You are on page 1of 146

ARKADIUSZ NIEMIRSKI

PAN SAMOCHODZIK

I…

PROJEKT CHRONOS
WSTĘP
Po kilkudziesięciu minutach zmiennicy zeszli na głębokość dwudziestu ośmiu
metrów. Dwóch świeżo wypoczętych nurków zastąpiło wycieńczonych długim
pobytem na głębokości kolegów i dalej pracowało przy częściowo zagrzebanej w
oceanicznym dnie łodzi podwodnej oznaczonej symbolem U-2331. Wyprzedzający
swoją epokę o kilkanaście lat niemiecki U-Boot typu XXIII przeleżał samotnie wśród
morskich glonów. Po sześćdziesięciu latach przypominał schorowanego starca, który
zmarł we śnie. Nie miał ani jednej dziury po torpedzie czy wybuchu miny głębinowej.
Nie pogrzebała go także bomba z samolotu. Z nieznanych powodów owo gigantyczne,
stalowe cygaro osiadło cicho na dnie oceanu, zaledwie kilkadziesiąt kilometrów na
północny zachód od Szetlandów, w pobliżu niezamieszkałej i pagórkowatej granitowej
wysepki zamieszkałej przez maskonury.
Łódź miała ponad trzydzieści metrów długości, a jej dziób wskazywał zachód, łatwo
więc można było wywnioskować, że celem rejsu był odległy atlantycki brzeg którejś z
dwóch Ameryk. Czy hitlerowski U-Boot przecinał niepokorne wody oceanu i zmierzał
prosto do Brazylii lub Urugwaju? Jeśli wypadek miał miejsce pod sam koniec wojny, w
rachubę wchodziła ucieczka nazistów przed odpowiedzialnością za czyny podczas
drugiej wojny światowej. Południowoamerykański kontynent był ich jedynym azylem
bezpieczeństwa. Jaki ładunek - oprócz załogi znajdował się wewnątrz łodzi? Co kryła
jej ładownia? I ile trupów zastaną w środku? Standardowo na łodzi typu XXIII
przebywało kilkunastu członków załogi. Ostatni model U-Boota został wprowadzony
do służby przez Kriegsmarine tuż przed końcem wojny, wyprodukowano ich niewiele
ponad sześćdziesiąt egzemplarzy, a zatem było wielce prawdopodobne, że ten leżący
na dnie Atlantyku milczący statek zdezerterował. Mógł przewozić mniej ludzi kosztem
cennego ładunku. A cóż może być cenniejsze ponad ludzkie życie? Złoto, pieniądze,
dzieła sztuki...
Takie myśli z pewnością kłębiły się w głowach nurków.
Jeden z nich, niski i krępy mężczyzna, pracował z palnikiem przy odsłoniętym
fragmencie kadłuba nad kabinami dla załogi, oparty plecami o kiosk, ze szczytu
którego wyrastał obok ułamanej anteny nieuszkodzony peryskop. Drugi oświecał
reflektorem pokrytą glonami powierzchnię kadłuba. Wreszcie udało się zmiękczyć
gruby pancerz. Stalowa łata broniąca dostępu do włazu puściła. Nurek złączył
spontanicznie kciuk i palec wskazujący w kółeczko, w geście pieczętującym sukces,
drugi zaś odpowiedział mu jedynie skinieniem głowy. Udało się! Zgasł podwodny
palnik. Nie wypłynęli na powierzchnię rozhuśtanego morza i nie podzielili się radosną
wieścią z załogą kutra „Viking”.
Pierwszy nurek - ten używający przed chwilą palnika - oddał sprzęt swojemu
pomocnikowi i ręką wskazał ziejący czernią otwór w kadłubie, przez który wtłoczyła
się słona woda. Drugi zawahał się. Uniósł wolną rękę nad głową i palcem wskazywał
mętną morską toń wiszącą nad nimi, dając wyraźnie do zrozumienia, że powinni
powiadomić o odkryciu kapitana.
Lecz jego krępy i niski towarzysz nie słuchał go. Pokazał na palcach, że potrzebuje
dziesięciu minut na krótką inspekcję łodzi. Zza okularów do nurkowania zerkały na
kompana oczy pełne determinacji. Jego kolega skapitulował - też był ciekawy. Sześćset
sekund to stanowczo za krótki okres na pobieżne zbadanie U-Boota, ale brakowało im
2
już cierpliwości. Niższy sięgnął po osobisty reflektor i dał nura w otwór prowadzący do
wnętrza.
W tym czasie kilkadziesiąt metrów wyżej, na pokładzie nowoczesnego kutra, jego
kapitan oczekiwał pierwszych informacji o dostaniu się jego ludzi do wnętrza łodzi
podwodnej. Wysoki i potężny Norweg o ogorzałej od morskiego słońca twarzy nie krył
swojej ekscytacji. Ten bogaty syn przemysłowca, wytrawny żeglarz i awanturnik w
jednej osobie, uderzył dłonią w blat zagraconego stołu w przestronnej kabinie
nawigacyjnej. Niecierpliwił się. Za owalnym bulajem powierzchnia lekko
wzburzonego morza kołysała się dostojnie, a białe kołnierze piany przyozdabiały
szczyty wyższych fal. Zdrowy, szafirowy odcień wody przechodził w głęboki
szmaragd o szarym odcieniu. Niebo - nad ranem jeszcze tak bardzo niewinne i błękitne
- wypełniało się nabrzmiałymi chmurami. Napływały z południowego zachodu całymi
tabunami, niosąc zapowiedź wiosennego sztormu. Nie zostało im zatem wiele czasu.
Na Szetlandach wiatr lubił sobie pohulać i płatać wytrawnym żeglarzom figle. Tak
było aż do samego lata, kiedy pogoda stabilizowała się na kilka miesięcy. Niestety,
właściciel kutra - znany ze swej słabości do ryzyka - wybrał na termin wyprawy koniec
wiosny.
- Co oni tam robią, Andreas? - podekscytowany i lekko zaniepokojony kapitan
zwrócił się do swojego asystenta, ponurego osobnika o piwnych oczach. - Są już ponad
kwadrans. Niedługo skończy się im mieszanka.
- Może już weszli do środka, kapitanie Jorgensen? - odezwał się tamten.

3
ROZDZIAŁ PIERWSZY
WRÓŻKA KOLEJNĄ KANDYDATKĄ NA DETEKTYWA * MERKURY OPOWIADA
O SWOICH OSIĄGNIĘCIACH JASNOWIDZA * CO ZNAJDUJE SIĘ W SZUFLADZIE
SZEFA? * PORANNY TEST * O SŁYNNYCH PRZEPOWIEDNIACH I
WIZJONERACH * W CZERSKU * DEPESZA OD JORGENA JORGENSENA
Kolejna przygoda zaczęła się jeszcze przed wakacjami. Nie był to łatwy okres dla
Departamentu Ochrony Zabytków - niegdyś skromnego, dwuosobowego referatu
zajmującego się losami dzieł sztuki w naszym kraju, dzisiaj - niewiele większej, bo
trzyosobowej, komórki pozostającej niezmiennie integralną częścią Ministerstwa
Kultury i Sztuki. Po pierwsze, na brak pracy nigdy nie narzekaliśmy, zapominając o
dobrodziejstwach urlopu, po drugie, wciąż nam ją utrudniano, podsyłając co pewien
czas nowych pracowników, z których żaden nie zagrzał miejsca dłużej niż pół roku.
Nie zdziwiło nas zatem to, że pewnego majowego dnia progi naszego departamentu
na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie przekroczył nowy pracownik.
Ba, niewielkie wrażenie zrobił na nas fakt, że była nim przedstawicielka płci pięknej,
wszak wielokrotnie korzystaliśmy z usług utalentowanych kobiet. Tym razem nasze
zdumienie sięgnęło zenitu z innego powodu. Kiedy dowiedzieliśmy się, jakie
kwalifikacje posiada nowa protegowana pani minister, dosłownie nas sparaliżowało.
W gabinecie szefa, oprócz nas dwóch, znajdowała się jeszcze owa młoda dziewczyna
występująca w roli kandydatki. Sprawiała wrażenie osoby uduchowionej, a nawet
lekko nawiedzonej, co wyraźnie podkreślała ciemna, bujna fryzura i dość swobodny
strój utrzymany w kolorze ciemnej purpury. „Na moje oko, ona sama sobie szyje
ubrania” - pomyślałem, patrząc na nią ze współczuciem. Nosiła duże,
przeciwsłoneczne okulary w bursztynowej oprawce, które na szczęście zdjęła podczas
rozmowy, odsłaniając tym samym duże, zielone oczy. Lubiła bursztyn - miała go na
palcach w postaci kamieni zdobiących pierścienie i na szyi w formie amuletu i
naszyjnika. Bursztyn dobrze komponował się z zieloną, nieco morską tonacją jej oczu.
Monika postawiła na blacie biurka tacę ze świeżo zaparzoną kawą i wyszła cicho z
gabinetu.
- Jestem wróżką - dziewczyna cicho oświadczyła szefowi. - To znaczy kimś w tym
rodzaju.
Dodam, że nowa osoba unikała mojego wzroku. Może dlatego, że swoim zwyczajem
usiadłem w kącie gabinetu obok pustego wieszaka na ubrania i obserwowałem w
skupieniu profil dziewczyny. Nie była zanadto urodziwa, ale posiadała pewien
szczególny magnetyzm, który nie pozwalał ignorować jej osoby. Na pierwszy rzut oka
sprawiała wrażenie miłej i pogodnej kobiety, nieszkodliwej dziwaczki, a jej
ekscentryczne usposobienie ujawniało całą swoją głębię dopiero w trakcie rozmowy.
Na swój sposób była nieśmiała, ale potrafiła bronić swojego punktu widzenia. Nikt z
nas nie skomentował oświadczenia młodej osoby, że jest „wróżką”.
Patrzyliśmy na nią jak zahipnotyzowani. Jeden jedyny raz szef obrzucił mnie
wzrokiem wyrażającym bezradność i dalej słuchał w milczeniu tego, co ma do
powiedzenia kandydatka.
- Na imię mam Paulina - kontynuowała prezentację. - Jestem Panną. W sensie
zodiakalnym i cywilnym. Ale proszę się do mnie zwracać Merkury. Po prostu
Merkury. Ten pseudonim w zupełności wystarczy.
4
- Merkury? To na cześć nieżyjącego wokalisty zespołu „The Queen”? - wtrąciłem
ironicznie.
- Nie - machnęła lekceważąco ręką. - Nie słucham rocka ani popu. Jeśli już to
dobrego jazzu z elementami muzyki hinduskiej.
- U nas niczego się nie słucha - szef zmarszczył czoło. Zdjął z nosa okulary w
rogowej oprawce i fragmentem koszuli wytarł czyste szkła, po czym nałożył je z
powrotem. - Nie mamy czasu na słuchanie muzyki w pracy. Jedyne czego pracownicy
słuchają, to moich poleceń. A i z tym miewają problemy. Merkury? Dlaczego, proszę
pani, mamy zwracać się do niej jak do planety obiegającej Słońce?
Założyła nogę na nogę. Szef z tego wszystkiego zaczął pić gorącą kawę. Poparzony
przełyk to nie była aż tak straszna dolegliwość w porównaniu z torturami wysłuchania
dziwaczki.
- Dobrze pan to zauważył - ożywiła się dziewczyna. - Właśnie! Merkury to moja
planeta. Pozostaję pod jej wpływem, naprawdę! Merkury zapewnia człowiekowi
błyskotliwość oraz inteligencję. Dlatego mogę mieć dobry wpływ na pracę waszego
departamentu! Ludzie pozostający pod wpływem tej planety potrafią przekazywać
swoje myśli, nierzadko dysponują literackim talentem. O, ja na przykład piszę wiersze!
Często są to intelektualiści o szerokim spektrum zainteresowań. Są ponadto serdeczni i
towarzyscy. Mają zmysł do handlu i dziennikarstwa. Wpływ Merkurego przejawia się
przede wszystkim w myśleniu. Z nim związana jest inteligencja, ale też przebiegłość i
dar przewidywania.
Szef chrząknął, przerywając potok jej słów.
- Grecy nazwali tę planetę imieniem Hermesa uzupełnił jej wywód. Hermes był
patronem filozofów, posłańców i kupców, ale, o ile dobrze sobie przypominam, także
złodziei. A w tym departamencie słowo złodziej nie jest mile widziane. U Rzymian zaś
słowem pokrewnym dla „Merkury” był przymiotnik „merkantylny”.
- Ale w znaczeniu „handlowy” lub „zyskowny”, proszę pana! - broniła się
dziewczyna. - Jest w tym wyraźne przesłanie, że energia tej planety wyraża się w
czynnościach, które polegają na wymianie. Słów, idei, informacji lub towarów. Proszę
mi wierzyć, znam się na tych sprawach. Nie jestem nawiedzoną dziwaczką. Podchodzę
do tego naukowo. Od lat działam w Krajowym Towarzystwie Psychotronicznym. Mam
tam dobrą opinię. Proszę sprawdzić. Kończyłam biologię oraz psychologię na
uniwersytecie, a w przyszłym roku zamierzam otworzyć przewód doktorski. Jeśli
panowie chcą, mogę zgadnąć, jakie planety są dla was najlepsze.
- Moją ulubioną jest Ziemia - odpowiedział oschle pan Tomasz. - I niech już tak
pozostanie.
Merkury wzruszyła ramionami. Nie obraziła się. Widocznie była przyzwyczajona do
ludzkiej niechęci wobec jej specyficznych zainteresowań.
- A ja? - zapytałem. - Jaka jest moja planeta?
Zerknęła na mnie przelotnie, a następnie zamknęła oczy w pozie wyrażającej
najwyższą koncentrację. Nie zastanawiała się długo.
- Mars! - odpowiedziała zaraz. - To planeta siły i odwagi. Patron wszystkich męskich
sportów i ludzi walki. Wrażliwi na energię Marsa osobnicy mają spore poczucie
własnej wartości. Z reguły dotrzymują słowa i starają się kończyć rozpoczęte zadania
bez względu na stopień trudności.
5
- To fakt - zamruczał szef. - Przypomina to trochę Pawła.
- Bywają, niestety - kontynuowała dziewczyna - impulsywni, agresywni i mściwi.
Zmrużyłem nienawistnie oczy, ale wyłącznie dla zabawy.
- Ich gniew wyparowuje jednak szybko - posłała mi uśmiech. - Widzi pan? Już się
pan uspokoił.
Wstałem z głębokim westchnieniem.
- W każdym horoskopie można przeczytać te rewelacje o ludziach urodzonych w
znaku Barana - dodałem. - Wystarczyło tylko przed przyjściem do tego gabinetu
sprawdzić moją datę urodzenia i ustalić, że jestem zodiakalnym Baranem. Znak ten
bowiem pozostaje pod wpływem Marsa.
Merkury wcale się nie speszyła. Szef zaś gestem ręki nakazał mi, żebym z powrotem
zajął siedzenie w kącie gabinetu. Upił nieco kawy i przerzucił kilka kartek w teczce
naszego gościa.
- Uważają panią za jasnowidza - zaczął niechętnie.
- Zgoda - kiwnęła energicznie głową. - Zajmuję się prekognicją i jasnowidzeniem.
Praktycznie. I mam w tej dziedzinie osiągnięcia. Z moich zdolności korzystała już
policja. Niestety, w tej branży, tak jak w każdej innej, występują układy, ostra
konkurencja i rywalizacja, więc od pewnego czasu policja korzysta z usług innych
jasnowidzów.
- O, mam tu coś interesującego - pan Tomasz czytał z akt, kiwając z niedowierzania
głową. - Odszukała pani w Lasku Bielańskim zaginionego pieska należącego do
pewnego mecenasa.
- Pies wyrwał się właścicielowi podczas nocy sylwestrowej - dodała smutno. -
Spłoszyły go odgłosy fajerwerków. Uciekł w popłochu. Biedne zwierzę. Ludzie mają
nie po kolei w głowach. Ciągle się mówi i narzeka na sylwestrowe szaleństwo, a oni
spacerują sobie w trakcie pokazu sztucznych ogni. Idioci. Wracając do psa. Pies uciekł
i nie wracał. Zwrócono się do mnie o pomoc. Co miałam robić? Poszłam i pomogłam.
Nie było to trudne zadanie.
- Owszem - znowu się wtrąciłem. - Większość bielańskich psów ucieka do
pobliskiego lasku.
- Być może, ale właściciel szukał go bezskutecznie przez dwa dni, a ja znalazłam
psiaka już po kwadransie. Leżał w dole. Wpadł w sidła. Krwawił. Kiedy go
znaleźliśmy, był już umierający.
- Innym razem - szef postukał palcem w akta - odszukała pani zaginioną córeczkę
mieszkańców Konstancina pod Warszawą.
- Nie tylko. Mam na koncie również odnalezienie łupu skradzionego jubilerowi na
Pradze. Podano mi wszystkie szczegóły sprawy, odwiedziłam miejsce kradzieży i już
po trzech dniach przekazałam policji miejsce zamieszkania sprawców. Dzięki mnie
policja trafiła do miejscowości Zielonka i tam szukała domu z niebieskim dachem.
Wkrótce bandziorów ujęto. Ten mój sukces zdecydował, że znajomy mecenas, ten od
pieska, polecił mnie waszej pani minister, a ona zdecydowała, że przydam się w
Departamencie Ochrony Zabytków. Na etacie detektywa.
- Proszę pani - jęknął szef. - My tu pracujemy głową.
- Ja też. Bez głowy nigdzie się nie ruszam.

6
- Miałem na myśli zdolność logicznego i dedukcyjnego myślenia. Wyszukiwanie i
gromadzenie faktów, Żmudne studia nad losami dzieł sztuki, śledzenie złodziei i
handlarzy starociami, obecność na licytacjach i częste odwiedziny na pchlim targu. U
nas trzeba umieć odróżnić obraz Rubensa od kostki Rubika.
- Rozumiem-uśmiechnęła się Merkury - ale skoro niebiosa obdarowały mnie
pewnymi niecodziennymi zdolnościami, które pozwalają ominąć te wszystkie przykre,
żmudne i pracochłonne czynności, a szybko prowadzą do celu, czyli ujęcia złodzieja
lub wskazania miejsca ukrycia skarbu, to czemu ich nie wykorzystać na większą skalę?
Pani minister upatruje w naszej współpracy nowego sposobu tropienia gangsterów
handlujących dziełami sztuki.
- Przede wszystkim pani minister się nie odmawia - rzekłem.
Pan Tomasz wypił kawę i postawił szklankę na blacie biurka przed naszą
kandydatką.
- Czy potrafi pani z fusów stwierdzić, co trzymam w mojej szufladzie? - wbił w nią
uważny wzrok.
Bez namysłu sięgnęła po naczynie i przyglądała się fusom na dnie naczynia.
Zmarszczyła czoło, a następnie zamknęła oczy.
- Widzę prostokątny przedmiot - mówiła cicho. - To notatnik.
Szef wyjął z szuflady swój skórzany notatnik i zdumiony położył go przed sobą.
- Jest... widzę go... inny przedmiot... długi... to chyba długopis albo ołówek!
- Wieczne pióro - pan Tomasz położył go na blacie. - Uznajemy, Pawle?
- Uznajemy - kiwnąłem głową.
- Przepraszam, ale jestem trochę zdenerwowana rozmową, więc moja percepcja jest
zaburzona - tłumaczyła się dziewczyna i znowu zamknęła oczy. - Ale widzę coś
innego. Jakieś akta.
- Pani wybaczy, że nie będę ich wyciągał na biurko. To ściśle tajne dokumenty.
Może pani odczytać ich tytuł?
- Widzę go - mówiła z zamkniętymi oczami. - Jakieś litery: M, K, D, O i Z...
- Czyli Departament Ochrony Zabytków w Ministerstwie Kultury - zamruczałem
rozbawiony tym przedstawieniem.
- A obok tych akt? - zapytał szef i zajrzał głębiej do szuflady. - Co tam leży?
- Pistolet?
- Pudło!
I szef wyjął klucz. Położył go na blacie obok szklanki.
- To dla pani. Klucz do naszego departamentu.
- Przyjmuje mnie pan? - zdziwiła się. - Przecież nie odgadłam z tym kluczem!
- Przyjmuję panią, nie dlatego, że ma pani zdolności jasnowidza, ale dla pani sprytu.
Najczęściej w szufladach biurek urzędnicy trzymają linijki, notatniki, dyskietki i różne
takie zwyczajne przedmioty. O dokumentach i długopisach nie wspomnę. Zanim tu
pani przyszła, dowiedziała się przezornie, jakie są nasze znaki zodiaku. Prawda?
- Nie - jęknęła i uderzyła się w pierś. - Przysięgam.
- Poza tym - kontynuował szef - jest pani spostrzegawcza i lubi improwizować.
Odnalazła pani psa tego mecenasa, znajomego pani minister, nie dzięki jakimś
specyficznym umiejętnością rodem z „Archiwum X”, ale wrodzonej bystrości. Nie
wierzę w jasnowidzenia i łamanie wzrokiem łyżek. Ja wierzę w rozum. Myślenie jest
7
naszym godłem, proszę pani. Stwierdzam, że rokuje pani duże nadzieje na zostanie
dobrym detektywem. Gratuluję.
- Jak to? - wstała energicznie. - Nie wierzy pan, że jestem jasnowidzem? że umiem
znajdować nie tylko ludzi, ale i przedmioty?
- Zaraz - szef podrapał się po brodzie. - Przyjąłem panią, a pani się nie cieszy?
- Cieszę się, ale...
- Jutro zbadamy pewien trop - nie dałem jej dokończyć. - Razem. Wstałem z
krzesełka i podszedłem do niej.
- Jaki znowu trop?
- Być może chodzi o skarb. Będzie zatem okazja do sprawdzenia twoich
szczególnych umiejętności, Merkury.
- Tak jest - dodał jeszcze szef. - Tylko, proszę, na miłość boską, przyjść jutro do
pracy w innym stroju.
Do pracy przyszedłem z samego rana. Chciałem bowiem zdążyć przed przybyciem
do biura dziewczyny, która uważała się za jasnowidza. Przyszła spóźniona, ubrana w
postrzępione dżinsy i ciemną marynarkę do kolan. Włosy spięła aksamitną, błękitną
chustką. Pozbyła się części bursztynowej biżuterii, ale niezbyt wiele jej ubyło.
Zauważyła mój wzrok skierowany na jej spodnie.
- Najlepsze jakie miałam - odezwała się.
- A marynarka? Jest po twoim bracie?
- Nie, po ojcu.
- Spóźniłaś się - popukałem palcem w szkiełko zegarka.
- Tylko trzydzieści sekund!
- Co za różnica: trzydzieści sekund czy trzydzieści minut? Spóźnienie to spóźnienie.
Albo ktoś jest punktualny albo nie. Nie można być prawie punktualnym. Tak samo jak
drobne kłamstwo pozostaje wciąż kłamstwem i nigdy nie będzie prawdą. Prawie! Czy
można być prawie żywym?
- Nie moja wina - jęknęła. - Autobus się spóźnił. Przepraszam.
- A nie mogłaś przewidzieć, że komunikacja nawali? - zapytałem ją chytrze.
- To nie tak - skrzywiła się. - Jasnowidz nie może wszystkiego przewidzieć. Zdarza
się, że zdoła ujrzeć przyszłe trzęsienie ziemi i uratuje tysiące ludzi przed śmiercią, ale
nie potrafi zapobiec wizycie komornika w swoim mieszkaniu. Jasnowidz bowiem nie
widzi wszystkiego. Musi zebrać energię i ukierunkować ją na konkretną osobę,
zdarzenie, miejsce lub przedmiot. Czasami jest bezradny wobec przepowiedni
dotyczących własnej osoby. Poza tym wystarczy złe samopoczucie lub obiektywna
przeszkoda natury emocjonalnej, żeby z seansu nic nie wyszło. Tak jak wczoraj w
gabinecie pana Tomasza! Z powodu tremy moje wizje nie były zbyt precyzyjne.
- A jak się dzisiaj czujesz?
- Dobrze.
- Tak więc jeśli twoja percepcja nie jest teraz zaburzona, to zgadnij, co znajduje się
dzisiaj w szufladzie?
- Pana Tomasza?
- Nie. Moniki.
Stanęliśmy przed biurkiem naszej sekretarki w pierwszym pomieszczeniu biurowym.
Przypatrywała się meblowi, a następnie swoim zwyczajem zamknęła oczy.
8
Koncentrowała się. Trwało to kilkadziesiąt sekund, a mnie się zdawało, że Merkury
wcale nie oddycha.
- żyjesz? - zapytałem ją.
- No i sam widzisz! - prychnęła, otworzywszy oczy. - Wybiłeś mnie z rytmu. Nic z
tego nie będzie.
- Dlaczego?
- Bo za bardzo naciskasz. Wysyłasz niezdrowe fale. To mnie deprymuje i osłabia.
- Coś jednak musiałaś widzieć - oparłem się o biurko Moniki. - Chociaż jeden
przedmiot.
- Zdaje się, że coś widziałam - mamrotała. - Jakieś zeszyty, dużo dyskietek, damskie
bibeloty. Nic konkretnego.
- Sprawdzimy - powiedziałem i otworzyłem szufladę.
Ku zaskoczeniu jasnowidzki szuflada okazała się pusta. Po prostu Merkury nie
wiedziała, że przed jej przyjściem tutaj opróżniłem ją i w szafie ukryłem znajdujące się
wewnątrz biurka przedmioty Moniki. Tym podstępem chciałem ostatecznie sprawdzić
możliwości parapsychologiczne naszej nowej współpracowniczki.
Dziewczyna zaniemówiła, widząc pustą szufladę.
- Jestem wyczerpana - z trudem to z siebie wykrztusiła.
- A może nie jesteś wcale jasnowidzem, tylko ciemnowidzem? - pytałem.
- Jeszcze się przekonasz, że mam wielkie zdolności w tej dziedzinie. Udowodnię to.
Jeszcze dzisiaj.
Obraziła się na mnie, więc szybko zaproponowałem poranną kawę. Przeniosłem
rzeczy Moniki z szafy i upchałem w szufladzie jej biurka. Merkury domyśliła się
zatem, że przeprowadzałem na niej kolejny test. Zacisnęła jednak zęby i udawała, że
nic się nie stało. Jednakże trzeba jej oddać sprawiedliwość - wśród rzeczy Moniki
ukrytych w szafie były nie tylko dyskietki, notatniki, ale zapasowa kosmetyczka. A
zatem Merkury właściwie odgadła zawartość szuflady, tyle że przed jej
wyczyszczeniem.
Później rozmawialiśmy o jasnowidzach i telepatach, popijając gorący i pachnący
brazylijskim słońcem napój.
- Wczoraj czytałem broszurkę o twoich kolegach po fachu - nadawałem w tonie
żartobliwym. - No wiesz... Nostradamus i inni tacy.
- Kpisz ze mnie? - zezłościła się.
- Ja? Nie, ale co można wywróżyć z ludzkich wnętrzności? Sama powiedz.
- Tak robiono w Babilonii - powiedziała. - Zapisano te praktyki w specjalnych
zbiorach. To niezwykle ciekawa lektura.
Potem opowiadała mi o Grekach, którzy rozpowszechnili babilońskie dziedzictwo w
całym basenie Morza Śródziemnego. Podobno już Herodot zanotował najstarsze znane
doświadczenia z dziedziny, która dzisiaj zwiemy parapsychologią.
- Król Krezus przed atakiem na Persję zasięgnął rady wyroczni - kontynuowała
wykład Merkury. - Poszukiwał najlepszego jasnowidza i wyprawił wielu wysłanników,
którzy tego samego dnia o ustalonej porze mieli zadać różnym jasnowidzom jedno
pytanie: co robi dzisiaj Krezus? Pytia z Delf odpowiedziała, że czuje nie tylko zapach
żółwia gotowanego w skorupie, ale i mięso z jagnięcia w naczyniu z brązu. Wyobraź

9
sobie, że Krezus faktycznie przyrządzał tego dnia potrawę z żółwia i jagnięcinę w
kociołku z brązu. Takich przypadków historia zna wiele.
Dowiedziałem się zatem o cesarzach rzymskich, którzy korzystali z usług magów i
jasnowidzów, jak chociażby Oktawian August u astrologa Teogeniusza, Tyberiusz u
Trassylla i tak dalej. Dopiero od IV wieku zarysował się głęboki konflikt „magów” z
chrześcijanami, którzy uważali ich praktyki za pogańskie. W tym okresie niektórzy
cesarze, jak chociażby Julian Apostata, próbowali nawet zniszczyć Kościół katolicki
rozpowszechniając idee zaczerpnięte z kultury pogańskiej (między innymi korzystając
z niektórych praktyk okultystycznych). W średniowieczu zakazywano już takich
praktyk, ale w rzeczywistości niektórzy papieże - na przykład Paweł III, Julian II i
Leon X - korzystali z porad astrologa i arcybiskupa w jednej osobie Luca Gaurico1 .
Ten proceder rozpowszechnił się niebawem w całej Europie. Na dworach królewskich i
książęcych pojawiali się zatem medycy pełniący funkcje astrologów lub alchemików,
żeby wymienić kilku najważniejszych: Guido Aretinusa, mistrzów Germaina de Saint
Cyra2 i Gervaisa oraz jasnowidza Galeottiego3 . Renesans wydał na świat florenckiego
wróża Come Ruggieriego4 oraz Nostradamusa, o których napisano już tomy i
nakręcono filmy fabularne oraz dokumentalne.
W wieku XVII mistrzowie wiedzy tajemnej, okultyści, przeobrażali się masowo w
medyków, a to za sprawą burzliwego rozwoju nauki. Trwało wtedy polowanie na
czarownice i zarazem nastał czas wielkich proroctw; wyrzucano astrologów z
uniwersytetów. Dopiero w XVIII wieku - epoce alchemików i poszukiwaczy kamienia
filozoficznego - przepowiadanie stało się zawodem. Najbardziej znani w tej epoce
okultyści to Alessandro Cagliostro i hrabia de Saint-Germain. W wieku XIX rozkwitł
spirytyzm ze swoimi wszystkowiedzącymi mediami i jasnowidzami5 .
Przyjmowali oni klientów w gabinetach niemal jak dzisiejsi psychologowie. Wiek
XX zaś to wiek słynnego Rasputina, choć nie brakowało wtedy wielu dobrych
jasnowidzów i równie uzdolnionych szarlatanów (wymieńmy na przykład Hanussena).
Jakoś nie dawałem wiary w autentyczność przepowiedni, a przynajmniej w
większość z nich. Jean de la Fontaine napisał kiedyś: „Każdy wierzy w to, czego się
obawia, i w to, czego pożąda”. Lecz, przyznajmy to otwarcie, nie wiedziałem, jak
racjonalnie wyjaśnić ten mój opór wobec zagadnień parapsychologii. Być może była to
kwestia wiary, bo zarówno ona nie potrafiła wyjaśnić natury jasnowidzenia, tak samo
jak i ja nie umiałem rozumem dowieść ich fałszu. Fakty zaś jednoznacznie mówiły, że
Merkury naprawdę pomogła policji odnaleźć złoczyńców i zaginione osoby.
Czy warto w ogóle wierzyć przepowiedniom? Nie wiem. Bo musiałbym zaprzeczyć
przewidzianym z iście diabelską precyzją zabójstwom znanych ludzi, jak francuskiego
premiera Bartou i króla Jugosławii, Aleksandra. Przepowiednie zabójstwa serbskiego
króla Aleksandra i królowej Dragi oraz śmierci króla Belgów, Alberta I, ukazały się na
kilka miesięcy przed tymi faktami w poczytnych gazetach angielskich i francuskich.

1
Żył w latach 1476-1558 i był jednym z inicjatorów zmiany kalendarza juliańskiego na gregoriański
2
Przepowiedział wojnę stuletnią
3
Osobisty doradca Ludwika XI
4
Miał wielki wpływ na Katarzynę Medycejską
5
Z tego okresu znany jest słynny uzdrowiciel i jasnowidz Anthelme Philippe, zwany Mistrzem Filipem
z Lyonu. Przepowiedział on m.in. carowi Mikołajowi II narodziny syna
10
Wiele innych zapomnianych wizji świata XX wieku odznaczało się zadziwiającą
trafnością spostrzeżeń. Jedna z nich, pochodząca z XVI wieku, autorstwa Ursuli
Sonthiel opowiada o powozach jeżdżących bez koni i pływającym po wodzie „żelazie”,
licznych katastrofach, a także myślach „latających wokół ziemi”. Czy to zapowiedź
powstania nowoczesnej komunikacji oraz Internetu? Osiemnastowieczny mnich
wieszczył zaś, że „wiek XX będzie niewątpliwie najbardziej niezwykły.
Nadejdzie czas trwogi i nieszczęścia dla wszystkich ludzi na tej ziemi. Wszystko co
można sobie wyobrazić najgorszego, nastąpi w tym wieku. [...] Rozpęta się wojna i
kule armatnie będą leciały z nieba. A potem wybuchnie druga wojna, która przewróci
do góry nogami wszystko, co zostało stworzone na tym świecie. Będą na świecie miały
miejsce wielkie utraty fortun i majątków; wiele łez zostanie wylanych. Ludzie będą bez
serca i bez litości”.
Większość podobnych wizjonerów - w tym sam Nostradamus - „widzieli” koniec
świata w latach dziewięćdziesiątych XX wieku. Na szczęście ta najokropniejsza ze
wszystkich wizja nie sprawdziła się jak dotąd i miejmy nadzieję, że nigdy nie dojdzie
do jej ziszczenia.
- W takim razie zobaczymy, czy zdołasz wyjaśnić zagadkę z przeszłości - rzekłem,
zerkając na zegarek. - Bo jak na razie zajmowałaś się ustaleniem niektórych wydarzeń,
które miały miejsce stosunkowo niedawno, ewentualnie wieszczyłaś niedaleką
przyszłość. My tu jednak, w naszym skromnym departamencie, rozwiązujemy zagadki,
których początki sięgają wieków minionych, a dysponujemy zazwyczaj skromnymi
informacjami źródłowymi lub ustnymi przekazami. Bardziej przypomina to
rozwiązywanie zadań matematycznych, łamigłówek czy szarad.
- Jedno drugiemu nie przeszkadza - oświadczyła dumnie. - Będę pierwszym
parapsychologicznym detektywem! Powiesz mi wreszcie, co to za tajemnicza sprawa?
Pojechaliśmy do Czerska. W tej ładnie położonej podwarszawskiej miejscowości od
dawna czekała na rozwiązanie zagadka związana z tamtejszym zamkiem, wzniesionym
na cyplu wysokiej skarpy w dolinie Wisły. Otoczoną niegdyś murami i fosą twierdzę
wybudował w drugiej połowie XIV wieku książę Janusz I. Była ona siedzibą książąt
mazowieckich. Wewnątrz - na trójkątnym dziedzińcu, w jego południowej części -
mieścił się kiedyś dom mieszkalny oraz dawny kościół zamkowy Świętego Piotra
pochodzący z XII wieku. Po roku 1526 zamek stał się własnością królewską. Po
śmierci Zygmunta Starego królowa Bona otrzymała Czersk jako tak zwaną odprawę
wdowią. Po jej wyjeździe z Polski rozpoczął się powolny upadek zamku. Jednakże nas
interesowały zarówno Bona, jak i wspomniany kościół.
Według pewnych niejasnych informacji, jakie do nas dotarły, mógł on w swoich
podziemiach ukrywać skarby, do których nie udało się dostać królowej. Jako że nie
było nas stać na kosztowne badania archeologiczne ani wynajęcie radaru
geologicznego, więc jasnowidz był jakimś tam rozwiązaniem.
Z góry zamkowej roztaczał się wspaniały widok na dolinę Wisły. Widzieliśmy
dorodne topole wskazujące z daleka położenie Kępy Radwanowskiej, miejsca, na
którym rozegrały się ciężkie walki we wrześniu 1944 roku. U stóp wzgórza
zamkowego - od strony Wisły - majowe słońce odbijało się w stojącej toni Jeziora
Czerskiego, bagiennego reliktu otoczonego drzewami i roślinnością, „kiszkowatej”
pozostałości po dawnym korycie Wisły.
11
Minęło już południe, a ja zdarłem sobie gardło opowieściami o książętach
mazowieckich i upadku znaczenia Czerska spowodowanego odsunięciem się koryta
Wisły od zamku. Podzieliłem się z Merkury wszystkimi wiadomościami o okresie
wojen polsko-szwedzkich i bitwie pod Warką, wygranej w 1656 roku przez hetmana
Stefana Czarnieckiego. Wtedy to otoczone przez Polaków resztki armii szwedzkiej
zamknęły się w murach warowni i wkrótce zamek wysadzono w powietrze. Czy
któremuś z cudzoziemców udało się dokopać do skarbu? Wątpliwa to sprawa, żeby
podczas oblężenia szukać cennych rzeczy, których nie mogli znaleźć dawni rezydenci.
Założyliśmy z panem Tomaszem roboczą hipotezę, że jakiś skarb znajdował się pod
fundamentami dawnego kościoła, lecz działania podjęte przez Szwedów zatarły
wszelkie ślady po dawnych eksploratorach.
Mniejsza o szczegóły, gdyż już wkrótce musiałem znowu porzucić tę interesującą
zagadkę. Dokładnie za pięć trzynasta odezwała się moja komórka.
Dzwonił szef.
- Gdzie jesteś? - zapytał dziwnym głosem. - W Czersku?
- Zgadł pan - odpowiedziałem. - Nie wiedziałem, że ma pan coś z jasnowidza. Zaraz,
czy coś się stało?
- Dosłownie przed chwilą otrzymałem depeszę - zwierzchnik mówił na bezdechu. -
Nigdy nie zgadniesz od kogo.
- Nie jestem jasnowidzem.
- Odezwał się nasz stary przyjaciel.
- Kto taki?
- Jorgensen!
- Jorgen Jorgensen? - zdziwiłem się. - Ten nieznośny „wiking”? Syn producenta
sonarów i łodzi jachtowych! Ha! A czego on znowu od nas chce? Chyba nie zamierza
dalej szukać wikińskich śladów na polskiej ziemi i naszych wodach6?
- Jorgensen nas potrzebuje - wyjaśnił poważnym tonem pan Tomasz. - Odkrył jakiś
wrak na Atlantyku. Niedaleko Wysp Szetlandzkich.

6
Wcześniejszą przygodę z udziałem Jorgena Jorgensena opisano w tomach „Skarby wikingów.
12
ROZDZIAŁ DRUGI
CZY MOŻE PAN PRZYLECIEĆ NA SZETLANDY? * MERKURY O PROBLEMACH
JORGENSENA * TELEFON DO LERWICK * PRZYMUSOWY URLOP, CZYLI NOWE
USTALENIA * LOT NA WYSPY BRYTYJSKIE * TAKSÓWKĄ DO LERWICK * W
GLEN ORCHY HOUSE * JESTEM ŚLEDZONY * UDAJĘ GANGSTERA *
NIEZNOŚNY PISMAK * GDZIE JEST JORGENSEN? * ARTYKUŁ W „DAILY NEWS”
* GOŚCIE W POKOJU
Na polecenie zwierzchnika szybko znaleźliśmy się w naszym departamencie.
Zapracowanej Monice rzuciliśmy „cześć” i weszliśmy do gabinetu szefa. Jeszcze nie
ochłonęliśmy na dobre, a pan Tomasz już wręczył mi ów dziwny faks. Czytałem go,
stojąc przed biurkiem zwierzchnika.
Treść depeszy była oszczędna, a przez to niezwykle intrygująca.
Witam, Panie Samochodzik! Czy może Pan przylecieć do Lerwick? Wszystkie koszty
pokrywam. Znalazłem wrak U-Boota na Szetlandach. Dziwna sprawa. Na miejscu wszystko
wytłumaczę. Niech pan mnie szuka w pensjonacie Glen Orchy House. We czwartek. Proszę o
absolutną dyskrecję.
Jorgen Jorgensen
Odręczny podpis Norwega był zniekształcony przez faks, ale miałem powody sądzić,
że to on jest autorem tych kilku linijek. Znałem bowiem jego zamaszysty,
ekstrawagancki podpis. Podczas wspólnych przygotowań do operacji „Skarby
wikingów” - jaka miała miejsce kilka lat temu - musieliśmy załatwiać ze stroną
norweską mnóstwo formalności. Jorgensen był kooperantem w tym przedsięwzięciu i
złożyliśmy na dokumentach dziesiątki naszych podpisów obok jego bohomazu -
identycznego do tego widniejącego na dole depeszy.
- I co o tym sądzisz? - pan Tomasz zabrał list i rzucił na niego okiem.
- Zastanawiające - odparłem bez namysłu.
- To za mało, żeby polecieć do Lerwick. Gdzie to w ogóle jest? W Szkocji?
- Na Szetlandach.
- Dlaczego nasz stary znajomy nie zostawił numeru swojej komórki? - zastanawiał
się szef. - Czemu osobiście nie zadzwonił?
- Tak, to bardzo dziwne - zamruczałem.
Zabrałem szefowi depeszę i podałem ją Merkury.
- Czy jesteś w stanie na podstawie tej wiadomości powiedzieć cokolwiek o jej
autorze? - zapytałem dziewczynę.
- Paweł! - zagrzmiał szef. - Nie czas na żarty.
- Niech pan da jej szansę.
Merkury niechętnie wzięła ode mnie kartkę papieru. Przez chwilę czytała wiadomość
napisaną przez Jorgensena w języku angielskim. Znała języki obce, więc nie miała
najmniejszych trudności z odczytaniem treści depeszy. Nie odzywała się. Wreszcie
zamknęła oczy i zaraz je otworzyła.
- Nie wiem - kręciła głową. - Jestem zdenerwowana. To tylko kopia listu. Gdybym
posiadała oryginał faksu, to może wtedy...
Pan Tomasz machnął zrezygnowany ręką i już miał otworzyć usta, gdy Merkury
zaczęła mówić.
- Autor listu to mężczyzna odważny...
13
- Zgoda, ale sugeruje to jego zawód - mruknął zniecierpliwiony szef. - To
poszukiwacz wraków.
Ręką dałem mu znak, żeby nie przeszkadzał dziewczynie. W tym czasie Merkury
zamknęła oczy.
- Odważny i nieco lekkomyślny - nadawała dalej. - Ma problemy... tak, czuję to
wyraźnie. Problemy. Wisi nad nim miecz Damoklesa. Tylko tyle mogę powiedzieć.
- Problemy - powtórzył szef. - Kto ich nie ma. To za mało, żeby polecieć do
Lerwick. Co ja powiem pani minister? że nasz służbowy jasnowidz czuje zło wiszące
nad Jorgensenem? I że musimy to natychmiast sprawdzić, więc prosimy o wypisanie
delegacji na Szetlandy? Jorgensen nie jest naszym współpracownikiem. Jego prośba
ma charakter prywatny, a my nie mamy czasu zajmować się problemami obcych ludzi.
Moim zdaniem, należy odpisać Jorgensenowi i żądać bliższych wyjaśnień. A może to
jakiś żart?
Merkury znowu zamknęła oczy.
- To nie żart - wyszeptała. - To problemy. Widzę krew i przemoc.
- Jaki jest numer nadawcy na faksie? - zapytałem ją.
Dziewczyna podała mi kilka cyferek. Wystukałem je szybko i otrzymałem
połączenie z Szetlandami. Włączyłem zestaw głośnomówiący, żeby wszyscy obecni w
gabinecie słyszeli moją rozmowę.
- Glen Orchy House, słucham - usłyszeliśmy kobiecy głos.
Niemłoda niewiasta mówiła w jakimś angielskim „zrzędliwym” slangu, z twardym
akcentem zdradzającym wyspiarskie pochodzenie.
- Dzień dobry - odezwałem się. - Czy może mi pani powiedzieć, w którym pokoju
zatrzymał się pan Jorgensen?
- Kto taki?
Głos w słuchawce chrypiał, w tle zaś coś nieznośnie szumiało.
- Jorgen Jorgensen - odpowiedziałem. - Norweg.
- Norweg? Bywają tu Norwegowie.
- Wysoki blondyn z opaloną twarzą.
- Olbrzym z twarzą? - powtórzyła niedokładnie. - Przypominam go sobie. Pan
Jorgensen zarezerwował dzisiaj rano pokój.
- Czy teraz mieszka w państwa hotelu?
- Nie. Przyszedł prosto z morza. Pamiętam, że był zdenerwowany, jakby coś się
stało. Nie mógł się do kogoś dodzwonić w jakimś ministerstwie. Mówił, że tam ciągle
jest zajęte. Zarezerwował tylko ten pokój na czwartek, a na koniec kazał mi wysłać
faks za granicę. Udało mi się po półgodzinie.
- Może do Polski?
- Chyba tak.
- I nie zostawił żadnej innej informacji?
- A kto pyta? - nagle kobieta stała się czujna. - Kim pan jest?
- Nazywam się Daniec. To do mnie pan Jorgensen wysłał faks. A właściwie do
mojego szefa.
- Doprawdy? To dlaczego o niego pytacie? Chyba wiecie więcej ode mnie.
- W depeszy prosił nas o przyjazd do Lerwick - wyjaśniłem. - W czwartek. Do
państwa hotelu.
14
- Zapraszamy! Miejsca u nas dużo, a pokoje nie są drogie. I blisko promu.
- A co tak ciągle szumi w tle? - zainteresował mnie ów dziwny, męczący dźwięk po
drugiej stronie linii.
- Wiatr. Na Szetlandach mamy sztorm.
Więcej informacji nie udało się wyciągnąć od właścicielki hotelu w Lerwick. Stała
się podejrzliwa. Lecz rozmowa potwierdziła jedno - Jorgensen był zdenerwowany i
potrzebował naszej pomocy. Potwierdziła się rezerwacja pokoju na czwartek w Glen
Orchy House, a więc wszystko wskazywało na to, że potężny „wiking” naprawdę nas
oczekiwał. Próbował się do nas dodzwonić i wyjaśnić o co chodzi, ale nasza
ministerialna centrala była zajęta. Poirytowany, a może nawet zdesperowany Jorgen
opuścił hotel, zostawiając właścicielce faks do wysłania. Tam musiało dziać się coś
złego. Jorgensen nie miał czasu. I dokąd udał się w sztormową pogodę? Wypłynął w
morze? Jak go znałem, było to możliwe.
Popatrzyliśmy na Merkury z niemałym podziwem.
- A nie mówiłam - posłała szefowi uśmiech zakrapiany odrobiną satysfakcji. - Moja
wersja się potwierdziła. Jakiś wysoki facet ma problemy. Prawda?
- Przyznaję - szepnął pan Tomasz. - Źle cię oceniłem. Twoja wizja została
jednoznacznie potwierdzona. Tylko że na podstawie tych niepokojących danych nie
możemy polecieć do Lerwick.
- Dlaczego? Dzisiaj mamy wtorek. Zdążymy.
- Nie, nie - zaprotestował szef. - Problem nie jest natury technicznej, a formalnej.
żeby odwiedzić służbowo Szetlandy, musiałbym zdobyć delegację. A pani minister nie
podpisze mi wyjazdu. To jest pewne jak dwa razy dwa.
- To ja panu mówię - Merkury zrobiła krok w stronę biurka - że znam kogoś, kto
wpłynie na decyzję pani minister.
- Mecenas? - palnąłem. - Ten od pieska? Merkury przytaknęła.
- Nie, nie, nie - bronił się szef. - Nie możemy polecieć na Orkady...
- Na Szetlandy! - poprawiła go dziewczyna.
- Wszystko jedno. Na Wyspy Fidżi też nie polecimy. Nawet jeśli pani minister
wypisze tę delegację, to po pierwsze, departament nie ma funduszy, a po drugie,
czekają nas tutaj obowiązki.
- Czy ten Jorgensen jest człowiekiem rzetelnym? - zapytała nas Merkury. - Czy jest
gołosłowny?
- No cóż, miał trochę grzeszków na sumieniu - odpowiedziałem. - Ale to człowiek
honoru.
Pan Tomasz potwierdził moją opinię skinieniem głowy.
- Jeśli zatem wasz norweski znajomy obiecał pokryć koszty naszej podróży, to chyba
dotrzyma słowa?
- Tak - skinąłem głową.
- No to problem finansowy mamy z głowy.
- Pozostaje drugi. Nie możemy opuścić biura.
- Wszyscy nie możemy, ale ja, na przykład, mogę lecieć na Szetlandy.
- Dziewczyno! - załamał ręce szef. - To niebezpieczna misja! Jorgensen to odważny
chłop. Prawdziwy wilk morski! Jeśli taki człowiek ma kłopoty i prosi nas o pomoc, to
znaczy, że jest w niezłych tarapatach.
15
- A my jako dobrzy chrześcijanie musimy go ratować - uśmiechnęła się Merkury. -
Odmówi mu pan pomocy? Zostawi na pastwę losu? Przecież nawet nie wiemy, co mu
grozi.
- Spróbuj to przeczuć - zaproponowałem.
- Wyczuwam jedno - popatrzyła na mnie ze śmiertelną powagą. - Wasz norweski
żeglarz jest w niebezpieczeństwie. Nie chodzi tu o sztorm, panowie. Ludzie są dla
niego zagrożeniem. Źli ludzie.
Pan Tomasz przecierał szkła okularów o koszulę i myślał intensywnie przed
podjęciem sensownej decyzji. Już inaczej traktowaliśmy przepowiednie dziewczyny.
Czuliśmy też intuicyjnie, że Jorgen ma kłopoty.
- Mój znajomy przekona panią minister, żeby wypisała te delegacje - Merkury
przerwała milczenie panujące w gabinecie. - Polecę tam z Pawłem. Lepiej się poznamy
i odnajdziemy tego waszego Jorgensena.
- Stop - szef powstrzymał ją gestem uniesionej ręki. - Nikt z nas nie może polecieć
służbowo. Na to się nie zgodzę, to nie byłoby w porządku wobec podatnika. Nie za to
nam płaci. Ale pomóc Jorgensenowi musimy, więc jeśli ktoś z nas tam poleci, to
wyłącznie prywatnie. Jorgensen zadeklarował się pokryć koszty naszej podróży i
pobytu na Szetlandach, tak więc nikt z nas nie będzie musiał brać z banku kredytu. A
Czersk może poczekać. Jednakże na Szetlandy poleci wyłącznie Paweł. Wysyłam go
na urlop.
Oto za mnie zdecydowano co mam robić. Pan Tomasz nawet nie zapytał mnie o
zdanie, wysyłając na Szetlandy. Inna sprawa, że sam bym mu to zaproponował.
Widocznie nie tylko Merkury umiała czytać w ludzkich myślach.
- Panie Tomaszu - jęknęła zawiedziona. - A ja?!
- Paweł zna Jorgensena. Jest zaprawiony w bojach i zna się na żeglarstwie. Zobaczy,
co jest grane i da nam znać, wtedy może dołączysz do niego. Nie mogę wysłać cię,
dziecino, z Pawłem, gdyż byłby to wielki nietakt wysyłać do pomocy Jorgensenowi
nieznaną mu osobę. Przecież on wyraźnie prosił o dyskrecję. Ponadto zwrócił się do
mnie o pomoc, a Paweł wyjątkowo mnie zastąpi, bo jak wiecie w piątek rano mam
prestiżowe spotkanie w ambasadzie niemieckiej, na którym muszę być. No i nie
możemy naciągać Jorgensena na dodatkowe koszty. Jest jeszcze coś, moja panno. Nie
możesz w pierwszych dniach nowej pracy pójść od razu na urlop. Jakby to wyglądało?
A Paweł już dawno nie miał urlopu.
- To prawda - wtrąciłem.
Merkury była w dalszym ciągu niepocieszona. Stała na środku gabinetu z
zamkniętymi oczami.
- Już i tak wiele zrobiłaś w tej sprawie - ciągnął dalej szef nieco rozbawiony jej pozą.
- Przekonałaś mnie dzisiaj, że jesteś nie tylko sprytna i umiesz myśleć, ale że masz
duże zdolności w dziedzinie parapsychologii. Lecz teraz powinnaś zgłębić tajniki
zawodu detektywa. Każdy detektyw musi przede wszystkim nauczyć się cierpliwości.
Przeżyłem dziesiątki przygód i wierz mi, że cierpliwość jest tak samo cenna jak
umiejętność dedukcji czy walki wręcz.
Usiadła na krześle. Cały czas miała zamknięte oczy i zachowywała się jak
nawiedzone medium.
- Dobrze się czujesz? - zapytaliśmy ją.
16
- Dobrze - otworzyła oczy i ciężko westchnęła. - Nie polecę. Niech tak będzie.
Nawet specjalnie się nie denerwuję. Przed chwilą miałam wizję. Spotkamy się z
Pawłem na jachcie. Niedługo. Teraz nie pojadę na Szetlandy, ale co ma wisieć, nie
utonie. Już wkrótce dołączę do Pawła. I to szybko. Szybciej niż nam wszystkim się
wydaje.
Szef odetchnął z ulgą, że w końcu dała się przekonać i już nie nalega na wyjazd ze
mną. Ale wtedy żaden z nas nie wierzył, że jej nowa wizja sprawdzi się w tempie
błyskawicznym. Chyba nawet ona nie była o tym do końca przekonana.
Następnego dnia rano siedziałem już w samolocie tanich linii lotniczych i
obserwowałem przez okrągłe okienko niebieskie wody Morza Północnego.
Przelatywaliśmy nad kanałem La Manche, ponad skupiskami chmur, i z nudów
liczyłem statki oraz większe łodzie. Potem wielką wodę zamknął długi klif
południowego wybrzeża Anglii, który z wysokości upodabniał się do cienkiej, jasnej
wstążki odcinającej wyspę od morza.
Przesiadkę miałem w Londynie. Z Heathrow odlatywał na Szetlandy codziennie
jeden samolot. Ażeby na niego zdążyć musiałbym zjawić się w stolicy Anglii
wczorajszego wieczora, przenocować i z samego rana wsiąść do niego. Niestety -
wczoraj wieczorem nie byłem jeszcze spakowany. Z ledwością zdążyłem na poranny
lot do Londynu. W tej sytuacji pozostało mi dotarcie drogą powietrzną do któregoś z
większych miast Szkocji i złapanie czegoś stamtąd do Lerwick.
Wybrałem Aberdeen - portowe miasto o klasycystycznej i neogotyckiej zabudowie,
które swoje bogactwo zawdzięczało ropie naftowej eksploatowanej na Morzu
Północnym. Zbudowano je niemal w całości z granitu. Położone na północno-
wschodnim wybrzeżu Szkocji zmagało się ono od wieków z surowym morskim
klimatem.
Do pochmurnego Aberdeen dotarłem późnym popołudniem. Szczęśliwie udało mi
się złapać jeszcze ostami samolot linii Loganair odlatujący do Lerwick. Porządnie
zmęczony nie potrafiłem usnąć w niedużym Saabie 340 z uwagi na niesprzyjające
warunki atmosferyczne. Od morza silnie wiało, wokół nas huczało i potrząsało nami
jak niewprawna ręka kołysząca do snu niemowlaka. Pod nami fale dochodziły do
dwóch, trzech metrów wysokości. Sztorm wprawdzie cichł i woda się uspokajała, ale
widoczność wciąż była słaba.
Zastanawiałem się wtedy, co dzieje się z Jorgenem? Przypomnę, że był on synem
norweskiego producenta sonarów i sprzętu jachtowego, a przy tym podróżnikiem i
poszukiwaczem wraków, choć lubiącym się otaczać podejrzanymi osobnikami.
Kilka lat temu pływaliśmy razem na przepięknym jachcie po wodach Zalewu
Wiślanego i Zatoki Gdańskiej, a przygoda ta miała w sobie posmak prawdziwego
dreszczowca. Dokąd zatem udał się Jorgen po wizycie w Glen Orchy House? Czy
wypłynął w morze podczas sztormu? I co takiego znajdowało się we wraku niemieckiej
łodzi podwodnej ?
Nie udało mi się dostrzec z lotu ptaka całego zarysu szetlandzkich wysp, gdy
schodziliśmy do lądowania na południowym ich skrawku, a chmury zasłaniały
widoczność. Lotnisko w Sumburgh wybudowano na hektarach pastwisk w bliskim
sąsiedztwie plaży tworzącej tu rodzaj niskiego klifu, z widokiem na urzekające swoją

17
surowością wzniesienia na pomocy. Budynki portu lotniczego to kilka baraków i
piętrowy klocek, nie licząc betonowego pasa ciągnącego się na linii północ-południe.
Po przejściu zaś przez drogę ukazuje się widok sprzed trzech tysięcy lat - są to
pobliskie ruiny Jarlshof z wczesnej epoki żelaza, wyrastające z miękkiego zielonego
torfu, ze swoimi lochami i pozbawionymi dachów domostwami.
Do stolicy Szetlandów, Lerwick wybrałem się taksówką.
Pomarszczona twarz taksówkarza była pogodna, czego nie można było powiedzieć o
pogodzie. Opary morskiej mgiełki mieszały się z drobnymi kropelkami deszczu i
tworzyły delikatną zasłonę unoszącą się w powietrzu, wciąż poruszaną przez
podmuchy znad morza. Już wkrótce deszcz przestał siąpić, ale wciąż kropiło,
ograniczając widoczność. Mętne wody rozhuśtanego morza ukazały mi się kilkakrotnie
zza licznych pagórków i zakrętów - czasem z lewej, innym razem z prawej strony.
Droga prowadziła dobrą asfaltową wstążką ciągnącą się przez nieliczne osady i wsie,
opadała lub wznosiła się, omijała nieużytki, wrzynała się w zielone łąki, na której pasły
się krowy lub przemieszczały się kucyki, a widok zmieniał się z każdą pokonywaną
milą.
Do Lerwick było niecałe osiemnaście mil.
- Biegnij, króliczku, biegnij, króliczku... - podśpiewywał pod nosem taksówkarz -
biegnij, biegnij, biegnij.”
Po chwili wyjaśnił mi, że kiedy spadły na Szetlandy pierwsze niemieckie bomby
podczas drugiej wojny światowej, pierwszą ich ofiarą padł właśnie biedny szarak.
Historia nieszczęśliwego królika utrwaliła się w świadomości ludzkiej w postaci tego
oto niewinnego wierszyka dla dzieci.
Mijaliśmy kolejne wsie, zbliżając się sukcesywnie do Lerwick. Fleck, Turniebrae,
Boddam. Krajobraz się ustatkował i szosa prowadziła monotonnie przez pofalowane
połacie zielonych pastwisk i nieużytków. Od Boddam zbliżyliśmy się nieco do morza
na wschodnim wybrzeżu wyspy - przed skrzyżowaniem na Clumie pokazało się w dole
z prawej strony. Szare. Z lekkim szmaragdowym odcieniem.
Gniewne. Z wiszącymi nad jego powierzchnią kłębami pary wodnej. Znowu zaczęło
kropić. Przestało dopiero przed Levenwick, uroczą osadą opadającą ku morzu i
otoczoną od zachodu wyższymi wzniesieniami, które opasała serpentyna biegnącą nad
samym klifem zatoki Channer Wick. Wreszcie w Gulberwick skręciliśmy w prawo na
zachód i asfalt wyprowadził nas na szczyt pagórka, z którego ujrzałem położone w dole
miasto - duże skupisko niskich budynków wypełniające dolinkę nad samą odnogą
morza wdzierającą się między stolicę Szetlandów a sąsiednią wyspą Bresslay. To było
właśnie Lerwick! Pojawiły się pierwsze uliczne latarnie, już zapalone i czekające na
zmrok, droga zaś łagodnie sunęła w dół ku miastu.
Zostawiliśmy po lewej stronie małe jeziorko i wjechaliśmy w gęstą zabudowę, którą
tworzą tutaj najczęściej jasne i szare domy o ciemnych dachach, im bliżej morza, tym
budynki stawały się wyższe i efektowniejsze. Krętą Breiwick Road oddaliliśmy się od
centrum z przyległym doń portem i statkami, kierując się do południowej części miasta,
nad samym brzegiem morza.
Zapytałem kierowcę o brzmiące z angielska słowo „wick”, tak często pojawiające się
w nazwach miejscowości.
- Jest odpowiednikiem angielskiego „knot” - wyjaśnił.
18
- A zatem „węzeł” albo „supeł”?
- Na naszych wyspach oznacza jednak małą zatokę. Tutaj mamy ich wiele.
Piętrowy pensjonat o brzoskwiniowej fasadzie, Glen Orchy House, ulokował się przy
Knab Road - ulicy biegnącej w kierunku centrum. Stojąc przed wejściem do długiego
budynku, miało się ładny i częściowo ograniczony przez inne domy widok na położony
w dole port. Czułem się zmęczony, ale zarazem byłem szczęśliwy, że oto podróż
dobiegła kresu i znajduję się w uroczym miejscu. Wokoło było cicho, spokojnie,
naliczyłem dosłownie kilka parkujących samochodów, wszędzie pachniało morzem i
atlantyckim wiatrem, który mruczał i zawodził między domami.
Podziękowałem taksówkarzowi. Zapłaciłem i zmęczonym krokiem udałem się z
bagażem do recepcji. W przestronnym i miło urządzonym holu zapytałem siedzącą za
kontuarem kobietę o Jorgensena. Była to ta sama niewiasta, z którą rozmawiałem dwa
dni temu przez telefon. Na żywo sprawiała wrażenie bardziej uprzejmej. Miała białą
twarz z osadzonymi głęboko w czaszce bystrymi oczami.
Spotkało mnie rozczarowanie. Nie chodziło, rzecz jasna, o moją rezerwację. Pokój
gościnny czekał na mnie na pięterku - przytulny i wysprzątany.
- Przykro mi - odpowiedziała właścicielka. - Pana Jorgensena nie ma. Od dnia, w
którym dokonał rezerwacji, nie pojawił się więcej. A miał dzisiaj tu przyjść.
- Może jeszcze wpadnie.
- Pewnie tak.
Wręczyła mi klucze i zaprosiła do jadalni na „dinner”. Z przestronnego pokoju o
ścianach w kolorze dojrzałej moreli miałem doskonały widok na uciekającą w dół, ku
portowi, ulicę. Knab Road milczała oświetlona kilkoma latarniami.
Po prysznicu leżałem na wygodnym łóżku przez kwadrans z zamkniętymi oczami.
Jak zawsze w takich chwilach nie mogłem zasnąć, pomimo zmęczenia podróżą. W
końcu ubrałem się i zszedłem na dół. W holu nie było Jorgensena.
Właścicielka wzruszyła ramionami, widząc moją zrezygnowaną minę. Ręką
wskazała drzwi prowadzące do jakiejś sali na uboczu. To była jadalnia, eleganckie
pomieszczenie, którego wysokie okna w drewnianych, solidnych ramach wychodziły
na Knab Road. Para starszych ludzi siedząca w kącie zerknęła na mnie przelotnie, ale
zaraz utkwiła wzrok w talerzach wypełnionych apetycznie wyglądającą zupą. Przy
barku siedział jeszcze starszy osobnik w zamszowej marynarce, który był zajęty
opróżnianiem szklanki z grubego szkła, wypełnionej bursztynowym napojem.
Delektował się whisky i nie interesowali go goście hotelowi.
Zamówiłem mocną kawę i kotlet z frytkami. Jadłem z apetytem, choć cały czas
spoglądałem przez okno na pustą i słabo oświetlona ulicę. Zaczynałem się
denerwować.
Po dwudziestej pierwszej wyszedłem z hotelu, zniecierpliwiony oczekiwaniem.
Właścicielce przekazałem, że idę się przejść do portu i gdyby wreszcie zjawił się
Norweg, niech łaskawie zadzwoni do mnie na komórkę.
Kameralne uliczki prowadziły mnie ku centrum między schludnymi domami oraz
kamieniczkami utrzymanymi w surowej i oszczędnej bryle architektury. W głowie
miałem jeszcze wiosenny, typowo nadwiślański obraz Warszawy i Czerska, majowe
rozwydrzenie polskiej przyrody, tutaj zaś dmuchał od morza atlantycki wiatr i siąpił
deszcz o posmaku słonej bryzy. Czułem się dziwnie lekki, odprężony, zapominałem na
19
chwilę o mojej misji; nic dziwnego, że dopiero za dużym skrzyżowaniem Knab z
Breiwick Road zorientowałem się, że ktoś za mną idzie.
Latarnie opadającej w dalszym ciągu w dół Knab Road były moimi jedynymi
przewodniczkami. Nie skręciłem w bok, gdyż chciałem dotrzeć do centrum Lerwick i
wśród ludzi spróbować zgubić idącego za mną człowieka. Lepiej było nie wałęsać się
po pustych i ciemnych zaułkach nieznanego miasta.
Na najbliższym placu zerknąłem dyskretnie za siebie na Knab Road. Jakiś
mężczyzna szedł niemal ocierając się o ograniczający stromą uliczkę kamienny murek.
Wydawało mi się, że był to ten sam osobnik, który w barze mojego pensjonatu popijał
whisky. Postanowiłem dalej prowadzić tę grę, choć po raz pierwszy od wylądowania na
wyspie poczułem autentyczne poruszenie, ożywienie, bliższe podekscytowaniu, niż
strachowi. „Coś tutaj nie gra” - myślałem schodząc w dół.
„Ten, który za mną idzie, musiał na mnie czekać w hotelowej restauracji, a to
znaczy, że wiedział, kim jestem i w jakim celu przybywam do Lerwick. Kim zatem jest
ten nie wylewający za kołnierz mężczyzna w starszym wieku?”
Mijałem rząd parkujących po mojej prawej ręce samochodów, za którymi teren
opadał zboczem ku wodzie, moja uliczka zaś zakręcała nieco w lewo. Przyspieszyłem
kroku. Po części dlatego, żeby zmusić śledzącego mnie osobnika do wysiłku, a trochę z
powodu dużego spadku terenu. Za zakrętem znalazłem się w ładnej części miasta
leżącej na poziomie morza. W pustej przestrzeni między kamiennymi budynkami przy
zakręcie uliczki ujrzałem stojący w głębi portu duży statek. Odbiłem w lewo. Mokry
kamienny bruk wąskiej uliczki wciskał się między ładniejsze kamieniczki. Tutaj
zaczynała się dzielnica handlowa pełna sklepów, punktów usługowych i siedzib firm.
Mężczyzna idący za mną zniknął mi z oczu. Za zakrętem zwolniłem, żeby go nie
zgubić. Mój plan był prosty i przewidywał kontakt wzrokowy z intruzem. Chciałem go
zwabić do jakiegoś zaludnionego miejsca. I trzymałem się uliczki biegnącej
nabrzeżem.
Za zakrętem stała wysoka i jasna bryła kościoła, a za balustradą Church Road roiło
się od cumujących w porcie jachtów. Za dnia musiał to być piękny widok. Białe
kadłuby przytulonych do siebie łodzi przypominały pewnie gruchające gołąbki.
Na ulicy pojawiło się więcej spacerujących, ubranych w skafandry lub
przeciwdeszczowe płaszcze ludzi. Zagęszczenie piętrowych domów zdradzających
normandzkie dziedzictwo kulturowe tworzyło tutaj swego rodzaju parawan dla
pozostałej części miasta, chroniąc je przed atakującym deszczem i wiatrem od morza.
Trzeba jednak dodać, że atlantycka bryza straciła na sile. Ociepliło się nieco, choć
wciąż delikatnie siąpiło.
Zostawiłem z tyłu kościół i kroczącego za mną jegomościa. Minąłem po prawej
stronie molo i stanąłem na esplanadzie, jakbym zastanawiał się, dokąd pójść.
Udawałem normalnego turystę. Wybrałem dalszy marsz nabrzeżną ulicą, ale do
promu nie doszedłem. Skręciłem w lewo w wąską uliczkę rozdzielającą dwa piętrowe
budynki z charakterystycznymi wieżyczkami, których handlowy charakter wieszczyły
dwa szyldy: „Westside Fishermen Ltd.” i „Clydesdale Bank”.
Kiedy oddaliłem się od portu, znalazłem się w dzielnicy przypominającej popularną
Starówkę, jaką spotkamy w prawie każdym europejskim mieście i miasteczku. Niska
zabudowa tworzyła gąszcz uliczek, a wąskie przejścia między kamienicami i nierzadko
20
strome, zmoczone deszczem chodniki, łączące niższe i wyższe tarasy, dodawały temu
miejscu tajemniczego charakteru. W pewnym sensie było tutaj ciasno, przytulnie jak
podczas wakacji w nadmorskim kurorcie.
Upewniwszy się, że nie zgubiłem mojego „plastra”, wszedłem do pierwszej
napotkanej restauracji na Commercial Street.
Wewnątrz typowo brytyjskiego szynku nie było gwarno, ale z trudnością znalazłem
wolny stolik. Kiedy podeszła do mnie kelnerka ubrana dla odmiany na sportowo, w
normalne dżinsy i sweterek, do lokalu wszedł nieznajomy. Przemknął szybko między
stolikami i zajął jedyne wolne miejsce przy barku.
Widziałem jak przypala papierosa drżącą ręką, mruczy coś do barmana, a potem
odbiera szklaneczkę whisky z lodem. Kiedy zerknął dyskretnie w moją stronę,
odwróciłem wzrok od baru.
Piłem smaczną kawę i od czasu do czasu zatrzymywałem wzrok na plecach
mężczyzny siedzącego przy kontuarze. Był średniego wzrostu blondynem o
rzedniejących i zlepionych od deszczu włosach. Typ przeciętny, nijaki. Wiek około
sześćdziesięciu lat. Zamszowa marynarka ze skórzanymi łatami na łokciach i
sztruksowe spodnie były solidnie wytarte. Jednakże kupione przed laty ubranie było
dobrej jakości. „Może faceta nie stać dzisiaj na nowe?” - zabawiałem się w Sherlocka
Holmesa, który był mistrzem w myśleniu dedukcyjnym. „Kim jest? Miejscowym
bankrutem?” Wykluczone! Nie stać by go było na whisky, a o ile zdążyłem się
zorientować nie był to ani pierwszy, ani ostatni jego drink tego wieczora. Na turystę też
nie wyglądał. Miał coś z kosmopolity i pasowałby do każdego zakątka północnej
Europy. Czym się zajmował? Może był gangsterem? Też nie. Już bardziej pasował na
księgowego. Albo pisarza.
Jakoś nie chciało mi się wierzyć, że ten facet współpracuje z Jorgenem.
Nie dopiłem kawy. Kiedy mężczyzna wlewał w siebie odrobinę whisky, ruszyłem
pędem do wyjścia. Na ulicy szybko wyminąłem grupki ludzi i wycofałem się w stronę
promu. Biegłem uliczką wciśniętą między dwoma budynki z charakterystycznymi
wieżyczkami. Na tyłach spółki „Westside Fishermen Ltd.” biegły wąziutkie i pnące się
do góry schodki prowadzące na wyższy taras po prawej stronie.
Ukryłem się w głębi tego przejścia, w miejscu dobrze zacienionym. Czekałem.
Założyłem, że śledzący mnie człowiek zauważy moje zniknięcie i zaniepokojony
opuści lokal. „Nie będzie mnie szukał w innej części centrum” - próbowałem myśleć za
niego. „Pewnie zakłada, że wracam do hotelu i wybiorę drogę powrotną nabrzeżem.
Nic nie ryzykuje. Nawet jeśli mnie zgubi, wróci po prostu do Glen Orchy House.”
Jak się tego spodziewałem, mężczyzna w zamszowej marynarce mignął mi w
prześwicie między budynkami. Odczekałem chwilę i zszedłem po schodkach w dół.
Skręciłem w prawo za róg siedziby spółki. Człowiek w zamszowej marynarce stał na
esplanadzie twarzą do oświetlonego promu. Obejrzał się kilka razy na boki, ale nie
potrafił mnie dojrzeć. Nie przyszło mu do głowy, że jestem tuż za nim. Natychmiast
znalazłem się za jego plecami. Przyłożyłem do jego lędźwi wskazujący palec i
szturchnąłem go nim.
- Proszę się nie ruszać - szepnąłem nieznajomemu do ucha po angielsku.

