You are on page 1of 117

Wioletta Zatylna

Klątwa karłowatych mnichów


Moim Rodzicom.

Agacie, bez której książka ta by nie powstała.


Takiego skandalu w naszej rodzinie jeszcze nie było – powtarzała matka zmartwiałym
głosem. Wyglądała niczym Ofelia tuż przed popełnieniem samobójstwa, ale cały dramatyczny
efekt psuł śmiesznie przekrzywiony kapelusz, którego wielkie rondo oklapło z obu stron jak uszy
spaniela. Ciotka Czecha uśmiechała się szyderczo, co w jej wydaniu wyglądało, jakby obie wargi
obcięła sobie tępą żyletką. Z twarzy Marty nie znikał wyraz chłodnej wyniosłości. Nic nie było
w stanie zakłócić jej spokoju. Genia uśmiechała się dobrotliwie, jakby nie rozumiejąc, o co to
całe zamieszanie. Natomiast babcia Nela spoglądała tajemniczo, o dziwo, nie odzywając się ani
słowem. Mężczyźni w tej rodzinie nigdy nie mieli zbyt wiele do powiedzenia, więc i tym razem
milczeli przezornie, unikając spojrzeń swoich małżonek. Reszta wytwornych gości po raz
pierwszy w życiu nie wiedziała, jak się zachować, gdyż wybryk Ewy nie został niestety opisany
w żadnym podręczniku savoir-vivre’u.

Tymczasem sprawczyni całego zamieszania siedziała okrakiem na kościelnym murze,


zajadając łakomie czereśnie. Jej suknia, od Ewy Minge, w kolorze écru podwinęła się niemal pod
biodra, ukazując całkiem zgrabne nogi oraz jakże niestosownie seksowne podwiązki.

Oszołomiony Rofl wpatrywał się w swą wybrankę, rozważając iście hamletowski


dylemat: Podejść albo nie podejść?

Nagle z tłumu gości wysunął się jedyny mało wytworny osobnik, który podszedł do Ewy
i coś do niej powiedział, gdy ta nie zareagowała, podniósł do góry prawą nogę odzianą
w błyszczący, acz nieco przechodzony lakierek, oparł nią o występ muru, uniósł do góry obie
ręce i jednym zdecydowanym ruchem spróbował wspiąć się i usiąść obok panny młodej. Niestety
mur był wysoki, a Watek wzrostu przeciętnego, toteż ta rycerska próba zakończyła się fiaskiem.
Jeszcze kilkakrotnie podejmował bohaterskie próby znalezienia się obok Ewy, ale żadna nie była
udana. Watek, a także większość obserwujących jego wysiłki gości, zachodził w głowę, jak
Ewie, która była ciut niższa od swego przyjaciela, udała się ta sztuka.

Nie wiadomo, jak długo zgromadzeni przed świątynią goście weselni trwaliby w swym
stuporze, gdyby nagle sama winowajczyni, która pożarła wszystkie czereśnie znajdujące się
w zasięgu jej rączek, nie zeskoczyła z wdziękiem z muru okalającego kościelne zabudowania
i z promiennym uśmiechem nie spytała:

– Na co się tak gapicie?

– Ależ... Biedroneczko, ależ Biedroneczko... – zająknął się Rofl. Po jego twarzy, podczas
całego wydarzenia, przesunęła się cała paleta barw, od czerwieni po biel, obecnie z lekką
domieszką niebieskiego. Usta jego otwierały się i zamykały bezgłośnie jak u ryby wyciągniętej
na brzeg.

– Tego się po tobie nie spodziewałam – wyszeptała mama, wysyłając jednocześnie


przepraszający uśmiech w stronę swojego przyszłego zięcia. – Przeproś go... i nas wszystkich –
mówiła nadal cicho, lecz coraz bardziej stanowczo. Ewa jednak zdawała się nic nie rozumieć,
toczyła nieobecnym wzrokiem po zebranych gościach, a gdy jej spojrzenie napotkało oczy Rofla,
pojawił się w nich, jak gdyby cień dezaprobaty. – Dziewczyno, obudźże się wreszcie! – Tym
razem mama podniosła głos i oburącz mocno potrząsnęła Ewą.
– Zostaw ją, to nieuniknione – babcia Nela zachowywała stoicki spokój.

– Hańba! – krzyknęła mama, na co Ewa parsknęła tylko śmiechem, po czym odwróciła


się, podbiegła do limuzyny (oczywiście w kolorze écru) i drżącą ręką szarpnęła za klamkę.

Z przodu, od strony kierowcy nadciągnął dziarskim krokiem mężczyzna w typie Rudolfa


Valentino, który ubrany był w uniform przypominający skrzyżowanie stroju torreadora oraz
płaszcz w stylu desperado tyle że w kolorze – a jakże! – écru.

– Panieńka, czegoś zapomniała? – zapytał, spoglądając ze zdumieniem na nieudolne


próby otwarcia drzwiczek stylowej limuzyny w wiadomym kolorze. – Nie trza tak szarpać,
dziewczyno, klameczka poddaje się lekutko – tłumaczył łagodnie, słusznie mniemając, że ma do
czynienia z osobą ciut niezrównoważoną.

– Błagam! Niech mnie pan stąd zabierze! I niechże się pan pospieszy! – wybuchnęła
panna młoda, potwierdzając tym okrzykiem najgorsze obawy kierowcy.

– Jakże to? Już po ceremonii? – szofer z niezwykłą delikatnością usiłował zrozumieć


przebieg wydarzeń.

– Żadnej ceremonii nie będzie! Chyba że pogrzebowa! – krzyknęła Ewa, ujawniając


pierwsze objawy histerii.

– To znaczy?! A niech to bocian straci równowagę! – twarz szofera rozjaśniła się


w nagłym przebłysku olśnienia najszczerszą, najpromienniejszą radością. – To znaczy, że
panieńka nawiewa sprzed ołtarza?!

– Chętnie utnę sobie z panem pogawędkę. O ile rzeczywiście uda mi się nawiać –
sceptycznie zauważyła Ewa, wskazując na swą rodzicielkę, która nieoczekiwanie otrząsnęła się
z roli żony Lota i poczęła zbiegać po schodach, usiłując czynić to z godnością, co zważywszy na
jej przesadnie wysokie obcasy, było oczywiście niemożliwe.

– Święty Krzysztofie! Na swędzące wątpie, niechże panieńka wskakuje! – wstrząśnięty,


acz nie zmieszany, Valentino mało dwornym gestem wepchnął niedoszłą oblubienicę do wnętrza
swej nader wytwornej limuzyny i przytrzymując swoje dość niezwykłe nakrycie głowy,
z prędkością światła pognał za kierownicę. Ruszył z fasonem w momencie, gdy matka stawiała
ostatni, w jej mniemaniu niezwykle godny, kroczek na kościelnych schodach.

– To dokąd jedziemy?

– Żebym to ja wiedziała... Chyba przed siebie – odparła Ewa, chichocząc i tym samym
zdradzając coraz wyraźniejsze objawy histerii.

Uśmiech kierowcy w tym momencie rozciągnął się niemal na objętość głowy.

– O trzy piszczałki! Ja całe życie o czymś takim marzyłem, bo ja, panieńko, taksiarz
jestem, z dziada pradziada można rzec, no i zawsze sobie marzyłem, szczególnie jak się człowiek
różnych takich filmów naoglądał, że mi jakiś gościu wsiądzie do taryfy i każe jechać za jakimś
wypasionym wózkiem. A tu jeszcze piękniej, no po prostu uciekająca panna młoda albo jeszcze
lepiej ten absolwent z Dustinem, co to ją na motorze wywiózł. Bo ja, panieńko, to taki bardziej
sentymentalny jestem, a w dodatku zaprzysięgły kinoman.

Ewa, teraz już z obłędem w oczach, słuchała monologu szofera, który pogrążony
w euforii wykrzykiwał swe taksiarskie szczęście!

„No tak, tylko mnie mogło się przytrafić, że swoim idiotycznym wyczynem zdołałam
uszczęśliwić jakiegoś pomylonego miłośnika romantycznych komedii” – pomyślała Ewa.

To była jedyna dobra wiadomość w dniu, który miał być najszczęśliwszym dniem
Ewinego życia.

***

Pędząca limuzyna, o dziwo, nie zainteresowała naszych czujnych stróżów prawa, i dość
zręcznie torowała sobie drogę.

– No dobrze, panieńko, ale nie możem tak gnać w nieskończoność, trza podjąć jakąś
decyzję. – usłyszała Ewa pierwszą rozsądną uwagę z ust rozanielonego szofera.

„Boże, dokąd mam jechać, przecież nie mam przy sobie pieniędzy ani karty, a cała
rodzina tudzież przyjaciółki, do których mogłabym się zwrócić z prośbą o pomoc, akurat
odżegnują mnie od czci i wiary, prześcigając się zapewne w najbardziej złośliwych domysłach”.
– myślała gorączkowo.

– Dokąd? – Ewa jęknęła rozpaczliwie niczym duch Hopkirka (pasje filmowe Valentino
zdawały się być zaraźliwe).

***

– Mimo wszystko... w ramach rekompensaty... zapraszamy wszystkich do „Białego


Łabędzia”... na uroczysty obiad... – Mama Ewy próbowała tymczasem ratować sytuację, lecz
język jej się plątał i brakowało słów.

– Terrible! – Rofl odzyskał głos. – Jak w brukowej powieści, nie mogę dłużej w tym
uczestniczyć! – I oddalił się, krocząc dostojnie, tylko jego lewe ramię podrygiwało lekko,
zdradzając wewnętrzne wzburzenie.

Goście miny mieli markotne, ale na wiadomość o obiedzie oblicza im się rozchmurzyły,
a następnie ożywiły, bo to przecież doskonała okazja do przedyskutowania tak niecodziennego
wydarzenia. Tylko Watek był dziwnie smutny i grzecznie odmówił uczestnictwa w obiedzie.

***

– A niech to ciasny świąd pogalopuje! Taka paradna panieńka nie ma się dokąd udać?!
Kurna, w życiu w to nie uwierzę, no chyba ma panna jeszcze jakisik absztyfikantów na
podorędziu, co by chętnie udzielili schronienia? – podzielił się swymi przekonaniami wyraźnie
wzburzony Valentino.

– O w życiu! – wykrzyknęła Ewa. – Wszelkich absztyfikantów to ja na razie mam


powyżej muru.

– No skoro tak – mruknął ze zrozumieniem szofer.

– Ale – ożywiła się Ewa – gdyby mógł mi pan poświęcić trochę czasu, no i okazać
odrobinę zaufania, bo ja chwilowo jestem raczej niewypłacalna...

– Nie bój żaby, panieńko, toć ja jestem opłacony, że tak powiem, sowicie na cały dzień,
a o mój czas to się już wcale nie trzeba kłopotać, bo ja taki bardziej samotny jestem, jak nie
przymierzając ten bidny Ricki z „Casablanki”.

– To w takim razie jedziemy do mojej babci, do Lanckorony – powiedziała uspokojona


Ewa.

***

Ewa wyjęła klucz, który ukryty był w starym gumofilcu spoczywającym od zawsze
w schowku pod werandą, i z wahaniem spojrzała w stronę nadciągającego od podjazdu kierowcy.

– Wie pan, skoro dysponuje pan wolnym czasem, to może wstąpiłby pan na herbatkę
i dotrzymał mi towarzystwa – zaproponowała Ewa, która za żadną cenę nie chciała pozostać
sama ze swoimi rozszalałymi myślami.

– O w mordkę jeża! Chętnie pani... panieńce potowarzyszę. Oczywiste, że nie może


panna zostać się teraz sama, ale za herbatkę to ja podziękuję. Mniemam, że w tej sytuacji
przydałaby się ocipina (miała być ociupina, ale czyż ocipina nie brzmi uroczo? Wiwat literówki!)
czegoś mocniejszego. A ja mam w barku stęsknionego „Johnny Walkera”.

– Nie! – stwierdziła stanowczo niedoszła oblubienica. – Żadnych brytyjskich trunków,


w ogóle nie życzę sobie niczego angielskiego i najlepiej niech pan nie wymienia żadnych słów na
literę „A”.

– Ho, ho, a czym to się Angole tak panieńce przysłużyli?

– Wie pan, to dłuższa historia, więc może najpierw wejdźmy do środka?

– Z miłą chęcią, ale muszę najpierw wyciągnąć jaką butelczynę, a nie wiem, co panieńce
zaproponować – odpowiedział zafrasowany Valentino.

– A nie ma pan czystej?

– Oczywista, że mam, aliści nie sądziłem, że taka elegancka dziewczyna będzie piła
zwykłą siwuchę. No, ale nasze dziewczątka zawsze miały dobry smak i byle cudzoziemskimi
trunkami nie wycierały sobie podniebienia. O moja Jadwinia takoż preferowała wódeczkę! –
rozrzewnił się nagle. – No to lecę, a panieńka przyniesie jakieś szkiełko i może zakąseczkę, bo
tak na pusty żołądeczek, to nas szybciusio zmoże.

– A niech tam – westchnęła z rezygnacją Ewa. – Mnie tam już nawet pijackie wybryki nie
mogą zaszkodzić.

– No faktycznie, ocipinkę dziewczyno dzisiaj narozrabiałaś – zgodził się z nią jej świeżo
nabyty przyjaciel.

– Wcale nie taką ociupinkę! Obawiam się, że po moim wyskoku, rodzina rzuci na mnie
klątwę – powiedziała nieopatrznie Ewa, nie zdając sobie oczywiście sprawy, iż straszliwa klątwa
od dawna ciąży nad jej rodziną i rzucanie dalszych, choćby jak najbardziej zasłużonych,
absolutnie mija się z celem.

Rzecz jasna w domostwie babci Neli nie brakowało szkła, natomiast z zakąskami był
pewien problem. Najwyraźniej kobieta, mając perspektywę niezłej wyżerki na weselu ulubionej
i jedynej wnuczki, nie kłopotała się zaopatrzeniem lodówki, której wnętrze świeciło niemal
idealnymi pustkami. Na najwyższej półce stały jedynie dwie nieokazałe puszki tuńczyka
i brzoskwiń. Ewa wykazała się nieoczekiwaną w jej stanie umysłowym inwencją i otworzywszy
nieszczęsne puszeczki, wyłożyła na półmisek brzoskwinie, po czym udekorowała je niezbyt
hojnie tuńczykiem. Wywiązawszy się w ten sposób z powierzonego jej przez towarzysza niedoli
zadania, zeszła jeszcze do piwnicy po słoiki marynowanych grzybków tudzież korniszonków,
słusznie mniemając, że szofer z dziada pradziada brzoskwiniami ugarnirowanymi tuńczykiem
raczej się nie zadowoli. Przytomność umysłu nie opuszczała jej nawet w pogrążonej w mroku
piwnicy, gdyż oprócz słoiczków marynat wyniosła jeszcze z babcinej piwnicy dwie nadobne
flaszki słynnej w Lanckoronie i okolicach jeżynówki Neli.

Tuląc cały ten majdan do łona, wychynęła wreszcie z podziemi i wkroczyła do błękitnego
saloniku, gdzie czekał już Valentino, który z równą czułością trzymał w garści dwie butelki
„Pana Tadeusza”.

– A to się panieńka ufajdała – powiedział szofer, wskazując na jej wysmarowaną


piwnicznym kurzem kieckę.

Tego było już nieszczęsnej dziewczynie za wiele! Jej cudowna, wybierana z taką
pieczołowitością, suknia od Ewy Minge ubrudzona kurzem pochodzącym z wieczek słoików!
Takiej profanacji system nerwowy Ewy, poważnie już nadszarpnięty wydarzeniami dnia, nie
wytrzymał i biedaczka wybuchnęła donośnym szlochem.

– No przecież nie trza tak rozpaczać, panieńko. – Valentino, odstawiwszy przezornie


flaszki z epicką zawartością, przytulił Ewę wraz ze słoikami. – Co się stało, to się już nie
odstanie i nie ma co szat rozdzierać. Lepiej panieńka siądzie sobie wygodnie na kanapce, nóżki
wyciągnie, a ja naleję kieliszeczek, bo wiadomo na frasunek nie ma jak trunek, w dodatku taki
kulturalny.
– Jak to kulturalny? – nieoczekiwana konkluzja Valentino zaciekawiła Ewę.

– No co też panieńka nie wie, toć że Pana Tadeusza sam wieszcz stworzył, no a Mistrz
jaki też film nakręcił, cacuszko, ja to mówię panieńce, jakżem tak w tym kinie siedział i jak ten
Rychu z „Klanu” krzyknął: „Hajda na Soplicę!”, to żem się normalnie z krzesełka poderwał
i chciałem lecieć, i tych Sopliców lać. No i trzeba przyznać, że Soplicówka to się ani umywa do
Tadeuszówki, chociaż nie powiem, też jest niezła wódeczka.

– To może jednak niech mi pan naleje – szepnęła Ewa, która czuła, że jej – jako tako
wykształcony – umysł nie jest chwilowo w stanie podążać za literacko-filmowymi dygresjami.

Valentino odebrał Ewie słoiki i flaszeczki z nalewką, usadził ją na kanapie, po czym


z wprawą nalał wódeczki do dwóch kieliszków z rżniętego kryształu, które stanowiły znakomitą
oprawę dla tak kulturalnego trunku.

Kiedy z butelki ubyła niemal połowa jej zawartości, taksiarz ściągnął swój zamaszysty
płaszcz, zdjął z głowy skrzyżowanie toczka z kepi, rozpiął górne guziki uniformu i spoczął na
kanapce obok Ewy.

– Ile to już czasu minęło, jakem tak siedział z przystojną kobitką i pił wódeczkę
w kulturalnej atmosferze – westchnął rozrzewniony. – Jak sobie normalnie moją Jadwinię
wspomnę, to mnie tak w dołku gniecie i wyłbym jako ten pies do księżyca, taka mnie żałość
ściska. Bo ja to taki bardziej sentymentalny jestem...

– Tak, napomknął pan już o tym – całkiem trzeźwo stwierdziła Ewa, chociaż jej stan
ducha jako żywo korespondował z odczuciami szofera i chętnie by powyła sobie do księżyca,
gdyby owo zajęcie nie wydawałoby się jej takie... nieeleganckie. – To jak to było z tą Jadwinią,
musiał pan ją chyba bardzo kochać?

– A żeby panieńka wiedziała, ja to ją tak kochałem, tak kochałem, jak ten Heathcliff
swoją Kaśkę. Ja żem jej normalnie te no... nenufary zrywał, a łatwo nie było, po kolana żem
w tym bajorku brodził i całkiem sobie mój uniform błockiem uwalał.

– W kolorze écru – dodała Ewa, chichocząc i zachowując się naprawdę nieelegancko


w obliczu romantycznych zwierzeń kierowcy.

– Żadne tam ęcriu, bielutkie spodenki miałem i uniformik takoż.

– A Kaśka? To znaczy Jadwinia?

– Jadwinia to taka jędzowata była, jak ta Barańska dla Bogumiła. Jakem jej te nenufary
wręczał, to się pieklić zaczęła, że jej kostiumik wybrudzę, a jej wystarczy, że mój uniformik
będzie musiała do porządku doprowadzić.

– Żartuje pan? Wcale jej nie wzruszył taki piękny gest?

– A tam wzruszył. Do wzruszania to ona była ostatnia... chyba, że kasę jej przyniosłem, to
się, owszem, wzruszyła. Albo jak jakiegoś ważniaka poznała, to taka poruszona chodziła, że się
już całkiem wytrzymać z nią nie dało.

– To całkiem jak moja mamusia!

– Taka w tym kapeluszu, co to po schodach za panieńką kicała?

– Ta sama!

– Faktycznie mi się jakaś znajoma wydała i jak się tak teraz zastanowię, to muszę
przyznać coś z mojej Jadwini w sobie miała.

– Zapewne jędzowatość – z goryczą zauważyła Ewa.

– Może i tak – zgodził się potulnie szofer, który w międzyczasie rozlał do kieliszków
ostatnie krople pierwszej flaszki.

– No to się powinien pan cieszyć, że już nie jest z tą całą Jadwinią.

– A kiedy miłość, jak Temida, jest ślepa jak kret. Ja bym tej mojej Jadwini wszystko
wybaczył, bo jak się czasem do człowieka uśmiechnęła i tym swoim tyłeczkiem zaczęła kręcić,
no mówię panieńce, tak kręciła no całkiem jak Monrołka w tym „Księciu i aktoreczce”, no
jakżem mówię, ten jej tyłeczek widział, to żem mięknął niczym Ołiwier na widok Merlinki.

– Więc co się stało?

– A poznała takiego jednego karawaniarza i poszła w siną dal. Potrafił ją bardziej


wzruszyć – powiedział taksiarz, wykonując palcami charakterystyczny gest.

– To na pohybel sprzedajnej Jadźce! – krzyknęła Ewa. – Niechże pan przestanie za


latawicą wzdychać, przecież taki romantyczny i opiekuńczy mężczyzna, to sobie kogoś lepszego
może znaleźć. Trzeba się szanować panie... no widzi pan, życie mi pan ratuje, a ja nawet nie
wiem, jak pan ma na imię.

– Waluś jestem, proszę panieńki... to może, nie śmiałbym proponować... ale w takiej
sytuacji, może wypijem brudzia? – zaproponował z pewną taką, zupełnie u niego nieoczekiwaną,
nieśmiałością.

– Nawet pan sobie nie zdaje sprawy, jak to imię do pana pasuje – powiedziała,
uśmiechając się ciepło powierniczka Walentego alias Valentino. – A ja mam na imię Ewa.

– A panieńki opowieść? – w głosie taksiarza brzmiały jednocześnie nuty zaciekawienia


i rozbawienia.

– To miała być taka piękna historia – chlipnęła Ewa. – Kopciuszek i książę.....a potem
żyli długo i szczęśliwie.
– No i mieli parkę, ma sie rozumieć – wtrącił z szelmowskim uśmiechem taksiarz.

– Taaaaak! – żałośnie zaciągnęła Ewa.

– Ale od początku, panienko... i konkretnie.

– Konkretnie? – Ewa zaczęła się uspokajać. – Konkretnie to poznaliśmy się rok temu na
wernisażu Edka. Nie znam nikogo, kto podróżowałby tak dużo, jak Edek i miał takie oko do
fotografii. Namawialiśmy go od dawna, żeby te swoje cuda pokazał światu, no i w końcu się
udało.

– No, ale co z tym księciem, panienko? – Niecierpliwił się taksiarz. Jego oczy błyszczały
coraz mocniej z ciekawości, a może też mocy babcinej nalewki, której opróżnili już sporo.

– Przyszedł i... wyglądał tak... zamożnie – Ewa sama była zdziwiona tym, co mówi. –
Zwracał uwagę, był taki pewny siebie i kiedy Edek przedstawił nas sobie, okazało się, że to
lekarz Edka mamy. Znakomitość w swoim zawodzie! Poczułam się, tak onieśmielona... jak mała
dziewczynka. Nie pamiętam, o czym wtedy rozmawialiśmy. Słuchałam go, nie słysząc,
potakiwałam tylko i uśmiechałam się chyba trochę głupkowato. Czułam się taka... zaszczycona –
Ewa znowu zatrzymała się zaskoczona kolejnym słowem. Wszystko wskazywało na to, że
dzisiejszy wieczór miał właściwości magiczne, czyżby Ewa przeżywała iluminację? – Poznanie
Rolfa... to, że zwrócił na mnie uwagę... to było, jak spełnienie marzeń, jak w bajce...

– Zwłaszcza w oczach szanownej mamusi – taksiarz w lot chwytał historię. W końcu jego
limuzyna niejednokrotnie już była miejscem zwierzeń wyciąganych z najgłębszych zakamarków
duszy.

– Mama była wniebowzięta – potaknęła Ewa.

– Ale ja od początku miałam wątpliwości – nagle przed osłupiałymi Ewą i Valentino


pojawiła się babcia Nela, która chwilę temu wślizgnęła się do pokoju i przysłuchiwała się
rozmowie. – Czy mogę do was dołączyć? – I nie czekając na odpowiedź, usadowiła się wygodnie
w fotelu, po czym otworzyła torebkę i z tryumfalnym uśmiechem wyciągnęła z niej mały srebrny
kieliszek, by następnie śmiałym ruchem sięgnąć po nalewkę.

W ciągu całego dnia przed oczami taksówkarza przewinęły się kilometry taśmy filmowej,
lecz w tym momencie – mimo usilnych starań i wysiłku pamięci – żaden obraz filmowy nie
został przywołany. „Braki w edukacji” – zatrwożył się kinoman.

– Po pierwsze... różnica charakterów. – Babcia jednym haustem wypiła pierwszy


kieliszek i unosiła do ust drugi. – Wiem, że on urodził się w Chester i został wychowany
w zimnej Anglii, ale to nie powód do emocjonalnego chłodu, który zbyt pochopnie utożsamiłaś
z „angielską dystynkcją”. – Przy ostatnich dwóch słowach babcia Nela przewróciła oczami, co
naprawdę nie było w jej guście i zdarzało jej się bardzo rzadko. Jednocześnie, jakby
mimochodem, bezwiednie, sięgnęła po karafkę, która niestety okazała się... pusta. – Skarbie, czy
mogłabyś zajrzeć do piwniczki? – zwróciła się do Ewy, a kiedy ta posłusznie opuściła pokój,
przeniosła się na kanapę bliżej Valentino, by swobodniej dzielić się swoimi spostrzeżeniami. –
Po drugie... to nie była miłość.

– To chyba po pierwsze, proszę pani – roztropnie wtrącił taksiarz, czując rodzącą się
między nimi więź jak między Nicolasem Cage’em i Shirley MacLaine w „Strażniku pierwszej
damy”. Nela pokiwała głową i ciągnęła:

– Pamiętam ich pierwszą wizytę u mnie. Było ciepłe wrześniowe popołudnie i cały dom
pachniał świeżo upieczoną szarlotką, na stole stały domowe konfitury, a w kuchni parzyła się
herbata. Wyszłam na ganek i zobaczyłam ich. Ewa podskakiwała u jego boku, wymachiwała
rękami i co chwila wybuchała śmiechem. On natomiast kroczył, jakby trochę nieobecny. Ubrany
był zbyt ciepło, jak na tę porę roku i trzymał przed sobą bukiet, w bezpiecznej odległości od
nieskazitelnej tweedowej marynarki, jakby w obawie, że kwiaty mogłyby ją zabrudzić.

– Babciu, to jest Rofl.

– Dobre popołudnie, miło poznać szanowną babcię uroczej wnuczki – odezwał się
w języku polskim, ale nie całkiem po polsku.

Ewa roześmiała się.

– Czyż nie mówi wspaniale po polsku! Mój kochany Rofl! – I pocałowało go lekko
w policzek, czym Rofl wyraźnie był zawstydzony.

– To jakie wiatry przygnały pana do Polski?

– Ja jestem lekarzem, a nie żeglarzem.

– Babcia chciałaby wiedzieć, jak to się stało, że mieszkasz teraz w Polsce – wytłumaczyła
mu cierpliwie Ewa.

– Aha... moja babcia jest Polką. Jako dziecko myślałem, że Polska to nazwa jakiejś
baśniowej krainy, ponieważ tak piękna była w opowiadaniach baby. Jak wy to mówicie? „Kraina
mlekiem i miodem płynąca”.

Nie wiem, czy tylko tak mi się zdawało, czy rzeczywiście w tym momencie uśmiechnął
się szyderczo.

– Kiedy przyjechałem tu po raz pierwszy, zobaczyłem różnicę. Jednak ciągnęło mnie


zawsze z powrotem, bo jedną rzecz macie najpiękniejszą na świecie: kobiety.

Tym razem uśmiechnął się promiennie do Ewy, a ja zastanawiałam się, czy słowo „rzecz”
mam położyć li tylko na karb jego niedoskonałej znajomości języka polskiego.

– Zatem gdy pojawiła się okazja przyjazdu do Polski, by szkolić polskich lekarzy
w trudnych technikach zabiegów kardiochirurgicznych, sam zgłosiłem się do projektu.

Znów uśmiechnął się do Ewy, a w mojej głowie kołatało się już pytanie, czy babcia Rolfa
przypadkiem nie za dużo opowiadała mu o Matkach Polkach.

– No i tym sposobem dzisiaj siedzę w pani salonie. – Znów błysnęły jego białe zęby.

Opowieść Rofla, co chwilę przerywały okrzyki Ewy:

– Czyż to nie jest cudowne! Babciu, czyż to nie jest cudowne!

A ja czułam trwogę w sercu, bo im więcej rzeczy było dla niej cudownych, tym bardziej
byłam przekonana, że i ona nie uniknie wspólnego nam losu.

– Jakiego losu? – Ewa już sadowiła się u drugiego boku Valentino i sprawiedliwie
rozlewała przyniesiony z piwnicy trunek.

Nela, jakby nie słysząc pytania, skupiła swoją uwagę na kieliszku, który najpierw
opróżniła, potem napełniła... by znowu opróżnić. Jednocześnie wolną ręką wykonywała gesty
zachęcające Ewę i Valentino do podążania w jej ślady.

– Nie pierwszą jesteś w naszej rodzinie panną młodą, która gości weselnych w osłupienie
wprawiła. – Po wypowiedzeniu tego, tak dostojnego w swoim szyku, zdania głowa babci Neli,
jak gdyby oddzielając się od tułowia, opadła na ramię kompana.

– Na pingwina Kleofasa, to jakbym książkę czytał! – Oczy Walusia zdawały się


wychodzić z orbit.

– Zatrzymajcie się. – Ewa zwracała się do kłębiących się w jej głowie obrazów: z dnia
dzisiejszego, filmów i książek. – Waluś, ratuj! – Gwałtownym ruchem Ewa przytuliła się do
przyjaciela, chowając twarz w poły jego, co nieco już wymiętolonego, uniformu, by po chwili
błogo odpoczywać w objęciach Morfeusza.

Valentino, zakleszczony w ciałach obu kobiet, zaczął dumać nad zagadkowym życiem
ludzkim, lecz i jego wkrótce zmorzyły trudy mijającego dnia.

Kwadrans po północy, w salonie babci Neli, można już tylko było usłyszeć ciche tykanie
zegara.

***

Ewę obudziło pianie jakiegoś rozszalałego koguta, który nie zważając na rozsadzający
niektórych ból głowy, oznajmiał światu nadejście nowego – sądząc po entuzjazmie brzmiącym
w kogucim pieniu – cudownego dnia. Usiłowała otworzyć ciążące jej powieki, ale te zdawały się
żyć jakimś własnym życiem, i zupełnie nie chciały podporządkować się poleceniom jej wysoce
dysfunkcyjnego w tej chwili mózgu. Nagle, gdzieś z czubka jej głowy, dobiegł potworny,
przewyższający swym natężeniem wszystko, co Ewa dotychczas słyszała, ryk. Jej otumaniona
głowa poderwała się natychmiast z czegoś bardzo niewygodnego, a powieki – chcąc nie chcąc –
otworzyły się szeroko. Oszołomiona Ewa ujrzała zwisającą z oparcia kanapy głowę Valentino.
Z jego szeroko otwartych ust wydobywały się dźwięki, które swą mocą i potęgą naprawdę
przebijały wszystko, co dziewczyna dotychczas słyszała. Jednak najdziwniejszy wydał się Ewie
następny zdumiewający obrazek, który ukazał się jej zmęczonym oczom. Po drugiej stronie
Valentino spała snem sprawiedliwego delikatna i subtelna babcia Nela, tuląc swą główkę do jego
ramienia wstrząsanego, od czasu do czasu, przeraźliwymi odgłosami.

„Dobry Boże! Ja chyba jeszcze śnię, przecież to wszystko nie mogło mi się naprawdę
przydarzyć” – pomyślała zgnębiona, przywołując wydarzenia wczorajszego popołudnia
i minionej nocy. „Przecież to ja – spokojna i przewidywalna Ewa, która zawsze realizuje
zamierzenia mamusi i która wiodła do tej pory całkiem nudne życie”.

Grzmiący charkot po raz wtóry zmusił Ewę do otrząśnięcia się z odrętwienia. Wstała
z kanapy, czując, że jej elegancka suknia zupełnie nie sprawdziła się w roli piżamki.

– Chyba najwyższy czas rozstać się z rolą panny młodej – powiedziała cicho do siebie
niedoszła oblubienica i nagle z jej gardła wydobył się cichy jęk. – I co ja teraz ze sobą pocznę? –
Problem jej najbliższej przyszłości pojawił się znowu ze zdwojoną mocą.

Mogła zostać u Neli, ale prawdopodobieństwo rychłego pojawienia się jej rodzicielki,
skłaniało Ewę do natychmiastowej ewakuacji. Biedulka nie była bowiem aż tak zdesperowana,
by w pokucie za swój niewybaczalny postępek, stawiać czoło rozsierdzonej mamusi.

Na szczęście Ewa, jako częsta bywalczyni w dworku Neli, miała tu swój pokoik, a co
najważniejsze swoje rzeczy włącznie z ubraniami, które pozwoliły jej się nareszcie wyzwolić
z roli szczęśliwej narzeczonej Rofla.

– Boże jedyny w niebiesiech! Rofl! – Ewa dopiero teraz przypomniała sobie niedoszłego
pana młodego. – Co ja narobiłam, jak on się teraz musi czuć?! Nieee! – ponownie jęknęła. –
Mamusia mi tego nigdy nie wybaczy! Teraz już do końca życia będę musiała się ukrywać!

Ścigana tą zachęcającą perspektywą, zbiegła po schodach. W kuchni wypiła jakieś trzy


litry wody, połknęła garść proszków od bólu głowy, mając niezbite przekonanie, że po takiej
dawce różnorakich alkoholi nawet sama Goździkowa jej nie pomoże, po czym wkroczyła do
saloniku z mocnym postanowieniem obudzenia Neli i zażądania od niej wyjaśnień.

W saloniku Valentino i Nela nadal prezentowali sobą idylliczną scenkę, z tym, że oczy
Neli były tym razem szeroko otwarte i prezentowały obraz niebotycznego zdumienia oraz
potwornego bólu. Widać było, że babcia usiłuje przywołać jakieś rozsądne wyjaśnienia
zaistniałej sytuacji, ale widocznie nic mądrego nie przychodziło jej do głowy.

– Babciu, to ja Ewa – wnuczka pochyliła się nad nieszczęsną istotą ze szczerym


zrozumieniem i zatroskaniem. – Spróbuj wstać. Weźmiesz prysznic, a ja przygotuję herbatę.
I jakieś tabletki. A potem porozmawiamy – dodała groźniej.

– Pić – jęknęła słabo Nela, nie rezygnując ze swego wytrzeszcza.

– Dobrze, za chwilę. Najpierw wstań i idź do łazienki.


– Nie mogę – powtarzała z uporem starsza kobieta.

– Babciu! Wstań i otrząśnij się wreszcie! Lada chwila może się tu pojawić twoja córka,
a chyba nie chcesz pokazać się jej w takim stanie, w dodatku tuląc się do obcego mężczyzny!

Niesamowite, jak najmniejsza wzmianka o mającej się pojawić Mariannie, stawiała nawet
najbardziej cierpiące umysły na baczność. Nela usłyszawszy bezlitosne słowa wnuczki, dzielnie
poderwała się na równe nogi, po czym skrzywiła się niemiłosiernie, słysząc ogłuszające grzmoty
wydobywające się z ust śpiącego beztrosko szofera.

Po chwili (Nela gnana pragnieniem i potęgującym się, z każdym oddechem, bólem głowy,
błyskawicznie poradziła sobie z ablucjami) siedziały obie w przytulnej kuchni, przy kubkach
parującej herbaty z sokiem jeżynowym.

– Babciu, czy mi się wydaje, czy w nocy stwierdziłaś, że w naszej rodzinie zdarzyło się
już kiedyś coś podobnego?

– Nic takiego nie twierdziłam – wykrętnie powiedziała Nela. – Mówiłam tylko, że nie ty
jedna byłaś bohaterką skandalu.

– No właśnie – skwapliwie przytaknęła Ewa. – To jest dla mnie bardzo pocieszające,


gdyż możliwe, że skłonność do wyskoków po prostu odziedziczyłam w genach i w związku
z tym, nie ponoszę odpowiedzialności za to, co się stało.

– Jeżeli winę za twój wybryk usiłujesz zrzucić na mnie lub matkę albo – co gorsza – na
innych twoich przodków, którzy już się bronić nie mogą, to uprzedzam, że to nie przejdzie.

– Nie chcę na nikogo zrzucać winy, tylko znaleźć... okoliczności łagodzące.

– Żadne okoliczności łagodzące nie przemówią do twojej matki – bezlitośnie stwierdziła


Nela.

– Ależ babciu, ja naprawdę nie rozumiem, jak to się stało? Zupełnie nie pamiętam, w jaki
sposób znalazłam się na tym murze ani że jadłam, a raczej pożerałam – jak raczyłaś się wyrazić –
czereśnie. Pamiętam tylko niejasno, jak zeskakiwałam z tego muru. Babciu, ja w ogóle nie
rozumiem, jak udało mi się tam wleźć.

– Nie wyrażaj się moje dziecko – zganiła wnuczkę Nela, chyba nieświadoma tego, jak
często w nocy sama stosowała kolokwializmy.

– Dobrze, babciu, ale ja nadal nic nie rozumiem, przecież ten mur był wysoki.

– Faktycznie, to dość dziwne. Watek parę razy próbował się na niego wdrapać, ale
bezskutecznie. Prawdę mówiąc, wszyscy próbowali rozwikłać, jak tobie się to udało.

– Watek... – wyszeptała w nagłym olśnieniu. – Tak, oto mój ratunek!


***

Dziewczyna, która stała przed drzwiami kawalerki Watka, w niczym nie przypominała
może nieco roztrzepanej, ale zawsze pełnej optymizmu i entuzjastycznie nastawionej do życia
Ewy, w której od lat, z mizernym jak widać skutkiem, kochał się Watek. Znękana zarówno przez
własne sumienie, jak i nadmiar alkoholu we krwi, biła się z myślami, niepewna, czy powinna
wciągać statecznego safandułę w zawirowania swego życia. Przeważyła jednak świadomość, że
właściwie nie ma innego wyjścia i Watek jest jej jedyną deską ratunku.

Sygnał dzwonka rozbrzmiał w jej głowie niczym dźwięk syren alarmowych. Drzwi
niemal natychmiast się uchyliły i oczom Ewy ukazał się Watek, który wyglądał tak, jakby i on
uczestniczył w lanckorońskiej biesiadzie (o ile słowo biesiada, w odniesieniu do minionej nocy,
nie jest nieco przesadzone). W sztruksach i rozchełstanej koszuli, lekko nieświeży i wyraźnie
przybity, przypominał anioła Cassiela z filmu Wendersa, a potwierdzało to jego rozanielone
spojrzenie, którym obrzucił Ewę.

– Ewuś, kochana, jak dobrze, że jesteś! – szeptał gorączkowo Watek. – Jak ja się
martwiłem, umierałem ze strachu o ciebie. A pani Marianna nie chciała mi powiedzieć, gdzie się
podziewasz!

– Pani Marianna sama tego nie wie – przerwała mu Ewa. – I mam nadzieję, że prędko się
nie dowie!

– Co ty mówisz, przecież ona pewnie też się o ciebie zamartwia. Tak nagle zniknęłaś.

– Nie zniknęłam, kochany, tylko uciekłam, okrywając rodzinę niesławą. Jeżeli mama się
o coś martwi, to jedynie o to, jak mnie dopaść i postawić pod pręgierzem albo w dyby zakuć
i doprowadzić do ołtarza.

– Więc żałujesz tego, co się stało? Chciałabyś wrócić do Rofla? – zmartwił się Watek.

– Nie, mój drogi, niczego nie żałuję. Mówię tylko, że jeżeli mama za kimś płacze, to
jedynie za swoim niedoszłym zięciem. I gdyby mnie odnalazła, to gotowa siłą i lamentami
wzbudzić we mnie takie poczucie winy, że z rykiem pobiegłabym do narzeczonego i błagałabym
go na klęczkach, aby mi przebaczył, chociaż, na tępe zęby bobra i bobrzycy, nie wiem, w czym
zawiniłam.

– No cóż, twoje zachowanie było co prawda odrobinę... hm... niekonwencjonalne, ale to


przecież nie powód, żeby się obrażać. Ja naprawdę nie rozumiem tego twojego Rolfika. – Te
ironiczne słowa o jego – było nie było – rywalu, to były szczyty Watkowej zjadliwości.

– Kochany Watek, gdybym przedefilowała nago z kakadu na głowie przed prezydencką


parą, pewnie też uznałby mój wybryk za nieco niestosowny, lecz przecież nie niewybaczalny –
rozczuliła się Ewa.

– Mówisz, że pani Marianna jest rozgniewana...


– Nie, ona nie jest rozgniewana, ona jest wściekła, rozjuszona, rozżarzona do białości, ale
z całą pewnością nie nazwałabym jej rozgniewaną!

– Czy ty Ewuniu nie przesadzasz trochę?

– Watek, opamiętaj się, nie można zjeść ciastka i mieć ciastko. Nie można równocześnie
nazywać się Marianna Zawilska, de domo Podlaska, i cechować się łagodnością charakteru. Nie
mam złudzeń, ona mi tego nigdy nie daruje, a jeśli daruje, to jeszcze gorzej, bo o tym na pewno
nie pozwoli mi zapomnieć. Watek, czy ty mnie w ogóle słuchasz?! – Ewa krzyknęła oburzona,
ujrzawszy nieobecny wzrok i zmarszczone czoło swego przyjaciela.

– A tak, oczywiście, słucham cię Ewuś, ale właśnie coś mi się przypomniało... tylko sam
nie wiem, czy ci wspominać, to taka dziwna historia...

Słowa te zelektryzowały Ewę, która poczuła jakiś dziwny dreszcz i w jednej chwili
zrozumiała, że oto pojawiło się światełko w tunelu, mimo że jeszcze nie wiedziała, o co chodzi.

– Jeżeli chodzi o dziwne historie, to nic mnie w tej chwili bardziej nie interesuje. Nie
masz wyjścia, musisz mi ją opowiedzieć.

– Ale Ewuś, to tak zdumiewające i mało prawdopodobne, no i nie wiem, czy się trochę
nie zdenerwujesz – motał się Watek.

– Watek! Ja już nie mogę być bardziej zdenerwowana! Powiem więcej, ja w swym
zdenerwowaniu już się całkiem upodobniłam do mamusi, jestem wściekła i ty na pewno nie
jesteś w stanie bardziej mnie rozjuszyć!

– Dobrze, ale usiądź wygodnie, a ja może zrobię herbatki...

– Watek, jesteś najłagodniejszą osobą na świecie, nie możesz mnie tak dręczyć...

– No dobrze, Ewuniu, już się nie złość. Pamiętasz, jakieś trzy lata temu, zbierałem
materiały do książki o mecenasie Podleskim, a raczej musiałem zweryfikować pewne fakty...
nieważne. Przez jakiś czas miałem dostęp do archiwów IPN-u, a że pracuje tam mój kumpel ze
studiów, to właściwie dzięki niemu miałem wolną rękę, i mogłem grzebać, gdzie chciałem. No
i w tych archiwach, zupełnie przypadkowo, natknąłem się na nazwisko twojej mamy. To znaczy
nazwisko panieńskie, no wiesz babci Neli.

– Watek, czyje to było nazwisko? – zapytała Ewa z zadziwiającym spokojem.

– Panieńskie nazwisko twojej mamy, to znaczy odkryłem akta Marianny Podlaskiej.

– I to były akta mojej mamy?!

– Wiesz, dane personalne się zgadzały, ale raporty przedstawiały tak niezwykłe zdarzenia,
że uznałem je za wierutne bzdury i nigdy nikomu o tym nie wspominałem, nawet tobie.
A prawdę mówiąc, to szybko o tym zapomniałem...
– Powiesz mi wreszcie o co chodzi?!!!

– Tam było napisane... coś w tym stylu... że Marianna Podlaska, w lipcu 1981 roku,
próbowała przeskoczyć mur kościoła świętego Szczepana pod pretekstem zrywania czereśni,
które rosły nad rzeczonym murem. Jednakże sądząc po nieugiętości oraz uporze, z jakim
rzeczona Marianna tkwiła na owym murze, nie zważając na prośby i argumenty swego
narzeczonego, Wydobrzałka Zenona, należy sądzić, iż rzeczona Marianna usiłowała przeskoczyć
mur w celach wywrotowych, naśladując złowrogie w skutkach postępowanie Wałęsy Lecha,
który podobnym przekroczeniem płotu wywołał w całym kraju antysocjalistyczne burdy.
Potwierdzeniem niecnych intencji Marianny miał być fakt, że proboszcz tejże parafii w swoich
kazaniach podburzał wiernych do buntu przeciwko władzy ludowej.

– Watek, czy ty jesteś pewien, że chodziło o moją mamę? – Ewa prezentowała sobą obraz
niewiernego Tomasza w chwili najgłębszego niedowiarstwa.

– No widzisz, też nie możesz w to uwierzyć.

– Watek, faktycznie nie mogę, ale bardzo chcę. – W tej chwili do Ewy uśmiechały się
całe zastępy anielskie. – Boże, jeżeli to prawda, to jestem uratowana, mało tego, mogę na zawsze
pognębić kochaną mamusię.

– Ewa, nie możesz, przecież ja ci o tym mówię w absolutnym zaufaniu. Ja nie mam prawa
o tym wiedzieć. A poza tym Marianna, będąc przesłuchiwana na okoliczność swego występku,
stanowczo i z granitowym przekonaniem wyparła się podobnego zachowania, pomimo że z muru
ściągnęli ją przechodzący „przypadkowo” funkcjonariusze MO, a i sam narzeczony zaświadczył
o jej niegodnym zachowaniu. Marianna została wypuszczona, a niecne intencje jej czynu już nie
były takie oczywiste.

– To znaczy, że się wyłgała?

– Zaryzykowałbym stwierdzenie, że dała stanowczy odpór insynuacjom oficera SB.

– A ten Wydobrzałek? Kim on był?

– Jej osobistym narzeczonym.

– Nie o to pytam, czym się zajmował?

– Był oficerem LWP.

– I mama się z nim zaręczyła? A babcia na to pozwoliła?!

– Ewuś, przypominam ci, że wtedy nie było innego wojska, a twoja mama widocznie była
bardzo zakochana i w dodatku dość samowolna.

– No tak, do dzisiaj jej to zostało. No dobrze, ale mówiłeś, że ten jej narzeczony
świadczył przeciwko mamie.

– Zgadza się, nie tylko świadczył, ale i odżegnał się od wszelkich uczuć do narzeczonej
i natychmiast zerwał z nią zaręczyny.

– Na dzwon Zygmunta, ale co oni robili pod tym kościołem, brali ślub?

– Nie, w tamtych czasach ślub kościelny z wojskowym, zwłaszcza jawny, był raczej
wykluczony. Podobno po prostu byli na spacerze. Tak przynajmniej twierdził pan Zenon, a twoja
mamusia to potwierdziła i był to jedyny fakt, z którym się zgodziła.

– No i co było dalej?

– A to już jest słodka tajemnica pani Marianny, no i może jeszcze pana Wydobrzałka.

– Wiesz, to rzeczywiście zagadkowa historia. To znaczy, że mojej mamie przydarzyło się


to samo, co mnie. No tak, Nela też coś niejasno przebąkiwała o jakimś skandalu rodzinnym, ale
nie chciała puścić pary z ust. Tylko dlaczego kryła mamę?

– Nie wydaje mi się, żeby Marianna zwierzyła się Neli – stwierdził stanowczo Watek. –
Po pierwsze pani Zawilska raczej nie jest skłonna do zwierzeń, a po drugie, gdyby Nela
wiedziała, co przydarzyło się jej córce, chyba jednak powiedziałaby ci, o tym wczoraj.

– Jeśli mama zobowiązała ją do zachowania tajemnicy, to Nela nie piśnie nikomu ani
słowa, to pewne.

