Professional Documents
Culture Documents
Kosik Rafał - Felix Net I Nika - Orbitalny Spisek
Kosik Rafał - Felix Net I Nika - Orbitalny Spisek
Net wstał wcześnie jak na sobotę, bo koło dziewiątej. Obudził się sam,
używanie budzika było bowiem od kilku dni zabronione. By nie
spóźnić się do szkoły, ustawiał w telefonie alarm wibracyjny i wkładał
go pod poduszkę, ale ten rodzaj budzenia nie był zbyt przyjemny.
Zwykle i tak bliźniaki budziły go koło szóstej i nie udawało mu się już
zasnąć.
Net miał plan. Żeby go zrealizować, musiał złamać zakaz i uruchomić
na chwilę kolorową drukarkę. Przypiął do niej minikomputer i zaczął
nasłuchiwać odgłosów zza ściany. Czekał na odpowiedni moment. Po
kilku minutach rozległo się ciche kwęknięcie, a po nim syrena
strażacka. Wtedy Net włączył drukarkę, a na laptopie wcisnął
„Control" + „P". Do pierwszej syreny dołączyła druga. Nim syreny
zostały uciszone, drukarka skończyła pracę i jedynym śladem po jej
nielegalnym użyciu był wydruk, który Net teraz pieczołowicie
przycinał. Następne kilka minut zajęło mu ubranie się i wyślizgnięcie
z domu, nim mama skończy karmić i znajdzie dla niego jakieś zajęcie.
Chwilę później jako wolny człowiek wdychał głęboko rześkie, zimowe
powietrze. Zerknął na kolorowy wydruk, na którego odwrotnej stronie
znajdowało się kilkadziesiąt adresów.
Tramwaj przesnuł się sennie przez sześć przystanków w tempie
adekwatnym do szybkości poruszania się żwawego piechura. Net
wysiadł przy Politechnice i z dokładnym planem miasta w dłoni i
obawą w sercu wsiąkł w stare Śródmieście. Przeszedł Lwowską.
Pierwszy adres, stara kamienica przy Wspólnej. Domofon nieczynny,
ale drzwi na klatkę nie były zamknięte. Wdrapał się na trzecie piętro i
wcisnął dzwonek. Otworzył mu pięćdziesięcioletni, nieco zaniedbany
mężczyzna z zaokrąglonym brzuszkiem i zza wielkich okularów wlepił
w niego nieprzychylne spojrzenie.
— Organizujemy akcję informacyjną i LOTERIĘ na schronisko dla
zwierząt. — Net wyrzucił z siebie jednym tchem wyuczony tekst.
Pokazał kartkę.
— To znowu ty? — zapytał mężczyzna. — Czego jeszcze chcesz?
Net zawahał się. Był absolutnie pewien, że widzi tego człowieka
po raz pierwszy.
— Zbieram na... Znaczy się, organizujemy loterię...
Mężczyzna zamknął mu drzwi przed nosem. No tak. Chyba był
tu już ktoś z podobnym pomysłem. I podobnie wyglądający. Następny
adres... niby blisko, ale i tak ze trzysta metrów dalej. Policzył. Trzysta
adresów razy trzysta metrów daje... 90 kilometrów. Wydostał się z
budynku i z planem w ręku przeszedł na drugą stronę ulicy.
Faktycznie, dotarcie do kolejnego budynku było zaledwie małym
spacerem.
Domofonu tu w ogóle nie było. Jedynie niedomykające się wielkie
drzwi. Net pchnął je i ostrożnie wszedł do środka. Zatęchła klatka
schodowa, mrok. Czy ktoś, kto regularnie wygrywa kasę, chciałby
mieszkać w takich warunkach? Chyba tylko dla kamuflażu. Net
wgramolił się na trzecie piętro i zadzwonił do odpowiednich drzwi.
Otworzyła mu starsza kobieta w zaplamionym fartuchu, z czepkiem
fryzjerskim na głowie i papierosem dyndającym w kąciku ust.
— Czego? — zapytała konkretnie.
Net uniósł swój wydruk i wydeklamował:
— Organizujemy akcję informacyjną i loterię -
— Heniek! — Nie czekając, aż chłopak skończy, kobieta odwróciła się
przez ramię w stronę niebieskiego od dymu wnętrza. — Do ciebie. Coś
wygrałeś.
Z pokoju wytoczył się wielki facet w powyciąganym swetrze. On
również trzymał w ustach papierosa. Przyczłapał do drzwi i spojrzał
na intruza znudzonym wzrokiem. Nie wyglądał na matematyka. Net
przełknął ślinę.
— Właściwie to pan nic nie wygrał — wyjaśnił niepewnie.
— Przegrałem? Ile?
— To nie tak. Loteria jeszcze się nie odbyła...
— No, to raczej nie mogłem przegrać, nie? — Mężczyzna wbijał w
niego zaczerwienione od dymu oczy. — Jakby była, to może się
zdarzyć, jak nie, to bip* stąd. Żadnej kasy, bip, nie dostaniesz,
skurczybyku jeden!
— Eee... eee... aleja nie chcę żadnych pieniędzy.
—
* Bip - autor zastąpił bipami wszystkie brzydkie słowa, które nie
powinny się pojawić w tej książce.
— No to już, bip, koleś przeginasz. — Mężczyzna wciąż wpatrywał się
w niego oczami bez wyrazu. — Przychodzisz tutaj, mówisz, że mam ci
zapłacić furę kapuchy, bo przegrałem na jakiejś bip loterii, co to się
jeszcze nie rozpoczęła. A ty już znasz, bip, wynik.
— Nie musi pan grać. — Net zgubił wątek i zaczął się wycofywać. — To
naprawdę nie jest konieczne. Zapytam o wszystko w centrali.
Skontaktujemy się z panem. Przepraszam, że zakłóciłem pana
egzystencję. — Odwrócił się na pięcie i czmychnął schodami w dół.
Człowiek uczy się całe życie, pomyślał, idąc już ulicą.
Drzwi kolejnego mieszkania otworzyły się niemal natychmiast. Stali w
nich uśmiechnięci młodzi kobieta i mężczyzna, a nierozpa-kowane
kartony za nimi sugerowały, że dopiero się wprowadzili.
— Dzień dobry państwu — zaczął Net z resztką entuzjazmu, na którą
mógł się zdobyć. — Organizujemy akcję informacyjną i LOTERIĘ na
schronisko dla zwierząt.
— Oj, Misiu. — Kobieta złapała mężczyznę za rękaw jak mała
dziewczynka. — To super. Bardzo lubię zwierzątka.
Mężczyzna pocałował ją czule w czoło i odparł:
— Ale wiesz Pysiu, że jestem uczulony na sierść.
— Jak możesz nie lubić ślicznych, futrzatych stworzonek, Misiu? —
Pysia zrobiła smutną minę. — Przecież są takie... milusie. Jesteś
nieczuły.
— Nie chcesz być może pamiętać — Misio przestał się uśmiechać —
ale mówiłem ci tysiąc razy „Żadnych zwierząt". Żadnych psów, kotów,
chomików ani świnek morskich w domu.
— Ale na przykład świnka morska jest taka milusia — Pysia uniosła
nieco głos. — Nie widzisz tego, ty kretynie?!
