Dzięki temu nasi ludzie będą wiedzieli, na czym się skupić. A gdy już tu wkroczą,
za pomocą detektorów wykryją Rosjan, jeśli tylko będą mieli oni włączone radia.
- Pozostaje tylko jeden problem, geniuszu. Jeśli radio jest uszkodzone, jak po-
wiemy naszym, na jakiej częstotliwości mają prowadzić nasłuch?
Chase spojrzał na zakładników, siedzących pod przeciwległą ścianą, na beżowej
kanapie przykrytej pokrowcem. Nie rozmawiali ze sobą, tylko patrzyli na swoich
wybawców.
- Zanim mnie zaatakowałaś, zdążyłem wysłać wiadomość na zewnątrz.
- Co takiego? W jaki sposób? - Chase do tej pory ani słowem o tym nie wspominał.
A była to ważna informacja.
- Dziesięć słów, może mniej. Wewnętrzny system łączności wciąż działa. Co więcej,
sprawna jest chyba także centrala automatyczna, przełączająca rozmowy na zewnątrz.
-Jeśli działa, ile potrzebujemy czasu?
- Tego nikt nie wie.
Amy nie mogła pozwolić, by taka szansa się zmarnowała. Chase jako cywil pewnie
nie potrafił jej odpowiednio wykorzystać.
- Komu przesłałeś wiadomość? Znam numery stanowisk dowodzenia marynarki,
numer akademii, a nawet...
- To zastrzeżony system Pentagonu. Można się przez niego skontaktować tylko z
szefami sztabów.
- Zadzwoniłeś do kogoś z Połączonego Komitetu Szefów Sztabów? Chase
znowu zerknął w stronę zakładników.
- Właśnie. .
Amy ściszyła głos.
- Nie ufasz zakładnikom?
- Nie znam ich.
Nie bardzo rozumiała, o co mu chodzi. Nie chciał powiedzieć, komu przesłał
wiadomość. A przecież mogła mu udzielić wskazówek.
- Mnie też nie ufasz?
- Nie ufam wojskowym. Nie bierz tego do siebie.
Amy z niepokojem stwierdziła, że w bezpośredniej walce na śmierć i życie ci-
śnienie ani razu nie podskoczyło jej tak, jak w czasie tej pięciominutowej rozmowy z
Tomem Chase'em. Doprowadzał ją szału. Co takiego jest w tym facecie?

239
- Jak mogę nie brać tego do siebie?
Chase spojrzał jej w oczy i przynajmniej na chwilę porzucił ironiczny ton.
- „Nuke", przykro mi, że ci to mówię, ale współczesna armia jako instytucja to
anachronizm. Nie trzeba już rozwiązywać konfliktów na drodze zbrojnej.
- Słucham?
- Armie, marynarka, lotnictwo... Chyba sama przyznasz, że to wszystko już
dinozaury w epoce informatyki.
Otworzyła usta, by zaprotestować, ale przy tym ruchu znowu zabolał ją ząb.
Przyłożyła dłoń do szczęki.
Chase wykorzystał ten moment.
- Słuchaj, nie twierdzę, że wszyscy żołnierze powinni spakować manatki i wrócić
do domu. Wiem, że rozbrojenie nie może być jednostronne.
- ...trele-morele... - udało jej się wydusić.
- Ale w cywilizowanym świecie...
- Cywilizowanym?!
- .. .nie ma miejsca na walkę na bagnety, bombardowania dywanowe, napalm czy...
- Nie do mnie ta mowa! - wykrzyknęła, po czym znowu chwyciła się za szczękę.
Tom uniósł ręce w geście poddania.
- Może to nie jest odpowiedni moment.
Dziąsło Amy przeszył ostry ból, jakby ktoś wbił tam rozgrzaną do czerwoności
szpilkę. Stężały jej wszystkie mięśnie po prawej stronie twarzy. Poczuła napływające
do oczu gorące łzy. „Nie!" - nakazała sobie. Aspirantce w akademii nie wolno było
jednego - płakać. W żadnym wypadku - choćby złamała nogę, dostała najlepszy
przydział czy dowiedziała się o śmierci ojca. Amy raczej zgodziłaby się pójść do
piekła, niż rozpłakać z powodu cholernego złamanego zęba.
Niespodziewanie, zanim zdążyła się zorientować, Chase objął ją i poklepując po
plecach, powiedział, że wszystko będzie dobrze.
W tej jednej chwili, w jednej sekundzie zapomnienia, Amy znalazła się znowu w
objęciach ojca. Śmiała się, spokojna i bezpieczna, w swym za dużym kasku, gdy harley
wytaczał się na drogę, absolutnie pewna, że nic złego jej nie spotka, póki chronić ją
będą te ramiona.
Wtedy się ocknęła.
I po raz pierwszy od czterech lat aspirantka Amy Bethune przestała nad sobą
panować. Wreszcie rozpłakała się po stracie ojca.
Tom Chase przytulił ją mocno.
Rozdział dwunasty

Pokój Sztabowy, Biały Dom

- Proszę się z nimi skontaktować, pułkowniku - polecił prezydent. - Nie ob


chodzi mnie, jako to zrobicie, czy będziecie puszczać do nich zajączki na dzie
dzińcu, czy w inny sposób. Proszę nawiązać z nimi kontakt i wynegocjować wię
cej czasu!
- Tak jest, sir - odpowiedział Tobin i skierował się do głównych drzwi.
Prezydent rozejrzał się po pokoju jak tonący, który szuka ratunku.
- Czy ktoś wie, kiedy przybędzie generał Brower?
Zanim za Tobinem zamknęły się drzwi, do pokoju znowu wetknął głowę An-thony
Granville.
- Panie prezydencie, proszę, jest tu ktoś, kto chce się z panem widzieć.
Prezydent skrzywił się jak nastolatek, któremu po raz setny każą posprzątać
pokój. Hector wyprostował się na krześle. To było zadanie dla niego. Często odprawiał
ludzi, którzy natarczywie domagali się spotkania z prezydentem czy ważniejszymi
członkami jego sztabu.
- Sir - odezwał się, ujmując kulę - może ja to załatwię?
Prezydent skinął głową i powrócił do gorącej dyskusji z Miltonem Meyerem z
NSA, którą przed chwilą rozpoczął.
Odsuwając krzesło, Hector uświadomił sobie dwie rzeczy. Po pierwsze: że zastrzyk,
który zaaplikował mu lekarz w helikopterze, powoli przestaje działać. Stopa zaczyna
dawać mu się we znaki, przypominając, że nie traktował jej zbyt dobrze. Drugie
spostrzeżenie było znacznie przyjemniejsze. Otóż stanęła obok niego Sinclair i
zaskakująco mocno ujęła go pod ramię, póki nie oparł się na kuli.
- Teraz może pan iść - powiedziała, gdy Hector odzyskał równowagę i stanął przy
niej o własnym siłach. Nie zdawał sobie wcześniej sprawy, że jest taka niska. Jak ktoś
równie drobny mógł przejść wszystkie treningi wojskowe? Przypomniał sobie jednak
jej silny uścisk, gdy go podtrzymała.
- Dzięki - odparł. - Pewnie... jeszcze się zobaczymy?... - urwał, zastanawiając się
jednocześnie, jak mógł powiedzieć coś tak idiotycznego w samym środku kryzysu.

241
- Myślę, że będziemy tu wszyscy aż do zakończenia sprawy - odrzekła, jakby
to, co powiedział, było absolutnie stosowne i na miejscu. - Powodzenia w... tym,
czego się pan podjął.
Hector pokuśtykał do drzwi, starając się nie dotykać zranioną stopą podłogi. Kiedy
mijał koniec stołu, usłyszał, jak jakiś pułkownik lotnictwa ze spokojem objaśnia, jakie
niebezpieczeństwa niesie ze sobą zrzucenie bomb z gazem obezwładniającym na taki
cel jak Pentagon. Temu jednak ostro sprzeciwiał się Meyer.
Po wyjściu z pokoju Hector przywołał ręką zastępcę szefa sztabu, który czekał w
towarzystwie osobistej sekretarki prezydenta.
- Hej, Anthony, pani Petty. Na razie musicie zadowolić się mną.
Granville westchnął i trwało to co najmniej dwie sekundy dłużej niż normalne
westchnienie, ale w końcu mocno ujął Hectora pod ramię i powiedział:
- Świetnie. Ale będzie żalowrał, że nie zajął się tym sam.
Hector skrzywił się, bo Granville pociągnął go, nie zważając, że za nim nie nadąża.
Poprosił, żeby zwolnił.
Spojrzawszy z niezadowoleniem na zabandażowaną stopę Hectora, Granville
skręcił energicznie ku małej windzie, która kursowała w Zachodnim Skrzydle.
- To co tam macie? - zapytał Hector, gdy zamknęły się drzwi i winda hydrau
liczna ruszyła w górę.
- Zobaczysz - odparł tajemniczo Granville.
Pani Petty dodała:
- Może to lepiej, że pan pierwszy się tym zajmie. - Hector udał, że nie widzi
niespokojnych spojrzeń, które wymienili Granville i pani Petty. - Pan prezydent ma i
bez tego tak wiele spraw...
- Jesteśmy na miejscu - oznajmił Granville, gdy winda zatrzymała się z cichym
brzęczeniem.
Wyszedł przed Hectorem i skierował się w lewo, w stronę gabinetów najwyższych
urzędników.
- Tam? - zdziwił się Hector.
- Wszędzie indziej są ludzie, którzy nigdy nie powinni się tu dostać. Uznaliśmy, że
lepiej będzie zachować sprawę w dyskrecji.
- Pan Granville uznał - zaznaczyła pani Petty, patrząc na Hectora z lękiem, i dodała.
- Chciałabym powiedzieć, panie MacGregor, że dokonał pan wspaniałej rzeczy, ratując
życie prezydentowi.
- Nie byłem sam. A poza tym prezydent także uratował mi życie.
Sekretarka prezydenta rozpromieniła się, a na jej i tak już różowych policzkach
wykwitły rumieńce, które barwą prawie dorównały włosom.
- Czyż nie należało się tego po nim spodziewać?
- To wspaniały człowiek - łagodnie powiedział Hector do największej wielbicielki
swego szefa. Granville'a zaś zapytał: - Idziemy do Gabinetu Owalnego?
- Tylko on jest w tej chwili pusty. - Granville nie wdawał się w dalsze wyjaśnienia.
Drzwi gabinetu były zamknięte i Hector miał wrażenie, że jakaś niewidzialna siła
nie pozwoli im tam tak po prostu wejść podczas nieobecności prezydenta.

242
Jednak umundurowani agenci Tajnej Służby, pełniący tu wartę, usłużnie je przed nimi
otworzyli. Granville i pani Petty wprowadzili Hectora do środka.
„To może być interesujące" - pomyślał. Pracował w Białym Domu dwa lata i był w
Gabinecie Owalnym już ryle razy, że stracił nawet rachubę. Mimo to wejście do tego
pokoju i postawienie stopy na puszystym niebieskim dywanie zawsze odczuwał jako
coś niezwykłego, tym bardziej teraz, kiedy nie było tu prezydenta i całego zamieszania,
które towarzyszyło zwierzchnikowi sił zbrojnych.
Podobnie jak charakterystyczny plan Pentagonu, tak kształt tego pokoju, jego barwy
i wystrój wryły się Hectorowi głęboko w pamięć. Gabinet znany był nie tylko jemu,
lecz także milionom Amerykanów, ponieważ zdjęcia z odbywających się tu spotkań
stale pojawiały się w programach informacyjnych, gazetach, czasopismach i na
filmach. Otoczenie, w którym rezydował prezydent, po prostu wrosło w świadomość
społeczeństwa tego kraju, a także całego świata.
Poza nieobecnością szefa państwa, w Gabinecie Owalnym jeszcze jedna rzecz
wydawała się dziwna - po lewej stronie drzwi, na sofie w czerwono-białe paski
siedziała przewodnicząca Izby Reprezentantów, pani Marlens. Przy jej boku stał z
założonymi do tyłu rękami milczący agent Tajnej Służby w lekko wygniecionym
szarym garniturze.
Jednak najbardziej niespodziewanym gościem Gabinetu Owalnego była trzecia
osoba, która siedziała na takiej samej sofie pod przeciwległą ścianą i nogami w
czarnych adidasach uderzała o skrzynię kanapy, głośno przy tym siorbiąc colę z puszki.
Miała na sobie czarne szorty do surfingu, sporo za dużą koszulkę Orio-lesów i
przepustkę do Białego Domu na szczupłej szyi.
Był to chłopiec.
Hector spojrzał na Granville'a. Ten pokiwał głową.
Mężczyzna w szarym garniturze odezwał się niecierpliwie do Hectora:
- A gdzie prezydent?
Ponieważ Hector nigdy nie traktował gości szefa z góry, czym prędzej pokuśtykał
teraz do tego człowieka i wyciągnął do niego rękę.
- Hector MacGregor - przedstawił się. - Prezydent jest na odprawie w spra
wie bezpieczeństwa państwa i prosił mnie, żebym pana przyjął.
Dopiero po tym przywitaniu skinął głową przewodniczącej Marlens, którą wszyscy
w Waszyngtonie spokojnie ignorowali.
Nieco udobruchany, mężczyzna sięgnął do kieszeni marynarki i płynnym ruchem
wyjął czarne etui z dokumentami, otworzył je, a potem schował z powrotem.
- Kapitan Lassiter, DIA. Agencja Wywiadu Obronnego (Defence Intelligence
Agency). - Wyjaśnił skrót, jakby uważał, że ktoś tak młody i nieznaczący jak Hec
tor może go nie znać.
Ludzie, którzy chcieli rozmawiać z prezydentem, a zamiast niego mieli do czy-
nienia z Hectorem, często czuli się rozczarowani, a nawet urażeni. Znając już takie
reakcje, potrafił sobie poradzić i w tej sytuacji.
Odwrócił się do chłopca, siedzącego na sofie. Osiem, może dziewięć lat, ocenił.
Jednak i jemu podał rękę.
- Cześć, jestem Hector. A ty?

243

\
Mały przysunął bliżej do siebie puszkę coli, przyglądając się popalonej i brudnej
koszuli Hectora, jego kuli i zabandażowanej nodze.
- Co ci się stało? - zapytał.
- Wypadłem z helikoptera.
- Podczas lotu?!
- Coś takiego potrafi tylko Superman. Mój helikopter był na ziemi. Powiesz mi, jak
się nazywasz?
Chłopiec przeniósł wzrok na kapitana Lassitera. Hector zrobił to samo, gdy cisza
zaczęła się przedłużać.
- Tyler Chase, osiem lat.
Granville dodał:
- Generał brygady Chase, najmłodszy członek Połączonego Komitetu Szefów
Sztabów w historii.
- Dobra - powiedział Hector, patrząc na czworo dorosłych - może ktoś mi powie, co
tu jest grane.
- Ojciec tego małego jest w Pentagonie.
To wyjaśnienie, rzucone tak bezpośrednio, zmroziło Hectora. Kapitan
podał mu pomarańczowe pudełeczko z plastiku.
- Z tego, co wszyscy mówią, ten... incydent... w Pentagonie rozpoczął się
o godzinie jedenastej dziesięć. O jedenastej pięćdziesiąt chłopiec otrzymał tę wia
domość.
Pomarańczowe pudełko okazało się pagerem w przezroczystym etui. Lassiter nacisnął
guzik z boku i Hector zobaczył liczby na wyświetlaczu: 703 - 505. Spojrzał na kapitana.
- Fragment numeru telefonicznego?
• - To od mojego taty - oznajmił Tyler Chase takim tonem, jakby powtarzał to setny
raz tego dnia. - Sygnał SOS.
- SOS? - zapytał tępo Hector, myśląc, że jeśli ktoś coś z tego rozumie, to może by
go wreszcie oświecił. Ale przynajmniej oszczędzono prezydentowi tej niezwykłej
rozmowy.
- Taaak! - Tyler zakołysał się i zeskoczył na podłogę. Wykonał gest, jakby chciał
postawić puszkę na kanapie. Zanim jednak dotknął jej obicia, Granville wyrwał mu
puszkę z ręki. Nie zmieszany tym, chłopiec zbliżył się do Hectora, sięgnął po pager i
odwrócił go, tak że wiadomość brzmiała teraz: SOS - EOL.
- Widzisz? - zapytał, jakby to była najbardziej zrozumiała rzecz na świecie. -SOS.
Pięćset pięć do góry nogami. To specjalny kod, który wymyślił mój tata.
- A co znaczy... eol? - spytał Hector.
- A bo ja wiem? — odparł Tyler. - To słowo przesłał tacie dziś rano wujek Milo.
Zanim jeszcze Hector zadał następne pytanie, Lassiter udzielił mu na nie od
powiedzi:
- Generał Milo Vanovich. Zna go pan?
- Wiem tylko, że prezydent miał dziś po południu uczestniczyć w odprawie
prowadzonej przez generała.
Hector zauważył, że kapitan przetwarza w mózgu tę informację jak maszyna.

244
- Aha. Wobec tego, mogę panu tylko powiedzieć, że generał nadzoruje prace nad
pewnymi bardzo zaawansowanymi projektami technicznymi. Tom Chase, ojciec
chłopca, jest cywilnym konsultantem. Dziś rano ja i jeszcze jeden agent DIA na
polecenie generała Vanovicha pojechaliśmy do pana Chase'a. Kolega zawiózł Chase'a
do Pentagonu. Mnie przydzielono... - Spojrzał na chłopca.
- Tata powiedział, że on jest moją opiekunką - oznajmił Tyler i przybrał jedną z
pozycji karate. - Mam żółty pas.
Pociągnął Hectora za rękę opartą na kuli.
- No... przywitamy się?
- Tyler, to nie najlepszy pomysł - warknął Lassiter, jakby to był rozkaz. - On jest
ranny.
- Mhm - mruknął Tyler. Mimo to obiema rękami uścisnął Hectorowi dłoń, a potem
cofnął się o krok.
- Kapitanie Lassiter - zaczął Hector, bo domyślił się, o co tu chodzi. - Zdaję sobie
sprawę, że być może naruszamy teraz tajemnice wojskowe, ale czy ojciec tego chłopca
zajmuje się łącznością?
- W pewnym sensie.
- Zatem fakt, że czterdzieści minut po zerwaniu wszelkiej łączności z Pentagonem
panu Chase'owi udało się w jakiś sposób przesłać synowi wiadomość, jest ważny?
- Powiedziałbym, że bardzo ważny.
- Czy wiemy, dokąd dokładnie udawał się pan Chase?
- A ma to jakieś znaczenie? - zapytał Lassiter.
- Czy tacie nic się nie stało? - wtrącił Tyler.
- Na pewno nie - powiedział uspokajająco Hector. - Przecież przesłał ci wia-
domość.
Mały patrzył na niego z największym oburzeniem, na jakie stać ośmiolatka.
- Ale to przecież SOS! Potrzebuje mojej pomocy!
- Dopilnujemy, żeby ją dostał. -Kiedy? '
- Zaraz, Tyler.
- Czy będę mógł się z nim zobaczyć?
- Gdy tylko wydostaniemy go z Pentagonu.
- Kiedy to będzie?
- Za chwilę, Tyler.
- Bo wiesz, o ósmej przychodzi po mnie mama.
- Wszystko będzie dobrze. A teraz chciałbym przez minutę pomówić z kapi
tanem Lassiterem.
Tyler założył ręce przed sobą, tak by móc kontrolować upływ czasu.
„Dziwny zegarek jak na ośmiolatka" - pomyślał Hector. Zastanowił się chwilę.
Breitling? Spojrzał na swój nadgarstek. Był goły...
Chłopiec wyszczerzył zęby w uśmiechu i zsunął z wąskiej rączki zegarek za osiem
tysięcy funtów. Położył go na wyciągniętej dłoni Hectora.
Pani Petty zaczęła klaskać, podczas gdy Tyler ukłonił się, mówiąc:

245
- Dziękuję, panie i panowie.
„Nigdy nie będę miał dzieci" - niezbyt przyjaźnie pomyślał Hector.
- Proszę posłuchać - powiedział. Co do miejsca pobytu pana Chase'a — mamy
pełną łączność z ośrodkami operacyjnymi Pentagonu, jeżeli więc on tam jest, nie
ma to już znaczenia. Są odcięci i nie potrafią powiedzieć, co dzieje się w pozo
stałych częściach budynku. '
Kapitan nie był jednak przekonany.
- Biuro generała znajduje się na drugim piętrze od strony rzeki. Jeśli Chase
zdołałby dostać się do ośrodków operacyjnych, daliby wam znać, że jest cały i zdrowy.
Nie musiałby robić tego numeru z systemem łączności szefów sztabów.
- Jakiego numeru?
- Chase to spryciarz. Przekonał jakoś komputer, że mały należy do Połączonego
Komitetu Szefów Sztabów, potem zredagował wiadomość i wysłał mu sygnał SOS.
- Czy my też możemy się posłużyć tym systemem w odwrotną stronę?
- Może nie będzie takiej potrzeby. On ma...
- Chwila minęła - stwierdził Tyler. - Czy tata znowu wpadł w tarapaty? Hector
zwrócił się do chłopca.
- Tyler, co twój tata robi dla generała Vanovicha?
Mały mocno zacisnął usta i zamaszyście pokręcił głową. Spojrzał na Lassitera.
Hector również na niego popatrzył. Dobrze by było przekazać prezydentowi jakąś
istotną informację. Może ojciec dzieciaka był jakimś zakonspirowanym specjalistą.
Szef na pewno by się ucieszył, gdyby usłyszał, że w Pentagonie działa człowiek, który
mógłby pokrzyżować szyki terrorystom.
Lassiter wzruszył ramionami.
- Jest konsultantem. Nic więcej nie wiem.
- To by bardzo pomogło - próbował dalej Hector. Może to była tylko kwestia
właściwego sformułowania pytania?
- Tyler, czy wiesz, co twój ojciec robi dla generała Vanovicha? Tym
razem chłopiec energicznie kiwnął głową.
- To czemu mi nie powiesz?
Tyler znowu skierował spojrzenie na Lassitera.
- Kapitanie, czy mógłby pan nas zostawić na chwilę?
- Mały jest pod moją opieką.
- Jesteśmy w Gabinecie Owalnym.
Lassiter nie mógł tego zakwestionować i wyszedł z pokoju. Pozostali w nim Hector,
Granville, pani Petty i przewodnicząca Marlens - wszyscy trzymani w szachu przez
ośmioletniego chłopca.
- Dobra, Tyler, zostaliśmy sami. Co robi twój tata?
Tyler pochylił się do przodu i wyszeptał:
-Jeśli wam powiem... kapitan mnie zabije.
Hector poczuł, że za chwilę dostanie straszliwego bólu głowy.
- Kto ci to powiedział?

246
-Tata. .
- Tyler, wiesz, jak ważną osobą jest prezydent, prawda?
Mały twierdząco skinął głową.
- I wiesz, że wszyscy muszą robić to, co im każe, tak? Tyler
ponownie potwierdził.
- Poza Kongresem i Senatem, który nic tylko próżnuje. Tak mówi tata. Stojący z
tyłu Granville stłumił śmiech. Hector jednak nie ustawał w wysiłkach.
- Tyler, prezydent jest moim szefem, więc poproszę go, żeby nie pozwolił -
żeby zabronił - kapitanowi cię tknąć. Załatwię ci nawet prezydencki parol na ca
łe życie, żeby nic złego ci się nie stało za to, co mi dziś powiesz. Dobra?
Chłopiec zmrużył oczy.
- Nawet, jeśli nie odrobię lekcji?
-Już nigdy nie będziesz musiał odrabiać lekcji. Prezydent ustanowi takie prawo. Czy
teraz powiesz mi, co robi twój ojciec? Mały wzruszył ramionami.
- Naprawia różne rzeczy.
-Jakie rzeczy?
Tyler zagryzł dolną wargę i spojrzał w stronę zamkniętych drzwi.
- Kapitan Lassiter boi się prezydenta - uprzedził szybko Hector. - Jakie rze
czy naprawia twój ojciec?
- Statki kosmiczne.
-Tata jest astronautą?
Chłopiec pokiwał głową.
- I pracował na statku kosmicznym?
Tyler znowu potwierdził ruchem głowy.
Hector poczuł przypływ nadziei. W Pentagonie jest astronautą. Wysokiej klasy
specjalista, nie bojący się ryzyka. Facet, który wynalazł jakiś genialny sposób ko-
munikacji ze światem zewnętrznym, taki James Bond. Może nawet ojciec małego
okaże się wojskowym. Albo kimś więcej.
- Granville - powiedział szybko - sprowadź tu prezydenta. I ściągnij.... ścią
gnij ludzi z łączności. Sprawdź, czy pułkownik Tobin ma kogoś takiego, najlepiej
z Operacji Specjalnych. Powiedz im, że mamy tajną broń na tyłach wroga. Weź ze
sobą panią przewodniczącą.
Gdy wyszli, Hector uśmiechnął do Tylera, całkowicie puszczając w niepamięć
incydent z zegarkiem.
Pani Petty wstała, podeszła do biurka prezydenta i wysunęła jedną z szuflad. Hector
usłyszał jakiś szelest i zobaczył, że sekretarka prezydenta zachęcająco macha w
kierunku Tylera mlecznym batonikiem.
- No, kochanie, kiedy twój ojciec ostatni raz poleciał w kosmos?
Tyler zeskoczył z sofy i pobiegł po batonik.
- On nie lata na promach kosmicznych.
- Chcesz powiedzieć, że lata samolotami wojskowymi? - zapytalHeetor. Tyler
pokręcił przecząco głową.
Hector potarł kark.

247
- Pan MacGregor pyta, kochanie, w jaki sposób ojciec dostaje się na pokład
statku kosmicznego.
- Teleportuje się.
Wsunął do ust cały batonik.
Hector poczuł, że ma potworny atak migreny.
- Przenika? Jak w „Gwiezdnych wrotach"?
Tyler kiwnął głową z pełną buzią.
- Pieprzę to! - jęknął Hector.
- Panie MacGregor! - pani Petty pogroziła mu palcem.
Chłopiec uśmiechnął się szeroko, pokazując kleistą masę na wpół przeżutego
batonika.
- Powiedziałeś słowo na „p"! Płacisz dwie ćwierćdolarówki!
Hector zrozumiał już, co jest grane.
- Dziecko, twój tata żartował. To, co ci mówił, to nieprawda.
- Tata nie kłamie! Naprawdę naprawia różne rzeczy! Na przykład statki ko
smiczne... i telefony... i stacje telewizyjne... i...
Zakrztusił się resztą batonika, ale odzyskał dech, gdy pani Petty życzliwie walnęła
go w plecy.
Hector już miał jej powiedzieć, żeby pobiegła na dół i wstrzymała nadejście
prezydenta, ale było za późno.
Drzwi Gabinetu Owalnego otworzyły się i stanął w nich szef państwa. Nie miał
zadowolonej miny. Tuż za nim stali pułkownik Tobin i major Margaret Sinclair.
- ...i fotokopiarki... i... - Tyler nagle przerwał wyliczanie, gdy spojrzał tam, gdzie
patrzyli Hector i pani Petty.
- Tyler?! - zawołała major Sinclair.
Mały rzucił się w jej stronę. Ku zdumieniu i konsternacji Hectora wykrzyknął:
- Mama!
Rozdział trzynasty

Punkt J

- Skąd wiesz o Punkcie J? - zapytał Vanovich drżącym głosem.


Kiedy zjeżdżali na dół wielką pancerną windą towarową, „Komandos" spokojnie
patrzył na swego więźnia, nie reagując na jego gniew. Generał był po prostu zdobyczą
wywiadu. Należał do obozu wroga. Teraz znalazł się w rękach „Komandosa", który nie
miał wobec niego żadnych zobowiązań. Mimo że staruszek był w mundurze, żaden z
niego żołnierz. Nie był nawet godzien tego miana.
- Odpowiedz, ty draniu.
Trzej ludzie „Komandosa" natychmiast spojrzeli na swego dowódcę, bo nie mogli
ścierpieć, by ktoś tak się do niego odnosił. Ale jako posłuszni żołnierze, czekali na
rozkazy.
Nie otrzymali jednak żadnego. Vanovich jako ofiara miał prawo miotać te swoje
żałosne inwektywy, choć jego upokorzenia dopiero się zaczęły.
- Punkt J - rozpoczął „Komandos", postanawiając jednak odpowiedzieć na część py
tań generała, chociażby po to, by mu udowodnić, że nie ma już sekretów, które warto
by chronić, i dalszy opór nic nie da. - Nazwa pochodzi od projektu Jerycho". Budowę
rozpoczęto w 1966 roku. To system głębokich schronów, kryptonim „Atlantyda". Ma
umożliwiać ewakuację najważniejszych urzędników państwowych z wybranych budyn
ków w ciągu kilku minut przez zjazd takimi windami jak ta. - Uśmiechnął się. - Oczywi
ście, powodzenie akq'i zależy od tego, czy Rosjanie byliby na tyle rozsądni, by zaatako
wać w dzień powszedni. I w godzinach pracy. Drugim etapem Jerycha" jest ucieczka.
„Komandos" z zadowoleniem zauważył, że zapadnięte policzki generała mocno
poczerwieniały. Pozostało jeszcze w staruszku trochę życia. Wytrzyma te kilka godzin,
kiedy będzie potrzebny.
- To wymagało budowy sieci tuneli łączących ośrodki „Atlantydy" z podziem
nymi drogami kolejowymi. Tunele otrzymały kryptonim „Godzina Szczytu".
Twarz Vanovicha stawała się coraz bardziej purpurowa. „Komandos" przerwał
wykład.
- Generale, zapewniam pana, że media od lat donoszą o istnieniu identycz
nych kompleksów w Moskwie: schrony dla kierownictwa państwa głęboko pod

249
ziemią, rozległe podziemne drogi dla reszty śmiertelników. To niewielkie pogwałcenie
zasad bezpieczeństwa.
Czy uważa pan za przypadek, że dwa największe miasta po obu stronach żelaznej
kurtyny mają tak niezwykle rozległy i głęboki system metra? Oba są bardzo
rozbudowane jak na potrzeby transportu miejskiego. Każdy inżynier, nawet cywil,
powie panu, że ich zasięg i możliwości przewozowe nie są uzasadnione liczebnością
populacji, której służą.
„Komandos" przerwał na chwilę, by efektownie zakończyć swój wywód.
- Natomiast... dla celów obrony cywilnej i ratowania rządu są bardzo przydatne. Dla
pana budowa metra była wygodnym wytłumaczeniem wywozu ogromnej ilości ziemi z
terenu, gdzie kopano schrony „Atlantydy". Nie mówiąc już o Punkcie J.
- W tym kraju zawsze byli zdrajcy - wydusił Vanovich. - Tylko w taki sposób mógł
pan uzyskać te informacje.
Staruszek nie chciał zrozumieć oczywistych rzeczy. „Komandos" wiedział jednak,
że wkrótce wszystko do niego dotrze.
- Generale, nie jestem tu dlatego, że został pan zdradzony przez któregoś
z pańskich ludzi. Jestem tutaj, bo nawet największe amerykańskie agencje wywia
dowcze nie potrafią ukryć tego, co oczywiste i logiczne. Mieliśmy wierzyć, że nie
przedsięwzięliście żadnych środków, by w razie zagłady atomowej chronić wa
szych przywódców i amerykański styl życia? Tego się pan spodziewał?
- Idź do diabła - warknął generał. Winda się zatrzymała i sygnał dźwiękowy
poinformował, że można wysiadać.
- Zjechaliśmy sto metrów - poinformował „Komandos". - Jesteśmy już niedaleko.
Drzwi windy otworzyły się i odsłoniły duże pomieszczenie o półkolistych ścianach
wyłożonych nierdzewną stalą, z lampami w suficie, które dawały przyćmione światło.
Pośrodku stało ośmiu komandosów, wszyscy w czarnych kombinezonach i
kominiarkach. Trzymali broń wycelowaną w pasażerów windy - czterech komandosów
w bieli i ich więźnia w niebieskim mundurze.
Żadne hasła czy sygnały rozpoznawcze nie były jednak potrzebne. Gdy „Komandos"
wyszedł z windy, członkowie Grupy Pierwszej odłożyli broń, od pistoletów
maszynowych po punktowe miotacze płomieni, i przywitali się z dowódcą. Ku
rozczarowaniu „Komandosa" generał zapytał sucho:
- Jak się tu dostaliście?
- Standardowa procedura armii Stanów Zjednoczonych, generale - „Komandos"
uznał, że może zdradzić więcej, zwłaszcza że Vanovich był jednym z niewielu ludzi,
którzy mogli docenić genialną prostotę planu. - Przed rozpoczęciem jakiejkolwiek akcji
wojskowej zawsze wyprowadza się cywilów. Droga ewakuacyjna dla pracowników
cywilnych przechodzi przez Punkt J i tunele „Godzina Szczytu". Kiedy wasi ludzie
otworzyli drzwi w Punkcie J, moi żołnierze już tam czekali.
Całe wyrafinowanie planu polega na tym, generale, że po miesiącach studiów
stwierdziliśmy, że jesteście od nas lepsi. Nie byto żadnego sposobu, by się tu dostać.
Wtedy wpadliśmy na pomysł, że możemy skłonić was do otwarcia nam drzwi...
Jeden z ludzi podszedł do niego, zasalutował i zdjął kominiarkę, odsłaniając rudawe
włosy ostrzyżone na jeża. Był to „Kilo", dowódca Grupy Pierwszej.

250
- Żadnych ofiar - zameldował.
„Komandos" z zadowoleniem przyjął te niespodziewanie dobre wieści.
- Ausgezeichnet!- powiedział. Przebieg akcji przeszedł najśmielsze oczekiwa
nia. - Czy w ogóle próbowali stawiać opór?
„Kilo" odchylił kombinezon i pokazał poszarpane dziury po kulach. Uśmiechnął się
szeroko, odsłaniając duże, lśniąco białe zęby.
- Walczyli, i to nieźle. Ale mieliśmy lepszą broń.
„Komandos" za przykładem „Kilo" i jego ludzi spojrzał w kierunku otwartych
drzwi pancernych, które prowadziły do samego centrum Punktu J - stanowiska
dowodzenia znanego wśród pracowników jako Poziom Zero. Pozostawało jeszcze tylko
jedno zasadnicze pytanie. Od odpowiedzi na nie zależało, czy cała dzisiejsza operacja
warta była zachodu.
- Szkody?
„Kilo" uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Żadnych. Wkroczyliśmy bardzo szybko i zdołaliśmy zachować pełną łącz
ność w całym systemie dowodzenia.
„Komandos" odetchnął głęboko, nie zwracając uwagi na dziwną woń plastiku, która
unosiła się w powietrzu. Przepełniło go z nagła uczucie satysfakcji, że żyje i ma się
dobrze. Armia amerykańska chlubiła się zasięgiem i niezawodnością swego systemu
dowodzenia i kontroli. Ale wojskowych zaślepiła własna arogancja i nie dostrzegli jego
zasadniczej słabości. Uznali, że do Punktu J nie da się w żaden sposób przeniknąć,
założyli więc, że może on zostać tylko zniszczony. Nie brano pod uwagę, że mógłby
zostać opanowany. A jednak „Komandosowi" to się udało.
By jeszcze bardziej zaakcentować tę chwilę triumfu, „Kilo" sięgnął pod kamizelkę
kuloodporną i wyjął grubą plastikową kopertę. Miała dwadzieścia centymetry
szerokości, dwadzieścia pięć długości i co najmniej siedem grubości. W środku
znajdowały się ściśle złożone kartki sztywnego, pożółkłego pergaminu.
„Komandos" wziął kopertę jak król przyjmujący koronę.
- Wszystko? - zapytał.
„Kilo" skinął głową.
„Komandos" wsadził pakunek pod pachę i wraz z „Kilo" przebył przedsionek,
wkraczając na Poziom Zero. Przeszłość Ameryki należała już do niego, teraz przyszedł
czas, by zawładnąć także jej przyszłością.
Samo centrum dowodzenia było dziwną kombinacją starego i nowego. Jasno-
niebieskie ściany, czerwone poręcze i nie zabudowane ciągi schodów, pokoje i biura z
półkolistymi oknami wychodzącymi na atrium pośrodku - to wszystko były
pozostałości stylu architektonicznego z naiwnych, pełnych nadziei lat sześćdziesiątych.
Tak wyobrażano sobie wtedy przyszłość, która nigdy nie nastąpiła.
Plan koła, na którym wniesiono cały kompleks, podkreślał jeszcze jego futu-
rystyczny charakter. „Komandos" wiedział jednak, że wymiary okręgu uwarunkowane
były nie tyle względami estetycznymi, ile metodami prac budowlanych, jakie tu
zastosowano. Wgłębienie, gdzie zbudowano Punkt J, położone ponad sto metrów pod
powierzchnią ziemi, zostało stworzone przez detonowanie ładunków wybuchowych.
Szyb, w którym znajdowały się obecnie dwie windy towarowe

251
i schody ewakuacyjne, wzmocniono betonem. W ten sposób powstała rura, którą
można było pompować wodę przesiąkającą z okolicznych bagien. Betonowe ściany,
osiągające w pewnych miejscach sto dwadzieścia centymetrów grubości, łączyły się na
dole z grotą powstałą w wyniku eksplozji i wypełnioną wodą.
Po roku prac budowlanych, w których brali udział także nurkowie marynarki, szyb
oraz grota zostały wybetonowane i przystąpiono do wypompowywania wody z tego
sztucznego zbiornika. W ciągu trzech następnych lat wzniesiono stalową czaszę, która
spoczęła na fundamentach zupełnie nietypowych - na ponad dwustu trzydziestu
warstwach gumy o grubości dwudziestu centymetrów, spiętych stalowymi
sprężynującymi klamrami. Średnica prętów, z których były wykonane, mierzyła
dwadzieścia centymetrów. Testy wytrzymałości konstrukcji wykazały, że gdyby nad
Pentagonem na wysokości stu metrów nastąpił wybuch nuklearny, przy takiej liczbie
klamer personel znajdujący się w Punkcie J nawet nie odczułby wstrząsów.
Stanowisko dowodzenia znajdowało się pośrodku czteropiętrowej konstrukcji z
windą umożliwiającą dotarcie na Poziom Drugi - dokąd właśnie przybyli „Komandos" i
Vanovich - oraz na Poziom Czwarty - najniższy, gdzie znajdowały się zapasowe
akumulatory, generatory, filtry powietrza i pompy. Poziom Trzeci był piętrem ope-
racyjnym, tu wokół zegara zainstalowano konsole łączności i sprzęt do monitoringu.
Poziom Drugi pełnił natomiast rolę piętra dowodzenia. Znajdowały się tu usytuowane
koliście biura, których okna wychodziły na położone niżej piętro operacyjne. Na-
przeciwko przedsionka prowadzącego do windy mieściły się bar, teatr i kaplica oraz
pomieszczenia kuchenne. Na Poziomie Pierwszym ulokowano baraki, wyposażone w
prycze, i kilka prywatnych kwater dla oficerów oraz urzędników państwowych, a także
awaryjne generatory oraz magazyny żywności i wody na trzy miesiące.
Wszystkie te dane, tak utajnione, że informatorzy „Komandosa" nie znaleźli ani jed-
nej pisemnej wzmianki na temat konstrukcji Poziomu Zero, okazały się jednak wcale
nietrudne do uzyskania za pośrednictwem innych, dostępnych dokumentów o zupełnie
jawnym charakterze. Inżynierowie i architekci, którzy projektowali ten kompleks, byli
dumni ze swojego dzieła, toteż często nawiązywali w publikacjach do ściśle tajnych
projektów. Uważali przy tym, że przestrzegają zasad bezpieczeństwa, ponieważ nie
podawali danych dotyczących lokalizacji, dat i innych szczegółów.
„Komandos" rozumiał, dlaczego generał Vanovich był przekonany, że informacje
terrorystów na temat Punktu J mogły pochodzić tylko od zdrajcy. Rzeczywiście, żaden
artykuł, zbiór specyfikacji czy zmodyfikowany schemat, który zdobyli ludzie
„Komandosa", nie zawierał nic użytecznego dla potencjalnych wrogów. Ale w dobie
komputeryzacji, kiedy można analizować i porównywać setki artykułów, nietrudno
było znaleźć klucz do utajnionych danych. „Komandos" był pewny, że schematy i
plany Punktu J, które tak pracowicie wyrysowali jego ludzie, nie powinny odbiegać od
rzeczywistości.
Zszedł po metalowych schodach na Poziom Trzeci, gdzie czterej ubrani na czarno
ludzie „Kilo" pilnowali pięciu więźniów. Zgodnie z tym, co przewidywał plan, stu
osiemdziesięciu cywilnych i wojskowych pracowników Punktu J, którzy przeżyli atak
Grupy Pierwszej, zostało związanych i przygotowanych do przewiezienia na wyższe
poziomy.

252
Przeszedł przez piętro operacyjne i skierował się ku głównej konsolecie, gdzie stało
pięciu jeńców, wybranych przez „Kilo" z grupy zakładników na jego polecenie.
„Komandos" był zadowolony z wyboru: trzy kobiety i dwóch mężczyzn, wszyscy
wojskowi, wszyscy młodzi. Ręce mieli związane z tylu plastikową taśmą. Stali w
szeregu przy jednej z pomocniczych stacji kontrolnych. Jej beżowa konsoleta stanowiła
część wyposażenia, które zainstalowano tu w latach siedemdziesiątych, kiedy Punkt J
rozpoczął działalność. Miała metalowe panele, ostre krawędzie i wypukłe ekrany
telewizyjne.
„Komandos" podszedł jednak do głównej konsolety, nowej, niebieskoszarej, wy-
łożonej wymodelowanymi, syntetycznymi panelami o zaokrąglonych brzegach, z
wmontowanymi płaskimi ekranami komputerów, jakby wojskowi projektanci wreszcie
przejęli hollywoodzkie wyobrażenia o militarnych ośrodkach dowodzenia.
Zbliżył się do pustego fotela, stojącego przed centralną stacją dowodzenia. Fotel był
wygodny, miał wysokie oparcie i pasy przytrzymujące siedzącą w nim osobę, na
wypadek gdyby sprężyste klamry redukujące wstrząsy okazały się mniej skuteczne, niż
przewidywali projektanci. Gdy przyprowadzono mu Vanovicha, „Komandos" położy}
wypchaną plastikową kopertę na konsolecie, odwrócił do siebie fotel i gestem nakazał
generałowi, by usiadł.
- Nie wiem, jak zdobył pan te wszystkie informacje, ale ja tu nie mam żadnej
władzy - uprzedził go Vanovich. Słowa generała upewniły „Komandosa", że star
szy pan domyśla się, po co go tu sprowadzono. Czas było zaczynać.
„Komandos" nacisnął płaski guzik na konsolecie, a wtedy odskoczyła zamontowana
w niej mała klapka. Odsłonił mechanizm pod nią, odchylając go tak, by nad główną
klawiaturę wysunął się okular w czarnej gumowej obudowie.
- Proszę przez niego spojrzeć, generale. Mam nadzieję, że komputer zdradzi
nam, jakie ma pan tu upoważnienia.
Vanovich pokręcił głową i próbował wyrwać się „Komandosowi", który trzymał go
za ramiona.
„Komandos" pomyślał, że opór generała już na tak wczesnym etapie operacji
stwarza okazję, by dać staruszkowi kolejną lekcję, która powinna skłonić go do
współpracy w ważniejszym momencie.
- Obaj wiemy, generale, na czym ta gra polega - powiedział. - Ja pana proszę
o coś, pan odmawia. Ja panu grożę, pan to ignoruje. W końcu zmusza mnie pan
do bardziej drastycznych posunięć. Wolałbym jednak, żebyśmy nie tracili czasu.
Skinął głową na ludzi „Kilo" strzegących pięciu więźniów. Dwaj komandosi
natychmiast popchnęli do przodu młodą Azjatkę i kazali jej stanąć przed generałem
Vanovichem.
„Komandos" spojrzał na jej dystynkcje i plakietkę z nazwiskiem.
- Sierżant Hanawa, dobrze mówię?
Kobieta patrzyła na niego wyzywająco, z nienawiścią w szeroko otwartych oczach.
Pod nosem miała zaschniętą strużkę krwi, a na czole duży siniak.
- Pani sierżant, proszę spojrzeć na generała.
Nie posłuchała.
„To było do przewidzenia" - pomyślał „Komandos".

253
Wyciągnął rękę, a jeden z jego ludzi położył na niej berettę. Nie patrząc na pistolet,
„Komandos" odbezpieczył go.
- Wie pan, czym grozi opór, generale - ostrzegł.
Zauważył, że Vanovichowi drżą wargi. Długo to nie potrwa. Nigdy nie trwało.
- Wiem, że nie lubi pan przemocy - powiedział, przystawiając Hanawie beret
tę do skroni. - Zajmuje się pan jedynie zbieraniem informacji wywiadowczych
i planami obrony.
Kobieta próbowała się odchylić, ale dwaj komandosi pchnęli ją do przodu, by ich
szef nie chybił.
- Wiem też, że nigdy tak naprawdę pan nie walczył - ciągnął „Komandos". -
Nigdy nie widział pan tego, co widzą żołnierze podczas bitwy.
Głos Vanovicha drżał, ale jego spojrzenie było nieugięte.
- Nie zdradzę swojego kraju - oświadczył.
- Nie o to proszę - stwierdził „Komandos". - Proszę tylko, by ocalił pan życie tej
kobiecie. - Wskazał dłonią pozostałych jeńców. - I tamtym. A także wszystkim innym,
których trzymamy na wyższych poziomach.
Hanawa zamknęła oczy, jakby nie chciała wywierać żadnej dodatkowej presji na
generała, błagać o ocalenie. Jednak nie musiała.
- Niech mnie pan nie zmusza, żebym ją zabił - powiedział ..Komandos". - Tak
łatwo może pan temu zapobiec.
- Na miłość... - zaczął błagalnie Vanovich. - Nie jestem...
- Owszem... jest pan.
Nacisnął spust i pół czaszki sierżant Hanawy się rozprysło.
Vanovicha zbryzgały strzępy zakrwawionej skóry, włosów i tkanki mózgowej.
Generał wzdrygnął się i próbował odwrócić, ale ludzie „Komandosa" przytrzymali go i
zmusili, by patrzył, jak ciało Hanawy upada bezwładnie u jego stóp.
- Następny zakładnik - rozkazał „Komandos". Rzadko kiedy trzeba było zabić
więcej niż dwóch, by skłonić kogoś do współpracy.
Generał ciężko dyszał. Gdyby „Komandos" go nie podtrzymał, staruszek także by
upadł.
Dwaj ludzie „Kilo" wybrali następną kobietę, tym razem kapitana lotnictwa, która
stawiała większy opór niż Hanawa. Jednak przestała się szarpać, kiedy jeden z napa-
stników wykręcił jej rękę tak mocno, że rozległ się trzask i kobieta prawie zemdlała.
Ludzie „Kilo" przytrzymali półprzytomną kapitan nad ciałem zastrzelonej Hanawy.
„Komandos" zauważył, że generał kilka razy przełknął ślinę, dostrzegł też pot na
jego czole i cierpienie w oczach.
- To pańscy podwładni, generale. Godzi się pan na to, choć tak łatwo mógł
by pan zakończyć sprawę?
Przytknął lufę do głowy pani kapitan.
- Tak - wyjąkał Vanovich - ...nie...
Z palcem na spuście „Komandos" zatrzymał się, bo usłyszał słowa, na które czekał.
- Co mam zrobić? - zapytał generał.
Tamten opuścił broń. Nadszedł czas, by wydać Vanovichowi rozkazy.
Rozdział czternasty

Piętro drugie, pierścień C, korytarz dziewiąty

Oczy Amy Bethune wciąż były zapuchnięte od płaczu. Uwagi Toma nie uszło, że
dziewczyna od czasu do czasu ociera zaczerwieniony nos o rękaw szarej koszulki.
Kiedy jednak tak szła korytarzem z pistoletem w dłoni, drugim przewieszonym przez
plecy, z berettą i granatem zatkniętymi za pasek spodni, robiła wrażenie, jakby nigdy w
życiu nie zaznała strachu.
Tom szedł za nią, uzbrojony w pistolet H&K, który, acz niechętnie, wziął za
namową Amy. Nie chciał obarczać tego dziecka nadmiernym poczuciem odpo-
wiedzialności, jakie z pewnością odczuwali teraz wszyscy żołnierze w tym kraju.
Zdawał sobie sprawę, że Betune nie po to wstąpiła do Akademii Marynarki
Wojennej, by zabijać ludzi za pomocą pocisków nuklearnych, wystrzeliwanych z
okrętu, którym miała nadzieję dowodzić. Wstąpiła do niej, bo nęciło ją ryzyko,
zapowiedź przygód, możliwość poznania najnowocześniejszego sprzętu wojskowego.
Jakiś czas temu, mniej więcej dziesięć lat wcześniej, wszystkie rodzaje wojsk armii
amerykańskiej uznały, że muszą zmienić swój dotychczasowy wizerunek organizacji o
charakterze zaczepnym, wojennym, i zaczęły się reklamować się jako instytucje niemal
dobroczynne, w których młodzież uczy się zawodu, a w weekendy baluje. I Bethune
dała się na to nabrać.
Tom wiedział, dlaczego lansowano taki wizerunek armii. Amerykanie nie chcieli,
by ich synowie i córki narażali życie podczas zbrojnych konfliktów. Większość
obywateli nie życzyła tego nawet wrogom swego kraju. Przy takim schizofrenicznym
podejściu, co zauważył także Tom, czyż młody żołnierz nie mógł być wewnętrznie
rozdarty, kiedy nadchodził nieunikniony moment i trzeba było stanąć wobec brutalnej
rzeczywistości wojennej?
Tom widział Bethune podczas walki z trójką rosyjskich terrorystów. Była do-
skonałym żołnierzem - zabijała wrogów fachowo i sprawnie, a przy tym ocaliła życie
swoje i tych, którzy na niej polegali.
Sześćdziesiąt lat temu byłaby bohaterką i dzięki uwielbieniu narodu pewnie
tak by się czuła.

255
Dziś jednak, w społeczeństwie, które nie chciało wojny, w kraju, który nie wierzył
już, że użycie przemocy może być w ogóle konieczne, nawet ci uratowani przez
Bethune zakładnicy nie bardzo wiedzieli, co mają o niej sądzić. Toma niepokoiło jedno
pytanie: teraz, gdy przekonała się, na co ją stać - czy będzie mogła nie czuć się
zabójcą?
Według niego istniały tylko dwa rozwiązania. Powrócić do obyczajów z prze-
szłości, kiedy wojownicy byli oddzielną, wyższą klasą, mieli uprzywilejowaną pozycję,
ale żyli z dala od zwykłych obywateli. Albo usunąć wszelkie przyczyny wojen.
Uznawszy to drugie wyjście za rozsądniejsze, Tom postanowił wspomagać Vanovicha i
siły powietrzne, bo wierzył, że dzięki ich wspólnej pracy któregoś dnia znikną wojny.
Niewielu podzielało jego optymizm. Ponieważ jednak społeczeństwo amerykańskie
było już zmęczone wojnami, Tom - podobnie jak prezydent - żywił przekonanie, że
reszta świata wkrótce dojdzie do tego samego stanu. A wtedy dzieci takie jak Tyler nie
będą musiały przeżywać rozterek, które stały się udziałem Bethune.
Nie mógł się jednak podzielić swoimi myślami, poglądami czy nadziejami z
Bethune. Nie był jej ojcem. Nie znał tej dziewczyny nawet na tyle, by uważać się za jej
przyjaciela. Był w tej chwili tylko jeszcze jednym Amerykaninem, który nie życzył
nikomu śmierci. Nie potrafił myśleć jak żołnierz, toteż nie spodziewał się - zwłaszcza
że miał już w tej mierze przykre doświadczenia - by jakikolwiek żołnierz mógł go
zrozumieć.
Bethune zwolniła, bo doszła do miejsca, w którym korytarz dziewiąty przecinał się
z pierścieniem C. Drzwi pancerne, zamykające przejście do następnego sektora,
znajdowały się po drugiej stronie skrzyżowania. Pierścień C był dostępny zarówno z
lewej, jak i prawej strony. Dziewczyna podniosła rękę i Tom przystanął, czekając, aż
jego towarzyszka skontroluje dalszy odcinek drogi.
Gdy Bethune poszła na zwiad, Tom spojrzał za siebie, by sprawdzić, czy nikt ich
nie śledzi. Czworo zakładników, których uratowali - uratowała Bethune -odetchnęło z
ulgą, kiedy im powiedziano, że powinni zostać w sali konferencyjnej na pierwszym
piętrze i czekać na nadejście pomocy. Tylko piąty z nich, ranny w ramię mężczyzna,
chciał iść razem ze swoimi wybawcami. A raczej - pomyślał Tom - z tymi, co mają
broń.
Im bardziej jednak ranny upierał się, że pójdzie z nimi, tym bardziej Bethune się
irytowała, zwłaszcza gdy zażądał, by przynajmniej pozostawiono mu broń. Wtedy nie
wytrzymała i podniosła głos, a potem rozzłościła się jeszcze bardziej, bo pod wpływem
podniecenia znowu rozbolał ją złamany ząb. Ranny mężczyzna natychmiast
skapitulował i nie zgłaszał już żadnych postulatów.
Tom wcale mu się nie dziwił. Wszyscy widzieli, na co ją stać.
- Droga wolna - oświadczyła Bethune.
Kiwnął głową. Tego się spodziewał. Czegokolwiek terroryści szukali w Pentagonie,
z całą pewnością nie mogło znajdować się po stronie rzeki.
- To co, możemy je otworzyć? - wymamrotała Bethune stłumionym głosem.
Miała na myśli drzwi, które blokowały dalszą część korytarza dziewiątego, za pier
ścieniem C. Starała się mówić, nie poruszając szczęką.

256
- Nie ma czytnika - odparł Tom. - Te drzwi należą do obwodowego systemu
obrony.
Były to czwarte drzwi tego systemu, które napotkali, szukając otwartych schodów,
by zejść do podziemia i ośrodków operacyjnych - ale Bethune nadal nie rozumiała,
czemu ma służyć niesymetryczny układ blokady.
- Po co bronić tylko piątej części Budynku? - zapytała.
- Nawet nie tyle - wyjaśnił Tom. - Wygląda na to, że zabezpieczono tylko naj-
ważniejsze obszary sektora rzecznego.
- A reszta jest nieważna?
- Wiele pomieszczeń to biura - fabryki papierków. Po co wydawać forsę na ochronę
kartotek z ubiegłych sześćdziesięciu lat? Nawet wojskowym nie przyszło-by to do
głowy.
Bethune spojrzała w głąb pierścienia C ku korytarzowi ósmemu.
- Tamto skrzyżowanie nie zostało odcięte, drzwi są dopiero po drugiej stronie.
Mogą tam być schody.
- No, to proszę naprzód - powiedział Tom.
Bethune ruszyła pierwsza, trzymając się blisko zewnętrznej ściany korytarza i
przezornie sprawdzając, czy drzwi, które mija, są zamknięte. Poinstruowany przez nią
Tom szedł nieco z tyłu, przy ścianie wewnętrznej, przystawał, kiedy dziewczyna się
zatrzymywała, i kontrolował drzwi po swojej stronie, podczas gdy ona go osłaniała.
Ciągle nie mógł się przyzwyczaić, że ma broń.
W połowie korytarza sięgnął ręką ku gałce w drzwiach pokoju oznaczonego tylko
numerem. Zauważył trzy dodatkowe zamki, nie spodziewał się więc, że przekręcenie
gałki coś da. Ale w chwili gdy jej dotknął, nagle zamarł bez ruchu.
Bethune natychmiast przyklękła, podnosząc H&H na wysokość ramienia i celując.
- Nie! - krzyknął niemal w euforii. Uniósł lewą rękę. Zegarek. Drgał. - Mój pa
ger! - Tyler zdołał przekonać tępogłowego Lassitera, że sygnał SOS wysłany przez
ojca coś znaczy!
Gdy Bethune biegła ku niemu przez korytarz, Tom spojrzał na tarczę zegarka. Tekst
pod wyświetlaczem informował: „1 nowa strona". Nacisnął guzik w dolnym prawym
rogu. Jest.
„Wiad. otrzym. Podaj dane alfanumeryczne. Jaka jest twoja sytuacja? CDC"
Bethune czytała ponad jego ramieniem.
- To jest ten twój kontakt w Komitecie Szefów Sztabów?
- Kogo masz na myśli? - zapytał Tom, próbując rozszyfrować skrót CDC.
Z powody spuchniętej szczęki uśmieszek Bethune zamienił się niezbyt inteligentny,
krzywy grymas.
- Dowództwo Obrony Kontynentalnej. Wiesz co to znaczy?! - wykrzyknęła,
trzymając się jedną ręką za szczękę, a drugą wymachując pistoletem w powietrzu.
- Delta For cel
Te dwa słowa były dla Toma jak cios w splot słoneczny.
- Musimy znaleźć telefon - oświadczył.
Zlustrował korytarz pierścienia C, nie zwracając uwagi na zdumioną minę Bethune,
która nie mogła pojąć jego braku entuzjazmu.

257
Dziewczyna wskazała drogę, którą przyszli.
- Trzeci pokój po twojej stronie.
Miała rację. Drzwi nie były zamknięte na klucz. Za nimi znaleźli duże pomie-
szczenie biurowe z niskimi przepierzeniami i biurkami. Z okien na jednej ze ścian
widać było drogę wewnętrzną, biegnącą między pierścieniami C i B. Wszystkie okna
wychodzące na ten wąski dojazd były pancerne, Tom i Bethune nie mieli jednak za-
miaru ich wybić ani zejść na dół. Jedyne nadziemne przejście, które łączyło się z tą
drogą, prowadziło na dziedziniec. A żadne z nich nie miało ochoty tam się znaleźć.
Po dziesięciu sekundach wrócili na środek pomieszczenia. Tom wybrał pierwsze
biurko za przepierzeniami, ale Bethune pokazała mu inne, stojące sześć metrów od
drzwi i sporo oddalone od okien.
- Na wszelki wypadek - powiedziała.
Znajdowali się prawdopodobnie w jakimś centrum przetwarzania danych i na
każdym biurku stał komputer. Ponieważ żaden z nich nie miał linii zabezpieczonych
przed podsłuchem, Tom wiedział, że nie prowadzi się tu działalności o tajnym
charakterze.
Na drugim biurku, pod plastikową osłoną blatu widniały fotografie rodzinne. Na
tablicy informacyjnej, która stanowiła część przepierzenia, przypięte były zdjęcia
kotów i wizerunki kocich bohaterów kreskówek. Na biurku stał telefon! Tak jak Tom
się spodziewał, zewnętrzne połączenia zostały przerwane, wewnętrzne natomiast
działały.
- Mogę przesłać wiadomość przez automatyczny system łączności szefów szta
bów - wyjaśnił Bethune. - Tak będzie najlepiej.
Dziewczyna stała na straży, a Tom wybrał numer systemu łączności szefów
sztabów i uzyskał dostęp do centrali generała brygady Tylera Chase'a, po czym włączył
funkcję pagera. Ponieważ pytano go o dane alfanumeryczne, uznał, że pager Tylera
podłączono do bardziej skomplikowanego systemu odbiorczego. „Pewnie dzięki
pośrednictwu NSA" - pomyślał.
Wszedł do edytora komunikatu poczty głosowej, a potem zaczął pracowicie
wystukiwać odpowiedź, podając pozycję kolejnych liter na danym klawiszu tarczy
telefonicznej: A - jako 2 i 1, B - jako 2 i 2. I tak do Y, czyli 9 i 3.
Wiadomość, którą napisał, była prosta, ale pilna. ,JESTEM^BEZP*Z#AMY#BE-
THUNE#MAR#USA#ROSYJ#TERRORYŚCI#ZABICI-VANOVICH#ZABRA-
NY#ZE#WZGL#DOST#REDLVL#RATUJCIE#GO##TC".
Nacisnął klawisz z symbolem *, by wysłać wiadomość, i odłożył słuchawkę.
Bethune usiadła na brzegu biurka.
- Ile to potrwa? - zapytała.
- Jeśli system wciąż działa, powinno iść minutę, dwie. Jeżeli faceci z Operacji
Specjalnych są tacy szybcy, za jakich się ich uważa, otrzymają wiadomość sekundę
później.
- Twój adresat nie należy do CDC?
Tom przecząco pokręcił głową.
- Włączyłem nowe nazwisko do listy członków komitetu. Jeśli zna się hasło,
nietrudno dostać się do systemu.

258
- K ie wiedział, jak przekazać to „górze"? To musi być bystry dzieciak.
omu - Owszem - rzucił Tom - ma to po matce.
więc
prze
słałe
ś Biały Dom, Pokój Sztabowy
wiad
omo
ść? Minęła godzina. I nie była to godzina bezczynna.
- M W niespełna dziesięć minut po zdobyciu przez terrorystów Punktu J prezydent
oje wydał rozkaz dowódcom oddziałów bezpieczeństwa w zamkniętych ośrodkach
mu operacyjnych Pentagonu, by określili pozycje wroga i podjęli próbę odbicia za-
ośmi kładników, bez narażania ich życia. Głównym celem ich misji było jednak zdobycie
olet informacji, na podstawie których Biały Dom mógłby zaplanować kontratak.
nie Dowódcy pięciu ośrodków operacyjnych w podziemiach budynku potwierdzili
mu odbiór rozkazu. Sześcioosobowe oddziały bezpieczeństwa z wojsk lądowych,
syno marynarki1; lotnictwa i piechoty morskiej, wspierane przez czterech strażników ma-
wi. rines z Narodowego Centrum Dowództwa Wojskowego, wyruszą na zwiad.
- Zł Potwierdzenie rozkazu było ostatnią wiadomością z Pentagonu, jaką odebrano w
ożył Białym Domu.
eś W jednej chwili łączność ze wszystkimi ośrodkami operacyjnymi została z nie-
nasz wiadomych powodów przerwana. Zapanowała cisza w eterze.
e Wtedy, w samym środku zamieszania, CNN wznowiła transmisję z Pentagonu.
życi Terrorysta w czerwonej bandanie przystawił pistolet do szyi generała Jai-me'ego
ew Alvareza Floresa, przewodniczącego Połączonego Komitetu Szefów Sztabów, i bez
ręce słowa nacisnął spust.
małe Generał zginął na miejscu.
go Wśród kilku cywilów zgromadzonych w rogu Pokoju Sztabowego rozległy się
chło szlochy. Major Margaret Sinclair trwała w milczeniu, choć tak samo jak reszta była
pca? wstrząśnięta tą nagłą, tragiczną śmiercią.
! Koszmarne przeżycia związane z Shilohem zatarły się nieco w jej pamięci od
- Ni grudnia zeszłego roku czy raczej od czasu, gdy generał Vanovich zdecydował się
e ujawnić dokumentację NIA na temat katastrofy. Jednak wszystkie te straszne
zna wspomnienia odżyły, gdy zajęła się organizacją odprawy, którą generał wyznaczył na
m to właśnie popołudnie i w której miał uczestniczyć prezydent. Margaret miała nadzieję,
niko że przygotowania do niej będą dla Vanovicha rodzajem pokuty, a sama odprawa - jego
go spowiedzią. Że dzisiejszy dzień wreszcie przyniesie generałowi ukojenie, a prezydent
inne znajdzie sposób, by rozwiązać sprawę Quicksilvera.
go, Niestety, poranek przyniósł wiadomość o masakrze w Archiwach Narodowych.
kto Zaraz potem nastąpił atak terrorystyczny na Pentagon. A wtedy otrzymała
miał
by
page 259
r. I
to o
num
erze,
któr
y
bym
pam
iętał.
-1
mał
y
będz
wezwanie do Białego Domu, bo była obecnie najstarszym rangą oficerem NIA -inni
zostali zabici, zaginęli albo dostali się do niewoli jako zakładnicy.
W miarę jak to szaleństwo zataczało coraz szersze kręgi, Margaret pocieszała się, że
bez względu na całe zło, które rozpętało się na świecie, jej synek jest z ojcem na
meczu, bezpieczny i niczego nieświadomy. Rodzice byli mu to winni. Winni byli
wszystkim dzieciom. Przecież o to właśnie walczyła - o normalne życie dla następnego
pokolenia, o to, by dzieci miały szansę dorastać w świecie, w którym nie spotka ich
krzywda.
I nagle w Gabinecie Owalnym zobaczyła Tylera, bez Toma, który przebywał gdzieś
w Pentagonie i wciągnął w to ich syna. Tak więc w jednej chwili straciła spokój i pew-
ność, z których czerpała siłę - bo jej rodzina także stanęła w obliczu zagrożenia.
Dziesięć lat temu, jeszcze przed Tomem, przed Tylerem, nie mogła się doczekać,
by wstąpić do wojska i rozpocząć karierę. Pociągała ją praca przy projekcie specjalnym
pułkownika Browera.
Dlatego właśnie wojsko potrzebuje ludzi młodych, teraz to wiedziała. Tylko oni
gotowi są na największe ryzyko, bo jeszcze nie wiedzą, co mogą stracić.
Teraz, kiedy już wiedziała, jak wiele ma do stracenia i jak bardzo boi się to stracić,
wojsko - o ironio - wydawało się jednym z niewielu ośrodków władzy na świecie, które
mogły ochronić jej dziecko, jego ojca i zabezpieczyć ich przyszłość.
„Najpierw nic do stracenia, a teraz możliwość utraty wszystkiego" - pomyślała
Margaret. Dziś po raz kolejny obserwowała, jak inni stają przed utratą tego, co
najcenniejsze.
Na jednym z ekranów po drugiej stronie Pokoju Sztabowego, obok niezwykle
ostrego obrazu Pentagonu przesyłanego przez satelitę zwiadowczego wieloobiek-
tywowej platformy scalania obrazów, terrorysta wytarł lufę pistoletu o złote epolety
munduru generała Kierenskiego, jedynego z trzech zakładników przywiązanych do
krzeseł, który pozostał przy życiu. Zabójca wyjął z kieszeni telefon terminalu.
Wciąż mówił przez modulator dźwięku, umieszczony pod bandaną. Jego głos
brzmiał płasko i mechanicznie. Był to głos maszyny do zabijania, pozbawiony ja-
kichkolwiek uczuć.
- Czekaliśmy godzinę. Prezydent nie podał się do dymisji. Za ten akt tchórzo
stwa zapłacił generał Flores. Za każdą następną minutę spóźnienia zapłacą życiem
kolejni ludzie. Synowie Wolności nie rzucają słów na wiatr.
Terrorysta w zielonej panterce machnął pistoletem w kierunku kamery. Jej
obiektyw przesunął się i kąt nadawania uległ zmianie. Na ekranie zadrgały gwałtownie
cienie i błyski światła, a potem kamera objęła okno i rozciągający się z niego widok na
dziedziniec Pentagonu.
- Boże, proszę - jęknął Lee Fogarty, asystent sekretarza obrony, gdy dokona
no zbliżenia obrazu i można się było zorientować, co się tam dzieje.
Wzdłuż jednej z sześciu alejek, rozchodzący się promieniście na dziedzińcu,
klęczało dwudziestu oficerów NATO w mundurach różnych formacji wojskowych
swojego kraju. Za nimi stali terroryści w białych mundurach. Jeden z nich trzymał
pistolet wymierzony w tył głowy pierwszego oficera w szeregu. Spojrzał w kierunku
kamery, osłaniając ręką oczy od słońca.

260
Z głośnika monitora dał się słyszeć mechaniczny głos:
- Pięćdziesiąt sekund.
Margaret miała dosyć. Dziesięć minut temu, gdy upewniła się, że Tyler jest bez-
pieczny na górze pod opieką pani Petty, na Południowym Trawniku wylądował
wreszcie helikopter z generałem Browerem. Margeret i połowa ludzi tu zebranych
zaczęli przekonywać prezydenta, że Brower powinien zasiąść z nimi przy stole.
Prezydent jednak nie był przekonany. Margaret do pewnego stopnia rozumiała jego
wątpliwości. Zwierzchnik amerykańskich sił zbrojnych musiał podejmować decyzje,
uwzględniając opinie wszystkich, była to prawdopodobnie jedyna strategia, która
mogła zjednoczyć tak niejednolity i nie dążący do jednolitości kraj. Dziś jednak, bez
doradców, których znał i którym ufał, bez możliwości oceny kompetencji nowych
współpracowników i ich propozycji, musiał decydować samodzielnie.
Jednocześnie jednak nie potrafił zrozumieć swych ograniczeń w obecnych
okolicznościach i z tego powodu Margaret straciła już prawie całą cierpliwość dla
niego. Po to właśnie państwa miały wojsko. Kiedy mijał czas na zastanowienie -albo w
ogólne nie był dany - zawsze można było przedsięwziąć jakieś szybkie, zdecydowane
działania zbrojne.
Taki czas nadszedł. Prezydent musiał podjąć swoje obowiązki.
Margaret wstała. Była świadoma, że być może z powodu tego, co zrobi, zostanie
wyrzucona z pokoju, tak jak wcześniej nie zaproszono do niego dyrektora FBI, Jamesa
Gibba. Nie było jednak czasu na dyplomatyczne wybiegi.
- Panie prezydencie, proszę to zakończyć - powiedziała.
- Delta Force to zakończy, pani major - odparł.
Był to ostatni rozkaz, jaki wydał, ale zdaniem Margaret - błędny. Trudno, jeśli
prezydent wykluczy ją teraz ze swego zespołu, będzie przynajmniej miała świadomość,
że wałczyła do końca.
- Ale Delta Force jest jeszcze godzinę drogi od Pentagonu, sir. Chce pan oglą
dać w CNN, jak ginie sześćdziesięciu ludzi? Pozwoli pan, żeby naród amerykań
ski oglądał śmierć sześćdziesięciu oficerów NATO, będących pod naszą opieką?
W sercu kwatery głównej naszych sił zbrojnych?
- Już to przedyskutowaliśmy, pani major. Kwestionuje pani mój rozkaz?
Margaret usłyszała, że Hector MacGregor poruszył się niespokojnie na krześle
obok. Nagle przypomniała sobie wrażenie, jakiego doznała, dotykając jego ręki, gdy
opowiadał o bohaterskiej akcji Christou. To dodało jej odwagi.
- Nie, sir, chcę, by to pan go zakwestionował! Chcę, żeby pan zakwestionował
wszystko, co mówili tamci ludzie, bo nic z tego nie jest prawdą!
- Trzydzieści sekund.
Prezydent patrzył to na nią, to na transmisję CNN.
- Musi pan tu zaprosić generała Browera, sir.
- Ależ to właśnie jego te... potwory chciały postawić na czele państwa! Mam
tańczyć, jak mi zagrają? - Na taką sposobność Margaret właśnie czekała. Prezydent
zapytał ją o zdanie. Teraz mogła mu pomóc w podjęciu racjonalnej decyzji, jakiej
wymagała obecna sytuacja.

261
- Sir, proszę sobie postawić pytanie, po co to robią! Wszyscy wiemy, że gene
rał Brower nie ma z nimi nic wspólnego. Posłużyli się jego nazwiskiem jak zasło
ną dymną. Chcą, żebyśmy się go bali i zamknęli przed nim drzwi Gabinetu, za
miast pozwolić mu wykonywać to, co do niego należy. Żądanie, by ustąpił pan
ze stanowiska, także jest zasłoną dymną. Ma odwrócić naszą uwagę o tego, co na
prawdę dzieje się w Punkcie J!
Prezydent wciąż jednak nie nadążał za jej tokiem myślenia, choć w mniej dra-
matycznej sytuacji nie miałby z tym trudności.
- Punkt J, pani major, jest odizolowany. Wszystkie inne ośrodki dowodzenia, znaj-
dujące się na terenie państwa, są w stanie gotowości. Punkt J został odcięty nawet od
całego systemu obrony! Cokolwiek więc zamierzali tam zrobić, jest już na to za późno.
- Na miłość boską, sir...! - Margaret wiedziała, że musi nim wstrząsnąć, by zaczął
słuchać, a co więcej, by wreszcie zrozumiał. — Oni znają wszystkie nasze możliwości,
przecież wiedzieli, że zamkniemy Punkt J, gdy tylko zostanie opanowany! Jeśli zależy
im na zdobyciu informacji, nie ma to dla nich znaczenia. Nawet nie mając kodów, mogą
dostać się do naszych komputerów i ściągnąć wszystkie zaszyfrowane dane, jakie tylko
chcą. Jeżeli potem uda im się stamtąd uciec, będą mogli rozszyfrowywać je całymi
miesiącami, a my wydamy miliardy, by przepisać każdą linijkę naszych programów
obronnych!
- Piętnaście sekund.
- Panie prezydencie, oni nie są tymi, za kogo się podają! Wcale nie chodzi im o to,
czego zażądali! A jeśli wszystko, co nam mówią, jest nieprawdą, to wynika z tego, że
po prostu boją się generała Browera! Proszę go tu sprowadzić...
Terrorysta na dziedzińcu strzelił i pierwszy z klęczących oficerów upadł twarzą do
przodu, a jego ciało skręciło się w pośmiertnych drgawkach. Zabójca metodycznie
nacisnął spust jeszcze dwa razy, zanim zwłoki znieruchomiały, a potem znowu spojrzał
do kamery, osłaniając oczy.
- Zaczynamy od nowa - zapowiedział. - Sześćdziesiąt sekund.
Margaret była gotowa przemocą odwrócić głowę prezydenta od ekranu i dalszych
egzekucji. W ciągu dwunastu lat służby w wojsku zbyt często była świadkiem śmierci
niewinnych ludzi, bo politycy zwlekali z podjęciem decyzji o użyciu siły.
Uderzyła pięścią w stół, by przywrócić prezydenta do rzeczywistości.
- Panie prezydencie, niech pan sprowadzi tu generała Browera i pozwoli mu
robić, co do niego należy, bo w przeciwnym razie będzie się pan tłumaczył przed
narodem amerykańskim, po co zginęli Elena Christou i sześciu innych ludzi, sko
ro siedzi tu pan i nic nie robi!
W pokoju słychać było jedynie dźwięk odsuwanego krzesła, gdy prezydent podniósł
się i stanął naprzeciwko Margaret.
Jego twarz była zupełnie pozbawiona koloru.
Na długą chwilę zapadła cisza. Margaret wiedziała, że prezydent ma dwa wyjścia z
tej sytuacji, ale żadnym z nich nie będzie wyrzucenie jej z pokoju. Postawiłby ją raczej
przed sądem wojskowym.
On jednak wybrał inne wyjście.
- Pułkowniku Tobin, proszę poprosić tu generała Browera.