21
Zasyczał z bólu, gdyż nie byłem delikatny. - To lufa mojej trzydziestki ósemki wbija
się w pański kręgosłup. Nie wpływa to dobrze na zdrowie. Niektórzy nawet od tego
umierają.
Paplałem, wiem. Pewnie naczytałem się tanich kryminałów, ale w tej chwili Żadna
inna zagrywka nie przyszła mi do głowy. O dziwo, ta moja żałosna gadka
poskutkowała. Mężczyzna drgnął. Nie obejrzał się za siebie ani razu i stał nieruchomo
jak posąg. Wyczekiwał w napięciu na dalszy rozwój wypadków.
- Co dalej? - zapytał po angielsku z twardym akcentem, zdradzającym dalekie od
brytyjskiego pochodzenie. Zaraz sobie jednak przypomniałem, że ludzie na
Szetlandach mówią specyficznym dialektem, który nie jest ani brytyjski ani szkocki, a
pobrzmiewa raczej norweskim, stąd wiele popularnych tutaj słów i zwrotów jest
niezrozumiałych dla Anglika czy Szkota. - Ma pan pozwolenie na broń?
- Czy to takie ważne dla przyszłego nieboszczyka?
Zastanawiał się nad sensem moich słów.
- Nie odważy się pan pociągnąć za spust - odzyskiwał spokój. - To miejsce
publiczne. Nie jest pan chyba mordercą? Moim zdaniem, nie posiada pan tej broni
legalnie.
- Myli się pan - uśmiechnąłem się szyderczo. - Noszę ją od urodzenia. No dobra,
proszę, powiedzieć, kim pan jest?! Widziałem pana w Glen Orchy House. Czekał pan
na mnie.
- Już dobrze, dobrze - westchnął. - Jestem dziennikarzem. Pisuję dla lokalnej gazety
„Daily News”.
- Pismak? - zdziwiłem się.
- Wolę, jak mówią o mnie „dziennikarz”.
Po chwili siedzieliśmy już w jakimś małym, zadymionym barze blisko portu.
Facet zamówił małą whisky z dużą ilością lodu, ja zaś delektowałem się piwem
korzennym o słabej mocy.
- Skąd pan wiedział, że przybędę do Lerwick? - zapytałem go wreszcie.
- Mam swoje sposoby - uśmiechnął się. - Z tego żyję. Lerwick to nie Glasgow ani
Aberdeen. Tutaj wieści rozchodzą się szybko. Wie pan, mam swoje kontakty.
Wystarczy popytać kogo trzeba. Ktoś usłyszał, że niejaki Jorgensen znalazł na morzu
wrak z cennym ładunkiem. Dziwne, że w tej sprawie zatelefonował do Polski i
zarezerwował dla gościa z dalekiego kraju pokój w Glen Orchy House. Zaraz potem
zniknął. Reszty nie muszę chyba tłumaczyć?
- Widział pan może Jorgensena?
- Osobiście nie. Wiem jednak, że to duży chłop.
- To fakt. Niestety, nie zjawił się w hotelu. I nie wiem, gdzie może być. Nie mam
nawet pojęcia, czy wypłynął w morze.
- Jego kutra nie ma w porcie. „Viking” nie cumował tutaj od wtorku. Wiedziałem
tylko tyle, że w czwartek ma przyjechać ktoś z Polski, więc poszedłem dzisiaj do
hotelu. Czekałem na pana, nie wiedząc, na kogo właściwie czekam. Więcej nic nie
wiem - upił trochę whisky i wbił we mnie uważny wzrok. - Czy teraz może mi pan
powiedzieć: co jest grane?
- Wiem niewiele więcej - odpowiedziałem ku jego rozczarowaniu. - Jorgensen to mój
stary znajomy. Razem uczestniczyliśmy w pewnej naukowej operacji na Bałtyku. To
22
było kilka lat temu. aż tu nagle, we wtorek, ten człowiek się odezwał. Przysłał depeszę
do Warszawy, że chce się koniecznie spotkać i że odkrył na dnie Atlantyku U-Boota.
Właścicielka hotelu twierdzi, że był nielicho zdenerwowany.
- Tak, to dziwne - zamruczał dziennikarz.
- Tylko proszę pana o dyskrecję w tej sprawie - stuknąłem moją szklanką o jego. -
żadnych artykułów.
- Za późno - westchnął.
I wyjął zza pazuchy pogniecioną gazetę. Dzisiejsze wydanie lokalnej gazety. Na
stronie drugiej znalazłem krótką notkę:
Dzisiaj do Lerwick przyjedzie sławny detektyw z Polski. Zatrzyma się w jednym z
pensjonatów w południowej części miasta. Tajemnicza wizyta ma związek z odkryciem, jakiego
dokonał na morzu w pobliżu Szetlandów pewien norweski żeglarz. W jutrzejszym wydaniu
zamieścimy szczegóły dotyczące tej sprawy.
G. Hughes
Popatrzyłem na mojego rozmówcę z nieukrywanym żalem.
- Przepraszam - odezwał się. - Taki mam zawód. Ale jak pan chce, będę trzymał
język za zębami. Tylko proszę o wyłączność na duży artykuł. Naprawdę wielki! Jak już
będzie po wszystkim, chciałbym to opisać.
Podał mi rękę.
- Glen - przedstawił się. - Glen Hughes.
- Paweł Daniec - mruknąłem. - Detektyw z Polski.
Wkrótce pożegnałem starego Glena, który wydawał się już nieźle wstawiony.
Wróciłem do Glen Orchy House. Krótka rozmowa w holu z właścicielką przekonała
mnie, że Jorgen jeszcze się nie zjawił.
- Gdyby pan Jorgensen przyszedł - oświadczyłem w recepcji - jestem u siebie na
piętrze.
Udałem się prosto do mojego pokoju z zamiarem drzemki, bo ogarnęło mnie
zmęczenie. Czułem się znużony i zrezygnowany przedłużającą się nieobecnością
Jorgena. Idąc po schodach, pocieszałem się, że w końcu Norweg nie podał w depeszy
konkretnej godziny spotkania w Glen Orchy House i że równie dobrze może wpaść do
mnie przed północą. Jeśli ten niepokorny żeglarz wypłynął w morze a wszystko na to
wskazywało - to trudne warunki atmosferyczne mogły opóźnić przybycie kutra na
przystań w Lerwick. Postanowiłem też nie przejmować się wścibskim dziennikarzem z
lokalnej gazety. „Może pomoc prasy w tej tajemniczej sprawie okaże się moim
atutem?” - pomyślałem, otwierając drzwi.
Wszedłem po miękkim dywanie do środka. Nie zamknąłem jeszcze drzwi, gdy
czyjeś ręce złapały mnie za fraki i rzuciły o ścianę. Zapaliło się górne światło i
trzasnęły z hukiem drzwi. Jeden człowiek przytrzymywał mnie opartego ścianę, drugi,
starszy jegomość, zamknął drzwi od wewnątrz. Żaden z nich nie był Jorgensenem,
chociaż ten starszy miał podobne rysy do mojego norweskiego znajomego.
Młodszy, o piwnych oczach, był silny jak tur. Jak się zaraz przekonałem, nosił imię
Andreas. Tak zwrócił się do niego ów starszy mężczyzna ubrany w dobry ciemny
garnitur i jaśniejszą koszulkę polo.
- Ma broń, Andreas?
- Nie ma, panie Jorgensen - odpowiedział mężczyzna, który dociskał mnie do ściany.
23
Dodam, że rozmawiali w języku norweskim, ale ten fragment dialogu zrozumiałbym
nawet wtedy, gdyby był prowadzony w dialekcie mandaryńskim.
Nie broniłem się. Zaskoczyli mnie - nie da się tego ukryć - i normalnie wykonałbym
jakiś rutynowy chwyt. Ale okoliczności nie były zwykłe. W tej konkretnej sytuacji
zwyciężyła ciekawość - przecież jeden z tych nieproszonych gości nosił nazwisko
sponsora mojego przyjazdu na Szetlandy. Jorgensen! Podobieństwo rysów twarzy nie
było zatem przypadkowe. Ten człowiek był spokrewniony z Jorgenem.
Andreas szybko znalazł gazetę lokalną z artykułem Glena Hughesa.
- Jest czysty. Ma tylko gazetę.
Starszy nakazał ruchem ręki, żeby tamten rzucił miejscowy dziennik w jego stronę.
Zrobił to. Człowiek podający się za Jorgensena złapał go. W dalszym ciągu
przedramię młodszego dociskało moją pierś, próbując wbić mnie w ścianę. Drugą ręką
wyciągnął z kieszeni mojej dżinsowej kurteczki paszport.
- Kim panowie są? - zapytałem ich. - Proszę mnie puścić.
- O, detektyw z Polski - mruknął mój napastnik, zerknąwszy do dokumentu. -
Nazywa się Daniec.
- Puść go, Andreas! - zawołał starszy mężczyzna przeglądający gazetę przy oknie. -
Puść go!

24
ROZDZIAŁ TRZECI
POZNAJĘ TORALFA JORGENSENA * ZNIKNIĘCIE KAPITANA ORAZ DWÓCH
NURKÓW * CZY JORGEN PRZEBYWA W DANII? * SŁAWA PANA
SAMOCHODZIKA * CZARTEREM NA WYSPĘ SAMSO * UCIECZKA JORGENA
CZY PORWANIE? * PRZYSTAŃ W LANGOR * BIAŁY „OLEANDER” I PIĘKNA
DZIEWCZYNA * NIE WYGLĄDAM NA DETEKTYWA * MAPA ZNALEZIONA WE
WRAKU * WYPŁYWAM W SZTORM
Średniego wzrostu mężczyzna o piwnych oczach łaskawie mnie puścił. Usiadłem na
krawędzi łóżka. Andreas stał obok mnie gotowy do natychmiastowego ataku, gdybym
wykonał jakiś niebezpieczny ruch lub jego pracodawca wydał rozkaz do użycia siły.
Jednakże nie miałem zamiaru na nikogo podnosić ręki, zanim nie dowiem się, co
tutaj jest grane? Nie musiałem także się bronić, gdyż przełamaliśmy już pierwsze lody i
zanosiło się na dłuższą pogawędkę.
Starszy człowiek podający się za Jorgensena odłożył gazetę na ławę.
- Nazywam się Toralf Jorgensen - oświadczył jegomość. - Jestem ojcem Jorgena.
Przepraszam za to wtargnięcie do pańskiego pokoju i brutalne potraktowanie. To było
głupie, przyznaję, ale chyba puściły nam nerwy.
- Miło mi pana poznać - bąknąłem. - Czy może mi pan wyjaśnić, co się właściwie
dzieje? Dlaczego Jorgen się nie zjawił? W końcu zaprosił mnie do Lerwick.
- Nie wiem, gdzie jest - wyszeptał zbolałym głosem Jorgensen senior. -W tym cała
rzecz, panie... przepraszam, jak pańskie nazwisko?
- Daniec.
- A tak - pokiwał głową. - Tak więc Jorgen wypłynął nagle we wtorek w morze i
dotąd jego „Viking” nie wrócił do portu. Nikt nie widział kutra w pobliżu Szetlandów
ani nawet na Orkadach czy Wyspach Owczych. Nie dopłynął do żadnej przystani w
Szkocji. Przepadł. Rozumie pan?! Po prostu, ten niepoprawny ryzykant, mój cholerny
syn, przepadł!
Jorgensen senior szybko się opanował. Na pierwszy rzut oka było widać, że to
bogacz, o czym świadczył nie tylko drogi garnitur, ale starannie wypielęgnowane
dłonie i fryzura. Pomimo swoich sześćdziesięciu kilku lat zachował jednak krzepę i
zdrowie. Zauważyłem też, że był to człowiek posiadający pewną charyzmę. Podczas
pierwszego kontaktu bywał szorstki, gruboskórny, lecz ów brak subtelności miał
wymiar ludzki. Gdzieś wewnątrz tego człowieka, nawet gdy stawał się despotyczny,
tliła się szlachetna motywacja. Nie zauważyłem tego od razu. Kiedy wbijają
człowiekowi łokieć w grdykę, trudno o precyzyjne spostrzeżenia. Teraz miałem dość
czasu i spokoju, żeby to stwierdzić Andreas był jego przeciwieństwem. Ubierał się na
sportowo i należał do osobników typu żylastego, choć jego oczy zdradzały osobę
niezwykle inteligentną, a może nawet i przebiegłą. Z pewnością należał do ludzi
zaprawionych w boju. Zdaje się, że wykonywał rozkazy zwierzchników bez
mrugnięcia powieką.
„Takiego człowieka mieć za przeciwnika to zaszczyt” - pomyślałem z ironią.
Kiedy patrzyło się w jego piwne oczy, nie można było wyczytać, o czym ten
człowiek tak naprawdę myśli. Był jak wytrawny pokerzysta. Ukrywał przed światem
swoje myśli.

25
- Andreas jeszcze w poniedziałek był z moim synem na morzu - odezwał się
Jorgensen senior i wskazał głową stojącego nade mną żeglarza. - Od niedzieli zabierali
się do tego żelastwa na dnie oceanu. Razem odkryli ten wrak. W poniedziałek pod
wieczór zacumowali w porcie, ponieważ dalsza eksploracja U-Boota nie była możliwa
z powodu sztormu. Rano we wtorek Jorgen polazł do tego hotelu i wysłał wiadomość
do Polski. Tyle wiemy. Natychmiast po wizycie w Glen Orchy House wsiadł na pokład
kutra i odpłynął z częścią załogi.
- Pomimo sztormu? - zdziwiłem się.
- Tak.
- A pan? - zdziwiłem się, patrząc na Andreasa. - Dlaczego nie popłynął pan ze swoim
kapitanem?
- Nie było mnie wtedy na kutrze. No i nie jestem szaleńcem.
- A tamci? Reszta załogi?
- Kapitan potroił im stawki - uśmiechnął się blado Andreas. - Tak przynajmniej
obiecywał. Uważałem, że to szaleństwo. Ja pierwszy i jedyny wybijałem mu to z
głowy. Nie zgadzałem się na wydobycie z wraka ładunku, czymkolwiek by był. Nie
podczas sztormu. Popłynęli beze mnie, kiedy bawiłem w mieście na zakupach. Kiedy
więc Jorgen, to znaczy kapitan, nie odpowiadał na wezwanie przez radio i nie przybył
do Lerwick na noc, zawiadomiłem obecnego tutaj pana Jorgensena. To było w środę.
Wczoraj.
Jorgensen senior wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki cygaro i zapalił je w
milczeniu. Do moich nozdrzy doleciał korzenny zapach z lekkim ziemistym akcentem.
- Przepraszam - wtrąciłem - ale jaki ładunek przewoziła łódź podwodna?
- Leżała na dnie Atlantyku. Nienaruszona. Jakieś dwadzieścia kilka mil na północny
zachód od Szetlandów. Pracowaliśmy na zmianę nad wejściem do niej. Wreszcie, tuż
przed samym sztormem, dwom naszym ludziom udało się przebić pancerz. Jeden z
nurków, Bjoern, zdążył pobieżnie spenetrować łódź. I to właśnie on, we wtorek z
samego rana, zwiał z drugim nurkiem.
- Zniknęli? - zrobiłem duże oczy.
- Tak.
- A to może świadczyć - wtrącił Jorgensen senior - że on coś znalazł we wraku.
Może ów przedmiot był na tyle cenny, że opłacało mu się wypłynąć w morze inną
łodzią, aby na własną rękę wydobyć z wraka ładunek?
- Tak podejrzewał Jorgen - dodał Andreas. - że Bjoern i ten drugi chcieli go ubiec.
- I nie bacząc na niebezpieczeństwo związane ze sztormem, mój syn wybrał się
rychło w morze.
- Rozumiem - kiwałem głową. - Wygląda na to, że pański syn zaginął.
- Niech pan wypluje te słowa - mruknął niezadowolony.
- Przepraszam, ale okoliczności nie są wesołe. Tym bardziej że zostałem zaproszony
przez Jorgena i nie wiem, co o tym wszystkim myśleć.
- Zapłacę za pański hotel i za samolot - dodał.
- Miło z pańskiej strony, ale nie o to mi chodzi. Zostałem wmieszany w tę dziwną
sprawę, więc próbuję głośno myśleć. Zostawmy konwenanse na inną okoliczność. Nie
dopuszczam do siebie myśli, że Jorgenowi coś się stało, ale musimy znaleźć jakieś

26
racjonalne wyjaśnienie jego zniknięcia. Czy możliwe, żeby zatonął na oceanie podczas
sztormu?
- Sztorm może zatopić każdą łódź - odpowiedział Andreas. - Jorgen to znakomity
żeglarz, ale fale oceanu to potężna siła natury. Nas, żeglarzy, obowiązują na wodzie
zasady, ale reguł nie ma. Umiejętności to wielka rzecz, jednak nie gwarantują one
bezpieczeństwa. Ryzyko jest wkalkulowane w każdy rejs.
Sam o tym dobrze wiedziałem. Rozważałem możliwość zabicia Jorgena przez owego
uciekiniera Bjoerna, ale taktownie nie poruszyłem tej kwestii. Przez chwilę w pokoju
zapanowała cisza.
- Czy już zawiadomił pan policję? - zwróciłem się do Jorgensena seniora.
- Andreas mi to odradził - odpowiedział.
- Uważałem, że lepiej poczekać do pańskiego przyjazdu - wyjaśnił asystent
zaginionego kapitana. Jest pan podobno detektywem, więc chcieliśmy najpierw z
panem się naradzić. Może Jorgen napisał coś interesującego w faksie adresowanym do
pana?
- Nic - bezradnie rozłożyłem ręce i nagle wstałem. Same zagadki. Lecz sprawa jest
prosta. Należy bezzwłocznie zawiadomić tutejsze organy ścigania. Niech rozpoczną
poszukiwania na morzu i wyślą list gończy za Bjoernem.
- Spokojnie, młody człowieku - Jorgensen senior uniósł rękę trzymającą cygaro. -
Tak właśnie bym zrobił, gdyby nie jedna dziwna okoliczność.
- Mianowicie?
- Dzisiaj po południu zapłacono kartą kredytową mojego syna.
- A jak pan się o tym dowiedział? - zdziwiłem się.
- To karta obsługująca rachunek naszej rodzinnej firmy - wyjaśnił szybko. - Rozumie
pan? Jeśli Jorgen jej użył, to znaczy, że...
- Że jest cały i zdrów! - dokończyłem za niego. - Nie popłynął podczas sztormu do
wraka U-Boota, a zawinął do jakiegoś portu.
- Tak! Tylko czemu się nie odzywa? Najpierw myślałem, że po prostu chciał
spenetrować wrak. Ale nawet on, wariat i szaleniec, nie byłby aż takim durniem, żeby
ryzykować zejście na dno podczas sztormu. Musi być inny powód jego zniknięcia.
Moim zdaniem, opuścił Szetlandy z bardzo ważnego powodu, który jest związany z
odkryciem łodzi podwodnej. Tylko co ja powiem policji? Żeby szukali mojego syna na
Szetlandach? Czy w Danii? Bo tam właśnie zapłacił dzisiaj rano za jedzenie w jakimś
marnym hoteliku? To chyba robota dla Interpolu, co? Tutaj na Szetlandach nie ma
podstaw do wszczęcia śledztwa. Kutra nie ma na tych wodach.
- I dlatego mógłby się pan nam przydać - zwrócił się do mnie Andreas.
- Proszę mnie łaskawie oświecić - posłałem obu kwaśny uśmiech.
Byłem zmęczony, ale sprawa zaczynała mnie wciągać. Przede wszystkim należało
odnaleźć Jorgena Jorgensena, bo życie ludzkie było w tej sprawie najważniejsze.
- Poleci pan w rejon Morza Bałtyckiego i odszuka Jorgensena - powiedział jego
ojciec. - Oczywiście za sowitym wynagrodzeniem. Jest pan detektywem, prawda?
Szczerze powiedziawszy pański wygląd zaprzecza tym pogłoskom, że jest pan wielkim
detektywem. Bez obrazy. Wiem jednak, że to rodzaj kamuflażu. Chce pan zmylić
przeciwnika dziecinnym pseudonimem, a tak naprawdę jest pan przebiegły i chytry.
Słyszałem o pańskich osiągnięciach. Nie przypuszczałem tylko, że jest pan taki młody.
27
Nie był to odpowiedni czas na wyjaśnienie, że chodziło mu o pana Tomasza, którzy
w pewnym kręgach obrósł w legendę. Jego śmieszny wehikuł i skromny wygląd jego
samego zmyliły niejednego spryciarza i bandytę. Czasami jednak i mnie z rozpędu
nazywano Panem Samochodzikiem, więc zbyłem milczeniem te wszystkie pochwały.
- Mam pytanie - znowu popatrzyłem na ojca Jorgena. - Czy jest możliwe, żeby jakaś
obca osoba korzystała z karty kredytowej pańskiego syna? Powiedzmy: kobieta.
- Braliśmy to pod uwagę - mruknął i wypuścił z ust gęsty dym. - Jorgen lubi kobiety.
Tak, to jest możliwe. Tylko że karta została wydana niedawno, a on przebywał sporo
czasu na morzu. Nie miał ostatnio czasu dla kobiet.
- Nie pomyślał pan o tych dwóch nurkach? O uciekinierach z kutra? Jeśli zwinęli
Jorgenowi kartę płatniczą, to właśnie oni mogli jej użyć w Danii.
- To też jest możliwe - wtrącił Andreas - i dlatego należałoby te wszystkie
przypuszczenia sprawdzić.
- Tylko po co mieliby to robić? - wątpił starszy mężczyzna. - Uciekli z kartą Jorgena
i płacą nią za śniadanie?
- Zgoda, panie Jorgensen. Ale musimy mieć pewność. A co z dalszą eksploracją U-
Boota? - pytałem dalej.
- Kiedy tylko morze uspokoi się, dokończymy dzieło Jorgena - odpowiedział jego
asystent. - Nowa ekipa nurków jest w drodze.
- Aha, jeszcze jedno - chrząknąłem i wskazałem palcem na gazetę. - Proponuję
skontaktować się z miejscowym dziennikarzem, który koniecznie chce napisać artykuł
o Jorgenie. Może się przydać tu na miejscu. Zna tu każdy klif i muszelkę, rozpoznaje
po węchu każdy bar dobrze zaopatrzony w whisky. Wie prawie wszystko, co dzieje się
w Lerwick.
- Skontaktujemy się z nim. Jak on się nazywa?
- Glen Hughes. Ale to raczej on skontaktuje się pierwszy z wami.
- Okay. Czy w takim razie mógłby pan teraz spakować się i udać z Andreasem na
lotnisko?
- Słucham? - wybałuszyłem ze zdumienia oczy.
- Andreas będzie panu towarzyszył - oświadczył Jorgensen senior i wstał. - Polecicie
z Sumburgh czarterem do Danii. Natychmiast. Szkoda każdej minuty. W Danii dołączy
do was ktoś jeszcze. Przybędzie na miejsce łodzią motorową. Na imię ma Nina. To
moja wnuczka.
Nie zdążyłem pożegnać się z Lerwick. Ba, nawet dobrze nie poznałem Szetlandów
zwanych „wyspami wikingów”. Miały one nordyckie pochodzenie7 i leżały na
umownej granicy wód Morza Północnego i Atlantyku. Jeden jedyny spacer wzdłuż
nabrzeża stolicy i kilku uliczek w centrum był ukoronowaniem długiej podróży z
Warszawy.
Bez snu i odpoczynku miałem udać się w kolejną trasę - tym razem do Danii.
Wyleciałem dziś rano z Polski w celu spotkania się z Jorgenem Jorgensenem, a
ostatecznie miałem pomóc jego rodzinie w odszukaniu go w innej części Europy, bliżej
mojego własnego domu.

7
Wyspy Szetlandzkie należały do 1469 r. do Norwegii. Wtedy to król Christian I wydał swoją córkę
Małgorzatę za Jakuba III Szkockiego. Nie mając stosownej sumy na posag, oddał Szetlandy. Warte
były one wówczas 10 tysięcy funtów.
28
Andreas - który został teraz moim przewodnikiem - wprowadził mnie w tajniki
operacji. Wcześniej - jeszcze zanim moja noga stanęła na pokładzie jednosilnikowego
samolotu turbośmigłowego Pilatus PC-12 wynajętego przez Jorgensena seniora -
skontaktowałem się z szefem w Warszawie i uzyskałem pozwolenie na wyjazd do
Danii. W ten sposób działałem za zgodą zwierzchnika, chociaż oficjalnie w dalszym
ciągu byłem na urlopie. Pana Tomasza zmartwiły niewesołe wieści o Jorgensenie
juniorze i wyraził opinię, że jeśli tylko mogę pomóc w jego odnalezieniu - powinienem
lecieć do Danii. Ucieszył się, że ojciec „wikinga” zgodził się pokryć wszelkie koszty
mojego pobytu za granicą.
W komfortowej, ciśnieniowej kabinie PC-12 mogło z nami lecieć osiem osób.
Oprócz pilota na pokładzie znalazłem się tylko ja i Andreas. Wkrótce wzbiliśmy się na
wysokość około trzydziestu tysięcy stóp i z prędkością ponad pięciuset kilometrów na
godzinę sunęliśmy w przestworzach na wschód. PC-12 dysponował radarem
meteorologicznym, miał pełne wyposażenie przeciwoblodzeniowe i najnowszą
awionikę, które zapewniały niezależność od pogody. Przez owalne okna w kabinie
pasażerskiej nie widziałem niczego z powody nocy. Wiedzieliśmy jednak, że wiał
porywisty wiatr z zachodu. Szum silnika nastrajał do snu, a dyskretne oświetlenie
drzwi pasażerskich i bagażowych działało relaksujące. Włączyłem lampkę do czytania
i zwróciłem się do asystenta zaginionego kapitana.
- O której wylądujemy? - zapytałem.
- Za dwie godziny - ziewnął.
- Gdzie?
- Na wyspie Samso.
Nic więcej nie powiedział. Andreas był raczej gościem małomównym, więc nie
naciskałem. Przede wszystkim obaj byliśmy solidnie zmęczeni i nie chciało nam się
nawet otwierać ust. Z podręcznego bagażu wyjąłem mapę i oglądałem ją resztką sił w
świetle lampki. Samso zwano „perłą Kattegatu”. To nieduża wysepka położona nad
dużą cieśniną Morza Bałtyckiego - Storę Baelt (po polsku znaczy Wielki Bełt).
Leżała między Półwyspem Jutlandzkim a wyspami Zelandią i Fionią, dokładnie nad
północnym wejściem do owej cieśniny, sąsiadując od wschodu z mniejszą cieśniną -
Samso Baelt. Jak podawano w przewodniku, wyspa miała sto trzynaście kilometrów
kwadratowych powierzchni i posiadała małe lotnisko. Naszła mnie refleksja, że bawiąc
nie tak dawno w Lerwick znajdowałem się bliżej Danii, niż będąc w Polsce. Szetlandy
bowiem sąsiadowały z Wyspami Owczymi, należącymi w końcu do Królestwa Danii, a
były oddalone od nich zaledwie o trzysta kilometrów. Teraz miałem znaleźć się na
jednej z kolejnych duńskich wysp, rozrzuconych między Bałtykiem a Morzem
Północnym wokół Półwyspu Jutlandzkiego. Dania posiadała wiele ukształtowanych
przez lodowiec8 wysp - dokładnie czterysta pięć. Tylko osiemdziesiąt dwie wyspy były
zamieszkałe, wiele mniejszych pozostało własnością osób prywatnych. Największa z
nich to, oczywiście, Grenlandia, ale zarówno ją, jak i Wyspy Owcze, Duńczycy
traktowali po macoszemu, gdyż leżały z dala od Skandynawii i były samodzielnymi
jednostkami terytorialnymi.
Przypomnę tylko jeszcze, że Dania to jedna z najstarszych na świecie monarchii.

8
W okresie przedlodowcowym terytorium Danii było stałym lądem
29
Jej królowa Małgorzata II jest autentycznym potomkiem wikingów - z rodowodem
sięgającym Gorma Starego i jego syna króla Haralda Sinozębego, zmarłego w 985
roku9 .
Powróciłem myślami do rzeczywistości. Jeśli Jorgen Jorgensen z nieznanych
powodów opuścił nagle Szetlandy, to co robił w Danii? Skąd ta nieoczekiwana zmiana
planów? Jeśli to on zapłacił kartą kredytową na Samso. „Kartą może dysponować
osoba, która go dobrze zna” - myślałem. „Na przykład kobieta, której wręczył
niedawno kartę płatniczą. Jego ojciec, Toralf, nie musi wiedzieć o wszystkich
miłostkach swojego syna”. Jorgen nie miał żadnego powodu, żeby opuszczać
Szetlandy, tym bardziej że dokonał odkrycia wraka na dnie oceanu! Wkrótce uciekło
dwóch płetwonurków z jego ekipy i Jorgen zaprosił do Lerwick Pana Samochodzika.
Dlaczego zatem nagle uciekł i znalazł się na jednej z duńskich wysp oddalonej od
Szetlandów o tysiąc kilometrów? To wszystko nie miało sensu. Chyba że... został
porwany! Tylko co robili jego porywacze nad Kattegatem?
W pewnym momencie mapa wypadła mi z ręki na miękką wykładzinę podłogową
śmigłowca i zasnąłem.
Obudziło mnie lekkie szarpnięcie za ramię. Przespałem ponad godzinę. Do moich
uszu dolatywał szum samolotowego śmigła, ale nie znajdowaliśmy się nad ziemią.
- Jesteśmy na miejscu - oświadczył cicho Andreas. - Niech pan zabierze bagaż.
Pojedziemy teraz na przystań. Aha, ważna sprawa. Dostałem kilkanaście minut temu
informację, że kuter „Viking” wysłał dziś w nocy w eter wiadomość. „Mayday”
pojawiło się kilka razy i znikło.
- Mayday? - przetarłem zdumione oczy.
- Nie muszę panu tłumaczyć, co to znaczy?
- Nie musi pan. Wezwanie pomocy, o tym wie każdy żółtodziób. A skąd nadano
sygnał?
- Prawdopodobnie „Viking” wziął kurs na Islandię. Ale zanim to ustalą, minie trochę
czasu.
- Islandia - mruknąłem. - Po co Jorgen miałby płynąć na Islandię? Odnalazł wrak na
Szetlandach, jego karta płatnicza wskazuje na ucieczkę do Danii, a jego kuter zmierza
na Islandię. To bez sensu.
- Bez sensu - kiwnął głową.
Opuściliśmy PC-12 i, zabrawszy bagaże, zajęliśmy miejsce w zużytej limuzynie
forda, która czekała już na nas. Na zewnątrz świszczał porywisty wiatr i zdawało mi
się, że nadal tkwię na Szetlandach. Było nieco cieplej niż na północy. Czułem bliskość
morza, atlantyckie powietrze wdzierało się nachalnie w każdą szczelinę pojazdu,
wichrzyło trawę porastającą pobocze pasa startowego.
- Front atlantycki przesuwa się na wschód - odezwał się kierowca taksówki w języku
angielskim. - Przyniesie zmianę pogody. Może być sztorm.
Przez całą drogę omawiał prognozę pogody na najbliższe dni, a my milczeliśmy. Po
kilka minutach jazdy przez otaczającą nas ciemnicę, zamigotały pierwsze światła
ulicznych latarni i domów. Znaleźliśmy się w małej osadzie Langor usytuowanej na

9
Królowa Małgorzata II jest następczynią tego ostatniego w linii prostej i 54 „koronowaną głową” w
państwie duńskim.
30
cyplu. Wnet skończyły się zabudowania i morski wiatr znowu zaczął głośniej
zawodzić. Przed nami wyrosła mała przystań ulokowana w zatoczce odgrodzonej od
morza mierzejami. Tutaj pożegnaliśmy gadatliwego kierowcę i milcząc,
odprowadziliśmy samochód wzrokiem. Andreas wyjaśnił, że nasza łódź to biały
„Oleander”. Czekał na nas przy dłuższym falochronie. Zmęczeni szliśmy z bagażami
ku cumującej ponad sto metrów dalej łajbie, zostawiwszy za swoimi plecami
zabudowania. W dalszym ciągu wiał silny wiatr smagający moją zaspaną twarz, bo
jedyne o czym wtedy marzyłem to wygodne łóżko.
„Oleander” był biały jak kwiat o tej samej nazwie i sąsiadował z niedużą motorówką
oraz miłym dla oka jachtem morskim. Spod pokładu tej ostatniej łajby wydostawało się
do kokpitu światło i dochodziły nas stamtąd odgłosy imprezy - rozmawiano, śpiewano i
czasami brząknęła gitara. Nasza łódź wyróżniała się wśród mrowia innych pływających
jednostek, które znalazły schronienie w tej przystani. To nie był zwykły jacht ani duża
motorówka, a potężna, ekskluzywna łódź motorowa z kilkoma kajutami i przestronną
mesą.
„Musiała kosztować majątek”- pomyślałem.
Andreas szedł przede mną. Zatrzymał się przed trapem, zostawił na molo bagaż i
lekko się kołysząc, wszedł na rufę „Oleandra”.
- Hej, panno Nino! - zawołał. - Jest tam pani?! To ja, Andreas! Przywiozłem gościa z
Polski!
Nikt mu nie odpowiedział. Szarpnął klamkę oszklonych drzwi zasłoniętych od
wewnątrz żaluzjami, które prowadziły do mesy. Niestety, były zamknięte. Wąskimi
schodkami dostał się na górny pokład do kabiny sterowej. Wrócił z niczym. Zapukał
więc delikatnie w drzwi mesy, potem już natarczywie, z wyraźną irytacją uderzał w nie
całą dłonią. Gdy tak dobijał się, oglądałem łódź z podziwem, choć najbardziej
kochałem jachty żaglowe. „Oleander” był jednak wspaniałą jednostką znanej firmy
Cruisers Yachts. „Idealny na potrzeby naszej misji” - skonstatowałem. Długi na ponad
trzynaście metrów miał imponująco piękną sylwetkę ślizgacza z umiejętnie
wkomponowaną nadbudówką ze sterem - rodzajem luksusowej kabiny sterowej z
opływową przednią szybą - tutaj wyraźnie przesuniętą bardziej na środek. Kabinę z
kokpitem dzielił zaledwie jeden mostek, więc na takiej łodzi łatwo było się poruszać,
wszystko na niej było niemal w zasięgu ręki. Była to łódź nowoczesna, szybka, a
jednocześnie komfortowa.
Odgłosy pukania w pleksiglasowe drzwi zaniepokoiły naszych sąsiadów bawiących
pod pokładem ośmiometrowej żaglówki „Matrix”. Wyszli na główny pokład w
czwórkę. Trzech młodych ludzi i dziewczyna. Oni byli opalonymi młodzieńcami jakich
pełno na wszystkich wodach świata - zalegających tawerny, wałęsających się po
przystaniach i krzątających się na pokładach jachtów. Tacy mieli rozwichrzone włosy,
obowiązkowy zarost na twarzy (ewentualnie opaskę na głowie regulującą resztki
czegoś, co przed rejsem nazywało się fryzurą) i osłonięte torsy lub luźne koszule z
krótkimi rękawami, zwykle niedopięte. Dziewczyna wyróżniała się na ich tle. Była
drobnej postury kociakiem, ubierającym się na biało. Widziałem ją w świetle górnej
lampy zainstalowanej na molo. Miała największe i najpiękniejsze niebieskie oczy, jakie
kiedykolwiek w życiu widziałem. Jak banalnie to brzmi, wiem! Ale taka była prawda.

31
Miała blond włosy, lecz ukrywała je starannie pod jedwabną chustą zawiązaną
misternie na głowie w formie szerokiej opaski. Jeśli do tego dodamy biały pulower z
najlepszego materiału i śnieżnej barwy spodnie z przykrótkimi nogawkami - ujrzymy
dziewczynę ceniącą sobie nie tylko luz, ale i elegancję. Idealnej bieli jej stroju nie
zakłócał nawet żółty odcień adidasów założonych na gołe stopy. „Ładna” - to
określenie zbyt łagodne dla piękności zerkającej na nas z łajby.
„Jaka szkoda - pomyślałem ze smutkiem - że to nie ona śpi pod pokładem
«Oleandra»”. I oto nagle dziewczyna uniosła na nasz widok rękę.
- Andreas! - zawołała. - Nareszcie jesteście!
Znali się.
- Witaj! - krzyknął mój towarzysz podróży.
- Czekałam na was! - zaczęła pospiesznie opuszczać łódź cumującą obok
„Oleandra”.
- Nie mogłam się doczekać! Skorzystałam więc z zaproszenia miłych sąsiadów.
Trójka żeglarzy z niechęcią spoglądała na nas, w końcu to nasze pojawienie się na
przystani pozbawiło ich przyjemności obcowania z Niną. A zatem to owa piękność
była wnuczką Toralfa Jorgensena, kapitanem „Oleandra” i zarazem naszą
przewodniczką. W ogóle nie przypominała chłodnej Skandynawki. Widocznie jej
matka musiała uszlachetnić krew Jorgensenów „cieplejszym” genem.
Zapomniałem o śnie i zmęczeniu. Nie mogłem wydobyć z siebie głosu - tak bardzo
poruszyła mnie świadomość bliższej znajomości z tą pięknością.
Przywitała się z Andreasem, podając w milczeniu rękę. „Zasadnicza” - oceniałem ją
w myślach. „Udaje równiachę, ale tak naprawdę ludzi, a może i bliskich, traktuje z
dystansem”. Cóż z tego, skoro ta cecha jej charakteru nie przesłoniła mi innych jej
zalet.
- A to jest detektyw z Polski - mruknął Andreas, wskazując mnie głową. - Nazywa
się Daniec.
Podała mi rękę.
- Nina.
- Paweł - uścisnąłem jej zadbaną i kościstą dłoń.
- Mówisz po angielsku?
- Owszem.
- Zdaje się, że nie jesteś zbyt rozmowny.
- Nie, tylko chce mi się spać - posłałem jej wątpliwej jakości uśmiech i zerknąłem
wymownie na zegarek.
- Łudziłam się, że może Polacy są bardziej komunikatywni od moich rodaków -
zrobiła zdegustowaną minę.
Trochę mnie to rozeźliło. Czyżby dawała mi do zrozumienia, że oczekiwała
przyjazdu kogoś atrakcyjniejszego? Kogo? Bawidamka? Gaduły? Erotomana
gawędziarza? Czy Jamesa Bonda?
- Może to cecha każdego dobrego detektywa - odpowiedziałem. - Niezależnie od
narodowości. Mało mówić, dużo słuchać.
Zlustrowała mnie uważnie od stóp do głowy, ale i to mi się niezbyt spodobało.
- Nie wyglądasz na detektywa - pokręciła głową.
- A na kogo wyglądam?
32
- Na takiego...na takiego zwyczajnego gościa.
Andreas przyszedł mi z odsieczą.
- Detektyw nie może za bardzo rzucać się w oczy - wyjaśnił zniecierpliwiony
rozmową odbywającą się przy świadkach na molo. Podał mi rękę, jakby dopiero teraz
mnie poznał. - Andreas. Mówmy sobie po imieniu.
- Paweł.
- Nasz gość z Polski jest dobry - chwalił mnie przed dziewczyną. - Tak przynajmniej
słyszałem.
- Zobaczymy - posłała mi piękny uśmiech. I zaraz dodała: - Mam nadzieję, że nie
chrapiecie, chłopcy?
- Zobaczymy.
Trochę byłem zły za tego „zwyczajnego gościa” i gdyby nie ten czarujący uśmiech,
nie usnąłbym spokojnie tego wieczora. Jeszcze tylko trójka żeglarzy z sąsiedniej łajby
próbowała namówić nas na jednego drinka, lecz po krótkim pożegnaniu zamknęliśmy
się pod pokładem „Oleandra”. Nie muszę chyba dodawać, że było tam ładniej niż w
mojej kawalerce na Ursynowie, którą nie tak dawno udało mi się odnowić. Ściany
luksusowych pomieszczeń łodzi wykończono w wiśniowym drewnie. Mesa była
wygodnym pokojem gościnnym połączonym z kuchnią. W tym salonie z dużymi
oknami i rozkładaną, skórzaną kanapą nie brakowało niczego - nawet
dwudziestocalowy telewizor tam stał.
Ustaliliśmy szybko, że natychmiast pójdziemy spać, rano zaś zajmiemy się
poszukiwaniami Jorgena.
- Kuter „Viking” tu nie cumował - powiedziała przed udaniem się do łóżek. - Nikt
też nie widział Jorgena na przystani. Jego kartą zapłacono jednak w sąsiednim
miasteczku, w głębi wyspy, ale nie zdążyłam tam dotrzeć. Przybiłam tutaj po południu,
dosłownie kilka godzin temu. Jutro wszystko sprawdzimy. A dzisiaj życzę dobrej nocy.
Andreas poinformował bratanicę Jorgena o kutrze „Viking” zmierzającym w
kierunku Islandii, lecz nie potrafiliśmy tego wyjaśnić.
- Jutro będzie się nam lepiej myślało - rzuciłem formułkę, mającą zastąpić zwykłe
„dobranoc”.
Po krótkiej toalecie zająłem miejsce w sypialni w przedniej części, odgrodzonej od
mesy rozsuwanymi drzwiami. Do swojej dyspozycji miałem szerokie łóżko szafki i
telewizor. Na uwagę zasługiwało oddzielne wejście do łazienki z prysznicem. Takich
luksusów dawno nie miałem.
Zasypiając słyszałem hulający daleko na morzu i po wyspie wiatr, zaczęło nieco
bujać łodzią, ale moje myśli pochłonęła osoba pięknej Niny. Zapomniałem, w jakim
celu przyjechałem nad Kattegat. Usnąłem z uśmiechem na twarzy, przynajmniej tak mi
się zdawało.
Pobudka okazała się mniej urocza. Pierwszym widokiem, który ujrzałem o poranku
było zachmurzone, szare niebo i spadające z niego z łoskotem na laminatowy skafander
„Oleandra” krople deszczu. Biczowały także wodę zatoczki o urodzie fiordu. Fale
wchłaniały lejące się z nieba strugi deszczu, a wiatr na zewnątrz dosłownie syczał. Oto
zapowiedź sztormu, którego echa doświadczyłem na Szetlandach. „Atlantycki front
przesuwa się uparcie na wschód i jego fala uderzeniowa zawita nad Bałtyk dosłownie
za kilka godzin”.
33
Z kolei miłym akcentem nowego dnia był aromat świeżo zaparzonej kawy, który
roznosił się pod pokładem, kusił, zmuszając do opuszczenia sypialni.
Ubrałem się w dres, wspiąłem na trzy schodki i rozsunąłem drzwi prowadzące do
mesy. Andreas czytał jakieś dokumenty, leżąc na łóżku i podpierając się na łokciach.
Obok niego na ławie stała już taca z dzbankiem pełnym kawy i filiżankami.
Nina krzątała się we wnęce, gdzie znajdowała się nieźle zaopatrzona kuchnia. „Jak to
dobrze być bogatym” - naszła mnie niezbyt oryginalna refleksja. „Ale jeszcze lepiej
być bogatym i mieć pod pokładem łodzi prawdziwe bóstwo z krwi kości”.
Ubrana w ten sam strój, w którym widziałem ją wieczorem, Nina zdążyła już upiąć
włosy pod błękitną opaską z aksamitu i strzepnąć z twarzy resztki snu.
- Dzień dobry - bąknąłem.
- Cześć! - przywitała mnie.
- Hej - dodał beznamiętnie Andreas.
- Kawa czeka- zaprosiła mnie do środka Nina.
- Dziękuję.
- Pogoda do bani, co? - popatrzył na mnie Andreas. - Będzie wiało cały dzień.
Źle to wróżyło naszej misji, ale i bez sztormu mógłbym przesiedzieć bite dwa dni
pod pokładem, byle tylko móc patrzeć na Ninę. „Muszę otrząsnąć się z uroku, jaki na
mnie rzuciła” - pomyślałem. Nalałem sobie kawy. Nina zaproponowała, że zrobi
jajecznicę na duńskim maśle.
Wkrótce zajadaliśmy z talerzy smaczne danie z grzankami, popijaliśmy sokiem
pomarańczowym i rozmawialiśmy o Jorgenie Jorgensenie.
- Wujek Jorgen zawsze otaczał się dziwnymi ludźmi - mówiła Nina. - Dla mnie to
niezrozumiałe, że przyjął pod swoje skrzydła tak wielu różnych naciągaczy i
podejrzanych typów.
Andreas przestał jeść i spojrzał na dziewczynę z wyrzutem.
- Och, przepraszam - zawstydziła się. - Nie miałam na myśli ciebie. Tylko tych
dwóch nurków. Rozumiesz... i kilku innych przed nimi. Chyba cię nie obraziłam,
Andreas?
- Nie.
- To dobrze. W każdym razie przepraszam. Ale z Jorgenem zawsze były problemy.
Wypływał na całe miesiące, wracał jako bankrut. Kilkakrotnie otarł się o śmierć.
Czytałam, że niektórzy ludzie mają zadziwiającą właściwość polegającą na
przyciąganiu do siebie złych ludzi i w ogóle wszelkiego nieszczęścia.
- Zajmuje się tym wiktymologia - wtrąciłem. - Dział kryminalistyki badający
predystynację do stania się ofiarą przestępstwa.
- Opowiedz, Andreas - przerwała mi Nina. - Jak to było z tym odkryciem na Morzu
Północnym?
- Na Atlantyku - poprawił ją. - Jorgen był od kilku dni przeziębiony, więc z
konieczności korzystał z usług swoich nurków. Zazwyczaj sam schodzi na dół i
pierwszy bada wnętrze wraka. Tym razem było inaczej. Tych dwóch nowych dołączyło
do ekipy stosunkowo niedawno. Po prostu dwójka innych się rozchorowała i nagle
musieliśmy zwrócić się do agencji o dobrych zastępców.
- Na co zachorowali wasi nurkowie? - zapytałem.
- Zatrucie pokarmowe. Dostali silnej biegunki.
34
- Dziwny zbieg okoliczności, prawda? - mruknąłem.
- Też o tym pomyślałem. Prawdopodobnie ktoś specjalnie ich podtruł, żeby zająć ich
miejsce.
- O czym wy mówicie? - przeraziła się bratanica Jorgena.
- O sabotażu - wyjaśniłem. - To może być z góry ukartowane. Opowiedz nam,
Andreas, o tym wraku.
Opowiedział. Dwóm nurkom - z których jeden to właśnie Bjoern - udało się wejść do
środka łodzi podwodnej po kilku dniach ciężkiej pracy całej ekipy. Po wstępnej
eksploracji wraka wynurzyli się na powierzchnię z fragmentem mapy - cudem
zachowanej w jakimś wodoszczelnym pojemniku w kajucie dowódcy.
Wtedy zaczęło już potężnie wiać i huśtać na oceanie. Zbliżał się sztorm. Według
relacji nurków, we wraku znajdowało się wiele szkieletów członków załogi, tak jakby
U-Boot uciekał w nadkomplecie do Ameryki Południowej. Niemiecka mapa Bałtyku
miała zaznaczony długopisem obszar obejmujący dzisiejsze wody terytorialne Polski,
Niemiec i Danii. Była tam strzałka skierowana na zachód od miejscowości
Swinemünde i druga wychodząca z Gotenhafen.
- Dzisiejsze Świnoujście - mruknąłem. - I Gdynia.
- Pewnie dlatego Jorgen skontaktował się z Warszawą, chcąc za pomocą Pana
Samochodzika znaleźć odpowiedź, co to może znaczyć.
- Tylko na jakie pytanie? - zauważyła przytomnie Nina.
- Jorgen był pewien, że U-Boot na dnie Atlantyku przewoził cenny ładunek -
kontynuował Andreas.
- Złoto nazistów?
- Tego nie wiedział. Niemiecka mapa była z pewnością rodzajem planu ucieczki,
którą trzymano w sejfie, otworzonym po latach przez Bjoerna. Punktem startowym U-
Boota była więc prawdopodobnie Gdynia lub Świnoujście. Jorgen nie chciał roztrząsać
tego przez telefon, bo temat wydał mu się niebezpieczny.
- Dlaczego? - zastanowiłem się. - Czyżby obawiał się, że w jego ekipie znajduje się
więcej osób, którym nie powinien ufać?
- Nie wiem - wzruszył ramionami asystent kapitana. - To możliwe. Gdyby jednak
ktoś obcy usłyszał o „złocie nazistów”, na wyspę przybyliby żądni sensacji
dziennikarze. Jorgen zamierzał dostać się do wraka osobiście i sprawdzić swoje
podejrzenia. Jako że nad Szetlandy zawitał sztorm, dopłynęliśmy niezwłocznie do
Lerwick. Plan był prosty. Przeczekać zawieruchę na morzu i rozpocząć eksplorację
łodzi podwodnej najszybciej jak to będzie możliwe. Jorgen był podekscytowany, trzeba
było go widzieć jak pobiegł do Glen Orchy House zawiadomić Warszawę o odkryciu.
W tym czasie w Lerwick zniknęli dwaj nurkowie, co dodatkowo zaogniło atmosferę
wokół naszej wyprawy i zmusiło Jorgena do nerwowych działań. Wkrótce, po naszej
sprzeczce o bezpieczeństwo kutra, wbrew mojemu stanowisku, „Viking” wypłynął w
morze, zabrawszy ze sobą mapę znalezioną w łodzi podwodnej. Dziwne. Byłem
jedynym, który protestował i gdy tylko poszedłem do miasta na zakupy, kuter zdjął
cumy.
- Niesamowite - szepnęła poruszona opowieścią Nina. - Zdaje się, że wujka
porwano!

35
- Tak, zgoda - mruknął Andreas. - Nie raz się kłóciliśmy, ale decyzje
podejmowaliśmy wspólnie. To nie w jego stylu: poczekać aż zejdę na ląd i dać
drapaka. Tym bardziej że byliśmy bliscy osiągnięcia kompromisu, żeby wypłynąć w
morze najwcześniej w czwartek. Ktoś wykorzystał to, że mnie nie ma kutrze i zmusił
go do „współpracy”. Bo nawet jeśli z jakichś powodów Jorgen sam, z własnej
nieprzymuszonej woli, znalazł się w Danii, powinien się odezwać. Tak, on mógł zostać
porwany. Bjoern ze swoim kumplem zniknęli i zaczekali, aż zejdę na ląd. Nie
wypłynęli w morze sami, bo wynajęcie dobrej łodzi i odpowiednich ludzi do
ryzykownej operacji kosztuje majątek. Znacznie lepiej wykorzystać do tego celu
gotową do wypłynięcia i nowoczesną jednostkę, czyli kuter „Viking”.
- O Jezu - jęknęła dziewczyna. - Tak, kuter porwano! To jasne!
- Tylko że płynie on teraz na Islandię - myślałem na głos - a ten cały Bjoern lub
nawet Jorgen bawią w Danii? Nic z tego nie rozumiem.
- Dlatego pana wynajęliśmy - dodał Andreas.
Rozpadało się na dobre i wiatr wzmógł się jeszcze bardziej. Fala na morzu urosła i
wystroiła się w białe kołnierzyki. Tam dalej na wodach Kattegatu rozpoczęło się już
niezłe piekło, więc, chcąc nie chcąc, musieliśmy przeczekać atak sztormu. Jednakże
Nina była z natury osobą niecierpliwą i wzorem swojego wujka Jorgena odziedziczyła
po ich wspólnym, dalekim przodku żyłkę ryzykanta. Nie zamierzała biernie czekać, aż
ustąpi wiatr i siądzie fala. Zaproponowała opłynięcie fragmentu wyspy i zejście na ląd
w miejscu, w którym ktoś zapłacił kartą Jorgensena.
Odstawiliśmy talerze do zlewu. Nina wyjęła monetę.
- Orzeł czy reszka? - zwróciła się do nas.
- Niech będzie orzeł - odpowiedziałem, nie wiedząc o co jej chodzi. Rzuciła monetę
wysoko w górę i złapała ją sprawnie prawą ręką. Natychmiast położyła pieniążek na
grzbiecie lewej ręki.
- Reszka - oświadczyła tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Ja zrobiłam śniadanie, ty
zmywasz naczynia. Kolejny posiłek przygotuje Andreas.
- Nie umiem gotować - powiedział ponuro, dając do zrozumienia, że nie będzie
słuchał jej rozkazów ani podejmował narzuconych przez nią reguł gry. - Przygotujmy
się lepiej do opłynięcia wyspy.
Andreas zaczął grzebać w swoim bagażu, czym ją silnie zdeprymował. W pierwszej
chwili Nina zaniemówiła, lecz zaraz całą swoją złość skierowała na mnie.
Pouczała mnie, gdzie są szczotki i płyn do zmywania.
- Spokojnie - uspokoiłem ją. - Często szoruję gary w swoim mieszkaniu. Wiem, jak
wygląda środek czyszczący.
- Twoja Żona albo narzeczona ma z tobą dobrze - odparowała ironicznie.
- Nie mam narzeczonej.
- Jesteś gejem? - zapytała uważnie.
- A jak sądzisz? - wbiłem w nią wzrok.
- Nie jesteś - odpowiedziała bez namysłu.
- Zgadłaś! Po prostu mam zadatki na starego kawalera.
- Wolisz zmywać samotnie naczynia, niż spędzić resztę życia z ukochaną kobietą?
- W tym rzecz, że niełatwo taką znaleźć - powiedziałem, nie patrząc na nią.

36
Nie mogłem się zdradzić, że taka kobieta siedziała właśnie przede mną i że dla niej
mógłbym zrobić prawie każde głupstwo.
- Poza tym często wyjeżdżam w teren.
Andreas zamilkł, nie chcąc uczestniczyć w naszej rozmowie. Jednakże jego wzrok
dobitnie świadczył, że nie lubił takich pogaduszek. „Pewnie ma naturę ponuraka” -
pomyślałem. „Albo tak bardzo denerwuje się losem swojego szefa i przyjaciela”.
Nina znikła w swojej sypialni rufowej, a ja dalej grzecznie zmywałem naczynia.
Wszystko tutaj działało bez zarzutu, leciała ciepła woda na zmianę z zimną, a zlew
był tej samej wielkości jak u mnie w kawalerce. Czystość i funkcjonalność. Nic, tylko
zmywać i zmywać. W pewnym momencie przyłapałem Andreasa na pełnym pogardy
spojrzeniu, jakim mnie obrzucił. Ten człowiek musiał mnie znienawidzić za to
zmywanie. Ja z kolei uważałem, że na łajbie nie było gorszych i lepszych czynności.
Tutaj każdy pracował dla zespołu i żadna czynność nie hańbiła. Pod żaglami zanikał
nawet podział na płeć, choć z tą ostatnią regułą bym polemizował, szczególnie gdy
zerkałem na ładną Ninę.
Po śniadaniu nastąpiła krótka toaleta, a następnie przebraliśmy się w jakieś
ortalionowe wdzianka z kapturem. Kokpit chronił nas przed wiatrem i deszczem.
Gorzej było na molo. Nikogo na nim nie zastałem. Okolica sprawiała wrażenie
wyludnionej, a przecież wyspa stanowiła naturalną barierę przed zachodnim wiatrem.
Po drugiej stronie Samso z pewnością wiało z południowego zachodu z siłą 7-8
stopni w skali Beauforta.
Przytulna przystań była rodzajem zamkniętego basenu. Jeden długi falochron i jego
prostopadłe ramię wzmocniono od zewnątrz kamieniami, od wschodu zaś zamykało ten
prostokątny akwen długie molo zbliżające się do brzegu. Jachty wpływały na przystań
wąskim przesmykiem pomiędzy końcem owego pomostu a niewielkim cypelkiem.
Wewnątrz akwenu cumowały gęsto upakowane łodzie i jachty, ale nie sposób ich było
wszystkich policzyć - widać wielu żeglarzy schroniło się dzisiaj na tej właśnie
przystani. Na brzegu kręciło się kilka osób - prawdopodobnie nieliczni turyści
wybierali się na zakupy albo do baru na śniadanie.
Jeden z młodych mężczyzn wychylił głowę z sąsiedniej łajby, pomachał nam na
powitanie i zaraz się schował.
- Czy wiecie, że na tej wyspie przebywali wikingowie? - odezwała się Nina. - W
najwęższym miejscy wyspy, niedaleko od tego miejsca, wykopali nawet kanał, który
istnieje do dzisiaj, ale jego dno jest już suche. Ma prawie pół kilometra długości i jest
szeroki na jedenaście metrów. Nazywa się „Kanhave”.
Andreas zerknął na zegarek z wyraźnym zniecierpliwieniem. Nie podjął tego
historyczno-turystycznego wątku. Zdaje się, że wczoraj w drodze z lotniska musieliśmy
mijać ten kanał, ale ja także nie interesowałem się teraz wikińskimi pamiątkami na
wyspie. Naszym zadaniem było jak najszybsze udanie się do hotelu w Brundby i
pociągnięcie za język kogo trzeba.
Odwiązaliśmy cumy. Zawarczał potężny silnik isuzu, w jaki wyposażono
„Oleandra”, i dziób łodzi skierował się wolno ku wyjściu z przystani. Za drewnianym
pomostem wzburzone fale przybrały szary kolor, a wiatr gniewnie pojękiwał na ich
powierzchni. Tak rozpoczął się nasz pierwszy rejs śladem zaginionego „wikinga”.

37
ROZDZIAŁ CZWARTY
REJS DO BALLEN, CZYLI SIEDEM W SKALI BEAUFORTA * PYTAMY O
JORGENA * PRZEZ POLA UPRAWNE DO BRUNDBY * KTO PŁACIŁ KARTĄ
KREDYTOWĄ? * DWÓCH DZIWNYCH DŻENTELMENÓW * TELEFON OD
JORGENSENA SENIORA * KOŚCIÓŁ W ORBY, CZYLI KTOŚ PŁATA NAM FIGLA *
KOLEJNY TROP W NORDBY * POTYCZKA W MARINIE Z ZAŁOGĄ „MATRIXA” *
PODSŁUCHUJĘ ANDREASA NA PLAŻY
Z zatoki wypełnionej uroczymi wysepkami wydostaliśmy się na wody cieśniny
przesmykiem ograniczonym od niej cienkimi mierzejami. Towarzyszył nam głośny
szum morza. Na grzbietach fal pojawiła się piana, nieomylny znak, że zbliżał się
sztorm. Według Niny, po zachodniej stronie Samso królowała wysoka, długa fala
sztormowa. W książce Jespera Asmussena zatytułowanej „żeglarskie pieśni i historie
fantastyczne” znajdziecie zabawne opisy oddające skalę zagrożenia na jachcie w
zależności od pogody. Jednym z nieomylnych objawów wiatru wiejącego z siłą 7
stopni w skali Beauforta była skrzynka z piwem skacząca po kokpicie, którą mógł
jedynie poskromić siedzący na niej człowiek. Siła wiatru 8 w skali Beauforta
umożliwiała wprawdzie otwarcie butelki, ale jej trafienie do ust było już prawie
niemożliwością. Przy silnym zaś sztormie całą butelkę należało trzymać obiema
rękami. Gdyby w kokpicie „Oleandra” znajdowała się skrzynka z jakimś napojem,
przesuwałaby się teraz od jednej burty do drugiej.
Nasza wycieczka odbywała się wzdłuż wschodniego wybrzeża wyspy w kierunku
południowym. Nie mieliśmy piwa. „Oleander” pruł przez wysoką, skotłowaną falę,
kpiąc sobie z pogody. Usiedliśmy w kabinie sterowej na skórzanej kanapie po obu
stronach Niny. Szybko minęliśmy malownicze wysepki zatoczki.
Wkrótce zostawiliśmy latarnię morską na wzniesieniu klifu i po kilkunastu
kilometrach wyhamowaliśmy przed Ballen. Tutaj przybiliśmy do dużej przystani
tworzącej kolejny duży basen, sąsiadujący z wyludnioną plażą po jego bokach. Na
brzegu u przystani wyglądały na morze przez smutną zasłonę deszczu liczne budynki,
nad których dachami czupryny wysokich drzew strzepywały z siebie wodę. Zła
widoczność uniemożliwiała nam podziwianie uroków wyspy, z jej licznymi
restauracjami i marinami, no, ale w końcu nie przybyliśmy tutaj na wycieczkę.
Zacumowaliśmy łódź i zapłaciliśmy za postój. Nie omieszkaliśmy zapytać o kuter
„Viking” energicznego jegomościa w puchowej kurtce z kapturem.
- Nie przypominam sobie kutra - opowiadał starszy mężczyzna, stojąc w progu
niewielkiego drewnianego biura, w którym mieścił się także mary sklepik. - Wysoki
blondyn? Lat czterdzieści kilka? Tutaj kręci się wielu dryblasów. Od lat szesnastu do
siedemdziesięciu sześciu - zachichotał. - Pamiętam za to małego, krępego. To on
zapłacił. Gotówką. O ile mnie pamięć nie myli, dwóch czy trzech osobników z dużej
motorówki, takich, wiecie, porządnie zarośniętych i zmęczonych, udało się w głąb
wyspy. Aha, jeden z nich, najwyższy, miał wąsy. Pytali o Brundby. Tak, na pewno
chodziło o Brundby.
Poszliśmy do sieni naradzić się.
- Czy ten opis nie pasuje do jednego z dwóch uciekinierów z „Vikinga”? - zwróciłem
się do Andreasa. - Mały i krępy osobnik. Poszli do Brundby. Wszystko się zgadza.
- Być może - mruknął, jakby się głęboko zastanawiał.
38
- Tak, masz rację - wtrąciła Nina. - Przynajmniej wiemy, że Jorgena nie ma z nimi,
bo jego trudno nie zauważyć. No i nie nosi wąsów. Od początku nie chciałam uwierzyć
w wersję, że jest na tej wyspie z nurkami, którzy zwiali z Lerwick.
- Niekoniecznie. Mogli go na przykład porwać i trzymają pod pokładem motorówki -
odezwałem się i zaraz zmieniłem taktykę, widząc jej pobladłą ze strachu twarz. -
Spokojnie, tylko głośno myślę.
- Coś tu nie gra - mruknął Andreas. - Nie, to wszystko kupy się nie trzyma.
Na tym etapie misji nie potrafiliśmy rozstrzygnąć, o co w tej łamigłówce chodziło.
Dlaczego mianowicie nurkowie z Bjoernem na czele uciekli do Danii z kartą Jorgena i
czemu kuter „ Viking” płynął na Islandię? Nie było innego wyjścia jak odwiedzić
Brundby i popytać tam o ekipę Bjoerna. Zadowoleni - gdyż jak nam się zdawało,
trafiliśmy na pierwszy trop - ruszyliśmy w głąb lądu, zmagając się z zachodnim
wiatrem wiejącym prosto na nas.
Ulica wyprowadziła nas przez sporą osadę na szczyt łagodnego klifu. Stare i nowe
zabudowania, a nawet jakaś fabryczka, skończyły się i wnet szliśmy drogą na zachód
wysadzaną starymi drzewami. Znaleźliśmy się na otwartym terenie o typowo
rolniczym charakterze. Lekko pofałdowana powierzchnia doliny była poprzecinana
wstęgami dróżek wiodącymi przez pola i pastwiska, w oddali majaczyły pojedyncze
gospodarstwa i dorodne drzewa, jeszcze dalej poprzez ścianę padającego deszczu
wyłaniał się zarys większego skupiska zabudowań. Gdzieś w oddali pracowały
nowoczesne wiatrownie.
Idąc wąską drogą w głąb wyspy nie rozmawialiśmy ze sobą z powodu silnego wiatru
i deszczu chłostającego nasz twarze. W uszach zaś huczało i zawodziło. Kto wie, czy
nie lepiej było znosić sztorm na łodzi niż na lądzie?
Po prawie dwóch kilometrach marszu przez szare, zalane deszczem pola,
znaleźliśmy się na skraju miasteczka. Miałem dość pieszej wycieczki. Ten sam pogląd
podzielała Nina, która jednak w przeciwieństwie do mnie, wydawała się skrajnie
wyczerpana. Dziewczyna potrzebowała odpoczynku, ja z powodzeniem mógłbym
pokonać o własnych nogach choćby i całą szerokość wyspy, czyli sześć kilometrów10.
Jedynie Andreas sprawiał wrażenie jakby marsz pod wiatr był dla niego rozgrzewką. Z
pewnością pokonałby całą długości Samso - czyli dwadzieścia osiem kilometrów - bez
mrugnięcia powieką.
Nie odpoczęliśmy pod drzewem lub płotem, jak to czynią zmęczeni wędrowcy.
Nie było sensu. Miasteczko nie było duże. W zasadzie budynki mieszkalne rozsypały
się tutaj wokół dwóch traktów - jednego, biegnącego z południa na pomoc i drugiego
prostopadłego do niego, łączącego Brundby z przystanią Ballen.
Wokół ich skrzyżowania tętniło tutejsze życie. Hotelik, w którym zapłacono kartą
Jorgensena, znajdował się na wyciągnięcie ręki. Był to jednopiętrowy dom ze zwykłym
dwuspadowym dachem i dwoma szarymi kominami. Wewnątrz poczuliśmy się jak w
chacie z jej wyposażeniem i tapetami naznaczonymi piętnem ludowych motywów.
Usiedliśmy w jadalni, w której dominowały błękitne meble wykonane przez
miejscowego artystę i zamówiliśmy gorącą herbatę. Kiedy na ciemnozielonym obrusie

10
Średnia szerokość; w najwęższym miejscu Samso ma 300 m.
39
wylądowała taca z parującymi filiżankami naparu, zapytaliśmy młodą kelnerkę o
Jorgena Jorgensena.
- Nie przypominam sobie - zastanawiała się. - Z tym, że tamci płacili gotówką. Taki
barczysty facet. Niski. Na pewno nie Duńczyk. Może Norweg.
- To on - szepnął do nas Andreas. - Bjoern.
Wnet dowiedzieliśmy się, że mężczyzn było trzech. Wśród nich był wysoki blondyn
odpowiadający posturą Jorgenowi, tyle że ten nosił wąsy; z kolei trzeci z tej ekipy też
był wysokim i tęgim mężczyzną, ale szatynem. Cała trójka była dodatkowo zarośnięta,
a taki opis mógłby pasować do wielu ludzi. Co do jednego byliśmy jednak pewni, a
mianowicie, że trójce osobników przewodził Bjoern.
Trzeci z wymienionych, ów szatyn, odpowiadał opisowi Petera, drugiego zbiegłego
nurka z „Vikinga”. Któryś z tego tria musiał skorzystać z bankomatu, ale nasze
„informatorki”, niestety, nie widziały tego zdarzenia.
- Czy rzuciło się pani w oczy coś szczególnego? - zwróciłem się z pytaniem do
kelnerki. - Kiedy ci mężczyźni tu siedzieli.
- Klienci jak klienci. Czy państwo są z policji?
- Nie. A dlaczego?
- Ten pan jest detektywem - wskazał na mnie Andreas.
- Stało się coś złego? - przestraszyła się dziewczyna.
- Tego właśnie nie wiemy - westchnąłem. - Ale gdyby przypomniała pani sobie coś
godnego uwagi, na przykład zachowanie tych mężczyzn, bylibyśmy niezmiernie
wdzięczni. O czym rozmawiali? Czy wymieniali jakieś nazwiska?
- Nazwisk żadnych nie słyszałam, ale mieli mapę. Jak to turyści i do tego żeglarze.
Skąd mogłam przypuszczać, że to takie ważne. Jeden z nich wymienił na głos nazwę
wyspy Bornholm. Zapamiętałam chyba dlatego, że z moim narzeczonym spędziliśmy
tam wspaniały tydzień na wakacjach.
To była niezwykle cenna wskazówka. Ekipę Bjoerna interesowała kolejna wyspa na
Bałtyku. Najpierw przybyli do Samso i niewykluczone, że wybierali się na kolejną -
Bornholm.
- Interesują ich duńskie wyspy - odezwałem się, gdy kelnerka oddaliła się od naszego
stolika.
- Co ma wspólnego Bornholm z Samso? - dziwiła się Nina.
- To, że znajdują się na trasie rejsu każdej łodzi podwodnej, płynącej ze Świnoujścia
na Szetlandy.
Dostrzegłem, że kelnerka szepce coś swojej koleżance na ucho i wskazuje na nasz
stolik głową. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że najbardziej zezowała na mnie.
Pewnie poruszyła ją do żywego wiadomość, że jestem detektywem i chciała mnie
pokazać koleżance.
- Samso leży na północy - mówiłem dalej. - Bornholm daleko na wschodzie. To musi
mieć związek z misją U-Boota, którego znaleźliście na dnie oceanu.
- Zgoda - przytaknął Andreas.
- Zastanawia mnie, co ma wspólnego odkrycie na Szetlandach z duńskimi wyspami?
- szepnąłem. - Kluczem do wyjaśnienia tej zagadki jest z pewnością mapa znaleziona
we wraku. Ty ją widziałeś, Andreas.