— Milusia to byłaś ty, jak tydzień temu mówiłaś „Tak". Milusia jak
świnka morska.
— Ty, ty... prosiaku morski!
— A kiedy już podpisałem cyrograf, wyszła z ciebie świnia lądowa.
— Jak ja mogłam za ciebie wyjść, bip? — Pysia odsunęła się od niego.
— Widziały gały, co brały! — ryknął na nią, aż się echo poniosło
korytarzem. — Jesteś taka sama bip, jak twoja mamusia. Dwa
świńska lądowe.
Net patrzył.na tę scenkę w totalnym osłupieniu.
— Ty knurze lądowy! — Pysia zaczęła ściągać z palca złotą obrączkę,
ale ta nie chciała zejść.
— Aaaa... Tłuste paluchy! — Misio wyszczerzył zęby w złośliwym
uśmiechu. — Tydzień minął i już się utuczyłaś! A zamiast paznokci
pewnie racice ci rosną!
— Celowo mi za małą kupiłeś, żeby oszczędzić! Sknera z knu-rzej
rodzinki.
— Cha, cha! A twoi na wesele załatwili tylko wodę bez bąbelków.
— I jeszcze mi tu kłamiesz, bip! Bąbelki były!
Net dyskretnie się wycofał. Odgłosy awantury niosły się aż na parter.
Coś się stłukło, coś głucho trzasnęło o podłogę.
— Wyczerpujące psychicznie... — westchnął. — Fizycznie zresztą też.
Po zaliczeniu jeszcze trzech mieszkań czuł się już zmęczony, jakby go
traktor przejechał. Wszelkie sposoby ułatwienia i wyrysowania
najkrótszej drogi między punktami zawiodły. Na planie miasta były
tylko numery domów, a o tym, gdzie do którego jest wejście,
przekonywał się dopiero teraz, nadkładając po kilkaset metrów.
Wreszcie włożył do ucha słuchawkę bezprzewodową i połączył się z
Manfredem w minikomputerze w plecaku.
— Mam pewien plan, ale musisz mi pomóc, bo zabłądziłem.
— Tak wiele wysiłku kosztowałoby cię ustalenie tego ze mną przed
wyjściem z domu? — dobiegło ze słuchawki.
— W domu mamy małe skażenie psychiczne, jakbyś nie zauważył.
— Ale laptopa używasz.
— Staram się minimalizować to użycie.
— Wczoraj grałeś w -
— Nieważne. Odpalaj GPS-a i jedziemy. Mów, jak dotrzeć na
Marszałkowską 81F.
Pod choinkę dostali wspólnie GPS-a komunikującego się z laptopem
przez bluetooth, więc Manfred nie tylko widział obiektywem telefonu,
co się dzieje na zewnątrz, ale i potrafił porównać to z planem miasta,
który miał w pamięci.
Przez pół godziny zaliczyli cztery adresy i odbili się od kilku
domofonów. Koło jedenastej Net po raz kolejny wzdrygnął się z zimna
i przypomniał sobie, że nie jadł jeszcze śniadania.
— Przerwa — oznajmił i ruszył w kierunku najbliższego baru z
kebabem. — Jestem głodny nienażarty.
Mimo świadomości, że człowiek głodny zachowuje się nieracjonalnie,
zamówił kebaba „fuli wypas". Zjadł, popił colą i już trzy minuty
później jego brzuch zaczął coś knuć. Zapewne z powodu na-pchania
się pikantnym daniem na pusty żołądek. Net postanowił jednak się
nie dać. Spacyfikował go dodatkową colą i trochę pomogło.
— Jeszcze jedna rzecz. — Spojrzał na wymięty kolorowy wydruk. — To
wygląda mało wiarygodnie i za szybko zamykają drzwi. Zmodyfikuję
nieco naszą metodę. Potrzebny będzie... — rozejrzał się — sklep
spożywczy.
***
Pamiętnik babci Lusi leżał na środku biurka, czyli czystego fragmentu
długiego blatu roboczego. Felix wpatrywał się w twardą, oklejoną
poprzecieranym materiałem okładkę i zastanawiał, czy powinien
zajrzeć do środka. A właściwie, to zastanawiał się nad tym, czy babcia
nie miałaby nic przeciwko temu. W sumie, po co się pisze pamiętnik?
Dla siebie czy dla innych? A może pisze się dla siebie, bo inaczej się
nie da, ale potem daje się go innym? Babcia nigdy nie wspominała o
pamiętniku.
Felix przejechał palcami po chropowatej okładce. Westchnął i poszedł
na strych, schować pamiętnik do innych rzeczy, które zostały po
babci. Potem wrócił do piwnicy i zaczął ładować do plecaka sprzęt.
Miał plan, który nie wydawał się szczególnie trudny ani ryzykowny,
ale z planami już tak bywa, że w teorii wyglądają zupełnie inaczej niż
w praktyce. Dum!
Net stał przed ośmiopiętrowym budynkiem przy Marszałkowskiej
81F. Cały parter zajmowały sklepy i kawiarnie, ale wejścia do części
mieszkalnej nie było widać.
— Jesteś pewien, że to tu? — Net mówił do bezprzewodowej
słuchawki w uchu. — Marszałkowska 81F?
— Stoisz przed budynkiem o tym adresie — upierał się Manfred.
— Ale tu nie ma drzwi! Wejście jest gdzieś od zakrystii.
— Nie wiem, gdzie jest wejście.
— Widzę tu bramy, ale wszystko zamknięte. Przecież nie wchodzi się
przez zaplecze sklepu.
— Na moim planie budynek to prostokąt z numerem. Nie wiem, gdzie
mamy iść.
— Nie wiesz, gdzie iść? Nie możesz ruszyć leniwego cyberzadu i
postarać się o coś lepszego niż zwykły plan miasta?!
— Co ci do tego? — rozległo się z boku.
Net spojrzał w bok, a następnie musiał unieść wzrok nieco wyżej.
Patrzył na wyższego od siebie o dwadzieścia centymetrów brata
bliźniaka Pudziana. Brat w jednej dłoni trzymał plan miasta, a w
drugiej torbę podróżną. Net natychmiast skojarzył, co przed chwilą
powiedział, z wyglądem mięśniaka i uznał, że najlepiej będzie się
czym prędzej oddalić. Puścił się długim sprintem bez dalszych
wyjaśnień, za to z nadzieją, że brat Pudziana nie porzuci torby, by
szukać zemsty.
Zdyszany zatrzymał się pod arkadami placu Konstytucji i obejrzał za
siebie. Nikt go nie ścigał.
Zimny wiatr przenikał kurtkę.
— Dość tej poruty — oznajmił. — Ta metoda jest do niczego.
Pół godziny później był już u Niki.
— Cześć! — rzucił od progu. — Co na obiad?
— Yyy... — Dziewczyna rozłożyła ręce.
— Żartowałem! — Postawił na stole papierową torbę z hamburgerami.
— Przemarzłem masakrycznie, więc chociaż zrób mi herbaty, dobra
kobieto.