262
Tobin pospieszył do drzwi. Prezydent powoli usiadł, nie spuszczając wzroku z
Margaret.
Ona także usiadła. Jednocześnie Hector MacGregor w obliczu szefa skierował w jej
stronę uniesione w górę kciuki. Był to jeden z tych lekkomyślnych gestów mogących
zniszczyć karierę, który wykonałby Tom.
- Piętnaście sekund.
Wtedy do pokoju weszli generał Brower, a za nim pułkownik Tobin. Można było
odnieść wrażenie, jakby w układzie słonecznym pojawiło się nowe Słońce, zmieniając
orbity wszystkich planet. Generał był wysokim muskularnym mężczyzną, kompletnie
łysym, z krótko przystrzyżonym wąsikiem, który sprawiał, że wyglądał na wiecznie
skrzywionego.
Objął wszystkich obecnych w pokoju spojrzeniem ciemnych oczu. Margaret była
pewna, że widząc determinację na jej twarzy i skierowany ku niej pełen rezerwy wzrok
prezydenta, właściwie ocenił sytuację.
- Oglądał pan to wszystko na górze? - zapytał prezydent po chwili wahania.
- Tak, sir. - Generał mówił głębokim, dźwięcznym barytonem. Margaret wiedziała,
że nie zagłuszyłby go nawet huk broni palnej.
- Potrafi pan to zahamować?
- A jak daleko jest pan gotów się posunąć?
Drugi zakładnik w mundurze upadł twarzą na dziedziniec. Zabójca przesunął się
dalej wzdłuż szeregu.
- Zaczynamy od nowa. Sześćdziesiąt sekund - rzucił.
- Niech pan to po prostu zatrzyma - powiedział z desperacją prezydent. — Na
miłość boską, proszę to zakończyć.
Brower zareagował tak szybko, że musiał już mieć opracowaną strategię. Na-
tychmiast warknął do Tobina:
- Sprowadź tu ekipę wideo Białego Domu! Już, już, już!
Pułkownik wybiegł z pokoju, a Brower pochylił się nad prezydentem i podniósł
słuchawkę „terminalu" dowództwa.
- Synowie Wolności, mówi generał Elias X. Brower.
- Pięćdziesiąt sekund.
- Zabijanie zakładników nie będzie już konieczne.
- Czy prezydent poda się do dymisji?
Generał Brower położył rękę na ramieniu prezydenta i Margaret zobaczyła, że
zaciska palce. Nie potrafiła powiedzieć, czy w ten sposób dodaje mu odwagi czy chce
się upewnić, że prezydent się nie poruszy.
- Nie, ale zostanie usunięty ze stanowiska z ciągu godziny.
- Proszę mówić dalej.
- Przede wszystkim skończcie to odliczanie. Jeśli nie spodoba wam się mój plan, za-
wsze będziecie mogli zacząć od nowa. Ale jeżeli to zrobicie, wkroczę tam i osobiście wy-
prawię was na inny świat.
Margaret nigdy nie zetknęła się z takim stylem negocjacji, gdy jednak obiektyw
kamery skierowany został do wnętrza budynku, na ekranie znowu pojawił się terrorysta
w bandanie i powiedział:

263
- Wstrzymujemy końcowe odliczanie. Na razie. W jaki sposób prezydent zo
stanie usunięty?
Brower zdjął rękę z ramienia prezydenta i zaczął przemierzać pokój, nie spu-
szczając wzroku z terrorysty na ekranie. Margaret wiedziała, że obserwował za-
chowanie zabójcy i sprawdzał, jak reaguje na jego słowa. Głos terrorysty tylko
przypominał dźwięk maszyny, natomiast umysł generała Browera pracował jak
najdoskonalszy komputer.
- Dobra, synu, słuchaj uważnie. Tak to rozegramy.
Margaret uśmiechnęła się po raz pierwszy tego dnia, bo generał przybrał roz-
kazujący ton instruktora musztry. Chciał, by te dranie maszerowały do taktu, który on
wyznaczy.
- Nic z tego, co mamy zrealizować według waszych zaleceń, nie utrzyma się
legalnie ani sekundy po opuszczeniu przez was Pentagonu i ucieczce tam. dokąd
zamierzacie uciec. Jeśli to ma być coś trwałego, musimy postępować zgodnie z
kodeksem. Rozumiecie?
- Dalej.
- Posłuchajcie. Przeprowadzimy to zgodnie z artykułem dwudziestym piątym
paragrafu czwartego „Konstytucji Stanów »Zrobaczonych«". Tchórzostwo prezydenta
w obliczu dzisiejszych wydarzeń jest dowodem, że nie potrafi on stanąć na wysokości
zadania i podjąć swoich obowiązków. Zgadzacie się?
Terrorysta zmienił pozycję, skupiony na tym, co mówił generał. W" tej samej
chwili Margaret zrozumiała, że to pionek, a nie przywódca grupy terrorystycznej. Nikt
nie mógł być tak naiwny, by sądzić, że generał posunie się aż tak daleko.
-Ja... zgadzamy się.
- To dobrze. To będzie legalna procedura. Pisemne oświadczenie, że prezy
dent nie jest w stanie sprawować władzy, zostanie podpisane przez większość
szefów wydziałów wykonawczych i będzie przekazane przewodniczącemu Izby
Reprezentantów i p.o. przewodniczącego Senatu. Nadążasz za mną'
Margaret zauważyła, że prezydent, kompletnie zdezorientowany, z trudem po-
wstrzymuje się, by nie wyrwać generałowi telefonu z ręki. Ale przynajmniej to. co
mówił Brower, nie było transmitowane przez CNN.
- Kto wtedy zostanie prezydentem?
- Mam informacje, że wiceprezydent nie żyje.
- Tak jest.
Generał spojrzał w bok, bo otworzyły się drzwi i wrócił pułkownik Tobin. Pro-
wadził młodą kobietę, która niosła dużą kamerę wideo z reflektorem. Nie przerywając
rozmowy, Brower gestem nakazał operatorce, by filmowała, obejmując obiektywem
jego i prezydenta.
- W takim przypadku prezydentem zostanie przewodnicząca Izby Reprezentantów,
Dorothy Marlens.
- To nie do przyjęcia.
- Jakbym nie wiedział! Ale pomyślałem i o tym. Pierwszym i jedynym aktem, jaki
wyda Marlens jako prezydent, będzie mianowanie mnie pełniącym obowiązki
sekretarza stanu. Potem poda się do dymisji, podobnie jak p.o. przewodniczą-

264
cego Senatu. I tym sposobem będę trzecią w kolejności osobą do objęcia urzędu
prezydenta. Może być?
Minęła chwila, zanim terrorysta odpowiedział, i Margaret wiedziała, że dla bluffu
Browera jest to poważne wyzwanie. Intuicja mówiła jej, że teraz zabójca powie coś, co
uwikła generała w wielogodzinne negocjacje. Najpierw terroryści próbowali odsunąć
go od wszelkich działań, sugerując, że jest jednym ze spiskowców, człowiekiem,
któremu prezydent nie może ufać. Ten plan się nie powiódł, ale mieli kolejny. Będą
próbowali uniemożliwić mu przygotowanie kontrofensywy. A jedynym pewnym
sposobem, by to osiągnąć, jest zaangażowanie go w inne działania.
- Dobry początek. Musi pan ogłosić to wszystko na konferencji prasowej, by
powiadomić o tym cały świat.
-Już wyznaczyliśmy termin konferencji. Pięć zespołów zbiera w Waszyngtonie
podpisy, których potrzebujemy. Przewodnicząca Marlens zaraz zostanie zaprzysiężona.
Za dwie godziny będzie po wszystkim.
„Niezłe posunięcie" - pomyślała Margaret, ale wiedziała, że wysiłki generała, by
zyskać na czasie, nie na wiele się zdadzą.
- Nie będziemy czekać aż dwóch godzin. Zorganizujecie konferencję prasową w
ciągu trzydziestu minut albo zaczniemy zabijać zakładników.
- Pozwól, że coś ci powiem, synu. Tylko obecność zakładników powstrzymuje
mnie przed zrzuceniem na was napalmu. Rozumiesz? Gówno mnie obchodzicie.
Połowa ludzi, których znam, nie miałaby nic przeciwko temu, żeby Pentagon poszedł z
dymem. Jeśli o mnie chodzi, chętnie pomogę wyprowadzić ten kraj na prostą, choć to
wasz pomysł.
Margaret przyjrzała się generałowi badawczo. Coraz bardziej przekonywał ją, że
mówi to, co rzeczywiście myśli.
- Potrafię pokierować politykami. Chyba o tym wiecie i dlatego wybraliście
właśnie mnie. Jednak, żeby to wszystko się udało, musicie mieć po swojej stronie
naród amerykański. A nie zdobędziecie go, jeśli będziecie zabijać zakładników.
Jeżeli natomiast jako gest dobrej woli oddacie mi kilku, stanę się bohaterem.
Kimś, kto dokonał tego, czego nie udało się poprzedniemu prezydentowi. I w cią
gu dziewięćdziesięciu minut zorganizuję konferencję prasową. Ale musisz, synu,
ze mną współdziałać.
Terrorysta na ekranie spojrzał w bok.
- Proszę poczekać - rzucił, schował telefon do kieszeni i wyszedł poza zasięg
obiektywu.
Generał Brower wykorzystał ten moment - wyłączył własny aparat telefoniczny i
zwrócił się do kamery, która była na niego skierowana.
- Mówi generał Elias Brower. Znajdujemy się w Pokoju Sztabowym Białego
Domu, jest niedziela, dziewiętnasty czerwca, godzina trzynasta dwadzieścia sie
dem. Przybyłem tu na wezwanie prezydenta, by zmylić terrorystów, którzy opa
nowali Pentagon.
By wypełnić rozkaz, muszę udawać,' że zamierzam z nimi współpracować. Zgodnie
z propozycją prezydenta dokonujemy tego nagrania na dowód, że szef państwa

265
wydał oddziałom antyterrorystycznym Delta Force rozkaz odbicia Pentagonu i ura-
towania zakładników. Delta Force przystąpi do ataku za mniej więcej godzinę. W tej
chwili staramy się zyskać na czasie, mówimy więc to, co terroryści chcą usłyszeć.
„Przynajmniej jeden bystry facet" - pomyślała Margaret. Spojrzała na Hectora,
który ponownie uniósł kciuki, pokazując jej, że rozumie intencje generała. ..Ten też jest
w porządku" - dodała w myśli. I pomyślała, że może prezydent nie jest aż tak
beznadziejny, skoro wybrał'Hectora na doradcę.
Brower znowu spojrzał na ekran. Widać było tam jedynie generała Kierenskie-go,
który wciąż siedział przywiązany do krzesła. Chwilę potem powrócił terrorysta,
trzymając w ręku telefon.
- Generale Brower, będzie pan w zasięgu kamer CNN, żebyśmy wiedzieli, gdzie
się pan znajduje i co pan robi. W ciągu godziny ma pan wystąpić na konferencji
prasowej i ogłosić, że przejmuje pan obowiązki prezydenta. Jeśli nie pojawi się pan w
CNN za pięć minut, po każdej minucie spóźnienia będziemy zabijać zakładnika.
- Zgadzam się co do konferencji prasowej. Ale dajcie mi przynajmniej trzydzieści
minut na sprowadzenie ekipy telewizyjnej. Wszystkie zostały wysłane do Pentagonu i
dopiero musimy ściągnąć tutaj którąś.
- Dobrze. Trzydzieści minut, zaczynamy odliczanie.
Transmisja została przerwana.
Ludzie zebrani z Pokoju Sztabowym zaczęli głośno klaskać. Prezydent wstał
i przed kamerą uścisnął Browerowi rękę.
- Dziękuję panu, generale. Ocalił pan życie wielu zakładników.
Brower zaczął szybko wydawać Tobinowi rozkazy, a młody asystent prezydenta
nachylił się ku Margaret.
- A ja wiem, kto uratował tych ludzi.
Zmarszczyła czoło, jakby uznała, że jest za wcześnie na gratulacje.
- Wciąż jeszcze ich życie jest zagrożone. Gdy wkroczy Delta Force. będzie tam
piekło.
- Skąd pani wie? Słyszałem, że ci faceci są naprawdę dobrzy.
Margaret znowu wstała i obciągnęła marynarkę, oparłszy się pokusie, by po-
wiedzieć: „I nie tylko faceci".
-Jest jeden niepokojący fakt, panie MacGregor: terroryści jeszcze nie uwolnili
żadnego zakładnika, by wykazać dobrą wolę. Chcą zatrzymać ich jako żywe tarcze.
Wszystko, co tu obserwowaliśmy, te całe niby-negocjacje, to wszystko gra pozorów, o
czym wiedzą obie strony. Każda próbuje zająć czymś drugą, bo zamierza w tym czasie
podjąć jakieś działania. Oni mają przewagę, bo wiedzą, że planujemy akcję ratunkową
z udziałem Delta Force. My zaś nie wiemy, czego oni tak naprawdę chcą i ile
potrzebują czasu. - Wzięła aktówkę. - Idę teraz do Tyle-ra i sprawdzę, czy Tom
przysłał nam jakąś wiadomość.
MacGregor stanął przy niej, tak blisko, że musiała odchylić się do tyłu, by spojrzeć
mu w oczy. Ten młody asystent to olbrzym.
- Twojemu mężowi nic się nie stanie - próbował ją uspokoić.
Odruchowo go poprawiła:
- Eksmężowi.

266
Zobaczyła dziwny błysk w jego oczach. W zbyt wielu dramatycznych sytuacjach
już była, by nie wiedzieć, że stres wzmaga napięcie seksualne. Ten młody człowiek
bardzo niewiele jeszcze wie o wojennych romansach.
Margaret pogratulowała sobie dojrzałej oceny ich wzajemnej relacji, jednocześnie
jednak zauważyła, że MacGregor wciąż patrzy jej w oczy - zdecydowanie dłużej niż by
wypadało. Ten szczególny kontakt wzrokowy przerwał dopiero okrzyk spod drzwi:
- Major Sinclair!
Milton Meyer, zastępca dyrektora NSA, machał jakąś kartką.
- Mamy odpowiedź od pani męża, jest bezpieczny...
Podbiegł do niej z wydrukiem w ręce. Wyraz jego pociągłej twarzy świadczył, że
przeczytał tekst, ale nic z niego nie rozumie.
Kiedy Margaret czytała krótką wiadomość, serce zaczęło jej bić szybciej, jak
podczas zrzutu na terytorium wroga.
Terroryści nie mieli już przewagi. Wiedziała, dlaczego wtargnęli do Punktu J. Była
jedyną osobą, która wiedziała, czego naprawdę chcą.
Quicksilver
Rozdział pierwszy

West Potomac Park, Ohio Drive

Zdaniem Danny'go Assada, który znajdował się półtora kilometra od Pentagonu,


budynek wyglądał wręcz spokojnie. Gdyby nie czarne spirale dymu, które unosiły się
nad Terenem Parad i lądowiskiem dla helikopterów, byłby prostą ciemnobeżową bryłą
rysującą się na tle szarych krzywizn dróg i zielonych plam trawników. Uporządkowane
centrum pogrążonego w chaosie świata.
Ponieważ Danny postanowił respektować ten porządek, jego własny świat legł w
gruzach.
Systemy telefonii komórkowej prawie nie działały, a połączenia były przerywane
po kilku zaledwie minutach. Kiedy jednak Trish Mankin przez telefon Arthura Tranha
donosiła kierownikowi stacji o zdradzie Danny'ego, on sam mimo wszystko zdołał
dodzwonić się do Białego Domu. Nawet kilkakrotnie. Najpierw sześć razy słyszał
sygnał zajętej linii, ale potem połączył się z automatyczną sekretarką. Nagrał swoje
nazwisko, numer telefonu komórkowego i krótko opisał, co zaobserwował w oknie
Pentagonu. Nie wiedział, jak inaczej mógłby tę sprawę załatwić.
Dziesięć minut po tym, jak Trish poinformowała go słodkim głosem, że Erie Waller
mianował ją nowym szefem zespołu, a wiadomość o kartce w oknie obiegnie Amerykę,
gdy tylko Arthur połączy się na falach ultrakrótkich ze studiem, zadzwonił telefon
Danny'ego.
Danny stał właśnie oparty o furgonetkę, ponieważ nie miał już prawa wstępu do
środka i nie wolno mu było dotykać sprzętu. Zaskoczył go dźwięk telefonu, bo widział
jak bezowocne były wysiłki Trish, by po rozmowie z Wallerem uzyskać połączenie w
otwartym paśmie telefonii komórkowej.
Gdy odbierał telefon, koleżanka wyciągnęła rękę i zażądała, by jej go przekazał,
jeśli to dzwoni Waller.
Dzwonił jednak ktoś, kto przedstawił się jako pułkownik Ken Tobin.
- Czy to pan jest tym reporterem, który zostawił wiadomość o czymś w oknie
Pentagonu? - zapytał.
Danny potwierdził, a potem zaproponował, żeby jak najszybciej ustalili naj-
ważniejsze rzeczy, bo połączenie może być w każdej chwili przerwane.

271
Tobin jednak się nie spieszył.
- Ta rozmowa nie zostanie rozłączona - zapewnił, po czym zapytał Dan-
ny'ego, czy ma faks komórkowy albo jakieś inne urządzenie, za pośrednictwem
którego mógłby przekazać cyfrowy obraz kartki z okna.
Trish nie pozwoliła Danny'emu wejść do furgonetki i przesłać zdjęcia przez modem
komórkowy, dopóki pułkownik nie zamienił z nią paru słów. Potem Tobin połączył się
przez modem. I choć Trish w dalszym ciągu nie mogła się przez telefon Arthura
nigdzie dodzwonić, obraz został przesłany po kilku sekundach bez zakłóceń.
Trzydzieści sekund później pułkownik Tobin poinformował, że właśnie patrzy na
zdjęcie i że Danny się nie mylił. To cenne informacje i gdyby je ujawniono, mogłyby
sprowadzić niebezpieczeństwo na osobę, która je zostawiła.
Potem zapytał, dlaczego Danny nie podał ich do wiadomości publicznej.
- Pomyślałem, że mogą być dla was ważne - odparł.
- Większość reporterów uznałaby to właśnie za powód, by je upublicznić -
zauważył Tobin.
- Ale nie w przypadku, gdyby ktoś miał przez to zginąć - odparł Danny.
Jednocześnie jednak uprzedził Tobina, że nie odpowiada w tej sprawie za de
cyzje kierownika, który postanowił ujawnić całą historię.
Tobin zapisał sobie wszystkie dane: personalia Wallera, nazwę stacji oraz sieci, i
powiedział Danny'emu, żeby się nie martwił. Obiecał też, że przekaże mu wszelkie
najnowsze wieści jako pierwszemu.
Danny podziękował, ale zauważył, że to bez znaczenia, skoro wiadomość nie
zostanie ujawniona.
- To będzie długi dzień - rzekł Tobin. - Nikt nie wie, jak się zakończy.
Przez następnych dziesięć minut Danny łudził się, że Waller jednak zadzwoni do
Trish i powie, by odpuściła sobie ten materiał, bo ktoś z Białego Domu nie życzy sobie,
by go nadano. Wkrótce jednak okazało się, że dodzwonienie się przez telefon ko-
mórkowy czy uzyskanie połączenia na falach ultrakrótkich jest absolutnie niemożliwe.
Arthur sprawdził jakieś urządzenia z tyłu furgonetki i oznajmił mocno zanie-
pokojony, że cała łączność radiowa jest zagłuszana.
Wówczas zza Potomacu wyłoniły się trzy wielkie helikoptery rzekomych stacji
telewizyjnych. Wyjaśniła się więc przyczyna zagłuszania. Trish i Arthur zaczęli się
zastanawiać, czy nie wracać do domu, ale Danny przekonał ich, że warto jeszcze
zostać. Mogli przecież nagrywać materiał i nadać go później, już ze studia.
Przez następne dwadzieścia minut Arthur i Trish kłócili się, gdzie ustawić kamerę,
Danny zaś obserwował Pentagon.
Wszędzie widać było helikoptery. Jeden z nich przeleciał tak nisko, że zadrżała furgo-
netka. Danny musiał zasłonić uszy z powodu huku. Była to jakaś wielka maszyna wojsko-
wa, szara i wyglądająca naprawdę groźnie. Zawisła jakieś trzydzieści metrów nad
Potomakiem, wygładzając powierzchnię wody i jednocześnie wzbijając krople do góry. Po-
tem wykonała obrót o sto osiemdziesiąt stopni i znów skierowała się w stronę furgonetki.
W chwili gdy helikopter zmienił kierunek lotu, Danny wiedział już, co się dzieje.
Arthur filmował olbrzymią maszynę, która lądowała na Ohio Drive, kilkadziesiąt
metrów za furgonetką. Wokół niej zaczął zbierać się tłum, w większości złożony z ga-

272
piów. Ponieważ nie można było uzyskać żadnego połączenia, by przekazać nagrany ma-
teriał, inne samochody stacji telewizyjnych już odjechały. Ludzie zebrani na parkingu wy-
dali zbiorowy pomruk uznania, gdy helikopter usiadł na drodze i luk się otworzył.
Zanim jeszcze stopy przybysza dotknęły ziemi, Danny domyślił się, że to przybył
pułkownik Tobin.
Wysoki postawny oficer w zwykłym zielonym mundurze skierował się prosto ku
Danny'emu, jakby znał go^z fotografii.
„Bo pewnie zna" - pomyślał Danny. Biały Dom mógł bez trudu zdobyć fotokopię
jego zdjęcia z paszportu czy prawa jazdy.
Tobin uścisnął mu rękę.
- Oddał pan dziś krajowi wielką przysługę - powiedział.
Kiedy podeszli Arthur i Trish, przedstawił się im. Danny zauważył, że pułkownik
zna ich nazwiska. Prawdopodobnie widział jakieś ich zdjęcia figurujące w kartotekach
agencji rządowych.
- Macie chyba trudności z nawiązaniem łączności - zagaił Tobin.
- Zagłuszane są wszystkie częstotliwości - wyjaśnił Arthur.
- Nie wszystkie. - Tobin się uśmiechnął. - Właśnie mówiłem panu Assadowi, że
bardzo nam dziś pomogliście. Pomyśleliśmy, że moglibyście nam pomóc raz jeszcze i
dostać wyłączność na duży temat.
Danny nie mógł się nadziwić, jak w tak krótkim czasie Arthur i Trish zdążyli
zaprzyjaźnić się w pułkownikiem.
- Pakujcie się ze sprzętem do helikoptera — polecił Tobin. - Lecimy do Białe
go Domu.
Arthur i Trish popędzili do furgonetki tak, że mało nie połamali nóg. Danny
tymczasem miał cały potrzebny sprzęt w kieszeniach.
- Jak tam sytuacja? - zapytał, wskazując głową Pentagon.
- Niedobrze - odparł Tobin. - Ale proszę to zachować dla siebie.
- Naprawdę możemy wam jakoś pomóc?
Tobin patrzył na niego uważnie.
- Nie wiem, czy będzie wam to odpowiadać. To, co planujemy, jest w pewnym
stopniu oszustwem. Dostaniecie tę historię, ale dopiero gdy będzie po wszystkim.
- Chyba nie ma innego wyjścia, prawda? - odpowiedział Danny. - Żyjemy w epoce
przepływu informacji. Toczy się wojny na informacje, teraz nawet one są bronią.
- W tym przypadku będziemy was prosić, żebyście nadali fałszywe.
Danny uśmiechnął się krzywo.
- Jestem reporterem telewizyjnym. Ludzie i tak podejrzewają, że przekazuję
nieprawdziwe wiadomości.

Biały Dom, Pokój Sztabowy

- Quicksilver miał być bronią masowego unieszkodliwiania - mówiła Sinclair - nie


rażenia.

273
Wielki ekran, usytuowany za panią major, pokazywał ten sam nienaturalnie
wyraźny obraz Pentagonu, przesyłany z dużej wysokości, którego źródła Hector
MacGregor nie potrafił ustalić. Na mniejszych ekranach, po bokach, można było śledzić
programy informacyjne stacji telewizyjnych z całego świata, wszystkie poświęcone
jednemu, najważniejszemu wydarzeniu. Hector wiedział jednak, że atak terrorystów i
zbliżające się kontruderzenie Dowództwa Obrony Kontynentalnej to nic w porównaniu
z tym, co ujawniła major Sinclair w skróconej wersji raportu, który generał Vanovich
miał tego dnia przedstawić prezydentowi.
Znano zagrożenie, jakie niosła ze sobą broń masowego „rażenia". Gdyby budynek
został zniszczony, nadal istniałyby podziemne drogi komunikacji, a stacje telewizyjne
byłyby w stanie przekazywać informacje. Centrum miasta mogło zostać zmiecione na
skutek wybuchu bomby atomowej, ale kraj nadal by funkcjonował.
Nie sposób było jednak przewidzieć efektów użycia broni masowego „unie-
szkodliwiania", o której opowiedziała pani major. Musiałby je odczuć każdy i
wszędzie. Co wart był na przykład biurowiec pozbawiony elektryczności -oświetlenia i
sprawnych wind? Jak długo mogło funkcjonować miasto bez transportu, czyli dostaw
żywności, bez kanalizacji, która usuwa nieczystości, bez łączności, by wezwać pomoc
w nagłych wypadkach?
Hector był pewien, że spośród wszystkich tu zebranych najlepiej zdaje sobie
sprawę, w jakim stopniu dokonano już komputeryzacji infrastruktury państwa. Każdy
system, niezbędny do sprawnego funkcjonowania społeczeństwa i gospodarki, opierał
się na obwodach scalonych. Wrogowie nie musieli już obierać za cel poszczególnych
budynków czy miast. Jeden atak na system obwodów scalonych mógł doprowadzić do
upadku całego państwa.
Znacznie bardziej jednak przerażało Hectora to, że choć najmłodszy w pokoju,
chyba jako jedyny rozumiał, co sekretny do tej pory projekt generała Vanovi-cha
oznacza nie tyle dla teraźniejszości, ile dla przyszłości.
A Hector MacGregor rzadko odczuwał strach.
Urodził się w Ameryce końca dwudziestego wieku. Zimna wojna została za-
kończona, zanim stał się na tyle dorosły, by orientować się, co to takiego było. Groźba
globalnej zagłady nuklearnej nie przesłoniła mu radości okresu młodzieńczego jak
poprzednim pokoleniom. Istniały wprawdzie zagrożenia dla środowiska naturalnego,
ale wydawało się, że można je opanować, przynajmniej w Ameryce Północnej. Akty
terroryzmu, choć przybierały niepokojące rozmiary, zawsze przecież dotykały kogoś
innego, zdarzały się gdzieś indziej. Światu, który odziedziczyli Hector i jego pokolenie,
nie groził nagły koniec. Był to świat, w którym poważne niebezpieczeństwa
zrównoważone zostały perspektywami nieograniczonych możliwości. Nadal trzeba było
dokonywać różnych wyborów, ale nie było powodów do obaw, że nie okażą się w
końcu korzystne.
Admirał Hugh Paulsen na przykład, w przeciwieństwie do Hectora, nie był w stanie
pojąć wszelkich implikacji tego, o czym mówiła Sinclair. Podobnie wcześniej nie
rozumiał niepokojów prezydenta, związanych ze zmianą klimatu na świecie. Nowo
przywrócony szef operacji marynarki tkwił mocno w teraźniejszości, którą
ukształtowała przeszłość.

274
- Nieważne, jak pani określi tę broń - powiedział teraz gniewnie do Sinclair.
- Zginęło trzystu sześćdziesięciu czterech ludzi.
Po obejrzeniu w telewizji egzekucji przewodniczącego Połączonego Komitetu
Szefów Sztabów, prezydent polecił natychmiast odnaleźć admirała Paulsena i generała
Janukatysa i sprowadzić ich do Białego Domu. Kiedy przyjechali, przywrócił ich na
stanowiska, które poprzednio zajmowali. Choć nigdy nie popierali jego decyzji w
dziedzinie polityki zagranicznej, byli w tej chwili najwyższymi rangą oficerami, którzy
pozostali przy życiu i znajdowali się na wolności. Prezydent nie mógł więc pozwolić
sobie na to, by zrezygnować z ich rad.
Paulsen i Janukatys przybyli w momencie, gdy z Pokoju Sztabowego wychodził
generał Elias X. Brower, który niespełna trzydzieści minut wcześniej wymógł na
terrorystach, by wstrzymali zabijanie zakładników. Ustępstwo to uzyskał jednak pod
warunkiem, że cały czas będzie przebywał w zasięgu kamer telewizyjnych. W tej
chwili widać go było na jednym z mniejszych ekranów - znajdował się piętro wyżej, w
Pokoju Map.
Ponieważ terroryści i cały świat mogli teraz przysłuchiwać się połowie jego
rozmów telefonicznych, generał miał znacznie ograniczone możliwości zorganizowania
ataku Delta Force, który miał się rozpocząć za godzinę. Major Sinclair przewidziała, że
podczas negocjacji terroryści będą usiłowali w jakiś sposób utrudnić mu przygotowanie
kontruderzenia i kierowanie nim.
Na szczęście jednak napastnicy uwierzyli generałowi, kiedy powiedział, że
ściągnięcie ekipy CNN jest niemożliwe i zamiast tego muszą się zgodzić się na udział
zespołu UPN. Hector usłyszał fragmenty pospiesznych rozmów na ten temat, zanim
Sinclair rozpoczęła wykład. Ta sama ekipa telewizyjna, która zauważyła wiadomość
przyklejoną do okna Pentagonu, była już w Białym Domu, by uczestniczyć w planie
zmylenia terrorystów. Generał Brower wprawdzie przebywał w Pokoju Map, ale jego
działania były transmitowane z dziesięciominutowym opóźnieniem. Terroryści mieli
wrażenie, że oglądają go na żywo, tymczasem plan przewidywał, że Brower opuści
Biały Dom na dziesięć minut przed rozpoczęciem ataku Delta Force i pokieruje swymi
oddziałami ze stanowiska dowodzenia w pobliżu Pentagonu.
Pod nieobecność generała Browera rolę głównych doradców wojskowych pre-
zydenta przejęli Paulsen i Janukatys, którzy uczestniczyli w wykładzie Sinclair na
temat Quicksilvera. Na pani major nie robiły jednak wrażenia ani ranga, ani złe
nastawienie admirała Paulsena.
- Wiem, co się stało z Shilohem - powiedziała mu na wstępie.
- Doprawdy? Myślę, że Vanovich stworzył w NIA własne królestwo, wynalazł
sobie zabawki, którymi się bawi, i zapomniał o odpowiedzialności za kraj!
- Jestem przekonana, że to nieprawda - stanowczo odpowiedziała Sinclair. Atak
Paulsena przybrał charakter osobisty, admirał chciał zdyskredytować nieobecnego
Vanovicha. - To właśnie z powodu troski o kraj generał otoczył tragedię w Arctic
Shade ścisłą tajemnicą.
Paulsen zamierzał dalej dyskutować, ale prezydent uciszył go przez podniesienie
dłoni.

275
- Admirale, jedną chwilę, proszę. W tym właśnie miejscu tok rozumowania ge-
nerała Vanovicha jest dla mnie niejasny, pani major. Dlaczego zatajenie istnienia
Quicksilvera miałoby służyć krajowi?
- Ponieważ broń umieszczana na orbicie jest nielegalna.
Ta odpowiedź pani major skłoniła drugiego członka Komitetu Szefów Sztabów do
zabrania głosu.
- Nazywanie QiiicksilL'erabronią orbitalną to wybieg techniczny - sprzeciwił
się generał Janukatys. Podczas tego spotkania wszyscy mogli zauważyć, że zarów
no Janukatys, jak i Paulsen od samego początku byli chłodno nastawieni wobec
prezydenta. Obaj mieli świadomość, że podejrzewa się ich o powiązania z terro
rystami. I choć każdy z nich wyraził gotowość służenia krajowi podczas kryzysu,
żaden nie ukrywał antypatii do naczelnego dowódcy. - Wszystko, co jest umie
szczane na orbicie, może być użyte jako broń, choćby przez spowodowanie ko
lizji z innym krążącym tam obiektem.
Sinclair nie dała się zbić z tropu.
- Sir, mówi pan o broni umieszczanej w przestrzeni kosmicznej, która ma być użyta
w kosmosie. W takim przypadku międzynarodowa stacja kosmiczna może być
zaatakowana przez nieprzyjacielskiego astronautę przy użyciu... garści żwiru. Ale
Quicksilvema\eży do kategorii platform kosmicznych, które mogą z powodzeniem
atakować cele naziemne. A tego zabraniają umowy międzynarodowe. Czy gdyby
ujawniono istnienie Quicksilvera moglibyśmy się sprzeciwić rozmieszczeniu przez
Chiny głowic nuklearnych na orbicie?
- Rozumiem, pani major - odparł prezydent. - Do tej pory jednak sądziłem, że
stworzenie takiej broni, o jakiej pani mówi, będzie możliwe dopiero za dwadzieścia,
trzydzieści lat. - Spojrzał na Janukatysa. - Z raportów, które otrzymałem, wynika że
laser montowany w jednostkach powietrznodesanto-wych jest najnowocześniejszą
bronią promieniowania wysokoenergetycznego. A przecież zajmuje całą
siedemsetczterdziestkęsiódemkę i wymaga obsługi osiemnastu osób! Ma zapas paliwa
tylko na dwadzieścia strzałów i ledwie może zniszczyć pocisk SCUD. I to podczas fazy
startowej. A że powłoka pocisku jest bardzo cienka i w środku znajduje się paliwo
rakietowe, wystarczy iskra, by go odpalić.
Pani natomiast twierdzi, że wynalazek generała Vanovicha może krążyć w kos-
mosie bez załogi, ma nieograniczone możliwości rażenia i jest w stanie zniszczyć
obiekt rozmiarów Shiloha!
- Generalnie... tak, sir, choć nie powiedziałabym, że jego możliwości są nie-
ograniczone. Potrafimy już na kilka różnych sposobów określać długość życia
platformy - powiedziała pani major, odwróciła się ku stojakowi z tablicą i wzięła do
ręki czerwony flamaster. Hector obserwował ją, jak pisze szeregi liczb, niczym
nauczycielka w klasie przerośniętych uczniów.
- Według naszych szacunków ogniwo zasilające rozładowuje się po tysiącu godzin.
Każde wyładowanie trwa trzydzieści sekund, co daje ich trzydzieści tysięcy. Baterie
słoneczne gromadzą za dnia tyle energii, że platforma może razić dwukrotnie w ciągu
czterdziestu pięciu minut. W ten sposób otrzymujemy dwa-

276
dzieścia osiem strzałów na dobę. Gdyby maksymalnie wykorzystać możliwości
Quicksiluera, atakowałby wroga nawet trzydzieści razy dziennie przez ponad dwa i pół
roku, oczywiście przy założeniu, że sam nie zostały trafiony. Gdyby używać go
rzadziej, mógłby służyć tyle czasu, na ile wystarczyłoby mu paliwa rakietowego, czyli
od pięciu do siedmiu lat.
Generał Janukatys sceptycznie przyglądał się wynikom obliczeń, które Sinclair
notowała na tablicy.
- Pani major, istnienie urządzenia o takiej sile rażenia, umieszczonego w kos
mosie, jest niemożliwe. Na całym świecie nie ma tylu rakiet, żeby dostarczać pa
liwo do broni orbitalnej, która razi z taką mocą. To nawet nie science fiction, to
czysta fantazja.
Hector był zaskoczony sprzeciwem generała Janukatysa, podobnie jak Marge-ret.
Choć Quicksilver rzeczywiście raził promieniami lasera, sam nie był źródłem energii,
którą emitował. Zdaniem Hectora platforma była tak niebezpieczna nie dlatego, że
miała niespotykane dotąd parametry techniczne, ale dlatego, że zasada jej działania
była tak prosta.
- Generale - odparła Sinclair - tajemnicą skuteczności Quicksiluera jest to, że nie
wytwarza energii, którą emituje na ziemię. Razi jedynie bardzo wąską wiązką
laserowych promieni ultrafioletowych o niskiej mocy - trzysta impulsów na sekundę
przez trzydzieści sekund.
- Trzydzieści sekund - powtórzył Janukatys z pogardą. - I mówi pani, że taka
wiązka promieni, która nie mogłaby mnie nawet opalić, jest w stanie zniszczyć
krążownik z wyrzutnią pocisków naprowadzanych?
- Nie, sir, wcale nie. Wiązka emitowana przez Quicksilvera tworzy w atmosferze
zjonizowany strumień i zamyka obwód między biegunami elektromagnetycznymi
Ziemi. W ten sposób powstaje sztuczne wyładowanie elektryczne.
- W nasze okręty wciąż biją pioruny, pani major. W samoloty także. I nic stra-
sznego się nie dzieje.
- Teraz tak - przyznała Sinclair. - Ostatni przypadek rozbicia się samolotu na
skutek wyładowania atmosferycznego zdarzył się w 1963 roku w Maryland. W 1983
NASA straciła w ten sam sposób rakietę Atlas-Centaur, którą właśnie odpalono.
Wyładowania mają więc niszczycielską siłę, tylko że nauczyliśmy się chronić przed nią
nasz sprzęt. Dotąd jednak chroniliśmy się przed wyładowaniami naturalnymi. Powstają
one w wyniku różnic potencjałów elektrycznych między ziemią a chmurą znajdującą
się najwyżej na wysokości kilku kilometrów. Przeważnie różnica ta nie jest nawet na
tyle duża, by wytworzyć piorun. Potrzebna jest burza, z deszczem o ładunku ujemnym,
albo dodatnio naładowany szron unoszący się w górę, by zwiększyć różnicę
potencjałów między tymi dwoma obszarami. A potem już tylko jeden element może
spowodować wyładowanie elektryczne.
Sinclair ciągnęła dalej lekcję fizyki dla Janukatysa. Według Hectora generał sam się
o to prosił.
- W przypadku wyładowania naturalnego, generale, takie elementy nazywa
my przewodnikami stopniowymi. Są to jakby świecące elektryczne wysięgniki,

277
które posuwają się naprzód zygzakiem lub widłowato, wyszukując drogę o naj-
mniejszym oporze między dwoma potencjałami. Przenoszą ładunek o natężeniu od stu
do tysiąca amperów i jonizują powietrze wokół siebie. Kiedy przewodnik o ładunku
ujemnym, pochodzący z chmury, zetknie się z przewodnikiem o ładunku dodatnim,
pochodzącym z ziemi, następuje zamknięcie obwodu i wszystkie nagromadzone w
chmurze elektrony przepływają na ziemię, a natężenie prądu osiąga od dziesięciu
tysięcy do dwustu tysięcy amperów.
W przypadku Quicksiluera wiązka promieni lasera o niskiej mocy działa jak
przewodnik stopniowy: wyzwala wyładowanie całego potencjału elektrycznego między
ziemią a punktem na wysokości około trzystu sześćdziesięciu kilometrów, gdzie pole
magnetyczne jest nawet silniejsze niż w chmurze burzowej. Zwłaszcza że wiązka
promieni przenika pole magnetyczne z prędkością trzystu trzydziestu tysięcy
kilometrów na godzinę.
Hector ze zdziwieniem zauważył, że Sinclair zerka na zegarek. Prezydent skierował
już Delta Force do akcji i do chwili rozpoczęcia ataku niewiele można było zrobić.
Wykład nie opóźniał więc żadnych działań w tej pełnej napięcia godzinie.
- Wróćmy do początku - powiedziała pani major i wzięła do ręki białą ście-
reczkę, by zetrzeć z tablicy napisane liczby. Tym razem zaczęła czerwonym fla
mastrem rysować diagramy ilustrujące przykłady, które omawiała. - Pierwszy te
go rodzaju efekt elektrodynamiczny odnotowano w 1996 roku. Prom kosmiczny
przeprowadzał eksperyment z TSS-IR - przyłączonym systemem satelitarnym. Był
to ważący pół tony pojemnik z aparaturą pomiarową, która połączona została ka
blem długości czterech kilometrów z lukiem ładowniczym promu. Wiedziano, że
jeśli satelita i prom krążą na dwóch różnych wysokościach, w kablu przewodo
wym, którym są połączone, wytworzy się prąd. To podstawowa zasada fizyki,
przerabialiście to w szkole podstawowej. Prąd biegnący przez drut wytwarza po
le magnetyczne. To działa też na odwrotnej zasadzie: jeśli przesunie się drut przez
pole magnetyczne - popłynie przezeń prąd. Na tym polega działanie generatorów
i silników.
Naukowcy jednak nie potrafili przewidzieć natężenia prądu, jaki wtedy popłynie.
Prom i satelita poruszały się z prędkością około trzydziestu tysięcy kilometrów na
godzinę w polu magnetycznym milion razy silniejszym niż te, który potrafimy
wytwarzać. Efekty przeszły wszelkie oczekiwania i stało się jasne, że odkryto nowe
zjawisko. Kabel po prostu wyparował jak przepalony bezpiecznik, choć satelita
znajdował się w odległości zaledwie dziesięciu kilometrów. Proszę sobie wyobrazić
wydatek mocy, gdyby przy takiej samej prędkości kabel miał długość trzystu
kilometrów.
- A więc laser działa podobnie jak kabel? - zapytał prezydent.
Sinclair jak dobra nauczycielka pochwaliła pojętnego ucznia.
- Tak, sir. Na takiej samej zasadzie. Przez całe lata naukowcy badający wyła
dowania elektryczne próbowali ściągnąć uderzenie pioruna w konkretny cel, wy
strzeliwali małe rakiety, które ciągnęły przez burzowe chmury cienkie miedziane
druty. Ładunki przepływały przez druty, ponieważ dzięki temu napotykały na naj-

278
mniejszy opór. Drut wyparowywał i tworzył kolumnę zjonizowanego powietrza. I
milionową część sekundy później tą właśnie drogą przebiegało wyładowanie.
Dziesięć lat temu na University of New Mexico udoskonalono laser promieni ultra-
fioletowych, który powodował identyczny efekt. Proszę pamiętać, że wyładowanie nie
ma nic wspólnego z drutem miedzianym jako przedmiotem fizycznym, ale z elek-
tronami, które przez niego płyną. Lecz jonizując wąski kanał powietrza, laser tworzy
jednocześnie strumień wolnych elektronów. A wolne elektrony to wolne elektrony.
Hector przyjrzał się ludziom w pokoju. Meyer z NSA i Fortis z CIA nie zadali
jeszcze ani jednego pytania. Podobnie niedawno przybyły Douglas Casson, dyrektor
Narodowego Biura Rozpoznania. Zdaniem Hectora oznaczało to, że wszyscy trzej
dobrze znali ten projekt. I pewnie zapoznali się z nim znacznie wcześniej, jeszcze
zanim pani major oświadczyła, że chyba domyśla się, czego terroryści szukają w
Punkcie J.
Generał Janukatys miał jednak wątpliwości.
-Jeżeli podstawy naukowe wywoływania wyładowań są tak oczywiste, pani major,
to dlaczego tak długo nad tym pracowano? Dlaczego mamy do czynienia od razu z
platformą kosmiczną, a nie z bronią naziemną? Jak wiemy, naziemny system obrony
przy użyciu taktycznego lasera wysokiej energii był znacznie prostszy i tańszy niż jego
wersja stosowana w akcjach powietrznych.
- Generale, jeśli pan wytworzy w powietrzu zjonizowany kanał, przepuszcza
jąc promień lasera przez chmurę burzową, to efekt będzie taki sam jak skierowa
nie radaru na F-16. Myśliwiec wystrzeli pocisk HARM wzdłuż wiązki promieni ra
darowych, który uderzy w radar. Podobnie sztuczny piorun zniszczy laser. Sku
teczność takiej broni jest niewielka.
Kiedy jednak wystrzeli się wiązkę promieni laserowych z kosmosu, to rozrzedzona
atmosfera, przez którą przelatuje satelita, zadziałała jak izolator. Na normalnej
wysokości orbitalnej istnieje co najmniej pięćdziesięciokilometrowa przerwa między
początkiem zjonizowanego szlaku a samym satelitą. Gdyby Quicksilver raził dłużej niż
trzydzieści sekund, mógłby spowodować sprzężenie zwrotne i platforma uległaby
zniszczeniu. Ale trzydzieści sekund wystarczy, żeby wywołać wyładowanie na ziemi.
Janukatys zmarszczył czoło, nie był przekonany.
- Nie można przepuścić promieni lasera przez trzystukilometrową warstwę
drobin unoszących się w atmosferze i zawirowań powietrza, by nie uległy rozpro
szeniu.
Sinclair, znowu jak nauczycielka, wykorzystała błąd w rozumowaniu generała, by
potwierdzić słuszność swojego wywodu.
- Sir, właśnie z tych powodów sądziliśmy, że siła rażenia Quicksilvera w przy
padku Shiloha będzie dziesięć razy mniejsza. Ze względu na swoją konstrukcję
Quicksilver wysyła trzy wiązki promieni.
Szybko narysowała na tablicy te wiązki, najpierw główną, a potem dwie pozostałe,
które się zbiegały.
- Poza główną wiązką promieni ultrafioletowych emitowane są jeszcze dwie
wiązki promieni podczerwonych o niskiej mocy. Pełnią one rolę mierników tur-

279
bulencji atmosferycznych. Zniekształcenia, jakim podlegają, są mierzone, a wyniki
pomagają skorygować plastyczną powierzchnię wycelowanego lustra, które transmituje
główną wiązkę. Wiązka jest zniekształcana w taki sposób, że turbulencje atmosferyczne
pomagają ją ponownie skupić, zamiast rozpraszać. To zasady optyki przystosowawczej,
taka sama sprawdzona technika, którą zastosowaliśmy w satelitach wywiadowczych
Keyhole i którą stosują cywilni astronomowie w obserwatoriach. Przez pierwszych pięć
sekund cyklu rażenia Quicksilvera, wiązka promieni ultrafioletowych wcale nie dociera
na ziemię. Jest rozpraszana przez lustro, by zjonizować rozległą, ale płytką warstwę
powietrza. Podczas ruchu platformy powierzchnię lustra wciąż się dostraja, dopóki
wiązka nie będzie skupiona.
Hector, zafascynowany, obserwował panią major, która rysowała schematy,
wyjaśniając, jak według przewidywań Vanovicha miał przebiegać tragiczny ekspe-
ryment w Arctic Shade.
- Obecnie - ciągnęła - w ciągu około piętnastu sekund cyklu zjonizowany ka
nał dotrze na ziemię i nastąpi pierwsze wyładowanie elektromagnetyczne. Wszy
stkie nasze szacunki oraz testy naziemne wykazują, że w momencie, gdy rozpo
czyna się wyładowanie, bieg wiązki zostaje przerwany.
Sinclair odwróciła się od tablicy. Miała poważną minę i Hector wiedział, że za
chwilę przedstawi coś, co niewielu miało okazję oglądać.
- Tak się dzieje w przypadku wyładować naturalnych. W czasie od tysięcznej
sekundy do sekundy następuje wyrównanie potencjałów i strumień elektronów
zostaje przerwany. Dlatego spodziewaliśmy się, że Quicksiluer wytworzy pojedyn
czy impuls elektromagnetyczny, jak w przypadku bomby E, której wybuch powo
duje impuls i niszczy mechanizm, który go wytworzył.
Odwróciła się znowu do tablicy i flamastrem narysowała zniekształcenia, jakim
ulega zjonizowany - i śmiercionośny - kanał powietrza.
- Jednak podczas następnych testów, które przeprowadzaliśmy w Arctic Shade po
katastrofie Shiloha już na rozbrojonych okrętach, odkryliśmy, że olbrzymia moc
początkowego wyładowania wzmacnia zjonizowany kanał powietrza, który rozszerza
się, podążając za sygnałem wysyłanym przez przesuwającego się satelitę. W tym
momencie powstaje układ samopodtrzymujący się, taki jak reakcja łańcuchowa.
- Ale kiedyś to się kończy? - zapytał prezydent, patrząc na schemat narysowany
przez Sinclair.
- Oczywiście. Zależnie do warunków atmosferycznych, po trzydziestu-czter-dziestu
sekundach kanał staje się tak przegrzany, że elektrony nie mogą pozostać w jego polu i
zaczynają się przemieszczać, obwód elektryczny się zamyka, a wyładowanie dobiega
końca.
Generał Janukatys miał tylko jedno pytanie, bardziej konkretne niż przed chwilą
pytanie prezydenta.
- Jak przegrzany?
Wyraz powątpiewania na jego twarzy, gdy patrzył na diagram, zaniepokoił Hectora.

280
- Normalne wyładowanie powoduje ogrzanie powietrza do około dwudziestu
ośmiu tysięcy stopni - odpowiedziała pani major. - Wyładowanie spowodowane
przez Quicksilvera podgrzewa je do pięciuset sześćdziesięciu tysięcy stopni. I stąd
właśnie ta niewiarygodnie wielka siła wybuchu w momencie trafienia w cel. Wy
soka temperatura niszczy strukturę metalu i oddziałuje na siły pola magnetyczne
go, które powodują rozszczepienie się metalowych elementów. Działa nawet na
materiały wybuchowe, zabezpieczone przez działaniem impulsu elektromagne
tycznego.
Po wykładzie Sinclair, opartym na jej bezpośrednich doświadczeniach, zapadła
posępna cisza, jakby wszyscy myśleli o losie Shiloha.
- Prom nie holuje już tych przyłączonych satelitów? - nagle zapytał prezydent.
- Nie, sir - odparła pani major. - Departament Obrony zakończył te eksperymenty
już w 1996 roku. Gdy tylko zorientowaliśmy się, co spowodowało spalenie się satelity,
wszystkie sprawy z tym związane zostały przekazane Laboratorium Badawczemu
Marynarki i NRO do powtórnej analizy. Oba te ośrodki prowadzą przy współpracy z
cywilnymi specjalistami badania nad stabilnością przyłączanych satelitów, ale wyniki
testów dotyczących efektów elektrodynamicznych zostały utajnione.
Hector wiedział, co to oznacza - kiedy okazywało się, że odkrycia cywilnych
ośrodków badawczych mogą mieć wartość dla wojska, Pentagon w ciągu jednej nocy
otaczał je tajemnicą. Czasami nawet ci naukowcy, którzy zainicjowali badania, byli od
nich odsuwani, jeśli nie mogli otrzymać odpowiednich upoważnień.
Sinclair znowu popatrzyła na zegarek.
Wreszcie głos zabrał Douglas Casson, szef Narodowego Biura Rozpoznania,
potwierdzając przypuszczenia Hectora, że musiał wcześniej wiedzieć o istnieniu
Quicksiluera.
- Pani major, jak z pewnością wie pani od generała Vanovicha, od kilku lat je
stem informowany o pracach nad projektem Quicksilvera.
Hector szybko zerknął na Sinclair, by zobaczyć jej reakcję. Najwyraźniej jednak
Vanovich nic jej nie powiedział.
- Nie, sir. Generał mówił mi, że kilku doradców prezydenta do spraw bezpie
czeństwa wie o projekcie, ale nie podał żadnych nazwisk.
Casson skinął głową, jakby nie miało to znaczenia, ale z reakcji ludzi w pokoju
Hector zorientował się, że ten szczupły mężczyzna w okrągłych okularkach nagle stał
się kimś, z kim trzeba się liczyć. Ponieważ był on jednocześnie podsekretarzem do
spraw wykorzystania sił powietrznych w kosmosie, ustępował rangą tylko
prezydentowi. Ale jeśli chodzi o sprawę Quicksilvera, nawet prezydent nie zaliczał się
do kręgu wtajemniczonych, nie mówiąc o pozostałych obecnych. Choć Hector nadal
nie był pewny, ile wiedzą Fortis z CIA i Meyer z NSA, a także kiedy zostali
poinformowani.
- Mimo ze sceptycznie odnoszę się przedstawionych przez panią nadzwyczaj
nych parametrów i właściwości platformy generała Vanovicha, mogę potwierdzić,
że kody zdjęć wywiadowczych, które wykonano podczas katastrofy Shiloha, rze
czywiście zostały zmienione.
Wszyscy oprócz Hectora i pani major zażądali, by wyjaśnił, co to znaczy.

281
Cassona nie wprawiło to w zmieszanie. "-
- Wiedzą państwo, że prowadzono publiczne dochodzenie w sprawie zatonię
cia Shiloha. Wszczęte równolegle, drugie, tajne śledztwo wykazało, że Shiloh za
tonął na skutek niewłaściwego przeprowadzenia testu z użyciem broni sterowa
nego promieniowania. I to już było bliższe prawdy. Na podstawie materiałów wy
wiadowczych, uzyskanych za pośrednictwem satelitów Narodowego Biura Roz
poznania, które na zlecenie MA prowadziły obserwację testu, mogę stwierdzić,
że Shiloh został zniszczony przez promieniowanie pulsacyjne, wysłane przez plat
formę Quicksilver. To zdarzenie miało miejsce dwa dni wcześniej, niż podano
podczas oficjalnego, jak również nieoficjalnego dochodzenia.
Hector miał wrażenie, że admirał Paulsen zaraz pęknie. Fortis i Meyer wyglądali
tak, jakby mieli dostać apopleksji. Prawdopodobnie wszyscy dali się zwieść wynikom
nieoficjalnego śledztwa, jak reszta społeczeństwa - wynikom dochodzenia oficjalnego.
- Panie Casson - zaczął admirał Paulsen podniesionym głosem - rozumiem,
że pewne informacje należy utrzymywać w tajemnicy ze względów bezpieczeń
stwa. Ale nie ma żadnego powodu, by je taić przed szefem operacji marynarki!
Zwłaszcza jeśli dotyczą zatopienia jednego z moich okrętów!
Casson znowu skinął głową.
- Proponuję, że pomówił pan o tym z generałem Vanovichem.
Hectorowi przyszło na myśl, że Casson specjalnie ujawnia te wszystkie informacje,
by sprowokować pozostałych. Nie wiadomo było tylko, dlaczego to robi. Prezydent
równie niewiele z tego rozumiał, co Hector.
- Do czego zmierzasz, Doug? - zapytał
- Chodzi o jedną sprawę, panie prezydencie - odparł Casson. - Aż do dziś o
projekcie Quicksilver nie wiedziały CIA, NSA, Połączony Komitet Szefów Sztabów, a
nawet pan, sir. W NRO wiedzą o nim tylko dwie osoby, a jedną z nich jestem ja.
Przynajmniej, jeśli chodzi o całość. Przypuszczam, że w NIA takich osób jest więcej? -
spojrzał pytająco na Sinclair.
- Pełny dostęp do danych na temat Quicksilvera ma niespełna pięćdziesięciu ludzi -
potwierdziła. - Projekt został kompletnie poszatkowany.
- A więc do czego zmierzam - powiedział Casson, spoglądając na zgromadzonych.
- Jeśli tak niewiele osób z rządu wie o istnieniu Quicksilvem, jak dowiedzieli się o nim
Rosjanie? I jeżeli jego możliwości testuje się od zaledwie pięciu miesięcy, jak zdążyli
zaplanować i przygotować taką skomplikowaną akcję?
- Nie mamy pewności, czy to rzeczywiście Rosjanie - sprzeciwiła się Sinclair.
Casson jednak nie ustępował.
- Przeciwnie, pani major. Pani własny mąż - eksmąż - w swej sprytnie prze
słanej wiadomości określa ich jako rosyjskich terrorystów. Jedynym zakładnikiem,
którego egzekucję wstrzymali, jest generał Kierenski. A urządzenie do przetwa
rzania głosu skutecznie tuszuje obcy akcent. Poza tym - spojrzał znacząco na
Paulsena i Janukatysa - wśród rosyjskich wojskowych były takie same różnice
zdań na temat przystąpienia do NATO, jak u nas.
Zanim admirał Paulsen zdążył odpowiedzieć, po raz pierwszy od rozpoczęcia
wykładu prowadzenie spotkania przejął prezydent.

282
- Doug, ta sprawa zostanie rozstrzygnięta za kilka godzin. Archie polecił Narodowej
Agencji Zdjęć i Map, by popracowali nad zdjęciami satelitarnymi, które zrobiono
podczas ataku na dziedziniec, może więc zdołamy zidentyfikować terrorystów, sięgając
do archiwów rządowych. Jeśli to się nie uda, dowiemy się, kim są, przez identyfikację
zwłok po wejściu Delta Force. Przestańmy się więc spierać o ich tożsamość - major
Sinclair, to dotyczy także pani. Wszystkiego się dowiemy i to wkrótce.
- Wobec tego proponuję - odparła Sinclair - żebyśmy przestali także dociekać, jak
dowiedzieli się o istnieniu Quicksilvera. Znaczenie ma tylko to, że o nim wiedzą. A
faktem jest, że generał Vanovich tak ograniczył dostęp do projektu, że platformę można
kontrolować jedynie z Punktu J.
Do rozmowy włączył się Archie Fortis:
- Nie ma... eee... czegoś takiego, jak pojedyncze stanowisko dowodzenia...
w przypadku operacji Naczelnego Dowództwa Narodowego. Gdyby tylko... eee...
stwierdzono, że Punkt J znajduje się... eee... w niebezpieczeństwie, jego rolę... na
tychmiast przejąłby Punkt R.
Nawet Hector słyszał o Punkcie R i nigdy nie kojarzył jego nazwy z systemem
numeracji pomieszczeń w Pentagonie. Punkt R był jednym z pierwszych tajnych
stanowisk dowodzenia armii narodowej poza Waszyngtonem. Zbudowano je podczas
zimnej wojny. Mógł pomieścić trzy tysiące osób, w tym własnych pracowników oraz
ludność ewakuowaną. Miał także specjalne kwatery dla prezydenta. Hector dowiedział
się o jego istnieniu, ponieważ ustalał terminarz szefa. Co trzy miesiące prezydent
uczestniczył w ćwiczeniach, podczas których w ramach „Połączonego programu
ewakuacji na wypadek zagrożenia" był ewakuowany z miejsca, gdzie akurat się
znajdował. Po pierwszej akcji jednak stanowczo odmówił lotu do Punktu R wraz z
innymi członkami Biura Wojskowego Białego Domu.
Lokalizacja Punktu R, który mieścił się w wydrążonej górze w Pensylwanii, nie
była już tajemnicą i stanowisko łatwo mogło stać się celem ataków powietrznych.
Hector jednak uczestniczył w zbyt wielu dyskusjach na jego temat, by nie domyślać się,
że mimo to pełni ono jakąś ważną funkcję. Przez całe lata wyposażano je w
najnowocześniejszy sprzęt łączności. Stało się więc obecnie głównym ośrodkiem
komunikacyjnym armii. A jednocześnie dzięki niemu nowsze i bardziej utajnione
stanowiska dowodzenia pozostawały nieco w cieniu i ich położenie mogło jeszcze przez
jakiś czas stanowić tajemnicę.
Archie Fortis miał jednak rację. Hector nie byłby zdziwiony, gdyby się dowiedział,
że w przypadku zniszczenia głównych punktów dowodzenia jeszcze co najmniej tuzin
innych tajnych ośrodków mogło przejąć kontrolę nad silami zbrojnymi kraju.
Sinclair jednak i tę uwagę skorygowała.
- Arsenał Narodowej Agencji Spraw Wewnętrznych jest tak samo strzeżony jak
arsenał NRO, panie Casson. Nie dopuściłby pan, aby punkty dowodzenia i kon
troli satelitów przenoszono automatycznie z miejsca na miejsce, chyba że byłaby
to zaplanowane akcje ćwiczebne albo wydarzyłaby się jakaś katastrofa. My postę
pujemy podobnie.

283
- Przepraszam państwa - wtrącił prezydent - czy nie zgodzilibyście się ze
mną, gdybym uznałby zajęcie Punktu J za katastrofę?
Wtedy Sinclair posłużyła się własną bronią masowego unieszkodliwiania.
- Panie prezydencie, nikt nie zaprzeczy, że mamy do dyspozycji najróżniejsze
systemy, plany awaryjne i koncepcje obrony Pentagonu. Wszystkie jednak doty
czą sytuacji, które można przewidzieć. Teraz jednak mamy do czynienia z akcją,
której się nie spodziewaliśmyi do której nie jesteśmy przygotowani. To oznacza,
że w strukturach dowództwa jest jeden słaby punkt.
Przez przypadek albo celowo pani major zdradziła zebranym, że terroryści ten
punkt odkryli.
Rozdział drugi

Piętro drugie, pierścień C

Amy Bethune była zmęczona, poturbowana i przestraszona, ale znalazła się w


swoim żywiole. Uważała, że dopisało jej szczęście.
Każdy znany Amy aspirant i chyba wszyscy wstępujący do wojska, piechurzy, ma-
rynarze czy lotnicy, zadawali sobie pytanie, na które ona sama otrzymała już odpo-
wiedź: kiedy przyjdzie moment, że trzeba będzie stanąć do walki, co wtedy zrobię?
Ćwiczenia na poligonach nie były tu żadnym probierzem, bez względu na to, jak
bardzo były zbliżone do rzeczywistości, ile użyto ostrej amunicji i czy był to skok ze
spadochronem, czy zejście po drabince sznurowej z helikoptera. Podczas ćwiczeń nie
sposób było zapomnieć o jednej zasadniczej sprawie - że w rzeczywistości nikt tu
nikogo nie ma zamiaru zabić.
Niebezpieczeństwo, na jakie narażali się rekruci w czasie treningów, niewiele
różniło się od tego, któremu na co dzień stawiali czoło strażacy czy policja. Mógł
zawieść sprzęt, mógł nastąpić wypadek i takie nieszczęścia zdarzały się także poza
walką. Samoloty rozbijały się przy starcie, a samochody wpadały w poślizg na skutek
przedziurawionej opony, nawet gdy było się na przepustce.
W prawdziwej walce sprawa przedstawiała się jednak inaczej. Nikt nie mógł
przewidzieć, jak się zachowa, gdy nagle odkryje, że ktoś zupełnie mu nie znany chce go
pozbawić życia. Żaden żołnierz, niezależne od formacji, nie znał samego siebie, dopóki
nie przeżył tej chwili.
Taki moment przyszedł dla Amy Bethune właśnie teraz, rok przed ukończeniem
akademii. Przyszedł i minął. Amy stanęła w obliczu bestii i pokonała ją. Wykorzystała
umiejętności nabyte podczas ćwiczeń, dochowała wierności przysiędze marynarza,
którą złożyła, i wypełniła obowiązek wobec kraju.
Wyczerpanie, ból i strach ustąpiły miejsca satysfakcji z tego, czego dokonała, i
poczuciu, że wreszcie poznała siebie do końca.
Żałowała jedynie, że nie ma nikogo, z kim mogłaby się podzielić swymi prze-
życiami - ponieważ Tom nie potrafiłby albo nie chciałby jej zrozumieć.
Znajdowali się wciąż w dużym pomieszczeniu biurowym przy końcu pierścienia C i
czekali na odpowiedź na informację, wysłaną wcześniej przez system łącz-

285
ności szefów sztabów. Amy zdążyła przetrząsnąć biurka w poszukiwaniu środków
przeciwbólowych. W czwartym znalazła wreszcie cenną apteczkę pełną
medykamentów i trzy snickersy. Połknęła od razu cztery tabletki, a batonikami
podzieliła się z Chase'em.
Tom trudził się nad klawiaturą komputera, delektując się zaledwie przez minutę
swoim przydziałem snickersów, Amy natomiast rzuciła się na fotel z modelowanym
oparciem i postanowiła zaczekać, aż proszki zaczną działać. Próbowała połamać
batonik, ale nie bardzo jej się to udało. W końcu trzymała w ręce lepkie, mało
apetyczne kawałki, które kolejno rozpuszczała w ustach.
Potem zajęła się obserwowaniem Chase'a, piszącego z namysłem na klawiaturze,
próbował bowiem otworzyć nowy kanał łączności ze światem zewnętrznym. Wyglądał
na tak wyczerpanego jak ona sama.
Przyznała się przed sobą, że gdzieś w zakamarkach jej mózgu coraz częściej
pojawiała się myśl, by rzucić się na Chase'a, przewrócić go na podłogę i ściągnąć z
niego ubranie. Na szczęście jednak była zbyt zmęczona, by ulec temu impulsowi, ze
wszech miar niestosownemu i sprzecznemu ze zdrowym rozsądkiem. Cokolwiek miało
się zdarzyć między nimi w przyszłości, oboje z Chase'em byli teraz żołnierzami
działającymi na tyłach wroga i wszelkie próby skracania dystansu bardzo utrudniłyby
sytuację.
Chase przestał pisać.
- Co tam? - spytała Amy.
Uniósł rękę, wskazując na zegarek.
- Nowa wiadomość.
Amy wstała z fotela i pochyliła się nad jego ramieniem, by przeczytać tekst, który
przesuwał się na wyświetlaczu. „Cholera, do tego facet nawet ładnie pachnie. A to
podstawa" - pomyślała.
„Powiedz Bethune wiad. z okna odebrana. Znajdźcie bezp. miejsce. I nie wychylać
się. Mjr Sinclair".
Chase prychnął, a po chwili zaczął się śmiać.
- Co cię tak śmieszy? - zapytała Amy.
- Sinclair to moja żona. Była żona.
- Jest majorem?
- W piechocie. DIA.
- Ale ty przecież... nienawidzisz wojskowych. Tom
spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- Nie, wcale nie. Większą część życia przepracowałem dla wojskowych.
- Wobec tego... powiedziałabym, że masz do nas nietypowy stosunek. Chase
zmarszczył czoło, patrząc na pager.
- Może do niektórych. Do tych dinozaurów, którym ciągle się wydaje, że woj
ny wygrywa się przy użyciu kamieni i włóczni.
„Albo jest najbardziej skomplikowanym człowiekiem, jakiego znam, albo ma nieźle
poplątane w głowie" - pomyślała.
-Jeśli się dobrze zastanowić - zauważyła - wojny wygrywa się wtedy, gdy ma się
lepsze kamienie i lepsze włócznie niż przeciwnik.

286
- Może tak było za dawnych czasów. Teraz wojnę można wygrać, jeszcze za
nim się ją rozpocznie, jeśli ma się lepsze informacje.
Amy chętnie by o tym podyskutowała, Chase natomiast niekoniecznie.
- Kiedy to się skończy, będziemy mieli mnóstwo czasu na takie dywagacje.
Teraz powinniśmy się zastanowić, co dalej.
„Co ty sobie wyobrażasz" - skarciła się w duchu, ponieważ od razu zaczęła
analizować, co mogło oznaczać owo „mnóstwo czasu, gdy to się skończy". Zadanie.
Przede wszystkim zadanie. Tylko to jest teraz ważne.
Niestety, nie bardzo wiadomo było, na czym to zadanie ma obecnie polegać. Amy
zaczęła się zastanawiać, czy jej wiadomość przyklejona do okna na coś się przydała.
- Cóż - powiedziała - pani major mówi, żebyśmy znaleźli bezpieczne miejsce i tam
pozostali. To brzmi, jakby przygotowywali kontrnatarcie.
- To dość prawdopodobne. Sama mówiłaś, że powinni wysłać tu Delta Force. -
Chase spojrzał na nią ironicznie. - Ale ty nie chcesz siedzieć w ukryciu, co?
Amy nie miała już ochoty analizować jego i swoich własnych zachowań.
- Nieważne, co ja chcę. Pani major kazała nam się ukryć. To rozkaz.
- Moja była żona nie jest twoim zwierzchnikiem. I z pewnością nie moim.
Miał rację. Ponieważ byli zamknięci w Pentagonie, Amy nie bardzo mogła się
zorientować, komu w takiej sytuacji podlega, tym bardziej że ludzie na zewnątrz także
wiedzieli o jej obecności tutaj.
Chwilę później przyszło jej do głowy, że wiadomość od pani major nie musi być
wcale traktowana jako rozkaz.
- Tom, dlaczego skontaktowała się z nami major z DIA?
- Pewnie za sprawą Tylera - odparł. - Udało mu się przekonać kapitana, który
się nim opiekuje, by przekazał moją wiadomość komuś „na górze", a kiedy zo
rientowali się, że jego matką jest Margaret, to ją wezwali.
Odetchnęła z ulgą. Jeśli tak to wyglądało, pani major nie była jej zwierzchnikiem. Amy
nie musiała przesiedzieć całej akcji w ukryciu. Ale Chase od razu zepsuł jej humor.
- Po namyśle doszedłem do wniosku, że jednak lepiej się gdzieś zaszyć.
- A co z twoim przyjacielem?
- Moja żona też pracuje dla Milo - odparł bezbarwnie.
- To ten generał?
Kiwnął głową.
- Oboje byliśmy u niego zatrudnieni dziesięć lat temu. To on nas poznał ze
sobą. Lubić bawić się w swata.
Coś tu Amy nie pasowało.
- A więc... pracujesz dla DIA?
Chase kiwnął głową.
- Mhm. Ale nie zagłębiajmy się w to.
Amy na tyle orientowała się w sprawach wojskowych, by wiedzieć, że gdy
rozmowa urywa się tak nagle, to znaczy, że w grę wchodzą sprawy ściśle tajne, o
których nie musi wiedzieć. Generał Vanovich, Chase i jego była żona pewnie biorą
udział w jakiejś tajnej operacji w Pentagonie.

287
- Jak sobie życzysz - zgodziła się niechętnie, choć pożerała ją ciekawość.
Chase odwrócił się z fotelem w stronę telefonu na biurku.
- Potwierdzę odbiór wiadomości, niech wiedzą, gdzie jesteśmy. Może nam
przekażą, kiedy rozpocznie się atak.
Podniósł słuchawkę, wcisnął przełącznik linii wewnętrznej i zaczął wybierać numer
systemu łączności szefów sztabów.
Amy, sfrustrowana, odezwała się ostrzej niż zamierzała.
- Nie wyjawią tak ważnej informacji za pośrednictwem nie zabezpieczonej linii.
- Och, Margaret i ja potrafimy czytać między wierszami. Już ona coś wymyśli. —
Przystąpił do formułowania wiadomości.
Amy nie lubiła niczego robić połowicznie. Ale rozkaz to rozkaz. Przynajmniej
wyeliminowała czterech wrogów, a wiadomość, przyklejona przez nią do okna, być
może okaże się pomocna dla oddziałów, które wkroczą tu, by załatwić pozostałych.
Westchnęła, zmierzając w kierunku fotela. Na razie sprawa była zamknięta.
Wtedy pod oknami, na drodze wzdłuż pierścienia C, wybucha strzelanina i rozległy
się krzyki.

Biały Dom, Pokój Sztabowy

- To jest ten słaby punkt systemu - stwierdziła Margaret. Wiedziała, że uwaga


wszystkich w pokoju jest skupiona na niej, i zdawała sobie sprawę, że od tego, co dalej
powie, zależy jej przyszła kariera.
- Dopóki wszystko funkcjonuje prawidłowo - podkreśliła - to niezależnie od
kryzysów, międzynarodowych układów wojskowych, awarii sprzętu, nasze dowództwo
naczelne pozostaje monolitem. Jest tylko jeden jedyny ośrodek, któremu podlegają
wszystkie inne stanowiska dowodzenia i kontroli - Naczelne Dowództwo Narodowe w
Pentagonie. Tej władzy nie można Pentagonowi odebrać. Pentagon natomiast może ją
przekazać. Jest to specjalne zabezpieczenie w systemie obrony, które ma uniemożliwić
niezdyscyplinowanym elementom wśród wojskowych samowolne przejęcie kontroli
nad oddziałami bombowców czy arsenałem pocisków.
Margaret kolejno popatrzyła w oczy wszystkim zgromadzonym, pomijając jedynie
Hectora. Jak się zorientowała, prezydent zatrzymał tu swego młodego asystenta w
charakterze świadka, a nie doradcy.
- Jednak terroryści - żołnierze, - którzy opanowali Pentagon i Punkt J, doko
nali tego tak szybko i przy tak niewielkich zniszczeniach, że nasz system dowo
dzenia i kontroli nie został naruszony. To oznacza, że jego ośrodkiem jest nadal
Pentagon. A ze względu na naszą koncepcję wyłącznego upoważnienia jednego
ośrodka do wydawania rozkazów użycia broni atomowej, ci ludzie mogą teraz
skomunikować się bezpośrednio z dowódcą któregoś z naszych arsenałów nukle
arnych i przekazać mu kody do odpalania pocisków.

288
- Nie mogą - odparł prezydent z oburzeniem.
Margaret powstrzymała się przed podniesieniem głosu na naczelnego dowódcę
amerykańskich sił zbrojnych.
- Sir, nie chcę sugerować, że te kody zostałyby przyjęte, ale faktem jest, że
wróg opanował specjalne kanały łączności. Może dotrzeć do kodów szyfrowych,
znajdujących się w programie, i tych, które zostały wypalone w układach kompu
tera głównego. A wtedy wszystkie linie łączności staną się dostępne. W takiej sy
tuacji możemy tylko skontaktować się z dowódcami arsenałów nuklearnych i po
lecić im ignorować wszelkie rozkazy pochodzące z Punktu J.
- No właśnie - powiedział prezydent - ten system jednak działa.
Margaret nie mogła uwierzyć, że prezydent jest tak nierozgarnięty. Vanovich
musiał zdawać sobie sprawę, o co toczy się gra, gdy tylko wpadł w ręce wrogów. Ona
sama zrozumiała to w chwili, gdy przeczytała wiadomość od Toma i dowiedziała się, że
generał został zabrany ze względu na dostęp do Red Level. Jednak jej wyjaśnienia nie
zdały się na nic. Zmusiła się, by mówić wolniej, tłumaczyć wszystko krok po kroku.
- Panie prezydencie, nasz system dowodzenia i kontroli nad bronią nukle
arną działa tylko dlatego, że dowódcy arsenałów to ludzie z krwi i kości. Jed
nak nie ma takiej osoby, która dowodziłaby Quicksilverem. Podobnie jak plat
formy NRO przesyłające obrazy czy satelity NSA prowadzące ciągły nasłuch,
Quicksilver reaguje wyłącznie na zakodowane komputerowo sygnały przesyła
ne z jednego, centralnego ośrodka dowodzenia. Z Punktu J. Dopóki on funk
cjonuje i pozostaje w kontakcie z satelitami, żaden inny punkt dowodzenia nie
ma do nich dostępu.
Prezydent spojrzał na szefa NRO.
- To prawda, Doug?
Margaret z ulgą zauważyła, że Casson powoli zaczął tracić spokój. Nie cierpiała
tego, zawsze zadowolonego z siebie faceta.
- Cóż, oczywiście wszystkie satelity podlegające Departamentowi Obrony są
kontrolowane z bazy sił powietrznych Schriever w Kolorado - powiedział.
Margaret nie mogła się z tym zgodzić.
- Ta baza pełni tylko rolę centrali, sir. Mają kontakt ze wszystkimi naszymi sa
telitami, ale wiadomości, które przesyłają, muszą pochodzić z upoważnionego
ośrodka posiadającego kody szyfrowe. W przypadku wojny, kiedy Schriever stał
by się tak samo ważnym celem ataku jak Pentagon, zarówno NRO, NSA, jak i DIA,
wszyscy mamy dziesiątki, jeśli nie setki, awaryjnych punktów dowodzenia,
z których moglibyśmy przesyłać sygnały obiektom kosmicznym. Jednak w sytua
cji, w jakiej się znaleźliśmy, Schriever nic nam nie pomoże.
Casson nie zamierzał tak całkowicie przyznać racji Margaret. -Jeśli, podkreślam jeśli,
Rosjanie nie zerwą łączności Punktuj z naszymi głównymi obiektami kosmicznymi,
rzeczywiście będzie tak, jak mówi pani major. Prezydent opadł na oparcie fotela.
- Władowaliśmy Bóg wie ile miliardów dolarów w te satelity, a teraz się do
wiaduję, że jeśli coś się stanie z Punktem J, wszystkie je stracimy?

289
- Nie, sir - powiedziała Margaret. - O to właśnie chodzi. Jeżeli coś się stanie z
Punktem J, jeśli stracimy z nim łączność - bo na Pentagon spadnie atomówka albo
nastąpi całkowita przerwa w dostawie energii - i główne satelity przejdą pod
zwierzchnictwo awaryjnych punktów dowodzenia, będziemy mogli wprowadzić kody
odzysku i przy następnym okrążeniu ponownie przejąć kontrolę nad tymi obiektami.
Aby jednak ktoś nie porwał naszych satelitów, zaprogramowano je tak, że ignorują
sygnały dopóty, dopóki ich pierwszy punkt dowodzenia, czyli Punkt J, kontaktuje się z
nimi podczas każdego przelotu.
- Więc Rosjanie... - prezydent pokręci! głową, dając znak Margaret, by nie
podejmowała znowu tematu tożsamości terrorystów. - No, więc ci ludzie, kimkolwiek
są, mają całkowity dostęp do naszych satelitów i nie możemy w żaden sposób ich
powstrzymać?
„No, nareszcie" - pomyślała Margaret.
- Sir, chodzi mi o to, że możemy, ale należy to zrobić natychmiast. Kiedy wkroczy
tam Delta Force, nie wolno im tracić czasu na ratowanie zakładników.
- Co takiego?'.
- Delta Force musi się tam wedrzeć, ruszyć na dół i zaatakować Punkt J. Wy-
łącznie. Muszą go odbić albo zniszczyć.
Margaret czuła, że prezydent przewierca ją wzrokiem.
- Major Sinclair, przecież pani domagała się, żebym za wszelką cenę powstrzymał
terrorystów przed zabijaniem zakładników.
- Tak, sir. Myślałam wtedy, że to oni są celem zamachu na Pentagon.
- A teraz jest pani przekonana, że terrorystom w rzeczywistości chodzi o
Quicksilvera? Dlaczego nie o satelity NRO? Albo NSA?
- Te obiekty są dobrze znane naszym wrogom. Ich dane techniczne pozostają
tajemnicą, orbity ulegają zmianie, ale sam fakt istnienia satelitów nie budzi już żadnych
wątpliwości. Natomiast Quicksilver znajduje się ponad wszystkimi innymi ściśle
tajnymi obiektami. Kontroluje się go tylko w jeden sposób, nawet z Punktuj. Może to
zrobić ktoś, kto ma dostęp do Red Level. umożliwiający przebycie kolejnych
poziomów zabezpieczeń.
Margaret uniosła w ręce kartkę, którą przekazał jej Milton Meyer z NSA.
- Tom poinformował nas, że generał Vanovich został zabrany przez terrory
stów ze względu na swój dostęp do Red Level. Kiedy połączy się to z faktem, że
Punkt J opanowany został bez żadnych zniszczeń, konkluzja jest oczywista.
Prezydent postukał palcem w blat stołu, ale kolejne uderzenia nie złożyły się na
żaden rytm. Margaret zauważyła, że wystukiwał melodię, gdy miał ogłosić jakąś
decyzję. Tym razem jednak najwyraźniej wciąż rozważał istniejące możliwości.
Zwrócił się do Cassona:
- Biorąc pod uwagę wszystko, co powiedziała pani major, co o tym sądzisz?
Casson nie zastanawiał się wcale nad odpowiedzią, był całkowicie pewny swej
oceny.
- To byłoby zbyt skomplikowane, sir. Wydaje mi się absolutnie niemożliwe,
żeby od czasu testu bojowego Quicksiluera w grudniu ktoś mógł opracować plan
takiego ataku na Pentagon, jakiego dokonali ci Rosjanie.

290
- Może przygotowali ten plan dużo wcześniej - zauważyła Margeret. - I cze
kali tylko na dogodny moment.
Casson posłał jej chłodny uśmiech.
- Więc przyznaje pani, że terrorystami są Rosjanie?
Margaret nie dała się wciągnąć w tę grę.
- Panie Casson, zgadzam się z prezydentem. Dowiemy się, kim są terroryści,
kiedy otrzymamy ich zdjęcia satelitarne albo zidentyfikujemy zwłoki. Martwi mnie
tylko to, że wcześniej nasz kraj straci swą najpotężniejszą broń, która w dodatku
może być użyta przeciwko nam. I to wielokrotnie w ciągu następnych lat. Wszy
scy wiemy, co stało się z Shilohem. Proszę sobie wyobrazić, że Quicksilver razi
Kapitol, giełdę nowojorską, zaporę Hoovera, elektrownie jądrowe. - Popatrzyła
na prezydenta. - I Biały Dom. - Przeniosła wzrok na Fortisa. - I pańską siedzibę
w Langley. - Potem na Meyera. - I pańską, w Fort Meade. - Wreszcie na Casso-
na. - Czy pańską, w Pentagonie.
Nie musiała pytać tych ludzi o zdanie. Wyczytała odpowiedź z ich oczu. Żaden jej
nie wierzył.
Prezydent wystukał na stole wy raźny rytm.
- Dziękuję, major Sinclair. Będzie pani nadal uczestniczyła we wszystkim, co
dotyczy projektu Quicksilver. Na razie jednak nie zmienię rozkazów, które wyda
łem generałowi Browerowi. Delta Force ma uratować zakładników i odzyskać
kontrolę nad Pentagonem. A potem będzie czas, żeby zająć się Punktem J.
Margaret spojrzała na zegarek.
- Sir, platforma wchodzi w zasięg łączności z Punktem J mniej więcej co sto minut.
Jeśli ktoś chce zdobyć nad nią kontrolę, zdąży to zrobić w ciągu dwóch jej okrążeń.
- Pod warunkiem, że zna jej położenie - odparł prezydent - i w ogóle wie, co to jest.
Zgadzam się z Dougiem, że to bardzo mało prawdopodobne.
Margaret wiedziała, że powinna teraz usiąść. Nie chciała się poddać, ale cała jej
moc przekonywania była na nic, jeśli nikt nie miał ochoty słuchać. Zaczęła się za-
stawiać, jak Tyler radzi sobie z panią Petty. Pomyślała, że czas zabrać go do domu.
„Nie, nie do domu" - stwierdziła w duchu. Jeśli Quicksilver wpadnie w ręce wroga,
lepiej przez jakiś czas trzymać się poza dystryktem Kolumbia.
Pochwyciła spojrzenie młodego asystenta, który przyglądał jej się z natężoną
uwagą. „Naprawdę będę musiała z nim porozmawiać - pomyślała siadając - bo
inaczej..."
W tej samej chwili zorientowała się, że on wcale nie patrzy na nią. Raczej na coś za
jej plecami.
- Dzieje się coś niedobrego - powiedział.
Zwróciła twarz w stronę ekranów na ścianie, przygotowana, że ujrzy kolejne
egzekucje zakładników.
Zobaczyła jednak dowód na to, że wszystko, o czym mówiła, było prawdą.
Satelitarny obraz Pentagonu nie był już tak ostry i doskonały jak wcześniej.
Kontury budynku się zatarły. W lewym dolnym rogu pojawiły się zawirowania
spowodowane przez zjawiska atmosferyczne.