– Tak, masz rację. Jednak nadal twierdzę, że Nela o niczym nie wie, przede wszystkim
dlatego, że sama Marianna zdaje się o niczym nie pamiętać.

– No tak, faktycznie. Chyba nie jest do tego stopnia zakłamana, aby oskarżać mnie o coś,
co sama kiedyś uczyniła.

– Z tych esbeckich zapisków także można wywnioskować, że wymazała ten fakt


z pamięci.

– Wiesz, ja przecież też kompletnie niczego nie pamiętałabym, gdyby nie to, że moje
wyczyny obserwowało ze sto osób.

– Możemy więc przyjąć za pewnik „białą plamę” w pamięci twojej mamusi.

– Watek, ja tego tak nie zostawię! Muszę wyjaśnić, co się kryje za naszymi
niespodziewanymi rodzinnymi wyskokami. Przecież nagłej pasji do wspinania się po kościelnych
murach nie dziedziczy się chyba w genach, co?

– Raczej nie, choć w tym momencie, nie byłbym tak do końca tego pewny. Nie wiem, czy
zwróciłaś uwagę na jeszcze jedną zbieżność obu historii?
– Tak?

– Obie jadłyście czereśnie.

– Na swędzące wątpie, rzeczywiście...

– Co to są swędzące wątpie?! – wyszeptał nieco zdumiony Watek.

– Nie mam pojęcia! To jedno z uroczych powiedzonek Valentino.

– Czyich?! – zdumienie Watka najwyraźniej osiągało apogeum.

– Och, Watek! To dłuższa historia. Nazwałam tak szofera, który prowadził ślubną
limuzynę. Gdybyś go spotkał, chyba zrozumiałbyś, o co mi chodzi. To bardzo barwna postać. Ma
niezwykle... oryginalny sposób wysławiania. Mam nadzieję, że go poznasz, bo umówiłam się
z nim jutro na kawę.

– Mam ci towarzyszyć na randce?

– Waciu kochany, nie bądź niemądry, to nie będzie randka, raczej przyjacielskie
spotkanie.

– Zdążyłaś w ciągu jednej nocy zaprzyjaźnić się z facetem, który uprowadził cię spod
kościoła? – Stanu Watka nie można już było nazwać zdumieniem, było to raczej niebotyczne
oszołomienie z leciutką nutką podziwu dla osiągnięć Ewy.

– Zabrzmiało to tak, jakby nieszczęsny Walenty porwał mnie spod ołtarza...

– On ma na imię Walenty?

– Watek, a co w tym takiego dziwnego?

– Faktycznie, nic – potulnie zgodził się Watek.

– Walenty... – powiedziała Ewa, kładąc nacisk na to imię – okazał się darem Opatrzności.
Nie wiem, co bym bez niego zrobiła, ale wracając do tematu, rzeczywiście wygląda na to, że obie
skusiłyśmy się na czereśnie, a to już nie może być zbieg okoliczności. Watek, to najgłupsza,
najbardziej nieprawdopodobna historia, o jakiej w życiu słyszałam i wiesz, istnieje jeszcze jeden
wspólny punkt. Przez naszą niepowściągliwość i ja, i moja mama straciłyśmy narzeczonych.
Zgubiło nas łakomstwo.

Po raz wtóry Ewa w nagłym przebłysku jasnowidzenia otarła się o sedno sprawy.

***

Marianna siedziała w kuchni, wpatrując się tępo w ścianę, po której leniwie przechadzała
się mucha. Na jej twarzy malował się bolesny wysiłek rozwikłania zagadki zaskakujących
wydarzeń dnia wczorajszego. Doskonale wiedziała, że mija właśnie godzina jej cotygodniowych
spotkań z koleżankami w kawiarni „Eldorado”, ale na samą myśl wyjścia z domu i stawienia
czoła ciekawskim oczom sąsiadów oraz nurtującym wszystkich pytaniom, oblewał ją zimny pot.
Z odrętwienia wyrwał ją natarczywy dźwięk dzwonka. W pierwszym odruchu skuliła się cała,
lecz po chwili ciekawość przezwyciężyła irracjonalne uczucie strachu. Cichutko, na palcach
podeszła do drzwi i nieśmiało zerknęła przez wizjer, by ujrzeć stojącego z drugiej strony swojego
niedoszłego i niestety chyba już nieosiągalnego zięcia. Gwałtownie otworzyła drzwi i uścisnęła
go mocno, roniąc przy tym kilka łez nad utratą tak wyśmienitej partii. Rofl odsunął ją lekko.

– Dzień dobry, czy zastałem Ewę?

– Nie, ale proszę cię, wejdź – złapała go kurczowo za rękę i tym samym wciągnęła do
mieszkania. – Nie widziałam jej od wczoraj.

Marianna z podziwem patrzyła na nienagannie ubranego, jak zwykle eleganckiego, Rofla.


Jedynie lekko podkrążone oczy przypominały o wczorajszym dniu.

Posadziwszy go w salonie, przygotowała herbatę i ciasteczka, po czym sama usadowiła


się w fotelu vis-à-vis.

– Oczekuję wyjaśnień – Rofl był bardzo oficjalny.

– Rofl, ja nie poznaję własnej córki. Może to... jakaś choroba?

– Choroba? Nic mi o tym wcześniej nie mówiłaś.

– To znaczy... miałam na myśli... chwilowe zaćmienie umysłu?

Patrzyła na Rofla tak pięknie komponującego się z jej salonem, i ogarniał ją coraz
większy żal, że nie będzie jego stałym elementem.

Rofl zachowywał kamienną twarz.

– Właściwie to przyszedłem się pożegnać, kontynuacja nie jest bowiem możliwa.

Marianna dopiero po chwili zrozumiała, że mówi o związku z Ewą. Doskonale wiedziała,


że nie ma już żadnej nadziei, aby został jej zięciem, lecz czy nie mógłby przynajmniej zostać
przyjacielem domu?

– Ale ja martwię się o Ewę, do tej pory nie dała znaku życia. Czy medycyna zna takie
przypadki?

– Medycyna... – Rofl dopiero teraz zorientował się, że tłumaczenie wczorajszego


zachowania Ewy jej domniemaną chorobą może być dla niego honorowym wyjściem z tej jakże
niehonorowej sytuacji. – Często tak bywa, że choroba przez lata pozostaje w ukryciu bądź
przejawia się w mało niepokojących objawach, by nagle wybuchnąć z całą siłą. – Rofl mówił
w sposób beznamiętny, lecz z każdą minutą odzyskiwał rezon.
– Ale gdzie ona teraz jest?

– Możesz być pewna, że gdy tylko się odnajdzie, zapewnimy jej najlepszych specjalistów
– stało się jasne, że wbrew znaczeniu wypowiedzianych słów, Ewa przestaje interesować Rofla
jako utracona narzeczona, a znajduje swoje miejsce w szeregu przypadków klinicznych
angielskiego specjalisty.

– Wiedziałam, że zawsze mogę na ciebie liczyć. – Marianna natomiast poddawała się


błogiemu uczuciu odzyskiwania „zdobyczy”. Sytuacja zaczęła się klarować, gdy rodzącą się
harmonię, przerwał dzwoniący telefon.

„A niech to kangur w swoją kieszeń schowa!” – zaklęła w duchu Marianna z wrodzoną


w jej rodzinie fantazją.

– Halo – próbowała opanować zniecierpliwienie. – Halo.

– Marianno, musimy natychmiast porozmawiać. – W słuchawce słychać było lekko


wzburzony głos Neli. – Wsiadaj w taksówkę i przyjeżdżaj.

– Złamałaś nogę? – nie wiadomo dlaczego zapytała Marianna.

– Tu nie o nogę chodzi, ale o los naszej rodziny! – głos Neli brzmiał tak stanowczo
i jednocześnie tak tajemniczo, że Marianna już po chwili siedziała w taksówce, pozostawiając na
chodniku oszołomionego biegiem wydarzeń Rofla, któremu jeszcze niedawno zdawało się, że
słowiańska dusza i temperament nie kryją już przed nim żadnych tajemnic. W tej chwili
zrozumiał, że w jego obecnym świecie constans jest tylko korona na głowie królowej Elżbiety.

***

– Czy możesz mi wyjaśnić, co – do wszystkich gołębi na krakowskim rynku – tutaj się


dzieje? – Marianna, pomimo że siedziała już wygodnie w fotelu lanckorońskiego salonu, czuła
rodzącą się w niej wściekłość.

– Była u mnie Ewa...

– I ty mi dopiero teraz o tym mówisz? – wycedziła przez zaciśnięte zęby Marianna.

– Ewa obawiała się, i słusznie, twojej reakcji.

– A wyrozumiała babcia Nela utuliła swoją wnuczkę! Utuliła i wysłuchała, bo na mamę


nie mogła liczyć!

– Basta! Marianno, chciałam porozmawiać z tobą o niepokojących wydarzeniach


w naszej rodzinie...

– Nic mi o takich nie wiadomo – wtrąciła obrażona Marianna.


– Czasami zastanawiam się, czy ktoś ciebie nie podmienił, gdy byłaś jeszcze w kołysce. –
Nela musiała wziąć kilka głębokich wdechów i policzyć do dziesięciu, aby kontynuować. – Skup
się i słuchaj uważnie! Twój dziadek a mój tatuś – Hipolit – interesował się dziejami naszej
rodziny i spisywał wszystkie informacje do jakich dotarł, również relacje rodzinne. I wyobraź
sobie, że wśród tych wszystkich historii jest jedna podobna do Ewinej. Apolonia – babka Hipolita
– zakochała się w hrabim Ochęduszce. Obie rodziny przeciwne były temu związkowi – hrabiego,
ze względu na mezalians, a Apolonii, bo z hrabiego nicpoń był i lekkoduch – ale młodzi
postawili na swoim. Do ślubu jednak nie doszło... bo Apolonia w dniu tak uroczystym sięgnęła
po czereśnie – ni to pytając, ni to stwierdzając, dokończyła Marianna. – Wcześniej jednak, jak się
domyślasz, przysiadła na kościelnym murku. Czy dwie takie historie w jednej rodzinie to może
być przypadek?

Obie panie zapomniały o dzielących je przed chwilą animozjach, oczy świeciły im się
gorączkowo, a na twarzy pojawiły się rumieńce.

– Ale jeśli to nie przypadek, to co?

– Och! – wykrzyknęła Marianna jakby w tym momencie zobaczyła co najmniej damę bez
łasiczki, i nie wytrzymując napięcia, osunęła się w nagłym omdleniu na dywan.

– Jednak ktoś ją musiał podmienić – mruknęła Nela, z trudem podnosząc bezwładne ciało
swojej córki. Jak tylko udało jej się ułożyć wygodnie Mariannę na kanapie, zauważyła, że ta
otwiera oczy. – Już dobrze? – zapytała troskliwie i pogłaskała ją po głowie. – Już dobrze –
powtórzyła jak zaklęcie, gdyż zauważyła w ledwo co otwartych oczach córki coś, jakby cień
strachu.

– Trzy – powiedziała tajemniczo Marianna.

– Co trzy?

– Trzy takie przypadki w jednej rodzinie. Czy pamiętasz Zenona?

Nela zmartwiała. Od lat nikt w tej rodzinie nie wspominał o Zenonie – na życzenie samej
Marianny.

– Zenona W.? – Jeszcze nie dowierzała temu, co słyszy.

– Kiedy opowiadałaś o Apolonii i Ewie, zobaczyłam siebie w jakże podobnej sytuacji...


ten murek i czereśnie... – Marianna z trudem przypominała sobie wydarzenie, które tak
skutecznie wymazała z pamięci.

– Czy chcesz powiedzieć, że tobie również przydarzyła się ta historia? – Nela czuła, że po
plecach spływa jej strużka zimnego potu. – Do tej pory mogłam sobie zadawać pytania, mieć
wątpliwości, ale teraz... – Rzuciła okiem na Mariannę i widząc jej znów pobladłą twarz, skarciła
ją szybko: – Tylko nie mdlej po raz drugi, trzymaj fason... ale teraz wiem...
– Ach – pisnęła cichutko Marianna, zgodnie z poleceniem nie zemdlała.

– ...że to jest prawidłowość.

– Jaka? – znowu cichutko pisnęła Marianna.

– Nie wiem, ale się wspólnie dowiemy – w Nelę wstąpił duch walki. – Zaczniemy, no
właśnie od czego zaczniemy? Może od skrzyni Hipolita?

Na strychu ciągle bowiem stała skrzynia z pamiątkami po Hipolicie, pełna papierzysk


i drobiazgów nieznanego pochodzenia. Hipolit znany był z pasji poszukiwawczych
i kolekcjonerskich, a przy tym niezły był z niego dziwak i oryginał. Obie panie jednocześnie, jak
gdyby na niesłyszalną komendę, powstały i ruszyły w stronę schodów. Niestety dość wąskich, co
poskutkowało nieuniknionym zderzeniem. Po krótkiej szamotaninie na czoło wysforowała się
Nela, za nią dzielnie podążała Marianna, lekko tylko dysząc i sapiąc. Strych od dawna już nie był
odwiedzany przez żadną ludzką istotę, mieszkańcami jego były tylko pająki spokojnie snujące
swoje sieci, nietoperze oraz dość swawolne myszy. Ruch powietrza towarzyszący nagłemu
wejściu Neli i Marianny poruszył zalegającą wszędzie grubą warstwę kurzu, który uniósł się i po
chwili osiadł na ubraniach pań. Marianna próbując otrzepać się z oblepiającego ją brudu,
rozmazała na twarzy sadzę, co nadało jej wygląd Indianina wkraczającego na wojenną ścieżkę.
Stosownie do wyglądu wydała nawet gromki okrzyk: „Tam!” – wskazując na stojącą
w najdalszym kącie strychu skrzynię. Wyciągnięcie jej na w miarę wolną przestrzeń pośrodku
strychu kosztowało je niemało wysiłku. Niestety, wieko skrzyni było tak mocno zatrzaśnięte, że
nie poddawało się wątłym rękom pań. Nela czując w sobie zew Indiany Jonesa, rozejrzała się
bacznie i zobaczywszy skrzynię z narzędziami, wyciągnęła z niej siekierę i rozłupała nią oporne
wieko. Jednak widok tego, co ukazało się ich oczom, ściął ją z nóg.

– To Popiela było wam za mało – zwróciła się z wyraźnym żalem i wyrzutem do


sympatycznych myszek, które zagnieździły się w skrzyni, niszcząc doszczętnie jej zawartość.
Rozczarowane, pozbawione energii panie posiedziały chwilę nad skrzynią, opłakując stratę, po
czym wolno, krok za krokiem, ruszyły w drogę powrotną. Tym razem pierwsza szła Marianna,
lecz dopiero co przeżyte emocje tak ją osłabiły, że nogi się pod nią uginały, a wzrok zachodził
mgłą. Wystarczyła zatem chwila nieuwagi, by potknęła się i dolną częścią ciała runęła na schody,
zsuwając się w tempie błyskawicznym na parter. Lanckoroński dom przeszył przeciągły jęk:

– Uauuuuuuuuuuu... moja noga, złamałam nogę!

Neli wydawało się, że już dzisiaj była mowa o jakiejś złamanej nodze, ale nie było czasu
na refleksje.

– Spokojnie, już dzwonię po pogotowie.

Minęła niemal godzina, gdy usłyszała zbliżający się do domu samochód i wyjrzawszy
przez okno, zobaczyła, jak wąską ścieżką, pospiesznym i raźnym krokiem, podąża dwóch
nieziemsko przystojnych ratowników. Opalone twarze i błyskające w uśmiechu białe zęby kazały
jej wzrokiem poszukać będącej z pewnością gdzieś niedaleko Pameli. Dopiero ich dziarskie
wejście i konkretne pytanie o chorą przywróciły ją do rzeczywistości. Na Mariannie też musieli
zrobić wrażenie, bo ucichła i rozanielonym wzrokiem wodziła od jednej twarzy do drugiej.

– Zabieramy panią do szpitala. Nogę trzeba prześwietlić. – Całkiem zwyczajne


stwierdzenie podziałało na kobietę jak kubeł zimnej wody.

– Do szpitala?! Nela! Jedziesz ze mną!

Marianna miała ochotę wydać jeszcze szereg dyspozycji, ale zwinni chłopcy już umieścili
ją na noszach i nieśli do karetki. Nela pośpieszyła za nimi i siedząc w karetce, rozglądała się
bacznie, nie mogąc ukryć tym samym rozczarowania, że jednak to nie jest ten serial.

Zaabsorbowana myślami o „Słonecznym patrolu”, dopiero po chwili zorientowała się, że


szpital, do którego przyjechały, to ten, w którym pracuje Rofl.

„Ciągnie swój do swego” – pomyślała, uświadomiwszy sobie ten niefortunny zbieg


okoliczności, po czym spojrzała na Mariannę. Ta zaś, zorientowawszy się w sytuacji, wyjaśniała
wszystkim spotykanym pracownikom, w jak wielkiej pozostaje zażyłości z panem Pretty,
i stanowczym głosem domagała się jego przyjścia. Cudownym zbiegiem okoliczności – według
Marianny, a na psa urok, diabli go tu nadali – według Neli – Rofl pojawił się w izbie przyjęć.

„Oliwa jednak sprawiedliwa” – pomyślał Rofl, i uśmiechnął się na widok leżącej


z grymasem bólu na twarzy Marianny. Zaraz jednak zaniepokoił się możliwością spotkania
swojej niedoszłej małżonki, więc jak szybko się pojawił, tak szybko zniknął.

– Marianno, mamy tu świetnego fachowca od nogi, nazywa się doktor Kulik. Znajdziesz
się w najlepszych rękach – powiedział tylko tyle na swoje usprawiedliwienie. Oczekując na
fachowca od nogi, Nela zajęła się obserwowaniem krzątającej się po izbie pielęgniarki.

***

W tym momencie Ewa poczuła śmiertelne znużenie. Jej życie rozsypało się... nie, wcale
nie jak domek z kart, to było raczej nieoczekiwane tąpnięcie, po którym widziała przed sobą
jedynie czarną dziurę. Jej książę z bajki zamienił się w Shreka.

„Nie, nie w Shreka!” – poprawiła się szybko w myślach. „Shrek jest przecież niezwykle
sympatyczny, a Rofl okazał się zwykłą ropuchą, w dodatku koszmarnie nadętą!”

Jej własna matka niemal wyklęła jedynaczkę z rodziny, a ukochana babcia ukrywała
przed wnuczką, jakieś mroczne sekrety, nie zważając na to, że ujawnienie tajemnic mogłoby
rozświetlić ciemności, które spowiły jej żywot.

– Watek – powiedziała Ewa – skoro nie możemy liczyć na informacje od Neli, a od


mamy, tak czy siak, niczego nie wydobędziemy, to właściwie w jaki sposób mam się
czegokolwiek dowiedzieć? Zupełnie nie wiem, jak je podejść, aby puściły parę z ust.

– Na twoim miejscu spróbowałbym znaleźć pana Wydobrzałka – przytomnie


podpowiedział Watek.
– Waciu jesteś genialny! Tylko jak go znaleźć?

– Nikt nie twierdził, że będzie łatwo.

***

Poniedziałkowe popołudnie pierwszego dnia wakacji – dla znakomitej większości ludzi


lub, jak kto woli, pierwszego dnia po totalnej życiowej katastrofie – dla niektórych potwierdzało
oczekiwania większości i szczodrze obdarzało szczęśliwych, a także nieszczęśliwych sporą
dawką energii słonecznej.

Ewa szła ulicą, wywołując swym widokiem wrażenie, jakby jej jedynej nie podłączono do
baterii słonecznych. Po sporej części nocy spędzonej na poszukiwaniach w Internecie i całym
dniu poszukiwań w różnych urzędach i archiwach, pan Wydobrzałek Zenon jawił się niczym sen
jakiś złoty. A prawdę mówiąc, w ogóle się nie jawił, czyli nie ujawnił. Pod adresem, który Watek
cudem wygrzebał w archiwum rodzina Wydobrzałków od dawna nie mieszkała. Natomiast paru
innych Wydobrzałków, których udało im się namierzyć, ze zdumiewającą jak na rodaków
zgodnością, zaklinało się, że w życiu o żadnym Zenonie, a tym bardziej Zenonie Wydobrzałku,
nie słyszało. Jedyny niesprawdzony trop prowadził do Belfastu, ale Ewa ze swą świeżo nabytą
awersją do wszystkiego, co choćby otarło się o coś angielskiego stanowczo odmówiła podróży do
tego niewątpliwie mało angielskiego miasta.

Gdyby nie to, że już od jakichś piętnastu minut w kawiarni „Biedronka” oczekiwał na nią
jej ulubiony szofer, Ewa z chęcią zaszyłaby się w jakimś kąciku Watkowego mieszkanka, nie
zważając na to, że wnętrze owego gniazdka zionęło w tym momencie żarem godnym
wawelskiego smoka. Spojrzawszy na zegarek, przyspieszyła kroku, choć w duchu liczyła, że
Walenty zdegustowany jej spóźnialstwem zniechęci się i nie będzie dłużej na nią czekać. Była to
olbrzymia niewdzięczność z jej strony, ale Ewa jakoś nie czuła się na siłach znosić zawiłych
wywodów entuzjasty „X muzy”. Nie doceniła jednak wytrwałości i stałości uczuć swego nowego
przyjaciela. Walenty zdążył się szczerze przywiązać do Ewy, a jego przywiązanie było
bezgraniczne i mocne jak skała. W oczekiwaniu na umówione spotkanie gotów był tkwić przy
kawiarnianym stoliku nawet do zamknięcia lokalu. Pomimo niewierności Jadźki, jego wiara
w kobiety była niezachwiana. A Ewa, jego zdaniem, była zachwycającą przedstawicielką
uwielbianego damskiego rodu.

Wszedłszy do chłodnego, na szczęście klimatyzowanego, wnętrza kawiarni, Ewa od razu


dostrzegła swego niedawnego wybawcę. Valentino nie zawiódł jej podświadomych oczekiwań
i nawet niedowidzącemu rzuciłby się w oczy. Co prawda, zrzucił gustowny uniform, ale jego
aktualny strój odznaczał się niemniejszą oryginalnością. Pomimo upału, odziany był w kraciastą
koszulę, skórzaną kamizelkę, szyję otulała mu czerwona chusta, a na blacie spoczywał kapelusz
w stylu – a jakże! – Johna Wayne’a. Ujrzawszy Ewę, rozpromienił się cały i na dowód swego
szczęścia zamaszyście pomachał w jej stronę sfatygowanym kowbojskim kapeluszem. Ewa
zastanawiała się, czy na jego biodrach spoczywa zapięty niedbale skórzany pas z koltami, a na
butach dźwięczą ostrogi. Kiedy sobowtór szeryfa z „Rio Bravo” podniósł się na jej powitanie,
stwierdziła z ulgą, że co prawda nosi skórzany pasek, ale wyjątkowo pozbawiony koltów. Co do
ostróg – wciąż tkwiła w niepewności.
– Ho, ho, wygląda Ewcia, jakby ją Madame Sans-Gene przepuściła przez wyżymaczkę! –
stwierdził optymistycznie.

– Witaj Valentino, to znaczy Walenty – poprawiła się szybko.

– No co też ty, Ewuś. Toż to dla mnie zaszczyt być tytułowanym imieniem wielkiego
Valentino. A swoją drogą, ty jedna mnie rozumiesz – rozrzewnił się nieoczekiwanie.

Ewa patrzyła na niego zdumiona, ale przezornie nie zareagowała na ten niezasłużony
komplement.

– Tak, od razu wyczułaś we mnie filmową duszę. Ja faktycznie czuję duchową więź
z Rudolfo i wiesz, nawet imidż mam do niego podobny – obwieścił tryumfalnie nie tylko
duchowe, ale i fizyczne pokrewieństwo z gwiazdorem. – Zwłaszcza w uniformiku, no to całkiem
wyglądam jak ten torreador z „Krwi na piasku”.

Ewa, co prawda, nie pamiętała, jak wyglądał Valentino w swej epokowej roli, ale
w duchu przyznała mu rację, mimo że w tej chwili nieodparcie przywodził jej na myśl Johna
Wayne’a. Nie śmiała jednak podzielić się tą myślą, ponieważ obawiała się, że jego uwielbienie
dla jej empatii niebezpiecznie by wzrosło.

– Ale usiądź kochaneńka i opowiedz, jak też sobie poradziłaś i czy tym razem ten twój
absztyfikant okazał się porządnym gościem? – głos mu stwardniał, gdy wypowiadał ostatnie
słowa.

– Wszystko w porządku, mówiłam ci, że Watek jest kochany i można na nim polegać jak
na Brudnym Harrym – Ewa najwyraźniej usiłowała zasłużyć na miano powierniczki filmowej
duszy Walentego.

– Ale co ty, bidulko, teraz zamierzasz? Bo jeśli chcesz skopać tyłek temu nabzdyczonemu
Angolowi, to możesz na mnie liczyć – entuzjastycznie zaoferował się szofer.

– Daj spokój, na mojego niedoszłego męża spuśćmy zasłonę milczenia. Postanowiłam


rozwikłać, jakby tu powiedzieć, pewną rodzinną tajemnicę. Niestety już na wstępie poszukiwań
utknęłam w miejscu. Szukam pewnego człowieka, ale jakby ślad o nim zaginął. Jest, a raczej był
wojskowym, więc możliwe, że przeprowadził się gdzieś na drugi koniec Polski. Ale
w dzisiejszych czasach znalezienie kogokolwiek nie powinno nastręczać żadnych trudności, no
chyba, że jest ze służb specjalnych albo, nie daj Boże, kontrwywiadu – dodała Ewa z nagłym
niepokojem.

– Wiesz Ewcia, jak w sobotę rano wychodziłem z domu, to czułem, że mnie spotka coś
dobrego, ale jakżem na chodniku zobaczył Globisza, to jakby Pan Bóg dał mi znak, że mi się
życie całkiem odmieni, no bo wiesz, to całkiem jakbym anioła w Krakowie spotkał. I tak mnie
Ewcia tknęło, tak mnie tknęło! No i zobacz, nic żem się nie pomylił. No same niebiosa mi ciebie
zesłały! Nie dość, żem wiózł uciekającą pannę młodą, to teraz mi się regularne dochodzenie
szykuje! A takim już był Ewuś zrezygnowany, że do kina to w kółko żem tylko na melodramaty
chodził, bo przynajmniej bezkarnie mogłem sobie popłakać! – Walenty odsłonił przed oniemiałą
dziewczyną najskrytsze tajniki swej zbolałej duszy.

– Ale jakie dochodzenie, Walenty, o czym ty mówisz?! – zdenerwowała się.

– Nie bój żaby, jak trzeba znaleźć człowieka, to ty na taksiarskiej braci możesz polegać.
I na wszystkie puchnące parówki się zaklinam, że ci adres tego gostka w zębach przyniosę –
buńczucznie zapewnił Ewę głosem, no cóż, Johna Wayne’a.

***

Ewa od jakiejś godziny usiłowała się zdrzemnąć, leżąc na kozetce, która raczej nie
ułatwiała jej tego zadania. Jednak galopada myśli o najnowszych życiowych tarapatach, w jakie
popadła, oraz o zagadkach, które ją nagle osaczyły, nie pozwalała na takie luksusy, jak
popołudniowa drzemka. Od czterech dni jej życie utknęło w martwym punkcie, mimo że z godną
podziwu wytrwałością, dostarczało różnorodnych wrażeń.

„Ot, paradoks” – pomyślała znękana. „Jestem jak jakiś dziwoląg, z tych, co to i chciałby,
i boi się... czemu wciąż się nad sobą użalam, przecież moje życie, niemal jak życie Walentego,
radykalnie się odmieniło i mimo wszystko chyba wolę obecną wersję” – stwierdziła z niemałym
zaskoczeniem.

W tej chwili w drzwiach wejściowych stanął znużony Watek. Ewa natychmiast


zrezygnowała z odpoczynku, sądząc, że przyniósł jakieś nowiny.

Niestety Watek z miejsca rozwiał jej nadzieje.

– Nie miałem chwili czasu na poszukiwania, najpierw zalała mnie papierkowa robota,
a później, przez pięć godzin, męczyłem się na jakimś beznadziejnym szkoleniu i jedyny konkret,
jaki z niego wyniosłem, to wiedza o istnieniu atrakcyjnych dystraktorów, czy jakoś tak.

– Atrakcyjny dystraktor to, jak rozumiem, miły przerywnik w pracy? – spytała


zaciekawiona Ewa.

– Niezupełnie, to błąd popełniany przez dużą liczbę osób.

– O cholewka, ale wpadka! – powiedziała Ewa, chichocząc.

– Nie przejmuj się, mi się skojarzył wyłącznie z atrakcyjnym Kazimierzem.

– No widzisz, ale atrakcyjny Kazimierz może być miłym przerywnikiem w pracy?

– Z całą pewnością – stwierdził stanowczo nagle rozluźniony Watek.

Tę miłą i niezobowiązującą pogawędkę przerwał alarmujący dźwięk dzwonka. Gdy nieco


ogłuszony Watek nerwowo szarpnął za klamkę i z rozmachem otworzył drzwi, ujrzał
przyklejonego do dzwonka osobnika odzianego w nader osobliwy strój. Modne kolory beżu,
zieleni i khaki na spodniach typu trzy czwarte niewątpliwie nawiązywały do stylu safari. Na
koszulkę polo w kolorze piaskowym narzucona była długa niemal do kostek, również piaskowa
kamizela. Nakrycie głowy przywodziło na myśl myśliwych z „Pożegnania z Afryką”, natomiast
ciemne okulary i narzucony niedbale na ramiona długi prochowiec przypominały skrzyżowanie
agenta FBI z porucznikiem Colombo.

– Szanowny pan Watek, jak mniemam – spytał „agent Colombo” prosto z Afryki,
wyciągając rękę i uśmiechając się promiennie.

Watek, nie ufając zbytnio swemu zmysłowi wzroku, chwilowo zaniemówił z wrażenia, po
czym kiwnął głową na znak zgody.

– Nazywam się Kołatek. Walenty Kołatek – przedstawił się z dumą nieznajomy.

W najgłębszych zakamarkach Watkowego umysłu błysnęła myśl, że gdzieś już słyszał


podobny tekst i że powinien nieoczekiwanego gościa zaprosić do środka, ale jego świadomość
zbuntowała się i nie chciała jej dopuścić do głosu. Tak więc nie wiadomo, jak długo Watek
trwałby w drzwiach, wpatrując się tępo w oryginalną figurę, gdyby Ewa nie zaniepokoiła się
przedłużającą się nieobecnością przyjaciela i nie wychynęła z saloniku.

Na widok Walentego, który ze stoickim spokojem obserwował zdębienie gospodarza, jej


twarz rozjaśniła się, a sama powitała goście entuzjastycznie.

– Walenty, nareszcie! Czyżbyś przynosił dobre nowiny?

– A jakże, panieńko! – Walenty widząc u boku Ewy osobnika wciąż trwającego


w stuporze, roztropnie wolał nie przyznawać się do swej zażyłości z dziewczyną.

– No, to czemu sterczysz w drzwiach, wejdźże! Watek, co z tobą? – Ewa z ciekawością


spojrzała na milczącego mężczyznę. Nie widząc żadnej reakcji, przyjrzała mu się uważniej
i w jednej chwili zrozumiała oniemienie przyjaciela.

– Watek, to jest Walenty, mój wybawca. – Widząc, że ten nadal nie reaguje, szturchnęła
go w bok i powiedziała: – Opowiadałam ci o nim.

Watek wreszcie zdołał oderwać wzrok od przybysza i odpowiedział z jaką taką


przytomnością umysłu.

– A tak, rzeczywiście, tylko nie spodziewałem się, aż tak... eleganckiego dżentelmena –


wybrnął szczęśliwie, wyciągając rękę.

Walenty, który zdążył już się uprzedzić do niezbyt rozgarniętego, jego zdaniem,
gospodarza, odzyskał swoją pogodę ducha i mocno uściskał jego wyciągniętą prawicę.

– Proszę, proszę, niech pan wejdzie i przepraszam za moje... hm... roztargnienie, ale
jestem dziś nieco zmęczony – zakończył te ceregiele Watek i zdecydowanym gestem zaprosił
gościa do środka mieszkania.
Zgodnie z obietnicą, taksiarska brać szybciutko odkryła miejsce pobytu Zenona
Wydobrzałka, o czym z dumą poinformował Walenty.

– Mieszka, cholernik jeden, w Niepołomicach, w nieźle wypasionej willi. Ale dom


zapisany jest na jego małżonkę, a on sam chyba nawet nie jest tam zameldowany – relacjonował
z całkowitym spokojem, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z wagi swojego odkrycia. –
I możemy, Ewuś, myknąć tam choćby dzisiaj, bo moja bryczka czeka na ciebie pod domem –
dokończył, jak zwykle gotów nieść bezinteresowną pomoc.

– Jejku Valentino, jesteś po prostu cudowny! – Ewa z zapałem uścisnęła go, po czym
wycisnęła na jego policzku siarczystego całusa, co doprowadziło obserwującego to Watka do
małego ataku zazdrości.

„Mnie tak nie ściska” – pomyślał Watek z zupełnie nieuzasadnionym rozżaleniem.

– Wiesz, Val – poufale szepnęła Ewa, doprowadzając Walentego do stanu całkowitego


rozrzewnienia. – Ale ja chyba nie jestem jeszcze duchowo przygotowana do tej wizyty. No bo, co
ja mu powiem? Spytam, czy pamięta swoją porzuconą narzeczoną? – spytała rozpaczliwie.

– O nie! Mamusia, by ci tego nigdy nie wybaczyła – stanowczo stwierdził Watek.

– A po jakie szurnięte wiewiórki zastanawiać się, co mu powiesz – zdecydowanie


powiedział Walenty. – Idziem na całość i weźmiem go przez zaskoczenie. I żadnych wahań,
Ewuś! Jakżeś miała odwagę śmignąć narzeczonemu sprzed ołtarza, to chyba nie będziesz się bała
rozmawiać z jakimsik Wylęgałkiem – rozładował atmosferę i tym samym poderwał ich do
działania.

***

Ciężka kuta brama nie zachęcała do wejścia, a videofon i skomplikowany system


monitoringu najwyraźniej służyły odstraszaniu nieproszonych gości. Dom był rzeczywiście
okazały, taki bardziej w rozmiarze XXL, a przy tym sprawiał dość ponure wrażenie. Ciemna
klinkierowa cegła w połączeniu z ciemnobrązowym rozległym dachem dawała przygnębiający
efekt. Niestety te spostrzeżenia nie poprawiły samopoczucia Ewy, która sięgała właśnie ręką do
dzwonka. Gdyby nie fakt, że wciąż czuła na plecach ufne w jej duchową siłę spojrzenie
Walentego, prawdopodobnie nie zdecydowałaby się go nacisnąć. Rozległ się potężny dźwięk
gongu i po dość długiej chwili odezwał się surowy głos:

– Słucham, pani do kogo?

– Chciałabym się spotkać z panem Zenonem – stwierdziła stanowczo Ewa, dając


jednocześnie do zrozumienia, że rzeczony Zenon jest jej doskonale znany.

– Czy była pani umówiona?! – zapytano z dostojnością godną królewskiego dworu.

„O jasna miętliczko! Takiego tonu nie powstydziłaby się nawet moja mamusia” –
uśmiechnęła się w duchu Ewa. I tonem osoby przyzwyczajanej od dzieciństwa do pełnego
powagi dostojeństwa z równą godnością odrzekła:

– Co prawda nie byłam umówiona, ale sprawa, z którą przychodzę, jest tak wielkiej wagi,
że Zenon z pewnością nie omieszka mnie przyjąć. Pragnę dodać, ze to sprawa osobista i poufna –
dorzuciła, uprzedzając następne pytanie.

– Proszę chwilę poczekać, uprzedzę pana Zenona o tej niespodziewanej wizycie – pani po
drugiej stronie domofonu nie dała się zbić z tropu i wyraźnie dała do zrozumienia, co sądzi
o nieoczekiwanych gościach.

Minęło kilka minut i w chwili, gdy Ewa niemal zdecydowała się odejść, uchyliły się
drzwi i stanął w nich wysoki, bardzo przystojny mężczyzna, który uważnie się w nią wpatrywał.
Po chwili wahania, podszedł zdecydowanym krokiem do furtki i bez ceremonii powiedział:

– Nie znam pani!

Ewa drgnęła i przez moment desperacko pragnęła ratować sytuację jakimś wymyślnym
kłamstwem, niestety lata tresury i wrodzona uczciwość skutecznie zapobiegły oszukiwaniu. Nie
mając innego wyjścia, po prostu powiedziała prawdę:

– Nazywam się Ewa Zawilska, jestem córką Marianny Podlaskiej.

Mężczyzna zbaraniał. Widać było, że czego jak czego, ale takiego dictum się nie
spodziewał. Wpatrywał się w dziewczynę jak sroka w gnat, najwyraźniej nie będąc w stanie
wykrztusić jakiegokolwiek słowa.

Ewa oczekując jednak na jakąś reakcję, w duchu rozważała nad jej nowo objawionym
talentem do wprawiania ludzi w zakłopotanie, by nie rzec w piorunujące zdumienie.

„Jeśli to potrwa dłużej, będę się bała odezwać do kogokolwiek, by nie oglądać wciąż
szeroko rozszerzonych oczu wlepiających się w moją skromną osobę, jakbym była wyjątkowym
okazem dziwoląga” – snuła niezbyt przyjemne refleksje.

Pan Zenon ocknął się wreszcie i wydusił z siebie zadziwiające oświadczenie:

– Żadnych roszczeń honorował nie będę!

„Na szczerbate hurysy, o jakich roszczeniach on mówi, czyżby był mamusi coś winien?
A może...”. – Niespodziewana konkluzja olśniła Ewę, więc nie zastanawiając się dłużej,
wypaliła: – Chyba znając mamę, nie obawia się pan z jej strony, jakiś pretensji o niedotrzymanie
obietnicy małżeństwa?

Wydobrzałek tym razem rozsierdził się na dobre i z furią wyrzucił z siebie:

– O niedotrzymanie obietnicy to raczej ja powinienem był sądzić Mariannę! Czego panna


właściwie ode mnie oczekuje? – dorzucił z mocą.
– Chciałam z panem tylko porozmawiać o pańskiej znajomości z mamą, ale skoro do tej
pory podchodzi pan do tej sprawy tak emocjonalnie, to chyba przeproszę pana i...

– Czy to Marianna panią przysłała? – przerwał jej bezceremonialnie.

– Skąd, mama nigdy nawet o panu nie wspomniała!

– A to interesujące, w takim razie, jak mnie pani odnalazła?

– Wie pan, to dłuższa historia i raczej nie mam ochoty dzielić się nią, stojąc przed bramą.

– No cóż, w takim razie zapraszam do środka. I mam nadzieję, że nie będę żałował swojej
decyzji – dodał ponuro.

***

W tym samym czasie dwóch siedzących w taksówce mężczyzn pilnie obserwowało


pogrążoną w rozmowie parę, nie mogąc oderwać od niej wzroku. Ich gałki oczne zachowywały
się w zdumiewająco podobny sposób, przemieszczając się wahadłowym ruchem z Ewy na
Wydobrzałka i z powrotem. Wyglądali dokładnie jak widzowie śledzący uważnie wyjątkowo
zacięty tenisowy pojedynek. Dopiero kiedy Ewa zniknęła w czeluściach domostwa Wydobrzałka,
gwałtownie zwrócili się ku sobie i niemal równocześnie wykrzyknęli:

– Zauważyłeś?!

Walenty, który był bardziej wyrywny od raczej spokojnego Watka, pierwszy


odpowiedział na to pytanie inwazją wykrzykników, których jeden głośniejszy był od drugiego:

– Niebywałe! Cóż za zadziwiające podobieństwo! Jak ona się nie zorientowała?!


Przecież, do stu tysięcy hołubców, wygląda jak skóra żywcem z niego zdjęta! No, tego to by
nawet mistrz Gavras-Costa nie wymyślił!!! Wiesz coś o tym?!!! – nadmiar emocji eksplodował
pytaniem chyba nie do końca przemyślanym.

– Rzeczywiście, podobieństwo Ewuni do tego pana rzuca się w oczy, ale chyba nie
powinniśmy wyciągać pochopnych wniosków – z filozoficznym spokojem rzucił Watek.

– Jakich pochopnych, jakich pochopnych, człowiecze, co ty gadasz! Ślepy by przecież


zauważył, że łączą ich najprawdziwsze więzy krwi. Ja mam filmowe oko, gościu, i ty mi go nie
mydl. I jakżeż możesz być taki spokojny, jak tu być może jakaś krzywda zadawniona naszej
Ewci się dzieje! – dramatyzował Walenty. – Musim iść wydobyć dziewczyninę ze szponów tego
zaprzańca, co się kości z kości swojej wyparł!

Watek, oszołomiony potokiem wymownych słów, a może siłą ich perswazji, spojrzał
niepewnie na klamkę, gotów faktycznie ruszyć z odsieczą, gdy nagle Walenty oklapł w swym
bitewnym szale i całkiem rozsądnie stwierdził:
– Nie, nie możem. I tak nie dalim by rady sforsować tego cholerstwa, a poza tym Ewcia
chyba nie byłaby nam za to wdzięczna.

***

Ewa dyskretnie rozejrzała się po salonie, do którego wprowadził ją pan Zenon. Wnętrze
było urządzone w modnym minimalistycznym stylu. Białe ściany, szare meble i czarne dodatki,
ocieplone jedynie zadbanym dębowym parkietem nie grzeszyły przytulnością.

„Dziwne, mogłoby się wydawać, że ten chłodny styl doskonale pasuje do tego
nieprzystępnego faceta, który obrzuca mnie właśnie nieufnym spojrzeniem, a jednak...” – myślała
Ewa, spoglądając w zamyśleniu na Wydobrzałka. „Jego postać wprowadza jakiś element
dysharmonii i niepokoju. Nie wspominając już o tym, że ja sama jestem wręcz krzyczącym
zaprzeczeniem tej wyrafinowanej elegancji”.

Dziewczyna najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy, jak wdzięczny i miły, zwłaszcza dla
męskiego oka, przedstawiała sobą obrazek. Pan Zenon, który uparcie prześwietlał ją wzrokiem,
najwyraźniej zdołał to dostrzec, gdyż jego spojrzenie z wolna łagodniało, a zmarszczki na czole
odrobinę się wygładziły.

– Więc czegóż to panna chciałaby się dowiedzieć? – zagadnął w końcu gospodarz


zniecierpliwiony przedłużającą się ciszą.

Ewa już otworzyła usta gotowa wyłuszczyć, o co jej chodzi, gdy nagle zdała sobie sprawę
z absurdalności sytuacji i poczuła, że jej rozum zażenowany całą tą zwariowaną historią
najwyraźniej oddalił się w niewiadomym kierunku. Wpatrywała się w siedzącego naprzeciw niej
mężczyznę i usilnie usiłowała sobie przypomnieć, po co właściwie tu przyszła.

– Dlaczego pani mi się tak przygląda? – zapytał Wydobrzałek, biorąc jej nieprzytomne
spojrzenie za niezdrowy przejaw zainteresowania jego nieskromną osobą.

Ewa zmartwiała, gdyż na to pytanie, niestety też nie umiała odpowiedzieć. Niezręczną
ciszę przerwała pani Halinka, która – jej zdaniem – miała być szanowną małżonką pana Zenona,
a okazała się być gosposią, w dodatku przyodzianą w najdziwniejszy fartuszek, jaki Ewa
kiedykolwiek widziała. Cieniutki batyst pieczołowicie wyhaftowano w nader bujne
karmazynowe róże, które zdawały się w swej obfitości wylewać na zewnątrz przyodziewku.
Pomimo krzykliwej ozdoby swego fartuszka, pani Halinka wręcz promieniowała dostojeństwem
oraz powagą i – o dziwo! – doskonale wpasowała się w to nieprzyjazne wnętrze.

– Przyniosłam mrożoną herbatę, ale jeśli spotkanie ma potrwać dłużej, to może zrobię
jakąś przekąskę? – zapytała, kładąc tacę na blacie stolika, który przypominał rozkraczonego
pająka o nadnaturalnie wielkich stopach (o ile pająki w ogóle posiadają stopy!).

Ewa i Wydobrzałek niemal jednocześnie sięgnęli po szklanki. Pani Halinka już miała
ponowić swoje pytanie o przekąski, gdy nagle głos jej zamarł w gardle na widok pochylonych ku
sobie dwóch niesamowicie podobnych twarzy. Poczuła, że wzmianka o jedzeniu jest całkowicie
nie na miejscu i bez słowa wycofała się do przedpokoju, gdzie osunęła się na stojący przy
wejściu do salonu fotel ze szczerym przekonaniem, iż żadna siła nie będzie w stanie jej z tego
miejsca ruszyć. Niezdolna do wykrztuszenia choćby słówka, co w przypadku pani Halinki było
zjawiskiem zupełnie wyjątkowym, postanowiła sumiennie podsłuchać rozmowę swego
chlebodawcy ze swoim żeńskim klonem.

Tymczasem w salonie dwie osoby całkowicie nieświadome wrażenia, jakie wywarły na


trojgu obserwatorach, przypatrywały się sobie z uwagą, lecz bez zdziwienia, najwidoczniej nie
znajdując w swych fizjonomiach niczego zaskakującego.

Ciszę ponownie przerwał pan Zenon, który zdążył już wypić herbatę i najwyraźniej nie
miał nic innego do roboty, jak kontynuować dość jednostronny, póki co, dialog z siedzącą
naprzeciwko dziewczyną.

– Cóż, skoro zadała sobie panna tyle trudu i mnie odnalazła, może warto by było jednak
zamienić ze mną parę słów? – zapytał zgryźliwie.

W międzyczasie Ewa zdołała się nieco opanować, więc z miną człowieka, który nie ma
nic do stracenia rzuciła desperacko:

– Czy to prawda, że moja mama zrywała czereśnie, siedząc na kościelnym murze?!

Wydobrzałek wcale się nie zdziwił ani nie uznał jej za stukniętą, tylko ze spokojem
odpowiedział:

– Owszem, to szczera prawda. Dziwię się tylko, znając dar przekonywania Marianny, że
jej córka ma, co do tego, wątpliwości. Nie wątpisz chyba dziecko, że twoja matka zdolna jest do
popełnienia każdego szaleństwa, jakie jej tylko przyjdzie do tej pięknej główki?

– Szaleństwa? Moja mama i szaleństwa?! Ależ to najrozsądniejsza, najmniej skłonna do


popełniania jakichkolwiek szaleństw osoba, jaką znam!

– No cóż, w takim razie znamy dwie zupełnie różne Marianny! Dlatego nie chciałaś
uwierzyć, że wskoczyła na mur, choć sama ci o tym opowiedziała?

– Och, nie! – gwałtownie zaprzeczyła Ewa. – Mama w życiu nie opowiedziałaby mi


o czymś takim. Dowiedziałam się o tej historii od znajomego, który przypomniał ją sobie po tym,
jak ja zrobiłam dokładnie to samo.

– Chyba niezupełnie rozumiem – odezwał się Zenon.

– W dniu swojego ślubu wspięłam się na kościelny mur i zrywałam czereśnie, objadając
się nimi nieprzytomnie.

– Nie – szepnął Wydobrzałek. – Po co to zrobiłaś? Chciałaś, za przykładem twojej mamy,


wypróbować siłę uczucia jakiegoś nieszczęśnika? – dodał z takim wyrzutem, że Ewę szarpnęło
urażone w swej niewinności jej własne sumienie.
– Źle mnie pan zrozumiał – zaprotestowała Ewa.

– Przeciwnie, to akurat rozumiem, aż za dobrze – odparł z goryczą. – Jednak nadal nie


wiem, do czego potrzebna ci rozmowa ze mną. Chcesz się dowiedzieć, która z was zrobiła ze
swego narzeczonego większego osła?

