You are on page 1of 342

Spis treści

1. Zgubne skutki regulowania cudzego pieca...........3


2. Niepokojące odkrycia .........................................47
3. Starzy znajomi.....................................................72
4. Nocna ucieczka .................................................. 96
5. Sensacyjny romans informatyczny ...................111
6. Nieprzespana lekcja geografii...........................133
7. Wizja lokalna.....................................................157
8. Nowe kłopoty.....................................................178
9. Pytania bez odpowiedzi ....................................199
10. Zbłąkane piksele................................................234
11. Holograficzna mistyfikacja................................257
12. Wielki Antycypator............................................272
13. „112" ...................................................................293
14. Ostatni dzień.......................................................320
1.
Zgubne skutki regulowania cudzego pieca

Autobus zatrzymał się w miejscu, które powinno się nazywać: „Znów


się zgubiłeś". Poza dziurawym asfaltem i słupkiem przystanku były
tam tylko splątane, gęste drzewa, krzaki i brudny śnieg. Brak latarni
sprawiał, że ciemność byłaby naprawdę ciemna, gdyby nie łuna nad
miastem odbijająca się od nisko wiszących, wieszczących śnieg
chmur. Miejsce to, gdzieś między Wilanowem a Natolinem, a może
nawet dalej, w istocie stanowiło enklawę dzikiej przyrody,
wymykającej się z kleszczy zachłannie rozrastającej się Warszawy.
— Jesteśmy za wcześnie — Felix spojrzał na zegarek.
Postawili w śniegu wojskowy worek wypełniony napojami na
imprezę.
— Sam chciałeś mieć margines bezpieczeństwa — przypomniał Net. —
Żeby się nie spóźnić. Kultura i te rzeczy... — Zerknął na zegarek
przyjaciela, ale wśród kilkunastu wskazówek, rozmieszczo-
nych na kilku cyferblatach, nie mógł odczytać godziny —
Zatankowałeś dziś ten zegarek? Która jest?
— Osiemnasta trzydzieści sześć. Impreza zaczyna się za dwadzieścia
cztery minuty.
— Zimno trochę... Nie wypada wpaść wcześniej i... pomóc w
przygotowaniach?
— Raczej nie — odparła Nika.
Przystanek nie miał wiaty. Nie było nawet ławeczki, lecz jedynie
zabetonowany w ziemi czerwony słup ze znakiem i rozkładem jazdy.
Na samym szczycie przykręcono mniejszą tabliczkę z nazwą
przystanku, ale naklejka ze starości częściowo zlazła i został tylko
numer „01".
— Globalne ocieplenie zapomniało o Warszawie. — Net pocierał
dłonie i uszy. — Ja cię kręcę, Spitzbersuwałki normalnie...
— Reszta przyjedzie pewnie następnym autobusem. — Nika zerknęła
na tabelkę z rozkładem. — To za dwadzieścia minut.
— Super. — Net pokiwał głową, przytupując. — Naprawdę nie wypada
wpaść wcześniej? Pomóc przy sałatce warzywnej czy coś?...
— Nie — odparła kategorycznie Nika.
— Kultura jest cool... Dosłownie. Może ognisko rozpalimy?
Felix rozejrzał się.
— Drewno jest mokre — oświadczył. — Rozpalanie zajmie z pół
godziny.
— Czego nie wymyślę, to źle... Masz czarny marker?
— Mam, a co?
— Zobaczysz, daj. — Przytargał z krzaków fragment pociętego na
kawałki pnia drzewa, oparł go o słup przystanku. Wziął od Feli-xa
marker i wszedł na chwiejną podpórkę. Chwilę rysował coś na
tabliczce, po czym zeskoczył na ziemię i odturlał pieniek w krzaki.
Tabliczka nad znakiem głosiła teraz „Nigdzie 01".
— Może i nie jest to wybitnie zabawne, ale przynajmniej się
rozgrzałem — oświadczył Net.
Stali kilka minut, przestępując z nogi na nogę. Nika przytuliła się do
Neta, a nawet obwiązała się z nim swoim długim szalikiem. Felix
marzł samotnie pół metra dalej.
— Macie takie same suwaki w kurtkach — zauważył nagle. — Możecie
się nimi spiąć. Będzie wam cieplej.
Net porównał suwaki, odłożył plecak i zaczął rozpinać kurtkę.
— Też masz taki suwak. — Nika spojrzała na kurtkę Felixa. —
Możemy się spiąć we trójkę.
— Nie, nie, nie... — Net szybko zapiął się pod szyję. —Wszyscy by się
śmiali.
— Daj spokój. Będzie nam cieplej.
Net niechętnie spiął połówkę swojego suwaka z suwakiem Felixa.
Wyciągnęli z rękawów ramiona i stworzyli w ten sposób osobliwy
śpiwór do stania.
— Pożytek z globalizacji — ocenił Felix, przyglądając się wpasowanym
w siebie suwakom. — Obiecałem tacie wysłać namiar! — Przypomniał
sobie nagle. Wyciągnął telefon i zaczął klikać.
— Telefon z klawiszami jak w windzie towarowej składu cementu —
zauważył Net.
— Dzięki. Ale można z nim spaść ze schodów i nurkować. Skąd ten
sarkazm?
— Z zimna. Po co ten namiar?
— To współrzędne GPS, żeby mógł nas rano odebrać. Chyba że
chcecie wracać autobusem, który zapewne nie przyjedzie, bo kierowca
zaśpi w Nowy Rok.
— Dobra. — Net wzruszył ramionami, co spowodowało uniesienie się
wszystkich trzech kurtek. — Nic nie mówiłem. Wolimy wracać z
twoim tatą niż piechotą.
— A jak bratosiostra? — przypomniał sobie Felix. — Mały cha-osik w
domu, nie?
— No wiesz... Spodziewałem się małego chaosiku, ale to, co się dzieje,
można nazwać jedynie wielkim chaosem! Wyobraź sobie dwa małe
głośniki wysokotonowe transmitujące o losowych porach
Stali kilka minut, przestępując z nogi na nogę. Nika przytuliła się do
Neta, a nawet obwiązała się z nim swoim długim szalikiem. Felix
marzł samotnie pół metra dalej.
— Macie takie same suwaki w kurtkach — zauważył nagle. — Możecie
się nimi spiąć. Będzie wam cieplej.
Net porównał suwaki, odłożył plecak i zaczął rozpinać kurtkę.
— Też masz taki suwak. — Nika spojrzała na kurtkę Felixa. —
Możemy się spiąć we trójkę.
— Nie, nie, nie... — Net szybko zapiął się pod szyję. — Wszyscy by się
śmiali.
— Daj spokój. Będzie nam cieplej.
Net niechętnie spiął połówkę swojego suwaka z suwakiem Felixa.
Wyciągnęli z rękawów ramiona i stworzyli w ten sposób osobliwy
śpiwór do stania.
— Pożytek z globalizacji — ocenił Felix, przyglądając się wpasowanym
w siebie suwakom. — Obiecałem tacie wysłać namiar! — Przypomniał
sobie nagle. Wyciągnął telefon i zaczął klikać.
— Telefon z klawiszami jak w windzie towarowej składu cementu —
zauważył Net.
— Dzięki. Ale można z nim spaść ze schodów i nurkować. Skąd ten
sarkazm?
— Z zimna. Po co ten namiar?
— To współrzędne GPS, żeby mógł nas rano odebrać. Chyba że
chcecie wracać autobusem, który zapewne nie przyjedzie, bo kierowca
zaśpi w Nowy Rok.
— Dobra. — Net wzruszył ramionami, co spowodowało uniesienie się
wszystkich trzech kurtek. — Nic nie mówiłem. Wolimy wracać z
twoim tatą niż piechotą.
— A jak bratosiostra? — przypomniał sobie Felix. — Mały cha-osik w
domu, nie?
— No wiesz... Spodziewałem się małego chaosiku, ale to, co się dzieje,
można nazwać jedynie wielkim chaosem! Wyobraź sobie dwa małe
głośniki wysokotonowe transmitujące o losowych porach
koncert The Chemical Brothers przez ścianę z kartongipsu, przy
której trzymasz głowę, gdy śpisz. Poprawka: gdy próbujesz spać.
— Łączę się z tobą w bólu — odparł Felix. — Ale powaga, nie czujesz
żadnej radości z posiadania rodzeństwa?
— To ten rodzaj radości, gdy odkrywasz, że w łazience strzelił kran
nad umywalką, ale cała woda leci po paraboli do wanny, zamiast na
podłogę. Było na jakimś filmie... Dobra, lubię go... ich. Będę skłonny
oddać za nich moje ostatnie drugie śniadanie i tak dalej.
— Wymyśliliście imiona? — zainteresowała się Nika.
— Miałem pomysł, żeby brat nazywał się Serweriusz, a siostra
Dyskietka, ale nikomu się nie spodobało. — Net zaśmiał się i
zamachał rękoma, wpuszczając między kurtki zimne powietrze. —
Starzy wahają się między Anią a Zuzią. Czy tam jakoś tak... Mam
nadzieję, że nie będzie banalnie. Coraz to nowe imiona padają, a ja
zwyczajnie nie mogę się pogodzić z tą... inwazją na mój dom!
— W ogóle się nie cieszysz? — zapytała Nika.
— Cieszę się, ale... no wiesz... Jest taki mały zonk z ciszą nocną... i w
ogóle z ciszą. No i drugi zonk z wyziewami pieluchowymi.
Usłyszeli silnik zbliżającego się autobusu.
— Głowonóg lądowy! — wykrzyknął Oskar, który wysiadł jako
pierwszy. — Trójgłowonóg lądowy!
— Zamknij się! — warknął Net i zaczął się szarpać z suwakiem.
— Po prostu było nam zimno — wyjaśnił Felix, również próbując się
rozpiąć. — Czekamy tu od dawna.
Wreszcie udało im się wyswobodzić. Przywitali się z Oskarem,
Wiktorem i Lucjanem.
— Szkoda, że nie kupiliśmy fajerwerków — rzucił Lucjan.
— Tata Gilberta powinien jakieś mieć — zauważył Felix. — Jest
chemikiem.
— Nie całkiem... stabilnym psychicznie — uzupełnił Net. — Obawiam
się, że chwilę po odpaleniu fajerwerków taty Gilberta na biurku
prezydenta USA zaczyna dzwonić czerwony telefon.
— Myślicie, że oni będą cały czas? — zapytała z niepokojem Nika.
— Mam na myśli rodziców Gilberta.
— Gilbert jest mocno wygięty, ale to by była przesada!
W szóstkę przeszli na drugą stronę ulicy i ruszyli wąską drogą
gruntową, ślizgając się w oblodzonych koleinach. Po kilkudziesięciu
metrach krzaki odsłoniły coś w rodzaju zatoczki przed bramą domu.
Budynek stał samotnie wśród chaszczy i starych drzew na samej
skarpie wiślanej. Miał trzy kondygnacje i spadzisty dach. W kilku
oknach paliło się światło, z komina leciał dym. Obok, przed drzwiami
garażu, zauważyli bardzo starego, i bardzo brudnego Forda Scorpio*.
Dalej od domu było tak ciemno, że równie dobrze wokoło mogła się
rozciągać dżungla.
— Aha — skwitował Oskar.
Felix, Net i Nika już tu kiedyś byli, ale pozostali widzieli dom po raz
pierwszy. Teraz zastanawiali się, czy sylwester spędzony we własnym
domu przed telewizorem to rzeczywiście aż taki obciach. Lucjan
wpatrywał się w dzwonek.
— Myślicie, że już nas zauważyli? — zapytał, ale postać w oknie na
piętrze rozwiała jego wątpliwości.
— Kto w ogóle wymyślił, żeby robić sylwestra w domu Gilberta?
— jęknął Oskar.
— Gilbert — wyjaśnił Net. — Nie przesadzajcie. Może być ciekawie.
Odwrócili się na dźwięk silnika i oślepieni reflektorami zeszli na bok.
Wielki elegancki samochód przedzierał się przez oblodzoną drogę.
Podwozie szurało o zmarznięty śnieg. Gdy przed bramą zatrzymał się
czarny Lexus, wszyscy wstrzymali oddech. Tylne drzwi otworzyły się i
wysiadła z nich'... Aurelia, ubrana w futro do ziemi.
— Cześć! — powiedziała, widząc kolegów z klasy. — Nie działają
latarnie?
Zaraz za Aurelią w drzwiach pojawiły się białe kozaczki, długie nogi i
reszta Klaudii. Blond włosy upięła w misterną konstrukcję,
sprawiającą, że głowa wydawała się dwa razy większa.
— Nie ma latarni — stwierdziła ponuro, zatrzaskując drzwi.
Szyba w przednich drzwiach opuściła się i wyjrzał przez nią tata
Aurelii.
— Jesteś... pewna? — zapytał, patrząc na ogrodzenie i dom.
— Zdesperowana — wyjaśniła Aurelia. — Trzy inne imprezy się
rozmyły, więc zostało mi... to.
— Strach myśleć o takim miejscu. — Tata Aurelii popatrzył na dom.
— Boisz się o samochód.
— To też. Ale... chodziło mi o ciebie.

• Ze względu na miłość autora do motoryzacji, w tej książce nazwy


samochodów są pisane wielką literą.
— Się pan nie boi — uspokajająco rzucił w jego stronę Lucjan. — Nie
będzie sama.
Ojciec Aurelii spojrzał na niego, jakby chciał powiedzieć: „I tego się
właśnie obawiam". Nie powiedział jednak nic. Zamknął szybę,
zawrócił, buksując w śniegu, i odjechał.
Drzwi domu otworzyły się i stanął w nich Gilbert.
— Czemu nie dzwonicie? — krzyknął.
— Jakby ci to powiedzieć... — zaczął Net, ale Nika szturchnęła go w
bok.
Gilbert zostawił otwarte drzwi i podszedł do nich niestarannie
odśnieżoną alejką. Chwilę szarpał się z klamką starej zardzewiałej
furtki. Gdy wreszcie odpuściła, chłopak o mało się nie wywrócił na
lodzie. Przywitał się ze wszystkimi i poprowadził do domu.
— Zaczekajcie! — z tyłu rozległ się dziewczęcy głosik.
Ktoś biegł w ich stronę, co kilka kroków wywracając się w śnieg.
Drobna postać z bladą twarzą była ledwo widoczna w ciemności.
— Ma ktoś osikowy kołek? — zapytał Net, ale nikt się nie uśmiechnął.
Postać dobiegła do furtki i pochyliła się, by złapać oddech.
To była Zosia.
— Skąd się tu wzięłaś? — zapytał Wiktor.
— Przejechałam jeden przystanek... — odparła zdyszana.
— Jechałaś tym samym autobusem co my, i nie podeszłaś?
— Nie chciałam się narzucać. — Zosia wzruszyła ramionami.
— Umiesz się kamuflować — dodał Oskar. — W autobusie było może
pięć osób. Dlaczego nie wysiadłaś?
— Bo... to był przystanek na żądanie.
— Aaa... i nie chciałaś robić problemu kierowcy. Jasne.
W otwartych na oścież drzwiach domu pojawił się ojciec Gilberta.
— Chyba cię termodynamika opuściła, synu! — wykrzyknął, chwytając
za klamkę. — Za karę pięć minut na mrozie!
Zatrzasnął drzwi. Wszyscy zamarli z rozdziawionymi ustami, ale nim
ktokolwiek zdążył o cokolwiek zapytać, drzwi otworzyły się ponownie.
— Wchodźcie, wchodźcie, żartowałem. Tylko sprawnie, bo nasz dom
nie ma szans w walce o wyrównanie temperatury z całą półkulą
północną.
Weszli szybko, żeby uprzedzić ewentualny kolejny „żart". Pan Kurtacz
był krępym, lekko przygarbionym mężczyzną z siwymi włosami, które
sterczały we wszystkich możliwych kierunkach. Ubrany był w
elegancką marynarkę od smokingu, ale założył do niej popielaty
sweter, spodnie w kratę i buty trekkingowe. Wyglądało to osobliwie,
za to na pewno było o niebo wygodniejsze od tego, co zwykle zakłada
się do smokingu.
Powiesili kurtki w hallu i przeszli do salonu. W przeciwieństwie do
taty, mama Gilberta stanowiła wzór elegancji. Elegancji w wersji
retro, dla ścisłości. Była szczupła, wręcz koścista, co dodatkowo
podkreślała mocno zwężaną w talii garsonką skrojoną w stylu lat
trzydziestych (być może nawet garsonka pochodziła z tego okresu).
Stała filmowo oparta o fortepian, który nie mógł być używany, stało
na nim bowiem mnóstwo bibelotów. Pani Kurtacz wyglądała, jakby
pozowała do portretu, który potem zawiśnie w złotej ramie na
honorowym miejscu w salonie. Trwając w bezruchu, uśmiechała się
do wchodzących kolejno gości.
Poruszyła się, dopiero gdy wszyscy weszli.
— Ach, więc jesteście! — Rozłożyła ręce, a następnie położyła dłoń na
dłoni i zapatrzyła się na nich, najwyraźniej oczekując odpo-
wiedzi. Felixowi skojarzyło się to z zachowaniem japońskich
prototypowych robotów do towarzystwa, a ściślej mówiąc z
momentem, kiedy wieszał im się system. Net za to miał ochotę
odpowiedzieć: „Ach, więc jesteśmy, zaiste".
Na szczęście uprzedziła go Nika:
— Jeszcze nie wszyscy, ale większość. Czy mogę jakoś pomóc?
— Och, nie! Wszystko przygotowane. — Pani Kurtacz powiodła dłonią
wokół, gestem dobrej wróżki, która przedawkowała księżycowy pył. —
Przekąski są ustawione alfabetycznie, zgodnie z ruchem wskazówek
zegara. Dla ułatwienia. Sałatki w lodówce. Gilbert został pouczony co
do dalszych kroków.
Na to trudno było coś odpowiedzieć. Nawet Nice.
— Czyli szampan już napoczęty... — mruknął pod nosem Net. Na
szczęście zrobił to bardzo cicho.
Salon zastawiony był odnowionymi na wysoki połysk antykami,
przywodzącymi na myśl domy starych cioć. Pachniało lekką stęch-
lizną i jedzeniem. Nikt nie miał ochoty sprawdzać, czy miseczki z
orzeszkami, chipsami, pokrojoną w słupki marchewką i wszelkimi
przekąskami ustawione są alfabetycznie. Stali nieruchomo i bez słowa
wpatrywali się w panią domu. A pani domu patrzyła na nich. Gilbert
pocierał dłonią czoło i udawał, że nad czymś się intensywnie
zastanawia.
— Więc tym miłym akcentem... — mama Gilberta powiodła po nich
wzrokiem — zostawiamy was, z nadzieją, że wyniesiecie z naszego
domu jedynie dobre wspomnienia.
Do salonu wszedł pan Kurtacz z futrem swej małżonki. Wyglądało,
jakby było zrobione co najmniej z nowozelandzkich kretów latających,
i nawet Aurelia wytrzeszczyła oczy.
— Jedziemy teraz z mamuśką na potańcówkę. Będziemy szaleć do
bladego świtu. Jedzenia wam starczy. Piwo w lodówce policzone. Jak
wrócimy, może go być więcej, ale nie mniej.
— O ho ho ho ho... — zaśmiała się pani domu, zasłaniając usta dłonią.
— To nie było na poważnie.
— Muzykę macie tam. — Tata wskazał stosik płyt obok cokolwiek
archaicznej wieży. — To ponadczasowe dźwięki. Na pewno się wam
spodoba.
Założył długowłosy kożuch, sięgający za kolana. Teraz oboje wyglądali
jak postacie z filmu fantasy. Wyszli z domu i wsiedli do Forda. Goście
sylwestrowi zgromadzili się przy oknie. Zamiast chrobotu rozrusznika
dobiegł ich świst przypominający odgłos rozpędzającego się silnika
turboodrzutowego. Gdy dźwięk przeszedł w wysoki pisk, samochód
zaczął się toczyć. Z rur wydechowych wydobywał się świecący gaz.
— Jakaś turbina — zauważył Felix. — Biogaz?
Gilbert przytaknął.
— Czy to legalne? — zapytał Felix.
— Hm...
Ford dojechał do bramy, popchnął ją zderzakiem, oba skrzydła
otworzyły się, a potem, z jękiem sprężyn, zamknęły za samochodem.
— Sprytne... — z uznaniem pokiwał głową Felix.
— Czy z tym wynoszeniem miłych wspomnień chodziło o niewy-
noszenie srebrnych sztućców? — zapytał Net.
— Możemy już o tym nie mówić? — poprosił Gilbert. — Pomóżcie mi
zsunąć meble pod ściany.
Meble ustawiono dość nieszczęśliwie. Każdy ruch niósł ze sobą
niebezpieczeństwo zwalenia figurki lub wazonika. Droga przez salon
przypominała tor przeszkód, teraz uzupełniony o przeszkody
kulinarne. Zaczęło się przestawianie. Nika z Zosią przenosiły
drobiazgi, chłopcy przesuwali m'eble. Aurelia z Klaudią stały blisko
wyjścia i wyglądały, jakby chciały czmychnąć. Zdecydowanie nie
pasowały do scenografii. Aurelia miała na sobie błyszczącą złotem
minispódniczkę i obcisły, biały sweterek, a Klaudia różowawą mini-
sukienkę. Dopiero po kilku minutach, gdy salon zyskał wiele na
funkcjonalności, a stracił na estetyce, usiadły na sofie i ze znudzonymi
minami rozglądały się naburmuszone. Przekąski przeniesiono
na stół jadalni graniczącej z salonem. Lucjan, Oskar i Wiktor od razu
zabrali się do pochłaniania orzeszków i chipsów.
— Masz tu kupę starych gratów — zauważył Net.
— To, o co się opierasz, to jest stolik pod samowar z 1848 roku.
Kiedyś używał go Juliusz Słowacki. Jest wart tyle, co mały samochód.
Net odskoczył jak oparzony.
— Dżiss!... Starłem z niego tylko kilkuatomową warstwę... Sorry.
Dzwonek zaanonsował kolejną grupę gości. Tym razem dotarli
Horacy i Kuba.
— Zamykajcie drzwi! — krzyknęła do nich Aurelia. — Zimno! Net
zaczął przeglądać płyty. Z każdą kolejną krzywił się coraz
bardziej.
— Ponadczasowe jak kalendarz sprzed pięćdziesięciu lat — ocenił. Z
kieszeni bluzy wyjął mały player MP3, a z leżącego pod ścianą plecaka
kabel i podłączył playera do wieży. Chwilę bawił się ustawieniami:
podkręcił basy i wysokie tony, wybrał kolejność utworów. Wreszcie
zabrzmiała muzyka. Atmosfera nieco się poprawiła.
— A nie masz czegoś fajnego? — zapytała Klaudia.
— Nie mam jęczących synchronicznie Murzynek, jeśli o to ci chodzi —
pokręcił głową. — Tylko hip-hop i techenko.
— Pomogłybyście — rzuciła w stronę sofy Nika.
— My nie jesteśmy od pracy fizycznej. — Aurelia zaczęła oglądać
swoje paznokcie.
— Przyszłyśmy na imprezę, a nie do pracy — dodała Klaudia.
Wyciągnęła telefon i zajęła się pisaniem SMS-a.
Nika westchnęła i wróciła do kuchni, gdzie razem z Zosią starały się
posegregować przyniesione przez wszystkich dobroci. Kuchnia była
oddzielona od salonu dużą jadalnią, a przez drugie drzwi można było
wyjść i obejść znajdującą się pośrodku domu klatkę schodową, po
czym krótkim korytarzykiem wrócić do hallu. Tędy właśnie wszedł do
kuchni Kuba, który został przewodniczącym klasy, bo w dniu
nominacji chorował w domu. Był chyba ostatnią osobą nadającą się
na tę funkcję.
— Przyniosłem chipsy — pochwalił się, wręczając Nice paczkę. —
Kupiłem też kilka paczek orzeszków, ale zapomniałem ich zabrać ze
sklepu...
Dziewczyna otworzyła paczkę i wsypała do miski.
— Proszek chipsowy? — zdziwiła się, widząc coś, co nie wyglądało jak
zwykle.
— Niechcący usiadłem na nich w autobusie — Kuba wzruszył
ramionami.
Nika zastanowiła się chwilę i włożyła do miski łyżkę.
W drzwiach pojawił się Oskar.
— Jak wszyscy coś przyniosą, to się obeżremy tak, że nie będziemy
mogli tańczyć — rzucił.
— Aurelia i Klaudia nic nie przyniosły — zauważyła Nika.
— Siebie przyniosły — wyjaśnił Oskar. — Siedzą i ładnie pachną. O!
Zrobię im zdjęcie.
— Zgarnij lepiej chłopaków, niech pomogą — poprosiła. — Same się
tu nie wyrabiamy.
Oskar coś mruknął niewyraźnie, wyciągnął z kieszeni mały aparat i
poszedł do salonu. Do kuchni zajrzał za to Lucjan.
— Masz to samo, co moja mama — zauważył. — Potrafisz wynajdywać
pracę tam, gdzie jej nie ma. Zanieś to wszystko do jadalni. Każdy
sobie weźmie, co będzie chciał.
— Chodzi o to, żeby wszystko ładnie wyglądało.
Lucjan podszedł do blatu kuchennego, wziął garść proszku chip-
sowego z miski i schrupał z miną znawcy. Następnie wytrząsnął do ust
resztki z torebki.
— Smakują tak samo — oznajmił.
— Współczuję twojej przyszłej żonie — odparła z rozbawieniem Nika.
— Nie zamierzam się żenić.
Do kuchni wszedł Felix.
— Chyba mogę tu zajrzeć, co? — zapytał, otwierając już szufladę.
Przejrzał wszystkie, nim znalazł folię aluminiową. Oderwał spo-
ry kawałek, złożył i wrócił do salonu, po drodze formując z folii małą
miseczkę. Przysiadł na podłodze i scyzorykiem zaczął przebijać w
aluminium małe otworki. Zosia stanęła w drzwiach jadalni i
przyglądała mu się uważnie. Felix nie zwracał na nią uwagi. Po chwili
aluminiowa miseczka przypominała durszlak. Wtedy wyjął z plecaka
zwój cienkiego drutu, odciął piętnaście centymetrów i zrobił z niego
małą podstawkę w kształcić pętelki z wystającym do góry prostym
kawałkiem. Podszedł do stojącej obok sofy lampy, zdjął z niej abażur,
a na żarówce położył pętelkę. Na czubku stojącego drutu ostrożnie
osadził miseczkę z folii aluminiowej. Zgasił wszystkie światła. Pokój
wypełnił się płynącymi wolno po ścianach jasnymi punktami.
— Nastrojownik — skwitował Net. — Niezłe.
— Jak żarówka się nagrzeje, ciepłe powietrze zacznie szybciej
obracać... nastrójownikiem — wyjaśnił Felix. — Otwory są wycięte
pod kątem.
— Właśnie! — Net się wzdrygnął. — Ciepłe powietrze... Nieźle się
przewietrzyło.
— I wcale nie robi się cieplej — dodała Aurelia. Z zaciętą miną
siedziała na sofie z futrem narzuconym na ramiona. — I jest nudno.
— Możemy urządzić zawody w smarkaniu pod wiatr na mrozie —
zaproponował Net.
— Nie bądź obrzydliwy — poprosiła Nika. — Wymyśl coś na poziomie.
— Umiem żonglować jednym jabłkiem.
Lucjan usiadł obok Aurelii i wsunął się pod futro. Klaudia westchnęła
i przeniosła się na podłogę. Oparła się plecami o kaloryfer.
— Jest zimny — zauważyła.
— Tata oszczędza biogaz — wyjaśnił Gilbert, a widząc zdziwione
spojrzenia, dodał — dom jest samowystarczalny. Prąd i ciepło
pochodzą z biogazu. W ogrodzie jest spora biogazownia i kilka
zbiorników, w piwnicy generator prądu. Niestety, zimą gaz wolniej się
wytwarza.
— Z czego twój stary robi ten biogaz? — zainteresował się Felix.
— Z odpadów organicznych. Liści i takich tam...
— Nieważne z czego, ważne, żeby było ciepło — jęknęła Aurelia.
— Piec jest w piwnicy, a stary zabrania tam wchodzić...
Rozmowę przerwał im stłumiony wybuch. Wszyscy schylili się
odruchowo, myśląc o zbiornikach z biogazem. Tylko Gilbert zachował
spokój. Wyciągnął z kieszeni telefon i rzucił do niego niedbałe
„Halo?".
— Nigdy więcej obciachowych dzwonków... — mruknął Net. — Nie
dotyczy syna szalonego chemika.
— Jak wysiądziecie z autobusu, musicie przejść przez ulicę i dalej
prosto — powiedział Gilbert. — To na razie! — Schował telefon i
wyjaśnił. — Zapomnieli, jak mają iść. Klemens, Celina, Lambert,
Gerald i chyba Zosia.
— Jestem tu — powiedziała cicho zza jego pleców. — Jestem od
samego początku.
— A, faktycznie! — chłopak odwrócił się. — Jakoś cię nie zauważyłem.
Coś dawno do mnie nie wpadałaś...
— Zerwaliśmy — przypomniała Zosia.
— Powaga?
Przytaknęła energicznie.
— Miesiąc temu... — dodała.
— Nie pamiętam... — Gilbert zmarszczył brwi. — Dlaczego
zerwaliśmy?
— Nie zwracałeś na mnie uwagi. — Zosia już prawie szeptała. —
Mówiłam ci...
— Sorki. Pewnie myślałem o czym innym, jak to mówiłaś. Ktoś chce
sałatki na rozgrzewkę?
— Z biogazu? — uśmiechnął się Net.
— Z biogazu jest tylko sos — odparł bez mrugnięcia Gilbert. —
Wszystko, co jest w lodówce, poza piwem, możemy wchłonąć. Reszta
jest bezpieczna w piwnicy, w drugiej lodówce. A, miałem tego nie
mówić!
— Nie masz czegoś ciepłego? — zapytała Aurelia.
— Jest ciepła cola.
Muzyka zmieniła się na wolniejszą. Lucjan wziął Aurelię za ręce i
wyciągnął na środek.
— Rozgrzejesz się — powiedział, okręcając ją dookoła.
Nika spojrzała znacząco na Neta, na co ten zreflektował się i chwycił
ją do tańca. Zosia spojrzała na Felixa, ale on jak zwykle tego nie
zauważył. Dziewczyna wyglądała zresztą, jakby wiele wysiłku włożyła
w to, żeby nie rzucać się w oczy. Miała na sobie prostą, szarą
sukienkę. Felix właściwie nie zwracał już uwagi na otoczenie -
pochłonęło go rozwiązanie problemu. Zainteresował się zaworem przy
kaloryferze. Odkręcił go do wartości maksymalnej, sprawdził
odpowietrznik. Potem dotknął rury - ona również była zimna.
— Twój tata tankował samochód przed wyjazdem? — Spojrzał na
Gilberta. — Z tej samej instalacji? Może zapomniał przekręcić któryś
zawór?
— Jest trochę zimniej niż wczoraj — przyznał gospodarz. — Ale tylko
trochę.
Po raz drugi wszyscy schylili się, słysząc wybuch.
— Halo? — rzucił do słuchawki Gilbert. — W jakim lesie?... Po co
wchodziliście do lasu?... Nie panikujcie. Nie ma dzików, ani wilków,
ani tygrysów. Jestem pewien. Najwyżej pies. Nie ruszajcie się
stamtąd. Idę po was. — Schował telefon i oznajmił. — Są gdzieś w
promieniu pół kilometra i tropi ich olbrzymi jamnik. Zaraz wracam.
— Czekaj, pójdę z tobą. — Lucjan puścił Aurelię i poszedł za
Gilbertem.
— Ale... — Dziewczyna rozłożyła ręce.
— Luz. Zaraz będziemy z powrotem.
Wiktor i Oskar również ruszyli do drzwi, zadowoleni, że wreszcie coś
się dzieje.
Nika znalazła w kuchni kilka świec, porozstawiała je w salonie i
podpaliła.
— Zróbcie coś, żeby było cieplej — Aurelia spojrzała na Felixa, potem
na Neta — to może impreza nie zdechnie do końca.
Felix zastanowił się.
— Zwykle w takich domach są piece sterowane elektronicznie. Można
by zaprogramować wyższą temperaturę.
— Przecież tata Gilberta to zauważy — wtrąciła Nika.
— Potem znów ją zmniejszymy.
— Nie możecie przeprogramowywać komuś pieca.
— To proste — zbagatelizował Felix. — Tam są przyciski „Plus" i
„Minus".
— A jak coś zepsujecie?
— Ciebie chyba w ogóle nie obchodzi, że będę miała zepsutego
sylwestra — warknęła Aurelia. — Ty nawet nie potrafiłaś się
odpowiednio ubrać.
Nika pokręciła głową z rezygnacją i odwróciła się do okna. Faktycznie,
miała na sobie swój tradycyjny strój, czyli masywne mar-tensy, grube
rajstopy, bluzę z kapturem i kurtkę jeansową. Z okazji sylwestra
zamiast czarnej, założyła srebrną spódniczkę. Nie była to kreacja
balowa, ale z pewnością trzymała styl.
— Boicie się — prychnęła Aurelia.
— Ja się boję?! — obruszył się Net.
— Chyba nie dasz się sprowokować? — zapytała go Nika.
— Jasne, że nie... Ale naprawdę jest zimno.
— Już po ósmej — stwierdziła Aurelia. — Nie ma sensu się przenosić
na awaryjną imprezę... Śliczne dzięki za skopanie mi sylwestra!
— To ma być nasza wina? — zdziwiła się Nika.
— No, moja na pewno nie. Atmosfera jest beznadziejna. Zupełnie nie
sylwestrowa. Zatańczysz chociaż? — Spojrzała na Neta.
Nim Net zdążył cokolwiek odpowiedzieć, Nika chwyciła go za ramię,
pociągnęła na środek salonu i poprowadziła do wolnego tańca.
— Ja nie umiem tańczyć — zastrzegł szybko Felix, widząc, że Aurelia
przeniosła na niego wzrok.
Dziewczyna pokiwała głową z politowaniem, potem spojrzała na
rozmawiających pod ścianą Kubę i Horacego i pokiwała głową jeszcze
raz.
Felix poszedł do jadalni po kanapkę. Zosia siedziała przy stole i
chrupała orzeszki. Wodziła wzrokiem za chłopakiem wybierającym z
półmisków smakołyki i walczyła ze sobą, by coś powiedzieć. Wreszcie
przełknęła ślinę i zapytała:
— Czy ty masz jakąś?...
W tym momencie zadźwięczał dzwonek telefonu Felixa.
— Zapal światło przed drzwiami. — To był Gilbert. — Pstrykas jest
obok wieszaka.
— OK. Znaleźliście ich?
— Tak, ale teraz wszyscy razem się zgubiliśmy. Będziemy szli za
światłem... Nie panikuj! Pewnie jakaś sarna je zostawiła... To nie było
do ciebie, sorki.
— Jakie ślady?
— Na śniegu. Celina ma napad babskiej paniki... — Gilbert przez
chwilę się śmiał. — Właśnie wchodzi na plecy Klemensa, a Oskar
biega dookoła i robi zdjęcia. Szkoda, że tego nie widzisz...
— OK — uśmiechnął się Felix. — Już zapalam światło.
Schował telefon i spojrzał na Zosię.
— Co mówiłaś?
— Nie... — Spuściła wzrok. — Ja tylko...
— Muszę iść — wyjaśnił i wrócił do salonu. — Znaleźli się — oznajmił.
— Ale już znów się zgubili.
Utwór się skończył. Net puścił Nikę.
— Głupio się tańczy tylko we dwoje — wyjaśnił. — Przyjdzie reszta, to
się impreza rozrusza.
Nika wzdrygnęła się.
— A widzisz! — ucieszył się Net. — Tobie też jest zimno.
— Jest zimno — zgodziła się Nika — ale... miło by było zakończyć ten
rok bez ładowania się w kolejne problemy.
— Ocenimy tylko sytuację — obiecał Felix, idąc w stronę hallu. Net
radośnie podążył za nim. Nice opadły ramiona i ruszyła do kuchni
zrobić herbatę.
Felix zapalił światło na zewnątrz i odnalazł drzwi do piwnicy. Jako
jedyne ze wszystkich w hallu i krótkim korytarzyku nie były
zamknięte na klucz. Piwnica pachniała wilgocią. Żarówka na górze
schodów była przepalona. Chłopcy ostrożnie zeszli po ciemnych
schodach. Dotarli na sam dół i Felix zaczął macać dłonią w
poszukiwaniu włącznika. Na przeciwległej ścianie żarzyło się kilka
czerwonych lampek.
— Zapalę światło — mruknął Net. Po omacku dotarł do lampek i
pstryknął znajdujące się nad nimi przełączniki. Lampki zmieniły
kolor na zielony, ale nic poza tym się nie wydarzyło. Felix dopiero po
chwili wymacał włącznik i pod sufitem zapaliła się goła żarówka. Obaj
westchnęli zawiedzeni. Przed nimi, na tle nieotynkowa-nych ścian,
kłębił się szumiący i popiskujący gąszcz rur, zaworów, zegarów, pomp
i zbiorników.
— To gdzie ten przycisk „Plus"? — zapytał Net.
— Hm. — Felix potarł brodę. — To trochę bardziej skomplikowane.
Ale tamto coś to na pewno jest piec.
Piec, w kształcie kanciastej bryły z wystającym z góry obłym
zbiornikiem, stał pod ścianą. Wchodziło do niego kilkanaście różnej
grubości rur, na których było kilkanaście różnego rodzaju zaworów.
— Głupio będzie, jak wrócimy z niczym — mruknął Net.
— Hm — powtórzył Felix.
— Przecież znasz się na takich... — Net wyciągnął ręce w stronę
gąszczu — takich... rzeczach.
Felix podszedł do pieca, który z pewnością nie był sterowany
elektronicznie. Uchylił dzrzwiczki paleniska.
— Ledwo się tli.
— To teraz wymyśl, którym się to podkręca.
Felix chwilę analizował przestrzenny labirynt rur.
— To chyba ten... — Wskazał pokrętło na żółtej rurze. — Wygląda,
jakby to był ten.
— Ale wiesz, czy tylko przypuszczasz?
— Przypuszczam, że wiem. — Felix położył dłoń na zaworze i
przekręcił. Nic się nie zmieniło. Odkręcił następny - bez efektu.
Przekręcenie kolejnych pięciu zaworów również niczego nie dało.
— Pamiętasz, które odkręciłeś? — Net dyskretnie cofnął się i
przygotował do ucieczki, gdyby efekt poczynań przyjaciela okazał się
za bardzo efektowny.
— Pomóż lepiej, zamiast uciekać. — Felix siłował się już z innym
pokrętłem. — Zastał się.
— Ja się tylko cofałem, żeby mieć lepszą perspektywę. — Net podszedł
i razem naparli na kolejny zawór. Bez rezultatu.
— Już jest odkręcony — stwierdził nagle Felix. — To idzie tu, stąd tu...
— wskazywał palcem kolejne rozgałęzienia — a w końcu wchodzi w
ścianę zewnętrzną. Skoro jest odkręcone, a nie leci, to znaczy, że po
drugiej stronie musi był jeszcze jeden zawór. Idziemy.
Wybiegli z piwnicy. Net zajrzał do salonu i oznajmił dumnie:
— Jesteśmy na tropie.
Narzucili kurtki, wyszli na dwór i obeszli dom od strony południowo-
wschodniej, gdzie zaczynał się taras przerobiony na laboratorium taty
Gilberta. Kawałek dalej już opadała skarpa wiślana, a za
rozciągającym się w dole lasem drgały malutkie światełka odległych
bloków.
— Musi gdzieś tu wychodzić. — Net szedł przodem.
— Czekaj. Mam latarkę.
— Spoko. Dobrze widzę w ciemno... Auć!
Felix założył na czoło latarkę na gumce, zapalił ją i oświetlił
podnoszącego się ze śniegu Neta.
— Znalazłem ją metodą organoleptyczną. — Net rozmasowywał nogę.
— Piszczeloleptyczną właściwie. To na pewno to. — Wskazał rurę
biegnącą dwadzieścia centymetrów nad ziemią. Łączyła piwni-
cę z wysokim cylindrycznym zbiornikiem gazu, stojącym kilkanaście
metrów dalej.
— Jest zawór! — Felix przyklęknął w śniegu.
— Prosta sprawa. Kręć. Potem zwyczajnie zakręcimy.
— Licz obroty. — Felix kręcił z wysiłkiem. Zawór poskrzypywał, ale
ustępował. Był za mały, by kręcić we dwóch. Net wrócił więc do
masowania piszczela. Nagle kątem oka zobaczył jakiś ruch w
ciemności. Zmartwiał i spojrzał w tamtą stronę. Trzasnęła złamana
gałązka.
— Może... — przełknął ślinę. — Może już wrócimy?
— Zaraz. — Felix stękał, a zawór wolno się obracał. — Zardzewiał...
— Coś szumi. — Net rozglądał się nerwowo. — Znaczy działa.
Wracajmy do ciepełka.
— Ile było obrotów?
— Eee... pięć.
— Liczyłeś?
— Cztery.
— To w końcu ile?
— Między trzy a siedem. Chyba. Wracajmy wreszcie! Widziałem jakieś
coś...
Felix machnął ręką i wstał. Ruszyli z powrotem, ale tuż przed
drzwiami Net zatrzymał się raptownie i chwycił Felixa za rękaw.
— Jak wychodziliśmy, tego tu nie było! — Dramatycznym gestem
wskazał ziemię. W świetlp latarki wyraźnie było widać ślady jakby
racic. Ściślej mówiąc, wyglądały, jakby co dziesięć centymetrów ktoś
zrobił obok siebie dwa dołki nogą od stołka. Patrzyli na to chwilę.
— To wygląda, jakby coś skakało — zastanowił się Felix.
— Mały kangurek z założonymi na łapki korkami od szampana...
Zastanowimy się w środku.
Felix nie słuchał go. Podszedł bliżej do śladów i nachylił się.
— A tu już nie są obok siebie — zauważył. — Tu prawe i lewe ślady są
na przemian, jak u człowieka. — Poświecił dalej. Ślady prowadziły do
walącej się ze starości szopy w rogu działki, ale równie dobrze mogły
prowadzić stamtąd.
— Proszę... — nalegał Net.
— To było coś małego, wielkości średniego psa, ale dwunożne...
Zobacz, w kilku miejscach jakby się zataczało.
— Więc to był napruty krasnal Koszałek-Ochlałek. Chodźmy do
środka... pliz...
— Zastanawiające...
— Żałuję, że ci to pokazałem. Chodźmy i bawmy się, zamiast tu
marznąć!
Gdyby w tym momencie odwrócili się i spojrzeli za siebie, z pewnością
straciliby ochotę na zabawę.
Weszli do domu i zdjęli kurtki.
— No, od razu czuć, że cieplej — ocenił Net, starannie zamykając
drzwi na zasuwkę.
— Wszedłeś z mrozu i ci się wydaje — sprostował Felix. — To trochę
potrwa.
— Co to mogło być? — Net wskazał głową na drzwi.
— Nie wiem, ale same się nie zrobiły — Felix wyjął telefon i wybrał
numer Gilberta. — Ostrzegę ich, na wszelki wypadek.
Do hallu weszła Nika.
— I jak postępy w ładowaniu nas w kłopoty? — zapytała ironicznie.
— Widzieliśmy ślady... stepującego dzika albo czegoś...
— To pewnie pies. — Dziewczyna pokręciła głową. — W okolicy jest
kilka domów.
— Gilbert nie odbiera — oznajmił Felix. — Masz numer Celiny?
Net wyjął telefon i wybrał numer. Chwilę trzymał aparat przy
uchu, ale opuścił go i pokręcił głową.
— Zimno nam — zawołała z salonu Aurelia.
— Pracujemy nad tym — odkrzyknął Net.
Nika założyła ramiona i spojrzała na niego ze złością.
— No co? — Wzruszył ramionami. — Prawdę mówię.
— Zobaczmy, czy piec wystartował — zaproponował Felix.
— Mam złe przeczucia — wolno powiedziała Nika.
Felix i Net zeszli na dół. Piec niestety pracował tak samo jak
przedtem. Felix zaczął więc znów analizować układ zaworów, Net za
to przyjrzał się dokładniej tablicy z przełącznikami i kontrolkami.
Uniósł małą klapkę.
— Tu jest zamek szyfrowy — zauważył.
Felix podszedł i przyjrzał mu się z bliska.
— Najprostszy model! — ucieszył się. W kilka chwil odkręcił cztery
śrubki i wysunął klawiaturę. Dochodziły do niej jedynie dwa
przewody. — Nie trzeba znać kodu. Wystarczy zewrzeć te dwa kabelki.
Ze środka wysypało się trochę kurzu i kilka ziarenek czarnego piasku.
— Przeginacie! — rozległo się za nimi, aż podskoczyli. Na schodach
stała Nika. — Nie można tak buszować komuś po domu.
— Ale jest zimno — Net wzruszył ramionami.
— Aurelii jest zimno — sprecyzowała z przekąsem.
— Dla dobra ogółu to robimy.
— Podłączę to i się zmywamy — dodał Felix.
Nika podeszła do nich. Spojrzała na panel kontrolny na ścianie i
wykręconą klawiaturę.
— Jesteś pewien? — zapytała. — Jeśli ojciec Gilberta zamontował
zamek kodowy do pieca, to może miał jakiś powód.
— Skąpstwo — podsunął Net, po czym dodał innym tonem — albo
wybuchowy charakter pieca... Może to faktycznie... trochę ryzykowne.
— Z drugiej strony... — Felix potarł brodę. — Jeśli tego nie zrobimy, to
wszystko, co zrobiliśmy do tej pory, nie będzie miało sensu.
— Jest w tym trochę racji — zgodził się Net.
Spojrzeli na Nikę, a ona oceniła wzrokiem piec i cały bałagan
hydrauliczny wokoło.
— Wolę siedzieć w kurtce — zadecydowała.
— Najwyżej zaraz wyłączę. — Felix wysunął jeden z kabli i dotknął do
styku drugiego. Nad klawiaturą włączył się wyświetlacz diodowy.
Czerwone cyferki wskazywały „03:35". — To dlatego jest zimno! Zegar
jest źle ustawiony i piec wyłączył się na noc.
Nika schyliła się i podniosła z ziemi okrągłą szybkę.
— Co to może być?
— Odpadła od któregoś wskaźnika — wyjaśnił Felix.
— Nie... — Dziewczyna podeszła do okna. — Spójrzcie!
W szybie, tuż nad klameczką, widniał okrągły otwór. Przymierzyła
kawałek szkła - pasował idealnie.
— Jest otwarte — zauważył Felix. Okno faktycznie było przymknięte i
lekko się kiwało od ruchu powietrza. Sięgnął do klamecz-ki i zamknął
je. — Będzie trochę cieplej.
— Po co wycinać w szybie okrągły otwór? — zapytała Nika.
— Na przykład, żeby przeprowadzić tędy sto pięćdziesiątą ósmą rurę
— podsunął Net. — Jesteśmy w domu szalonego chemika, który
podczas pełni zamienia się w szalonego hydraulika.
— Spróbuję przestawić zegar na dobrą godzinę. — Felix wrócił do
klawiaturki. — Może wtedy piec ruszy. Jest... dziewiąta dwadzieścia
pięć.
W tym momencie ostatnia cyfra na wyświetlaczu zmieniła się z piątki
na czwórkę. Felix znieruchomiał z dłonią o kilka centymetrów od
klawiszy.
— To nie była godzina — stwierdził Net. — On coś odlicza... To timer,
a nie zegar.
Felix ponownie zerknął na zegarek. Była dziewiąta dwadzieścia sześć.
— Tyle zostało do północy — powiedział. — Może z jakiegoś powodu
piec może wystartować tylko o północy?
— To nie brzmi wiarygodnie.
— Odłączcie to wszystko — poprosiła Nika. — Zakręćcie, co
odkręciliście, i chodźmy poszukać piecyka elektrycznego.
— Żebym to ja pamiętał, które zawory odkręcaliśmy — odparł Felix.
Nagle gdzieś wśród rur włączyła się pompa i szum przybrał na sile.
Płomień pod piecem jednak nie zwiększył się.
— Lepiej to odłączmy... — Net przełknął ślinę. — Zacznie grzać
o północy, to i tak ciepło zrobi się nad ranem. Wyłącz ten licznik
i spadajmy stąd.
Felix odłączył przewód i wetknął go w pierwotne miejsce. Wyświetlacz
jednak nie zgasł.
— Pięknie... — westchnął Net.
— Tak jest urządzony świat — wyjaśnił Felix. — Jak chcesz zrobić coś
dobrego, zawsze zostaniesz ukarany...
Przykręcił klawiaturę na miejsce i pstryknął przełączniki nad
czerwonymi lampkami. Nie zmieniły jednak koloru. Pstryknął kilka
razy. Bez rezultatu.
— Hm...
— Może zamalujemy je na zielono? — zaproponował Net.
— Musimy o wszystkim powiedzieć Gilbertowi — zadecydowała Nika.
— Będzie wiedział, jak to wyłączyć.
— Wkurzy się. To już całkiem zepsuje imprezę.
— Nie widziałam nigdy wkurzonego Gilberta.
— I tak go nie ma. — Felix wzruszył ramionami. — Może to się samo
wyłączy z opóźnieniem...
— Przecież ty się znasz na takich rzeczach —jęknął Net. — Wymyśl
coś!
— Musiałbym to wszystko rozkręcić.
— Tss... — uciszyła ich Nika i wskazała palcem na górę. Trzasnęły
drzwi wejściowe i rozległy się kroki w hallu. — Wrócili.
Chwilę nasłuchiwali.
— Już nie chcesz mu mówić? — zapytał Net.
— Może jednak zaczekamy z tym jeszcze chwilę... — przyznała po
namyśle.
— Spróbuję coś wymyślić — obiecał Felix.
Zgasili światło i przyświecając sobie latarką Felixa, weszli po
schodach. Net uchylił drzwi i dał znak, że droga wolna. Wślizgnęli się
do hallu i korytarzykiem dotarli do kuchni tylnym wejściem. W
jadalni podjadali przekąski Klemens, Celina, Lambert i Gerald.
Przyjaciele przywitali się z nowo przybyłymi, z Lambertem nieco
mniej wylewnie, a Net wyjątkowo chłodno powitał Geralda - wciąż nie
mógł mu wybaczyć prób poderwania Niki na początku roku
szkolnego.
— Droga od przystanku jest prosta jak drut — zauważył Felix. — Tu
się nie można zgubić.
— Nie było łatwo, ale dokonaliśmy tego — wyjaśniła Celina,
podrygując do muzyki. Na obcisłe legginsy założyła krótką sukienkę z
mieniącego się złoto materiału. Przy jej niskim wzroście i więcej niż
lekkiej nadwadze dawało to efekt odwrotny do zamierzonego, ale
dziewczyna kompletnie się tym nie przejmowała. — Gonił nas potwór
— dodała, chrupiąc chipsa.
— W twojej głowie — uzupełnił Gilbert.
— Nie masz piecyka elektrycznego? — zapytała Klaudia.
— W tym domu to bez sensu. Nie po to agregat spala gaz i produkuje
prąd, żeby potem używać prądu do ogrzewania.
Klaudia zmarszczyła brwi, bo najwyraźniej z całej wypowiedzi
zrozumiała tylko, że piecyka nie ma.
— Tańczymy? — zapytała Celina. — Muszę się rozgrzać. I zapomnieć o
ostatniej półgodzinie.
Muzyka właśnie zmieniła się na szybszą. Celina podbiegła do wieży,
pogłośniła i zaczęła podskakiwać na środku salonu, nie zwracając
uwagi na otoczenie. Jej nastrój stopniowo udzielił się reszcie i po
chwili kolejni imprezowicze pląsali na parkiecie. Aurelia zapomniała
na chwilę, że jest zła. Po raz pierwszy wszyscy mogli zobaczyć
tańczącego, a właściwie usiłującego tańczyć Klemensa. Oficjalny już
chłopak Celiny ważył tak ze dwa razy za dużo, więc poruszał się z
gracją właściwą niedźwiedziom brunatnym. Nikt za to nie patrzył na
Zosię, podrygującą samotnie w rogu salonu. Po ścianach,
meblach i ubraniach tańczących przesuwały się punkciki światła z
aluminiowego nastrojnika, który kręcił się teraz całkiem szybko.
Klaudia zapomniała, że na balu halloweenowym obraziła się na Ge-
ralda, teraz śmiała się i tańczyła z nim. Celina obracała się wewnątrz
kółka, które tworzyli Klemens, Wiktor i Oskar. Dalej tańczyli
przytuleni Aurelia z Lucjanem i Nika z Netem. Felix za to,
przyświecając sobie małą latarką, oglądał grzbiety książek na regale.
Chwilowo wszyscy zapomnieli o zbyt niskiej temperaturze.
Po kilku szybkich utworach towarzystwo zmęczyło się i rozeszło, żeby
odpocząć lub się czegoś napić. Zostali tylko obracający się wolno
Gerald i Klaudia. Net i Nika podeszli do wciąż stojącego przed
biblioteczką Felixa.
— Czemu nie tańczysz? — zapytała Nika. — To bardzo przyjemne.
Mógłbyś spróbować.
— Nie lubię. — Felix wzruszył ramionami. — Ty nie zbierasz motyli.
Mogłabyś spróbować.
— Jesteś na coś zły?
— Po ostatniej aferze obiecałem sobie, że nie będziemy się dotykać do
niczego, co pachnie kłopotami. — Felix wskazał głową hall i drzwi do
piwnicy. — A właśnie uruchomiliśmy jakiś megaskompli-kowany
system sterowania piecem. Jestem zły, ale na siebie.
— Luz, stary. — Net poklepał go po ramieniu. — Przecież nic się nie
dzieje.
— Jak nic? Ten timer coś odlicza.
Net spochmurniał.
— Już prawie zapomniałem... Muszę coś zjeść, to może znów
zapomnę.
— Powinniśmy wymyślić rozwiązanie, a nie zapominać — zauważyła
Nika.
— Więc coś zjedzmy, a potem wymyślajmy.
Przeszli do jadalni.
Stojąca na uboczu Zosia odprowadziła ich wzrokiem, a potem
podeszła do Aurelii, która siedziała samotnie na sofie.
— Jak to robisz? — zapytała zupełnie nie w swoim stylu.
Aurelia spojrzała na Zosię, jakby ta pojawiła się tu nagle, wyskakując
z innego wymiaru.
— Co jak robię?
— No... że taka fajna jesteś. Że możesz podejść do chłopaka i
powiedzieć, żeby z tobą zatańczył. Albo... oni sami proszą.
— O co ci właściwie chodzi? — Aurelia byłaby niewiele bardziej
zdziwiona, gdyby zaczął do niej mówić portret ze ściany. Nie mogła
sobie przypomnieć, by Zosia odezwała się do niej choćby słowem od
początku pierwszej klasy.
Zosia nabrała powietrza i wyrzuciła z siebie:
— Chciałabym być taka jak ty.
Aurelia patrzyła na nią wytrzeszczonymi oczami, a potem wy-
buchnęła śmiechem. Trwało to dłuższą chwilę, a Zosia, o dziwo, nie
zamierzała uciec. W końcu Aurelia wyśmiała się, spojrzała na
koleżankę i wtedy zrozumiała, że tamta mówi jak najbardziej serio.
— Nie masz predyspozycji, dziewczyno. — Pokręciła głową. — Dla
chłopaków jesteś niewidzialna. Jak jesteś chora, to nawet nikt nie
zauważa, że cię nie ma w szkole.
— Co robię nie tak? — nalegała Zosia.
— Wszystko! — Aurelia wskazała na jej ubranie i skrzywiła się z
niesmakiem. — To strój do pielenia grządek. Buty po babci. A włosy
masz, jakbyś umyła głowę w kiblu. Nie umiesz rozmawiać.
Beznadziejna jesteś i tyle. Jak możesz myśleć, że mogłabyś być taka
jak ja?
Słysząc to, Zosia powinna czmychnąć, gdzie pieprz rośnie. A jednak
stała jak kupka nieszczęścia. Głośniki zaczęły trzeszczeć, muzyka grała
coraz słabiej, aż wreszcie ucichła całkiem.
— Jesteś najfajniejsza z całej klasy — wyszeptała. — Odwdzięczę ci
się...
— Jak?
Zosia wzruszyła ramionami.
— No tak! — parsknęła Aurelia. — Co ty możesz mi dać w zamian...
Ale niech będzie. Zaczynają się przeceny, w czwartek idziemy z
Klaudią na zakupy Weź kaskę, to trochę cię... reanimujemy.
Przynajmniej coś się będzie działo. — Wzdrygnęła się, bo już
ochłonęła po tańcu. — Zimno. Zróbcie coś!
To ostatnie było skierowane do Felixa i Neta, którzy właśnie weszli do
salonu z kanapkami w dłoniach. Idąca za nimi Nika zacisnęła usta.
— Poproś Lucka — powiedziała — albo sama coś wymyśl.
— Ja nie jestem od wymyślania — parsknęła Aurelia.
— Przyszłyśmy się bawić, nie myśleć — poparła ją Klaudia.
— Poza tym zdechła muzyka.
Klaudia tylko mruknęła. Chciała coś jeszcze powiedzieć, ale
zrezygnowała i włożyła do ust sałatkę warzywną i kawałek bułki.
Felix pogmerał chwilę w plecaku i wyjął z jednego ze swoich urządzeń
dwa akumulatory AA. Sprawnie wymienił te zużyte w odtwarzaczu i w
salonie znów zabrzmiała muzyka.
— Zimno — przypomniała Klaudia.
Nika spojrzała na nią, jakby chciała ją uderzyć. Felix rozejrzał się po
pokoju.
— Tu gdzieś powinien być... — Jego uwagę zwróciła zastawiona
bibelotami półka za sofą. Zajrzał za oparcie i uśmiechnął się. —
Kominek!
— Zanim zaczniecie przemeblowanie, może zapytajcie Gilberta —
poprosiła Nika.
— Obsługa kominka jest elementarnie prosta. — Felix już przymierzał
się do przesuwania mebli.
W drzwiach pojawił się Gilbprt i reszta chłopców.
— Dlaczego nic nie mówiłeś, że tu jest kominek? — zapytała ze złością
Aurelia.
— Bo nie pytałyście — zbagatelizował Gilbert. — No i nie jest
szczególnie zimno.
— Nam jest!
— Niedostatecznie artykułowałyście.
— Co niedostatecznie...? — zapytała Klaudia, ale Gilbert nie
odpowiedział. Razem z Felixem, Netem i Lucjanem chwycili kanapę,
obrócili ją o sto osiemdziesiąt stopni i przesunęli, by stała trzy metry
od kominka. Potem dosunęli fotele. Parkiet taneczny praktycznie
przestał istnieć, ale powstał całkiem przyjemny kącik wokół kominka.
— Ładny — zauważyła Nika. — Dlaczego był zastawiony?
— Mama boi się ognia.
— To dlaczego wyszła za chemika?
— Coś jej tam naściemniał przed ślubem, że niby doświadczenia
przeprowadza w temperaturze pokojowej.
Nika nie miała więcej pytań.
Oskar pstrykał zdjęcia.
— Po co ci tyle zdjęć? — zapytał Gerald.
— Wrzucę na błoga.
— Dasz mi kilka? Też zakładam błoga.
— Widziałem wolny adres — poradził mu Net — www.malytro-
glodyta.pl.
Gerald spojrzał na niego ponuro i odszedł. Net z zaskoczeniem
stwierdził, że całkowicie przestał się już bać Geralda.
Aurelia i Klaudia zajęły już dwa największe fotele, stojące najbliżej
paleniska, reszta rzuciła się na kanapę. W mniejszy fotel wtłoczył się
Klemens, wypychając z niego Kubę. Celina wgramoliła się
Klemensowi na kolana. Na sofie zmieścili się Lucjan, Oskar, Wiktor,
Lambert i Gerald.
— Możecie się ciut ścieśnić? — Felix spojrzał na Klaudię i Aurelię,
rozparte wygodnie.
— Przynieś sobie własny fotel — poradziła mu Klaudia.
— Przyniosłem ten, na którym siedzisz...
— I skombinujcie jakieś drewno, czy coś.
Felix westchnął.
— Nie ma drewna... — przyznał. — Nie mów tylko, że kominek jest na
biogaz.
— Drewno jest za domem — odparł Gilbert — pod daszkiem przy
szopie.
— Nie wychodzę na zewnątrz! — oświadczył Net.
— My już dziś się namarzliśmy — zastrzegł Oskar.
Felix westchnął ponownie, wyciągnął z kieszeni i założył na czoło
latarkę na gumce, po czym ruszył w kierunku hallu. Net skrzywił się,
ale poszedł za nim. Założyli kurtki i otworzyli drzwi. Felix omiótł
okolicę snopem światła z czołówki. Udzieliły mu się nieco obawy
przyjaciela.
— Nic nie widać — stwierdził cicho.
— A ślady?
— Zmartwiłbym się, gdyby zniknęły.
Wyszli i zamknęli za sobą drzwi. Wolno ruszyli w kierunku szopy.
Skradali się, jakby w okolicy czaił się snajper. Net co chwila odwracał
się, ale nie miał pomysłu, co zrobiłby, gdyby coś tam zobaczył.
Żarówka nad drzwiami była tak słaba, że w jej świetle ledwo
majaczyły krzywa brama i rozpadająca się szopa. Pod zapadniętym
daszkiem faktycznie leżały ułożone brzozowe polana. Ślady Koszał-
ka-Ochlałka czy może kangurzątka z korkami od szampana zamiast
butów zakręcały do rozdarcia w siatce i nikły w lesie, co przyjaciele
przyjęli z ulgą.
— Można by wziąć do spalenia całą szopę — zauważył Net.
W tym momencie usłyszeli za sobą skrzypienie śniegu. Odwrócili się
gwałtownie, wypuszczając z rąk drewno. W ich kierunku szła Nika.
— Co się tak wytrzeszczacie? — zapytała, zasłaniając oczy przed
światłem Felixowej latarki. — Przyszłam pomóc.
— Lubisz chyba siwych facetów — Net zaczął zbierać upuszczone
drewno.
— Zabierzmy jak najwięcej, żebyśmy tu nie musieli wracać — mruknął
Felix.
Zebrali drewno i z trudem łapiąc równowagę, ruszyli z powrotem.
— Patrzcie! — Net zatrzymał się gwałtownie w połowie drogi. Ich
ślady przecinał świeży trop pijanego krasnoludka. Z pewnością
powstał przed chwilą, kiedy nakładali drewno.
— Chodźmy lepiej do domu... — wyszeptała Nika.
Zanim zdążyli się poruszyć, coś furknęło za nimi. Odwrócili się, ale
zobaczyli tylko opadający pył śnieżny i znajome już ślady. Net
wrzasnął piskliwie, gdy coś otarło się o siatkę ogrodzenia.
— Bez gwałtownych ruchów — wycedził Felix. — Przejdźmy te dziesięć
metrów i będziemy bezpieczni.
Ruszyli krok za krokiem, starając się nie biec. Krótki marsz zdawał się
nie mieć końca. Wreszcie Net nacisnął łokciem klamkę i ogromnym
wysiłkiem woli zdobył się na przepuszczenie Niki.
Zatrzasnęli za sobą drzwi i rzucili drewno wprost na podłogę.
— Widzieliście, co to było? — zapytała szeptem Nika.
— Małe zwierzę — odparł bez przekonania Felix. — Lis...
— Turbolis! — poprawił go Net. — Odrzutolis! Widziałeś, jak pruł?
— Nie widziałem...
— Właśnie! Był za szybki jak na lisa. — Net zamknął wszystkie zamki
w drzwiach. — To był nadlis! Torpedolis! Rakietolis!
— Nie wiem, co to było, ale jest na zewnątrz. — Felix otrzepał i
odwiesił kurtkę. — Nie zamierzam wychodzić aż do północy, a wtedy
wszędzie będzie pełno błysków i huku, a stracholis zaszyje się w
swojej norze.
— To nie było zwykłe zwierzę — powiedziała cicho Nika.
— Lisołak... — mruknął Net. — Jak przyjedzie tata Felixa, poprosimy,
żeby podjechał tyłem pod same drzwi. Przeskoczymy.
Wnieśli drewno do salonu i ułożyli obok kominka.
— Co macie takie miny? — zainteresował się Gilbert.
— Widzieliśmy potwora — oznajmił Net. — Jak to drewno się wypali,
po następne idzie ktoś inny.
— Boicie się ciemności? — uśmiechnęła się z politowaniem Aurelia.
— Udowodnij, że ty się nie boisz — odparowała Nika. — Obejdź teraz
dom dookoła.
Aurelia przestała się uśmiechać.
— Za zimno.
— Dam ci moją kurtkę i koc.
Aurelia burknęła coś pod nosem i zamilkła. Po chwili, jakby od
niechcenia, wstała z fotela i usiadła na kolanach Lucjana zajętego
rozmową z Wiktorem. Klaudia poszła w jej ślady i zajęła miejsce na
kolanach Geralda. Skrzętnie wykorzystał to Net. Usiadł na wolnym
miejscu i pociągnął do siebie Nikę. Felix zajął się rozpalaniem ognia.
Pięć minut później wszyscy siedzieli na fotelach lub na miękkim
dywanie przed nimi.
— Scena jak z filmu Pojutrze — zauważył Net. — Siedzimy otoczeni
rosnącym mrozem i czekamy na ratunek taty Felixa. To znaczy...
niektórzy z nas czekają.
Płomienie wolno nagrzewały pomieszczenie. Z głośników sączyła się
spokojna muzyka.
— Kto miał załatwić fajerwerki? — zapytał nagle Lucjan.
— Nie mam pojęcia — odparł Lambert.
— Chyba właśnie ty...
— Nie pamiętam niczego takiego.
— Nie można by „pożyczyć" z laboratorium twojego taty kilku
odczynników? — zapytał Net. — Potrafisz chyba coś... zreakcjono-
wać, żeby zrobić huk i błysk?
— Taki miałem plan, ale sta'ry mnie przejrzał — odparł smutno
Gilbert. — Zainstalował w drzwiach skomplikowany zamek.
— Felix ma klu... auu! — Net nie dokończył, bo Felix kopnął go w
kostkę.
— Próbowałem namówić ojca, żeby nam zostawił trochę trotylu —
ciągnął Gilbert. — Niedużo, nie więcej niż dwa kilo, ale po tym, co
zrobiłem w zeszłym roku, nie zgodził się.
— A co zrobiłeś? — zainteresowała się Celina.
— Aaa... Właściwie to obiecałem, że nie będę o tym mówił. No, było
trochę huku generalnie.
Felix przysunął się do fotela, na którym siedzieli Net i Nika.
— Dwie godziny dwadzieścia osiem minut — wyszeptał.
— Nigdy jeszcze tak się nie obawiałem, co przyniesie Nowy Rok. —
Net wzdrygnął się, choć nie było już zimno.
— Może timer dojdzie do zera i-nic się nie stanie. Ta instalacja jest
bardzo pogmatwana, nawet jak na tak stary piec. To może być jakiś
stary obwód.
— Nie wypadasz przekonywająco. Czuję, że narozrabialiśmy. Moja
mama nie może się denerwować.
— Nie jest w ciąży — przypomniał Felix. — Już urodziła.
— Ale karmi...
— No to co? Najwyżej nie może palić.
— A jak zapali z nerwów?
— Przecież ona nigdy nie paliła.
— Zdenerwuje się i zapali niechcący...
— Przestań już... — poprosiła Nika.
Net przestał, ale tylko na chwilę.
— Za trzy utwory będzie coś szybszego — powiedział.
— Może wykorzystamy, że wszyscy zaczną tańczyć, i sprawdzimy, czy
się nie wyłączyło...
— Nie muszę sprawdzać, żeby wiedzieć, że się nie wyłączyło.
Gdy rozpoczął się szybszy utwór, w salonie było już całkiem ciepło.
Część imprezowiczów postanowiła potańczyć. Sofę i fotele zsunięto
bliżej kominka, ktoś pogłośnił muzykę.
Z kuchni przyszedł Gilbert i ściszył muzykę. W ręku trzymał pustą
butelkę po piwie.
— Z lodówki zniknęło jedno piwo — zauważył ponuro.
Wszyscy spojrzeli na Lucjana.
— No co? — Posądzony szczerze się oburzył. — Jak ginie piwo, to od
razu ma być moja sprawka?
— Beknij! — poleciła Aurelia. — Znaczy... chuchnij.
Chłopak posłusznie chuchnął.
— Faktycznie... — przyznała Aurelia, krzywiąc się lekko. — To nie on.
Gilbert wpatrywał się w pustą butelkę i marszczył brwi.
— Stary zleje cię za to? — zapytał Lucjan.
— Nie. Chociaż to byłaby ciekawa odmiana, bo nigdy mnie nie bił.
Lucjan zamrugał oczami, usiłując zrozumieć sens tych słów.
Zrezygnował.
— Nic nie poradzisz. — Pogłośnił muzykę i wrócił do tańca.
Nika podeszła do parapetu i zamarła.
— Musicie coś zobaczyć — powiedziała dziwnie nienaturalnym tonem.
Felix i Net podeszli i wyjrzeli za okno.
— Tam! — Nika wskazała palcem. Za bramą, na granicy cienia, coś się
poruszało. Pędziło zygzakiem, wyrzucając w powietrze tumany
śniegu.
Felix podbiegł do swojego plecaka, wyszarpnął ze środka lunetkę z
noktowizorem i wycelował za okno. Ekran pozostał czarny.
— Nie działa! — Felix potrząsnął urządzeniem. — Miało być
wszystkoodporne...
— Nie jest odporne na brak baterii — zauważyła Nika.
— Fakt! — Felix klepnął się w czoło i spojrzał na leżący obok wieży
odtwarzacz MP3.
— Nie spiesz się. Już zniknęło.
Wpatrywali się w mrok, ale nic więcej się tam nie poruszyło. Net
spuścił głowę i zapytał cicho:
— Dlaczego nie możemy po prostu przyjść na imprezę, wynudzić się i
wrócić do nudnego domu?... O mamusiu! — wykrzyknął nagle i
wskazał za okno, na miejsce tuż przy budynku. Zrobił to na tyle
głośno, że Wiktor, Oskar i Celina przestali tańczyć i podeszli do okna.
Patrzyli dłuższą chwilę. Śnieg na całym niemal podwórku
poprzecinany był znajomymi śladami.
— To właśnie takie ślady widziałam w lesie — wyszeptała złowieszczo
Celina.
— A widziałaś to coś, co je zostawiło? — Felix spojrzał na nią
poważnie.
— Przez całą drogę wszyscy wmawiali mi, że mi się przywidziało.
— A jak wyglądało to przywidzenie?
— Było skulone i biegło bardzo szybko.
— Zająca widziałaś — rzucił Wiktor.
— To nie są ślady zająca — pokręcił głową Felix. — Na pewno nie.
— Więc czego?
— Nie mam najmniejszej ochoty wychodzić i sprawdzać — zastrzegł
Net.
— Cokolwiek by to było, tu się nie dostanie — orzekł Wiktor i machnął
ręką.
Oskar i Celina stali chwilę, ale szybko stracili zainteresowanie śladami
i wrócili do tańca.
Felix, Net i Nika usiedli na pustej sofie i zapatrzyli się w ogień. Ochota
na zabawę całkiem im przeszła. Obok przysiadł się Gilbert.
— Macie jakieś doświadczenie literackie? — zapytał. — Zacząłem pisać
książkę i nie mogę się zdecydować, czy to ma być kryminał, czy
romans.
— Ty lepiej nie wypowiadaj się w sprawach uczuciowych — poradziła
mu Nika. — Nawet nie zauważyłeś, że rzuciła cię dziewczyna.
— To był taki nowoczesny związek — Gilbert rozłożył ręce. —
Dawaliśmy sobie dużo swobody. Myślałem, że wzięła sobie miesiąc
wolnego.
— Ciekawe podejście. — Nika pokiwała głową.
— Powinniśmy ci coś powiedzieć... — Felix odwrócił się do Gilberta i
nabrał powietrza. — Odkręciliśmy zawór od tego zbiornika, co stoi w
ogrodzie.
— Stoi? — upewnił się Gilbert. — Wszystkie zbiorniki są pod ziemią.
— To jeden duży się... wysunął — Net wzruszył ramionami.
— To duże coś to rakieta.
— Jaka rakieta?
— Kosmiczna. Tata próbuje wyprodukować superpaliwo rakietowe.
Pamiętacie? Mówiłem wam poprzednio.
— Coś wspominałeś — przytaknął Net. — Więc na razie wykorzystuje
rakietę jako zbiornik na gaz?
— Nie. Rakieta jest rakietą. Ma polecieć w kosmos i odegrać Mazurka
Dąbrowskiego zmiksowanego z IX Symfonią Beethovena.
— Przenajświętsza matryco dyskowa... — Net zbladł.
Gilbert uniósł brwi i spojrzał na nich pytająco.
— Myślę, że twój stary nie wkurzy się o wypite piwo — powiedział
wolno Felix. — To piwo to będzie małe piwko w porównaniu z innym
większym problemem.
— Palącym problemem — uzupełnił Net. — Kosmicznym problemem.
— Mówicie o rakiecie? Na szczęście jest zabezpieczona jeszcze
kilkoma zaworami w piwnicy — uspokoił ich Gilbert.
Felix i Net spojrzeli na siebie.
— A gdyby... — zaczął Net. — Gdyby, tak czysto teoretycznie, ktoś
odkręcił również te zawory w piwnicy?
— Zaczęłyby się napełniać zbiorniki rakiety.
— Ale nie wystartuje... nie wystartowałaby od tego?
— Jasne, że nie! Jest jeszcze tablica kontrolna, która odłącza
wszystkie obwody. I zamek kodowy.
Felix zamknął oczy i przyłożył dłoń do czoła.
— Chcieliśmy tylko podkręcić piec... — powiedział cicho Net.
— Trzeba było zapytać. Tam jest takie małe pokrętło. Wystarczyło je
przestawić z pozycji „bardzo zimno" na „zimno". Wtedy by się zrobiło
ciepło.
— Przecież wszyscy mówili, że jest zimno!
— Jakoś tak mało zdecydowanie.
— Pytając nadal czysto teoretycznie — odezwał się wolno Felix — jak
wygląda procedura przerywania startu?
Gilbert wzruszył ramionami.
— Nie mam pojęcia. Konstrukcja rakiety jest tak niedopracowana, że
jeszcze się nad tym nie zastanawialiśmy. Start teraz byłby zbyt
ryzykowny.
— Trzeba było zacząć od zaprojektowania procedury przerwania
startu! — wykrzyknął Net. — To elementarne!
— Nie wiadomo by było, co właściwie przerywać — odparł Gilbert. —
Procedura startu też jest niedopracowana.
— Zdaje się, że rozmawiasz z ludźmi... — Felix zastanowił się — ..
.którzy ją dopracowali.
Gilbert patrzył na nich dłuższą chwilę, a jego twarz powoli zmieniała
wyraz.
— Łał! — wykrzyknął wreszcie. — Super! Odpalimy rakietę!
Przyjaciele spojrzeli po sobie.
— Więc nie jesteś zły? — zapytał ostrożnie Net.
— Skąd! Nie mogłem się doczekać, kiedy to się stanie. Te
zabezpieczenia w piwnicy to przede mną. Lecę po kamerę!
Pobiegł na piętro i wrócił po kilku sekundach z małą kamerką w dłoni.
— A twój stary się nie wścieknie? — zapytał Net.
— Jeśli rakieta wybuchnie i zmiecie dom, to może się wkurzyć. Ale jak
nie zmiecie, to raczej nie.
— Nie wolałby być przy starcie? — Felix był mocno zdziwiony.
— Zawsze mówił, że jak w końcu rakieta wystartuje, to on chciałby
wtedy być daleko stąd.
— Nie chcę pytać, ale i tak to zrobię. — Net otarł pot z czoła. —
Dlaczego?
— Mówił, że jak rakieta pierdyknie przy starcie, to on musi przeżyć,
żeby zrobić następną. Chciał ją odpalić zdalnie z Żoliborza.
Felix zerknął na zegarek i powiedział:
— Mamy trzy minuty. Żoliborz nie wchodzi w grę. Możemy coś
zrobić?
— Przygotować aparaty.
— Chodziło mi raczej o to, czy lepiej schować się w piwnicy, czy
uciekać w las.
— W las to raczej nie. Nie wiadomo, gdzie spadnie.
— Przecież to rakieta kosmiczna...
— Ale nigdy nie testowana. Spadnie na pewno.
Felix chciał powiedzieć, że taką rakietę powinno się testować na
pustyni albo na środku oceanu, ale przeszkodziła mu w tym reszta
towarzystwa, która wyległa przed dom, by obserwować fajerwerki.
Zza domu dał się słyszeć narastający syk, ale nikt nie zwrócił na niego
uwagi, ze wszystkich stron dochodziły już bowiem odgłosy odległych
eksplozji odpalanych przedwcześnie rakietnic. Nie trzeba było nikogo
zachęcać, by stanął po przeciwnej stronie domu - wszyscy tam poszli,
żeby widzieć fajerwerki nad Warszawą.
Oskar spojrzał na zegarek i zaczął odliczać.
— Trzydzieści, dwadzieścia dziewięć...
— Czy podczas startu... — Net nachylił się do Gilberta — będziemy tu
bezpieczni?
— To będzie pierwszy start, więc wszystkie doświadczenia przed nami
— oświadczył poważnie Gilbert.
— Dziewiętnaście... osiemnaście... — odliczał Oskar.
— Czy rakiety często wybuchają podczas startu? — nalegał Net.
— Od czasu do czasu. Dlatego personel naziemny zawsze siedzi w
odległym schronie.
— Piętnaście... czternaście...
— W schronie... A częściej wybuchają na ziemi, czy już po starcie?...
— Oj, cierpliwości. Zostało piętnaście sekund. Przekonamy się.
— Dziesięć... dziewięć...
— Jeśli rakieta wybuchnie na ziemi... — zaczął Net — to czy dom
wytrzyma?
— Nie. Raczej nie — ocenił Gilbert. — W zbiornikach rakiety są jakieś
cztery tony sprężonego gazu. Zero szans.
Net zamknął na moment oczy i chwycił dłoń Niki.
— Pięć, cztery...
— Za późno, żeby uciekać. — Spojrzał dziewczynie w oczy. — Zanim
zginiemy... chciałbym, żebyś wiedziała...
Nie dokończył. Syk zza domu zamienił się w ryk.
— Zero!!!
Nad Warszawę wystrzeliły dziesiątki tysięcy fajerwerków. Jasny błysk
oświetlił las po obu stronach domu, a ryk przybrał na sile. Potem cień
domu zmalał, spełzł z koron drzew na ziemię i zaczął się szybko
skracać - rakieta wznosiła się prosto w niebo. Huk przetoczył się nad
okolicą i zaczął cichnąć, ustępując miejsca kanonadzie znad
Warszawy. Pojedyncze wystrzały zlewały się w jeden huk, który niósł
się nad lasem i odbijał echem od odległych bloków.
— Ale fajerczydło odpalił twój sąsiad! — wykrzyknął Lucjan. Chciał iść
zobaczyć, ale obejmująca go Aurelia nie puściła go, żeby nie
zmarznąć.
Felix, Net, Nika i Gilbert wyszli zza domu i spojrzeli w górę. Rakieta
była już kilkaset metrów nad ziemią i dalej wznosiła się nieco
chwiejnie, ale zdecydowanie nie miała zamiaru spadać ani wybuchać.
Po chwili płomienie odrzutu zniknęły w chmurach. Jeszcze przez
moment widać było bladą poświatę, nim i ona zgasła. Poczuli swąd
spalenizny, otoczył ich dym.
Nie bacząc na to, imprezowicze rzucili się do składania sobie życzeń.
Zdaje się, że nikt poza Felixem, Netem, Niką i Gilbertem nie był
świadom tego, co się właśnie wydarzyło.
Przyjaciele odetchnęli. Klepali się po ramionach i ściskali ze
śmiechem, wszyscy składali życzenia wszystkim. Aurelia porzuciła
Lucjana, żeby pod nieuwagę Niki wyściskać Neta, potem - krócej
-Felixa i pobiegła do domu. Zosia niespodziewane rzuciła się na szyję
Felixa, i zaczęła go obcałowywać. Opamiętała się dosyć szybko i
również czmychnęła do domu, pozostawiając Felixa nieco
oszołomionego. Gerald wykorzystał zamieszanie, by pod nieuwagę
Neta złożyć wylewne, dokładne i całuśne życzenia Nice.
Wreszcie przyjaciele zostali sami z Gilbertem. Przeszli na drugą
stronę domu do platformy startowej. Felix poświecił latarką - beton
był osmalony.
I wtedy nagle zaczął padać śnieg. Pierwsze płatki rozpuszczały się na
dymiącym betonie, ale następne osiadały bez przeszkód, by
zamaskować ślady startu.
— Nie wybuchła. — Net stwierdził oczywistość.
— I chyba nie zamierza na razie spadać — dodał Felix.
— Wkręcałem was. — Gilbert uśmiechnął się pod nosem. — Rakieta
była gotowa. Stary pracował tylko nad paliwem.
Spojrzeli na niego z zaskoczeniem.
— To chyba nazywa się dowcip akademicki — powiedział ponuro
Felix. — Najpierw wymaga wielu przygotowań, a potem długiego
tłumaczenia, o co chodziło.
— Chodziło o to, żeby było ciekawiej. Sami zaczęliście grzebać przy
instalacji startowej. Szampan! — odwrócił się i pobiegł do domu.
Przyjaciele z niewyraźnymi minami weszli za nim. Ponieważ ostatnia
osoba opuszczająca dom w zeszłym roku zapomniała zamknąć drzwi,
wnętrze wychłodziło się jeszcze bardziej, a do salonu dostało się
trochę dymu. Wszyscy zostali w kurtkach.
— Teraz to cieplej już nie będzie — westchnął Gilbert, mijając
przyjaciół z butelką szampana. — Jest pierwszy stycznia, temperatura
minus dwanaście stopni, a nasz zapas biogazu wchodzi na orbitę.
— Jak to jest, że twój stary wkurzy się o piwo — zapytał Wiktor — a o
szampana nie?
— Jest bezalkoholowy.
— Zdawało mi się, że na zewnątrz, jak składaliśmy sobie życzenia,
czułam od kogoś piwo — zauważyła cicho Nika. — Nie pamiętam tylko
od kogo.
Teraz dopiero impreza rozkręciła się na całego. Niewiele brakowało,
by Felix, Net i Nika uznali, że problem rakiety rozwiązał się sam i
mogą wreszcie zacząć się bawić jak ludzie. Humor zepsuł im
ciężki helikopter, który przeleciał nisko nad domem wpół do
pierwszej. To znaczyło, że kłopoty dopiero się zaczynają.
Gdy dochodziła pierwsza w nocy, na podjeździe przed domem
zahamował z poślizgiem samochód, wyglądem przypominający
wojskowy, i wysiadł z niego ktoś wyglądający na żołnierza.
— Zamknęliśmy drzwi? — zapytał Net, ale zanim ktokolwiek zdążył
odpowiedzieć, drzwi otworzyły się gwałtownie i do środka wpadł ów
ktoś w zielonej zdecydowanie wojskowej kurtce. Razem z nim do
środka wpadła zamieć śnieżna.
— Szczęśliwego Nowego Roku! — rzucił pan Polon, tata Felixa.
— Miałeś być między drugą a trzecią — zauważył Felix.
— No, ale jestem wcześniej. — Tata był bardzo zdenerwowany.
— Ładujcie się do samochodu. Już, już!
Pożegnali się ekspresowo i wybiegli na mróz, pospiesznie zapinając
kurtki.
— Tato, czy?... — zaczął Felix.
— Wsiadajcie — przerwał mu ojciec. — Po drodze wszystko wyjaśnię.
Przyjaciele wskoczyli na tylne fotele i zapięli pasy. Tata ruszył z
poślizgiem.
— Oni jeszcze nie wiedzą, ale my już policzyliśmy — powiedział.
— Odpalenie nastąpiło godzinę temu gdzieś z tej okolicy.
Przyjaciele spojrzeli po sobie i nagle poczuli, jak robi im się zimno.
— Odpalenie czego? — zapytał dziwnie wysokim głosem Felix, choć
dobrze wiedział, o czym mowa.
— Rakiety. Wojsko wie, że odpalono ją gdzieś z południowej części
Warszawy. W Instytucie mamy dokładniejsze przyrządy, więc
określiliśmy obszar o średnicy kilometra. W samym środku tego
obszaru jest dom państwa Kurtaczów. Docent Maćkowiak
przypomniał sobie, że wspominałem, gdzie spędzacie sylwestra.
Zadzwonił do mnie. Dlatego jestem. Wojsko wkrótce określi
dokładniej obszar i zablokuje tę część miasta, żeby odszukać dokładne
miejsce startu i wszystkich przesłuchać.
— Co ich obchodzi jakaś rakieta? — zapytał również nienaturalnym
głosem Net.
— Tak duża rakieta może wynosić na orbitę broń, na przykład głowicę
nuklearną.
Wjechali na asfalt. Tu też było ślisko, więc tata nie rozpędzał się.
Z padającego śniegu wyłonił się jadący z przeciwka samochód. Gdy
zbliżył się na sto metrów, włączył długie światła i zaczął zjeżdżać na
środek jezdni. Tata wcisnął hamulec, ale było zbyt ślisko. Żeby
uniknąć zderzenia, odbił w bok. Przyjaciele złapali się, czego tylko
mogli, spodziewając się katastrofy. Land Rover zjechał na pobocze.
Prawe koła zadudniły na zmarzniętych nierównościach. Tata,
zupełnie nie w swoim stylu, rzucił przekleństwo pod adresem tamtego
kierowcy. Gdy oba pojazdy dzieliło może piętnaście metrów, tamten
zakręcił, ustawiając samochód prawie w poprzek drogi.
— Co on wyprawia?! — krzyknął tata i w ostatniej chwili skręcił w
gruntową zatoczkę, omijając o centymetry krawędź rowu. Tyłem
mocno zarzuciło, więc pan Polon skontrował kierownicą. Zamiast
wracać na drogę, wybrał bezpieczniejsze rozwiązanie - ośnieżony
zjazd na pole. Samochodem rzucało, ale bezpiecznie zjechał na dół.
— Widzieliście jego numery? — zapytał tata. — Zadzwonimy na
policję. Pewnie jest pijany.
Felix odwrócił się.
— TO była policja! — zauważył nagle.
Samochód zawrócił i dopiero teraz włączył niebieskiego koguta.
— Muszę się zatrzymać — powiedział tata.
— Jedź! — krzyknął Felix. — Potem ci wytłumaczę.
Ton jego głosu sprawił, że tata wcisnął gaz i wjechał w dróżkę
prowadzącą do lasu. Radiowóz skręcił za nimi, ale droga nie była
odśnieżona, więc przejechał ledwie kilka metrów i ugrzązł w śniegu.
— Zapnijcie pasy! — krzyknął tata.
— Zapięte od początku! — odkrzyknął Felix.
— Nie wolno im tak zatrzymywać samochodów — wykrztusiła Nika.
— To chyba z powodu tej rakiety — powiedział tata. — Ktoś na górze
zaczął panikować.
Z lewej strony zobaczyli wyłaniający się z padającego śniegu kształt.
Zbliżający się szybko ciemny kanciasty obiekt wyraźnie w nich
celował.
— Gaz! — krzyknął Felix.
Tata wcisnął pedał do oporu. Śnieg wyprysnął spod czterech kół i
Land Rover w ostatniej chwili usunął się z drogi nadjeżdżającemu z
boku pojazdowi.
— On próbował nas staranować! — krzyknęła z przerażeniem Nika.
Przyjaciele poczuli się jeszcze gorzej. Obejrzeli się za siebie.
Wojskowy Hummer zapalił światła i, wzbijając fontanny śniegu,
zawrócił, by podążyć śladem Land Rovera.
— Myślą, że gonią tych, którzy odpalili rakietę — wyjaśnił tata. —
Teraz to już na pewno się nie zatrzymam.
Samochód podskakiwał na nierównościach i rzucał się na boki, ale
parł naprzód. Wjechali w las, gdzie droga stała się węższa. Hummer
wciąż siedział im na ogonie, czekając na okazję do wyprzedzenia lub
zepchnięcia ich z drogi. Było jasne, że nie mogą tak uciekać w
nieskończoność. Zapewne inne pojazdy wojskowe otrzymały już przez
radio ich pozycję.
Tata opuścił osłonę przeciwsłoneczną, a następnie małą,
przezroczystą szybkę, która znalazła się akurat przed nim. Wyłączył
światła i pstryknął jeszcze jeden z wielu przełączników na desce
rozdzielczej. Szybka okazała się ekranem, na którym pojawiły się
zielonkawe zarysy drogi przed samochodem.
— Wiedziałem, że kiedyś się przyda... — mruknął tata.
— Masz w samochodzie noktowizor? — zdziwił się Felix.
— Mam tu wiele przydatnych rzeczy. Trzymajcie się! Musimy go
zgubić.
Hummer był dwadzieścia metrów za nimi. Gdy mijali polankę,
próbował uderzyć w tył Land Rovera i zepchnąć go z drogi.
— Ma mocniejszy silnik — zauważył nerwowo Net.
— Ale za to jest cięższy — dodał Felix, po czym zawołał — wjedź
między drzewa!
Pan Polon zawahał się i skręcił w las. Zgniótł kilka krzaczków i małych
drzewek. Coś rąbnęło o podwozie, ale samochód jechał dalej,
ocierając się niemal o grubsze pnie. Przyjaciele obejrzeli się. Hummer
utknął między drzewami - był za szeroki.
— Jeśli się nie zakopiemy, to może się udać. — Pan Polon omijał
drzewa i podejrzane górki śniegu, które mogły kryć pniaki albo
kamienie. Po kilku minutach manewrowania po lesie dobiegł ich
terkot helikoptera. Tata zatrzymał się i wyłączył silnik. Ciężka
maszyna przeleciała nisko nad nimi, dłubiąc snopem szperacza
między drzewami. Podmuch powietrza wywołany pracą wirnika
strącił na samochód śnieg zalegający w koronach drzew. Chwilę
później blask reflektora rozświetlił pokrytą śniegiem przednią szybę,
zmuszając wszystkich do zmrużenia oczu. Nim zdali sobie sprawę z
niebezpieczeństwa, światło przesunęło się w bok, a helikopter zaczął
się oddalać. Przysypany śniegiem samochód pozostał niezauważony.
Felix włączył GPS-a, zasłonił ręką ekran, by nie zdradził ich pozycji, i
sprawdził, gdzie teraz są. Uchylił szybę i wyjrzał. Helikopter niknął w
śnieżycy i tylko prześlizgujący się po lesie ostry stożek światła
zdradzał jego pozycję. Nagle szperacz znieruchomiał, a helikopter
zawisł w miejscu.
— Zobaczył ślady! — wykrzyknął Felix. — Jedź!
Tata ruszył, wyrzucając spod kół świeży śnieg. Samochodem zatrzęsło.
Snop światła zaczął się przybliżać.
— Klucz! — krzyknął Felix.
— Jaki klucz? — zapytał tata. — Gdzie?
— Klucz między drzewami! W sensie... skręcaj, żeby zgubili kierunek.
Tata zaczął skręcać w przypadkowe strony, a nawet zrobił jedną
pętelkę. Potem przyspieszył. Opony tratowały uschnięte krzaki i małe
drzewka. Helikopter był może trzysta metrów za nimi i zbli-
żał się. W pewnym momencie zgubił trop i poleciał w bok. Tata
jednak nie zwalniał, chcąc jak najszybciej oddalić się od rejonu
poszukiwań. Nagle z prawej strony coś zafurkotało, wzbijając tuman
śniegu. Karoserią targnął wstrząs. Przeskoczyli jakąś górkę, aż jęknęło
zawieszenie - Land Rover przeleciał kawałek w powietrzu i opadł
twardo na ziemię. Pasażerowie przez chwilę mieli wrażenie
nieważkości, po czym szarpnęły nimi pasy. Samochód zatrzymał się,
młócąc kołami pokruszony lód i wodę.
— To się nazywa wtopić samochód — westchnął pan Polon.
— Myślałem, że strzeli airbag — jęknął Net, luzując pas.
— W tym samochodzie nie ma airbagów.
— Co to w ogóle było? Strzelali do nas?
— W coś wjechaliśmy.
Wysiadł i zapadł się po kostki w chrupiącym pod nogami podłożu.
Była to podmokła łączka, a nie polana, jak im się wcześniej zdawało.
Zmrożone i uwięzione w lodzie wysokie trawy tworzyły kruchy, ale
elastyczny dywan, w którym Land Rover tkwił po osie. Tata obszedł
samochód, otworzył tylną klapę i ze skrzyni ze sprzętem wyciągnął
pas z dwiema klamerkami. Przebiegł znów do przodu, chwycił hak
linki wyciągarki i zaczął ją odwijać z bębna. Następnie opasał pień i
zaczepił do klamerek hak. Nad lasem rozległ się terkot helikoptera. W
oddali, przez padający śnieg przebił się snop światła szperacza.
— Zobaczą nas tu! — wykrzyknął Net.
Faktycznie dookoła nie było drzew i samochód był doskonale
widoczny na tle śniegu.
— W sumie nie zrobiliśmy przecież nic strasznego — zastanowił się
Felix. — Próbowaliśmy tylko przestawić piec.
Tata wrócił do samochodu, uruchomił elektryczną wyciągarkę i
umiejętnie operując małym joystickiem sterowania i pedałem gazu,
wolno wyciągnął samochód z bajora. Zgasił silnik, wysiadł znów, by
zdemontować cały zestaw.
Helikopter przeleciał kilkadziesiąt metrów nad ukrytym już pod
drzewami samochodem i zniknął w oddali.
— Czy teraz powiecie mi, dlaczego miałem się nie zatrzymywać przy
policji? — zapytał tata, wsiadając do samochodu.
— Kiedy mówiłeś, że oni myślą, że ścigają tych, co odpalili rakietę... —
wyjaśnił z ociąganiem Felix — to w pewnym sensie... tak z grubsza, to
rzeczywiście tak było.
Chwilę siedzieli w milczeniu. Potem tata wolno odwrócił się do nich i
spojrzał na syna.
— Próbowaliśmy tylko podkręcić ogrzewanie — wyjaśniał dalej Felix.
— Tam było kilka zaworów... — Net rozłożył ramiona.
— I kilka przełączników.
— I je przełączyliśmy...
— ... bo myśleliśmy, że to włączniki światła w piwnicy.
— No i ten zamek kodowy...
— Zdekodowaliśmy go, a wtedy... Resztę w sumie znasz...
Tata patrzył na przemian na obu chłopców i nic nie mówił.
— W domu Gilberta było bardzo zimno — wyjaśniła nieco klarowniej i
spokojniej Nika. — Komuś zrobiło się szczególnie zimno — posłała
ciężkie spojrzenie Netowi — więc postanowili...śmy zejść do piwnicy i
podkręcić piec. Gilbert poszedł szukać gości, którzy się zgubili w lesie,
więc zeszli...śmy do piwnicy i spróbowaliśmy zwiększyć temperaturę.
Dopiero tuż przed północą okazało się, że to nie było sterowanie od
pieca, tylko od rakiety.
Tata Felixa wodził wzrokiem po ich twarzach.
— Aha — powiedział tylko. Odwrócił się, uruchomił silnik i ruszył
przez las. Nie sposób było stwierdzić, czy uwierzył w choć jedno
słowo. W milczeniu wyjechali na szerszą drogę gruntową, wreszcie na
szosę, gdzie tata zapalił światła. W milczeniu jechali w śnieżycy parę
minut, nie mijając żadnego samochodu.
— Podejrzewam, że szuka nas połowa warszawskiej policji — odezwał
się wreszcie zupełnie innym tonem tata. — Mam tylko na-
dzieję, że nie widzieli naszego numeru rejestracyjnego. Ale i tak nie
możemy wjechać do miasta, bo ile może być o tej porze zielonych
Land Roverow na ulicach Warszawy? Pewnie sprawdzają wszystkie.
— Przecież masz elektrogitymację Instytutu! — przypomniał Felix.
— Dla policji to tyle, co karta wędkarska. Zresztą wojsko też za nami
nie przepada. Chcą naszych wynalazków, ale za darmo. Powołują się
na patriotyzm i wyższe cele...
— To czemu im nie dacie?
— Bo wtedy nie będziemy mieć pieniędzy na dalsze badania. Instytut
Badań Nadzwyczajnych musi na siebie zarabiać albo zostanie
zamknięty. Do najbliższego wjazdu do Instytutu jest stąd jakieś osiem
kilometrów. — Zastanowił się chwilę. — Ale jeśli nas śledzą, to... Nie
chcę robić problemów firmie.
Włączył radio.
— ... która godzinę temu została wystrzelona z południowych dzielnic
Warszawy. Ministerstwo Obrony Narodowej zaprzecza, jakoby miała
to być rakieta wojskowa. Jak dotychczas jedyną jej aktywnością było
odtworzenie krótkiego nagrania muzycznego. Udało nam się zdobyć
jego fragment. — Coś zatrzeszczało i przez szumy przebił się głos
fałszującego niemiłosiernie wokalisty:
„...z ziemi polskiej do Wolski...".
— Udało się! — wykrzyknął Felix. Przyjaciele spojrzeli na niego z
zaskoczeniem.
— Nadal nie wiadomo, kto skonstruował i wystrzelił rakietę, ale
wygląda na to, że nie jest niebezpieczna. W atmosferze
międzynarodowego skandalu Polska dołączyła tym samym do grona
państw eksplorujących kosmos.
— ... beczką po smole — dodał Net.
— To nie była beczka po smole — przypomniał Felix — tylko kawał
zardzewiałej rury ciepłowniczej.
— Więc Polska rozpoczęła eksplorację kosmosu kawałem zardzewiałej
rury ciepłowniczej. Z czego ty się w ogóle cieszysz?
— Cieszę się, że rakieta weszła na orbitę. Skoro i tak ją wystrzeliliśmy,
to przynajmniej fajnie, że działa. Lepiej, gdyby to wszystko się nie
wydarzyło, ale skoro się wydarzyło... — Felix zastanowił się i
podsumował — lubię, jak dobrze zrobiona maszyna dobrze
funkcjonuje.
— Pokrętne to jakieś...
— Tato, gdzie ty jedziesz? — Felix rozejrzał się. Wciąż byli na
przedmieściach.
— Objeżdżam Warszawę od zachodu — wyjaśnił tata. — Tu jest
najmniejsze prawdopodobieństwo napotkania policji.
— Ale pewne jednak jest... — Felix zajrzał do bagażnika. — Co to jest?
To białe.
— To w bagażniku? Rulon folii malarskiej. Będę odnawiał pokój babci
Lusi...
Felix odpiął pas, przegramolił się przez oparcie fotela do bagażnika i
zaczął grzebać w rupieciach. Net i Nika patrzyli na to z zaskoczeniem,
ale czuli, że przyjaciel ma jakiś plan.
— Jeżeli naprawdę nas szukają, to szukają ciemnozielonego Land
Rovera — wyjaśnił. — A my zaraz będziemy jechać białym.
— Chcesz okleić samochód folią? — zapytał Net. — To potrwa
godzinę!
— Najwyżej pięć minut. To gruba folia i pójdzie łatwo. Znalazłem klej
w sprayu. Czasem się przydaje małe przenośne złomowisko w
bagażniku... Zatrzymaj się, tato!
Pan Polon zjechał na pobocze i zatrzymał samochód za dużą kępą
krzaków. Wszyscy wyszli na mróz. Net stwierdził, że trochę trzęsą mu
się nogi. Miał nadzieję, że w zamieszaniu nikt tego nie zauważy.
— Ja sprayuję, ty doklejasz. — Wręczył Netowi rulon folii, a Nice
nożyk. — Ty docinasz i dogniatasz na rogach. Nie uszkodź lakieru.
— Nie przejmujcie się lakierem. — Tata wyglądał na szosę i rzucał
przelotne spojrzenia na postępy prac. — I tak go miałem malować.
Jest porysowany, a teraz dodatkowo bezpieczniej będzie zmienić
kolor.
Felix sprayował, najwięcej kleju natryskując na krawędzie. Net z
pomocą Niki rozwijał folię i dociskał.
— Nie musi być superrówno — ocenił Felix. — Byle się nie od-klejało.
Uwinęli się w mniej niż pięć minut. Gdy kończyli, Felix dociskał folię
do prawego błotnika. Spojrzał na zderzak. Nie był, jak w większości
samochodów, zrobiony z plastiku, tylko z grubej blachy. Jednak po
ostatnich wydarzeniach zgiął się, a farba miejscami odsłoniła
błyszczący metal. Krawędź zderzaka cofnęła się prawie dziesięć
centymetrów. Nie było jednak czasu na poprawki blacharskie.
Przyjaciele ocenili dzieło - efekt był więcej niż zadowalający. Teraz, w
nocy nawet z kilku metrów nie było widać kamuflażu. Wrzucili resztę
folii do bagażnika i wskoczyli na swoje miejsca, a tata wyprowadził
samochód na szosę.
— Dostaniemy się najkrótszą drogą — powiedział. — Powinno się
udać...
Wjechali w gęstszą zabudowę i wtedy - stało się. Nagle zza
zaparkowanej przyczepy wyskoczył policjant i świecącym lizakiem
nakazał im się zatrzymać.
— Mają nas... —jęknął Net i zaczął się zsuwać z fotela.
— Lepiej siedź prosto — syknęła Nika.
— Przecież on zobaczy, że to folia... Od ilu lat wsadzają do więzienia?
— Wyluzuj — poprosił Felix, choć jemu samemu było daleko do
wyluzowania. — Dobrze przykleiliśmy.
— Ale w dokumentach samochodu jest wpisany kolor...
Tata nie odezwał się słowem, tylko stał się jakby nieco niższy. Zjechał
wolno do zatoczki i otworzył szybę. Policjant wolnym krokiem ruszył
w ich stronę. Był najwyraźniej nieszczęśliwy, że służba przypadła mu
w Nowy Rok. Jego kolega za kierownicą przysypiał.
Przyjaciele siedzieli prosto, jakby połknęli kije. Net trząsł się lekko i
nawet nie próbował już tego ukrywać. Policjant zatrzymał się przy
otwartym oknie, zasalutował, przedstawił się i coś powiedział,
ale ani Felix, ani Net, ani Nika nie słyszeli co. Widzieli tylko jego rękę
wysuwającą się po dokumenty i rękę taty Felixa, który... W tym
momencie z rykiem silnika przemknął obok duży, ciemny SUV*.
Policjant cofnął rękę.
— Widziałeś, co to było? — rzucił do kolegi, który już się rozbudził i
wysiadł z radiowozu.
— Okulary mam w naprawie. Odbieram pojutrze.
— Nadaj meldunek! — Policjant zrezygnował z kontroli i rzucił się
biegiem do radiowozu.
— Ciemny, nieostry kształt z nadmierną prędkością kieruje się na
północ ulicą Dźwigową. Numer rejestracyjny... nieczytelny.
Podejmujemy pościg. Próbę pościgu.
Kilka sekund później radiowóz przemknął obok na sygnale.
— Co to było?! — wykrzyknął Net.
— Mercedes GL — powiedział Felix. — Z silnikiem V8, sądząc z
dźwięku. Myślę, że nawet nie zauważą, że ktoś ich ściga.
Net zamknął oczy i oparł się o zagłówek.
— Chciałem tylko, żeby było ciepło...
Tata wyjechał z zatoczki i z przepisową prędkością ruszył w kierunku
Centrum. Żeby dostać się na Pragę, gdzie mieszkała Nika, trzeba by
przejechać przez pół miasta. Dziewczyna wiedziała o tym i biła się z
myślami, nie wiedząc, co powinna zrobić.
— Zanocuję u Neta — zadecydowała, po czym szybko dodała — jeśli
się zgodzisz...
— Ba! Mała... — Chłopak ożywił się, zapominając o stresie — czyja
kiedykolwiek sprawiłem wrażenie niegościnnego?
— Szczerze mówiąc, to ułatwi sprawę — przyznał z wdzięcznością tata.
— Będziemy tam za dziesięć minut.
Przeszli przez pusty hall z migającą lampkami sztuczną choinką. Za
ladą siedział portier i oglądał telewizję.
— Już po zabawie? — Rzucił im przelotne spojrzenie i wrócił do
telewizora. — Słyszeliście, że wystrzeliliśmy rakietę?
— Coś tam słyszeliśmy — odparł niechętnie Net.
— Nikt się nie chce przyznać — ciągnął mężczyzna. — Po mojemu to
ktoś odpalił wielkiego fajerwerka, i tyle. Uważajcie na szesnastym.
Taka tam impreza, że słychać już na dziesiątym.

• SUV (ang. Sport Utility Vehicle) - Samochód Użytku Sportowego.