2£łT
Takie pogorszenie obrazu mogło oznaczać tylko jedno. Któryś z elementów
platformy przesyłających zdjęcia został odłączony.
Dokonać tego można było z jednego miejsca. Z jednego jedynego punktu. Punktu J.
- Oto dowód, którego pan żądał, panie prezydencie - powiedziała Margaret. -
Kimkolwiek są ci ludzie, właśnie kradną Quicksilvera.
Rozdział trzeci

Piętro drugie, pierścień C

Odgłosy strzelaniny i krzyki dochodziły zza okien. Tom nie musiał tego sprawdzać.
Poza tym Bethune była szybsza. Chwyciła leżący na biurku H&K, pochylona przebiegła
połowę drogi do okna, a potem rzuciła się na beżowy dywan i prze-czołgala przez
ostatni odcinek między biurkami i przepierzeniami.
Zanim przywarła plecami do ściany, znajdującej się między dwoma wielkimi
płaszczyznami okien, rozległa się druga seria strzałów i krzyki umilkły. Bethune
machnęła ręką, dając Tomowi znak, żeby pozostał tam, gdzie stoi.
Potem wsparła się jedną ręką na lufie pistoletu i powoli wstała. Nie odrywając się
od ściany, wyjrzała przez żaluzje. Tom zauważył, że w miejscu, z którego patrzyła,
między płaszczyzną żaluzji a szybą była pięciocentymetrowa szpara.
- Cholera - szepnęła dziewczyna.
Miało to zapewne znaczyć, że zobaczyła coś niepokojącego. Tom więc pod-czołgał
się do niej.
Gdy uniósł się przy ścianie, stykając się ramieniem z Bethune, dotarły do niego
głosy ludzi, którzy rozmawiali na zewnątrz. Stali na drodze dostawczej między
pierścieniami B i C. Wychylił głowę, żeby zobaczyć, co się dzieje.
Pośrodku czarnego asfaltu, w kałuży krwi leżał człowiek. Ręce ofiary związane
były z tyłu plastikową taśmą, a zielony mundur posiekany kulami. Jeden z zakładników
- pomyślał Tom. - Próbował uciec".
Przy zwłokach stali czterej mężczyźni. Nie byli to żołnierze Delta Force. Dwaj, w
białych mundurach marynarki, należeli do grupy, która zastąpiła kolegów Bethune.
Pozostali dwaj ubrani byli na czarno - czarne kombinezony, czarne pasy i szelki, czarne
plecaki, hełmy i kaptury, i małe czarne karabiny maszynowe.
- Widzisz tych nowych? - szepnęła Bethune.
- Nie weszli tu z przepustkami - odpowiedział również szeptem. Zwróciła ku niemu
głowę, tak że jej twarz znalazła się parę centymetrów od
jego twarzy. Włosy dziewczyny musnęły go po policzku. Czuł jej oddech.
- Jak inaczej można się tu dostać?
Toma zastanawiał się nad tym samym.

293
- Nigdy nie słyszałem o podziemnym przejściu, które wychodziłoby poza teren
Pentagonu. Ale jeśli takie istnieje, powinno być pod kontrolą naszych.
- Może jest - odpowiedziała po cichu. - Widzisz, co mają na sobie? Mundury
polowe z nomeksu. Buty z goreteksu. Hełmy z kevlaru. Wszystko amerykańskie.
Wyposażenie grup antyterrorystycznych z Operacji Specjalnych.
- Amerykanie? Współpracują z terrorystami?
- To by wiele wyjaśniało.
Słysząc nowe głosy na drodze, Tom i Bethune cofnęli głowy. Do grupy przyłączyli
się jeszcze dwaj ludzie w czerni. Popychali przed sobą troje zakładników z rękami
związanymi na plecach - dwóch mężczyzn i kobietę, w mundurach sił powietrznych,
ale nie były to mundury wyjściowe. „A więc nie są to goście z NATO - pomyślał Tom.
- Może po prostu mieli pecha, że pracowali dziś w budynku".
Grupa terrorystów, czterech w czerni i dwóch w bieli, ruszyła naprzód z zakładni-
kami, zostawiając za sobą ciało zabitego. Gdy zniknęli z pola widzenia, Bethune zsu-
nęła się na podłogę i podczołgała do drugiego okna. Tom poszedł za jej przykładem.
Terroryści jednak już więcej się nie pokazali i Tom nie słyszał żadnych głosów z
zewnątrz. Pochwycił natomiast z oddali stłumiony dźwięk zamykanych stalowych
drzwi. Bethune także to usłyszała.
Uniosła się przy ścianie, by wyjrzeć przez drugie okno.
- Tam są drzwi bez pancernej osłony - powiedziała. - I prowadzą do pierście
nia C. Tamtędy moglibyśmy przejść do ośrodków operacyjnych.
Wyjaśniało to równocześnie, w jaki sposób ludzie w czerni dostali się do Pentagonu
po opuszczeniu pancernych drzwi. Tom westchną! w duchu, bo sprawy się
komplikowały. Margaret kazała im się ukryć w bezpiecznym miejscu i czekać.
Wiedział jednak, że oddziały Delta Force, które mają tu wkroczyć, spodziewają się
zastać najwyżej czterdziestu wrogów w mundurach marynarki.
- Musimy przesłać Margaret wiadomość o facetach w czerni - stwierdził. To
było jeszcze do wykonania, ale następna część wydawała się trudniejsza. - I po
liczyć wszystkich: tych ubranych na czarno i tych na biało, żeby ludzie z Delta
Force wiedzieli, ilu mają przeciwko sobie.
Skwapliwy, pełen aprobaty uśmiech Bethune przypomniał Tomowi Margaret, gdy
była w jej wieku. To wrażenie bliskości podziałało na niego deprymująco. Już otwierał
usta, by powiedzieć to dziewczynie, ale zmienił zdanie.
- Potrzebujesz pomocy? - zapytała zdziwiona, gdy Tom odsunął się od niej.
- Nie, zostań tu i obserwuj. Ja wyślę wiadomość, a potem poszukamy drogi na dół.
Bethune odwróciła głowę w stronę okna.
Zaskakująco dużo trudności sprawiło Tomowi sformułowanie tekstu. Wcześniej
informował, że terroryści w bieli są Rosjanami. Teraz miał napisać, że napastnicy w
czerni mogą być Amerykanami.
W końcu jednak wysłał wiadomość.
Doszedł bowiem po namyśle do wniosku, że wrogie siły mogły dostać się do
Pentagonu tylko w jeden sposób. Musiał im pomagać ktoś znajdujący się wewnątrz.

294
Punkt J
Stojąc w samym centrum Poziomu Zero, w sercu Pentagonu, „Komandos" rozejrzał
się po swoim królestwie i poczuł prawdziwą potęgę.
Z tego miejsca pod ziemią przywódcy amerykańscy mogli niegdyś przekształcić
zimną wojnę w wojnę gorącą. Mogli wytypować cele na całym świecie, skierować
pociski i bombowce do każdego zakątka globu, by starły je z powierzchni ziemi. I
wszystko to bez opuszczania pieleszy domowych. Piętro wyżej, niecałe piętnaście
metrów od konsolety Red Level, mieścił się bar z ekspresem, kawą „Starbuck" i
pięcioma rodzajami śmietanki.
System amerykański, który posiadał taką potęgę, miał charakter przestępczy i był
przeżarty korupcją. „Komandos" zamierzał położyć temu kres.
Spojrzał na zegarek. Jak dotąd akcje dywersyjne na dziedzińcu, celowo tak brutalne,
przebiegały zgodnie z planem. Nie było żadnych oznak, by amerykańscy negocjatorzy
mieli jakieś wątpliwości, że ich główna forteca wojskowa znajduje się w rękach grupy
anarchistycznej. Póki będą przekonani, że życie zakładników można uratować w
drodze rokowań, a nie zbrojnym atakiem, poty nie wprowadzą swoich sił do walki.
- Och, oni tu przyjdą.
„Komandos" odwrócił się i spojrzał na futurystyczną konsoletę Red Level oraz
siedzącego przed nią starszego pana.
- Kto, generale? - zapytał.
- Ci, których się boisz. Najprawdopodobniej Delta Force.
Vanovich siedział, przywiązany pasami do fotela z wysokim oparciem, przed
głównym stanowiskiem komputerowym ośrodka dowodzenia i czekał na następne
polecenie „Komandosa". Szelki fotela zabezpieczone były plastikową taśmą, żeby nie
można ich było odpiąć. „Komandos" zajął się tym osobiście. Omdlenie Vanovicha po
śmierci owej sierżant i jego wyraźna utrata wagi, spowodowana niewątpliwie jakąś
poważną chorobą, sugerowały, że prawdopodobnie niewiele ma już do stracenia. A taki
stan świadomości u więźnia, który jest więcej wart żywy niż martwy, może być
niebezpieczny. Przynajmniej dopóki zadanie nie zostanie wykonane.
Na ekranie po prawej stronie Vanovicha widniał wykaz trzydziestu jeden obiektów
kosmicznych, pozostających jeszcze pod kontrolą Departamentu Obrony. Było ich
razem trzydzieści dwa, wszystkie „Komandos" zamierzał do końca dnia zniszczyć albo
przejąć - jeśli oczywiście uda mu się zmusić Vanovi-cha, by nadal wykonywał jego
rozkazy. Jeśli to się nie powiedzie, spróbuje zabezpieczyć, co się da, w ciągu
trzydziestu minut po śmierci Vanovicha. General i tak umrze - prędzej czy później.
Kiedy - to zależy wyłącznie od niego samego.
- Ma pan chyba na myśli operację „Ulewa" - powiedział „Komandos". - Zna pan
plan działania Delta Force!
- Wiem, że zawsze zwyciężają.
„Komandos" położył rękę na oparciu fotela generała i patrzył na ekrany. Czekał, aż
nadleci następny satelita.

295
- Dziś też sobie poradzą. Nawet wasz Rambo nie utrzymałby Pentagonu czy
tego punktu, mając przeciwko sobie amerykańskie siły.
„Komandos" z podziwem obserwował Vanovicha, który patrzył na niego ironicznie.
Został już pokonany, ale nadal chciał wiedzieć jak najwięcej, choćby niewiele mu
pozostało czasu na wykorzystanie tej wiedzy. Od czasu, gdy go zabrano, zasypywał
„Komandosa" pytaniami, ale sam unikał odpowiedzi tak długo, jak się dało.
„Komandos" zaś chętnie odpowiadał na pytania, jeśli było to możliwe. Choćby po
to, by nie kwestionował jego poleceń.
- Rzeczywiście, przewidujemy, że w ciągu trzech godzin zaatakuje nas do trzystu
waszych wspaniale wyposażonych i wyćwiczonych żołnierzy. Jesteśmy nawet
przygotowani, że atak rozpocznie się za pół godziny. Bo mniej więcej w tym czasie
dotrze tu Delta Force. Być może w towarzystwie Drużyny Szóstej Sił Operacji
Specjalnych Marynarki.
- Oni cię zabiją - powiedział Vanovich, jakby to miał być dobry uczynek.
- Są takie sprawy, za które warto umrzeć, nie sądzisz? - „Komandos" spojrzał na
konsoletę, gdzie położył kopertę, którą dostał do „Kilo". Vanovich także patrzył na
zawiniątko, ale nie wiedział, co jest w środku.
- Nie robisz tego dla pieniędzy - zauważył. Było to stwierdzenie, nie pytanie. - To
operacja wojskowa, a nie napad w celu uzyskania okupu.
„Komandos" domyślił się, że generał nie wierzy już w historyjkę, dzięki której dał
się nakłonić do połączenia z pierwszym elementem wieloobiektywowej platformy
scalania obrazu. Co za szkoda! „Komandos" powiedział Vanovichowi, że Grupa
Pierwsza przeprogramuje trzydzieści dwa satelity, by przejąć je spod kontroli amery-
kańskiej, ale za każde sto milionów dolarów będą przekazywać rządowi Stanów Zjed-
noczonych współrzędne nowych orbit poszczególnych obiektów i kody dostępu.
Po zapoznaniu się z teczką personalną generała „Komandos" wiedział, że Va-novich
raczej umrze, niż dopuści, by jego wynalazek został zniszczony lub skradziony przez
obce siły. Stąd ta historyjka o porwaniach dla okupu. Stworzono ją, by generał
uwierzył, że jego działania nie są nieodwracalne, że istnieje możliwość odzyskania
satelitów. To dziwne, ale nawet iskierka nadziei mogła wywrzeć potężny wpływ na
Amerykanów.
Jedna z linii na ekranie zaczęła błyskać i „Komandos" usłyszał brzęczyk.
- EKH-22? - zapytał, choć znał całą listę na pamięć.
Zbliżał się następny satelita, była to usprawniona platforma wywiadowcza Keyhole,
już ośmioletnia, która niebawem miała zostać wycofana. Posłuży za przykład.
Vanovich milczał, bez wątpienia myślał o tym samym, co „Komandos".
- Proszę się z nią połączyć, generale.
Mimo że nie wierzył w motywy działania wrogów, generał uznał, że nie warto
ryzykować życia w obronie przestarzałego satelity. Przysunął się do stacji, skierował w
dół czarny okular i spojrzał w niego. Po chwili dał się słyszeć kolejny brzęczyk i
Vanovich wystukał swój kod dostępu. „Komandos" z niepokojem zauważył, że kod ten
zmieniał się za każdym razem, gdy generał wchodził do programu. Nie dziwił

296
się jednak. Było to kolejne zabezpieczenie, którego pomocniczy zespół techników nie
miał czasu pokonać, podobnie jak zaszyfrowanego cyfrowo obrazu siatkówki. Dopóki
pracujący na miejscu specjaliści nie znajdą klucza, według którego zmieniają się kody,
generał musi pozostać przy życiu. Chyba że odmówi współpracy.
Główny ekran, na wprost Vanovicha, zareagował na wynik analizy siatkówki oraz
podany kod, ukazując menu sterujące satelitami. Można było za jego pośrednictwem
uzyskać dostęp do wszystkich funkcji platformy, począwszy od wprowadzenia współ-
rzędnych fotografowanych obiektów, aż po odpalenie silników w celu zmiany orbity.
„Komandos" krzyknął do jednej ze swoich specjalistek, która siedziała przy drugim
końcu konsolety Red Level:
- „India", to pierwszy EKH!
Młoda kobieta, ubrana w mundur aspirantki, pisała na klawiaturze. „Komandos" z
zadowoleniem znowu spojrzał na zegarek. Tu nie ma żadnych opóźnień, żadnych
niedokładności. Wszystko dzieje się z precyzją wyznaczaną przez krążące po orbicie
satelity. W ciągu pięciu godzin nad Punktem J przeleci pozostałych trzydzieści
platform. Potem stanowisko to stanie się bezużyteczne i będzie można pozostawić je
Amerykanom, którzy zapewne wciąż jeszcze będą odbijać zakładników,
rozlokowanych przez ludzi „Komandosa" w całym Pentagonie.
„Komandos" spojrzał na chodnik zabezpieczony czerwoną barierką, który otaczał
główny poziom ośrodka dowodzenia i kontroli. Ubrani na czarno ludzie z Grupy
Pierwszej wyprowadzali po pięciu schwytanych pracowników Punktu J, kierowali ich
do wind towarowych, a następnie wywozili na wyższe piętra Pentagonu. Podczas próby
dostania się do budynku żołnierze Delta Force natkną się na znacznie większą liczbę
zakładników, niż się spodziewali, i w dodatku zgromadzonych w bardzo
niebezpiecznych miejscach.
- Nowe instrukcje odpalania zaprogramowane! - zawołała „India".
- Wykonać - polecił „Komandos".
Młoda specjalistka od satelitów dotknęła jednego klawisza i menu zniknęło.
- No. to mamy dwa, na razie - powiedział „Komandos" do Vanovicha.
Pierwszy satelita, któremu zmieniono orbitę i kod dowodzenia, był znacznie
bardziej wartościowym obiektem wywiadowczym. „Komandos" pochylił się, by
przeczytać listę na ekranie. W następnej kolejności miała nadlecieć VEGA 4, ko-
smiczna platforma wywiadowcza, kontrolowana przez NRO. Za nią zbliżała się
wieloobiektywowa platforma scalania obrazu opatrzona numerem 7, mimo że dotąd
umieszczono na orbicie tylko sześć jej elementów. Nadszedł czas, by rozpocząć ostatni
etap planu zmylenia przeciwnika.
„Komandos" przeczytał głośno nazwę z listy, udając zaskoczenie.
- Wieloobiektywowa platforma scalania obrazu siedem? Kiedy ją wystrzeliliście?
- We wrześniu zeszłego roku - odparł generał bez chwili wahania. - Były pewne
problemy z jego orbitą. Wciąż nie leci po właściwej.
- Ale tylko sześć z nich miało być teraz na orbicie.
- Do pełnej konstelacji potrzeba dwunastu platform nowej generacji - powiedział
Vanovich bardzo przekonująco. - W momencie, gdy uruchomiliśmy trzecią i wszyscy
zobaczyli efekt ich działania, natychmiast przystąpiono do prac na resztą.

297
„Brzmi bardzo sensownie" - pomyślał „Komandos".
- Proszę otworzyć menu sterujące elementem 7 - polecił.
- Opuści pan okno z następnym satelitą - zauważył Vanovich.
„Komandos'' udał, że to go nie obchodzi.
- Mamy czas. Niech pan otworzy menu.
Vanovich wzruszył ramionami, jakby wypełnienie tego rozkazu było jedynie stratą
czasu, po czym znowu pochylił się nad czytnikiem siatkówki. Po usłyszeniu brzęczyka
napisał kolejną wariację kodu.
Menu platformy numer 7 otworzyło się. Funkcje o nazwie „Zmiany specyfikacji"
były nieaktywne. Ze względów bezpieczeństwa Amerykanie uniemożliwili zapisywanie
serii poleceń do późniejszego wykonania. Wszystkie polecenia można było przesyłać w
czasie rzeczywistym, w ramach ustalonych okien orbitalnych, i tylko za pośrednictwem
systemów szyfrowych, wbudowanych na stałe w układy elektroniczne komputerów
Punktu J.
Na ekranie znajdowało się jednak wystarczająco dużo informacji, by „Komandos"
mógł się zorientować, że ten satelita zasadniczo różni się od pozostałych elementów
platformy. Ponieważ nie miał własnych danych, w ogóle nie był jej elementem. Był
oddzielną platformą. Różnica była tak oczywista, że generał zacząłby coś podejrzewać,
gdyby „Komandos" tego nie skomentował.
- Generale, dlaczego ten jest inny?
- Tak jak powiedziałem, były z nim problemy. Element nie rozłożył się w prze
strzeni po wystrzeleniu. I prawdopodobnie nigdy to nie nastąpi.
„Komandos" udał, że przyjmuje to wyjaśnienie.
- Doskonale, wykorzystamy go jako przykład. „India", kiedy uzyskamy dostęp
do elementu numer 7, skieruj go na orbitę końcową. Chcę. żeby zobaczyli, jak
eksploduje nad Atlantykiem.
India potwierdziła rozkaz.
- Za trzy minuty uzyskamy trzydziestominutowe okno dostępu - poinformowała.
„Komandos" wskazał skaner siatkówki.
- Niech pan nie myśli, że przekazuje nam pan tego satelitę, generale. Proszę
pomyśleć, że ma pan okazję naprawić swoje błędy.
Vanovich bez komentarza zbliżył oko do czytnika, zaczekał, aż rozlegnie się
brzęczyk, i wystukał kod komendy.
Na ekranie otworzyło się nowe okno: menu sterujące elementu numer 7.
Dwie minuty później India oznajmiła, że uzyskano dostęp do satelity, który
oczekuje poleceń.
„Komandos" poczuł, że ogarnia go niezwykły spokój.
Przyszedł mu na myśl Zeus, który miota błyskawice z Olimpu.
- Zmień orbitę i wprowadź pierwszy zestaw współrzędnych celu — rozkazał.
Zauważył, że generał napiął wszystkie mięśnie i rzucił się do przodu, wycią
gając ręce ku klawiaturze.
„Komandos" jednak bez trudu chwycił go za nadgarstki.
Pokonany, wściekły, bezradny Vanovich spojrzał na niego.

298
- Dość tego, generale - powiedział „Komandos". - Quicksilver jest już nasz. Ostatni
cel został zrealizowany. Wszystko zależało teraz od „Komandosa".

Biały Dom, Pokój Sztabowy

Jak wszyscy obecni, Hector z przerażeniem patrzył na główny monitor w Pokoju


Sztabowym.
Znajdowała się na nim mapa konturowa świata, która Hectorowi kojarzyła się
zawsze z misjami kosmicznymi NASA. Przecinała ją żółta sinusoidalna linia, przy-
pominająca tor roller-coastera. Schodziła w dół nad Pacyfikiem, potem wznosiła nad
Alaską, by znowu opaść i zakończyć się błyskającym czerwonym punktem tuż przy
brzegu Florydy.
I jeśli nie myliła się major Wilhelmina Bailey z Dowództwa Przestrzeni Kosmicznej
Stanów Zjednoczonych, w tym miejscu kończyła się nie tylko ta żółta linia, ale również
dominacja Ameryki w kosmosie.
- Panie prezydencie, mogę potwierdzić, że to była usprawniona platforma wy
wiadowcza Keyhole 22 - powiedziała major Bailey z ekranu umieszczonego obok
monitora głównego. Była to dość potężnie zbudowana Afroamerykanka. Jej dło
nie ani na chwilę nie przestawały poruszać się po kontrolkach konsolety. Hector
zorientował się, że kobieta służy w lotnictwie, ale nie potrafił zidentyfikować
munduru, który miała na sobie. Najpierw myślał, że to dopasowana tunika, na
rzucona na białą bluzkę z długimi rękawami. Później, gdy Bailey składała swój ra
port z Cheyenne Mountain i sięgnęła po segregator na stole z tyłu, stwierdził, że
ubrana była w kombinezon ciążowy.
Satelity Keyhole podlegały NRO. Douglas Casson mówił o utracie platformy jak o
osobistej zniewadze.
- Czy wiadomo, co ściągnęło ją z orbity, pani major?
Bailey pokręciła głową.
- Na podstawie telemetrii, którą udało nam się odebrać, sądzimy, że było to
celowe odpalenie jednego z silników w celu zejścia z orbity. Nic nie wskazuje na
niewypał czy próbę modyfikacji kursu.
Wydawało się, że Casson kurczy się na krześle, gdy spojrzał na Sinclair.
- Do ilu satelitów można uzyskać dostęp z Punktu J?
Hector zauważył, że pani major zerknęła na listę, którą szybko sporządziła w
małym czarnym notesie, wyjętym z teczki.
- Oprócz Quicksilvera i sześciu elementów wieloobiektywowej platformy scalania
obrazu, jeszcze trzydzieści sześć innych obiektów, podlegających NRO i NSA.
- Major Bailey - odezwał się prezydent - czy odbieracie jakieś sygnały świadczące,
że element numer trzeci zbliża się ponownie?
W ciemnych oczach Bailey pojawił się błysk, odpowiadający konstelacji świateł
pozycyjnych, które mrugały za nią z boku, w regularnych odstępach. Patrzyła na jakiś
punkt poza kamerą wideo, która znajdowała się na jej biurku.

299
- Nie, sir. Element trzeci jest poza zasięgiem, wiemy tylko, że jego orbita zo
stała zmieniona. Czy tam jeszcze jest, będzie można ustalić dopiero za kilka go
dzin - tego małego drania trudno namierzyć. Ale jeśli nadleci tak jak Keyhole,
prawdopodobnie znajdzie się nad Zatoką Meksykańską za dnia. Co oznacza, że
możemy go z ziemi nie zobaczyć
Prezydent wstał i zaczął krążyć po pokoju.
- Jak tam stan Delta Force?
Hector stał się tymczasem nieoficjalnym sekretarzem zebranej tu grupy. Spojrzał do
notatek, które zrobił po krótkiej rozmowie telefonicznej z pułkownikiem Tobinem.
- Eskadra C połączyła się z czwartą w Wirginii. Przylecą, gdy zacznie się atak
lądowy. Eskadry A, B i E są już w drodze i przybędą w ciągu godziny. Generał
Brower przyłączy się do nich za piętnaście minut.
Prezydent spojrzał na monitory na ścianie i Hector zauważył, że patrzy na ekran z
programem UPN, ukazujący Browera w Pokoju Map.
- Czterdzieści pięć minut - powtórzył szef. Pochylił się i włączył mikrofon. -
Generale Brower, w jakim czasie pańscy ludzie dotrą do Punktu J po rozpoczę
ciu akcji, jeśli nie będą się zatrzymywać, by ratować zakładników?
Dziwnie było słyszeć odpowiedź generała, który na ekranie zajmował się czymś
zupełnie innym. Z powodu sztuczki z opóźnieniem transmisji widzowie oglądali w tej
chwili poczynania Browera sprzed dziesięciu minut. Dopiero za następnych dziesięć
zobaczą, jak podnosi słuchawkę i prowadzi tę rozmowę. Na szczęście, zostanie nadana
tylko jej część.
- To może trwać nawet kilka godzin, sir. Drzwi skonstruowano tak, żeby wy-
trzymały bardzo silne wybuchy.
- Kilka godzin - powtórzył prezydent. Hector pomyślał, że dobrze zna swego szefa,
ale nigdy nie widział go w takim stanie jak teraz. - Generale, proszę słuchać uważnie.
Kimkolwiek są ci ludzie, kolejno uzyskują w Punkcie j dostęp do naszych
najważniejszych obiektów kosmicznych i niszczą je. Za kilka godzin stracimy setki
miliardów dolarów z kieszeni podatników i staniemy się ślepi i głusi na poczynania
reszty świata. Rozumie pan, generale? Nie będziemy już supermocarstwem. Pytam
więc jeszcze raz. Jeśli pańscy żołnierze ominą zakładników, jeśli będą mieli
odpowiednie uzbrojenie, ile czasu zajmie im odbicie Punktu J?
Nastąpiła długa chwila ciszy. Hector wiedział, że generał musi być ostrożny, bo to,
co teraz powie, za dziesięć minut usłyszą terroryści.
- Sir, w tym przypadku potrzebny byłby panu siódmy stopień zagrożenia dla
tego miejsca. To bym zalecał.
Prezydent rozejrzał się po siedzących wokół stołu.
- Co to jest, u licha, siódmy stopień zagrożenia?
Odezwała się Margaret:
- Stan zagrożenia „X", sir.
Podczas niedawnych dyskusji Hector słyszał, że stan „Echo" jest ściśle tajnym,
szóstym i ostatnim stopniem zagrożenia. Wcześniej, w Pentagonie, major Christou
bardzo przekonująco opowiadała, że istnieje pięć stopni zagrożenia, od „Normal-

300
nego" do „Delty". Takie przejście od razu do jednej z ostatnich liter alfabetu wróżyło
coś bardzo groźnego.
- Brower chyba nie mówi poważnie - powiedział Casson.
- Niech ktoś mi wyjaśni, co oznacza stan zagrożenia „X" - zażądał prezydent. Ten
obowiązek znowu przypadł Sinclair.
- Stan zagrożenia „X" oznacza, że wróg zaatakował i opanował ośrodek,
z którego można go wyprzeć tylko przez zniszczenie tego miejsca.
Prezydent patrzył na nią z niedowierzaniem.
- Zniszczyć? Tak jak... co? Czy mam rozumieć, że... - Ponownie zwrócił się do
mikrofonu: - Generale Brower, czy mam rozumieć, że doradza pan przeprowadzenie
ataku powietrznego na Pentagon?
- Dzięki temu... osiągniemy pański cel, sir.
- Dobry Boże! - Prezydent wyłączył mikrofon.
W pokoju zapanowała cisza. Hector skorzystał z okazji i zadał nasuwające się
wszystkim pytanie:
- Czy zamiast niszczyć Punkt J, nie można by po prostu odciąć urządzenie,
za pośrednictwem którego nawiązują łączność z satelitami?
Prezydent zacisnął usta, a potem przemówił w kierunku ekranu:
- Co pani o tym sądzi, major Bailey? Wydaje się, że jest pani jedyną osobą,
która wie coś na temat odcięcia linii komunikacyjnych Pentagonu...
Bailey ustawiła kontrolki, by udzielić prezydentowi odpowiedzi.
- Mamy kilka możliwości, sir. Mogłabym przerwać wszelką łączność między
Punktami J i R. Mogłabym pozbawić oba kontaktu z satelitą MILSTAR i wszystki
mi obiektami systemu SATCOM. Ale punkty te wysyłają też sygnały przez linie na
ziemne w swoim bezpośrednim otoczeniu. Trzeba by je przeciąć, żeby całkowi
cie odizolować te ośrodki.
Prezydent spojrzał na Miltona Meyera.
- Pan reprezentuje NSA. Czy można przeciąć, zablokować albo wysadzić
wszystkie linie łączące Punkt J ze światem zewnętrznym?
Meyer miał ponurą minę.
- Teoretycznie tak.
- Nie interesuje mnie teoria. Można to zrobić?
- To mogłoby trwać piętnaście, dwadzieścia godzin. Potrzebne by były plany,
schematy sieci, od dwudziestu do trzydziestu ekip budowlanych. Musi pan pamiętać,
sir, że system został tak zaprojektowany, by przetrwać wojnę atomową. Jest potężny i
bardzo rozległy.
Prezydent zwrócił się do generała Janukatysa:
- A co mówią ludzie z lotnictwa? Czy w ogóle można zbombardować Punkt J? Do
głębokości ilu? Dziewięćdziesięciu metrów pod powierzchnią ziemi?
- Dziewięćdziesięciu sześciu - potwierdziła Sinclair. Generał Janukatys nie zwracał
na nią uwagi.
- Mamy B61-11, sir. To zasadniczo dawny B53, ale ma parametry umożliwiające
głęboką penetrację terenu.
Prezydent niemal się zatrząsł.

301
- B? To znaczy „bomba", tak? Bomba nuklearna? Mam rację?
Janukatys skinął głową, zachowując całkowitą obojętność wobec poruszenia
prezydenta. Hector nie podejrzewał, by generał prowadził jakąś grę ze swoim
zwierzchnikiem. Chciał służyć swemu krajowi, jak potrafił. Hectorowi przypomniały
się słowa Christou: „Taką mamy pracę".
- B61-11 został tak zaprojektowany, by rzucać głowice na zabezpieczone,
podziemne ośrodki w Korei Północnej i Iraku. Bomba rzucona z pułapu B-2 może
dotrzeć na głębokość sześćdziesięciu metrów w typowej glebie.
- No, to brakuje nam trzydziestu sześciu metrów - zauważył prezydent.
- I detonuje ładunek nuklearny o sile dwudziestu megafon - dodał Janukatys. -Jeśli
w ogóle cokolwiek pozostanie z Punktu J, i tak już nie będzie mogło funkcjonować.
Hector obserwował prezydenta, który wciąż krążył po pokoju.
- Bomba nuklearna na ziemi amerykańskiej - mruknął szef jakby tylko do siebie. -
Co to oznacza dla Arlington, generale? Czy trzeba będzie ewakuować dystrykt
Kolumbia z powodu skażenia radioaktywnego?
- Moi ludzie z Oceny Zniszczeń Bombowych musieliby zobaczyć raporty do-
tyczące gleby na obszarze Pentagonu, żeby dokonać dokładnej oceny - odparł generał. -
Ale jeśli dokładnie sobie przypominam plany użycia bomb penetracyj-nych w innych
ośrodkach, na głębokości sześćdziesięciu metrów lej po wybuchu staje się szczelną
komorą. Przeciek radioaktywny do atmosfer,' będzie minimalny, choć nie mogę nic
powiedzieć na temat skażenia wody pitnej.
Prezydent nerwowo pokiwał głową.
- A co stanie się z zakładnikami w Pentagonie, jeśli sześćdziesiąt metrów pod
nimi eksploduje bomba?
Janukatys odpowiedział, patrząc na swoje ręce, które oparł na blacie stołu:
- Przypuszczam, że fala uderzeniowa będzie tak potężna, że zginą na miejscu.
W najlepszym przypadku stracą przytomność, a później... znajda się jakby w za
mkniętej komorze, panie prezydencie. Na skutek wybuchu budynek zostanie roz
niesiony w proch i zapadnie się, bo ziemia pod nim wyparuje.
Po krótkiej chwili milczenia, jaka nastąpiła po wyjaśnieniach Janukatysa, prezydent
spojrzał na wicedyrektora CIA.
-Jak oceniasz, Archie? Stu zakładników?
Fortis, podobnie jak Janukatys, nie miał pocieszających wieści.
- Razem z... eee... pracownikami Punktu J, raczej... eee... dwustu osiemdzie
sięciu, sir. Mniej więcej jedna trzecia to cywile.
Prezydent przyglądał się swoim obandażowanym dłoniom.
- Mam więc skazać na śmierć dwustu osiemdziesięciu obywateli Ameryki i in
nych państw. W tym moją żonę... Albo zaryzykować utratę naszych najważniej
szych wojskowych... nie, raczej technicznych zdobyczy. Obiektów umożliwiają
cych nam monitorowanie całego świata. Pilnowanie flanek. Obserwację, czy wro
gowie nie knują niczego za naszymi plecami. Zapobieganie wojnom. Dokumen
towanie zbrodni. Obronę nie tylko naszego kraju, ale także innych. - Hector wi
dział, że ramiona prezydenta opadły. - Ile to jest warte? Życie miliona ludzi? Mi-

302
liarda?... Dwustu osiemdziesięciu?... Czy można poświęcić życie dwustu osiem-
dziesięciu osób dla ratowania Quicksik>era? Zakładając, że terroryści o nim wiedzą.
Że zdobędą nad nim kontrolę.
Wtedy wstała Sinclair. .
- Panie prezydencie, może jest jeszcze jedno wyjście.
Prezydent spojrzał na nią w wielkim sceptycyzmem.
- Dobry Boże, mam nadzieję.
- Powinniśmy przeprowadzić atak chirurgiczny na określony cel w Pentagonie.
Nie musimy rzucać bomby atomowej. Ani wysyłać tam od razu kilkuset żołnierzy.
Janukatys podniósł się, słysząc jej słowa.
- To niedorzeczność, pani major.
Hector nie bardzo rozumiał, co generał ma na myśli.
Sinclair jednak zrozumiała. Obeszła stół i zbliżyła się do prezydenta.
-Jedna drużyna Delty z jednego szwadronu. Sześciu ludzi... nawet czterech. Z
materiałami wybuchowymi. Wkroczą do budynku, dostaną się na dół szybami wind,
dotrą do generatorów i urządzeń awaryjnych. Kontakt z wrogiem będzie minimalny.
Jeśli generał Brower wyśle tam odpowiednich ludzi, przeciwnik nawet się nie
zorientuje, że tam są.
- Co to znaczy, odpowiedni ludzie? - zapytał Janukatys. - Do takiej misji żoł
nierze przygotowują się co najmniej kilka dni. Nie zdziwiłbym się, gdyby potrze
bowali nawet paru miesięcy.
Sinclair nie dała się zbić z tropu.
- Żołnierze Delta Force są tak przeszkoleni, żeby można ich było skierować do ak-
cji w ciągu kilku godzin, sir. Trzy eskadry mogą wkroczyć... - Spojrzała na zegarek.
- Za pięćdziesiąt pięć minut - podpowiedział Hector.
- Pięćdziesiąt pięć minut. Można ściągnąć ponad dwustu ludzi, żeby godzinami
zdobywali piętro po piętrze i pierścień po pierścieniu, albo wysłać mniejszą grupę, by
zaatakowała bezpośrednio Punkt J.
- To mimo wszystko musi trwać jakiś czas — zaoponował Janukatys.
- Ale znacznie krócej - stwierdziła Sinclair.
Prezydent dotąd tylko przysłuchiwał się dyskusji dwojga swoich oficerów. Teraz
sam zadał pytanie:
- Kiedy najwcześniej można by zbombardować budynek, generale? To znaczy
rzucić bombę atomową?
Janukatys na moment spojrzał w bok.
- B61-11 z dwudziestkami ósemkami trzymamy w Ellsworth, w Południowej
Dakocie. Dla B-IB Lanceralo jakieś dziewięćdziesiąt minut lotu... no, może pół
godziny, plus czterdzieści pięć minut na przygotowania.
- Czyli dwie godziny - podsumował prezydent. - I przypuszczam, że to wersja
optymistyczna.
Janukatys nie zaprzeczył.
- Nasze bombowce rzeczywiście nie są w stanie gotowości bojowej. Ale mo
żemy wysłać je w powietrze, z ładunkiem, w ciągu godziny. Zrobimy to i w czter
dzieści pięć minut, gwarantuję panu.

303
Prezydent potarł zabandażowane dłonie, ale zanim mógł coś powiedzieć, odezwała
się major Bailey.
- Przepraszam, sir. Przesyłamy dane z Narodowej Agencji Zdjęć i Map. Czy chcą
państwo skopiować obrazy do swego katalogu?
- Eee... to będą powiększone zdjęcia satelitarne... eee... wykonane przed południem
- powiedział Fortis.- - Proszę je przesłać, pani major. - Spojrzał na prezydenta. -
Przynajmniej... eee... zobaczymy twarze wrogów.
Ekran znajdujący się poniżej zamigotał i w miejsce programu AOL/CBS pojawił się
obraz satelitarny. Po lewej stronie ukazały się zamazane dane techniczne, których
Hector i tak nie rozumiał. Przypominały mu sejsmograficzny zapis większego
trzęsienia ziemi. Potem ujrzał czarno-białe zdjęcie dziedzińca Pentagonu, które po
chwili zyskało oryginalne barwy. Sprawdził czas w prawym dolnym rogu ekranu.
Obraz zarejestrowano o dziesiątej pięć, mniej więcej w czasie, gdy przybył prezydent
ze swoją świtą. Hector spojrzał na szary dach pierścienia A. Kiedy robiono to zdjęcie,
stał właśnie tam, przy oknie, z prezydentem. Rozmawiali o Poziomie Zero. I major
Christou jeszcze żyła.
Potem spojrzał na małe białe sylwetki pośrodku dziedzińca. Zaczął się zastanawiać,
który z tych ludzi zabił Christou.
- Powiększenie numer jeden - powiedziała Bailey.
Nad białym krążkiem, którym, jak zorientował się Hector, musiał być jeden ze
stołów, pojawiły się dwie żółte ramki, tuż obok siebie. Ujęte w nie fragmenty obrazu
nagle się rozrosły, jakby powiększono zdjęcie. Ukazało się w nich dwóch aspirantów,
którzy nakrywali stół białym obrusem. Obaj patrzyli w niebo, jeden miał wyżej
uniesioną głowę.
- Z jakiej wysokości wykonano to zdjęcie? - zapytał prezydent.
- To obraz złożony, sir - odparła Bailey. - I został przetworzony przez NAZiM,
dlatego trudno powiedzieć. Myślę, że z jakichś pięciuset, sześciuset kilometrów.
Hector wiedział, dlaczego prezydent o to zapytał. Twarz jednego z aspirantów,
który patrzył do góry, była niezwykle wyraźna, wręcz ostra.
Twarz drugiego była widoczna pod pewnym kątem, ale Hector pomyślał, że ktoś,
kto zna tego człowieka, mógłby go rozpoznać.
- Na razie nie zidentyfikowaliśmy żadnego z tych dwóch - powiedziała Bai
ley. - Ale porównujemy ich fotografie ze zdjęciami w aktach FBI. - Ustawiła ko
lejną kontrolkę. - Powiększenie numer dwa.
Na ekranie pojawiło się drugie ujęcie dziedzińca, najpierw czarno-białe, potem w
kolorze. Tym razem żółta ramka objęła jedną postać w bieli, stojącą w alejce w pewnej
odległości od innych. Hector przyjrzał się jasnej owalnej plamie w środku ramki, czyli
uniesionej ku górze twarzy.
Potem fragment obrazu został powiększony, po chwili kontury się wygładziły.
Owalna plama zyskała głębię i cienie, oczy, nos, usta oraz blond włosy.
I tożsamość.
- Erich...!
Oczy wszystkich zwróciły się na Sinclair, która stała nieruchomo, ze wzrokiem
utkwionym w ekran.

304
- Zna go pani? - zapytał Casson.
Major Sinclair musiała odchrząknąć, zanim odpowiedziała.
- Tak. Hauptmann Erich Kronig.
Zwróciła się ku prezydentowi. Hector miał wrażenie, że sama nie wierzy w to, co
mówi.
- Sir, to kapitan niemieckiej KSK. - Uniosła dłoń do czoła, jakby usiłowała so
bie coś przypomnieć. - Kommando Spezialkrdfte. To niemiecki odpowiednik
Delta Force.
Hector pierwszy raz tego dnia widział Sinclair tak wstrząśniętą.
- Jak to się stało, że pani go zna?
- Sir... szkoliłam go. — Rozejrzała się po pokoju. - Wszyscy go szkoliliśmy. Dwa
lata temu pracował w Pentagonie.
Przez moment nikt się nie odezwał.
Prezydent nadal patrzył na ekran, a jego zacięta, ponura mina świadczyła, że podjął
już decyzję.
- Generale Janukatys - powiedział - chcę, żeby bombowiec z ładunkiem na
pokładzie znahzi się w powietrzu za trzydzieści minut. I, Boże dopomóż, pań
skim celem będzie Pentagon.
Rozdział czwarty

Piętro pierwsze, pierścień B

Kiedy oboje z Tomem Chase'em zeszli po cichu ze schodów gospodarczych


korytarza ósmego, Amy nie mogła uwolnić się od natrętnej myśli: „Przypominam mu
żonę".
Była pewna, że to właśnie chciał jej powiedzieć, kiedy stali tuż obok siebie przy
oknie, tam, na górze. „Być porównywaną do oficera w randze majora to wcale nie
najgorzej - pomyślała. - Ale czy to możliwe, żebym była podobna do kobiety, która
poślubiła kogoś takiego jak on? Generał Yanovich musiał mieć specyficzne poczucie
humoru, skoro skojarzył Chase'a z osobą służącą w wojsku. By związek był udany, nie
wystarczy się sobie podobać fizycznie". Amy rozumiała teraz, dlaczego im nie wyszło.
To nie była jednak odpowiednia pora, by zastanawiać sie nad małżeńskimi pro-
blemami państwa Chase. Drzwi na parterze, do których dotarła wraz ze swoim scep-
tycznie nastawionym, cywilnym partnerem, zamykały korytarz pierścienia B, choć na
wyższych kondygnacjach biegł on dalej. Za drzwiami natomiast znajdował się przejazd
łączący dziedziniec z drogą dostawczą, która biegła między pierścieniem B, gdzie
właśnie się znajdowali, a pierścieniem C, dokąd zmierzali. Żeby tam się dostać, musieli
opuścić budynek, dojść do skrzyżowania wewnętrznych dróg, a potem skręcić w stronę
pierścienia C. I postarać się przy tym, by nie zauważył ich nieprzyjaciel.
-Jesteś pewna, że to dobry pomysł? - zapytał Chase.
Takiego pytania mogła się po nim spodziewać. W ogóle nie zna! się na taktyce.
Powoli, jakby miała do czynienia z kadetem, który dopiero rozpoczynał naukę,
wyjaśniła mu sytuację.
- Nikt nie obserwuje przejścia na dziedziniec. Gdyby tak było, faceci, których
widzieliśmy z okna, nie zastrzeliliby zakładnika, gdy rzucił się do ucieczki. Skoro do
niego strzelali, to znaczy, że nie było tam nikogo, kto mógłby go zatrzymać. Musimy
tylko zachować ostrożność, gdy dojdziemy do rogu. Rozumiesz?
- Pod warunkiem, że oni myślą tak samo jak ty.
„Na pewno" - stwierdziła w duchu Amy, nie zadając sobie trudu, by odpowiedzieć.
To przecież zawodowcy. W milczeniu sprawdziła H&K Chase'a, by się

306
upewnić, że broń jest odbezpieczona i nastawiona na pojedyncze strzały. Tego by
jeszcze brakowało, żeby Tom pociągnął za spust i wystrzelił w jednej serii wszystkie
trzydzieści kul. Już go zresztą ostrzegała, żeby uważał na lufę - nie chciałaby się
znaleźć na linii strzału, gdy otworzy ogień. Widząc jednak, jak trzyma broń, nie była
pewna, czy w ogóle nacisnąłby spust, gdyby ktoś zaczął do niego strzelać.
Sprawdziła własną broń i pomyślała jednocześnie, że byłoby dobrze, gdyby już
dostali się do ośrodków operacyjnych. Mogłaby wtedy zostawić Chase^ i przyłączyć
się do służb bezpieczeństwa Pentagonu, by dalej walczyć.
Rozmyślając o czekającym ją zadaniu, uspokoiła się. Terroryści, którzy zabili jej
kolegów, zginą. To proste.
Przyłożyła palec do ust, by przypomnieć Chase'owi, że powinni być cicho. Potem
powoli przesunęła sztabę na drzwiach, aż poczuła, że mechanizm odskoczył i drzwi się
uchyliły.
Otworzyła je szerzej i zaczęła liczyć do pięciu, czując jednocześnie uderzenie
gorącego wilgotnego powietrza. Uchyliła drzwi jeszcze trochę, znowu policzyła do
pięciu. Ponieważ nie przywitał jej grad kul, przykucnęła i szybko spojrzała w lewo, w
stronę dziedzińca. Nie zobaczyła nic szczególnego. Spojrzała więc w prawo, ku
skrzyżowaniu dróg wewnętrznych. Tam też było pusto.
Przytrzymała drzwi, by przepuścić Toma przodem, i cicho je zamknęła.
Przez moment byli jeszcze osłonięci. Nad nimi, niczym most, biegł fragment
korytarza pierścienia B. Kiedy jednak spod niego wyszli, znaleźli się na wąskiej
drodze, która w ocenie Amy stwarzała takie niebezpieczeństwo jak głęboki kanion czy
zabudowana aleja. Po obu stronach wznosiło się pięć pięter budynku. Zewnętrzne
ściany pierwszego piętra były zbudowane z cegły, wyższe piętra natomiast z betonu,
który z daleka przypominał wapienne płyty. Taki efekt uzyskano dzięki temu, że beton
wlano w drewniane formy.
Po obu stronach drogi, na górnych piętrach budynku znajdowały się rzędy okien, a
za każdym z nich mógł się ukrywać nieprzyjacielski snajper. Jedyną osłonę dawały dwa
jaskrawoniebieskie pojemniki na śmieci, jeden umieszczony po lewej stronie, mniej
więcej w połowie drogi do skrzyżowania, a drugi po prawej - przy samym
skrzyżowaniu. Gdyby jednak strzelano z górnych pięter lub z dachu, żaden z nich nie
dawałby ochrony.
Amy nie powiedziała swemu towarzyszowi - wciąż nie bardzo potrafiła przewidzieć
jego reakcje - że ten moment był dla nich szczególnie niebezpieczny. Musieli szybko
ruszyć w prawo, dotrzeć do skrzyżowania i znowu skręcić w prawą stronę, żeby dojść
do drzwi pierścienia C, które widzieli z okna na drugim piętrze. Gdyby natknęli się na
kolejną grupę terrorystów eskortujących zakładników, mieliby poważne kłopoty.
Gdyby jednak udało im się uniknąć spotkania z wrogiem, byliby wkrótce bez-
pieczni w pierścieniu C, za systemem drzwi zewnętrznych, które w pierścieniu B
uniemożliwiały zejście do podziemnych ośrodków operacyjnych.
Nie było sensu odkładać tego, co i tak musieli zrobić. Amy odchyliła się więc nieco
od ceglanego muru, by zlustrować linię dachu. Ponieważ nie zauważyła nic

307
niepokojącego, gestem nakazała Chase'owi, żeby trzymał się blisko niej, i przebiegła na
drugą stronę drogi. Idąc w kierunku skrzyżowania, raz po raz badała wzrokiem okna na
górnych piętrach. Za sobą słyszała kroki Chase a.
Drogi zbiegały się w jednym z rogów Pentagonu, tworząc strzałkę. Droga do-
chodząca z zewnątrz stanowiła jakby drzewce, a droga biegnąca między pierścieniami -
grot.
Amy przesuwała się wzdłuż muru, aż doszła do drugiego pojemnika na śmieci, tuż
przed skrzyżowaniem. Był do połowy wypełniony odłamkami tynku, kawałkami
bejcowanego drewna i innymi odpadami budowlanymi. Szybko go ominęła. Miała
jeszcze do przebycia dwa metry wzdłuż muru. Gdy Chase ja dogonił z głośnym
sapaniem, przyrzekła sobie, że nawet po czterdziestce zachowa dobrą kondycję.
Powoli zbliżyła się do krawędzi ściany, a potem na ułamek sekundy wychyliła
głowę za róg, by spojrzeć w prawo, na drogę między pierścieniami.
To wystarczyło. W odległości dziesięciu metrów zauważyła dwóch terrorystów w
białych mundurach, pilnujących drzwi pierścienia C. do których Amy z Cha-seem
chcieli się dostać.
Amy przyszły na myśl wszystkie, stosowne na tę okazję, przekleństwa po rosyjsku,
angielsku, francusku i hiszpańsku. Powstrzymała się jednak przed ich wy-
powiedzeniem. Zwróciła się natomiast do Chase'a i szepnęła:
- Dwaj, przy drzwiach.
Zobaczyła, że twarz mu stężała.
- Co robimy? - zapytał również szeptem. W
odpowiedzi uniosła H&K.
W oczach Chase'a zobaczyła niepokój.
-Jak daleko są?
Amy zmarszczyła brwi. Nie lubiła, gdy w jakikolwiek sposób wytykano jej błędy,
ale niewątpliwie była to słuszna uwaga. Gdyby nawet wystrzeliła cały magazynek w
kierunku terrorystów, przy jej umiejętnościach strzeleckich mogłaby żadnego nie trafić.
- Chyba powinniśmy ściągnąć ich bliżej - łagodnie szepnął Chase.
- Tak? W jaki sposób?
Wyciągnął lewą rękę i pomachał palcami. Patrzyła na niego, me rozumiejąc, o co
chodzi. Czyżby chciał przywołać terrorystów? Zanim jednak zdążyła się zorientować,
prawą dłonią sięgnął za jej ucho. Gwałtownie odchyliła głowę i wtedy zauważyła, że
Chase obraca w palcach swój złożony nóż szwajcarski, jakby wziął go z powietrza.
Machnął jej lewą ręką przed oczami.
- Małe czary-mary - szepnął i poprosił, żeby dała mu granat ogłuszająco-ośle-
piający.
Nagle zrozumiała, o co mu chodzi.
Wyjęła cylindryczny granat z kieszeni dżinsów. Rozmiarem i kształtem przypo-
minał mały aerozol.
- Rzuć go za tamten róg - powiedział Chase. - Pójdą sprawdzić, co się dzieje.
My ukryjemy się za pojemnikiem na śmieci. Kiedy nas miną, pobiegniemy do drzwi.

308
Amy wystarczyła sekunda, by przemyśleć ten plan. Jak można być jednocześnie tak
sprytnym i tak beznadziejnym - tego nie mogła pojąć.
Nie miała jednak zamiaru ryzykować, że któreś z nich, ona albo Chase, oberwie.
Miała lepszy pomysł, ale go nie wyjawiła. Chase mógłby uznać go za zbyt śmiały.
- Schowaj się za pojemnik - poleciła mu. - I zakryj uszy.
Kiedy Chase był już bezpieczny za pojemnikiem, Amy zdjęła zakrętkę granatu,
przytrzymując zawleczkę. Przebiegała na drugą stronę drogi i ostrożnie potoczyła go w
lewo. Cylinder był tak skonstruowany, by toczyć się po linii prostej. Amy jednak nie
miała czasu, by to sprawdzić, bo natychmiast pobiegła do Cha-sea za pojemnik.
W tej samej chwili ceglano-betonowy kanion wypełnił się zaskakująco głośnym
hukiem, który poraził jej bębenki.
Chase odjął ręce od uszu, gotowy do biegu. Nagle jego oczy się zwęziły.
- Słyszę ich - szepnął. - Padnij!
Ale Amy stała już przy krawędzi pojemnika i spokojnie czekała, aż wrogowie
okrążą róg. W dłoniach czuła ciężar pistoletu maszynowego, co działało na nią
uspokajająco.
Chase może nie wiedział, co dalej. Ona miała jednak swój plan.

Punkt J

- „Uważamy te prawdy za oczywiste (...) kiedy jakaś forma rządu przybiera


charakter destrukcyjny, społeczeństwo ma prawo zmienić go albo obalić i powołać
nowy rząd" - „Komandos" czytał z poplamionej i wygniecionej karty pożółkłego
pergaminu, którą trzymał w obu dłoniach. Słowa na niej wypisane były ledwie
widoczne, atrament wyblakł, ale on znał tekst na pamięć. O wrogu trzeba wiedzieć jak
najwięcej.
- Poznaje pan to, generale?
- „Deklaracja Niepodległości", ty sukinsynu. To wy zabiliście tych wszystkich
ludzi w Archiwach Narodowych.
„Komandos" zmiął w rękach stary dokument.
- Dzisiejsze nasze działania są aktem samoobrony. Ale to, co wy robicie na co
dzień, to zdrada. Oficjalnym, wyrażonym na piśmie, strategicznym celem waszego
kraju jest zmiana porządku tego świata i upodobnienie go do waszego systemu.
Narzucenie jednego typu demokracji. Jednego rodzaju „wolnego" rynku. Jednej waluty.
Jedyny cel - dominacja Ameryki. I żeby go zrealizować, co tu stworzyliście? Sieć
satelitów, które obserwują każdy wasz ruch, podsłuchują każdą rozmowę... Czym różni
się to, co czynicie światu, od tego, co tajna policja Stalina czyniła Rosji? Albo Stasi
wschodnim Niemcom? Powiem panu, na czym polega różnica - to były tylko państwa
policyjne. Wy zaś stosujecie te metody wobec świata!
- Jest pan Rosjaninem? - zapytał generał. - O to tu chodzi?

309
„Komandos" otworzył zaciśnięte dłonie, zgnieciony pergamin zaczął rozwijać się z
szelestem.
- Generale Vanovich, sześćdziesiąt lat temu większość narodów świata zjednoczyła
się, by powstrzymać szaleńca, który śnił o dominacji na kuli ziemskiej. To był ważny
powód. Dziś mamy podobny. Tylko że tym razem zamiast jednego szaleńca mamy
ponad trzysta milionów Amerykanów, z których każdy chce odmienić świat na
podobieństwo swego kraju. Nie dopuścimy do tego. Dziś zrozumiecie, że wszyscy
ludzie - wszyscy gracze na arenie świata - są sobie równi i mają takie samo prawo, by
uczestniczyć w grze.
- Kimkolwiek pan jest, nie rozumie pan mojego kraju.
- Ależ rozumiem, lepiej niż pan. Dlatego zachowamy te dokumenty, dopóki wasz
kraj nie przypomni sobie, co naprawdę znaczą. - „Komandos" rozprostował pergamin i
schował go z powrotem do koperty wraz z resztą kart z Archiwów Narodowych:
„Deklaracją Praw" oraz pierwszą i ostatnią stroną „Konstytucji". Bezcennymi i
jednocześnie bezwartościowymi.
- „Komandosie"! - zawołała India ze swego miejsca przy konsolecie. - Quicksiher
zbliża się do współrzędnych celu. Znajdzie się w zasięgu za trzy minuty.
- Gotowość ogniowa. - „Komandos" rzucił grubą kopertę na konsoletę. -Niech pan
nie patrzy z takim przerażeniem, generale. Przecież po to go pan zbudował.
- Miał być nieszkodliwym „wyłącznikiem" - odparł Vanovich ze znużeniem -
odcinającym urządzenia radarowe. Unieszkodliwiającym silniki czołgów, ciężarówek i
okrętów. Wymazującym pamięć komputerów w fabrykach broni chemicznej...
Chciałem, by można było kończyć wszelkie wojny, zanim jeszcze się rozpoczną.
- No to ma pan, czego pan chciał - powiedział „Komandos". -Jutro Ameryka nie
będzie mogła wszcząć z nikim wojny. Powinien pan być dumny.

Biały Dom, Zachodnie Skrzydło

Margaret Sinclair przecisnęła się przez tłum w holu Zachodniego Skrzydła, wy-
minęła dwóch pułkowników i generała, rzucając pospieszne „przepraszam", i uto-
rowała sobie drogę w grupie pracowników Departamentu Stanu, którzy wymieniali
szeptem gorączkowe uwagi. Chociaż czworo z nich było jej znajomymi, z trudem ich
rozpoznała, bo wszyscy byli w dżinsach.
Korytarze, którymi przechodziła, były zatłoczone. Biuro kontroli gości w Białym
Domu najwyraźniej wydało już wszystkie przepustki, bo niektórzy mieli na szyjach
identyfikatory z prawem jazdy, podpisane przez agentów Tajnej Służby.
Kiedy Margaret dotarła wreszcie do drzwi Gabinetu i stojących przed nimi
strażników Departamentu Skarbu, przystanęła na chwilę i spojrzała w głąb korytarza, w
stronę Gabinetu Owalnego. Pomyślała o Tylerze. Zawsze o nim myślała.

310
Jednak bez względu na to, jak bardzo chciała go zobaczyć, uściskać, powiedzieć mu, że
wszystko będzie dobrze, musiała najpierw załatwić coś innego, ważniejszego.
Coś ważniejszego niż Tyler. Sama taka myśl, nawet nie wypowiedziana, wydawała
się niepokojąca. Margaret jednak już dawno uświadomiła sobie, że wszystko, co robiła
dla kraju, robiła w gruncie rzeczy dla swego dziecka. I krajowi, i synowi chciała
zapewnić spokojną przyszłość.
W Gabinecie wszystkie miejsca siedzące były zajęte. Część ludzi krzyczała, część
mówiła szeptem. Telefony nie przestawały dzwonić, i te przewodowe, i komórkowe.
Margaret utorowała sobie drogę do brzegu wypolerowanego stoiu Konferencyjnego z
ciemnego drewna, zawalonego mapami i... zaczęła przewracać je, dopóki nie znalazła
tego, co widziała tu wcześniej - pliku schematów.
W drodze powrotnej nie czekała nawet na windę. Zbiegła po krótkich schodach na
niższy poziom, gdzie mieściła się kantyna. Sam ruch pozwalał jej w jakimś stopniu
odreagować szok, jakiego doznała, ujrzawszy na ekranie twarz Ericha.
Wartownicy przed Pokojem Sztabowym nie zatrzymali jej, gdy minęła ich szybkim
krokiem i pchnęła drzwi, by wkroczyć do zamkniętego kręgu zgromadzonych tam
ludzi.
Ignorując wszystkich prócz prezydenta, skierowała się wprost do czarnego stołu i
na blacie rozwinęła jak dywan rolkę schematów.
- To o tym mówiłam, sir.
- Nie jestem przyzwyczajony, żeby ktoś tak po prostu wychodził, gdy z nim
rozmawiam, pani major. - Prezydent był wściekły.
,A miałam panu powiedzieć całą prawdę, panie prezydencie?" - pomyślała Mar-
garet. Że jeden z terrorystów, którzy kazali zabić przewodniczącego Połączonego
Komitetu Szefów Sztabów, wiceprezydenta i sekretarza obrony, a może nawet
pierwszą damę, przywiódł jej na pomięć, jak się kochała, wdychała zapach tropikal-
nych kwiatów w świetle księżyca, czuła we włosach ręce mężczyzny?
Zamiast tego pospiesznie wyszła z Pokoju Sztabowego i pobiegła do Zachodniego
Skrzydła. I teraz na stole przed prezydentem leżało sześć dużych arkuszy z
ciemnoniebieskimi liniami na bladoniebieskim papierze. To, co zawierały, było
ważniejsze niż jej krótka przygoda z kapitanem Kronigiem.
Dwa lata temu Erich Kronig przyjechał do Pentagonu w ramach programu wymiany
oficerów, w którym uczestniczyły państwa NATO. Jako kapitan najnowszej
niemieckiej jednostki do zadań specjalnych, Kommando Spezialkrdfte, był już na
praktyce w brytyjskich oddziałach SAS i amerykańskich Delta Force. Podobnie jak
Delta, niemiecka KSK służyła do różnych zadań. Siły policyjne GSG-9 zwalczały ter-
rorystów i ratowały zakładników na terenie Niemiec, KSK natoniast została powołana,
żeby uczestniczyć w podobnych działaniach, tylko o charakterze wojskowym, poza
Niemcami, w obronie państwa niemieckiego i innych sojuszników z NATO.
Margaret jako przedstawicielka NIA prowadziła kurs na temat wewnętrznych
operacji antyterrorystycznych. Było to kompleksowe szkolenie, obejmujące zarówno
ochronę systemu dowodzenia, kontroli, łączności i wywiadu oddziałów
antyterrorystycznych w miejscu akcji, jak i bezprzewodowe wprowadzanie wiru-

311
sów do takiego samego systemu wroga. Poszczególne zajęcia odbywały się w
Ośrodku Specjalnego Sprzętu Wojskowego w Fort Bragg.
W czasie kursu ona i Erich zostali kochankami, ale żadne z nich nie pragnęło
przedłużać tych wspólnie spędzonych chwil. Margaret nie miała z nim kontaktu od
czasu tamtego tygodnia na Hawajach, pod koniec zajęć. Wiedzieli, że jeśli chcą dalej
robić karierę, nie mogą być razem. To zresztą nadawało tej przygodzie swoisty urok.
- Tak jak mówiłam, sir, to zawodowiec, zaangażowany we wszystko, co robi.
Podczas zajęć praktycznych kapitan Kronig był równie dobry, jak nasi ludzie z od
działów specjalnych. Jeśli zaś chodzi o teorię zwalczania terroryzmu, zdecydowa
nie się wyróżniał.
Margaret zwróciła się w kierunku Douglasa Cassona, zanim zdążył sie odezwać.
- I był tutaj, szkoliliśmy go w ramach długoterminowego programu wymiany
oficerów, organizowanego przez NATO, by zacieśnić więzy między sojusznikami.
Ci ludzie uczęszczają do West Point i Akademii Marynarki. Latają w naszych eska
drach myśliwskich. Są szkoleni przez naszych oficerów na terenie swoich państw.
SAS i KSK ćwiczą wraz z naszymi oddziałami Operacji Specjalnych. Nie mieliśmy
przed nimi żadnych tajemnic. To wszystko regulowały standardowe procedury!
Casson przywołał na twarz swój sztywny uśmieszek, poprawiając na nosie
śmieszne okrągłe okulary.
- Wydaje mi się, że zareagowała pani na jego obecność tutaj trochę... powie-
działbym, nazbyt gwałtownie.
- A jak miałam zareagować, panie Casson? Istnieje duże prawdopodobieństwo, że
pokonał wszystkie środki bezpieczeństwa Pentagonu dzięki informacjom uzyskanym za
pośrednictwem mojej agencji. - Zwróciła się do prezydenta. - Sir, wydaje mi się, że te
schematy mogłyby pomóc ocalić zakładników, chyba że jest pan zdecydowany zabić
ich wszystkich przy użyciu bomby generała Ja-nukatysa.
Usłyszała, że prezydent gwałtownie zaczerpnął powietrza, i zrozumiała, ze nie
zechce już słuchać ani jednego słowa z tego, co miała do powiedzenia. Przecież jednym
z zakładników jest jego żona! „Dlaczego musiało mi sie to wyrwać?' -przemknęło jej
przez myśl. Dobrze jednak wiedziała, dlaczego tak sie stało. Bo zobaczyła na ekranie
Ericha. I niezależnie od tego, co powiedziała Cassonowi, miała poczucie winy.
Chcąc obronić ją przed nią samą, odezwał się Hector MacGregor.
- Panie prezydencie, myślę, że wszyscy ze zrozumiałych względów reaguje
my zbyt mocno. Ale... jeśli się nad tym zastanowić, sytuacja jest właściwie pod
kontrolą.
Margaret zauważyła, że prezydent spojrzał na swego asystenta tak. jak patrzył na
nią. Jeszcze chwila i Hector też stąd wyleci" - pomyślała. Już widziała, jak oboje siedzą
w jakimś barze, podczas gdy satelity, jeden po drugim, spadają z nieba, a nad
Pentagonem rośnie atomowy grzyb, bo ona przespała się z wrogiem i na dodatek potem
obraziła prezydenta.

312
- Tak to wygląda, panie prezydencie - szybko dorzucił MacGregor. - Bomba
penetracyjna jest właśnie ładowana w południowej Dakocie do samolotu. Dobrze
mówię, generale?
Janukatys bez słowa potwierdził skinieniem głowy. Najwyraźniej nie miał ochoty
narażać się prezydentowi.
- No więc za dwie godziny będzie można przeprowadzić bombardowanie.
A pułkownik Tobin donosi, że eskadry Delta Force za trzydzieści minut znajdą się
w pełnej gotowości wokół Pentagonu. To następna możliwość do wykorzystania.
Więc... jeśli się spojrzy na to z tej perspektywy, dlaczego nie wysłuchać trzeciej
propozycji, którą chce przedstawić pani major? Już wszystkie kroki, jakie można
było podjąć, zostały podjęte.
„Nic z tego nie będzie" - pomyślała Margaret. Widziała, że gniew prezydenta z
powodu jej nieostrożnej uwagi rośnie, nie maleje.
Ale wtedy Hector MacGregor wyciągnął asa z rękawa.
- Dzięki temu, gdy już będzie po wszystkim - dodał - bez względu na to, jak
sprawa się zakończy, będzie pan mógł uczciwie powiedzieć narodowi amerykań
skiemu, że rozważył pan każdą możliwość.
Obserwując wahanie prezydenta, Margaret starała się nie myśleć o tym, że jeśli on
zmieni zdanie, to nie dlatego, że uzna to za słuszne, lecz dlatego, że zale ży mu na
opinii potomności czy też widzów informacji o szóstej wieczorem. Bo tak naprawdę
liczył się tylko fakt, czy wysłucha jej propozycji.
Prezydent wziął do ręki jeden ze schematów, które Margaret rozłożyła na stole.
- Pięć minut, pani major. Proszę mi pokazać, co pani tu ma - powiedział.
Margaret posłała Hectorowi spojrzenie, które miało mu powiedzieć możliwie
najdobitniej: „Tobie to zawdzięczam, chłopcze". Potem sięgnęła po schemat programu
renowacji Pentagonu. Dokumentował prace, jakie wykonywano w sektorze numer
cztery - tym, którego przebudowa została zakończona. Obszar ten rozciągał się od
połowy boku przy metrze i do połowy boku rzecznego i obejmował korytarze
dziewiąty oraz dziesiąty.
- To część już wyremontowana, panie prezydencie - zaczęła Margaret. - Tu
mieszczą się biura Połączonego Komitetu Szefów Sztabów i sekretarza obrony.
- Wiem - powiedział prezydent.
- Wie pan o tym, sir, to dobrze. Otóż kiedyś w Pentagonie było za dużo łazienek.
Wiedziała, że jest tylko kwestią czasu, kiedy zgromadzeni domyśla się, że jej
nietypowe zachowanie, podniecenie, nie wynika z zaangażowania w wykonywaną
pracę, ale z szoku, jaki przeżyła rozpoznawszy Ericha. Ciągnęła więc dalej, nie
czekając na odpowiedź.
- Przed renowacją Pentagon miał tyle łazienek, ile przewidywały normy dla tej
wielkości biurowca. Było ich tak wiele, że kiedy prezydent Roosevelt zwiedzał
budynek przed oddaniem go do użytku, nie mógł się nadziwić.
Zdziwienie, malujące się na twarzach Cassona, Fortisa, Meyera, Paulsena i Ja-
nukatysa, przechodziło już niemal w rozbawienie. Każdy z nich sprawiał wrażenie,
jakby przygotowywał w myśli dowcipną opowieść o tym, jak to pewnego popołudnia
straciła pracę i reputację bez żadnej pomocy z ich strony.

313
- Przyczyną była segregacja rasowa, sir. Otóż Roosevelt podpisał dyrektywę, na
mocy której zabraniano wszelkiej dyskryminacji w sferach rządowych. Inżynierowie
budujący Pentagon zinterpretowali ją na swój sposób: uważali, że w budynku musi być
tyle łazienek dla kolorowych kobiet i kolorowych mężczyzn, ile dla białych kobiet i
białych mężczyzn. W ten sposób pojmowali równość.
- Trzy i pół minuty, pani major -. odezwał się prezydent.
Margaret zaczęła mówić szybciej.
- Roosevelt wpadł we wściekłość. Nie zamierzał pozwolić, by idea równości
została tak skompromitowana. Na drzwiach tych pomieszczeń nigdy więc nie wy
malowano odpowiednich znaków. Nie urządzono oddzielnych łazienek dla kolo
rowych. A ponieważ rozmieszczenie toalet miało się zmienić, wykonawcy zmieni
li także wymagania dotyczące hydrauliki, by nie opóźniać prac wykończeniowych.
Margaret rozłożyła następny schemat, który tym razem ukazywał przebieg
podziemnych rur i kanałów w północnej części budynku. Zakreśliła ręką obszar na
północ od sektora czwartego, tuż przy Terenie Parad od strony rzeki.
- Tu łączą się główne kanały ściekowe, które potem biegną do zbiorników
przy Parkingu Północnym.
Prezydent patrzył na nią.
- Sugeruje pani, żeby ktoś wszedł do kanału ściekowego i przepłynął do budynku?
- I tak, i nie, sir - odparła. - Po tym, jak Roosevelt zakazał rozdzielać łazienki,
wykonawcy, chcąc oszczędzić czas i pieniądze, połączyli razem grupy rur ka-
nalizacyjnych w podziemiach Pentagonu - szybko wyciągnęła trzeci schemat i wskazała
sieć rur zbiegających się pośrodku sektora w jedną rurę - zamiast prowadzić pojedyncze
rury, które łączyłyby się tutaj, przy głównym odpływie. Sir, chodzi o to, że z
fundamentów wychodzi pięć betonowych kanałów. I nigdy nie zostały zamknięte.
- To absolutnie niemożliwe - zaprotestował Casson. Odsunął krzesło, wstał i
obszedł stół, by z bliska przyjrzeć się schematowi. Potem zdjął okulary i zaczął
studiować szczegóły rysunku. - Właścicielem budynku jest NRO i gwarantuję pani, że
nie ma tam żadnych nie zamkniętych rur doprowadzających wodę, parę czy gaz. Nikt
również nie mógłby dostać się do środka duktami powietrznymi.
- Panie Casson, mówię o nieczynnych kanałach, nie o używanych. Ułożono je
podczas lania betonu. Ale zanim wkroczyli tam hydraulicy, te pięć kanałów straciło
rację bytu.
Casson pogardliwie postukał palcem w schemat.
- No, to gdzie one są, pani major? Nie widzę ich na schemacie.
Spojrzał na prezydenta, jakby chciał podkreślić, że marnuje się nie tylko jego czas,
ale także czas zwierzchnika amerykańskich sił zbrojnych.
- I w tym rzecz! Nie ma ich tu. Nie ma na żadnym oryginalnym schemacie.
Pentagon budowano tak szybko, że inżynierowie nie nadążali z rozrysowywaniem
planów architektonicznych. Gdy weszli tu wykonawcy, wiele robót konstrukcyjnych
inicjowano na miejscu.
- Niedorzeczność! - wykrzyknął Casson, wracając na swoje miejsce.

314
- Może pan wezwać Wojskowy Korpus Inżynieryjny, to potwierdzą moje słowa -
powiedziała Margaret w kierunku jego pleców. - Musieli dobrze przestudiować
konstrukcję budynku, zanim wpuścili tam architektów, przygotowujących plany
renowacji.
- Skąd się o tym dowiedzieli? - zapytał prezydent z nutą podejrzliwości w głosie.
Margaret wiedziała, że porusza się po grząskim gruncie. Jeśli jej pomysł ratowania
zakładników zostanie odrzucony, rozpocznie się dochodzenie w sprawie stosunków
łączących ją z kapitanem Erichem Kronigiem. A wtedy może zostać posądzona o
współpracę z terrorystami - nie dość, że miała romans z jednym z nich, to jeszcze
podejrzanie dobrze zna rozkład Pentagonu...
- Przyjaźniłam się z...
Ponownie przyszedł jej na ratunek MacGregor.
- To się zgadza, sir. Major Christou opowiadała mi nawet historie o duchach w
Pentagonie.
- Sir, ponieważ na schematach nie ma tych pięciu kanałów, Kronig o nich nie wie.
Tamtędy można dostać się do środka. Mamy ponad dwie godziny, zanim dotrze tu
bombowiec. Do tego czasu możemy stracić połowę satelitów i Quicksilvera. Ale jeśli
przeprowadzimy atak chirurgiczny, możemy unieszkodliwić Punkt J. A potem odwołać
bombardowanie i wysłać Delta Force na ratunek zakładników.
MacGregor dorzucił ostatnie słowo:
- To nie wyklucza innych możliwości. Nie narzuca żadnych ograniczeń.
Prezydent skinął głową, przyznając rację swemu doradcy, po czym zwrócił się
do Margaret:
- Gdzie są wejścia do tych kanałów, pani major?
Margaret poczuła, że szala zwycięstwa przechyliła się na jej stronę. Sięgnęła po
następny schemat, przedstawiający sieć dróg wokół Pentagonu. Rozłożyła go na stole,
a prezydent podążył wzrokiem za jej palcem, gdy zaczęła dalsze wyjaśnienia.
- Przy użyciu paru młotów pneumatycznych, możemy się do nich dostać tutaj -
przez tunel biegnący pod Terenem Parad. Prześwietlimy beton radarem i znajdziemy je
w sekundę.
- A gdzie oddział wyjdzie?
Wiedząc, że za chwilę będzie musiała wyjawić skład „oddziału", wskazała skraj
płyty pod parkingiem po stronie rzecznej i leżące pod nią ambulatorium „Tricare".
- Tuż przy tej ścianie, sir. Tyle było problemów z wodami gruntowymi, że po
zostawiono przerwę wokół zewnętrznego muru w podziemiach i umieszczono
tam pompy. Co sześć metrów znajdują się włazy, umożliwiające konserwację
urządzeń. Tu. I tu.
Prezydent kiwnął głową i westchnął głęboko.
-Jeśli rzeczywiście jest jakaś szansa... Dobrze, porozmawiam z generałem
Browerem i powiem mu, żeby oddział się przygotował.
„No, to nie ma rady" - pomyślała Margaret. Trzeba powiedzieć wszystko.
Ale Douglas Casson ją uprzedził. Nagle znalazł się obok niej i z okularami w rę ku
pochylił się nad schematem połączeń hydraulicznych pod płytą w podziemiu.
- Proszę mi wybaczyć, major Sinclair, czy to są te rury, o których pani mówiła?

315
Margaret wiedziała już, do czego on zmierza, domyśliła się, co zwróciło jego
uwagę.
- Tak, sir - odparła.
- To one biegną w pięciu kanałach, którymi zamierza pani przeprowadzić oddział
Delta Force.
- Zgadza się, sir.
Teraz prezydent zauważył, że kryje się tu jakiś problem.
- O co ci chodzi, Doug?
Casson wyprostował się i włożył okulary.
- Zgodnie ze schematem ten rodzaj rur kanalizacyjnych ma tylko czterdzieści
centymetrów średnicy. To znaczy, że kanały, w których biegną, nie mogą mieć więcej
niż czterdzieści pięć - pięćdziesiąt centymetrów.
- Człowiek nie przejdzie - powiedział prezydent marszcząc czoło.
- Nie - potwierdziła Margaret. - Mężczyzna nie. Ale...
- Pani?! - wykrzyknął Casson. Margaret wiedziała, że dodała właśnie puentę do
historii własnej porażki, którą szef NRO układał w myśli.
- Chyba nie mówi pani poważnie.
- Przecisnę się przez ten kanał, sir. Poza tym dziesięć lat temu służyłam w Pierw-
szym Oddziale Operacyjnym Sił Speq'alnych pod dowództwem pułkownika Browera.
- W Delta Force? - zapytał Casson. - Więc była pani w wywiadzie? - Zwrócił się
do prezydenta. - Rzeczywiście, do tej jednostki przyjmują kobiety, sir. Pamiętam
nawet, że ma specjalną nazwę... Wesoły Pluton? Coś w tym rodzaju.
Prezydent odsunął od siebie schematy.
- Pani major, nie wyślę na tyły wroga żołnierza sztabowego.
Margaret jednak zaszła zbyt daleko, by teraz się poddać. Odezwała się z mocą,
chcąc, żeby znowu zaczął jej słuchać.
- Byłam operatorem, sir. Jednym z pięciu. Wszystko to były kobiety. Byłyśmy
czwartą grupą, która przeszła selekcję i trening Delta Force od lat osiemdziesią
tych. Nasza działalność miała charakter ściśle tajny. Uczestniczyłam w operacjach
w Iraku, Liberii i Vancouver.
Casson nie ukrywał sceptycyzmu:
- Pewnie robiła pani rekonesans. Wyszukiwanie snajperów. I tym podobne.
- Niech pan zadzwoni do generała Browera, sir. On panu powie.
Margaret zaczęła mówić podniesionym głosem, bo była coraz bardziej zdener-
wowana. Jej pomysł miał zostać zaprzepaszczony z powodu sporu, czy ona sama może
wziąć udział w operacji.
Prezydent spojrzał na zegarek.
- Generał Brower dołączy do swoich oddziałów za pięć minut. Nie będę mu
zawracał głowy jakimś...
Wtedy Margaret ryknęła z całych sił na prezydenta, tak że jej krzyk przestraszył
wszystkich w tym małym, pozbawionym okien pokoju - nawet ją samą:
- Sir, co mam powiedzieć, żeby podjął pan właściwą decyzję!!!
Prezydent wyglądał na przerażonego.
- Może pani odejść, major Sinclair!