– Nie, ja kocham osły! Kłapouchy jest moją pierwszą miłością!

– Twój narzeczony nazywał się Kłapouchy? A ja myślałem, że moje nazwisko brzmi


śmiesznie! – przerwał jej szczerze rozbawiony pan Zenon.

– Uch! Typowy facet, myśli wyłącznie o sobie. Czy naprawdę nigdy w życiu nie czytał
pan Kubusia Puchatka?! – zaperzyła się Ewa.

– A, o to chodzi! No faktycznie nie czytałem, ale oglądałem dobranockę – przyznał bez


śladu zażenowania.

Ewa poczuła, że jeśli zamienią jeszcze słowo na temat literatury dziecięcej, to wyjdzie
z siebie i stanie obok. Zakłopotanie całkiem ją opuściło. Poczuła natomiast, jak wzbiera w niej
wściekłość, która lada moment skrupi się na gospodarzu, o ile ten nie zamilknie.

– Czy mógłby pan skupić się przez moment i wysłuchać tego, co mam do powiedzenia?
Czy też cierpliwe wysłuchanie kobiety przekracza granice pańskiego przerośniętego ego?

– No, no, temperamencik to panna z pewnością odziedziczyła po mamusi – stwierdził


niezrażony jej słowami.

– Widzę, że niepotrzebnie pana fatygowałam! – Ewa zerwała się na równe nogi, z trudem
hamując chęć rzucenia czymś ciężkim w Wydobrzałka.

– Cóż skoro pani tak twierdzi, nie będę pani zatrzymywał, ale tak z czystej ciekawości
spytam, kto cię tu do mnie przysłał moje dziecko?

***

„Moje dziecko, powiedział moje dziecko. No tak, wszystko jasne, to rzeczywiście musi
być jego dziecko, bo czym innym wytłumaczyć to uderzające podobieństwo. No chyba, że ta jego
siostrunia porzuciła swoją pierworodną, gdzieś pod płotem, kiedy zobaczyła, jak bardzo jest
podobna do Zenona, którego ta zazdrośnica tak nie znosi” – myślała mściwie Halinka. „O święci
pańscy, co ja plotę, z tego wszystkiego całkiem mi rozum pomieszało. Ale przecież nie można
dopuścić, aby ta ośla łąka wypuściła ją stąd”. – Obdarzywszy tym adekwatnym do sytuacji
epitetem swego uwielbianego chlebodawcę, postanowiła działać.

***

– Zenonie – oświadczyła tonem nie znoszącym sprzeciwu pani Halinka, wkraczając


ponownie do salonu. – Sądzę, że tak miłego gościa nie wypuścisz z domu bez kolacji.
– Kolacji? Lusiu, przecież jest jeszcze za wcześnie na kolację, poza tym ta pani właśnie
wychodzi – odpowiedział.

Jednak Lusia nie dała się przekonać.

– Dochodzi osiemnasta, wy tu sobie jeszcze miło pogawędźcie, a ja wstawię lazanię do


piekarnika. I nie chcę słyszeć żadnej odmowy – dorzuciła najbardziej zdecydowanym tonem, na
jaki było ją stać.

– Dziękuję za zaproszenie, ale nie mogę zostać, czekają na mnie przyjaciele – tłumaczyła
zaskoczona Ewa.

– Iluż ich jest? Tych przyjaciół? – spytała niezrażona pani Halinka.

– Dwóch – szybko odpowiedziała Ewa. – Z pewnością już się o mnie niepokoją.

– Gdyby się o panią niepokoili, nie puściliby pani samej, ale rzeczywiście skróćmy ich
oczekiwanie. Pójdę zaprosić ich na kolację. Moja kuchnia zniesie obecność jeszcze dwóch osób.
A poza tym, mam jeszcze zimne nóżki w galarecie. Mężczyźni je uwielbiają! – rzuciwszy na
odchodne ten druzgoczący przeciwnika argument, oddaliła się z godnością, nie dając panu
Wydobrzałkowi żadnych szans na protest.

***

W chwili gdy pani Halinka wyszła z domu, trzasnęły drzwi taksówki, z której wyskoczył
zniecierpliwiony Walenty. Gospodyni rozejrzała się uważnie, osłaniając oczy przed palącym
lipcowym słońcem. Niestety, wysokie ogrodzenie bardzo ograniczało pole widzenia, tak więc
Lusia nikogo nie wypatrzywszy, zeszła powoli ze schodów, kierując się w stronę bramy. Wtedy
dostrzegł ją Valentino, który niemalże wetknął głowę między ozdobne pręty, usiłując, zapewne
telepatycznie, dowiedzieć się, co robi Ewa. Ujrzawszy schodzącą z marmurowych stopni
dostojną postać, zamrugał parokrotnie, ponieważ nie był już pewien, czy przypadkiem w oczach
mu się nie ćmi od orgii róż panoszących się na delikatnej batystowej materii. Oderwawszy wzrok
od fartuszkowego rosarium ujrzał niewysoką, dość pulchną kobietkę, której cała postawa –
wysoko uniesiona głowa oraz stanowcza mina – świadczyła o godności osobistej i skuteczności
w osiąganiu zamierzeń.

– Bogini – szepnął oczarowany Walenty, na którym największe wrażenie wywarły jej


gęste ciemne włosy kunsztownie uczesane w wysoki staroświecki kok, z którego gdzieniegdzie
wymykały się długie poskręcane pasma.

W namiętnej duszy Walentego w jednej chwili wybuchł gejzer uczuć, których obiektem
stała się, Bogu ducha winna, pani Halinka. Rozdarty między chęcią podziwiania swej bogdanki,
a gwałtowną potrzebą podzielenia się ze swym uwielbieniem z niczego nieświadomym Watkiem,
Valentino wisiał niemalże na bramie, zaciskając na niej kurczowo ręce i wciskając twarz między
żelazne pręty, wlepiał w nadchodzącą kobietę wpółprzytomne spojrzenie. Widok tak
zatrważająco nietuzinkowej osoby uwieszonej na bramie wytrąciłby z równowagi większość
mieszkańców naszego globu, lecz bynajmniej nie panią Halinkę, która w każdej sytuacji
zachowywała stoicki spokój godny samej królowej matki.

– Czy na naszej posesji zauważył pan coś godnego uwagi – zagadnęła, zbliżając się do
natręta.

– Tylko ciebie królowo! Na świętego Walentego, ja żem tę scenę normalnie w snach


widział! Anita Stewart jako Celestia w filmie nomen omen „Bogini” spływa po szerokich
schodach wprost w me objęcia.

Trzeba przyznać, że niewzruszona pewność siebie Halinki została w tym momencie nieco
zachwiana, ale trzymała się dzielnie i nawet tak niecodzienne wyznanie nie zdołało jej zbić
z pantałyku.

– No, wiele tych bogiń to się chyba pan nie naoglądał! – stwierdziła sceptycznie. – Skoro
ja przypominam panu jedną z nich. Ale niechże się pan z łaski swojej odklei już od tej furtki
i pójdzie poprosić kolegę na kolację.

– On jest dla pani za młody i taki raczej... zajęty.

– Nie wiem, doprawdy, co też panu chodzi po głowie – odparła Halinka, patrząc na
zazdrośnika z niesmakiem. – Zapraszam panów na posiłek w imieniu pana Zenona – odrobinę
nagięła fakty – pani Ewa również będzie nam towarzyszyć.

– A tak, Ewunia – oprzytomniał Walenty. – No cóż kolacja w takim gronie będzie dla nas
zaszczytem! – mruknął.

***

Jadalnia stanowiła całość z otwartą kuchnią odgrodzoną od reszty pomieszczenia


błyszczącą stalową wyspą z zawieszonymi nad nią kieliszkami o długich nóżkach i misterną
konstrukcją, w której tkwiły równiutko poukładane butelki najróżniejszych win. Przy długim
czarnym stole stały przezroczyste plastikowe krzesła według projektu Philippe’a Starcka. Ściana
kuchenna zabudowana została wysokimi jasnoszarymi szafkami z płyty MDF.

– Kolorystycznie wysmakowana, ale równie chłodna jak salon – stwierdziła Ewa.

Jednak w odróżnieniu od nienagannej i niczym niezaburzonej stylistyki salonu, tutaj


najwyraźniej triumfował gust gospodyni. Na ścianach po obu stronach lśniących szafek wisiały
przyciągające wzrok obrazki z bukietami magnolii, gałązek kwiatu jabłoni, hiacyntów, hortensji
i heliotropów – wszystkie w najdzikszych odcieniach różu. Na szykownych krzesłach pyszniły
się poduszki z kunsztownie haftowanymi okazałymi piwoniami. A połyskliwą ciemną taflę stołu
zdobiła serweta pokryta w całości pączkami róż. Ewa po raz pierwszy od wejścia do tego domu
uśmiechnęła się, widząc to zwycięstwo bujnej natury nad minimalistycznym ograniczeniem.

– Proszę, niech pani spocznie – oświadczył dwornie pan Zenon, odsuwając jedno
z krzeseł. – Skoro moja gospodyni sfiksowała i zaprasza obcych ludzi na kolację – dorzucił
zupełnie niepotrzebnie, bo jawna niechęć do tego pomysłu rysowała się na jego obliczu od chwili
opuszczenia przez gosposię salonu.

– Czy pani... Lusia zawsze jest tak gościnna? – zainteresowała się Ewa, nie bacząc na
nieprzychylność gospodarza.

– Otóż nie zawsze, szczerze mówiąc – nigdy. Lusia nie lubi nieznajomych, a obecności
obcych pań w tym domu w ogóle nie toleruje.

– Och, sprawdził pan to kiedyś? – spytała niewinnie Ewa.

– Owszem, sprawdziłem i wiem, że na wizyty nieproszonych gości Lusia reaguje


alergicznie. A po odwiedzinach kobiet przez tydzień przypala potrawy, dając mi jednoznacznie
do zrozumienia, co o tym sądzi.

– Daje się pan terroryzować gosposi? Prawdę mówiąc, nie wygląda pan na człowieka,
którym można rządzić.

– Lusia to jedyna bliska mi osoba. A sprzeciwianie się jej woli, jak chyba pani zauważyła,
całkowicie mija się z celem. Zresztą ona naprawdę nie nadużywa swej władzy – powiedział,
uśmiechając się ciepło.

Ewa z zaskoczeniem słuchała tych zwierzeń. „Pan Wydobrzałek ujawnił ludzką twarz” –
pomyślała.

– Witam gospodarza. – Do jadalni wkroczył Walenty z szeroko rozpostartymi ramionami


i rozanielonym spojrzeniem. Za nim wśliznął się Watek, który z wyraźnym niepokojem
obserwował wylewne poczynania szofera.

Widząc tajemniczego don Pedro, odzianego w przedziwny strój, za którego poły szarpał
najwyraźniej nieco przelękły młodzieniec, pan Wydobrzałek zareagował zgodnie
z przypuszczeniami Ewy – zastygł w niemym zdumieniu. Walenty wykorzystał skrupulatnie jego
zaskoczenie, chwytając mężczyznę w objęcia i wyciskając mu na policzku siarczystego całusa.
Wyglądało to doprawdy komicznie, gdyż Walenty był dużo niższy od Wydobrzałka, i wykonując
ten gest, musiał wspiąć się na palce. Ewa i Watek na moment również zamarli, widząc grymas
obrzydzenia na obliczu gospodarza, ale po raz kolejny sytuację załagodziła pani Halinka,
odciągając Walentego od pana Zenona i przedstawiając sobie zebranych.

– Zenonie, pozwól, że ci przedstawię przyjaciół pani Ewy.

– A jeżeli nie pozwolę, to oni znikną?

– No wiesz, Zeniu, tego się po tobie nie spodziewałam! – Pani Halinka zareagowała
z oburzeniem na ów przejaw nieuprzejmości. – Panowie pozwolą, to mój chlebodawca pan
Wydobrzałek – dokończyła, nie zważając na fochy Zenona.

– Proszę, proszę się rozgościć, zaraz przyniosę przekąski, będzie też coś ciepłego,
a tymczasem państwo sobie spokojnie porozmawiajcie – dodała, rzucając groźne spojrzenie na
Wydobrzałka. – A ty Zeniu, poczęstuj gości czymś do picia. Należy uczcić takie spotkanie! –
dorzuciła tonem nie znoszącym sprzeciwu i poszła do kuchni.

– Pani pozwoli, że jej pomogę – zaoferował się skwapliwie Walenty, korzystając ze


sposobności przysłużenia się swej wybrance.

– A w czymże pan mógłby mi pomóc?! – Halinka raczej stwierdziła niż spytała


i popatrzyła na niego z politowaniem. – W mojej kuchni mężczyźni nie mają czego szukać! –
dorzuciła twardo.

– Na skwierczące farfocle, i tu się kobieto mylisz – władczo oświadczył Walenty, patrząc


na Lusię z ogniem w oczach. – Ja w kuchni nie jestem taki ostatni. Samiutki jestem jako ta
Ordona reduta i muszę sobie jakoś radzić. Mamusia mnie do gotowania przyuczyła, a i Jadwinia
chwaliła moje potrawy.

– Posłuchaj no, gościem tu pan jesteś i nie chcę być niegrzeczna, ale jeśli natychmiast nie
usiądziesz przy stole i grzecznie nie poczekasz jak inni, to cię tak ścierką prześwięcę, że ci nawet
mamusia z Jadwinią nie pomogą! – Pani Halinka najwyraźniej nie żartowała, bo właśnie sięgnęła
po lnianą ściereczkę przepięknie ozdobioną kwiatami cyklamenów.

– Królowo, ja ci z tej pięknej rączki będę jadł i kurz sprzed stóp twych usuwał, jeno mnie
nie odganiaj od siebie.

– Precz! – rozsierdziła się pani Halinka i tak wprawnie trzepnęła go ścierką, że zrzuciła
mu z głowy myśliwski kapelusik, który wylądował wprost na zimnych nóżkach.

Niestety gest pani Halinki nie tylko nie ostudził zapału Walentego, lecz wręcz dostarczył
mu dowodu, że nie jest jej całkowicie obojętny.

– Jakbym mamusię świętej pamięci zobaczył – rozrzewnił się i czule ucałował dłoń
Halinki, ocierając jednocześnie rzeczoną ściereczką łzę wzruszenia.

Nikt nigdy nie wyprowadził z równowagi pani Halinki i nikt nigdy nie zmusił jej do
milczenia aż do dzisiaj! W Walentym nieszczęsna kobieta znalazła godnego przeciwnika, więc
wprost zatrzęsła się ze złości i nieoczekiwanie zamilkła, nie wierząc po prostu w bezczelność
tego osobnika. Aliści Walenty, pomimo szalejących w nim uczuć, wiedział, kiedy nie należy
przeciągać struny i co prędzej salwował się ucieczką, nie umiejąc przewidzieć następnego kroku
rozgniewanej kobiety.

– Jak ona się pięknie złości – oznajmił zgromadzonym przy stole osobom. – No całkiem
jak Lizka Taylor u Zeffirellego.

Przy stole zapadła cisza, gdyż nagle wszyscy zdali sobie sprawę ze świeżo rozkwitłych
uczuć, a Walenty czerwony jak, nie przymierzając, piwonia, wodził rozkochanym spojrzeniem za
gospodynią, która właśnie kładła na stół zimne nóżki ugarnirowane kapelusikiem.
– Świat się śmieje – rzuciła Ewa w stronę pana Zenona, zyskując nagłą pewność, że
i w jego życie wkroczyła już owa niszcząca siła, która nie pozwoliła jej spędzić ani jednego
spokojnego dnia od momentu, gdy nad kościelnym murem ujrzała kiść dojrzałych czereśni.

***

Przy zimnych nóżkach, wędlinach oraz świeżo marynowanych piklach prowadzono


niezobowiązującą i dość sztywną rozmowę, której głównymi uczestnikami byli Walenty
i Halinka, atmosfera nieco ociepliła się przy lazanii, natomiast bomba wybuchła przy deserze.

– Panie Zenonie – odważyła się Ewa – może jednak opowie pan, co wydarzyło się między
panem a moją mamą? Po tym incydencie przed kościołem nigdy więcej się nie spotkaliście?

– Czy do tych wynurzeń naprawdę potrzebne jest dodatkowe audytorium? – skrzywił się
Zenon.

– Zeniu, nie udawaj nieśmiałka – twardo rzekła Lusia. – Wszyscy jesteśmy mniej więcej
wtajemniczeni w meritum, ale bardzo interesują nas szczegóły.

– Ciekawe, któż to ciebie, moja droga, wtajemniczył tak błyskawicznie w meritum? –


słusznie zauważył pan Zenon.

– Och, nie musisz doprawdy być taki drobiazgowy. To i owo o uszy mi się obiło. A i ja
w końcu pragnę dowiedzieć się, co takiego uczyniła ci kobieta, przez którą tak zgorzkniałeś?

– Skąd pani wie, że to właśnie kobieta jest wszystkiemu winna? Ja słyszałam, że to pan
Wydobrzałek wyrzekł się mamy – zaprotestowała Ewa. – Podobno jej wyskok zaszkodził mu
w karierze.

– Bo tak właśnie było! – stanowczo stwierdził zainteresowany. – Ta cała historia ze


wskakiwaniem na mur to była tylko kropla, która przepełniła kielich. Nie mam zamiaru się
spowiadać ani tym bardziej usprawiedliwiać. Może nie postąpiłem wtedy rycersko, to prawda,
lecz Marianna swoim zachowaniem wcale nie ułatwiła mi wyboru.

– No gościu, mów sobie co chcesz, ale jakem Walenty Kołatek, to coś mi się widzi, że
rycerskość nadal się ciebie nie trzyma!

– Słuchajcie – zdenerwował się nie na żarty Zenon – ale ja we własnym domu naprawdę
nie muszę wysłuchiwać uwag jakiegoś dziwoląga.

– Nie ma poziomu, nie ma dyskusji – zrewanżował się Walenty. – Jak ktoś nie ma
argumentów, sięga po obelgi. A nie myśl sobie, gościu, żeś mnie mianem owym obraził, bo być
dziwolągiem to zaszczyt dla mnie. Wielcy ludzie zawsze przez maluczkich odmieńcami byli
nazywani – dokończył dumnie.

– Walenty, proszę cię, to nieładnie obrażać gospodarza. Poza tym jeżeli będziesz się
ciągle wtrącał, nigdy nie dowiem się prawdy – próbowała zażegnać spór Ewa.
– Prawdy, prawdy – zamruczał wcale nie udobruchany miłośnik kina. – A jaką masz
pewność...

– Milcz pan, kiedy nikt go o zdanie nie pyta! – huknęła pani Halinka. – Te chłopy to za
grosz taktu nie mają!

– Pani życzenie jest dla mnie rozkazem. Ja tam i milczeć potrafię, i wielce taktowny
jestem...

– Walek, na litość boską, nie szargaj ozorem honoru męskiego rodu! – tym razem
skutecznie zainterweniował Watek.

– Zamilknę jako ta owieczka – nie darował obecnym Walenty.

– Panie Zenonie, wiem, że mama czasem jest trudna do zniesienia i niełatwo wybacza... –
zaczęła łagodząco córka Marianny.

– O! Tym razem trafiła pani w sedno, tylko że „niełatwo” to złe określenie, ona wcale nie
wybacza!

– No to mnie pan pocieszył – westchnęła Ewa.

Pan Zenon chyba nie usłyszał tej uwagi, bo opowiadał dalej:

– Wam młodym trudno będzie to zrozumieć, ale ja pochodzę z zabitej dechami


podaugustowskiej wsi. Nigdy za bardzo tam nie pasowałem, nie lubiłem pracy w polu, nie
miałem zamiaru zostać na gospodarce. Z trudem udało mi się skończyć technikum
samochodowe, nie dlatego, że nie byłem zdolny, wręcz przeciwnie, ale dlatego, że praca w polu,
wielogodzinne dojazdy i brak pieniędzy skutecznie utrudniały moją edukację. Mimo to, udało mi
się zdobyć indeks. W tamtych czasach najlepsi uczniowie, o odpowiednim pochodzeniu, mogli
bez egzaminów startować na wyższą uczelnię. Wybrałem Wojskową Akademię Techniczną, bo
tylko ta zapewniała mi nie tylko wykształcenie, ale i bezpłatne utrzymanie. Dla mnie, chłopaka
ze wsi, polityka wtedy praktycznie nie istniała, a wojsko dało mi szansę, o której normalnie nie
mógłbym nawet pomarzyć.

– No dobrze, ale gdzie w tym wszystkim jest moja mama?

– Zaraz do tego dojdę. Chciałbym tylko, żeby spojrzała pani na tę historię z mojej strony,
bo inaczej rzeczywiście wyjdę na bezdusznego karierowicza. Kiedy zaczęliśmy spotykać się
z Marianną, nie mogłem uwierzyć w swoje szczęście. Ona była dla mnie dziewczyną z zupełnie
innej bajki. Obracała się w świecie, który ja znałem mgliście z filmów. Te dworki, antyki,
koligacje i maniery onieśmielały mnie do tego stopnia, że przez długi czas nie odważyłem się
pokazać w jej rodzinie. I miałem rację. Wytworna i wyniosła pani Nela tak mnie zdeprymowała,
że wyszedłem przy niej na kompletnego kmiotka.

– To mama jest wytworna i wyniosła, Nela jest ciepła i bezpośrednia – zaprotestowała


gwałtownie Ewa.

– Cóż, wtedy było na odwrót. Pani Podlaska mnie nie polubiła, ale Marianna nie zważając
na jej protesty, postanowiła mnie poślubić. Wtedy zrobiłbym dla niej wszystko, toteż ani się
obejrzałem, jak moja ukochana zaczęła mnie urabiać na swoją modłę. I pewnie by się jej to
udało, gdyby nie zaczęła wiercić mi dziury w brzuchu, abym zrezygnował z wojska i zaczął
studia cywilne. Nie chciała mieć za męża żołnierza. A ja nie wyobrażałem sobie życia bez armii,
której, w moim mniemaniu, zawdzięczałem wszystko. Wciąż sprzeczaliśmy się o to, ale wtedy,
gdy weszła na ten mur, a później tak stanowczo się tego wyparła, byłem przekonany, że zrobiła
to specjalnie, aby mnie wyrzucili z wojska. Teraz patrzę na wszystko inaczej, lecz wówczas
naprawdę się przestraszyłem, to było igranie z ogniem, i mogło się dla nas obojga źle skończyć.
Pomyślałem sobie, że skoro Marianna tak bezwzględnie ze mną pogrywa, to nasz związek nie ma
przyszłości i faktycznie podczas przesłuchania powiedziałem, że nie chcę mieć z nią więcej nic
wspólnego. Powiedziałem tak w złości i zacietrzewieniu. Później jednak wiele razy próbowałem
ją za to przeprosić, ale Marianna uniosła się honorem do tego stopnia, ze nie tylko nie odbierała
moich listów i telefonów, ale po jakiś dwóch miesiącach wyjechała z miasta. Ostatni raz
usiłowałem się z nią zobaczyć podczas Bożego Narodzenia. Byłem pewien, że Marianna na czas
świąt wróci do domu i nie pomyliłem się. Wróciła... z mężem i w ciąży, o czym z satysfakcją
zawiadomiła mnie jej matka. Moja wyśniona księżniczka, miłość mojego życia, parę miesięcy od
rozstania poślubiła jakiegoś mężczyznę i miała urodzić mu dziecko. A przecież w te święta miał
się odbyć nasz ślub – mój i Marianny, która podobno kochała mnie jak nikogo na świecie.

– O bodaj to łysi mnisi czesali! – wykrzyknął wzburzony Walenty. – A ja żem pyszałek


mniemał, że mnie moja Jadwinia niegodziwie potraktowała.

– No tak, a w styczniu ja się urodziłam – ni stąd, ni zowąd stwierdziła Ewa.

– Jak to w styczniu – zaczął Watek i nagle umilkł jak rażony gromem. – No tak
w styczniu – dokończył bez sensu, patrząc ze zgrozą na Ewę, która utkwiła w nim pytające
spojrzenie i niepokojąco zmarszczyła czoło.

– Jak to w styczniu? – powtórzył jak echo Wydobrzałek. – Ach tak, ma pani starsze
rodzeństwo?!

– Nie, nie mam, jestem jedynaczką. Zaraz mama brała ślub we wrześniu, a ja urodziłam
się pięć miesięcy po ślubie, to znaczy, że mama miała dwóch narzeczonych – jednego
w Krakowie, a drugiego w Gdańsku?

– Dlaczego w Gdańsku? – Zainteresowała się pani Halinka, która do tej pory milczała jak
zaklęta.

– Mój tatuś pochodził z Gdańska, a właściwie to z Sopotu. Do jego śmierci mieszkaliśmy


nad morzem. Osiem lat temu wróciłyśmy do Krakowa, bo mama nie miała tam nikogo bliskiego
i po śmierci taty, nic jej... nas tam nie trzymało, ale jak to... – Głos jej się załamał, bo chyba
w tym momencie zaczęła do niej docierać straszliwa myśl.

– Marianna nigdy w życiu nie wyjeżdżała do Gdańska, jestem tego pewien. Miała tam
jakąś wiekową ciotkę, ale z tego, co wiem, widziała ją, gdy sama była maleńka – żarliwie
przekonywał zgromadzonych widocznie pobladły pan Zenon, który sprawiał wrażenie, iż jest
gotów wypruć wnętrzności każdemu, kto usiłowałby mu zaprzeczyć.

– Zenonie, wiem, że mężczyźni są mało spostrzegawczy, ale ty masz chyba jakąś zaćmę
na oczach – zwróciła mu uwagę pani Halinka, zupełnie niezrażona jego morderczym
spojrzeniem.

– Lusiu, jeżeli usiłujesz mi coś powiedzieć, powiedz to wprost, jak na jeden wieczór
wystarczająco skomplikowałaś mi życie.

– Wiedziałam! – nie wiedzieć czemu ucieszyła się Ewa. – Wiedziałam! – Niestety jej
umysł nie był chwilowo w stanie zgłębić istoty owej wiedzy.

– Spójrz na tę dziewczę, wyrodku jeden dardanelski, co krwi swojej rodzonej rozpoznać


nie potrafi! – wyrzucił z siebie Walenty, który nie wytrzymał ciśnienia chwili!

– O nie, ja tego cholernego pyskacza załatwię jednym ciosem, coś ty za oszołoma


sprowadziła mi do domu! – rozwścieczony Zenon rzucił w stronę Halinki.

– Nie rozdziawiaj mi się na moję boginię, bo jak ci lutnę z mańki! – Zerwał się z miejsca
zakochany szofer.

– Dość! – spokojnie i bardzo dobitnie powiedziała Ewa. – Wy dwaj siadać i ani drgnąć! –
oznajmiła stanowczym tonem, jakby żywcem wyjętym z gardła swojej mamusi. – Pani Halinko,
Watek, Walenty, czy wiecie coś, o czym my z panem Zenonem powinniśmy się dowiedzieć? –
dokończyła o wiele mniej butnie.

W jadalni zapadła głucha cisza.

– Jesteś moją córką – wykrztusił z trudem pan Zenon, wpatrując się z napięciem w twarz
dopiero co poznanej dziewczyny, w której stopniowo rozpoznawał własne rysy.

– Cudownie odnalezioną! Jak w „Duchach Goi”... nie, nie... u Formana... jak Edyp... jak
Viola... jak na puchnące parówki... nie mogę sobie przypomnieć!!! – motał się rozżalony
Walenty.

***

„Mamo! Nie daruję ci tej nocy!” – w głowie Ewy natrętnie rozbrzmiewały słowa
powtarzane ni to w formie piosenki, ni to jakiejś uporczywej mantry, która nie dopuszczała
żadnych innych myśli.

Od chwili pozyskania drugiego, a raczej licząc w kolejności chronologicznej pierwszego


tatusia, Ewa milczała jak zaklęta. Nie odezwała się ani do patrzącego na nią błagalnie pana
Zenona, ani do pani Halinki, która wycałowała i wyściskała ją gwałtownie, zupełnie nie bacząc,
iż tak nieopanowane zachowanie nie licuje z jej wrodzoną dystynkcją, ani do Watka, który tulił ją
do siebie zaborczo. Nie wytrąciło jej z kamiennego stanu skupienia nawet wysoce niepokojące
zachowanie Walentego, który z częstotliwością mniej więcej piętnastu sekund odrywał wzrok od
szosy, odwracał głowę do siedzących z tyłu współpasażerów i posyłał w ich kierunku serię zdań
wykrzyknikowych. Nie wiadomo, czy impulsywność kierowcy nie doprowadziłaby w końcu do
jakiejś katastrofy, bo doprawdy żadna z siedzących w taksówce osób nie zawracała sobie głowy
tym, co się dzieje na drodze, gdyby nie dzwonek telefonu, który od jakiś paru minut odzywał się
w torebce Ewy i który Watek zdecydował się wreszcie odebrać.

– No nareszcie Ewuniu odebrałaś, od dwóch godzin usiłuję się z tobą skontaktować, już
bałam się, że przestałaś odbierać telefony. No, nie czas teraz na dąsy, przyjedź kochana jak
najszybciej do szpitala wojewódzkiego. Czekamy na ciebie z Marianną. Na ortopedii, wiesz, to
na parterze, sala numer osiem. Pa! – Nela rozłączyła się, nie czekając na odpowiedź rozmówcy.

– Ewa, dzwoniła Nela. Chce, żebyś przyjechała do szpitala, czekają tam na ciebie
z Marianną – Watek niezwłocznie przekazał informację wtulonej w niego dziewczynie. – Ewuś,
słyszałaś, Nela wzywa cię do szpitala – ponaglił ją, gdy nie usłyszał odpowiedzi.

– To prujemy do szpitala – odezwał się niepytany Walenty. – Starsza pani wie, co robi.

– Nie mów o babci starsza pani – obruszyła się nieoczekiwanie Ewa.

– No najmłodsza to ona nie jest, ale jaka to cudowna kobieta... przypomina mi Katherine
Hepburn w filmie „Nad złotym stawem”, może z leciutką domieszką Avy Gardner. „Dziewczyna
dla dwóch”! – wykrzyknął nagle. – No jasne, że też mogłem zapomnieć, córka poszukuje ojca
i ma do dyspozycji dwóch potencjalnych kandydatów i to jakich kurna: Alaina Deloina i...

– Ja nie poszukiwałam ojca, miałam go, kochałam, tęsknię za nim. Boże, jak mama mogła
nam to zrobić, nie rozumiem, zawsze taka zasadnicza, niezłomna, nieprzejednana, żadnych
odstępstw, żadnych kompromisów! Nie mogę uwierzyć, nie chcę uwierzyć i nie chcę jej widzieć,
nie teraz, może nigdy. Sama mnie nauczyła nie tolerować zakłamania. A jej życie, nasze życie to
jedno wielkie kłamstwo!

– Nie unoś się tak dziewczyno i nie ciskaj. Nie sądźcie, abyście i wy nie byli sądzeni –
odezwał się Walenty z niespotykanym jak na niego rozsądkiem. – Matce rodzonej nie wybaczysz
i nawet jej nie wysłuchasz? No to niczym ty się, kochaneńka, od mamusi szanownej nie różnisz,
bo i ona, jak pamiętam, nieskłonna do wybaczania.

– To co mam zrobić, pognać do szpitala i udawać, że nic się nie stało?! Wysłuchiwać jej
dąsów i pretensji? Żądać wyjaśnień?

– Może najpierw pojedziemy i sprawdzimy, co się stało? – dodał pokojowo Watek.

– Myślisz, że mamie stało się coś złego?

– Wątpię, by działo się coś naprawdę niepokojącego, gdyż pani Nela wydawała się być
całkowicie spokojna. A skoro są na ortopedii, to musi chodzić o jakieś stłuczenie albo złamanie.
– Watek nie zamierzał swymi wątpliwościami dokładać ukochanej kolejnego zmartwienia.
– No, no... Pan Bóg szybko działa, taka natychmiastowa kara, kto by pomyślał. Chyba nie
skręciła sobie karku, a może po prostu zwichnęła sobie język, ciskając na mnie gromy.

– Nie gadałabyś też dziewczyno byle czego i nie bluźnij, bo potem możesz żałować. Nie
wierzę, że rodzicielce własnej życzyłabyś czego złego – odezwał się Walenty.

– Przepraszam – skruszonym tonem powiedziała Ewa – ale moje komórki nerwowe


działają teraz raczej chaotycznie. Jestem wściekła i smutna, i zraniona, jednocześnie trochę się
cieszę, a najgorsza strona mojej natury po prostu triumfuje, moja mama spadła z piedestału i już
nigdy się na niego nie wdrapie!

– Wiesz co, dziecko, to może teraz nareszcie będziecie się mogły dogadać – przytomnie
zauważył Walenty.

***

Goście i pacjenci szpitala z niemałym zdziwieniem przyglądali się burzliwej dyskusji


trojga osób stojących przy wypucowanej grafitowej taksówce. Ich uwagę przyciągał przede
wszystkim dość ekscentrycznie ubrany raptus, który gestykulował gwałtownie i najwyraźniej
usiłował przekonać do czegoś śliczną dziewczynę i wpatrzonego w nią młodego człowieka.

Dziewczyna przez jakiś czas trzymała się dzielnie, ale widocznie dała za wygraną,
ponieważ opuściła głowę i pokiwała nią parę razy na znak zgody. Wówczas cała trójka, już
całkiem zgodnie, ruszyła w kierunku imponującego wejścia do szpitala. Na przedzie tej
miniwycieczki kroczył dumnie niewysoki człowieczek, który swym wyglądem przywodziłby na
myśl tajnych agentów co najmniej z ABW, gdyby nie tkwiący na czubku głowy zabawny
kapelusik oraz rozbrajająca wszystkich fizjonomia, na której widniał wyraz zwycięstwa.

***

– Panie doktorze, naprawdę nie ma najmniejszej potrzeby, aby podatnicy opłacali mój
pobyt w szpitalu ani przez dobę – przemówiła Marianna swym najbardziej oschłym tonem. –
Zapewniam pana, że moja rodzina doskonale się mną zaopiekuje i chyba nie wątpi pan, że ja
sama świetnie sobie poradzę.

Doktor Kulik nie śmiałby wątpić w cokolwiek, co dotyczyło pacjentki od paru godzin
skutecznie zatruwającej mu życie i podważającej większość jego decyzji. Właściwie natychmiast
pozbyłby się jej z ulgą, ale dość skomplikowane złamanie uniemożliwiało podjęcie ryzykownej,
acz wysoce pożądanej decyzji o wypisaniu jej do domu.

– Powtarzam, że w pani przypadku konieczne jest pozostanie w szpitalu chociaż na


kilkudniową obserwację – wyjaśniał cierpliwie po raz kolejny – i jestem pewien, że doktor Pretty
zgodziłby się ze mną.

– Banialuki, drogi panie, Rofl jest może wybitnym lekarzem, ale jednak
kardiochirurgiem, więc nic mu do najbardziej nawet skomplikowanych złamań. A jeśli chodzi
o resztę, to doprawdy bardzo chciałabym wiedzieć, jak zamierzacie prowadzić obserwację
czegoś, co pokryte jest grubą warstwą gipsu – tłumaczyła wyniośle Marianna, patrząc, na Bogu
ducha winnego, doktora z triumfem w oczach, jakby znalazła wreszcie argument nie do odparcia.

Nieszczęsny doktor Kulik tylko jęknął cichutko i nerwowym ruchem potarł z lekka
zwilgotniałe czoło.

– Marianno, dość tego! – wtrąciła się w końcu Nela, nie mogąc już patrzeć na męki
wijącego się pod ostrzałem spojrzeń i słów jej córki nieboraka. – Skoro tak nieroztropnie upierasz
się, by stąd wyjść, po prostu podpisz żądanie wypisania się na własną prośbę i daj już pokój
doktorowi, którego wyłączną winą jest to, że usiłuje ci pomóc najlepiej jak potrafi!

Doktor Kulik w tym momencie przedstawiał sobą obraz zbitego psiaka, któremu
nieoczekiwanie przyszła w sukurs latająca brygada Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Oczy
rozświetliły mu się dozgonną wdzięcznością, gotów był paść przed Nelą na kolana i całować
brzeg jej szaty.

„Różo jerychońska!” – myślał gorączkowo. „Ta kobieta w trzy godziny doprowadziła


mnie na skraj szaleństwa. Panie, niezbadane są twoje wyroki! Widzę teraz, że moja Klaudynka
jest najłagodniejszą kobietą pod słońcem, i przysięgam, że jeszcze dziś się oświadczę.
O mamusiu – znów jęknął żałośnie tym razem w duchu – mogłem przecież trafić na taką harpię
i z jej szponów pewnie bym się nie wydostał!”

Tak oto niczego nieświadoma Marianna doprowadziła doktora Kulika do powzięcia


epokowej w jego życiu decyzji, na którą od dawna oczekiwała wspomniana wyżej Klaudynka.
I był to jej pierwszy od bardzo dawna całkowicie bezinteresowny, aczkolwiek niezamierzony,
uczynek.

Powziąwszy bohaterskie postanowienie o zmianie swego stanu cywilnego, doktor Kulik


zdobył się na jeszcze jeden odważny czyn i po prostu wybiegł z sali, nie zważając na
konsekwencje tak niegrzecznego opuszczenia Marianny. Niestety, jego zamiar został
storpedowany przez niewysokiego osobnika, który z siłą huraganu otworzył drzwi i z impetem
zderzył się z wybiegającym właśnie doktorem.

– O Maryjanno! – jęknął tym razem Walenty, rozcierając obolałe czoło, którym z całej
siły huknął w rozpędzoną klatkę piersiową doktora. Szarpiący ból rozsadzał mu czaszkę, toteż
zupełnie nie zwrócił uwagi na siedzącą na szpitalnym łóżku niewiastę, która przypatrywała mu
się szeroko otwartymi oczami, dziwiąc się, skąd ten śmieszny człowieczek zna jej imię.

Marianna już miała wygłosić stosowną reprymendę, jako że osobnik najwyraźniej nic
sobie nie robił z malującej się na jej obliczu dezaprobaty wobec tak oburzającego postępowania.
Jednakże głos jej zamarł w gardle w chwili, gdy ujrzała wkraczającą do środka sali Ewę, która
wyglądała jak Charybda tuż przed zamierzonym połknięciem Odyseusza. Spojrzała na matkę
kamiennym wzrokiem Meduzy, po czym ignorując jej istnienie, zwróciła się do Neli:

– Mam nadzieję, że miałyście ważny powód, żeby mnie niepokoić?


– Moja panno! – W obliczu tak karygodnego lekceważenia nie tylko Neli, ale przede
wszystkim jej matczynej osoby, Marianna czuła się w obowiązku zareagować. – Jeżeli masz
zamiar w dalszym ciągu zachowywać się niestosownie, to faktycznie może pospieszyłyśmy się
z informowaniem cię o czymkolwiek!

– Moja matko, nigdy więcej nie mów mi, jakie zachowanie jest niestosowne, bo
doprawdy jesteś ostatnią osobą, która ma prawo mnie strofować. I rzeczywiście, nie musisz mnie
o niczym informować, gdyż najwyraźniej twoje informacje zbyt drastycznie mijają się z prawdą
– odgryzła się twardo Ewa, sprawiając, że jej rodzicielka o mało nie eksplodowała z nadmiaru
emocji.

– Dość tego! – w porę zareagowała Nela, nie chcąc dopuścić do erupcji godnej
Wezuwiusza. – Wnoszę, że wszystkie mamy sobie wiele do wyjaśnienia, ale nie dopuszczę,
abyście skakały sobie do oczu w miejscu publicznym.

– Oczywiście, kłóci się to z naszymi nienagannymi manierami – ironicznie zauważyła


Ewa, która nie zamierzała tak łatwo ustąpić.

– Oczywiście – ucięła Nela, niszcząc w zarodku wszelkie dyskusje.

– Cudnie, cudnie, klimacik jak z „Volvera”. Oj, to by się mistrz Almodovar ucieszył.
A mamusi temperamenciku, to by sama Penelopa mogła pozazdrościć. – Walenty już zamierzał
ucałować rączęta zdumionej Marianny, gdyby Watek przytomnie nie odciągnął go od łoża.

– Czy wy wiecie, o czym mówi to indywiduum i jakim cudem przypominam mu


Penelopę?! – Marianna najwyraźniej poczuła się obrażona porównaniem do potulnej żony.

– O wypraszam sobie, szanowna pani! Jam jest indywidualny, nie indywiduum i jakżeż to
można pomylić Odysa żonę z ognistą Penelopą! – Walenty w chwili wzburzenia miał pewne
kłopoty ze stylem.

– Marianno, pozwól, że ci przedstawię pana Walentego. To przyjaciel Ewuni i mój także


– dokończyła bohatersko Nela. – Walenty może się poszczycić rozległą filmową wiedzą, toteż
skojarzyłaś mu się nie z mityczną postacią, lecz z Penelopą Cruz!

Na takie dictum Marianna nic więcej nie miała do powiedzenia, tak więc po pewnym
czasie wszyscy w milczeniu opuścili szpital.

Ich wyjście z natężoną uwagą śledził doktor Kulik, zachodząc w głowę, jaka siła zmusiła
do milczenia jego koszmarną pacjentkę.

***

Jakim cudem dwóm panom „W” udało się bez szwanku dostarczyć całą uroczą rodzinkę
w trzech nienaruszonych kawałkach do dworku Neli, pozostaje do dzisiaj najgłębiej strzeżoną
tajemnicą obu wyżej wzmiankowanych dżentelmenów. Faktem jest, iż po dokonaniu tego
karkołomnego zadania, obaj udali się z prędkością światła do najbliższego przybytku
monopolowego, po czym równie prędko znaleźli się w kawalerce Watka, i przystąpiwszy do
natychmiastowej konsumpcji zakupionych płynów, skuli się tak dokładnie, że na resztę tego
wieczoru spuścimy miłosiernie zasłonę milczenia.

Tymczasem skromny domek Neli stał się świadkiem scen zgoła dantejskich. Trzy do tej
pory całkiem miłe, a z pewnością dobrze wychowane, przedstawicielki rodu zmieniły się
w rozszalałe Furie, które za pomocą całkiem niestosownych okrzyków, usiłowały obarczyć się
wzajemnie wszystkimi winami tego świata.

Pierwsza otrzeźwiała Nela, która w pewnym momencie spojrzała w wiszące nad


kominkiem lustro i ujrzała w nim trzy wykrzywione wściekłością twarze niczym
z najkoszmarniejszych wizji Hieronima Boscha.

– Wystarczy! – uspokoiła wzburzoną córkę i wnuczkę. – Zanim się pozabijamy,


spróbujmy najpierw porozmawiać spokojnie. Marianno, ułożymy cię w pokoju gościnnym,
będzie ci tam wygodnie, a my – zwróciła się do Ewy – zrobimy jakieś przekąski i wyciągniemy
nalewkę, bo nie wątpię, że czeka nas długa noc...

– No tak, w dodatku zrobią ze mnie alkoholiczkę – buńczucznie oświadczyła Ewa, która


nie zamierzała się tak łatwo poddać. Wystarczyło jednak jedno spojrzenie Neli, aby bez słowa
udała się do kuchni.

***

– Ewuniu, rozumiem, że mama cię zawiodła i masz prawo mieć do niej żal, ale twoja
niechęć jest chyba przesadzona, to w końcu twoja...

– Nie, nie przesadzam! – bezceremonialnie przerwała jej Ewa. – To nie tylko toksyczna
jędza, ale zakłamana krętaczka!...

– No nie... – tym razem Nela nie pozwoliła jej dokończyć. – Nic ci nie daje prawa, aby
w ten sposób wyrażać się o matce!

– Nic? Czy może raczej nikt?

– Nie rozumiem? – szepnęła, zaniepokojona drżeniem głosu wnuczki, Nela.

– Czy mówi ci coś nazwisko Wydobrzałek?! – wypaliła Ewa, najwyraźniej nie panując
już nad emocjami.

– O chuda bździągwo w króliczym futerku! Rób te kanapki, a ja lecę po nalewkę, choć


nie wiem doprawdy, czy mój zapas trunków zdoła ugasić ten pożar! – rzuciła Nela zdumionej
wnuczce i zniknęła w drzwiach od piwnicy.

W chwili gdy Ewa przestała pastwić się nad kanapkami, a zniecierpliwiona Marianna
zaczęła nawoływać rodzicielkę przez zamknięte drzwi, z piwnicznej izby wyłoniła się w końcu
Nela, taszcząc wiklinowy koszyk wypełniony butelkami jeżynówki. Spojrzała na wnuczkę
podejrzanie błyszczącymi oczami i powiedziała z mocą:

– Ave, Eva, morituri te salutant!

Na widok babci, która w desperackim akcie usiłowała wcisnąć jej w objęcia koszyk
z cenną zawartością, Ewa nie mogła powściągnąć uśmiechu, choć równocześnie poczuła, jak
powoli wydobywa się z niej, gromadzona skrzętnie od chwili spotkania z panem Zenonem,
wściekłość. Pozostał tylko piekący żal i dławiące ją poczucie straty.

– Dobrze, łupnij sobie ze dwie lufy i wypłacz się, jeśli ci to pomoże, tylko błagam,
przestańmy skakać sobie do oczu i dla odmiany spróbujmy się jakoś porozumieć. – Nela
najwidoczniej sama miała problem z powściągnięciem emocji, skoro zastosowała kolokwializmy,
za które z pewnością zrugałaby swoją wnuczkę.

Ewa znowu uśmiechnęła się niepewnie.

– Wiesz babciu, nie chcę się powtarzać, ale naprawdę jesteśmy na najlepszej drodze do
popadnięcia w alkoholizm.

– No cóż, jest wojna, są straty. – Nela wzruszyła beztrosko ramionami. – Kryzysowe


sytuacje wymagają skutecznych metod, a nie od dziś wiadomo, że na frasunek najlepszy trunek.
A tak przy okazji, o mnie się nie kłopocz: gdybym miała popaść w jakiś nałóg, to z pewnością
już dawno wpadłabym w niego. Chodźmy Ewuś i niech moc będzie z nami – dodała desperacko.

Marianna, nie mogąc doczekać się odzewu i nie należąc do osób cierpliwych, właśnie
próbowała nieudolnie zwlec się z łóżka, usiłując zepchnąć chorą nogę na podłogę.
Poczerwieniała z wysiłku, wyglądała jakby lada moment miała stać się ofiarą palpitacji serca.
Ewa z Nelą wkroczyły w samą porę, aby zapobiec kolejnej katastrofie. Widząc, co się święci,
solidarnie powstrzymały się od okrzyków, dopadły łóżka i ułożyły Mariannę w bezpiecznej
pozycji, po czym skwapliwie podsunęły jej pod nos talerz z kanapkami oraz pękatą lampkę
nalewki. Przez dłuższą chwilę w pokoju panowała wymowna cisza, co prawda pośrednio
wymuszona konsumpcją.

Pierwsza przerwała ciszę Nela:

– Cóż, sądzę, że czas wyciągnąć trupa z naszej szafy, musimy wszystkie zdobyć się na
bezwzględną szczerość! Dość przemilczeń i sekretów, jak widać wiodą one prościutko do
skłócenia rodziny. I jeszcze jedno: wiem, że to będzie trudne, ale darujmy sobie oskarżenia
i krytykę, dopóki wszystkiego sobie nie wyjaśnimy i nie poznamy motywów naszego działania –
stwierdziła, a po chwili dodała: – Ewa?

Zapytana niechętnie skinęła głową, lecz z jej miny niezbicie wynikało, że nie zachwyca
jej ta propozycja.

– Sądzę, że i ty Marianno nie wnosisz obiekcji?

Marianna, która skrzętnie wyparła ze swojej świadomości wszelkie popełnione przez


siebie kłamstwa i tajemnice, wyniośle skinęła głową i dorzuciła niebacznie:

– Nie mam nic do ukrycia!