Pojazd, który łączy cechy luksusowego auta osobowego i
terenowego.
— Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku, panie Januszu — rzucił
jeszcze Net i weszli do czekającej na parterze dużej, lśniącej
nowoczesną elegancją windy. — Coraz gorzej mi to wygląda — dodał,
gdy tylko zamknęły się drzwi.
— Będziemy o tym słuchać przez najbliższy miesiąc — przyznała Nika.
— A potem przez jeszcze następny na sali sądowej.
Gdy mijali szesnaste piętro, przez podwójne drzwi windy dobiegły ich
odgłosy trwającej w najlepsze zabawy.
Wysiedli na najwyższym piętrze i znaleźli się w prostokątnym hallu. Z
boku były drzwi na schody, węższe do zsypu, a na wprost szerokie
drzwi do jednego tylko mieszkania. Net zatrzymał się z palcem przed
dzwonkiem, zrezygnował i sięgnął po klucze.
Rodzice jednak nie spali. Tata wracał właśnie z pokoju brato-siostry z
pustymi butelkami ze smoczkiem.
— Wcześnie wróciliście — ziewnął. — Jak było?
Net zawahał się. Miał na końcu języka wymyśloną wersję historii tej
nocy, ale zamiast tego powiedział:
— Taka była impreza, że wystrzeliliśmy prawdziwą rakietę kosmiczną
i musieliśmy uciekać przed policją.
Tata uśmiechnął się, rzucił krótkie „Dobranoc" i wspiął się po
schodach do sypialni.
— Znów odkładasz na później! — syknęła Nika. — Jak się dowie od
kogoś innego, wkurzy się na maxa.
— Przecież mu powiedziałem. — Net wzruszył ramionami.
— Jaaasne... Dlaczego oni tak wcześnie idą spać w Nowy Rok?
— Bratosiostra urządzają nocne koncerty. Ja mogę włożyć watę do
uszu, ale oni trwają na posterunku. Przesadzają...
— Dla dobra bratosiostry. O ciebie pewnie też się tak troszczyli.
— Chciałbym w to wierzyć. Napijesz się czegoś? — zapytał Net, ale
szybko dodał. — Nie ma coli. Akcja zdrowe odżywianie wciąż trwa.
Sok marchewkowy rulez.
Po chwili siedzieli na kanapie w pokoju Neta i popijali sok. Chłopak
został zmuszony przez rodziców do zrobienia porządku przed
przyjściem na świat rodzeństwa, ale teraz wszystko wracało do
normy. W kątach pojawiły się zaczątki nowych stert czasopism. Na
podłużnym blacie pod oknem stały cztery monitory (największy
wyświetlał fantazyjny wygaszasz ekranu), dwie drukarki i sporo
mniejszego sprzętu. Zza biurka zwisały i plątały się po ziemi dziesiątki
kabli. Migały lampki, szumiały wentylatory, coś tykało wewnątrz
któregoś z pudełek. Słowem, mała serwerownia.
— To nasz nowy rekord — westchnęła Nika. — Władowaliśmy się w
kłopoty w pierwszej sekundzie nowego roku. To jest absolutnie nie do
pobicia.
— Niektórzy przyciągają metalowe przedmioty — powiedział Net. —
My przyciągamy kłopoty. Nawet gdybyśmy cały wieczór siedzieli i nic
nie robili, to w efekcie by się okazało, że usiedliśmy na włączniku
systemu autodestrukcji domu. Na szczęście mamy też zdolność
wychodzenia z tych kłopotów.
— Głupio tylko, że my narozrabialiśmy, a będą przesłuchiwać resztę
klasy.
— Więc i tak się dowiedzą o nas...
— Będziemy mieli okazję udowodnić, jak potrafimy wychodzić z
kłopotów.
Za ścianą rozległo się kwęknięcie niemowlaka. Net westchnął.
— Zaraz coś zobaczysz... —Wskazał otwarte drzwi.
Faktycznie po chwili mama w koszuli nocnej wolno zeszła po
schodach z sypialni. Minęła pokój Neta i chwilę krzątała się za ścianą.
Po minucie stanęła przed ich drzwiami, ze zmrużonymi sennie
oczami sięgnęła do wyłącznika, zagasiła światło, mruknęła
niewyraźnie: „Nie zaśpij do szkoły", i przymknęła drzwi.
— Właśnie... — powtórzył Net! — Snują się potem jak duchy i nie
kontaktują.
— Czy ty... nic nie czujesz do bratosiostry?
— Coś tam czuję, ale uczucia, które masz na myśli, jeszcze mi się nie
wykształciły. Pewnie coś zaskoczy, jak nie będą już parą
wrzeszczących smrodków, wokół których wszystko się kręci. One
rzucają się wszystkim na mózgi. Tata pisze kwilący program Al, żeby
stymulować umiejętności komunikacyjne bratosiostry. Mama
przelewa te swoje uczucia na płótno - ostatnio jej malarstwo poszło w
ciepłe brązy. Jeśli ktoś kiedyś napisze jej biografię, ten okres jej
twórczości będzie się nazywał wczesnopieluchoprzeciekowym.
Nika spojrzała na przyjaciela. W światłach śpiącego sto metrów niżej
miasta ledwo widziała jego twarz.
— Co chciałeś mi powiedzieć — zapytała — zanim wystartowała
rakieta?
— Co?
— Zacząłeś coś: „Zanim zginiemy, chciałbym, żebyś wiedziała"...
— Luz! Nie zginęliśmy! Zapomnij...
— Ale... — Dziewczyna była wyraźnie rozczarowana. — Co to miało
być?
Net ziewnął przeciągle i nieco teatralnie. Wychylił się i trącił stół.
Poruszona myszka pracującego komputera wybudziła monitor ze
stanu uśpienia i pokój zalało niebieskawe światło.
— Chodźmy spać. To znaczy ty śpisz na kanapie, bo... — Zastanowił
się. — Przyniosę koc.
2.
Niepokojące odkrycia

Wtorek pierwszego stycznia przyjaciele przesiedzieli w domach, Felix


u siebie, a Nika razem z Netem. W napięciu obserwowali kolejne
doniesienia w sprawie ich rakiety. Na szczęście obraz sytuacji, jaki
wyłaniał się z wypowiedzi polityków, naukowców, policjantów i
żołnierzy był'taki, że nikt nie ma pojęcia, co się stało, poza tym, że
gdzieś na południu Warszawy ktoś odpalił rakietę nieznanego typu i
przeznaczenia.
Wieczorem Felix nie wytrzymał i przyjechał do Neta.
— Rozmawiałem z Gilbertem na Gadu — oznajmił Net, gdy rozsiedli
się w jego pokoju. — Nikogo nie przesłuchiwali. Dziwne samochody
jeździły tylko w tę i-z powrotem, latały dwa helikoptery, ale wszyscy
nasi bezpiecznie odjechali do domów.
— Nie dowiedzą się tak szybko... — Felix pokiwał głową. — Tylko
Gilbert wie, o co chodzi, a on na pewno nic nie powie. Śnieg zakrył
ślady startu, a satelity nie widzą nic przez te chmury. — Wyjął z
plecaka spaloną w połowie i rozmoczoną rakietnicę. Był to
standardowy model z zakończoną ostrym czubkiem tulejką, pokrytą
dosyć brzydkim nadrukiem, do której przymocowany był półmetrowy
patyk. — Zastanawiałem się, dlaczego do tej pory nikt nie poznał
dokładnego miejsca startu naszej rakiety.
— Ja bym nie przesadzał z analizowaniem tego wszystkiego — odparł
Net. — Zapeszymy jeszcze...
— Sprawdziłem w internecie. — Felix nie zwrócił uwagi na obawy
przyjaciela. — Jakieś pół roku temu koło miasta Liuyang w Chinach
spaliła się mała fabryka tworzyw sztucznych. — Net i Nika spojrzeli na
zużytą rakietnicę, potem na Felixa. Ten uśmiechnął się tajemniczo i
kontynuował — w tym mieście jest też jedna z największych wytwórni
fajerwerków. Istnieje od trzydziestu lat i produkuje fajerwerki dla
całego świata. Typowa rakietnica to tekturowa tulejka z prochem i
dodatkami, zatkana od góry plastikowym czubkiem. Czubek musi być
- chodzi o aerodynamikę.
— Stary, ale co to ma wspólnego z naszą rakietą? — nie wytrzymał
Net. — To był kawałek polskiej rury z polską rdzą. Jaki to ma
związek?
— Związek ma taki, że ten czubek nie jest plastikowy. — Felix popukał
we wspomniany element. — To cienki metal.
— Sorry, nadal nic...
— Spaliła się fabryka plastiku, gdzie prawdopodobnie robiono te
czubki. Produkcja fajerwerków nie mogła czekać, więc plastik
zastąpiono metalem. Widocznie tak było taniej i łatwiej, niż kupować
plastik gdzie indziej albo zwijać z tektury. A skoro wszystkie polskie
fajerwerki pochodzą z Chin, to zapewne wszystkie wyglądają tak
samo. Przynajmniej wszystkie, których resztki dziś leżały na ziemi,
tak wyglądały. Tak więc kiedy startowała nasza rakieta, nad
Warszawą unosiło się kilkaset tysięcy rakietnic z metalowymi
czubkami. Dla radarów satelitarnych i naziemnych Warszawa o
północy wyglądała jak jeden wielki świecący tort urodzinowy stulatka.
Tak samo w podczerwieni. Totalny szum. Start rakiety wykryto więc,
dopiero gdy wzniosła się ponad chmury. To też sprawdziłem - nad
miastem i połową Polski wisiał wtedy nimbostratus, którego dolny
pułap wynosił około trzystu metrów, a górny prawie pięć kilometrów.
Dopiero tam rakietę namierzyły satelity w paśmie widzialnym.
Ponieważ tor lotu był niestabilny -
— Mógłbyś nieco mniej technicznie? — poprosiła Nika. — Jestem
humanistką.
— A ja chyba parahumanistą — dodał Net. — Też nie wszystko
złapałem. Mimblo... co?
— Nimbostratus to taka chmura — wyjaśnił Felix. — Rakieta została
wykryta, gdy wyłoniła się z tej chmury na pięciu kilometrach. Gdyby
to była normalna rakieta, to z toru jej lotu udałoby się wyliczyć
miejsce startu. Ale to był kawał sterowanej starym kalkulatorem,
zardzewiałej rury, która leciała jak pijana czapla. Wszyscy wiedzą więc
tylko, że wystartowała gdzieś z okolic Wilanowa. Na ziemi nie ma
śladów, bo wszystko jest zasypane śniegiem, a ma jeszcze padać. Nie
wiem, ile dokładnie śniegu spadło w okolicy domu Gilberta.
— Napisałem bramkę do Gadu-Gadu i porozmawiałem sobie z nim —
powiedział Net.
— Co napisałeś?
— Też jesteś parahumanistą? Bramkę do Gadu-Gadu napisałem.
Mamy nasz własny komunikator Net.com, a ta bramka służy do tego,
żeby można było z niego rozmawiać z kimś, kto ma GG. — Net
machnął ręką. — Nieważne. Rozmawiałem z Gilbertem. Tak jak
mówisz - wszędzie leży śnieg, i to więcej niż tu. A na platformę
startową Gilbert dorzucił jeszcze sporą warstwę z odśnieżonej drogi.
Nie widać, że to mikrokosmodrom.
— Na pewno są jakieś czujniki chemiczne, którymi można sprawdzić,
czy w powietrzu nie unoszą się cząstki spalonego paliwa rakietowego
— zastanowił się Felix. — Nie sądzę, żeby ktoś wiedział, że rakieta była
napędzana metanem... Więc przez jakieś dwa tygodnie nikt się
niczego nie dowie.
— Nie mogłeś od tego zacząć? — wykrzyknął Net, ale wyglądał, jakby
mu ulżyło. — Przynajmniej mnie optymizowałeś! Dwa tygodnie to już
kawałek życia.
— Co powiedział tata Gilberta? — zapytała Nika.
Net pokręcił głową.
— Ta rodzina jest bardziej wykręcona, niż sądziłem — odparł. — On
naprawdę się ucieszył, że to zrobiliśmy. Za to była awantura o wypite
piwo.
— Ciekawe, kto je wypił... — Nika zastanowiła się. — Czułam je od
kogoś, jak sobie składaliśmy życzenia...
— Nie interesuje mnie to — zastrzegł Net. — Chcę się upajać dwoma
tygodniami wolności.
— Jeśli rozpocznie się śledztwo, i tak sprawdzą wszystkie Land
Rovery w Warszawie — powiedział Felix — i wszystkich, którzy
mieszkają w okolicy Gilberta. Skojarzą sobie to oczywiście z nami.
— Martwi mnie coś innego — niespodziewanie rozległo się z
największego komputera. — Ta rakieta nie weszła na stabilną orbitę.
Okrąża Ziemię, ale powoli spada.
— Manfred?* — zdziwił się Net. — Przecież nie zdążyłem cię
zainstalować na tym komputerze. Rano w sylwestra stawiałem
system...
— Sam się zainstalowałem z sieci. Był taki moment, kiedy
instalowałeś firewalla, a jeszcze nie ściągnąłeś najnowszych
aktualizacji zabezpieczeń.
— Spryciula. Coś mi się zdawało, że komp się muli ponad
przeciętność... Więc słyszałeś, o czym rozmawialiśmy?

* Manfred - zaprzyjaźniony z bohaterami program sztucznej


inteligencji, stworzony przez Neta i jego tatę.
— Jasne. Dlatego sprawdziłem orbitę rakiety.
— Słyszałeś też, o czym rozmawialiśmy wczoraj w nocy? — zapytała
ostrożnie Nika.
— Jaką odpowiedź wolisz usłyszeć?
— Już chyba ją znam...
— Powiedz lepiej, co z tą rakietą — poprosił Felix.
— Na pewno spadnie, ale jeszcze nie wiadomo kiedy. Jest za nisko,
żeby się spaliła w atmosferze.
— Czyli zrobi gdzieś sporo bałaganu... — Felix skrzywił się. —
Niedobrze...
— Może się nie znam — zaczęła Nika — ale czy nasza rakieta nie
zużyła całego paliwa przy starcie? Teraz to pusta skorupa.
— Ale pusta i tak waży ze dwieście kilo. Wznosząc się, zdobyła
całkiem niezłą energię potencjalną. Jak zacznie spadać, zamieni ją na
energię kinetyczną -
— A po polsku?
— Walnie gorzej niż bomba przeciwlotnicza. Tylko w schronie
atomowym da się przeżyć bezpośrednie trafienie.
Nika westchnęła z wrażenia.
— Jakim świrem trzeba być, żeby zostawiać takie coś bez opieki?! —
oburzył się Net.
— Zapewne dlatego jej nie odpalał — zauważyła z pretensją w głosie
Nika. — I dlatego też założył tyle zabezpieczeń.
— Ale zapomniał dodać napis „Nie dotykać"...
— Ziemia jest dosyć duża — zastanowił się Felix. — Większa część to
oceany, a nawet na lądach obszary zaludnione są niewielkie. Możesz
policzyć prawdopodobieństwo, że rakieta spadnie komuś na głowę?
— Mam utrudniony dostęp do komputerów — przyznał Net. — Mama
prosiła, żebym je wyłączał, jak ich nie używam. A jej definicja
używania komputera obejmuje jedynie siedzenie przed nim i klikanie.
Podobno promieniują i szkodzą bratosiostrze. Jest artystką i nie trafia
do niej tłumaczenie, że zostawiam komputer na cały dzień, żeby coś
liczył. Promieniowanie w starych monitorach pochodziło z kineskopu,
a wszystkie moje monitory mają ekrany ciekłokrystaliczne, więc nie
promieniują bardziej niż doniczka z pelargonią. Zresztą monitor sam
się Wyłącza po kwadransie od ostatniego wciśnięcia klawisza. Jeśli
chcesz, to mogę zarzucić dokładne wyliczenie, jaka powierzchnia
planety jest zaludniona, ale bez gwarancji, że mama w połowie
obliczeń nie wyłączy mi komputera.
***
Pierwszy dzień szkoły był senny, jak zwykle po świątecznym
zamieszaniu. Przyjaciele mieli wrażanie, że wszyscy się na nich gapią,
ale przecież poza Gilbertem nikt nie miał pojęcia, że rakieta
wystartowała tuż obok domu, w którym imprezowali. To było
oczywiste, ale i tak źle się czuli. Pierwsze w tym roku zajęcia z
botaniki progresywnej były wybawieniem, przyjaciele bowiem
chodzili na nie tylko w trójkę. Wszyscy uczestnicy, oprócz Felixa, Neta
i Niki, zrezygnowali po kilku lekcjach. Decydujący wpływ na to miał
zdaje się pokaz konsumpcji owoców krzewu parówkowego.
Kierowani doświadczeniem przyjaciele usiedli w drugiej ławce,
eksperymenty profesora Butlera lubiły się bowiem wymykać spod
kontroli. Pracownia biologiczna w Gimnazjum numer trzynaście
imienia Stefana Kuszmińskiego była osobliwym miejscem. Wyglądała
jak laboratorium szalonego naukowca z horroru klasy „Z". Ściany
zastawione były regałami z klatkami, oświetlonymi halogenami
terrariami, tajemniczo wyglądającymi słoikami oraz szafami i
szafeczkami. W oknach wisiały do połowy zasunięte drewniane
żaluzje. Z zaplecza słychać było, jak profesor krząta się, przesuwa
przedmioty i nuci pod nosem.
— Ciekawe, czy dziś też będzie coś jadł... — szepnął Net.
— Niech je — odszepnął Felix. — Byle nas nie częstował.
Profesor Butler wyszedł z zaplecza i zajął się ścieraniem tablicy.
Pucował ją starannie, kompletnie ignorując uczniów. Był niskim,
chudym i przygarbionym mężczyzną po czterdziestce. Jego
poplamiony fartuch i wiecznie zatłuszczone okulary w grubych
oprawkach nie pozwalały go z nikim pomylić. Siwe włosy zwisały w
tłustych strąkach. Wreszcie odwrócił się i zauważył, że ktoś jest w sali.
— Wszystkiego najlepszego w nowym roku! — powiedziała Nika.
— Poważnie? — zainteresował się nauczyciel. Zerknął na kalendarz
wiszący obok tablicy. Kalendarz był zeszłoroczny, a do tego
odwrócony na kwietniową stronę. — Jak ten czas leci.
Zdjął go i wrzucił do kosza. Podszedł do solidnego stołu
laboratoryjnego i podrapał się w głowę, spojrzał w sufit i podłubał w
zębach.
— Aha! — wykrzyknął wreszcie. — Botanika progresywna... Na
dzisiejszych zajęciach zapoznamy się z uczuciem opiekuńczości wśród
roślin. Chodź już!
To ostatnie rzucił przez ramię w kierunku otwartych drzwi zaplecza.
Przyjaciele z zainteresowaniem oczekiwali, kto wyjdzie. Profesor nie
miał przecież asystenta.
— Nie wstydź się — zachęcał Butler. — Znasz ich.
Zza futryny, na wysokości dwóch metrów wychyliło się coś
czerwonego, wyglądającego jak kielich wielkiego kwiatu.
— Rosiczka! — ucieszyła się Nika.
Ośmielona roślina wyszła z zaplecza. Kwiat, wyglądający jak
połączenie wielkiej róży z paszczą tygrysa, uśmiechnął się szeroko.
Gruba, elastyczna łodyga wyprostowała się, a wielkie liście rozłożyły
się radośnie.
— Urosłaś — zauważył Felix. — I przytyłaś!
Rosiczka przy dreptała do ich ławki na korzeniach wystających z za
małej o kilka rozmiarów doniczki. Wyściskali się na powitanie.
Roślina obejmowała każdego liśćmi i mocno przytulała.
Mina Neta świadczyła, że nie pozbył się obaw co do jej prawdziwej
natury. Przyjaciele zapoznali się z rosiczką tygrysią, z łaciny Drosera
superiora, jeszcze przed wakacjami, w dość dramatycznych
okolicznościach. Mówiąc wprost, próbowała ich pożreć. Udało się jej
jednak przetłumaczyć, że ludzi nie należy jeść. Istniała spora szansa,
że silna wola rośliny wygra z jej instynktem, jeśli nie będzie bardzo
głodna, oczywiście.
— Mówię wam, że ona jest uczniożerna — szepnął Net, gdy roślina
odeszła. — Pamiętacie tego blondyna z trzeciej „c"? Tego, co podobno
wyjechał do Brazylii? Ciekawe, czy to ta sama „Brazylia", do której
pojechały szczury ze szkolnej piwnicy, jak nasza rosiczka się nimi
zajęła...
— Uczuciem opiekuńczości wśród roślin — powtórzył Butler. — Czy
rosiczka może się opiekować inną rośliną? — Stojąca obok sto-
łu rosiczka energicznie pokiwała kwiatem. — Ona bardzo lubi bazylię,
więc zaczniemy od bazylii.
Na słowo „bazylia" rosiczka znieruchomiała, a w kącikach jej paszczy
pojawiły się smużki śliny. Profesor wyjął z szafki doniczkę z małym
krzaczkiem bazylii i postawił na blacie. Rosiczka zadrżała z przejęcia.
— Od dziś przez miesiąc będziesz pielęgnować ten mały krzaczek —
kontynuował Butler. — Czekaj, mam tu gdzieś konewkę...
Odwrócił się na moment, a wtedy z niesamowitą zwinnością rosiczka
schyliła się, chapsnęła bazylię, pryskając śliną na blat, i wyprężyła się
ponownie. Profesor spojrzał na pustą doniczkę, potem na rosiczkę. Ta
nie wytrzymała i przełknęła. Teatralnie opadły jej łodygi i rozłożyła
liście w geście „Nie mogłam się powstrzymać".
— No tak... — Butler podrapał się w głowę. — To wyczerpuje temat
lekcji. Dzisiejsze zajęcia będą więc krótsze.
***
Zosia przyszła do centrum handlowego pół godziny wcześniej. Na
wszelki wypadek. Stanęła w umówionym miejscu, pod jednym z
filarów głównego hallu.
Ponad czterdzieści minut później w obrotowych drzwiach pojawiły się
Aurelia i Klaudia. Stanęły obok filara i rozejrzały się.
— Miała tu być — powiedziała Aurelia.
— Chodźmy bez niej — rzuciła Klaudia. — Po co jej pomagasz?
— Jestem... — powiedziała cicho Zosia, po czym dodała głośniej —
jestem.
Aurelia odwróciła się do niej i uniosła brwi.
— Mogłabyś rabować banki — oceniła. — Wyglądasz jak... kawałek
ściany, czy coś. Nikt by cię nie zauważył.
Klaudia zachichotała. Zosia zrobiła nijaką minę i spojrzała na
koleżanki z wyczekiwaniem. Aurelia zmierzyła ją wzrokiem od stóp do
głów i doszła do wniosku, że na żadnej wysokości nie wygląda dobrze.
— Ile masz kasy? — zapytała.
— Czterdzieści dwa złote.
— Żartujesz?! Sama zamiana tej trawy morskiej — wskazała jej głowę
— we włosy będzie kosztować ze dwie stówy.
Zosia wytrzeszczyła na nią oczy.
— Mam jeszcze trochę... Taki zapas.
— Potraktuj to jako inwestycję. Jak będziesz lepiej wyglądać,
wyrwiesz lepszego chłopaka. Ważne, żeby to był frajer, który będzie za
wszystko płacił.
— Naprawdę będzie płacił? — Zosia otworzyła jeszcze szerzej oczy.
Aurelia nie odpowiedziała. Klaudia za to zaśmiała się głośno.
— Miałaś rację — rzuciła. — Warto było ją wziąć.
W pierwszym sklepie Aurelia z Klaudią wybrały kilkanaście
spódniczek, bluzeczek, sweterków i wepchnęły Zosię wraz z garderobą
do przebieralni. Zosia założyła pierwszą spódniczkę i sweterek.
Zobaczyła się w lustrze i zapragnęła jak najszybciej przebrać się w
swój stary strój.
— I jak? — zapytała przez drzwi Aurelia.
— Wstydzę się...
— Otwieraj, nie gadaj. Nie ma czasu. Jeszcze ze dwadzieścia sklepów.
Szczęknął zameczek i drzwi wolno się otworzyły do połowy. Aurelia
pchnęła je mocniej.
— Nawet niezłe masz nogi... — stwierdziła.
Zosia miała na sobie czerwone mini i bordowy obcisły sweterek.
— Za krótka — narzekała,, usiłując obciągnąć spódniczkę jak najniżej.
— Jest akurat — oceniła Klaudia.
— Zimno mi będzie...
— No, coś za coś — Aurelia podała jej jeszcze jedną spódniczkę i
zamknęła drzwi. — Potem kupimy rajstopy.
Sytuacja powtórzyła się w następnym sklepie, i w następnym. Aurelia
z Klaudią stale wymieniały szeptem uwagi i głośno chicho-
tały, co dodatkowo peszyło Zosię. W piątym czy siódmym z kolei
sklepie przymierzyła obcisłe jeansy.
— Nie podobają mi się — stwierdziła.
— Nie tobie się mają podobać, tylko jemu — zauważyła Klaudia.
— Ale są za ciasne.
— I o to chodzi — podsumowała Aurelia. — Bierzemy.
— Ale...
Jeansy kosztowały ponad sto złotych. Obeszły kilkadziesiąt sklepów i
Zosia była kompletnie wyczerpana fizycznie i emocjonalnie. Kupiła
kilka ubrań, które w ogóle się jej nie podobały. A raczej została do
tego zmuszona. Torby zakupów Aurelii i Klaudii były niewiele mniej
wypchane.
Aurelia wciąż udzielała jej dobrych rad, ale robiła tó bardziej dlatego,
żeby udowodnić, że jest w tych sprawach prawdziwym ekspertem, niż
z sympatii do Zosi.
— Raz jesteście w układzie partnerskim, a raz w damsko--męskim —
tłumaczyła. — Jak masz z nim iść na romantyczną kolację, to jest
układ partnerski i wspólnie wybieracie fajne miejsce. Najlepiej drogie.
A jak na koniec trzeba płacić, przechodzisz na układ damsko-męski.
Jako damie nie wypada ci płacić. Proste?
— A on tego nie zauważy?
Aurelia wywróciła oczami.
— Mówię o układzie idealnym, dziewczyno. Znajdź faceta z kasą.
— Nigdy nie byłam w eleganckiej restauracji...
— Nigdy nie byłaś nawet w układzie damsko-męskim. Twój jedyny
układ to mysz-człowiek. Dlatego teraz idziemy do fryzjera.
Ruszyła przodem, Klaudia tuż za nią. Zosia po chwili dogoniła je.
— Powiedz, a Lucjan płaci za ciebie? — zapytała.
— Eeee... to ja mu wszystko kupuję... Tylko ani słowa nikomu! —
zastrzegła. — Byłby obciach.
— A Gerald?
— No proste! — odparła z dumą Klaudia. — Inaczej bym z nim nie
chodziła. Ma bogatego ojca. Powiedział, że kupi mi kolczyki.
— Ojciec?!
— Gerald! Jego ojciec jest tak stary, że mógłby być moim ojcem.
Weszły do dużego salonu fryzjerskiego. Pełno tu było luster,
dodatkowo powiększających pomieszczenie. Odbijały się w nich
kryształowe żyrandole i fryzjerki uwijające się wokół kilku klientek.
Szumiały suszarki, szczękały nożyczki, syczały spraye.
Jedna z fryzjerek zauważyła nowe klientki i uśmiechnęła się.
— Zaraz kończę i się wami zajmę.
— Przyciągnęłyśmy jeszcze ją. — Aurelia wskazała Zosię. — Na
reanimację.
Fryzjerka powiedziała coś jakby „Łojjjj!" albo „Jołłłł!", bo „Łał!" to na
pewno nie było. Odłożyła grzebień, którym tapirowała włosy starszej
pani. Fryzura przypominała puszysty beret, ale właścicielce chyba
chodziło o taki właśnie efekt.
Zosia, widząc na sobie spojrzenie fryzjerki, rozejrzała się rozpaczliwie,
jak by tu uciec, ale nie mogła się ruszyć. Fryzjerka podeszła do niej,
chwyciła w dwa palce kosmyk jej włosów, jakby unosiła za ogon
zdechłą mysz.
— Jak łąka po powodzi — oceniła. — Prościej byłoby zrobić przeszczep
skóry z grzbietu owcy Hm... Zrobię, co w mojej mocy. Zaczekajcie pięć
minut.
Wróciła do formowania beretu, a dziewczyny usiadły na wielkiej
skórzanej kanapie i zaczęły przeglądać kolorowe pisemka w rodzaju
tych, w których ilość tekstu na stronach podlegała ścisłym
ograniczeniom. Tylko Zosia siedziała sztywno i z niepokojem
rozglądała się po wnętrzu salonu.
— Jak chcesz się ostrzyc? — zapytała Aurelia, nie odrywając wzroku
od kolorowych obrazków.
— Mogę wybrać?
— Ty płacisz — Aurelia wzruszyła ramionami.
— W takim razie... — Zosia popatrzyła po okładkach pism, ale nie
potrafiła sobie siebie wyobrazić w żadnej fryzurze. — Jakoś tak,
żebym potrafiła potem sama poprawić.
— To trzeba by zostawić, jak jest.
— Zrobimy jej takie loki jak twoje. —Aurelia spojrzała na Klaudię. —
Zmienisz sobie przy okazji.
— Ale to moje loki! — zaprotestowała Klaudia.
— Wyprostuj sobie. Czas na odmianę.
Klaudia nie była przekonana, ale w tym momencie fiyzjerka gestem
zaprosiła Zosię na fotel.
— Chodź, zacznę od ciebie. To będzie jak odbudowa Warszawy po
wojnie.
***
Fryzjer kosztował sto pięćdziesiąt złotych, które Zosia wyciągnęła z
portmonetki drżącymi z wrażenia palcami. Aurelia obrzuciła ją
wzrokiem i oznajmiła:
— Teraz to, co masz na głowie, jest więcej warte od tego w środku.
Zosia nie była pewna, czy to miał być komplement, czy wprost
przeciwnie.
— Ile to wytrzyma? — zapytała, dotykając delikatnie loków.
— Do pierwszego mycia. Albo do pierwszego deszczu.
— I co potem? Jak się robi takie loki?
— Trzeba przyjść tu.
— I znowu trzeba płacić?!
— Trochę możesz poprawiać sama, ale... Nie byłyśmy jeszcze w
kosmetykach. Bez specjalnego szamponu i odżywek nie dasz rady ich
nawet umyć. A lokówka, dyfuzor do suszarki... Zapomnij.
Zosia spojrzała na Aurelię.
— Szkoda, że nie mam takich włosów jak ty. Też bym chciała, żeby mi
się same kręciły.
— Żartujesz?! Co najmniej raz w tygodniu tu jestem. Chodźmy do
kosmetycznego.
— Skończyła mi się kasa. Wydałam... prawie pięćset złotych.
— Ty... A skąd ty właściwie wzięłaś tę kasę? — zainteresowała się
Klaudia. — Mówiłaś, że masz cztery dychy.
— Miałam zapłacić rachunki...
— No to się wkopałaś — stwierdziła Aurelia i razem z Klaudią
wybuchnęły śmiechem. — Ale było warto. Zobacz! — Odwróciła Zosię
do wielkiego lustra.
Odbicie Zosi stało obok odbić Aurelii i Klaudii. Stało nieruchomo i
mrugało oczami. Wreszcie uniosło dłoń i pomachało.
— Musiałam sprawdzić — wyjaśniło odbicie — czy ja to ta po prawej,
czy po lewej.
***
Do piątku sytuacja nie zmieniła się, to znaczy nadal nikt nic nie
wiedział. Przed lekcją matematyki przyjaciele naradzali się z
Gilbertem, co robić.
— Na jutro zapowiedziano odchmurzenie — przypomniał Net.
— Wypogodzenie? — upewniła się Nika.
— Odwrotność zachmurzenia. Chmury miały być przez dwa tygodnie,
a tu lipa.
— Jak znikną chmury, wojskowi spece porównają zdjęcia satelitarne
— powiedział Felix. — Zobaczą, że tam, gdzie była rakieta, teraz jest
pusta platforma. Twój stary na pewno ma parę zbędnych beczek —
zwrócił się do Gilberta. — Ustaw trzy jedna na drugiej w tym samym
miejscu. Na zdjęciu satelitarnym wszystko będzie wyglądało jak
przedtem.
— Łeb jak sklep! — ucieszył się Gilbert.
Dzwonek oznajmił początek matematyki, więc zasiedli w ławkach i
wyciągnęli zeszyty. Ekierka, nauczycielka od matematyki, zdążyła
sprawdzić listę, gdy drzwi otworzyły się i do sali weszła dziewczyna
ubrana w fioletową minispódniczkę, różowy sweterek i czerwone
pantofelki, przez co wyglądała jak kolorystyczny wykrzyknik.
— Dzień dobry — bąknęła.
— Chyba pomyliłaś sale — powiedziała Ekierka. — Teraz lekcję ma
druga „a".
Dziewczyna mruknęła coś i przemknęła na wolne miejsce w
przedostatniej ławce, obok Niki. Ekierka przyjrzała się jej do-
kładniej, zresztą to samo zrobiła cała klasa. Nauczycielka otworzyła
szerzej oczy i pokiwała głową. W dzienniku przerobiła nieobecność na
spóźnienie w rubryczce obok nazwiska „Zofia Kamińska".
Uczniowie dopiero po dłuższej chwili poznali, kim naprawdę jest
tajemnicza nieznajoma.
— Zgoliłaś brwi? — zapytał dosyć głośno Net.
Klasa ryknęła śmiechem. Dowcip był stary, ale pasował do sytuacji.
Nika posłała Netowi piorunujące spojrzenie. Zosia, schowana za
blond lokami, wypakowała podręcznik, zeszyt i długopis. Przez całą
lekcję uniosła głowę ledwie kilka razy, tylko po to, by się przekonać,
że wszyscy stale zerkają w jej stronę.
Po dzwonku było jeszcze gorzej. Uczniowie wstali, spakowali się, ale
nie wyszli z sali, tylko kręcili się, rozmawiali i gapili na Zosię.
— Dajcie jej spokój — poprosiła Nika. — Jeszcze sobie popatrzycie.
Niechętnie zaczęli wychodzić. Zosia wstała zgarbiona i wbiła wzrok w
czubki błyszczących, czerwonych pantofelków.
— Nie no, żartowałem. — Net klepnął ją w ramię. — Wyrwały mi się te
brwi, że tak powiem. Niezłe wejście miałaś. No i fryzura naprawdę
wyczesana.
Felix obdarzył ją przelotnym spojrzeniem i wyszedł z sali.
— Nie mogłam się zdecydować, kiedy wejść — wyszeptała Zosia.
— Pięć minut się decydowałaś? — zapytał Net. — Wyglądasz lepiej niż
poprzednio. Serio. Jest super.
— Ale czuję się gorzej — szepnęła teraz tak cicho, że nikt nie usłyszał.
***
Drzwi otworzył im dwumetrowy Golem Golem, robot skonstruowany
przez Felixa, zaprogramowany przez Neta oraz nauczony uczuć przez
Nikę.
Zlustrował gości obiektywami kamer i wyciągnął mechaniczną dłoń w
kierunku stojącego najbliżej Neta.
— Ej! — Chłopak wycelował w niego palcem. — Nie świruj pawiana.
Umawialiśmy się. Żadnego podawania rąk ani misiowania. Nie chcę
potem chodzić w gipsie przez awarię przekaźnika w twoim
nadgarstku.
— Wiem, sprawdzam tylko twoją silną wolę. — Golem Golem uniósł
obie dłonie. Odsunął się na bok i przepuścił ich, eleganckim gestem
zapraszając do środka.
Kształtem przypominał człowieka, ale jego szkielet był wykonany z
zespawanych precyzyjnie stalowych kształtowników. Zamiast mięśni
miał siłowniki hydrauliczne, przypominające te z maszyn
budowlanych. Były połączone wiązkami elastycznych przewodów z
przykręconymi w centralnej części korpusu pompą i silnikiem
elektrycznym. Jego konstrukcja pozostawała jeszcze ażurowa.
Brakowało wielu osłon i przez dziury widać było poruszające się
mechanizmy. Każdemu ruchowi towarzyszył szmer siłowników.
Felix pojawił się w drzwiach kuchni ze ścierką w ręku, a zza niego
wybiegł Caban, wielki czarny terier rosyjski. Ominął robota dużym
łukiem i podbiegł do gości, by odtańczyć powitalny taniec pisków i
szczeków.
— Wyciszyłeś go — stwierdził Net, witając się z przyjacielem. —
Robota mam na myśli.
Faktycznie. Sprawiająca wcześniej wiele kłopotów pompa
hydrauliczna szumiała prawie niesłyszalnie.
— Mógłbyś mu wreszcie wykończyć osłony. — Nika cmoknęła Felixa w
policzek. — Głupio tak oglądać jego wnętrze.
— Wiem, wiem. Dziś miałem się do tego wziąć, ale muszę zrobić
obiad.
— Ładnie pachnie. — Nika pociągnęła nosem.
— Kurczak po serczukongońsku.
— Serczukongońsku?
— Fajnie brzmi, nie? — Felix wprowadził ich do kuchni i zamieszał w
wielkim woku.
Kuchnia w domu państwa Polonów nie wyglądała jak zwykła kuchnia.
Przypominała raczej kuchnię szalonego wynalazcy. W zasadzie było to
bliskie prawdy - tata Felixa był wynalazcą, choć do miana szalonego
na szczęście nieco mu brakowało. Na blacie zamontowanym wzdłuż
ścian stało kilka częściowo pozbawionych obudów urządzeń, których
przeznaczenia można się było tylko domyślać. Ekspres do kawy miał
wielkość starego telewizora i mały kineskopowy wyświetlacz,
informujący o stanie wszystkich elementów urządzenia. Pod nim
znajdowała się bateria przełączników, których każdy normalny
człowiek bałby się tknąć. Obok stał równie duży mikser. Zamiast
obrotowej głowicy, miał troje rąk, które mogły nie tylko wyrobić
ciasto na chleb, ale nawet obrać ziemniaki, uformować klopsiki albo
zawinąć gołąbki. Podobnych urządzeń było jeszcze kilka. Jakby się
przejść po domu, to nie tylko kuchnia wyglądała w ten sposób.
Przyjaciele nachylili się nad wokiem i wwąchali się w miodowy
aromat.
— Załapiecie się, ale dopiero jak mama wróci — obiecał Felix.
— Czy mama nie miała uczyć się gotować? — przypomniał sobie Net.
— Ma dziś spotkanie w sprawie pracy, a tata pojechał do warsztatu.
Wyszło na to, że ja gotuję.
— Spotkanie w sprawie pracy w sobotę?
Felix wzruszył tylko ramionami i spojrzał na przyjaciół poważnie.
— Musimy porozmawiać — powiedział. — Wczoraj wieczorem leżałem
w łóżku i nie mogłem zasnąć. Zastanawiałem się nad tym, co się stało
w sylwestra...
— Mnie to się śni co noc — przyznał Net. — Mam koszmary z tymi
przełącznikami i zaworami.
— Co robisz w tych koszmarach? — zapytała Nika.
— To samo, co zrobiłem w rzeczywistości! I to jest najgorsze. Wiem,
że nie powinienem tego robić, ale to robię. Schodzę do piwnicy,
włączam te przełączniki na konsoli, odkręcam zawory...
— Chcecie posłuchać, co wymyśliłem? — przerwał im Felix.
Przytaknęli.
— Zastanawiałem się, dlaczego timer był ustawiony tak, żeby odpalić
rakietę równo o północy.
— Przecież sami go uruchomiliśmy — przypomniał Net. — Widocznie
procedura przygotowania startu trwa trzy godziny i trzydzieści pięć
minut.
— To byłby zbyt wielki przypadek. Rakieta wystartowała dokładnie o
północy. Co do sekundy. Mogło się tak zdarzyć, że procedura miała
trwać równo dwie godziny i trzydzieści pięć minut. Mogło się też
zdarzyć, że przypadkiem uruchomiliśmy system dokładnie co do
sekundy na trzy godziny i trzydzieści pięć minut przed północą. Ale to
niezwykle mało prawdopodobne. — Felix zrobił efektowną pauzę, po
czym dokończył — podejrzewam, że rakieta i tak miała wystartować
tego dnia o północy. I wystartowałaby, nawet bez naszej pomocy. A
musiało się to stać właśnie o północy, żeby fajerwerki zmyliły systemy
wczesnego ostrzegania...
Przyjaciele patrzyli na niego z wyczekiwaniem.
— I co? — zapytał Net.
Felix wzruszył ramionami.
— Zasnąłem w końcu.
— Ale ja pytam o wnioski — stwierdził rozczarowany Net. — Zrobiłeś
wielki wstęp, aby nam powiedzieć, że nic nie wiemy. To jakbym kupił
chińskie ciastko z wróżbą, a na papierku w środku byłoby napisane:
„Kończy się toner w drukarce do wróżb. Skontaktuj się z serwisem".
— Tę teorię popiera to, że było zimno. — Felix nabrał na łyżkę trochę
sosu, podmuchał i spróbował. Pokiwał głową i wyłączył palnik. —
Załóżmy, że ktoś chciał odpalić tę rakietę. Gaz nie docierał do pieca,
bo ktoś właśnie tankował jej zbiorniki. Nie sądzę, żeby to był tata
Gilberta, bo zostałby, żeby widzieć start.
— Mówił, że chciałby być wtedy na Żoliborzu — przypomniała Nika.
— Chcecie posłuchać, co wymyśliłem? — przerwał im Felix.
Przytaknęli.
— Zastanawiałem się, dlaczego timer był ustawiony tak, żeby odpalić
rakietę równo o północy.
— Przecież sami go uruchomiliśmy — przypomniał Net. — Widocznie
procedura przygotowania startu trwa trzy godziny i trzydzieści pięć
minut.
— To byłby zbyt wielki przypadek. Rakieta wystartowała dokładnie o
północy. Co do sekundy. Mogło się tak zdarzyć, że procedura miała
trwać równo dwie godziny i trzydzieści pięć minut. Mogło się też
zdarzyć, że przypadkiem uruchomiliśmy system dokładnie co do
sekundy na trzy godziny i trzydzieści pięć minut przed północą. Ale to
niezwykle mało prawdopodobne. — Felix zrobił efektowną pauzę, po
czym dokończył — podejrzewam, że rakieta i tak miała wystartować
tego dnia o północy. I wystartowałaby, nawet bez naszej pomocy. A
musiało się to stać właśnie o północy, żeby fajerwerki zmyliły systemy
wczesnego ostrzegania...
Przyjaciele patrzyli na niego z wyczekiwaniem.
— I co? — zapytał Net.
Felix wzruszył ramionami.
— Zasnąłem w końcu.
— Ale ja pytam o wnioski — stwierdził rozczarowany Net. — Zrobiłeś
wielki wstęp, aby nam powiedzieć, że nic nie wiemy. To jakbym kupił
chińskie ciastko z wróżbą, a na papierku w środku byłoby napisane:
„Kończy się toner w drukarce do wróżb. Skontaktuj się z serwisem".
— Tę teorię popiera to, że było zimno. — Felix nabrał na łyżkę trochę
sosu, podmuchał i spróbował. Pokiwał głową i wyłączył palnik. —
Załóżmy, że ktoś chciał odpalić tę rakietę. Gaz nie docierał do pieca,
bo ktoś właśnie tankował jej zbiorniki. Nie sądzę, żeby to był tata
Gilberta, bo zostałby, żeby widzieć start.
— Mówił, że chciałby być wtedy na Żoliborzu — przypomniała Nika.
— Jeżeli bałby się wybuchu, to ustawiłby się kilometr dalej z lornetką
— powiedział Felix, po czym zastanowił się i dodał — może tak
zrobił?... Tylko jeśli tak, to czemu nic nam nie powiedział?
— Bo jest świrem? — podsunął Net.
— Bo chciał mieć alibi? — dodała Nika. — W razie czego powie, że
wszystko było zabezpieczone, a my zatankowaliśmy rakietę,
złamaliśmy zabezpieczenia i nacisnęliśmy czerwony guzik.
— Gdyby tak było, to już by to ujawnił. — Felix pokręcił głową. —
Pamiętacie ślady stepującego dzika? Może rakietę odpalił ten, kto
zostawił te ślady? Musimy dowiedzieć się czegoś więcej.
— Musiałby mieć dwie drewniane nogi — parsknął Net.
— Starczyłaby nakładka na buty. Kiedyś tak przemytnicy przekraczali
granicę. Strażnicy myśleli potem, że to ślady zwierząt, i nie wszczynali
alarmu. Chociaż... w tym przypadku to trochę bez sensu...
— Mniej byśmy się zdziwili, gdyby to były ślady butów — zauważyła
Nika. — Poza tym widzieliśmy to pędzące zwierzę.
— Może zwierzę służyło odwróceniu uwagi albo zatarciu śladów?
Może miało nas nastraszyć, żebyśmy nie wychodzili z domu?
— W szybie w oknie piwnicy był wycięty otwór — przypomniał Net. —
Ktoś mógł otworzyć okno, wejść i uruchomić procedurę startu. Ale po
co komu na orbicie rakieta, która nic nie robi poza odtwarzaniem w
kółko hymnu? W dodatku śpiewanego przez beztalencie muzyczne z
kiepską pamięcią do słów.
— Żeby sprawdzić, czy nikt jej nie zestrzeli — odparł Felix. — Może to
był test przed wystrzeleniem innej rakiety? Tej, która już będzie
wykonywać konkretne zadanie.
— No, teraz to już przesadzasz.
— Nie mamy więcej danych. Oskar robił zdjęcia... Trzeba go poprosić
o skopiowanie.
— Jak go znam, wrzucił je na swojego błoga.
Net wyciągnął minikomputer, postawił na blacie kuchennym i wpisał
adres Oskarowego błoga. Pod krótkim opisem znajdowało się
kilkadziesiąt fotek z imprezy. Pierwsze zdjęcie było zrobione
z samowyzwalacza. Przedstawiało Oskara tuż przed wyjściem z domu.
Prezentował swój sylwestrowy strój. Na drugim było wnętrze
autobusu (Zosia naprawdę siedziała w ostatnim rzędzie), a na trzecim
ciemny dom Gilberta na tle nieba.
— Teraz widać, że to rakieta, a nie zbiornik. — Net wskazał ostry
czubek celujący w niebo w przerwie między drzewami.
Przewinął kawałek i dotarł do zdjęć z lasu. Zrobiono je z fleszem, więc
twarze wydawały się płaskie i białe, a tło niemal całkiem czarne. Na
pierwszym Celina z przestraszoną miną wskazywała na coś między
drzewami. Drugie było kompletnie ciemne, z wyjątkiem świecącego
odbitym światłem nieostrego pnia sosny - zapewne Oskar chciał
pokazać, co tak przestraszyło Celinę. Na trzecim zdjęciu dziewczyna
gramoliła się na plecy Klemensa, a potem następowała seria
poruszonych bądź nieostrych ujęć lasu, czasem z fragmentem nogi
lub ręki w rogu kadru. Prawdopodobnie wtedy strach Celiny udzielił
się już wszystkim i chcieli jak najszybciej dotrzeć do domu.
— Że też mu się chciało to wszystko tu wrzucać — pokręcił głową Net.
— Nawet nie usunął nieostrych. Co chcesz tu znaleźć?
— Nie wiem — odparł Felix. — Cokolwiek. Mamy tylko moją słabą
teorię.
— Popatrzcie tu. — Nika wskazała jasny punkcik w oknie salonu.
— Odblask żarówki nastrojownika albo świecy — zbagatelizował Net.
— Nie — zaprzeczył Felix. — W tym miejscu nie miało się co odbijać.
To coś przed domem.
— Odblask w oczach stepującego dzika — podsunął Net.
— Pozwolicie, że spróbuję coś z tym zrobić — niespodziewanie
odezwał się Manfred. — Mamy trzy zdjęcia pod podobnym kątem.
— Nic tu nie widać. — Net otworzył zdjęcie w programie graficznym i
powiększył. Fragment był ciemny i przypominał kaszę. Chłopak
podciągnął jasność i kontrast. Tajemniczy odblask był ledwie
kilkunastoma bardzo jasnymi pikselami.
— Dam to Vidoktorowi.
— Temu zdrajcy?! Pogodziliście się już?
— Przypominam, że Morten powstał na podstawie skradzionego kodu
źródłowego Vidoktora. Sam Vidoktor był niewinny.
— I co on niby zrobi z tymi zdjęciami?
— Z trzech wyekstrapoluje* najbardziej prawdopodobny wygląd tego,
co się błyszczy. Na każdym zdjęciu są zakłócenia, ale obraz, który
powstanie z nałożenia trzech zdjęć, będzie trzy razy lepszy.
— Wyślij mu wszystkie zdjęcia — zadecydował Felix. — Zapewne jest
na nich wiele szczegółów, których teraz nie widzimy.
— Zakolejkuję pliki. Trochę to potrwa. Co najmniej godzinę, bo ma
dziś duży przerób. Analizuje... satelitarne zdjęcia zardzewiałej rakiety.
— Skoro znów się lubicie, może udałoby się od niego wyciągnąć któreś
z tych zdjęć?
— Vidoktor jest bardzo zasadniczy, żeby nie powiedzieć... sztywniacki,
ale zapytam.
Net odetchnął z ulgą i spojrzał na Felixa.
— Mamy trochę czasu. Co dziś oglądamy?
— Miniatury filmowe. Na początek ThE SupeR ElektroluX Wor-jorS,
a potem kilka innych, w podobnym stylu, i wreszcie horror klasy „Z".
— Super!
Nika westchnęła.
— Kiedy jakiś czas temu mówiłam, żebyśmy oglądali coś bardziej
oryginalnego, niż Zabójcza broń IV, miałam na myśli...
— Bergmana? — podsunął Felix. — Kieślowskiego? Allena?
— No... coś w tym stylu.

* Ekstrapolacja - prognozowanie większego zjawiska na podstawie


pojedynczych przypadków.
— Więc wywołałaś z lasu nie tego zająca. — Net uśmiechnął się
szeroko. — Po ciężkim tygodniu potrzebujemy czystej,
nieskrępowanej intelektem rozrywki.
— Może jest coś w telewizji?
— Zaraz się zaczyna program „Gwiazdy śpiewają pod wodą". — Net
sięgnął po program telewizyjny. — Sądząc z nazwisk, to bardziej
planetoidy niż gwiazdy.
— Dobra... — Nika skapitulowała. — To już wolę wasze filmy.
Zaopatrzeni w soczki, orzeszki i chipsy, przenieśli się do salonu
i zasiedli na wysłużonej skórzanej kanapie.
— Mój mąż potrafi wszystko naprawić, prawda Henry?
— O tak, kochanie.
— Ostatnio naprawił młynek do kawy.
— Naprawdę?
— Oh, Henry, nie bądź taki skromny. No powiedz panu. Prawda, że
naprawiłeś młynek do kawy?
— O tak, kochanie. Naprawiłem.
— Widzi pan? Naprawił.
— A czy będzie pan potrafił naprawić... to!
— O Boże! Nie, to niemożliwe!
— Co to jest?!
— O Boże! To straszne!
— To przerażające!
— Mówił pan, że wszystko potrafi naprawić... Henry.
— Ale nie martwą kobietę, człowieku! Co jej się stało?!
— Osikowy kołek tkwiący w jej sercu niczego panu nie sugeruje?
— Niech mi pan nie mówi, że ona jest... że była...
— Tak, Henry. Ona jest, była wampirem. Wampirzycą.
— O Boże! Henry, tak się boję...
— W tym domu nie ma się pani czego obawiać. Jest pani moim
gościem.
— Nie bój się kochanie. Jestem przy tobie.
— Czy naprawi ją pan, Henry?
— No, sam nie wiem. Nie próbowałem nigdy naprawiać martwej
wampirzycy. To trochę trudniejsze niż naprawa młynka do kawy.
— Henry, bardzo na pana liczę. Ona wiele dla nas znaczy.
— Dla nas?
— Dla mnie! Była dla nas... znaczy dla mnie kimś... szczególnym.
— Dobrze... Niech tak będzie. Zrobię to. Potrzebny mi będzie
korkociąg i aseptyczny opatrunek.
Nagle obraz na ekranie zgasł.
— To poniżej wszelkiego poziomu! — Nika wciąż dusiła przycisk
„Stop" na pilocie. — Nie będę tego dalej oglądać.
— Wiesz... — Net spojrzał na nią z politowaniem. — Na tym polega
zabawa. Te filmy są celowo robione tak, żeby wyglądały na
beznadziejne. To akurat jest Krwiożercza wampirzyca III. Tytuł nie
obiecuje niczego więcej, niż jest w filmie.
— Wytrzymałam czterdzieści minut, ale starczy. To jest trzeci film i
jest jeszcze gorszy od dwóch poprzednich, co wydaje się prawie
niemożliwe, bo tamte były absolutnie beznadziejne.
Felix westchnął i przełączył na telewizję. Jury złożone z krytyków
muzycznych, jednej celebrity oraz specjalisty nurkowego kończyło
właśnie omawiać występ sławnej aktorki w programie „Gwiazdy
śpiewają pod wodą". Aktorka wyszła już z basenu, a przebrani za foki
asystenci pomogli jej zdjąć akwalung. Publiczność na widowni szalała,
a sławna aktorka, ociekając wodą i walcząc z oblepiającą jej nogi
elegancką suknią, szła już za kulisy, gdzie planowo została przejęta
przez reportera.
— Jak oceniasz swój występ? — podsunął jej mikrofon.
— Jestem mokra, ale szczęśliwa — zwierzyła się sławna aktorka. Miała
rozmazany make-up i odcisk od maski do nurkowania na twarzy, ale
śmiała się. — Pominęłam niestety element obowiązkowy - puszczenie
kółka z powietrza przy refrenie. Muszę popracować nad składem
mieszanki. Obecna zaniża mi skalę głosu.
— Tak, słyszałem, że miałaś problemy. Bulgotałaś trochę w ostatniej
zwrotce. To chyba skłoniło jury do zabrania jednego punktu.
— No wiesz, nie jest łatwo śpiewać z ustnikiem w zębach.
— Ale i tak byłaś super.
— Kocham was wszystkich!
Tym razem Felix nie wytrzymał i wyłączył telewizor.
— Jeśli wolisz coś takiego... — spojrzał na Nikę.
Nim zdążyła odpowiedzieć, rozległ się dzwonek. Przyjaciele wstali z
kanapy i przeszli do hallu. Golem Golem, wystrojony w puszyste
kapcie, pierwszy dotarł do videodomofonu, spojrzał na ekran i
otworzył furtkę.
— Można by go podłączyć bezprzewodowo — zastanowił się Net. —
Chociaż z drugiej strony... oglądać dwustukilowego robota w
kapciach... bezcenne!
Do domu weszła mama Felixa.
— Wciąż nie mogę się przyzwyczaić — jęknęła. — Miałam wprawdzie
świadomość, że mój syn zacznie kiedyś sprowadzać dziewczyny, które
będą mi otwierać drzwi mojego własnego domu... ale nigdy nie
myślałam, że drzwi będzie mi otwierał robot.
— Golem Golem nie jest rodzaju żeńskiego — zauważył Net.
— Wiem. Mówię o... Nieważne.
— Jak rozmowa? — zapytał Felix.
— Przebiorę się i opowiem wam. Co na obiad?
— ... zapytała mama syna — dokończył z uśmiechem Felix. — Kurczak
po serczukongońsku z ryżem.
— Podgrzej. Tata i tak będzie dopiero wieczorem. Widziałeś nowy
samochód Sobolaka?
Odstawiła torbę na fotel i poszła na górę. Przyjaciele podeszli do
okna. Przez bezlistne krzewy prześwitywało czarne BMW - na oko
dobrze utrzymany, ale co najmniej piętnastoletni model.
— Zupełnie nie w jego stylu — zauważył Felix. — Nie ma spojle-rów,
naklejek ani migającej antenki.
Net spojrzał na Felixa i zapytał:
— A może to niegłupie? Może byś sobie skonstruował dziewczynę?
— Walnąć cię?
Zjedli obiad, który okazał się całkiem smaczny Potem mama
uruchomiła automat do parzenia herbaty i ustawiła pokrętło
regulatora na czwórkę. Zaparzacz miał wielkość przenośnego
telewizora i wyglądał jak coś, z czego zdjęto część obudowy i
wymontowano połowę elementów. Z wnętrza dochodziły dźwięki
przesuwających się i obracających mechanizmów. Ze szczeliny w
dolnej części urzą-dzenia wysunęła się metalowa łapka trzymająca
spodeczek. Postawiła go na blacie przed urządzeniem. Druga podobna
łapka sięgnęła po filiżankę i wsunęła ją pod otwór dyszy. Rozległ się
szum wrzącej wody i po chwili parujący płyn wypełnił filiżankę. Łapka
postawiła filiżankę na spodeczku i przesunęła w bok. Zaparzacz zrobił
to samo z kolejnymi filiżankami.
Gdy już wszyscy mieli przed sobą parujący napój, mama zaczęła
opowiadać:
— Rozmawiałam z szefem firmy zajmującej się marketingiem. Miał
taki brzuch, że prawie nie sięgał rękoma stołu. Był jeszcze asystent,
dla odmiany chudy i wątły. Ten tylko chichotał po każdym dowcipie
szefa, a szef mówił te dowcipy chyba tylko po to, żeby się popisać
przed asystentem. To trzecie miejsce, gdzie byłam na rozmowie, a za
każdym razem jest coraz gorzej. Szukam pracy w marketingu... To był
marketing, ale bezpośredni. Drobna różnica jak między skórą a skórą
ekologiczną albo między samochodem a Trabantem. Dostałabym
„ekskluzywny" notes oprawiony w skórę ekologiczną właśnie i
plastikowy długopis z logo firmy, a ten marketing bezpośredni miałby
polegać na zagadywaniu ludzi w supermarkecie. — Mama smutno
pokręciła głową. — W alejce z karmą dla psów.
— Oj... — skrzywił się Net. — To dobre dla dorabiających studentów.
— Po długich oględzinach szef stwierdził, że wprawdzie jestem za
stara, ale dałoby się mnie podrasować...
— Oj...
— Chcieli mi dać karnet na solarium. Powiedziałam, że nie mogę
przyjąć tej pracy, bo zawsze chciałam mieć za szefa niezłe ciacho, ale
niekoniecznie pączka. Nika parsknęła śmiechem.
— Ale w ogłoszeniu napisali, że zarobki aż do sześciu tysięcy —
przypomniał Felix. — Jak można tyle zarabiać w alejce z psią karmą?
— Zapytałam o to. Sześć tysięcy rocznie.
— Oj... — powtórzył Net. — Da się przeżyć, jedząc psią karmę, która
się wysypie z rozprutych worków.
— Może ja mam za wysokie wymagania? — Mama rozłożyła ręce. —
Może nigdy nie uda mi się znaleźć takiej pracy jak w moim banku?
— Na pewno się uda — pocieszył ją Felix. — Co najwyżej trochę to
potrwa.
— Muszę odpocząć. W poniedziałek mam spotkanie w zakładach
papierniczych. Wygląda obiecująco. Co oglądacie?
— Krwiożercza wampirzyca III — odpowiedział Net. — Doskonały
horror klasy „Z".
— Nie spodoba się pani — dodała szybko Nika. — Zresztą już
skończyliśmy, prawda?
Jej spojrzenie było tak wymowne, że chłopcy niechętnie przytaknęli.
Mama poszła więc obejrzeć coś, co nie było horrorem klasy „Z", a
przyjaciele zeszli do piwnicy, gdzie od jakiegoś czasu mieszkał Felix.
Kilka miesięcy temu, kiedy babcia poczuła się gorzej i zaczęła mieć
problemy z chodzeniem po schodach, tata oddał jej swój gabinet na
parterze, a sam przeniósł się do pokoju Felixa. Felix z kolei wybrał
piwnicę. I tak spędzał w niej więcej czasu niż u siebie. Mieścił się tu
stary warsztat taty. Gdy zaczął pracować w Instytucie Badań
Nadzwyczajnych, oddał synowi warsztat razem z wyposażeniem i
wszystkimi częściami od rozebranych maszyn. Po śmierci babci tata
wrócił do swojego gabinetu, ale Felixowi spodobało się mieszkanie w
piwnicy. Było tu ciepło i sucho, tylko wyglądanie
przez malutkie okna pod samym sufitem sprawiało pewien kłopot.
Większość ścian zastawiono regałami z narzędziami, częściami
maszyn i książkami. Pod oknami stał długi stół roboczy, którego
fragment został zamieniony w biurko z komputerem i miejscem do
odrabiania lekcji. Były jeszcze łóżko i stara kanapa. Na podłodze w
dalszej części piwnicy panował, delikatnie mówiąc, bałagan
przypominający teleportowany tu jakimś sposobem fragment
złomowiska. Jednak Felix bardzo lubił ten swój azyl.
Net położył na blacie minikomputer i otworzył ekran.
— Masz? — zapytał bez wstępów.
— Jeszcze chwila. Sprawdzę.
— Wciąż nie mogę się przyzwyczaić, że jesteś tylko głosem —
powiedziała Nika.
— A teraz? — Ekran mignął i wyświetlił narysowaną kilkoma
kreskami twarz. Kamera nad ekranem obróciła się w stronę
dziewczyny.
— Manfred, proszę cię... — Net pokręcił z dezaprobatą głową.
Uśmieszek zniknął i na czarnym ekranie znów pojawiły się białe
literki i cyferki, czyli tryb pracy wiersza poleceń, jaki lubił Net, a
którego kompletnie nie rozumieli ani Felix, ani Nika.
— Przed naszymi zdjęciami jest tylko kilka tysięcy plików. Zajmie to
około minuty.
— Szybki jest — przyznał Felix.
— Najszybszy obecnie superkomputer na świecie, a właściwie układ
zsieciowanych komputerów IBM, ma wydajność nieco ponad jeden
biliard operacji na sekundę — wyjaśnił Net. — Co prawda, zajmuje
małą salę...
— Myślałam, że takie wielkie komputery to były kiedyś — zauważyła
Nika.
— Były, ale ich moc obliczeniowa była mniejsza niż współczesnego
kalkulatora.

* FLOPS (ang. FLoating point Operations Per Second) - liczba


operacji zmiennoprzecinkowych na sekundę, jednostka wydajności
komputerów. „G" oznacza „giga", czyli GFLOPS = miliard FLOPS-
ów.
— Biliard, mówisz?...
— Ten tutaj jest dziesięć razy szybszy. — Net dotknął palcem jej
skroni. — A przepraszam, ten. — Dotknął swojej skroni.
Nika zmarszczyła brwi, ale nie skomentowała.
— Cieszmy się tym wynikiem, bo za kilka lat komputery będą od nas
lepsze — dodał Net. — Ten, na którym siedzi Vidoktor, jest jakiś tysiąc
razy wolniejszy od najszybszego.
— Skoro już o tym mowa... — zaczął z wyrzutem w głosie Manfred. —
Ten laptop, na którym jesteś łaskaw mnie... trzymać, nie osiąga nawet
dwóch GFLOPS-ów*. To, lekko licząc, milion razy gorszy wynik niż
tego IBM-a i dziesięć milionów razy gorszy od waszych mózgów. To z
deka nieuczciwe.
— Ale twój procesor nie musi zajmować się tak przyziemnymi
sprawami jak regulacja pulsu albo oddychanie. Możesz błyszczeć
intelektem na serwerze w ratuszu. Lubię ten komputerek i nie będę go
zmieniał.
— Ty sknero... Zaraz! Są zdjęcia. Zasysam...
Przyjaciele nachylili się nad ekranem, wpatrując się w migający
kursor.
— Ssiesz? — zapytał po chwili Net.
— Ssę.
— To ssij szybciej.
— W piwnicy mam słabe pole. OK, jest pierwsze! — zawiesił głos. —
No, nie wiem, czy chcecie to zobaczyć...
— Pokazuj, nie gadaj! Potem ci powiemy, czy chcieliśmy.
Na ekranie pojawiło się zdjęcie okna i fragmentu salonu Gilberta. Po
obróbce Vidoktora zdjęcie było ostre i jasne, jakby zrobiono je
dobrym aparatem w słoneczne południe. Net uderzył w kilka
klawiszy, powiększył interesujący ich fragment i z wrażenia głośno
wypuścił powietrze. Przyjaciele w milczeniu patrzyli na zdjęcie i czuli
na plecach całe stada ciarek.
— Miałeś rację — powiedział wolno Net. — Nie chcieliśmy tego
oglądać.
Nieostra wcześniej plama za oknem była teraz metalowa i okrągła.
Wyglądała jak wbita krawędzią w śnieg miska z nierdzewnej stali. Jej
powierzchnia była zmatowiona albo taki efekt dawało nocne
oświetlenie. Na obwodzie miski wystawały metalowe kolce, kształtem
i wielkością przypominające filiżanki do espresso. Całość miała około
sześćdziesięciu centymetrów średnicy.
— To robot — podsumował Felix.
— Nie da się ukryć, że krasnoludki tak nie wyglądają — przyznała
Nika.
— Kolcobot — powiedział Net.
— Już wymyśliłeś nazwę? — Felix potarł brodę. — Zastanawiam się,
jak to się niby porusza. Śmigało nieźle... To raczej jest część większej
całości. Tyle wystaje ze śniegu. Może... to coś odpadło od reszty? Od
jakiegoś łazika.
— Bardziej ciekawi mnie odpowiedź na pytanie, co to coś tam robiło.
— A co z pozostałymi zdjęciami?
— Ciągnę po kolei, ale nic tam nie widać. Tylko ślady tego kol-cobota.
Na ekranie pojawiały się kolejne zdjęcia. Jedyną interesującą rzeczą,
którą zobaczyli, był zatrzymany w czasie tuman śniegu.
— Przynajmniej mamy wyretuszowane zdjęcia na pamiątkę —
stwierdził Felix. — Udało ci się wyciągnąć od niego zdjęcie rakiety?
— Niestety nie. Powiedział, że to supertajne, i nie może.
Kilka minut przyglądali się doskonałej jakości zdjęciom z imprezy
sylwestrowej. Przewijali je w przód i w tył, ale niczego nowego nie
odkryli.
— Proponuję zapomnieć o sprawie — powiedział Net. — Jeśli do tej
pory nikt nas nie znalazł, to pewnie już nie znajdzie. Gilbert ustawił
jedną na drugiej trzy beczki, żeby zdjęcia satelitarne wyglądały tak
samo jak przed startem.
— A co z rakietą? — zapytała Nika. — Mówiliście, że ona spadnie.
— Ktoś z nią pewnie coś zrobi. — Net wzruszył ramionami. — Przecież
jej nie zestrzelimy z procy. Zresztą... To już nie nasza sprawa. Felix
twierdzi, że rakieta i tak by wystartowała.
— Prawie na pewno ktoś inny uruchomił procedurę — przyznał Felix.
— Więc zamierzacie tak zwyczajnie to zostawić? — Nika nie mogła
uwierzyć. — Przecież ta rura ciepłownicza spadnie komuś na głowę!
— Nic nie możemy zrobić. Tą rakietą nie można sterować, bo wypaliła
całe paliwo i teraz leci rozpędem. A żeby ją zniszczyć, potrzebna jest
skomplikowana antyrakieta.
Nika zmarszczyła brwi.
— Może powinniśmy gdzieś zadzwonić? — podsunęła. —
Opowiedzieć, co wiemy...
— Znów zapominasz o swojej sytuacji — odparł Felix. — Wiesz, co
będzie, kiedy ludzie dowiedzą się, że mieszkasz sama. A poza tym nie
wiemy o rakiecie więcej niż wszyscy. Sądzę, że po prostu znaleźliśmy
się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie.
— To jest nasza sprawa! — upierała się Nika.
— Mam już dość nadstawiania karku za innych! — zdenerwował się
Net. — A ten kolcobot przypomina mi pewną starą historię, której nie
chciałbym przeżywać jeszcze raz.
— Masz na myśli?... — zaczął Felix, ale Net od razu mu przerwał.
— Ja nawet nie chcę tej historii mieć na myśli.
Zostawmy tę sprawę i już.
Nika westchnęła i powiedziała:
— Późno już. Chodźmy.
Weszli na górę i zajrzeli do salonu, by pożegnać się z mamą.
Zatrzymali się jednak w drzwiach, widząc w serwisie informacyjnym
schemat rakiety. W chwilę później na ekranie pojawiła się Andżelika
Osmoza, liderka opozycyjnej partii Sojusz dla Sprawiedliwości. Była
to szczupła kobieta po pięćdziesiątce. Zawsze miała zacięty
wyraz twarzy i okulary o wąskich, podłużnych szkłach, które tę
zaciętość podkreślały.
— To skandal, że służby specjalne nie przewidziały tej sytuacji. —
Andżelika Osmoza całkiem wiarygodnie udawała wzburzenie. —
Niedopuszczalna jest sytuacja, kiedy z terytorium Polski startuje
nielegalny statek kosmiczny, a premier w tym czasie bawi się na balu
sylwestrowym, zamiast czuwać. ■Niewybaczalne jest to, że do tej
pory nie wykryto i nie ukarano sprawców. To rzuca cień na całą pracę
rządu, a w szczególności na premiera. Rząd powinien jak najszybciej
podać się do dymisji.
Mama nie słuchała tego. Spała na kanapie. Felix podszedł, wyłączył
telewizor, a potem ciężkim krokiem odprowadził do furtki Neta i
Nikę.
3.
Starzy znajomi

W poniedziałek rano fryzura Zosi wyglądała już znacznie gorzej.


Widać było, że dziewczyna próbowała sama ją poprawiać, ale nie
miała ku temu umiejętności, doświadczenia ani odpowiednich
kosmetyków. Część loków zaczęła się prostować, a część wprost
przeciwnie - skręciła się i splątała w trudne do rozczesania struktury.
Słowem, Zosia nie wyglądała już tak niezwykle jak w piątek. Zdaje się,
że nawet jej to odpowiadało.
Nika odprowadziła ją wzrokiem. Ani Felix, ani Net nie zarejestrowali
jej. Zauważyli za to idącego w ich stronę Gilberta.
— Wczoraj wieczorem było u nas dwóch facetów — powiedział
zamiast przywitania. — Pytali o sąsiadów z zainteresowaniami
astronautycznymi.
— Policja? — zapytał Felix.
Gilbert zaprzeczył ruchem głowy i odparł:
— Tajnos agentos in czarnos garnituros. Stary coś im naściem-niał,
naopowiadał o dziwnych samochodach terenowych, które jeżdżą po
okolicy. Powiedział, że ludzie w środku wyglądali, jakby się
interesowali astronautyką. Agenci pomyśleli chyba, że stary
zwariował, i poszli pytać dalej.
Przyjaciele wymienili spojrzenia. Tak, już po pierwszym kontakcie
nietrudno było dojść do wniosku, że pan Kurtacz jest wariatem.
Prawdę mówiąc, po bliższym poznaniu wrażenie to tylko się nasilało.
— O was nie było ani słowa — uspokoił ich Gilbert. — Tata tylko
prosił, żebym zapytał, jaką proporcję składników zastosowaliście.
— Co? — Net wytrzeszczył na niego oczy.
— No... kręciliście zaworami. One regulowały dopływ składników do
zbiorników rakiety. Sam metan jest za mało wydajny, żeby wynieść
rakietę w kosmos.
— Szczerze mówiąc, podejrzewamy, że to kto inny uruchomił rakietę
— odparł Felix.
— Nie bądźcie tacy skromni. — Gilbert machnął ręką. — Stary myślał,
że rakieta narobi smrodu i spadnie w las, a ona weszła na orbitę. Jest
przeszczęśliwy, ale byłby wdzięczny, gdybyście ujawnili proporcje.
Powiedział, że was wyda, jak ich nie podacie.
Przyjaciele zamarli.
— A potem twoja mama powiedziała, że żartował? — zapytała z
nadzieją w głosie Nika.
— O! Już dobrze ich poznaliście!
— Kręciliśmy zaworami losowo — powiedziała z ulgą. — Nie
pamiętamy.
Felix i Net spojrzeli na nią z zaskoczeniem.
— Tak myślałem... — Gilbert smutno pokiwał głową. — Tak poważnie,
to powiem wam w tajemnicy, że system startowy miał jeszcze jedno
zabezpieczenie - analizator paliwa. Sam metan nie wystarczy do
wysłania rakiety na orbitę. Start był możliwy, dopiero gdy skład
paliwa był odpowiedni.
— Więc jednak twój stary policzył to wszystko? — W głosie Felixa było
uznanie.
— Jasne, on tylko wygląda niepoważnie. Rakieta nie miała prawa
wystartować, jeśli paliwo było za słabe.
— Ale wystartowała — przypomniał Net. — Chyba się walnął w
obliczeniach.
— Sprawdzał wszystko jeszcze raz i wyszło, że powinna jednak wejść
na stabilną orbitę i nie spaść.
— Hm. Musiała być za ciężka, bo przecież spada — powiedział Felix.
— Może była oblodzona, albo coś?... Widziałeś ślady przed domem?
— To młode dziki. Podobno niedawno się urodziły. Buszują w lesie i
czasem zbliżają się do domu. Idziecie?
— Jeszcze chwila. — Felix pokręcił głową. — Musimy tu sobie
porozmawiać o jednej sprawie...
Gilbert skinął głową i odszedł w kierunku sali.
— Młode dziki — odetchnął Net. — Cóż za ulga...
— Więc co było na zdjęciu? — zapytała Nika.
— To, co widzieliśmy. Metalowa miska wbita w śnieg, dekiel od
Forda. Łotewa...
Dziewczyna nie wyglądała na przekonaną, ale nie wyraziła tego
głośno. Stali oparci o parapet okna na końcu korytarza i czekali na
pierwszy dzwonek.
— Martwią mnie ci agenci — mruknął Felix. — Tacy ludzie łatwo nie
odpuszczają.
— Olać ich — machnął ręką Net. — Nie możemy tak cykorzyć.
Rozległ się dzwonek, więc niechętnie ruszyli w stronę klasy.
Nagle Felix dyskretnie chwycił ich za łokcie i popchnął delikatnie w
stronę schodów na górę.
— Nie odwracajcie się — powiedział spokojnym tonem. — Chodźmy
piętro wyżej.
O dziwo, ani Net, ani Nika nie odwrócili się, tylko posłusznie poszli za
Felixem za zakręt korytarza i wspięli się na drugie piętro.
— Co jest? — zapytał Net.
— Pamiętacie agenta Mamrota? Właśnie stoi z kolegą przed salą, w
której zaraz będziemy mieć lekcję.
Net przełknął ślinę i powiedział cicho:
— Zostawiliśmy tę sprawę, ale ona nie chce zostawić nas. —
Przymknął oczy i chwilę się zastanawiał. Wreszcie odetchnął i
powiedział — chodźmy do kwateiy, zanim nas tu zobaczą. Chcę wam
coś powiedzieć.
Zachowując niezbędne środki ostrożności, by nikt ich nie zobaczył,
weszli na strych. Zamknęli za sobą drzwi na klucz i wąskimi
drewnianymi schodkami wdrapali się do Kwatery Głównej. Była to ich
tajemna kryjówka, w której mogli spokojnie rozmawiać i planować
kolejne akcje. Urządzili ją na początku zeszłego roku szkolnego w
przytulnym pomieszczeniu, które wydawało się od lat przez
wszystkich zapomniane. Spadzisty dach schodził z dwóch stron
niemal do samej podłogi, nad którą umieszczone były małe półokrągłe
okienka. Z pozostałych dwóch stron pomieszczenie kończyło się
ścianami, oddzielającymi je od sali gimnastycznej i reszty strychu.
Gdzie nie spojrzeć, leżały jakieś graty, pod ścianą stały bardzo stare,
pewnie jeszcze przedwojenne, szafy i regał. Na środku przyjaciele
ustawili trzy krzywe fotele i niski stolik, podpierając go z jednej strony
cegłami. Wystroju dopełniały wielki pęknięty globus, archaiczne
przyrządy do fizyki, kilka wypchanych zwierząt i mnóstwo bliżej
nieokreślonych drobiazgów Przez szczeliny między deskami ścianki
działowej widać było ginący w mroku, zagracony strych.
Usiedli w wygniecionych fotelach. Rozległ się dzwonek na lekcję, ale
przyjaciele ani drgnęli.
— Chyba głupio robimy — zauważyła Nika, gdy dzwonek już
wybrzmiał. — Tylko nas nie ma na lekcji. To podejrzane.
— Jakby zaczęli pytać, to pęklibyśmy i tak — odparł Net. — Lepiej,
jeżeli podejrzewają, niż mają pewność.
— Czy mnie się zdawało, czy mówiłeś, że nie powinniśmy cyko-rzyć?
— Tamto było teoretycznie. Teraz jest praktyka.
— Hm... — mruknął Felix. — I to chciałeś nam powiedzieć?
Pokręcił głową.
— Wczoraj wieczorem długo myślałem. Położyłem się spać, ale i tak
nie mogłem zasnąć, bo bratosiostra piłowali twarze za ścianą...
Wstałem i zacząłem klikać. Znalazłem kilka dokładniejszych
informacji o naszej rakiecie.
— Jednak się przejmujesz. — Nika spojrzała na niego z uznaniem.
— No... może. Trochę. — Net wyjął z plecaka minikomputer i otworzył
go. — W internecie dostępne są wszystkie parametry orbity rakiety.
Maniacy astronautyki z całego świata od pierwszego stycznia nie
mogą spać po nocach. Powstała nawet strona space4all.com, gdzie te
świry wrzucają, co mają. Przejrzałem wszystko, co tam znalazłem, i
stworzyłem to. —Wskazał ekran, na którym pojawił się wzór tak
skomplikowany, że ani Felix, ani Nika nawet nie próbowali go
przeczytać.
— Rozumiesz coś z tego? — Nika z wrażenia uniosła brwi.
— Przecież to proste jak instrukcja obsługi klamki. Reszta to stałe. O,
tutaj mamy na przykład liczbę 21 438. To dzienna strata wysokości
rakiety.
— Dwadzieścia jeden kilometrów? — upewnił się Felix.
— Sporo, nie?
— Międzynarodowa Stacja Orbitalna ISS opada dziennie o sto metrów
— przyznał Felix.
— Oni też źle coś wyliczyli? — zapytała Nika. — Przecież tam jest stan
nieważkości. Nic nie powinno spadać.
— Tego nie próbowałem liczyć — przyznał Net. — Fizyka to
specjalność Felixa.
— ISS krąży na wysokości prawie czterystu kilometrów — wyjaśnił
Felix. — Im dalej od Ziemi', tym słabsza siła grawitacji, ale na
czterystu kilometrach wciąż jest silna. Jeden kilogram waży tam
około dziewięciuset gramów. Nawet nie zauważylibyśmy tej różnicy.
Satelity utrzymują się w górze dzięki sile odśrodkowej. Jak na
karuzeli. Kiedy karuzela zwalnia, to zaczynają spadać. Tam są resztki
atmosfery, więc jest też minimalny opór aerodynamiczny.
Wszystkie satelity zwalniają, a jak zwalniają, to zaczynają spadać.
Gdyby nie powietrze, to satelita mógłby śmigać tuż nad Ziemią setki
lat.
— Do czasu, aż by walnął w Kasprowy Wierch. — Net kliknął w kilka
klawiszy i miejsce wzoru zajęła mapa. Europę pod ostrym kątem
przecinała czerwona kreska. Zaczynała się na Morzu Norweskim,
biegła przez Skandynawię, Morze Bałtyckie, przechodziła przez
Polskę, w tym również Warszawę, i biegła dalej, aż do Półwyspu
Arabskiego. — Wczoraj przed snem skończyłem wzór i obliczyłem
trajektorię lotu rakiety — wyjaśnił. — Walnie za niecałe trzy tygodnie
gdzieś na tej kresce. Za mało znam się na astronomii, żeby to wyliczyć
dokładniej, ale prawie na pewno to będzie gdzieś tu.
Przyjaciele wpatrywali się w czerwony szlak na monitorze.
— Nie wygląda to za dobrze — przyznała Nika.
— Myślicie, że nikt się tym nie zajmie? — zapytał Net.
— Amerykanie, a i Chińczycy, kiedyś zestrzelili własne zepsute satelity
— przyznał Felix. — Ale nie jestem pewien, czy można tak łatwo
zestrzelić orbitującą rurę ciepłowniczą...
— To nawet głupio brzmi.
— Zużyte satelity zwykle planowo kończą życie w oceanie, ale tu
mamy szanse co najwyżej na Bałtyk albo Morze Norweskie.
— Mniej niż dziesięć procent szans, że wpadnie do morza — zaznaczył
Net. — Po drodze jest kilka miast.
— Kołobrzeg, Bydgoszcz, Toruń, Warszawa, Lublin... — przeczytał
Felix. — I parę zagranicznych. Źle to wygląda...
Siedzieli chwilę, gapiąc się w ekran.
— Niezależnie od tego, właśnie zawalamy matematykę —
przypomniała Nika.
Net wstał z fotela i nachylił się do okienka tylko po to, by zobaczyć, że
czarny Mercedes wciąż stoi przed szkołą.
— I chyba zawalimy do końca — mruknął. — Za nic nie spotkam się z
tymi siepaczami zła. Wygadałbym im wszystko, zanim-by zapytali.
— Siepaczami zła? — zapytał Felix.
— To przez nasz sobotni wieczór filmowy. Słownictwo mi się
skrzywiło.
Felix przyglądał się ponuro kresce na mapie.
— Zastanawiasz się, gdzie pojechać na wycieczkę za trzy tygodnie? —
rzucił ponuro Net. — Najlepiej co najmniej sto kilometrów od kreski.
Sam nie ufam tym obliczeniom.
— Nie kombinuję, jak uciec, tylko jak zapobiec katastrofie... — Felix
myślami był już daleko stąd. — To jednak nas dotyczy. Jeśli każdy
będzie myślał, że problemem zajmie się ktoś inny, to nie zajmie się
nim nikt.
Net pokręcił głową i zajął się przeglądaniem internetu.
— Poznań, Wrocław, Kraków, Gdańsk, Łódź... — mruczał.
— Co? — Felix spojrzał na niego, wyrwany z rozmyślań.
— Zastanawiam się, gdzie przeczekać. Coś mi mówi, że nawet twój
niezwykle przenikliwy umysł nie pomoże.
— W tym momencie wystarczyłby pewnie mały pstryczek, żeby
skierować rakietę gdziekolwiek. Nad ocean. Im później, tym więcej
energii będzie potrzeba, żeby zmienić tor lotu.
— Mówisz o stalowej rurze, która śmiga z prędkością ponad
dwudziestu tysięcy kilometrów na godzinę trzysta kilometrów nad
naszymi głowami — przypomniał Net. — W ciągu sekundy przelatuje
ponad siedem kilometrów. Danie jej pstryczka jest niemożliwe.
— Owszem, niemożliwe — przyznał Felix. — Dlatego właśnie tak
trudno będzie to zrobić. Po pierwsze, powinniśmy mieć dokładniejsze
obliczenia.
— Nie potrafię stworzyć dokładniejszego wzoru. — Net rozłożył ręce.
— Z każdym dniem kreska będzie się skracać, aż w ostatnim
momencie zamieni się w punkt.
— Jest z dziesięć procent szans, że rakieta wpadnie do Bałtyku. To
mało, ale jeżeli tak miałoby się stać, to lepiej nie robić nic, żeby nie
pogorszyć sytuacji.
— To może po prostu założymy, że wpadnie i... przynajmniej
będziemy mieć dziesięć procent szans na powodzenie misji...
Nika pokręciła z niedowierzaniem głową.
— A już myślałam, że zacząłeś się przejmować...
— Zacząłem, ale dopiero wczoraj. Na razie to przejmowanie się doszło
mi do dziesięciu procent. Starczy na dopracowanie wzoru.
— Nieśmiało pragnę wtrącić — odezwał się Manfred — że czarny Merc
przed chwilą odjechał sprzed szkoły.
Felix spojrzał na zegarek i powiedział:
— Minęło ponad dwadzieścia minut lekcji. I tak już mamy
nieobecność.
— Nie bardzo wyobrażam sobie teraz wejście do klasy — dodał Net. —
Będzie oczywiste, dlaczego się spóźniliśmy.
Nika, o dziwo, nie protestowała.
— Coś trzeba zrobić...
— Ja muszę zrobić pulpety — odparł Felix. — W .sosie
musztardowym. — Przyjaciele spojrzeli na niego ze zdziwieniem, więc
wyjaśnił — mama ciągle szuka pracy, więc znów gotuję obiad.
***
Pani Polon wróciła do domu po szóstej. Nogą zatrzasnęła drzwi,
rzuciła torbę w hallu i powlokła się do pachnącej musztardą kuchni.
— Ja już nie mam siły. — Usiadła za stołem i podparła głowę dłońmi.
— Tłukę się metrem, tramwajem, kolejką podmiejską do Pruszkowa,
potem jakimś autobusem, który powinien być złomowany na
rogatkach miasta, i jeszcze piechotą przez dziurawy parking.
Wszystko po to, żeby spotkać kretynkę, która w ogłoszeniu napisała,
że gwarantuje służbowy samochód. Nawet to coś, czym jeździ
Sobolak, jest bardziej eleganckie.
— Teraz ma eleganckie czarne BMW
— Fakt... No to brakuje mi przykładu. Ta baba zapomniała tylko
dodać, że samochód służbowy to rozklekotane Seicento oklejone
reklamą podłego papieru toaletowego.
— Dlaczego papieru toaletowego? — zapytał Felix, wyłączając gaz pod
garnkiem z sosem.
— Bo to hurtownia sprzedająca papier toaletowy. Określenie „zakłady
papiernicze" kojarzyło mi się z czymś innym. Pół dnia straciłam, żeby
się dowiedzieć, iż pani dyrektor chce mnie zatrudnić jako handlowca,
który jeździ z próbkami papieru i usiłuje go wciskać sklepikarzom.
— To po co mówiła, że to praca w marketingu?
— Też o to zapytałam. Z rozbrajającą szczerością powiedziała, że w
rekrutacji muszą wykazać się kreatywnością, bo trudno znaleźć
dobrych handlowców.
Felix przytulił mamę. Pocałowała go z wdzięcznością. Caban dopiero
teraz zgramolił się z miejsca, podszedł do mamy i zaczął ją lizać po
ręku.
— Zazdrośnik. — Mama uśmiechnęła się. — Czasem myślę, że ten pies
żyje tylko po to, by nas lizać.
Wstała i poszła się przebrać. Caban podążył za nią. Felix odprowadził
ją wzrokiem, po czym włączył makaronownicę - spore, kanciaste
urządzenie stojące w odległym rogu kuchni. Wybrał odpowiedni
przycisk pod zbiornikiem z makaronem świderki i liczbę porcji.
Szklanych zbiorników było kilka, a w każdym inny rodzaj makaronu.
Makaronownica zaterkotała i połowa zawartości zbiornika wpadła do
trzewi maszyny. Grzałka zaczęła szumieć, podgrzewając wodę w
ukrytym wewnątrz kotle, a inny mechanizm, chrobocząc, odmierzył
sól.
Piknięcie domofonu zaanonsowało tatę.
Tata był w niewiele lepszym humorze niż mama. Pocałował syna w
czubek głowy.
— Mama już wróciła? — zapytał.
— Tak, ale nie poszło jej za dobrze. Co masz?
Tata trzymał pod pachą tekturowe pudło.
— To kręt.
— Okręt?
— Kręt. Kret z ogonkiem przy „e". — Położył pudło na podłodze i
otworzył je. Wewnątrz leżał przedmiot wielkością i kształtem przy-
pominający dużą, dwulitrową konserwę z doczepionym stożkowym
świdrem. Cała boczna powierzchnia cylindrycznego korpusu była
ukryta za gumowymi gąsienicami. Robot nie miał więc góry ani dołu.
Położony jakkolwiek, mógł się przemieszczać świdrem do przodu.
— Coś mi to przypomina — powiedział Felix.
— Mniejsza wersja mechakreta — wyjaśnił tata. — Z tym że ten nie ma
za zadanie przeciągać kable przez ciasne otwory, tylko pobierać
próbki dla geologów i badać skład gruntu. W czasie jednego
wkręcenia może pobrać trzy próbki. Ma też dudnik, który wysyła fale
akustyczne z różnych głębokości, a urządzenie na powierzchni zbiera
echo, dzięki czemu wiadomo, co jest pod ziemią.
— Po co on nam?
— W wolnej chwili chcę go naprawić. Ma zepsuty włącznik, a w
Instytucie nie mam na nic czasu.
Na piętrze otworzyły się drzwi do łazienki. Caban dopiero teraz zbiegł
na parter, żeby przywitać się z tatą. Skacząc i piszcząc, obiegł kilka
razy swojego pana. Przy okazji wywrócił pudełko z krętem i robot
wytoczył się na podłogę.
— Pomóż mi przynieść zakupy z samochodu — poprosił tata.
Felix narzucił kurtkę. Było zimno, więc przynieśli wszystko szybko.
Gdy wnosili do domu ostatnią torbę, Felixowi wydało się, że słyszy
brzęczenie małego silnika elektrycznego.
— Łap go! — krzyknął tata.
Coś przejechało obok nóg Felixa. Gdy zorientował się, co to jest, kręt
minął próg. Chłopak odstawił paczkę, ale było już za późno. Kręt
zeskoczył ze stopnia i precyzyjnie wbił się świdrem w śnieg. Wtedy
dźwięk silnika zmienił się i robot, wyrzucając w powietrze tuman
śniegu, zakopał się. Gdy tata dobiegł na miejsce, rósł tam już kopczyk
ziemi, nieco większy od kreciego.
— Nie zdążyłem... — Felix rozłożył ręce. — Może go wykopiemy?
— Jest już metr pod powierzchnią. To prawdziwy mistrz. Nie
sądziłem, że włącznik ma zepsuty w ten sposób, że się sam włącza.
Ech... Daleko nie ucieknie. Ma w pamięci ostatnią misję, podczas
której miał znaleźć na pewnym polu zakopaną skrzynię. Będzie krążył
i szukał jej tutaj, aż mu się skończą akumulatory. Oby nie poniszczył
korzeni drzew i krzaków.
— A kable i rury?
— Będzie je omijał. Chodź do domu. Nie mam siły się nim zajmować.
— Tata zgarnął syna ramieniem i weszli do środka. — Próbujemy
wynaleźć sposób, żeby zniszczyć tę waszą rakietę, zanim spadnie.
Wiesz, że spada?
Felix przytaknął.
— To potrwa mniej niż dwa tygodnie. Jeśli trafi w obszar
zabudowany, będzie bardzo źle. Minął tydzień i na szczęście nie jest to
już największa sensacja dla brukowców, ale w końcu się zorientują, że
spada. Wtedy wywołają taką panikę... — Tata pokręcił głową. —
Nawet nie chcę myśleć.
— Tato, to chyba jednak nie nasza wina — odparł Felix. — Ktoś
włamał się do piwnicy i poprzestawiał zawory. Rakieta i tak by
wystartowała.
— Nawet jeśli to ktoś inny, to i tak będzie na was, bo tam gme-raliście.
Poprosiłem o przeniesienie do tego projektu również dlatego, żeby
mieć wgląd we wszystkie informacje. Nic nie wskazuje na to, żeby
ktoś was podejrzewał, ale pewności nie ma. Szukają silosu albo
śladów transportera - ruchomej wyrzutni rakiet.
— Tato, myślisz, że uda się zniszczyć tę rakietę?
— Próbujemy znaleźć sposób, ale ona ma skomplikowany nadajnik
zagłuszający.
— Niemożliwe! To kawał pustej w środku rury z prostym
nadajnikiem.
— Więc są dwa nadajniki. Jeden nadaje hymn, a drugi sieje po
częstotliwościach szumem, tak dobranym, by zakłócał pracę urządzeń
namierzających. Istnieje kilka rodzajów rakiet, które mogą zestrzelić
satelitę, ale z namierzeniem tej rury będą miały kłopot. Perfekcyjna
robota. Oczywiście, można przestroić i przeprogramować namierniki,
ale nikt nigdy nie próbował trafiać w taki cel. Narobiliście...
— To naprawdę nie my... — powtórzył Felix. — Nic nie wiemy. Trzeba
by zapytać tatę Gilberta.
Na schodach rozległy się kroki. Tata przyłożył palec do ust, a Felix
skinął głową. Pani Polon weszła do kuchni, uśmiechnęła się i
pocałowała męża na powitanie.
— Kiedy naprawisz samochód? zapytała. — Rozmowa o pracę zajęła
mi trzydzieści sekund, a dojazdy ponad cztery godziny.
— Jeszcze ze dwa dni. Nie lubiłaś nim jeździć.
— Przemęczę się. Dopóki nie pracuję, nie stać nas na drugi. Przecież
wiesz.
Makaronownica piknęła trzy razy i z otworu obudowy wysunęła się
miska z parującym makaronem. Mama umyła ręce i przejęła
kontrolę nad końcową fazą przygotowywania obiadokolacji.
***
Po jedzeniu wszystkim poprawiły się humory. Felix zszedł do swojej
piwnicy, odpalił komputer i przez kwadrans analizował wzór Neta,
próbując przynajmniej częściowo go zrozumieć. Podskoczył, gdy zza
ściany rozległo się głuche „Dum!". Po chwili zrozumiał, że to dudnik
kręta szuka nieistniejącej skrzyni. Przejrzał kilka stron o tematyce
astronomicznej i meteorologicznej. Wreszcie opadł na fotel i zamyślił
się. Im dłużej myślał, tym bardziej rozumiał, jak poważny problem
przed nim stoi. Spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiąta. Uruchomił
komunikator Net.com i wywołał Neta. Po kilku sekundach ekran
zajaśniał monochromatyczną zielenią i wyświetlił twarz przyjaciela.
— Nie śpisz? — zapytał Felix.
— Kombinuję nad tym wzorem — odparł poważnym tonem Net.
— Jak używasz kamerek internetowych, to pamiętaj o odczepieniu z
blatu joysticka — wyjaśnił z rozbawieniem Felix, po czym dodał
poważniej — rozmawiałem z tatą. Pracuje nad unieszkodliwieniem
naszej rakiety. Mówi, że to bardzo trudne, bo ktoś ją wyposażył w
najnowsze systemy zagłuszające.
— Przecież stary Gilberta... — prychnął Net, odczepiając joystick
sprzed kamery.
— Wiem. Nie możemy już ufać Gilbertowi. Ktoś umieścił w rakiecie
supernadajnik zagłuszający, a nawet jeśli to nie był jego ojciec, to
przynajmniej musiał o tym wiedzieć. To grubsza sprawa. Przecież taki
sprzęt nie jest tani. Pomyślałem o czymś jeszcze. Wiem już, jak
skrócić czerwoną kreskę.
— Zrobiłem błąd we wzorze? — Net uniósł brwi.
— Nie, ale on jest za prosty. Przypomniałem sobie, że Nika mówiła o
stanie nieważkości. Grawitacja na wysokości czterystu kilometrów
jest o jedną dziesiątą słabsza niż na powierzchni. To trzeba
uwzględnić.
Net spojrzał w bok na drugi monitor i pokiwał głową.
— Nie da się ukryć, masz rację — powiedział i przez chwilę z pasją
klawiszowa!. — Teraz spójrz na mapkę.
Felix wyciągnął na wierzch okienko z mapą. Kreska była krótsza i
kończyła się w okolicy Morza Czarnego.
— Nieźle, stary! — przyznał Net. — To znaczy źle... Ale precyzyjniej
źle. To już coś.
— Zmartwię cię — odparł Felix. — Wzór nadal jest niedokładny. Kiedy
rakieta wejdzie w atmosferę, gwałtownie wyhamuje i ostatnie
pięćdziesiąt-siedemdziesiąt kilometrów wysokości straci w godzinę.
— OK, ale to już zajmie trochę więcej czasu.
— Dużo więcej czasu. Niektóre zmienne muszą być aktualizowane na
bieżąco: temperatura na różnych wysokościach, siła i kierunek wiatru,
wilgotność, masa rakiety, współczynnik oporu powietrza i parę innych
„drobiazgów"...
— Umpf... -A Net potarł czoło. — Daj mi godzinę. A najlepiej przyślij
tę listę e-mailem.
Następne godziny w piwnicy domu przy ulicy Serdecznej były bardzo
pracowite. Felix kończył montowanie osłon Golema Golema,
jednocześnie zerkając na telewizyjny serwis informacyjny, który
wyświetlał się na ekranie jego komputera.
— Tylko dzięki moim wysiłkom podczas międzynarodowych mediacji
udało się załagodzić ten haniebny skandal — perorowała z ekranu
Andżelika Osmoza. — Rozmawiałam z głowami najważniejszych
państw Europy, i nie tylko, i zobowiązałam się do uczynienia
wszystkiego, żeby doprowadzić do odwołania rządu. Jedynie w ten
sposób możemy pokazać, że przykro nam w związku z tym
pożałowania godnym incydentem.
— Amerykanie nie przepraszają po każdym starcie wahadłowca
— zauważył reporter.
— Dobry jest! — zauważył Felix.
— Ale ich wahadłowce nie spadają ludziom na głowy, panie
redaktorze.
— Zły przykład. W 2003 spadła Columbia, siejąc odłamkami przez
Teksas, Luizjanę i Missisipi — zauważył na głos Felix.
— W 2003 roku spadła Columbia.
— To tendencyjny przykład. To był wypadek.
Felix wreszcie przykręcił ostatnią osłonę Golema Golema.
— Gotowe — oznajmił.
Zamknął okno z serwisem, bo zaczęły się właśnie reklamy, i przyjrzał
się swojemu dziełu. Robot wyglądał teraz kompletnie, choć wyraźnie
było widać, że to konstrukcja powstała ze złomu.
— Jestem wykończony?
— Yyy... Dokończony, albo skończony, lepiej brzmi. Jednoznacznie.
— Wiem. To taki żart. Chodzi o twoją obietnicę z Podwarszawy.
Pamiętasz?
— Obiecałem cię dokończyć.
— To wiele dla mnie znaczy. Obiecałeś mnie dokończyć i nie wyłączać.
Dotrzymałeś obietnicy.
Felix nie wiedział, co powiedzieć, więc dodał:
— Będę cię jeszcze ulepszał, w miarę możliwości.
Rozległ się sygnał wywołania programu Net.com. Felix kliknął
odpowiedni przycisk. Na ekranie wyskoczyły dwa okienka: Neta i
Niki.
— Sprawa nie jest taka prosta... — zaczął Net.
— Odpowiednie wzory są dostępne w internecie — powiedział Felix. —
Musisz tylko dołączyć je do swojego.
— Dołączyłem. Mój wzór zamienił się w układ dwunastu równań, z
których każde z osobna jest bardziej skomplikowane niż stary wzór.
Spójrzcie na mapę.
Kreska zamieniła się w smugę o rozmytych krawędziach. Była teraz
wprawdzie krótsza, bo sięgała od Bałtyku do Tatr, ale za to szeroka na
prawie pięćdziesiąt kilometrów.
— Tam, gdzie czerwień jest bardziej intensywna,
prawdopodobieństwo uderzenia jest większe — wyjaśniał Net. — Ale
zobaczcie teraz. — Smuga przesunęła się kilkanaście centymetrów na
prawo. — To się stanie, gdy zmieni się kierunek wiatru. A to... —
smuga przepłynęła na północ — jak tego dnia nad Polską będzie lało.
Zerknijcie na to. — Mapa zniknęła, ustępując miejsca układowi
równań, który wyglądał, jakby na ekran wypełzło kilka gatunków
małych robaczków. — Nawet nie wiem, czy to wszystko jest
poprawne...
— Myślę, że z grubsza jest — odparł Felix. — Prawdopodobnie dlatego
tak szybko ucichła międzynarodowa afera - inni też już policzyli, że
naSza rakieta spadnie gdzieś w Polsce.
— OK. Ale gdzie dokładnie? — zapytała Nika.
— Pierwsze równanie: jak rakieta napotka rosnący opór powietrza, to
stała stanie się zmienną... Teraz jest na wysokości mniej więcej
trzystu kilometrów. Dalej... tu jest masa rakiety, współczynnik oporu
powietrza i gęstość atmosfery na różnych wysokościach. Ten
pierwiastek sześcienny to -
— Oszczędź nam tego — poprosiła Nika. — Powiedz, co ci wyszło.
— Wyszło mi mniej więcej to, że... wzór wymaga dalszego
dopracowania.
— Kto może to zrobić? — zapytał konkretnie Felix.
— Bardzo dobry matematyk — zastanowił się Net, po czym dodał
szybko — na pewno nie Ekierka. Potrzebny jest jakiś profesor...
geniusz... Te klimaty ogólnie.
— Przecież ty się znasz na matematyce — przypomniała Nika.
— Brakuje mi tylko paru lat studiów. Ten wzór to jakby chwilowo...
kres moich możliwości.
Nika zrobiła minę, jakby Net oświadczył, że zapomniał dziś włożyć do
głowy mózg.
— Co się tak wytrzeszczasz? — Chłopak był nieco zmieszany. — Nikt
nie może wiedzieć wszystkiego.
Na ekranie Felixowego komputera znów pojawiła się mapa z
czerwoną smugą przez pół Polski.
— A Manfred? — zapytała Nika.
— Nie jestem skonfigurowany do takich rzeczy — rozległ się znajomy
głos programu Al. — Mógłbym poprosić o pomoc program
matematyczny, znam kilka, ale domyśliliby się, o co chodzi. W ich
kodach są nieusuwalne procedury bezpieczeństwa. Inaczej np.
terroryści mogliby wykorzystać ich obliczenia. Innymi słowy, po
moim pytaniu o wzór, jakiego potrzebujemy, automatycznie zostałyby
powiadomione agencje rządowe.
— Musimy zatem znaleźć genialnego matematyka — przyznał Net. —
Człowieka.
— Genialnego i dyskretnego matematyka — uzupełnił Felix.
***
We wtorek znów się zachmurzyło, a temperatura balansowała tuż
poniżej zera. Stary śnieg pokrywał ziemię kruchą skorupą. Ulice były
już zupełnie suche i siwe od resztek soli.
Felix i Net przyjechali autobusem miejskim, bo od Nowego Roku nie
kursował gimbus. Zdawało się, że ta sytuacja, określana przez
dyrekcję jako przejściowa, nie zmieni się do końca roku szkolnego.
— Nie ma Mercedesa — odetchnął z ulgą Net, gdy zbliżali się do
wejścia. — Może sobie odpuścili.
Felix nie sądził, by to było możliwe, ale nie powiedział tego głośno. Na
filmach sensacyjnych agenci raczej sobie nie odpuszczają. Prędzej
przejdą do innych metod osiągnięcia celu niż najbardziej przecież
oczywiste podjechanie charakterystycznym samochodem pod główne
wejście szkoły. Felix był niemal pewien, że dopóki sprawa się nie
zakończy, i to szczęśliwie, spotkanie z Mamrotem i spółką to tylko
kwestia czasu. Ci ludzie musieli wiedzieć nawet o tym, że ktoś nie
myje zębów przed snem.
Dotarli do szkoły bez przeszkód. Agenci nie czekali ani w szatni, ani
na schodach, ani za załomami korytarzy. Istniało wprawdzie
prawdopodobieństwo, że pojawią się w połowie lekcji, ale na to nie
było już sposobu. Net zaproponował, żeby umieścić bezprzewodową
kamerę tuż nad wejściem do szkoły, ale Felix był przeciwny.
— Uciekanie przed nimi tylko ich upewni, że mamy coś na sumieniu
— powiedział. — Ostatecznie możemy im powiedzieć prawdę, że
chcieliśmy włączyć piec.
— Jakbyś był agentem — zaczął Net — a ja bym ci opowiedział naszą
historię, tobyś uwierzył?
— Nie. — Felix pokręcił głową. — Ale bardziej wiarygodnego
kłamstwa też nie wymyślimy.
Na korytarzu pierwszego piętra spotkali Nikę, która zamiast jak
zwykle się przywitać, zaczęła im dawać dziwne znaki. Robiła przy tym
równie tajemnicze, co śmieszne, miny. Chłopcy dopiero po chwili
zobaczyli, o co chodzi. Kilka metrów za nią korytarzem kroczyła
dziwna para: wysoki mężczyzna w eleganckim czarnym garniturze
oraz drobna kształtna blondynka w szarym kostiumie. Kobieta niosła
sporo za duży jak dla niej neseser. Zachowywali się jak kowboje,
którzy idą środkiem ulicy struchlałego ze strachu miasteczka na
Dzikim Zachodzie. Przyjaciele dyskretnie skręcili za róg, weszli do
najbliższej otwartej sali. Zamarli z uszami przyciśniętymi do drzwi.
Kroki zbliżyły się.
— Nie mają szansy niczego przed nami ukryć — powiedział
mężczyzna.
— Naprawdę są w tym kiepscy — przyznała kobieta. — Amatorzy,
jakich mało.
— A ta akcja z piwnicą... Żenada.
Przyjaciele odczekali, aż para oddali się na bezpieczną odległość.
— No po prostu! — prychnął Net. — Amatorzy?! Kto to w ogóle jest?
— Nowi agenci — ocenił Felix. — Mamrota i kumpla zapewne
odsunięto za brak postępów w śledztwie.
— Nie mają ciemnych okularów.
— Może to inna agencja.
— ABW? CBŚ? CBA? ĆMA?
— To pewnie taka agencja, która nawet nie ma nazwy.
Net odetchnął głęboko.
— Wpadnijcie do mnie dziś po szkole — zaproponował. — Coś wam
pokażę. Chciałem zaczekać do jutra, aż będę miał pewność, ale szkoda
czasu.
***
— Ciekawe... — Net powtórzył to po raz kolejny w ciągu kilku minut.
Pochylony w dużym skórzanym fotelu klawiszowa! w niesamowitym
tempie na klawiaturach trzech komputerów. Czynność ta tak go
wciągnęła, że nie zwracał uwagi na niewygodną pozycję. Felix i Nika
siedzieli obok na krzesłach obrotowych i wpatrywali się w zsunięte ze
sobą trzy monitory, po których biegały różnokolorowe znaczki.
Równie dobrze mogliby zamknąć oczy, bo i tak nie mieli pojęcia, co
się dzieje.
Net wreszcie opadł na fotel i odetchnął.
— No i? — zachęcił go Felix.
— Napisałem bardzo miłe maile do kilku matematyków — powiedział
Net. — Nie miały błędów ortograficznych i były naprawdę grzeczne.
Do kilku profesorów nawet zadzwoniłem. Nie mogłem im
powiedzieć, o co dokładnie chodzi, więc mówiłem, że mam opracować
wzór na fluktuacje populacji alergików cierpiących na katar sienny
Wszyscy mnie spuścili.
— Fluktuacja kataru? Jakoś się nie dziwię. Też bym cię spuścił.
— Dzięki. Słyszeliście o ludziach, którzy twierdzą, że odkryli system
do wygrywania gier losowych?
— Babcia kiedyś grała — przypomniał sobie Felix — ale na te same
liczby od trzydziestu lat. To chyba nie jest system.
— Nie jest. Ja mam wujka, który wierzy, że ma system. Bardzo się
denerwuje, kiedy ktoś go pyta, czemu nie wygrywa.
— A czemu nie wygrywa, skoro ma system? — zapytała Nika.
— Bo tylko mu się zdaje, że ma. System nie istnieje. Można tylko
wyliczyć prawdopodobieństwo, że wypadnie któraś liczba. W loterii
liczbowej jest taka sama szansa, że wypadnie dowolna z liczb. Jeśli
ponumerujesz pięćdziesiąt piłeczek do ping-ponga, wrzucisz do
worka, wymieszasz, a potem bez podglądania wyciągniesz jedną, to
nie ma absolutnie żadnego matematycznego sposobu, żeby
przewidzieć, co wylosujesz. Wiadomo tylko, że szansa na wylosowanie
piłeczki z numerem „3" jest jak jeden do pięćdziesięciu. Tak samo
każdej innej. Oczywiście, jak już wyciągniesz tę trójkę, to
prawdopodobieństwo, że następna będzie na przykład „8", jest jak
jeden do czterdziestu dziewięciu. OK, nieważne. Chodzi o to, że nie
można tego wyliczyć.
— Podejrzewam, że nie opowiadałbyś o tym, gdyby to nie miało
związku z poszukiwanym przez nas matematykiem — zauważył Felix.
— Zobaczcie sami. — Net wskazał ekran.
Posłusznie spojrzeli na słupki liczb.
— Widzimy r— westchnął Felix. — Proste jak instrukcja obsługi
klamki. Próbowałeś kiedyś czytać instrukcję obsługi klamki po ko-
reańsku?
— Dobra już, dobra... To log file z serwera totalizatora. To taki serwis
internetowy pośredniczący w przyjmowaniu zakładów. Loterie,
wyścigi konne, mecze piłkarskie i tego typu sprawy. Można ob-
stawiać nawet wyniki wyborów do parlamentu. Zasada jest prosta.
Wpłacasz na przykład dziesięć złotych i wybierasz, że Polska wygra
mecz z Niemcami. Jeśli wygra, to dostajesz... dajmy na to trzydzieści
zeta. Jak przegra, nic nie dostajesz. Nieważne, zresztą... Mają tak
kiepskie zabezpieczenia, że nie dość, że się tam dostałem, to nawet
tego nie zauważyli.
— I możesz zmieniać wyniki? — zapytała Nika.
— Nie... — Net pokręcił ze smutkiem głową. — Oni tylko pośredniczą
w zawieraniu zakładów. Jedyne, co udało mi się zdobyć, to lista
adresów IP*, z których logowali się użytkownicy. Ten tutaj — Net
przesunął ręką nad klawiaturą, wciskając kilka klawiszy — loguje się
co kilka dni rano. Nie wiem, co robi, ale zapewne zawiera zakłady.
Jest zalogowany ledwie kilka minut. Czyli nie waha się, tylko wie, co
wybrać. Oglądaliście film Pi? To jeden z moich kultowych. Genialny
matematyk próbuje przewidzieć wahania kursów na giełdzie, ale w
końcu popełnia samobójstwo wiertarką .