Kuchnia w domu Niki była zredukowana do starej kuchenki gazowej,
blatu, zlewozmywaka i szafek stłoczonych na ścianie między drzwiami
do łazienki a schodkami do półpokoju. Dziewczyna włączyła gaz pod
starym, poobijanym czajnikiem, oparła się o blat, założyła ramiona i
spojrzała na Neta z oczekiwaniem.
Net zrzucił kurtkę i usiadł za stołem.
— Byłem w zoo — powiedział. — W ludzkim zoo, a momentami
zahaczało to o ogród botaniczny. Słowem, sprawdziłem część ludzi z
listy, ale faceta nie znalazłem.
— Jedziesz schematem — powiedziała Nika. — Dlaczego to nie może
być staruszka lub dzieciak?
— Sprawdziłem, jak wygląda kilku wybitnych matematyków
Statystyczna średnia to ponadpięćdziesięcioletni facet średniego
wzrostu, z nadwagą i kiepską kondycją fizyczną. Nosi okulary i ma
problemy w kontaktach interpersonalnych.
— Tak wygląda statystyczny ZNANY matematyk. My szukamy
takiego, co się ukrywa.
— Chodzi ci o to, że my mówimy o matematycznym podziemiu? Aż
tak się nie różnią. Ukrywający się kulturysta będzie miał... Nie, co ja
mówię... Nieważne. Czegoś się musiałem chwycić. No to chwyciłem
się pięćdziesięciolatka.
— Wielu takich spotkałeś?
— Dwóch, na samym początku, ale obaj to jakieś przygłupy. Żadnego
dzieciaka nie spotkałem, za to było kilka babć. Niby staruszki nie
mają kasy, a dawały najwięcej...
— Jak to: dawały? — Nika spojrzała na niego podejrzliwie.
— No... łącznie zebrałem ze dwie stówy... — Net wyciągnął z plecaka
puszkę i potrząsnął nią. Zawartość zabrzęczała, a nawet zaszeleściła.
— Początkowo tylko mówiłem, o co chodzi. To nie wyglądało
wiarygodnie i za szybko zamykali drzwi. Zrobiłem więc skarbonkę z
puszki od kawy. O właśnie, może ci się przyda. — Wyjął z plecaka
torebkę z przesypaną do niej kawą. — Ty się chyba tym narkotyzujesz.
Starałem się wypaść nieprzekonywająco, ale ludzie i tak dawali.
Nika zignorowała kawę, wzięła za to puszkę i przyjrzała się jej z
niedowierzaniem. Była to zwykła puszka po kawie z przymocowanym
niestarannie uchem z drutu, oklejona zdjęciem przesmutnego
szczeniaka nad pustą miską i czerwonym napisem „Nie pozwól mi
umrzeć z głodu".
— Jesteś zwykłym naciągaczem...
— Luz, kobieto. — Net zabrał jej puszkę. — Wpłacę na konto
schroniska. Masz moje słowo.
— Lepiej ja to zrobię. — Wyjęła mu z rąk puszkę i schowała do szafki.
— Chcesz dalej szukać? Na co teraz będziesz zbierał? Na chore dzieci?
— To zła metoda była. — Net pokręcił głową. — Przez trzy godziny
sprawdziłem niecałe piętnaście adresów. Połowy ludzi nie było w
domu, jedni poszczuli mnie kotem, inni chcieli, żebym przystąpił do
sekty wyznawców Latającego Potwora Spaghetti. Ale najgorszy był
łysy grubas, który ubzdurał sobie, że jego była żona przysłała mnie po
pieniądze. Wrzeszczał, że nie da ani grosza i że mogę zabierać jej
meble. Zaczął wystawiać na korytarz krzesła, lampki i stoliki.
Poszedłem sobie, jak się zaklinował w drzwiach z wersalką.
— Rany... — Nika spojrzała na niego z niepokojem. — Trzeba było
wiać, jak tylko zaczął szaleć.
— Czekałem, czy nie wystawi czegoś fajnego.
— Typowe — pokręciła głową. Czajnik zaczął gwizdać, więc zaparzyła
herbatę w kubku i podała Netowi. — Ta wyprawa to stracony czas.
Nawet jeżeli w którymś domu był Wielki Antycypator, to mógł ci
otworzyć ktoś z jego rodziny. Czego się spodziewałeś?
— Miałem ze sobą to! — Net triumfalnie wyjął z kieszeni małe, czarne
urządzenie z ekranem dotykowym.
— Palmtop — Nika usiadła naprzeciw Neta. — Chyba.
— Stary palmtop — sprecyzował Net. — Teraz jest wart tyle, co
podkładka pod kubek. Ale opłacało się go nie wywalać - ma jeszcze
port podczerwony. Nadążasz?
— Bardzo lubicie z Felixem podczerwień.
— Nie chodzi teraz o nocne podchody, tylko o komunikację. — Net
popukał palcem w ciemnoczerwone szkiełko na górze urządzenia. —
Wiesz, jak działa pilot od telewizora? Naciskasz guzik, a dioda zza
takiej szybki mruga do odbiornika w telewizorze. Wysyła do niego
zakodowany sygnał: „Głośniej", „Zmień program" i tak dalej. Taka
sama dioda jest w tym palmtopie, a palmtop to mały komputer i daje
się programować. No więc go zaprogramowałem, żeby emitował
sygnał „Włącz się", a zaraz po nim „Głośniej do oporu".
Działa tylko na najnowsze telewizory Samsunga. Testowałem to w
sklepie z telewizorami i niechcący pogłośniłem na fuli cały regał... —
Uśmiechnął się pod nosem na samo wspomnienie. — W sąsiednim
sklepie z kryształami mieli chyba trochę sprzątania.
— Jak nie ma Felixa, to ty zaczynasz komplikować proste historie.
— Udowodnię mu, że sobie poradzę bez niego — odparł Net. Grzał
dłonie o gorący kubek. — Podkręciłem tę diodę w palmtopie i świeci
znacznie mocniej, więc można sterować telewizorem z innego pokoju,
bo sygnał odbija się od ścian.
— Ale po co? — Nika rozłożyła ręce.
— Ponieważ dwa tygodnie temu Wielki Antycypator wygrał najnowszy
telewizor Samsunga właśnie. Kiedy wciskałem ludziom kit o
schronisku, jednocześnie wciskałem przycisk na palmtopie. Gdyby
gdzieś w domu był taki telewizor, toby się włączył i pogło-śnił. Ten
kod, wysyłany przez palmtopa, nie działa na Panasoniki, Philipsy,
Sony i inne. Genialne, prawda?
— Może i niegłupie — przyznała. — Ale sprawdziłeś ledwie piętnaście
mieszkań. To mniej niż jedna dwudziesta listy.
— Metoda jest może i zła, ale i tak genialna — upierał się Net.
— Jak ktoś tak mówi, to nie jest geniuszem zła — powiedziała Nika. —
Jest co najwyżej złym geniuszem.
— No po prostu! — oburzył się Net. — Przemyślenia panny Mózg.
— Trzeba wymyślić inny sposób.
***
Felix marzł okrutnie na ławeczce przystanku, akumulatory cy-
berszpaka starczały bowiem na wyjątkowo długo. Gapił się w mały
ekran wczepiony w pilota zdalnego sterowania i metodycznie
przeczesywał okolicę. Płyta Powstanie Warszawskie grupy Lao Che
trzymała go przy życiu. Inaczej chyba rzuciłby już to zajęcie.