Oczywiście, słowa te podziałały na Ewę niczym płachta na szczególnie rozjuszonego


byka, toteż zerwała się na równe nogi, jednym haustem wypiła nalewkę, po czym oświadczyła
zjadliwie:

– Nie ma to, jak bezwzględna szczerość, zwłaszcza w wykonaniu mojej kochanej,


kryształowo uczciwej mamusi; nie wiem, jak ty – zwróciła się do Neli – ale ja wychodzę! Nie
mam zamiaru uczestniczyć w tej tragifarsie – dodała z trudem, usiłując zapanować nad drżeniem
głosu.

Marianna, która przecież gorąco kochała swoją jedyną córkę, jakkolwiek ukrywała ten
fakt starannie i nadzwyczaj skutecznie, w końcu zaniepokoiła się, słysząc w jej głosie
rozgoryczenie i głęboką niechęć, jakie najwyraźniej wywołała swymi słowami.

– Ależ córciu... – Zdrobnienie to w ustach Marianny było czymś absolutnie


niespotykanym, więc Ewa na moment znieruchomiała, co bez wahania wykorzystała Nela.

– Ona wie o Zenonie – ostrzegła Mariannę, nie pozwalając jej się bardziej pogrążać.

– No to zdechł pies i rabuś kokosowy! – Osłupiała mina Marianny stanowiła pewne


zadośćuczynienie dla znękanego ego jej córki. Usiadła więc z powrotem w przepastnym fotelu,
czekając z wielką uciechą na kolejne słowa swojej rodzicielki.

– Od kogo... skąd... jak się dowiedziałaś? – Natłok emocji zaburzył precyzyjność


sformułowań Marianny.

– Naprawdę uważasz, że to takie ważne? – zdziwiła się Ewa.

– Tak, nie, nie wiem... tak! – zdecydowała w końcu Marianna.

– A ja uważam, że to najmniej istotna część całej sprawy – stwierdziła chłodno jej córka.

– Chciałabym wiedzieć, kto mnie zdradził. – Marianna powoli odzyskiwała rezon.

– Błąd, mamo... to ty nas zdradziłaś i chyba najwyższy czas, abyś się wytłumaczyła.

– Ale ja nie wiem, co powiedzieć... – Odwrócenie ról było dla Marianny całkowitym
zaskoczeniem, gdyż zazwyczaj to inni zmuszeni byli tłumaczyć się przed nią, i to gęsto.

– Prawdę – stwierdziło zimno jej jedyne dziecko.

– Ale jaką prawdę, jaką prawdę, zresztą... po tylu latach... ty i tak nie zdołasz tego
zrozumieć! – Marianna nie zamierzała zbyt łatwo się poddać.
– Może nie, a może tak. Nie chcę dłużej żyć w kłamstwie. Mamo, zawsze od wszystkich
wymagałaś bezwzględnej szczerości. „Najgorsza prawda jest lepsza od kłamstwa” – Bóg wie, ile
razy to słyszałam! Tylko ja jedna wiem, ile razy „za prawdę” dostałam po nosie! A tymczasem ty
wszystkich nas okłamałaś: tatę, mnie, Zenona, Nelę!

– Nie, moja droga... ja o wszystkim wiedziałam – szepnęła cichutko babcia, bojąc się
spojrzeć wnuczce w oczy.

Ewa zaniemówiła, spojrzała na Nelę z takim wyrzutem, że ta aż się skuliła pod jego
ciężarem.

– Ewuniu, twoja matka miała rację, że najgorsza prawda jest lepsza od kłamstwa, ale
czasem jest ona tak przerażająca, że kłamstwo wydaje się najlepszym wyjściem, a później...
później jest tylko gorzej – zawiesiła głos, jednak po chwili dodała: – Maryniu, opowiadaj.

Marianna, która w tym momencie znowu stała się Marynią, odgrzebała w zakamarkach
pamięci fakty z wielką pieczołowitością w niej ukryte i po chwili potoczyła się gorzko-śmieszna
opowieść.

– Zenon... wiesz Ewuś, lubiłam myśleć, że nasza historia przypomina „Przeminęło


z wiatrem”. – Marianna uśmiechnęła się drwiąco. – Ja byłam Scarlett... lekkomyślną,
rozpieszczoną, beztroską panienką, niemającą pojęcia o prawdziwym życiu, a Zenon jawił mi się
niczym Rett: ironiczny, twardo stąpający po ziemi, uwielbiający mnie mężczyzna. No cóż,
zdawałam sobie oczywiście sprawę, że tak naprawdę jesteśmy bohaterami zupełnie innej bajki...
Dekoracje PRL-u nie przystawały do sytuacji, ale sądziłam, że bohaterowie jak najbardziej.
Zapomniałam tylko, że tamta historia nie miała happy endu. Zenon... zakochałam się w nim bez
pamięci. Może dlatego, że w niczym nie przypominał młodzieńców, którzy przewijali się przez
nasz dom. Nie był dobrze wychowany, nie znał francuskiego i nie wiedział, kim jest Sartre.
Niewiele mówił, ale miał cudowne poczucie humoru, czasem nieco zjadliwe. Momentalnie
wychwytywał wszelką pozę i fałsz, i potrafił celnie je wykpić. Był bardzo dumny i niezwykle
ambitny. Szybko nadrabiał braki, lecz nigdy nie przyznałby się, ile nocy mu to zajęło. Może
brakowało mu ogłady i towarzyskiego poloru, jednak rekompensował to inteligencją...
i zdecydowaniem. No i był piekielnie przystojny... wysoki, nieuładzony, zimny drań. Cholerny
Alain Delon w polskim wydaniu. Nie było dziewczyny, której by nie zauroczył, ale zakochał się
we mnie! Boże, jak on potrafił kochać. Całym sobą, łapczywie, nienasycenie. Nie było miejsca
dla niczego innego. W porównaniu do czasu spędzonego z Zenonem reszta mojego życia była po
prostu... letnia. Może dlatego stałam się taka wymagająca? Chciałam jeszcze choć raz poczuć
tamte emocje!

– Więc co się stało? – niemal bez tchu spytała Ewa.

– Nie słuchałaś? Byłam Scarlett – kapryśną, wymagającą, zachłanną dziewczynką. Mając


taką miłość, stajesz się bardzo pewna siebie... za bardzo. Chciałam go zmienić, przykroić na
swoją modłę. Pociągało mnie jego nieokrzesanie, a jednocześnie trochę się tego wstydziłam.
Chciałam mieć ciastko i zjeść ciastko, a przecież wiecie, że tak się nie da. Zenon bardzo się
starał, pragnął sprostać moim wymaganiom, ale w końcu się zbuntował. Nie był zbyt giętki, więc
się złamał.
– Dlatego go porzuciłaś?

– A kto ci powiedział, że go porzuciłam? Ten drań?! Przeciwnie, to on mnie porzucił,


zdradził mnie i to w najbardziej niegodny sposób!

– Znalazł sobie flamę? – rzuciła nerwowo Nela, nieco już zamroczona wchłoniętym przez
siebie płynem. – No, mnie przedstawiłaś inną wersję wydarzeń.

– Mamo! – Marianna nie zapomniała, jak się rzuca piorunujące spojrzenia. – Oczywiście,
że nie. Z inną kobietą poradziłabym sobie bez trudu – stwierdziła lekceważąco. On, on zaparł się
mnie jak Judasz!

– Może przestaniecie mówić zagadkami i wyjaśnicie wszystko po ludzku? –


zniecierpliwiła się Ewa, którą nadzwyczajnie wciągnęły melodramatyczne przejścia mamusi. –
Dość tych metafor, przejdź wreszcie do sedna. Co się stało?! – powtórzyła z mocą.

– Cóż, nasze wzajemne oczekiwania zupełnie się rozminęły. Nie chciałam być żoną
żołnierza, pragnęłam męża dyplomaty, który wyrwałby mnie z tej beznadziei i zabrał do lepszego
świata. Wierzyłam, że właśnie Zenon jest w stanie tego dokonać, ale on nie wyobrażał sobie
życia bez wojska. Od jakiegoś czasu wciąż między nami iskrzyło. Kłóciliśmy się równie
namiętnie, jak się kochaliśmy. A spektakularny koniec nastąpił wtedy, gdy ostatecznie
ustaliliśmy datę ślubu. Szliśmy właśnie do proboszcza u świętego Szczepana. Wiecie, kiedyś
bardzo lubiłam ten kościół. Stoi w takim malowniczym miejscu nad Wisłą. Są tam na zboczu
cudowne ogrody, a wzdłuż muru ciągnie się sad.

– Czereśnie – szepnęła domyślnie Ewa, która oczami wyobraźni przywołała znajomy


widok. Stary ceglany mur, sponad którego opadają kiście dorodnych owoców. Gdzieś wewnątrz
niej czaiło się nieodparte pragnienie, by je zrywać i jeść, jeść, jeść. Z ust jej wydobył się ni to jęk,
ni westchnienie. W mgnieniu oka zrozumiała, że w głębi jej jestestwa tkwi jakiś atawistyczny,
niemożliwy do przewalczenia imperatyw nakazujący pochłanianie czereśni, które jakimś trafem
dojrzały nad kościelnym murem. Był to moment objawienia, który wszakże niczego nie
wyjaśniał, a jedynie czynił całą sprawę wysoce niepokojącą i co najmniej... hm... szokującą!

– Tak – potwierdziła Marianna, która nie zwróciła uwagi na zadziwioną minę córki. – Był
sad, drzewa owocne posadzone w rzędy – całkiem jak u Mickiewicza. Naprawdę nie mam
pojęcia, jak to się stało, ale podobno wdrapałam się, czy niemal wzleciałam, jeżeli uwierzyć
świadectwu Zenona, na mur i z zajadłością pochłaniałam czereśnie.

– Mamo, więc dlaczego? Dlaczego tak na mnie napadłaś, gdy ja zrobiłam dokładnie to
samo? Jak mogłaś? Powinnaś mnie zrozumieć!

– Możesz mi wierzyć albo nie, ale ja kompletnie o tym zapomniałam. Całe to groteskowe
zajście i wszystko, co się później wydarzyło, po prostu wyparłam z pamięci. Zresztą naprawdę
nie zdawałam sobie sprawy, że siedziałam na murze i zjadałam te diabelne czereśnie. Na co dzień
nawet ich nie lubię, a każdym razie nie czuję jakiejś szczególnej potrzeby ich jedzenia. Byłam
przekonana, że ta historia to jakiś perfidny wybieg ze strony mojego narzeczonego, który w ten
absurdalny sposób próbował mnie upokorzyć, a może i zerwać ze mną. I nawet teraz, po tylu
latach, pamiętam wyłącznie rozczarowanie i piekący żal do Zenona, który podczas przesłuchania
prawie wyparł się wszelkiej znajomości ze mną. Poczułam, że nie mogę spędzić życia z takim
przewrotnym draniem. I w jednej sekundzie go znienawidziłam, a przynajmniej... tak mi się
wydawało. Postanowiłam, że nie dam mu satysfakcji i zaprzeczyłam każdemu jego słowu.
I byłam bardzo, bardzo przekonująca. To zresztą nie było wcale trudne, ten mydłek, który nas
przesłuchiwał, wgapiał się...

– Marianno... – jak zwykle czujnie zareagowała Nela, przeczulona na punkcie


poprawności językowej.

– Och, niech będzie... wpatrywał się z wyjątkowym natężeniem w mój biust. Okręciłam
go sobie wokół małego paluszka. No cóż, wtedy potrafiłam być urocza. – Marianna uśmiechnęła
się rozbrajająco, na co jej pierworodna patrzyła z nieukrywanym rozbawieniem...

„Tak – jak na komendę pomyślały babcia i wnuczka – kobiety z tej rodziny sztukę
manipulowania napalonymi facetami opanowały do perfekcji”.

I nie pytajcie mnie, na dyndające zmyślnie farfocle, dlaczego Nela użyła – co prawda
wyłącznie w myślach – takiego przyziemnego wyrażenia!

– Wychodząc z tamtego przygnębiającego miejsca, powiedziałam Zenonowi, że nie chcę


go nigdy więcej oglądać. I słowa dotrzymałam aż do dzisiaj. Chociaż tylko ja jedna wiem, ile
samozaparcia mnie to kosztowało.

– Ale... – próbowała zapytać Ewa. Jednak Marianna nie pozwoliła jej dokończyć:

– Nie ma żadnego „ale” – rzuciła twardo. – Kobieta musi mieć godność, bo inaczej byle
kto (czytaj: mężczyzna) może ją sponiewierać. Zenon wiele razy próbował się ze mną zobaczyć,
jednak ja się zawzięłam. W końcu postanowiłam wyjechać jak najdalej od niego. Nela podsunęła
mi pomysł, aby odwiedzić jej ciotkę, która mieszkała w Gdańsku. Wzięłam dziekankę
i pojechałam na rok pod pretekstem szukania materiałów do pracy magisterskiej. Nie minął
miesiąc od wyjazdu, gdy dowiedziałam się, że jestem w ciąży.

– Więc dlaczego nie zawiadomiłaś Zenona? – zainteresowała się Ewa.

– Przyznaję, że w chwili słabości, miałam taki zamiar, ale kiedy wyobraziłam sobie tę
wzruszającą scenę, gdy mu o tym mówię i może jeszcze błagam o litość, momentalnie zrobiło mi
się niedobrze. I obiecałam sobie, że nie dam temu...

– Chłystkowi – usłużnie podpowiedziała Nela.

– Chłystkowi – zgodziła się Marianna – tej satysfakcji, a moje dziecko nie będzie kartą
przetargową pomiędzy nami.

– Tak po prostu postanowiłaś?! – w głosie Ewy zabrzmiał wyrzut.


– O nie, wcale nie tak po prostu, nie przyszło mi to łatwo, jeżeli chcesz wiedzieć. Na całe
dnie znikałam z domu, aby ciotka nie usłyszała moich rozdzierających szlochów. A doprawdy
nietrudno było je usłyszeć. W moim życiu nastąpiła szalona wolta. Dostałam tęgiego kopniaka
i niełatwo było się z tym pogodzić.

– No dobrze, a co z tatą, czy on wiedział?...

– Tak – Marianna stanowczo przerwała córce. – Pewnego ranka, bladym świtem,


spotkałam go na plaży. A raczej to on mnie spotkał. Siedziałam skulona w koszu plażowym
i oddawałam się mojej ulubionej rozrywce, czyli nieopanowanemu szlochaniu, mówiąc nader
delikatnie, gdy nagle ktoś usiadł obok mnie. Nie pytając o nic, przytulił mnie do siebie i zaczął
wycierać mi twarz. Wyglądałam wówczas potwornie, a jednak w jego oczach zobaczyłam, bo ja
wiem... podziw, wzruszenie? Sama nie wiem, kiedy opowiedziałam mu całą moją żałosną
historię, oczywiście zanosząc się od łkań i zalewając mu łzami podkoszulek. A Adam kazał mi
wtedy wstać i poprosił mnie, abym z nim pobiegała. Była to tak zaskakująca propozycja, że
o dziwo się zgodziłam. I potruchtaliśmy sobie przez puściusieńką plażę. Chyba wylałam przed
nim wszystkie łzy, bo płacz przeszedł mi jak ręką odjął. Adam odprowadził mnie pod dom ciotki,
a za dwa dni przyszedł z ogromnym bukietem i poprosił ciotkę o moją rękę.

– I ty się zgodziłaś? Kompletnie go nie znając? Mamo, nie wierzę, to całkiem do ciebie
nie pasuje! – wykrzyknęła jej córka, której wizerunek matki, jako osoby niezmiernie statecznej
i wyjątkowo trzeźwo myślącej, kłócił się całkowicie z podobnym szaleństwem. – Byłaś zupełnie
nieodpowiedzialna – rzuciła jakże znanym sobie tekstem.

– Tak, zgodziłam się – spokojnie stwierdziła Marianna, ignorując wyrzuty córki. – I nigdy
tego nie żałowałam, choć wtedy, gdy przyjęłam oświadczyny, znałam w zasadzie tylko jego imię.

Na dredy Marleya, ja chyba śnię – szeptała w oszołomieniu Ewa. – I ty śmiałaś mi


zarzucać, że jestem lekkomyślna, podczas gdy najbardziej nierozważnym moim uczynkiem było
wyrzucanie kanapek, kiedy byłam w liceum!

– Nie jadłaś śniadań! – wykrzyknęła Marianna. – No wiesz, jesteś kompletnie...

– Nieodpowiedzialna! – wykrzyknęły zgodnym chórem babcia, córka oraz wnuczka


i w rezultacie wybuchły gromkim i nieopanowanym śmiechem.

***

Pukając do drzwi Watka, Ewa miała ułożony plan działania, może niedoskonały, ale
zawsze był to jakiś plan. Musiała tylko – bagatela! – namówić przyjaciela, aby wziął urlop.
Przekonać Walentego, by zawiózł Nelę do Skórzewa – jej rodzinnego dworku, który przed laty
opuściła z hukiem, popełniając, o zgrozo!, mezalians ze „zwykłym” lekarzem, w dodatku
zubożałym szlachetką, będącym właścicielem „nędznej” willi w Lanckoronie – i doprowadzić do
spotkania Marianny z Zenonem – co było, niewątpliwie, nader karkołomnym zadaniem. Jednak
Ewa, dzięki świeżo odzyskanemu wsparciu własnej rodziny, czuła się zdolna przenosić góry.

Watek usiłował ukryć lekki obłęd w oczach, który pojawił się w nich na widok Ewy
stojącej w drzwiach z miną Chucka Norrisa tuż przed zadaniem przeciwnikowi decydującego
ciosu.

– Święty Serafinie na wysokościach! Mam nadzieję, że nie doszło w waszej rodzinie do


ostatecznych rozstrzygnięć? – wychrypiał Watek z niepokojem.

– Jeżeli pytasz mnie, czy kogoś zamordowałam, to mogę cię uspokoić. Głos rozsądku,
który do tej pory przeważał w naszym domu, wziął górę nad szaleństwem, jakie – musisz
przyznać – dotknęło nas od niedawna. Watek kochany, czuję, że odzyskałam panowanie nad
swoim życiem, nareszcie wszystko sobie wyjaśniłyśmy i między naszą trójką nie ma już żadnych
tajemnic! Taką przynajmniej mam nadzieję.

Mając w pamięci niedawne wydarzenia, Ewa nie była już zdolna do bezkrytycznej wiary
w swoją familię.

– Natomiast, że się tak wyrażę, naczelna tajemnica niestety nie została rozwiana. A żeby
wszystko mogło wrócić do jako takiej równowagi, musimy rozwikłać tę absurdalną zagadkę.

– Jaką? – zapytał Watek niezbyt przytomnie.

– Waciu kochany, czy ty przypadkiem nie nadużyłeś wczoraj jakiś trunków?

– To aż tak widać? – jęknął zdruzgotany spostrzegawczością przyjaciółki.

– Bystrość myślenia jakoś dzisiaj jest ci ciut obca – roześmiała się Ewa. – Mówię o naszej
niepohamowanej skłonności do czereśni. Okazało się, że to przypadłość dość częsta w mojej
rodzince.

– Żartujesz?

– Akurat w tej kwestii jakoś nie mam ochoty do żartów. Nela opowiedziała mi o jeszcze
jednym rodzinnym skandalu z niedoszłą oblubienicą w roli głównej.

– Żartujesz!

– Nie, wcale nie żartuję. I postanowiłam dociec prawdy.

– Drobiazg, a jak zamierzasz tego dokonać?

– Wszystko obmyśliłam i liczę na twoją pomoc. Watek, nie masz przypadkiem jakiegoś
zaległego urlopu? – spytała Ewa przymilnie.

– Przypadkiem mam i to całkiem sporo dni, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie da mi
teraz wolnego! – ponuro odpowiedział Watek. – Jestem kawalerem bez rodziny, bez zobowiązań.
Takim jak ja urlop daje się w listopadzie.

– To dyskryminacja! – wykrzyknęła Ewa.


– Nie Ewuś, to po prostu życie.

– Naprawdę nic się nie da zrobić?

– Musiałbym mieć wybitnie ważny powód.

– Czyli?

– Bo ja wiem? Choroba, pogrzeb, wesele.

– No to mamy bęcki i ludolfinę! Choroba odpada – wtedy dają ci zwolnienie; pogrzeb –


to zbyt poważna sprawa, żeby łgać w tej kwestii; wesele – nie przejdzie, sam McGuyver nie
zorganizowałby go w ciągu tygodnia. A zaręczyny? – wypaliła Ewa z miną odkrywcy
Bursztynowej Komnaty.

– Niby moje? – Watek obrzucił Ewę półprzytomnym spojrzeniem.

– A niby czyje? – beztrosko rzuciła Ewa.

– Może się mylę, ale wydawało mi się, że do tego trzeba dwojga. – Watek z każdym
słowem popadał w coraz większe przygnębienie.

– Wiesz Waciu, ja od dawna zachodzę w głowę, czemu ty właściwie jesteś sam.


Stanowisz idealnego kandydata na męża. Każda dziewczyna, która cię zna i ma choćby śladową
ilość rozsądku, powinna położyć się na twojej wycieraczce i leżeć pokotem aż do skutku.

– Wydawało mi się, że pokotem leży się w liczbie mnogiej – stwierdził z przekąsem


Watek.

– Otóż to! One powinny leżeć pokotem.

– One?

– Waciu, kandydatki na twoją żonę. Chyba dość jasno się wyrażam.

– Nie, w ogóle nie wyrażasz się jasno. Śmiem twierdzić, że lekko bredzisz! –
zdenerwował się Watek. – I chyba ostatnie przejścia pozbawiły cię resztek zdrowego rozsądku,
bo inaczej nie strzępiłabyś języka nadaremno!

Ewa, która jeszcze nigdy nie usłyszała tak ostrych słów z ust przyjaciela, przez moment
milczała zdruzgotana odkryciem, że Watek, zwykle popierający bez zastrzeżeń wszystkie jej
poczynania, potrafi stanąć okoniem.

– Zupełnie nie rozumiem, czemu się tak denerwujesz. – Po chwili przemówiła tonem
siostry miłosierdzia uspokajającej Kubę Rozpruwacza polującego na kolejną ofiarę. – Właśnie
wygłosiłam prawdziwy pean na twoją cześć, a ty się złościsz.
Watek tym razem milczał, tylko spojrzał na Ewę wzrokiem tak pełnym wyrzutu, że w jej
zapętlonym mózgu błysnął nieśmiały domysł niczym światełko w tunelu. Spojrzała na
przyjaciela z pewną taką nieśmiałością.

– Watek? A ja bym się nie nadała?

– Nadałabyś jak diabli! A właściwie na co?

– Nie na co, tylko na kogo... Na twoją narzeczoną.

Watkiem tąpnęło. Kochał Ewę całym swoim jestestwem. Kochał – to było zbyt słabe
słowo. On ją postawił na piedestale, wielbił i czcił. Trwał przy niej wiernie niczym Sancho Pansa
przy swoim panu i nigdy, ale to nigdy w jego głowie nie narodziła się myśl, że jego bogdanka
mogłaby odwzajemnić uczucia kogoś tak nizozemskiego, jak on. Całe lata traktowania go przez
Ewę jak brata łatę, któremu powierza się najintymniejsze zwierzenia i najboleśniejsze problemy,
wyrobiły w nim granitowe przekonanie, że Ewa nigdy nie zwróci uwagi na jego co prawda
użyteczną, ale całkowicie aseksualną – w jej mniemaniu – osobę. Nigdy nie wątpił w wybitną
inteligencję oraz wyjątkową spostrzegawczość swej wybranki, dlatego też był przekonany, iż
Ewa doskonale zdaje sobie sprawę z siły jego uczuć, tym bardziej, że ich żarem mógłby rozpalić
całą Nową Hutę w latach jej najwyższej wydajności. Z tego powodu odczuł jej słowa jako
bolesny i zbyt okrutny żart. Było mu tak przykro, że omal się nie rozpłakał. Ukrył twarz
w dłoniach i usilnie starał się uspokoić.

Ewa obserwowała jego wysiłki z narastającym niepokojem, gdyż gdzieś w tyle głowy
kołatało jej niejasne jeszcze, ale coraz wyraźniejsze objawienie tej prostej prawdy, że Watek ją
kocha. I co najdziwniejsze, to odkrycie napełniało ją spokojem i niezbitą pewnością, że tak
właśnie ma być, bo przecież obecność Watka w jej życiu była oczywista i naturalna jak... jak
oddychanie. Przykucnęła przed nim, oderwała jego dłonie od twarzy i popatrzyła mu w oczy.

– Watek, kochany, wybacz. Byłam taka zaślepiona, nic nie rozumiałam. Nieodrodna
córeczka swojej mamusi – dorzuciła na przeprosiny najgorszą obelgę, jaką zdolna była wymyślić.
– Popatrz na mnie, to ja... twoja kłopotliwa narzeczona.

***

Gwałtowna burza, jaka tego popołudnia przeszła nad Krakowem przegoniła z ulic
i placów mieszkańców oraz turystów. Grad wielkości ziarenek grochu nie poczynił wielkich
szkód, lecz sprawił, że gwarne o tej porze zaułki Starego Miasta wyludniły się. Kamienice
oczyszczone strugami ulewy przeglądały się w gładkich lustrach olbrzymich kałuż, które niczym
jeziorka rozlały się po uliczkach. Deszcz siąpił jeszcze niemrawo, a nad miastem zawisł ten
szczególny spokój, który na parę chwil zapada po nawałnicy.

Nieliczni przechodnie spieszyli się, uciekając przed dokuczliwą mżawką. Rozglądali się
wokół siebie uważnie, próbując ominąć rozlane wszędzie kałuże. Jedynym osobnikiem, który
zdawał się nie zauważać nadmiaru wody i rozsypanego obficie lodowego confetti był Watek
kroczący ulicą Świętojańską. Nie był to jednak ten sam mężczyzna, którego pożegnaliśmy
wczorajszego wieczoru. Nie, chodnikiem spieszył Herkules, Wilhelm Zdobywca
i Schwarzenegger w jednej osobie. Promiennym uśmiechem obdarzał napotkane po drodze
osoby. Brodząc po kostki w płynącej jezdnią wodzie i ślizgając się po lodowych kulkach,
spieszył w stronę dworku Mehoffera, gdzie umówił się z Ewą oraz Walentym.

Watek nic sobie nie robił z pochmurnej pogody i drobnych niedogodności w postaci
gradu, bo w jego duszy słońce świeciło ognistą, rozżarzoną do białości kulą. Jeszcze wczoraj był
nic nieznaczącym, niepozornym Watkiem, za to dzisiaj ulicą spieszył Watek Wspaniały, przed
którym świat stał otworem. Trzeba było załatwić urlop? Proszę bardzo! Nowy Watek załatwił go
w mgnieniu oka. Trzeba było odnaleźć ciotkę Apolonię? Nic prostszego! Wystarczyło wklepać
jej imię i nazwisko w wyszukiwarkę Google i kolejny rodzinny skandal ujrzał światło dzienne.
W prezencie dla swojej narzeczonej Watek niósł wiązankę pachnących lilii, zaręczynowy
pierścionek oraz wydruk z „Tygodnika Ilustrowanego” z lipca 1883 roku.

***

W maciupkiej kawiarence siedziało tylko dwoje klientów – Walenty,


w jaskrawoczerwonej kurtce zapinanej na wielkie złote guziki przypominającej mundur oficera
carskiej Rosji tak bardzo, że brakowało jej tylko złocistych epoletów, oraz Ewa, która
opowiadała o czymś z ożywieniem. Walenty wsuwał podwójną porcję ruskich pierogów,
najpyszniejszych – jak twierdził – w Krakowie. Ewa streszczała mu wydarzenia minionego dnia.
Toteż, gdy w drzwiach stanął Watek z ogromną wiąchą śnieżnobiałych lilii i ujrzawszy
ukochaną, rymnął przed nią na kolana, Walentemu nawet nie drgnęła powieka. Natomiast, kiedy
ten zamiast pierścionka zaczął wciskać jej do ręki kartkę papieru, nie zdzierżył i ojcowskim
tonem pouczył młodzieńca, którego wciąż jeszcze, pomimo całej sympatii, uważał za leciutko
poszkodowanego na umyśle.

– Chłopcze drogi, pierścionek się pannie należy ofiarować, kiedy już ją o rękę chcesz
prosić, a nie jakowyś karteluszek, który mam nadzieję nie jest bezduszną intercyzą albo czymś
równie nieodpowiednim.

Watek co prawda zaróżowił się lekko, słysząc tę wymówkę, ale nie stracił rezonu. Wstał,
wręczył Walentemu bukiet, wyjął z kieszeni pierścionek, przyklęknął i drżącym głosem zapytał:

– Ewuś, tysiące razy wyobrażałem sobie tę scenę, oglądałem jak Rett oświadczał się
Scarlett, a Harry tak pięknie prosił o rękę Sally, układałem w myślach najoryginalniejsze
oświadczyny, a teraz zapytam po prostu: czy uczynisz mi ten zaszczyt i zostaniesz moją żoną?

Skłonny do egzaltacji Walenty, który zdążył był już wymazać się dokumentnie żółtym
pyłkiem sypiącym się obficie z kwiatów lilii, widząc tak wzruszającą scenę, chwycił bukiet
i cisnął go Ewie na kolana, wołając:

– Kurna Ewuś! No, teraz to już nie możesz chłopakowi odmówić, kiedy tak żarliwie
prosi. Na wszystkie swędzące wątpie, no całkiem jak ja, kiedym moją Jadwinię chciał tymi
grążelami przebłagać!

– Chyba nenufarami – szepnęła leciutko oszołomiona Ewa.


– No przecież mówię – zgodził się potulnie Walenty. – Grążel żółty, czyli nenufar, tfu, co
ja plotę, toć przecież to były lilie wodne, całkiem jak Watkowe – rozczulił się jeszcze bardziej. –
I jakaż piękna była to scena, filmowa prawdziwie...

– Nie zamierzam odmawiać – bez pardonu przerwała mu Ewa – skoro wczoraj sama się
oświadczyłam. I nie zwlekając, wsunęła na palec pierścionek ofiarowany jej przez Watka.

– No, takie wydarzenie to już mus uczcić – zawołał uradowany Walenty, zamawiając
szampana i słuszną porcję pierogów dla Watka, nie przejmując się zupełnie faktem, że znawcy
kuchni zapewne nie uznaliby takiego zestawienia za stosowne.

Tymczasem na zewnątrz rozbłysło słońce i przegoniło ostatnie oznaki burzy. Dwie miłe
panie obsługujące kawiarenkę wytarły do sucha stojące w ogrodzie stoliki i krzesełka, po czym
wszyscy się tam przenieśli.

Był to jeden z najbardziej urokliwych zakątków Krakowa – ukryty pośród wysokich


murów, otoczony ścianą dzikiego wina z widokiem na pałacyk artysty. Na bukszpanowych
obwódkach lśniły jeszcze krople deszczu. Kwitły lilie, krzaczaste piwonie i róże, które otaczały
siedzących delikatnym zapachem. Cała trójka poddała się magii tego miejsca, kontemplując jego
urodę. Ciszę przerwał Watek, który podał Ewie ów zlekceważony przez Walentego karteluszek,
mówiąc z tryumfem:

– Mam dobrą nowinę, odnalazłem Apolonię.

Na kartce widniał nagłówek: „Kroniki Tygodniowe”, a niżej było napisane:

Jeden z korespondentów tygodnika przytacza nam pewien godzien uwagi wypadek


niedoszłego małżeństwa, którą to nowiną od ponad tygodnia żyje Kraków cały. Historia miała
miejsce w wigilię św. Jana. Przed kościołem świętego Rocha zebrała się śmietanka towarzyska
nie tylko prześwietnego królewskiego grodu, ale i okolicznych miejscowości. Ba! Niemało gości
i z Wielkopolski, i spode Lwowa na dziedziniec kościelny zjechało. A bo i okazja była znamienita:
ślub najmłodszego z Ochęduszków – Jana Nepomucena znanego hazardzisty i szaławiły
z Apolonią Skórzewską panną niepospolitej urody połączonej z wielką prostotą ducha i rzadkiemi
serca przymiotami. I otóż, ów wzór cnót – rzeczona panna Apolonia – nadjechawszy wraz
oblubieńcem z fantazją wielką przez bramę szeroką i wysoką z kamienia ciosowego i globusem
blaszanym u góry zwieńczoną na kościelny plac, zamiast przyszłemu małżonkowi rączkę drobną
podać, by z powozu godnie wysiąść, wyskoczyła drugą stroną pojazdu. Po czym spódnicę sukni
swej, aż z samego Wiednia sprowadzonej, podkasawszy, podbiegła ku kościelnym murom.
A trzebaż Szanownym Czytelnikom wiedzieć, iż ów mur kamienny, takoż jak brama ciosany okalał
szeroką wstęgą klasztorne grunta. Na południowym stoku wzniesienia winniczka niewielka
posadzoną była, a tuż przy murze sadek nieduży, lecz z okazałymi owocnymi drzewami. Wśród
drzew nawet niewprawne oko dostrzegało natychmiast rozłożystą czereśnię, której grube gałęzie
obwieszone gęsto najprzedniejszym ciemnoczerwonym owocem przewieszały się przez
wzmiankowany wysoki mur. Ku niej też pospieszyła oblubienica, chwacko na mur ów się wspięła
i nie zdejmując nawet rękawiczek swych z najdelikatniejszej koronki uszytych, jęła czereśnie
zrywać i pochłaniać je bardzo nieprzystojnie.
A nadmienić w tym miejscu należy, iż od zajęcia tego niczem się odwieść nie dała, więcej
– na usilne prośby rodziców swoich srodze strapionych, jak i nalegania przyszłego małżonka
swego, nie zważając wcale, jeszcze dumnie i wyzywająco urągała sobie z tłumów, jakie zalegały
przed kościołem, wybuchając śmiechem gromkim i nieopanowanym. Czynem tym oburzenie
wielkie wywołała, o czem świadczyły niedwuznacznie fizjognomie zgromadzonych gości
w niebotycznem zastygłe zdumieniu.
Pożądanem by może było, aby wystąpienia tego rodzaju milczeniem okryć skutecznym,
aliści kiedy już szala zdziwienia opadła, większość znających pannę młodą, zaczęła w głowę
zachodzić, co też skłoniło stateczną przecież i nader rozważną dziewczynę do czynu tak
szalonego. Jednakowoż tajemnica jej zachowania pozostała nieprzeniknioną, gdyż panna młoda,
kiedy już czereśnie wszystkie zerwała, z muru zeskoczyła i z oszołomienia niepojętego swego się
ocknęła, a wyrzutów, gróźb i nieledwie obelg ze strony ukochanego swego wysłuchawszy, padła
zemdloną na placyk brukowany i pono do dnia dzisiejszego do przytomności zupełnej nie doszła.
***

Nad Lanckoroną zapadał ciepły, szarobłękitny zmierzch. Upał jeszcze do końca nie
zelżał, ale lekkie podmuchy wiatru wpadającego do kuchni przez otwarte okna, dawały
wytchnienie siedzącym przy stole kobietom. Obie pochylały się nad przyniesionym przez Watka
artykułem sprzed ponad wieku. Nela odłożyła kartkę na blat i ciężko westchnęła:

– Biedna Apolonia, co za klątwa wisi nad naszą rodziną?!

– Jak myślisz babciu, czy w genach można mieć zakodowany nieopanowany pociąg do
czereśni wiszących nad kościelnym murem?

– Sądzisz, że to jakaś niewykryta choroba genetyczna? – odparła z powątpiewaniem Nela.

– Nie mam pojęcia, babciu, naprawdę. Próbuję to jakoś zracjonalizować, ale te przypadki
wymykają się wszelkim pragmatycznym wyjaśnieniom. – W głosie Ewy pobrzmiewały niechęć
i brak przekonania. – W każdym razie nadal błądzimy po omacku, historia Apolonii niestety
jedynie potwierdziła znane nam wcześniej prawidłowości.

– Może więc, Ewuniu, warto dać sobie z tym spokój? W końcu każda z tych historii
wcześniej czy później kończyła się szczęśliwie. Marianna spotkała twojego ojca, Apolonia
wyszła za bogatego bankiera i miała gromadkę dzieci, a poza tym nawet ty, dzięki tym
wydarzeniom, przejrzałaś na oczy i zaręczyłaś się z Watkiem. Może to jakieś ostrzeżenie, aby nie
pchać się w związek z zupełnie nieodpowiednim mężczyzną?

– Może masz rację, ale ja nie mogę odpuścić. Nie umiem ci tego wytłumaczyć, lecz czuję
w sobie jakiś wewnętrzny przymus, który pcha mnie do działania. Całkiem możliwe, że niczego
się nie dowiemy, jednak co nam szkodzi spróbować?

– Więc czego ode mnie oczekujesz? – zapytała zrezygnowana Nela.

– Musisz pojechać do Skórzewa.

– Ale po cóż?
– Sama mówiłaś, że ciotka Ewelina odziedziczyła pasję dziadka. W końcu w kufrze
znajdowała się zaledwie znikoma część rodzinnych papierów. Większość dokumentów Hipolit
zostawił w Skórzewie. Jeżeli ciotka jest choć w połowie tak skrupulatna, jak pradziadek, to
musiała odkryć jakieś rodzinne sekrety.

– Więc dlaczego nie pojedziesz tam z Watkiem? Przecież on uwielbia grzebać się
w starych papierzyskach.

– Myślałam o tym, ale mam tu jeszcze pewną sprawę do załatwienia, a nie zamierzam
rozstawać się z Watkiem.

– Ho! ho! Faktycznie, miłość kwitnie jak stare pomidory – roześmiała się Nela.

– Babciu – Ewa otworzyła szeroko oczy – takie słowa w twoich ustach.

– Ojej, nie musisz się tak unosić, ja tylko powtarzam słowa Walentego. Nic na to nie
poradzę, że uwielbiam jego powiedzonka.

– A to się świetnie składa, bo do Skórzewa pojedziesz z Walentym.

– Z Walentym? Sfiksowałaś?! A właściwie dlaczego nie? Chciałabym zobaczyć ich miny,


kiedy wprowadzę go na te wymuskane salony – stwierdziła Nela z taką zjadliwą ironią, jaką
rzadko można było usłyszeć w jej ustach.

„A jednak, niedaleko pada jabłko od jabłoni. Mama sztukę złośliwości opanowała co


prawda do perfekcji, ale zapewne pierwsze nauki pobierała u źródeł” – pomyślała Ewa.

– A więc postanowione. W piątek... – Ewa urwała nagle, wlepiając wzrok w ukryty pod
szerokim parapetem słusznych rozmiarów gąsior do połowy napełniony czereśniami. – Babciu,
czy mnie wzrok nie myli, czy też widzę znienawidzone czereśnie?

– Kochanie, teraz to już naprawdę przesadzasz, a cóż ci one biedulki uczyniły? Wiesz, że
tu w okolicy rośnie mnóstwo czereśni. Pomyślałam sobie, biorąc pod uwagę świeżo odkryty
rodzinny sentyment ku czereśniom, że czereśniówka będzie cieszyła się równie dużym wzięciem,
co jeżynówka.

– Wydaje mi się, iż mogłabym dorzucić jeszcze jedną nowo objawioną rodzinną


skłonność: trunkową, że się tak wyrażę – z niemałą dozą zjadliwości dorzuciła Ewa, tym samym
udowadniając, że jest nieodrodną potomkinią dwóch wspaniałych kobiet.

***

Nela nie wierzyła własnym oczom, gdy ujrzała parkującą przed jej domem znajomą
limuzynę.

– Walenty, czy ciebie Pan Bóg opuścił, nie zamierzasz mnie chyba wieźć tym
ustrojstwem?

– A cóż to ci się kochaneńka nie podoba? Już ty nie bój żaby, zajedziesz na miejsce
z fasonem. Nie będziemy przecież przed rodzinką szanownej pani świecić oczami jak jakieś
gołodupce.

– Walenty! Czy mógłbyś z łaski swojej używać bardziej oględnych wyrażeń?

– O najmocniej przepraszam, paniusiu kochana, tak mi się jakoś kurna wypsło, ale to i nie
dziwota, skoro się czuję no całkiem jak strażnik pierwszej damy i trema mnie całkiem...

– Walenty, umówmy się: w twoim słowniku nie istnieje słowo trema, to po pierwsze, a po
drugie: jak mnie jeszcze raz nazwiesz paniusią, to ci każę milczeć przez całą drogę, a słowo daję
nie wiem, jak zdołasz to przetrzymać, a po trzecie: mam nadzieję, że nie zamierzasz pełnić roli
jakiegoś postrzelonego bodyguarda?

Gdyby Nela uważniej przyjrzała się swemu kierowcy, zamiast interesować się wyłącznie
jego pojazdem, nie zadałaby raczej ostatniego pytania. Nie ulegało żadnej wątpliwości, że
Walenty zamierzał odegrać przy niej rolę Nicolasa Cage’a. Ubrany był bowiem w nienaganny
ciemny garnitur, bladobłękitną koszulę oraz granatowy krawat, z ramion zwisał mu jasnobrązowy
prochowiec, a na nosie tkwiły duże ciemne okulary, mimo że słońce jakoś jeszcze nie przedarło
się przez chmury. O dziwo, Nela, chcąc nie chcąc, wpasowała się w tę konwencję idealnie, gdyż
miała na sobie ciemnoczerwony chanelowski kostiumik, na jej głowie spoczywał zgrabny,
kolorystycznie dopasowany toczek, a wyrażającej najwyższe potępienie miny nie powstydziłaby
się z całą pewnością sama Shirley MacLaine, co Walenty natychmiast przytomnie skomentował.

– Niech mnie przez rozgrzaną prostownicę przeciągną, jeżeli paniu... Nela kubek w kubek
do Szirlejki niepodobna. Choć o wiele piękniejsza – dorzucił z właściwą mu kurtuazją.

Na pierwszym postoju Nela postanowiła się przesiąść, gdyż Walenty miał wysoce
niepokojący zwyczaj ciągłego oglądania się na jadącą z tyłu pasażerkę. Pani Podlaska zaś już
i tak była wystarczająco rozdrażniona. Pierwsza od pogrzebu ojca i stryja wizyta w rodzinnej
miejscowości wcale jej nie cieszyła. Z jej ukochanym Skórzewem wiązało się zbyt wiele
gorzkich wspomnień. Z drugiej strony... stryjenka też już nie żyła, jej stryjeczne rodzeństwo
zawsze traktowało ją uprzejmie, a Genia była wręcz życzliwa. Po tylu latach dobrze byłoby
pochować wzajemne animozje i pojednać się z jedyną, jaka jej pozostała, rodziną.

***

Ewa zostawiła ukochanego na pastwę rozdrażnionej przymusową bezczynnością przyszłej


teściowej, o którym to nowo nabytym statusie osoba najbardziej zainteresowana nie została
jeszcze bynajmniej powiadomiona, i postanowiła udać się na spotkanie z tatusiem numer dwa,
a właściwie numer jeden. (Nie dziwicie się chyba jej kłopotom z odpowiednim
zaklasyfikowaniem obu ojcowskich przypadków?). Mogła teraz bezkarnie korzystać
z samochodu Marianny, i postanowiła to wykorzystać z całą sumiennością. Jadąc z Lanckorony
do Niepołomic, prowadziła z nieobecnym Zenonem długi i niesłychanie owocny, sądząc po jej
zadowolonym z siebie uśmiechu kota z Cheshire, dialog.
Niestety, kiedy stanęła przed znajomą kutą bramą okazało się, że Zenona nie ma w domu.
Jednak na progu natychmiast ukazała się pani Halinka i gwałtownymi ruchami, jako żywo nie
licującymi z przypisanym jej dostojeństwem, zaczęła przyzywać przybyłą do siebie. Ewa nie
potrafiła się oprzeć tak impulsywnemu zaproszeniu i weszła do środka.

– Dobrze, że jesteś kochana. Ostatnio, jak nas opuszczałaś, byłaś tak wstrząśnięta, że
baliśmy się z Zeniem, że prędko do siebie nie dojdziesz. Ja, co prawda, tłumaczyłam tej oślej
łące, aby cię odszukał, ale ten psycholog od siedmiu boleści uparł się, że trzeba dać ci czas, żebyś
mogła oswoić się z nową sytuacją. Ale muszę ci powiedzieć, że sam całkiem nieoswojony
chodzi. Za bardzo gadatliwy to on nigdy nie był, ale teraz to już każdą sylabę trzeba z niego
wyciągać jak kaszalota ze studni. I tylko znika gdzieś na całe dnie, a ja tu czekam z ciepłym
obiadem. Dzisiaj też z samiuteńkiego rana zabrał rower i tyle go diabli widzieli, a przecież już
czwarta dochodzi. Chodź, chodź, usiądziemy sobie na tarasie i pogadamy od serca, bo przecież
z tym małomównym matołkiem, to ty sobie dziecino za bardzo nie porozmawiasz. A ja akurat
upiekłam ciasto z wiśniami i świeżutką konfiturę zrobiłam.

– Niech pani sobie przeze mnie nie robi kłopotu. – Ewie jakimś cudem udało się przebić
przez ten nieprzebrany potok wyrazów.

– Ale jaki kłopot, dziecino, jaki kłopot! Kłopoty tośmy mieli, jak ciebie nie było, a teraz
to już ani chybi wszystkie nasze problemy pójdą precz! – z mocą stwierdziła pani Halinka.

– Chyba nie bardzo rozumiem?! – wtrąciła Ewa.

– Za to ja rozumiem bardzo dobrze, i to w zupełności wystarczy.

W odróżnieniu od zimnego i mało przytulnego wnętrza, taras otoczony donicami


z kwitnącymi bujnie pelargoniami, surfiniami, fuksjami i bieluniami wręcz zachęcał do
wypoczynku. Wygodne rattanowe meble wykładane grubymi mięciutkimi poduchami wraz
z mnóstwem pomniejszych, finezyjnie haftowanych różnobarwnych poduszek wydawały się
stworzone do snucia długich wspomnień, nawet jeśli te wspomnienia miały być dość
jednostronne. Ewa nie miała wątpliwości, że pani Halinka uraczy ją długą i obfitującą
w szczegóły opowieścią.

***

Walenty z piskiem opon zahamował na podjeździe, który prowadził do okazałego


dworku. Wysoki, podparty podwójnymi kolumnami ganek ochraniał masywne trójdzielne drzwi.
Po obu stronach ganku rozmieszczono po cztery okna, tyleż niedużych mansardowych okienek
widniało na szerokim łamanym dachu. Portal zwieńczony był trójkątnym frontonem, któremu
dodawało lekkości półokrągłe okno. Poniżej, tuż nad kolumnami wyraźny napis: „Salve” głosił,
że dom gościnny „i wszystkich do środka zaprasza”.

W chwili, gdy Nela wysiadła z limuzyny, otworzyły się drzwi i z wnętrza wyłonił się
komitet powitalny. Najpierw podskoczyły ku niej dwa piękne ogary, po nich na ganku pojawili
się Genia z Eweliną, jej mąż Ksawery oraz nobliwie wyglądający starszy pan trzymający za rękę
małą dziewczynkę.

– Nelu kochana, nareszcie zdecydowałaś się nas odwiedzić! – Genia, która była zawsze
najżyczliwiej do niej nastawiona, przemówiła pierwsza i od razu wzięła kuzynkę w swoje
puszyste objęcia. – Wszyscy ogromnie się cieszymy z twojej wizyty. Ksawery z Eweliną
powierzyli opiekę nad gośćmi dziewczętom, aby tylko móc cię przywitać. – Teraz z kolei Nela
nieco ceremonialnie uściskała się z kolejną kuzynką.

– Ale czy ja wam kochani naprawdę nie przeszkadzam? Prowadzenie pensjonatu to


przecież ciągłe obowiązki, a teraz z pewnością macie komplet gości? – Nela poczuła się
niezręcznie na wieść, że odrywa domowników od zajęć.

