You are on page 1of 159

Jakub Czarnik

PAN SAMOCHODZIK
I KLASZTOR W ZAGÓRZU

104
WSTĘP

Biegli, ocierając ręce ze świeżej ziemi.


Wizg kartaczy frunących zza murów i rozrywających się nad ich głowami nie mącił pewnego
kroku. Za dobrze znali wojenne rzemiosło i wystarczająco często do nich strzelano, żeby zatrzymali
się choćby na sekundę. Jeśli mieli unieść stąd cało swoje zadki, musieli przeć do przodu. Wpadli do
rozległego wnętrza kościoła bocznym wejściem.
- Tutaj! - wrzasnął do nich kapitan zza ognistej zasłony, przekrzykując huraganowy ogień
armat Drewicza. Minerzy, chociaż nie zobaczyli kapitana, błyskawicznie obrócili się w stronę
skwierczącego od ognia ołtarza. Spomiędzy płomieni błysnęła szabla.
Skoczyli w stronę błysku, ale w tym samym momencie gdzieś w górze rozległ się
złowieszczy chrobot. To kilka belek oderwało się od płonącego stropu i zagrodziło im drogę. Tylko
dzięki niemal kociej zręczności nabytej podczas kilku lat służby zdołali umknąć śmierci - w
ostatniej chwili, napinając mięśnie do granic nieznośnego bólu, zmienili błyskawicznie kierunek
biegu i, wpadając na siebie, upadli na kamienną posadzkę.
Jakaś postać wyłoniła się z dymu przed nimi i pomogła im wstać, a potem zaciągnęła w
zbawczą ciemność. Byli uratowani.
- Udało się wam? - zapytał kaszlących minerów kapitan, którego osmolona twarz czyniła go
podobnym bardziej do czorta niż do człowieka.
Skinęli głowami.
- Potem opowiecie - rzekł chrapliwie kapitan, uśmiechając się szeroko. Jego zęby wydały im
się bardzo białe na tle czarnej twarzy. - Teraz musimy dać drapaka z tego piekła...
Chwycili worki z prochem czekające na nich pod ścianą i pobiegli razem z resztą oddziału w
głąb ciemnych korytarzy Byle dalej od ziejącej ogniem dziury w suficie, przez którą tu przed chwilą
weszli.
Chłód panujący w szerokim korytarzu działał jak okład z lodu na smagnięte ogniem twarze.
Tunel o długości jakichś stu metrów opadał gwałtownie w kierunku rzeki. Saperzy, zgodnie z
wcześniejszym rozkazem zatrzymali się po przebiegnięciu mniej więcej jednej trzeciej jego
długości. Przykucnęli, z worków niesionych na plecach wydobyli mniejsze mieszki z prochem i
zaczęli je układać pod ścianami.
Krzyki i odgłos kanonady dotarły do ich uszu jednocześnie.
- Co się dzieje? - zapytał młodszy z saperów swego starszego druha. - Przecież
sprawdzaliśmy, że nikt nie pilnuje tego wyjścia!
Nie doczekawszy się odpowiedzi, pobiegł jak szalony do przodu. Szybko dopadł zakrętu, zza
którego wychodziło się do niedużej jaskini, a z niej, przez otwór o wysokości człowieka, na
zewnątrz. Wychylił się i wbił oczy w otwór, przez który wpadały ostatnie promienie słońca.
Jego oddział dogorywał.
Szesnastu konfederatów z ryngrafami na piersiach leżało na ziemi pokrytej liśćmi. Ręce
rozrzucone nad głową, czerwone plamy na piersiach i brzuchach. Na zewnątrz panowała już cisza.
W tej ciszy właśnie usłyszał jęk dochodzący z jaskini. Wychylił się jeszcze bardziej i
zobaczył kapitana. Dowódca oddziału siedział pod ścianą. Goła, łysa głowa opadała na piersi,
prawa ręka spoczywała na brzuchu, lewa zaś opadła bezładnie w bok.
Podbiegł do kapitana, przykucnął przy nim. Od razu zrozumiał, że to koniec. Ręka miała
czerwony kolor, oczy już mętniały.
- Panie kapitanie! - szepnął.
1
Dowódca podniósł głowę i przez sekundę patrzył na niego przytomnie:
- Zdrada... - powiedział spieczonymi ustami.
Głowa znów opadła na piersi, prawa ręka poruszyła się nieznacznie, a potem zamarła.
Młodszy z saperów wrócił pod górę, do miejsca gdzie zostawił swego towarzysza. Serce
pobudzone wysiłkiem i gniewem pompowało krew tak szybko, że jej uderzenia w skroniach
dudniły jak koński tętent.
Starszy saper klęczał odwrócony. Lonty przywiązane do woreczków z prochem stojących pod
ścianami, zbiegały się u jego stóp zasłonięte przez szerokie plecy. Młodzieniec przystanął i
krzyknął:
- Ty zdrajco! - wycelował w niego palec. - Oni wszyscy zginęli przez ciebie!
- Nie miałem wyjścia - starszy saper dopiero po chwili odwrócił głowę i spojrzał na
oskarżyciela. Jeszcze wiele lat później młodszy z saperów wzdrygał się na wspomnienie tamtej
chwili i tamtego przerażająco spokojnego wzroku. - Schwytali mojego syna. Powiedzieli, że go
zabiją, jeśli im nie pomogę. Ale teraz to i tak nie ma już żadnego znaczenia... - rzekł i odsłonił lonty
związane w jeden sznurek. W jego ręku płonęła szczapa drewna, którą zaraz przyłożył do końcówki
grubego warkocza. Lonty zaskwierczały.
- Możesz się jeszcze uratować - powiedział takim tonem, jakby opowiadał o pracach w polu
albo o pogodzie. - Blisko wyjścia jest szpara w skale. Moskale pomyślą, że wysadziliśmy się razem.
Przeczekasz i uciekniesz.
Płomień lontu rozdzielił się na kilkanaście mniejszych ogników, w szybkim tempie
zmierzających w kierunku worków z prochem.
- Idź! - ponaglił go starszy z saperów. - Ja przypilnuję, żeby nie zgasło.
Młodzieniec zacisnął pięści, zmiął wargi, ale posłuchał.
Był już blisko wyjścia, kiedy za jego plecami odezwał się ryk eksplozji. Góra zadrżała na
sekundę w posadach, z sufitu posypały się odłamki i kurz. Gorący podmuch przeleciał korytarzem,
zwalając go z nóg. Upadł na ziemię i odruchowo zakrył głowę ramionami. Po rękach przetoczyło
mu się kilka niedużych kamieni, które dotoczyły się aż tutaj z oddalonego o kilkadziesiąt metrów
epicentrum.
Nagle wszystko ucichło.
Zdał sobie sprawę, że poza kilkoma siniakami i guzem z tyłu czaszki nic mu się nie stało.
Podniósł się ciężko i idąc wzdłuż ściany szukał w niej po omacku szpary, o której powiedział mu
zdrajca. Wreszcie wyczuł ją pod palcami i wsunął się do środka niszy nogami do przodu.
Uczynił to w samą porę. W głębi korytarza usłyszał bowiem wykrzykiwane po rosyjsku
komendy i nawoływania w tym samym języku. Po chwili kamienną podłogę zastukały buty. Potem
nie było słychać już nic. Szok i skrajne wyczerpanie dały o sobie znać. Zasnął snem równie
mocnym jak skała, we wnętrzu której znalazł schronienie.
Obudził się w nocy. Z trudem wydostał obolałe ciało z niszy i powoli, nasłuchując, dotarł do
wyjścia z tunelu i wyjrzał na zewnątrz. Zimna, listopadowa noc. Heban inkrustowany srebrnymi
guzami gwiazd.
Po drugiej stronie rzeki nie dostrzegł świateł obozowych ognisk, co oznaczało, że Moskale
przenieśli się już prawdopodobnie do klasztoru. Wyszedł z jaskini i spojrzał za siebie. Wojska
Drewicza stały na wzgórzu. Kilkadziesiąt metrów nad nim widać było ogniska oświetlające mury,
poczerniałe od niedawnego pożaru.
Zrobił kilka kroków, klęknął nad nurtem Osławy i zanurzył usta w zimnej wodzie. Przez
minutę łapczywie pił z rzeki obiegającej półkolem wzniesienie, na którym stał warowny zagórski
2
klasztor. Kiedy nasycił pragnienie, zobaczył w rzece swoje oblicze zniekształcone przez fale i
czerwone od odbijających się w wodzie płomieni ognisk.
Zdawał sobie sprawę, że patrzy w oczy jedynemu człowiekowi na ziemi, wiedzącemu, w
którym miejscu klasztornego wzgórza został ukryty skarb.

3
ROZDZIAŁ PIERWSZY

Z GÓRKI NA PAZURKI • „KSU” • GEOCACHING, CZYLI DLACZEGO BIESZCZADY •


PIEROGI Z JAGODAMI • „PUSZYŚCI” • KPINY Z WEHIKUŁU • W ZAGÓRZU • BAZA
WYPADOWA • U STÓP KLASZTORU • TRZEJ HARCERZE

Silnik mógł wreszcie odpocząć.


Zdjąłem nogę z pedału gazu i sięgnąłem po starą kasetę. Wrzuciłem ją rano do schowka po
prawej stronie deski rozdzielczej specjalnie z myślą o takiej chwili. Wijąca się pod górę serpentyna
sięgnęła szczytu i teraz wehikuł staczał się coraz szybciej w dół.
Jeszcze odległe, błękitne szczyty dopiero kilka minut temu wyraźnie oddzieliły się od
granatowego nieba. Gdzieniegdzie widać było, jak białe kołdry mgieł przewalają się nad łagodnymi
grzbietami i uciekają w doliny przed wznoszącym się coraz wyżej ponad horyzont słońcem. Nad
Bieszczadami wstawał dzień.
Wcisnąłem starą kasetę do odtwarzacza. Z głośniczków popłynęło rzężące unisono gitar.
Niepowtarzalna, trochę sentymentalna melodia i słowa trafiające w sedno:
- Góry aż do nieba i zieleni krzyk - śpiewałem naśladując zdarty głos wokalisty - Polna droga
pośród kwiatów i złamany krzyż. Strumień skryty w mroku i zdziczały sad. Stara cerkiew pod
modrzewiem i pęknięty dzwon.
Tak. Piosenka „KSU” była idealnym opisem gór, w których stronę zmierzałem.
- Zarośnięty cmentarz, na nim dzikie bzy - skandowałem coraz głośniej. - Ile łez i ile
krzywdy, ile ludzkiej krwi. Księżyc nad Otrytem, niebo pełne gwiazd. Tańczą szare popielice, San
usypia nas.
Mocne perkusyjne przejście podprowadziło nas do refrenu.
- To właśnie są! To właśnie są! To właśnie są! To właśnie moje Bieszczady!
To, że znalazłem się na bieszczadzkim szlaku, było dziełem przypadku.
Dwa dni temu wezwała mnie do siebie kadrowa z ministerstwa i oświadczyła, że muszę
niezwłocznie wykorzystać dwa tygodnie zaległego urlopu.
Postanowiłem przeznaczyć cały wolny czas na oddawanie się mojemu nowemu hobby,
którym była gra terenowa o nazwie geocaching.
Uczestnicy tej zabawy ukrywają „skrzynki” w różnych miejscach atrakcyjnych ze względu na
ich walory krajoznawczo-historyczne. Taka „skrzynka” jest zazwyczaj plastykowym pudełkiem, w
którym chowa się dziennik na wpisy znalazców i jakieś drobiazgi, takie jak naklejki, breloczki czy
figurki, które można, po znalezieniu depozytu zabrać, pod warunkiem, że zostawi się w skrzynce
coś o podobnej wartości. Do poszukiwań zaprzęgnięto Internet. Na odpowiedniej stronie, gdy już
przygotujemy „skarb”, musimy umieścić współrzędne skrytki, a także wskazówki i zdjęcia
pozwalające ją odnaleźć innym uczestnikom gry.
Dotychczas, ze względu na nawał pracy w ministerstwie, musiałem zadowolić się szukaniem
skrzynek ze „skarbami” w Warszawie i okolicach. Teraz miałem okazję odbyć prawdziwą
ekspedycję eksploratorską.
Bieszczady wybrałem nie bez powodu.
Natchnęła mnie do tego wzmianka w artykule, który przeczytałem kilka tygodni temu w
czasopiśmie dla eksploratorów. Autor, tłumacząc czytelnikom na czym polega geocaching,
relacjonował swoje osiągnięcia. Jednym z nich było odnalezienie skrzynki ukrytej w ruinach
starego klasztoru w Zagórzu. Oprócz zwyczajowych „skarbów”, czyli maskotki, kostki Rubika i
4
mapy Bieszczad, znalazł tam notkę dotyczącą niezwykle ciekawej lokalnej legendy związanej z
prawdziwym skarbem. Autor, pewnie po to by zachęcić nowych adeptów do poszukiwań, nie
ujawnił treści tej legendy.
„Nawet jeśli nie znajdziesz nic ciekawego w Zagórzu - myślałem, pakując wieczorem namiot,
śpiwór, kuchenkę turystyczną i karton z suchym prowiantem do wehikułu - będziesz miał tam
świetną bazę wypadową do poszukiwań innych skrytek w okolicy i wypraw w wyższe partie gór.
Poza tym miło będzie znów zobaczyć te wspaniałe ruiny.”
Po powrocie do kawalerki wydrukowałem sobie listę skrytek w promieniu stu kilometrów od
Zagórza wraz ze wskazówkami jak je odnaleźć.
Lista ta leżała teraz obok mnie na fotelu dla pasażera.
Jechałem całą noc i chociaż do Zagórza zostało mi niewiele ponad siedem kilometrów drogi,
postanowiłem zatrzymać się na śniadanie w Sanoku.
Znałem tam pewien bar mleczny, gdzie podawano wspaniałe pierogi z jagodami i
odwiedzałem go za każdym razem, gdy przybywałem w te strony.
Bar miał swoją siedzibę w centrum, przy jednej z bocznych uliczek. Od razu rzucała się w
oczy sporej wielkości, nieoszklona weranda w secesyjnym stylu z rozstawionymi pod daszkiem
ogrodowymi krzesłami i stolikami. Dochodziła ósma rano i to pewnie ze względu na wczesną porę i
lekki chłód, na werandzie siedział tylko jeden mężczyzna czytając gazetę i racząc się zbożową
kawą. W porze obiadowej trudno było znaleźć tu miejsce.
Zaparkowałem na placu przed barem, sięgnąłem po listę skrytek, złożyłem ją na pół,
wsadziłem plik kartek do kieszeni i, zamknąwszy wehikuł, poszedłem do baru.
Wspiąłem się na werandę po kilku schodkach i wszedłem do sporego pomieszczenia
wypełnionego ludźmi siedzącymi przy stolikach i pałaszującymi tutejsze specjały - smażone
pierogi, zupę mleczną z zacierkami i jajecznicę na boczku.
By do nich dołączyć musiałem stanąć w kolejce ciągnącej się wzdłuż kontuaru, za którym, na
tle skrzynek z napojami chłodzącymi, stała sprzedawczyni. Odczekałem swoje pięć minut i
zamówiłem podwójną porcję pierogów z jagodami oraz kawę z mlekiem. Zapłaciłem i otrzymałem
paragon z wypisanym ołówkiem numerem zamówienia: „36”.
Numer zapamiętałem, a paragon podałem urzędującej w obszernym okienku kobiecie
wydającej posiłki. Za jej plecami widać było ubrane w białe lub niebieskie fartuchy kucharki,
wrzucające do wielkich garnków pełnych gotującej się wody kolejne porcje pierogów, mieszające
chochlami kadzie wypełnione mlekiem i poruszające co jakiś czas skwierczące na patelniach
potrawy. Zapach, który dochodził z kuchni i wypełniał całe pomieszczenie był wspaniały.
Minęło dziesięć minut, zanim kobieta z okienka zawołała: - Zamówienie numer 36, podwójne
z jagodami i kawa z mlekiem! - a ja podszedłem i załadowałem parujące talerz i kubek na tacę.
Poszedłem z jedzeniem na werandę. Chciałem jeszcze raz zerknąć na wskazówki, które miały
doprowadzić mnie do skrytki w Zagórzu. Najpierw jednak musiałem spełnić manifestowane już
głośno od kilkunastu minut stanowcze żądanie żołądka. Czując jak cieknie mi ślinka, posypałem
danie sporą porcją cukru, nabiłem pierwszego pieroga na widelec, porządnie wysmarowałem go w
śmietanie i zjadłem, dopiero teraz czując, że naprawdę jestem na wakacjach.
Nasyciwszy pierwszy głód, jadłem wolniej, delektując się kwaskowatym i słodkim
jednocześnie smakiem jagód przywiezionych rano z lasu. Rozkrajałem pierogi, patrzyłem na ich
fioletowe wnętrze, a potem obficie moczyłem w śmietanie. Gdy na talerzu pozostały już tylko trzy
sztuki, biel śmietany zupełnie zmieszała się ze smugami fioletowego soku, a w kubku zostały
najwyżej trzy łyki kawy, wytarłem usta chusteczką, westchnąłem z zadowoleniem i sięgnąłem po
5
listę skrytek. Tak wyglądał wydruk strony z danymi o skrzynce, którą opisał reporter z pisma dla
eksploratorów:

Dalej następowały atrybuty skrzynki przedstawione za pomocą obrazków

Pierwszy piktogram oznaczał, że poszukiwania są na tyle bezpieczne, iż można zabrać ze


sobą dzieci, drugi opisywał miejsce ukrycia skrzynki jako znajdujące się „na łonie natury”, trzeci
zaś był znakiem, że w pobliżu są zabytki albo miejsca historycznych wydarzeń.
Pod znaczkami „filips49” opisywał miejscowość i tłumaczył, gdzie szukać skrzynki:

Tradycyjna choć niewielka paczka ukryta w resztkach murku, otaczającego klasztor od strony
zewnętrznej. Mimo że „zasięg” na wzgórzu jest doskonały przydadzą się zdjęcia. Skarb ukryty pod
dwoma kamieniami, na wierzchu jest dość spory, pod spodem jeszcze jeden malutki i pod nim
paczka.
Leniwce mogą zaparkować samochód pod kościołem na dole, jeszcze większe leniwce mogą
pokusić się o wjazd pod same ruiny.

Informację dla poszukiwaczy wieńczyły zdjęcia klasztoru i okolic, z których najbardziej


interesowało mnie to przedstawiające zagórski karmel zza jakiegoś wybujałego krzaka rosnącego
na kawałku rozsypującego się muru.
Na parking przed barem wjechał terenowy pick-up w zielonym kolorze. Odruchowo
podniosłem wzrok i patrzyłem jak z samochodu, który zaparkował tuż przed wehikułem, wysiada
trzyosobowa rodzina. Wyglądali jak bohaterowie reportaży o ofiarach otyłości w Stanach

6
Zjednoczonych.
„Państwo Puszyści” - nazwałem ich w myślach. „I ich syn, Puchatek”.
Najgrubszy z całej rodziny był ojciec. Chociaż potężnie zbudowany i wysoki, zwracał uwagę
przede wszystkim brzuchem wyglądającym jak worek ziemniaków, nalaną twarzą porosłą rudym
zarostem i słoniowymi nogami, które stawiał z trudem i powoli. Nieco chudsza i energiczniejsza
była jego małżonka - zwały tłuszczu jeszcze niezupełnie zamazały jej urodziwe rysy twarzy.
Wysiadła chwilę po mężu i błyskawicznie go wyprzedziła. Przez okno werandy widziałem, jak staje
w kolejce do kasy.
Obok ojca, który dysząc, rozpoczął właśnie wspinaczkę po schodach, człapał dwunastoletni
na oko synek, wyglądający jakby do ust włożono mu rurkę i napełniono go helem.
Na twarzy każdego z członków tej przesadnie odżywionej rodziny gościła ospałość.
Pan „Puszysty” zmierzył mnie taksującym spojrzeniem, usadził „Puchatka” przy stoliku
naprzeciw mojego i wszedł do środka. Chyba po to, żeby zastąpić żonę, bo kobieta wyszła po
chwili i usiadła obok syna. Czekanie na posiłek musiało zmęczyć malca, bo po kilku minutach
opuścił głowę i zasnął. „Puszysta” energicznie nim potrząsnęła.
- Przecież jest dopiero ósma rano! - szepnęła gniewnie.
- W samochodzie bardzo trzęsło - odpowiedział chłopak, patrząc na matkę z wyrzutem. - Nie
mogłem spać...
Usłyszawszy jego głos, bardzo się zdziwiłem. Dziesięciolatek mówił cicho i anemicznie, a nie
głośno i zdecydowanie, jak się tego można było spodziewać po kimś o jego gabarytach.
Ożywił się nieco dopiero po chwili, kiedy na werandę wkroczył jego ojciec, niosąc tacę
zastawioną pół tuzinem naczyń. Z pomocą żony przeniósł z tacy na stolik poczwórne pierogi z
jagodami, trzy duże kubki wypełnione po brzegi kefirem i dwa talerze flaczków. Następnie obrócił
się z gracją właściwą statkom transatlantyckim i, ku memu zdziwieniu, wrócił do lokalu, z którego
przyniósł następną tacę. Tym razem były na niej tylko trzy talerze: potrójna i podwójna porcja
pierogów z jagodami i ostatni talerz flaczków. Odłożywszy tace na wolne krzesło, olbrzym nie
usiadł. Przez chwilę jeszcze grzebał w przepastnej kieszeni spodni i wydobył z niej trzy batony z
napisem na opakowaniu: „XXL”.
„Deser” - domyśliłem się i nabiłem na widelec pieroga. Przyglądałem się „Puszystym” już
wystarczająco długo, by można było to uznać za nie-grzeczność.
Przez kilka następnych minut próbowałem skupić się na liście skrytek. Potem popijałem kawę
i patrzyłem na budynki po drugiej stronie placu. Udało mi się wytrzymać kwadrans, ale potem
rozległ się głos pani „Puszystej”:
- Musisz jeść, bo nie będziesz miał siły, żeby szukać skarbu w Zagórzu.
„A więc »Puszyści« wybierają się tam, gdzie ja!” - pomyślałem i ze zdwojonym
zaciekawieniem spojrzałem w ich stronę. Na środku stołu widać było piramidę złożoną z dwóch
płaskich i trzech głębokich talerzy oraz dwóch kubków, z których wystawały papierki po batonach.
„Niewiarygodne” - pomyślałem. „Uporali się z tą ucztą w niecały kwadrans”.
Trzeci płaski talerz nie został jednak opróżniony do końca. „Puchatkowi”, najwyraźniej
nienadążającemu za rodzicami, została jeszcze do zjedzenia połowa porcji pierogów i baton.
- Zjedz jeszcze chociaż trzy pierożki. A ja skończę za ciebie - powiedział ojciec. - Jedzenie
nie może się marnować...
Chłopiec pokręcił głową. Państwo „Puszyści” westchnęli jak na komendę. Matka schowała
batona do mikroskopijnej torebki, ojciec zaś sięgnął po talerz „Puchatka” i, niczym odkurzacz,
pochłonął jego zawartość w kilka sekund. Musiał wyczuć, że mu się przyglądam, bo spojrzał w
7
moją stronę. Już chciałem się obrócić, ale wtedy zrozumiałem, że „Puszysty” wcale nie patrzy mi w
oczy, ale na mój talerz z pozostawionymi tam trzema pierogami. W jego wzroku była tęsknota.
Szybko jednak się opanował, przełknął ślinę i dopił resztkę kefiru z kubka syna.
- No, komu w drogę, temu czas... - westchnął „Puszysty”, podnosząc się z krzesełka, które
jęknęło złowróżbnie. Jego żona i syn też wstali.
Gryząc przedostatniego pieroga patrzyłem jak schodzą na parking i wsiadają do samochodu.
Nie uszło mojej uwagi, że zawieszenie obniżyło się znacznie, gdy wszyscy troje znaleźli się na
pokładzie wozu.
Pan „Puszysty” uruchomił silnik, ale zaraz zrozumiał, że nigdzie nie pojedzie, bo w czasie
gdy posilał się wraz z rodziną, ktoś zaparkował swojego opla tuż przed jego samochodem.
Zielony pick-up „Puszystych” znalazł się w kleszczach pomiędzy wehikułem i oplem. Pan
„Puszysty” chwilę mocował się z kluczykiem, wreszcie wyłączył silnik i wygramolił się z
samochodu. Odszedł kilka metrów od pojazdu i krytycznym okiem ocenił sytuację. W końcu
odwrócił się w stronę werandy i krzyknął, wskazując na wehikuł:
- Czyj jest ten grat?
Mężczyzna z gazetą, siedzący w rogu werandy wyjrzał zaciekawiony zza zadrukowanej
płachty.
- To mój wóz - podniosłem się z krzesła.
- Niech pan, z łaski swojej, przeparkuje tę maszkarę - perorował mocnym głosem mężczyzna.
- A najlepiej niech pan stąd odjedzie, bo nie dość, że ten pański potworek blokuje drogę porządnym
samochodom, to jeszcze straszy ludzi - przy ostatnich słowach uśmiechnął się złośliwie.
Byłem przyzwyczajony do kpin z wehikułu. Trudno się im było zresztą dziwić. Nasz
ministerialny pojazd przypominał wielki kajak skrzyżowany z wozem drabiniastym, a potężne
reflektory z przodu przywodziły na myśl oczy ważki. Nikt nie przypuszczał, że tak szpetna
karoseria może skrywać dwunastocylindrowy silnik zdolny rozpędzić pojazd do 270 kilometrów na
godzinę.
Bez słowa uruchomiłem wehikuł i stanąłem za oplem. „Puszysty” z zadowoleniem wsiadł do
swego zielonego pick-upa i odjechał, ja zaś wróciłem do baru i zamówiłem jeszcze jedną kawę, po
czym rozsiadłem się na werandzie. Mężczyzna z gazetą przyglądał mi się ciekawie przez kilka
chwil, ale szybko wrócił do lektury.
Nie miałem zamiaru odkrywać przed „Puszystymi” kart i od razu wyprowadzać ich z błędu co
do możliwości wehikułu. Wieloletnie doświadczenie nauczyło mnie, by nigdy nie lekceważyć
przeciwnika. Może i „Puszyści” wyglądali z pozoru na „niedzielnych” poszukiwaczy skarbów, ale
mogła to być, podobnie jak szpetota wehikułu, zasłona dymna.
Dlatego pozwoliłem im spokojnie odjechać i ruszyłem do Zagórza dopiero pół godziny
później. W połowie drogi z Sanoka minąłem Zahutyń i o wpół do dziesiątej skręciłem w prawo z
drogi krajowej numer 84: znalazłem się na głównej ulicy Zagórza, która nosiła miano marszałka
Józefa Piłsudskiego.
Zagórz istnieje prawie 700 lat. Pierwsze wzmianki o nim pojawiły się w XIV wieku. Przez
setki lat stanowił własność rozmaitych możnych, z których postacią najbardziej znamienitą był
przedstawiciel potężnego rodu magnackiego, pan na Wiśniczu, Piotr Kmita, który na przełomie
XVI i XVII wieku wsławił się jako jedna z najwybitniejszych postaci polskiego życia publicznego.
Wystarczy powiedzieć, że był zausznikiem królowej Bony, posiadał ogromny majątek,
między innymi w pobliskim Lesku, i wspierał kulturę tak ochoczo, że Erazm z Rotterdamu
dedykował mu swoje prace. Zresztą wśród właścicieli i dzierżawców Zagórza nie brakuje sławnych
8
nazwisk. Rządzili tą ziemią i Ossolińscy, i Stadniccy, i Krasiccy.
W czasach konfederacji barskiej to właśnie w Zagórzu jeden z ostatnich oddziałów
powstańczych przez kilka dni odpierał ataki wojsk carskich zza murów tutejszego obronnego
klasztoru. Po pierwszym rozbiorze Polski wieś znalazła się pod berłem cesarzowej austriackiej
Marii Teresy.
Na początku XX wieku, jeszcze przed pierwszą wojną światową, rozwinął się w okolicach
przemysł naftowy. W 1918 roku wieś powróciła w granice Polski. Niecałe sześćdziesiąt lat później
została wyłączona spod administracji sanockiej i uzyskała prawa miejskie z dniem 1 lutego 1977
roku.
Najważniejszymi punktami miasteczka są do dzisiaj ruiny klasztoru karmelitów i dworzec
kolejowy. Ponieważ o klasztorze będzie jeszcze mowa, zaznaczmy na razie tylko, że powstał w
1710 roku z inicjatywy Jana Adama Stadnickiego, wojewody wołyńskiego.
Dworzec, z którego można dojechać zarówno do Warszawy, jak i na pobliska. Słowację,
powstał podczas zaborów, w drugiej połowie XIX wieku. Ale nie tylko ze względu na dogodne
połączenie kolejowe, autorzy wielu przewodników po Bieszczadach polecają swoim czytelnikom
Zagórz jako bazę wypadową do podróży po naszych najdzikszych górach.
Miasto nad Osławą położenie ma zaiste doskonałe. Blisko stąd zarówno do stolicy regionu -
Sanoka, jak i do Leska (a busy z dużą częstotliwością kursują na południe, w kierunku Jeziora
Solińskiego, na którego licznych plażach mogą odpocząć ci którzy szukają spokoju), i do Ustrzyk
Górnych, skąd ci aktywniejsi wyruszają najczęściej na podbój bieszczadzkich połonin i szczytów.
Ma Zagórz zabytki i atrakcje turystyczne. Oprócz wspomnianego już wcześniej dworca i
klasztoru, jest jeszcze cerkiew i kościół. A na miłośników skoków narciarskich czekają trzy
skocznie zgromadzone w kompleksie Zakucie, na których urządzane były już konkursy dla
juniorów.
Atutem miasta jest też krajobraz. Otoczone jest malowniczymi wzgórzami, z rzeką Osławą
płynącą szerokim nurtem po wschodniej stronie miasta i meandrującą pięknie wielkim zakolem
wokół wzgórza klasztornego.
Pojechałem powoli tętniącą życiem ulicą Józefa Piłsudskiego mijając po drodze schowany
nieco z tyłu dworzec, duży dom handlowy i mały bazarek. Mniej więcej na wysokości ulicy
Szerokiej przejechałem przez przejazd kolejowy z podniesionymi szlabanami. Za oknami mignęło
mi kilka charakterystycznych, przygiętych do ziemi łemkowskich chałup, domki jednorodzinne i
murowana szkoła, obok której, jak wiedziałem z przewodnika, należało skręcić w prawo, by dotrzeć
do skoczni narciarskich.
Przez następne pół kilometra droga wznosiła się systematycznie ku górze i w końcu
doprowadziła mnie do kościoła parafialnego pod wezwaniem Wniebowzięcia NMP, wzniesionego
w XVIII wieku. Ściany prostej, klasycznej, jednonawowej bryły z sygnaturką na dachu,
pomalowano na biało. Tak samo zresztą, jak i oddaloną nieco, stojącą osobno, wysoką, kwadratową
dzwonnicę.
Po lewej stronie kościoła widać już było, posadowione na wysokim wzgórzu zwanym
Mariamontem, piękne ruiny klasztoru. Jasne mury z piaskowca miały się całkiem nieźle, ale nawet
stąd można było dostrzec brak dachu i dziury w miejscach, gdzie kiedyś były okna.
Skręciłem za kościołem w lewo i powoli wspinałem się ulicą Klasztorną, wzdłuż ściany lasu,
porastającej wzgórza po prawej stronie wyasfaltowanej drogi. Minąłem następny przejazd kolejowy
i wjechałem na drogę, ostro wznoszącą się pod górę.
Po lewej stronie, przed drewnianym domem, dostrzegłem sporą rzeźbę smukłego anioła ze
9
skrzydłami w kształcie przypominającym jaskółczy ogon, twarzą niknącą pod szerokim kapturem i
palcem wskazującym wzniesionym do góry jakby w napomnieniu.
Podążyłem dalej i po chwili dotarłem na szczyt wzniesienia. Asfalt przechodził tu w szeroką,
wyjeżdżoną przez turystów polną drogę. Na całej jej długości widać było wbite w podłoże
niewielkie kamienie, upodabniające nieco trakt do brukowanej jezdni.
Żółta droga wiodła prosto i płasko pomiędzy zielenią traw zarastających płaskie pobocze po
lewej, które jakiś metr od drogi opadało w dół stromą skarpą, i łagodne, niskie wzniesienie po
prawej. Po mniej więcej czterystu metrach droga skręcała łagodnie w lewo i podprowadzała do
skarpy, na której wzniesiono klasztor. Trzeba było jeszcze tylko minąć trzy drewniane domy
zbudowane na północnym stoku skarpy. Wokół domów rosły jabłonie. Część zielonych owoców
wyglądających na papierówki spadła przedwcześnie z drzew i stoczyła się po nachylonym stoku,
niemal na drogę.
Po trzech minutach ostrożnej jazdy dotarłem wreszcie do celu.
Stałem teraz przed łukowatą bramą w zachodnim, dość dobrze zachowanym murze, pod którą
biegła ścieżka, wiodąca na położony nieco wyżej, porośnięty trawą plac przed klasztorem. Zresztą
trawa różnej długości, niczym zielone morze, pokrywała całe wzgórze i tam gdzie tylko jej na to
pozwolono, uderzała jak fala przyboju w mury z piaskowca.
Drogę za mury zagradzał szlaban, po którego obu stronach stali umundurowani harcerze w
rogatywkach - jeden miał jakieś trzynaście lat i wesołą, piegowatą twarz, drugi około szesnastu, a
poważny wyraz jego oblicza wzmacniały jeszcze nasadzone na nos okulary w cienkich oprawkach.
Wysiadłem, żeby zapytać ich, czy mogę wjechać do środka i usłyszałem dochodzące z góry
odgłosy świadczące, że ktoś je jabłko. Podniosłem wzrok i, ku memu zdziwieniu, na szczycie
mierzącego jakieś trzy i pół metra muru zobaczyłem trzeciego druha. Był najstarszy z nich. Na
pierwszy rzut oka miał jakieś osiemnaście lat. Słuch mnie nie mylił. Jadł jabłko, siedząc z nogami
zwisającymi z muru. Zielona rogatywka przekrzywiła mu się na tył głowy, ale on niespecjalnie się
tym przejmował.
To właśnie wtedy po raz pierwszy zobaczyłem „Pimpka”, „Królika” i ich brata Roberta, z
którymi wkrótce miałem rozwiązywać zagadkę trzeciego mnicha.
Zanim jednak opowiem jak się poznaliśmy i co z tego wynikło, wrócę na chwilę do mrożącej
krew w żyłach historii zagórskiego klasztoru.