316
Wszyscy zgromadzeni stali teraz wokół stołu, ałe Margaret jeszcze nie skończyła.
Chodziło o życie wielu ludzi. Po raz pierwszy w swojej karierze nie wykonała rozkazu
bezzwłocznie.
- Sir, przepraszam za moje zachowanie. Przecież przyznał pan, że plan jest dobry.
Wie pan, że są tam kanały. A ja jestem jedyną osobą, która może wykonać to zadanie.
Prezydentowi nieznacznie zadrżał podbródek. Margaret wiedziała, że jest to oznaka
wielkiego napięcia. Zdawała sobie sprawę, że grozi jej sąd wojskowy. Tym razem
Hector MacGregor nie mógł jej pomóc. Ale prezydent ją zaskoczył.
- Pani major, wiem, że oboje jesteśmy w tej chwili emocjonalnie rozchwiani. Moja
żona... pani mąż...
- Były mąż, sir.
- ...więc proponuję, żeby pani już wyszła, bo któreś z nas może zrobić coś, czego
potem będzie żałować. To rozkaz!
Na jednym z ekranów ponownie pojawił się obraz.
Margaret wraz z innymi uniosła głowę i ujrzała major Bailey z Dowództwa
Przestrzeni Kosmicznej w Chayenne Mountain.
- Panie prezydencie - odezwała się - prosił pan o najnowsze informacje...
- Proszę mówić, pani major.
- Możemy potwierdzić utratę automatycznego sygnału namierzania z platformy
Quicksiluer, sir. Wszystkie inne sygnały docierają na ziemię, przypuszczamy więc, że
te zostały wyłączone u źródła.
„Stało się - pomyślała Margaret. - Mają, czego chcieli". Zaczęła zwijać schematy.
MacGregor podszedł, by jej pomóc.
- Major Bailey, macie jakiś sposób, by namierzyć platformę? - spytał prezydent.
Bailey pokręciła głową.
- Na podstawie specyfikacji, które otrzymałam, mogę powiedzieć, że jest ra
czej nieuchwytna. Zleciłam poszukiwania na wszystkich możliwych orbitach, po
których może krążyć po wyłączeniu sygnału, ale z każdą minutą ta przestrzeń sta
je się większa. To jak szukanie igły w stogu siana.
- Macie informacje na temat innych satelitów, które śledzicie? Bailey
wzięła jakąś kartkę.
- Tak, sir. Jeśli chodzi o...
W tym momencie obraz zniknął z ekranu.
To samo stało się z bardzo już niewyraźnym obrazem Pentagonu na ekranie obok.
Casson, Janukatys i Paulsen natychmiast podeszli do konsolety na końcu stołu,
zaczęli ustawiać pokrętła i naciskać przełączniki. Stacje telewizyjne nadawały swoje
programy bez zakłóceń. Natomiast dwa ekrany, które pokazywały obraz przesyłany
przez amerykańskie satelity wojskowe, zgasły.
- No, to macie się nad czym zastanawiać, panowie - powiedziała Margaret,
wtykając pod ramię zwinięte schematy. - Jak dotąd wszystko, o czym mówiłam,
okazało się prawdą. Ktokolwiek porwał Quicksilvera, właśnie zrobił z niego uży
tek. I możecie już obstawiać, czy poprzestanie na tym. Ja mogę się założyć. Ale
powinniście zadać sobie pytanie: do czego teraz go wykorzysta?
Była już w połowie drogi do drzwi, kiedy usłyszała, że woła ją prezydent.

317
Rozdział piąty

50 Skrzydło Kontroli Kosmicznej,


Baza Sil Powietrznych Schriever, Kolorado

Zaczęło się jak gdyby nigdy nic. Na początku był krótki błysk rozproszonej wiązki
promieni podczerwonych. Tak słaby, że nie zostałby zarejestrowany przez nakładany
przez żołnierzy wykrywacz podczerwieni.
Wiązka wyszukała punkt na gołej ziemi i zatrzymała się. Została na niego na-
prowadzona sygnałem przesyłanym z trzech satelitów NAVSTAR, które należały do
Globalnego Systemu Rozmieszczania. Zmierzwiona kępka trawy stepowej obok niej
nawet nie drgnęła. Nieco dalej od trawnika biały betonowy- słup o podstawie czterech
metrów kwadratowych podtrzymywał talerz anteny radiowej, skierowany ku
błękitnemu niebu Kolorado.
W promieniu kilometra od głównego talerza znajdowało się jeszcze dziesięć innych.
Niektóre przykryte były kopułami osłaniającymi je od słońca i deszczu, a także
maskującymi kierunek ustawienia. W pobliżu widać było mniejsze anteny
rozmieszczone w szeregu, jakby roboty z kosmosu zasadziły tu rządki stalowych
kwiatów.
Talerze połączone były biegnącymi pod ziemią kablami i tworzyły razem naj-
bardziej złożony i kosztowny system namierzania satelitów na świecie. Przesyłał on w
kosmos olbrzymią ilość danych, a także je odbierał i kierował do komputerów
techników i specjalistów, którzy pracowali w Ośrodku Operacji Kosmicznych Jacka
Swigerta.
Wiązka promieni podczerwonych znalazła swój cel w odległości metra od centrum
operacyjnego Bazy Sił Powietrznych Schriever. Z tego miejsca, kiedyś znanego jako
Falcon AFB, kontrolowano wszystkie satelity Departamentu Obrony. I to pod każdym
względem. Łączności. Wywiadu elektroniczno-wizualnego. Wszystkich innych.
Stamtąd w Cheyenne Mountain otrzymywano obrazy radarowe, od których zależało,
czy kraj będzie w stanie pokoju, czy też odpalone zostaną pociski Minuteman i na
świecie rozpęta się wojna. W Schriever kontrolowano nawet system nawigacyjny,
pozwalający zaatakować własne pozycje.
Tego niedzielnego popołudnia w ośrodku pracowało ośmiuset pięćdziesięciu dwóch
ludzi. Kolejnych dwustu krążyło po terenie bazy, liczącym ponad tysiąc

318
dwieście hektarów - patrolowali poszczególne obiekty albo wykonywali prace
konserwacyjne. Większość z pracujących wewnątrz śledziło dramatyczne wydarzenia
w Pentagonie za pośrednictwem radia albo telewizorów zamontowanych w bufetach
pod sufitem.
Na zewnątrz, w pobliżu trawnika i wielkiego talerza, do słabej wiązki promieni
podczerwonych dołączyła druga, nieco silniejsza. Była to wiązka ultrafioletu, także
niewidoczna dla ludzkiego oka. Po przebyciu ośmiuset kilometrów w atmosferze nie
mogła nawet kogoś opalić. Była jednak na tyle silna, by spełnić swoje zadanie.
Nagle srebrne ostrze płynnego ognia rozerwało niebo. Z błękitnego horyzontu
spłynął srebrny płomień, jakby wlewając się w zwężony ku dołowi komin, którego linie
przecięły się w punkcie na ziemi, zaznaczonym przez promienie lasera.
Parę kilometrów wyżej górna część płomienia zaczęła się rozszerzać w kierunku, w
którym poruszał się satelita emitujący promienie. Po kilku sekundach jednak wiązka
spełniła już swoją rolę i przestała być potrzebna. Efekt rozprzestrzeniania się gorącej
plazmy w atmosferze, wzmocniony działaniem pola magnetycznego planety, nabrał
charakteru samopodtrzymującego się.
Płonący gaz, ograniczony liniami pola magnetycznego, stał się przewodnikiem w
nienaruszonej atmosferze, która rozbłysła światłem, tworząc lśniącą płaszczyznę
płynnego srebra.
Nastąpiło wyładowanie.
Przez moment talerz anteny zajaśniał, jak wyrzeźbiony ze światła. Potem zmienił
się w rosnącą kulę iskrzącego się niebieskiego ognia, z której wystrzeliły jasne
błyskawice, dotykając innych anten.
Talerze kolejno spowił ogień i jeśli towarzyszył temu jakiś dźwięk, został za-
głuszony przez grzmot. Niebieskie błyskawice przeskakiwały w nieregularnych
odstępach czasu z jednego obiektu na drugi. Niektóre anteny eksplodowały, stopiły się
ich metalowe osłony. Inne talerze uniosły się w górę, by potem opaść i rozbić się jak
porcelana.
Ziemia pokryła się jakby siecią żył, gdy wyładowanie dotarło do podziemnych kabli
i przebiegło po nich, powodując, że wyparowały w tunelach i osłonach, a w ich miejsce
powstały szczelne kanały zjonizowanego powietrza, które tym skuteczniej
doprowadziły prąd do ośrodka.
W tej samej chwili wszystkie komputery, wszystkie awaryjne generatory i aku-
mulatory po prostu wyparowały, a parter budynku eksplodował.
Górne piętra zapadły się do środka. Ci, którzy znajdowali się wewnątrz, na moment
zawiśli w powietrzu, po czym runęli w błyskawicznie rozprzestrzeniający się ogień.
Jedynym ostrzeżeniem mógł być dla nich nagły spadek napięcia na trzy sekundy przed
końcem. Moment był na tyle długi, by wszyscy zdziwili się, jak to możliwe, że
wysiadły w jednej chwili zewnętrzne i awaryjne źródła mocy, i to w miejscu, gdzie
nigdy nie było przerwy w dostawie prądu.
Po trzydziestu sekundach stanął w płomieniach cały budynek, razem ze wszystkimi,
którzy tam pracowali czy choćby byli w pobliżu. Z płomieni wystrzeliły macki, które
ogarnęły zaparkowane wokół samochody. Potem zaczęły przeskaki-

319
wać z jednego na drugi, zapalając zbiorniki paliwa, dopóki płonący budynek nie został
otoczony mniejszymi ogniskami, jakby widownią.
W tej chwili gorąca plazma wyczerpała swoje paliwo i energię, która ograniczała ją
w przestrzeni. Uwolniona, rozpłynęła się w chłodnym powietrzu, powodując lekkie
zawirowanie kryształków lodu, które szybko rozpuściły się w promieniach słońca i
zniknęły jak mgła.
Srebrne ostrze wyparowało, jakby wycofało się do nieba.
W ciągu niespełna minuty baza sił powietrznych Schriever była już tylko punktem
na mapie. Pozostały po niej jedynie trzy starsze anteny, ustawione na obrzeżach, choć
ich obwody i okablowanie także się spaliły.
Trzysta kilometrów dalej, wypełniwszy swoje zadanie, Quicksilver leciał dalej i
cierpliwie czekał na dalsze rozkazy.

Biały Dom, Pokój Sztabowy

Ameryka oślepła. I to dosłownie. Hector słyszał niedowierzanie, a nawet przestrach


w głosach Fortisa, Meyera i Cassona, gdy krzyczeli do telefonów. Do tego chóru
dołączyli także generał Janukatys i admirał Paulsen.
Szef sztabu sił powietrznych usiłował przebić się przez centralę Białego Domu, by
uzyskać bezpośrednie połączenie z Ellsworth i dowiedzieć się, na jakim etapie
przygotowań jest bombowiec Bl-B i jego ładunek.
Szef operacji morskich czekał z kolei, aż go połączą z jakąkolwiek bazą marynarki,
która mogłaby udzielić jakiejś informacji o stanie należących do niej satelitów.
Czując się jeszcze mniej użyteczny niż do tej pory, Hector MacGregor wstał z
krzesła i, wspierając się na lasce, pokuśtykał w stronę prezydenta i major Sinclair. Idąc,
przyglądał się Sinclair, jakby się spodziewał, że dostrzeże jakiś szczegół, którego
wcześniej nie zauważył. Powtarzał w myślach: Delta Force. Próbował wyobrazić ją
sobie w czerwonej bandanie, z gołymi ramionami i połyskującymi mięśniami, gdy
posyła serię z karabinu maszynowego w głąb pokoju pełnego terrorystów. Ale był to
absurdalny obraz. Jest taka drobna... jasnowłosa... taka piękna.
- Posłużył się Quicksilverem, żeby unieszkodliwić Schriever - mówiła właśnie
Sinclair, gdy Hector przystanął obok. - To doskonałe posunięcie.
- Proszę to wyjaśnić - powiedział prezydent. Szef słuchał z wielką uwagą, jakby ta
pani major była jego najbardziej zaufanym doradcą. I powinna nim być -pomyślał
Hector. - Miała rację co do wszystkiego. Od początku.
- Zależy mu na naszych satelitach, sir. Dlatego znalazł się w Pentagonie. Dlatego
zaatakował Punkt J. Spowodował zapalenie się EKH. Mógł to samo zrobić z platformą
numer 3. A może tylko zmienił jej orbitę i załadował nowy zestaw poleceń. Bez
względu jednak na to, co robi, chce nam uniemożliwić odzyskanie kontroli nad
satelitami. A niszcząc za pomocą Quicksilvera naszą najważniejszą

320
stację namierzania i kontroli satelitów, jeszcze bardziej chce zakamuflować cel swoich
poczynań.
- Skoro tak dobrze go pani zna, to gdzie uderzy teraz?
- To zależy, dokąd leci Quicksiluer. Właśnie był nad Kolorado. Nadal krąży po
orbicie biegunowej lub w pobliżu biegunów. Nie ma aż tyle paliwa, by radykalnie
zmieniać orbity i wykonywać manewry. Jeśli leci w kierunku wschodnim... to na
miejscu Kroniga przy następnym okrążeniu załatwiłabym NSA. Wtedy bylibyśmy już
ślepi i głusi.
- Kiedy to może nastąpić?
- Biorąc pod uwagę operacyjną orbitę Quicksilvera, okrążenie trwa sto minut.
- A bombowiec będzie tu najwcześniej za sto dwadzieścia minut. Hector
nie mógł wytrzymać, bo wniosek nasuwał się sam.
- Sir, proszę pozwolić jej tam iść.
Prezydent popatrzył Sinclair w oczy.
- Czy zabiła pani już kogoś?
Wyraz jej twarzy pozostał nieprzenikniony.
- Tak, sir.
- Z bliska?
- Chce pan, żebym opisała, co mieli na sobie?
- W porządku. Pójdzie pani. I radzę wydostać się stamtąd, zanim nadleci bom
bowiec.
Hector był zdziwiony, widząc, że w zachowaniu Sinclair prawie nic się nie
zmieniło. A przecież uzyskała to, na czym tak bardzo jej zależało. Może przecież zostać
bohaterką. Kapitan Kagan w Punkcie J z radością przyjął rozkaz wkroczenia do akcji.
Dlaczego Sinclair zareagowała inaczej?
Odwróciła się do Hectora.
- Musi mi pan coś obiecać.
Był zaskoczony.
- Co tylko pani chce.
- Zostanie pan z Tylerem.
Jasny gwint - pomyślał. -Jej dziecko. Może tam stracić oboje rodziców''. Sinclair
dotknęła jego ramienia.
- Proszę się nie niepokoić. Chodzi mi tylko o dzisiejszy dzień. I noc. Może parę dni,
ale nie więcej. Tom i ja spisaliśmy testamenty. Mamy przyjaciół w Sacra -mento...
wszystko jest już załatwione. To tyle dla pana wiadomości. Może to pan dla mnie
zrobić?
- Oczywiście - obiecał. Jest przygotowana na śmierć" - pomyślał. - Ale pani wróci.
- Tak jest.
A potem, jakby przestał istnieć, skupiła całą uwagę na prezydencie.
- Musi pan powiedzieć generałowi Browerowi o swoim rozkazie - powiedziała.
- Pani mu powie - odparł. - Wyrusza stąd za dwie minuty. Śmigłowiec już czeka.
Margaret stanęła na baczność i zasalutowała.

321
- Dziękuję panu, sir.
Prezydent półświadomie odsalutowal.
- Powodzenia, pani major.
- Pozwolił jej pan iść?! - zawołał Casson z drugiej strony pokoju.
- Owszem, nie mylisz się - odpowiedział prezydent.
- To błąd, sir.
- Tylko jeśli się nie uda - rzucił Hector, a pani major posłała mu uśmiech.
Ruszyła do drzwi, ale w porę się cofnęła, by uniknąć uderzenia, bo ktoś z dru
giej strony otworzył je gwałtownie.
Do pokoju wpadli czterej agenci Tajnej Służby. Jeden łokciem odsunął Sinclair na
bok, a dwaj chwycili prezydenta za ramiona.
- O co chodzi?! - zaprotestował. Jeden z
agentów ryknął jak syrena:
- Ewakuujemy Biały Dom! Prędko! Już! Już! Obaj
zaczęli popychać prezydenta ku drzwiom. Hector w
pierwszej chwili próbował ich zatrzymać.
- Co się dzieje?!
Wszyscy czterej ochroniarze podnieśli wrzask, a z korytarza dobiegły głośne
krzyki. W drzwiach pojawił się James Gibb, dyrektor FBI.
- Panie prezydencie, musi pan stąd wyjść! Wszyscy inni też! Szybko!
Hector skierował się do wyjścia, kuśtykając za prezydentem, którego pospiesznie
wyprowadzono. Fortis, Meyer i Casson wyprzedzili Sinclair. Ona jednak przystanęła i
zatrzymała Hectora.
- Tyler - przypomniała mu.
Skinął głową. Nie zapomniał.
- W Owalnym Gabinecie, wiem.
-Jestem to panu winna - powiedziała. Przyciągnęła go do siebie i miękko po-
całowała w policzek. W następnej chwili już jej nie było - popędziła w głąb korytarza.
Hector zawahał się, niepewny, czy uda mu się o lasce przecisnąć przez tłum. Za
nim znaleźli się Paulsen i Janukatys.
- W tę albo w tamtą, synu - powiedział admirał.
- Pan pierwszy - odparł Hector. Uniósł laskę. - Przez nią poruszam się wolniej...
To zakończyło dyskusję. Admirał chwycił Hectora pod jedno ramię, generał
pod drugie. Wyprowadzili go z pokoju, tak jak wcześniej agenci prezydenta.
Uciekający tłum w korytarzu wytrącił Hectorowi laskę z ręki. Rozległ się pulsujący
sygnał alarmu. Hector słyszał go po raz pierwszy od czasu swego pobytu w Białym
Domu.
Admirał i generał prowadzili go po krótkich schodach na parter. Minęło ich dwu-
nastu żołnierzy, zbiegających na dół w pełnym uzbrojeniu, z karabinami w dłoniach.
Chwilę później Hector wraz ze swoją eskortą znalazł się w głównym holu Za-
chodniego Skrzydła i wtedy mógł powiedzieć im o Tylerze. Dwaj mężczyźni na-
tychmiast zawrócili i, przedzierając się przez strumień ewakuowanych pracowników
Białego Domu, ruszyli w kierunku Gabinetu Owalnego.

322
Hect iterem.
or -Jego mama życzy sobie, żebym się nim zajął. - Spojrzał na chłopca. - Mama ma się
zobaczy dobrze! Tobie też nic się nie stanie!
ł Lassiter spojrzał na dwóch oficerów. Generał Janukatys skinął głową i wyciągnął
zbliżają ręce po Tylera.
cego się - Chodź tu, żołnierzu.
Tylera - Włączyła się druga syrena. Chłopiec skulił się, przycisnął ręce do uszu i bez
jego skrępowania przywarł do Janukatysa.
głowa Gdy ruszyli wraz z tłumem do wyjścia przy Ogrodzie Różanym, a potem, już na
kiwała zewnątrz, schodzili po schodach, Tyler niesiony przez generała, a Hector wsparty na
się nad ramieniu admirała, huk helikopterów zagłuszył ostre dźwięki syreny.
tłumem. Zielono-biały VH-3D wzlatywał do góry, dokonując gwałtownego zwrotu, a po obu
Niósł jego stronach unosiły się dwie identyczne maszyny, które go osłaniały. Następny
go uzbrojony helikopter poderwał się w górę zaledwie kilka sekund później. Hector
kapitan spojrzał w niebo i zobaczył co najmniej cztery inne wojskowe śmigłowce, które
Lassiter połyskiwały w słońcu, krążąc nad Białym Domem. Wszystkie wyposażone były w
. Gdy działka. Niektóre miały wyrzutnie pocisków.
tłum się Wszyscy ewakuowani biegli w stronę Południowego Trawnika.
rozdziel Hector miał nadzieję, że zdoła dotrzymać im kroku. Wbrew temu, co powiedział
ił, obok Tylerowi, nie był jednak pewien, czy rzeczywiście wszystko dobrze się skończy.
Lassiter Za dwie godziny Pentagon zostanie strawiony przez nuklearną kulę ognia.
a A rodzice chłopca będą wtedy na Poziomie Zero.
Hector
ujrzał
także
panią Pentagon, droga dostawcza między pierścieniami C i D
Petty i
Anthon Przyciśnięty do ceglanego muru, za pokrywą pojemnika na śmieci, Tom zobaczył,
y'ego że Bethune odwraca się i rusza przed siebie.
Granvill - Nie! - syknął do niej.
e'a. Dwaj przeszkoleni zabójcy w każdej chwili mogli wyjść zza rogu. Ale było już za
Tyler późno. Nie posłuchała go. Ryzykowałby ujawnienie ich kryjówki, gdyby odezwał się
wygląd głośniej.
ał na Poczuł, że pocą mu się zaciśnięte na broni ręce. Usiłował wyobrazić sobie, że
zdezori strzela z pistoletu. Nie wiedział jednak, czy będzie go na to stać.
entowa Wyjrzał zza pojemnika i zobaczył pierwszego terrorystę, który właśnie wkroczył na
nego i skrzyżowanie dróg i szedł ostrożnie po drugiej stronie. Potem przystanął i spojrzał
wystras przed siebie, w kierunku, gdzie Bethune rzuciła granat. Był w białym mundurze
zonego, aspiranta.
jego
drobna
piegow 323
ata
buzia
była
blada.
Hect
or
zatrz
yma
ł się
prze
d
Lass
Tom napiął mięśnie, oczekując, że Bethune zacznie strzelać. Ona jednak się
wstrzymała.
Jeszcze mocniej zacisnął dłonie na H&K. Miał nadzieję, że dziewczyna przy-
najmniej czeka, aż w zasięgu strzału znajdą się obaj terroryści.
Pierwszy z nich zatrzymał się, wciągając powietrze. Potem zniknął z pola widzenia,
jakby schylił się po coś leżącego na ziemi.
Tom zerknął na Bethune. Przycupnęła zupełnie bez ruchu przy brzegu pojemnika, z
bronią uniesioną do strzału.
Terrorysta znowu pojawił się w zasięgu wzroku. Zawołał ostrym głosem:
- Qu 'est-ce que c 'est?!
Tom znieruchomiał, zdumiony. Francuz? Tamci terroryści w białych mundurach
mówili po rosyjsku. Ich towarzysze w czerni ubrani byli jak żołnierze amerykańscy.
Czyżby najemnicy? Ale dla kogo pracują?
Pierwszy terrorysta się odwrócił. Trzymał w ręku coś, co przypominało skrawek
papieru. Wtedy Tom przypomniał sobie strzępy kartek, które widział w gabinecie
Vanovicha po wybuchu granatu.
Terrorysta znowu zawołał po francusku, ale co - tego Tom nie usłyszał. Spojrzał
więc na Bethune, ale dziewczyna nadal się nie poruszyła.
Drugi napastnik przystanął na skrzyżowaniu. Trzymał w dłoni mały jednoza-
kresowy radionadajnik. Tom zesztywniał. „Zameldują o tym" - pomyślał.
Mógł zrobić tylko jedno. Szepnął do Bethune:
- Obaj są w polu widzenia.
Gdy to mówił, poczuł skurcz żołądka, bo wiedział, co Bethune teraz zrobi. Albo
przynajmniej spróbuje.
I zrobiła.
W mgnieniu oku rzuciła się przed siebie i, wciąż przykucnięta, posłała całą serię z
H&K.
Ciało Toma wstrząsało się w rytm kolejnych strzałów.
Ledwie zapadła cisza, Bethune wyskoczyła zza pojemnika i pognała przed siebie.
W tej samej chwili Tom głęboko wciągnął powietrze, zacisnął ręce na broni i rzucił
się za Amy, choć nie był pewny, co lepsze - czekać na śmierć, czy wyjść jej naprzeciw.
Nie mógł jednak pozwolić, by Bethune sama stanęła z nią do pojedynku.
Wybiegł zza śmietnika i zobaczył, że dziewczyna klęczy przy zwłokach pierwszego
terrorysty i zrywa z jego szyi łańcuszek z identyfikatorem. Potem szybko przeszukała
mu kieszenie, wyjęła dwa magazynki i zabrała pistolet maszynowy. Tom dołączył do
niej, gdy znalazła się przy ciele drugiego napastnika. Mężczyzna jeszcze żył. Po kilku
sekundach przez jego ciało przebiegł dreszcz, a z piersi wydobył się przeciągły rzężący
oddech.
Przy każdym wydechu, z wielkich dziur na jego piersi wypływała spieniona krew.
„Uchodzi z niego powietrze" - pomyślał Tom oszołomiony. Czym innym było widzieć
nieżyjącego człowieka, a czym innym patrzeć, jak umiera. Patrzeć, jak się męczy i nie
móc ulżyć jego cierpieniom. Cierpieniom, które samemu się spowodowało.

324
Jak ktoś, kto zabiera łupy wojenne, Bethune zerwała zakrwawioną przepustkę z szyi
konającego i wyjęła z jego spodni zapasowy magazynek.
- Radio - mruknął Tom. Z trudem oddychał i mówił. W uszach wciąż mu
dzwoniło na skutek niedawnej strzelaniny.
Amy spojrzała na niego bez emocji.
- Ty je weź - powiedziała. -Ja zajmę się bronią.
Tom pochylił się, żeby wyjąć mały radionadajnik z zaciśniętej dłoni terrorysty.
Unikając jego wzroku, zaczął odginać mu palce. Wtedy usłyszał ostatni bulgot, jaki
wydobył się z podziurawionej piersi i gardła. Jednocześnie uścisk dłoni mężczyzny
zelżał.
Tom wstał, trzymając radio. Oczy zabitego były otwarte. Z jego uchylonych ust
pociekła strużka krwi. Obok, na asfalcie Tom zauważył koniuszek języka terrorysty.
Zachwiał się, jakby miał upaść do tyłu.
- W drogę - powiedziała Bethune. Nie oglądając się, pobiegła do drzwi wej
ściowych pierścienia C. Tom ruszył za nią.
Dziewczyna przytrzymała mu drzwi, gdy wbiegał znowu do chłodnego, ciemnego
wnętrza Pentagonu. Natychmiast zauważył, że pancerne przegrody, które miały
uniemożliwić wejście do najbardziej strzeżonej części budynku, zostały zablokowane
metalowymi klinami. Terroryści pozostawili sobie drogę do wewnętrznych sektorów.
Oznaczało to, że wiedzieli o rozkładzie Pentagonu więcej niż on sam.
Bethune zabrała magazynki z broni terrorystów i wyjęła jakieś drobne części
spustu. Pistolety zostawiła na podłodze, a Tomowi podała cztery magazynki.
- Miej je przy sobie - powiedziała.
Kiwnął tylko głową, bo nie miał jeszcze ochoty rozmawiać.
- Nabraliśmy ich - wyjaśniła. - Udało się. Tom
skinął ponownie.
- No, to... którędy do ośrodków operacyjnych?
Rozejrzał się, próbując określić, gdzie się znajdują, i stwierdził, że następnym
korytarzem dojdą na poziom antresoli. Wskazał kierunek.
- Dobrze się czujesz? - zapytała. Tom odniósł wrażenie, że jej pytanie nie wy
nikało z troski o jego samopoczucie psychiczne. Raczej chciała wiedzieć, czy bę
dzie mogła na nim polegać. Pod wpływem tej myśli wreszcie się odezwał.
- Czy to, co zrobiłaś, nie wywołuje w tobie żadnych odczuć? Aspirantka
odpowiedziała jak uczennica recytująca lekcję:
- Żadnej przyjemności, żadnego żalu. Rób swoje i ruszaj dalej.
Tom poczuł w sobie jakiś skurcz, jakby mimo wszystko spodziewał się, że
dziewczyna okaże w jego obecności jakieś ludzkie uczucia. Kim była? Jak mógł
uważać ją za dziecko?
- Oni zrobiliby to samo z nami - dodała,
Z tym właśnie Tom nie potrafił się tak łatwo pogodzić.
Choć wiedział, że miała rację.
Rozdział szósty

Punkt J

Hauptmann Erich Kronig z Kommando Spezialkrdfte, nazywany „Komandosem",


poczuł się wreszcie wolny. Zdjął z siebie mundur amerykańskiej marynarki służący mu
za przebranie. Nie miał już na sobie barw nieprzyjaciela. Teraz ubrany był jak jego
żołnierze - w czarny kombinezon, buty i pas komandosów.
Stał w samym środku głównego poziomu Punktu J i wiedział, że dokonał rzeczy
niemożliwej. Jego siły, włączając w to czterech pracowników, których umieścił w
głównej kuchni Pentagonu, prowadzonej przez prywatną firmę, liczyły zaledwie
dziewięćdziesięciu dwóch ludzi, razem z tą dwunastką, którą stracił po ataku na
autobus Akademii Marynarki Wojennej. A właściwie trzynastką, jeśli liczyć kobietę
wyłączoną z drużyny, bo jedna z aspirantek spóźniła się na autobus.
Tak naprawdę jednak prawie tysiąc osób miało swój udział w tej operacji. Wśród
nich był zarówno amerykański student inżynierii, który zmontował bombę ciśnieniową
w Nowym Jorku, jak i zespół konstruktorów z zagranicy, którzy zbudowali w Hiszpanii
drewniany model Pentagonu. Właściwy atak był wielokrotnie ćwiczony w olbrzymich
wynajętych magazynach, których właściciele sądzili, że puste budynki służą do
kręcenia filmów.
Przygotowywanie planów, które realizował tego dnia Kronig, trwało dziesięć
miesięcy. Prace rozpoczęto zaraz po owym pamiętnym tygodniu, kiedy szefowie
sztabów zeznawali przed Grupą Obserwatorów Senatu NATO, a Quicksilver został
umieszczony na orbicie jako wieloobiektywowa platforma scalania obrazów siedem.
Oba te fakty były niepokojące. Negatywne reakcje na zeznania szefów sztabów
świadczyły, że prezydent będzie jednak forsował chory pomysł przyjęcia Rosji do
NATO. A cynizm, z jakim jednocześnie prowadzono nielegalne prace nad bronią typu
Quicksilver, podkreślał jeszcze dwulicowość rządu amerykańskiego w polityce
zagranicznej. Głosił on bowiem hasła pokojowe, by ukryć przygotowania do wojny.
Zanim jeszcze przeprowadzono tragiczny test z Quicksilverem, kiedy uległ zni-
szczeniu USS Shiloh, można się było domyślić, że tego rodzaju broń może zde-
stabilizować tę resztę równowagi sił, jaka jeszcze istniała na świecie.

326
W swoim czasie Kronig był skonsternowany, obserwując w Moskwie, jak niewielu
młodych ludzi uczestniczyło w marszach protestacyjnych przeciwko wstąpieniu Rosji
do NATO. Jako oficer armii niemieckiej, zbyt dobrze wiedział, że świadomość
posiadania nowoczesnego sprzętu wojskowego demoralizuje zwycięzcę. Poszczególne
państwa były nie tyle zdobywane, ile po prostu wchłaniane. Najbardziej jednak
niepokoiła go myśl, że rosyjscy studenci, którzy nie brali udziału w protestach i nie
zdawali sobie sprawy, że ich kraj jest zawłaszczany, siedzieli w domu, bo w głębi duszy
chcieli być Amerykanami.
Kroniga gniewało, że ci młodzi ludzie zbyt przyzwyczaili się już do kompromisów,
by mogli poczuć się sobą. Postępująca amerykanizacja objęła już połowę świata. Nie
oparły się tej chorobie nawet Chiny - przez satelitarną sieć internetową zaczęła w XXI
wieku toczyć umysły Chińczyków.
Kronig spojrzał w górę, przyglądając się stalowym wspornikom kopuły Punktu J,
która wznosiła się dwa piętra wyżej, i jeszcze raz pomyślał, jak niezwykłej zuchwałości
wymagała budowa tego ośrodka, tak głęboko pod ziemią i w takiej tajemnicy.
Umieszczono go w miejscu, gdzie nikt by się tego nie spodziewał, bo był to punkt,
który skupiał podejrzenia wszystkich. Poziom Zero.
„Amerykanie" - pomyślał. Pod tyloma względami są wyjątkowi. Ciągle jednak
zastanawiał się, czy część z tego, dzięki czemu są tak niezwykli, mogłaby istnieć bez
owego zła, które królowało w ich kulturze przez połowę zeszłego stulecia. Miał taką
nadzieję. Toczył wojnę nie z narodem amerykańskim, tylko z jego przywódcami.
Szczerze pragnął, żeby po dzisiejszych wydarzeniach Amerykanie wreszcie wybrali
sobie rząd, którego byliby warci.
Poczuł wibracje zegarka, alarm przypominał mu, że za dziesięć minut na horyzoncie
pojawi się następny satelita. Kronig z namysłem obciągnął pas i kurtkę, poprawił
kombinezon, jakby to był oficjalny mundur. Potem podszedł do swoich ludzi, którzy
stali już gotowi na stanowiskach.
Dwaj specjaliści pracowali przy stole do napraw urządzeń elektronicznych. Służył
przede wszystkim do szybkich reperacji i testowania sprzętu. Dziś jednak technicy
użyli go do innego celu - zmieniali poszczególne urządzenia Punktu J w zestawy
przenośne. Prace przebiegały zgodnie z planem.
Potem „Komandos" podszedł do stacji Red Level. Przy końcu konsolety nadal
siedziała „India". Popijając coca-colę z puszki, przyniesionej z baru na górze, śledziła
cztery programy informacyjne na mniejszych monitorach. Na jednym z nich wciąż
widać było generała Browera w Pokoju Map w Białym Domu. Najwyraźniej niewiele
miał do roboty, prowadził jedynie krótkie rozmowy telefoniczne, a wszystko, co mówił,
transmitowane było na cały świat.
Kronig był naprawdę zdziwiony, że prezydent tak szybko dał się przekonać, by
przekazać Browerowi swoje stanowisko. Jeszcze bardziej zaskakujące było to, że
generał tak łatwo pozwolił na rejestrację swoich poczynań przez kamery telewizyjne.
Nazywało się to teleniewola i stanowiło formę uwięzienia. Dzięki niej można było
kontrolować więźnia, odbierając mu prawo do prywatności, a tym samym także
możliwość dokonywania niebezpiecznych posunięć.

327
A Kronig wiedział, że generał może zagrozić jego operacji. Nie miał złudzeń, że
zdołałby długo bronić się przed atakiem sił Dowództwa Obrony Kontynentalnej. Tylko
ograniczając Browerowi swobodę działania, mógł zakłócić sprawny przebieg
kontrofensywy, a także zmniejszyć jej skuteczność.
Od czasu gdy ludzie Kroniga opanowali Pentagon, wiadomo było, że nie uda im się
tu utrzymać. Mieli jedynie zapewnić dowódcy i specjalistom do spraw satelitów
wystarczająco dużo czasu, by zdążyli wykonać swoją robotę w Punkcie J. Potem
należało tylko sprawnie się wycofać. Każdy kontakt z przedstawicielami władz i każde
żądanie zmierzały do zwiększenia zamieszania i opóźnienia wszelkich akcji.
Kronig spodziewał się, że na obecnym etapie jego oddziały w Pentagonie będą już
walczyć z nacierającymi siłami wroga. Przewidywał wprawdzie, że Amerykanie mogą
odłożyć atak, dopóki nie upewnią się co do motywów działania Synów Wolności, ale
sądził, że po utracie pierwszego satelity - który spłonął na skutek poleceń wysłanych z
Punktu J - motywy te staną się już jasne dla każdego. Nawet dla Amerykanów, których
od małego uczono, że nie ma sytuacji bez wyjścia i zawsze trzeba mieć nadzieję na
pomyślny obrót spraw.
A teraz, po przejęciu Quicksilvera i ataku na bazę Schriever, Kronig był przy-
gotowany na natychmiastowy rewanż. Tymczasem reważ nie nastąpił.
Obojętnie gdzie Amerykanie zdecydowaliby się uderzyć, komandosi Kroniga już na
nich czekali. Wszystkie najważniejsze drogi dojścia do Punktu J zostały zablokowane -
przez podłożenie ładunków wybuchowych albo umieszczenie tam zakładników, albo
jedno i drugie.
India sprawdziła na małych ekranach programy innych stacji. Każda nadawała
bezpośrednią relację z wydarzeń w Pentagonie.
- Wciąż nie wiedzą, co się stało z ośrodkiem kontroli w Kolorado - oznajmiła India.
- Nic o tym nie mówią.
- Wiedzą - zapewnił ją Kronig. - Ale czegoś takiego rząd nie ujawni w telewizji. -
Pochylił się, by spojrzeć na ekran. - Które stacje nadają za pośrednictwem
helikopterów?
India przesunęła jakąś kontrolkę i na ekranie po lewej stronie pojawił się program
Foxa. Była to jedna ze stacji, której rząd powierzył telewizyjny nadzór Pentagonu i
okolic.
Na obrazie przekazywanym z helikoptera Kronig widział cały budynek od strony
południowo-zachodniej i otaczający go obszar w promieniu półtora kilometra. Z
poczerniałego kadłuba prezydenckiego helikoptera, leżącego na spalonym lądowisku,
wciąż unosiła się nitka ciemnego dymu. Na północy gromadziły się chmury, ale poza
tym było to piękne letnie popołudnie.
Pentagon monitorowały też MSNBC i Sony, India przełączyła się więc na nie.
Kronig z zainteresowaniem odnotował obecność tłumów, które gromadziły się na
terenach parkowych wokół pomnika Jeffersona, na przeciwnym brzegu Potoma-cu. Na
dachach budynków mieszkalnych i biurowych w Pentagon City również zbierało się
mnóstwo gapiów.

328
Kronig odpiął od paska jednozakresowy radionadajnik.
- „Kilo", tu „Komandos".
Kilo odezwał się od razu. Znajdował się piętro wyżej i kierował przygotowaniami
do obrony. Teraz, gdy wszyscy pracownicy Punktu J zostali przyłączeni do reszty
zakładników na wyższych poziomach, zadaniem Kilo była obserwacja telewizyjnego
monitoringu Pentagonu i meldowanie o pierwszych sygnałach zbliżającego się ataku.
- Jak sytuacja? - zapytał Kronig. Był przekonany, że tą pierwszą oznaką bę
dzie „niewyjaśnione" przerwanie transmisji. Kilo jednak skupił się na wypatrywa
niu wszelkich dziwnych ruchów pojazdów i ludzi, które mogłyby wskazać, skąd
nastąpi uderzenie.
Jak dotąd, nie widać było przygotowań do ataku.
- Żadnych podejrzanych działań w kierunku naszych pozycji - zameldował. -
Wzmożony ruch helikopterów nad Waszyngtonem. Kilka minut temu siedem maszyn
opuściło teren Białego Domu w minutowych odstępach. Niektóre stacje podają, że
Biały Dom został ewakuowany, ale nie mówią dlaczego, i oficjalnie nikt tego nie
potwierdził.
- A co to za zbiegowisko po drugiej stronie rzeki? - zapytał Kronig.
- Ekipy telewizyjne i cywile. Gromadzą się w rejonach bezpieczeństwa, które
wytyczono rano. Nie widać żadnych akcji policyjnych czy wojskowych, zmierzających
do ich usunięcia. Jeśli zjawią się żołnierze, podejdą właśnie tam i wciąż będą zasłonięci
przez tłum. Potem, żeby dostać się do budynku, będą musieli przebyć półtora kilometra
otwartej przestrzeni. To będzie dla nas znak.
- Ruch na drogach?
- Kilka hunweesów, które przejechały po okolicznych drogach w różnych kie-
runkach, ale nie ma w tym żadnych prawidłowości. Dwa z nich to ambulanse.
Przypuszczam, że wiozą radioodbiorniki, by podsłuchiwać nasze rozmowy.
Kroniga zastanowił ten brak aktywności ze strony Amerykanów. Mógł zrozumieć,
dlaczego nie przypuścili jeszcze kontrataku. Byli ostrożni. Najbardziej jednak niepo-
koiło go, że najwyraźniej nie czynili żadnych przygotowań. Czy to możliwe, by jego
ludzie zabili wszystkich amerykańskich dowódców wojskowych na dziedzińcu?
- Dziękuję. „Komandos" się wyłącza.
Przełączył radio na odbiór i znowu spojrzał na zegarek. Miał jeszcze pięć minut do
pojawienia się następnego satelity w zasięgu łączności. Te obiekty jednak go nie
interesowały. Po przechwyceniu Quicksilvera misja praktycznie została już
wypełniona. Przejęcie albo zniszczenie innych amerykańskich obiektów kosmicznych
mogło jedynie przedłużyć czas, kiedy ten kraj będzie się mozolnie dźwigał z upadku,
który sam sobie zgotował.
Kronig polecił „Indii" nadal nadzorować programy stacji, po czym wrócił do
Vanovicha. Starszy pan spoczywał na fotelu przed konsoletą Red Level, podtrzy-
mywany jedynie przez pasy przytwierdzone do oparcia. Pół godziny temu przekazał
kontrolę nad Quicksilverem. Kronig wiedział, że nie uda się już generała nakłonić to
współpracy - ani perswazją, ani groźbami. To nie był już człowiek, który bałby się
śmierci. Teraz chętnie by ją powitał.

329
Kronig chciał jednak utrzymać Vanovicha przy życiu, jak długo się da. Obaj byli w
końcu oficerami.
- To niezwykłe urządzenie - powiedział. - Kiedy zniszczyliśmy bazę Schrie-
ver. wasi ludzie stracili kontakt ze wszystkimi satelitami. Ciekaw jestem, kiedy wa
sze awaryjne ośrodki zdołają je odzyskać.
Vanovich nic nie powiedział. Z wyrazu jego twarzy, smutku i poczucia winy, jakie
malowały się w oczach, Kronig wywnioskował, że generał wie, co stanie się, gdy
Quicksilver wróci tu w następnym okrążeniu. „Komandos" nie mógł się jednak oprzeć
pokusie, by podjąć ostatnią próbę.
- Za pięć minut - powiedział - przeleci satelita NSA, Trumpet. Przekaże mi
pan nad nim kontrolę?
Vanovich odwrócił wzrok.
- Tak myślałem - stwierdził Kronig.
- Niech mnie pan zabije - jęknął Vanovich, ale jego głos był słaby. - Niech mnie
pan zabije w ciągu tych pięciu minut. To mnie już nie obchodzi.
- A gdybym zabił następnych zakładników?
Generał mruknął z odrazą:
- Wiem, co z nimi robicie. Zabieracie ich na górę. Chcecie, by zabiły ich oddziały
Delta Force.
- Kilku z nich straci życie wcześniej. Opóźnią w ten sposób wkroczenie waszych
żołnierzy. - Kronig znowu sprawdził czas. - O sto minut. Tyie wystarczy, żeby
reaktywować Quicksilvera i kazać mu przyjąć rozkazy z innej stacji.
- Reaktywować? - zapytał Vanovich.
- Wyłączyłem go, oczywiście. Przestawiłem w stan spoczynku. — Kroniga za-
stanowiło jednak, dlaczego Vanovicha interesuje stan operacyjny Quicksilvera. -Co
pana tak dziwi, generale? Teraz, kiedy mam tę platformę, miałbym pozwolić, żeby
któraś z waszych stacji awaryjnych mi ją odebrała?
Vanovich ponownie umknął spojrzeniem w bok, ale o sekundę za późno.
- Czyżby Quicksilver nie miał stacji awaryjnej? - Kronig był zdumiony. To, że
stratedzy nie ustanowili żadnego awaryjnego stanowiska dowodzenia i kontroli dla tego
rodzaju broni, uznał za przejaw nieudolności wywiadu amerykańskiego, a nie głupie
niedopatrzenie. - Tak się go baliście, że jedyny punkt kontroli znajduje się tutaj?
- Tak postąpiłby każdy zdrowy na umyśle człowiek.
- Macie szczęście, że Quicksilver znalazł się w dobrych rękach. Nie popełnimy
tego samego błędu.
Vanovich przymknął na chwilę oczy i westchnął głęboko, jakby już tylko pragnął
zasnąć na zawsze.
- Czy wiesz, co zrobiłeś z tą stacją namierzania, ty przeklęty draniu?
- O tak. Przeczytałem pański raport o tym, co naprawdę stało się z Shilohem.
- To działo się na wodzie, ty... idioto. I to słonej. Testowaliśmy Quicksilvera na
morzu, bo wiedzieliśmy, że słona woda przyciągnie prąd - ograniczy rozszerzanie się
pola magnetycznego w powietrzu, gdyby zdarzyło się... coś nieprzewidzianego. - W
oczach generała nagle błysnął gniew. - Byłem na okręcie pięć mil

330
dalej, ale i my odczuliśmy wstrząs. Na lądzie ten efekt obejmuje trzykrotnie większy
obszar. Mówi pan, że chcieliście wywołać spięcie w obwodach niektórych anten. A ja
panu mówię, że zabiliście wszystkich ludzi, jacy byli w bazie. I pan to nazywa
„dobrymi rękami"!
Kronig spokojnie słuchał oskarżeń. Quicksilver był więc jeszcze większą zdobyczą.
Powołując go do życia, Vanovich stworzył zupełnie nowy rodzaj sprzętu wojskowego.
Nieograniczona ilość energii, trafiająca z maksymalną dokładnością w cel, i to z
prędkością światła. Przesyłana z niewidzialnej platformy w kosmosie, praktycznie nie
do zniszczenia. Zerowy czas lotu pocisku. Żadnego ostrzeżenia, szans obrony. Generał
miał rację. Gdyby Quicksilver by\ w nieodpowiednich rękach, mógłby stać się
narzędziem światowej dominacji. Jak można go pozostawić Ameryce?
- Generale, rozumiem pana obawy. Pańskie dzieło nie zostanie niewłaściwie
wykorzystane. Pracuję dla ludzi honoru.
- Czyżby? Dla kogo?
- Wciąż pan nie wie?
Vanovich patrzył na niego i czekał.
- Niech pan zada sobie pytanie: komu najbardziej zagraża wasza sieć satelitów?
- Chinom.
Kronig pokręcił głową.
-Jak możecie za pomocą satelitów szpiegować kraj, gdzie większość ludzi nie ma
telefonów ani komputerów? A ci, których szpiegowanie ma sens, znają możliwości
waszych satelitów i wiedzą, jak się przed nimi bronić? Amerykanie mają obsesję na
punkcie Chin, ale w tym przypadku myli się pan.
- Rosja.
- Dobry strzał, ale to nie to.
- Indie.
- 2 pewnością nie podobają im się wasze satelity ani to, że mieszacie się w ich
sprawy z Pakistanem. Proszę strzelać dalej.
- Irak? Iran? Do diabła, nie wiem. - Vanovich wyprostował się w fotelu, naciągając
pasy. Ta rozmowa jednak obudziła w nim ducha walki.
- Niech pan nie zapomina o Libii i większości krajów Środkowego Wschodu. Ale
ci, o których pan myśli, mają szczęście, jeśli co parę lat uda im się podłożyć bombę w
pobliżu którejś z waszych ambasad. Czy naprawdę uważa pan, że udałoby się im
przeprowadzić to, czego dziś dokonali moi ludzie? Niech pan próbuje dalej.
- Nie będę w to grał.
- Gra! - powiedział Kronig, nagle rozdrażniony. - To kolejny wasz problem.
Wszystko jest dla was grą. Zawsze musi być zwycięzca i pokonany. Czarne i białe.
Żadnych kompromisów. Bardzo nierealistyczne podejście. Zawsze dzielicie świat: my i
oni, nasi i wrogowie. Nie istnieje dla was partnerstwo, równość czy niezależ na myśl.
Dlatego wasz kraj jest tak niebezpieczny. Wasz sposób myślenia doprowadzi do tego,
że albo cały świat będzie należał do Ameryki, albo nastąpi wojna.
Vanovich odezwał się przez zaciśnięte zęby:
- Mój kraj zawsze walczył o pokój.

331
- Niech pan siebie posłucha - walczył o pokój.
Kronig zamilkł na chwilę, by odzyskać panowanie nad sobą i skupić się na dalszych
zadaniach. Dał się ponieść emocjom. Generał był za stary, miał zbyt skamieniałe
poglądy, by pojąć prawrdę o swoim kraju.
- Proszę mi wybaczyć, generale. To nie ma znaczenia. Ważne jest coś innego: od
jutra Ameryka będzie musiała wypracowywać pokój we współpracy z wszystkimi
innymi narodami na Ziemi, bo nie będzie już miała nad nimi przewagi.
- Ale pan będzie ją miał.
- Minuta do przejęcia Trumpet Piętnaście - oznajmiła „India".
Kronig pokręcił głową. Temu pozwolą przelecieć.
- Co się stało? Nie chce pan jeszcze jednego satelity do kolekcji? — zapytał Va-
novich. - Czemu mnie pan nie zabije i nie podstawi mojego oka pod czytnik?
Kronig cofnął się przed niepokonanym generałem.
- Już niedługo - odpowiedział. - Za dziewięćdziesiąt minut. Kiedy nadleci
Quicksilver.
To, co podpowiedział Vanovich, było brane pod uwagę. Siatkówka generała mogła
służyć do identyfikacji jeszcze trzydzieści minut po jego śmierci. Jednak technicy
Kroniga nie mogli zagwarantować, że komputery nie zażądają od Vano-vicha, by
potwierdził swoją tożsamość i podał osobisty kod dostępu, zanim Quicksilver ponownie
przyjmie od niego rozkazy. Dopóki więc wariacje kodu nie będą znane, generał musi
pozostać przy życiu - na wszelki wypadek.
Vanovich spojrzał w bok z rozpaczą i odrazą.
Jak nieskuteczni są ich generałowie" - pomyślał Kronig. Vanovich gotów jest oddać
swoje życie. Brower tak łatwo ustąpił pod...
Nagle uderzyła go pewna sprzeczność. Podszedł znowu do stacji, gdzie siedziała
India. Na środkowym ekranie zobaczył to - generała Browera w Pokoju Map.
A przecież Biały Dom został ewakuowany.
Erich Kronig prawie odetchnął z ulgą, gdy odkrył ten podstęp. Działania Ame
rykanów były jednak do przewidzenia, f-:-'."
Włączył swój radionadajnik.
- „Komandos" do wszystkich stacji. Atak nastąpi lada moment i będzie nim do
wodził generał Brower.
Kiło natychmiast zgłosił, że Brower jest wciąż monitorowany przez kamery
w Białym Domu. Kronig tylko się uśmiechnął. Delektował się zwycięstwem, które
właśnie odniósł. I ostrzył sobie zęby na kolejne.

Autostrada Jeffersona Davisa, Arlington, Wirginia

- Proszę się przygotować, pani major! - krzyknął kierowca.


Margaret pochyliła się na przednim fotelu dla pasażera i oparła dłoń w rękawiczce
na drzwiach pędzącego hunwee. W zielonym hełmie lotniczym słyszała świst wiatru.
Przypomniała sobie Tylera, gdy w wieku trzech lat włożył swój

332
pierwszy kombinezon narciarski i wyglądał jak bałwanek. Czuła się tak samo jak on
podczas jazdy na północ, w kierunku przejazdu pod Terenem Parad, dokładnie
naprzeciwko Wejścia Rzecznego Pentagonu. W jednym z najgorętszych dni lata miała
na sobie cztery warstwy ubrania: za duży kombinezon lotniczy, ciepłą kurtkę moro i
ocieplane spodnie, a pod nimi następny kombinezon oraz koszulę w kolorze khaki,
spodnie i brązowy T-shirt. Z powodu upału i odzieży ochronnej trudno jej było
oddychać.-
Humvee wjechał do cienistego tunelu. Kierowca wcisnął hamulce, gwałtownie
redukując prędkość. Margaret wyskoczyła z samochodu, skuliła się i potoczyła po
asfalcie. Usłyszała, że silnik hunwee zaryczał, bo kierowca natychmiast dodał gazu.
Wóz wyjedzie z tunelu z taką samą szybkością, z jaką do niego wjechał. Na fotelu
pasażera siedział już drugi żołnierz, ubrany tak samo jak Margaret, ukrywający się
wcześniej z tyłu samochodu.
Margaret zatrzymała się na boku. Sprawdziła, czy podczas upadku nie doznała
jakichś urazów. Po chwili dwie silne ręce postawiły ją na nogi.
Zdjęła kask i ujrzała dwóch komandosów Delta Force, którzy jej salutowali.
Wyższy z nich powiedział:
- Witamy w Centrali Głównej, pani major.
Margaret zobaczyła teraz jeszcze kilkudziesięciu ludzi, stojących po obu stronach
tunelu. Wszyscy byli w czarnych kombinezonach bojowych, nawet twarze mieli
uczernione. Byli to żołnierze Eskadry Szturmowej E, najlepszej jednostki Dowództwa
Obrony Kontynentalnej, która specjalizowała się w walce na terenie miejskim i
ratowaniu zakładników. Każdy z nich dostał się tu tak samo jak Margaret: wyskoczył z
pędzącego hunwee w miejscu zbiórki, usytuowanym jak najbliżej celu, w odległości
zaledwie pięćdziesięciu metrów od Wejścia Rzecznego.
Niektórzy komandosi stali przy paletach ze sprzętem, które zazwyczaj zrzucano z
helikopterów. Podczas tej operacji wypchnięto je z jadących ambulansów. Margaret
zauważyła ładunki wybuchowe, broń, amunicję i sprzęt wspinaczkowy. Wiedziała, że
kotwice, liny i kołowroty miały być użyte do wspinaczki po murach Pentagonu.
Zgodnie bowiem z planem generała Browera żołnierze mieli dostać się do budynku
przez okna.
Szef Dowództwa Obrony Kontynentalnej przekonał prezydenta, że użycie ciężkiej
artylerii do wysadzenia drzwi pancernych pozbawiłoby atak elementu zaskoczenia, a
oddziały Delta Force zazwyczaj na nim właśnie bazowały. Wkraczały tak szybko, że
wróg nie zdążył ich wyprzeć. Przygotowania do konwencjonalnego ataku
artyleryjskiego musiałyby natomiast zająć kilka minut i byłyby z daleka widoczne.
Ostrzał również wymagałby czasu. Brower oświadczył więc, że jest tylko jeden sposób
wdarcia się do Pentagonu na tyle szybko, by uratować zakładników i wydostać się
stamtąd, zanim zrzucona zostanie bomba - należało ominąć drzwi pancerne.
Generał stwierdził też, że niezależnie od tego, którędy żołnierze wkroczą do
budynku, to by dostać się do Punktu J i tak będą musieli dotrzeć do sektora przy rzece.
Postanowił zatem, że tu właśnie nastąpi atak. Delta Force wejdzie do Pen-

333
tagonu przez okna na drugim i trzecim piętrze od strony rzeki. Z tego skrzydła,
mieszczącego także ośrodki operacyjne i Narodowe Centrum Dowództwa Woj-
skowego, będzie można korytarzem gospodarczym pod dziedzińcem dojść do szybów
wind łączących Punkt J z resztą budynku.
Atak miało poprowadzić osiemnastu komandosów uzbrojonych w przenośne
wyrzutnie rakiet przeciwlotniczych. Dziewięciu z nich miało wspiąć się po ruszto-
waniach od południowej strony nasypu, gdzie biegnie tunel pod Terenem Parad,
pozostali zaś po murze od strony północnej. Każdy żołnierz będzie zmierzał do
określonego okna na drugim i trzecim piętrze, po obu stronach filarów przy głównym
wejściu. Specjaliści z Wojskowego Korpusu Inżynieryjnego potwierdzili, że
kuloodporna powłoka zewnętrznych okien Pentagonu nie wytrzyma podwójnego
uderzenia naddźwiękowego Stingera i detonacji kilogramowej głowicy ładunku
wybuchowego.
W chwili wystrzelenia pocisków Stinger druga grupa snajperów rzuci granaty
dymne u podstawy fasady od strony rzecznej. Gdy tylko uniesie się dym, reszta
Eskadry E przebiegnie otwartą przestrzeń między nasypem i Pentagonem, wystrzeli
kotwice w kierunku okien i wejdzie do budynku.
Po rozpoczęciu ataku lądowego nastąpi kolejny etap akcji. Przybędą „Nocni
Łowcy", czyli 160 Pułk Lotniczy Operacji Specjalnych.
Sześć helikopterów typu AH - 6 „Little Bird" („Mały Ptaszek") uderzy z powietrza.
Uwolnieni zakładnicy zostaną ewakuowani albo przez okna za pomocą lin i szelek,
albo wprowadzeni na dach, skąd w grupach po dziesięciu zabiorą ich helikoptery typu
MH-óO „Black Hawk" („Czarny Jastrząb").
Realizacja ambitnego planu Browera miała trwać nie dłużej niż czterdzieści minut.
Margaret wiedziała jednak, że nawet jeśli wszystko pójdzie gładko, i tak nie uda się
wyprowadzić z Pentagonu dwustu zakładników i trzystu żołnierzy przed przybyciem
bombowca Lancer ze śmiercionośnym ładunkiem na pokładzie. Jako jedyna osoba,
która miała szansę dotrzeć do Punktu J i pozbawić terrorystów kontroli nad
Quicksilverem, w pełni zdawała sobie sprawę, że życie zakładników i ludzi z Eskadry E
zależy od niej.
Szybko pozbyła się wierzchnich warstw ubrania, które miały zamortyzować
upadek, i pozostała tylko w kombinezonie z nomeksu. Wraz z dwoma towarzyszącymi
jej komandosami przebyła trzy pasma autostrady, przeskoczyła przez biegnącą
pośrodku balustradę, przeszła następne trzy pasma i znalazła się przy niewielkim
włazie w betonowej ścianie tunelu, jakieś półtora metra nad jezdnią.
Stalowa płyta zamykająca wejście do kanału była otwarta. Obok, jak samochód na
niskich obrotach, cicho pracował zgrabny wojskowy generator o mocy dwóch
kilowatów, wielkości połowy biurka, w zielono-brązowych barwach maskujących.
Wychodził z niego gruby kabel, który niknął w głębi włazu. Zza generatora dobiegały
jakieś głosy i widać było błyskające światła latarek.
- Pani sprzęt jest w środku - powiedział jeden z komandosów,
- Były jakieś kłopoty ze znalezieniem kanałów? - zapytała.
Drugi komandos splótł dłonie, by ją podsadzić.

334
- Nie, proszę pani. Znaleźli dwa z pięciu już po minucie. Ale mówią, że są mocno
zawalone.
- Dobrze, że nie jadłam lunchu - powiedziała Margaret. Położyła rękę na potężnym
ramieniu jednego komandosa, oparła stopę na dłoniach drugiego, po czym odbiła się i,
przeleciawszy przez właz, wylądowała na kolanach w kanale.
Natychmiast skupiły się na niej trzy snopy światła, musiała dłonią osłonić oczy.
Poczuła wilgoć i zgniliznę zmieszaną z wonią betonowego pyłu. Od razu zaczęły
dokuczać jej zatoki. Pospiesznie opuszczając Biały Dom helikopterem generała
Browera, zapomniała wziąć lek zmniejszający przekrwienie.
- Major Sinclair?! - zawołał głęboki głos.
- Tak, sir - odpowiedziała Margaret.
Wstała. Kanał był na tyle wysoki, że mogła się nieco wyprostować. Zobaczyła be-
tonowy tunel o przekroju kwadratu i boku liczącym ponad półtora metra. Po szarym
podłożu biegły grube czarne kable elektryczne, oznaczone co pół metra żółtą taśmą.
W odległości kilku metrów, obok kupy gruzu stało trzech żołnierzy z Korpusu
Inżynieryjnego Wojsk Lądowych. Margaret pobiegła w ich kierunku, próbując
opanować drżenie - przeniknął ją chłód podziemi.
Tuż pod dziurą, wywierconą z jednej strony tunelu, leżały świder elektryczny i trzy
zestawy słuchawek ochronnych. Żołnierze mieli na szyjach białe maski z filtrem, a ich
zielone mundury obsypane były pyłem. Dwaj z nich przykucnęli przy ścianie i
skierowali latarki na ziemię. Trzeci, za wysoki, by mógł się wyprostować, stał
pochylony. Świecił latarką w głąb dziury, ale Margaret nie zauważyła wewnątrz
żadnego odblasku.
- Jest pani zdecydowana? - zapytał.
W świetle dwóch latarek Margaret dostrzegła stopień wojskowy żołnierza. -Jak tam
jest, sierżancie? - zapytała.
- Powiedziałbym, że jak w wężu ogrodowym. - Sierżant poświecił jeszcze raz
i Margaret sama zerknęła w głąb starej, nie używanej rury kanalizacyjnej. Zrobiło
jej się zimno, bo przestraszyła się, że jej misja może okazać się porażką.
Kanał był znacznie mniejszy, niż się spodziewała. Miał chropowate betonowe
ściany, miejscami usiane źle rozprowadzonym żwirem. Wyciągnęła rękę, by zba
dać powierzchnię, po której miała się czołgać - wystawały z niej ostre kawałki
kamienia i betonu. Niektóre odpadały, gdy przeciągnęła po nich palcami, inne
trzymały się mocno. Na dnie kanału wyczuła warstwę osadu. Wywnioskowała
z tego, że beton musiał popękać przez lata i przedostały się przez niego wody
gruntowe. Nie rokowało to dobrze. Kanał prowadził w dół, mogły zgromadzić się
w nim osady z sześćdziesięciu lat i zatkać go.
-Jaką ma szerokość? - zapytała Margaret.
- Mniej więcej pięćdziesiąt centymetrów, proszę pani. - Wyraz twarzy sierżan
ta wyraźnie świadczył, że uważa jej misję za niewykonalną.
Margaret wiedziała, że jeśli zacznie się zastanawiać, co może ją tam spotkać, nigdy
nie odważy się wejść do tego kanału, a co dopiero przeczołgać w nim sześćdziesiąt
metrów.
- No, to w drogę - powiedziała.

335
Sierżant podał jej wąską, impregnowaną płócienną torbę. Zawierała sprzęt, który
jeszcze podczas lotu helikopterem zamówili Margaret i generał Brower, nim
wylądowali przy Skrzydle Marynarki Wojennej. Brower tam właśnie pozostał. Jego
stanowisko dowodzenia usytuowano na dachu budynku, który wznosił się nad
lądowiskiem i Tarasem Południowym.
Margaret przede wszystkim wyjęła z torby czarną kominiarkę. Nie chciała, żeby
spięte do tyłu włosy zaczepiły się o jakieś występy w kanale. Następnie wyciągnęła
rolkę taśmy klejącej i poprosiła dwóch żołnierzy, żeby przyczepili jej do nadgarstków
wąskie latarki. Wreszcie poleciła, by przywiązali jej z tyłu paska nylonową żyłkę
długości stu metrów. Zamierzała za jej pomocą przeciągnąć mocniejszą linę, a na niej
resztę sprzętu, gdy już dotrze na drugi koniec.
Te przygotowania zajęły niecałe pięć minut. Margaret spojrzała na zegarek i
przypomniała sobie, jak obudziwszy się tego ranka, niepokoiła się, czy zdąży z
przygotowaniami do odprawy na temat Quicksilvera. Teraz, w chwili planowanego
rozpoczęcia spotkania, była w podziemnym tunelu i rozpoczynała wyścig z
bombowcem transportującym głowicę atomową, który znajdował się zaledwie
dziewięćdziesiąt minut od celu - czyli od niej samej.
- Dobra, mogę iść - powiedziała do żołnierzy.
Ale wszyscy trzej byli także inżynierami. Jeden z nich przeciął kamizelkę ku-
loodporną, wyjętą z torby, i wyciągnął ze środka szarą ceramiczną płytę. Poradził, żeby
podłożyła ją pod łokcie i chroniła je w ten sposób przed otarciem na szorstkim betonie.
Drugi żołnierz dał jej berettę i oddzielnie magazynek, w razie gdyby żyłka się urwała
albo zahaczyła i Margaret nie mogła ściągnąć sprzętu.
- Na wszelki wypadek - powiedziała Margaret - proszę mi dać także końców
kę przenośnego systemu łączności.
Jeśli według inżynierów istniała możliwość, że straci nylonową linkę, chciała mieć
przynajmniej radio, dzięki któremu mogłaby nawiązać łączność z kanału, choć była
świadoma, że w pewnej odległości może ono przestać działać. Terminal przenośnego
systemu łączności, włożony do jej torby ze sprzętem, miał pełnić rolę stacji
przekaźnikowej, gdy Margaret dostanie się już na koniec tunelu. Połączony był kablami
z drugim terminalem u wejścia do kanału. Margaret mogłaby przesyłać wiadomości
nawet zza betonowych ścian Pentagonu, posługując się małym cyfrowym
radiotelefonem systemu. Byłyby one przekazywane przez owe dwa terminale do sieci
przenośnego systemu łączności, założonej przez 1111 Batalion Łączności Wojsk
Lądowych.
Cyfrowy radionadajnik był rozmiaru talii kart i Margaret wsunęła go za pasek
kombinezonu wraz z pistoletem. Magazynek wsadziła do bocznej kieszeni na nogawce.
Żołnierze życzyli jej powodzenia i zapewnili, że będą powoli zwalniali żyłkę,
prześlą jej sprzęt i pozostaną na nasłuchu radiowym, na wypadek gdyby coś poszło źle.
Margaret podziękowała im i dodała:
- Ale za siedemdziesiąt minut, jeśli Delta otrzyma rozkaz wycofania się z tego
terenu, macie iść z nimi.

336
- Tak jest, proszę pani - odpowiedział z powagą w oczach wysoki żołnierz.
Margaret wciągnęła czarne nomeksowe rękawiczki i włączyła latarki przyklejone
do nadgarstków. Odwróciła się w stronę wejścia do kanału i jak deskę do pływania
wyciągnęła przed siebie ceramiczną płytę z kamizelki, a potem poleciła żołnierzom, by
pomogli jej wejść do środka.
Bardzo ostrożnie, jakby ładowali torpedę, wsadzili ją do kanału.
W jednej chwili przez głowę przebiegło jej tysiąc myśli. Pomyślała o starym,
śmierdzącym moczem i kruszącym się betonie. O ziemi napierającej ze wszystkich
stron kanału. O bombowcu lecącym gdzieś wysoko z nuklearnym ładunkiem na
pokładzie. Ogarnął ją strach. Bo czy mogło być inaczej?
Ale uratowała ją sekretna broń.
Pomyślała o Tylerze, dziecku, które kołysała w ramionach, o chłopcu, którego
chciała zobaczyć jako mężczyznę.
Czy strach mógłby pokonać determinację i odwagę matki?
Margaret skierowała latarkę przed siebie i zobaczyła, że snop światła rozprasza się
w ciemności kanału, która ją przytłaczała, groziła uduszeniem i zmiażdżeniem.
Jednak na razie jej nie zmiażdżyła. Margaret zaczęła czołgać się w kierunku
Pentagonu.
Rozdział siódmy

Siedziba FBI, Waszyngton, dystrykt Kolumbia

Hector wciąż nie był pewien, co się właściwie stało. Obaj z Tylerem zostali
wprowadzeni do zielono-białego helikoptera VH-3D, takiego samego, jakim prze-
wożono prezydenta, i unieśli się w górę z podobnym przyspieszeniem, jakie czuł
wcześniej w śmigłowcu ratunkowym sił specjalnych.
Gdy maszyna się wzniosła, w kabinie pasażerskiej rozległ się głos pilota, który
informował, że nie ma już zagrożenia. Prezydent jest bezpieczny. Również wszyscy
obecni na pokładzie zostaną przewiezieni w bezpieczne miejsce. Nie potrafił
powiedzieć, gdzie to będzie, ponieważ wciąż czekał na instrukcje.
Przez następne dwadzieścia minut krążyli nad dystryktem Kolumbia, a potem, bez
żadnego wyjaśnienia, wylądowali ponad półtora kilometra od Waszyngtonu, na dachu
budynku FBI.
Piętnastu pozostałych pasażerów helikoptera wyglądało na równie zdezorien-
towanych jak Hector. Byli to pracownicy Białego Domu, kilku doradców z Depar-
tamentu Stanu i dwaj młodsi oficerowie łącznikowi z Agencji Wywiadu Obronnego.
Żaden z nich nie wiedział, dlaczego zarządzono ewakuację Białego Domu ani ilu
wkroczyło tam żołnierzy.
Z rozmów, które do niego dotarły, Hector domyślił się, że większość tych ludzi nie
ma pojęcia, co dzieje się w Pentagonie. Jednocześnie zdał sobie sprawę, że tak
pochłonęły go problemy prezydenta, związane z podjęciem właściwej decyzji, że po
raz pierwszy od dwóch lat zapomniał o swoich obowiązkach. Nie wiedział, co myślą
przeciętni Amerykanie o wydarzeniach dnia, nie potrafiłby na ten temat udzielić
szefowi żadnych informacji. Znał sytuację wyłącznie od wewnątrz i czuł się z tego
powodu nieswojo.
Kiedy tylny luk helikoptera otworzył się i rozstawiono schodki, pasażerowie
szybko, choć bez paniki, opuścili maszynę. Hector poczekał, aż wszyscy wyjdą. Tyler,
wciąż jeszcze przypięty pasami, siedział w fotelu obok i głośno wycierał nos w swoją
za dużą koszulkę Oriolesów. Miał zaczerwienione i podkrążone oczy.
„Chociaż wiem, co się dzieje, to przecież się boję - pomyślał Hector. - A co do piero
taki dzieciak? Sam, bez rodziców, którzy nie wiadomo gdzie się podziewa-

338
ją". Poczuł nagle przypływ uczuć opiekuńczych. Cokolwiek wydarzy się w następnych
dwóch godzinach, musi się postarać, by mały jakoś przez to wszystko przebrnął.
Pierwsze kłopoty pojawiły się, gdy do kabiny wszedł przez przedni luk potężny
mężczyzna w niebieskiej czapce baseballowej z emblematem FBI i ortalionowej
wiatrówce.
- Pan Hector MacGregor? - zapytał
- Tak, to ja - potwierdził Hector, pochylając się, by odpiąć Tylerowi pasy.
- Prezydent pana szuka. - Mężczyzna zauważył zabandażowaną stopę Hecto-ra. -
Może pan iść sam? - zapytał.
Hector podziękował mu za pomoc, dodając, że jakoś sobie poradzi, jeśli tylko nie
będzie musiał nieść Tylera. To miał być żart. Agent jednak się nie uśmiechnął.
- Niech pan idzie. Ja zajmę się dzieciakiem.
Hector zobaczył, że mały skulił się w fotelu.
- On jest ze mną.
- Nie wpuszczamy dzieci do SIOC. Ale mamy na dole pokój opieki.
- Powtarzam panu - nie ustępował Hector - mały idzie ze mną i koniec. Agent FBI
stanął naprzeciwko Hectora. Był tego samego wzrostu, ale ważył
dobre pięćdziesiąt kilogramów więcej.
- Prezydent chce pana widzieć w SIOC.
Jeszcze dzień wcześniej Hector by się poddał. Teraz jednak podniesiony głos i
nieprzyjemny sposób bycia nie robiły na nim wielkiego wrażenia.
- Wobec tego - powiedział spokojnie Hector - proszę mu powiedzieć, że nie
przyjdę, bo jest pan cholernym dupkiem i robi pan trudności synowi major
Sinclair.
Agent podszedł niepokojąco blisko. -Jak
mnie nazwałeś?
- Odpieprz się - odparł Hector, zdziwiony siłą, z jaką to powiedział.
Do kabiny weszli dwaj piloci marines, gotowi interweniować, gdyby zaszła po-
trzeba.
Agent jednak wycofał się pierwszy, udając, że nie dał się zastraszyć.
- To pana problem - powiedział, wzruszając ramionami. - Nie ja tu rządzę.
Zaprowadzę pana do wejścia i niech pan porozumie się z ochroną. Proszę zabrać
ze sobą dzieciaka. - Odwrócił się i wychodząc potrącił obu pilotów.
Hector spojrzał na Tylera.
- Ile to mnie będzie kosztować?
- Trzy ćwierćdolarówki.
- Dwie to rozumiem, a za co trzecia?
- Powiedziałeś... - Tyler zniżył glos - ...„dupek". Hector
odpowiedział równie cicho: ..
- Ty też.
Miał wrażenie, że rozbawił Tylera, chociaż chłopiec się nie uśmiechnął.
- Zobaczmy, co to jest to SIOC, dobra? - zapytał małego i skierował się w stro
nę luku.

339
Zszedł niezdarnie po stalowych schodkach. Owiał go wiatr, który łagodził nieco
panujący upał. Hector zauważył chmury zbierające się na horyzoncie.
- Gdzie jest moja mama? - zapytał chłopiec, przeskakując po dwa stopnie.
- Poszła po twojego tatę.
- Do Pentagonu?
Hector odwrócił się i położył rękę na jego drobnym ramieniu, jakby ten ważący
dwadzieścia kilka kilogramów, ośmioletni chłopiec mógł pomóc mu iść. Poczuł, że
Tyler się wyprostował, by go wesprzeć. Przed wejściem do Budynku, po jednej stronie
lądowiska, czekał na nich potężny agent FBI. Jego ortalionowa kurtka łopotała na
wietrze, musiał też przytrzymywać na głowie czapkę baseballową.
- Tak, do Pentagonu - odpowiedział Hector, gdy obaj z Tylerem ruszyli w kierunku
agenta.
- Ale oboje wrócą?
To pytanie wprawiło Hectora w zmieszanie. Nie chciał okłamywać chłopca, ale jak
mógł powiedzieć mu prawdę?
- Oczywiście, że tak.
Zorientował się jednak, że mały zauważył lekkie wahanie, z jakim odpowiedział.
Chłopiec jakby skulił się w sobie i opuścił głowę.
Agent FBI zawiózł ich windą na piąte piętro. Tam zatrzymali się przy stanowisku
ochrony. Nad szarym kontuarem, na równie szarej ścianie widniał biały napis.-
Strategiczny Ośrodek Informacyjno-Operacyjny (Strategie Information and Operations
Center). „Przynajmniej wiem, co oznacza SIOC" - pomyślał Hector. Obaj z Tylerem
czekali przy kontuarze, podczas gdy agent poszedł porozmawiać w sprawie przepustki
dla małego.
Trwało to niespełna minutę. Ktoś energicznie pchnął drzwi holu. Znajoma postać -
Drew Simons, agent Departamentu Skarbu, odpowiedzialny za ochronę Białego Domu.
Zamienił ze strażnikami kilka słów i Hector z Tylerem zostali wpuszczeni do środka.
Strażnicy zawiesili chłopcu na szyi identyfikator z napisem „Gość FBI", obok
przepustki do Białego Domu. „Wszystko będzie dobrze" - pomyślał Hector, gdy obaj
szli za Simonsem w głąb ciemnego korytarza, a Tyler przytrzymywał ręką obie
przepustki, jakby to były talizmany chroniące go przed złem.
Kiedy zbliżyli się do obitych blachą drzwi, Hector zapytał Simonsa, dlaczego
ewakuowano Biały Dom.
- Z powodu tego, co zdarzyło się w Archiwach Narodowych - odparł agent. -
Wiedział pan, że w podziemiach znajduje się zabezpieczona komora, rodzaj sejfu?
Hector skinął głową. Przed zakończeniem remontu sali wystawowej „Deklaracja
Niepodległości", pierwsza i czwarta karta „Konstytucji" oraz „Deklaracja Praw" były
przechowywane w wypełnionych helem, szklanych gablotkach z brązowymi listwami.
Każdego wieczoru po zamknięciu Archiwów Narodowych gablotki zabierano do
znajdującego się głęboko pod ziemią pomieszczenia wzmocnionego stalą i betonem.
Mieściło się ono pod okrągłą salą, w której na podwyższeniu wystawiane są
dokumenty. Zbudowano je w 1952 roku, by ochronić zabytki w razie wojny nuklearnej.

340
- Ale nie jest to jedyne podziemne pomieszczenie - wyjaśniał dalej Simons. -
Pamięta pan projekt Jerycho"?
Hector i tym razem potwierdził skinieniem. O projekcie Jerycho" mówił pułkownik
Tobin chwilę przed atakiem terrorystów na Punkt J. System ewakuacyjny, opatrzony
tym kryptonimem, składał się dwóch elementów konstrukcyjnych: podziemnych
ośrodków o nazwie „Atlantyda" oraz sieci tuneli „Godzina Szczytu".
- Okazuje się, że czterdzieści metrów pod pierwszym pomieszczeniem znaj
duje się druga komora „Atlantydy".
Hector nie był tym zdziwiony. Pomieszczenie z 1952 roku znajdowało się na
głębokości zaledwie siedmiu metrów i w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych
nie dawało dostatecznej ochrony przed atakiem nuklearnym. Jak powiedział Tobin, z
tego powodu właśnie przystąpiono do realizacji projektu Jerycho".
- To dlatego terroryści włamali się do Archiwów Narodowych - kontynuował
Simons. - Nie po to, żeby ukraść dokumenty, ale by uzyskać dostęp do tuneli.
Gibb i generał Brower kłócą się teraz, kto ponosi za to odpowiedzialność. Ale
wszystkiego się pan dowie.
Hector, Tyier i Simons weszli do największego i najnowocześniejszego ośrodka
FBI do spraw kryzysowych. Liczył trzy tysiące sześćset metrów kwadratowych
powierzchni i wyposażony był w gigantyczne ekrany wideo, zegary cyfrowe oraz
olbrzymią liczbę monitorów komputerowych. Agenci FBI, mężczyźni i kobiety,
siedzieli przy biurkach lub konsoletach, przechodzili pospiesznie od jednego
oszklonego pomieszczenia do drugiego albo biegali z katalogami i wydrukami między
stacjami komputerowymi. Hector miał wrażenie, że panujący tu porządek był pozorny.
Sytuacja wymykała się spod kontroli.
Wydawało się, że wszystkie monitory w tym wielkim pomieszczeniu służą roz-
wiązaniu kryzysu pentagortskiego. Ekrany na ścianach ukazywały rozliczne okna, w
których można było oglądać programy różnych stacji telewizyjnych. Na wielu z nich
widać było to samo zdjęcie bardzo atrakcyjnej i poważnej młodej kobiety w mundurze
marynarki wojennej. Napisy pod nim informowały, że jest to aspi-rantka Amy Bethune.
Hector uświadomił sobie, że mimo wysiłków szefa wiadomości UPN inne ekipy
telewizyjne także odkryły wiadomość przyklejoną do okna Pentagonu. Zrobiło mu się
żal tej dziewczyny. Jeśli terroryści dotąd nie wiedzieli, że ukrywa się w budynku, teraz
ich o tym powiadomiono. Jak ujawnienie tej sprawy mogło służyć dobru publicznemu?
Na niektórych ekranach pojawiło się również zdjęcie Hectora, opatrzone roz-
maitymi podpisami, począwszy od „Młody milioner ryzykuje życiem, by ocalić
prezydenta", po „Prezydent ryzykuje życiem, żeby ratować młodego playboya" i
„Pracownik Białego Domu naraża życie prezydenta podczas zuchwałej ucieczki".
Hectora jednak nie irytowały te nieprawdziwe komentarze. Dość długo obracał się już
w zasięgu świateł reflektorów, by wiedzieć, że żadna wypowiedź, pojawiająca się w
mediach, nie była przytaczana dokładnie, a żadna historia relacjonowana rzetelnie.
Na ekranach komputerów można było oglądać obrazy bezpośrednio związane z
kryzysem - schematy Pentagonu, plany dystryktu Kolumbia, mapy metra

341
oraz tuneli podziemnych. Na początku nie bardzo rozumiał, co to wszystko ma ze sobą
wspólnego.
Im bardziej zbliżali się do biur i stanowisk Ośrodka Antyterrorystycznego, tym
większe dało się odczuć napięcie w olbrzymim, pozbawionym okien pomieszczeniu.
Simons polecił Hectorowi i Tylerowi zaczekać przed dużą salą konferencyjną, w której
także na całej ścianie znajdował się ogromny ekran wideo. Szklane przepierzenie,
sięgające od podłogi do sufitu, oddzielało salę od biur.
Przez szklaną ścianę Hector widział prezydenta, dyrektora FBI Jamesa Gibba,
Archibalda Fortisa z CIA i Douglasa Cassona z NRO. W pomieszczeniu, gdzie stali z
Tylerem, zauważył natomiast kilku wyższych oficerów z różnych formacji woj-
skowych, którzy nerwowo biegali tam i powrotem. To oznaczało, że w pobliżu muszą
być również generał Janukatys i admirał Paulsen. Hector nie mógł jednak dojrzeć
zastępcy dyrektora NSA, Miltona Meyera.
O czymkolwiek dyskutowali za ścianą prezydent i Gibb, rozmowa musiała dotyczyć
także generała Browera. Hector widział jego twarz na ekranie. Sądząc z obecności
żołnierzy i sprzętu wojskowego w tle, szef Dowództwa Obrony Kontynentalne; kończył
przygotowania do walki. „Czy zniknięcie Browera z Białego Domu nie będzie miało
wpływu na los zakładników?" - pomyślał MacGregor. Synowie Wolności nie
przedstawili żadnych nowych żądań i nie próbowali kontaktować się z rządem częściej
niż co godzinę. Teraz już było wiadomo, że te działania miały tylko odwrócić uwagę od
ich prawdziwych zamierzeń.
Kiedy Tyler usiadł wreszcie w jednym miejscu, co wymagało od niego nie lada
wysiłku, Simons przyprowadził młodą agentkę o krótko ostrzyżonych włosach, ubraną
w białe spodnie i białą bluzkę. Miała na szyi przepustkę z symbolem FBI. Przedstawiła
się Tylerowi jako Sophie Newman. Powiedziała, że ma dla niego specjalne biurko, tuż
przy ścianie, skąd będzie mógł obserwować Hectora w ośrodku. Jednak dobiła z małym
targu dopiero wtedy, gdy obiecała przynieść mu lunch z bufetu i zapewniła, że dostanie
prawdziwą pizzę FBI.
Hector, uspokojony, poszedł za Simonsem. Minął automatycznie otwierane szklane
drzwi i wszedł do sali konferencyjnej akurat w chwili, gdy Gibb krzyczał na generała
Browera. Szef FBI stał między długim stołem a ścianą z ekranem wideo. Obok niego
znajdował się prezydent. Fortis i Casson siedzieli przy drugim końcu stołu i byli tak
pogrążeni w rozmowie, że nie zwrócili uwagi na utarczkę.
- To pana ludzie już na początku spieprzyli sprawę! - warknął Gibb do Browera.
Brower był równie wściekły jak szef FBI.
- Chciałbym panu przypomnieć, że to wy zajmowaliście się masakrą w Archi
wach Narodowych. Moim zdaniem to skandal - a może nawet sprawa kryminal
na - że nie zorientowaliście się od razu, o co tam chodziło! To wy naraziliście pre
zydenta na niebezpieczeństwo!
Gibb nie chciał przyjąć odpowiedzialności za to, co stało się w budynku Archiwów
Narodowych.
- Gdy tylko moi agenci potwierdzili, że dokumenty zostały zabrane z gablot,
natychmiast zeszli do podziemia. Druga i trzecia strona „Konstytucji" leżały na
swoim miejscu. I nic nie wskazywało, by ktoś był w komorze.