– Daj spokój, Nelu, niepotrzebnie się sumitujesz. Uwierz, że jesteś naszym najmilszym
gościem. Zresztą po weselu Ewuni należała nam się rewizyta. Och! Przepraszam, ja zawsze palnę
jakieś głupstwo, naprawdę nie chciałam...

– Nie ma o czym mówić. Ja właściwie przyjechałam tu trochę ze względu na ten


nieszczęsny ślub.

– Coś takiego! – odezwała się milcząca dotąd Ewelina. – To wszystko jest bardzo
ciekawe, lecz może nie stójmy w tym słońcu, jeszcze się zdążymy nagadać do woli, a ty musisz
najpierw się odświeżyć i wypocząć.

– Och, tak naprawdę, to droga w ogóle nie była męcząca, tym bardziej, że jak widzicie,
dzięki uprzejmości naszego przyjaciela, jechałam w komfortowych warunkach. Pozwólcie, że
wam przedstawię pana Walentego Kołatka.

Walenty od chwili, gdy ujrzał w całej okazałości dworek w Skórzewie, jakoś dziwnie
zaniemówił, co Nela przyjęła z dużą ulgą. Teraz jednak otrząsnął się, jakby dosięgło go nagłe
wyładowanie atmosferyczne, rozłożył szeroko ramiona i z miną wyrażającą najwyższe
zadowolenie ruszył w kierunku Eweliny.

– Kołatek. Walenty Kołatek vel Valentino, oczywiście tylko dla najbliższych przyjaciół.
A przecież z szanowną rodzinką nie będziemy robili ceregieli. Ho, ho, jak ja tylko na te
szlachetne rysy spojrzałem, to żem zaraz poznał, że panieńki to muszą być Neli, to jest, kurna,
pani Podlaskiej rodzina! – Po czym uściskał zszokowaną Ewelinę, przyciskając głowę do jej
niezbyt obfitego biustu. Genia, którą natura obdarzyła wrodzoną życzliwością dla wszelkich istot,
sama podbiegła do Walentego, po czym uściskali się tak gorliwie, jakby to miała być ostatnia
rzecz, jaką zrobią w życiu.

– A to nasz najbardziej oddany gość, przyjaciel domu, który spędza z nami każdą wolną
chwilę: pan Władysław Lew-Sobieraj z wnuczką Malwiną – odezwał się po dłuższej chwili
Ksawery najwyraźniej zaniepokojony, że trwająca w uściskach para jeszcze długo nie zdoła się
od siebie oderwać.

Nela ujrzała starszego, nobliwego pana klasą i elegancją jako żywo przypominającego
Jeremiego Przyborę w czasach, gdy był już naprawdę starszym panem. Najwyraźniej Walenty,
którego odczucia były wybitnie kompatybilne z rodziną pań Podlaskich, doszedł do podobnego
wniosku, bo uścisnąwszy prawicę pana Sobieraja wykrzyknął:

– Jaremi, jak mi Bóg miły, Jaremi, całkiem jak żywy!

– Walenty, co ty pleciesz – mitygowała go Nela, zauważywszy niewyraźną minę pana


Władysława.

– No niechże się Nela przypatrzy, toż całkiem jakbym szanownego starszawego pana
z kabareciku we własnej osobie zobaczył.

– Zaszczyt to dla mnie niewątpliwy być porównanym do tak niepospolitej postaci,


obawiam się jednak, że temu porównaniu moja skromna osoba nie zdoła sprostać – zauważył pan
Władysław z dużą dozą autoironii, co z miejsca zaskarbiło mu sympatię Neli.

– Kochani, wejdźmy do środka, pokażemy wam pokoje, nieco się odświeżycie, a później
spotkamy się w saloniku na kawie. – Ewelina nie zamierzała przedłużać tej niesmacznej, jej
zdaniem, sceny.

– A niech mnie gęś szpotawa w czubek nosa kopnie, jeśli spotkanie z Ewunią nie jest
najbardziej fartownym wydarzeniem w moim popapranym życiu! Toż to, kurna, niemożliwe,
żebym ja prosty taksiarz w takim dworku, całkiem jak z ziemi jakiej obiecanej miał zamieszkać!
– Jak zwykle ostatnie słowo musiało należeć do Walentego.

***

Pani Halinka stanowiła prawdziwą kopalnię wiedzy o swym chlebodawcy. Jak wszyscy
nieco nadmiernie rozmowni ludzie, którzy zmuszeni są spędzać wiele godzin w towarzystwie
niezbyt wylewnych osobników, kiedy już znajdą wdzięcznego słuchacza, czuła się w obowiązku
nie przerywać potoku słów, jak długo się da. Tak więc Ewa wtuliwszy się w wygodne siedzisko,
oddawała się wyłącznie jednej czynności – słuchaniu.

– Marylka to było dobre dziecko, może tylko rozpieszczone nad miarę. Ojciec za wiele
czasu to dla niej nie miał, ale za to niczego jej nie odmawiał. Wiesz dziecko, on się w tych
wojskowych dość wysokich kręgach obracał, obrotny był i umiał się w życiu ustawić. Marylce to
by nieba przychylił, toteż kiedy biedulka poznała Zenona i zakochała się w nim po uszy, tatuś
zrobił wszystko, by ich ze sobą spiknąć i córeczki kaprys spełnić... Choć chyba ja
niesprawiedliwa wobec biedulki teraz jestem. Ona Zenia kochała szczerze i na dobre jej to chyba
nie wyszło. O, bo tych bab maści wszelakiej to się wokół niego kręciło bez liku, pewnie dlatego,
że na nie wcale nie zwracał uwagi. Przystojny to on był jak sam diabeł, ale i ponury wiecznie,
tylko w pracę swoją zapatrzony. Bo on inżynier lotnictwa jest, nie byle kto, żebyś sobie
dziewczyno nie myślała, że twój ojciec to jakiejś sroce spod ogona wypadł. Ja to go na początku
wcale nie lubiłam, widziałam, że on tej mojej Marylki to bardzo nie kocha, choć zawsze grzeczny
dla niej był i z zupełnym spokojem wszystkie jej fochy znosił. A ona jak to kobieta – chciała,
żeby jej uczucia choć trochę okazał. Ja wiem? Może jakby dzieci mieli, to by się ta Marylka moja
tak szarpać przestała, a i Zenon więcej by jej czasu poświęcał. A tak żyli sobie tacy osobni, a im
bardziej ona się o jego uczucia i zainteresowanie dopominała, tym więcej on się od niej oddalał
i w pracy zatracał. Ale kiedy biedulka zachorowała, trzeba było do tych doktorów i na
naświetlania ją wozić, to nie powiem, jak najczulszy mąż się zachował i dbał o nią jak mało kto.
A kiedy już z łóżka całkiem wstawać nie mogła, to dzień i noc na zmianę żeśmy przy niej
spędzali. A Marylka mi przed śmiercią powiedziała, że dzięki chorobie przeżyła najszczęśliwsze
chwile w swoim życiu, bo Zeniu nareszcie był przy niej. A ja się podczas jej choroby całkiem do
niego przekonałam i polubiłam go szczerze.

– Jaka to smutna historia – stwierdziła Ewa, z trudem usiłując ukryć wzruszenie.

– Ja ci to wszystko dziecko opowiadam, żebyś go lepiej rozumiała. To nie jest łatwy do


życia człowiek. Skryty jest i drażliwy do przesady, zawsze sam sobie radził i nikogo o nic nie
prosił. Może cię różnie potraktować, ale ty się dziecko nie zrażaj, bo ja widzę, że jego jeszcze nic
w życiu tak nie ucieszyło, jak to że go odnalazłaś. A teraz pewnie się gryzie, że go od siebie
odepchniesz i znać go nie będziesz chciała jak, nie obraź się Ewuś, twoja niemądra matka. Jak to
tak można postąpić, żeby ojca od dziecka na zawsze oddzielić.

– Pani Halinko...

– Wiesz dziecko, tak bym chciała, żebyś ty nas polubiła i traktowała jak prawdziwą
rodzinę, dlatego przestań mi już paniować, bo nieswojo się jakoś czuję. Mów do mnie Lusiu, tak
jak Zeniu mówi.

– Dobrze, Lusiu – uśmiechnęła się Ewa. – Chciałam powiedzieć, abyś i ty nie oceniała
zbyt surowo mojej mamy. Miała swoje powody, że tak zrobiła. Ja jej nie usprawiedliwiam, lecz
staram się zrozumieć. Zwłaszcza, że ona chyba też nie była za bardzo szczęśliwa. Tak naprawdę
to przyszłam tu, bo chciałabym, żeby oni oboje się spotkali...

– Zenon i twoja mama? Święci Pańscy, mowy nie ma, on się na to nigdy nie zgodzi!
Sama słyszałaś, z jaką goryczą o niej opowiadał, a teraz to już samą żółcią tryska, jak tylko sobie
o niej przypomni. Boję się, że nigdy jej nie wybaczy.

– Ale chyba warto spróbować. Myślę, że wspólnymi siłami zdołamy jednak coś wymyślić
– odezwała się Ewa, uśmiechając się przebiegle do swej potencjalnej wspólniczki.

***

W saloniku skórzewskiego dworku stolik kawowy był przepięknie zastawiony. Szeroko


uchylone dwuskrzydłowe drzwi wychodziły na jeden z tarasów, którego używała wyłącznie
rodzina Skórzewskich. Dwa boczne tarasy, odgrodzone wysokim grabowym żywopłotem,
przeznaczono dla gości pensjonatu, który prowadziły Genia i Ewelina z córkami.

Widok, który roztaczał się poniżej budził w sercu Neli rozrzewnienie. Choć układ rabat
i klombów zmienił się znacznie od czasów jej młodości, to park, z wiekowymi platanami
i tulipanowcami oraz okazałymi swojskimi dębami, wiotkimi brzozami, schodzący łagodnie aż na
kraj szerokiej, choć dość płytkiej rzeki, był dokładnie taki, jakim go zapamiętała. Prześwietlony
ostrym słonecznym blaskiem dawał wystarczająco dużo cienia, by nie odczuwać skwaru
lipcowego dnia. Tuż przy tarasie, od południowej strony usypano ogródek skalny, który pysznił
się teraz poduchami obficie kwitnących fioletowych dzwonków, różowych goździków, żółtych
skalnic oraz różnokolorowych rojnic i rozchodników. Nela zawsze szczególnym sentymentem
darzyła delikatne i przepięknie pachnące goździki, oczywiście nie te szklarniowe, które w taką
niełaskę popadły po długim panowaniu w okresie PRL-u, ale niewielkie goździki chińskie
i dzikie goździki tworzące wonne kępy na skraju parku. Szerokie marmurowe stopnie prowadziły
wprost do ogrodu różanego, który pysznił się teraz pełnią swego rozkwitu. Róże rabatowe,
wielokwiatowe, pnące, okrywowe, damasceńskie, chińskie, angielskie, okolone bukszpanem
i lawendą, naprawdę królowały w tym zadbanym zakątku dzięki swej bujności, barwom, formom
i odurzającym zapachom.

Przy okrągłym stole siedziały Nela, Genia i Ewelina, do których dołączyły Elżbieta
z Martą – córki Eweliny. Wszystkie oczu nie odrywały od Neli, która streszczała im osobliwe
rodzinne ekscesy.

– I najwyraźniej historia ta sięga daleko w przeszłość, skoro dotknęła także prababkę


Apolonię tyle lat temu – podsumowała swą opowieść Nela tonem nieznoszącym sprzeciwu.

– Chcesz nam wmówić, że niektórymi kobietami z naszego rodu kieruje


niewytłumaczalna siła, która zmusza je do wskakiwania na kościelne mury? – niechętnie
stwierdziła Ewelina.

– Nie, moja droga, niczego nie chcę wam wmawiać, ja tylko przedstawiłam wam fakty
i jakkolwiek dwa z tych zdarzeń dotyczą mojej córki i wnuczki, to przecież przypadek Apolonii
świadczy niezbicie, iż odnoszą się one do kobiet i z waszej strony. Zdaję sobie sprawę, że nikt
o zdrowych zmysłach nie uwierzyłby w takie opowieści, ale przecież same byłyście świadkami
tego, co przydarzyło się Ewie. Prawdę mówiąc, przyjechałam tutaj, gdyż liczę na waszą pomoc,
zwłaszcza twoją Ewelino.

Ewelina nie potrafiła ukryć zaskoczenia:

– Moją?

– Tak, jesteś przecież chodzącą skarbnicą rodzinnych tradycji. Spisujesz dzieje rodziny,
odtwarzasz nasze drzewo genealogiczne. Któż inny, jak nie ty jest predestynowany do
odkurzenia familijnej tajemnicy? – Nela, przez wiele lat żona znanego psychiatry, doskonale
znała ludzką naturę oraz wypróbowane metody wpływania na decyzje innych przy pomocy może
pospolitego, ale jakże skutecznego pochlebstwa.

– Mamo, to fantastyczna historia! Mogłybyśmy ją opisać i umieścić w naszym folderze –


Elżbieta, która odpowiadała między innymi za promocję pensjonatu i pozyskiwanie gości,
entuzjastycznie odniosła się do rewelacji Neli.

– Oczywiście, że wam pomożemy! Taka gratka nie trafia się co dzień. Zresztą to może
być świetna zabawa, a ja chętnie oderwę się od codziennych, jakże nużących zajęć. – Marta
najwidoczniej podzielała zapał siostry. – A mama nami pokieruje – dorzuciła, nie pozostawiając
Ewelinie możliwości wyboru.
– Doskonale, skoro decyzja zapadła, zaczniemy myszkować od jutra, a dzisiaj nacieszmy
się naszym gościem i wykorzystajmy piękną pogodę – łaskawie oświadczyła Ewelina.

– Wspaniale! Teraz wiem, że naprawdę wróciłam do domu. – Nela obrzuciła uważnym


spojrzeniem otaczające ją kobiety i uśmiechnęła się, widząc, że one cieszą się wraz z nią.

***

Ewa przyglądała się haftującej w skupieniu Lusi. Pani Halinka twierdziła, że


najefektywniej myśli jej się przy robótce, którą pracowicie wypełniała swoim ulubionym
motywem – girlandami pnących róż, toteż już po chwili przytaszczyła koszyk wypełniony
cieniutką bawełną.

– Żeby oni się spotkali, musimy użyć podstępu i zwabić ich do jakiegoś lochu, skąd nie
mogliby się wydostać i gdzie nikt nie będzie narażony na wybuchy wściekłości – stwierdziła
stanowczo Lusia. – Naprawdę nie widzę innej możliwości.

– Myślę, że nie trzeba się uciekać do aż tak drastycznych środków – uśmiechnęła się Ewa.
– Przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Skoro i tak narazimy się na ich gniew, to równie dobrze
mogę przy okazji poinformować moich drażliwych rodziców o swoich zaręczynach. Urządzę
uroczystą kolację i zaproszę na nią Zenona.

Lusia, która na wieść o zaręczynach zerwała się, by wyściskać Ewę, niebacznie nadepnęła
na koszyk i zaplątała się w zwojach bawełny. Walcząc z nieprzychylną materią, próbowała dać
upust swojej radości:

– To cudownie dziewczyno, po prostu cudownie! No, ja miałam jakieś przeczucie, gdy


zaczęłam haftować tę poszwę! Będziecie mieli ode mnie prezent, jak znalazł. A kolację to my już
przygotujemy, aż się zdziwią!

Lusia w końcu uwolniła się z pułapki, po czym przytuliła dziewczynę do swego łona
z całą mocą stanowczej, acz czułej kobiety.

– No dobrze, ale jaką mamy pewność, że ci dwoje raczą ze sobą porozmawiać. Bardziej
prawdopodobne jest, że na swój widok wezmą nogi za pas i czmychną w przeciwnych
kierunkach albo co gorsza skoczą sobie do czubów i znienawidzą się jeszcze bardziej, o ile to
w ogóle możliwe.

– Oni się nie nienawidzą – z przekonaniem zapewniła Ewa. – Oni tylko noszą w sobie
całe pokłady goryczy, niespełnionych nadziei, urażonej dumy. Jeżeli to z siebie wyrzucą, to może
będą umieli sobie wybaczyć. A jeżeli chodzi o ucieczkę, to po pierwsze nieładnie jest uciekać
z zaręczynowego przyjęcia córki, zwłaszcza świeżo odzyskanej, a po drugie moja szanowna
rodzicielka jest skutecznie unieruchomiona, bo ma złamaną nogę, co jest wielce sprzyjającą
naszemu planowi okolicznością. Tylko czy Zenon będzie chciał odwiedzić mnie w Lanckoronie?

– O to, to ty się już dziecko nie kłopotaj. Już moja w tym głowa, aby przyjechał –
z wielką pewnością w głosie stwierdziła Lusia.
***

„Skórzewscy prowadzą hotel. No, no, czasy naprawdę się zmieniły. Chociaż... w zasadzie
to kobiety z rodu Skórzewskich zajmują się gośćmi. Ksawery wygląda i zachowuje się jak
prawdziwy ziemianin, ale nadal pracuje w kancelarii wraz z Andrzejem. Więc w sumie wszystko
jest po staremu: kobiety prowadzą dom, a mężczyźni na niego zarabiają. Chociaż nie, one też
zarabiają. Genia twierdzi, że hotel przynosi niezły dochód. A one robią to, co lubią, mieszkają
w miejscu, które kochają i mają pewność, że nigdy nie spóźnią się do pracy. A może ja też
założyłabym pensjonat? Willa jest spora, okolica piękna, na pewno trafiliby się jacyś goście. To
tak miło poznawać nowych ludzi. Taki pan Władysław na przykład: kulturalny, dystyngowany,
inteligentny i w dodatku z poczuciem humoru. Świetnie się z nim rozmawia. A ja czasem czuję
się taka samotna w tej mojej Lanckoronie. Ale samodzielne prowadzenie pensjonatu to jednak
żadna frajda! Gdyby tak Ewunia dała się namówić. Przecież te swoje tłumaczenia może robić na
odległość. Zostanie wolnym strzelcem i już! Ja tak pół życia pracowałam i całkiem nieźle mi
szło. I w końcu uwolniłaby się od tej swojej koszmarnej szefowej. Jak to ją scharakteryzowała?
„Wyobraź sobie Nelu jej wieczne puszenie się, przedstawianie siebie i swoich wydumanych
osiągnięć w niezwykle korzystnym świetle, nieustanne schodzenie w rozmowie na manowce
(niezliczone dygresje), wszechstronność – na wszystkim zna się najlepiej, brrr!”. A tak sama
byłaby sobie sterem, żeglarzem i okrętem...

W chwili, gdy Nela niemal całkowicie przeorganizowała życie swojej wnuczki, rozległo
się donośne pukanie do drzwi, po czym nie czekając na zachętę, do wnętrza wkroczył Walek,
trzymając w ręce karafkę wypełnioną jakimś złocistym płynem. Nela o mało nie spadła z sofy, na
której snuła swoje rozważania, widząc go ubranego w sztuczkowe spodnie, białą koszulę
i najprawdziwszy tużurek! We wdzianku w granatowo-czarno-szare paski z atłasowymi
wyłogami wyglądał naprawdę wytwornie.

– Walenty, nigdy nie przestaniesz mnie zaskakiwać! – stwierdziła Nela, wpatrując się we
wzmiankowany wyżej tużurek.

– No ja wiem, kurna, że mielim się udać na spoczynek, ale mi się to jakoś z wiecznym
odpoczywaniem skojarzyło, i od razu żem wiedział, że mnie Morfeusz nie zmorzy, a Ksawciu
częstował nas takim pysznym niby domowym koniaczkiem, no to postanowiłem golnąć sobie
jeszcze odrobinę, ale przecież sam pił nie będę, bo to jest prościutka droga do nałogu. Więc żem
sobie pomyślał, że może i ty sobie ocipinkę chlapniesz?! – Ostatnią kwestię wypełnił tak dużą
dawką nadziei, że Nela, chcąc nie chcąc, spytała:

– Wiesz, nie jestem pewna, czy mogę zaufać niby koniaczkowi?

Walenty podał jej karafkę napełnioną niby szlachetnym trunkiem, wziął z nocnej szafki
dwie szklaneczki, które grzecznie tam czekały, po czym opadł na fotel i wyciągnąwszy nogi,
streścił Neli wydarzenia całego popołudnia:

– A potem, jak my już objechali całą posiadłość, Ksawciu nas do gabinetu zaprosił i nalał
po kielichu. Ja żem za bardzo pić nie chciał, bo do tych zagranicznych alkoholi nieszczególny
mam pociąg, jakieś to takie perfumowane, podkolorowane, no sztuczne całkiem i nie do picia. Na
to się Władzio-Jaremi roześmiał, jak minę moją zobaczył i wyłuszczył, że to całkiem polska
nalewka na naszych rodzonych śliwkach produkowana i rodzimą siwuchą, tudzież spirytkiem
podlana.

– Tak, pamiętam – odezwała się Nela. – To był ulubiony napój taty i stryja.

***

– Mamo, czy miałabyś coś przeciw temu, abym zaprosiła na kolację dwoje... bliskich mi
osób – spytała Ewa, stawiając na stoliku szklankę mrożonej herbaty. Przygotowałabym coś
specjalnego, posiedzielibyśmy w ogrodzie... Może nawet mogliby przenocować.

– A od kiedy to potrzebujesz mojej zgody na zaproszenie przyjaciół – opryskliwie


odrzekła Marianna, którą nawet na co dzień trudno było podejrzewać o pogodę ducha, a teraz
znudzona i rozgniewana prezentowała sobą niemal wzorcowy obraz rozsierdzonej Ksantypy.
Watek, który spędził z nią wczorajsze popołudnie i wieczór, stanowczo odmówił jakichkolwiek
kontaktów z przyszłą teściową w dniu dzisiejszym i pospiesznie ewakuował się do Krakowa pod
pretekstem zrobienia porządnych zakupów. Ewa, która właśnie wcielała w życie opracowany
z Lusią plan spotkania na najwyższym rodzinnym szczeblu, obchodziła się z Marianną jak ze
zgniłym jajkiem.

– Wiesz, mamuś, nie chciałabym ci przeszkadzać.

– A w czym, na garbate aniołki, mogłabyś mi przeszkadzać? – ofuknęła ją matka. –


Wkrótce tu zgnuśnieję i zarosnę pajęczyną. Odwieź mnie lepiej do Krakowa, tam mam
przynajmniej koleżanki i grupę brydżową.

– Mamo, w Krakowie ledwie można oddychać, wiesz dobrze, że tu jest o wiele


przyjemniej. Zawiozę cię do domu, gdy będziesz sprawniejsza, a póki co twoje szanowne
koleżanki mogą cię odwiedzać. Z tego, co pamiętam, są bardzo mobilne – dodała z leciutkim
przekąsem.

– Sądzę, że jako tłumaczka powinnaś używać słów zgodnie z ich przeznaczeniem.


Mobilne! Też mi coś, one są po prostu...

– Ruchliwe, wścibskie, namolne i zawsze wszystko wiedzą najlepiej.

– Ewo, nie pozwalaj sobie. Są po prostu ciekawe świata i dysponują nadmiarem wolnego
czasu. Zawsze były ci życzliwe!

– O tak, aż za bardzo!

– Co masz na myśli?

– Że za bardzo lubią wścibiać nos w nieswoje sprawy. Jestem pewna, że mają już
opracowaną strategię odzyskania przez mnie Rofla, a co za tym idzie dobrego imienia. Tylko
mogą się zdziwić, bo ja wcale nie zamierzam go odzyskiwać.
– Ewuniu, dlaczego? Przecież świata poza nim nie widziałaś?!

– No właśnie, ale jak spojrzałam na niego z góry, na tę jego zażenowaną minę, wyglądał
jak wcielenie średniowiecznej dziewicy, z tych, co to: „i chciałabym, i boję się”. Mamo, jeszcze
chwila, a spędziłabym resztę życia u boku Terminatora, tyle że z wyższych sfer. On nie jest
człowiekiem, ale cyborgiem, w dodatku próżnym i zadufanym w sobie.

– Nieźle! Doprawdy dziwię się, że chciałaś wyjść za taką karykaturę człowieka!

– Mamo, wiem dobrze, że Rofl ma wiele zalet. – Ewa w porę zrozumiała, że rzucanie
kalumnii na niedoszłego małżonka nie świadczyłoby zbyt dobrze o jej inteligencji, skoro tak
marnego dokonała wyboru. – Jest dobrze wychowany, kulturalny, obyty w świecie. Świetnie się
prezentuje i pomimo swej powściągliwości, potrafi zaskakiwać, ale ja nie nadaję się na trofeum
i pewnie średnio sprawdziłabym się w roli doskonałej małżonki. A przecież zdajesz sobie sprawę,
że on nie zadowoliłby się kimś poniżej ideału.

– A to ciekawe czemu wybrał ciebie?

– Bo starałam się temu sprostać, chciałam być kobietą z jego wyobrażeń. Galateą bez
skazy. A kiedy bezwiednie wyłamałam się z tego wizerunku, rozczarowanie omal go nie zabiło.
Wyglądał jak karp w noc wigilijną, który na wskutek traumy, cierpi na amnezję.

– Przesadzasz! Rofl bardzo cię kocha, zależy mu na tobie, na pewno ci wybaczy, kiedy
zrozumie, że nie zrobiłaś tego specjalnie.

– Nie, on kocha wyłącznie siebie i jestem pewna, że w życiu nie uwierzyłby w naszą
historię. A na jego wybaczeniu jakoś mi nie zależy.

– Ewo, zastanów się, czy ktokolwiek o zdrowych zmysłach jest gotów uwierzyć w coś
takiego?!

– Watek uwierzył!

– No tak, Watek – stwierdziła Marianna z miną, która dobitnie świadczyła, iż miała dość
nikłe mniemanie o jego zdrowym rozsądku.

– Mamo – podniesiony głos wskazywał, że Ewa zupełnie zapomniała o stanowczym


zamiarze niedenerwowania matki – proszę, ani słowa na temat Watka, chyba że dla odmiany
zamierzasz powiedzieć o nim coś miłego.

– Moja droga, wcale nie miałam zamiaru mu dogryzać, musisz jednak przyznać, że nie
jest to człowiek, który... hm... odnajduje się w rzeczywistości.

– Nie rozumiem, o co ci chodzi!

– O konstrukcję cepa! – zdenerwowała się Marianna. – Chodzi mi o to, że jest granatem


oderwany od rzeczywistości. Archiwista, dobre sobie! Ilekroć go widzę, mam ochotę sięgnąć po
miotełkę do kurzu. Czy on jest pozbawiony jakichkolwiek ambicji?!

– Może najpierw wyjaśnijmy sobie, co rozumiesz przez słowo: ambicja, bo jeśli masz na
myśli gromadzenie dóbr i robienie kariery, to faktycznie Watek NIE JEST ambitny! Za to pracuje
naukowo, pisze kolejną książkę...

– Tylko kto je czyta?

– Mamo, nie musisz być złośliwa!

– Może nie muszę, ale lubię! A swoją drogą, nie pojmuję, czemu tak go bronisz?

– Sądzę, że wkrótce zrozumiesz, a póki co ustalmy lepiej, na kiedy mogę zaprosić gości.
Czy pojutrze ci odpowiada?

– Jak najbardziej. Doprawdy, w tej chwili nie muszę się martwić podejmowaniem gości.

– No cóż, mam nadzieję, że nie zmienisz zdania – stwierdziła Ewa, lecz w jej głosie
brakowało pewności.

***

Nela błogosławiła deszcz, który padał od wczesnego rana. Upały, jakie panowały przez
ostatnie dni, bynajmniej nie sprzyjały szperaniu w starych dokumentach. Goście szukający cienia
i ochłody, a także ciszy i spokoju zjechali tłumnie. Dziewczyny zajęte były od rana do wieczora,
a i Genia z Eweliną miały sporo zajęć. Walenty czuł się w Skórzewie jak ryba w wodzie.

W swoim środowisku mężczyzna był znany i nawet bardzo lubiany, jednak nie
próbowano się z nim zaprzyjaźnić, gdyż pociągu do oryginalnych strojów oraz uwielbienia dla
romantycznych komedii brać taksiarska jakoś nie podzielała. Tutaj dość szybko okazał się być
osobą niezastąpioną, człowiekiem do specjalnych poruczeń – przywoził i odwoził gości,
oporządzał konie, pomagał w kuchni, a przede wszystkim adorował wszystkie bawiące
w gościnie panie. Jego sztuczkowe spodnie khaki, ogniście pomarańczowa koszula i zupełnie nie
korespondujące z nimi wdzianko o kroju surduta pięknej ciemnoczekoladowej barwy, tudzież
wylewny sposób bycia najwyraźniej robiły furorę, zwłaszcza wśród dam. Dziś rano z powodu
niesprzyjającej wycieczkom pogody wpadł na genialny pomysł urządzenia wieczoru filmowego
„Tylko dla kobiet”. Zorganizował błyskawiczną ankietę na melodramat wszech czasów, a gdy
„Casablanka” zwyciężyła łeb w łeb z „Przeminęło z wiatrem”, przeforsował maraton filmowy
i pojechał wypożyczyć oba filmy. Panie i panny Skórzewskie zyskały dzięki temu kilka cennych
godzin, które postanowiły poświęcić poszukiwaniom. Rozsiadły się wygodnie w bibliotece
i przeglądały stare dokumenty.

Elżbieta z Martą wyszukiwały co celniejsze powiedzonka ze starych roczników,


zaśmiewały się przy tym do rozpuku, ignorując potrzebę wytężonej pracy.

– Wyobraźcie sobie „dżdżystą pogodą owiany malowniczy lasek rozrzucony na piersiach


góry” – cytowała Elżbieta, wyciągniętą ręką wskazując na widok za oknem.

– „Pierwszym przedmiotem, jaki mi pod oczy wpadł, była Anielka w białej sukni
i z zielonym na głowie wianuszkiem”. To z Pamiętników starającego się – powiedziała Marta,
chichocząc. – Przedmiotem, dobre sobie. Ciekawe, co by na to powiedziały feministki?

– Eee tam, feministki, to przecież urocze – beztrosko stwierdziła Genia.

– Ja chyba odkryję w sobie nową pasję, będę kolekcjonować takie perełki, straszną mam
frajdę, jak to czytam.

– Niektóre zdanka po prostu mus upamiętnić!

– Bo już przecież widzisz młodzieńca, któremu nożęta gną się pod nadmiarem wrażeń,
a oczy maślane i trzepoczące – przemówiła Ela w przypływie natchnienia.

– Najwyraźniej ten styl jest zaraźliwy – Nela nie kryła zadowolenia, obserwując
rozdokazywane dziewczęta.

– Taki afront w krwi się zmywa – Marta spoglądała na Nelę groźnie, marszcząc brwi.

– Co też ty wygadujesz, Martusiu! – Ewelina, która jako jedyna sumiennie przeglądała


stosik dokumentów i nie zwracała uwagi na otoczenie, zaniepokoiła się słowami córki.

– Staram się trzymać kontenans – cokolwiek to znaczy!

– Kontenans to po prostu pewność siebie – poważnym tonem wyjaśniła Ewelina, wciąż


nie bardzo rozumiejąc, o co chodzi jej córce.

„Marta i Ela zupełnie nie wdały się w matkę” – pomyślała Nela, przyglądając się
siostrom, które usłyszawszy słowa Eweliny, wybuchły zgodnym śmiechem. „Ciekawe, jak tej
poważnej i zasadniczej kobiecie udało się wydać na świat dwie takie śmieszki. Przecież ona nie
ma za grosz poczucia humoru! Chyba tylko Andrzej jest do niej podobny”. – Nela jak przez mgłę
przypomniała sobie wysokiego, przeraźliwie chudego młodzieńca, którego charakterystyczną
cechą była wiecznie ponura mina. „No tak, ale przecież widziałam go ostatnio dziesięć lat temu
na pogrzebie, trudno by się w tych okolicznościach uśmiechał” – zreflektowała się.

– Słuchajcie, to do niczego nie doprowadzi! – zdenerwowała się nagle Ewelina. – Nie ma


sensu przeglądać tych dokumentów, bo już dawno były dokładnie przejrzane. Naprawdę nie
znajdziecie w nich nic zastanawiającego. Musimy szukać gdzie indziej, w starych szpargałach,
w których nikomu do tej pory nie chciało się szperać. Trzeba przejrzeć roczniki i dawne księgi,
ale w takim tempie nie skończymy do nowego roku.

– Nie rozumiem, jaki jest sens oglądania czasopism – powątpiewająco odezwała się
Genia.

– Bo mogły się tam zawieruszyć jakieś notatki, nie wiem, listy? Tygodniki chętnie czytały
kobiety, więc może gdzieś coś ciekawego się zapodziało. W niektórych książkach natomiast
widziałam zapiski na marginesach i okładkach. A dokumenty znam, z całą pewnością nie ma
w nich wzmianki o czereśniach i murach.

– To jednak może potrwać, te starocie zajmują prawie cały regał! – Genia nie miała
w tym momencie zbyt szczęśliwej miny.

– Słuchajcie, jeżeli to kłopot, spróbuję przejrzeć je sama. – Nela nie chciała obarczać
rodziny niechcianą pracą.

– A co też ty mówisz, kochana, przecież zajęłoby ci to kilka lat – oburzyła się Genia, po
czym zawstydziła się nagle i dodała: – To znaczy tylko sobie nie pomyśl, że cię wyganiam czy
coś takiego, naprawdę możesz u nas mieszkać, ile chcesz. O Boże, co ja plotę! Nelu, naprawdę
wszystkie chętnie ci pomożemy, to dla nas prawdziwa odskocznia od codziennych zajęć.

– No i miło się czasem pobawić w detektywa – dodała Elżbieta.

– Rzeczywiście, ciociu, dawno już się tak dobrze nie bawiłam – dorzuciła Marta,
ściskając Nelę serdecznie.

***

Zapadał już zmierzch, kiedy Zenon stanął przed pięknie kutą bramą swego domu.
Właśnie zamierzał nacisnąć przycisk domofonu, gdy przed oczami mignęła mu wizja Lusi od
paru godzin czekającej na niego z obiadem. Przymknął powieki i ciężko westchnął, lecz obraz
gosposi, która jawiła mu się niczym Megiera dzierżąca w ręku talerz z od dawna wystygłym
obiadem i dysząca żądzą zemsty, jakoś nie chciał się ulotnić. Westchnął więc po raz wtóry, po
czym począł nerwowo przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu kluczy, które jakoś nigdy nie
spoczywały we właściwym miejscu. Zgodnie z oczekiwaniami klucze zniknęły jak sen jaki złoty
i coraz bardziej niespokojny Zenon zaczynał już snuć rozważania o żałosnym losie mężczyzny
terroryzowanego przez rodzoną gosposię, gdy zabrzęczał dzwonek domofonu. Wszedł
niepewnie, rozważając przez moment myśl o natychmiastowym ewakuowaniu się z miejsca
zbrodni, ale zwyciężyła świadomość, że Lusia do końca życia nie pozwoliłaby mu zapomnieć
o jego rejteradzie. Tak więc, ze spuszczoną głową, powoli zbliżał się do wejścia, w którym na
podobieństwo Gburii-Furii tkwiła gosposia. Jej sylwetka zastygła w granitowym stanie skupienia
wyrażała głęboką urazę. Jeden rzut oka wystarczył, aby dzielny oficer pożałował, że jednak nie
wcielił w życie planu ucieczki. Teraz już było za późno i jedyną możliwością obrony wydał mu
się rower, który dzierżył przed sobą niczym egidę mającą za zadanie odeprzeć śmiercionośne
groty.

– Jestem w stanie zrozumieć, że wielmożny pan ma do załatwienia jakieś niecierpiące


zwłoki sprawy, które wymagają szwendania się przez cały boży dzień, ale nie wiedziałam, iż
przestały obowiązywać elementarne zasady przyzwoitości. – Stwierdzenie, że stojąca w progu
kobieta po prostu tryskała jadem, wcale nie wydawało się Zenonowi przesadne.

– Halinko, przepraszam, faktycznie trochę mi zeszło, ale naprawdę nie powinnaś się
denerwować.
– Proszę, proszę, wielmożny pan uważa, że całodniowa, podkreślam słowo całodniowa,
nieobecność nie jest uzasadnionym powodem do zdenerwowania. Tak więc żałosna kobieta,
która się niepokoi przez wiele godzin, jest zapewne godną pożałowania histeryczką.

– Lusiu, nic takiego nie mówiłem. Dziwię się tylko, że martwisz się o takiego starego
konia, jak ja. – Dowcip może nie był wysokich lotów, ale wiadomo, w sytuacjach kryzysowych
człowiek ratuje się, jak potrafi.

– Ach tak, szanowny pan jest zdziwiony! No cóż, a ja się dziwię, że tłumaczysz się w tak
żenujący sposób!

– Halinko, przesadzasz! Naprawdę uważasz, że muszę ci się opowiadać, jak spędzam


czas?

– Ja nic nie uważam, w końcu służba domowa – Zenona o mało szlag nie trafił na to
określenie i prawdę mówiąc, Lusia dokładnie przewidziała taką reakcję – nie ma przecież prawa
do wyrażania własnego zdania – dobiła go.

– Wiesz co, przeginasz kobieto! Nigdy w życiu nie traktowałem cię z góry, nawet, gdy mi
załazisz za skórę, co zdarza ci się zbyt często, jak na mój gust. I doprawdy ciekaw jestem, jaka
siła zmusiłaby cię do niewyrażania swoich opinii o każdej porze dnia i nocy! Przeprosiłem i to
powinno chyba wystarczyć.

– Mylisz się, mój drogi, to na pewno nie wystarczy. Skoro nie masz dla mnie nawet
odrobiny szacunku i nie raczysz zawiadomić mnie o twojej długotrwałej nieobecności, to przykro
mi, chyba będziemy musieli się rozstać.

Teraz Zenon zaniepokoił się nie na żarty:

– Lusiu kochana, co też ty opowiadasz, ja nie mam dla ciebie szacunku? Dobrze wiesz, że
jesteś jedną z niewielu kobiet, które naprawdę cenię. No przecież nie możesz zostawić mnie
samego, jak mam cię przeprosić, do wszystkich diabłów?! Czuję się jak cholerny uczniak.
Dobrze, przyznaję się do zbrodni i czekam na wyrok! Zadowolona?!

– Mam być zadowolona, że nawet nie raczyłeś zadzwonić?

– Lusiu, po prostu nie wziąłem komórki. Chciałem trochę pomyśleć.

– Widać myślenie ci nie służy, skoro tak dużo czasu ci na nim zeszło.

– I tu mnie masz! – roześmiał się Zenon. – Faktycznie mimo całodniowego trudu, moje
przemyślenia wyglądają dość marnie.

Przynęta została zarzucona, lecz rybka wcale nie połknęła haczyka. Halinka spojrzała
tylko z politowaniem i odwróciwszy się na pięcie, zniknęła we wnętrzu domu, nie usiłując się
dowiedzieć, o jakie przemyślenia chodziło marnotrawnemu gospodarzowi. Trzeba jednak
przyznać, że ta nonszalancja kosztowała ją sporą dozę samozaparcia, toteż przysięgła sobie, że
pognębiwszy dostatecznie przeciwnika, natychmiast wszystko z niego wyciągnie. Póki co była
dość usatysfakcjonowana, chociaż zdawała sobie doskonale sprawę, że pomimo wygranej bitwy,
do zakończenia wojny, czeka ją jeszcze niemało trudu.

***

Walenty, dowiedziawszy się od Geni o ogromie pracy stojącej przed kobietami, jak
zwykle okazał się niezawodny. Mianowicie zatrudnił panie do przeglądania starych czasopism,
nakazawszy im zwracać szczególną uwagę na słowo pisane. Damy znudzone deszczową pogodą
skwapliwie zabrały się do pracy, tym chętniej, że roczniki „Tygodnika Ilustrowanego”,
„Chimery” i „Bluszczu” dostarczały im niemałej rozrywki. Gospodynie zaś opędziwszy szybko
zajęcia gospodarskie, zdjęły z półek stare tomiska i cierpliwie je wertowały. W bibliotece
panowałaby atmosfera iście naukowa, gdyby nie porozstawiane gęsto kubki z kawą oraz talerzyki
z szybko znikającymi rogalikami z nadzieniem różanym.

Genia rozważała pomysł, by udać się do kuchni i dorobić jeszcze z kilka porcji
pachnących przysmaków. Zastanawiała się właśnie, czy wystarczy jej konfitury z róży, gdy
zelektryzowało ją wołanie Elżbiety:

– O jeny! Mam! Dziewczyny! Coś znalazłam!

Wszystkie obecne na miejscu panie dokonały gwałtownego przemieszczenia i w dość


niewygodnych pozycjach zawisły nad szezlongiem, na którym spoczywała Ela trzymająca na
brzuchu grubą księgę. Pomiędzy rozchylonymi kartami spoczywał niewielki zeszycik czy może
notes o czarnej, mocno podniszczonej kartonowej okładce. Spomiędzy jej postrzępionych
brzegów wystawały pożółkłe stronice. Ela z nabożeństwem wzięła do ręki znalezisko,
a wszystkie damy skotłowały się nagle na szezlongu, usiłując dostać się jak najbliżej.

– Przestańcie! – krzyknęła Elżbieta, obawiając się, i słusznie, o całość swej osoby. –


Usiądźmy lepiej na kanapach, bo ten mebel długo nie wytrzyma waszego naporu. – Kobiety
posłusznie usadowiły się przy kominku i Elżbieta otworzyła notes. Na pierwszej stronie u samej
góry widniał starannie wykaligrafowany i dwukrotnie podkreślony napis: „Jadłopis”.

– Jadłopis? – przeczytała Ela. – Chyba jadłospis? Szkoda, tu raczej żadnych sensacji nie
odkryjemy.

– To pismo mojej mamy – powiedziała wzruszona Nela, rozpoznając kształtny charakter


pisma. – Nie podejrzewałabym jej, że spisywała przepisy.

– Przepisy? – ożywiła się Genia. – Cudownie, może jednak odkryjemy coś ciekawego. Co
tam jest Elżuniu?

– Ciastka francuskie z kremem, piernik Napoleon biały, piernik dobry i piernik z piwa...

– To na święta – zaplanowała Genia. – I co dalej?


– Amoniaczki, sałatka z auberżyną, sok z dzikiego bzu i inny rodzaj grzanki.

– Czytaj! – zgodnym chórem orzekły damy, w których odezwała się rodzinna skłonność
do domowych trunków.

– „Pół litra wódki czystej (można też pół na pół ze spirytusem, będzie mocniejsza),
łyżeczkę surowego masła, pół szklanki cukru, łyżeczkę miodu i tabliczkę gorzkiej czekolady
zagotowujemy razem. Pijemy na gorąco dla rozgrzewki lub na zimno dla smaku”.

– Genialnie proste – ucieszyła się Genia.

Natomiast Marta przyglądała się zeszycikowi z niedowierzaniem:

– One coś takiego piły na gorąco? No, no... czapki z głów, chciałabym zobaczyć, jak
wyglądały te nasze prababki po takiej rozgrzewce – dodała ze szczerym podziwem.

– Kiedyś zimy bywały mroźne, w domu nieraz powiewało chłodem, więc najwyraźniej
rozgrzewka była wskazana. A wiecie, mamusia faktycznie zachowywała się tak, jakby stale była
na lekkim rauszu. Nic nie było w stanie wytrącić jej z równowagi i zawsze się uśmiechała,
pomimo że z ojcem nie miała łatwego życia. – Nela przywoływała wspomnienia.

– O zobacz ciociu, mus z czerwonych porzeczek, zawsze narzekasz, że nie wiesz, co


z nimi zrobić. – Elżbieta podała notesik Geni.

– Faktycznie – ucieszyła się Genia, która słynęła z doskonałych przetworów. Zerknęła do


kajecika, lecz zaraz mina jej zrzedła. – No nie, to już chyba lekka przesada, wiecie, co tu jest
napisane? „Wziąć 5 funtów czerwonych porzeczek, oskubać z szypułek, opłukać i osączywszy,
wydrylować!”.

– Wydrylować?! Porzeczki?! Ciociu, coś chyba przekręciłaś. – Martę, która często


pomagała Geni w kuchni, najwyraźniej przeraziła wizja tej iście morderczej pracy. Widziała się
już w charakterze Kopciuszka, któremu w zastępstwie grochu dostało się wydłubywanie
maciupkich ziarenek z wnętrza niewiele większych owocków. Rany kluska! Ile to jest 5 funtów?
– spytała z pretensją, Bogu ducha winną, ciotkę.

– Naprawdę sądzisz, że jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie? – zaperzyła się


Genia. Chyba nie myślisz, że kazałabym komukolwiek drylować porzeczki! – oświadczyła
z takim oburzeniem, że Marta odetchnęła z ulgą.

– A swoją drogą, ciekawe, czy one cierpiały na nadmiar wolnego czasu, czy też miały
skłonności do masochizmu? Nie wyobrażam sobie, co może skłonić człowieka do drylowania
porzeczek! – Ela patrzyła na Nelę z takim potępieniem, jakby właśnie zastała ją przy tej
urągającej zdrowemu rozsądkowi czynności.

– Nie człowieka, tylko kobietę – odpowiedziała Nela. – Żaden mężczyzna z całą


pewnością nie wpadłby na tak szatański pomysł i nie zadałby sobie tyle trudu. O ile pamiętam, to
tej pracy oddawały się kobiety ze wsi. Miały takie długie igły, coś w rodzaju cieniutkich szydełek
i wiecie co, całkiem sprawnie im to wychodziło.

Młodsze pokolenie nie dało się przekonać. Tak więc dziewczyny, pognębione
przypomnieniem benedyktyńskiej pracy swoich przodkiń, poszły pomóc w przygotowaniu
kolacji ze świeżo nabytym przekonaniem, że już nigdy nie odważą się narzekać na monotonię
pracy w kuchni.

***

Halinka cichutko zamknęła drzwi saloniku telewizyjnego. Zenon, pochłaniając zrobione


naprędce grzanki i demonstracyjnie popijając piwo, ponuro wpatrywał się w ekran. Lusia
wiedziała, że doprowadzony do stanu wrzenia będzie potrzebował długiego czasu na ochłonięcie.
A rano, pognębiony wyrzutami sumienia, potulnie zgodzi się na wszystko, cokolwiek jej
przyjdzie do głowy. Pewna ostatecznego zwycięstwa, postanowiła zadzwonić do Ewy, aby
dopracować strategię i omówić punkty zapalne.

Menu było już precyzyjnie dopracowane. Halinka postanowiła stanąć na głowie i zdobyć
truskawki oraz kawior. Zenon uwielbiał wschodnią kuchnię, zaplanowała więc rosół z kołdunami
i bliny z kawiorem, do tego delikatna cielęcinka i galantyna z kurczaka, na deser sernik
z brzoskwiniami i truskawki z bitą śmietaną, których wielką admiratorką była Marianna.

– Ewuniu – szepnęła konspiracyjnie do słuchawki, niepomna, iż Zenon żadną miarą nie


może jej usłyszeć – wszystko załatwione, powiedz tylko, kiedy mamy przyjechać... Dobrze, już
ty się nie martw dziewczyno. Dostarczę go pojutrze w jednym kawałku, potulnego jak baranek....
Nie, nie, tak delikatnej kwestii jak posiłek, to ja nie mogę powierzyć zakochanej kobiecie.
Wszystko przygotuję, tylko bliny trzeba będzie zrobić na miejscu... Nie ma o czym mówić, już
zaczęłam przygotowania, tylko, Ewuś kochana, ten twój Wacek niech robi, co chce, ale musi
kupić truskawki i kawior... Tak, koniecznie, wiem, co mówię, jak się postara, to i truskawki
znajdzie... Jaki Watek? Na Boga, a cóż to za dziwaczne imię! Mów sobie, co chcesz, a dla mnie
to on już Wackiem zostanie i basta. Ja się na stare lata wygłupiać z jakimiś Watkami nie mam
zamiaru... I dobrze, pojedzie jeszcze raz, Kraków niedaleko. Ja tam nie znam chłopa, co by się
nie lubił powłóczyć. Każdy zrobi wszystko, byle tylko w domu nie siedzieć... Tak, tak, złotko, ja
tam swoje wiem, teraz to on jest inny, a po ślubie będzie jak wszyscy! Może ja się na mężach nie
znam, ale na chłopach jak najbardziej. A ty się dziewczyno tym moim gadaniem nie przejmuj,
już ja wiem, że Wacława to ty sobie wokół małego paluszka owiniesz... Watka, Watka, przecież
mówię. Muszę już kończyć moja kochana, bo jeszcze tej oślej łące, co do głowy strzeli i ze
swoich okopów wylezie. Pa, i pozdrów ode mnie Wacka.