10
ROZDZIAŁ DRUGI

OKRĘT PO BURZY • TWIERDZA KARMELITÓW • OSTATNI BASTION


KONFEDERATÓW BARSKICH • POPRAWCZAK DLA KSIĘŻY • „W TYM
NIESZCZĘŚLIWYM DNIU” • NIE DO KOŃCA UDANA ODBUDOWA • LOKATORZY
KLASZTORNEGO PODWÓRZA • URZĄDZAM SIĘ • PODGLĄDACZ • PIERWSZA
SKRYTKA

Zakrawa to na cud, że na zagórskim Mariamoncie można znaleźć coś więcej niż ułomki
fundamentów pokryte przez lata grubą warstwą ziemi i porośnięte bujnie trawą.
Przez trzysta lat swego istnienia klasztor doświadczył oblężenia połączonego z ostrzałem
artyleryjskim i dwóch pożarów, nie wspominając już o obojętności rozmaitych władz, które
pozwalały mu popadać w ruinę.
A jednak zagórski klasztor przetrwał to wszystko i przywodził teraz na myśl okręt, który
wpłynął właśnie do portu po kilkutygodniowym rejsie przez niespokojne wody mórz południowych.
Huragany poszarpały żagle na strzępy, spienione bałwany złamały jeden z masztów, słońce podczas
cisz morskich spaliło pokład statku, ale kadłub, wykonany mistrzowską ręką szkutnika, wyszedł z
tego cało i zdołał dopłynąć do portu.
Z początku nic nie zapowiadało, że do naszych czasów dotrwa zaledwie cień dawnej
świetności klasztoru.
Wybudował go na początku XVIII wieku Jan Franciszek Stadnicki jako wotum za to, że
zdołał ujść cało z piekła wielkiej wojny północnej.
Klasztor miał być warownią, dlatego kiedy stanęły już mury kościoła, cokół ze statuą Matki
Bożej przed świątynią i klasztor z krużgankami wokół wirydarza na jej tyłach, budowle te opasano
wstęgą fortyfikacji, do których przylegało kilka budynków gospodarczych i mieszkalnych.
Najokazalszym z nich była piętrowa kordegarda, gdzie, zgodnie z wolą fundatora, zamieszkało
dwunastu weteranów wojennych. Poza murami, nieco na północ od głównego kompleksu, stanął
szpital.
Złoty wiek zagórskiego karmelu, okres rozkwitu życia religijnego i kulturalnego, zakończył
rok 1772, kiedy to warownia spłonęła po raz pierwszy. W listopadzie owego feralnego roku oddział
generała Drewicza oblegał i ostrzeliwał garstkę konfederatów barskich, ukrytą za murami fortalicji.
Mury udało się odbudować, ale rozmaite trudności nękały zakonników.
Także i te najbardziej przyziemne. Zdarzało się, że karmelici nie mieli co włożyć do ust, bo
dzierżawcy klasztornych terenów nie wnosili opłat za użytkowanie ziemi.
W 1816 roku biskup przemyski Gołaszewski utworzył w tym miejscu dom poprawczy dla
księży z całej diecezji. „Poprawczak” działał jednak niedługo, bo zaledwie sześć lat, a 26 listopada
1822 roku klasztor spłonął powtórnie i tym razem ostatecznie.
Trudno po dwustu latach stwierdzić jednoznacznie, co było przyczyną katastrofy. W księdze
chrztów pod tą datą wpisano: „Na wieczną pamiątkę. W tym nieszczęśliwym dniu, w którym o
godzinie drugiej w południe klasztor, kościół i dom poprawczy w proch został obrócony.” Z tych
prochem to oczywiście przesada, bo mury warowni stoją przecież do dzisiaj, zniszczenia jednak
były tak znaczne, że z tego ciosu zagórski karmel już nigdy nie zdołał się podnieść.
Co do przyczyn pożaru istnieją różne wersje.
Legenda mówi, że klasztor podpalił ksiądz z „poprawczaka”.
Wśród dokumentów historycznych natomiast zachowało się wyznanie winy jednego z
11
karmelitów uczynione na milicji: zakonnik miał powiedzieć, że podczas kłótni z przeorem na
podłogę z desek upadła lampa oliwna, co wywołało pożar.
Mogło być jednak i tak, że to przyznanie się zostało wymuszone, by znaleźć i osądzić kozła
ofiarnego, a tym samym odwrócić podejrzenia od prawdziwych sprawców tragedii - nasłanych
przez zaborcę podpalaczy.
Obojętne, kto go podpalił, klasztoru już nie odbudowano, a dziewięć lat później karmelici
ostatecznie opuścili wzgórze.
Wrócili tam dopiero po stu dwudziestu sześciu latach, kiedy to kuria przemyska, która
klasztor otrzymała w darze jeszcze przed wojną od rodu Gubrynowiczów, zwróciła zakonowi
wzgórze wraz z budynkami. Wtedy też rozpoczęła się trzecia już próba odbudowy, ale ponieważ
będzie o niej jeszcze nie raz mowa na kartach tej książki, powiedzmy tylko, że prace prowadziło
wówczas trzech mnichów i, chociaż zrobiono sporo, nie udało się przywrócić fortalicji świetności.
Na początku tego wieku klasztor przejęła gmina Zagórz. Udało się oczyścić teren wokół
kościoła z krzaków i drzewek, wzmocnić mury, częściowo odbudować baszty i zrekonstruować
cokół z posągiem Matki Bożej.
Ten właśnie posąg zobaczyłem w dalekiej perspektywie łukowatej bramy, gdy tylko
wysiadłem z wehikułu.
- Można przejechać? - zapytałem harcerzy stojących na warcie przy szlabanie. - Czy
pobieracie myto?
Chłopcy zaśmiali się z żartu. Ten, który miał szesnaście lat i nosił okulary w cienkich
oprawkach, oświadczył poważnym tonem przewodnika:
- Myta nie pobieramy, ale ponieważ jesteśmy gospodarzami tego miejsca, chcemy, żeby
każdy, kto je odwiedzi, pamiętał o kilku ważnych zasadach.
- Zasadach?
Najmłodszy z harcerzy za pomocą palca wskazującego przyłożonego do wewnętrznej strony
daszka podniósł do góry czapkę. Miało to wyglądać zawadiacko. Potem wskazał na blachę
ustawioną pod murem, na której białą farbą wypisano, co następuje:

KLASZTOR OO. KARMELITÓW BOSYCH W ZAGÓRZU


ZABYTEK WPISANY DO REJESTRU
KRAJOWEGO OŚRODKA BADAŃ I DOKUMENTACJI ZABYTKÓW
NIE ŚMIEĆ!
NIE PROWADŹ NIELEGALNYCH WYKOPALISK!
ZACHOWAJ SZACUNEK DLA ZABYTKU, KTÓRY ODWIEDZASZ!
DZIĘKUJEMY I ŻYCZYMY MIŁYCH WRAŻEŃ
KOMITET SPOŁECZNY

Obok tablicy stał kij z przywiązaną sznurkiem puszką, na której nabazgrano białą farbą: „NA
ODBUDOWĘ KLASZTORU”.
- To wy jesteście tym „komitetem społecznym”? - zapytałem, wrzucając pięć złotych do
puszki. Brzęk jaki się rozległ, świadczył, że naczynie jest prawie puste.
Kiwnęli głowami w potwierdzeniu, a chłopak w okularach powiedział:
- Pomyśleliśmy, że jak tak napiszemy, to będzie bardziej urzędowo.
Nie skomentowałem jego tłumaczenia, zamiast tego rzekłem z uznaniem:
- Bardzo słuszne zasady. Ale co do mnie - położyłem rękę na klatce piersiowej - możecie być
12
spokojni. Jestem urzędnikiem Departamentu Ochrony Zabytków i nie zrobię niczego, co
zabraniałoby prawo - obiecałem poważnym tonem.
Moje słowa wywarły odpowiednie wrażenie. Chłopcy spoglądali teraz na mnie z mieszaniną
szacunku i zainteresowania. Przedstawiłem się specjalnie, bo chociaż cieszyło mnie, że harcerze
przejawiali inicjatywę i opiekowali się zabytkiem, wiedziałem również, że łatwo w sytuacji, gdy
robi się coś społecznie, pozwolić sobie na przekroczenie zasad i tłumaczenie, że „skoro robi się coś
za darmo, to można sobie na więcej pozwolić”.
- Dużo tu u was ludzi - powiedziałem, wskazując podbródkiem za bramę, gdzie jak widziałem
zaparkowało kilka samochodów.
- Za dużo - odparł chłopak w okularach. - Nie tak to...
Ze szczytu muru pofrunął w jego stronę ogryzek jabłka. Chłopak zręcznie się uchylił i
spojrzał niechętnie w kierunku miotacza:
- To znaczy... - wyraźnie zastanawiał się co ma powiedzieć. - Nie byliśmy przygotowani na
taki najazd... Cieszymy się oczywiście, że ludzie przyjeżdżają do Zagórza, ale jest nas tylko trzech i
trochę nie radzimy sobie z sytuacją...
Nie zabrzmiało to szczególnie przekonująco, ale postanowiłem na razie zostawić tę sprawę:
- Można tu u was rozbić namiot? - zapytałem.
- Teoretycznie nie - odezwał się najmłodszy harcerz. - Pole namiotowe jest trochę niżej, bliżej
rzeki, ale nikt nie przejmował się naszą tablicą i musieliśmy usunąć ten punkt...
- Żeby nie tworzyć fikcji prawnej... - dodał poważnie chłopak w okularach.
- Więc jeśli pan chce, może pan tu rozbić namiot - skwitował piegus.
- No, dobra - westchnąłem. - Chyba tak zrobię. Jeślibyście chcieli pogadać... - zacząłem, ale
przerwał mi głos klaksonu.
Stał za mną czerwony „garbus”. Trąbiła czterdziestoletnia na oko kobieta siedząca za
kierownicą. Ładna twarz, na którą opadały kasztanowe loki, świadczyła o inteligencji.
- Zdaje się, że musicie podnieść szlaban... - powiedziałem do harcerzy i wsiadłem do
wehikułu.
„Chyba miałeś nosa, Pawle” - pomyślałem, przejeżdżając przez bramę. „Dzieje się tu coś
bardzo dziwnego...”
- I ciekawego - mruknąłem, uśmiechając się pod nosem, jednocześnie ostrożnie manewrując
na wyboistej ścieżce zupełnie nieprzystosowanej do jazdy samochodem.
Po mojej prawej stronie widać było mury kościoła. Świątynia, będąca centralną i najlepiej
zachowaną częścią ruin, stała na półmetrowym wzniesieniu, które wybiegało poza jej mury i
tworzyło dla nich coś w rodzaju ziemnej platformy, pokrytej zieloną trawą. Przed frontową ścianą
kościoła platforma ta miała półokrągły kształt i średnicę około dwudziestu metrów. W środku stała
masywna, odrestaurowana kolumna wysoka na jakieś dziesięć metrów, zwieńczona rzeźbą Matki
Bożej Królowej Karmelu.
Turyści rozbili swoje namioty trochę poniżej obszernego wzniesienia, jakieś trzydzieści
metrów od jego granicy, mniej więcej w tym samym miejscu, gdzie kiedyś biegły mury zagórskiej
warowni. Jedynym śladem po umocnieniach było niewielkie, obłe wybrzuszenie zarośnięte
krzakami.
Z łatwością rozpoznałem zielonego pick-upa „Puszystych”, obok którego wznosił się wielki,
kilkuosobowy namiot, przypominający mały dom, oraz kwadratowy ogrodowy baldachim na
czterech nogach. Pod dachem z płótna widać było stół zastawiony baterią butelek z
różnokolorowymi sosami, cztery krzesła i dymiącego grilla. Pan „Puszysty” stał obok rusztu z
13
poważną miną i uważnie przewracał skwierczące kiełbaski za pomocą błyszczących szczypców.
Żona z synem siedzieli za stołem i patrzyli w jego stronę z niecierpliwym oczekiwaniem w oczach.
Po lewej stronie obozowiska „Puszystych” stały mniejsze namioty. Bliżej baldachimu - dwie
,jedynki”, pamiętające jeszcze czasy komunizmu, za nimi - namiot z naszywkami świadczącymi, że
jest profesjonalnym sprzętem, używanym przez alpinistów. Obok „jedynek” nie dostrzegłem
żadnego pojazdu, obok nowoczesnego namiotu zaś stała hybrydowa honda.
Był jeszcze jeden namiot, obozowa „dziesiątka” o walcowatym kształcie, z wizjerami w
ścianach. Ustawiono go nieco na uboczu po lewej stronie, blisko muru. Napis przyczepiony do
wbitego w ziemię sękatego kija głosił, że tutaj swoją siedzibę ma „Komitet Społeczny”.
Postanowiłem rozbić biwak po prawej stronie namiotu „Puszystych”, obok przerwy w
krzakach. Miałem stąd doskonały widok zarówno na kościół i bramę wjazdową, jak i na płynącą w
dole Osławę.
Na razie jednak nie mogłem cieszyć się pięknymi widokami. Zaparkowałem wehikuł tyłem
do krzaków i zabrałem się do urządzania obozowiska.
Przede wszystkim musiałem rozbić namiot. Wyjąłem z bagażnika dużą „kiszkę”, z naszywką,
na której wydrukowano charakterystyczne logo i napis: POLSPORT.
Dostałem ten namiot od pana Tomasza jakieś dziesięć lat temu i od tej pory stanowił on
żelazny punkt mojego biwakowego wyposażenia. Odsznurowałem „kiszkę” i wysypałem zawartość
na trawę. Aluminiowe rurki zagrzechotały, uderzając o siebie.
Sprawdziłem podłoże i znalazłem wystarczająco równe miejsce. Oczyściłem je z kamieni.
Rozwinąłem rulon materiału i oddzieliłem tropik od właściwego namiotu, który rozłożyłem,
stroną wykonaną z mocnej, nieprzemakalnej folii do dołu, i przymocowałem do podłoża za pomocą
śledzi w czterech rogach.
Następne dwadzieścia minut zajęło mi złożenie i zamocowanie rurek, a potem rozciągnięcie
prawie już gotowego namiotu do pożądanego kształtu za pomocą śledzi i regulowanych linek po
bokach.
Teraz wystarczyło już tylko założyć na to wszystko brezentowy zielono-pomarańczowy
tropik. Po kolejnych dziesięciu minutach wbijałem ostatniego śledzia, przytrzymującego linkę
przyczepioną do jednej z dwóch rurek, tworzących w przedniej części tropiku coś w rodzaju drzwi,
które można było zasłonić, tworząc w ten sposób przytulny przedsionek.
Umieściłem tam pudło z suchym prowiantem oraz reklamówkę na śmieci i wróciłem do
wehikułu po śpiwór i plecak, po czym wgramoliłem się do głównego pomieszczenia.
Jakkolwiek doceniam wygody płynące z miękkiego łóżka, nocowanie w namiocie nie straciło
dla mnie nic ze swego uroku, jaki miało w czasach młodzieńczych wypraw po Polsce. Małe,
pozbawione okien pomieszczenie, przez którego cienkie ścianki sączy się do środka przefiltrowane
światło słońca, zawsze wydawało mi się dużo przytulniejsze od najbardziej nawet przytulnych
pokoi.
Uwielbiam poranki na kempingach, kiedy można leżeć w cieple śpiwora i wsłuchiwać się w
gwar panujący na zewnątrz, długie deszczowe dni wypełnione stłumionymi uderzeniami kropel
deszczu o brezent tropika, nocną porę, gdy tajemnicze cienie, szelesty i trzaski pozwalają pędzić
wyobraźni na złamanie karku.
Ustawiłem plecak blisko wejścia i na razie wypakowałem z niego tylko stary, gumowy
materac. Nie minął kwadrans, gdy na jego połatanej w kilku miejscach powierzchni mogłem
rozłożyć śpiwór. Nagle odczułem zmęczenie całonocną jazdą i nabrałem ochoty, żeby położyć się
na sekundę. Przez chwilę walczyłem z tą pokusą, przekonując się, że powinienem od razu ruszyć na
14
poszukiwanie skrytki, ale potem pomyślałem: „Jesteś w końcu na urlopie, Pawle!” i wyciągnąłem
się na materacu.
Ostatnim co zapamiętałem, były fluorescencyjne wskazówki zegarka ustawione na godzinie
wpół do dziesiątej.

Obudziłem się w południe. Ziewnąłem i wyszedłem z namiotu. Jego wnętrze nagrzało się
przez ten czas dość mocno i w środku panowała duchota.
Słońce stało wysoko, oświetlając cały teren zabytkowych ruin i dając soczystość rosnącej
wokół zieleni.
Ziewając, przeciągnąłem się porządnie. Wyciągnąłem z oczu „śpiochy”, przetarłem łzy po
ziewaniu i przejechałem ręką po brodzie. Zarost zachrzęścił pod skórą dłoni.
Zdałem sobie sprawę, że nie wiem, gdzie można się tu umyć. Co prawda zabrałem ze sobą
przezornie pięciolitrową butlę niegazowanej wody mineralnej, ale nie miałem zamiaru używać jej
do porannych ablucji.
Poszedłem w stronę bramy wzdłuż barokowej fasady kościoła ozdobionej u góry trójkątnym
zwieńczeniem. Dopiero teraz, kiedy już wypocząłem, dostrzegłem skalę zniszczeń poczynionych
przez czas. Mur, na którego większej części zachowały się tynki, był szaro-beżowy. U podstawy
fasady, na znacznej części prawej jej strony i prawie całej powierzchni zwieńczenia, czyli tam gdzie
odpadły tynki, widać było wyraźnie ułożone równo gołe kamienie muru o rozmaitych kształtach.
Harcerze wciąż stali na warcie. Zapytałem ich, czy gdzieś w pobliżu jest jakaś łazienka.
- Niestety - odparł chłopak w okularach. - Na razie nie mamy tu sanitariatów. Może pan udać
się w dół do miasteczka albo zejść skarpą do rzeki. Ścieżka zaczyna się tam, gdzie stoi pański... - na
chwilę się zawahał, szukając odpowiedniego określenia dla wehikułu, ale potem dodał grzecznie -
...pojazd.
- Dzięki - odparłem wesoło i ruszyłem w stronę wehikułu.
Tym razem patrzyłem na obozowisko. Obok staroświeckich „jedynek” stał czerwony
„garbus”. Tam więc musiała zaparkować kobieta o kasztanowych włosach, która trąbiła na mnie
przy bramie.
Z plecaka w namiocie wyjąłem ręcznik i saszetkę z przyborami do golenia i mydelniczką, a z
wehikułu wydobyłem niedużą miseczkę. Zarzuciwszy ręcznik na szyję ruszyłem w dół wskazaną
ścieżką.
Dróżka prowadziła najpierw przez niskie kępy zarośli i trawy, które kilka metrów w dół
wzniesienia zamieniały się w rzadki zagajnik, a później w pokryte uprawami błonia pocięte na
kwadraty ścieżkami. Wystarczyło pokonać jeszcze jakieś trzysta pięćdziesiąt metrów, by wejść do
wąskiego lasku i znaleźć się nad brzegiem szeroko rozlanej Osławy.
Odłożyłem przybory toaletowe na trawiasty brzeg i za pomocą miski zaczerpnąłem wody z
rzeki.
- Do picia się może nie nadaje, ale na poranną toaletę będzie jak znalazł - mruknąłem i
przystąpiłem do dzieła.
Umyłem twarz, szyję i nogi, jednocześnie przysięgając sobie solennie, że jutro będę musiał
się gdzieś porządnie wykąpać. Skończywszy, naciągnąłem z powrotem skarpetki i buty, po czym
wylałem brudną wodę w krzaki.
Wypłukałem miskę i nabrałem do niej czystej wody. Sięgnąłem po piankę do golenia i
rozprowadziłem białą pastę po twarzy. Wyjąłem z saszetki golarkę i podręczne lusterko, by widzieć
co robię.
15
Ściągałem właśnie za pomocą golarki długi pas pianki z policzka, gdy dostrzegłem jakiś ruch
w leśnych krzakach. Zamarłem z golarką przyciśniętą do policzka i delikatnie przesunąłem lusterko
w stronę, gdzie, jak mi się zdawało, ruszały się gałązki. Przez kilka sekund czekałem w napięciu i
bezruchu, ale potem mięśnie ręki, zmęczone trwaniem w jednej pozycji drgnęły i słońce odbiło się
w lusterku. Ktoś lub coś przyczajone w krzakach za moimi plecami, zerwało się do ucieczki.
Jeszcze tylko chwilę szumiały poruszane gałęzie, chrzęściła deptana ściółka.
Stało się to tak nagle, że aż się przestraszyłem. Poczułem też zaraz delikatne ciepło w miejscu
gdzie ostrza golarki stykały się ze skórą. Rzut oka do lusterka nie pozostawił wątpliwości. Przez
prawy policzek biegło paskudne zacięcie długości półtora centymetra.
Szybko skończyłem golenie. Wytarłem resztki pianki ręcznikiem, wylałem na rękę kilka
kropel wody po goleniu ze spirytusem i wklepałem ją w twarz. Piekący ból ustał dopiero, gdy jak
zwykle spoliczkowałem się siarczyście. Zakleiłem zacięcie trzema kawałkami papieru toaletowego
i, westchnąwszy ciężko, spakowałem przybory toaletowe do saszetki. Ostatni raz opróżniłem miskę
i ruszyłem z powrotem do obozu.
Mimo piekącego wciąż zacięcia na policzku, poranne ablucje dobrze mi zrobiły. Mocny
zapach wody po goleniu przyjemnie odświeżał i dodawał wigoru. Dotarłem do biwaku, ustawiłem
przybory toaletowe i miskę przy wejściu, a mokry ręcznik rozwiesiłem na tropiku. Przebrałem się w
świeżą podkoszulkę i cienkie dżinsy, a ciężkie buty ze skóry, w których tu przyjechałem,
zamieniłem na wygodne trampki.
Brakowało mi już tylko jednego, by móc przystąpić do poszukiwań.
Wytaszczywszy z przedsionka karton z suchym prowiantem, rozsiadłem się na trawie przed
namiotem, z pudła wyjąłem kocher, włoską maszynkę do kawy oraz ręczny młynek i przystąpiłem
do codziennego rytuału. Pięć minut miażdżyłem ziarna kawy na aromatyczny proszek, który
przesypałem następnie do maszynki, uzupełniłem dolny pojemnik wodą z pięciolitrowej butli i
skręciwszy maszynkę w całość, ustawiłem ją na palniku kochera. Po dwóch minutach woda
zabulgotała, a po kolejnych trzech nalewałem czarny napar do metalowego emaliowanego kubka.
Takiego samego, jakich setki obijały się kiedyś o plecaki turystów i jakich mało kto dziś używa,
przedkładając nad nie specjalne kubki termiczne.
Uzupełniając poziom kofeiny we krwi, przyglądałem się zdjęciom, które miały doprowadzić
do skrytki i porównywałem je z tym, co miałem przed oczami. Wydało mi się, że na jednym z nich
rozpoznałem trójkątne zwieńczenie nad fasadą i zarys kolumny z figurą Matki Boskiej, ale wolałem
się upewnić.
„A więc najpierw zwiedzanie” - zdecydowałem, odkładając opróżniony kubek na bok, żeby
wstać.
Schowałem kubek i kocher do kartonu, karton do przedsionka, zasunąłem zamki po bokach
wejściowej zasłony i ruszyłem na obchód klasztoru.
Mury warownego konwentu liczyły kiedyś prawie pół kilometra. Teraz została z nich mniej
więcej połowa, głównie w północno-zachodniej części dawnych umocnień. Zobaczyłem je dopiero
po kwadransie powolnego spaceru wzdłuż południowo-wschodniej ściany kościoła, gdy
przeszedłem pod łukami krużganków dawnego domu zakonnego, którego wirydarz dziś jest za-
walony ponad półtorametrową hałdą ziemi, i minąłem wznoszącą się monumentalnie nad nimi
zaślepioną tylną ścianę świątyni. Wąski przesmyk między pozostałościami krużganków i ścianą
prowadził na pusty, zarośnięty trawą, płaski plac, okolony dość wysokimi, ale wyszczerbionymi
niczym pasmo górskie murami, prowadzącymi dalej na północ. Biegły one wzdłuż zabudowań
dawnych pomieszczeń gospodarczych i ustawionej prostopadle do nich kordegardy, po czym
16
urywały się nagle wśród krzaków za bramą, której pilnowali harcerze.
Poszedłem jeszcze trochę dalej na północ i znalazłem się na tyłach zaimprowizowanego pola
namiotowego, jakieś sto metrów na wschód od bramy. Obróciłem się twarzą do zabudowań
klasztornych.
Nie dalej niż siedemdziesiąt metrów przede mną widać było kościół, zasłonięty teraz przez
cienkie pnie młodych drzewek rosnących na, częściowo przysypanym ziemią, murku z ociosanych
kamieni piaskowca.
„To tu” - pomyślałem i z kieszeni spodni wyciągnąłem zdjęcie ze strony o geocachingu.
Chwilę zajęło mi ustalenie perspektywy odpowiedniej do tego, by obraz ze zdjęcia trzymanego w
wyciągniętej ręce, pokrył się dokładnie z rzeczywistością. Sprawiło mi to trochę problemów, bo
fotografię wykonano w lutym, a teraz był lipiec i bezlistne zimą drzewka pokryła zieleń. Kiedy
jednak wreszcie mi się udało, nie miałem wątpliwości, że jestem na dobrym tropie. Widok, który
miałem przed oczami, był niemal identyczny z tym uchwyconym na fotografii.
Następne zdjęcie, pokazujące zbliżenie skrytki, przedstawiało kawałek muru i wiązkę
pieńków wyrastającą z jednego miejsca. Odnalazłem łatwo ten charakterystyczny punkt i jeszcze
raz przeczytałem fragment opisu: „Skarb ukryty pod dwoma kamieniami, na wierzchu jest dość
spory, pod spodem jeszcze jeden malutki i pod nim paczka”.
Jedną z zasad geocachingu jest konspiracja. Strony internetowe poświęcone grze zalecają, by
za każdym razem, gdy mamy zamiar wydobyć z ukrycia skrzynkę ze skarbem, sprawdzić, czy ktoś
nas nie obserwuje, żeby nie zdekonspirować skrzynki.
Rozejrzałem się wokoło. W krzakach od strony obozowiska nie dostrzegłem żadnego ruchu.
Za mną też było cicho.
Uspokojony schyliłem się już, żeby odgarnąć pierwszy ze wspomnianych wyżej kamieni,
kiedy poczułem nieprzyjemne łaskotanie w okolicach szyi. Był to niezawodny znak, że ktoś mnie
obserwuje. Powoli się wyprostowałem, kładąc zgiętą w łokciu rękę na biodrze i powiodłem
wzrokiem wzdłuż zarośniętego krzakami wzniesienia, za którym było obozowisko. Dostrzegłem
nieznaczny ruch, jakby ktoś schował się nagle w zarośla.
„No, no” - pomyślałem. „Mamy tu chyba jakiegoś podglądacza... Najpierw obserwował mnie
nad rzeką, teraz szpieguje zza krzaków...”
Nie dając po sobie nic poznać, jeszcze chwilę rozglądałem się dokoła, robiąc minę, jakby
bardzo bolały mnie plecy i wróciłem do przerwanego zajęcia.
Pod omszałym kawałem piaskowca wielkości dużego bochenka chleba był jeszcze jeden,
mniejszy. Wystarczyło go podnieść, odgarnąć niezbyt grubą warstwę ziemi i już można się było
cieszyć nagrodą.
Skrzynka przypominała rozmiarem pudełko po cygarach i była zrobiona z plastyku.
Oczyściłem ją starannie z ziemi, a potem uchyliłem wieczka. W środku znajdował się
zalaminowany folder informacyjny wydany przez tutejszy Urząd Miasta, trzy breloczki do kluczy z
herbem Zagórza, przedstawiającym serce przebite kotwicą i krzyżem na błękitnej tarczy, długopis z
napisem: „Zamość”, trzy plastykowe zwierzątka (słoń, lew i żyrafa) oraz kompas-zabawka. Oprócz
fantów były też, jak w każdej skrzynce, ołówek oraz dziennik, do którego zaraz się wpisałem,
podając swój adres e-mailowy: pawel_d@mkis.gov.pl i datę odnalezienia skarbu.
Przejrzałem wpisy do dziennika i zrozumiałem, że nikt z gości pobliskiego biwaku nie
odnalazł jeszcze skrzynki, bo ostatni zapis pochodził sprzed dwóch miesięcy i, jak na to wskazywał
przydomek znalazcy, pochodzący od nazwiska, został dokonany ręką dziennikarza, którego artykuł
sprowadził mnie w te strony.
17
Tak jak zawsze, chciałem wymienić się fantami i odłożyłem skrzynkę na murek, żeby
wydobyć z kieszeni jeden z żetonów wybitych przeze mnie osobiście w muzeum Mennicy
Państwowej tuż przed wyjazdem. Pieniążek przedstawiał monogram Stanisława Augusta
Poniatowskiego, króla, który dał początek tej szacownej instytucji.
Musiałem ustawić skrzynkę na jakimś obluzowanym kamieniu, bo zanim zdążyłem wyjąć
żeton, pojemnik zsunął się z murku i upadł na ziemię.
Fanty rozsypały się wśród kamieni. Wybierając je ze szczelin i wkładając z powrotem do
skrzynki, dostrzegłem coś, co wcześniej mi umknęło. Dno skrzynki wyłożono kartką papieru w
kratkę.
Ponieważ zaleca się, by w skrzynkach nie gromadzić śmieci, wyjąłem papier i już miałem go
zgnieść, żeby przy okazji wyrzucić do śmietnika, kiedy dostrzegłem jakiś tekst po drugiej stronie.
Odwróciłem kartkę i przeczytałem:

WAŻNE! DO WSZYSTKICH ZNALAZCÓW!

Poczułem jak spokojne dotąd serce zaczyna przyspieszać. Następne zdanie nie sprawiło, że
wróciło ono do swego normalnego rytmu, bo głosiło co następuje:

LEGENDA O TRZECH MNICHACH I SKARBIE Z KLASZTORU

18
ROZDZIAŁ TRZECI

TRZECH MNICHÓW • MULTICACHE • CZASZKA, ŻARÓWKA I ŁOPATA •


WSPÓŁRZĘDNE • TEREN NIEBEZPIECZNY I PIĘKNY • TAM GDZIE PACHNIE
WILGOTNĄ PIWNICĄ • PODSŁUCHIWACZ CZY POMOCNIK? • SKARBY Z
PUDEŁKA • LEGENDY CIĄG DALSZY • JAK DOTRZEĆ DO ŹRÓDEŁ LEGENDY?

Przełknąłem ślinę i czytałem dalej:


Pięćdziesiąt lat temu przybyło do Zagórza trzech mnichów z zakonu karmelitów bosych.
Chcieli odbudować zrujnowany przez lata klasztor. Zamieszkali w pobliskiej plebanii, z której
każdego dnia o wschodzie słońca wspinali się drogą do ruin, by pracować tam aż do zmierzchu.
Pierwszym ich zadaniem było zapewnienie spokoju braciom, których doczesne szczątki
spoczęły w podziemiach kościoła. Zeszli do krypt i uporządkowali porozbijane przez poszukiwaczy
skarbów trumny, a potem wezwali lokalnego biskupa, by na nowo odprawił nad zmarłymi
pogrzebowe modły.
Kilka lat zajęło im przywrócenie względnego porządku w zagórskiej warowni. Przez ten czas
oczyścili z gruzu kościół, studnię klasztorną i place wokół świątyni, usunęli rosnące na murach
drzewka i krzewy, zadaszyli kordegardę. Tam też przenieśli się po dwóch latach z plebanii i tam
powstał warsztat stolarski, potrzebny do dalszych prac.
Chociaż zakonnikom nie brakowało chęci do pracy, nie dysponowali odpowiednimi środkami
finansowymi. Pieniądze od okolicznych parafian, z zakonu i Ministerstwa Kultury i Sztuki
skończyły się po pięciu latach i żeby kontynuować odbudowę, potrzebna była kwesta.
Jeden z mnichów, ten który przez ojca prowincjała został wyznaczony na kierownika robót,
udał się więc za ocean, by prosić Polonię amerykańską o wsparcie.
Od tej pory zaczęły się dziać na wzgórzu klasztornym dziwne rzeczy.
Najpierw ludzie ze wsi, bo w owych czasach był jeszcze Zagórz wsią, dostrzegli nocne
światła. Upiorna poświata na murach i błądzące po wzgórzu ogniki budziły przerażenie, ale nikt nie
odważył się zbliżyć do klasztoru po zmroku. Zakonnicy, którzy byli przecież lokatorami
kordegardy, gdy ich pytano, czy czegoś nie dostrzegli, odpowiadali, że po całym dniu pracy przy
odbudowie są tak zmęczeni, iż nocą nie zbudziłby ich nawet trąby apokalipsy.
Gdy po kilku miesiącach, pewnego letniego wieczora, przełożony karmelitów powrócił do
zagórskiego klasztoru, nie mógł poznać swych towarzyszy.
Przy kolacji wydało się mu, że w ich oczach płoną jakieś złe ogniki. Odpowiadali na jego
pytania półgębkiem, a w dodatku zdawali się coś ukrywać. Patrzyli też na siebie z wyraźną
niechęcią.
Rankiem jego zdziwienie jeszcze wzrosło.
Kiedy próbował obudzić braci na wspólną modlitwę w porze jutrzni, ci tylko mocniej
przykryli się kołdrami i spali dalej. Zrzucił ich zachowanie na karb zmęczenia. Musieli przecież
przez kilka miesięcy jego pobytu za oceanem pracować tylko we dwóch. Machnął ręką i ruszył do
kościoła, by obejrzeć stan odbudowy.
Jakież było jego zdziwienie, kiedy zrozumiał, że rekonstrukcja nie posunęła się niemal wcale
od czasu jego wyjazdu. Jedynym postępem było wzniesienie dwóch kondygnacji rusztowań przy
wewnętrznej stronie zachodniej ściany kościoła.
Rozgniewany wrócił do kordegardy, ale nie zastał tam braci. Łóżka były nieposłane, a
pościeli nie prano przynajmniej od kilku miesięcy - była brudna i cuchnąca.
19
Znalazł ich na szerokim placu przy zachodnim murze, a to co zobaczył świadczyło, że bracia
bynajmniej nie próżnowali w czasie jego nieobecności.
Na środku placu ział dół szeroki na dziesięć i długi na piętnaście metrów, o takiej głębokości,
że gdyby stanął w nim człowiek, nie widać by było nawet jego głowy.
Awantura, która później nastąpiła, trwała przynajmniej dwie godziny. Początkowo mnisi nie
chcieli wyjawić, dlaczego zamiast remontować świątynię, zajęli się nielegalnymi wykopaliskami,
ale kiedy ich przełożony zagroził wezwaniem milicji, jeden z nich powiedział:
Nie pracowaliśmy przy odbudowie, bo szukaliśmy tego, co pomoże nam ją ukończyć.
- Przywiozłem pieniądze - odpowiedział przełożony. - Jedyne, czego teraz potrzebujemy, to
ciężka praca.
- To co przywiozłeś, bracie, wystarczy tylko na mury. A przecież musimy wyposażyć kościół
i klasztor...
- Czego szukacie? - zapytał krótko przełożony, znużony już tą tajemniczością.
- Skarbu - odpowiedział jeden z mnichów.

KONIEC PIERWSZEJ CZĘŚCI LEGENDY.


DRUGA ZNAJDUJE SIĘ W KOLEJNEJ SKRYTCE.
WSPÓŁRZĘDNE:
49s 30' 02.30'' N
22s 16' 19.84'' E
ATRYBUTY:

MIŁEGO SZUKANIA:-)!”