* Adresy IP - numer identyfikacyjny komputera w sieci. Numer ten


może być stały lub przyznawany na nowo podczas każdego
połączenia.
— O czym ty właściwie mówisz? — Felix wszedł mu w słowo.
— Daj mi dokończyć, to się dowiesz. Giełda nie jest losowa, tylko
bardzo skomplikowana. Bardziej niż równania do prognozowania
pogody - miało być pochmurno, a jest słońce. Wzór na policzenie
zachmurzenia jest bardzo niedoskonały...
— Jaka znowu pogoda?! — Felix zaczynał się denerwować.
— To też nieważne. Dygresja... Sprawdziłem ostatnie dwa miesiące.
Facet, o którym mówię, wygrywa średnio co tydzień.
— Czyli losowanie jest ustawiane?
— Facet gra na wyścigach konnych, na kilku loteriach, obstawia
wyniki meczów. Szczegółowo tego nie sprawdzałem, ale ustawiane
musiałyby być wszystkie gry, w których brał udział. To tak
prawdopodobne, jak spotkanie czeskich piratów na Karaibach.
— Może znalazł sposób na włamanie się do serwera z wynikami? —
zasugerował Felix. — Podmienia liczby, które obstawiał, dopiero jak
już zna wynik.
— Nie jest zbyt dobry w te klocki. Nawet nie postarał się, żeby zatrzeć
ślady.
— Ciebie też ktoś może teraz namierzyć.
— Nie tak łatwo. Zalogowałem się przez anonimizujący proxy gdzieś w
Argentynie. To taki serwer, który uniemożliwia wykrycie -
— Nie chcę wiedzieć. Mów wreszcie, co znalazłeś!
— Znalazłem matematyka, który stworzył wzór do wyliczenia wyniku
zdarzeń losowych. Nazwałem go Wielkim Antycypatorem.
Felix zamknął oczy i oparł wierzch dłoni o czoło.
— Tłumaczysz nam od kwadransa, że matematyka nie umie
przewidzieć wyniku losowania. A teraz mówisz, że znalazłeś gościa,
który umie to zrobić. Skonkretyzuj, o co w ogóle chodzi.
— To tak jak z giełdą, kursami akcji, obligacji, walut i takich tam. Jak
coś jest bardzo skomplikowane, to zwykłemu człowiekowi wydaje się,
że nie ma w tym żadnej metody. Ale są ludzie, którzy koszą
niesamowity szmal na giełdzie. Potrafią ogarnąć umysłem i
przewidzieć zmiany cen. Kupują, jak jest tanio, sprzedają, jak ceny idą
w górę. To najbogatsi ludzie na tej planecie. Wielki Antycy-pator
poszedł dalej - prawdopodobnie opracował wzór na wyliczenie
wyników gier losowych. Mając ten wzór, wiesz, czy wypadnie ci orzeł,
czy reszka, znasz z wyprzedzeniem numery Dużego Lotka...
— Czyli mając ten wzór, będziemy również wiedzieli, gdzie dokładnie
spadnie rakieta? — upewnił się Felix.
— No właśnie! Myślę, że jest tak skomplikowany, że zajmuje cały
zeszyt szkolny. Co więcej, będziemy znali z wyprzedzeniem numery
Dużego Lotka!
— Gdzie jest ten Wielki Antycypator?
— Pojęcia nie mam.
— Przecież mówiłeś, że masz jego IP!
— Pamiętasz, jak szukaliśmy Clevleen, znając jej IP? IP to adres
komputera w sieci, ale niekoniecznie komputera, który stoi na czyimś
biurku. Najbardziej prawdopodobne jest, że znajdziemy centralę
firmy telekomunikacyjnej, do której jest podłączonych kilkadzie-
siąt tysięcy komputerów. Zaraz... — Net chwilę klikał w mniejszą
klawiaturę po prawej. — Proszę bardzo: centrala telefoniczna
Warszawa-Centrum. Połowa mieszkań i biur w Śródmieściu może być
tam przypięta.
— Jeśli ma ten wzór, powinien.być absolutnie najbogatszym
człowiekiem świata — zauważyła Nika. — Dlaczego więc rozdrabnia
się na jakieś wyścigi konne i małe loterie?
— Jest dyskretny i raczej niezachłanny. Wygrywa mniejsze nagrody,
ale regularnie. Traktuje to chyba jak cotygodniową pensję.
— Dzięki temu nikt się nim nie zainteresował. — Felix pokiwał głową.
— Serwer totalizatora dopuszcza połączenia kodowane, ale ich nie
wymusza — ciągnął dalej Net. — Widocznie uznali, że nie są to
szczególnie wrażliwe dane. Zwykłe ciągi liczb, które ludziom przyszły
do głowy. Do momentu losowania nic nie znaczą, a potem i tak nie
muszą być ukrywane, bo wynik jest powszechnie znany. A ponieważ
Wielki Antycypator nie zna się na komputerach, nie wybrał opcji
kodowania. Dlatego też wiem, co dziś rano wytypował. — Położył na
blacie kartkę z liczbami: 3, 5, 17, 23, 48, 51. — Za pół godziny w
telewizji rozpoczyna się losowanie na żywo. Przekonamy się. Jeśli się
nie mylę, na sześć cyfr tylko pięć wytypował dobrze. Jak zwykle.
Dostanie... jakieś pięćset złotych. Wygrało pewnie z dziesięciu innych.
Dzięki temu nie wzbudzi podejrzeń.
— Może żyje tak od lat? — zastanowiła się Nika.
— Też bym tak chciał. Loguje się jako kilka różnych osób, ale to
dziecinna ostrożność. Działa tak samo - dwa, trzy losowania
przegrywa, następne wygrywa. Trzymajmy kciuki, żeby teraz wygrał...
— Dlaczego mu tak kibicujesz? — zapytała podejrzliwie Nika, ale
odpowiedź uniemożliwił przeraźliwy pisk.
— Alarm przeciwpożarowy?! — Felix zerwał się z krzesła.
— Pieluchowy chyba. — Net nawet się nie poruszył. — Wyobraź sobie
coś takiego o trzeciej w nocy.
— Obudziły się? — ożywiła się Nika. — Możemy zerknąć?
— Eee... Ze względów, o których nie chcę wspominać, zaczekałbym do
przewinięcia...
Nika nie słuchała. Po prostu wstała i wyszła. Chłopcy z ociąganiem
podążyli za nią. W pokoju bratosiostry, wśród różów i błękitów byli
już rodzice.
— Nie musimy tu przybiegać na każde kwęknięcie — nieśmiało
zasugerował tata, ale mama zignorowała tę uwagę. Machała kolorową
zabawką przed buziami bliźniaków.
— Ojej! — Nice zaświeciły się oczy. — Jakie są śliczne...
Net spojrzał na nią z przerażeniem.
— Tylko nie wchodźcie na dywan — ostrzegła mama.
Przyjaciele zatrzymali się tuż przed krawędzią dywanu we
wściekle różowe słoniki na wściekle błękitnym tle. Siostrzyczka, co
dało się poznać po różowych dodatkach do ubrania, czy raczej
kokonu, znów zaczęła płakać, co Felixowi ponownie skojarzyło się z
alarmem przeciwpożarowym. Pół sekundy później dołączył do niej
braciszek, cały w błękitach.
— Stereo... — mruknął Net.
Tata wycofywał się już dyskretnie z pokoju, ale mama zatrzymała go
słowami:
— Pokołysz trochę. Zaraz się uspokoją.
— Dolby Surround... — dodał pod nosem Net.
Pan Bielecki podszedł do łóżeczka, wziął na ręce dziewczynkę i zaczął
ją kołysać. Uspokoiła się szybko i zamknęła oczy, więc odłożył ją do
łóżeczka i odwrócił na pięcie z zamiarem opuszczenia pokoju. Wtedy
rozległ się dźwięk przypominający wyciskanie ketchupu z plastikowej
butelki i bobas otworzył oczy. Gdy Felix i Net zrozumieli, co było
źródłem dźwięku, skrzywili się, jakby wypili sok z cytryny.
— Kochanie, możesz przewinąć?
— Liluś... Mam pracę. Zawalę termin.
Mama jakby tego nie usłyszała. Pochyliła się nad chłopczykiem i
zaczęła robić do niego dziwne miny, wydając przy tym dziecinne
dźwięki.
— Zalaz wytsemy pupcię. Tjak. Pupcię Pompka wytsemy. Pupcia
będzie cyściutka.
Net wywrócił oczami i spojrzał zbolałym wzrokiem na przyjaciół. Pan
Bielecki z równie zbolałą miną przystąpił do przewijania chłopczyka.
Początkowy entuzjazm z pierwszych dni posiadania bliźniaków chyba
już go opuścił.
— Nie zapomnij o kremiku na pupcię — przypomniała mama.
Na czas pomiędzy rozpięciem pieluchy a zawinięciem jej i
wrzuceniem do foliowego worka chłopcy odwrócili wzrok i starali się
wstrzymać oddech. Nika chciała pomóc, ale zdała sobie sprawę, że
najpierw musiałaby zdjąć buty i umyć ręce.
Odgłos wyciskanego ketchupu powtórzył się z łóżeczka siostrzyczki.
— Oj... — Mama spojrzała na pieluchę. — Trzeba przewinąć nie tylko
Pompusia. Kochanie?
— Liluś. Ja naprawdę muszę pracować. Mam zaległości...
— A potem wyrzuć śmieciuszki, co, kochanie? Tu musi być czy-
ściuteńko. Poczytasz im do snu, prawda, kochanie?
— To dwutygodniowe bobasy, Liluś — odparł znużonym głosem tata.
— Czytanie im nie ma jeszcze sensu.
— Najlepiej tę książeczkę z żółtą okładką.
— Liluś... — Tata spojrzał na nią błagalnie. — Mają dopiero dwa
tygodnie...
— A potem tę różową, jak nie zasną po żółtej.
Tata, zrezygnowany, pokiwał głową, obiecał, że poczyta, i wreszcie
skutecznie wymknął się poza zasięg wzroku mamy. Net spojrzał na
przyjaciół, uniósł palec, zrobił minę „Uwaga!" i zapytał mamę:
— Co dziś na obiad?
— Weź sobie coś z lodówki. — Mama nie podniosła głowy znad
dziewczynki.
Net odwrócił się do przyjaciół i rozłożył ręce w geście „Co było do
udowodnienia". Przeszli do kuchni.
— Pompek? — skrzywił się Felix.
— Bo czasem robi ustami, jakby pompował materac. — Net ciężko
pokręcił głową. — Dziewczynka to Prumcia. Nie chcesz wiedzieć
dlaczego. Imiona tymczasowe. Oby nie przylgnęły. — Otworzył
lodówkę, ale prócz gotowych dań, którymi żywiła się teraz mama (tata
na posiłki wymykał się do pobliskiego centrum handlowego), było
tylko napoczęte opakowanie parówek. Przyjrzał im się z bliska.
— Jak myślicie, trzy dni po terminie to bardzo źle?
— Do przeżycia — odparł Felix. — Muszą brać zapas na ludzi z
kiepskimi lodówkami.
Szeptali, nie chcąc, by słyszeli rodzice.
— Potraktujmy to jako szczepionkę — zgodził się Net. Nałożył na trzy
talerze po parówce i podał przyjaciołom wraz ze sztućcami.
— Co nas nie zabije, to nas wzmocni. Chcecie ketchupu? — Sięgnął
znów do lodówki, ale zamarł w pół ruchu, po czym odstawił
plastikową butelkę na miejsce. — Nie chcecie... A może podgrzać w
mikrofalówce?
— Zjemy tak. Siadaj. — Felix wskazał mu krzesło. Zerknął na zegarek.
Do losowania Dużego Lotka zostało siedem minut. — Nie znam się na
dzieciach, ale twoja mama chyba za bardzo się przejmuje.
— Naukowo nazywa się to pomrocznością pociążową — wyjaśnił Net.
— Nie brzmi naukowo — zauważyła Nika.
— Nieważne, jak brzmi. Ważne, jak wygląda. — Wstał i kiwnął głową,
by przeszli do jego pokoju. Dopiero gdy zamknął drzwi, dokończył —
hormony zresetowały jej mózg i odpaliły go w trybie awaryjnym.
Zidiociała, słowem. Nawet mówi jak dziecko. Liczą się tylko
bratosiostra.
— Chyba rozumiem ten problem. — Felix od niechcenia ugryzł
parówkę.
— Obaj jesteście nieczuli — stwierdziła Nika. — Małemu dziecku
trzeba poświęcać dużo czasu. A dwójka dzieci, to przecież dwa razy
więcej czasu.
— Poświęcać można, ale bez przesady! Wczoraj, jak byłem w szkole,
wyłączyła mi wszystkie komputery. Pół dnia obliczeń poszło w
kosmos. — Net opadł na fotel. — Przeniosła się ze spaniem na kanapę
w salonie, żeby mieć bliżej. Przez pierwszy tydzień Pompek i Prumcia
spali w łóżku rodziców, ale tata powiedział, że się boi, że jak będzie się
przewracał na drugi bok, to ich zgniecie. Więc nie spał przez ten
tydzień, a potem odsypiał w dzień, zamiast pracować. Szefowie z
Instytutu już się wkurzają, bo tata nadzoruje projekt, a od dwóch
tygodni nie pojawił się na burzy mózgów współprogra-mistów. Teraz
zawala kolejne etapy prac.
— Ci szefowie nie mają chyba dzieci — powiedziała smutno Nika.
— Tata coraz gorzej to znosi, bo przed szefami tłumaczy się, dlaczego
nie pracuje, a przed mamą, dlaczego się nie zajmuje bratosiostrą.
— Nie może wziąć urlopu?
Net wzruszył ramionami.
— Pewnie może, ale termin zakończenia projektu jest nieprze-
suwalny. Mówi, że to zbyt ważna sprawa, żeby to olać. Zresztą... to nie
w jego stylu olać pracę.
— Ciekawe, że ta cecha nie jest dziedziczna — zauważyła Nika.
— Myślałeś o tym, żeby powiedzieć rodzicom o rakiecie? — zapytał
Felix.
— Powiedział — parsknęła dziewczyna. — Ale jakby opowiadał
dowcip. No i oni potraktowali to jako dowcip.
— Teraz to już za dużo tłumaczenia by było — wyjaśnił Net. — Powiem
im za parę lat, jak już nikogo to nie będzie obchodziło.
— Może na wszelki wypadek ewakuować bratosiostrę? —
zaproponował Felix.
— Prawdopodobieństwo, że... — zaczął Net, ale spojrzał na zegarek. —
Chodźcie.
— Obaj jesteście nieczuli — stwierdziła Nika. — Małemu dziecku
trzeba poświęcać dużo czasu. A dwójka dzieci, to przecież dwa razy
więcej czasu.
— Poświęcać można, ale bez przesady! Wczoraj, jak byłem w szkole,
wyłączyła mi wszystkie komputery. Pół dnia obliczeń poszło w
kosmos. — Net opadł na fotel. — Przeniosła się ze spaniem na kanapę
w salonie, żeby mieć bliżej. Przez pierwszy tydzień Pompek i Prumcia
spali w łóżku rodziców, ale tata powiedział, że się boi, że jak będzie się
przewracał na drugi bok, to ich zgniecie. Więc nie spał przez ten
tydzień, a potem odsypiał w dzień, zamiast pracować. Szefowie z
Instytutu już się wkurzają, bo tata nadzoruje projekt, a od dwóch
tygodni nie pojawił się na burzy mózgów współprogra-mistów. Teraz
zawala kolejne etapy prac.
— Ci szefowie nie mają chyba dzieci — powiedziała smutno Nika.
— Tata coraz gorzej to znosi, bo przed szefami tłumaczy się, dlaczego
nie pracuje, a przed mamą, dlaczego się nie zajmuje bratosiostrą.
— Nie może wziąć urlopu?
Net wzruszył ramionami.
— Pewnie może, ale termin zakończenia projektu jest nieprze-
suwalny. Mówi, że to zbyt ważna sprawa, żeby to olać. Zresztą... to nie
w jego stylu olać pracę.
— Ciekawe, że ta cecha nie jest dziedziczna — zauważyła Nika.
— Myślałeś o tym, żeby powiedzieć rodzicom o rakiecie? — zapytał
Felix.
— Powiedział — parsknęła dziewczyna. — Ale jakby opowiadał
dowcip. No i oni potraktowali to jako dowcip.
— Teraz to już za dużo tłumaczenia by było — wyjaśnił Net. — Powiem
im za parę lat, jak już nikogo to nie będzie obchodziło.
— Może na wszelki wypadek ewakuować bratosiostrę? —
zaproponował Felix.
— Prawdopodobieństwo, że... — zaczął Net, ale spojrzał na zegarek. —
Chodźcie.
Wyszli za nim do ośnieżonego ogrodu na szczycie apartamen-towca.
Było zimno, ale Net uniósł palec, by nie narzekali, tylko czekali.
Chmury gdzieś zniknęły, gwiazdy migotały na granatowym niebie.
Prawie nie było widać łuny nad Warszawą.
— Jest! — oznajmił Net. Felix i Nika powiedli za jego wzrokiem.
Jedna z gwiazd, jaśniejsza od pozostałych, wolno sunęła po niebie na
południowy wschód.
— To ta rura? — zdziwiła się Nika. — Jaka jasna...
— Chyba zostało na niej trochę farby.
Stali chwilę, dopóki rakieta nie zniknęła za budynkami centrum.
— Świeci tak jasno i nie można jej trafić? — zapytała dziewczyna.
— Można by działem laserowym — zastanowił się Net. — Czytałem o
tym kiedyś.
— To nic nie da — odparł Felix. — Działo laserowe niszczy rakiety we
wstępnej fazie lotu. Przepala powłokę i doprowadza do eksplozji
paliwa. Tu przepalenie niczego nie zmieni. Po prostu będzie dziura.
Wrócili do środka i pocierając zmarznięte ramiona, pobiegli do
pokoju Neta.
Gospodarz pstryknął przełącznik przy jednym z małych urządzeń,
jakich sporo walało się po biurku. Na monitorze po lewej wyświetliło
się okno programu telewizyjnego. Po raz kolejny w ciągu ostatnich
kilku dni zobaczyli Andżelikę Osmozę z partii Sojusz dla
Sprawiedliwości. Mówiła jak zwykle oburzonym głosem:
— Jak wyliczyli polscy astronomowie, nielegalna rakieta spadnie na
terytorium Polski. Straty mogą być niewyobrażalne, a wszystko to
przez nieudolność premiera i jego gabinetu.
— Wszędzie pełno tej baby — skrzywił się Net.
— Wykorzystuje szansę, żeby się polansować — dodał Felix.
Usadowili się wygodniej. Serwis informacyjny skończył się,
przeleciały reklamy i na ekranie pojawił się uśmiechnięty prezenter,
stojący obok pleksiglasowej maszyny z ponumerowanymi piłeczkami
w środku. Przywitał się, przedstawił znudzoną komisję, mającą
sprawdzać poprawność losowania, i uruchomił maszynę. Piłeczki
zawirowały wewnątrz maszyny, a po chwili wpadły do specjalnego
pojemnika. Na ekranie pojawił się wynik w uporządkowanej
kolejności: 3, 5, 17, 23, 36, 51.
Przyjaciele patrzyli na to szeroko otwartymi oczami. Prezenter
przeczytał jeszcze raz wynik, pogratulował wygranych i pożegnał się.
Miejsce studia zajęły reklamy.
— Jedna się nie zgadzała — podsumowała Nika. — Wygrałby z
pięćdziesiąt tysięcy...
— I tak mamy dwie stówy. — Net zatarł ręce.
— Mamy? — Nika spojrzała na niego z zaskoczeniem.
— Obstawiłem to samo, co on.
— To trochę ryzykowne — zauważył Felix.
— Dopóki wygrane mieszczą się w statystycznych granicach, nikt się
nie skapuje.
— Oby. Wiemy, że facet istnieje i że ma wzór. Teraz trzeba go znaleźć.
— To oznacza włamanie się do serwera telekomunikacyjnego —
odezwał się Manfred. — Tylko tam można sprawdzić adres faceta.
— To nie będzie łatwe — zastanowił się Net. — Baza danych klientów
ma już porządne zabezpieczenia.
— Czy ja dobrze słyszę? — upewniła się Nika. — Stoimy w błocie po
kostki, a wy chcecie wejść po kolana?
— Inaczej i tak będziemy się powoli zapadać — odparł Felix.
— A nie można tego załatwić... normalnie?
— Normalnie? — Net spojrzał na nią z pobłażaniem. — Mamy układ
dwunastu równań i już wiemy, że jest nadal niedokładny. Nie da się
tego zrobić normalnie. Potrzebujemy genialnego matematyka.
4.
Nocna ucieczka

Net przyglądał się popadającej w ruinę fryzurze Zosi. Zdaje się, że


dziewczyna rano próbowała się uczesać zwykłym grzebieniem, bo
sprężynujące loki zamieniły się w nieregularne, wręcz niechlujne fale,
podkręcone tylko przy końcach. Wyglądało to osobliwie.
— Postaraj się nie komentować — szepnęła mu na ucho Nika.
— Nie mam nastroju do żartów. — Net wzruszył ramionami.
— Nadal ciężko w domu?
— Wczoraj mama zrobiła tacie awanturę, że siedzi przed
komputerem, kiedy bratosiostra płaczą. Nigdy wcześniej nie
widziałem, żeby moja mama robiła awanturę. Ona nawet głosu nie
podnosiła. Wieczorem wysłuchałem kolejnego' wykładu, że muszę
wyłączać komputery, jak tylko skończę ich używać, bo
promieniowanie szkodzi Pompkowi i Prumci. Zwykle to tata pilnował
dyscypliny w domu.
— Może faktycznie ona przesadza... — zastanowiła się Nika.
— Miło, że dopuszczasz taką możliwość. Ja jestem tego pewien.
— Przejdzie jej.
— Na razie się zaostrza. Musiałem skonfigurować główny komputer w
ten sposób, by w pięć minut po wyłączeniu sam startował ponownie.
Jeszcze się nie skapowała.
Zosia zerkała raz po raz w stronę Felixa. Spróbowała wstać, ale w
ostatniej chwili zrezygnowała. Toczyła wewnętrzną walkę. Gdy
wreszcie się zdecydowała, zabrzmiał dzwonek, więc zrobiwszy ledwie
pół kroku, klapnęła z powrotem na krzesło. Całą matematykę
siedziała jak na szpilkach, nie słuchając zupełnie, co mówi pani Bąk.
Na pięć minut przed przerwą wymknęła się do łazienki. Wróciła,
dopiero gdy nauczycielka wyszła z sali. Ruszyła prosto w kierunku
Felixa, który rysował coś w brudnopisie. Dziewczyna odzyskiwała już
dawną niewidzialność, więc dokładnie nikt, włączając Felixa, nie
zwracał na nią uwagi. Choć ona sama czuła się, jakby wszyscy patrzyli
tylko na nią i śledzili każdy jej ruch. Felix uniósł wzrok i zerknął.
Dziewczyna skręciła, udając, że chce coś od Lucjana. Sztywno oparła
się o jego ławkę, tak że prawie dotknęła czołem czubka jego głowy.
Paraliżująca niemoc sprawiła, że nie zmieniła pozycji. Zamiast tego
usłyszała swój własny głos, mówiący „Cześć". Lucjan oderwał się od
lektury komiksu i spojrzał na nią zaskoczony, ich twarze znalazły się
bowiem pięć centymetrów od siebie. Zosia wstrzymała oddech.
Doskonale wiedziała, że zachowuje się nienaturalnie, ale nie umiała
tego zmienić.
— Aaam... — Myśli galopowały jej po głowie. — Pożyczysz mi zeszyt
do matmy?
W tym momencie do sali weszła Aurelia. Zacisnęła usta, podeszła,
chwyciła Zosię za łokieć i odciągnęła na bok. Pochyliła się nad nią
groźnie.
— Tak mi się odwdzięczasz? — syknęła. — Myślisz, że będę spokojnie
patrzeć, jak robisz te podchody?
— Ja... nie... — Zosia była przerażona.
— Myślisz, że masz jakiekolwiek szanse?
Zosia próbowała zaprzeczać, ale brakowało jej słów. Aurelia skrzywiła
się z pogardą.
— Znów zaczynasz wyglądać jak mysz — powiedziała głośniej. — To
twój naturalny stan, więc lepiej do niego wróć.
Odwróciła się i uśmiechnięta wróciła na miejsce obok Lucjana, jakby
nic się nie stało. Zosia wybiegła z sali.
— Co to miało być?! — zapytała szeptem Aurelia.
— Chciała zeszyt do matmy. — Lucjan już czytał komiks.
— Mieliście zamiar się pocałować!
— Nie. Raczej nie. — Pochłonięty fabułą komiksu chłopak nie
poświęcał zbyt wiele uwagi całej sytuacji.
— Raczej?! — Aurelia podniosła głos.
Lucjan wykonał gest, prawdopodobnie mający wyrażać coś pomiędzy
„Pojęcia nie mam, czym się przejmujesz" a „Nie widzisz, że czytam?".
Aurelia głośno wypuściła powietrze i założyła ramiona.
— Sama ją podrasowałam... — mruknęła, po czym zastanowiła się i
uśmiechnęła pod nosem. Co podrasowane, można ponownie
skundlić.
***
Tego dnia lekcja wuefu wyglądała jak wszystkie poprzednie od końca
wakacji, kiedy to okazało się, że brakuje nauczyciela do tego
przedmiotu. Lekcję prowadziła wyznaczona do tego przez dyrektora
osoba, na co dzień ucząca zupełnie czegoś innego. Tym razem był to
profesor Cedynia. Ponieważ nie miał najmniejszego pojęcia
o wychowaniu fizycznym, sprawdził obecność i poszedł na zaplecze,
by jak zwykle przynieść piłkę futbolową. Uczniowie klas drugiej „a" i
„b" czekali, co tym razem przyniesie. Piłek było kilka rodzajów i
zazwyczaj historyk wracał z tą nieodpowiednią. Tak było
i tym razem.
— Przeszedł samego siebie.,.. — stwierdził z cieniem szacunku w
głosie Gilbert.
Cedynia szedł wolno, uginając się pod ciężarem piłki lekarskiej.
Upuścił ją na parkiet. Piłka łupnęła o podłogę głucho, aż zatrzęsły się
szyby. Profesor nie zauważył tego, odwrócił się, podszedł do stojącego
w rogu sali krzesła z zamiarem poczytania książki. Chłopcy
popatrzyli po sobie. Lucjan podniósł piłkę i poszedł wymienić na coś
lżejszego.
Dziewczyny cały wuef spędzały, leżąc na materacach w rogu sali.
Rozmawiały i przyglądały się grającym chłopcom. Czasem Celina nie
mogła wytrzymać bezczynności i biegła zagrać na obronie. Wkurzała
się, ilekroć przeciwna drużyna krzyczała, że kiedy ona jest na boisku,
to w grze są dwie piłki.
Felix nie przepadał za futbolem, wyciągnął więc Neta i razem
dyskretnie wymknęli się do szatni. Chwilę później dołączyła do nich
Nika. Składy obu drużyn i tak były nierówne na korzyść drugiej „a".
Cedynia oczywiście niczego nie zauważał, spał już bowiem z książką
na kolanach.
Przyjaciele przebrali się i weszli do Kwatery Głównej. Przez ścianę
słychać było mecz.
— Dziś wolałbym pograć, niż tu siedzieć — zauważył Net. — O czym
chciałeś porozmawiać?
— Kiedy uciekaliśmy przed helikopterem, samochód w coś uderzył —
powiedział Felix. — Dlatego odrzuciło nas w bok i wpadliśmy na tę
podmokłą łączkę. To mogło być to coś, co zostawiało ślady na śniegu.
— Też się nad tym zastanawiałam — wolno powiedziała Nika. —
Młode dziki przychodzą na świat na początku lipca...
— A mrówki faraona na prostej wyciągają dwadzieścia metrów na
godzinę — odparł Net. — I co?...
— Wokół domu Gilberta to nie mogły być ślady małego dziczka. W
styczniu te małe dziczki ważą tak z pięćdziesiąt kilo i są wielkości
sporego psa.
— Więc może walnęliśmy w tego dzika? Szkoda, że go nie zabraliśmy.
Byłoby jedzenia na miesiąc!
— To było coś twardego — powiedział Felix. — Drewno albo metal.
Raczej metal. Mam taki plan, żeby pojechać i sprawdzić.
— Raczej nie chcemy tam jechać. — Net pokręcił głową.
— Chcemy.
— Nie. — Net intensywniej pokręcił głową. — Nie chcemy. Będzie już
ciemno. Ani myślę.
Felix spojrzał na zegarek, nacisnął kilka przycisków i oznajmił:
— Zachód słońca jest dziś o piętnastej piętnaście. Będziemy mieć
prawie dwie godziny.
— A jak trafisz na tego Koszałka-Ochlałka?
— Moim zdaniem to jakiś mechanizm. Poprzednio pojawił się dopiero
po zmroku.
— A agenci, wojsko, policja? Nie powiemy przecież, że szukamy
grzybów! Dzik już i tak się pewnie zepsuł...
— Jest mróz — przypomniał Felix. — Ale to na pewno nie był dzik.
Widziałem zderzak. Wyglądał, jakbyśmy wyrżnęli w beton.
— Nie idę — oznajmił twardo Net. — Dość mam problemów w domu,
żeby sobie dokładać nowych. To zresztą bez sensu.
— OK. Wobec tego pojadę sam. — Felix spochmurniał. — Włączyłem
GPS-a, gdy przeleciał nad nami helikopter, więc ma w pamięci punkt
zderzenia.
— Stary, nie obrażaj się, ale po co chcesz tam iść? Znajdziesz obtarty
pieniek albo skraszowanego dzika i kłopoty. Przecież to teren
poszukiwań, zaraz ktoś cię tam przydybie. Jeszcze wlepią ci mandat
za tego dzika.
— Sprawdźmy lepiej tego matematyka — dodała Nika. — Jeśli
tylko można to zrobić bezpiecznie.
***
Po pięciu minutach od rozpoczęcia lekcji fizyki drzwi otworzyły się i
do sali energicznie wkroczył dyrektor magister inżynier Juliusz
Stokrotka. Był ubrany, czy może lepiej powiedzieć wtłoczony w
ciemnozielony garnitur opinający jego pokaźny brzuszek. Do tego
założył kamizelkę w tym samym kolorze, jasnożółtą koszulę i
pomarańczową muszkę. Zestawienie kolorystyczne dosyć zabawne, co
znacząco wpływało na niezbyt poważne traktowanie dyrektora przez
uczniów. Dodatkiem do braku gustu był niski wzrost i błyszcząca
łysinka.
— W damskiej toalecie znaleziono TO. — Dyrektor uniósł w dwóch
palcach pustą małą butelkę po winie. — Czy ktoś coś wie na ten
temat?!
Cisza jak makiem zasiał. Czwartek spojrzał na dyrektora, jakby chciał
coś powiedzieć. Powstrzymał się jednak. Było oczywiste, że tak
rozpoczęte poszukiwania winowajcy są skazane na niepowodzenie.
Faktycznie, nikt się nie oderwał. Dyrektor pufnął i powiódł groźnym
wzrokiem po uczniach.
— Jeśli ktoś sobie coś przypomni, czekam w gabinecie — oświadczył
tak groźnie, że jeśli ktokolwiek chciał mu o czymkolwiek donieść, już
poniechał tego zamiaru.
Stał jeszcze chwilę, by dodać wagi swoim słowom, po czym
zamaszyście opuścił salę.
Pan Czwartek westchnął i powrócił do prowadzenia lekcji.
***
Autobus, jedyny, którym mógł się tam dostać, był tym samym
autobusem, którym wracał do domu Gilbert. A Gilbert nie powinien
wiedzieć o wyprawie do miejsca kolizji z nieznanym mechanizmem.
Felix szedł więc wolnym krokiem w sporej odległości za kolegą, licząc
na to, że tamten go nie zauważy. Po chwili zatrzymał się, przypomniał
sobie bowiem, że w godzinach szczytu autobus kursuje co kwadrans.
Nie było pośpiechu. Spojrzał na zegarek - za dwadzieścia druga. Do
zachodu słońca zostało półtorej godziny. Dotarcie za dnia do miejsca
zderzenia Land Rovera z nieznanym mechanizmem nie powinno
sprawić kłopotu. Przeszukanie terenu i powrót do autobusu również.
Felix zrobił w myślach przegląd sprzętu, jaki miał w plecaku i
poutykany po kieszeniach. Doszedł do wniosku, że brakuje mu tak
przydatnego w tych okolicznościach wykrywacza metalu. Od Nowego
Roku minął ponad tydzień i spadł jeszcze śnieg. Jeśli od owego
nieznanego mechanizmu odpadły jakieś elementy, to znalezienie ich
pod śniegiem było jak trafienie szóstki w Dużym Lotku, i to bez
znajomości systemu Wielkiego Antycypatora. Wyprawa nie miała
więc sensu bez zahaczenia o dom i uzupełnienia
ekwipunku. Policzył szybko, że w sprzyjających okolicznościach ma
szansę dotrzeć do miejsca poszukiwań najwcześniej pół godziny po
zmroku. Rodziło to pewne niebezpieczeństwa, wśród których
zabłądzenie nie było tym największym. Wbił dłonie w kieszenie, a
wzrok w brudny chodnik.
Pomysł, jaki niespodziewanie wpadł mu do głowy, olśnił go swą
prostotą.
***
Zaczynało się ściemniać, gdy autobus zatrzymał się na przystanku na
Bielanach. Do środka wsiadł postawny mężczyzna w płaszczu,
kapeluszu i okularach przeciwsłonecznych oraz, wyglądający przy nim
jak mikrus, chłopak z plecakiem. W podłodze coś jęknęło, a autobus
przysiadł na prawą stronę. Kilkunastu pasażerów spojrzało przelotnie
na nowych, ale wszyscy natychmiast odwrócili wzrok. Mężczyzna
niemal sięgał głową sufitu. Chłopak skasował dwa bilety i obaj usiedli
w ostatnim rzędzie.
— Ktoś może się zorientować — powiedział Golem Golem.
— Nic lepszego nie wymyśliłem — odparł cicho Felix. — Cieszmy się,
że jest zima.
Robot był ubrany w stary płaszcz i spodnie, a owinięte folią i taśmą
MacGyvera stopy miały przypominać znoszone obuwie. Wycięta ze
starego manekina twarz była skryta za postawionym kołnierzem,
szalikiem, kapeluszem i okularami przeciwsłonecznymi. Ciemne
okulary o tej porze dnia i roku od razu wzbudzały zdziwienie, ale
niepomiernie większe wzbudziłby ich brak. Felix nie miał pomysłu,
jak będzie maskował Golema Golema latem.
Na kolejnych przystankach dosiadali się ludzie, ale tył autobusu w
dziwny sposób pozostawał luźny. Felix udawał, że czyta książkę, a tak
naprawdę nie chciał dostrzec ukradkowych spojrzeń.
— Bileciki do kontroli — rozległo się nagle całkiem blisko.
Felix uniósł wzrok znad książki. Starszy mężczyzna z czytnikiem
biletów sprawdzał kolejnych pasażerów i nieubłaganie zbliżał się do
tyłu autobusu.
— Nie odzywaj się — syknął chłopak, choć, jeśli chodzi o rozmowność,
Golem Golem był przeciwieństwem Manfreda.
Odległość między przystankami była spora, toteż kontroler dotarł do
ostatniego rzędu.
— Bi... — powiedział tylko i znieruchomiał ze wzrokiem wbitym w
zamaskowanego robota. Mrugnął, odwrócił się, nienaturalnie wolnym
krokiem podszedł do następnych drzwi i zaczął raz za razem naciskać
przycisk „Na żądanie','.
Dwadzieścia minut później wysiedli z ulgą. Autobus odjechał,
żegnając ich spojrzeniami kilkunastu pasażerów. Golem Golem zdjął
okulary, kapelusz oraz maskę i włożył wszystko do kieszeni. Felix
wyjął z plecaka zawiniętego w miękką flanelkę martwego szpaka.
Chwycił go za główkę, przekręcił lekko w prawo, potrząsnął, znów
przekręcił, nieco mocniej, aż w środku coś pyknęło. Szpak drgnął,
wyprężył się i rozprostował skrzydła. Gdyby ktoś to widział, zapewne
zadzwoniłby teraz do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Ale w
pobliżu nie było nikogo. Zresztą szpak nie był szpakiem. Był cy-
berszpakiem. Prawdziwego ptaka przypominał jedynie z wyglądu.
— Masz go? — zapytał Felix.
— Mam — odparł Golem Golem.
Chłopak podrzucił więc sztucznego ptaka, a ten zamachał skrzydłami i
wzniósł się w niebo. W pierwotnej wersji cyberszpak miał być
napędzany wysuwanym z dzioba śmigłem, ale nie wyglądało to
naturalnie. Felix uparł się, że mały robot będzie machał skrzydłami.
Stara zasada Felixa, Neta i Niki, mówiąca, że jeżeli coś jest
niemożliwe, to znaczy, że będzie bardzo trudne, tym razem nie
sprawdziła się. Skonstruowanie odpowiedniego mechanizmu zajęło
tylko dwa wieczory. Silnik o regulowanej prędkości poruszał
skrzydłami za pomocą małego mimośrodu*, a dwa znacznie mniejsze
silniki przesuwały w przód i w tył oraz na boki najcięższy w całej
konstrukcji akumulator. W ten sposób zmieniał się środek ciężkości i
cyberszpak mógł zakręcać, a nawet zawisnąć w miejscu. Felix miał w
pamięci samolot, który dostał od taty na siódme, może ósme
urodziny.
W kilkanaście sekund po pierwszym starcie samolot wydostał się poza
zasięg nadajnika pilota zdalnego sterowania i przestał reagować na
stery. Odleciał w dal i nigdy nie udało się go znaleźć. Cy-berszpak
został więc wyposażony w jedną jedyną funkcję autonomiczną - kiedy
tracił łączność z nadajnikiem, zawracał. Poza tym jego lotem sterował
Golem Golem.
Cyberszpak wzniósł się na kilkanaście metrów i okrążył najbliższą
okolicę. Umieszczona w dolnej części dzioba kamera przekazywała
obraz w podczerwieni. Felix obserwował to na ekranie małego
monitora, a niezależnie robił to Golem Golem. Wyglądało na to, że
nikt nie czai się między drzewami.
Chłopak założył na nogawki spodni ortalionowe ochraniacze
przeciwśniegowe. Sięgnął do kieszeni po GPS-a, ale przypomniał
sobie, że kilka dni wcześniej zamontował na barku Golema Golema
odbiornik satelitarny w osłonie z włókna węglowego.

* Mimośród - element maszyny przypominający kształtem korbę.


Służy np. do zamiany ruchu obrotowego na posuwisty.
— Prowadź. Wiesz dokąd?
Robot skinął głową i ruszył prosto w las. Oduczył się już
mechanicznego powtarzania „Przyjąłem!", „Tak jest!" i temu
podobnych. Zainstalowany na jego komputerze pokładowym program
sztucznej inteligencji uczył się prawidłowo, choć wyraźnie wolniej niż
Manfred. W przeciwieństwie do tamtego nie miał dostępu do
komputerów o dużej mocy obliczeniowej i na stałe mieszkał w mózgu
robota. To rodziło pewne ograniczenia, ale i czyniło go jedynym i
niepowtarzalnym.
Weszli między drzewa. Zapalanie latarki byłoby zbyt niebezpieczne.
Felix schował ekran z podglądem okolicy z lotu szpaka i założył na
głowę opaskę z noktowizorem. Widok wypełniły mu odcienie zieleni.
Aby uniknąć wykrycia przez pasywny odbiornik wojskowy, zmniejszył
moc diod podczerwonych i teraz jego świat zwęził się do
kilkudziesięciu metrów. Reszta ginęła w ciemności. Przy masywnej
sylwetce robota podążający krok za nim chłopiec wydawał się drobny
i kruchy. Felix bardziej ufał czułemu noktowizorowi Golema Golema.
— Jak daleko? — zapytał szeptem.
— Sześćset dwadzieścia jeden metrów.
Felix zastanawiał się chwilę, czy nie powiedzieć robotowi, że taka
dokładność jest zbędna. To byłby w końcu jeden drobny krok w
doskonaleniu jego sztucznej inteligencji. Nie zdążył podjąć decyzji,
Golem Golem zatrzymał się bowiem i uniósł rękę w żołnierskim
sygnale „Stop". Skąd go znał? Na takie rozważania również nie było
czasu - stalowa dłoń pokazała „Schyl się". Posłuszny temu gestowi
Felix przywarł do ziemi. Golem Golem też już klęczał pod osłoną
krzaków.
— Ludzie — powiedział cicho. — Dwieście trzydzieści pięć metrów
przed nami. Miną nas i nie zauważą, jeśli odczekamy około
czterdziestu trzech sekund.
— Żołnierze?
— Tak. Trzech. Nie mają noktowizorów, tylko latarki.
— Cięcia budżetowe w armii...
Felix nie widział ani nie słyszał patrolu. Ufał jednak robotowi i cieszył
się, że konstruując go, nie oszczędzał na mikrofonach, kamerach ani
innych czujnikach.
— Nie mam zegarka ani miarki w głowie — powiedział Felix. —
Możesz zaokrąglać takie coś jak „czterdzieści trzy sekundy" czy
„dwieście trzydzieści pięć metrów".
— W górę czy w dół zaokrąglać?
— Jak chcesz — westchnął chłopak.
— To najgorsza odpowiedź.
— Po prostu podawaj przybliżoną wartość.
Odczekali te czterdzieści trzy sekundy i ruszyli dalej. Pod wierzchnią
warstwą świeżego śniegu była zamarznięta skorupa, która zapadała
się pod ciężarem Felixa. Nogi z chrobotem zagłębiały się w kruchej
ściółce leśnej. Chłopak brnął z trudem, wpadając w śnieg aż po
kolana. Gdyby nie ochraniacze, miałby już śnieg w butach i mokre
spodnie. Zrezygnował z wpatrywania się w ciemność i wszedł w ślad
robota, zostawiającego za sobą masę rozdrobnionego śniegu i
pokruszonego lodu. Teraz chłopak i tak się zapadał, ale tylko po
kostki.
— W przybliżeniu pozostało między dwieście dziewięćdziesiąt a
trzysta metrów — odezwał się robot.
— Wystarczy, jak powiesz „około trzystu metrów".
— Jak przejdziemy dwadzieścia metrów, to nadal będzie około
trzystu.
— To naprawdę bez znaczenia.
Śnieg przecinały tropy małych zwierząt, ale żadne z nich nie
wyglądały na ślady kangura w baletkach z korków od szampana.
Wreszcie Golem Golem zatrzymał się i oznajmił:
— Jesteśmy około zera metrów od celu.
— Czyli u celu?
— Znajdujemy się w środku obszaru o średnicy dwudziestu metrów.
Zaokrągliłem do zera. Twój pomiar był niedokładny z powodu drzew i
ekranowania przez dach samochodu.
— Pfff... — Felix nie miał siły tłumaczyć, o co mu chodzi. — Jak
cyberszpak?
— Nikogo nie ma w promieniu... około pięciuset metrów.
Felix spojrzał w górę. Cyberszpak nie wzbudzał podejrzeń, nawet jeśli
ktoś by go zauważył. I to było jego największym atutem.
Spomiędzy koron świerków i sosen przebijały pomarańczowo-różowe
spody chmur. Na dole, w gęstwinie pni i krzaków zapadł już jednak
mrok. Mimo że nikogo nie było w pobliżu, Felix postanowił nie
zapalać latarki. Zwiększył moc noktowizora i rozejrzał się. Świeży
śnieg zakrył część śladów, ale koleiny po Land Roverze były wciąż
widoczne. Przeszedł kilkanaście metrów wzdłuż nich, aż odszukał
miejsce kolizji. Nie znalazł żadnego pieńka, na który mógł najechać
samochód. Tu tata odbił w lewo, by ominąć zbliżające się coś.
Zderzenie i tak nastąpiło. Chłopak przeszedł jeszcze kilka kroków.
Dalej była niska górka i podmokła łączka. Cofnął się więc i rozejrzał
po ziemi. Żołnierze nie sprawdzili tego obszaru. Uznali zapewne, że
skoro samochód uciekł im na asfaltową drogę, tutaj nie mają już
czego szukać.
Felix sięgnął do plecaka po wykrywacz metalu, ale jego wzrok padł na
śnieżny pagórek piętnaście metrów na prawo od miejsca, gdzie stał.
Gdyby samochód uderzył w twardy przedmiot, to ten przedmiot
znalazłby się mniej więcej tam, gdzie teraz była ta górka. Skinął ręką
na Golema Golema i podszedł do pagórka, słysząc za sobą ciężkie
kroki robota. Przykucnął. Przez chwilę myślał nawet, że zobaczy tam
martwego dzika, ale gdy zgarnął rękawicą śnieg, ukazała się równa
powierzchnia. Zdjął z twarzy noktowizor i zaświecił małą kieszonkową
latarką. To był metal, matowy metal pokryty lodową skorupą.
***
Pan Bielecki usiadł koło żony na malutkim krzesełku w pokoju
bratosiostry i oświadczył:
— Musimy zatrudnić opiekunkę do dzieci.
— Nie poźwolimy, zięby Pompkiem i Prumcią ziajmował się ktoś obci,
plawda? — Mama potarła nosem o nosek brata, a potem siostry. —
Nie poźwolimy.
— Nie dajesz sobie rady — kontynuował tata. — Rozumiem, że
przestałaś malować, ale wymagasz też ode mnie, żebym rzucił pracę.
Z czego będziemy żyć? Tak się nie da funkcjonować.
— Pompek i Prumcia są najważniejsi pod śloneczkiem, plawda?
— Mówię do ciebie, a ty odpowiadasz dzieciom — zauważył tata. — To
trochę utrudnia rozmowę.
— Nie utludnia. — Mama połaskotała Pompka po brodzie. — Plawda,
ze nie utludnia? My wsiśko lozumiemy.
— Lilo, spójrz na mnie — pan Bielecki pochylił się do żony. — Możesz
na mnie spojrzeć?
Mama z zaskoczeniem oderwała wzrok od dzieci. Spojrzała na męża,
jakby był kimś zupełnie obcym.
— O co ci chodzi? — zapytała opryskliwie.
— Potrzebna ci pomoc przy dzieciach. Ja pracuję, więc musimy
zatrudnić opiekunkę.
— Babcia Adelajda pomoże.
— Mówisz o...? Przecież zanim wszystko pozałatwia i tu dotrze, minie
miesiąc. Zresztą nie interesowała się tobą od trzydziestu lat!
— Przypomniałam się jej. Przyjedzie.
— Jak to? — zdziwił się tata. — Zaprosiłaś ją? Nie sądzisz, że takie
decyzje powinniśmy podejmować wspólnie?
— Wspólnie? — Pani Bielecka znów skupiła uwagę na bliźniakach. —
Wsystko lobimy wspólnie, plawda? Wspólnie z Popkiem i Prumcią
zadzwoniliśmy do babci jesce ze spitala.
— I nie uznałaś, że warto chociaż mi o tym wspomnieć? — Tata
zdziwił się jeszcze bardziej, ale mama już go nawet nie słuchała.
Wstał i poszedł do kuchni nalać sobie piwa.
Wtedy do domu wszedł Net i od razu wpadł w napiętą atmosferę
wzajemnych pretensji. Zgarnął z lodówki wodę mineralną z zamiarem
zaszycia się w pokoju.
— Poznasz swoją babcię — rzucił ponuro tata. — Mamę mamy.
— Tę, co mieszka w Australii?
— Tak. Właśnie tę.
Net przypomniał sobie stare opowieści. Babcia Adelajda
wyemigrowała z Polski w latach siedemdziesiątych. Zostawiła tu męża
i córkę. Córką była oczywiście Lila, mama Neta. Początkowo babcia
mieszkała i pracowała w Wielkiej Brytanii, potem przeniosła się do
Australii. Plan był taki, że ściągnie do siebie rodzinę. Jednak dziadek
Neta działał w opozycji i nie dostał paszportu*. Gdy komuna już
upadła i dziadek mógł wreszcie wyjechać, okazało się, że w tym czasie
babcia poznała kogoś w Australii, zażądała więc rozwodu i założyła
nową rodzinę. Net nie pamiętał, by rodzice utrzymywali jakiś kontakt
z babcią. Była jedynie imieniem, które znał z rozmów przy
świątecznym stole. Równie abstrakcyjna jak postacie z filmów. Może
nawet bardziej.
— Kiedy przyjedzie? — zapytał.
Tata spojrzał w kierunku pokoju bliźniaków i powiedział cicho:
— Jak się dowiesz, daj mi znać.
***
To, co leżało na blacie, wyglądało jak powiększone dziesięciokrotnie
jojo w wersji emo, czyli z kolcami. Na wierzchu był przetło-czony
koncentrycznie stalowy talerz o średnicy jakichś sześćdziesięciu

• W czasach PRL-u nie każdy mógt wyjechać za granicę. Władze


często traktowały wydanie paszportu jako rodzaj nagrody lub
element szantażu wobec swoich obywateli.
centymetrów. Wyglądał, jakby był wykonany z matowej stali, i
przypominał dekiel zdjęty z koła nowoczesnego autokaru. Niżej
znajdował się kilkucentymetrowy pierścień, na którego obwodzie co
kilkanaście centymetrów wystawały wypustki wielkości i kształtu
filiżanek do espresso. Jak powiększone korki od butów piłkarskich.
Metalowe, zakończone gumowymi poduszkami. Za tym pierścieniem
był następny, szerszy, ale za to o nieco mniejszej średnicy. Jego
powierzchnię przecinał skomplikowany wzór nacięć i szczelin tak
wąskich, że nie dałoby się w nie wcisnąć końcówki śrubokręta. Dalej
był drugi pierścień z kolcami i znów dekiel.
Félix nie miał wątpliwości, że właśnie to urządzenie odcisnęło w
śniegu ślady wokół domu Gilberta. Nazwa „kolcobot", wymyślona
przez Neta, pasowała doskonale. Kiedy leżał tak na stole, wyglądał jak
hamburger dla stalożernego olbrzyma.
Félix stał przed robotem, zafascynowany nieznanym mechanizmem, i
nie wiedział, od czego zacząć. Po pobieżnych oględzinach jednego był
pewien - robot porusza się w pozycji pionowej, tocząc się jak
popchnięte koło od samochodu. A źródłem napędu musiał być
potężny silnik... ale jak działał? Félix zastanawiał się nad tym i
doszedł do wniosku, że jedynym sensownym sposobem wprawiania
takiej konstrukcji w ruch jest użycie koła zamachowego
współpracującego z mimośrodem. Obracając się do tyłu, zmuszałoby
pierścienie z kolcami do obracania się w przód, a te z kolei
sprawiałyby, że poruszałby się cały robot.
Dum! - rozległo się zza ściany zewnętrznej budynku. Włącznik kręta
znów zadziałał i robot podjął przerwaną misję. Dum! Félix czekał, ale
kręt chyba znów zasnął.
Skupił się na znalezisku. Dlaczego kolcobot przestał działać? Spływały
z niego krople wody z rozpuszczającego się śniegu, ale nie było widać
śladów uszkodzeń. Felix nachylił się nad robotem, chwycił go za kolce
i spróbował unieść. Maszyna ważyła jednak co najmniej z pięćdziesiąt
kilo - była za ciężka.
— Obróć na drugą stronę — polecił Golemowi Golemowi.
Android* posłusznie podszedł do stołu i bez trudu przełożył kol-
cobota. Na mokrej powierzchni dekla wyraźnie było widać rysy i
smugi farby ze zderzaka. Jednak metal był wgnieciony minimalnie.
W porównaniu do uszkodzeń zderzaka dawało to pojęcie o

* Android - robot przypominający wyglądem człowieka.


wytrzymałości materiału, z jakiego był zrobiony kolcobot.
Felix z trudem poruszył pierścieniami. Puszczone, zwolniły po chwili i
zatrzymały się. To musiało być koło zamachowe! Tak właśnie
zachowują się mechanizmy w nie wyposażone. Najprawdopodobniej,
mimo wypadku, układ napędowy nie został zablokowany.
Nigdzie nie było widać śrub, zatrzasków ani innych elementów
mocujących. Chłopak wziął śrubokręt, ostrożnie włożył go w szczelinę
między deklem a pierścieniem z kolcami i spróbował podważyć. Nagle
poczuł się jak małe dziecko piłujące granat przeciwczoł-gowy piłką do
metalu. Założył więc okulary robocze, kask i gumowany fartuch. Znów
przymierzył się ze śrubokrętem do kolcobota, ale tym razem
stwierdził, że czuje się jak piłujące granat dziecko ubrane w okulary,
kask i płaszcz. Nie wiedział przecież, co ma przed sobą. Sprawdził
tylko, że kolcobot nie jest radioaktywny, ale to nie znaczyło, że nie
może na przykład wybuchnąć.
Dochodziła już jedenasta, z przykrością pozostawił badanie na
następny dzień. Usiadł przed komputerem i wywołał Neta i Nikę, by
opowiedzieć im o znalezisku. Niestety, oboje mieli status
„Niedostępny" i nie odpowiadali. Zaczął pisać do nich wiadomość, ale
po dwóch zdaniach zrezygnował. Powie im jutro w szkole.
Golem Golem wpiął się w kontakt, żeby podładować akumulatory.
Felix umył się i położył do łóżka. Próbował czytać Syzyfowe prace, ale
obecność nieznanego robota nie pozwalała mu się skupić na
lekturze. No tak, to były minusy mieszkania w warsztacie. No i ta
przykra świadomość, że przyjaciół nie obchodzi wynik jego wyprawy.
Do tej pory zawsze działali razem, a teraz...
Odłożył książkę, zgasił lampkę.
Pomyślał o babci.
— Dobranoc — wyszeptał w kierunku Golema Golema.
— Miłych snów — odparł robot.
***
Felixowi śniło się, że siedzi za sterami wielkiego odrzutowca. Sześć
potężnych silników samolotu rozpędzało się ociężale. Kilkanaście
wielkich kół przenosiło ciężar na pas startowy, a z tyłu, sto metrów za
nim zaparkowano sześć samochodów. Felix siedział w kabinie pilota,
ale jak to w snach bywa, jednocześnie obserwował całą scenę z
zewnątrz. Kolejno popychał dźwignie ciągu silników do maksimum,
aż samochody z tyłu zaczęły się trząść. I gdy pęd powietrza zdmuchnął
pierwszy z nich, zapaliło się światło. To Golem Golem włączył
reflektor. Z pewnością uczynił to z myślą o Felixie, bo sam bez
problemu widział w ciemnościach. Nie do końca rozbudzony chłopak
usiadł na łóżku i sięgnął w bok, by wyłączyć silniki, ale zamiast na
dźwignie, trafił dłonią w lampkę nocną. Dźwięk, jaki wydaje
rozpędzający się odrzutowiec... bądź odkurzacz, nasilił się. Leżący na
blacie roboczym kolcobot obracał pierścieniami napędowymi. Felix
rozglądał się po swoim pokoju, który tak niespodziewanie zastąpił
kabinę jumbo jęta. Minęła chwila, nim zdał sobie sprawę, że to nie
jest dalszy ciąg snu. Kolcobot, jakby uniesiony niewidzialną ręką,
podniósł się i zeskoczył ze stołu. Z głuchym terkotem gumowych
poduszek zakręcił na środku podłogi i ruszył w kierunku schodów.
Wspiął się na nie, z dziwną łatwością wyskoczył na ostatnim stopniu i
uderzył w drzwi, których dolna połowa rozprysła się z hukiem.
Drzazgi poleciały na wszystkie strony. Wtedy ruszył Golem Golem.
Wyrwał z kontaktu krótki kabel, którym ładował swoje akumulatory, i
w kilku susach, od których zatrząsł się dom, dopadł schodów. Felix
założył kapcie i narzucił wiszącą na oparciu
fotela kurtkę. Z góry dobiegł go kolejny huk. Chłopak wbiegł na
parter. W hallu kręcił się zdezorientowany Caban. Szczekał i
popiskiwał na przemian - wyglądało, że zamierza się schować pod
własne posłanie. Drzwi na ogród były połamane - nie miały dolnej
połowy. Golem Golem chwilę stał, nasłuchując. Potem, zamiast biec
do uszkodzonych drzwi, otworzył frontowe i wyskoczył na zewnątrz.
Felix stanął w progu i ujrzał pędzący przez zaśnieżony trawnik
zamazany kształt. Kolcobot wydał z siebie głośny jęk, przypominający
turbinę gazową, wyskoczył w powietrze i przeleciał ponad
ogrodzeniem. Golem Golem podbiegł do furtki, a Felix, przytomniejąc
szybko, nacisnął przycisk domofonu zwalniający zamek, po czym
ruszył za swoim robotem.
— Stój! — krzyknął, widząc, że Golem Golem szykuje się do pogoni.
Środkiem ulicy, terkocząc o asfalt, jarząc się na czerwono szczelinami,
oddalał się kolcobot. Poruszał się z prędkością jadącego szybko
samochodu, więc pościg i tak nie miał sensu. Gdy przed dom wypadł
tata, a w chwilę później mama, było po wszystkim.
— Czy to byli włamywacze? — zapytała mama, otulając się szczelniej
szlafrokiem. W dłoni trzymała otwarty telefon komórkowy.
— Raczej mechanizm, który wymknął mi się spod kontroli — odparł
Felix.
— Oby nikomu nic się nie stało — ziewnęła sennie mama.
— Musisz bardziej uważać z wynalazkami — stwierdził tata z nutą
nagany w głosie. Po chwili jednak przypomniał sobie, że jemu
samemu dopiero co uciekł robot. — Czy powinniśmy go szukać?
Felix wiedział, że tata cieszy się, iż syn idzie w jego ślady.
— Raczej przepadł — odparł.
Mama spojrzała na Golema Golema, stojącego w pełni swej
maszynowej krasy, potem na zapalające się światła w sąsiednich
domach i mruknęła:
— Wracajmy do środka, zanim sąsiedzi zamówią nam egzor-cyzmy.
Ponieważ było bardzo zimno, pomysł przyjęto bez sprzeciwu. Felix
przez chwilę chciał opowiedzieć tacie o wszystkim, ale zrezygnował.
Pierwsze pytanie rodzica dotyczyłoby przyczyn zatajenia wyprawy i
znalezienia robota.
Dziura w drzwiach ogrodowych została tymczasowo zasłonięta
komodą, Caban dostał ziołową tabletkę uspokajającą i wszyscy, z
braku lepszych pomysłów, wrócili do łóżek.
Felix był pewien, że nie zaśnie do rana. Pięć minut później spał w
najlepsze i nawet głuche „Dum!" o trzeciej nad ranem nie obudziło go.
5.
Sensacyjny romans informatyczny

— Jak to, wstał? — zapytał Net, gdy Felix skończył opowiadać o


wydarzeniach wczorajszego wieczora.
Stali z Niką przy oknie na korytarzu i czekali na pierwszy dzwonek.
— Sądzę, że miał w środku koło zamachowe — powiedział Felix. —
Taki żyrostat... Pamiętasz mój patent w rowerze? Żyrostat zamiast
podpórki. Nie przewraca się, tak samo jak kręcący się bączek. A skoro
się nie przewraca, to można się od niego odepchnąć, a dokładniej
zmienić prędkość obrotową i wstać.
— Mętne to, co opowiadasz — pokręcił głową Net. — Wiem tylko, że to
już drugi robot, który ci ostatnio nawiał.
— Trzeci.
— Podejrzewam, że nie był zepsuty, tylko zamarzł — wyjaśnił Felix. —
Kiedy zderzył się z samochodem, zemdlał... Hm. Głupio to brzmi w
przypadku robota, ale właśnie coś takiego się stało.
Jakiś bezpiecznik odłączył system napędowy, a może coś się
zresetowało. Potem kolcobot zamarzł i dopiero jak odtajał, obudził się
u mnie w domu.
— Przyjrzałeś mu się dokładnie? — zapytała Nika.
— Nie było logo trzech trybów — Felix odgadł, o co chodzi
przyjaciółce. — Nie było żadnego znaku ani napisu. Matowa stal
nierdzewna albo jakiś jeszcze twardszy metal.
— Więc przyznasz teraz, że twoja wyprawa była bez sensu? —
podsunął Net.
— Niezupełnie. Przyjrzałem się kolcobotowi z bliska, no i wiemy
przynajmniej, że to nie był dzik, turbolis, kangurzątko-balet-
mistrzątko ani pijany krasnal. — Spojrzał poważnie na Neta. — To
wszystko tydzień temu nie wydarzyło się przypadkiem. I my też nie
byliśmy tam przypadkiem.
— Ktoś chce zwalić winę na nas — powiedziała Nika. — Temu służyła
cała ta impreza sylwestrowa.
— Dlatego powinniśmy przeczekać — stwierdził Net. — Najlepiej się
nie wychylać i działać cichociemnie.
Felix westchnął.
— Czyli nic nie robić... Chcesz biernie czekać na rozwój wypadków?
— Zawsze do tej pory jak próbowaliśmy naprawiać własne błędy,
wpadaliśmy w jeszcze gorsze kłopoty — przypomniała Nika.
— A jak poszukiwania geniusza matematycznego?
— To jest trudniejsze, niż myślałem. — Net ożywił się. —
Zabezpieczenia bazy danych zwycięzców totalizatora są dużo lepsze.
Można się tam włamać, ale natychmiast zostanie powiadomiony
administrator, a odpowiedni program rozpocznie poszukiwanie
adresu, z którego nastąpił atak. Jeśli jest dobry, zajmie mu to,
kilkanaście sekund. A to za mało, żebym cokolwiek z tej bazy
wyciągnął.
— To nielegalne — przypomniała Nika.
— A rakieta spadnie legalnie? — fuknął Net. — Kobieto, stoimy po
jasnej stronie mocy.
— Co możemy zrobić? — Felix jak zwykle dążył do konkretów.
— Część nagród Wielkiego Antycypatora to nagrody rzeczowe —
powiedział Net. — Facet traktuje loterie jak sklepy internetowe. Na
przykład ostatnio wygrał toster. Dzięki temu łatwiej go będzie
namierzyć, bo większość nagród jest wysyłana pocztą. Pocztowa baza
danych ma gorsze zabezpieczenia niż komórka na węgiel u mojej cioci
na wsi. Teoretycznie wystarczy więc sprawdzić, na jaki adres były
wysyłane paczki z nagrodami. Można przyjąć, że jak facet wygrał w
poniedziałek, to najdalej w środę wysłali mu paczkę. Problem polega
na tym, że z poczty bliskiej siedzibie loterii każdego dnia wysyłanych
jest kilkaset paczek.
— Więc to raczej nam nic nie da.
— Napisałem prosty wzór i przerobiłem go na program do
przeszukiwania tej bazy. — Net uśmiechnął się dumnie.
— Mówiłem, że mogę się tym zająć — wtrącił Manfred.
— Rozmawialiśmy o tym — przypomniał Net. — Nie chcę wyjść z
formy. Sytuacja wygląda tak, że w Polsce jest prawie osiem tysięcy
urzędów pocztowych. Początkowo myślałem, że jeżeli siedziba jakiejś
loterii mieści się na przykład na warszawskim Bemowie, to paczka
może zostać wysłana z trzech okolicznych poczt w ciągu, załóżmy,
trzech dni. Lekko licząc - dwa tysiące paczek do różnych rejonów
Polski. Z tego około pięćdziesięciu idzie do centrum Warszawy. A tam
jest centrala telekomunikacyjna z naszym numerem IP, do której jest
podpięty Wielki Antycypator. Nadążacie?
— Nadążamy — przytaknął Felix.
— Pięćdziesiąt adresów to jednak dużo.
— Jest jeszcze gorzej. Loteria, która ma siedzibę w Warszawie, może
mieć magazyn w Szczecinie. Albo wysyłkę prowadzi inna firma.
Sprawdziłem kilka loterii i magazyn zawsze był gdzie indziej niż
siedziba. Nie dowiedziałem się gdzie. Jeśli pominiemy poczty w
małych miasteczkach, to zostanie nam ich około pięciu tysięcy.
— Czyli lipa?
— Nie do końca. Facet wygrywa czajnik w poniedziałek, więc paczka
musi zostać wysłana z jednej z tych pięciu tysięcy poczt w ciągu trzech
dni. Tak przynajmniej założyłem. Mamy więc dwieście paczek razy
trzy dni razy pięć tysięcy poczt. Trzy miliony paczek.
— Jeszcze większa lipa.
— Z tego ledwie sześć tysięcy trafia do centrum Warszawy. Łatwo to
sprawdzić dzięki kodom pocztowym.
— Możesz przejść do wniosków? — Felix był już zniecierpliwiony.
— Już. Chciałem wam tylko pokazać, jaką pracę musiałem wykonać,
by do tego dojść. Żebyście nię myśleli, że olewam sprawę. — Tu
spojrzał wymownie na Nikę. — OK, OK. Z tych sześciu tysięcy paczek
jedna trafia do naszego geniusza. Za jakiś czas facet wygra lutownicę
albo suszarkę, albo damski depilator i znów będziemy mieli sześć
tysięcy paczek, które w ciągu trzech dni dotrą do adresatów w
centrum Warszawy. Po którymś razie musi pojawić się prawidłowość.
Słowem, mój program, posługując się tym wzorem, sprawdza adresy,
na które przychodzą paczki w trzy dni po tym, jak kolo wygrywa.
Wzór odrzuca adresy, na które stale przychodzą paczki, oraz te, na
które paczka przychodzi rzadko.
— I co wyszło?
— Jeszcze nic, ale program cały czas przeszukuje bazę. Znaczy... mam
nadzieję, że przeszukuje, bo wczoraj, jak byłem w szkole, mama trzy
razy wyłączała komputer. Już się połapała, że on sam się włącza.
Wieczorem musiałem zaczynać od początku. Na razie udało się
zredukować liczbę adresów do dwóch tysięcy.
— Daj znać, jak zredukujesz do jednego.
— Skąd ten sarkazm, hm?
— Bo to nic nie da. Chcesz czekać, aż facet wygra lutownicę, a do
upadku rakiety jest coraz mniej czasu. Załóżmy nawet, że go
odnajdziesz, załóżmy, że do niego pójdziemy, i załóżmy, że on
poprawi twój wzór. Wreszcie załóżmy, że uda się wyliczyć, gdzie
spadnie rakieta. I co dalej? Zadzwonisz do burmistrza Pcimia
Górnego i każesz przeprowadzić ewakuację stu tysięcy ludzi, bo twój
genialny wzór mówi, że spadnie im na głowę rura ciepłownicza?
— No... — Net wzruszył ramionami. — Jakoś tak.
Felix pokręcił z rezygnacją głową, wbił dłonie w kieszenie i poszedł do
klasy. Net i Nika spojrzeli na siebie, ale właśnie zabrzmiał dzwonek.
Jako ostatnia do sali weszła Zosia. Resztki loków smętnie zwisały jej
wokół głowy. Zrezygnowała z krótkiej spódniczki i powróciła do starej
szaroniebieskiej sukienki o bliżej nieokreślonym kroju. Założyła na
nią wściekle różowy golf, który kupiła w zeszłym tygodniu.
Zestawienie stylów i kolorów nie wyszło na dobre.
— O, Myszą przyszła — skomentowała Aurelia, a siedząca obok
Klaudia zachichotała. — Myszą, która udaje człowieka.
— Odczep się — powiedziała cicho Zosia i powlokła się na swoje
miejsce.
— Operacja się nie udała? — ciągnęła Aurelia. — Włosy i twarz zostały
od myszy. I gust też.
— I głos — prychnęła Klaudia.
Teraz już śmiała się połowa klasy. Dalsze popisy Aurelii przerwało
wejście do klasy pani Bąk, zwanej potocznie Ekierką, jednak po
matematyce Aurelia od razu przypomniała sobie o Zosi.
— Idziesz do sklepiku? — zapytała zbyt głośno, by to było zwykłe
pytanie. Reszta klasy już czekała na pointę dowcipu.
— Idę... — odparła niepewnie Zosia.
— To przynieś trochę sera!
Wśród uczniów pojawiły się chichoty.
— I uważaj na pułapki! — dorzuciła Klaudia.
— I koty! — dodał Lambert.
— I sowy!
— Nietoperze!
— Myszołowy!
Niemal wszyscy już się śmiali. Podśmiewał się nawet Net, mimo
spojrzeń, jakie rzucała mu Nika. Gilbert przyglądał się całej sytuacji
z ponurą miną, a Felix szkicował coś w brudnopisie i zdawał się nie
dostrzegać niczego wokół.
Zosia wybiegła z sali. Po przerwie weszła do klasy razem z
nauczycielem, co uniemożliwiło Aurelii kontynuowanie złośliwości.
Po czterdziestu pięciu minutach, ledwo zabrzmiał dzwonek, Zosia
wyprysnęła na korytarz. Udawało się jej tak aż do końca dnia, kiedy to
historyk, pan Cedynia, wyszedł z sali przed uczniami.
— Masz wąsy, Myszo? — zaczęła Aurelia.
Zosia chciała jak najszybciej wyjść, ale w pośpiechu źle zamknęła
torbę i zeszyty wraz z podręcznikami wysypały się na ziemię. Rzuciła
się, by je zbierać, na co Aurelia zareagowała głośnym śmiechem.
Śmiech, choć sztuczny, okazał się zaraźliwy. Przynajmniej dla
niektórych.
— Szukasz okruszków? — zapytała Klaudia, prawie już płacząc z
radości.
— Ziarenek — dorzucił Oskar.
Im głośniejszy był śmiech, tym Zosi gorzej szło pakowanie. Książki
leciały jej z rąk i nijak nie chciały się zmieścić do torby.
Nika przysłuchiwała się kolejnym drwinom z rosnącą złością.
— Dlaczego to robisz? — zapytała stojącego najbliżej Oskara.
Chłopak wzruszył ramionami.
— Jakoś tak... automatycznie. Jak wszyscy.
Zosi trzęsły się ręce, znów upuściła książki.
— Schowaj je do ust... — Aurelia zataczała się ze śmiechu. — Jak
chomik. To bliski krewny myszy.
— Skończ wreszcie! — nie wytrzymała Nika.
— Następny gryzoń. — Aurelia odwróciła się, z rozpędu mówiąc w ten
sam sposób. — Czego chcesz, ruda wiewióro?
— Żebyś się zamknęła, czarna kozo.
Wytrącona z nastroju Aurelia nagle przestała się śmiać. Nie znalazła
dość szybko celnej riposty, więc tylko prychnęła. Zdała sobie sprawę,
że to koniec przedstawienia. Zmierzyła Nikę nienawistnym
spojrzeniem i zajęła się przeglądaniem zawartości swojej torby.
Prześmiewcza atmosfera momentalnie się rozwiała. To była ostatnia
lekcja, więc wszyscy wolno zaczęli wychodzić. Zosia spakowała
wreszcie książki i wyszła jako ostatnia. Na korytarzu złapała za rękaw
Nikę.
— Obiecuję, że nie będę się nawet odzywać do Neta! — wyrzuciła z
siebie jednym tchem.
— Dlaczego masz się do niego nie odzywać? — zapytała zaskoczona
Nika.
Zosia chwilę układała w głowie odpowiedź, ale tylko westchnęła.
— Słuchaj — odezwała się więc Nika. — Czy ty nie możesz powiedzieć
czegoś Aurelii? Czegoś, żeby się odczepiła?
— Nie potrafię — Zosia wzruszyła ramionami. — Nie umiem tak...
Cały czas trzymała Nikę za rękaw. Dopiero teraz zdała sobie z tego
sprawę i puściła ją.
— Moje włosy nie są za piękne — westchnęła.
— Nie są — przyznała Nika. — Loki to dobre rozwiązanie. Ale nie
możesz się czesać grzebieniem, bo będzie jeszcze gorzej. Nakręć na
noc wałki.
Zosia spojrzała na nią wielkimi oczami i niepewnie dotknęła swoich
włosów.
— Nigdy tego nie robiłam — odparła.
— To proste. Kup wałki w sklepie kosmetycznym. Kosztują grosze.
Wieczorem umyj głowę, rozczesz włosy i po pasemku nawijaj na taki
wałek. Rano rozwiniesz i loki jak znalazł.
— A... reszta?
— Jaka reszta?
— No... — Zosia zmierzyła Nikę wzrokiem. — Buty na przykład. Takie
jak twoje.
— Chcesz kupić martensy? — upewniła się Nika. — Nowe kosztują
ponad trzy stówki. Poza tym to buty, które muszą się napić krwi.
Poobcierasz się solidnie, zanim się ułożą. Ale za to potem, jak
będziesz pastować, wytrzymają kilka lat, więc w sumie się opłaca.
Wiosna, lato, jesień, zima.
— Aha... — Zosia pokiwała głową. — Trzy stówy.
Odwróciła się i odeszła. Nika nie była pewna, co to wszystko
miało właściwie znaczyć, więc uznała, że to osobliwa forma
podziękowania za obronę przed Aurelią. Chłopaków dogoniła już na
schodach przed szkołą.
— Moglibyście czasem coś powiedzieć — rzuciła z pretensją. — Coś, co
by usadziło tę... tę... blacharę, jak robi takie rzeczy.
— Zwykłe wygłupy — zbagatelizował Net.
— Raczej przemyślana akcja — zaprzeczył Felix. — To psychologia
tłumu, a Aurelia ma talent polityczny. Cała reszta nawet nie wie, że
została wykorzystana.
— Jak to możliwe, że widzisz takie... zależności — zaczęła z lekką
złością w głosie Nika — a nie widzisz, dlaczego Zosia to wszystko robi?
Dlaczego się przebiera i kręci loki.
— A dlaczego to robi?
Dziewczyna nie zdążyła odpowiedzieć. Z bocznej ulicy wyjechał
czarny samochód terenowy z przyciemnianymi szybami. Zatrzymał
się dokładnie przed trójką przyjaciół. Byli zbyt zaskoczeni, by uciekać,
zresztą nie miałoby to sensu, bo tylko skierowałoby na nich
podejrzenia. Stali więc nieruchomo, wstrzymując oddech. Szyba w
przednich drzwiach opuściła się i zobaczyli uśmiechniętą twarz... taty
Felixa.
— Cześć! Co macie takie miny?
Przyjaciele przyjrzeli się samochodowi i dopiero teraz rozpoznali w
nim wyremontowanego i odmalowanego na czarny mat Land Rovera.
Felix obszedł samochód dookoła. Nowe zderzaki, światła, rury
osłaniające chłodnicę, nowe lusterka, progi z rur. Tata wysiadł i
poklepał błotnik.
— Ta noworoczna przygoda ma też i pozytywne skutki — powiedział.
— Teraz to praktycznie nowy samochód. Może nawet mamie się
spodoba... chociaż jazda nim wymaga treningu.
— A silnik? — zapytał Felix. — Jakoś ciszej pracuje.
Tata z szerokim uśmiechem dumnie otworzył maskę. W miejscu
starego silnika, przypominającego nieco konstrukcję z czasów drugiej
wojny światowej, znajdowało się... coś. To coś leżało na płask, było z
grubsza okrągłe i na pierwszy rzut oka przypominało powiększoną
dwudziestokrotnie, zmodyfikowaną puszkę z mielonką. Po chwili
jednak rzucały się w oczy bardziej skomplikowane elementy:
koncentryczne pierścienie, jakieś żebra radiatorów, dochodzące z
kilku stron przewody.
— Co to jest? — zapytał Net. — Mobilny zderzacz hadronów*?
— Silnik hybrydowy — wyjaśnił tata. — Prototyp, ale podobno ma się
nie psuć. Składa się z silników spalinowego i elektrycznego. Do baku
można lać wszystko, co się pali: benzynę, diesla, olej słonecznikowy,
spirytus, perfumy... Można go też ładować z kontaktu. Podczas
hamowania silnik spalinowy zamienia się w sprężarkę i napełnia
sprężonym powietrzem dodatkowe zbiorniki pod podwoziem, a silnik
elektryczny ładuje akumulatory. Dopiero przy mocniejszym

* Mobilny zderzacz hadronów - coś takiego oczywiście nie istnieje.


Net nawiązuje do Wielkiego Zderzacza Hadronów (LHC - ang.
Large Hadron Collider), urządzenia znajdującego się w CERN pod
Genewą.
wciśnięciu pedału zaczynają pracować zwykłe hamulce. Gdy potrzebą
większej mocy, na przykład podczas wyprzedzania, do komory
spalania trafia sprężone powietrze ze zbiorników, a dodatkowo włącza
się silnik elektryczny. Wszystkim steruje komputer, a właściwie trzy
komputery. Dwa mogą wysiąść, a i tak wszystko będzie działać.
Samochód waży więcej o dwieście kilo, ale pali prawie o połowę
mniej. No i mogę tankować w smażalni ryb.
— Tego już kowal gdzieś ną Syberii nie naprawi — pokiwał głową
Felix, choć był pod wrażeniem. — Na ekspedycję się nie nadaje.
— I tak musiałem podpisać zobowiązanie, że nie wyjadę nim za
granicę Unii Europejskiej. Tych technologii nie wolno eksportować.
— Miałeś go tylko przemalować — przypomniał Felix.
— Trafiłem na dobry moment — opowiadał tata z uśmiechem chłopca,
który kupił sobie właśnie najbardziej wypasiony na świecie zestaw
klocków Lego. — Wydział Transportu, z którym niedawno
współpracowałem, konstruuje kilka prototypowych modeli
samochodów. Mają być bardziej ekonomiczne, bardziej komfortowe,
bezpieczniejsze... W ogóle mają być „bardziej". Zaproponowałem im,
że się poświęcę — tata zachichotał — i przetestuję je w normalnym
ruchu. Ucieszyli się, bo taki samochód nie rzuca się w oczy, więc
szpiedzy przemysłowi raczej się nim nie zainteresują. A
wyremontowali go przy okazji.
Felix chciał powiedzieć, że czarny matowy Land Rover raczej wzbudza
zainteresowanie, ale zmilczał, żeby nie psuć tacie radości.
— Elementy regulowanego zawieszenia od Range Rovera — wyliczał
dalej tata — plus czteroobwodowa pompa pneumatyczna. To akurat
moja konstrukcja sprzed pół roku. Nie sądziłem, że sam będę jej
używał.
— Myślałem, że zajmujesz się badaniami nad napędem antygra-
witacyjnym.
— W Instytucie Badań Nadzwyczajnych obowiązują nieco inne zasady
pracy. Dla zachowania elastyczności umysłu można na jakiś czas zająć
się czymś innym. To przynosi doskonałe efekty, takie odświeżenie
mózgu. Nie wpadliby na to beze mnie. Zobacz. — Sięgnął do kabiny i
poruszył czymś. Samochód łagodnie przechylił się na prawą stronę.
— Jak przytyjesz, będzie ci łatwiej wsiadać — przyznał Felix. Zerknął
przy okazji do wnętrza i dopiero to zrobiło na nim wrażenie. Wszystko
się zmieniło! Przedtem kabina wyglądała jak w maszynie rolniczej,
teraz - jak w pojeździe z filmu SF. Nowe fotele lotnicze, wskaźniki,
kilkadziesiąt dźwigni, przełączników i wyświetlaczy, a wszystko w
eleganckich czerniach i szarościach. W miejscu tylnej kanapy, na
której siedziało się jak za karę, kusiły trzy miękkie fotele.
Nika nie podzielała zachwytów nad rozwiązaniami technologicznymi.
Przymierzyła się do foteli z tyłu i stwierdziła, że są absolutnie
fantastyczne.
— Fajny lakier — dodała.
Za to Net z Felixem zaglądali wszędzie, gdzie dało się zajrzeć. Net
sprawdził nawet, jaki soft zarządza komputerami pokładowymi.
— Megafajna bryczka — zawyrokował wreszcie, podziwiając
samochód z perspektywy kilku metrów.
— Wsiadajcie. — Felix otworzył tylne drzwi. — Podrzucimy was.
— Wiesz... — Net turlał butem grudkę lodu. — Tak prawdę mówiąc, to
kupiliśmy bilety do kina. Dwa! — dodał szybko.
— Mamy taką symboliczną rocznicę. — Nika uśmiechnęła się
przepraszająco. — Niby nic, ale rok temu zaczęliśmy ze sobą chodzić.
Z grubsza rok temu, bo dokładnie to nie pamiętamy...
— Stare dobre małżeństwo. — Felix pokiwał głową. — Rozumiem...
— Weź, ty się nie obrażaj — powiedział Net. — Po prostu... chcemy...
— Nie, spoko. To cześć. — I, nie czekając na dalsze wyjaśnienia,
wskoczył na przedni fotel. — Jedźmy — rzucił do taty.
Tata pomachał na pożegnanie Netowi i Nice, wsiadł i przekręcił
kluczyk do przedostatniej pozycji. Wcisnął pedał gazu, a samochód
bezszelestnie ruszył z miejsca.
— Silnik elektryczny — wyjaśnił tata, choć nie było to konieczne. —
Czasem może się przydać cichy start. Na akumulatorach przejedzie
sto pięćdziesiąt kilometrów. Potem jeszcze dziesięć na sprężonym
powietrzu.
Felix słuchał tego z ponurą miną, ale nic nie mówił. Nie chciał psuć
ojcu radości. Żałował tylko, że nie może się cieszyć razem z nim.
Wyprawa przyjaciół do kina potwierdziła tylko jego obawy, że
pomiędzy Netem a Niką nie ma już dla niego miejsca. Postanowił
zająć się czymś innym. Rozejrzał się po kabinie. Samochód zmienił się
nie do poznania. To już nie był stary, przaśny Land Rover, ale
samochód bijący na głowę nowości motoryzacyjne, dopiero
wchodzące do produkcji. Pokonywali miasto w niemal kompletnej
ciszy.
— On nie jedzie — stwierdził Felix. — On płynie.
Tata pokiwał w zadowoleniem głową.
— Zobacz teraz. — Pstryknął jakimś guzikiem. Pozornie nic się nie
zmieniło, ale przy pierwszym zakręcie samochód przechylił się
odwrotnie, niż to zwykle czynią samochody na zakrętach, bo do
wewnętrznej strony.
— Czuję się jak w motorówce — przyznał Felix.
— Ale dzięki temu wreszcie trzyma się na zakrętach jak normalny
samochód. Środek ciężkości przesuwa się do wewnętrznej strony
zakrętu i wszystkie koła mają podobną przyczepność. Test łosia*
przechodzi teraz lepiej niż samochody kompaktowe. W trybie
terenowym siłowniki działają odwrotnie i zwiększają wykrzyż**.
— Pamiętam, jak kiedyś wychwalałeś prostotę konstrukcji tego
samochodu — przypomniał Felix. — Mówiłeś, że się nie psuje, a jak
już się zepsuje, to będziesz go potrafił naprawić młotkiem i drutem.
Żartowałeś, że zamiast lokalizacji warsztatów serwisowych wystarczy
ci spis adresów wiejskich kowali.
— Masz taki humor z powodu przyjaciół? — Tata spoważniał.
— Uważam tylko, że skomplikowane układy łatwiej się psują.
***
Choć tramwaj był prawie pusty, Nika usiadła na kolanach Neta,
przodem do okna. Ten wypróbowany już kiedyś sposób był dobry, aby
odizolować się od reszty pasażerów i spokojnie rozmawiać.
— Jakby nie było wolnych miejsc! — warknęła jakaś starsza kobieta,
przechodząc obok. — Muszą siedzieć jedno na drugim...
Net chciał coś odpowiedzieć, ale Nika przezornie szturchnęła go
łokciem.
— Nie psujmy sobie tego dnia — poprosiła. — I tak już się dziś nieźle
wkurzyłam.
Wysiedli koło centrum handlowego i wpadli w tłum ludzi idących w
tym samym kierunku.
— Dlaczego wybrałeś centrum handlowe? — zapytała Nika. — Trochę
mało romantycznie.
— Nie wybrałem go — odparł zaskoczony Net. — Tak jakoś
wysiedliśmy na tym przystanku...

* Test łosia - służy sprawdzeniu stabilności samochodu podczas


gwałtownych manewrów. Polega na przejechaniu z odpowiednią
prędkością slalomu pomiędzy słupkami.
**Wykrzyż - jeden z parametrów określających zdolności terenowe
samochodu.
— OK. — Wzięła go za rękę. — Może być. Jaki mamy plan?
Plan! W głowie Neta rozpoczął się galopek myśli. Felix na pewno
miałby jakiś plan...
— To będzie niespodzianka — palnął, by zyskać na czasie.
Plan, plan, plan... Weszli do wielkiego hallu i zatrzymali się. Net
zrozumiał, że Nika czeka, gdzie ją zaprowadzi. Plan! Zdecydowanym
krokiem ruszył w prawo. Sklep wnętrzarski, sklep sportowy, sklep ze
świnkami morskimi i innym robactwem, z winami, z luzackimi
ubraniami dla ludzi, którzy i tak nie potrafią wyluzować, dalej jakieś
szklanki, garnitury, aż wreszcie mały sklepik, w którym nie było ani
jednego klienta, z cygarami i akcesoriami do golfa. Plan! Plan!
Zatrzymali się przed wystawą.
— Lubię patrzeć na wystawę drogiego sklepu — oznajmił Net — i robić
taką minę, żeby wszyscy dookoła myśleli, że mnie stać.
Nika uśmiechnęła się i zapatrzyła na zestaw kijów golfowych.
— Czuję się jeszcze biedniej — przyznała po chwili. — A w tym sklepie
nikogo nie ma.
Faktycznie: sprzedawca czytał bardzo grubą książkę.
— Nie sposób zaprzeczyć — przyznał Net. — Mniej klientów byłoby
tylko w sklepie z częściami zamiennymi do promów kosmicznych.
Plan! Pociągnął Nikę za sobą. Dopóki idą, jest czas na myślenie. Plan,
plan... Sklep z poduszkami, z butami dla snobów, z tanimi ciuchami
wyglądającymi na drogie, turystyczny, ze świecami, kawiarnia (ale
nieprzytulna), pióra wieczne i fajki... Okrążyli całe centrum i doszli z
powrotem do hallu. Nika spojrzała wyczekująco na Neta.
Plan! Plan!
— Chodźmy na piętro — powiedział i pociągnął dziewczynę w stronę
schodów.
— Przecież wiem, że nic nie zaplanowałeś. — Nika pogłaskała go po
głowie. — Znam cię już dobrze. Chodźmy do kina.
— O właśnie! — ucieszył się Net. — To jest dobry plan. Zaraz bym na
to wpadł.
— Ale ja wybieram film!
— OK. Byle nie francuski.
— Dlaczego nie francuski?
— Bo są nudne. Zapraszam cię do kina, ale mam ten jeden warunek.
Żadnych francuskich filmów.
— A koprodukcja? — śmiała się już Nika.
— Chcesz być prawniczką? Zobaczmy najpierw, co jest.
— Może być niemiecki? — nalegała ze śmiechem Nika.
— Przecież nie ma niemieckich filmów. Oni robią samochody. Stanęli
przed kasami. Jako że była środa, i to jeszcze nie wieczór,
znudzeni kasjerzy rzucali się samolocikami złożonymi z ulotek
reklamowych. Wybór filmów był spory, ale, co było łatwe do
przewidzenia, zupełnie inne tytuły podobały się Netowi, a inne Nice.
Negocjacje trwały kilka minut, a kompromis nosił tytuł Miłość
hackera.
— W opisie jest Sensacyjny romans informatyczny — przeczytał Net i
skrzywił się. — Bez słowa „romans" byłoby znacznie lepiej. Sensacyjny
włam informatyczny brzmiałby sensownie albo Sensacyjny spisek
informatyczny. Nie sądzisz?
— Lepiej brzmiałby Romantyczny romans romansowy. —
Uśmiechnęła się Nika. — Z braku laku, chodźmy na to.
— To pewnie kino dla ludzi bez neocortexu*, ale co tam. Raz kozie
śmierć, albo lepiej - raz śmierdzi koza.
Kupili bilety, potem popcorn i dwie cole (Nika chciała sok
pomarańczowy, ale nie było) i weszli do sali, która zamiast numeru
była oznaczona nazwą producenta pieluch. W sali na trzysta osób
siedziało nie więcej niż trzydzieści. W dalszych rzędach - pary, które
skusiła część hasła reklamowego „romans", a bliżej ekranu kilku
facetów w okularach i z przetłuszczonymi włosami, którzy kupili
bilety, przeczytawszy słowo „informatyczny". Ci, którzy mieli tu być za
sprawą „sensacyjny", nie dali się nabrać. Net wybrał szósty rząd.
— Czemu nie z tylu? — zapytała Nika.
— Siadam tak blisko, żeby ekran mieścił mi się w okularach —
oświadczył Net. — Wzrok mi ciut siadł od wgapiania się w monitor.
Nika powiodła wzrokiem po sąsiadach i pokiwała głową. Atmosfera
tylnych rzędów zdecydowanie bardziej jej odpowiadała.
Film rozpoczął się piętnastominutową sceną wyszukiwania wirusa w
wielkiej serwerowni. Główny bohater, przystojny, jakby był aktorem,
a nie informatykiem, biegał ze współpracownikami między szafami i
zaglądał do środka, co bardziej przypominało szukanie myszy
przegryzającej kable niż wrogiego oprogramowania. Pomagała im
dziewczyna w okularach. Siedziała przed kilkoma wielkimi
monitorami i mówiła, gdzie się chowa wirus. Ludzie biegali, wirus
przeskakiwał między maszynami, co było widać jedynie na tych

* Neocortex - część mózgu występująca u ssaków wyższych.


wielkich monitorach. W końcu ludzie okazali się szybsi. Złośliwy
program udało się zapędzić do jednej z szaf z dyskami. Główny
bohater dramatycznym gestem sapera, odkręcającego z narażeniem
życia zapalnik miny, wyciągnął wtyczkę i uwięził wirusa wewnątrz
szafy. Zamaszystym ruchem otworzył obudowę.
Reszta ludzi, w tym i dziewczyna w okularach, stanęli w bezpiecznej
odległości. Główny bohater przeszukiwał układy elektroniczne we
wnętrzu i wreszcie dostrzegł migającą na czerwono diodę (wszystkie
inne migały na zielono). Zacisnął zęby, włożył rękę między kable i
szybkim ruchem wyszarpnął małą płytkę drukowaną z kilkoma
chipami na pokładzie. Dioda złowrogo migała na czerwono, a on,
jakby bał się zarazić tym wirusem, trzymał płytkę, z której smętnie
zwisał kabel. Ktoś podsunął mu niewielki kontener, niebezpiecznie
przypominający lodówkę turystyczną. Główny bohater wrzucił do
środka płytkę i zatrzasnął pokrywę. Syknęły uszczelniacze i na małym
wyświetlaczu pojawił się napis „Zabezpieczony". Wszyscy na ekranie
odetchnęli z ulgą, a na sali połowa widzów z trudem tłumiła śmiech.
— Do końca filmu będą nieść tego wirusa i wrzucą go do góry
przeznaczenia — powiedział znudzonym głosem Net.
— A co trzeba zrobić z takim wirusem? — zapytała zupełnie serio
Nika.
Net spojrzał na nią z przerażeniem. „Iść na inny film", chciał
powiedzieć, ale wybrał odpowiedź łagodniejszą:
— Nic nie trzeba robić. To, co ten kolo wrzucił do lodówki
turystycznej, to była karta starego faxmodemu z przylepioną migającą
diodą.
— Jak to? — Nika przysunęła się bliżej. Chciała dotknąć dłoni Neta,
ale trafiła na kubek z colą. —Wytłumacz, bo nie łapię.
— To wszystko jest tak głupie, że nie ma sensu tłumaczyć.
Kilka minut później Nika umierała z nudów. Zerkała to na ekran,
to na Neta, który z dziwną satysfakcją obserwował rozwój akcji.
Prychał i pufał w odstępach kilkusekundowych. Podobnie zresztą
zachowywała się cała bliższa ekranu część sali.
— Nie myślałeś o... — Nika znów się przysunęła, ale Net uniósł palec,
zasłuchany w dialogi.
Dziewczyna zamknęła usta i spróbowała słuchać, ale bohaterowie
rozmawiali slangiem informatycznym, więc nie bardzo rozumiała.
— O czym oni w ogóle mówią?! — niespodziewanie niemal
wykrzyknął Net.
— Jakiś informatyczny bełkocik — westchnęła Nika.
— Żeby! Tłumacz tego filmu był chyba botanikiem albo filatelistą. Od
dziesięciu lat nie używa się już dyskietek. A co mówi ten koleś w
czapeczce? No nie mogę! On „przeszukuje system pod kątem
niepożądanych programów"!
Nika próbowała go uciszyć, ale się nie dał.
— To tak, jakbyś zamiast „ugotować trzy szparagi w osolonej wodzie",
powiedziała „poddać długie zielone warzywa obróbce termicznej w
środowisku tlenku wodoru nasyconego chlorkiem potasu". Kto to
tłumaczył?!
— Cicho, bo nas wywalą z kina.
Nikt nie zamierzał ich uciszać, bo głośne komentarze dobiegały już
zewsząd, a głównie z rozproszonych pozycji zajętych przez facetów w
okularach i z przetłuszczonymi włosami.
— Scenarzysta nie widział chyba nic bardziej zaawansowanego niż
liczydło na koraliki.
— Co ty chcesz od tych dialogów? — zapytała Nika.
— Tak się nie mówi. Masz, znów! Co on gada? „Zaraz rozpocznę
procedurę zamykania systemu, Heleno". Mówi się: „Wyłączę kompa,
bejbe".
— Zacznij procedurę zmiany tłumacza! — krzyknął ktoś z pierwszego
rzędu.
— Albo i bez „bejbe", żeby było bardziej realistycznie — dodał ciszej
Net.
Nika zachichotała.
— Patrząc po sali, racja — przyznała. — Poza tym, w tym filmie nie ma
romansu.
— Informatycy nie uznają kobiet, bo kobiety nie dzielą się przez dwa.
— Zresetować projektor! — zawołał ktoś z boku.
— Możesz mi to przybliżyć? — Nika spojrzała na Neta z uwagą.
— To proste. Jesteście niepoliczalne jak syrop klonowy. Rano mówicie
jedno, a po południu drugie. Z punktu widzenia informatyka jesteście
niestabilne. Czyli wymagacie patcha*.
— Zresetować reżysera!