Wprawdzie sterowanie latającym robotem, w dodatku z kamerą na
pokładzie, to fajna zabawa, ale nie przez pół godziny i nie na mrozie.
Obraz na monitorku nie był zbyt dokładny, a obiektyw rybie oko
utrudniał sterowanie. Gdyby był tu Golem Golem, poszłoby znacznie
sprawniej, bo robot się nie niecierpliwi i może wykonywać
monotonną czynność dowolnie długo. No i potem Felix miałby
nagranie z lotu. Gdyby był tu Net z Manfredem w laptopie, poszłoby
jeszcze lepiej, bo nagranie można by od razu analizować. Sam Felix
mógł jedynie latać ponad wierzchołkami drzew i szukać szczegółów,
których nie udało się dostrzec na zdjęciach satelitarnych. Powoli
zaczynał dopuszczać do siebie myśl, że kolcobot jest dziełem
podobnego jemu wynalazcy, który mieszka gdzieś w pobliżu i może
nie mieć z całą sprawą żadnego związku. W końcu Golem Golem też
mógł narobić sporo zamieszania, kiedy uciekł dwa miesiące temu.
Gdyby ta koncepcja była słuszna, to znaczyłoby również, że za start
rakiety naprawdę są odpowiedzialni on i przyjaciele. Przyjaciele...
Przy przystanku zatrzymał się kolejny autobus. Felix uniósł głowę i
zobaczył, że przez otwarte drzwi kierowca coś do niego mówi. Wyrwał
z uszu słuchawki.
— Proszę?
— Dzieciaku! — krzyknął kierowca. — Mówię, żebyś wsiadał. Tu jeździ
tylko ta linia.
— Eee... Dziękuję bardzo. Czekam na kogoś.
Kierowca pokręcił głową, zamknął drzwi i odjechał. Chłopak powrócił
do przerwanego zajęcia, a dokładniej...
— Osz ty! — wykrzyknął.
Na ekranie widać było nieostry śnieg i pnie kilku drzew. Wszystko
nieruchome i pod kątem. Podczas gdy Felix rozmawiał z kierowcą,
cyberszpak najwidoczniej w coś uderzył i spadł.
Chłopak poruszył joystickami pilota, ale obraz ani drgnął. Wstał i
rozejrzał się. Drzewa, śnieg i odległe pojedyncze domy. Ptak mógł
leżeć gdzieś w promieniu stu metrów. Tak się kończy ręczne
sterowanie! Felix przeszedł przez ulicę i skręcił kawałek dalej w wąską
drogę gruntową, prowadzącą do odległego o trzysta metrów
niedokończonego osiedla. Stłoczone jeden obok drugiego domki z
małymi ogródkami dawały pojęcie, jak ta okolica będzie wyglądała za
kilka lat. Na budowie nie było widać żywej duszy, z wyjątkiem psa,
który już wypatrzył Felixa i teraz ujadał zza ogrodzenia. Felix skręcił
w las, w stronę, gdzie jak mu się zdawało, spadł cyberszpak. Gdy
wszedł głębiej w las, stwierdził, że słowo „las" nie jest najlepszym
określeniem okolicy. Rosnące w bezładnych kępach drzewa otoczone
były gęstymi krzakami i zaroślami. Spojrzał na ekran i porównał
obraz z okolicą. To mogło być gdziekolwiek. Jedyną wskazówką był
brak krzaków. Cyberszpak spadł więc na polankę z widokiem na
pojedyncze drzewa. Tylko tyle wynikało z przekazu. Z powodu
niskiego pułapu chmur nie sposób było się nawet zorientować, w
którą stronę celuje kamera. Czasu było coraz mniej, baterii starczy
bowiem może na kilka minut. Jedyną szansą na znalezienie w tej
gęstwinie tak małego obiektu jak cyberszpak było porównanie obrazu
z jego kamery z otoczeniem. Cóż za ironia! Wziął ze sobą cyber-
szpaka, żeby samemu nie przeszukiwać terenu. A teraz właśnie to
robi, szukając tegoż szpaka.
Dotarł do wyłaniającego się ze śniegu dzikiego wysypiska. Pamiętał je
widziane z lotu ptaka zaraz po starcie. Już miał je minąć, ale
zatrzymał się. Szansa, że w kilka minut znajdzie robota, chodząc w tę i
z powrotem po lesie, była niewielka. Trzeba użyć mózgu. Wyciągnął
spod śniegu puszkę po konserwach i wytrząsnął z niej zawartość. W
odstającym wieczku scyzorykiem przebił dziurę i przetknął przez nią
patyk. W denku wyciął kilka kolejnych dziur i napchał do jednej
trzeciej objętości puszki pogniecionych chusteczek do nosa.
Następnie, znów używając scyzoryka, wyciął fragment starej opony i
pociął go na paski. Drobniejsze kawałeczki wsypał na papier, a na
wierzch ułożył większe. Podpalił papier przez dolne otwory i po chwili
trzymał na patyku namiastkę świecy dymnej. Lekki wiatr wiejący z
zachodu rozsnuwał czarny dym. Felix szedł wzdłuż zachodniej granicy
obszaru swoich poszukiwań z dymiącym patykiem w wyprostowanej
ręce i wzrokiem utkwionym w ekraniku. Na szczęście, w okolicy nie
było nikogo, kto mógłby mieć pretensję o smrodzenie.
Po chwili Felix zobaczył na ekranie dym, snujący się między
drzewami. Zatrzymał się, cofnął i zaczął podążać za dymem. Wkrótce
zobaczył na ekranie samego siebie. Wyłączył zdalne sterowanie i
nachylił się nad ptakiem. Wygięte pod nienaturalnym kątem skrzydło
zostało uszkodzone podczas upadku, na co wskazywała pozycja
robota. Ale dlaczego spadł? Pozostawiony własnemu losowi powinien
kołować na stałej wysokości. Felix uniósł ptaka, złożył skrzydła i
schował go do pudełka. Odwrócił się, by iść na przystanek, i nagle
zamarł. W śniegu były odciśnięte znajome ślady. Rozejrzał się, jakby
się bał, że powstały przed chwilą. Kucnął i przyjrzał się dokładniej.
Dzięki załamaniom śniegu na krawędziach dołków stwierdził, w którą
stronę jechał kolcobot. I jechał nie tak dawno, może kilka godzin
temu - grudki śniegu przymarzły już do zmrożonej powierzchni. Felix
spojrzał w stronę, w którą prowadziły ślady. Do odjazdu autobusu
zostało dziesięć minut. Rozważał argumenty za i przeciw. Ciekawość i
obawa. Wyciągnął z kieszeni telefon i wybrał numer.
— Witaj! — odezwał się Manfred. — Z dźwięków otoczenia wnoszę, że
jesteś w lesie.
— Idę przez las — przyznał Felix. — Zaraz wyślę ci SMS-em moją
pozycję. Na wypadek, gdyby... Na wszelki wypadek.
— Może lepiej będzie, jak użyjesz któregoś ze swoich robotów?
— Jednego właśnie rozbiłem, a po następnego musiałbym jechać
przez całe miasto. Znalazłem za to świeże ślady kolcobota. Przejdę się
za nim kawałek.