- Multicache? - zdziwiłem się, czując poirytowanie. Wciągnąłem się już w historię trzech
mnichów i nie miałem ochoty czekać na dalszy ciąg. Spojrzałem znów na wydruk z Internetu. Nie
było wątpliwości. Obok pseudonimu „filips49” widać było znaczek przedstawiający trzy kuferki,
który oznaczał, że skrzynka jest „multicachem”, czyli składa się z kilku skrytek.
- No dobra - mruknąłem pod nosem, przyglądając się atrybutom nowej skrzynki. - Zobaczmy,
co my tu mamy.
Czaszka, żarówka i łopata, czyli „niebezpieczne miejsce”, „potrzebna latarka” i „skrzynka
zakopana”.
Przepisałem współrzędne i zapakowałem zawartość skrytki z powrotem do pudełka. Zabrałem
ze skrzynki breloczek z herbem Zagórza i w zamian wrzuciłem do środka trzy żetony. Zamknąłem
pudełko i ukryłem je pod kamieniami, po czym wróciłem do mego obozowiska.
Z wehikułu wydobyłem starą saperkę, z plecaka w namiocie latarkę, a z kieszeni telefon
komórkowy. Spakowałem łopatę i latarkę do niewielkiego plecaka i uruchomiłem program do
nawigacji.
Najpierw musiałem się znaleźć na właściwym południku. Mój namiot stał na 22. stopniu 16.
minucie i mniej więcej 22. sekundzie długości geograficznej wschodniej. Aby znaleźć się na
20
wskazanej długości, musiałem przesunąć się o dwie sekundy na zachód, czyli w prawo.
Przeszedłszy około czterdziestu metrów w kierunku bramy klasztoru znalazłem się na rogu
kordegardy i spojrzałem na wyświetlacz. Długość zgadzała się co do setnych sekundy ze
wskazówkami.
- Teraz szerokość - mruknąłem i ruszyłem na południe.
Już po kilku chwilach zrozumiałem, że punkt podany w skrzynce znajduje się w obrębie
murów kościoła i zamiast dalej przebijać się przez zasieki z ułomków muru i krzaków, wycofałem
się i stanąłem przed drzwiami wejściowymi do kościoła, nad którymi zawieszono tabliczkę z
napisem: „UWAGA. TEREN NIEBEZPIECZNY. ZACHOWAJ SZCZEGÓLNĄ
OSTROŻNOŚĆ!”
- Pierwszy atrybut się zgadza - westchnąłem i wkroczyłem do środka.
Ruiny w Zagórzu są jednymi z najpiękniejszych, jakie przyszło mi oglądać w życiu. Wnętrze,
chociaż odrapane i już tylko w niektórych miejscach ozdobione resztkami fresków, dawało pojęcie
o niegdysiejszym przepychu tego miejsca. Strzeliste, nieźle zachowane pilastry wzdłuż ośmiokątnej
nawy głównej i prostokątnego, węższego i dłuższego od niej prezbiterium, wysokie na kilka
metrów ściany i ozdobne łuki u nieistniejącego sklepienia.
Z ruinami doskonale komponowała się bujna zieleń. Na szczytach murów, niczym w
ogromnych, naturalnych kwietnikach, rosły polne zioła i trawy, gdzieniegdzie strzelały w górę
gałązki młodych drzewek, których nasiona przyniósł tutaj wiatr.
Podłogę, kiedyś zapewne wyłożoną posadzką, pokrywał trawnik, przez którego środek biegła
szeroka, beżowa, wydeptana przez turystów ścieżka, a od niej odbiegały na boki dwa rozgałęzienia
niknące w bocznych wejściach. Po obu stronach tej bocznej ścieżki ziały czernią, niczym dziuple,
wejścia do podziemi.
Poszedłem w tamtą stronę, ciągle spoglądając na wyświetlacz komórki. Musiałem przejść
niemal całą długość głównej nawy i skręcić jeszcze kilka kroków w prawo, by znaleźć się dokładnie
w miejscu, do którego prowadziła wskazówka ze skrytki. Dotarłszy na miejsce, powoli podniosłem
wzrok.
Stałem teraz jakieś półtora metra od tylnej ściany kościoła. To właśnie tutaj musiał kiedyś
znajdować się główny ołtarz świątyni. Na środku ściany były drzwi, które, jak się domyślałem,
prowadziły do stojącego z tyłu kościoła domu zakonnego.
Mur był pozbawiony tynku do wysokości mniej więcej metra nad podłogą. Resztę
powierzchni pokrywał szary tynk, który odpadł już w wielu miejscach wielkimi płatami,
pozostawiając jaśniejsze plamy. Po prawej stronie i we wgłębieniu u góry nad ścianą widać było
wyraźnie kolorowe, mocno zniszczone freski.
Trzy błękitne kolumny po prawej pięły się do góry przez całą wysokość ściany mniej więcej
od poziomu wejścia. Od ich ozdobnego zwieńczenia rozciągała się w lewą stronę obszerna,
czerwona płachta, w której draperie zaplątał się anioł. Z lewej części fresku nie zostało prawie nic.
Tylko słabe, szarawe zarysy w jego górnej części świadczyły, że musiał być bliźniaczym odbiciem
malowidła po prawej.
Ponad głową anioła i obiegającym cały kościół gzymsem widać było głębokie, półkoliste
wgłębienie wypełnione kolorem. Z tej perspektywy nie byłem w stanie dostrzec całego malowidła,
ale rozpoznałem chmarę amorków niknących w żółtej chmurze, półkole ziemskiego globu i sędziwą
głowę Boga Ojca z trójkątną aureolą.
Oderwałem wzrok od ściany i spojrzałem pod nogi. Stałem na trawie, której przynajmniej od
kilku lat nie ruszała łopata. Nie wierzyłem, że dziennikarz, który odszukał pierwszą skrytkę,
21
odpuścił i nie odnalazł drugiej. W takim wypadku były tylko dwie możliwości: albo mój odbiornik
GPS szwankował, albo coś przegapiłem.
Przecież wskazówka ukryta w pierwszej skrzynce wyraźnie mówiła o latarce, a więc skrzynka
numer dwa powinna być ukryta w ciemnym miejscu. Powoli obróciłem się wokół własnej osi
lustrując uważnie wnętrze świątyni. Mniej więcej w połowie obrotu zrozumiałem swój błąd.
„Tu są przecież podziemia!” - pomyślałem, patrząc na dziurę ziejącą w ziemi jakiś metr ode
mnie.
Cofnąłem się błyskawicznie i jeszcze raz spojrzałem na trzy ciemne wejścia do podziemi,
obrócone w stronę wyjścia z kościoła. Sięgnąłem do chlebaka po latarkę, zaopatrzoną w prądnicę,
która pozwalała na niezależność od baterii. Kilkakrotnie przycisnąłem metalową wajchę,
uruchamiając kołaczący mechanizm dynama. Diody latarki zaświeciły jasno. Snop światła wyłowił
z mroku kamienie zaścielające podłogę pierwszego poziomu katakumb.
Zgiąłem się wpół i zszedłem do podziemi. Powietrze było tu chłodniejsze i pachniało
wilgotną piwnicą. Stanąłem na klepisku, będącym podłogą i przejechałem latarką po ścianach
wygiętych w łuk, który sprawiał, że czułem się tu jak we wnętrzu przeciętego na pół walca.
Podobnie jak mury na powierzchni, ściany katakumb zbudowano z piaskowca.
Pomieszczenie miało jakieś pięć metrów długości i trzy szerokości. W najwyższym miejscu
mogłem się swobodnie wyprostować. Zbadałem pobieżnie ściany, w najdalszym rogu po prawej
stronie znalazłem zamurowane drzwi.
„Pewnie tam pochowano na nowo zakonników pięćdziesiąt lat temu” - pomyślałem i
skierowałem światło na podłogę dawnej krypty.
Puszki po piwie, niedopałki papierosów, papierki po słodyczach - klasyczny zestaw śmieci,
jakie można znaleźć w każdych ruinach bez względu na to, czy mają dziesięć czy pięćset lat.
Latarka zgasła i jedynym źródłem światła była teraz dziura, przez którą wszedłem. Wyjąłem z
kieszeni telefon komórkowy i sprawdziłem współrzędne. Wystarczyły jeszcze dwa kroki do przodu
i jeden w lewo, by znaleźć się dokładnie w punkcie podanym na kratkowanej kartce z poprzedniej
skrzynki. Przełknąłem ślinę i wprawiłem w ruch dynamo ukryte w latarce. Kiedy snop światła
dotknął podłogi, odetchnąłem z ulgą. Ktoś musiał tu całkiem niedawno kopać.
Po chwili wbiłem w ziemię saperkę. Przez myśl przemknęło mi, że właśnie rozpoczynam
nielegalne wykopaliska i zawahałem się na sekundę. Trzymając rękę na trzonku łopaty,
wsłuchiwałem się w ciszę panującą w loszku i starałem się zwalczyć pokusę, by kopać dalej. I
wtedy to usłyszałem.
Gdzieś za moimi plecami nieduży kamyk wpadł do podziemi i uderzył o podłogę. Dźwięk nie
był głośny, ale sprawił, że napiąłem mięśnie. Powoli się obróciłem i z lewej strony wejścia
dostrzegłem cień czyjejś głowy.
Najciszej jak potrafiłem podkradłem się do wyjścia i wyjrzałem z dziury niczym diabeł
wyskakujący z pudełka ze słowami:
- Ładnie to tak podglądać?!
Na twarzy „Puchatka”, syna państwa „Puszystych”, pochylającego się nad dziurą w podłodze
kościoła, pojawiło się przerażenie. Chłopak zerwał się na nogi i chciał uciec, ale złapałem go za
ramię.
- Zaczekaj chwileczkę - rzekłem z przekąsem. - Musimy pogadać... Zgoda?
Chłopak nie odezwał się, ale skinął głową. Puściłem go i wygramoliłem się z podziemi.
- Jak się nazywasz? - zapytałem grubaska, który pokornie czekał obok dziury, spuściwszy ze
wstydu głowę. Zrobiło mi się go szkoda.
22
- Maciek - odpowiedział trochę zachrypniętym głosem.
- Jestem Paweł Daniec - wyciągnąłem do niego rękę.
Odwzajemnił uścisk.
- To ty szpiegowałeś mnie nad rzeką i w krzakach przy biwaku? - spytałem.
Kilka skruszonych kiwnięć głową.
- Dlaczego?
- Bo chciałem znaleźć skrzynkę...
- Przecież twoi rodzice mieli wyruszyć na poszukiwania...
- Moi rodzice? - „Puchatek” uśmiechnął się gorzko. - Chyba pan żartuje. Oni tylko dużo
gadają, a tak naprawdę nie chce im się robić niczego poza przygotowywaniem jedzenia. Ojciec nie
odszedł od grilla od czasu, gdy tu przyjechaliśmy...
- Nie sądzisz, że miałbyś z tych poszukiwań dużo więcej satysfakcji, gdybyś sam znalazł
skrzynkę?
„Puchatek” wzruszył ramionami.
- Może... - odpowiedział po chwili zadumy. - Ale nie wiedziałem jak się do tego zabrać, a pan
mi wyglądał na takiego, co zna się na rzeczy. Zachowywał się pan jak Indiana Jones w tym filmie o
Arce Noego...
- No dobra - powiedziałem, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. - Znalazłeś pierwszą skrytkę?
Czytałeś historię trzech mnichów?
Chłopak przytaknął z ochotą.
- Strasznie bym chciał znaleźć ten skarb - powiedział podekscytowany.
Spodobała mi się jego szczera pasja poszukiwacza i nie miałem zamiaru jej tłumić.
- Chciałbyś pomóc mi w odkopaniu drugiej skrytki? - zapytałem.
Nie musiał odpowiadać, bo jego. oczy rozszerzyły się, jakby zobaczył potrójną porcję lodów
czekoladowych.
Wróciliśmy razem do podziemi.
„Skoro niedawno ktoś tu kopał, nie powinniśmy niczego zniszczyć” - próbowałem sam siebie
przekonać, kiedy po raz kolejny wbiłem saperkę w ziemię.
„Puchatek” trzymał latarkę. Przed chwilą pokazałem mu, w jaki sposób się jej używa i teraz
co chwila nad moją głową chrzęścił mechanizm dynama, n światło poruszało się niespokojnie, bo
„Puchatek”, mimo swych imponujących kształtów musiał wkładać całą siłę w dociskanie wajchy.
- Nie musisz bez przerwy jej ładować - powiedziałem wreszcie, zirytowany ciągłym
grzechotaniem mechanizmu. - Wystarczy, że naciśniesz parę razy, kiedy światło zacznie przygasać.
Poza tym oszczędzaj siły, bo zaraz ty będziesz kopał.
Białe zęby „Puchatka”, obnażone w podekscytowanym uśmiechu, były dobrze widoczne w
poświacie wpadającej przez dziurę. Jeszcze dwa razy machnąłem saperką i przekazałem narzędzie
memu pomocnikowi, a sam przejąłem od niego latarkę.
- Przestań kopać, jak tylko poczujesz pod łopatą coś twardego - poinstruowałem go, gdy
złapał saperkę w obie dłonie.
W snopie światła obserwowałem jego niezgrabne wysiłki. Widać było, że chłopak ostatni raz
trzymał łopatkę w piaskownicy i nie potrafił się nią posługiwać. Więcej wysiłku kosztowała go
walka z nieskoordynowanym ciałem niż samo kopanie. Postanowiłem go jednak na razie nie
pouczać i pozwolić pracować po swojemu. W końcu geocaching był tylko dość wyrafinowaną
formą edukacyjnej rozrywki.
- Tam chyba coś jest! - wykrzyknął nagle „Puchatek” i ostrożnie uderzył saperką w ziemię.
23
Głuche, nieco stłumione puknięcie świadczyło, że łopata trafiła na plastykowe pudełko.
- Teraz rękami - zarządziłem i przez chwilę odgarnialiśmy miękką ziemię z wierzchu pudełka.
W końcu pomogłem „Puchatkowi” podważyć skrzynkę saperką i w ten sposób wydobyliśmy ją z
ziemi.
- To pierwszy skarb, jaki wykopałem! - ekscytował się chłopak, trzymając w rękach pudełko
na pierwszy rzut oka identyczne z tym ukrytym w pierwszym schowku. - Czy mogę je otworzyć,
proszę pana?
- Oczywiście - odrzekłem i kilka razy nacisnąłem na wajchę, bo światło w latarce już
przygasało.
Chłopak usiadł po turecku na podłodze, położył przed sobą pudełko i otworzył je z takim
namaszczeniem, jakie zdarzało mi się czasami widzieć u pana Tomasza, gdy trafił w jego ręce jakiś
szczególnie piękny wytwór ludzkich rąk.
W skrzynce było niewiele fantów: kostka Rubika i dwa breloczki z herbem Zagórza. Oprócz
tego dziennik i kolejna kartka w kratkę. Zanim ją przeczytałem, sięgnąłem po dziennik, „Puchatek”
zaś zainteresował się kostką Rubika. W czasie, gdy wpisywałem się do niewielkiej książeczki tuż
pod reporterem z pisma dla eksploratorów, chłopak z zapałem przekręcał kolorowe warstwy.
Podałem zeszyt „Puchatkowi”. Spojrzał na mnie, najwyraźniej nie wiedząc, o co mi chodzi.
- Każdy kto znajdzie taki skarb, musi się wpisać do tego dziennika - wytłumaczyłem podając
mu ołówek.
- Aha, zapomniałem - powiedział niezbyt pewnie, ale złapał ołówek i starannie
wykaligrafował swoje imię i nazwisko oraz datę.
- Wiesz, co to jest geocaching? - zapytałem „Puchatka”.
Chwilę bawił się kostką, a potem powiedział:
- Szukanie skarbów?
Westchnąłem.
- Zgadza się - rzekłem łagodnym głosem. - To gra w szukanie skarbów. I, jak w każdej grze,
trzeba przestrzegać zasad - dodałem i wyjaśniłem mu krótko, na czym te zasady polegają.
Słuchał uważnie, czasami przygryzając wargę i spoglądając to na mnie, to na zabawkę
trzymaną w ręce, to na otwartą skrzynkę.
- Czy to oznacza, że mogę zabrać kostkę Rubika? - zapytał.
- Tak. Ale musisz zostawić coś o podobnej wartości.
„Puchatek” sięgnął do kieszeni i wyjął z niej jojo. Wprawnym ruchem nałożył pętelkę z końca
sznurka na palec i puścił w ruch krążek, który zaświecił diodami.
- Może to się nada? - zapytał spoglądając na mnie.
- Będzie doskonałe - odparłem, a chłopak zwinął starannie jojo i włożył je do skrzynki. Już
chciał ją zamknąć, ale go powstrzymałem:
- Chyba o czymś zapomniałeś?
Jego zdziwione oczy błysnęły w świetle latarki, kiedy się do mnie obrócił.
- Druga część legendy - rzekłem. - Jeszcze jej nie przeczytaliśmy...
- Skarb! - prawie wykrzyknął „Puchatek” i, odłożywszy kostkę Rubika na bok, wyjął z
pudełka zapisaną kartkę.
- Mogę przeczytać? - zapytał.
Zrobiłem gest, który miał mówić: „Czym chata bogata!”, podałem mu latarkę i oparłem się o
ścianę.
Chłopak odchrząknął, podładował latarkę, a potem zaczął czytać:
24
LEGENDA O TRZECH MNICHACH I SKARBIE Z KLASZTORU
CZĘŚĆ DRUGA

Informacja o skarbie zaskoczyła przełożonego. Trzy dni zastanawiał się Juk postąpić, aż w
końcu podjął decyzję.
Nie jest ona niestety znana i zaraz zostaną wyjaśnione powody owej niewiedzy. Wiemy za to
z całą pewnością, że po trzech dniach nadeszła owa dramatyczna noc i smutny poranek.
Co działo się w nocy, nie wie nikt poza trzema mnichami. Ludzie mieszkający blisko ruin
twierdzą, że słyszeli dobiegające stamtąd krzyki i taki odgłos, jakby waliły się mury. Widzieli też
światła.
A rano drogą z Sanoka nadjechały dwa samochody: karetka pogotowia i milicyjna „nyska”.
Stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, że jeden z braci karmelitów zmarł w nocy na zawał serca.
Ciało zabrała karetka, a dwóch pozostałych mnichów odjechało do Sanoka w radiowozie.
Przesłuchania trwały kilka godzin, a kiedy się zakończyły, karmelici powrócili do Zagórza i po
krótkiej wizycie w Krakowie, dokąd udali się na pogrzeb zmarłego tragicznie przełożonego,
wznowili dzieło odbudowy.
Nie było im dane jej dokończyć. Wkrótce prace urzędowo wstrzymano, a mnichom kazano
iść precz z ruin.
Żyją jeszcze w Zagórzu ludzie pamiętający tamten deszczowy poranek, gdy karmelici
opuszczali swą warownię. Niewielka grupka gapiów, mimo strug wody lejących się z nieba, czekała
na zakonników przed bramą klasztorną, bojąc się naruszyć spokój miejsca, gdzie jeszcze niedawno
rozegrała się tragedia.
Najpierw wyszedł starszy z mnichów, w brązowym habicie i białym płaszczu z kapturem
narzuconym na głowę dla ochrony przed deszczem. Nie odezwał się do nikogo ani słowem,
przespacerował przez wieś i usiadł na ławce w poczekalni dworca.
Trzeci z mnichów, którzy chcieli przywrócić świetność zagórskiemu klasztorowi, opuścił
posterunek trzy godziny później, dopiero dwa kwadranse przed odjazdem pociągu do Krakowa.
Sandały, jedyne okrycie dla bosych stóp, głośno kląskały w błotnej brei, w którą zamieniła się
droga. Brat szedł z odkrytą głową. Włosy zmoczone deszczem kleiły mu się do czoła, ale on na to
nie zważał, najwyraźniej zatopiony w jakichś niewesołych rozmyślaniach. Szybkim krokiem minął
bramę, a potem obrócił się i przez chwilę patrzył na ruiny klasztoru. W końcu narzucił kaptur,
popatrzył na zgromadzonych ludzi jakoś dziwnie i bez słowa ruszył drogą biegnącą wzdłuż murów.
- Zaczekaj, ojcze - odezwała się jedna z kobiet stojących pod bramą.
Karmelita przystanął, ale się nie odwrócił.
- Podobno znaleźliście w ruinach skarb? - wypowiedziała na głos pytanie, które chciało zadać
wielu ze zgromadzonych obok ruin. - Co z nim zrobiliście?
Świadkowie tej sceny przysięgają, że spod kaptura odezwał się na te słowa smutny śmiech.
Trzeci mnich obrócił się na pięcie i powiedział głosem, w którym było wyzwanie:
- Szukajcie u Łazarza.
To były jego ostatnie słowa.
Zniknął w deszczu i nikt nigdy więcej nie widział go w Zagórzu.
Nikt też, choć wielu próbowało, nie zdołał odnaleźć skarbu, więc, jeśli wierzyć legendzie,
spoczywa on nadal gdzieś w murach zagórskiej warowni.
Ludzie gadają, że czasem na murach widać odzianą w habit postać, która zdaje się pełnić
25
wieczną straż nad tym miejscem. Słychać też podobno pobrzękiwanie łańcuchów.
Niektórzy mieszkańcy naszego miasta twierdzą, że to duch zmarłego przed pół wiekiem
mnicha pilnuje skarbu, inni zaś śmieją się z nich i mówią, że to tylko jakiś zbłąkany turysta rozpala
na wzgórzu ognisko, a wiatr hula między ruinami i potrąca kamyki.
Komu wierzyć?
Decyzja należy do Ciebie, drogi Poszukiwaczu!

A więc nie zawiodła mnie intuicja!


Zagórskie ruiny kryły w sobie bez wątpienia jakąś tajemnicę.
„Jak to, panie Pawle?” - zapytacie. „Wyciąga pan tak daleko idące wnioski tylko na
podstawie jakiejś niepewnej historyjki, spisanej w dodatku na kartce z zeszytu do matematyki?”
Zgadzam się, że tak to może na pierwszy rzut oka wyglądać, ale istniały dwie okoliczności,
które kazały mi potraktować historię o trzech mnichach poważnie.
Po pierwsze, pamiętałem mgliście opowiadaną mi kiedyś przez pana Tomasza, historię
odbudowy zagórskiego klasztoru. Było o niej głośno w końcu lat pięćdziesiątych i na początku
sześćdziesiątych. Generalnym konserwatorem zabytków archeologicznych był wówczas Tadeusz
Żukowski, specjalista o jeszcze przedwojennej renomie, a jednocześnie rodowity zagórzanin. Pan
Tomasz spotkał się z nim nieco później, kiedy rozpoczął pracę w Głównym Zarządzie Muzeów,
podlegającym wtedy Ministerstwu Kultury i Sztuki. To właśnie z ust magistra inżyniera
Żukowskiego usłyszał pan Tomasz tę historię. Niestety, nie pamiętałem z niej zbyt wiele, ale z całą
pewnością była w niej mowa o trzech mnichach i o tym, że odbudowy nie dokończono.
Postanowiłem jak najszybciej skontaktować się z szefem i poprosić go, by przypomniał mi tamte
wydarzenia.
Drugim powodem, dla którego brałem historię o zagórskim skarbie na poważnie, było
doświadczenie, podpowiadające mi, że „Legenda o trzech mnichach i skarbie z klasztoru” nie jest
tylko czczym wymysłem. Czytałem W życiu wiele podobnych historii i doskonale potrafiłem
odróżnić fałszywkę lid opowieści opartej na faktach. Intuicja podpowiadała mi, że legenda, którą
przed chwilą skończył czytać „Puchatek”, należy do drugiej grupy
Problem polegał na tym, że, jak każde podanie, „Legenda” była dość ogólna i swobodnie
mieszała rzeczywistość z fantazją autora. Na początek trzeba było więc oddzielić jedną od drugiej i
ustalić historyczne fakty. Żeby to zrobić, musiałem dotrzeć do źródeł „Legendy” i porozmawiać,
jeśli oczywiście ciągle żyli, ze świadkami tamtych wydarzeń. Do głowy przychodził mi tylko jeden
sposób, w jaki mogłem to zrobić. Musiałem odnaleźć osobę, która ukrywała się pod pseudonimem
„filips49” i zadać jej kilka pytań.
Nie powinno to nastręczyć specjalnych trudności. Już kilka godzin wcześniej zacząłem się
bowiem domyślać, kto przygotował skrytki na klasztornym wzgórzu i umieścił w nich kartki z
„Legendą o trzech mnichach i skarbie z klasztoru.”

26
ROZDZIAŁ CZWARTY

ŚNIADANIE NA TRAWIE • PAN „PUSZYSTY” INTERWENIUJE • „OSZUKANIEC” •


„PIMPEK”, „KRÓLIK” I ROBERT • „FILIPS49” • HARCERZ MARNOTRAWNY •
ZASTĘP „KOMAŃCZE” • AKCJA „WZGÓRZE” • HARCERZE ADOPTUJĄ ZABYTEK •
CZY JA MYDLĘ OCZY? • SPRZYMIERZEŃCY • PROBLEMY LOGISTYCZNE

- Mogę razem z panem poszukać tego skarbu? - zapytał „Puchatek”, gdy opuściliśmy kryptę i
przez chwilę staliśmy oślepieni jasnym światłem słońca.
- Skąd wiesz, że mam zamiar go szukać?
- Mówiłem już panu. Wygląda pan jak Indiana Jones. Tacy ludzie jak pan nie przepuszczają
okazji.
- Masz rację - zaśmiałem się. - Jeśli ten skarb tu jest, spróbuję go odszukać i jeśli chcesz,
możesz mi w tym pomóc, ale mam jeden warunek.
- Jaki?
- Musisz zapytać o zgodę rodziców.
Chłopak przez chwilę myślał, a potem powiedział z rezygnacją:
- Nie zgodzą się...
- Skąd wiesz? Nawet nie spróbowałeś...
Nie odpowiedział. Wzruszył tylko ramionami i kroczył obok mnie w milczeniu aż do otworu
w ścianie, gdzie kiedyś były główne drzwi do świątyni.
Wyszliśmy z kościoła i spojrzeliśmy na biwak. Przed namiotem „Puszystych” było pusto.
- Poszli spać - wyjaśnił „Puchatek”. - Zawsze ucinają sobie drzemkę po jedzeniu...
- Będziesz miał czas, żeby się zastanowić, w jaki sposób ich przekonać - rzekłem. - Do
zobaczenia później, Maćku - dodałem i ruszyłem w kierunku mojego namiotu.
„Puchatek” powlókł się w stronę swego obozowiska, usiadł na ogrodowym krzesełku i z
poważną miną zajął się układaniem kostki Rubika, ja zaś wyjąłem z przedsionka karton z suchym
prowiantem i przygotowałem sobie śniadanie. Gdy woda podgrzewała się na kocherze,
zadzwoniłem do pana Tomasza.
Krótko zrelacjonowałem mu ostatnie wydarzenia.
- Jesteś pracoholikiem, Pawle - powiedział szef z udawaną naganą w glosie. - Nawet na
urlopie nie pozwalasz sobie na odpoczynek.
- Staram się tylko brać przykład ze starszych - droczyłem się z nim. - Pan leż zazwyczaj nie
próżnował podczas wakacji.
- Język też cięty jak zawsze - odparował szef. - Widzę, że nie ma sensu się z tobą sprzeczać,
więc przejdę do sedna. Pamiętam oczywiście sprawę, ale to było tak dawno, że szczegóły wyleciały
mi z głowy. Spróbuję pogrzebać w archiwum i zrobić mały wywiad wśród znajomych, którzy
pamiętają tamte czasy. Zadzwonię, jak tylko czegoś się dowiem... - powiedział I zakończył
połączenie, ja zaś zdjąłem z kochera garnuszek z wrzątkiem.
Chińska zupka zagryzana nieco czerstwymi bułkami z poprzedniego poranka nie jest może
szczytem moich kulinarnych marzeń, ale świeże powietrze, zieleń dookoła i lekkie zmęczenie po
intensywnych poszukiwaniach pobudzały apetyt lepiej niż najwspanialszy wystrój drogiej
restauracji.
Miałem teraz wreszcie okazję przyjrzeć się uważnie pozostałym lokatorom kempingu, którzy,
podobnie jak ja, spożywali spóźnione śniadanie.
27
Przed namiotem, obok którego stała hybrydowa honda, siedzieli dziewczyna i chłopak w
wieku studenckim. Oboje urodziwi, oboje czarnowłosi; chłopak obcięty dość krótko, z fryzurą
modnie ułożoną za pomocą żelu, dziewczyna z długimi, prostymi włosami, opadającymi na plecy.
Mieli na nogach wysokie górskie buty, z których wystawały grube skarpety. Byli ubrani w
długie spodnie z goreteksu i polarowe kamizelki. Gdyby patrzeć tylko na ich miny, można by
odnieść wrażenie, że nie spędzają wakacji w pięknym miejscu, ale siedzą na wyjątkowo nudnym
zebraniu.
Poza tym odzywali się do siebie zaledwie półsłówkami, żeby poprosić o chleb, sól albo dżem,
a kiedy spoglądali w stronę pozostałych obozowisk, dawało się wyraźnie odczuć coś w rodzaju
pogardy i niemal nieskrywanego poczucia wyższości.
Mieszkańcami dwóch „jedynek” okazała się para czterdziestolatków. Kobietę widziałem już
wcześniej. To ona prowadziła czerwonego volkswagena, któremu blokowałem drogę przed bramą
wjazdową na klasztorne wzgórze. Samochód stał teraz obok namiotów. Jej towarzyszem był szatyn
średniego wzrostu o sympatycznej twarzy pokrytej trzydniowym zarostem. Wyglądali na bardzo
dobrych znajomych. Ich ożywioną rozmowę co chwila przerywał wybuch śmiechu. W
przeciwieństwie do swych milkliwych sąsiadów, wydawali się cieszyć pięknym dniem i co chwila
wystawiali twarze do słońca.
- Zawsze mnie zastanawiało - powiedziała kobieta patrząc na ruiny - skąd u człowieka bierze
się potrzeba obserwacji. Przecież jest zupełnie zbędna... Jest kaprysem, fanaberią...
- Może dlatego - odpowiedział jej towarzysz - że człowiek dzięki rozwojowi technologii
zyskał sporo wolnego czasu i nie musi już, tak jak zwierzęta, poświęcać całego dnia na zapewnienie
sobie środków do życia...
Nie było mi dane usłyszeć dalszej części tej filozoficznej dyskusji, bo zagłuszyły ją zupełnie
krzyki dochodzące z namiotu „Puszystych”.
- Co ty sobie wyobrażasz? - wrzeszczał ojciec „Puchatka”. - Przecież się umawialiśmy!
- Musisz tak denerwować ojca? - wtórowała mu żona. - Przecież wiesz, jakie ma słabe serce!
Zarówno „Studenci”, jak i para czterdziestolatków odwrócili głowy w stronę namiotu
„Puszystych”. Zrobiłem to samo i zdałem sobie sprawę, że w czasie gdy się posilałem, „Puchatek”
musiał wejść do środka i zbudzić rodziców.
Jego słowa, które były odpowiedzią na pretensje ojca i matki zostały wypowiedziane tak
cicho, że nie zdołałem ich zrozumieć.
- Nie ma żadnego ale! Nie będziesz włóczył się po ruinach z jakimś przybłędą -zaoponował
stanowczo „Puszysty”. - A teraz siadaj i nie ruszaj się stąd przynajmniej przez godzinę, a ja pójdę
sobie z nim pogadać...
Płachta namiotu wybrzuszyła się, gdy pan „Puszysty” przeszedł wzdłuż niej, ocierając się o
jej wewnętrzną część, ale nie od razu zobaczyliśmy jego imponującą postać. Musiał zatrzymać się
w przedsionku, kiedy powiedział groźnym tonem:
- I nawet nie marz o deserze!
Potem wyłonił się, sapiąc ciężko, zza namiotu i ruszył w moją stronę. Przypominał wielkiego
niedźwiedzia szykującego się do ataku.
Odłożyłem na bok metalową miskę do połowy wypełnioną zupą i wstałem.
„Puszysty” zbliżył się na wyciągnięcie ręki, przejechał dłonią po rudym zaroście i zapytał
ostro:
- Ty jesteś Paweł Daniec?
- Nie przypominam sobie, żebyśmy przechodzili na „ty” - odparłem chłodno, nie spuszczając
28
wzroku z twarzy mego rozmówcy.
Wzgórki tłuszczu na twarzy otyłego mężczyzny pokryła czerwień. Musiał jednak wziąć sobie
do serca moje słowa, bo chociaż w następnym zdaniu przypuścił otwarty atak, nie omieszkał
grzeczniej mnie tytułować:
- Czemu miesza pan mojemu dzieciakowi w głowie? - spojrzał na mnie groźnie.
- Nie wiem, o co panu chodzi...
- Z przyjemnością to panu wyjaśnię - „Puszysty” trochę ochłonął, bo czerwień prawie
zniknęła z jego policzków i czoła. Zamiast otwartej wrogości słychać był teraz w jego głosie zimny
wyrzut: - Zadałem sobie trud i znalazłem w Internecie tę głupią zabawę w szukanie ukrytych
skarbów. Przywiozłem tu dzieciaka i żonę. Wszystko po to, żebyśmy spędzili razem trochę czasu.
Haruję od rana do nocy przez sześć dni w tygodniu i mam chyba prawo do odpoczynku w gronie
rodzinnym?
- Oczywiście, że pan ma... - próbowałem go udobruchać.
- Nie przerywaj mi pan - naskoczył na mnie „Puszysty” i mówił dalej: - Mieliśmy zacząć
szukać skrytek zaraz po śniadaniu i krótkiej drzemce, a tymczasem budzi mnie przed chwilą mój
syn i mówi, że razem z jakimś panem odnalazł już te cholerne skrytki, w których w dodatku była
jakaś głupia legenda o ukrytym skarbie. Ale to nie koniec! Okazuje się, że chce pan szukać tego
skarbu, który zdaniem Maćka jest „dużo fajniejszy niż beznadziejne skarby z plastyku” i
zaproponował mu pan udział w poszukiwaniach, jeśli my się na to zgodzimy.
- Było trochę inaczej, niż to pan przedstawił - odrzekłem i opowiedziałem mu o tym jak
Maciek mnie śledził i, że zgodziłem się na jego udział w moich poszukiwaniach, bo sam mnie o to
poprosił.
- I jeszcze oskarża dziecko o kłamstwo i szpiegowanie! - „Puszysty” pokręcił głową w
niedowierzaniu, a ja poczułem się jak łotr, który oczernia dzieci i zakłóca odpoczynek porządnym
obywatelom. - A w ogóle to jakie ma pan kwalifikacje, żeby myszkować tu za jakimś skarbem.
Może jesteś pan złodziejem i trzeba zgłosić na policję nielegalne wykopaliska, co?
- Jestem pracownikiem Departamentu Ochrony Zabytków Ministerstwa Kultury i Sztuki i
mam odpowiednie kwalifikacje...
- Słuchaj pan, panie Daniec - gruby palec mężczyzny wylądował na mojej klatce piersiowej.
Nie miałem śmiałości, żeby go stamtąd strącić. - Możesz sobie nawet być Indianą Jonesem, a i tak
nie zgodzę się, żeby mój syn czegokolwiek razem z panem szukał. Czy to jasne? - zapytał, ale
najwyraźniej nie był zainteresowany odpowiedzią, bo nie zdążyłem nawet otworzyć ust, a on już
obrócił się na pięcie i pokazując mi plecy podobne do narzutowego głazu, oddalił się dostojnym
krokiem.
Byłem na siebie wściekły.
„Wiesz dobrze, Pawle, gdzie wiedzie droga wybrukowana dobrymi chęciami. Zamiast
uszczęśliwiać innych, zajmij się lepiej tym, co potrafisz najlepiej” - nakazałem sobie w myślach.
Najpierw jednak musiałem się uspokoić. Dokładnie i powoli posprzątałem po śniadaniu, a
potem drobnymi łykami wypiłem pół butelki gazowanej wody mineralnej, co zawsze dobrze
działało na moje nerwy. Odrywając usta od szyjki, poczułem, że puls mi się uspokaja. Odetchnąłem
z ulgą, zamknąłem namiot i ruszyłem na spotkanie z „filipsem49”.