***

– Najwyższy czas wracać do domu, Walenty. Obawiam się, że przyjechaliśmy zupełnie


niepotrzebnie – westchnęła Nela, nieco już znużona przeciągającymi się poszukiwaniami.

– Jak to niepotrzebnie, jak niepotrzebnie? – obruszył się zagadnięty. – Dom rodzinny


Nela odwiedziła, kontakty odnowiła, pamiątki po szanownej mamusi odnalazła. Że nie wspomnę,
jaką mi frajdę Nela uczyniła i przyjemność wielką. I tyle pięknych kobitek poznałem,
i gościnności doznałem, i w takim cudnym dworku żem mieszkał. No całkiem jak, nie
przymierzając, w tych „Pannach z Wilka”, co to je mistrz Jędruś nakręcił. Tyle, że w Skórzewie
milej i nerwowa atmosfera nie panuje. No, ale jak tam pięć niewiast do jednego chłopa
startowało, to wiadomo, musiało być niespokojnie. I tak cud wielki, że on stamtąd, tylko
z ocipinę rozchwianą psychiką wyjechał. No, ten Wiktor znaczy.

– Wiesz, Walenty, ty mnie czasem naprawdę zadziwiasz celnością swych spostrzeżeń.

– A co Nela sobie myślała? – Walenty połechtany pochwałą po prostu urósł z dumy. – Ja


tam prosty taksiarz jestem, alem się charakterków różnistych w życiu naoglądał. Najwięcej tom
się w kinie nauczył, choć przyznać muszę, że na tych różnych psychologicznych filmach, czasem
ciężko było wysiedzieć. Nigdy bym jednak przed czasem z seansu nie wyszedł, bo to dla
twórców wielki brak szacunku, a i dla mnie nie honor. A teraz, muszę Neli powiedzieć, sam się
czuję jak w filmie całkiem, jakbym pierwszy raz w życiu na wywczasy pojechał. A rodziny to
Neli tylko pozazdrościć. Pani Ewelina co prawda nieco sztywna, ale nigdy w grzeczności nie
uchybiła. A Genia to mnie tak za serce ujęła, że gdyby nie Halszka, to bym się chyba od razu
oświadczył. Patrz Nelu, i dziwić się temu Rubenowi, jak i mnie się serce do różnych kobiet
wyrywa.

– Oj, Valentino, widzę, że wzorem swego wielkiego imiennika dość niestały w uczuciach
jesteś!

– O co to, to nigdy w życiu. Ja bym za moją Halszką w ogień wskoczył!

– Ta Halszka chyba jeszcze nie twoja. I uważaj, bo z tego, co mi Ewunia opowiadała,


wynika, że ona raczej trudna do zdobycia będzie.

– A na cóż by mi była taka, co ją łatwo zdobyć. Ja taki całkiem nowoczesny to nie jestem.
I powiem ci Nelu, że romantyczną duszę posiadam. A jak co trudno zdobyć, to tym bardziej
cenne. Jadwinia trudna do zdobycia nie była i długom się jej względami nie nacieszył, bo ją inny
równie łatwo zdobył. Spokojna twoja rozczochrana... O pardon, wypsło mi się. Niech się Nela
nie frasuje, Halszka, fakt – charakterna, alem i ja sroce spod ogona nie wypadł i zbyć się byle
czym nie dam. A gdzieś w środku to taka pewność we mnie tkwi, że z Halszką to my szczęśliwi
będziemy. A wszystko Ewuni zawdzięczam. Ona mi taki fart w życiu przyniosła i powiem Neli,
że póki tu wszystkiego jak należy nie zbadamy, to się ruszyć nie dam i Neli nie pozwolę. To ja
bym przed dziewczyną oczami musiał świecić, jakby się okazało, że przez zaniechanie coś żeśmy
przeoczyli. Słowo się rzekło, kobyłka u płota, więc parę dni nas nie zbawi, a przynajmniej
sumienie czyste mieć będziem, żeśmy wszystko jak należy zrobili.

***

Ewa, siedząc na szerokim parapecie w oknie sypialni, wsłuchiwała się w szum


pluskającej jednostajnie ulewy. Deszczowa pogoda trochę psuła jej szyki dotyczące jutrzejszej
kolacji, ale przecież nie aura była jej największym zmartwieniem. Nie mogła się pozbyć
przeczucia, że misterny plan mający na celu pogodzenie jej rodziców zakończy się piękną
katastrofą. I nawet pewność, że będzie to szczególnie widowiskowa katastrofa ani na jotę nie
poprawiała jej samopoczucia. Z jednorazowego spotkania z własnym ojcem nie wyniosła jakichś
optymistycznych przesłanek, które pozwoliłyby wierzyć w łagodność jego charakteru. Natomiast
Marianna uszczypliwością swych powiedzonek usiłowała dorównać samemu Kubie...
Wojewódzkiemu ma się rozumieć.

Teraz trenowała na Watku, który rycersko odesłał ukochaną do sypialni, a sam


dobrowolnie znalazł się w polu rażenia. Marianna, która nudziła się setnie, za żadne skarby nie
odpuściłaby sobie przyjemności stoczenia słownej potyczki z każdym, kto by się nawinął.
Z braku laku musiała zadowolić się Watkiem, który przecież nie był dla niej żadnym
przeciwnikiem. Potulnie godził się z każdym jej słowem, grzecznie spełniał wszystkie, nawet
najdziksze zachcianki i nigdy nawet nie próbował podjąć rękawicy. Dręczenie go stanowiło więc
raczej średnią rozrywkę, niemniej jednak rozżalona na cały świat, który nic sobie nie robił z jej
cierpienia, nie zamierzała rezygnować z jedynego zadośćuczynienia, jakie jej los oferował. Na
początek zażyczyła sobie naleśników z jabłkowym musem. Watkowi, który dzięki temu mógł się
oddalić do kuchni znajdującej się w bezpiecznej odległości od księżniczki Grymaselli, nawet nie
drgnęła powieka. Pół godziny spokoju, jakie zapewniło mu przyrządzanie naleśników, było warte
wszystkich pieniędzy. W skrytości ducha liczył też na zmęczenie materiału, jako że pora była
dość późna, aliści materiał, czyli Marianna we własnej osobie, pomimo spędzania czasu
przeważnie w pozycji horyzontalnej, wykazywała się zdumiewającą nadaktywnością. W chwili,
gdy miał wylać na rozgrzany tłuszcz pierwszą chochelkę naleśnikowej masy, dobiegło go
donośne wołanie, najwyraźniej zniecierpliwionej czekaniem, Marianny. Dzielnie postanowił ją
zignorować, lecz niestrudzona niewiasta nie dawała za wygraną. Jej wołanie postawiłoby na nogi
nawet susły północne zahibernowane poniżej punktu zamarzania. Watek przestraszony, że te
odgłosy ściągną na dół Ewę, z westchnieniem odłożył na bok patelnię ze skwierczącym
naleśnikiem i udał się do pokoju „chorej”.

– Wiesz, doszłam do wniosku, ze jednak zrezygnuję z naleśników, zresztą sam


powinieneś wiedzieć, że to zbyt ciężkostrawna potrawa dla rekonwalescentki.

– Doskonale! Chętnie zjem naleśniki, mnie w tej chwili z pewnością nic nie jest w stanie
zaszkodzić. – W głosie Watka zabrzmiały jakby leciutkie oznaki buntu, lecz Marianna
bynajmniej ich nie zauważyła.

– Przygotuj mi lepiej... – zawahała się przez moment. Miała ochotę zażądać


biszkopcików, ale w końcu brakowało jej empatii, nie inteligencji, i przeczuwała, że tak
wygórowanych wymagań nawet Watek może nie zdzierżyć. A przecież nie zamierzała go jeszcze
wypuszczać z pazurków...

– Kubek gorącej czekolady.

Natomiast Ewa zaniepokojona przedłużającą się nieobecnością ukochanego, postanowiła


sprawdzić, jak też rozwija się sytuacja na dole. Poczuła wyrzuty sumienia, że zostawiła
bezbronnego Watka na pastwę rozbestwionej Marianny.

„Trudno” – pomyślała. Jej nastrój nie mógł już być bardziej podły, więc i tak dla Ewy nie
miało znaczenia, czy się pokłócą, czy nie. „Jestem już naprawdę zmęczona tym chodzeniem
wokół niej na paluszkach i ciągłym ustępowaniem. Zresztą to niezdrowe. Kochana mamusia!
Będzie doprawdy wzorcową teściową. Biedny Watek pewnie jest już na skraju załamania
nerwowego. ››Mężczyźni na skraju załamania nerwowego‹‹” – uśmiechnęła się w duchu, gdyż
przyszedł jej na myśl Walenty i jego filmowe porównania. Zeszła na dół i kierując się
rozchodzącym po domu smakowitym zapachem, otworzyła kuchenne drzwi. Przy stole siedział
jej narzeczony, zajadając naleśniki i popijając gorące kakao. Wcale nie wyglądał na osobę
pogrążoną w depresji. Przeciwnie, przypominał Kubusia Puchatka, który właśnie dobrał się do
baryłki pełnej wyjątkowo pysznego miodu.

– Watek – jęknęła Ewa, ujrzawszy tę ucztę Baltazara – naleśniki o północy?! To jakiś


atak wilczego apetytu czy może wczesne śniadanie?

– No cóż, kochanie, uważam, że zasłużyłem na malutkie co nieco. Dopiero co uratowałem


życie twojej mamusi.

– Co się stało?! Uratowałeś?! Życie?!

– Otóż to. Miałem szczerą ochotę udusić ją gołymi rękami, a jednak tego nie uczyniłem,
ergo: uratowałem jej życie. Uważam, że nagroda słusznie mi się należy – odpowiedział Watek
bardzo z siebie zadowolony.

– Uch, wariacie, przestraszyłeś mnie. Biedaku, tak ci dopiekła?

– Wręcz przeciwnie, to ja jej dopiekłem, nie pozwoliwszy się sprowokować, i w końcu


zasnęła, pokonana moją siłą spokoju. Śmiem twierdzić, że byle stoik to przy mnie pikuś. Pan
Pikuś – zakończył tryumfalnym akcentem.

***

Nad Skórzewem księżyc świecił wyjątkowo jasno. Prześwietlał szare gałęzie buków
i ciemnobrunatne świerków, nadawał perłowy połysk białej korze brzóz. Krajobraz wybarwiony
srebrzystą poświatą wydawał się żyć jakimś własnym sekretnym życiem.

„To noc, kiedy budzą się demony” – pomyślała Nela. Rozbielona księżycowa kula
świeciła zadziwiająco mocnym blaskiem, wywołując nieuchwytny niepokój. Nela rozdrażniona
bezsennością i nękającymi ją złowrogimi przeczuciami wpatrywała się w pozbawiony
kontrastów, złagodzony stonowaną grą światłocieni, odrealniony świat, który wydawał się być
zanurzony w innej czasoprzestrzeni. Gwałtowne pukanie do drzwi, wcale jej nie zdziwiło, jakby
spodziewała się, że taka noc musi przynieść coś niespodziewanego.

– Nelu, nie śpisz? – Ewelina, nie czekając na zaproszenie, otworzyła drzwi i weszła do
pokoju. Nela prędzej spodziewałaby się wizyty Białej Damy, niż tego, że Ewelina odwiedzi ją
w środku nocy. Ale ujrzawszy wyraz jej twarzy, zdziwiła się jeszcze bardziej.

– Wejdź – powiedziała. – Nie, nie spałam, księżyc mnie rozprasza, czuję się... jakoś
dziwnie. Mam przeczucie, że zaraz się coś wydarzy. Nie wiem, coś wisi w powietrzu i ten
nieziemski pejzaż... – Wskazała ręką widok za oknem. – Coś się stało? Jesteś jakaś blada.

– Nelu, proszę cię, usiądź. I nie przerywaj mi, bo nie wiem, czy będę miała odwagę do
tego wracać. Mnie też księżyc nie dawał spać, to znaczy spałam i blask mnie obudził. Wydawało
mi się, że gdzieś w środku mnie, w mojej głowie słyszę głos. Nie, to nie tak, jakbym słyszała
swoje myśli, ale one nie były moje. Rozumiesz?

– Przyznam, że nie za bardzo.

– Tkwiłam jeszcze w półśnie i słyszałam... czułam, jakby ktoś, jakiś wewnętrzny głos,
kazał mi iść do biblioteki i szukać. Coś przeoczyłyśmy. Poczułam straszny niepokój i nieodparty
przymus, by natychmiast wstać. „To się stało w sierpniu. Była pełnia, jak dzisiaj, tego samego
dnia, pamiętaj”. Ocknęłam się w końcu zupełnie, ale te słowa wciąż dźwięczały mi w głowie:
w sierpniu, podczas pełni, tak jak dzisiaj. Nelu, pójdziesz tam ze mną, sama się nie odważę.
Boże, chyba nie oszalałam!

– Ewelino, uspokój się. To tylko sen. Nie możesz się tak przejmować!

– Nie, Nelu, proszę... myślałam, że zrozumiesz. – Ewelina gdzieś głęboko schowała swój
niewzruszony spokój. – To nie był sen, to było takie... realne. Wiem, mówię od rzeczy. Mnie
samej trudno w to uwierzyć. Gdyby coś takiego przydarzyło się którejkolwiek z was, ale ja?
Nigdy nie wierzyłam w widzenia, przeczucia, przepowiednie. Jestem najbardziej trzeźwo
myślącą osobą, jaką znam. Ale wiem, że musimy pójść do biblioteki i przynajmniej spróbować
coś znaleźć.

– Cóż, biorąc pod uwagę niebywałe przypadki w naszej rodzinie, sądzę, że zrobimy
najrozumniej, jeśli posłuchamy twojej intuicji. Wiesz co – po raz pierwszy ciepło uśmiechnęła się
do Eweliny – podejrzewam, że wśród naszych protoplastek musiały być jakieś czarownice. Nie
widzę innego wyjaśnienia.

– Czarownice?! Doprawdy tylko tego nam brakowało do pełni szczęścia – powiedziała


Ewelina, odzyskując swój zwykły ironiczny ton.

***

Przez zasunięte rolety przesączało się rozbielone, łagodne światło. Pokój pogrążony był
jeszcze w mroku, ale blady prostokąt okna zwiastował nadchodzący poranek. Zenon przymknął
powieki, pragnąc pogrążyć się ponownie w bezpiecznym, przyjaznym niebycie. Sen jednak
oddalał się niespiesznie, oddając pole coraz bardziej natarczywej, acz niechcianej, świadomości.
Mężczyzna odwrócił się od okna i z determinacją wtulił głowę w miękką, puchową poduszkę.
Spiął się wewnętrznie, chcąc ocalić resztki snu, jednak nieprzyjazna rzeczywistość zaatakowała
z całą mocą. Zenon skrzywił się, przypominając sobie nieprzyjemne wydarzenia poprzedniego
wieczoru. Wściekłość, która kotłowała się w nim wczoraj, ulotniła się bezpowrotnie. Teraz czuł
tylko znużenie i rezygnację.

„Po diabła, tak się ściąłem z Halinką” – pomyślał. „Rzeczywiście było o co kruszyć
kopie”. – Wzruszył ramionami. „Teraz będzie się dąsać Bóg wie jak długo”. – A Zenon nie znosił
kobiecych fochów i z całej duszy nie cierpiał cichych dni. Czuł się wtedy niepewnie, gnębiły go
wyrzuty sumienia, a jednocześnie z każdą godziną narastała w nim cicha furia, którą
rozładowywał w najprostszy dostępny sposób, pracując fizycznie. „Całe szczęście, że za domem
spoczywają cztery kubiki buczyny i brzozy”.
Halinka zastała go przy układaniu równiutko, pod ścianą domu całkiem sporego stosu
drewna, które właśnie skończył rąbać. Gdy ustało miarowe łomotanie rozłupywanych pniaków,
uznała, że najwyższy czas przystąpić do ofensywy.

– Zasłużyłeś na porządne śniadanie. – Wyciągnęła w jego stronę gałązkę oliwną,


przewidując, że podsunięcie prosto pod nos „marchewki”, przyniesie zdecydowanie lepsze
efekty, niż dalsze posługiwanie się „kijem”.

Zenon zerknął na nią spod oka. Jej pokojową misję przyjął z powątpiewaniem, gdyż było
to zachowanie zgoła niezwyczajne, w każdym razie niezgodne z tradycją tego domu. Kobiety
przyzwyczaiły go, że po kłótni nieuchronnie następują dąsy. Odstępstwo od tych obyczajów
przyjął z nieufnością. Halinka na co dzień była prostolinijna i nie bawiła w się żadne gierki, ale
była też stuprocentową kobietą, więc gdy ktoś nastąpił jej na odcisk, potrafiła dotkliwie się
odciąć. Natomiast na pewno nie należała do osób, które łatwo przebaczają winy i przechodzą nad
nimi do porządku dziennego. Ujrzawszy jej uśmiech, zaniepokoił się nie na żarty.

„Jest gorzej niż myślałem, ciekawe, jaki szatański plan obmyśliła tym razem” – pomyślał
poważnie.

– Nie musisz być taki podejrzliwy – powiedziała pojednawczo. – To tylko śniadanie, a nie
zaproszenie na ucztę u Popiela.

– Nie byłbym tego taki pewny – mruknął ponuro, z każdą minutą utwierdzając się
w przekonaniu, iż Fatum w osobie Lusi, szykuje mu wyjątkowo wredną niespodziankę.

Ciężka, fizyczna praca i obfite śniadanie uśpiły jednak jego czujność. Toteż kiedy Lusia
przekazała mu zaproszenie, by odwiedził córkę w Lanckoronie, nie zaniepokoił się zbytnio.
Wyraził, co prawda, wątpliwość, czy pani Podlaska ucieszy się z jego wizyty. Halinka jednak
z miejsca uraczyła go wiadomością, że starsza pani przebywa u krewnych, a Ewa opiekuje się
domem pod nieobecność babci.

Od spotkania z córką zamartwiał się, w jaki sposób nawiązać z nią kontakt. Nie chciał
nachalnie pchać się w jej życie, tym bardziej, że możliwość natknięcia się na jej zdradziecką
mamusię, przyprawiała go o nagłe uderzenia krwi do mózgu. Nie zamierzał jednak rezygnować
z widywania swego jedynego, tak cudownie odnalezionego dziecka. Opracowywał szczegóły
spotkania gdzieś na neutralnym gruncie, ale wszelkie pomysły, które przychodziły mu do jego
skołatanej głowy wydawały mu się, delikatnie mówiąc, nienadzwyczajne. Propozycja, która
wyszła od córki, jawiła się niczym dar niebios.

Tak więc punktualnie o szóstej zaparkował przed frontowym wejściem lanckorońskiego


dworku.

***

– Brr... – Ewelina skrzyżowała ręce i energicznie potarła pokryte gęsią skórką ramiona. –
Nie wiedzieć kiedy zrobiło się chłodno, a przecież do niedawna wydawało się, że upały nigdy się
nie skończą. Tymczasem za oknem jakoś tak jesiennie się zrobiło i spójrz opadają już pierwsze
listki brzozy. – Wskazała na przyklejony do szyby jaskrawożółty liść.

– Chyba rozpalę w kominku. Będzie przyjemniej. – Nela uklękła przed kominkiem


i sięgnęła po rozpałkę.

– Zwariowałaś? O tej porze?!

– Skoro o tej porze zamierzamy przeglądać stare szpargały, to rozpalenie ognia nie będzie
jakimś szaleńczym wyskokiem? Poza tym lubię palić w piecach, sprawia mi to jakąś
atawistyczną przyjemność.

– Masz rację – zgodziła się Ewelina. – W porządku zajmij się ogniem, a ja pójdę zaparzyć
herbatę... chyba czeka nas długa noc.

Po chwili w kominku jasnym płomieniem płonęły brzozowe bierwiona, a Nela z Eweliną


popijając herbatę z sokiem z czarnego bzu, przyglądały się półkom, próbując znaleźć jakiś punkt
zaczepienia. Czekało je jednak niełatwe zadanie. Biblioteka była obszernym pomieszczeniem,
obudowanym wysokimi, mahoniowymi regałami. Część z nich zamykały drzwiczki
z trójdzielnymi kryształowymi szybkami chroniące najcenniejszą część zbiorów.

– Jakim cudem uchowało się tyle staroci? – spytała Nela, błądząc spojrzeniem po
księgozbiorze.

– Przecież wiesz, że Skórzewscy nie cierpią niczego wyrzucać. Kiedy remontowaliśmy


dwór, wciąż natykaliśmy się na poupychane w różnych miejscach najdziwniejsze przedmioty, ale
wśród nich znaleźliśmy sporo prawdziwych skarbów. A książki znajdowały się pod szczególną
ochroną. Nasi przodkowie mieli na ich punkcie prawdziwego hopla. Nie wyrzucano nawet
broszurek. Naskładaliśmy chyba tonę makulatury. A i tak mama co chwilę coś wyrywała nam
z rąk. W końcu zamówiliśmy samochód bladym świtem i Ksawery z Andrzejem cichaczem
wywieźli cały tobół do skupu. Mama nie odzywała się przez tydzień przekonana, że ograbiliśmy
gniazdo Skórzewskich z bezcennej spuścizny rodowej. Ale dość wspominek, może zabierzmy się
jednak do poszukiwań, bo nas wkrótce wschód słońca zastanie.

– Zastanówmy się, czego właściwie szukamy? – Nela rozglądała się uważnie po


bibliotecznych półkach.

– Nie czego, ale gdzie. Coś wydarzyło się w sierpniu o tej samej porze. To musi mieć
znaczenie. Jednak nadal nie mam pojęcia od czego zacząć.

– Może gdzieś ukryty jest jakiś pamiętnik albo jeszcze lepiej – dziennik? Nikt z naszych
przodków nie parał się piórem?

– Nie, wszystkie ważne dokumenty, zapiski są mi znane. I z pewnością wśród książek nie
ma żadnych pamiętników. W końcu parę lat temu był tu remont. Wszystkie księgi były
przejrzane, odkurzone i na nowo porządkowane na półkach. Niemożliwe, abyśmy coś przegapili.
Chyba, że gdzieś jest skrytka, ale nie mam pojęcia, jak ją znaleźć, przecież nie będziemy kuć
w ścianach.

– No to nie wiem... – Nela bezradnie wzruszyła ramionami. Może jakiś kalendarz?

– Kalendarze z zapiskami też uważnie przeglądałam. Część dokumentów było


w posiadaniu stryja Hipolita.

– Te niestety przepadły. Popełniłam grzech zaniechania, i tylko do siebie mogę mieć


pretensje.

Ewelina nagle uniosła dłoń, przerywając jej narzekania i zmarszczyła czoło, usilnie się
nad czymś zastanawiając:

– Zaraz, co ty powiedziałaś wcześniej?

– Że jestem beznadziejną kretynką, która naprawdę dopuściła do zaprzepaszczenia


spuścizny rodzinnej.

– Nie, nie! Kalendarz, mówiłaś o kalendarzu. Wiesz, tu jeszcze są kalendarze szlacheckie,


takie poradniki gospodarskie, jest ich co najmniej kilka. Zobacz tu stoją. – Wskazała ręką na
najwyższą półkę po lewej stronie kominka.

– Myślisz, że to o nie chodzi? – spytała Nela z powątpiewaniem.

– Nie wiem. Jakoś nigdy mnie nie ciągnęło do przeglądania kalendarzy rolniczych, ale co
nam szkodzi sprawdzić.

– W porządku. – Nela przysunęła drabinkę. – Ewelino, do dzieła! Ja się wspinać nie będę.
Wystarczy, że Marianna leży ze złamaną nogą. Czekaj, przysunę jeszcze stolik. Dobrze, możesz
podawać.

Wkrótce na stoliku leżało dziewięć sfatygowanych tomów. Kobiety przesunęły stolik


w pobliże foteli ustawionych obok dwu wysokich stojących lamp. Po czym usadowiwszy się
wygodnie, zaczęły pieczołowicie kartkować księgi. W bibliotece panowała przenikliwa cisza
przerywana tylko szelestem przewracanych stronic, toteż gdy znienacka skrzypnęły otwierane
drzwi, Nela podskoczyła na fotelu, a Ewelina krzyknęła przeraźliwie na widok postaci, która
wydała jej się pałacową zjawą. Był to Walenty, który jakimś szóstym zmysłem wyczuwał
sytuacje, gdy – w jego mniemaniu – należało strudzonym damom ruszyć z pomocą. Mógłby
robić za Białą Damę bez pudła, gdyż jako żywo ją przypominał. Odziany był bowiem w długą po
kostki, białą koszulę nocną, a na głowie miał nasadzoną równie bielutką... szlafmycę!

W dodatku w ręku trzymał srebrny lichtarz z zapaloną ogromną, białą gromnicą, która
rzucała na jego pucołowatą twarz upiorną poświatę.

– Walenty! Na cętkowane pasiaki, czy ciebie Pan Bóg opuścił, że nas tak straszysz!
I skąd, do wszystkich czartów, bierzesz takie stroje?!!! – Jeśli nie uszedł waszej uwagi fakt, iż
Nela użyła tak pospolitego zwrotu, pewnie domyśliliście się też, że świadczył on o jej
najwyższym wzburzeniu.

Niezrażony tym niezbyt miłym przyjęciem Walenty wkroczył do biblioteki, odstawił


świecę na kominek i przysiadł na sofie.

– Kurna, Neluś, jak Ewunia mi powiedziała, że do dworu mam cię zawieźć w Skórzewie,
to żem przecie nie mógł zabrać do spania zwyczajnej flaneli. Musiałem się do epoki
przystosować.

– Walenty – powiedziała Nela złowrogo – o ile mnie pamięć nie myli, cały czas mamy
XXI wiek.

– No, mamy – zgodził się bez oporów. – Jednak takie wnętrza, wymagają odpowiedniej
oprawy. A stroje od zaprzyjaźnionego kostiumologa dostaję, któren dobrze wie, że niczym mi
takiej uciechy nie sprawi, jak ciuchem gustownym. Jakiego ja farta miałem, jak mi go wtedy
takiego zaprawionego do taryfy wsadzili.

– Szczęście to musi być niebywałe ochlaptusów wozić, prawdziwy uśmiech losu, rzec by
można – zgryźliwie dopowiedziała Nela.

– O! W sedno Nela trafiła, prawdziwy uśmiech losu.

Walenty, szykując się do dłuższej opowieści, rozsiadł się wygodnie, wyciągnąwszy przed
siebie nogi.

– Bo ja się gostka pytam, dokąd go odstawić, a on mi „do domu” mówi. I nijak od niego
wyciągnąć nie mogłem, gdzie dokładnie ten jego dom się znajduje. Kumple też nieźle w czubie
mieli i dawno się ewakuowali. Portfel to on miał i nieźle nawet napchany, ale dokumentów kurna
żadnych. To go w końcu do siebie zabrałem, bo już i świtać zaczęło, i zostawić przecie człowieka
na ulicy nie mogłem. Jeszczem się po drodze w Delikatesach nocnych zatrzymał i maślanki żem
kupił, bo wiadomo, że na kaca nic tak nie pomaga, jak maślanka i sok z ogórków kiszonych. I jak
on się w południe ocknął i na szafce nocnej tej maślanki słuszny kubek półlitrowy zobaczył, to
mało nie płakał ze wzruszenia. I do dziś dnia wdzięczny mi jest niewymownie, bo powiada, że
nawet mamusia rodzona tak o niego nie zadbała. Więc jak się o mojej miłości do filmów
dowiedział, to mi taki piękny lajkonika strój podarował...

– Walenty – jęknęła Nela – tylko mi nie mów, że ty się za lajkonika przebierasz, bo nie
zdzierżę!

– No co też Nela – obruszył się Walenty tak niecnym potraktowany posądzeniem. –


A gdzieżbym ja pod taką zacną postać śmiał się podszywać. W kątku sobie lajkonik stoi i oczy
moje cieszy.

Ewelina, która najpierw, na widok cudacznej postaci, zastygła w niemym zdumieniu,


a później śmiała się w kułak, słuchając tej niezmiernie interesującej pogawędki, wreszcie wydała
z siebie ni to parsknięcie, ni kwiknięcie i w końcu wybuchnęła niepohamowanym śmiechem. Co,
możecie mi wierzyć, było zjawiskiem nader rzadkim, gdyż nie posiadała ona nazbyt
rozbudzonego poczucia humoru. Teraz z kolei Nela z Walentym wlepili w nią otwarte szeroko ze
zdziwienia oczy, aby po chwili całą trójką zanosić się od nieposkromionego chichotu.

Rozhuśtane emocje uniemożliwiły dalsze poszukiwania. Księżycowy blask jakby stracił


nieco na intensywności. Ciepły płyn krążył im w żyłach, ogień w kominku i niepohamowany
wybuch wesołości sprawiły, że ogarnęło ich miłe rozleniwienie, powieki zaczęły ciążyć,
a wertowanie starych tomiszczy wydało się czynnością, która zdecydowanie może poczekać.
Każde z nich wzięło pod pachę po trzy tomy kalendarzy i cała trójka udała się wreszcie na
spoczynek.

***

„W życiu się tak nie stroiłam, nawet na randkę!” – Ewa przeglądała wiszące w szafie
ubrania. Na łóżku leżał już niemały stosik przymierzonych i odrzuconych ciuchów. Żadne z tych
ubrań nie wydało jej się stosowne. Przez głowę przemknęła jej myśl, że zdąży jeszcze wyskoczyć
do Krakowa i przywieźć coś odpowiedniego. „Chyba zwariowałam! Przecież tych dwoje nie
zwróci najmniejszej uwagi na mój wygląd... Jednak powinnam wystroić się dla Watka –
przekonywała samą siebie – w końcu to dla nas szczególny wieczór: wychodzimy z ukrycia...
A tam, Watek uważał, że wyglądam czarująco w rozciągniętym do granic możliwości
podkoszulku, chyba jeszcze po dziadku, i wyblakłych rybaczkach w dziwnym burozielonym
odcieniu... Podła jestem, na pewno będzie mu miło, jeżeli się postaram...”.

– O mój Boże, ależ mnie wystraszyłeś!

– Przepraszam, ja tylko zapukałem – sumitował się Watek, ujrzawszy pobladłą twarz


narzeczonej.

– Nie, nic... nic się nie stało. Zamyśliłam się trochę. Wejdź. Watek, tak bardzo się
martwię. To się nie uda. Oni się w życiu nie pogodzą. I boję się, że mi tego nie wybaczą.

– Wybaczą, wybaczą. Łaski nie robią. Ewuś, wszystko ci się poprzestawiało. To oni cię
skrzywdzili. I to ty mogłaś im nie wybaczyć. A ty tymczasem usiłujesz naprawić ich winy. Jeżeli
będą mieli do ciebie pretensje, to znaczy, że oboje nie dorośli. I w takim wypadku nie możesz się
nimi przejmować. Nie denerwuj się kochana, najwyżej nadal będą skłóceni, ale przecież nie
odwrócą się od swego jedynego dziecka, tylko dlatego, że chciałaś ich pogodzić. No, głowa do
góry, dziewczyno. I wiesz co, pospiesz się, bo obawiam się, że nie zostało zbyt wiele czasu. Na
tarasie wszystko gotowe. Pozostaje tylko rozpalić grilla i czekać na przysmaki pani Halinki.

***

Pomimo nieprzespanej nocy Nela obudziła się dość wcześnie. Co prawda z dołu
dochodziły odgłosy porannej krzątaniny, ale większość domowników i gości pogrążona była
jeszcze we śnie. Zapowiadał się cudowny dzień. Słoneczny żar nie miał szans przebić się przez
przepływające szybko puchate białe obłoki, które co chwilę przesłaniały rozświetloną tarczę.

W dole nad rzeką uwalniały się opary mgieł, wznosząc się rozrzedzonymi smugami
ponad nadrzeczne zarośla i ginąc na skraju lasu. Powietrze było rześkie, a łagodny wietrzyk
otrząsał krople rosy, wzbudzał delikatne fale na połyskliwej tafli i wprawiał je w migotliwe
drżenie. Nela otworzyła szeroko okno i odetchnęła pełną piersią, ciesząc się jak dziecko urodą
rozciągającego się przed nią krajobrazu. Minęła dość długa chwila, zanim założyła szlafrok
i zeszła do kuchni, gdzie szykowano śniadanie.

Genia zdążyła wyjąć z pieca cynamonowe bułeczki, po domu rozchodził się więc
cudowny zapach, który wkrótce zwabił do kuchni większość domowników. Ela z Martą na
bocznym tarasie rozłożyły rachunki, faktury i księgi, zamierzając zająć się comiesięcznym
raportem, a jednocześnie korzystać ze sprzyjającej aury. Ksawery, który właśnie wrócił
z Poznania, usiłował namówić pana Jeremiego oraz Walentego na grzybobranie, gdyż, jak
twierdził, deszczowe dni, ciepłe noce i pełnia księżyca gwarantowały wysyp grzybów, które
musiałyby być głupie, aby nie skorzystać z tak sprzyjających wzrastaniu warunków. Panowie
oczywiście skwapliwie zgodzili się na tak zachęcającą propozycję i spiesznie kończyli pochłaniać
solidne porcje jajecznicy. Panie, pokończywszy poranne zajęcia, miały udać się na zbieranie
malin, ponieważ krzaki, posadzone wzdłuż jednej ze ścieżek prowadzących do rzeki, rozrosły się
bujnie i zadziwiały obfitością pachnących czerwonych owocków.

W tym energicznym i pełnym planów towarzystwie rzucała się w oczy nieobecność


Eweliny, która zwykle jako jedna z pierwszych trwała na posterunku. Elżbieta zamierzała
sprawdzić, co dzieje się z mamą, lecz Nela odwiodła ją od tego zamiaru, twierdząc stanowczo, że
Ewelina miała ciężką noc i musi się wyspać. Teraz z kolei zaniepokoił się Ksawery, który
przecież znał swą małżonkę nie od dzisiaj i w związku z tym wyraził przekonanie, że jego żona
zawsze śpi jak kamień i nigdy nie zarywa nocy od czasów, gdy ich progenitura wyrosła z chorób
wieku dziecięcego. W chwili, gdy do sypialni Eweliny zamierzała udać się niemalże delegacja,
znienacka otworzyły się drzwi i w progu stanęła ona sama w stroju niedbałym. Potoczyła po
zgromadzonych nieobecnym spojrzeniem, by w końcu ujrzawszy Nelę, oznajmić:

– Znalazłam, Nelu, znalazłam! Głos się nie mylił: w sierpniu, o tej samej porze.

Zgromadzeni zafascynowani nie tyle jej widokiem, ile tym, co mówi, znieruchomieli
wpatrzeni w przybyłą. Jedynie Walenty odezwał się nieśmiało:

– Kurna, całkiem jakbym panią Rochester na własne oczy zobaczył.

Nela zamierzała zaprotestować, gdyż Walenty, delikatnie rzecz ujmując, deczko


przesadził. Gdzie tam Ewelinie, może akurat faktycznie leciutko niedysponowanej, do wybryków
szalonej niewiasty! Gdy nagle z całą jaskrawością dotarły do niej słowa Eweliny i wprost
zatchnęło ją ze szczęścia, ponieważ właśnie wpadły na kolejny trop!

***

W rogu ogrodu wybudowano coś na kształt dużej prostokątnej altany. Kiedyś była dość
prymitywną, zbitą z grubych bali konstrukcją. Teraz opleciona dzikim winem i pnącą różą
o wdzięcznej nazwie Bobbie James stanowiła najbardziej uroczy zakątek lanckorońskiego
ogrodu, który tak poza tym był miejscem tyleż malowniczym, co dość zaniedbanym. Wewnątrz
swobodnie mieścił się spory owalny stół oraz sześć wiklinowych foteli, a w razie potrzeby
przystawiano do niego drewnianą ławkę z pięknie kutym żeliwnym oparciem, która na co dzień
stała pod rozłożystą jabłonią rosnącą nieopodal. Altana nie miała dachu, jednak pnącza oplotły
ją tak gęsto, że można było w niej siedzieć, nawet podczas deszczu, byle niezbyt ulewnego, tym
bardziej, że nad nią rozpostarł swe gałęzie olbrzymi włoski orzech. W lepszych czasach
doprowadzono tu instalację elektryczną i teraz wieczorami rozjaśniały mroki gęsto podpięte
światełka rodem z bożonarodzeniowej dekoracji. Było to miejsce czarowne i prawdę mówiąc,
Ewa liczyła, że jej rodzice nie pozostaną na nie obojętni. Tuż przy altanie tkwiła przedziwnej
urody budowla będąca skrzyżowaniem grilla z pradawnym piecem chlebowym. Mimo wątpliwego
wdzięku, urządzenie doskonale się sprawdzało. Wszystkie przyrządzane w nim potrawy były
wyborne.

Watek układał właśnie na tackach porcje zamarynowanych warzyw i mięs. Ewa


rozstawiała szklane misy wypełnione aromatyzowaną wodą i kołyszącymi się na wierzchu
świeczkami, a Marianna kokosiła się wygodnie na specjalnie dla niej przyniesionej ławie,
wymoszczonej miękką narzutą i licznymi poduchami, gdy usłyszeli gong dzwonu umieszczonego
nad bramą wejściową.
– Proszę bardzo, to lubię, punktualni do bólu. – Marianna, która jeśli tylko chciała,
potrafiła być ujmująca, przyrzekła solennie, że będzie uprzedzająco grzeczna i daruje sobie
wszelkie złośliwości, nawet gdyby przybyli wyjątkowo na nie zasługiwali. Zresztą perspektywa
spędzenia wieczoru z kimś innym niż Ewa i nieodłączny Watek wybitnie poprawiła jej nastrój.
Ewa rzuciła ukochanemu rozpaczliwe spojrzenie, które wyrażało wszystkie jej obawy, lecz
Watek tylko wzruszył ramionami i zdecydowanym krokiem ruszył w kierunku wejścia.
– Zaczekaj, pójdę z tobą – zawołała Ewa, która nie mogła znieść napięcia.
– Córciu, okaż Watkowi odrobinę zaufania, chyba z tak drobną sprawą, jak powitanie
gości zdoła sobie poradzić? – Marianna pomimo postanowienia poprawy, nie potrafiła
powstrzymać się od uszczypliwości. W końcu jej decyzja, by przestrzegać zasad towarzyskiej
poprawności absolutnie nie obejmowała przyjaciela córki.
– Hm, ciekawe, dlaczego Ewa nie chciała puścić pary z ust? Kogo zaprosiła?
Niespodzianka i niespodzianka! Zwariować można! A może... no przecież, jaka ja niedomyślna
jestem! Rofl, na pewno zaprosiła Rofla, z czegóż innego by robiła taką tajemnicę?
I niespodziankę chciała mi sprawić! Kochane dziecko, w końcu poszła po rozum do głowy. I jak
gustownie wszystko przygotowała. Tylko po co afiszuje się z tym Watkiem?! Taktu ta moja córa
nie ma za grosz, przecież Rofl na widok tego mamałygi gotów się zdenerwować. Nieee, Rofl ma
swoją godność, byle kto nie wyprowadzi go z równowagi. Och, dobrze, idą! Nareszcie wszystko
wróci do normy!
Uspokojona odwróciła głowę w kierunku nadchodzących gości i przywołała swój
najbardziej czarujący uśmiech. Zza rogu domu ukazała się nieznana jej elegancka starsza pani
i... ktoś kogo niestety znała bardzo dobrze! Aż za dobrze!!! Marianna jęknęła rozpaczliwie
niczym Balladyna, która zobaczyła swą ukatrupioną siostrę w gronie żywych. Po czym próbowała
zerwać się na równe nogi, zapominając przy tym, że będzie to co najmniej trudne, a w zasadzie
niemożliwe. W rezultacie efektownie gruchnęła na ziemię, zaliczając po drodze rzetelny kontakt
głowy z siedziskiem ławy.
Obserwująca jej wyczyny grupka na moment zastygła w niemym zdumieniu, po czym troje
z nich runęło z pomocą. Niestety gorączkowa przepychanka groziła uszkodzeniem kolejnych
części ciała poszkodowanej kobiety. Gwałtowną kotłowaninę przerwał Zenon, który stanowczym
gestem odsunął kobiety znad Marianny (Watek przytomnie sam się usunął) i wziąwszy ją
w ramiona, podniósł w górę bez najmniejszego wysiłku, po czym troskliwie ułożył na poduchach.
Pognębiona przez własną córkę, pokonana przez nieprzychylną materię Marianna kurczowo
zaciskała powieki, odcinając się tym samym od zdradzieckiej rzeczywistości. Jednakże jej zawsze
niepokorny umysł zbuntował się przeciwko tej próbie rejterady i kazał otworzyć oczy. Ujrzała
pochyloną nad sobą zaniepokojoną twarz Zenona.
– Dobrze się czujesz? – zapytał.
Marianna spoglądała na niego wzrokiem, który wyrażał totalną niezgodę na zastaną
rzeczywistość. W jej duszy rozgrywała się istna wojna postu z karnawałem. Podświadomie czuła
się winna, w głowie kołatało też niejasne przypomnienie o trzymaniu nerwów na wodzy
i potrzebie zachowania spokoju. Z drugiej strony w jej umyśle szalało tornado. Niepokój, wstyd,
zaskoczenie, wściekłość walczyły o lepsze z radosnym podekscytowaniem. Nagromadzenie tak
sprzecznych emocji absolutnie nie pozwalało odpowiedzieć na najprostsze nawet pytanie, toteż
wpatrywała się tępo w Zenona, nie będąc w stanie wyartykułować ani słowa.
Mężczyzna, biorąc milczenie Marianny za niechęć do swojej osoby, cofnął się sztywno,
obiecując sobie solennie nie odezwać się więcej ani słowem. Trzeba przyznać, że potrafił
zachować kamienny spokój. Na widok byłej narzeczonej nawet nie drgnęła mu powieka. Stanął za
ławą, założył ręce na piersiach i zamarł. Lusia oddawała się bacznej obserwacji tych dwojga
i nie miała zbyt szczęśliwej miny. Ewa pragnęła zniknąć i odnaleźć się w innym wymiarze.
Jedynie Watek zachował zimną krew i nie bacząc na arktyczne ochłodzenie wiszące w powietrzu,
wyręczył gospodynię i rozpoczął prezentację.
– Pani Halinko, pani pozwoli, że przedstawię: Marianna Zawilska, mama Ewy. A to –
zwrócił się do Marianny – pani Halinka Tymcio, gospodyni i jednocześnie przyjaciółka pana
Wydobrzałka. Państwo – tu kiwnął głową w stronę obojga antagonistów – jak słyszałem, już się
znają.
Cisza, jaka zapadła po tych słowach, nie dała się porównać z żadną znaną mu sytuacją.
Była to cisza sprzed wielkiego wybuchu.
***

Ewelina z nabożeństwem otworzyła podniszczoną księgę i podała ją Neli.

– „Jeśli wiele masz jabłek podłych, nie przedawaj ie bobyś mało zyskał, jeno rob z nich
jabłeczniki, ktore wkrotce się dostoią y bardzo będą dobre do picia, a częstokroć za wino uydą” –
Nela przeczytała na głos pierwsze zdanie, jakie wpadło jej w oczy.

– Co takiego?! – Zdumiona Ewelina wyjęła jej książkę z rąk i przypatrzyła się uważnie. –
Nie to na litość boską! Czy każdemu członkowi tej rodziny wszystko kojarzy się z alkoholem? –
zapytała zgryźliwie, przewiercając Nelę wzrokiem.

– Takie geny... – Nela beztrosko wzruszyła ramionami. – Oj dobrze, przepraszam, nie


musisz się od razu wściekać, czy to moja wina, że tak brzmi pierwsze zdanie?

– Zapomniałaś, czego szukałyśmy? Patrz tutaj.

Na drugiej stronie, pod przypisem o ogradzaniu trzody na rolach widniały napisane


odręcznie, dość już wyblakłe słowa:

Dzisiay syn moj naystarszy siostrę swą Marię do klasztoru w Krakowie był zawiozł. Drogi
teraz są dobre do podroży, gdyż dni nastały suche, nie dżdżyste. A i po żniwach dopiero co
odbytych lepiey nieszczęsną zaopatrzyć my mogli. Iak sobie wspomnę ten dzień, kiedy corcia
moya iedyna zmysły postradała, to daley mnie wstyd i febra jakowaś trzęsie. Właśnie kośbę
pierwszą na odlegleyszych łąkach my mieli zacząć, gdy Kaśka moia przybiegła i rabanu narobiła,
co Maryika na kościelnym murze siedzi i niyak zeyść nie chce. A iam głupi słuchać iei nie chciał,
tylkom ludzi do roboty pogonił. Maryika z muru tego spadła, bo iei ciemięgi ściągnąć śmiałości
nie mieli i bez ducha niemal przez tydzień leżała. A po tym nieswoia była i pamięć iei służyć
przestała. Waluś, co w księżym sadzie pilnował i wroble a szpaki odpędzał, w piersi się bił
a przysięgał, co panienka na trześnię się wspięła i owoce łapczywie zayadała, a z trześni na mur
wskoczyła i już zeyść z niego nie chciała. Iakim sposobem corcia moja na mur ow wlazła w głowę
zachodzę. Aliści prawdą iest, że od dnia tego iedynym ratunkiem wydał nam się pobyt Maryiki
w klasztorze.
Tu kończyła się stronica, zatem nic więcej nie dało się zapisać. Nela zaczęła przerzucać
dalsze strony, lecz Ewelina tylko głową pokręciła i odebrała jej księgę.

– Nic nie ma, przejrzałam całą dwa razy. Jedynie pojedyncze zdania dotyczące
prowadzenia gospodarstwa.

– To znaczy? – spytała Elżbieta.

– Że jaja gęsie kokoszom trzeba podsunąć albo żeby grochy wymłócić nazajutrz, albo
drzewa w sadzie poobcinać. Po prostu notatki dobrego gospodarza.

– Ten fragment, który przeczytała Nela, to jedyny osobisty zapis? – drążyła Ela.

– Tak, zresztą pozostałych wpisów też jest niewiele.

– Dziwne, dlaczego o tak ważnym wydarzeniu napisał w kalendarzu?

– Elu, pamiętaj, że to się zdarzyło ponad dwa wieki temu, właściwie prawie dwa i pół.
Przypuszczam, że prowadzenie zapisków, a tym bardziej dzienników czy pamiętników nie było
wówczas powszechne.

– Widać, że ta historia bardzo nim wstrząsnęła. Może po prostu chciał się z nią podzielić,
a nie znalazł innego sposobu?! – Nela także zastanawiała się nad tym, dlaczego tak osobisty
zapisek znalazł się w kalendarzu.

– Świetnie, tylko o kim wy właściwie mówicie? Mamo, domyślasz się, kto był
właścicielem tego kalendarza.