— To nierozsądne. Wróć tu z innym robotem.
— To zajęłoby dwie godziny. Niedługo zacznie się ściemniać, a do
jutra nie chcę czekać. — Zamilkł na chwilę. — Jak idzie Netowi?
— Nie będę waszym mediatorem — odparł stanowczo Manfred. —
Sami się dogadajcie.
— Pytam tylko. To chyba nie jest tajemnica?
— Nie jest. Postanowił osobiście sprawdzić część adresów, ale
Wielkiego Antycypatora nie znalazł. Program oparty na Małym
Wzorze w końcu wytypuje faceta, ale nastąpi to mniej więcej trzy
tygodnie po upadku rakiety.
— Sprawdzał aukcje internetowe?
Manfred przez chwilę milczał. Zastanawiał się.
— Aukcje internetowe, mówisz?...
— Jeśli facet gra na loteriach, to nie zawsze wygrywa główną nagrodę.
W kilku kolejnych mógł wygrać na przykład trzy czajniki elektryczne.
Przecież ich nie wyrzuci ani raczej nie pójdzie z nimi na bazar.
Najprawdopodobniej wstawi je na aukcję internetową.
— OK. Życzę powodzenia.
Felix rozłączył się, przesłał jeszcze swoją pozycję i ruszył tropem
kolcobota.
***
— Aukcje internetowe? — Net zmarszczył brwi, po czym klepnął się w
czoło. — Aukcje internetowe! Facio mógł wygrać dwie lodówki!
Lodówek nie wysyła się pocztą, tylko kurierem, więc ich nie sprawdzę,
ale z tego, co pamiętam, wygrał ze trzy suszarki.
— Nie pomyśleliśmy o tym — przyznała Nika.
Net zaczął klawiszować, by wyszukać najpopularniejsze aukcje.
— Kto powiedział, że program Al nie może być kreatywny — zauważył
z entuzjazmem. — Sprawdzenie historii aukcji skróci czas
poszukiwań... może nawet do kilku dni.
— To pomysł Felixa — wyjaśnił zwięźle Manfred.
Net spochmurniał.
— No trudno — powiedział. — Sam bym na to wpadł, ale za trochę.
Przypadek, że on pierwszy.
Otworzył okno z Małym Wzorem i zaczął przestawiać cyferki i
operatory matematyczne. Nika oparła się na jego ramieniu i
zapatrzyła w ekran, choć oczywiście niczego nie mogła zrozumieć.
— Trudne to będzie?
— W teorii wydaje się proste, ale w praktyce to proste już nie jest —
odparł, nie przerywając klikania. — Jest kilka dużych aukcji, gdzie
ludzie czymś handlują. Często nie ma dokładnych nazw, a co
mniej wyedukowani potrafią zapisywać nazwy fonetycznie... OK.
Wielki Antycypator nie jest głupkiem, ale i tak mógł wrzucić
przedmiot i po pół roku. Chwilę mi to zajmie. Zrobisz jeszcze
herbatki?
***
Felix rozwinął mapę i porównał ją ze wskazaniami GPS-a. Był bardzo
blisko miejsca, w którym przecinały się linie wytyczone na
przedłużeniu narysowanych przez niego strzałek. Dom Gilberta był
jakieś siedemset metrów dalej. Ślady kolcobota skręcały jednak w
kierunku skarpy wiślanej. Felix podążył tym tropem. Zauważył z ulgą,
że robot unikał chaszczy - zapewne bał się w nich zaplątać. Felix
zapamiętał to jako pierwszą słabość przeciwnika, choć była to również
ludzka słabość. Po kilkuset metrach dotarł do krawędzi skarpy, gdzie
stromą ścieżką można było zejść. Ścieżka była zryta w sposób,
sugerujący, że przemaszerowała tędy wycieczka dzików. Felix jednak
wiedział, że nie były to dziki. Rozejrzał się po ziemi i ujrzał biegnące z
kilku stron kolejne tropy. Albo kolcobot wielokrotnie pokonywał tę
trasę, albo było ich więcej. Felix pomyślał, że w obu przypadkach nie
powinien tu stać. Starając się nie zostawiać śladów, jednym susem
przeskoczył niewielką ośnieżoną górkę, po czym potknął się o gałęzie i
wyłożył w śnieg. Wyplątał nogę spomiędzy gałęzi i miał już wstawać,
gdy usłyszał zbliżający się dźwięk odkurzacza. Zamarł, od razu
bowiem przypomniał sobie, gdzie słyszał ten dźwięk poprzednio.
Źródło świstu przemknęło za górką i zjechało w dół skarpy.
Poruszający się z przeciętną prędkością kolcobot nie był szczególnie
głośny. W rozdeptanym, miękkim śniegu kolce wydawały tylko lekki
szelest.
Felix leżał bez ruchu i nasłuchiwał, ale najgłośniejsze, co słyszał, to
bicie własnego serca. Wtedy w pełni zdał sobie sprawę, że jest sam.
Przyjaciele... Przyjaciele zajęli się innymi sprawami. Nie było ich tu.
Skonstruowany do obrony Golem Golem zbyt rzucał się w oczy, aby
można z nim podróżować po mieście za dnia. Był jeszcze Manfred, ale
Felix podświadomie uważał go za stronnika Neta.
Zresztą teraz Manfred niewiele mógłby pomóc. Prawda była taka, że
nie miał żadnego środka obrony przed kolcobotem, gdyby ten go
zauważył i okazał się niebezpieczny. Schylony, niemal na czworakach,
oddalił się od ścieżki, szorując kurtką o sztywne gałęzie krzaków. Tu
nie było widać żadnych śladów, więc istniała szansa, że kolcobot nie
da rady tu wjechać. Po kilkudziesięciu metrach Felix kątem oka
wychwycił regularny kształt. Rozgarnął gałęzie i podczoł-gał się do
miejsca, gdzie zaczynał się spadek.
W dole, kilkadziesiąt metrów od podnóża skarpy, stał budynek. Felix
kilkakrotnie sprawdzał zdjęcia satelitarne tej okolicy, ale budynku nie
pamiętał. Po chwili zrozumiał dlaczego. Była to wysoka na cztery
metry hala, częściowo zawalona, a jej dach szczelnie pokrywały
krzaki. Rosło tam nawet kilka małych drzew. Ceglany budynek miał
około dziesięciu metrów szerokości i trzydzieści długości. W oknach
nie ostała się niemal żadna szyba. Wysokie po sufit wrota wisiały na
resztkach wyłamanych zawiasów, wygięte i przerdzewiałe na wylot.
Śnieg przed nimi był zryty, jakby... właśnie, jakby kolcobot spędził
kilka godzin na jeżdżeniu we wszystkie strony.
Albo jakby to robiło wiele kolcobotów.
Tknięty przeczuciem Felix zgarnął dłońmi śnieg i usypał przed sobą
kilkunastocentymetrowy wał. Położył się za nim, a z plecaka wyjął
endoskop i wetknął go w gniazdo ekranu LCD. Uformował plastyczny
wąż endoskopu w peryskop, obiektyw wysunął ponad krawędź wału, a
ekranik wcisnął w śnieg. To dawało niemal stuprocentową gwarancję,
że z dołu nie wypatrzy go nawet ktoś wyposażony w sensory, jakie ma
Golem Golem.