40
- Tak - bąknął zamyślony. - Ale nie potrafię wyjaśnić, o co chodzi. Mapa była stara,
zniszczona przez czas i morską wodę. Nie obejrzałem jej dokładnie, gdyż najpierw
musieliśmy ją dobrze wysuszyć.
- A nie było więcej zapisków?
- Nie wiem, bo Jorgen zaopiekował się mapą. Wydawało mi się, że dokument był
niepełny, jakby pozbawiony dużego fragmentu.
- Nie było na niej żadnych znaków? Linii? Kółeczek?
- Przecież bym wam powiedział - żachnął się. - Głowy nie dam, że nic na niej nie
było. Jeszcze raz powtórzę. Mapa uległa częściowemu zniszczeniu podczas wydobycia.
Jorgen ją suszył, a potem zniknął z Lerwick. Nie przyjrzałem się jej dokładnie. Nie
było kiedy. Naszym głównym zmartwieniem był dylemat, czy wypłynąć w morze, czy
nie? Gdybym wiedział, że mój kapitan zniknie z tą mapą, pewnie wcześniej
przestudiowałbym ją uważnie. Ale zgodzę się, że mapa może być kluczem do
rozwiązania kilku interesujących nas zagadek.
Podeszła do nas kelnerka ze swoją koleżanką, barmanką.
- Proszę panów - zwróciły się do nas. - Jest jeszcze coś. Koleżanka przypomniała
sobie, że ci żeglarze, którzy tu byli i korzystali z bankomatu, szukali chyba kościoła.
- Kościoła? - zdziwiliśmy się. - Tutaj, w Brundby?
- W samym Brundby nie ma kościoła - odpowiedziała barmanka - a najbliższy jest na
południu, w Orby. To niedaleko za miastem. Kolejny jest w Tranebjergu. Jakieś trzy
kilometry stąd. Słyszałam, jak jeden z nich pytał drugiego, ile jest na Samso kościołów.
Tak się składa, że znam norweski, bo moja rodzina od strony matki pochodzi z Oslo. I
jeszcze coś zapamiętałam. Kiedy ci żeglarze wyszli od nas, to zaraz od sąsiedniego
stolika zerwało się dwóch dżentelmenów. Zapamiętałam ich, bo byli tacy... jacyś tacy
śmieszni.
- Jak to śmieszni? Klowni?
- Nie, nie! Po prostu dziwni. Jeden to bogaty gość, bo ten drugi zwracał się do niego
nieustannie „Lordzie”. Tamten z kolei traktował go z góry, jak jakiegoś lokaja.
- Tylko że ten służący - dodała kelnerka - był opalony jak jakiś aktor. Miał gładką
cerę i przenikliwy wzrok. Od razu skojarzyłam go sobie z naszym księciem
Fryderykiem. W sensie dystynkcji, bo był starszy od naszego następcy tronu. I był
szpakowaty.
- Tak, masz rację - kiwnęła głową barmanka. - Ten Lord był jakiś taki nijaki.
Pospolity typ o twarzy okrągłej, nabrzmiałej. Ruchy miał niezdarne, a kiedy jadł, to
mlaskał jak kot. A ten jego służący... ho, ho! Ten miał w sobie coś arystokratycznego.
Ładny mężczyzna, nie powiem. Tak, tak, dziwna para z nich była. Wciąż słyszałyśmy:
„Lordzie to... Lordzie tamto”.
- A Lord gderał: „Hans, trzymaj klasę”. Albo: „Hans, nie pozwalaj sobie za wiele”.
Wydawało mi się to takie niedzisiejsze. Śmieszne.
- Dziękujemy paniom - ukłoniłem się z wdzięcznością.
- Gdzie tu jest najbliższy kościół? - zapytał oschle Andreas.
- Już mówiłam. W Orby.
Opisały nam jak tam dojść. Wyszliśmy z hotelu na dziedziniec. Z pewnością sprawa
obecności w lokalu dwóch mężczyzn - Lorda i jego służącego Hansa - była godna
odnotowania jako zjawisko obyczajowe, lecz dla nas ważniejszy był trop prowadzący
41
do najbliższego kościoła. Czasami arystokraci zachowywali się na wakacjach
niezwykle dziwacznie. O takich sprawach wiele czytałem i słyszałem.
Nie wszyscy, w których żyłach płynęła błękitna krew, byli osobnikami urodziwymi.
Często mieli wiele wad. Ten chlipiący z talerza Lord mógł na wakacjach zakosztować
innego życia! Wykombinował sobie, że będzie jadł rękami, siorbał z talerza i mieszał
głośno cukier łyżeczką! Dla zabawy! Nie było nic nadzwyczajnego w fakcie, że zabrał
na urlop szpakowatego służącego z klasą? Czy nasze informatorki w osobach kelnerki i
barmanki nie przesadzały trochę ze swoimi podejrzeniami? Dlaczegóż to przypadkowy
duet mężczyzn miałby zaraz śledzić naszych „nurków”?
Naradzaliśmy się krótko we wnęce portalu, gdyż na zewnątrz wciąż niemiłosiernie
wiało. Pochyleni nad mapą studiowaliśmy drogę do Orby. Przerwała nam melodyjka w
komórce Andreasa. Przytknął ją do ucha i zaczął z kimś rozmawiać.
- Tak jest! - kiwał głową i przekrzykiwał wiatr. - Jesteśmy na miejscu. Będziemy
pana o wszystkim informować. Teraz jesteśmy w Brundby! Niewykluczone, że ich
motorówka cumowała w Ballen, a nurkowie zeszli na ląd. Czegoś szukają w głębi
wyspy. Nie ma wśród nich pańskiego syna, panie Jorgensen! W miejscowym hotelu
pobrano jednak z karty Jorgena pieniądze. Z bankomatu. Jeśli to robota Bjoerna, to
musiał znać kod PIN. Na przystani też płacili, ale gotówką. Słucham? Nie wiem...
chyba chodzi im o kościół. Tak... tak.... nie możemy jeszcze stwierdzić, czy Jorgen jest
na wyspie. Nic konkretnego nie wiem. Niewykluczone, że ekipa Bjoerna udała się na
Bornholm. Teraz jest sztorm i zanim wrócimy na przystań, powinno się „wydmuchać”.
A jak tam sprawa kutra?
Andreas słuchał chwilę, co ma do powiedzenia Jorgensen senior. Zaraz skończył
rozmowę i szybko streścił nam jej treść. Ojciec naszego „wikinga” denerwował się, to
rzecz oczywista, ale taktownie nie naciskał. Życzył udanej misji i szybkiego powrotu
znad Bałtyku. Kuter „Viking” wysłał nad ranem jeszcze jeden sygnał radiowy i od
tamtej pory trwa cisza.
- Policja na Szetlandach także nie wpadła na ślad Jorgena - dodał Andreas. - Jego
ojciec wierci im dziurę w brzuchu, żeby jak najszybciej zajęli się poszukiwaniem U-
Boota. Wkrótce na dno Atlantyku zejdą nurkowie.
- Może coś znajdą - ożywiła się Nina. - Może „Viking” się odezwie!
- Niewykluczone - mruknął asystent Jorgena. - Lecz zanim cokolwiek ustalą lub
znajdą, my mamy swoje zadanie. Musimy odwiedzić kościół.
To była fatalna pogoda na piesze wycieczki, lecz należało sprawdzić ten trop.
Czekały nas kolejne dwa kilometry drogi! Jeśli „nurków” interesowały wszystkie
kościoły na wyspie, to mielibyśmy co robić przez cały dzień, było ich bowiem na
Samso aż pięć, rozrzuconych w różnych jej częściach. Najdalej wysunięty na północ
kościół znajdował się na przykład w Nordby. Nie licząc Orby i Tranebjergu, były tu
jeszcze świątynie w Besser i Langor (niedaleko naszej przystani). Słusznie
założyliśmy, że warto rozpocząć poszukiwania od najbliżej położonego od Brundby
kościoła, tak jak to uczyniła ekipa Bjoerna.
Ruszyliśmy mimo wiatru i deszczu. Zacinało jak diabli i czasami miałem dość tej
wycieczki. Po dwudziestu minutach marszu dotarliśmy wreszcie do małej osady Orby,
położonej na południe od Brundby, otoczonej polami i niewielkimi wzniesieniami.

42
Dodam, że w Danii dominującą religią jest luteranizm, który wyznaje ponad
dziewięćdziesiąt procent mieszkańców tego kraju, a inne wyznania - w tym katolickie -
stanowią w sumie zaledwie dziewięć procent. W Orby ujrzeliśmy niezbyt wysoki
kościół z otynkowanymi na biało ścianami i dwuspadowym dachem z pomarańczową
dachówką. Stał pośród zielonego ogrodu z alejkami, oddzielony od osady szpalerem
drzew. Najwyższy element niezbyt imponującej budowli stanowiła wbudowana we
frontową ścianę wieża, ze szczytu której sterczał niewielki krzyż. Nad łukowatym
oknem wieży, znacznie poniżej dzwonnicy, widniał rysunek krzyża Chrystusa, tak
zwany monogram Konstantyna, złożony z greckich liter „chi” (X) oraz „rho” (ρ). To
wszystko!
Drzwi nie były zamknięte na klucz, dzięki czemu weszliśmy do pustego środka
świątyni. Jej wnętrze nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia ze względu na
zamierzoną luterańską oszczędność - drewniany strop przykrywał przestronną
prostokątną nawę, po bokach której ustawiono rzędy ławek. Ściany wybielono
wapnem, a z sufitu zwisał wielki żyrandol. Niewielkie prezbiterium otaczały po bokach
dwie kaplice. Ścianę wschodnią przebito trójdzielnym oknem, w którym połyskiwał
ładny witraż ozdobiony portalem-pełnił on rolę „ołtarza”. W kompozycję portalu
wkomponowano ten sam monogram, jaki dostrzegliśmy na wieży. Przed witrażem
ustawiono stół przykryty obrusem; w części centralnej stał siedmioramienny świecznik
otoczony dwoma wysokimi świecami i książeczkami do nabożeństwa. To skromne
prezbiterium odgradzała od korpusu nawowego drewniana balustrada. Brak w kościele
luterańskim tradycyjnego ołtarza - jakie spotkamy w każdym, nawet najbardziej
skromnym kościółku katolickim - wynikał z historycznego faktu usunięcia przez
Marcina Lutera z ceremonii nabożeństwa Sakramentu Ołtarza.
Staliśmy na środku kościoła między ławkami i nie potrafiliśmy zrozumieć, dlaczego
grupa Bjoerna tutaj przyszła? Byliśmy bezradni. Żadne logiczne wyjaśnienie nie
przychodziło nam do głowy.
- Podobno jesteś detektywem - Nina zerknęła na mnie z wyrzutem.
- Jestem - odburknąłem, urażony jej tonem. - Ale sama profesja to za mało, żeby
wyjaśnić, w jakim celu tu węszyli. Mamy za mało danych, żeby odpowiedzieć na to
pytanie.
- Czego tutaj szukali? - myślał na głos Andreas.
Zniecierpliwieni, zawiedzeni i lekko sfrustrowani zaczęliśmy łazić w panującym tu
półmroku od ściany do ściany, zajrzeliśmy do kaplic i opukaliśmy niektóre fragmenty
murów. Czyniliśmy tak dla świętego spokoju, gdyż żadne inne czynności nie
przychodziły nam do głowy. Ta bezsensowna penetracja świątyni trwała bez mała pół
godziny, aż wydarzyła się dziwna rzecz.
Obmacując jakiś fragment posadzki usłyszeliśmy za sobą głuchy dźwięk
zamykanych drzwi. Wewnątrz świątyni nagle pociemniało, a następnie czyjaś ręka
przekręciła od zewnątrz klucz w zamku. Zaniepokojeni rzuciliśmy się do wyjścia, lecz
zatrzymały nas drzwi.
Andreas jako pierwszy nacisnął klamkę.
- Ktoś nas zamknął - grzmiał groźnie i uderzył pięściami w potężne drewniane wrota.
- Hej, proszę otworzyć! Hej, jest tam kto? Odezwij się!

43
Wołaliśmy na zmianę, potem już razem, ale nikt nie nadszedł od strony alejki i nie
otworzył nam drzwi. W odpowiedzi tylko wiatr zawodził przeciągle na zewnątrz,
momentami słabł, to znowu zrywał się do głośniejszej awantury.
Zapaliliśmy górne światło. Nina uwiesiła się mosiężnej klamki, lecz szybko znudziła
jej się ta zabawa. W pewnym momencie zaczęła drzeć się tak głośno, że o mało nie
zdarła sobie strun głosowych. Osłabiona i przegrana przysiadła pod drzwiami,
opierając się plecami o ich drewnianą powierzchnię.
- Nikt nas nie usłyszy - oświadczyłem ponuro. - Szkoda naszych gardeł. Wiatr
wszystko zagłuszy. Ledwo słychać własny oddech. Musimy czekać.
- Pocieszyciel się znalazł - szepnęła.
Mogłem wprawdzie skorzystać z niezbyt chlubnych umiejętności „włamywacza” i
spróbować złamać solidny zamek wytrychem, ale nie miałem przy sobie odpowiedniej
grubości szpikulca. Ponadto drzwi zamykał potężny klucz, bardziej przypominający
pogrzebacz niż tradycyjny kluczyk i niewykluczone, że po prostu nie dałbym rady. „A
szkoda” - pomyślałem z goryczą. „Nie tylko bym nas uwolnił, ale dodatkowo zyskał w
oczach Niny jako prawdziwy bohater”.
Wypuszczono nas po półgodzinie. Zrobiła to naburmuszona gosposia pastora, która
jakimś cudem zauważyła światło wewnątrz kościoła. Nie kryła, oczywiście, swojego
zdumienia naszą obecnością, więc szybko wyjaśniliśmy jej, że zostaliśmy „uwięzieni”.
- To nie ja - tłumaczyła się otyła kobieta. - Pastor godzinę temu opuścił parafię, żeby
zdążyć na prom do Odense, a ja krzątałam się w kuchni.
- Czy kręcił się tu ktoś przed nami? - zapytałem.
Z początku rumiana na twarzy trzydziestoletnia kobieta wydała mi się osobą niemiłą,
lecz przy bliższym poznaniu okazała się niezłą gadułą.
- Tak jest, pamiętam wczoraj trzech mężczyzn, którzy tu przyszli! Wydali mi się
niesympatyczni. Jeden mały, dwóch wysokich. Ale to było wczoraj. Łazili wokół
kościoła i cmentarza, a potem zajrzeli do środka. Pastor kazał mi mieć na nich oko,
gdyby się dzisiaj zjawili. Bo sam pojechał odwiedzić żonę w szpitalu.
- Jak wyglądali? - zapytała Nina.
Opisała ich. Potwierdziło się, że wśród nich był Bjoern. Kobieta zapamiętała też
dwóch wysokich osobników towarzyszących „małemu facecikowi”, jak nazwała
Bjoerna. Wysoki blondyn miał owe nieszczęsne wąsy, które wykluczały Jorgena.
Nikt z nas nie potrafił też wyjaśnić zagadkowej obecności tych ludzi na Samso, ale
stało się jasne, że to oni musieli ukraść Jorgenowi kartę płatniczą i prawdopodobnie
uciekli z wyjętą z wraka mapą.
- Kim oni są? - zainteresowała się gosposia. - Gangsterzy?
- Tego nie możemy być pewni.
- E, gadanie. Źle im z oczu patrzyło. Oni nie przyszli tu dla Jezusa.
- W jakim języku mówili?
- Zdaje się, że gadali po norwesku.
- A ten wysoki - zaczął Andreas - jak się zachowywał?
- Jakiś zmęczony był i zarośnięty. Zresztą oni wszyscy dopominali się o fryzjera. Na
szczęście szybko sobie poszli.
- Nie słyszała pani, o czym mówili? Dokąd chcieli się wybrać?
- Przykro mi.
44
- A nie było tutaj przypadkiem dwóch innych dżentelmenów? - zacząłem z innej
beczki. - Arystokrata i jego służący o imieniu Hans.
- Nie widziałam - i zaraz zmieniła temat. - Ale dzisiaj wieje, co?
Podziękowaliśmy jej za rozmowę i trochę zawiedzeni ruszyliśmy w drogę powrotną
do Brundby, idąc alejkami schludnie utrzymanego cmentarzyka przykościelnego.
Zatrzymałem się po kilku krokach przed jednym kamiennym pomnikiem. W gałęziach
żywopłotu otaczającego go dostrzegłem tkwiący tam papierek po cukierku.
- Miętowy - pokazałem go mojej ekipie.
- I co z tego? - zapytał Andreas. - Papierek jak papierek.
- Jeszcze nie wiem - wzruszyłem ramionami i schowałem papierek do kieszeni
kurtki. - Gosposia pastora wygląda na osobę pedantyczną. Zobaczcie, nigdzie nie
znajdziecie jednego śmiecia. Z pewnością papierek nie uleżałby tutaj od wczoraj.
- Może to zasługa wiatru.
- Może. Ale niewykluczone, że papierek upuścił ktoś niedawno. Ten, który nas
zamknął w kościele.
Nie wiem, czy poważnie potraktowali moje gadanie.
- Andreas - zacząłem - czy Bjoern nie przepadał przypadkiem za miętusami?
Przyjaciel Jorgena zaśmiał się. Pierwszy raz widziałem go śmiejącego się, lecz nie
był to zwykły, taki szczery, płomienny uśmiech, a ledwo zauważamy ruch warg.
To był uśmiech tak zwanym półgębkiem.
- Nie wiem - odpowiedział mi.- Nie znałem go aż tak dobrze. Ale nigdy nie
widziałem go jedzącego cukierki.
- A Jorgen?
- Znowu sądzisz, że on tu jest?
- Nie, ale chciałbym wiedzieć.
- Wujek Jorgen też nie lubi cukierków - dodała Nina. - Ciasto to co innego, ale
cukierków nie jada.
- Potwierdzam - znowu wykrzywił twarz w krótkim uśmiechu Andreas. - Ten Peter
też raczej na łakomczucha nie wyglądał.
- Wygląda na to, że oprócz ekipy Bjoerna na wyspie bawi jeszcze ktoś inny.
- Oczywiście to rozumowanie ma duże luki, bo amatorem cukierków może być
nawet ktoś od Bjoerna. Nie znamy ich, więc nie możemy tego wykluczyć.
- Chyba znaleźliśmy się za blisko nich - zastanawiała się Nina - więc postanowili nas
zamknąć w kościele.
Ruszyliśmy z powrotem na pomoc, co pewien czas rozglądając się za siebie i na
boki, czy aby nie jesteśmy śledzeni. Lecz nikt za nami nie szedł ani nas nie
obserwował. Jak miał to zresztą czynić, skoro cały czas byliśmy w ruchu? Niezbyt
ochoczo rozmawialiśmy podczas tej przechadzki. Wiatr z nad Atlantyku słabł z
każdym stawianym przez nas krokiem, ale brzydka pogoda wciąż się utrzymywała.
- Co robimy? - przekrzykując wiatr, postanowiłem przerwać milczenie. - Łazimy po
kościołach czy płyniemy na Bornholm?
- Nie wiemy, na której przystani zakotwiczą - skrzywił się Andreas. - Jeśli w ogóle
tam popłyną. Łażąc zaś od kościoła do kościoła na Samso, mamy szansę ich spotkać.
- Skoro już o nas wiedzą, będą nas unikać - zauważyłem.
- A nie możemy po prostu wynająć samochodu? - zaproponowała Nina.
45
To był dobry pomysł. Dzięki operatywności i uprzejmości kelnerki z hotelu w
Brundby, udało nam się znaleźć pojazd. Jej młodszy brat miał wolny czas i wielką
ochotę na zabawę w detektywa, a my nie mieliśmy nic przeciwko temu.
Młody, piegowaty człowiek o imieniu Thomas posiadał dziesięcioletniego forda.
Kolejno odwiedziliśmy pozostałe kościoły na wyspie. Jadąc do sąsiednich
miejscowości podziwialiśmy zza samochodowej szyby gigantyczne wiatraki na polach,
które dzisiaj nie pełniły już roli młynów, a generatorów energii elektrycznej.
Im dłużej przebywało się na tym niewielkim skrawku lądu, tym więcej jego sekretów
i uroków człowiek poznawał.
Na pierwszy ogień poszedł kościół w Tranebjergu - wybudowany pod koniec XIV
wieku, a mimo to najmłodszy ze wszystkich kościołów na wyspie. Była to najbardziej
imponująca świątynia na Samso. Kościół ten wyróżniał się masywną białą wieżą
dominująca nad najbliższą okolicą. Jego wnętrze zaś urzekało klimatem ciszy i
modlitwy. W samym miasteczku nie zabawiliśmy długo, choć nie brakowało w nim
atrakcji. Po prostu nie mieliśmy czasu na turystykę. Tym bardziej że wizyta nie
przyniosła spodziewanych rezultatów. Następnie odwiedziliśmy kościoły w Nordby (na
północy), w Langor i wreszcie cofnęliśmy się kilka kilometrów na południe do Besser,
gdzie niedaleko pól golfowych czekał na nas ostatni kościół.
Jedynie rozmowa z ogrodnikiem w Nordby zakiełkowała nadzieją na nowy trop.
Zasuszony wiekiem i pracą człowiek wydał nam się nieco dziwny. Na pytanie, czy
widział podejrzanych turystów, odparł, że nie zwraca uwagi na przyjezdnych, lecz
kiedy opisaliśmy mu Bjoerna, jego oblicze przybrało niezdrowy odcień, w oczach zaś
zaiskrzyły nerwowe ogniki. Znałem ten typ ludzi zmuszonych do kłamstwa lub
oszukujących z innych niż wrodzona skłonność powodów, więc zaryzykowałem i
zapytałem go:
- To mówi pan, że nie rozmawiał z niskim facetem lub jego dwoma kumplami?
- Przecież ich nie znam - poprawił mnie i zaraz ugryzł się w język. - To znaczy,
chciałem powiedzieć, że nikogo takiego tutaj nie widziałem.
A zatem byli tutaj! Ogrodnik sam to przyznał, choć oficjalnie zaprzeczał. Po chwili
zaś przeprosił nas niezbyt uprzejmie i zniknął za wysokim żywopłotem odgradzającym
teren kościoła od przykościelnego budynku. Tak, ten stary człowiek coś przed nami
ukrywał.
- Dokładnie wiedział, o kogo pytamy - oznajmiłem moich towarzyszom.
Brat kelnerki, Thomas, siedział w samochodzie nieco znużony poszukiwaniami, więc
rozmawialiśmy w trójkę. - Kłamał. Od razu wiedziałem, że ogrodnik kłamie. Bjoern i
dwaj jego znajomi nie tylko tutaj byli, ale rozmawiali z naszym ogrodnikiem. Ten zaś
przyrzekł milczeć na ich temat. Dziwne. Skąd nagle wzięła się ta ich obawa? I o co w
tym wszystkim chodzi?
- Masz rację - poparł mnie Andreas. - Proponuję przyjechać tu wieczorem i trochę
powęszyć. Może na coś wpadniemy.
- Zgoda - kiwnęła głową Nina. - Mam wrażenie, że ktoś nas ciągle obserwuje.
I jeszcze coś! Na przystani pobliskiego kempingu położonego nad wschodnim
brzegiem wyspy zaciągnęliśmy języka. Okazało się, że i tutaj zawitała na krótko
motorówka z „wikingami” na pokładzie.

46
Wkrótce piegowaty Thomas - nie kryjąc rozczarowania rezultatem wycieczki -
oświadczył nieoczekiwanie, że jest umówiony z dziewczyną z sąsiedniej wyspy.
Odstawił nas na przystań w Ballen i odjechał.
W ten oto sposób zakończyliśmy pierwszy dzień poszukiwań. Wyczerpani i głodni
wkroczyliśmy z ulgą na pokład „Oleandra”. Jak przewidywałem, za dnia „wydmuchało
się” na morzu, choć wiał jeszcze dość porywisty wiatr, jednak mniej dokuczliwy i
znacznie cieplejszy. Za to w Żołądkach burczało nam niemiłosiernie.
Popłynęliśmy z powrotem do Langor.
Na miejscu szybko poszliśmy coś zjeść do najbliższej mariny położonej przy
kawałku kamienistej plaży. Na szczęście udało nam się znaleźć wolny stolik w
zatłoczonej sali.
- Podsumujmy dzisiejsze poszukiwania - odezwałem się po spałaszowaniu zupy
rybnej. - Prawdopodobnie na wyspie nie ma Jorgena. Wiemy za to, że ekipę Bjoerna
interesują tutejsze kościoły i mają one ścisły związek z odkryciem wraka niedaleko
Szetlandów. Prawdopodobnie chodzi o mapę wyciągniętą z U-Boota przez Bjoerna.
Kluczem do wyjaśnienia zagadki jest jednak sama łódź, jego tajemniczy rejs
transatlantycki. Co jeszcze dodasz, Andreas? Jesteś jedyną osobą, która widziała
mapę...
- Jeszcze raz powtórzę - wytarł usta serwetką. - Z powodu sztormu nie było czasu na
spenetrowanie wraka. Mam nadzieję, że jutro nurkowie rozpoczną eksplorację łodzi
podwodnej. Musimy uzbroić się w cierpliwość.
- Moim zdaniem, ten Bjoern musiał coś jeszcze istotnego zauważyć we wraku -
wtrąciła Nina. - Może nawet zabrał coś z niego. Dziwne, że zaledwie pół godziny mu
wystarczyło na znalezienie mapy. Przypadek?
- W ogóle - dodałem - jego rola jest dziwna. Jeśli dostał się do ekipy „Vikinga”
podstępem, miał w tym jakiś cel. Czyżby był jasnowidzem i przewidział na kilka dni
przez znalezieniem U-Boota, że znajdzie w kajucie oficera mapę?
- Zastanówmy się lepiej, gdzie jest Jorgen? - zmienił temat Andreas. - Wygląda na
to, że płynie na Islandię i ma problemy, inaczej nie wzywałby pomocy. Pytam się:
dlaczego na Islandię, a nie na Alaskę?
- Co tam, na Odyna, się dzieje?
- Dobre pytanie, Nino.
Podano nam pachnący kotlet i ziemniaki z surówką. W dalszym ciągu rozmowy
ustaliliśmy, że dzisiejszego wieczora udamy się do Nordby, aby w miejscowym
kościele zaczaić się na ludzi Bjoerna. Nie udało nam się omówić więcej szczegółów
nocnej eskapady, ponieważ do naszego stolika zbliżało się już trzech sąsiadów z
przystani, których poznaliśmy w nocy. Zauważyli nas siedzących w głębi surowo
urządzonej salki i na znak powitania unieśli w górę kufle pełne piwa.
Z uśmiechem na twarzy stanęli przed nami.
- Cześć! - przystojny brunet nie odwracał wzroku od Niny.
Usiadł obok niej na jedynym wolnym krzesełku. Dwóch jego kompanów stało nad
nami i w milczeniu przyglądało się nam pochylonym nad kotletem.
Najgorsze, że dziewczyna wcale nie zaprotestowała na to niespodziewane najście,
ba, ona nawet przyjęła ich towarzystwo z radością. Wyraźnie ją obserwowałem i ze
zgrozą stwierdziłem, że ów brunet z rozwichrzoną czupryną najwyraźniej jej się
47
podobał. Pewnie dlatego nie odmówiła wczorajszego zaproszenia na ich łódź, kiedy
oczekiwała mojego i Andreasa przyjazdu. Z powodu bruneta o zarośniętej szczeciną
twarzy wpadłem w zły humor.
- Gdzie dzisiaj popłynęliście? - zaczął brunet Marko.
- Nie wasz interes - odburknął Andreas.
W tym słownym starciu kibicowałem Andreasowi, chociaż biło z niego chamstwo
nasączone nieufnością. Zazwyczaj takie zachowanie traktowałem z niechęcią. Tym
razem było inaczej, a to za sprawą pięknej kobiety.
- Sorry - Marko posłał mu promienny uśmiech.
- Nie przepraszaj, facet.
- A ty się nie czepiaj. Nie przysiadłem się do ciebie, tylko do Niny. No proszę, byli
już na „ty”. Kumple Marko stali nad nami i groźnie zerkali na Andreasa.
- Tak się składa, kolego żeglarzu - nasz towarzysz rejsu ledwo poruszał ustami, nie
patrząc na bruneta - że siedzę przy tym stoliku. Nie zauważyłeś?
- Zauważyłem całą waszą trójkę, ale nie ze względu na ciebie tu przyszedłem.
Zresztą nie siedzę obok ciebie.
- Spróbowałbyś.
- Panowie! - dziewczyna przerwała im brutalnie. - O co się właściwie kłócicie?
- Chyba o „kogo” - palnąłem.
- Jeśli o mnie chodzi - mówiła dalej Nina - to nie mam nic przeciwko rozmowie z
Marko. Jego towarzystwo mi odpowiada i będę robiła, co mi się żywnie podoba. Nie
możesz, Andreas, decydować za mnie, z kim mam rozmawiać podczas naszej misji. To
moja łódź i ja tutaj rządzę.
- Misja? - Marko popatrzył na nią zdumiony, wyraźnie ożywiony. - Wybraliście się
dzisiaj z rana z jakąś misją? Kim jesteście?
- A jeśli ci odpowiem, chłopcze - zwrócił się do niego Andreas - że ornitologami, to
mi uwierzysz?
- Nie. Ale gdybym usłyszał to od Niny, wtedy uwierzyłbym. - Zaszczycił ją
pytającym spojrzeniem. - To jak? Jesteście ornitologami, Nino?
- Nie jesteśmy ornitologami - wzruszyła ramionami. Andreas nie wytrzymał i wstał
gwałtownie od stolika.
- Proszę mu nic nie mówić - warknął i objął wzrokiem pozostałych kumpli bruneta. -
Nie wiemy, kim oni są.
- Ja jestem Marko - uśmiechnął się ponownie. - Z Wenecji. Ale urodziłem się w
Szwajcarii. Ten ponury chłopak z kręconymi włosami to Mike, Walijczyk, Hugo zaś
mieszka w Lizbonie. To Portugalczyk.
- Wiem, gdzie leży Lizbona - znowu warknął Andreas.
- Dokąd się wybierasz? - zapytała go Nina.
- Porozmawiajcie sobie. Idę się przewietrzyć. Przy okazji zadzwonię na Szetlandy -
syknął, jakby ugryzł się w język.
Wygadał się, a niech to! Machnął zdenerwowany ręką i minął stojących obok stolika
Mike'a i Hugona. Młodzieńcy nie zrobili najmniejszego ruchu, żeby ustąpić mu
miejsca, więc Andreas musiał przejść blisko żeglarzy, nieomal ocierając się o nich.
Odprowadzali go ponurym wzrokiem.
- Dupek - westchnął Mike.
48
Usiadł na wolnym krzesełku, ale zaraz Hugo dosiadł się, trącając go biodrem, żeby
zrobił mu trochę miejsca. Ośmielony zaś nieobecnością Andreasa, Marko przysunął się
bliżej Niny.
- Co tu jest grane? - zapytał. - Jesteście bardzo tajemniczy. Jakaś misja? Ciekawe. O
jakich Szetlandach wspominał ten człowiek z miną grabarza. Czy on nigdy się nie
uśmiecha?
- Andreas? - wzruszyła ramionami. - Kto go tam wie.
Zaczynała mnie już poważnie irytować arogancja i pewność siebie tego
przystojniaczka. Jak na dłoni widoczny był jego zamiar - pragnął on poderwać
dziewczynę. W związku z tym szukał dobrego tematu do rozmowy. I wiedział, drań jak
rozmawiać z kobietami. „Lgną do niego, a on je czaruje kontrolowaną nonszalancją i
pewnością siebie” - zgadywałem. Na dobrą sprawę wcale nie musiał szukać
interesującego tematu do nawiązania dialogu. Każdy temat był dobry, włącznie z
ornitologią.
- Słuchaj, Nino - chrząknąłem. - Zdaje się, że Andreas miał rację. Nie powinniśmy za
dużo...
- Ty też?! - uniosła się. - Ty też chcesz mi mówić, co mam robić? Zaledwie cię
poznałam, a już chcesz mną dyrygować?
W oczach Marko zabłysła satysfakcja.
- Przepraszam, ale twój dziadek prosił mnie tutaj o przyjazd. A zatem nie jestem w
Samso na twoje życzenie. To poufna misja, jeśli tak mogę się wyrazić. Nie zapominaj,
że życie twojego wujka może być zagrożone, więc odrobina ostrożności nie zawadzi.
Nie można zanadto ufać obcym.
- Marko nie jest obcy - broniła go dziewczyna. - Wczoraj się poznaliśmy. Czy wiesz,
że zarówno on, jak i ja, uwielbiamy malarstwo Gauguina? Jesteśmy pokrewnymi
duszami.
- Zauważyłaś to? - ucieszył się brunet.
- Ja też lubię Gauguina - zwróciłem się do młodego mężczyzny.
- Mam cię za to polubić? - drwił sobie.
- Nie musisz. Myślałem jednak, że pogadamy o jego malarstwie. Ostatnio widziałem
ciekawą wystawę. Lubisz może jego płótno „Kobieta z parasolką”?
- O, tak - zapiał z zachwytu. - Bardzo lubię.
- Ale widzisz - chrząknąłem. - Tak się składa, że „Kobietę z parasolką” namalował
van Gogh w 1886 roku, nie zaś Gauguin!
- Poważnie - pierwszy raz posiniał na twarzy ze złości.
Odniosłem pierwszy sukces i moja satysfakcja była ogromna, gdyż Nina popatrzyła
na mnie jakbym był kimś niezwykłym. Czy zastanawiała się, skąd ten niepozorny
człowiek - czyli ja - znał się tak dobrze na malarstwie? „żebyś tylko wiedziała, moja
droga, jaką uczelnię kończyłem” - chichotałem w duchu. Marko zaś umilkł jak wróbel,
któremu przycięto skrzydła. Zawstydził się, że jego nieznajomość malarstwa i
twórczości Gauguina - została obnażona w towarzystwie kobiety, której pragnął
zaimponować, i wzrokiem szukał wsparcia u swoich kumpli.
Tamtym nieco zrzedły miny.
Zapanowało niezdrowe milczenie. Wstałem od stolika.
- A ty dokąd? - popatrzyła na mnie właścicielka „Oleandra”.
49
- Pospacerować - odpowiedziałem. - Lubię samotność. Zostawiam was samych.
Wiesz, co robisz. Jesteś dorosła, Nino. Poza tym, dowodzisz „Oleandrem” i nie mogę
wydawać ci rozkazów. Ty nawet nie słuchasz naszych rad. Jesteś kapitanem, ja tylko
zwykłym majtkiem. To na razie.
Położyłem na blacie piętnaście euro i ruszyłem ku wyjściu, nie odwróciwszy się za
siebie ani razu. Opuściłem szybko marinę.
Uderzył mnie w twarz ożywczy powiew wiatru. Smagnął moje oblicze i potargał
włosy. Słońce chowało się za zachodnim brzegiem, rzucając cień na resztę wyspy.
Podminowany ostatnią rozmową z Niną, a raczej pierwszym poważnym z nią
starciem, udałem się na tyły mariny i wąskimi schodkami zszedłem w dół ku plaży
podmywanej przez niespokojną falę. Usiadłem w jedynym stojącym koszu, który
odparł atak wiatru. „A może po prostu ktoś niedawno podniósł go z wilgotnych
kamieni” - myślałem.
Schowałem się jak małe dziecko przed światem, podziwiając nadchodzący zachód
słońca. Szum morza skutecznie zagłuszał wszystkie złe emocje kłębiące się we mnie i
łagodził niespokojne myśli. Gdzieś w pobliżu załkała rybitwa i po chwili całe stado jej
skrzydlatych towarzyszek rozpoczęło głośną debatę nad czekającą je kolacją.
Z tej swoistej medytacji wyrwał mnie ściszony głos Andreasa, dochodzący zza
moich pleców. Nasz towarzysz podróży krążył po plaży i oddawał się rozmowie.
Posługiwał się jednak językiem niemieckim, co z początku trochę mnie zdziwiło,
lecz potem wzruszyłem jedynie ramionami. Nie tylko ja znałem języki obce.
Obywatele Skandynawii - i w ogóle Europy Zachodniej - przeważnie znali jeden język
obcy, czasami dwa i więcej. Norweg rozmawiający w ojczystym języku Goethego nie
należał do zjawisk niezwykłych.
Schowany w koszu byłem mimowolnym świadkiem pogawędki Andreasa.
Udało mi się nawet wyłowić szczątki rozmowy telefonicznej, choć szum morza
uniemożliwiał jej czysty odbiór.
- Bez obaw - Andreas mówił, a właściwie krzyczał do słuchawki. - Wszystko jest
pod kontrolą. Na tej przeklętej wyspie musi coś być...

50
ROZDZIAŁ PIĄTY
CO KRYJE TA „PRZEKLĘTA WYSPA”? * KOLEJNE STARCIE * ZATOPIONE
PODCZAS WOJNY U-BOOTY * HISTORIA OKRĘTÓW PODWODNYCH * CO
ROBIŁ NA ATLANTYKU U-BOOT TYPU XXIII? * DO NORDBY, CZYLI
ZAKRADAMY SIĘ NA PARAFIĘ * PAPIEREK PO MIĘTUSACH I PUSTA KUCHNIA
* WCHODZIMY * KOGO ZASTALIŚMY W SPIŻARNI? * RELACJA STAREGO
ELKJARA * WĄSACZ W EKIPIE BJOERNA * KOLEJNY TROP : BORNHOLM
Szum podmywających brzeg fal i zawodzący wiatr uniemożliwiał wychwycenie
słów, tym bardziej że Andreas kręcił się w kółko, a to przybliżał się, a to oddalał ode
mnie, a jego gardłowy głos zlewał się z pomrukiem morza. Więcej nie usłyszałem. Nie
martwiłem się z tego powodu. Po pierwsze, podsłuchiwaniem brzydziłem się, więc
nawet ucieszyłem się, że już nie muszę dalej być świadkiem cudzych rozmów, po
drugie założyłem, że asystent Jorgena rozmawia o sprawie U-Boota i niedługo poznam
wszystkie tajemnice z tym związane.
Zastanowiło mnie raczej, i wpędziło w nastrój lekkiej refleksji, wypowiedziane przez
Andreasa zdanie: „Na tej przeklętej wyspie musi coś być”. Właśnie! Co takiego
zmusiło Bjoerna i jego ludzi do ucieczki z kutra „Viking” - może nawet porwania
Jorgena Jorgensena - i prowadzenia poszukiwań na duńskiej wyspie, z dala od
Szetlandów. Jeśli znaleziona we wraku U-Boota mapa rzeczywiście przedstawiała trasę
rejsu z Polski na drugi kontynent, było oczywiste, że duńskie wyspy skupione wokół
cieśniny Kattegat znajdowały się na drodze owej ucieczki okrętu podwodnego.
Zatopienie U-Boota na Atlantyku było tylko epilogiem tej historii, prolog zaś rozegrał
się w Polsce i nieco później w sąsiedniej Danii. Niewykluczone, że na tej uroczej
wysepce miał miejsce jakiś ważny epizod z tamtej zapomnianej już eskapady.
„Prawdopodobnie sprawa dotyczy tajemniczego ładunku przewożonego w niemieckiej
łodzi” - założyłem roboczo.
Była tylko jedna dziura w moim rozumowaniu. Niemiecki U-Boot z pewnością
przewoził cenny ładunek. I nieważne czym on był! Złotem nazistów czy matrycami do
produkcji fałszywych banknotów. Musiał też swoje ważyć, mimo że nie była to duża
jednostka. Ta sprawa mogła się, oczywiście, szybko wyjaśnić. „Wystarczy, że na
Szetlandach przestanie huśtać i wiać, a ekipa nurków wkrótce zbada wnętrze łodzi.
Wtedy dowiemy się całej prawdy ojej ładunku i losie załogi. Tylko że coś związanego
z tą konkretną łodzią, znajdowało się tutaj, na Samso!”
Nie mógł to być chyba ważący tony ładunek (i jaka czarodziejska różdżka zdołałaby
przenieść go z ładowni U-Boota na duńską wyspę?)! Zresztą dlaczego nazistowscy
uciekinierzy mieliby ukrywać tutaj cenną przesyłkę, skoro wybierali się na drugi
koniec świata? A zatem coś innego łączyło spoczywającego na dnie Atlantyku U-Boota
z wysepką Samso. Co takiego? Co mogło być cenniejsze od samego ładunku, od złota
czy dzieł sztuki?
Na to pytanie spodziewałem się znaleźć satysfakcjonującą mnie odpowiedź dopiero
w najbliższych dniach. Nikt z nas nie miał pojęcia, o co tak naprawdę toczyła się gra, w
wyniku której doszło do tajemniczego zniknięcia Jorgena Jorgensena.
„Tak, to mapa z łodzi podwodnej jest kluczem do wyjaśnienia tej zagadki” -
skonstatowałem po raz któryś. „I kościoły na Samso”.

51
Andreas urwał rozmowę - nie słyszałem go. A kiedy się wychyliłem zza kosza,
ujrzałem go idącego do mariny. Szedł ciężkim krokiem strudzonego życiem człowieka.
Odczekałem kilka minut i ruszyłem za nim, żeby nie posądzono mnie o szpiegowanie.
Spotkałem ich w niewielkim holu - Andreasa i opuszczających salę Ninę z załogą
„Matrixa”. Ten pierwszy stał przy barku i odbierał od barmana kilka butelek
budweissera. Nina wydawała się oczarowana towarzystwem naszych sąsiadów z
przystani, a właściwie samym tylko Marko, który zdążył już sobie owinąć ją wokół
palca. Nie tylko ja byłem zdegustowany jej lekkomyślnością. Oto bowiem Andreas
rzucił w stronę zbliżającej się do wyjścia grupki cierpkie spojrzenie. Tylko że jemu
chodziło o powodzenie naszej misji i dlatego znajomość z załogą „Matrixa” traktował
w kategoriach czysto zawodowych. Ja zaś byłem zazdrosny o kobietę. Niemniej jednak
w tej chwili Andreas był moim cichym sprzymierzeńcem. Nic dziwnego, że
ostentacyjnie trzymałem się blisko niego.
- Panowie! - zagrzmiała dziewczyna na nasz widok. - Marko zdecydował się nam
pomóc i ja przyjęłam jego propozycję.
Też mi nowina! Ależ byłem wściekły!
- Pojedziemy do tego kościoła i pomożemy wam - oświadczył pewnym głosem
przystojniak z Wenecji.
- Wyruszymy po dwudziestej pierwszej - dziewczyna popatrzyła na nas. - Marko zna
tu kogoś, kto pożyczy nam samochód. Nie myślicie chyba, że mam jeszcze siły na
pieszą wycieczkę po takim ciężkim dniu?
- Poza tym co sześć głów, to nie trzy - dodał rozbawiony Hugo.
- Nie stawiaj, kolego, na ilość, a na jakość - odparowałem.
Nie obraził się jednak wcale.
- To się jeszcze okaże - posłał mi zjadliwy uśmiech okraszony słodyczą - czyja
głowa jest mocniejsza.
- Jak mam to rozumieć? - zrobiłem krok w jego stronę.
Hugo zrobił to samo, gotów nawet do bijatyki, lecz nagle Marko przyjął rolę
rozjemcy.
- Uspokójcie się! - skarcił nas jak szczeniaków, którzy narozrabiali na przerwie.
Stanął między nami. - Mamy współpracować, a nie walczyć ze sobą. Ej, Hugo! Spasuj!
Ty, Paweł, wyluzuj się.
Odruchowo położył swoją dłoń na moim ramieniu - zrobił to, jak mi się zdawało, z
czystej troski o los naszej wspólnej wycieczki do Nordby. I wtedy nie wytrzymał ktoś
inny. Zimny jak głaz Andreas chwycił za przegub Marko i ścisnął go, aż tamten
skrzywił się z bólu. Byłem pewny, że lada chwila dojdzie do pojedynku na pięści (a
mnie dodatkowo rozsadzała złość, że Andreas nie dał mi szans zareagowania i stanął w
mojej obronie, jakbym sam nie potrafił poradzić sobie z intruzem; inna sprawa, że nie
było powodu aż do tak agresywnej reakcji).
Hugo i Mike natychmiast zrobili krok w stronę Andreasa. Tym razem moja ręka
wystrzeliła ku nim niczym szlaban.
- Mężczyźni załatwiają swoje sprawy bez pośredników - warknąłem.
- Mam tego dość! - syknęła Nina.
I gdyby nie ruszyła pędem do wyjścia, nie wiem, jak zakończyłaby się ta cała heca.
Andreas jeszcze chwilę patrzył zimnymi oczami w wyczekujące oblicze Marko,
52
niepewne, lecz wciąż bezczelnie nieugięte, i ściskał przegub jego lewej ręki już z
mniejszą determinacją. Wreszcie chłopak się ocknął i drugą, wolną ręką oderwał dłoń
przeciwnika od siebie. Udawał, że nic się nie stało.
- Ty też spasuj - szepnął do Andreasa.
- Teraz ci powiem - asystent Jorgena popatrzył na niego z nieukrywaną niechęcią. -
Teraz, kiedy Nina wyszła i nie słyszy. Nie podoba mi się to, że wtrącacie się w nasze
sprawy. My tu mamy do załatwienia coś ważnego i nie w głowie nam wakacyjne
awanturnictwo. Rozumiesz? Jeśli Nina Jorgensen pragnie twojej pomocy, to trudno,
ona rozkazuje, ale uważaj... nie przesadzaj zanadto ze swoją chęcią niesienia pomocy
bliźnim, szczególnie atrakcyjnym kociakom.
- Ty wiesz - Marko wyszczerzył zęby w promiennym uśmiechu luzaka - co by się
stało, gdybym powtórzył Ninie twoje słowa?
Andreas w milczeniu patrzył na żeglarza.
- Powtórz jej zatem - powiedział łagodnym tonem, w którym jednak można było
wyczuć groźbę - a sam się przekonasz. - żartowałem - tamten spuścił z tonu.
- Teoretyzowałem. Przepraszam, jeśli cię uraziłem. Zostańmy sprzymierzeńcami. A
teraz was żegnam, idziemy się przygotować do wyjazdu. Do zobaczenia. O dwudziestej
pierwszej widzę was przed mariną.
Odeszli szybko. Do wyznaczonego spotkania zostało nam niewiele ponad godzinę,
więc nie musieliśmy się spieszyć, ale warto było się przygotować do wyjazdu.
Wróciliśmy z Andreasem na przystań, idąc za plecami załogi „Matrixa” i utrzymując
za nimi stary dystans.
- Nie lubię tych pewnych siebie bawidamków i synalków bogaczy - oświadczył
Andreas, zanim nasza noga stanęła na pokładzie „Oleandra”. - Wydaje im się, że cały
świat należy do nich.
Nie skomentowałem tej uwagi. W końcu mój „obrońca” współpracował z
„synalkiem” samego przemysłowca Jorgensena, ale widać w oczach Andreasa
norweski „wiking” wyłamywał się ze stereotypowego wizerunku, jaki najczęściej
rezerwuje się dla dzieci zamożnych i bogatych rodzin.
Nina przebrała się w ortalionową kurtkę i zmieniła buty. Z początku przybrała pozę
obrażonej dziewczynki, potem z każdą upływającą minutą uraza w niej topniała, a mnie
się wydawało, że jest najpiękniejszą dziewczyną pod słońcem.
- Zrobię herbatę na drogę - odezwała się. - Już ci przeszło, Andreas?
Andreas odburknął coś, a ja otworzyłem laptop. Nie musiałem się przebierać, gdyż
byłem gotowy do drogi. Z powodzeniem mogłem iść na nocną akcję w tym samym
ubraniu, w którym paradowałem po wyspie za dnia. Dostałem się zatem na zagraniczną
stronę internetową o U-Bootach i w milczeniu ją przeglądałem. Nina zaczęła
przekonywać nas, że pomoc załogi „Matrixa” może okazać się bardzo przydatna i że
nie zdradziła Marko żadnych szczegółów naszej misji na Samso. Jej argumenty
puściliśmy jednak mimo uszu, bo obaj wiedzieliśmy, że kierowała nią słabość do
faceta. Kiedy Nina zapewniała nas, że dodatkowe trzy pary oczu zwiększą nasze szansę
na odnalezienie wujka Jorgena, zastanawiałem się nad czymś zupełnie innym.
Na Boga, zapomniałem o tym! Wyleciało mi to z głowy od momentu opuszczenia
plaży. Moje myśli powróciły do niedawnego telefonu Andreasa. Jeśli bowiem
rozmawiał on z Toralfem Jorgensenem lub z kimś z jego ludzi, czemu nie streścił nam
53
przebiegu tej rozmowy? Andreas nie wiedział, że stałem się mimowolnym jej
świadkiem, ale wydawało mi się, że działamy razem i pozostali powinni znać
informacje napływające do współtowarzyszy rejsu z różnych źródeł. Nie wyobrażałem
sobie sukcesu misji bez współpracy, a wszystko wskazywało na to, że Andreas
wyłamywał się z niej.
Założyłem, że Andreas nie rozmawiał z ojcem Jorgena (bo do niego zwracał się po
norwesku), a z kimś obcym i wtajemniczonym w całą operację. A jeszcze nie tak
dawno nie dopuszczał Marko i jego kumpli do naszych tajemnic, a sam uciął sobie
pogawędkę bez świadków o poszukiwaniach na Samso. Z kim? Jakie tajemnice
ukrywał przed nami ten zimny i wyrachowany człowiek? Na wszelki wypadek
postanowiłem nie pytać go o telefon na plaży, mowa jest bowiem srebrem, lecz
milczenie jest złotem. Praca detektywa wymaga nie tylko sprawności fizycznej i zalet
umysłu, ale i zwalczania własnych słabości. Cierpliwość była umiejętnością
wyczekiwania na kolejne posunięcie przeciwnika. Dawała wielkie korzyści w grze,
jeśli wcześniej nie odkryliśmy przed nim swoich planów i podejrzeń. Utrzymywanie
wroga w przekonaniu o naszej nieświadomości gwarantowało najczęściej zwycięstwo
nad nim.
Powiecie, że Andreas nie był wrogiem. Zgoda! Ja też mogłem zadzwonić do pana
Tomasza i uciąć sobie służbową pogawędkę. Ale ja bym się do tego przyznał. Andreas
tego nie uczynił, więc straciłem do niego zaufanie i postanowiła na niego uważać.
Na ekranie nowoczesnego laptopa firmy Apple wyświetliła się strona o niemieckich
łodziach podwodnych. „Oleander” to była nie tylko nowoczesna, duża motorówka,
ślizgacz, ale przede wszystkim świetnie wyposażony w elektronikę luksusowy
stateczek. Internet, telewizja, GPS, nowoczesna echosonda i inne cacuszka
współczesnej cywilizacji technicznej stanowiły dzisiaj standard na łajbach całego
niemal świata, lecz na tej konkretnej łodzi wszystkie te udogodnienia działały bez
zarzutu. Jedno delikatne kliknięcie wystarczało, żeby uzyskać natychmiastowe
połączenie z każdym serwerem, łącza zaś działały bez zastrzeżeń. Takiej szybkości w
przesyłaniu danych nie miałem nawet w swojej kawalerce na Ursynowie i w biurze.
Oficjalnie wiedziano o trzech zatopionych U-Bootach w okolicach Szetlandów i
Wysp Owczych, a były to okręty U-53 (typ VII c), U-63 (typ II c) i U-309 (typ VII c).
Wszystkie poszły na dno w wyniku siły rażenia bomb głębinowych, kolejno w 1940 i
1945 roku. Bardziej na południe, przy wschodnim wybrzeżu Szkocji, zatonęła w
kwietniu 1945 roku na skutek wypadku podczas zanurzenia inna łódź: U-1206. Lecz
prawie całą załogę zdołano uratować. Znano numery jeszcze trzech innych
podwodnych okrętów niemieckich, które zatonęły w rejonie Morza Północnego, ale
wszystkie one były starymi łodziami typu VII lub IX. W sumie pięćdziesiąt pięć
niemieckich okrętów podwodnych uznawano za zaginione, lecz żaden z nich nie
należał do typu XXIII.
Moją uwagę przykuł zaraz artykuł o wydobyciu z dna Morza Północnego
wspomnianej łodzi U-53. Akcja ta miała miejsce kilka lat temu, a wrak znaleziono na
głębokości sześćdziesięciu dwóch metrów. Historia jego odkrycia nie miała jednak
ścisłego związku z naszą sprawą.
Odnalazłem obszerną stronę o łodziach typu XXIII. „Powinienem skupić uwagę
wyłącznie na tych okrętach” - pomyślałem. A zatem pierwszą taką łódź (U-2321)
54
zwodowano w kwietniu 1944 w Hamburgu i wraz z pięcioma innymi łodziami tego
typu uczestniczyła ona w patrolowaniu wód wokół Wysp Brytyjskich na początku 1945
roku. Żadna z nich nie została zatopiona, a kilku z nich udało się zatopić lub uszkodzić
pięć alianckich statków. Siedem innych łodzi spotkał zdecydowanie gorszy los. I tak
niektóre zostały zatopione przez miny w 1944 roku (U-2323 i U-2342), w tym samym
roku U-2331 poszedł na dno podczas rejsu szkoleniowego, U-2338 został zatopiony
przez brytyjski samolot u wybrzeży Półwyspu Jutlandzkiego w maj u 1945 roku (był to
jedyny okręt typu XXIII zatopiony bezpośrednio przez wroga!), następne dwa zostały
staranowane przez inne U-Booty (U-2344 i U-2367), a jeden, po atakach bombowych
na niemiecką stocznię, wycofano z dalszej eksploatacji (U-2351).
Oddzielną historią było zniszczenie łodzi U-2324 przez ogień z dział niszczyciela
HMS „Onslow” i ORP „Błyskawica”. Miało to miejsce w pobliżu norweskiego
Stavanger w listopadzie 1944 roku. Potem uszkodzona jednostka trafiła do Loch Ryan,
gdzie wkrótce dokonano aktu zniszczenia niemieckich U-Bootów w ramach operacji
„Deadlight”. Niestety, te ciekawostki z okresu drugiej wojny światowej nie przybliżały
mnie do wyjaśnienia zagadki zatonięcia łodzi podwodnej na Szetlandach, a moją
uwagę zwrócił wyłącznie polski akcent.
Koniec historii okrętów typu XXIII nastąpił w maju 1945 roku - trzydzieści jeden
tych jednostek zostało przejętych, a dwadzieścia kolejnych poddało się, by zakończyć
karierę w Loch Ryan. Tylko nieliczne zostały przekazane aliantom i przez pewien czas
służyły jako ich własne jednostki.
Nina wlewała do termosu wrzątek z parującego czajnika, w którym przyjemnie
bulgotała woda. Andreas majstrował coś przy zegarku, potem ustawiał godzinę w
swoim telefonie komórkowym.
A ja znowu zatopiłem się w historii U-Bootów typu XXIII. Ich „Żywot” rozpoczął
się 13 października 1944 roku, kiedy to Karl Dönitz11 zapewnił Hitlera, że pierwsze
jednostki będą gotowe w styczniu 1945 roku (na luty zaś przewidziano eksploatację
typu XXI). Jednakże już w listopadzie 1944 roku te plany uległy opóźnieniu -
wybudowano zaledwie dwadzieścia pięć okrętów (z planowanych stu czterdziestu
jednostek). Program budowy U-Bootów otrzymał 26 stycznia 1945 roku najwyższy
priorytet. Niemieckie łodzie podwodne prowadziły działania wojenne do 4 maja, potem
na rozkaz Dönitza - wtedy już głowy państwa - zaprzestały wszelkich działań, choć
dzisiaj wiemy, że nie wszystkie jednostki posłuchały tego rozkazu12. Na jesieni 1945
roku rozpoczęła się wspomniana operacja „Deadlight”, czyli zatopienie niemieckich
okrętów podwodnych przeznaczonych do zniszczenia na wodach północnego
Atlantyku13. Jednakże w chwili zakończenia wojny okręty znajdujące się w bazach
zatapiały najczęściej ich własne załogi. Te znajdujące się na morzu wpłynęły do
portów państw neutralnych, między innymi dwa popłynęły do Argentyny, pięć zaś do
Japonii. Ciekawe, że flota podwodna była pod koniec wojny trzonem Kriegsmarine. U-
Booty z braku wsparcia i rozpoznania lotniczego prowadziły własną wojnę na morzu.