Nie znalazłem ich przy bramie wjazdowej na wzgórze. Siedzieli przy stoliku ustawionym w
cieniu harcerskiego namiotu i grali w karty.
Całe umeblowanie namiotu stanowiły trzy łóżka, duża drewniana skrzynia z ustawionym na
29
niej sprzętem kuchennym i zapasami, oraz stolik i cztery krzesła.
Na blacie stolika leżał już spory stosik kart odwróconych koszulkami do góry. Najstarszy z
harcerzy, ten który wcześniej siedział w przekrzywionej czapce na szczycie muru, wyjął ze swojego
pliku jedną kartę i położył ją na szczycie stosu z pokerową miną.
- Sprawdzam! - rzekł najmłodszy z chłopców i odkrył kartę. Był to król pik.
- Chyba bierzesz, „Pimpek” - powiedział, uśmiechając się tryumfalnie najstarszy z harcerzy.
Chłopak uderzył się w udo, zaciskając wargi, ale posłusznie zabrał karty.
- Można się dosiąść? - zapytałem i trzy pary oczu przeniosły się ze stolika na mnie.
- A, to pan - jako pierwszy otrząsnął się z zaskoczenia chłopak w okularach. - Proszę bardzo -
wskazał na wolne krzesełko stojące obok stolika. - Umie pan grać w „Oszukańca”?
- Nie bardzo. W szkole preferowaliśmy „Durnia” - rzekłem.
- Nie szkodzi. To bardzo prosta gra - powiedział najstarszy z chłopaków. - „Królik” pana
nauczy - klepnął w ramię chłopaka w okularach. - A ja tymczasem sobie zakurzę...
W pierwszej chwili myślałem, że się przesłyszałem, ale najstarszy z harcerzy wyszedł przed
namiot, wyjął z kieszonki munduru papierosa, włożył go do ust i zapalił. Co prawda się nie
zaciągał, ale też nie kaszlał, co świadczyło, że „kurzy” nie od dziś.
„Harcerz i pali...” - pomyślałem z niesmakiem. „Co za czasy... No, ale wygląda na
pełnoletniego, więc nie mogę nic powiedzieć”.
Moje myśli musiały być aż nadto jasne dla pozostałych dwóch druhów, bo ten nazwany
wcześniej „Pimpkiem”, powiedział głośno, nie zważając na to, że palacz może go usłyszeć:
- Niech pan nie zwraca na niego uwagi. Robert jest zdemoralizowany.
- Przyjęliśmy go do zastępu, żeby przeprowadzić resocjalizację - szepnął trochę lękliwie
„Królik”.
- Resocjalizację? - uśmiechnąłem się z niedowierzaniem i spojrzałem na Roberta, który puścił
właśnie kilka kółek z dymu. Był może trochę zadziorny, ale na przestępcę mi nie wyglądał. - Chyba
nie siedział w...
- Skąd! - machnął ręką „Pimpek” wchodząc mi w słowo - „Królik” lubi używać trudnych
słów... Chcemy po prostu, żeby Robert trochę sporządniał.
- Te słowa są może trudne dla ciebie i Roberta - zaoponował „Królik” udając obrazę. - Ale ja
chcę iść po maturze na prawo i...
- Czy mi się zdaje, czy „Królik” zamęcza pana swoimi aspiracjami - odezwał się Robert,
wracając do namiotu i zajmując swoje miejsce za stolikiem.
- Nie mogę się doczekać momentu, kiedy skończę prawo - powiedział „Królik” ze złością w
głosie. - Ty będziesz sępił pod sklepem, a ja...
- ...a ty pod kościołem - odciął mu się Robert, wywołując salwę śmiechu „Pimpka” i wściekłą
minę „Królika”. - Dobra, dość tych żartów. Jak cię znam, to tak się rozgadałeś, że nie pokazałeś
panu, na czym polega „Oszukaniec”.
„Królik” nie raczył zareagować. Siedział z zaciętymi ustami, odwrócony bokiem do Roberta.
Chłopak zebrał ze stołu karty, złożył je w kupkę i wprawnie przetasował.
- Zagramy najpierw na próbę, żeby pan zrozumiał, o co chodzi - powiedział i rozdał każdemu
po trzynaście kart. „Królik”, ciągle obrażony, nie podniósł kart i udawał, że nie słyszy tego, co
mówi najstarszy z harcerzy.
- Celem gry jest pozbycie się wszystkich kart - wyjaśnił Robert. - Ten kto zaczyna, tym razem
będę to ja, wykłada jedną kartę, tak żeby wszyscy ją widzieli - wyciągnął ze swojego
„wachlarzyka” damę kier i położył ją na środku stolika. - Następny w kolejce musi dołożyć taką
30
samą figurę albo kolor i położyć ją koszulką do góry. I teraz najważniejsze - podniósł do góry palec
- wcale nie trzeba kłaść karty zgodnej z pierwszą. Można oszukać i położyć na kupkę zupełnie inną
kartę, a nawet kilka kart. Cała sztuka w tym, żeby nie dać po sobie poznać, że się oszukuje. Każdy z
graczy może oczywiście w każdej chwili powiedzieć: „sprawdzam”, ale wiąże się z tym pewne
ryzyko. Jeśli karta rzeczywiście nie będzie się zgadzać z pierwszą, ten kto ją rzucił musi zabrać cały
stos, ale jeśli pomylił się sprawdzający, wówczas to on zabiera wszystkie karty. No dobra,
spróbujmy przekuć teorię w praktykę... Pański ruch...
Położyłem dziewiątkę kier koszulką do dołu. Następny zagrywał „Pimpek”. Robert
wpatrywał się w niego, gdy ten wyciągał kartę i ledwo ta dotknęła stołu, powiedział:
- Sprawdzam!
Odkrył kartę. To była dziesiątka karo.
- Bierzesz - powiedział, a „Pimpek” pokornie zgarnął karty. - Zazwyczaj łatwo go
rozszyfrować... Trafiam trzy razy na pięć.
- Mógłbyś mi wreszcie powiedzieć, co robię nie tak - upomniał się najmłodszy z harcerzy i,
ułożywszy nowe karty w ręce, położył na stole waleta pik.
Powiem ci jak wygrasz ze mną pięć razy pod rząd - rzekł Robert i sięgnął do stosiku leżącego
przed ciągle obrażonym „Królikiem”. Już prawie wyciągnął z niego jeden kartonik, ale przyszły
magister prawa położył na kartach rękę i powiedział:
- Obejdzie się - po czym ułożył w ręce „wachlarzyk” i rzucił na stos kartę koszulką do góry.
- Sprawdzam! - powiedział znów Robert, ale tym razem się pomylił. „Królik” zagrał piątką
pik i aż zachichotał z uciechy, kiedy najstarszy z druhów zgarniał lewy. Robert rzucił na stół asa
trefl i zapytał:
- Chyba już pan łapie, o co chodzi? - a kiedy skinąłem głową w potwierdzeniu, dodał: - No to
gramy!
Przysłowie mówi, że aby poznać bliźniego, należy z nim zjeść beczkę soli. Na podstawie
doświadczeń następnych trzech kwadransów, stwierdzam, że równie dobrze można z nim zagrać w
„Oszukańca”.
Silne emocje, jakie wyzwoliła gra, sprawiły, że chłopcy zachowywali się tak naturalnie, jak
tylko to możliwe, co pozwoliło mi bardzo szybko poznać usposobienie każdego z nich.
Najmłodszy z harcerzy, trzynastoletni „Pimpek”, miał w sobie jeszcze wiele z dziecka. Oczy
co prawda błyszczały mu już inteligencją, ale żywiołowa ciekawość przeważała nad rozwagą i
często wpadał w pułapki zastawiane przez starszych druhów. Poza tym z jego roześmianej,
piegowatej twarzy można było czytać jak z książki i tylko rzadko udawało mu się wywieść nas w
pole.
„Królik”, przyszły prawnik, liczący szesnaście lat, wykazywał się ostrożnością, godną
przedstawicieli palestry. Jeśli tylko mógł, nie oszukiwał. W sytuacji bez wyjścia zaś rzucał
niewłaściwą kartę szybko i to w momentach, gdy toczyła się ożywiona dyskusja. Czasem jednak
zmuszony był do szachrajstwa pod naszym uważnymi spojrzeniami. Wówczas ujawniała się jego
uczciwa do szpiku kości natura i czerwienił się jak pensjonarka. Wystarczyło powiedzieć:
„Sprawdzam” i zaczekać aż „Królik” z wstydliwym uśmiechem zgarnie lewy.
Najbardziej zaskoczył mnie jednak Robert. Pod maską cynicznego łobuza skrywał się
inteligentny młodzieniec, o przenikliwym zmyśle obserwacji, dzięki któremu wygrał cztery z
siedmiu gier. Świdrował nas wzrokiem tak uważnym, że czasami gdy na mnie spojrzał,
przechodziły mnie ciarki. Odkrywał oszustwa najczęściej z nas wszystkich, a że potrafił zachować
nieprzenikniony wyraz twarzy właściwy pokerzystom, najrzadziej był na nich łapany.
31
Pośród śmiechów, poważnych min i okrzyków „Sprawdzam!” powoli poznałem prawdziwą
tożsamość i stosunki łączące trzech harcerzy.
Chłopcy mieszkali w Zagórzu i byli rodzonymi braćmi.
Pochodzenie przezwiska „Pimpka”, mojego imiennika, tonęło w mrokach rodzinnej
niepamięci, ale przez lata tak do niego przylgnęło, że nikt, nie wyłączając nawet niektórych
nauczycieli, nie nazywał go Pawłem Jaworskim, jak brzmiało jego prawdziwe imię i nazwisko.
Wszyscy używali dźwięcznego i bardzo do niego pasującego przydomka.
„Królik”, czyli Andrzej Jaworski, w przeciwieństwie do brata, doskonale wiedział, skąd
wzięła się jego „ksywka”. Miała ono swe źródło w podobieństwie chłopaka do postaci Królika z
opowieści o Kubusiu Puchatku. Podobnie jak jego pierwowzór miał żyłkę organizatora i zdarzało
mu się boczyć na innych. Utrzymywał też korespondencyjny kontakt z rozmaitymi dalszymi
przedstawicielami rodziny, co z kolei przywodziło na myśl „krewnych i znajomych Królika”.
Najstarszy z trójki braci, osiemnastoletni Robert nazywany był swoim prawdziwym
imieniem. Powodem, jak mi się wydawało, był głęboki szacunek, jaki, pomimo publicznie
manifestowanego lekceważenia, żywili dla bratu „Pimpek” i „Królik”.
To właśnie Robert domyślił się prawdziwego powodu mojej wizyty. Skończyliśmy właśnie
siódme rozdanie, podczas którego „Pimpek” po raz drugi z rzędu jako pierwszy pozbył się
wszystkich kart, kiedy Robert spojrzał na mnie uważnie i zapytał:
- Coś mi się zdaje, że nie przyszedł tu pan tylko po to, żeby pograć z nami w karty?
Przerwałem tasowanie i uśmiechnąłem się przepraszająco. Przez minioną godzinę zdążyłem
już polubić trzech harcerzy i wstydziłem się teraz trochę, że zamiast od razu powiedzieć im z czym
przychodzę, próbowałem trochę podstępnie wkraść się w ich łaski. Postanowiłem natychmiast
naprawić swój błąd.
- Masz rację - powiedziałem. - Chciałem zapytać, który z was jest „filipsem49”.
Przy stoliku zapadła cisza.
Poczułem się nagle jak złapany na gorącym uczynku członek grupy poszukiwaczy złota,
przez cały rok odkładających do wspólnego depozytu codzienny urobek, który postanowił uciec z
zapasem kruszcu i pozostawić resztę z pustymi rękami. Chłopcy patrzyli na mnie z
niedowierzaniem, żalem i rozczarowaniem.
Po chwili jednak harcerze wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia, po czym
„Pimpek” zachichotał, „Królik” wzruszył ramionami, a Robert machnął ręką i powiedział:
- W sumie to żadna tajemnica...
Odetchnąłem z ulgą, bo chłopcy najwyraźniej się na mnie nie obrazili.
- To my - Robert wskazał na braci i siebie. - Każdy z nas ma na drugie imię Filip po dziadku i
stąd ten „filips”.
- Czy to wy napisaliście legendę o „trzech mnichach”? - zapytałem, czując powracającą falę
ciekawości.
- Dokładnie rzecz biorąc, zrobił to „Królik” - wyjaśnił Robert. - Jest najlepszy w te klocki...
- Dlaczego włożyliście ją do skrzynki? - zapytałem.
- To dłuższa historia - westchnął „Królik”. - Może naleję nam czegoś do picia, zanim ją panu
opowiem - powiedział i, nie czekając na moją zgodę, postawił na stoliku cztery szklanki po nutelli i
rozlał do nich po odrobinie soku malinowego z zakorkowanej butelki, która stała na drewnianej
skrzyni obok jednego z łóżek, i uzupełnił gazowaną mineralną.
„Królik” pociągnął łyk ze szklanki i rozpoczął opowieść:
- „Pimpek” i ja należymy od jakichś dwóch lat do drużyny harcerskiej „Sokoły” w Zagórzu.
32
Mniej więcej rok temu mama i tata zaczęli mieć kłopoty wychowawcze z Robertem - „Królik”
spojrzał na starszego brata wymownie, na co ten westchnął ciężko i powiedział:
- Pomijając szczegóły, można chyba powiedzieć, że nie wdałem się zbytnio w rodziców.
- Po raz pierwszy dzisiaj przyznaję ci rację - uśmiechnął się „Królik” i mówił dalej. - W
zeszłym roku Robert nie zdał do klasy maturalnej i rodzice postawili mu ultimatum: albo wstąpi do
naszej drużyny harcerskiej albo będzie miał szlaban przez rok.
- Z dwojga złego... - kolejne westchnięcie Roberta.
- Nie wchodź w słowo zastępowemu - skarcił go pół żartem „Królik”. - Jak pan widzi, Robert
wybrał harcerstwo i chociaż otwarcie się do tego nie przyzna, spodobało mu się u nas. Nasz
najstarszy brat należał już kilka lat temu do naszej drużyny, zdobył nawet stopień wywiadowcy -
spojrzałem na pagony Roberta. Były na nich dwie belki. „Pimpek” miał ten sam stopień. - Został
znów do niej przyjęty w swoim dawnym stopniu pod dwoma warunkami: zda w tym roku maturę,
czego już udało mu się dokonać, i rzuci palenie w ciągu dwóch lat, nad czym, jak pan widział,
ciągle pracuje. Robert, trzeba to przyznać, wniósł w życie naszej drużyny dużo wigoru. To właśnie
on wpadł na pomysł akcji „Wzgórze”.
- Akcji „Wzgórze”?
- Już panu tłumaczę. Chodzi oczywiście o wzgórze klasztorne, gdzie się teraz znajdujemy.
Nasza drużynowa zleciła mi zaszczytne zadanie utworzenia nowego zastępu - dopiero teraz zdałem
sobie sprawę, że „Królik” nosi brązowy sznur zastępowego - który zająłby się wprowadzaniem
planu w życie. Nasz zastęp nazywa się „Komańcze”, co jest pomysłem Roberta.
- To dobra nazwa - dodał najstarszy z braci poważnie. - Łączy w sobie Indian Komanczów i
pobliską miejscowość Komańczę.
- Nasz zastęp, liczący na razie, jak pan widzi, tylko trzech członków, ma za zadanie
doprowadzić do odbudowy klasztoru.
- Śmiały plan - stwierdziłem bez cienia ironii, raczej z podziwem.
- Mierzymy siły na zamiary - zacytował „Odę do młodości” średni z braci. - Pomysł był
prosty, gdzieś już zresztą o nim czytałem: przyciągnąć do Zagórza turystów i z pieniędzy które
zostawią w mieście i które uda nam się zebrać do puszki stojącej obok bramy, podnieść klasztor z
ruin. Najpierw postanowiliśmy adoptować zabytek. Pan jest z ministerstwa, więc pewnie wie o co
chodzi.
Skinąłem głową. Centrum Edukacji Obywatelskiej od dziewięciu lat organizowało projekt
pod nazwą „Uczniowie adoptują zabytki”. Adopcja polega na tym, że grupa uczniów wyszukuje w
swojej okolicy jakiś zaniedbany zabytek i uroczyście zobowiązuje się do opieki nad nim, by
zupełnie nie popadł w ruinę.
- Miasto już od dawna interesowało się klasztorem. - relacjonował dalej średni z braci. -
Przejęło zabytek, wystarało się w województwie o pieniądze, zatrudniono bezrobotnych, którzy
wycięli chaszcze i drzewa zarastające klasztor i częściowo odbudowali oraz wzmocnili baszty i
mury. Odnowiono także kolumnę przed kościołem i postawiono na niej figurę Matki Bożej. Nasze
zadanie ograniczało się na razie do dalszego sprzątania, wycinania nowych drzewek i dbania, żeby
nikt jeszcze bardziej nie dewastował ruin. Ale kiedy przyszły wakacje, postanowiliśmy zadbać
trochę o stronę, nazwijmy to, promocyjną i Robert wpadł na pomysł, żeby zainstalować na terenie
klasztoru skrzynki z legendą, a informację o nich umieścić na stronie geocachingu. Tylko że
wszystko poszło nie tak... - prawie jęknął „Królik”.
- Jak to? - zdziwiłem się. - Podczas mojej ostatniej wizyty w Zagórzu nie widziałem pod
klasztorem ani jednego namiotu, a teraz jest ich aż pięć!
33
- Nie jesteśmy na to przygotowani - pokręcił głową „Królik”. - Najważniejsze jest pierwsze
wrażenie. Co z tego, że ruiny są piękne, a widoki dookoła zapierają dech w piersiach, skoro nie ma
na wzgórzu dostępu do pitnej wody, o prysznicach czy toaletach nie wspominając. A na to
wszystko potrzeba czasu...
- Dlaczego więc rozpoczęliście akcję promocyjną już teraz?
- Nie sądziliśmy, że ludzie będą chcieli zostać na wzgórzu dłużej. Myśleliśmy, że zanocują w
którymś z miejskich pensjonatów albo wpadną na jeden dzień - powiedział „Królik”. -
Zamontowaliśmy skrzynki, żeby umilić przybywającym do nas turystom wizytę, a dzięki legendzie
o skarbie skłonić ich, żeby wrócili. No, ale przyjechał do nas ten dziennikarz i rozdmuchał historię
na całą Polskę. Na razie jest pięć namiotów. Co będzie jak rozbije się tu więcej ludzi?
- Chyba trochę przesadzasz - zaoponowałem. - Wodę można przywieźć ze sobą, podstawową
toaletę załatwić w rzece, a jeśli ktoś ma chęć dokładnie się umyć, może odwiedzić któryś z
pobliskich pensjonatów albo stację benzynową.
- Tak pan myśli? - dopytywał się z nadzieją „Królik”.
- Pamiętaj, że nie każdy turysta pragnie pławić się w luksusach - przekonywałem go dalej. -
Dla mnie na przykład biwak bez wygód jest dużo bardziej kuszący niż hotel z miękkim łóżkiem i
świeżą pościelą. Jeśli ktoś nie będzie zadowolony z warunków na wzgórzu, po prostu zainstaluje się
gdzieś w mieście i tyle - uciąłem.
„Królik” odetchnął z ulgą i nawet nieśmiało się uśmiechnął. Przez chwilę byłem tak
zaangażowany w pocieszanie chłopaka, że zapomniałem o palącej mnie ciekawości. Teraz uczucie
wróciło i Robert to zauważył.
- Słuchaj, „Królik”, nie zamęczaj już pana naszymi problemami. Możemy o tym pogadać
później. Przecież widać, że człowieka aż skręca z ciekawości. Niech pan pyta dalej, panie Pawle -
zachęcił mnie.
- No dobrze - powiedziałem. - Skąd czerpaliście inspirację do „Legendy o trzech mnichach”?
- Z różnych źródeł... - rzekł „Królik” i odchrząknąwszy niepewnie, spojrzał na Roberta.
- Ale najwięcej z plotek - wypalił „Pimpek” bezceremonialnie, a bracia spojrzeli na niego
takim wzrokiem, jakby właśnie wyjawił, że planują we trójkę obrabować skarbiec Narodowego
Banku Polskiego.
- Nazwałbym to raczej wywiadem środowiskowym - próbował prostować „Królik”. - Po
prostu pytaliśmy starszych ludzi, co pamiętają z tamtych czasów...
- Plotka często zawiera w sobie jakiś fragment prawdy - powiedziałem poważnie. - Detektyw
rozwiązujący zagadki historyczne, a tym właśnie zajmuję się w ministerstwie, nie może zatykać na
plotki uszu. Ma tylko obowiązek odpowiednio je interpretować i oddzielać ziarna prawdy od plew
zmyśleń.
- Jest pan detektywem? - zapytał mnie ze szczerym zdziwieniem Robert. Szeroko otwarte
oczy pozostałych dwóch braci świadczyły, że ich również zaskoczył charakter mojej pracy.
Przytaknąłem w milczeniu.
- I chce pan odnaleźć skarb trzech mnichów? - zapytał „Pimpek”.
- Zgadza się. Macie coś przeciwko? A może sami już szukacie skarbu?
„Pimpek” chciał odpowiedzieć, ale Robert zmierzył go ostrym wzrokiem i chłopaczek
podrapał się w ucho, a potem upił ze szklanki wody z sokiem malinowym, patrząc na mnie znad
krawędzi naczynia.
Zapadła cisza, wypełniona odgłosami letniego popołudnia: szumem liści, monotonną muzyką
świerszczy i pokrzykiwaniami ludzi szykujących się do obiadu. Ciszę przerwało głośne
34
chrząknięcie „Królika”.
Średni z braci miał teraz taki wyraz twarzy, jakby najpierw ukradł rodzicom pieniądze, a
potem je zwrócił, nie wydawszy ani grosza, ale ciągle męczyły go wyrzuty sumienia. Robert i jemu
posłał mordercze spojrzenie, ale nie na wiele się to zdało. „Królik” musiał wyrzucić z siebie
prawdę. Nie zdążył nawet otworzyć ust, kiedy najstarszy z braci machnął ręką z rezygnacją,
podniósł się z krzesełka i wyszedł przed namiot, żeby zapalić.
- Myśleliśmy - powiedział „Królik”, patrząc z poczuciem winy na stojącego przed namiotem
Roberta, który zupełnie go ignorował - że jeśli uda nam się znaleźć prawdziwy skarb, to
zdobędziemy w ten sposób środki niezbędne, żeby odbudować klasztor.
- To bardzo szlachetne z waszej strony - odrzekłem poważnie, czując jak wypełnia mnie żal,
że to właśnie ja będę musiał rozwiać ich nadzieje - ale nawet jeśli udałoby się wam odkryć miejsce
ukrycia skarbu i okazał się cenny, nie moglibyście go sprzedać.
- Dlaczego? - zapytał z pretensją w głosie Robert, wchodząc do namiotu z papierosem.
- Nie dym tu! - „Królik” poruszył ręką w taki sposób, jakby chciał rozgonić kłęby wdzierające
się pod zieloną plandekę i jednocześnie przegonić brata. O dziwo! Robert posłusznie się wycofał,
ale uważnie przysłuchiwał się moim słowom, pospiesznie kończąc papierosa.
- Bo prawo mówi, że wszystkie zabytki, które zostaną znalezione w budynkach lub ziemi
należą do Skarbu Państwa - powiedziałem, rozkładając bezradnie ręce. - Jedyne na co moglibyście
liczyć, to znaleźne...
- A mnie się zdaje - powiedział Robert gniewnie, rzucając papierosa i wchodząc do namiotu -
że chce nas pan oszukać! Zamydlić nam oczy kruczkami prawnymi, zgarnąć skarb dla siebie, a nam
rzucić jakieś ochłapy!
- Uspokój się - powiedział „Królik” zrywając się z krzesełka. Mówiąc gestykulował
energicznie: - Co ty sobie w ogóle wyobrażasz!? Pan jest z ministerstwa i zajmuje się
poszukiwaniem skarbów na co dzień. Zna prawo i wie, co mówi!
Robert nie zwracał na niego uwagi. Podparłszy rękę na biodrze, stanął przede mną z
wyczekującą miną.
Podniosłem się z krzesła i spojrzałem mu prosto w oczy.
- Odszukałem w życiu sporo skarbów - powiedziałem spokojnie i pewnie. - Zadbałem o to,
aby każdy z nich znalazł się w muzeum. Nie mam zamiaru was oszukiwać, ale nie pozwolę też na
łamanie prawa.
Chłopak wysłuchał mnie z uwagą, przygryzł paznokieć palca wskazującego, nie spuszczając
ze mnie wzroku, a potem jeszcze przez chwilę myślał:
- No dobra - ustąpił w końcu. - Wierzę panu...
Usiadł przy stoliku. Zrobiliśmy z „Królikiem” to samo.
Piliśmy wodę z sokiem nie odzywając się do siebie, aż nasze szklanki zrobiły się całkiem
puste. Dopiero wtedy Robert odchrząknął i zapytał:
- Co pan proponuje?
- Spółkę - odparłem, ucieszony, że wróciliśmy do rzeczowej dyskusji. Spróbujemy odnaleźć
wspólnie skarb, a ja zadbam, żeby o ruinach klasztoru w Zagórzu zrobiło się głośno w ministerstwie
i gazetach, w których mam znajomych dziennikarzy. Zrobię to, nawet jeśli skarbu nie uda nam się
odnaleźć. Dobra reklama pomoże wam znaleźć sponsorów chętnych wesprzeć akcję „Wzgórze”, a
jeśli będziemy mieli szczęście, może znajdą się na to pieniądze w przyszłorocznym budżecie
Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków.
„Królik” i „Pimpek” spojrzeli na brata. Było jasne, że to on podejmie ostateczną decyzję.
35
- Brzmi uczciwie - powiedział wreszcie Robert.
- A więc układ stoi? - zapytałem, wyciągają w jego stronę rękę.
- Stoi - przytaknął ściskając mi dłoń.
Wymieniłem uścisk także z pozostałymi braćmi.
- No więc, co chce pan wiedzieć? - zapytał Robert, gdy następna porcja wody z sokiem trafiła
do naszych szklanek.
- Przede wszystkim powiedzcie mi, który z waszych rozmówców wspominał o skarbie...
„Królik” podrapał się w tył głowy.
- To zabawne - powiedział. - Ale kiedy teraz o tym myślę, wydaje mi się, że mówili o tym
wszyscy...

36
ROZDZIAŁ PIĄTY

LOKALNY MIT • JAK ZNALEŹĆ SKARB • NAZWISKA • GROŹNA PIASTUNKA


DOMOWEGO OGNISKA • SZARLOTKA PANI STENI • ROZMOWA Z REZYDENTEM •
48 POCZTÓWEK • PO STEMPLU DO KŁĘBKA • NARADA PRZY KOLACJI •
DEMOKRATYCZNA DECYZJA

- Wszyscy?
- Musi pan zrozumieć - tłumaczył cierpliwie „Królik” - że historia trzech mnichów to taki
nasz lokalny mit. Wszyscy w Zagórzu go znają od dziecka. W dodatku istnieje przynajmniej kilka
wersji opowieści.
- Czy to znaczy, że legenda, którą napisałeś, jest czymś w rodzaju kompilacji?
- Tak. Po prostu połączyłem kilka najpopularniejszych wątków - odparł „Królik”.
- Wiecie, jak nazywali się trzej mnisi?
Bracia pokręcili głowami w zaprzeczeniu.
- A czy ktoś z waszych informatorów mówił, czym dokładnie jest skarb?
Kolejne zaprzeczenie.
- W jaki sposób w takim razie chcieliście go odnaleźć? - zdziwiłem się.
- No cóż - chrząknął chłopak. - Mieliśmy się do tego zabrać w tym tygodniu, ale przyjechali
turyści i nie mieliśmy czasu...
- Macie pomysł jak zacząć poszukiwania?
Chłopcy zastanawiali się przez dwie minuty. Pierwszy odezwał się Robert:
- Dobrze byłoby ustalić, co tak naprawdę się działo na wzgórzu klasztornym przez trzy
tygodnie poprzedzające śmierć jednego z mnichów i jaki przebieg miała noc, po której przyjechała
milicja i pogotowie...
- Może udałoby się nam natrafić na jakiś trop, gdybyśmy precyzyjnie zbadali historię
klasztornego wzgórza - dodał „Królik”.
- A ja myślę, że trzeba poszukać znaków na murach - „Pimpkowi” aż zaświeciły się oczy na
myśl o takiej romantycznej możliwości. - W książkach i filmach tak zazwyczaj wskazuje się drogę
do kosztowności...
- Podoba mi się każdy z tych sposobów - pochwaliłem ich. Na twarzach chłopców pojawiły
się uśmiechy. - Ale najlepiej będzie, jeśli zaczniemy od rekonstrukcji feralnych wydarzeń sprzed
pięćdziesięciu lat...
W tym momencie odezwała się moja komórka. Przeprosiłem na chwilę harcerzy, wyszedłem
z namiotu i odebrałem. Dzwonił pan Tomasz.
- Mam dla ciebie nazwiska tych mnichów. Były w papierach z archiwum ministerstwa.
- Może pan sekundę zaczekać, panie Tomaszu - poprosiłem zwierzchnika, a kiedy przytaknął,
sięgnąłem do kieszeni po notes. Położywszy go na napiętej plandece namiotu, dałem znać Panu
Samochodzikowi, że jestem gotowy i słuchałem dalej:
- Najstarszy z nich - kontynuował pan Tomasz - ojciec Stanisław Kozłowski liczył sobie w
1957 roku 54 lata i kierował odbudową. Może dlatego, że zanim wstąpił do nowicjatu ukończył
studia konserwatorskie i odbył nawet praktyki w terenie. Podlegało mu dwóch dużo młodszych
zakonników. Dwudziestodwuletni ojciec Tomasz Szewczyk i dwa lata od niego młodszy brat
Ksawery Kowalski. Akta milczą o tym, czy mieli jakieś doświadczenie konserwatorskie. Reszta
historii, którą mi opowiedziałeś, pokrywa się z dokumentami. Prace rozpoczęły się w 1957 roku, a
37
zakończyły w 1963 z polecenia wojewody.
- Który z nich zmarł na zagórskim wzgórzu? – zapytałem.
- Nie myślisz chyba, że pozbawię cię przyjemności samodzielnego rozwiązania zagadki? -
prawie zobaczyłem uśmiech na pomarszczonej twarzy szefa. - A tak już na serio. W dokumentach
nic o tym niestety nie ma. Jest za to jeszcze jedna interesująca informacja. Pewnie sam byś do tego
niedługo doszedł, ale po co wyważać otwarte drzwi? Zagórskim proboszczem w 1963 roku był
ksiądz Grzegorz Wilk. Bardzo zaangażował się w odbudowę. Niestety już z nim raczej nie
porozmawiasz...
- Dlaczego?
- Bo w 1963 roku miał 85 lat, czyli dzisiaj liczyłby ich sobie ponad 130. Ale może uda ci się
dotrzeć do ówczesnego wikariusza. Ksiądz Piotr Trębacz liczył sobie wtedy zaledwie dwadzieścia
siedem wiosen, więc...
- Więc teraz ma ponad 70 lat. Nie zaszkodzi o niego popytać. Dzięki za trop, panie Tomaszu!
- Nie ma za co. I radzę ci, żebyś lepiej szybko rozwiązał tę zagadkę...
- Czemu miałbym się spieszyć?
- Żebyś zdążył wypocząć - powiedział szef tonem surowego dyrektora, którym nigdy nie był.
- Nawet nie wiesz, ile papierkowej roboty czeka na ciebie w ministerstwie...
Śmiejąc się, wymieniliśmy pożegnalne uprzejmości i wróciłem do namiotu, który wypełniało
napięte oczekiwanie.
- Dzwonił mój szef - wyjaśniłem, wpatrującym się we mnie harcerzom. - Podał mi nazwiska
trzech mnichów - powiedziałem im, jak się nazywali, ale o żadnym z zakonników nigdy nie
słyszeli. Za to gdy wymieniłem nazwisko dawnego wikarego, w ich oczach zaświeciły ogniki
ekscytacji.
- Ksiądz Trębacz mieszka na plebanii - powiedział „Królik”. - Jest u nas rezydentem...

Plebania, niezbyt duży, prosty i na pierwszy rzut oka stary budynek pobielony wapnem stał
niedaleko kościoła parafialnego. Wchodziło się do niej przez drewniane drzwi z kołatką w kształcie
anioła, którą ująłem w dłoń, nie znalazłszy dzwonka. Poczułem się nagle jak staropolski pielgrzym,
których rzesze przybywały tu przez setki lat, by zgiąć kolana przed cudownym, pięknym obrazem
przedstawiającym Zwiastowanie, pochodzącym z XVI wieku i przechowywanym w kościele
parafialnym.
- Śmiało - zachęcił mnie „Królik”, który stał z braćmi za moimi plecami.
Trzymając w dłoni metalową obręcz uderzyłem nią kilka razy w lite drewno drzwi. Po chwili
otworzyła nam starsza gosposia w białym fartuszku, z włosami związanymi w kok z tyłu głowy.
Zlustrowała nas bacznym spojrzeniem. Ledwie dostrzegła „Królika”, jej wzrok złagodniał i
powiedziała do średniego z braci:
- Dzień dobry, Andrzejku. Przyprowadziłeś nam gości?
- Dzień dobry, pani Steniu - „Królik” zrobił śmiały krok do przodu. - ten pan jest z
Ministerstwa Kultury i Sztuki - wskazał na mnie. - I chciałby porozmawiać z księdzem Trębaczem.
- W jakiej sprawie? - zainteresowała się kobieta, skupiając na mnie swe przenikliwe
spojrzenie.
- Chodzi mi o historię parafii - odparłem szybko, unikając jej wzroku.
- Wejdźcie - uchyliła drzwi i wpuściła nas do chłodnej i ciemnej sieni, której jedyne
wyposażenie stanowiła prosta ławka i komódka na buty.
- Zaczekajcie tu, a ja zapytam księdza rezydenta, czy was przyjmie... - powiedziała,
38
wskazując na ławkę. - Niedawno jadł obiad i teraz ucina sobie popołudniową drzemkę. Ale może
się obudził...
Zniknęła za drzwiami w prawej ścianie sieni, a my zasiedliśmy na ławce.
- Nie wiedziałem, że masz takie znajomości - powiedziałem żartobliwym tonem do „Królika”.
- „Królik” jest lektorem - uprzedził odpowiedź brata „Pimpek”. - Czyta najładniej ze
wszystkich i ma dzięki temu chody u proboszcza...
- Zamknij się - warknął czerwony aż po czubek nosa „Królik”, który najwyraźniej nie chciał
wyjść przede mną na lizusa.
Nie zdążyłem nic powiedzieć, bo w tym samym momencie otwarły się drzwi i wychyliła się
zza nich głowa pani Steni.
- Chodźcie - powiedziała. - Ksiądz rezydent was przyjmie. Ale najpierw otrzepcie buty z
kurzu, bo dziś pastowałam podłogi - nakazała, a spojrzawszy szczególnie nieprzyjaznym wzrokiem
na najstarszego z braci, który najwyraźniej nie miał zamiaru zastosować się do jej polecenia i ruszył
prosto w kierunku drzwi wiodących do środka, dodała nieco głośniej i ostrzej: - To dotyczy także
ciebie, Robercie Jaworski!
Najstarszy z braci dołączył do nas na dworze i dwa razy, niedbale, uderzył butem w kamienny
próg.
- Nie rozumiem, czemu ta kobieta tak się na mnie uwzięła - mruknął pod nosem i wrócił do
sieni.