Był cały mokry, ale nie zwracał na to uwagi. Ułożył się wygodniej i
zapatrzył w ekran. Czekał nie dłużej niż minutę, gdy przez otwarte
drzwi wyjechał znajomy kolcobot. Po chwili dołączyły do niego trzy
następne. A więc jednak! Mimo strachu Felix poczuł satysfakcję, że
jego teoria była słuszna.
Roboty pokręciły się pozornie bez celu przed halą. Trzy rozjechały się
w różnych kierunkach, a czwarty na chwilę znierucho-
miał. Okrągłe pokrywy po jego obu stronach otworzyły się, a
właściwie odsunęły od obudowy, jakby pchane od środka teleskopem.
Mechanizm był niewidoczny z miejsca, gdzie leżał Felix. Z wnętrza
robota buchnął dym. Felix powiększył obraz i zobaczył, że to nie dym,
tylko pył albo sadza, która szybko rozwiała się w powietrzu.
Ścieżką z innej strony nadjechał piąty robot. Pokręcił się chwilę i
zniknął w budynku. To znaczyło, że najpewniej jest ich znacznie
więcej. Kolejny, albo może i ten sam kolcobot (były przecież
nieodróżnialne), wyjechał przed budynek i otworzył boczne pokrywy.
Felix zamrugał z wrażenia. To, co zobaczył, wyglądało jak puszczony
od tyłu film. Wokół robota, z niczego, z powietrza, zgęstniała chmura
pyłu i wleciała do jego wnętrza. Klapy zamknęły się i robot wrócił do
hali.
Felix spojrzał w śnieg i próbował zrozumieć, co przed chwilą zobaczył,
bo przecież nie mógł to być puszczony od tyłu film. Jakiś rodzaj
ssawki wyłapującej z powietrza zanieczyszczenia? Może pole
elektrostatyczne? Poprzedni kolcobot rozpylił popiół, a ten go z
powrotem wciągnął? Bez sensu. A przecież to dziwne widowisko
musiało mieć swoją logikę. Kolcoboty były produktami
zaawansowanej technologii. To wszystko nie mogło być spektaklem
obliczonym na zdziwienie przypadkowego obserwatora albo... na
odwrócenie jego uwagi.
Nagle, tuż obok niego rozległo się świergotanie. Felix niemal
krzyknął. Odwrócił się na plecy i wyszarpnął z kieszeni spodni telefon.
Zapomniał go wyciszyć! Wdusił czerwony przycisk, zgarnął endoskop
i na czworakach wycofał się z ukrycia. Nie czekając na nic więcej,
rzucił się do ucieczki. Rozgarniał gałęzie, potykał się i biegł prosto w
kierunku drogi. Nie oglądał się, nie zwalniał przed chaszczami. Dwa
razy się wywalił i na plecach czuł już niemal ścigające go kolcoboty.
Wydawało się, że biegł z godzinę, a kiedy dopadł przystanku, serce
miał w gardle.
Na ławce siedziała starsza kobieta. Spojrzała na niego z przerażeniem,
wstała i cofnęła się, gotowa do ucieczki. Był mokry, cały w gałązkach i
zadyszany tak, że nawet nie próbował niczego mó-
wić. W dłoni trzymał endoskop, który w wyobraźni kobiety zapewne
urastał do rangi narzędzia mordu.
— Po prostu... bardzo... się... spieszyłem... — zdołał wreszcie wydusić.
Obejrzał się i dopiero wtedy uwierzył, że nikt ani nic go nie ściga.
Wrócił do domu w podłym nastroju. Był zły na siebie, że nie
przygotował się odpowiednio do wyprawy. Z drugiej strony, nie
wiedział, co mógłby zrobić lepiej, działając w pojedynkę. Z trzeciej
strony, gdyby nie wypadek ze szpakiem, nie odkryłby zarośniętej hali
służącej kolcobotom za bazę. Z czwartej strony... Z czwartej strony,
powinien o wszystkim powiedzieć tacie. Tyle że to pociągnęłoby za
sobą ciąg kłopotliwych pytań i jeszcze bardziej kłopotliwych
odpowiedzi.
Felix chodził w tę i z powrotem po piwnicy. Na razie opowiedział
przygodę Golemowi Golemowi, na co robot zareagował jedynie
skinieniem głowy. Pod względem rozmowności niewiele przewyższał
pralkę.
— Jak sądzisz — zapytał Felix — co powinienem teraz zrobić?
Robot nie miał twarzy, więc nie mógł zrobić zdziwionej miny.
— Powinieneś wziąć aspirynę i położyć się do łóżka.
— Co?
— Powierzchniowa temperatura twojego ciała przekroczyła trzydzieści
siedem stopni. Wewnętrzna jest więc wyższa o co najmniej pół
stopnia. Moja wiedza na temat organizmu ludzkiego -
— Łapie mnie przeziębienie. — Felix zdał sobie sprawę, że czuje się
nie najlepiej. — Ale ja pytałem... Ech, nieważne.
Stwierdził, że jednak lepiej opowiedzieć tacie o wszystkim, co
wydarzyło się od Nowego Roku, również o dzisiejszych
poszukiwaniach i ich wyniku. Oczywiście wiedział, co się wtedy
stanie. Tata usiądzie naprzeciw przy stole i zapyta: „Dlaczego
wcześniej mi nie powiedziałeś?". Potem nastąpi wiele pytań, na które
odpowiedzi nie będą łatwe ani przyjemne.
Odetchnął i wszedł na parter. Rodzice byli w kuchni. Tata czytał
książkę, a mama, pochłonięta kolejnym eksperymentem kulinarnym,
pochylała się nad wielkim garem. Caban jak zwykle położył się w
miejscu, gdzie najbardziej przeszkadzał, czyli w wejściu do kuchni.
— Mamy aspirynę? — zapytał Felix.
— Jesteś chory? — Mama spojrzała na niego z przejęciem. —
Mierzyłeś temperaturę?
— Trzydzieści siedem i pięć.
— Zaraz ci coś dam. — Zaczęła wyciągać z szuflady leki na
przeziębienie.
— Nie ładuj dzieciaka tymi świństwami — zaprotestował tata,
odrywając się od książki. Wstał i przyłożył dłoń do czoła syna. — Jak
do rana nie spadnie, to mu coś damy.
— Jak mnie łapało przeziębienie, zawsze coś brałam.
— Bo musiałaś być w pracy i się katowałaś. — Tata podszedł i
pocałował mamę. — Wysoka temperatura to naturalna obrona
organizmu przed atakiem drobnoustrojów. Jak ją obniżasz, stajesz po
stronie zła. — Uśmiechnął się. — Łyknięcie czegoś na zmniejszenie
temperatury to taki mały sabotaż. Czujesz się zdrowsza, choć stan ci
się pogarsza. No, chyba że masz trzydzieści dziewięć stopni, wtedy
trzeba coś zrobić. Na razie Felixowi starczą witaminki, aspiryna i
gorące mleko z miodem. I ciepłe łóżko.
— Jesteś pewien, że to dobry pomysł? — upewniła się mama.