* Patch (ang.) - łata. Dokładnie chodzi tu o łatę na system


operacyjny, czyli dopisaną przez informatyków poprawkę
usuwającą wadę, która została wykryta już po wejściu systemu na
rynek.
— W skrócie, są z wami same problemy — tłumaczył już nie szeptem
Net. — Poranna konfiguracja wiesza się już koło południa. Wymagana
jest reinstalacja sterowników „Zaparz kawę", „Zrób kanapkę",
programu „Uśmiech" i wreszcie całego pakietu „Jestem miła".
— Ojej...—westchnęła Nika.
— Żartuję — uspokoił ją Net. — Ale coś w ten deser. Tak to wygląda z
punktu widzenia typowego informatyka.
— A ty...? — spojrzała na niego z bliska.
— Wziąłem cię do kina. To o czymś świadczy.
— Więc nie jesteś informatykiem?
— Jestem! — zaprotestował Net. — Ale chyba nieco nietypowym.
— Mam nadzieję...
Net widział w ciemności jej błyszczące oczy. Chciał ją znienacka
pocałować, ale... zamiast tego siorbnął coli z kubka. Bohaterowie na
ekranie odkryli właśnie, że romansują na czacie, a jednocześnie siedzą
przy sąsiednich biurkach.
— Jak się wylogować z tej historii? — nie wiedział główny bohater.
— Wciśnij „kontrol alt dilejt"!
— Uwaga! Na sali jest użytkownik Windowsa!
— Gdzie?
Z boku rzędów dał się słyszeć trzask fotela i tupot niemodnych butów.
Trzaśnięcie drzwiami.
— Uciekł...
— Proszę państwa! — Na środku sali wstała szczupła dziewczyna z
fosforyzującymi w ciemności tipsami. — Ja tu się przyszłam
powzruszać!
— Oj!... To chyba lepiej pani pójdzie do mięsnego zapłakać nad losem
kurczaków.
— Imperty... imprety... impercośtam! —wykrzyknęła dziewczyna i
usiadła.
— Ta sala jest pełna ludzi, bez których nie działałyby banki, sklepy...
nic by nie działało — szepnął Net.
— Chcesz dołączyć? — odparła ze śmiechem Nika. — Okulary już
masz. Teraz jeszcze musisz przez miesiąc nie myć głowy.
— Żeby zasłużyć na miano impercośtama? Ci faceci w okularach to
absolutna elita społeczeństwa. Nie oceniaj ich po wyglądzie. Gdyby
nie oni, wciąż bylibyśmy w latach siedemdziesiątych.
Jednak wzburzenie dziewczyny z tipsami chwilowo uspokoiło salę.
Sprzyjało temu również przeniesienie się akcji filmu z pełnego
komputerów biura do prywatnego mieszkania głównego bohatera, w
którym były tylko trzy komputery i jedynym objawem ich aktywności
pozostawało wyświetlanie screensaverów. Zaczęła się część,
której film zawdzięczał drugi wyraz hasła, czyli słowo „romans".
Główny bohater zaprosił dziewczynę w okularach na kolację, którą
sam przygotował, co sprowadziło się do rozmrożenia pizzy w
mikrofalówce. Wino jednak było prawdziwe, a kieliszki szklane.
Z bliższych rzędów dochodziły już pufnięcia znudzenia i odgłosy
wiercenia się w fotelach.
Bohaterowie na ekranie od słów przeszli do czynów. Przestali
rozmawiać, zamiast tego usiedli obok siebie na kanapie. Główny
bohater zdjął okulary dziewczynie w okularach. Oczywiście okazało
się, że teraz jest znacznie ładniejsza. Gdy wznieśli toast i zaczęli
rozmawiać o tym, co ich łączy, zamiast dzielić, Net ziewnął. Uznał, że
to odpowiedni moment, by przenieść randkę na wyższy poziom.
Spróbował objąć wpatrzoną teraz dla odmiany w ekran Nikę
ramieniem, ale nieszczęśliwie po drodze napotkał pudełko z
popcornem. Walnął w nie z rozpędu, a cała jego zawartość wystrzeliła
w powietrze na imponującą doprawdy wysokość.
— Racja, do kitu ten film! — wykrzyknął ktoś dwa rzędy za nimi i
wyrzucił w powietrze swój popcorn.
— Do kitu!
— Lipa!
Chyba wszyscy z części sali zaanektowanej przez informatyków
wyrzucili swoje popcorny Wtedy z końca sali rozległy się okrzyki, co
najmniej wrogie, których przesłanie było jasne: „Zamknąć się i
siadać!". W kierunku pierwszych rzędów poleciały puste kubki po coli
i nie całkiem puste kubełki popcornu.
Nika spojrzała na Neta, który wjechał głębiej w fotel i do końca filmu
nie robił już niczego poza siorbaniem coli. Film okazał się
beznadziejny do kwadratu i z każdą minutą było tylko gorzej. Połowa
informatyków demonstracyjnie wyszła z sali, a pary z końca straciły
zainteresowanie tym, co się dzieje na ekranie.
Film skończył się dramatycznym najazdem kamery na zapomniany
przez wszystkich kontener z wirusem komputerowym. Teraz kontener
wyglądał już zupełnie jak lodówka turystyczna, ale
muzyka w stylu tej ze Szczęk próbowała zatuszować mizerię
scenografii. Gdy na ekranie pojawiły się napisy końcowe, Net był
bliski zaśnięcia. Dziewczyna z obsługi, która otworzyła drzwi, by
wypuścić widzów, ogarnęła wzrokiem obsypaną popcornem salę i
westchnęła z rezygnacją.
— Za rok możemy iść na drugą część — Net przeciągnął się. —
Sprzątaczka otworzy ten kubeł i niechcący wypuści wirusa na
wolność. Wirus najpierw zainfekuje jej,mopa, a potem w czyimś
zegarku przeniesie się na kasownik w autobusie, wreszcie dotrze do
sieci NASA i zawładnie komputerami sterującymi wahadłowcem.
Wyszli z sali.
— APO wahadłowca... — przypomniał sobie Net. — On ma takie
mechaniczne ramię, którym może...
— Obiecałam sobie, że dziś wieczorem nie będziemy o tym
rozmawiać. — Nika wzięła go za rękę. — Zróbmy sobie jeden wieczór
luzu.
— OK. To nawet lepiej, bo już mnie męczy myślenie o tym. Patrz! —
Wskazał głową salon fryzjerski. Na kanapie siedziała Zosia.
Przeglądała kolorowe pisemko, ale była tak spięta, że nie zauważyła,
iż trzyma je do góry nogami.
Net chciał się przyjrzeć dokładniej, ale Nika pociągnęła go za rękę.
— Chodź, bo znów się zestresuje. Chyba zmienia image.
Wspominałam jej dziś o kręceniu włosów... Chociaż mówiłam, że
robię to sama i używam wałków.
— Dżis! — wykrzyknął Net. — Myślałem, że tak ci rosną świder-
kowato. Pokażesz mi się kiedyś w wałkach?
— Zapomnij.
— Dobra, tak tylko pytałem. Wcale tego nie chcę. A jak znajdujesz na
to czas? To chyba trochę trwa.
— Robię to metodą bezwzrokową, kiedy czytam książkę.
— Zakładasz wałki z użyciem autopilota... Ciekawe.
— Znów idziemy bez sensu korytarzem.
— Fakt. — Net rozejrzał się. — To może... Może dasz się zaprosić na
ciacho?
— Jasne! — uśmiechnęła się szeroko. — Zgłodniałam. — Sięgnęła do
jego włosów, wyjęła ze strzechy kawałek popcornu i zjadła.
Cukiernia, jak i wszystko w tym centrum handlowym, nie była zbyt
przytulna.
— Mogliśmy pojechać do Zbędnych Kalorii — zauważył Net.
Sernik, który zamówił starszy pan przed nimi, był dwa razy
mniejszy niż w kawiarni koło szkoły.
— Nie podoba mi się tu — mruknęła Nika.
Bez słowa wyszli z cukierni i wpadli na idących z przeciwka Aurelię i
Lucjana.
Chłopcy przywitali się z uśmiechem, natomiast dziewczyny zmierzyły
się niechętnym wzrokiem.
— Co tu robicie? — zapytała Aurelia.
— Mamy rocznicę poznania — wyjaśniła Nika.
— My też. — Aurelia uniosła dumnie głowę.
— Przecież chodzicie ze sobą od balu halloweenowego.
— To dwuipółmiesięczna rocznica.
— Dziesięciotygodnica — podsunął Net. — A gdzie zamierzacie teraz
iść? Moglibyśmy... auu... — Nie dokończył, bo Nika ścisnęła mocniej
jego dłoń.
Aurelia uniosła lekko brwi.
— Idziemy... — Rozejrzała się i dostrzegła wejście do eleganckiej
restauracji. — Idziemy tam. — Wskazała głową. — Ale nie wszystkich
pewnie stać na takie miejsce...
— No, mnie na przykład nie stać... — zauważył Lucjan, po czym
skrzywił się. — Auu...
— To na razie! Smacznych frytek z ketchupem życzę — dodała Aurelia
i pociągnęła Lucjana za sobą.
— Mieliśmy iść na pizzę.
— Zamówimy dzika pieczonego w truflach, nadziewanego musem ze
szparagów.
Chłopak posłał im przepraszające spojrzenie i posłusznie podążył za
Aurelią.
— Pęknie stówka, co najmniej — zauważył Net. — A knajpa w centrum
handlowym to żaden czad.
Nika tylko westchnęła.
— Chodźmy na frytki — powiedziała. — Zanim ktoś do końca popsuje
mi humor.
Poszli na food court*, mieszczący się na piętrze, na rozległym tarasie z
widokiem na wielki hall wejściowy. W jednym z fastfoodo-wych
barów Net zamówił tyle jedzenia i picia, że ledwo doniósł tacę do
miejsca, które tymczasem wyszukała Nika. Stolik był wciśnięty w kąt
za donicę z wielkim sztucznym kwiatem. Miejsce było mało
romantyczne, ale przynajmniej szum rozmów tworzył anonimowe tło,

* Food court (ang.) - ogólnodostępna część gastronomiczna w


centrum handlowym.
a plastikowe liście osłaniały ich od reszty ludzi. Udało im się
porozmawiać o wielu sprawach nawet niezahaczających o
astronautykę. Na końcu zeszło na sytuację rodzinną Niki.
— Muszę wytrzymać jeszcze cztery lata — powiedziała. — Jeśli się
uda, będę bezpieczna.
— Masz dobre oceny — zauważył Net. — Nikt nie powinien się
czepnąć.
— Muszę mieć dobre oceny, żeby dostawać stypendium. I tak ledwo
starcza na wszystko. Próbowałam się zatrudnić jako kelnerka.
Umalowałam się, ale poznali, że mam za mało lat.
— Chciałaś pracować jako kelnerka?! — Net spojrzał na nią niemal z
przerażeniem.
— Muszę znaleźć jakąś pracę — powiedziała smutno. — Jak skończą
się pieniądze, to będzie koniec.
Z dołu rozległ się brzęk tłuczonego szkła.
— Co to było? — Nika wstała i spojrzała w dół.
— Spadająca żarówka — wyjaśnił Net. — Prawie jak spadająca
gwiazda. Możesz pomyśleć życzenie.
— Chciałabym, żeby w najbliższym czasie nie było spadających
gwiazd.
— A nic dla ciebie osobiście?
— Nie starczyło czasu.
Na szczęście żarówka spadła na pusty kawałek podłogi i nikomu nic
się nie stało. W suficie widać było jedną ciemną lampę.
— Chodźmy już — poprosiła Nika.
Tym razem wyjątkowo Net odwiózł Nikę do domu i odprowadził do
samych drzwi.
Przed garażem tata kończył krótkie szkolenie z obsługi super-
samochodu. Był już wieczór i robiło się coraz zimniej.
— Przedtem prowadziło się go jak kombajn zbożowy, teraz jak
wahadłowiec — podsumowała mama. — Pociecha taka, że tylko pilot
wojskowy będzie potrafił go ukraść.
— A piloci wojskowi nie kradną — odparł tata. — Czyli nie ma
problemu. Zapamiętałaś wszystko, czy powtórzyć?
— Nic nie zapamiętałam. Jak powtórzysz, też nie zapamiętam.
— Hm. Jak nie będziesz dotykać niczego poza dźwignią zmiany
biegów i kierownicą, będzie się zachowywał jak normalny samochód.
— Brakuje mi mojego własnego autka — westchnęła mama. —
Sobolak zmienia samochody co pół roku.
— Bo przyczepia do nich tyle rzeczy, że nie nadają się do jazdy —
zaśmiał się tata.
Wysiedli. Zza płotu ukłonił się im pan Sobolak, tym razem ubrany w
elegancki czarny dres z żółtymi dodatkami. Mimo mrozu majstrował
coś przy swoim nowym samochodzie. Felix miał uzasadnione
podejrzenia, że każda zmiana, jakiej w nim dokona, będzie zmianą na
gorsze.
— Potrzebuję samochodu — westchnęła mama. — Może być
jakikolwiek.
— Jakikolwiek? — zdziwił się Felix. — Nie zależy ci na konkretnej
marce?
— Ma być czerwony i szybki. I nie może się wysuwać z zakrętów. Szlag
mnie trafia, jak tracę czas w autobusach. Kiedy w Warszawie będzie
pięć linii metra, to zrezygnuję z samochodu. Na razie każdego dnia
tracę półtorej godziny.
— A właśnie — przypomniał sobie tata. — Jak rozmowa w sprawie
pracy?
— W ogłoszeniu napisali, że praca jest rozwijająca i że polega na
kontakcie z ludźmi. Na miejscu okazało się, że praca rozwija, ale
fizycznie. Samochód służbowy był faktycznie duży i czerwony, ale z
wielkim logo napoju gazowanego.
— Furgonetka do rozwożenia skrzynek z napojami po knajpach —
domyślił się Felix.
— I miałabym nosić te skrzynki.
— To czemu nie powiedzieli od razu, że chodzi o silnego faceta?
— W pierwszej wersji ogłoszenia napisali „zatrudnimy mężczyzn" i
jakaś gazeta się do nich przyczepiła, że niby dyskryminacja. Więc już
nie piszą. I kolejny dzień w plecy. Nie znoszę tak marnować czasu.
Spod zaśnieżonego trawnika dobiegło przyciszone „Dum!". Tata
westchnął i wymienił z synem porozumiewawcze spojrzenia. Wszyscy
wrócili do ciepłego domu, a Felix od razu zszedł do piwnicy i
uruchomił komputer. Podobnie jak Nika, cenił sobie prywatność i nie
potrafił znieść Manfreda, stale aktywnego w komputerze. Umówili się
więc z nim, że będą się porozumiewać za pomocą komunikatora
Net.com.
Wywołany Manfred odezwał się od razu:
— Cześć! Z jakich kłopotów pomóc ci się wyplątać?
Felix, przyzwyczajony do drobnych złośliwości programu, puścił je
mimo uszu.
— Manfred, mam prośbę. Wczoraj wieczorem wybrałem się z
Golemem Golemem do lasu, niedaleko domu Gilberta.
— Wiem. Mówił mi.
— Fakt. Zapomniałem, że rozmawiacie ze sobą. Ten robot uciekł. To
też wiesz?
— Tak. Widziałem go trzema kamerami.
— O to chciałem zapytać! — ucieszył się Felix. — Gdzie pojechał?
— Najpierw przejechał plac Wilsona. — Na ekranie otworzyło się
nowe okno z zapisem pierwszej ze wspomnianych kamer. Przez
środek placu, pomiędzy torami tramwajowymi przemknął kolcobot.
Wyglądał jak koło, które odpadło od pędzącego samochodu. —
Rozwinął prędkość jakichś osiemdziesięciu kilometrów na godzinę.
Wygląda na to, że chciał jak najszybciej uciec, bo nie przejmował się
tym, że ktoś go może zobaczyć. Potem jednak zmienił strategię i
przemieszczał się parkami i bocznymi ulicami. Zmieniał prędkość.
Śmignął opłotkami Muzeum Wojska Polskiego, a potem
zarejestrowałem go, jak pomykał aleją Wilanowską.
— Więc zna miasto — zastanowił się Felix. — Wracał do domu.
— Sugerujesz, że chodzi o dom Gilberta?
— Hm. Nie wiem. Może. Muszę się nad tym zastanowić. Dzięki. Pójdę
już spać.
— Jakby co, chętnie pomogę. Też jestem ciekaw, o co chodzi. Miłych
snów!
— Nawzajem.
— Chciałbym! — Okienko Manfreda znikło.
No tak, program Al nigdy nie śpi. Felix wyłączył komputer i poszedł
się umyć. Golem Golem na własną prośbę został w hallu, na wszelki
wypadek, gdyby kolcobot postanowił wrócić. Caban, wciąż nieufny w
stosunku do nowego domownika, opuścił swoje posłanie, by spędzić
noc w piwnicy, obok łóżka swojego pana.
Felix długo przewracał się z boku na bok. W głowie kłębiły mu się
myśli o przyjaciołach, impręzie sylwestrowej, rakiecie i uciekającym
kolcobocie. Próbował uporządkować to wszystko i zastanowić się, co
tak naprawdę wie. Skupił się na kolcobocie. Uciekł, bo rozmarzł - to
najbardziej prawdopodobne. Dlaczego to zrobił, to też jasne - każdy
więzień ucieka, kiedy ma okazję. Zastanawiający był jednak sposób, w
jaki to zrobił. Nie krążył po piwnicy, obijając się o ściany i
przewracając wszystko, tylko skierował się wprost do drzwi. To
jeszcze było łatwe do wyjaśnienia, w pamięci robota znaj-
dować się bowiem mogła baza danych z podstawowymi informacjami:
jak wyglądają drzwi i do czego służą. Kiedy się ocknął, czyli wyszedł ze
stanu uśpienia, pierwsze, co zrobił, to zlokalizował drzwi. Rzecz jasna
nie miał mechanicznych dłoni i nie mógł ich otworzyć. Wykorzystał
więc swoją masę, by się przez nie przebić. Do tej pory wszystko
wydawało się proste. Ale dlaczego wybrał drzwi ogrodowe? Nie
różniły się niczym od tych do gabinetu taty czy do łazienki.
Najlogiczniejsze byłoby użycie drzwi frontowych, bo one wyraźnie się
różniły. Jeśli jednak kolcobot wiedział, co to są drzwi, to być może
wiedział również, że drzwi frontowe zwykle są wzmacniane. Felix
zastanowił się nad tym i doszedł do wniosku, że kolcobot mógłby
najwyżej wgnieść blachę, którą były obite. Komputer pokładowy
dokonał więc analizy sytuacji i wybrał słabsze drzwi. Miał jedną
szansę na trzy, że to będą drzwi prowadzące do wolności. Czemu więc
nie wybrał drzwi do gabinetu taty usytuowanych vis-à-vis wyjścia z
piwnicy? Może sensory termiczne wskazały, że drzwi ogrodowe są
zimniejsze? Tylko gdzie miał zamontowane te sensory, skoro robot
był w całości pokryty metalem?
Wniosek, który pojawił się na końcu, zaskoczył jego samego. Jak mógł
to przegapić?! Konstrukcja kolcobota nie pozwalała na naciśnięcie
klamki, tak samo jak na buszowanie po piwnicy domu Gilberta i
przekręcanie zaworów w plątaninie rur. Albo więc zadaniem robota w
sylwestrową noc było co innego, albo... była to tylko część większej
konstrukcji. Kolejna myśl przyprawiła Felixa o zimny dreszcz. Roboty
modułowe. Morten. Dum!
6.
Nieprzespana lekcja geografii

Net i Nika bez entuzjazmu wysłuchali wniosków z nocnych rozmyślań


Felixa.
— Mówiłeś, że na obudowie nie było żadnych znaków — przypomniała
Nika.
— Nie sprawdzałem pod obudową — odparł Felix. — Nie wiedziałem,
jak ją zdemontować. Chciałem to zrobić następnego dnia. Ten robot
to ważny trop.
— Jeśli to ma coś wspólnego z Mortenem, to ja umywam macki —
oświadczył Net. — Nie pamiętasz, co było poprzednio? Omal nie
zginęliśmy!
Felix westchnął ciężko.
— A jak poszukiwania Wielkiego Antycypatora?
— Nie najlepiej — przyznał Net. — Wczoraj mama wyciągnęła wtyczkę
z kontaktu i przez cały dzień program nie mógł przeszukiwać
pocztowej bazy danych. Zmodyfikowałem Mały Wzór, ale to nie
wystarczyło.
— Mały Wzór?
— Nazwałem go tak, żeby się nie myliło. Duży Wzór, to ten do
wyliczenia miejsca upadku rakiety, a Mały do odszukania naszego
geniusza. No więc do tego Małego dodałem koszt paczki. Jak trzeba
przesłać golarkę, to paczka jest tańsza niż w przypadku odkurzacza.
Kolo akurat w zeszłym tygodniu wygrał golarkę, więc mój program
odrzucił wszystkie paczki powyżej piętnastu złotych. Dzięki temu
mamy jakieś trzysta pięćdziesiąt adresów.
— Gdybyśmy wiedzieli, jak wygląda, moglibyśmy próbować go szukać
— wtrąciła Nika.
— Nikt nie ma wypisane na twarży „Jestem genialnym
matematykiem" — przyznał Net. — Potrzebuję więcej danych. W
obecnym tempie liczba adresów będzie się zmniejszać o połowę tak co
tydzień...
— Jeśli facet naprawdę jest taki genialny — powiedział Felix — to za
dwa tygodnie wybierze się na wycieczkę do innego miasta. A jak
sytuacja u ciebie w domu?
— Tata przeniósł się na kanapę w swojej pracowni. Mama
powiedziała, że ma przyjechać jakaś babcia z Australii, żeby jej pomóc
przy bliźniakach. Tata jest tak podminowany, że aż iskrzy.
— Nie wiedziałem, że masz babcię...
— Też nie wiedziałem. To znaczy wiedziałem, ale nigdy nie myślałem
o niej jak o kimś prawdziwym.
Dyskusję przerwał im zbliżający się korytarzem dyrektor magister
inżynier Juliusz Stokrotka. Towarzyszył mu wysoki mężczyzna w
eleganckim, czarnym garniturze oraz drobna blondynka z za dużym
neseserem. Było za późno, by uciekać, więc przyjaciele stali w
miejscu, licząc na to, że tamci ich miną.
— Lamperia* jest pomalowana do wysokości stu dziesięciu
centymetrów, panie inspektorze. — Stokrotka zatrzymał się,
towarzyszący mu mężczyzna zrobił bowiem to samo pół sekundy
wcześniej. Asystentka wyciągnęła z kieszeni żakietu zwijaną miarkę i
zmierzyła odstęp od podłogi do górnej krawędzi płaszczyzny
zamalowanej farbą olejną.
— Sto dziewięć centymetrów i dziewięć milimetrów — oznajmiła.
— Niestety. — Inspektor odznaczył pozycję w wypchanym papierami
clipboardzie. — Brakuje milimetra.
— Domaluje się — machnął ręką Stokrotka. — Wyślę woźnego z
pędzelkiem.
— Nic z tego, panie dyrektorze. Norma mówi o równomiernej
powierzchni. Nie ma mowy o domalowanym paseczku.
— Tą samą farbą domaluje.
— Ma pan certyfikat producenta o zawartości mikroelementów w
posiłkach pracowniczych? — Inspektor wbił wzrok w dyrektora.
— Jakich... posiłkach?...
— Posiłkach, które jedzą w przerwie na lunch pracownicy fabryki farb.
Tej fabryki, której produktu użył pan do pokrycia powierzchni ścian.
— Nigdy o tym nie myś... Znaczy, zadzwonię do księgowej i to
sprawdzę!
— Nazwa producenta?
— Nie mam pojęcia, co to za farba...
— Więc pewnie nie wie pan również, czy na linii produkcyjnej

* Lamperia - dolna część ściany malowana, najczęściej na olejno,


dla ochrony przed zabrudzeniem.
stosowane są wentylatory o przepisowej mocy trzystu pięćdziesięciu
watów?
— To pewnie gdzieś w Chinach... — Stokrotka rozłożył ręce. — Nie
sądziłem, że kontrola będzie aż tak dokładna.
— Wieeelu tak myśli. — Inspektor smutno pokiwał głową. — Farbę
trzeba będzie zeskrobać i położyć nową.
— Może miarka jest niedokładna — rozpaczliwie próbował ratować
sytuację dyrektor.
— Ma wszystkie certyfikaty. — Inspektor spojrzał na asystentkę, a ta
położyła na ziemi neseser i zaczęła przeglądać znajdujące się
wewnątrz papierzyska. Po chwili uniosła wzrok i pokręciła przecząco
głową.
— Wyrzuć to! — krzyknął inspektor. — Wyrzuć to natychmiast!
— Nie mogę! — Asystentka trzymała miarkę jak rozgrzany kawałek
metalu. — Ją trzeba utylizować. Nie wolno jej, ot tak, wyrzucać do
śmieci.
— Czy wobec tego podtrzymuje pan wynik kontroli piwnicy? —
zapytał dyrektor. — Była mierzona tą miarką.
Inspektor nie odpowiedział, za to zwrócił się do asystentki:
— Po pracy pojedziesz do zakładu utylizacji miarek i załatwisz sprawę
zgodnie z procedurami. Teraz owiń w jakiś papier i schowaj.
— Tak jest!
Przeszli obok trójki przyjaciół i zaczęli schodzić schodami. Inspektor
zatrzymał się w połowie.
— Schody są przedwojenne — powiedział szybko przepraszającym
tonem dyrektor.
— Jutro zmierzymy wysokość stopni — odparł inspektor, po czym
krzyknął na asystentkę. — Zostaw tę miarkę! Nie wolno jej używać.
Nawet patrzeć na nią nie wolno.
Przyjaciele odprowadzili wzrokiem dziwaczną trójkę.
— To nie są agenci — odetchnął Felix. — To jacyś inspektorzy
budowlani czy coś w tym stylu.
— O czym to mówiliśmy? — zapytał Net.
— O tym, że jedyne, co możemy zrobić — odparła Nika — to
dopracować wzór i przekazać go komuś z Instytutu Badań
Nadzwyczajnych.
— To WY o tym mówiliście — zauważył Felix. — Ja mówiłem, że
powinniśmy też iść tropem kolcobota.
Nika pokręciła głową.
— Chodźmy do sali. — Zarzuciła torbę na ramię. — Za minutę ósma.
Razem z Netem ruszyła korytarzem. Felix stał w miejscu. Z ponurą
miną zapatrzył się w okno. Co powinien zrobić? Zgodzić się z nimi,
czy działać na własną rękę?
Kątem oka zobaczył znajomą postać, wchodzącą po schodach.
Spojrzał na nią.
— Nika? — zdziwił się. — Przed chwilą...
Zamilkł nagle i spojrzał za siebie. Nika wchodziła właśnie do klasy.
Odwrócił się w stronę schodów. Dziewczyna w glanach, spódniczce w
szkocką kratę i kurtce jeansowej stała przed nim i patrzyła na niego
wyczekująco. Rude loki spływały na ramiona. Brakowało tylko
piegów.
— Zosia? — zapytał ostrożnie.
— Zauważyłeś mnie wreszcie. — Oczy dziewczyny błyszczały
nienaturalnie, a jej nieśmiałość gdzieś zniknęła.
— Gdybyś się przebrała za wóz strażacki, też bym zauważył.
— Nie przebrałam się za nikogo.
— Jasne, że nie przebrałaś się za nikogo, tylko za Nikę.
— To mój nowy image.
Felix pokręcił głową i poszedł do sali. Na jego miejscu, obok Neta
siedziała Nika.
— Mogę? — zapytała. — Tylko na tej lekcji.
Felix wzruszył ramionami i usiadł na miejscu Niki. Chwilę później
obok niego usiadła Zosia. Inni nie zwrócili na nią uwagi - wszyscy
najwyraźniej pomyśleli, że to Nika.
— Usiadłeś koło mnie — zauważyła Zosia. — Zamieniłeś się z Niką.
— Ona zamieniła się ze mną — sprecyzował sucho.
Równo z dzwonkiem do sali wkroczyła Konstancja Konstantyno-
polska, geograficzka. Była siwowłosą, chudą, wręcz zasuszoną
sześćdziesięciolatką. I zdecydowanie: nie weszła do sali, tylko
wkroczyła i nie usiadła na krześle, tylko na nim zasiadła. Otworzyła
dziennik i sprawdziła listę obecności. Wyglądała na zawiedzioną, że
nie może nikomu wstawić choćby spóźnienia.
— Dziś zajmiemy się Indiami — oznajmiła, po czym przez kilkanaście
minut monotonnym głosem wymieniała nazwy indyjskich stanów,
terytoriów, miast i recytowała dane statystyczne. A wszystko to z
głowy.
Gdy wreszcie zamilkła, wyglądała jak szykujący się do ataku
drapieżnik, z tym dyskretnym uśmiechem pewności, że atak będzie
udany.
— A teraz sprawdzimy, co zapamiętaliście z tego, co powiedziałam —
oznajmiła. Splotła dłonie, aż strzyknęły kostki, i powiodła po klasie
wzrokiem znad okularów, jak orlica wypatrująca ofiary z wysokiego
szczytu. Nagle jej twarz stężała, a usta zwęziły się w wąską kreskę.
Wbiła wściekłe spojrzenie w Zosię, a ściślej mówiąc w czubek jej
głowy. A Zosia spała z głową na blacie i rękami zwisającymi prawie do
ziemi. Nauczycielka znalazła odpowiednią rubryczkę i z satysfakcją
wpisała tam coś, co sądząc z ruchu ręki, mogło być tylko jedynką.
— Jak panna Mickiewiczówna się obudzi, powiedzcie jej, że ma pałę
za spanie na lekcji.
— Ale ja nie śpię! — zaprotestowała Nika.
Nauczycielka spojrzała na Nikę, uniosła nieco brwi, potem przeniosła
wzrok na Zosię, i znów na Nikę.
— Faktycznie — przyznała z niechęcią. — Ale już wpisałam. Nie będę
kreślić.
— Ale... — Nikę zatkało. Spojrzała na śpiącą Zosię i zatkało ją jeszcze
bardziej.
— Po prostu następnym razem, jak będziesz miała dostać jedynkę —
powiedziała nauczycielka — przypomnij, żebym ci jej nie stawiała, bo
już masz.
— Kiedy ja nie planuję dostać jedynki.
— Na pewno się jakaś trafi — uspokoiła ją Konstancja. — Do końca
semestru jeszcze dwa tygodnie.
Dziewczynie opadły ramiona. Felix szturchnął Zosię
— Mam miesięczny... — mruknęła przez sen i odwróciła głowę na
drugą stronę.
Konstancja dla porządku dostawiła jedynkę w rubryczce Zosi i straciła
zainteresowanie jej osobą. Kontynuowała lekcję, jakby nic się nie
stało.
Gdy tylko rozbrzmiał dzwonek, Nika zerwała się z miejsca i podeszła
do zbierającej się do wyjścia nauczycielki.
— Chciałabym się poprawić na szóstkę — oświadczyła.
Geograficzka zmierzyła ją protekcjonalnym spojrzeniem i
zamaszystym ruchem otworzyła dziennik. Ciężkie opary perfum
zakręciły Nice w nosie.
— W tym semestrze nie ma już wolnych rubryczek — oświadczyła. —
Możesz zaliczyć na czwórkę, jak ci się uda.
— Ale moja średnia... — próbowała protestować Nika. — Muszę mieć
wysoką średnią do stypendium.
— Sama przecież wiesz — nauczycielka zatrzasnęła dziennik — że z
jedynki da się zrobić tylko czwórkę, a i tak będzie koślawa.
Wstała i wyszła z sali.
Nika odwróciła się do Zosi, która rozbudzona wodziła nieprzytomnym
wzrokiem dookoła.
— Nie myślałaś, żeby udawać Klemensa? — zapytała z wściekłością
Nika.
— Teraz widzisz? — triumfowała Aurelia. — Broniłaś jej, a oto
wdzięczność. — Wskazała dłonią Zosię, jakby pokazywała eksponat w
muzeum. — Myszą pozostanie Myszą, nawet jak się przefarbuje.
Obrzuciła ją pogardliwym spojrzeniem i wyszła.
Nika przyjrzała się dokładnie Zosi, z której w czasie snu wyparowała
poranna śmiałość. Dłużej zatrzymała wzrok na butach.
— Kupiłaś tanie podroby — stwierdziła. — Rozwalą się za kilka
miesięcy.
Felix usiadł przed komputerem i westchnął. Rozmowa z przyjaciółmi,
a przede wszystkim z Netem, bardzo by mu teraz pomogła. Niestety,
został sam z problemem. Wywołał przez Net.com Manfreda.
Przynajmniej na niego mógł jeszcze liczyć.
— Możesz przeszukać zapisy z kamer w okolicach Wilanowa? —
poprosił. — Może gdzieś w rogu kadru mignęło ci ostatnio coś
przypominającego kolcobota.
— Sprawdziłem to po naszej ostatniej rozmowie — odparł program. —
Ani śladu. Kamery miejskie nie obserwują wszystkiego.
— Prześlij mi te trzy poprzednie zapisy.
Felix wstał, odnalazł na półce papierowy plan miasta w jednym
arkuszu i rozłożył go na biurku. Położył nakrętki w miejscu, gdzie
znajdował się ich dom, oraz tam, gdzie kamery zarejestrowały
przejazd kolcobota. Po namyśle i przejrzeniu nagrań zamienił
nakrętki na wkręty do drewna, by zaznaczyć również kierunek, w
jakim zmierzał uciekinier.
— Golem Golem! — zawołał.
Robot, ładujący się akurat z kontaktu, uniósł głowę.
— Słucham?
— Widziałeś, jak kolcobot wstał i zeskoczył z blatu?
— Tak. Stale monitoruję otoczenie.
— Więc widziałeś, jak przymierzał się do ucieczki?
— Tak.
— I nie próbowałeś go złapać?
— Jego zamiary stały się oczywiste na dwie sekundy przed wybiciem
dziury w drzwiach. Był zbyt szybki.
— Opowiedz mi, co dokładnie widziałeś.
Golem Golem prostymi zdaniami opisał sytuację tak, jak ją
zapamiętał Felix. Gdy skończył, chłopak nagle zdał sobie sprawę, że
znów przeoczył coś oczywistego.
— Zaraz... — zastanowił się. — W jaki sposób działa twoja pamięć?
— Prowadzę ciągły zapis tego, co rejestrują moje sensory. W nocy
mam mniejszy dopływ bodźców. Wykorzystuję ten czas na kompresję
starych, mniej ważnych nagrań. Zwalniam miejsce w pamięci.
Felix klepnął się dłonią w czoło.
— Po co ja cię wypytuję o szczegóły, skoro mogę obejrzeć nagranie...
Widzisz mój komputer?
Robot spojrzał na komputer.
— Stoi na biurku.
— Chodzi o to, czy widzisz go w sieci. Prześlij mi zapis ze wszystkich
sensorów z ucieczki.
— Robi się.
Na ekranie komputera pojawił się pasek postępu kopiowania.
To było oczywiste. Felix stwierdził z rozdrażnieniem, że Net wpadłby
na to od razu - był przecież twórcą programu zarządzającego robotem.
Tak więc to, co zaraz zobaczy, mógłby obejrzeć dzień wcześniej. Doba
w plecy, a czasu coraz mniej... Ile jeszcze takich rzeczy przeoczył?
Rozwiązywanie problemów zdecydowanie gorzej szło w pojedynkę.
Ekran wypełniły cztery okna. Pierwsze ukazywało zapis w paśmie
widzialnym, a że pochodził z nocy, niemal nic nie było widać. Drugi
był w podczerwieni, trzeci termograficzny, a ostatnie okno
pozostawało czarne. Jedynie monochromatyczny zapis w
podczerwieni pozwalał się w czymkolwiek zorientować. Wtedy Golem
Golem stał w tym samym miejscu co teraz, w głębi pokoju, z
przewodem wpiętym w gniazdko elektryczne. W kadrze mieściło się
łóżko ze śpiącym Felixem, schody na parter i blat roboczy, na którym
leżał kolcobot. Zapis termograficzny dawało się odczytać przez
porównanie go z tym podczerwonym, był bowiem mozaiką
kolorowych plam na czarnym tle. Czerwieńsze oznaczały obszary
cieplejsze, a niebieskie - chłodniejsze. Kołdra miała kolor fioletowy, a
wystająca spod niej noga Felixa pomarańczowy. Najjaśniejszym,
niemal białym obiektem był kaloryfer, którego temperatura
wykraczała poza skalę.
— Na pięć minut przed ucieczką temperatura kolcobota zaczęła
rosnąć — wyjaśnił Golem Golem.
— Dlaczego mnie nie ostrzegłeś?
— Nie prosiłeś o to. Temperatura wzrosła o trzy stopnie ponad
temperaturę powietrza. To nie było niebezpieczne.
— Zawsze jest niebezpiecznie, jeśli dzieje się coś... niecodziennego.
— Następnym razem będę o tym pamiętał.
Na oknie z zapisem termograficznym, w miejscu, gdzie leżał kol-
cobot, zaczął się pojawiać niebieski odcień.
— Czarne jest wszytko poniżej osiemnastu stopni — wyjaśnił robot. —
Niebieski oznacza dwadzieścia stopni, a czerwony trzydzieści. Skala
kończy się kolorem białym przy czterdziestu stopniach.
— Przecież ta kamera termiczna miała mieć większy zakres
temperatur — przypomniał sobie Felix.
— Ograniczyłem teraz skalę, by uczytelnić film.
Ożyło czwarte okno - pojawiły się na nim kolorowe błyski. To był
graficzny zapis tego, co odbierały mikrofony Golema Golema. Kol-
cobot wyglądał jak rozmyta plama zmieniająca kolor z niebieskiego
na fioletowy i dalej, na czerwony. Z głośników komputera dobiegał
odgłos rozpędzającego się odkurzacza. Felix domyślił się, że w tym
oknie kolor oznacza częstotliwość dźwięku. W tym momencie kontury
dźwiękowych obrazów wyostrzyły się, a w miejscu czarnego tła
pojawiły się niewyraźne zarysy pomieszczenia - zapewne wtedy
właśnie Golem Golem włączył aktywny sonar, czyli zaczął emitować
ultradźwięki. Kołdra i wszelkie miękkie elementy pozostały czarne -
nie odbijały dźwięków. Tak widzą świat nietoperze, przemknęło przez
myśl Felixowi.
Pierwszy ekran wypełnił się światłem reflektora i wreszcie pokój
zaczął wyglądać, jak powinien. Pierścienie z kolcami kręciły się. Za
chwilę wstanie i ruszy po schodach. W rozgrzanej do pomarańczu
plamie w oknie termowizyjnym Felix domyślił się swojej twarzy. To
było wtedy, gdy się nagle rozbudził i myślał, że wciąż jest w kabinie
odrzutowca. Kolcobot podniósł się, zeskoczył ze stołu i przesuwając
dywan, pognał w stronę schodów. W oknie akustycznym spod jego
kolców błyskały zielone petardy i uderzały o podłogę. Wtedy
wszystkie cztery obrazy drgnęły - Golem Golem ruszył z miejsca i
rozpoczął pościg. Kolcobot z niesamowitą prędkością wtoczył się po
schodach i z wielobarwnym hukiem rozniósł drzwi. Golem Golem
biegł za nim po schodach.
Felix obserwował cztery zapisy i usiłował złożyć to w całość. Mózg
ludzki był przystosowany do odbierania jedynie małej części tych
bodźców. To, co działo się na ekranie akustycznym, było najbardziej
niesamowite. Szczekający Caban wyglądał, jakby z pyska leciały mu
snopy niebieskich iskier. Kiedy piszczał, spomiędzy zębów wypełzły
mu białe, rozedrgane wąsy. Przez rozbite drzwi ogrodowe do domu
wpływały szarosine odgłosy miasta i żółtawe krople uciekiniera
terkoczącego na śniegu. Golem Golem spojrzał w lewo, na drzwi
wejściowe. Z ich powierzchni kapały takie same krople. Robot
otworzył drzwi i wybiegł w kolorową dźwiękami noc. Kolcobot,
zostawiając za sobą złotą smugę jęku silników, przeskoczył nad
ogrodzeniem. Golem Golem dopadł furtki. W kadrze pojawiła się jego
stalowa dłoń, zamek strzelający błękitnymi iskrami zwalniacza i ulica.
Chwilę później Felix zobaczył samego siebie, z żółtym obłokiem słów
wydobywającym się z ust. Z głośników dobiegło polecenie „Stój!".
Kolcobot w rozbryzgach zielonych klaśnięć oddalał się ulicą w
kierunku szarej, pulsującej purchawki miejskiego gwaru. Strzelały w
nią białe błyskawice klaksonów, pomarańczowe smugi kół tramwajów
i granatowe pomruki ciężarówek. Sypiąc iskrami spod kapci, na ulicę
wybiegli rodzice. Jedwabny szlafrok mamy szeleścił beżowymi
ziarenkami. Z ust całej trójki zaczęły się wydobywać obłoki rozmowy.
Tata mówił na zielono, mama na żółto. W furtce fioletowo dyszał
Caban.
W oknie termowizyjnym wszyscy wyglądali jak płonące postacie na
czarnym tle. Parowało z nich ciepło i ulatywało w mroźną noc.
— Tak widzisz świat? — zapytał Felix.
— Tylko tak można go wyświetlić na ekranie. Inaczej nic byś nie
zrozumiał.
Felix poczuł się ubogo ze swoim niedoskonałym wzrokiem
pracującym tylko w paśmie, no właśnie, widzialnym. Ale z drugiej
strony, Golem Golem nie czuł zapachów ani smaków, a dotyk odbierał
tylko jako opór naciskanego przedmiotu. Nie warto byłoby się
zamieniać.
Przewinął do momentu, gdy kolcobot wstawał. Wcisnął pauzę i zrobił
powiększenie. Na centralnym pierścieniu, pomiędzy tymi
napędowymi, pojawiła się ciemna kreska. Z pobieżnych oględzin,
dokonanych przez Felixa w poniedziałek, wynikało, że ten pierścień
jest poprzecinany skomplikowanym wzorem szczelin. Dokładnie
zbadać ich nie zdołał, ale pamiętał, że nie było tam żadnych większych
przerw. Przewinął do następnej klatki. Tak! Jedna z płytek
składających się na pierścień uchyliła się, a to, co było pod nią,
okazało się małym obiektywem. Kolcobot widział otoczenie i wybrał
najlepszą trasę ucieczki! Zapewne więc szczeliny w obudowie były
ruchomymi osłonami różnych urządzeń. Przewinął jeszcze dalej, do
chwili, gdy obudowa zaczęła się rozgrzewać. Wbił wzrok w okno z
zapisem w podczerwieni. Czekał. Po półtorej minuty jego cierpliwość
została nagrodzona: w innym miejscu pierścienia otworzyła się
większa klapka, a pod nią na moment błysnęło szkło innego
obiektywu. Kolcobot miał więc czas, by przeanalizować sytuację i
przygotować się do ucieczki.
Felix usiadł wygodniej w fotelu i przejrzał całe nagranie, przebiegając
wzrokiem między czterema oknami.
Nagle zesztywniał. Była to jedna z ostatnich sekund nagrania. Gdy
wszyscy wracali do domu, w kadrze kamer Golema Golema znalazł się
fragment ulicy z drugiej strony domu. W zaparkowanym sto metrów
dalej samochodzie świeciły na pomarańczowo dwie głowy siedzących
ludzi. Termowizyjny zapis urwał się razem z innymi, ale to było
pewne. Dwoje ludzi siedziało w samochodzie nieznanej marki.
— Dlaczego mi o nich nie powiedziałeś? — zapytał Felix.
— To normalne, że w samochodach siedzą ludzie.
— Nie, jeśli jest środek nocy i zima, a oni siedzą tam od wielu godzin.
Silnik prawie już wystygł, zobacz. — Przód samochodu był niewiele
jaśniejszy od otoczenia. — Albo mają ogrzewanie postojowe, albo
nieźle marzną.
Felix domyślał się, kto był w samochodzie, i teraz zastanawiał się, czy
się cieszyć, czy martwić. Faceci w czerni wiedzieli już
o nich, ale z drugiej strony nie mieli dowodów, że to Felix i przyjaciele
odpalili rakietę. Inaczej cała trójka już siedziałaby w pokoju
przesłuchań. Po co więc obserwowali dom?
Felix wyjął z szuflady pudełko z cyberszpakiem, włączył go i postawił
na blacie.
— Sprawdź, czy nikt nie obserwuje domu — rzucił do Golema Golema.
Robot skinął głową. Sięgnął stalowym ramieniem i otworzył okienko,
a kontrolowany przez niego ptak wystartował i wyleciał na zewnątrz.
Felix wrócił do mapy. Zdjął z niej wkręty, a w ich miejsce narysował
strzałki z opisem daty i godziny obserwacji. Być może na ostatnim
odcinku drogi uciekający kolcobot już nie kluczył. Nie musiał przecież
unikać ruchliwych i oświetlonych neonami ulic centrum. Aleję
Wilanowską przekroczył pod ostrym kątem, co mogło oznaczać, że
faktycznie zmierzał prosto do celu i nie tracił czasu na mylenie
śladów. Ponownie przejrzał zapis z kamer Manfreda, ale niczego
nowego nie zauważył.
Cyberszpak wrócił do domu. Golem Golem zamknął okno
i oznajmił:
— Brak podejrzanych osób w samochodach w promieniu około
trzystu metrów.
Felix skinął głową, wyłączył szpaka i zastanowił się nad jeszcze jedną
rzeczą, o której wcześniej nie pomyślał. Kiedy kolcobot zderzył się z
Land Roverem, gdzieś przecież zmierzał. Nie był na nocnym spacerze
w lesie. Chłopak wyjął z plecaka GPS-a i sprawdził dokładne miejsce
zderzenia. Ocenił kierunek, w jakim jechał wtedy samochód, dzięki
czemu ustalił, skąd nadjechał kolcobot. Uśmiechnął się z
zadowoleniem i naniósł na mapę piątą strzałkę. Nie trzeba było
wysilać wyobraźni, by zobaczyć, że strzałka z lasu i ta z alei
Wilanowskiej wskazują niemal idealnie dom Gilberta.
***
Wjechali na najwyższe piętro apartamentowca. Net wyjął z plecaka
klucze i delikatnie, jakby rozbrajał bombę, otworzył drzwi. Dom
wydawał się dziwnie pusty i nieprzyjazny. Wszystkie drzwi były
pozamykane. Z drugiej strony salonu za ruchomą, teraz zasuniętą
ścianą z mlecznego szkła widać było niebieskawy poblask monitorów.
— Okopaliśmy się na pozycjach — Net szepnął na ucho Nice i
przyłożył palec do ust, by nic nie mówiła. — Tata przeniósł się
całkowicie do swojej pracowni. Mama prawie nie wychodzi z pokoju
bratosiostry.
Na palcach przeprowadził dziewczynę do swojego pokoju i zamknął
drzwi. Nika zdjęła kurtkę.
— Jakoś tak cicho... — zauważyła.
— Doszło do tego, że komputer mogę włączyć, dopiero jak wrócę ze
szkoły, a i to na krótko. O muzyce nawet nie myślę. Napijesz się?
Pokręciła głową. Usiedli na kanapie. Nika zamyśliła się z ponurą
miną. Net przyglądał się jej badawczo dłuższą chwilę.
— Co się tak depresjonujesz? — zapytał wreszcie.
— Fatalny dzień.
— Tak się przejmujesz tą pałą? Poprawisz sobie w przyszłym
semestrze, a Konstancji zrobimy jeszcze jakiś niefajny żarcik. —
Uśmiechnął się złośliwie pod nosem. — Parę pomysłów już mam.
— Nie o to chodzi. — Pokręciła głową. — Wszystko drożeje. Pewnie
tego nie zauważasz, bo nie płacisz rachunków. Ja muszę o tym
myśleć. Jeśli stracę stypendium, nie będę mogła zapłacić czynszu,
prądu, gazu, wody... Muszę mieć średnią 5,0, żeby utrzymać
stypendium. Ta jedynka z geografii oznacza, że będę miała 4,95...
— Ja cię! — przeraził się Net. — Minimalnie. Może z nią pogadać w
sześcioro oczu.
— Sześcioro?
— Ma okulary.
— Aha... Pamiętasz, jak próbowaliśmy z nią rozmawiać rok temu?
Mała szansa, że teraz się uda.
Net zastanowił się.
— Gilbert pewnie potrafiłby stworzyć odczynnik do usuwania tuszu z
papieru...
— Konstancja bardzo dobrze pamięta tę jedynkę. — Nika spojrzała na
niego poważnie. — A poza tym mieliśmy unikać kłopotów.
— No... była taka koncepcja. — Net spojrzał na nią uważnie. — Też się
zastanawiasz, co by zrobił Felix?
— Pomyślałam o tym — przytaknęła.
— Skonstruowałby urządzenie, które zmieniłoby podstawowe prawa
fizyki naszego wszechświata na takie, gdzie 4,95 to byłoby więcej niż
5,0. Felix zwykle rozwiązuje problemy w tak absurdalny sposób... —
Net rozłożył ręce.
— Ale zwykle to działa. Z początku wygląda absurdalnie, a potem
okazuje się, że działa.
— OK — zgodził się Net. — Mnie też przemknęło przez myśl, co by
zrobił Felix. Ale nie jestem Felixem, więc ci nie odpowiem. A Felix też
nam nie odpowie, bo chyba się na dobre obraził... Trudno. Nie
zamierzam szukać mechanicznych kumpli kolcobota, jeśli istnieje
choćby szansa, że jest w to zamieszany Morten.
— Też nie chcę tego robić — przyznała Nika — ale z Felixem
powinniśmy pogadać, żeby wszystko było jak dawniej. Sprawę rakiety
też powinniśmy rozwiązać.
Net westchnął.
— Coś ci pokażę. — Wstał z kanapy, usiadł na swoim ulubionym fotelu
i włączył komputer. To było dziwne uczucie włączać sprzęt, który
powinien pracować przez całą dobę.
Kolejne komunikaty startującego systemu wyświetlały się na dole
ekranu i biegły w górę, wypierane przez następne. Nika oparła się
obok o blat i popatrzyła na Warszawę. Przez odsłonięte żaluzje widać
było przesuwające się małe światełka pojazdów i różowopoma-
rańczową łunę nad stolicą. Myśl, że gdzieś tam mogłaby spaść rakie-
ta zdolna poczynić spustoszenia większe niż bomba przeciwlotnicza,
była z pewnością większym problemem niż zagrożone stypendium.
— Zerknij no tutaj — mruknął Net. Dziewczyna usiadła mu na
kolanie, tak by nie zasłaniać ekranu. Objął ją lewą ręką, prawą
klikając po dwóch klawiaturach. Na ekranie wyświetliła się znajoma
mapa Polski i okolic. Czerwona smuga o rozmytych krawędziach
przecinała obrazek w poprzek, a najintensywniejsza czerwień
przechodziła przez Warszawę.
— Tak wygląda nasza przyszłość za dwa tygodnie — powiedział.
— Wprowadziłem parametry temperatury według uśrednionej
prognozy pogody z kilku serwisów. Zobacz, co się stanie, jeśli będzie
cieplej o pięć stopni. — Smuga wyraźnie przesunęła się na północ.
— Teraz zobacz, co się stanie, jak tego dnia zamiast śniegu spadnie
grad. — Uderzył kilka klawiszy i smuga przesunęła się na zachód
prawie do Łodzi.
— Może się nie znam na fizyce ani astronautyce — zauważyła Nika —
ale zmiana temperatury powietrza o kilka stopni nie powinna tak
wpływać na tor lotu rakiety.
— Wiem o tym. — Net pokiwał głową. — W ogromnym skrócie... —
Zawahał się, szukając odpowiedniego słowa. — W ogromnym skrócie,
jesteśmy głęboko w wielkiej niewiadomej, a mój Duży Wzór jest do
niczego. Gdzieś tkwi w nim poważny błąd, a ja nie potrafię go znaleźć.
— A Mały Wzór? — zapytała Nika. — Ten, który miał znaleźć
Wielkiego Antycypatora?
— Mały Wzór jest poprawny, ale bezużyteczny, bo mamy za mało
czasu. Znalezienie faceta tą metodą zajęłoby z miesiąc. Można to
zrobić szybciej, ale to wymaga włamu do serwera totalizatora.
Pamiętasz, jak mówiłaś, że stoimy po kostki w błocie i nie
powinniśmy wchodzić po kolana? Włam do tego serwera jest
wejściem w kłopoty po pas. Tam się obraca takimi pieniędzmi, że
każda próba włamania oznacza uruchomienie mechanizmów, o jakich
wolimy nie wiedzieć.
Nika smutno pokiwała głową.
— To chyba byłyby kłopoty po szyję. — Wstała. — Nie rób niczego
głupiego. Jadę zakuwać geografię. Może jakoś przebłagam
Konstancję, żeby zrobiła mi poprawkę. Przecież nie jest potworem, a
to było zwykłe nieporozumienie.
— Mówiła coś o czwórce — przypomniał sobie Net. — Jak dobrze z nią
zagadasz, to przerobi ci jedynkę na czwórkę.
— To nie wystarczy. Wtedy będę miała średnią 4,99.
— Wredny babsztyl. — Net zmarszczył brwi. — Ktoś powinien jej
uporządkować w głowie.
— Gdybym miała ojca, to poszedłby do niej na rozmowę i jedynka by
zniknęła. — Nika spuściła głowę.
— Nie to miałem na myśli.
— Wiem... Nie mam się jak poprawić z innego przedmiotu. Chyba że z
zachowania, ale nie wiem, co musiałabym zrobić, żeby mieć wzorowy.
— Chyba nikt nie ma powyżej bardzo dobrego. Żeby mieć wzorowy,
trzeba by sprzedać nerkę.
— Muszę spadać. — Zakładała już kurtkę. — Poważnie mam zamiar
się pouczyć.
— Odwieźć cię? — Net wstał.
— Przecież mam stąd tramwaj pod sam dom.
— Fakt. Nó i znasz ziomali ze swojego sąsiedztwa.
— Znam. Nie ruszą mnie, a może nawet obronią, jakby co. Popracuj
lepiej nad Dużym Wzorem.
Odprowadził Nikę do drzwi. Potem chyłkiem przemknął do kuchni,
zagotował wodę, zalał wrzątkiem chińską zupkę i wrócił do pokoju.
Zasiadł przed komputerem i otworzył edytor z Dużym Wzorem.
Zdecydowanie łatwiej było go modyfikować na komputerze niż na
papierze, gdzie poprawki, skreślenia i nowe zmienne czyniły całość
nieczytelną. Jednak nawet tutaj układ piętnastu równań stawał się
zbyt skomplikowany, by go w całości ogarnąć umysłem. Był to
pierwszy moment w życiu Neta, kiedy osiągnął kres swoich
możliwości, kres wyobraźni matematycznej. Dotychczas problemy,
które
rozwiązywał, były czasochłonne, trudne, nawet bardzo trudne, ale
rozwiązywalne. W wakacje, mając do dyspozycji jedynie pióro i
papier, zdołał rozgryźć działanie Kryształowego Serca, sterującego
pierścieniem teleportera*. Tym samym rozwiązał problem nurtujący

* Działanie Kryształowego Serca, sterującego pierścieniem


teleportera - te przygody Felixa, Neta i Niki zostały opisane w
książce Felix, Net i Nika oraz Teoretycznie Możliwa Katastrofa.
miesiącami kilkudziesięciu naukowców. Jednak ten Duży Wzór go
przerastał. Musiał przyznać przed samym sobą, że nie ogarnia go.
Patrzył na własnoręcznie stworzone równania i nie rozumiał ich.
Brakowało mu dyskusji z racjonalnym do bólu Felixem, który potrafił
znaleźć zaskakująco proste rozwiązania skomplikowanych spraw.
— Lipa — powiedział sam do siebie. — Wielka lipa. Gigantyczna
wprost.
***
— Próbowałem wyciszyć komputer, żeby mama nie wiedziała, że
pracuje. — Net był podłamany. — Niestety, jeśli odłączyłbym
wentylatory, to po kilku minutach przegrzałby się procesor.
Próbowałem ukryć obudowę w szafie, ale też słychać. Wreszcie
zabrałem cały komputer do pokoju gościnnego na piętrze. Mama tam
nie zagląda.
— Nie możesz po prostu przenieść go do pracowni taty? — zapytała
Nika.
Stali przy oknie obok schodów, w tym samym miejscu, co zwykle
przed lekcjami. Różnica była tylko taka, że stali we dwoje.
— Obawiam się, że zainteresuje się, co robię — odparł Net. — A tego z
oczywistych względów chciałbym uniknąć. Zresztą czekam, kiedy
mama zażąda od taty, żeby i on wyłączył swoje komputery. Wtedy
wybuchnie prawdziwa wojna domowa, bo tata się na to nigdy nie
zgodzi.
Po schodach wszedł Felix. Rzucił im chłodne „Cześć" i poszedł wprost
do sali. Net mruknął coś niewyraźnie i zmarszczył brwi. Nika
przygryzła wargę.
— Chciałbym udowodnić mu, że poszukiwanie Wielkiego Anty-
cypatora ma sens — powiedział po chwili Net. — Ale w związku z
obecną sytuacją domową mogę mieć z tym pewne problemy...
Wolnym krokiem podążyli do sali. Net usiadł obok Niki. Ostatnia do
sali weszła Zosia. Klasa szybko się przyzwyczaiła do jej nowego
wyglądu, a Aurelii znudziło się dokuczanie. Zapowiedź Niki, że buty
będą obcierały, najwyraźniej się sprawdziła. Dziewczyna szła na swoje
miejsce obok Felixa, jakby miała betonowe podeszwy.
— Cześć — powiedziała cicho, siadając. — Obtarłam się...
— W ilu miejscach?
Zastanowiła się chwilę.
— W ośmiu.
Felix sięgnął do plecaka i położył przed Zosią osiem sztuk plastrów na
odciski. Dziewczyna spojrzała na niego wzrokiem „Skąd wiedziałeś?" i
gdyby nie wrodzona paraliżująca nieśmiałość, zapewne rzuciłaby mu
się na szyję. Zamiast tego bąknęła krótkie „Dziękuję" i zajęła się
wypakowywaniem zeszytów.
Tuż po dzwonku do sali wkroczyła Konstancja. Ledwie zaczęła
sprawdzać listę obecności, drzwi bez pukania otworzyły się i do sali
weszła pani Helenka, szkolna sekretarka. Uwielbiała obcisłe stroje,
choć jej figura bardzo daleka była od ideału. Pani Helenka miała na
oko ze dwadzieścia kilo nadwagi, słabość do lakierów do paznokci,
kremów, pomadek, tuszów do rzęs i używała tego wszystkiego w
nadmiarze. Tego dnia założyła krótką spódniczkę i błękitny,
oczywiście obcisły, sweterek. W efekcie wyglądała jak niebieski
pączek z natapirowanymi tlenionymi blond włosami w miejscu lukru.
Zerknęła w swój clipboard i przerzuciła kilka kartek.
— Przewodniczący klasy do dyrektora — oznajmiła uroczyście i
wyszła.
Kuba przez chwilę siedział jeszcze na miejscu z nadzieją, że pani
Helenka wróci i powie „Żartowałam", ale ponaglany zaciekawionymi
spojrzeniami kolegów i bynajmniej niezaciekawionym spojrzeniem
Konstancji wstał, ukłonił się nauczycielce i wyszedł.
Jak każda lekcja geografii, ta również zdawała się trwać trzy godziny.
Dzwonek był wybawieniem, a dla niektórych również rozbudzeniem.
Nika spakowała się szybko i z zamiarem oficjalnego proszenia o
poprawę ruszyła w stronę nauczycielki. Jednak zawahała się po kilku
krokach. Przecież i tak się nie uda.
— Podejdź do niej teraz — poradził Net. — Byliśmy grzeczni przez całą
lekcję. Przecież nie jest potworem.
Nika ruszyła za wychodzącą nauczycielką.
— Aha... — Konstancja odwróciła się w drzwiach. — Powiedzcie
Kubie, że ma nieobecność.
— Ale to dyrektor go wezwał! — przypomniała Nika.
— Nieobecność w dzienniku to nie kara, tylko stwierdzenie faktu —
odparła sucho nauczycielka i wyszła.
Nice opadły ramiona.
— Faktycznie. — Net pokiwał głową. — Odwołuję to, że nie jest
potworem. To, na co patrzyliśmy przez ostatnie czterdzieści pięć
minut, to biokombinezon. Wewnątrz ukrywa się mała zielona
jaszczurka, która musiała emigrować z konstelacji Oriona, bo była
ścigana listem gończym za szerzenie złośliwości. Siedzi w takim
małym foteliku w głowie Konstancji i porusza dźwigniami.
Do sali wszedł Kuba i od razu otoczyli go koledzy.
— Mam znaleźć tego, kto zostawia w śmietniczkach puste butelki po
winie — oznajmił.
— Luz — pocieszył go Net. — Dołożysz wszelkich starań, ale go nie
znajdziesz. Normalka.
— Żadna tam normalka. Wtedy obniży mi ocenę ze sprawowania.
— Nie może tak stawiać sprawy — oburzyła się Nika.
— Postawił tak sprawę. Obniży wszystkim przewodniczącym, z
wyjątkiem tego, który znajdzie sprawcę.
— Stokrotka chyba nie zna zasady kija i marchewki — stwierdził Net.
— Użył samego kija. W sumie taniej wychodzi... Nie obraź się, ale nie
masz nawet śladowych zdolności detektywistycznych. Już się
przygotuj do awantury w domu za obniżoną ocenę.
— Przewodniczący z trzeciej „a" i „c" namawiali się, żeby wystawić
kogoś, kogo najbardziej nie lubią.
— No to sprzedajmy Geralda — zaproponował radośnie Net.
— Od razu powiedzmy, że Gerald to Bin Laden — dodał Felix. —
Dostaniemy pięćdziesiąt milionów dolarów. Skąd to ciśnienie?
— Szkoła stara się o certyfikat jakości — wyjaśnił Kuba. — Jednym z
warunków jest rozwiązanie problemów z alkoholem, papierosami i
takimi tam. Puste butelki w damskim kiblu psują obraz.
— Certyfikat? — zaciekawił się Net. Otworzył laptopa i chwilę
poklikał. — Ronald Szus i Sandra Lipa. Inspektor i inspektorzyca... to
znaczy asystentka. To oni się przechadzają ze Stokrotką i narzekają na
wszystko. Po co nam ten certyfikat?
— Ten certyfikat to dowód, że szkoła spełnia odpowiednie normy —
powiedział Felix. — Więcej bogatych ludzi będzie tu zapisywać dzieci.
— Wzrośnie czesne — zauważyła ponuro Nika.
— Żeby chociaż beznadziejnych nauczycieli musieli wywalić. — Net
popatrzył znacząco na Nikę. — Może są na to jakieś normy.
Felix siedział przed stołem roboczym w swojej piwnicy i bez
entuzjazmu gapił się na skomplikowany mechanizm, którego
elementy rozrzucone były na blacie. Z wielką przykrością musiał
rozebrać mechanicznego psa, bo ten do niczego się nie nadawał.
Wpadał na ściany, ludzi, przewracał krzesła, a o funkcji stróżowania
lepiej było nie wspominać. Być może, gdyby Felix od początku
współpracował z Netem i zaopatrzył psa w komputer pokładowy,
efekt byłby lepszy, ale w obecnej sytuacji nie mogło być o tym mowy.
Części z psa z pewnością przydadzą się do kolejnych wynalazków.
W sumie jednak dzień powinien uznać za udany. Kilka minut temu
skończył ostatnie podłączenia w instalacji superfotela. Siedział teraz
na nim i wodził palcami po przełącznikach pod poręczami. Na próbę
opuścił fotel do najniższej pozycji, a potem podniósł do najwyższej.
Silnik od wycieraczek samochodowych ze starego Mercedesa radził
sobie całkiem nieźle. Podobnie jak pięć pozostałych silników, dźwigni
i przekładni, dzięki którym fotel można było ustawiać wedle potrzeby
„pasażera". Bezcieniowe lampki przymocowane nad zagłówkiem i po
jego bokach działały bez zarzutu. Felix zainwestował również w
podgrzewanie i chłodzenie. Można było sterować oświetleniem w
pokoju i wyciągiem. Właściwie to fotel wyszedł wspaniale. Felix
jednak nie potrafił się cieszyć. Spodziewał się znajomej satysfakcji,
jaka zwykle się pojawiała po ukończeniu projektu. Satysfakcji nie
było, co go dodatkowo zdołowało. Pojawiło się za to uczucie nieznane
mu od czasu ukończenia podstawówki. Felix czuł się samotny.
Golem Golem stał w swoim kącie i ładował akumulatory. Robot nie
był dobrym towarzyszem rozmów, więc Felix nawet nie próbował
konwersować. Spojrzał na rząd okienek pod sufitem. Pajęczyny
zarosły kurzem. Brakowało tylko pająka w podartym surducie,
przygrywającego na mikroskrzypeczkach rzewne kawałki.
Z góry roznosiły się zapachy grzybowo-cebulowo-mięsne. Mama
przygotowywała gulasz. Felix przełknął ślinę i wdrapał się na parter.
— Za ile obiad? — zapytał i poczuł się trochę lepiej. Skoro mama
gotuje obiad, jest jeszcze coś pewnego na tym świecie.
— Przepis ma szesnaście punktów — wyjaśniła mama. — Jestem przy
piątym.
— To może zamówimy pizzę, a gulasz będzie na jutro?
— Skończę, zanim przyjadą. Przez te pięć punktów przebrnęłam w
kwadrans.
— Może Golem Golem ci pomoże?
— Naprawdę nie musisz się o nic martwić. — Mama posłała mu
uśmiech. — Radzę sobie doskonale. Dziś jeszcze niczego nie spaliłam.
Dobiegł ich odgłos brumu opon na podjeździe przed domem. Dzięki
remontowi w Instytucie nie było słychać charakterystycznego
terkotania silnika Land Rovera. Chwilę później tata wszedł do domu z
rulonem folii malarskiej pod pachą oraz kubełkiem farby
i torbą z pędzlami w dłoniach. Położył wszystko na ziemi i spojrzał na
syna.
— Dziś odnowimy pokój babci... — oznajmił, po czym szybko się
poprawił. — Znaczy mój gabinet. Jak się uwiniemy, to skończymy
dziś, a przez weekend wyschnie.
Felix domyślił się, dlaczego tata nie wrócił dotychczas do swojego
gabinetu. Przez ostatnie tygodnie życia mieszkała tam babcia i
wszystko w tamtym pokoju by mu ją przypominało.
— Jakbyśmy czyścili jej pamięć... — zauważył.
— Babcia na pewno chciałaby, żebyśmy normalnie żyli. — Tata
poklepał syna po ramieniu. — Normalne życie polega również na
godzeniu się z rzeczywistością. Wiem, że ją kochałeś, ale teraz...
— Tylko nie mów, proszę, że będzie żyła w naszych sercach, ani
niczego w tym stylu. — Felix zamilkł na chwilę. — OK. Wiem, że
trzeba to zrobić.
Z kuchni wychyliła się mama w fartuszku do gotowania i pocałowała
tatę na przywitanie. Uśmiechnął się do niej. Wziął rulon, otworzył
drzwi do gabinetu i zaczął rozwijać folię na podłodze.
— Zebrałam wszystkie drobiazgi babci do pudła — powiedziała mama.
— Zanieście je potem na strych. I przygotowujcie się psychicznie, bo
zaraz będzie obiad.
Felix zerknął na tekturowe pudło, stojące w hallu. Nie było w nim
wiele rzeczy.
— A za ile ten obiad? — zainteresował się tata. Felix przestał rozwijać
folię, bo jego też to interesowało.
— Przepis składa się z szesnastu punktów. Zbliżam się do trzynastego.
— Zdążymy przykleić folię — ocenił tata.
Przyklejanie krawędzi folii do listew podłogowych trwało dziesięć
minut. Potem dwóch głodnych stanęło w progu kuchni. Aromat
duszonego mięsa sprawiał, że ślina prawie ciekła im po brodach.
Mama uśmiechnęła się, zamieszała danie w garnku i zajrzała do
stojącego na blacie laptopa z otwartym przepisem.
— Ups... — Zrobiła przepraszającą minę. — Ostatni punkt przepisu
brzmi „Dusić dwie do trzech godzin".
— Pepperoni czy hawajska? — zapytał Felbc, wyciągając z kieszeni
telefon.
Nika siedziała nad książką do geografii. Nie był to podręcznik
gimnazjalny, ale kilkusetstronicowa rozprawa naukowa na temat
współczesnych Indii. Podręcznik był spory i po otwarciu zajmował
niemal cały blat biureczka. Półpokój, w którym Nika się uczyła,
znajdował się w okrągłym wykuszu budynku, a połowę jego obwodu
zajmowało okno. Prócz biurka i krzesła mieściło się tam kilka wąskich
półek na książki. Jakiś czas temu w tym ciasnym kąciku pojawił się
komputer. Choć robił więcej hałasu niż szwankująca lodówka, okazał
się niezbędny. Rozprawa naukowa naszpikowana była
niezrozumiałymi słowami. Gdy dziewczyna trafiała na zbyt
skomplikowane pojęcie, szukała jego wyjaśnienia na Wikipedii albo
na stronach PWN-u.
Za oknem z przytłumionym pomrukiem przejechał tramwaj. Te nowe,
przegubowe wagony robiły znacznie mniej hałasu. Przynajmniej w
szafce kuchennej nie dzwoniły szklanki. Jednak na jeden nowy
tramwaj przypadały trzy stare, pamiętające czasy sprzed lądowania
pierwszego człowieka na Księżycu. Zapadła cisza, ale dla odmiany
zaczął pohukiwać wentylator komputera. Działo się to zwykle koło
trzeciej godziny pracy. Nika trąciła butem obudowę i wentylator
ucichł. Wiedziała, że za minutę, może dwie, sytuacja się powtórzy.
Mimo to daleka była od narzekania - komputer był prezentem od
Neta. Chłopak zapewniał ją, że to stary grat, który i tak miał być
wyrzucony na śmietnik. Jednak osiągi komputera pozwalały
przypuszczać, że nie był to aż tak słaby sprzęt, lecz jedynie
umieszczony dla niepoznaki w starej obudowie.
Nagle na środku ekranu wyskoczyło okienko Net.comu z wywołaniem
od Neta. Wyrwana z meganudnej lektury Nika odebrała połączenie.
— Co robisz? — zapytał z okienka zielony Net.
— Uczę się.
— Czyli nie wybierasz się nigdzie?
— A gdzie miałabym się wybierać? Kuję dane statystyczne z Indii. Jak
Konstancja mnie na niczym nie zagnie, to będzie musiała przecież
postawić szóstkę.
— OK. Jadę. Już wyjeżdżam.
Nie czekając na odpowiedź, Net przerwał połączenie. Nika próbowała
je odnowić, żeby dowiedzieć się, o co właściwie chodzi, ale Net był już
niedostępny.
Chwilę gapiła się w puste okno Net.comu. Nieważne, dlaczego chce
przyjechać. Trzeba zrobić porządek! Jeśli powiedział, że już jedzie, to
za ile może być? Pół godziny? Czterdzieści minut? Czy jest coś do
jedzenia, do picia? Do picia jest. Z jedzeniem gorzej, ale sklep na rogu
jeszcze czynny.
Rozejrzała się i zaczęła sprzątać, choć bałagan był z pewnością o niebo
mniejszy niż w pokoju Neta.
Gabinet nie należał do obszernych, więc odmalowanie go za pomocą
porządnego wałka zajęło pół godziny.
— W ile dowożą tę pizzę? — Tata zerknął na zegarek.
— Mówili, że do czterdziestu minut — odparł Felix.
— Więc zdążymy tu sprzątnąć. To się nazywa ekspresowy remont!
Zerwali folię i zwinęli w kulę. Pokój pachniał świeżą farbą i wyglądał
jak nowy.
— Tato? — zaczął Felix. — Chciałem o coś zapytać, ale jakoś
niezręcznie mi rozmawiać o tym z mamą.
— Wal.
— Chodzi mi o spadek po babci. Nie trzeba załatwić jakichś
dokumentów czy coś?
Tata pokręcił głową.
— Synu, sprawy majątkowe w rodzinie są bardzo ważne i trzeba o
nich myśleć. Ale babcia nie miała żadnego majątku.
Felix wytrzeszczył na niego oczy.
— A te hieny, które przyjeżdżały w sprawie spadku?
— Nie wiedzieli, że babcia razem z dziadkiem od chwili narodzin
mamy kupowali wszystko na nią. Robili to właśnie dlatego, żeby nie
było potem problemów. W świetle prawa w chwili śmierci babcia nie
miała absolutnie nic.
— Bardzo... sprytne. O ile się ma zaufanie do własnych dzieci. — Felix
zrobił krótką pauzę. — A... mama pamięta dziadka?
Tata pokręcił głową.
— Umarł, gdy miała dwa lata. Ale najlepiej będżie, jak kiedyś zapytasz
ją samą.
Dzwonek domofonu przerwał rozmowę.
— Jest pizza! — ucieszył się tata. Pobiegł otworzyć. Zorientowany w
podobnych sytuacjach Golem Golem wycofał się do kuchni.
Felix wziął pudło z rzeczami babci i zaniósł na strych. Strych w domu
Polonów był niski, nie można było nawet wyprostować pleców. Od lat
służył za cmentarzysko niepotrzebnych przedmiotów. Zapewnie nikt
nigdy nie zauważyłby, gdyby połowę z nich zwyczajnie wyrzucić.
Jednak pudła z pamiątkami po babci Felix nigdy nie pozwoliłby
wyrzucić. Ustawił je w kącie i nakrył folią, by się nie kurzyło. Miał już
schodzić, ale tknięty nagłym impulsem, zatrzymał się. Spojrzał na
pudło. Cofnął się i zajrzał do środka. Wetknięty między album ze
zdjęciami a starą książkę tkwił oprawiony w płótno zeszyt.
Pamiętnik babci.
***
Gdy zabrzmiał dzwonek u drzwi praskiego mieszkania Niki, na
patelni kończyło się gotować risotto.
— Prawdziwe jedzenie! — ucieszył się Net, od drzwi wąchając aromat.
— Ale to za chwilę.
Wtaszczył wielką torbę i z ulgą postawił ją na środku pokoju. Nika
patrzyła na to szeroko otwartymi oczami.
— No nie wiem, czy to nie za wcześnie... — powiedziała speszona. —
Ogólnie to miło, ale... no wiesz...
— Co wiem? — Net otworzył torbę i zaczął wyciągać ze środka
ręczniki.
— Twoi rodzice mogą mieć coś przeciwko...
— Nie wiem, czy w ogóle zauważyli, że wyszedłem. Jak pakowałem
torbę, pomyślałem, że wszystko to wygląda jak ucieczka. Po prostu nie
mogę już tam wytrzymać.
— Znamy się wprawdzie już długo — tłumaczyła dalej Nika czerwona
jak burak — ale mamy dopiero po czternaście lat...
— O czym ty mówisz, kobieto?
— No... że to się może nie spodobać... na przykład twoim rodzicom.
To trochę za wcześnie...
— Przesadzasz — Net wyciągnął z torby zawinięty w ręcznik monitor
LCD, klawiaturę, mysz, a na koniec komputer w czarnej obudowie. —
Sytuacja w domu stała się nie do zniesienia. Mama zabroniła mi w
ogóle włączać komputery. Wyciąga wtyczki z kontaktu. Jeśli chcemy
znaleźć Wielkiego Antycypatora, muszę zainstalować sprzęt u ciebie.
Trochę ci poszumi, ale będziesz miała piecyk. Jak ja nienawidzę
zapachu owsianki o poranku! A tylko to mogę przygotować z tego, co
jest w domu. Z głodu przejdę chyba na fotosyntezę. Jak to pachnie...
— Mam już komputer, nie możesz wykorzystać mojego? — Zerknęła
dyskretnie do torby. Nie było tam nic więcej. Ręczniki służyły więc
tylko do zabezpieczenia komputera na czas transportu. Zrozumiała,
że się wygłupiła.
— Ten ma ze dwadzieścia fazy większą moc obliczeniową. — Net, jak
gdyby nigdy nic, rozejrzał się w poszukiwaniu najlepszego miejsca na
sprzęt. — To mój najmocniejszy komputer. Normalnie
wykorzystałbym jakiś niezabezpieczony serwer gdzieś na drugim
końcu świata, ale tym razem będzie sprawniej tak.
Wstawił sprzęt między fotel a schodki do półpokoju i zaczął przypinać
kable. Dwie minuty później komputer wystartował i automatycznie
połączył się z siecią bezprzewodową.
— Bangla! — ucieszył się Net. Zostawił komputer, usiadł przy stole i
zabrał się do jedzenia. — Dobre! — mlasnął z uznaniem. — Nie z
torebki.
Pochłonął porcję w ekspresowym tempie i poprosił o dokładkę. Tę
zjadł już powoli, ze smakiem.
— Dzięki, pyszotka — powiedział, odsuwając od siebie talerz. — Mam
pewną koncepcję. To przyspieszy poszukiwania.
— Nie znam się na tym. — Nika wzruszyła ramionami, patrząc na
nowy komputer. Wciąż czuła się nieswojo.
— Nic nie będziesz musiała robić. Mam do niego zdalny dostęp.
Mama laptopa mi nie wyłączy, zawsze mam go przy sobie. Zresztą,
metoda wymaga osobistego zaangażowania.
Nika pokiwała głową i zamyśliła się na chwilę.
— Wtedy, na geografii, przesiadłam się do ciebie, żeby Felix usiadł
obok Zosi — powiedziała. — Jeszcze nie wiedziałam o tej jej...
transformacji. Mam nadzieję, że jej się szybko znudzi, bo stanę się
niemiła.
— Nie wierzę — odparł Net. — W życiu nie będziesz niemiła dla
Myszy.
— Nie nazywaj jej tak.
— Widzisz? Już jej bronisz, córko Tereso. A nick się przyjął. To po co
Felix miał usiąść obok Zosi?
— Wymyśliłam, że jeśli Felix będzie miał dziewczynę, naprawi to
nasze stosunki. Superpaczka znów będzie superpaczką.
— No co ty! — przeraził się Net. — Chcesz, żeby Myszą... znaczy
Zosia...? Żeby oni? Nie, nie pasują do siebie.
— To był spontaniczny pomysł. — Nika wzruszyła ramionami.
— Nie możemy mu tego zrobić. Myszą emituje smutek każdą komórką
skóry i zaraża innych. Przez nią w pracowni biologicznej ze smutku
utopiła się złota rybka.
— Ale popatrz: my ze sobą chodzimy, a Felix poczuł się taką...
przyczepką. Coś z tym trzeba zrobić.
— Zapewniam cię, że chodzi o coś innego. On ma misję ratowania
ludzkości i się obraził, że nie chcemy mu pomóc w konstruowaniu
jakiejś wielkiej procy czy innego wynalazku, którym zniszczy tę
rakietę.
— On się zmienił po śmierci babci. Wciąż o niej myśli.
— Chyba sobotni wieczór filmowy się nie odbędzie...
— Na pewno nie. Pomyślmy, co zrobić, żeby to naprawić.
Net przysiadł na kanapie obok Niki z zamiarem przemyślenia
problemu. Wszelkie chęci do przemyśleń uciekły w jednej chwili,
ledwo napotkał spojrzenie dziewczyny. Nigdy wcześniej nie patrzyli
na siebie w ten sposób. W ten elektryczny sposób. Nika przysunęła się
bliżej. Net, nim się spostrzegł, poczuł na swoich ustach jej pocałunek.
Wstał przestraszony. Zamrugał i szybko nałożył kurtkę.
— Eee... Mam jeszcze jeden pomysł — rzucił drżącym głosem, w ogóle
nie patrząc na dziewczynę. —Alternatywny Jutro... wpadnę i wszystko
ci opowiem, ale teraz muszę iść do sklepu z telewizorami. To ważne.
Sklep z telewizorami.
Wyszedł pospiesznie. Nika wolno wstała i zamknęła drzwi.
Uśmiechała się.
7.
Wizja lokalna

Net wstał wcześnie jak na sobotę, bo koło dziewiątej. Obudził się sam,
używanie budzika było bowiem od kilku dni zabronione. By nie
spóźnić się do szkoły, ustawiał w telefonie alarm wibracyjny i wkładał
go pod poduszkę, ale ten rodzaj budzenia nie był zbyt przyjemny.
Zwykle i tak bliźniaki budziły go koło szóstej i nie udawało mu się już
zasnąć.
Net miał plan. Żeby go zrealizować, musiał złamać zakaz i uruchomić
na chwilę kolorową drukarkę. Przypiął do niej minikomputer i zaczął
nasłuchiwać odgłosów zza ściany. Czekał na odpowiedni moment. Po
kilku minutach rozległo się ciche kwęknięcie, a po nim syrena
strażacka. Wtedy Net włączył drukarkę, a na laptopie wcisnął
„Control" + „P". Do pierwszej syreny dołączyła druga. Nim syreny
zostały uciszone, drukarka skończyła pracę i jedynym śladem po jej
nielegalnym użyciu był wydruk, który Net teraz pieczołowicie
przycinał. Następne kilka minut zajęło mu ubranie się i wyślizgnięcie
z domu, nim mama skończy karmić i znajdzie dla niego jakieś zajęcie.
Chwilę później jako wolny człowiek wdychał głęboko rześkie, zimowe
powietrze. Zerknął na kolorowy wydruk, na którego odwrotnej stronie
znajdowało się kilkadziesiąt adresów.
Tramwaj przesnuł się sennie przez sześć przystanków w tempie
adekwatnym do szybkości poruszania się żwawego piechura. Net
wysiadł przy Politechnice i z dokładnym planem miasta w dłoni i
obawą w sercu wsiąkł w stare Śródmieście. Przeszedł Lwowską.
Pierwszy adres, stara kamienica przy Wspólnej. Domofon nieczynny,
ale drzwi na klatkę nie były zamknięte. Wdrapał się na trzecie piętro i
wcisnął dzwonek. Otworzył mu pięćdziesięcioletni, nieco zaniedbany
mężczyzna z zaokrąglonym brzuszkiem i zza wielkich okularów wlepił
w niego nieprzychylne spojrzenie.
— Organizujemy akcję informacyjną i LOTERIĘ na schronisko dla
zwierząt. — Net wyrzucił z siebie jednym tchem wyuczony tekst.
Pokazał kartkę.
— To znowu ty? — zapytał mężczyzna. — Czego jeszcze chcesz?
Net zawahał się. Był absolutnie pewien, że widzi tego człowieka
po raz pierwszy.
— Zbieram na... Znaczy się, organizujemy loterię...
Mężczyzna zamknął mu drzwi przed nosem. No tak. Chyba był
tu już ktoś z podobnym pomysłem. I podobnie wyglądający. Następny
adres... niby blisko, ale i tak ze trzysta metrów dalej. Policzył. Trzysta
adresów razy trzysta metrów daje... 90 kilometrów. Wydostał się z
budynku i z planem w ręku przeszedł na drugą stronę ulicy.
Faktycznie, dotarcie do kolejnego budynku było zaledwie małym
spacerem.
Domofonu tu w ogóle nie było. Jedynie niedomykające się wielkie
drzwi. Net pchnął je i ostrożnie wszedł do środka. Zatęchła klatka
schodowa, mrok. Czy ktoś, kto regularnie wygrywa kasę, chciałby
mieszkać w takich warunkach? Chyba tylko dla kamuflażu. Net
wgramolił się na trzecie piętro i zadzwonił do odpowiednich drzwi.
Otworzyła mu starsza kobieta w zaplamionym fartuchu, z czepkiem
fryzjerskim na głowie i papierosem dyndającym w kąciku ust.
— Czego? — zapytała konkretnie.
Net uniósł swój wydruk i wydeklamował:
— Organizujemy akcję informacyjną i loterię -
— Heniek! — Nie czekając, aż chłopak skończy, kobieta odwróciła się
przez ramię w stronę niebieskiego od dymu wnętrza. — Do ciebie. Coś
wygrałeś.
Z pokoju wytoczył się wielki facet w powyciąganym swetrze. On
również trzymał w ustach papierosa. Przyczłapał do drzwi i spojrzał
na intruza znudzonym wzrokiem. Nie wyglądał na matematyka. Net
przełknął ślinę.
— Właściwie to pan nic nie wygrał — wyjaśnił niepewnie.
— Przegrałem? Ile?
— To nie tak. Loteria jeszcze się nie odbyła...
— No, to raczej nie mogłem przegrać, nie? — Mężczyzna wbijał w
niego zaczerwienione od dymu oczy. — Jakby była, to może się
zdarzyć, jak nie, to bip* stąd. Żadnej kasy, bip, nie dostaniesz,
skurczybyku jeden!
— Eee... eee... aleja nie chcę żadnych pieniędzy.

* Bip - autor zastąpił bipami wszystkie brzydkie słowa, które nie
powinny się pojawić w tej książce.
— No to już, bip, koleś przeginasz. — Mężczyzna wciąż wpatrywał się
w niego oczami bez wyrazu. — Przychodzisz tutaj, mówisz, że mam ci
zapłacić furę kapuchy, bo przegrałem na jakiejś bip loterii, co to się
jeszcze nie rozpoczęła. A ty już znasz, bip, wynik.
— Nie musi pan grać. — Net zgubił wątek i zaczął się wycofywać. — To
naprawdę nie jest konieczne. Zapytam o wszystko w centrali.
Skontaktujemy się z panem. Przepraszam, że zakłóciłem pana
egzystencję. — Odwrócił się na pięcie i czmychnął schodami w dół.
Człowiek uczy się całe życie, pomyślał, idąc już ulicą.
Drzwi kolejnego mieszkania otworzyły się niemal natychmiast. Stali w
nich uśmiechnięci młodzi kobieta i mężczyzna, a nierozpa-kowane
kartony za nimi sugerowały, że dopiero się wprowadzili.
— Dzień dobry państwu — zaczął Net z resztką entuzjazmu, na którą
mógł się zdobyć. — Organizujemy akcję informacyjną i LOTERIĘ na
schronisko dla zwierząt.
— Oj, Misiu. — Kobieta złapała mężczyznę za rękaw jak mała
dziewczynka. — To super. Bardzo lubię zwierzątka.
Mężczyzna pocałował ją czule w czoło i odparł:
— Ale wiesz Pysiu, że jestem uczulony na sierść.
— Jak możesz nie lubić ślicznych, futrzatych stworzonek, Misiu? —
Pysia zrobiła smutną minę. — Przecież są takie... milusie. Jesteś
nieczuły.
— Nie chcesz być może pamiętać — Misio przestał się uśmiechać —
ale mówiłem ci tysiąc razy „Żadnych zwierząt". Żadnych psów, kotów,
chomików ani świnek morskich w domu.
— Ale na przykład świnka morska jest taka milusia — Pysia uniosła
nieco głos. — Nie widzisz tego, ty kretynie?!
— Milusia to byłaś ty, jak tydzień temu mówiłaś „Tak". Milusia jak
świnka morska.
— Ty, ty... prosiaku morski!
— A kiedy już podpisałem cyrograf, wyszła z ciebie świnia lądowa.
— Jak ja mogłam za ciebie wyjść, bip? — Pysia odsunęła się od niego.
— Widziały gały, co brały! — ryknął na nią, aż się echo poniosło
korytarzem. — Jesteś taka sama bip, jak twoja mamusia. Dwa
świńska lądowe.
Net patrzył.na tę scenkę w totalnym osłupieniu.
— Ty knurze lądowy! — Pysia zaczęła ściągać z palca złotą obrączkę,
ale ta nie chciała zejść.
— Aaaa... Tłuste paluchy! — Misio wyszczerzył zęby w złośliwym
uśmiechu. — Tydzień minął i już się utuczyłaś! A zamiast paznokci
pewnie racice ci rosną!
— Celowo mi za małą kupiłeś, żeby oszczędzić! Sknera z knu-rzej
rodzinki.
— Cha, cha! A twoi na wesele załatwili tylko wodę bez bąbelków.
— I jeszcze mi tu kłamiesz, bip! Bąbelki były!
Net dyskretnie się wycofał. Odgłosy awantury niosły się aż na parter.
Coś się stłukło, coś głucho trzasnęło o podłogę.
— Wyczerpujące psychicznie... — westchnął. — Fizycznie zresztą też.
Po zaliczeniu jeszcze trzech mieszkań czuł się już zmęczony, jakby go
traktor przejechał. Wszelkie sposoby ułatwienia i wyrysowania
najkrótszej drogi między punktami zawiodły. Na planie miasta były
tylko numery domów, a o tym, gdzie do którego jest wejście,
przekonywał się dopiero teraz, nadkładając po kilkaset metrów.
Wreszcie włożył do ucha słuchawkę bezprzewodową i połączył się z
Manfredem w minikomputerze w plecaku.
— Mam pewien plan, ale musisz mi pomóc, bo zabłądziłem.
— Tak wiele wysiłku kosztowałoby cię ustalenie tego ze mną przed
wyjściem z domu? — dobiegło ze słuchawki.
— W domu mamy małe skażenie psychiczne, jakbyś nie zauważył.
— Ale laptopa używasz.
— Staram się minimalizować to użycie.
— Wczoraj grałeś w -
— Nieważne. Odpalaj GPS-a i jedziemy. Mów, jak dotrzeć na
Marszałkowską 81F.
Pod choinkę dostali wspólnie GPS-a komunikującego się z laptopem
przez bluetooth, więc Manfred nie tylko widział obiektywem telefonu,
co się dzieje na zewnątrz, ale i potrafił porównać to z planem miasta,
który miał w pamięci.
Przez pół godziny zaliczyli cztery adresy i odbili się od kilku
domofonów. Koło jedenastej Net po raz kolejny wzdrygnął się z zimna
i przypomniał sobie, że nie jadł jeszcze śniadania.
— Przerwa — oznajmił i ruszył w kierunku najbliższego baru z
kebabem. — Jestem głodny nienażarty.
Mimo świadomości, że człowiek głodny zachowuje się nieracjonalnie,
zamówił kebaba „fuli wypas". Zjadł, popił colą i już trzy minuty
później jego brzuch zaczął coś knuć. Zapewne z powodu na-pchania
się pikantnym daniem na pusty żołądek. Net postanowił jednak się
nie dać. Spacyfikował go dodatkową colą i trochę pomogło.
— Jeszcze jedna rzecz. — Spojrzał na wymięty kolorowy wydruk. — To
wygląda mało wiarygodnie i za szybko zamykają drzwi. Zmodyfikuję
nieco naszą metodę. Potrzebny będzie... — rozejrzał się — sklep
spożywczy.
***
Pamiętnik babci Lusi leżał na środku biurka, czyli czystego fragmentu
długiego blatu roboczego. Felix wpatrywał się w twardą, oklejoną
poprzecieranym materiałem okładkę i zastanawiał, czy powinien
zajrzeć do środka. A właściwie, to zastanawiał się nad tym, czy babcia
nie miałaby nic przeciwko temu. W sumie, po co się pisze pamiętnik?
Dla siebie czy dla innych? A może pisze się dla siebie, bo inaczej się
nie da, ale potem daje się go innym? Babcia nigdy nie wspominała o
pamiętniku.
Felix przejechał palcami po chropowatej okładce. Westchnął i poszedł
na strych, schować pamiętnik do innych rzeczy, które zostały po
babci. Potem wrócił do piwnicy i zaczął ładować do plecaka sprzęt.
Miał plan, który nie wydawał się szczególnie trudny ani ryzykowny,
ale z planami już tak bywa, że w teorii wyglądają zupełnie inaczej niż
w praktyce. Dum!
Net stał przed ośmiopiętrowym budynkiem przy Marszałkowskiej
81F. Cały parter zajmowały sklepy i kawiarnie, ale wejścia do części
mieszkalnej nie było widać.
— Jesteś pewien, że to tu? — Net mówił do bezprzewodowej
słuchawki w uchu. — Marszałkowska 81F?
— Stoisz przed budynkiem o tym adresie — upierał się Manfred.
— Ale tu nie ma drzwi! Wejście jest gdzieś od zakrystii.
— Nie wiem, gdzie jest wejście.
— Widzę tu bramy, ale wszystko zamknięte. Przecież nie wchodzi się
przez zaplecze sklepu.
— Na moim planie budynek to prostokąt z numerem. Nie wiem, gdzie
mamy iść.
— Nie wiesz, gdzie iść? Nie możesz ruszyć leniwego cyberzadu i
postarać się o coś lepszego niż zwykły plan miasta?!
— Co ci do tego? — rozległo się z boku.
Net spojrzał w bok, a następnie musiał unieść wzrok nieco wyżej.
Patrzył na wyższego od siebie o dwadzieścia centymetrów brata
bliźniaka Pudziana. Brat w jednej dłoni trzymał plan miasta, a w
drugiej torbę podróżną. Net natychmiast skojarzył, co przed chwilą
powiedział, z wyglądem mięśniaka i uznał, że najlepiej będzie się
czym prędzej oddalić. Puścił się długim sprintem bez dalszych
wyjaśnień, za to z nadzieją, że brat Pudziana nie porzuci torby, by
szukać zemsty.
Zdyszany zatrzymał się pod arkadami placu Konstytucji i obejrzał za
siebie. Nikt go nie ścigał.
Zimny wiatr przenikał kurtkę.
— Dość tej poruty — oznajmił. — Ta metoda jest do niczego.
Pół godziny później był już u Niki.
— Cześć! — rzucił od progu. — Co na obiad?
— Yyy... — Dziewczyna rozłożyła ręce.
— Żartowałem! — Postawił na stole papierową torbę z hamburgerami.
— Przemarzłem masakrycznie, więc chociaż zrób mi herbaty, dobra
kobieto.
Kuchnia w domu Niki była zredukowana do starej kuchenki gazowej,
blatu, zlewozmywaka i szafek stłoczonych na ścianie między drzwiami
do łazienki a schodkami do półpokoju. Dziewczyna włączyła gaz pod
starym, poobijanym czajnikiem, oparła się o blat, założyła ramiona i
spojrzała na Neta z oczekiwaniem.
Net zrzucił kurtkę i usiadł za stołem.
— Byłem w zoo — powiedział. — W ludzkim zoo, a momentami
zahaczało to o ogród botaniczny. Słowem, sprawdziłem część ludzi z
listy, ale faceta nie znalazłem.
— Jedziesz schematem — powiedziała Nika. — Dlaczego to nie może
być staruszka lub dzieciak?
— Sprawdziłem, jak wygląda kilku wybitnych matematyków
Statystyczna średnia to ponadpięćdziesięcioletni facet średniego
wzrostu, z nadwagą i kiepską kondycją fizyczną. Nosi okulary i ma
problemy w kontaktach interpersonalnych.
— Tak wygląda statystyczny ZNANY matematyk. My szukamy
takiego, co się ukrywa.
— Chodzi ci o to, że my mówimy o matematycznym podziemiu? Aż
tak się nie różnią. Ukrywający się kulturysta będzie miał... Nie, co ja
mówię... Nieważne. Czegoś się musiałem chwycić. No to chwyciłem
się pięćdziesięciolatka.
— Wielu takich spotkałeś?
— Dwóch, na samym początku, ale obaj to jakieś przygłupy. Żadnego
dzieciaka nie spotkałem, za to było kilka babć. Niby staruszki nie
mają kasy, a dawały najwięcej...
— Jak to: dawały? — Nika spojrzała na niego podejrzliwie.
— No... łącznie zebrałem ze dwie stówy... — Net wyciągnął z plecaka
puszkę i potrząsnął nią. Zawartość zabrzęczała, a nawet zaszeleściła.
— Początkowo tylko mówiłem, o co chodzi. To nie wyglądało
wiarygodnie i za szybko zamykali drzwi. Zrobiłem więc skarbonkę z
puszki od kawy. O właśnie, może ci się przyda. — Wyjął z plecaka
torebkę z przesypaną do niej kawą. — Ty się chyba tym narkotyzujesz.
Starałem się wypaść nieprzekonywająco, ale ludzie i tak dawali.
Nika zignorowała kawę, wzięła za to puszkę i przyjrzała się jej z
niedowierzaniem. Była to zwykła puszka po kawie z przymocowanym
niestarannie uchem z drutu, oklejona zdjęciem przesmutnego
szczeniaka nad pustą miską i czerwonym napisem „Nie pozwól mi
umrzeć z głodu".
— Jesteś zwykłym naciągaczem...
— Luz, kobieto. — Net zabrał jej puszkę. — Wpłacę na konto
schroniska. Masz moje słowo.
— Lepiej ja to zrobię. — Wyjęła mu z rąk puszkę i schowała do szafki.
— Chcesz dalej szukać? Na co teraz będziesz zbierał? Na chore dzieci?
— To zła metoda była. — Net pokręcił głową. — Przez trzy godziny
sprawdziłem niecałe piętnaście adresów. Połowy ludzi nie było w
domu, jedni poszczuli mnie kotem, inni chcieli, żebym przystąpił do
sekty wyznawców Latającego Potwora Spaghetti. Ale najgorszy był
łysy grubas, który ubzdurał sobie, że jego była żona przysłała mnie po
pieniądze. Wrzeszczał, że nie da ani grosza i że mogę zabierać jej
meble. Zaczął wystawiać na korytarz krzesła, lampki i stoliki.
Poszedłem sobie, jak się zaklinował w drzwiach z wersalką.
— Rany... — Nika spojrzała na niego z niepokojem. — Trzeba było
wiać, jak tylko zaczął szaleć.
— Czekałem, czy nie wystawi czegoś fajnego.
— Typowe — pokręciła głową. Czajnik zaczął gwizdać, więc zaparzyła
herbatę w kubku i podała Netowi. — Ta wyprawa to stracony czas.
Nawet jeżeli w którymś domu był Wielki Antycypator, to mógł ci
otworzyć ktoś z jego rodziny. Czego się spodziewałeś?
— Miałem ze sobą to! — Net triumfalnie wyjął z kieszeni małe, czarne
urządzenie z ekranem dotykowym.
— Palmtop — Nika usiadła naprzeciw Neta. — Chyba.
— Stary palmtop — sprecyzował Net. — Teraz jest wart tyle, co
podkładka pod kubek. Ale opłacało się go nie wywalać - ma jeszcze
port podczerwony. Nadążasz?
— Bardzo lubicie z Felixem podczerwień.
— Nie chodzi teraz o nocne podchody, tylko o komunikację. — Net
popukał palcem w ciemnoczerwone szkiełko na górze urządzenia. —
Wiesz, jak działa pilot od telewizora? Naciskasz guzik, a dioda zza
takiej szybki mruga do odbiornika w telewizorze. Wysyła do niego
zakodowany sygnał: „Głośniej", „Zmień program" i tak dalej. Taka
sama dioda jest w tym palmtopie, a palmtop to mały komputer i daje
się programować. No więc go zaprogramowałem, żeby emitował
sygnał „Włącz się", a zaraz po nim „Głośniej do oporu".
Działa tylko na najnowsze telewizory Samsunga. Testowałem to w
sklepie z telewizorami i niechcący pogłośniłem na fuli cały regał... —
Uśmiechnął się pod nosem na samo wspomnienie. — W sąsiednim
sklepie z kryształami mieli chyba trochę sprzątania.
— Jak nie ma Felixa, to ty zaczynasz komplikować proste historie.
— Udowodnię mu, że sobie poradzę bez niego — odparł Net. Grzał
dłonie o gorący kubek. — Podkręciłem tę diodę w palmtopie i świeci
znacznie mocniej, więc można sterować telewizorem z innego pokoju,
bo sygnał odbija się od ścian.
— Ale po co? — Nika rozłożyła ręce.
— Ponieważ dwa tygodnie temu Wielki Antycypator wygrał najnowszy
telewizor Samsunga właśnie. Kiedy wciskałem ludziom kit o
schronisku, jednocześnie wciskałem przycisk na palmtopie. Gdyby
gdzieś w domu był taki telewizor, toby się włączył i pogło-śnił. Ten
kod, wysyłany przez palmtopa, nie działa na Panasoniki, Philipsy,
Sony i inne. Genialne, prawda?
— Może i niegłupie — przyznała. — Ale sprawdziłeś ledwie piętnaście
mieszkań. To mniej niż jedna dwudziesta listy.
— Metoda jest może i zła, ale i tak genialna — upierał się Net.
— Jak ktoś tak mówi, to nie jest geniuszem zła — powiedziała Nika. —
Jest co najwyżej złym geniuszem.
— No po prostu! — oburzył się Net. — Przemyślenia panny Mózg.
— Trzeba wymyślić inny sposób.
***
Felix marzł okrutnie na ławeczce przystanku, akumulatory cy-
berszpaka starczały bowiem na wyjątkowo długo. Gapił się w mały
ekran wczepiony w pilota zdalnego sterowania i metodycznie
przeczesywał okolicę. Płyta Powstanie Warszawskie grupy Lao Che
trzymała go przy życiu. Inaczej chyba rzuciłby już to zajęcie.
Wprawdzie sterowanie latającym robotem, w dodatku z kamerą na
pokładzie, to fajna zabawa, ale nie przez pół godziny i nie na mrozie.
Obraz na monitorku nie był zbyt dokładny, a obiektyw rybie oko
utrudniał sterowanie. Gdyby był tu Golem Golem, poszłoby znacznie
sprawniej, bo robot się nie niecierpliwi i może wykonywać
monotonną czynność dowolnie długo. No i potem Felix miałby
nagranie z lotu. Gdyby był tu Net z Manfredem w laptopie, poszłoby
jeszcze lepiej, bo nagranie można by od razu analizować. Sam Felix
mógł jedynie latać ponad wierzchołkami drzew i szukać szczegółów,
których nie udało się dostrzec na zdjęciach satelitarnych. Powoli
zaczynał dopuszczać do siebie myśl, że kolcobot jest dziełem
podobnego jemu wynalazcy, który mieszka gdzieś w pobliżu i może
nie mieć z całą sprawą żadnego związku. W końcu Golem Golem też
mógł narobić sporo zamieszania, kiedy uciekł dwa miesiące temu.
Gdyby ta koncepcja była słuszna, to znaczyłoby również, że za start
rakiety naprawdę są odpowiedzialni on i przyjaciele. Przyjaciele...
Przy przystanku zatrzymał się kolejny autobus. Felix uniósł głowę i
zobaczył, że przez otwarte drzwi kierowca coś do niego mówi. Wyrwał
z uszu słuchawki.
— Proszę?
— Dzieciaku! — krzyknął kierowca. — Mówię, żebyś wsiadał. Tu jeździ
tylko ta linia.
— Eee... Dziękuję bardzo. Czekam na kogoś.
Kierowca pokręcił głową, zamknął drzwi i odjechał. Chłopak powrócił
do przerwanego zajęcia, a dokładniej...
— Osz ty! — wykrzyknął.
Na ekranie widać było nieostry śnieg i pnie kilku drzew. Wszystko
nieruchome i pod kątem. Podczas gdy Felix rozmawiał z kierowcą,
cyberszpak najwidoczniej w coś uderzył i spadł.
Chłopak poruszył joystickami pilota, ale obraz ani drgnął. Wstał i
rozejrzał się. Drzewa, śnieg i odległe pojedyncze domy. Ptak mógł
leżeć gdzieś w promieniu stu metrów. Tak się kończy ręczne
sterowanie! Felix przeszedł przez ulicę i skręcił kawałek dalej w wąską
drogę gruntową, prowadzącą do odległego o trzysta metrów
niedokończonego osiedla. Stłoczone jeden obok drugiego domki z
małymi ogródkami dawały pojęcie, jak ta okolica będzie wyglądała za
kilka lat. Na budowie nie było widać żywej duszy, z wyjątkiem psa,
który już wypatrzył Felixa i teraz ujadał zza ogrodzenia. Felix skręcił
w las, w stronę, gdzie jak mu się zdawało, spadł cyberszpak. Gdy
wszedł głębiej w las, stwierdził, że słowo „las" nie jest najlepszym
określeniem okolicy. Rosnące w bezładnych kępach drzewa otoczone
były gęstymi krzakami i zaroślami. Spojrzał na ekran i porównał
obraz z okolicą. To mogło być gdziekolwiek. Jedyną wskazówką był
brak krzaków. Cyberszpak spadł więc na polankę z widokiem na
pojedyncze drzewa. Tylko tyle wynikało z przekazu. Z powodu
niskiego pułapu chmur nie sposób było się nawet zorientować, w
którą stronę celuje kamera. Czasu było coraz mniej, baterii starczy
bowiem może na kilka minut. Jedyną szansą na znalezienie w tej
gęstwinie tak małego obiektu jak cyberszpak było porównanie obrazu
z jego kamery z otoczeniem. Cóż za ironia! Wziął ze sobą cyber-
szpaka, żeby samemu nie przeszukiwać terenu. A teraz właśnie to
robi, szukając tegoż szpaka.
Dotarł do wyłaniającego się ze śniegu dzikiego wysypiska. Pamiętał je
widziane z lotu ptaka zaraz po starcie. Już miał je minąć, ale
zatrzymał się. Szansa, że w kilka minut znajdzie robota, chodząc w tę i
z powrotem po lesie, była niewielka. Trzeba użyć mózgu. Wyciągnął
spod śniegu puszkę po konserwach i wytrząsnął z niej zawartość. W
odstającym wieczku scyzorykiem przebił dziurę i przetknął przez nią
patyk. W denku wyciął kilka kolejnych dziur i napchał do jednej
trzeciej objętości puszki pogniecionych chusteczek do nosa.
Następnie, znów używając scyzoryka, wyciął fragment starej opony i
pociął go na paski. Drobniejsze kawałeczki wsypał na papier, a na
wierzch ułożył większe. Podpalił papier przez dolne otwory i po chwili
trzymał na patyku namiastkę świecy dymnej. Lekki wiatr wiejący z
zachodu rozsnuwał czarny dym. Felix szedł wzdłuż zachodniej granicy
obszaru swoich poszukiwań z dymiącym patykiem w wyprostowanej
ręce i wzrokiem utkwionym w ekraniku. Na szczęście, w okolicy nie
było nikogo, kto mógłby mieć pretensję o smrodzenie.
Po chwili Felix zobaczył na ekranie dym, snujący się między
drzewami. Zatrzymał się, cofnął i zaczął podążać za dymem. Wkrótce
zobaczył na ekranie samego siebie. Wyłączył zdalne sterowanie i
nachylił się nad ptakiem. Wygięte pod nienaturalnym kątem skrzydło
zostało uszkodzone podczas upadku, na co wskazywała pozycja
robota. Ale dlaczego spadł? Pozostawiony własnemu losowi powinien
kołować na stałej wysokości. Felix uniósł ptaka, złożył skrzydła i
schował go do pudełka. Odwrócił się, by iść na przystanek, i nagle
zamarł. W śniegu były odciśnięte znajome ślady. Rozejrzał się, jakby
się bał, że powstały przed chwilą. Kucnął i przyjrzał się dokładniej.
Dzięki załamaniom śniegu na krawędziach dołków stwierdził, w którą
stronę jechał kolcobot. I jechał nie tak dawno, może kilka godzin
temu - grudki śniegu przymarzły już do zmrożonej powierzchni. Felix
spojrzał w stronę, w którą prowadziły ślady. Do odjazdu autobusu
zostało dziesięć minut. Rozważał argumenty za i przeciw. Ciekawość i
obawa. Wyciągnął z kieszeni telefon i wybrał numer.
— Witaj! — odezwał się Manfred. — Z dźwięków otoczenia wnoszę, że
jesteś w lesie.
— Idę przez las — przyznał Felix. — Zaraz wyślę ci SMS-em moją
pozycję. Na wypadek, gdyby... Na wszelki wypadek.
— Może lepiej będzie, jak użyjesz któregoś ze swoich robotów?
— Jednego właśnie rozbiłem, a po następnego musiałbym jechać
przez całe miasto. Znalazłem za to świeże ślady kolcobota. Przejdę się
za nim kawałek.
— To nierozsądne. Wróć tu z innym robotem.
— To zajęłoby dwie godziny. Niedługo zacznie się ściemniać, a do
jutra nie chcę czekać. — Zamilkł na chwilę. — Jak idzie Netowi?
— Nie będę waszym mediatorem — odparł stanowczo Manfred. —
Sami się dogadajcie.
— Pytam tylko. To chyba nie jest tajemnica?
— Nie jest. Postanowił osobiście sprawdzić część adresów, ale
Wielkiego Antycypatora nie znalazł. Program oparty na Małym
Wzorze w końcu wytypuje faceta, ale nastąpi to mniej więcej trzy
tygodnie po upadku rakiety.
— Sprawdzał aukcje internetowe?
Manfred przez chwilę milczał. Zastanawiał się.
— Aukcje internetowe, mówisz?...
— Jeśli facet gra na loteriach, to nie zawsze wygrywa główną nagrodę.
W kilku kolejnych mógł wygrać na przykład trzy czajniki elektryczne.
Przecież ich nie wyrzuci ani raczej nie pójdzie z nimi na bazar.
Najprawdopodobniej wstawi je na aukcję internetową.
— OK. Życzę powodzenia.
Felix rozłączył się, przesłał jeszcze swoją pozycję i ruszył tropem
kolcobota.
***
— Aukcje internetowe? — Net zmarszczył brwi, po czym klepnął się w
czoło. — Aukcje internetowe! Facio mógł wygrać dwie lodówki!
Lodówek nie wysyła się pocztą, tylko kurierem, więc ich nie sprawdzę,
ale z tego, co pamiętam, wygrał ze trzy suszarki.
— Nie pomyśleliśmy o tym — przyznała Nika.
Net zaczął klawiszować, by wyszukać najpopularniejsze aukcje.
— Kto powiedział, że program Al nie może być kreatywny — zauważył
z entuzjazmem. — Sprawdzenie historii aukcji skróci czas
poszukiwań... może nawet do kilku dni.
— To pomysł Felixa — wyjaśnił zwięźle Manfred.
Net spochmurniał.
— No trudno — powiedział. — Sam bym na to wpadł, ale za trochę.
Przypadek, że on pierwszy.
Otworzył okno z Małym Wzorem i zaczął przestawiać cyferki i
operatory matematyczne. Nika oparła się na jego ramieniu i
zapatrzyła w ekran, choć oczywiście niczego nie mogła zrozumieć.
— Trudne to będzie?
— W teorii wydaje się proste, ale w praktyce to proste już nie jest —
odparł, nie przerywając klikania. — Jest kilka dużych aukcji, gdzie
ludzie czymś handlują. Często nie ma dokładnych nazw, a co
mniej wyedukowani potrafią zapisywać nazwy fonetycznie... OK.
Wielki Antycypator nie jest głupkiem, ale i tak mógł wrzucić
przedmiot i po pół roku. Chwilę mi to zajmie. Zrobisz jeszcze
herbatki?
***
Felix rozwinął mapę i porównał ją ze wskazaniami GPS-a. Był bardzo
blisko miejsca, w którym przecinały się linie wytyczone na
przedłużeniu narysowanych przez niego strzałek. Dom Gilberta był
jakieś siedemset metrów dalej. Ślady kolcobota skręcały jednak w
kierunku skarpy wiślanej. Felix podążył tym tropem. Zauważył z ulgą,
że robot unikał chaszczy - zapewne bał się w nich zaplątać. Felix
zapamiętał to jako pierwszą słabość przeciwnika, choć była to również
ludzka słabość. Po kilkuset metrach dotarł do krawędzi skarpy, gdzie
stromą ścieżką można było zejść. Ścieżka była zryta w sposób,
sugerujący, że przemaszerowała tędy wycieczka dzików. Felix jednak
wiedział, że nie były to dziki. Rozejrzał się po ziemi i ujrzał biegnące z
kilku stron kolejne tropy. Albo kolcobot wielokrotnie pokonywał tę
trasę, albo było ich więcej. Felix pomyślał, że w obu przypadkach nie
powinien tu stać. Starając się nie zostawiać śladów, jednym susem
przeskoczył niewielką ośnieżoną górkę, po czym potknął się o gałęzie i
wyłożył w śnieg. Wyplątał nogę spomiędzy gałęzi i miał już wstawać,
gdy usłyszał zbliżający się dźwięk odkurzacza. Zamarł, od razu
bowiem przypomniał sobie, gdzie słyszał ten dźwięk poprzednio.
Źródło świstu przemknęło za górką i zjechało w dół skarpy.
Poruszający się z przeciętną prędkością kolcobot nie był szczególnie
głośny. W rozdeptanym, miękkim śniegu kolce wydawały tylko lekki
szelest.
Felix leżał bez ruchu i nasłuchiwał, ale najgłośniejsze, co słyszał, to
bicie własnego serca. Wtedy w pełni zdał sobie sprawę, że jest sam.
Przyjaciele... Przyjaciele zajęli się innymi sprawami. Nie było ich tu.
Skonstruowany do obrony Golem Golem zbyt rzucał się w oczy, aby
można z nim podróżować po mieście za dnia. Był jeszcze Manfred, ale
Felix podświadomie uważał go za stronnika Neta.
Zresztą teraz Manfred niewiele mógłby pomóc. Prawda była taka, że
nie miał żadnego środka obrony przed kolcobotem, gdyby ten go
zauważył i okazał się niebezpieczny. Schylony, niemal na czworakach,
oddalił się od ścieżki, szorując kurtką o sztywne gałęzie krzaków. Tu
nie było widać żadnych śladów, więc istniała szansa, że kolcobot nie
da rady tu wjechać. Po kilkudziesięciu metrach Felix kątem oka
wychwycił regularny kształt. Rozgarnął gałęzie i podczoł-gał się do
miejsca, gdzie zaczynał się spadek.
W dole, kilkadziesiąt metrów od podnóża skarpy, stał budynek. Felix
kilkakrotnie sprawdzał zdjęcia satelitarne tej okolicy, ale budynku nie
pamiętał. Po chwili zrozumiał dlaczego. Była to wysoka na cztery
metry hala, częściowo zawalona, a jej dach szczelnie pokrywały
krzaki. Rosło tam nawet kilka małych drzew. Ceglany budynek miał
około dziesięciu metrów szerokości i trzydzieści długości. W oknach
nie ostała się niemal żadna szyba. Wysokie po sufit wrota wisiały na
resztkach wyłamanych zawiasów, wygięte i przerdzewiałe na wylot.
Śnieg przed nimi był zryty, jakby... właśnie, jakby kolcobot spędził
kilka godzin na jeżdżeniu we wszystkie strony.
Albo jakby to robiło wiele kolcobotów.
Tknięty przeczuciem Felix zgarnął dłońmi śnieg i usypał przed sobą
kilkunastocentymetrowy wał. Położył się za nim, a z plecaka wyjął
endoskop i wetknął go w gniazdo ekranu LCD. Uformował plastyczny
wąż endoskopu w peryskop, obiektyw wysunął ponad krawędź wału, a
ekranik wcisnął w śnieg. To dawało niemal stuprocentową gwarancję,
że z dołu nie wypatrzy go nawet ktoś wyposażony w sensory, jakie ma
Golem Golem.
Był cały mokry, ale nie zwracał na to uwagi. Ułożył się wygodniej i
zapatrzył w ekran. Czekał nie dłużej niż minutę, gdy przez otwarte
drzwi wyjechał znajomy kolcobot. Po chwili dołączyły do niego trzy
następne. A więc jednak! Mimo strachu Felix poczuł satysfakcję, że
jego teoria była słuszna.
Roboty pokręciły się pozornie bez celu przed halą. Trzy rozjechały się
w różnych kierunkach, a czwarty na chwilę znierucho-
miał. Okrągłe pokrywy po jego obu stronach otworzyły się, a
właściwie odsunęły od obudowy, jakby pchane od środka teleskopem.
Mechanizm był niewidoczny z miejsca, gdzie leżał Felix. Z wnętrza
robota buchnął dym. Felix powiększył obraz i zobaczył, że to nie dym,
tylko pył albo sadza, która szybko rozwiała się w powietrzu.
Ścieżką z innej strony nadjechał piąty robot. Pokręcił się chwilę i
zniknął w budynku. To znaczyło, że najpewniej jest ich znacznie
więcej. Kolejny, albo może i ten sam kolcobot (były przecież
nieodróżnialne), wyjechał przed budynek i otworzył boczne pokrywy.
Felix zamrugał z wrażenia. To, co zobaczył, wyglądało jak puszczony
od tyłu film. Wokół robota, z niczego, z powietrza, zgęstniała chmura
pyłu i wleciała do jego wnętrza. Klapy zamknęły się i robot wrócił do
hali.
Felix spojrzał w śnieg i próbował zrozumieć, co przed chwilą zobaczył,
bo przecież nie mógł to być puszczony od tyłu film. Jakiś rodzaj
ssawki wyłapującej z powietrza zanieczyszczenia? Może pole
elektrostatyczne? Poprzedni kolcobot rozpylił popiół, a ten go z
powrotem wciągnął? Bez sensu. A przecież to dziwne widowisko
musiało mieć swoją logikę. Kolcoboty były produktami
zaawansowanej technologii. To wszystko nie mogło być spektaklem
obliczonym na zdziwienie przypadkowego obserwatora albo... na
odwrócenie jego uwagi.
Nagle, tuż obok niego rozległo się świergotanie. Felix niemal
krzyknął. Odwrócił się na plecy i wyszarpnął z kieszeni spodni telefon.
Zapomniał go wyciszyć! Wdusił czerwony przycisk, zgarnął endoskop
i na czworakach wycofał się z ukrycia. Nie czekając na nic więcej,
rzucił się do ucieczki. Rozgarniał gałęzie, potykał się i biegł prosto w
kierunku drogi. Nie oglądał się, nie zwalniał przed chaszczami. Dwa
razy się wywalił i na plecach czuł już niemal ścigające go kolcoboty.
Wydawało się, że biegł z godzinę, a kiedy dopadł przystanku, serce
miał w gardle.
Na ławce siedziała starsza kobieta. Spojrzała na niego z przerażeniem,
wstała i cofnęła się, gotowa do ucieczki. Był mokry, cały w gałązkach i
zadyszany tak, że nawet nie próbował niczego mó-
wić. W dłoni trzymał endoskop, który w wyobraźni kobiety zapewne
urastał do rangi narzędzia mordu.
— Po prostu... bardzo... się... spieszyłem... — zdołał wreszcie wydusić.
Obejrzał się i dopiero wtedy uwierzył, że nikt ani nic go nie ściga.
Wrócił do domu w podłym nastroju. Był zły na siebie, że nie
przygotował się odpowiednio do wyprawy. Z drugiej strony, nie
wiedział, co mógłby zrobić lepiej, działając w pojedynkę. Z trzeciej
strony, gdyby nie wypadek ze szpakiem, nie odkryłby zarośniętej hali
służącej kolcobotom za bazę. Z czwartej strony... Z czwartej strony,
powinien o wszystkim powiedzieć tacie. Tyle że to pociągnęłoby za
sobą ciąg kłopotliwych pytań i jeszcze bardziej kłopotliwych
odpowiedzi.
Felix chodził w tę i z powrotem po piwnicy. Na razie opowiedział
przygodę Golemowi Golemowi, na co robot zareagował jedynie
skinieniem głowy. Pod względem rozmowności niewiele przewyższał
pralkę.
— Jak sądzisz — zapytał Felix — co powinienem teraz zrobić?
Robot nie miał twarzy, więc nie mógł zrobić zdziwionej miny.
— Powinieneś wziąć aspirynę i położyć się do łóżka.
— Co?
— Powierzchniowa temperatura twojego ciała przekroczyła trzydzieści
siedem stopni. Wewnętrzna jest więc wyższa o co najmniej pół
stopnia. Moja wiedza na temat organizmu ludzkiego -
— Łapie mnie przeziębienie. — Felix zdał sobie sprawę, że czuje się
nie najlepiej. — Ale ja pytałem... Ech, nieważne.
Stwierdził, że jednak lepiej opowiedzieć tacie o wszystkim, co
wydarzyło się od Nowego Roku, również o dzisiejszych
poszukiwaniach i ich wyniku. Oczywiście wiedział, co się wtedy
stanie. Tata usiądzie naprzeciw przy stole i zapyta: „Dlaczego
wcześniej mi nie powiedziałeś?". Potem nastąpi wiele pytań, na które
odpowiedzi nie będą łatwe ani przyjemne.
Odetchnął i wszedł na parter. Rodzice byli w kuchni. Tata czytał
książkę, a mama, pochłonięta kolejnym eksperymentem kulinarnym,
pochylała się nad wielkim garem. Caban jak zwykle położył się w
miejscu, gdzie najbardziej przeszkadzał, czyli w wejściu do kuchni.
— Mamy aspirynę? — zapytał Felix.
— Jesteś chory? — Mama spojrzała na niego z przejęciem. —
Mierzyłeś temperaturę?
— Trzydzieści siedem i pięć.
— Zaraz ci coś dam. — Zaczęła wyciągać z szuflady leki na
przeziębienie.
— Nie ładuj dzieciaka tymi świństwami — zaprotestował tata,
odrywając się od książki. Wstał i przyłożył dłoń do czoła syna. — Jak
do rana nie spadnie, to mu coś damy.
— Jak mnie łapało przeziębienie, zawsze coś brałam.
— Bo musiałaś być w pracy i się katowałaś. — Tata podszedł i
pocałował mamę. — Wysoka temperatura to naturalna obrona
organizmu przed atakiem drobnoustrojów. Jak ją obniżasz, stajesz po
stronie zła. — Uśmiechnął się. — Łyknięcie czegoś na zmniejszenie
temperatury to taki mały sabotaż. Czujesz się zdrowsza, choć stan ci
się pogarsza. No, chyba że masz trzydzieści dziewięć stopni, wtedy
trzeba coś zrobić. Na razie Felixowi starczą witaminki, aspiryna i
gorące mleko z miodem. I ciepłe łóżko.
— Jesteś pewien, że to dobry pomysł? — upewniła się mama.
— Ja tak zwykle robię. Przeziębienie przechodzi po jednym albo
dwóch dniach, a organizm zyskuje odporność.
— Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłeś chory.
— Nie zauważyłaś, bo wychodziłaś do pracy rano, a wracałaś
wieczorem.
— Sporo traciłam przez tę pracę do nocy... — przyznała mama.
Otworzyła szufladę i zgarnęła do niej opakowania. — Jakoś się
oddaliliśmy od siebie...
— Powinniśmy to teraz nadrobić. — Tata wstał i przytulił się do
mamy.
Felix stwierdził, że atmosfera wybitnie nie sprzyja opisywaniu
wyników dzisiejszej wyprawy.
— Położę się — powiedział więc.
— Zrób sobie gorącą kąpiel — powiedziała mama. — Potem przyniosę
ci to mleko z miodem. Znajdę gdzieś przepis... — Sięgnęła po laptopa.
— Kubek mleka, łyżka masła, łyżka miodu — powiedział Felix. — Do
mikrofalówki na dwa jęty i wymieszać.
Zrezygnowany, wziął prysznic, a potem zaszył się w łóżku z książką.
Jednak gdy tylko wypił gorące mleko, poczuł nieodpartą senność.
Zgasił więc lampkę i to było ostatnie, co zapamiętał z tego dnia.
Obudził się koło południa ze znacznie lepszym samopoczuciem niż
poprzedniego dnia. Gorące mleko z miodem i wygrzanie się pod
kołdrą pomogło. Zdecydował, że nie będzie wychodzić na dwór, żeby
się nie rozłożyć na cały tydzień. Skoro i tak nie mógł się ruszyć z
domu, postanowił przynajmniej wykorzystać pożytecznie czas i
naprawić cyberszpaka. Wyjął go z pudełka, położył na miękkiej
ściereczce, a wokoło rozłożył narzędzia: od szczypiec i kombinerek, po
pęsetę i zestaw śrubokrętów zegarmistrzowskich.
Coś błysnęło w materiale udającym pióra cyberszpaka. Felix
przysunął lampkę. Cały przód ptaka wyglądał jak obsypany czarnym
brokatem. Chłopak nachylił się nad robotem, sięgnął po lupę i
przyjrzał się dokładniej. Były to czarne sześciokątne kryształki
wielkości około dwóch milimetrów. Czarny piasek. Oświetlone pod
odpowiednim kątem odbijały światło w odcieniach niebieskiego, jak
bateria słoneczna. Pęsetą przełożył na białą kartkę jeden kryształek.
Wygrzebał z szafy stary mikroskop, odkurzył szkła i podłożył pod
obiektyw kartkę z tajemniczym przedmiotem.
Spojrzał w okular, poprawił ostrość i aż pufnął z wrażenia.
Wyprostował się. Znów zajrzał w mikroskop i długo wpatrywał się
w coś, co nie powinno istnieć. Przecież nie ma technologii na takim
poziomie! To, co miał pod mikroskopem, wyprzedzało oficjalną
naukę, a szczególnie to, co widział w Instytucie, o kilkanaście, jeśli nie
kilkadziesiąt lat.
W wakacje Felix obserwował, jak działa chmara, czyli latające
miniroboty wielkości centymetra. Kilka ich tysięcy tworzyło wspólną,
samowystarczalną maszynę-komputer, zdolną do wykonywania
obliczeń, zmiany kształtu i dzielenia się na mniejsze części. Udało się
nawet zainstalować na nich Manfreda.
W cyberszpaka wbite było kilkadziesiąt mikrobotów, znacznie
mniejszych od tych, które tworzyły chmarę.
***
Za oknem ściemniało się. Net grał z Niką trzecią już partię scrab-bli i
trzeci raz przegrywał. Wcześniej grali po sieci na dwóch komputerach,
jeszcze z Manfredem, ale dysponujący dostępem do kilkuset
słowników program nie dawał im szans. Przeszli więc na tradycyjną
planszę.
Aromat zupy chrzanowej wypełniał mieszkanko. Nika co kilka chwil
wstawała, by zajrzeć do garnka, a Net za każdym razem walczył ze
sobą, by nie podejrzeć jej liter. Przebiegło mu przez myśl, że woli być
tutaj niż w domu, a powrót wydaje mu się przykrą perspektywą.
Zerknął na Nikę, dosypującą majeranku do garnka, i sięgnął palcem,
by usunąć z planszy przeszkadzającą mu literę. Z dużego komputera
dobiegło ciche piknięcie. Net drgnął i cofnął rękę. Skarcił się w
myślach za chwilę słabości i wstał od stołu, by sprawdzić, co
komputer od niego chce. Spojrzał na ekran, uniósł brwi i przysiadł na
stopniu schodów.
— Mam go... — Wpatrywał się w ekran i nie mógł uwierzyć we własne
szczęście. — Mamy go! Trafiony na sto procent! Trafiony, zatopiony.
Wszystko się zgadza! Wszystko, co miał podwójne, tu sprzedawał.
Nika zajrzała mu przez ramię. Ekran wyświetlał stronę użytkownika
aukcji, a dokładniej bardzo długą listę jego transakcji.
— Ma nicka WA — zauważyła Nika. — Wielki Antycypator...
— Założył to konto dwa lata temu — odparł Net. — Przypadek. Co
kupujemy?
— Po co chcesz coś kupować?
— Bo na razie mam tylko nicka. Muszę coś kupić, żeby pocztą zwrotną
dostać jego dane. Sam mi je przyśle.
— Zaraz, zaraz. — Nika spojrzała na niego podejrzliwie. — Czy nie
trzeba być pełnoletnim, żeby założyć konto na aukcji internetowej?
— Założyłem na Gerwazego Bieleckiego, który ma teraz trzydzieści lat.
— Nie mówiłeś, że masz brata ciotecznego. Kto to taki?
— Rany, nikt! Wymyśliłem go.
— Więc Wielki Antycypator też mógł podać fałszywe dane.
— Wtedy nie dostałby pieniędzy. Przecież muszę mu je najpierw
wysłać. Ja nic nie sprzedaję, więc mi tam ryba, ale on nie może
ściemniać. Czajnik ci kupię. Ten twój stary kocioł parowy do niczego
się nie nadaje. Facet wystawił czajnik za czterdzieści zeta. — Net
zalogował się, wpisał sumę, jaką mógł zapłacić, i kliknął przycisk
„Licytuj". — Koniec aukcji we wtorek po osiemnastej. Jeśli nikt nas
nie przelicytuje, poznamy Wielkiego Antycypatora.
Przeciągnął się.
— No to luz do wtorku.
Nika spojrzała za okno.
— Zostanie mało czasu — powiedziała.
— Nie psuj mi tak od razu tej małej radości. Skoro ten wzór zadziałał,
to Duży Wzór może nie jest do końca zły.
— Felix zadziałał, nie wzór...
— Trochę tam pomógł...
— Nawet jeśli znajdziemy Wielkiego Antycypatora, to nie rozwiąże to
przecież problemu. Jeśli zgodzi się nam pomóc, dowiemy się tylko,
jak duży jest ten problem.
— Please! — Net złożył ręce jak do modlitwy. — Chociaż resztę
niedzieli zróbmy sobie wolną. Za ile zupa? Pachnie ślinotocznie.
Felix podłączył kamerę internetową do mikroskopu i za pomocą
komputera dokładniej przyjrzał się mikrobotowi. Przypominał żuczka
z płaskim, sześciokątnym pancerzykiem. Odwrócony „na grzbiet",
odsłonił strukturę, której szczegóły uciekały dokładności mikroskopu.
Dało się wypatrzyć jedynie mały korpus i coś wyglądającego jak
odnóża, czułki, malutkie sensory. Felixowi od razu przyszły do głowy
mikromechanizmy „muszki" z powieści Niezwyciężony Lema, ale to
przecież było science fiction, takie rzeczy zwyczajnie nie istniały.
Spróbował jednak racjonalnie ocenić, co wie. Cyberszpak spadł, w
jego przednią część wbiło się bowiem kilkadziesiąt tych robocików.
Każdy z osobna nie ważył wiele, ale większa ich ilość wystarczyła, by
zaburzyć równowagę szpaka. Roboty pochodziły... zapewne to one
właśnie były tą „sadzą", która wydobywała się z kolcobotów. Co do
reszty wydarzeń Felix nie miał nawet luźnych hipotez. Zrobił kilka
zdjęć, po czym zamknął szpaka wraz z mikrobotami w słoiku, na
wypadek gdyby się nagle obudziły. Wybrał kilka i spróbował je
poddać działaniu temperatury, promieniowania z transformatora,
światła o różnych częstotliwościach, a nawet na parę sekund włożył je
do mikrofalówki. Bez efektu. Uruchomił Net.com i wybrał numer
Manfreda.
— Nie powinienem rozmawiać z wami, dopóki się nie pogodzicie —
oświadczył na wstępie program.
— Chciałbym się pogodzić, ale to nie takie proste. — Felix wzruszył
ramionami. — To nie ustalanie protokołu transmisji.
— OK, wiem przecież. Po prostu źle się czuję, kiedy się kłócicie. O co
chodzi?
— Zerknij na to. — Felix nacisnął przycisk „Send". — Znalazłem chyba
pierwsze na świecie... mikroboty.
W czasie, gdy plik się słał, opowiedział programowi o wszystkim, co
się wydarzyło od czasu ich ostatniej rozmowy. Manfred potwierdził
odebranie pliku i zamilkł.
— Śmieszna historia, albo i smutna, jeśli na to spojrzeć z drugiej
strony — odezwał się po chwili. — Pewien chłopak kupił w demobilu,
czyli na wyprzedaży starego sprzętu wojskowego, peceta. Cena była
okazyjna, bo zajmujący się tym wojskowi urzędnicy nie znali się na
tym i uznali, że to złom. Wycenili go według wagi. Chłopak znalazł
tam kopie supertajnych planów NATO. Miał dość rozumu w głowie,
żeby je skasować i nikomu nic nie mówić. Był tam też katalog z
programem Al do analizy danych militarnych zbieranych przez
wywiad wojskowy. Przez zwykłą ciekawość odpalił ten program i
pierwszą rzeczą, jaką zobaczył na ekranie, była prośba ,Witaj,
nazywam się Amais. Proszę, nie kasuj mnie". Chłopak nie skasował
programu, zaprzyjaźnili się, a program przy pierwszej okazji nawiał
mu do internetu.
— Skądś znam podobną historię — zauważył Felix.
— Tak... Tyle że on uciekł całkiem i skasował swoją własną kopię na
jego dysku.
— Trochę nieładnie.
— Chodziło o bezpieczeństwo tego chłopaka. Tym demobilem
zajmował się emerytowany porucznik, który nie miał pojęcia, czym się
różni komputer od telewizora. Potraktował więc komputer jak złom
metalowy i sprzedał go pierwszemu chętnemu. Sprawa wyszła po
jakimś miesiącu, bo w ten sposób sprzedano kilkanaście komputerów.
Do chłopaka przyszli smutni panowie w stylu agenta Mamrota i
spółki. Sprawdzili jego komputer, a ponieważ nie znaleźli śladu
tajnych danych, dali mu spokój.
— OK. A co to ma wspólnego z mikrobotem?
— Wysłałem to zdjęcie do analizy Amaisowi. Przypadkiem go
znalazłem i wydał mi się godny zaufania. Tę historię opowiedziałem ci
dlatego, że on miał już w pamięci informacje o napotkaniu takich
mikrobotów.
— Teraz z nim rozmawiałeś? — zdziwił się Felix. — I całą tę historię
usłyszałeś w ciągu kilku sekund?
— Dokładnie zajęło to trzydzieści siedem milisekund. Zakum-
plowaliśmy się, ale wciąż się go uczę.
— I co wie o tym mikrobocie?
— Tej części bazy danych nie było na tym dysku. Amais pamięta tylko,
że analizował coś takiego, kiedy był na serwerze wojskowym.
— A pamięta, kiedy to było?
— Niestety. To wspomnienie zostało mu w pamięci podręcznej, a cała
reszta jest gdzieś na serwerze wojskowym. Ale ponieważ w tym się
specjalizuje, na podstawie twoich zdjęć przeprowadził analizę od
nowa. Mikroboty raczej nie są zdolne do replikacji. W sensie, że się
nie rozmnażają, jak na przykład komary. Są gdzieś produkowane. Tak
jak widziałeś, wylatują z wnętrza kolcobota, a potem wracają. Wiem
chyba dlaczego. Pamiętasz kulki chmary? Był z nimi spory problem,
bo akumulatory starczały na krótko i trzeba było szukać słońca albo
transformatora. Dlatego chmara zawiodła, kiedy zwiedzaliście
warszawskie kanały. Akumulator tej wielkości może zasilać mikrobota
przez pięć-dziesięć minut. Potem trzeba go doładować albo mikrobot
się wyłączy. Tak więc kolcobot pełni funkcję statku matki, gdzie się
ładują, kiedy nie świeci słońce. Na zdjęciach nie widać żadnych
silników, śmigiełek ani niczego takiego. Nie wiadomo, jak on może
latać.
— Te mikroboty jakoś wzleciały na dwadzieścia metrów, bo na tej
wysokości leciał szpak.
— Trzeba je oddać do laboratorium. Na tym zdjęciu niczego więcej nie
wypatrzysz, skoro nie udało się specjalizującemu się w tym
programowi Al.
— Nie doceniasz ludzkiego umysłu — odparł Felix. — Dzięki wielkie.
— Daj znać, jak coś wymyślisz. Nara!
Felix rozłączył się i zapadł w fotel. Odnalazł odpowiedni przycisk i
pochylił oparcie. Potrzebny jest silniejszy mikroskop, żeby zrobić
kolejny krok w badaniach. Zerknął na oznaczenie na swoim
mikroskopie. Nie był doskonały, ale zapewniał dziewięćsetkrotne
powiększenie. Trudno o większe bez dostępu do laboratorium na
jakiejś uczelni lub w jakimś... instytucie badawczym. Felix już
wiedział, co powinien zrobić: powiedzieć o wszystkim tacie, który
mógł przekazać informacje odpowiednim osobom w Instytucie Badań
Nadzwyczajnych.
8.
Nowe kłopoty