11
Admirał niemiecki (1891-1980), od 1943 r. naczelny dowódca marynarki wojennej; 30 kwietnia 1945
r. wyznaczony przez Hitlera prezydentem Trzeciej Rzeszy; w 1946 r skazany za zbrodnie wojenne na
10 lat więzienia.
12
7 maja 1945 r. U-2303 i U-2306 zatopiły ostatnie statki alianckie.
13
Trwała do 20 stycznia 1946 r.
55
W sumie Niemcy wybudowali w czasie wojny tysiąc sto siedemdziesiąt jeden U-
Bootów wszystkich typów, z czego prawie trzy czwarte zniszczyli alianci.
- Co tam wyszperałeś? - zainteresowała się Nina, przerywając mi lekturę.
Zakręciła termos i dla bezpieczeństwa wstawiła go do zlewu, gdyż „Oleander” trochę
kołysał się na fali.
- Próbuję dowiedzieć się czegoś więcej o U-Bootach - odpowiedziałem.
I odczytałem z ekranu krótką notkę o niemieckich łodziach typu XXIII. Typ XXIII
był jednostką jednokadłubową, wzorowaną na większej jednostce typu XXI. Ich
produkcja była szybka i tania, stąd ich rola w ostatnich miesiącach wojny miała być
atutem. Łodzie były małe, szybkie i ciche, a czas zanurzania był rekordowo krótki, to
jest zaledwie dziewięć sekund. Z tego powodu mogły łatwo umykać przed atakami
samolotów wroga. Te uzbrojone w dwie torpedy okręty o długości nie przekraczającej
35 metrów (niemal dwukrotnie mniejszej od łodzi typu XXI) posiadały załogę złożoną
z dwóch oficerów i dwunastu marynarzy. Nie mogły zatem służyć w operacjach
dalekomorskich, a ich przydatność ograniczała się głównie do strefy przybrzeżnej.
Posiadały jednak nowatorski napęd, oparty na silnikach elektrycznych. Niektóre okręty
zostały nawet pokryte specjalną folią firmy Buna o grubości 4 mm, która utrudniała ich
wykrycie przez alianckie eskortowce.
Ostatecznie wyprodukowano sześćdziesiąt trzy takie okręty. Na innej stronie
internetowej odszukałem informację, że jedna łódź tego typu została wydobyta w 1957
roku na Bałtyku przez polskich marynarzy (wspomniany już wcześniej U-2344,
staranowany przez swoją „koleżankę”). Kolejny polski akcent w tej historii.
- Jedno wydaje się dziwne - odwróciłem wzrok od ekranu laptopa. - Jakim cudem tak
mała jednostka znalazła się na dnie oceanu? Obecność wraków okrętów typu XXIII na
Bałtyku, ewentualnie w przybrzeżnej strefie Morza Północnego, nie może nikogo
specjalnie dziwić. Ale dlaczego jeden z takich U-Bootów porwał się na rejs przez
Atlantyk?
Andreas zasępił się.
- Łódź XXIII posiadała oprócz silników elektrycznych - próbował wyjaśnić - jeden
wysokoprężny silnik spalinowy.
- Tak, Andreas - kiwnąłem głową - ale okręt tego typu miał zasięg niewiele większy
niż tysiąc dwieście mil morskich. To za mało na rejs przez Atlantyk.
- Może gdzieś po drodze zatankował i naładował akumulatory?
- Gdzie? Teren Morza Pomocnego w tamtym okresie wojny był dla U-Bootów
niezwykle niebezpieczny.
- Na to dzisiaj nie odpowiemy - wyręczyła go Nina. - Twoje rozumowanie jest
jednak słuszne. Zgoda, to ciekawe spostrzeżenie, ale musimy już opuścić pokład
„Oleandra”. Czeka nas wyprawa do Nordby.
Marko wytrzasnął skądś samochód dostawczy marki dodge, który domagał się pilnie
remontu, ale na potrzeby naszej misji nadawał się znakomicie, gdyż mógł pomieścić
więcej niż pięć osób. Przede wszystkim jakimś cudem ten gruchot był na chodzie.
Prowadził kapitan „Matrixa”, miejsce obok niego zajęła Nina, pozostali zaś uczestnicy
nocnej wyprawy tłoczyli się z tyłu w części bagażowej na twardych, rozkładanych
siedzeniach. Od szoferki oddzielała nas metalowa ścianka z wmontowanym szerokim
okienkiem, przez które obserwowaliśmy drogę przed nami.
56
Kierowca dodge'a w trakcie jazdy prowadził z wnuczką Jorgensena ożywioną
rozmowę, przerywaną od czasu do czasu rzutem oka na mapę; my z tyłu zaś
milczeliśmy jak grób, a jedyną oznaką życia były świecące białka naszych oczu.
Reflektor starego samochodu rozpraszał ciemność królującą niepodzielnie na wyspie
wraz z wiatrem. Silniejsze podmuchy wiatru nie tylko waliły wściekle w bok
samochodu, ale podwiewały nasze skurczone ciała przez nieszczelną plandekę z płótna.
Nawet gdybyśmy chcieli uciąć sobie w tym gronie miłą pogawędkę, to zawodzący na
zewnątrz wiatr uniemożliwiał konwersację. Wiatr zaczął dookoła nas dosłownie
świszczeć, co oznaczało, że jechaliśmy na otwartym terenie - wąską szypułką łączącą
korpus wyspy z jej północnym cyplem. Kiedy podmuchy atlantyckiego wiatru nieco
ucichły, domyśliłem się, że oto zbliżamy się ku Nordby.
Ta przecudnie prezentująca się za dnia osada - otoczona starymi wzgórzami jakby
żywcem pochodzącymi z legend o wikingach - leżała blisko wschodniego brzegu
Kattegatu, nieomal w sąsiedztwie dwóch kempingów ulokowanych nad klifem, a
charakteryzował ją szczególny układ dróg. Mniejszy krąg pokrętnych uliczek
skupionych wokół centrum otaczał drugi, zewnętrzny wieniec. Spacerując nimi za dnia
turysta podziwiał stare chałupy wykonane z bali i kryte słomą, których tutaj było coś
ponad setkę, spokój uwięziony w każdym zaułku, pięć kamiennych studni i tchnący
idyllicznym spokojem staw; lecz nasza szóstka nie była grupą zwyczajnych turystów i
nie przybyliśmy tutaj na zwiedzanie. Poza tym noc uniemożliwiała podziwianie
uroków tego najpiękniejszego miejsca na wyspie. Pomimo ciemnicy wieś tętniła tu i
ówdzie życiem, jako że każdego roku latem nawiedzał ją tłum turystów. Nic dziwnego,
że mogliśmy spotkać spacerowiczów wydeptujących kocie łby alejek i większe
skupiska ludzi pod karczmą.
Nasz dodge szybko odszukał drogę do położonego po zachodniej stronie osady
kościoła. Zatrzymaliśmy się przy pustym i posępnie prezentującym się w nocy
cmentarzu i szybko minęliśmy sporej wielkości studnię z kamienia. Tutejszy kościół
nie wyróżniał się niczym szczególnym z punktu widzenia architektonicznego. Ot,
biały, wysoki budynek kryty czterospadowym dachem, z przyległą do niego kaplicą i
wyrastającą z południowego końca wieżą. Stał samotnie na osłoniętej przestrzeni, w
towarzystwie starannie przyciętego labiryntu niskich żywopłotów, za którymi
znajdowały się groby. A cały ten teren osłaniał niezbyt szczelny szpaler wysokich
drzew. Właśnie szelest wyginających się od wiatru liści słyszałem po wyjściu z
pojazdu. Łopotały na wietrze niczym tysiące małych chorągiewek.
Dookoła nas nie było żywego ducha. Kościół oświetlały dwie lampy ustawione na
końcach długiego boku świątyni, witraże wypełniała złowieszcza ciemność, za to w
budynku przykościelnym paliło się światło.
Rozdzieliliśmy się na dwie grupy. Nina, Marko i Andreas poszli sprawdzić wejście
do kościoła, a ja, Mike i Hugo udaliśmy się pod budynek mieszkalny, oddalony od
świątyni o czterdzieści metrów i odgrodzony od świata wysokim żywopłotem.
Nie musieliśmy przesadnie dbać o środki bezpieczeństwa, gdyż wiatr zagłuszał nasze
kroki, a w pobliżu nikt się nie kręcił. Nie baliśmy się nawet używać latarek. Mimo
wszystko - w milczeniu pełnym konspiracyjnej powagi - zakradliśmy się pod kuchenne
okno świeżo otynkowanego domu piętrowego, tak samo surowego i oszczędnego w
wyrazie jak wszystkie inne kościelne i przykościelne budowle na Samso - białe,
57
sterylne i nieciekawe bryły prostopadłościanów, których jedynymi elementami
upiększającymi i burzącymi tę przesadną skromność były wieżyczki na dachach lub
frontowe wieże.
Przez pozbawione firanek i zasłon okno zajrzeliśmy do wnętrza kuchni niczym
intruzi. Wewnątrz pedantycznie urządzonej salki nie kręciła się żadna osoba - a
spodziewaliśmy się zastać w niej poznanego kilka godzin wcześniej zasuszonego
ogrodnika lub samego pastora, ewentualnie jego żonę. Jedynie leżące na blacie
drewnianego stołu nóż kuchenny i porozrzucane warzywa świadczyły, że ktoś tu
jednak przebywa. „Ktoś przygotowywał posiłek - zastanawiałem się - i to stosunkowo
niedawno”. Lecz w tej chwili kuchnia była pusta, a w otwartych drzwiach
prowadzących do innych pomieszczeń panowała ciemność.
Zerknąłem na kumpli Marko. Odpowiedzieli mi obojętnym wzrokiem. Kazałem im
czatować pod oknem, a sam ruszyłem na przeszpiegi na tyły domu i zaraz
stwierdziłem, że w pobliżu nie było nikogo. A jednak na wypielęgnowanej rabatce
obok schodów dostrzegłem w świetle latarki jeden szczegół, który mnie dosłownie
zelektryzował. Papierek po cukierku był „przylepiony” do niewysokiego krzewu róży.
Wyciągnąłem go. Pachniał miętą. Taki sam jak ten znaleziony na terenie kościoła w
Orby. Schowałem go do kieszeni i przez chwilę zastanawiałem się, z kim mamy do
czynienia. Kto był łakomczuchem zajadającym miętowe cukierki i zaśmiecającym
wyspę Samso? Bjoern? Czy któryś z jego kumpli? Jakoś nie wyglądali mi na
osobników obżerających się słodyczami. „Jeśli to któryś z nich ma słabość do
cukierków - rozważałem - musieli być tu stosunkowo niedawno. Zgodnie z naszymi
przewidywaniami wrócili pod kościół w Nordby, z uwagi na niebezpieczeństwo
swobodnego poruszania się za dnia po wyspie. Bo oni już wiedzą, że depczemy im po
piętach”.
Kiedy z powrotem znalazłem się pod kuchennym oknem, spotkałem tam już całą
naszą ekipę. Kościół był zamknięty i Nina oraz jej pomocnicy nie znaleźli niczego
godnego uwagi. Popatrzyłem pytająco na Andreasa.
- Nic - powiedział. - Może ich nie było?
Marko zrobił krok ku oknu.
- Nie wydaje wam się dziwne, że ktoś nagle przerywa krojenie warzyw i znika? -
zapytał nas, przekrzykując zawodzący wiatr. - Czemu przestał gotować zupę?
- Skąd wiesz, że zupę? - zapytał go Andreas.
- Oj, tak mi się tylko powiedziało, stary. Ale sam zobacz - jego ręka wystrzeliła w
kierunku kuchni. - Marchewkę pokrojono w talarki. Jak do zupy. I nagle coś przerwało
facetowi kucharzenie.
- A jeśli to kobieta? - Nina popatrzyła na niego z uśmiechem.
- Wszystko jedno kto - odpowiedział. - Jedno jest pewne. Ten kto tu urzędował,
musiał nas zauważyć?
- To pewnie ten zasuszony ogrodnik - oświadczyła panna Jorgensen. - Ujrzał całą
naszą szóstkę skradającą się na teren kościoła i przestraszył się. Wolał się przed nami
schować. Pewnie gdzieś tu jest. On coś przed nami ukrywa.
- No to ja go zaraz zmuszę, żeby wszystko ładnie wyśpiewał - Mike podwinął
wymownie rękawy kurtki. - Jak na spowiedzi.

58
- A według mnie - przerwałem im - to błędne rozumowanie. - Nie rozumiem -
popatrzył na mnie z wyższością Marko.
- Nieważne, kim był kucharz - odpowiedziałem spokojnie, zerkając dyskretnie na
Ninę. - Ogrodnikiem, pastorem, Żoną pastora lub gosposią. Dla mnie dziwne jest to, że
kucharz zabrał się do gotowania zupy.
Zerknąłem na zegarek.
- Dochodzi dwudziesta druga - kontynuowałem - a na plebani zabierają się do
krojenia warzyw na zupę? Gdyby nagle ktoś zgłodniał przed snem, prędzej sięgnąłby
do lodówki po jakiś zapas. Kanapki, starą zupę, kawałek kiełbasy lub kawałek sera.
- Do czego zmierzasz? - zapytał poważny Andreas.
- Zupę, owszem, próbowano ugotować, ale miało to miejsce nie bezpośrednio przed
naszym przyjściem, a dużo wcześniej. Godzinę temu, dwie? Niewykluczone, że nawet i
trzy. A zatem ktoś zakradł się tutaj, tak jak my teraz pod ten dom, i zaskoczył
mieszkańców. Nagle. Świadcząc tym rozrzucone na blacie stołu warzywa.
Zrobiłem pauzę, żeby nacieszyć się widokiem wpatrzonych we mnie oczu.
Szczególnie miło odebrałem zaskoczenie malujące się na twarzy Niny. Nie dziwcie
się jej, proszę. Gadałem jak wytrawny detektyw i nie można było odmówić mojemu
rozumowaniu logiki. Z wielką satysfakcją odebrałem zazdrosne spojrzenie Marko.
To on chciał dzisiaj zostać gwiazdą naszego sekstetu detektywów. Ażeby go dobić i
do końca zaimponować dziewczynie, wyjąłem z kieszeni dżinsowej kurteczki papierek
po miętusie.
- Poznajecie? - zwróciłem się do dziewczyny i Andreasa.
- Papierek po cukierku? - żachnął się Marko.
- Taki sam znaleźliśmy pod kościołem w Orby - wyjaśniłem.
- Ten papierek leżał tutaj? - dopytywała się Nina. - Znalazłeś go?
- W rabacie przed domem.
- Tak więc przeciwnik uprzedził nas - wtrącił swoje trzy grosze Andreas.
- Najpierw zamknęli nas w tamtym pierwszym kościele, potem przyszli tutaj po raz
drugi i zrobili coś złego pastorowi lub ogrodnikowi.
- Ogrodnikowi nie powinni wyrządzić krzywdy - dodałem. - Podejrzewaliśmy go
przecież o współpracę z ekipą Bjoerna.
- Jeśli to w ogóle Bjoern!
- A kto?
- O czym wy mówicie?! - uniósł się Marko. - Nie powiedzieliście nam wszystkiego!
Nie wiem, o czym nadajecie! Jak mamy wam pomóc, jeśli nie wtajemniczyliście nas
we wszystkie swoje sprawy.
Nina zerknęła najpierw na mnie, a potem na Andreasa, i zrobiła przepięknie
komiczną minę, wyrażającą oburzenie naszymi wcześniejszymi pretensjami o to, że
zdradziła zbyt wiele tajemnic załodze „Matrixa”.
- Jest takie polskie powiedzenie - zwróciłem się do niego - o tym, że ciekawość to
pierwszy stopień do piekła.
- Co to ma do rzeczy?!
- Jest jeden sposób, żeby się przekonać, co jest grane - przerwał nam Andreas. -
Musimy zapukać. A jak to nie pomoże, pozostaje nam włamać się i sprawdzić, co się
dzieje w tym domu. Innej rady nie ma.
59
- Jest jeszcze policja - zaprotestowałem.
- Ej, nie pękaj - poklepał mnie po ramieniu Hugo.
- To nie kwestia strachu - prychnąłem. - A przyzwoitości.
- Hi -zachichotał Mike. - Nie wiedziałem, że mamy wśród nas przyzwoitkę.
Nie odparowałem ciosu. Już nic więcej nie udało nam się ustalić, Andreas bowiem
pierwszy popędził za dom, żeby się do niego dostać. Kiedy znaleźliśmy się przed
drzwiami, asystent Jorgena pukał już w ciężkie drewniane wrota, a następnie nacisnął
dzwonek. Jak się tego spodziewałem, nikt nie przyszedł nam otworzyć.
Staliśmy na schodach, bez rezultatu naciskając dzwonek i waląc w drewniane drzwi.
Wreszcie do akcji wkroczył Marko, pragnący za wszelką cenę zaimponować Ninie i
zdobyć tytuł niekwestionowanego lidera wśród naszego grona. Wyjął zza pazuchy
najzwyklejszy w świecie wytrych i wsadził jego końcówkę w zamek.
Natychmiast znalazłem się przy nim.
- Nie pozwalam - warknąłem. - To nielegalne.
- I ty jesteś detektywem? - prychnął mi w twarz.
- Czy zawsze wchodzisz do cudzych domów za pomocą tego klucza? - zadrwiłem.
- Czasami. Ale uspokoję cię, stary. Zdarza mi się to bardzo rzadko. Teraz okazja jest
wyjątkowa.
- Te, facet - zdenerwował się Mike. - Wyluzuj. Jak inaczej chcesz sprawdzić, co
dzieje się w domu pastora?
- Możemy zadzwonić na policję - zaproponowałem.
- A co im powiesz? Że w kuchni pali się światło, a na stole leży poszatkowana
marchewka? I to, że nikt nie chce otworzyć drzwi szóstce podejrzanych ludzi?
Nina znowu się zdenerwowała. Podeszła do nas, odepchnęła nas jednakowo brutalnie
od drzwi i nacisnęła ręką klamkę. Były otwarte.
- Detektywi - westchnęła, kiwając głową.
- Weszliśmy.
- Hej! - wołaliśmy. - Dobry wieczór! Czy jest ktoś w domu?!
Nikt nam nie odpowiedział i to było bardzo dziwne. Gdzie bowiem podziali się
mieszkańcy domu o dwudziestej drugiej? Zapalone w kuchni światło i poszatkowane
warzywa świadczyły, że ktoś tu był. Dokąd się udał? I co go zmusiło do przerwania
kucharzenia? Rozdzieliliśmy się i rozproszyliśmy po domu.
Znalazła go Nina, nie kryjąc zdumienia i pewnej satysfakcji z faktu, że pierwsza tego
dokonała. Ale sprawa była poważna. Oto bowiem zaalarmowani jej krzykiem
dochodzącym z głębi domu, ujrzeliśmy w spiżarni skrępowanego ogrodnika - tego
samego, z którym przyszło nam rozmawiać dzisiejszego popołudnia i którego
zachowanie wydało nam się nieco podejrzane. Zasuszonego człowieka rzucono
związanego na drewnianą podłogę malutkiego pomieszczenia. Był drobnym i
delikatnej konstrukcji osobnikiem, więc napastnicy nie skrępowali go zbyt mocno.
Na wszelki wypadek zakleili mu usta plastrem. „Wszystko wskazuje na to, że nie
współpracuje on z ekipą Bjoerna” - pomyślałem.
Przecięliśmy sznury krępujące nadgarstki i stopy ogrodnika. Chwiejącego się i
wystraszonego człowieka ustawiliśmy w pionie.
- Usłyszałam jęki dochodzące stąd - opowiadała podekscytowana Nina.
- Niesamowite.
60
Ogrodnik jęknął, gdy Marko pozbawił go plastra na ustach.
- Byli tu - wyszeptał przerażony. - Było ich trzech.
Przeszliśmy do przestronnej kuchni i usadowiliśmy starszego człowieka na
krzesełku. Na szczęście odzyskał on szybko siły i zaproponował nam herbatę. Nina
postawiła na stole termos z własnym naparem, więc szybko do szklanek nalaliśmy
bursztynowego, parującego płynu, żeby nie trudzić starszego mężczyzny. Nie
protestował i nalał sobie do kieliszka solidną porcję orzechowej nalewki, którą szybko
przełknął. Kazał mówić na siebie Elkjar. Przyjemnie było trzymać gorące szkło w
dłoniach, mniej przyjemna była opowieść ogrodnika.
Przede wszystkim okazało się, że w domu przebywał sam ogrodnik. Pastor po
wieczornym kazaniu udał się na drugi kraniec wyspy do znajomego aktora i jego
przyjaciół, z którymi grali namiętnie w brydża.
- Zawsze wraca lekko po północy - dodał. - To taki rytuał.
Opowiadał dalej. Pastor wyjechał po dziewiętnastej, a on zajął się przygotowaniem
posiłku. Nie zamierzał jednak gotować zupy. Talarki marchewki miały być
wykorzystane do zapiekanki własnego pomysłu.
- Kroiłem marchew i przerwał mi dzwonek do drzwi - opowiadał z niechęcią. - Było
to zaraz po wyjeździe pastora. Myślałem, że to on wrócił, bo czegoś zapomniał.
Otworzyłem, a oni siłą wtargnęli do domu. Ci sami, o których pytaliście mnie
wcześniej. Trzech silnych facetów. Jeden mały, dwóch dużych.
- Szkoda, że wtedy nam pan nie powiedział o tej trójce - wtrąciłem z wyrzutem.
Zawstydził się.
- To nie tak - chrząknął. - Oni zagrozili, że zrobią coś złego mnie i pastorowi, jeśli
tylko szepnę słówko na ich temat. Miałem milczeć jak grób. Gdybyście ich widzieli,
też by was strach obleciał.
- Nie zrobili panu nic złego? - zatroskała się Nina. - Może wezwać lekarza?
- Nie, nic mi nie jest - zaprotestował.
- Moim zdaniem - wstałem - musimy niezwłocznie zawiadomić policję. To wykracza
poza nasze kompetencje.
- Te, facet - wykrzywił usta w lekceważącym grymasie Mike. - Co ty znowu z tą
policją? Podobno jesteś detektywem. A detektywi nie lubią chyba policji.
- Nie jestem takim detektywem, jak myślisz - bąknąłem, bo nie był to dobry moment
do pogaduszek na mój temat. - Na tego człowieka - wskazałem ręką ogrodnika -
napadnięto. Tą sprawą musi zająć się policja.
- Nie, nie - staruszek się zaniepokoił. - Lepiej tego nie robić. Tamtych trzech może
wrócić i co wtedy? A i rozgłos nam niepotrzebny. Lepiej nie nagłaśniać tej sprawy.
Odstraszy to jeszcze wiernych. Błagam, dajcie spokój z policją. Wystarczy, że pastor
będzie zły. Jestem już stary i nie tylko robię w ogrodzie, ale naprawiam różne inne
rzeczy, umawiam pastora z klientami i tym podobne. Już dawno powinien mieć on
młodszego pomocnika. Po tej przygodzie z pewnością zwolni mnie i gdzie ja się
podzieję. Niepotrzebnie otwierałem im drzwi...
- Spokojnie - Nina położyła rękę na ramieniu ogrodnika. - Niech się pan uspokoi.
Nie chcemy panu zaszkodzić. Proszę nam wierzyć, panie Elkjarze.
-Pastorowi powiem jak było - nadawał staruszek - i niech on zadecyduje, co dalej
robić z tym fantem.
61
- Proszę do niego zadzwonić.
- Nie, nie mogę. Brydż to święta rzecz. Tym telefonem jeszcze bardziej
pogorszyłbym moją sytuację.
- Nie codziennie napadają na człowieka - wtrąciłem. - Nie pańska wina, że trzech
facetów szuka czegoś na wyspie i nie cofnie się przed użyciem siły, żeby wykonać
swoje zadanie. To mogło przytrafić się każdemu.
- Ale wypadło na mnie - przeżegnał się.
Dopiłem herbatę i znowu wstałem. Stanąłem na środku kuchni i czułem się jak aktor
w tanim przedstawieniu.
- Coś mi tu nie gra - podrapałem się po głowie.
- A ten znowu swoje - westchnął niepocieszony Hugo.
- Spokojnie - Marko uniósł rękę w geście uspokojenia. - Daj mu powiedzieć.
- Zastanawiam się - zacząłem mówić - dlaczego właściwie ekipa Bjoerna tu przyszła
i uwięziła pana Elkjara w spiżarni? Byli tu wcześniej, to fakt, i może nawet coś
wyniuchali, ale rozgłos im niepotrzebny. To pewne. Bjoern uciekł z Szetlandów w
największej konspiracji. Bez sensu wydaje się napadanie na człowieka, który powinien
teoretycznie donieść o całym zajściu policji. Gdybym ja czegoś szukał na tej wyspie, w
tym konkretnym kościele, to po prostu bym tu przyszedł nocą i włamał się do kościoła.
A oni przybyli tu ponownie, zaraz po wyjeździe pastora na drugi koniec wyspy, i
pierwsze co zrobili to związali jednego z domowników. Po co, pytam się? Gdyby byli
zwykłymi złodziejami, to rozumiem! Unieszkodliwiliby domownika, żeby spokojnie
splądrować dom. Ale oni nie przyszli rabować domowych kosztowności, a do kościoła.
- Słusznie - poparł mnie Andreas. - To samo pomyślałem.
- Oni przyszli dowiedzieć się, jak dużo wam powiedziałem - wykrztusił ogrodnik.
- Skąd wiedzieli, że tu byliśmy? - zapytała zaskoczona Nina.
- Nie wiem, ale widzieli was tutaj - opowiadał dalej pan Elkjar. - Jak rozmawialiście
ze mną. Oni tu czekali gdzieś w pobliżu. I gdy pastor opuścił parafię, przyszli tu.
Związali mnie. Ale wcześniej wzięli klucze i szukali czegoś w kościele. Szybko im
poszło, bo jeden z nich mówił, że tego tu nie ma.
- Czego? - wbił w niego czujny wzrok Marko.
- Nie wiem. Powiedział: „tego tu nie ma”. Potem znowu do mnie zajrzeli do spiżarni
i zagrozili, że wrócą po mnie, jeśli pisnę komuś słówko na ich temat. Wcześniej mnie
maglowali, kim jesteście i tak dalej.
- Nie boi się pan ich zemsty? - zapytał Andreas. - Powiedział nam pan o nich.
- Boję się, ale was jest sześcioro, a tamtych było tylko trzech.
Przez chwilę zapanowała w kuchni cisza pełna niezrozumiałego niepokoju. Nina
przerwała milczenie. Podeszła do ogrodnika i pokazała mu rodzinną fotografię Jorgena.
- Czy wśród tej trójki był może ten człowiek? - zwróciła się do niego.
- Nie - zaprzeczył. - Był podobny do tego na zdjęciu, ale nosił wąsy, a jeden z nich
zwracał się do niego po imieniu. Roland, zdaje się.
- Nie Jorgen?
- Na pewno nie - pokręcił głową staruszek. - A kim jest ten na zdjęciu?
- To mój wujek - schowała zdjęcie. - Na imię ma Jorgen. Zaginął na Szetlandach.
- I tutaj go szukacie?

62
- To długa historia - uciął dalszą rozmowę o szczegółach naszej misji Andreas. -
Lepiej, żeby pan za dużo nie wiedział.
- Ma pan rację. Ja tam wolę nic nie wiedzieć. A jeśli chodzi o tych trzech oprychów,
to oni zamierzają opuścić Samso. Któryś z nich dzwonił z salonu, a ja słyszałem, że
rezerwował jakieś miejsce w hotelu. Ale nie wiem, gdzie konkretnie? Nie mylę się.
Chcą opuścić naszą wyspę i nie mam nic przeciwko temu.
Marko pierwszy ruszył w kierunku salonu.
- Gdzie jest telefon, z którego rozmawiali?
Ogrodnik ruszył w jego stronę, a my podążyliśmy za nim. Marko sięgnął po
słuchawkę telefonu i nacisnął klawisz „redial”, za pomocą którego można było
odtworzyć ostatnie połączenie. Sprytny był ten Marko, ale na to samo wpadłem przed
chwilą, tyle że facet był ode mnie szybszy. Zdaje się, że tym posunięciem odzyskał on
utracony prestiż u Niny. Znowu patrzyła na niego jak na kogoś wyjątkowego.
W telefonie coś pisnęło i wtedy Andreas wyrwał mu słuchawkę.
- Pozwolisz? - popatrzył mu groźnie w oczy, jak rywal, który daje do zrozumienia
drugiemu, że nie żartuje. - To nasza misja. Mamy prawo pierwsi znać ten numer.
- Andreas! - tupnęła dziewczyna. - Przestań. Marko jest z nami! Ale asystent Jorgena
nie posłuchał i nie oddał słuchawki stojącemu obok Marko.
- Kierunkowy „56” - odczytał z wyświetlacza pierwsze cyferki. - To nie miejscowy
numer, chociaż duński. Gdzie to może być?
- Bornholm - wyszczerzył zęby w promiennym uśmiechu Marko.

63
ROZDZIAŁ SZÓSTY
POWRÓT DO LANGOR I WIEŚCI Z SZETLANDÓW * MOJE PODEJRZENIA
WOBEC ANDREASA * MERKURY OSTRZEGA MNIE PRZED ZDRAJCĄ * WOJNA
NA BAŁTYKU * CO WIEMY O U-2331? GOTENHAFEN * ANDREAS „WRECK
HUNTEREM” * GDZIE PODZIAŁ SIĘ „MATRIX”? * NARADA * POGOŃ ZA
„MATRIXEM” * KTO SZPERAŁ W MOIM IBOOKU? * MOST NAD WIELKIM
BEŁTEM * DANIA W LATACH DRUGIEJ WOJNY ŚWIATOWEJ * JAKIE SĄ
KOBIETY? * KTOŚ ZA NAMI PŁYNIE
Podczas powrotnej jazdy do Langor nie przeszkadzał mi już zawodzący na wyspie
wiatr i szum morza, ani kołysanie starego dodge'a, który jechał szybciej niż w drodze
do Nordby, popychany przez północno-zachodnie masy powietrza wiejące znad
Atlantyku. Ciemność była naszym jedynym świadkiem powrotu nad uroczą przystań,
głowa zaś pęczniała od domysłów i luźnych rozważań na temat wizyty na Samso ekipy
Bjoerna. Relacja starego ogrodnika Elkjara i trop prowadzący na Bornholm były
wystarczającymi środkami dopingującymi dla naszej wyobraźni. Nina po opuszczeniu
parafii natychmiast sięgnęła po swoją komórkę, ale szybko schowała ją z powrotem.
Aparat jej dziadka znajdował się poza zasięgiem sieci, więc należało uzbroić się w
cierpliwość i skontaktować z nim później. Namierzyliśmy jednak numer na
Bornholmie, pod który dzwonili ludzie Bjoerna - hotel z przystanią w Ronne. Tak, to
tam zamierzali dotrzeć. O Bornholmie rozmawiali już bowiem wcześniej w Brundby,
co usłyszała tamtejsza kelnerka i przekazała nam.
Umówiwszy się na poranne zebranie z załogą „Matrixa”, udaliśmy się na swoją łódź.
Nie chciało nam się spać, więc jedynie z rozsądku zamierzaliśmy położyć się. Jednakże
nie było nam to dane. W mesie „Oleandra” leżała na dywanie kartka z wiadomością,
którą wypluł niewielkich rozmiarów faks ustawiony na stoliku opartym bokiem o
ściankę odgradzającą część mesy od sypialni na rufie.
Nina podniosła kartkę z podłogi Był to faks nadesłany przez Jorgensena seniora:
Nino! Na Szetlandach wieje, ale wiatr słabnie. Pierwsi nurkowie zbadali pobieżnie wrak U-
Boota typu XXIII. Udało się to dopiero przed siedemnastą. Nie uwierzycie!
Wewnątrz znaleźli prawie trzydzieści szkieletów! Jak twierdzi specjalista od niemieckich
okrętów podwodnych, to stanowczo za dużo jak na ten typ lodzi. Na razie nie znaleziono
żadnych ważnych dokumentów, niczego godnego uwagi. Ale jutro mamy cały dzień na
eksplorację. Aha, podaję pełne numery U-Boota: U-2331.
Spróbuję jutro łapać Was na komórkę, bo dzisiaj miałem przez cały dzień problemy z siecią.
Czy coś wiadomo w sprawie Jorgena?
„Viking” tylko raz nadal „Mayday” i według specjalistów sygnał wysłano z północy. A
jednak Islandia! Nie wiem, co o tym myśleć. Pozdrów Andreasa i naszego detektywa z Polski.
Pozdrawiam. T. J.
Ta depesza podziałała na nas niczym zastrzyk adrenaliny. Każde zdanie napisane
odręcznie przez Jorgensena seniora miało swoją wagę i wymowę. Kuter „Viking” z
pewnością zbliżał się do Islandii, a wrak łodzi podwodnej krył wielką tajemnicę.
Oprócz tego ekipa Bjoerna - z nieznanych nam jeszcze powodów - przeszukiwała
kościoły na duńskich wyspach. Los Jorgena zaś był jedną wielką niewiadomą. I
wiedzieliśmy, że złapanie Bjoerna i jego ludzi wyjaśniłoby wiele w tej historii. Na
szczęście posiadaliśmy cenną informację. Ci ludzie planowali wizytę na Bornholmie.
64
Intrygująca wydawała się przede wszystkim sprawa spoczywającej na dnie Atlantyku
niemieckiej łodzi podwodnej. Jakim cudem U-Boot typu XXIII przewoził ponad dwa
razy więcej ludzi niż stanowiły o tym przepisy Kriegsmarine? Jak już o tym
wspominaliśmy, takie łodzie były skonstruowane dla załogi liczącej zaledwie
czternaście osób, bo były jednostkami patrolowymi, działającymi głównie w rejonach
przybrzeżnych. A tu, z faksu nadesłanego przez Jorgensena seniora, wynikało, że ta
mała łódź przewoziła na drugi koniec Atlantyku około trzydziestu osób! A może
cennym ładunkiem byli tam ludzie, a nie przedmioty? Ważni rangą oficerowie?
Zbrodniarze wojenni? Jak chcieli dotrzeć do Ameryki Północnej na jednym silniku
spalinowym i dwóch elektrycznych. Czy mieli na okręcie zapas paliwa?
- Dziwne - powtarzała w kółko Nina. - Prawda? Co to może znaczyć? Zerknęła na
mnie, więc pierwszy odpowiedziałem.
- Nie wiem - rozłożyłem bezradnie ręce. - Pewnie znalazłoby się wiele wyjaśnień,
dlaczego ten konkretny okręt przewoził dwa razy liczniejszą załogę.
- Ale jakieś wyjaśnienie musi być - patrzyła na mnie zawiedziona. - Czasami
odnoszę wrażenie, że jako detektyw jesteś trochę przereklamowany. Przez cały dzień
nie uzyskałeś odpowiedzi na żadne istotne pytanie.
- O, przepraszam! - uniosłem się. - A trop prowadzący na Bornholm? To co?
- Zgoda, ale to zasługa całej naszej grupy.
- Masz na myśli Marko i jego ludzi?
Wzruszyła ramionami i skrzywiła się w jakimś niezrozumiałym grymasie, który
odebrałem jako objaw poirytowania moją osobą. Miała mnie dość. Nie tak wyobrażała
sobie detektywa! A może marzyła teraz o obecności Marko w mesie „Oleandra” i ja
tylko ją drażniłem?
- Jutro wyruszamy - uciął naszą rozmowę Andreas. - Musimy się wyspać. Nie
będziemy się chyba przekomarzać do bladego świtu. Jutro będziemy się martwić. I
kłócić.
Wstał i wyjął z torby nabitą tytoniem fajkę, a następnie ruszył wolnym krokiem ku
schodkom prowadzącym do kokpitu.
- Sorry - posłał nam słaby uśmiech. - Ostatni wezmę prysznic. Szykujcie się do snu.
Ja sobie zapalę jeszcze fajeczkę. Zawsze przed snem puszczam dymka.
Kiedy Nina brała prysznic w kabinie, a Andreas na zewnątrz raczył się tytoniowym
dymem, usiadłem jeszcze przy komputerze i nadałem do Warszawy maila.
Nie była to jakaś szczególnie ważna wiadomość, ot, zwykła służbowa notka o
postępach naszej „morskiej” misji. Pozdrawiałem w nim Merkury i pana Tomasza,
prosząc ich o wyszperanie dla mnie kilku istotnych dla naszego „śledztwa” informacji
historycznych. Zastanawiałem się nad jeszcze jedną sprawą. Czy pod pretekstem
zapalenia fajeczki Andreas nie wyszedł przypadkiem porozumieć się z tą samą osobą,
do której dzwonił wcześniej?
Opuściłem moje stanowisko przy komputerze i minąwszy szumiący prysznic,
udałem się do kokpitu. Wyjrzałem w ciemne, pohukujące za mierzeją morze i zaraz
zlokalizowałem spacerującego na molo Andreasa. Nie dzwonił do nikogo. Stał oparty o
balustradę i zwrócony twarzą ku morzu pykał fajeczkę. Nie było w tym niczego
podejrzanego. Tak, wyraźnie widziałem czerwonawy ognik rozżarzonego tytoniu w
cybuchu. Uspokoiłem się. Ale tylko na chwilę.
65
Muszę przyznać, że zasypiając w swojej kajucie na dziobie nie myślałem już o
pięknej Ninie ani ojej wujku - zaginionym Jorgenie Jorgensenie. Moje myśli kręciły się
cały czas wokół osoby Andreasa. Ten człowiek stanowił dla mnie kolejną zagadkę w
tej pokrętnej intrydze. „Jakby mało mi było tajemnic” - pomyślałem przed zaśnięciem.
Obudziłem się przed siódmą jako pierwszy z załogi „Oleandra”. Krótki rzut oka
przez bulaj na zewnątrz upewnił mnie, że fala wyraźnie siadła i wiało zaledwie 3 lub
najwyżej 4 w skali Beauforta. Nowy dzionek nad duńską cieśniną mnie urzekł.
Kochałem - na każdym niemal wybrzeżu świata - wczesną porę dnia, tuż po brzasku,
kiedy lekko wzburzone morze zraszało czoło słoną mgiełką przy gromadnym
popiskiwaniu rybitw. Po raz pierwszy podczas pobytu na południu Kattegatu poczułem
intensywny morski aromat - zapachowy konglomerat morskich glonów, soli i piasku.
Podobał mi się niebieski odcień wody, nieco złamany posępnym szmaragdem, i dźwięk
fal tłukących się o brzeg i kadłuby kotwiczących łodzi. Niebo spowijały wprawdzie
bałwany deszczowych chmur, lecz ich kłębki szybko przemieszczały się na wschód,
pędziły jak zwariowane, a pomiędzy nimi - jakby kawałkami ulepionymi z waty -
prześwitywał najczystszy błękit majestatu sklepienia. Gdzieś tam przebijały się przez tę
ruchomą i nisko zawieszoną nad wodą zaporę złote sztylety słonecznych promieni. A
na horyzoncie przemykał w kierunku cieśniny długi frachtowiec. Płynął na Morze
Północne. Właściwie wydawało się, że stoi w miejscu, ale gdy przez chwilę zawiesiłem
wzrok na jego burcie, zauważyłem nieznaczny ruch statku w lewo.
W lepszym nastroju usiadłem w mojej dziobowej kajucie przy stoliczku z laptopem.
Nie słyszałem żadnych dźwięków dochodzących z mesy i dalszych pomieszczeń na
rufie. Moi towarzysze spali jeszcze. Tak jest, Andreas cichutko chrapał.
Jorgensenowie wiedzieli, co robią wyposażając łódź motorową w komputery firmy
Apple. Ten sprzęt był niezawodny w każdych warunkach i w przeciwieństwie do
zwykłych pecetów chodził cicho i niezawodnie jak szwajcarski zegarek.
Wspaniały sprzęt! „Czemu nie jest tak popularny na świecie?” - dziwiłem się. „O
ileż nasze życie stałoby się prostsze i łatwiejsze”.
Wnet dostałem się na popularny portal, w którym założyłem swoje konto pocztowe.
Sprawdziłem nowe maile w skrzynce. Merkury była niesamowita! Z samego rana
wyszukała dla mnie potrzebne informacje i wysłała je do mnie. Tuż po szóstej. Gorliwa
dziewczyna.
Po miłym wstępie - w którym gorąco mnie pozdrawiała - wyraziła swoje
zaniepokojenie misją nad Kattegatem. Pisała:
Proszę, uważaj na siebie. Wkrótce zaczną się dziać rzeczy niezwykle niebezpieczne. To
dzisiaj wywróżyłam z kart. Czeka Cię przykra niespodzianka. W Waszych szeregach działa
zdrajca.
Nie powiem, ta krótka notatka mnie zaniepokoiła. Było coś groźnego w tym
pozbawionym złudzeń ostrzeżeniu, co kazało mi zastanowić się nad jego zasadnością.
Tylko jak polemizować z wizjami? Wróciły niczym bumerang podejrzenia wobec
Andreasa. Merkury już w Warszawie dowiodła, że posiada zdolność jasnowidzenia,
więc mój niepokój automatycznie wzrósł. Na końcu maila jeszcze raz wyraziła obawę
o moje zdrowie i przeszła do krótkiego rysu historycznego o niemieckich działaniach
wojennych w Zatoce Gdańskiej na przełomie lat 1944-1945. Potrzebowałem tych

66
podstawowych danych, żeby lepiej zrozumieć tło wydarzeń towarzyszących ucieczce
U-2331 do którejś z Ameryk.
Dowiedziałem się, a raczej przypomniałem sobie dzięki nadesłanym przez
współpracowniczkę załącznikom, że przełomem w działalności Kriegsmarine na
Bałtyku w końcowym okresie wojny były dwa następujące po sobie wydarzenia.
Pierwsze to klęska działań w Zatoce Fińskiej, a konkretnie nieudany wypad
niszczycieli niemieckich na operację minową, w wyniku której zatonęły dwa
nowoczesne niszczyciele typu „Narvik”. Prawdopodobnie zatopiły je torpedy
wystrzelone z radzieckich łodzi podwodnych, niewykluczone jednak, że owego
zniszczenia dokonały miny. Nie minął tydzień od klęski, jaką poniósł na niepokornych
wodach Zatoki Fińskiej zespół niemieckich niszczycieli, a nastąpiła kolejna katastrofa.
W nocy z 18 na 19 grudnia 1944 roku samoloty Royal Air Force dokonały nalotu
„dywanowego” na gdyńskie baseny portowe. Osiemset dwadzieścia cztery bomby
zrzucone z bombowców spowodowały wielkie zniszczenia - oprócz dewastacji
urządzeń portowych i warsztatów stoczniowych, zatopiono kilka pancerników, między
innymi osławiony „Schleswig-Holstein”, od którego strzałów na Westerplatte we
wrześniu 1939 roku zaczęła się cała wojna. Najbardziej dotkliwe jednak straty
wyrządzono okrętom-bazom i jednostkom pomocniczym U-Boot-Waffe14. Ten nalot
brytyjskiego lotnictwa bombowego był dopiero preludium do prawdziwej klęski.
Niebawem, bo 13 stycznia 1945 roku, rozpoczęła się wielka ofensywa Armii
Czerwonej nad Wisłą. Pod koniec stycznia Niemcy posiadali już tylko środkową część
Prus Wschodnich, a przez zamarznięte wody Zalewu Wiślanego „popłynęła” fala
uciekinierów przed nadciągającym ze wschodu frontem.
Wówczas wszyscy zmierzali do Gdańska i Gdyni, aby przedostać się do Niemiec
drogą morską. Wkrótce Niemcy rozpoczęli ewakuację z Trójmiasta - 30 stycznia 1945
roku kilka wielkich statków oczekiwało na podniesienie kotwicy, a był wśród nich
między innymi „Wilhelm Gustloff”, „Cap Arcona”, „Deutschland” i „Hansa”.
Jak wiemy z notatki poczynionej przez jednego z członków okrętu U-2331, łódź
podwodna wypłynęła pod koniec marca 1945 roku, na kilka dni przed zajęciem przez
Rosjan Gdyni i Gdańska15. Okręt podwodny opuszczający w ostatnich dniach przed
klęską miasto nie powinien chyba nikogo dziwić, tylko jakim cudem owa
„przybrzeżna” jednostka znalazła się na Atlantyku z nadkompletem załogi?
Po raz kolejny otworzyłem zagraniczną stronę o U-Bootach i szybko ustaliłem, że
historia okrętu oznaczonego symbolem U-2331 była owiana mgiełką tajemnicy.
Zwodowano go 30 czerwca 1944 roku w stoczni Deutsche Werft AG w Hamburgu.
Od 12 września dowódcą łodzi był Oberleutnant zur See Hans Walter Pahl i dowodził
nią do l0 października tegoż roku. Okręt U-2331 nie uczestniczył w żadnym patrolu i
nie odnotował jednego choćby sukcesu w działaniach wojennych. W wyniku wypadku
podczas treningu zatonął w październiku 1944 roku w pobliżu Helu. Zginęło wówczas
piętnastu członków załogi, a czterech zdołano uratować. Na tym okręcie pływało aż

14
M.in. na dno poszedł jeden z najnowocześniejszych okrętów-baz niemieckiej floty podwodnej
„Waldemar Kophamel”.
15
Gdynia została wyzwolona 28 marca, Gdańsk zaś 30 marca 1945 r. (Szczecin dopiero 26 kwietnia
1945 r.).
67
dziewiętnastu marynarzy, z czego można wnioskować, że nawet małe łodzie podwodne
mogły przewozić więcej ludzi niż zezwalały na to przepisy lub zdrowy rozsądek. Co
więcej wiadomo o okręcie U-2331? Wydobyto go z dna Bałtyku i następnie
odholowano do Gotenhafen. Dalszych szczegółów nie znano!
Podekscytowany uderzyłem dłonią w blat stolika. Tak jest! Gotenhafen to niemiecka
nazwa Gdyni, którą nadał temu miastu sam Hitler zaraz po jego zdobyciu. Mieściła się
tam największa baza Kriegsmarine na Bałtyku. Remontowano w jej portach łodzie
podwodne i dozbrajano je. Odbywały się tam także szkolenia nowych załóg. Gdynia
była wówczas najważniejszym w tej części Bałtyku arsenałem marynarki. Być może
los U-2331 był owiany mgiełką tajemnicy, ale skoro wrak trafił do Gdyni na przełomie
lat 1944 - 1945, to niewykluczone, że okręt szybko wyremontowano, a następnie
wyszkolono nową załogę, po czym wyznaczono „nowej” jednostce kolejne zadanie.
Tym razem była nią tajna, transatlantycka misja.
W końcu wiedzieliśmy, że ów zaginiony U-Boot nie przepadł zupełnie i po wypadku
na jesieni 1944 roku dalej służył Kriegsmarine. Z nieznanych powodów zatonął na
Atlantyku w pobliżu Szetlandów.
Zatarłem z zadowolenia ręce. Nagle wszystko zaczęło układać się w logiczną całość,
choć nadal nie znałem celu misji sprzed prawie sześćdziesięciu laty i wielu jej
szczegółów. Udało mi się jednak dopisać dalszy ciąg do historii łodzi U-2331.
Gdynia... marzec 1945 roku. To zgadzało się z notatką poczynioną przez członka
załogi U-2331 na mapie wyciągniętej z łodzi. Zatopiony okręt zmartwychwstał. Tak
samo jak jego załoga - gdyż pierwsza ekipa z 1944 roku prawie w całości padła ofiarą
Neptuna.
Nie posiadałem się z radości. Chciałem nawet wydać z siebie okrzyk zadowolenia,
ale powstrzymało mnie od tego chrapanie Andreasa. Moja radość miała raczej podłoże
intuicyjne. Czułem bowiem, że rozwiązanie zagadki jest bardzo realne. I bliskie!
Odpisałem szybko Merkury, żeby poszperała jeszcze w archiwum. Koniec z
korespondencją. Nie wylogowałem jednak poczty i jakoś tak bez żadnego celu,
otworzyłem dodaną wczoraj do „Ulubionych” stronę z artykułem o łodzi podwodnej U-
63, która zatonęła w pobliżu Szetlandów na Morzu Północnym. Łodzie tego typu
nazywano „atlantyckimi” z uwagi na charakter ich działań wojennych.
Wśród tych okrętów wiele zatonęło od alianckich bomb głębinowych lub torped, lecz
inne odniosły wiele sukcesów. Najbardziej utytułowany okręt typu VII B miał symbol
U-48 i zatopił ponad pięćdziesiąt okrętów nieprzyjaciela! Taki U-63 prezentował się na
jego tle bardzo skromnie, gdyż puścił na dno tylko jeden okręt. Sam zaś zatonął w
lutym 1940 roku na południe od Szetlandów, ugodzony torpedami brytyjskich
niszczycieli i jednej łodzi podwodnej. Z dwudzietopięcioosobowej załogi uratowali się
prawie wszyscy marynarze (zginął tylko jeden).
Dlaczego o tym wszystkim wspominam? Nie było wszak podstaw do łączenia losów
okrętów U-63 i U-2331, choć łączyło je miejsce spoczynku, to jest morska głębina w
pobliżu Szetlandów. Oba okręty dzieliło pięć lat historii. To okres prawie całej wojny.
Jeszcze wczoraj szukałem na ślepo różnych tropów związanych z okrętami
podwodnymi zatopionymi w okolicach Szetlandów i Wysp Owczych, ale dopiero
dzisiaj ze zdumieniem odkryłem jeszcze jeden wspólny mianownik dla tych dwóch
łodzi. W internetowym artykule znalazłem bowiem informację o wydobyciu wraka w
68
okolicach Szetlandów. Ekipie poszukiwaczy wraków - zwanych z angielskiego „wreck
hunters” - udało się dwa lata temu dotrzeć na dno morza i zbadać wrak łodzi
podwodnej U-63.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy na jednym z kolorowych zdjęć przedstawiających
zmęczonych nurków, ujrzałem znajomego członka licznej niemiecko-duńskiej ekipy.
Tym człowiekiem był Andreas! Oczy mnie nie myliły - stał wraz z kilkoma innymi
nurkami i opierał się o reling jachtu. Nosił brodę, ale rozpoznałem go bez problemu po
chłodnym spojrzeniu piwnych oczu. Zazwyczaj każde oczy były jak odciski linii
papilarnych - przypisane tylko jednemu człowiekowi. Te oczy ze zdjęcia na stronie
internetowej należały do człowieka, który spał kilka metrów ode mnie w mesie
„Oleandra”. „Zahibernowałem” iBooka i nałożywszy na siebie dres, wyszedłem
cichutko z mojej kajuty. Przeszedłem mesę, starając się nie obudzić śpiącego Andreasa,
i udałem się wolno schodkami na górę. Drzwi do kabiny rufowej były zamknięte - Nina
także spała.
Świeże, chłodne powietrze poranka orzeźwiło mnie. Wyszedłem jednak nie dla
relaksu, a po to, aby ochłonąć z wrażenia. Musiałem wszystko przemyśleć w spokoju i
spacer po molo wydawał się niezłym pomysłem na zatrzymanie burzy mózgu.
Dlaczego informacja o uczestnictwie Andreasa w wyprawie morskiej na Szetlandy,
podczas której odkryto wrak U-Boota, tak bardzo mnie poruszyła? W końcu bliski
współpracownik Jorgena Jorgensena był zawodowym nurkiem, żeglarzem i
poszukiwaczem wraków. Jego udział w odkryciu wraka łodzi podwodnej był naturalną
konsekwencją jego zawodowej działalności. Pewnie dlatego tak zareagowałem, że od
pewnego czasu Andreas wydał mi się człowiekiem nader tajemniczym. Dlaczego ani
słowem nie wspomniał, że już wcześniej - dokładnie dwa lata temu - pływał na
Szetlandy i Wyspy Owcze jako specjalista od poszukiwania wraków U-Bootów? I
wreszcie do kogo wczoraj dzwonił, dzieląc się refleksjami z pierwszego dnia
poszukiwań Jorgena? Dopiero teraz wydało mi się dziwne, że Andreas nie zadał sobie
trudu sprawdzenia w rejestrze łodzi podwodnej o symbolach U-2331. Pierwszą rzeczą,
jaką powinien wykonać, to zidentyfikowanie wraka. Jakie stalowe nerwy trzeba było
mieć, żeby czekać z tym aż do świtu. Ja sam sprawdziłem to w internetowym rejestrze
U-Bootów dopiero dzisiejszego poranka.
Lecz gdybym był przyjacielem Jorgena, niechybnie poświęciłbym całą noc na
sprawdzenie wszystkiego! A może Andreas już od dawna wiedział, o jaką łódź chodzi?
I dlatego depesza od Toralfa Jorgensena nie poruszyła go zupełnie.
Byłem tak zaaferowany ostatnimi odkryciami, które poczyniłem w Internecie, że
szedłem długim pomostem ku brzegowi, nie zważając na cumujące łodzie i bliskość
morza. Zatrzymałem się kilkanaście metrów przed zejściem na nabrzeże i pierwszymi
budynkami usytuowanymi wokół asfaltowej pętli. Dopiero wtedy zorientowałem się,
że coś jest nie w porządku. Odwróciłem się i zobaczyłem to, co powinienem zauważyć
natychmiast po opuszczeniu pokładu „Oleandra”, a mianowicie puste miejsce na
stanowisku obok naszej łodzi. „Matrix” zniknął. Nie było go na przystani.
W pierwszej chwili zdębiałem, zaraz potem przetarłem oczy ze zdumienia i jeszcze
przez chwilę stałem na molo, ogarniając baranim wzrokiem łodzie na przystani w
Langor. „Oleander” drzemał prawie na samym końcu długiego ramienia pomostu,
samotnie, bez towarzystwa „Matrixa”.
69
Otrząsnąłem się z pierwszego szoku i popędziłem do kapitanatu.
Tam - szybko się dowiedziałem, że jacht Marko wypłynął z przystani o trzeciej w
nocy. Wszystkie opłaty zostały uiszczone co do centa, więc dla ludzi zarządzających
przystanią wszystko było w jak najlepszym porządku.
- Dokąd popłynęli? - wyrzuciłem z siebie.
- Nie wiem - wzruszył ramionami urzędnik. - Nie interesuje mnie to.
Wróciłem na przystań. Biegłem po molo w stronę naszej łodzi motorowej.
Zeskoczyłem do kokpitu, aż łodzią mocno zakołysało. A kiedy wszedłem głębiej, Nina
stała już zaspana w rozsuniętych drzwiach swojej kajuty.
- Czy coś się stało? - zapytała niewinnie, jak mała dziewczynka.
- Tak! - ryknąłem. - Twój znajomy wyparował!
- Jaki znowu znajomy? - zmarszczyła czoło.
Skrzypnęło łóżko w mesie i za nami stanął zaspany Andreas. Jego też obudziło moje
wejście na łódź.
- Marko! „Matrix” odpłynął. Dziś w nocy! O trzeciej nad ranem.
Ta wiadomość spowodowała, że natychmiast otrząsnęli się ze snu. Andreas
zamruczał gniewnie, ale nic więcej nie powiedział. Ruszył ku schodkom i wyjrzał na
zewnątrz na rząd cumujących łodzi. Upewnił się, że nie bredzę. Nina stanęła za jego
plecami ubrana w pidżamę przypominającą luźny dres.
Po chwili usiedliśmy w mesie.
- Musimy się naradzić, co robić - zaczęła dziewczyna. - A może „Matrix” wypłynął
w mały rejs wokół Samso? I niedługo wróci na naszą przystań?
Opowiedziałem im, że w kapitanacie twierdzą co innego.
- Odpłynęli na dobre - rzekłem. - I dlaczego zrobili to zaraz po naszym powrocie z
Nordby? W nocy. Ukradkiem.
- Jak to „dlaczego”? - prychnął Andreas i posłał dziewczynie potępiające spojrzenie.
- To twoja wina, Nino.
- Moja?
- A tak. Tyle im naopowiadałaś o Szetlandach, o wrakach U-Bootów, wreszcie o celu
naszej misji na Samso, że Marko i jego dzielna załoga postanowili sami zabrać się do
rozwiązania tej zagadki.
- Andreas ma rację - kiwnąłem głową. - Niepotrzebnie wtajemniczaliśmy tych ludzi
w nasze plany. Załoga „Matrixa” dowiedziała się, co nas sprowadziło nad duńskie
cieśniny i jej członkowie postanowili zostać detektywami. Daliśmy im wskazówkę.
- Mów jaśniej! - popatrzyła na mnie groźnie.
- Oni popłynęli na Bornholm.
Dziewczyna zamyśliła się, a jej twarz spowiła maska zawziętości. Dopiero teraz jej
oblicze zdradzało wikińskie dziedzictwo, po wiekach wciąż objawiające się w
bezlitosnym spojrzeniu błękitnych i pięknych oczu.
- Nie ma na co czekać - wykrztusiła z siebie, z trudem hamując gniew. - Zwijamy
cumy, panowie! Śniadanie zjemy na morzu. Kierunek: Bornholm!
Pobiegła pędem do kapitanatu załatwić formalności, podczas gdy ja wziąłem
prysznic. Gdy wytarłem się do sucha, ona była już z powrotem na łodzi.
Szliśmy z wiatrem z prędkością ponad dwudziestu mil na godzinę, brutalnie
rozpruwając nabrzmiałe i rozhuśtane fale. „Oleander” rozwijał na wysokoprężnym
70
silniku isuzu prędkość do trzydziestu mil na godzinę, ale z powodu dość wysokiej fali
Nina nie forsowała łodzi. Z taką umiarkowaną szybkością mogliśmy łatwo dogonić
„Matrixa” gdzieś na Bałtyku, zanim dotrze on na Bornholm. „Matrix” był wspaniałym
jachtem żaglowym, który posiadał na swoim wyposażeniu całkiem niezły silnik, więc z
pewnością zostanie on użyty w razie konieczności. O tym byliśmy przekonani.
Północno-zachodni wiatr był kolejnym ich sprzymierzeńcem, więc na pełnym żaglu i
ze wspomaganiem silnika, z dobrym wiatrem, ich jednostka mogła poruszać się na
wschód z prędkością znacznie mniejszą niż nasza luksusowa motorówka. No i przede
wszystkim „Matrix” miał nad nami przewagę kilku godzin. Jeśli wyruszył w rejs po
trzeciej nad ranem, to w tej chwili zostawił za sobą cieśninę Wielki Bełt i płynął ku
kolejnym cieśninom prowadzącym na pełny Bałtyk.
Nina uparła się, że to ona będzie kierować „pod baldachimem” - jak nazwała
zadaszone miejsce za sterem na mostku. Andreas przygotowywał śniadanie, bo tak
wypadło z losowania, ja zaś usiadłem z powrotem przy laptopie.
Jeszcze nie zdążyłem otworzyć konkretnej strony, gdy wbiło mnie w siedzenie.
Nie miałam złudzeń, że pod moją nieobecność ktoś otwierał komputer. Nie mogłem
się mylić! Dobrze pamiętałem, że po przejrzeniu kilku stron internetowych,
sprawdzałem moją skrzynkę pocztową i maile od Merkury. Jako że nie było jeszcze od
niej odpowiedzi, „zahibernowałem” komputer, nie wylogowawszy się przedtem z sieci.
Miałem bowiem zamiar skorzystać niebawem z poczty i chcąc uniknąć zawsze
kłopotliwego logowania, zostawiłem moją skrzynkę aktywną. Wystarczyło zamknąć
klapę iBooka, by po jakimś czasie ją otworzyć i mieć pod ręką gotową do użytkowania
pocztę. I oto na ekranie czternastocalowego ekranu wyświetliła mi się strona
popularnego portalu, na którym założyłem kiedyś skrzynkę pocztową, tylko że byłem z
niej wylogowany. Byłem przekonany, że nie była to sprawa sklerozy, a ręki intruza.
Ktoś tu urzędował. Skorzystał z mojej chwilowej nieobecności (gdy biegłem do
kapitanatu lub brałem prysznic) i zapragnął wedrzeć się w świat moich internetowych
tajemnic. I kiedy skończył już przeglądanie mojej poczty i poznał część jej sekretów -
zrobił błąd. Odruchowo wylogował się!
Zanim poszedłem do mesy rozprawić się z Andreasem (zakładałem, że to jego
sprawka!), zalogowałem się w mojej skrzynce pocztowej i sprawdziłem nowe maile.
Jedynie Merkury odpisała. Jasnowidzka pozdrawiała mnie gorąco, prosiła po raz któryś
o ostrożność i oświadczyła, że jak najszybciej wyśle mi materiały, o które prosiłem.
Odpisałem jej. Właśnie wpadł mi do głowy pewien szalony pomysł i udział Merkury
w jego realizacji wydawał się nieoceniony. Miałem nadzieję, że pan Tomasz nie będzie
się sprzeciwiał.
Pełen nadziei zamknąłem skrzynkę, usunąwszy z kosza wszystkie maile i
wylogowałem się. Zamknąłem iBooka i wszedłem do mesy. Musiałem mieć doprawdy
„zabójcze” spojrzenie, bo gdy Andreas stojący przy kuchence na mnie zerknął,
dosłownie znieruchomiał.
- Coś się stało? - zapytał z lekkim niepokojem w głosie.
„To on” - zgadywałem. „Nigdy nie miał tak drżącego głosu. On już wie, że wiem o
grzebaniu w moim laptopie i że to jego podejrzewam”.
- Niestety, tak - kiwnąłem głową. - Ktoś grzebał w moim laptopie, w iBooku
stojącym w kajucie na dziobie.
71
- Dlaczego patrzysz na mnie tak dziwnie? - wystraszył się.
- Nie wiesz? - popatrzyłem na niego groźnie. - Bo wydaje mi się, że to ty wślizgnąłeś
się do kajuty na dziobie podczas mojej nieobecności na łodzi. Albo gdy brałem
prysznic. Nina, o ile mnie pamięć nie myli, pobiegła wtedy do kapitanatu załatwić
formalności.
Andreas, który przerwał wbijanie na rozgrzany tłuszcz patelni jajek, odszedł od
kuchenki i stanął przede mną w dość bliskiej odległości.
- Insynuujesz - warknął - że grzebałem w twoim laptopie? Za kogo ty mnie masz?
- Nie wiem, dla kogo ty właściwie pracujesz.
Zagalopowałem się. Nie powinienem zaczynać tak ostro i zdradzać się ze swoją
wiedzą na jego temat, ale poniosły mnie nerwy. Asystent Jorgena zrobił jeden krok w
moją stronę i zmrużył oczy. Jajecznica na patelni zaczęła groźnie skwierczeć.
- O czym ty mówisz? - znowu warknął. - Dobrze się czujesz?
- Dobrze. Na tyle świetnie, żeby zrozumieć, że coś tu nie gra. Wyjaśnij mi, dokąd
dzwoniłeś wczorajszego popołudnia z tej plaży? Do Jorgensena seniora nie mogłeś, bo
stracił on wczoraj pole w swojej komórce. Komu zdawałeś raport z pierwszego dnia
naszej misji na Samso? Po niemiecku, dodam.
- Podsłuchiwałeś?
- Przypadkowo. Ale słyszałem to i owo.
- A jednak podsłuchiwałeś. Nieładnie. Oskarżasz mnie o grzebanie w twoim
laptopie, a sam szpiegujesz cudze rozmowy.
Zatkało mnie. W pewnym sensie miał rację. Czym bowiem różniło się zwykłe
podsłuchiwanie od przeglądania czyjejś poczty?
- Nie odwracaj kota ogonem - odezwałem się po chwili. - Już mówiłem, byłem na
plaży w koszu, a ty przechodziłeś plażą i przypadkowo słyszałem twój głos. Nie
miałem na to wpływu.
- Pewności nie mam. O ile mnie pamięć nie myli, ja pierwszy opuściłem marinę. Ale
uspokoję cię. Dzwoniłem do kumpli przejętych losem Jorgena. Tych, którzy go znają z
innych rejsów i z różnych powodów nie wypłynęli z nami na Szetlandy. Nasze
towarzystwo jest międzynarodowe! Niemcy, Norwegowie, Anglicy i Holendrzy. Nawet
jednego Łotysza znam, który oddałby za Jorgena życie. Zadowolony?
Wyjaśnienie trzymało się kupy - to jedno musiałem mu oddać.
- Czemu więc szperałeś w moim laptopie? - powtórzyłem oskarżenie.
- Nie zrobiłem tego - odpowiedział z naciskiem i zrobił jeszcze jeden krok w moją
stronę. - Nie grzebałem w niczyich rzeczach.
- Czyżby?
- Tak.
Stał już przede mną na wyciągnięcie ręki, gotowy na wszystko i nie wiem, czym
zakończyłoby się to starcie, gdyby nie nagłe wtargnięcie do mesy Niny.
Wróciła z kapitanatu.
- Co wy robicie?! - zawołała, podchodząc do kuchenki. - Nie czujecie, że jajecznica
się przypala?
Zdjęła z gazu patelnię z dymiącym daniem i nagle przystanęła. Objęła nas czujnym
wzrokiem.
- Zaraz, a wy co? Do gardeł sobie skaczecie?
72
- Paweł - Andreas wskazał mnie głową - właśnie mnie oskarżył o szperanie w jego
poczcie elektronicznej.
Nina zaniemówiła.
- Poczcie elektronicznej - powtórzyła głucho. - Nie rozumiem.
- Ja też - dodał obrażony. - Oświadczam więc, że nie ruszałem niczyjego laptopa. Nie
grzebałem nikomu w jego zakichanej poczcie. Koniec, kropka!
Oświadczywszy to, lekko odsunął Ninę, która stanęła mu na drodze, i znowu zajął
stanowisko przy kuchence gazowej. Zakasłał od dymu snującego się z patelni i
natychmiast włączył klimatyzator.
- Jajecznica do wyrzucenia - rzucił ze złością w naszą stronę i dalej odganiał ręką
dym. - Niech Paweł teraz przygotuje śniadanie. To przez niego się przypaliło. Nino!
Nie powinnaś przypadkiem stać za sterem?
- Nie muszę - odpowiedziała opryskliwie. - Włączyłam automatycznego pilota.
Nie zwracałem uwagi na ich słowa. Moją uwagę przykuło teraz zachowanie Niny -
pełne tłumionej agresji, przez którą przebijało zwyczajne zakłopotanie. Dziwnie się
zachowywała ta piękna kobieta i byłbym tak stał przed nią w kłopotliwym milczeniu,
pełen dziwnych przeczuć, gdyby się nie odezwała.
- To ja otworzyłam klapę iBooka w twojej kajucie - oświadczyła z zażenowaniem.
Jedno trzeba było jej oddać. Była na tyle odważna, że potrafiła się do wszystkiego
przyznać.
- To ty? - wyszeptałem kompletnie zaskoczony.
- Przepraszam. Zrobiłam to tylko dlatego, żeby się upewnić, kim naprawdę jesteś.
Wybacz, ale zrobię wszystko, żeby odnaleźć wujka Jorgena. Lubię wiedzieć, z kim
współpracuję.
- Ale dlaczego? - wydukałem.
- O Andreasie wiem od dziadka Toralfa. Widywałam go kilka razy w życiu, zresztą
jest zaufanym Jorgena. Ale ty... nie obraź się, jesteś wielkim znakiem zapytania.
Pojawiłeś się jak meteoryt.
Nie broniłem się, że przecież to do nas wysłał faks Jorgen, a swojemu asystentowi
pokazał figę i zwiał. Na wszelki wypadek nie poruszałem tego tematu.
- Nie znam cię - kontynuowała dziewczyna. - Jak na detektywa niezbyt sprawnie
zabrałeś się za śledztwo na Samso. Chciałam cię wybadać, sprawdzić. Co w tym złego?
Chyba nie masz nic do ukrycia, co?
Nawet nie odpowiedziałem.
- Kiedy z samego rana poszedłeś do kapitanatu, zajrzałam na moment do twojej
kajuty. Chciałam zerknąć, nad czym z samego rana siedziałeś. Andreas wtedy jeszcze
smacznie spał. Ale i tak nic mi z tego nie przyszło, bo nie znam języka polskiego.
Dyskretnie zerknąłem na Andreasa. Posłał mi spojrzenie przepełnione satysfakcją i
zarazem zaskoczenia obrotem sytuacji. Nie patrzyłem więcej na niego. Było mi głupio,
że bezpodstawnie go oskarżyłem To nie on okazał się intruzem grzebiącym w mojej
elektronicznej poczcie. Skompromitowałem się, nie ma co.
- Odruchowo wylogowałam się z twojej skrzynki - dokończyła wyjaśniać Nina.- To
nawyk. Ale może i dobrze, że tak się stało, bo dzięki temu oczyściliśmy atmosferę w
naszym zespole i...