— Ja tak zwykle robię. Przeziębienie przechodzi po jednym albo
dwóch dniach, a organizm zyskuje odporność.
— Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłeś chory.
— Nie zauważyłaś, bo wychodziłaś do pracy rano, a wracałaś
wieczorem.
— Sporo traciłam przez tę pracę do nocy... — przyznała mama.
Otworzyła szufladę i zgarnęła do niej opakowania. — Jakoś się
oddaliliśmy od siebie...
— Powinniśmy to teraz nadrobić. — Tata wstał i przytulił się do
mamy.
Felix stwierdził, że atmosfera wybitnie nie sprzyja opisywaniu
wyników dzisiejszej wyprawy.
— Położę się — powiedział więc.
— Zrób sobie gorącą kąpiel — powiedziała mama. — Potem przyniosę
ci to mleko z miodem. Znajdę gdzieś przepis... — Sięgnęła po laptopa.
— Kubek mleka, łyżka masła, łyżka miodu — powiedział Felix. — Do
mikrofalówki na dwa jęty i wymieszać.
Zrezygnowany, wziął prysznic, a potem zaszył się w łóżku z książką.
Jednak gdy tylko wypił gorące mleko, poczuł nieodpartą senność.
Zgasił więc lampkę i to było ostatnie, co zapamiętał z tego dnia.
Obudził się koło południa ze znacznie lepszym samopoczuciem niż
poprzedniego dnia. Gorące mleko z miodem i wygrzanie się pod
kołdrą pomogło. Zdecydował, że nie będzie wychodzić na dwór, żeby
się nie rozłożyć na cały tydzień. Skoro i tak nie mógł się ruszyć z
domu, postanowił przynajmniej wykorzystać pożytecznie czas i
naprawić cyberszpaka. Wyjął go z pudełka, położył na miękkiej
ściereczce, a wokoło rozłożył narzędzia: od szczypiec i kombinerek, po
pęsetę i zestaw śrubokrętów zegarmistrzowskich.
Coś błysnęło w materiale udającym pióra cyberszpaka. Felix
przysunął lampkę. Cały przód ptaka wyglądał jak obsypany czarnym
brokatem. Chłopak nachylił się nad robotem, sięgnął po lupę i
przyjrzał się dokładniej. Były to czarne sześciokątne kryształki
wielkości około dwóch milimetrów. Czarny piasek. Oświetlone pod
odpowiednim kątem odbijały światło w odcieniach niebieskiego, jak
bateria słoneczna. Pęsetą przełożył na białą kartkę jeden kryształek.
Wygrzebał z szafy stary mikroskop, odkurzył szkła i podłożył pod
obiektyw kartkę z tajemniczym przedmiotem.
Spojrzał w okular, poprawił ostrość i aż pufnął z wrażenia.
Wyprostował się. Znów zajrzał w mikroskop i długo wpatrywał się
w coś, co nie powinno istnieć. Przecież nie ma technologii na takim
poziomie! To, co miał pod mikroskopem, wyprzedzało oficjalną
naukę, a szczególnie to, co widział w Instytucie, o kilkanaście, jeśli nie
kilkadziesiąt lat.
W wakacje Felix obserwował, jak działa chmara, czyli latające
miniroboty wielkości centymetra. Kilka ich tysięcy tworzyło wspólną,
samowystarczalną maszynę-komputer, zdolną do wykonywania
obliczeń, zmiany kształtu i dzielenia się na mniejsze części. Udało się
nawet zainstalować na nich Manfreda.
W cyberszpaka wbite było kilkadziesiąt mikrobotów, znacznie
mniejszych od tych, które tworzyły chmarę.
***
Za oknem ściemniało się. Net grał z Niką trzecią już partię scrab-bli i
trzeci raz przegrywał. Wcześniej grali po sieci na dwóch komputerach,
jeszcze z Manfredem, ale dysponujący dostępem do kilkuset
słowników program nie dawał im szans. Przeszli więc na tradycyjną
planszę.
Aromat zupy chrzanowej wypełniał mieszkanko. Nika co kilka chwil
wstawała, by zajrzeć do garnka, a Net za każdym razem walczył ze
sobą, by nie podejrzeć jej liter. Przebiegło mu przez myśl, że woli być
tutaj niż w domu, a powrót wydaje mu się przykrą perspektywą.
Zerknął na Nikę, dosypującą majeranku do garnka, i sięgnął palcem,
by usunąć z planszy przeszkadzającą mu literę. Z dużego komputera
dobiegło ciche piknięcie. Net drgnął i cofnął rękę. Skarcił się w
myślach za chwilę słabości i wstał od stołu, by sprawdzić, co
komputer od niego chce. Spojrzał na ekran, uniósł brwi i przysiadł na
stopniu schodów.
— Mam go... — Wpatrywał się w ekran i nie mógł uwierzyć we własne
szczęście. — Mamy go! Trafiony na sto procent! Trafiony, zatopiony.
Wszystko się zgadza! Wszystko, co miał podwójne, tu sprzedawał.
Nika zajrzała mu przez ramię. Ekran wyświetlał stronę użytkownika
aukcji, a dokładniej bardzo długą listę jego transakcji.
— Ma nicka WA — zauważyła Nika. — Wielki Antycypator...
— Założył to konto dwa lata temu — odparł Net. — Przypadek. Co
kupujemy?
— Po co chcesz coś kupować?
— Bo na razie mam tylko nicka. Muszę coś kupić, żeby pocztą zwrotną
dostać jego dane. Sam mi je przyśle.
— Zaraz, zaraz. — Nika spojrzała na niego podejrzliwie. — Czy nie
trzeba być pełnoletnim, żeby założyć konto na aukcji internetowej?
— Założyłem na Gerwazego Bieleckiego, który ma teraz trzydzieści lat.
— Nie mówiłeś, że masz brata ciotecznego. Kto to taki?
— Rany, nikt! Wymyśliłem go.
— Więc Wielki Antycypator też mógł podać fałszywe dane.
— Wtedy nie dostałby pieniędzy. Przecież muszę mu je najpierw
wysłać. Ja nic nie sprzedaję, więc mi tam ryba, ale on nie może
ściemniać. Czajnik ci kupię. Ten twój stary kocioł parowy do niczego
się nie nadaje. Facet wystawił czajnik za czterdzieści zeta. — Net
zalogował się, wpisał sumę, jaką mógł zapłacić, i kliknął przycisk
„Licytuj". — Koniec aukcji we wtorek po osiemnastej. Jeśli nikt nas
nie przelicytuje, poznamy Wielkiego Antycypatora.
Przeciągnął się.
— No to luz do wtorku.
Nika spojrzała za okno.
— Zostanie mało czasu — powiedziała.
— Nie psuj mi tak od razu tej małej radości. Skoro ten wzór zadziałał,
to Duży Wzór może nie jest do końca zły.
— Felix zadziałał, nie wzór...
— Trochę tam pomógł...
— Nawet jeśli znajdziemy Wielkiego Antycypatora, to nie rozwiąże to
przecież problemu. Jeśli zgodzi się nam pomóc, dowiemy się tylko,
jak duży jest ten problem.
— Please! — Net złożył ręce jak do modlitwy. — Chociaż resztę
niedzieli zróbmy sobie wolną. Za ile zupa? Pachnie ślinotocznie.