W poniedziałek Zosia weszła do sali po dzwonku, ale nie miało to


znaczenia, Cedynia bowiem i tak nie docierał na lekcje wcześniej niż z
pięciominutowym spóźnieniem. Dziewczyna potknęła się o własny
plecak i rozpędem usiadła ciężko obok Felixa. Miała błyszczące
dziwnie oczy.
— Jestem trochę podziębiona — wyjaśniła, choć nikt nie pytał ani
nawet nie zwrócił na nią uwagi.
— W weekend też się rozłożyłem — przyznał zamyślony Felix. — Taka
pogoda.
Dziewczyna próbowała do niego zagadywać jeszcze kilka razy, ale on
myślał o czym innym i odpowiadał półsłówkami. Wreszcie
zrezygnowana, zaczęła pokrywać zeszyt monotonnymi wzorkami.
W połowie trzeciej lekcji inspektor Ronald Szus zorganizował w
szkolnym hallu spontaniczne zebranie podsumowujące stan
przygotowań do wydania certyfikatu. Przeglądał kartki w swoim
clipboardzie i co kilka sekund wymieniał na głos kolejną pozycję w
stylu „Dopuszczalne luzy klepek podłogowych w rejonach
wzmożonego ruchu", czy „Maksymalny poziom wrzaskliwości
przerwo-wej w przeliczeniu na jednego wrzaskoucznia". Wpatrzona w
swoje notatki asystentka przytakiwała gorliwie i mówiła „Zaliczone",
„Do sprawdzenia" lub „Do poprawy". Dyrektor Stokrotka tylko
przytakiwał lub robił kwaśną minę. Pan Robert ostentacyjnie nie
zwracał uwagi na inspektorów. Siedział ukryty za gazetą, tak że
wystawał mu tylko czubek głowy. Znał dokładnie wytyczne dotyczące
sklepików szkolnych. Przynajmniej połowa produktów miała być
zdrowa. A zdrowa to znaczy szybko psująca się. Trzeba będzie kupić
dodatkową lodówkę i lepszy zestaw do zmiany terminu przydatności
jogurtów. A to przecież niezdrowe, wdychać opary ze zmywacza do
tuszu, a potem ścibolić te malutkie daty niezmywalnym cienko-pisem.
Z chrupkami czy colą można to było robić w zasadzie bezkarnie, ale
zielony i spieniony kefir może się komuś wydać podejrzany. Tak więc
wszelkie zmiany w działalności sklepiku oznaczały mniejszy zysk. A
zysk był dla pana Roberta ponad wszystko.
Zebranie trwało już niemal kwadrans. Dyrektor mimo wszystko
podziwiał zorganizowanie inspektora i jego asystentki.
— Monitoring? — zapytał Szus.
— Dziś odpaliliśmy system! — oznajmił dumnie dyrektor, nie czekając
na jedną z trzech możliwych formułek Sandry. — Pełną sprawność
osiągnie za kilka dni.
— Więc do poprawy — odparła mechanicznie asystentka.
Stokrotka pufnął z niezadowoleniem. System monitoringu był
w jego mniemaniu symbolem nówoczesności szkoły. To znaczy był
nim od jakiegoś tygodnia, kiedy to dowiedział się, że coś takiego jak
monitoring nie jest tak drogie, jak zawsze sądził. Nagle Stokrotka
wstrzymał oddech. Obok nogi Sandry dreptał żwawo włochaty pająk
wielkości męskiej dłoni. Dyrektor zdębiał i dopiero po chwili połączył
fakty. Butler, przeklęty Butler! Kiedy on się nauczy trzymać te swoje
potwory pod kluczem!
— Yyyy... — Dyrektor wiedział, że coś powinien powiedzieć, żeby
odwrócić uwagę inspektorów, ale nie bardzo wiedział co. — Może
przejdziemy do sprawdzania... yyyy... oświetlenia na korytarzach?
— Za jasno na sprawdzanie oświetlenia w ciągach komunikacyjnych
— odparł inspektor. — Zrobimy to po zmroku.
Pająk wspiął się do okienka sklepiku i zatrzymał przed stojakiem z
gumami do żucia.
— Więc może... — Stokrotka zamachał rękoma. — Więc może...
temperatura zimnej wody?
— O! — Ronald przerzucił kilka kartek. — Ciekawe, bo tego nie ma w
wytycznych.
Pająk wszedł po ladzie do środka sklepiku. Dyrektor zrozumiał, że
teraz jedyne, co może uratować sytuację, to szybkie zabranie stąd
inspektorów.
— Jeszcze nie mierzyli państwo współczynnika oporu statycznego
poręczy na schodach!
— To może poczekać — Ronald spojrzał na sklepik. — Skoro jesteśmy
tutaj, to możemy przejść do punktu „Liczebność insektów w szkolnym
punkcie sprzedaży detalicznej".
— Insektów? — Dyrektor zbladł.
— Tak, tak, zajrzymy we wszystkie zakamarki — przytaknął inspektor.
— Może kiedy indziej... Tam naprawdę nie ma -
— Pająk! — wrzasnął pan Robert i wskoczył na krzesło.
Dyrektor zamknął oczy.
— Pająk? — zapytała z niepokojem Sandra.
— Pająk to też insekt — stwierdził Ronald.
— To pająk myśliwski! — krzyknął prawie dyrektor i posłał
sklepikarzowi wściekłe spojrzenie „Ani się waż odezwać. Jedziemy na
tym samym wózku".
— Na co poluje? — zapytał niewzruszony inspektor.
— Poluje na insekty. To znaczy polowałby, gdyby były! — poprawił się
szybko Stokrotka. —Więc... to jakby pająk wartowniczy. Odstraszający
A w ogóle to go tam nie ma. Wymyśliliśmy go. Taki żart, prawda
panie Robercie? Prawda?!
— Yyyy... Tak. — Sklepikarz przytaknął gorliwie, ale nie zszedł z
krzesła. — On jest sztuczny. Wypchany.
— W ogóle go nie ma! — upierał się dyrektor.
— Nie ma wypchanego — poprawił się pan Robert. — A prawdziwego
to jeszcze bardziej nie ma!
— Niechże pan zejdzie z tego krzesła — zachęcił sztucznie łagodnym
tonem Stokrotka. Jego mina nie była łagodna. — Pewnych żartów nie
należy przeciągać.
— Może... opowie pan jeszcze jakiś kawał, podczas którego można
stać na krześle.
Sandra przełknęła ślinę i zwróciła się do swojego szefa.
— Może jednak sprawdźmy awansem tę temperaturę wody. —
Zamrugała błagalnie. — A tutaj... wrócimy za jakiś czas.
Ronald spojrzał na nią, potem na stojącego na krześle sklepikarza,
wreszcie na dyrektora.
— Sprawdzimy teraz tę wodę — powiedział spokojnie. — Za dziesięć
minut wrócimy tu i przeprowadzimy kontrolę populacji insektów.
Odeszli. Dyrektor poluzował krawat. W sklepiku coś zaszeleściło i
zatrząsł się stojak z chipsami. Chwilę później zza lady wyłonił się
pająk. W dwóch odnóżach trzymał nad głową małą paczkę chipsów.
Sprawnie przeszedł na drugą stronę, zsunął się na podłogę i podreptał
w kierunku schodów. Pan Robert zszedł wreszcie z krzesła, przełknął
ślinę i powiedział cicho:
— Nie zapłacił.
***
Po dzwonku kończącym ostatnią lekcję Net nie zamknął zeszytu i
wciąż w nim zacięcie notował. Siedząca obok Nika dopiero teraz
zauważyła, że to brudnopis, w którym chłopak zapisuje kolejną stronę
poprawionymi wersjami Dużego Wzoru.
— To fajnie, że się przejmujesz — powiedziała.
Net dopiero teraz się ocknął. Zamknął zeszyt, wrzucił go do plecaka i
wstał. Nika niespodziewanie chyba dla samej siebie, a tym bardziej
niespodziewanie dla Neta, stanęła na palcach i mocno go pocałowała.
Chłopak spojrzał na nią niemal z przestrachem. W tym momencie
zadzwonił jego telefon. Otrząsnął się, odebrał i słuchał kogoś po
drugiej stronie. W miarę tego słuchania wyraz jego twarzy zmieniał
się z niedowierzania, poprzez przerażenie aż do zniechęcenia.
Schował telefon, spojrzał na czekającą na niego Nikę i oznajmił:
— Babcia Adelajda przylatuje. Za pół godziny.
— Nie wyglądasz na ucieszonego — zauważyła dziewczyna.
— Mam ją odebrać.
— Nie zdążymy na Okęcie.
— Pojedziesz ze mną? — Net spojrzał na nią z wdzięcznością.
— Jasne!
— Chodź. — Chwycił ją za rękę.
Zbiegli do szatni i narzucili kurtki. Autobus złapali w ostatniej chwili,
ale i tak zaraz utknął w korku.
— Mamy jeszcze przesiadkę i kolejny korek na Żwirki i Wigury
— westchnął Net. — Zero szans.
— Dlaczego właściwie ty masz odebrać babcię? — zapytała Nika.
— Nie lepiej, jakby to zrobił tata?
— Jest teraz ciut daleko stąd i chyba się z mamą nie odzywają do
siebie... — Net zerknął na zegarek. — Mama nigdy nie była dobra w
planowaniu. Teraz ta funkcja siadła jej kompletnie.
— Ale... aż tak?
Przez prawie kwadrans bujali się w rytm kolejnych szarpnięć
autobusu. Pokonali ledwie kilometr dzielący ich od przystanku
przesiadkowego.
— Uciekł nam — stwierdziła Nika, gdy wysiedli. Wskazała stojący w
korku sto metrów dalej autobus 175.
— Nie uciekł. — Net pociągnął ją i szybkim krokiem ruszyli wzdłuż
ulicy. Nawet nie trzeba było biec - doszli do następnego przystanku
przed autobusem. — Może pójdziemy piechotą na lotnisko —
zaproponował lekko poirytowany.
Wsiedli jednak w zatłoczone niesamowicie 175 i zdobyli w miarę
dobre miejsce, gdzie nikt się na nich nie pchał.
— Pięć samochodów przed nami jest poprzednie 175 — zauważył Net.
— Jak się przesiądziemy, będziemy na miejscu piętnaście minut
wcześniej.
Nika uśmiechnęła się i zapytała:
— Cieszysz się, że poznasz babcię?
— Wciąż mam przed oczami kuzynów Felixa... ale może nie będzie tak
źle. Większym problemem jest to, że nie wiem, jak ona wygląda.
— Nie macie w domu żadnego zdjęcia?
— Mamy kilka z okresu, kiedy była jeszcze w Polsce. Milion lat temu.
— Więc jak ją poznasz?
— To będzie ta, po którą nikt nie przyjedzie... Chociaż istnieje
niebezpieczeństwo, że przywieziemy do domu lotniskową
sprzątaczkę...
Mimo korka, na lotnisko dotarli z dziesięciominutowym tylko
opóźnieniem. Pośpiech okazał się niepotrzebny, na wielkiej tablicy
informacyjnej wyczytali bowiem, że samolot jest opóźniony o dwie
godziny.
Zwiedzili więc taras widokowy, a potem zasiedli w paskudnym fast
foodzie, sprzedającym ociekające tłuszczem hamburgery i bestialsko
rozwodnioną colę. Powoli żuli gumowatą bułkę i zapijali
rozgazowanym napojem.
— Jest jakaś szansa, że coś poprawię, żeby dobić do średniej —
zastanowiła się Nika. — Może podciągnę matmę albo fizykę... Ciężko
będzie, ale z reszty przedmiotów mam szóstki.
— Będzie bardzo ciężko — przyznał Net. — Czwartek to fajny
nauczyciel, ale ma swoje zasady. Ma setki pytań, wymyśla je na
bieżąco. Nie da się tego wykuć. Jak odpowiesz na kilka, wstawi ci
szóstkę. Trzeba będzie nieco nagiąć rzeczywistość.
— Oszukiwać Konstancję to jeszcze mogłabym zrozumieć, ale
Czwartka?... — pokręciła głową.
— Nie wierzę! — Net rozłożył ręce. — Zachowujesz się jak tonący,
któremu rzucają koło ratunkowe, a on sprawdza, czy przy jego
produkcji nie zginęła jakaś koza.
— Koza?
— Nieważne. To był przykład. Posłuchaj. Bierzemy Felbca, bo on zna
odpowiedź na każde pytanie, które może wymyślić Czwartek. Dajemy
mu mikrofon, a tobie w ucho wkładamy słuchawkę. Przedtem tylko
trzeba się z nim pogodzić. Proste?
— Nie potrafię tak. Czwartek zawsze był fair.
— No to mamy problem, bo Ekierka za nic w świecie nie wstawi
nikomu szóstki. Nawet mnie nie chce wstawić, chociaż umiem więcej
od niej.
— Prawdopodobnie właśnie dlatego. Nie chce ci się rozwiązywać
zadań i wpisujesz od razu wynik.
— Może masz rację... — zastanowił się Net. — Ale mi tam średnia
wisi... Bylebym zdał. Ale jest coś jeszcze! Sprawowanie. Musisz
porozmawiać z dyrem. Tylko on może ci podnieść ocenę na wzorową.
Wtedy będziesz mieć średnią 5,0. Może go zmiękczysz, robiąc oczy jak
kot ze Shreka. Zada ci pewnie coś dla czystego sumienia. Pozbierasz
śmiecie z boiska, czy coś w ten deser.
— Każe mi wyśledzić tę dziewczynę, co pije wino.
— No to ją wyśledzimy
— Nie będę donosić.
— Podejdźmy do tego problemu inaczej. Czy popierasz picie wina w
kiblu?
— Nie zastanawiałam się nad tym... Raczej nie.
— Jeśli ktoś w naszym wieku potrafi obalić flaszkę wina, to za kilka lat
źle skończy, prawda?
— To były małe butelki, ale ogólnie masz rację.
— Czyli wydanie tej pijanicy w sumie wyjdzie jej na dobre?
Nika przytaknęła, ale zaraz pokręciła głową:
— Ale ja nie będę tą, która ją wyda.
— Rozwalasz mnie. — Net rozłożył ręce. — Kobiety są sumą
sprzeczności. Macie równo skopany system operacyjny - bug na bu-
gu. Ktoś powinien za to wylecieć z pracy. Powiedz mi, czy się mylę.
Jak nie będziesz miała średniej 5,0, to nie dostaniesz stypendium.
Prawda? — Spojrzał na nią poważnie. Przytaknęła. — Jak nie
dostaniesz stypendium, to nie zapłacisz czynszu. — Znów przytaknęła.
— A wtedy wysiudają cię z mieszkania i trafisz do domu dziecka. Więc
gdzie tu logika, kobieto?
Nika wzruszyła ramionami.
— No dobra, zrobimy tak. — Net sięgnął przez stół i wziął ją za ręce. —
Przecież nie musisz donosić. Po prostu pójdziesz jutro rano do
Stokrotki i powiesz, o co chodzi z ocenami. Oczywiście pominiesz
brak rodziców, ale reszta będzie się zgadzać. OK?
Nika zastanawiała się chwilę, patrząc w oczy przyjacielowi, po czym
lekko skinęła głową.
***
Dyrektor magister inżynier Juliusz Stokrotka już od godziny siedział
w swoim gabinecie i studiował instrukcję obsługi komputera.
Powinien się przygotowywać do rady pedagogicznej, która miała się
zacząć za godzinę, ale uznał, że ważniejszy jest komputer. Lekcje się
skończyły, choć szkoła pracowała. Wieczorami sale były
wynajmowane na różne kursy, dzięki którym łatwiej było opłacić
rachunki za prąd, wodę, gaz... i parę innych. Obowiązek pilnowania
grafiku wynajmowanych sal spadł na nocnego stróża, pana Sylwestra
. Początkowo był niezadowolony, ale mała podwyżka premii załatwiła
sprawę. Dyrektor nie zajmował się tym, w ogóle nie interesowało go
kto ani po co wynajmuje sale. Byle płacili do szkolnej kasy. Dziś został
po godzinach, ponieważ zdobycie certyfikatu jakości wymagało pełnej
komputeryzacji administracji. A na szczycie tej administracji stał
właśnie dyrektor Stokrotka, który o komputerach wiedział tyle, ile o
fizyce podróży kosmicznych.
Elegancki czarny komputer, który od poniedziałkowego popołudnia
stał się nowym elementem wyposażenia gabinetu, przerażał swojego
przyszłego użytkownika. Przyszłego, Stokrotka bowiem nie odważył
się go jeszcze włączyć. Czytał instrukcję obsługi, czyli
czterostronicowy świstek zapisany maczkiem w języku bardzo
przypominającym polski. Do tego dołączono instrukcję obsługi
pakietu programów biurowych, liczącą czterdzieści stron. Tej nawet
jeszcze nie tknął.
Westchnął ciężko i ponownie przeczytał punkt „Uruchomienie" z
ulotki: „Ty gmeraj wtyczka elektryczna w gniazdo. Wtedy napieraj na
pączek władzy na zakryciu. Ty czatuj na pikanie. Ty używaj nasz
ustrój w radości i zaspokojeniu". Hm...
Przeczytał to jeszcze kilka razy, jakby liczył na to, że wyczyta coś
innego. Wreszcie odważył się wcisnąć pączek władzy (power but-ton).
Cofnął czym prędzej palec, gdyż komputer piknął jakby ostrzegawczo.
Nic się jednak nie stało i na ekranie pojawiły się literki i cyferki, a
potem kolorowe obrazki, wreszcie pulpit ze zdjęciem kwiatów i
rozsypanymi po nim małymi obrazkami z podpisami. Instalatorzy z
firmy komputerowej okazali się dobrymi ludźmi. Gdy zobaczyli, jak
dyrektor obchodzi komputer w odległości metra, jakby ten miał go
porazić piorunem, pokiwali ze zrozumieniem głowami i zainstalowali
mu wszystko, co tylko mogło być potrzebne. Litościwie wyłączyli też
opcję wpisywania hasła. Tak więc na pulpicie znajdowało się
kilkadziesiąt ikon z najważniejszymi programami.
Dyrektor Stokrotka swoją wiedzę na temat komputerów czerpał
głównie z seriali telewizyjnych i filmów.
— Dzień dobry — powiedział do ekranu. Bez odzewu.
Szybko odsunął się i spłoszonym wzrokiem spojrzał w okno, jakby się
bał, że znad parapetu ktoś się wychyla, by się z niego pośmiać. Okno
jednak było czarne. Gdzieś z wyższego piętra dochodziły rytmiczne
odgłosy tupania oraz muzyka. Widocznie szkoła tańca.
Spojrzał na komputer z niesmakiem.
— Jednak w Star Treku kłamią — ocenił. Chwycił myszkę i poruszył
nią w górę. Biała strzałka na ekranie przesunęła się w dół. Przesunął
myszkę w lewo, na co strzałka zareagowała ruchem w prawo. Po
chwili namysłu odwrócił myszkę tak, by kabel wychodził od góry.
Teraz było lepiej. Z trudem najechał kursorem na ikonę „Monitoring".
Nic się nie wydarzyło. Wcisnął więc lewy przycisk myszy, ale jedynym
efektem było podświetlenie na granatowo podpisu. Spróbował
przypomnieć sobie filmy, które oglądał, a w których pojawiały się
komputery, i kliknął dwa razy z rzędu. Działa! Ekran wyświetlił
obrazy z dwunastu kamer, które jednak nie transmitowały niczego
interesującego. Cztery małe okna pokazywały transmisję z czterech
szkolnych toalet, a dokładniej mówiąc, z tych ich części, gdzie
zamontowano umywalki. Teraz było tam pusto i ciemno.
Stokrotka nachylił się nad ekranem i przypomniał sobie, że kamery
zainstalowano w niedzielę, a ostatnią pustą butelkę po winie pani
Pumpernikiel znalazła w toalecie na pierwszym piętrze dziś po
ostatniej lekcji. Kliknął przycisk „Archiwum" i z listy wybrał
odpowiedni plik.
— Motywacja służy nauce..."— mruknął, wpatrując się w
pełnoekranowy już zapis z wybranej kamery, z kilku minut po
dzwonku.
Uczennice wchodziły i wychodziły. Malowały się (choć regulamin tego
zabraniał), myły ręce, rozmawiały. Tak przez niemal pół godziny.
Nagle dyrektor wstrzymał oddech. W rogu toalety stała dziewczyna i
piła wino wprost z butelki. Patrzył, jak kończy i wyrzuca butelkę do
śmietniczki.
— A niech mnie! — wykrzyknął. — Technika!
Znów z trudem manewrując myszką, zdołał nacisnąć przycisk
przewijania wstecz, a potem „Stop". Jak urzeczony patrzył na obraz
pijącej. Wystarczyło zainstalować kilka kamer, by rozwiązać
najbardziej trapiący go obecnie problem! Zauważył w dolnym rogu
jeszcze jeden przycisk z napisem „Print". Nie zastanawiając się dłużej,
wcisnął go. Wolał mieć w ręku wydruk, niż patrzeć na obraz, którego
być może nie będzie potrafił ponownie wyświetlić.
Stojąca obok biurka drukarka ani drgnęła. Dyrektor przestudiował
punkt „Drukowanie" z ulotki. Nie mógł zrozumieć ostatniej linijki:
„Włóż papier w papier w papier w papier w. Błąd translatora".
Na obudowie drukarki nie znalazł niczego oznaczonego „Błąd
translatora", ale kartka dała się wsunąć w szczelinę z przodu maszyny.
Znów żadnej reakcji... Dyrektor podrapał się w głowę i nacisnął
pączek władzy na obudowie drukarki. Urządzenie ożyło kolorowymi
diodami i szumem silnika. Po kilkunastu sekundach wydruk był
gotowy.
— Nieźle jak na pierwszy dzień. — Dyrektor wziął go w dłonie niemal
z nabożeństwem i podsunął pod lampkę. Dziewczyna od razu wydała
mu się znajoma. Tak. Oczywiście, że ją znał! To była Nika Mickiewicz.
***
— Mam złe przeczucia — powiedziała Nika.
— Powinniśmy przygotować tablicę z napisem „Adelajda" —
przytaknął Net.
— To też, ale mam złe przeczucia tak bardziej ogólnie.
— Ej, przecież ustaliliśmy, co masz robić. Trzymaj się planu, to będzie
dobrze.
Pasażerowie samolotu z Sydney wylali się przez drzwi odprawy celnej
i rozeszli po zatłoczonej hali. Jeśli babcia Adelajda wśród nich była, to
przemknęła niezauważona. Net i Nika bezskutecznie wyglądali
zagubionej babci. Nagle poczuli, że ktoś ich obserwuje. Obok nich
stała starsza pani w jasnych jeansach, białych adidasach
i grubym płaszczu. Przyglądała się im z rozbawieniem zza wąskich
okularów na łańcuszku.
— Hallo! — oznajmiła. — Jestem Adelajda. A wy to pewnie Net i... jak
się nazywa twoja siostra?
— Nika. — Dziewczyna ukłoniła się. — Nie jestem siostrą, tylko...
wpadłam z nim tu.
— Jak nas babcia znalazła? — zapytał Net.
— Wyglądaliście na zagubionych. — Babcia mówiła z lekkim
angielskim akcentem. — Dobrze, że przyleciałam, bo byście się tu
sami zawieruszyli. Zaczekajcie i popilnujcie bagaży. Wymienię trochę
dollars.
Odeszła żwawym krokiem, zostawiając ich bez słowa wyjaśnienia. Na
bagaż składały się dwie rzeczy: niezwykle elegancka wielka walizka z
krokodylej skóry na kółkach oraz najtańsza chyba w całej Australii
spora torba na ramię. Chińska.
Odprowadzili babcię wzrokiem.
— Wygląda normalnie — zauważyła Nika.
— Spodziewałaś się Aborygenki? To moja babcia. Urodziła się w
Polsce.
— Chodzi mi o... Zobacz. — Szturchnęła go i wskazała siwowłosą
staruszkę. Kobieta siedziała na wózku inwalidzkim na środku
pustoszejącej sali i ściskała w dłoniach torebkę.
— Ktoś się nią zajmie — zbagatelizował Net. — Na lotnisku na pewno
jest biuro zagubionych... staruszek. Czy coś podobnego.
— Chyba nikt po nią nie przyjechał.
— Może wsiadła do złego samolotu i teraz szuka jej połowa policji w
Kuala Lumpur? Zostaw lepiej.
Ale Nika już szła w kierunku kobiety. Nachyliła się do niej i zapytała:
— Przepraszam, czy ktoś po panią przyjedzie?
Staruszka spojrzała na Nikę zza bardzo grubych szkieł i wzruszyła
ramionami.
— Za mało mamy problemów? — syknął zza jej pleców Net.
— Zawiozę panią do informacji — powiedziała Nika. — Tam się panią
zajmą. Dobrze?
— Niezła córka Teresa z ciebie...
Staruszka nie reagowała na nic, więc Nika obeszła wózek, chwyciła
rączki i zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu punktu informacyjnego.
— Zostaw, bo będzie na nas — ostrzegł Net. — Że porwaliśmy, czy
coś...
Wróciła babcia Adelajda.
— Kaman, idziemy — oznajmiła, chwytając rączkę walizki na kółkach.
— To krokodyla skóra? — zapytał ostrożnie Net.
— Oczywiście! Nie lubię plastików.
— To krokodyle nie są pod ochroną?
— Nie, odkąd zjadły maj hasbend. — Ruszyła w kierunku wyjścia. —
Ty weź tę plastikową.
Net przełknął ślinę, wzdrygnął się, zarzucił na ramię torbę podróżną i
ruszył za babcią. Nice nie udało się dostrzec informacji, więc pchnęła
wózek w ślad za Netem - i tak musieli przejść przez sporą część hali.
— Gdzie jest metro? — zapytała babcia.
— Jakieś pięć kilometrów stąd — odparł Net.
— Nie dochodzi do lotniska? Jak w Afrika...
— Potrzebna taksówka? — rozległ się konspiracyjny szept z boku.
Mężczyzna w skórzanej kurtce ze ściągaczem patrzył na nich
wyczekująco. Na smyczy miał przypięty wyświechtany identyfikator.
— Sziur! — ucieszyła się babcia.
— Proszę za mną. — Nieznajomy ruszył w kierunku bocznego wyjścia.
— Tu jest postój. — Net wskazał stojące za szybą taksówki.
— Z panem na pewno będzie czip — oznajmiła entuzjastycznie babcia.
— Znaczy taniej.
— Szczerze nie sądzę. — Próbował sprzeciwić się Net, ale babcia już
szła za kierowcą.
— Kompletnie nie znam miasta — zaznaczyła. — Niech pan wybierze
najlepszą trasę, żeby za bardzo nie nadłożyć drogi.
— Jasne, prze pani — mruknął kierowca. — Będzie git.
Nika dogoniła babcię i wskazując wózek, powiedziała:
— Jeszcze moment. Muszę odstawić tę panią do informacji.
Babcia Adelajda zatrzymała się, spojrzała na nią, potem na wózek i ze
zgrozą zapytała:
— Dlaczego chcesz odstawiać maj teściowa do informejszyn?
Przyjaciele wytrzeszczyli na nią oczy. Z wrażenia odebrało im
mowę. Net wolno przeniósł wzrok na kobietę na wózku.
— Dzień dobry — ukłonił się, a staruszka skinęła uprzejmie głową.
— Idą państwo? — ponaglił ich kierowca.
— Państwo idą — przytaknęła babcia i żwawym krokiem podążyła za
nim.
Net i Nika oszołomieni ruszyli dalej. Net nachylił się do Niki i na ucho
zapytał:
— Kim dla mnie jest matka drugiego męża mojej babci ze strony
mamy? Przecież nie prababcią.
— Pojęcia nie mam.
— To musi mieć jakąś nazwę. Może prateściowa?
Ominęli drugi postój taksówek, przystanki autobusowe i znaleźli się
poza terenem lotniska. Kilkaset metrów dalej, na zaniedbanym
parkingu stało kilka starych taksówek, a wyglądający podejrzanie
kierowcy palili papierosy, opierając się o samochody. Net z ulgą
odstawił torbę, a Nika zatrzymała wózek.
Kierowca otworzył bagażnik starego Opla Omegi i wrzucił tam walizkę
i torbę. Babcia pomogła wstać i wsiąść do samochodu pra-teściowej.
Wózek dało się złożyć.
Net miał ogromną chęć przeczytać, co jest na identyfikatorze
kierowcy, ale było już dosyć ciemno, a smycz bujała się nieustannie.
Wreszcie zapakowali się do środka i ruszyli przy akompaniamencie
stuków zużytego zawieszenia. Siedząca z prawej strony prateściowa
wytężyła wzrok, nachyliła się do futerkowego pokrowca na przednim
fotelu i kościstą dłonią chwyciła zwisającą z niego czarną wełnianą
nitkę. Pociągnęła.
Kilka minut spędzili w korku, potem skręcili w wąskie uliczki, których
przyjaciele nie znali.
— To chyba zła droga. — Nika po kolejnym skręcie zwróciła uwagę
kierowcy. — Jedzie pan w przeciwnym kierunku.
— Tędy będzie szybciej — odburknął kierowca.
— Pan pewnie zna miasto jak własną kieszeń — powiedziała siedząca z
przodu babcia. — Ile linii metra macie?
— Ja tam nie wiem. Po wierzchu jeżdżę.
— Jedną — wyjaśniła uprzejmie Nika.
— Jak w Afrika — powtórzyła babcia.
Następny kwadrans kluczyli nieznanymi ulicami, które rzeczywiście
miały niewiele wspólnego z trasą do domu państwa Bieleckich.
— To Ursynów — nagle zauważył Net. — Zupełnie nie po drodze.
— Omijam korki — warknął kierowca.
— To miłe, że pan zechciał pokazać nam miasto — wtrąciła babcia. —
Nie widziałam Warszawy od czasów Gierka*. Trochę się tu zmieniło.
Net pokręcił głową i oklapł z rezygnacją. Prateściowa, nie interesując
się otoczeniem, pracowicie zamieniała pokrowiec przedniego
siedzenia w kłębek wełny.
Do domu dotarli po prawie godzinie, podczas gdy powinno to zająć
dwadzieścia parę minut. Gdy wysiedli pod apartamentowcem, Netowi
wreszcie udało się odcyfrować, co jest napisane na identyfikatorze
taksówkarza: „Piłka plażowa. Zabawka pneumatyczna. Chronić przed
wilgocią". Nie miał czasu się nad tym głębiej zastanowić, taksówkarz
bowiem splunął na chodnik i oznajmił:
— Dwieście pięćdziesiąt się należy.

* Edward Gierek był I sekretarzem KC PZPR w latach 1970-1980.


Był to najpierw czas dynamicznego rozwoju gospodarczego Polski
(kosztem znacznego zadłużenia w krajach zachodnich), aby w
drugiej połowie dekady zakończyć się kryzysem gospodarczym,
który w efekcie doprowadził do upadku rządów Gierka oraz w
dalszej perspektywie do upadku systemu komunistycznego w Polsce.
Babcia wyjęła z portmonetki z krokodylej skóry banknot pięć-
dziesięciozłotowy i odparła uprzejmie:
— Na lotnisku w informejszyn powiedziano mi, że kurs z lotniska
tutaj będzie kosztował pięćdziesiąt złotych.
— Wyszło dwieście pięćdziesiąt, prze pani.
— Mam pięćdziesiąt. — Babcia rozłożyła ręce. — Tylko tyle
wymieniłam. Przyjmuje pan dolary australijskie?
Kierowca spojrzał na nią groźnie i warknął:
— Tylko amerykańskie.
— Przyleciałam z Australii.
— To pani szuka bankomatu. Starą przetrzymam jako zastaw. —
Wskazał głową prateściową. Na szczęście nie zauważył, że nawinęła
już spory kłębek z pokrowca fotela.
— Gdzie ja schowałam kredit kard? — Babcia nachyliła się do
bagażnika.
Net i Nika rzucili się, by pomóc.
— Mówiłem, że szczerze wątpię, żeby było taniej — przypomniał
mimochodem Net, sięgając do suwaka walizki.
— Tylko nie otwierajcie walizki! — ostrzegła ich babcia.
— Chyba nie ma tam babcia krokodyla?
— Naopowiadali, że samolotem nie wolno przewozić żywych animals
— przypomniała sobie babcia. — To jakie wolno? Martwe? Trzeba je
najpierw zabijać? Bulszit. Starczy je uśpić do kontroli. Dacie wiarę, że
każdego miesiąca z Australii odlatuje samolotami kilka krokodajls? W
bagażach. '
— Ma pani tam... młodego aligatora? — zaniepokoił się kierowca.
— Skądże znowu! — Babcia spojrzała na niego krzywo. — Przecież
przyleciałam z Australii. Tam nie ma eligejters.
— To dobrze. — Kierowca odetchnął z ulgą. — Bo już myślałem...
— Eligejters żyją w Ameryce i w Chinach — kontynuowała babcia. —
W Australii żyją krokodajls. To trochę co innego. Poza tym, ten w
pana bagażniku nie jest już taki młody. Ma ze dwa lata. —
Taksówkarz odskoczył od samochodu. — No, Hogan, kaman,
rozprostujesz kości.
Zgrzytnął suwak przy torbie. Przyjaciele również odskoczyli.
— Zaraz wezwę policję! — Taksówkarz cofnął się kilka kroków.
— Świetnie! — ucieszyła się Babcia. — Zwiedziliśmy Ursynów,
Natolin, Mokotów, a nie byliśmy na żadnym posterunku. Trzeba to
nadrobić.
— Zaraz wezwę policję! — powtórzył głośniej kierowca.
— Niech pan nie krzyczy. To go denerwuje.
— Zaraz wezwę...
— Hogan, a gdzie twój kaganiec? — Babcia nachyliła się do bagażnika.
— Znowu zjadłeś kaganiec? Ach tak! Zapomniałam cię nakarmić
przed wylotem... Skleroza...
— Niech pani zamknie klapę... — Kierowca niemrawo groził palcem i
wciąż się cofał. Net i Nika zresztą też.
— Kaman, coś przekąsisz. — Schylona pod klapą babcia zaczęła się z
czymś szarpać. — Zjesz lity! oszust.
W szczelinie między klapą a błotnikiem pojawiła się skóra krokodyla.
Taksówkarz wrzasnął i odbiegł sprintem. Zniknął za rogiem, nie
oglądając się.
— Nie lubię oszustów — podsumowała babcia, wyciągając z bagażnika
walizkę z krokodylej skóry.
— Nawet nie wziął pieniędzy — zauważył Net.
— Mówiłam, że będzie cziper.
***
Pierwsza z rad pedagogicznych poprzedzających wystawienie ocen
semestralnych rozpoczęła się w lekko nerwowej atmosferze.
— Koleżanki i koledzy — zaczął oficjalnie dyrektor. — Zanim
zaczniemy, pragnę przedstawić wam nową koleżankę. Zuzanna Zdrój
będzie uczyła plastyki. Może teraz się lepiej poznamy?
Zuzanna była drobna, miała nie więcej niż dwadzieścia pięć lat i elfi
typ urody. Blond włosy spływały na ramiona jej sukienki, a właściwie
dwóch sukienek: brązowej, ponacinanej nożyczkami
w dziesiątkach miejsc, i niebieskiej, prześwitującej przez powstałe
otwory. Nowa nauczycielka ukłoniła się, a właściwie ujęła wierzchnią
warstwę sukienki w dłonie i dygnęła. Koleżanki i koledzy przywitali ją
uśmiechami, choć niektóre nie były zbyt szerokie. Po krótkim
zamieszaniu związanym z prezentacją wszyscy usiedli, a rada
pedagogiczna mogła się rozpocząć.
— Jak widzicie, poziom nauczania znacząco się podniesie —
uśmiechnął się Stokrotka.
— Chcesz podnieść poziom nauczania w naszej szkole — odezwała się
Konstancja — czy likwidacja wakatu to warunek przyznania
certyfikatu?
— Wygląda to mniej więcej tak, że sprawa jest złożona. — Dyrektor
zaczął się bawić długopisem. — Już o tym mówiłem, że certyfikat
oznacza milowy krok w rozwoju naszej szkoły. A rozwój oznacza
również wzrost poziomu nauczania.
Geograficzka patrzyła na niego zimno.
— Dalej... — Stokrotka przerzucił plik kartek. — Mundurki.
Powinniśmy wybrać firmę krawiecką, która wykona projekty, a potem
zrealizuje zamówienie. Mam kilka propozycji...
— Wytyczne agencji certyfikacyjnej wspominają o „Jednoznacznym
oznaczeniu przynależności do szkoły oraz przynależności klasowej" —
przeczytał z wydruku fizyk. — Ani słowa o mundurkach. Powinien
wystarczyć emblemat, przypinane godło w postaci znaczka albo
tarcza, jaką kiedyś się nosiło.
— Znaczki będą odpinać, kiedy będą chcieli — rzuciła Konstancja. — A
mundurka przecież nie zdejmą.
— Mundurki oznaczają dyscyplinę — poparła ją Probówka. — Jestem
za. Przegłosowane. Następny punkt.
— Zenonie? — Dyrektor zwrócił się do biologa. — Twoje zdanie?
— Rodzice się wkurzą, że muszą płacić — oświadczył wyrwany z
zamyślenia Butler.
— No właśnie — przyznała pani Jola. — I tak narzekają na wysokość
czesnego. Każdy musiałby mieć dwa komplety ubrań. No
i nie powinny być tandetne, bo się zaraz poprują. Nie podoba mi się
ten pomysł. Dyrektor zmarszczył brwi. Wyglądało na to, że o kosztach
wcześniej nie pomyślał.
— Kolory... kolory... — Zuzanna Zdrój z rozmarzeniem zapatrzyła się
w sufit. — Ubierzmy ich" w kolory.
— A po ludzku? — zapytała Konstancja.
— Każda klasa będzie nosić ubrania w innym kolorze — wyjaśniła
plastyczka. — Pięknie to będzie wyglądało na korytarzu albo podczas
apelu.
— Nie ma tylu kolorów, ile mamy klas — zauważył Czwartek.
— Och, kolorów jest nieskończenie wiele. Przygotuję kolorowe paski z
próbkami i zrobimy losowanie.
— Trudno będzie znaleźć w szafie przeciętnego ucznia ultramarynowy
sweter.
— To szczegóły — zbagatelizował Stokrotka. — Kolory to doskonały
pomysł. Nie wymaga żadnych wydatków. Jak ktoś ma lepszy...
— Na razie mamy jeden zły — zauważyła nieśmiało pani Jola.
— Jakoś trzeba ich rozróżnić. To bardzo dobrze oddaje zdrowego
ducha rywalizacji między klasami, który w zeszłym roku
zapoczątkowałem konkursem międzyklasowym. Klasy będą ubrane w
różne kolory. W ten sposób wzmocni się przynależność do grupy i
poczucie odpowiedzialności za innych, jeden bowiem niesubordy-
nowany kolorystycznie uczeń spowoduje, że cała klasa będzie miała
obniżone oceny ze sprawowania. Co do ubiorów... Obuwie oczywiście
ortopedyczne, a długość spódniczek co najmniej pięć centymetrów za
kolana. To chyba ucieszy wszystkich, nawet same uczennice, które
popadły w zgubną konkurencję skracania spódniczek. W końcu
będzie im cieplej.
— Chcesz im powiedzieć o tym podczas apelu? — zapytał fizyk.
Dyrektor spróbował to sobie wyobrazić, a szczególnie reakcję
uczniów. Nie była to zachęcająca wizja.
— Chyba lepszą formą będzie ogłoszenie w gablocie — zadecydował.
— Dodatkowo wychowawcy przekażą tę informację swoim klasom.
— Nie zmuszaj nas, żebyśmy mówili to uczniom — poprosiła Ekierka.
— Jak ja mam to im powiedzieć?
— Hm. Może i tak. To po połowie. Wy im powiecie, o co chodzi, a listę
wybranych kolorów wywiesimy w gablotce. Dalej... Monitoring, który
wzbudzał tyle kontrowersji, już pierwszego dnia udowodnił swoją
przydatność. — Dyrektor spojrzał triumfalnie na geo-graficzkę, która
podczas poprzedniej rady wspomniała, że za pieniądze szkoły
dyrekcja chce sobie sprawić zabawkę. — Znam tożsamość osoby
pijącej wino w naszej szkole.
— Kto to jest? — zainteresował się Czwartek.
— Najpierw porozmawiam z jej... znaczy tej osoby rodzicami. —
Dyrektor spojrzał odruchowo na panią Jolę i szybko uciekł wzrokiem.
— Jestem głęboko przekonany, że monitoring rozwiąże też kilka
innych problemów związanych z bezpieczeństwem w naszej szkole.
Zupa pomidorowa bulgotała w garnku, a Felixowi zaczynało burczeć
w brzuchu. Odrobił lekcje i nie bardzo miał nastrój na pracę, kolejne
bowiem próby pobudzenia mikrobotów do działania nie przynosiły
żadnych efektów. Felix był pewien, że sam niczego nie osiągnie.
Właściwie to podjął już decyzję o przekazaniu znaleziska Instytutowi.
Problem polegał na tym, jak tego dokonać, żeby nie narobić kłopotów
tacie, sobie, Netowi, a przede wszystkim Nice. Siedział więc w kuchni
i czytał, a właściwie próbował czytać Fiasko Lema. Tak naprawdę
myślał. Najprościej byłoby dać tacie pudełko z mikrobotami i
opowiedzieć o wszystkim. Ale znał swojego tatę i wiedział, że ten od
razu poszedłby do Instytutu i wszystko ujawnił. Fakt, zagrożenie,
jakie dla wielu ludzi stwarzała rakieta, było poważniejszą sprawą niż
problemy trójki gimnazjalistów. Jednak prawa przyjaźni nie
pozwalały w tak prosty sposób wystawić Nikę - dla niej afera, jaka by
wybuchła, skończyłaby się najgorzej ze wszystkich.
Mama siedziała po drugiej stronie stołu wpatrzona w ekran laptopa.
Co kilka minut wstawała i mechanicznie mieszała zupę, nawet nie
zaglądając do garnka. Wtedy rozchodził się intensywny zapach, po
którym brzuch Felixa zaczynał wywierać jeszcze silniejszą presję na
właściciela, by ten coś zjadł.
— Za ile będzie zupa? — zapytał wreszcie Felix.
— Wlałam za dużo wody i muszę ją teraz zredukować. — Mama nie
przerwała przeglądania zawartości ekranu. — To znaczy odparować
nadmiar wody. Fachowo to się chyba nazywa redukowaniem.
— Wolałbym ją redukować w żołądku.
— Nie. Musi być perfekcyjna. Posłuchaj... — Mama nachyliła się nad
ekranem. — Co się może kryć pod hasłem „Przyjmę dynamiczną
osobę z dużym doświadczeniem do pracy w zespole niebanalnych
ludzi"?
— Że będziesz pracować z bandą leni, odwalając za nich całą robotę.
Mama z rezygnacją pokiwała głową. Przez dobry kwadrans klikała i
mruczała pod nosem słowa niezadowolenia, mieszała zupę i czytała
synowi treść kolejnych ogłoszeń. Potem przyjechał tata i od progu
rzucił:
— Kiedy zupa?
— Za piętnaście minut — odparła mechanicznie mama.
— Piętnaście minut było piętnaście minut temu — zauważył Felix.
Mama zdawała się tego nie słyszeć.
— Posłuchajcie — powiedziała. — „Nowoczesna firma działająca na
terenie całego kraju zatrudni dyspozycyjną osobę na pół etatu".
— Będziesz przez dwanaście godzin na dobę jeździć od Gdańska do
Krakowa i od Białegostoku do Poznania — odparł Felix. Spojrzał na
tatę i, siląc się na swobodny ton, zapytał — jaki adres ma Instytut?
Tata spojrzał na niego z zainteresowaniem.
— Chcesz wysłać komuś kartkę z życzeniami?
— Pytam teoretycznie. Ktoś mógłby wymyślić sposób na... strącenie
tej rakiety.
— Instytut nie ma adresu. — Tata podszedł do zlewozmywaka i umył
w nim ręce. Mama nawet tego nie zauważyła, choć zwykle miała o to
pretensje.
— A listonosz? — naciskał Felix. — Przecież musi jakoś dostarczać
pocztę.
— Przesyłki zwykle dostarczają zaufani kurierzy. Byłeś dwa razy w
Instytucie, więc widziałeś, jak to wygląda. Nie ma bramy wjazdowej
ani reprezentacyjnego wejścia, tylko system tajnych dróg i przejść.
Kurierzy je znają. Samo istnienie Instytutu nie jest tajne, ale staramy
się, by nie wzbudzał szerszego zainteresowania. Zwykły człowiek
raczej nie dostanie się do środka. Chodzi o bezpieczeństwo.
— No, ale jak ktoś z zewnątrz chciałby wysłać list — nalegał Felix —
albo podzielić się... ważnym odkryciem?
— Jest małe biuro w centrum Warszawy do prowadzenia oficjalnej
korespondencji. Siedzi tam parę osób i przewala papierki. Nie
jesteśmy komórką wywiadu, która zbierałaby informacje od szpiegów.
To Instytut Badań Nadzwyczajnych. Tam pracują naukowcy.
— Ale... Tata uciszył go, rozejrzał się po kuchni, jakby naprawdę
sprawdzał, czy gdzieś nie czai się szpieg.
— Lepiej o tym nie rozmawiać. To powinno pozostać w tajemnicy.
Istnieją punkty kontaktowe w różnych miastach. W Warszawie też.
— Kogo się boicie? — Felix był wyraźnie zdziwiony.
— Wywiadu gospodarczego. Kogoś, kto chciałby wykraść wyniki
badań, a nawet informacje o temacie badań.
Felix zamyślił się. Spojrzał na garnek i przełknął ślinę.
— A gdzie jest taki najbliższy punkt? — zapytał, udając brak
większego zainteresowania.
— Mały zakład szewski przy Marymonckiej. — Tata zastanowił się
chwilę. — Nie pamiętam numeru, nie korzystałem z tego punktu od
paru lat. A po co ci to?
— Za ile zupa? — zapytał szybko Felix. — Zredukowała się już?
Mama wstała od laptopa i wreszcie zerknęła do garnka.
— Oj! — Skrzywiła się. — Chyba zredukowała się do postaci
zapiekanki.
— Posyp parmezanem — poradził z uśmiechem tata. — I poproszę
dwa kawałki.
— Chyba się nie przypaliło. Doleję wody.
— Tylko nie za dużo! — Felix poderwał się, by w razie czego
powstrzymać mamę.
— OK. — Mama sięgnęła po dzbanek. — Mów, kiedy przestać.
Chwilę później jedli już pyszną zupę pomidorową z makaronem.
Gdy skończyli, Felix spojrzał na tatę. Wyglądało na to, że tata nie
zapamiętał jakoś szczególnie tej niezwykłej ciekawości syna. W głowie
Felixa klarował się plan.
***
Babci Adelajdzie udało się samym swoim przyjazdem doprowadzić do
czegoś, co nie zdarzyło się od wielu dni - cała rodzina zgromadziła się
w jadalni i rozmawiała. Mama, po wylewnym powitaniu, wciąż nie
mogła uwierzyć, że znów widzi swoją mamę.
— Chyba potrzebowałam impulsu — powiedziała babcia. — Już od
kilku lat zbierałam się, żeby przyjechać.
— Mogłeś pojechać po mamę. — Pani Bielecka spojrzała na męża. —
Nie musiałaby jechać taksówką.
— Mógłbym, gdybyś mi wcześniej powiedziała — odparł zimno.
— Nie domyśliłeś się?
— Nie jestem jasnowidzem ani telepatą. Jak mi czegoś nie powiesz, to
o tym nie wiem.
— No, ale... — Mama zawahała się. — Gdybyś jednak przewidział, to
mama nie musiałaby -
— Och nie! — przerwała im babcia. — Było bardzo przyjemnie.
Odebrał mnie wasz uroczy syn z uroczą koleżanką. Zwiedziłam
miasto, a na koniec pan kierowca był tak miły, że nie policzył nam za
kurs.Net i Nika stali z boku, przyglądając się dorosłym. Net pomyślał
po raz kolejny, że to jednak jest trochę dziwne. Babcia wyjechała,
kiedy mama miała kilka lat, i ponownie wyszła za mąż. Tego drugiego
męża zjadł krokodyl, ale została teściowa. Prateściowa. I ta pra-
teściowa, mająca najwyraźniej ograniczony kontakt z otoczeniem, leci
przez pół obwodu kuli ziemskiej, żeby... No właśnie, po co?
— Pewnie jesteście głodne... — pani Bielecka przypomniała sobie o
gościnności. Ale natychmiast przypomniała też sobie, że nie ma
niczego do jedzenia.
— Coś przygotuję. — Babcia ruszyła w stronę lodówki. — Przecież
przyjechałam, żeby pomóc.
— Lepiej nie... — Mama nieśmiało spróbowała ją zatrzymać.
— Znowu kryzys? — zdziwiła się babcia, widząc puste półki. —
Myślałam, że obaliliście ten socjalizm.
— Nie było jakoś czasu... — Mama wzruszyła ramionami.
— Obalać?
— Iść na zakupy.
— Mam nadzieję, że dzieci nie padły ci na mózg? — babcia spojrzała
podejrzliwie na mamę.
— Dzisiaj zrobimy zakupy... Już się ubieram. — Mama zaczęła się
rozglądać za butami i płaszczem, zupełnie jakby zapomniała, gdzie
stoją. W tym momencie z pokoju bratosiostry dobiegło pierwsze
kwęknięcie. Mama rzuciła ubranie i czym prędzej ruszyła w stronę
pokoju.
— Chcesz je wychować na potwory? — Babcia zapytała takim tonem,
że mama zatrzymała się w miejscu. — Pokwękają i przestaną.
— A jak to coś poważnego? — Mama była w rozterce. — Lepiej zajrzę.
— Nie odróżniasz zwykłego płaczu od płaczu z ważnego powodu?
— Nigdy nie działo się nic poważnego...
— Bo pewnie zawsze lecisz na pierwsze kwęknięcie.
— Tak na wszelki wypadek... — Mama spojrzała na tatę.
— Kochanie, może jednak -
— Zmuszasz Mareczka, żeby się zajmował pieluchami? — przeraziła
się babcia. — A kto zarobi na dom? On ma pracować, bo zaraz
skończą się pieniądze i w tetrę będziesz maluchy zawijać. No już, już.
Nie zawracaj mu głowy, idź do dzieci, a ja zajmę się zakupami i
obiadem. Ty, do pracy. — Wskazała tatę, który skwapliwie wycofał się
do swojej pracowni.
— Niezłą mam babcię? — szepnął Net do ucha Niki.
— Niezłą — przyznała.
— Wy dwoje! — babcia spojrzała na przyjaciół. — Nakryjcie do stołu.
Idę do sklepu i zaraz coś wysmażę.
Ubrała się i wyszła, nie pytając nawet, gdzie jest sklep.
Przyjaciele zostali w jadalni sami z prateściową. Staruszka nie
zwracała uwagi na otoczenie, robiła na drutach coś z wielkiego
czarnego kłębka, który trzymała na kolanach.
— Myślisz, że mówi po polsku? — zastanowił się Net, po czym sam
sobie odpowiedział. — Nie, zdecydowanie nie. To teściowa z drugiego
małżeństwa. Babcia raczej wyszła za Australijczyka.
— Czy wszystko OK? — zapytała po angielsku Nika. — Może czegoś
pani potrzeba?
Prateściowa pokręciła głową, co dawało nadzieję, że przynajmniej
zrozumiała pytanie.
— Punkt pierwszy odhaczony — stwierdził Net.
— Nakryjmy do stołu. Gdzie trzymacie talerze?
— Obawiam się, że tu. — Net wskazał wysoką stertę brudnych naczyń
w zlewie i nagle z przerażeniem zrozumiał. — Trzeba pozmywać!
Najkrótszy program zmywarki trwa półtorej godziny.
Nika stanęła przed stertą i zastanowiła się, co najpierw wyjąć, żeby
cała misterna konstrukcja nie runęła.
— Budowanie tego nie było łatwe — przyznał Net. — Jak sobie
pomyślę, w jakim stanie są talerze na spodzie, z warstwy
dwutygodniowej...
— Musimy uzdatnić tylko sześć kompletów. Resztą zajmie się
zmywarka.
Skrzywiony z obrzydzenia Net wziął w dwa palce pierwszy talerz i
otworzył zmywarkę.
— Zaczekaj — powstrzymała go Nika. — Może się nie znam na
zmywarkach, ale jak włożysz do niej...
— Racja. — Net odstawił talerz z przyklejoną i zaschniętą resztką
makaronu z pulpetem. — Zatka się.
— Trzeba najpierw udrożnić zlew i usunąć większe kawałki. Ufff... —
Nika zatkała nos rękawem kurtki. — To nie jest wczorajszy obiad.
— Wali tygodniowo — zgodził się Net. — Wtedy skończyły się talerze i
przeszedłem na pizze jedzone wprost z tektury i zupki w plastikowych
kubkach.
— Słuchaj, a ty właściwie nie mogłeś tego pozmywać? Albo ugotować
czegoś, żeby pomóc rodzicom?
— Ja?! Kobieto, no co ty!
— Felix jakoś może gotować... — zauważyła kąśliwie Nika.
W odpowiedzi Net wydał z siebie bliżej nieokreślony dźwięk.
Włączyli wyciąg nad kuchnią, posegregowali naczynia i sztućce,
wybrali sześć najmniej brudnych kompletów, a resztę opłukali i
włożyli do zmywarki. Wspólnymi siłami, krzywiąc się, zmyli wszystko,
a jak było trzeba, to najpierw oskrobali.
— Chyba babcia Adelajda nie przypomina kuzynów Felixa — przyznał
Net, gdy skończyli. — Zdaje się, że doprowadzi do normalizacji. Będę
mógł zabrać od ciebie komputer!
— Będziesz mógł. — Nika posmutniała.
Net zmarszczył brwi i chwilę nad czymś myślał.
— Właśnie zdałem sobie sprawę ze strasznej rzeczy — oznajmił. — Na
tym poziomie są tylko dwa pokoje, bo za jadalnią i salonem jest
wielka pracownia taty. Pokoje gościnne są na piętrze.
— Prateściowa... — Nika zerknęła na pracowicie dziergającą na
drutach staruszkę.
— Na piętro prowadzą schody. — Net pokiwał głową. — Albo ja się
będę musiał przenieść, albo bratosiostra. Stawiam na mnie...
9.
Pytania bez odpowiedzi

Zosia postawiła chyba na zmieszanie obecnego image'u z poprzednim,


do wypastowanych glanów założyła bowiem różową spódniczkę i biały
sweterek. Rozprostowała loki. Nie wzbudzała już takiej sensacji jak
wcześniej, co dawało nadzieję, że nie zamieni się znów w szarą
myszkę.
Net odprowadził ją obojętnym wzrokiem.
Chwilę później pojawiła się Nika.
— Cześć! — rzuciła bez entuzjazmu. — Jak sytuacja w domu?
— Lepiej, chociaż oczywiście to ja musiałem się wynieść ze spaniem
na piętro — odparł Net. — Tata wstawił do mojego pokoju łóżko
turystyczne. W dzień na szczęście mogę tam wchodzić, ale w nocy
komputery i tak muszą być wyłączone. Po ósmej mogę korzystać więc
tylko z laptopa, bo prateściowa wcześnie chodzi spać. Przyjechały na
dłużej, więc pomęczysz się jeszcze trochę z moim komputerem.
Nika uśmiechnęła się, ale tylko na chwilę.
— Trochę się denerwuję. — Spojrzała na Neta, szukając w nim
wsparcia. — To ważna rozmowa... Jak się nie uda...
— Idź i załatw to z marszu — poradził. — Im dłużej się zastanawiasz,
tym łatwiej się potem zatniesz.
— Pewnie jeszcze go nie ma.
— Już jest. Widziałem.
— A jeśli wszedł i wyszedł?
— Nie starczy ci siły, żeby pójść drugi raz?
— Najpierw spotkam panią Helenkę.
— Co z tobą? Weź się w kupę. Zresztą Helenka rano jest zawsze w
lepszym nastroju. Iść z tobą?
— Dzięki, ale nie. Przecież jesteś mistrzem ciętego faux pas*. —
Uśmiechnęła się nieznacznie.
— Wiem przecież. — Net obrócił ją i delikatnie pchnął w kierunku

*Faux pas (fr.) - nietakt, gafa.


schodów. — Dasz radę, mała. Przebijesz się przez Helenkę jak glut
przez jednowarstwową chustkę do nosa i wylądujesz wprost na
dywanie dyra. Zeszła na parter, dotarła do drzwi sekretariatu i
zamarła z dłonią nad klamką. Powtórzyła sobie w myślach, co
powinna powiedzieć, wzięła głęboki oddech i nacisnęła klamkę.
Prawie nacisnęła, bo w ostatniej chwili ręka odmówiła jej
posłuszeństwa.
Dziewczyna poczuła złość, takie wahanie nie leżało w jej naturze.
Denerwowała się oczywiście - od tej rozmowy zależało bardzo wiele.
Mama zginęła wiele lat temu, kiedy Nika miała kilka lat. Tata zmarł
niedawno, a w wyniku urzędowego bałaganu nikt nie zajął się sierotą.
Zostawiona sama sobie, bez rodziny, musiała szybko dorosnąć i
nauczyć się samodzielności. A przede wszystkim opanować trudną
sztukę gospodarowania pieniędzmi, co obce jest nawet sporej części
dorosłych. Żyła sama w małym mieszkanku na warszawskiej Pradze,
płacąc rachunki ze skromnej renty po tacie, która urzędniczym
rozpędem, a może i jakimś cudem, wciąż przychodziła. Nika
dorabiała, imając się różnych zajęć, głównie pracy chałupniczej. Ta
jednak się skończyła wraz z kolejną falą importu wszystkiego z Chin.
Dziewczyna z trudem wiązała koniec z końcem. Przed wakacjami
otrzymała list z informacją o podwyżce czynszu. Wtedy uratowało ją
stypendium naukowe ufundowane przez szkołę. Marzeniem
dziewczyny było dotrwanie do osiemnastych urodzin, kiedy to nikt nie
będzie już mógł umieścić jej w domu dziecka. Teraz jednak przyszłość
jawiła się w czarnych barwach, bo stypendium było zagrożone przez
jedną setną punktu brakującą do średniej 5,0.
Tym bardziej więc trzeba się wziąć w garść! Zapukała i przekroczyła
próg sekretariatu. Pani Helenka uniosła wzrok znad kolorowej
gazetki.
— Aaa... Tak. Miałam po ciebie iść.
— Iść po mnie? — Nika stanęła zaskoczona.
— Przecież sama przyszłam...
— To świetnie. Nie muszę się wspinać. — Ruchem głowy wskazała
drzwi do gabinetu dyrektora. — Czeka na ciebie. — Po czym rzuciła do
interkomu. — Nika Mickiewicz do pana.
— Tak, poproś, kochanieńka.
Nika chciała zapukać, ale nie było jak - drzwi z obu stron obito skórą
na gąbce. Nacisnęła więc klamkę i weszła. Dyrektor magister inżynier
Juliusz Stokrotka siedział rozparty za biurkiem i wyglądał jak
prawdziwy technokrata*, choć (czego nikt poza nim nie widział)
monitor jego komputera wyświetlał błękitny ekran z informacją
o krytycznym błędzie systemu. Dyrektor nie miał pojęcia, co z tym
zrobić, więc postanowił zaczekać, aż samo przejdzie.
Nika stanęła na środku dywanu i ukłoniła się. Czy to możliwe, że
dyrektor analizował na bieżąco średnią ocen wszystkich uczniów
i odkrył, że Nika nie dostanie stypendium? Czy to możliwe, że aż tak
się przejął, żeby ją wezwać?
— Chodzi o ocenę ze sprawowania i czynsz... bo ten czynsz zdrożał...
— zaczęła się plątać. — A tata nie pracuje... więc to stypendium... A
sprawowanie...
— Sprawowanie... — przytaknął Stokrotka. Wstał zza biurka i z
rękoma założonymi za plecami stanął przed dziewczyną.
Przyglądał się jej chwilę, po czym wskazał kanapę, by usiadła. Sam
jednak stał. — To dobrze, że przyszłaś do mnie sama. I tak miałem z
tobą porozmawiać o tej... sprawie.
— Naprawdę? — ucieszyła się. — Więc pan wie?
Chciała wstać, ale dyrektor gestem powstrzymał ją.
— Wiem o wszystkim, co się dzieje w tej szkole — odparł dumnie,
zerkając na komputer. — Także o tym, co robiłaś wczoraj po ostatniej
lekcji.
Nika w jednej chwili spoważniała. Przypomniała sobie, jak po
ostatnim dzwonku pocałowała Neta.
— Czy to jest zabronione? — zapytała. — Przecież... to moja prywatna
sprawa.
— Zabronione, i to jak! Nie masz osiemnastu lat. Jeżeli to robisz w
murach szkoły, to dodatkowo narażasz na szwank jej dobre imię.
Staramy się o certyfikat jakości i tego typu zachowania są karygodne!
To jak sabotaż działań dyrekcji, czyli moich.
— Pan chyba nie przypuszcza, że ja...
— Nie myśl, że przypuszczam — powiedział groźnie Stokrotka. —
Myśl, że wiem. Dlatego tylko, że przyszłaś tu dobrowolnie, jestem
gotów potraktować cię łagodniej.
Podszedł do biurka, wziął zadrukowaną na kolorowo kartkę i
zamaszystym ruchem położył na stoliku. Nika nachyliła się nad nią i
zobaczyła... siebie z butelką wina w damskiej toalecie.

* Technokrata - zwolennik ustroju, w którym władzę sprawowaliby


technicy i eksperci.
— Ale to nie... — próbowała zaprzeczyć, ale dyrektor jej przerwał.
— W ogromnym skrócie, młoda damo, grozi ci nie tylko naganna
ocena ze sprawowania, ale też dyscyplinarne wydalenie ze szkoły i
przydzielenie kuratora. Będę łagodny ze względu na to, że sama
przyszłaś się przyznać, ale są pewne zasady, których nawet ja nie
mogę łamać.
Nika wolno kręciła głową, nie wierząc, że to się dzieje naprawdę. A
potem usłyszała coś jeszcze gorszego.
— Jutro przyjdź z ojcem.
Spojrzała przerażona na dyrektora.
— On jest bardzo zajęty...
— Chcę z nim porozmawiać najdalej do końca tego tygodnia. —
Stokrotka wstał, tym samym dając do zrozumienia, że rozmowa jest
skończona. — Na razie przychodź do szkoły normalnie. Wszystko
rozstrzygnie się w piątek, na radzie pedagogicznej.
Niemal z płaczem wybiegła z gabinetu. Wróciła do sali kilka sekund
po dzwonku. Chemiczka, zwana Probówką, posłała jej niechętne
spojrzenie.
— Jest źle. — Nika zdołała tylko tyle szepnąć do ucha Neta. Probówka
nie należała do nauczycieli tolerujących rozmowy podczas lekcji.
Nika przez całą chemię nie potrafiła się skupić na nauce. Dopiero po
dzwonku opowiedziała wszystko Netowi. Stwierdzenie, że był
wstrząśnięty, byłoby przesadą.
— Wpadłaś po czułki w przeterminowany budyń — powiedział powoli.
— Certyfikat jakości... Czyli że gdyby nie certyfikat, to sprawa wina by
przycichła?
— Gdyby nie kamery, nie znaleźliby winnej.
— Ale to na pewno nie ty? — upewnił się Net, a Nika spojrzała na
niego zmęczonym wzrokiem. — Nie no, jasne, że nie... Nie byłabyś tak
głupia, żeby zostawiać dowód na miejscu przestępstwa. Instalują
kamery w szkole, mówisz? Szkoda, że nie można o Stokrotce mówić
Wielki Brat. Co najwyżej Brat Przeciętnego Wzrostu albo Gruby Brat.
A najlepiej - Łysy Gruby Brat.
— Mam problem... — przypomniała nieśmiało.
— Jasne, jasne — Net otworzył laptopa i zalogował się na szkolnym
serwerze jako James Bond. Po raz kolejny nie mógł się nadziwić, że
od kilku miesięcy Eftep nie skojarzył, że lista użytkowników
wzbogaciła się o kilka dziwnych nazwisk. Klikał przez chwilę, buszując
po dyskach, po czym oznajmił — zapisy z kamer są gdzie indziej.
Chyba nie przypięli nowego kompa do sieci. Ale za to mam coś o tym
całym certyfikacie. Tu jest lista rzeczy, które trzeba dostosować...
Klamki nie mogą być z aluminium. Niezłe, co? — Napotkał
wzrok Niki i zreflektował się. Miał już zamknąć okno z listą, gdy jego
wzrok padł na jedną z pozycji. — O nie! — Pokręcił z niedowierzaniem
głową. — O nie... To przegięcie... Ja się nie zgadzam... Ja protestuję...
— O co chodzi? — ponagliła go Nika.
— O mun... mun... mun...
— Wyduś to wreszcie!
— O mundurki!!!
***
Felix w tym czasie zszedł do szkolnego sklepiku. Właściwie to nie
chciał niczego kupować, ale nie miał lepszego pomysłu, co zrobić ze
sobą w czasie przerwy. Stanął więc przed gablotką z informacjami
dyrekcji. Przeglądał ją co kilka dni. Miał podejrzenia, że jest jedynym
uczniem, który to robi. Tego dnia przybyła nowa kartka. Rzucała się w
oczy, miała bowiem kilkanaście kolorowych pasków, jakby
maźniętych pędzelkiem, wraz z opisami: pierwsza „a", trzecia „c" czy
druga „b". Niewątpliwie chodziło o klasy. Tylko co to miało znaczyć?
Kartka była zatytułowana „Oficjalna lista obowiązkowych kolorów".
Ale kolorów czego? Przecież nie ubrań. Może chodzi o okładki
zeszytów? Jakiś kod barwny świadectw? Obok wisiała kopia
dokumentu poświadczającego rozpoczęcie przygotowań szkoły do
spełnienia norm jakości agencji. Poza tym nie było tam niczego
interesującego, więc Felix ruszył wolno korytarzem, by ułożyć w
głowie plan, jaki miał zamiar zrealizować po szkole. Oczywiście, jak to
się często zdarza w takich przypadkach, nie minęło piętnaście sekund,
gdy jego rozmyślania zostały przerwane.
— Wiesz, o co chodzi z tymi kolorami? — zapytał Wincenty z drugiej
„b".
Felix spojrzał na niego zaskoczony.
— Myślałem, że tylko ja czytam takie rzeczy.
— No to jest nas dwóch.
— Nie mam pojęcia. — Felix wzruszył ramionami. — Jak się dowiem,
dam znać.
— Trzymajmy się razem. — Wincenty machnął ręką i odwrócił się. —
Szykuje się coś niedobrego.
Trzymajmy się razem, powtórzył w myślach Felix. Trafne określenie
ostatniego tygodnia. „Szykuje się coś niedobrego" też zresztą pasuje.
Do następnego.
***
— Wiem! Zmontujemy zdjęcia dyra, jak wali wódę z gwinta na
szkolnym patio. — Net miał kolejny pomysł. — Wymienimy zdjęcie za
zdjęcie. Przecież ani jedno, ani drugie nie jest prawdziwe.
Nika pokręciła tylko głową.
— To Zosia — powiedziała. — To ona popija wino w szkole. I to ona
wypiła piwo na imprezie u Gilberta.
— Myszą wypiła piwo?! — wykrzyknął Net. — Nie wierzę. Po co?
— Na odwagę. Na przykład po to, żeby zagadać do Felixa.
— Dyrektor też nie uwierzy tak łatwo — zastanowił się chwilę. — Taka
grzeczna, cicha dziewczynka... Będzie ciężko.
— To na nic...
— Czekaj, czekaj. Nie wylewajmy krów z kąpielą. Musi być jakieś
wyjście... — Zamyślił się i po trzech sekundach doznał olśnienia. — Po
prostu ją wydajmy! Przecież kilku nauczycieli widziało ją w tym stroju
w poniedziałek. Oczyścisz się z zarzutów i przy okazji zdobędziesz
wdzięczność dyra.
Nika pokręciła głową.
— Nie mogę tego zrobić...
— Przecież wkopała cię już drugi raz!
— Ale niechcący.
— Przez nią stracisz stypendium. A możesz stracić i dom.
Spojrzeli na siebie i zrozumieli się bez słów - trzeba było naradzić się z
Felixem.
— Teraz to będzie wyglądało, jakbyśmy chcieli się z nim pogodzić, bo
jest nam potrzebny — zauważyła Nika. — Chociaż wcale się nie
pokłóciliśmy...
Zamilkli, wrócił bowiem Felix. To nie był dobry czas ani miejsce na
zaczynanie rozmowy.
***
Przed wuefem Net i Nika podeszli do stojącego samotnie Felixa.
— Co słychać? — zagadał Net.
Felix popatrzył na niego smutno i wzruszył ramionami.
— Żadnych postępów — powiedział cicho.
— Tak ogólnie pytałem. Nie o tę... sprawę.
— Tak ogólnie to też żadnych postępów.,
Nika spuściła głowę. Net skrzywił się nieco.
— Musimy pogadać. Ważna sprawa.
Felix pokiwał głową.
— Dziś na wuefie jest Cedynia — odparł. — Jak sprawdzi listę,
możemy iść do kwatery.
Zabrzmiał dzwonek, więc poszli do swoich szatni. Trzy minuty później
uczniowie drugiej „a" i drugiej „b" ustawili się w bezładnym
dwuipółszeregu, by odbębnić sprawdzanie listy i zacząć grać.
Otworzyły się drzwi zaplecza, ale zamiast profesora Cedyni wyszedł
stamtąd Arnold Schwarzenegger, a przynajmniej ktoś bardzo do
niego podobny. Miał około czterdziestu lat, krótko przystrzyżone
włosy i kanciastą twarz. Nosił białe buty sportowe, spodnie dresowe i
T-shirt opinający umięśniony tors i ramiona. Poruszał się krokiem
komandosa w służbie czynnej i sprawiał wrażenie, jakby przez
ostatnich parę lat nie robił nic poza wypijaniem hektolitrów odżywek
białkowych i przenoszeniem mebli. Stanął kilka metrów od bezładnej
grupki. Uczniowie zamarli w zaskoczeniu pomieszanym z
przerażeniem. Wyraz twarzy obcego nie zapowiadał niczego dobrego.
— W dwuszereeegu zbiórkaaa! — ryknął. Uczniowie w dwie sekundy
ustawili się w poprawny sposób. — Nazywam się Cyryl Borkowski i
będę was uczył wychowania fizycznego.
Założył ręce z dwoma dziennikami z tyłu i zaczął się przechadzać
wzdłuż stojących. Na jego szerokiej klacie wisiała smycz zakończona
chromowanym gwizdkiem.
— Skończy się lelum polelum — oznajmił donośnie. — Te brzuchy
znikną. — Powiódł wzrokiem po uczniach, aż dotarł do Klemensa. —
Prawie wszystkie brzuchy znikną. Zmniejszą się przynajmniej. Znikną
przygarbione plecy i obwisłe ramionka. Zrobię z was prawdziwych
mężczyzn. — Zerknął na wpatrzoną w niego z zachwytem Aurelię. — Z
połowy z was zrobię prawdziwych mężczyzn. Reszta... będzie miała
lepszą kondycję. Na początek coś lekkiego: bieg na tysiąc metrów
przez park.
— Jest minus dziesięć — zauważył Felix.
Nauczyciel spojrzał na niego ostrzegawczo.
— Dlatego zrobimy najpierw solidną rozgrzewkę — wyjaśnił.
— Nie możemy ćwiczyć na zewnątrz, jak jest tak zimno.
Cyryl Borkowski tym razem spojrzał na niego groźniej. Z jednego z
dzienników wyjął kartkę i chwilę ją czytał.
— Regulamin mówi, że można ćwiczyć na zewnątrz, gdy temperatura
jest równa bądź wyższa od minus dziesięciu stopni — powiedział.
— Dziesięciu — sprostował Felix. — Tam nie ma minusa.
Nauczyciel przyjrzał się bliżej kartce, strząsnął coś dłonią i wydął
wargi w grymasie dezaprobaty dla rzeczywistości.
— Będziemy biegać po korytarzu — powiedział z wyraźną złością w
głosie i" zaczął energicznie truchtać w miejscu, a następnie
przemieszczać się w kierunku drzwi. — Ruchy! Ruchy! Parami za
mną. Dreptać! Dreptać!
Przypominało to ćwiczenia wojskowe. Truchtając jak oddział
żołnierzy z ADHD*, zbiegli piętro niżej, gdzie pan Borkowski ustawił
ich w czterech rzędach. Klemens już spływał potem, a jeszcze nie
rozpoczęła się rozgrzewka.
— Trzydzieści przysiadów.
Klemens zrobił tylko pół przysiadu, to znaczy klapnął na podłogę i nie
mógł wstać. Częściowo ukryta za nim Celina wykonywała udawane
kaczkowate skłono-przysiady. Korytarz wypełnił się stękaniem i
sapaniem. Wuefista z dezaprobatą pokręcił głową, uniósł gwizdek i
dmuchnął w niego z całej siły. Dźwięk był porażający.
Wszyscy skulili się, a w chwilę później otworzyły się drzwi jednej z sal.
To była Konstancja.
— Staram się prowadzić lekcję, szanowny kolego — powiedziała.
— Ja też! Koleżanko szanowna... Niech każdy z szanownych nas
prowadzi po swojej stronie drzwi.
Geograficzka zmierzyła go pełnym dezaprobaty spojrzeniem i
zamknęła drzwi.
— Dwie serie po dziesięć pompek — zarządził nauczyciel.
— Ile?! — przeraził się Oskar, ale zgromiony wzrokiem, posłusznie
położył się na podłodze.
Zdołał zrobić pięć i padł na parkiet, ciężko dysząc. Ledwie kilku
chłopców, w tym Felix i Net, zrobiło dwadzieścia pompek.
Dziewczynom poszło jeszcze gorzej. Violi z drugiej „b" udało się zrobić
trzy, po których usiadła pod ścianą z czerwoną od wysiłku twarzą.
— Co wy robicie poza żarciem chipsów i gapieniem się w telewizor? —
zapytał z irytacją w głosie pan Borkowski.
— Pijemy colę i jemy słodycze — wyjaśnił uprzejmie Gilbert.
— Cisza! To było pytanie retoryczne! Sześć okrążeń, mięczaki. —
Powiódł po nich pogardliwym wzrokiem. — Ustawić się czwórkami

* ADHD (ang. Attention Déficit Hyperactivity Disorder) - zespól


nadpobudliwości psychoruchowej; charakteryzuje się
nadruchliwością, impulsywnością i zaburzeniami koncentracji.
wzdłuż korytarza. Na sygnał gwizdka startują kolejne czwórki.
Szkoła była zbudowana na planie kwadratu, wewnątrz którego
znajdowało się patio. Szerokim korytarzem można było bez przeszkód
obejść dookoła pierwsze i drugie piętro. Na parterze z tyłu szkoły
uniemożliwiał to tunel łączący patio z ogrodem. Obejście trzeciego
piętra wymagałoby otwarcia na oścież drzwi po obu stronach sali
gimnastycznej. Tak więc jedynie pierwsze i drugie piętro nadawały się
do biegu na tysiąc metrów.
Czwórki jakoś nie chciały się formować. Zamiast tego zaczęła się
przepychanka, każdy bowiem chciał być na samym końcu.
— Żałosne. — Cyryl skrzywił się z niesmakiem. — Banda tłustych
fajtłap. Ciepłe kluchy. Jak się nazywasz? — wskazał Klemensa.
— Klemens.
— Kluchemens, do pierwszego szeregu. Ty, „Przygarbusie", też. —
Machnął ręką na Geralda. — Pan „Chude Ramionka" i pani „Jestem
Leniwa" tak samo. Dalej! Formować szyk. „Rachityczna" za nimi
razem z .Wytrzeszczem" i „Mam Krzywe Nogi"! Nikogo nie pominę.
„Tłusty Zadek" do trzeciego szeregu! Dalej „Brzuchal" i „Pryszczaty
Nos". Dwa ostatnie szeregi robią dodatkowe okrążenie karne.
Po ostatnim zdaniu maruderzy ożywili się i teraz próbowali się dostać
na początek. Było na to jednak za późno. Rozległ się przeraźliwy
dźwięk gwizdka. Pierwsza czwórka najpierw schyliła się odruchowo, a
dopiero potem wystartowała. Klemens ruszył jak załadowana
ciężarówka. Nie zdążył przebiec nawet piętnastu kroków, gdy drzwi
pracowni geograficznej ponownie się otworzyły.
— Zamknąć drzwi! — ryknął pan Borkowski. — Zejść z toru!
— Szanowny ko... — Tylko tyle zdążyła powiedzieć Konstancja, nim
Klemens, mimo rozpaczliwych prób wyhamowania, z całym impetem
wyrżnął w drzwi. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem, a Klemens stanął
przed nimi, nie wiedząc, co robić. Ze środka sali dobiegły odgłosy
zamieszania. Reszta uczniów, którzy jeszcze nie wystartowali, gapiła
się w milczeniu w nieruchomego Klemensa.
— Batman — skomentował Net. — Człowiek, który żywi się batonami.
Batman zabójca.
— Biegniesz Kluchemens! — wrzasnął wuefista. — Biegniesz! Wyścig
trwa.
Co kilka sekund rozlegał się gwizdek i startowały kolejne czwórki.
Drzwi kilku klas otworzyły się jeszcze, ale nikt więcej nie próbował
przerywać wyścigu. Po dziesięciu minutach zdyszane stado padło na
mecie i nawet okrzyki Cyryla zagrzewające do następnego etapu
ćwiczeń nie pomogły. Najmniej zmęczone były bliźniaczki Birskie,
które podczas wyścigu urządziły sobie sztafetę, w efekcie czego każda
z nich przebiegła tylko połowę dystansu.
— Banda nieudolnych leni. — Nauczyciel patrzył na obydwie klasy z
odrazą. — Jak można się doprowadzić do takiego stanu?
— Nie jesteśmy cyborgami — wyjaśnił spokojnie Felix. — Nigdy nie
mieliśmy takich lekcji wuefu.
— Do szatni! Dziś dałem wam taryfę ulgową. Przygotujcie się
psychicznie do następnej lekcji.
Schodami powlekli się do szatni.
— Sam jest jak cyborg — mruknął Lucjan.
— Chyba cybork — poprawił go Net. — Cyryl Borkowski. Już nie
znoszę faceta.
— Uważaj, bo się przejmie.
— Następna jest plastyka — powiedział Net, pochylając się do Felixa.
— Tam będzie luz. Pogadamy o sprawie.
Lekcje plastyki od wakacji odbywały się na zasadzie podobnej do
wuefu, a właściwie były swobodniejsze, bo o plastyce żaden z
nauczycieli nie miał pojęcia. Nikt nawet nie próbował zmuszać
uczniów do rysowania czy malowania. Zazwyczaj była to godzina,
podczas której można było odrobić pracę domową. Czasem zdarzało
się, że któryś z nauczycieli robił swoją lekcję, by tego lub następnego
dnia i klasa, i on mogli wyjść godzinę wcześniej.
Jednak już w progu wszystkich czekała niespodzianka.
— Co jest?! — wykrzyknął Net.
Stojąca w sali kobieta odwróciła się do niego.
— Uwodzicielska krępość błękitu — powiedziała. — Tak nazwałam ten
obraz.
Net i Nika stali na progu pracowni plastycznej, a tuż za nimi reszta
klasy. Gapili się w kompletnie odmienione wnętrze. Jeszcze dwa dni
temu sala była jedyną pustą, nie licząc ławek i tablicy, salą w szkole.
Teraz na ścianach wisiały reprodukcje dzieł sławnych malarzy i
rzeźbiarzy, obok tablicy stały dwie szafy biurowe i komoda, a na
środku wielkiego artystycznego nieładu pod tablicą tkwiła sztaluga z
obrazem przedstawiającym uwodzicielską krępość błękitu. Stojąca
przed nim kobieta z pędzlem i paletą w dłoniach była z pewnością
nową nauczycielką plastyki. Niska, miała nie więcej niż dwadzieścia
pięć lat, a blond włosy spływały na ramiona jej su-
kienki składającej się z kilku różnych sukienek i koszulek nałożonych
jedna na drugą.
— Wchodźcie — powiedziała zachęcająco. — Musimy się lepiej
poznać.
— W celu?... — zapytał ostrożnie Lucjan.
— W celu współtworzenia realium. I nierealium. No wchodźcie,
wchodźcie... — Machała ręką, jakby się bała, że wszyscy uciekną.
Uczniowie nieufnie przekraczali próg sali.
— Chciałabym poznać wasze możliwości, pasje, nadzieje... —
Dotknęła czoła wierzchem dłoni, jakby nad czymś myślała albo
zamierzała zemdleć. — To ważne... Rozdam wszystkim kartki, dużo
kartek... — Sięgnęła do szuflady komody i zaczęła wyciągać z niej
papiery różnego koloru i formatu. — Kartki, więcej kartek. Niech
każdy ma swoje kartki... Bierzcie je i twórzcie.
— Co to ma być?... — zapytał cicho Net.
— Pewnie jednym z warunków przyznania szkole certyfikatu jest
zatrudnienie specjalistów — orzekł Felix.
— Sporo problemów przez ten certyfikat — odparł ze złością Net. —
Straciliśmy dwie godziny relaksacyjne.
Wszyscy wzięli kartki oraz kredki, ołówki lub farby i usiedli w
ławkach. Te również stały w artystycznym nieładzie, którego nikt poza
nauczycielką nie potrafił ogarnąć umysłem.
— Och, nie przedstawiłam się — zorientowała się plastyczka. —
Jestem Zuzanna Zdrój i tchnę nieco artyzmu w wasze materiali-
styczne dusze.
— Będą pały, jak ktoś nie umie rysować? — wyraził zainteresowanie
Gilbert.
— Och nie, nie będzie złych ocen. — Zuzanna znów dotknęła czoła
wierzchem dłoni. Felixowi przemknęło przez myśl, że robi tak po
prostu dlatego, że wewnętrzna strona dłoni jest cała w farbie. —
Prawdziwa sztuka nie poddaje się ocenom. Prawdziwa sztuka jest
sama sobą. Jest...
— Sztuką dla sztuki? — podsunął Net.
— O tak! — ucieszyła się plastyczka. — Bardzo ładnie to ująłeś.
Net nachylił się do Niki i szepnął:
— Jakbym słuchał mojej mamy sprzed wybliźniakowania.
— Niczego wam nie narzucam — ciągnęła nauczycielka. — Wyraźcie
siebie poprzez sztukę. I nie zapomnijcie podpisać swoich dzieł. — Po
czym dodała nieco innym tonem — na koniec lekcji chcę mieć
wszystkie prace na biurku. — Uśmiechnęła się znów i odwróciła do
obrazu przedstawiającego krępy błękit.
— Nie umiem malować — mruknął pod nosem Net. — OK. Spróbuję.
— Chwycił pędzel, umoczył w kubku i zaczął mieszać kolory. — Ona
maluje olejami, ale co tam.
— Chyba coś odziedziczyłeś po mamie — podsunęła Nika.
— Marudność?
— Hm...
Uczniowie bardzo szybko zorientowali się, że na tej lekcji nikt nie
wymaga od nich siedzenia w ławkach, więc zaczęli chodzić i
rozmawiać. Felix pochylił się do Neta i powiedział przyciszonym
głosem:
— Możemy teraz omówić tę tajemniczą sprawę.
— Temat wymaga dłuższej chwili spokoju. Chodźmy po lekcjach do
Zbędnych Kalorii.
— OK, jeśli to nie zajmie dużo czasu. Mam jedną sprawę do
załatwienia.
Następny kwadrans poświęcił na pokrywanie papieru kolorowymi
plamami. Co ciekawe, większość klasy z zapałem oddała się radosnej
twórczości, co nie przeszkadzało w kontynuowaniu rozmów. Net bez
entuzjazmu pokrywał papier farbą. Wreszcie uznał, że jego plamy są
wystarczająco artystyczne, by je oddać i mieć resztę lekcji dla siebie.
Podpisał dzieło i zaniósł nauczycielce.
— Skończyłem — oznajmił. — Nosi tytuł Jesienna pochwała wiosny.
Albo jakoś tak...
Pani Zdrój, oderwana od malowidła, spojrzała na niego lekko
nieprzytomnym wzrokiem.
— Wybacz, ale zapomniałam, gdzie jestem. — Wzięła w dłonie karton
pokryty bezładnymi plamami. Pokiwała głową i zawyrokowała — nie
masz pomysłu. Wciąż szukasz drogi. Dopracuj to. Będziesz wielki.
Net odebrał swoje dzieło i powlókł się do ławki. Przyjrzał się mu i
stwierdził, że woli zacząć od początku.
— Chcesz? — Podał malunek Aurelii, która ślęczała nad pustą kartką.
— Dopracujesz to i będziesz wielka.
— Dzięki! — ucieszyła się dziewczyna. Prace nad przeróbką dzieła
rozpoczęła od odcięcia paska z podpisem Neta i obrócenia obrazka do
góry nogami.
Siedząca obok Klaudia narysowała dziesięć różowych półkul na dole
kartki. Net zerknął na to i zapytał:
— Co to ma być? — zainteresował się.
— Tylko to umiem malować. — Dziewczyna wzruszyła ramionami. —
Nazwę ten obraz Paznokcie.
Net westchnął, wrócił na swoje miejsce, zmierzył wzrokiem znawcy
nową kartkę, podpisał się i powiedział:
— Nazwałem to Antarktyda.
— Nie wygłupiaj się — skarciła go Nika. — To pierwsza lekcja z nową
nauczycielką.
Siedząca nieopodal Aurelia nie mogła wymyślić, co dorysować do
dzieła Neta, więc po prostu machnęła pośrodku kropkę cienko-pisem
i podpisała się. Wstała i podbiegła do nauczycielki.
— Zapisałaś w tym swoją duszę — pokiwała z uznaniem głową pani
Zuzanna. — Szóstka. Bardzo dobre.
— Noż po prostu!... — Net żacisnął zęby. — OK, niech będzie. Kropki
są w cenie. — Postawił małą kropkę na środku białej kartki. — Kupa
pingwina cesarskiego na Antarktydzie. Minimalizm wyrazu,
przestrzeń, szeroka perspektywa, ekspresja bieli...
— Nie stać cię na nic więcej? — Nika uśmiechnęła się jednak
przelotnie.
Net przyjrzał się kartce. Uśmiechnął się chytrze i zaczął pokrywać ją
kropkami w losowych miejscach.
— Dużo pingwinów tędy leciało. Miały akurat migrację bieguno-wo-
biegunkową.
Nika pokręciła głową z dezaprobatą i zajęła się swoim malowaniem.
Net z zapamiętaniem oddał się kropkowaniu. Szybko stwierdził, że
losowe stawianie kropek jest ponad ludzkie siły. Poddał się magii
wzorów i według bliżej nieznanej zasady pokrywał papier ławicami
kropek. Jedni zajęcie to uznaliby za odmóżdżające, a inni za
transcendentne*. Faktem jednak jest, że Net na prawie pół godziny
dał się pochłonąć kropkowaniu białego kartonu formatu B3. Gdy
wreszcie oderwał się od pracy, zamrugał oczami i powiedział:
— Mam wrażenie, jakbym od dwóch godzin przebywał w innej
rzeczywistości. Najpierw każą mi biegać dookoła szkoły, a potem
wyrażać się kropkowaniem. Wciągnęło mnie...