73
Nie słuchałem jej dalej. Zrozumiałem, że Nina zakochała się w Marko i
niewykluczone, że podświadomie szukała pretekstu do zdyskredytowania mojej osoby.
Może na rękę jej było znalezienie na mnie haka, który posłużyłby w najbliższej
perspektywie do wypowiedzenia mi współpracy. Moje miejsce mógł w ten sposób
zająć Marko. No bo czemu jego nie poddała tak skrupulatnej weryfikacji? „Jestem dla
niej nikim” - pomyślałem z goryczą.
- Dokąd idziesz? - zawołała za mną, gdy oddaliłem się ku schodkom prowadzącym
na mostek. - Przecież cię przeprosiłam!
- Paweł! - dogonił mnie wzburzony głos Andreasa. - A jajecznica?! Miałeś ją
przygotować!
- Nie jestem już głodny - odwróciłem się do nich. - Idę się przewietrzyć. Zjedzcie
beze mnie. Smacznego.
Niebawem „Oleander” wpłynął w samo serce Wielkiego Bełtu. Z obu stron otaczały
nas odległe zarysy brzegów dwóch wysp - Zelandii po wschodniej i Fionii po
zachodniej stronie. Oba lądy dzielił dystans niespełna dwudziestu kilometrów, które
starała się uchronić przed ludzkim wzrokiem lekka mgiełka snująca się nad wodą.
Widoczność nie była rewelacyjna (latarnia morska na najbliższym cyplu Zelandii
ledwo dawała się zauważyć). Jednakże przecierało się. Fala w cieśninie opadła i wiatr
nieco ucichł, więc nasza łódź zwiększyła prędkość.
Za sterem siedziała Nina, która od czasu niedawnego incydentu w mesie, przybrała
pozę niedostępnej. Wolała stać na mostku, niż wylegiwać się w przytulnej mesie i mieć
mnie na widoku. Mogła przecież włączyć automatyczną nawigację i po kłopocie! Ale
nie! Trzeba dodać, że „Oleander” potrafił sam dopłynąć do każdego celu dzięki
skoordynowanej pracy kilku urządzeń, w tym nadajnika GPS, echosondy i
elektronicznej mapy wektorowej. Automatyczny pilot na tej łodzi był sterowany przez
doskonały komputer Apple, a wszelkie rzeczywiste obiekty na naszej wodnej drodze
były odczytywane z owej mapy (co kwadrans uaktualnianej z internetowej strony
producenta). Niestraszna nam więc była żadna przeszkoda, czy to w postaci małej
wysepki lub przepływającej przed nami barki. Automatyczny pilot odczytywał
bezbłędnie wszelkie dane ze wspomnianej mapy, a echosonda czuwała nad ruchomymi
obiektami znajdującymi się w naszym najbliższym sąsiedztwie. To się nazywa
technika! Możliwości nawigacyjne łodzi Jorgensenów zrobiłyby wrażenie na każdym,
choćby najbardziej zagorzałym przeciwniku elektroniki czy zwyczajnym dzikusie. Na
„Oleandrze” można było spokojnie określić dowolny port docelowy i bez zmartwień
lec w kajucie na wyrku. Tylko że takie udogodnienia kosztowały. „Oleander” był wart
mniej więcej pół miliona dolarów.
Przed dziesiątą ukazał się w oddali gigantyczny most zawieszony nad wodą, łączący
dwie wspomniane wyspy. Był to jeden z najdłuższych mostów wiszących na świecie16.
Według przewodnika Storebasltsbroen miał ponad szesnaście kilometrów długości. W
zasadzie nie do końca była to prawda, część mostu bowiem, ciągnąca się z Fionii aż do
małej wysepki Sprogö pośrodku cieśniny, była zwykłym betonowym mostem opartym
na filarach, przeznaczonym dla ruchu samochodowego i kolejowego. Dopiero gdzieś w
połowie odcinka - łączącego Nyborg na Fionii i Korsör na Zelandii - zaczynał się

16
Ustępuje tylko japońskiemu Akashi Kaikyo (najdłuższemu i najwyższemu mostowi na świecie).
74
imponujący, klasyczny most wiszący. I jeszcze coś! Na malutkiej wysepce, którą z
trudem potrafiłem dostrzec z odległości kilku kilometrów, trakt kolejowy zmieniał
nieoczekiwanie swój bieg i zamieniał się w podwodny tunel. A zatem prawdziwy most
wiszący zaczynał się od wysepki. Biegł wysoko nad wodą aż po wschodni brzeg
Zelandii i przeznaczono go wyłącznie dla samochodów. Ta imponująca budowla
(oddana do użytku niedawno, bo w 1998 roku) nie biegła po linii prostej. Od Fionii
zakrzywionym łukiem zmierzała ku Sprogö, dalej już most przypominał w miarę prosty
trakt.
Zbliżyliśmy się do brzegów Zelandii, żeby przepłynąć pod wiszącą, stalową
konstrukcją gigantycznego pomostu, którego pylony (niczym gigantyczne wieże)
sięgały ponad dwustu pięćdziesięciu metrów nad taflą morza. Oczywiście, było to
zjawisko niezwykłe, w pewnym sensie nienaturalne, bo czymś niepojętym jest
przeciągnięcie ponad szesnastu kilometrów betonu i stali ponad morską cieśniną, ale na
tym właśnie polegała potęga technologii, że wciąż z mapy ludzkich wyzwań wybielała
kolejne plamy.
Z bliska most robił większe wrażenia niż z daleka, a może po prostu inne
towarzyszyły nam, gapiom, wrażenia. Dodam tylko, że podziwiałem tę wielką
konstrukcję nie u boku Niny na mostku, lecz przez okienko bulaja. Jak tylko
zostawiliśmy Storebaeltsbroen za rufą, kierując się w dalszym ciągu na południe ku
wyspie Lolland, postanowiłem załagodzić panującą wśród załogi wzajemną nieufność,
a raczej naprawić nasze wzajemne relacje; przynajmniej z jedną trzecią ekipy. Nade
wszystko los Jorgena był najważniejszą sprawą pod słońcem i należało zrobić
wszystko, nawet zaprząc do poszukiwań samego Lucyfera z Belzebubem, żeby tylko
wykonać powierzone nam zadanie. Nie bawiłem wszak na wczasach - przyjechałem ze
służbową, bardzo odpowiedzialną, misją.
Wstawiłem wodę w czajniku i zaproponowałem Andreasowi kawę. Od pewnego
czasu siedział on przed swoim iBookiem i zawzięcie czegoś szukał. Jako że nowe
wiadomości z Polski nie nadchodziły i miałem na jakiś czas dość komputera,
postanowiłem z nim porozmawiać. „W końcu niesłusznie go podejrzewałem” -
myślałem. „Nie mogę się na niego obrażać. Jeśli już, to on ma powody, żeby mnie
unikać”.
Ku mojemu zdziwieniu, Andreas bez mrugnięcia powieką zgodził się wypić ze mną
filiżankę kawy. Zachowywał się tak jakby nic się nie stało, czym mi ogromnie
zaimponował. A zatem był profesjonalistą pełną gębą. Nie droczył się, nie obrażał,
kiedy życie przyjaciela było w niebezpieczeństwie, a dążył do konstruktywnej
współpracy.
- Chciałem przeprosić - podałem mu rękę. - Byłeś najbliżej mojej kajuty i na ciebie
padł wybór.
- Okej, nie ma sprawy - przyjął przeprosiny. - W końcu miałeś powody, żeby
podejrzewać kogoś z naszej dwójki. A któż podejrzewałby Ninę?
Szybko wróciliśmy do sprawy leżącego na dnie Atlantyku U-Boota. Okazało się, że
Andreas wyszukał już wszystkie potrzebne informacje o okręcie U-2331. Obaj byliśmy
na tym samym tropie, ale specjalnie mnie to nie dziwiło. Ja byłem ministerialnym
detektywem i swego czasu brałem udział w kilku misjach poszukiwania morskich

75
wraków, on zaś żył z ich eksplorowania. To był „wrecks hunter”, niewykluczone więc,
że w swoim śledztwie zaszedł dalej, niż sądziłem.
O dziwo, Andreas, niczym wytrawny i doświadczony detektyw zajął się tłem
historycznym epoki - podobnie jak i ja to uczyniłem - tylko że on wziął na warsztat nie
sytuację na polskim Pomorzu, a wojenny status Danii. Przyznam szczerze, że moja
wiedza o losach tego kraju w latach 1939-1945 była nader skąpa. Wiedziałem tylko
tyle, że po pierwszej wojnie światowej Dania zachowała neutralność. W 1939 roku
ominął ją wybuch wojny. Dopiero w kwietniu 1940 roku Niemcy bez wypowiedzenia
wojny uderzyli na Danię, nie napotykając na opór.
Jeszcze tego samego dnia rząd duński podpisał kapitulację. Stosunki z okupantami
układały się - przynajmniej początkowo - dużo lepiej niż w pozostałych krajach
okupowanych. Nic dziwnego, Niemcy zaliczyli bowiem Duńczyków do „rasowo
czystych Germanów”. Aha, pamiętałem też, że królem Danii w tamtym okresie był
Chrystian X17, który mimo podeszłego wieku i słabego zdrowia odbywał bez ochrony
regularne przejażdżki konne. Podobno na rękawie nosił gwiazdę Dawida.
Andreas szybko uzupełnił moją wiedzę, skupiając się na zagadnieniach „morskich”.
Nie było tajemnicą, że niemiecka flota uzyskała pomoc w pokonanych krajach
skandynawskich, a także w Belgii, Holandii i Francji. Dla Kriegsmarine pracowali też -
nie zmuszani przez nikogo - Czesi, Szwedzi i Szwajcarzy. W początkowym okresie
wojny nawet w zacisznych irlandzkich zatokach załogi U-Bootów znajdowały za
odpowiednim wynagrodzeniem dogodne przystanie.
Po zajęciu Danii 9 kwietnia 1940 roku rząd tego państwa podporządkował się
Trzeciej Rzeszy (armia i flota wojenna nie stawiały oporu). Flota duńska została
rozdrobniona i Niemcom przekazano nawet niektóre okręty. W ten sposób
Kriegsmarine uzyskała dobre bazy morskie, stocznie i lotniska, a także fiordy,
chronione przez silną duńską artylerię nadbrzeżną; wśród Duńczyków nie brakowało
chętnych do pracy dla najeźdźcy.
Sytuacja nieco się zmieniła po operacji „Safari” w 1943 roku, w wyniku której
suwerenność Danii została utracona, a nie zatopione przez samych Duńczyków okręty
wojenne zostały zajęte przez Niemców. Wtedy to część Duńczyków przystąpiła do
ruchu oporu - na przykład część oficerów marynarki przedostała się przez Szwecję do
Anglii. Niemniej jednak wielu z nich - jak i wielu cywilów - nadal wiernie służyło
Trzeciej Rzeszy. Gdy do Danii zbliżali się alianci, Duńczycy zrozumieli, że klęska
Niemców jest wpisana w ich własny los.
W takiej oto sytuacji wyruszył w swój ostatni rejs podwodny okręt U-2331.
Płynął od Gdyni przez cały Bałtyk, aż po Morze Pomocne. Minął Szetlandy i dostał
się na kapryśne wody Atlantyku. Tam miało miejsce wydarzenie, które przerwało rejs.
Lecz zdawaliśmy sobie dobrze sprawę, że zanim nastąpił tragiczny epilog, coś
istotnego wydarzyło się w trakcie przeprawy przez Bałtyk - na wodach południowego
Kattegatu w pobliżu wyspy Samso, a może nawet na niej samej.

17
Król Danii (ur. 1870; zm. 1947) w latach 1912-1947 oraz Islandii (1912-1944). Podczas pierwszej
wojny światowej zapewnił Danii neutralność (podczas tzw. „spotkania trzech królów” skandynawskich
8 grudnia 1914 w Malmö). W czasie drugiej wojny światowej, w przeciwieństwie do władców Norwegii
i Holandii, którzy opuścili swoje kraje podczas niemieckiej okupacji, Chrystian X pozostał w stolicy
Danii.
76
A jeśli nie na Samso, to być może na Bornholmie! W tym czasie Dania nadal była
sprzymierzeńcem Niemców. Trzecia Rzesza podpisała bowiem kapitulację 8 maja 1945
roku i dopiero wtedy w Danii władzę przejęły oddziały Ruchu Oporu i wojska
brytyjskie.
- Czy przeprawa U-Boota z Gdyni na Morze Północne była możliwa w marcu 1945
roku? - zapytałem Andreasa.
- Tak - odpowiedział bez namysłu. - Ryzykowna, ale jednak prawdopodobna. Wiesz,
w okresie drugiej wojny światowej każdy rejs był ryzykowny. A czasami szalone
pomysły okazywały się najbardziej skuteczne. Można zaryzykować twierdzenie, że
marzec 1945 roku był ostatnim gwizdkiem do ucieczki z północnej Europy. Nie
zapominajmy, że niektóre łodzie podwodne najmłodszej generacji wykorzystywały
specjalną osłonę uniemożliwiającą wykrycie ich przez niszczyciele, jak właśnie nasz
U-2331. U-Booty typu XXIII nazywano okrętami elektrycznymi.
Nie posiadały potężnego silnika spalinowego, w związku z czym płynęły wolniej i
trudno je było namierzyć. To okręty patrolowe, idealne do działań w strefie
przybrzeżnej. Jeśli ktoś chciał wykorzystać U-2331 do przeprawy przez Atlantyk, to
był szaleńcem, ale podróż mogła się udać. W końcu U-2331 przepłynął Bałtyk i Morze
Północne, prawda?
- Jeśli do tego misja miała najwyższy priorytet - dodałem - to ryzyko było częścią
planu.
- Jedyny problem widzę w zaopatrzeniu w paliwo. Musieli gdzieś po drodze
zatankować.
- A może mieli dopłynąć do określonej pozycji i zaczekać na jakąś większą łódź,
która miała przejąć ładunek i załogę?
- Ciekawa hipoteza.
Rozmawialiśmy, dyskutowaliśmy, fantazjowaliśmy. I tylko czasami wyglądaliśmy
przez bulaj, czy przed nami nie płynie przypadkiem „Matrix”. Wśród kilkunastu
jachtów i promów, które pojawiły się w zasięgu naszego wzroku nie było jednostki
Marko. Zresztą na mostku czuwał nasz kapitan, Nina.
W pewnym momencie Andreas szturchnął mnie w łokieć.
- Powinieneś pogadać - westchnął.
- Z kim?
- Dobrze wiesz z kim.
- Z nią? - wskazałem palcem sufit mesy.
- Musicie się jakoś dogadać. Dla dobra sprawy. Wiesz, jakie są kobiety.
- Jakie?
- Nieprzewidywalne - odpowiedział.
- Raczej nieodpowiedzialne - dodałem w tonie sarkastycznym.
- Ty jesteś zazdrosny o tego Marko, prawda? - zapytał nieoczekiwanie.
- Ja? Zwariowałeś?!
- Nie - zaprzeczył ze śmiertelnie poważną miną. - Wcale nie żartuję.
- No dobra - westchnąłem ciężko. - Nina mi się podoba, ale chyba nie sądzisz, że się
w niej podkochuję albo coś w tym guście.
- Nie, gdzieżbym śmiał - zarechotał. I popatrzył na mnie jak na jakiegoś
nieszczęśnika.
77
- Pamiętaj - położył mi rękę na ramieniu - że „To kobieta wybiera mężczyznę, który
ją wybierze”18.
- Jak mam to rozumieć?
- Przemyśl to.
Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć. Zaskoczył mnie. Andreas był dobrym
obserwatorem, przed którym trudno cokolwiek ukryć. A ja wpadłem w stan pewnego
rozgoryczenia, spowodowanego uświadomieniem sobie, że moja słabość do Niny była
tak oczywista dla postronnego obserwatora. Byłem głupcem, który zakochuje się w
pięknej kobiecie, nie mając najmniejszych szans na odwzajemnienie uczuć. „To
kobieta wybiera mężczyznę, który ją wybierze” - dobre sobie! Andreas dodawał mi
otuchy czy podawał wskazówkę?
- Tak czy inaczej - zwrócił się do mnie na koniec - musicie pogadać.
Nagle usłyszeliśmy stukot na schodkach prowadzących z mesy na mostek. Nina
schodziła szybko na dół jakby się coś stało, bo aż dudniły jej kroki. Zajrzała do mesy i
od razu wiedziałem, że nie jest to właściwa pora na załatwienie naszych spraw.
Dziewczyna sprawiała wrażenie mocno podekscytowanej.
- Panowie! - zagrzmiała. - Jakaś łódź płynie za nami już od dobrych dwóch godzin.
Kiedy cała nasza trójka znalazła się na mostku, po kolei przykładaliśmy do oczu
lornetkę skierowaną na rozlewające się za rufą morze, ograniczone zarysami wysp.
- To katamaran - ustalił Andreas. - Skąd to przypuszczenie, że nas śledzi?
- Płynęłam zmiennym kursem, a katamaran cały czas szedł za nami - wyjaśniła. -
Zauważyłam go jeszcze przed mostem nad Wielkim Bełtem. Teraz nie mam już
najmniejszych wątpliwości, że on nas śledzi.
Przyłożyłem lornetkę do oczu i ujrzałem oddalony za nami o jakieś dwa kilometry
śliczny katamaran. Widoczność pogarszała się, ale i tak nie potrafiłbym dostrzec
nikogo z jego załogi, gdyż płynący w nim ludzie pochowali się wewnątrz sterówki lub
w mesie.
- Poczekajcie! - zawołał Andreas i ruszył schodkami w dół. - Przyniosę moją
lornetkę!
Szybko wrócił na mostek z własnym sprzętem - większym i lepiej przybliżającym.
- Jest! - zawołał, wypatrując katamarana za rufą. - Mam jego nazwę. „Blue Eye”.

18
Paul Geraldy
78
ROZDZIAŁ SIÓDMY
„BLUE EYE” NAS OBSERWUJE * O KATAMARANACH * UCIEKAMY DO FJORD
NAKSKOV * ZOSTAJĘ NINJĄ Z URSYNOWA * PŁYWANIE NA MIELIZNACH *
KIERUNEK: PORT NAKSKOV * ZWIEDZAMY U-359 * DWAJ DZIWACY W
OBIEKTYWIE PERYSKOPU * POCAŁUNEK W ŁODZI PODWODNEJ *
KONFRONTACJA, CZYLI LORD ELPINSTONE JEST BYSTRY * CZY JESTEM
KOCHASIEM NINY? * NIEZAWODNY ANDREAS Z GLOCKIEM
„Oleander” znalazł się na wodach, gdzie przechodziła umowna granica między
dwiema cieśninami - Storę Baelt (wspomniany już Wielki Bełt) i Langelands Baelt.
Ten drugi, znacznie węższy, południowy przesmyk, biegł również w kierunku
północno-południowym i był naturalnym przedłużeniem pierwszego. Od zachodu
zamykała go podłużna wysepka Langeland, od wschodu zaś dużo większa Lolland,
która wraz z dwoma innymi (Falster i Mön) leżącymi blisko siebie, niemal
dorównywała wielkością Fionii.
Wpływając do cieśniny Langelands Baelt, na wysokości pomocnego cypla
Langeland, już z trudem widzieliśmy latarnię morską w miejscowości Hov i kolejną po
drugiej, wschodniej stronie na jednej z trzech malutkich wysepek przyklejonych do
Zelandii. Dzieliła nas od nich odległość trzech, czterech kilometrów.
Katamaran o nazwie „Blue Eye” szedł za nami naszym kursem, zachowując dystans
półtorej mili morskiej. Widzieliśmy wyraźnie budowę tej charakterystycznej łodzi, ale
nadal nie było żadnego z żeglarzy na pokładzie.
- Musimy się upewnić, że na pewno nas śledzą - powiedział Andreas.
- Śledzą - dodała Nina. - Możesz być pewny. Boją się, że nas zgubią we mgle i
dlatego płyną tak blisko nas.
Teraz ona wzięła od Andreasa wielką lornetkę i przez chwilę obserwowała płynący
za nami katamaran. Nagle przerwała tę czynność i odwróciła się plecami do rury.
- Nie patrzcie do tyłu - szepnęła. - Wydaje mi się, że w okienku mesy ktoś stoi i
obserwuje nas. Błysnął obiektyw. Udawajmy, że podziwiamy krajobraz!
A było co podziwiać! Po prawej stronie biegła w kierunku południowym długa
„kiszka” Langelandu, po lewej zaś rozlały się szeroko wody zatoki Smalandsfaryandet,
której horyzont rozpłynął się w przedpołudniowej mgle. Przez tę zatokę biegła jedna z
możliwych tras morskich na Bałtyk - do wąskiego na ponad kilometr przesmyku
między trzema wyspami - dużą Zelandią i ścieśnionymi poniżej Lolland, Falster i Mön
(sprawiającymi wrażenie jednej dużej wyspy). Ponad tą miniaturką cieśniny biegł
kolejny most i gdyby zależało nam na czasie, właśnie tam popłynęlibyśmy. Jednakże z
uwagi na śledzący nas katamaran postanowiliśmy opłynąć od zachodu i południa
Lolland i dopiero stamtąd kierować się prosto na wschód, ku bałtyckiej wyspie
Bornholm. Próżne były obawy, że „Matrix” dotrze tam przed nami, tym bardziej że na
Bałtyku mogliśmy nadrobić stracony czas i dystans, wyciskając z silnika „Oleandra”
ostatnie poty, ale chcieliśmy upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, to jest sprawdzić,
kim są żeglarze na katamaranie oraz jakie mają względem nas zamiary, i dopiero w
późniejszej perspektywie dogonić Marko i jego załogę. Inna sprawa, że przewaga
„Matrixa” nad nami była dużo większa niż się tego spodziewaliśmy z teoretycznych
wyliczeń. Po dokonaniu poprawek zgodnie orzekliśmy, że ich jacht musiał zbliżać się
do przesmyku, który łączył most między Zelandią i Falster.
79
Nina stanęła za sterem, a my z Andreasem usiedliśmy w kokpicie, gdzie z ukrycia,
na zmianę obserwowaliśmy przez lornetkę „Blue Eye”. Katamaran musiał mieć
potężny silnik, skoro od dwóch godzin utrzymywał za nami stały dystans.
Może i ucieklibyśmy mu, płynąc na maksa, ale teraz zmieniliśmy taktykę.
„Oleander” zwolnił do prędkości ośmiu węzłów, tylko po to, ażeby wybadać reakcję
naszych „prześladowców”. Zwolnili. A kiedy nasza łódź wyrwała z zawrotną
szybkością, katamaran także przyśpieszył.
- Widzieliście?! - wrzeszczała z mostku Nina. - Dranie nas śledzą!
Niespodziewanie - jakby na przekór słowom dziewczyny - „Blue Eye” odbił nieco na
wschód, jakby zamierzał dopłynąć do którejś z wysepek na północnym wybrzeżu
Lolland, a my pruliśmy przez słoną falę prosto na południe, ku samej Langelands Baelt.
Nina zbiegła zaraz na dół, włączywszy uprzednio automatycznego pilota.
- Nic z tego nie rozumiem - denerwowała się. - Skręcili na wschód ku Fejö! Dałabym
głowę, że płyną za nami!
- Może zdali sobie sprawę, że połapaliśmy się co do ich zamiarów - myślałem na
głos. - Zbyt nachalnie nas śledzili. Zobaczcie, nie ma dzisiaj dużego ruchu na wodzie.
Wokół nas było niemal pusto. Oprócz katamaranu w zasięgu wzroku pozostawał
jedynie prom nadpływający z południa, prawdopodobnie z Kolonii, i barka po
zawietrznej.
- Paweł ma chyba rację - poparł mnie Andreas. - Ci na katamaranie przyłapali nas na
podglądaniu ich.
- Mieliście robić to dyskretnie - popatrzyła na mnie z wyrzutem.
- Nie czepiaj się mnie, Nino - odparłem. - Katamaran mógł zboczyć z naszego kursu
z różnych powodów. Wreszcie, może okazać się, że nie miałaś racji i na pokładzie
„Blue Eye” znajdują się Bogu ducha winni turyści.
Wkrótce się okazało, że Nina jednak się nie myliła. Katamaran po niespodziewanym
manewrze polegającym na zmianie kursu, znowu pojawił się za naszą rufą. Bawił się z
nami w kotka i myszkę?
- No, dobra - westchnął Andreas i pochylił się nad mapą morską. - Nie ma
wątpliwości, że tamci płyną za nami. Musimy coś wymyślić.
Mijał nas właśnie z prawej burty prom z Niemiec i Nina niespodziewanie skręciła za
jego rufę, tak że oddalająca się jednostka pasażerska przysłoniła nam widok na
katamaran. Przez chwilę ich nie widzieliśmy, ale i my nie byliśmy widoczni dla nich.
Jednakże po pół minucie znowu dostrzegliśmy błękitny żagiel katamaranu i jego białe
kadłuby. Jacht szedł szybko z wiatrem i niewykluczone, że na dodatkowo włączonym
silniku, a raczej dwóch silnikach, gdyż te jednostki posiadały najczęściej podwójne
motory diesla. W ogóle katamarany uchodziły za jachty szybsze od klasycznych
żaglówek i były dużo bezpieczniejsze. Dobrej konstrukcji katamaran, wykonany z
włókna szklanego, nie za długi i niezbyt obciążony potrafił płynąć z prędkością
dwudziestu, a nawet trzydziestu węzłów (ale to dotyczyło głównie wyczynowych
modeli). Podążający za nami jacht był luksusową jednostką, wyposażoną w co
najmniej cztery, a może i sześć kabin, nie licząc dużej mesy, umeblowanych niczym
salon szacownej willi, z prysznicami na ciepłą wodę, i dlatego jego wyposażenie
ograniczało nieco szybkość poruszania się po akwenie. Jednakże te łodzie posiadały
wsparcie dwóch silników. Wziąwszy pod uwagę te okoliczności, jak i to, że na
80
katamaranie mogło przebywać jedynie kilku ludzi i - co szczególnie ważne przy
pełnym ożaglowaniu - nieźle wiało w plecy, można było uznać nasze łodzie za równe
sobie pod względem szybkości. Ożaglowanie „Blue Eye” to była oddzielna historia. Na
oko miał przynajmniej sto metrów kwadratowych ożaglowania. Fok, grot i genua były
wykonane z błękitnego płótna żeglarskiego, a jeszcze z przodu wydymał się od wiatru
dodatkowy, żółty spinaker. To dlatego katamaran dotrzymywał nam kroku i był w
stanie osiągnąć dwadzieścia kilka węzłów. Andreas zaproponował pewien trik.
- Widzisz - puknął palcem w mapę, na jasno-zielony zarys wyspy Lolland, w jej
zachodni brzeg naprzeciwko cieśniny Langelands Baelt. - To nasza zatoczka.
- Fiord Nakskov - odczytałem z mapy.
W zachodniej części wyspy Lolland morze wdzierało się w ląd, tworząc kameralną
zatokę, podobną z wyglądu do paszczy obrzydliwej ryby, której funkcje uzębienia
przejęły liczne wysepki. W jej dolnej części zwracał uwagę sporej wielkości atol,
będący w zasadzie rodzajem zatoczki w zatoce, prawdziwe atole są bowiem
pierścieniami rafy koralowej otaczającymi laguny. Tutaj, na Lolland funkcję rafy
koralowej pełnił naniesiony przez wieki morski piasek.
- Wpłyniemy do tej niby laguny - zaproponował Andreas. - I zaczaimy się na nich na
zamkniętym akwenie.
- Konfrontacja?
- Czemu nie?
Udaliśmy się na mostek do podekscytowanej „ucieczką” Niny. Sukcesywnie
zwiększała szybkość, ale „Blue Eye” wciąż utrzymywał za nami stały dystans.
Spinaker i silniki diesla robiły swoje! Przedstawiliśmy naszemu kapitanowi w spódnicy
plan zasadzki.
- Okej - ucieszyła się. - Cała naprzód, panowie! Zaraz się dowiemy, kto zadziera z
Jorgensenami! Założę się, że ma to związek z zaginięciem wujka Jorgena. Jestem tego
pewna!
- Sądzisz, że na katamaranie przebywa ekipa Bjoerna? - zapytałem.
- Nie, bo przecież nie na rękę im dekonspiracja. Poza tym ten Bjoern miał płynąć na
Bornholm i to by było nielogiczne, tak się teraz wystawiać. Ale to mogą być na
przykład ich ludzie, ktoś, z kim oni współpracują. Szkoda, że nie sprawdziliśmy na
Samso wszystkich przystani. Pewnie cały czas mieliśmy ich po sąsiedzku. No, ale
wszystko przed nami!
- Jeśli tak, to może być gorąco.
- Boisz się? - wbiła we mnie wzrok.
- Trochę - odparłem zgodnie z prawdą. - Jeśli mają broń...
- Jesteś detektywem, więc też powinieneś posiadać pistolet. Zdaje się, że z ciebie jest
marny detektyw, bo pracujesz bez broni. A umiesz się przynajmniej bić?
- Umiem.
- Jeśli będą leciały kule - wtrącił poirytowany przebiegiem rozmowy Andreas - to
ciosami karate ich nie odpędzimy.
- Istnieją specjalne techniki walki - dodałem z poważną miną - polegające na
superunikach. Przy wysokiej koncentracji i umiejętnym balansie ciałem, udaje się
uniknąć nawet kul z karabinu maszynowego. Znam zasady sztuki Ninjutsu, sztuki

81
wojennej, która opiera się na podstępach, zmylaniu i przeróżnych sztuczkach. Bo
musisz wiedzieć, że sztuka uników, czyli „taisabaki”, to moja specjalność.
- To ty jesteś może jakiś Ninja? - popatrzyła na mnie rozbawiona.
- Tak jest - wyprężyłem pierś. - Nazywają mnie Ninja z Ursynowa.
- Nie słyszałam o żadnych Ninja z jakiegoś Ursynowa.
- Nie z „jakiegoś”, a z warszawskiego - wyjaśniłem. - To dzielnica Warszawy.
- Nabijasz się ze mnie, tak? - zmarszczyła gniewnie czoło.
- Po prostu dodaję sobie otuchy, gdy będą do nas strzelać.
Pokazała mi język, co odebrałem jako dobry znak w naszych wzajemnych relacjach -
zgodnie z porzekadłem „Kto się czubi, ten się lubi”.
- Dobra - przerwał nasze zgrywy Andreas. - Dość tych żartów. Zastanówmy się
lepiej nad naszym podstępem.
Fiord Nakskov to malownicza i płytka zatoka z licznymi wysepkami, połączona od
zachodu z cieśniną, wrzynającą się bezlitośnie w zachodnie ramię wyspy Laaland, jak
zwie się czasami tutaj Lolland, i swoim wąskim gardłem prowadzącą do miasta
Nakskov, położonego nieco w głębi lądu na wschodzie. Kiedy wpłynęliśmy na wody
zatoki upstrzonej zielonymi i najczęściej płaskimi wysepkami o nieregularnym
kształcie, od razu rzuciły nam się w oczy mielizny, rozsiane nierównomiernie po całym
akwenie, w związku z czym trasa naszego rejsu przypominała trochę jazdę slalomem.
No, ale Nina świetnie prowadziła łódź! W jej żyłach płynęła prawdziwie wikińska
krew, a ród Jorgensenów, według zapewnień samego Jorgena, wywodził się właśnie od
tych legendarnych żeglarzy i „rozbójników”. I w ogóle sam fiord wytwarzał wokół
siebie jakąś wikińska aurę. Dałbym uciąć sobie głowę, że dziesięć wieków temu bawili
oni w tych stronach. I jeśli tylko istniała wówczas owa laguna położona w południowej
części zatoki, to tak jak my teraz podziwiali oni ujęty cienkim paskiem lądu spokojny
basen słonej i pomarszczonej wody, którego brzegi porastała wysoka roślinność z
gnieżdżącym się tam rozmaitym ptactwem. Dzięki odgłosom działalności różnych
morskich gatunków, przekrzykujących wiatr znad Atlantyku, wiedzieliśmy, że jest ich
tu dużo, bo nasz wzrok nie potrafił ich łatwo zdemaskować. Zresztą częściej
zerkaliśmy za siebie, próbując ustalić położenie katamaranu. Tylko Nina musiała
uważać na mielizny.
Zwolniliśmy, nie wiedząc początkowo co robić. „Blue Eye” zbliżał się do
zachodniego brzegu wysepki o nazwie Enecheje, której spiczasty niczym ostrze noża,
południowy cypel, wskazywał osadę Langö, położoną po wschodniej stronie laguny (o
nazwie Söndernon), u podnóża jednego z jej pomocnych ramion.
Wejście do tego płytkiego zbiornika znajdowało się dwa kilometry na zachód od
osady. Mniejsza o uroki tego pejzażu, gdyż nie mieliśmy sprzyjających warunków do
podziwiania krajobrazu. Oto bowiem katamaran odbił od wysepki i zbliżył się do boi
wyznaczającej bezpieczny kurs po wodach zatoki. Wypiął się na nas rufą, a my
mogliśmy przez chwilę podziwiać jego szeroki rozstaw kadłubów, jakby ten jacht był
poduszkowcem lub groźnym, rozpłaszczonym drapieżnikiem. Na pokładzie
katamaranu nikt się nie kręcił, a więc załoga cały czas ukrywała się przed ludzkim
wzrokiem schowana w mesie, co jednoznacznie potwierdziło, że tam właśnie, pod
pokładem, znajdowała się sterówka. Większość katamaranów posiadało sterówkę z tyłu
w kokpicie, jednak część tych luksusowych łodzi, wykonana na zamówienie bogatych
82
klientów, mogła posiadać ster umieszczony w przedniej części mesy z pełnym
widokiem na morze przez rząd pleksiglasowych okienek.
Udaliśmy się z Andreasem na mostek.
- Co robimy? - zapytała nas Nina. - Tutaj jest niebezpiecznie. Same mielizny.
Pływanie nawet z metrowym zanurzeniem jest ryzykowne. Tamci na katamaranie też
nie ryzykują.
- Idą na przeczekanie - odezwałem się. - Będą krążyć wokół wyspy i wypatrywać nas
w przesmyku laguny. W końcu nie mamy innej możliwości wydostania się stąd, jak
przez przesmyk naprzeciwko Enecheje.
Staliśmy tak zwróceni dziobem na Langö (na wschód) i przez lewą burtę
obserwowaliśmy przesmyk, a za nim płaski i piaszczysty cypel wyspy, obmywany
przez niską falę. Pół kilometra za pomocnym ramieniem laguny wolno płynął
katamaran, już pozbawiony spinakera i grota. „Jak zdołali je tak szybko zdjąć?” -
zastanawiałem się. „Ledwo spuściliśmy wzrok z ich łodzi, a oni już się z tym uwinęli.”
- Okej - klepnął się w udo Andreas. - Co robimy?
Zdaliśmy sobie sprawę, że wpłynięcie do laguny okazało się niewypałem z uwagi na
płyciznę i brak dobrego miejsca na kryjówkę. Przynajmniej wiedzieliśmy już na
pewno, że katamaran płynął za nami.
- Moim zdaniem - wtrąciłem, pochyliwszy się nad mapą - postój w zatoczce nic nie
da. Stracimy tylko czas potrzebny na dogonienie Marko i jego „Matrixa”. Musimy
szybciej doprowadzić do konfrontacji z tajemniczą załogą katamaranu. Zatoczka
odpada. Czekanie w niej nic nam nie da, a istnieje ryzyko, że osiądziemy na mieliźnie.
Proponuję popłynąć w głąb lądu do Nakskov. W porcie zacumujemy grzecznie,
możemy nawet uzupełnić paliwo przed rejsem na Bornholm i ruszymy do miasta.
Ludzie z katamaranu, kimkolwiek są, nie odważą się nas zaatakować w miejscu
publicznym.
- Zgoda.
Mój pomysł został przez resztę załogi zaakceptowany bez zastrzeżeń. Nina
skierowała dziób „Oleandra” ku przesmykowi i dodała gazu, aż woda za rufą
zabulgotała niczym groźny gejzer.
Dalej poszło gładko. „Blue Eye” czekał na nas w jakimś głębszym miejscu,
częściowo ukryty za wschodnim klifem wyspy, i ruszył za nami na silniku dopiero, gdy
zostawiliśmy za sobą na prawym brzegu wieś Langö - skupisko chałup ukrytych wśród
wysokich drzew, z przyległymi uprawami, skąpą siecią dróg i kameralną przystanią.
Szybko zbliżyliśmy się do kolejnych wysepek (Munkeholm, Dueholm i Kareholm), a
następnie minęliśmy cypel małego półwyspu wyrastającego z południowego brzegu.
Woda dookoła nas zaczęła się kurczyć, brzegi przybliżać, zacieśniać wokół nas.
Katamaran wolno podążał za nami. W pierwszej chwili wydawało się, że wcale nie
zamierza nas śledzić - krążył między wysepkami i zataczał kółka jak pijany marynarz.
Tym razem wolał trzymać się od nas z daleka, mimo że jego misja została już dawno
zdemaskowana. W dalszym ciągu nie mogliśmy wypatrzyć najmniejszego ruchu na
pokładzie katamaranu.
- Może to zdalnie sterowana łódź? - zażartowałem.
- Przez kogo, fantasto? - zapytała Nina.

83
- Przez jakiegoś okropnego bogacza, który bardzo się nudzi. Siedzi w swojej
posiadłości, jakieś tysiąc kilometrów stąd i steruje zdalnie katamaranem. Dla hecy.
Rozumiesz, straszy innych żeglarzy dla czystej rozrywki, z nudów lub z
jakiegokolwiek innego powodu. Pech chciał, że trafiło na nas.
- E, tam, ja nie mam pecha - wzruszyła ramionami.
Za półwyspem wyrastała z wody kolejna zielona wysepka Barneholm, broniąca
dostępu do naturalnego kanału prowadzącego w głąb lądu. Krajobraz uległ całkowitej
przemianie, aż wreszcie po upływie następnych minut nastąpiło kolejne jego
przeobrażenie. Oto bowiem wpłynęliśmy do zwężającego się w głębi lądu kanału,
którego brzegi już nie miały z fiordem nic wspólnego. Niski klif, skupiska wiejskich
chałup i polnych dróg wysadzanych drzewami zastąpiły betonowe nabrzeże, skupiska
większych domów, magazynów i wreszcie sporej wielkości port z wysokim Żurawiem.
Miasto Nakskov wsysało nas. Kres tej podróży nastąpił na niewielkiej przystani
miejskiej na południowym brzegu kanału, zaraz za portem.
Po drugiej stronie wody wabiły swoim urokiem zadbane budynki, po bulwarze
nabrzeżnym smrodziły samochody, a nad miastem unosił się krystaliczny jak źródlana
woda spokój. Miasto prezentowało się jak z pocztówki. Za pierzeją starych kamienic -
zaczynającą się zaraz za nabrzeżem - wystrzelała w górę wieża miejscowego ratusza,
dominująca w starej, północnej części miasta, jednak uwagę przyjezdnych skupiał
niecodzienny widok ustawionej ponad taflę wody łodzi podwodnej przy zakręcie
kanału, w pobliżu portu! Nie była to żadna atrapa ani tania makieta, a najprawdziwszy
w świecie okręt podwodny. Był to widok na tyle imponujący, że nawet kotwiczący po
przeciwnej stronie sporej wielkości statek nie przykuwał wzroku gapiów tak bardzo jak
to szare, wysmukłe cygaro.
Zacumowaliśmy w rzędzie innych łodzi na małej przystani za portem i zeszliśmy na
południowe nabrzeże. Umówiliśmy się wcześniej, że nie będziemy zwracać uwagi na
katamaran, choć jeszcze nie pokonał on zakrętu kanału, tam gdzie wystawiono na
widok ową łódź podwodną.
Dopiero po minucie „Blue Eye” pojawił się w kanale, wyłonił się niespodziewanie
zza betonowego falochronu i ścian portowych magazynów stojących przy nabrzeżu.
Minął w odległości pięćdziesięciu metrów łódź podwodną i skierował ku naszej
przystani. Z bliska mogliśmy mu się lepiej przyjrzeć, choć czyniliśmy to dyskretnie,
kątem oka. Katamaran miał przynajmniej jedenaście metrów długości, a jego szerokość
oszacowałem na co najmniej siedem. Był zatem szeroki i dobrze siedział na wodzie. To
dlatego nasuwało się skojarzenie z poduszkowcem. Kadłub z włókna węglowego był
biały, maszty wykonano zaś z lśniącego aluminium, ale już wiedzieliśmy, że nazwa
łodzi wzięła się od koloru żagli - błękitu. W przyciemnianych okienkach mesy
zauważyłem ruch, ale nie mogłem nic więcej powiedzieć o pasażerach łodzi, która
wolno - wręcz dostojnie - płynęła na dwóch wyciszonych silnikach w naszą stronę.
Jako że Dania to bogaty kraj, widok pięknego katamaranu (a wcześniej naszej
motorowej łodzi) specjalnie nikogo nie dziwił. A jednak kilka osób odwróciło się w
kierunku „Blue Eye”. Nina też zauważyła ruch za szybkami pod pokładem.
- A jednak katamaranem nie steruje z ukrycia chory umysłowo bogacz - odezwała się
półgębkiem.

84
Tym razem nasz plan zakładał wyciągnięcie tajemniczych żeglarzy z katamaranu i
„zmuszenie” ich do wyjścia na brzeg. Łatwiej było bowiem zdemaskować ich w
mieście niż na morzu.
Po uiszczeniu opłaty portowej, udaliśmy się pasażem nabrzeżnym wzdłuż szarych
magazynów ku majaczącym bliżej ujścia kanału portowym zabudowaniom, nad
którymi dominował gigantyczny dźwig w stalowym kolorze. Na granicy portu
ustawiono na specjalnej platformie przy nabrzeżu ową łódź podwodną. Turyści
zwiedzający ten osobliwy eksponat mogli dojść do niego pieszo południowym
brzegiem kanału lub dopłynąć do tego miejsca specjalnie wynajętą łódką. Wybraliśmy
pierwszą możliwość, jako że przystań znajdowała się po tej samej stronie nabrzeża.
Cofając się do zakrętu kanału, zezowaliśmy czasami do tyłu na katamaran, który
znalazł miejsce do cumowania obok nas.
- Nie oglądajcie się za siebie - ostrzegł nas Andreas. - Jestem pewny, że nas
obserwują przez lornetkę. Udawajmy, że idziemy zwiedzać okręt podwodny.
Wkrótce doszliśmy do łodzi U-359 ustawionej na kilkunastu podwójnych nóżkach
ciemnej platformy zanurzonej w wodzie. Drewnianymi schodkami zeszliśmy z lewego
nabrzeża ku zabytkowi, który z bliska przytłaczał swoją wielkością i odwracał uwagę
od pięknego widoku na starą część miasta po drugiej stronie kanału.
Teraz trochę historii. Długie na ponad siedemdziesiąt metrów cygaro zostało po raz
pierwszy zwodowane w 1953 roku (brało udział w „wojnie” kubańskiej na początku lat
sześćdziesiątych XX wieku) i do 1989 roku służyło w marynarce Armii Czerwonej. Po
rozpadzie ZSRR Michaił Gorbaczow podarował U-359 Duńczykom.
Po wykupieniu biletów weszliśmy z innymi turystami do wnętrza okrętu. Z centrum
dowodzenia przeszliśmy kolejno na tył łodzi i zwiedziliśmy mesę, maszynownię,
elektrownię i magazyn torped. Dzięki technice komputerowej słyszeliśmy rozkazy
wydawane przez kapitana, dźwięki urządzeń nawigacyjnych i towarzyszące
wystrzeleniu torpedy. W innym momencie włączył się alarm, zabuczał silnik diesla na
pełnej mocy i wydawało nam się, że w drugiej części okrętu rozbrzmiewa tupot nóg
załogi. Dreszcz przeszedł mi po plecach. To wyjątkowe przeżycie było dodatkowo
wzmocnione poprzez efekty świetlne i poruszające się oryginalne części tej jednostki.
Naszła mnie refleksja, że w tym dusznym i klaustrofobicznym wnętrzu -
urozmaiconym obecnością setek rur, dziesiątków przełączników i najprzeróżniejszych
mierników - życie miało dość cierpki smak. Podobnie było na U-Bootach i na każdej
innej łodzi sprzed lat.
Nasze zwiedzanie było szybkie i pobieżne. Zrezygnowaliśmy nawet z wizytacji
dalszych pomieszczeń z przodu (kajut i wyrzutni torped). Oto bowiem Andreas
przyssał się do peryskopu i nie odstępował go przez dłuższą chwilę.
Okazało się, że ten przyrząd do obserwacji powierzchni morza nie był uszkodzony.
Dzięki niemu można było obserwować miasto po drugiej stronie kanału i część
nabrzeża za okrętem.
- Idą tu - oświadczył podekscytowany. - Ludzie z katamaranu. Właśnie schodzą na
nabrzeże.
I już Nina odepchnęła go od peryskopu i zajęła jego miejsce.
- Widzę ich! - zapiszczała jak mała dziewczynka. - Jest ich dwóch. To oni!
- Pokaż - dotknąłem jej dłoni. - Proszę.
85
Wydawało mi się, że na sekundę albo dwie dziewczyna znieruchomiała, jakby mój
dotyk zamienił ją w głaz. Zaraz jednak odstąpiła od przyrządu, nie dając po sobie
niczego poznać.
Ustawiłem obiektyw peryskopu, który zdążyła lekko poruszyć. Najpierw ujrzałem na
zewnątrz nieco zamazany kształt stateczku zbliżającego się w naszą stronę. Po
ustawieniu ostrości zauważyłem jego nazwę „Yesta” oraz grupkę pasażerów
oglądających z zainteresowaniem podwodny okręt; zaraz też namierzyłem nabrzeże,
przy którym się znajdowaliśmy. Ominąłem delikatnie pas drzew porastających
betonowy skwer i wreszcie ukazał mi się w obiektywie fragment chodnika ciągnącego
się wzdłuż południowego brzegu kanału.
Było ich dwóch i od razu wiedziałem, że to oni. Zdradzało ich zachowanie - pełne
niepokoju, niezdrowego podniecenia, ale nie strachu. Na pierwszy rzut oka było widać,
że nie zajmują się zawodowo porwaniami. Nie spacerowali jednak jak normalni
turyści. Szli szybko w naszym kierunku i coś do siebie nieustannie mówili. Prowadził
wyższy, postawny mężczyzna po pięćdziesiątce, opalony i wysportowany. Kroczący za
nim osobnik był jego przeciwieństwem - lekko otyły rudzielec, niższy i młodszy. To on
rzucał nerwowe, ukradkowe spojrzenia na boki i wciąż wycierał ręką pot z czoła.
Obydwaj byli ubrani jak żeglarze, a ich ciuchy sprawiały wrażenie kupionych w
lepszych sklepach niż zwykli to czynić pospolici turyści.
Andreas szturchnął mnie lekko w łokieć.
- I co robimy? - zapytał.
- Zaniepokoili się naszym zniknięciem - odpowiedziałem, cały czas obserwując
Żeglarzy z „Blue Eye”. - Właśnie stoją na przeciwko U-359. Zastanawiają się co robić.
Ludzie z katamaranu stali na nabrzeżu naprzeciwko łodzi podwodnej i oglądali
grupkę turystów opuszczających ją. Szybko zdali sobie sprawę z tego, że wśród nich
nas nie ma. Ten wyższy spojrzał na zabudowania portowe i wodę rozlewającą się
szerokim ujściem ku morzu. I nagle ten niższy wyjął z kieszeni swoich płóciennych
spodni cukierek. Małymi, grubymi paluszkami rozwinął sprawnie zielony papierek,
wyrzucił go za siebie, a smakołyk wepchnął łapczywie do ust. Zaczął go ssać.
I wtedy zrozumiałem, z kim mamy do czynienia. Zielony cukierek był zwyczajnym
miętusem, a papierki po takowych znalazłem w pobliżu kościołów na Samso. „To oni
nas zamknęli w kościele w Orby” - pomyślałem. Poza tym duet pasował z wyglądu do
opisu dwójki dziwnych dżentelmenów z hotelu Brundby, jakim uraczyła nas kelnerka.
Z jej słów wynikało, że dwóch dziwnie zachowujących się facetów interesowało się
siedzącą w kącie restauracji ekipą Bjoerna. Lord i jego służący Hans! Tylko że w tym
zabawnym duecie ów przypominający z wyglądu parobka mężczyzna był arystokratą.
A zatem to byli ci sami dziwacy opisani przez kelnerkę! Zresztą zwykłego śmiertelnika
nie byłoby stać na luksusowy katamaran wart przynajmniej tyle co łódź motorowa
Jorgensenów. Podzieliłem się moimi spostrzeżeniami z Niną i Andreasem.
- Kim oni są? - zastanawiała się dziewczyna. - A raczej czego od nas chcą? Jaką rolę
odgrywają w tej sprawie?
Nina zmieniła mnie przy peryskopie.
- Mam pomysł - rzucił zaraz Andreas. - Pójdziecie we dwoje w stronę portu,
odciągnięcie ich, a ja wyjdę po pewnym czasie z tej łodzi i pobiegnę na przystań.
Rozejrzę się po ich katamaranie.
86
- To włamanie - zaprotestowałem.
- Przecież nic nie ukradnę. Tylko się rozejrzę.
- A jeśli jest ich więcej?
- Może, ale musimy to wcześniej czy później sprawdzić - popatrzył na mnie. - A
teraz jest dobra okazja. Udawaj, że idziesz z Niną do portu, zachowujcie się dziwnie, a
ja już załatwię sprawę jak trzeba.
- Za późno - westchnęła Nina. - Oni tutaj idą. Do łodzi podwodnej!
Nie było już czasu na opuszczenie okrętu. W związku z tym musieliśmy
przygotować się na spotkanie śledzących nas osobników wewnątrz U-359.
Ubłagaliśmy przewodnika, że zapłacimy za drugą turę zwiedzania po wyjściu na
nabrzeże i rozdzieliliśmy się na dwie grupy. Andreas schronił się w tylnej części, ja z
Niną udałem się do pomieszczenia sypialnego dla załogi. A potem zostało już tylko
czekać cierpliwie na pojawienie się duetu z „Blue Eye”. Wyglądaliśmy na zmianę
przez szparę w niedomkniętym włazie prowadzącym do centrum dowodzenia. Po
chwili ujrzeliśmy ich schodzących z góry. Lord sapał, a jego sługa Hans dodawał mu
otuchy.
- Trochę sportu nie zaszkodzi, Lordzie - mówił do niego.
- Nie kpij ze mnie, Hans - sapał tamten. - Czy ty w ogóle wiesz, że ja cierpię na
klaustrofobię?
- Trzeba było zostać na zewnątrz. Mówiłem to panu.
- Gadałeś też, że kiedyś muszę się przełamać. Zawierzyłem ci. A jak umrę w tej
przeklętej łodzi na zawał serca? To co będzie? Kto zajmie się moim majątkiem? Nawet
testamentu nie spisałem.
- Ja się wszystkim zajmę - zaproponował Hans.
- Ty niewdzięczniku - sapał Lord. - Źle mi życzysz. O Boże, jak tu gorąco.
Nina nie mogła się powstrzymać od chichotu. Dialog dwójki ludzi z katamaranu był
nie tylko dziwny, co przede wszystkim - komiczny. Sam z trudem powstrzymałem się
od śmiechu. Niestety, Nina nie wytrzymała. Udający się do tylnej części okrętu
mężczyźni przystanęli i z zainteresowaniem obejrzeli się za siebie. Nie było na co
czekać. Chwyciłem ją mocno za łokieć i pociągnąłem do wnętrza pomieszczenia.
Przestraszyła się mojej zdecydowanej reakcji i jak na złość zapiszczała.
Wtedy usłyszeliśmy kroki mężczyzn tuż za włazem.
- Słyszałeś, Hans? - zainteresował się Lord.
- Słyszałem.
Szli do nas, zainteresowani chichotem. Obudziła się w nich ciekawość. Widziałem w
ciasnym pomieszczeniu cień wypełniający wejście do kabiny, a potem jeden ciemny
kontur pełzający po podłodze. Któryś z nich zajrzał tutaj. A ja, nie namyślając się
chwili dłużej, pociągnąłem Ninę ku sobie i przytuliłem ją. Improwizowałem na całego.
Czując ich wzrok na plecach, objąłem dziewczynę czule i wpiłem się w nią niczym
spragniony miłości kochanek. Z uwagi na grożące mi w niedługim czasie
konsekwencje za zuchwałość, której się dopuściłem - zaledwie dotknąłem jej ust
swoimi wargami. To było zwykłe muśnięcie, a jednak czułem jak mocno bije jej serce.
Staliśmy plecami do włazu, złączeni w miłosnym uścisku, gdy usłyszeliśmy za sobą
głos Lorda:
- O, przepraszam!
87
Zmieszał się, ale nie opuścił pomieszczenia, dlatego Nina odwzajemniła mój
pocałunek. Złożyła na mych ustach słodkiego całusa, który trwał dłużej niż błysk
myśli. A kiedy tamten w końcu wycofał się, ona wciąż mnie obejmowała. Tę cudowną
chwilę zakłócił jednak dialog duetu mężczyzn, znajdujących się za włazem.
- Co się stało? - pytał Hans.
- Małolaty się migdalą - odpowiedział Lord. - Już żadnej świętości nie uszanują.
- Co pan chce, Lordzie. Korzystają z życia, kiedy tylko mogą.
- Zaraz! - wyrwało się arystokracie. - Dżinsowa kurteczka!
- Dżinsowa? Jest pan tego pewien?!
Zrozumiałem, że chwilowe zaskoczenie obecnością „migdalących się małolatów”
minęło i do świadomości Lorda dotarło wreszcie, że osobnik całujący się z kobietą miał
na sobie dżinsową kurteczkę i nie był wcale małolatem. Pewnie doskonale wiedzieli,
jak jesteśmy ubrani!
Odskoczyłem od Niny. Z powodu małej przestrzeni w okręcie podwodnym goście z
katamaranu nie potrafili dobrze skoordynować swoich działań. Momentalnie znalazłem
się przed zaskoczonym moją szybką reakcją Lordem i pociągnąłem go ku sobie.
Obróciłem go plecami do siebie, wciskając jednocześnie palec w jego lędźwie. Jęknął
bardziej z przerażenia niż z bólu. Dźgnąłem go zatem mocniej. Stojący przed nami
Hans zaniemówił z wrażenia.
Postanowiłem odegrać komedię, którą wypróbowałem na poczciwcu z Szetlandów
pisującym do miejscowej gazety. Tamten dżentelmen był jednak po solidnej dawce
whisky, więc różnica między palcem a lufą pistoletu nieco mu się zatarła. Ci tutaj
osobnicy sprawiali wrażenie trzeźwych, ale nie miałem wyboru i musiałem dalej
prowadzić tę idiotyczną grę.
- Czy czuje pan chłód metalu? - zapytałem, jak marny aktor taniego spektaklu. - To
lufa trzydziestki ósemki. Dodam tylko, że z bliska nie chybiam. Mówcie szybko, kim
jesteście?!
Pięćdziesięcioletni mężczyzna stojący metr przed trzęsącym się arystokratą, szybko
odzyskał pewność siebie. Ten Hans miał niebywale inteligentne oczy, w których urok
pokerzysty harcował na przemian z odwagą. Było w tej twarzy coś szlachetnego, co
urzekło kelnerkę z Brundby, ale mnie zmartwił wyłącznie jego spokój.
- Nazywam się Hans - odpowiedział modulując niski głos. - Nazwisko nic panu nie
powie, bo mówią do mnie po imieniu od dawien dawna. Wystarczy Hans. A to jest -
wskazał na swojego pana - Lord Elphinstone z hrabstwa East Lothian.
- Dlaczego nas śledzicie? - indagowałem go dalej. - Już na Samso deptaliście nam po
piętach. To wy zamknęliście nas w kościele. Proszę się przyznać!
- Człowieku - jęknął Lord przytrzymywany przeze mnie za szyję ramieniem. - Chyba
z tego powodu nie strzelisz mi w plecy?
- Spokojnie, Lordzie - uspokajał go Hans. - Ten pan wcale nie dźga cię lufą
trzydziestki ósemki. Nie widziałem, żeby wbiegł tu z bronią. To stara, sztubacka
sztuczka. Dobra w tanich filmach, tyle że już całkowicie ograna.
„No to wpadłem” - pomyślałem ze zgrozą. „Ten Hans ma sokoli wzrok. Jest bystry
jak mało kto. I jaki z niego opanowany gość! Muszę na niego uważać”.
- Zaryzykuje pan, Lordzie? - szepnąłem mu do ucha. - Czy chce pan sprawdzić
prawdziwość wygłoszonej przez pana sługę tezy?
88
- Jeśli Hans twierdzi, że nie ma pan giwery - jęczał - to znaczy, że pan jej nie ma.
- Czyżby?
Hans wyciągnął zza pazuchy mały pistolecik, tak zwany „damski”, z uwagi na to, że
idealnie mieścił się w damskiej torebce, ale dziurę w brzuchu robił tak samo śmiertelną
co wywołana przeze mnie trzydziestka ósemka.
- Oto moja broń - odezwał się Hans i podrzucił w dłoni pistolecik. - I teraz wyceluję
nią w pana - skierował wylot lufy w moją głowę. - A co pan zrobi? Pokaże mi figę?
No to mnie załatwił, nie ma co. Chyba podobne myśli kłębiły się w głowie Niny, bo
kiedy opuściła sąsiednie pomieszczenie i zbliżyła się do nas, jej twarz wyrażała
rozczarowanie moim przedstawieniem. Hans posłał mi dyskretny uśmiech.
- Hans - Lord znowu zajęczał. - A może tym razem się pomyliłeś i ten pan opiera o
moje lędźwie nabitą trzydziestkę ósemkę?
- Nie ma broni, ja to panu mówię.
Puściłem Lorda, a on odetchnął z wyraźną ulgą, gdy znalazł się obok służącego.
- O, proszę - zaśmiał się Hans, wskazując lufą pistoletu moją pustą rękę.
- Figa z makiem. A nie mówiłem? No, to teraz ja mam was na muszce. Niech pani
łaskawie stanie przy swoim kochasiu...
- To nie jest mój kochaś! - zaprotestowała Nina.
- Nie? A tak czule go pani całowała.
- Ha, ha - zarechotał ubawiony sytuacją Lord.
- Pan myśli, że to naprawdę? - postawiła się. - Tylko udawaliśmy!
- Tak, panie Hans - potwierdziłem jej słowa z udawaną powagą. - Nigdy bym jej nie
pocałował z własnej nieprzymuszonej woli. Improwizowaliśmy. Nina obejrzała się na
mnie z wściekłością, aż zafalowały jej śliczne włosy.
- To tak samo jak ja - żachnęła się. - Nie mogłabym całować się naprawdę z obcym
mężczyzną, bo mój narzeczony czeka na mnie w domu.
- Masz narzeczonego? - wyrwało mi się.
Wzruszyła ramionami. Hans zniżył lufę pistoletu, ale i tak celował w mój brzuch.
- A teraz wyjdziemy grzecznie na zewnątrz - oświadczył pewnym siebie głosem
służący - i tam wszystko nam pięknie wyśpiewacie.
- Ty, Hans - podrapał się w głowę Lord. - A gdzie jest ten trzeci?
- I nagle zza pleców Hansa wyłonił się Andreas.
- Tu jestem - wyszeptał.
Służący Lorda Elphinstone'a nie zdążył zareagować. Powodem jego skwapliwości
był trzymany przez Andreasa pistolet typu glock. Nigdy wcześniej nie widziałem u
niego takiej pukawki. Ja nawet nie przypuszczałem, że posiadał broń palną, a wszystko
wskazywało, że on się z nią nie rozstawał.
- Prezent od pana Jorgensena - wyjaśnił szybko, widząc moje zdumienie. - Na
wszelki wypadek, gdyby zaistniała konieczność. Przydał się, prawda?
- I co teraz z nami zrobicie? - zapytał drżącym głosem Lord.
- Porozmawiamy sobie. Tylko że ja będę zadawał pytania, a wy grzecznie na nie
odpowiecie.
Zabrał Hansowi jego damski pistolecik i rzucił go w moją stronę.
- Paweł, wyjdź pierwszy i pilnuj wyjścia z U-359 - nakazał Andreas i przeszył
groźnym wzrokiem dżentelmenów z katamarana. - A wy po nim, no jazda!
89
ROZDZIAŁ ÓSMY
W MESIE „BLUE EYE” * O PRZODKACH ELPHINSTONE'A I SOCJALIZMIE *
ROZMOWA TRZECH MUSZKIETERÓW W BRUNDBY * HANS WYKŁADOWCA I
DETEKTYW * JAK LORD ŚLEDZIŁ EKIPĘ BJOERNA? * PORA NA DRINKI *
PROJEKT „CHRONOS” * O STAROŻYTNYCH BOGACH * TELEFON Z
SZETLANDÓW, CZYLI OŁOWIANE SKRZYNIE * POBUDKA O 16:17 * PODSTĘPNY
LORD UCIEKA * STERUJĘ „OLEANDREM” * BRAK TELEFONÓW I
USZKODZONY SPRZĘT RADIOWO-NAWIGACYJNY * TANKOWANIE W GEDSERI
TELEFONY * „MATRIX” W PORCIE
Wkrótce całą piątką usiedliśmy w mesie „Blue Eye” na wygodnych fotelach i
centralnie położonej kanapie. Andreas nadal nie chciał spuścić z tonu i upierał się przy
przesłuchaniu Lorda Elphinstone'a i jego służącego pod groźbą użycia pistoletu. Daleki
byłem od użycia broni palnej przeciwko bliźnim, tym bardziej że dotyczyło to ludzi, co
do których nie spreparowano oskarżeń bardziej poważnych od śledzenia na morzu
innych żeglarzy. W związku z moją kategoryczną odmową użycia pistoletu jako
narzędzia perswazji, w moim zastępstwie wystąpiła Nina, przejęta rolą „prawdziwego”
detektywa. Usiadła naprzeciwko Hansa, celując w niego jego własnym pistoletem.
Andreas zaś wziął na muszkę samego Lorda.
Mesa katamaranu prezentowała się luksusowo i klasą wyposażenia dorównywała
naszemu „Oleandrowi”, może tylko inny był tutaj układ pozostałych pomieszczeń,
sprzęt i kolor mebli. Wszystko na „Blue Eye” posiadało certyfikat najwyższej jakości,
lśniło tutaj czystością i świeżością, jakby Hans z upodobaniem godnym maniaka
polerował co godzinę każdy mebel. Nie brakowało tu niczego - telewizora, komputera,
wygodnych siedzeń, bogato zaopatrzonego barku z trunkami, o jakich w życiu nie
słyszałem (przeważała, oczywiście, stara, poczciwa whisky, jak na Szkota przystało),
nawet świetnie zaopatrzona biblioteczka z antykwariatu tu była. Jak się tego
spodziewałem, sterówkę umieszczono wewnątrz mesy. Średniej wielkości koło sterowe
i kilka przełączników zainstalowano w rogu pomieszczenia, tuż pod okienkami z
przyciemnianymi szybami. Ustawiono tam także mały stolik i wkomponowano w
ścianę półeczki, służące jako swoisty kącik nawigatora.
W tej chwili przez rząd okienek otaczających mesę zaglądała do środka katamaranu
panorama Nakskov, jego starych budynków położonych na nabrzeżu, ponad dachami
których dominowała wieża ratusza. Mogliśmy zarejestrować nazwę i numer każdej
łodzi wpływającej do miasta i odpływającej z niego, będąc poza zasięgiem wzroku
przypadkowych gapiów na zewnątrz.
Hans zaproponował w imieniu Lorda szklaneczkę szlachetnego trunku, ale Andreas
kategorycznie odmówił. Kazał właścicielowi katamaranu opowiedzieć o sobie i swojej
misji na Samso. Trochę go nie poznawałem. Był dziwnie napięty, wręcz silnie
zdenerwowany i sprawiał wrażenie osobnika, z którego ulotniło się opanowanie. I choć
nadal sprawiał dość solidne wrażenie, to w jego głosie i spojrzeniu dało się wyczuć
spore napięcie. Co innego Nina - ta była przejęta swoją rolą młodszego śledczego i
kurczowo trzymała w ładnej dłoni pistolecik, aż zbielały jej kłykcie zaciskające się na
metalowej broni.
- Jestem Szkotem - odpowiedział bełkotliwie korpulentny właściciel „Blue Eye”.

90
Jego akcent niewiele mi o nim powiedział, ale z pewnością mógł być Szkotem.
Prezentował się jednak jak zwykły stajenny. Cóż, nie wszyscy ludzie byli osobnikami
urodziwymi i nie każdego Bóg obdarzył dystynkcją. Odnosiło się to nie tylko do
osobników z nizin społecznych, ale, jak widać, i z arystokracji.
- Lord Ian Elphinstone z hrabstwa East Lothian - ukłonił się nam niski człowieczek z
jasno pomarańczową czupryną włosów pozostających w nieładzie. - Do usług. A to
Hans - wskazał niedbale ręką na siedzącego obok służącego. - Mój asystent. Jego
rodzina częściowo pochodzi z Niemiec, stąd to ładne imię. Przepracował u mnie już
ponad dziesięć lat, więc znamy się jak łyse konie. Wybraliśmy się na wakacje
zasmakować nieco morskiej bryzy. Zwiedziliśmy początkowo kilka uroczych zakątków
we wschodniej Szkocji...
- O, właśnie stamtąd wracamy - palnąłem.
I zaraz tego pożałowałem, gdyż Andreas przeszył mnie potępieńczym wzrokiem.
- Doprawdy? - popatrzył na mnie Lord Elphinstone. - A tak, wspominaliście coś o
Szetlandach.
- Nieważne o czym wspominaliśmy - mruknął Andreas.- Mówcie o sobie.
- Mieszkam niedaleko Edynburga w rodzinnej posiadłości - kontynuował
autoprezentację szkocki lord. - Pochodzę ze znanego klanu. Czy wiecie, że jeden z
moich przodków był gubernatorem Bombaju w latach 1819 - 1824. Pochodzę
bezpośrednio z linii rodu George'a Keitha Elphinstone'a, brytyjskiego admirała, który
żył na przełomie XVIII i XIX wieku i jako kapitan brał udział w amerykańskiej
rewolucji. Odbierał kapitulację Napoleona po słynnej i przegranej przez cesarza bitwie
pod Waterloo. Słyszeliście o nim?
- O Napoleonie? Tak.
- Nie, o moim dawnym krewnym? Admirale!
- Nie za bardzo - posłał mu blady uśmiech Andreas.
- No to teraz już wiecie. Jeśli chodzi o mnie, odziedziczyłem majątek po zmarłym
ojcu, Ianie Arturze Elphinstone, i choć wiodę życie dostatnie i niczego mi nie brakuje,
to jestem sympatykiem socjalizmu.
- Lordzie - wtrącił się Hans. - Nie wypada tak mówić.
- O, spójrzcie na mojego asystenta - Lord wskazał na siedzącego dostojnie w fotelu
służącego. - Nie uwierzycie, ale pomimo swojego niskiego pochodzenia ma on poglądy
bardziej prawicowe od moich. Jest nawet chyba konserwatystą. Jego rodzice służyli
moim rodzicom, więc nic dziwnego, że ta służalcza profesja zaowocowała po wiekach
przywiązaniem do tradycyjnej formy organizacji życia społecznego. Po prostu służący
naśladują swoich panów i marzą o życiu, jakie tamci prowadzą.
- To nie tak, Lordzie - zaprotestował Hans. - Socjalizmu nie wyznaję, gdyż jest
niesprawiedliwy. Mówi bowiem o równości społecznej, która w praktyce nie
występuje. To mrzonki, fikcja sprytnie wykorzystywana przez rządy. Dlaczego mniej
użyteczna i mniej utalentowana jednostka została w tak zwanym socjalizmie
wyniesiona do rangi cnoty? A w tym czasie ludzi przedsiębiorczych i bogatych katuje
się podatkami.
- Ponad wszystko uważam, Hans, że bogactwo nie jest najważniejszą wartością na
tym świecie. Każdemu po równo i każdemu wedle potrzeb, to jest moje życiowe credo.
- To się wyklucza!
91
- Nie drażnij się ze mną, Hans!
- Pan wybaczy, Lordzie - ukłoniłem się, hamując rozdrażnienie sensem wypowiedzi
potomka słynnych Elphinstone'ów i ostentacyjnie rozejrzałem się po mesie. Starałem
się przy tym, aby moja mowa zabrzmiała wytwornie, salonowo. - Ale pańskie słowa
przeczą rzeczywistości. Zaszył się pan przed światem na swoim luksusowym jachcie,
tak dalece, że zwykły lud nie ma szans podzielić się z nim jego dobrami.
Lord Elphinstone popatrzył na mnie z pobłażaniem.
- Robię to za pośrednictwem Hansa - uśmiechnął się. - Rozumie pan to wreszcie? W
końcu mój katamaran jest za mały, żeby mógł dogodzić wszystkim ludziom. Jako
człowiek wyznający wartości lewicowe, szanujący lud i jego prawo do korzystania z
dóbr klasy wyższej, próżniaczej, zezwalam Hansowi na korzystanie z tego co
posiadam. Ja, Lord z hrabstwa East Lothian. Czy to nie jest sprawiedliwe? I
szlachetne? W końcu arystokraci zdobywają majątki dzięki pracy swoich poddanych.
Niech zatem poddani skosztuję trochę tego wielkiego życia.
- Rozumiem - dodałem. - Jest pan zwolennikiem socjalizmu, czyli systemu, który
daje społeczeństwu możliwość korzystania z bogactwa narodu za pośrednictwem
swoich przedstawicieli.
- Lepiej bym tego sam nie ujął.
- Widzi pan, Lordzie - wtrąciła się do rozmowy Nina. - Pochodzę z rodziny
przemysłowców, którzy sami zbudowali swoje przedsiębiorstwo...
- Jak? - uśmiechnął się uszczypliwie Lord. - Rękami robotników, panienko. Prawda?
- Zgoda - przytaknęła. - Fundamenty fabryki, ściany i dach, to wszystko postawili
robotnicy, i chwała im za to. Oni też wybudowali jachty, sonary i echosondy, które
moja rodzina produkuje od lat. Tylko że ktoś musiał najpierw to wszystko wymyślić.
Rozumie pan to wreszcie? - użyła jego własnego wyrażenia sprzed kilku minut. - W
czyjejś głowie musiał zrodzić się plan fabryki. Już pomijam fakt, że znowu ktoś inny
niż robotnicy musiał zaprojektować urządzenia i załatwić kredyty. Ktoś musiał dać tym
robotnikom pracę, dbać o nich i zarządzać nimi.
- Ich praca jest po stokroć bardziej niewdzięczna - bronił swego zdania szkocki
arystokrata. - Należy się im więcej.
- Tylko czemu wynalazców, odkrywców, konstruktorów jest zawsze mniej niż
zwykłych ludzi? - wtrąciłem. - żadna praca nie hańbi, ale istnieje chyba różnica między
architektem a zwykłym robotnikiem. Co innego jest wymyślić koło - dodałem - a co
innego jest je toczyć.
- Przestańcie! - zdenerwował się Andreas i zerknął na zegarek. - To nie telewizyjny
program publicystyczny. Mieliśmy mówić o czymś innym. Lordzie Elphinstone, proszę
powiedzieć, co robiliście na Samso? Nie mamy czasu, spieszy nam się, więc radzę się
streszczać.
Lord Elphinstone wyjął z kieszonki koszulki polo miętusa, rozwinął go, cukierek
włożył do ust, a następnie wyrzucił papierek za siebie. Co za bałaganiarz był z tego
arystokraty! Jak żyję, nie widziałem takiego typa - szlachcica śmiecącego we własnym
domu, a konkretnie na katamaranie! I pewnie wbrew głoszonym hasłom o równości i
sprawiedliwości klasowej, kazał po sobie sprzątać biednemu Hansowi.
Tak to najczęściej bywało z demagogami i populistami.