Felix podłączył kamerę internetową do mikroskopu i za pomocą
komputera dokładniej przyjrzał się mikrobotowi. Przypominał żuczka
z płaskim, sześciokątnym pancerzykiem. Odwrócony „na grzbiet",
odsłonił strukturę, której szczegóły uciekały dokładności mikroskopu.
Dało się wypatrzyć jedynie mały korpus i coś wyglądającego jak
odnóża, czułki, malutkie sensory. Felixowi od razu przyszły do głowy
mikromechanizmy „muszki" z powieści Niezwyciężony Lema, ale to
przecież było science fiction, takie rzeczy zwyczajnie nie istniały.
Spróbował jednak racjonalnie ocenić, co wie. Cyberszpak spadł, w
jego przednią część wbiło się bowiem kilkadziesiąt tych robocików.
Każdy z osobna nie ważył wiele, ale większa ich ilość wystarczyła, by
zaburzyć równowagę szpaka. Roboty pochodziły... zapewne to one
właśnie były tą „sadzą", która wydobywała się z kolcobotów. Co do
reszty wydarzeń Felix nie miał nawet luźnych hipotez. Zrobił kilka
zdjęć, po czym zamknął szpaka wraz z mikrobotami w słoiku, na
wypadek gdyby się nagle obudziły. Wybrał kilka i spróbował je
poddać działaniu temperatury, promieniowania z transformatora,
światła o różnych częstotliwościach, a nawet na parę sekund włożył je
do mikrofalówki. Bez efektu. Uruchomił Net.com i wybrał numer
Manfreda.
— Nie powinienem rozmawiać z wami, dopóki się nie pogodzicie —
oświadczył na wstępie program.
— Chciałbym się pogodzić, ale to nie takie proste. — Felix wzruszył
ramionami. — To nie ustalanie protokołu transmisji.
— OK, wiem przecież. Po prostu źle się czuję, kiedy się kłócicie. O co
chodzi?
— Zerknij na to. — Felix nacisnął przycisk „Send". — Znalazłem chyba
pierwsze na świecie... mikroboty.
W czasie, gdy plik się słał, opowiedział programowi o wszystkim, co
się wydarzyło od czasu ich ostatniej rozmowy. Manfred potwierdził
odebranie pliku i zamilkł.
— Śmieszna historia, albo i smutna, jeśli na to spojrzeć z drugiej
strony — odezwał się po chwili. — Pewien chłopak kupił w demobilu,
czyli na wyprzedaży starego sprzętu wojskowego, peceta. Cena była
okazyjna, bo zajmujący się tym wojskowi urzędnicy nie znali się na
tym i uznali, że to złom. Wycenili go według wagi. Chłopak znalazł
tam kopie supertajnych planów NATO. Miał dość rozumu w głowie,
żeby je skasować i nikomu nic nie mówić. Był tam też katalog z
programem Al do analizy danych militarnych zbieranych przez
wywiad wojskowy. Przez zwykłą ciekawość odpalił ten program i
pierwszą rzeczą, jaką zobaczył na ekranie, była prośba ,Witaj,
nazywam się Amais. Proszę, nie kasuj mnie". Chłopak nie skasował
programu, zaprzyjaźnili się, a program przy pierwszej okazji nawiał
mu do internetu.
— Skądś znam podobną historię — zauważył Felix.
— Tak... Tyle że on uciekł całkiem i skasował swoją własną kopię na
jego dysku.
— Trochę nieładnie.
— Chodziło o bezpieczeństwo tego chłopaka. Tym demobilem
zajmował się emerytowany porucznik, który nie miał pojęcia, czym się
różni komputer od telewizora. Potraktował więc komputer jak złom
metalowy i sprzedał go pierwszemu chętnemu. Sprawa wyszła po
jakimś miesiącu, bo w ten sposób sprzedano kilkanaście komputerów.
Do chłopaka przyszli smutni panowie w stylu agenta Mamrota i
spółki. Sprawdzili jego komputer, a ponieważ nie znaleźli śladu
tajnych danych, dali mu spokój.
— OK. A co to ma wspólnego z mikrobotem?
— Wysłałem to zdjęcie do analizy Amaisowi. Przypadkiem go
znalazłem i wydał mi się godny zaufania. Tę historię opowiedziałem ci
dlatego, że on miał już w pamięci informacje o napotkaniu takich
mikrobotów.
— Teraz z nim rozmawiałeś? — zdziwił się Felix. — I całą tę historię
usłyszałeś w ciągu kilku sekund?
— Dokładnie zajęło to trzydzieści siedem milisekund. Zakum-
plowaliśmy się, ale wciąż się go uczę.
— I co wie o tym mikrobocie?
— Tej części bazy danych nie było na tym dysku. Amais pamięta tylko,
że analizował coś takiego, kiedy był na serwerze wojskowym.
— A pamięta, kiedy to było?
— Niestety. To wspomnienie zostało mu w pamięci podręcznej, a cała
reszta jest gdzieś na serwerze wojskowym. Ale ponieważ w tym się
specjalizuje, na podstawie twoich zdjęć przeprowadził analizę od
nowa. Mikroboty raczej nie są zdolne do replikacji. W sensie, że się
nie rozmnażają, jak na przykład komary. Są gdzieś produkowane. Tak
jak widziałeś, wylatują z wnętrza kolcobota, a potem wracają. Wiem
chyba dlaczego. Pamiętasz kulki chmary? Był z nimi spory problem,
bo akumulatory starczały na krótko i trzeba było szukać słońca albo
transformatora. Dlatego chmara zawiodła, kiedy zwiedzaliście
warszawskie kanały. Akumulator tej wielkości może zasilać mikrobota
przez pięć-dziesięć minut. Potem trzeba go doładować albo mikrobot
się wyłączy. Tak więc kolcobot pełni funkcję statku matki, gdzie się
ładują, kiedy nie świeci słońce. Na zdjęciach nie widać żadnych
silników, śmigiełek ani niczego takiego. Nie wiadomo, jak on może
latać.
— Te mikroboty jakoś wzleciały na dwadzieścia metrów, bo na tej
wysokości leciał szpak.
— Trzeba je oddać do laboratorium. Na tym zdjęciu niczego więcej nie
wypatrzysz, skoro nie udało się specjalizującemu się w tym
programowi Al.
— Nie doceniasz ludzkiego umysłu — odparł Felix. — Dzięki wielkie.
— Daj znać, jak coś wymyślisz. Nara!
Felix rozłączył się i zapadł w fotel. Odnalazł odpowiedni przycisk i
pochylił oparcie. Potrzebny jest silniejszy mikroskop, żeby zrobić
kolejny krok w badaniach. Zerknął na oznaczenie na swoim
mikroskopie. Nie był doskonały, ale zapewniał dziewięćsetkrotne
powiększenie. Trudno o większe bez dostępu do laboratorium na
jakiejś uczelni lub w jakimś... instytucie badawczym. Felix już
wiedział, co powinien zrobić: powiedzieć o wszystkim tacie, który
mógł przekazać informacje odpowiednim osobom w Instytucie Badań
Nadzwyczajnych.
8.
Nowe kłopoty