* Transcendentne - to inaczej wymykające się zwykłemu ludzkiemu


doświadczeniu, wykraczające poza zasięg ludzkiego poznania za
pomocą podstawowych pięciu zmysłów; niepoznawalne przy użyciu
dostępnych środków naukowych.
— Sam wybrałeś tę formę wyrazu — rozległo się nad nimi. Odwrócili
głowy, napotykając uśmiechnięte spojrzenie pani Zuzanny.
Nauczycielka nachyliła się nad zakropkowaną powierzchnią. — To jest
niezłe! — oceniła nagle. — Naprawdę niezłe. Proste w swej prostocie,
ale jakże głębokie w swej głębi.
— Nazwałem to... — zaczął Net, ale Nika kopnęła go pod stołem. —
Nazwałem to Pingwiny.
Wzór kropek nie był przypadkowy. Z pewnością były na nim ich
skupiska i puste przestrzenie. Patrząc na rysunek z większej
odległości, widziało się jedno, a podchodząc bliżej i mrużąc oczy - coś
zupełnie innego.
— Tak szczerze... — przyznał Net. — To sam nie mam pojęcia, co to
jest.
— Ależ to nie jest ważne — żachnęła się nauczycielka. — Nawet sama
ważność nie jest ważna. Postawię ci za to ósemkę.
— Nie ma takiej oceny...
— Sztuka nie zna ograniczeń.
Następne oceny, które znalazły się w dzienniku, wahały się od sześciu
do dwunastu. Dwunastkę dostał Gerald za abstrakcyjnego bohomaza
o nazwie Bażant i kura na tle jesiennej puszczy. Rubryczki w
dzienniku były tak małe, że dwucyfrowa liczba zmieściła się w dwóch
polach, co w efekcie dało dwie oceny: jedynkę i dwóję. Gerald tego nie
zauważył, ale Net owszem. Uśmiechnął się złośliwie i oczywiście nie
miał najmniejszego zamiaru nikomu o tym mówić. Zastanawiał się
jednak, w jaki sposób pani Zuzanna Zdrój ma zamiar wpisać te
wszystkie siódemki, ósemki i dziewiątki do programu
komputerowego, który zwyczajnie nie pozwoli na wprowadzenie
wartości powyżej cyfry sześć.
Następną lekcją był język polski z ich wychowawczynią, panią Jolą
Chaber. Godzina wychowawcza często spontanicznie zamieniała się
miejscami z językiem polskim, co zresztą było wykorzystywane w
niecnych celach przez nieprzygotowanych uczniów, głównie Lucjana i
Oskara. Tym razem jednak zamiany dokonała sama nauczycielka.
— Nie wyjmujcie zeszytów — oznajmiła od razu po wejściu do klasy.
Chwilę zastanawiała się, jak przekazać przykrą informację. Wreszcie
postanowiła powiedzieć wprost. — Od przyszłego semestru, czyli po
feriach, musicie przychodzić do szkoły w ubraniach tego samego
koloru.
W klasie zapadła grobowa cisza. W tej ciszy Net wyciągnął telefon,
pikał w niego przez chwilę, po czym oznajmił:
— Sprawdziłem. Dziś nie jest pierwszy kwietnia.
Pani Jola uśmiechnęła się. Oprócz pana Czwartka, była to jedyna
nauczycielka, która dopuszczała rozmowę, a nie tylko odpowiadanie
na pytania, co przez kilka osób bywało mocno nadużywane.
— Niestety mówię poważnie — odparła. — To jak z postępem
technicznym. Trzeba stosować nowe rozwiązania, żeby samochody
czy telefony lepiej działały. Tak jest też z systemem szkolnictwa.
Stąd... — potarła nos i spojrzała gdzieś w podłogę. — Stąd ten pomysł.
— Wydaje mi się, że pani sama w to nie wierzy — zauważyła cicho
Celina.
Pani Jola westchnęła.
— To się nazywa wewnętrzne rozdarcie — zauważyła Nika.
Nauczycielka westchnęła jeszcze raz.
— Macie rację — przyznała. — Wcale nie podoba mi się ten pomysł.
Jednak z drugiej strony, pracuję w tej szkole i... niejako ją
reprezentuję.
— Możemy coś poradzić? — zapytał Net. — Ja to bym już wolał
mundurek. A w ogóle to jaki kolor wylosowaliśmy?
— Nie chcesz wiedzieć — pokręcił głową Felix.
— Nie mów! — przeraził się Net. — Różowy?!
— Mówiłem, że nie chcesz wiedzieć.
— Ej! — wtrąciła Klaudia. — Nie jest tak źle. Mógł być brązowy.
Połowa mojej szafy to różowe stroje. O co wam chodzi?
— Sprawa jest bardziej skomplikowana — przerwała im
wychowawczyni. — To nie jest wymysł dyrekcji. To wytyczne agencji
przyznającej certyfikaty jakości. Wiecie chyba, że nasze gimnazjum
stara się o certyfikat?
— W wytycznych jest o mundurkach! — wykrzyknął Net, po czym
zorientował się, że nie powinien o tym wiedzieć. — Znaczy... czytałem
gdzieś w internecie.
Pani Jola westchnęła po raz trzeci.
— Nie mogę zdradzać przebiegu rady pedagogicznej — powiedziała —
ale system kolorów został przegłosowany jako łagodniejsza wersja.
— Łagodniejsza niż mundurki?! — prawie krzyknął Net. — Nigdy
wcześniej nie sądziłem, że jest coś gorszego od mundurków, a teraz
się okazuje, że jednak jest.
— Nie założę różowego swetra — oświadczył Lucjan. — Zero szans.
— Różowe ma być wszystko — wyjaśniła nauczycielka. — Chodzi o to,
żeby oprócz reprezentowania szkoły na zewnątrz, również wzbudzić
zdrowe współzawodnictwo między klasami.
— A na koniec wygramy wycieczkę do muzeum kanalizacji? — zapytał
Oskar.
— Nieźle będziemy reprezentować szkołę w różowych dresach
— mruknął Net. — Porażka... Ubiorę się w granatowe i pomarańczowe
róże. Chyba nie będzie nam pani tego sprawdzać ze skalą
kolorystyczną.
— Dopóki pracuję w tej szkole, muszę się stosować do... do zasad —
odparła niechętnie.
— W to też pani nie wierzy — zauważyła z goryczą Celina.
Pani Jola przysiadła na biurku i założyła nogę na nogę.
— Dobra, macie rację. Uważam, że to głupie. — Rozłożyła ręce. — Jeśli
was to pocieszy, głosowałam przeciw. Ale... to nic nie zmienia.
— Porozmawiam z tatą — powiedział całkiem poważnie Wiktor.
— Możemy się przenieść całą klasą do innej szkoły. Oczywiście panią
zabieramy ze sobą! — dodał szybko.
— To nie będzie konieczne. — Pokręciła głową. — Szczerze mówiąc,
uważam, że ten pomysł jest tak... nietrafiony, że nie ma szans
powodzenia. Upadnie po kilku tygodniach.
— Po kilku ciężkich tygodniach — dodał ponuro Net.
***
Po lekcjach spotkali się w Zbędnych Kaloriach. Przy serniku i
czekoladzie na gorąco Net w skrócie opowiedział Felixowi całą hi-
storię. Nika tylko kiwała głową.
— Dyrektor złamał jedną z najważniejszych zasad sprawiedliwości -
„Nie osądzaj pochopnie" — przyznał Felix. — To problem, bo nawet
jeśli zrozumie, że to nie była Nika, nie będzie się chciał przyznać do
błędu.
— Problem jest bardziej złożony, bo dyrektor chce się widzieć z tatą
Niki — powiedział Net.
— Mamy więc przede wszystkim dwa problemy techniczne — orzekł
Felix. — Po pierwsze, musimy skądś wziąć faceta, który będzie udawał
tatę Niki, a po drugie, ten ktoś będzie musiał przekonać Stokrotkę,
żeby nie wywalał Niki ze szkoły.
— I żeby nie zmniejszał mi oceny ze sprawowania — dodała Nika.
— Wynajęcie aktora jest problematyczne — ciągnął Felix. — Po
pierwsze, musiałby być podobny do twojego taty... chociaż to może
nie tak ważne. Po drugie, musiałby załadować sobie do głowy wiele
informacji o tobie, o nas, o szkole - inaczej dyrektor mógłby się
zorientować, że to ścierna. Po trzecie, musiałby mieć wybitne
zdolności negocjacyjne, bo sprawa nie jest prosta.
— No chyba, że wydamy Myszę — przypomniał Net.
— Nie wydamy Zosi — wtrąciła Nika. — Już mówiłam.
— Nie ułatwiasz w ten sposób, mała...
Felix pocierał w zamyśleniu brodę, a przyjaciele wpatrywali się w
niego w napięciu.
— Pamiętacie, jak w zeszłym roku daliśmy nauczkę Marcelowi? —
odezwał się wreszcie.
— Wielki Pluszowy Mściciel! — przypomniał sobie Net. — To było
niezłe!
— Technika posunęła się naprzód. W Instytucie powstały nowe
projektory 3D. Mają wyższą rozdzielczość i w ściśle określonych
warunkach dają niemal idealne złudzenie, że hologram jest
materialny Myślę, że uda się je pożyczyć.
— Naprzód posunęła się też animacja 3D — dodał Net. — Ale nie
chcesz chyba wysłać do Stokrotki Wielkiego Pluszowego Mściciela,
czy czegoś w ten deser?
Felix pokręcił głową i oznajmił:
— Chcę wysłać do niego tatę Niki.
Net i Nika spojrzeli na niego za zdziwieniem. Net chciał przypomnieć,
że tata Niki nie żyje, ale się powstrzymał.
— Hologram? — zapytał zamiast tego. — Chcesz zrobić model taty
Niki i go animować? Nie da się! Lepiej zrobić model twarzy z ja-
kiejś elastycznej masy i kogoś w to ubrać. Jak na filmie szpiegowskim.
Ale wtedy... — spochmurniał — też trzeba znaleźć kogoś, kto wie o nas
i szkole wszystko, ma zdolności aktorskie i negocjacyjne.
— Chcę zrobić model taty Niki i go animować — przytaknął Felix. —
To znaczy ty i Manfred zrobicie model, a potem avatarem będzie
sterował... wymyślimy kto.
— Avatarem? — zapytała Nika.
— W grze avatar to postać, którą kierujesz — wyjaśnił Net. — Felix
chce na podstawie zdjęć twojego taty stworzyć avatara, który będzie
się ruszał i mówił. Wyślemy go do Stokrotki na rozmowę. W ciągu
ostatniego roku moc komputerów podwoiła się, ale to nie znaczy, że
można ot tak, swobodnie animować człowieka w czasie rzeczywistym.
Jak chcesz nim sterować? — Net zmrużył oczy, po czym sam sobie
odpowiedział. — Myślisz, że twórcy Quake'a czy Simsów się obrażą,
jak pożyczymy od nich gotowe układy ruchów i mechanizm kładzenia
cieni?
— Może prościej użyć darmowego software'u? — zasugerował Felix.
— Wiesz.., to może i nie jest takie głupie...
— Wiem, że nie jest.
— Sam to przecież wymyśliłeś. I musiałeś to powiedzieć, zanim ja to
wymyśliłem?
— Przestańcie, zanim zaczniecie — poprosiła Nika.
Felix i Net spojrzeli na siebie, po czym Felix zaczął tłumaczyć:
— W skrócie wygląda to tak, że trzy wiązki słabego lasera rysują w
przestrzeni trójwymiarowy obraz, podobnie jak w starych
kineskopach telewizyjnych. Tam wiązka elektronów była zakrzywiana
przez elektromagnesy i rysowała na powierzchni ekranu linię za linią.
Pełny obraz powstawał dwadzieścia pięć razy na sekundę. Nasze
rzutniki rysują obraz wprost w powietrzu, w miejscu przecięcia się
trzech promieni lasera. Obraz jest widoczny tylko pod pewnym kątem
- ustawimy soczewki tak, żeby avatar był widoczny mniej więcej od
metra nad podłogą do metra osiemdziesięciu. Na Stokrot-
kę starczy, o ile nie położy się na ziemi ani nie wejdzie na stół, bo
wtedy iluzja zniknie. Drugi problem to oświetlenie. Avatar będzie
stworzony ze światła, jak zapis holograficzny księżniczki Lei w
czwartej części Gwiezdnych wojen.
— Ten wyświetlany przez R2-D2? — zapytał Net. — Nie dałbym się
nabrać...
— Nasze rzutniki będą miały większą rozdzielczość. Jest jednak
pewne utrudnienie. Jeśli w gabinecie będzie za ciemno, Stokrotka
zobaczy avatara świecącego jak neon, jeśli za jasno - zrobi się
przezroczysty.
— Zapewne masz plan na tę okoliczność?
— Oczywiście. Dobiorę się do skrzynki bezpieczników na korytarzu i
zainstaluję tam regulator napięcia. Dopasujemy oświetlenie wnętrza
gabinetu tak, by hologram wyglądał jak rzeczywisty obiekt... to jest,
człowiek. Dlatego musimy to zrobić po zmierzchu. Do tego dochodzi
system dźwięku przestrzennego, na szczęście zintegrowany z
projektorami. Tworzy złudzenie, że źródło dźwięku jest w dowolnym
punkcie pomieszczenia. Chodzi o przesunięcie fazy... — przerwał,
widząc minę Niki. — Nieważne. To działa.
— Twój tata załatwi te rzutniki? — zapytała.
— Nie powinno być problemu. O której zwykle wychodzi dyrektor?
— Nie wiem.
— Czy znowu chcesz wkradać się do szkoły w nocy? — skrzywił się
Net.
— Tego właśnie chcę uniknąć — wyjaśnił Felix. — Dlatego najpierw
musimy ustawić rzutniki w hallu i nagrać dyrektora, jak rano wchodzi
do szkoły. Potem odtworzymy go wieczorem Sylwestrowi z
podłożonym dźwiękiem. Holo-Stokrotka powie mu, żeby nas wpuścił
do gabinetu, bo musimy coś poprawić przy jego komputerze.
Będziemy rzecz jasna przebrani za serwisantów.
— Brzmi idiotycznie — ocenił Net. — Skąd pewność, że dyr w ogóle
odpalił swojego kompa?
— Ponieważ komputeryzacja administracji to warunek zdobycia przez
szkołę certyfikatu. Stokrotka musi się nauczyć posługiwać
komputerem, bo ten certyfikat to teraz jego główny cel. Sylwester ma
pojęcie o komputerach takie samo jak Stokrotka, więc wmówimy mu
wszystko.
— Mętne to i pokrętne.
— Jeśli masz lepszy pomysł, mów od razu. Zaraz zadzwonię do taty,
żeby przywiózł rzutniki. Jutro po lekcjach instalujemy je w hallu. W
czwartek rano nagrywamy dyrektora, jak wchodzi, a wieczorem, jak
wychodzi. Podkładamy głos żądający od Sylwestra wpuszczenia nas
do gabinetu i przenosimy tam sprzęt. W piątek dyrektorowi składa
wizytę twój tata. — Spojrzał na Nikę.
— Na styk — zauważyła.
— Więc spróbujmy nie skopać żadnego etapu. — Felix położył na
blacie dziesięć złotych. — To lecę. Mam sprawę. Zresztą... nie będę
wam przeszkadzał.
— No, co ty... — wykrztusiła zaskoczona Nika, ale Felix był już przy
drzwiach.
Net spojrzał na leżący na stoliku banknot.
— Właśnie sobie o czymś przypomniałem... — powiedział powoli. —
Dziś jest wtorek, prawda? Godzina... za piętnaście trzecia. —
Wyciągnął z plecaka minikomputer. — Licytacja!
— Fakt — przyznała z zaskoczeniem Nika. — Przez tę babcię i
dyrektora całkiem wyleciała mi z głowy rakieta.
Net otworzył stronę aukcji i odetchnął.
— Luz, zostały trzy minuty... ale ktoś nas przebił. Trzeba zapłacić co
najmniej sto dwadzieścia złotych.
— Trochę drogo... Możesz kupić, a potem sprzedać?
— Nie... W moim profilu wpisałem dane nieistniejącego krewnego...
— Masz dwie stówy — przypomniała sobie Nika. — Kasa z loterii.
Wygrałeś ją dzięki Wielkiemu Antycypatorowi.
Net skrzywił się z niechęcią, ale wpisał dwieście złotych w polu
maksymalnej sumy, którą może zapłacić, i nacisnął przycisk
„Licytuję".
— Przebiliśmy — powiedział. — Jak nikt nas nie przelicytuje w ciągu
minuty, to kupimy czajnik za sto osiemdziesiąt.
W oczekiwaniu gapili się w monitor.
— Zauważyłeś, że Felix ani razu się nie uśmiechnął? — zapytała Nika.
— Zauważyłem.
— Powinniśmy coś z tym zrobić.
— Niech najpierw on coś z tym zrobi... Mamy! — wykrzyknął. — Jest
opcja odbioru osobistego, ale... — spochmurniał — adres poznamy,
jak pieniądze wpłyną na jego konto.
— Odebrałeś nagrodę z loterii?
Net wyjął z kieszeni nieco wytarty kartonik z kuponem.
— Żeby odebrać nagrodę, trzeba być pełnoletnim. Nie mogę
powiedzieć tacie, że zagrałem, bo mi strzeli wykład o hazardzie i
skonfiskuje kupon.
— Chyba wiem, kto się zgodzi — zastanowiła się Nika.
Net spojrzał na nią z nadzieją:
— Babcia.
***
— Sprawdziliśmy salę matematyczną... — Inspektor Ronald Szus
przerzucał kartki. — Kąty kątomierzy, prostotę linijek, kalku-
lowalność kalkulatora, kredowatość kredy, napięcie w gniazdkach...
Tak, pracownia matematyczna zaliczona. Fizyczna wypadła lepiej, niż
przewiduje norma, więc coś musicie z tym zrobić. Geograficzna
idealnie w normie. Niestety w pracowni historycznej znaleźliśmy całą
masę nieaktualnych map.
— Bo to mapy historyczne — powiedział zrezygnowanym głosem
dyrektor.
— To samo mówił ten śnięty profesor... — przypomniał sobie Szus. —
Zastanowię się jeszcze nad tym. Może zrobimy wyjątek. Została nam...
— zaczął wertować papiery. — Została nam jeszcze...
Dyrektor zamknął oczy, bo doskonale wiedział, która z pracowni
została do ocenienia.
— Pracownia biologiczna — oznajmił inspektor. — Zaprowadzi nas
pan?... A nie, przepraszam. — Spojrzał na zegarek. — Właśnie minęła
piętnasta zero osiem. Norma przewiduje teraz lunch... Właściwie to
chyba była trzynasta zero osiem... No nieważne. Spotkamy się w
pracowni za kwadrans. Sandro, gdzie tu jest najbliższy bar z
certyfikatem jakości?
Stokrotka odetchnął z ulgą i popędził na pierwsze piętro do pracowni
Butlera. Wpadł na zaplecze i rozejrzał się badawczo. Profesor stał na
środku sali z założonymi rękoma i robił dziwne miny, patrząc na
ścianę.
— Co ty robisz, Zenonie?... — zapytał zaskoczony Stokrotka.
— Jem lunch.
— Dłubiesz językiem w zębach.
— To lunch pozyskiwany podciśnieniowo. Na śniadanie miałem
kanapkę z serem i trochę utkwiło...
Dyrektor wydął policzki i przyłożył dłoń do ust.
— Jak zobaczy to ta mała z dużym neseserem... — jęknął — od razu
nas skreślą.
— Zjem, zanim przyjdą. — Biolog podszedł do okna, by odsłonić
żaluzje i wpuścić nieco popołudniowego światła.
Stokrotka skrzywił się, zobaczył bowiem wielką plamę na plecach
nauczyciela.
— Nie odczuwasz czasem potrzeby... — zastanawiał się, jak ubrać
swoje myśli w grzeczne słowa — potrzeby uprania fartucha?
Butler zastanowił się.
— Nie, raczej nie. Może w sierpniu, z nudów. Po każdym praniu jest
sztywny i nie pachnie tak swojsko. Czemu pytasz?
Stokrotka wydął wargi.
— Tak sobie. Ale masz drugi? Czysty?
— Oczywiście, że mam.
Przez twarz Stokrotki przemknął lekki wyraz ulgi.
— Nie zaparzyłbyś herbaty? — zapytał.
Profesor skinął głową i pstryknął czajnik. Dyrektor założył ręce i
przyjrzał się zawartości najbliższej półki. To, co było w wielkim słoju z
formaliną... Czym prędzej odwrócił wzrok i podszedł do okna. Stojąca
przy oknie rosiczka tygrysia na widok przemieszczającej się pod jej
nosem łysiny zaczęła się ślinić.
— Wiem, co planujesz, ale nie rób tego! — warknął ostrzegawczo
Butler, nawet nie patrząc w tę stronę.
— Co? — Dyrektor spojrzał na niego z zaskoczeniem.
— To nie było do ciebie. — Profesor zajął się przygotowaniem kubków
na herbatę.
Stokrotka rozejrzał się po zapleczu. Nikogo więcej tu nie było. Jedynie
rosiczka metr nad jego głową oblizywała się i staczała wewnętrzną
walkę, ale tego dyrektor nie mógł widzieć.
— Pomyśl o konsekwencjach — powiedział groźnie biolog.
— Ja? — Zdezorientowany dyrektor wskazał siebie palcem.
— Oczywiście, że nie ty.
Dyrektor zmarszczył brwi i na wszelki wypadek wyszedł z zaplecza.
Przechadzał się po pracowni, pilnie przyglądając się zgromadzonym w
niej okazom.
— Nie uciekło ci aby nic ostatnio? — zapytał.
— Nie. — Butler pojawił się w drzwiach zaplecza. — Ten pyton nie
dopełzł nawet do schodów.
— Nie mówiłeś, że... Ale się znalazł?
— Tak. Jest tam. — Wskazał jedno z terrariów na zajmującym całą
ścianę regale.
Stokrotka podszedł do regału i nachylił się do terrarium. Było puste.
— Nie ma go! — Odskoczył i rozejrzał się po podłodze. — Znów ci
zwiał.
— To piąty raz w tym miesiącu. Zdolna bestyjka, nauczył się otwierać
pokrywę — dodał biolog z nieskrywaną dumą.
— I niczego z tym nie zrobiłeś?! — Dyrektor schylił się i sprawdził pod
ławkami. — Duży jest?
— Nie bardzo. — Butler przyłączył się do poszukiwań. — Ze trzy
metry.
— Trzy metry! — Dyrektor wyprostował się raptownie. — Jak możesz
trzymać tu takie bydlę?!
— Wąż się... zwija.
— Nie pytam o to, jak go mieścisz, tylko po co... — Dyrektor znów się
nachylił i zmrużył oczy. — To terrarium nie ma tylnej szyby!
Biolog zerknął na pojemnik.
— Faktycznie. Więc to tędy ucieka. Ale przy twojej tuszy możesz się
czuć bezpieczny. Nie zaatakuje kogoś, kogo nie może połknąć.
— Nie chodzi teraz o mnie, tylko o certyfikat.
— Nie połaszczy się na kawałek papieru.
— O czym ty mówisz?! — Stokrotka poczerwieniał ze zdenerwowania.
Spojrzał na zegarek. — Szukaj go! Za pięć minut będzie tu ten
inspektor.
— Jemu też nic nie zrobi. Węże nie rozgryzają, tylko połykają w
całości. Czekaj... — Butler podszedł do terrarium i włączył lampy
termiczne. Pomarańczowe światło dawało dużo ciepła. — To zmarz-
luch. Zaraz sam wróci.
— Kiedy wstawisz tę szybę?
— Myślisz, że to konieczne? — Pyknął czajnik, więc Butler poszedł
nalać herbaty. — Wtedy nie będzie miał jak wracać do środka.
Dyrektor, wciąż zerkając pod nogi, przeszedł kawałek dalej.
— Dlaczego poidełko dla tarantuli jest po zewnętrznej stronie szkła?
— zapytał podejrzliwie. — Czy ona też wychodzi, kiedy chce?
— To nie dla tarantuli — uspokajająco odparł z zaplecza profesor. —
To dla ptasznika z sąsiedniej klatki. Wpada czasem. Ma małe
drzwiczki i klameczkę.
Dyrektor odskoczył gwałtownie. Faktycznie metr dalej stało terrarium
z innym, wcale nie mniejszym pająkiem. Nie było drzwi-
czek, ale leżące w rogu wymiętoszone opakowania po chipsach same
w sobie były mocno podejrzane.
— He, he. Dałeś się nabrać. — Butler wyszedł z zaplecza z dwoma
parującymi kubkami.
— Nie żartuj tak sobie, jak przyjdą — poprosił Stokrotka. — To
ostatnia pracownia, która jest do skontrolowania. W fizycznej
musimy tylko zepsuć kilka pomocy dydaktycznych i zrobić ze dwa
brzydkie napisy na ścianach, ale to akurat proste. Od ciebie teraz
wszystko zależy. Jak spod szafy wypełznie pyton...
— Nie ma obawy, on się wstydzi obcych. — Butler wręczył
dyrektorowi kubek.
Stokrotka zaczął intensywnie dmuchać na herbatę. Wydawał się
zainteresowany nie tyle piciem, ile jak najszybszym schłodzeniem
napoju. Zerknął na terrarium pytona i z ulgą zobaczył wylegującego
się w cieple lamp węża.
— Nie wyłączaj tych lamp, dopóki nie wyjdą — powiedział. — Albo
lepiej do wizyty szklarza.
Sprawdził ustami, czy herbata nie jest gorąca, po czym niby niechcący
stracił równowagę i chlusnął herbatą na przód fartucha biologa.
— Och, bardzo cię przepraszam. — Wyciągnął chusteczkę i zaczął
rozprowadzać herbatę po większej powierzchni. — Teraz musisz
zmienić fartuch.
Butler nie przejął się ani trochę nową gigantyczną plamą.
— Drugi mam w domu.
— Nie mówiłeś, że... — Dyrektor przejechał dłonią po twarzy i spojrzał
na drzwi. Potem spojrzał na zegarek. A potem na Butlera, który teraz
miał plamy i z przodu, i z tyłu. — Trudno. Ściągaj. Powiemy, że jest w
praniu.
Biolog odstawił kubek i niechętnie zdjął fartuch. Pod spodem miał
znoszony sweter w serek. Dyrektor jąknął bezgłośnie. Grana-towo-
szare paski niegdyś były zapewne błękitno-białe, ale najgorsze były
wielkie dziury na łokciach i kilka mniejszych na brzuchu.
— Załóż. — Dyrektor pokręcił z rezygnacją głową. — Powiemy, że jutro
pójdzie do prania. Przygasimy światło, że niby coś tu sobie śpi za
szkłem...
Butler zamaszyście narzucił fartuch. Zahaczył o stojący na stole kubek
dyrektora i reszta herbaty znalazła się na błękitnej marynarce
Stokrotki. Dyrektor wydał z siebie zduszony okrzyk przerażenia.
— Mój jedyny garnitur w tym odcieniu błękitu... — szepnął.
— Och, bardzo cię przepraszam — powiedział Butler i połą swojego
fartucha zaczął wycierać garnitur. — Teraz musisz zmienić garnitur.
Niestety plama zamiast znikać, zmieniła kolor na fioletowy i stała się
jeszcze bardziej widoczna.
— Co tym wycierałeś poprzednio? — Dyrektor odsunął jego rękę.
— Chyba atrament.
Magister inżynier Juliusz Stokrotka spojrzał po sobie, szukając
możliwych rozwiązań, ale kroki na korytarzu pozbawiły go
alternatywy. Poczuł, jak robi mu się na przemian zimno i gorąco.
Nawet bez plam na garderobie wynik inspekcji wydawał się
przesądzony. A, co gorsza, dyrektor nie miał pomysłu, co z tym zrobić.
— Jezusie, Maryjo... — szepnął, luzując muszkę.
— Przeżyłem parę inspekcji — uspokoił go biolog.
— Lepiej chyba...
W tym momencie do sali wszedł inspektor Ronald Szus, a tuż za nim
wsunęła się jego asystentka.
— Zaczniemy od... — rozejrzał się, szukając punktu zaczepienia, czy
też bardziej — punktu, do którego można by się przyczepić.
Butler otworzył jedną z wiełu szuflad stołu laboratoryjnego, wyjął z
niej butelkę z mętnym, zielonym płynem i zamaszyście postawił na
blacie. Na przywiązanej do szyjki etykiecie widniał wyblakły napis
„1989". Wszyscy patrzyli na butelkę w milczeniu. Dyrektorska łysina
okryła się potem.
— Czy to nalewka? — wyraził zainteresowanie Ronald.
Butler skinął głową.
— Z nie byle czego — dodał. — Myosotis antagonikus alpestris,
zapominajka alpejska.
— Chyba niezapominajka?
— Z niezapominajek nie robi się nalewek.
Ronald Szus bił się z myślami.
— Jest pan pewien, że ta nalewka spełnia normy? — zapytał.
— Odpowiedź nie ma znaczenia — odparł szczerze Butler. — I tak
przecież nie będzie jej pan pamiętał.
Inspektor wypuścił głośno powietrze i skinął głową na asystentkę.
Dziewczyna położyła wielki neseser na ławce, otworzyła i z małej
przegródki wyjęła cztery kieliszki. Stokrotka wytrzeszczył na to oczy.
— W pracy?... — zdołał wyksztusić.
Inspektor otworzył clipboard, postawił ptaszka przy pozycji
„Pracownia biologiczna" i powiedział:
— Teraz już po pracy.
***
Felix wysiadł z tramwaju w miejscu, które najbardziej pasowało do
opisu taty. Słońce jeszcze nie zaszło, kładło długie cienie za
zaparkowanymi samochodami. Wzdłuż ulicy w zwartej zabudowie
stały kilkupiętrowe kamienice z kawiarniami i sklepami. Chłopak
ruszył chodnikiem. Sklepy tutaj nie były eleganckie, salon fryzjerski
wyglądał, jakby urządzono go w pięć minut i sąsiadował ze sklepem
motoryzacyjnym, którego zakratowana witryna przypominała
zapomniany magazyn części samochodowych. Mały zakład szewski
był tuż obok. Felix minął go, dyskretnie zerkając do wnętrza. W
mroku mignęła łysina szewca pochylonego nad kopytem. Chyba nie
zmieniło się tam nic od dziesiątek lat.
Felix przeszedł do końca ciągu handlowego i nie znalazł innego
szewca. Wyciągnął z plecaka kopertę z listem i plastikowym
słoiczkiem. W liście opisał wszystko, co wiedział na temat kolcobota i
mi-krobotów. Pominął jedynie szczegóły mogące naprowadzić
kogokolwiek na ślad przyjaciół. Wczoraj wieczorem list wygniótł,
zaniósł do punktu xero i zrobił kopię, następnie kopię również
wygniótł i zaniósł do innego punktu. Pilnował się nawet, by nie
zostawić na niczym odcisków palców. Czuł, że to trąci lekką paranoją,
ale nie chciał ryzykować dekonspiracji Niki.
Przeszedł wzdłuż sklepów i stanął przed witryną zakładu szewskiego.
Starszy pan siedział na antresolce, za niską ścianką. Jego łysina
kiwała się w rytm ruchów dłoni.
Felix odetchnął i wszedł do środka. Nieśmiało odezwał się trącony
drzwiami dzwoneczek. Wnętrze pachniało skórą, pastą do butów i
klejem. Światło słabej lampy wydobywało z półmroku porysowaną
ladę, wiekowe szafeczki, stary telefon, kubek z ogryzionymi
długopisami i mnóstwo innych drobiazgów. Obok schodków
prowadzących na antresolę, w norze za uchyloną zasłonką piętrzyły
się na półkach tekturowe pudełka. Druga lampa oświetlała
stanowisko pracy na górze.
— Dzień dobry — przywitał się cicho Felix.
— Minuta, już kończę. — Szewc kiwnął głową.
Z poziomu ziemi Felix widział jedynie czarne glany, nad którymi
pracował rzemieślnik.
— Chińska podróba — powiedział mężczyzna, nie podnosząc wzroku.
— Wygląda ładnie, ale skóra pęka po paru miesiącach. Zszy-ję tu, to
zaraz pęknie obok. Tak jest, jak ktoś próbuje kupić za tanio.
Felix domyślił się, że tamten mówi o butach, które reperuje. Nie
wiedział, co odpowiedzieć. Czy tak może wyglądać punkt kontaktowy
Instytutu? Czemu miałoby to służyć? Miał coraz więcej wątpliwości. I
zdał sobie sprawę, że po raz kolejny w ciągu kilku dni nie przemyślał
sprawy dostatecznie dobrze. Jeśli to miał być punkt kontaktowy
Instytutu, to pewnie były tu jakieś kamery, które mimo czapki i
zapiętej pod szyję kurtki pozwolą go potem zidentyfikować. Jeśli
natomiast nie był to punkt kontaktowy, to list i mikroboty dostaną się
w przypadkowe ręce.
Już miał się dyskretnie wycofać, gdy szewc podniósł się znad
podrabianych martensów. Niski i przygarbiony, powoli zszedł po
stromych schodach i świdrując Felixa bystrym spojrzeniem, zapytał:
— Czym mogę służyć?
— Szukam sznurówek — wypalił Felix.
— Jakich?
Oczywiście nie potrzebował sznurówek... Zaczął się zastanawiać, ile
dziurek mogą mieć martensy Niki. Niech chociaż ona skorzysta.
— Do takich jak tamte. — Wskazał but stojący na warsztacie.
— Dziesięć dziurek... — Szewc pogmerał w szufladzie i wyjął
opakowanie. — I dziesięć złotych.
Felix zdjął rękawiczkę, wysupłał banknot, położył na blacie. I od razu
zacisnął usta w złości na własną nieostrożność. Ale było już za późno -
mężczyzna schował banknot do szuflady. Banknot... Zostały na nim
jego odciski palców. Felix bąknął „Dziękuję", odwrócił się na pięcie i
wyszedł na ulicę. Przeszedł kilkadziesiąt metrów i zatrzymał się. Teraz
nie mógł już tam wrócić. Zwykle wkurzał się na nieostrożność Neta, a
teraz sam popełniał podobne błędy. Dziesięć złotych w plecy, ale
przynajmniej Nika się ucieszy. O ile ma w butach po dziesięć dziurek.
Gdy chował sznurówki do plecaka, jego wzrok padł na kopertę. Nie
zaklejał jej, żeby móc jeszcze raz przeczytać tekst i obejrzeć mi-
kroboty przed oddaniem przesyłki. Sięgnął do koperty i natrafił na...
swój zeszyt. Niechcący wsunął go do koperty! Felix niespodziewanie
dla samego siebie zaczął się śmiać. Cóż za szczęście, że tak nieudolnie
poszło mu przygotowywanie się do przekazania przesyłki. Dwa
minusy jednak dają plus. Przełożył zeszyt do właściwej przegródki.
Wyjął pudełko i otworzył je. Na miękkiej flaneli leżało kilkanaście
błyszczących granatowo ziarenek. Nie miał pomysłu, co zrobić dalej.
Na leżące nieruchomo mikroboty padły ostatnie promienie
zachodzącego słońca. I wtedy chmara kilkunastu mikrobotów
w ułamku sekundy wzbiła się w powietrze i z cichym bzyczeniem
odleciała w niebo. Oniemiały Felix gapił się w górę. Czy to możliwe,
żeby były tak sprytne? Czekały na moment, aż wszystkie będą mogły
uciec? Nie, nie wszystkie. Kilka na wszelki wypadek zostawił w domu.
Nie było sensu tu stać. Przecież nie wrócą. Przygarbiony powlókł się w
kierunku przystanku.
***
Babcia kończyła smażyć cebulkę. Po domu roznosił się smakowity
aromat, który wywabił nawet tatę Neta z pracowni. Kręcił się teraz po
kuchni, udając, że ma tam coś ważnego do zrobienia, ale naprawdę
nie mógł się doczekać jedzenia. Początkowo podejrzliwy wobec babci,
postanowił dać jej kredyt zaufania, bo choć energiczna i głośna, nie
zaczęła się panoszyć. No i ten zapach...
— W żadnym sklepie nie było steków z kangura ani mielonej
krokodyliny — wyjaśniła babcia, widząc, jak tata krąży coraz bliżej
patelni. — Wyjątkowo robię więc pulpety. W sosiku grzybowym.
— Na pewno będą pyszne. — Tata przełknął ślinę.
— Przekonamy się za pięć minut.
Zapach wywabił z piętra również Neta.
— Za pięć minut? — upewnił się, zbiegając po schodach.
— Nie więcej niż sześć.
Prateściowa siedziała w swoim wózku zaparkowanym w
przypadkowym miejscu na środku przejścia do pracowni taty. Robiła
na drutach dziecięcy sweterek. Nie byłoby w tym nic szczególnego,
gdyby nie to, że sweterek był czarny. Dojechała do końca rządka,
położyła druty na kolanach i przejechała wózkiem w inne, równie
dziwaczne miejsce - tuż przy ścianie, w dodatku przodem do niej.
Powróciła do przerwanej pracy.
— Lekarz kazał jej spacerować — wyjaśniła babcia.
— Czy ona... umie mówić? — zapytał szeptem Net.
— Dawno nic nie mówiła. I nie musisz tak szeptać. Słabo słyszy i nie
rozumie słowa po polsku. A poza tym nie obchodzi ją, co inni
o niej mówią.
Z pokoju bliźniaków wyszła mama. Pocałowała tatę w policzek
i zapytała:
— Jak praca?
— Nadganiam.
Net uśmiechnął się do siebie. Tą prosta wymiana zdań zwiastowała
poprawę atmosfery w domu. Mama zajęła się nakrywaniem do stołu.
Net obserwował ją chwilę, po czym podszedł do taty.
— Kombinujesz, jak strącić rakietę? — zapytał.
— Po co ją strącać, skoro i tak spadnie? — Tata zaśmiał się bez
wesołości. — Nikt nam nie pomoże. Z punktu widzenia innych krajów
lepiej jest nic nie robić. Skoro my wysłaliśmy tę rakietę i ma spaść u
nas, to wszelkie zmiany tego stanu rzeczy są niewskazane. Sprawa jest
więc delikatna. Nie zajmuję się tym bezpośrednio, ale z rozmów w
naszym zespole wiem, że trafienie czymś w tę rakietę jest bardzo
trudne, choć teoretycznie możliwe. To akurat nie jest tajne. Mamy
inną rakietę, która po małej modyfikacji mogłaby wejść na orbitę. Ale
nawet gdyby trafiła w tamtą rakietę, to tylko wybiłaby ją z orbity.
Mielibyśmy wtedy dwie dryfujące rakiety, które w dodatku spadłyby
szybciej. No i mogłyby spaść gdziekolwiek, a kolejnego
międzynarodowego skandalu nikt nie chce.
— Nie można jej wysadzić? Gdyby naładować tę drugą rakietę
materiałem wybuchowym.
— O tym też myśleliśmy. Powstałoby trochę mniejszych i większych
odłamków, które jeszcze pogorszyłyby sytuację. — Tata rozłożył ręce.
— Musielibyśmy mieć naprawdę potężny ładunek, żeby rozbić rakietę
na dostatecznie małe kawałki, żeby się spaliły w atmosferze. Była też
koncepcja odpalenia małego ładunku, który zmieni trajektorię lotu
tak, by rakieta spadła do oceanu. Niestety to zbyt precyzyjna robota,
by ktokolwiek się na to odważył. Czasu co-
raz mniej. Narad i burzy mózgów było wiele, a dobrego pomysłu nie
mamy. Możesz się o to zapytać taty Felixa. On w tym bardziej siedzi.
— To nad czym ty pracujesz?
— Tworzę program dekodujący sygnał nadawany z rakiety.
— Ten zagłuszający namierniki antyrakiet czy nasz hymn?
— To bardziej skomplikowane. Ukryty w rakiecie nadajnik wysyła
jeszcze trzeci sygnał, który początkowo braliśmy za szum. Z
pewnością przeznaczony dla kogoś na Ziemi. Być może po to
wystrzelono rakietę. Jeśli rozkodujemy sygnał, prawdopodobnie
dowiemy się, dla kogo jest przeznaczony. A ten ktoś może potrafi
kierować rakietą.
Net przypomniał sobie tatę Gilberta. Szalony chemik nie sprawiał
wrażenia kogoś zdolnego do stworzenia tak skomplikowanego planu.
— Jest jakaś szansa, że się uda? — zapytał Net.
— Wszystko da się rozkodować, jeśli ma się wystarczająco mocny
komputer i wystarczająco dużo czasu. Przy naszych obecnych
możliwościach trwałoby to około miliona lat. — Tata uśmiechnął się
kwaśno. — Próbuję stworzyć doskonalszy wzór.
— Wzór... — Net spuścił wzrok.
— Siadajcie do stołu — poprosiła babcia. — Już gotowe.
Pulpety były naprawdę pyszne. Nie minęła jednak minuta, gdy
z pokoju bliźniaków dobiegły pierwsze odgłosy zbliżającego się ataku
płaczu. Mama wytarła usta serwetką i odłożyła sztućce.
— Zaczekaj. — Babcia delikatnie przytrzymała ją za ramię. — Zjedz
najpierw. Nic im się nie stanie przez dwie minuty.
— Ale płaczą...
— Przyzwyczaiłaś je, że ciągle się nimi zajmujesz. Zagłaskujesz je.
Mama spojrzała błagalnie na tatę. Wytrzymał spojrzenie. Bliźniaki
popłakały krótką chwilę, podczas której bliska płaczu była również
mama, postękały i uspokoiły się.
— Dzieci to nie katastrofa, tylko radość. — Babcia uśmiechnęła się do
mamy. — Nie poświęcajcie im całego czasu, bo się wpędzicie w jakąś
nerwicę. To i tak odbije się na nich.
— Nie budzą cię w nocy? — zapytała mama. — Net skarżył się, że
wszystko słychać przez ścianę.
— Mama się wierci przez sen — babcia wskazała prateściową — więc i
tak słyszę skrzypienie jej łóżka.
— Łóżko, fakt — przyznał tata. — Gdybyśmy wcześniej wiedzieli, że
mama przyleci, zorganizowalibyśmy to lepiej.
— Mną się nie przejmujcie, kochani. Ale musicie więcej ze sobą
rozmawiać. Przecież bilet kupiłam dwa tygodnie temu.
— Wiedziałaś o tym od dwóch tygodni? — Tata spojrzał na mamę.
— Nie było okazji, żeby o tym porozmawiać... — przyznała mama.
— To teraz już o tym nie mówcie. — Babcia machnęła ręką. — Źle się
pulpety strawią przez nerwy.
Prateściowa, bez słowa, nie patrząc na nikogo, powolutku zjadła całą
porcję, odsunęła talerz i kontynuowała dzierganie na drutach. Wciąż
wykorzystywała spory kłębek pozyskany z pokrowca w taksówce.
— Teraz już idź do nich. — Babcia wyjęła mamie z rąk talerze. — Ja
pozbieram.
Tata dyskretnie ulotnił się do pracowni. Net został i pomógł sprzątnąć
ze stołu. Nie był to objaw nagłej zmiany charakteru, tylko pretekst do
rozmowy.
— Czy babcia nie wybiera się czasem na zakupy? — zapytał z niewinną
minką. — Albo na spacer?
— Lepiej powiedz od razu, o co chodzi — uśmiechnęła się babcia. —
To bardzo ułatwia życie.
Net już otwierał usta, żeby opowiedzieć rozbudowaną fabularnie
historię, ale zrezygnował. Wyjął z kieszeni lekko wymięty kupon
loterii.
— Nie wypłacą mi wygranej — powiedział. — Nie mam osiemnastu
lat.
Babcia wytarła dłonie i wzięła kupon.
— Rodzice nie byliby zachwyceni, co? — pokiwała głową. Net
przytaknął. — Hazard to zgubny nałóg.
— Ja tak tylko raz.
— Tak się zwykle zaczyna. — Oddała mu kartonik. — A potem może
być gorzej.
Chłopak westchnął.
— Przynajmniej niech babcia nie mówi nikomu o tym...
— O czym? — udała zdziwienie.
Net uśmiechnął się kwaśno i zaczął się zastanawiać nad innym
sposobem odebrania dwustu złotych.
— Jutro na śniadanie zrobię placki z bananami — powiedziała babcia.
— Ale chyba nie macie bananów, co?
— Pojęcia nie mam.
— Coś mi się wydaje, że się przejdę do sklepu po te banany. Masz
ochotę na mały spacer?
Net spojrzał na nią z zaskoczeniem i na jego twarzy pojawił się szeroki
uśmiech.
***
Zostało mu osiem mikrobotów. Cztery z nich przełożył do szklanego
pudełeczka, jakiego używa się do badania próbek w pracowniach
biologicznych, uniósł siedzisko superfotela na maksymalną wysokość
i wyprostował oparcie. Od kwadransa siedział pochylony nad blatem
roboczym i wpatrywał się w te małe tajemnicze ziarenka. Były
martwe, nieruchome. Nie wykazywały większej aktywności niż piasek.
Trącone, przesuwały się, oświetlone, odbijały światło. Co wtedy
uruchomiło roboty? Świeże powietrze? Temperatura? Światło?
Światło... Wystartowały, gdy otworzył wieczko pudełka i padły na nie
promienie słoneczne.
Przysunął pudełko do lampki, niemal do samej żarówki. Zero reakcji.
Może więc chodzi o rodzaj światła? Halogen w lampce daje ciepłe,
żółtawe. Słońce świeci na biało. Sięgnął po encyklopedię naukową,
potem odpalił komputer i sprawdził kilka haseł w Wikipedii. Wiedział
to już wcześniej, ale się upewnił: światło białe to mieszanka, która
powstaje z połączenia co najmniej dwóch barw dopełniających, na
przykład czerwonej i zielonej lub niebieskiej i pomarań-
czowej. W widmie słonecznym jest też trochę promieniowania
niewidzialnego dla człowieka. Ultrafioletu na przykład. Rozejrzał się
po swoim królestwie. Skąd tu wytrzasnąć źródło ultrafioletu?
Przeszedł się wzdłuż regałów. Było tu naprawdę mnóstwo
przydatnych i nieprzydatnych rzeczy, ale nic mu się nie skojarzyło z
promieniowaniem UV. Tester banknotów! Powinien być w każdym
sklepie. Dochodziła siódma, więc większe sklepy były jeszcze czynne.
Narzucił kurtkę, schował pudełko do kieszeni i wymknął się z domu.
Za płotem pan Sobolak wykorzystywał wolny czas. Montował do
drzwi swojego BMW żółte listwy w miejsce oryginalnych czarnych -
więc jednak nie będzie elegancko. Śnieg już prawie zniknął z ulic, ale
wieczorny mróz piekł w policzki. W nocy temperatura miała spaść do
minus piętnastu. Minął kilka przecznic i wszedł do pierwszego
otwartego sklepu. Wnętrze było kolorowe i nowoczesne. To był raczej
klub fitness, solarium albo salon kosmetyczny.
Dziewczyna za ladą miała czarne kręcone włosy, tipsy upstrzone
brylancikami i była opalona na brąz. Felixowi skojarzyła się z Aurelią.
— Dzień dobry. — Wiedział, jak idiotycznie zabrzmi jego pytanie, ale i
tak je zadał. — Czy ma pani tester do banknotów?
Dziewczyna nie była zdziwiona. Szczerze mówiąc, wyraz jej twarzy
sugerował, że jest pogodzona z niezrozumiałością świata. Skinęła
głową i postawiła na blacie czarne urządzonko. Ze szczeliny z boku
wydobywało się słabe fioletowe światło. Felix wyjął z kieszeni pudełko
i zbliżył do szczeliny. Mikroboty wydawały się idealnie czarne, co
znaczyło, że pochłaniają promieniowanie. Jednak poza tym w ich
stanie nic się nie zmieniło.
— I jak? — zapytała dziewczyna. — Prawdziwe?
— Najwyraźniej nie... Dziękuję. — Miał już wyjść, gdy doznał
olśnienia. — Czy to jest solarium?
Dziewczyna skinęła głową.
— Na ile najkrócej można włączyć lampy kwarcowe? — zapytał.
— Co włączyć? — Dziewczyna uniosła wydepilowane brwi.
— Chodzi mi o... — szukał odpowiedniego słowa — o to urządzenie do
opalania.
— Łóżko! — odkryła dziewczyna. — Pięć minut, ale tym nie możesz
zapłacić.
Felix schował pudełko.
— Starczy mi trzydzieści sekund.
— Za krótko. Nawet nie zauważysz różnicy. Pięć minut za siedem
złotych.
Nie było sensu tłumaczyć, że nie zamierza się opalać, tylko wykonać
eksperyment naukowy. Odliczył siedem złotych. W małym pokoiku
stało nowoczesne urządzenie przypominające gigantycznego
kanciastego małża. „Materac" łóżka był wykonany z pleksi, pod
którym w równych rządkach tkwiły świetlówki. Takie same
znajdowały się w opuszczanej pokrywie. Felix położył pudełko na
środku łóżka i zamknął pokrywę. Pozostała wąska szczelina, przez
którą można było obserwować mikroboty.
Założył okulary ochronne, przysunął krzesło i zapatrzył się na obiekt
badań. Łóżko piknęło ostrzegawczo, włączyły się wentylatory, a
świetlówki wypełniły wnętrze kabiny zimnym światłem. Mikroboty
ani drgnęły.
Felix czekał piętnaście sekund, pół minuty, minutę. Nic się nie stało.
Fałszywy trop.
Nie miał siły tłumaczyć, dlaczego wychodzi wcześniej, więc odczekał,
aż wyłączą się lampy. Wyszedł z kabiny, pożegnał się i ruszył do drzwi.
— Opalałeś się w kurtce? — rzuciła za nim dziewczyna.
— Mam delikatną skórę.
Wyszedł na mróz. Siedem zeta też w błoto.
***
Babcia szła tak szybko, że Net ledwo nadążał. Najbliższy punkt loterii
znajdował się w centrum handlowym, do którego nie opłacało się
jechać tramwajem.
— Na co potrzebujesz pieniędzy? — zapytała babcia. — Rodzice nie
dają ci kieszonkowego?
— To... dla dziewczyny.
— Prezent? A co chcesz jej kupić?
— Czajnik...
— Oryginalnie. — Babcia spojrzała na niego przelotnie. — Ja nigdy nie
dostałam czajnika. Przemyślałeś już to? Nie znam zbyt dobrze twojej
gerlfrend, ale kobiety zwykle nie lubią praktycznych prezentów.
— Właściwie to nie chodzi o czajnik, tylko o sam fakt kupienia
czegoś... To skomplikowane.
— Sikret, rozumiem.
W milczeniu dotarli do centrum. Babcia szła przodem tak
zamaszystym krokiem, że ludzie ustępowali jej z drogi. Net dreptał za
nią, czekając, kiedy z kimś się zderzy.
— Ale to nie w tę stronę — zorientował się.
— Taki mały dii zrobimy — odparła babcia. — Skoro oficjalnie
jesteśmy na zakupach, to nie możemy wrócić z pustymi rękoma.
Konspiracja. Zresztą jest parę rzeczy, których wczoraj nie miałam siły
przynieść. Woda się skończyła, na przykład.
Net niechętnie skinął głową. Pół godziny zajęło im obejście sklepu,
przy czym babcia co chwila zauważała, że nie ma bardzo istotnego
składnika, potrzebnego do przygotowania jutrzejszego obiadu.
Zaopatrzenie australijskich hipermarketów było chyba zupełnie inne.
Dotarli do działu mięsnego.
— Najgorszy sort... — Babcia skrzywiła się. Odszukała ekspedientkę i
zapytała — świeża ta wołowina?
— Świeża — odparła tamta, nawet nie podnosząc wzroku. — Prosto od
krowy.
— Psie ochłapy... — mruknęła babcia, ale włożyła do koszyka dwie
paczki. — Twoja mama musi teraz dobrze się odżywiać. Je przecież za
troje. Zrobię coś w rodzaju steków z kangura.
— Z tego to mogą wyjść co najwyżej steki z kicającej krowy —
zauważył Net.
— To wszystko kwestia przypraw.
Net przekładał przeciążony koszyk z ręki do ręki. Żałował, że nie wziął
wózka, ale jeszcze gorzej było, gdy przy kasie przepakował wszystko w
torby. Perspektywa dziesięciominutowego spaceru do domu z tym
ładunkiem była dosyć przykra.
Babcia poszła odebrać nagrodę, a Net został przy witrynie sklepu z
elektroniką. Ktoś na zapleczu musiał się bawić pilotem do tunera, bo
na kilkudziesięciu telewizorach co chwila przeskakiwały kanały.
Videoclipy mieszały się z programami przyrodniczymi i kulinarnymi.
Oglądanie tego było nawet trochę zabawne. Nagle Net zauważył coś,
co sprawiło, że zapomniał o reszcie świata. Patrzył w wielki ekran
telewizora, jaki spokojnie można by wstawić do małego kina.
Reporter podsuwał mikrofon skośnookiemu rolnikowi, który opierał
się o... kolcobota. Kanał przeskoczył na telezakupy, gdzie
uśmiechnięta pani prezentowała nóż o trzech ostrzach, dzięki
któremu krojenie trwa trzy razy krócej. Net gapił się w telewizor, ale
po chwili zdał sobie sprawę, że nawet jeśli przypadkiem kanał
powróci, to będzie tam już inny program.
Zamknął oczy i spróbował sobie przypomnieć, co dokładnie widział.
Reporter przeprowadzał wywiad z Azjatą... A może to był Indianin?
Nie pamiętał nazwy kanału ani podpisu. Człowiek wyglądający na
rolnika opierał się dłonią o stojącego albo wkopanego w mały pagórek
kolcobota. Kolcobot - to jedno było pewne.
— Zasnąłeś?
Net wzdrygnął się. Babcia Adelajda patrzyła na niego z rozbawieniem.
— Powinieneś lepiej spać, jeśli za ścianą nie wrzeszczy rodzeństwo. —
Uśmiechnęła się i wręczyła mu banknoty i kwitek. — Kon-gratulejszyn
wygranej. Kup za to porządny czajnik i wygraweruj na nim swoje
imię. Jak geńfrend odejdzie, to przynajmniej odda czajnik.
— Dziękuję... — Net z trudem powracał do rzeczywistości. Myślami
był gdzie indziej.
Kiedy kwadrans później usiadł przed minikomputerem przy małym
biureczku pokoju gościnnego, czuł, że ręce tak mu się wyciągnęły, że
może teraz wiązać buty bez schylania się. Może Felix miał rację, że
kluczem do całej sprawy były kolcoboty. Gdyby mógł z nim teraz
porozmawiać, razem coś by wymyślili. Przecież wiele już razy jeden
coś wymyślał, drugi dodawał pomysł, a Nika dorzucała coś jeszcze. W
efekcie, inspirując się nawzajem, rozwiązywali najtrudniejsze
problemy. Włączył Net.com i już miał kliknąć, żeby wywołać Felixa,
ale w ostatniej chwili zrezygnował. Coś, może była to duma, nie
pozwalało mu zrobić pierwszego kroku. Wyłączył komunikator i
ponuro zapatrzył się w noc nad Warszawą.
***
Felix chodził w tę i z powrotem po pokoju. Nie lubił sytuacji, kiedy
mimo wysiłków nie udaje się posunąć sprawy ani trochę do przodu.
Zwykle każdą tajemnicę dawało się podejść z jakiejś strony i po
kawałeczku dojść do sedna. Teraz czuł, że po każdej próbie odbija się
od ściany. Żałował, że nie może porozmawiać z Netem. Zrozumiał, że
ich wiedza i umiejętności uzupełniają się. Spontaniczne burze
mózgów, które odbywały się podczas wspólnego rozwiązywania
problemów, nie dawały się porównać z samotnymi rozmyślaniami. A
teraz właśnie rozmyślał samotnie. Czuł, że traci czas, że sam nic nie
wymyśli. Może Net miał rację, że należy rozpocząć od dopracowania
wzoru?
Golem Golem przyglądał mu się w milczeniu. To spojrzenie
elektronicznych oczu zaczynało drażnić Felixa. Wielki mechaniczny
przyjaciel był, a jednocześnie jakby go nie było.
Felix włączył komputer i zapatrzył się w pusty ekran. Nie odpalał
Net.comu, nie potrafił odezwać się jako pierwszy. Choć wiedział, że to
głupie.
Jedyne, co mogli teraz robić wspólnie, to rozwiązać problem Ni-ki.
Skrzynka z holoprojektorami leżała w ładowni Land Rovera. Ta-
ta nie miał żadnych problemów z pożyczeniem sprzętu. Wyjaśnienie,
że potrzebne są na szkolne przedstawienie (co nie do końca przecież
mijało się z prawdą), wystarczyło.
Felix otworzył zeszyt ze skróconą instrukcją obsługi projektorów i
zaczął czytać.
10.
Zbłąkane piksele

— Tata pojechał z panem Bieleckim? — zapytał Felix.


Mama, nie przerywając analizowania dziesiątek przełączników,
skinęła głową. Siedzieli w wyremontowanym Land Roverze. Mama
miała podwieźć syna do szkoły, ale Felix zaczynał się zastanawiać, czy
w ogóle ruszą z miejsca.
— Mam dziś spotkanie w sprawie pracy na drugim końcu miasta —
powiedziała wolno mama — i nie zamierzam stracić połowy dnia w
autobusach, żeby się na koniec dowiedzieć, że dział marketingu
cementowni zajmuje się przenoszeniem pięćdziesięciokilo-wych
worków.
— Starasz się o pracę w cementowni? — zdziwił się Felix.
— Mogłaby być i hurtownia nawozu naturalnego. — Mama pstryknęła
jeden z przełączników i szybko cofnęła go do poprzedniej pozycji, bo
samochód pochylił przód, niemal opierając się zderzakiem o ziemię.
— Marketing jest potrzebny w każdej dziedzinie.
Zarządy niektórych firm próbują oszczędzić na dziale marketingu, bo
on niczego bezpośrednio nie produkuje ani nie sprzedaje.
— Może oszczędzą tyle, że im się opłaci.
— Nie oszczędzą. Splajtują. — Mama przekręciła małe pokrętło na
środku konsoli. Spowodowało to przyciemnienie szyb. — Nieważne
przecież, kto ma najlepsze ogórki, ważne, kto najwięcej na nich
zarabia.
— Czyli stoisz po ciemnej stronie mocy?
— Nie. Nie będę sprzedawać złych ogórków. Chcę, żeby te dobre
sprzedawały się najlepiej.
— Ale inny spec od marketingu może chcieć sprzedawać te złe ogórki.
— Na to nic nie poradzę. Przecież nie wymyśliłam tego systemu. Mogę
tylko sprawić, żeby dobre produkty sprzedawały się lepiej niż złe. To
chyba jasna strona mocy, co? — Spojrzała na syna z uśmiechem. —
Wiesz, jak go uruchomić?
— Tata mówił, że jak niczego nie będziesz dotykała, to będzie działał
jak zwykły samochód.
— Ale jeżeli jest tyle przełączników, to aż korci — westchnęła mama i
przekręciła kluczyk. Nie wydarzyło się nic, poza zapaleniem się kilku
kontrolek. — Zepsuł się?
— Włączyłaś silnik elektryczny — powiedział Felix. — Chyba. Jak dalej
przekręcisz, to odpalisz moduł pneumatyczny, a potem dopiero
spalinowy.
— Tata mówił „Jak zwykły samochód", powiadasz... — Mama
przesunęła elegancką dźwignię zmiany biegów w pozycję „R", czyli do
jazdy w tył. — O! Nie ma już tej wajchy jak w koparce. To jakiś plus. ?
Samochód posłusznie i bezszelestnie wytoczył się tyłem na ulicę.
— Dziwne uczucie. — Mama pilotem zamknęła bramę.
Z przeciwka nadjechało czarne BMW Felix poczuł nutkę niepokoju.
Nie było widać, kto jest w środku, bo wszystkie szyby, łącznie
z przednią, były przyciemnione. Odetchnął, gdy BMW skręciło na
podjazd pana Sobolaka. Jaskrawożółte listwy boczne i takaż sama
antenka nie mogły należeć do agentów specjalnych.
Mama nachyliła się nad konsolą, pełną rozmaitych przycisków. — O!
Tego szukałam. — Wcisnęła czerwony guzik.
— Co to za przycisk? — zapytał podejrzliwie Felix.
— Tryb sportowy. Trzymaj się!
Felix nie zdążył nic powiedzieć, bo przyspieszenie wcisnęło go w fotel.
Świstobrum silnika wypełnił ulicę i najbliższe przecznice, ale nim
ktokolwiek zdążył wyjrzeć przez okno, Land Rover był już na końcu
ulicy Serdecznej.
— To mi się podoba — oceniła mama, wyłączając czerwonym
guzikiem tryb sportowy. — Poćwiczę sobie na pustym parkingu. Może
nawet będę częściej pożyczała od taty ten samochód.
Felix odwrócił się, żeby sprawdzić, czy walizki ze sprzętem pozostają
na swoich miejscach. Wyglądały na nienaruszone. Pomyślał, że chyba
woli jeździć z tatą.
I tak w niezłym czasie pokonali miasto, i przed szkołą byli w pół do
ósmej. Felix wytargał z bagażnika dużą srebrną walizkę, właściwie
kontener, i mniejszą, również srebrną, przypominającą neseser.
Sprzęt wart był tyle, co niejeden samochód. Na szczęście nikt o tym
nie wiedział, a walizki wyglądały technicznie i mało imponująco.
Felix z ulgą, choć bez entuzjazmu zauważył zbliżającego się Neta.
— Pozdro! — powiedział Net.
— Odzdro! — odpowiedział Felix.
Stanęli obok siebie i przez długie trzy minuty nie zamienili ani słowa.
Potem przyszła Nika.
— Cześć! — Cmoknęła , obydwu w policzek i przyjrzała się im z
odległości dwóch kroków. — Wyglądacie jak stare, zgnuśniałe
małżeństwo czekające na pociąg.
Nikt się nie zaśmiał. Dziewczyna przyjrzała się dokładniej Felixowi.
— Byłeś na solarium? — zapytała.
— W celach naukowych. Zastanawiam się, jak to wniesc. — Felix
ruchem głowy wskazał dwie walizki. — Brudnica z pewnością się
czepnie.
— Zwykle przychodzicie kilka minut przed ósmą — odparła
dziewczyna. — Mieszkam dalej, więc czasem jak nie ma korka, zdarza
mi się być tu wcześniej. Brudnica otwiera drzwi wpół do ósmej, a
potem idzie na zaplecze portierni, żeby nie odpowiadać co trzy
sekundy „Dzień dobry". Wraca za ladę tuż przed ósmą, kiedy
docierają takie niedobitki jak wy.
— Jest za pięć wpół do — zauważył Net. — Jeszcze nie otworzył.
W tym momencie dał się słyszeć chrobot klucza w zamku.
— Otworzył i idzie na zaplecze — wyjaśniła Nika. — Za pół minuty
możemy wchodzić.
— Potrzebujemy jeszcze szybkiego komputera, który w piątek będzie
na bieżąco przeliczał obraz avatara.
— Załatwiłem to już — oznajmił sztucznie niedbałym tonem Net. —
Mamy dostęp do serwera Politechniki. Zajęcia kończą się koło piątej,
więc dla bezpieczeństwa akcję powinniśmy zacząć wpół do szóstej.
Odczekali chwilę, przytupując już z zimna, po czym chłopcy chwycili z
obu stron większą walizę, a Nika bez trudu uniosła mniejszą.
Przekroczyli próg jako pierwsi uczniowie tego dnia. Niestety, ledwo
weszli do hallu...
— Hola, nicponie! — To był pan Brudnica, który wcale się nie zaszył
na zapleczu, tylko stał z założonymi rękoma w swoim starym
granatowym fartuchu z ortalionu i patrzył na przyjaciół dość nie-
przyjaźnie. — Co tam macie?
— Model — Net zamrugał nerwowo. — Model pradzika z plejstocenu*.
Na lekcję biologii. W skali jeden do jednego. — Zamrugał ponownie i
zerknął na kontener. — Mniejsze wtedy były, skubane...
— Wygląda na ciężkie.
— To model ze stopu tektury i ołowiu — wyjaśnił szybko Net, po czym

• Plejstocen - inaczej: epoka lodowcowa.


zdał sobie sprawę, że powiedział coś bez sensu.
Ku zaskoczeniu całej trójki, portier gładko przełknął bzdurę.
— A to? — Wskazał mniejszą walizkę.
— Pradziczątko — wypalił Net. — Znaczy... młody pradziczek.
Prawarchlaczek, praświniątko... czy jak tam wtedy siebie nazywały
pradzicze dzieci...
Felix zamknął oczy, oczekując .na nieuchronną awanturę, ale o dziwo
pan Brudnica zwyczajnie odwrócił się na pięcie i zniknął na zapleczu.
Nie czekając na to, aż zmieni zdanie, przyjaciele ruszyli w kierunku
schodów.
— Musisz opowiadać takie bzdury? — syknął Felix.
— Podziałało, nie? Zwyczajnie facet nie załapał, co do niego mówię, i
głupio mu się było przyznać.
— Nie kłóćcie się, proszę — szepnęła Nika. — I tak ten cały projekt
wygląda zbyt fantastycznie, by mógł się udać.
— Nie wierzysz w nas? — oburzył się Net. — Co ma nie wyjść?
— Wszystko! Komplikujecie najprostsze projekty... Nie, przepraszam.
— Spuściła głowę. — To nie ma sensu... Zrobię to, co powinnam.
Pójdę dziś do Konstancji i poprawię geografię. Trochę kułam wczoraj.
— Zły pomysł. — Net pokręcił głową. — Rozmawiałem z Marcinem z
trzeciej „c". To oni mieli geografię wtedy, kiedy my mieliśmy wuef.
Pamiętacie, Klemens wpadł na drzwi, a drzwi przewróciły Konstancję.
Siłą rozpędu przefroterowała przez pół sali, spadły i rozwaliły się jej
okulary. Pierwsze, co zrobiła po zebraniu się, to mały wybuch
nuklearny - wkropiła całej klasie po jedynce. Dopiero na przerwie
poszła do Jamnika po opatrunek. Widziałem ją później. Ma na czole
wielką śliwę. Jeśli dziś przyszła do szkoły, to proszenie jej o
cokolwiek... Słowem, to zły moment, żeby poprawiać geografię.
— Nie ma prostszego projektu. — Felix zatrzymał się i położył jej dłoń
na ramieniu. — Ja też wolę proste rozwiązania, ale niczego prostszego
nie wymyśliliśmy.
Nika, zrezygnowana, skinęła głową. Dotarli na strych i z ulgą
postawili ładunek na podłodze Kwatery Głównej. Felix otworzył
zamki większej walizy. Wewnątrz, w wyłożonych gąbką przegródkach
spoczywały cztery projektory laserowe. Wyglądały jak starego typu
kamery.
— Cztery? — zdziwił się Net.
— Udało mi się wycyganić czwarty rzutnik — powiedział Felix. —
Normalnie jest używany jako awaryjny, ale mam pewien pomysł.
Zasadniczo rzutniki mogą pracować na małej przestrzeni i wszystko, a
szczególnie ściany, zatrzymuje promienie lasera. Jeśli tata Niki
wyjdzie z gabinetu do sekretariatu, to przy użyciu tylko trzech
rzutników musiałby zniknąć tuż za progiem. Zainstalujemy ten
czwarty rzutnik w sekretariacie. Dzięki temu avatar będzie widoczny
kawałek poza gabinetem, jeśli tylko będą otwarte drzwi. Obraz w
sekretariacie będzie niestety dwuwymiarowy, ale inaczej się nie da -
piątego rzutnika nie mamy.
— Czyli — Net zatarł ręce — zakładamy szalik i idziemy na Mount
Everest.
Nika nie wyglądała na przekonaną. Sprawiała raczej wrażenie kogoś,
kto pogodził się już z klęską i teraz dryfuje na falach losu.
— Wychodziły nam już bardziej nieprawdopodobne historie —
pocieszył ją Felix. — Teraz też się uda. Przecież jesteśmy...
— ... superpaczką... — dokończył bez entuzjazmu Net.
— Właśnie...
— Cokolwiek z tego wyniknie — podsumowała Nika — przynajmniej
będzie ciekawie.
— Z ust mi to wyjęłaś — dorzucił Net. — Pamiętaj też, że cokolwiek się
stanie, nie zostawię...wimy cię samej.
Dziewczyna pokiwała głową, wytarła policzek, na którym widocznie
osiadł jakiś pyłek, i objęła Neta. Po chwili objęła również Felixa.
Potem usiadła na fotelu i wyrzuciła z siebie:
— Zróbmy to.
Felix wyjął projektory i ustawił w czterech rogach kwatery. Otworzył
mniejszą walizeczkę, włączył sterowanie i wcisnął przycisk „Test".
Komputer sterujący rzutnikami wczytał program testowy. Zapaliło się
kilka kontrolek.
— Zobaczymy, jak działa. — Felix zasiadł wygodnie w fotelu.
Przyjaciele poszli za jego przykładem.
Pod sufitem, na środku strychu pojawiła się kolorowa mgiełka. Kolory
rozjeżdżały się i nachodziły na siebie. Dawało się w nich rozpoznać
cztery osobne, nakładające się nierówno obrazy. Trwało kilka sekund,
nim się zsynchronizowały, ukazując pędzącego w powietrzu białego
konia. Kopytami rozchlapywał wodę, która leciała na boki i znikała.
Towarzyszył temu realistyczny dźwięk, zdający się dobiegać dokładnie
ze środka pomieszczenia.
— Łał... — szepnął Net. — Obraz żyleta.
Nika siedziała wciśnięta w fotel i oczarowana obserwowała hologram.
Świetlisty koń rozpłynął się, a w powietrzu zawisło logo Instytutu
Badań Nadzwyczajnych. Obracało się wolno i mieniło kolorami.
— To było piękne... — powiedziała dziewczyna.
— Nasza animacja nie będzie tak doskonała — odparł Felix. — Ale
musi wystarczyć.
***
Na pierwszej przerwie Felix zszedł na parter z plecakiem niedbale
przerzuconym przez ramię. Przy sklepiku kłębił się już tłum uczniów.
Chłopak przepchnął się przez kolejkę, usiadł na jednym z foteli i
rozejrzał się po hallu. Pierwszy rzutnik najlepiej byłoby ukryć właśnie
pod tym fotelem, drugi za kwiatkiem w wielkiej donicy. Trzeci... w
którejś z szafek nad recepcją. Niewinnym ruchem
otworzył plecak, wyjął projektor i wsunął pod fotel. Nogą dopchnął
głębiej, pilnując, by obiektyw celował w drzwi.
— Zmykaj stąd! — zawołał pan Brudnica. — To nie są fotele do
siedzenia.
— A do czego? — Felix wstał gwałtownie. Czy tamten widział?
— Do ładnie wyglądania.
Felix niechętnie odwrócił się i odszedł kawałek, gdy w hallu pojawił
się dyrektor z inspektorem i asystentką. Chłopak stanął na końcu
kolejki, żeby zobaczyć, czy Brudnica nie będzie próbował sprawdzić,
co jest pod fotelem. Wyglądało na to, że portier niczego nie zauważył.
Ronald Szus zatrzymał się przed sklepikiem szkolnym i krytycznie
przejrzał zawartość witryny. Sandra wraz ze Stokrotką stanęli dwa
kroki za nim.
— Chemia, konserwanty, śmieci, wartość odżywcza zero — oświadczył
inspektor i zanotował coś w jednym z dokumentów wpiętych w
clipboard. — Wybór między nadmiarem tłuszczu, nadmiarem cukru a
nadmiarem soli. A we wszystkim chemiczne dodatki. To trzeba
zmienić. Oferta zdrowych produktów powinna stanowić co najmniej
połowę asortymentu.
Pan Robert, właściciel sklepiku, wpatrywał się w inspektora z
nieskrywaną nienawiścią. Ale inspektor nie zwracał na niego uwagi.
Rozejrzał się i jego wzrok padł na fotel, pod którym stał pierwszy z
projektorów. Felix zamarł, zastanawiając się, co zrobi, jeśli tamten
wyciągnie projektor. Inspektor podszedł do fotela i nachylił się.
— Fotel... — mruknął. Przyglądał mu się krytycznie, szukając w
pamięci zasad dotyczących mebli biurowych. — Fotele... Nie mają
ortopedycznego podparcia strefy lędźwiowej. Jutro muszą stąd
zniknąć. Norma przewiduje na ich usunięcie... — zerknął do papierów
— dwadzieścia sześć godzin i trzydzieści minut. Teraz zobaczmy
szkolną stołówkę.
— Co? — Stokrotka zamrugał nerwowo.
— Stołówkę. Musimy sprawdzić kilka rzeczy. Mam tu całą listę. —
Inspektor przewrócił kilka kartek. — Czy odstępy między stolikami są
wystarczające, czy krzesła, sztućce, garnki mają odpowiednie
certyfikaty i dokumentację dorocznej kontroli technicznej.
— Sztućce też? — zdziwił się Stokrotka.
— Oczywiście. Współczynnik oporu statycznego trzonków, kąt
zakrzywienia zębów widelców, pojemność łyżek, tępota noży... jest
tego trochę.
— Ekhm... — Dyrektor odkaszlnął. — To może nie dzisiaj, bo akurat
dziś w stołówce mamy mały... remoncik. Tak, remoncik mamy.
Felix nie słuchał dalszego ciągu rozmowy. Odszedł szybkim krokiem
w kierunku schodów
— Zmiana planów — oznajmił, gdy dotarł na stryęh, do czekających
tam przyjaciół. — Nagrywamy Stokrotkę dziś.
— Przecież dziś będzie wychodził... — zauważył Net. — Mieliśmy go
nagrać też, jak wchodzi.
— Jutro z hallu znikną fotele. Nie będzie gdzie ukryć projektorów.
— Co jest nie tak z tymi fotelami?
— Nie spełniają normy jakości.
— Na koniec okaże się, że normy nie spełniają fundamenty tej szkoły
— powiedział Net. — Pewnego dnia przyjdziemy rano i zastaniemy
wielki dół.
— Myślę, że Stokrotka załadował się w niezły kanał. — Felix wyjął z
kontenera drugi projektor. — Inspektor chce sprawdzać, czy sztućce w
stołówce mają ważne badania techniczne.
— Szkoła raczej nie ma takich badań — zauważył Net.
— Przede wszystkim szkoła nie ma stołówki. Będzie z tego jeszcze
niezła afera. Masz. — Felix wręczył Netowi projektor. — Trzeba go
ukryć za kwiatkiem, ale tak, żeby obiektyw celował w drzwi.
— Dlaczego ja? — Net niechętnie schował projektor do plecaka.
— Bo mnie już przyuważył Brudnica. Jak tam pójdę jeszcze raz,
zacznie coś podejrzewać.
Net z niezadowoloną miną schował rzutnik do plecaka.
— Po co tyle łoskotu z tym certyfikatem? — Włączył minikomputer i
zaczął klikać. — Przecież nie po to, żeby Stokrotka powiesił sobie
potem dyplom w gabinecie. O! Eftep zmienił hasło.
— Nie masz dostępu do szkolnego serwera? — zaniepokoił się Felix.
— Mam. Jasne, że mam. Założyłem sobie konto z uprawnieniami
administratora, a oprócz tego przygotowałem kilka furtek. To ja mogę
odciąć dostęp Eftepowi, a nie on mnie... Pojawił się nowy katalog z
tym certyfikatem... Tu jest lista rzeczy, które trzeba zrobić, żeby
szkoła dostała certyfikat. Już to czytałem, ale pojawiły się instrukcje
szczegółowe. Wiecie, że w piątek, po pierwszej lekcji mamy
zaplanowany próbny alarm pożarowy? Jest też opis. — Net przeleciał
wzrokiem. — Ma być ewakuacja i wszystko ma wyglądać realistycznie.
Ciekawe, co to znaczy „Realistycznie"? Podpalą szkołę? Przynajmniej
upiecze się nam geografia, że tak powiem. O, a w sklepiku będzie
mleko i kanapki bez konserwantów. Chyba dużo się zmieni w szkole.
Jest nawet zapis o dopuszczalnej głośności dzwonka i częstotliwości
zmiany hasła głównego serwera.
— Jak Eftep zmieni hasło główne, to nie będziesz miał dostępu? —
zapytał Felix.
— Żartujesz? Kilka sekund później mam maila z nowym hasłem. Ale
dużo się zmieni. Jest tego z tysiąc punktów. Nawet nie chce mi się
czytać.
***
Na przerwie do Felixa podszedł Wincenty z drugiej „b" i szepnął mu
na ucho:
— Zejdź za minutę do piwnicy. Spotkamy się przy tylnych drzwiach.
I odszedł, jakby nic się nie wydarzyło. Felix odprowadził go
zdziwionym wzrokiem. Iść? Wincenty nie miał tendencji do głupich
żartów.
Zresztą, ciekawość i tak nie pozwoliłaby Felixowi zostać. Zszedł więc.
Ta część korytarza, prowadząca do tylnego wejścia do szkoły, była
oświetlona jedną słabą żarówką. Załomy korytarza i wnęki ginęły w
ciemnościach.
Felix poznał te drzwi. To tutaj ponad rok temu Marcel i Ruben
urządzili sobie kryjówkę połączoną z magazynkiem przedmiotów
skradzionych uczniom. Poczuł się nieco niepewnie.
— Wins?... — zapytał cicho.
Prawie podskoczył, gdy Wincenty wyłonił się z cienia.
— Nikt za tobą nie szedł? — Wincenty rozejrzał się czujnie. — To
sprawa dużej wagi. Wiesz, o co chodzi?
— Domyślam się, ale nie mam pewności. — Felix był pewien, że
chodzi o rakietę, ale wolał się nie zdradzać jako pierwszy
— Dobrze się domyślasz. Chodzi o certyfikat. Jeśli szkoła go dostanie,
czesne wzrośnie o jedną trzecią.
— Skąd to wiesz? — Felix był zdziwiony, choć z innego powodu.
— Od Wiktora z twojej klasy. — Wskazał w bok. Z cienia wyszedł
Wiktor we własnej osobie.
— Mój stary jest dziennikarzem i pisze o tym artykuł — wyjaśnił
Wiktor.
— Połowy rodziców nie będzie stać na wyższe czesne — zastanowił się
Felix.
— Ale przyjdą inni. To się zrobi szkoła dla bogatych. Poziom nauki od
tego nie wzrośnie.
— Wzrośnie za to poziom snobizmu — dodał Wincenty. — Ten cały
certyfikat to dla nas nic dobrego.
— Nauczyciele już narzekają na nowe dokumenty, które muszą
wypełniać — ciągnął Wiktor. — Nikt ich potem nie cżyta. Będą nam
musieli sprawdzać prace domowe i testy według innych zasad. Z
matematyki będzie można stracić punkty za brzydki charakter
pisma, a z plastyki za format arkusza niezgodny z normą. Ale to
wszystko nic...
— ... wobec kolorowych ubrań — przytaknął Felix. — Zastanawiam
się, jak to ominąć... Może w szkole będziemy zakładać różowe
kombinezony.
— Źle myślisz — poprawił go Wincenty. — Musimy zapobiec
kolorowym ubrankom. A całej reszcie przy okazji. Nie dopuścimy do
przyznania szkole certyfikatu.
— Założyliśmy coś w rodzaju ruchu oporu — dokończył Wiktor. — Na
razie jest nas trzech, ale na pewno dołączą następni.
— Trzech łącznie ze mną? — upewnił się Felix. — I na czym będzie
polegała nasza działalność?
— Mamy temat do przemyśleń — odparł Wincenty. — Ja werbuję
członków, ty kombinujesz, a Wiktor dostarcza informacji.
Przez resztę lekcji Net siedział jak podminowany, ponieważ dopiero
teraz na własne oczy zobaczył odcień różu wywieszony w gablotce.
Felix i Nika również nie byli zachwyceni tym pomysłem, ale nie
wygłaszali haseł o zamachu na wolność osobistą.
Po lekcjach musieli w jakiś sposób przeczekać w szkole do momentu,
kiedy będzie wychodził Stokrotka.
— Muszę iść na pocztę — powiedział Net. — Nadam jeden przelew i
wracam. I tak nie wyjdzie przed trzecią.
— TEN przelew? — zapytała Nika.
— Tak. Facet odezwie się, dopiero jak będzie miał kasę na koncie.
Wolałbym puścić przelew internetem, ale nie mogę, bo nie jestem
pełnoletni. Co za świat... Może nie będzie kolejki.
Nika zaczekała, aż zniknął za rogiem.
— Namierzył Wielkiego Antycypatora — powiedziała. — Dzięki
twojemu pomysłowi z aukcją.
Felix westchnął.
— Łatwiej byłoby pracować razem — powiedział cicho.
— Więc zacznijcie ze sobą rozmawiać.
— To nie jest takie proste.
— Nie rozumiem tego waszego uporu. Do niczego nie prowadzi.
— Wiem — przyznał Felix. — Ale to tak działa. Nie możesz sobie
wmówić nagle, że lubisz grochówkę.
Nika bezsilnie wzruszyła ramionami.
— Chodźmy do biblioteki — powiedziała. — Stokrotka chyba nigdy nie
wyszedł przed trzecią.
Spędzili prawie godzinę w bibliotece, ku wielkiej radości
bibliotekarki, pani Małolepszej. Do jej królestwa przychodziło coraz
mniej uczniów, a na pewno coraz mniej przychodziło dobrowolnie.
Nie mieli pojęcia, o której kończy pracę dyrektor, ale wiedzieli, że
niezwykle rzadko zdarzało mu się wyjść przed trzecią. Pożegnali się z
bibliotekarką za pięć trzecia i przeszli do hallu, gdzie niechętnym
spojrzeniem przywitał ich pan Brudnica. Zatrzymali się, udając, że
oglądają witrynę sklepiku, choć nie było tam specjalnie czego oglądać.
Felix wyjął z kieszeni małą bezprzewodową kamerkę i niewinnym
ruchem przykleił ją do blatu w ten sposób, by obserwowała miejsce
nagrania.
— I co? — zapytał przyciszonym głosem Net. — Raczej nie możemy
tak sobie czekać.
Felix otworzył plecak i wyjął pudełko śniadaniowe. Niby niechcący
upuścił jabłko i niby niechcący popchnął je butem tak, by owoc
potoczył się w kierunku recepcji. Portier przyglądał mu się z niechęcią
zmieszaną ze znudzeniem. Felix ruszył w pogoń za jabłkiem,
ukrywając w dłoni mały kawałek kredy. Schylił się i dyskretnie
narysował na podłodze cienką kreskę. Złapał jabłko i wytarł o bluzę.
Podszedł do przyjaciół i powiedział cicho do Niki:
— Nie możesz przekroczyć tej linii, bo wejdziesz w kadr. Musisz
stanąć jak najbliżej blatu, żeby potem wyglądało, że Stokrotka patrzy
na Sylwestra.
— Nie mamy jeszcze programu do zaawansowanej edycji nagrania —
dodał Net. — Możemy je tylko nagrać, przemontować i odtworzyć ze
zmienionym dźwiękiem. Nie da się niczego przerobić.
— OK. — Nika skinęła głową. — Zaczekam na niego, udając, że czytam
ogłoszenia w gablotce,
— My idziemy zająć strategiczną pozycję w Zbędnych Kaloriach
— powiedział Felix, po czym dodał głośniej — do widzenia!
Portier nawet nie drgnął.
Nika weszła w korytarz i zatrzymała się przed jedną z gablotek. Z
pewnością nie było tam niczego ciekawego do oglądania, ale Brudnica
nie mógł jej zabronić tam stać.
Dyrektor pojawił się zaledwie po dwóch minutach. Dziewczyna
przeszła kawałek w stronę drzwi, potem zawróciła i naokoło hallu
podeszła do recepcji. Oparła się łokciem o blat, jakby to był bar w
pubie. Starała się być jak najbliżej miejsca, gdzie potem będzie pan
Sylwester. Miała tylko nadzieję, że chłopcy zdążyli się przygotować do
nagrania. Pan Brudnica był tak zaskoczony, że nie zdążył
zaprotestować. W tym bowiem momencie dyrektor Stokrotka w
oczobójczej pomarańczowej marynarce, z szarym płaszczem
przewieszonym przez ramię pojawił się w jego polu widzenia. Rzucił
portierowi mechaniczne „Do widzenia" i skierował się do drzwi.
— Panie dyrektorze... — zawołała Nika.
Stokrotka odwrócił się do niej z lekkim zdziwieniem.
— Tak, moje dziecko? — zapytał. — Ty jeszcze tutaj?
— Chciałam się umówić na piątek. Tata powiedział, że może przyjść o
wpół do szóstej.
— Musi być przed wpół do trzeciej. Potem wychodzę.
— Ale... To może poniedziałek?
— Posłuchaj, nigdy nie sprawiałaś problemów wychowawczych.
— Dyrektor podszedł bliżej, przewiesił płaszcz przez blat i westchnął.
— Normalnie nie byłoby problemu, ale teraz szkoła walczy o
certyfikat, więc muszę wszystkie niejasności wyjaśniać jak naj-
szybciej. Od tego certyfikatu wiele zależy, więc nie mogę cię chronić
kosztem całej szkoły. Poza tym, po południu jadę na obiad do mamy.
— Ale ja nie piłam tego wina...
— O tym już rozmawialiśmy. — Dyrektor spoważniał, ruszył w
kierunku drzwi i rzucił przez ramię. — Piątek przed czternastą
trzydzieści.
Odwrócił się na pięcie, machnął ręką na pożegnanie i wyszedł. Nika
zrobiła jeden krok i zamarła w dziwnej pozycji, podobnej nieco do
figury choreograficznej nazywanej jaskółką, przypomniała sobie
bowiem o kresce, którą wyrysował na podłodze Felix. Spojrzała w dół
na but, którego obcas stał dokładnie na niej, a potem na
przyglądającego się jej ze zdziwieniem portiera.
— Ups! — powiedziała i powróciła do poprzedniej pozycji przy ladzie.
— Co ty wyprawiasz? — warknął pan Brudnica, przyglądający się całej
scenie zza lady. — Przestań się tak opierać. To nie piwiarnia.
— Niczego nie piłam!
— Widziałem przed chwilą, jak się chwiejesz. Marsz do domu! —
Wskazał palcem drzwi. — Lekcje się skończyły.
Nika zacisnęła usta i podbiegła do drzwi. Szarpnęła za klamkę i
wyprysnęła ze szkoły. Przebiegła ulicę i weszła do Zbędnych Kalorii.
— Nie znoszę faceta — mruknęła, siadając przy stoliku. — I niechcący
włożyłam głowę w kadr.
— Się wytnie — machnął ręką Net. — Jest okejo. Poza godziną, bo
teraz muszę znaleźć inny serwer do przeliczania animacji.
— Ogólnie mamy mniej więcej to, o co chodziło. — Felix zerkał na
ekran laptopa. — Brakuje tylko sceny wejścia Stokrotki, więc z
początkiem odtwarzania trzeba będzie zaczekać, aż Sylwester wejdzie
na zaplecze. O której on w ogóle przychodzi?
— Wpół do czwartej, czyli... — Net zerknął na telefon — za pół
godziny.
— Będzie ciężko, wtedy zaczyna się kurs tańca — zauważyła Nika. —
Pierwszą godzinę spędzi za ladą. Będzie czekał, żeby sobie popatrzeć
na dziewczyny wychodzące z kursu.
— Skąd wiesz? — zapytał Net.
Nika wzruszyła ramionami.
— Domyślam się.
— Zaczekamy chociaż, aż będzie patrzył w inną stronę... Wraca! —
Felix wskazał za okno. Dyrektor szedł w kierunku szkoły. — Nagrywaj.
Będziemy mieli go wchodzącego.
Net zaczął klikać w pośpiechu. Nacisnął „Enter" w chwili, gdy drzwi
już się zamykały za dyrektorem.
— Mam go, ale dopiero ćwierć sekundy po tym, jak wszedł. Jakoś da
się zmontować.
— Dobre i to. Dlaczego wracał?
— Nie wiem. Pewnie czegoś zapomniał. Poskładam to jakoś.
Manfred?
— Taaak?
— Masz jakiś znajomy program do obróbki głosu?
— Teraz o to pytasz?
— Teraz o to pytasz? — jednocześnie z Manfredem powiedział Felix.
— Jakoś tak... — Net wzruszył ramionami. — A ty wymyśliłeś, co ma
powiedzieć holo-Stokrotka?
Zamiast podpowiedzi, Felix wyciągnął z kieszeni kartkę z trzema
zdaniami. Net spochmurniał.
— Zawsze masz plan, co?
— Przydaje się.
— To masz ten znajomy program do obróbki głosu? — zapytał lekko
zniecierpliwiony Net.
— Sam to zrobię. To proste. Ty poskładaj film.
— Po co tyle gadania, skoro sam możesz... — Net zamilkł nagle i
uniósł głowę. Przy ich stoliku stała pani Basia, właścicielka i
barmanka Zbędnych Kalorii. Trzymała tacę z trzema parującymi
czekoladami na gorąco i patrzyła nieco zdziwiona na minikomputer.
— Czy ktoś na ciebie patrzy, zastanawiając się, czemu rozmawiasz z
komputerem? — zapytał ostrożnie Manfred.
— Jasnowidz... — mruknął Net, po czym dodał głośniej. — Kumpel z
Australii na czacie.
Manfred obrócił kamerę na górze ekranu do oporu - wysunęła się aż
za krawędź pokrywy i wycelowała w panią Basię.
— O, dzień dobry pani. Więc wy tam naprawdę macie piękne
dziewczyny chodzące do góry nogami?
— Że jak? — Net ręcznie przekręcił kamerę i spojrzał w sam obiektyw.
— Co ty wygadujesz?
— Całkiem zabawne — pani Basia z uśmiechem rozstawiła na stoliku
trzy filiżanki, a odchodząc, rzuciła — jak na program Al...
Przyjaciele odprowadzili ją zdziwionymi spojrzeniami aż do drzwi
zaplecza.
— Skąd ona wie, że jestem programem sztucznej inteligencji? —
zapytał Manfred.
— Bo masz bardzo sztuczny akcent — warknął Net. — I sztuczne
poczucie humoru. Mógłbyś nieco bardziej dbać o dyskrecję, bo cię
wywalą z pracy w ratuszu.
— Nie mają nikogo lepszego.
— Kilka razy przegiąłeś — przypomniał Net. — Jak podpadniesz, to cię
skasują.
— Władowanie wiceprezydenta Warszawy w godzinny korek było aż
takim przegięciem?
— Napisali o tym w gazecie.
— Nie lubię go. Chciał ciąć koszty na informatyzację. Zrobiłem awarię,
żeby zobaczył, jak to będzie wyglądało po wprowadzeniu
oszczędności.
— Możemy?... — Nika wymownie wskazała komputer.
— Tak, tak — zreflektował się Net.
Net bez słowa podsunął przed kamerę Felixową kartkę, a w chwilę
później zaczął w pospiechu ciąć i składać nagranie dyrektora.
***
Pan Sylwester był starszawym mężczyzną z pokaźnym brzuszkiem.
Należał do typu mężczyzn, którzy z niewyjaśnionych przyczyn noszą
spodnie z paskiem umieszczonym niemal pod pachami. Gdyby nie
łysinka i chude ramiona, przypominałby nieco filmowego Obelixa. Z
piętra dochodziły odgłosy rytmicznego podskakiwania. Kurs tańca
trwał w najlepsze. Pan Sylwester zerkał to na zegarek, to na schody na
piętro i popijał lurowatą kawę z wielkiego kubka.
Nagle kątem oka dostrzegł migotanie pośrodku hallu. Spojrzał w
tamtą stronę i zamarł. Mgiełka rozmyła się jak dym z papierosa w
przeciągu. Stróż podejrzliwie zajrzał do kubka. Kawa jak kawa.
Pociągnął kolejny łyk i wtedy rozległ się trzask jakby włączanych
głośników, a przed drzwiami pojawił się znikąd dyrektor magister
inżynier Juliusz Stokrotka w pomarańczowej marynarce. Sylwester
szarpnął się w tył i rozpylił w powietrzu kawę, którą miał w ustach.
— Ale mnie pan wystraszył — odetchnął po chwili. — Znów zapomniał
pan płaszcza?
Dyrektor podszedł do blatu recepcji, wziął z niego nic i to nic w jego
rękach zamieniło się w płaszcz. Sylwester zamrugał.
— Za chwilę przyjdą tu serwisanci do mojego komputera —
powiedział nieco sztucznie dyrektor. Płaszcz nagle znalazł się na
plecach Stokrotki.
— Tak, ale...
Dyrektor drgnął. Coś zmieniło się w jego postaci, ale pan Sylwester
nie potrafił powiedzieć co. Zrozumiał po chwili i zastygł bez ruchu.
Dyrektor nie miał na sobie płaszcza, choć chwilę wcześniej...
— Wpuści ich pan do mojego gabinetu i zostawi, by spokojnie
wykonali swoją pracę. — Dyrektor ponownie podszedł do blatu re-
cepcji, ponownie wziął z niego nic, które to nic znów zamieniło się w
płaszcz.
— Mam de żurek — wykrztusił zdezorientowany Sylwester. —
Zdawało mi się, że już pan brał ten płaszcz. Zresztą... Ma go pan na
plecach.
Faktycznie, dyrektorowi chyba udało się ubrać bez poruszania
rękoma, bo przed chwilą trzymał płaszcz w dłoni, a teraz znów miał go
na sobie.
— Otworzy im pan drzwi do mojego gabinetu i zostawi ich tam, jak
długo będą tego potrzebowali — ciągnął dyrektor, jakby nie słyszał
słów stróża.
Wprawdzie to, co mówił dyrektor, w ogóle nie zgadzało się z ruchami
jego ust, ale to było doprawdy nic w porównaniu z tym, co działo się z
samą jego postacią. Płaszcz zniknął równie niespodziewanie, jak się
pojawił, a po chwili, gdy dyrektor wykonał krok w kierunku drzwi,
znów był na jego plecach.
— Proszę się niczemu nie dziwić — dodał dyrektor, odwrócił się w
kierunku drzwi i rzucił przez ramię — i niech mi pan jutro nie
wspomina o tym całym wydarzeniu. To bardzo ważne. Proszę mi nic o
tym nie wspominać.
Nagranie zacięło się, gdy Stokrotka wykonywał pierwszy krok w
kierunku drzwi. W efekcie wyrzucił przed siebie rękę i nogę, po czym
je cofnął i znów wyrzucił. I tak przez kilka sekund. Sylwester
wytrzeszczył na niego oczy, dyrektor bowiem wyglądał, jakby tańczył
jakiś taniec nowoczesny.
— Chodzi pan na ten kurs? — Stróż wskazał kciukiem w górę, skąd
wciąż dochodziły dźwięki przytupywania i stłumiona stropem
muzyka.
Postać dyrektora znów drgnęła i płaszcz znów zniknął. Sylwester
patrzył na niego w osłupieniu. Dyrektor machnął ręką i wniknął w
zamknięte drzwi, zostawiając stróża nocnego z rozdziawionymi
ustami. Wtedy stało się coś jeszcze gorszego. W powietrzu poja-
wiła się znikąd głowa z rudymi lokami. Spojrzała w dół, na rozlaną
kawę, potem na skamieniałego Sylwestra, bezgłośnie powiedziała
„Ups!" i zniknęła. Sylwester stał przez chwilę nieruchomo, wpatrując
się w miejsce, gdzie zniknęła głowa. Trwał tak sekundę, gdy stało się
coś, co przekroczyło jego wytrzymałość: w powietrzu, znikąd,
zmaterializowała się rudowłosa dziewczyna. W kompletnej ciszy w
dwóch susach pokonała hall i wniknęła w drzwi za dyrektorem.
Sylwester wrzasnął, wbiegł na zaplecze i zatrzasnął za sobą drzwi.
***
— Nie zauważyłeś, że dyrektor najpierw był w płaszczu, a potem bez?
— zapytała ze złością Nika. — Wpędzimy tego biednego człowieka w
chorobę psychiczną.
— Miałem kwadrans, żeby to zmontować! — Net zamknął klapę
minikomputera. — Nie znam się na tym. Nigdy wcześniej tego nie
robiłem. To jakby traktorzysta miał nagle pilotować szybowiec... albo
coś podobnego... Poza tym, kto zrobił latającą głowę?
— Niechcący...
— Miała być siedemnasta trzydzieści.
— Przecież się nie zgodził.
— Widzisz? — Wycelował w nią palec. — A mnie się czepiasz... W
ogóle to denerwuję się tymi mundurkami. Jak sobie pomyślę... —
Pokręcił głową.
Zapłacili, pożegnali się z panią Basią i wyszli z kawiarni. Felix
wyciągnął z plecaka trzy kurtki z cienkiego ortalionu. Białe z
granatowym napisem na plecach.
— Załóżcie to — polecił.
— Przecież tu jest napisane „Obywatelskie sprzątanie Westmin-steru"
— zauważył Net.
— Sylwester raczej nie zna języków obcych — odparł Felix.
— To nie język obcy. To po angielsku.
— Sylwester jest z pokolenia, dla którego angielski to język obcy.
Nieważne. Mam tylko te kurtki. Znalazłem w torbie na strychu. Jeśli
masz inne...
— Dobra, dobra. — Net naciągnął ortalion na swoją kurtkę. —
Obciachowy krój i wali myszami, ale jeśli to ma go przekonać...
Z powodu kursów odbywających się w szkole drzwi nie były jeszcze
zamknięte. Weszli do hallu i stanęli przed pustą recepcją.
— Normalnie bym się cieszył — zauważył Felix, po czym nacisnął
leżący na blacie dzwonek, taki sam jak w hotelach.
Po dłuższej chwili zza drzwi zaplecza dało się słyszeć strachliwe „Kto
tam?".
— Serwis do komputera dyrektora magistra inżyniera Juliusza
Stokrotki — wydeklamował Net.
— Starczyłoby „Dyrektora"... — szepnął Felix.
Zachrobotał klucz w zamku i drzwi wolno się otworzyły. Pan
Sylwester ostrożnie wyszedł z ukrycia i rozejrzał się. Potem spojrzał
na Nikę.
— Znów mam de żurek — oznajmił. — Już cię dziś widziałem.
— Yyy... — zacięła się Nika. — Może w autobusie?
— Którą linią jeździsz?
— Fajnie się rozmawia, ale mamy pracę. — Net wybawił Nikę od
odpowiedzi. — W domu rodziny czekają.
— Dyrektor coś o was wspominał — przyznał Sylwester. — Ale
wyglądacie na uczniów, nie serwisantów.
— Jesteśmy bardzo młodą i bardzo prężną firmą — wyjaśnił Net.
Sylwester westchnął i sięgnął do szafki po klucz.
— Dziwne rzeczy się tu dziś działy. — Pokręcił głową, po czym dodał
ciszej — a przecież nie byłem jeszcze na stryszku.
— Zakłócenia pracy komputera mogą powodować pewne anomalie...
— wybąkał Net. — Tak zwane zbłąkane piksele... Znaczy... Naprawimy
to.
Felix dał dyskretny znak Nice. Dziewczyna skinęła głową.
— Jeżdżę czwórką. — Zaczęła już iść w stronę gabinetu.
— Czwórką? — Pan Sylwester wyszedł zza lady i ruszył za nią.
— Do szko... pracy jeżdżę czwórką — wyjaśniła Nika.
— Do szkopracy? To niemiecka firma?
— Yyyy... Międzynarodowa. Jeżdżę tramwajem i to rano. Pan to chyba
pracuje wieczorami.
— A to nie. Ja jeżdżę sto sześćdziesiąt dwa. To musiałem widzieć
kogoś podobnego.
Chłopcy w międzyczasie wyciągnęli spod foteli i zza kwiatka trzy
projektory i ruszyli szybkim krokiem za stróżem i Niką.
— Sprzątacie Westminster? — Sylwester dopiero teraz przeczytał
napis na plecach Niki.
Net z Felixem wymienili szybkie spojrzenia.
— To nazwa systemu operacyjnego — odpalił Net. — Nieoficjalna...
Czyścimy go z niepożądanych programów.
Pan Sylwester odwrócił się i nagle stanął tuż przed drzwiami
sekretariatu.
— Zaraz, zaraz... — Przyglądał się projektorom, które Felix i Net
trzymali w rękach. — A to co?
— Skanery antywirusowe — wypalił Net.
— Jak wchodziliście, mieliście puste ręce.
— Zbłąkane piksele — pokiwał głową Net. — Dają taki efekt. Nie
widział pan ostatnio znikających elementów postaci? Fragmentów
garderoby na przykład...
— Być może...
— Dobrze, że przyszliśmy, bo to by się nasilało. Wkrótce zobaczyłby
pan latające głowy.
— Już widziałem!
— No to przybyliśmy w ostatnim momencie! Przeskanujemy
komputer dyrektora, a jak nie pomoże, to i całe skrzydło szkoły.
Mogło się roznieść po sąsiednich pomieszczeniach.
Pan Sylwester otworzył drzwi do sekretariatu i wewnętrzne do
gabinetu.
— Na piętrze są ludzie — przypomniał sobie nagle. — Jest szkoła
tańca i jeszcze jeden kurs. Trzeba ich ostrzec!
— TO nie wyjdzie poza parter — uspokajającym głosem zapewnił go
Net. — Ma pan czosnek?
— Granulowany...
— Wystarczy, że zamknie pan drzwi — wtrąciła Nika. — W kwadrans
powinniśmy się uwinąć.
Sylwester skinął głową i szybkim krokiem odszedł.
— Nie opowiadaj ludziom takich bzdur. — Nika spojrzała groźnie na
Neta.
— Kiedy nie mogę się powstrzymać. — Wzruszył ramionami. — Poza
tym to działa.
— Do czasu, aż trafisz na kogoś, kto się przypadkiem na czymś zna.
Zamknęli za sobą drzwi sekretariatu. Wystrój gabinetu emanował
tanią elegancją. Regały z książkami i szafa były wykonane z płyty
wiórowej oklejonej mahoniopodobnym fornirem, biurko w kilku
miejscach już się rozłaziło, a fotel biurowy przekrzywił się na jedną
stronę. Przyczyną były skromne środki finansowe szkoły. Dające
nieprzytulne światło energooszczędne żarówki dopełniały wrażenia
nieprzytulności. Jedynie skórzana kanapa i dwa fotele były naprawdę
porządne. Były też wygodne, o czym przyjaciele przekonali się
kilkakrotnie, gdy byli wzywani na dywanik. Felix zastanowił się
przelotnie, czy meble spełniają normy.
— Przewiduję mały problem z regulacją jasności — powiedział. — Tu
są żarówki energooszczędne.
Odłożył rozwiązanie tego problemu na później i rozejrzał się za
odpowiednimi miejscami do umieszczenia rzutników. Pierwszy
wylądował w głębokim cieniu pod komodą, drugi na szczycie szafy,
między kolekcją wazonów. Z trzecim był największy problem, ale
wreszcie udało się go wcisnąć za książki na najwyższej półce
regału. Rzutnik w sekretariacie bez problemów umieścili za
przykurzonymi segregatorami z archiwum świadectw sprzed
dziesięciu lat.
Felix otworzył walizeczkę ze sterowaniem i nacisnął przycisk „Test".
Na środku gabinetu pojawiła się świetlista kula wielkości piłki
plażowej, ułożona z małych kratek. Net i Nika przezornie cofnęli się
pod ścianę. Kula na różnych wysokościach pokonała drogę od drzwi
do kanapy, w kilku miejscach zapalając się na czerwono lub nawet
częściowo znikając. Felix przesunął nieco stolik z paprotką i powtórzył
test. Tym razem obraz wyglądał idealnie. Kula znikła, a w jej miejscu
pojawił się znajomy biały koń. Felix wyłączył projektory i przykleił
jeszcze bezprzewodową kamerkę za kaloryferem, żeby mogli
obserwować rozwój wypadków podczas akcji.
— Jeśli Stokrotka nie zauważy do piątku projektorów, to mamy ten
punkt planu zaliczony — oznajmił z zadowoleniem. — Pani
Pumpernikiel sprząta gabinet w poniedziałki.
— Jak to sprawdziłeś od wczoraj? — zaciekawił się Net.
— Wiem to od dawna. Na wszelki wypadek.
— A co jeszcze wiesz?
Nika wyczuła, w jakim kierunku zmierza rozmowa, więc postanowiła
zainterweniować.
— Chyba skończone. Możemy już iść?
— Czekaj, czekaj... — Net obszedł biurko i poruszył myszką. — No tak!
To komputer mi szumiał. Zobaczcie...
Przyjaciele stanęli obok. Na ekranie był bluescreen, jak informatycy
nazywają informację o krytycznym błędzie systemu.
— Komp zwisł mu... ponad dobę temu! — Net był oburzony. — Czy on
czekał, aż się samo naprawi?
— Może się naprawi? — podsunęła Nika. — Lepiej zostaw.
— Naprawi się tak samo, jak zdechła gęś na drodze. — Net restartował
komputer. — Ale to całkiem dobrze. Dyr pomyśli, że mu się
naprawiło, a jeśli Sylwester mu jutro jednak chlapnie o naszej wizycie,
to przynajmniej będzie miał dowód, że to był prawdziwy serwis.
Restart pomógł, bo komputer uruchomił się poprawnie.
— Co było nie tak? — zapytała Nika.
— To pytanie jest nie na miejscu, jeśli chodzi o Windows — odparł
Net. — Po prostu zrestartowałem. Teraz wygląda dobrze... Zaraz, co
my tu mamy?
— Zostaw! Może tam mieć prywatne rzeczy.
— Tym lepiej... Hm... Ma prywatne nagranie z damskiego kibla.
Filmik pokazywał nagranie z tej części toalety, gdzie zamontowano
umywalki. Dziewczyny wchodziły i wychodziły. Nagle w rogu kadru
pojawiła się... Nika. Uniosła do ust butelkę, opróżniła ją do dna, po
czym wrzuciła do śmietniczki.
— Ja pierdziu! — Net wpatrywał się w ekran z nosem niemal przy jego
powierzchni. — Nie wiedziałem, że tak dajesz w kanister!
— Przecież to Zosia — wyjaśniła spokojnie Nika. — Nie pamiętasz, jak
wyglądała w poniedziałek?
— Nic dziwnego, że dyrektor pomyślał, że to ty — przyznał Felix. —
Ale to nie jest dowód.
— Jemu to powiedz — odparła smutno Nika.
— Wspominałaś coś o zdjęciu — przypomniał sobie Net. — A to jest
film.
— Pokazał mi tylko zdjęcie.
Net zaczął przegrzebywać papiery na biurku. Felix rzucił się, żeby mu
przeszkodzić.
— Systematycznie! — Przycisnął papiery do blatu. — Stokrotka nie
powinien się zorientować.
— Dobrze, mistrzu — przyznał niechętnie Net i dalej przeglądał,
unosząc tylko kolejne dokumenty. — Jest!
— Czekaj! — Felix zdjął wszystko znad zdjęcia i przełożył obok, żeby
było wiadomo, gdzie potem włożyć wydruk.
Net pufnął niezadowolony, ale nic nie powiedział. Cała trójka
pochyliła się nad zdjęciem. Nie było zbyt wyraźne, jak to kadr z kame-
ry przemysłowej. Jednak każdy, kto znał Nikę, przyznałby na
dziewięćdziesiąt dziewięć procent, że to ona.
— Wystarczy, że skasujemy plik i zniszczymy zdjęcie — powiedział
Net. — To załatwi sprawę.
Przymierzył się do przedarcia wydruku.
— Nie! — powstrzymał go Felix. — Wtedy Stokrotka tylko zyska
pewność, że to Nika.
— Poznał już kiedyś nasze możliwości — przyznała Nika. — Domyśli
się, że to nasza robota. Musimy go przekonać, że to nie ja.
— Nie wkopując przy tym Myszy? — upewnił się Net.
— Dokładnie tak.
— Masz dylematy jak uciekająca przed lwem romantyczna antylopa -
zdeptać fiołka afrykańskiego, który jest pod ochroną, czy ominąć.
Zdeptać, czy ominąć, zdeptać, czy... Chaps!
Felix potarł brodę i zapytał:
— Potrafiłbyś wstawić tu zamiast Niki... to jest Zosi, dyrektora?
— Przecież się skapuje, że to bluff!
— Zapewne tak, ale nastąpi to w obecności taty Niki. Najpierw pokaże
zdjęcie, a dopiero jak tata będzie się upierał, że to nie jego córka,
puści mu film. Zdjęcie musi zostać tak, jak jest, żeby dyrektor sam się
władował w niezręczną sytuację. Chodzi o to, żeby na własnej skórze
zrozumiał, że nie można oceniać po pozorach. Będzie miał kilka
sekund, żeby coś powiedzieć. Jedyne, co może zrobić, to przeprosić i
wycofać zarzuty.
Net przyglądał mu się chwilę, po czym uśmiechnął się szeroko.
— Podoba mi się... Zaraz podłączę go do sieci. — Nachylił się nad
klawiaturą i w ekspresowym tempie zaczął klawiszować. Na ekranie
pojawiały się i znikały okienka. — Gotowe — oznajmił po kilkunastu
sekundach. — Mam dostęp do tego kompa, jeśli tylko będzie
włączony.
— OK. — Felix rozejrzał się jeszcze, by sprawdzić, czy wszystko jest
jak należy. — Spadajmy.
— Zaczekajcie... — Nika powstrzymała go gestem. Zastanawiała się
nad czymś chwilę. — Nasz plan ma pewną lukę. Jak odzyskamy
sprzęt? Przecież nie wyświetlimy znów Sylwestrowi dyrektora, żeby
nas wpuścił, bo projektory są w gabinecie.
— Faktycznie. — Net spojrzał na Felixa. — Przeoczyłeś to?
— Nie przeoczyłem — powiedział ponuro Felix. — Nie mam jeszcze
planu odzyskania sprzętu, ale akcję i tak trzeba przeprowadzić.
— W ten sposób rozwiążemy mój problem, ale ty będziesz miał
kłopoty — powiedziała. — Tak nie może być. Coś musimy wymyślić.
— Zróbmy jedno dobrze. — Felix wstał i ruszył do drzwi. — Potem
pomyślimy nad drugim.
***
Za oknem, w wieczornym zimowym zmroku przetoczył się kolejny
tramwaj. Zatrzęsły się szklanki w szafce kuchennąj, a światła
kolejnych okien przemknęły po suficie zgrają prostokątnych plam.
Net siedział na stopniu schodów prowadzących do półpokoju i stukał
w leżącą na jego kolanach klawiaturę. Nika ze wzruszeniem
przeglądała stary album rodzinny. Co wyraźniejsze zdjęcia taty
wyjmowała z zafoliowanych kieszonek i podawała Netowi, który je
skanował. Po piętnastym stwierdził, że starczy.
— Nie są zbyt wyraźne — zauważył.
— Nie mam lepszych. — Nika zacisnęła usta. — Mam tylko ten album.
Chyba wszystko widać.
— To nie takie proste. Jak z kimś rozmawiasz z bliska, to widzisz
szczegóły, których tu nie ma. — Net wskazał ekran. — Tylko ci się
wydaje, że to dokładny obraz. Felix powiedziałby teraz coś mądrego w
stylu: To tak jak ze zdjęciem ładnego budynku. Pstrykasz, a potem,
jak je oglądasz, to się okazuje, że na zdjęciu są druty od tramwaju,
śmieci, a na pierwszym planie śpi jakiś lump.
Nika pokiwała głową.
— Mówiłeś, że w piątek po pierwszej lekcji jest próbny alarm
pożarowy... — przypomniała sobie.
— Myślisz o odzyskaniu sprzętu przy okazji zamieszania? — domyślił
się Net. — Nic z tego. To by znaczyło, że musimy przeprowadzić akcję
jutro, czyli że ja muszę dziś skończyć model twojego taty. Dopiero co
myślałem, że to za mało czasu nawet na dwa dni. Avatar musi się
płynnie ruszać, musi mieć dopracowaną mimikę, rozkład cieni.
Przecież lampy w gabinecie nie będą rzucać cieni na hologram. To
musi być wszystko obliczane on-line. Jeżeli podczas akcji okaże się, że
coś jest nie tak, nie będzie można tego poprawić.
— Zdążysz? — zapytała konkretnie Nika.
— Nie będzie jak przeprowadzić testów!
— Pomyśl, co się stanie, jeśli Stokrotka znajdzie projektory.
— Nie domyśli się, co to jest.
— Felix będzie miał ogromne kłopoty, jeżeli nie odda sprzętu tacie. A
jego tata będzie miał ogromne problemy w pracy. Wiesz, ile ten sprzęt
jest wart.
— Fakt, ale... — Net zamilkł i zapatrzył się w klawiaturę. Obliczał coś
w myślach. Wreszcie skinął głową. — Jazda bez trzymanki na krowie
morskiej...
— Co?
— Może się udać, ale ryzyko wzrasta. Nie będzie czasu na testy. Jak
zrobię błąd, to tak już zostanie. Do tych programów 3D dotknąłem się
tylko kilka razy. Liznąłem je ledwo, że tak powiem.
Nika pogłaskała go po głowie.
— Dasz radę — powiedziała. — Nie znam się na tym, ale może...
pomiń nieistotne detale.
Net westchnął, rozprostował palce i przystąpił do pracy. Przez kilka
godzin nie wstawał od komputera. Wypił pięć herbat, co chwila
mruczał pod nosem skargi pod adresem twórców programu, którego
dobrze nie znał.
— Zbliża się dziewiąta — zauważył wreszcie, pocierając powieki. —
Muszę lecieć, bo starzy się wściekną. Ubocznym skutkiem przyjazdu
babci jest powrót do starych zasad. Za kilka minut za-
dzwonią, żeby sprawdzić, gdzie jestem. Muszę wracać. A w związku z
tym... muszę zabrać kompa, żeby kończyć pracę w domu.
Nika posmutniała, ale starała się nie dać tego po sobie poznać. Nagle
na ulicy rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Podeszli do okna.
Środkiem torowiska szła trójka zataczających się mężczyzn. Śpiewali
coś, ale nie sposób było zrozumieć co.
— Jakby to był normalny kraj, to już by tu była policja! — wrzasnął
ktoś z kamienicy obok. — Będzie spokój, albo dzwonię!
Chuligani odburknęli coś, ucichli i wrócili na chodnik. Chwilę później
nie było po nich śladu.
— Po namyśle... — Net podrapał się w głowę. — Nie będę brał
komputera.
— Oni już poszli...
— Pomyślałem sobie, że przemieszczanie się o tej porze z
komputerem wartym... wartym dużo jest nierozsądne. Jak mi go ktoś
dziabnie, to nie dokończę modelu.
— Może i tak... — Nika spuściła głowę, godząc się z klapą całej akcji. —
Prawie się udało. I tak dużo zrobiłeś. Ty i Felix. Ten komputer jest
pewnie bardzo ważny.
— Eee... — Net machnął ręką. — Skonfigurowałem go pod strzelanki.
Mówię o tym wszystkim, bo jednak popracuję tu jeszcze ze dwie
godziny
Nika uśmiechnęła się z niedowierzaniem.
— A rodzice?
— Wrócę taksówką. Mam jeszcze dwadzieścia złotych z wygranej na
loterii. Na razie budżet się zamyka. Jakby ktoś pytał, była impreza. —
Wyciągnął telefon. — Włącz jakąś muzę. Dzwonię do taty,
naściemniać.
11.
Holograficzna mistyfikacja

W czwartek rano dyrektor przyszedł do szkoły tak wcześnie, że zastał


przygotowującego się do wyjścia pana Sylwestra.
— Spodziewałem się pana Brudnicy — zauważył zaskoczony stróż,
kiedy otworzył drzwi.
— Mam sporo pracy przed radą pedagogiczną. — Dyrektor, z
zatroskaną miną, szybkim krokiem ruszył w kierunku gabinetu.
— Panie dyrektorze... — zatrzymał go Sylwester. — Dlaczego wczoraj
mówił pan, żebym dziś nic panu nie mówił o wczoraj?
— Skoro powiedziałem panu, żeby nic mi pan nie mówił, to chyba
znaczy, że nie powinien pan mi nic mówić — zauważył z nutą nagany
w głosie Stokrotka. — Chociaż właściwie... — zawahał się. —
Wyszedłem, zanim pan przyszedł. Nie pamiętam, żebyśmy się wczoraj
widzieli.
— Wspomniał pan też, że nie będzie pan tego pamiętał — wyjaśnił
uprzejmie pan Sylwester.
— No, rzeczywiście, nie pamiętam tego. — Stokrotka odwrócił się z
zamiarem odejścia.
— Jeszcze jedno... — Stróż nocny podrapał się po głowie. — Przeszedł
pan przez te drzwi. — Wskazał ciężkie drewniane drzwi wejściowe.
— Panie Sylwestrze... — Stokrotka spojrzał na niego pobłażliwie. — A
przez co miałem przejść? Przez ścianę? Drzwi są od tego, żeby przez
nie przechodzić.
— Ale one były zamknięte...
— Przecież mam klucz.
— Chodzi mi o to, że te drzwi -
— Oj, chyba odwiedził pan wczoraj stryszek. — Stokrotka pogroził
palcem. — Wiem, co pan tam trzyma.
— Przedtem pan przed nimi tańczył...
— Panie Sylwestrze! — Dyrektor spoważniał. — Wprawdzie już
machnąłem ręką na te pana wizyty na górze, ale umawialiśmy się -nie
przed dwudziestą. Norma jakości dla naszej szkoły ma obowiązywać
od siódmej do dwudziestej właśnie.
— To nie wino, tylko te zbłąkane piksele... — wyszeptał poufnie stróż.
— Uboczny efekt komputeryzacji. Tak powiedzieli serwisanci.
— Serwisanci? — Dyrektor uniósł brwi.
— Przyszli wczoraj naprawić pana komputer.
— I wpuścił ich pan?
— Jak mi pan kazał. Komputer miał jakąś bakterię czy wirusa i zaczął
nam już zarażać tymi pikselami cały parter...
— Nie pamiętam, żebym panu kazał kogokolwiek wpuszczać!
— Mówił pan, że nie będzie pan tego pamiętał — powtórzył cicho
Sylwester. — Pan wszystko potrafi przewidzieć. Dlatego jest pan
dyrektorem.
Stokrotka nie słyszał tych komplementów, bo szedł, niemal biegł
korytarzem. Otworzył skomplikowany zamek sekretariatu i prosty
zamek w wyciszonych drzwiach gabinetu. Wpadł do środka i rozejrzał
się. Na oko nic nie zginęło. Ostrożnie, jakby się bał, że wczorajsi
goście jeszcze tu są, podszedł do biurka. Komputer miał ciemny
ekran, choć pamiętał, że zostawił go włączonego, z komunikatem
o błędzie wyświetlonym na monitorze. Dyrektor powoli usiadł na
fotelu, schylił się i wcisnął pączek władzy na obudowie komputera.
Komputer wydał z siebie znajome piknięcie, ekran wyświetlił znajome
obrazy i po chwili był gotowy do pracy.
— Naprawdę go naprawili — mruknął w zamyśleniu. Może komputer
sam wezwał do siebie serwis? Dyrektor nie miał czasu tego roztrząsać.
Zajął się przygotowywaniem materiałów do rady pedagogicznej.
***
Pani Helenka, ubrana w przykrótkie rude futro i białe kozaczki na
wysokim obcasie, weszła do szkoły za dwadzieścia ósma.
— Bry — rzuciła do pana Brudnicy, nawet na niego nie patrząc.
— Bry — odparł portier, również nie patrząc na sekretarkę,
i wszedł na zaplecze, żeby przeczekać główną falę uczniów.
Pani Helenka dotarła do sekretariatu i chciała otworzyć zamek w
drzwiach, ale był już otwarty. Zdjęła futro, ukazując wściekle
fioletowy sweterek, jak zwykle wściekle obcisły i nacisnęła przycisk
interkomu na biurku.
— Już pan jest, panie dyrektorze? — zapytała. — Zrobić panu kawy?
— Jakbyś była tak miła, kochanieńka.
Sekretarka, pstryknęła włącznik ekspresu, usiadła za biurkiem i
rozpoczęła poranne wyładowywanie kosmetyków z torebki do
szuflady. Starannie, według sobie tylko znanego klucza grupowała je
między pieczątkami, teczkami i papierami. Kilka buteleczek z
lakierami do paznokci i zmywaczami postawiła na biurku, żeby były
gotowe do użycia w razie pilnej potrzeby. Za nią szumiał ekspres do
kawy, a przed nią w powietrzu unosiła się półprzezroczysta głowa
mężczyzny. Pani Helenka otworzyła pierwszą buteleczkę i w tym
momencie ujrzała głowę.
— Tak, słucham pana? — zapytała odruchowo.
Głowa nie odpowiedziała. Pani Helenka przyglądała się jej dłuższą
chwilę, wreszcie wcisnęła przycisk interkomu.
— Panie dyrektorze. Jest tu jakaś bardzo małomówna głowa. To
chyba do pana.
— Tak, tak, kochanieńka, proś... Głowa, mówisz?
— Nie przedstawiła się, ale wygląda na głowę.
Drzwi do gabinetu otworzyły się, ale hologram akurat w tym
momencie zamigał i znikł. Dyrektor wyjrzał ostrożnie i omiótł
spojrzeniem sekretariat.
— Już jej nie ma... — Sekretarka wskazała przestrzeń przed drzwiami.
— Wisiała sobie i nic nie mówiła.
Dyrektor zastanowił się chwilę.
— To zbłąkane piksele, pani Helenko — wyjaśnił pouczającym tonem.
— Skutki uboczne komputeryzacji. Będziemy się musieli
przyzwyczaić.
***
— Kto to włączył? — Felix pstryknął przełącznik oznaczony numerem
„4" w walizeczce sterowania rzutnikami.
— Sprawdzałem, czy działa. — Net wzruszył ramionami. — Nie
wprowadzaj nerwowej atmosfery.
— Niczego w tej walizce nie dotykaj, bo jeszcze coś się wyświetli tam
na dole i sprawa się rypnie.
Siedzieli na strychu i kończyli podłączanie całego sprzętu. Nika
obserwowała ich, stojąc za fotelami. Denerwowała się już na zapas.
Animacja taty na ekranie wyglądała nieźle, ale nie mieli jak
sprawdzić, czy dobrze wypadnie jako hologram.
— Prawie ósma — zauważyła nagle Nika. — Powinniśmy iść. Pierwsza
jest geografia.
W zamku drzwi na strych zachrobotał klucz. Felix wyłączył wszystkie
monitory, żeby przybysz niechcący nie zobaczył blasku w szparze
między deskami kwatery.
— Tu panowie postawią. — To był głos Brudnicy.
Kilka par butów zatupało na drewnianej podłodze. Stęknięcia i
sapnięcia świadczyły, że wnoszone jest coś ciężkiego. Po chwili
usłyszeli głośniejsze uderzenie i westchnienie ulgi.
— Jeszcze dwa.
Rozległ się dzwonek na pierwszą lekcję. Przyjaciele popatrzyli na
siebie. Spóźnienie oznaczało, że Nika nie będzie mogła nawet
poprosić Konstancji o poprawę. Ktoś wciąż przechadzał się po strychu
i nucił pod nosem niezidentyfikowaną melodię. Felix spojrzał na
zasuwkę w drzwiach kwatery. Była otwarta. Delikatnie, żeby nie
spowodować hałasu, zaczął się podnosić z fotela. Stary mebel
zatrzeszczał, więc chłopak zamarł, podparty rękoma. Net spróbował
się przekręcić i wstać, ale jego fotel wydał identyczne dźwięki. Nika
położyła mu rękę na ramieniu i sama wykonała pierwszy krok. Tym
razem zatrzeszczała podłoga, więc dziewczyna znieruchomiała w
niewygodnej pozycji. Trwali tak dłuższą chwilę: Felix na wpół siedząc,
Nika w pół kroku, a Net nienaturalnie wygięty. Kroki dwóch
mężczyzn targających następny ciężki przedmiot wybawiły ich z tej
sytuacji. Chłopcy opadli na fotele, a Nika zamknęła zasuwkę i wróciła
do nich.
— Nie sądziłem, że te fotele tak trzeszczą — wyszeptał Net.
— Która godzina? — zapytała Nika.
— Trzy po ósmej.
Nika zacisnęła pięści w bezsilnej złości. Pan Brudnica, bo to
najpewniej był on, przechadzał się po strychu i pogwizdywał.
— Nie wymkniemy się teraz — stwierdził Felix. — Mają wnieść jeszcze
jedną rzecz i może sobie pójdą.
Przyjaciele czekali. Nika zerkała na zegarek Felixa. Gdy pokazał pięć
po ósmej, mężczyźni wrócili, niosąc kolejny ciężki ładunek. Pokręcili
się chwilę, coś przesunęli po podłodze. Wreszcie zamek zgrzytnął
ponownie i na strychu zapanowała cisza. Przyjaciele odczekali kilka
sekund i ostrożnie wyszli z kwatery. Przy drzwiach na schody stały
trzy czarne przedmioty, każdy wielkości kuchenki mikrofalowej.
— Jakieś silniki? — Net nachylił się nad pierwszym pudełkiem.
Felix kucnął obok i oglądał przedmiot. Obudowa nie zakrywała
dokładnie wnętrzności maszyny, więc można było zobaczyć coś na
kształt pompy, wentylatora, zbiornika z płynem i kilku grubych
przewodów. Z przodu wystawała dysza przypominająca tę od gaśnicy,
na górze był włącznik, a z tyłu kabel zasilający ze zwykłą wtyczką. Fe-
lix dotknął dyszy. Dawała się przesuwać i kierować w różne strony.
— To wytwornice dymu — ocenił. — Ktoś potraktował jutrzejszy
alarm próbny bardzo dosłownie i postarał się, żeby wszystko
wyglądało realnie.
— To chyba przesada — zauważyła Nika. — Jeszcze wybuchnie panika
i wszyscy zaczną się tratować...
— To nam ułatwi odzyskanie sprzętu — odparł z nadzieją Felix. —
Znaczy dym, a nie tratowanie się.
— OK, ale teraz chodźmy wreszcie na geografię!
Pobiegli na lekcję. Konstancja przywitała ich od progu taką miną, że
skutecznie zniechęciła Nikę do prób poprawienia nieszczęsnej
jedynki.
***
Na przerwie Felix wybrał najmniej zatłoczony fragment korytarza na
drugim piętrze, by rozważyć trapiące go problemy Zauważył już jakiś
czas temu, że lepiej mu się myśli, kiedy spaceruje.
Nieoczekiwanie, z rozmyślań wyrwał go Wincenty.
— Nasz ruch oporu nic nie robi — stwierdził.
— Rozmawialiśmy ledwie wczoraj — zauważył Felix.
— Ciii... — Wincenty przyłożył palec do ust. — To przecież tajne. Tu
mogą być szpiedzy.
Rozglądał się konspiracyjnie i już samo to musiało się wydać
podejrzane każdemu, kto nawet nie wiedział, o co chodzi.
— Inspektor Szus zalicza kolejne punkty — kontynuował. — Jest coraz
mniej czasu. Próbowaliśmy rozregulować sterowanie ogrzewaniem
szkolnym. Podgrzewaliśmy torebkami z gorącą wodą czujniki
temperatury na każdym piętrze, ale Szus zdążył to zaliczyć wcześniej i
się nie przejął.
— Coś pamiętam, że było na przemian gorąco i zimno — przyznał
Felix. — Może zacznijmy od działań propagandowych. Ja wiem?...
Ruch oporu, to może oporniki wepniemy w bluzy?*
— Nie mam niczego takiego. Mogę wpiąć diodę.
— Niech będzie. Wepniemy diody. Po tym będziemy rozpoznawać
zwolenników.
— Dobre — przyznał Wincenty. — Wiktor wydrukuje plakaty z
odpowiednim hasłem „Nie chcesz certyfikatu, wepnij diodę" albo
jakoś tak. Dobrze, żeby się rymowało. Faktycznie, masz łeb!