Ksiądz rezydent siedział na niewielkim tarasie z tyłu plebani. Na jego kolanach spoczywał
otwarty brewiarz w wytartych skórzanych oprawkach.
Z tarasu rozciągał się doskonały widok na ogród. Stłoczone jak na obrazie „Celnika”
Rousseau drzewka jabłoni, wybujałe pnącza pachnącego oszałamiająco kapryfolium i kępy
krzewów różanecznika ocieniały teraz część równych grządek z marchewką, sałatą, pietruszką,
ogórkami, fasolką szparagową i kapustą oraz rabaty bratków, lewkonii i tulipanów. Pośród gałęzi,
łodyg i korzeni tej miniaturowej dżungli prześwietlonej słońcem późnego popołudnia latały
pszczoły, pochodzące z pasieki umiejscowionej w odległym krańcu ogrodu, tuż przed rzędem
potężnych słoneczników rosnących wzdłuż parkanu, za którym zaczynały się pola uprawne.
Żylasty ksiądz o małej głowie pokrytej siwym puchem słabych włosów pochylał się do
przodu w wygodnym fotelu. Musiał być wysoki, o czym świadczył długi łuk pleców, przygiętych
starością do ziemi, niczym pień wygiętego pod ciężarem owoców drzewka jabłoni.
Mała twarz rozciągnęła się w bezzębnym uśmiechu, kiedy weszliśmy na taras, ale powieki
przykrywające prawie zupełnie dobrotliwe w wyrazie oczy nie podniosły się nawet o milimetr.
Długie, prawie przezroczyste dłonie o palcach pianisty, pokryte siatką błękitnych żyłek, zamknęły
brewiarz leżący na kolanach, a potem jedna z nich przeniosła go na stolik, po czym wskazała ręką
na krzesła ustawione wokół niewielkiego mebla, którego powierzchnię niemal w całości zajmował
talerz z białego szkła z ustawionymi na nim w piramidę kwadratowymi kawałkami szarlotki.
- Częstujcie się - zachęcił nas, gdy już doszło do prezentacji. - Pierwsza szarlotka w tym
roku... Dzieło rąk naszej niezawodnej pani Stefanii.
Sięgnęliśmy po ciasto. Kruszonka przysypana z wierzchu cukrem pudrem przywodziła mi na
myśl wypieki mojej wujenki z pobliskiej Komańczy, w której gościnnym domu przyszło mi spędzić
kilka wspaniałych wakacyjnych tygodni we wczesnej młodości.
- A więc chciał pan porozmawiać o historii parafii - uśmiechnął się znów ksiądz. - O czym
konkretnie?
39
- O tajemniczych wydarzeniach, do których doszło tutaj w 1963 roku. I o śmierci jednego z
mnichów...
- Zaraz, zaraz - duchowny przymknął oczy i odchylił się w fotelu. - Jak też oni się nazywali?
Ojciec Stanisław... Tak, on był przełożonym... Oprócz tego ojciec Tomasz i brat Ksawery... -
ksiądz, udowodniwszy ponad wszelką wątpliwość, że pamięć go nie zawodzi, otworzył szerzej
oczy. Pochylił się w fotelu i plecy znów wygięły mu się w pałąk. - To byli wspaniali ludzie. Mieli
tyle zapału... Szkoda że nie udało im się zakończyć tak znakomicie rozpoczętego dzieła.
- Czy wie ksiądz, co się stało tamtej nocy na wzgórzu?
- Rozczaruję pana - kolejny, tym razem smutny uśmiech. - Ale kiedy doszło do tej tragedii,
byłem na urlopie, więc znam historię tylko z gazet i opowieści księdza proboszcza Wilka, świeć
Panie nad jego duszą... A on też wiedział niezbyt wiele. Właściwie jedyną pewną rzeczą było to, że
rankiem 13 września, kiedy to Kościół katolicki czci świętego Apolinarego, doczesne szczątki ojca
Stanisława zostały znalezione w jego łóżku w pokoiku na szczycie kordegardy...
- Wie ksiądz, na co zmarł ojciec Stanisław?
- Jeśli dobrze pamiętam, to był chyba zawał. Nie dziwię się zresztą. Świętej pamięci ojciec
Stanisław zawsze przesadnie się zamartwiał.
- Co go tak martwiło? - zapytałem.
- Odbudowa klasztoru oczywiście. Uważał ją za dzieło swego życia i robił wszystko, żeby
podnieść zagórski karmel z ruin. Wie pan, że pojechał nawet do Stanów Zjednoczonych i Kanady,
żeby przeprowadzić zbiórkę pieniędzy wśród Polonii?
- Słyszałem o tym...
- Poza tym wydeptywał oczywiście korytarze rozmaitych urzędów świeckich i kościelnych.
Prosił o pieniądze, drewno, materiały murarskie, maszyny i narzędzia. Sporo udało mu się załatwić,
ale prace i tak nie szły tak szybko, jak się tego spodziewał...
- Może wynikało to z faktu, że pozostali dwaj mnisi nie angażowali się tak jak on... - rzekłem.
- W żadnym razie - zaprzeczył z przekonaniem ksiądz Trębacz. - Za każdym razem, gdy
odwiedzałem klasztor, harowali jak woły. Myślę raczej, że pracę spowalniała niechęć władz...
- Słyszał ksiądz o skarbie? - strzeliłem z działa największego kalibru.
- A kto w Zagórzu nie słyszał? - żachnął się. - Ludzie zawsze szukają sensacji... Ale ja nie
wierzę w żaden skarb. To były tylko głupie plotki... - coś w jego głosie sprawiło, że zrobiłem się
nagle czujny.
- Co się stało z ojcem Tomaszem i bratem Ksawerym, kiedy władze zakazały odbudowy? -
zapytałem.
- Odjechali - powiedział. - O bracie Ksawerym nigdy więcej nie słyszałem. Ojciec Tomasz
natomiast przysyła kartki.
- Kartki? - poczułem jak dreszcz przebiega mi po plecach. Wreszcie pojawił się na horyzoncie
jakiś trop!
- Pocztówki. Na Boże Narodzenie - wyjaśnił spokojnie ksiądz rezydent. - Nigdy nie
zapomina. Najgorsze, że nie podaje swego adresu i nie możemy mu się odwdzięczyć tym samym.
- Czy mógłbym zobaczyć te pocztówki? - zapytałem.
Duchowny przez chwilę się zastanawiał.
- Dlaczegóż by nie? - odparł w końcu i wstał z fotela. Moja wcześniejsza ocena się
potwierdziła: był bardzo wysoki. Mierzył około dwóch metrów, ale osłabione mięśnie nie były w
stanie utrzymać jego postaci w pionie i ledwie podniósł się z siedziska, złożył się niczym scyzoryk i
z tułowiem ustawionym pod kątem prostym w stosunku do nóg poszedł powoli do pokoju, z
40
którego wchodziło się na taras. Wrócił po chwili z płaskim pudełkiem po czekoladkach,
ozdobionym rysunkiem kwiatów. Podał mi pudełko i usiadł z powrotem w fotelu.
Harcerze bacznie mnie obserwowali, kiedy uchylałem wieczka. W środku znajdowało się
czterdzieści osiem zwykłych świątecznych pocztówek. Obejrzałem je uważnie jedna po drugiej.
Każdą z kartek ozdobiono tym samym motywem betlejemskiej szopki. Różniły je od siebie stopień
zżółknięcia papieru, sposoby interpretacji klasycznego tematu i znaczki. Życzenia za każdym razem
sformułowane były tak samo: „Niech Dziecina narodzona w Betlejem przyniesie Wam obfitość
Łask Bożych, radość i nadzieję, że klasztor na Zagórskim Wzgórzu podniesie się kiedyś z ruin. Z
pozdrowieniami, ojciec Tomasz Szewczyk.” Na żadnej z kartek nie było adresu zwrotnego. Były za
to stemple pocztowe z grudniowymi datami i oznaczeniem poczty, z której wysłano kartki:
„KRZESZOWICE”.
Włożyłem kartki z powrotem do pudełka i oddałem je właścicielowi.
- Dziękuję, że zechciał nam ksiądz pomóc - powiedziałem. - Nie będziemy więcej zakłócać
spokoju - skinąłem głową na chłopców i wstałem.
- Weźcie sobie na drogę po kawałku szarlotki - rzekł ksiądz.
Skorzystaliśmy chętnie z poczęstunku i, pożegnawszy się, ruszyliśmy do wejścia, uważając,
by nie zostawić okruchów ciasta na dywanach i podłogach.
- Szkoda, że ten ojciec Tomasz nie zostawił adresu - westchnął „Pimpek”, gdy opuściliśmy
plebanię. - Można by go odnaleźć i zapytać o wydarzenia z 1963 roku...
- I tak go znajdziemy - stwierdziłem, a harcerze spojrzeli na mnie jak na czarodzieja. - To
proste - wyjaśniłem im. - Wszystkie kartki wysłano z tego samego miejsca, którego oznaczenie było
na stemplach pocztowych.
- Krzeszowice - przypomniał sobie Robert.
- Skoro wysyła stamtąd od pół wieku kartki - tłumaczyłem - możemy przypuszczać, że
mieszka gdzieś w pobliżu. Podpisuje się wciąż jako „ojciec”, czyli raczej nie zrzucił habitu... A
ponieważ zakonnicy mieszkają zazwyczaj w klasztorach...
- Wystarczy znaleźć klasztor w pobliżu tej poczty i będziemy mieli jego adres! - dokończył za
mnie „Królik”.
- W rzeczy samej - przyznałem mu rację i zapytałem: - Gdzie tu u was można skorzystać z
Internetu?

Sieć była w bibliotece przy Piłsudskiego 37.


Uruchomiłem program Google Earth. Ukazała się kula ziemska pokryta dokładnie zdjęciami
satelitarnymi. Wpisałem do okienka wyszukiwarki: „Krzeszowice”. Przez chwilę obserwowaliśmy,
jak glob się przybliża, widać dokładnie Europę, zarys Polski...
Po dwóch sekundach kwadratowy celownik wskazał punkt jakieś dwadzieścia kilometrów na
północny zachód od Krakowa. Powiększyłem obraz. Krzeszowice miały charakterystyczny plan
zabudowy, świadczący, że musiały być niegdyś bardzo dużą wsią. Od głównej ulicy Grunwaldzkiej
odchodziło prostopadle kilkanaście krótszych odnóg, wzdłuż których były kiedyś pewnie
gospodarstwa złożone z zagród i ciągnących się dalej wąskich i długich pasów ziemi uprawnej.
Przez chwilę dokładnie lustrowaliśmy okolicę w promieniu jakiegoś kilometra od
wskazanego przez program punktu. Znaleźliśmy park, resztki posiadłości Potockich i pamiątkowy
kamień, ale klasztoru nie było.
- Niech pan dopisze słowo „klasztor” do nazwy miasta - doradził „Pimpek”.
Posłuchałem go i nacisnąłem Enter.
41
Obraz odjechał i przesunął się w stronę pobliskiego Krakowa.
- Zdaje się, że trafiliśmy w dziesiątkę - szepnął Robert i wskazał na lewy róg ekranu. Widać
tam było ucięty w połowie napis, który jednak nie pozostawiał wątpliwości co do tego, że chłopak
ma rację. Obok znacznika wskazującego punkt jakieś cztery kilometry na północ od Krzeszowic,
napisano: „klasztor karmelitów bosych”.
- Łał! - westchnął „Pimpek”. - Zupełnie jak na filmie!
Dalsza część śledztwa była równie spektakularna i szybka.
Najpierw ustaliliśmy, że klasztor karmelitów bosych znajduje się we wsi Czerna, na
wschodnim stoku łagodnego wzniesienia pośród lasów. Następnie weszliśmy na stronę
Sanktuarium Matki Boskiej Szkaplerznej i Św. Rafała Kalinowskiego w Czernej. W zakładce
„Wspólnota klasztorna” znaleźliśmy listę siedemnastu braci zamieszkujących w Czernej. Na
przedostatnim miejscu listy wymieniono człowieka, którego poszukiwaliśmy. Ojciec Tomasz
Szewczyk pełnił w klasztorze dwie funkcje: stolarza i furtiana.

W drodze powrotnej na wzgórze z „obronnym domem” karmelitów bosych kupiłem dwa pęta
kiełbasy i słoiczek ostrej musztardy. Potrzebowałem solidnego posiłku. Od spóźnionego śniadania
minęło już kilka godzin i burczało mi w brzuchu, poza tym zawsze lepiej mi się myślało z pełnym
żołądkiem. Nie miałem oczywiście zamiaru zjeść kilograma kiełbasy w pojedynkę i zaprosiłem na
spóźniony obiad moich młodych współpracowników, którzy, przyjąwszy zaproszenie, od razu
zaproponowali, żeby zjeść posiłek w ich namiocie i przy okazji omówić plan dalszych wspólnych
działań.
Przybywszy na wzgórze oddałem kiełbasę harcerzom, którzy zaofiarowali się ją ugotować i
poszedłem do swojego namiotu po metalowy talerz, kubek i scyzoryk, zaopatrzony w łyżkę i
widelec. Zabrałem jeszcze ze sobą tabliczkę gorzkiej czekolady z kandyzowaną pomarańczą i
poszedłem do harcerskiego namiotu. Po drodze zauważyłem, że pozostałe obozowiska świecą
pustkami. Namioty były zamknięte za pomocą niewielkich kłódek, spinających pałąkami zamki.
„Czyżby towarzystwo udało się na poszukiwanie skrzynek” - pomyślałem i, przystanąwszy na
chwilę, rozejrzałem się uważnie dookoła. Nie dostrzegłem żadnego ruchu ani w okolicach pierwszej
skrytki na stoku za polem namiotowym, ani pośród ruin.
„No, nieważne” - machnąłem ręką i wszedłem do harcerskiego namiotu, z którego już wabił
mnie zapach gotującej się kiełbasy.

Trzy kwadranse później zanurzyłem nabity na widelec ostatni kawałek kiełbasy w


opróżnionym już do połowy słoiczku musztardy. Włożyłem kęs do ust i żując powoli,
delektowałem się wyborną mieszanką tłuszczu, mięsa i chrupiących w zębach ziarenek gorczycy.
Popiłem to resztką herbaty z emaliowanego kubka i podstawiłem naczynie pod szyjkę butli z
sokiem malinowym trzymanej przez „Pimpka”.
- A pamiętacie tego chłopaka, który napił się benzyny, bo chciał być transformersem? -
powiedział Robert, klepiąc się po brzuchu z zadowoleniem.
„Pimpek” zatrząsł się ze śmiechu tak gwałtownie, że o mało co nie ochlapał mnie od stóp do
głów wodą mineralną, którą nalewał mi teraz do szklanki.
- Dobrze, że zdążyli zrobić mu płukanie żołądka - dodał „Królik” chichocząc.
- Jeśli zjadłbym jeszcze odrobinę kiełbasy, czekałoby mnie to samo - skwitował Robert.
Posiłek, wespół z wieczornym powietrzem i ciepłym światłem zachodzącego słońca przyniósł
odprężenie i jasność umysłu. Z chrzęstem metalu odstawiliśmy na bok naczynia i rozpoczęliśmy
42
naradę.
- Co teraz? - zapytał Robert. - Jaki będzie nasz następny krok?
Upiłem łyk wody z sokiem, a potem powiedziałem:
- Trzeba oczywiście porozmawiać z ojcem Tomaszem Szewczykiem. Jutro pojadę do Czernej.
To nie tak daleko, najwyżej 260 kilometrów.
- Możemy jechać z panem? - zapytał wprost „Pimpek”.
Nie zastanawiałem się długo.
- Nie mam nic przeciwko temu - powiedziałem.
- Ale ja mam - odparł nieoczekiwanie „Królik”. Jego mina świadczyła o tym, że z wielką
ochotą wybrałby się na spotkanie z mnichem i to, co mówił, wynikało bardziej z poczucia
obowiązku: - Podjęliśmy się opieki nad ruinami klasztoru i nie możemy tak po prostu zostawić ich
na pastwę losu, tym bardziej że ktoś może tu jutro przyjechać.
- Więc może ja pojadę z panem Pawłem, a wy z Robertem będziecie pilnować ruin? -
zaproponował z nadzieją „Pimpek”.
- Jesteśmy zastępem - odparł z mocą w głosie „Królik” - i działamy razem. Ale, żebyś potem
nie mówił, że jestem dyktatorem, proponuję głosowanie. Zgadzacie się?
Bracia kiwnęli głowami.
- A więc załatwmy sprawę od razu. Kto jest za tym, żeby zostać? - powiedział „Królik” i od
razu podniósł rękę. „Pimpek” spojrzał na Roberta, ule ten najpierw opuścił oczy, a potem powoli
podniósł rękę.
„Pimpek” przełknął porażkę z kwaśną miną, ale zachował się z klasą. Co prawda przez kilka
następnych minut milczał zatopiony w niewesołych, sądząc z miny, rozmyślaniach, ale nie
zaprotestował ani słowem.
- Daj spokój, „Pimpek” - pocieszał go „Królik”, który najwyraźniej już żałował swojej
interwencji. - Przecież nie będziemy tu siedzieć z założonymi rękami. Prawda, panie Pawle?
- Twój brat ma rację - zwróciłem się do milczącego „Pimpka”. Początkowo chłopak nie
zareagował, ale w miarę jak tłumaczyłem chłopcom, na czym będzie polegać ich jutrzejsze zadanie,
twarz mu się rozjaśniała i słuchał coraz uważniej. - Proponuję wam zacząć od ponownego zbadania
murów kościoła i pozostałych ruin. Potem powinniście odwiedzić bibliotekę i dowiedzieć się jak
najwięcej o dziejach klasztoru... Zwracajcie szczególnie uwagę na te fragmenty, o których lokalni
kronikarze pisali jak najmniej. Poza tym miejcie ucho i oko na wszystko, co wyda wam się
tajemnicze. Wiem, że dacie sobie radę. Udowodniliście to już zbierając w całość legendę o trzech
mnichach... Możecie się zresztą podzielić robotą, ale wolałbym, żebyście nie prowadzili
poszukiwań w ruinach w pojedynkę... I jak, odpowiada wam to?
- Tak - powiedział „Pimpek”; w jego głosie zapał już przeważył nad pretensją. - Ale tylko pod
warunkiem, że dokładnie nam pan opowie, jak było w Czernej...
- Macie to jak w banku - powiedziałem i odwróciłem się na krześle w kierunku wyjścia, bo
dobiegł mnie stamtąd dźwięk ciężkich kroków i sapania.
Po chwili do namiotu wkroczył dostojnie pan „Puszysty”. Jego mina nie wróżyła nic dobrego.
- Tu jesteś, wandalu! - wskazał mnie palcem, marszcząc rude brwi i zaraz dodał z gniewną
satysfakcją: - Tym razem ci się nie upiecze!

43
ROZDZIAŁ SZÓSTY

PAN „PUSZYSTY” OSKARŻA • DZIEŁO ZNISZCZENIA • URAŻONA DUMA •


WNIOSKI I PLANY • UCIECZKA „PUCHATKA” • ŚWIATŁA WE MGLE • NOCNY
STWÓR • TRUDNA SPRAWA • PAN „PUSZYSTY” PRZEPRASZA... • ...I CZĘSTUJE
MLEKIEM • OBAWY • TOAST

Nie lubię, kiedy ludzie nazywają mnie wandalem. Tym bardziej, że rzadko się to zdarza.
- Wypraszam sobie! - gwałtownie wstałem z krzesła i zmierzyłem „Puszystego” ostrym
spojrzeniem. - Co mi pan insynuuje?
- Ja tylko stwierdzam fakty, panie Daniec! - odparł mężczyzna ani trochę nie zbity z tropu. -
Zniszczyłeś pan skrzynki, żeby inni nie mogli ich odnaleźć, ot co.
- Zniszczyłem skrzynki? - otworzyłem szeroko oczy. - A kiedy niby miałbym to zrobić?
Ostatnią skrytkę odnalazłem razem z pańskim synem i Maciek może potwierdzić, że ją
zakopaliśmy. Potem siedziałem przed namiotem i jadłem śniadanie, a po kłótni z panem
przyszedłem tutaj i resztę dnia spędziłem w towarzystwie tych harcerzy - wskazałem na chłopców,
a oni pokiwali głowami w potwierdzeniu moich słów.
- Na pewno są z panem w zmowie - nie ustępował „Puszysty”.
- To my ukryliśmy te skrzynki pod kamieniem i w podziemiach - powiedział „Królik”,
występując krok do przodu. - Chyba nie niszczylibyśmy własnego dzieła?
- No, nie wiem - zawahał się po raz pierwszy mężczyzna. - Ale w takim razie nic nie
rozumiem... - dodał po chwili.
- Najlepiej będzie, jeśli sami zobaczymy, co się stało - powiedziałem i nie czekając na reakcję
„Puszystego”, wyszedłem szybkim krokiem z namiotu.
Kamienie leżały w nieładzie, a jedynym śladem, że znajdowała się tu kiedyś skrytka, było
wieczko porzucone kilka metrów dalej.
Znalazł je „Pimpek” i nie przebierając w słowach powiedział co myśli o człowieku, który
dokonał dzieła zniszczenia:
- Co za świnia...
- Kiedy pan to odkrył? - zapytałem „Puszystego”.
- Jakieś pół godziny temu - wyjaśnił mężczyzna. - Uznałem, że najlepiej będzie szukać
skrytek tuż po podwieczorku, kiedy powoli zaczyna się już ściemniać. Wtedy jest odpowiedni
nastrój. Uruchomiłem odbiornik GPS i razem z żoną i synem ruszyliśmy w kierunku skrytki.
Chciałem, żeby nasza zabawa miała posmak tajemnicy, ale, głównie przez pana, się nie udało.
- Przeze mnie?
Maciek wiedział przecież, gdzie jest skrytka i nudził się jak mops. W dodatku musiałem bez
przerwy go uciszać i trzymać za rękę, żeby nie pobiegł do schowka. Zresztą, jak tylko okazało się,
że ktoś zniszczył skrzynkę, wyrwał mi się i o mało nie dostaliśmy z żoną zawału usiłując go
dogonić, kiedy biegł do drugiego schowka. Jest tam teraz ze swoją matką.
- Aha - skwitowałem wyjaśnienia „Puszystego” i kucnąłem, żeby poszukać jakichś śladów.
Niestety, teren wokół murka pokrywała gęsta trawa i nie można było liczyć na żadne odciski butów.
- Trzeba by zdjąć odciski palców - powiedział Robert, widząc moje starania. - A nie sądzę,
żeby policja chciała wszczynać postępowanie w sprawie geocachingu.
- Masz rację. Nie mamy tu więcej czego szukać - odparłem i podniosłem się z kucek. - Może
w podziemiach będziemy mieli więcej szczęścia?
44
Moje nadzieje spełzły na niczym.
„Puchatek” i jego mama zdążyli już zejść do krypty i nawet jeśli tajemniczy wandal zostawił
jakieś ślady na sypkim zejściu i podłodze, to matka i syn dawno je zadeptali. Po skrzynce też nie
było śladu. Tylko niewielka dziura w podłodze świadczyła, że kiedyś tu coś ukryto.
- Mogli państwo zaczekać z tym schodzeniem - mruknął Robert pod nosem, gdy, obejrzawszy
miejsce przestępstwa, wyszliśmy na powierzchnię i stanęliśmy pośród spowitych mrokiem murów
kościoła.
Nie spodobało się to „Puszystemu”.
- Zamknij się, szczeniaku - warknął agresywnie, machając rękami. - Nie będziesz mi tu prawił
kazań!
- Lepiej będzie, jeśli to pan zamilknie - rzekłem ostro i zrobiłem krok do przodu, stając
między nim i Robertem.
„Puszysty” nie ustąpił pola. Patrzył na mnie z rozbawieniem i złością jednocześnie. Prawie
minutę mierzyliśmy się wzrokiem, a potem mężczyzna zaśmiał się sztucznie, co spowodowało, że
jego trzy podbródki i fałdki na policzkach zatańczyły jak galareta.
- Maciek, Milena, idziemy! - zwrócił się do żony i syna. - Szkoda nerwów na tych
obłąkańców. To był idiotyczny pomysł, żeby bawić się w jakiś śmieszny geocaching! Jutro rano
jedziemy do Zakopanego. Bieszczady nie mogą się równać z Tatrami - powiedział, wpatrując się
znacząco w Roberta. - Ile metrów ma Tarnica? Niecałe 1400. Kilometr mniej niż Rysy... Właściwie
to tylko trochę przerośnięty pagórek... - perorował dalej.
Robert nie wytrzymał.
- Co za różnica - wysyczał - skoro i tak nie da pan rady wejść na żaden z tych szczytów?
„Puszysty” poczerwieniał z gniewu, ale zaraz wymyślił ripostę:
- Powodzenia w szukaniu skarbu, którego nie ma - rzekł i, chwyciwszy za rękę zarówno
swego syna, jak i żonę, skierował się do wyjścia.
Mniej więcej w połowie głównej nawy „Puchatek” obrócił się w naszą stronę ze smutną miną,
a potem uniósł do góry jakiś przedmiot trzymany w wolnej dłoni. Dopiero po chwili zrozumiałem,
że to kostka Rubika z jedną ścianką złożoną z samych niebieskich kwadracików.
Pokazałem mu podniesiony kciuk, a „Puchatek” skinął głową, zadowolony, że zrozumiałem.
Chwilę potem wyszedł razem z rodzicami z kościoła.
Obróciłem się do harcerzy, którzy, zgodni jak jeden mąż, wpatrywali się ponuro w dziurę
prowadzącą do podziemi.
- No, panowie - rzekłem wiedziony nagłą intuicją. - Zdaje się, że mamy konkurencję...
Obrócili się jak na komendę i spojrzeli na mnie zdziwieni.
- Przypuszcza pan - w oku Roberta błysnął ognik zrozumienia - że ten facet ma rację i ktoś to
zrobił, żeby uniemożliwić innym przeczytanie legendy i dotarcie do skarbu trzech mnichów?
- Lepiej nie potrafiłbym tego ująć - odparłem. - W dodatku ten ktoś jest bardzo sprytny.
Wiedział, że może zniszczyć skrytki bezkarnie, bo policja nie zbada sprawy, a my nie mamy
środków, by odkryć ślady, które mogłyby do niego zaprowadzić.
- Czemu w takim razie nie wyjął tylko kartek z legendą? - rzekł z żalem „Pimpek”. - Tyle się
namęczyliśmy, przygotowując skrytki...
- Bo wtedy nie byłoby wątpliwości co do jego zamiarów - wykazał się przenikliwością
„Królik”.
- W rzeczy samej - odparłem.
45
- Będziemy musieli jutro zaciągnąć wartę na wzgórzu - zadecydował „Królik”.
- I mieć oko na każdego, kto dziwnie się będzie zachowywał - dodał zawziętym tonem
„Pimpek”.
- Słuchajcie, chłopcy - rzekłem, wiedziony nagłym niepokojem. - Pomysł z wartą jest dobry,
ale proszę was o jedno. Jeśli zauważycie coś dziwnego, zawiadomcie natychmiast policję.
- Wątpi pan w nas? - zapytał Robert, a pozostała dwójka spojrzała na mnie z pretensją.
- W żadnym razie - zapewniłem ich. - Ale wiem z doświadczenia, że ludzie opętani gorączką
złota, bywają niebezpieczni i lepiej z nimi nie zadzierać bez profesjonalnego wsparcia. Musicie mi
więc dać słowo harcerza, że w razie czego zrobicie to, o co was proszę...
Chwilę się zastanawiali, a potem niemal jednocześnie położyli prawe ręce na lewej kieszeni
swoich mundurów, do których przypięte były równoramienne krzyże z lilijką w środku i powtarzali
po kolei, z powagą w głosie: - Słowo harcerza!
- W porządku - uśmiechnąłem się. - A teraz do łóżek. Jutro czeka nas masa roboty...

- Maciek! - krzyczał męski głos.