92
Nie myliłem się. Hans jak automat zerwał się ze swojego fotela gotów sprzątnąć ów
papierek, ale Andreas wybił mu z głowy ten pomysł za pomocą jednego ruchu
pistoletu.
- Później pan posprząta - rzekł do niego i znowu zwrócił się do Lorda. - A może
zrobi pan to za niego?
- Czemu nie.
Wstał, podniósł papierek po miętusie i usiadł z powrotem w fotelu.
- Hi! No, proszę! Korona mi z głowy nie spadła.
- Proszę mówić - warknął Andreas.
- Na Samso wybraliśmy się przypadkowo - zaczął opowiadać Lord Elphinstone. -
Bez żadnego pomysłu na wakacje, ale my tak często z Hansem postępujemy.
Włóczymy się bez celu po Europie, tu zajrzymy, tam wpadniemy, a przygoda sama
prędzej czy później się pojawi. W żyłach wielu moich przodków płynęła awanturnicza
krew i w moich też coś musiało zostać. No i zajrzeliśmy na Samso, w samą porę
zdążyliśmy przed sztormem. Zakotwiczyliśmy na jakiejś przystani...
- W Ballen - wtrącił grzecznie Hans.
- Z nudów ruszyliśmy pieszo w głąb wyspy. W takim otynkowanym na czerwono
hotelu zatrzymaliśmy się na obiad i spotkaliśmy ich.
- Trzech mężczyzn? - burknął Andreas.
- Trzech. Jak muszkieterów. Nawet odpowiadali wyglądem tamtym od Dumasa.
Jeden był niski, drugi wysoki i dobrze zbudowany, masywny, trzeci wysoki, ale raczej
szczupły. Atos, Portos i Aramis. Jak nic! Tylko że wszyscy trzej blondyni.
- Trzeci był szatynem - uzupełnił opis Hans.
- Czy ten Portos - zaczęła Nina i wyjęła fotografię Jorgena - to znaczy ten wysoki i
masywny blondyn nie był przypadkiem podobny do tego mężczyzny na zdjęciu?
Lord Elphinstone oglądał w skupieniu fotografię.
- Nie, nie - zaprzeczył zaraz. - Tamten w hotelu miał wąsy, a ten na fotografii ich nie
ma. Zresztą nie przyglądaliśmy się im za bardzo, gdyż byliśmy odwróceni do nich
plecami. Raczej słyszeliśmy, co mówią. A mówili o ciekawych rzeczach. Po norwesku.
Tak się szczęśliwie składa, że Hans zna trochę norweski...
- Myślałem, że jest z pochodzeniem Niemcem, a nie Norwegiem - zauważył
przytomnie Andreas. - Tak pan twierdził.
- Tak jest, ale to nie wyklucza znajomości kilku słów po norwesku - posłał nam
słodki uśmiech. - Hans kończył uniwersytet, zna kilka języków obcych, w tym jeden
skandynawski.
- Konkretnie norweski - odezwał się służący. - Ale dość słabo. Właściwie jest to
znajomość bierna, ograniczająca mnie do korzystania z literatury norweskiej i
studiowania materiałów źródłowych.
- Jest pan wykładowcą? - zdziwiła się Nina. - I pracuje u Lorda jako służący?
- Byłem wykładowcą - wyjaśnił. - Już nie jestem. Mój nieżyjący ojciec marzył, że
jego syn nie będzie musiał w przyszłości nikomu służyć. Dobrze opłacał moje studia.
Byłem dobrym studentem, a potem otworzyłem przewód doktorski. Z pensji
uniwersyteckiej można od biedy wyżyć...
- U nas to trudne - zrobiłem wtręt. - W mojej Polsce.

93
- ...ale lord Elphinstone, pragnąc zatrzymać mnie na swojej posiadłości
zaproponował bajońską stawkę. Jestem najlepiej opłacanym służącym w Europie!
- I najlepiej wykształconym - mruknąłem.
- Dodatkowo Lord obiecał mi lekką służbę, trzy pokoje w zachodnim skrzydle
pałacu, bibliotekę złożoną z trzech tysięcy woluminów, prenumeratę wielu
renomowanych magazynów branżowych i dostęp do Internetu. Mogę dalej rozwijać
swoje zainteresowania, ale już z poziomu wolnego strzelca. Tylko kilka godzin
dziennie służę Lordowi i podczas wszystkich wyjazdów zagranicznych.
- A czym się pan zajmuje, Hans?
- Światową literaturą detektywistyczną.
- O, to witamy w gronie detektywów - powiedziałem.
- Lordzie Elphinstone - chrząknął niepocieszony Andreas. - Proszę powiedzieć, co
pan podsłuchał w hotelu w Brundby?
- Skąd wiecie, że w Brundby?
- Kelnerka was dobrze opisała.
- Ach tak - skrzywił się Lord. - No i widzisz, Hans, za bardzo rzucasz się w oczy.
Następnym razem koniecznie musimy pomyśleć o jakiejś charakteryzacji.
- Lordzie... - szepnął poirytowany Andreas.
- Już dobrze, dobrze - arystokrata uniósł rękę w geście pojednania. Wyjął następnego
miętusa, ale tym razem papierek schował grzecznie do kieszonki. - Tych trzech
blondynów rozmawiało szeptem, ale co nieco wleciało nam do ucha. Hans, powiedz
państwu, co usłyszałeś!
- Interesował ich kościół na wyspie - odezwał się służący. - Ale nie dowiedzieliśmy
się, o jaki konkretnie obiekt tym ludziom chodzi, gdyż oni sami nie byli pewni.
Wymienili dwie nazwy miejscowości: Orby i Nordby. Zrozumiałem, że są na tropie
jakiejś zagadki z okresu drugiej wojny światowej.
- Konkrety - rzucił w ich stronę Andreas.
- Mieli jakąś mapę, zdaje się zabytek, na której zaznaczono jakiś ważny obiekt na
wysypie. Debatowali nad znaczeniem jakiegoś rysunku.
Popatrzyliśmy na siebie z Niną zdziwieni, bo przecież Andreas twierdził, że nie
widział żadnego szczególnego rysunku na mapie znalezionej w U-2331.
- No i poszliśmy za nimi - kontynuował Lord - bo uważałem, że zanosi się na niezłą
zabawę. Dały o sobie znać ta moja żyłka awanturnika i akademicka wiedza Hansa z
dziedziny detektywistyki. Musieliśmy tylko nie dopuścić do tego, żeby tamci nas
zauważyli, więc zachowywaliśmy się niezwykle ostrożnie. Najpierw udaliśmy się ich
tropem do Orby, potem do Nordby. W tej pierwszej wsi byliśmy dwa razy, bo
wydawało nam się, że za pierwszym razem trzej żeglarze interesowali się freskiem na
wieży kościoła. Oni bardzo uważnie oglądali wszystkie ściany. Nie wiemy tylko, czego
szukali wewnątrz kościoła, bo nie mogliśmy tam z nimi być. Dlatego też przyszliśmy
drugi raz i wtedy was spotkaliśmy.
- I przy okazji nas zamknęliście! - dodała z wyrzutem Nina.
- Taka niewinna sztuczka - odpowiedział jej Hans. - Motyw znany z literatury
detektywistycznej. Nazywa się czasową eliminacją konkurencji. Gdybyśmy wiedzieli,
że jesteście takimi sympatycznymi osobnikami, nigdy byśmy tak nie postąpili.

94
- Przepraszam za ten incydent - ukłonił się nam Lord Elphinstone. - To się więcej nie
powtórzy. Zostańmy przyjaciółmi. Jak mogę zadośćuczynić waszej krzywdzie? Czy
mogę postawić wam drinka?
- Proszę dalej opowiadać - machnął pistoletem niepocieszony ich opowieścią
Andreas. - Byliście też w Nordby, prawda? Paweł znalazł tam pański kolejny papierek
po miętusie. Czy znaleźliście tam coś ciekawego?
- Nic, zupełnie nic. Zainteresowaliśmy się raczej wami. Szybko ustaliliśmy, że
kotwiczycie w Langor. Wieczorem obserwowaliśmy waszą łódź, a skoro świt
podpłynęliśmy katamaranem pod przystań i byliśmy świadkami waszego wypłynięcia.
Postanowiliśmy wyruszyć waszym śladem. To wszystko.
- A czy widzieliście jacht tych trzech blondynów? - zapytałem.
- Oni nie mieli łodzi. Przybyli tu prawdopodobnie samolotem i wynajęli motorówkę.
Nie mogliśmy jednak namierzyć ich przystani, choć opłynęliśmy kilka razy wyspę.
Spryciarze z nich, prawda? No, to jak będzie z tym drinkiem? Nie możemy dalej
rozmawiać z kieliszeczkiem w ręku? Będzie nam się lepiej gaworzyło, zapewniam.
Sam jestem ciekawy, co tu jest grane. Mam nadzieję usłyszeć od was to i owo. Na
przykład, kim jesteście? Kim są ci trzej blondyni węszący po kościołach? I dokąd
wypłynęliście z samego rana?
- Co pan proponuje, Lordzie? - zainteresowała się Nina. - Mam na myśli alkohole.
- Co? Najlepszą whisky, brandy... wino z chilijskich i francuskich winnic...
prawdziwy szampan... wszystko co chcecie.
Andreas wstał i podszedł do barku. Dotknął kilku butelek opuszkami palców i chwilę
się zastanawiał.
- A macie może piwo? - zapytał z nadzieją.
- Mamy i piwo - potaknął głową Lord. - Sam lubię wypić do obiadu kufelek
guinnessa.
- Wolę jasne, dobrze schłodzone.
- Jasne! Nie ma sprawy. Beck. A pani czego się napije?
- Kieliszeczek francuskiego wina.
- A pan? - zwrócił się do mnie. - Może dwunastoletnia whisky?
- Kategorycznie odmawiam - odpowiedziałem. - Niepełnoletnia.
- Ha, ha - zaśmiał się.- Ma pan poczucie humoru. To lubię. Dla pana Hans przygotuje
dwudziestoczteroletnią Old Parr. Zgoda?
- Ma tyle samo lat co ja - zauważyła Nina.
- Ale pani lepiej wygląda - spoufalił się Hans.
„I lepiej smakuje” - pomyślałem o niej, mając jeszcze wspomnienie pocałunku w
łodzi podwodnej. Ostatecznie odmówiłem wypicia whisky.
- Poproszę raczej o mocną kawę - rzekłem do Hansa. - Tak się składa, że jeszcze
dzisiaj nie udało mi się wypić małej czarnej.
- Do usług - ukłonił mi się Hans.
I tylko Nina żachnęła się na tę moją ironiczną uwagę nawiązującą do porannego
zamieszania na „Oleandrze”. Służący Lorda Elphinstone'a pobiegł do kuchni wstawić
wodę, Andreas zaś stracił zainteresowanie barkiem i ruszył wolno w kierunku swojego
fotela. Przechodząc obok stoliczka z laptopem zatrzymał się, wbiwszy wzrok w
otwarty notatnik, leżący tuż obok. Widziałem, że twarz Andreasa zmienia się nie do
95
poznania. Jego oczy nie kłamały - znalazł w zapiskach Lorda coś bardzo ważnego,
gdyż dosłownie zamienił się w słup soli.
- Co się stało, Andreas? - zainteresowałem się.
Andreas zabrał ze stoliczka notatnik i wpatrywał się z niedowierzaniem w zapiski.
- A co to jest? - przystawił notes do lordowskiego nosa. - Co znaczy to hasło?
Lord Elphinstone zabrał notes i przeczytał w milczeniu zapisane wiecznym piórem
notatki.
- Projekt „Chronos”19 - odczytał na głos. - No tak, dobrze, że pan mi przypomniał,
bo, kurczę, zapomniałem! Z ust tych trzech blondynów padła dwukrotnie nazwa tego
projektu „Chronos”. Rozmawiali o tym, ale Hans nie zrozumiał wszystkiego, gdyż
ściszyli głosy. Może to coś znaczy, a może nie. Zapisałem na wszelki wypadek.
- Chronos? - powtórzyła dziewczyna. - Co to może być?
- W mitologii greckiej Chronos był uznawany za uosobienie czasu - wyjaśniłem.
- Bóg, który wszystko widzi. Budowniczy wszystkiego. Chronos miał stworzyć z
Chaosu i Eteru, jajo świata”, z którego wyłonił się bóg światła Fanes, inaczej zwany
Erosem lub Dionizosem. „Chronos” po grecku oznacza nieubłagany czas.
- Nie wiem - mruknął Lord. - Nie znam się na greckich mitach, ale tych trzech
Żeglarzy nie sprawiało wrażenia, że przybyli do Danii w sprawie greckich bogów.
Projekt „Chronos” to chyba nazwa jakiejś tajnej operacji wojennej.
- Andreas - zerknąłem na niego. - Mówi ci coś ta nazwa?
- Nie za bardzo.
Po chwili Hans podał każdemu odpowiedni napój. Z przyjemnością napiłem się
małej czarnej. W trakcie poczęstunku Nina zdradziła Lordowi, że przybyliśmy na
Samso odszukać jej wujka, który nagle zniknął z Lerwick na Szetlandach. Wyjaśniła,
że w Brundby zapłacono jego kartą kredytową, ale nikt na wyspie nie rozpoznał w
jednym z trzech żeglarzy Jorgena Jorgensena.
Lord poprosił dziewczynę jeszcze raz o fotografię jej wujka.
- Nie, to chyba nie on - mruknął i podał zdjęcie Hansowi.
- Nie, to nie on - potwierdził służący.
- A dokąd teraz się państwo wybierają? - zapytał nas arystokrata.
- Dostaliśmy cenną informację, że ludzie, których szukamy, udali się na wyspę
Bornholm. Nic o tym nie wiecie?
- Nie.
Naszą rozmowę przerwało popiskiwanie komórki Niny. Odebrała szybko, wstała z
fotela i poinformowała nas, że dzwonił dziadek Jorgensen z Szetlandów.
Słuchaliśmy w milczeniu, jak pomrukuje i przytakuje swojemu rozmówcy, a jej
zmarszczone czoło wskazywało na silne emocje, które nią targały.
- Przeczesano wrak U-Boota na Szetlandach - oświadczyła po skończonej rozmowie.
- Znaleziono kilkanaście skrzyń ołowianych.
- To dlatego U-2331 wybrał się w rejs transatlantycki - szepnąłem. - Przewoził cenny
ładunek.

19
Przy pracy nad tą książką wykorzystano m. in. materiały zamieszczone na stronie internetowej:
http://www.greendevils.pl/rozne/hyperborea/nowa_szwabia/ l_nowa_szwabia.html
96
- Jeśli chodzi o kuter „Viking” - kontynuowała Nina - ostatni komunikat nadano z
niego wcześnie rano z rejonu Islandii. Od tamtej pory milczą. Dziwne to wszystko.
Usiadła zmęczona na fotel, jakby przybita, kiedy my patrzyliśmy na siebie
zaskoczeni wieściami z Szetlandów. Ze zdumieniem stwierdziłem także, że woda
kanału rozlewająca się za burtą „Blue Eye”, aż po Starówkę Nakskov, rozpływa mi się
przed oczami, a budynki dziwnie zmieniają kształty. Ze zgrozą przyjąłem fakt, że Nina
zaczęła coś bełkotać o bezsensie naszych poszukiwań, podczas gdy Jorgen z pewnością
przebywa na Islandii. Powtarzała coś o porwaniu i ziewała przeciągle.
Jeszcze dziwniejsze było milczenie Andreasa, który dosłownie zapadł się w swoim
fotelu. I chyba to było ostatnie spostrzeżenie, zanim na moje oczy nie opadła czarna jak
noc kotara.
Znowu przebudziłem się jako pierwszy. Obraz salonu rozmazywał mi się przed
oczami i z trudem rozpoznałem mesę „Oleandra”. Na zewnątrz wyła syrena statku i
fala delikatnie uderzała o burtę łodzi. Nie miałem dość siły, żeby się podnieść.
Dopiero po chwili skonstatowałem, że leżę na miękkim dywanie. Nina spała jak
zabita na szerokim łóżku mesy, Andreas zaś legł w głębokim fotelu.
Nad miastem zagrzmiało bicie dzwonu, oznajmiające początek nowej godziny.
„Która to może być?” - zastanawiałem się, lecz nie potrafiłem ustalić pory dnia
nawet w przybliżeniu. Za szybkami bulajów mieniło się niebieskie niebo, nieco
rozmyte przez szarość. Popołudnie?
Domyśliłem się wreszcie, co się stało. Lord Elphinstone rękami swojego służącego
dosypał nam do napojów silnego środka nasennego. Ugościł nas, zaproponował drinki,
zdobył nasze zaufanie i wydobył z nas wszystkie poufne informacje dotyczące sprawy
zniknięcia Jorgena, a kiedy przyszła odpowiednia pora uśpił nas, a następnie przeniósł
na „Oleandra”. „Ja jako jedyny z naszego grona piłem kawę - próbowałem zebrać
myśli - i pewnie dlatego pierwszy się przebudziłem.
Nina i Andreas raczyli się alkoholami i środek nasenny, który nam zaaplikował
podstępny Lord na nich zadziałał silniej”.
Krzyknąłem na nich, ale po pierwsze, mój głos zabrzmiał niczym pobekiwanie
barana, a po drugie, para moich towarzyszy była nieczuła na ludzkie wołanie. Spali jak
zabici. Z trudem podniosłem się z dywanu i na czworakach podreptałem pod burtę. Z
ogromnym wysiłkiem wspiąłem się na po ściance i wyjrzałem przez okienko na kanał i
miasto. Zaraz jednak przeniosłem wzrok na cumujące obok nas jachty. „Blue Eye”
zniknął.
Czułem się dziwnie ospały i słaby, lecz powaga sytuacji kazała mi się zmobilizować.
Zegarek wskazywał godzinę 16:17, dodatek szarości na firmamencie był więc
wynikiem zmiany pogody. Dopiero teraz stwierdziłem, że na zewnątrz siąpił drobny
deszczyk, dosłownie namiastka kapuśniaczku, mgiełka zbudowana z mikroskopijnych
kropelek, która muskała ziemię i wody kanału.
Musiałem działać. Najpierw należało obudzić moich współtowarzyszy, a następnie
opuścić port i popłynąć jak najszybciej na Bornholm. Zostaliśmy przez konkurencję
znokautowani. Najpierw Marko ze swoją załogą pokazali nam figę, a potem
niezależnie od nich Lord Elphinstone opóźnił nasz bałtycki rejs, wydobywszy z nas
wszystkie tajemnice. Gdyby nie spostrzegawczość Niny, nie zatrzymalibyśmy się w
Nakskov i w tej chwili dopływalibyśmy już na Bornholm - nowy obiekt
97
zainteresowania ekipy Bjoerna. Ale wszelkie gdybania i płacz nad rozlanym mlekiem
były w tej chwili zwykłą stratą czasu.
Z trudnością mogłem ustać o własnych siłach. Udało się - zrobiłem pierwszy i drugi
krok. Gorzej poszło z dobudzeniem Niny i Andreasa. Alkohol w połączeniu ze
środkiem nasennym zrobił swoje. Potrząsnąłem Ninę za łokieć - bez rezultatu.
Mamrotała coś pod nosem. Andreas nawet nie drgnął. Zbadałem mu puls. Żył, o
czym świadczyło słabe i wolne tętno.
Nie miałem wyboru. Opuściłem łódź, idąc nabrzeżem jak pijany. Najpierw
wymeldowałem się z przystani miejskiej, z tym że nie musiałem wykładać gotówki, bo
Nina wszystko wcześniej uregulowała. Na moje pytanie o „Blue Eye” strażnik
odpowiedział, że katamaran opuścił Nakskov trzy godziny temu, a więc ich przewaga
nie była aż tak wielka. Zauważył rozbawiony, że nieźle musieliśmy zabalować, bo
dwóch ludzi z katamaranu przeniosło nas na „Oleandra”.
- Jestem przyzwyczajony do takich widoków - rechotał rumiany na twarzy strażnik. -
Na kutrze służyłem po wojnie. Za kołnierz się nie wylewało. Ale czy nie za wcześnie
na rejs? Odpocznijcie, jutro wypłyniecie. Jak komu alkohol nie służy, nie powinien pić.
- Ma pan rację - poklepałem go po ramieniu. - Ale już mi lepiej.
Gorzej przedstawiała się sprawa uruchomienia łodzi motorowej i wyprowadzenie jej
z kanału do fiordu. Musiałem szybko nauczyć się kierować „Oleandrem”. Na szczęście
nie byłem nowicjuszem w sprawach żeglugi. Wiele miesięcy spędziłem na jachtach,
pływałem po jeziorach i morzach, a i motorówki nie stanowiły dla mnie tajemnicy.
Naprawdę sporo wiedziałem o sportach wodnych i różnego rodzaju łodziach.
Wspiąłem się na mostek i znalezionym przy Ninie kluczykiem uruchomiłem silnik.
„Dostanie mi się za szperanie w jej kieszeniach, ale nie mam wyboru!” - pocieszałem
się.
Sterowanie „Oleandrem” nie było trudne. Najważniejsze to przyzwyczajenie się do
urządzeń w sterówce i wyczucie łodzi. A prowadziła się ona wspaniale! Wprawdzie z
początku popełniałem jeszcze drobne błędy i podczas manewru zwrotu przez rufę o
mało nie najechałem na lewą burtę pewnego nowoczesnego kutra, ale już po chwili
niewielkimi zygzakami nasza luksusowa łódka zmierzała ku ujściu kanału do fiordu.
Mijałem stateczek, który wracał z rejsu wokół wysp. Widziałem wcześniej jego
nazwę przez peryskop łodzi podwodnej. „Yesta”. Turyści z nieukrywaną sympatią
pomachali mi. Odwzajemniłem pozdrowienia, lecz zaraz nogi odmówiły mi
posłuszeństwa i nasza łódź zmieniła kurs, płynąc teraz prosto na betonowy falochron.
Zbiorowy jęk pasażerów stateczku i perspektywa bliskiej katastrofy zmobilizowały
mnie do natychmiastowego działania. Szybko skręciłem kierownicę w lewo i
wyprowadziłem „Oleandra” na prostą. Zostałem nawet nagrodzony burzą oklasków
przez sympatycznych i troskliwych turystów. Niewykluczone, że wzięli mnie za
trzeźwiejącego żeglarza! Kto ich tam wie!
Dalej płynęło mi się dobrze. Dopiero między wysepkami fiordu pozwoliłem łodzi
swobodnie dryfować na głębszej wodzie. W tym bowiem czasie zbiegłem na dół
spróbować dobudzić resztę załogi. Jako że wciąż twardo spali, nastawiłem wodę w
czajniku i wsypałem do filiżanek dużo kawy.
Znowu stanąłem za sterem. Płynąłem ze średnią szybkością dziesięciu węzłów na
zachód, w stronę cieśniny. Rozpoznawałem miejsca na brzegu i pobliskie wysepki,
98
które kilka godzin temu mijaliśmy podczas rejsu do Nakskov. Ale w tej chwili nic tak
bardzo się nie liczyło jak szybkie dotarcie na Bornholm. Zdawało się, że Bornholm stał
się celem wszystkich zamieszanych w tę sprawę ludzi.
„Jak ustawić automatycznego pilota?” - zastanawiałem się, usiadłszy wreszcie za
sterem w wygodnym fotelu. Moje myśli niespodziewanie zaczęły krążyć wokół osoby
Merkury. O, mój Boże! Należało się z nią jak najszybciej skontaktować. Tak się
umówiliśmy, zanim wyznaczyłem jej to poważne zadanie. Ku swemu przerażeniu
stwierdziłem, że mój telefon komórkowy zniknął.
„Może leży na dywanie w mesie?” - zgadywałem.
Wycie czajnika obudziło Ninę, jej krzyk zaś wyrwał ze snu Andreasa. potem przez
kilka minut dochodzili do siebie, a ja przekrzykiwałem wiatr, wyjaśniając im, co się
stało. Na koniec dokonaliśmy przykrego odkrycia, że nasze telefony komórkowe
wyparowały. Zabrano nam je!
Spotkaliśmy się w trójkę na mostku przed tacą z filiżankami parującymi kawą.
Opowiedziałem im wszystko, czego dowiedziałem się od strażnika w Nakskov, a
mianowicie o przedstawieniu, jakie miało miejsce na przystani, kiedy to Lord z
Hansem przenosili nas „pijanych” z katamaranu na „Oleandra”. Z postanowieniem
dorwania sprawców naszego obecnego położenia płynęliśmy całą mocą silnika na
Bornholm.
- To ten cały Lord! - piekliła się Nina. - Co za podstępny typ.
- Co się stało, Andreas? - popatrzyłem z trwogą na jego blade oblicze.
- Ze mną okej - odpowiedział. - Mój organizm źle znosi środki nasenne i
uspokajające, ale mi przejdzie. Gorzej z naszą misją. Zapomnieliśmy zatankować w
Nakskov. Ile mamy paliwa?
- Połowa zbiornika - odczytała ze wskaźników dziewczyna. - Będziemy musieli
zatankować gdzieś dalej, na wschodnim krańcu Lolland. W Gedser. Albo bliżej w
porcie Rödbyhavn. Bo potem już mamy otwarty Bałtyk aż do samego Bornholmu.
Jeśli myślicie, że był to koniec niespodzianek, to się mylicie.
Nina przejęła ster „Oleandra”, a ja zapragnąłem trochę przy niej posiedzieć. Była dla
mnie tajemnicą, jej uroda nie ucierpiała z powodu kilkugodzinnej, przymusowej
drzemki, wydawała mi się piękniejsza niż zwykle, a może po prostu zaczynałem się od
niej uzależniać. Nie pomagał smagający nasze twarze chłodny morski wiatr i piękny
widok roztaczający się z mostku na archipelag wysp. Wciąż zerkałem na jej dumny i
zarazem piękny profil. W tej chwili pragnąłem być malarzem, a nie żeglarzem.
Andreas w milczeniu studiował obok nas mapę, aż nagle przeprosił nas i zszedł na
dół. Wrócił po dziesięciu minutach ze złymi wiadomościami.
- Ten cholerny Lord Elphinstone - syczał ze złości. - Ten cholerny bydlak... rozwalił
stację przekaźnikową. Nie mamy nawet dostępu do sieci. Rozumiecie?!
- Nie, tylko nie to - jęknęła Nina. - A radio?
Włączyła je przyciskiem i zaraz pobladła z wściekłości. Nie działało.
- Też uszkodzone - wściekał się Andreas. - Nie możemy się z nikim skontaktować.
Ten szkocki pajac odłączył nas od świata!
„To dlatego nie mogłem ustawić automatycznego pilota” - ustaliłem.

99
- A to świnia z niego! - dziewczyna pastwiła się nad arystokratą. - Udaje niegroźnego
dziwaka, a tak naprawdę to podstępny grubas. Widzieliście jak się ślini, gdy pije. Albo
te jego śmiecenie. Nie wie, co to savoir-vivre. Jego służący ma więcej klasy od niego!
- Tak jest - pokiwałem smutno głową. - Tylko, że ten „pajac”, jak go nazwał
Andreas, ma nad nami przewagę. Wyrolował nas. Coś wam powiem. Człowiek, który
potrafi tak dobrze udawać dziwaka i nieszkodliwego typa, jest groźnym przeciwnikiem.
Perfidia to jego rodzona siostra. To żaden wstyd skrzyżować z nim szpady, a nawet
zostać przez niego pokonanym. Nie doceniłem go.
- Tylko że ja nie lubię przegrywać! - wrzasnęła Nina.
- I jak będziemy płynąć po Bałtyku bez radia i telefonów?
Perspektywa morskiego rejsu ze zniszczonym łączem do Internetu i niedziałającym
odbiornikiem radiowym nie była wesoła. Niebawem miałem skontaktować się z
Merkury, bo tak się z nią umawiałem, a tu, proszę, pozbawiono nas szansy
jakiejkolwiek komunikacji ze światem. Ale co tam Merkury! Wystarczyłaby drobna
awaria silnika, wypadek na morzu, a nie potrafilibyśmy wezwać pomocy. Jednakże
należało uzbroić się w cierpliwość do najbliższego postoju. „Zadzwonię do niej z
jakiegoś automatu na przystani” - pomyślałem.
Krótka inspekcja na dole w mesie i kajutach upewniła nas, że rozwalono gniazdka
internetowe i na wszelki wypadek uszkodzono wejścia modemowe do iBooków.
Przecięto kabel routera. Nie było zatem szans na szybkie zreperowanie sprzętu. Lord
Elphinstone działał metodycznie.
- Zaszedł mi za skórę, sadysta jeden - westchnęła Nina.
Przedzieraliśmy się szybko przez średnio wysoką falę, żądni zemsty na Lordzie i
jego słudze. Białą niczym zamkowa wieża latarnię morską na szczycie wzniesienia w
Hyllekrog minęliśmy już po godzinie. Wpół do siódmej ujrzeliśmy wyraźny zarys
półwyspu Gedser Odde. Płynęliśmy po wodach Guldborg Sund, które wąskim ujściem
oddzielały przytulone do siebie wyspy Lolland i Falster.
Na przystań usytuowaną na zachodnim brzegu półwyspu dopłynęliśmy bez
problemów. Gedser było portowym i najbardziej wysuniętym na południe miastem
wyspy Falster i w ogóle całej Danii. Wpływało się do niego szerokim kanałem, po
którym kursowały promy do Niemiec. Kanał wyginał się w łuk i oddalał od portu,
zahaczając o miasteczko - zagęszczenie domów z charakterystycznymi czerwonymi
dachówkami wkomponowanymi w zieleń porastającą wybrzuszenia klifu. Gdzieś tam -
wewnątrz odnogi kanału - znaleźliśmy przystań dla prywatnych jachtów.
Pozostało nam szybko zatankować do pełna zbiornik paliwa i skorzystać z automatu.
Kolację mogliśmy zjeść na morzu w trakcie wieczornego rejsu. I tu właśnie pojawiły
się kolejne nieprzewidziane problemy natury obiektywnej. Po prostu zabrakło paliwa
dla łodzi i właśnie w tej chwili uzupełniano główny zasobnik.
- Muszą państwo poczekać - oznajmił nam spokojny pracownik stacji. - Jeszcze
kwadrans i będziecie mogli nakarmić swoją łódź.
Nie było rady, należało czekać. Nie mogliśmy płynąć na Bornholm bez pełnego
zbiornika. A jeśli tak, to każdy z nas udał się czym prędzej do małej tawerny załatwić
kilka spraw. Andreas wolał poszperać wśród półek ze słodyczami w sklepiku na
zapleczu, a ja z Niną okupywaliśmy telefony obok barku. Ona rozmawiała z dziadkiem
Jorgensenem, ja zaś uciąłem sobie miłą pogawędkę z panem Tomaszem.
100
Pięć minut zajęło mi zrelacjonowanie sytuacji na duńskich wyspach i omówienie
najbliższych planów. Rozmowa z szefem zmęczyła mnie. Sytuacja może nie była
beznadziejna, ale komplikowały ją nieprzewidziane okoliczności, jak ucieczka
„Matrixa” z Langor i ostatni brzydki czyn Lorda Elphinstone'a.
Nina nie miała żadnych nowych wieści z Lerwick. Jorgensen oddawał się drzemce i
był porządnie zaspany. Prosił o kolejny telefon następnego dnia rano.
Dziewczynę poirytował ten obojętny ton dziadka i już miała zapytać mnie o
wiadomości z Polski, gdy donośny głos Andreasa dochodzący zza moich pleców
przerwał naszą rozmowę.
- „Matrix”! - wskazywał palcem na niebieską wodę kanału portowego. - Tam,
patrzcie!
Wybiegliśmy z holu na taras. Nasze oczy nie myliły nas. „Matrix” płynął na pełnym
żaglu środkiem kanału. Był to widok tak zaskakujący, że przez chwilę patrzyliśmy jak
zahipnotyzowani na ośmiometrową jednostkę naszych przeciwników i pewnie każdy z
nas zastanawiał się, co, u diabła, robi tutaj Marko ze swoimi ludźmi? Jakim cudem
„Matrix” znalazł się na południu Lolland, zamiast żeglować na pełnym morzu na
Bornholm? Nie tutaj (nie na Gedser Odde!) spodziewaliśmy się go zastać! A zatem, co
tutaj robił ten jacht? Gdyby nie pewne nieprzewidziane okoliczności, w tej chwili
„Oleander” pokonywałby bałtycką falę, z dala od Gedser, i lada chwila Bornholm
stałby się metą naszego rejsu. A tu, proszę, „Matrix”, którego goniliśmy po morzu,
najspokojniej w świecie wpływał do portowego miasteczka południowej Danii.
- Nie wierzę - szeptała zaszokowana widokiem jachtu Nina. - „Matrix”! To oni! Ale
jakim cudem? Nic z tego nie rozumiem.
- Ja też - dodał Andreas. - Ale nie czas na zadawanie pytań. Musimy go dogonić.
Jazda! Dorwiemy ich i potem wycisnę z nich całą prawdę!
Andreas miał rację. Szkoda było czasu na dywagacje, tym bardziej że załoga
„Matrixa” musiała spostrzec cumującego na platformie przystani „Oleandra”.
Świadczył o tym nagły zwrot jachtu przez prawą burtę i „Matrix” z lekkim
przechyłem skierował dziób ku południowemu ujściu kanału. Spieniła się woda za jego
rufą, a więc stojący za sterem Mike uruchomił dodatkowo silnik. Płynęli z powrotem
na morze. A my, nie namyślając się dłużej, wskoczyliśmy do naszej łodzi motorowej.
Pogoń za „Matrixem” rozpoczęła się.

101
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
TRASA REJSU „MATRIXA” I JEGO NIEKOMPLETNA ZAŁOGA * KLIF MONT
KLINT * ROZMOWA Z MIKE'M * POTYCZKA Z ANDREASEM, CZYLI DRUGA
KOMÓRKA * OLŚNIENIE * TELEFONY Z KLINTHOLM HAVN * HERBATKA WE
DWOJE * O ROLI ANDREASA W TEJ GRZE * NINA UDAWACZKA, CZYLI
NARZECZONY SVEN * CZYM ZDRADZIŁ SIĘ ANDREAS? * DALSZY CIĄG
SPEKULACJI * POCAŁUNEK PRZED CHŁODNĄ KĄPIELĄ * PODSŁUCHANA
ROZMOWA * PODSTĘPNY BJOERN I EKSCELENCJA * CUKIER DOSYPANY DO
SILNIKA „OLEANDRA” * WŚLIZGUJĘ SIĘ NA „MATRIXA”
Po wyjściu z kanału „Matrix” kierował się na północ wzdłuż zachodniego,
zalesionego brzegu wyspy Falster z szybkością kilkunastu węzłów, a więc z
maksymalną, jaką mógł rozwinąć na żaglach i silniku. Nie miał szans ucieczki przed
nami. Usiedliśmy mu na rufie już na wysokości Böto By, ale jacht nic sobie nie robił z
naszej pogoni. Rozpruwał dalej swoim białym kadłubem bałtycką falę i płynął, płynął,
płynął. Na mostku asystowaliśmy kierującej łodzią Ninie.
- Widzieliście? - przekrzykiwałem szum morza i wiatr. - Za kołem sterowym stoi
Mike. Nigdzie śladu Marko i Hugona!
- Pewnie tkwią w mesie! - odpowiedział Andreas.
- Może, ale to trochę dziwne!
- Co „Matrix” tu robi? - zgadywała Nina. - Jakim cudem znaleźli się na Falster?
Powinni płynąć na Bornholm!
- Już chyba wiem - popukał palcem w mapę Andreas. - Początkowo płynęli na
Bornholm Wielkim Bełtem. Po pokonaniu cieśniny mieli do wyboru trzy trasy.
Pierwsza to rejs zachodnim brzegiem Lolland, tak jak my to uczyniliśmy, i dalej
Żegluga wzdłuż jej południowego brzegu Lolland i Falster. To najdłuższa z możliwych
tras. Dwie następne są krótsze i prowadzą prosto z Wielkiego Bełtu przez wody
Smalandsfarvandet do dwóch cieśnin. Pierwsza to Guldborg Sund oddzielająca Lolland
od Falster, biegnąca z północy na południe. Druga to Storstrommön z Gransund na
pomocnym wschodzie, wrzynająca się między Falster i Mon. Obie trasy prowadzana
Bałtyk, tyle że druga jest krótsza. I tak właśnie pomyśleli ci z „Matrixa”, że
popłyniemy za nimi cieśniną między Falster i Mön.
Najkrótszą trasą! Na wszelki wypadek woleli nadrobić trochę drogi i wybrali
cieśninę Guldborg Sund, bo tu się ich nikt nie spodziewał. A jak Guldborg Sund, to
musieli przepływać przez Gedser w drodze na Bałtyk.
- Masz chyba rację - zgodziła się Nina.
I przechyliła łódź na prawą burtę z efektownym rykiem silnika, oddalając się od
„Matrixa”. Po zatoczeniu szerokiego łuku znowu zbliżyła się do brzegu Falster, tylko
Że jacht mieliśmy już za naszą rufą. Kierujący nią Mike nic jednak sobie nie robił z
naszych manewrów. Nie chcąc na nas najechać - a płynęliśmy kilkanaście metrów
przed nim - zrobił zwrot przez prawą burtę i szedł torem równoległym do naszego. I tak
bawiliśmy się w kotka i myszkę aż do wschodniego ujścia cieśniny Gransund. „Matrix”
nie płynął na wschód na Bornholm. Kierował się na północny wschód ku Mon.
- Nie podoba mi się to wszystko - wyraziłem swój niepokój. - O co temu Mike'owi
chodzi? I gdzie się podziali jego kumple? Jakoś nie chce mi się wierzyć, że śpią pod
pokładem.
102
- Mnie też - dodała Nina.
Zabawa skończyła się na wodach zatoki Hjelm Bugt przy południowo-wschodnim
brzegu Mon. Wysoki klif Mons Klint opadał tu stromo do morza, tworząc
kilkudziesięciometrowe i niedostępne białe skały, gdzieniegdzie ozdobione zielonymi
czapami roślinności. Koniec rejsu nastąpił nagle i niespodziewanie.
Zbliżał się nieubłaganie zmierzch i perspektywa końca dnia była bezpośrednią
przyczyną przerwania przez Mike'a rejsu donikąd. Zgasł silnik „Matrixa”. Opadły
żagle na pokład łodzi. Zmęczony samotną żeglugą Mike otarł pot z czoła. Miał dosyć
żeglugi.
„Oleander” także ucichł i już dryfował w stronę jachtu. Olbrzymi kredowy klif
strzegł wyspy przed wścibskim okiem przybyszów, łukiem zaś biegnące ku zachodowi
wybrzeże przesłaniało gasnące nad wyspami słońce. W cichej zatoczce królował
półmrok i każde uderzenie fali o burtę odbijało się dźwięcznym echem od bielutkiego
jak kość słoniowa klifu.
- Gdzie twoi kumple?! - zawołała Nina. - Hej? Słyszysz?!
Jej głos zniekształcało echo w zatoczce.
- Marko?! - Walijczyk wzruszył ramionami. - Nie wiem. Wysiadł w Nykobing, nie
mówiąc co zamierza robić.
- W Nykobing? - zdziwiliśmy się.
- Razem z Hugonem. Obaj zrezygnowali z rejsu. Prawo tego nie zabrania.
- To dlaczego uciekliście przed świtem z Samso?
- Uciekliśmy? A przed kim?
- Nie udawaj! Przed nami!
- To wy nas goniliście? - kpił sobie. - Dlaczego mielibyśmy przed wami uciekać. Nie
jesteście przecież bandytami, prawda? Po prostu w nocy postanowiliśmy opuścić
Samso. Jesteśmy dorośli i możemy robić co nam się podoba.
- Tak, tak - przedrzeźniała go dziewczyna. - I my mamy w to uwierzyć? Chcieliście
dopłynąć przed nami na Bornholm!
- A niby po co?
- Nie wiesz? Na Bornholmie bawi ekipa Bjoerna!
- Ach, ta sprawa z U-Bootem - zaśmiał się. - Nie, już nam przeszła zabawa w
detektywów. Nie interesuje nas żaden Bjoern i jego tajemnice.
- Na Samso sprawialiście inne wrażenie - wsparłem Ninę w tej parodii rozmowy,
którą prowadziliśmy z pokładów stykających się ze sobą łodzi. - W Nordby Marko był
żywo zainteresowany odszukaniem Bjoerna.
- Przeszło mu - śmiał się nam w twarz Mike. - Wypił w marinie za dużo piwa, a jak
wytrzeźwiał, to zdecydował się na powrót do domu. „Koniec wakacji”. Tak mi
powiedział w Nykobing. Zostałem sam.
- To dlaczego w porcie Gedser uciekłeś przed nami? - wtrącił się Andreas.
- Jak to dlaczego? A czemu mnie goniliście? Co? Jak zobaczyłem was, to się,
normalnie, wystraszyłem. Sprawialiście wrażenie, że chcecie zrobić mi krzywdę. Co
miałem robić? Dać się złapać? Nie znam waszych prawdziwych zamiarów. Nie ufam
wam.
- A my tobie - powiedziałem.

103
- Widać nieufni z nas ludzie - posłał mi bezczelny uśmiech. - Takie czasy. Ale to nie
jest jeszcze karane. Nic wam nie zrobiłem.
Miał rację ten kpiarz. Nie mogliśmy mu niczego zarzucić, udowodnić i pociągnąć do
odpowiedzialności. Załoga „Matrixa” nie uczyniła nam żadnej krzywdy, a opuszczenie
przystani w Langor nie było niezgodne z prawem. Mike o tym wiedział i my
zdawaliśmy sobie z tego sprawę.
- Co zamierzasz teraz zrobić? - zapytałem.
- Jeszcze nie wiem. Tam dalej - wskazał zachodni kierunek - jest przystań.
Miejscowość nazywa się Klintholm Havn. Pewnie mają jakiś hotel.
Rzeczywiście. Początkowo wysoki na ponad sto metrów klif opadał łagodnie ku
zachodowi na wyginającym się łukowato wybrzeżu Mon i nikł w oczach. Tutaj, na
południowo-wschodnim krańcu wyspy, tworzył olbrzymią skalną ścianę, popękaną i
niedostępną dla ludzi, a w dole łączył się z morzem poprzez dno - tak samo kredowe
jak jego naziemny masyw. Piękna to była okolica, ale musieliśmy pomyśleć o noclegu.
Zbliżała się noc. Nasz wybór padł zatem na wymienioną przez Mike'a miejscowość
oddaloną o kilka kilometrów na zachód od miejsca, w którym dryfowaliśmy.
Jednakże Andreas nie godził się na takie rozwiązanie.
- Chcecie, ot tak, puścić tego łobuza? - warknął.
- Te, facet, tylko nie „łobuza”! - uniósł się honorem Walijczyk.
- Nie wierzę w ani jedno twoje słowo! - grzmiał Andreas. - Mów szybko, gdzie są
twoi kumple?
I nie czekając na odpowiedź wskoczył na pokład „Matrixa” i dopadł zaskoczonego
Mike'a. Tamten nie był żadnym słabeuszem, o nie! Lecz stanowczość emanująca z
postawy naszego towarzysza była niepokojąca. Dopadł on Walijczyka i złapawszy go
brutalnie za koszulkę, rzucił o maszt. Mike zawył z bólu. Przewrócił się. A Andreas już
stał nad nim gotowy do kolejnego ataku.
- Andreas! - nie wytrzymała Nina. - Zostaw go! On jest niewinny!
- To się zaraz okaże!
Andreas zajrzał szybko do mesy. Kiedy wszedł z powrotem na pokład, byliśmy już
na jachcie.
- Nie ma ich! - oznajmił. - Marko i Hugo wyparowali!
- Nina ma rację - rzuciłem w stronę Andreasa. - Opuść ten jacht i zostaw Mike'a!
Nie słuchał nas. Doskoczył do siedzącego pod masztem Walijczyka i znowu złapał
go za koszulkę. Próbował go podnieść. Mike dziwnie się zachowywał. Byłem
przekonany, że będzie się bronił, stawiał opór, on jednak czuł paraliżujący respekt
przed Andreasem. Panicznie się go bał.
- Spokojnie, facet - szeptał Mike. - Wyluzuj. O co ci chodzi?
Położyłem rękę na ramieniu Andreasa. Musiałem go powstrzymać. To nie były
metody godne dżentelmenów, a nadal chciałem uważać nas za grupę przyzwoitych
ludzi, a nie gangsterów. Andreas nie miał prawa wtargnąć na „Matrixa”, tym bardziej
napadać na członka jego załogi. To był rozbój. Tak zachowywali się piraci, a nie
cywilizowani ludzie.
- Co jest? - warknął na mnie Andreas. - Nie zależy wam na odnalezieniu Jorgena? Co
z wami?! Okej, Pawłowi się nie dziwię, bo cóż go może z nim łączyć, oprócz
wspomnień dawnej przygody? Ale ty, Nino? To przecież twój wujek! A ten tu łobuz ze
104
Swansea żarty sobie z nas robi! Nie przyszło wam do głowy, że Marko i jego kumple
wiedzą o Bjoernie, a tym samym o Jorgenie, więcej, niż nam się wydaje? Muszę z
niego wydobyć prawdę.
- No, dobrze - westchnąłem. - A jeśli Mike nic nie wie, to co? Rozbijesz mu nos i
potem powiesz „przepraszam”?
- Zejdź mi z drogi, Paweł - syknął Andreas. - No już!
Mimo ostrzeżenia, nie zdjąłem ręki z jego ramienia. Wobec tego Andreas złapał
mnie za nadgarstek i wykrzywił rękę bez mrugnięcia powieką. Miał siłę! Mój
towarzysz rejsu miażdżył mi właśnie prawą rękę.
- Przestańcie! - wrzasnęła zrozpaczona Nina.
Musiałem wybierać między perspektywą spędzenia najbliższych dni z opatrunkiem
gipsowym w szpitalu (a także późniejszą rehabilitację, kosztowną i uciążliwą) a
przeszkodzeniem w dziele zniszczenia mojego nadgarstka przez Andreasa. Z pomocą
przyszła mi znajomość dżudo i kilka lat, które spędziłem w wojsku. Teraz nabyte
podczas ciężkiej służby umiejętności przydały się. Lewą ręką złapałem Andreasa za
pasek od spodni, a prawą nogą podciąłem jego nogi. Upadł jak ścięty na pokład
„Matrixa”, bo po pierwsze nie był przygotowany na mój kontratak, a po drugie,
zrobiłem to fachowo, wręcz podręcznikowo. Kolejnym moim atutem była śliska
powierzchnia pokładu łajby. Andreas upadł na plecy. Jęknął. Nina błyskawicznie
znalazła się między mną a Andreasem, pragnąc w ten sposób zażegnać widmo bijatyki.
I to wśród członków jej własnej załogi!
Kiedy wydawało się, że nastąpi kontra Andreasa, oczy naszej czwórki powędrowały
w kąt pokładu. Naszą uwagę skupił przedmiot, który w trakcie upadku Andreasa
wypadł mu z kieszeni spodni. Potoczył się po laminacie i zatrzymał przed
Walijczykiem. Telefon komórkowy.
- To twój? - Nina ze zdziwieniem zerknęła na Andreasa. - To komórka. Miałeś ją?
Jakim cudem? Przecież Lord Elphinstone...
- Miałem drugą - nie dał jej dokończyć. Wstał szybko, zignorował mnie i podniósł
mały telefon. - Leżał głęboko schowany w mojej torbie i dlatego Lord go nie znalazł.
Nie mówiłem wam, bo z tą komórką od dawna są problemy. Baterie szwankują, a
ładowarkę zabrał ten szkocki szlachciura.
- Ach, tak - kiwnęła głową Nina.
I posłała mi spojrzenie, jakiego nie zapomnę do końca życia. W jej cudnych oczach,
oprócz zaskoczenia całą sytuacją, kryła się zwykła bezradność. Nie rozpacz, ale
właśnie bezradność. Nina wzrokiem prosiła mnie o pomoc, a ja wiedziałem, że jeśli
kiedykolwiek dane mi będzie ją bliżej poznać, to teraz miałem jedyną w swoim rodzaju
okazję do autentycznego zbliżenia. W ułamku sekundy nawiązała się między nami nić
niemego porozumienia. Zawarliśmy przymierze. Dziewczyna dawała mi do
zrozumienia, że w tej grze zostałem jej tylko ja.
Była bystrą dziewczyną, więc błyskawicznie wyciągnęła wnioski z epizodu, jaki
rozegrał się na pokładzie „Matrixa”. Pokrętne wyjaśnienie Andreasa brzmiało
fałszywie, choć nie można mu było odmówić logiki. Dlaczego nam nie powiedział o
komórce? Ano właśnie!
Dopiero teraz mnie olśniło! Jak bumerang powróciły w przyśpieszonej retrospekcji
wcześniejsze epizody świadczące o niejasnej roli asystenta Jorgena w tej historii.
105
Wymieńmy przede wszystkim dziwną rozmowę telefoniczną na plaży w Langor, jaką
odbył z rzekomym znajomym Jorgena. Dziwne było także i to, że od dawna
uczestniczył w poszukiwaniach U-Bootów w rejonie Szetlandów, lecz nigdy się tym
nie pochwalił. Ile jeszcze tajemnic ukrywał ten człowiek? Kim właściwie był i dla kogo
naprawdę pracował? Czy przyjaciel Jorgena - a podobno nim był - jako pierwszy nie
powinien zawiadomić policji o jego zaginięciu? A jak wiemy, gorąco odradzał
Toralfowi Jorgensenowi powiadomienie organów ścigania o całym zajściu i głosował
za posłaniem w rejon poszukiwań prywatnego detektywa, czyli mnie. Tylko że on
wystąpił w tej samej wyprawie jako nasz anioł stróż, uzbrojony, dodajmy, w glocka
(już mu nie wierzyłem, że pistolet ofiarował mu Jorgensen senior). Wątpliwości
budziły też zapewnienia Andreasa o jego rzekomej niewiedzy w kwestii mapy wyjętej
z wraka. Czyżby naprawdę nie obejrzał jej uważnie na kutrze razem z Jorgenem? On -
prawa ręka kapitana? Moim zdaniem, Andreas wiedział więcej, niż nam się wydawało!
Według słów Lorda Elphinstone'a mapa zawierała jakiś tajemniczy rysunek, więc
jeśli szkocki arystokrata nie kłamał, to łgać musiał Andreas. I jeszcze coś! Andreas był
doświadczonym płetwonurkiem, poszukiwaczem wraków niemieckich łodzi
podwodnych, a co za tym idzie musiał interesować się okresem ostatniej wojny Czy,
rzeczywiście, nigdy nie słyszał o projekcie „Chronos”? W końcu zauważony w
notatniku Lorda zapisek o tym projekcie wprawił go w osłupienie. Dlaczego?
Zerknąłem ponownie na Ninę, pragnąc przekazać jej oczami zapewnienie o naszym
braterstwie, prosząc jednocześnie o zachowanie milczenia w kwestii Andreasa.
Byłem pewny, że zrozumiała, o co mi chodzi. Nie tylko za pomocą słów potrafi
człowiek opisywać pojęcia i oddawać uczucia, czyni to często za pomocą gestów, min,
ale i samym spojrzeniem. I chyba ta sztuka nam się udała.
- Ach, tak - powtórzyła Nina, popisując się niemałymi zdolnościami aktorskimi. -
Baterie. No, tak,., jak się rozładowały, to koniec.
- Właśnie - bąknął Andreas i wyrzucił komórkę do morza, aż plusnęło przyjemnie. -
Niepotrzebna mi ona. Ciągle nawalała. Baterie do niczego, a gwarancja już się
skończyła.
Łgał w żywe oczy. Jeśli naprawdę komórka była popsuta, czemu nosił ją w
kieszonce spodni pod koszulą? To było niepraktyczne, niewygodne. A jednak Andreas
znosił tą niedogodność jakby nie mógł się obejść bez telefonu. Wniosek był jeden:
komórka działała! Wyrzucając zaś ją do morza, postąpił, wbrew pozorom, w sposób
niezwykle przebiegły. Gdyby któreś z nas poprosiło o jej włączenie, mogłoby się
okazać, że baterie nagle zaczęły funkcjonować, a lista ostatnich połączeń jest
imponująco świeża. Aparat spoczywał jednak już na dnie morza, więc wszelkie ślady
zatarto. Było jeszcze coś zastanawiającego w postępowaniu Andreasa, z czym zdradził
się jak nowicjusz. Ale do tego powrócimy trochę później.
Andreas nie ustąpił w kwestii Mike'a. Obiecał wprawdzie nie używać pięści, jednak
poinformował nas, że w nocy „zaopiekuje się troskliwie” Walijczykiem. W związku z
czym zaproponował, że spędzi na łajbie noc w charakterze strażnika, a my z Niną
przenocujemy na „Oleandrze”. Dopiero rano mieliśmy zdecydować, co dalej robić.
Nie powinienem zgodzić się na takie rozwiązanie konfliktu, tym bardziej że Andreas
zaproponował związać Mike'a sznurem na noc. Nie protestowałem dlatego, że

106
nieobecność Andreasa na naszej łodzi była mi na rękę. Mogliśmy bowiem z Niną
swobodnie porozmawiać.
Zanim to nastąpiło, popłynęliśmy do miejscowości Klintholm Havn, oddalonej o
kilka kilometrów w kierunku zachodnim. Klif skurczył się tam do ledwo widocznego
podniesienia terenu. O zmierzchu kontur wybrzeża przedstawiał się jak opadająca ku
zachodowi równia pochyła. Sam port był popularną bazę dla rybackich kutrów, więc
nic dziwnego, że na miejscu cuchnęło rybami, solą i olejem.
Kamienne falochrony otaczały z dwóch stron - niczym ramiona wielkiej ośmiornicy -
cały basen o podstawie prawie pięciuset metrów. Wewnątrz podzielono port na trzy
samodzielne doki. Z tyłu za ciemniejącymi z każdą minutą sylwetkami kutrów, łodzi i
jachtów majaczyły skupiska ciemnych domków - na oko letniskowych - lecz jak nam
wkrótce powiedziano mieściły się tam pokoje hotelowe, służbowe i pomocnicze, dalej
budynki rybackie, magazyny i chłodnie.
Przybiliśmy do drewnianego molo w basenie najbardziej wysuniętym na zachód.
Tam w towarzystwie innych łodzi prywatnych mogliśmy przenocować. Nie chciało
nam się schodzić na ląd, gdzie wokół głównej uliczki biegnącej w głąb wyspy, wśród
mrowia domków, tętniło życie rybaków i żeglarzy. Można tam było się napić, zjeść i
rozerwać się. Jako że nie szukaliśmy rozrywek i byliśmy potwornie wyczerpani
pracowitym dniem, zwiedzanie lądu uważaliśmy za stratę czasu. Jedynie Nina
próbowała połączyć się bez rezultatu z Lerwick, korzystając z automatu na nabrzeżu,
ale komórka jej dziadka nie odpowiadała. W tym czasie w najbliższym moteliku
znalazłem dostęp do Internetu, ale moja skrzynka pocztowa była wciąż pusta. Telefon
do pana Tomasza rozwiał nadzieje na wieści od Merkury. Milczała.
To była bardzo zła wiadomość.
- Czekamy do rana - zdecydował szef. - Jeśli dziewczyna nie odezwie się,
zawiadamiamy duńską policję.
Wróciłem na „Oleandra” nieco przybity. Lecz miałem wiele tej nocy do
przemyślenia. Coraz bardziej zwyciężało we mnie przekonanie, że Mike'owi nic nie
grozi. Biedak, przebył rejs od klifu do Klintholm Havn pod pokładem „Matrixa”,
zakneblowany i związany sprawnie przez Andreasa, podczas gdy on sam zajął miejsce
za sterem. W porcie poluzował Walijczykowi więzy, żeby ten mógł spokojnie zjeść i
skorzystać z toalety, ale ja byłem już całkowicie spokojny o jego los.
Dlatego bez słowa poparłem pomysł Andreasa.
- Zmienić cię w środku nocy? - zaproponowałem przed udaniem się na spoczynek.
- Nie trzeba - machnął ręką. - Skrępuję Mike'a i sam przywiążę się do drugiego
końca sznura. Nie obawiajcie się, nie zrobię mu krzywdy, a jego nadgarstki i stopy nie
ucierpią. Dobranoc! Wyśpijcie się dobrze. Rano wyruszamy w dalszy rejs.
- Na Bornholm!
- Na Bornholm!
- Przyniosę wam tylko kanapki - rzuciła Nina przez moje ramię. - Okej!
Kiedy zostaliśmy z Niną sami na łodzi, minęła właśnie 21:30. Niebo nad nami
zrobiło się czarne i tylko gdzieniegdzie samotnym plejadom gwiazd udało się przebić
przez ponury nieboskłon. Wokół nas nie było jednak ciemno - naszymi strażnikami
było światło latarni ustawionych na molo i portowe światła sygnalizacyjne.

107
Nieznaczna fala rytmicznie uderzała w burtę, wiatr zrywał się od czasu do czasu, a
wtedy świstał na mostku cichutko, by po chwili przestać. Czasami monotonnie
portowej przystani zakłócały ludzkie głosy i popiskiwania mew. Usiedliśmy w mesie.
Nina zrobiła aromatyczną herbatę i ustawiła jaw filiżankach na ławie, ale nawet nie
zdążyłem sparzyć nią sobie ust. Od razu przystąpiłem do szczegółowej inspekcji
wybranych urządzeń na łodzi. Sprawdziłem wszystkie łącza internetowe, anteny GPS i
pozostałe urządzenia elektryczne. Nie udało mi się ustalić, czy ich zniszczenia
dokonała jedna, czy też dwie osoby.
- Czego szukasz? - nie wytrzymała Nina.
- Ba, żebym to ja wiedział - mamrotałem niepocieszony, ale już po chwili z triumfem
pokazałem jej ucięły kabel routera. - I po Internecie, prawda? Zerknij na kabel. Ucięty
jak się patrzy! Tylko po co ten sam intruz, przeklęty Lord Elphinstone, sadysta, jak go
sama nazwałaś, po zabraniu nam komórek i zniszczeniu stacji przekaźnikowej
„Oleandra”, miałby jeszcze przecinać kable routera? że o uszkodzeniu gniazdek
modemowych w iBookach nie wspomnę? To trochę dziwne.
- Mów jaśniej, Paweł - machnęła ręką.
- Lord zabrał nam komórki, uszkodził stację przekaźnikową i radio. Zgoda! Ale to
nie on zniszczył gniazdka w laptopach i przeciął kabel routera. Bo po co miałby to
robić? To tak jakby ktoś zastrzelił człowieka i jeszcze na wszelki wypadek podciął mu
gardło.
- Co za okropny przykład! Mów, co z tym uszkodzeniem routera!
- To robota Andreasa. To on przeciął kabel, a śmiem twierdzić, że popsuł też i inne
urządzenia, chcąc całą winę zwalić na Elphinstone'a.
Nina przełknęła ślinę.
- Jak to wytłumaczysz? - spytała z powagą.
- Nasz kolega Andreas pragnął w ten sposób uniemożliwić nam szybkie dotarcie na
Bornholm. Wprawdzie już Lord Elphinstone o to zadbał, ale Andreas jest człowiekiem
stokroć bardziej dokładnym. Nie zapomina o niczym. Zna lepiej twoją łódź od Lorda,
Nino. Kiedy więc siedzieliśmy na mostku, on na dole uszkodził stację przekaźnikową i
router z modemami. Wiedział, że w nocy nie wybierzemy się na Bornholm bez
nawigacji i radia, dobrze zdawał sobie sprawę, że reperacja zajmie nam co najmniej pół
dnia. A przez pół dnia jego ludzie, w osobach Marko i Hugona, dokonają pierwszego
rozpoznania na Bornholmie. Być może planował kolejną sztuczkę, mającą na celu
opóźnienie rejsu na Bornholm.
- Marko i Andreas razem? - Nina zachłysnęła się z niedowierzania. - Czy to nie jest
zbyt śmiała hipoteza?
- Już nie - odpowiedziałem. - Zresztą ty też zaczęłaś coś podejrzewać, tam pod
klifem twoje spojrzenie było wymowne.
- Tak, masz rację. Kiedy zobaczyłam telefon komórkowy Andreasa, wszystko się
zmieniło. Poprzednie podejrzenia powróciły. Nie mówiłam ci tego, ale w barze na
przystani Langor zarejestrowałam przelotne spojrzenie Andreasa adresowane do
Marko. Wtedy, kiedy się kłócili! To było takie kumpelskie mrugnięcie. Nie potrafiłam
jednak tego wyjaśnić i stałam się czujna. Miałam ich obu na oku. To dlatego zgodziłam
się na współpracę z Marko! Rozumiesz? Po to, żeby lepiej mu się przyjrzeć. Jemu i
Andreasowi, bo oni świetnie udawali wzajemną niechęć.
108
- Myślałem, że ty... że ty i Marko... - zacząłem dukać - no wiesz...
- Nie, nie wiem - popatrzyła mi głęboko w oczy.
- Nie tylko ja odniosłem wrażenie, że masz słabość do Marko.
- A może umiem dobrze udawać? - zaśmiała się. - Nie wiesz, że kobieta to potrafi? A
tak poważnie, to z premedytacją zachęcałam Marko do współpracy z nami.
Świadomość, że Andreas coś przede mną ukrywa, zrodziła automatyczną nieufność do
ciebie. Rozumiesz mnie? Andreas był asystentem Jorgena, więc skoro prowadził jakąś
mętną rozgrywkę, straciłam zaufanie do wszystkich. Do ciebie także, detektywie. Nie
obraź się, ale jesteś mi obcy! Musiałam sprawdzić twoją pocztę internetową i tak dalej.
Przepraszam.
- Czy teraz już nie jestem obcy? - popatrzyłem na nią odrobinę cieplej niż
powinienem.
- Już nie - cicho odpowiedziała.
- I tylko udawałaś słabość do Marko?
- Naturalnie! Marko nie jest w moim typie. Nie przepadam za brunetami. Mam już
chłopaka, z którym zamierzamy się pobrać. To przystojny i inteligentny Szwed, a do
tego blondyn. Jest kandydatem do olimpijskiej kadry pływaków. Ma szansę wystąpić
na następnej olimpiadzie i...
- Ach, tak - z trudem wypowiedziałem te słowa, czując rosnący gniew.
Poczułem też ogromną złość - na nią, na siebie i na wszystkich pływaków świata.
Dlaczego byłem taki głupi i z osobą Niny wiązałem jakiekolwiek nadzieje na
znajomość wykraczającą poza ramy zwykłego koleżeństwa, a nawet przyjaźni?
- Paweł! Co się stało? - Nina zauważyła zmianę na moim obliczu.
- Nie, nic. Nie wiedziałem o tym szwedzkim pływaku.
- Przygryzła wargi i przez chwilę milczała.
- Ty nie jesteś chyba zazdrosny? - zmarszczyła czoło.
- Ja? Nie! Zazdrość to niezdrowa cecha.
- Ale w oczach kobiety najpiękniejsza.
- Jesteś zaręczona? - zmieniłem temat. - Z tym pływakiem?
- We wrześniu Sven ma mi podarować piękny platynowy pierścionek z brylantem.
- Pewnie kosztuje majątek.
- Wiesz, pieniądze nie są w życiu najważniejsze.
- A gdyby twojego narzeczonego nie było stać na brylant? Wyszłabyś za niego?
- Jeśli kupiłby duży bukiet róż - uśmiechnęła się - pewnie bym jakoś przełknęła brak
pierścionka.
Nagle zrobiło mi się smutno, choć za wszelką cenę starałem się nie dać poznać po
sobie moich uczuć. Lecz Nina kobiecą intuicją wyczuła, dokąd zmierzają moje myśli i
zaczęła przyglądać mi się nazbyt uważnie.
Zmieniłem temat. Mieliśmy ważne rzeczy do omówienia. Moje rozterki sercowe
były niczym w porównaniu z losem zaginionego Jorgena i sytuacją, w której się sami
znaleźliśmy.
Wkrótce powróciliśmy do poprzedniego wątku dotyczącego Andreasa. Już wcześniej
ustaliliśmy, że jego rola w bałtyckiej misji nie była od początku jasna.
- Pamiętasz zdenerwowanie Andreasa tam pod klifem? - zwróciłem się do Niny.-
Udawał złość na Mike'a. I to, że chce wycisnąć z niego informacje. Wtedy nieopatrznie
109
powiedział coś, czego nie powinien był powiedzieć. „Łobuz ze Swansea”. Tak określił
Mike'a. To, że jest on Walijczykiem, wiemy. Tylko jakim cudem Andreas wie, że ze
Swansea, a nie na przykład z Cardiff albo Newport?
- Jezu, to mi umknęło - wyszeptała zdumiona moim odkryciem. - Masz rację,
zaczynam wierzyć, że jesteś detektywem.
Z satysfakcją przyjąłem uznanie dla mojej spostrzegawczości - osłodziło to mój
wcześniejszy zawód. Ale nie czułem się z tego powodu szczęśliwy.
- A zatem - kontynuowałem - Andreas wie więcej o Mike'u niż powinien. Wniosek:
znają się. A jeśli tak, to za naszym plecami albo nawet na naszych oczach, prowadzona
jest zagadkowa gra, której prawdziwego celu nie jesteśmy w stanie się domyślić. Z
pewnością chodzi o znaleziony na Szetlandach U-Boot i zaginięcie Jorgena jest z tym
odkryciem pośrednio związane. Można powiedzieć, że znaleźliśmy się w epicentrum
manipulacji. Lord Elphinstone zabrał nam wszystkim komórki, lecz nie przewidział, że
Andreas ma ukrytą zapasową. Potrzebna mu ona była do komunikacji z załogą
„Matrixa”. Bo nie uważasz chyba, że nagłe pojawienie się w porcie Gedser „Matrixa”
było przypadkowe? Oni to wszystko zaaranżowali!
- Ale po co?
- Chciałbym to wiedzieć. Jedno jest pewne, nasz postój w Klintholm Havn nie jest
przypadkowy. Prawdopodobnie służy opóźnieniu wizyty na Bornholmie. Bo coś mi się
zdaje, że tam dzieją się ważne rzeczy. Pomyśl, gdzie podziali się Marko i Hugo? Nie
ma ich na jachcie, a więc... ?
- Są na Bornholmie!
- Właśnie. W Nykobing, rzeczywiście, wynajęli, jak twierdzi Mike, samolot, tylko
Że nie polecieli do domu, a na Bornholm. Śmiem twierdzić, że wsiedli do samolotu już
na Samso, ale to nie jest już takie istotne.
- Nieprawdopodobne - szeptała zdruzgotana wymową moich przypuszczeń. - Od
początku jesteśmy manipulowani. To niesłychana historia! Zaczynam się poważnie bać
o wujka Jorgena.
- Tak, może on być w wielkim niebezpieczeństwie - wreszcie sięgnąłem po filiżankę
herbaty. Napar miał już, niestety, letnią temperaturę. - Nie wiem tylko, jaką rolę
odgrywa ekipa Bjoerna? Czy to konkurencja dla Andreasa?
- Powiedz mi wreszcie - zmieniła temat - dlaczego zgodziłeś się na uwięzienie
Mike'a w mesie „Matrixa”?
- Po pierwsze, są znajomymi, więc Walijczykowi nic złego się nie stanie - popijałem
herbatkę. - A po drugie, oni za wszelką cenę pragną porozmawiać bez świadków.
Niewykluczone, że w mesie jachtu trwa właśnie arcyważna narada i że dzwonią oni
teraz do swoich kumpli na Bornholmie. Muszą obmyślić plan działania na najbliższe
dni. Mike z pewnością ma na jachcie ukryty telefon albo radio. To sobie pomyślałem,
że warto to zrobić.
- Co? Mów! - złapała mnie za łokieć, aż wylało się trochę herbaty z filiżanki,
plamiąc mi spodnie. - Przepraszam! Ale co zamierzasz zrobić? Jakie są twoje plany?
Powiedziałem jej.
Mniej więcej przed dwudziestą trzecią opuściliśmy mesę „Oleandra”. W oddali
szumiał lekko wzburzony Bałtyk i od wyspy wiało chłodem. Poza tym w porcie tak
samo intensywnie śmierdziało rybami, solą i olejem jak wcześniej. Pod pokładem
110
„Matrixa” paliło się ledwo widoczne światełko. Na jego pokładzie nie było żywego
ducha, jedynie na gładkiej powierzchni laminatu odbijało się światło najbliższej latarni,
zmieniające kształty przy najmniejszym bujnięciu łodzi. Natomiast sąsiednia jednostka
cumująca po naszej prawej burcie wydawała się nieruchoma, jakby była przybita na
stałe do dna.
Ubrany w kąpielówki stałem w kokpicie gotowy do zanurzenia w portowej wodzie.
- Czekaj na mnie w mesie - szepnąłem wspólniczce na ucho. - Niczego nie rób na
własną rękę. Gdyby przypadkiem odwiedził cię Andreas, powiedz, że śpię. I w ogóle
trzymaj się naszych ustaleń.
Przezornie umieściliśmy pod moją kołdrą sporej wielkości zawiniątko złożone z
wielu ubrań, mające stworzyć wrażenie mnie śpiącego na łóżku. Kiedy walczy się z
takimi ludźmi jak Andreas, trzeba być przygotowanym na każdą ewentualność.
Ostrożnie ześlizgnąłem się z łodzi i wskoczyłem w zimną, morską wodę. Chlupnęło
ciut za głośno, ale „Matrix” wciąż milczał. Moje ciało przeszył natychmiast dreszcz
chłodu i przez chwilę zwątpiłem w sens nocnej misji. Nina dodała mi jednak otuchy.
Uklękła w kokpicie i podając mi pustą szklankę, życzyła powodzenia. Ucieszyłem się.
Dno było zaledwie na głębokości półtora metra i nie musiałem wyczyniać cudów, żeby
utrzymać się na powierzchni wody, mając szklankę w zębach.
To popularne naczynie, obecne niemal w każdym domu na świecie, było naszym
szpiegowskim urządzeniem, za pomocą którego spodziewaliśmy się podsłuchać
rozmowę pod pokładem „Matrixa”. Jakoś nie chciało mi się wierzyć, że Andreas i
Mike poszli grzecznie spać. O, nie! Ci dwaj dżentelmeni mieli wiele do omówienia.
Warto było zaryzykować zapalenie płuc, żeby uszczknąć nieco z tej narady.
Nina syknęła ostrzegawczo przez zęby.
- Paweł - szepnęła.
Wystraszyłem się okropnie, myśląc, że oto na pokładzie jachtu zjawili się nasi
przeciwnicy. Lecz ona pochyliła się nade mną i złożyła na moim policzku śliczny
pocałunek. Naładowany pozytywną wibracją, którą mi przekazała, podpłynąłem
najcichszej jak tylko potrafiłem pod burtę „Matrixa”. Przez chwilę nasłuchiwałem bez
pomocy szklanki, lecz żaden głos nie dochodził z mesy, jedynie cichutko trzasnęły
wrota strzegące dostępu do „Oleandra”. Nina ukryła się w łodzi.
Zimna woda dawała się nieźle we znaki i już na samym początku misji miałem dość
zabawy w szpiega. Zmusiłem się do działania. Przystawiłem szklankę do burty i
przyłożyłem ucho do dna naczynia. Zaraz poczułem jak robi mi się cieplej. Oto
bowiem z głuchej przestrzeni uwięzionej w szklance wyłowiłem ludzki głos, jakby
dochodzący z zaświatów. Bez trudu rozpoznałem głos podekscytowanego Mike'a.
- Kiedy? - pytał Walijczyk. - Teraz to niemożliwe, bo ich obudzimy.
- Rano może być już za późno.
- Andreas, a ty jesteś pewny tego gnojka?
- Nikogo nie jestem pewny i nikomu nie ufam - jego głos brzmiał jak oddech
kostuchy. - Pomagał nam na wyspie jako kierowca. To miejscowy chłopak z Samso.
Na imię ma Thomas. Dałem mu numer komórki i kazałem nikomu o naszej umowie
nie wspominać. Przedstawiłem się jako funkcjonariusz służb wywiadowczych.
- Hę, hę, szpieg. A tych dwoje?