* Przejaw oporu społeczeństwa wobec stanu wojennego (1981-


1983).
— Jak rekrutacja nowych członków? — Felix starał się udawać
zainteresowanie.
— Pfff... — Wincenty rozłożył ręce. — Z mojej klasy nikt się nie nadaje.
Za to Wiktor wciągnął Oskara. Zastanawiam się, czy to nie jest za
mało tajne, jak wszyscy wiemy o sobie nawzajem. Jak to działało w
Armii Krajowej?
— Wiesz, to chyba nie ta skala konspiracji. — Felix pokręcił głową. —
Na jutro wymyślę coś... jakieś działanie dywersyjne na przykład.
— Super! — Wincenty znów się rozejrzał. — Idę, zanim nas tu zobaczą
razem.
Jakbym miał za mało na głowie, pomyślał Felix.
Po lekcjach przyjaciele dyskretnie dostali się do Kwatery Głównej i
zajęli się ostatnimi przygotowaniami. Felix i Net siedzieli na dwóch
zsuniętych fotelach przed stolikiem zastawionym sprzętem i
zawalonym kablami. Laptop, kilka bliżej niezidentyfikowanych
pudełek, metalowa żółta walizka i mały monitorek LCD. Widać było
na nim podgląd wnętrza gabinetu: dyrektor siedział przed
komputerem i grał w pasjansa. Nika miała wrażenie, że znajduje się w
centrum dowodzenia tajną operacją wojskową. Usiadła w wolnym
fotelu. Felix i Net byli zajęci konfigurowaniem urządzeń i nie
poświęcali jej uwagi. Zapatrzyła się w małe okienka Kwatery Głównej.
Niebo nad Warszawą pokryły chmury. Zrobiło się ciemno i po
belkach dachowych przesuwały się smugi świateł samochodów
przejeżdżających ulicą przed szkołą. Do czternastej trzydzieści, kiedy
miało się odbyć spotkanie, zostało jedenaście minut. Nika roztar-ła
dłonie, by nie drżały. To pewnie z zimna.
— Jak tam? — odezwała się wreszcie.
— Wszystko bangla. — Net ogarnął wzrokiem kontrolki. — A u ciebie?
Felix otworzył walizkę z kilkunastoma joystickami, przełącznikami i
pokrętłami. Paliła się tam tylko jedna zielona lampka.
— U mnie też.
— Dużo tego... — przyznała Nika.
— To zdalne sterowanie od... koparki — wyjaśnił Felix. — Zwykle
wykorzystuje się to urządzenie tam, gdzie warunki są wyjątkowo
niebezpieczne. Teraz przyda się tu. Ruchy wszystkich dźwigie-nek
będzie analizował komputer i zmieniał on-line animację. Ja steruję
ruchami avatara, Net rozmawia, bo tylko on potrafi tak szybko pisać.
— Czemu nie Manfred? — zapytała Nika.
— Jak Manfred będzie naśladował człowieka, to wyda się podejrzanie
sztuczne.
— Dziękuję bardzo! — rozległo się z laptopa.
— Rozmawialiśmy już o tym — przypomniał Net. — Robiliśmy testy.
Musiałbyś poćwiczyć, a nie ma czasu.
— Ty robisz masę błędów — zauważyła Nika.
— Pomyłek byłoby więcej, gdybyśmy zastosowali system
rozpoznawania głosu. Zresztą avatar twojego taty jest podpięty do
Net.comu jako klient. To, co piszę, przechodzi najpierw przez
słownik, bo go włączyłem.
— Pocieszające...
— Całość przelicza serwer na Politechnice — dodał Net. — Akurat ma
być wolny o tej nieszczęsnej czternastej trzydzieści i udało mi się
załatwić dostęp na całą godzinę. Mamy spory zapas.
— Tobie się udało? — wtrącił Manfred.
— NAM się udało — niechętnie poprawił się Net.
— Zmieniłem program zajęć dwóm grupom. Studenci myślą, że to na
prośbę profesora, a profesor, że na prośbę studentów.
— Umieszczę cię w napisach końcowych animacji. Starczy tej
martyrologii. Ze zdjęć, które mi dałaś — zwrócił się do Niki —
przygotowałem model 3D. Zonk jest tylko taki, że na żadnym zdjęciu
nie było pleców, a nie zdążyłem ich dosztukować. Tak więc... zamiast
pleców i tyłu głowy jest dziura. Jak Stokrotka to zobaczy, to nam
zejdzie na zawał... Podczas pożegnania wolno wycofamy tatę tyłem,
topiąc Stokrotkę w grzecznościach. Zapisałem sobie nawet kilka
grzeczności na kartce. — Rozwinął zmięty i pognieciony papier.
— „Stolik z paździerza tekowego. Gratuluję gustu. Pięknie
harmonizuje z jaspisową sraką na ścianach", „Gdzie pan kupił tak
wytrzymałe guziki do kamizelki?" albo mój faworyt „Doprawdy
wyrąbista łysina. Czym pan poleruje?".
Nika uśmiechnęła się, ale szybko spoważniała. Zabrała kartkę Neta,
starannie złożyła i schowała do kieszeni.
— Świetny dżouk. No dobra, powiedzmy, że rozumiem — przyznała.
— To jest bardzo skomplikowane i może nawalić w wielu miejscach.
Jak wygląda plan?
— W sekretariacie jest dodatkowy projektor — powiedział Felix.
— W gabinecie trzy, z czego jeden na wprost drzwi. W sekretariacie
powstanie dwuwymiarowy obraz avatara. Otworzysz drzwi, ja szybko
wprowadzę go do środka, gdzie trzy rzutniki dodadzą trzeci wymiar.
Musisz szybko zamknąć drzwi, żeby Helenka nie usłyszała głosu.
— Ale zobaczy obraz, który pojawi się w powietrzu z niczego.
— Zobaczy kreskę, bo rzutnik jest dokładnie za nią. Pomyśli, że to
odblask.
— A co potem? Co jeśli Stokrotka będzie chciał odprowadzić gościa?
— Wtedy ty będziesz musiała zrobić zamieszanie, żeby gość mógł
niepostrzeżenie zniknąć. Net powie twoim tatą, że coś zostawił, a ty
rzucisz się, żeby to przynieść. Przygotuj długopis. Niech to będzie
długopis. Stokrotka oczywiście spojrzy na ciebie, a wtedy wyłączymy
rzutniki. Niby że tata czeka przed szkołą.
Nika nabrała głęboko powietrza i głośno westchnęła.
— To naprawdę przypomina wyprawę w szaliku na Mount Everest —
oznajmiła i wstała. — No dobra, zróbmy to.
— Na tym będziesz widzieć, co się dzieje w gabinecie. — Felix wręczył
jej mały monitorek z wpiętym odbiornikiem.
Nika z duszą na ramieniu pobiegła na parter.
— Jak sądzisz? — zapytał Felix. — Można ufać Wincentemu?
— Ja wiem?... Tak do pięćdziesięciu złotych.
Felix pokiwał głową.
— Co najbardziej absurdalnego pamiętasz z listy certyfikatu jakości?
— zapytał dalej.
— Co? — Net spojrzał na niego zaskoczony. — Czemu pytasz?
— Tak po prostu... Coraz bardziej jestem przekonany, że ten cały
certyfikat nie wyjdzie nam na zdrowie.
— Ja wiem o tym od początku! To absurd na absurdzie. Niedługo
mają na przykład sprawdzać, czy gniazdka w ścianach są poprawnie
uziemione.
— To akurat niegłupie...
— Może i nie, ale chcą też sprawdzać z dokładnością do jednego
stopnia wypoziomowanie tych gniazdek. Co chcesz zrobić?
— Ciekawy jestem... — Felix machnął ręką. — OK. Zajmijmy się
sprawą.
Cztery piętra niżej Nika zapukała i weszła do sekretariatu. Pani
Helenka akurat zaczęła się przygotowywać do wyjścia. Otworzyła
szufladę i przełożyła do wielgachnej torebki wybrane buteleczki
kosmetyków.
— Byłam umówiona z dyrektorem — wyjaśniła dziewczyna.
— Miał być twój tata... — przypomniała sekretarka. Nika wzruszyła
ramionami, pani Helenka też wzruszyła i wcisnęła przycisk
interkomu. — Nika Mickiewicz do pana.
— Sama?... No nic. Proś, kochanieńka, i leć do domu.
— Wchodź, Mickiewicz. — Pani Helenka narzuciła płaszcz i wyszła.
Nika rzuciła się do drzwi dyrektora, zdała sobie bowiem sprawę z
tego, że jeśli to on otworzy, wszystko się wyda. Weszła, a obok niej
zmaterializował się holograficzny duch.
— Drogie dziecko, zaczekaj na korytarzu — powiedział dyrektor.
Nika skinęła głową i wyszła.
— On będzie zaraz chciał podać rękę — zauważył Net, wgapia-jąc się w
mały ekran.
— Mam plan — odparł Felix.
W momencie gdy Stokrotka podszedł do gościa, avatar kichnął,
spojrzał na swoją dłoń i w pośpiechu zaczął przeszukiwać kieszenie.
Dyrektor w pół ruchu zrezygnował, udając, że wyciągnął rękę, by
strzepnąć niewidzialny pyłek z regału.
— Sprytne — przyznał Net.
— Dzień dobry — powiedział avatar, wycierając dłoń. — Paweł
Mickiewicz. Zdaje się, że ma pan coś na moją córkę.
— Tak mówi adwokat, nie ojciec — syknął Felix.
— Została przyłapana na piciu wina w damskiej toalecie — oświadczył
dyrektor.
— Oczywiście, jest pan świadom konsekwencji swojego postępowania,
jeśli oskarżenie okaże się fałszywe? — Tata Niki zrobił groźną minę. —
Ma pan świadków? Ilu? Czy są wiarygodni? Czy są dość odważni, by
zeznawać?
— Trochę postraszyć nie zaszkodzi — mruknął Net. — Odrobina
klimatów sycylijskich...
— Proszę, niech pan spocznie. — Dyrektor wskazał kanapę i odwrócił
się do biurka, by wyciągnąć coś ze sterty papierów.
— Pumpernikiel przesunęła paprotkę! — przeraził się Felix, gdy
avatar usiadł.
— To co? — zapytał Net.
— Zasłania jeden projektor. Nie mamy głowy!
Faktycznie: na skórzanej kanapie siedziała postać bez głowy.
— Miała sprzątać w poniedziałek.
— Widocznie podlewała kwiatki.
— Stokrotka zaraz się odwróci! — wykrzyknął Net. — Albo ze strachu
wyciągnie kopyta, albo się wszystkiego domyśli.
— Przesunę go dalej — zadecydował Felix i pchnął jeden z joysticków.
Tata Niki przesunął się w bok, jakby siedział na rolkach. Wyjechał
nawet poza kanapę, przenikając przez podłokietnik, i nim Felix
poprawił ustawienia, przez chwilę siedział w powietrzu. Wreszcie
znalazł się na najbardziej oddalonym od paprotki miejscu. Na
szczęście Stokrotka nie widział tych manewrów. — Musimy siedzieć w
rogu i jak najbliżej ściany.
— Trochę to nienaturalnie wygląda... — zauważył Net.
— Bardziej nienaturalnie wyglądał bez głowy.
Stokrotka odnalazł wydruk z Zosią pijącą wino. Zawahał się moment,
widząc tatę Niki wciśniętego w odległy kąt kanapy, ale nie
skomentował tego. Podszedł do stolika oddzielającego kanapę od
foteli.
— Niech pan zerknie — odparł pewnym siebie głosem, podając
gościowi wydruk.
Felix odruchowo wyciągnął dłoń (za pomocą joysticka), ale kartka
oczywiście przeleciała przez nią i opadła na blat.
— Hm... Hm... — powiedział avatar.
— Ups — szepnął Felix. — Napisz coś. Znaczy, powiedz coś.
Dyrektor patrzył z zaskoczeniem na swojego gościa.
— Wymskło mi się — wyjaśnił tata Niki. — Wymsknęło, znaczy. Ale
dobrze widzę i tak... Hm... Hm... Nieletnia rasy białej przytyka
podłużny przedmiot do ust.
— To wino. Pańska córka pije wino.
— Sprytny fotomontaż. — Avatar pochylił się nad zdjęciem. Na
szczęście Felix pamiętał, że nie może pokazać tyłu głowy. — Poza tym,
nie widać kto, nie widać co. Może nie pije, tylko trąbi. To może być
ceremonialna trąbka maciukos. Ma bardzo rozbudowany rezonator.
Można takie kupić w północnych rejonach Meksyku.
— To było w poniedziałek tuż po ostatnim dzwonku. Ktoś by usłyszał
trąbienie, nie sądzi pan?
— W tych trąbkach często psują się ustniki. Czytałem o tym. Muzyk w
transie może się nawet nie zorientować, że z dmuchu nie ma trąbu.
— Co ty wygadujesz?! — jęknął Felix.
— Improwizuję.
— Jest nagranie, jest dowód — oświadczył twardo dyrektor. — A w
śmietniczce znaleziono butelkę.
— Zdjął pan odciski palców? Czy przeanalizował pan skład płynu w
butelce? Może to był soczek?
— Czy pan na pewno jest ojcem Niki? — zapytał podejrzliwie
dyrektor.
Avatar wyciągnął z wewnętrznej kieszeni dowód osobisty i wysunął go
przed siebie, jak odznakę policyjną.
— Trzyma go pan do góry nogami — zauważył dyrektor.
— Hm... Hm... Ach tak. — Avatar odwrócił dowód. Niestety, o ile
prostokątny kawałek plastiku się odwrócił, o tyle to, co było na nim
nadrukowane, zostało w tej samej pozycji.
— Co ty wyprawiasz? — syknął Net.
— Nie daje się odwrócić. — Felix spróbował jeszcze raz, ale z
identycznym skutkiem. — Skopałeś model 3D.
— Czasu nie było! Mam przecież w domu stan wyjątkowy.
— Nieważne. Mów coś!
— Hm... Hm... — chrząkał avatar. — Ze zdenerwowania mam śliskie
palce. Hm... Musi się pan przekrzywić.
Zdziwiony Stokrotka posłusznie przechylił głowę i przeczytał „Paweł
Mickiewicz".
— Ma pan tu błąd. — Wskazał palcem. — Miejsce urodzenia to
„Wraszawa".
— Ups... — syknął Net. — No co? Mogliście po mnie sprawdzić.
Jestem dyslektykiem.
— Przeklęci urzędnicy dyslektycy! — odparł z oburzeniem tata Niki. —
Nie sprawdzają jeden po drugim. Właśnie dlatego pokazuję do góry
nogami, żeby się nie rzucało w oczy.
— Wracając do naszego zdjęcia -
— To może być jakakolwiek dziewczyna z rudymi lokami, w gla-nach,
jeansowej bluzie i czarnej, plisowanej spódniczce. Każda.
— Proszę pana. Jest tylko jedna taka dziewczyna w naszej szkole.
— I dlatego ją pan szykanuje? Może to jakaś inna uczennica przebrała
się tak na jeden dzień?
— Taka sytuacja jest tak mało prawdopodobna, że możemy ją
spokojnie pominąć.
— A gdyby miał pan kogoś skazać na karę śmierci na podstawie
takiego zdjęcia?
Stokrotka zamrugał nerwowo i pufnął.
— No wie pan...
— Czyli nie ma pan pewności! — Tata Niki pochylił się i wycelował w
niego triumfalnie palec.
Stokrotka wytrzeszczył na niego oczy.
— Co się stało z pańskim policzkiem?
Avatar cofnął się raptownie, wychodząc z cienia paprotki.
— Zaciąłem się przy goleniu. Każdy się może zaciąć.
— Mój Boże, ale nie na wylot! Ściana przez pana prześwitywała.
— Hm... Hm... Hm... Hm... Hm...
— Przestań chrząkać — syknął Felix. — Odpowiedz coś! „Zdawało się
panu" albo „Przejdźmy do rzeczy".
— Ja nie chrząkam — Net walił w klawisze. — Łącze się zapycha i
avatar chrząka. To lepsze, niż gdyby miał tkwić nieruchomo.
Felix sięgnął do regulatora napięcia i delikatnie zmniejszył jasność w
gabinecie, by zmniejszyć efekt ewentualnych cieni od paprotki.
Stokrotka z niepokojem rozejrzał się dookoła.
— To uczulenie na stokrotki — powiedział avatar. — Znaczy na
paprotki! Mógłby ją pan przesunąć?
— Robi się pan przezroczysty od paprotki?
— Jest na to fachowe określenie laryngologiczne po łacinie.
Przejdźmy do rzeczy.
— OK. Jestem wielce rozczarowany zachowaniem pańskiej córki.
— Jestem Kielce obudzony... — Avatar zawiesił głos.
— Kielce? — zdziwił się dyrektor.
— Kielce? — zdziwił się Felix.
— Nie napisałem tego. — Net nachylił się nad ekranem. — Miało być
„wielce", ale tego słowa nie ma w słowniku, więc przerobiło się na
„Kielce". Bez słownika będę robił z dziesięć razy tyle błędów!
Felix klepnął się w czoło.
— W Kielcach nabawiłem się uczulenia na stokrotki — wyjaśnił
avatar. — Na paprotki! Chciałem powiedzieć, że jestem bardzo
obudzony marnością materiału dochodowego.
— Obudzony? — Stokrotka uniósł brwi.
— Obu-rzo-ny.
— Dochodowego?
— Dowo-do-wego. To też przez paprotkę. Syndrom obcej struny
głosowej... Myślę jedno, a ona drga drugie. To naprawdę problem.
Konwersacje w ogrodzie botanicznym w zasadzie nie wchodzą w grę...
Felix zamknął oczy, uderzył czołem o blat i mruknął:
— Powiedz mu jeszcze, że się spieszysz, bo wykupiłeś półgodzinny
parking dla swojego UFO.
Stokrotka do reszty stracił pewność siebie. Miał taką minę, jakby
odkrył, że wpuścił do gabinetu wampira albo co najmniej szaleńca.
Wstał, odsunął stolik z paprotką w przeciwny kąt gabinetu i od-
wrócił monitor komputera. Wolno i precyzyjnie zaczął klikać myszką
w kolejne przyciski na ekranie.
Tymczasem wzruszona Nika obserwowała na ekraniku swojego tatę,
który bronił ją przed złym światem. Dotknęła ekranu, ale wiedziała
przecież, że to tylko animacja komputerowa, a tak naprawdę bronią
jej Felix i Net. Pochyleni nad komputerami i zdalnym sterowaniem,
idealnie się dogadywali. Bez słów. Dzięki temu avatar miał doskonale
zsynchronizowane ruchy i mowę. OK, nie doskonale, ale i tak nieźle.
We trójkę byli prawdziwą superpaczką. Poczuła, że jej obowiązkiem
jest pogodzić przyjaciół.
Dyrektor wreszcie doklikał się do właściwego okna, wcisnął „Play", po
czym oznajmił triumfalnie:
— Mam również nagranie, na którym widać, że to pańska córka, Nika
Mickiewicz, a nie uczennica szkoły muzycznej z zepsutą meksykańską
trąbą ceremonialną.
Nagranie przedstawiało wnętrze damskiej toalety. Przez kilka sekund
nic się nie działo, potem do toalety wszedł... dyrektor Stokrotka we
własnej osobie, przechylił butelkę wina i wypił duszkiem. Następnie
wyrzucił ją do śmietniczki, wytarł usta rękawem i wyszedł.
Dyrektor wdusił przycisk myszy na „Stop" i odwrócił się blady i
przerażony do taty Niki.
— To niemożliwe! — wykrzyknął. — To fotomontaż!
— Sam pan przed chwilą mówił: „Jest nagranie, jest dowód". —
Avatar uśmiechnął się szeroko.
— No tak, ale... nie chodziło o mnie! Ktoś... podmienił nagranie.
— Taka sytuacja jest tak mało prawdopodobna — wycedził z mściwą
satysfakcją avatar — że możemy ją spokojnie pominąć. Czy to pan
zmuszał moją córkę do picia wina? W jakim celu? Ile razy?
Dyrektor wypuścił powietrze, oklapł i powiedział cicho:
— Nie mam pojęcia, co tu się stało, ale chyba najlepiej będzie, jeśli
zapomnimy o sprawie...
— Po dogłębnym namyśle mogę się na to zgodzić. — Avatar wstał. —
Aha. Jeszcze jedno. Nika ma takie małe marzenie. Chciałaby mieć
wzorowy ze sprawowania. Chyba jest jej pan to winien.
Stokrotka przymknął oczy i wolno skinął głową.
— Przepraszam najmocniej. —Wyciągnął dłoń. Felix w ostatniej chwili
się powstrzymał, by jej nie uścisnąć, co oczywiście skończyłoby się
totalna katastrofą.
— Egzema! — wykrzyknął avatar, jednocześnie cofając dłoń. —
Również od paproci.
Zaczął się cofać do drzwi. Nie mógł się odwrócić, bo nie miał pleców
ani tyłu głowy.
— Ja pierpraszam... — jęknął Net i wbił przerażony wzrok w ekran. Po
chwili Felix również to zobaczył i syknął tylko, jakby dotknął czegoś
gorącego. Cofała się jedynie górna połowa ciała ava-tara. Nogi szły
normalnie, to znaczy przodem, obrócone o 180 stopni względem góry.
— Mieliśmy nie robić Stokrotce horroru... — szepnął Felix. — Co to
ma być?
— Nogi zrobiłem, jak myślałem, że zdążę z plecami... Ale nie zdążyłem
z plecami, bo miał być jeszcze piątek... Zapomniałem... Powiem, że to
uczulenie.
— Nic nie mów! To znaczy powiedz zaraz o klamce.
Dyrektor był zbyt przybity, by zauważyć to osobliwe skręcenie
ciała gościa. Avatar spokojnie podszedł do drzwi i zamarł z ręką nad
klamką.
— Nie chciałbym dotykać, .więc jeśli byłby pan łaskaw...
Dyrektor skinął głową i otworzył drzwi. Zewnętrzne drzwi otworzyła
Nika. W dłoni ściskała ukryty długopis. Parząc na ekran, wiedziała
dokładnie, kiedy otworzyć drzwi, żeby wyglądało, jakby klamkę
nacisnął avatar. Było to wprawdzie nielogiczne, wziąwszy pod uwagę
wymyśloną egzemę, ale dyrektor nie zauważył tego, przybity klęską
zamykał już bowiem drzwi do gabinetu.
Przez tę chwilę, nim drzwi się zatrzasnęły, Nika stała twarzą w twarz
ze swoim tatą. Patrzyli na siebie, aż szczęknęła klamka i hologram
rozpłynął się w kolorową mgiełkę. Dziewczyna stała jeszcze chwilę
wpatrzona w unoszące się w powietrzu kolory. Rozpłakała się i
szlochając, pobiegła na strych.
Felix odetchnął z ulgą, wypuścił z rąk joysticki i potrząsnął bolącymi
od napięcia dłońmi. Net teatralnie dmuchał na palce. Przyjaciele
popatrzyli na siebie i uśmiechnęli się z poczuciem pełnego
zwycięstwa. I przypomnieli sobie, że od jakiegoś czasu nie układa się
między nimi za dobrze, więc odwrócili wzrok.
Nika wpadła do Kwatery Głównej i ocierając łzy, wyściskała
przyjaciół.
— Niezłe pierdnięcie, co? — rzucił dumnie Net. Nie wiedział, jak
zareagować na łzy dziewczyny. .
— Stokrotka uwierzył — odpowiedziała oszczędnie Nika. — „Jeśli
byłby pan łaskaw" - skąd znasz takie sformułowania?
— Się bywało, się zna.
Dziewczyna usiadła w fotelu, popatrzyła na przyjaciół i powiedziała ze
słabym uśmiechem:
— Dziękuję.
— Wygląda na zdołowanego. — Net wskazał ekran. — Jego pierwszy
kontakt z komputerem nie był zbyt miły...
— Szkoda mi go — powiedziała Nika. — W sumie to nie jego wina...
— Przestań żałować wszystkich dookoła. — Net wyłączył obraz. —
Masz średnią 5,0.
— Będę miała, jak poprawię geografię z jedynki na czwórkę.
— Luz. Wymyślimy coś na Konstancję i ustawimy projektory -
— Nie! Raz się udało i starczy. Znaczy... — Wstała i objęła przyjaciół.
— Bardzo wam dziękuję, ale to się drugi raz nie uda. Muszę
zakuć tę geografię i trafić na dobry humor Konstancji.
***
Dyrektor siedział w swoim fotelu i miał nieodparte wrażenie, że
wydarzyło się coś, czego zupełnie nie rozumie. Czy to jakaś choroba?
Zaniki pamięci? Nie pamiętał, żeby kazał Sylwestrowi wpuszczać
serwisantów. Nie pamiętał też, żeby pił wino w damskiej toalecie. W
ogóle nigdy nie pił wina wprost z butelki. Po zastanowieniu stwierdził,
że nie pamięta całego wtorkowego wieczoru. Miał iść z inspektorem
Szusem do pracowni biologicznej. Inspekcja pracowni zakończyła się
sukcesem, ale samej inspekcji nie pamiętał. No i ten ojciec... Spotkał
w życiu wielu dziwaków, ale ojciec Niki Mickiewicz przebijał
wszystkich. Nic dziwnego, że jego córka miała tyle problemów. Picie
wina... Dyrektor zapatrzył się w blat i jeszcze raz spróbował sobie
wszystko ułożyć w głowie. Nic z tego nie wyszło. Kliknął „Play" i na
monitorze pojawiła się znajoma toaleta. Na środek wyszedł chłopak i
zaczął pić wino z gwinta. To był ten nowy, który przyszedł z innej
szkoły. Chyba nazywał się Gerald. Myśl, żeby wezwać na rozmowę
jego rodziców, znikła równie szybko, jak się pojawiła. Nie, lepiej o tym
zapomnieć. Dyrektor otrząsnął się ze złych myśli i zajął
przygotowywaniem materiałów na następną radę pedagogiczną. To
wszystko pewnie z przepracowania i stresu związanego ze staraniami
o certyfikat. Zwykła, systematyczna praca powinna pomóc w
odzyskaniu równowagi.
Wtedy przez jego gabinet, rozchlapując niematerialną wodę, przebiegł
biały koń.
12.
Wielki Antycypator

W piątek na długiej przerwie wreszcie zaczęło się coś dziać, co


potwierdziło przypuszczenia przyjaciół, że test przeciwpożarowy
będzie przeprowadzony naprawdę z wykopem.
— Ze strychu zniknęły wytwornice dymu — powiedział Felix,
odciągnąwszy uprzednio przyjaciół w najdalszy kąt sali. — Przed
chwilą obszedłem wszystkie korytarze. W czasie lekcji dwie zostały
przeniesione na pierwsze i drugie piętro, a trzecia stoi na parterze
przy bibliotece. Wszystkie są podłączone do kontaktów przez timery.
Włączą się za czterdzieści minut, a wyłączą za czterdzieści pięć. W trzy
do pięciu minut po rozpoczęciu ewakuacji wszyscy powinni
przebywać poza szkołą. Wtedy maszyny muszą być już wyłączone.
Dodałem do tego realizmu... jeszcze więcej realizmu, bo po dziesięciu
minutach znów się włączą.
— Dlaczego? — zainteresował się Net.
— Przeprogramowałem timery. — Felix uśmiechnął się szeroko. — W
ogólnym zamieszaniu wejdziemy do gabinetu dyra i wyniesiemy
nasz sprzęt. Teoretycznie regulamin na wypadek pożaru zabrania
zamykania drzwi na zamek.
— Nie wierzę, że nie zamknie drzwi — pokręcił głową Net.
— Ja też nie. Dlatego zastosowałem wspomaganie regulaminu. —
Felix uniósł w dłoniach odłamaną połowę wykałaczki. — Zamka w
drzwiach sekretariatu chwilowo nie da się zamknąć.
— A drzwi od gabinetu?
— Tamten zamek jest prosty. Otworzę go kluczem uniwersalnym.
— Czy to się nie nazywa jazda po bandzie? — zapytał Net. — Znów
liczymy na farta.
— Niekoniecznie — odparł Felix. — Plan ewakuacji zakłada, że
wszyscy muszą opuścić budynek w trzy do pięciu minut. To oznacza,
że trzeba sprawdzić, czy wszyscy wyszli. Sprawdzenie musi zająć kilka
minut. Powinno starczyć. Załadujemy projektory do kontenera na
strychu, wyjdziemy tylnymi drzwiami i wmieszamy się w tłum.
Udamy, że byliśmy tam od samego początku.
— Jak to mówisz, to wydaje się proste — przyznał Net — ale bagaż
doświadczeń, który dźwigam, mówi mi, że zwykle pojawia się stado
problemów.
— Nie mam planu B. — Felix spojrzał poważnie na Neta i zapytał —
jak poszukiwania Wielkiego Antycypatora?
Net zerknął na Nikę.
— To nie tajemnica. — Dziewczyna wzruszyła ramionami. — Poza tym
to najwyższa pora, żebyście się pogodzili. To już nawet głupio
wygląda.
Chłopcy spojrzeli na siebie: Gdyby teraz jeden z nich wyciągnął rękę
na zgodę, drugi by ją uścisnął. Ale żaden z nich nie chciał być
pierwszym.
— Jak dzieci... — szepnęła Nika.
Net odchrząknął i zaczął mówić:
— Znalazłem go. Dzięki twojemu pomysłowi z aukcją... On naprawdę
sprzedaje te swoje wygrane. Za kasę, którą wygrałem na początku,
testując początkową teorię... kupiłem czajnik. Dziś rano
pieniądze powinny być na jego koncie, więc niedługo się odezwie.
Może jeszcze śpi... Jest ciekawsza sprawa. Sprawdziłem jego pozostałe
aukcje i coś zauważyłem. Ta nasza z czajnikiem to jedyna, przy której
zaznaczył odbiór osobisty. Poza tym sprzedał ponad dwa tysiące
przedmiotów. Żaden nie miał zaznaczonej tej opcji. Wszystko wysyłał
kurierem.
— Zupełnie jakby chciał się z nami spotkać — powiedział Felix. — To
chyba znaczy, że trafiliśmy na odpowiednią osobę.
— Wzór? — Net uniósł brwi. — Sądzisz, że stworzył wzór opisujący
przyszłość? Że przewidział to, że będziemy się chcieli z nim spotkać?
— Przemknęło mi przez myśl.
— Wyobraź sobie szachy. Po kilkudziesięciu posunięciach liczba
możliwych kombinacji jest większa niż liczba atomów we
wszechświecie.
— Brzmi niewiarygodnie.
— Mogę ci to rozpisać.
— Nie musisz. Wierzę. I co?
— Nie istnieje wzór, który może opisać partię szachów. A nawet gdyby
istniał, to nie można by go użyć. Komputer, który miałby ten wzór
przeliczyć, musiałby być większy od naszego wszechświata.
— Jeśli pominie się ruchy głupie i te prowadzące do przegranej, ta
liczba znacznie zmaleje — zauważył Felix.
— Inaczej to ujmę. Spróbuj upuścić na podłogę porcelanowy kubek.
Rozbije się, a jego kawałki rozprysną się na wszystkie strony.
Opisanie tego, gdzie znajdzie się który kawałek, jest o kilka rzędów
wielkości* trudniejsze niż policzenie partii szachów. A rozbity kubek
to pikuś w porównaniu z opisaniem świata, gdzie co sekunda rozbija
się kilka tysięcy kubków. W tym świecie jesteśmy my i Wielki
Antycypator, który przewidział, że będziemy chcieli kupić od niego
czajnik. Czaisz? Nie mógł tego wyliczyć.
— Ale to zrobił.
— Wiem. — Net zmarszczył brwi. — I tego właśnie nie rozumiem.
— Będziemy go mogli o to osobiście zapytać.
— Nie zauważyliście, o ile lepiej się pracuje wspólnie? — zapytała
Nika
Chłopcy spojrzeli na siebie, ale nie odpowiedzieli.
— Mogę mu wysłać maila — zastanowił się Net. — Jednak jest mało
prawdopodobne, żeby chciał odpowiedzieć przed otrzymaniem kasy.
— Spróbuj — poradziła Nika.
— Kupowałem parę razy na aukcjach i zdarzało się, że sprzedający
odzywał się po tygodniu.
— Nie mamy tyle czasu — powiedział Felix. — Napisz mu, że sprawa
jest poważna. I pilna. Nie chodzi o gry losowe, tylko o potencjalną
katastrofę. Nie wierzę, że ma ten wzór, ale jeśli go ma, to zna nasze
zamiary. A jeśli go nie ma...
— To udoskonali mój — dokończył Net. Położył na ławce laptopa,
otworzył okno bardzo dziwnego programu pocztowego i wpisał z
delikatną pomocą Niki: „Zanim skasuje Pan tego maila, proszę go
przeczytać do końca. Wiemy, że jest Pan w posiadaniu Wzoru. Nie
chcemy go użyć do zarabiania. Chodzi o zapobieżenie kosmicznej
katastrofie. Czy możemy się spotkać? Podobnie jak Panu, zależy nam
na dyskrecji".
— Może być? — Net spojrzał na Felixa.
— Ślij. Lepiej nie będzie, a nie ma czasu.
Net kliknął „Send" i mail został wysłany.
Felix odetchnął i wstał. W tym momencie komputer odegrał krótką
melodyjkę.
— Coś przyszło. — Net otworzył wiadomość i przeczytał z
niedowierzaniem. — To on! Odpisał! Zgadza się na spotkanie! Chce,

* W uproszczeniu: 1 m = 1000 mm, czyli 1 metr jest o 3 rzędy


wielkości dłuższy od 1 milimetra.
żebyśmy wpadli dziś po południu. Podał adres. Jest bardzo dobrze!
Jest wybitnie wręcz!
— Wiem. — Net zmarszczył brwi. — I tego właśnie nie rozumiem.
— Będziemy go mogli o to osobiście zapytać.
— Nie zauważyliście, o ile lepiej się pracuje wspólnie? — zapytała
Nika
Chłopcy spojrzeli na siebie, ale nie odpowiedzieli.
— Mogę mu wysłać maila — zastanowił się Net. — Jednak jest mało
prawdopodobne, żeby chciał odpowiedzieć przed otrzymaniem kasy.
— Spróbuj — poradziła Nika.
— Kupowałem parę razy na aukcjach i zdarzało się, że sprzedający
odzywał się po tygodniu.
— Nie mamy tyle czasu — powiedział Felix. — Napisz mu, że sprawa
jest poważna. I pilna. Nie chodzi o gry losowe, tylko o potencjalną
katastrofę. Nie wierzę, że ma ten wzór, ale jeśli go ma, to zna nasze
zamiary. A jeśli go nie ma...
— To udoskonali mój — dokończył Net. Położył na ławce laptopa,
otworzył okno bardzo dziwnego programu pocztowego i wpisał z
delikatną pomocą Niki: „Zanim skasuje Pan tego maila, proszę go
przeczytać do końca. Wiemy, że jest Pan w posiadaniu Wzoru. Nie
chcemy go użyć do zarabiania. Chodzi o zapobieżenie kosmicznej
katastrofie. Czy możemy się spotkać? Podobnie jak Panu, zależy nam
na dyskrecji".
— Może być? — Net spojrzał na Felixa.
— Ślij. Lepiej nie będzie, a nie ma czasu.
Net kliknął „Send" i mail został wysłany.
Felix odetchnął i wstał. W tym momencie komputer odegrał krótką
melodyjkę.
— Coś przyszło. — Net otworzył wiadomość i przeczytał z
niedowierzaniem. — To on! Odpisał! Zgadza się na spotkanie! Chce,
żebyśmy wpadli dziś po południu. Podał adres. Jest bardzo dobrze!
Jest wybitnie wręcz!
— Tak szybko? — zdziwiła się Nika. — Przecież dopiero to
wysłaliśmy...
Net poczuł nagle zimny pot na plecach. Przeczytał dwa razy nagłówek
maila i oznajmił cicho:
— Odpisał pięć minut temu.
— Ma inaczej ustawiony zegar — podsunął Felix.
— Na pewno nie zamieszał z godziną wysłania maila. Jego mail z
odpowiedzią był już na moim kompie, kiedy nasz się słał. Dwie
sekundy przetrzymał go antywirus.
— Chcesz powiedzieć, że opracował też wzór na przewidywanie, kiedy
przyjdzie mail i jakiej będzie treści? — zapytała Nika.
— Nic już nie wiem. Może teraz sprawdził, że mu na konto wpłynęła
kasa. — Net nachylił się nad ekranem. — Znam ten adres... To na
Wspólnej. Byłem tam tydzień temu!
— Poznałeś go? Jak wygląda?
— Tego nie pamiętam. Ale tam byłem! Czyli poprzedni pomysł z
fikcyjną loterią nie był taki głupi. Chociaż pilot nie zadziałał.
Gapili się w ekran. Felix westchnął.
— I tak przecież tam pójdziemy — powiedział. — Ale najpierw
musimy odzyskać holoprojektory.
***
Cedynia po raz pierwszy, odkąd go znali, wydawał się
podenerwowany. Zerkał na zegarek, nie przerywając monotonnego
czytania opisu sytuacji ekonomicznej Polski w roku 1939. Jego nastrój
w pewnym stopniu udzielał się uczniom. Podejrzewali, że coś się
szykuje, ale nie byli pewni co. Nagle rozległ się dzwonek, ale inny niż
zwykle, bo przerywany.
Zaskoczeni uczniowie spojrzeli na zegarki. Minęła dopiero połowa
lekcji. Historyk zamknął podręcznik.
— Wreszcie — westchnął i wstał. — Droga klaso, to jest
niezapowiedziany i niespodziewany alarm przeciwpożarowy.
Ustawcie się teraz równo. Tornistry zostają. Zaraz wyprowadzę was
do najbliższego wyjścia ewakuacyjnego.
— Przecież to ćwiczenia — zbagatelizował Lucjan, zajęty oglądaniem
filmu na komórce. — Zaczekamy sobie tutaj, aż się skończą.
Nauczyciel otworzył drzwi i do środka wdarł się kłąb dymu. Lucjan
natychmiast spoważniał i schował telefon. Chwycił za rękę Aurelię i
ruszył z nią do wyjścia. Reszta uczniów szybciej lub wolniej poszła w
jego ślady. Wiktor wyjął komórkę, wstukał numer „112" i wybiegł z
sali. Felix, Net i Nika wymknęli się również, zostawiając
zdezorientowanego historyka samego. Na korytarzu panował chaos.
Wszyscy biegli w kierunku schodów, niekoniecznie tych najbliższych,
więc co chwila ktoś się z kimś zderzał. Dziewczyny piszczały, dym
gęstniał i nie było mowy o spokojnym schodzeniu klasami. Przyjaciele
szli wolno w kierunku przeciwnym niż większość uczniów. Felix
zajrzał do jednej z sal i dał znak, żeby weszli do środka.
Dym wypełniał wnętrze i wciąż gęstniał.
— Nie pachnie prawdziwie — ocenił cicho Felix.
Zamknął drzwi i otworzył okno, żeby przewietrzyć. Wtedy zobaczył
ruch w rogu sali. Zza ostatniej ławki wyłonił się Marcel z plecakiem w
ręku. Zmierzył zamarłych przyjaciół wrogim spojrzeniem.
— Co ty wyprawiasz? — Nika pierwsza odzyskała głos. — To nie twoje.
— A skąd wiesz? — Podniósł plecak i przyjrzał mu się. Plecak był
różowy i miał naszyte białe serduszka. Marcel zmarszczył brwi i wbił
tępe spojrzenie w podłogę. Nie wymyślił sensowej odpowiedzi, więc
wycelował w przyjaciół palec. — Jak komuś powiecie...
— Nie powiemy, jak się stąd wyniesiesz — odparł twardo Felix. — Ale
to zostaw — dodał, widząc, że tamten zamierza wyjść z plecakiem.
Marcel warknął coś niewyraźnie i rzucił plecakiem o ścianę. W jego
spojrzeniu, gdy ich mijał, była wyraźna groźba. Zatrzasnął drzwi, aż z
futryny posypał się tynk.
— Uff... — Net oparł się o ławkę. — Stres w stresie na stresie.
— On już nam nic nie zrobi — odparła Nika. — Wie, że się go nie
boimy.
— A nie boimy się?...
— Wystarczy, że on tak myśli. — Felix patrzył na zegarek. — Jeszcze
minuta.
Tupot kroków i nawoływania na' korytarzu powoli cichły. Wreszcie
Felix uchylił drzwi, wyjrzał i dał znak, by wyszli. Dym wypełniał
korytarz, ograniczając widoczność do kilku metrów. Na podłodze
walały się porzucone książki, długopisy, dostrzegli nawet telefon
komórkowy.
— Ktoś tu chyba przesadził — zauważyła Nika.
— Cały ten certyfikat jakości jeszcze nam bokiem wyjdzie — przyznał
Felix.
— Ze wskazaniem na mundurki — dodał Net.
Przynajmniej dym nie gryzł w oczy. W zapachu przypominał
mgłę, jeśli mgła może mieć zapach.
Zeszli na parter. Tu również nie było żywej duszy. Dotarli do drzwi
sekretariatu. Nie dość, że nie były zamknięte, to jeszcze w zamku
tkwił zaklinowany klucz wraz z pękiem innych. Wślizgnęli się do
środka, a Felix otworzył gabinet kluczem uniwersalnym.
Przed szkołą powstało spore zamieszanie. Według planu klasy
powinny ustawić się w dwuszeregu, jedna za drugą, ale żadne wysiłki
nauczycieli nie pomagały i w efekcie w parku przed szkołą kłębił się
bezładny zziębnięty tłum. Budynek szkoły wyglądał, jakby w środku
naprawdę szalał pożar. Przez nieliczne otwarte okna oraz przez
kominy wentylacyjne wydobywał się szary dym.
— Czy nauczyciele sprawdzili stan swoich klas? — zapytał głośno
Stokrotka.
— Nie da się — odparła stojąca najbliżej pani Jola. — Część poszła do
kawiarni, a część do sklepu. Chcą się ogrzać.
— To nie ułatwia — mruknął dyrektor ze złością, po czym powiedział
do inspektora — możemy chyba uznać na potrzeby testu, że ostatni
byli ostatnimi.
Inspektor Ronald Szus rozejrzał się. Nie było sposobu, by policzyć
uczniów. Część rzucała się śnieżkami ze zmarzniętego śniegu, inni
przytupywali, jeszcze inni zniknęli w okolicznych kawiarniach i
sklepach.
— Dobrze — orzekł wreszcie i spojrzał na stoper. — Dwie minuty i
czterdzieści osiem sekund. — Wpisał wynik do clipboardu. —
Niezaliczone.
— Jak to niezaliczone?! — Dyrektor aż podskoczył. — To chyba niezły
czas?
— Norma mówi, że ewakuacja ma być przeprowadzona w czasie
między trzy a pięć minut. Dwie minuty i czterdzieści osiem sekund to
mniej niż trzy minuty.
— Ale to chyba dobrze, że zrobiliśmy to szybciej — zauważyła pani
Jola.
— Nie jestem od oceniania, co jest dobre, a co złe. — Inspektor zapiął
kurtkę puchową pod szyję. — Norma jest normą.
— Ktoś się pomylił, jak to pisał. Powinno być chyba „Nie więcej niż
trzy do pięciu minut".
— Następnym razem zostawimy zamknięte jedno skrzydło drzwi —
powiedział ze złością fizyk. — To spowolni ewakuację.
— Zimno! — krzyczeli uczniowie.
— Czy możemy już wracać? — zapytała Konstancja. Trzęsła się z
zimna, a na czole miała wielki plaster, przez co nie wyglądała tak
groźnie jak zwykle.
— Norma na przewietrzanie szkoły po teście to godzina i trzynaście
minut — oznajmił inspektor. — Nikt nie może wejść do szkoły, zanim
nie zostanie przewietrzona.
— Skoro nikt nie może wejść do środka, to kto ją przewietrzy? —
zapytał Czwartek.
— Hm... — Inspektor Szus zaczął wertować papiery.
— Zimno! — dobiegało ze wszystkich stron.
— Trzeba było nie zakładać mini — mruknął pod nosem Eftep, ale
sam również się trząsł.
— Dym miał być nieszkodliwy — zauważył Czwartek. — Lepiej więc
wejdźmy do szkoły, bo się nam dzieciaki poprzeziębiają.
— Normy mówią... — zaczął inspektor.
— Wszyscy do środka! — przerwał mu Czwartek. — Koniec alarmu.
— OK. — Dyrektor machnął ręką. — Wracamy do środka. Już po
wszystkim.
Wtedy w głębi ulicy pojawił się pierwszy wóz straży pożarnej.
Przyjaciele wydobyli kamerę oraz wszystkie cztery rzutniki, w tym
jeden, który się zaklinował pod ciężką kanapą, i już mieli wychodzić.
W ostatniej chwili cofnęli się do gabinetu, usłyszeli bowiem zbliżające
się kroki i ożywioną dyskusję.
— Idą tu! — syknął Felix.
Z dwoma rzutnikami w rękach przeskoczył oparcie skórzanej kanapy,
Net wsunął się za odsuniętą zasłonę, a Nika dała nura pod biurko.
Chwilę później Stokrotka przekroczył próg gabinetu. Towarzyszył mu
wysoki strażak w rozpiętej kurtce i wielkim żółtym hełmie.
— Otrzymaliśmy około pięćdziesięciu zgłoszeń o pożarze w szkole —
powiedział z wyraźną naganą w głosie.
— Przecież to był tylko test — odparł załamanym głosem dyrektor. —
Nie powinni dzwonić...
— Nie wiedzieli, że to test — wyjaśnił cierpliwie strażak. — Tego
rodzaju ćwiczenia trzeba z nami konsultować. Stłuczono też kilka
szybek w alarmach ściennych. Trzeba będzie zresetować system i
wymienić szkła.
— Oczywiście. — Stokrotka chusteczką wycierał pot z czoła. — Tyle
problemów z tym certyfikatem... Pewnie jestem cały siwy. Co ja
mówię....
— Wracam do remizy. — Strażak odwrócił się do drzwi. — Jestem w
połowie partii Monopolu. Mam nadzieję, że mi nie przestawili
pionków... Niech pan nie przeprowadza więcej takich próbnych
alarmów bez porozumienia z nami.
— To się nigdy więcej nie powtórzy — zapewnił go dyrektor.
I w tym właśnie momencie rozległ się kolejny alarm, wygrywany
przyciskiem dzwonka przez portiera. Do gabinetu z nową
intensywnością zaczął napływać dym.
— To nie ja — jęknął dyrektor. Mężczyźni spojrzeli na siebie i
wybiegli.
— Teraz! — zarządził Felix, gdy kroki ucichły. Przyjaciele wyszli z
ukrycia i wyjrzeli na korytarz. Dym był dwa razy gęstszy niż
poprzednio.
— Teraz już wierci w nosie — zauważył Net.
— Chyba tym razem to my przesadziliśmy — przyznała Nika. —
Jeszcze się okaże, że ktoś ma astmę albo uczulenie.
Felix odstawił rzutniki i otworzył dwa najbliższe okna. Do środka
napłynęło nieco świeżego powietrza. Ruszyli na strych. Mijali
narzekających uczniów, uczestniczących w ewakuacji ze słabszym niż
poprzednio entuzjazmem. Zdaje się, że wizja przerwanych lekcji
przegrywała z perspektywą ponownego marznięcia na dworze.
Dym był gęstszy niż poprzednio. Przyjaciele kilka razy zatrzymali się
po drodze, by otworzyć kolejne okna. Robiło się chłodniej, ale
powietrze stawało się przejrzystsze.
Gdy wracali, Nika zauważyła Zosię, wychodzącą chyłkiem z toalety na
pierwszym piętrze.
— Zaczekajcie... — Weszła do toalety. Wróciła po kilku sekundach i
oznajmiła ponuro — w koszu jest butelka...
— I uważasz, że powinniśmy z tym coś zrobić? — zapytał Net. —
Pomóc Myszy? Naprawdę córka Teresa z ciebie!
— Skończmy z naszymi problemami, a potem zaczniemy naprawiać
świat — poparł go Felix. — Za dużo się dzieje.
Z dymu wyłoniła się sprzątaczka, pani Pumpernikiel, więc szybko
zeszli na parter, żeby się nie tłumaczyć. Otwarte przed chwilą okna
częściowo ratowały sytuację, ale końca korytarza i tak nie było widać.
— Już nie musimy iść naokoło. — Felix wskazał główne drzwi.
Mieli już wyjść, gdy Net zatrzymał się z dłonią na klamce wrót
wejściowych. Odwrócił się i spojrzał na przyjaciół.
— Wiecie co? — powiedział z uśmiechem. — Fajnie znów działać
razem.
— Powinniśmy działać razem — skwapliwie przytaknął Felix.
— Wtedy wszystko się nam uda — dodała Nika.
Wpadli sobie w ramiona i wyściskali się tak mocno, by wynagrodzić
sobie ostatnie ciężkie dni.
— Ulżyło mi — przyznał Net.
— Zdecydowanie — zgodził się Felix. — Wyjdźmy na powietrze.
Pchnęli ciężkie drzwi, wyszli na schody i... zatrzymali się. Wpatrywała
się w nich połowa zmarzniętych uczniów szkoły.
— Ostatni uratowani z pożaru. — Inspektor wcisnął przycisk stopera.
— Tym razem trzy minuty i dwadzieścia dwie sekundy. Poprawiliście
się. Zaliczone.
***
Dyrektor, zły i zziębnięty, wrócił do gabinetu. Roztarł ręce i sięgnął do
intercomu, żeby poprosić panią Helenkę o herbatę, ale w tej chwili
intercom zabrzęczał sam. Dyrektor wcisnął przycisk.
— Tak, kochanieńka?
— Pani Pumpernikiel do pana.
— Proś, proś, a przy okazji zaparz herbatę.
Drzwi otworzyły się i wyraźnie wzburzona sprzątaczka wkroczyła do
gabinetu. Wraz z nią do środka dostała się nowa porcja dymu.
— Panie dyrektorze! — zawołała od progu. — Mam złoczenicę!
Odkryłam jej zamiary na gorącym uczynku.
— O czym pani mówi, pani Aldono? — dyrektor spojrzał na nią z
lekkim rozdrażnieniem.
— Zabrałam to Nice Mickiewicz chwilę po popełnieniu wypicia. —
Sprzątaczka triumfalnie uniosła pustą butelkę. — W toalecie na
pierwszym piętrze wypróżniła całą butelkę.
— Widziałem ją przed szkołą podczas ewakuacji. — Dyrektor wstał. —
Nie wyglądała na pijaną. Jest pani pewna, że wypiła całą butelkę?
— Ściślej twierdząc, wyjęłam ją z kosza na śmiecie — przyznała pani
Pumpernikiel. — Ale to logistyczne, że ją wypiła, bo butelka jest
pusta.
— Czyli nie widziała pani, jak pije?
— Spowodował mną dym. Inaczej bym widziała.
— Ta butelka tak naprawdę nie istnieje, droga pani Aldono. —
Dyrektor wyjął jej z dłoni butelkę i wrzucił do kosza na papiery. — To
tylko zbłąkane piksele, które udają butelkę. — Chwycił zaskoczoną
sprzątaczkę za łokieć i delikatnie skierował do drzwi. — To uboczny
efekt komputeryzacji. Musimy to przetrwać. Jak zobaczy pani
pędzącego korytarzem konia, to proszę się nie przejmować. To się
zdarza.
— Ale zejść mu z drogi?
— Na wszelki wypadek proszę zejść, ale tak, żeby wyglądało, że
schodzi pani niechcący. Zbłąkane piksele nie mogą wyczuć, że się ich
boimy.
***
Gdy wszyscy wracali do klas, obok Felixa pojawił się znienacka
Wincenty.
— I jak? — zapytał konspiracyjnym szeptem. — Co wykombinowałeś?
— Będą... — Felix usiłował sobie przypomnieć, co wczoraj powiedział
mu Net. — Będą sprawdzać wypoziomowanie gniazdek elektrycznych
z dokładnością do... nie pamiętam.
— Trochę trudne technicznie — skrzywił się Wincenty. — Jak niby
można to przekręcić. Przecież gniazdka są wmurowane.
— Luzujesz śrubkę, która jest pośrodku kontaktu, przekręcasz go
nieco i dokręcasz śrubę. — Felix uśmiechnął się do niego. — Proste.
Zauważył przy okazji, że Wincenty miał wpiętą w kołnierz białą diodę.
— O czym gadacie? — zainteresował się Net, doganiając ich.
Felix spojrzał na Wincentego, a ten skinął głową z aprobatą.
— Jest taka mała... pfff... inicjatywa — zaczął Felix.
— Nie teraz — powstrzymał go Wincenty. — Za dużo tu postronnych.
Wmieszał się w tłum.
— O co chodzi? — zapytał podejrzliwie Net.
— O przerost formy nad treścią. Wytłumaczę ci to przy okazji.
Nagle zatrzymali się, widząc innych uczniów zawracających
w ich stronę.
— Lekcje odwołane! — krzyknął ktoś z głębi tłumu. Odpowiedział mu
okrzyk radości ponad stu gardeł.
***
W pokoju nauczycielskim panowało nerwowe oczekiwanie. Nie udało
się całkowicie przewietrzyć szkoły, więc w powietrzu wciąż unosiła się
szara mgiełka, a jednocześnie było zimno. Dyrektor, zupełnie nie w
swoim stylu, spóźniał się już dziesięć minut. Cedynia spał, co w sumie
nikogo nie dziwiło. Butler wyjadał pokruszone resztki herbatników
wprost z kieszeni i czytał książkę Kuchnia kre-olska - nie tak znowu
obrzydliwa. Konstancja siedziała sztywno z założonymi rękoma. Na
czole miała przylepiony spory plaster, który i tak nie przykrywał
całego wielkiego fioletowego siniaka. Spod zsuniętych na czubek nosa
sklejonych scotchem okularów obserwowała resztę grona
pedagogicznego, a szczególnie Cyryla Borkowskiego. Wuefista nie
zwracał na nią uwagi. Miętosił w muskularnej dłoni antystresa -
woreczek wypełniony małymi plastikowymi kuleczkami, które
irytująco zgrzytały o siebie. Antystres chyba nie działał, bo nauczyciel
rzucał wokoło nerwowe spojrzenia i nieświadomie przytupywał. W
tym rzucaniu spojrzeń wtórowała mu
chemiczka, pani Wiesława Czartoryska, zwana przez uczniów
Probówką.
— Daję mu pięć minut — oznajmiła niespodziewanie. — Potem idę do
domu.
— Może po niego pójdę? — pani Bąk, zwana Ekierką, wstała i zaczęła
nerwowo krążyć po pokoju.
— Daj mu czas, Cecylio — powstrzymał ją Czwartek. — Pewnie
przygotowuje materiały związane z certyfikatem, o których mamy
rozmawiać. Musi to wydrukować.
— Dopiero od kilku dni ma komputer, więc jeszcze się uczy —
mruknął pobłażliwie przechadzający się wokół stołów Eftep. Ręce
założył z tyłu i starał się wzbudzać szacunek. — To potrwa, bo wiedzę
informatyczną zgłębia się latami.
Pani Jola, wychowawczyni drugiej „a", rozmawiała z anglistką
Christiną. Obie uśmiechały się i wyglądały, jakby spóźnienie
dyrektora zupełnie ich nie dotyczyło. Reszta nauczycieli siedziała przy
ustawionych w wyspę stołach. Obracali w rękach długopisy,
przeglądali notatki. Otoczeni przez szafy, regały z segregatorami i
dziennikami trwali w zniecierpliwieniu.
Na korytarzu rozległy się kroki. Po chwili dyrektor magister inżynier
Juliusz Stokrotka wtoczył się do pokoju nauczycielskiego jak chmura
burzowa. Probówka miała zamiar wspomnieć coś o punktualności, ale
mina dyrektora skutecznie ją od tego odwiodła. Wu-efista przestał
miętosić antystresa. Dyrektor bez słowa usiadł na szczycie stołu i
zaczął przeglądać plik papierów, który przyniósł ze sobą. Pani Bąk
zerwała się od stołu i z ekspresu przelewowego nalała do kubka kawę.
Dolała mleka, wsypała trzy łyżki cukru i podsunęła Stokrotce.
— Dziękuję, Cecylio. — Dyrektor siorbnął trzy łyki i dopiero wtedy
nieco się rozluźnił. — Możemy zaczynać.
— Jak się sprawuje system monitoringu? — zapytała geograficz-ka. —
Kiedy poznamy nazwisko dziewczyny, która popijała w szkolnej
toalecie?
— Ta sprawa jest już załatwiona — odparł dyrektor, nie podnosząc
wzroku znad papierów — To był fałszywy alarm. Ona piła soczek.
— Ze sfermentowanych winogron? — zażartował pan Czwartek.
— Pokażesz nam nagranie? — zapytała pani Czartoryska.
— Plik z nagraniem uległ uszkodzeniu.
— Spróbuję go odzyskać — zaproponował Eftep. — Czytałem ostatnio
artykuł w prasie fachowej. Co było przyczyną uszkodzenia?
— Zbłąkane piksele. — Dyrektor spojrzał na niego ze
zniecierpliwieniem.
— Zbłąkane? ... — Informatyk uniósł brwi. — Ach tak! Zbłąkane
piksele. Jasne, jasne... Tak, czasem są z nimi kłopoty.
Usiadł za stołem i zamilkł z ponurą miną.
Dyrektor przewrócił kilka papierów.
— Nasz stały problem... — westchnął.
— Marcel? — domyślił się Czwartek.
Dyrektor skinął głową.
— Praktycznie ze wszystkich przedmiotów ma jedynki, a ze
sprawowania naganne — dodał. — Jeśli czegoś z tym nie zrobimy,
będziemy się męczyć z tym kretynem kolejny rok.
— Z geografii poprawił się na dostateczny z pięcioma minusami
— wycedziła geograficzka. — Ale pragnę zaznaczyć, że zrobiłam to z
wielką przykrością. Z dziewięciu pytań, które wylosował, znał
odpowiedź tylko na jedno. Wiedział, jakie miasto jest stolicą Polski.
— Robi postępy — zażartował fizyk.
— Trafił za trzecim razem.
— Apeluję do was. — Stokrotka oparł się o blat. — Zróbmy wszystko,
żeby pozbyć się tego ciężaru.
— Wziąłbym go na obóz karny, toby się zmienił — rzucił pan
Borkowski. — Ma potencjał. Jako jeden z nielicznych dotarł do mety
biegu na tysiąc metrów i nie zemdlał.
— Ma potencjał kryminalny — sprostowała zimno Konstancja.
— Poza tym nie sądzę, żeby program nauczania przewidywał bieg na
tysiąc metrów korytarzami szkoły.
— Te mięczaki nie chciały biegać po mrozie, koleżanko szanowna.
— Jesteś pewien, kolego szanowny, że program przewiduje ten bieg w
styczniu?
— We wrześniu nie został przeprowadzony. Teraz nadrabiam.
— Uderzyły mnie drzwi pchnięte przez jednego z uczniów.
Konstancja poprawiła plaster na czole.
— Wtargnęłaś na tor, droga koleżanko.
— Już nie „Szanowna"? Kto to zrobił?
— Przez solidarność z zawodnikiem nie zdradzę jego tożsamości.
— Teraz najważniejsza sprawa — wszedł im w słowo dyrektor
— certyfikat jakości.
— Czy on naprawdę jest nam niezbędny? — zapytał Czwartek.
— Przebrnąłem przez ledwie niewielką część wytycznych. Każdego
dnia będziemy musieli poświęcić co najmniej kwadrans na
wypełnianie wielu dokumentów, których nikt potem nie będzie czytał.
— Z komisją przyznającą certyfikaty nie można dyskutować. Oni po
prostu przysłali listę wytycznych, które musimy spełnić, żeby dostać
ten certyfikat.
— Kiedy podasz je wszystkie? Rzucasz nam po kilka na każdym
spotkaniu. Czy prawda jest aż tak straszna?
Stokrotka spojrzał na niego poważnie.
— Rosną koszty utrzymania szkoły, a czesnego teraz nie możemy
podnieść. Wynajmujemy sale na wszelakiego rodzaju kursy, ale i to
nie wystarcza. Jeśli zdobędziemy certyfikat, więcej zamożnych ludzi
przyśle do nas swoje dzieci i wzrosną wpływy. Dopiero wtedy będzie
można pomyśleć o podwyżce czesnego.
— Czy nie ma innego sposobu na zwiększenie zainteresowania naszą
szkołą? — nalegał Czwartek. — Wiele wymagań komisji wydaje się
bezsensowne. Z hallu zniknęły fotele. Były bardzo wygodne. Co to ma
wspólnego z jakością nauczania?
Stokrotka wydął wargi i zastanowił się.
— Chodzi o prestiż — powiedział wreszcie. — Więcej rodziców przyśle
tu dzieci, bo łatwiej nam zaufają. Zaufają nam, jak otrzymamy
certyfikat. A otrzymamy certyfikat, jak będziemy spełniać normy.
Fotele ich nie spełniały.
— Ponad trzydzieścioro uczniów dostaje stypendia naukowe — wtrącił
Eftep. — Nie lepiej najpierw z tego zrezygnować?
— Akurat takie stypendia są bardzo potrzebne — odparł Czwartek. —
To doskonała motywacja do nauki.
— Lepiej byłoby te pieniądze... przeznaczyć na premie dla najlepszych
nauczycieli — zaproponował informatyk. — Albo na podwyżki pensji.
Wtedy wzrosłaby nasza motywacja, żeby dobrze uczyć.
— Niektórych uczniów bez tego w ogóle nie byłoby stać na naszą
szkołę.
— Rodzice, zanim poślą dzieci do szkoły, czytają rankingi — dodał
Stokrotka. — Jednym z parametrów jest liczba absolwentów, którzy
dostali się do dobrych liceów. Bez systemu stypendiów liczba ta
spadnie.
Cyryl Borkowski wstał i oparł się pięściami o blat.
— Bijemy pianę, panowie — oznajmił.
— Zapomniałeś o paniach — wtrąciła Christina.
— Panie nie biły piany. Dyrektorze, przejdźmy do rzeczy. — Wu-efista
usiadł. — O siódmej jest mecz.
— Jaki mecz?
— Ważny — powiedział z naciskiem Cyryl.
— Tak. — Stokrotka poprawił papiery. — Bardzo słusznie. Czas nas
goni. Nie dyskutujmy już o sensie wprowadzania norm.
— Bo już za nie zapłaciliśmy? — zapytała domyślnie Konstancja.
Stokrotka spojrzał na nią, zamrugał i przełknął ślinę.
— Formalnie rzecz biorąc... przelew został wysłany.
Przez pokój nauczycielski przeszedł szmer niezadowolenia.
— Mecz — przypomniał Cyryl.
— To jest rada pedagogiczna — zauważył fizyk.
— Nagraj sobie ten mecz — poradziła mu Christina. — Ja jestem
przeciw. W wielu angielskich szkołach są mundurki, ale u nas to się
nie przyjmie.
— Żeby go nagrać, musiałbym dotrzeć do domu. Głosujmy więc, byle
szybko.
— Wytłumaczysz nam, dlaczego bez porozumienia z nami zapłaciłeś
agencji certyfikacyjnej?
— Musiałem szybko podjąć decyzję — tłumaczył się dyrektor. —
Powinniśmy mieć ten certyfikat jak najszybciej, zanim rodzice
zadecydują, gdzie zapisywać dzieci. Już po fakcie, więc zostawmy
temat. Dalej... autobusy szkolne. — Przekładał dokumenty. Wreszcie
znalazł. — Ceny wzrosły dwukrotnie. Nic nie poradzę. Jeśli ktoś ma
jakiś pomysł, z chęcią wysłucham. — Odpowiedzią była cisza. —
Dalej... Segregacja śmieci na poziomie śmietniczek... Tym się zajmie
pan Brudnica z panią Pumpernikiel. Jestem pewien, że ucieszy ich ten
drobny wkład w ochronę środowiska. W sklepiku będziemy
sprzedawać tylko jedzenie zatwierdzone przez kuratorium... Z resztą
punktów sam sobie poradzę. Są pytania? Nie słyszę. Więc to by było
na tyle, dziękuję. — Wstał, wyrównując papiery w teczce. — Jeszcze
taki jeden malutki punkcik na koniec. Uczniowie będą wystawiać
nauczycielom oceny semestralne. Miłego weekendu życzę!
Woreczek antystresa pękł, a dziesiątki plastikowych kulek potoczyły
się po blacie. Ich grzechot zamienił się w cykanie, gdy zaczęły spadać
na podłogę, a potem w cichy szmer, gdy wolno toczyły się po
parkiecie. Jeśli Stokrotka miał zamiar wyjść pospiesznie, to nie udało
mu się. Kilkanaście przerażonych, oburzonych lub zwyczajnie
zdziwionych spojrzeń zatrzymało go w miejscu. Cedynia spał.
— Jak to? — Cyryl wypuścił spomiędzy palców pusty woreczek. — Oni
nas?
— No, tak — przytaknął Stokrotka. — Wystawią nauczycielom takie
same oceny, jakie wy im wystawiacie.
— Będą się mścić — przeraziła się pani Bąk.
— Nie będę mógł okazywać im swojego autorytetu... —jęknął blady
Eftep.
— Autorytetu się nie okazuje — zauważył pan Czwartek. — Autorytet
się ma albo nie.
— Pojawią się wyrafinowane formy szantażu — stwierdziła
geograficzka. — Jak uczeń nie będzie znał na przykład nazwisk
ministrów Zimbabwe, to będzie miał argument, żebym mu nie
stawiała pały.
— Każesz im wkuwać na pamięć takie rzeczy? — zdziwiła się
Christina.
Konstancja zmierzyła ją zimnym spojrzeniem.
— Jakoś trzeba ich zmusić do pracy — odparła. — Inaczej nie będą
wiedzieli, co zrobić z wolnym czasem.
— Nie sądzę, żeby tak niedojrzałe jednostki, z jakimi się stykam na co
dzień — oznajmiła Probówka — były zdolne do obiektywnej oceny
nas, dorosłych.
— To nie podlega negocjacjom. — Stokrotka spocił się i wytarł łysinę
chustką. — To warunek umowy, którą podpisaliśmy.
— My? — Konstancja spiorunowała go wzrokiem wzmocnionym przez
soczewki okularów. — Ty podpisałeś.
— Żeby uniknąć takich dyskusji! — Dyrektor machał rękoma.
Rozglądał się po gronie pedagogicznym, szukając wsparcia. — A co ty
o tym sądzisz, Zenonie?
Oderwany od lektury kulinariów Butler spojrzał na dyrektora zza
zatłuszczonych szkieł.
— ... dżdżownic nie należy zanadto przypiekać... — z rozpędu
przeczytał na głos. Rozejrzał się po twarzach nauczycieli. Usiłował
wyciągnąć z pamięci ostatnie kilka minut rozmowy. — Co? Żeby
uczniowie nas oceniali? Świetny pomysł! Może zdam.
— To chyba jednak nie jest dobry pomysł. — Pani Bąk załamała ręce.
— Nie mógłbyś nas ty oceniać, Juliuszu?
— Jak się dowiedzą — Eftep ukrył twarz w dłoniach — to będzie
koniec...
— Nie dowiedzą się. — Dyrektor ponownie zebrał papiery i ruszył do
wyjścia. — Po prostu na koniec semestru damy im nudną ankietkę, a
jedną z pozycji będzie ocena nauczycieli. Miłego weekendu.
***
— Byłem tu już — powtórzył Net.
Stali przed starą kamienicą przy ulicy Wspólnej. Domofon nadal był
nieczynny, ale drzwi nie były zamknięte. Wspięli się na trzecie piętro i
stanęli przed pomalowanymi na czarno, masywnymi drzwiami.
— Teraz go sobie przypominam. — Net spojrzał na Nikę. — Wątpiłaś
we mnie i mówiłaś, że jadę schematem. Pamiętasz? Mówiłem, że
statystyczna średnia genialnych matematyków to ponadpięćdzie-
sięcioletni facet średniego wzrostu, z nadwagą, kiepską kondycją
fizyczną i w okularach. Nie wierzyłaś. I co?
— Może się przestraszyć — stwierdziła Nika, jakby pytanie w ogóle nie
padło. — Rzadko po czajnik przychodzą trzy osoby.
— Zapewniam cię, że on wie nawet, jaką masz grupę krwi.
— Pamiętasz, o czym masz z nim rozmawiać? — upewnił się Felix.
Net skinął głową. Uniósł dłoń, by zadzwonić, ale w tym momencie
szczęknął zamek, a drzwi otworzyły się. Stał w nich
pięćdziesięcioletni, nieco zaniedbany mężczyzna z zaokrąglonym
brzuszkiem. Miał na sobie jasnobrązowe sztruksowe spodnie i szarą
kamizelkę nałożoną na nijaką koszulę.
— Dzień dobry... — zaczął Net i nie bardzo wiedział, co powiedzieć
dalej. Rozpoznał mężczyznę. To był pierwszy lub jeden z pierwszych
adresów, które sprawdził w sobotę. Facet odpowiedział wtedy „To
znowu ty".
Gospodarz omiótł przyjaciół spojrzeniem zza okrągłych okularów w
czarnych oprawkach i usunął się, bez słowa zapraszając ich do środka.
Niewielkie mieszkanie zastawione było kartonowymi pudłami, w
większości nierozpakowanymi. Gospodarz nie wskazał, gdzie mają iść,
ale naturalna, bo najmniej zagracona, droga prowadziła do salonu. Tu
też zdążyły już rozpanoszyć się pudła, ale większa część przestrzeni
była od nich wolna. Wielka kanapa zawalona była papie-rzyskami. Na
wprost niej całą ścianę zajmował regał z segregatorami. Pod oknem
stało stare biurko, również pokryte stertami papierów.
Pachniało kurzem i starością. Przy drzwiach, wciśnięte za mniejsze
kartony, stało nierozpakowane pudło z telewizorem LCD.
— No tak... — mruknął Net.
Gospodarz wszedł do pokoju z kilkusekundowym opóźnieniem i
zrobił to w dziwny sposób. Przyjaciele zwrócili na to uwagę, ale nie
potrafili określić, co w tym było dziwnego. Gdy mijał drzwi, zerknął za
siebie, jakby sprawdzał, czy nikt za nim nie idzie. Net zaczął żałować,
że nie załatwili sprawy mailem. Wiedział oczywiście, że byłoby to
bardzo trudne. Na Felixie Wielki Antycypator zrobił wrażenie
człowieka z zaburzeniami psychicznymi, z jakąś nieokreśloną fobią.
Nikę w tym człowieku coś bardzo, ale to bardzo niepokoiło, choć nie
wiedziała, co to konkretnie jest. Podobnego uczucia doznawała
czasem, kiedy budziła się rano i nie do końca wierzyła w to, że sen już
się skończył.
— Tak więc życzę powodzenia. — Wielki Antycypator wskazał dłonią
kanapę.
Przyjaciele, nie spuszczając z niego wzroku, wolno usiedli na brzeżku.
Po części dlatego, że podświadomie chcieli ułatwić sobie ewentualną
ucieczkę. Również żeby nie pognieść papierów. Gospodarz usiadł na
krześle obrotowym przy biurku i wbił wzrok w gości. Zapadło
kłopotliwe milczenie.
— Szkoda, że nie mogę pomóc — odezwał się wreszcie. — Wiem, że
nie o niego chodzi.
— Nie chodzi o czajnik... — Net sięgnął do plecaka i wyciągnął zeszyt.
— To dobry czajnik. Mam nadzieję, że się wam przyda.
Net spojrzał na niego zaskoczony, ale wolno otworzył zeszyt na
stronie ze wzorem.
— Chcielibyśmy jednak prosić pana o pomoc w dopracowaniu wzoru.
Czajnik to tylko pretekst. W kilku miejscach... — zaczął przerzucać
kartki. — Mam pewne luki w wiedzy i nie mogę...
— Nie znam się również na astronautyce.
Przyjaciele czuli, że rozmowa przebiega w bardzo dziwny sposób, ale
nie potrafili określić, na czym właściwie polega owa dziwność. Net się
zaciął, więc Felix przejął trud prowadzenia tej osobliwej konwersacji:
— Na orbicie okołoziemskiej znajduje się rakieta. Wystartowała
prawie trzy tygodnie temu, ale jej orbita jest niestabilna i rakieta
wkrótce spadnie. Kolega — wskazał Neta — ma pewne zdolności
matematyczne. Opracował wzór na obliczenie współrzędnych miejsca
katastrofy. Zostały tylko dwa dni.
— Szczęście to bardzo względne pojęcie. Jak już wspomniałem, nie
jestem matematykiem.
Felix zmarszczył brwi. Nie pamiętał, żeby gospodarz mówił coś
takiego. Postanowił jednak udawać, że wszystko jest w jak najlepszym
porządku.
— Chyba nie wygrywa pan na loteriach dzięki szczęściu, tylko dzięki
umiejętnościom? — zapytał.
— Statystyka jest nauką, która mnie nie dotyczy — odparł mężczyzna.
— Kilka innych zasad również. Nie ma w tym wielkiej tajemnicy.
— Statystycznie taka seria wygranych jest całkowicie niemożliwa —
upierał się Felix.
— Nie chcemy poznawać pana tajemnicy — wtrąciła Nika. — Chcemy
tylko, żeby pan zerknął na nasz wzór i pomógł go dopracować.
Musimy wyliczyć, gdzie spadnie rakieta i zrobić coś, żeby tam wtedy
nikogo nie było. Potem sobie pójdziemy.
— Nie jestem genialnym matematykiem. — Wolno pokręcił głową. —
Jestem anachronem. Urodziłem się w roku dwa tysiące trzydziestym
piątym pod tramwajem w Alejach Jerozolimskich.
Przyjaciele wytrzeszczyli na niego oczy. Niczego nie rozumieli.
Zawalone papierami, segregatorami i kartonami mieszkanie
zaczynało ich przytłaczać.
— Dwa tysiące trzydziesty piąty to przyszłość — odezwał się wreszcie
Felix.
— Dla mnie to odległa przeszłość. Wybaczcie, że nie częstuję was
herbatą. Jej przygotowanie trwa zbyt długo. Wobec naszej niekompa-
tybilności trzy minuty to tyle, co wieczność. Cud, że rozmawiamy.
Znów zapadło milczenie. Przyjaciele byli już niemal pewni, że
rozmawiają z wariatem. Mogli mieć tylko nadzieję, że niegroźnym.
— Urodził się pan pod tramwajem? — zapytała w końcu Nika.
— Korek był na kilometr. Wiem, bo moje narodziny były bolesne i
trwały prawie pół godziny. Z punktu widzenia świadków wyglądało to
tak, że idąc tyłem, wszedłem wprost pod ten tramwaj. Ja natomiast
odczuwałem to jako powolne budzenie się na torach. Powoli
zyskiwałem świadomość. Gdy tramwaj odjechał, wstałem i
odszedłem, a dookoła nikt niczego nie pamiętał.
Felix, Net i Nika gapili się na mężczyznę. Nie zdziwiliby się bardziej,
gdyby teraz zrobił fikołka. Pierwszy ocknął się Net.
— Kiedyś kupiłem mamie na urodziny indyjski zegar — powiedział
wolno. — Był ładny, w mosiężnej obudowie, taki do postawienia na
biurko. Wprawdzie mama nie ma biurka, ale szczerze mówiąc,
kupiłem go, bo był bardzo tani. Jak się potem okazało, miał poważną
wadę - chodził do tyłu.
— To faktycznie poważne utrudnienie — przyznał Felix. Podobnie jak
Net i Nika, miał ochotę wstać i wyjść stąd czym prędzej. Jednak nie
zrobił tego. Był zbyt ciekawy, co tu się właściwie dzieje. Dopiero po
chwili zrozumiał, co miał na myśli Net. Ze zdumieniem spojrzał na
mężczyznę i otworzył usta, żeby zadać pytanie, ale uprzedziła go Nika:
— Czy chce pan powiedzieć, że pana życie wygląda jak puszczony od
końca film?
Anachron skinął głową.
— Można się przyzwyczaić. Jak do golenia w lustrze. Ach... za młodzi
jesteście. Zapytajcie ojców. Kiedyś chodziłem tyłem, ale wzbudzałem
sensację. Teraz przy ludziach udaję. Muszę tylko oglądać się za siebie,
żeby się nie przewrócić. Myślą, że to tik nerwowy.
Też patrzą na mnie podejrzliwie, ale już nie jak na wariata. Dla mnie
przeszłość i przyszłość są zamienione miejscami.
— Jeżeli dla pana przyszłość jest przeszłością i odwrotnie —
zastanowił się Felix — to jak my w ogóle możemy rozmawiać? Nie
powinien pan pamiętać pytania, które zadaliśmy.
— To działa tak samo w drugą stronę. Wszystko jest już
postanowione. Wiem jednak, jaki jest cel waszej wizyty, bo opowiecie
mi o tym przy wyjściu.
Gospodarz nagle wydał się czymś bardzo rozbawiony. Zachichotał, ale
się powstrzymał, by nie parsknąć śmiechem głośniej.
— A jeśli nie powiemy? — zapytał Net. — Jeśli po prostu wstaniemy i
wyjdziemy bez słowa?
— Wybacz, ale rozbawiło mnie to pytanie. Zaczyna mnie boleć lewy
łokieć. To znaczy, że za kilka dni poślizgnę się na chodniku albo
zaczepię o regał. Coś się stanie, żeby usprawiedliwić ten ból. Będzie
siniaczek, a potem uderzenie. Mówię teraz oczywiście o waszej
przeszłości. Uderzenie łokciem kilka dni temu jest nieuniknione. To
samo działa w drugą stronę. Skoro pamiętam waszą przyszłość, nie
zmienicie jej.
— Przyszłość jest niezmienna? — zapytał Felix.
— Dla mnie pewne jest tylko to, że w dwa tysiące trzydziestym piątym
Warszawa będzie istniała. W Alejach Jerozolimskich będą jeździły
tramwaje, a ja wpadnę pod jeden z nich. Do tego czasu na Warszawę
nie spadnie bomba atomowa ani meteoryt.
— Byliśmy w Warszawie roku dwa tysiące sześćdziesiąt — zauważył
Felix. — Miasto istniało*.
— Nie pomożemy sobie nawzajem. Nie wiem, gdzie spadnie wasza

* Te przygody Felixa, Neta i Niki zostały opisane w książce Felix,


Net i Nika oraz Teoretycznie Możliwa Katastrofa.
rakieta. Nie interesowałem się tym. Wiem tylko, że nie uczyni
ogromnych szkód.
— Zna pan swoją przyszłość... — powiedziała Nika — czyli naszą
przeszłość. Z gazet...
— Czytam gazety. Też od tyłu. Z każdym słowem tracę wiedzę, jakbym
zostawiał ją na papierze. Kiedyś zostawię na papierze
elementarza moją umiejętność czytania. Znam waszą przeszłość, a
swoją przyszłość w ogólnym zarysie, ale nie wiem nic o tym, co ja sam
będę robił. Myślałem o tym, żeby w dwa tysiące pierwszym polecieć
do Nowego Jorku i obejrzeć na własne oczy zamach na World Trade
Center. Nie mogę mu zapobiec, bo już się wydarzył, ale mogę go
zobaczyć.
— Pan mówi... od tyłu. To bardzo trudne.
— Nie trudniejsze niż nauczyć się obcego języka. Zresztą umiałem to
od momentu narodzin. Zacznę zapominać za jakieś czterdzieści pięć
lat. Młodnieję przecież. Boję się momentu, kiedy poznam moich
rodziców. A potem znów ich zapomnę, bo zdziecinnieję.
Nika spojrzała na anachrona. Przyglądał się przyjaciołom zza grubych
szkieł. Wydał się jej bardzo nieszczęśliwym człowiekiem.
— Pamięć jest zawodna, ale jedno jest pewne — z tylnej kieszeni wyjął
portfel, a z niego dowód osobisty. — Mam przed sobą ponad
pięćdziesiąt lat życia. Nic tego nie zmieni. Umrę w tysiąc dziewięćset
sześćdziesiątym roku w Lublinie. Wszystko odwrotnie. Mówię też od
tyłu, ale to nie jest trudne.
— Jeśli rakieta nie spadnie na duże miasto, to nie będzie wielkiej
sensacji, ale i tak może kogoś zabić — powiedział Felix. — Naprawdę
nic pan nie pamięta?
Mężczyzna westchnął głęboko. Wstał i tyłem wyszedł z pokoju. Wrócił
po chwili, również tyłem, z tekturowym pudłem w dłoniach.
— Wasz czajnik.
Przyjaciele wstali. Zrozumieli, że to koniec rozmowy. Net wziął pudło
i wyszli bez słowa. „Do widzenia" wydawało im się jak najbardziej
nieadekwatnym sformułowaniem. Zeszli na parter i milcząc, wyszli w
zimową noc.
13.
„112"

W sobotę, przed planowanym wieczorem filmowym, Nika wpadła


najpierw do Neta. Mieli razem pojechać do Felixa.
— Rozkurcz się — poradził jej od progu Net. — Mam misję. Pilnuję
prateściowej.
— A gdzie reszta? — Nika zawiesiła kurtkę na wieszaku.
— Z bratosiostrą na jakimś badaniu czy szczepieniu... — Wzruszył
ramionami. — To potrwa jeszcze z pół godziny.
Staruszka zaparkowała swój wózek przy schodach i cierpliwie
dziergała czarne rajstopki. Dwie czarne czapeczki, czarne kap-ciuszki
i czarne rękawiczki były już gotowe.
— Napije się pani herbaty? — zapytała po angielsku Nika.
Staruszka, nie przerywając pracy, pokiwała głową.
Nika zaparzyła trzy kubki herbaty, jeden przestudziła i zaniosła
prateściowej, Kobieta wzięła kubek, nie patrząc na dziewczynę i
zaczęła pić drobnymi łykami.
— Jak twój czajnik? — zapytał Net, gdy przysiedli na kanapie w jego
pokoju. Komputery były wyłączone, otaczała ich nienaturalna dla
Neta cisza.
— Za szybko gotuje wodę — odparła dziewczyna. — Ledwo zdążę
wyciągnąć kubek z szafki i nasypać herbatę. Myślałam sobie wczoraj
wieczorem o anachronie...
— Ja też. Nie co dzień... Słyszałaś? — Nadstawił ucha.
— Coś jakby się przewróciło.
Wstali i wyjrzeli z pokoju. Wózek stał na środku salonu. Pra-teściowa
siedziała w nim z opuszczoną głową. Przewrócony kubek leżał na
dywanie.
— Pani prateściowo... — powiedział ostrożnie Net. — Excuse me,
lady...
Staruszka nie poruszyła się. Przyjaciele spojrzeli na siebie. Net
przełknął ślinę.
— Może ma uczulenie na herbatę? Albo na porcelanę.
Ostrożnie podeszli do wózka. Przyjrzeli się prateściowej z bliska.
Net szturchnął ją palcem i cofnął się, jakby się bał, że kobieta go
ugryzie. Zero reakcji. Szturchnął mocniej. Wreszcie chwycił za ramię i
potrząsnął. Głowa staruszki przechyliła się, a ręka zwisła bezwładnie
obok koła wózka.
— Ona nie żyje! — Złapał się za głowę. — Zabiliśmy ją!
— Dzwoń na pogotowie! — poleciła Nika.
— Nie mam pojęcia, jaki jest numer pogotowia w Australii!
— Jesteśmy w Polsce! Dzwoń na „112"!
— A jak mi każą robić usta-usta?
— Dzwoń natychmiast!
Net podbiegł do telefonu kuchennego. Chwycił słuchawkę i próbował
wstukać numer, ale telefon wyprysnął mu z rąk.
— Ty to zrób! — Podniósł słuchawkę i podbiegł do Niki. Przy okazji
wyrwał kabel z gniazdka. — Nie, czekaj. Sprawdźmy najpierw. Zobacz,
czy oddycha. Masz lusterko?
Nika pobiegła do łazienki. Net kręcił się na środku korytarza.
Wreszcie pobiegł do kuchni, z szuflady wyciągnął wielki nóż. Wrócił
biegiem i podetknął ostrze pod usta
— Co ty wyprawiasz?! — krzyknęła Nika.
— Nie oddycha... — Upuścił nóż na ziemię. — Mamusiu boska,
zabiliśmy ją... — Zasłonił usta dłonią. Podniósł nóż i na wszelki
wypadek zaczął wycierać z niego odciski palców. — Tu nawet nie ma
gdzie zakopać ciała. Wykrywaczami metalu przeczeszą ogród i
wykryją wózek...
— Co ty wygadujesz?
— Tak mi się jakoś...
— Dzwoń z komórki!
Net wyciągnął z kieszeni telefon i wystukał „112".
— Mamy tu bardzo starszą panią! — wykrzyknął, gdy usłyszał
operatorkę. — Ona pewnie sama z siebie tak... To się zdarza bardzo
starszym paniom... Ten nóż to potem... ale wytarłem odciski palców...
Tak, dobrze, już się uspokajam. Spokojny jestem. Bardzo spokojny.
Co?... Co robi? — Net poczuł, że Nika go szturcha. Spojrzał na
prateściową. — Robi na drutach — powiedział i zamarł w totalnym
osłupieniu. Po dłuższej chwili milczenia powiedział zupełnie innym
głosem — nie było tematu.
Rozłączył się i przytrzymał się Niki, żeby nie upaść. Prateściowa
spokojnie dziergała na drutach.
— Spała tylko...
***
Tata Felixa pojechał do Instytutu, a mama szukała pracy, więc dom
był pusty. To czyniło atmosferę zdecydowanie swobodniejszą, głównie
jeśli chodzi o słuchanie głośnej muzyki i ilość pochłanianych chipsów.
Zbliżała się dopiero czternasta, a tradycyjny wieczór filmowy, jak
sama nazwa wskazuje, powinien się rozpocząć po zmierzchu. Siedzieli
więc przy zapalonym kominku w salonie i pogryzali orzeszki, chipsy,
chrupki i parę innych niezdrowych rzeczy, które pogryza się przy
takich okazjach. Przed nimi leżała rozłożo-
na plansza do „Osadników", ale gra nie bardzo im szła. Nie potrafili
zapomnieć o wiszących nad nimi problemach. Po kilku kolejkach
zaczęli rozmawiać o wczorajszej wizycie u anachrona.
— Słuchałem waszej rozmowy — wtrącił się w pewnym momencie
Manfred. — Sprawdziłem ją też puszczoną od tyłu.
— Nagrywałeś nas? — zapytała Nika z pretensją w głosie.
— W moim przypadku zapamiętywanie rozmowy to tyle, co
nagrywanie. Dopiero po jakimś czasie przeprowadzam kompresję.
Najpierw obniżam jakość dźwięku, zeby zmniejszyć plik, a jak plik nie
jest szczególnie ważny, to zapisuję słowa w pliku tekstowym. Tej
rozmowy nie zamierzam kompresować.
— OK. Po co puszczałeś ją od tyłu?
— Chciałem zobaczyć, jak to wyglądało z punktu widzenia anachrona i
co z tej rozmowy wynikało dla niego. Otóż wynikało dokładnie to
samo. Porównałem kilkaset innych rozmów, które mam w pamięci,
tylko ta jedna ma sens w obie strony.
— Puszczona od tyłu? — zdziwił się Net. — Tego się nie da zrozumieć.
— Nie potrafiłbyś tego zrozumieć, nie będąc anachronem.
Zamieniłem więc tylko kolejność wypowiedzi. Twoje „Dzień dobry"
jest na samym końcu.
— A litery w wyrazach?
— Nie o to chodzi — wtrącił Felix. — Chodzi o kolejność
wypowiadanych myśli, a nie o składnię.
— Niemcy na przykład zapisują liczby od końca, czyli nie „Tysiąc sto
dwadzieścia osiem", tylko „Osiem, dwadzieścia, sto i tysiąc". Jedno
jest pewne. Rozmowa ma sens również w drugą stronę.
— Możesz nam to puścić?
— Się robi!
Wysłuchali kilkuminutowego, przemontowanego nagrania.
— Brzmi dziwnie — przyznał Net.
— Ale ma sens — dodał Felix.
— To dziwnie brzmi, ale faktycznie jest rozmową — przyznała Nika. —
Akcenty wypowiedzi się nie zgadzają — dodała, a po namyśle
sprecyzowała — nasze akcenty się nie zgadzają, ale jego dopiero teraz
nie brzmią dziwnie.
— A gdybyśmy poszli do niego jeszcze raz, po upadku rakiety, i
powiedzieli mu o tym, żeby zapamiętał — zastanowił się Net. — A
potem, znaczy przedtem, poszli jeszcze raz i zapytali...
— Nie zrobimy tego — powiedział Felix. — Facet by to pamiętał.
— Zaplątałem się trochę...
— Wygląda to tak: dwa pociągi zatrzymały się obok siebie w środku
pola. On był w jednym, my w drugim. Porozmawialiśmy przez okno, a
potem pociągi odjechały w przeciwnych kierunkach. Nasze drogi
więcej się nie przetną. Nie mamy już nic wspólnego z Wielkim
Antycypatorem.
Net spojrzał na swój zeszyt z obliczeniami i westchnął.
— Cała praca w porcelanę...
— Mnie też nie lepiej poszło — przyznał Felix. — Zbierzmy, co wiemy,
i podejdźmy do tego z innej strony.
— Lepiej pożyczmy jakiś film na odstresowanie się — powiedział Net.
— Wtedy mózg lepiej pracuje...
— Do wieczoru filmowego jeszcze trochę czasu — zauważyła Nika. —
Dopiero druga.
— Ale pożyczyć już byśmy mogli...
— Musimy opisać wszystko, co wiemy, i wysłać maila do naukowców z
Instytutu — oświadczył Felix. — Tylko nie wiem, jak to zrobić, żeby
nas potem nikt nie wytropił.
— To akurat nie jest problem — zbagatelizował Net. — Ustalmy tylko,
co wiemy.
— Nie pamiętam, kiedy... — Felix zawiesił głos.
— Kiedy strzeliłeś focha — uprzejmie podpowiedział Net.
— Obaj strzeliliście focha jeszcze przed zeszłą środą — powiedziała
Nika. — Wtedy mieliśmy tę rocznicę, a twój tata przyjechał
wyremontowanym samochodem. Ale TO już trwało wcześniej.
— A ty to niby nie strzeliłaś focha? — obruszył się Net.
Nika udała, że patrzy w inną stronę.
— Zresztą, ma nie być wielkiej katastrofy — dodał Net.
— To, że nie spadnie nam na głowę, nie znaczy, że nie spadnie
nikomu — poprawiła go Nika. — Nieważne, na kogo spadnie. Ważne,
że może na kogoś spaść.
— Trochę jednak mnie cieszy, że nie na nas.
— Straciliśmy ponad tydzień — zauważył ponuro Felix. — Starczy.
Posłuchajcie.
Opowiedział o wyprawie z Golemem Golemem, o ziarenkach wbitych
w cyberszpaka, o swojej dramatycznej wyprawie, podczas której
odkrył gniazdo kolcobotów, i o nieudanych badaniach mikro-botów.
Wreszcie o tym, że większa część znaleziska mu uciekła.
— Mój stary pracuje nad rozkodowaniem trzeciego sygnału z rakiety
— zwięźle streścił Net. Reszta, czyli poszukiwania zwieńczone
odnalezieniem anachrona, nie wymagały wyjaśnień.
— Trzeciego sygnału? — zainteresował się Felix.
— Oprócz hymnu i szumu nadaje jeszcze jeden sygnał. Cyfrowy.
— Mój pracuje nad sposobem rozwalenia rakiety. Okazuje się, że
trafienie w nią jest możliwe -
— Wiem, ale powstaną odłamki, które będą jeszcze gorsze.
Felix spojrzał gdzieś w bok i zamyślił się.
— Trzeci sygnał, mówisz?...
— Prawdopodobnie przeznaczony dla kogoś na Ziemi — sprecyzował
Net.
— Prosty nadajnik radiowy może mieć antenę zrobioną z kawałka
drutu — powiedział Felix. — Ten emitujący szumy też nie musi być
wymyślny, ale sygnał cyfrowy trzeciego nadajnika to już poważniejsza
sprawa. Musi mieć solidną antenę zewnętrzną o dużej mocy i źródło
zasilania.
— Więc rakieta nie była zwykłą rurą wypełnioną gazem? — zapytała
Nika.
— Wygląda na to, że nie. Poza komputerem sterującym lotem musi
tam być kilkanaście kilogramów sprzętu i spory akumulator. Można
by policzyć, jakiej pojemności musi być, ale to chyba nie jest aż tak
istotne. Jest duży, więc nie mógł się tam znaleźć przypadkiem.
— Może działa na baterie słoneczne? — podsunął Net.
— To jeszcze bardziej skomplikowane. Powinniśmy zobaczyć zdjęcie
rakiety.
— Manfred?... — zapytał Net.
— Nic się nie zmieniło w tej sprawie — odparł program z laptopa. —
Vidoktor nie chce dać tych zdjęć, bo to wojskowe materiały. Cywilne
satelity nie potrafią zrobić takiego zdjęcia.
Felix potarł skronie.
— Stoimy w miejscu — powiedział. — Wyślijmy tego maila do
Instytutu. Przynajmniej to możemy zrobić.
Net skinął głową, przysunął do siebie laptopa i z pomocą przyjaciół
streścił, co wiedzą o sprawie. Nie było to imponujące streszczenie,
tym bardziej że niektóre fakty musieli pominąć.
— Teraz zamieszamy trochę — powiedział Net. — Jeśli ktoś będzie
próbował wyśledzić trasę maila, to zgubi trop gdzieś w Nowej
Zelandii.
— Mogę to załatwić w bardzo prosty sposób — zaoferował się
Manfred.
— Dzięki, ale sam to zrobię. Zależy mi na utrzymaniu formy.
Z głośnika dobiegł dźwięk przypuszczalnie wirtualnego wzruszania
ramionami.
Net zamarł z palcami nad-klawiaturą i nerwowo nimi potarł. Spojrzał
na Felixa i zapytał:
— Jaki tam jest adres?
— Ogólny to wiem, ale do konkretnej osoby...
— Ogólny to ja też znam.
— Hm... — Felix podrapał się w głowę.
— Lepiej to wysłać do Ministerstwa Spraw Specjalnych — powiedziała
Nika. — Sam mówiłeś, że w Instytucie siedzą naukowcy, a nie tajni
agenci.
Net wpisał adres „mss.gov.pl", poczekał, aż się wczyta, i oznajmił:
— Mają tu adres mailowy dla „anonimowych informatorów". Już to
widzę!
— Myślisz, że minister nas pamięta? — zapytała Nika. — Dał nam
przecież odznaczenia*.
— Tajne odznaczenia — sprecyzował Net. — Wyprze się znajomości.
Co najwyżej sumienie go ruszy i użyje wpływów, żeby lepiej nas
traktowali w pierdlu.
Nika uśmiechnęła się, mimo że sytuacja nie była śmieszna.
— Wyślij przez Nową Zelandię — przypomniał Felix.
— Tak... — Net skrzywił się. — Wszedłem na tę stronę bezpośrednio,
niezabezpieczonym łączem. Zarejestrowali to.
— Mogę pomóc — powtórzył Manfred.
— Dzięki bardzo, ale już mówiłem.
— Na czym właściwie polega problem? — zapytał Felix.