- Maciuś, gdzie jesteś?! - wtórował mu głos kobiety.
Wyrwany ze snu, usiadłem w śpiworze. Macki chłodu natychmiast objęły moje ramiona i
tułów okryty tylko cienkim T-shirtem. Widmowa poświata i zimno świadczyły, że jest środek nocy.
Spojrzałem na zegarek. Fluoroscencyjne wskazówki pokazywały czwartą nad ranem.
- Synku! - krzyczała kobieta z niepokojem. - Odezwij się! Chcemy tylko porozmawiać.
Wygrzebałem się ze śpiwora, wciągnąłem spodnie, nałożyłem buty i narzuciłem na ramiona
bluzę z kapturem. Rozpiąłem suwak namiotu i wyszedłem w noc. Światło księżyca z trudem
przedostawało się przez mgłę, w której majaczyły złowieszcze w tej scenerii mury kościoła.
- Maaaaciek! - zawołała mroczna sylwetka niedaleko mnie, przykładając do ust ręce. Zwaliste
kształty przypominające przybrzeżną wyspę nie pozostawiały wątpliwości. To był „Puszysty”.
- Co się stało? - zawołałem w jego stronę.
Szybki ruch zmącił mgłę, która zatańczyła w świetle księżyca. Po chwili pan „Puszysty”
pojawił się obok mnie tak nagle, że aż się wzdrygnąłem na widok jego zaniepokojonej i
rozwścieczonej twarzy:
- Ładnieś nas pan urządził! - wrzasnął na mnie.
- Ale czemu wołacie Maćka? - pytałem, ciągle nie do końca rozumiejąc. - Coś mu się stało?
- Uciekł - obok „Puszystego” pojawiła się jego małżonka. Mgła i upiorne światło jeszcze
podkreślało bladość jej twarzy, której wyraz świadczył o tym, że jedyną rzeczą, jaka ją w tej chwili
obchodzi, jest miejsce pobytu jej syna. - Nie chciał jechać do Zakopanego, tylko szukać skarbu w
Zagórzu. Pokłócili się z ojcem po kolacji, a kiedy poszliśmy spać, uciekł. Zorientowaliśmy się
dopiero przed chwilą. Zadzwoniliśmy oczywiście na policję. Obiecali, że przyjadą najszybciej jak
się da... - wyjaśniła zbolałym głosem.
- Ty łajdaku! - „Puszysty” ruszył na mnie, wyciągając przed siebie ogromne jak pieńki drzew
przedramiona. - Namieszałeś mojemu chłopakowi w głowie!
- Uspokój się, Karol - powiedziała bardzo cicho jego małżonka i „Puszysty” zatrzymał się w
pół kroku.
Najpierw opuścił ręce, potem głowę. Pociągnął nosem.
- Pańska żona ma rację. Trzeba działać. Może chłopak nie odszedł daleko... Mają państwo
latarki?
- Są w namiocie - powiedział „Puszysty”, podnosząc głowę.
46
- Więc proszę je przynieść i natychmiast tu wrócić. Pójdę obudzić resztę obozowiczów... -
powiedziałem.
Zacząłem od dwóch „jedynek”. Ich lokatorzy już nie spali i musiałem tylko wytłumaczyć im,
co się stało.
- Oczywiście pomożemy - oświadczył sympatycznie „Czterdziestolatek” i sięgnął po latarkę.
Następne pięć minut zajęło mi wyrywanie ze snu „Studentów”, ale i oni, gdy już otworzyli
oczy, zgodzili się wziąć udział w poszukiwaniach Maćka.
Harcerze musieli być już na nogach od kilku chwil, bo ledwie na nich zawołałem, z namiotu
wyłoniła się głowa „Pimpka” w rogatywce.
- Domyśliliśmy się, o co chodzi i zaraz przyjdziemy - oświadczył z zapałem i zniknął w
namiocie.
Pięć minut później wszyscy, oprócz harcerzy, mieszkańcy naszego biwaku, stali przed moim
namiotem. Światła zapalonych latarek rwały na strzępki mgłę.
- Proszę państwa! Wszyscy wiedzą, co się stało. Proponuję szukać parami, tak będzie
bezpieczniej. Każda para pójdzie w inną stronę świata, a kiedy ktoś natrafi na ślad Maćka,
zawiadomi resztę krzykiem.
- Jeśli dobrze liczę - odezwała się „Czterdziestolatka” - to jest nas zaledwie siedem osób. Ktoś
będzie musiał szukać w pojedynkę...
Już miałem wyjaśnić jej, że się myli, ale wówczas od strony bramy dobiegł nas tupot stóp.
Pani „Puszysta” spojrzała w tamtą stronę z nadzieją, ale ja wiedziałem, kto biegnie.
- Przepraszamy za spóźnienie - powiedział „Królik” wyłaniając się z mgły. W ręku trzymał
końcówkę masztu flagowego, którego drugi kraniec niósł „Pimpek”. Maszt miał jakieś cztery
metry. Robert zaś taszczył w obu rękach ciężką podstawę z wprawioną w nią tuleją. Ujrzawszy nas,
z ciężkim westchnieniem pozbył się ciężaru. Kilkanaście kilogramów uderzyło o ziemię.
„Królik” tymczasem wyjął z chlebaka przewieszonego przez ramię długą, przypominającą
ścięty miecz świetlny, latarkę sygnałową. Uruchomił ją. Jasne, czerwone światło zaczęło migać
miarowo. Razem z „Pimpkiem” przytwierdzili latarkę do czubka masztu za pomocą szerokiej taśmy
izolacyjnej, u potem Robert z „Królikiem” podnieśli maszt i umieścili go w podstawie.
- Wskaże drogę z powrotem, gdyby ktoś zabłądził we mgle - powiedział „Królik”, podnosząc
rękę w kierunku migającego nad naszymi głowami światła.
- Świetny pomysł! - pochwaliłem chłopaków z podziwem. - Zanim ruszymy, jeszcze tylko
dwie sprawy. Po pierwsze, na wszelki wypadek podam państwu mój numer telefonu - wszyscy
wyjęli komórki i wpisali do pamięci podyktowane przeze mnie cyfry. - Po drugie, ktoś musi
zaczekać na policjantów. Proponuję, żeby byli to rodzice Maćka.
- Nie będę siedział bezczynnie, kiedy mój syn błąka się gdzieś po nocy - zaprotestował
energicznie „Puszysty”. - Niech zostanie moja żona i któryś z harcerzy. Oni i tak się do niczego
lepszego nie nadają.
Miałem już na końcu języka ripostę odpowiednio ostrą, by poszła „Puszystemu” w pięty, ale
powstrzymałem się, żeby nie przedłużać.
Poszliśmy parami. „Studenci” na północ. „Czterdziestolatki”, jak nazwałem w myślach
mieszkańców , jedynek”, na zachód, by sprawdzić drogę wiodącą do miasta. Robert z „Królikiem”,
jako najlepiej obeznani z terenem ruszyli na wschód, tam gdzie skarpa opadała do rzeki. Mnie i
„Puszystemu” przypadły usytuowane na południu ruiny klasztoru. „Pimpek” poszedł razem z panią
„Puszystą” w kierunku bramy, by tam czekać na przybycie policji.
Idąc w stronę kościoła, obróciłem się i spojrzałem na osiem drgających wśród mgły punktów
47
światła, oddalających się powoli od samotnego masztu z migającym na jego szczycie czerwonym
punktem.
Przekroczyliśmy próg kościoła. Mgła była tu gęsta jak mleko i niemal zupełnie nie widać było
spod niej murów. Niebo też niknęło pod jej zimną i mokrą kołdrą. Wchodząc, dotknąłem ściany.
Była wilgotna. Poszliśmy powoli ścieżką biegnącą przez środek głównej nawy.
- Niech pan świeci pod nogi - doradziłem szeptem memu towarzyszowi. Mój głos zabrzmiał
dziwnie obco. - Zaraz będziemy przechodzić obok dziur prowadzących do podziemi.
„Puszysty” nic nie powiedział, ale posłusznie opuścił latarkę. Przed nami była teraz ciemność.
Szliśmy jeszcze kilka sekund w milczeniu, zanim jakieś pięć metrów dalej zobaczyłem światło.
Było bardzo słabe, jakby wydobywało się z podziemi. Zgasiłem latarkę, żeby się upewnić, że
to nie przywidzenie.
- Co się pan wygłupiasz? - powiedział głośno „Puszysty” i skierował na mnie swoją latarkę.
Zakryłem odruchowo oczy, ale było za późno. Zostałem oślepiony.
Gdy po kilku sekundach oczy znów przyzwyczaiły się do mroku, poświata wypływająca spod
ziemi zniknęła. Nie było czasu, żeby tłumaczyć „Puszystemu”, co się stało. Zapaliłem latarkę i
szybkim krokiem ruszyłem do przodu. Po kilkunastu sekundach byłem w miejscu, skąd wcześniej
wydobywało się światło i skierowałem w tamtą stronę latarkę. Coś żywego, jakby duży pies,
usiłowało wydostać się z podziemi przez dziurę w dawnej podłodze kościoła. Ledwie jednak jasny
okrąg mojej latarki dotknął głowy stwora, istota gwałtownym ruchem skryła się na powrót do swej
kryjówki. Pochyliłem się nad otworem i poświeciłem do środka.
Najpierw zobaczyłem zakurzone tenisówki, potem odrapane i brudne kolana, a na końcu
przerażoną twarz „Puchatka”. Chłopak kulił się na samym końcu krypty, odwracając głowę od
światła. Wskoczyłem do środka.
- Niech pan stąd idzie! - powiedział chłopak. - Nie chcę nikogo widzieć!
- Rodzice się o ciebie martwią, Maciek - rzekłem. - Musisz stąd wyjść...
- Z kim pan rozmawia? - dopytywał się, „Puszysty”, który w międzyczasie dobiegł już na
miejsce i teraz nerwowo zaglądał do dziury, błądząc latarką po ścianach, suficie i podłodze krypty. -
Kto tam jest?
- Niech sam pan zobaczy - powiedziałem i odsunąłem się od dziury.
- Maciek! - wykrzyknął „Puszysty” z autentyczną radością i ulgą. - Chodź do mnie, synku!
- Nie ma mowy, tato - odparł Maciek, uśmiechając się z goryczą.
- Skoro tak stawiasz sprawę... - odparł jego ojciec i ostrożnie zaczął schodzić w dół. Był
jednak za ciężki, żeby skoordynować swoje ruchy i już po trzecim kroku stracił równowagę.
Niczym worek ziemniaków zsunął się do dziury. Był jednak za szeroki, żeby przez nią przelecieć i
zaklinował się w połowie.
W pomieszczeniu zrobiło się zupełnie ciemno. Obróciłem się, kilka razy nacisnąłem wajchę
latarki i oświetliłem wierzgające nogi „Puszystego”.
- Ratunku! - wrzeszczał mężczyzna. - Utknąłem!
- Pomożesz? - zapytałem Maćka, wyciągając w jego stronę latarkę. Chłopak niechętnie wstał i
wziął ode mnie lampkę.
- Poświeć na ojca - poleciłem mu. - Muszę go widzieć...
„Puszysty” ciągle przebierał nogami w panice. Złapałem go z kostkę.
- Niech się pan uspokoi - krzyknąłem - to pana wypchnę!
Mężczyzna usłyszał i przestał wierzgać.
Kucnąłem i z całej siły naparłem na jego stopy. „Puszysty” ważył przynajmniej sto
48
pięćdziesiąt kilogramów i musiałem użyć całej swej siły, ale po dwóch minutach był wolny.
Spocony jak mysz wydostałem się z krypty i przysiadłem obok „Puszystego”, który leżał na
plecach i oddychał tak szybko i ciężko, jakby zaraz miał wyzionąć ducha.
W dziurze pojawiła się głowa Maćka.
- Masz za swoje - stwierdził chłopak; przez gniew przebijały się pierwsze tony współczucia. -
Gdybyś nie jadł całymi dniami, już byś mnie złapał!
„Puszysty” podniósł się z trudem, podparł na ramionach i spojrzał na syna zdziwionym
wzrokiem.
- Człowiek musi jeść, żeby żyć - powiedział.
- Ale nie musi tego robić osiem razy dziennie - odparował chłopak. - Nie chcę już być gruby!
I nie chcę, żebyście ty i mama byli grubi, rozumiesz to? - wypalił i zniknął w kryjówce.
- Pójdę zawiadomić resztę - powiedziałem, podnosząc się na nogi i mijając „Puszystego”,
który już kucał przy ciemnym otworze.
- Synku! Maciek! - wołał, świecąc do środka latarką. - Wyjdź już z tej dziury i
porozmawiajmy jak ludzie!
Opuściłem ruiny kościoła. Przy maszcie z latarką sygnałową stała pani „Puszysta” i
„Pimpek”. Rozmawiali z policjantem, na którego pagonach widać było trzy gwiazdki i pionową
linię. Obok stał radiowóz z włączonymi światłami.
- Znalazł się! - oświadczyłem głośno, a „Pimpek” zaczął nawoływać pozostałych
poszukiwaczy.
- Gdzie jest? - zapytała „Puszysta”, ruszając w moją stronę. - Wszystko z nim w porządku?
- Jest cały i zdrowy - rzekłem starając się nadać swojemu głosowi jak najspokojniejszy ton. -
Schował się w podziemiach kościoła.
Kobieta chciała pobiec do środka budowli, ale powstrzymałem ją, mówiąc:
- Zdaje się, że pani syn przeprowadza ze swoim ojcem męską rozmowę. Proponuję dać im
jeszcze jakiś kwadrans, zanim pani tam pójdzie.
Na twarzy „Puszystej” odmalowało się bezbrzeżne zdziwienie, ale posłuchała mnie i razem
zawróciliśmy w stronę radiowozu.
- Bardzo panu dziękuję - zwróciła się do policjanta. - Na szczęście wszystko już się
wyjaśniło... Przepraszam, że musiał pan przyjeżdżać na darmo...
- Jest pan pewien, że ten... - starszy aspirant chwilę szukał w pamięci imienia „Puchatka” -
Maciek nie odniósł żadnego uszczerbku na zdrowiu? - funkcjonariusz zignorował przemowę pani
„Puszystej” i spojrzał na mnie uważnie.
- Tak - kiwnąłem głową w potwierdzeniu. - Chłopcu nic się nie stało. Widziałem go przed
chwilą.
- Zatem nic tu po mnie - westchnął policjant. - Ale dobrze, że mnie państwo wezwali. Lepiej
dmuchać na zimne, niż potem płakać. Dobranoc - zasalutował do daszka i zrobił krok w stronę
wozu.
- Panie władzo... - powiedziałem.
- Ma pan jeszcze jakąś sprawę? - zapytał, patrząc ciekawie przez ramię.
- Chciałbym z panem zamienić słówko na osobności, oczywiście jeśli się pan nie spieszy...
- Jest wpół do czwartej - odparł z uśmiechem. - O tej porze nawet najbardziej zatwardziali
przestępcy w Zagórzu śpią jak niemowlęta.
Odeszliśmy kilka metrów w kierunku bramy.
- Pozwoli pan, że się przedstawię - rzekłem i wyjaśniłem mu, kim jestem i co robię w
49
Zagórzu.
- Starszy aspirant Janusz Kozieł, kierownik posterunku w Zagórzu - odwzajemnił uścisk dłoni
policjant i zapytał: - Dlaczego chciał pan ze mną rozmawiać?
Opowiedziałem mu o zniszczeniu skrzynek, nakreśliłem zarysy śledztwa w sprawie skarbu i
wyjawiłem swoje obawy o bezpieczeństwo harcerzy podczas mojej nieobecności.
- Podejrzewa pan kogoś? - zapytał poważnie, gdy skończyłem.
Pokręciłem głową w zaprzeczeniu.
- Trudna sprawa - zasępił się. - Nawet gdyby udało się wykryć sprawcę, to i tak nie bardzo
byłoby go o co oskarżyć... Ale wie pan co? Jutro mam wolne. Miałem jechać na ryby do
Polańczyka, ale przecież równie dobrze mogę pomoczyć kij w Osławie. Usiądę sobie tu na dole, w
pobliżu ścieżki na wzgórze. Jeśli pańscy harcerze coś zauważą, niech natychmiast mnie
zawiadomią.
- Będę dozgonnie wdzięczny - powiedziałem.
- Niech pan nie przesadza - machnął ręką policjant. - Zależy mi po prostu na bezpieczeństwie
w moim rewirze. W dodatku jeśli uda mi się złapać jakiegoś rabusia skarbów, to przecież dostanę
premię... A teraz bardzo pana przepraszam, ale muszę wracać na posterunek. Jeśli zaraz nie napiję
się kawy, zasnę na stojąco...
Pożegnaliśmy się i wsiadł do radiowozu. Odjechał powoli w kierunku bramy, żegnany
machaniem pani „Puszystej”.
- Panu też dziękuję - powiedziała matka Maćka i objęła mnie niespodziewanie, co sprawiło,
że poczułem się odrobinę nieswojo. Wyplątałem się szybko z jej ramion. - Zorganizował pan
poszukiwania naszego syna, chociaż mój mąż potraktował pana po grubiańsku.
- O wilku mowa - wskazałem na wychodzących właśnie z kościoła „Puchatka” i jego ojca.
Spokojne miny i życzliwe spojrzenia świadczyły, że topór wojenny został zakopany.
Pani „Puszysta” rzuciła się zaraz z otwartymi ramionami, by uściskać swą latorośl, ja zaś,
chcąc dać dobrze odkarmionej rodzince czas na spokojne omówienie własnych spraw, oddaliłem się
dyskretnie.
Byłem tak zmęczony, że tylko rzuciłem okiem na wschodzące gdzieś nad horyzontem słońce,
które prześwietliło mgły, przemieniając skołtunioną w mroku watę w złote muśliny, i, ziewnąwszy
solidnie, skryłem się w ciepłym śpiworze.
Nie dane mi było długo pospać. Mniej więcej po godzinie zbudził mnie dźwięk rozpinanego
zamka. Ktoś wszedł do przedsionka mego namiotu. Usłyszałem najpierw ciężki krok, potem
sapnięcie, a w końcu stukot butelek.
- Panie Pawle, czy moglibyśmy chwilkę porozmawiać? - zapytał „Puszysty” zza ściany
wejściowej głosem tak uprzejmym, że w pierwszej chwili go nie rozpoznałem.
Rozpiąłem zamek namiotu. Mężczyzna uśmiechnął się i podniósł w górę trzymane w jednej
ręce dwie butelki chudego mleka.
- Przyniósłbym piwo - powiedział. - Ale od jutra, to znaczy od dziś... - poprawił się. -
Przechodzę na dietę...
- Co pan powie? - podniosłem do góry brwi.
- Muszę to zrobić, żeby odzyskać szacunek w oczach syna... - rzekł poważnie, nie zwracając
uwagi na delikatną ironię w moim głosie. - A więc jak będzie? Ma pan ochotę na łyczka?
- Chętnie - odparłem. - Może pan sekundkę zaczekać?
- Będę przy swoim namiocie - odparł.
Wciągnąłem spodnie i wyszedłem na dwór. Obóz spał. Wszyscy odpoczywali po nocnym
50
zamieszaniu. „Puszysty”, który już otworzył swoje mleko i raczył się nim, siedząc na ogrodowym
fotelu pod baldachimem, machnął do mnie zachęcająco. Przeszedłem kilka kroków i przyjąwszy
białą butelkę z zielonymi napisami, usiadłem obok niego w plastykowym fotelu.
Przez chwilę piliśmy w milczeniu, przyglądając się rzece w dole, znad której powoli unosiła
się mgła, odsłaniając bliskie skarpy i odległe wzgórza.
- Niech się pan przyzna - przerwałem ciszę i otarłem wargi ręką. - Żona pana przysłała?
„Puszysty” chwilę milczał, a potem odparł:
- Nie zaprzeczę, że nalegała, bym panu podziękował. Jeszcze godzinę temu, kiedy ona i
Maciek kładli się spać, byłem na pana tak wściekły, że nie widziałem najmniejszego powodu, by
uczynić zadość jej prośbie. Nie mogłem zmrużyć oka, usiadłem więc tutaj, żeby się uspokoić.
Emocje opadły i dopiero wtedy zrozumiałem pańską rolę w tej całej awanturze.
- I jaka to była rola pańskim zdaniem? - zapytałem zaciekawiony.
- Nie byłem chyba zbyt dobrym ojcem - odparł poważnie. - Wydawało mi się, że
najważniejszym obowiązkiem rodzica jest zapewnienie dziecku materialnego dostatku. Myliłem
się. Żałuję, że dopiero musiał się zjawić pan, żeby mi to uświadomić, choć oczywiście do pana
samego żalu nie mam.
Musiałem zrobić zdziwioną minę, bo „Puszysty” tłumaczył mi jak opornemu uczniowi:
- Przy panu Maciek zrozumiał, że zajmowanie się czymś innym niż napełnianiem własnego
brzucha może być pasjonujące. Wczoraj, kiedy wykopaliście drugą skrytkę, przyszedł do namiotu
wesoły jak nigdy. Naskoczyłem na pana oczywiście dlatego, że byłem zazdrosny. „Jak to?” -
myślałem. „Mój syn bawi się lepiej z jakimś obcym człowiekiem, niż ze mną?”. Nie brałem pod
uwagę swojej winy. Tego, że nie poświęcałem mu prawie zupełnie uwagi. Zrozumiałem to dopiero
po rozmowie z synem...
To były ich prywatne sprawy i nie miałem zamiaru w nie wnikać, więc zapytałem:
- Wyjeżdżają państwo z Zagórza?
- Maciek bardzo chce dalej szukać skarbu - rzekł „Puszysty. - A ja nie mam serca mu
odmawiać... Jest tylko jeden problem...
- Jaki?
- Jestem księgowym i nie znam się na wykopaliskach... Pomyślałem, że może pan zgodziłby
się dalej...
- Jestem zmuszony odmówić - odparłem, uśmiechając się szelmowsko.
„Puszysty” zrobił zawiedzioną minę.
- Są przynajmniej dwa powody - dodałem. - Po pierwsze, nie chcę podrywać więcej
pańskiego autorytetu, po drugie, mam lepszy pomysł - rzekłem i wyjaśniłem, co, moim zdaniem,
powinno się teraz zrobić.
- Maciek byłby zachwycony - skwitował mój pomysł „Puszysty”. - Martwię się tylko, że po
wszystkich głupotach, które wygadywałem, nie zgodzą się go przyjąć.
- Jeśli ich pan przeprosi, z całą pewnością puszczą wszystko w niepamięć - zapewniłem go.
Musiałem być przekonujący, bo twarz mężczyzny się rozchmurzyła.
- Skoro tak - powiedział „Puszysty”. - Wypijmy za powodzenie Maćka w nowej roli!
To był dobry toast. Stuknęliśmy się butelkami i opróżniliśmy je aż do samego dna.

51
ROZDZIAŁ SIÓDMY

INDIANIN NA KONIKU • TAJEMNICE LASU • DECYZJA RADY PLEMIENNEJ •


„DZIESIĘĆ NIEDŹWIEDZI”, „ŚPIĄCY WILK” I „TEN, KTÓRY SIĘ WITA” • MOŻE DO
NAS PRZYSTAĆ, HOWGH! • „DOSIADAJĄCY CHMUR” • ODRZUCONA
PROPOZYCJA • O PUSTELNIKACH • KLASZTOR W LESIE • MALARZ KRÓLÓW Z
DYNASTII WAZÓW • OJCIEC TOMASZ

Zielone płótno z wyszytym na nim Komanczem dosiadającym huculskiego konika powiewało


na wietrze. Wokół masztu flagowego, ustawionego przed namiotem harcerzy zgromadzili się
prawie wszyscy obozowicze spod klasztoru. Brakowało tylko „Studentów” i „Czterdziestolatka”.
„Królik”, Robert i „Pimpek”, każdy w zielonym mundurze, stali w rzędzie obok masztu.
Tylko dwa szczegóły odróżniały ich od zwyczajnych harcerzy: cztery czerwone kreski na
policzkach, po dwie z każdej strony, przywodzące od razu na myśl indiańskie barwy wojenne i
pojedyncze pióra zatknięte za otoki czapek. Kilka metrów przed nimi prężył się „Puchatek”,
również ubrany w harcerski mundur i z rogatywką na głowie.
- Zaczynamy? - zapytał szeptem „Pimpek”, a kiedy zastępowy „Królik” nieznacznie skinął
głową, „Pimpek” sięgnął do kieszeni po harmonijkę ustną i bardzo pięknie odegrał na niej zwrotkę
melodii popularnej „Stokrotki”. Po refrenie dołączyli do niego pozostali bracia, powtarzając, tak jak
w oryginalne każde dwa ostatnie wersy:

Wśród drzew i wśród korzeni


Prowadzi przygód trop
Dobiega nas z zieleni
Radosny krzyk ‒ Hop, hop!

Biegniemy na spotkanie
Nie szczędząc sił i nóg
Wieczorem przy ognisku
Z herbatą czeka druh!

Za każdym pniem zwalonym,


Za zakrętami dróg
Przygoda czeka nowa
Hop! Hop! Słyszymy znów.

W głąb lasu wiedzie ścieżka


Gdzie senny szumi bór.
Tu nigdy nikt nie mieszkał
Tu rządzi wilk i żubr.

Hop! Hop! Znów się rozlega


Tym razem bliżej gdzieś.
Lecz kończy się już ścieżka
Już nogi nie chcą nieść.
52
Wtem w słońcu na polanie
Przed nami metrów sto.
Dwóch konnych się pojawia
Kopyta trawę drą.

Na głowach pióropusze
Tomahawk w ręku lśni.
A w oczach tysiąc wiosen
Na twarzach milion dni.

Biegniemy jak szaleni


Lecz oni w las już mkną
Cwałują pochyleni
Kopyta ziemię drą.

Co po nich pozostało?
Piór orlich tylko pęk.
Wracamy do obozu,
Gdzie rondli głośny brzdęk.

Wieczorem przy ognisku


Gdy ballad przyjdzie czas
Hop! Hop! ‒ krzykniemy głośno.
Hop! Hop! ‒ odpowie las.

Harcerze skończyli śpiewać. „Królik” wystąpił z szeregu, obrócił się na pięcie i zrobił krok w
prawo.
- Zastęp „Komańcze” do uroczystego apelu - baczność! - rozkazał i jego dwaj bracia
wyprężyli się jak struny.
- Kolejno odlicz!
Na twarzy Roberta pojawił się taki wyraz, jakby chciał powiedzieć: „To lekka przesada, kiedy
jest nas tylko dwóch”, ale zamiast tego posłusznie wykrzyknął:
- Dwa!
- Spocznij! - nakazał „Królik” i wyjął z kieszonki złożoną w czworo kartkę.
- Rada Plemienna Zastępu „Komańczów” - czytał - w składzie: Parrywahsaymer, czyli
„Dziesięć Niedźwiedzi”, Esharsotsiki, czyli „Śpiący Wilk” i Mow Way, czyli „Ten, Który Się
Wita” zadecydowała, by przyjąć w poczet swoich członków Macieja Rożka. - „Królik” złożył
kartkę i zwrócił się do swoich braci: - Zgodnie ze zwyczajem muszę w obecności świadków jeszcze
raz zapytać was, druhowie, czy zgadzacie się, by Maciej Rożek wstąpił w nasze szeregi. Co
powiesz, „Ty, Który Się Witasz”?
„Pimpek” wystąpił z szeregu.
- Zgadzam się. Howgh! - rzekł uroczyście i wrócił na miejsce.
- Jakie jest twoje zdanie „Dziesięć Niedźwiedzi”?
Tym razem krok do przodu zrobił Robert.
53
- Może do nas przystać. Howgh! - wyraził zgodę gromkim głosem.
- Moje zdanie jest takie samo - oświadczył „Królik”. - Także i ja, „Śpiący Wilk”, paraiboo,
czyli wódz tego plemienia, chcę, by blada twarz wstąpiła w nasze szeregi. Howgh! - powiedział i
wydał rozkaz: - Do ceremonii przyjęcia nowego członka - baczność!
„Ten, Który Się Wita” i „Dziesięć Niedźwiedzi” wyprężyli klatki piersiowe, „Śpiący Wilk”
zaś obrócił się na pięcie tak gwałtownie, że chlebak, przewieszony przez jego ramię zatoczył koło
niczym młot rzucany przez lekkoatletów. „Śpiący Wilk” podszedł do Maćka i zapytał:
- Czy wciąż chcesz zostać jednym z nas?
- Tak - skinął głową podekscytowany „Puchatek”.
- A zatem dobrze - mówił „Śpiący Wilk” z namaszczeniem. - Ale zanim otrzymasz pełne
prawa plemienne, będziesz musiał przejść okres próbny. Czy się na to zgadzasz?
- Zgadzam się - odparł „Puchatek”.
- Zatem witaj w naszych szeregach - rzekł „Śpiący Wilk”, z uśmiechem kładąc dłoń na
ramieniu „Puchatka”. - Na znak, że jesteś jednym z „Komańczów” otrzymujesz to pióro - wyjął z
kieszeni czarne pióro kruka i podał „Puchatkowi”. Chłopiec natychmiast włożył je za otok swego
okrycia głowy. - Będziesz je wkładał za czapkę podczas wszystkich zbiórek. Dostajesz także
przydomek, pod którym będziesz znany w naszym gronie.
„Puchatek” spojrzał na zastępowego z nadzieją.
- Przydomek ten brzmi: Kanaretah, czyli „Dosiadający Chmur” - powiedział „Śpiący Wilk”
Maciek uśmiechnął się zadowolony. Jego zastępowe miano w żaden sposób nie odnosiło się
do tuszy.
- Ponieważ jednak trwa twój okres próbny, masz prawo do tylko dwóch kresek na policzkach
- „Śpiący Wilk” wyjął z kieszeni pudełeczko z jakimś mazidłem i namalował palcem czerwone
kreski na twarzy „Dosiadającego Chmur”. - Otrzymasz także lilijkę - wpiął mu znaczek w klapę. -
Gdy pomyślnie dotrwasz do końca próby, będziesz mógł nosić cztery kreski, a gdy złożysz
przyrzeczenie - krzyż harcerski. A teraz dołącz do reszty zastępu.
„Dosiadający Chmur”, zgodnie ze swoim nowym przydomkiem pomknął w szaleńczym
tempie i stanął na baczność obok „Dziesięciu Niedźwiedzi”.
„Śpiący Wilk” ustawił się znów frontem do swego zastępu i zlustrował z zadowoleniem
szereg.
- Zastęp, spocznij! - rozkazał. - Do namiotu, w celu przekazania tajemnic i szyfrów
„Dosiadającemu Chmur”, marsz!
Rozległy się krótkie brawa i widzowie zaczęli się rozchodzić.
Uśmiechnąłem się, zadowolony że „Puchatek”, a może raczej „Dosiadający Chmur”, ma
wreszcie odpowiadające mu wiekiem i zainteresowaniami towarzystwo. Szczerze mówiąc,
rozumiałem trochę „Puszystych”. Każdy ma ochotę odpocząć na urlopie. Mnie niestety nie było to
dane. Przynajmniej nie dzisiaj.
„Komu w drogę, temu czas” - pomyślałem i obróciłem się, żeby ruszyć do wehikułu, ale
drogę zastąpił mi „Puszysty”. W ręku trzymał kluczyki samochodowe. Uśmiechnął się i powiedział:
- Jeszcze raz chcę wyrazić wdzięczność w imieniu moim i żony, panie Pawle. Maciek jest
zachwycony i to wszystko pańska zasługa. Mówił pan rano, że gdzieś się wybiera...
- Muszę pojechać pod Kraków, żeby coś sprawdzić - wyjaśniłem.
- To świetnie się składa, bo pomyśleliśmy z małżonką, że może chciałby pan skorzystać z
naszego wozu? My z żoną na razie nie ruszamy się z Zagórza, a pański wóz wygląda nieco... -
dłuższą chwilę szukał jakiegoś mało obraźliwego epitetu. - Nieco archaicznie...
54
- To bardzo miła propozycja, ale z niej nie skorzystam... Lubię mój samochód - odparłem
ogólnikowo.
- W taki razie może pozwoli się pan zaprosić na grillowane bakłażany nadziewane
warzywami? - zaproponował.

Cztery godziny później, pędząc krajową drogą numer 79, z rzewnością wspominałem
poczęstunek, którym podjęli mnie „Puszyści”. Chociaż posiłek dostosowano do diety, na którą,
zmuszeni przez swego syna, przeszli państwo Rożkowie, mógł on zaspokoić nawet najbardziej
wymagające podniebienie.
Licząca dwieście pięćdziesiąt kilometrów trasa zrobiła swoje. Pocieszałem się tylko, że do
celu zostało mi już niewiele.
Żołądek pobudzał wyobraźnię, która malowała obraz jakiejś wyśnionej spiżarni klasztornej,
pełnej mnichów uwijających się jak pszczoły pośród wypełnionych przetworami słojów, serów i
kiełbas na gwoździach. Kiedy poczułem ślinką napływającą do ust, otrząsnąłem się i skupiłem na
drodze.
Kilka minut wcześniej opuściłem Kraków i właśnie przejeżdżałem przez wielką wieś
Zabierzów. Wiedziałem, że mniej więcej trzy kilometry na wschód jest lotnisko Balice.
Jeszcze tylko Kochanów, Młynka i już skręcałem w prawo, do centrum Krzeszowic, by zaraz
opuścić to miasto i pojechać na północ ulicą Grunwaldzką.
Szosa poprowadziła mnie pomiędzy miejskim parkiem z lewej i rozległą kopalnią wapienia z
prawej. Na rozstajach dróg skręciłem w prawo i wjechałem w las, w którego sercu, jakieś pół
kilometra dalej, stał klasztor karmelitów.
Braciszkowie siedzieli w swej leśnej pustelni, niczym niedźwiedź w mateczniku, od niemal
czterystu lat. Klasztor, położony na wschodnim stoku wzgórza, w dolinie rzeki Eliaszówki
ufundowała Agnieszka z Tęczyńskich Firlejowa, siostra Jana Magnusa Tęczyńskiego, wojewody
krakowskiego, który przyjaźnił się z samym wielkim Galileuszem i dzięki któremu powstał świetny
przekład „Jerozolimy wyzwolonej” Torquata Tassa pióra Piotra Kochanowskiego, bratanka
sławnego Jana.
Przez dwieście pięćdziesiąt lat życie toczyło się tu według niezwykle surowych zasad.
Najczęściej słyszanym pośród czerneńskich wzgórz dźwiękiem był głos dzwonka klasztornego
oznajmiający kolejne pory dnia. Pustelnicy rozmawiać mogli tylko ze swymi przełożonymi, w
kontaktach z innymi współbraćmi obowiązywało ścisłe milczenie. Wystarczyć więc musiały znaki
dawane rękami lub kartka papieru i ołówek.
Życie upływało na pracach ogrodniczych i modlitwie, która trwała nawet po zmroku, bo od
północy do godziny drugiej. Snu mieli mało. Wstawali już o piątej.
Dwa razy do roku spędzali kilka tygodni w ermitażach, w zupełnym odosobnieniu. Jedyną
rzecz potrzebną od świata, czyli jedzenie, znajdowali raz w tygodniu na progu swych cel.
Zawirowania historyczne sprawiły, że po rozbiorach klasztor podupadł gospodarczo i
duchowo. W 1805 roku pozwolono na jego terenie przebywać wiernym i dopiero pod koniec XIX
wieku przywrócono właściwą eremom surową duchowość, choć już nigdy jego bramy nie były
granicą, za którą rozciągała się ścisła klauzura.
Dziś czerneńscy pustelnicy mają wydawnictwo, muzeum, organizują rekolekcje, spotykają się
z pielgrzymami, oprowadzają ich po klasztorze i zabytkowych pustelniach rozsianych po wzgórzu,
prowadzą prace duszpasterskie.
Myliłby się jednak ten, kto myślałby, że duch pustelniczego życia został stąd wywiany
55
wiatrami historii i pędem współczesnego świata. Zakonnicy wstają kwadrans po piątej, kładą się
spać o dwudziestej drugiej. W czasie nocnego odpoczynku obowiązuje ścisłe milczenie. Dzień
wypełniają im po połowie modlitwa i praca, przerywane tylko na trzy posiłki, poobiednią rekreację
i chwilę czasu dla siebie po kolacji.
Dusza zmęczona pogonią za, jak je określa Sęp-Szarzyński, rzeczami świata tego, „które i
mienić, i muszą się psować” może tu poszukać ukojenia na cichych ścieżkach wśród lasu, w
chłodzie dawnych ermitaży, pod dachem kościoła...
Wjechawszy do lasu otaczającego klasztorne wzgórze, zwolniłem nieco. Chciałem obejrzeć
sławny „diabelski most”, kiedyś łączący czerneński erem z drogą na Siedlce, dzisiaj nadgryziony w
samym środku potężnym zębem czasu. Przez wyrwę w arkadach płynie Eliaszówka opadająca tu
gwałtownie niewielką kaskadą pośród zdziczałej nieco przez lata okolicy. To właśnie mniej więcej
w tym miejscu, jak głosi lokalna legenda, ukrył diabeł swój skarb. Wydobyć go można tylko raz w
roku - w Wielki Piątek, bo szatan zostawia kosztowności bez opieki i rusza, by kusić Chrystusa.
Biada jednak temu, kto nie wydobędzie skarbu przed zmrokiem. Diabeł porwie go i utopi w
Czarnym Stawie w pobliskim Tenczynku.
Po dziesięciu minutach byłem już na klasztornym dziedzińcu i zaparkowałem wehikuł w
pobliżu studni, wyrytej przez siedemnastowiecznych mnichów w ciągu siedmiu lat w skale, na
której zbudowano erem. Studnię przykryto przypominającą średniowieczne hełmy kopułą z latarnią
na szczycie.
Klasztor, z beżowymi murami i spatynowanymi, zielonymi dachami, wzniesiono na planie
kwadratu, wyznaczonego przez mury opactwa. W ich środku, zgodnie z karmelickim sposobem
budowania, znajduje się kościół, wyrastający swoimi dwoma, ustawionymi w linii na dłuższym
ramieniu krzyża, wieżami wysoko ponad resztę zabudowań. Wysiadłem z wehikułu i poszedłem
prosto, a potem w lewo, pod łukiem furty z daszkiem i portalem z czarnego dębnickiego marmuru,
tego samego, którym ozdabiano katedrę wawelską. Na portalu wypisano piękną antykwą:

SILENTIUM | | MILCZENIE

Na ścianie furty dostrzegłem też napis przywołujący wspomnienie dawnych czasów, gdy na
terenie klasztoru przebywać mogli jedynie mężczyźni:

IESVS MARIA
TV SIĘ NIE GODZI
BIAŁOGŁOWOM
WCHODZIĆ
POD KLĄTWĄ

Przeszedłem pięćdziesiąt metrów wzdłuż zachodniego boku klasztornego kwadratu,


obserwując polowy ołtarz po lewej usytuowany na murowanym półkolistym podwyższeniu z
herbem karmelitów - krzyżem na górze i trzema gwiazdami. Do ołtarza, za którym znajdowała się
figura Matki Bożej, prowadziły dwie brukowane alejki, wznoszące się wzdłuż porośniętego
rozmaitymi iglakami wzniesienia.
Stałem teraz przed wejściem do kościoła. Sporej wielkości drzwi, obramowane portalem z
czarnego marmuru. Dwa obeliski po bokach, ponad drzwiami inskrypcja ze świętego Bernarda:

56
Ipse Deus locum secretum quaerit.
O beata solitudo, o sola beatiudo.

(„Sam Bóg szuka samotnego miejsca. O szczęśliwa samotności, o jedyna szczęśliwości.” łac.)
Dalej okno z kratą, zwieńczone trójkątnym frontonem ze zdobną tarczą, na której
wyrzeźbiono herb fundatorów klasztoru, Topór. Powyżej latarnia na pałąku.
Nacisnąłem klamkę i znalazłem się w ascetycznym wnętrzu. Proste, jasne ściany doskonale
uwypuklały skarby zgromadzone w kościele. Żeby obejrzeć je z bliska, musiałem najpierw przejść
po kamiennej płycie z czterema uchwytami, pod którą znalazła miejsce wiecznego spoczynku
fundatorka eremu, Agnieszka z Tęczyńskich Firlejowa.
Przejściem pomiędzy ciemnymi ławkami dotarłem przed ołtarz główny, którego centralną
część stanowił duży obraz przedstawiający proroka Eliasza na pustyni podczas rozmowy z
Aniołem. Płótno wyszło spod pędzla Tomasza Dolabelli.
Dzieje żywota tego pochodzącego z Wenecji malarza dobitnie świadczą, że artystyczne
związki naszego kraju z Republiką św. Marka sięgają w przeszłość dużo dalej niż tylko do czasów
znakomitego Canaletta. Dolabella przybył do Polski w wieku lat trzydziestu, w roku 1600, i tu
pozostał do swej śmierci w Krakowie pół wieku później. Pracował aż dla trzech polskich królów z
dynastii Wazów: Zygmunta III, Władysława IV i Jana Kazimierza. Jego dzieła można do dziś
oglądać w Krakowie, Kraśniku, Lublinie i Kielcach. Miał Dolabella duży wpływ na malarstwo
polskie. To właśnie on rozpropagował wśród naszych mistrzów pędzla malarstwo olejne, a także
przeniósł na nasz grunt osiągnięcia końcówki włoskiego renesansu.
Obróciłem się w lewo. W północnym skrzydle transeptu, w czarnym obramowaniu
marmurowego ołtarza, po którego obu bokach zawieszono wota, złocił się obraz Matki Boskiej
Szkaplerznej. Pochodzące z XVIII płótno, pędzla krakowskiego artysty Pawła Gołębiowskiego,
zostało odziane w bogato haftowaną „sukienkę” i ukoronowane.
W kościele było pusto. Żeby z kimś porozmawiać, musiałem wrócić do furty i pociągnąć za
sznurek dzwonka. Rozległ się brzękliwy dźwięk, potem kroki, a w końcu skrzypnęły drzwi i
pokazała się w nich młoda twarz wystająca z brązowego kołnierza habitu. Przywitałem się i
wyjaśniłem cel swej wizyty. Mnich wysłuchał mnie i kazał czekać. Po kwadransie wrócił:
- Proszę za mną, ojciec Tomasz czeka na pana - powiedział, po czym poprowadził mnie
jasnymi korytarzami, z których wchodziło się do zakonnych cel, aż na dziedziniec w południowej
części klasztoru.
Kwadrat trawnika pokrywającego placyk między murami przecinały dwie wyłożone płytami z
jasnego kamienia ścieżki biegnące po przekątnej. Wydzielone w ten sposób trójkąty, obramowane
niziutkimi żywopłotami, z rabatkami kwiatów w środku, zbiegały się do umiejscowionego
centralnie koła, w którym, obrócony do nas plecami, stał mocno zbudowany mnich w brązowym
habicie ze szkaplerzem i kapturem, przepasany brązowym pasem. W prawej dłoni trzymał różaniec.
Usłyszawszy, że nadchodzimy, obrócił się.
Spojrzały na nas brązowe mądre oczy, ukryte w starej, zmęczonej twarzy o cienkich ustach.
Białe jak śnieg włosy zakonnika były ścięte krótko, prawie przy skórze, czoło przecinała głęboka
zmarszczka. Wyglądał na osobę zdecydowaną i pewną siebie, dzięki dziesiątkom lat doświadczeń.
Podeszliśmy do niego. Podał mi spracowaną, szorstką rękę i uśmiechnął się nieznacznie.
- Możesz nas już zostawić, Olek - powiedział do młodego mnicha. Braciszek ukłonił się nam i
ukrywszy dłonie pod szkaplerzem, odszedł tą samą ścieżką, którą przyszedł.
Stary zakonnik przyglądał mi się przez chwilę w milczeniu, a potem odchrząknął i powiedział
57
nieco chrapliwym głosem:
- Brat Olek powiedział mi, że chciał się pan ze mną spotkać... Nie wyjaśnił za to, w jakim
celu...
- Przepraszam, moja wina. Jestem historykiem sztuki i zajmuję się rozwiązywaniem zagadek
historycznych z ramienia Ministerstwa Kultury i Sztuki... - wyjaśniłem. - Przyjechałem, żeby...
- Traci pan tylko swój cenny czas - wszedł mi w słowo ojciec Tomasz. Usiłował się
uśmiechnąć, ale nagłe zmieszanie, które pojawiło się na jego twarzy było aż nadto widoczne. - Ja
panu nie pomogę. Nie znam się na tajemnicach historii...
Pozwolę sobie być innego zdania - odrzekłem poważnie. - Myślę, że wie ojciec sporo na
temat tego, co wydarzyło się w Zagórzu we wrześniu 1963 roku.
Zakonnik przełknął ślinę i spojrzał na mnie, jakbym był widmem z przeszłości.
- Nie zaprzeczy chyba ojciec, że razem z ojcem Stanisławem Kozłowskim i bratem
Ksawerym Kowalskim remontował klasztor w Zagórzu przez sześć lat, poczynając od roku 1957?
- Skąd pan o tym wie? - zapytał blednąc.
- Tłumaczyłem już bratu Olkowi, że jestem kimś w rodzaju detektywa...
- To były najpiękniejsze lata mojego życia - westchnął ojciec Tomasz, wbił wzrok w ziemię i
powoli ruszył w stronę jednego z wierzchołków dziedzińca. Szedłem za nim krok w krok. - Do
dzisiaj śni mi się tamten klasztor... - powiedział i przez kilka minut snuł barwną opowieść o
odbudowie karmelu, która z grubsza pokrywała się z tym, co już wiedziałem. Nie było za to w jego
relacji ani słowa o tajemniczych światłach na wzgórzu, ani o dziwnym zachowaniu braci po
powrocie przełożonego z Ameryki. Sprawę śmierci skomentował jednym zdaniem: - A potem zmarł
ojciec Stanisław i władze położyły łapę na klasztorze. To był koniec... - zatrzymał się i spojrzał mi
prosto w twarz. Uśmiechnął się. - Sam pan widzi - powiedział głosem, w którym zabrzmiała ledwo
wyczuwalna nutka niepokoju - że to żadne sensacje. Tylko stare sentymentalne wspominki...
- Dlaczego mnie ojciec okłamuje? - zapytałem chłodno.
Zakonnik opuścił wzrok, a potem podniósł oczy. Próbował spojrzeć na mnie z wyrzutem, ale
oczy go zdradzały. Było w nich błaganie, bym nie drążył tej sprawy.
- Skąd takie przypuszczenie? - zapytał ostrożnie.
- Bo opowiada ojciec chętnie i ze szczegółami o odchwaszczaniu wnętrza kościoła, a milczy
na temat śmierci ojca Stanisława, podczas gdy cały Zagórz aż huczy od plotek o nocnych światłach
w klasztorze, skarbie, który wykopali z ziemi mnisi i dziwnej niesubordynacji dwóch młodszych
zakonników wobec przełożonego...
Mnich zrozumiał, że nie odpuszczę.
- Może usiądziemy? - wskazał na ławeczkę pod ścianą dziedzińca.
Skinąłem głową.
Milczał jeszcze pięć minut, a minę miał taką, jak ktoś stojący po raz pierwszy na trampolinie
zawieszonej dziesięć metrów nad basenem. Chociaż zżerała mnie ciekawość, nie odezwałem się ani
słowem.
- Byłem temu od początku przeciwny - powiedział w końcu z wyraźną ulgą i od razu
przerwał, ale pokusa, by wyrzucić z siebie skrywaną przez dziesięciolecia tajemnicę była niczym
pierwsza struga wody, która przerywa umocnienia rzecznej tamy - nie dało się już zatrzymać
katastrofy. - To był pomysł Ksawerego. Jakoś dwa dni po wyjeździe ojca Stanisława do Ameryki
zapytał mnie przy kolacji, czy pomogę mu odnaleźć skarb.

58
ROZDZIAŁ ÓSMY

SPOWIADAM ZAKONNIKA • PROPOZYCJA • TAJEMNICA SPOWIEDZI • OSTATNIA


WSKAZÓWKA • WEZWANIE HARCERZY • PAPIERÓWKI, MALINOWY SOK I
REWELACYJNA INFORMACJA • CZY JESTEŚMY ŚLEDZENI? • NIELEGALNE
WYKOPALISKA

- Skąd brat Ksawery wiedział o skarbie? - zapytałem, czując, że gardło wysycha mi na wiór.
- Nie wiem - odparł ojciec Tomasz ani zbyt szybko, ani zbyt wolno. - Ale on z nas trzech
interesował się najbardziej historią klasztoru. Czasami chodził do Zagórza, wypytywał starych
ludzi...
- Powiedział, czym dokładnie ma być ten skarb?
- Nie i chyba sam tego nie wiedział. Powtarzał tylko, że jeśli go odnajdziemy, skończą się
nasze kłopoty finansowe. Po tym jak zaproponował mi poszukiwania, nie spałem całą noc, a rano,
gdy Ksawery spojrzał na mnie pytająco podczas śniadania, tylko skinąłem głową i w chwilę potem
kopaliśmy już razem na placu po zachodniej stronie kościoła.
- Dlaczego tam?
Ojciec Tomasz wzruszył ramionami:
- Ksawery stwierdził tylko, że czeka nas dużo roboty i wbił łopatę na samym środku
zarośniętego trawą placu okolonego murami, a ja, nie pytając o nic, poszedłem za jego przykładem.
- Nie był ojciec ciekawy? - zdziwiłem się.
- Wtedy bardziej martwiło mnie co innego. Zdawałem sobie doskonale sprawę, że porzucając
prace remontowe na rzecz jakiegoś iluzorycznego skarbu, łamiemy śluby posłuszeństwa. Zżerały
mnie wyrzuty sumienia.
- Nie przerwał jednak ojciec poszukiwań.
- Do dziś się nad tym czasami zastanawiam - ojciec Tomasz nie patrzył na mnie. - Chyba
chodziło o to, że po prostu bardzo nam zależało na odbudowaniu klasztoru. Może nie
podpisalibyśmy cyrografu własną krwią, jak Pan Twardowski - zażartował - ale szukanie skarbu jak
najbardziej wchodziło w grę...
- Udało się go odnaleźć? - zapytałem.
- Wiem, że się powtarzam - ojciec Tomasz uśmiechnął się nieznacznie. - Ale tego też niestety
nie wiem.
- Jak to? - zdziwiłem się.
- Brałem udział w poszukiwaniach tylko na początku. Potem się z Ksawerym pokłóciliśmy.
- O co poszło?
- Po jakichś trzech tygodniach przeraziłem się zmianą, jaka zaszła w Ksawerym. Wcześniej
był towarzyskim i wesołym człowiekiem. Czasem żartowaliśmy sobie z ojcem Stanisławem, że
niezbyt dobrze wybrał powołanie, że powinien raczej zostać komikiem, a nie mnichem w zakonie o
ostrej regule. No, a potem zaczęliśmy grzebać w ziemi i w Ksawerego jakby wstąpił jakiś demon.
Prawie się nie odzywał, jadł byle co i kopał jak obłąkany. Dzień to było dla niego za mało.
- Stąd te światła, o których do dzisiaj mówi się w Zagórzu? - wtrąciłem się.
Mnich kiwnął głową.
- Mieliśmy reflektor do pracy w podziemiach pożyczony od straży pożarnej. Ksawery ustawił
go obok kordegardy, w której mieszkaliśmy, żeby móc kopać w nocy, kiedy ja, wykończony,
udawałem się na spoczynek. Z daleka musiało to wyglądać niesamowicie... - przerwał na sekundę,
59
zanim odezwał się znowu: - Niepokoiła mnie ta jego przemiana i postanowiłem go przekonać, żeby
zaprzestał wykopalisk. Pamiętam dzień, kiedy oświadczyłem mu, że poszukiwanie skarbu uważam
za bezsens i wracam do prac remontowych. Przez kilka sekund miałem wrażenie, że uderzy mnie
łopatą, oczy błyszczały mu jak u ludzi, których trawi gorączka, a głos brzmiał jak pusty, pęknięty
dzban. Dokładnie pamiętam co wtedy powiedział: „Rób jak chcesz, ale mnie zostaw w spokoju.”
Tak też się stało.
- Ludzie w Zagórzu mówią co innego.
- Więc jeśli ma pan ochotę, niech pan słucha plotek... - rzekł trochę obruszony.
Nie chciałem go denerwować, zanim dojdzie do najważniejszego fragmentu opowieści, poza
tym wydawało mi się, że jest ze mną szczery, więc zapytałem:
- Co się stało tamtej feralnej nocy, kiedy zmarł ojciec Stanisław?
Nie od razu odpowiedział. Wpatrywał się intensywnie w okno na pierwszym piętrze.
- Zanim zacznę - odezwał się wreszcie - muszę zrobić pewne zastrzeżenie. Moja wiedza na
temat wydarzeń jest dużo większa, niż to co mogę opowiedzieć. I od razu zastrzegam, że wszelkie
próby przekonania mnie, bym zrobił inaczej, spełzną na niczym.
- Mogę znać powód?
- Jest bardzo prosty. Wiąże mnie tajemnica spowiedzi. Będę więc mówił tylko o tym, czego
sam byłem świadkiem.
- Zgoda - odparłem. Nie miałem zamiaru nakłaniać księdza do łamania jednej z najświętszych
zasad jego powołania.
A więc najpierw to, co wydarzyło się wieczorem, w dzień przyjazdu ojca Stanisława -
powiedział mnich. - Nasz przełożony dotarł do Zagórza pociągiem z Krakowa. Uprzedził nas
wcześniej telefonicznie i czekaliśmy na niego z kolacją. Chociaż nie widzieliśmy się kilka
miesięcy, rozmowa się nie kleiła. Awanturę czuć było w powietrzu, ale wieczorem nie doszło do
kłótni. Myślę, że ojciec Stanisław złożył rozdrażnienie na karb obopólnego zmęczenia i postanowił
zaczekać z wydawaniem sądów do poranka. Skończyliśmy jeść i, pożegnawszy się, poszliśmy spać
w nie najlepszych humorach, każdy do swojej celi. Wtedy po raz ostatni widziałem ojca Stanisława
żywego...
Pomyślałem, że i w tym punkcie opowieść ojca Tomasz różni się od wersji z „Legendy”. Tam
była mowa o trzech dniach, które dzieliły przyjazd ojca Stanisława od jego śmierci. „No, ale i tu
pewnie winna jest plotka” - rozsądziłem sprawę w duchu.
Zakonnik znów na chwilę przerwał. Nie poganiałem go.
- Spałem całą noc - odezwał się: - O świcie obudził mnie brat Ksawery i, blady jak ściana,
stwierdził, że ojciec Stanisław nie żyje. Nasz przełożony leżał na swoim łóżku. Pościel wyglądała
na nieużywaną, przykryto ją kocem. Ojciec Stanisław ubrany był w habit. Pamiętam też, że miał
mokre włosy...
- Czy tamtej nocy padał deszcz? - zapytałem, domyślając się, że ojciec Tomasz chce mnie
naprowadzić na jakiś trop, nie wyjawiając jednocześnie tajemnic, których musiał strzec.
- Naprawdę jest pan detektywem - uśmiechnął się zakonnik. - A odpowiedź na pytanie brzmi:
nie.
- Co było dalej?
- Brat Ksawery pobiegł zadzwonić na pogotowie. Przyjechali po godzinie razem z milicją.
Karetka zabrała ciało przełożonego. Milicjanci zapakowali nas do nyski i zawieźli na komendę w
Sanoku. Przesłuchania trwały kilka godzin. Powiedziałem milicjantom mniej więcej to samo co
panu.
60
- Mniej więcej? - zainteresowałem się.
- Nie wspomniałem o mokrej głowie - wyjaśnił ojciec Tomasz. - Wieczorem byliśmy wolni i
wróciliśmy do Zagórza. Po kilku dniach dochodzenie umorzono, bo sądowy lekarz stwierdził
podczas sekcji, że ojciec Stanisław zmarł na zawał serca.
- Czy brat Ksawery kontynuował poszukiwania skarbu? - dopytywałem się
- Wydaje mi się, że tak. To znaczy nie interesowałem się tym za bardzo, bo starałem się zabić
ciężką pracą żal po śmierci ojca Stanisława i wyrzuty sumienia, że zawiodłem jego zaufanie... Od
świta do zmierzchu spędzałem czas na remontowaniu kościoła. Ksawery nie pomagał. Co wtedy
robił, nie wiem. Spotykaliśmy się tylko przy śniadaniu i kolacji, ale nasze rozmowy ograniczały się
do wymiany zdań na temat błahostek. Ot, prośba o podanie chleba, soli albo dyskusja o pogodzie.
Jeśli dalej szukał skarbu, to musiał robić to w czasie, gdy ja zajęty byłem odbudową. Nocą nie
kopał na pewno, bo po śmierci przełożonego schowaliśmy reflektor do magazynku. Ale jakiś
tydzień potem brat Ksawery dołączył do mnie. Pewnego ranka zjawił się po prostu przy
rusztowaniach i zapytał, co ma robić. Nie popracowaliśmy razem zbyt długo, bo po kilku
tygodniach władze zakazały dalszej odbudowy. Może zresztą dobrze się stało - ojciec Tomasz
westchnął. - Nasza praca nie miała już w sobie tego entuzjazmu, co przed wyjazdem ojca
Stanisława.
- Czy opuściliście klasztor razem? - zapytałem.
- Chyba nie, ale dokładnie nie pamiętam - zastrzegł się. - Wiem na pewno, że chciałem
opuścić klasztor jak najszybciej. Pamiętam tylko, że tamtego dnia padał deszcz, że przed bramą
stali ludzie z Zagórza, którzy bardzo nas wspierali podczas całej odbudowy, i że wsiadając do
pociągu i opuszczając Zagórz, jak się okazało na zawsze, poczułem ogromną ulgę... Prawdziwy
spokój odnalazłem dopiero tutaj, w Czernej, gdzie trafiłem dwadzieścia lat temu. To wszystko.
Starzec pochylił głowę i położył otwarte dłonie na skroniach. Zamknął oczy. Rozmowa go
wyczerpała. Wstałem z ławki i powiedziałem cicho:
- Dziękuję ojcu za pomoc.
Nie odrzekł nic, ale złapał moją wyciągniętą rękę i ścisnął ją słabo.
Ruszyłem w kierunku wyjścia. W czasie naszej rozmowy zapadł zmrok i dziedziniec
klasztorny był spowity welonem wieczornego cienia. Szedłem powoli, usiłując wyciągnąć wnioski
z tego, co przed chwilą usłyszałem.
- Panie detektywie - odezwał się za moimi plecami chrapliwy głos ojca Tomasza w
momencie, gdy miałem nacisnąć klamkę. Obróciłem się i spojrzałem na niewyraźną sylwetkę
skuloną na ławce. Ostatnie resztki dziennego światła odbijały się w oczach zakonnika. - Niech pan
odnajdzie porucznika Stokłosę z komendy milicji w Sanoku - powiedział mnich. - To on prowadził
śledztwo w sprawie śmierci ojca Stanisława.
Głowa starca znów się pochyliła, światła w oczach zgasły. Czekałem jeszcze chwilę w
nadziei, że zakonnik znów przemówi. Na próżno.

Marzyłem tylko o tym, by jak najszybciej znaleźć się w namiocie i przyłożyć głowę do
poduszki. Podróż powrotna z Czernej via Kraków, Jasło i Krosno nieco się przedłużyła, bo byłem
zmęczony i kiedy wreszcie zobaczyłem bramę prowadzącą do ruin na klasztornym wzgórzu, w
radio, którego słuchałem rozległo się kilka wysokich „piknięć”, a potem spikerka ogłosiła, że
minęła właśnie dwudziesta trzecia.
Światła reflektorów skręcającego o dziewięćdziesiąt stopni wehikułu omiotły powoli stary
mur. W ich blasku dostrzegłem jakąś ciemną sylwetkę, która oderwała się od muru i biegła teraz ku
61
memu pojazdowi. Zwolniłem i opuściłem szybę. Z ciemności wyłoniła się twarz „Pimpka”, który
złapał dłońmi krawędź drzwiczek i, idąc obok wehikułu, wyrzucił z siebie krótki komunikat:
- Proszę zaraz przyjść do naszego namiotu!
Potem zniknął pośród nocnych ciemności, nie dając mi najmniejszej szansy na reakcję.
Wjechałem pod górę powoli, żeby nie uszkodzić zawieszenia na kamienistej dróżce wiodącej
do biwaku. Zaparkowałem wehikuł i zamknąwszy drzwiczki na klucz, wskoczyłem do namiotu,
żeby zmienić podkoszulek. Potem wolnym, spokojnym krokiem poszedłem spotkać się z
harcerzami.
Namiot rozświetlała halogenowa latarka podwieszona na sznurku u sufitu. Harcerze siedzieli
we czwórkę za stolikiem. Pili sok malinowy z wodą i zagryzali go papierówkami, wypełniającymi
głęboki blaszany talerz. Wziąłem sobie krzesło i usiadłem.
- Niech się pan częstuje - wskazał na talerz Robert, odrywając zębami ostatni kawałek jabłka i
rzucając ogryzkiem do kosza na odpadki.
Ogryzek zakreślił długi łuk w powietrzu i zadudnił o ścianki pojemnika. Robert wybrał sobie
natychmiast nowe jabłko i zatopił w nim zęby. Zrobiłem to samo. Ugryzłem nieco kwaskowaty
owoc, przeżułem kęs i zapytałem:
- Co się stało? Czemu chcieliście, żebym natychmiast tu przyszedł?
Uśmiechnęli się tajemniczo. „Pimpek” już chciał coś powiedzieć, ale najstarszy z braci
powstrzymał go gestem.
- Zaraz panu opowiemy... - rzekł Robert. - Ale najpierw chcemy usłyszeć, czego dowiedział
się pan w Czernej.
Co było robić? Westchnąłem ciężko i zrelacjonowałem im obszernie rozmowę z ojcem
Tomaszem. Po dwóch kwadransach skończyłem. Pierwszy odezwał się „Królik”:
- Myśli pan, że brat Ksawery mógł zamordować ojca Stanisława? - zapytał bardzo cicho. -
Ale dlaczego miałby to zrobić? - myślał głośno. - Nawet jeśli odnalazł skarb, chciał go przecież
przeznaczyć na odbudowę!
- Za mało wiemy, żeby wyciągać wnioski. Może rozmowa z porucznikiem Stokłosa przybliży
nas do rozwiązania zagadki? Spróbuję go jutro odnaleźć - odrzekłem poważnie, a potem zażądałem:
- A teraz gdy już zaspokoiłem waszą ciekawość, powiedzcie mi wreszcie, co się stało...
Nie trzeba im było dwa razy powtarzać. Teraz chcieli się na wyścigi podzielić swoimi
odkryciami. Mówili jeden przez drugiego i docierały do mnie tylko strzępki zdań:
- ...jest historyk...
- ...samochód od razu odjechał...
- ...kopali i to dość głęboko!
Pozwoliłem im się wygadać, a potem powiedziałem:
- Spokojnie, chłopcy, po kolei. Najpierw o historyku...
Robert, „Pimpek” i „Puchatek” ucichli. „Królik” zaś, zmierzywszy ich tryumfalnym
spojrzeniem, położył łokcie na stoliku i opowiedział:
- Tak jak pan radził, poszedłem dzisiaj do biblioteki i trochę poczytałem. Nie zdawałem sobie
nawet sprawy, że jest tam tyle materiałów na temat klasztoru. Przejrzałem wszystko: rozprawy o
architekturze ruin, przyczynki do poszczególnych okresów istnienia karmelu, odbitki artykułów z
encyklopedii i słowników. Jedna rzecz od razu rzuca się w oczy - zrobił pauzę, by nadać swym
słowom tajemniczości, a potem podjął opowieść: - We wszystkich artykułach, które powstały po
wojnie pojawia się zawsze podziękowanie dla jednej osoby - Grzegorza Kowalskiego. Określa się
go różnie. Jako „pasjonata”, „miłośnika ziemi zagórskiej”, „nieocenioną skarbnicę wiedzy”. Coś
62
mnie tknęło i zapytałem bibliotekarkę o tego Kowalskiego. I co się okazało?
„Królik” chwilę czekał, licząc chyba, że zapytamy. Milczeliśmy jednak, więc dokończył,
niepocieszony:
- Grzegorz Kowalski jest historykiem i mieszka w Zagórzu! - twarz chłopaka się
rozpromieniła.
- Też mi nowina... - Robert wydął usta w prychnięciu. - Powiedziałbym ci to samo, gdybyś
tylko zapytał...
„Królik” zmierzył go niechętnym spojrzeniem:
- Mógłbyś nie błaznować przynajmniej przy panu Pawle...
- Ale ja nie błaznuję! - zaperzył się Robert. - Naprawdę znam pana Kowalskiego!
- To czemu nawet o tym nie wspomniałeś, kiedy opowiadałem wam o wyprawie do
biblioteki?
- Znam wielu ludzi w Zagórzu i nie widzę powodu, żeby rozpowiadać o tym na lewo i
prawo... - wzruszył ramionami najstarszy z Jaworskich.
- A może chodzi o Gośkę? - zapytał „Pimpek” uśmiechając się, jakby złapał brata na
rzeźbieniu serca z inicjałami w korze drzewa.
- Zamknij się! - Robert posłał mu mordercze spojrzenie.
- Jak mogłem o tym zapomnieć! - „Królik” chyba zrozumiał w czym rzecz, bo uśmiechnął się
w taki sam sposób jak jego młodszy brat.
Twarz Roberta przypominała teraz bardziej niż kiedykolwiek oblicze indiańskiego wodza, od
którego pochodził jego zastępowy pseudonim.
- A więc jutro spotkamy się z panem Kowalskim - uciąłem dyskusję.
Zrobiłem to dlatego, że rozumiałem Roberta. Moja atencja dla płci pięknej, z którą się zresztą
nigdy nie kryłem, nieraz była powodem żartów kolegów: od podstawówki poczynając, a na wojsku
kończąc.
- Wspomniałeś coś o jakimś samochodzie - zwróciłem się do Roberta.
Chłopak spojrzał na mnie z wdzięcznością i rzekł:
- Tajemnicza sprawa... Niech pan sobie wyobrazi, że w dwie minuty po tym jak odjechał pan
ze wzgórza, opuściła je ta hybrydowa honda... - w miarę jak opowiadał, czerwień na jego
policzkach spływała ku dołowi niczym morski odpływ. - Prowadził ten chłopak...
- Dziewczyna została w namiocie? - zapytałem.
- Dobrze by było - żachnął się „Pimpek”.
- Ona nas podsłuchiwała - szepnął „Królik”.
- To poważne oskarżenie - rzekłem. - Macie jakieś dowody?
- Prawie ją złapaliśmy na gorącym uczynku - wyjaśnił Robert. Podniosłem brwi z
niedowierzaniem, a on kontynuował: - Po przyjęciu Maćka do zastępu siedzieliśmy tutaj i
wprowadzaliśmy go w nasze tajemnice, a potem omawialiśmy, gdzie kto pójdzie i co będzie robił.
Kiedy „Królik” powiedział, że chętnie wybierze się do biblioteki, usłyszałem jakiś dziwny chrobot
w okolicach okienka na końcu namiotu... Szkoda, że nie wybiegliśmy od razu na zewnątrz, tylko się
tam podkradliśmy. No, nieważne - machnął ręką. - Stało się... W okienku mignął nam czarny
warkocz, a kiedy wypadliśmy jak szaleni na dwór, dziewczyna kolesia, który prawdopodobnie
pojechał za panem, właśnie udawała, że wychodzi tyłem z namiotu. Zapytaliśmy ją, czy nie
widziała kogoś biegnącego tędy przed chwilą, ale ona tylko wzruszyła ramionami i zapytała z
przymilnym uśmieszkiem, czy nie napijemy się czekolady.
- To ona nas podsłuchiwała - ożywił się „Pimpek”, ale moje ostre spojrzenie sprawiło, że
63
następne zdanie wypowiedział cicho i jakby ze wstydem: - Jestem pewien, że chciała nas przekupić
tą czekoladą.
- I dlatego jej nie wypiliśmy - dodał „Królik” - a kiedy kwadrans później poszła oglądać
ruiny, sprawdziliśmy otoczenie naszego namiotu...
- ...i znaleźliśmy ślady - skwitował „Puchatek”. - Zgadzały się z wzorem jej podeszwy...
- No dobra, musimy ich mieć na oku - zdecydowałem.
W tym samym momencie rozległ się warkot silnika na zewnątrz. Podbiegliśmy do szpary
utworzonej przez poły frontowej ściany namiotu.
- O wilku mowa... - szepnął Robert, patrząc przez szczelinę.
Czarna, hybrydowa honda już wspięła się na wzgórze i przejeżdżała teraz obok namiotu
harcerzy. Jej kierowca obrócił głowę w naszą stronę. Cofnęliśmy się o krok speszeni, a potem
wróciliśmy do stolika.
- Powinni mieć ogon - powiedział „Pimpek”. - Jak w sensacyjnych filmach.
- Nie - odparłem - jeśli wasza teoria jest prawdziwa i śledzą nas, żeby się czegoś dowiedzieć,
to dalej będą za nami chodzić i prędzej czy później nadarzy się okazja, by ich zdemaskować.
Chłopcy przyjęli moje słowa niechętnie. Pomysł tropienia ładnej dziewczyny bardziej
przemawiał do ich wyobraźni niż moja propozycja.
- Została nam do omówienia jeszcze jedna sprawa - przypomniałem. - Wspominaliście coś o
wykopaliskach.
- Najlepiej będzie, jeśli sam pan zobaczy - odparł „Pimpek”, sięgając po latarkę.

Trawa mieszała się ze świeżą ziemią na przestrzeni trzech metrów kwadratowych. Staliśmy
przy zachodniej ścianie kościoła. Po naszej prawej stronie była kordegarda, naprzeciw majaczył w
ciemnościach mur wzdłuż drogi. Wziąłem saperkę podaną mi przez, jak zwykle przewidującego,
„Królika” i zrobiłem próbny wykop. Łopata natrafiła na zbitą ziemię dopiero jakiś metr pod
powierzchnią ziemi. Upewniwszy się, że to dno, starannie zakopałem dołek z powrotem.
Kiedy dziesięć minut później siadałem znów przy stoliku w harcerskim namiocie, poczułem
falę zmęczenia. Krótki sen i dramatyczne wydarzenia całego dnia zrobiły swoje. Harcerze za to
wyglądali tak, jakby właśnie wypili duszkiem po trzy puszki napoju energetyzującego. Oczy
błyszczały podekscytowaniem, a usta nie mogły się zamknąć.
- A więc ktoś prowadzi nielegalne wykopaliska - podsumował sytuację „Królik”.
- I to w tym samym miejscu co mnisi, którzy byli tu pół wieku temu - dopowiedział
„Pimpek”, podnosząc do góry wskazujący palec.
- Jednym słowem: robi się coraz ciekawiej - podsumował Robert.
„Dosiadający Chmur” skinął głową i szepnął: „Howgh”.
Spojrzałem na zegarek. Był kwadrans po północy.
- Słuchajcie chłopcy - powiedziałem słabym głosem, przecierając oczy - Dzisiaj na pewno nie
rozwiążemy tych wszystkich zagadek... Muszę się wyspać, żeby myśleć trzeźwo i wam radzę zrobić
to samo.
Znów niechętne spojrzenia.
- Możecie oczywiście dalej zastanawiać się nad zagadką skarbu, ale uwierzcie
doświadczonemu detektywowi. Co nagle, to po diable. Poranek po dobrze przespanej nocy potrafi
czasem przynieść olśnienie, którego trudno szukać w zaułkach zmęczonego umysłu - ziewnąłem
potężnie, zakrywając usta. - Róbcie zresztą jak chcecie - zrobiłem nieznaczny ruch ręką; na
porządne machnięcie nie starczyło mi już siły. - Ja idę spać.
64
Jakby na potwierdzenie moich słów w szparze pomiędzy połami wejścia do namiotu ukazała
się potężna głowa pana „Puszystego”, który ujrzawszy swego syna, oświadczył:
- No, Maciek... Chyba już czas do łóżka...
„Puchatek” zawahał się na sekundę, a potem wstał i, zrobiwszy krok do przodu, powiedział:
- Chciałem cię o coś zapytać, tato...
- Mów śmiało, synu! - zabrzmiało to trochę zbyt „kumplowsko” i nieszczerze, ale przecież
pan „Puszysty” dopiero przyzwyczajał się do tego, że rozmawia z synem, a nie tylko wydaje mu
polecenia.
- Chłopaki - „Puchatek” zrobił ręką ruch, który objął braci Jaworskich - powiedzieli, że mogę
nocować w ich namiocie i jeślibyś się zgodził...
- Nasze łóżka są bardzo wygodne - „Królik” wstał od stołu i nacisnął kilka razy na
naciągniętą mocno płachtę najbliższej z kanadyjek. - Śpimy tu już kilka dni i każdego ranka
budzimy się weseli jak skowronki!
„Puszysty” z trudem ukrył rozbawienie tą reklamową prezentacją.
- Jesteście pewni, że Maciek nie będzie wam przeszkadzał?
- No skąd - wyrwał się „Pimpek”. - Jest teraz jednym z nas. Należy do zastępu.
- Skoro tak - odparł „Puszysty” - to chyba nie mam innego wyjścia, niż się zgodzić.
- Hurra! - zakrzyknął „Puchatek” podskakując z podniesionymi do góry rękami. Podbiegł do
ojca i objął jego wielki brzuch.
- Dzięki - powiedział cicho, a potem, speszony trochę tym wybuchem czułości, odsunął się od
ojca i zerknął ukradkiem na kolegów, obawiając się chyba, że będą się z niego śmiać.
Na szczęście twarze „Śpiącego Wilka”, „Dziesięciu Niedźwiedzi” i „Tego, Który Się Wita”
pozostały niewzruszone niczym czerwone zbocza Wielkiego Kanionu rzeki Kolorado.
- Leć prędko po śpiwór, ręcznik i szczoteczkę do zębów - polecił „Puchatkowi” zastępowy. -
Za kwadrans robimy zaciemnienie.
„Dosiadającemu Chmur” nie trzeba było dwa razy powtarzać. Wypadł z namiotu jak burza i
ile sił w nogach pognał do swego obozu. Przez chwilę słychać było jego dudniące na zewnątrz
kroki. Pan „Puszysty” uśmiechnął się do chłopców, podziękował im za opiekę nad synem i życzył
im dobrej nocy.
Podniosłem się z krzesełka.
- Na mnie też już czas - rzekłem. - Proponuję spotkanie jutro o ósmej rano. Omówimy wtedy
spokojnie, co robić dalej. Zgoda?
Harcerze skinęli głowami.
- To do jutra - pozdrowiłem ich ręką i, żegnany życzeniami dobrej nocy, wyszedłem na
zewnątrz.
Stanąłem przed namiotem i przeciągnąłem się, wdychając atłasowe powietrze i patrząc na
miriady gwiazd nad głową. Rozsunąłem suwaki tropika i namiotu. Buty i wsunięte do nich
skarpetki zostawiłem przezornie w przedsionku, zdjąłem spodnie i wskoczyłem do śpiwora.
Ledwie dotknąłem zwiniętej w kłębek bluzy służącej mi za poduszkę, zasnąłem.

65
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

O WYŻSZOŚCI PORANKA NAD WIECZOREM • PYTANIA BEZ ODPOWIEDZI •


MUSZĘ SIĘ WYKĄPAĆ • HYBRYDA I JEJ WŁAŚCICIEL • „DZIWADŁO” • ZASŁONA
DYMNA • NIEZŁY PASZTET • CASUS BELLI • POŻYTKI Z TRASEOLOGII • ODLEW •
DEDUKUJEMY • KOBIETA ZE SKRZYDŁAMI

Mała wskazówka na szóstce, duża na dwunastce. Szósta rano.