342
- Nie ulega wątpliwości, że terroryści tam byli - grzmiał Brower z ekranu. -
Przeszli przez pierwsze pomieszczenie, by dostać się do dalszego.
Gibb z oburzeniem wymierzył palec w ekran.
- Które objęte było tak ścisłą tajemnicą, że moi ludzie nie mieli o nim pojęcia!
- Wiedział pan o jego istnieniu, sir!
- Ale nie wolno mi było o nim powiedzieć agentom.
Zacietrzewienie, z jakim kłócili się na temat decyzji jeszcze z okresu zimnej wojny,
robiły na Hectorze odpychające wrażenie. Szczególnie w sytuacji, gdy major Sinclair
próbowała dostać się do Pentagonu, a samolot z bombą nuklearną na pokładzie zbliżał
się do celu. W tym samym czasie nieznany szaleniec, przy użyciu superbroni, niszczył
po kolei arsenał satelitarny kraju.
Hector spojrzał na prezydenta, zastanawiając się, dlaczego tego nie przerwie. Szef
stał nadal obok Gibba i patrzył na fotografię, którą trzymał w ręku.
Hector ostrożnie wyminął Gibba i podszedł do prezydenta. Odezwał się cicho:
- Panie prezydencie, czy kwestii, o którą oni się spierają, nie należałoby roz
strzygnąć później?
Prezydent postarzał się od rana o dziesięć lat. Fotografia, którą miał w dłoni,
przedstawiała pierwszą damę.
- Hectorze, chodzi o to, że terroryści, którzy przyjechali jako aspiranci, byli tyl
ko pierwszą falą. Drugi rzut zajął Punkt J - wkroczył do środka, kiedy rozpoczę
to ewakuację cywilnych pracowników.
Hector wreszcie zrozumiał, co łączy obrazy na ekranach komputerowych, które
widział na zewnątrz. Wzburzony, zapomniał ściszyć głos, gdy zapytał:
- Dostali się tam podziemnymi tunelami? „Godziną Szczytu"?
- Tom Chase i ta aspirantka przesłali nam kolejną wiadomość. Widzieli następnych
terrorystów w czarnych strojach komandosów, takich jak te, które mieli na sobie
żołnierze Punktu J.
Gibb odwrócił się do prezydenta.
- Mają taki sam sprzęt, jak nasze oddziały antyterrorystyczne.
- I taki sam - włączył się z ekranu Brower - jak jednostki antyterrorystyczne SAS,
KSK kapitana Kroniga, rosyjskie Czarne Berety i połowa drużyn zajmujących się
ratowaniem zakładników na świecie. Nie pozwolę, żeby ktoś rzucał podejrzenia na
ludzi CDC czy całą armię amerykańską, sir.
Prezydent westchnął.
- Rzecz w tym, Hectorze, że tunele „Godziny Szczytu" łączą się także z Białym
Domem.
- Naprawdę?!
- Słyszałeś o tunelu Roosevelta?
Hector słyszał. Dowiedział się o nim podczas pierwszego roku pracy w Wa-
szyngtonie. Od dawna fascynowała go myśl, że pod miastem biegną znane i nieznane
tunele.
Tunel Roosevelta był wąskim przejściem pod Waszyngtonem, które zbudowano po
ataku na Pearl Harbor, by ewakuować prezydenta, w razie gdyby dystrykt Kolumbia
także został zbombardowany. Prowadził on z Białego Domu pod Połu-

343
dniowym Trawnikiem oraz Madison Place i dochodził do podziemi budynku De-
partamentu Skarbu. Podczas drugiej wojny światowej prezydent miał być ewakuowany
poza dystrykt Kolumbia specjalnym pociągiem, który stał w pogotowiu w Mennicy
Państwowej, po drugiej stronie Mail.
Drugi tunel został zbudowany po wojnie, żeby prezydent mógł przejechać całą
drogę z Białego Domu do miejsca, gdzie czekał pociąg. Hector, który jeszcze nie
wiedział nic o projekcie Jerycho", uważał drugi tunel prezydencki za najdłuższy i
najbardziej skomplikowany z całej sieci podziemnych dróg dochodzących do Białego
Domu. Pozostałe przeważnie biegły tylko pod kilkoma ciągami ulic i prowadziły do
innych budynków federalnych. Najczęściej korzystano z krótkiego tunelu pod
Pennsylvania Avenue, którym wychodziło się do Treasury Annex.
- Tunel Roosevelta to tylko czubek góry lodowej - powiedział prezydent. -Kiedy
Gibb zorientował się, że terroryści uzyskali dostęp do „Godziny Szczytu", Tajna Służba
uznała, że Biały Dom nie jest bezpieczny, i postanowiła wszystkich ewakuować.
- Czy wejścia do podziemi Białego Domu nie są jakoś zabezpieczone-' - zapytał
Hector.
- Panie MacGregor - odezwał się lodowato Gibb, po czym spojrzał na prezydenta. -
To moje ostatnie słowo w tej sprawie, dopóki ktoś nie zarządzi przesłuchań. -Zwrócił
się do Hectora. - Te tunele zbudowano po to, żeby wzmocnić ochronę urzędników
państwowych. Jednak powstało ich tak wiele, że Waszyngton stał się najgorzej
bronionym miastem w Ameryce. Jeśli terroryści dostaną się do jakiejś części sieci,
mogą umieścić dowolną ilość materiałów wybuchowych pod Białym Domem,
Kapitolem czy siedzibą Departamentu Stanu... Pod każdym niemal budynkiem rzą-
dowym, jaki tylko przyjdzie im do głowy. A ponieważ tacy ludzie jak generał Bro-wer,
którzy powinni nas bronić przed tego rodzaju zagrożeniami, wciąż utrzymują istnienie
systemu w tajemnicy, FBI i policja nie mogą zrobić nic, by ograniczyć nie-
bezpieczeństwo grożące miastu, rządowi i naszemu stylowi życia.
Hector obawiał się spojrzeć na ekran, by zobaczyć reakcję generała na tę tyradę.
Nie podobał mu się obraz Waszyngtonu jako pola minowego, który przedstawił Gibb.
Mimo wszystko nie była to odpowiednia pora na takie spory, a prezydent był zanadto
zdezorganizowany, by go zakończyć. Hector postanowił więc sam zmienić temat.
- Panie prezydencie, ma pan najnowsze informacje?
- Nie ma żadnych pewnych informacji, Hectorze. Tylko pogłoski. - Prezydent
podszedł do fotela, przysunął go do stołu i usiadł ciężko. - Niektóre stacje podały, że
zrezygnowałem ze stanowiska i obowiązki prezydenta przejął generał Brower.
- Oszukiwanie wroga jest równie niebezpieczne jak użycie broni biologicznej -
oznajmił Gibb świętoszkowato. - Może obrócić się przeciwko nam.
- To oszustwo - prychnął Brower — uratowało już życie sześćdziesięciu zakła-
dników. Wszelkie nieprawdziwe informacje, podawane społeczeństwu, mogą być
sprostowane rano.
- Nie sądzę, by uratowanie tych ludzi na coś się zdało - odpalił Gibb. - Za dwie
godziny zamierza pan spuścić na nich bombę atomową.

344
- Właściwie... eee... już za dziewięćdziesiąt minut - zauważył nieśmiało Fortis,
przerywając rozmowę z Cassonem.
Gibb jakby tego nie słyszał i dalej rzucał oskarżenia pod adresem Browera.
- Gdyby dwie godziny temu pozwolił pan wkroczyć tam moim oddziałom, sprawa
miałaby się już ku końcowi.
- O, z całą pewnością - odparł Brower. - Przy umiejętnościach pańskich ludzi,
Pentagon stałby w płomieniach, a wszyscy zakładnicy byliby martwi. Widzieliśmy już
podobne zakończenia.
Hector nie potrafił przerwać tej kłótni, choć wiedział, że powinien to zrobić, by
prezydent mógł znowu objąć przywództwo. Takiej sytuacji jeszcze nie było. Szef
zawsze miał wokół siebie urzędników, którzy nie dopuszczali, aby coś podobnego
zdarzało się w jego obecności.
Wtedy do pokoju wszedł generał Janukatys i odwrócił uwagę wszystkich zebranych
od kłótni Browera i Gibba.
- Panie prezydencie - powiedział - otrzymaliśmy wiadomość z Centrali Głównej.
Major Sinclair dostała się już do kanału i zmierza w kierunku Pentagonu.
- Niech to licho - rzekł prezydent z energią w głosie. Wyprostował się na fotelu. -
Więc jednak znaleźli jakieś przejście.
Hector pomyślał, że cokolwiek prezydent i generał Brower planowali dalej, na
pewno niecierpliwie czekali na te wieści. Na razie po prostu pozwolili Gibbowi się
wyładować. Hectorowi zrobiło się głupio, że uznał szefa za tak bezradnego.
Prezydent spojrzał na ekran.
- Ile czasu jej dajemy, generale?
- Dziesięć-piętnaście minut na przejście przez kanał, a potem zależnie od oporu,
jaki napotka.
- Dobrze - powiedział prezydent. Zabębnił palcem wskazującym po stole. -Niech
pańscy ludzie będą gotowi do ataku. Damy jej trzydzieści minut, żeby się odezwała.
Wtedy albo wkroczymy do środka, albo podejmiemy nowe decyzje.
- Tak jest, sir - odparł Brower. Hector wiedział, że takich właśnie rozkazów generał
oczekiwał.
- Jestem zdecydowanie przeciwny - odezwał się Gibb.
- Sprzeciw odnotowany - odparł prezydent.
- Nie uda się wprowadzić i wyprowadzić ludzi Browera na czas. Wysyłając ich
tam, ryzykuje pan ich utratę w bombardowaniu, choć w kraju możemy mieć więcej
takich ataków.
Oczy prezydenta się zwęziły.
- Gibb, sugeruje pan, że teraz już potrzebujemy CDC?
- Mówię tylko, że gdybyśmy postąpili według mojej rady, słuchalibyśmy teraz
relacji zakładników, prowadzilibyśmy przesłuchania terrorystów i wiedzielibyśmy, o co
chodzi. A ponieważ poruszamy się w ciemnościach, moim zdaniem bylibyśmy
nieodpowiedzialni, gdybyśmy ryzykowali utratę sił, których możemy potrzebować w
następnych dniach i tygodniach.
- Mamy więc pozwolić, żeby wszyscy zakładnicy zginęli, nie próbując nawet ich
ocalić? - prezydent był równie zdezorientowany jak Hector.

345
- Sir, z całym szacunkiem - powiedział Gibb - sam podjął pan taką decyzję,
nie pozwalając mi działać od razu.
W pokoju zapadła cisza, słychać było tylko szum dochodzący z ekranu. Fortis i
Casson przestali rozmawiać i patrzyli na Gibba. Niezależnie od formy, jakiej użył,
właśnie oskarżył prezydenta o wręcz zbrodniczą nieudolność.
Prezydent usiadł w fotelu, oparł łokcie na poręczach i splótł przed sobą dłonie. Parę
sekund pogrążony był w myślach, po czym odezwał się zaskakująco spokojnym tonem:
- Wysłuchałem dziś zastrzeżeń dwóch członków Komitetu Szefów Sztabów
i pod wpływem emocji przyjąłem ich rezygnacje ze stanowisk, choć nie wiedzia
łem, co zrobię dalej. To był błąd, ale obrócił się na dobre, bo ci oficerowie prze
żyli atak i teraz mogą uczestniczyć w obronie kraju.
Nie zamierzam jednak popełnić tego samego błędu po raz drugi, i to w tak
niedługim czasie. Dlatego, dyrektorze Gibb, na razie zapomnę, co pan powiedział.
Potem porozmawiamy o pańskiej przyszłości. Tymczasem proszę zniknąć mi z oczu.
- S:r, muszę jeszcze raz zaprotestować i...
- Panie dyrektorze! - przerwał mu prezydent. -Jestem dumny, że mam zespół ludzi,
którzy mogą zgłaszać sprzeciw wobec wszystkich moich decyzji, ale pozwalam na to
tylko wtedy, gdy jest czas na dyskusje. Teraz go nie mamy. Trwa kryzys na skalę
państwową. Generał Janukatys i admirał Paulsen, mimo dzielących nas różnic, wiedzą,
w którym momencie przestajemy być politykami czy po-litykierami i stajemy się po
prostu Amerykanami, jednym ciałem. Służą swojemu krajowi, nie mnie. Ale pan się od
nich różni. Proszę wyjść, zanim wezwę Tajną Służbę, by się panem zajęła.
Hector zobaczył na twarzy Gibba urazę, sz0k i upokorzenie, stłumił więc w sobie
chęć wyrażenia aplauzu. Był poruszony me tyle słowami prezydenta, ile myślą, że to
samo powiedziałaby Sinclair i w to samo wierzyła Christou. Niezależnie od tego, co
łączyło te dwie kobiety i wszystkich innych wojskowych, z którymi zetknął się tego
dnia, więź ta obejmowała nic tylko ludzi w mundurach.
Był wśród nich także prezydent.
Hector zdał sobie sprawę, że sam równiej do nich należy.
Gdy szef FBI wybiegł z sali, Hector spojrzał przez szklaną ścianę i zobaczył, że
Tyler i agentka specjalna jedzą przy biurku pizzę. Chłopiec wyjaśniał coś z zapałem
swojej opiekunce, która słuchała go z wielką uwagą.
I nagle Hector pojął, dlaczego ktoś taki jak Margaret Sinclair wstąpił do wojska,
dlaczego tak zrobiła Christou i prawdopodobnie ta zagubiona w Pentagonie aspirantka,
Amy Bethune. Takimi samymi motywami kierowali się zapewne także Brower,
Paulsen i Janukatys. I wszyscy inrii.
Powodem był Tyler i to, co reprezentował - przyszłość Ameryki.
Tylko że wiedzieć, o co się walczy, to jedno, a wygrać bitwę - to zupełnie co
innego.
Rozdział ósmy

Podziemia, pierścień E

Amy Bethune wciąż czuła gdzieś w głębi duszy gniew. W kieszeni miała sześć
przepustek z fotografiami kolegów, towarzyszy, przyjaciół. Zerwała je z szyi wrogów,
których zabiła.
Ten gniew nie przeszkadzał jej w działaniu ani też nią nie kierował. Wiedziała
jednak, że się tli, przezornie stłumiony. Pomagał jej, wykorzystywała go, ale nie
pozwoliła, by nią zawładnął.
Postawiła sobie pytanie, które zadał jej Chase: co właściwie czuje? >
Usłyszała, że Chase zatrzymał się za nią na wąskich schodach gospodarczych i
także przystanęła. Może zauważył coś, co uszło jej uwagi. To przecież on pierwszy
pomyślał o zmyleniu terrorystów na drodze wewnętrznej.
Obejrzała się. Stali pięć stopni nad wejściem do podziemi Pentagonu, dwa piętra
pod powierzchnią ziemi. Chase wciągał w nozdrza powietrze.
- Pachnie jak po wybuchu granatu - szepnął.
Amy także kilkakrotnie wciągnęła powietrze i poczuła gryzącą woń zdetonowanego
ładunku wybuchowego. Uświadomiła sobie teraz, że czuła ją przez cały czas, kiedy szli
schodami, sądziła jednak, że pochodzi z lufy H&K.
W miejscu, do którego się zbliżali, stoczono walkę i być może nie została jeszcze
zakończona. Amy przygotowała się, że może ją spotkać niemiła niespodzianka.
Niewykluczone, że ośrodki operacyjne już nie istnieją.
Całkowicie opanowana, ruszyła dalej.
Niżej było półpiętro i drzwi - nie zamknięte na klucz ani nie zablokowane w żaden
inny sposób. Otworzyła je powoli. Woń prochu stała się silniejsza.
Amy posuwała się wąskim korytarzem. Zamknięte na klucz drzwi po jednej stronie
opatrzone były tabliczkami ostrzegającymi, by nie wnosić do środka urządzeń
elektronicznych. W niektórych drzwiach zastosowano specjalne zamknięcia: gałki,
klawiatury numeryczne, czytniki kart i skanery siatkówki. Futryny były stare, jakby tej
części budynku nie objęły jeszcze prace renowacyjne.
Zauważyła, że podłoga obniża się dość ostro. To mogło oznaczać, że przechodzą ze
starej części Pentagonu do nowszej, na jakiś podziemny poziom. Za tym

347
spadkiem korytarz biegł jeszcze około sześciu metrów i dochodził do skrzyżowania w
kształcie litery T.
Górne światło było jaśniejsze, dzięki temu Amy mogła zobaczyć w oddali smugi
błękitnego dymu. Obejrzała się na Chase'a. Z wyrazu jego twarzy wyczytała, że on
także już wie, co znaczy ten dym.
W ciągu niecałej minuty znaleźli się u wejścia do ośrodka operacyjnego wojsk
lądowych. Czy raczej tego, co z niego pozostało.
Korytarz się rozszerzał. Z wmontowanych w sufit świetlówek niewiele zostało.
Jasnozielone ściany poznaczone były kulami, a terakota na podłodze pokryła się
pyłem po strzelaninie. Wszędzie widać było ślady walki. Powykręcane ciała w
zielonych mundurach piechoty spoczywały w kałużach krwi. Kilku ludzi otrzymało
strzał w twarz albo w tył głowy. Nigdzie nie było widać broni. Napastnicy zabrali
pistolety swoich ofiar.
Amy zerknęła w obie strony korytarza i próbowała odtworzyć w myśli przebieg
wydarzeń. Dziury po lewej stronie wejścia do ośrodka wyglądały, jakby strzelano z
działek. Wszystko zbryzgane było krwią.
- To była pułapka - powiedziała do Chase'a. Sprawdziła reakcję swego towarzysza.
Wiedziała, że tam, na drodze wewnętrznej, prawie się załamał. Nadal niewiele mówił,
ale jakoś się trzymał. Może zaczął się wreszcie z tym oswajać. - Napastnicy zaczekali,
aż drzwi pancerne się otworzą, a potem zaczęli strzelać z pięćdziesiątek.
- Lepiej sprawdźmy dalej - powiedział Chase.
Weszli do centrum operacyjnego, ruszyli krótkim korytarzem, zakończonym
podwójnymi drzwiami, i wkroczyli na niższe piętro dwupoziomowego pomieszczenia.
Amy spojrzała w górę i zobaczyła wielkie monitory telewizyjne NEC, zawieszone na
kolistym wysięgniku. Na ściennych stelażach stały w rzędzie mniejsze monitory
Mitsubishi. Po kilku ekranach przelatywały szare albo kolorowe pasma. Inne mrugały
jak lampy stroboskopowe. Większość jednak była ciemna. W pomieszczeniu unosiły
się smugi błękitnego dymu. Najgęściej słały się przy podłodze i spowijały ciała
żołnierzy, które były ledwie widoczne.
Amy obejrzała kilku najbliżej leżących martwych żołnierzy. Niewielu miało wy-
raźne rany. Odwróciła jedno z nietkniętych ciał, szukając obrażeń, ale cofnęła się
gwałtownie, ponieważ zobaczyła czerwone pęcherze na nozdrzach i otwartych ustach
ofiary.
„Broń biologiczna" - pomyślała w pierwszej chwili.
Chase natychmiast znalazł się przy niej.
- To broń chemiczna czy biologiczna? - zapytała.
- Zakażony organizm nie zareagowałby tak prędko. A broń chemiczna nie po-
zostawiłaby wszędzie śladów. Widzisz? - Chase wskazał dziur)' wypalone na beżowym
dywanie i ciemne smugi od dymu na pastelowych ścianach i wielkich pustych
ekranach.
Amy wreszcie zrozumiała.
- Materiał wybuchowy zapalający się w powietrzu - powiedziała i spróbowa
ła wyobrazić sobie, co się tu działo. - Kiedy otwarto drzwi, napastnicy wdarli się

348
do środka. Dostali się do drugich drzwi. Potem rzucili ładunek wybuchowy i zamknęli
pomieszczenie, które zamieniło się w jedną wielką bombę.
- Nie bardzo rozumiem... - powiedział Chase, rozglądając się po zdemolowanej
sali.
- To bardzo skuteczny materiał wybuchowy. Stwarza niewielkie ryzyko. Do- •*-brze
neutralizuje duże powierzchnie...
- Nie, nie chodzi mi o broń: Musieli przecież prowadzić Milo do ośrodka ze
stanowiskiem Red Level. Tu są dwa. - Wskazał przeszklone biuro z boku głównego
pomieszczenia. Ze ściennych paneli zostały jedynie powyginane ramy i stłuczone szkło.
- Ale wybuch je zniszczył.
- Są jeszcze trzy inne ośrodki operacyjne i Narodowe Centrum Dowództwa
Wojskowego - zauważyła Amy.
- One także zostały zniszczone - powiedział za nimi jakiś głos.
Amy, jak w zwolnionym filmie, nagle wyraźnie uzmysłowiła sobie wszystkie
szczegóły otoczenia. Bez wysiłku, zgrabnie okręciła się na pięcie. Trzymała w dłoniach
H&K i gotowa była do strzału.
Jednak obiekt, który wzięła na cel, był żołnierzem w niebieskim mundurze sił
powietrznych i nie miał broni. Amy powściągnęła więc impuls, by nacisnąć spust.
Był to sierżant służb technicznych lotnictwa, nazywał się Wiley. Umierał. Amy
zauważyła, że dostał serię pocisków dziewięciomilimetrowych w dolną część brzucha.
Jego spodnie przesiąknięte były krwią, a brązowa cera spopielała na skutek szoku.
Amy uprzątnęła fragment podłogi, a Chase pomógł sierżantowi położyć się na
wznak. Potem wysłała Chase'a, żeby poszukał bufetu i przyniósł stamtąd wodę oraz
serwetki, a może i zestaw pierwszej pomocy, jeśli go znajdzie.
- Nie wiedzieliśmy, że byli na zewnątrz - powiedział drżącym głosem Wiley. Cały
się trząsł. Amy odwróciła wzrok od krwawej miazgi powyżej jego biodra, strzępów
ubrania, skóry i połyskujących jelit, zalanych gęstą ciemną krwią. Mogła tylko
uklęknąć przy boku żołnierza i słuchać, trzymając go za rękę.
- Prezydent wezwał... wezwał dowódców... - Wiley szczękał zębami. - Wezwał
dowódców... i powiedział, żebyśmy dorwali tych drani... ale oni już czekali... zaczęli
strzelać... coś wrzucili...
- Widziałeś inne ośrodki operacyjne? - zapytała Amy.
Wiley słabo skinął głową.
- Rozejrzałem się wszędzie... widziałem, co robili...
- Co robili? Masz na myśli terrorystów?
Wileyem znów wstrząsnęły drgawki.
- T-tak... Brali wszystkich, którzy nie zostali ranni... chcieli ich... zamierzali
przywiązać ich do drzwi... umieścić przy oknach od strony rzeki... żeby... żeby...
- Kiedy wkroczy Delta Force, żeby najpierw uderzyli w zakładników?
- ...D-dranie...
Wrócił Chase z dużą torbą lekarską. Zawierała nawet środki i narzędzia, którymi
Amy nie potrafiła się posłużyć. Znalazła jednak kroplówkę, którą mogła zastosować,
żeby podtrzymać Wileya przy życiu jeszcze przez parę minut, na wypa-

349
dek, gdyby zdarzył się cud i pojawił prawdziwy lekarz Delta Force. Nigdy w życiu nie
wbijała igły w żyłę. Tego jeszcze nie przerabiali na studiach.
- Czy jest do tego jakiś podręcznik? - zapytała Chase'a, gdy zdała sobie spra
wę, że cała drży. Przecież nie może wpaść w panikę. To niemożliwe. Zabiła dziś
sześciu ludzi. Nie może...
Poczuła, że Chase odsuwa ją na bok. Przeciął nożem niebieski rękaw munduru
sierżanta, odsłaniając ramię.
- Niech się pan trzyma, sierżancie - powiedział ostro. - Proszę skupić się na
mnie. Ilu tu było ludzi? Z iloma pan pracował?
Jednocześnie dłonie Chase'a poruszały się zręcznie i pewnie. Odpakował plastikową
rurkę z gwintem, podał Amy worek z roztworem soli fizjologicznej i kazał jej trzymać
go w górze nad żołnierzem.
- No, dalej, sierżancie. Jak ma pan na imię?
- Michael... Mikę...
- Dobra, Mikę, to może zaboleć, trzymaj się. Teraz!
Chase wbił igłę w żyłę w zgięciu przedramienia Wileya i w rurce z przezroczystym
płynem pojawiła się smuga krwi. Odkręcił zawór kroplówki.
- Jak było? - zapytał.
- ...Nic nie poczułem, proszę pana, dzięki... - powiedział Wiley, usiłując się
uśmiechnąć.
Chase wytrwale przeszukiwał torbę lekarską, dopóki nie znalazł dużej paczki z
maścią antybiotykową, stosowaną przy mniejszych oparzeniach. Rozerwał opakowanie
i szybko wycisnął zawartość na ranę Wileya.
- Jesteś żonaty, Mikę? Masz dzieci?
Przez ciało sierżanta jakby przebiegł prąd elektryczny. Chwycił Chase'a za ramię,
gdy ten otworzył paczkę dużych sterylnych tamponów i położył je na ranie.
- Chrissie... - wyszeptał pospiesznie sierżant, żeby jeszcze zdążyć coś powie
dzieć. - Chrissie...
Amy patrzyła na nich jak zahipnotyzowana. Trzymała kroplówkę obiema rękami,
starając się nią nie trząść - i zapanować nad własnym drżeniem. Chase przełamał małą
brązową fiolkę.
- Co, Mikę? Co z Chrissie? To twoja żona? Czy córeczka?
Podsunął fiolkę pod nos sierżanta.
- No, dalej, Mikę, mów do mnie! Co mam powiedzieć Chrissie? Sierżant
Wiley westchnął, jakby wreszcie odprężył się po ciężkim dniu.
- ...Przepraszam... -Jego ciało przestało drżeć. Chase wstał
powoli. Odrzucił fiolkę, jakby rzucał nóż.
Amy nadal trzymała kroplówkę. Nie wiedziała, co z nią zrobić.
- Chyba nie mogłeś mu bardziej pomóc - powiedziała.
Chase wyjął z jej rąk plastikowy worek i położył na piersi Wileya.
- Czy dobrze słyszałem, że umieścili zakładników w strategicznych punktach,
żeby zatrzymać kontratak?
Amy potwierdziła, zastanawiając się jednocześnie, kim była Chrissie... kim jest... i
czy Wiley ma jej zdjęcie w...

350
- „Nuke"! - powiedział głośno Chase.
Amy zachwiała się, przestraszona.
- Musimy powiadomić CDC o zakładnikach. Potrzebny nam będzie telefon,
a tu żadnego sprawnego nie znajdziemy.
Usiłowała skupić się na tym, co do niej mówił. Nie bardzo jej się to podobało. „ Będą
musieli zawrócić. Oddalić się od celu, to znaczy od wrogów i ich pozycji.
- A co z generałem Vanovichem?
Wziął swój pistolet.
- Sama przecież mówiłaś: to tylko jeden człowiek. Jeśli ci faceci oczyścili ośrodki
operacyjne, mają do rozmieszczenia ponad dwustu zakładników. Myślę, że to zmienia
postać rzeczy.
- Słusznie. Chodźmy - powiedziała Amy, choć to oznaczało, że z realizacją swego
zadania będzie musiała poczekać.
Ratowanie życia było jednak ważniejsze niż odbieranie go.
Choć niechętnie, musiała przyznać Chase'owi rację.

Strategiczny Ośrodek Informacyjno-Operacyjny,


siedziba FBI

W sali konferencyjnej niewiele można było robić poza spoglądaniem na zegar,


Hector wyszedł więc, by zajrzeć do Tylera. Chłopiec właśnie tłumaczył agentce
Newman zawiłości historii Światowej Federacji Wrestlingu.
- No, jak tam? - zapytał Hector.
Tyler przerwał w pół zdania i pokazał swój pager.
- Tata nie przysłał mi żadnej nowej wiadomości.
Newman pokręciła głową.
- Tutaj to nie działa, kotku. Ani pagery, ani telefony komórkowe. Jesteśmy dla
nich nieosiągalni.
Tyler spojrzał na Hectora, by to potwierdził.
- Ona ma rację. Tu jest mnóstwo różnych ściśle tajnych materiałów.
- Na przykład jakich? - zapytał Tyler.
- Gdybym wiedział, nie byłyby ściśle tajne, no nie?
- Bomby?
Agentka Newman uniosła brwi.
- Och, nie lubimy, gdy mówi się tu o bombach. Tyler
odwrócił się do niej.
- Umie pani wysadzać różne rzeczy w powietrze?
Hector nie usłyszał odpowiedzi Newman, bo odwrócił się na dźwięk szybkich
kroków i zobaczył zastępcę dyrektora NSA, Miltona Meyera, który zmierzał do sali
konferencyjnej SIOC.
- Muszę wracać - powiedział Hector. Pokuśtykał do środka przez rozsuwają
ce się automatycznie szklane drzwi.

351
- Mamy sposób, żeby wytropić Quicksilvera - oznajmi! bez tchu Meyer. Trzymał
plik zadrukowanych kartek.
- Czy Schriever znowu funkcjonuje? - zapytał prezydent.
- Nie, sir - odparł Paulsen. - Dostaliśmy właśnie raporty od ekip ratunko-wo-
badawczych, wysłanych z bazy Petersen. Cały kompleks został zniszczony. Pozostały
tylko trzy anteny. Budynki są w ruinie.
- Ktoś ocalał? - zapytał prezydent. -Jak
dotąd, nikogo nie znaleziono. Prezydent
zwrócił się do Meyera.
- To jak go namierzymy?
Ten potrząsnął kartkami, które trzymał.
- Sir, to zapisy rozmów telefonicznych, które odbył dziś generał Vanovich. O
siódmej wysłał Tomowi Chase'owi wiadomość na pager. Chase oddzwonił o siódmej
dwie. A o...
- Przepraszam - przerwał mu prezydent. -Jakim sposobem zdobył pan takie
informacje o szefie NIA?
Hectorowi przyszło do głowy to samo pytanie. Kiedy zobaczył minę Meyera,
domyślił się, że odpowiedź nie spodoba się prezydentowi.
- Sir - odparł Meyer - jestem w stanie wyjaśnić panu, jak i dlaczego mam te
informacje, ale goni nas czas.
Szef nie był zadowolony, ale podszedł do tego praktycznie.
- Proszę mówić dalej.
- Generał otrzymał telefon od doktor Helen Shapiro. To fizyk... jest konsultantką
NIA do... Chodzi o to, że pracuje w firmie, która monitoruje wyładowania
atmosferyczne w Ameryce Północnej. Jeden z jej podwładnych zarejestrował po-
przednie próbne wyładowania Quicksilvera i ustalił, gdzie miały miejsce. Z do-
kładnością do trzydziestu kilometrów, jak powiedziała.
- Czy ta fizyk wie o istnieniu Quicksiluera?
- Co nieco. Specjalizuje się w wyładowaniach i impulsach elektromagnetycznych.
- Wiemy, kim jest ten jej podwładny?
- Mamy tu jego dane.
- Czy trzydzieści kilometrów to zasięg, który pozwoli nam zrobić coś w sprawie
Quicksilvera?
- Znacznie zawęzi obszar poszukiwań.
Admirał Paulsen również miał tu coś do dodania.
- Panie prezydencie, koordynuję operację między lotnictwem a Laboratorium
Badawczym Marynarki w celu sprowadzenia satelity. Zamontowaliśmy na B-52
pociski antysatelitarne Pegasus, samoloty stoją w gotowości w Vandenburg i na
przylądku Canaveral.
- Sądziłem, że nie zajmuje się pan takimi rzeczami, admirale?
Meyer szybko przerzucił kartki.
-Jeśli ten... Stan Drewniak... może nas naprowadzić na niego z dokładnością do
trzydziestu kilometrów, to powinniśmy wyliczyć orbitę i zestrzelić Quicksilve-ra,
mierząc w punkt na jego przyszłej trasie.

352
Prezydent potarł kark. '-.
- Rozumiem już, dlaczego przyszedł pan z tym do mnie. Po pierwsze, użycie
pocisków Pegasus byłoby pogwałceniem traktatu START III. Po drugie, te zapisy
rozmów telefonicznych generała są pewnie nielegalne. I po trzecie, Shapiro
i Drewniak nie są upoważnieni, żeby wtajemniczać ich w to, co zamierza im pan
powiedzieć.
Paulsen tylko się uśmiechnął.
- Trafił pan, sir.
Prezydent pokręcił głową.
- Proszę robić, co trzeba, panowie. Chcę otrzymywać pełne raporty, ale ma
cie moje oficjalne zezwolenie.
Obaj mężczyźni w pośpiechu opuścili salę.
- Przynajmniej jakieś dobre wiadomości - zauważył Hector. Sprawdził właśnie, ile
czasu pozostało major Sinclair. Za jakieś dwadzieścia minut powinna wyjść z kanału.
Potem będzie miała jeszcze kolejne dwadzieścia, by się zameldować. Bombowiec
znajdował się osiemdziesiąt dwie minuty od celu. I nie było sposobu, by ustalić, ile
satelitów zmieniło orbitę albo weszło w zasięg kontroli. Ale...
- Nie do końca, Hectorze. Bo jeśli ten facet może namierzyć satelitę tylko podczas
ataku...
- O cholera! - zawołał Hector, bo zrozumiał, co szef ma na myśli. - Najpierw
Quicksilver musiałby uderzyć...
Prezydent pokiwał głową.
- A my nie mamy pojęcia, gdzie to nastąpi.

Kanał ściekowy numer 4

Osad gromadził się tu przez dziesięciolecia. A Margaret Sinclair miała zaledwie


minuty, by się z nim uporać. A im dalej posuwała się w wąskim betonowym kanale,
tym więcej mułu napotykała na dnie. Gdy pokonała trzydzieści metrów, już prawie w
połowie drogi, prześwit między warstwą mułu a sklepieniem kanału zmniejszył się tak,
że Margaret wcisnęła się tam, ale nie mogła poruszać ani rękami, ani nogami. Żadnej
możliwości manewru, koniec.
Zganiła samą siebie, że nie wzięła żadnego narzędzia. Nóż przykleiła taśmą do
łydki pod kombinezonem. Nie mogła go stamtąd wydobyć. A ceramiczną płytkę
porzuciła po jakichś dziesięciu metrach, bo zwalniała jej aichy.
Pochyliła na moment głowę, żeby się zastanowić. Swędziała ją skóra pod ko-
miniarką, pot spływał kroplami spomiędzy włosów i zalewał oczy. Miała jednak tak
mokre rękawiczki, że nie mogła obetrzeć twarzy.
Ale ta właśnie dolegliwość, obok tylu innych - poranionych kolan i łokci, gorąca,
duchoty - pomogła jej w końcu znaleźć rozwiązanie.

353
Zdjęła oklejone mułem rękawiczki i zaczęła szarpać kominiarkę, aź ściągnęła ją z
głowy. Przez kilka sekund czuła ulgę. Miała nawet czym przetrzeć oczy.
Poświeciła przed siebie latarką, ale kanał zakręcał, nie mogła więc zobaczyć więcej
niż pięć-dziesięć metrów tunelu.
Wtedy przyszło jej do głowy, że ma jednak coś, co może użyć do kopania. Drugą
latarkę.
Przegryzła taśmę, którą latarka przyklejona była do lewego nadgarstka, i zaczęła ją
odwijać. Rozbolały ją ramiona, bo ciasnota bardzo ograniczała swobodę ruchów. Mimo
to nie zwolniła.
Odkręciła górną część latarki, wyjęła baterie i uzyskała w ten sposób metalową
tuleję o ostrych brzegach.
Wbiła narzędzie w zalegający muł i osad zaczął się kruszyć. Po czwartym uderzeniu
postukała końcówką latarki o bok kanału, by ją opróżnić, a następnie odgarnęła pył na
boki. Mogła przesunąć się dalsze kilkanaście centymetrów.
Po chwili doszła do wniosku, że nie musi przecież oczyszczać całej powierzchni.
Czołgała się dalej, choć więcej w tym było przeciskania się niż posuwania na kolanach
i łokciach. Oczyściła kolejny odcinek drogi i znowu trochę się przesunęła. Mogła
przemieszczać się w tej czterdziestopięciocentymetrowej rurze, pod warunkiem, że
miała miejsce, by poruszać rękami i podciągać się na nich do przodu.
Metoda okazała się skuteczna. Osad nie był zbyt twardy. Zaczęła nadrabiać
stracony czas.
Nagle zobaczyła przed sobą pionową ścianę z ziemi. W tym momencie prawie się
załamała. Kanał był zablokowany. W dodatku Margaret nie wiedziała, czy uda jej się
przebić z powrotem przez zwały, które pozostawiła za sobą.
Pochyliła głowę możliwie najniżej, żeby przy świetle latarki zbadać dalszy odcinek
kanału. Zobaczyła ciemny uskok. „Kanał się przemieścił i to wszystko" - powiedziała
sobie. Był popękany i ta część osunęła się kilkanaście centymetrów.
Znowu zaczęła kopać i posunęła się o kolejny metr, po raz pierwszy zadowolona, że
osad osłania ją przed ostrymi kawałkami betonu, które rozrywały jej kombinezon na
samym początku wędrówki.
Dotarła do uskoku. Odcinek, na którym się znajdowała, opadał w dół mniej więcej
o dwadzieścia centymetrów. Przechyliła głowę na bok i zaczęła przepychać się z całych
sił, ocierając się o sklepienie kanału, a potem oświetliła latarką fragment położony
znowu wyżej. Ani śladu mułu.
Ale odcinek, który miała przebyć, miał zaledwie trzydzieści centymetrów od dna do
sklepienia. Ledwo mieściły się tu jej ramiona. Gdyby jednak udało jej się go pokonać,
dalsza część kanału miała średnicę na tyle dużą, że Margaret mogłaby się podciągnąć
na rękach. Te trzydzieści centymetrów dałoby się jakoś przebyć, gdyby ściany były
gładnie i śliskie, a Margaret miała na sobie kostium kąpielowy. Tymczasem ze
wszystkich stron sterczały betonowe występy, a ona ubrana była w kombinezon z
kieszeniami wypchanymi sprzętem.
Można było spróbować, ale istniała groźba, że zaczepi kombinezonem o któryś z
występów albo nawet utknie, bo będzie zbyt gruba.

354
Było tylko jedno wyjście - zdjąć kombinezon. Mogła ściągnąć go do pasa jak
skórkę od banana i oswobodzić wreszcie ramiona. Potem przecisnąć się przez uskok w
kanale i wysunąć z kombinezonu, który pozostanie na miejscu.
„To tak jak ściąganie śpioszków z Tylera, gdy był mały" - pomyślała. Operacja
wiązała się jednak ze stratą nylonowej żyłki, która miała posłużyć do przeciągnięcia
sprzętu. Na szczęście pozostało jej radio. A przesłanie wiadomości było najważniejsze.
Odepchnęła się od sklepienia kanału i rozpięła suwak kombinezonu najniżej, jak się
dało. Chwyciła jeden rękaw i opuściła ramię. Zsuwając materiał centymetr za
centymetrem, uwolniła wreszcie rękę. Z drugą poszło już łatwiej. Potem wyjęła radio z
przedniej kieszeni kombinezonu i rzuciła je w głąb wyżej położonej części kanału.
Zostawiła natomiast berettę - byłaby nieprzydatna bez magazynka, który także pozostał
w kombinezonie.
Margaret kilka razy wciągnęła głęboko powietrze, doznając przy tym wrażenia, że
ściany kanału jeszcze bardziej na nią napierają, a potem uchwyciła ręką występ i
odepchnęła się stopą od podłoża.
Obróciwszy się na bok, przepchnęła najpierw jedno ramię, by oczyścić dolną
krawędź kanału. Po raz pierwszy w życiu ucieszyła się, że nie ma większych piersi.
Kiedy wdychała powietrze, czuła, że betonowe krawędzie ocierają jej plecy i żebra.
To uczucie wywoływało w niej niemal panikę. Pokonała pragnienie, by zaczerpnąć
powietrza pełną piersią, i starała się oddychać możliwie najplycej.
Górną częścią ciała była już w szerszej części. Wciąż wstrzymując oddech, zaczęła
wiercić się i szamotać, aż poczuła, że wydobyła się z kombinezonu. Potem zaparła się
łokciami o beton i leżąc na plecach, przebyła kolejne parę centymetrów.
Teraz pozwoliła sobie na luksus swobodnego oddychania. Trzy głębokie wdechy i
trzeba ruszać w drogę. Raz po raz podciągała się na rękach do przodu, popychając
radio, aż jej stropy znalazły się w nowej, szerszej części kanału. Miał tu zaledwie
pięćdziesiąt centymetrów średnicy, ale Margaret poczuła się, jakby była już na
zewnątrz.
Nogi wciąż miała zaplątane w kombinezon, ale to jej nie przeszkadzało. Posunęła
się o kolejny metr i poczuła, że kombinezon zatrzymał się na butach.
Teraz to już tylko kwestia samozaparcia. Mankiety spodni były na tyle szerokie, że
wcześniej wyłożyła je na buty. Pomyślała więc, że da się je ściągnąć.
Posuwała się do przodu, a ramiona drętwiały jej z wysiłku. Materiał kombinezonu
coraz bardziej się napinał. Koszulka i spodnie rwały się na ostrych okruchach betonu.
Nagle lewa stopa uwolniła się z nogawki. Wtedy Margaret butem zaczęła ściągać
materiał kombinezonu z drugiej stopy.
Dyszała ciężko przy każdym ruchu. Zmarznięte dłonie krwawiły. Ale przecież nie
po to dotarła aż tu, żeby zatrzymała ją parszywa nogawka.
I wtedy kolejnym szarpnięciem uwolniła się z kombinezonu. Przez chwilę leżała na
dnie kanału.
Nie było jednak czasu na odpoczynek. Przeszła już gorsze rzeczy podczas ćwiczeń
w Fort Bragg. Odwróciła latarkę, żeby spojrzeć na zegarek. Miała wrażenie,

355
jakby spędziła w kanale całe godziny, a minęło zaledwie piętnaście minut. Było to
jednak o pięć minut za długo.
Rzuciła się do przodu i rytmicznie posuwała dalej, popychając przed sobą radio.
Oświetlała sobie drogę latarką, przekonana, że pokonała już co najmniej sto dwa-
dzieścia metrów. Ale kanał jakby nie miał końca. Przed nią wciąż była ciemność.
Odpychała się coraz szybciej, dopóki nie straciła czucia w otartych ramionach i
nogach. Znowu poświeciła latarką. Wciąż nie widać końca. Tylko ciemność.
Przez jeden przerażający moment pomyślała, że oryginalne plany zawierały błędy,
że kanał nie kończy się wcale przy zewnętrznym murze fundamentu, ale biegnie pod
Pentagonem.
Zaczęła oddychać rytmicznie, jak w biegu. Prawy łokieć, lewy łokieć, prawe
kolano, lewe kolano. Raz do przodu, to nic, to nic, czołgać się, czołgać.
Niebawem dotrze do końca kanału. Musi się wkrótce stąd wydostać. Jeszcze tylko
sześćdziesiąt metrów. I to wszystko. Sześćdziesiąt cholernych...
Wtedy jej łokieć trafił w pustkę i Margaret Sinclair stoczyła się w dół.
Rozdział dziewiąty

Tucson, Arizona

Stan Drewniak spoczywał w gorącej kąpieli, w łazience z widokiem na jego


posiadłość na Fidżi. Miał zesztywniały kark, ale delikatne dłonie Gabrielle robiły cuda
ze zmęczonymi mięśniami. A co do Xeny, Wojowniczej Księżniczki - to naprawdę
zadziwiające, jak długo potrafiła wstrzymać oddech, gdy...
Nagle Gabrielle uderzyła go pięścią w ramię.
Odsunął jej rękę. .
- Gabrielle, przestań...
Wtedy silna ręka ściągnęła z niego prześcieradło. Stan obudził się przerażony.
Gabrielle, Xena i posiadłość na Fidżi uleciały wraz ze snem. Naprzeciwko stało dwóch
facetów w czerni.
Mężczyźni w identycznych ciemnych garniturach, z identycznie ostrzyżonymi przy
skórze włosami, pochylili się nad nim. Jeden trzymał fotografię Staną, drugi miał w
ręku jego discmana. Słuchawki dyndały na kablu jak pętla.
- Stanley N. Drewniak? - zapytał ten ze zdjęciem.
Stan powoli kiwnął głową. Miał nieprzyjemną świadomość, że pod brudnym
prześcieradłem jest zupełnie nagi. Domyślał się także, że - kimkolwiek byli ci ludzie -
na pewno należeli do wymiaru sprawiedliwości, a w popielniczce przy materacu leżał
do połowy wypalony joint.
Stan wciągnął przez nos powietrze. W pokoju wciąż cuchnęło potem. Jaka to
nietolerancyjna firma ta Global Atmospherics Inc. Koniec z pracą. Zapakują go do
pudła.
- Proszę się ubrać - powiedział facet z discmanem. - Pójdzie pan z nami.
- Czy... czy nie powinniście przeczytać mi moich praw? Albo coś w tym rodzaju?
- Nie jest pan aresztowany. Mężczyźni
pokazali swoje legitymacje.
- Jasny gwint - powiedział Stan, czytając każdą po kolei. Wywiad Sił Powietrznych
Stanów Zjednoczonych. To rzeczywiście faceci w czerni.
- Dlaczego ja? - zapytał żałośnie.
Jednak mężczyzna z discmanem nie miał ochoty na wyjaśnienia.

357
- Jeśli zaraz się pan nie ubierze, zabierzemy pana tylko w tym prześcieradle.
Rozumiemy się?
Ściskając w rękach prześcieradło, Stan zsunął się z łóżka i zaczął przerzucać książki
w wydaniach kieszonkowych, pudełka z płytami kompaktowymi, stare ręczniki i
talerze z resztkami pizzy, dopóki nie znalazł czarnych szortów i koszul* ki jeszcze jako
tako zdatnej do użycia. Sięgnął po spodenki i wciągnął je na siebie jedną ręką.
- Dokąd mnie zabieracie? - Odrzucił prześcieradło i włożył przez głowę koszulkę.
- Do pracy, proszę pana.
Stan przerwał zawiązywanie sandałów.
- To znaczy do Global Atmospherics?
- Niech się pan pospieszy.
- Nie muszę tam wracać aż do wtorku!
- Zmiana planów - powiedział jeden z mężczyzn, wziął Staną pod ramię i zaczął
ciągnąć go do drzwi. Stan nie zdążył jeszcze włożyć lewego sandała.
- Jakich planów? Ja nie mam żadnych planów!
Drugi facet stanął za jego plecami i popchnął go.
- Proszę pana, Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych chcą, żeby zlokalizował pan
Grincha.
- Jasssna cholera - sapnął Stan. Jeśli ci dwaj są rzeczywiście z lotnictwa, w takim
razie Grinch nie należy do nas! Jest... ich!
Wyprowadzono go z bungalowu, a następnie wsadzono do białego chevy subur-
bana, który stał na ulicy.
Teraz wszystko było jasne - ale tej teorii nie miał wcześniej odwagi przedstawić
doktor Shapiro.
Nagle poczuł ochotę, żeby wrócić do pracy.
- Wiedziałem! - wykrzyknął.
- Co pan wiedział?
- Wykryłem obcy statek kosmiczny!
Zobaczył, że faceci w czerni spojrzeli na siebie porozumiewawczo i pokręcili
głowami. Ale co mogli mu powiedzieć? Że on, Stan Drewniak, jako pierwszy roz-
pracował stary jak świat rządowy kamuflaż?
Z wyjącą syreną i pomarańczowym kogutem na dachu biały suburban przejechał
drogę do Global Atmospherics Inc., przecinając kolejne skrzyżowania na czerwonych
światłach.
Pogrążony w myślach Stan nawet tego nie zauważył. Zastanawiał się, jak najlepiej
to rozegrać.

Podziemia, zbiornik wód gruntowych

Lecąc w dół, Margaret rozłożyła ręce w pustej przestrzeni. Jedyne, co widziała, to


błyski latarki przywiązanej do nadgarstka. Nagle z jękiem zatrzymała się. Do

358
polowy wypadła z kanału tak, że górną część ciała i ręce miała już wolne. Dotarła
wreszcie do końca!
Zawisła głową w dół na krawędzi kanału, a jej ręce dyndały nad stojącą, ciemną
wodą. Spadające kamienie i gruz tworzyły kręgi na powierzchni zbiornika.
Poczuła, że wysuwa się w dół o kolejny centymetr.
Czym prędzej wbiła kolana i stopy w ściany kanału. Podciągnęła się do góry i
uchwyciła jedną ręką betonowej krawędzi, żeby oświetlić latarką otwartą przestrzeń, w
której się znalazła. Metr za ujściem kanału widniała chropawa betonowa ściana, która
ginęła w wodzie. Margaret uniosła dłoń z latarką. Zaledwie kilkanaście centymetrów
nad sklepieniem kanału zobaczyła sufit zbiornika.
„Udało mi się!" - pomyślała w euforii. Wiedziała, że musi być w zbiorniku na
wodę, zbudowanym wokół podziemi Pentagonu. Kierując snop światła na ścianę,
dokładnie ją zbadała. Zauważyła właz, którego dolna krawędź znajdowała się mniej niż
metr nad wodą. Nic jednak nie wskazywało, jaką głębokość ma zbiornik.
Margaret nie sądziła, by woda mogła sięgać jej powyżej głowy, ale nie miała ochoty
ugrzęznąć w sześćdziesięcioletniej warstwie osadu, w którym mogła stracić buty
niczym w ruchomych piaskach. Niestety, zostały jej tylko radio i nóż przyklejony do
łydki, więc nie miała czym zmierzyć głębokości wody. A ponieważ kanał był wąski,
nie mogła też tak się odwrócić, żeby najpierw spuścić nogi.
Nie miała jednak wyjścia - musiała ruszać dalej. Ściągnęła koszulę maskującą z
podartymi długimi rękawami i została w brązowym wojskowym T-shir-cie.
Ciężko dysząc z wysiłku, próbowała zawiązać supeł na rękawie koszuli i zrobić coś
w rodzaju worka na radio. Potem zaczepiła drugi rękaw o ostry betonowy występ na
krawędzi kanału. Teraz radio wisiało pół metra nad powierzchnią wody. Gdyby nawet
woda miała głębokość trzech metrów, to i tak Margaret mogłaby sięgnąć po radio i
przepłynąć z nim do włazu. Oczywiście, pod warunkiem, że buty nie ugrzęzłyby w
warstwie mułu na dnie.
Pod wpływem ciężaru ciała i napięcia mięśni trzęsły jej się nogi. Rzut oka na
zegarek upewnił ją, że nie ma czasu do stracenia. Upłynęły dwadzieścia trzy minuty,
odkąd weszła do kanału.
Zacisnęła oczy i wstrzymała oddech, odepchnęła się od podłoża i wpadła do wody.
Woda miała metr głębokości.
Choć nie spadła z wysoka i nie złamała ręki, którą się podparła, by zamortyzować
upadek, poczuła jednak ostry ból w lewym nadgarstku i zaraz potem w lewym
ramieniu, gdy uderzyła w zakryte wodą, betonowe podłoże.
Chwilę później stała już na nogach, przemoczona do połowy słonawą, cuchnącą
wodą. Ale poza niegroźnym prawdopodobnie zwichnięciem nadgarstka i zadrapaniami
na przedramionach oraz goleniach nic jej się nie stało.
Wyjęła radio z rękawa koszuli i włączyła je.

359
- Przesyłka o Północy do Centrali Głównej - szepnęła. - Słyszycie mnie?
Odbiór.
Natychmiast usłyszała odpowiedź, choć dźwięk był zniekształcony:
- Centrala Główna do Przesyłki o Północy, słyszymy cię. Jesteś w rejonie lą
dowania? Odbiór.
Jakość połączenia była nie najlepsza. Margaret pomyślała, że oddalając się od
tunelu straci kontakt z żołnierzami w Centrali Głównej - punktem zbornym Delta Force
pod Terenem Parad.
Dalej mówiła kodem, który ustalili wspólnie z generałem Browerem.
- Odpowiedź przecząca, Centralo Główna. Jestem poza rejonem lądowania,
jeszcze w helikopterze. Otwieram luk. Odbiór.
Były jednak pewne kwestie, których kod nie przewidywał.
- Przesyłko o Północy, masz nylonową żyłkę? Odbiór.
- Odpowiedź przecząca, Centralo Główna. Zaczepiłam się i musiałam ją porzucić.
Zamelduję się w piątce. Odbiór.
- Przesyłko o Północy, pospiesz się, jeśli możesz. Jesteśmy gotowi wyruszyć do
domu w każdej chwili. Odbiór.
Margaret wiedziała, że czas ją goni. „Dom" oznaczał Pentagon. Żołnierze byli
gotowi do akcji, zanim jeszcze zdążyła przeprowadzić rekonesans.
- Przekażcie dalej - odpowiedziała. - Zgłoszę się w piątce. Przesyłka o Pół
nocy bez odbioru.
Wsunęła radio do przedniej kieszeni spodni i podeszła do włazu. Miał dwie zasuwy,
niedawno naoliwione. Spróbowała otworzyć jedną z nich. Ustąpiła od razu. Margaret
zaczerpnęła powietrza i wyłączyła latarkę.
Zapanowały absolutne ciemności. Po omacku odnalazła drugą zasuwę i otworzyła
ją. Klapa uchyliła się z lewej strony.
Z podziemi Pentagonu nie dochodziło żadne światło, ale Margaret zauważyła
konstelację małych zielonych lampek. „Diody" - domyśliła się. Musiała być w jakimś
pomieszczeniu ze sprzętem elektronicznym.
Nasłuchiwała przez chwilę, ale pochwyciła tylko słaby szum. Prawdopodobnie
system wentylacyjny albo transformatory.
Powoli prześlizgnęła się przez właz i wyczołgała na przykrytą wykładziną podłogę.
Po tej stronie ściany podłoga znajdowała się tylko trzydzieści centymetrów pod
krawędzią włazu. Stęchły smród wody ustąpił miejsca woni plastiku, którą Margaret
zawsze kojarzyła z nowym sprzętem elektronicznym, dopiero wyjętym z pudeł.
Wstała po cichu, czując, że przez przemoczone ubranie przenika ją chłód kli-
matyzowanego pomieszczenia. Widziała teraz dziesiątki zielonych światełek, które
biegły po obu stronach jakiegoś korytarza. Szum sugerował, że to rodzaj zaplecza,
zaryzykowała więc włączenie latarki.
Znajdowała się w otoczeniu półek z akumulatorami. Zielone diody były wska-
źnikami ładowania. Cztery metry przed sobą zobaczyła duże drzwi, na których
widniała instrukcja przeciwpożarowa. To musiało być wyjście.
Zgasiła latarkę i uchyliła drzwi.

360
Na zewnątrz paliło się światło, przyćmione, odległe, ale udało jej się dostrzec
szeroki korytarz, mocno zdewastowany, pewnie na skutek eksplozji.
Jakieś trzy merty dalej, przed wysadzonymi dwuskrzydłowymi drzwiami, ale nieco
z boku, znajdował się kontuar ochrony, obłożony fornirem i również zniszczony przez
wybuch. Zazwyczaj przy takim stanowisku pełniło straż dwóch ludzi. Powinien też być
co najmniej jeden terminal komputera i telefon. Nieważne, sprawny, czy nie. Musiała
tylko'sprawdzić nalepkę na aparacie, określającą jego położenie w razie wypadku.
Margaret podniosła kawałek gruzu i podłożyła go pod drzwi pomieszczenia, by się
za nią nie zatrzasnęły. Potem ruszyła do kontuaru ochrony.
Nie musiała szukać telefonu. Na ścianie obok widniał duży, nie uszkodzony napis,
który wskazywał, że właśnie znalazła się przed ośrodkiem operacyjnym sił
powietrznych. Gdy zajrzała do środka przez wyrwane drzwi, poczuła woń spalenizny i
zdetonowanych ładunków wybuchowych. Z oddali dochodził szum instalacji
tryskaczowej.
Liczyła się z tym, że może mieć trudności, ale spróbowała nawiązać kontakt przez
radio.
- Przesyłka o Północy do Centrali Głównej, słyszycie mnie?
Usłyszała jednak tylko jednostajne brzęczenie. Nawiązanie łączności ze światem
zewnętrznym utrudniała dodatkowo osłona przed impulsem elektromagnetycznym
wokół ośrodków operacyjnych lotnictwa. Margaret postanowiła wrócić do komory ze
zbiornikiem wody. Musiała przecież się zameldować. Musiała powiedzieć ludziom z
Delta Force, że terroryści w Pentagonie mają spore ilości materiałów wybuchowych.
Musiała ich ostrzec, by byli przygotowani na bomby-pu-łapki i...
Usłyszała kroki w korytarzu. Zbliżały się do niej.
Momentalnie przykucnęła za kontuarem. Przestała odczuwać jakiekolwiek do-
legliwości, które mogłyby rozpraszać jej uwagę, nie czuła poobcieranych łokci i kolan,
zwichniętego nadgarstka, potłuczonego ramienia. Wsunęła radio do kieszeni.
Przez szczelinę w kontuarze widziała fragment korytarza. Bardzo niewielki.
Szła ku niej jakaś postać. Zbliżała się powoli.
Margaret wytężyła wzrok, by w słabym świetle korytarza dojrzeć więcej szcze
gółów. Czy był to jeden z terrorystów w białym mundurze aspiranta? Czy któryś
z tych drugich, w czarnym stroju komandosa?
Sięgnęła ręką do łydki i wyjęła nóż z pochwy.
Wsłuchując się w odgłos kroków, usiłowała ocenić odległość dzielącą ją od
zbliżającego się. Jednocześnie wpatrywała się w zarys sylwetki, dopóki nie rzuciła ona
cienia na szparę w kontuarze.
Zaatakowała szybko, precyzyjnie i aż do ostatniej chwili - bezszelestnie. Podniosła
się i błyskawicznie obiegła kontuar, tak że miała przed sobą plecy wroga. Lewą ręką
otoczyła jego szyję i ramiona, w prawej podniosła nóż i już miała przesunąć nim po
tchawicy przeciwnika, by nawet nie zdążył krzyknąć, gdy nagle pomyślała: „Znam
skądś ten zapach..." I zrobiła rzecz niepojętą. Zawahała się...

361
W tej samej chwili poczuła przeszywający ból w lewej ręce, została uniesiona,
przeleciała do przodu nad szerokimi ramionami mężczyzny i wylądowała na plecach na
pokrytej gruzem podłodze, patrząc w oczy...

- Co ty, u diabła, tu robisz?! - wrzasnął Tom Chase.


Parę sekund wcześniej zobaczył nagle błysk noża, poczuł czyjeś silne ramię na szyi
i w jednej straszliwej chwili zdał sobie sprawę, że zaraz ktoś poderżnie mu gardło... ale
przez moment nic takiego się nie stało.
Wtedy, nie całkiem świadomie, zrobił jedyną rzecz, którą mógł zrobić. Chwycił
napastnika za rękę i ścisnął ją z całych sił, a potem przerzucił i zobaczył... Margaret.
- Masz przy sobie pistolet maszynowy! - syknęła była żona. - Nigdy nie no
sisz broni. Wzięłam cię za jednego z terrorystów. Puść mnie!
Tom puścił jej rękę, nie bardzo wiedząc, co jest dla niego większym szokiem - to,
że został zaatakowany, czy to, że w podziemiach Pentagonu spotkał swoją eksżonę.
Patrzył tępo na jej drugą dłoń. Wciąż trzymała w niej ten wielki idiotyczny nóż.
- Chciałaś mnie zabić - powiedział.
- Tylko w trakcie rozwodu. - Margaret podniosła się i potrząsnęła lewą ręką. - Nie
do wiary. Stary śmiertelny chwyt Wulkana?
- Nie ma czegoś takiego jak śmiertelny chwyt Wulkana. Gdzie Tyler?
- Z ojcem na meczu.
Tom nie miał zamiaru dać się sprowokować.
- Daj spokój, Margaret. To niebezpieczne miejsce i nie powinniśmy tu być oboje.
- Jeśli dobrze pamiętam, radziłam ci znaleźć jakiś bezpieczny kąt i nie wychylać się
- uważaj!
Margaret chwyciła Toma za koszulkę i pociągnęła za siebie, gotowa ugodzić
nożem...
- Rzuć to! - krzyknęła Bethune. Trzymała pistolet maszynowy na wysokości
ramienia i celowała prosto w Margaret.
„A za nią - we mnie - pomyślał Tom. - Wzięły mnie w dwa ognie!"
Zamachał rękami, dając znak Bethune, że nic mu nie jest.
- Aspirantko „Nuke" Bethune, poznaj major Margaret Sinclair-Chase.
Margaret opuściła nóż.
- Po prostu Sinclair. Ty jesteś Amy Bethune?
Dziewczyna z kolei opuściła pistolet.
- Tak, proszę pani.
Pani major przełożyła nóż do lewej ręki i zrobiła krok, by podać dłoń aspirantce.
- No, dobra - odezwał się Tom - mamy telefon, możemy więc wysłać...
Zatrzymał się, bo zauważył na podłodze obok Margaret mały cyfrowy radio-
nadajnik. Podniósł go.
- To twój?
Margaret w odpowiedzi wyrwała mu go z ręki i otarła z pyłu.
- A chociaż działa tutaj? - spytał.
Wskazała uchylone drzwi, z podłożonym kawałkiem gruzu.

362
- Tam działało. Chodźmy.
Weszła do siłowni. Tom zorientował się, że było to jedno z pomieszczeń, które
podtrzymywały napięcie elektryczne w Pentagonie podczas przerw w dostawie prądu.
To, że wszystkie diody wskaźnikowe były zielone, świadczyło, że gdzieś tu pracują
awaryjne generatory'.
Margaret skierowała się od razu na drugi koniec pomieszczenia. Za nią szła
Bethune i relacjonowała wszystko, czego dowiedzieli się o rozmieszczeniu zakła-
dników. Tom zatrzymał się przy drzwiach, spojrzał w bok i nacisnął włącznik światła.
Świetlówki na suficie zamrugały, a Margaret odwróciła się zdziwiona.
- Staram się ułatwiać sobie życie - powiedział. Nieprzychylne uczucia, które
ostatnio żywił do Margaret, zbladły, kiedy ją zobaczył. W jasnym świetle wyglą
dała okropnie. Jakby sama przeszła właśnie wojnę.
Wojskowe spodnie i dolną część koszulki miała w jakimś czarnym szlamie. No-
gawki spodni były z przodu podarte, zwłaszcza na kolanach, a ręce zakrwawione.
- Nie obraź się, ale wyglądasz, jakbyś przeczołgała się przez kanał ściekowy -
stwierdził.
- Trafiłeś w dziesiątkę - odpowiedziała.
Podała Bethune małą latarkę i dała nura za jakąś klapę w ścianie. Dziewczyna
ruszyła za nią. Tom usłyszał plusk wody.
Wetknął głowę w otwór i zobaczył, że Margeret z Bethune stoją parę metrów dalej,
w czymś, co przypomina kanał odpływowy. Zdziwił się, że do Pentagonu dochodzi tak
duża rura, którą ktoś mógłby przeczołgać się z zewnątrz. Potem zauważył, przed czym
stoi Margaret. Przed wylotem rury, do której z trudem wcisnąłby się Tyler. „Ale co to
dla mojej byłej żony!" - pomyślał.
Margaret mówiła przez radio:
- Przesyłka o Północy do Centrali Głównej.
Tom westchnął. Ci wojskowi zawsze uwielbiali kryptonimy.
- Zakładnicy zostali umieszczeni w miejscach ataku. Są też w pokojach po
stronie rzeki. Słyszycie mnie?
Tom usłyszał wznoszący się i opadający ostry dźwięk typowych zakłóceń. Nie
można było uzyskać połączenia. Zdziwił się, że używają radia analogowego.
Margaret ponowiła próbę, powtarzając meldunek już z większym niepokojem. Tom
zauważył, że spojrzała na zegarek, który Bethune oświetliła latarką.
- Mamy kłopoty - powiedziała Margaret.
- Czy jest jakiś plan, o którym powinniśmy wiedzieć? - spytał.
- Tak jakby - odparła Margaret. - Nad nami czeka trzystu komandosów Delta
Force, gotowych przejść po tych zakładnikach, a za sześćdziesiąt pięć minut nadleci
Bl-B i zrzuci atomówkę w sam środek dziedzińca.
Tom w jednej chwili przedostał się przez właz i przebiegł z pluskiem przez wodę,
co przestraszyło Margaret i Bethune. Wymierzył palec w otwór kanału:
- Tędy się tu dostałaś?! Bo jeśli tak, właź tam z powrotem i zabieraj się stąd! Tyler
nie może stracić obojga rodziców!
- Mamy sześćdziesiąt pięć minut! Przesyłka o Północy do Centrali Głównej,
słyszycie mnie?

363
- Sześćdziesiąt pięć minut?! Chodzi o bombę atomową, na miłość boską!
- Uspokoisz się? To bomba penetracyjna o małej mocy! Wybucha pod ziemią!
- Margaret! Jesteśmy właśnie pod ziemią!
- Przesyłka o Północy do Centrali Głównej, odbiór!
Tom miał ochotę wyrwać jej radio i rzucić w głąb rury, żeby musiała tam po nie
pójść, ale się opanował..
- Jak mogłaś - powiedział, kipiąc gniewem. - Ja dostałem się tu przez przy
padek. Ale ty z rozmysłem zostawiłaś Tylera...
Z radia dobiegł przenikliwy dźwięk zakłóceń, znowu wznoszący się i opadający,
Margaret przestała więc słuchać, co mówi Tom.
On jednak zamilkł. Gdy rozmawiał z żoną, często brakowało mu słów. Chwycił ją
więc za rękę i wyszarpnął radio.
- To przenośny system łączności? - zapytał.
- Tak! - Margaret rzuciła się do przodu, żeby odebrać mu radio, ale Tom zdążył
zrobić unik. Wiedział, że nie należy jej pozwolić na dalsze, bardziej wymyślne
zagrania.
- System cyfrowy? - pytał dalej.
- Oddaj mi go albo pomóż...
Kącikiem oka zauważył, że Bethune rozważa, czy także nie rzucić się na niego.
Miał wrażenie, jakby znalazł się między dwoma drapieżnikami.
- To nie zakłócenia cyfrowe! - krzyknął, żeby to dotarło do Margaret. - Powi
nien pojawić się syczący dźwięk i to wszystko. Jednotonowy sygnał, pochodzący
z obwodów, nie sygnał odbioru. Rozumiesz?
Margaret wreszcie się cofnęła i zaczęła go słuchać. Może przypomniała sobie, kto
w rodzinie naprawiał magnetowid, gdy Tyler rozsmarował na nim masło orzechowe.
Podstawił radio pod latarkę Bethune i zobaczył na jego spodzie to, czego szukał.
- Patrz! Tutaj! - Pokazał Bethune dwa małe przełączniki. - To radio dwusyste-
mowe, Margaret. Ustawiłaś je na tryb analogowy.
Kciukiem przełączył radio na system cyfrowy. Potem wetknął je w ręce Margaret.
Spojrzała na niego.
- Pewnie przełączyło się, kiedy upadło na podłogę... kiedy mnie przerzuciłeś.
- Szybko nastawiła radio na nadawanie.
- Przesyłka o Północy do Centrali Głównej, słyszycie mnie?
Natychmiast usłyszała odpowiedź:
- Cześć, Przesyłko o Północy - zabieraj się z helikoptera, lądujemy w sześć
dziesiątce. Odbiór.
Tom zobaczył przerażenie w oczach Margaret, która krzyknęła:
- Nie! Nie! W każdym oknie i w każdych drzwiach po stronie rzecznej są za
kładnicy! Jeśli zaatakujecie, to oni oberwą! Powtarzam: zakładnicy znajdą się na
linii ognia! Musicie wstrzymać lądowanie! Słyszycie mnie?
Następne sekundy były dla Toma najdłuższą chwilą, jaką przeżył tego dnia. I tylko
jedna myśl kołatała mu się w głowie: skoro jest tu Margaret, dzień się jeszcze nie
skończył...
Rozdział dziesiąty

Strategiczny Ośrodek Informacyjno-Operacyjny,


siedziba FBI

- Wstrzymujemy! - rozkazał prezydent. - Generale Brower, proszę wstrzymać atak!


Generał, widoczny na wielkim ściennym ekranie, zwrócił się w bok i powie
dział do małego radioodbiornika:
- Tu, Rotunda - wszystkie jednostki wycofać się. Wszystkie jednostki wycofać
się i zająć pozycje.
W odpowiedzi dał się słyszeć powściągliwy głos:
- Wycofać się i zająć pozycje. Wykonać.
Hector wreszcie odetchnął. Jak blisko śmierci była większość zakładników?
Piętnaście sekund? Dziesięć?
Prezydent wydawał się równie przejęty. Brower jednak nastawił się na działanie.
- Panie prezydencie, zakładamy, że major Sinclair się nie myli.
- Nie wierzy pan swojemu człowiekowi? - zapytał prezydent. Rozejrzał się po
obecnych w sali SIOC, prosząc w ten sposób o opinie. Jak dotąd nie spotkał się ze
sprzeciwem. Admirał Paulsen, generał Janukatys, Archibald Fortis, Milton Meyer, a na-
wet Douglas Casson zgadzali się z nim. Wyrzucenie szefa FBI, Jamesa Gibba, było
dobrą nauczką. Hector nie słyszał, by od tej pory ktoś uległ emoq'om i podniósł głos.
- Nie wątpię, że przekazuje to, co powiedzieli jej Chase i Bethune - odpowiedział
Brower. - Ale od godziny obserwujemy okna od strony rzeki przez wykrywacze
podczerwieni i sprawdzamy, czy są tam ludzie. Do tej pory bez efektu...
Hector wiedział, przed jakim dylematem stoi prezydent. Na bocznym ekranie widać
było mapę konturową kraju. Mała czerwona kropka, która zapalała się i gasła, przebyła
już jedną trzecią drogi między Bazą Sił Powietrznych Ellsworth pod Rapid City, w
Południowej Dakocie, a Waszyngtonem.
Ta kropka została nazwana Czerwona Pantera Dwa. Niosła ze sobą zniszczenie
Pentagonu i śmierć ponad dwustu zakładników, w tym żony prezydenta. Oznaczała
koniec moratorium na użycie broni nuklearnej podczas konfliktu zbrojnego. Mogła na
zawsze zmienić oblicze Stanów Zjednoczonych, a nawet całego świata. A jedyną
przeciwwagą tego rozwiązania była wiadomość przesłana przez jedną osobę, która
przebywała na tyłach wroga zaledwie od pięciu minut.

365
- Sir, wydał pan rozkaz rzucenia bomby, która zabije wszystkich zakładników -
mówił Brower. -jeśli pozwoli mi pan działać, zaatakujemy jedną czwartą tych okien,
które pierwotnie wytypowaliśmy. Zginie kilkudziesięciu zakładników, ale resztę ura
tujemy. Jeżeli nie możemy ocalić wszystkich, spróbujmy przynajmniej ocalić część.
Prezydent potarł skronie, zupełnie już wyczerpany.
- Generale, gdyby to była tylko kwestia arytmetyki, miałby pan całkowitą rację.
Lepiej wyprowadzić choćby jedną osobę niż żadnej. Ale to, co pan powiedział: „Zginie
kilkudziesięciu zakładników", to nie arytmetyka. To trumny. To matki i ojcowie,
synowie i córki, którzy kogoś stracą. To ludzie o imionach i twarzach, którzy zginą
albo przeżyją, zależnie od mojej decyzji. Nie pańskiej.
- Sir, z całym szacunkiem - powiedział Brower - ale musi pan podjąć jakąś decyzję.
Nie da się tego po prostu przeczekać.
- A jeśli major Sinclair zdoła dotrzeć do Punktu J i odciąć go?
- Czy naprawdę uważa pan, że to możliwe, sir?
Prezydent wydawał się zaskoczony tym pytaniem.
-Jeśli wiedział pan, że nie ma żadnej szansy, dlaczego pozwolił jej pan tam iść?
Brower się zmieszał.
- Bo... ona ma szansę. Może jedną na tysiąc, jedną na milion, kto wie? W każ
dym razie.... przepraszam, że tak to ujmę... podobnie jak w arytmetyce, muszę
brać pod uwagę możliwość, że nie uda jej się wykonać zadania, że zostanie
schwytana i że dzięki niej w tym całym zamieszaniu zyskamy parę minut.
Hector poczuł się niedobrze. I to zarówno dlatego, że Brower traktował życie
Margaret Sinclair jak narzędzie, które można użyć i - być może stracić - w walce, a
także dlatego, że generał rzeczywiście musiał tak do tego podchodzić. Hector spojrzał
przez szklaną ścianę na Tylera i agentkę Newman, którzy siedzieli przy biurku.
Newman przyniosła czasopisma i komiksy z sali opieki na dole. Ty-ler z przejęciem
coś jej pokazywał w komiksie. Tymczasem jego rodzice mogli za sześćdziesiąt minut
zginąć.
Brower nie zamierzał się poddać.
- Dyrektorze Casson - powiedział. - Wiem, że to dość niezwykłe, ale co dzi
siaj takie nie jest? Chodzi o to, że w sprawach politycznych my, dowódcy, potra
fimy dogadać się z sekretarzem obrony bez angażowania w to prezydenta. Wy
daje mi się, że ze wszystkich zgromadzonych tu osób pan najlepiej może
reprezentować sekretarza obrony. Apeluję więc do pana - jeśli mógłby mi pan
głębiej naświetlić przyczyny wahania prezydenta albo potrafiłby go pan w jakiś
sposób przekonać, żeby spojrzał na sprawę z wojskowego punktu widzenia, był
bym bardzo wdzięczny. - Wyciągnął rękę ku kontrolce poza zasięgiem obiekty
wu. - Wyłączam się na parę minut. Ale będę tu, na odbiorze.
Ekran zgasł.
Casson wziął się do dzieła.
- Panie prezydencie, patrząc z czysto wojskowego, a także praktycznego
punktu widzenia, uważam, że generał ma rację. Moim zdaniem możemy liczyć na
uratowanie tylko części zakładników. A im więcej czasu damy generałowi, tym
skuteczniejsza będzie akcja ratunkowa.