111
- Nina i ten Polak? O niczym nie wiedzą. Z chłopakiem załatwiłem szybko i
sprawnie, jak przez moment zostaliśmy sami.
- O mało nie wpadłeś tam pod klifem - w głosie Mike zabrzmiał zarzut. - Mogliśmy
wpaść z powodu tej komórki. Nie jestem pewny, czy oni uwierzyli w twoje
wyjaśnienie?
- Nie wiem. Nie ma to teraz znaczenia.
Dalej dowiedziałem się, że piegowaty chłopak Thomas dogadał się z Andreasem, że
da mu cynk, gdyby na Samso działy się dziwne rzeczy. No i podczas tankowania w
Gedser nadszedł SMS, w którym chłopak donosił, że na Samso zjawił się Bjoern. Tak
więc rozegrało się to za sprawą sprytnego wybiegu Andreasa.
Nie miałem czasu na rozmyślania, rozmowa w mesie bowiem toczyła się dalej.
- To znaczy, że Marko niepotrzebnie siedzi na Bornholmie! - śmiał się Mike. - Ha,
ha! Co za przebiegły facet z tego Bjoerna!
- Ciszej - syknął Andreas. - Obudzisz cały port. Bjoern zaaranżował wszystko z
diabelską precyzją. Namówił tego starego ogrodnika z parafii w Nordby, żeby sprzedał
nam bajeczkę o poszukiwaniach ekipy Bjoerna na Bornholmie. Rozumiesz?
Zorientowali się, że wiemy o ich pobycie na Samso, więc wpadli na pomysł, żeby
wyekspediować nas na Bornholm, by sami mogli dalej bezpiecznie myszkować w
Nordby.
- Nie podoba mi się to, Andreas. Kim jest Bjoern? I gdzie podział się Jorgen?
Ekscelencja będzie niezadowolony.
- Wszystkiego się dowiemy, jak tylko dotrzemy na Samso.
- Marko i Hugo już tam lecą. Dwie godziny temu wynajęli awionetkę. - Okej,
pozdrowiłeś ich ode mnie”?
- Tak, powiedzieli z uznaniem o twoich wielkich zdolnościach aktorskich. Ładnie
odegraliście scenkę nienawiści przed Niną Jorgensen i tym Polakiem w Langor.
- Ty też nie byłeś nowicjuszem.
- Dzięki. A ten Polaczek? - zaczął z innej beczki, a mnie znowu się wydało, że woda
w porcie zrobiła się cieplejsza- - Czy on nie pokapuje się, co tu jest grane? Sam
mówiłeś, że to detektyw.
- Nie jestem go pewny. Moim zdaniem, to cwany szpicel, który udaje takiego
spokojnego gościa, ale sam widziałeś, że umie przylutować. Jest wyszkolony. Potrafi
też pracować łepetyną. Ale nie sądzę, żeby był na tyle cwany, żeby zaszkodzić
Ekscelencji. Powiem ci tylko, że szef wypowiadał się o tym Panu Samochodziku z
wielkim uznaniem. Gość ma duże osiągnięcia, a jeśli Ekscelencja twierdzi, że trzeba na
Polaka uważać, to nie możemy go lekceważyć.
- Widziałeś go kiedyś, Andreas? Ekscelencję. Podobno nie za wiele osób go
widziało.
- Widziałem.
- O, rany!
- Przed moim wylotem z Szetlandy odbyłem z nim półgodzinną rozmowę. W cztery
oczy.
- Jak on wygląda? Powiesz mi?

112
- Wybij to sobie z głowy. Nie widziałem za dobrze jego twarzy. Zawsze podczas
rozmowy z podwładnymi siada w mroku lub każe ci siedzieć na przednim siedzeniu
samochodu, a ty czujesz wtedy jego oddech na karku.
- Marko mówił, że to brunet ze starannie przyciętą bródką.
- Najpierw musiałby z nim rozmawiać. I skąd to przypuszczenie, że Ekscelencja jest
mężczyzną?
- Jezu, Andreas! Nie przerażaj mnie! Chcesz powiedzieć, że to baba?
- Nic nie powiedziałem. I nie rycz tak! Przygotuj lepiej jacht do wypłynięcia.
- Równo o północy?
- Co do sekundy. I podaj mi cukier. Dosypiemy im go do silnika.
Przestałem już odczuwać paraliżujący mnie początkowo chłód wody. Zmroziła mnie
natomiast prawda o kulisach tej mętnej gry. W mojej głowie zaczęły się kłębić pytania
i wątpliwości, zasmucała jednocześnie świadomość własnej głupoty.
Byliśmy przez cały czas po mistrzowsku manipulowani. Już od samego wylotu z
Szetlandów stałem się pionkiem w starannie wyreżyserowanej grze.
Ekscelencja! Człowiek, który sterował z ukrycia tym widowiskiem. Tajemniczy szef
Andreasa i załogi „Matrixa”. Kim był ów człowiek? Z rozmowy jego ludzi wynikało,
że cieszył się autorytetem wręcz charyzmatycznym. Ba, padła tu sugestia, że
Ekscelencją mogła być nawet kobieta! Co ciekawe, Andreas przyznał się, że rozmawiał
z szefem jeszcze w Lerwick! A zatem oni tam wszyscy byli. Przypomniałem sobie
podsłuchaną w Langer rozmowę telefoniczną Andreasa prowadzoną w języku
niemieckim. Czy asystent Jorgena nie donosił Ekscelencji?
Czy ten człowiek nie był przypadkiem Niemcem? Nie miałem czasu na dokładne
rozważenie wszystkich aspektów tej łamigłówki, na dokładne przeanalizowanie
podsłuchanych rewelacji. Przyszło mi tylko do głowy, że osobnik, który podał się w
Glen Orchy House w Lerwick za Toralfa Jorgensena nie był w istocie ojcem Jorgena.
Czyżby Andreas zjawił się w moim pokoju ze swoim szefem - Ekscelencją?
Jeśli ten dał mi kontakt do swojej wnuczki oczekującej mnie i Andreasa w Langer,
Nina musiała być kolejną podstawioną figurą. A może nawet i samym szefem!
Lecz zaraz oddaliłem od siebie to podejrzenie. Nina nie mogła być szefem!
Inaczej musiałaby współpracować z Andreasem, a ten przyznał w rozmowie z
Mike'm, że ja i dziewczyna byliśmy ich przeciwnikami w grze. Poza tym była za młoda
na dowodzenie grupą tych drani.
Ciężko jest pracować mózgownicą i rozwiązywać równania z wieloma
niewidomymi, bić się z dziesiątkami domysłów i okropnych przeczuć, będąc
zanużonym po szyję w zimnej wodzie. Wychłodzenie organizmu stawało się kwestią
najbliższych minut. Nie dane mi było sformułować nawet roboczego wniosku, a jak na
złość urwała się rozmowa. Ich kroki niosły się teraz pod pokładem „Matrixa”.
Opuszczali mesę. Umieściłem szklankę między zębami i przeszedłem po dnie na
dziób łodzi. Czekałem w ukryciu, mając za plecami jeden z bali podtrzymujących
molo.
Wreszcie wyszli na pokład. Naradzali się. Rozebranego do kąpielówek Mike'a
ujrzałem w słabym świetle latami. Ostrożnie wskoczył do wody i odebrał od Andreasa
niewielki pakunek. Domyśliłem się, że to cukier. Zbliżył się zaraz do rufy „Oleandra”,
ostrożnie i bez najmniejszego plusku. Obiektem jego zainteresowania stał się silnik
113
umieszczony z tyłu łodzi motorowej. Mike wiedział, co robi, bo nie usłyszałem
jednego choćby westchnienia czy jęku niezadowolenia. Znał się na silnikach.
Podejrzewałem, że w swojej niechlubnej karierze niejednokrotnie przyszło mu
uszkadzać silniki cudzych łodzi. Patrzyłem na rufę „Oleandra”, schowany zaledwie
dwanaście metrów za dziobem „Matrixa”, i nic nie zrobiłem.
Musiałem się dobrze zastanowić nad każdym posunięciem. Podjęcie pochopnej
decyzji w tej fazie gry mogło zakończyć się katastrofą. Sytuacja wymykała się bowiem
spod kontroli, tego byłem najzupełniej pewny. „Jeśli teraz przeszkodzę im w popsuciu
silnika, zdekonspiruję się” - rozważałem pośpiesznie. „I co potem? Nie dam rady
pokonać dwóch zaprawionych w bojach drani? Woda wyssała ze mnie resztkę energii.
Nie mam więc z nimi szans w walce wręcz.”
„A może krzykiem zaalarmować cały port?” Tak, to było jakieś rozwiązanie, gdyby
nie to, że mogliby wziąć Ninę jako zakładnika i szybko opuścić port. A zdrowie i życie
Niny było dla mnie priorytetem.
Postanowiłem zostać biernym obserwatorem ich poczynań. Jeśli dosypią cukru do
silnika „Oleandra” i cicho wypłyną z portu, przynajmniej Ninie nic nie grozi. I ta myśl
dodała mi otuchy. Bez elektronicznej nawigacji nie potrafiłaby sprawnie żeglować po
Bałtyku, bez silnika nie mogła zrobić nic, ale cumując na tej przystani była bezpieczna.
Mike szybko uporał się z silnikiem „Oleandra”. Widziałem szybującą do wody
torebkę po cukrze, a potem Walijczyk wdrapał się ciężko na rufę jachtu.
Wykorzystałem moment, w którym „Matrixem” bujnęło i podciągnąłem się niezdarnie
w górę. Wejście na dziób musiałem wykonać szybko i niemal równocześnie z
manewrem Mike'a, a przecież moje mięśnie przypominały zbite zwały waty i cały
trzęsłem się z zimna. Zmobilizowałem się, przywołując w wyobraźni obraz Niny.
Udało się. Opadłem na pokład i modliłem się, żeby teraz żadnemu z przeciwników
nie przyszło do głowy przyjść na dziób. Przylgnąłem do mokrego laminatu i czekałem.
I znowu zimno dało o sobie znać - wiaterek od lądu był stokroć bardziej dokuczliwy od
zanurzenia w samej wodzie. Już nie tylko przeszły mnie dreszcze, co zacząłem głośno
dzwonić zębami.
Nie mogłem tak dłużej leżeć na pokładzie, więc drżącą ręką otworzyłem klapę
forpiku. Najczęściej to pomieszczenie znajdowało się z przodu jachtu i służyło jako
komora pływalnościowa lub przestrzeń bagażowa. W niektórych łajbach posiadających
dużą mesą brakowało grodzi oddzielającej ją od forpiku. Tutaj, na szczęście, był on
oddzielną, wąską komorą, w której trzymano różności: liny, narzędzia i trochę szmat.
Szczególnie obecność tych ostatnich mnie ucieszyła. Zanosiło się bowiem na to, że
przez pewien czas będą one moim jedynym odzieniem, a sam forpik moją kajutą.
Oto bowiem ciszę zalegającą w porcie zakłóciły kroki na pokładzie. Odwiązano w
milczeniu cumy i zaraz potem usłyszałem cichy plusk. Jeden, drugi, trzeci... Po
odwiązaniu cumy, Andreas i Mike zabrali się do wiosłowania. Opuszczali port.
Uciekali jak złoczyńcy. Cicho, jak szczury.

114
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
ZNAJDUJĘ GUMOWĄ PIŻAMKĘ * W CIEMNICY ROZWAŻANIA O
PRZECIWNIKACH * U-BOOT, MAPA I SAMSO * CO WIEM O PROJEKCIE
„CHRONOS”? * „DEUTSCHES AHNENERBE” * MERKURY MNIE BUDZI *
ANDREAS ROZMAWIA Z EKSCELENCJĄ, CZYLI JASNOWIDZKA W
NIEBEZPIECZEŃSTWIE *TAJEMNICZY MŚCICIEL W DŁUGIM PŁASZCZU *
SPOTKANIE Z EKSCELENCJĄ W BALLEN * MAGAZYNEK BERETTY * POWRÓT
PRZECIWNIKÓW Z MERKURY JAKO ZAKŁADNICZKĄ * DO NORDBY *
„HINTERLASSEN-SCHAFT” * UWALNIAM MERKURY
Niełatwo było zostawiać Ninę na uszkodzonej łodzi na jednej z duńskich wysp.
Musiała mi wybaczyć. Zrobiłem to dla jej dobra, zachowując jednocześnie szansę na
poznanie całej prawdy o operacji przygotowanej przez zorganizowaną grupę ludzi,
kierowaną przez tajemniczego człowieka, zwanego Ekscelencją.
Niewygodne miejsce w forpiku to określenie zbyt łagodne dla męczarni, jakie
przyszło mi przeżywać przez najbliższe godziny. Było ciemno, więc po omacku
szukałem wśród rupieci przydatnych do jazdy na gapę przedmiotów. Początkowa
izolacja przed skutkami wiatru wiejącego od lądu, jaką dawała zamknięta komora,
powoli przestawała wystarczać. Kilka szmat nie spełniło w pełni swojego zadania, ot,
wytarłem się do sucha i przepasałem tors. Czułem nadal przeszywające moje członki
zimno, marzyłem o wełnianym kocu, rozpalonym kominku i filiżance gorącej herbaty z
rumem. W pewnym momencie zacząłem na poważnie rozważać pomysł konfrontacji z
Andreasem i Mike'm. Moje rozumowanie nie było zanadto skomplikowane i polegało
na logicznym założeniu, że jeśli ich pokonam, zdobędę ubranie. Lecz czy wtedy
poznałbym wszystkie niuanse prowadzonej przez nich gry? Musiałem cierpieć w
chłodnej ciemnicy, ażeby dowiedzieć się czegoś więcej o grupie dowodzonej przez
Ekscelencję. Jakże się ucieszyłem, gdy wśród rupieci znalazłem - po ponownej rewizji
forpiku - długi gumowy płaszcz przeciwsztormowy. „Moja ty, kochana piżamko!” -
pomyślałem, wkładając na siebie płaszcz. Wkrótce znalazłem także gumiaki.
W pierwszej fazie rejsu nie musiałem dbać o zachowanie idealnej ciszy, z uwagi na
to, że gdy tylko „Matrix” wypłynął z portu, Andreas z Mike'm zaczęli na pokładzie
hałaśliwą krzątaninę przy stawianiu żagli. Rozmawiali mało, ale i tak nie słyszałem
niczego poza bełkotem, gdyż ich słowa zakłócał wiatr i uderzenie fal o burtę. Modliłem
się do Neptuna, żeby żaden z nich nie zajrzał do forpiku.
Jachtem nieprzyjemnie bujało, gdy tylko wypłynęliśmy na otwarte morze.
Dopiero po pewnym czasie zawarczał z tyłu motor łajby. Od tej pory zaczął się
nudny i wyczerpujący moje nadwątlone już siły rejs na Samso. Nie zapomnę tej
„wycieczki” i nikomu nie życzę podobnej wyprawy. Upływający powoli czas umilałem
sobie rozważaniami nad moją obecną sytuacją, losem pięknej Niny i przewidywaniem
przyszłych wydarzeń. Moje myśli wciąż powracały do tych samych osób i zdarzeń.
Przede wszystkim zmniejszyła się liczba konkurujących ze sobą grup, ale nie
przerzedziły się szeregi przeciwników - z dwóch rzekomo rywalizujących ze sobą ekip
powstała jedna silna drużyna dowodzona przez Andreasa. Oczywiście, ta banda istniała
i działała od samego początku, tylko ja wreszcie dorosłem do tej prawdy. Ten
szczwany lis, Andreas, musiał jeszcze przed przylotem na Samso „umieścić” na
przystani w Langor „Matrixa”. Mieliśmy sądzić, że ekipa Marko znalazła się tam
115
przypadkowo i całkiem spontanicznie zainteresowała naszą misją. Marko i jego ludzie
byli pomocnikami Andreasa, działającymi na drugiej linii frontu. Operacja nie zaczęła
się od mojej rozmowy z Jorgensenem seniorem w hotelu na Szetlandach; ona była już
wcześniej zaaranżowana przez Ekscelencję, charyzmatycznego przywódcę bandy.
Dlaczego upieram się przy określaniu ich „bandą”? Bo to nie byli zawodowi
szpiedzy, gdyż sam Andreas to potwierdził w rozmowie z Mike'm. A jeśli nie byli
agentami służb specjalnych, a przy tym działali jak najbardziej potajemnie i
nikczemnie, w rachubę wchodziło tylko jedno wyjaśnienie - miałem do czynienia z
gangsterami, ludźmi pracującymi dla tajemniczego Ekscelencji. Toralf Jorgensen o
niczym nie wiedział! On po prostu zaufał Andreasowi, bo komu miał zaufać, jak nie
koledze własnego syna? Wiedziałem od pana Tomasza, że ojciec Jorgena był
człowiekiem nieprzekupnym, uczciwym i niezłomnym, stąd niezbyt przychylnym
okiem patrzył na niektórych znajomych syna. Taki człowiek nigdy nie związałby się z
nieuczciwymi ludźmi.
Wszystko wskazywało na to, że Jorgena porwała ekipa Bjoerna, tak przynajmniej
wynikało z rozmowy Andreasa z Mike'm. Czyżby młodszego Jorgensena więziono na
jego własnym kutrze, który wziął rejs na Islandię? A może nasz znajomy „wiking”
uciekł na własną rękę, nie mogąc ufać nikomu ze swojego środowiska? Może pewne
niejasne dla nas okoliczności spowodowały, że pragnął być jak najdalej od Bjoerna i
Ekscelencji. A zatem wybrał się na Islandię z grupką najwierniejszych marynarzy. Kim
byli ludzie Bjoerna i on sam?
Zbuntowanym odłamem organizacji Ekscelencji czy całkiem niezależną grupą?
Tak, wiele bym dał, żeby wiedzieć, kim był Bjoern i co robił na Samso. Ten
najmłodszy stażem płetwonurek Jorgena, zdradziwszy - przez zwykły przypadek, jak
mniemałem - swoją obecność w Brundby, musiał potem w jakiś inteligentny sposób
„pozbyć się” nas z wyspy. Zaczęliśmy deptać mu po piętach i iść jego tropem. A
wszystko wskazywało na to, że kościół w Nordby krył mroczną tajemnicę z okresu
drugiej wojny światowej. Prawdopodobnie na mapie znalezionej w U-2331 zaznaczono
miejsce ukrycia cennego ładunku. Jakimś cudem nie wiedział o tym Andreas, co
spędzało mu sen z powiek albo - co było bardziej prawdopodobne - po prostu nam o
tym nie powiedział. Działając od lat u boku Jorgena zdobył jego zaufanie, więc jest
rzeczą naturalną, że musiał wiedzieć o mapie tyle samo co kapitan. Albo jeszcze
inaczej! A może on spodziewał się od dawna odkryć U-2331 z tą konkretną mapą? Był
w końcu doświadczonym „wrecks hunter” i niejednokrotnie uczestniczył w podobnych
wyprawach, rejon zaś Morza Północnego i Szetlandów należał do jego rutynowego
obszaru poszukiwań. Kto wie, może to on zasugerował Jorgenowi zorganizowanie
niedawnej wyprawy na Szetlandy. Poza tym ostatnie wieści z eksploracji wraka
przekazane przez Jorgensena seniora dawały wiele do myślenia. Jak wytłumaczyć
nadkomplet załogi w typie łodzi nie przystosowanej do rejsów atlantyckich i co
zawierały ołowiane pojemniki w ładowni okrętu?
Cofnijmy się w czasie do naszego pobytu na Samso. Andreas był tak przebiegły, że
przedstawił się piegowatemu chłopakowi o imieniu Thomas jako agent wywiadu,
prosząc go o telefon w razie nieprzewidzianych okoliczności. I właśnie jeden taki
telefon zmienił plany przeciwników. Obnażył chytry plan Bjoerna. Już nie Bornholm
był celem, a Samso. Cały czas chodziło o Samso.
116
Tak więc mapa wydobyta z U-Boota zawierała ważną informację o miejscu ukrycia
czegoś niezwykle cennego. Byłem przekonany, że odkrycie okrętu typu XXIII nie było
dla Andreasa - a raczej dla Ekscelencji - tak wielką niespodzianką, jak zniknięcie
Bjoerna i Jorgena. A właściwie - mapy zawierającej ową wskazówkę.
„To mógł być bezpośredni powód zorganizowania przez Ekscelencję całej operacji
rękami Andreasa” - myślałem. „Dorwać Bjoerna (lub Jorgena Jorgensena), rozprawić
się z nim i zabrać mapę”.
Przypomniały mi się notatki poczynione przez Lorda Elphinstone'a, streszczające
podsłuchaną przez niego rozmowę Bjoerna z kompanami w hotelu w Brundby.
Intuicja podpowiadała mi, że Szkot usłyszał więcej niż nam powiedział; jak i to, że
Andreas przekazał nam zaledwie cząstkę swojej wiedzy, a właściwie on nas
dezinformował (począwszy od Toralfa Jorgensena, a skończywszy na mojej skromnej
osobie). Pamiętacie ów zapisek z notatnika Lorda? Projekt „Chronos”! I reakcję
Andreasa, gdy dojrzał te dwa słowa zapisane w notatniku. Wydawało mi się wtedy, że
z trudem opanował nie tylko zaskoczenie, ale i strach.
Czyżby w tej grze chodziło o projekt „Chronos”?
Dopiero teraz - zamknięty w forpiku - przypomniałem sobie, że coś jednak
wiedziałem na temat podobnie brzmiącej operacji. Projekt o tej nazwie był ściśle
tajnym programem Trzeciej Rzeszy, w ramach którego próbowano skonstruować
generator elektrograwitacyjny, to jest silnik antygrawitacyjny. Za pomocą tego
urządzenia Niemcy chcieli napędzać statki powietrzne w formie dysków. To właśnie w
Niemczech, jeszcze przed wojną, ukazała się praca pod tytułem „O grawitacji, wirach i
falach w poruszających się ośrodkach20).
W latach poprzedzających drugą wojnę światową, a także w trakcie jej trwania,
niektórzy wtajemniczeni funkcjonariusze Trzeciej Rzeszy patronowali wielu
ekspedycjom naukowym, między innymi do Tybetu (choćby Heinrich Himmler).
Ponoć szukano tam śladów pozostawionych przez obcą cywilizację - chciano dotrzeć
do źródeł pradawnej wiedzy tajemnej zgromadzonej w tybetańskich klasztorach i
strzeżonej przez mnichów. Z pewnością Niemcy poszukiwali źródeł pisanych, istniały
ponoć dowody, że celem ich wypraw było legendarne miejsce znane jako Shambala,
opisane w starohinduskich legendach - podziemne miasto stworzone przez samych
bogów. To tam mieli oni przybyć z nieba. Niewykluczone, że na dziwnym pojeździe
wykorzystującym tajemniczą energię przerastającą nasze ziemskie wyobrażenie o
istniejących napędach. Niemieckie badania w Tybecie w latach 1934 - 1943 nie były
wcale opowieściami rodem z „Archiwum X”. Kierował nimi oficer SS, doktor Ernest
Schaefer z „Deutsches Ahnenerbe”.
Projekt „Chronos” był właśnie częścią większego projektu lub jego ukoronowaniem.
Bo jeśli Niemcom udało się dotrzeć do starohinduskich opisów zawierających dokładne
instrukcje budowy pojazdów poruszających się wbrew prawu grawitacji (zwanych, o
ile pamiętałem, „vimanami”), to mogli pokusić się o skonstruowanie i wybudowanie
takiego pojazdu. Istnieją ponoć dowody na to, że w zakładach Zeppelina Niemcy
pracowali nawet nad projektem ogromnej stacji kosmicznej opracowanej pod
kryptonimem „Andromeda-Gerät”.

20
O.C. Hilgenberg, Uber Gravitation, Tromben und Wellen in bewegten Medien, 1931
117
Badaniom nad nowym rodzajem energii antygrawitacyjnej patronował podobno sam
Rudolf Hess, prawa ręka Adolfa Hitlera. Zresztą wspomniana już organizacja
„Deutsches Ahnenerbe” (Niemieckie Dziedzictwo Przodków) była oczkiem w głowie
innego nazistowskiego „mocarza” - wspomnianego już Himmlera. Powołał ją do życia
już w 1935 roku jako towarzystwo naukowe zajmujące się historią i mitologią
germańską. Wkrótce skromna instytucja zgromadziła kilkudziesięciu profesorów i
składała się z prawie pięćdziesięciu działów naukowych. To właśnie dzięki
„Ahnenerbe” zaczęto wysyłać dziwne ekspedycje archeologiczne - między innymi do
Tybetu, na Bliski Wschód, do Ameryki Południowej i do Australii. Całość
przedsięwzięcia kontrolował szef gestapo Himmler, a przedmiotem badań były nawet
święty Graal i dawne procesy czarownic!
Oczywiście aspekt ideologiczny tych badań sprowadzał się najczęściej do wykazania
wyższości rasy germańskiej, uczynienia z jej kultury najważniejszej wartości w historii
ludzkości, lecz praktyczne konkluzje nie do końca są znane.
Niemniej jednak prace nad zaawansowaną technologią, jakie Niemcy w czasie wojny
z pewnością prowadzili, wynikały z profilu badań właśnie „Ahnenerbe”.
Owładnięci wielkością germańskiego mitu jej krzewiciele, próbowali natchnąć do
wielkich, epokowych odkryć najlepszych ludzi nauki. Co miały wspólnego
starohinduskie mity, praktyki magiczne, sztuka zeń i jogi, legendy o świętym Graalu
czy różokrzyżowcach, z praktycznym ich wykorzystaniem?
Według doktryny propagowanej w SS świat miał być „surową materią, którą trzeba
przekształcić. Wewnątrz tej materii jest uwięziona energia; została tam zgromadzona
przez magów, mędrców starożytnej Hyperborei. Ci, którym uda się wydobyć ową
energię (nazywaną Vril), będą mogli wejść w kontakt z »zewnętrznymi mocami« [...]
człowiek jest przejawem sił uniwersalnych, które krążą w obiegu międzyplanetarnym.
Zawiera w sobie cały kosmos [...] kto umie w sposób doskonały zastosować tę
doktrynę odpowiedniości, jest w stałym kontakcie z bogami, znajduje się w drodze do
nadczłowieczeństwa.”
Być może szaleństwo założycieli Trzeciej Rzeszy i nazizmu kazało im uznać rasę
germańską za jedynych ziemskich spadkobierców bogów. Ów obłęd - obok obozów
zagłady, zrównania z ziemią wielu miast i globalnej kradzieży dóbr wielu narodów-
zrodził zainteresowanie nową techniką, wykorzystującą nierealne zdawałoby się prawa
i mechanizmy. Kto wie, co powstało w laboratoriach Trzeciej Rzeszy i co zostało
zniszczone, a co wywiezione na łodziach podwodnych do Ameryki Północnej czy na
Antarktydę?
Długo rozmyślałem nad realnością projektu „Chronos” i badaniami tajemniczej
instytucji „Ahnenerbe”. Zmęczenie podróżą coraz częściej podsuwało mi marzenia o
zaśnięciu i ukróceniu znużenia niewygodą panującą w mojej „kajucie” na dziobie.
Zamiast spodziewanego snu, mój spokój zniszczyło pukanie w klapę forpiku.
Drgnąłem przerażony i czekałem na dalszy rozwój wypadków. Liczyłem, że jakiś
element olinowania uderzył w pokład, może spadła jego metalowa część lub
obluzowała się jakaś klamra, ale zaraz czyjaś ręka otworzyła właz i światło latarki
oślepiło mnie.
- Paweł - kobiecy głos brzmiał znajomo. - Wyłaź! Gra skończona. To była Merkury.

118
- Zgaś światło! - zawołałem w jej stronę i dłonią zasłoniłem sobie oczy. - Merkury!
To ty? Co tu robisz? Nie chce mi się wierzyć...
- Ty nic nie rozumiesz, głuptasie - śmiała się z lekką nutką ironii. - Dałeś się wodzić
za nos, od samego początku. Jesteś najgorszym detektywem jakiego znam! Ha, ha, ha!
Za plecami postaci trzymającej latarkę, ktoś się poruszył.
- Szefowo - odezwał się Andreas. - Musimy coś z nim zrobić. Ja bym go wrzucił do
morza. Zwiążemy go wcześniej i włożymy do plastykowego worka. On jest
niebezpieczny. Kto by przypuszczał, że nas zdemaskuje.
- Nie jesteśmy mordercami, Andreas! - ostrzegła go Merkury.
A do mojej świadomości dotarła wreszcie prawda, że Merkury jest szefem Andreasa
i Marko. To ona była Ekscelencją! Nie był nim żaden brunet z kozią bródką, a Patrycja
- nasz nowy nabytek w ministerstwie, współpracownik Pana Samochodzika, jasnowidz
na usługach Departamentu Ochrony Zabytków. Zaraz też zacząłem doszukiwać się
subtelnych powiązań między znaczeniem greckiego słowa „chronos” a osobą
Ekscelencji. Chronos to inaczej Saturn, tę planetę naszego Układu Słonecznego
utożsamiano bowiem często z bogiem czasu panującym nad cyklami życiowymi.
Znakiem Saturna oznaczono dodatkowo jeden z ciężkich metali - ołów, co znakomicie
korespondowało ze skrzyniami na U-2331. No, dobrze, tylko że Saturnowi daleko było
do Merkurego. Dlaczego Patrycja nie przybrała pseudonimu Saturn? Tego nie
wiedziałem. Czy to miało już jakiekolwiek znaczenie?
Nie do wiary! Dosłownie cały zacząłem się trząść, ale nie ze strachu, lecz ze
śmiechu, porażony swoją małością, bezradnością i głupotą większą od Bałtyku, Morza
Północnego i całego Układu Słonecznego. Merkury sterowała nie tylko mną, moim
departamentem, ale zorganizowaną grupą wyszkolonych gangsterów działających w
całej niemal Europie. Ha, ha, ha! Śmiałem się sam z siebie do rozpuku.
I ten śmiech był bezpośrednią przyczyną mojego ocknięcia się ze snu. Usnąłem w
forpiku, tak jak sobie tego życzyłem, i nawet przyśnił mi się koszmar z Merkury w
niechlubnej roli głównej. Ale to wszystko były senne majaki. To nie Patrycja śmiała się
na pokładzie „Matrixa”, a Mike. Ile czasu przespałem? Nie miałem pojęcia. Nie
wiedziałem nawet, którą mamy godzinę (bo zegarek zostawiłem na „Oleandrze”), ale
krzątanina na górze świadczyła o dużym poruszeniu.
Czyżbyśmy dopływali już do Samso?
Rozległa się syrena jakiegoś stateczku przepływającego w pobliżu. Drgnąłem
przestraszony jej zawodzącym rykiem. Mike krzyknął do kogoś znajdującego się na
pokładzie owej jednostki w tonie żartobliwym i zaraz zbeształ go Andreas. Słyszałem
też hałasujące stado rybitw, a ich głos towarzyszył mi przez najbliższą godzinę,
zagłuszając, niestety, rozmowę Andreasa. Dopiero po chwili zorientowałem się, że
asystent Jorgena odbywa ważną telefoniczną naradę.
- Tak jest, Ekscelencjo - przytakiwał usłużnie. - Nie, nie, nic się nie stało. To tylko
Mike zobaczył na stateczku jakąś laskę i nie wytrzymał. Nie wiedział, kto dzwoni.
Przepraszam. Owszem... tak, to możliwe. Za dwie godziny powinniśmy dopłynąć do
Ballen. Słucham?
Nastąpiła dłuższa przerwa. Andreas mruczał coś niezrozumiałego, a ja w napięciu
wytężałem słuch. Fale tłukły się nachalnie o burtę, więc słabo słyszałem jego głos.

119
Jeśli sam Ekscelencja rozmawiał teraz z Andreasem, świadczyło to, że operacja
wkraczała w decydującą fazę i sam szef gangsterów zamierzał zawitać na Samso. -
Ekscelencjo! - Andreas podniósł głos. - Nic mi nie wiadomo o tej dziewczynie!
Przejrzałem jego pocztę elektroniczną, ale nie było nic ojej przyjeździe na
Bornholm! Daniec nigdy nie wspominał o żadnej dziwaczce jeżdżącej pokracznym
samochodem. Przysięgam! Musiał się z nią skontaktować przez komórkę.
Tak, to możliwe, jasne! Mógł już wcześniej się pokapować, co jest grane, i dlatego
kasował wszystkie swoje maile. Daniec nie ufał nawet Ninie Jorgensen, mimo że się w
niej podkochuje. Zresztą, o ile znam się na babach, to ona też coś do niego czuje. Och,
przepraszam, szefie, wiem, że odbiegam od tematu. Chciałem tylko powiedzieć, że ona
też szperała w jego laptopie, ale się przyznała, w przeciwieństwie do mnie. No i od tej
pory Polak stał się czujny i nieufny. Niech Marko weźmie w obroty tę nową
dziewczynę! Może ona tylko udaje, że nic nie wie!
„O kim oni rozmawiają?” - myślałem gorączkowo, nie dopuszczając do siebie myśli,
że jakimś cudem w ręce Ekscelencji wpadła osoba, o której myślałem.
„Dziwaczka w pokracznym samochodzie? Czyżby chodziło o Merkury?”
Mogło chodzić tylko o nią, bo na świecie jest tylko jeden pokraczny pojazd - nasz
wehikuł. Nasza koleżanka, rzeczywiście, miała nim przybyć na Bornholm, bo tak się z
nią umówiłem drogą mailową. Podczas ostatniej rozmowy telefonicznej z panem
Tomaszem, odbytej w porcie Gedser, przyjazd dziewczyny na tę znaną bałtycką wyspę
został przez niego potwierdzony. I jeśli Merkury dotarła na miejsce i wpadła w ręce
Marko, to stało się coś okropnego i winę za to ponosiłem wyłącznie ja. Bo to ja
wciągnąłem ją do tej gry. „Jakim cudem ją namierzyli?” - zastanawiałem się. „Andreas
wyraźnie prosił swojego szefa, żeby Marko wziął dziewczynę w obroty”.
I dlaczego celem rejsu jest Ballen, a nie Nordby? To przecież parafia Nordby
stanowiła obiekt zainteresowania ekipy Bjoerna. Czyżby ludzie Ekscelencji mieli w
Ballen odbyć wojenną naradę przed wyruszeniem na północ wyspy Samso? W Nordby
mogliby zostać zauważeni przez konkurentów, więc bezpieczniej dla nich jest spotkać
się z dala od nich, by wszystko w spokoju omówić, tym bardziej że mają zakładnika”.
Kiedy dzień wcześniej z Gedser rozmawiałem z szefem, był spokojny o los Patrycji.
Powiedział, że dotarła szczęśliwie na Bornholm ostatnim promem z Gdańska i
zamierzała zrobić rundkę wehikułem dookoła wyspy. Pewnie zauważyli ją węszącą na
przystani lub koło hotelu w Ronne i schwytali ją, bo nie tyle wehikuł rzuca się w oczy,
co ona sama. A miałem dla niej detektywistyczne zadanie, zamierzałem pokazać, jak
pracujemy w terenie, a przy okazji planowałem raz jeszcze przekonać się ojej talentach
w przewidywaniu przyszłości. Nie zdążyła zasmakować nawet prawdziwej wakacyjnej
przygody, a los już na samym początku ją pokarał.
Byłem tak potwornie obolały, że najchętniej poddałbym się Andreasowi za kubek
gorącej kawy i możliwość wyprostowania kości, ale nie mogłem zawieść Merkury.
Przypomniałem sobie też komentarz Andreasa na temat mnie i Niny, a natychmiast
wstąpił we mnie nowy duch. „Będę czekać w zamknięciu i ciemnicy do upadłego, a
potem zadam im podstępny cios. Muszę wytrzymać” - postanowiłem. Byłem to winien
Merkury i w pewnym sensie Ninie. „Boże, jakbym chciał mieć ją teraz przy sobie.
Brakowało mi młodej panny Jorgensen i nie przeszkadzało to, że w Szwecji czekał na
nią przystojny pływak Sven. „Jeszcze tylko dwie godziny, jak zapewniał Andreas.
120
Tylko sto dwadzieścia minut” - myślałem, walcząc z falą zmęczenia. „A nawet już sto
dziewiętnaście”.
Gdzieś po półgodzinie usłyszałem popiskiwanie komórki. Odebrał Mike i szybko
przekazał telefon Andreasowi.
- To Marko! - poinformował go.
Andreas słuchał, potem mruczał coś nieustannie pod nosem i zaczął chodzić po
pokładzie. Był blisko mnie, dosłownie w zasięgu ręki. Mógłbym odchylić klapę
forpiku i złapawszy go za nogi, zrzucić z jachtu do morza. Ale mój plan zakładał
czekanie. Tylko w ten sposób mogłem odbić Merkury i doprowadzić do zakończenia
tej sprawy.
Z rozmowy Andreasa z Marko jasno wynikało, że jasnowidzka przechodziła
gehennę. Wzięto ją w obroty. Trzymała się jednak dzielnie. Uznali ją za niegroźną
dziwaczkę, która nie została przeze mnie wtajemniczona w szczegóły całej operacji i
ten fakt wprowadził Andreasa w lepszy humor. Podobno obiecała im za uwolnienie
wskazanie miejsca ukrycia rzeczy, po którą tu przybyli. Wyśmiali ją.
- Co ona plecie? - dziwił się Andreas. - że nie znajdziemy tego w Nordby? A skąd
ona może o tym wiedzieć? To jakaś wariatka albo wie więcej, niż przypuszczamy.
Przyciśnij ją bardziej. Co? Powtórz? Ha, ha, ha! Naprawdę twierdzi, że jest
jasnowidzką. To czemu nie przewidziała, że ją złapiecie w Ronne? Idiotka!
Dobry humor zaraz go opuścił, gdy usłyszał od kompana, że Merkury
przepowiedziała im, że szczęście wkrótce ich opuści. Według jej wizji zjawi się
niebawem „mściciel” w długim płaszczu i wyciągnie ją z niewoli. Rany, zdaje się, że
tym „mścicielem” byłem ja! Długi płaszcz to, oczywiście, gumowy sztormiak, który
miałem na sobie i, rzeczywiście, zbliżałem się do Samso. Mój nastrój był pokrewny
zemście, a więc byłem idealnym kandydatem na Mściciela. „Ona naprawdę jest
jasnowidzką!” - pomyślałem. I dziwny dreszcz przeszył moje ciało.
- Mściciel? - ryczał Andreas. - O jakim „mścicielu” ona gada?! Chyba nie o Polaku?
Posłuchaj, Marko! Paweł i Nina zastanawiają się teraz, gdzie jest „Matrix”. Lada
chwila wezmą kurs na Bornholm i po kilku milach rejsu „Oleander” odmówi
posłuszeństwa. Ha, ha, ha! Zostaną jak te sieroty na pełnym morzu.
Andreas mylił się. Byłem tutaj, obok niego. Zamknięty w forpiku. Potwornie
wyczerpany rejsem z Mön zbierałem siły przed ostateczną rozgrywką. To ja byłem
Mścicielem.
Andreas skończył rozmawiać. Słyszałem, jak rzucał niewybredne opinie o Merkury,
o mnie, a na koniec zaś uczepił się Marko. Mike siedział cicho jak trusia. Nie stanął w
obronie kompana. Wkrótce przekonałem się, że między Andreasem i Marko istniała od
dawna pewna rywalizacja. Obaj byli zawodowcami i Marko pragnął zająć
uprzywilejowaną pozycję starszego kompana. Zrozumiałem, że ich gra w tawernie na
przystani w Langor nie była do końca udawana. Ich aktorstwo wzmacniała wzajemna
niechęć, więc tym łatwiej przyszło im nas oszukać.
Zamilkł silnik „Matrixa”. Swoją drogą miał on dużą moc, skoro tak szybko
dopłynęliśmy do Samso. Według mojego wewnętrznego zegara rejs z Mon zajął nam
niecałe siedem godzin, a zatem jeśli „Matrix” popłynął najkrótszą trasą przez cieśniny
Grönsund i Storströmmön, to podróżowaliśmy między duńskimi wyspami ze średnią
prędkością piętnastu, a nawet i więcej węzłów. „Matrix” mnie zadziwiał. To była łódź
121
do specjalnych zadań i tylko sprawiała wrażenie pięknego, ale jednak zwyczajnego
jachtu. W rzeczywistości ta jednostka posiadała potężny silnik, pozwalający na rejs z
szybkością dochodzącą do dwudziestu węzłów!
Łajba już dryfowała, a kroki żeglarzy na jej pokładzie rozsadzały moje bębenki,
wszędzie rozlegał się stukot ich butów. Co pewien czas Andreas wydawał krótkie,
urywane komendy. Śpieszyli się. A więc dotarliśmy na wyspę, na której zaczęła się i
miała niebawem dobiec końca nasza przygoda. Teraz musiałem wybrać stosowny
moment do opuszczenia jachtu. Czekałem, nasłuchując wszelkich odgłosów z pokładu.
Krzyk mew utrudniał trochę nasłuch, ale po mniej więcej kwadransie bujnęło jachtem i
wyłowiłem głos Andreasa:
- Pospiesz się, Mike! Ekscelencja czeka na nas!
- Nie mów! - podekscytowany głos drugiego żeglarza niósł się po pokładzie. -
żartujesz sobie ze mnie? Ekscelencja? Tu? Na Samso?!
- Nie gadaj tyle! Pospiesz się! Widzisz ten jacht z ciemnozieloną sterówką na końcu
pomostu? To łajba szefa! No, dalej! Nie możemy się spóźnić! Tylko się nie ciesz, nie
ujrzysz szefa. Będzie rozmawiał z naszymi plecami.
Odeszli. Słyszałem ich słabnące głosy - Andreas pokrzykiwał, Mike zaś nie krył
podekscytowania perspektywą spotkania z Ekscelencją. Nazwał je nawet „audiencją”.
Przyznam, że mnie też poruszyła ta wiadomość. Ekscelencja na wyspie!
Szef naszych przeciwników na Samso. Nie do wiary! Korciło mnie, żeby
natychmiast opuścić forpik i objąć wzrokiem przystań w Ballen, bo chyba tutaj
zacumował „Matrix”. Ale „Matrix” mniej mnie teraz obchodził. Jacht z ciemnozieloną
sterówką! Koniecznie pragnąłem dowiedzieć się, kim jest Ekscelencja! „Odczekam
pięć minut i wychodzę z tej ciemnicy” - zdecydowałem.
W końcu moja ręka popchnęła w górę klapę forpiku. Nie otworzyłem jej jednak, ani
drgnęła. Któryś z nich musiał zablokować właz albo położył na nim jakiś ciężki
przedmiot. Z całych sił parłem dłońmi od dołu, ale nie przyniosło to spodziewanych
efektów. Zostałem uwięziony w forpiku i świadomość przymusowego uwięzienia
wywołała klaustrofobiczny lęk.
Pozostawało mi jedynie rozwalić klapę forpiku. Zacząłem gorączkowe poszukiwania
potrzebnych narzędzi, lecz nie znalazłem nawet małego scyzoryka. Ani jednego w
miarę ciężkiego przedmiotu zdolnego rozwalić drewniany właz. I kiedy tak
szamotałem się w wąskiej kabinie, coś wbiło mi się boleśnie w krzyż. Namacałem ów
przedmiot i stwierdziłem, że była to klamka. W grodzi znajdowało się małe przejście
do kajuty dziobowej. Małe drzwiczki wbudowane w ściankę, żeby ułatwić żeglarzom
zabranie potrzebnych drobiazgów z forpiku bez potrzeby wchodzenia do niego z
górnego pokładu.
Nacisnąłem klamkę i wrota otwarły się z kojącym uszy skrzypnięciem. Wchodziłem
jak do sezamu, którego skarbem była wolność, zamiast skrzyń wypełnionych złotem i
diamentami, ujrzałem wąską koję, szafki i porozrzucane ubrania; śmierdziało tutaj
męskim potem. Z początku oślepiło mnie słabe światło wpadające przez jeden z
bulajów, lecz po chwili przyzwyczaiłem się do półmroku. Lewe okienko wychodziło
na przyległą plażę i szmaragdowe morze, nad którym królowało błękitne niebo. A
zatem na Samso wypogodziło się. Z lewej strony ciągnęła się plaża. Wyjrzałem przez
drugie okienko z widokiem na basen portowy. Na szerokim, równoległym pomoście
122
oddalonym o ponad dwieście metrów od północnego molo ruszała właśnie ciężarówka
i kierowała się wolno na nabrzeże z pakunkiem przeniesionym z jakiegoś jachtu.
Wśród kilku cumujących tam łajb, jak i przy najbardziej wysuniętym w morze,
równoległym falochronie nie było łodzi z ciemnozieloną sterówką. „Widocznie
Ekscelencja zacumował za rufą »Matrixa«, bliżej nabrzeża” - pomyślałem.
Musiałem opuścić kajutę dziobową i mesę.
W mesie złapałem jeszcze pierwszy lepszy kubek z niedopitą herbatą i wlałem
połowę jego zawartości do skurczonego żołądka. Poczułem się lepiej, choć chętnie
bym coś przekąsił. Niestety, czekało mnie zadanie do wykonania - ustalić tożsamość
Ekscelencji, poznać plany całej szajki i wreszcie uwolnić Merkury.
Ta ostatnia część mojego planu minimum była, oczywiście, najważniejsza, bo los
dziewczyny bardziej mnie obchodził niż najcudowniejszy skarb na świecie, ale każdy
element w tej układance zależał od drugiego. Przede wszystkim nie mogli mnie
zauważyć. Moim atutem było działanie z zaskoczenia. Nikt z bandy nie spodziewał się
mnie na Samso i postanowiłem to bezlitośnie wykorzystać.
Jedyną trudnością w poruszaniu się po wyspie było moje niecodzienne ubranie -
sztormiak z kapturem i gumowce. Jednakże nie ryzykowałem przebrania się w lżejsze
ciuchy któregoś z moich przeciwników. „Gdyby zauważyli zniknięcie ubrania,
nabraliby podejrzeń” - pomyślałem.
Zanim opuściłem mesę, przeszukałem rzeczy znajdujące się na jachcie, ograniczając
moje szperanie do książek, notatników, map i komputera. Niestety, zawartość dysku
laptopa była chroniona hasłem. Natomiast w szufladzie znalazłem pistolet z pełnym
magazynkiem - była to beretta. Widok przedmiotu o metalicznej barwie nieco mnie
zmroził, ale na wszelki wypadek wyjąłem magazynek i schowałem do kieszeni
sztormowego płaszcza. W papierach zaś nie znalazłem niczego interesującego, a
straciłem aż dziesięć minut cennego czasu. Pamiętam, że zegar wiszący na ścianie
wskazywał 8:21.
Ledwo moja noga przekroczyła próg mesy, gdy z daleka ujrzałem moich
przeciwników wdrapujących się na molo od strony nabrzeża. Bliżej brzegu cumowało
kilka łodzi, w tym ta jedna niepozorna, lecz zarazem najważniejsza łajba, nazwy której
nie potrafiłem dostrzec przez rząd zasłaniających ją jachtów. „Narada dobiegła końca”
- skonstatowałem nie bez pewnego zawodu. Andreas, Marko i Mike szli do mnie.
Trzech zaprawionych w bojach facetów. Ale dreptał z nimi jeszcze ktoś, czyj los nie
był mi obojętny. Merkury! Prowadził ją Marko, a właściwie obejmował „czule”
ramieniem, stwarzając pozory normalności, jakoby wakacyjny mężczyzna szedł sobie z
ukochaną w towarzystwie kumpli. Ale ja wiedziałem, że owa trójka drani prowadziła
zakładnika i gra wkracza w decydującą, niebezpieczną fazę. Zresztą nie musieli wcale
zachowywać nadmiernej ostrożności, na molo bowiem nie kręciło się wielu żeglarzy.
Jedynie na pobliskiej plaży turyści obnażali swoje blade ciała przed porannym,
kwietniowym słońcem, stojącym nisko nad cieśniną, więc w tamtym kierunku zwracali
twarze. Mój plan natychmiastowej ewakuacji z przystani diabli wzięli! Musiałbym na
nich wpaść na molo albo wskoczyć do morza.
Wróciłem na jacht. Gdyby udało mi się uciec, wtedy może dotarłbym do Nordby,
lecz oni dopłynęliby tam szybciej. Zresztą ucieczka nie wchodziła już w rachubę.

123
Miałem się dać zauważyć? Goniliby mnie, dorwali (w gumowcach daleko bym im nie
uciekł), a wtedy nie tylko mój los, ale i Merkury byłby zagrożony.
Ukrywszy się znowu w forpiku mogłem być blisko wrogów, podsłuchać o czym
rozmawiają i mieć oko na dziewczynę.
Przez kajutę dziobową wszedłem do forpiku i zamknąłem się od wewnątrz.
Czekałem w znajomej i dusznej ciemnicy. Po minucie weszli na pokład, przeszli
nade mną z łoskotem, potem przez kokpit zeszli do mesy. Tam zakneblowali
natychmiast Merkury, bo przedtem wrzeszczała na nich, a nagle zamilkła.
Mężczyźni rozmawiali, ale odgłos pracującego silnika zagłuszał ich słowa. Potem
zdjęli cumę, kręcili się po pokładzie i poczułem, że „Matrix” odbija od molo.
Płynęliśmy.
Mężczyźni rozmawiali w mesie. Nie słyszałem wyraźnie ich słów, więc
postanowiłem opuścić moją kryjówkę. W kajucie dziobowej stanąłem przy drzwiach
prowadzących do mesy i nasłuchiwałem. Szybko się przekonałem, że straciłem szansę
na zdemaskowanie Ekscelencji, ten bowiem po krótkiej naradzie i wydaniu rozkazów
swoim ludziom, odpłynął do swojej kryjówki razem z Hugonem. Trzech najbardziej
zaprawionych w bojach ludzi pod dowództwem Andreasa miało popłynąć do Nordby i
tam przygotować zasadzkę na ludzi Bjoerna.
- Na kempingu będzie na nas czekał chłopak - mówił Andreas. - Zawiezie nas pod
kościół. Pamiętajcie, podajemy się za agentów służb specjalnych. Nie podjedziemy
samochodem pod sam kościół. Zatrzymamy się w pobliżu. Mike zostanie ze
smarkaczem, żeby ten nie narobił kłopotów, a ja z Marko zakradniemy się pod kościół.
- A co z dziewczyną? - zapytał Mike.
- Zostawimy ją związaną i zakneblowaną na łodzi. Dla pewności przywiążemy ją
solidnie do twojego łóżka, Mike.
Merkury jęknęła.
- Cicho, dziewczyno - zbeształ ją Andreas. - Przecież masz założony knebel. Siedź
cicho, a będę dla ciebie miły.
- Nie pomyślałeś, Andreas - wtrącił się Marko - że ta Polka zna nasze twarze i jak już
będzie po wszystkim, poda nasze rysopisy. Będziemy spaleni.
- Właśnie - poparł go Mike. - Ekscelencja nie pokazał swojej twarzy na tamtej łodzi i
jest w miarę bezpieczny. Wiem tylko tyle, że to facet. Nawet nie umiałbym go
scharakteryzować, bo mówił do nas, stojąc za naszymi plecami.
- Dziewczyna nie może mu zaszkodzić. No, ale nam, chłopaki? Nie chcę być przez
całe życie ścigany przez Interpol.
- Zgoda, panowie - bąknął Andreas. - Ale nie zapadła jeszcze decyzja w sprawie
Polki. Musimy wykonać zadanie i tylko to się teraz liczy. Po to nas wynajęto.
Dziewczynę zostawcie mnie.
- A my?
- Jak już odzyskamy cenne dokumenty, Ekscelencja, zagwarantuje każdemu z nas
dostatnie życie. Musimy tylko dobrze wykonać ostatnią misję. Uciekniemy do
Urugwaju, gdzie zajmą się nami odpowiedni ludzie z „Hinterlassenschaft”. Słuchajcie,
nasi poprzednicy przez kilkadziesiąt lat szukali tych skrzyń i dokumentów. I co? Nie
mieli szczęścia. Udało się je namierzyć dopiero nam, choć na morzu straciłem
kilkanaście lat, szukając tego okrętu. Pracowałem dla osiemnastu towarzystw morskich
124
i ekip poszukiwaczy wraków. Ale to wszystko dla tej jednej, cholernej łodzi, bo ona
jest cenniejsza niż całe złoto w bankach szwajcarskich. Jesteśmy już blisko celu.
Jesteśmy członkami jednej z najbardziej tajnych i elitarnych organizacji, która działa
nie tylko dla zysku, ale w imię lepszych czasów. Panowie, te czasy nadejdą.
Pamiętajcie, że jesteśmy spadkobiercami Trzeciej Rzeszy.
- Czy ojciec Ekscelencji służył w SS? - zapytał Mike.
- Pracował dla samej „Ahnenerbe”. Znał Himmlera. Więcej nie mogę wam
powiedzieć.
- Kiedy do nas mówił - dodał Mike - po plecach przechodziły mi ciarki.
- Ten człowiek nie wygląda na tego, kim jest. Ale zapewniam was, że posunąłby się
nawet do zbrodni, gdyby któremuś z nas przyszła do głowy ochota wycofać się albo na
przykład zdradzić organizację.
Treść tej rozmowy była szokująca. Moje wcześniejsze przypuszczenia na temat
rodowodu projektu „Chronos” i działalności „Ahnenerbe” okazały się słuszne, tyle że
nigdy bym nie przypuszczał, że szajka Ekscelencji to spadkobiercy tamtej historycznej
już organizacji. „Hinterlassenschaft” znaczyło po niemiecku „dziedzictwo” lub
„spadek” i wyraźnie nazwa ta nawiązywała znaczeniowo do tamtej organizacji z
czasów wojny, to jest „Niemieckiego Dziedzictwa Przodków”, legendarnego
stowarzyszenie badań nad pradziejami spuścizny duchowej. Jaki cel przyświecał tym
ludziom i kto ich opłacał? Dawni esesmani, którym udało się uciec z Europy do
Ameryki Pomocnej? Ich spadkobiercy? O jakim lepszych czasach mówił Andreas? I co
znajdowało się w ołowianych skrzyniach we wraku U-Boota?
Obleciał mnie strach i na czole pojawił się zimny pot, podejrzenia zaś podrzucały
mojej wyobraźni najbardziej niestworzone wyjaśnienia.
„I pomyśleć, że jachtem z ciemnozieloną sterówką płynie syn dobrego znajomego
Heinricha Himmlera” - myślałem. „Ekscelencja! Jeśli teraz nie śnię, to jestem
świadkiem akcji przygotowanej przez supertajną organizację, ludzi nazywającymi
siebie spadkobiercami elitarnej organizacji kierowanej kiedyś przez samego
Reichsführera. Te wszystkie sensacyjne spekulacje o esesmańskich uciekinierach w
Ameryce Południowej i planowanym przez nich odrodzeniu Rzeszy są prawdą. Te
rzekome superwynalazki nazistowskich naukowców nie są historyjkami żądnych
sensacji pismaków? Silniki antygrawitacyjne objęte projektem »Chronos«! Nie do
wiary! I to wszystko za sprawą U-2331 spoczywającego na dnie oceanu. Tu chodzi
raczej o mapę z U-Boota i dokumenty, które wskazują miejsce ukrycia jakiejś cennej
przesyłki. Skrzynie z U-Boota zostaną niedługo wydobyte na powierzchnię przez
Toralfa Jorgensena i trudno będzie ludziom Ekscelencji je przechwycić. Wynika z tego,
że dokumenty, o których wspominał Andreas są cenniejsze od skrzyń”.
Musiałem zmykać do forpiku, gdyż mężczyźni postanowili przenieść Merkury do
kajuty dziobowej. Uwiązali ją do łóżka, uspokajając mało wybrednymi zwrotami
(nawet Marko przestał być dżentelmenem), a ona wciąż jęczała i jęczała. Solidnie ją
wystraszyli.
Kiedy jacht przybił do jakiejś przystani, żeglarze „Matrixa” przygotowali się do
zejścia na ląd.
- Idziemy! - krzyknął Andreas.

125
Słyszałem, jak się oddalają, więc nie czekając chwili dłużej wypadłem z forpiku do
kajuty. Nie muszę dodawać, że zdziwienie Merkury moim nagłym wejściem było
przeogromne. Z początku nie od razu mnie rozpoznała. A kiedy już zrozumiała, że
osobnik w płaszczu to przyjaciel, a nie wróg, w jej załzawionych, wystraszonych
oczach zapłonęła radość. Zdjąłem knebel z jej ust i zacząłem rozwiązywać supły
krępujących ją więzów.
- Paweł - wyszeptała zbolałym głosem. - To ty. Ty jesteś Mścicielem!
Uwolniłem ją. Padła w moje ramiona wykończona, więc przytuliłem ją całą drżącą
ze strachu.
- Dziękuję - powtarzała. - Dziękuję. A wiesz... wiesz, że nie wiedziałam, kto będzie
Mścicielem? Nie widziałam jego twarzy... nie wiedziałam, że to ty! Paweł, jak ja się
cieszę.
Mnie też garnęła radość. Zdaje się, że uratowałem Merkury życie.

126
ROZDZIAŁ JEDENASTY
DROGA DO NORDBY * KOLEJNY WIĘZIEŃ EKSCELENCJI * KŁAMCA ELKJAR *
Z PASTOREM W DRODZE DO LANGOR * CIA I STOŻEK Z OŚMIOMA CYFRAMI *
O MISTYFIKACJI NA PARAFII SAMOTNY KOŚCIÓŁ NAD BRZEGIEM FIORDU *
W PUŁAPCE ODKRYWAMY KOLEJNE CEGIEŁKI PRAWDY * TAJNA MISJA U-
BOOTA MAPA Z KAJUTY OBERSTEUERMANNA * UCIECZKA ANDREASA I
STRZAŁY POD KOŚCIOŁEM * NINA PRZYCHODZI NAM Z ODSIECZĄ *
PRAWDZIWY LORD WYKOPUJE DOKUMENTY * NA POSTERUNKU *
ZNIKNIĘCIE TORALFA JORGENSENA * PLAN BJOERNA I PODSTĘPNY LORD *
MERKURY WSKAZUJE ENDELAVE
„Matrix” kotwiczył na płytkiej wodzie przy piaszczystej plaży, za którą zaczynał się
łagodny, trawiasty klif biegnący ku samemu przylądkowi Issehoved.
Na samym jego szczycie, między rzadkimi sosnami turyści rozbili namioty, a nieco
dalej na południe ulokował się duży kemping. Wiedziałem z mapy, że dopłynęliśmy do
jednego z najbardziej popularnych miejsc wypoczynkowych na Samso - kempingu
Klitgard. Było tutaj wszystko co potrzeba do dobrego odpoczynku - białe plaże,
wzgórza Nordby z cudownym widokiem na czyste morze, liczne wąwozy i rzadkie lasy
oraz sąsiadujące z kempingiem pola uprawne.
Szliśmy pokładem „Matrixa” ku niewielkiemu pomostowi, przy którym łódź
zakotwiczyła, przeznaczonemu w lecie dla turystycznych wypożyczalni. Nie
zastanawiając się długo wybraliśmy drogę jednym z wąwozów ku wnętrzu wyspy.
Należało jak najszybciej dotrzeć do pobliskiego Nordby, a zatem musieliśmy
pokonać ponad kilometrowy dystans. Zrezygnowaliśmy nawet z zawiadomienia policji
z kempingu, tak bardzo zależało nam na czasie. Dodam, że wystrojona w bursztynową
biżuterię Merkury była ubrana w lnianą, bordową suknię sięgającą niemal do ziemi, ja
zaś paradowałem po wyspie w sztormiaku i gumowcach. Niezła z nas była para!
W czasie drogi dziewczyna szybko relacjonowała ostatnie wydarzenia na
Bornholmie i na Samso.
- Zaraz po wylądowaniu w Ronne - niemal krzyczała podekscytowana sytuacją -
pojechałam wehikułem na przystań, przy której stał podany przez ciebie hotel.
Chciałam sprawdzić, czy pasujące do twojego opisu typki nie wynajęły przypadkiem
łodzi. Jak tylko przyuważyłam tych dwóch, wiedziałam, że to oni. A potem oni mnie
zaskoczyli. Wszystko przez ten wasz pokraczny samochód, jeśli to w ogóle można
nazwać samochodem!
- Co dalej? - zmieniłem temat.
- Szybko zmienili plany - kontynuowała opowieść. - Stracili zainteresowanie łodzią i
Bornholmem. Powiedzieli, że jeśli narobię im „smrodu”, to oni zrobią mi coś złego.
Podstępem wydobyli ze mnie informacje, kim jestem. Wsiedliśmy w pierwszy lepszy
samolot i polecieliśmy na jakąś wyspę, ale nie na tę tutaj. Gdzieś w pobliżu jest inne
lotnisko. Tam czekała na nas wynajęta łódź.
- Ta z ciemnozieloną sterówką?
- Może i tak, nie rozejrzałam się dobrze. Tam ktoś był na tej łodzi. Jakiś tajemniczy
facet, mówiący po niemiecku i norwesku.
- To Ekscelencja!

127
- A wiesz, że po sposobie, w jaki tamci się do niego zwracali, wnioskuję że to był
ktoś ważny? Roztaczał wokół siebie silne pole, burzył moje myśli i wzbudzał
irracjonalne emocje. To doskonałe medium, ale zły człowiek. Bardzo zły, Pawle.
Opowiedziałem jej, kim byli Ekscelencja i jego ludzie. Merkury wystraszyła się tak
bardzo mojej fantastycznie brzmiącej wersji o spadkobiercach nazistowskiej
„Ahnenerbe”, że stanęła wśród szczerego pola ze zdumieniem dziecka wyrytym na
twarzy.
- W co my się wpakowaliśmy? - jęknęła. - Ja chcę do domu.
- Z Nordby zadzwonimy na policję - obiecałem jej. - Mów, co jeszcze zauważyłaś na
tej łodzi?
- Dużo gadali, naradzali się, wyczułam niezdrową atmosferę. Ja także napsułam im
krwi opowieścią o Mścicielu.
- Podobno przycisnęli cię do muru i wymyśliłaś jakąś bajeczkę o cennym
przedmiocie ukrytym w innym kościele, nie tym w Nordby.
- To nie bajeczka! To prawda. Myślałam, że jak im zdradzę ten sekret, to mnie
puszczą.
Wzruszyłem ramionami, nie przeczuwając, że Merkury wiedziała o przedmiocie
poszukiwanym przez gangsterów więcej niż ktokolwiek zamieszany w tę sprawę.
- Aha, jeszcze jedno - złapała, mnie za łokieć. - Tam na tej łodzi przebywał ktoś
jeszcze.
- Kolejny łobuz? To Hugo!
- Nie, ktoś trzeci. Trzymali go w innej kajucie. Ale nie wiem, kto to. To chyba
kolejny ich zakładnik.
Nie udało nam się już więcej porozmawiać, bo oto dotarliśmy na skraj Nordby.
Urocza wieś nie potrafiła złagodzić w nas strachu. Nie interesowały mnie wówczas
piękne strzechy starych chałup, kameralne uliczki i spokój czający się przy każdym
obejściu. Znaleźliśmy się na terytorium wroga i należało zachować jak najdalej
posunięte środki ostrożności. Zaraz napotkaliśmy pierwszy działający automat, ale
żadne z nas nie miało drobnych. Nici z telefonu!
- Chodź - pociągnąłem jaku parafii. - Pójdźmy najpierw tam.
Wbrew zdrowemu rozsądkowi i pomimo grożącego nam niebezpieczeństwa, byłem
zdeterminowany tam pójść. Tak bardzo byłem ciekawy finału tej historii.
- Andreas i Marko przyjechali tutaj samochodem miejscowego chłopaka -
odezwałem się. - To nieświadomy niczego młody człowiek o imieniu Thomas.
Szukajmy wzrokiem wiekowego forda.
Szybko dotarliśmy pod parafię, ale pierwsze co nas zaintrygowało na miejscu to
spokój panujący wokół biało otynkowanej świątyni i między alejkami równo
przystrzyżonych żywopłotów. Poznałem szpaler drzew, zza którymi stał budynek
mieszkalny pastora. Pamiętałem to miejsce z niedawnej nocnej wyprawy, tyle że teraz,
za dnia, to miejsce wyglądało inaczej. Zaskoczył mnie nie tyle tutejszy spokój i
sielankowa atmosfera jakby przeniesiona z idyllicznych obrazków, co obecność
chudego ogrodnika Elkjara przycinającego żywopłot przy kościele.
Nigdzie nie zauważyliśmy kręcących się ludzi ani forda.
- Co tutaj jest grane? - mruknąłem.