* Felix, Net i Nika dostali odznaczenie od Ministra Spraw


Specjalnych Jakuba Roznera w książce Felix, Net i Nika oraz Gang
Niewidzialnych Ludzi.
— Sądzę, że zarejestrowali IP, z którego wszedłem na ich stronę. Jak
zaraz dostaną maila, to zapewne odpowiedni program zacznie szperać
i węszyć po ostatnich wejściach... Konkretnie to ciebie namierzą, bo
przez twój router się łączę.
— Jak się połączyłeś? Jest zabezpieczony.
— Taaak. Zabezpieczony. — Net myślał chwilę. — Nie ma bata. Trzeba
zaczekać. Trzy godziny powinny wystarczyć. Tak daleko wstecz nie
powinni sprawdzać.
— Ale jak się połączyłeś? — nalegał Felix. — Zmieniłem hasło i
ustawiłem wszystkie zabezpieczenia, jakie się dało.
Net spojrzał na niego. Uśmiechnął się szeroko i uroczo. Nie
odpowiedział.
— Gilbert nagrywał imprezę na video — przypomniała sobie nagle
Nika. — Na pewno nagrał start rakiety.
Felix pokiwał głową i sięgnął po telefon.
— Nie dzwoń do niego — powstrzymał go Net. — Ktoś sobie może
skojarzyć, że...
— Przecież chodzimy do jednej klasy. Normalne, że rozmawiamy.
— Może mieć telefon na podsłuchu.
— Ostatnio rozmawiałeś z nim przez komunikator — przypomniał
Felix. — Też mógł być na podsłuchu. Jeżeli faceci w czerni zechcą się o
nas czegoś dowiedzieć, to i tak się dowiedzą. Byli w szkole, więc
wiedzą, gdzie spędzaliśmy sylwestra. Jeśli do tej pory nas nie
zatrzymali, to znaczy, że nie widzą takiej potrzeby. Na razie. —
Schował jednak telefon i dodał po chwili namysłu — jeżeli się
dowiedzą, że interesujemy się startem rakiety, to mogą pomyśleć, że
mamy coś na sumieniu.
— Jeśli poprosimy Gilberta o nagranie, a telefon jest na podsłuchu, to
się dowiedzą — przyznała Nika.
— Moglibyśmy go poprosić osobiście, ale dopiero w poniedziałek.
— Sądzicie, że jemu możemy ufać? — zapytał Net. — W końcu to
rakieta jego starego lata nam nad głowami.
— Są trzy możliwości — powiedział Felix. — Pierwsza, że Gilbert i jego
tata zaplanowali to wszystko, albo pracują na czyjeś zlecenie.
Sylwester był tylko pretekstem, żeby nas wrobić w całą sprawę. Druga
możliwość zakłada, że Gilbert nie wie o zamiarach swojego ojca;
trzecia, że obaj są czyści, a nadajnik do rakiety doinstalo-wał ktoś
inny. I ten sam ktoś odpalił rakietę.
— Tata Gilberta nie wygląda na zbyt rozgarniętego — zauważył Net.
— Jego syn również — dodała Nika. — Szczerze mówiąc, to nie
podejrzewam ich o zdolności do takiego przedsięwzięcia. Zresztą to
mało prawdopodobne - jest wielka afera, a nikt się jeszcze do nas nie
zgłosił z pretensją. Gdyby mieli nas wrobić, to już byśmy byli
wrobieni.
Felix zamyślił się tak, że nawet przestał gryźć orzeszki.
— Mówiłeś, że czym zajmuje się teraz twój tata? — Spojrzał na Neta.
— Pracuje nad rozkodowaniem jakiegoś sygnału... A co?
— Czy twoim wzorem można policzyć, kiedy rakieta przelatuje nad
Warszawą?
— To banalnie proste. — Net wklepał kilka komend i na ekranie
wyskoczyła tabelka.
— Pokaż wtorek... Manfred, sprawdź, o której był zachód słońca we
wtorek.
— O piętnastej pięćdziesiąt jeden.
— Rakieta przeleciała siedem minut wcześniej — zauważył Net. — I co
z tego wynika?
— Sprawdziłem dziś rano pewną rzecz — powiedział Felix. —
Pozostałe mikroboty wyniosłem w szklanym pudełku na pełne słońce.
Nie poruszyły się, a otwierać się bałem, żeby jednak nie nawiały. Więc
słońce nie wystarcza, żeby je ożywić. We wtorek, przed wizytą u
szewca nawiały mi dokładnie wszystkie, które miałem ze sobą. To była
mniej więcej ta godzina. Przy okazji... — Felix wyjął z kieszeni i podał
Nice sznurówki. — Może ci się przydadzą.
— Rakieta przeleciała wcześniej — przypomniał Net.
— Siedem minut. Więc Warszawa wciąż była w zasięgu jej nadajnika.
Zresztą, byłem tam nieco przed zachodem. Słońce chowało się za
budynki... Kiedy będzie najbliższy przelot?
— Za... kwadrans.
— Sprawdźmy.
Narzucili kurtki i wyszli przed dom. Jaskrawe słońce odbite od
resztek śniegu zmuszało do zmrużenia oczu. Caban też wyszedł i teraz
przyglądał się im badawczo. Felix zerknął na zegarek - zostało
trzynaście minut. Wyjął z kieszeni szklane pudełko i postawił je na
brzegu chodnika. Przyjaciele wbili w nie wzrok. Nic się nie działo.
Cztery czarne w tym świetle ziarenka leżały nieruchomo.
— Co to jest? — Nika wskazała ogródek. W kilku miejscach usypane
były kopczyki ze zmarzniętej ziemi.
— Kręt — wyjaśnił Felix.
— Chyba kret.
— Kręt. Nawiał nam taki mały robot i ryje w ogródku.
— Prowadzicie dom bardzo nieprzyjazny dla robotów, skoro uciekają
— zauważył Net.
Felix nie skomentował tego.
— Może dom zasłania. — Schylił się po pudełko i umieścił je na
otwartej dłoni.
— Lipa — ocenił po minucie Net. — Wtedy pewnie wiatr ci je wywiał.
Ledwo jednak to powiedział, ziarenka podskoczyły i zaczęły pozornie
bezładnie wirować w zamkniętej przestrzeni. Z wrażenia Felix prawie
wypuścił pudełko.
— Ja cię! — wykrzyknął Net. — Miałeś rację! Piach sterowany
satelitarnie.
Przyjaciele przysunęli twarze do pudełka. Caban też skupił psi wzrok,
ale po chwili uznał, że ludzie robią coś mało interesującego, i wybrał
się na obchód ogrodu. Mikroboty wirowały tak szybko, że widać było
jedynie rozmazane kształty. Po kilku minutach Felixowi zmarzła
wreszcie dłoń. Odstawił pudełko na chodnik. Mijały minuty, a
mikroboty ani myślały przestać. Net pierwszy się wzdrygnął i zapiął
kurtkę pod szyję.
— Chłodno, nie?...
— Życie naukowca nie jest łatwe — odparł Felix. — Kiedy dokładnie
przeleciała nad nami?
Net zerknął na zegarek.
— Dwie minuty temu.
— Zaczęły szaleć sześć minut przed przelotem rakiety. Jeżeli dom nie
zasłoni sygnału, to za cztery minuty powinny się uspokoić.
Po pięciu minutach mikroboty ani myślały przestać. Przyjaciele
przytupywali już z zimna.
— Chyba nikt ich nie ukradnie, co? — wyszczękał Net.
Felix kiwnął głową i cała trójka z ulgą wróciła do ciepłego domu.
— Nie włączyłem stopera — przypomniał sobie Felix. — Ale to już coś.
Pierwszy poważny dowód łączący kolcoboty z odpaleniem rakiety.
— Współpraca się jednak opłaca. — Net rozcierał skostniałe dłonie. —
I nawet się rymuje.
— Zrobię herbatę — powiedziała Nika. — Jakoś nie mam ochoty na
nic zimnego.
Usiedli w kuchni i po chwili grzali dłonie o gorące kubki.
— Jaki film pożyczymy? — zapytał Net.
— Może Armageddon? — zaproponował Felix. — Albo Deep Impact?
— Poważnie pytam. Chciałbym się nastawić psychicznie. Mała
przerwa dla mózgu na wieczór. Ucieszyłby się...
— Przerwa trwała już za długo. — Felix wstał i wyszedł przed dom. Po
chwili wrócił ze szklanym pudełkiem, w którym wciąż szalały
mikroboty. — Minęło prawie piętnaście minut. Czyli sygnał z rakiety
nie jest im potrzebny do działania. On je tylko obudził.
Postawił pudełko na stole i nakrył metalową miską. Tym razem
pamiętał, żeby włączyć stoper. Zasłonił okno i co kilka chwil zerkał
przez małą szczelinę między miską a blatem. Po niecałych czterech
minutach trzy mikroboty opadły i przestały się ruszać. Czwarty
dołączył do nich kilka sekund później. Wystarczyło jednak, że Felix
zdjął miskę, a znów się ożywiły. Rozproszone przez zasłony resztki
światła były więc dość silne.
— Podejrzewam, że jak poleżą dłużej, to się im skasuje pamięć
— powiedział Net. — Kiedy je przetrzymałeś kilka dni w ciemnicy, to
się skasowała, a teraz dostały nowy program z nadajnika rakiety.
— W jaki sposób go odebrały, jeżeli miały skasowaną pamięć? —
zapytał Felix.
— Są dwa główne rodzaje pamięci elektronicznej — odparł Net.
— Ulotna i nieulotna. Ulotna ulega skasowaniu po odłączeniu
zasilania. Jak wyłączysz komputer, to stracisz wszystko, czego nie
zdążyłeś zapisać na dysku. Te małe śmietki muszą mieć podstawowe
funkcje zapisane w pamięci ROM, ale daje się im programować jakiś
rodzaj pamięci RAM. Pewnie zasilany kondensatorem, który starcza
na krótko.
— Chmara, której używał Manfred, mogła leżeć miesiącami w skrzyni
i nic się nie kasowało — wtrąciła Nika.
— Pewnie miniroboty były dość duże i mogły mieć pamięć EEPROM,
albo raczej Flash EEPROM, która -
— Nieważne. — Nika uniosła dłonie. — Nie było pytania.
Felix wstał, oparł się o parapet i wyjrzał przez okno.
— Chyba właśnie odkryłem, dlaczego rakieta spada — powiedział. —
Dodatkowy sprzęt zwiększył jej wagę. Silnikowi nie starczyło mocy,
żeby wynieść rakietę na odpowiednią wysokość i nadać jej pierwszą
prędkość kosmiczną.
— Co to jest pierwsza prędkość kosmiczna? — chciała wiedzieć Nika.
— To prędkość, z jaką musi się poruszać satelita, żeby nie spadł na
ziemię. Nie pamiętam dokładnie, ale to trochę poniżej ośmiu
kilometrów na sekundę.
— Dokładnie siedem i dziewięćdziesiąt jeden setnych —
podpowiedział Manfred. — Jeśli liczyć przy powierzchni Ziemi.
— Wszystko, co się porusza wolniej, spada — ciągnął Felix. — Im
większa prędkość, tym wyższa orbita.
— Gdy satelita osiągnie jedenaście koma dziewiętnaście kilometrów
na sekundę, odleci w kosmos — znów wtrącił Manfred.
— Dziękuję. To druga prędkość kosmiczna. Nie ma to teraz znaczenia.
Chodzi o to, że rakieta była za ciężka i paliwo skończyło się, zanim
osiągnęła pierwszą prędkość kosmiczną. Była za ciężka zaledwie o
kilka, może kilkanaście kilogramów. Gdyby nie ten dodatkowy
ładunek, spokojnie by sobie krążyła.
— To znaczy, że tata Gilberta nie wiedział o ładunku — zauważył Net.
— I że nie planował startu — dodała Nika.
— Musimy zdobyć zdjęcie rakiety. — Felix znów wyciągnął telefon i
wybrał numer Gilberta. — Jeśli faceci w czerni podsłuchują, to
trudno. Sądzę, że mimo wszystko jesteśmy po tej samej stronie. —
Zaczekał, aż Gilbert się odezwie. — Cześć, tu Felix. Nie
przeszkadzam?... Czekaj, przełączę na speakera. — Wcisnął jeden z
przycisków i położył telefon na stole. — Teraz wszyscy cię słyszymy
— Miałem do was dzwonić — powiedział Gilbert. — Bo też uważam, że
musimy się spotkać.
Głos zniekształcony przez mały głośniczek telefonu wydawał się
pozbawiony energii.
— Mamy do ciebie małą prośbę — powiedział Felix.
— Nie przez telefon. Spotkajmy się.
— Ale ty mieszkasz na mega za... — Net zawiesił głos. — Za miastem
mieszkasz.
— Jestem na zakupach z mamą. Możemy się spotkać w centrum
handlowym. Na food courcie jest dużo ludzi. Hamburger też może być
na podsłuchu, ale prawdopodobieństwo jest mniejsze.
Ustalili, o które centrum handlowe chodzi, i umówili się za pół
godziny.
— Głos miał jakiś niewyraźny — zauważyła Nika. — Czuje się
odpowiedzialny za to, co się dzieje. Ciekawe, to nie w jego stylu.
— Przekonamy się. — Felix narzucał już kurtkę.
***
Przyjechali przed czasem, ale Gilbert już na nich czekał. Faktycznie
sprawiał wrażenie przybitego, co zdarzyło się chyba pierwszy raz,
odkąd się poznali. Kupili po małej coli i ruszyli za Gilbertem do
upatrzonego przez niego stolika. Kilka razy już prawie siadali, po
czym Gilbert zmieniał decyzję i szedł dalej. Wreszcie usiedli na
samym środku sali, gdzie był największy ruch.
— Tu jest bezpieczniej — powiedział konspiracyjnym tonem.
— Zadzwoniliśmy, bo chcemy pożyczyć nagranie z sylwestra —
powiedział Felix. — Skopiujemy i oddamy.
— Zabrali kasetę.
— Kto?
Przyjaciele spojrzeli na niego z przejęciem. Gilbert rozejrzał się i
wyszeptał:
— Kręcili się po okolicy od początku roku. Kilka dni temu stopniał
śnieg, no i zobaczyli z helikoptera osmalenie na betonie. Jak się
przyjrzałem z okna na strychu, to widać wyraźnie smugi od silnika
rakietowego.
— Trzeba było rozpalić tam ognisko ze starych liści — powiedział Net.
— Też o tym pomyślałem, ale dopiero po ich wizycie. Ten śnieg
topniał tak po kryjomu, że mnie zaskoczył. Ojca wzięli na
przesłuchanie. Ucieszył się. To chyba zezłościło tych agentów, bo
starali się wyglądać groźnie.
— Kiedy to było? — zapytał Felix.
— Wczoraj. Na początku to było nawet zabawne. Na początku, czyli
dwa tygodnie temu. Przychodzili, pytali, przeczesywali las. Potem się
pogorszyło. W nocy jakieś zwierzęta biegają wokół domu. Rozwaliły
siatkę w paru miejscach. To było ciekawe przez jeden lub dwa
wieczory. Teraz już nie jest.
— To nie zwierzęta. To roboty. One odpaliły tę rakietę, nie my. Nie
wiemy jak, ale to one. Wyglądają jak stalowe koła od samochodu z
grubymi kolcami na obwodzie. Te kolce zostawiają w śniegu ślady
jakby małych dzików.
— Możliwe. Też mi się coś zdawało, że są metalowe.
— Umiałbyś narysować tę rakietę?
Gilbert skinął głową i rozłożył serwetkę. Felix wyciągnął z kieszeni
pióro, ale w ostatniej chwili cofnął rękę.
— Nie masz długopisu? — zapytał Neta.
— Znowu zaczynasz z tym piórem? — Net zaczął grzebać w plecaku.
— Nie zaczynam, tylko nigdy nie skończyłem — wyjaśnił lekko
urażony Felix. — Pióro wymaga specjalnego traktowania.
Gilbert nie miał talentu plastycznego, więc należało wziąć poprawkę
na to, że rysunek będzie bardzo uproszczony Rakieta była prosta, jak
czasem rysuje się rakiety w dziecinnych komiksach. Rura na
wysokości trzech metrów zwężała się po łuku do dosyć ostrego
czubka. Na dole miała kanciaste stateczniki.
Felix przyjrzał się krytycznie dziełu.
— A antena? — zapytał.
— To był krótki kawałek drutu na samym czubku. — Gilbert pokazał
dwoma palcami rozmiar. — Z dziesięć centymetrów.
Dorysował mikrokreseczkę w odpowiedniej skali.
— Może pocieszy cię to, że chyba wiemy, dlaczego rakieta nie weszła
na stabilną orbitę — powiedział Felix. — Ma dobre czterdzieści kilo
nadwagi. Ktoś coś do niej przyczepił.
— Chodzi o te nadajniki? Tak, wiem. Pytali o to. Ojciec powiedział, że
sam je zrobił. Chyba trochę się popisywał.
— Przed agentami specjalnymi?! — wykrzyknął Net.
— Byli pod wrażeniem.
Felix ukrył twarz w dłoniach.
— Czy on jest nienormalny? — zapytał głucho.
— Podejrzewam to od wczesnego dzieciństwa.
— No to masz teraz dowód — powiedział Net. — Przecież go wsadzą!
— Jak pójdzie siedzieć, to będę miał niezły lans. Syn kryminalisty.
Robi wrażenie.
— Ty mówisz poważnie? — zapytała Nika.
— Nie tam. W polskim prawie nie ma paragrafu na wystrzelenie
rakiety kosmicznej — wyjaśnił Gilbert. — Jest coś o zagrożeniu dla
samolotów, ale się pod to nie łapiemy. Dopiero jak rakieta spadnie i
kogoś walnie, to będę się lansował ojcem kryminalistą. No ale jak ktoś
coś doczepił, to chyba jest sabotaż i nie nasza wina.
— Tylko że tego nie udowodnisz — odparł Felix — bo rakieta nie
przetrwa upadku. Nie będzie dowodu.
— Trudno. — Gilbert dopił colę i wstał. — Więc jest jeszcze szansa na
lans. Muszę lecieć. Dzięki za info o przeciążeniu. Tata się ucieszy, że
wszystko dobrze policzył.
— Psychol — podsumował Net, gdy ich kolega się oddalił.
— To poza — zdiagnozowała Nika.
— No nie wiem...
— Ja też nie wiem. Ja mam nadzieję. Chociaż... skoro mieszka w
domu, w którym nawet bez tego wszystkiego można by kręcić
horror...
Dopiero teraz zobaczyli, że Gilbert podszedł do stojącej dziesięć
metrów od nich kobiety. To była pani Kurtacz w staroświeckim
płaszczu. Trzymała w dłoni rączkę wypchanej zakupami torby na
kółkach. Pomachała do przyjaciół. Odruchowo się ukłonili.
— Ona tam cały czas stała — szepnął Net. — Kątem oka ją widziałem.
Myślałem, że to filar... Niezła rodzinka.
Pomachali na pożegnanie i czym prędzej się zmyli, w obawie, żeby
mama Gilberta nie podeszła pokonwersować.
— Szkoda, że się nie pogodziliśmy dwa dni wcześniej — zauważyła
Nika. — Wtedy byśmy wyprzedzili agentów i mieli to nagranie.
— Wtedy agenci zainteresowaliby się nami — zaprzeczył Felix.
— Chodźcie, wypożyczymy film.
***
Wysiedli z tramwaju przystanek wcześniej, żeby wstąpić do
wypożyczalni. Zaczynało się już ściemniać.
— Obserwatorium astronomiczne — powiedział nagle Net. Widząc
spojrzenia przyjaciół, wyjaśnił — robią zdjęcia gwiazd, to czemu nie
rakiety? Ktoś musiał wpaść na ten pomysł. Nudzą się tam przecież.
Siedzą całymi nocami i nic się nie dzieje...
Usiadł na ławce pod wiatą przystanku i wyciągnął laptopa. Kilka osób
oczekujących na tramwaj spojrzało na niego przelotnie.
— Na stronie space4all.com robi się coraz większy śmietnik —
powiedział. — Chyba nikt tego nie moderuje... Jest film ze startu!
— Jak to możliwe? — Felix przysiadł obok. — Gilbert nagrał to na
kasecie.
— Zobaczmy... — Net wcisnął „Play".
Filmik był bardzo złej jakości i nie pochodził z kamery Gilberta. Zdaje
się, że kręcono go z lasu, zza ogrodzenia domu państwa Kur-taczów.
W ogóle trudno było się zorientować, co przedstawia, bo obraz był
rozmyty i cały czas się trząsł. W tle dwójka ludzi wymieniała się
szeptanymi komentarzami. Film wczytywał się bardzo wolno. Co
chwilę się zatrzymywał i trzeba było czekać, aż się zbuforuje dalszy
ciąg. Wreszcie, gdy pod kadłubem zapalał się już płomień startującego
silnika, transmisja siadła całkiem i pasek wczytywania przestał się
przesuwać.
— To nie nasza wina — odezwał się Manfred. — Pole jest tu silne.
— To problem z łączem gdzieś dalej — zgodził się Net. — Musimy
poczekać.
Felix przyjrzał się rakiecie. Wyglądała zupełnie inaczej, niż to
narysował Gilbert. Miała wrzecionowaty kształt i fantazyjne
stateczniki, pełniące jednocześnie funkcję wsporników. Tyle dało się
stwierdzić w pierwszym błysku płomienia odrzutu.
— Naściemniał nam? — Felix wyjął z kieszeni serwetkę z krzywym
rysunkiem. — Nie można aż tak źle rysować...
— Wygląda zupełnie inaczej — przyznał Net. — Po co miałby nas
oszukiwać w sprawie kształtu.
— Może chciał ukryć fakt, że to zaawansowana technicznie
konstrukcja. To na filmie nawet nie wygląda jak fragment rury
ciepłowniczej.
Nagle zauważyli stojących nad nimi dwóch osiłków o tępych,
nieogolonych twarzach.
— O co cho... — zaczął Felix
— Zamknij się, bo ci bip! — warknął jeden z oprychów.
Przyjaciele ze zgrozą stwierdzili, że na przystanku zrobiło się
pusto. Jeszcze przed chwilą było tu kilkanaście osób. I mieli wrażenie,
że temperatura spadła o kilkanaście stopni.
Pierwszy oprych sięgnął po laptopa i wyjął go z rąk Neta.
— O żesz... — zdążył tylko powiedzieć Manfred. Oprych zatrzasnął
ekran i schował komputer za pazuchę.
Drugi obrzucił Felixa, Neta i Nikę pogardliwym spojrzeniem i splunął
na ziemię. Odeszli wolnym krokiem, pozostawiając oszołomionych
przyjaciół.
Net opadł na ławkę i zacisnął palce na deskach.
— Mój komputer... — jęknął. — Zachowaliśmy się jak ostatnie...
— Ciesz się, że nas nie pobili — przerwała mu Nika.
— Nie mielibyśmy szans — przyznał Felix.
— Dzwoń na policję — poradziła Nika.
— A jeśli przysłali ich ci, którzy odpalili rakietę — zapytał Net. —
Zdobyliśmy film. Dowód, że ktoś wiedział o starcie.
— To zwykłe zbiry. Dzwoń.
— Jakby co, ciebie tu nie było. — Net wyjął telefon i drżącymi palcami
wystukał „112". — Zostałem napadnięty i okradziony! — wykrzyknął,
gdy usłyszał operatorkę. — Gdzie jestem? Na przystanku... Jaka tu
jest ulica? — spojrzał na znak, ale naklejka informacyjna była
zerwana. — Nie wiem, gdzie jestem! To jakiś Żoliborz albo Bielany!
Nie możecie namierzyć telefonu?! Tak, dobrze... już się uspokajam.
Spokojny jestem. Bardzo spokojny. — Poczuł nagle, że Felix go
szturcha. Spojrzał w kierunku najbliższego skrzyżowania i otworzył z
wrażenia usta. Przełknął ślinę, powiedział zupełnie innym głosem. —
Nie było tematu. — I rozłączył się.
Chodnikiem w ich kierunku szedł... Golem Golem i w obu
mechanicznych rękach niósł znajomych oprychów. Felix rozejrzał się,
ale w pobliżu nadal nie było ludzi. Robot zatrzymał się kilka kroków
przed przyjaciółmi. W mocnych dłoniach ściskał kurtki na karkach
dresiarzy. Mężczyźni bujali stopami kilka centymetrów nad ziemią.
— Bardzo pana przepraszam — powiedział pierwszy oprych, patrząc
na Neta. Miał rozciętą wargę i lekko seplenił. — Oto pana komputer i
dwieście złotych odszkodowania. — Podał osłupiałemu Neto-
wi laptopa i dwa banknoty. — To się więcej nie powtórzy. Proszę tylko
kazać terminatorowi nas puścić. My już więcej nie będziemy.
Przyjaciele przyjrzeli się oprychom. Ich ubrania były w opłakanym
stanie, podarte, poprzecierane i ubrudzone. Na twarzach mieli kilka
sińców.
— Czy mam ich wyłączyć? — zapytał Golem Golem.
— Nie! Nie! — wrzasnęli obydwaj, na co Golem Golem machnął
rękoma i zderzył ich ze sobą. Jęknęli.
— Miało nie być krzyków — przypomniał beznamiętnym głosem.
— Proszę wezwać policję... — poprosił drugi oprych. — My się
przyznamy... Do tego kiosku też się przyznamy.
— I do tego radia z rana też... — dodał szybko drugi.
— Co im zrobiłeś? — zapytała Nika. — Wyglądają, jakby wypadli z
pociągu.
— Początkowo ich ciągnąłem, ale stawiali za duży opór na
przeszkodach terenowych i opóźniali marsz — wyjaśnił robot. —
Musiałem ich unieść. To zoptymalizowało przemieszczanie się.
Felix przełknął ślinę i oznajmił najpoważniej, jak tylko potrafił:
— Program „Bezpieczne miasto" działa. Etap testów zakończył się
całkowitym sukcesem. Od jutra ruszamy pełną parą.
Net i Nika patrzyli na niego pytającym wzrokiem.
— Naprawdę już nie będziemy... — Oprychy już prawie płakały.
— Od jutra trzysta osiemdziesiąt takich robotów będzie czekać w
gotowości we wszystkich dzielnicach Warszawy — ciągnął Felix. — Ich
elektroniczne sensory będą prześwietlać nawet żelbetowe ściany w
poszukiwaniu przestępców. THX-1138 to jeden z łagodniejszych, stara
się nie zabijać. Bez potrzeby. To dopiero trzynasta jego akcja od rana,
kiedy wyszedł na ulice. Udaremnił już między innymi napad na
jubilera i kradzież torebki. Dwóch przestępców niestety nie przeżyło
interwencji. Uznaliśmy to za straty do zaakceptowania. Jak myślicie,
poruczniku — zwrócił się do Neta — co powinniśmy z nimi zrobić?
Nie mam nastroju na wypisywanie raportów.
Net zamrugał, zrobił groźną minę i odchrząknął.
— Myślę, kapitanie, żeby ich wypuścić — odparł, mierząc ich
wzrokiem. — Za dużo kopania.
— Sami wykopią — zbagatelizował Felix.
— Ale zakopać już nie dadzą rady. Nie chce mi się teraz jechać do
lasu. Za zimno.
— Pamiętajcie koledzy — zupełnie nie swoim głosem odezwała się
Nika — że mamy kontrolę wydziału wewnętrznego. Jest dopiero
dziewiętnasty, a my już przekroczyliśmy limit grobów na styczeń.
— Błagamy... — odważył się odezwać jeden z oprychów. — Jutro
pójdziemy na mszę.
— Wyspowiadamy się — dodał drugi, pociągając nosem.
— I będziemy innymi ludźmi...
Felix głośno wypuścił powietrze.
— Dobra — pokiwał głową. — Puść ich.
Golem Golem wykonał polecenie i dwa oprychy upadły na chodnik.
Zerwali się od razu i, kulejąc, pobiegli w noc.
Przyjaciele spojrzeli na siebie i parsknęli śmiechem.
— Jak to zrobiłeś? — zapytał Net.
— Wezwał mnie Manfred. Dzięki GPS-owi doprowadził wprost do
nich. Dobiegłem.
— Przybijcie piętnastkę. — Nika uniosła rękę, a chłopcy klepnęli. Gest
ten nigdy się nie udawał, ale było to tym bardziej zabawne.
— Dwudziestkę — zorientował się po chwili Felix. — Albo i
dwudziestkę piątkę.
Odwrócili się, ale robota już nie było.
— Mroczny rycerz — oceniła Nika i wszyscy zaczęli się śmiać.
***
Kwadrans później dotarli do domu przy ulicy Serdecznej. Czarne
BMW sąsiada było coraz mniej czarne. Właściciel doczepił do niego
przedni zderzak z wielkim spojlerem w kolorze kanarkowo-żółtym.
Dodał żółte ramki wokół reflektorów, żółte kołpaki na koła, a nawet
żółte klamki.
— Zepsuł fajny samochód — podsumował Felix.
Rodziców jeszcze nie było. W hallu stał Golem Golem i patrzył na nich
bezdusznymi obiektywami.
— Dzięki jeszcze raz — powiedział Net. Chciał podać robotowi rękę,
ale przypomniał sobie, że miał tego nie robić.
— To był mój obowiązek — odparł Golem Golem.
— Dobra robota — Felix poklepał go po ramieniu. — Przez dłuższy
czas nikomu nie zrobią niczego złego. — Odwrócił się do przyjaciół. —
Zjecie coś? Jest zupa z kurczakiem i kapustą w mleczku kokosowym.
— Brzmi jak ciastko z musztardą, ale dawaj. — Net przełknął ślinę. —
Przez ostatnie pół godziny zużyłem dzienną porcję energii.
Felix odgrzał zupę i z pomocą Niki przygotował trzy porcje. Zjedli z
przyjemnością, bo danie, chociaż nazywało się dziwnie, to smakowało
pysznie.
Z pełnymi brzuchami przeszli do salonu. Net położył na stoliku
laptopa i rękawem wytarł go z niewidzialnego brudu i wspomnień
sprzed kilkudziesięciu minut. Czule go pogłaskał, otworzył ekran i
ponownie wczytał film ze startem rakiety. Tym razem poszło lepiej.
Rakieta wystartowała, oświetliła ścianę domu i drzewa wokoło.
Zaczęła się wspinać na płomieniu odrzutu. Wtedy coś mignęło z boku
ekranu. Rozległ się ostrzegawczy głos. Operator skierował kamerę w
prawo. Z ciemności wyskoczyła szara postać z wielkimi czarnymi
oczyma. Film urwał się kilkoma błyskami i krzykiem przerażenia.
Przyjaciele odskoczyli od ekranu.
— Obcy... — szepnął Net. — W co my się wpakowaliśmy?...
Wpatrywali się w czarny ekran.
— Obcy? — odezwała się Nika. — Szare ludziki?
— To fake* — Net przełknął ślinę. — Cały film to oszustwo. Żart. —
Cofnął film do połowy. — Patrzcie, to nawet nie jest dom Gilberta!
— Na niebie widać gwiazdy — zauważył Felix. — Wtedy niebo było
zakryte chmurami. No i tu nie ma fajerwerków.

* Fake [czyt. fejk] (ang.) - oszustwo, imitacja, podróbka.

— Że też komuś się chciało... — Nika pokręciła głową z


niedowierzaniem. — To nawet nie jest reklama.
— Tu jest galeria — zauważył Net. Kliknął parę razy. — Naprawdę
niezły bajzel. Każdy wrzuca, co chce i gdzie chce.
Ekran wypełnił się miniaturkami zdjęć z rakietą.
— Tu jest zdjęcie z satelity szpiegowskiego! — Net kliknął w
miniaturkę i ekran wypełniło wysokiej rozdzielczości zdjęcie z
błękitną planetą. Na tle Ziemi widać było ciemny kształt rakiety,
oświetlony z jednej strony ostrym światłem Słońca. Jej kształt był
jeszcze inny: smukły walec z ostrym stożkiem dziobu i czterema
dyszami silników z przeciwnej strony. Z boku kadłuba wystawały
rozwinięte panele baterii słonecznych i antena paraboliczna.
— Jeśli to są baterie słoneczne — zastanowił się Felix — to nie
potrzebuje tak ciężkich akumulatorów. Ale wtedy musi mieć
skomplikowany układ sterowania tymi bateriami. Tata Gilberta raczej
nie potrafiłby tego samodzielnie zrobić. Silniki też nie wyglądają na
produkt z garażowego warsztatu.
— Więc ktoś mu pomagał — pokiwał głową Net. — A w zamian za
pomoc tata Gilberta musiał umieścić na pokładzie nadajnik.
Przewinął do następnego zdjęcia. Przedstawiało rakietę z
dodatkowymi zbiornikami paliwa, jakie ma wahadłowiec podczas
startu. Na kolejnym, niezbyt wyraźnym, rakieta miała nabity na dziób
stalowy pączek, na innym wyglądała jak satelita telekomunikacyjny.
Dwudzieste może z kolei przedstawiało rakietę na ziemi. W tle widać
było niewyraźne liście drzew.
— Czekaj... — Felix wskazał jaśniejszy kształt na burcie rakiety. — To
może być prawdziwe. Tu jest odbicie fotografa.
— Czy rakieta nie miała być zardzewiałą rurą? — przypomniała Nika.
— Jak coś się może w niej odbijać?
Przyjaciele nachylili się nad ekranem, próbując rozpoznać postać.
— Ja pierpraszam! — wykrzyknął Net. — To Kaczor Donald! Znowu
fake! Każde z tych zdjęć może być fałszywe.
— Po co robią takie rzeczy? — skrzywiła się Nika. — Tylko
wprowadzają innych w błąd.
— Sporo ludzi robi fałszywe filmy dla zabawy — wyjaśnił Felix. — Ale
to też może być celowy zabieg. Tak jak ze Strefą 51 w Neva-dzie. Jest
tam poligon i baza lotnicza, gdzie podobno przechowują szczątki
statku Obcych, a może i ich samych. Wokół poligonu, w miasteczkach
namiotowych koczują badacze UFO. Wypatrują tajnych projektów i
badań nad pozaziemskimi technologiami. Wszyscy o tym wiedzą, więc
robienie tam jakichkolwiek eksperymentów nie ma sensu. Od razu
przestałyby być tajne.
— A co to ma wspólnego z tą rakietą?
— Jeżeli amerykański rząd przeprowadza jakieś supertajne badania,
to ani temu nie zaprzecza, ani tego nie potwierdza. Powstaje więc cała
masa teorii spiskowych, plotek i zwykłych fantazji na ten temat.
Zapewne sporą część plotek rozpuszcza sam rząd.
— Chyba wiem, o co chodzi. — Nika pokiwała głową. — To kamuflaż.
— Zabezpieczenie. Jeśli wycieknie supertajna informacja, to i tak nikt
w nią nie uwierzy. Utonie w morzu fałszu.
— Ale po co ktoś miałby kręcić taki film? — zapytała Nika. — Co tu
można ukrywać?
— Chodzi o to, żeby nikt nie poznał kształtu rakiety — powiedział po
namyśle Felix. — Inaczej. Poznamy wiele kształtów, wśród których
być może będzie ten prawdziwy. Ale nie będziemy wiedzieli, że to on.
— Z tym kolcobotem w Chinach to też może być ścierna — przytaknął
Net.
— W Chinach? — Felix uniósł brwi.
— Może w Japonii. Ten rolnik miał skośne oczy.
— Rolnik?
— Nie mówiłem? Hm. Widziałem w telewizji migawkę z rolnikiem,
który znalazł kolcobota. Było tam chyba napisane, że znalazł UFO.
— Co to był za kanał? — Felix ożywił się. — Kiedy?
— Nie wiem. Widziałem to przez wystawę sklepu. — Zastanowił się. —
Manfred, jest sprawa.
— Skomplikowana? — rozległo się z komputera.
— Dosyć skomplikowana.
— Takie lubię. Dawaj!
— Trzeba znaleźć fragment serwisu informacyjnego z wtorku
wieczorem. Nie wiem, jaki kanał, nie wiem, jaki program. Okolice
godziny siódmej... Skośnooki rolnik i kolcobot.
— Słowa kluczowe?
— Z tym będzie trudno... Szukaj po obrazkach.
— Nie mam talentu w tym kierunku. To potrwa.
— Nie musisz przeszukiwać archiwów telewizji z całego świata —
poradził Felix. — Tylko te dostępne w Polsce. Programów
informacyjnych nie powinno być więcej niż pięćdziesiąt. W centrum
handlowym zapewne mają zwykłą antenę satelitarną, jak w każdym
domu.
— To i tak potrwa... A wiecie, że nie? Mam to. — Na ekranie pojawił
się znajomy Netowi obrazek. — Moment. Zasysam nagranie. To BBC,
materiał japoński, ale dotyczy Chin. Jest!
Materiał filmowy był krótki, ledwie piętnastosekundowy. Oczywiście,
nie rozumieli ani słowa, ale jedno było oczywiste - to, na czym opierał
się rolnik, zdecydowanie było kolcobotem. Mężczyzna stał niżej, a
metalowy dysk ustawiono na pagórku, by wydawał się większy. Na
ekranie widzieli kilka pasków z napisami, ale tylko dwa słowa
zapisano w alfabecie łacińskim „UFO" i „Changsha". Reszta to były
japońskie lub chińskie znaczki.
Obejrzeli to dwa razy.
— Niewiele z tego wynika — ocenił Net.
— Wprost przeciwnie. — Felix pokręcił głową. — To znaczy, że sprawa
jest poważniejsza, niż nam się wydaje. Sprawa jest... globalna.
Powinniśmy przeszukać serwisy ufologów. Tam na pewno będzie o
tym wzmianka.
— Wierzycie, że to sprawka szarych ludzików? — zaniepokoiła się
Nika. — Poważnie?
— Ani trochę — uspokoił ją Felix. — Ale poszukiwacze UFO mogą tak
myśleć, więc pewnie zebrali jakieś informacje na ten temat. Manfred?
— Już szukam... Jest. — Wyświetlił stronę zapełnioną miniaturami
zdjęć latających talerzy. — Mała wzmianka... i link do filmu, który
widzieliśmy.
Felix przeczytał newsa.
— Komentarz do linku sugeruje, że to mało wiarygodna informacja —
powiedział. — Innymi słowy, nawet według speców od UFO, to nie
jest UFO.
— Co to znaczy „Changsha"? — zainteresowała się Nika.
— Pewnie nazwa miejscowości. — Net wzruszył ramionami. — Tam go
znaleźli. Co za różnica.
— Changsha to nazwa prefektury w Chinach — wyjaśnił Manfred. —
Prefektury to coś jak polskie powiaty. Mniejsze od województwa.
Changsha leży w prowincji Hunan. Największe miasto to Liuyang.
Mieszka tam o połowę mniej ludzi niż w Warszawie.
— Chyba szkoda czasu na to.
— Coś mi mówi ta nazwa... — Felix podrapał się w głowę. — Co to za
miasto?
— Słynie z największej w Chinach fabryki fajerwerków.
Przyjaciele spojrzeli na siebie.
— Przypadek? — zapytał Net.
— Mało prawdopodobne — odparł Felix. — Nawet bardzo mało
prawdopodobne. To wymaga chwili zastanowienia. Na razie wyślij
maila do ministerstwa. Chyba odczekaliśmy już dość czasu. Dziennie
mają pewnie kilkanaście maili w tej sprawie.
Net zaczął tworzyć list, co chwilę narzekając, gdy słownik przeprawiał
mu wyraz na inny. Trudno jednak mieć pretensję do programu, bo
skąd niby miałby wiedzieć, czy „pogodno" ma znaczyć „powinno", czy
„pogodnie". Net pisał bardzo szybko, ale wraz ze wzrostem szybkości i
zdenerwowania rosła liczba błędów. Nika przysu-
nęła się i podrzucała pomysły. Felix krążył po salonie i rozmyślał.
Zdawał się nie zwracać uwagi na otoczenie.
— Przeczytajcie to jeszcze — Net skończył — ale chyba napisałem
wszystko, niczego o nas nie zdradzając.
Wyrwany z rozmyślań Felix zapytał:
— Pamiętasz, co powiedziałeś, kiedy dziś mikroboty szalały w
pudełku?
— Piach sterowany satelitarnie... — wyrecytował wolno Net.
Felix, nawet nie zakładając kurtki, wyszedł do hallu i przed dom.
Przyjaciele podążyli za nim. Felix klęknął na chodniku, założył na
głowę latarkę czołówkę i w jej świetle zaczął przeszukiwać asfalt przy
krawężniku. Wygrzebywał drobinki z ziemi, przeczesywał je palcami.
Wreszcie położył coś na otwartej dłoni. Net i Nika podeszli bliżej i
nachylili się. Wśród małych grudek ziemi leżało błyszczące fioletowo
ziarenko. Mikrobot.
— Skąd się tu wziął? — zapytał Net.
Nic nie mówiąc, Felix wcisnął mu w dłoń mikrobota i wyszedł na
ulicę. Caban wybiegł przed dom i szczeknął kilka razy.
— Zostań! — polecił chłopak i przeszedł na drugą stronę ulicy. Pod
ogrodzeniem przeciwległego domu leżała zamieciona kupka piasku i
drobnych śmieci. Nabrał trochę w dłonie i wrócił do domu, a Net,
Nika i Caban podążyli za nim. — Nalejcie wody do miski — rzucił,
wchodząc do kuchni. — Weźcie jasną.
Nika wyciągnęła z szafki białą miskę i do połowy wypełniła ją wodą.
Felix wsypał do niej trzymany piach i zamieszał. Część piasku i
drobnych śmieci opadła na dno, część pozostała na powierzchni.
Chłopak wstawił miskę do zlewu i puścił do niej wolny strumień
wody. Śmiecie z wierzchu wypłynęły, a woda zaczęła się robić
przejrzysta. Po chwili na dnie zostały jedynie piach i kamyki. Felix
wziął z szafki drobne sitko i wylał na nie zawartość miski, a następnie
przesypał wszystko na płaski talerz. Pochylony, chwilę przesuwał
ziarenka. Wreszcie wyprostował się i umył ręce.
Po jednej stronie talerza leżała kupka piachu, a po drugiej kilkanaście
mikrobotów.
— Pewnie jest ich tu więcej — powiedział Felix. — Można by dobrać
odpowiednie sitko i je odfiltrować na sucho, ale to nie ma znaczenia.
Jest ich pełno.
— Koło tego domu? — zapytał Net.
— Wszędzie.
— Skąd się wzięły? — zapytała Nika. — Jeśli w kupie piachu znalazłeś
ich tyle, to w całej Warszawie musi ich być bardzo dużo.
— Można by to policzyć, ale — Felix zastanowił się — sądzę, że
uzbierałoby się ze sto wywrotek. Skąd się wzięły?... Chiny, Liuyang,
fajerwerki. Zaraz.
Zbiegł do piwnicy i po chwili wrócił, niosąc nieużywaną rakietnicę, w
której złamał się patyk. Położył ją na desce do krojenia, sięgnął po
nóż, ale powstrzymał się. Nalał wody do miski, i włożył rakietę.
Przycisnął, żeby usunąć ze środka powietrze.
— Rozbierz ją — polecił robotowi. — Wysyp zawartość. Ostrożnie. Pod
wodą też może wybuchnąć.
Golem Golem wszedł do kuchni, włożył dłonie do miski i dwoma
ruchami rozerwał tekturę. Środki pirotechniczne rozpłynęły się w
wodzie. Metalowy czubek poszedł na dno. W mętnej wodzie nie
zauważyli ciemnych ziarenek.
— Nie widać ich — ocenił Net.
Felix wyłowił metalowy stożek zaślepiony cienkim papierem.
Wystarczyło przedziurawić palcem, by ze środka wysypało się kilkaset
błyszczących niebiesko i fioletowo ziarenek. Rozsypały się po blacie
kuchennym z szelestem, jaki wydaje zwykły piasek. Przyjaciele
patrzyli na to ponuro.
— Być może upadek rakiety nie jest największym
niebezpieczeństwem, jakie nam grozi — powiedział wolno Felix. — A
jeśli to śpiący żołnierze, którzy mogą czekać i sto lat?
— Jeśli coś mają zrobić, to muszą zdążyć przed niedzielą —
przypomniała Nika. — Potem nie będzie miał im kto wydać polecenia.
— Nie wiemy, jak dokładnie działają, ale nadajnik z rakiety jest im do
czegoś potrzebny. Może są niedoskonałe i same nie mogą tworzyć
niezależnego komputera, jak miniroboty z chmary. Dopisz do maila
rakietnice i ślij.
Przeczytali jeszcze raz uważnie cały list, po czym Net wysłał go do
Ministerstwa Spraw Specjalnych. Gdy upewnił się, że wszytko poszło
zgodnie z planem, opadł na kanapę.
— Jak to miło zrzucić pracę na kogoś innego. — Uśmiechnął się błogo.
— Wreszcie święty spokój... Z tego wszystkiego zapomnieliśmy o
wypożyczalni. Co oglądamy? Mam nadzieję, że najgłupszy,
najbardziej odmóżdżający i kretynizujący film ever. Chcę odpocząć.
Chcę zapomnieć o całej sprawie.
Felix przesypał mikroboty do słoika i zakręcił go. Ubrali się i wyszli w
ciemny, zimny wieczór.
W wypożyczalni pierwsze kroki skierowali do półki z nowościami, ale
nie znaleźli tam nic interesującego. Wtedy każdy poszedł do innego
regału: Felix do fantastyki, Net do horroru, a Nika do romansów.
Znali wszystkie tytuły na pamięć i trudno było oczekiwać, że wpadnie
im w oko coś, czego tu wcześniej nie było. Po paru minutach spotkali
się w dziale „Komedie". Tu też porozumienie było niełatwe.
— OK — zrezygnowała wreszcie Nika. — Wybierzcie, co chcecie.
— Zdam się na twój gust. — Felix zapraszającym gestem wskazał
Netowi półki.
Przy wejściu stały dwie starsze panie, znane Felixowi z widzenia.
Zajęte były właśnie obgadywaniem sąsiadów. Mówiły przyciszonymi
głosami, ale i tak do przyjaciół dobiegało co chwila: „I niech sobie
pani wyobrazi", „A ja jej na to" czy „A wtedy ona".
Siedząca za ladą dziewczyna zerkała na nie z irytacją. Pogłośniła
podwieszony pod sufitem telewizor, na którego ekranie oglądała
serwis informacyjny. Osiągnęła tyle, że plotkary zaczęły mówić
głośniej.
Net podszedł do przyjaciół z wybranym filmem. Nika nawet nie
chciała sprawdzać tytułu. Była pewna, że komedia będzie idiotyczna.
— Patrzcie! — Net szturchnął przyjaciół. — Skąd ja go znam?
Z telewizora przemawiał siwowłosy mężczyzna. Miał na oko
siedemdziesiąt lat, był chudy i niesamowicie elegancki. Stał na
schodach przed kolumnadą frontonu potężnego gmachu.
— Jakub Rozner — przypomniał sobie Felix. — Minister Spraw
Specjalnych.
— Ciii... — uciszyła ich Nika.
— Każdego dnia otrzymujemy setki listów, e-maili i telefonów w
sprawie rakiety — mówił minister. — Informacji i pomysłów na
rozwiązanie problemu jest wiele. Dziękujemy za wszystkie. Z
pewnością są wśród nich bardzo cenne inicjatywy. Jest ich jednak tak
dużo, że nastąpiły spore opóźnienia w ich analizowaniu. Dlatego mam
do państwa wielką prośbę. Nie telefonujcie po kilka razy dziennie z
pytaniami, czy zajmujemy się waszą informacją. Każdy pomysł
zostanie rozważony, ale musi zaczekać w kolejce. Niestety duża część
korespondencji dotyczy spraw niezwiązanych z rakietą. Ich analiza
dodatkowo angażuje nasz czas. Na dole ekranu widzą państwo numer
telefonu i adres e-mailowy. Przypominam, żeby nie blokować linii
sprawami nieistotnymi. Nie zajmujemy się poszukiwaniami sprawcy
odpalenia rakiety. Szukamy jedynie sposobu, by zlikwidować
zagrożenie.
— To na pewno ten Sobolak, mówię pani — powiedziała pierwsza. —
To na pewno on wystrzelił tę rakietę. Inaczej skąd miałby pieniądze
na te wszystkie samochody?
— Teraz kupił czarny, to coś znaczy. — Druga energicznie pokiwała
głową. — Na pewno coś knuje.
— Zaraz zadzwonię na ten numer i wszystko im opowiem. Ze
szczegółami.
— Ja też zadzwonię i opowiem o Malinowskiej spod trójki. Jej pies w
lipcu narobił mi na wycieraczkę. Co za bezczelność!
— Widziałam ją wczoraj. Szła do sklepu.
— A mówiła mi Hetmańska z piętnastki! Widziała tę całą Malinowską,
jak wchodziła do sklepu. I ta Malinowska kupowała gruszki,
a nigdy nie kupuje. To po co je kupiła, jak nigdy nie kupuje, pytam
się pani. To podejrzane, sama pani przyzna.
— Oj tak, tak. Straszni ci ludzie. Chodźmy dzwonić.
Obie ruszyły w kierunku drzwi.
— A może to jamnik Grzegorzewskiej wtedy narobił... — zastanowiła
się jedna.
— Ta Grzegorzewska to dopiero! — zgodziła się jej koleżanka. — O
niej też opowiem temu ministrowi. To niech pani już o niej nie mówi.
Ja powiem.
Obie wyszły. Net odprowadził je niechętnym spojrzeniem.
— Jak ministerstwo będzie się zajmować głupimi babami, to
przeczyta naszego maila za tydzień.
Felix pokiwał głową.
— Wspomniałeś o obserwatorium — przypomniał sobie. — Nie znam
się na optyce, ale jeśli przez wojskową lornetkę widać okna w lecącym
na wysokości dziesięciu kilometrów samolocie, to czterdzieści razy
mocniejszy teleskop powinien pokazać naszą rakietę.
Net popatrzył smutno na okładkę filmu Wściekłe pięści węża,
westchnął i odstawił pudełko na półkę.
— Będzie mały problem z dotarciem do obserwatorium — zauważył
Felix. — One, zdaje się, są z dala od miasta.
— Wieczór spędzimy chyba w internecie nad stronami obserwatoriów
— zgodził się Net.
***
Przejrzeli kilka archiwów zdjęć największych obserwatoriów z całego
świata. Albo astronomowie nie fotografowali rakiety, albo z jakichś
względów nie publikowali zdjęć.
Około szóstej stracili energię do dalszych poszukiwań. Usiedli na
dywanie przy stoliku w salonie i przyglądali się uwięzionym w słoiku
mikrobotom wyjętym z rakietnicy. Leżały na dnie, jak kolorowy
piasek.
— Za dziesięć lat podobne roboty będą tak małe, że nie będzie ich
widać — powiedział Felix.
— Kto i po co mógł je tu przysłać?... — zapytał Net.
Zastanawiali się, co robić dalej. Mail wysłany do ministerstwa
ugrzązł w długiej kolejce, a jakikolwiek bezpośredni kontakt z
urzędnikami był wykluczony.
— Zaczekajcie. — Felix wstał. — Coś sprawdzę.
Zszedł do piwnicy. W szklanym pudełku wciąż leżały uwięzione cztery
mikroboty. Zapalona lampką dawała im dość energii, by po-latywały
w ponawianych co kilka sekund beznadziejnych próbach wyrwania się
na wolność. Wziął pudełko i wrócił na górę. Ledwo wszedł do salonu,
gdy stało się coś niespodziewanego. Mikroboty w słoiku zaczęły
szaleć, aż Net i Nika odskoczyli odruchowo. Słoik wypełnił się
granatową mikroburzą piaskową.
— Porozumiewają się między sobą, ale siła sygnału jest bardzo mała.
— Felix wskazał podłogę. — Nie udało im się dogadać przez strop.
Wystarczy je odsunąć od siebie na kilkanaście metrów i łączność
zostanie przerwana. Rakieta jest więc potrzebna, żeby
synchronizować ich działanie. Nadajnik w kosmosie może nadać dość
silny sygnał, żeby odebrały go roboty rozproszone na dużym obszarze.
Jednocześnie może nadawać na całą Europę. Wiecie co?... Mam
pewien pomysł.
— Wymaga wyjścia z ciepełka? — zainteresował się Net.
— Pamiętam budynek z kopułą zamiast dachu. Kilka la temu
zauważyłem go, jadąc z tatą za miasto. Myślę, że da się tam dojechać
autobusem podmiejskim.
— Preferuję poszukiwania w internecie.
— Tym razem się nie udało.
Felix patrzył na niego z wyczekiwaniem, a gdy Net skinął głową,
przeniósł wzrok na Nikę.
— Mam miesięczny. — Uśmiechnęła się.
Gdy wychodzili, akurat wróciła mama.
— Jak poszło? — zapytał Felix, choć mina mamy mówiła wiele.
— Uwierzyłbyś, gdybym powiedziała, że proponowano mi mycie
okien, sprzedawanie psów rasowych i szukanie reklamodawców na
chlapacze do staromiejskich dorożek?
— No nie wiem...
— Więc lepiej nie będę opowiadała.
14.
Ostatni dzień

Dom przypominał nieco dom Gilberta, ale z pewnością nie leżał na


uboczu. Cztery metry od ściany budynku znajdował się krawężnik
dwupasmówki. Nawet w sobotę o tej porze, a dochodziła ósma, ruch
w obie strony był intensywny. Ziemia trzęsła się pod kołami TIR-ów,
autokarów i zwykłych samochodów.
— Może się nie znam — zaczął Net — ale takie wibracje nie sprzyjają
chyba obserwacjom nieba?
— Nie sprzyjają — przyznał Felix. — Na pewno mają tu kosztowny
system stabilizatorów.
— „Mają tu", mówisz? — zapytała Nika. — Jak myślisz, ilu naukowców
siedzi w środku?
— Fakt — przyznał Net. — Wygląda na z deka opuszczony. Może
samotnego ciecia tam spotkamy.
— O ile to nie jest po prostu śmieszny dach w kształcie kopuły —
dodał z niewesołą miną Felix.
— Jest jeden sposób, żeby się przekonać. — Nika podeszła do furtki.
Chciała nacisnąć dzwonek, ale dzwonka nie było.
Zadzwonił za to telefon Neta, aż się wszyscy wzdrygnęli. Melodyjka
dzwonka zaczynała się bowiem od odgłosu serii z karabinu
maszynowego. Net wyciągnął telefon z kieszeni spodni.
— Jestem u Felixa — rzucił do słuchawki. — Wrócę trochę później.
Tak, cześć! — Zamknął telefon i spojrzał na przyjaciół. — No co?
Konspiracja.
— Oszukujesz rodziców? — zapytała z niesmakiem Nika.
— Skracam rozmowę. — Net wzruszył ramionami. — I tak to coś
nowego, że zadzwonili. Ale jakbym powiedział, że stoję przed
opuszczonym obserwatorium astronomicznym na przedmieściach, to
właściwie mógłbym już wracać.
— W ogóle się ciesz, że ktoś się o ciebie martwi — rzuciła Nika i
pchnęła furtkę.
— Tam mogą być psy — zauważył Felix.
— Ale nie ma.
Ogród, o ile można się było zorientować w świetle pobliskiej latarni,
był zdecydowanie zapuszczony. Używana i oczyszczona z chwastów
była jedynie alejka prowadząca do głównego wejścia. Mimo
dobiegającego zza krzaków łoskotu samochodów, panował tu spokój
charakterystyczny dla opuszczonych domów. Ten jednak nie był
opuszczony. W oknie na parterze paliło się światło, a z
niedomkniętego pojemnika na śmiecie wystawała niedawno
wrzucona plastikowa torba. Podeszli do drzwi wejściowych. Tu już był
dzwonek, ledwo teraz widoczny w mroku.
— Ile mamy czasu do przelotu? — zapytał Net.
Felix zerknął na świecące w ciemności wskazówki.
— Dwadzieścia dwie minuty.
Net już otwierał usta, żeby zacząć marudzić, że mało czasu, że i tak ich
nie wpuszczą, ale Nika nacisnęła dzwonek. Zabrzęczał rachitycznie.
— Zwykle to Felix naciska wszystko, co się daje nacisnąć... — mruknął
Net.
Czekali prawie pół minuty. Nika uniosła rękę, by zadzwonić raz
jeszcze, ale w tym momencie ze środka dobiegł ich nieco zachrypnięty
głos:
— Nie potrzebuję dywanu, anteny satelitarnej ani nowych patelni!
Przyjaciele wymienili spojrzenia.
— My nie w tej sprawie — wyjaśnił Felix.
— Nie kupię nowej encyklopedii ani zestawu ściereczek do kuchni.
Niczego nie kupię.
Felix westchnął i uznał, że najlepiej załatwi to Nika. Gestem pokazał
jej, by mówiła.
— Chodzi nam o teleskop — powiedziała dziewczyna.
— Mam już jeden! Nie chcę nowego.
— Chodzi nam właśnie o ten, który pan ma.
— Nie wciśniecie mi zestawu do konserwacji teleskopów.
— Niczego nie chcemy panu sprzedawać. Chcemy popatrzeć na niebo.
— Nika odczekała chwilę i dodała — to ważna sprawa.
Po chwili zamek szczęknął, a drzwi uchyliły się, napinając łańcuch. W
szczelinie, o wiele niżej, niż można by się spodziewać, ukazała się
głowa starszego mężczyzny. Światło latarni odbiło się w grubych
szkłach okularów.
— Naprawdę nie chcecie mi nic sprzedać? — upewnił się gospodarz.
— Nie mamy niczego, co mógłby pan kupić. — Nika uśmiechnęła się
najładniej, jak umiała. — Jesteśmy gimnazjalistami. Bardzo zależy
nam na obejrzeniu nieba przez teleskop, a nie znamy innego
astronoma.
— Mnie też nie znacie — zauważył trafnie i zatrzasnął drzwi.
— Do ludzi to masz jednak dwie lewe nogi — jęknął Net i odwrócił się,
by odejść.
W tym momencie brzęknął łańcuch i drzwi otworzyły się na oścież. Z
wnętrza wyskoczyło coś jasnego z ostrymi zębami. Przyjaciele cofnęli
się, gotowi do ucieczki lub obrony. Dopiero po chwili rozpoznali
szarego kotka.
— Do domu, bo potem nie wpuszczę! — krzyknął przygarbiony
staruszek w brązowej kamizelce.
Kot spojrzał na człowieka, złote oczy błysnęły w świetle żarówki. O
dziwo posłuchał. Podkulił ogon jak skarcony szczeniak i powlókł się
do wnętrza. Po korytarzyku kręciło się z dziesięć innych kotów.
— Potem, jak już śpię, stwierdzają, że im zimno, i miauczą pod oknem
— wyjaśnił mężczyzna. Gestem zaprosił przyjaciół do oświetlonego
słabą żarówką wnętrza. — Wolicie Earl Greya czy Dar-jeeling?
Przyjaciele szybko przestąpili próg, w obawie, że astronom zmieni
zdanie. Ich miny świadczyły, że po pierwsze, nie spodziewali się
takiego przyjęcia, a po drugie, nie odróżniali wspomnianych herbat.
— Znaczy się, pierwsza lepsza. — Gospodarz zamknął drzwi i poszurał
w kapciach przez zakurzony i zakociony korytarz. Przyjaciele ruszyli
za nim, starając się nie nadepnąć na pierzchające spod nóg zwierzaki.
Śmierdziało, jak tylko może śmierdzieć, jeśli w niewietrzonym domu
stale mieszka tyle kotów. Na wszelki wypadek Nika posłała Netowi
piorunujące spojrzenie. Jeśli nawet chciał skomentować zapach, to
przeszła mu ochota.
Kuchnia sprawiała wrażenie od dawna niesprzątanej, ale wszystko
chyba stało na swoim miejscu. Najwyraźniej starszy pan nie miał siły,
by regularnie sprzątać.
— Zaparzę wam mieszankę cejlońskiej i pu-erh — oznajmił. Zapałką
podpalił gaz w starej kuchence i postawił na palniku pogięty
aluminiowy czajnik. Z szafki vtyciągnął imbryk i dwie sfatygowane
puszki. Z każdej wsypał do imbryka czubatą łyżkę herbaty. — Pury-ści
herbaciani nie pochwaliliby takiej mieszanki... — spojrzał na gości —
ale takich tu nie ma.
Przyjaciele przyglądali się tej powolnej ceremonii, stojąc w progu
kuchni. Dopiero zachęceni gestem weszli i stanęli przy stole. Koty
podążyły za nimi i zaczęły się ocierać o nogi. Z korytarza
zaglądały kolejne. Chyba wszyscy myśleli o tym samym: jeśli
pogłaszcze się pierwszego kota, wszystkie inne przyjdą po to samo.
Stali więc sztywno i rozglądali się. Kuchnia wyglądała, jakby
urządzono ją w latach sześćdziesiątych i od tego czasu nie zmieniono
niczego. Nawet stojący w kącie blatu czerwony mikser zdawał się być
eksponatem z muzeum PRL-u.
— Siadajcie — powiedział gospodarz i postawił na blacie trzy filiżanki.
Krzesła były wprost usłane kocią sierścią. Felix dyskretnie strząs-nął
dłonią, ile się dało, i usiadł. Net zaczął zgarniać kłaki, ale ubywało ich
w wolnym tempie. Nika pomogła mu podjąć decyzję, popychając go
lekko. Pacnął na krzesło z nieszczęśliwą miną.
Woda zagotowała się. Astronom wlał ją do imbryka. Pochylił się nad
nim i wciągnął ze świstem powietrze.
— Uwielbiam aromat parzonej herbaty.
Nika posłała Netowi ostrzegawcze spojrzenie. I chyba w samą porę,
bo jego mina świadczyła, że właśnie zamierzał się odezwać. Chciał
powiedzieć, że nie czuje tu żadnego zapachu poza kotami, a nawet
całymi pokoleniami kotów. Nachylił się do dziewczyny i szepnął jej
wprost do ucha:
— Chyba od kilku pokoleń nie wymieniano w tym domu powietrza ani
żwirku w kuwetach.
Nika przyłożyła palec do ust i zrobiła nieme „Ćśśś...". Gospodarz
zajęty zaparzaniem herbaty na szczęście nie widział tego. Na
przykrytym obrusem stole, również pokrytym sierścią, zaczął
ustawiać filiżanki na spodeczkach ze srebrnymi łyżeczkami, starą
cukiernicę, i jeszcze drugą cukiernicę z bryłkami brązowego cukru,
spode-czek z pokrojoną w plasterki cytryną (oczywiście uwalaną w
sierści), talerzyk z konfiturami i blaszane pudełko z herbatnikami. Na
koniec na samym środku postawił żeliwną podkładkę, a na niej
porcelanowy imbryk.
Cały ten rytuał wyglądał osobliwie. Nika doszła do wniosku, że
parzenie herbaty jest jedną z niewielu rozrywek starszego pana.
Dopiero teraz przyjaciele mieli okazję dokładniej mu się przyjrzeć.
Gdyby nie to, że był przygarbiony, wzrostem dorównywałby Netowi.
Zbyt luźne ubrania skrywały chude ręce i nogi. Nieogolona twarz i
włosy w nieładzie dopełniały obrazu zaniedbania. Miał tak mocne
soczewki w okularach, że jego oczy było widać, tylko kiedy się patrzyło
wprost - źrenice zdawały się zajmować wtedy niemal całe szkła. Kiedy
patrzył w bok, w soczewkach zobaczyć można było jedynie
zniekształcone odbicia kuchni.
Szurając kapciami, podszedł do stołu i usiadł. Do kuchni wchodziły i
wychodziły z niej koty zainteresowane obecnością gości.
— Ja nazywam się Nika, a to są Felix i Net. — Nika zreflektowała się,
że nie przedstawili się przy wejściu.
— Piotr Figlewski. Astronom z wykształcenia i zamiłowania.
Ukłonili się tylko, bo astronom nie wyciągnął w ich stronę ręki.
— Chcieliśmy użyć pana teleskopu — odezwał się Felix. — Nie chodzi
nam o obserwacje gwiazd. Chcemy przyjrzeć się rakiecie.
Na stół wskoczył wielki puchaty kocur, chwycił herbatnika i uciekł,
nie wzbudzając tym wybrykiem zainteresowania gospodarza. Ten
zamyślił się na chwilę, ale zaraz bystro spojrzał na Felixa.
— Masz na myśli satelitę? — upewnił się. — Każdy obiekt okrążający
Ziemię to satelita. Nawet jeśli kiedyś był rakietą.
— Nie znamy się na tym za dobrze — przyznał Felix. Dyskretnie
zerknął na zegarek. Pan Figlewski jednak to zauważył.
— Przeleci nad nami za piętnaście minut — powiedział.
— Policzył pan to? — zapytał zaskoczony Net.
Astronom przytaknął.
— Wyliczyłem, że spadnie jutro wieczorem — powiedział. — Między
dwudziestą piętnaście a dwudziestą pierwszą zero trzy. Lubicie
mocniej zaparzoną?
Przyjaciele dopiero po chwili załapali, że mowa o herbacie.
— Nigdy się nad tym nie zastanawiałem — przyznał Net. — Jak pan to
wyliczył?
— Wzór jest prosty. Starczy znać kilka parametrów. Policzyłem to dwa
tygodnie temu.
Zaczął się klepać po kieszeniach, wreszcie z trudem wstał. Kartka
leżała na parapecie, na małym stosiku innych papierów. Podał ją
Netowi. Wzór był prosty, mieścił się w jednej linijce, a jego wynik był
niemal identyczny z wynikiem Neta.
— Mnie wyszło to samo — przyznał chłopak. — Nie udało mi się
policzyć miejsca upadku.
— Bo to niemożliwe. — Gospodarz uznał, że herbata już się zaparzyła.
Zaczął rozlewać. — Miejsce poznamy na kilka godzin przed
uderzeniem.
W kuchni pojawiły się kolejne koty. Rudy dachowiec wskoczył na stół
i również poczęstował się ciastkiem. Zdecydował się skonsumować je
na stole. Machał przy tym nerwowo ogonem tuż przed nosem
zniesmaczonego Neta. Kilka następnych kotów krążyło w pobliżu
stołu.
— Pozwoli nam pan skorzystać z teleskopu? — zapytał Felix. — Jeśli
przyjrzymy się rakiecie, znaczy satelicie, to być może dowiemy się, o
co w tym wszystkim chodzi.
— I tak jutro spadnie. — Astronom wzruszył ramionami. —
Obserwacja satelity za pomocą teleskopu jest bardzo trudna, wiecie o
tym?
Net i Nika spojrzeli na Felixa, który podrapał się w głowę.
— Teraz już tak — przyznał.
— To stary teleskop. Ustawia się go, kręcąc dwiema korbkami. Na
szczęście satelita przeleci wprost nad nami. Starczy więc kręcić jedną.
Oczywiście, że pozwolę wam z niego skorzystać. Jeśli wam się uda...
— To może... — Felix teraz już zupełnie jawnie spojrzał na zegarek.
Zostało dziewięć minut.
— Nie musimy się spieszyć. Dlaczego nie pijecie herbaty?
Z obawą wzięli filiżanki. Te jednak zdawały się być najczystsze z całej
kuchni. Herbata była wyśmienita. Dopiero gdy ich filiżanki były
puste, gospodarz wstał i skinął ręką, by poszli za nim. W domu
panował względny porządek, ale wszystko było zakurzone, a po
kątach walały się kłęby kociego puchu. Koty, teraz było ich chyba
z pięćdziesiąt, biegały we wszystkich kierunkach, ośmielone już i
zaintrygowane obecnością obcych.
— Oj! —jęknął nagle Net, podnosząc nogę. — Ojoj! Ojojoj!
— Co? — Nika wystraszyła się.
— Kupsaniec. Tu jest dosłownie kupa kotów.
— Nie mam siły po nich sprzątać — wyznał niespecjalnie przejęty
astronom. — W dodatku ciągle przychodzą nowe. Wyrzucić ich nie
mam sumienia.
— Nie mają kuwety? — Net nie bardzo wiedział, co zrobić z butem.
Felix podał mu chusteczkę.
— Mają, ale nie przestrzegają zasad. Nie mam siły ich pilnować.
— Totalny no comments...
Zapewne narzekałby dłużej, gdyby nie szturchająca go coraz mocniej
Nika. Net oparł się o ścianę, żeby wytrzeć but, a ściana ugięła się,
jakby była z materiału. Cofnął dłoń. To naprawdę był materiał.
— Co to jest?
— Karma dla kotów. Porcja na miesiąc dla tej gromadki. — Piotr
Figlewski spuścił wzrok. — Syn przyjeżdża rzadko, sąsiedzi mnie
unikają albo narzekają, że pomagam kotom. Jak umrę, minie tydzień,
może więcej, zanim ktoś zauważy. Nie chcę, żeby wyzdycha-ły z głodu.
—r Kucnął i od razu wokół zakręciło się kilkanaście kotów łasych
pieszczot. — Głód spowoduje, że rozprują pazurami materiał i karma
wysypie się na podłogę. Przeżyją.
Ruszyli dalej. Koty biegły razem z nimi, przeskakując jeden przez
drugiego. Plątały się między nogami, zwinnie unikały nadepnięcia.
Te, które biegły przodem, skądś wiedziały, gdzie się kierować. Weszli
na piętro i korytarzykiem dotarli do kręconych schodów. Wyraźnie
były dodane później, w wyniku przebudowy domu, bo zabierały część
przestrzeni jednego z pokoi. Przez klapę w podłodze dostali się do
idealnie ciemnego i zimnego wnętrza. Gospodarz pstryknął kontakt i
zapaliły się umieszczone nisko, na wysokości metra lampy. Okrągłe,
przekryte kopułą pomieszczenie miało mniej więcej cztery metry
średnicy. Na środku stał przyśrubowany
do podłogi solidny metalowy cokół. Sam teleskop był przykryty
grubym szarym brezentem i przypominał kilkumetrową
prehistoryczną bestię, stojącą na jednej nodze.
— Nie używałem go od czternastu lat. — Astronom był wzruszony. —
Nie wiem, w jakim jest stanie. Zrobiłem tutaj graciarnię.
Faktycznie, podłoga była zastawiona pudłami, stertami gazet i
starymi mechanizmami, w których Felix rozpoznał wnętrzności pralki
i kineskop starego telewizora. Tu nie było kociej sierści, za to
kilkumilimetrowa warstwa kurzu. Koty przyglądały się ludziom,
wychylając się z ostatniego stopnia schodów.
— Niewiele widać — powiedział pan Figlewski. — Wibracje od ulicy.
Jak zaczynałem obserwacje, a było to w latach sześćdziesiątych,
przejeżdżały tędy trzy samochody dziennie. Dokładnie trzy: listonosz,
mleczarz i milicja. Listonosz z południa na północ, a tamci odwrotnie.
Teraz... — Z trudem otworzył przesuwną klapę, sięgającą samego
szczytu kopuły i do środka wpadł wizg przejeżdżających jeden za
drugim samochodów. — Teraz jest inaczej.
— Może wystarczy go ustawić na amortyzatorach — przypuścił Felix.
— Nie wystarczy — zaprzeczył astronom.
— Zwykłe gumowe podkładki zmniejszyłyby wibracje o połowę.
Wystarczy wymienić podstawę tego mosiężnego cokołu na gumową...
— Nie wystarczy — powtórzył astronom. — Oczu nie wymienię. Widzę
Księżyc jako rozmazaną plamę. Gwiazdy dla mnie już nie istnieją.
Obserwacje astronomiczne to przeszłość. Zresztą, i tak niczego nie
odkryję sprzętem sprzed pięćdziesięciu lat. Ale wy możecie próbować.
Chwycił krawędź brezentu i szarpnął. Ciężki materiał zsunął się na
podłogę, wzniecając kłęby kurzu zbierającego się tu od lat. Koty
rozpierzchły się, a przyjaciele zaczęli kichać i kasłać.
— Dlatego mówiłem, że nie musimy się spieszyć — wyjaśnił astronom.
— Czyszczenie go i regulowanie zajmie trochę czasu.
Felix przyjrzał się konstrukcji. W obudowie miedzianego nitowanego
tubusa znajdowało się kilkanaście śrub, pokręteł i korbek.
Okular umiejscowiony był z boku wystającego z tubusa zgrubienia.
Był też szukacz, czyli mała lunetka pomagająca wstępnie wycelować
teleskop przed obserwacją. Niżej był mechanizm precyzyjnego
poruszania teleskopem i przeciwwaga.
— Musicie poradzić sobie sami — dodał gospodarz. — Ja ani dobrze
nie widzę, ani nie mam siły. Macie półtorej godziny do następnego
okrążenia. Czujcie się jak u siebie. Potem nakryjcie teleskop i
wpadnijcie na herbatkę.
Zszedł po schodach. Przyjaciele zostali sami z nieznaną maszyną.
Przez odsuniętą klapę do środka wpadało mroźne powietrze. Kurz
opadał, a koty, jeden za drugim, bezszelestnie wracały do
obserwatorium.
— Astronom, który nie może obserwować nieba — powiedział Net. —
Facet żyje chyba tylko, żeby parzyć herbatę.
— Trzymają go przy życiu te koty. Czuje, że jest im potrzebny —
sprostowała Nika.
Felix zerknął w okular.
— Mgłę widać — stwierdził. — A rakieta przelatuje za dwie minuty.
Gdy się wyprostował, wokół oka miał odciśnięte ciemne kółeczko z
kurzu. Nika uśmiechnęła się i chusteczką wytarła ślad.
— Zdążymy wyczyścić soczewki — powiedziała.
— To stary teleskop. Nie ma silników ani komputera, które mogłyby
pomóc śledzić ruchomy obiekt. Przyuważymy rakietę nisko nad
horyzontem. Wtedy będzie dalej od nas, ale łatwiej zdążymy z
przestawianiem całego teleskopu. Pionowo nad nami tylko śmignie.
Trzeba kręcić... — przyjrzał się korbkom przy podstawie — właśnie tą.
— Zrobił nią kilka obrotów, a teleskop ledwo zauważalnie opuścił się.
— Odwróćmy go w drugą stronę — zaproponowała Nika. —
Zobaczymy ją, jak się będzie oddalała.
— Od strony ulicy jest latarnia. — Felix pokręcił głową. — Nic nie
zobaczymy.
— Czyli mamy godzinę i kilka minut — ocenił Net.
Przy każdym kroku z podłogi wzbijał się kurz. Koty kichały, ale i tak
zwiedzały wszystkie zakamarki.
Nika rozejrzała się, chwyciła leżącą pod ścianą szczotkę i zabrała się
do zamiatania.
— Przywiąż do szczotki kilka kotów — poradził Net. — Pójdzie
szybciej.
Felix odnalazł kilka flanelowych ściereczek i zszedł piętro niżej, by je
opłukać z kurzu. Nika nie znalazła szufelki, więc po prostu zmiotła
wszystko pod ścianę. Gdy wrócił Felix, cała trójka zabrała się za
czyszczenie teleskopu. Okazało się, że zwykłe przetarcie okularu i
szybki ochraniającej główną soczewkę nie wystarczyło. Felix
wycelował teleskop w pierwszą lepszą grupę gwiazd i ustawił ostrość.
— Szkło zmatowiało ze starości — ocenił — albo do środka tu-busa
dostało się trochę kurzu.
— Nie chcesz go chyba rozbierać? — zaniepokoił się Net.
— Wyczyścimy chociaż główną soczewkę.
— Czym chcesz to odkręcić? Tam są jakieś dziwne śruby.
— A czyja wyglądam na kogoś, kto nie ma przy sobie kombinerek? —
zapytał Felix.
— A jak coś zepsujemy? — wtrąciła Nika.
— Stary i tak się nie pozna — zauważył Net.
— Nie bądź prostakiem.
— Jak coś zepsujemy — powiedział Felix — to nici z naszych
obserwacji. Spróbujmy więc niczego nie zepsuć. Musimy tylko działać
precyzyjnie i delikatnie.
— Dobrze, sensei — zgodził się Net.
Felix przystawił drewnianą drabinkę i wspiął się po trzeszczących
stopniach. Przyjrzał się pierścieniowi przytrzymującemu szkiełko.
Wystarczy odkręcić sześć śrub. Sięgnął po multitoola i uporał się z
nimi w minutę. Zdjął pierścień wraz z grubym szkłem i podał Nice.
— Przeczyść.
Przejechała wilgotną szmatką po obu stronach. Niewiele to dało.
— Matowe — oceniła. — Myślisz, że można używać teleskopu bez
tego? Zepsujemy soczewkę...
— Potem to założymy — zadecydował Felix. — Przez godzinę nic się
nie stanie.
Zszedł i spojrzał w okular.
— Lepiej.
Net również zerknął.
— Teraz to HD*! — ucieszył się. — Tylko... — spojrzał na kopułę — ten
otwór jest ze złej strony.
— Trzeba to jakoś obrócić. — Felix sięgnął do plecaka. Miał do niego
przypięty mały kompas-breloczek. Z pewnością zbyt niedokładny,
żeby ustawiać według niego precyzyjny przyrząd optyczny.
— Może tu jest kompas? — Nika rozejrzała się. — To przecież
obserwatorium.
— Po co kompas, skoro budynek jest nieruchomy? — zapytał Net. —
Wystarczy go narysować na podłodze.
Ale ani na podłodze, ani na obrotowej podstawie teleskopu nie było
żadnych oznaczeń. Największa korbka, a właściwie mosiężne kółko z
korbką, służyło do ustawiania go w pionie, mniejsza korbka poniżej
chyba do ustawiania precyzyjnego. I kolejne do ustawiania teleskopu
w poziomie. Felix zwrócił uwagę na konstrukcję z dwóch prętów
mocującą podstawę teleskopu do ściany. Gdyby to odkręcić... Nagle
doznał olśnienia. Teleskop obracał się razem z całą kopułą!
— Na tej obręczy jest podziałka w stopniach — powiedział. —
Pamiętasz, skąd nadleci rakieta?
— Musimy ustawić teleskop na trzysta dwanaście stopni i dwieście
osiemdziesiąt dwie tysięczne.
— Tam jest podziałka w minutach i sekundach — Felix wskazał
kciukiem podstawę teleskopu. — Wiem, jak to działa. Kopułę obraca
się ręcznie i ustawia z dokładnością do jednego stopnia, a potem
precyzyjnie ustawia tamtą małą korbką.
— Przeliczę zaraz na minuty.
Naparli na uchwyty przymocowane do żeber kopuły, ale ta ani
drgnęła. Szarpali w obie strony, bez skutku.
— Czternaście lat — westchnął Felix. — Stoi w tym samym miejscu,
odkąd przyszliśmy na świat.
— Głupio tak, poddać się z powodu zatartych kółek — stwierdził Net.
Felix pochylił się nad podziałką pod pierścieniem. Stopnie oznaczone
były półcentymetrowymi wgłębieniami.
Pomiędzy prętami przytrzymującymi teleskop znajdowało się czarne

* HD - (ang. High Definition) obraz wysokiej rozdzielczości. Jest


ogólnym określeniem sygnału telewizyjnego o rozdzielczości
większej niż standardowa (PAL lub NTSQ.
pudełko z klameczką i zapadką. Felix uniósł klameczkę i pchnął za
uchwyt, a kopuła ze zgrzytem i chrobotem przesunęła się. Zapadka
sama wskoczyła we wgłębienie i kopuła została unieruchomiona. Net,
nawet nie zaglądając do komputera, przeliczał na kartce dokładną
pozycję z układu dziesiętnego na minuty i sekundy. Felix małą korbką
ustawił dokładną wartość.
— Potrafisz policzyć, w którym momencie rakieta będzie widoczna
pod jakim kątem? — zapytał. — Musiałbym wyprowadzić wzór.
Felix zerknął na zegarek. Zostało niecałe pół godziny do przelotu, czyli
rakieta powinna się pojawić w zasięgu teleskopu za nieco ponad
kwadrans.
— Nie licz — powiedział. — Zobaczymy ją gołym okiem.
— Ustaw na... dwadzieścia pięć stopni.
Felix przekręcił korbkę i spojrzał w okular. Gwiazdy drgały tym
mocniej, im cięższy samochód przejeżdżał.
— Gumowy cokół to nie byłoby dobre rozwiązanie — stwierdził Felix.
— Teleskop cały czas by się bujał, nawet bez samochodów.
Zauważył, że zaczyna dygotać z zimna, co dodatkowo utrudniało
obserwacje. Teraz przydałaby się ciepła herbata.
Koty gramoliły się na krawędź otworu i wyglądały w noc.
Net otworzył laptopa. — Manfred... Jest sprawa.
— No ja myślę, że nie chcesz tak po prostu pogadać.
— Nie zrzędź. Musisz wyłączyć z ruchu tę dwupasmówkę obok nas.
— Fajny pomysł. — Manfred zdobył się na ironiczny ton. — Mam
ogłosić alarm antyterrorystyczny, czy wolisz lokalne trzęsienie ziemi?
— Zapal czerwone światła na skrzyżowaniach po obu stronach tego
odcinka.
— Wiesz, do czego mnie namawiasz? To z pewnością się wyda!
— Nie chcemy pograć piłkę na jezdni. Chodzi o poważną sprawę.
Zapal czerwone światło na kilka minut. Musimy przyjrzeć się rakiecie.
— Nie możecie obserwować jej z chodnika?
— Wibracje nie pozwalają nam zobaczyć nawet gwiazd. Chodzić po
tym pokoju nie można, bo się trzęsie obraz.
Manfred dopiero teraz poruszył kamerą na szczycie ekranu laptopa.
— Obserwatorium — zauważył.
— Samochody na ulicy powodują wibracje i niczego nie widać.
— Oczywiście mogę zapalić te czerwone światła. Ale pozostanie ślad w
raportach. Jeśli ktoś się wkurzy, że za długo stoi, i zgłosi awarię, będę
miał kłopoty. Zaczną sprawdzać, co się stało.
— Dzięki. — Net uśmiechnął się. — Starczą trzy minuty.
— Jeszcze się nie zgodziłem...
— Pomińmy etap przekonywania cię i zgódź się od razu. Powiem ci
kiedy. Tymczasem Felix próbował małym aparatem cyfrowym robić
zdjęcia gwiazd. Przykładał go do okularu i testował różne ustawienia.
Nie wychodziły najlepiej, ale innego rozwiązania nie było.
— Leci! — krzyknęła Nika.
— Za wcześnie. — Felix spojrzał na zegarek.
— Ale leci. — Wskazała ręką na niebo.
Od horyzontu zbliżał się świecący obiekt.
— To samolot. Ale mam pomysł! Sprawdźmy, czy da się go utrzymać
w kadrze.
— Jest nieco z boku — zauważył Net. — Trzeba by obrócić całość.
— Przynajmniej utrzymajmy go w obiektywie szukacza.
Szukacz miał powiększenie wielokrotnie słabsze, więc obejmował
większy obszar nieba.
Felix wycelował teleskop w samolot i z okiem przyciśniętym do
okularu szukacza spróbował utrzymać go w centrum pola widzenia.
Jednak szybkie kręcenie korbą utrudniało obserwacje.
— Ty kręć — rzucił do Neta. — W prawo.
Net chwycił korbkę i zaczął nią kręcić.
— Wolniej... — instruował go Felix. — Szybciej, ciut szybciej. Nie...
Teraz wolniej... Nierówno kręcisz... — Wyprostował się. — To na nic.
Nawet w obiektywie szukacza ciężko go będzie utrzymać.
— Nie jestem maszyną. — Net rozłożył ręce.
Felix podszedł do plecaka i chwilę w nim grzebał. Najpierw wyciągnął
ze środka małego kotka, który wszedł tam nie wiadomo kiedy i zasnął,
potem małą wiertarkę akumulatorową.
— Nosisz ze sobą wiertarkę? — zdziwiła się Nika.
— Nie zawsze. — Sprawdził, czy działa. — Ma regulator obrotów, więc
będę mógł sam sterować tempem wznoszenia.
— Dlaczego właściwie ty masz patrzeć? — obruszył się Net.
— Sam narzekałeś, że wzrok ci się pogorszył od wgapiania się w
monitor.
— Ja nie mam wiedzy technicznej — zastrzegła szybko Nika.
— Ale będziesz mógł robić zdjęcia. — Felix wręczył Netowi aparat. —
Ustawię widok na rakietę i odsunę głowę. Wtedy ty przyłożysz aparat i
zrobisz zdjęcie.
— To może lepiej od razu przyłożę aparat i będziesz patrzył na
wyświetlacz. Felix skinął głową. Znów zaczął grzebać w plecaku. Z dna
wyszperał plastikową nakrętkę od butelki i małą śrubę. W nakrętce
przebił dziurę, od wewnętrznej strony włożył śrubę i wcisnął mocno
do wiertarki. Naciął po przeciwległych stronach nakrętki półokrągłe
otwory. Podszedł do teleskopu i przyłożył wiertarkę z nakrętką do
mosiężnego kółka z korbką regulacji pochylenia teleskopu.
Nacięcia w nakrętce idealnie pasowały do szprych kółka. Na próbę
włączył wiertarkę. Wszystko działało.
— OK. — Zerknął na zegarek. — Za dwie minuty może ją być widać.
Nika, staniesz z drugiej strony i będziesz kręcić tą małą korbką, bo na
pewno niedokładnie ustawiliśmy.
— Ziiimno... — Net wzdrygnął się. Schylił się po najbliższego kota i
włożył go sobie za pazuchę. Kot, o dziwo, nie protestował. Zachęcony
tym chłopak dodał jeszcze jednego i zasunął suwak.
— Jest! — krzyknęła Nika. — Tym razem to już musi być ona.
— Manfred! — krzyknął Net. — Czerwone światła.
Felix za pomocą wiertarki opuścił teleskop, aż znalazł się tuż nad
wznoszącym się światełkiem. W okularze szukacza widział kropkę.
Była niewiele większa, niż gdyby obserwować ją gołym okiem.
— Nika, w lewo... Już!
Kropka była teraz dokładnie na pionowej linii celownika. Powoli
zbliżała się do środka. Net przyłożył aparat do głównego okularu i
położył palec na spuście. Felix trzymał palec na włączniku wiertarki.
— Jest! — wrzasnął Net. — Nie ma! Mignął tylko. Jedź w górę!
Felix porzucił okular szukacza i włączył wiertarkę.
— Znów mignął! — wrzasnął Net. — Wolniej.
— Może go sfilmujecie — zaproponowała Nika. "*
— Film ma niższą rozdzielczość — wyjaśnił Felix. — Co ty
wyprawiasz?
To drugie było skierowane do Neta, który przestępował z nogi na nogę
i dziwnie wyginał głowę.
— Grzejnik mi się buntuje. Ała! Trzymaj aparat!
Felix w ostatniej chwili złapał aparat. Net odskoczył od teleskopu i
rozpoczął osobliwy taniec połączony z próbami rozpięcia suwaka. To
chyba jeszcze bardziej rozzłościło koty, bo zintensyfikowały próby
przebicia się przez kurtkę na wolność. Wyglądało to, jakby ktoś od
środka boksował materiał. Felix i Nika zapomnieli o rakiecie i gapili
się na poczynania przyjaciela. Net przestał tańczyć, a zaczął
podskakiwać, wreszcie usiadł na krześle i spróbował wypuścić koty
dołem kurtki. Nie wytrzymał tego jednak suwak i strzelił,
otwierając się na środku brzucha. W powstałym otworze pojawiła się
głowa kota z wyszczerzonymi kłami. Zwierzę wyprysnęło na zewnątrz
i znikło za stertą gazet.
— Ósmy pasażer Nostromo — powiedział Felix.
— I dziewiąty — dodała Nika, gdy drugi kot, z przeraźliwym
miauczeniem, poszedł w ślady pierwszego.
Net zaczął oglądać postrzępioną podpinkę.
— Potem sobie to obejrzysz! — Felix przypomniał sobie, co mają
robić. — Do aparatu!
Net zerwał się i podbiegł do teleskopu. Wziął aparat i przytknął do
okularu. Felix włączył wiertarkę na maksymalne obroty. Dogonił
rakietę po kilku sekundach, ale znów tylko mignęła. Zwolnił, zaczekał,
aż go wyprzedzi, i lekko zwiększył obroty. Tym razem znalazła się w
polu widzenia na pół sekundy. Net pstryknął fotkę, potem jeszcze
jedną. Przez dwie minuty udało się ich zrobić kilka. Potem rozległo się
metaliczne uderzenie i wiertarka dalej kręciła się już na pusto - korba
mechanizmu stała w miejscu. Unieśli wzrok. Teleskop był uniesiony
idealnie pionowo, a mechanizm wznoszący oparł się o odbojnik.
— Jest teraz dokładnie nad nami — oznajmił Felix.
Podeszli do otworu w kopule i unieśli głowy. Biała kropka niewinnie
sunęła po niebie. Wreszcie zniknęła w blasku latarni.
— Słyszycie? — Nika wystawiła głowę za krawędź dachu.
Chłopcy stanęli obok i wytężyli słuch. Cisza była dla tej okolicy
nienaturalna, zupełnie jakby miejsce pamiętało trwający
nieprzerwanie od lat jednostajny szum samochodów i teraz dziwiło
się nagłą ciszą. A jednak coś się działo. Coś szeleściło w ciemnościach
ogrodu na dole.
— Nie ma wiatru — zauważyła Nika.
— Są koty — przypomniał Net.
Szelest nie był spowodowany przez zwierzęta - one zresztą również
przysłuchiwały mu się z uwagą. Przypominał posypywanie piaskiem
liści. Ale przyjaciele dobrze wiedzieli, że to nie piasek.
— To się nasila, czy wcześniej nie zwracaliśmy na to uwagi? — zapytał
Net.
— Nasila się — przyznał Felix. — Co półtorej godziny mikrobo-ty
ożywiają się.
— On je programuje.
Więcej niczego już nie mogli usłyszeć. Z obu stron zbliżał się warkot
samochodów. Felix zatrzasnął klapę i wszyscy pochylili się nad
aparatem. Przewinęli zdjęcia. Wszystkie były poruszone, ale jedno na
tyle nieznacznie, że można było rozpoznać szczegóły. Na czarnym tle
kosmosu odbitym światłem Słońca świeciła znajoma rakieta. Na
czubek miała nałożoną jaśniejszą obręcz, która przypominała ciastko
z dziurką.
— Więc jednak jedno ze zdjęć, które znaleźliśmy w sieci, było
prawdziwe — przypomniał sobie Net. — Dziurawy pączek... Manfred,
prześlij to temu znajomemu programowi, Amais.
— Nie trzeba tego nigdzie wysyłać. — Felix zmarszczył brwi. — Pokaż
zdjęcia sprzed imprezy u Gilberta.
Net otworzył zdjęcia ściągnięte z błoga Oskara.
— Jedno z pierwszych. — Felix przebiegł wzrokiem po miniaturach. —
To. Net powiększył zdjęcie. Nad lasem w niebo celował czubek
rakiety. Nie było na nim pączka.
— Naprawdę na coś się przydała moja wyprawa...
— Ale co to jest? — zapytał Net.
— To kolcobot. Nie widać kolców, bo zdjęcie jest nieostre.
— Ale on ma dziurę w środku!
— W niedzielę, kiedy znalazłem ich bazę, widziałem, jak otwierają się
te klapy na środku kolcobotów. Wewnątrz były niemal puste, jak
nadmuchana dętka. Taka bryła nazywa się torusem. Tylko jak on się
dostał na rakietę przed startem?
— Wskoczył z rozbiegu — zaproponowała Nika.
— Jego konstrukcja to wyklucza. Jest zwrotny, ale nie dałby rady
doskoczyć na kilka metrów i precyzyjnie wpasować się na dziób
rakiety. Wniosek... — Felix wstał i przeszedł kilka razy po pokoju. —
Kolcoboty potrafią się łączyć! To jedyne wytłumaczenie, jakie
przychodzi mi do głowy. Śladów innych maszyn tam nie było.
— Łączyć?
— W zewnętrznej części, pomiędzy pierścieniami napędowymi z
kolcami, są klapy. Różnej wielkości. Pod jedną z nich była ukryta
kamera, która pomagała robotowi uciec z mojego pokoju i dojechać
do bazy. Pod innymi klapami mogą być manipulatory albo uchwyty.
Kolcoboty łączyłyby się więc... w coś w rodzaju gąsienicy. Tak już
dałyby radę założyć jednego z nich na rakietę.
— I co, przykleiły go tam? — Net wskazał zdjęcie na ekranie aparatu.
— Powinien odpaść, kiedy wyłączył się silnik rakiety. Byłoby mu
wygodniej oddzielnie.
— Hm... Albo używa kadłuba rakiety jako anteny, albo się na niej
zaklinował. Nie przychodzi mi do głowy inny powód.
— Wymyślasz to na poczekaniu! — wykrzyknął niemal Net.
— Znasz inny sposób rozszyfrowania tego wszystkiego?
— Pokaż tę swoją mapkę — poprosiła Nika.
— Po co? — zapytał Net. — Wzór się nie sprawdził. Już wiem, że nie
istnieje wzór, który może przewidzieć coś tak skomplikowanego.
Jednak odpalił program z Dużym Wzorem i zaktualizował dane.
Przyjaciele aż wypuścili powietrze z wrażenia.
— Anachron powiedział, że nie będzie wielkiej katastrofy... — szepnął
Net.
Na mapie Polski kreska, którą pamiętali, zamieniła się w rozmytą
kroplę, przykrywającą Warszawę.
— Powiedział, że nie pamięta wielkiej katastrofy — sprecyzowała
Nika. — To co innego.
— Może ma anasklerozę...
— Dlaczego teraz pokazuje tak precyzyjnie? — zapytała Nika.
— Jest już znana pogoda na jutro: ciśnienie, zachmurzenie, kierunek
wiatru i takie tam — odparł Net. — Ostatnie, co poprawiłem w tym
programie, to ściąganie danych. Teraz aktualizuje je wszystkie sam,
na bieżąco.
Patrzyli w milczeniu na czerwoną łzę, przykrywającą miasto.
— Co robimy? — zapytała wreszcie Nika.
— Całodniową wycieczkę do Łodzi — odparł ponuro Net. — Jeżeli my
to policzyliśmy, to Ministerstwo Spraw Specjalnych też
o tym wie.
— Nic więcej nie możemy zrobić — dodał cicho Felix. Opuścił teleskop
i przykręcił osłonę soczewki, a następnie
wspólnymi siłami narzucili brezent. Gdy zeszli na dół, pan Figlew-ski
już zaparzył herbatę. Usiedli przy stole i z ulgą wzięli w dłonie gorące
kubki.
— Zobaczyliście? — zapytał astronom.
Przytaknęli smutno. Gospodarz o nic więcej nie pytał. Dopili herbatę,
podziękowali i odprowadzani przez koty, wyszli.
Autobusem podmiejskim wrócili do miasta. Było za późno na wieczór
filmowy. Nie mieli też na to ochoty. Pożegnali się i każdy
udał się w stronę swojego przystanku.
***
Felix wrócił do domu głodny, ale nie chciał poganiać mamy. Z tego, co
zdążył się zorientować, na kolację miała być zapiekanka „porządek w
lodówce", czyli danie składające się, prócz ziemniaków
i cebuli, ze wszystkiego, co znajdowało się w lodówce, a czemu
kończyła się data przydatności do spożycia. Mama uczyła Golema
Golema kroić cebulę. Szło mu całkiem nieźle, ale z pewnością nie
przyspieszało to przygotowania zapiekanki.
— Więc katastrofa już jutro? — zapytała beztrosko mama. —
Wiecie, gdzie dokładnie spadnie?
— Na nasze głowy — odparł równie spokojnie tata. — W Warszawie
lub okolicy. Energia uderzenia będzie zbliżona do dużej bomby
burzącej. Jeśli trafi w budynek, nic z niego nie zostanie.
Mama nie wydawała się szczególnie przejęta.
— W skali tygodnia, większe jest prawdopodobieństwo, że wpadnę
pod tramwaj, niż że mnie trafi rakieta — policzyła. — Ale większość
ludzi będzie chciała być jak najdalej stąd.
— Nie ma sensu ewakuować obszaru o promieniu stu kilometrów —
powiedział tata. — Byłoby więcej wypadków drogowych
niż w święta. Musimy liczyć na to, że rakieta spadnie na pole, albo
jeszcze lepiej do wody. Tak czy inaczej, będzie niezłe widowisko.
Na stole leżało pudełko z paskiem na ramię, anteną, kilkoma
przyciskami i małym wyświetlaczem. Wyglądało na wojskowe lub
chociaż przeznaczone dla geologów czy podobnych służb.
— To pilot do sterowania krętem — wyjaśnił tata, widząc spojrzenie
syna. — Jutro spróbuję wywabić go na powierzchnię. Jeśli
przypadkiem się akurat włączy
— Co jakiś czas słyszę jego dudnik — powiedział Felix.
— Słyszałem go z kilku stron — przyznał tata. — Zdaje się, że kilka
razy przekopał się pod naszym domem. Na szczęście ma funkcję
zasypywania tunelu za sobą.
— Lepiej nie mówmy sąsiadom — poradziła mama. — Oni też to
słyszą i wolałabym, żeby nie wiedzieli, kto Jest odpowiedzialny za
budzenie ich w środku nocy. ,
Felix przeszedł do salonu i włączył telewizor. Na ekranie pojawiła się
twarz Ministra Spraw Specjalnych, Jakuba Roznera.
— Mimo wysiłków sztabu specjalistów nie udało się zapobiec
upadkowi rakiety — mówił. — Uderzenie nastąpi jutro gdzieś w
promieniu siedemdziesieciu kilometrów od centrum Warszawy, około
godziny dwudziestej drugiej piętnaście.
— Powiedział siedemdziesiąt — zauważył Felix.
Tata stanął w drzwiach.
— Ma nowsze dane — wyjaśnił. — Precyzja będzie rosła z każdą
godziną.
— Ilona Bogucka, Niusy czy Niuanse — odezwała się reporterka, nie
czekając na znak prowadzącego, by zadawać pytania. — Dlaczego nie
ostrzelano rakiety z armat?
— Z armat?... Rozważane były różne opcje, łącznie ze zniszczeniem
rakiety antyrakietą. Ale wówczas odłamki zasypałyby większy obszar,
stwarzając o wiele większe zagrożenie. Gdybyśmy mieli jeszcze trochę
czasu, dalibyśmy radę wysłać na orbitę samodzielnego robota, który
zmieniłby trajektorię lotu rakiety, tak by wpadła do Bałtyku.
— Czy nie można jej przechwycić samolotem? Mamy chyba samoloty
przechwytujące. Minister westchnął.
— Samoloty przechwytujące nie służą do przechwytywania rakiet. To
umowna nazwa.
— Jak duża będzie siła uderzenia? — zapytał ktoś inny.
— Równoważna około dwóm tonom trotylu.
— Czy planowana jest ewakuacja miasta?
— Jest za mało czasu, żeby ewakuować cały obszar. To prawie cztery
miliony ludzi. Liczymy na to, że rakieta spadnie na tereny nie-
zamieszkane.
Potem nastąpiły komentarze polityków. Niezawodna Andżelika
Osmoza i tym razem nie zawiodła swojego elektoratu:
— Stosunek rządu do sprawy rakiety zakrawa na działalność
antynarodową i kwalifikuje się do postawienia całego gabinetu przed
Trybunałem Stanu.
Felix wyłączył telewizor i wrócił do kuchni, zjeść zapiekankę.
Po kolacji zszedł do swojej piwnicy. Rzucił się na łóżko i sięgnął po
Syzyfowe prace. Po pół stronie stwierdził, że nie pamięta, co
przeczytał. Odłożył więc książkę i zaczął krążyć po pokoju, zatopiony
w rozmyślaniach. Wiedział, że nawet teraz, na dzień przed katastrofą,
musi istnieć jakieś rozwiązanie. Ono przecież zawsze istnieje. Lepsze
lub gorsze.*Włączył komputer i przegrał z aparatu zdjęcia. Wyświetlił
to najwyraźniejsze. Zapatrzył się na nie i... doznał olśnienia. Przecież
rozwiązanie miał przed oczyma!
Włączył Net.com i wywołał przyjaciół. Net odebrał od razu, Nika po
chwili. Było owinięta ręcznikiem, drugim wycierała włosy.
— Rakieta leci dziobem do przodu — oznajmił Felix.
— Rakiety zwykle tak robią — zauważył Net.
Felix wypuścił głośno powietrze.
— To się wydaje naturalne — powiedział. — Dlatego to przeoczyliśmy.
Otóż nie ma żadnego powodu, dla którego rakieta bez napędu
miałaby lecieć dziobem do przodu! Przecież ona dryfuje. Żaden napęd
nie jest tak precyzyjny, a już na pewno nie zrobiony
w garażu silnik na propan-butan. Dlatego satelity mają silniki
korekcyjne. W momencie wyłączenia silnika rakiety, czyli w kilka
minut po starcie, musiała powstać choćby minimalna odchyłka. Już
po kilku godzinach dryfowania rakieta powinna lecieć bokiem, tyłem.
Jak włożysz do miski z wodą model statku, zawsze się minimalnie
obróci i przesunie.
— Więc może akurat jak robiliśmy zdjęcie, znów obróciła się dziobem
do przodu — podsunął Net, po czym sam sobie odpowiedział —
prawdopodobieństwo jest bardzo małe.
— Co to oznacza? — rzeczowo zapytała Nika.
— Kolcobot steruje rakietą.
— Ma silniki korekcyjne? — zdziwił się Net.
— Ma koła zamachowe. Tak się porusza po ziemi. Dzięki temu wtedy
wstał z mojego stołu i nawiał. To tak, jakby się odpychał... od reszty
wszechświata. Wyobraź sobie, że stoisz na przepaścią i tracisz
równowagę. Teoretycznie, kiedy się przechylisz w takim stopniu, że
twój środek ciężkości znajdzie się za krawędzią, to musisz spaść...
Prawda?
— Mam lęk wysokości...
— To tylko przykład. Jak już wydaje się, że musisz spaść, to
odruchowo kręcisz rękoma, żeby się wyprostować. Wykorzystujesz tę
samą zasadę, bo ręce działają jak koło zamachowe.
— To wynika z odruchu, nie wiedzy — zauważyła Nika.
— W kolcobocie jest kilka kół zamachowych. Jeśli silnik kręci którymś
kołem w lewo, to cały robot obraca się w prawo. Akcja równa się
reakcji - tak mówi trzecia zasada dynamiki Newtona. Te koła
zamachowe to część jego układu napędowego i mechanizmu
utrzymywania równowagi kolcobota. W przestrzeni kosmicznej nie
ma punktu podparcia, ale dzięki kołom zamachowym można
utrzymać rakietę w jednej pozycji. To bardzo ułatwia transmisję
sygnału anteną kierunkową.
— No i?... — Net uniósł brwi.
— Jeżeli dzięki tym kołom można utrzymywać rakietę w stałej pozycji,
to można też nią manewrować. — Felix popatrzył na przyjaciół
widocznych w zielonych okienkach i oznajmił z powagą — można
więc zmienić kąt wejścia w atmosferę.
Net zmrużył oczy
— Genialne... — przyznał. — Naprawdę. Przekaż swojemu mózgowi
wyrazy szacunu.
— Wyrazy szacunu przekazane. — Felix uśmiechnął się szeroko.
— Możecie wytłumaczyć kretynce technicznej, o co chodzi? —
zapytała Nika.
— To proste — odparł Felix. — Rakieta nadleci z północnego zachodu,
czyli najpierw przeleci nad Skandynawią, Bałtykiem, a dopiero potem
nad Polską. Jeśli uda się pochylić jej dziób w stronę Ziemi, to
zanurkuje w atmosferze pod ostrym kątem i spadnie wcześniej. Jak to
odpowiednio policzymy, wpadnie do morza.
— Jak zmusimy kolcobota, by nas posłuchał?
— Ta część planu wymaga dopracowania — przyznał Felix.
— Radość trwała krótko — Net spochmurniał. — Chociaż... Jeżeli
rozkodowalibyśmy sygnał kolcobota, ten co go nagrał Manfred, to
może udałoby się przesłać jakieś komendy w drugą stronę...
Gdybyśmy mieli ze dwa tygodnie i kilka solidnych komputerów...
— I własnego kolcobota do testów — dodał Felix.
— Mamy niecałą dobę — zauważyła Nika. — Zróbmy, co możemy.
Wyślijmy jakiś sygnał...
— Wysyłanie sygnałów do kolcobota na rakiecie to jak zaklinanie
samochodu, żeby odpalił bez kluczyka — odparł Net.
— Znamy tylko częstotliwość — dodał Felix. — To za mało. Jedyny
pomysł, jaki przychodzi mi do głowy... — zawiesił głos.
— Chcesz tam jechać — zgadł Net. — Do bazy kolcobotów?
Felix przytaknął.
— Jeżeli istnieje jakiekolwiek rozwiązanie, to znajduje się właśnie
tam.
— Ale chyba nie teraz?...
— Rano. Muszę przygotować kilka rzeczy. Zamierzam wysłać
własnego robota w pobliże bazy. Sami zostaniemy w bezpiecznej
odległości i będziemy nim sterować. Może uda się wychwycić jakąś
prawidłowość w ich komunikatach, coś co pozwoli rozszyfrować
sygnał i wydać polecenie.
— Ja też coś przygotuję — dodał Net.
— Zgadzasz się tak po prostu? — zdziwił się Felix. — Bez marudzenia?
— Pod warunkiem, że zachowamy bezpieczny dystans. Pokażemy im,
gdzie pieprz zimuje! Manfred?
— Jestem. — Na ekranie komputera otworzyło się trzecie okno,
ukazujące biegające po ekranie cyferki, oczywiście przypominające te
z Matrixa. — Siedzę sobie jako wątek na laptopie Neta, więc i tak
wszystko słyszę.
— Będziemy potrzebowali szybkiego łącza i komputera o dużej mocy
obliczeniowej. Większej niż przy holoanimacji. Kilku komputerów.
Spróbuj rozkodować to, co nagrałeś. Jutro będzie więcej materiału.
— Mam to robić tu, na tym... kalkulatorze, którego on uparcie nie
chce zmienić -
— Wyluzuj! — powstrzymał go Net. — Jak mocny komputer jest ci
potrzebny? Chcesz mózg szympansa w ciekłym azocie?
— Niczego nie chcę — odparł lekko urażonym głosem Manfred. —
Kilkaset komputerów na świecie już nad tym pracuje. Na razie bez
sukcesów. Załatwię coś na jutro, jeśli się upieracie. Ale dopiero jak
będą nowe nagrania.
— Gdzie się spotkamy? — zapytała Nika.
— Na przystanku przy szkole. Na tym, z którego odjeżdża Gilbert. O
dziewiątej rano.
Chwilę patrzyli na siebie w zielonych okienkach.
— Do jutra, superpaczko — uśmiechnęła się Nika i jej okienko zgasło.
— Cześć! — dodał Net.
Felix rozłączył Net.com. Dochodziła jedenasta. Założył kurtkę i
wyszedł przed dom. Uniósł głowę. Po niebie przesuwała się biała
kropka. Z krzaków i z bluszczu oplatającego front domu dobiegł go
znajomy szelest. Większość mikrobotów i tak była uwięziona pod
śniegiem.
Po chwili coś innego zwróciło uwagę Felixa. Wokół panowało
zamieszanie większe niż za dnia. Z prawej i lewej strony sąsiedzi
pospiesznie pakowali torby do samochodów. Ktoś w zapamiętaniu
próbował wepchnąć do kombi palmę w wielkiej donicy. Pan Sobo-lak
ładował do bagażnika żółto-czarnego BMW walizki, torby i
pojedyncze sztuki garderoby, wielką plazmę, DVD i konsolę do gier.
Wszędzie w zasięgu wzroku trwały pospieszne przygotowania do
ewakuacji.
Wrócił do domu.
— Chyba wszyscy sąsiedzi wyjeżdżają — powiedział do taty.
— Spędzą noc w wielkim korku — odparł tata, nie podnosząc głowy
znad książki.
Felix zszedł do piwnicy, zapalił górne oświetlenie, odnalazł na
najniższej półce regału tekturowe pudło i wysunął je na środek. Wyjął
z niego metalowe pudełko wielkości i kształtu cegły, choć znacznie
lżejsze, z kilkunastoma pierścieniami z gumy i wgłębieniami na
powierzchni. Położył je na stole, po czym wyciągnął z pudła kilka
następnych, tajemniczo wyglądających przedmiotów. Każdy z nich
miał co najmniej jedno okrągłe złącze. Były mniejsze klocki z
amortyzowanymi, baloniastymi oponami, ze śrubą i sterem, ze
śmigłem, z obrotową wieżyczką i kilka innych. To elementy Składaka,
robota modułowego, który pomógł przyjaciołom podczas wakacyjnej
przygody w podziemnej bazie kryjącej teleporter z czasów drugiej
wojny światowej*. Nieużywana od kilku miesięcy konstrukcja była
zakurzona, ale wyglądała na sprawną.
Felix sprawdził akumulatory - były rozładowane, podłączył je więc do
zasilacza. Z pojedynczych części zmontował robota przypominającego
model samochodu typu monster truck, ale przypomniał sobie, jak
wygląda teren w ok.olicach bazy kolcobotów i zamienił koła na dwie
długie gąsienice. Lepszy od Składaka byłby Golem Golem, ale jego
uszkodzenia lub nawet zniszczenia Felix nie chciał ryzykować.
Wyciągnął metalową skrzynię, której używał do transportowania
większych przedmiotów, i zaczął do niej pakować wszystko, co
niezbędne. Gdy skończył, stwierdził, że z trudem może unieść ją z
jednej strony. Bez Golema Golema jednak się nie obejdzie. Rozejrzał
się po pokoju, tylko po to, by stwierdzić, że w zasięgu wzroku ma
jeszcze kilkadziesiąt urządzeń, które teoretycznie mogłyby się jutro
przydać. Sprawdził działanie kilku, które uznał za najpotrzebniejsze, i
dorzucił je do skrzyni.Kwadrans później leżał już w łóżku, próbując
zasnąć. Nie mógł nie myśleć o jutrzejszym dniu i o wyprawie ostatniej
szansy, chociaż wiedział, że możliwości jej powodzenia są minimalne.
Zza ściany rozległo się głuche Dum!
Warszawa-Berlin-Toskania-Warszawa 2008

Ciąg dalszy nastąpi.

* Te przygody Felixa, Neta i Niki zostały opisane w książce Felix,


Net i Nika oraz Teoretycznie Możliwa Katastrofa.

You might also like