366
- Punkt widzenia - westchnął prezydent. - Perspektywa...
Hector poczuł, że włosy jeżą mu się na głowie, gdy usłyszał te słowa. Wiedział, co
będzie dalej. I tak też było.
- A co ty powiesz, Hectorze? Z twojej perspektywy?
„Nie należę do tego grona - pomyślał Hector. - Nigdy nie należałem". Nie mógł
jednak w takiej chwili opuścić szefa. Nie potrafiłby. Ale co odpowiedzieć? Myślę, że
powinien pan zaufać major Sinclair, bo chciałbym, żeby się uratowała? Myślę, że
powinien pan zrobić to, co radzi generał, i może zaryzykować utratę Sinclair, bo to
przecież żołnierz, a taki jest los żołnierza - wykonać zadanie albo zginąć? Myślę, że
gdy w grę wchodzi życie tak wielu ludzi, nie powinien pan skupiać się na życiu jednej
osoby, jak pańska żona czy Tyler, czy...
Nie, to nie tak, pomyślał. Jestem w końcu kontrystą prezydenta. Jak odwrócić ten
tok rozumowania? Jak zmienić schematy myślenia?
I wtedy coś przyszło mu do głowy. Pochylił się do przodu.
- Sir, roztrząsamy tu problem z niewłaściwej strony - powiedział. — Rozmawiamy
tak, jakbyśmy już przegrali. Powinniśmy się jednak zastanowić, jak możemy wygrać.
Mamy najlepszych żołnierzy i najlepszą armię na świecie. Walczymy na własnym,
znanym terenie.
- To także teren znany kapitanowi Kronigowi - przypomniał Casson. Zdjął okrągłe
okularki i przecierał je zawzięcie. - Kronig służył w Pentagonie. Pokazał już, co potrafi.
Przechytrzył nas na każdym etapie.
- Nie przechytrzył - zaprzeczył Hector. - Potrafił tylko przewidzieć kolejne kroki
wojskowych. Jak powiedział generał Brower, do Pentagonu można dostać się szybko
tylko przez okna od strony rzeki. Więc Kronig, czy ktokolwiek dowodzi tymi ludźmi,
tam właśnie zamierza zatrzymać nasz atak. Potrzebujemy innej strategii, innego
sposobu, czegoś, czego nie będzie się spodziewał.
Casson włożył okulary i posłał Hectorowi surowe spojrzenie za to, że śmie pouczać
starszych i mądrzejszych.
- Panie MacGregor, dlatego właśnie siły zbrojne poświęcają dziesiątki tysięcy
godzin i setki milionów dolarów na manewry wojenne, testowanie różnych pla
nów, opracowywanie i wypróbowywanie nowych koncepcji strategicznych i tak
tycznych. Gdybyśmy mieli do dyspozycji parę lat, przyznałbym panu rację. - Spoj
rzał na zegar pod mapą rejestrującą lot Czerwonej Pantery Dwa. Ostatnia z du
żych czerwonych cyfr zmieniła się i wskazywał teraz 00:59:59- — Mamy tylko
sześćdziesiąt minut. Panie prezydencie, powinniśmy ruszać.
- Ale nie przez okna - powiedział Hector.
Wszyscy przenieśli na niego wzrok.
- Generał Brower mówi, że nie można przebyć tych wielkich pancernych drzwi.
Jeśli on tak myśli, to Kronig też tak uważa. Więc za drzwiami nie ma za kładników. A
zatem należy po prostu wkroczyć tędy. - Hector usiadł. - Tak to wygląda z mojej
perspektywy, sir.
- To... eee... brzmi nieźle - stwierdził Fortis - ale... jak przebyć drzwi, które... eee...
są nie do przebycia?

367
Hector zastanawiał się przez chwilę, a potem popatrzył na sufit sali konferencyjnej.
Wyłożony był rzędami płyt dźwiękoszczełnych, w których tkwiły okrągłe żarówki z
kulistymi osłonami, pozwalającymi kierować snop światła w różne strony. Kształtem
przypominały pociski pistoletu albo bomby.
- Szkoda, że ten bombowiec nie może wrzucić bomby penetracyjnej przez
drzwi pancerne, nie detonując jej - powiedział.
Opuścił wzrok i zobaczył, że wszyscy zebrani przy stole patrzą teraz na generała
Janukatysa. Szef sztabu sił powietrznych uniósł rękę.
- Przykro mi, ale jeśli nawet nie uzbroimy głowicy, bomba penetracyjna
nadal pozostanie bombą grawitacyjną. Jej dokładność trafienia wynosi dzie
sięć metrów. To znaczy, że możemy chybić o dziesięć metrów w każdą
stronę i na przykład trafić w dach, w ścianę albo nawet w parking. A wtedy
nie mielibyśmy już jak unieszkodliwić Punktu J. Lotnictwo nie może więc pa
nu pomóc.
Hector nie był zdziwiony. Trudno się było spodziewać, że właśnie on wpadnie na coś,
co uszło uwagi najwyższych dowódców wojskowych w kraju. Wtedy odezwał się
admirał Paulsen:
- Ale marynarka może.
Cała sala zastygła w pełnym napięcia oczekiwaniu, jakby za chwilę miał uderzyć
piorun.
Paulsen wstał.
- Panie prezydencie, proszę wydać mi rozkaz, a rozwalę te drzwi w ciągu pięt
nastu minut. - Zwrócił się do Hectora i dodał: - Niech pana Bóg błogosławi, pa
nie MacGregor.
Hector zrozumiał, że wreszcie zrobił tego dnia coś pożytecznego. Nie wiedział
tylko co.

Podziemia, pierścień F

Amy wciąż nie mogła zrozumieć, jak to się stało, że major Margaret Sinclair wyszła
za kogoś takiego jak Tom Chase. Wiedziała natomiast, dlaczego on ożenił się z nią.
Choć brudna, posiniaczona i podrapana, żona Chase'a - eksżona - była po prostu
piękna.
Potrafiła także dowodzić. Gdy tylko otrzymała informację, że atak Delta Force
został wstrzymany, zameldowała, że kieruje się do „Wagonu Klubowego" i ruszyła z
powrotem do pomieszczenia z akumulatorami, przyjmując, że Amy i Chase idą za nią.
Tak zresztą zrobili.
Kiedy znaleźli się znowu w zrujnowanym korytarzu przed ośrodkiem operacyjnym
lotnictwa, Sinclair zapytała Amy:
- Potrafisz strzelać z tego H&K?
- Tak jest, sir... eee... pani major.

368
Sinclair uśmiechnęła się, słysząc ten lapsus. Po trzech latach w akademii Amy
wciąż się myliła. Odruchowa odpowiedź „Tak jest, sir!" nie stosowała się do tych
dziesięciu procent oficerów, które stanowiły w armii kobiety.
- Macie jeszcze jakąś broń?
Amy podała jej swoją berettę. Sinclair wprawnym ruchem sprawdziła magazynek i
zabezpieczyła broń.
- Dodatkowe magazynki? - zapytała. Amy
wręczyła jej wszystkie, jakie miała.
- Dobra robota - stwierdziła pani major. - Przechodzisz pod moje dowództwo.
- A ja...? - zapytał Chase.
- Nie możesz tu zostać.
- Nie mam zamiaru - odparł.
- To dobrze. Trzymaj się z nami. Znajdziemy ci jakieś bezpieczne miejsce na
przechowanie. .
- Nie zamierzam się nigdzie dekować.
- Tom, nie masz pojęcia, jak niechętnie przyznaję ci rację, ale tym razem zgadzam
się z tobą. Nie możemy tu być oboje, gdy spadnie atomówka.
Amy zobaczyła, że Chase zamachał rękami, sygnalizując pani major, że nie mają
czasu do stracenia.
- Dość tego. Przestańmy. Dlaczego chcą spuścić bombę na Pentagon?
- Dowiesz się - powiedziała Sinclair - jeśli pójdziesz z nami.
Wszyscy troje ruszyli w drogę korytarzem, a pani major zaczęła opowiadać
niesamowitą historię.
Amy wiedziała, że Chase domyślał się istnienia ściśle tajnego ośrodka głęboko pod
Pentagonem. Ale nawet on był zaskoczony, gdy dowiedział się, że było to niezależne
centrum dowodzenia. Zdumiał się także, gdy usłyszał o nowej broni — opatrzonej
kryptonim Quicksilver - nad którą pracowali pani major i generał Va-novich, a która
wcale nie miała być bronią. To, co mówiła o niej major, było przerażające. A jeszcze ta
historia o prawdziwym losie Shilobal
Amy przypomniała sobie, jak z kolegami zbierali się w sali kompanii w Ban-croft
Hall, w okresie „wieków ciemnych", czyli ciągnących się, ciężkich zimowych dni
między Bożym Narodzeniem a przerwą wiosenną. Wtedy właśnie w dystrykcie
Kolumbia odbywało się dochodzenie w sprawie Shiloha. Amy uczestniczyła w
gorących dyskusjach o tym, kto ponosi odpowiedzialność za ten wypadek. Teraz
wiedziała, że wszystkie zeznania, dokumenty, rejestry komputerowe, a nawet zdjęcia
satelitarne - wszystko zostało podmienione. To oszustwo, dokonane przez urzędników
państwowych, było bardzo niepokojące. Amy nie potrafiła pojąć, jak podobne decyzje
mogły zapaść w organizacji, która powinna kierować się dobrem kraju, zasadami
honoru i absolutną uczciwością.
Niektórzy wyżsi oficerowie marynarki, którzy składali wtedy zeznania, byli
absolwentami akademii. Jak to się mogło stać? Jak absolwent akademii, a potem oficer
może kłamać? To był jednak fakt. Miała tylko nadzieję, że nigdy się nie dowie, jak do
tego doszło.

369
Chase, ze swoim ścisłym umysłem, był jeszcze bardziej zdumiony możliwościami
Quicksiluera niż Amy. Jej wydawało się naturalne, że arsenał Stanów Zjednoczonych
będzie wzbogacał się o coraz nowsze i skuteczniejsze rodzaje broni. Tego wymagało
utrzymanie pokoju na świecie. Chase natomiast zasypywał panią major tyloma
pytaniami natury technicznej, że wreszcie kazała mu się zamknąć.
On, o dziwo, usłuchał. •
Amy nie mogła uwierzyć, że tych dwoje było kiedyś małżeństwem. Chase jakby nie
zdawał sobie sprawy, że Sinclair jest niezależną osobą, która doskonale potrafi
funkq'onować bez niego. A z kolei Sinclair nie rozumiała, że Chase zawsze musi wszy-
stko kwestionować. Nawet Amy wiedziała, że w ten sposób nadrabia brak pewności.
Wciąż bowiem nie znalazł sobie na świecie miejsca, w którym czułby się równie bez-
piecznie jak Sinclair w wojsku. Przynajmniej tak to Amy widziała. Zdawała sobie spra-
wę, że ją samą właśnie to przyciągnęło do marynarki. Jak jej ojca do lotnictwa.
Oczywiście, zawód ten traktowała jako wyzwanie, któremu sprosta niewielu ludzi,
no i jako służbę dla kraju. Narzucał pewne obowiązki, ale jednocześnie dawał poczucie
bezpieczeństwa, bo armia była organizacją samodzielną i niezależną. Amy wiedziała,
że jej pozycja w marynarce zawsze będzie wyraźnie określona i jednoznaczna jak paski
na rękawie i baretki na piersi. Nie było tu miejsca na żadne pytania. Żadne wątpliwości.
Chase natomiast wciąż szukał czegoś, co stanowiłoby podstawę jego życia. I
najwyraźniej usiłował znaleźć ją także dla syna. Amy pomyślała, że właściwa part-
nerka pomogłaby mu się uspokoić. „To byłoby nawet interesujące" - stwierdziła.
Tymczasem pani major sprawnie prowadziła ich różnymi korytarzami, jakby sama
projektowała Pentagon. Kiedy doszli do rogu, gdzie znowu unosiła się wyraźna woń
detonowanych materiałów wybuchowych, sama ruszyła na zwiad, a potem dała im
znak, że mogą iść za nią.
Krótki korytarz, w którym się znaleźli, był początkowo zablokowany pancernymi
drzwiami. Amy nie zauważyła na ścianie czytnika kart, zorientowała się więc, że są to
drzwi systemu zewnętrznego, jedne z tych, na które nie działała nawet przepustka
Chase'a.
Ktoś jednak je otworzył. Podkładając potężny ładunek wybuchowy.
Wyrwane drzwi zostały zepchnięte do zasypanego gruzem korytarza.
- Tędy wyprowadzili zakładników na górę — powiedziała Sinclair. Oceniła zni
szczenia, jakich tu dokonano. Z rury w suficie kapała woda. Obok, z innych pęk
niętych rur wykwitały pęki cienkich kolorowych kabli. - Ale jak, u licha, dokona
li tak silnej detonacji?
Chase wskazał stos tekturowych pudełek, odrzuconych w głąb korytarza przez
podmuch eksplozji. Amy zauważyła na nich znak firmowy zup Campbella. Wokół
kartonów poniewierały się skrawki czegoś, co wyglądało jak gruba folia aluminiowa.
- Tym - powiedział.
Ostrożnie podniósł kawałek folii. Pokazał go Amy i Sinclair. Z bliska widać było na
jej powierzchni tysiące dziurek i nacięć, niewiarygodnie drobnych. Ta nieregularna
perforacja błyszczała jak wzór moro.

370
- To wyjaśnia, jak przemycili do Pentagonu materiały wybuchowe - powiedział. - I
pewnie dużo innych rzeczy. Broń, radionadajniki, amunicję. CIA też tego używa.
- Co to jest? - zapytała pani major.
- Hologram rentgenowski. - Chase podał jej folię. - Uzyskali trójwymiarowy obraz
kartonu z puszkami zup Campbella, prześwietlając go ze wszystkich stron. Potem
laserem zakodowali trójwymiarowe dane na dwuwymiarowym arkuszu folii ołowianej.
W identyczny sposób, laserem, zapisuje się trójwymiarowe obrazy na
dwuwymiarowych filmach. Tak samo powstały hologramy Tylera z dinozaurami.
Przypuszczam, że na dzisiejszy lunch kuchnia Pentagonu sprowadziła kilkaset
kartonów zupy więcej niż zwykle. Terroryści zapakowali do nich materiały wybuchowe
i włożyli do każdego wycinek folii. Kiedy ochrona na rampie przeładunkowej
prześwietlała kartony promieniami rentgena, dzięki tej folii zobaczyli tylko puszki z
zupą. Jedynym sygnałem, którego i tak nikt by nie zauważył podczas tak szybkiego
prześwietlenia, byłaby nieco większa gęstość materiału wybuchowego niż zwykłej
zupy.
Gdy pani major przyglądała się folii, Amy nie mogła się powstrzymać i zapytała
Chase'a:
- A jak to się stało, że czujniki chemiczne nie wykryły ładunków?
Odpowiedziała jej Sinclair:
- Nie są skuteczne w przypadku żywności. Kilka lat temu powstało zamiesza
nie na lotnisku Heathrow, bo czujniki nie potrafiły stwierdzić różnicy między pla
stikiem wybuchowym a świątecznym puddingiem.
Amy zauważyła, że Sinclair zwija folię i wkłada ją do kieszeni brudnych, prze
moczonych spodni. Uznała to za dobry znak. Widocznie pani major chce ją ko
muś pokazać. A to oznacza, że zamierza się stąd wydostać. Potem, bez słowa,
Sinclair odwróciła się i ruszyła korytarzem, który rozciągał się za wysadzonymi
drzwiami pancernymi. -
Chase i Amy poszli za nią, ciągle się oglądając, czy ktoś ich nie śledzi.
Piętnaście metrów dalej Amy dostrzegła słabo oświetlone skrzyżowanie, które
rozjaśniały jedynie kolorowe rury. Najgrubsza z nich, zielona, biegła przy podłodze, a
pomarańczowa, czerwona i niebieska - tuż przy suficie.
- Stop - powiedział Chase. Zatrzymał się tak gwałtownie, że Amy omal na niego
nie wpadła.
- Co znowu? - zapytała Sinclair niecierpliwie, ale szła dalej.
- Dochodzimy do korytarza gospodarczego, który biegnie pod dziedzińcem.
- No i co?
- Jeśli tędy idzie się do Punktu J - i jeśli umieścili zakładników po stronie rzeki,
żeby zatrzymać Delta Force - dlaczego tu nikogo nie ma?
Chase widocznie powiedział coś sensownego, bo pani major odwróciła się i
spojrzała w głąb biegnącego dalej korytarza.
- Może nie spodziewali się, że ktoś dotrze tak daleko.
- Margaret, zastanów się - powiedział Chase. - Nikt nie będzie bronił Pentagonu w
nieskończoność. Muszą mieć jakiś plan ucieczki.

371
- I muszą mieć też drogę wyjścia - stwierdziła Margaret. - Może to właśnie
ona i musi być czysta,
- I uciekliby prosto w objęcia Delta Force? Nie sądzę.
Pani major spojrzała na zegarek.
- Pięćdziesiąt pięć minut, Tom. Nie mamy czasu na rozważania. Jedyne, co
możemy zrobić, to rozglądać'się za bombami-pułapkami.
Podążyła w kierunku korytarza z kolorowymi rurami. Lustrowała obie jego strony,
rozglądając się za kablami, mechanizmami detonacyjnymi czy czymkolwiek innym, co
mogłoby świadczyć, że zastawiono tu pułapkę.
Na skrzyżowaniu skierowała się w lewo, prowadząc Chase'a i Amy do szerokich
stalowych schodów, które wznosiły się tylko na sto dwadzieścia centymetrów i
umożliwiały przejście nad wielką zieloną rurą. Na szczycie schodów znajdowała się
stalowa platforma, która prowadziła do dwojga dużych szarych drzwi. Na jednych
ciemnobrązowymi literami wypisano „Pomieszczenie gospodarcze 8", na drugich zaś
widniała czerwona tabliczka z białym napisem „Wstęp tylko dla upoważnionych".
Przy prawej framudze tych drzwi znajdował się czytnik kart. Sinclair wyprzedziła
Toma, wyjmując zza koszulki przepustkę na łańcuszku.
Amy usłyszała dźwięk otwierającego się zamka.
Zanim Sinclair zdążyła położyć rękę na drzwiach, Tom pchnął je do przodu.
Amy zmrużyła oczy, bo korytarz rozjaśnił się jaskrawym światłem.
- Ruszajmy - powiedziała Sinclair, przepychając się przed Chase'a.
Kręcąc głową z powodu ich dziecinnego zachowania, Amy przeszła na drugą stronę
drzwi. Nieraz widywała, jak aspiranci w akademii zachowywali się tak wobec siebie,
ale to do niczego nie prowadziło. Tylko odwracało ich uwagę od zadania, które mieli
wykonać.
Szli teraz pochyłym tunelem o łukowatym sklepieniu, jasno oświetlonym panelami,
które umieszczone były we wgłębieniu ścian pod sufitem. Same ściany wyłożono
płytami z beżowego tworzywa, a przy każdej biegła matowa brązowa poręcz. Ten
wystrój działał uspokajająco, a jednocześnie stwarzał wrażenie, że wszystko jest tu
bardzo profesjonalne.
Amy dostrzegła, że korytarz prowadzi kilkadziesiąt metrów na wprost i dochodzi do
kręgu mętnego światła, gdzie mogło być jakieś przejście. Kiedy jednak pochyły
korytarz się skończył, Amy miała wrażenie, jakby znaleźli się wewnątrz okrętu-matki.
Byli w dużym okrągłym pomieszczeniu o średnicy może trzydziestu metrów, o
kopułowatym sklepieniu, które sięgało wysokości prawie sześciu metrów. Na środku
znajdował się również okrągły szyb, wyłożony jasną miedzianą blachą, w którym
kursowały dwie duże windy. Obok niego, w wielkich kałużach krwi leżało pięciu ludzi,
wszyscy w mundurach marynarki. Amy nie miała nadziei, że któryś z nich żyje, ale
Sinclair i Chase sprawdzili wszystkie ciała.
Rozejrzała się wokół, bo chciała się zorientować, do czego służy to pomieszczenie.
Nad drzwiami windy zobaczyła duże złote litery jakiegoś skrótu, a niżej mniejszy już
napis:

372
Budynek Pentagonu
Narodowe Centrum Dowództwa Wojskowego
Jak nigdzie na Ziemi"

Przy drzwiach windy zauważyła dębową tabliczkę z co najmniej dziesięcioma


emblematami różnych jednostek, począwszy od 50 Skrzydła Kontroli Kosmicznej
lotnictwa aż po Dowództwo Łączności Wojsk Lądowych, jak również Narodowe Biuro
Rozpoznania.
Niżej umieszczono symbol, którego nigdy wcześniej nie widziała. Przedstawiał
stylizowanego amerykańskiego orła z rozpostartymi skrzydłami i głową zwróconą w
bok, którego zarys tworzyły jakby nadrukowane obwody. Reprezentował jednostkę o
nazwie Narodowa Agencja Spraw Wewnętrznych. Amy nigdy o niej nie słyszała.
Za szybem zobaczyła boksy wychodzące z tylnej ściany owalnego pomieszczenia.
Wykonane były z takich samych beżowych paneli, jakimi wyłożono ściany
prowadzącego tu korytarza. Napisy na nich głosiły: „Prysznice do dezynfekcji",
„Mundury", „Pomoc medyczna", „Izolatki".
Amy zorientowała się, że Chase także nie znał tego miejsca, mimo że miał dostęp
do Red Level. Natomiast, co ciekawe, dla pani major nie było ono nieznajome. Bez
wahania skierowała się między boksy, ściana jednego z nich podziurawiona była
kulami.
- Od kiedy to tu istnieje? - zapytał ją Chase, gdy oboje z Amy szli za Sinclair do
kolejnych drzwi z szarej stali.
- Punkt J? Od początku lat siedemdziesiątych.
- Jesteś pewna? Znajdujemy się przecież tylko dziewięć metrów pod ziemią -
zauważył Chase. - W latach siedemdziesiątych nie przetrwałoby nawet dziesięciu
sekund od ataku nuklearnego.
- Ta część została dobudowana w ciągu ostatnich pięciu lat - wyjaśniła Sinclair.
Zatrzymała się przy drzwiach i wyjęła przepustkę. - Podczas ćwiczeń w ramach
„Zachmurzenia" i „Ulewy" okazało się, że nie przewidziano żadnych procedur w razie
ataków biologicznych i chemicznych. Rozbudowano więc ten rejon na wypadek, gdyby
nie można było ewakuować ludzi na zewnątrz. Przedtem był to po prostu magazyn
materiałów nie wymagających szczególnego zabezpieczenia. Teraz urządzono tu
pomieszczenie dekontaminacyjne.
- Od kiedy wiesz tak dużo o Pentagonie? - spytał Chase.
- Odkąd mam wyższy stopień wtajemniczenia niż ty - odpowiedziała Sinclair.
„A Chase mnie nazwał dzieckiem" - pomyślała Amy. Nie zdziwiłaby się, gdy
by pani major dodała jeszcze na końcu zyg-zyg.
Za drzwiami znajdowała się duża platforma, wykonana z dość ściśle ułożonych
metalowych sztab. Światło było tu przyćmione, betonowe ściany znacznie ograniczały
przestrzeń. Amy spojrzała w dół przez szczeliny w kracie i doznała zawrotu głowy, bo
zobaczyła inne podobne platformy, rozciągające się pod nią. Połączone były
pojedynczą metalową drabiną.
Chase przystanął przy poręczy platformy.

373
- Wprawdzie nie jestem Schwartzkopfem, ale czy jeden facet z bronią, ustawiony
na dole, nie mógłby w jednej chwili załatwić intruzów, którzy by się tu pojawili?
- Może - gdyby o tym wiedział.
-Wybacz, ale ci ludzie wiedzą chyba o wszystkim. A Punkt J? Quicksilverl Ho-
logramy rentgenowskie?
Sinclair popatrzyła na Chase'a z takim zniecierpliwieniem, że Amy zaczęła się
zastanawiać, czy ci dwoje w ogóle są w stanie załatwić coś bez stwarzania problemów.
- Obok windy biegną schody ewakuacyjne, Tom. Tam będą snajperzy. To jest na-
tomiast tunel regulacji ciśnienia. Gdyby nastąpiła eksplozja, ciśnienie rozsadziłoby szyb
windy i sam tunel. Ale on skręca z powrotem w kierunku Potomacu - przechodzi przez
przegrody, które eksplodują w jedną stronę. Tak więc fala uderzeniowa tutaj znajduje
ujście, z dala od Punktu J. Na schematach to pusta betonowa tuba.
- Po co więc ta drabina i drzwi na dole?
- Dodatkowe zabezpieczenie - powiedziała Sinclair. - Czy to według was nie
ulubione wyrażenie wojskowych?
Chase nie wydawał się przekonany, ale Amy słuchała zafascynowana. Dowia-
dywała się o tej sferze działalności wojska, o której nie powinna nic wiedzieć.
- Wiem, z kim mamy do czynienia - stwierdziła stanowczo Sinclair. - I nie
mam wątpliwości, w jaki sposób ten człowiek zdobył informacje o Punkcie J. Dra
bina i wyjście na dole miały służyć ekipom budowlanym, a także pełnić rolę dro
gi ewakuacyjnej. Zamierzano zlikwidować je po zakończeniu budowy. Nie ma ich
więc na planach. Tak jak nie było kanału ściekowego.
- Czy to znaczy, że wiesz, z kim mamy do czynienia? - zapytał. Amy
również chciała się tego dowiedzieć.
- Czy to Rosjanie, proszę pani?
Sinclair przystanęła przy drabinie i westchnęła.
- Wiemy tylko, czego chcą. Ale nie wiemy, po co i dla kogo pracują. Być mo
że ludzie, na których się natknęliście, byli Rosjanami. Jedną z osób, które udało
nam się zidentyfikować, jest natomiast komandos z niemieckich oddziałów spe
cjalnych. Sądzimy, że to grupa najemników. - Wsadziła rękę do kieszeni, wyjęła
radio i wetknęła je Tomowi do ręki.
-Ja daję kontakt, ty zajmujesz się łącznością. Nie będziemy bawić się w prze-
pychanki.
Ruszyła w dół po drabinie. Chase
wsunął radio do kieszeni.
- Poczekaj chwilę. Jak ten niemiecki komandos zdobył informacje o Punkcie J?
Sinclair zatrzymała się i spojrzała na niego, krzywiąc się.
- No dobra, szkoliłam go. Został przydzielony do NIA w ramach programu NATO.
Uczyłam go. Przekazałam mu aktualne kody dostępu. No dalej, powiedz to.
- Co? - zapytał Chase.
- Że to moja wina. Tak? Już wszystko jasne? To dobrze. - Wyciągnęła rękę i
spojrzała na zegarek. - Jeszcze pięćdziesiąt minut i to nie będzie już miało żadnego
znaczenia. Musimy ruszać.

374
Zaczęła pospiesznie schodzić po drabinie.
- Słyszałeś, co powiedziała pani major. Idziemy - rzuciła Amy.
- Świetnie. Teraz mam was obie na karku - powiedział Chase, ale wskoczył na
drabinę i zaczął po niej schodzić, wprawdzie nie tak zręcznie jak Sinclair, ale równie
szybko.
Amy przesunęła pistolet na plecy, odczekała, aż Chase zejdzie trzy metry i ruszyła
za nim, myśląc tylko o jednym.
Jeśli Chase i Sinclair mieli dalej pracować w zespole, powinna ich zostawić i
działać na własną rękę.
Rozdział jedenasty

Północnoamerykański Ośrodek Obserwacji Wyładowań


Elektrycznych, Tucson, Arizona

Stan Drewniak nie wiedział, czy powinien się bać, czy też czuć mile połechtany.
Wszyscy, którzy normalnie pracowaliby tego niedzielnego popołudnia w ciemnej,
klimatyzowanej norze, czyli sali monitoringu Global Atmospheric, Inc., zostali zwol-
nieni do domu. Z jednej strony nie było w tym nic niepokojącego. Ale z drugiej - faceci
w czerni mogli załatwić go tak, że nikt by się nawet o tym nie dowiedział.
- To nie jest obcy statek kosmiczny - powiedziała doktor Shapiro. Szefowa Staną
siedziała w obrotowym fotelu, tuż obok jego stanowiska komputerowego.
- Rozumiem - odparł Stan. - Musisz mówić takie rzeczy.
Spojrzał przez ramię na agentów Agencji Wywiadowczej Sił Powietrznych. Stali
dwa metry za nim i mieli kamienne twarze. Jeden trzymał ręce za plecami. Drugi
rozmawiał przez telefon komórkowy Motorola Slipstream o rozmiarach karty
kredytowej i zaledwie pięciokrotnie od niej grubszy.
- Na miłość boską, Stan, sprawdź tylko liczby.
Stan kiwnął głową i zaczął cofać zegar na szesnastą czterdzieści czasu Moun-tain
Central. Spojrzał na główny ekran znajdujący się na przeciwległej ścianie. Wciąż nie
mógł w to uwierzyć. Po raz pierwszy Shapiro pozwoliła mu pobawić się na wielkim
ekranie. Teraz on tu rządzi!
Natychmiast zauważył, że przebieg wyładowań w Ameryce Północnej niewiele
zmienił się od chwili, gdy rano opuścił to pomieszczenie. Burza szalejąca nad Luizjaną
i sięgająca aż po Florydę znacznie się uspokoiła. Portland nadal stanowiło centrum
większych wyładowań. Jak zwykle" - pomyślał.
Jednak burza nad prerią kanadyjską przemieściła się nad Montanę oraz Północną
Dakotę. Co sekundę rejestrowano tam uderzenie pioruna. Ośrodki burzowe pojawiły się
także nad jeziorem Michigan i w Arkansas, a poważniejszy ich układ przesuwał się na
południe, od Filadelfii do Baltimore. Jutro będzie lało na całym północno-wschodnim
wybrzeżu", stwierdził Stan.
Ale nie był tu po to, by prognozować pogodę. Spojrzał na zegar. Zostało jeszcze
dziesięć sekund.

376
Dziewięć.
Zerknął na Kolorado. Żadnych wyładowań. Czyste niebo.
Pięć...
Wahał się, czy zapytać, dlaczego lotnictwo nie sprawdzi tego samo. Przecież mają
satelity. Powinni obserwować każdy centymetr...
-Jasssny gwint... - Gdy zegar pokazał szesnastą czterdzieści jeden i pięćdziesiąt
sekund, zarys Kolorado na ekranie znikną! pod największym wskaźnikiem
wyładowania, jaki Stan kiedykolwiek widział. - To był Grinch? - zapytał.
Shapiro podjechała na fotelu bliżej niego.
- Stan, punkty uderzeń Grincha zbieżne były z przebiegiem orbit satelitów, bo on
sam jest satelitą. Powoduje wyładowania elektromagnetyczne na Ziemi.
- Wyładowania? - Stan patrzył na olbrzymią, przemieszczającą się plamę, która
wciąż błyskała na ekranie. - Pani doktor, nawet na Jupiterze nie ma takich wyładowań.
Przypuszczam, że wszystkie czujniki w pobliżu tego celu musiały się spalić.
- Tak. Cóż, jak widzisz, wyładowanie trwało bardzo długo. Oceniamy, że około
dwudziestu trzech sekund. Chcemy więc, żebyś...
- Powiadomił prasę - powiedział Stan. - To musiało uderzyć w ziemię. Tak silne
wyładowanie mogło spalić sieć wysokiego napięcia, zniszczyć budynki...
Shapiro położyła mu rękę na ramieniu i jednocześnie odwróciła go na fotelu w
swoją stronę, by spojrzeć mu w oczy.
- Chcemy, naprawdę zależy nam na tym, Stan, żebyś wykorzystał ten program,
który napisałeś tropiąc Grincha nad Pacyfikiem. Wyodrębnij główny przewodnik w
tym wyładowaniu nad Kolorado, a potem odtwórz łuk, który przebył na niebie.
- To znaczy, mam znaleźć jego orbitę?
- Właśnie.
- Więc... to nie jeden z naszych?
Shapiro spojrzała na agentów wywiadu i wzruszyła ramionami, jakby uznała, że
wreszcie nadszedł czas, by powiedzieć mu prawdę.
- Był nasz. Pracowałam jako konsultantka Pentagonu, gdy...
- Proszę pani. -Jeden z agentów podniósł rękę. - Nie wolno mu udzielać informacji.
- Na miłość boską, on już widział, jakie ten wynalazek ma możliwości. I tak
każecie mu podpisać zobowiązanie do zachowania tajemnicy i zaprzysięgniecie go,
zanim zostanie zwolniony, prawda?
- Co takiego?!
- Przykro mi, Stan - powiedziała Shapiro. - Ale... to wszystko jest ściśle tajne. A
nawet superściśle tajne. Albo przysięgniesz, że nigdy nikomu o tym nie powiesz, albo...
- Albo co? Zabiją mnie?
Jeden z agentów wyjaśnił sytuację:
- Zamkniemy pana. W bazie wojskowej. Będzie pan izolowany. Nawet pański
proces będzie zamknięty.

377
Stan otworzył usta ze zdumienia. Nie mieściło mu się w głowie, że ktoś mógł
powiedzieć coś takiego jemu.
- Stan, przykro mi - mówiła Shapiro - ale będziesz musiał to zrobić. Tylko my
mamy sprzęt, żeby to wykryć. I tylko ty potrafisz ustalić współrzędne celu, w który
poprzednio uderzył ten satelita.
- Więc to jest rodzaj broni?
- Obawiam się, że tak. - Shapiro okręciła fotel Staną, by znowu siedział na wprost
komputera. - Musisz znaleźć jego orbitę, żeby Pentagon wiedział, gdzie teraz uderzy.
- Dobra - powiedział Stan. Dano mu wreszcie okazję przeżycia na jawie jednej z
najwspanialszych przygód, o jakiej marzył w dzieciństwie. I nie tylko wtedy. Rząd
zwrócił się do niego z prośbą, żeby ocalił świat i zachował to w tajemnicy.
„Głupi Pentagon" - pomyślał. Ale zaczął wystukiwać polecenia na klawiaturze.

USS Cheyenne, Baza Marynarki Wojennej Norfolk,


Norfolk, Wirginia

Było wiele powodów, dla których nie kwestionowano pewnych rozkazów.


jednym z najważniejszych był brak czasu.
Czterogwiazdkowy admirał Hugh Paulsen skontaktował się ze Strategicznego
Ośrodka Informacyjno-Operacyjnego w siedzibie FBI z trzygwiazdkowym admirałem
Frederickiem Helmholtzem, szefem Dowództwa Obszaru Atlantyku (United States
Atlantic Command). Ich rozmowa trwała niespełna minutę. Obaj dowódcy znali
możliwości broni, o której mówili. Wszelkie wątpliwości zostały rozstrzygnięte już
dawno temu, podczas niezliczonych próbnych alarmów, ćwiczeń i testów nowego
sprzętu wojskowego.
Admirał Helmholtz znał swoich oficerów na tyle, że mógł ominąć normalny tryb
postępowania. Czas. Pośpiech. Tempo operacji. Od tego zależało zwycięstwo.
W niecałą minutę po rozmowie z admirałem Paulsenem naczelny dowódca USAC
nawiązał łączność z kapitanem Shelbym Coverem, dowódcą atomowego okrętu
podwodnego typu Los Angeles, USS Cheyenne.
Cheyenne wraz z trzema innymi przygotowywał się obecnie do manewrów bo-
jowych na północnym Atlantyku. Helmholtz wybrał właśnie jego, bo stał na kotwicy w
Norfolk, w Wirginii. Inne znajdowały się na Wschodnim Wybrzeżu, w Groton, w
Connecticut. Norfolk położone było bliżej. W ten sposób można było zaoszczędzić
czas.
W trakcie tej drugiej rozmowy, która trwała dwie minuty i trzydzieści sekund,
przyboczni Helmholtza pobiegli do jego biura, by dostarczyć współrzędne celu:
trzydzieści osiem stopni pięćdziesiąt dwie minuty i dziesięć sekund szerokości
północnej, siedemdziesiąt siedem stopni sześć minut i trzydzieści dwie sekundy
długości zachodniej. Mapy terenu nie były już potrzebne. Ostatniej korekty kursu
można było dokonać z powietrza.

378
Każdego innego dnia dowódca Cheyenne mógłby zadawać jakieś pytania. Ka-
pitanowie okrętów podwodnych byli indywidualistami, a jeszcze nigdy w historii
marynarki nie wydano takiego rozkazu, jaki Cover otrzymał od Helmholtza. Kapitan
jednak śledził na bieżąco wiadomości i znał ostatnie wydarzenia w Pentagonie.
Natychmiast więc przystąpił do wykonania rozkazu, podobnie jak jego załoga.
Ćwiczyli tę procedurę od lat. Tylko współrzędne celu były inne. Oficer nadzoru broni
wprowadził je do systemu dowodzenia na stanowisku kontroli na pokładzie Cheyenne.
Siedem minut po zakończeniu rozmowy kapitana Covera z admirałem Helm-
holtzem, turyści, którzy zwiedzali bazę Norfolk, oraz większość jej pracowników,
zamilkli, przerażeni hukiem, jaki rozległ się w wilgotnym morskim powietrzu zatoki
Willoughby.
Patrzyli zaniepokojeni, jak pocisk o długości sześciu metrów i średnicy pięć-
dziesięciu centymetrów wznosi się w górę wśród kłębów dymu i błysków ognia. Został
wystrzelony z wyrzutni, znajdującej się między wieżyczką obserwacyjną a sterem
okrętu, który wciąż zacumowany był w dokach.
Przez dwadzieścia sekund świadkowie słyszeli ryk detonatora małej rakiety, która
wyniosła pocisk w górę. Potem rozbrzmiał inny dźwięk - włączył się miniaturowy
silnik odrzutowy i pocisk przyspieszył. Leciał na północny zachód, nad ujściem rzeki
James, nad Hampton i Newport News, by wzdłuż wybrzeża Wirginii dotrzeć w głąb
lądu.
Gdy nikt już tego nie widział, rozłożyły się krótkie skrzydła, które miały stabi-
lizować poziom lotu pocisku. Radar kontroli toru lotu utrzymywał go na stałej wy-
sokości nad ziemią, niezależnie od ukształtowania terenu. Sześć razy na sekundę
komputer globalnego systemu namierzania umieszczony wewnątrz pocisku odbierał z
trzech różnych satelitów NAVSTAR potwierdzenie, że obiekt nie zszedł z kursu.
Zmierzał prosto do celu. Na USS Cheyenne dobrze wykonano zadanie. Lecący z
prędkością prawie tysiąca kilometrów na godzinę pocisk bojowy Tomahawk miał
uderzyć w cel za jedenaście minut i dwadzieścia pięć sekund.
Komandosi Eskadry Bojowej E Delta Force stali już gotowi, by rozpocząć atak za
jedenaście minut i trzydzieści sekund.
Zbliżał się czas odwetu. Zmasowanego uderzenia na Pentagon.
Rozdział dwunasty

Punkt J

Gdy na ekranach telewizyjnych pojawiały się kolejno zdjęcia zabitych aspirantów,


Erich Kronig powrócił myślami do własnej młodości. Przypomniał sobie, jak niegdyś
jeździł konno. A nawet tamten tydzień na Hawajach, który spędził z żoną Chase'a.
Pielęgnował w sobie tę oazę spokoju, która miała go chronić, niczym pancerz, przed
poczuciem zagrożenia narastającym w miarę, jak jego misja zbliżała się do końca.
Niepokoiło go, że wróg nie pojawił się jeszcze na polu bitwy.
Nie było z kim walczyć.
- Gdzie oni są? - zapytał, patrząc ponad ramieniem „Kilo" na pięć ekranów te-
lewizyjnych konsolety bezpieczeństwa i łączności. Nie mógł zrozumieć, dlaczego
Amerykanie nie przystąpili jeszcze do kontrataku.
Obaj z „Kilo" przebywali na drugim poziomie nieprzyjacielskiego Punktu J. Pod
nimi, piętro niżej, znajdowali się generał Vanovich, przypięty pasami do fotela przed
stanowiskiem Red Level, oraz specjaliści Kroniga, którzy kończyli już montować
urządzenia do przeniesienia pewnych funkcji Punktu J poza jego obszar.
„Kilo" przerzucał wszystkie kanały na pięciu ekranach konsolety, ściszywszy
nieznośny dźwięk, który towarzyszył kalejdoskopowi obrazów. Wiele stacji tele-
wizyjnych pokazywało zdjęcia aspirantów 12 Kompanii. Ponieważ nie pojawiło się
żadne doniesienie o odnalezieniu ciężarówki z prawdziwym autobusem Akademii
Marynarki Wojennej w środku, Kronig był przekonany, że nikt jeszcze nie wie, co stało
się z zaginionymi młodymi ludźmi. Nie ulegało jednak wątpliwości, że ktoś ustalił
wreszcie, ilu „terrorystów" dostało się tego dnia do Pentagonu.
Kronig dokładnie wiedział, jak powinny potoczyć się dalsze wydarzenia. Już ponad
godzinę temu, kiedy posługując się Quicksilverem zniszczył bazę sił powietrznych
Schriever, Amerykanie powinni byli się zorientować, że muszą jak naj- j szybciej dostać
się do Punktu J. A ponieważ tunele „Godzina Szczytu", którymi wdarła się tu Grupa
Pierwsza Kroniga, zostały zamknięte trzydziestotonowymi drzwiami pancernymi, mogli
przejść wyłącznie przez Pentagon. Najkrótsza droga prowadziła od strony rzeki.

380
Tam właśnie Kronig umieścił zakładników. Po związaniu zostali ulokowani w
pomieszczeniach biurowych, przy drzwiach, w korytarzach i na schodach. Obojętnie,
jaką bronią generał Brower zamierzał rozbić kuloodporne okna, musiałby zabić co
najmniej pięćdziesięciu zakładników. Po wkroczeniu przez ostrzelane okna
amerykańscy komandosi zastaliby wewnątrz morze krwi, której rozlew sami
spowodowali.
To na pewno ochłodzi ich skuteczniej niż wszelkie zapory ogniowe, bo Amerykanie
nie mają zwyczaju godzić się własnymi błędami. Dowódcy Delta Force raczej
wstrzymaliby atak, niż narazili się na sąd.
Planując operację, Kronig wielokrotnie odczuwał coś w rodzaju litości dla
przeciwnika. Bo choć od amerykańskich żołnierzy oczekiwano, że będą wypełniać
swoje obowiązki i wykonywać rozkazy - nieważne, słuszne czy nie - to jednocześnie
obywatele, którym służyli, nie darzyli ich specjalnym szacunkiem i nie udzielali im
pomocy.
Amerykanie właściwie nie mieli już żadnej koncepcji wojny. A z powodu
ostrożności i niechęci do podejmowania ryzyka doprowadzili do tego, że ich armia
słabła i traciła skuteczność. Nic więc dziwnego, że stworzono coś tak potwornego jak
Quicksilver. Dla Amerykanów był on abstrakcyjnym, odległym narzędziem, które
jednak siało śmierć i zniszczenie. Skoro zaś w ten sposób nie musieli stawać twarzą w
twarz z wrogiem, ich żołnierze nie mieli okazji się przekonać, że cena zwycięstwa jest
wysoka i za wszystko trzeba potem zapłacić. Przy tym taka broń masowego rażenia
powstała w społeczeństwie, które tak szczyciło się zasadami moralnymi.
Kronig machinalnie bawił się plastikową kopertą, która zawierała najcenniejsze
amerykańskie dokumenty. Jak nisko upadł ten naród - pomyślał, gdy spojrzawszy na
ekrany telewizorów, nie zauważył żadnej aktywności nieprzyjaciela. - Nie walczą
nawet o taki symbol narodowy jak Pentagon".
„Kilo" na swoim stanowisku nadal kontrolował poszczególne kanały. Odbierali
sygnały komercyjnych stacji przez rozgałęziony system łączności zewnętrznej Punktu
J: sieć kabli światłowodowych, które połączone były ze stacjami przekaźnikowymi w
Wirginii i Maryland. Był to system bardzo złożony, samokorygujący się i dosłownie
niewykrywalny. Musiał być taki. Pomyślano go tak, żeby przetrwał wojnę nuklearną.
Gdy „Kilo" zmieniał kanały, które wciąż relacjonowały poszczególne wydarzenia w
Pentagonie, nastąpił chwilowy zanik sygnału.
- Kolejne łącze światłowodowe wysiadło - powiedział „Kilo". - Muszą mieć tu
swoich ludzi, którzy wykopują je i przecinają.
Kronig nie był zaniepokojony. Tego również się spodziewał. Wiedział, że co
najmniej dwadzieścia ekip musiałoby pracować przez większą część dnia, by cał-
kowicie odciąć łączność. Sprawdził czas.
— Jeszcze sześćdziesiąt pięć minut, przyjacielu.
Tylko tyle czasu potrzebował. Za godzinę i pięć minut Quicksilver znowu znajdzie
się w zasięgu stacji przekaźnikowych Punktu J, rozmieszczonych wokół Pentagonu
nawet w odległości osiemdziesięciu kilometrów. Kronig wiedział - i ta

381
świadomość sprawiała mu przyjemność - że jedna ze stacji, całkiem niepozorna, znajduje
się na dachu Białego Domu. Był to ściśle tajny prezent od NIA. Wszystkie organizacje,
których działalność łączyła się z Punktem J, miały własne linie ko- . • munikacyjne i taiły
przed sobą nawzajem szczegóły na ten temat, by utrudnić ewentualny przepływ
informacji. Szefom tych agencji nigdy nie przyszło na myśl, że tego rodzaju brak
współpracy może okazać się szkodliwy dla państwa. Kronig ' czasami miał wrażenie, że
amerykańskie komórki wywiadowcze są tak odseparowane i niezależne, że w razie
konfliktu pomiędzy CIA a NIA, jedna agencja gotowa byłaby uzyskać przewagę nad
drugą nawet kosztem bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych. Podobnie jak we
wszystkich innych dziedzinach, także i tu najważniejsze było zwycięstwo.
Sygnał telewizyjny powrócił, gdy sieć łączności sama się zrekonfigurowała,
omijając łącze, które zostało przecięte. Brower już dawno był poza zasięgiem te-
leniewoli w Białym Domu. Kronig zorientował się wreszcie, że poczynania generała
transmitowane były z dziesięciominutowym opóźnieniem, a on sam dołączył do swoich
oddziałów jeszcze przed rozpoczęciem tajemniczej ewakuacji Białego Domu. Kiedy ją
rozpoczęto, „Kilo" zaczął się zastanawiać, czy to możliwie, by Kronig rzeczywiście
przygotował jakiś zamach.
W końcu jednak zagadka się wyjaśniła. Podejrzewano po prostu, że w Białym
Domu podłożono bombę, i obecnie prezydent nadzorował rozmowy z Synami
Wolności z siedziby FBI.
Doniesienia biura prasowego Białego Domu, że władze pozostają wciąż w
kontakcie z Synami Wolności, były dla Kroniga kolejnym dowodem, że rząd
amerykański nie wzdraga się przed kłamstwem. Gdy ostatni zakładnicy zostali już
związani i rozmieszczeni po stronie rzeki, Kronig wycofał wszystkich swoich ludzi do
Punktu J i zablokował do niego wszelki dostęp. Zarówno przez windę, jak i przez
schody ewakuacyjne. Komandosi, którzy początkowo udawali terrorystów z
anarchistycznej grupy amerykańskiej, przestali się kontaktować z Białym Domem już
ponad godzinę temu.
Widocznie prezydent - czy ktokolwiek tam dowodził - wiedział o tym, bo mo-
nitoring Pentagonu, którego domagali się Synowie Wolności, został przerwany wraz z
zakończeniem transmisji działań Browera. Mimo informacji przekazywanych opinii
publicznej, władze amerykańskie doszły do wniosku, że nie mają do czynienia ze
zwykłymi terrorystami i że w tej grze największą stawką nie jest życie zakładników.
Na szczęście reporterka nazwiskiem Trish Mankin nadal przekazywała na żywo
wiadomości z Pentagonu, relacjonując je z parkingu po drugiej stronie Poto-macu. Za
nią Kronig widział zarówno Teren Parad, jak i wejście od rzeki. Popołudniowe cienie
zaczęły się wydłużać. Na niebie gromadziły się chmury. Nadal jednak nie było oznak,
że wróg przygotowuje się do kontrataku - żadnej koncentracji wojska czy sprzętu.
- Wciąż nic - stwierdził „Kilo", kończąc przegląd kanałów i zaczynając go od nowa.
Spojrzał na Kroniga. - Muszą przecież wiedzieć o satelitach, prawda? Czy to możliwie,
żeby nie wiedzieli?

382
Kronig też się nad tym zastanawiał. Poklepał „Kilo" po ramieniu.
- Idę do centrum - powiedział. - A ty obserwuj dalej.
Minął swoich ludzi, zgrupowanych teraz w Punkcie J i gotowych bronić się tu albo
wycofać, zależnie od dalszych działań wroga. „Tango" zabawiał część z nich,
parodiując prezydenta Stanów Zjednoczonych, co niedawno tak skutecznie zmyliło
generała Vanovicha.
Kronig był zadowolony, słysząc śmiech swoich żołnierzy. Straty były niższe, niż się
spodziewał, i wszyscy to doceniali. W czasie pierwszych minut ataku na dziedziniec
snajperzy zastrzelili ośmiu komandosów. Czterech zginęło podczas przejmowania
ośrodków operacyjnych. Czternastu zostało rannych, ale tylko dwóch nie mogło
samodzielnie się poruszać. Sześciu zaginęło. W sumie więc straty wyniosły nieco
więcej niż trzydzieści procent, ale biorąc pod uwagę warunki, w jakich ludzie walczyli,
a także to, czego udało im się dokonać, Kronig uznał to za dobry wynik. Więcej ofiar
nie przewidywał. Nie sądził też, że trzeba będzie bronić się w Punkcie J, zwłaszcza że
nic nie wskazywało, by wróg zamierzał go odbić.
Kronig postanowił zaczekać jeszcze pięć minut. Nawet jeśli Amerykanie planowali
atak, na pewno nie dostaną się do Punktu J wcześniej niż za godzinę. Uznał więc, że
pora już odesłać żołnierzy do domu.
Gdy doszedł do czerwonych stalowych schodów, prowadzących piętro niżej,
powitały go pozdrowienia żołnierzy. Ich misja zbliżała się do końca. Odnieśli
zwycięstwo. Wrócą do swoich jako bohaterowie. Czego więcej może oczekiwać
żołnierz?
Kronig dotarł na poziom operacyjny. Ponownie stanął za fotelem Vanovicha i
odwrócił go, by spojrzeć generałowi w twarz.
- Mam dla pana ciekawe zagadnienie, generale - powiedział. — Nikt nie wy
daje się zainteresowany odzyskaniem Quicksilvera. Powinno już nastąpić kontru-
derzenie. Wiemy, ile trwa przygotowanie sil CDC do akcji. Mieli aż nadto czasu,
żeby tu przybyć i rozpocząć operację. A jednak... nic się nie dzieje. Nie widać ich
na horyzoncie.
Przez moment Kronig dostrzegł w oczach Vanovicha błysk triumfu, jakby po raz
pierwszy generał poczuł nad nim przewagę.
- Może nie muszą zaatakować Punktu J, żeby pokrzyżować wam szyki - odparł.
- Ależ oczywiście, że muszą. Mogliby pozbawić nas łączności, ale trwałoby to cały
dzień. Na pewno nie godzinę.
Pierwszy raz od czasu przekazania kontroli nad Quicksilverem Vanovich wy-
prostował się w fotelu, jakby drwił.
- Powiem panu coś o Amerykanach. Lubimy wygrywać. Ale jeśli jest to nie
możliwe, staramy się, by przeciwnik także przegrał. W dawnych ponurych cza
sach nasi stratedzy nazywali to koncepcją wzajemnego zniszczenia. Gdyby na
przykład Rosjanie wystrzelili w nas swoje pociski, my odpowiedzielibyśmy tym
samym i w rezultacie nikt nie wygrałby wojny atomowej. Dobrze znam swoich lu
dzi i wiem, że nie dopuszczą, by ktoś taki jak pan odszedł stąd jako triumfator.
Jeżeli jest pan na tyle głupi, by nie dać im szansy zwycięstwa, gwarantuję panu:
już oni się postarają, by i pan przegrał.

383
Nużące tyrady generała nie zawierały żadnych rewelacji i Kronig uznał je po prostu
za czcze pogróżki bezsilnego przeciwnika.
- Zapomniał pan o jednym, generale. Ja już wygrałem. Zdobyłem kontrolę nad
waszą bronią.
Vanovich szybko uniósł głowę i spojrzał na stację za sobą.
- Zgodnie z tym, co wskazuje zegar na ekranie, nie będzie pan mógł się nią
posłużyć jeszcze przez sześćdziesiąt dwie minuty,
- Ale w tym czasie Delta Force nie zdąży się tu dostać i mnie powstrzymać.
- Wie pan, z czym wiąże się użycie Delta Force na terenie Ameryki? Z wpro-
wadzeniem kolejnych stopni zagrożenia. A wie pan, co one oznaczają?
- Oczywiście. — Kronig się odwrócił. Niczego nowego już się tutaj nie dowie.
Trzeba wydać żołnierzom rozkaz ewakuacji.
- Czyżby? A co następuje po stanie zagrożenia „Delta"?
Kronig ponownie odwrócił się do Vanovicha. Starszego pana zaczęła ogarniać
desperacja, bo wiedział, że za godzinę zginie, gdy jego wynalazek ponownie zostanie
opanowany przez napastników. „Komandos" wzruszył ramionami.
- To ściśle tajne dane, z zakresu FIS - fragmentaryzowanych informacji spe
cjalnych. Jak pan widzi, wiem wszystko. Po stanie zagrożenia „Delta" następuje
stan zagrożenia „Echo". Wprowadzono go dziś w Pentagonie. Opadły drzwi pan
cerne. Na pewno są tu jeszcze jacyś pracownicy, których nie ujęliśmy, bo tkwią
w „sejfach". Poszczególne sektory budynku zostały odcięte, by trudniej było nam
się tu bronić. Na szczęście, nie mamy takiego zamiaru.
Vanovich patrzył na Kroniga bez zmrużenia oka.
- Co więc jest po stanie zagrożenia „Echo"? - upierał się wyzywająco. Kronig znał
odpowiedź. Ale to było śmieszne.
- Generale Vanovich, niech pan będzie poważny. Jesteśmy w Pentagonie. Vanovich
nie dawał jednak za wygraną.
- Co następuje po stanie zagrożenia „Echo"?
- Stan zagrożenia „X". Oznacza samozniszczenie Pentagonu? Ale w jaki spo
sób? Budynek nie ma takich możliwości.
Vanovich się uśmiechnął.
- Stan zagrożenia „X" nie mówi nic o samozniszczeniu Pentagonu. Przewiduje, że
jeśli nie ma nadziei na odbicie budynku, napastnicy zostaną wyeliminowani wraz
z nim.
Kronig znowu ujrzał coś dziwnego w oczach generała, ale nie zamierzał dać się
zasugerować jego mściwym wizjom.
- Znajdujemy się dziewięćdziesiąt sześć metrów pod ziemią. Mogą zrobić
z tym budynkiem, co tylko chcą. Jeśli rzeczywiście chcą. Ale to nas nie dotyczy -
nie może nas dotyczyć.
Vanovich uśmiechnął się tak szeroko, że Kronig naprawdę poczuł się dotknięty.
- Nic nie rozumiesz, ty tępy skurwysynu, prawda? Nie pozwolą ci stąd odejść
i zabrać Quicksilvera. Znam tych ludzi. Właściwie sam się ich boję. Spowodują
eksplozję o sile pięćdziesięciu megaton na wysokości trzydziestu kilometrów i za
snują niebo nad całym Wschodnim Wybrzeżem. Nie wyemitujesz żadnego sygna-

384
łu. Jeśli będą musieli, wezmą Pentagon na cel i będą go bombardować głowicami W-
80, aż zniknie z powierzchni ziemi. Mają atomowe bomby penetrujące, które docierają
na głębokość sześćdziesięciu metrów, ty cholerny półmózgu. Kiedy taka bomba
eksploduje trzydzieści metrów nad nami, fala uderzeniowa zrobi z nas galaretę, a
promieniowanie ugotuje nas na twardo. Nie rozumiesz? Nie muszą się dostać tu, na dół,
żeby ci skopać dupę. Jesteś już załatwiony!
Kronig wierzchem dłoni uderzył Vanovicha w szyderczo uśmiechniętą twarz, zanim
zdążył pomyśleć.
Generał osunął się na oparcie fotela z ręką przy ustach. Z jego rozciętej wargi
sączyła się krew.
Kronig był wstrząśnięty własnym niekontrolowanym zachowaniem. Stanął na
baczność.
-Jako oficer armii niemieckiej przepraszam pana za moje...
- A więc to oni cię tu przysłali? Niemcy? - Vanovich patrzył na niego ze zdu
mieniem, jakby ta myśl wydała mu się absurdalna.
Kronig oblał się rumieńcem. Nie miał już czasu dla starszego pana, nie mógł sobie
pozwolić, by ten więzień i jego marne wysiłki odciągały go od ważniejszych zajęć. Czy
to jednak możliwe, że planując operację, czegoś nie przewidział? Czy naprawdę
Amerykanie użyliby broni atomowej w zasięgu trzech kilometrów od Białego Domu?
Już samo promieniowanie...
Wtedy do niego dotarło. Bomba penetracyjna. Taka głowica, eksplodująca
sześćdziesiąt metrów pod ziemią, była odizolowana od atmosfery. Ponieważ nie istniała
groźba promieniowania radioaktywnego, szef państwa mógł w panice wydać rozkaz jej
użycia. A Biały Dom został ewakuowany...
Kronig odwrócił się błyskawicznie i zawołał:
- Wycofujemy się!
Rozległy się okrzyki zadowolenia.
„Kilo" wychylił się nad barierką i zaskoczony spojrzał w dół, na Kroniga.
- Ty nie! - krzyknął do niego Kronig. - My zostaniemy z technikami. Reszta
wraca do domu!
Metalowe schody zadudniły pod ciężkimi butami zbiegających ludzi.
- Będą już na ciebie czekali - odezwał się Vanovich. - Tak jak ty czekałeś na nich.
Kronig spojrzał na jeńca. Poczuł dla niego pogardę.
- A gdzie twoim zdaniem, staruszku, mieliby czekać?
- W tunelach „Godzina Szczytu". Gdy tylko otworzysz drzwi pancerne.
- Może tam czekać cała wasza armia, jeśli chce. Może razem z tobą zostaną
poczęstowani bombą penetracyjna. Bo my zamierzamy uciec inną drogą.
Zostawił generała i skierował się w bok, ku schodom, które prowadziły na poziom
czwarty Punktu J.
Wychodzący żołnierze rozstąpili się w dwuszeregu, by zrobić mu przejście. Kronig
zszedł na czwarte piętro i minął szybko komandosów, którzy kierowali się do
magazynów i pomieszczeń technicznych.
Najniższy poziom Punktu J był ciemniejszy i bardziej zabudowany niż trzy wyższe
piętra. Podłogę stanowiła tu stalowa krata, która miała zapobiec zalaniu urządzeń. Pa-

385
nował tu też większy hałas. Szum generatorów, pomp wodnych i klimatyzatorów
odbijał się od stalowych powierzchni, powodując pogłos jak we wnętrzu statku.
Kronig musiał się jednak skoncentrować. Ruszył ku najdalszej ścianie piętra. Tam,
w jednym z pomieszczeń gospodarczych, „Tango" otwierał pierwszej grupie
komandosów właz do kanału regulacji ciśnienia. Mimo fantazji Vanovicha, Kronig
wiedział, że po drugiej stronie włazu nie będzie nieprzyjacielskich sił.
Kiedy wkroczyli tu jego żołnierze, najpierw sprawdzili właśnie tę część Punktu J.
Zbadali także drogę ucieczki. Była czysta. I miała jeszcze tę zaletę, że nie wi dniała na
żadnych planach budynku. Okrągły właz został umieszczony tu na użytek ekip, które
prowadziły prace budowlane w Punkcie J. Zamierzano go potem zlikwidować -
zaspawać po ukończeniu budowy. Jak jednak można było wywnioskować z
odnalezionych przez ludzi Kroniga wzmianek na temat tajnych struktur budynku, ze
względu na bezpieczeństwo, a także oszczędność, postanowiono go zostawić. Choć
nikt z uczestników operacji nigdy nie widział planów Punktu J, wyjście znajdowało się
dokładnie tam, gdzie się go spodziewali.
Kronig patrzył, jak „Tango" powoli popycha metalową klapę grubości metra. Do
pomieszczenia wdarło się chłodne, stęchłe powietrze. Światło poziomu czwartego,
padające zza pleców Kroniga, rozjaśniło ciemności za klapą, wyławiając z mroku
wąską metalową rampę, która prowadziła w dół, w kierunku wybetonowanego kanału
odpowietrzania o średnicy sześciu metrów. Wejście do niego znajdowało się w
odległości czterech metrów. Nieco dalej, już w kanale, zielone światło wskazywało
początek drogi ewakuacyjnej. Zwiadowcy Kroniga rozmieścili świetlówki wzdłuż
całego przejścia od Poziomu Zero aż do włazu na brzegu Po-tomacu. Wyjście to
nazywało się Wybiegiem Karaluchów i położone było kilkaset metrów na północ od
lotniska Ronalda Reagana, tuż pod aleją George'a Washingtona.
„Tango" stanął u wejścia do kanału i zasalutował dowódcy.
- To był dla mnie zaszczyt, sir.
Kronig przyjął honory i klepnął swego porucznika w ramię.
- Dla mnie również. Reisen mit Gott, mein Freund.
Spojrzał na pełne wyczekiwania twarze żołnierzy, którzy stali w szeregu - ranni
wsparci na ramionach towarzyszy. Nigdy nie doświadczył takiego uczucia dumy.
- Alle von Sie. - Potem ponownie zwrócił się do „Tango". - Dołączę do was za
dziewięćdziesiąt minut. Jeśli nie, ruszajcie o dwudziestej pierwszej, zgodnie z planem.
Po zachodzie słońca komandosi mieli dotrzeć do włazu i przejść przez niego jak
przez komorę powietrzną, a potem przepłynąć trzy metry i wydostać się na
powierzchnię Potomacu. Plan przewidywał, że od dwudziestej pierwszej piętnaście
będą małymi grupami zabierani przez furgonetki z drogi przy Gravely Point, gdzie
byliby z alei niewidoczni. Kronig oświadczył organizatorom operacji, że nie weźmie w
niej udziału, jeśli jego ludzie nie będą mieli szansy ucieczki. Ta nie istniejąca na
planach droga ewakuacyjna była więc idealnym rozwiązaniem.
Jeśli zaś chodzi o ostatni etap ucieczki, już wiele tygodni temu dokonano rezerwacji
miejsc w samolotach. W ciągu trzech dni wszyscy żołnierze mieli wrócić do domu,
pojedynczo lub parami, z różnych lotnisk na terenie całej Ameryki Pół-

386
nocnej. Za siedemdziesiąt dwie godziny na ziemi amerykańskiej nie miało już być
śladu żadnego uczestnika operacji, co uwieńczyłoby sukces akcji. „Tango" skinął
głową.
- Zobaczymy się za dziewięćdziesiąt minut.
Ruszył w dół po rampie. Jej metalowa powierzchnia dźwięczała pod ciężkimi bu-
tami idącego, a betonowa nisza, która otaczała Punkt J, wypełniła się echem jego
kroków. „Tango" doszedł do kanału powietrznego, a tupot maszerujących za nim ludzi,
był dla Kroniga sygnałem, że jego żołnierze rozpoczęli wędrówkę ku wolności.
Po dwóch minutach pięćdziesięciu dwóch komandosów dotarło do wyjścia z
Poziomu Zero, w tym dwaj na noszach. Punkt pomocy medycznej ośrodka na szczęście
był w nie zaopatrzony.
„Tango" przystanął przy wejściu do kanału, jego sylwetka rysowała się na tle
zielonego światła jarzeniówek. Gdy minął go ostatni żołnierz, mężczyzna odwrócił się
w stronę Kroniga i uniósł rękę na pożegnanie.
Gdy Kronig odpowiedział podobnym gestem, „Tango" odwrócił się i nagle podniósł
pistolet maszynowy.
- Nie ruszaj się! - krzyknął.
„Wreszcie!" - Kroniga ogarnął spokój, bo jako wojownik przecież na to czekał.
Wszedł na pochyłą rampę i, osłaniając oczy przed światłem padającym przez właz,
spojrzał w górę, by zlokalizować cel, w którzy mierzył „Tango". Zobaczył stalową
drabinę biegnącą wzdłuż zewnętrznej, kolistej ściany Poziomu Zero. Drabinę, której
także nie było żadnych planach.
Gdy jego wzrok przyzwyczaił się do ciemności, dostrzegł to, co wcześniej zobaczył
„Tango". Trzy metry nad włazem, na drabinie przystanęła jakaś postać. Zauważył na jej
plecach pistolet.
A więc Amerykanie przystąpili jednak do kontrataku. Ale z zaskoczenia. Kto by
pomyślał, że wykażą aż tyle zimnej krwi?
- Nie strzelaj, jeśli nie musisz - ostrzegł „Tango". Potem zawołał: - Ty! Na dra
binie! Rzuć broń i powoli zejdź!
Postać ostrożnie zsunęła broń z ramienia i chwyciła ją za pasek.
- Rzuć to! - rozkazał Kronig.
Poczuł powiew powietrza, gdy broń przeleciała obok i z pluskiem wpadła do
niewidocznej wody na dnie niszy, sześć metrów poniżej rampy.
- Teraz na dół! Powoli!
Postać zaczęła wolno schodzić, szczebel po szczeblu. „Tango" podbiegł i stanął
przy Kronigu, z pistoletem gotowym do strzału w razie jakiejś niespodzianki.
Gdy postać znalazła się pół metra nad włazem, Kronig ze zdziwieniem zauważył, że
ma na sobie adidasy i dżinsy. Jeszcze dwa szczeble i zobaczył... szarą koszulkę?
Wychylił się z rampy i chwycił intruza za ramię, ciągnąc go - nie, ją! - ku sobie.
Odwrócił jeńca w stronę światła padającego przez właz i wszystko zrozumiał.
Znał tę twarz.
- Aspirantka Bethune - powiedział prawie karcącym tonem. — Spóźniła się pa
ni na autobus.
Rozdział trzynasty

Północnoamerykański Ośrodek Obserwacji Wyładowań


Elektrycznych, Tucson, Arizona

Gdy Stan Drewniak przystępował do tropienia Grincha, miał zbyt mało informaq'i.
Teraz jednak otrzymał ich aż nadto. Dosłownie wszystkie czujniki wyładowań
elektrycznych w zachodniej części Stanów Zjednoczonych zostały porażone impulsem
elektromagnetycznym, wysłanym przez tego znarowionego satelitę. Gdyby wierzyć w
ich odczyty, należałoby przyjąć, że impuls rozszedł się z równą siłą na przestrzeni
ośmiuset kilometrów kwadratowych, czyli na obszarze dwukrotnie większym niż stan
Kolorado. To coś zupełnie niedorzecznego.
Doktor Shapiro dała mu jednak dokładne współrzędne geograficzne punktu, w który
Grinch uderzył - szesnaście kilometrów na wschód od Colorado Springs, tysiąc
osiemset osiemdziesiąt metrów nad poziomem morza. Przyjąwszy to za punkt wyjścia,
Stan zaczął odtwarzać trasę, jaką impuls przebył w atmosferze, by znaleźć jego źródło.
Musiał oczywiście pamiętać, że źródło to poruszało się z prędkością około trzydziestu
tysięcy kilometrów na godzinę.
Doktor Shapiro zdradziła mu także, że utracony satelita krąży po orbicie polarnej.
Stan musiał określić, czy porusza się z północy na południe, czy z południa na północ.
Na szczęście ta część zadania nie była trudna. Musiał tylko porównać czas sygnałów
otrzymanych z czujników kanadyjskich i czujników meksykańskich. Odpowiedź
uzyskał w niespełna minutę. Satelita leciał z północy na południe.
Teraz można było przystąpić do analizy danych. Stan poczuł się znowu właściwym
człowiekiem na właściwym miejscu. Kiedy wcześniej na własną rękę szukał Grincha
na Pacyfiku, napisał program uwzględniający dane przesyłane przez czujniki
skierowane na zachód. Ponieważ Grinch był teraz w zachodniej części kraju, Stan nie
mógł się posłużyć czytnikami bezpośrednio pod nim. Wyeliminował więc wszystkie ich
informacje. Skupił się natomiast na danych z czujników znajdujących się na wschodzie,
a skierowanych na zachód. To sprytne posunięcie oszczędziło mu całe godziny
obliczeń, Shapiro - dni.
W ciągu dziesięciu minut Stan nakreślił orbitę Grincha z dokładnością do ośmiuset
kilometrów. Przebiegała prawie dokładnie nad granicą Kolorado i Kansas. Wtedy
doktor Shapiro zaproponowała przeprowadzenie pewnych statystycz-

388
nych przekształceń danych. Dwie minuty później Stan mógł skorygować orbitę,
zmniejszając możliwość błędu do osiemdziesięciu kilometrów.
Doktor Shapiro zależało jednak na jeszcze większej dokładności. W tym celu
należało obliczyć zjawisko Dopplera dla źródła fal radiowych, zbliżających się do
czujników i oddalających od nich. Stan porównał więc dane z czujników w Meksyku,
które znajdowały się niemal bezpośrednio przed satelitą, z danymi czujników
kanadyjskich, leżących za nim.
Potem na podstawie różnic między tymi danymi wyliczył pozycję i kurs Grin-cha w
odstępach dwudziestu trzech sekund, kiedy emitował impuls elektromagnetyczny. Przy
prędkości trzydziestu tysięcy kilometrów na godzinę dało mu to dokładny tor lotu na
długości stu osiemdziesięciu czterech kilometrów. A tyle już wystarczyło, by komputer
ekstrapolował całą orbitę Grincha z dokładnością, która zadowoliła wreszcie szefową
Staną.
Stan opadł na oparcie fotela, splótł ręce na karku i z wielką satysfakcją obserwował
wynik swojej błyskotliwej analizy, rysujący się na mapie świata, na głównym ekranie
Global Atmospherics Inc. Nie przeszkadzało mu, że jedynymi świadkami tego
osiągnięcia są doktor Shapiro i faceci w czerni.
Żółta sinusoida, przedstawiająca orbitę satelity, przesuwała się z prawej strony
mapy w kierunku wschodnim. Potem pojawiła się z lewej strony, na zachodzie,
wznosząc się i opadając. Linia drugiej orbity była przesunięta na wschód o dwa tysiące
czterysta kilometrów i wiodła satelitę Pentagonu nad Stanami Zjednoczonymi,
zaczynając w pół drogi pomiędzy Toronto i Montrealem w Kanadzie i przecinając
prawie przez środek Jamajkę na Karaibach.
- Tu cię mam - powiedział Stan z zadowoloną miną, obracając się z fotelem, by
uśmiechnąć się do szefowej. Obliczenia zajęły mu niecałe dwadzieścia minut. Uważał,
że była to genialna robota i z całą pewnością zasługuje na nagrodę. - No to co, dostanę
podwyżkę?...
- Waszyngton. - Wypowiedziawszy to jedno słowo, Shapiro zerwała się z fotela tak
szybko, że uderzył on w fotel Staną. Chwyciła telefon komórkowy jednego z agentów.
Stan był zdezorientowany. Chyba Grinch nie walnie w stolicę. Zgodnie z przebie-
giem orbity na ekranie satelita miał przelecieć dokładnie nad dystryktem Kolumbia.
Doktor Shapiro wykrzyczała tę informację do telefonu, jakby Stan przepowiedział
koniec świata. „Niektórzy to mają życie", pomyślał.
Teraz, gdy było po sprawie i podniecenie opadło, zaczął się zastanawiać, czy w
bufecie Global Atmospherics Inc. znajdzie się coś dobrego do zjedzenia.

Strategiczny Ośrodek Informacyjno-Operacyjny,


siedziba FBI

„To tak jakby obserwować grę komputerową" - pomyślał Hector. Główny panel ekranu
wideo ukazywał pod dużym kątem czarno-biały obraz szybko przesuwającego się
terenu, przekazywany przez kamerę, która umieszczo-

389
na była na nosie pocisku Tomahawk, lecącego w kierunku Waszyngtonu. Na dole
widać było tylko plamy światła i cienia, czyli ziemię znajdującą się zaledwie sto
pięćdziesiąt metrów niżej. Na górze zaś Hector widział horyzont, który przesuwał się
na tyle wolno, że można było dostrzec szczegóły krajobrazu: drogi, domy, drzewa,
pola.
Z boku widniały kolumny liczb, które zmieniały się szybko, w miarę jak pocisk
przelatywał nad pofałdowanym terenem. Wskaźnik prędkości utrzymywał się na
prawie nie zmienionym poziomie, około pięciuset dwudziestu węzłów. Natomiast czas
osiągnięcia celu, liczony z dokładnością do setnych sekundy, malał błyskawicznie.
Niemal równie szybko zmieniały się współrzędne pocisku.
Hector zerknął na zegarek, żeby porównać swój czas z tym na ekranie. Tomahawk
był tylko pięć minut stąd. Admirał Paulsen twierdził, że jeśliby wyszli na dach budynku
FBI, usłyszeliby, jak przelatuje. Nikt jednak nie kwapił się, by to sprawdzić.
Prezydent siedział w fotelu, między stołem konferencyjnym i ekranem w ścianie.
Był zamyślony. Zwrócił się do Paulsena, zajmującego miejsce po jego prawej stronie.
- Jak się panu udało tak szybko to załatwić? Pamiętam, że kiedy byłem w Se
nacie, uczestniczyliśmy w odprawach na temat użycia tego rodzaju broni w rejo
nie wyrzutni koreańskich. Marynarka twierdziła wtedy, że wykreślenie toru lotu
każdego pocisku trwa całe dnie - trzeba wprowadzić mapy do ich pamięci, prze
prowadzić analizy.
Admirał odpowiedział jak ojciec, który niczego bardziej nie pragnie, jak pochwalić
się postępami swego dziecka. Jego wcześniejsza niechęć w stosunku do prezydenta
zniknęła. Wraz z generałem Janukatysem wszyscy trzej działali teraz w zgodzie.
Dowiedli, że są zawodowcami i wykonują swoją robotę niezależnie od okoliczności,
tak samo zresztą jak Casson, Fortis i Meyer.
- Bo to są nowe Błock Four, sir. Nie trzeba już krok po kroku programować ich tras
do celu. Wprowadzamy tylko długość i szerokość geograficzną, a komputery
pokładowe pocisku programują się same, współpracując z globalnym systemem
namierzania oraz radarem kontroli toru lotu. Oczywiście, mamy to szczęście, że raczej
nikt w Wirginii nie będzie próbował nas zestrzelić, a kontrolerzy przestrzeni
powietrznej czuwają nad tym, by niebo było czyste.
- No dobrze - odparł prezydent. - Rozumiem, że jesteście w stanie uderzyć w
Pentagon. Ale skąd macie pewność, że traficie w drzwi?
- Widzi pan celownik pośrodku ekranu? - zapytał Paulsen dumnie. - Kiedy pocisk
dokona zwrotu i zacznie zbliżać się w linii prostej do celu, będzie jakieś pięć
kilometrów od Wejścia Rzecznego. Kamera pokładowa przejdzie w tryb zdalnego
sterowania, a wtedy jakiś młody oficer kontroli uzbrojenia pewną ręką nakieruje
joystickiem celownik na drzwi. A gdyby - dodał - zorientował się, że z jakichś
powodów pocisk nie trafi w cel, może za pomocą joysticka poderwać go do góry i
naprowadzić jeszcze raz.
„To jest gra wideo" - przyszło Hectorowi do głowy. Odwrócił się na fotelu, by
spojrzeć przez szklane drzwi na Tylera i agentkę Newman. Grali teraz w karty. Mały
miał przed sobą znacznie większą kupkę cukierków niż Newman.

390
- A zakładnicy na drugim i trzecim piętrze? Jest pan pewien, że nic im się nie
stanie? - Prezydent nie musiał zadawać tego pytania, i tak wszyscy pamiętali, że
los pierwszej damy wciąż pozostaje nieznany. Szef cierpiał, ale wykonywał swo
je obowiązki.
Paulsen pospiesznie uspokoił go raz jeszcze.
- Tomahawk wyposażony jest w nie uzbrojoną głowicę, jakich używamy podczas
manewrów. W tym przypadku zawiera dwieście dwadzieścia pięć kilogramów piasku.
W drzwi uderzy więc półtoratonowy ładunek, lecący z szybkością dziewię-ciuset
sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, i siła ta skupi się na przestrzeni niespełna metra
kwadratowego. Nastąpi niewielka eksplozja nie zużytego paliwa pocisku, ale cała
energia, jaka zostanie skierowana w drzwi, będzie miała charakter mechaniczny.
Zakładnicy na pewno odczują wstrząs, ale nie odniosą ran.
- Trzymam pana za słowo, admirale - powiedział prezydent. Przeniósł wzrok na
generała Janukatysa, który siedział po drugiej stronie stołu. - Ile czasu potrzebuje pan,
żeby pańskie myśliwce też mogły wykonywać takie zadania?
- Niech nam pan przyzna fundusze, sir, to dojdziemy do tego w ciągu dwóch lat.
Po tej wymianie zdań nastąpiła dziwna cisza. Ci dwaj ludzie rozmawiali ze sobą,
jakby następnego dnia rano ich współpraca miała przebiegać w zwykłym trybie. Hector
wiedział jednak, że to niemożliwe. Bez względu na to, jak zakończy się ten dzień, jutro
wszystko będzie już inne. -
Prezydent znowu odwrócił się do ekranu.
- Generale Brower, obserwuje pan to?
Szef CDC widoczny był w mniejszym oknie wideo, obok obrazu przekazywanego
przez pocisk Tomahawk.
- Tak, sir. Jesteśmy gotowi wkroczyć do akcji za... cztery minuty.
Wszyscy w sali, jakby tknięci tą samą myślą, zwrócili spojrzenia na mapę
przedstawiającą tor lotu bombowca Lancer, Czerwonej Pantery Dwa. Bomba pe-
netracyjna była oddalona od celu o czterdzieści minut drogi. Prezydent wyjaśnił dalsze
szczegóły akcji.
- Będzie pan miał dwadzieścia minut, generale Brower. Po dwudziestu minu
tach od wkroczenia do Pentagonu wszyscy pańscy ludzie i tylu zakładników, ilu
uda się im znaleźć, mają się stamtąd wycofać. Zrozumiano?
Hector widział, że Brower nie był zadowolony z narzuconego mu ograniczenia, ale
potwierdził odbiór rozkazu.
- Czy pułkownik Tobin jest na miejscu? - zapytał prezydent.
Z głośników nad ekranem rozległ się zniekształcony głos Tobina:
- Tak, sir. Jestem w parku z ekipą UPN.
- Z jakim opóźnieniem nadajecie?
- Piętnastominutowym, sir - odparł Tobin. - Widzę stąd żołnierzy Delta Force,
zebranych obok nasypu przy tunelu. Wyszli dwie minuty temu. Ale nikt ich nie
zobaczy w telewizji, bo nadajemy materiał sprzed piętnastu minut. Jeśli terroryści go
oglądają, nie będą się niczego spodziewać - usłyszą dopiero uderzenie pocisku.
- Ma pan dobrą ekipę, pułkowniku - stwierdził prezydent.