128
Ogrodnik wyprostował się, usłyszawszy chrzęst żwiru za sobą i na nasz widok
upuścił z rąk sekator. Rozpoznał mnie, a mój przedziwny ubiór dodatkowo wzmocnił w
nim uczucie strachu.
- Dzień dobry panu - posłałem mu uśmiech. - Poznaje mnie pan?
- Tak. Ale mnie pan wystraszył - schylił się po sekator. - Ten dziwny strój...
- Czego się pan boi? - zapytałem.
- Ja? Niczego, ale zamyśliłem się i nagle usłyszałem wasze kroki.
- Spodziewał się pan kogoś innego?
- Nie.
Unikał mojego wzroku.
- Jest pan pewny? Przed chwilą podjechał tu samochód z bardzo groźnymi
osobnikami. Bardziej niż się panu wydaje. Wcześniej myszkowali tu ci sami ludzie,
którzy kiedyś pana zamknęli w spiżarni. Jeden niski i dwóch dużych. Nie pamięta pan?
Dzwonili z telefonu pastora na Bornholm do Ronne. Ale musi pan wiedzieć, że tych
trzech jest mniej groźnych od tych dwóch.
- Tak? - zerknął na mnie przelotnie. - A pan koleguje się przecież z tymi dwoma
najgroźniejszymi. Zresztą było was wtedy więcej.
- Nasze drogi się rozeszły. To źli ludzie, poza mną i Niną Jorgensen. Wiem, że
dwóch ludzi, z którymi odwiedziłem ostatnio waszą parafię przyjechało tu
samochodem osobowym. Dosłownie kwadrans przed nami, nie więcej.
- Samochód? - rozglądał się dookoła siebie. - żadnego forda nie widziałem.
- Skąd pan wie, że chodzi o forda? - zmrużyłem chytrze oczy.
Miałem dość kłamstw. Ten człowiek nie umiał wcale kłamać. Ogrodnik Elkjar
oszukał nas już wcześniej sterroryzowany przez ekipę Bjoerna, lecz nadal nie mówił
prawdy. Czyżby tym razem Andreas z Marko go nastraszyli? Czy może nadal chronił
Bjoerna?
- Znowu pan oszukuje - oświadczyłem spokojnym głosem. - I to nie spodoba się
Bogu. Trafi pan do piekła, Elkjarze. Muszę porozmawiać z pastorem. Koniecznie.
Straci pan pracę i wszyscy ludzie na Samso będą pana wytykać palcami.
Ogrodnik przełknął ślinę i otarł pot z czoła. Słońce ostro grzało, ale to nie ono było
powodem jego nadmiernego pocenia się. Ten człowiek panicznie się czegoś bał.
- Pani jest nowa - zerknął na Merkury i znowu na mnie. - Już pan nie jest z tamtą
Norweżką?
- To Paulina - przedstawiłem stojącą u mego boku dziewczynę. - To moja
współpracowniczka z Polski. Jest detektywem pracującym dla Ministerstwa Kultury i
Sztuki w Warszawie.
- Chodźcie - szepnął Elkjar i wskazał głową budynek mieszkamy. - Pogadacie z
samym pastorem. On o wszystkim wie. Wiedział od samego początku.
Usiedliśmy w tej samej kuchni co poprzednim razem, tylko że stół był idealnie
wysprzątany i nic na nim nie stało. Elkjar zniknął wewnątrz domu, ale zaraz wrócił w
towarzystwie niskiego i krępego pastora, ubranego w zwykłe ogrodniczki i T-shirt.
Jego twarz wyrażała wielkie napięcie i strach, lecz zarazem Zżerała go ciekawość. Nie
podał nam ręki.
- Czy może się pan jakoś wylegitymować? - zwrócił się do mnie. - Chciałbym
wiedzieć, że rozmawiam z właściwym człowiekiem.
129
- Nie mam przy sobie legitymacji - popatrzyłem mu głęboko w oczy - ale czy
uspokoi pana mój telefon na policję?
Widzieliśmy wyraźnie, jak pastor i jego ogrodnik odetchnęli z ulgą.
Siedzieliśmy w samochodzie pastora i kierowaliśmy się na południe wyspy do
odległego o dwadzieścia kilometrów Brundby. Cały czas miałem na sobie ten okropny
gumowy płaszcz, w którym niemiłosiernie się pociłem, ale nie zwracałem uwagi na
takie drobiazgi. Liczyło się teraz to, żeby jak najszybciej dotrzeć do Langor i
przeszkodzić Andreasowi w rozprawieniu się z ekipą Bjoerna. Policja na Samso została
już zawiadomiona, ale chcieliśmy w jakiś sposób zaznaczyć nasz udział w schwytaniu
groźnej szajki, choć nawiasem mówiąc tutejsi stróże prawa nie dysponowali wielką
siłą.
- Człowiek o imieniu Bjoern podał się za agenta CIA - opowiadał pastor, prowadząc
samochód przez urocze pola tonące w złotych promieniach słońca.
Kiedy tu przybyłem, wiatr hulał po wyspie i stalowe niebo nisko wisiało nad ziemią
oraz wzburzonym morzem. Teraz było inaczej w każdym sensie. Właśnie
pokonywaliśmy zielone łąki łagodnych wzniesień, za którymi po obu stronach
wąskiego asfaltu rozciągało się aż po brzegi Jutlandii niebieskie morze. Za Marup
droga biegła malowniczo nad samym niemal zachodnim brzegiem wąskiego przegubu
wyspy, lecz na najbliższym skrzyżowaniu skręciliśmy na wschód ku bajkowej zatoczce
ograniczonej od południa mierzeją Besser, z kameralnie położoną przystanią Langor na
pomocny. To tam spędziłem pierwszą noc na Samso.
- Miał legitymację i twierdził, że niebawem odwiedzą mnie groźni ludzie -
opowiadał dalej pastor. - Ten Bjoern twierdził, że w kościele w Nordby znajdują się
jakieś cenne dokumenty z okresu drugiej wojny światowej. Szukał kościoła na Samso i
z jego ustaleń wynikało, że musi to być kościół w tej części wyspy. Miał starą mapę,
mocno zniszczoną, na której widziałem rysunek wyspy i symbol krzyża, tylko że nie
było tam żadnej nazwy miejscowości. Obok krzyża dorysowano jeszcze jeden
szczególny rysunek. Stożek i osiem cyfr. „ 1879-1937”. Tego stożka i cyfr szukali
właśnie w kościołach. Ale ja im podpowiedziałem, że tu nie chodzi o kościół, a raczej o
cmentarz. O pomnik w kształcie stożka, z wyrytą na nim datą urodzin i śmierci
nieboszczyka. U mnie w Nordby nie ma takiego pomnika. W rachubę wchodziły zatem
cmentarze przy kościołach w Orby, od którego zaczęli poszukiwania, dalej w Besser i
Langor. Pozostałe nie wchodziły w rachubę z powodu położenia, gdyż rysunek na
mapie wyraźnie wskazywał na wschodnie wybrzeże Samso. Parafia w Langor jest
usytuowana podobnie jak Nordby blisko wschodniego wybrzeża. Można uznać, że
człowiek, który zaznaczył krzyż i ten znak na konturze Samso, miał na myśli Langor,
ale zrobił to niedokładnie. Jak mi powiedział ten Bjoern, mapę sporządzono w łodzi
podwodnej, odręcznie. Można łatwo wziąć jeden kościół za drugi. Zostaje jeszcze ten
w Brassen. Tylko że pomnik w kształcie stożka z datami 1879-1937 znajduje się w
Langor. Marynarzowi niemieckiego U-Boota, który sporządził mapę, chodziło więc o
najbardziej wysunięty na wschód miejscowy kościół, położony najbliżej brzegu morza.
To łatwa zagadka, kiedy się już wie co oznaczają cyferki i stożek, ale autor mapy
umieścił je nieprecyzyjnie, dlatego Bjoern miał problem z szybką lokalizacją
właściwego miejsca.
„Z pastora byłby niezły detektyw” - pomyślałem z uznaniem.
130
- Bjoern obdarzył pana dużym zaufaniem, pastorze - odezwałem się. - Pomagał mu
pan?
- Bo on naprawdę jest z CIA.
I raz jeszcze opowiedział, jak było. Przyszło ich trzech, Bjoern, wąsacz Roland i
młody blondyn. O Jorgenie Jorgensenie pastor nic nie wiedział, tamci zaś nie
wspomnieli o nim nawet słowem. Za to od razu wyłuszczyli sprawę, ostrzegając go
przed grupą dowodzoną przez niejakiego Andreasa. Bjoern był pewien, że Andreas
będzie o nich pytał i nie cofnie się przed żadnym szalbierstwem dla odnalezienia
cennej rzeczy ukrytej przez Niemców pod koniec wojny. Prosił o dyskrecję i
współpracę. A zatem związanie ogrodnika Elkjara w spiżarni było jedynie podstępem
mającym nas zmylić i wysłać na Bornholm, by oni tutaj, na Samso, mogli w spokoju
zakończyć poszukiwania. To dlatego ogrodnik nie był zbyt mocno związany. Nie
zadzwonił też do pastora, tłumacząc się, że nie chce mu przerywać partyjki brydża.
Teraz tamto wyjaśnienie starego Elkjara wydawało mi się naciągane, ale wtedy
wszyscy mu uwierzyliśmy. Nawet w to, że nie warto zawiadamiać policji. No, ale
policja była ostatnią instytucją, z którą chciałby mieć do czynienia Andreas. Nikomu
jakoś nie chciało się zawiadamiać stróżów prawa. Jeśli Bjoern był naprawdę agentem
CIA, to on także działał nieoficjalnie.
Pastor i jego ogrodnik nie wiedzieli, że Bjoern zdradził się swoją obecnością na tej
wyspie, płacąc w Brundby kartą kredytową Jorgena Jorgensena. Nasza grupa
„poszukiwaczy” została przedstawiona jako groźna banda, której należy za wszelką
cenę przeszkodzić w znalezieniu skarbu. To dlatego ogrodnik Elkjar tak bardzo się nas
bał. Reasumując, Bjoern zorientowawszy się, że depczemy mu po piętach, wysłał nas
na Bałtyk. Jego fortel się powiódł. Popłynęliśmy na wschód, by on mógł spokojnie
myszkować po miejscowych kościołach (w tym celu sprytny Bjoern wybrał numer
telefoniczny hotelu w Ronne, przewidując, że ktoś z nas włączy funkcję „redial” w
aparacie pastora). Niestety, zauważył ich na Samso nieświadomy powagi sytuacji
Thomas jeżdżący fordem i dał cynk Andreasowi.
- Przyszli dwadzieścia minut przed wami, ale nie zastali Bjoerna - mruknął
niezadowolony pastor. - Niestety, musiałem temu Andreasowi powiedzieć, gdzie
przebywa Bjoern ze swoimi kolegami. Mieli pistolet i powiedzieli, że zabiją nas i
przypadkowych parafian, ale jak im zdradzimy, dokąd udał się Bjoern, to nikomu nic
nie zrobią.
- Uwierzył im pan? - zapytała Merkury.
- A pani by nie uwierzyła? - żachnął się. - Czy miałem powód wierzyć Bjoernowi, że
jest z CIA? Może. Tylko że ten Andreas także pokazał mi jakąś legitymację?
Twierdził, że to on działa w służbach specjalnych, a Bjoern tylko podaje się za agenta
CIA. Już wszystko zaczęło mi się mącić w głowie. Wszyscy nas oszukują. Będą się
smażyć za to w piekle.
Nie naciskałem więcej na pastora, bo stało się jasne, że zdradził miejsce pobytu
Bjoerna w Langor trochę ze strachu, a trochę ze zwykłej dezorientacji. Niewielu
potrafiłoby połapać się w niuansach tej historii. Przecież nawet ja nie wiedziałem
jeszcze wtedy who is who?
- Żałuję jedynie, że nie zadzwoniłem od razu na policję, jak tylko ten Andreas
odjechał fordem z tymi dwoma - odezwał się pastor. - Na szczęście pan tu przybył i
131
zaproponował to, co ja sam powinienem był zrobić dwadzieścia minut wcześniej.
Dlatego panu uwierzyłem i mu pomagam. Od dawna nie widziałem pistoletu na oczy.
Proszę o wybaczenie.
Było mu głupio, że stracił odwagę, więc daliśmy spokój temu człowiekowi. I oto
droga przybliżyła się do zatoki i biegła już nad samym brzegiem północnego półwyspu.
Jechałem już tędy zaraz po przybyciu na Samso, lecz wtedy była wietrzna noc i nie
mogłem podziwiać malowniczych wysepek rozrzuconych po szerokiej zatoczce.
Langor leżało niecałe dwa kilometry dalej na wschód, na końcu bliższego z dwóch
cypli. Tutejszy kościół - podobnie jak pozostałe świątynie na wyspie - leżał w pewnym
oddaleniu od osady. Stał samotnie przy drodze, na małym wzniesieniu. Mała,
otynkowana na biało budowla z czerwoną dachówką. Serca zabiły nam mocniej.
Kościół sprawiał wrażenie opuszczonego. Gdyby nie asfalt prowadzący na przystań
w Langor, byłby obiektem zapomnianym. Lecz był to spokój pozorny.
Pierwszym sygnałem, który zburzył idylliczny obrazek leżącego nad brzegiem zatoki
kościółka był porzucony policyjny samochód zaparkowany przed niską bramą
prowadzącą na pochyły teren parafii. W środku pojazdu z szeroko otwartymi drzwiami
nie było nikogo. Natomiast ford stał dalej na poboczu, między drzewami, z których
roztaczał się widok na zielone, nieruchome wysepki fiordu.
Wokoło nie było żywej duszy, zdawało się, że nawet ptaki ciszej śpiewają, jedynie
otwarte drzwi kościoła zapraszały wiernych do chłodnego wnętrza.
Weszliśmy na teren parafii, zerkając przełomie na niewielki przykościelny cmentarz
złożony z samych kamiennych pomników. Szliśmy ku białej budowli, nad której
drzwiami widniało okrągłe okienko z ramkami w kształcie krzyża. Panował tu idealny
spokój, chociaż liście drzew stojących za kościołem cicho szumiały.
Zachowywaliśmy ostrożność, ale nie na wiele się ona zdała. Ledwo wsunęliśmy
nasze głowy do chłodnego wnętrza kościoła, gdy z boku, z cienia wystrzeliła ręka
uzbrojona w berettę.
- Włazić do środka! - wrzasnął trzymający pistolet Andreas.
Zaraz wyszli z ukrycia kolejni przeciwnicy: Marko i Mike.
- Co za spotkanie - mruknął Andreas. - Nasza słowiańska jasnowidzka i nadwiślański
Mściciel! Ha, ha, ha! I pan pastor z Nordby we własnej osobie. No proszę, co za ekipa.
Zapraszam państwa do środka. Nie wykręćcie mi tylko żadnego numeru, bo to się
marnie skończy. Dla was i zakładników. No, jazda, panie Mściciel!
Popchnął mnie brutalnie w plecy, aż o mało nie upadłem.
- Jakim cudem on tutaj jest? - Marko szeptał do Mike'a, całkowicie zaskoczony moją
obecnością. - Zobacz, ma twój sztormiak na sobie. - To złodziej. I dziewczynę nam
ukradł.
- Cicho już - warknął Andreas. - Zaraz się wszystkiego dowiemy.
Pastor wyraźnie pobladł, a kiedy ujrzeliśmy leżących na zimnej posadzce
związanych ludzi, strach obleciał nas wszystkich. Między ławkami rzucono kilka osób
i kiedy zbliżyliśmy się nawą do pierwszych rzędów, nasze zdziwienie sięgnęło zenitu.
Na podłodze leżeli związani, oprócz chłopaka Thomasa, dwaj umundurowani
mężczyźni. Byli solidnie skrępowani i wystraszeni. Jednakże w dalszym rzędzie
między ławkami dostrzegłem dwóch kolejnych zakładników. Obaj byli porządnie
zarośnięci. Pierwszym był przysadzisty blondyn i od razu wiedziałem, że to Bjoern.
132
Jego kompan z wąsami miał znajomą twarz. I tu osłupiałem najbardziej. Dosłownie
zdębiałem. Znałem bowiem owego rosłego blondyna z ciemnym, trochę za dużym
wąsem, zwanego podobno Rolandem. Ale to nie był żaden Roland, a Jorgen Jorgensen
we własnej osobie! Człowiek, którego bezskutecznie szukałem od kilku dni na
duńskich wyspach.
- Paweł - wyszeptał. - Nareszcie!
- Jorgen - uśmiechnąłem się blado. - Nie do twarzy ci z wąsami.
- To kamuflaż.
- I to niezły - przyznałem. - Kto by pomyślał, że wąsacz Roland jest poszukiwanym
Jorgenem Jorgensenem.
- Ano właśnie, o to chodziło!
- Gdyby nie zapłacił kartą kredytową w Brundby - wtrącił się Bjoern - ta
charakteryzacja nie byłaby wcale potrzebna.
- Nie miałem grosza przy sobie - jęknął Jorgen. - Zapomniałem się. Nie mogłem ci
też do końca ufać, Bjoern. Każdy może podać się za agenta CIA. Nie ufałem ci jeszcze
w Lerwick, dlatego zawiadomiłem Pana Samochodzika. Wiem, że założono mi
podsłuch na komórkę, więc wysłałem list faksem.
- Cicho już, Jorgen! - warknął na niego Andreas. - To nie telewizyjny talk-show!
- To ty się zamknij, zdrajco! - Jorgen wyszczerzył zęby w nienawistnym grymasie. -
Miałem cię za przyjaciela. Pływaliśmy na najnowocześniejszym na świecie kutrze
„Viking” od kilku lat, a ty okazałeś się zwykłym złodziejaszkiem.
- Mylisz się, Jorgen - wtrąciłem się. - Andreas i jego zespół to nie zwykli złodzieje.
To zorganizowana banda dowodzona przez groźnego człowieka o pseudonimie
Ekscelencja.
Przez chwilę wewnątrz kościoła zapanowała grobowa cisza. Andreas podszedł do
mnie cicho i osłupiały patrzył w moje oczy. Pozostali przeciwnicy również podeszli do
mnie. Zerknąłem na wystraszoną Merkury i posłałem jej twarde i uspokajające
spojrzenie.
- Skąd to wiesz? - wychrypiał Andreas.
- Wiem i już.
- Ty, facet - Mike podniósł głos. - Nie podskakuj.
- Andreas wkupił się w łaski Jorgena, żeby mieć do dyspozycji jego pieniądze i
sprzęt. Wcześniej wynajmowali cię różni ludzi, towarzystwa poszukiwaczy wraków,
nie wiedząc, że to ty ich wybierałeś, bo od lat szukacie cennej przesyłki, która nigdy
nie dotarła do Urugwaju. Wybór Jorgena Jorgensena był twoim największym
osiągnięciem w długoletniej działalności w waszej tajnej organizacji. Zostałeś
asystentem znanego poszukiwacza wraków i dziwnym zrządzeniem losu Jorgen od lat
nie wypłynął poza Szetlandy.
- To prawda - mruknął Norweg.
- Mów dalej - kiwnął na mnie Andreas.
- Jorgen był manipulowany - kontynuowałem. - Wiedział, że szuka wraków na dnie
morza, ale nie wiedział, że faktycznie Andreasowi chodzi o niemiecki U-Boot z czasów
wojny. Wyremontowany okręt typu XXIII.
- Mylisz się - zarechotał Marko. - Chodziło o tajną łódź typu XXI, a U-2331 tylko
mu towarzyszył do cieśniny Samso Baelt.
133
- To jakim cudem U-2331 znalazł się w pobliżu Szetlandów na Atlantyku? -
zapytałem.
- To proste - wtrącił swoje trzy grosze Bjoern. - Łódź typu XXI o
niezarejestrowanym symbolu U-4713 miała do wykonania tajną misję w ostatnich
dniach wojny. Wypłynęła z Gdyni pod koniec marca z ołowianymi skrzyniami w
ładowni i innym cennym sprzętem. Największy jednak skarb trzymał jeden z oficerów
wywiadu znajdujących się na tym okręcie. Była to dokumentacja dotycząca tajnej
broni. W Świnoujściu dołączyła do niego łódź U-2331, która miała go pilotować aż do
granic Bałtyku z Morzem Północnym. Jako mniejsza i cicha jednostka patrolowa. Pech
chciał, że awaria U-4713 uniemożliwiła dalszy rejs. Tajny okręt poszedł na dno w
okolicach Samso, a tylko część cennego ładunku przeniesiono w pośpiechu na U-2331.
Niewykluczone, że część macierzystej załogi zamordowano i zastąpiono
wyszkolonymi agentami z U-4713. Bo powodzenie misji było ważniejsze niż życie
kilkunastu marynarzy z łodzi patrolowej. W ten oto sposób po kilkudniowym i
nieprzewidzianym opóźnieniu, okręt U-2331 skierował się ku cieśninom bałtyckim i
dalej przez Morze Północne wypłynął na Atlantyk. Nie dotarł jednak do Urugwaju,
gdyż niespodziewanie zatonął na dnie oceanu. Prawdopodobnie w wyniku sabotażu
jednego z członków załogi, kogoś powiązanego z innym sabotażystą, który zginął na
Samso.
- O czym ty mówisz, synu? - zdziwił się pastor.
Pozostali świadkowie tej rozmowy, nie wyłączając policjantów i miejscowego
chłopaka, zamienili się w słuch.
- O tajnej niemieckiej misji objętej programem „Chronos” - dodałem.
- Tak - skinął głową Bjoern. - Amerykańskie służby wywiadowcze działające w
ramach operacji „Paperclip” wiedziały o tej misji, lecz miejsce zatonięcia obu
niemieckich łodzi podwodnych było nieznane. Od kilku lat udało się wytropić kilku
członków pewnej nazistowskiej organizacji, dowodzonej przez niejakiego Ekscelencję,
a trop do niego wiódł przez obecnego tu Andreasa, wnuka niemieckiego esesmana.
Obserwowaliśmy w ostatnich tygodniach jego poczynania i w końcowym etapie
działań pojawiłem się w ekipie Jorgena jako dodatkowy nurek. Ja i Peter. Zmieniliśmy
dwóch chorych na biegunkę ludzi Jorgena.
- Dosypaliście im do jedzenia jakiegoś świństwa - uzupełnił Jorgen.
- Nie, są inne metody, żeby zatruć delikwenta. Dosypywanie do pokarmu środków
farmakologicznych to już dzisiaj prehistoria, choć czasami stosuje się te metody z
konieczności.
- I co z tym U-2331 ? - zapytałem go. - Ty jako pierwszy dostałeś się do łodzi
podwodnej. I co znalazłeś?
- Mapę - odpowiedział. - W kajucie Obersteuermanna. Znaleźliśmy ją dzięki
wskazówce umieszczonej na szafce metalowej. Przed śmiercią oficer wyrył rylcem
informację, gdzie ukrył mapę. Schował ją w szklanym pojemniku.
- Kim on był?
- Obersteuermann? To agent skaperowany w styczniu 1945 roku przez amerykański
wywiad - opowiadał dalej Bjoern. - Stąd wiedziano nieco o misji U-4713. Kooperował
on z innym naszym agentem, który korzystając z awarii U-4713 w okolicy Samso zwiał
z łodzi, zabrawszy dokumentację projektu „Chronos”.
134
Gonili go po całej wsypie, a Obersteuermann nie mógł nic zrobić. Dorwali wreszcie
tego drugiego, ale zanim go zabili, zdążył schować dokumentację w jakimś miejscu na
wyspie. Chciałbym widzieć twarze tych niemieckich oficerów, kiedy zabiwszy go, nie
znaleźli przy nim tajnych papierów. Potem pozbyli się załogi U-2331 i popłynęli ich
łodzią, obciążoną przeniesionym z U-4713 ładunkiem, w długi transatlantycki rejs. W
trakcie rejsu dowództwo pewnie domyśliło się, że zabity na Samso zdrajca miał
wspólnika, a obydwaj byli agentami wroga.
Obersteuermann nie mając już nic do stracenia, nie chcąc jednocześnie dopuścić, aby
przewożony ładunek dotarł do nazistów w Ameryce Południowej, postanowił wszystko
zakończyć. Nie wiem, co zrobił, ale U-2331 poszedł na dno Atlantyku wraz załogą i
ładunkiem. W Langley analitycy uważają, że U-2331 musiał skontaktować się z innym
U-Bootem. Gdzieś w okolicach Szetlandów mieli się wynurzyć i zatankować. Nasz
agent nie mógł do tego dopuścić. Spowodował zatonięcie łodzi. Na wszelki wypadek, a
może z myślą o potomnych, zostawił w kajucie wiadomość o ukrytych na Samso
dokumentach.
- Co jest w ołowianych skrzyniach? - zapytałem.
- Nie wiem dokładnie. Pewnie urządzenia potrzebne do produkcji napędu
antygrawitacyjnego. Może tradycyjne silniki odrzutowe? Tego nie wiemy na sto
procent, ale sądzę, że łódź zostanie niebawem przeczesana i wszystkiego się dowiemy.
Jak tam ostatnie komunikaty z Lerwick?
- Może nie dojść do wydobycia skrzyń przez Toralfa Jorgensena - szepnął zamyślony
Andreas. - Kontrolujemy całą operację na Szetlandach. Z kolei wy wiecie za dużo,
żebym mógł was puścić wolno. Marko! Mike! Zwiążcie ich, a ja pójdę zadzwonić.
Andreas dał wspólnikom znak berettą, żeby nas związali.
- Wasz kompan idzie zapytać Ekscelencję, co z nami zrobić, prawda? - zwróciłem się
do Marko i Mike'a. – A on każe wam nas zabić. Nigdy nie dotrzecie do Urugwaju i nie
skosztujecie raju obiecanego wam przez ludzi z „Hinterlassenschaft”.
Andreas zatrzymał się przed drzwiami. Odwrócił się w naszą stronę.
- Wiesz stanowczo za dużo - rzekł.
- Wiem także i to, że Ekscelencja pozbędzie się was, kiedy już wykonacie swoje
zadania - mówiłem. - Może tylko Andreas dotrze do Urugwaju, gdzie będzie żył
dostatnio za wasze pieniądze.
- Nie słuchajcie go - warknął Andreas. - Chce was zmiękczyć.
Dwaj jego kumple nie odzywali się, jakby trawili w myślach sens moich słów.
- Kim ty jesteś? - zapytał mnie Marko, mrużąc oczy.
- Mścicielem w długim płaszczu.
- Jak tu się w ogóle dostałeś? - nie słuchał mnie. - Ty, Andreas! Nie przyszło ci do
głowy, że coś tu nie gra? Przecież jego nie powinno tu być. Jakim cudem przepłynął za
nami z Mön?
- Dosypaliście cukru do silnika „Oleandra” - odpowiedziałem za tamtego - lecz nie
tylko Andreas miał drugą komórkę na łodzi. Ja także miałem zapasową, bo już od
dawna was podejrzewałem.
- Działasz dla polskiego wywiadu? - zapytał mnie Bjoern.
- Nie mogę potwierdzić, ale nie zaprzeczam - dalej blefowałem. - Skontaktowałem
się z kim trzeba i zaraz nadciągną posiłki.
135
- Dlatego wysłałem list do Polski - oświadczył Jorgen. - Do Pawła, żeby mi pomógł
jako doświadczony agent wywiadu. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że Bjoern jest
agentem CIA i mnie „porwie”.
Jorgen kłamał jak na zamówienie. Był inteligentnym człowiekiem i w mig pojął, do
czego zmierzam.
- Wszyscy jesteśmy agentami - wtrąciłem i wskazałem palcem Merkury. - Ona też.
Bo skąd niby wiedziała, że zakopany skarb nie znajduje się w Nordby? No co,
Andreas, uwierzyłeś, że jest jasnowidzką? Nie bądź śmieszny! Zrozumcie, że polujemy
na Ekscelencję, a wy to tylko płotki.
Andreas zmarszczył czoło, jakby zastanawiał się, co dalej robić. Marko i Mike
stracili rezon i gryzły ich różne wątpliwości co do przyszłości.
- Kłamiecie - odezwał się Andreas. - Nigdy nie dorwiecie Ekscelencji.
Zrobiłem krok do przodu.
- A ty nigdy mnie nie zabijesz - szepnąłem.
Andreas podniósł rękę wyżej i skierował lufę pistoletu w moją pierś. Zacząłem
wojno iść.
- Ostrzegam! Strzelę.
A ja, nie zważając na jego zapewnienia, szedłem wprost na niego.
- Jestem kuloodpornym Mścicielem.
- Nie - wyrwało się jednemu z policjantów.
- Paweł! - krzyknęła przerażona Merkury.
I nagle suchy trzask iglicy rozległ się w kościele, a ja odczułem ogromną ulgę.
Wiedziałem, że pistolet nie jest naładowany, a mimo to uczucie niepewności nie
chciało mnie opuścić. Andreas denerwował się bardziej ode mnie. Nacisnął spust drugi
raz, lecz strzał nie nastąpił. Trzecia próba także spaliła na panewce. Z kieszeni płaszcza
wyjąłem magazynek beretty i uniosłem go pokazując wszystkim, co trzymam w ręku.
- Nie zastrzelisz mnie - powiedziałem. - Wszystko kontroluję.
Dziwne zachowanie Mike'a i Marko - wyraźnie przerażonych sytuacją -
zdecydowało, że Andreas postanowił ich opuścić.
- Jeśli piśniecie o nas słowo - zwrócił się do byłych kompanów - to nawet więzienie
was nie uratuje. Dotrzemy do was i zabijemy. Ani słowa!
Uciekł z kościoła, zamykając za sobą z hukiem drzwi. Marko i Mike rzucili się w
jego kierunku, ale było już za późno. Zgrzyt zamykanego od zewnątrz zamka rozwiał
wszelkie ich nadzieje na ucieczkę. Zaklęli pod nosem i zaczęli rozglądać się po
świątyni w poszukiwaniu wyjścia.
- Okna tu są wysoko - odezwał się policjant, odzyskawszy nagle odwagę. - Nie
uciekniecie łatwo. Zanim rozwalicie drzwi, minie pół dnia.
Kroki Andreasa na zewnątrz pojawiły się z lewej strony. Przez grube mury świątyni
nasłuchiwaliśmy, jak myszkuje wśród pomników na przykościelnym cmentarzu.
- Paweł - przerwał ciszę Jorgen. - Uwolnij nas!
Razem z pastorem i Merkury zabraliśmy się do rozplątywania więzów oplatających
ich członki. Marko i Mike wystraszyli się, że zaraz się z nimi policzymy, więc odsunęli
się od nas na bezpieczną odległość i cicho się naradzali. Po uwolnieniu Jorgena,
Bjoerna, policjantów i chłopaka nie mieli już szans, więc musieli obmyślić jakąś mądrą
strategię postępowania w nowej sytuacji.
136
- Współpracujcie z nami - popatrzył na nich groźnie Bjoern - a wstawię się za wami.
Jeśli złapiemy Ekscelencję, to nic wam nie zrobi. W waszym interesie jest teraz, żeby
wpadł on w ręce CIA.
Logika tego wywodu była zaiste piorunująca. Jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki Mike i Marko spotulnieli.
Nagle dobiegł nas z zewnątrz wystrzał z pistoletu.
- Co jest grane? - zdziwiłem się i podrzuciłem w dłoni magazynek beretty.
Drugi strzał zabrzmiał głośniej i na zewnątrz rozległy się głosy, a po nich kroki.
Pastor zaczął się gorąco modlić. Uklęknąwszy w nawie, szeptał swoją modlitwę
gorliwie z zamkniętymi oczami. Zdaje się, że do repertuaru tych wszystkich dźwięków
doszedł jeszcze czyjś jęk na zewnątrz.
- Tam ktoś jest! - nastawiła ucha Merkury. - Słyszycie szpadel tłukący o kamień.
- Może to twój współpracownik, Peter? - zapytałem Bjoerna.
- Nie - pokręcił głową. - On czeka na nas w motorówce. Poza tym Peter otworzyłby
nam drzwi.
- Ktoś wykopuje skarb - oświadczyła Merkury.
Zaczęliśmy tłuc pięściami w ciężkie drewniane drzwi i wołać o pomoc. Bez
rezultatu. Nie minęło pięć minut, jak zgrzytnął zamek u drzwi i po chwili weszła do
środka przerażona i blada Nina Jorgensen, trzymająca w ręku glocka zabranego
najprawdopodobniej Andreasowi przez Lorda. Pierwszą osobą, którą ujrzała, był
Jorgen.
- Wujek? - wydobyła z siebie ledwo słyszalny głos.
Nie było jednak czasu na czułości i serdeczne powitania. Jorgen się ucieszył,
pocałował ją jednak szybko w czółko i zabrał glocka. Nie zdążyła niczego nam
powiedzieć, bo oto wyskoczyliśmy całą zgrają na zewnątrz. Ujrzeliśmy niecodzienny
widok. Obok jednego z pomników w kształcie stożka leżał nieruchomo Andreas. Jego
głowa znajdowała się na samej krawędzi świeżo wykopanego dołu.
- O rany, nie żyje - jęknął Mike.
- Dostał tylko w głowę - uspokoiła go Nina.
Za pomnikiem zaś klęczeli pochyleni nad zabrudzonym zawiniątkiem dwaj
dżentelmeni. Dopiero teraz dojrzałem katamaran „Blue Eye” kotwiczący blisko brzegu.
- Lord Elphinstone! - wykrzyknąłem. - Co pan tu robi?
Niski i lekko otyły rudzielec wstał i wskazał ręką na odwiązującego pakunek
mężczyznę.
- To jest Lord Elphinstone - powiedział spokojnie, wskazując damskim pistolecikiem
klęczącego pana. - Ja jestem Hans.
- Przecież to pan podawał się za Lorda!
Prawdziwy arystokrata wstał z pakunkiem w ręku.
- To taka wakacyjna zabawa - oświadczył. - Raz w roku pozwalam mu na dwa
tygodnie być Lordem.
- Ale po wszystkim - dodał autentyczny Hans - mam dosyć bycia panem. To za
trudne dla człowieka, w którego żyłach nie płynie błękitna krew. Bycie arystokratą
wymaga odpowiedzialności, klasy i rozumu. Wolę usługiwać. To mniej frustrujące.
Więcej nie porozmawialiśmy, chociaż w mojej głowie roiło się od pytań. Policjanci
próbowali przejąć sprawę w swoje ręce. Przede wszystkim zabrali prawdziwemu
137
Lordowi znalezisko. Jeden z nich zakuł w kajdanki Mike'a oraz Marko, i pobiegł do
samochodu wezwać posiłki. Drugi z kolei podniósł leżącą między pomnikami berettę,
odebrał mi magazynek i otworzył rozpieczętowany przez Elphinstone'a pakunek.
Naszym oczom ukazał się oprawiony w skórę gruby notes, na którym widniał
wygrawerowany srebrny niemiecki orzeł i słowa zapisane ciężką gotycką czcionką,
układające się w wielce znaczący tytuł: Projekt „Chronos”.
Niebawem znaleźliśmy się na posterunku, gdzie złożyliśmy pierwsze zeznania.
Andreas, Marko i Mike powędrowali do aresztu, nas czekała rozmowa z mającym
przylecieć na Samso agentem duńskiego wywiadu. Po godzinie dołączyli do nas kolejni
uczestnicy przygody: pastor z Nordby, Merkury oraz Peter, kumpel Bjoerna i drugi z
agentów CIA.
Ekipa Andreasa solidarnie milczała, więc umieszczono jej członków w oddzielnych
pokojach, żeby zmiękczyć opornych. Widocznie obecność Andreasa wpływała na
pozostałych negatywnie. Nie byli rozmowni. Bali się zemsty Ekscelencji.
Złe wieści napłynęły z Lerwick. Zniknął Toralf Jorgensen i jego ekipa poszukiwaczy
wraków wyniosła się z Szetlandów. Jeszcze dzwoniąc do dziadka z Gedser, Nina
odniosła wrażenie, że był jakiś nieswój. Pewnie już wtedy go szantażowali. Na
szczęście okazało się, że kuter „Viking” dryfował wokół Islandii na specjalne życzenie
Jorgena, a właściwie Bjoerna, co było planem jego gry.
Jak już wyjaśnił ów agent, jego praca na kutrze „Viking” była częścią pewnej
operacji pośrednio związanej z powojennym projektem opatrzonym kryptonimem
„Paperclip”. Zatwierdzony przez prezydenta Trumana w 1946 roku program
wykorzystania wiedzy przebywających na wolności niemieckich naukowców i
wprzęgnięcia nazistowskiej technologii do budowy potęgi Stanów Zjednoczonych był
częścią pracy Departamentu Wojny, a szczególnie sekcji Joint Intelligence Objectives
Agency, i wkrótce wywiad umożliwił kontynuację badań, które prowadzono w tajnych
laboratoriach Trzeciej Rzeszy.
Do roku 1955 ponad siedmiuset nazistowskich naukowców zajmowało już poważne
stanowiska w amerykańskim środowisku naukowym. Jak twierdził Bjoern, nie
wszystkie tajemnice technologiczne Trzeciej Rzeszy zostały rozpracowane przez
wywiad amerykański, niemniej jednak do dnia dzisiejszego w CIA działała komórka
zajmująca się poszukiwaniem śladów tajnych niemieckich badań, takich jak projekt
„Chronos”. Ekspedycje CIA docierały nawet na Antarktydę w poszukiwaniu ukrytych
przez nazistowskich uciekinierów laboratoriów i magazynów.
Kiedy już Bjoernowi udało się „namierzyć” Andreasa, przystąpiono do działania. Na
kutrze „Viking” pojawili się Bjoern i Peter. Temu pierwszemu udało się wejść do łodzi
podwodnej U-2331 i zdobyć cenną mapę (bo wiedział, czego szuka). Potem
zaaranżowano ucieczkę Bjoerna i Petera, a także zniknięcie z Lerwick kutra wraz z
Jorgenem, bo wiedziano, że Andreas i jego ludzie będą ich wszystkich szukać. Celem
była mapa. Wysłanie zatem „Vikinga” na Islandię miało na celu zdezorientowanie
przeciwnika. Na Samso przypłynęli w trójkę motorówką wynajętą w Hov na Jutlandii.
Pech chciał, że Jorgen użył swojej karty płatniczej w hotelu Brundby i naprowadził
ojca - a co za tym idzie Andreasa - na swój trop.
Cały misternie przygotowywany przez Bjoerna plan diabli wzięli! Przy okazji
wyszło na jaw, że Andreas ukrywał przed nami wiele faktów. Kiedy tylko zdał sobie
138
sprawę, że Toralf nie został przez syna wtajemniczony (w przeciwnym razie z
Jorgensena seniora siłą wydobyto by zeznania), uraczył nas niewinnymi historyjkami,
jak te o upartym kapitanie, który zamierza wypłynąć podczas sztormu w morze, o
potrójnej stawce dla marynarzy i wreszcie o swojej niewiedzy na temat mapy
wyciągniętej z U-Boota. Andreas widział rysunki wykonane ręką Obersteuermanna, ale
udawał ignorancję, co już wcześniej mnie dziwiło. On doskonale wiedział, czego szuka
Bjoern! My byliśmy mu potrzebni w roli „przyzwoitek”. Miał nas u swojego boku i
wiedział, że zrobimy wszystko, aby odnaleźć Jorgena. Na to właśnie liczył ten groźny
człowiek: wszelkimi sposobami odnaleźć swojego kapitana, dorwać mapę i
prawdopodobnie unieszkodliwić wszystkich świadków.
A co działo się w ostatnich godzinach z Niną? Zacznijmy od tego, że „Blue Eye”
wcale nie uciekł z Nakskov. Lord i jego służący uśpili nas, zainstalowali nadajniki i w
ukryciu czekali, aż odpłyniemy. Cały czas podążali naszym kursem w bezpiecznej
odległości. Kiedy dostałem się na „Matrixa” i opuściłem wraz z nim Mön, katamaran
Lorda podpłynął do „Oleandra”. Krótka rozmowa z Niną zaowocowała współpracą z
naszymi wcześniejszymi prześladowcami. Zresztą Nina nie miała wyjścia. Wezwano
pomoc techniczną do cumującego w porcie Klintholm Havn „Oleandra”, dziewczyna
zaś wzięła udział w pogoni za „Matrixem”. Tak się złożyło, że nie tylko „Oleander”
miał zainstalowany mini-nadajnik. Każde z nas z osobna - Nina, Andreas i ja - miało
wpięty w ubranie bionadajnik nowej generacji. Dzięki temu Lord i jego sługa mogli nas
śledzić na wodzie i na lądzie. I tak katamaran dopłynął za „Matrixem” na Samso,
kontrolował też ruchy Andreasa za pomocą nowoczesnej aparatury szpiegowskiej. Lord
Elphinstone kochał przygodę i uważał się za wybitnego detektywa-amatora. Ponadto
miał pieniądze na gadżety szpiegowskie, których nie powstydziłaby się niejedna
renomowana agencja detektywistyczna. Podczas wakacji wyruszał ze swoim Hansem
po nowe przygody, lecz ta obecna przerosła jego oczekiwania.
Na Samso Lord śledził ruchy Andreasa na komputerze podłączonym do GPS i
widział jak na dłoni, że zmierza on początkowo do Nordby, a następnie lądem do
Langor. To dlatego w tak dziecinnie prosty sposób katamaran podpłynął prosto z morza
pod brzeg, na którym stał kościół w Langor, podczas gdy wszyscy pozostali uczestnicy
przygody musieli korzystać ze środków lokomocji lub używać własnych nóg.
Mieliśmy do pogadania z Lordem i Hansem - no i, rzecz jasna, z Jorgenem który
wplątał nas w tę historię, a następnie zniknął z agentami CIA - lecz była jedna sprawa,
która spędzała wszystkim sen z powiek. Spokoju nie dawała nam bowiem osoba
Ekscelencji. Żadne służby na Samso nie zauważyły łajby z zieloną sterówką dryfującej
u jej brzegów, choć specjalne patrole miały wypatrywać łodzi na całym obszarze
duńskiego Bałtyku i Morza Północnego.
Nieoczekiwanie do akcji wkroczyła Merkury. Według niej ta jednostka wciąż
znajdowała się blisko nas. Z początku odebrano jej wizję jako gadanie osoby
nawiedzonej. Znając jednak jej wcześniejsze osiągnięcia, nie lekceważyłem tych uwag.
Tym bardziej że z miejscowego lotniska nie odleciał w ostatnich czterech godzinach
żaden samolot, nie licząc kilku lotów prywatnych. Z listy nazwisk wykreślono
natychmiast kobietę, belgijskiego piłkarza i dwóch bogatych studentów.
Czwarty pilot okazał się emerytowanym duńskim żołnierzem. Ten trop spodobał się
policjantom i nawet Bjoern okazał zainteresowanie.
139
Moje rozumowanie było jednak inne.
- Zastanówmy się - powiedziałem, gdy w małej salce na posterunku w Tranebjergu
usiedliśmy całą „zgrają”. - Ekscelencja zjawił się na Samso niespodziewanie i zniknął
stąd równie szybko. Nie podejrzewam, żeby podróżował łodzią, gdyż zajmuje to dużo
czasu i łatwo wpaść w ręce policji morskiej. O wiele bardziej bezpiecznie jest
przenosić się z miejsca na miejsce samolotem. Wiemy, że Ekscelencja jest osobnikiem
podejrzliwym i dba o własne bezpieczeństwo jak mało kto. Jest człowiekiem
nieuchwytnym i zarazem przebiegłym. Nie ryzykowałby lotu z Samso. Co innego
Andreas, Marko i Mike! Ci są pionkami, tym bardziej że nikt nie wiedział, po co
przybywają i opuszczają wyspę. Ekscelencja jednak tym się od nich różni, że każdy
jego krok jest przemyślany. On wie, że nie może popełnić żadnego błędu.
- Tak, to osobnik kochający konspirację - dodała Merkury. - Przebywałam z nim na
jednej łodzi i chociaż go nie widziałam, wiem o nim sporo. Czuję go.
- To za mało, żeby go wytropić - dodała Nina.
- Merkury jest jasnowidzką, która pomagała wielokrotnie policji - wyjaśniłem.
- Naprawdę? - zerknęła na nią niechętnie Nina.
Odniosłem przy tym wrażenie, że jest zazdrosna o jasnowidzkę, ale teraz miałem
ważniejsze sprawy na głowie.
- Ekscelencja - kontynuowałem - nie wsiadłby do samolotu na tej wyspie. To byłoby
zbyt wielkie ryzyko. Jeśli ostatnio przebywał na łodzi, to musiał nią dokądś popłynąć.
Na lotnisko? Zgoda, ale zakładam, że nie na Samso.
- Na które? - zainteresował się Jorgen, od pewnego czasu przybity faktem zniknięcia
ojca.
- Najbliższe. Poza Samso.
Jeden rzut oka na mapę upewnił nas, że takie lądowisko znajdowało się na sąsiedniej
wyspie Endelave.
- Tak - Merkury położyła rękę na mapie i zamknęła oczy. - To dobry trop. Czuję
zwiększoną energię.
Policjanci niezbyt przychylnie potraktowali nasze spekulacje, ale w końcu jeden z
nich na prośbę Bjoerna zadzwonił do Endelave. I co się okazało? Dosłownie kilka
godzin wcześniej odleciał stamtąd prywatny samolot z niejakim Rudolfem
Zimmermannem na pokładzie. Towarzyszył mu rosły, młody pilot. Sterujący
samolotem pasował z opisu do Hugona, sam zaś Zimmermann miał kruczoczarne
włosy i brodę, a na oczach przeciwsłoneczne okulary. Wyglądał na bogatego, starszego
dziwaka, ale dobrze mówił po niemiecku i płacił gotówką. Miał lecieć do Esbjergu, ale
tam z kolei oświadczono, że żaden samolot z Endelave dzisiaj nie wylądował. Było to
bardzo dziwne, gdyż te dwa lądowiska oddzielała zaledwie szerokość Jutlandii.
Awionetka pokonałaby omawianą trasę w godzinę.
Mieliśmy trop: Endelave. Merkury znowu okazała się najlepsza! Już po kilku
minutach otrzymaliśmy telefon z tej położonej na zachód od Samso wysepki, niemal
opierającej się o Jutlandię. Na małej przystani przy południowym brzegu zauważono
cumującą łajbę z ciemnozieloną sterówką!
Jorgen natychmiast zażądał popłynięcia tam. Zgodzono się na nasz udział w tej
wyprawie wyłącznie za sprawą agenta duńskich służb wywiadowczych. Ale pewnie
była w tym duża zasługa Bjoerna.
140
Do Endelave popłynęliśmy kutrem policyjnym. Kiedy wpadliśmy do mesy
poszukiwanego przez nas kutra, znaleźliśmy pod pokładem jednego jedynego
osobnika. Był nim Toralf Jorgensen. Związanego i zakneblowanego rzucono na koję.
- Dziadek - krzyknęła Nina.
Jorgen gniewnie zamruczał i nie zważając na pokrzykujących policjantów, znalazł
się pierwszy przy ojcu. Natychmiast zaczął go odwiązywać.
W ten oto sposób zaginiony syn odnalazł poszukującego go ojca.

141
ZAKOŃCZENIE
Nieba nad Lerwick nie mącił nawet jeden zbłąkany obłoczek. Na zaproszenie
Jorgena i jego ojca Toralfa, w towarzystwie jak zawsze pięknej Niny, miałem spędzić
na słonecznych Szetlandach jeden pełny weekend. Był to szczególny koniec tygodnia,
ekipa poszukiwaczy wraków zajęła się bowiem ponownie leżącym na dnie U-2331.
Wypada w tym miejscu wyjaśnić, że porwanie Toralfa Jorgensena miało na celu
opóźnienie wydobycia z ładowni okrętu podwodnego ołowianych skrzyń. Ekipę
płetwonurków odwołano rozkazem samego Toralfa, do którego skroni przystawiono
załadowany pistolet. Nie miał, biedak, wyjścia. Ojciec Jorgena twierdził, że na łodzi z
ciemnozieloną sterówką przebywał ktoś ważny, ale narady łajdaków odbywały się za
zamkniętymi drzwiami, jego zaś zamknęli w najdalszym kącie. Planowano go tam
trzymać aż do wydobycia przez nich ładunku z U-Boota. Jednak ta sztuka im się nie
udała. Na otarcie łez pozostawał im fakt, że Ekscelencja nie został zdemaskowany i
cieszył się wolnością. Kto wie, może był już w Urugwaju?
Ekscelencja nie zdobył tajemniczej przesyłki, która miała trafić do Ameryki
Północnej w 1945 roku - ściśle tajnej dokumentacji dotyczącej projektu „Chronos”.
Nie za wiele nam powiedziano o tym tajnym projekcie, a przecież zżerała nas
ciekawość, co zawierały zakopane na cmentarzyku w Langor papiery. Z pewnością
musiały być bardzo ważne, skoro Bjoern nie raczył nawet słowem wspomnieć o nich
Jorgenowi (ich relacje wyraźnie ochłodziły się od chwili zakończenia tej sprawy).
Pozostały więc niezdrowe spekulacje. Wyobraźnia podsuwała nam różne rozwiązania,
na przykład takie, że dokumenty zawierały szczegółowe opracowania budowy nowych
napędów antygrawitacyjnych, nad którymi Trzecia Rzesza pracowała w czasie wojny.
Powiązanie tych projektów z działalnością legendarnej „Ahnenerbe” także dawało
wiele do myślenia. Gorzej ze szczegółami. Pewnie nigdy nie dowiemy się, jak było
naprawdę. Czy z Ameryki Południowej niektóre U-Booty rzeczywiście brały kurs na
Antarktydę, by tam w tajnych niemieckich bazach magazynować tajną broń i
amunicję? Kolejne pytanie bez odpowiedzi. Pikanterii całej historii dodawał fakt, że
nikt nie słyszał o organizacji nazistowskiej o nazwie „Hinterlassenschaft”.
Teraz, gdy kuter „Viking” powrócił z islandzkiego rejsu, zainteresowane strony - to
jest służby wywiadowcze kilku państw - postanowiły wydobyć ładunek z łodzi
podwodnej. Jorgensenowie otrzymali prawo uczestniczenia w morskiej operacji, nic
więc dziwnego, że na ich zaproszenie znalazłem się na kutrze Jorgena i przez reling
obserwowaliśmy, jak specjalna wyciągarka przenosi na pokład rządowego kutra
pierwszy pojemnik ociekający morską wodą. Stałem obok Niny i mimo wiejącego na
morzu wiatru czułem jej zmysłowe perfumy.
Niespodziewanie nadpłynął z południa znany nam katamaran „Blue Eye”. Dryfował
w pewnej odległości od nas, ale wyraźnie widzieliśmy machającego do nas przyjaźnie
Lorda Elphinstone'a. Wkrótce okrążył on nasze kutry, zachowując przyzwoitą
odległość, i odpłynął w kierunku Lerwick.
Nie minęła minuta, gdy rozległ się telefon w sterówce „Vikinga”. Odebrał Jorgen.
Nie rozmawiał długo, ale zauważyłem uśmiech, jaki zagościł w kąciku jego ust.
- To od Lorda Elphinstone'a - oświadczył, odłożywszy słuchawkę - Pozdrawia
wszystkich i zaprasza do tawerny przy porcie. Po południu.
- Chce wydobyć z nas informacje o wraku - zaśmiała się Nina.
142
Patrzyliśmy, jak pierwszą ołowianą skrzynię zapakowano do specjalnego pojemnika.
„Ta ciężka przesyłka trafi niebawem do laboratorium wojskowego, a my nigdy się nie
dowiemy, co znajdowało się w skrzyniach” - pomyślałem.
Nina nie miała racji, przypuszczając, że Lord chciał nas pociągnąć za język. Było
odwrotnie. Ale po kolei. Przed siódmą zjawiliśmy się w tawernie z szerokim widokiem
na port w Lerwick; a zatem morska sceneria wciąż mi towarzyszyła. W przytulnym i
porządnie nadymionym barze zamówiliśmy po piwie i rozmawiając, czekaliśmy na
przyjście Lorda. Przybył punktualnie co do sekundy. Był sam, lecz szybko wyjaśnił, że
Hans czeka na niego w samochodzie.
- To służący - oświadczył chłodno. - Nie może się spoufalać ze swoim panem.
- Ależ, Lordzie - zachichotała Nina. - Na katamaranie mył pan talerze i sprzątał po
nim papierki po miętusach.
- Tak, to prawda, ale ta zabawa trwała tylko dwa tygodnie. Jak już wiecie, raz w roku
zamieniamy się rolami. Dla zabawy. Z tym że każdy traktuje swoją rolę poważnie, a
nasza gra nie ma wpływu na późniejsze relacje.
Ten przystojny dżentelmen ubrany na sportowo, zdradzał swoje pochodzenie i
wykształcenie (oczywiście, to on kończył uniwersytet i pasjonował się detektywistyką,
a nie Hans - socjalista z przekonania!) nawet wtedy, gdy podnosił szklaneczkę do ust.
Miał głos miękki, ale nie znoszący sprzeciwu.
- Dlaczego zależało panu na spotkaniu? - zniecierpliwił się Jorgen.
- Pomyślałem, że pewnie chcecie dowiedzieć się co nieco o dokumentach
znalezionych przeze mnie na parafii w Langor - odpowiedział.
- Nie, nie - przerwała mu Nina. - To Andreas pierwszy wykopał pakunek. Nie jest
pan ich znalazcą, chociaż pana udział w ich odnalezieniu był duży.
- No, mniejsza o szczegóły - chrząknął i zmienił temat. - Andreas teraz siedzi za
kratkami i nie za wiele powie. Tak samo jego kumple. Nie puszczą pary z gęby, to
pewne. Czy już wiecie, że Andreas to rodowity Niemiec? Pozostali mieli dziadków lub
krewnych związanych z przestępczymi organizacjami Trzeciej Rzeszy.
- Skąd pan to wie? - zdziwiliśmy się.
- Mam swoje wpływy - posłał nam tajemniczy uśmieszek - Przechodząc do rzeczy.
Jestem wam winien przeprosiny za podanie wam środka usypiającego wbrew waszej
woli. Jako detektyw jestem bezwzględny, więc dopiero teraz, jako Lord, mogę okazać
skruchę. Postanowiłem, że powiem wam o kulisach projektu „Chronos”. Dzięki
przeciekom i znajomościom wiem, co znajduje się w dokumentach i ołowianych
skrzyniach.
Dopiero teraz zauważyłem, że przysłuchiwał się naszej rozmowie Glen Hughes,
miejscowy dziennikarz, którego poznałem podczas pierwszej wizyty w tym mieście.
Ten popijający whisky gość lubił bary i nade wszystko podsłuchiwanie rozmów
różnych ludzi. Widać jakimś cudem dowiedział się o naszym pobycie w Lerwick i
wyszedł na swoje dziennikarskie łowy. Wymieniliśmy spojrzenia. Uśmiechnął się do
mnie kwaśno i uniósł wysoko szklaneczkę wypełnioną mizerną ilością whisky.
- To pan? - zawołałem w stronę barku.
- Można? - wpraszał się.
Zaprosiłem go do stolika, wyjaśniając kim jest, co nie spodobało się przede
wszystkim Lordowi.
143
Nie chciał podawać poufnych informacji przy miejscowym pismaku.
- Niech się pan nie obawia - zwrócił się do niego dziennikarz nieco bełkotliwym
głosem. - Nic nie napiszę, jeśli powie mi pan, że to poufna sprawa. Mam zasady.
- No, nie wiem.
- A czy coś napisałem o eksploracji wraku U-Boota przez klan Jorgensenów? Nic.
Prosił mnie o to pan Toralf Jorgensem, ojciec pana Jorgena. Zabronił mi opisywania
szczegółów związanych z poszukiwaniami, a potem zniknął niespodziewanie z
Lerwick. I co się stało? Ja - beknął - nadal cicho siedziałem. Możemy zawrzeć układ,
że napiszę tylko to, co państwo sobie życzą. Pan Daniec mi to obiecał. Jakiś temat na
artykuł.
Zaśmieliśmy się z tej lekka bezczelnej propozycji. Lord Elphinstone zachowując
jednak dystans wobec pismaka, powiedział, że skrzynie zawierają rtęć. Nic więcej nie
chciał powiedzieć.
- Rtęć? - dziwiłem się. - No tak, owszem, rtęć wykorzystywano w produkcji silników
antygrawitacyjnych!
- Dokumentacja dotyczy właśnie tych napędów, które mogą zrewolucjonizować myśl
techniczną XXI wieku. To dlatego CIA była tą sprawą żywo zainteresowana jeszcze za
czasów Allena Dullesa21. Jeszcze dziś CIA utrzymuje niewielki departament badający
wszystkie niuanse związane z projektem „Chronos” - wyjaśnił Lord.
- I kto by pomyślał, że Niemcy dokonali tego sześćdziesiąt lat temu? - skrzywił się
Glen Hughes. - Zawsze uważałem Szkopów za posłusznych tępaków.
- Widać to nieprzeciętny naród. Pełen sprzeczności. Pod koniec wojny nie mogli, ot
tak, pozbyć się nowych technologii, jeszcze nie do końca opracowanych, lecz
zadziwiająco nowoczesnych. Co się tylko dało pakowano do łodzi podwodnych i
wywożono do Ameryki Południowej lub na biegun południowy. Przewożono nimi
wszystko, od silników samolotowych po uran. Cały czas pewne kręgi ludzi związane z
tajnymi nazistowskimi organizacjami myślały o odbudowie potęgi Trzeciej Rzeszy,
nawet wtedy, gdy CIA i wywiad izraelski tropili ich na całym świecie. Nie każda tamta
technologia wytrzymała próbę czasu, ale podobno napęd antygrawitacyjny to perełka
nauki. Więcej nie mogę wam powiedzieć, bo po prostu nie wiem. I pewnie nigdy się
nie dowiem.
- To wszystko? - zapytała Nina.
- A mało wam powiedziałem? - obruszył się Lord.
- Nie, nie! Dużo. Dziękujemy.
Pogadaliśmy jeszcze przy jednym drinku i Lord Elphinstone pożegnał nas.
- Wybaczą państwo, ale muszę już odejść. Mam ważne spotkanie z księciem
Arnoldem. Nie mogę się spóźnić. Aha, panie Pawle - zwrócił się do mnie. - Pewnie
jeszcze nie wiecie, ale ta dziewczyna z Polski, która z panem była na Samso...
- Merkury!
- Być może. Nie zdążyłem jej bliżej poznać, ale słyszałem, że ma nadzwyczajne
zdolności jasnowidzenia.
- Tak, udało jej się przewidzieć kilka istotnych elementów w naszej sprawie. Jak
chociażby to, że nie chodzi o kościół w Nordby, a ten w Langor. Ostrzegła mnie w

21
Szef amerykańskiego wywiadu w czasie wojny i do końca 1945 r.
144
mailu przed zdrajcą na „Oleandrze”. Przebywając z bandą Andreasa miała wizję
Mściciela, który ją uratuje oraz wskazała wyspę Endelave, na której cumowała łódź z
uwięzionym panem Toralfem Jorgensenem.
- Ano właśnie - Lord westchnął poirytowany moim długim wyjaśnieniem. -
Słyszałem, że rząd duński zamierza złożyć jej propozycję uczestniczenia w
poszukiwaniach U-4713, który zatonął u wschodnich wybrzeży Samso. Pańska
Merkury mogłaby zaoszczędzić czasu i pieniędzy Duńczykom, a przynajmniej zawęzić
obszar kosztownych poszukiwań. Niebawem zaczną też szukać ciał zabitych
marynarzy z drugiego U-Boota. Będzie dużo roboty dla jasnowidzki.
- Nie zgadzam się - zaprotestował Jorgen. - Ja chcę ją widzieć w mojej nowej ekipie,
która niebawem wyruszy na Islandię.
I puścił do nas oko, dając tym samym do zrozumienia, że żartował.
- Trzymam pana za słowo - arystokrata wskazał palcem na dziennikarza. - Ani słowa.
Zaraz zniknął na ulicy, gdzie czekał na niego samochód z Hansem za kierownicą.
Z Jorgensenami i Hughesem siedzieliśmy jeszcze z godzinę. Nina od pewnego czasu
zbyt często spoglądała na zegarek, więc poirytowany zapytałem, dokąd się spieszy.
- Lada chwila w Sumburgh wyląduje samolot z moim narzeczonym na pokładzie -
wyjaśniła nie bez cienia zażenowania. - Sven ma wziąć taksówkę, więc nie muszę po
niego wyjeżdżać. Możemy jeszcze posiedzieć i pogadać.
„A potem żegnaj, Pawełku. Sam rozumiesz, Sven jest najważniejszy pod słońcem” -
pomyślałem z goryczą. Straciłem dobry humor.
- Nie lubię go - mruknął Jorgen.
- Jak możesz tak mówić, wujku? - obraziła się na niego.
- Jestem szczery.
Wstałem od stolika i zerknąłem na zegarek.
- Już idziesz? - zapytała Nina z wyraźnym zawodem.
- Tak, muszę załatwić sprawę transportu naszego ministerialnego wehikułu do Polski
- skłamałem, gdyż pojazd został zabrany z Bornholmu przez pana Tomasza na prom i
znajdował się już w Warszawie. - żegnam was. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się
zobaczymy.
Ulotnił się dobry nastrój, co niezawodnie wyczuł swoim dziennikarskim nosem
Glen. Wstał i także pożegnał się z Jorgensenami.
- Okej - podał im rękę. - Na mnie już też czas.
- Pozdrów narzeczonego - ukłoniłem się Ninie.
Wyszedłem na ulicę smutny i zły, więc nie zważałem na bełkoczącego grzeczności
Glena. Pożegnał mnie za esplanadą, w miejscu naszego pierwszego spotkania,
dokładnie przy uliczce zmierzającej do bogatszej części miasta.
- Tutaj się pożegnamy - podał mi rękę. - Miło było cię poznać. Nie zapraszam cię na
scotcha, bo muszę pędzić do redakcji, a stąd mam dwie przecznice pod górkę. Kiedy
wracasz do Polski?
- Jutro.
- No to powodzenia - bąknął. - Cześć.
- Do widzenia.
Zostawiwszy miejscowego pismaka w spokoju, poszedłem spacerkiem wzdłuż
wybrzeża ku położonemu w dalszej części miasta hotelowi, przecinając asfaltowe i
145
kamienne trakty. Już nawet nie pamiętam nazw ulic, które mijałem. Byłem zamyślony.
Czułem potworną złość na Ninę, ba, byłem na nią wściekły, a zarazem żałowałem, że
już nigdy jej nie ujrzę. Tak bardzo mnie uzależniła, że nawet sensacyjne doniesienia
Lorda Elphinstone'a na temat zawartości ołowianych skrzyń znalezionych w łodzi
podwodnej i dokumentacji opatrzonej kryptonimem projekt „Chronos” nie zrobiły na
mnie wrażenia. Nagle zatęskniłem za Polską, za naszym małym biurem na
Krakowskim Przedmieściu, brak mi było naszego niezwykłego wehikułu, którym
powinienem teraz przemierzać słowiańskie szlaki i wykopywać z naszej nadwiślańskiej
ziemi narodowe skarby.
W pewnym momencie zatrzymał mnie szyld na jednej ze skromnych kamieniczek
Lerwick, na ulicy oddalonej od centrum miasta już z dziesięć minut drogi. Treść owego
szyldu wprawiła mnie w osłupienie. „Daily News”! Redakcja gazety, dla której pisał
Glen Hughes. Nie byłoby w tym niczego zastanawiającego, gdyby nie to, że jeszcze
dziesięć minut temu on sam zostawił mnie przy porcie, wskazując swoją drogę do
redakcji w zupełnie innej części miasta. Jakim cudem skromny budynek redakcji
znalazł się tutaj, skoro dziennikarz twierdził, że był w pobliżu centrum? Czyżby gazety
w Lerwick były tak bogate, że posiadały po kilka siedzib?
Wstąpiłem przez oszklone drzwi do wnętrza „Daily News” - Czy mógłbym dostać
kontakt do pana Glena Hughesa? - zapytałem. - Niedawno z nim rozmawiałem przy
przystani, ale zapomniałem wziąć od niego telefon.
- Glen Hughes? - zdziwiła się recepcjonistka. - Przecież on leży w szpitalu. W
zeszłym tygodniu poleciał do Chicago i dostał ataku nerki. Wczoraj dzwonił, że jutro
ma operację. To pan mówi, że jednak wrócił?
- Jak on wygląda? - zapytałem trochę niegrzecznie, ale dosłownie mną zatrzęsło z
wrażenia.
Opisała go szybko i ze zdumieniem stwierdziłem, że pan Glen Hughes jest łysym
osobnikiem po czterdziestce.
- Proszę pana! - wołała za mną recepcjonistka, ale już wybiegłem na ulicę. Biegłem z
powrotem do portu i nie oszczędzałem sił. Gdyby spotkał mnie policjant, z pewnością
wziąłby mnie za jakiegoś złodziejaszka uciekającego przed goniącymi go ludźmi.
Po trzech minutach wpadłem zdyszany do tego samego baru, w którym ostatnio
urzędowaliśmy. Przy barku nie było już, oczywiście, Glena Hughesa, a właściwie
człowieka, który się za niego podawał. Tylko Nina i Jorgen siedzieli przy tym samym
stoliku i pili piwo. A jednak znowu ją ujrzałem!
Na mój widok poderwali się z krzeseł.
- Co się stało? - zapytała Nina.
- Zdaje się, że wiem, kto jest Ekscelencją! - krzyknąłem, aż siedzący w tawernie
goście obejrzeli się na mnie.
- Co ty wygadujesz? Kto niby nim jest?!
- Rozmawialiście z nim niedawno ledwo dukałem, tak bardzo byłem zmęczony
biegiem. - To Glen Hughes. Fałszywy dziennikarz.

KONIEC

146

You might also like