– Tego akurat nie musiałam się domyślać. Nasze drzewo genealogiczne jest precyzyjnie
dopracowane. W 1765 roku właścicielem Skórzewa był Krzysztof Skórzewski, ale nie o niego tu
chodzi, gdyż Imć pan Krzysztof więcej czasu spędzał na wojowaniu niż w domowych pieleszach.
Rodzinną siedzibę odwiedzał rzadko, ale sumiennie widać wywiązywał się z obowiązków
małżeńskich albo małżonka bardzo stęskniona była, bo każdy jego pobyt kończył się szczęśliwie
powiciem kolejnego dziecięcia. Skórzewscy mieli dziewięcioro pociech, trzech synów i sześć
córek, lecz trzy z nich zmarły w dzieciństwie. W Skórzewie mieszkała też siostra Krzysztofa
Katarzyna Maszkowska z mężem Janem i to on właśnie tu gospodarzył. A utrzymać musiał
niezłą gromadkę, bo oprócz Skórzewskich sam miał trzech synów i jedyną córkę Marię.
– Oho, mama wsiadła na swojego ulubionego konika – zaśmiała się Marta. – Chodź Elka,
skoro zagadka się rozwikłała, wracamy do naszych papierzysk. A starszyzna niech się zajmie
historią.

– Co masz na myśli, mówiąc, że zagadka się rozwikłała – obruszyła się Nela. Nic się nie
rozwiązało, wciąż trafiamy na ten sam trop, tyle że przesunięty w czasie. Nadal nie wiadomo,
skąd się wzięły te dzikie wybryki.

– A ja mam przeczucie, że coraz bardziej przybliżamy się do odgadnięcia tajemnicy –


pewnym głosem stwierdziła Ewelina. Mimo wszystko posunęłyśmy się do przodu.

– Tak, ale co dalej? – Nela nie podzielała przekonania Eweliny.

– Będziecie musiały poszukać w Krakowie. Maria Maszkowska wstąpiła do klasztoru


sióstr Norbertanek. Być może zachowały się jakieś dokumenty z nią związane. Zresztą Maria
wybrała, a może wybrano dla niej, ten klasztor ze względów rodzinnych. W zakonie służyła
wówczas Anna Maszkowska cioteczna babka Jana, który zresztą pochodził z Krakowa i miał tam
liczną familię.

– Prawie wszystkie tropy prowadzą do Krakowa. Chyba właśnie tam musiało się coś
wydarzyć – Nela próbowała jakoś ogarnąć kłębiące się w jej głowie informacje.

– Niekoniecznie – Ewelina pokręciła przecząco głową. – Jednak z całą pewnością warto


tam poszperać.

– To zadanie dla Watka – bez namysłu stwierdziła Nela. – Ale i my będziemy mogły
zasięgnąć języka. W końcu z tego wynika, że jesteśmy z Maszkowskimi spowinowaceni,
a w Krakowie Maszkowskich nie brakuje. Trzeba będzie jakoś do nich dotrzeć. Masz rację,
Ewelino, ruszyłyśmy z miejsca. Tyle że krąg poszukiwań znacząco się poszerzył, kto wie, jak
długo mogą jeszcze potrwać.

***

Watek był młodzieńcem spokojnym i zrównoważonym. Dzieciństwo i młodość dane mu


było spędzić wśród miłych, zgodnych i kulturalnych przedstawicieli krakowskiego
społeczeństwa. Żaden z członków jego rodziny nie zdradzał nigdy najmniejszych objawów
histerii, obca im była huśtawka uczuć czy nieopanowanie. Złościli się, gniewali i kłócili w sposób
nader umiarkowany. Wszystkich przyjaciół, znajomych, kochanków, narzeczone, mężów i żony
swych dzieci traktowali serdecznie i przyjmowali z całym dobrodziejstwem inwentarza.

Dwa tygodnie spędzone na pielęgnowaniu Marianny wniosły co prawda zupełnie nową


jakość w jego ustabilizowany do tej pory żywot, lecz mimo wszystko nie przygotowały do
sytuacji ekstremalnych. Chcąc rozładować napiętą do granic możliwości atmosferę, zapragnął
podzielić się ze zgromadzonymi radosną nowiną.

– Proszę państwa, mam zaszczyt prosić o rękę waszej córki.


Zenon spojrzał na nieszczęśnika groźnie, starając się zrozumieć, kim jest i czego chce od
niego ten dziwny młodzieniec. Marianna wbiła w nieszczęśnika wzrok i przewiercała go
spojrzeniem nie do końca zahipnotyzowanej kobry.

Watkowi zamarł na ustach radosny uśmiech, a w głowie rozpoczęła się galopada myśli,
spośród których na plan pierwszy wysuwało się mgliste przypuszczenie, iż wykazał się
piramidalną głupotą. Niemniej jednak przeczucie, jako się rzekło, było dość niejasne, a Watek
poczuł w sobie przypływ straceńczej odwagi, toteż nie zważając na kompletny brak reakcji na
swoją, było nie było, zasadniczą propozycję, zaproponował:

– Może uczcimy to szampanem! – Po czym wyjął smukłą butelkę z kubełka z lodem


i otworzył ją z fasonem.

Huk, jaki rozległ się w ogrodzie, a raczej jego skutki, można było porównać do wystrzału
z Aurory. W ogrodowej altanie rozpętało się pandemonium. Pani Halinka rzuciła się Ewie na
szyję, by głośno i wylewnie gratulować jej przyszłego małżeńskiego szczęścia. Zenon dopadł
tacki z kieliszkami i mocno drżącą ręką podsunął ją pod tryskający z butelki płyn. Watek,
któremu adrenalina wciąż jeszcze szalała po systemie nerwowym, obficie skrapiał szampanem
wszystko i wszystkich wokół, a Marianna wydała z siebie odgłos, którego mogłoby jej
pozazdrościć stado rzekotek w rui. Osobliwy charczący skrzek, jaki wydobywał się z jej gardła,
wzbudził wreszcie uwagę obecnych. Jak na komendę obrócili głowy i wbili oczy w Mariannę,
która wyglądała jak osoba znajdująca się we wstrząsie anafilaktycznym. Płytki i szybki oddech,
rumień na twarzy oraz gwałtowne potrząsanie głową sprawiły, że po raz kolejny wszyscy rzucili
się jej na ratunek. Jednak zdesperowana kobieta wyciągnęła przed siebie ręce, nie chcąc zapewne
dopuścić do kolejnej gwałtownej i nieprzemyślanej akcji ratowniczej. Telepanie głową stało się
jeszcze gwałtowniejsze, aż w końcu Marianna z bezsilnej złości uderzyła zaciśniętą pięścią
w pluszową poduchę. To najwyraźniej spowodowało odblokowanie się aparatu mowy i z ust
Marianny popłynął potok słów:

– Nie, nie wierzę, to się nie dzieje naprawdę! Śpię, śnię, oszalałam! Mam tego dosyć,
dosyć! Rozumiecie: do-syć! To jakiś spisek, zmowa, czy żart?! Ewo, czy ten osobnik sfiksował?
Nie wie, że ty masz narzeczonego, za którego o mało co nie wyszłaś za mąż?!

– Doskonale się, mamo, wyraziłaś: o mało co! I nie wyszłam! Rofl nie jest już moim
narzeczonym. Należy do przeszłości i czas najwyższy, abyś się z tym faktem pogodziła.

Ewa, w przeciwieństwie do Watka, była doskonale zaprawiona w bojach. Wiedziała, że


gdy jej matka znajduje się w stanie wzburzenia, dotrzeć do niej mogą tylko proste i rzeczowe
komunikaty zawierające informacje o faktach dokonanych. Marianna jednak nie zamierzała
ustąpić.

– Nieprawda! Ewo, Rofl mnie odwiedził, rozmawialiśmy. Wierzę, że wszystko da się


jeszcze odbudować.

– Ale ja nie wierzę! Mamo, czy ty mnie słuchasz? Nie chcę mieć z Roflem nic
wspólnego. Kocham Watka i zamierzam za niego wyjść, czy ci się to podoba, czy nie!
– Dwa miesiące temu miałaś zostać żoną Rofla i nagle ni stąd, ni zowąd zamierzasz wyjść
za innego?

– No cóż, można powiedzieć, że idę w ślady swojej matki, czyż nie? Wszak ty uczyniłaś
dokładnie to samo, czy może się mylę? Ja przynajmniej znam Watka od dzieciństwa, nie
wychodzę za kompletnie obcego człowieka... – Ewa urwała.

Marianna, słysząc gorzkie słowa swojej córki, po prostu zamarła. W głowie kołatała jej
jedna myśl: „Proszę, nie, nic nie mów, błagam, nie przy nim, proszę, proszę!”.

– No, no, to bardzo ciekawe – Zenon odstawił wreszcie tackę z kieliszkami, podszedł do
stołu, usiadł na krześle naprzeciw Marianny i wlepił w nią wzrok. – Proszę, opowiadaj dalej,
bardzo chętnie posłucham tej zajmującej historii – zwrócił się do córki.

Ewa, widząc pobladłą twarz matki, nagle zdała sobie sprawę, że stosuje chwyt poniżej
pasa. W końcu mama opowiedziała o wszystkim w zaufaniu, a ona zdradza wszem i wobec jej
tajemnice. Ponownie zerknęła na Mariannę, po czym potrząsnęła głową.

– Chciałam tylko przypomnieć ci mamo, że moje wybory życiowe nie różnią się tak
bardzo od twoich. Trudno, być może się mylę, ale to moja decyzja i moje ryzyko. Nie zmienię
jej, a ciebie proszę, abyś ją uszanowała.

Marianna tak usilnie zaklinała rzeczywistość, że umknęły jej dalsze słowa Ewy, toteż
widząc pytające spojrzenie córki, bez namysłu pokiwała głową, godząc się na wszystko, byleby
przestała mówić.

– Cóż, w takim razie wznieśmy toast – nie rezygnował Watek.

Dalsza część wieczoru przebiegała według bardzo nieskomplikowanego scenariusza.


Zenon siedział naprzeciw Marianny, wlewał w siebie alkohol z podziwu godną
systematycznością i z równą wytrwałością milczał. Marianna spoczywała naprzeciw Zenona.
Pochłaniała kolejne lampki pysznego chilijskiego wina i milczała. Rozmowa toczyła się
wyłącznie między panią Halinką, Watkiem i Ewą, lecz cisza, jaka nabrzmiewała pomiędzy parą
antagonistów była o wiele bardziej bogata w znaczenia. Iskrzyło. W powietrzu fruwały miriady
nacechowanych ujemnie cząstek elementarnych, przepływał strumień mionów o sile pierwotnego
promieniowania kosmicznego, przepychały się posępne fluidy.

Przy stole rozbrzmiewała ożywiona dyskusja. Watek z Ewą zaśmiewali się z dykteryjek
pani Halinki, która dzieliła się swoimi przemyśleniami na temat męskiej połowy ludzkości.
A Marianna z Zenonem milczeli. Tkwili w swym własnym autystycznym świecie, w którym dla
nikogo i niczego z zewnątrz nie było miejsca. I boleśnie odczuwali swoją obecność.

Wieczoru nie udałoby się być może zaliczyć do najbardziej udanych sposobów spędzania
wolnego czasu, jednak Ewa i Watek mimo wszystko czuli ulgę. Kości zostały rzucone, a dalej
niech się dzieje wola nieba. Toteż, aby zrewanżować się pani Halince prześcigali się
w wyszukiwaniu co barwniejszych wspomnień ze swego dzieciństwa. Cała trójka najwyraźniej
nic sobie nie robiła z wymownego milczenia pozostałych. Dopiero gdy Zenon wypił cały zapas
dobrze zmrożonej Finlandii, a Marianna wysączyła ostatnią kroplę wina i dobrała się do nalewki,
Ewa uznała, że najwyższy czas zakończyć tę niewydarzoną imprezę. Ułożyli Zenona w gabinecie
na parterze, gdyż żadna siła nie zmusiłaby go do wdrapania się na górę, a Lusię ulokowano
w pokoiku na piętrze, po czym nad Lanckoroną zapadła cisza przerywana od czasu do czasu
donośnym pochrapywaniem pana Wydobrzałka.

***

Ewę obudziło przenikliwe zimno. No tak, znowu Watek ściągnął z niej całą kołdrę. Spał
teraz spokojnie snem sprawiedliwego, jakby poprzedniego wieczoru nie sprowokował
nieziemskiej awantury z samym sobą w tle. Ewa skrzywiła się szpetnie na samo wspomnienie
żenującego wydarzenia, jakim było ponowne zetknięcie się jej rodziców i powiadomienie ich
o zaręczynach. „Raz, dwa, trzy...” – naliczyła sześć uderzeń zegara. Po czym przytuliła się do
ukochanego, naciągnęła na siebie kołdrę i mocno zacisnęła powieki. Nie zamierzała tracić
poranka na rozpamiętywanie minionych wypadków.

Watek przecknął się tylko na moment, po czym przytulił narzeczoną i zasnął ponownie
z poczuciem stuprocentowego spełnienia.

Lusia od ponad dwu godzin przewracała się z boku na bok, przetrawiając w pamięci
wydarzenia ostatnich dni. Od dawna modliła się o jakąś szczęśliwą odmianę w życiu Zenona, ale
pojawienie się nieznanej córki przeszło jej najśmielsze oczekiwania. Zastanawiała się, czy
czasem jej modlitwy nie były zbyt żarliwe, bo obawiała się, iż nadprogramowe atrakcje, jakich
spodziewała się po Mariannie, mogą przynieść zbyt daleko idące zmiany. Wreszcie radość
z powodu istnienia Ewy przeważyła niepokój związany z pojawieniem się byłej narzeczonej
i Lusia zasnęła snem sprawiedliwego.

Zenon martwą podniósłszy powiekę, poczuł, że pochłania go ciemność. „Ciemność,


widzę ciemność...” – kołatało w jego strudzonym umyśle. Dręczyło go wszechpotężne
pragnienie, lecz wiedział, że najmniejszy ruch może skutkować nieobliczalnymi
konsekwencjami. Kilka minut leżał bez ruchu, jednak dotkliwe ssanie w żołądku nie pozwalało
na komfort snu. Sposoby postępowania w tak nieznośnych sytuacjach miał dopracowane do
perfekcji. Obfity, najlepiej gorący posiłek, kubek herbaty z cytryną i miodem, dwie aspiryny
i szybki prysznic zwykle załatwiały sprawę. Zenon należał do tych szczęśliwych osobników,
którzy z kacem rozprawiali się błyskawicznie. Jednak przeciwdziałanie musiało byś
zdecydowane i natychmiastowe. Toteż Zenon, chcąc nie chcąc, wstał z wygodnego łóżka
i postanowił poszukać kuchni.

Marianna odurzona przednim winem, spała jak zabita. Nad ranem jednak dopadły ją
senne majaki. Śniła jakiś przedziwny, oniryczny film. Klatka za klatką przesuwały się przed jej
oczami wizje ludzi, którzy poruszają się w nienaturalnie powolny sposób, jakby spętani
niewidzialnymi więzami dającymi minimalną swobodę ruchów, ale nie pozwalającymi ruszyć
z miejsca. Z wolna narastał w jej głowie przenikliwy, przeszywający dźwięk, jakiś operowy,
histeryczny, niesamowity i ciągnął ten desperacki zaśpiew w górne rejestry skali aż do bólu, do
obłędu, do zatracenia. A ludzie zaczęli tańczyć szaleńcze wygibasy jak marionetki, jak nakręceni,
jak w transie. W chwili, gdy wydawało się, iż głos rozsadzi jej czaszkę, Marianna ocknęła się
gwałtownie. Serce wciąż łomotało ściśnięte strachem, a umysł na chwilę odleciał. Marianna we
śnie przeżyła oczyszczenie, prawdziwe katharsis. Nie rozumiała swego snu, ale przeczuwała, że
przeżyła coś ważnego. Przez moment trwała w euforii, jednak w końcu rzeczywistość
zaskrzeczała i Mariannę dopadł zwyczajny, zupełnie niemetafizyczny kac. Poczuła dręczące
pragnienie. Jakiś czas leżała bez ruchu, gdy doszły ją z kuchni niewyraźne odgłosy czyjejś
krzątaniny. Zaczęła nawoływać, lecz odpowiedziała jej cisza. „Święta Eufrozyno! Mam rojenia
nie tylko we śnie, ale i na jawie” – pomyślała. W tym momencie usłyszała ciche pukanie do
drzwi...

***

Zenon nie przejmując się ani trochę faktem, że znalazł się w zupełnie obcym domu,
wiedziony prawdopodobnie atawistycznym instynktem przetrwania, bezbłędnie poruszał się po
kuchni. Podgrzał smakowicie pachnącą cielęcinkę, zjadł słuszną porcję i zaparzył herbatę, gdy
usłyszał wołanie Marianny. Zamarł. Nie mógł uwierzyć, że ośmieliła się go wołać. Co prawda
nie zabrzmiało to jak jego imię, ale i tak był oburzony. Sięgnął po kubek i chciwie pił słodki
napój, próbując zebrać myśli. Rozglądał się przy tym dookoła i nagle dotarło do niego, że nie jest
to bynajmniej jego kuchnia... ba! nie jest to jego dom, a Marianna jest jak najbardziej
uprawniona, by krzyczeć do woli, podczas gdy on jest tu intruzem. To odkrycie wprawiło go
w niemałe zdumienie. Zupełnie nie wiedział, co zrobić. Z jednej strony zdawał sobie sprawę, że
powinien wycofać się cichaczem, z drugiej – przemożne pragnienie uparcie trzymało go na
miejscu. Czuł, że filiżanka kawy pomoże mu stanąć na nogi. Wtem coś go zaniepokoiło.
Zastanowił się. No tak, okrzyki z pokoju Marianny ucichły. „A może coś się stało?” –
przemknęła nagła myśl. Ani się obejrzał, jak pukał do drzwi.

– Proszę! – usłyszał i w tym momencie włączyła mu się świadomość. Stał przed pokojem
wroga i dobrowolnie pchał się pod ostrzał! Nieustraszenie nacisnął klamkę i wkroczył na
nieprzyjacielskie terytorium.

Marianna usiłowała sięgnąć po wiszący na dolnym oparciu łóżka szlafroczek. Nie było to
wcale łatwe zadanie, gdyż unieruchomiona w gipsie noga skutecznie jej to uniemożliwiała.
Tkwiła więc we wdzięcznej pozie, mocno wychylona do przodu, desperacko wyciągając rękę po
rzeczony ciuszek. Koszula nocna podwinęła się wdzięcznie prawie po biodra, biust niemal
całkowicie wychynął z letniej koszuli. Marianna zdążyła w duchu skląć w żywy kamień
bezmózga, który zawiesił szlafrok w nogach zamiast u wezgłowia, co bynajmniej nie poprawiło
jej nastroju. Taki oto czarowny obrazek ujrzał Zenon, wkroczywszy do pokoju. Działanie przez
zaskoczenie – oto najbardziej podstępna, a zarazem niebezpieczna strategia wroga. Trafiony –
zatopiony! Tak najkrócej można było scharakteryzować położenie Zenona. I wierzcie mi, będzie
to nader łagodne przedstawienie sytuacji. Na jego obronę należy dodać, że Zenon spodziewał się
wszystkiego, oprócz widoku roznegliżowanej niewiasty.

Marianna pierwszą, a może i drugą, młodość miała za sobą, ale wciąż była piękną kobietą
i, co najważniejsze, posągowo zbudowaną. Na jej widok z Zenona uleciał cały zapał bitewny.
Rozbrojony uśmiechnął się przyjaźnie, podszedł do łóżka i podał jej szlafroczek, trzymając go
w wyciągniętej ręce niczym emisariusz białą flagę.

Mariannę zaskoczyła obecność Zenona. Machinalnie obciągnęła zawiniętą koszulę, ubrała


szlafrok i mocno ścisnęła jego poły. Po raz pierwszy od wielu lat czuła się zawstydzona jak
pensjonarka. Próbowała opuścić nogi, raptownie zmieniła zamiar i przykryła je kołdrą, po czym
rozwiązała i ponownie zawiązała pasek szlafroka. Wygładziła fałdy na kołdrze, usadowiła się
wygodniej na łóżku i rozpaczliwie usiłowała ułożyć w myślach jakieś inteligentne zdanie.
Niestety, jedyna kwestia jaka przychodziła jej do głowy, brzmiała: i co się tak gapisz? Na
szczęście językowa kindersztuba od maleńkości wpajana jej przez Nelę nie pozwoliła na użycie
tak prostackiego zwrotu, mimo że miał on całkowite usadowienie w rzeczywistości.

Zenon rzeczywiście się gapił. Wpatrywał. Podziwiał. Kontemplował. W jego systemie


nerwowym coraz raźniej krążyła dopamina. Nie, to jeszcze nie była euforia, raczej
podekscytowanie. Jego myśli również były dość jednostronnie ukierunkowane. O czym myślą
mężczyźni, kiedy myślą? Tak, zgadza się, o seksie. Podobno myślą o seksie co siedemnaście
sekund, co pozwala zrozumieć dlaczego stanowią organizmy mało skomplikowane. W końcu
myśląc o czymś z taką częstotliwością, pozostaje raczej niedużo czasu na zajmowanie się resztą
życia. Zenon należał do tych przedstawicieli gatunku, którzy dość skutecznie zaniżali ową
średnią, jednak trzeba przyznać, że w tej chwili sprawnie nadrabiał zaległości.

Jeśli wyobrażacie sobie, że pan Wydobrzałek był do tej pory seksualnym abstynentem, to
pomylicie się głęboko. Zenon należał do tego typu mężczyzn, obok których niewiele kobiet
przechodziło obojętnie. Jego niewątpliwa, przyciągająca oczy uroda, posępna mina i obojętne
spojrzenie stanowiły wyzwanie, któremu ambitne panie nie potrafiły się oprzeć. Zenon zaś
z zainteresowania rozmaitych przedstawicielek płci pięknej korzystał chętnie i bez skrupułów.
Jednak sprawom męsko-damskim nie poświęcał zbyt wiele swego cennego czasu, toteż
nieoczekiwany przypływ nieskromnych myśli był dla niego sporym zaskoczeniem.

Pierwsza otrząsnęła się Marianna, która czuła, że jej system nerwowy rozsypie się
w drobny mak, jeżeli nie przerwie ciszy.

– Właściwie, co tutaj robisz? – spytała może niezbyt inteligentnie, ale za to rzeczowo.

Zenon zanurzony w rozkosznych rojeniach, nie od razu zdobył się na odpowiedź:

– Usłyszałem wołanie i przyszedłem. – Pozorowaną nonszalancję podkreślił wzruszeniem


ramion. Marianna tylko pytająco uniosła brwi. Najwyraźniej nie zadowoliła jej to dość oczywiste
stwierdzenie faktów. Zenon, w którego umyśle wciąż jeszcze krążyły obrazy niedostatecznie
ubranej Marianny, odrobinę się skonfundował. Przez mgnienie oka miał ochotę powiedzieć
prawdę, że w chwili obecnej zajmuje się głównie odkrywaniem uroków jej ciała, ale na szczęście
w odpowiednim momencie włączył mu się instynkt samozachowawczy i rozwaga pokonała
szczerość.

– No dobrze. Byłem w kuchni. Leczyłem kaca. Usłyszałem twoje wołanie, w którym


pobrzmiewała znajoma nutka desperacji, więc pospieszyłem na pomoc towarzyszce niedoli. –
Brutalna prawda gęsto podlana sarkazmem najwyraźniej zadowoliła Mariannę, bo odetchnęła
głęboko. – Właśnie miałem zamiar zaparzyć kawę. Co ty na to? – dorzucił Zenon tonem
miłosiernego samarytanina. Marianna pokręciła przecząco głową. Zenon spojrzał ze
zrozumieniem i stwierdził: – Okej! Duży kubek herbaty z cytryną, lekka przekąska i dopiero
kawa. Po czym nie czekając na zgodę, wyszedł do kuchni.
Marianna odetchnęła. Zwiesiła głowę i zamyśliła się. Nareszcie mogła spokojnie się
zastanowić. Niestety, myślenie przychodziło z niejakim trudem.

Zanim zdołała odtworzyć w pamięci wydarzenia wczorajszego wieczoru, zjawił się


Zenon, przynosząc wodę i dwie pastylki aspiryny. Dlaczego to robi? Wczoraj była pewna, że
gdyby zdołał, unicestwiłby ją samym tylko spojrzeniem. Wysyłał jednoznaczne sygnały.
W powietrzu unosiły się, wręcz gęstniały toksyczne opary. Ponuro wpatrywała się w dostarczone
przez niego tabletki. „Na trzynaste dzwonko kaszalota! Popadam w paranoję – opamiętała się –
przecież nie przyniósł mi trucizny”. Połknęła tabletki, wypiła duszkiem uzdrawiający napój
i ułożyła się wygodnie. „Może nie powinnam wszędzie węszyć podstępu? Przecież Zenon
potrafił być bezinteresowny” – przypomniała sobie wspaniałomyślnie.

„Dlaczego to robię?” – zastanawiał się Zenon, sypiąc świeżo zmieloną kawę do ekspresu.
Nagle coś go zaintrygowało. Czekając, aż kawa się zaparzy, uświadomił sobie, że... nuci.
Podśpiewuje jakąś durnowatą piosenkę i w dodatku uśmiecha się kretyńsko. Zaskoczenie
sprawiło, że na moment odjęło mu mowę. Odkrywał zupełnie nieznane strony swej natury.
Jeszcze pół godziny temu gotów był udusić wyrodną narzeczoną gołymi rękami, teraz zaś
podgrzewał jej rosołek, szykował kawę i... nucił! Ekspres ulał ostatnią porcję kawy, lecz Zenon
tego nie zauważył. Przeżywał swą chwilę prawdy. Od dawna, od śmierci Maryli, nie zajmował
się kimś innym niż sobą. Niezmiernie zdziwiony stwierdził, iż przez ostatnie pięć lat żył jak
rasowy samiec – egoista, pozwalał, by go obsługiwano. Lusia podtykała mu wszystko pod nos,
dbała, by niczego mu nie brakowało, a on uważał, że to normalna kolej rzeczy. Pracował, dbał
o dom, zaprzątały go gospodarskie zajęcia, ale o nikogo tak naprawdę się nie troszczył. Kochał
swego domowego tyrana bardziej niż rodzoną matkę, lecz nie interesowały go jej pragnienia.
Teraz grzejąc zupę i parząc kawę, poczuł się potrzebny i było mu z tym dobrze. Uniósł tacę
z talerzem rosołu i dwoma kubkami pachnącego napoju. Zmierzając do pokoju Marianny, nucił
kolejną bzdurną piosenkę.

Marianna oddychała coraz spokojniej. Co prawda nadal odnosiła wrażenie, że zamiast


mózgu ma w głowie różowy placek, ale powoli ustawało rytmiczne, podczaszkowe kołatanie.
Wyczuła obecność Zenona, zanim otworzył drzwi. Gnieżdżące się wewnątrz, dokuczliwe
napięcie pomału się ulatniało. Przymus nieustannego złoszczenia się na życie jeszcze dawał się
we znaki, ale powoli wypierało go niezwykłe w jej świecie poczucie równowagi. Marianna
podjęła pierwszą próbę pogodzenia się z nieprzyjazną rzeczywistością.

***

– To nie mogło się udać – stwierdziła kategorycznie pani Halinka i pocieszająco


poklepała Ewę po ręce. – Zenon w osiemdziesięciu procentach składa się z wody, a w dwudziestu
z dumy. O twojej mamie nie mogę się wypowiadać, ale nie wyglądała na uszczęśliwioną.

– Teraz to wiem – Ewa podwinęła pod siebie nogi, odstawiła filiżankę i wygodnie
usadowiła się w fotelu. – Cóż, nie bez kozery powiadają, że nadzieja jest matką głupich –
westchnęła. – Mimo wszystko nie żałuję, że spróbowałam. Przynajmniej się zetknęli i nie będą
już mogli udawać, że nie wiedzą o swym istnieniu. Szkoda, sama nie wiem, na co liczyłam, bo
przecież nie na wielkoduszność mamy.
– Dałaś im szansę, ich sprawa, co z nią zrobią – Watek beztrosko wzruszył ramionami.
W chwili obecnej nic nie zdołałoby zburzyć jego dobrego samopoczucia.

Ewa położyła głowę na oparciu fotela i przymknęła powieki. Na jej twarzy długimi
smugami kładły się prześwitujące przez koronę drzewa słoneczne blaski. Dzień był ciepły, ale nie
upalny. Po fali chłodów i ulewnych deszczy natura wracała do równowagi. Pogodny poranek
sprzyjał wystudzeniu emocji i rozleniwieniu.

– I co teraz? Co zamierzacie – spytała Lusia, patrząc przyjaźnie na siedzącą naprzeciw


niej parę.

– Watek wraca jutro do pracy, a ja muszę czekać na babcię. Dziwne, Nela wyjątkowo
długo gości w Skórzewie. To do niej niepodobne.

– Czemu nie zadzwonisz i nie dowiesz się, kiedy wraca?

– Umówiłyśmy się, że niepotrzebnie nie będziemy się niepokoić. Ona nie będzie
wypytywać o samopoczucie mamy i moje zdrowie psychiczne. Ja nie będę się niecierpliwić,
poganiać i dopytywać, jak idą poszukiwania. Mamy dzwonić tylko w razie wyższej konieczności,
czyli wojny, kataklizmu lub narastających myśli samobójczych. Zresztą babcia z pewnością
zawiadomi nas o swoim powrocie.

– Wiecie co, chyba pójdę zajrzeć do Zenona – Lusia spojrzała uważnie w kierunku domu.
– On nigdy nie śpi tak długo.

– Ma co odsypiać – Watek z uznaniem pokiwał głową. – Wciągnął wczoraj cały zapas


wódki. Nie zdziwiłbym się, gdyby nie wstał do wieczora. Rany, to było niesamowite, chłop pił
jak w transie!

– Nie, nie, wy go nie znacie. Zenon pije rzadko, ale rzetelnie. I zawsze szybko się
regeneruje, jego organizm reaguje odmiennie niż u większości ludzi. Nigdy nie ma kłopotów
z żołądkiem, przeciwnie: wstaje, pochłania ze trzy tysiące kalorii, bierze zimny prysznic, pije
kawę i jest jak nowo narodzony. Nie, stanowczo takie wylegiwanie się do niego niepodobne!

– Ktoś się z rana krzątał po kuchni. Watek wstawałeś?

Watek tylko przecząco potrząsnął głową.

– Ja też nie – stwierdziła Lusia. – Umyślnie czekałam, aż ktoś wstanie, żeby wam się nie
szarogęsić w kuchni.

– Mama też odpada. Wygląda na to, że był to pan Zenon.

– Czy to dziecko wypada, abyś do własnego ojca per pan się zwracała?

– A jak mam mówić? Tato? Póki co nie przejdzie mi przez gardło. A po imieniu to jednak
zbyt poufale. Zresztą nie wiem, czy by sobie tego życzył. Myślałam, że sobie wczoraj
porozmawiamy, ale równie dobrze mogłabym konwersować z bryłą lodu.

– Tak, poważna rozmowa was nie ominie. Ale to na osobności trzeba, tylko we dwoje.
Nikt was rozpraszać nie będzie i wszystko sobie szczerze wyjaśnicie. Jak już babcia szanowna
przyjedzie, to odwiedzić nas córciu musisz i to jak najprędzej.

– Tak zrobię, Lusiu. Nie to mnie jednak martwi. Obawiam się, że mama ma rację.
W końcu będę się musiała zobaczyć z Roflem i jakoś to wszystko przyzwoicie zakończyć.

– Zupełnie nie rozumiem, po co chcesz się z nim spotykać?! – Watek błyskawicznie


otrząsnął się z błogości i nastroszył na samą tylko wzmiankę o swym rywalu.

– Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, w całej tej sprawie nie jestem bez winy, a właściwie,
jak się głębiej zastanowić, jestem jedyną winowajczynią – bohatersko przyznała Ewa. – W końcu
to ja bryknęłam mu sprzed kościoła.

– A on to co? – zaperzył się, jak zwykle lojalny Watek. – Stał tam niczym sztywny pal
Azji, spoglądał z dezaprobatą i mamrotał pod nosem jakieś androny, podczas gdy jego przyszła
żona narażała się na upadek.

– Kochany jesteś, ale stronniczy – roześmiała się Ewa. – Rofl nie miał obowiązku cieszyć
się z faktu, że jego narzeczona skacze po murze i kradnie czereśnie.

– A dajcie spokój kochani! – stanowczo wtrąciła się pani Halinka. – Sprzeczać się nie ma
o co. Skoro Ewunia chce się z Ralfem ostatecznie rozmówić, to jej święte prawo. A ty masz ją
wspierać i decyzji nie utrudniać – stwierdziła kategorycznie, grożąc Watkowi łyżeczką.

Ciszę, jaka zapanowała po słowach Lusi, przerwał głos dzwonu zwiastujący przybycie
niespodziewanych gości. Po chwili na ścieżce ukazały się dwie dobrze znane postacie. Nela
starała się kroczyć z godnością, lecz tylko siłą woli powstrzymywała się od wesołych
podskoków, natomiast idący za nią Walenty, w ogóle się nie starał ukryć swej radości. Mało tego,
na widok osób siedzących pod jabłonią, włączyły mu się dopalacze i pędem rzucił się ku
zdumionej Lusi. Wyhamował, padając przed nią na kolana, ani się obejrzała, jak wycisnął na jej
dłoni siarczysty pocałunek, po czym gromko oznajmił:

– Bogdanko moja, ja żem na takie szczęście nie zasłużył, ale skoro na mnie czekasz, toć
przecie obojętnym ci nie jestem.

I zanim zaskoczona pani Halinka zdołała zareagować, Walenty wstał, otrzepał kolana
i usiadłszy obok swej wybranki, przytulił ją do swej piersi.

Tego już rozwścieczonej pani Halince było za wiele. Spokojnie wyłuskała się z objęć
wielbiciela, wstała i z namaszczeniem wylała na niego dzbanek soku porzeczkowego:

– Mam nadzieję, że zimny prysznic pana otrzeźwi – rzekła, powoli cedząc słowa. Po
czym podeszła do Neli i przedstawiła się z godnością: – Halina Tymcio, gościmy tu z panem
Wydobrzałkiem na zaproszenie pani wnuczki.

Nela, której podczas podróży nie opuszczał stres powodowany nadmierną, jej zdaniem,
prędkością i która po dwutygodniowej nieobecności denerwowała się tym, co zastanie w domu,
usłyszawszy oświadczenie pani Haliny i uświadomiwszy sobie, że jej córka i porzucony przez nią
przed laty narzeczony przebywają pod jej własnym dachem, zareagowała nerwowym chichotem.

– Nie ma co, na własną rodzinę mogę liczyć jak na Zawiszę. Do śmierci nie pozwolą mi
się nudzić. – Z sympatią spojrzała na stojącą przed nią kobietkę i powiedziała: – Miło mi panią
poznać, pani Halino. Z ulgą stwierdzam, że dysponuje pani stalowymi nerwami, doprawdy,
w tym towarzystwie wydają się być nieodzownym wyposażeniem rozsądnej kobiety.

***

Pani Halinka przeglądała magazyn wnętrzarski i z podziwem kręciła głową.

– Czego to ludzie nie wymyślą, aby się tylko nie narobić. Czuję się, jakbym oglądała
eksponaty w Muzeum Osobliwych Sprzętów. Popatrz tylko Ewuniu: nożyk do obierania
i krojenia melonów, to już zwykłym nożem melona pokroić się nie da? Albo łyżka do miodu.

– To bardzo przydatna rzecz – próbowała przekonywać Ewa.

– Być może – zgodziła się Lusia, uważnie przyglądając się owej łyżce – kiedy miód jest
w stanie płynnym, bo gdy zastygnie i tak trzeba przeprosić się z pospolitą łyżką. A tu spójrz:
nożyczki do ziół, prawdziwe dziwo.

– Z pewnością są wydajniejsze niż zwyczajne nożyczki.

– Tak, jeżeli siekasz zioła na skalę przemysłową, taki przyrząd jest wręcz niezbędny –
uprzejmie nie zgodziła się z tą opinią Lusia. – A to cóż takiego? Przyrząd do oddzielania białka
od żółtka? – Lusia roześmiała się. – Cóż za absurdalny pomysł! Ktoś, kto nie potrafi
własnoręcznie rozbijać jajek, nie ma czego szukać w kuchni – stwierdziła kategorycznie
i zamknęła pismo. – Rozumiem udogodnienia, ale to są po prostu fanaberie. Ot, co! Mam
nadzieję Ewuniu, że ten twój Wacek nie pozwoli ci trwonić pieniędzy na głupstwa, wygląda na
rozsądnego...

Lusia zamilkła w pół słowa i zapatrzyła się w Walentego, który umyty i przebrany
wyszedł z domu i dumnie kroczył ścieżką. Swoim strojem robił konkurencję rozkwitłym bujnie
różanym krzewom. Ubrał się bowiem w szerokie płócienne spodnie w beżowo-brązowe paski,
ale hitem była jaskrawoczerwona koszula, na której pyszniły się w całej krasie najróżowsze
w swej różowości róże. Ujrzawszy utkwione w niego dwie pary oczu, przyspieszył kroku
i szeroko rozłożył ręce, jakby chciał uściskać siedzące przy stole kobiety. Lusia wstała z ławy
i przesiadła się na fotel, zyskując nagłą pewność, że poranna nauczka bynajmniej nie wpłynęła
otrzeźwiająco na uczucia zmierzającego ku niej jegomościa. Walenty stanął naprzeciw niej
i wskazując na szokujące swą niekonwencjonalną kolorystyką wdzianko, oświadczył:

– Lux koszulka, czyż nie? Nówka, wcale nieśmigana. Jakżem ją w sklepie na wystawie
zobaczył, tom od razu wiedział, że się pani mojej spodoba. Jak nic pasuje do tego fartuszka, co te
kształtne biodra opasywał, gdym ją pierwszy raz na schodach ujrzał.

Pani Halinka, która w sztuce rozprawiania się z niechcianymi konkurentami z pewnością


zdobyłaby czarny pas, teraz poczuła się zagrożona. Niewzruszona w kwestii uczuć postawa
Walentego wstrząsnęła nią. Kierując się ludową mądrością: „Co z oczu, to z serca”, postanowiła
czym prędzej oddalić się w kierunku Niepołomic, obiecując sobie solennie nigdy więcej nie
pokazać się w miejscu, gdzie mogłaby się natknąć na tego człowieka. Niestety, do zrealizowania
tego zamiaru niezbędny był Zenon, który wciąż nie dawał znaku życia.

– Najwyższa pora obudzić tych dwoje. Wy pewnie chcecie nacieszyć się babcią –
zwróciła się do Ewy oraz Watka, który właśnie skończył wnoszenie bagaży Neli – a my
z Zenonem powinniśmy wracać do domu.

– Królowo moja złota, a po cóż ty pana Wydobrzałka fatygować zamierzasz, jak ja cię
z miłą chęcią prosto pod samiuteńki próg zawiozę i szczęście to dla mnie będzie niewysłowione.

– Nie wątpię – odpowiedziała zagadnięta, nie zaszczycając adoratora ani jednym


spojrzeniem – ale ja jednak wrócę z Zenonem. Nie mam w zwyczaju wsiadać do samochodu
z nieznanymi mężczyznami.

– Jakże nieznanym, skarbie jedyny, toć my przecież kolację razem spożywali, którą te
rączki specjalnie dla mnie przyrządziły.

Duszę znękanej kobiety zalały emocje równe fali tsunami. Zrozumiała, że pragnąc
zachować nienaruszone zdrowie psychiczne, musi totalnie zignorować natręta. Odwróciła się
więc na pięcie i ruszyła prosto do pokoju, w którym umieszczono jej chlebodawcę. W wejściu
natknęła się na Nelę, która zdążyła się już odświeżyć, i podzieliła się z nią chęcią
natychmiastowego obudzenia śpiochów.

– Słusznie – przytaknęła Nela. Uraczona zbiorową relacją o dramatycznych wydarzeniach


poprzedniego wieczoru, stanowczo pragnęła zobaczyć córkę i spróbować przemówić jej do
rozumu.

Jak się okazało, wcale nie było to konieczne. Nela w asyście Ewy, która po chwili
wahania dołączyła do babci, zapukała do drzwi, po czym nie zawracając sobie głowy czekaniem
na odpowiedź, nacisnęła klamkę i weszła do pokoju. Ewa zatrzymała się w progu, nie mając
pewności, czy chce w tej chwili oglądać matkę. W pokoju panował półmrok, gdyż zasłony wciąż
jeszcze była zasunięte. Nela szybkim gestem rozsunęła je i pokój zalało słoneczne światło. Nela
odwróciła się od okna, mając zamiar wygłosić reprymendę, gdy nagle zatrzymała się w pół kroku
i stanęła jak wryta, a słowa zamarły jej na ustach.

Zaiste, wszystkiego mogła się spodziewać, ale z całą pewnością nie widoku swej córki
przytulonej do pleców Wydobrzałka. Ostatnie wypadki w jej rodzinie uodporniły ją na
niespodzianki, lecz to był prawdziwy wstrząs. Ewa, ujrzawszy ten rozczulający obrazek, oparła
się o framugę i przymknęła powieki, nie próbując nawet zaufać własnym oczom. Natomiast
Lusia, która jak się samo przez się rozumie, nie znalazła Zenona w jego pokoju, właśnie nadeszła
i zrobiła coś, czego w życiu by się po sobie nie spodziewała. Wydała z siebie przenikliwy krzyk,
który nareszcie obudził śpiące tak smacznie osoby.

Marianna poderwała głowę i nerwowo rozglądała się po pokoju, próbując zgłębić, kogo
mordują. Zenon otworzył oczy i przyglądał się stojącym w drzwiach kobietom wzrokiem
patologa, który bada szczególnie intrygujący sposób pozbawienia życia denata.

– Święta Afro, patronko kobiet pokutujących, zlituj się nad tą rodziną i spraw, abyśmy
w końcu wróciły do równowagi, bo mój system nerwowy zostanie obrócony w perzynę! –
odezwała się głośno i cokolwiek teatralnie Nela.

– Na trzy piszczałki, co się stało? – zawołał Walenty, który zaalarmowany krzykiem swej
lubej nadciągnął na ratunek. Watek przytomnie o nic nie spytał, tylko mocno przytulił
narzeczoną.

– Właśnie, co się stało? – spytała Marianna, która wciąż jeszcze nie ogarniała sytuacji.

To proste pytanie tak zaskoczyło obecnych, że jakoś nikt nie był w stanie udzielić
odpowiedzi. Jedynie Lusia jęknęła cichutko i załamała ręce. Ten niepasujący do jego gospodyni
gest w końcu otrzeźwił Zenona.

– Jak widać wszyscy jesteśmy cali i zdrowi, więc żaden kataklizm nie nastąpił. Jeśli
pytacie o nas – wskazał na siebie i leżącą obok kobietę – rozmawialiśmy długo i jakoś tak...
zasnęliśmy – dokończył ponurym tonem, gdyż dotarła do niego niestosowność sytuacji.

– Ro... rozmawialiście – zająknęła się ich córka, w chwili obecnej niedowierzająca nie
tylko oczom, ale i uszom.

– I cóż cię tak dziwi? – Marianna wreszcie odzyskała kontenans. – W końcu nie
widzieliśmy się ponad ćwierć wieku!

Watek tym razem wykazał się przytomnością umysłu.

– To świetnie! Po prostu wspaniale – zawołał – a więc najwyższy czas się posilić!


W końcu zostało tyle pysznego jedzenia, a rano jakoś nikt nie był głodny. Chodźmy – zwrócił się
do Neli i Lusi – przygotujemy obiad.

***

– No to uzgodnione, wracasz z Watkiem do Krakowa – zwróciła się Nela do wnuczki –


i nie będziemy więcej o tym dyskutować. Musisz się zająć własnymi sprawami, pomieszkać
trochę na Topolowej, podgonić tłumaczenia. Ja sobie z Marianną znakomicie poradzę,
niestraszne mi jej humory. Przeżyłyśmy razem dużo gorsze chwile. Będziecie wpadać na
weekendy i to w zupełności wystarczy.

– Niechże się Ewunia tak nie zamartwia, toć przecie Neli samiutkiej tu nie zostawimy. Ja
moją gablotką, co prawda pojeździć muszę i te wywczasy kurna nadgonić, ale co jakiś czas
wpaść mogę. Zakupy zrobię, a i szanownej mamusi towarzystwa dotrzymać mogę. Albo co
lepsze, filmy wspólnie pooglądamy, bo zaległości mi się narobiło, że strach.

– A niechże nas Szymon Słupnik na wysokości zachowa! – Nela wzniosła oczy do nieba.
– Walenty to naprawdę nie jest dobry pomysł. Po pierwsze sam mówiłeś, że musisz w pracy
zaległości nadrobić, a poza tym nie możemy bez ustanku cię wykorzystywać.

– Co wykorzystywać, jakie wykorzystywać – zaperzył się szofer. – Teraz to mnie Nela


w samo serce ugodziła! Toż ja do końca życia dług wdzięczności wobec Ewuni spłacać będę.
Ona mi samo dobro przyniosła. Ewcia to całkiem jak Amelia: gdzie się nie obróci, ludziom
szczęście przynosi. I wiesz, co ci Ewcia powiem, że ty – przyjrzał się dziewczynie uważnie –
nawet podobna do niej jesteś. Jak człowiek na ciebie patrzy, to mu się jakoś cieplej koło serducha
robi.

Nela podniosła dłonie do góry w geście poddania i przerwała Walentemu, który wyraźnie
szykował się do dłuższej perory:

– W porządku, chętnie przyjmę twoją pomoc w kwestii zakupów, niemniej jednak


towarzyszenie Mariannie nie jest najlepszym pomysłem. Obawiam się, że waszym gustom raczej
nie byłoby po drodze. Niestety, moja córka jest snobką i mogłaby cię nie zrozumieć.

– Toż przecie napraszał się nie będę – zgodził się wspaniałomyślnie Walenty.

– Może jednak przejdźmy do sedna! Czy nikt z was nie jest zainteresowany, co
odkryłyśmy w Skórzewie?

– Babciu! Naprawdę?! Dowiedziałaś się czegoś nowego? Przez całe to zamieszanie


zapomniałam o najważniejszej sprawie! – Ewa była bardzo poruszona. – Opowiadaj, zamieniamy
się w słuch! Ale może pójdziemy najpierw po mamę, ona z pewnością też zechce posłuchać.

– Nie, Marianna ma wiele do przemyślenia i myślę, że chce pobyć sama. Później jej
wszystko przekażę. Musimy opracować plan działania, a ona mogłaby tylko przeszkadzać. Ma
tylu znajomych, że pewnie chciałaby się włączyć w poszukiwania i trudno byłoby ją utrzymać
w Lanckoronie.

– Nelu, proszę, mów wreszcie, bo pęknę! – ponagliła ją wnuczka.

– Proszę, proszę, a jeszcze przed chwilą jakoś się nie spieszyłaś. – Ujrzawszy pełen
wyrzutu wzrok Ewy, zaczęła streszczać wydarzenia, pozwalając Walentemu jedynie na drobne
wtręty...

– Musimy więc dotrzeć do wszelkich dokumentów związanych z klasztorem Norbertanek,


a zwłaszcza tych, które dotyczą drugiej połowy XVIII wieku i przebywających tam zakonnic.
Myślę, że to zadanie dla ciebie – Nela zwróciła się do Watka – a ty Ewuniu powinnaś rozejrzeć
się za rodziną Maszkowskich i jakoś do nich dotrzeć, w czym zresztą też może pomóc ci Watek.
Pewnie w archiwach znajdą się o nich jakieś informacje – zakończyła swa opowieść Nela.
Watek, zgodnie ze swoją naturą, uważnie wysłuchał relacji, nie przerywając ani razu.
Wnikliwy obserwator zauważyłby jednak, jak w trakcie słuchania na twarzy zagościł mu
najpierw wyraz niedowierzania, a później szczerej radości.