391
- Wiem o tym, sir.
- Ale gdy pocisk uderzy... za trzy minuty... zorientują się, że wchodzimy. Wtedy
musi pan zakończyć emisję i zacząć ewakuację ludzi z zabezpieczonego obszaru.
Będzie pan miał trzydzieści pięć minut, by zabrać stamtąd cywilów. Czy to jasne?
- Tak jest, sir.
- No, to dobrze. A teraz... czekamy.
Prezydent westchnął i zapadła cisza.
Jednak w dwie minuty i pięćdziesiąt sekund przed uderzeniem pocisku w cel, do sali
wbiegł z hałasem Drew Simons.
- Panie prezydencie, ludzie z ośrodka wykrywania wyładowań wykreślili orbitę
Quicksilvera.
- Na podstawie jednego uderzenia? Świetnie. Czy znajomość jego pozycji pomoże
nam w jakiś sposób?
- Nie za bardzo, sir - odparł Simons. - Obawiam się, że mam złe wieści. Za
pięćdziesiąt minut Quicksilver przeleci prawie dokładnie nad Waszyngtonem. A sądząc
z tego, co stało się w Schriever... Sir, jeśli wezmą na cel Biały Dom, to w promieniu
ośmiu kilometrów wszystko zostanie unicestwione, łącznie z tym budynkiem.
Paulsen i Janukatys zerwali się z miejsc. Hector przygotował się, by pójść w ich
ślady. Leki przeciwbólowe dawno przestały działać i już wcześniej zastanawiał się, czy
nie wziąć następnych. Teraz żałował, że nie poprosił o nie.
Paulsen odezwał się pierwszy:
- Panie prezydencie, media podały, że przebywa pan w siedzibie FBI. Ten bu
dynek też może być celem. Musimy pana ewakuować.
Czas osiągnięcia przez pocisk celu wynosił dwie minuty. Hector widział już na
ekranie odległe zarysy budynków, a także - po lewej stronie - charakterystyczny kształt
pomnika Waszyngtona. Czuł, że wraz z końcowym odliczaniem traci zdolność
racjonalnego myślenia. Miał tylko nadzieję, że ci, od których zależą dalsze decyzje, są
bardziej opanowani.
Wtedy prezydent przesądził sprawę i Hector przestał myśleć o swojej nodze i
wstawaniu.
- Nigdzie nie idę - powiedział szef. - Quicksilver będzie tu nie wcześniej niż za
pięćdziesiąt minut, a bombowiec nadleci za czterdzieści. Generale Janukatys, czy
bomba spełni swoje zadanie?
- Tak, sir.
Prezydent popatrzył na wszystkich zebranych - spojrzenie miał pewne, w jego
oczach nie było ani cienia lęku.
- Dziękuję wszystkim za starania. Czterdzieści minut, panowie. Potem, tak czy
inaczej, będzie po wszystkim.
Gdy obraz Waszyngtonu, przesyłany przez pocisk, rósł na ekranie, Hector wy-
obraził sobie major Sinclair w sercu Pentagonu.
To nie była gra - nie mogło być zwycięzców ani pokonanych. I
ostateczny wynik wciąż był wielką niewiadomą.

392
Punkt J

Margaret rozpoznała głos, który rozległ się zaledwie półtora metra nad nią
i Tomem.
Najpierw ktoś" powiedział: - To był dla mnie zaszczyt, sir.
A potem usłyszała stanowczy głos Ericha. Taki, jaki pamiętała. Uroczo po-
wściągliwy, z ledwie uchwytnym obcym akcentem.
- Dla mnie również. - I dodał po niemiecku: - Idź z Bogiem, przyjacielu. Wy
wszyscy też.
Pamiętała ten głos z dawnych dni - i nocy - kiedy jego właściciel pomagał jej
odzyskać wiarę w siebie i swoją przyszłość. Teraz, w imię wiary w ten kraj i jego
przyszłość, gotowa była przy pierwszej okazji uciszyć go na zawsze.
Jeszcze parę minut temu wydawało się, że taka okazja nadarzy się bardzo szybko.
Trzydzieści sekund wcześniej ona i Tom stali wyżej na metalowej rampie. Czekali,
aż Bethune zejdzie po stalowych drążkach w kształcie litery U, przyspawa-nych do
zewnętrznej ściany Punktu J.
Wtedy jednak koło na okrągłej klapie włazu zaczęło się obracać. Oboje z Tomem
przestraszyli się, ale nie byli zdziwieni. Rozmieszczone w kanale świetlówki były
znakiem, że wróg zechce uciec właśnie tędy.
Koło na drzwiach obracało się coraz szybciej. Tom skoczył w lewo, zamierzając się
ukryć z powrotem na drabinie. Bethune jednak zeszła już za nisko. Zsunął się więc
prędko parę szczebli niżej i schował pod rampą na występie.
Margaret przebyła barierkę na rampie po prawej stronie, opuściła się na rękach i
zeskoczyła na występ. Straciła podparcie dla stóp i wpadłaby do wody, gdyby Tom jej
nie chwycił. Wciąż obejmował ją ramieniem, gdy stała na wąziutkiej półce, trzymając
się ćwieków czy nitów - w ciemności trudno było się zorientować
- które wystawały z wyłożonej stalą ściany Punktu J.
Nagle Margaret usłyszała, że rampą w stronę tunelu maszeruje grupa żołnierzy
- ponad pięćdziesięciu ludzi. Tom chciał jej coś powiedzieć. Czuła jego oddech
przy uchu, ale pokręciła głową, dając mu do zrozumienia, żeby był cicho.
Wydawało jej się, że na rampie pozostał tylko Erich.
Margaret przygotowała się już, by go zaatakować. Wiedziała, że da sobie radę. W
ten sposób mogłaby się zrehabilitować.
Ale w jednej chwili wszystko przepadło.
Oboje z Tomem usłyszeli, jak ktoś w tunelu zawołał Ericha i w tym samym
momencie zauważył Bethune na drabinie.
Jednak zamiast od razu do niej strzelić, c?ego Margaret się spodziewała, Erich
przywitał się z dziewczyną, jakby ją znał. Potem wraz z komandosem z tunelu wycofali
się do Punktu J i zabrali Bethune.
Po potężnym trzasku zamykanego włazu rozległ się syk powietrza, gdy przekręcono
koło na klapie.
Tom zdjął rękę z pleców Margaret i uchwycił się jednego z metalowych prętów,
tworzących drabinę.

393
- Stój! - syknęła Margaret, bo zachwiała się, gdy Tom ją puścił. Jeden nieuważny
krok i mogli oboje spaść do wody. A wtedy trudno byłoby im dostać się z powrotem na
rampę.
- Musimy iść za nimi! Ten facet zabrał Milo - odpowiedział szeptem. - Poznałem go
po głosie.
Starając się utrzymać równowagę, Margaret przywarła do zimnej, chropowatej
powierzchni ściany. Dość wysoka temperatura, jaka panowała na głębokości
dziewięćdziesięciu metrów, była obniżana przez utrzymującą się tu wodę oraz
urządzenia klimatyzacyjne.
-Jeśli trzymają tu generała, to musi być na poziomie trzecim - szepnęła na tyle
głośno, na ile wydawało jej się to bezpieczne. - Tam właśnie jest stanowisko Red
Level. Musimy im dać parę minut na dojście, bo inaczej nas usłyszą.
- Nie mamy czasu - powiedział Tom ściszonym głosem. Przysunął się i zno
wu obejmował ją ramieniem.
Margaret wyciągnęła prawą rękę i Tom, czytając w jej myślach, wcisnął na zegarku
przycisk do podświetlania tarczy, żeby sprawdzić czas.
Piętnasta pięćdziesiąt. Czterdzieści minut do przybycia bombowca. W najgorszym
razie mogą uciec za oddziałem wroga przez kanał.
Światełko na tarczy zegarka zgasło, zanim Tom zdążył odczytać godzinę. Gdy
ponownie wyciągnął dłoń w stronę jej nadgarstka, Margaret cofnęła rękę.
- Przestań! Czterdzieści minut!
Ostrożnie weszli po drabinie i przeskoczyli przez barierkę na rampie. Margaret już
miała ostrzec Toma, żeby nie hałasował na stalowym chodniku, gdy zdała sobie
sprawę, że porusza się równie cicho jak ona.
Gdy znaleźli się przy włazie, ujęła koło na klapie.
- Skąd Erich Kronig znał Bethune? - szeptem zapytała Toma. Koło ustąpiło pod
naciskiem jej ręki, poruszyło się wolno, ale dość łatwo.
- Kto to jest Kronig?
Margaret zaczęła powoli uchylać klapę, starając się robić to w równym tempie.
- Ten facet mówiący po niemiecku? To ten, który zabrał Bethune i generała. -Tom
czasami potrafił być okropnie tępy i uparty.
- Powiedział Milo, żeby nazywał go „Komandosem". Skąd znasz jego nazwisko?
- Był jednym z uczestników natowskiego programu wymiany oficerów. Spędził
sześć miesięcy w moim wydziale. To niemiecki komandos i ja go szkoliłam, już wiesz?
A teraz powiedz, skąd znał Bethune?
- „Nuke" na pewno do nich nie należy - oświadczył Tom ściszonym głosem. -
Możesz to sobie wybić z głowy. Czego go uczyłaś?
- „Nuke", mówisz?
-To ksywa tej małej. Chce zostać kapitanem atomowego okrętu podwodnego.
- Dużo wiesz na temat tej małej. - Margaret sama nie wierzyła, że mogła coś
takiego powiedzieć. Wymknęło jej się bezwiednie. Może Tom nie zwróci na to
uwagi. Skupiła się teraz na obracaniu koła. Nie chciała, żeby klapa otworzyła się
zbyt gwałtownie.
Ale Tomowi rzadko zdarzało się przeoczyć coś, co mogło mu dać przewagę.

394
- Jesteś zazdrosna - stwierdził, a Margaret widziała już ten wkurzający uśmie
szek na jego twarzy, choć było ciemno.
Płynnym ruchem przełożyła jedną rękę nad drugą, obracając koło nieskończenie
wolno, na wypadek gdyby po drugie stronie stał ktoś z bronią. Nawet jeśli Erich
zauważy ruch koła, może pomyśli, że któryś z jego żołnierzy wraca z kanału.
- Dlaczego miałabym być o ciebie zazdrosna? - zapytała, wiedząc, że nie powinna
tego robić.
- Zawsze wypytujesz, co u mnie, z kim się spotykam, zastanawiasz się, czy
powinniśmy pójść na obiad...
Margaret zastygła z rękami na kole.
- Nieprawda - odparła z godnością.
- Daj spokój, dzisiaj chciałaś nawet pójść ze mną na mecz.
- Nie z tobą, ty idioto. Z Tylerem. - Koło nagle obróciło się bez oporu. - Cofnij się.
W środku może być wartownik.
Przestrach, który znalazł odbicie na twarzy Toma, sprawił Margaret przewrotną
przyjemność. Otworzyła szeroko klapę włazu i skierowała w otwór berettę.
Nic.
Tylko szum urządzeń, nieco wilgotna woń klimatyzowanego powietrza i zapach
sprzętu elektronicznego. Ani śladu Ericha, jego towarzysza czy aspirantki Bethune.
Margaret dała znak Tomowi, żeby wszedł pierwszy, a potem ruszyła za nim i
powoli zamknęła właz. Na wszelki wypadek przekręciła koło tylko o pół obrotu.
Rozejrzała się dookoła, by odnaleźć drogę do głównych generatorów.
Odezwała się najciszej, jak potrafiła:
- Nigdy nie pytałam, z kim się umawiasz. To ty zawsze chcesz wiedzieć, z kim
ja się spotykam.
Oświetlenie w Punkcie J było kiepskie, zaledwie kilka świetlówek w głównych
korytarzach i nad drzwiami pomieszczeń technicznych. Było jednak wystarczająco
jasno, by Margaret mogła dostrzec zdumienie na twarzy Toma.
- Kto ci to powiedział?
- Tyler. Czy chcesz powiedzieć, że twój syn kłamie?
- To Tyler zawsze mi mówi, że wypytujesz go o mnie.
Margaret zatrzymała się w pół kroku. A więc Tyler prowadzi z nimi swoje gierki.
- Ktoś tu spędza za dużo czasu z wujkiem Milo - stwierdziła. Tom
pokiwał głową.
- Porozmawiam z nim, kiedy wrócimy.
- Zrobimy to oboje - zaznaczyła Margaret, patrząc na niego podejrzliwie. Po
słyszała dziwny ton w jego głosie.
Popatrzył na nią z wyrzutem.
- Dlaczego nie powiedziałaś mi o Milo? Nie mam na myśli tamtego projektu...
Tu odpowiedź była prosta.
- Bo prosił mnie o to - odparła. - Przepraszam, Tom. Myślał, że chemotera
pia zadziała.

395
Ruszyła wąskim korytarzem, który nieznacznie zakręcał. Na drzwiach wyłożonych
drewnem i plastikiem widniał napis: „Generatory". Pomieszczenie było zamknięte, ale
to jej nie zmartwiło.
- Masz swoje narzędzia?
Jej eksmąż zawsze zabierał je ze sobą.
Tom znowu wykonał kuglarską sztuczkę i wyczarował z powietrza szwajcarski nóż.
Margaret westchnęła.
- Czy ty kiedykolwiek wydoroślejesz?
Tom kucnął przy dziurce od klucza.
- Poczekam z tym na ciebie - powiedział.
Potem zabrał się do tego, co zawsze robił najlepiej, a Margaret stała na straży z
pistoletem.
Lecący nad ziemią bombowiec znajdował się trzydzieści sześć minut od celu.
Natomiast pocisk Tomahawk rozpoczął już ostatni etap podróży.
Rozdział czternasty

Norfolk, Wirginia/Waszyngton, dystrykt Kolumbia

Pocisk przeszedł już na ręczne sterowanie.


W sali dowodzenia na USS Cheyenne, który wciąż zakotwiczony był w Norfolk,
oficer kontroli broni, porucznik Miken Marano, trzymała prawą dłoń na joysticku, a
lewą obejmowała kontrolki z napisami „Broń", „Przerwij" i „Baza". Całą uwagę
skupiła na dwóch ekranach konsolety kontroli uzbrojenia.
Jeden z nich ukazywał widok z kamery umieszczonej w pocisku, drugi natomiast -
pozycję pocisku Tomahawk z dokładnością do piętnastu centymetrów, którą
symbolizował żółty trójkąt pośrodku przesuwającej się mapy.
Gdy pocisk znalazł się w odległości czterdziestu kilometrów od celu, porucznik
Marano przystąpiła do obniżania poziomu jego lotu ze stu pięćdziesięciu metrów do
sześćdziesięciu. Przez przekaźniki zwrotne w joysticku czuła uderzenia wiatru i zmiany
cieplne, na jakie narażony był pocisk. Ale tak blisko ziemi i przy szybkości
dziewięciuset sześćdziesięciu kilometrów na godzinę była to tylko nieznaczna
turbulencja.
Rozpoznała w dali rzekę Anacostia i waszyngtoński Navy Yard na jej północnym
brzegu. To był dla niej punkt orientacyjny.
- Zbliżamy się - zgłosiła kapitanowi Coverowi. Nie spuściła jednak wzroku z
ekranów.
Po prawej stronie mignął szpital St. Elizabeth's. Wtedy porucznik Morano
zlokalizowała kopułę Kapitolu i wprawnym ruchem naprowadziła na nią celownik.
Pocisk, który znajdował się czterdzieści metrów na północ, zareagował natych-
miast, modyfikując ustawienie skrzydeł i korygując wyrzut gazów spalinowych o
ułamki centymetra, by dostosować kurs.
Trzydzieści sekund przed mającym nastąpić uderzeniem, dla Marano istniały już
tylko obrazy na ekranach. Sama była pociskiem - zbliżała się do celu, powoli
wytracając prędkość.
Tomahawk przeleciał nad Navy Yard i Virginia Avenue, a następnie wziął kierunek
północno-północo-zachodni, równolegle do New Jersey Avenue.

397
- I bierzemy ją z boku - powiedziała Marano, przesuwając celownik z kopu
ły Kapitolu. W sali dowodzenia panowała absolutna cisza. Marano czuła, jak sto
jący za nią dwaj oficerowie wstrzymali oddech.
Pocisk, lecący nad ulicami Waszyngtonu, zalśnił w czerwcowym słońcu, błysnął na
tle ciemnych chmur, które gromadziły się na północy. Odpowiadając na szybki ruch
joysticka, wykonał zgrabny zwrot wokół Kapitolu, zniknął na moment za jego kopułą i
pomknął na wschód, w stronę Mail.
Zszedł na wysokość czterdziestu pięciu metrów, a gdy przelatywał nad drzewami,
wyrzut gazów spalinowych wywołał gwałtowne dygotanie liści. Niespełna trzy
kilometry dalej wznosił się pomnik Waszyngtona, Na nim znajdował się teraz
celownik.
Pocisk nie szybował już po niebie, lecz prawie muskał ziemię.
- Idziemy bokiem - powiedziała Marano. Jej dłonie i palce pracowały jak au
tomat, reagując na każde drgnienie joysticka.
Tomahawk skręcił w promieniach słońca, kreśląc łuk wokół białego obelisku z
marmuru, i zrobił pętlę nad Tidal Basin. Wtedy pojawił się przed nim właściwy cel.
Pentagon.
Jako linie naprowadzające, porucznik Marano wykorzystała chodniki po obu
stronach Terenu Parad.
Powierzchnia Potomacu zmarszczyła się, gdy pocisk przeleciał z gwizdem cztery i
pół metra nad wodą.
Celownik zatrzymał się na Wejściu Rzecznym.
Pierwsze piętro. Martwy punkt.
Pocisk był już tylko białą smugą przecinającą zieloną krzywiznę Terenu Parad, gdy
lecąc z szybkością stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, trafił prosto... w cel.
Betonowe filary wystrzeliły na boki w idealnej symetrii, a nie zużyte paliwo
pocisku Tomahawk utworzyło za nimi kulę ognia, która natychmiast została wchłonięta
przez otwór, wybity w drzwiach pancernych.
Płonące paliwo w kłębach dymu wtargnęło do Pentagonu.
Foyer Wejścia Rzecznego w jednej chwili zamieniło się w piekło.
Siła uderzenia rozniosła szklane drzwi w pył, który wirował w wyłożonych bo-
azerią korytarzach siedziby Połączonego Komitetu Szefów Sztabów.
Zniekształcony pocisk wraz z wyrwanymi drzwiami pancernymi zakończył żywot
na przeciwległej ścianie foyer, wbijając się na metr w beton tuż nad ostatnimi
stopniami schodów.
Po paru sekundach jego paliwo wypaliło się całkowicie.
Płomienie liznęły odsłonięte kable i drewniane panele na suficie. Płonęła także
boazeria we foyer i korytarzach.
Wtedy włączyła się instalacja spryskująca.
W Norfolk porucznik Marano siedziała wciąż zapatrzona w puste ekrany konsolety,
nie słyszała wcale oklasków i radosnych okrzyków, które wypełniły salę dowodzenia.
Właśnie rozwaliła wejście do kwatery Departamentu Obrony. Tego zadania nie było w
jej grafiku, kiedy rano zameldowała się w pracy.

398
W Arlington natomiast, na dźwięk potężnego huku, spowodowanego uderzeniem
pocisku Tomahawka pancerne drzwi Wejścia Rzecznego, dwustu dwudziestu ubranych
na czarno komandosów Delta Force, Eskadry Szturmowej E, którzy czekali w
gotowości przy autostradzie Jeffersona Davisa, rzuciło się do ataku, pokonując odcinek
sześćdziesięciu metrów przez Teren Parad.
Oblężenie Pentagonu dobiegło końca. Budynek stał się polem bitwy.

Punkt J

- No, to mamy odpowiedź! - Kronig zawołał triumfalnie do „Kilo", prowadząc


schodami aspirantkę Amy Bethune na poziom operacyjny.
Dowódca Grupy Pierwszej stał tam z bronią w ręku, zaskoczony widokiem jeszcze
jednego jeńca.
- Jak mogliśmy ją przeoczyć? - Kronig zorientował się, że „Kilo" uważa obec
ność Bethune za przejaw osobistej nieudolności. Po opanowaniu Punktu J Grupa
Pierwsza przeliczyła przecież wszystkich tutejszych pracowników.
„India", która nadal siedziała przy konsolecie Red Level, odwróciła się z fotelem,
by zobaczyć, kogo prowadzi Kronig. To samo zrobili dwaj technicy pracujący przy
stole do napraw sprzętu elektronicznego. Zgodnie bowiem z planem, wszyscy
specjaliści pozostali na swoich stanowiskach.
Generał Vanovich nie mógł obrócić swego wyścielanego fotela, ponieważ był on
zablokowany w jednej pozycji.
- Nie przeoczyłeś jej - odparł Kronig. - To szpieg Delta Force. Miała działać
od wewnątrz. Dlatego jeszcze nie przystąpili do ataku.
„Kilo" przyjrzał się dokładniej Bethune.
- To ta aspirantka z telewizji - stwierdził.
- Ta, która spóźniła się na autobus - dodał Kronig. - Wszystko jasne. Zobaczyła,
gdzie umieściliśmy zakładników, i jakimś sposobem przekazała tę informację. -
Spojrzał na dziewczynę, prawie jeszcze dziecko. - Mam rację?
Bethune chciała w odpowiedzi splunąć mu w twarz, ale trafiła w ramię. Kronig starł
ślinę z kombinezonu. Skinął na „Tango" i „Kilo".
- Przeszukać ją - rozkazał.
„Kilo" szybkim ruchem objął od tyłu ramiona Bethune i uniósł ją w górę. Wy-
rywając się i szarpiąc jak schwytane zwierzę, kopnęła nogą, tak że „Tango" musiał
odskoczyć, po czym ostrożnie zbliżył się znowu. „Kilo" natomiast w rewanżu uderzył
ją czołem w tył głowy.
Kronig usłyszał chrupnięcie zęba, gdy szczęki dziewczyny mocno stuknęły o siebie.
Jęknęła, a głowa opadła jej na bok. Wtedy „Tango" szybko ją przeszu kał. Znalazł dwa
magazynki do H&K, składane narzędzie ukryte w pasku i siedem przepustek do
Pentagonu.
Po obejrzeniu tych przepustek uznanie Kroniga dla bojowego ducha Bethune
zamieniło się w coś zupełnie innego. Jeden z dokumentów należał do niej, pozo-

399
stałe, w tym niektóre lepkie od krwi, były jeszcze niedawno w posiadaniu jego sześciu
zaginionych ludzi.
Brutalnie szarpnął jej podbródek i zobaczył, że dziewczyna krzywi się z bólu. Z
kącika jej ust płynęła strużka krwi.
- Nie jesteś studentką akademii - powiedział. - A więc kim?
Odpowiedziała bełkotliwie, jakby była pijana:
- Bethune. Amy Leanne. Aspirantka. Marynarka Stanów Zjednoczonych.
Kronig postukał placem w jej szczękę, a ona zareagowała, jakby smagnął ją biczem.
Zesztywniała w uścisku „Kilo", po jej twarzy potoczyły się łzy. To... dziecko nie mogło
przecież zabić sześciu komandosów. I dostać się tutaj...
Chyba że...
Kronig pochylił się nad nią, żeby widziała tylko jego.
- Kto jest z tobą?
W jej szeroko otwartych oczach zobaczył strach. Uniósł pięść i dziewczyna
gwałtownie cofnęła głowę. Kronig westchnął. To byłoby jak znęcanie się nad
dzieckiem.
- Ona nie mogła nikogo zabić - oświadczył. - Ktoś musi z nią być. „Tango",
zejdź na dół i sprawdź drzwi. „Kilo", idź z nim.
„Tango" jednak zatrzymał się jeszcze. Podał dowódcy narzędzie, które odebrał
dziewczynie.
Kronig z zaciekawieniem obrócił je w dłoniach. Otwierało się, tworząc nożyczki o
ostrych końcówkach. U ich styku widać było zaschniętą krew. Załatwiła sześciu żoł-
nierzy nożyczkami?! Wyciągnął rękę i złapał Bethune za ramię, mnąc w dłoni jej szarą
koszulkę. Uwolnił dziewczynę z uścisku „Kilo", obrócił i sprawdził, czy nie jest ranna.
Żadnych obrażeń. Więc to nie jej krew. A przecież wszystko było nią pobrudzone,
jakby dziewczyna stoczyła walkę. Jak to...
Nagle jego uszy poraził wściekły krzyk. Dziewczyna wbiła mu łokieć w gardło i
stopą wymierzyła „Kilo" cios w brzuch, usiłując wyrwać Kronigowi swoje narzędzie.
Atak jednak został udaremniony przez „Tango", który uderzył ją w głowę kolbą
pistoletu maszynowego i powalił na podłogę.
Nawet wtedy próbowała jeszcze się podnieść, choć nogi już odmówiły jej po-
słuszeństwa i nie panowała nad swoimi ruchami.
Kronig rozmasował stłuczone gardło.
- Nie wiem, kim ona jest - wykrztusił. - Ale upewnijcie się, czy była sama.
- Związać ją? - spytał „Kilo".
Kronig pokręcił głową, bo wciąż nie mógł odzyskać głosu. Odpiął pasek przy
kaburze. „Kilo" kiwnął głową. Obaj z „Tango" skierowali się do schodów.
Dziewczyna patrzyła na Kroniga wyzywająco. Z ust zwisała jej długa nitka śliny
zmieszanej z krwią. Brązowe włosy nabrały ciemnoczerwonej barwy w miejscu, gdzie
uderzył ją „Tango". Kronig na wszelki wypadek trzymał się od niej z daleka.
Wyciągnął pistolet.
-Jeśli ma to dla ciebie jakieś znaczenie, oddaję ci honory, żołnierzu.
Dłonie i ramiona dziewczyny mocno drżały, gdy próbowała usiąść. Nie spuszczała
jednak z jego twarzy spojrzenia swoich niebieskich oczu.

400
- „Komandosie"!
Ten okrzyk wydała „India", która wciąż siedziała przed konsoletą.
- Atakują! Transmisja telewizyjna na niektórych kanałach została przerwana...
Ale jeden z helikopterów pokazuje dym po stronie rzeki... Widzę żołnierzy na Te
renie Parad... Nadlatują helikopter)' wojskowe...
Kronig spokojnie pokiwał głową.
- Zabiją tylko zakładników, gdy będą wchodzić przez okna.
- Nie... oni idą do wejścia. Wdarli się przez drzwi pancerne. Widzę, jak wbiegają!
- To niemożliwe - powiedział Kronig, patrząc na dziewczynę. Sam musi to
sprawdzić.
Bethune wciąż nie spuszczała z niego wzroku. Ale w jej oczach nie było strachu.
„To nie może być Amerykanka - pomyślał. - Może angielska studentka na stypendium
albo..."
Odbezpieczył pistolet, podniósł go i... Nagle zgasło światło.

Drugie piętro, pierścień E, sektor rzeczny

Komandosi Delta Force jak duchy przeniknęli do Pentagonu przez deszcz roz-
pylanej wody i dym po eksplozji. Szybcy i bezszelestni, w czarnych kombinezonach i z
noktowizorami, które pozwalały im poruszać się sprawnie w kompletnych
ciemnościach.
Przemieszczali się z pokoju do pokoju, ze schodów na schody, przeczesując je z
precyzją mechanizmu zegarowego, a towarzyszył im jedynie cichy brzęk sprzętu i
stłumiony stukot ciężkich butów.
Przechodzili na kolejne piętra i w trzyosobowych grupach wyłamywali drzwi,
wkraczali z bronią do poszczególnych biur i przeszukiwali je.
Wszędzie jednak napotykali wyłącznie zakładników, dwóch, trzech, czasami
czterech w pokoju. W sali konferencyjnej na parterze zastali pięciu ludzi, już roz-
wiązanych, którzy twierdzili, że uratowała ich aspirantka, ta sama, która przykle-iła
wiadomość do okna.
Znaleźli także zakładników, pełniących rolę zapory ogniowej. Niektórzy zostali
nawet przywiązani do drzwi, które żołnierze Delta Force początkowo zamierzali
wysadzić. Ostrzeżeni jednak przez jakąś major wojsk lądowych, która dostała się na
tyły wroga, zmienili taktykę.
Komandosi musieli atakować w warunkach podwyższonego stresu. Przy zdo-
bywaniu kolejnych pomieszczeń ich nerwy były coraz bardziej napięte, spusty
wrzynały im się w palce, których nie mogli rozprostować.
W Delta Force uczono ich jednak nie, jak strzelać do terrorystów, lecz jak ich
pokonać bez użycia broni palnej.
Uwalniali oficerów NATO i cywilów, przecinali sznury i plastikowe taśmy. Potem
pospiesznie eskortowali zakładników do helikopterów, które czekały już na dachu albo
na małych parkingach dla VIP-ów przy Wejściu Rzecznym. Stamtąd

401
zabierano ich do Fortu Belvoir, szesnaście kilometrów na południe, gdzie otrzymywali
pomoc lekarską. Tam też, co ważniejsze, ustalano ich tożsamość.
Nie odnaleziono jednej zakładniczki, której szczególnie pilnie szukano. Kobiety,
którą każdy rozpoznałby bez trudu. Los żony prezydenta wciąż pozostawał nieznany.
Korytarze i hole Pentagonu zaroiły się od żołnierzy wyposażonych w broń i
mnóstwo amunicji. Ale na razie nie wystrzelono ani jednego pocisku.
Przeszukiwanie sektora rzecznego tylko zwalniało ich atak. Prawdziwa bitwa miała
się dopiero rozpocząć. Na Poziomie Zero.
Rozdział piętnasty

Punkt J, poziom gospodarczy

Ponieważ Punkt J uważany był za niezdobyty, główne generatory nie zostały


zaprojektowane z myślą, by udaremnić ewentualny sabotaż. Dla Toma tablica
kontrolna była wprost śmiesznie nieskomplikowana. Gdyby tylko zechciał, mógłby po
prostu przesunąć trzy duże przełączniki i odciąć dopływ prądu do całego tego
supertajnego ośrodka, tak jak wyłącza się światło.
- Możesz to zrobić? - zapytała Margaret. Mówiła wciąż szeptem, choć szum
generatorów w pomieszczeniu kontroli i tak zagłuszał jej słowa.
Cały niższy dolny poziom Punktu J kojarzył się Tomowi z zatłoczoną, hałaśliwą
starą fabryką. Mało światła. Wąskie stalowe schody. Otwarte poziomy z chropowatą
metalową podłogą - jedyna różnica, że w tej siłowni leżały na ziemi grube maty z
czarnej gumy.
- Zwykłe wyłączenie prądu nic nie da - wyjaśnił. Uwielbiał ten wyraz irytacji,
który przez moment pojawił się na twarzy Margaret. Zdarzało się to wtedy, gdy
obawiała się, że on może mieć rację.
Dotknął jednego z głównych przełączników. - Jeśli go wyłączymy, uruchomią się
akumulatory i zaczną pracę generatory awaryjne. - Wskazał tablicę wskaźnikową nad
włącznikami obwodów. Małe czerwone, zielone i pomarańczowe lampki stanowiły dla
Toma informację o instalacji elektrycznej i rozdziale mocy w całym ośrodku. - To jasne
- dodał, bo wiedział, że Margaret nie miała pojęcia, jak to wszystko działa.
Po tonie jej głosu poznał, że go przejrzała.
- Dobrze. To co robimy? - spytała.
- Spowoduję przeciążenie. Wtedy przepalą się obwody niektórych urządzeń i
zadziałają bezpieczniki. Włączą się akumulatory i generatory awaryjne, ale już niewiele
pomogą.
- Dlaczego nie wyłączymy także akumulatorów i generatorów? Tom
pokręcił głową i postukał w tablicę wskaźnikową.
- Zgodnie z tym wszystkie są na górnym poziomie.
- Możemy się tam dostać.

403
„Taaa - pomyślał Tom. - Napotykając po drodze nie wiadomo ilu zbirów".
- Najpierw sprawdźmy, co tu możemy zdziałać - stwierdził. - Potem pomyślimy, jak
odbić „Nuke".
- Musimy przede wszystkim odciąć łączność, Tom. Uratowanie twojej przyjaciółki
nie na wiele się zda, jeśli nie będzie można zawrócić bombowca.
Tom zaczerpnął głęboko powietrza. Po tym wszystkim, co przeszedł tego dnia, nie
miał zamiaru prowadzić jeszcze takiej dyskusji.
- Ona nie jest moją przyjaciółką. - Wreszcie miał okazję opowiedzieć o tym,
jak Bethune spóźniła się na autobus i o jej zamordowanych kolegach, co wyja
śniało, dlaczego terroryści znali tożsamość dziewczyny.
Margaret szturchnęła go w żebra. Dość boleśnie.
- Chciałeś powiedzieć: jeszcze nie jest moją przyjaciółką - rzuciła.
- Margaret, „Nuke" to żołnierz. Wiesz, jacy oni są.
- W twoim typie.
- Nie zaczynaj znowu. - Zaczął rozglądać się po siłowni.
- Czego szukasz?
Sięgnął ręką obok Margaret i zdjął coś z szafki z wyłącznikami generatorów.
Pokazał jej.
- Taśma izolacyjna. To jest to.
Przyklęknął i podważył nożem pokrywę głównego panela bezpieczników. Były tam
trzy magistrale mocy, staruszki, jeszcze z lat siedemdziesiątych. Najważniejsze jednak,
że nigdzie nie zauważył komputerowych obwodów kontroli do monitorowania
magistral. Nic więc nie mogło go powstrzymać przed tym, co zamierzał zrobić.
- Doskonale - stwierdził. Pociął taśmę na kawałki, ciasno owinął nimi bezpieczniki
głównych obwodów, aż wszystkie znalazły się w pozycji włączonej i nie mogły
odskoczyć z powrotem.
- Co robisz? - zapytała Margaret.
- Zamierzam wywołać przeciążenie obwodów - odpowiedział Tom. - Bezpieczniki
mają za zadanie chronić podłączony sprzęt, ale ponieważ je unieruchomiłem... po
prostu się spalą.
- Nie mów tyle, tylko rób.
- Odpowiadam na twoje pytanie. - Znowu rozejrzał się wokół, szukając czegoś, co
nie byłoby przewodnikiem. Zauważył z boku małą drewnianą drabinę o trzech
szczeblach. - Daj mi ten twój idiotyczny nóż. - Margaret wyjęła nóż z pochwy
przyklejonej do łydki i podała mu.
Tom położył drabinę na podłodze, stanął nogami na jednej żerdzi i oderwał drugą.
Potem podniósł jeden z wyłamanych szczebli.
- Co chcesz z tym zrobić? - zapytała Margaret.
Tym razem Tom zignorował jej pytanie. „Moja przyjaciółka! - pomyślał. - Jeszcze
tego mi brakuje. Drugiej eksżony".
Umieścił nóż Margaret na końcu szczebla i przykleił go taśmą. Powstała pry-
mitywna kosa. Uzyskał w ten sposób narzędzie, które dobrze przewodziło prąd, ale
posiadało drewniany trzonek.

404
- Zniszczysz mi nóż? - zapytała Margaret, patrząc na niego ostrzegawczo.
- Tylko jeśli dopisze mi szczęście - odparł. - Cofnij się i zamknij oczy.
Odsunęła się, ale Tom wiedział, że będzie podglądała.
On nie miał wyboru. Ukląkł przy otwartej skrzynce, nakierował nóż w środek trzech
zwojów miedzianego drutu nad bezpiecznikami, a potem wetknął tajn ostrze, trzymając
narzędzie za drewniany trzonek.
W chwili gdy stalowe ostrze dotknęło przewodów, spod noża trysnął snop iskier.
Tom usłyszał pomruk generatorów, które włączyły się, aby wyrównać nagły spadek
mocy, po czym wydały oczekiwany przez niego przeciągły syk.
Wysiadło światło. Widać było tylko iskry.
Koniec drewnianego szczebla się zapalił, Tom rzucił więc narzędzie na podłogę i
zgasił ogień butami, uważając, by nie pociąć sobie podeszew.
Margaret włączyła małą latarkę, którą wyjęła z kieszeni.
- Tylko nie ucz takich sztuczek Tylera - powiedziała.
- Dobrze. Znacznie lepiej, gdy uczy się od matki zabijać. - Tom przyjrzał się
tablicy wskaźników. Małe lampki zamigotały znowu, zasilane akumulatorami. -
No, to część zadania już za nami. Główne generatory wysiadły. Myślę, że połowa
akumulatorów jest odłączona. Ale wkrótce uruchomią się generatory awaryjne. Za
dziewięćdziesiąt sekund, może dwie minuty.
Margaret omiotła światłem latarki tablicę wskaźników.
- Czy łączność już nie działa?
- Nie wiadomo. Jeśli te linie są takie ważne, pewnie mają oddzielne bezpieczniki.
- Musimy dostać się na górę i zniszczyć pozostałe generatory. - Margaret zbliżyła
się, by obejrzeć swój nóż. Taśma się stopiła, przyklejając poczerniałe ostrze do
zwęglonego kawałka drewna.
- No ładnie. Spieprzyłeś mi nóż.
- Wiesz, Tyler zaczął mówić jak...
Nagle drzwi do siłowni gwałtownie się otworzyły, uderzając o ścianę. Za nimi stali
dwaj mężczyźni w czarnych strojach komandosów, obaj trzymali latarki i pistolety
wymierzone w Toma i Margaret.
Mężczyzna, który wszedł pierwszy, był niższy, miał krótko ostrzyżone rude włosy i
brodę.
- Odsuńcie się od generatorów - rozkazał.
Tom stanął jak sparaliżowany. Ponieważ z tyłu za nimi nie było żadnych ważnych
urządzeń, napastnicy mogli do nich strzelić bez wahania. Ale beznadziejne sytuacje
tylko mobilizowały Margaret.
- A jeśli tego nie zrobimy?! - zawołała wojowniczo. - Boicie się uszkodzić coś
ważnego?
Rudowłosy komandos opuścił nieco broń.
- Postrzelimy was w nogi, a potem odciągniemy na bok.
Tom spojrzał na Margaret. Jeśli będzie cicho, to może tylko wezmą ich do niewoli.
Ale nie, ona zawsze musi... . . .

405
W powietrzu śmignął nóż z drewnianym trzonkiem i jednocześnie Margaret pchnęła
Toma w bok.
Rudowłosy mężczyzna strzelił przed siebie, ale w tej samej chwili poczerniały •-nóż
wbił mu się w gardło. Tom potoczył się po podłodze w stronę, w którą został popchnięty
przez Margaret, a jego eksżona rzuciła się, by zdobyć pistolet.
Walka, którą obserwował zaskoczony Tom, rozgrywała się w świetle upu- * szczonej
przez Margaret latarki i dwóch latarek terrorystów.
Margaret próbowała wyrwać pistolet z rąk rudowłosego mężczyzny, który upadł na
kolana, wydając z siebie nieartykułowane dźwięki. Z szyi trysnęła mu
jaskrawoczerwona krew. Drugi napastnik uniósł broń, ale zwlekał jeszcze przez
moment, bo bał się, że trafi swego towarzysza. Dzięki tej zwłoce Margaret zdążyła
obrócić zdobyty pistolet prosto w jego twarz i uderzyć go nim.
Potem oboje zniknęli w wąskim holu za drzwiami i Tom stracił ich z oczu.
Zerwał się i rzucił za nimi, omijając rudowłosego terrorystę, który leżał na gu-
mowej wykładzinie wstrząsany straszliwymi drgawkami.
Nagle zatrzymał się i jak zahipnotyzowany patrzył na to, co się działo w korytarzu.
Wysoki napastnik zamachnął się na Margaret, a ta, choć niższa i ważąca pięć-
dziesiąt kilogramów mniej, chwyciła go za rękę i wykręciła w nadgarstku, tak że Tom
usłyszał chrzęst kości, a mężczyzna jęknął z bólu.
„Załatwiła go", pomyślał Tom ze zgrozą.
Ale Margaret jeszcze nie skończyła.
Nagle przyparła mężczyznę do ściany, po czym zaczęła go okładać pięściami i
sztywnymi palcami po twarzy, raz po raz.
Terrorysta próbował osłonić twarz. Odepchnął Margaret, uderzył ją kolanem w
brzuch i wyrwał jej nóż.
Tom skoczył do przodu, ale jego była żona wykręciła nóż z ręki napastnika i wbiła
mu go prosto w oko. Tom cofnął się o krok.
Oko terrorysty rozprysło się jak żarówka.
Jego krzyk ucichł dopiero, gdy Margaret drugą ręką uderzyła go w gardło. Męż-
czyzna zakrztusił się i skulił, podnosząc ręce do twarzy, choć w oku nadal tkwił nóż.
A potem błyskawicznym ruchem, którego Tom nie był w stanie zarejestrować,
Margaret wyrwała ten nóż, chwyciła napastnika za włosy, odchyliła mu głowę i
przeciągnęła ostrzem po jego gardle tak zręcznie, że skonał nie wydawszy żadnego
dźwięku. Jego ciało osunęło się na podłogę.
Po dwudziestu sekundach walka była skończona.
Margaret stała nad pokonanym przeciwnikiem, ciężko dysząc, z otwartymi ustami i
rozszerzającymi się nozdrzami. W łagodnym świetle leżących na ziemi latarek nie
wydawała się istotą ludzką.
Tego dnia Tom widział już coś takiego. Bethune. Nie powiedział nic do tej kobiety,
niegdyś kochanki i żony, a teraz matki jego syna. Odwrócił się i zniknął w siłowni, a po
chwili wrócił z nożem Margaret.
Wytarł go o dżinsy i podał jej trzonkiem do przodu. Miał nadzieję, że ten gest lepiej
niż wszystko inne wyrazi to, czego nie powiedział głośno.
Że wreszcie zrozumiał. I że jest jej wdzięczny.

406
Strategiczny Ośrodek Informacyjno-Operacyjny,
siedziba FBI
Generał Janukatys miał na głowie prawie niewidoczny zestaw: słuchawkę z małym
mikrofonem, który sięgał zaledwie na pięć centymetrów wzdłuż jego gładko ogolonej
szczęki. Hector wiedział jednak, że dzięki temu niepozornemu urządzeniu generał może
śledzić komunikaty wszystkich helikopterów ratunkowych. Operacja rozpoczęła się już
dziesięć minut temu.
- Mamy czterdziestu sześciu zakładników w powietrzu - poinformował Janukatys. -
Na razie jeden ranny i żadnego oporu.
- Wycofali się do Punktu J - powiedział Casson. Ale to stwierdzenie szefa NRO dla
nikogo nie było nowością. Wszyscy tu zgromadzeni spodziewali się tego. Kolejne
działania terrorystów obliczone były na opóźnienie akcji CDC. I ta część ich planu
okazała się skuteczna.
Teraz miało się rozstrzygnąć, czy reszta też im się powiedzie.
- Pięćdziesięciu sześciu zakładników - doniósł Janukatys. - Zabierają ich te
raz z dachu. Żadnego kontaktu z wrogiem.
Prezydent siedział cicho w fotelu, odruchowo skubał bandaże na rękach i patrzył na
ekrany wideo, na których widoczne były działania wokół Pentagonu. Tym razem obraz
transmitowały helikoptery wojskowe. Maszyny stacji telewizyjnych zostały wycofane.
Hector wiedział, dlaczego prezydent milczy. Nie było nowych wiadomości od
Toma Chase'a. Ani od major Sinclair. A wśród uratowanych zakładników nie było
pierwszej damy.
Hector spojrzał na Tylera, który nadal grał w karty z agentką Newman za szklaną
ścianą. Chłopiec zauważył jego spojrzenie, uśmiechnął się i pomachał do niego. Hector
odpowiedział podobnym gestem. Nie nadszedł jeszcze czas na rozmowę z Tylerem. Na
razie nie mógł mu nic powiedzieć o jego rodzicach.
Pozostało im jeszcze trzydzieści minut do przybycia bombowca.
Pentagon wciąż toczył wyścig z czasem.

Punkt J, poziom operacyjny

Amy Bethune nie czuła już bólu. Nienawiść przytłumiła wszelkie inne doznania.
Miała przed sobą tego potwora, który zamordował jej kolegów. Musiała go zabić i
nic innego w tej chwili się nie liczyło.
Ta jedna myśl kołatała się jej w głowie, gdy splunęła na niego, a także potem, gdy
była przeszukiwana, gdy go zaatakowała i została pobita. Tylko o tym myślała, siedząc
teraz na podłodze i patrząc, jak mężczyzna podnosi broń, by zakończyć jej życie.
Wtedy zgasło światło.

407
Wyuczonym ruchem przetoczyła się na bok i poczuła, że podłoga zadrżała od po-
cisków, które ten potwór wystrzelił. „Zobaczy mnie w świetle strzałów" - pomyślała.
Jakakolwiek próba ucieczki będzie daremna. Wszędzie dosięgnie ją kula.
Ale następnego strzału nie było. Nagle eksplodował wmontowany w ścianę sprzęt
elektroniczny, rozsiewając snop iskier i buchając niebieskim płomieniem.
Kobieta w białym mundurze aspirantki zerwała się sprzed konsolety i pobiegła * do
ognia. To samo zrobili dwaj inni ludzie, przebrani za marynarzy, którzy pracowali przy
stole do napraw sprzętu. Nawet potwór z pistoletem był zdezorientowany. Amy
wykorzystała ten moment, żeby wstać. Kuśtykając, szukała jakiejś osłony. Wcisnęła się w
wąską szparę za wysoką szafką ze sprzętem elektronicznym po drugiej stronie
pomieszczenia, z dala od czerwonych, stalowych schodów.
Przykucnęła tam na moment, oddychając szybko i drżąc z bólu, który znowu ją
dopadł. „To nic, ból jest potrzebny - mówiła sobie. - Dzięki niemu wiesz, że wciąż
żyjesz. A dopóki żyjesz, dopóty masz jeszcze szansę zabić potwora". Przyłożyła rękę
do szczęki i nacisnęła, by pobudzić nerw.
Mimo że w szczęce rozszalał się ogień - a może właśnie dlatego - pochwyciła
stłumiony odgłos strzałów z broni automatycznej, dochodzący gdzieś z dołu. Pomyślała
o Chasie i Sinclair. To była krótka seria. Tak łatwo na pewno nie daliby się załatwić. W
każdym razie - nie pani major.
„Oczywiście, że nie" - powtórzyła w myśli. Była to prawdopodobnie odpowiedź na
nagły atak. Major Sinclair pewnie zaczaiła się na któregoś z wrogów. Teraz miała już
pistolet. Pobiegnie na górę i pośle serię w głąb pomieszczenia... ale nawet w wyobraźni
Amy nie godziła się na to, by Sinclair trafiła potwora. Sama chciała go zabić.
Usłyszała szum gaśnic przeciwpożarowych. Odblask iskier powoli przygasł na
ścianie. Gdzieś w górze zawarczały urządzenia i zamrugało parę lamp. Ale ich światło
było znacznie słabsze niż przedtem, paliły się jak płomyk świecy.
- Działa?! - usłyszała pytanie potwora.
Kobieta odpowiedziała: - Tak, wciąż jesteśmy na linii.
Potwór odezwał się znowu, tym razem spokojniej. Amy wiedziała, co oznacza ten
ton. Znała to uczucie.
- Dobrze - odparł potwór. - Wy dwaj, weźcie broń, znajdźcie tę dziewczynę
i załatwcie ją.
Amy rozejrzała sie na boki, ale nie dostrzegła żadnej kryjówki, żadnego miejsca,
gdzie mogłaby się schować. Oparta o ścianę, powoli wstała, gotowa rzucić się na
napastnika, jeśli tylko się pojawi.
Nie zamierzała dać się ponownie złapać ani się poddać. Kroki się zbliżały. Jej kry-
jówka została odkryta. „Mam niewiele czasu - pomyślała. -Jeśli zamierzasz przyjść mi
na ratunek, pani major, to najwyższa pora". Rozległy się odgłosy strzałów.

Margaret postanowiła załatwić najpierw dwóch mężczyzn z pistoletami maszyno-


wymi. Gdy wyjrzała zza schodów, od razu zobaczyła Ericha Kroniga. Był ubrany na
czarno i stał przy konsolecie w towarzystwie kobiety w bieli. Jednak nigdzie nie
dostrzegła Bethune.

408
Szybko zlustrowała resztę pomieszczenia i zauważyła dwóch innych ludzi w bia-
łych mundurach. Z bronią gotową do strzału, kierowali się w przeciwną stronę.
„Uciekła im - pomyślała Margaret. - Pewnie wtedy, gdy wysiadł prąd".
Prześledziła linię strzału, by upewnić się, że nie trafi w żadną z możliwych kry-
jówek dziewczyny, a potem dwiema szybkimi seriami wyeliminowała obu v-
pierwszemu strzeliła między łopatki, drugi nie zdążył się nawet odwrócić, by od-
powiedzieć ogniem.
Potem wymierzyła broń w Ericha i ze zdumieniem zobaczyła, że on nie próbuje
uciekać. Stanął natomiast za wysokim fotelem przy końcu konsolety, spojrzał w jej
stronę i wycelował berettę w kogoś, kto na nim siedział.
Margaret domyśliła się, kto to jest, zanim Erich odwrócił fotel. Generał Vano-vich.
Miał pistolet przystawiony do szyi.
- Pokaż się, aspirantko! - zawołał Erich. - Mam tu generała lotnictwa. Mary
narka nie będzie zadowolona, jeśli pozwolisz, by zginął za ciebie.
„Bierze mnie za Bethune - pomyślała Margaret. - To znaczy, że jest tu gdzieś
ukryta. Gdybym odwróciła jego uwagę..."
Weszła parę stopni wyżej i wkroczyła na metalową podłogę.
Erich patrzył na nią w przyćmionym świetle. Dzieliło ich już tylko kilka metrów.
- Ty nie jesteś... Margaret?
- Erich. - Margaret skierowała się w bok, trzymając przy biodrze H&K, który
zabrała rudowłosemu terroryście. Nie spuszczała wzroku z Ericha Kroniga, ale
jednocześnie kątem oka obserwowała kobietę po lewej stronie konsolety. - Generale.
- Niech go pani zabije, pani major - powiedział Vanovich ostro. Nie odchylił
głowy, gdy beretta wbiła mu się w szyję.
Erich nadal stał za fotelem Vanovicha. Margaret nie mogła do niego strzelić, nie
raniąc jednocześnie generała. Musiała to zrobić w inny sposób. Na razie uniosła broń i
wycelowała ją w ten fragment twarzy Ericha, który widziała zza Vano-vicha.
- Zastanów się, Margaret! - pospiesznie powiedział Erich. - Znasz QuicksilvercR
Wiesz, jakie ma możliwości?
Margaret wstrzymała ogień, widząc w tym pewną szansę.
- Rzuć broń i odsuń się od generała - poleciła. Usłyszała szum ruszającej windy.
Erich przesunął spojrzenie w bok. Wyglądał na zaskoczonego. „Dobrze - pomyślała
Margaret. - Im bardziej będzie wytrącony z równowagi, tym lepiej".
- Nie zabijesz mnie - powiedział Erich.
- Mylisz się.
- Nie zrobisz tego, dopóki generał nie da mi ponownie dostępu do Quicksilvem.
- Nigdy! - warknął Vanovich.
Erich go zignorował. Skupił się na Margaret.
- Mam propozycję...
Margaret nie słyszała dalszych słów byłego kochanka, bo szybkim ruchem
skierowała lufę ku kobiecie w bieli i strzeliła.

409
Kobietę odrzuciło na konsoletę, pistolet wypadł jej z ręki, a tym samym zamach,
który planowała, został udaremniony.
Margaret ponownie wycelowała broń w Ericha, zanim jeszcze ciało zabitej osunęło
się na podłogę.
- Nie będę nawet liczyć do trzech - powiedziała. Usłyszała, że winda zatrzy
mała się poziom wyżej.
Erich spojrzał w górę i zmarszczył czoło. Mówił szybciej, bo zależało mu, żeby
dobrze go zrozumiała.
- Zaprogramowałem Quicksilueroivi listę celów rażenia.
Przywiązany do fotela Vanovich wzruszył ramionami. -
- Mnie powiedział, że przełączył go w tryb czuwania.
- Na końcowe odliczanie! - powiedział Erich. -Jeśli nie otrzyma ode mnie sygnału
przy kolejnym okrążeniu, zaatakuje. Uderzy w Waszyngton.
Margaret nie drgnęła ręka. Pamiętała jednak, co stało się z Shilohem.
- Może to zrobić, generale? - zapytała.
- To... możliwe. Już raz zaatakował.
- To więcej niż możliwe - stwierdził Erich. - Pomyśl, Margaret. Opracowałem plan
awaryjny, na wypadek, gdybym musiał opuścić Punkt J przed zakończeniem misji. Czy
nie tego mnie uczyłaś? Zawsze powinno się mieć plan awaryjny!
-Jak można unieszkodliwić Quicksilvera, generale? Zamiast
generała odpowiedział jej Erich.
- Nie można. Tylko ja znam kod. Jeśli umożliwicie mi dostęp do Quicksilvera,
usunę listę celów rażenia. Potem pozwolicie mnie i moim ludziom odejść.
- Nie - powiedziała Margaret.
- Wobec tego Waszyngton zniknie z powierzchni ziemi i w ten sposób wypełnię
swoją misję.
-Jaką misję?
- By przywrócić na świecie równowagę.
- Równowagę? Na rzecz kogo, Erich? Moskwy? Pekinu?
Erich pochylił się nad Vanovichem.
- Nie musi pan mieć kompleksów, generale. Jak pan widzi, ona też się nie do
myśla. - Spojrzał na zegarek. - Trzydzieści minut, Margaret. Albo do tego czasu
przekażesz mi Quicksilvera, albo spadnie na ciebie odpowiedzialność za śmierć
setek tysięcy ludzi. Może nawet milionów.
Kiedy wspomniał o czasie, Margaret uświadomiła sobie, że to, co stanie się za
trzydzieści minut, nie będzie miało znaczenia, jeśli nie uda się zapobiec temu, co miało
się stać za minut dwadzieścia.
- Tom!!! - zawołała. - Tooom!
- Twój mąż też? - zapytał Kronig, unosząc brwi. - Widziałem go dziś. Rozpoznałem
go ze zdjęcia, na którym był z twoim synem.
Margaret posłała serię w sufit.
- Chase! Zabieraj się stamtąd!
- Jest inżynierem, nieprawdaż? To on wysadził główne generatory, a teraz zamierza
to samo zrobić z awaryjnymi na górze. Wtedy jednak nie będziecie mogli

410
nawiązać kontaktu z Quicksiluerem. A to, co stanie się z Waszyngtonem, tak naprawdę
nastąpi z twojej winy.
Margaret wiedziała, dlaczego Tom nie odpowiada. Na wypadek gdyby została
złapana i wykorzystana jako przynęta, zapowiedziała mu, żeby nie wychodził z
ukrycia.
- Tom! Jeśli tam jesteś, posłuchaj mnie! Nic mi się nie stało! Ale musisz wstrzy
mać bombowiec! Erich tak zaprogramował Quicksilvera, żeby uderzył w dystrykt
Kolumbia. Jeśli stracimy Punkt J, nie powstrzymamy tego!
Czekała długą chwilę, zanim Tom odpowiedział.
- Co mam robić? - zapytał.
- Wydostań się na górę, do budynku, i przez moje radio skontaktuj się z generałem
Browerem. Powiedz mu, żeby odwołał bombardowanie. Tylko on może to zrobić.
- A co z generatorami?
Boże, jaki on bywa czasami nierozgarnięty!
- Trzymaj się od nich z daleka! Musimy mieć możliwość kontaktu z platformą. A
teraz ruszaj! Mamy tylko dwadzieścia minut.
- Już osiemnaście - zauważył Erich z rozbawieniem. Potem krzyknął: - Lepiej się
pospiesz, Tom!
Margaret usłyszała szybkie kroki. Tom biegł po schodach na górę. Osiemnaście minut.
Powinien zdążyć. Brower czeka na wiadomość od niej. Nic im się nie stanie.
- To już koniec, Erich - powiedziała.
-Jeszcze nie - dopiero za siedemnaście minut i pięćdziesiąt sekund - odparł. - Może
powinniśmy zaczekać.
Ale Margaret nie miała ochoty na tego rodzaju gry.
- Generale, jeśli pan nie zdąży tego zrobić, jak mam powstrzymać Quicksilvera?
- Użyj swojego kodu dostępu... aaa!
Erich uderzył go lufą pistoletu w skroń.
- Jeśli powie jeszcze jedno słowo, zabiję go - zagroził. - Teraz wystarczy mi tylko
jego siatkówka.
- I kod dostępu. Zauważyłeś chyba, że zmienia się za każdym razem, gdy się go
wprowadza.
Zauważyła, że Erich zacisnął usta. W masce opanowania, jaką przybrał, pojawiły
się pęknięcia.
- Wciąż potrzebujesz Vanovicha - powiedziała, żeby go rozdrażnić. - A ja nie.
- Znam dobrze Amerykanów, Margaret. I znam ciebie. Generał jest ojcem
chrzestnym twojego syna.
- Mam konkretne rozkazy.
-Ja też.
I po tych słowach Erich Kronig strzelił do Vanovicha.
Punkt J, szyb głównego dostępu

Tom nie kwestionował otrzymanych poleceń.


Margaret znajdowała się poziom niżej. Widział, że trzymała na muszce mężczyznę,
który z kolei przytknął pistolet do głowy Vanovicha. Nigdzie natomiast nie było
Bethune.
Nie chciał nawet myśleć, co mogło się z nią stać. Ani o tym, że może się stać z
Margaret czy z Vanovichem, gdy któryś z tych pistoletów wypali. Gdyby dopuścił do
siebie taką myśl, nie byłby w stanie wydostać się z Punktu J. A wtedy nikt nie
zatrzymałby bombowca.
Dostał rozkazy i miał zadanie do wykonania.
Dźwięk jego pospiesznych kroków odbił się echem od półkolistych stalowych ścian
przedsionka poziomu drugiego. Winda, którą przyjechał z poziomu czwartego, wciąż
stała tu z otwartymi drzwiami.
Tom wbiegł do środka i odwrócił się szybko, by wcisnąć guzik „Zamykanie". Wyjął
z kieszeni dżinsów przepustkę, przytknął ją do czytnika i wcisnął podświetlony
plastikowy prostokąt, na którym znajdował się napis „Poziom wejścia".
Drzwi windy się zamknęły. Tom sprawdził czas na zegarku. Pozostało mu
osiemnaście minut. Tyle powinno wystarczyć.
Tylko że winda ani drgnęła.
Ponownie wcisnął guzik z napisem „Poziom wejścia". Wciąż nic. Zrozumiał, co się
stało. Stan zagrożenia „Echo". Punkt J został zamknięty w ramach własnego systemu
bezpieczeństwa - a tego, jako jedynego w Pentagonie, jego przepustka nie otwierała.
Uderzył w przycisk „Otwieranie" i gdy drzwi się rozsunęły, wybiegł z windy.
Ktokolwiek zorganizował ten atak, musiał sobie zostawić przynajmniej jedno wyjście
na powierzchnię. Tom przypomniał sobie pancerne drzwi w pierścieniu C które
zablokowali dwaj terroryści - ci zabici przez Bethune na drodze wewnętrz nej.
W przedsionku przytknął przepustkę do panela z napisem „Wezwanie windy i
drzwi drugiej windy się otworzyły. Wskoczył do środka. Chwilę później jedna!

412
przekonał się, że i ta jest zablokowana. Podobnie jak pierwsza, mogła kursować jedynie
między poziomami czwartym i pierwszym, nie wyżej.
Musiał wobec tego iść schodami.
Tym razem przytknął przepustkę do czytnika przy drzwiach ewakuacyjnych po
prawej stronie wind. Zamek w drzwiach pstryknął i Tom pchnął je, po czynj ruszył na
stalowe półpiętro. Spojrzał w górę, na zbiegające się linie szybu wind i metalowych
schodów.
Trzydzieści dwa piętra. Szesnaście minut.
Nie miał czasu na myślenie. Nie miał czasu, by zastanawiać się nad poleceniami.
Musiał wykonać zadanie.
Zaczął biec po schodach.

Czerwona Pantera Dwa

Gdy na horyzoncie Pittsburg przesuwał się ku północy, Rockwell Bl-B Lancer


zaczął powoli schodzić z wysokości dziesięciu tysięcy metrów.
Jego ruchome skrzydła były maksymalnie złożone, dzięki czemu maszyna długości
czterdziestu siedmiu metrów miała tylko dwadzieścia trzy metry szerokości. Ale żeby
dokonać podejścia z północnego zachodu, samolot musiał zejść niżej i zmniejszyć
szybkość lotu.
Zwykle podchodził do celu z prędkością poddźwiękową i załoga miała dobrze
przećwiczony ten manewr, ale tym razem nie było to konieczne, bo nie przewidywano
ostrzału przez wroga. Natomiast szef sztabu sił powietrznych osobiście poinstruował
ich, że cel tej misji wymaga, by zakres błędu przy trafieniu wynosił zero.
Przy podejściu skrzydła lancera miały być rozłożone na maksymalną szerokość
czterdziestu jeden metrów, system pomp rozprowadzał paliwo, by utrzymać je w
odpowiedniej pozycji.
Czteroosobowa załoga w kabinie milczała, cisza przerwana została tylko podczas
standardowej procedury potwierdzenia odbioru zezwolenia na użycie broni nuklearnej,
wydanego przez Naczelne Dowództwo Narodowe. Drugi pilot i operator systemów
ataku odczytali siedmioliterowy kod, który pojawił się na ekranie komputera, by pilot
mógł potwierdzić autentyczność rozkazu. Podczas tej recytacji nikt z załogi (trzech
mężczyzn i kobieta) nie wiedział, kto jest obecnie szefem Naczelnego Dowództwa
Narodowego.
Gdy ściągano ich do bazy, wiadomości były niepewne. Niektóre stacje donosiły, że
prezydent podał się do dymisji. Nowym miała zostać przewodnicząca Izby
Reprezentantów, Marlens. Inne stacje podawały, że obowiązki prezydenta pełni generał
Brower.
Rozkaz został jednak potwierdzony, a wtedy rozpoczęto procedurę uzbrajania
głowicy nuklearnej w luku bombowym. Członkowie załogi, mimo nurtujących ich
wątpliwości, że być może podejmują tę bezprecedensową i trudną do wyobraże-

413
nia akcję z polecenia przewodniczącej Marlens, musieli wykonać rozkaz w ramach
obowiązku obrony kraju.
Z wielką ulgą odebrali więc nieco później bezpośrednią wiadomość od generała
Janukatysa. Szef sztabu sił powietrznych informował, że prezydent jest nadal
prezydentem, a zadanie, które im przydzielono, ma ocalić kraj przed nieobliczalną
katastrofą.
Choć te informacje nie miały wpływu na wypełnienie przez nich obowiązków,
wszyscy czworo wiedzieli, że pomogą im przetrwać długie noce, które nastąpią potem.
Gdy Pittsburg zniknął z pola widzenia, drugi pilot nastawił radio na częstotliwość,
na której mógł nawiązać łączność bezpośrednio z generałem Janukatysem.
- Tu Czerwona Pantera Dwa do Kuli Armatniej. Jesteśmy piętnaście minut od
celu. Czy mamy przystąpić do realizacji zadania? Odbiór.
Odpowiedź generała była natychmiastowa.
- Czerwona Pantero Dwa, macie wykonać zadanie. Powtarzam, macie wykonać
zadanie. Odbiór.
- Przyjąłem, Kulo Armatnia. Mamy wykonać zadanie. Ale, panie generale, za pięć
minut ponownie zażądamy potwierdzenia.
- Zrozumiałem, Czerwona Pantero Dwa. Czekam na kontakt. Kula Armatnia, bez
odbioru.
Pilot usłyszał westchnienie jednego z członków załogi. Musiał zadać to pytanie:
- Nadal podoba wam się ta przejażdżka?
Odpowiedział operator systemów ataku. Podczas tego lotu nie było operatora
systemów obrony i biorąc pod uwagę charakter misji, młody kapitan mógł odmówić w
niej udziału.
- Jesteśmy jedną załogą - odparł. - Robimy to razem.
Pilot wolałby, żeby w ogóle nie musieli tego robić. Ale nie mieli wyboru. I musieli
dać z siebie wszystko.
- Czternaście minut do celu - oznajmił drugi pilot.
- Systemy broni - rozkazał pierwszy. - Przygotować się do odpalenia.
Bombowiec zbliżał się do Pentagonu, dzieliły go od niego dwieście siedem
dziesiąt dwa kilometry.......................................

Punkt J
Vanovich wydał okrzyk bólu, gdy kula zdruzgotała mu kolano. Ale takiej właśnie
reakcji Erich oczekiwał.
I nie pomylił się w swoich rachubach.
Margaret, ta wierna, lojalna Margaret, nie odpowiedziała ogniem, choć miała
powody sądzić, że teraz może już bez przeszkód go zabić.
- Widzisz! - zawołał Erich, zagłuszając jęki Vanovicha. - Nie potrafisz strzelić!
Jesteś matką! Jesteś Amerykanką! To nie twoja wojna! - Odsunął pistolet od

414
Vanovicha i wycelował w Margaret. - Odłóż broń! Możesz uciec razem ze mną, przez
kanał powietrzny, i wrócić do domu, do syna. Tyle ci jestem winien.
- Nic mi nie jesteś winien!
- Afeż, Margaret, dzięki twoim kodom komputerowym moi (udzie mog/i dostać się
do NIA. To ty umożliwiłaś nam poznanie wszystkich waszych planów.
- Rzuć broń! - zawołała Margaret.
Erich poczuł żal. Ich romans nie był z jego strony tak do końca wyrachowany. Ale
Margaret, podobnie jak on, była żołnierzem. Wiedział, że zrozumie. Wycelował
dokładnie.
Nagły skok aspirantki Bethune udaremnił strzał. Wrzeszcząc mu w prawe ucho,
dziewczyna wylądowała na jego plecach, wyskoczywszy z impetem zza konsolety Red
Level.
Erich zachwiał się i upadł głową do przodu na oparcie fotela Vanovicha, odbił się
od niego, a potem upadł znowu, uderzając szczęką o poręcz.
Bethune zaczęła go walić pięściami. Kiedy przewracał się na podłogę, dotarło do
niego, że dziewczyna nie ma broni. I wiedział, że jest zbyt słaba, by wyrzą dzić mu
krzywdę.
Odepchnął się nogą od podstawy konsolety i próbował odwrócić. Ale Bethune
leżała na nim całym ciężarem. Chwyciła jego rękę z pistoletem, wbijając mu w skórę
paznokcie i tłukąc dłonią o podłogę. Robiła to raz po raz, aż pistolet wystrzelił w sufit i
pod wpływem odrzutu wypadł mu z ręki.
Usiadła na Erichu okrakiem i znowu zaczęła okładać go pięściami. Kierowała nią
ślepa furia, a nie doświadczenie wyniesione z treningów, które pozwoliło jej niedawno
pokonać jego sześciu ludzi.
Choć bliskość dziewczyny powstrzymywała Margaret przed oddaniem strzału,
Erich wiedział, że musi czym prędzej coś zrobić.
Sięgnął do kieszeni, znalazł składane narzędzie Bethune, namacał ostrze i rozwarł
je kciukiem. Gdy dziewczyna uniosła pięści, by ponownie spuścić je na niego,
zaatakował ją jej własną bronią.
Bethune wciągnęła powietrze, skuliła się, gdy Erich obrócił ostrze, i chwyciła za
brzuch. On zaś wyciągnął narzędzie.
Ale wbrew temu, czego się spodziewał, nie tiysnęła na niego krew. Spojrzał na nóż
w swojej dłoni. Otworzył tępą końcówkę narzędzia.
Ten moment zdumienia mógł kosztować go życie. Aspirantka wyrwała mu broń z
ręki, ale gdy cofnęła się, ponowić atak, nagle zastygła. W następnej chwili podniosła
się i ruszyła biegiem.
Erich odwrócił się na bok i wstał. Sprawdził, co takiego zobaczyła Bethune. Mar-
garet leżała na podłodze, zwinięta w kłębek. Pod nią rozlewała się kałuża czerwieni.

Punkt J, szyb głównego dostępu


Nie było sposobu, by ocenić, jaką drogą już przebył - jedynym wskaźnikiem mógł
być stopień zmęczenia.

415
Tom czuł, że ma nogi z ołowiu, istniejące jakby niezależnie do reszty ciała. Każdy
oddech palił mu płuca. Przed oczami zaczynały mu latać czarne gwiazdki.
Biegnąc, chwytał się poręczy dwiema rękami i podciągał do góry.
„Idź równym krokiem - powtarzał sobie. - Nie możesz upaść na przedostatnim
półpiętrze". Ale za każdym razem, gdy przerywał rytm marszu i spoglądał na zegarek,
przekonywał się, że musi biec, i to jak najszybciej. Nie miał czasu, by spokojnie iść.
Był w drodze od ośmiu minut. Wyciawało mu się, że powinien już być na górze. Ale
jeszcze tam nie dotarł.
I wtedy upadł. Nie uniósł wystarczająco wysoko obolałego kolana i zawadził nogą
o stopień. Przewrócił się na schody, uderzając o nie najpierw goleniami, potem
przedramionami i wreszcie brodą. Przez moment miał wrażenie, że jeśli na sekundę
zamknie oczy, to zaśnie albo straci przytomność i przestanie odczuwać ból.
Tak się jednak nie stało. Przecież winien był Tylerowi mecz.
Zaczął się czołgać po schodach, dopóki znowu nie mógł biec. I po dziewięciu
minutach od rozpoczęcia wspinaczki dotarł wreszcie do pomieszczenia de-
kontaminacyjnego pod dziedzińcem Pentagonu.
Wypadł przez drzwi z centralnie położonego szybu i popędził do pochyłego tunelu,
który prowadził do korytarza gospodarczego.
Przebiegł z hałasem po stalowych schodach nad grubą zieloną rurą i dalej ko-
rytarzem, obijając się o beżowe ściany, póki nie znalazł wejścia do korytarza
okrężnego.
Zatrzymał się, ciężko dysząc. Wydało mu się, że coś tu jest nie tak. Był prze-
konany, że powinny tu być drzwi pancerne, bo korytarz prowadził ku stronie rzecznej
budynku.
Nie miał jednak czasu na zastanawianie się. Pozostało mu niespełna dziesięć minut.
Pognał korytarzem, aż dotarł do schodów gospodarczych, wbiegł na górę i wydostał
się na dziedziniec. Wyjął radio Margaret, włączył je i zaczął nadawać.
Pozostało mu jeszcze sześć minut.
- Tu Tom Chase do wszystkich. Odwołać bombardowanie! Odwołać bombar-
dowanie! Musimy z Punktu J nawiązać łączność z Quicksilverem\ Skontaktujcie się z
generałem Browerem! Czy ktoś mnie słyszy?!
Zdjął kciuk z przycisku nadawania.
Nie usłyszał nic poza szumem. Cisza w eterze.
Nie... to^iemożliwe.... Wtedy zrozumiał.
Mury zewnętrzne Pentagonu. Specjalnie uzbrojone w miedziane osłony i folie.
Żeby uniemożliwić nadawanie i odbiór nieautoryzowanych transmisji radiowych.
Spojrzał pięć pięter wyżej - na dach. Stamtąd by go usłyszeli.
Miał pięć i pół minuty.
Znowu zaczął biec.

416
Strategiczny Ośrodek Informacyjno-Operacyjny,
siedziba FBI
Prezydent wstał i Hector pomyślał, że jeszcze nie widział nikogo tak przybitego i
osamotnionego.
Migające światełko, które symbolizowało na mapie Czerwoną Panterę Dwa,
znajdowało się już nad dystryktem Kolumbia. Janukatys poinformował ich właśnie, że
bombowiec wykona teraz zwrot na południowy wschód, by ominąć front burzowy,
który dociera nad miasto. Potem samolot zbliży się do Pentagonu z tego samego
kierunku co pocisk Tomahawk.
Był ponad pięć minut od celu.
Prezydent stanął przy Janukatysie.
- W piątej minucie poproszą jeszcze o potwierdzenie rozkazu - powiedział.
Generał skinął głową.
Szef wyciągnął rękę po zestaw słuchawkowy Janukatysa.
- To będzie mój rozkaz - powiedział.

Czerwona Pantera Dwa

- Pięć minut do celu - oznajmił drugi pilot.


Pierwszy pilot nawiązał łączność.
- Tu Czerwona Pantera Dwa do Kuli Armatniej. Słyszycie mnie?
Głos, który odpowiedział, był zaskakująco znajomy.
- Pułkowniku Boone, mówi prezydent.
- Tak jest, sir.
- Chcę osobiście przekazać panu potwierdzenie rozkazu, potwierdzenie ode mnie. I
choć... być może macie inne odczucia, wykonując to zadanie, uratujecie niezłiczenie
wielu" ludzi i zapobiegniecie niewypowiedzianej rozpaczy.
- Tak, sir.
- Chciałbym też, żebyście wszyscy wiedzieli — to ważne - że ten rozkaz pochodzi
bezpośrednio od waszego naczelnego dowódcy. Wy wykonujecie tylko swój
obowiązek, co do tego nie może być żadnych wątpliwości. Odpowiedzialność
spoczywa wyłącznie na mnie. Czy to jasne, pułkowniku?
- Tak jest, sir.
- I czy zrozumiała to cała załoga?
Pułkownik Boone przełączył mikrofon, żeby prezydent mógł usłyszeć odpowiedź
załogi.
Potem odezwał się znowu:
- Dziękuję panu, sir. Rozpoczynamy podchodzenie. Cel jest ustalony, ładunek
gorący.
- Bóg z wami. .: -..
- I z panem, sir. Tu Czerwona Pantera Dwa. Bez odbioru.

417
- Trzy minuty do celu - poinformował drugi pilot.
Nikt się już nie odezwał. Nie zostało nic do powiedzenia.

Pierścień B, dach

Tom Chase wypadł przez drzwi, potknął się i padł jak długi na płaski, pokryty
żwirem dach.
Nie wypuścił jednak radia z rąk.
Krzyczał już do niego, gdy podnosił się na kolana. Potem wstał i ruszył na dach
pierścienia A - szpiczasty, pokryty dachówką i trochę wyższy. Tych parę metrów
dawało mu większy zasięg.
- Tu Tom Chase do generała Browera! Odwołać bombardowanie! To wiado
mość od major Sinclair! Odwołać bombardowanie! Odwołać bombardowanie!
Odjął kciuk od radia i wgramolił się na wyższy odcinek dachu.
- Tu Kontrola Rotundy do niezidentyfikowanego obiektu - odezwał się głos
z radia. - Gdzie major Sinclair?
Tom zatrzymał się w najwyższym punkcie dachu, stawiając stopy po obu stronach
pochyłości. W dole, po lewej stronie, rozciągał się dziedziniec, a po prawej widać było
Wejście Rzeczne i Teren Parad.
- Major Sinclair jest w Punkcie J! Z Vanovichem. Quicksilver został zaprogra-
mowany, żeby uderzyć w Waszyngton. Punkt J musi pozostać nietknięty, by można
było nawiązać łączność z satelitą i przeprogramować go! Odwołajcie to cholerne
bombardowanie!
- Proszę podać swoją tożsamość.
Tom z całym sił wrzasnął do mikrofonu:
- Zostaw te pieprzone procedury, ty idioto, i odwołaj bombardowanie! Jestem
Tom Chase! Major Sinclair to moja żona! Dostaliście ode mnie wiadomość przez
naszego syna Tylera! Zatrzymajcie ten pieprzony bombowiec!
- Niezidentyfikowany obiekt, nie wyłączaj się.
Tom spojrzał na zegarek. Dwie minuty.
- Tylko nie przez standardowe kanały! Proszę, na Boga, skontaktuj się z tym
samolotem! Powiedz im, żeby zawrócili, ale nie przepuszczaj tego przez wszyst
kich swoich zwierzchników!
Żadnej odpowiedzi.
Stojąc na dachu, Tom spojrzał w niebo. Nad miastem wisiały ciężkie szare chmury.
Zauważył pod nimi strugi deszczu. Odwrócił się powoli, czując lekki zawrót głowy, i
rozejrzał w poszukiwaniu srebrzystego obiektu na horyzoncie.
Niczego jednak nie zobaczył. Niebo było czyste. Jakby przekazano jego komunikat.
Ponownie uniósł radio Margaret.
- Tu Tom Chase do wszystkich, którzy mnie słyszą! Nie wolno dopuścić do
zbombardowania Pentagonu! Wiadomość od major Sinclair! Nie zrzucać bomby!

418
I wtedy go zauważył. Od północnego wschodu. Pojedynczy srebrny błysk na tle
ciemnych chmur. W odległości piętnastu, może dwudziestu kilometrów. Jedyny
samolot na niebie.

Strategiczny Ośrodek-Informacyjno-Operacyjny,
siedziba FBI

Prezydent, nagle przestraszony, zdjął mikrosłuchawkę i chwilę na nią patrzył.


Oddal ją Janukatysowi.
- Generale, ktoś chce, żebyśmy odwołali akcję? '
Nawet Hector skoczył na równe nogi, gdy Janukatys chwycił urządzenie i wetknął
słuchawkę do ucha.
- Tu Janukatys! Co, Tom Chase? Tak, wiemy, że tam jest! Jezus, Maria! - Hec
tor wstrzymał oddech, gdy generał zwrócił się do prezydenta. - Major Sinclair jest
w Punkcie J!
Hector oparł się o stół. -
- Mówi, że Punkt J musi pozostać nietknięty, by można było nawiązać kon
takt z Quicksilverem\
Prezydent wyglądał na zdezorientowanego.
- A co z terrorystami?
- Sir! - zawołał Janukatys. - Nie mamy czasu! Musimy odwołać bombardowanie!
- Proszę to zrobić! - rozkazał prezydent.
Janukatys uderzył dłońmi w kontrolki na konsolecie.
- Czerwona Pantero Dwa, tu generał Janukatys. Odwołać zadanie! Potwierdze
nie rozkazu: Alfa Alfa Żulu Tango Nina Nina X! Słyszysz mnie, Czerwona Pante
ro Dwa! Słyszysz?
Janukatys przełączył kontrolkę. Szum. Wtedy nadeszła odpowiedź od pułkownika
Boone'a:
- Za późno, generale. Bomba została już rzucona.
Rozdział siedemnasty

Czerwona Pantera Dwa

B61-11 została rzucona z wysokości tysiąca pięciuset metrów nad waszyngtońskim


cmentarzem 01ivet. Miała pięć metrów długości i ważyła dwie i pół tony. Jedną trzecią
jej wagi stanowiła obudowa z utwardzanej stali, która umożliwiała bombie penetrację
betonu na głębokość czternastu metrów lub gleby - na sześćdziesiąt.
B61-11 była bombą grawitacyjną o takim kształcie, by współczynnik oporu po-
wietrza wynosił jeden do pięciu. Spadała tylko pod wpływem siły ciężkości i pędu, jaki
nadał jej bombowiec. System naprowadzania, połączony z czujnikami
bezwładnościowymi i ciśnieniowymi, sterował ustawieniem lotek, by skierować bombę
na cel z dokładnością do piętnastu centymetrów.
Ponieważ bomba nie miała własnego układu napędowego, jej kurs był ustalany w
momencie wypuszczenia. W przeciwieństwie do pocisku samosterującego dalekiego
zasięgu, nie można było zmieniać jej współrzędnych celu.
Bomba została rzucona o szesnastej trzydzieści jeden i czterdzieści pięć sekund.
Miała dosięgnąć celu w siedemdziesiąt dwie sekundy. I nic nie mogło jej zatrzymać.

Strategiczny Ośrodek Informacyjno-Operacyjny,


siedziba FBI

- Nie przyjmuję tego do wiadomości! - krzyczał prezydent. - Proszę ją zatrzymać!


- Nie można! - odpowiedział Janukatys.
- Detonujcie ją w powietrzu!
- Zmiecie całe miasto!
- Musimy coś zrobić! - odezwał się Hector. Janukatys
krzykną! do wszystkich mikrofonów:
- Rozbroić zapalnik! Czerwona Pantero Dwa, rozbroić zapalnik!

420
Czerwona Pantera Dwa
Siła przeciążenia wcisnęła pułkownika Boone'a w fotel, gdy lancer zatrząsł się,
wykonując zwrot, by jak najszybciej uciec z miejsca zrzutu.
- Rozbroić zapalnik! - krzyknął pilot do operatora systemów ataku.
Ten otworzy! klapkę wyłącznika, przekręcił bezpiecznik i wcisnął guzik w biało-
czerwone paski. Znajdująca się nad nim lampka zapaliła się na czerwono. Ból-11 nie
odpowiedziała na sygnał.
- Nie działa! - zawołał operator. - Jesteśmy poza zasięgiem!
- Nie na długo! - odkrzyknął Boone.

Pierścień A, dach

Nikt nie odpowiadał na rozpaczliwe wezwania Toma.


I wtedy zobaczył, że i tak jest już za późno.
Na niebie były teraz dwa obiekty. Jasnoszara plama na tle burzowych chmur,
dokonująca gwałtownego zwrotu. Nie było wątpliwości, że to samolot, który wznosi się
na większą wysokość i zmienia kurs. Ucieka.
Drugim obiektem była pojedyncza czarna kropka, prawie niewidoczna, poruszająca
się po stałym kursie.
Tom wiedział, co to jest i dokąd zmierza. Opuścił ramiona z bezużytecznym radiem
w dłoni. Cały wysiłek tego dnia poszedł na marne. Wszystko stracone. Bo jednak
rzucili bombę.
Powiał silny wiatr przed burzą i zaczął go spychać z dachu, jakby dając do zro-
zumienia, że powinien poszukać osłony. Ale to nie miało już znaczenia. Nie na te parę
sekund, które mu jeszcze pozostały.
Spojrzał na Waszyngton, zastanawiając się, gdzie może być teraz Tyler. Modlił się,
żeby był w bezpiecznym miejscu. Miał nadzieję, że mały któregoś dnia wybaczy
rodzicom to, co zrobili albo czego nie zrobili dzisiejszego dnia.
Jeszcze raz popatrzył w niebo. Czarna kropka jakby się nie poruszała. Uznał to
jednak za złudzenie optyczne - bo przecież zmierzała ku niemu.
Jasnoszara plama, czyli bombowiec, również sprawiała wrażenie, jakby się
zatrzymała, zastygła na niebie, a skoro tak - zbliżała się w prostej linii do Pentagonu.
Ale tak być nie mogło. Piloci bombowców zawsze umykali po pozbyciu się ła-
dunku.
Szary obiekt rósł w oczach. Tak samo jak czarna kropka. Złudzenie - pomyślał
Tom. Albo załoga samolotu pomyliła kierunek. Czy budynek nie był największym
ośrodkiem dezinformacji na świecie? Był czymś więcej niż biurokratycznym
labiryntem, wielką łamigłówką, największym biurowcem na kuli ziemskiej. Był tym, co
wszyscy chcieli w nim widzieć: fortecą strzegącą tajemnic i sekretnych planów,
ośrodkiem ściśle tajnej działalności.

421
I miał teraz zapłacić za swoje tajemnicze operacje.
Tom zaczął się zastanawiać, co go zabije: promieniowanie czy fala uderzeniowa.
Stwierdził, że raczej fala. Sporo promieni gamma pochłonie ziemia. Chyba właśnie
dlatego, ktoś uznał bombę penetracyjną za dobry pomysł.
Boże, jak nienawidził Pentagonu.

Czerwona Pantera Dwa

Skrzydła samolotu rozłożyły się jak u jastrzębia, który spada z nieba, by pochwycić
swoją ofiarę.
Ból-11 leciała już trzydzieści sekund, zanim pułkownik Boone zdążył zawrócić
maszynę i naprowadzić ją na współrzędne celu.
Otworzył do końca przepustnicę - to nie był moment na półśrodki - gdy samolot
wyrwał do przodu, napędzany czterema silnikami turboodrzutowymi typu GE-102 z
dopalaczami o ciągu pięćdziesięciu czterech tysięcy kilogramów.
Lancer zadrżał, gdy jego skrzydła znalazły się w odpowiedniej pozycji. Prędkość
wzrosła. Rozległ się alarm ostrzegający przed kolizją z ziemią, a nagrany spokojny głos
zapowiedział, że za dwadzieścia sekund nastąpi zderzenie.
- Jaki kolor?! - zapytał pułkownik.
- Nadal czerwony! - odkrzyknął operator systemów broni. - Jesteśmy wciąż poza
zasięgiem.
Lancer przyspieszył, ścigając własną bombę, która leciała w kierunku Pentagonu.

Pierścień A, dach "

Tom obserwował bombę penetracyjną, która rosła wraz z każdym uderzeniem jego
serca. Wiedział dlaczego.
Bomba znalazła się już nad kopułą Kapitolu, na wysokości około trzystu metrów.
Była wielkości samochodu i spadała z olbrzymią szybkością.
Nie rozumiał tylko, dlaczego podąża za nią bombowiec.
Trzęsły mu się nogi. Z powodu silnego wiatru, zmęczenia czy strachu - tego nie
wiedział. Ale zamierzał na stojąco stawić czoło śmierci.
Cień bombowca padł na pomnik Jeffersona. Pozostały już tylko sekundy. Było mu
przykro, że nie jest w tej chwili z Margaret.
Bombowiec zbliżał się tak szybko, że Tom nie mógł nadążyć za nim wzrokiem,
choć odwrócił się, usiłując śledząc jego sylwetkę. Moment później samolot był już
zaledwie sto metrów nad Pentagonem. Huk silników stał się tak głośny, że w jednej
chwili wyleciały wszystkie okna pancerne wokół dziedzińca, bo mury budynku
spotęgowały ten odgłos.

422
Nawet gdy w dach uderzył powiew, Tom wciąż widział czarną smugę, która niczym
promień lasera mknęła prosto na dziedziniec. Zmierzała w sam jego środek. Wbiła się
w dach budki z hot dogami. Wyrzuciła w powietrze pobliskie drzewo. Potem zagłębiła
się w trawnik i...
Tom zachwiał się, próbując utrzymać równowagę na spadzistym dachu.
„Stało się" - pomyślał.

Punkt J, poziom operacyjny

Amy starała się teraz postępować jak Chase. Sinclair leżała na podłodze. Krwawiła.
Dziewczyna pomyślała, że nie wolno jej wpaść w panikę. Musi się skupić. Musi coś
zrobić. Powoli przewróciła major na bok. Obejrzała ranę. Duże, głębokie rozcięcie na
lewym bicepsie.
,,Na szczęście nic, co zagrażałoby jej życiu - pomyślała Amy. - Została tylko
postrzelona".
Mogła tylko zahamować krwawienie. Spodnie Sinclair były w strzępach. Drżącymi
rękami Amy oderwała pasek materiału z jednej nogawki. Owinęła go wokół ramienia
pani major jako opaskę zaciskającą.
Sinclair jęczała. Amy zaczęła do niej mówić, by odzyskała przytomność, tak jak
wcześniej Chase mówił do sierżanta Wileya.
Wreszcie Sinclair się odezwała. Amy nachyliła się i słuchała z uwagą. Padło tylko
jedno słowo: - Kronig.
Amy poczuła, że gwałtownie podnosi jej się poziom adrenaliny. Odwróciła się
pospiesznie i rozejrzała po pomieszczeniu. Potwór gdzieś przepadł.
Ale generał wciąż tu był. Zobaczyła krew pod jego fotelem.
- O Boże - szepnęła. Wszystko działo się tak szybko. Zostawiła Sinclair
i podbiegła do generała. Pochyliła się nad jego zakrwawionymi, poszarpanymi
spodniami i z oddartego paska materiału zrobiła mu opaskę nad przestrzelonym
kolanem. - Widział pan, gdzie poszedł? - zapytała.
Vanovich był przerażająco blady, oddychał wolno, z wysiłkiem. Wskazał głową w
kierunku stołu do napraw urządzeń elektronicznych.
Kronig przykucnął za stołem, do połowy przez niego zasłonięty. Patrzył w dół i coś
majstrował. Sprawiał wrażenie, jakby w ogóle zapomniał o istnieniu Amy.
Potrzebowała jakiejś broni. Zobaczyła swego leathermana na podłodze, tam gdzie
upuścił go Kronig. Podniosła narzędzie, złożyła je i zacisnęła w dłoni. Lepszy byłby
jednak pistolet.
Wróciła biegiem do Sinclair. Major usiłowała usiąść i patrzyła z natężniem na
zegarek, jakby nie mogła odczytać godziny.
- Ile jeszcze? - zapytała. Amy
sprawdziła czas.
- Trzy minuty.

423
Może Chase zdążył.
Sinclair chwyciła ją za ramię.
- Nie pozwól mu uciec - powiedziała.
- Dobrze, proszę pani - obiecała Amy. Podniosła H&K i sprawdziła zawartość ma-
gazynka. Był do połowy pełny. Ręce przestały jej drżeć. Była gotowa do działania.
- Ale jeśli będziesz miała wybór - dodała major - nie zabijaj go.
Amy spojrzała na nią z niedowierzaniem. Nagle poczuła zawrót głowy. Dotknęła
językiem złamanego zęba, by oprzytomnieć. Jeszcze żyję - pomyślała -gdy odsłonięty
nerw zareagował bólem".
- Musimy wyciągnąć od niego wszystko, co wie, dla kogo pracuje, ile... ile oni
wiedzą... - Sinclair przycisnęła zranione ramię do boku.
Amy odwróciła się i pobiegła w stronę Kroniga.
- Ręce za głowę! - krzyknęła. - Odsuń się od... - Ale Kronig podniósł beret-
tę i strzelił do niej. Amy uskoczyła za osłonę, jaką stanowił stół.
Pod blatem zobaczyła jego nogi. Posłała serię nad podłogą. Kule, wzniecając iskry,
odbiły się rykoszetem od metalowych nóg stołu. Amy błyskawicznie przetoczyła się w
bok, bo Kronig odpowiedział ogniem.
Serce biło jej mocno. Organizm był w stanie pełnej mobilizacji. Wiedziała, że
Kronig skieruje się do włazu na poziomie czwartym, by dołączyć do swoich ludzi.
Jeśli, oczywiście, zdąży przed detonacją bomby.
- Poddaj się! - zawołała.
Kronig zaczął oddalać się od stołu. Nie przestając strzelać, pobiegł w stronę
schodów prowadzących na dół. Ponieważ jednak strzelał w biegu, nie robił tego lepiej
niż Amy.
Przeturlała się za stół i otworzyła ogień, uniemożliwiając mu wyjście zza szafek z
urządzeniami elektronicznymi. Potem jednak usłyszała, że biegnie. Znalazł się na
otwartym odcinku, niczym nie osłonięty.
Rzuciła się za nim w pogoń, biegnąc szybko wśród świszczących pocisków i
strzelając.
Obojgu jednak udało się uniknąć kul. Magazynki skończyły im się w tej samej
chwili. Kroniga dzieliły do schodów tylko trzy metry.
Z krzykiem furii Amy chwyciła pistolet za pasek i z rozmachem rzuciła w Kroniga.
Trafiła go w plecy, przewrócił się. Pobiegła w jego stronę.
Pistolet Kroniga poleciał w jedną stronę, jakiś inny przedmiot - w drugą.
Przypominał grubą książkę i miał z boku dużą czarną antenę.
„Radio" - uznała Amy. Pewnie ma mu pomóc w ucieczce. Niedoczekanie!
Kronig właśnie wstawał, gdy na niego skoczyła i znowu obaliła na ziemię.
Próbował ją strącić, ale tym razem Amy zmobilizowała wszystkie siły i działała w
skupieniu. Wyjęła swojego leathermana i otworzyła właściwą końcówkę -
siedmiocentymetrowy nóż zaostrzony po obu stronach.
Zaklęła po niemiecku, aż wytrzeszczył oczy ze zdumienia, i wbiła mu ostrze w
brzuch, tuż pod brzegiem kamizelki kuloodpornej.
W tej samej chwili spadła bomba i pogasły światła, a pierwszy wybuch odrzucił
Amy na bok. Oczami wyobraźni zobaczyła nuklearne piekło.

424
Czerwona Pantera Dwa
Gdy lancer osiągnął prędkość jednego macha, operator systemów ataku wy-
krzyknął:
- Zielone!
Pułkownik Boone odciągnął drążek. Bl-B leciał jak myśliwiec z okresu drugiej
wojny światowej. Ominął zaledwie o kilkadziesiąt centymetrów Skrzydło Marynarki na
wzniesieniu terenu i parę sekund później zwycięsko wykonał korkociąg.
Wtedy weszli w zasięg. Sekundę przed uderzeniem w cel Ból-11 została rozbrojona.
Teraz była tylko gigantycznym stalowym pociskiem. Nie mogła już wybuchnąć.
Ale Pentagon nie był jeszcze bezpieczny.

Pierścień A, dach

Zbiegając na dziedziniec, Tom widział szybujące w powietrzu odłamki i fragmenty


potrzaskanych dachówek budki z hot dogami. Kiedy pojął wreszcie, że bomba jakimś
cudem została rozbrojona, Pentagonem wstrząsnęła pierwsza eksplozja.
Fala uderzeniowa, wywołana przez wbijającą się w ziemię bombę, spowodowała
pęknięcie rur gazowych w budynku. Zniszczyła także rury kanalizacyjne, uszkodziła
kable i światłowody. Nastąpił wybuch gazu. Kula ognia, która pojawiła się nad ścianą
od strony lądowiska, uniosła się na wysokość stu metrów, pozostawiając za sobą smugę
czarnego dymu. Ale pył i odłamki lecące z nieba uspokoiły Toma. To były tylko efekty
zwykłej eksplozji. Na szczęście nie grzyb atomowy.
„Chyba nam się udało" - pomyślał z nadzieją. Drugi wybuch zniszczył cały środek
sektora przy lądowisku. Wstrząs powalił Toma, który jednak nic nie słyszał -huk
lancera pozbawił go na jakiś czas słuchu.
W kompletnej ciszy obserwował więc błyski kolejnych eksplozji po dwóch
przeciwnych stronach budynku. W sektorze przy Tarasie Południowym trysnęła woda.
Płonące fragmenty instalacji zostały wyrzucone w powietrze jak podczas wybuchu
wulkanu.
Kawałki palącego się drewna zaczęły spadać na szary dach. Tom odchylił się
gwałtownie, próbując utrzymać równowagę, ale przy tym balansowaniu upuścił radio.
Poślizgnął się i stoczył po stromej krzywiźnie dachu. Zatrzymał się dopiero na jego
płaskim, wysmołowanym i posypanym żwirem występie nad sektorem rzecznym.
Wtedy dosięgnął go trzeci wybuch. Rozciągnięty na dachu pierścienia B Tom stracił
przytomność.
Nie widział, jak Pentagon niszczy sam siebie.

425
Strategiczny Ośrodek Informacyjno-Operacyjny,
siedziba FBI

- Nie wybuchła!
Hector nie wiedział, co w tym wszystkim jest bardziej zdumiewające: fakt, że
atomówka została rozbrojona, czy to, że ten okrzyk wydał Milton Meyer z NSA.
Prezydent zerwał się na równe nogi i ściskał rękę generałowi Janukatysowi. Generał
Brower na głównym ekranie wykrzykiwał rozkazy, by kontynuować ewakuację
zakładników. Brakowało ich jeszcze około stu dwudziestu, a z Pentagonu przez radio
meldowano, że wszędzie wybuchają pożary.
Nagle Hector usłyszał stukanie w szklane drzwi sali konferencyjnej. Była to
agentka Newman. Tyler przyciskał twarz do szyby, robiąc śmieszne miny.
„Chce wiedzieć, co znaczą te okrzyki" - pomyślał Hector.
Pokuśtykał do drzwi.
- Wszystko w porządku - powiedział do chłopca. - Twój tata to bohater.
- Wiem - odparł Tyler. - Czy wraca już do domu?
- Wkrótce wróci - odpowiedział. - Ale na razie musisz tu jeszcze zostać.
- A co z mamą?
- Powiem ci, gdy tylko z nią porozmawiamy.
Tyler popatrzył na niego znacząco.
- Wiesz, że nie powinno się kłamać.
- Wiem.
Chłopiec odwrócił się i podszedł z powrotem do biurka. Agentka Newman spojrzała
na Hectora pytająco, ale on tylko wzruszył ramionami. Nie mógł jej nic powiedzieć.
Wrócił do sali konferencyjnej na następną naradę.
Jednej katastrofie udało się zapobiec, ale zbliżała się kolejna - jeszcze większa. Za
dziesięć minut nad dystryktem Kolumbia miał pojawić się Quicksiłuer.
A wciąż nie było wiadomo, kto ma nad nim kontrolę.
Rozdział osiemnasty

Punkt J, poziom operacyjny

Margaret usłyszała szum wody. Pomyślała, że Tyler znowu nie zakręcił kranu.
Wtedy oprzytomniała. Lewe ramię miała sztywne i spuchnięte. Za każdym razem, gdy
oddychała, przeszywał je ostry ból. Ale przynajmniej była przytomna. Nie umarła.
Mimo tych wszystkich cieni wokół. Ciemności rozpraszał jedynie blask ekranów
komputerowych.
Wtedy usłyszała szum windy. Niezdarnie wyciągnęła przed siebie rękę z ze-
garkiem. Podświetliła tarczę.
Bomba eksplodowała ponad minutę temu. „Ale to niemożliwe - powiedziała sobie.
- Bo przecież..."
Wyjęła z kieszeni latarkę i włączyła ją.
Bethune stała przy schodach, trzymając się czerwonej poręczy. Vanovich wciąż
siedział przypięty do fotela, głowa opadła mu na pierś.
Erich zniknął. Spróbowała wstać.
„Winda" - pomyślała. Ale po co miałby jechać na górę? Czy nie uciekł raczej ze
swymi ludźmi tunelem powietrznym?
Odpowiedź poznała, gdy podeszła do Bethune, by pomóc jej przy generale.
W świetle swej małej latarki zobaczyła, że najniższy poziom Punktu J zalewany jest
wodą. Gdy dopływ prądu został przerwany, zatrzymały się pompy. Ale wody gruntowe
nie zdążyłyby tak szybko zalać szybu.
- Wybuch musiał coś uszkodzić - powiedziała.
- Wszyscy ci ludzie, którzy szli do tunelu - odparła Bethune - na pewno utonęli.
Może nawet jeszcze toną.
- To całkiem prawdopodobne - powiedziała Margaret. - Jeśli zapory puściły, tunel
zostanie zalany jak podczas przypływu.
Bethune kiwnęła głową.
- I dobrze.
Margaret zrozumiała, co Amy ma na myśli.
- Chodź. Potrzebuję twojej pomocy przy generale.
Bethune ruchem głowy potwierdziła polecenie.

427
- Musimy go stąd zabrać.
- Nie - powiedziała Margaret, pociągając Bethune. - Musi nawiązać łączność z
Quicksilverem.
Na razie Margaret nie wiedziała, jak to zrobić, skoro nie było prądu. Miała jednak
nadzieję, że pomyślano o jakimś awaryjnym systemie zasilania tak ważnego
urządzenia. To, że ekran za Vanovichem nie zgasł, było pocieszające.
Obie z Bethune podeszły do fotela Vanovicha. Generał ani drgnął.
- A jeśli nie żyje? - zapytała Bethune.
- Możemy jeszcze wykorzystać jego oczy. - Były to chyba najbardziej brutalne
słowa, jakie Margaret kiedykolwiek wypowiedziała. Ale taka brutalna była prawda.
Vanovich uniósł powieki.
- Do diabła z wami.
Bethune pochyliła się i przecięła pasy unieruchamiające generała w fotelu.
- Dziękuję. A teraz odwróćcie fotel. Zobaczmy, co się da zrobić...
Popatrzył na konsoletę Red Level. Margaret oświetliła ją latarką.
- Coś się stało? - zapytała.
Vanovich położył szeroką dłoń na kwadratowej pokrywie konsolety. Margaret
wydawało się, że coś tam powinno wystawać.
- Zabrał główny sterownik. Skaner siatkówki. - Vanovich odwrócił się i chwycił
Margaret za rękę. - I chipy z szyfrem.
- Miał radio - •wtrąciła Bethune. - Kiedy próbował uciec, tuż przed wybuchem
bomby.
- Jakie radio? - zapytał generał.
Bethune nakreśliła w powietrzu sześciokąt rozmiarów sporej książki.
- Z anteną z boku.
Margaret i Vanovich spojrzeli na siebie.
- Łącze satelitarne - powiedzieli jednocześnie.
- Mógł to zrobić? - spytała Margaret Vanovicha. - Skonstruować przenośny
nadajnik satelitarny?
- Ma chip. Ma skaner. Potrzebny mu tylko kod. I jeśli z tym ucieknie, jego ludzie w
tydzień lub dwa rozszyfrują mu go.
- A kim oni są? - zapytała Bethune.
Vanovich nie odpowiedział.
- Musicie go zatrzymać - powiedział do Margaret.
- Windy działają. Kiedy zrozumiał, że nie wydostanie się przez tunel powietrzny,
pewnie odblokował system drzwi pancernych. - Margaret nagle pożałowała, że nie
zamknęła włazu na poziomie czwartym. Gdyby to zrobiła, Erich po prostu utonąłby w
momencie jego otwarcia, a tak zobaczył, że napływa woda. Ale co wtedy stałoby się z
chipem?
- Może pan chodzić? - zapytała Vanovicha.
- Mógłbym, gdyby nie to kolano.
Margaret próbowała się uśmiechnąć. Ale nie miała już na to siły.
- No, Bethune, musimy go wnieść do windy i zabrać na wyższy poziom.

428
Zauważyła, że dziewczyna spogląda na jej ramię.
- Sama dam radę - powiedziała aspirantka. - A pani nich tylko przytrzyma
windę.
Podeszła do generała z prawej strony, otoczyła go ramieniem, uniosła z fotela i
pomogła mu stanąć na jednej nodze.
Margaret zobaczyła na jego twarzy grymas bólu.
- Uważaj - ostrzegł Berthune generał.
- Postaram się, sir. - Uniosła ramiona, by go podtrzymać.
Rozpoczęli marsz, zmierzając do schodów, które prowadziły na poziom drugi.
Woda sięgała im już do kostek i wciąż napływała. Margaret miała nieprzemakalne buty,
ale adidasy Bethune szybko przemiękły. Półbuty generała także były już mokre.
- Ostrożnie - powiedział Vanovich. - Mam łaskotki.
Tym razem Margaret się uśmiechnęła. Był taki dzielny. Pod wieloma względami
przypominał jej Toma. Z tych najlepszych dni.
Oświetliła latarką schody, żeby Bethune i generał widzieli stopnie. Zaczęli właśnie
wchodzić na górę.
Nie wiadomo było, co tam zastaną. Quicksilver miał nadlecieć za pięć minut. I
wciąż był pod kontrolą Ericha Kroniga.

Pierścień A, dach

Biegnąc nierównym krokiem, Erich wydostał się na dach i znalazł w chmurze


dymu. Wiatr szybko ją rozwiewał, przez krótkie chwile można było zobaczyć, co dzieje
się wokół. Tyle Erichowi wystarczyło, uśmiechnął się więc mimo ostrego bólu, który
przypominał o świeżej ranie.
Pentagon dogorywał. Dwa sektory budynku po drugiej stronie dziedzińca płonęły,
po dachach pełzał ogień. Z tej zaś strony dziedzińca na całym dachu sektora rzecznego
poniewierały się szczątki wyposażenia i instalacji. Niektóre jeszcze się paliły, tworząc
setki małych ognisk, które dodatkowo uświetniały jego zwycięstwo.
Bo to było zwycięstwo. Ze względu na wagę misji już na początku pogodził się, że
nie musi ujść z niej żywy, by wypełnienie jej było sukcesem. Miał nadzieję, że jego
żołnierze myśleli tak samo.
Kiedy w świetle ekranów zobaczył refleksy wody, która napływała z poziomu
czwartego, zrozumiał, że jego ludzie są zgubieni. Byli bohaterami - wszyscy co do
jednego - bo dokonali wielkich rzeczy. Przede wszystkim wyłączyli Quicksilvera z
arsenału wroga. Zresztą cała amerykańska sieć satelitów została rozbita. A teraz jeszcze
- jakby w charakterze dodatkowej nagrody - siedziba dowództwa wojskowego Stanów
Zjednoczonych obróciła się w ruinę.
Na świecie znowu zapanowała równowaga. Odtąd będą tu już tylko partnerzy, nie
przeciwnicy. Pod warunkiem, że uda mu się wypełnić ostatnie zadanie. Doprowadzić
do końca plan awaryjny.

429
W pobliżu krążyło wiele helikopterów, co oznaczało, że akcja ratowania za-
kładników trwa. Erich wiedział, że niebawem przybędzie straż pożarna, a nawet
helikoptery rzucające bomby wodne, bo w niektórych sektorach budynku pożar był już
trudny do opanowania.
Przez kłęby dymu widział chmury burzowe, które zasnuły już połowę nieba nad
dystryktem Kolumbia. Tu i ówdzie rozświetlały je błyskawice. Pomyślał, że może
sama natura przyjdzie Ameryce z pomocą i oszczędzi jej dalszych cierpień, bo deszcz
ugasi płomienie.
Erichowi nie zależało jednak na tym, by oszczędzać Amerykę. To młode państwo
nie rozumiało istoty świata. W tych ostatnich minutach wolności zamierzał dać
Ameryce lekcję, która pomoże przetrwać jej narodowi. Chciał spowodować, by reszta
świata dowiedziała się o jej nowej broni i by wszyscy poznali prawdziwe oblicze tego
państwa. W ten sposób będzie musiało zmienić swoje reguły gry-
Quicksilver znajdzie się w zasięgu za pięć minut. Erich uniósł w ręce klucz, który
miał uwolnić przerażającą siłę. I choć wiedział, że sam zakończy tu życie, nie miał
wątpliwości, że należy go użyć.

Dziedziniec

Dym w korytarzach stawał się coraz gęściejszy. Major Sinclair uznała, że będzie
lepiej, jeśli wyjdą na dziedziniec, zamiast przedzierać się do głównego wyjścia. Na
zewnątrz także unosił się dym, ale rozwiewał go nasilający się wiatr. W trawie i na
drzewach osiadały tlące się czerwone i złote węgielki.
Sinclair znalazła przewrócone składane krzesło i ustawiła je przy wysokiej sośnie,
która dawała pewną osłonę od wiatru. Potem pomogła Bethune posadzić tam
Vanovicha.
- Musi być na dachu - powiedział generał, tłumiąc jęk. - Tam będzie miał naj
większy zasięg.
Amy rozejrzała się po otaczających ich murach. Ze wszystkich okien powypadały
szyby. W dwóch sektorach wydobywał się przez nie dym. W innym dostrzegła dym i
płomienie. Miała wrażenie, że znalazła się na dziedzińcu więzienia, w którym wybuchł
bunt.
- Ty też chcesz go zabić, prawda? - spytała Sinclair. Amy
kiwnęła głową.
- Aż tak, by go ścigać?
Tak, tego właśnie Amy chciała - wręcz potrzebowała - bardziej niż czegokolwiek.
Postawiła sobie za cel zabić wszystkich tych, którzy byli odpowiedzialni za śmierć jej
kolegów. Ponieważ pozostali komandosi utonęli w tunelu, pozostał już tylko Kronig.
- Pójdziemy razem - powiedziała Amy. Zobaczyła jednak pełne niepokoju
spojrzenie, jakie Sinclair rzuciła na generała.

430
Ta jakby czytała w jej myślach.
- Tylko generał może nam pomóc znaleźć Quicksilvera i unieszkodliwić go.
I Kronig jest tego świadom. Nie możemy zostawić go samego.
Amy wiedziała, że może zrobić tylko jedno.
- Pani major, ja zostanę z generałem. Niech pani pójdzie po Kroniga.
- Wydawało mi się, że nie lubisz ustępować bez walki - odparła Sinclair, ale
spoglądała już na zegarek.
- To prawda. Ale... pani jest lepszym żołnierzem. - Amy wzięła głęboki oddech. -
Dla mnie... ta sprawa stała się zbyt osobista.
Podała Sinclair swego leathermana.
- To jedyna broń, jaka mi pozostała.
- Zatrzymaj ją - odpowiedziała pani major. - Mam nóż.
Potarła zranione ramię. Amy wiedziała, że opaska zatrzymała krwawienie. Sinclair
opatrzyła sobie ranę jeszcze dodatkowymi paskami materiału.
- Powodzenia, pani major.
Sinclair pokiwała głowa, a potem klepnęła Vanovicha w ramię. Generał sprawiał
wrażenie, jakby spał, ale natychmiast uniósł głowę.
- Jeśli ma nadajnik, odbierz mu go.
- Taki mam zamiar.
- I zniszcz.
- Ale ten nadajnik mógłby nam pomóc w ustaleniu, dla kogo Erich pracuje.
- Nie nadajnik. Mam na myśli samego Quicksilvera. Amy
widziała, że pani major chce już iść.
- Nie będę wiedziała, jak to zrobić, generale.
- Użyj swego kodu dostępu. Wprowadź współrzędne celu i określ długość
wiązki. Wiesz, co dalej.
Amy wydało się dziwne, że Sinclair nie zareagowała w sposób przepisowy na
otrzymany rozkaz.
- Proszę odpocząć, generale. Będzie pan miał wiele do opowiadania Tylerowi.
Odwróciła się, by ruszyć w drogę, ale jeszcze na chwilę się zatrzymała.
- Bethune, jak długo znasz mojego męża... byłego męża? Amy
nie bardzo wiedziała, co ma znaczyć to pytanie.
- Poznałam go dziś rano, pani major. Zostaliśmy oboje zamknięci w sektorze rzecznym.
Sinclair uśmiechnęła się do własnych myśli.
- To porządny facet, Bethune - powiedziała. Amy
skrzywiła się.
-Jak na cywila.
Sinclair odwzajemniła uśmiech i ruszyła ku kamiennym schodom, które prowadziły
do budynku.
Amy niczego bardziej nie pragnęła, jak iść z nią. Nienawidziła rezygnować z walki,
gdy była już tak blisko celu. Lubiła kończyć sprawy.
Powiedziała sobie jednak, że jest tylko pionkiem w obecnym konflikcie. Nieważne,
kto zada ostateczny cios, byle tylko wygrała właściwa strona. Ona sama wykonała już
swoją robotę. Musiała się tym zadowolić. Reszta należała do innych.

431
Miała teraz nowe zadanie - opiekę nad generałem Vanovichem. Pochyliła się nad
nim, a on, jakby czując, że Amy na niego patrzy, zamrugał powiekami i otworzył
łagodne brązowe oczy.
- No to co? - zapytał. - Spotykasz się z kimś?

Pierścień B, dach

Tom siedział znowu w białym chavy suburbanie kapitana Dorseya i w piękny


czerwcowy dzień jechał do Pentagonu. Czuł, że w samochód uderzają porywy wiatru,
który powodowały prezydenckie śmigłowce. Miał wrażenie, że zaraz wylądują na
dachu suburbana.
Przerażony, że maszyny zmiażdżą go razem z wozem, Tom oprzytomniał. Popatrzył
na zasnute dymem niebo i zobaczył nad głową dwa przelatujące helikoptery.
Zaczął kaszleć, płuca miał pełne dymu, a w nozdrzach sadzę. Usiadł na pokrytym
żużlem dachu i spojrzał na płonące wokół małe ogniska, które przypomniały mu, gdzie
jest.
Sięgnął do kieszeni po radio Margaret. Nie miał go. Pewnie wyślizgnęło mu się z
ręki, gdy stracił równowagę na pochyłym dachu. A przecież musiał wiedzieć, co dzieje
się z Vanovichem, Margaret i Bethune. I z Quicksilverem.
Z hukiem przeleciały następne helikoptery. Jeden z nich, zielony z wielkim czer-
wonym krzyżem na boku, wojskowy. Wydawało się, że wystartował po stronie rzeki.
„Helikoptery ratunkowe - pomyślał Tom. - Gdybym dostał się do jednego z nich..."
Wstał z wysiłkiem, sztywne, nadwerężone nogi bolały go przy każdym ruchu. Miał
wrażenie, jakby naderwał sobie wszystkie mięśnie. Ruszył w stronę nadbudówki, gdzie
znajdowało się zejście z dachu.
Jeszcze tylko parę minut - mówił sobie. - Muszę wytrzymać jeszcze tylko parę
minut".
Ale zejście przez nadbudówkę nie było dobrym pomysłem. Z wnętrza budynku
wydobywał się dym. Ogień musiał się już znacznie rozprzestrzenić.
- Pierścień E - powiedział głośno Tom. Gdyby skierował się do pierścienia E w
sektorze rzecznym i zaczął machać rękami, to może któryś z helikopterów zauważyłby
go i zabrał stąd. Przez kłęby dymu zobaczył wąski chodnik, który biegł wzdłuż
najwyższej części spadzistego dachu, nad jednym z okrężnych korytarzy. Ruszył w
tamtą stronę.
I wtedy dostrzegł tam kogoś. Ubranego na czarno komandosa z charaktery-
stycznymi jasnymi włosami. Ericha Kroniga.

Erich szedł ostrożnie chodnikiem, przyciskając dłoń do rany. To było takie małe
ostrze! Teraz miał wrażenie, że aspirantka zraniła go poważniej, niż z początku sądził.

432
Podczas marszu drugą ręką trzymał się biegnącej wzdłuż dachu poręczy. Musiał się
dostać na dach pierścienia D. Było tam parę małych budek, wyłożonych aluminiowymi
blachami, które miały stanowić osłonę dla anten, dziesiątków stacji przekaźnikowych
fal ultrakrótkich i dysków satelitarnych, tkwiących na dachu sektora rzecznego.
Tam się ukryje. Będzie miał nad sobą niebo, ale pozostanie niewidoczny dla
nieustannie kursujących helikopterów ratunkowych. A kiedy nadejdzie czas, będzie to
najlepsze miejsce do obserwacji, co potrafi Quicksilver.
Dotarł do połowy drogi nad przejściem między pierścieniami B i C, kiedy poczuł,
że poręcz drga pod jego dłonią. Obejrzał się przez ramię. Mimo dymu dostrzegł jakąś
postać, która za nim biegła.
- Nie... - powiedział głośno. Nie po to dotarł tak daleko, żeby teraz wszystko
przepadło.
Zmusił się, by iść szybciej. Krew zaczęła sączyć się z rany, gdy mięśnie inten-
sywniej pracowały. Nie pozwoli, żeby ktoś mu przeszkodził. Miał jeszcze coś do
zrobienia.

Po pięciu susach Tom oddychał ciężko, wciągając dym w płuca. Dopiero teraz zdał
sobie sprawę, jak bardzo był wyczerpany.
Tylko jedno mogło tłumaczyć obecność Kroniga na dachu. Zabił Margaret. I zapłaci
za to.

Margaret wyszła na dach i szybko rozejrzała się w nowym terenie. Tylko nad
dwoma sektorami budynku widać było nienaruszone większe połacie dachu: po stronie
rzeki i przy metrze.
Znała jednak Ericha. Lubił aranżować sceny. Piękna róża w kryształowej wazie.
Poduszki przed kominkiem, ułożone z artystycznym wyczuciem barwy i kształtu.
Jeśli zaprogramował Quicksilvera, by zniszczył Waszyngton, na pewno zjawi się
tam, gdzie będzie miał najlepszy widok. Pobiegła w kierunku chodnika, żeby dostać się
nad sektor rzeczny. Usłyszała grzmot. Nadciągające chmury burzowe były już prawie
nad nią. Poczuła pierwsze krople deszczu.

Erich dotarł do skupiska budek, zanosząc się kaszlem. Specjalnie szedł przez
najgęstszy dym, by nie było go widać. Ta taktyka wydawała się skuteczna. Choć
łzawiły mu oczy, wciąż widział za sobą tajemniczą postać, ale teraz została daleko w
tyle i chyba przestała go gonić. W pobliżu zaś nie dostrzegł żywej duszy.
Wycofał się do rogu, który tworzyły dwie budki ustawione do siebie pod kątem
prostym. Niedaleko jednej z nich płonął ogień. Powietrze stawało się coraz chłodniejsze
w miarę zbliżania się burzy. Od ognia rozchodziło się natomiast przyjemne ciepło.
Erich odjął rękę od boku. Z otwartej rany płynęła krew.

433
„To nic - pomyślał. -Już niedługo".
Wyjął zza koszuli radioaparat nadawczo-odbiorczy do sterowania satelitą. Włączył
go i skierował grubą antenę na północny zachód. Zabłysła pierwsza zielona dioda.
Quicksilver już się zbliżał. I wtedy odezwał się znienawidzony głos:
- Lepiej się pospiesz, Erich.

Kiedy Tom zorientował się, że Kronig wybiera drogę, gdzie dym był najgęstszy,
zrobił to samo. Kronig nawet nie zauważył, że jest śledzony.
- Tom Chase - powiedział, gdy zobaczył go wyłaniającego się z dymu.
Dopiero teraz Tom uświadomił sobie, że Kronig był owym porucznikiem ma-
rynarki, który rano przejechał autobusem akademii z przebranymi aspirantami i którego
widział na parkingu. Miał wtedy dziwne wrażenie, że ten jasnowłosy oficer go zna. Nie
mylił się.
- Skąd mnie znasz? - zapytał. Rozpoznał przy tym urządzenie, które Kronig trzymał
w ręku — był to radioodbiornik satelitarny. Domyślał się, do czego ma posłużyć.
- Widziałem cię na zdjęciu. Ciebie i Tylera - miał na sobie czerwoną czapkę
baseballową.
Tom nie mógł ścierpieć, kiedy ten człowiek wymawiał imię Tylera. Znał tę fo-
tografię. Tyler miał wtedy pięć lat. Było to jedno z jego ulubionych zdjęć syna.
Margaret także bardzo je lubiła.
- Gdzie je widziałeś? - Patrzył na Kroniga, zastanawiając się jednocześnie, czy ma
on jakąś broń przy sobie. Pomyślał, że mógłby rzucić się na niego i odebrać mu
radionadajnik.
- Margaret mi pokazała - odparł Kronig. Wciąż spoglądał na nadajnik, jakby na coś
czekał.
Tom zauważył na obudowie urządzenia rząd zielonych diod. Dwie z nich mrugały. Były
to wskaźniki mocy sygnału. Quicksiluer musiał być już blisko. Potem zobaczył plamy
krwi na ciemnym mundurze Kroniga.
- Potrzebujesz pomocy - powiedział. - Powinniśmy sprowadzić lekarza.
- I oddać cię pod straż" - dodał w myśli.
- To nie najlepszy pomysł. Tu nie jest bezpiecznie. Nie zauważyłeś?
Tom zrobił kolejny krok do przodu. Kronig stał pewnie na nogach. Bez względu na
to, jak poważnie był ranny, wydawał się zdolny do walki.
- Gdzie moja żona? - Tom starał się, by jego głos brzmiał silnie.
- Była żona - poprawił go Kronig.
- Gdzie ona jest?
- Nie żyje. Tak jak wszyscy moi ludzie. Utonęła w Punkcie J.
A więc to prawda. Tom pomyślał o Margaret - o Margaret i Tylerze. Sięgnął do
kieszeni po nóż.
- Zabiłeś ją, ty...
- Wręcz przeciwnie, Tom, kochałem twoją byłą żonę... przez jakiś czas... na
swój sposób.

434
- Nie mogła mieć z tobą nic wspólnego.
- Ale miała. To taka namiętna, oddana kochanka, jak pamiętasz.
- Kłamiesz!
Wtedy stanęła za nim Margaret.
- Nie, Tom, on nie kłamie.

- Margaret! Żyjesz! - wykrzyknął Tom.


- Jako tako. — Margaret czuła lekkie zawroty głowy od biegu i dymu, ale za-
mierzała przechwycić ten radionadajnik. Pod warunkiem, że Tom nie wejdzie jej w
drogę. - Oddaj mi radio, Erich. Możemy ponegocjować i odesłać cię do domu.
- Za późno. - Erich uniósł radionadajnik i Margaret zobaczyła wskaźniki mocy
sygnału. Błyskały już wszystkie zielone diody. - Zaraz się zacznie.
Wyciągnęła swój poczerniały nóż. Ale Erich także sięgnął pod kamizelkę ku-
loodporną. Napięła mięśnie. Jeśli on ma pistolet, będzie musiała błyskawicznie rzucić
nożem - to była dla niej jedyna szansa.
Erich wyjął jednak przezroczysty pakunek zawierający gruby plik pożółkłych
kartek. Wyciągnął go w stronę niewielkiego ogniska, podsyconego właśnie przez wiatr.
- Zastanów się dobrze, Margaret - powiedział. - Możesz rzucić nożem, ale co
to da? W jednej ręce trzymam radionadajnik, którego nie będziesz mogła użyć.
W drugiej, tuż nad ogniem, „Kartę Wolności".
Margaret się zdumiała. Wiedziała, że te dokumenty zginęły. Ale skąd miał je Erich?
Chyba że...
- Tunele „Godzina Szczytu". A więc to tędy wprowadziłeś swoich ludzi do Punktu
J - powiedziała.
- Taki błyskotliwy umysł. Jaka szkoda, że zostanie unicestwiony.
Na obudowie nadajnika nadal błyskały wszystkie światełka. Erich wcisnął jakiś
przycisk i z boku wysunęła się metalowa końcówka z czarnym okularem. Przytknął go
do prawego oka.
- Łączy się z Quicksilverem - powiedział Tom ostrzegawczo.
- Nie mógł złamać kodów - odparła Margaret.
Erich opuścił nadajnik. W rogu wmontowana była mała klawiatura numeryczna i
Erich kciukiem wystukał na niej serię cyfr, jakby wybierał numer w telefonie
komórkowym.
- Nie musiałem łamać waszych kodów - powiedział. - Moim ludziom po
trzebne były tylko układy szyfrujące. Zainstalowali je w tym radionadajniku. Te
raz mogę ustalić własny kod i posłużyć się własnym okiem. Quicksilver ma no
wego pana.
Na nadajniku nagle zaświecił się czerwony guzik. Erich nacisnął go kciukiem.
- Teraz zmieniłem listę celów. Do tej chwili, przed nawiązaniem łączności,
Quicksilver był zaprogramowany, żeby uderzyć w Pentagon. Ale myślę, że za dużo tu
już trupów. Wprowadziłem współrzędne nowego celu. Siedziby FBI.
- A co, boisz się, że cię dorwą? - zapytał Tom szyderczo.

435
- Ależ skąd. Przypuszczam, że tu zginę. Ale Biały Dom został ewakuowany,
a stacje telewizyjne donoszą, że prezydent przeniósł się do ośrodka operacyjne
go FBI.
- Tom! Tyler jest z Hectorem MacGregorem!
Tom spojrzał w oczy Margaret.
- Tym MacGregorem od prezydenta?
Potwierdziła.
- Tyler jest z prezydentem.
- Rzuć tym głupim nożem! - krzyknął Tom.
Erich zbliżył rękę z dokumentami do płomieni.
- Spalę je! - zagroził.
- Mówisz do niewłaściwego faceta!
Tom skoczył naprzód i Erich wypuścił dokumenty w ogień. W tej samej chwili
Margaret rzuciła nożem i trafiła Ericha w ramię. Pod wpływem tego uderzenia
mężczyzna zatoczył się na cienką metalową ściankę budki.

Gdy Margaret rzuciła się na Kroniga, Tom mrużąc oczy sięgnął między płonące
kawałki drewna, by wyciągnąć dymiący już pakunek. Topiąca się folia przylgnęła do
dłoni. Dokumentom jednak nic się nie stało. Były opalone na brzegach i osmalone. Ale
całe.
Tom pomachał nimi. Spojrzał na Margaret. Kronig gdzieś zniknął, ale udało jej się
odebrać mu radionadajnik. Klęcząc, szybko wystukiwała cyfry na małej klawiaturze.
Przytknęła oko do okularu i nacisnęła czerwony guzik, ale się nie zaświecił.
Tom lewą ręką wetknął dokumenty pod szare polo i wcisnął koszulkę do spodni.
Potem przykucnął obok Margaret, która klęła nad nadajnikiem.
- Co się stało? - zapytał.
- Nie reaguje na wzór siatkówki. Moje dane są w systemie komputerowym,
nie w chipie z szyfrem!
Tom wydobył swoją przepustkę z przedniej kieszeni dżinsów.
- Mój wzór siatkówki jest w chipie karty.
Margaret rzuciła mu nadajnik.
-Prędko!
Tom przytknął kartę do czytnika indukcyjnego, a potem spojrzał w okular. Chwilę
później przycisk się zaświecił.
- Zadziałało! - wykrzyknęła Margaret.
- Ale nie znam żadnych kodów!
- To już moja sprawa! - Margaret odebrała mu nadajnik i zaczęła wstukiwać
cyfry. Tom tymczasem rozejrzał za Kronigiem, jednak nigdzie go nie zauważył.
Niebo było już znacznie ciemniejsze. Helikoptery włączyły reflektory. Deszcz padał
coraz intensywniej, nadciągała burza z piorunami. Na wschodzie już lało.
Margaret skończyła wprowadzać kod i wcisnęła czerwony guzik. Czekając na
rezultat, zakołysała się na piętach.

436
Podczas przetwarzania kodu zamigotały inne diody. Potem z ciekłokrystalicznego
ekranu, na którym Tom widział zestaw współrzędnych, nagle zniknął obraz. Margaret
westchnęła z ulgą.
- Udało mi się.
- Gratuluję.
- Och, Tom, przepraszam. Nam się udało. Unieważniliśmy ostatnie polecenie
Ericha.
Uniosła rękę, żeby przybić piątkę, ale zatrzymała się, gdy zobaczyła jego dłoń -
mocno poparzoną, czerwoną, usianą pęcherzami i ubrudzoną smugami stopionej folii.
- Uratowałeś... dokumenty.
- Zrobiłem to dla przyjaciela - odpowiedział Tom, myśląc o Dorseyu. - I co dalej?
Spojrzeli w górę, ale nie było szansy, by dostrzec przelatującego satelitę. Niebo
zasnuło się chmurami. Rozległ się grzmot.
- Generał chce, żebym zniszczyła Quicksilvera.
- Dobry pomysł.
- Nie wiem, czy tym dam radę. .- "'
- Mogę zobaczyć? ;
...
Margaret podała mu nadajnik.
- Nie mogę uwierzyć, że spałaś z tym facetem - powiedział Tom, gdy oglądał
skaner siatkówki.
- Rozwiedliśmy się, nie pamiętasz?
- Tak, ale zawsze myślałem, że masz lepszy gust. Co to jest?
Wskazał ekran, z którego przed chwilą zniknął obraz. Pojawiły się na nim nowe
współrzędne: trzydzieści osiem stopni pięćdziesiąt dwie minuty i dziesięć sekund oraz
siedemdziesiąt siedem stopni sześć minut i trzydzieści dwa stopnie.
- O nie! - jęknęła Margaret.
Nagle w całej okolicy zrobiło się jasno, jakby ktoś włączył gigantyczny reflektor.
Tom spojrzał na Teren Parad oraz Potomac. Wielkie srebrne ostrze przecięło
burzowe chmury.
Wystrzeliły z nich efektowne zygzaki błyskawic, których odgałęzienia rozbiegły się
na połowie nieba.
Huk towarzyszący wyładowaniu przetoczył się w powietrzu, jakby był czymś
namacalnym.
Tom zrozumiał, co się stało. Zwrócił się do Margaret.
- Unieważniłaś najnowsze polecenie, ale zapomniałaś o poprzednim.
Wiedział, na co patrzy. To był Quicksilver. Zbliżał się do Pentagonu.
Rozdział dziewiętnasty

Dach Pentagonu

Tom i Margaret stali na dachu Pentagonu w strugach deszczu, opierając się porywom
wiatru, i z przerażeniem obserwowali potęgę zjawiska, które się przed nimi rozszalało.
Ciemne burzowe chmury były podświetlone od spodu w promieniu kilometra, jakby
wschodziło pod nimi jakieś nowe słońce.
Po obu stronach świetlistego ostrza unosiły się obłoki pary, w które zamieniał się
ulewny deszcz.
Ziemia drżała. Grzmot był ogłuszający. Srebrne ostrze dotknęło skraju laguny, u
stóp łagodnego stoku Terenu Parad.
Helikoptery, oplatane raz po raz długimi biczami błyskawic, zamieniały się
rozżarzone snopy iskier i spadały w dół.
- Dostęp! - krzyknęła Margaret, rzucając Tomowi nadajnik.
Tom przyłożył swoją przepustkę do czytnika, a potem przytknął oko do skanera.
Dioda się zapaliła.
- Musimy odejść od anten! - wrzasnął i popchnął Margaret, by oddaliła się od
budek, wszelkich metalowych urządzeń i innych przewodników.
Kiedy posuwali się po drżącej powierzchni dachu, Margaret wprowadzała kod.
Kolejny helikopter zamienił się nad nimi w kulę ognia. Tom patrzył, jak maszyna
spada na dach pierścienia B, po stronie Mail. Chwilę później srebrne ostrze wypuściło
elektryczne macki, by objąć nimi piorunochron na czubku pomnika Waszyngtona.
- Możesz go powstrzymać?! - zapytał Tom.
Splątane pasma długich jasnych włosów Margaret powiewały na wietrze.
- Zrobiłam to! Ale to zjawisko samopodtrzymujące się!
Ostrze było już blisko. Tom widział, jak znad Terenu Parad unoszą się w powietrze
szczątki spalonych furgonetek telewizyjnych. Za parę sekund ostrze osiągnie Wejście
Rzeczne. Kiedy uderzy w skupisko anten na dachu, budynek może nie wytrzymać
wstrząsu.
Tom pociągnął Margaret w kierunku dachu sektora przy Tarasie Południowym.
Ale tam czekał już Erich Kronig. Rzucił się na nich z nożem Margaret. Bez trudu
uniknęła ciosu, ale była przecież zawodowcem. W przeciwieństwie do Toma.

438
Wśród błysków piorunów Tom znalazł się nagle w uścisku Kroniga, który otoczył
jego pierś ramieniem i przytknął mu nóż do gardła.
- Oddajcie mi nadajnik! - krzyknął Kronig.
Tom skinął na Margaret. Oboje wiedzieli, co robić dalej. Margaret zbliżyła się z
nadajnikiem w ręku.
Kiedy Tom poczuł, że uchwyt „Komandosa" słabnie, wrzasnął, by ulżyć bólowi
poparzonej ręki, i z całej siły ścisnął jego dłoń między kciukiem a palcem
wskazującym. Potem okręcił się i chwycił Kroniga za ramię, by wykonać przerzut.
Ale Kronig ani drgnął. Śmiertelny chwyt Tylera w tym przypadku nie zadziałał.
Kronig wykonał półobrót i tym sposobem Tom, przygotowany do ataku, stracił
równowagę i upadł na plecy.
Kiedy jednak Kronig schylił się, by postawić go na nogi, Margaret swoim ciężkim
butem kopnęła go w szczękę. Kronig puścił Toma i przewrócił się, natychmiast jednak
się pozbierał i skoczył na Margaret. Ona zrobiła unik i obróciła go, ale w tej samej
chwili znieruchomiała, bo zobaczyła ostrze własnego noża skierowane dokładnie
między swoje oczy. Kronig podniósł nóż wysoko, a jego ramię zarysowało się na tle
srebrnej płaszczyzny. Strugi ciepłego deszczu raz po raz rozświetlały się błyskawicami.
Wiatr przybrał siłę huraganu.
Wówczas Tom całym ciałem natarł na Kroniga i nóż poszybował w powietrze. Tom
złapał „Komandosa" za pasek, odciągnął go kilka metrów dalej i rzucił na metalowy
chodnik. Przez moment Kronig był jak ogłuszony, ale zaraz odwrócił się, by wstać i w
tej właśnie chwili... Quicksilver raził budynek Pentagonu.
W jednej sekundzie wszystkie metalowe elementy dachu zajaśniały jak neon,
otoczone obłokiem naelektryzowanego powietrza.
Anteny eksplodowały. Metalowe obwody uległy spaleniu. Chodniki powyginały
się, jakby próbowały oderwać się od dachu.
Kronig jednak zdążył zsunąć się z chodnika na bezpieczne podłoże. Teraz, po-
tykając się, ruszył po nadajnik.
Zanim ponownie zaatakował Margaret, Tom dostrzegł nóż leżący nieopodal na
dachu. Nie zastanawiał się nad następnych krokiem.
Podniósł nóż i rzucił nim. Ostrze trafiło w kamizelkę kuloodporną Kroniga. Nie
zraniony, mężczyzna chwycił je oburącz. Odsłonił zęby w triumfalnym uśmiechu i
zaczął się zbliżać. Wiedział, że Tom i Margaret nie mają już siły z nim walczyć.
Nagle po metalowym chodniku przebiegł prąd i wystrzelił rozgałęzionym zyg-
zakiem nad płaszczyznę dachu, dosięgając Kroniga i nóż, który trzymał w dłoni.
Kronig krzycząc upadł twarzą na chodnik z taką siłą, że ostrze przebiło kamizelkę i
zagłębiło się w jego piersi.
Pioruny wstrząsnęły ciałem „Komandosa", które przylgnęło do chodnika, z wbitym
głęboko nożem.
Tom i Margaret upadli płasko na dach. Tom chwycił Margaret za rękę i oboje cze-
kali na następne wyładowania, które miały dosięgnąć mokrego dachu Pentagonu.
Ale w chwili gdy ostrze powinno objąć całą jego strukturę, spirala wyładowań
elektrycznych przebiegła w dół, na środek dziedzińca, jakby wessana przez dren.
Jaśniejące ostrze Quicksilvera dotknęło ziemi i wyładowanie zostało zneutralizo-

439
wane przez wodę, która zalała cały Punkt J. Tymczasem górne partie srebrnej pła-
szczyzny wyparowały i zniknęły w chmurach.
I tak to się skończyło. Tom i Margaret byli po prostu dwojgiem moknących
w ciepłym letnim deszczu ludzi. Nad kilkoma większymi ogniskami w Pentago
nie unosił się jeszcze biały dym, ale te mniejsze zostały ugaszone. A
Nie było słychać już żadnych grzmotów. Nie było błyskawic. Wreszcie też ustąpiły
upał i duchota.
Tom i Margaret wstali i objęli się, ale tylko na moment. Margaret odsunęła się i
pobiegła do miejsca, gdzie leżał nadajnik. Przyniosła go i podała Tomowi.
- Dostęp - powiedziała.
On powtórzył manewry z czytnikiem i okularem. Ona wystukała kod. Nie musiał
pytać, po co to robi. Wiedział. Niszczyła wynalazek Vanovicha.

Margaret przekazała platfomiie następny zestaw poleceń. Nie miała pewności, czy
rozkaz Vanovicha jest słuszny. Nie wiedziała nawet, czy rzeczywiście był to rozkaz.
Nie miała jednak wyjścia. Tom stał przy niej, gdy wcisnęła guzik. Oboje spojrzeli
na południe. Przez ciemniejące chmury przebłyskiwało tam czyste niebo.
Wtedy wśród chmur pojawiła się poświata.
Quicksilver uderzył znowu, wyjaśniła Margaret Tomowi. Tym razem jednak celowo
rozproszyła wiązkę promieni lasera - chciała wytworzyć szeroki, ale płytki kanał
zjonizowanego powietrza na tyle wysoko w atmosferze, by wyładowanie nie dotarło do
ziemi. W tym przypadku efekt miał trwać dłużej. Ponad dwie minuty. Wystarczająco
długo, by ładunek zwrotny przepłynął z powrotem do platformy.
I wtedy to nastąpiło - ładunek dotarł do celu. Quicksilver zespolił się z niebem.
Niebo eksplodowało. I Quicksilver zniknął.
Tom i Margaret stali przez dłuższy czas na dachu i patrzyli na obłoki. Potem
nadleciały helikoptery, którymi przybywali po nich żołnierze Delta Force.
Margaret zauważyła jednak, że Tom się nimi nie interesuje. Spoglądał na po-
czerniałe ciało Ericha, leżące na chodniku.
- Wszystko w porządku? - zapytała.
- On zrobiłby z nami to samo - odparł.
- Nie musisz się przez to zmienić - powiedziała. - Przecież to nie znaczy, że jedna
strona jest dobra, a druga zła.
- Wiem. Ale ponieważ są tacy ludzie jak ty, mogą być i tacy jak ja.
- To nieważne - stwierdziła Margaret. Szturchnęła go w żebra. - Tyler potrzebuje
nas obojga. Takich, jacy jesteśmy.
Tom uśmiechnął się, tak jak ich syn. Wyciągnął ręce i uścisnął ją. Ruszyli w stronę
żołnierzy. Margaret nie mogła się powstrzymać przed zadaniem ostatniego pytania.
- Jak ci się wydaje? Czy piorun może uderzyć dwa razy?
Tym razem się nie uśmiechnął. Po prostu zaczął się śmiać. Zawtórowała mu. Oboje
znali odpowiedź.
Rozdział dwudziesty

Później

Żona prezydenta została odnaleziona tam, gdzie miała być: w chronionym


pomieszczeniu na parterze, wraz z dwoma agentami Tajnej Służby. Nic jej się nie stało.
Wybuchy gazu, spowodowane przez bombę penetracyjną B61-11, wywołały pewne
wstrząsy w tej części budynku, ale weekend spędzony w Camp Da-vid pozwolił im
wszystkim otrząsnąć się z szoku. Działająca na pierwszej linii ekipa wiadomości UPN,
składająca się z Danny'ego Assada, Trish Mankin i Arthura Tranha, otrzymała
wyłączność na relację z wydarzeń w Pentagonie, a także na wszelkie wypowiedzi
prezydenta, dotyczące tej sprawy.
Kostka Hectora MacGregora wymagała wkręcenia czterech śrub. W przyszłości
jego rola w zespole najbliższych doradców prezydenta nie była już nigdy podważana.
Następnego dnia po wydarzeniach pentagońskich Hector towarzyszył prezydentowi
podczas odwiedzin u generała Vanovicha w Ośrodku Medycznym Armii imienia
Waltera Reeda. Hector i generał od razu przypadli sobie do gustu. Pod koniec wizyty
Vanovich poprosił młodego człowieka, żeby został jeszcze chwilę, i zapytał go, czy jest
z kimś związany.
Ostateczna liczba ofiar, łącznie z zabitymi aspirantami 12 Kompanii, wyniosła
trzystu trzydziestu siedmiu ludzi w Pentagonie, ośmiuset dziewięćdziesięciu pięciu w
Bazie Sił Powietrznych Schriever i sześćdziesięciu w Archiwach Narodowych.
„Deklaracja Niepodległości", „Konstytucja" i „Deklaracja Praw" znalazły się z
powrotem na wystawie już w święto 4 Lipca. Wtedy też odbyła się uroczystość
państwowa z udziałem prezydenta, podczas której bezcenne dokumenty poświęcone
zostały pamięci tych wszystkich, którzy oddali życie w ich obronie. Przewidywano, że
rekonstrukcja zniszczonych kart zajmie całe lata.
Odnaleziono także zwłoki siedemdziesięciu pięciu terrorystów. Tożsamość sześć-
dziesięciu z nich udało się zidentyfikować, ale informacje te pozostały ściśle tajne.
Rosja nie przystąpiła tego roku do NATO. Prowadzono poważne debaty, czy
NATO w ogóle powinno kontynuować działalność. Ze względu na tożsamość i na-
rodowość terrorystów, wszelkie narady na ten temat również objęto tajemnicą.

441
Trzy miesiące po tragicznych wydarzeniach admirał Paulsen i generał Januka-tys
przeszli na emeryturę z pełnym wynagrodzeniem.
Po dokonaniu oceny zniszczeń przez niezależną firmę, która specjalizowała się w
tego rodzaju analizach, przez następnych dziesięć lat kontynuowano renowację
Pentagonu. Na liście remontowanych obiektów nie było jednak Punktu j. Nazwa ta nie
pojawiła się w żadnych dokumentach.
Oficjalnie zniszczenia dokonane w Pentagonie były efektem działań grupy ter-
rorystów, uderzenia pocisku samosterującego, który wystrzelono przed kontratakiem
Delta Force, oraz nagłej burzy z piorunami, wywołanej nie spotykanym dotąd
wystąpieniem zjawisk atmosferycznych, typowych dla El Nino.
Ośrodek Global Atmospherics Inc. w Tucson otrzymał od Federalnej Agencji do
Spraw Kryzysowych kontrakt wartości trzydziestu pięciu milionów dolarów na badania
tego niezwykłego zjawiska. Projektem mieli kierować doktor Helen Sha-piro i jej nowy
zastępca, Stanislaus J. Drewniak.
Wydobycie nie zdetonowanej bomby nuklearnej z podziemi Pentagonu kosztowało
rząd federalny ponad dwieście milionów dolarów.
Pod koniec dnia, w którym rozegrała się tragedia, prezydent, opuszczając Stra-
tegiczny Ośrodek Informacyjno-Operacyjny FBI, zatrzymał się, by zamienić parę słów
z Tylerem Chase'em.
Asystent szefa państwa, Hector MacGregor, był już zmęczony i bardzo bolała go
stopa, nie zwrócił więc uwagi na pytanie chłopca, czy prezydent poda mu „grabulę". W
następnej chwili było już za późno. Nie zdążyli interweniować nawet agenci Tajnej
Służby.
Oficjalnie gipsowy kołnierz, który prezydent nosił przez następne dwa tygodnie, był
wynikiem drobnych obrażeń odniesionych podczas ucieczki z Pentagonu. Nieoficjalnie
natomiast prezydent pozwolił Tylerowi zatrzymać zegarek i Hector jako jeden z
nielicznych miał okazję usłyszeć, jak szef przy tej okazji użył słowa na „p". Za ten
wybryk naczelny dowódca amerykańskich sił zbrojnych musiał zapłacić chłopcu dwie
ćwierćdolarówki.
Rozdział dwudziesty pierwszy

Ośrodek Medyczny Armii imienia Waltera Reeda,


piątek, 24 czerwca

Vanovich leżał w łóżku z nogą na wyciągu i bawił się turkusowo-srebrnym krawa-


tem. Tom Chase gotów był uwierzyć, że jego przyjaciela nic nie zmoże - miał zbyt
wiele spraw na głowie.
- Kronig pytał mnie - mówił generał - komu najbardziej zagraża nasz system sa-
telitarny. Wymieniłem kolejno Rosję, Chiny, kraje Środkowego Wschodu... wszystkich
podejrzanych. A on za każdym razem odpowiadał, że się mylę.
- Chciał cię wprowadzić błąd - stwierdził Tom.
- Na wypadek gdyby im się udało - dodała Margaret. - Nikt przecież nie mógł się
dowiedzieć, kto zawładnął satelitami. Kronig musiał zaprzeczać przy każdej twojej
odpowiedzi.
- Ale on nie kłamał - odparł Vanovich. - Byli tu wczoraj ludzie z CIA. Pokazali mi
dane trzydziestu terrorystów, których dotąd zidentyfikowali. Wszyscy byli
komandosami, żołnierzami zawodowymi z oddziałów specjalnych, pochodzącymi z
sześciu różnych krajów.
- Najemnicy - podsumował Tom.
- Wcale nie, Tommy. Bo przecież nie mieliśmy jednego wroga, tylko cały blok.
Komu najbardziej zagrażają nasze satelity? O to właśnie pytał. Odpowiedź brzmi:
wszystkim. Zastanówcie się. CIA kończy zbieranie informacji o całej gromadzie
wyższych oficerów z NATO. Francja, Niemcy, Polska, Turcja... wszyscy brali w tym
udział. Musimy spojrzeć prawdzie w oczy. Zimna wojna się skończyła. Ale teraz chcą,
żebyśmy wynieśli się z Europy. I cholernie im się nie podoba, że próbujemy
przekształcić NATO.
- Kronig chciał, żebyśmy wynieśli się z całej planety - zauważył Tom.
Vanovich kiwnął głową. - Taki dzień też nadejdzie.
Margaret wyciągnęła rękę i dotknęła jego krawata.
- To najnowszy element stroju pacjenta?
Tom ze zdziwieniem zauważył, że Vanovich lekko się zaczerwienił.
- Och, to prezent od przyjaciółki, której muszę wiele wyjaśnić.
Margaret pomyślała o tym samym, co Tom. - Wyjaśnić? Coś przy świecach i winie?

443
- W tym przypadku chyba na Florydzie. Podczas pory deszczowej. Żeby było
dramatycznie. No wiecie, grzmoty i błyskawice.
Tom i Margaret spojrzeli na siebie z uśmiechem.
- A co z wami dwojgiem? - zapytał generał, unosząc swoje krzaczaste brwi. -
Jakieś plany...?
- Nie - odpowiedzieli jednocześnie.
Vanovich uśmiechnął się i westchnął.
- Nie gniewajcie się za te próby. Pozdrówcie ode mnie Tylera. Przyjdę zoba
czyć się z nim w przyszłym tygodniu, gdy mnie wypuszczą.
Tom i Margaret wstali.
- Ma nowy zegarek do kolekcji i chce ci go pokazać - powiedziała Margaret.
- Zrobił się z niego zbieracz.
Pożegnali się jak rodzina. Tom pomyślał, że teraz byli nią bardziej niż kiedykolwiek. Po
drodze do wyjścia Margaret zapytała Toma, czy rzeczywiście generał zostanie
wypisany ze szpitala w następnym tygodniu.
- Tak mówią lekarze - odparł. -Jeszcze ma trochę czasu. Jak my wszyscy.
Schodzili właśnie po szerokich schodach na ulicę, gdy zatrzymał się przed nimi
lśniący srebrzysto-czarny harley davidson.
- Major Sinclair, panie Chase!
Za kierownicą siedziała Bethune, a z tyłu - niezwykle wysoki pasażer z dużym gipsem
na nodze. Był to Hector MacGregor. Uścisnęli sobie dłonie, Tom podawał lewą. Prawą miał
wciąż zabandażowaną. Nagle zauważył, że wsłuchuje się uważnie w to, co i jak Hector
mówi do Margaret. Zauważył, że ona z kolei przysłuchuje się jego rozmowie z Bethune.
- Wysadzę Hectora i jadę na parking - powiedziała Bethune.
- Idzie pan odwiedzić generała? - zapytał Tom.
- Tak - odparł MacGregor. - To niezwykły facet.
• Wszyscy przytaknęli i zaczęli się żegnać.
Tom i Margaret zatrzymali się przed przejściem dla pieszych, które prowadziło na
parking. Obejrzeli się, by spojrzeć na harleya.
MacGregor podawał Bethune kask. Dziewczyna stanęła na palcach i pocałowała go
w policzek, co na pewno pomogło mu Zapomnieć o gipsie na nodze.
- Stary poczciwy wujek Milo - powiedział Tom. Uśmiechnął się do żony - eksżony.
- Myślisz, że powinniśmy ich ostrzec, jak to się kończy?
- Sami się przekonają. Poza tym nie wszystkie historie kończą się tak samo.
Tom spojrzał w niebo. Ostatnio weszło mu to w nawyk. Ale niebo było czy
ste tego dnia, płynęło po nim tylko kilka obłoczków.
- To nie koniec, prawda? - zapytał. - Nie wystarczyło go tak po prostu unie
szkodliwić?
Margaret pokręciła głową.
- Nigdy tak nie jest. Milo to przewidział. Będziemy musieli jeszcze się z tym zmierzyć.
- Ale nie dziś - powiedział Tom.
- Nie dziś.
Szybko pocałowali się na pożegnanie, a potem każde poszło w swoją stronę. Oboje
patrzyli w niebo i myśleli o podobnych sprawach związanych z przyszłością.
SZEŚĆ DNI PÓŹNIEJ

30 Skrzydło Kontroli Kosmicznej,


Baza Sił powietrznych Vandenburg, Kalifornia,
sobota, 25 czerwca

Czterej goście przyjechali limuzyną z Los Angeles, pokonując sto kilometrów na


południe. Jeden przyleciał prywatnym odrzutowcem z Seattle. Trzej - samolotem
wojskowym C-20 Gulfstream III z Waszyngtonu. Razem było ich ośmioro -siedmiu
mężczyzn i kobieta. Stali widzowie wiadomości CNN rozpoznaliby dwoje z nich.
Pozostała szóstka wolała pozostawać w cieniu, gdzie była rzeczywista władza i gdzie
naprawdę zapadały decyzje. Wśród tych ośmiu ludzi nie było ani generała Vanovicha,
ani major Sinclair. Nikt z nich nie sprawował też nigdy żadnego państwowego urzędu.
Dwudziestego piątego czerwca o godzinie dwudziestej drugiej trzydzieści, sześć dni
po wydarzeniach pentagońskich, tych osiem osób zebrało się w niepozornym hangarze
na terenie wyrzutni pocisków w South Vandenburg. Swoje obiekty miało tu ponad
sześćdziesięciu wykonawców. Ten hangar był jednak nie oznakowany. Znajdował się
najbliżej wyrzutni Titan IV SLC, należącej do Kompleksu Wyrzutni Kosmicznych 4E,
z której na niskie orbity polarne wystrzeliwano największe obiekty w kraju.
Hangar był zamknięty. Goście zostali wprowadzeni przez wejście dla personelu.
Gdy kolejno zapaliły się rzędy świateł na suficie, zrobiło się jasno jak w dzień.
Jednak obiekt, który spoczywał w środku na wspornikach, był czarny jak przestrzeń
kosmiczna.
Miał trzynaście metrów długości oraz dwa i pół szerokości. Ważył dziesięć tysięcy
ton. Prawie nie odbijał światła, ponieważ był obłożony graniastymi czarnymi płytkami
z włókna węglowego z napyloną metalową powłoką. Rozpraszał i pochłaniał promienie
radarowe równie skutecznie, jak powierzchnia myśliwca Stealth.
Otwór ząbkowatego dzwonu był po jednej stronie zabezpieczony warstwą
czerwonego tworzywa izolacyjnego z napisem: „Usunąć przed lotem". Przypominające
skrzydła panele słoneczne nie zostały jeszcze zainstalowane. Leżały w skrzyniach pod
ścianą hangaru, starannie złożone i owinięte w koce termoizolacyjne.

445
W istnieniu platformy nie było nic niezwykłego czy podejrzanego. Standardowe
procedury wojskowe wymagały, by każdy obiekt kosmiczny, czy to sonda, czy
prototyp nowego satelity, konstruowany był w trzech egzemplarzach. Pierwszy nosił
nazwę modelu technicznego, drugi - modelu do testów lotniczych, a trzeci - jak ten -
pełnił rolę modelu rezerwowego. W praktyce były identyczne.
Wojsko lubiło mieć sprzęt zapasowy.
Inżynierowie, którzy oczekiwali ośmiu gości, zakończyli odprawę w niespełna
dziesięć minut. Potem przystąpiono do instalacji nowych baterii. Rysy na powierzchni
platformy wymagały wymiany osiemnastu z trzystu dwudziestu jeden płytek
węglowych. Oczywiście trzeba było także wprowadzić nowe kody bezpieczeństwa do
chipów kontrolnych, które skonstruowano według dokumentacji opracowanej w
Hughes Electronics przez Toma Chase'a.
Wszystko to jednak należało do standardowej procedury operacyjnej. Platforma
stojąca w hangarze nie była już prototypem. Była przetestowanym modelem.
Ośmiu gości odbyło krótką naradę. Z pewnością należało rozpatrzyć pewne
zagadnienia prawne, związane z umieszczeniem platformy na orbicie, zwłaszcza gdy
znano już jej pełne możliwości. Wszyscy zgodzili się, że członków administracji
państwowej na razie najlepiej nie wtajemniczać w sprawę. Rzecz jasna prezydent
zostanie poinformowany, ale dopiero, gdy nadejdzie właściwa pora.
Tymczasem uzyskano fundusze na konieczne unowocześnienie kilku urządzeń
platformy, jak również na przechowywanie jej w odpowiednich warunkach
termicznych, gdy prace zostaną już zakończone i satelita przejdzie pomyślnie wszystkie
testy.
Żaden z ośmiu gości nie przewidywał jednak, by opłaty te należało uiszczać przed
długi czas. Tak potężna broń jak ta nie zostanie odłożona na bok na okres dłuższy, niż
stało się to w przypadku bomby atomowej po roku 1945-
Margaret Sinclair miała rację. Wraz z powstaniem Qnicksilvera świat nie był już
taki sam jak przedtem. Poza jednym.
Wszystko nadal zależało od Pentagonu.
PODZIĘKOWANIA

Kolejny raz skorzystaliśmy z wiedzy i doświadczenia wielu ludzi znających się na


rzeczach, o których piszemy, mamy więc nadzieję, że sprawi im przyjemność ten
wytwór wyobraźni, oparty na dostarczonych przez nich informacjach.
Na tych stronach pragniemy wyrazić wdzięczność osobom, które najbardziej nam
pomogły. Spośród pracowników Pentagonu szczególnie chcemy podziękować
Philipowi Strubowi i Glennowi Floodowi za to, że podzielili się z nami swoimi
wiadomościami i nie żałowali na to czasu. Tom Fontana, zatrudniony przy programie
renowacji Pentagonu, również wykroczył poza granice obowiązku, pokazując nam nie
tylko, jak budynek wygląda dziś, ale także jak będzie wyglądał w 2008 roku, po
zakończeniu prac remontowych.
Jeśli chodzi o pracowników i studentów Akademii Marynarki Wojennej Stanów
Zjednoczonych, dziękujemy porucznikowi J.G. Lesliemu Hullowi-Ryde'owi, porucznik
jill Clary, porucznikowi Davidowi Kayea, komandorowi Glennowi Foggo-wi i wreszcie
- aspirantce Jamie Fleischhacker z Rocznika Stulecia, jak również pozostałym
członkom jej kompanii, którzy w najbardziej pracowitym tygodniu przyjęli nas na
swojej uczelni. Czas spędzony z nimi okazał się bardzo pożyteczny, a rozmowy -
inspirujące. Na pewno więc jeszcze do nich wrócimy, gdy będziemy pisać następne
książki.
W Los Angeles życzliwi pracownicy Biura Informacji Marynarki Wojennej Rejonu
Zachodniego udzielili nam wsparcia i służyli pomocą. Szczególne podziękowania
składamy podoficerowi pierwszej klasy Billowi Danzigowi, porucznikowi Darrenowi
Mortonowi (absolwentowi Akademii Marynarki Wojennej, rocznik 1990) oraz
porucznikowi Melowi Scheurrmannowi.
Nasz agent literacki, Martin Shapiro, i wszyscy inni w firmie Shapiro-Licht-man-
Stein pomogli nam bardziej, niż sami przypuszczają.
Nasz zespół redakcyjny jak zwykle zasługuje na najwyższe pochwały: redaktor
John Ordover, który uważał, że na Poziomie Zero powinno być coś jeszcze poza
satelitami; Scott Shannon, którego wyrozumiałość i cierpliwość wciąż wystawialiśmy
na próbę; Tony Greco, który stworzył tak wspaniałą okładkę; pracowni-

447
cy administracji i działu produkcji: Donna Ruvituso, Erin Galligan, Donna 0'Neill, Lisa
Feuer, Twisne Fan, Linda Dingler i Carolle Schwindeller; wydawcy Giną Cen-trello i
Jack Romanos; i wreszcie Anthony Fredrickson, autor mapek i planów. Jesteśmy też
bardzo wdzięczni Denise i Michaelowi Okuda z Banzai Institute, którzy dopilnowali,
by Nowy Rok się nie spóźnił, a Harlanowi Ellisonowi za mądry aforyzm, który ozdobił
komputer Hectora. Specjalne podziękowania kierujemy do Jona Povilla, który, sam o
tym nie widząc, zainspirował nas do napisania tej książki.
Chcemy także podziękować wszystkim oficerom armii Stanów Zjednoczonych,
którzy współpracowali z nami przy naszej poprzedniej książce Icefire i służyli
uwagami oraz komentarzami w sprawach wojskowych. Mam nadzieję, że dostrzegą i w
tej książce swój wkład. Pragniemy im równocześnie wyrazić uznanie i wdzięczność za
pracę, którą wykonują.
Oficjalnie pierwszy przyłączony system satelitarny TSS-1, który miał wytworzyć w
obwodach prąd elektryczny, przechodząc przez pole magnetyczne Ziemi, został
wyniesiony w przestrzeń kosmiczną przez prom Atlantis, lot STS—46, w 1992 roku.
Przyłączony satelita uległ wtedy zniszczeniu po przebyciu zaledwie dwustu
pięćdziesięciu metrów i żadnych danych dotyczących wytwarzania prądu nie uzyskano.
W NASA uznano jednak ten eksperyment za tak ważny, że nawet w czasach cięć
budżetowych wyasygnowano fundusze na powtórzenie go -TSS-1R został wysłany w
kosmos w 1996 roku, podczas lotu STS-75.
Choć naukowcy NASA stwierdzili, że rezultaty eksperymentu wymagają „sko-
rygowania praw fizyki", podczas pisania tej książki, gdy NASA zaplanowała następne
czterdzieści trzy loty promów kosmicznych do 2004 roku, nikt publicznie nie
potwierdził, że prowadzone są dalsze badania z udziałem satelitów przyłączanych,
jakby środowiska naukowe straciły zainteresowanie zaskakującymi wynikami testów
związanych z polem magnetycznym Ziemi.
Eksperymenty orbitalne z przyłączanymi systemami satelitarnymi wciąż są jednak
prowadzone. Wprawdzie nie przez agencję cywilną, jaką jest NASA, lecz przez Naval
Research Laboratory (Laboratorium Badawcze Marynarki Wojennej) i National
Reconnaissance Office (Narodowe Biuro Rozpoznania), należące do Departamentu
Obrony. W publicznych oświadczeniach obie agencje podkreślają, że wystrzeliwane na
orbitę satelity przyłączane nie mają „właściwości przewodzenia prądu", co ma
oznaczać, że zaprzestano prób badania zjawiska, które tak zaniepokoiło naukowców.
Nie musieliśmy jednak wypytywać nikogo z „dobrze poinformowanych kręgów",
by uznać zaniechanie tak intrygujących badań za dość nieprawdopodobne.
Numer telefonu, pod który należy dzwonić w razie niebezpieczeństwa na terenie
Pentagonu, został przez nas wymyślony. W razie wprowadzenia stanu zagrożenia
„Echo", radzimy więc po prostu zajrzeć do książki telefonicznej.

J&G Reeves-Stevens
Los Angeles, kwiecień 1999
arcticflag@aol.com

You might also like