– Nie tylko mogę, ale z pewnością pomogę – oświadczył spokojnie. – Maszkowscy to


rodzina mojej babci ze strony mamy. Co prawda nie utrzymujemy bliskich kontaktów, ale wciąż
jeszcze składamy sobie życzenia świąteczne. Czasem spotykamy się też na pogrzebach, niestety.
I wiem, do kogo się zwrócę. Kiedyś to była moja ulubiona ciotka, właściwie jest do dzisiaj –
zreflektował się.

– Waciu, powiedz wreszcie o kogo chodzi? – spytała Nela, mierząc go morderczym


spojrzeniem.

– Nazywa się Dzidka Maszkowska i z tego, co wiem ma dość bliskie kontakty


z klasztorem, zresztą mieszka nieopodal, też na Kościuszki. Ciocia zajmuje się głównie
projektowaniem biżuterii, trochę szyje, kiedyś miała swój butik.

– No jasne, pamiętam. Zabrałeś mnie tam kiedyś w moje szesnaste... nie, siedemnaste
urodziny i kupiłeś cudne kolczyki „pawie oka”. Wspaniała kobieta, strasznie mi imponowała,
była taka... Babciu, powiem to... – Ewa spojrzała na Nelę przepraszająco – wyluzowana.
I pięknie ubrana: w całe kilometry ręcznie malowanego jedwabiu. I miała najdłuższe,
i najbardziej kolorowe kolczyki, jakie wtedy widziałam. To dlatego wybrałam na prezent tamte
kolczyki. Och, Watek! – Ewa z całej siły uściskała narzeczonego. – Jak to dobrze, że wreszcie
przejrzałam na oczy. Ty po prostu byłeś mi pisany!

– A wiesz, Dzidka mówiła to samo. – Watek uśmiechnął się tajemniczo, niczym... nie,
wcale nie Gioconda, niczym łasiczka, która okazała się gronostajem, a i tak wszyscy nazywają go
łasiczką. – Ciągle mi powtarzała, że żonę wybiorę sobie w rodzinie. I patrz, miała rację, choć się
zaklinałem, że to absolutnie niemożliwe. Przecież wiedziałem, że jeżeli się ożenię, to tylko
z tobą. Okazało się, że oboje mieliśmy rację. Ciekawe, jaki stopień pokrewieństwa nas łączy?

– Watek, błagam, dziesiąta woda po kisielu! Nie będziemy teraz tego dociekać!

– Kiedy to niezwykle ciekawe!... Dobrze, dobrze... – zmitygował swe zamiary,


poczuwszy kopnięcie w łydkę – ale z czasem to ustalę! Nasze dzieci na pewno będą chciały
wiedzieć!

– Czy ty się aby odrobinkę nie zagalopowałeś? – słodziutko zapytała Ewa.

– Tam sięgaj, gdzie wzrok nie sięga – zadeklamował, znacząco spoglądając jej w oczy.

– Z tym lepiej poczekaj do wieczora – poradziła Nela.

– Babciu! – gwałtownie zaprotestowała wnuczka.

– O co ci chodzi? – żachnęła się Nela. – Gołym okiem widać, że już dawno sięgnął po
swoje – dokończyła z olimpijskim spokojem.
***

Dzidka Maszkowska totalnie wyrodziła się ze swej przykładnie mieszczańskiej rodziny.


Była modelowym przykładem artystki. Prezentowała się jak rasowa artystka, żyła jak artystka,
miała artystyczną duszę. Jej familia we wszystkich przejawach życia stanowiła przykład
umiarkowania. Umiarkowanie zamożni, umiarkowanie inteligentni, o umiarkowanych poglądach.
Ba, nawet wzrostu byli umiarkowanego! Najwyżsi przedstawiciele rodu nie przekraczali górnych
stanów strefy średniej.

Dzidka zaś we wszystkich aspektach istnienia odznaczała się nieumiarkowaniem. Zbyt


wysoka, zbyt tęga, o nazbyt kręconych włosach. Za dużo urosła, za dużo jadła, za dużo mówiła.
Jej własna matka do dziś dnia nie pozbyła się podejrzenia, że w szpitalu podmieniono jej córkę.
W przeciwnym razie, skąd w rodzinie wzięło się dziecko będące zaprzeczeniem słowa „umiar”.
Dzidka niczego nie robiła połowicznie. Wszystko ku czemu się zwróciła, stawało się jej pasją.
Życie, miłość, sztuka – oddawała się im ze wszystkich sił. Pochłaniały ją całą.

Mała Dzidka podświadomie czuła, że odstaje od rodziny, a jednocześnie rozpaczliwie


pragnęła być jej częścią. Cóż, gdy wszelkie próby przystosowania wcześniej czy później spaliły
na panewce, była gotowa wstąpić do klasztoru, byle tylko okiełznać swą nieposkromioną naturę.
Stąd wzięły się jej bliskie kontakty z siostrami. Na szczęście mądra matka przełożona
wytłumaczyła pannie Zdzisławie, że dobre chęci nie wystarczą, aby pozostać w zakonie, a Bogu
można służyć na różne sposoby.

Dorosła Dzidka ze swojej odmienności uczyniła atrybut. Przestała ją ukrywać, zwłaszcza,


że było to niemożliwe. Zaczęła więc ją podkreślać – ubierała się w długie, luźne, niezwykle
barwne stroje. Przestała upinać włosy i obwieszała się kolorową, krzykliwą biżuterią własnego
wyrobu. Szybko „odcięła pępowinę” i poszła na swoje, czyli do mieszkania jej pierwszego męża,
który po dwóch latach małżeństwa, tuż przed wybuchem stanu wojennego, wyjechał do Kanady
i na szczęście nie wrócił. Po rozwodzie, kiedy to okrzepła w swojej inności i pogodziła się
z metką odszczepieńca, poradziła sobie sama. Zatrudniła się w kwiaciarni, gdzie jej artystyczne
zdolności bardzo się przydały i dorabiała projektowaniem biżuterii, która w tamtych smutnych
i szarych latach cieszyła się sporym powodzeniem. Tuż po upadku berlińskiego muru rozwiodła
się z drugim mężem i założyła butik, który prosperowałby świetnie, gdyby Dzidka nie wyruszyła
na wojnę z obrzydłą urzędniczą biurokracją. Jako słaba kobietka przyjęła metodę biernego oporu,
z podziwu godną regularnością ignorując ponaglenia i wezwania do zapłaty. W końcu do jej
drzwi zapukał komornik i Dzidka nieodwołalnie pożegnała się z działalnością gospodarczą. Przez
jakiś czas żyła z oszczędności i pokątnej sprzedaży swoich wyrobów, po czym zajęła się
sprzedawaniem biżuterii i artystycznie układanych bukietów przez Internet, namówiona przez
stryjecznego siostrzeńca ze strony trzeciego męża, z którym też w międzyczasie zdążyła się
rozwieść. Siostrzeniec zajął się organizacyjną i finansową stroną przedsięwzięcia, toteż Dzidka,
nie niepokojona przez kolejnych mężów i upierdliwych urzędników, nareszcie mogła w spokoju
oddawać się wyłącznie sztuce.

***

Pewnego listopadowego dnia do mieszkania Zdzisławy Maszkowskiej zapukał


przedstawiciel firmy przewozowej i podsunął jej do podpisania jakiś świstek. Dzidka, niepomna
minionych zdarzeń i napomnień siostrzeńca Pawła, młodzieńca rozważnego i rezolutnego, aby
nigdy, pod żadnym pozorem, nie podpisywać dokumentów, których się uprzednio uważnie nie
przestudiowało, szybko złożyła żądaną parafkę, pozwalając tym samym, aby w jej, dopiero co,
uporządkowane życie, wkroczyły nieznane moce.

Po dłuższej chwili potrzebnej na przetaszczenie po trzech wysokich piętrach solidnego


mahoniowego biurka, dwaj tragarze wtaszczyli rzeczony przedmiot do jej lokum, wprawiając
zaskoczoną kobietę w prawdziwe osłupienie. Dzidka żadną miarą nie mogła zrozumieć, skąd
w jej przedpokoju wziął się ów mebel i na nic się zdały tłumaczenia robotników, że przecież
podpisała dokument poświadczający odbiór biurka, tym samym wyrażając zgodę na jego
przyjęcie. Zdenerwowani niekonsekwencją i niezrozumiałym uporem klientki pracownicy
stanowczo odmówili taszczenia przedmiotu sporu z powrotem do firmy, po czym ewakuowali się
ochoczo, przekonani, że wyrwali się z rąk wariatki.

Dzidka z uwagą oglądała ciężki mebel tarasujący jej przedpokój. Biurko przypominało jej
styl mebli gdańskich, zarówno ze względu na piękną formę wzbogaconą snycerską ornamentacją,
jak również masywną konstrukcję zapewniającą długoletnie użytkowanie.

„Tak praktyczny przedmiot niewątpliwie należał do kogoś z mojej rodziny. Tylko do


kogo?” – Dzidka przeglądała w pamięci znajome wnętrza i nic nie przychodziło jej do głowy.
W końcu zadzwoniła do swojej mamy i zagadka się rozwiązała.

– Prababcia Irena zapisała ci to biurko w takim nieoficjalnym testamencie wraz z całą


zawartością. Dziwię się, że nikt cię o tym nie zawiadomił. To oburzające, tym bardziej, że
prababcia podobno specjalnie zaznaczyła, abyś je otrzymała jak najszybciej razem
z nienaruszoną przez osoby trzecie zawartością.

Dzidka westchnęła głęboko, spoglądając na spoczywający obok telefonu stosik nietkniętej


korespondencji. Oczywiście, nie zamierzała przyznawać się mamie, że od ponad tygodnia, zajęta
pracą, nie zerknęła nawet na przychodzące przesyłki.

– Dlaczego ofiarowała mi to biurko? Przecież nawet jej dobrze nie znałam.

– Nie mam pojęcia. Najwidoczniej miała swoje powody. Proponuję, żebyś zajrzała do
środka, może tam znajdziesz odpowiedź. – Zawsze trzeźwo myśląca matka podsunęła najprostsze
rozwiązanie.

***

Prababcia Irena była osobą z zasadami, których przestrzegała z całą bezwzględnością


człowieka nietarganego żadnymi wątpliwościami. Oschła, ironiczna i... przewidywalna do bólu
stanowiła postrach całej rodziny. Twardą ręką trzymała potomstwo, liczną gromadę wnucząt
i prawnucząt, o mężu nie wspominając. W obecności prababci bladła nawet jej dominująca
i pewna siebie matka.

Mała Dzidzia bała się jej przeraźliwie i przed każdą bytnością u nestorki rodu
podejmowała rozpaczliwe próby uniknięcia wizyt. Niestety, nigdy się jej nie udawało. Mama nie
dawała się zwieść nagłym bólom brzucha, zasłabnięciom, zatruciom i nadmiarom szkolnych
obowiązków. Jako kilkulatka Dzidka była swobodna i bezpośrednia, toteż niejednokrotnie
wywołała konsternację swym niewymuszonym sposobem bycia. Dorastając, świadoma własnych
niedoskonałości, stała się sztywna i niezgrabna. Gdy po raz kolejny naruszyła całość cennej
zastawy stołowej prababci, ta zażądała, by Dzidkę trzymano z dala od niej i jej porcelany. W ten
oto prosty i, jak się okazało, skuteczny sposób Dzidka nieświadomie odkryła najlepszą metodę
unikania prababci przez długie lata.

Jako dorosła kobieta zetknęła się z prababcią trzy razy. Na ślubie ukochanego prawnuka,
który przypadkiem był też bratem Zdzisławy. Podczas złotych godów swoich dziadków. Irena
miała wówczas dziewięćdziesiąt trzy lata i język bardziej ostry niż papryczki chili
w meksykańskich buritos. I po raz ostatni na jej pogrzebie. Był to jedyny wypadek, gdy Dzidka
nie usłyszała żadnego przytyku odnoszącego się do jej urody czy zachowania. Choć oczywiście
podczas uroczystości nie umiała pozbyć się wrażenia, że za moment uchyli się wieko trumny
i będzie musiała się spowiadać, dlaczego do tej pory nie opanowała prostej umiejętności
posługiwania się grzebieniem. W mniemaniu prababci nie było na tym świecie rzeczy, której nie
dałoby się ujarzmić. Tymczasem bujna fryzura dziewczynki zdawała się zadawać kłam temu
przekonaniu, była więc dla prababci osobistą zniewagą. Tak więc prześladowana prze tyle lat
prawnuczka odetchnęła z ulgą dopiero wówczas, gdy ostatnia grudka ziemi przysypała trumnę
z prababcią w środku.

Biorąc pod uwagę powyższe okoliczności, a przede wszystkim wielce nieprzychylny


stosunek prababci do jej skromnej osoby, pośmiertny prezent powinna nazwać nieprzemyślanym
wybrykiem, gdyby tylko odważyła się zestawić obok siebie słowa: „prababcia” i „wybryk”.
Dzidka była święcie przekonana, że słowa „wybryk” czy – nie daj Boże – „impuls” nie istnieją
w prababcinym słowniku, a każde słowo, każdy gest i każde działanie niezłomnej Ireny były
niezwykle przemyślane. I jak się okazało miała rację.

W biurku spoczywały liczne, niektóre bardzo cenne, wydawnictwa dotyczące historii


sztuki. Część traktowała o historii ubiorów, a zwłaszcza artystycznej biżuterii. W jednej z szuflad
spoczywały przepiękne koronkowe, szydełkowe i jedwabne szale. W innej starannie opakowana
patera zdobiona owocami wiśni czy też czereśni. Na półce znalazła tekturowe pudełko na buty
wypełnione po brzegi naszyjnikami, bransoletami i sznurami korali, wśród których Dzidka
rozpoznała również własne dzieło. Wzruszona kobieta przeglądała zawartość pudelka, nie mogąc
się nadziwić, jak dobrze prababcia ją znała. Przekazana jej biżuteria idealnie trafiała w jej gust.
Po raz pierwszy w życiu poczuła przynależność do rodziny, mało tego poczuła, że
zaakceptowano ją bez zastrzeżeń. Czuła głęboką wdzięczność dla prababci za ten ceny dar, ale
nadal nie bardzo rozumiała, czym sobie na niego zasłużyła, aż w najniższej szufladzie odkryła
kasetkę, a w niej zapisany kajet oraz kopertę, na której widniało jej imię i nazwisko.

***

Droga Zdzisławo!
Długo zastanawiałam się, czy te słowa powinnam skierować właśnie do Ciebie.
Niezwykłą historią naszej rodziny nie mogłam podzielić się z kimkolwiek. Musiałam zyskać
pewność, że kobieta, której o wszystkim opowiem, będzie gotowa na jej przyjęcie. Nie zlekceważy
jej, nie postuka się znacząco w czoło i nie wzruszy ramionami, by potem o wszystkim zapomnieć
albo, co gorsza, opowiadać z mściwą satysfakcją, że Irena na starość postradała zmysły.
Z przykrością obserwowałam swoje córki i wnuczki. Są to w większości wspaniałe kobiety,
niestety, odbierają świat wyłącznie w kategoriach zdroworozsądkowych. Żadna z nich nie ma na
tyle otwartego umysłu, aby uwierzyć w moją opowieść.
Dzidka zwątpiła. Babcia krytykująca zdrowy rozsądek i trzeźwą ocenę rzeczywistości nie
mieściła się z kolei w jej kategoriach postrzegania świata.

Również prawnuczki i praprawnuczki nie wzbudziły mego zaufania. Są urocze, bystre


i można na nich polegać...
Kolejna sensacja. Prababcia umiała dostrzec zalety swoich bliskich.

...lecz z żalem stwierdzam, że ogranicza je mentalność współczesnych ludzi: wierzą


wyłącznie w to, co widzą, toteż „nie sięgną tam, gdzie wzrok nie sięga.
„Babcia cytująca Mickiewicza! Uspokój się!” – nakazała sobie surowo. W tym, że starsza
pani znała utwory wieszcza, nie było akurat nic dziwnego! Dzidka postawiła do pionu swoje
rozbiegane myśli i powróciła do lektury.

Pewnie uważasz, że byłam dla ciebie zbyt surowa. I będziesz miała rację! Nie należę do
kobiet, które przechodzą do porządku dziennego nad rozbrykaniem dzieci. Współczesna swoboda
obyczajów i coś, co nazywacie bezstresowym wychowywaniem są mi najzupełniej obce. Dzieci
powinny znać swoje miejsce w szeregu, a nie panoszyć się na salonach! Ale odbiegłam od tematu.
Nie jestem w stanie wytłumaczyć Ci, dlaczego wybrałam właśnie Ciebie. Mam jednak głębokie
wewnętrzne przekonanie, że jesteś właściwą osobą. Oczywiście, nie kierowałam się wyłącznie
intuicją. Uważnie obserwowałam Twoje poczynania i muszę przyznać, iż parę razy mi
zaimponowałaś. Po pierwsze: sprzeciwiłaś się swojej matce, a to wymagało nie lada hartu ducha.
Po drugie: pogoniłaś tego nieudacznika, pierwszego męża.
„Właściwie sam się pogonił i to aż do Kanady, ale jednak nie bez mojego udziału.
Skutecznie zatrułam mu życie i gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że z dala ode mnie wcale
nie był nieudacznikiem” – Dzidka westchnęła głęboko, rozpamiętując zgubny wpływ, jaki
wywierała na poczynania byłych mężów.

Po trzecie: jestem pewna, że poradzisz sobie z każdym problemem, gdyż potrafisz


egzystować samodzielnie, nieuwieszona na szyi jakiegoś biedaka, który musi cię utrzymywać.
„Kochana Babcia! Znowu mnie przecenia! Mój słodki ciężar złamałby kark każdego
nieszczęśnika, na którym spróbowałabym się uwiesić!” – pomyślała.

Po czwarte: jesteś lojalna i dotrzymujesz danego słowa. Po piąte wreszcie: masz


nieprzeciętny dar przewidywania, a może nawet przepowiadania przyszłości, choć pewnie nawet
nie zdajesz sobie z tego sprawy. A nade wszystko potrafisz sięgać w przeszłość! Kiedy przeczytasz
moje zapiski, zrozumiesz, co miałam na myśli. To ostatecznie przekonało mnie, że jesteś właściwą
osobą. Powierzam Ci więc rodzinne sekrety i liczę, że gdy nadejdzie stosowny moment, będziesz
wiedziała, co z nimi dalej począć.
Irena Wężykiewiczowa de domo Maszkowska

PS 1. Nie bez znaczenia jest fakt, iż dzięki małżeństwu Twej matki z dalekim kuzynem
nosisz nazwisko Maszkowska i nigdy go nie zmieniłaś! Uważam, że to znak. Sama się przekonasz.
PS 2. Mam nadzieję, że nie hołdujesz współczesnym minimalistycznym modom,
a w zasadzie – sądząc po sposobie Twego ubierania – jestem tego pewna. Mniemam zatem, że
moje biurko stanie się ozdobą Twego gabinetu. Pamiętaj! Kto ma gabinet, ten ma władzę!
Dzidka zadumała się głęboko nad ostatnim zdaniem. O co właściwie prababci chodziło?
Nigdy nie odczuwała parcia na władzę. Wręcz przeciwnie, do wszelkiej władzy i wszystkiego, co
się z tym słowem wiąże, czuła szczerą niechęć. Władza stanowiła zagrożenie dla niezależności,
była więc żywiołem całkowicie jej obcym. Poza tym nie dysponowała gabinetem, miała
pracownię! Co nie znaczy oczywiście, że solidne biurko prababci jej się nie przyda! Z taką liczbą
półek i szuflad było zaiste bezcennym darem, o ile zdoła znaleźć osiłków, którzy zdołają
przetaszczyć mebelek z korytarza do pracowni. Dzidka zrobiła w pamięci przegląd
dżentelmenów słusznej postury i wyszło ich zatrważająco mało, czemu się w zasadzie nie
dziwiła. Zważywszy na własne pokaźne rozmiary, już dawno odkryła spore braki w populacji
panów o ponadprzeciętnych gabarytach. Z własnego doświadczenia wiedziała, że spotkanie
mężczyzny, którego siła mięśni szłaby w parze z mocami przerobowymi rozumu graniczyło
z cudem. Co nie znaczy, że cuda się nie zdarzają. Cóż, kiedy nie jej osobiście! Tfu, tfu, na psa
urok! Przecież właśnie przydarzył jej się najprawdziwszy cud. No, może mały cud, ale zawsze.
Stała się powiernicą tajemnic prababci! Prędzej uwierzyłaby, że nauczy się różniczkowania, co
przecież było zupełnie nieprawdopodobne. Niemożliwe stało się możliwe! A kalafior jest
fraktalem! Koniec, kropka!

***

Na ławeczce przy bulwarze Rodła siedziała bardzo malownicza postać. Wysoka, ubrana
w długą suknię przyozdobioną wielobarwnymi kołami kobieta, przyciągała wzrok przechodniów.
Wyglądała jak kolorowa bryła, która zastygła, wpatrując się w płynącą leniwie Wisłę. Dzidka
umówiła się z Watkiem, jednak przyszła grubo za wcześnie, oddawała się więc rozmyślaniom.
Zastanawiała się, czy to wyłącznie zbieg okoliczności, że Watek ni stąd, ni zowąd zainteresował
się zmarłą ponad dwa wieki temu mniszką. I te jego nagłe zaręczyny... Dzidka pacnęła się
w czoło.

„Gdzie nagłe, jakie nagłe głupia babo, przecież on ma już ponad trzydzieści lat. Ciekawe,
co to za dziewczyna? Dzidka uśmiechnęła się. Jednak znalazł sobie kogoś w rodzinie. Tak, jak
mówiłam. A swoją drogą, zawsze byłam tego pewna, ergo jestem wieszczką! A może wróżką?!
Kurczę, widział kto, kiedy wróżkę liczącą niemal sto kilo żywej wagi? Wszystko jedno, moje
przeczucia nader często okazują się trafne. Babcia się nie myliła – czasem udaje mi się
przewidzieć przyszłość. A taki wydawał się zakochany w tej swojej Ewie. Świata poza nią nie
widział. I co? I pstro. Jednak mu przeszło! Mężczyźni...” – Dzidka nie zdążyła dokończyć swej
niewątpliwie odkrywczej opinii o męskim rodzie, gdyż na końcu alejki pojawił się Watek,
prowadząc za rękę panienkę, która wyglądała znajomo. Dzidka, być może dzięki zmysłowi
artystycznemu, miała świetną pamięć do ludzi i była pewna, że tę dziewczynę już widziała, choć
z daleka jeszcze nie rozpoznawała rysów twarzy. Kiedy się zbliżyli, Dzidka rozjaśniła się
w uśmiechu, a jednak Ewa! Kochany Watek przywraca wiarę w męską stałość!

– Witaj cioteczko! – Watek pochylił się, by ucałować Dzidkę w policzek. – Widzę, że i ty


przyszłaś za wcześnie.

– Prawdę mówiąc, tak mnie zaintrygowałeś swoim telefonem, że po prostu nie mogłam
się doczekać naszego spotkania. Przebierałam nóżkami z niecierpliwości, no i przygnałam tu
sama nie wiem kiedy. A teraz pochwal się w końcu swoją narzeczoną. – Wyciągnęła rękę do
Ewy i obrzuciła ją uważnym spojrzeniem.

Ewa zignorowała wyciągniętą prawicę i nachyliła się, aby serdecznie uściskać siedzącą na
ławce kobietę.

– Nawet pani nie wie, jak się cieszę z naszego spotkania. Czuję, że się polubimy, bo
chyba mamy ze sobą wiele wspólnego.

Dzidka pytająco spojrzała na Watka, który skinął głową i potwierdził słowa narzeczonej:

– Prawdopodobnie jesteście ze sobą spokrewnione. Co prawda są to dość odległe


koligacje, niemniej są. Wiemy o tym z niezbitych źródeł.

– Coś takiego! No, no, robi się coraz ciekawiej. Skąd macie takie informacje?

– To dłuższa historia. Mam nadzieję cioteczko, że zarezerwowałaś sobie popołudnie, bo


w godzinę czy dwie chyba nie da się tego wyjaśnić.

– Oczywiście! Przecież prosiłeś mnie o to. Jestem do waszej dyspozycji. Przedtem jednak
chciałabym was zabrać w pewne miejsce. Skoro interesuje was historia rodziny Maszkowskich,
powinniście poznać niektóre jej przedstawicielki.

Dzidka uniosła się z ławki i wskazała dłonią kierunek.

– Wybierzemy się z wizytą na Cmentarz Salwatorski. Powinniście wiedzieć, komu


zawdzięczamy pamięć o rodzinie.

***

– „Irena Wężykiewiczowa z domu Maszkowska” – przeczytała Ewa półgłosem.

– Leży obok rodziców i dziadków. Spoczywa tutaj również najstarsza siostra jej babci
oraz brat Ireny, Zygmunt, który zginął podczas wojny. Jego żona i dwóch synów. To grobowiec
Maszkowskich. Zresztą na tym cmentarzu znajdują się groby również innych członków rodziny.

– Dlaczego prababcia nie została pochowana obok męża?

– Którego? – Dzidka się zaśmiała. – Miała ich trzech. Wydaje się, że pod względem
liczby mężów jestem nieodrodną potomkinią mojej prababci.

– Potomkinią! Ha, jak to dumnie zabrzmiało! – pokpiwał Watek. Można więc śmiało
założyć, że Irena nie była zbyt przywiązana do swych małżonków.

– Skąd ten pomysł? Mnie się wydaje, że była bardzo dobrą żoną. Może po prostu nie
mogła się zdecydować, obok którego spocząć na wieczność – obruszyła się Dzidka.
– Może rozstrzygniecie to pasjonujące zagadnienie kiedy indziej? Dzisiaj mamy
ważniejsze sprawy do omówienia – Ewa przywołała ich do porządku.

– Masz rację, kochanie. Kwestię liczby mężów i hierarchię ich ważności omówimy
z cioteczką na osobności. Nie chciałbym, abyś powzięła fałszywe przekonanie, że liczba
ewentualnych małżonków nie ma większego znaczenia w życiu kobiety. Zapewniam cię, że ma.
I w naszym związku istnieje tylko jedna możliwa do zaakceptowania liczba mężów: jeden. –
Zaakcentował ostatnie słowo, spoglądając groźnie na obie niewiasty.

– Dziewczyno, dokonałaś niemożliwego! – krzyknęła Dzidka. – Obudziłaś w tym chłopcu


ducha walki. A ja do dzisiaj byłam przekonana, że siłą spokoju przewyższa go tylko jeden
człowiek w tym kraju!

– Ciekawe kto? – zapytał Watek, tonem głosu potwierdzając bojowy stan ducha.

– Pan Tadeusz... Mazowiecki – dorzuciła po chwili, nie mogąc powstrzymać uśmiechu na


widok ich zdezorientowanych min.

– Ciociu, wybacz, ale ja jednak nie nadążam. Może zostawmy na boku dygresje na temat
cech mej osobowości i wróćmy do głównego wątku? – zapytał uprzejmie.

– Masz rację. Chodźcie, pójdziemy jeszcze w kierunku starej kaplicy. Znajdują się tam
nagrobki sióstr norbertanek.

– Ale chyba nie Marii? – zdziwiła się Ewa.

– Oczywiście, że nie. Cmentarz powstał w drugiej połowie XIX wieku, a Maria zmarła
w 1818 roku. Jednak ilekroć odwiedzam to miejsce, nie mogę się oprzeć uczuciu, że jej duch się
tam unosi.

– Skąd tyle wiesz o Marii? – zainteresowała się Ewa.

– Mam wrażenie, że znam ją lepiej niż własną matkę. W każdym razie na pewno bardziej
ją rozumiem. Zmierzałam ku niej różnymi ścieżkami i okazało się, że wszystkie drogi prowadzą
do Marii.

– Nie bardzo rozumiem? – Enigmatyczna odpowiedź Dzidki nie zaspokoiła ciekawości


Ewy.

– Ja też do końca tego nie rozumiem, moja droga. Zawsze ciągnęło mnie do norbertanek.
Był taki moment, gdy nawet chciałam zostać zakonnicą.

Ewa z Watkiem spojrzeli na Dzidkę z niedowierzaniem.

– Naprawdę! – roześmiała się. – Sama pewnie nie mogłabym w to uwierzyć, ale fakt
pozostaje faktem. Później zamieszkałam w pobliżu klasztoru i wciąż utrzymuję z siostrzyczkami
bliskie kontakty. Wiele razy służyły mi duchowym wsparciem, a ja układam im piękne bukiety.
O tym, że w klasztorze służyły zakonnice z mojej rodziny, wiedziałam już wcześniej. Tak –
odpowiedziała na ich nieme pytanie – Maria nie była jedyna. W czasach, gdy wstąpiła do zakonu,
służyła w nim siostra Eufemia, także Maszkowska, a tuż przed wybuchem wojny norbertanką
została też Zofia, stryjeczna siostra Ireny. Zresztą sami zobaczycie. Jej nagrobek odnalazłam.
Reszty dowiedziałam się od prababci...

– Naprawdę?! – zdziwił się Watek. – Słyszałem, że Irena nie była zbyt wylewna.

– Wylewna nie – zgodziła się Dzidka – ale z całą pewnością niezwykła.

***

Ewa rozkoszowała się samotnością. Uświadomiła sobie, że od dobrych kilku miesięcy nie
miała całego dnia tylko dla siebie. Najpierw pochłaniało ją narzeczeństwo z Roflem
i przygotowania do wesela, a po przedślubnym blamażu praktycznie nie rozstawała się
z Watkiem. Nie ciążyła jej wprawdzie obecność narzeczonego, lecz dzisiaj cieszyła się, że
została sama. Watek wyjechał na zjazd archiwistów. Mama wciąż jeszcze gościła u Neli. A Ewa
została sam na sam z zapiskami prababci Ireny. Wyciągnęła się wygodnie na rattanowej kanapie
stojącej w balkonowej wnęce, sięgnęła po szklankę kompotu z czereśni i otworzyła brązowy
zeszyt zapisany starannym, kształtnym pismem.

Nie wiem, jak daleko w głąb czasu sięga ta historia. Nie wiem nawet, czy jest prawdziwa.
Opowiedziała mi ją najstarsza siostra babci Wisi, Leonia, u której podczas wakacji często wraz
z babcią gościłyśmy. Leonia pewnego razu podarowała mi piękną paterę ozdobioną owocami
czereśni. Jej prezent zapoczątkował moją kolekcję – zbieram naczynia zdobne czereśniami lub
wiśniami, bo czasem nie sposób ich odróżnić. Ta pasja sprawiła, że właśnie mnie Leonka
przekazała opowieść zasłyszaną od kuzynki swego ojca, siostry Bartolomei od norbertanek:
o dwóch mnichach, czereśniowym drzewie i tajemniczej klątwie wiszącej nad rodziną.
Wszystko zaczęło się w Lanckoronie. Na łagodnym stoku Lanckorońskiej Góry,
w południowo-zachodnim zakątku położonym między palisadą a wysokim kamiennym murem,
który w tym miejscu tworzył niemalże kąt prosty, znalazło schronienie dwóch mnichów, którzy
sami siebie zwali eremitami. Nikt, oprócz nich, nie wiedział, co to znaczy, ale braciszkowie, mimo
swej mikrej postury, cieszyli się na zamku wielkim poważaniem. Nic dziwnego, skoro ich
lecznicze mikstury i zioła uratowały ze śmiertelnej gorączki samego kasztelana lanckorońskiej
twierdzy.
Brat Tomasz późno doczekał się ludzkiego uznania. Chłopski syn, który urodził się
karłem, wyśmiewany i prześladowany przez całą wieś, szybko nauczył się unikać ludzi. Jego
schronieniem stały się okoliczne łąki i bagna, wśród których wydeptał sobie tylko znane ścieżki.
Analityczny umysł i zmysł obserwacji pozwoliły mu dostrzec niezwykłe właściwości niektórych
roślin. Gdy skończył dwanaście lat, rodzina oddała go jarmarcznej trupie. W Kolonii spotkał
karła takiego jak on. Była to jedna z najszczęśliwszych chwil w jego życiu. Został zakonnikiem jak
brat Gerard. Wkrótce połączyła ich wspólna pasja. Gerard był zdolnym ogrodnikiem, a Tomasz
badał lecznicze właściwości roślin. Jednak zakonne szaty nie chroniły ich od ludzkiej podłości.
Pomioty diabła, pokurcze, potwory – to łagodniejsze z określeń, jakie słyszeli na co dzień.
Postanowili więc zostać pustelnikami.
Długo szukali jakiegoś miejsca dla siebie, aż wreszcie, szczęśliwym zbiegiem okoliczności,
uratowali od śmierci polskiego wielmożę, który zaoferował im schronienie i kawałek ziemi, na
której mogli uprawiać swoje rośliny. Za zamkowymi murami cieszyli się odosobnieniem.
Życzliwość i opieka samego kasztelana zapewniły im nie tylko wygodne życie, ale także szacunek
mieszkańców. Nikt niepowołany nie zakłócał im spokoju, nikt ich nie lżył ani nie prześladował.
Przeciwnie – cieszyli się sławą mądrych i świątobliwych braci, tym bardziej, że skuteczniej od
niejednego medyka leczyli choroby i dolegliwości. Gerard w swym ogrodzie posadził wiele
nieznanych w Lanckoronie roślin. Lubił eksperymentować. Hodował zioła, rzadkie jarzyny, ale
i dzikie krzewinki.
Ich największym skarbem było drzewko, które pielęgnowali z całym oddaniem przez
długie lata. Kiedy już zwątpili, że zacznie owocować, drzewko pokryło się obłokiem białego
kwiecia. Niestety, owoce wydało nieliczne, a i te zjedzone zostały przez szpaki, zanim
braciszkowie zdążyli ich skosztować. Przez następne trzy lata pilnie strzegli drzewka, jednak czy
to z powodu przymrozków, czy też ulewnych opadów, wciąż nie mogli się doczekać obfitych
plonów. Wreszcie, po ośmiu latach starań, roślina wydała owoce, które zdały się braciom
niebiańskim przysmakiem, ponieważ były tak słodkie, soczyste i jędrne. W niczym nie
przypominały kwaśnych i cierpkich owoców wiśni, które rosły w okolicy.
Wanda, córka zamkowego starosty była dzieckiem, które – zdaniem wielu osób – cieszyło
się zbyt wielką swobodą. Lubiła chadzać własnymi ścieżkami, toteż schodziła ludziom z oczu, by
im się niepotrzebnie nie narażać i nie przypominać o istnieniu jej skromnej osoby. Zamek i jego
otoczenie nie miały dla niej tajemnic. Ulubioną zaś Wandzi rozrywką było uważne obserwowanie
ludzi, samej nie będąc widzianą. Miała swoje skrytki i tajemne schowki, jednak najbezpieczniej
się czuła ukryta wysoko wśród gałęzi wiekowych drzew gęsto porastających zbocza. Często
przyglądała się dwóm zakonnikom, gdyż ich odosobnienie, zajęcia, a nade wszystko odmienność
budziły jej ciekawość.
Siedziała więc na gałęzi jesionu i przypatrywała się połyskującym pomiędzy liśćmi
owocom. Tomasz niedawno umieścił między gałęziami coś w rodzaju terkoczącego głośno
wiatraczka, który miał na celu odganianie łakomych ptaków. Wanda już dawno obiecała sobie, że
tym razem spróbuje tych czerwonych kuleczek, tak zazdrośnie strzeżonych przez braciszków.
Drzewko wyrastało dość wysoko ponad zamkowym murem, a niektóre gałęzie wystawały na
zewnątrz. Wystarczyłoby wspiąć się na rosnącą najbliżej muru lipę i przemieścić ze dwa metry,
by dobrać się do owoców.
Następnego dnia Wandzia wstała bardzo wcześnie. Dziewczynka stała w wykuszowym
oknie zamkowej wieży i oglądała, jak nad osadą pogrążoną jeszcze we śnie wstaje świt.
Zamek otulały głębokie cienie. Dawno pogasły rozpraszające mrok pochodnie.
Zabudowania, mury i rosnące na zboczach drzewa tworzyły jednolitą, nasyconą głęboką czernią,
plamę. Poniżej z mroku wyłaniały się niewyraźne, rozmyte kształty. Jednak na wschodzie, niemal
na wprost jej wzroku, pojawiła się plama rozproszonego białego światła stopniowo przechodząca
w odcień jasnożółty, a na obrzeżach jasnopomarańczowy. Nad horyzontem znaczyły się
czerwonawe blaski, jakby nieuważny malarz niecierpliwą ręką poznaczył niebo.
Wanda przeszła na drugą stronę zamkowej wieży i bacznym spojrzeniem obrzuciła
miejsce, gdzie – jej zdaniem – rosło drzewko. W dole ujrzała jednak tylko ciemność. Wanda
wiedziała, że o tej porze dnia braciszkowie pogrążeni są w modlitwie i pojawią się w ogrodzie
dopiero, gdy trochę przeschnie rosa. „Teraz albo nigdy” – zdecydowała. Jutro oczekiwano
wizyty ważnych gości, więc z pewnością ruch na zamku zacznie się dużo wcześniej. Dzisiaj była
niedziela, więc nawet służba mogła sobie pozwolić na dłuższy wypoczynek. Trzeba było tylko
ominąć strażników, co dla Wandzi było fraszką. Nikt chyba lepiej od niej nie znał wszystkich
tajemnych przejść i zakamarków. Wymknęła się bez trudu. Bez najmniejszego wysiłku wspięła się
na rosnącą nie opodal murów lipę. Jej konary sięgały kamiennego ogrodzenia. Przeszła ostrożnie
po murze, aż przedmiot jej pragnień znalazł się na wyciągnięcie ręki. Usadowiła się
najwygodniej, jak mogła i sięgnęła po zakazane owoce. Wiedziała, że nigdy nie zapomni tego
słodko-kwaśnego i nieco cierpkawego smaku. Przez chwilę rozkoszowała się nieznanym
dotychczas smakiem, po czym wyciągnęła obie ręce, przyciągnęła do siebie gałąź i spiesząc się,
zaczęła obrywać owoce. Ta czynność tak ją pochłonęła, że dopiero po dłuższej chwili dotarło do
niej, że pod drzewem ktoś krzyczy.
– Złaź! Złaź stamtąd natychmiast przeklęta dziewucho! Skądżeś się tu wzięła, wycierusko?
Jak śmiesz wyciągać ręce po cudze! A bodajby cię pokarało! Bodajby ci te złodziejskie ręce
odpadły!
Wanda najpierw przeraziła się nie na żarty. Jakby się tak ojciec dowiedział, że
przyłapano ją na kradzieży, w dodatku ze świętego ogrodu. No, miałaby się z pyszna. Szybko
jednak zorientowała się, że mikry zakonnik nie jest w stanie jej nic zrobić. Nie zna jej, a nawet
gdyby, to nie zdołałby jej rozpoznać. W dodatku tak śmiesznie wyglądał, gdy podskakiwał
i machał rękami, próbując jej dosięgnąć. Słysząc jego wyrzekania, zatliła się w niej iskierka
buntu, toteż roześmiała się głośno i zerwała kolejną garść czereśni.
– Tylko się najem ojczulku do syta i już mnie nie ma! I nie bój się, dla ciebie też trochę
zostawię. Przecieżem nie wilk, wszystkiego wam nie zeżrę – odkrzyknęła butnie. Nie wiedzieć
czemu, ostatnia kwestia rozjuszyła braciszka do żywego. Najpierw go zatchnęło na taką
bezczelność, po chwili z nagła wróciły do niego wszystkie wykrzykiwane pod jego adresem
wyzwiska. Pomyślał sobie, że tym razem nie podaruje swej krzywdy tej bezczelnej dziewce. Lewą
dłonią ścisnął drewniany krzyż, który nosił na szyi. Prawą rękę, w której trzymał gałązki świeżo
zerwanej bazylii, wyciągnął do góry. Skupił w sobie całe od dziecka pielęgnowane poczucie
krzywdy i zawołał, niemalże w natchnieniu:
– Skoro takaś łakoma i łakomstwa a złodziejstwa swego nie żałujesz, niechaj całe twoje
niewieście plemię łakomstwo swoje nieobyczajnie zaspokaja. Niechaj każda teresienka nad
murem zawieszona, sprowadzi na was sromotę niechybną po wszystkie czasy! Chyba, że się
zbocza Lanckorońskiej Góry całe kwieciem trześniowym pokryją, to będzie wasze odkupienie
i win odpuszczenie. Amen!
Wandzia zastygła w niemym przerażeniu, szóstym zmysłem czując, że stało się coś
okropnego, czego pojąć jeszcze nie mogła. Chciała przeprosić rozsierdzonego zakonnika, jednak
słowa nie przechodziły przez ściśnięte trwogą gardło. Złożyła obie dłonie w niemym geście
przeproszenia. Jednakowoż w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stał brat Tomasz, nie było już
nikogo. Dziewczyna chwyciła leżące na podołku owoce i gniewnym gestem odrzuciła je poza
zamkowe mury. Po czym wstała i czym prędzej, jak niepyszna, wróciła na zamek.
Historię tę spisaną ręką siostry Bartolomei widziałam na własne oczy i czytałam
kilkakroć. Podobno Bartolomea trafiła do klasztoru za sprawą klątwy brata Tomasza, gdyż – jak
twierdziła – w młodości pchana jakimś nieopanowanym przymusem, skradła czereśnie z księżego
sadu. Zakonnica przez wiele lat swego życia próbowała pojąć swój niebywały postępek, bowiem
nie uczyniła tego z własnej woli. Zetknąwszy się pewnego razu z daleką rodziną ojca swego
z Lanckorony, usłyszała niesłychaną rodzinną legendę o czupurnej córce starosty
Maszkowskiego, która na łożu śmierci dzieciom swym wyznała, jakoby na córki swoje i córki ich
córek sprowadziła dziwaczną klątwę, mającą je prześladować przez pokolenia.
Niestety, zapiski siostry Bartolomei zaginęły gdzieś podczas wojennej zawieruchy, zanim
Leonia zdążyła przekazać mi je na własność, toteż, najlepiej jak potrafię, spisuję niniejszym
wspomnienia dwóch kobiet. Życzeniem Bartolomei, Leonii i moim również jest bowiem, aby ta
fascynująca historia została przechowana w rodzinnej pamięci.
***

Ewa zamknęła zeszyt prababci Ireny i przyjrzała się twarzom osób zgromadzonym u stóp
zamkowych murów. Był 23 czerwca. Minął niemal rok od czasu jej niedoszłego ślubu. Jednak to
nie z tej, dla Rofla upokarzającej, dla Marianny tragicznej, a dla niej i Watka radosnej rocznicy
zgromadziła na Lanckorońskiej Górze swoich bliskich.

Dziewczyna, dzięki zapiskom Ireny Wężykiewiczowej, poznała niewiarygodną historię


Wandzi Maszkowskiej, więc pierwszą rzeczą, jaką uczyniła, był powrót do Lanckorony i uważne
obejrzenie zamkowych ruin. Już wtedy postanowiła, że przedstawi tę opowieść właśnie w tym
miejscu, gdzie się wszystko zaczęło. Niestety, zebranie wszystkich zainteresowanych osób od
razu nie było łatwe. Zaplanowali rodzinne spotkanie na przyszły rok i zaczęli uzgadniać terminy.
Nielekko było dojść do porozumienia, lecz w końcu ustalono, że przyjadą do Lanckorony na
Wielkanoc, pomimo że dla pań i panien Skórzewskich był to gorący okres. Jednak tuż przed
świętami Andrzej, który w zastępstwie swej matki i sióstr miał czuwać nad hotelem i gośćmi,
wylądował w szpitalu z ostrym atakiem wyrostka, więc zarówno Ewelina, jak i jej córki
zrezygnowały z wizyty.

Ewa, która wyrobiła w sobie granitowe przekonanie, że zapiski z zeszytu Ireny muszą być
odczytane absolutnie wszystkim zaangażowanym w sprawę osobom, odmówiła przedstawienia
ich wysoce, w jej mniemaniu, niereprezentatywnej grupce zgromadzonej przy świątecznym stole.

Po śniadaniu poszli z Watkiem odwiedzić ulubione ruiny. Na dworze panował chłód, ale
wszędzie widać było nieśmiałe oznaki wiosny. Drzewa wciąż jeszcze bezlistne dopiero
pokrywały się delikatnymi seledynowymi pączkami. Podeszli pod tę stronę murów, gdzie – ich
zdaniem – znajdował się ogród pustelników. Ewa rozglądała się bacznie, ale rosły tam tylko
kępki zieleniejącej trawy. W pewnym momencie uniosła wzrok ponad kamienne ogrodzenie i ze
zdumieniem, pośród czarnych i szarych pni, zauważyła obsypane białym kwieciem... czereśnie?!
Wzięła narzeczonego za rękę i pociągnęła na zewnątrz murów. Tak, nie ulegało żadnej
wątpliwości, pomiędzy jesionami, bukami i lipami kwitły czereśniowe drzewka.

W tym momencie Ewka wpadła na genialny pomysł: spotkają się w tym miejscu 23
czerwca, w imieniny Wandy. Wtedy zamiast białych kwiatów na gałęziach będą wisiały dojrzałe
owoce.

„Przekonamy się, jaką moc ma ta niewiarygodna klątwa. Klątwa karłowatych mnichów”


– pomyślała.

***

Pomimo wczesnej pory słońce świeciło jak oszalałe. Jednak potężne, zbudowane
z szarych kamiennych bloków ściany oraz rosnące ponad nimi drzewa dawały przyjemny cień.
Mury, chociaż w ruinie, wciąż wyglądały imponująco. Ewa odwróciła głowę, spojrzała na
górujące nad nimi rumowisko i ogarnęło ją wzruszenie. Nie były to już anonimowe ruiny, jakich
mnóstwo w tym kraju, gdyż teraz stanowiły cząstkę jej własnej historii, a także jej babci, mamy,
Geni, Eweliny, Elżbiety, Marty, Dzidki oraz wielu pokoleń kobiet przed i, być może, po nich.
Ciszę, jak było do przewidzenia, przerwał Walenty, który miał minę, jakby przed chwilą
sam Spielberg wręczył mu Oscara.

– No Ewuś, teraz to nas zastrzeliłaś absolutnie. A to ci dopiero! Rzetelna, historyczna


klątwa. Dziewczyno, ty sobie zdajesz sprawę, że to gotowy na film materiał? I sensacja na skalę
światową.

Ewa pokręciła głową:

– Nic z tego Valentino, żadnej sensacji nie będzie. Ta historia pozostanie naszą słodką,
rodzinną tajemnicą.

– Zresztą, kto przy zdrowych zmysłach by w to uwierzył? – Ksawery, mąż Eweliny, jak
na rasowego prawnika przystało, miał mocno wątpiącą minę.

– Cóż, w takim razie przekonajmy się, czy klątwa nadal działa. – Ewa podniosła się
z kamienia, na którym siedziała i otrzepała spodenki.

– Co masz na myśli? – spytała podejrzliwie Marianna.

– Zaraz się przekonasz mamo. Chodźmy, musimy przejść trochę dalej, tylko proszę,
patrzcie pod nogi. – I poprowadziła całą grupę w miejsce, gdzie kiedyś prawdopodobnie rosła
samotna czereśnia. Po przejściu kilkunastu metrów, przystanęła, wciąż uparcie wpatrując się
w swoje stopy.

– Jest tam coś ciekawego? – zainteresował się Zenon i obszedłszy ją, spojrzał córce pod
nogi.

– Tu nie, ale tam tak. – Ewa uniosła głowę i wskazała dłonią miejsce, gdzie wiosną
ujrzała kwitnące czereśnie. Za jej przykładem podniosły się wszystkie głowy i utkwiły spojrzenia
ponad kamiennymi murami.

Po chwili na zamkowym murze siedziało osiem kobiet i wyciągało ręce w kierunku


gałązek, na których gdzieniegdzie wisiały kuszące czerwone owoce.

KONIEC

You might also like