Położyłem rękę wzdłuż ciała i wpatrzyłem się w sufit namiotu. Zza cienkiej warstwy żółtego
materiału widać było prześwietlone światłem zielone płótno tropika.
Wczoraj wieczorem byłem zbyt zmęczony, żeby zastanawiać się nad postępami w śledztwie.
Teraz umysł, wypoczęty i oczyszczony przez sen, pracował dużo lepiej. Przydałaby się jeszcze
tradycyjna mocna kawa, żeby ostatecznie przegnać poranne oszołomienie, ale nie chciało mi się na
razie wstawać, więc rozmyślałem na leżąco.
Skarb trzech mnichów.
To co na początku było niejasną plotką, która niczym piórko stopę połechtała lekko moją
ciekawość, okazało się poważna sprawą. Wystarczyło pójść tropem jednego z mnichów, by odkryć,
że „wieść gminna” przechowała dość dokładną relację o tym, co stało się przed pięćdziesięcioma
laty.
Ojciec Tomasz nie tylko potwierdził, że wraz z bratem Ksawerym poszukiwali wówczas
jakiegoś skarbu. Rzucił też, chociaż posługiwał się, ze względu na tajemnicę spowiedzi,
półsłówkami, nowe światło na wydarzenia owej dramatycznej nocy, podczas której zmarł ojciec
Stanisław.
Jak to jednak zwykle w śledztwie bywa, wyjaśnienia ważnego świadka, ujawniając wiele
nowych faktów, rodziły zarazem mnóstwo nowych pytań, na które trzeba było odpowiedzieć, żeby
dotrzeć do prawdy. Skąd brat Ksawery dowiedział się o skarbie? Czy udało mu się go odnaleźć?
Dlaczego rano po feralnej nocy ojciec Stanisław leżał ubrany na pościelonym łóżku i dlaczego miał
mokre włosy? I dlaczego brat Ksawery postanowił opowiedzieć ojcu Tomaszowi o nocnych
wydarzeniach pod rygorem tajemnicy spowiedzi? Bo co do tego, że to właśnie on był owym nie
wymienionym z imienia penitentem, nie było raczej wątpliwości.
No i jeszcze ta wskazówka rzucona przez ojca Tomasza niby mimochodem na koniec
rozmowy. Wtedy, gdy zdawało się, że nie ma już nic więcej do dodania i gdy zabrzmiała
szczególnie znacząco.
„Niech pan odnajdzie porucznika Stokłosę z komendy milicji w Sanoku” - słowa zakonnika,
chociaż wypowiedziane dość cicho, dudniły mi w uszach, niczym kościelne dzwony, zwołujące
wiernych na niedzielną sumę.
„Czyżby ówczesne śledztwo milicyjne także kryło w sobie jakąś tajemnicę?” - zastanawiałem
się.
Byłoby to co najmniej dziwne. Przecież milicja w tamtych czasach nie miała żadnego interesu
w ukrywaniu ciemnych sprawek ludzi Kościoła. Po gomułkowskiej odwilży nie było już nawet
śladu, a rok wcześniej powstał niesławny IV Departament Ministerstwa Spraw Wewnętrznych,
którego głównym zadaniem była walka z Kościołem katolickim.
Próba odbudowy klasztoru w Zagórzu musiała być solą w oku zarówno władz, jak i Służby
Bezpieczeństwa, o czym zresztą świadczył fakt, że wstrzymano ją urzędowo po śmierci ojca
Stanisława. O ileż bardziej przekonująco wyglądałaby taka decyzja, gdyby można ją było uzasadnić
66
nośnym propagandowo morderstwem dokonanym przez jednego z mnichów. Tym bardziej że
wszystko wskazywało na zbrodnię na tle materialnym.
Milicja jednak nie podjęła żadnego z tych atrakcyjnych wątków. Miałem zamiar odnaleźć
porucznika Stokłosę i zapytać, dlaczego tak się stało.
„Czas wstawać, Pawle” - pomyślałem, patrząc znów na zegarek, który tym razem pokazywał
za kwadrans siódmą.
Obróciłem się na brzuch, podparłem na ramionach i zginając nogi w kolanach, usiadłem na
łydkach. Zdejmując koszulkę zrozumiałem, że nie można dłużej odwlekać kąpieli. Odziałem się w
noszone wczoraj spodnie i koszulę, spakowałem ubrania na zmianę i przybory toaletowe do małego
plecaka, po czym wyszedłem z namiotu.
Obóz u stóp klasztoru wyglądał na uśpiony. Nikt nie wybierał się po sprawunki do miasta,
nikt nie krzątał się wokół wczesnego śniadania, nie było ani jednego chętnego, by obejrzeć ruiny o
świcie.
Wsiadłem do wehikułu i uruchomiłem silnik. Chociaż jednostka napędowa wozu pracowała w
trybie normalnym, a nie rajdowym, jej warkot brzmiał w porannej ciszy niczym uderzenia
pneumatycznego młota. Doznając poczucia winy, że mącę sen moich sąsiadów, przejechałem jak
najszybciej odcinek dzielący mnie od bramy. W ostatniej chwili pozdrowiłem tylko machnięciem
ręki „Królika”, który właśnie wyłonił się z namiotu i wyjechałem na piaskową drogę wiodącą do
szosy.
Po kwadransie parkowałem już na stacji benzynowej. Fuknięciem niezadowolenia
skwitowałem wiadomość, że cena benzyny po raz kolejny podskoczyła o kilka groszy.
Zatankowałem samochód „pod korek” i wszedłem do sklepu. Tam zapłaciłem za paliwo i za
prysznic, kupiłem też mydło.
Przez następny kwadrans z przyjemnością spłukiwałem z siebie kilkudniowy brud.
Przebrawszy się w świeże ubrania, ogoliłem się jeszcze dokładnie przy umywalce,
wyszczotkowałem zęby i wyszedłem z łazienki. Nabrałem nagle ochoty na kawę i stanąłem w dość
długiej kolejce do kasy, razem z kilkoma kierowcami o podkrążonych oczach, które świadczyły, że
musieli prowadzić przez całą noc.
Czekając na swoją kolej rozejrzałem się wokoło i, ku memu zdziwieniu, za oszkloną frontową
ścianą sklepu, obok rzędu kilku tirów, których kierowcami musieli być zmęczeni mężczyźni w
kolejce, dostrzegłem czarną hybrydową hondę. Właściciela nie było przy samochodzie.
Wychyliłem się z kolejki, żeby sprawdzić, czy nie ma go wśród czekających, ale na próżno.
Dopiero gdy podniosłem wzrok i spojrzałem w duże okrągłe lustro zawieszone nad kontuarem kasy,
pozwalające sprzedawcy obserwować co dzieje się w odległych zakątkach sklepu, dostrzegłem
„Studenta”. Stał odwrócony tyłem, szukając czegoś w lodówce z zimnymi napojami. Poznałem go
tylko dlatego, że odwrócił się na chwilę profilem.
- Czego pan sobie życzy? - przerwał moje obserwacje młody sprzedawca.
- Poproszę o czarną kawę... - rzekłem.
- Coś do kawy? - zapytał pracownik stacji.
- Może jeszcze... - spojrzałem na wystawione obok kasy słodycze, ale nie dane mi było nic
wybrać, bo w tym samym momencie do sklepu wpadł brodaty mężczyzna około pięćdziesiątki,
ubrany w skórzaną kurtkę i krzyknął, podekscytowany tak, jakby przez Zagórz przejeżdżała właśnie
karawana na wielbłądach:
- Chłopaki! - tuzin zmęczonych twarzy obróciło się w jego stronę jak na komendę. - Chodźcie
szybko zobaczyć, jakie dziwadło stoi na parkingu!
67
Wiedziałem o jakie „dziwadło” mu chodzi. Byłem tak przyzwyczajony do krytyki naszego
ministerialnego pojazdu, że niemal nie zwracałem na nią uwagi. Spokojnie nasadziłem na kubek
plastykową pokrywkę, zabrałem kawę i ruszyłem do wyjścia razem z grupką kierowców tirów,
którzy zaciekawieni oderwali się od kolejki.
Wychodząc złapałem jeszcze złośliwe spojrzenie szperającego ciągle w lodówce „Studenta”.
Skinąłem mu głową na powitanie, ale on tylko szybko odwrócił się w stronę zmrożonych napojów i
dalej przekładał je z miejsca na miejsce czerwonymi od zimna rękami.
„Powinien chyba pomyśleć o rękawiczkach” - pomyślałem złośliwie i wyszedłem na parking.
Grupka kierowców otaczająca półkolem wehikuł szydziła z niego bez litości.
- Ten wóz powinien mieć żółte tablice rejestracyjne - powiedział niski wąsacz ostrzyżony na
jeża.
- A jego właściciel żółte papiery... - dodał grubasek w kufajce. - Trzeba być wariatem, żeby
wyjeżdżać na drogę taką landarą.
- Chyba zawału bym dostała, jakby mi taka poczwara mignęła w lusterku - dodała
czterdziestoletnia na oko właścicielka ciemnych okularów, różowego dresu z ortalionu i niebieskiej
czapki z daszkiem.
- Przepraszam - rzekłem przeciskając się przez krąg arbitrów szosowej elegancji.
- To właściciel - dobiegły mnie zza pleców szepty przebiegające między zgromadzonymi
kierowcami niczym wyładowanie tańczące pomiędzy dwoma elektrodami.
Postawiłem kawę na dachu wehikułu i sięgnąłem po kluczyki.
- Na pana miejscu bym nie ryzykował - rzekł z udawaną troską niski wąsacz, a widząc moje
pytające spojrzenie, dodał zaraz: - Przecież nawet dziecko by się domyśliło, że ten gruchot rozsypie
się za następnym zakrętem...
Moją jedyną reakcją na huragan śmiechu jego towarzyszy była mina, mająca mówić: „Ten się
śmieje, kto się śmieje ostatni...”.
Otworzyłem wehikuł, wsiadłem i, umieściwszy kawę w specjalnym uchwycie obok skrzyni
biegów, trzasnąłem drzwiczkami. Potem uchyliłem szybę od strony kierowcy i ruszyłem w stronę
wyjazdu na drogę.
- Weź się pan chociaż ubezpiecz! - rzuciła mi na pożegnanie kobieta w różu. - Tu niedaleko
jest punkt PZU.
- Zgłupiałaś, Hanka! - skarcił ją żartobliwie grubasek w kufajce. - Przecież jak zobaczą czym
przyjechał, zaśpiewają mu za polisę więcej, niż dostałby za tego potwora na złomowisku.
Mógłbym oczywiście podnieść maskę wehikułu i pokazać szydercom potężną,
dwunastocylindrową jednostkę napędową, mógłbym przełączyć pojazd w tryb rajdowy i ruszyć z
miejsca z hukiem silnika, piskiem opon i świstem powietrza obiegającego kanciastą karoserię,
mógłbym zareagować.
Miałem jednak świadomość, że scenę na parkingu stacji benzynowej obserwuje „Student”,
którego, wraz z czarnowłosą towarzyszką, należało po wczorajszych wydarzeniach zaliczyć do
grona potencjalnych przeciwników w drodze do skarbu trzech mnichów. Przez wszystkie lata
kariery detektywa-amatora nauczyłem się, że nie warto wykładać kart na stół przed czasem. Niech
moi przeciwnicy myślą, że jeżdżę samochodem, który bardziej niż na szosę, nadaje się do muzeum
motoryzacji, niech śmieją się w kułak z wehikułu, niech mnie zlekceważą. Dzięki temu będę mógł
w kluczowym momencie wyciągnąć asa z rękawa, a oni, zrozumieją swój błąd zbyt późno, by
skutecznie zareagować.
Dlatego odjechałem ze stacji benzynowej powoli, nie przekraczając pięćdziesięciu
68
kilometrów na godzinę, a kiedy dostrzegłem w lusterku nad przednią szybą sunącą za mną
hybrydową hondę, specjalnie zdjąłem nogę z gazu, zjechałem na pobocze, podniosłem maskę i
udawałem, że majstruję we wnętrzu wehikułu tak długo, aż „japończyk” zniknął za zakrętem.
Dopiero wtedy zamknąłem przednią część wozu, niespiesznie wróciłem za kierownicę i wytarłem
ubrudzone smarem ręce szmatą ukrytą w schowku po prawej stronie deski rozdzielczej.
Pociągnąłem kilka łyków letniej już kawy i ruszyłem dalej.
Dwadzieścia minut później zaparkowałem obok mego namiotu. Sięgnąłem po kubek z kawą i
wysiadłem z wehikułu. Zatrzasnąłem drzwi i w tym samym momencie poczułem ssanie w żołądku.
Przez chwilę stałem sącząc zimną kawę, wpatrując się w ruiny i zastanawiając, czy nie wrócić do
miasta po świeże pieczywo, ale wtedy na mur łączący kordegardę z zachodnią ścianą kościoła
wspięła się niewysoka sylwetka zwieńczona charakterystycznym kwadratem harcerskiej rogatywki
i zamachała do mnie energicznie ręką, po czym błyskawicznie zniknęła za murem.
Wrzuciłem pusty kubek po kawie do reklamówki ze śmieciami, ustawionej w przedsionku i
już po chwili byłem w kościele. Przy przejściu w zachodniej ścianie, której większą część wygryzł
już bezlitosny ząb czasu, czekał na mnie „Pimpek”.
- Mamy tu niezły pasztet - rzekł harcerz z tajemniczą miną, w której niepokój mieszał się z
podekscytowaniem i gestem zachęcił mnie, bym podążył za nim. Zachowywał się trochę jak
posterunkowy z amerykańskiego filmu, prowadzący przybyłego właśnie komisarza na miejsce
zbrodni.
Weszliśmy na obszerny plac, tam gdzie wczoraj odkryliśmy nielegalne wykopaliska. Aż
westchnąłem, kiedy zrozumiałem, o jakim to „pasztecie” mówił „Pimpek”.
Tym razem nocni kopacze nie zadali sobie trudu, by zatrzeć ślady. Dzięki temu udało im się
spenetrować obszar kilka razy większy niż poprzedniej nocy. W rogu utworzonym przez ścianę
kordegardy i mur oddzielający klasztorne grunty od drogi ział metrowy dół o boku dziesięciu
metrów. Po lewej stronie wykopu wznosiła się hałda ziemi przypominająca kopiec, w którym
przechowuje się zimą buraki.
Bez słowa dołączyliśmy do pozostałej trójki harcerzy. Chłopcy wpatrywali się w dno dołu z
zaciętymi minami. Widać tam było liczne ślady odciśnięte przez buty o podeszwach z głębokim
bieżnikiem.
- Nie wchodziliście tam? - rzekłem cicho, wskazując głową w stronę wykopu.
- Nie - powtórzyli harcerze jeden za drugim, jak echo, kręcąc przy tym głowami.
- To dobrze - skinąłem głową i zmrużyłem oczy. - Policja będzie miała co badać...

Półtorej godziny później siedzieliśmy pod murem na trawie trzy metry od dziury w ziemi i
obserwowaliśmy ubranego na czarno mężczyznę, krzątającego się za biało-błękitną taśmą z
napisem „POLICJA”.
Sześćdziesięcioletni technik znikał na długie minuty w wykopie, by potem nagle wstać,
wyprostować się i podeprzeć plecy otwartymi dłońmi, wychylając jednocześnie łokcie na zewnątrz.
Podnosił głowę do góry i oddychał głęboko, pozwalając odpocząć kręgosłupowi.
Poranek miał pracowity. Przyjechał z Sanoka kilka minut po aspirancie Koziele, który odebrał
moje telefoniczne zgłoszenie. Kierownik zagórskiego posterunku przybył na klasztorne wzgórze
kwadrans po dziewiątej w towarzystwie innego, niższego rangą, bo ,jednogwiazdkowego”,
aspiranta. Zabezpieczywszy „miejsce zbrodni” policyjną taśmą i pozostawiwszy na straży swego
podwładnego, aspirant Kozieł rozpoczął przesłuchania mieszkańców biwaku pod kościołem.
Przerwał je tylko na chwilę, gdy na wzgórze przybył technik.
69
Rozmawiali ściszonymi głosami, po czym aspirant Kozieł wrócił do przesłuchań, technik zaś
zabrał się do oględzin. Najpierw zlustrował uważnie wykop, naciągając jednocześnie gumowe
rękawiczki, potem powoli obszedł dół, przykucając co chwila i uważnie przyglądając się ziemi na
dnie. Robił zdjęcia.
Po dwóch kwadransach odłożył aparat do czarnej torby, westchnął ciężko i zeskoczył na dół
nielegalnego stanowiska archeologicznego.
Stojąc tuż przy krawędzi wyjął z torby ramkę zbitą z listewek, puszkę lakieru do włosów w
sprayu, torbę gładzi szpachlowej, dużą kuwetę, szpachlę i dwulitrową butelkę wody.
Ramkę położył wewnątrz wykopu w taki sposób, że w jej środku znalazł się cały i wyraźny
odcisk buta. Następnie starannie spryskał ślad w ramce lakierem do włosów i wstał. Postawił
kuwetę jakieś dwadzieścia centymetrów od krawędzi wykopu i odmierzył do niej wprawnie sporą
ilość gładzi z worka. Uzbrojony w szpachelkę powoli dolewał do proszku wody, aż ten osiągnął
konsystencję podobną do budyniu. Jeszcze chwilę mieszał, a kiedy szara substancja była już
zupełnie gładka, znów zanurkował do wykopu i powoli wlał „budyń” do ramki.
Trzy sekundy oceniał swoje dzieło, a potem uśmiechnął się zadowolony i, nie zważając na
brud, podparł się rękami. Poruszając się powoli na czworaka, badał dokładnie każdy centymetr
kwadratowy dna.
Wtedy właśnie postanowiliśmy odsunąć się od wykopu. Do tej pory staliśmy zaledwie metr
od krawędzi i wpatrywaliśmy się natrętnie w technika, którego działania przypominały nieco pokaz
iluzjonisty. Policjant był jednak tak pochłonięty pracą, że ani razu nie podniósł na nas wzroku.
Siedzieliśmy pod murem w milczeniu. Słońce, które kilka godzin wcześniej podniosło się
znad wzgórza po wschodniej stronie Osławy, przebiegło już kawałek swego codziennego łuku i
przyjemnie grzało. Trawa pod łokciami szczypała nieco skórę, a natrętne muszki co chwila
przysiadały na nosie, czole albo rękach, podejmując bez ustanku swe straceńcze ataki, pomimo że
co chwila któryś z nas machał ręką energicznie jak Otylia Jędrzejczak na finiszu wyścigu
pływackiego.
„Królik” oparł się o ogrodzenie z piaskowca i zamknął oczy, pozwalając muszkom bezkarnie
spacerować po twarzy, Robert, wpatrując się w ziemię przygryzał nerwowo źdźbło trawy, a
„Puchatek” i „Pimpek”, którzy wspięli się na szczyt muru, obserwowali pochody mrówek
zdążających pomiędzy beżowymi kamieniami do ukrytego w murze mrowiska.
Każdy z nas myślał nad tym, co zdarzyło się w nocy. O ile wczoraj dowiedzieliśmy się, że
mamy przeciwnika w drodze do skarbu, dzisiaj została wypowiedziana nam wojna.
Rywal lub rywale nie przejmowali się już zacieraniem śladów. Potężny wykop był jak
rozmyślnie pozostawiana wiadomość: „Ten skarb należy się nam tak samo, jak wam. I nie mamy
zamiaru tego ukrywać”.
„Szkoda tylko, że nie kopiecie w dzień, ale w nocy...” - odpowiedziałem w myślach na to nie
wypowiedziane głośno wyzwanie.
Technik wyszedł z wykopu i zniknął w kościele. Po jakimś kwadransie zobaczyliśmy jak jego
głowa wynurza się zza muru po drugiej stronie i uważnie lustruje dół u stóp ściany. Pięć minut
później wrócił i, usiadłszy na brzegu wykopu, jadł kanapkę, popijając spóźnione śniadanie mocną
kawą z termosu, której zapach, niesiony w naszą stronę przez lekki wietrzyk, łaskotał nozdrza.
Robert chrząknął i znacząco kiwnął głową w stronę zachodniej ściany kościoła. Pod ogromną
wyrwą w murze, w łukowato zwieńczonym przejściu pojawił się aspirant Kozieł. Uśmiechnął się do
nas i energicznym krokiem podążył w stronę technika. Policjant w cywilu obrócił się w jego stronę,
zmiął papier po kanapce i wrzucił go do torby, po czym, wspierając się na rękach, wyszedł z
70
wykopu i stojąc na jego krawędzi, czekał na aspiranta.
Zastrzygliśmy uszami jak zające, poruszyliśmy się niespokojnie na swoich miejscach i
zamarliśmy w skupieniu. Każde słowo wypowiedziane przez policjantów była doskonale słyszalne
w przedpołudniowej ciszy, która zapadła na klasztornym wzgórzu.
- Jak ci poszło z przesłuchaniami? - zapytał technik, wyciągając w stronę Kozieła paczkę
„Winstonów” z wystającym z niej papierosem.
- Kiepsko - odpowiedział aspirant i gestem podziękował za poczęstunek. Technik wyjął
papierosa ustami i zapalił. - Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał... Liczyłem, że może ty...
Policjant w czerni przez chwilę wypuszczał dym w milczeniu, patrząc na swego rozmówcę
uważnie.
- Bo jeśli nic nie udało ci się znaleźć - dodał Kozieł - to chyba trzeba będzie zakończyć
dochodzenie. Sprawa nie jest poważna.
- Nie jest poważna? - technik przechylił głowę. W jego głosie słychać było zdziwienie i
czujność.
- No, wiesz - tłumaczył Kozieł trochę zbity z tropu. - Ile można dostać za nielegalne
wykopaliska? Tydzień aresztu, dwa tysiące grzywny? Nie mogę spędzać całych dni na szukaniu
jakiegoś archeologa-amatora...
- Bardzo zdeterminowanego archeologa-amatora - dopowiedział technik.
- Sugerujesz, że ten ktoś wie, czego szuka?
- No, chyba... Nie widziałem zbyt wielu ludzi, którzy kopaliby takie doły bezinteresownie.
- Może masz rację - Kozieł pokiwał głową w zamyśleniu. - Co powiesz o miejscu
przestępstwa?
Technik rzucił papierosa na ziemię i zgniótł niedopałek czubkiem brudnego buta. Potem się
uśmiechnął.
- Czuję się, jakbym grał w jakimś starym kryminale - rzekł. - Wiesz, takim z zagadką
zamkniętego pokoju.
- Co masz na myśli? - zapytał Kozieł.
- Odciski butów, a są to jedyne ślady, jakie udało mi się zabezpieczyć...
- Nie ma odcisków palców? - zdziwił się Kozieł, wchodząc w słowo rozmówcy.
- Ani odcisków palców, ani odbitek ręki - pokręcił głową. - Nasz nocny łowca bardzo się
starał, byśmy go łatwo nie znaleźli. Trzeba by przeprowadzić badania DNA albo mikrośladów.
- Wiesz, że nie mamy na to pieniędzy.
- Wiem - skinął technik ze zrozumieniem. - I dlatego musimy polegać na traseologii, czyli
nauce o śladach.
- Nie musisz mi tłumaczyć, co to jest traseologia.
- Tobie nie - uśmiechnął się technik. - Ale chyba nie tylko ty mnie słuchasz - mężczyzna
skinął w naszą stronę. - Zapraszam do nas, panowie - machnął ręką.
Podeszliśmy do policjantów równie niechętnie, jak nieprzygotowany uczeń do tablicy.
Spodziewaliśmy się, że funkcjonariusze każą nam opuścić wzgórze.
- To właśnie ci chłopcy znaleźli rano wykop - wyjaśniał Kozieł wskazując na harcerzy. - A to
Paweł Daniec z Ministerstwa Kultury i Sztuki - przedstawił mnie technikowi.
Następne dwadzieścia minut zajęło mi streszczenie funkcjonariuszowi w czerni
dotychczasowych postępów w śledztwie prowadzonym wspólnie z harcerzami. Pominąłem
oczywiście nazwiska występujących w opowieści osób. Słuchał w skupieniu, paląc nowego
papierosa.
71
- A więc ten wykop to tylko wierzchołek góry lodowej - skwitował moje wywody technik. -
Słuchaj, Janek - zwrócił się z uśmiechem do aspiranta Kozieła. - Chyba powinieneś z nimi
współpracować. Tym bardziej że się zagadaliśmy, a oni w tym czasie sporo już usłyszeli...
- Czyli możemy zostać i posłuchać o zamkniętym pokoju? - zapytał „Pimpek” z błyskiem
nadziei w oku.
- Nie widzę przeszkód - stwierdził po chwili namysłu aspirant. - Ale pod warunkiem, że nie
powtórzycie nikomu nic z tego, co tu usłyszycie.
- Słowo harcerza! - „Pimpek” uderzył pięścią w klatkę piersiową tak mocno, że jego twarz
wykrzywił lekki grymas bólu. Pozostali chłopcy złożyli podobną przysięgę, ja zaś, nieproszony o
to, pokazałem funkcjonariuszom ministerialną legitymację.
- Zanim przejdę do tak wyczekiwanej zagadki zamkniętego pokoju - milkliwy dotychczas
technik w obecności większej publiczności stał się nagle uosobieniem elokwencji - pozwolę sobie
wrócić jeszcze na chwilę do traseologii. Badanie śladów pozostawionych na miękkich
powierzchniach było stosowane przez rozmaite organy ścigania na długo przed tym, zanim Austriak
z Grazu, sędzia Hans Gross, skodyfikował współczesną kryminalistykę pod koniec XIX wieku.
Nierzadko dzięki pozostawionym w śniegu, błocie czy ziemi śladom udawało się skutecznie ścigać
i chwytać złoczyńców. Oczywiście w miarę rozwoju naukowych i dużo precyzyjniejszych metod
badania miejsca zbrodni, takich jak daktyloskopia czy identyfikacja za pomocą DNA, traseologia,
chociaż ciągle się rozwijała, zeszła na dalszy plan. Dopiero w latach siedemdziesiątych wieku XX
na Zachodzie, a w osiemdziesiątych u nas zaczęto doceniać znaczenie tej dziedziny
kryminalistycznej wiedzy. Dzisiaj traseolog to taki sam specjalista jak fachowiec od odcisków
palców. Bada oczywiście nie same tylko ślady, ale także na przykład to, w jaki sposób stopa odbija
się w wyściółce buta.
- Nie wiedziałem, że jesteś takim specem od traseologii - rzekł Kozieł ze zdziwieniem.
- Byłem na szkoleniu zorganizowanym w Budapeszcie w 1996 roku przez FBI dla
policjantów z Europy Środkowo-Wschodniej - odparł skromnie technik.
- Potrafiłbyś zidentyfikować konkretną osobę na podstawie odcisku buta? - zainteresował się
Kozieł.
- Teoretycznie mógłbym spróbować, ale kosztowałoby to sporo czasu i pieniędzy.
Potrzebowalibyśmy laboratorium i drogich materiałów.
- Czyli wracamy do punktu wyjścia... - westchnął aspirant Kozieł ciężko.
- Niekoniecznie - traseolog uśmiechnął się tajemniczo. - Już na podstawie odlewu, który
przed chwilą wykonałem i kilku prostych pomiarów, można się sporo dowiedzieć - zeskoczył do
wykopu, podniósł z ziemi wypełnioną szarawą gładzią szpachlową ramkę i wrócił do nas.
Wprawnym ruchem wyjął odlew, odwrócił go na stronę, która przylegała do ziemi i pokazał nam,
objaśniając:

72
- Najpierw musimy poznać numer buta badanej osoby. Potrzymasz? - zapytał, wręczając
odlew aspirantowi i sięgnął do kieszeni po stolarską miarkę. Rozciągnął stalową taśmę między
szpicem odcisku i piętą. - Dwadzieścia trzy centymetry - odczytał wynik - czyli mniej więcej numer
37.
- A więc raczej kobieta - wydedukował Robert.
- Brawo! - pochwalił go technik. - Chociaż nie należy wykluczać także niskiego mężczyzny.
- Dlaczego niskiego? - zainteresował się „Pimpek”.
- Bo długość stopy to mniej więcej 15 procent wysokości człowieka. Czyli osoba, która
kopała tu wczoraj w nocy ma...
- Liczyliśmy w myślach wszyscy, ale najszybszy był „Królik”:
- Około 153 centymetrów wzrostu - powiedział po pięciu sekundach.
- Nieźle - rzekł policjant w czerni z uznaniem.
„Puchatek”, który już od kilku chwil, jako najniższy z nas, wspinał się na palce, żeby móc
patrzeć na odlew, zauważył nieśmiałym głosem:
- Ta osoba jest też raczej chuda.
- Dlaczego tak sądzisz? - zapytał technik.
- Bo ślad jest płytki - odparł chłopak. - Mój tata, który jest ciężki, zostawia bardzo głębokie
ślady w ziemi za każdym razem, kiedy wyrywa chwasty na działce.
- Po raz kolejny muszę się zgodzić - powiedział technik z uśmiechem, który świadczył, że
zgadzanie się z harcerzami nie sprawia mu najmniejszej przykrości. - Podsumowując: osoba, która
kopała wczoraj w nocy, jest niska i szczupła. Jest też prawdopodobnie kobietą, o czym świadczy nie
tylko numer buta, ale także długość kroku, którą zmierzyłem już wcześniej w wykopie. Z
doświadczenia wiem, że mężczyzna tego samego wzrostu stawiałby jednak dłuższe kroki. Należy
do tego dodać, że nosi górskie buty, co można wywnioskować z faktury bieżnika oraz nieco
zniekształconego ośmiokątnego elementu mniej więcej w środku podeszwy, który jest niezbyt
dokładnie odbitym znakiem markowym jednego z najbardziej znanych w światku miłośników gór
producenta podeszew - w tym miejscu zrobił znaczącą pauzę i dodał zupełnie zwyczajnym tonem: -
No i jeszcze jeden charakterystyczny znak. Ta osoba ma skrzydła.
Wypowiedziawszy te słowa, uśmiechnął się szelmowsko.

73
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

CZY TRASEOLODZY SĄ SZALENI? • ZAGADKA ZAMKNIĘTEGO POKOJU • LAKI •


FAŁSZYWY TROP • PUSTY NAMIOT • NIEŁADNIE, CHŁOPCY! • LEPSZY POMYSŁ •
GIENEK STOKŁOSA • OGON • W PUŁAPCE • ANTEK I KAMILA • CZARNA
TECZKA... • ...I CZEGO W NIEJ BRAKUJE

- Żartujesz? - aspirant spojrzał na swego kolegę tak, jakby technik oświadczył mu właśnie, że
nazywa się Napoleon Bonaparte, jest cesarzem Francuzów i zamierza pomaszerować na Paryż.
- Oczywiście, że żartuję - odparł i dodał już poważnie: - Ale mówię o zagadce zamkniętego
pokoju nie bez powodu. Poza śladami, z których jeden odlałem w gipsie, ani w wykopie, ani w jego
okolicy nie ma żadnych innych odcisków górskich butów. Dlatego powiedziałem półserio, że nasza
tajemnicza archeolog-amator musiała mieć skrzydła.
- Nie da się jej w żaden sposób wyśledzić?
- Tego nie powiedziałem - zastrzegł się technik. - Ale traseologia wiele tu już nie pomoże.
Wokoło wykopu - wykonał ręką gest, jakby chciał objąć plac za zachodnią ścianą kościoła, gdzie
staliśmy - ziemię wszędzie pokrywa trawa i nic się w niej dokładnie nie odbiło, poza tym od rana
chodziło tu wielu ludzi. Liczyłem na to, że nocna łowczyni wspięła się wprost z wykopu na mur i
zeskoczyła na druga stronę, ale poszedłem tam przed chwilą i zbadałem ziemię pod ogrodzeniem na
całej długości. Pas pomiędzy murem i drogą zarasta gęsta trawa i gdyby ktoś tamtędy chodził w
nocy, musiałaby zostać przygięta do ziemi, a tak nie jest.
- Masz jakiś pomysł? - zapytał Kozieł.
- Pomyślałem o Lakim... - rzekł technik ostrożnie.
- Nie wiem, czy da radę - wątpił aspirant. - Jest jeszcze młody i nie do końca wytrenowany...
- Nie przesadzaj. Już miesiąc temu, kiedy mi go pokazywałeś, był świetny. Poza tym to nie
będzie trudne zadanie. Poza mną nikt nie wchodził do wykopu.
- No, dobra - technik przekonał swego kolegę. - Skoczę po niego.

Niecałe dwadzieścia minut później radiowóz zagórskiej policji z aspirantem Koziełem za


kierownicą wjechał ponownie na wzgórze. Ku naszemu zdziwieniu ani na fotelu dla pasażera obok
kierowcy, ani na tylnych siedzeniach nie było nikogo widać.
„Czyżby ten cały Laki podróżował w bagażniku?” - zastanawiałem się.
Radiowóz zrobił małe kółko i stanął naprzeciw nas. Aspirant Kozieł pochylił się w prawą
stronę, otworzył drzwi od strony kierowcy i z samochodu wyskoczył energicznie Laki.
Był to młody owczarek niemiecki o krótkiej podpalanej sierści. Opuściwszy pojazd swego
pana, Laki otrząsnął się, jakby właśnie wyszedł z wody, po czym przysiadł na tylnych łapach i
zaczekał na aspiranta Kozieła.
Policjant trzasnął drzwiami, obszedł wóz i gwizdnął krótko. Pies nadstawił gwałtownie ucha,
podniósł się z ziemi i spokojnym truchtem podążył za swym panem.
Zanim Laki rozpoczął swoją pracę, nie obyło się oczywiście bez głaskania, uśmiechów i
zachwytów „jaki to ładny piesek”. Zwierzak zniósł nasze czułości z cierpliwością stoika, a kiedy
pan znów na niego gwizdnął i wydał komendę „Do nogi!”, owczarek bez sentymentów nas zostawił
i pobiegł w stronę swego pana, czekającego na niego przy wejściu do ruin kościoła.
- Siad! - nakazał Kozieł, gdy chwilę później razem z psem stanęli nad wykopem.
Laki wykonał polecenie i otworzywszy pysk, czekał na dalsze komendy. Koniuszek długiego
74
czerwonego języka leżącego spokojnie między dwoma szczękami najeżonymi ostrymi, białymi
kłami, drgał w rytm szybkiego oddechu.
Aspirant Kozieł wskoczył do wykopu.
Zrobił dwa kroki i, kucnąwszy, zaczerpnął garść ziemi w miejscu, gdzie widać było
szczególnie dużo odcisków górskich butów. Wrócił do psa, podsunął mu otwartą dłoń wypełnioną
ziemią pod nos i nakazał cicho:
- Szukaj, Laki, szukaj, piesku!
Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Owczarek zerwał się z miejsca, błyskawicznie dopadł
torby technika i usiadł obok niej na ziemi w pozycji „waruj”. Z wyciągniętymi przed siebie
przednimi nogami wyglądał niczym egipski sfinks. Pies szczeknął, co miało najwyraźniej oznaczać,
że zakończył poszukiwania.
- Mówiłem, że jest jeszcze za młody - westchnął Kozieł, zwracając się do traseologa. - Twój
zapach jest lepiej wyczuwalny, niż zapach tej kobiety i to go myli.
- Weź trochę ziemi z dna od strony muru - poradził technik w czerni. - Byłem tam tylko przez
chwilę.
Kozieł skinął głową i zrobił to, co doradził mu kolega. Tym razem Laki, powąchawszy ślad,
ruszył w inną stronę. Najpierw zeskoczył do wykopu, biegał nim przez chwilę w kółko z nosem
przy ziemi, a potem, nie oglądając się na nas, ruszył wyciągniętym krokiem w stronę muru
łączącego kordegardę z zachodnią ścianą kościoła. Jednym zwinnym susem przesadził dziurę w
kształcie litery „V” na środku muru i zniknął nam z oczu.
Gdy z trudem pokonaliśmy tę samą co Laki przeszkodę, ujrzeliśmy go warującego pomiędzy
namiotem „Czterdziestolatki” i „dwójką” „Studentów”. Podeszliśmy do psa. Zwierzak przywitał
swego pana wesołym szczeknięciem.
- Dobry, Laki, dobry piesek - aspirant Kozieł pogładził swego pupila po łbie i wsunął w jego
pysk jakiś niezbyt ładnie pachnący przysmak.
- I to już koniec? - zapytał „Puchatek” rozczarowany.
- Patrzcie - powiedział „Pimpek” bardzo cicho, tak jakby zobaczył coś strasznego i wyciągnął
rękę w kierunku namiotu „Studentów”.
W pierwszej chwili nie zrozumiałem, o co mu chodzi, ale zaraz dostrzegłem to, co chciał
pokazać najmłodszy z braci Jaworskich.
W przerwie między plandeką tropika a ziemią widać było pięty górskich butów.
Aspirant Kozieł przełknął ślinę i podszedł do namiotu. Już miał sięgnąć po jeden z butów, ale
cofnął rękę i podszedł do wejścia.
- Halo! - zawołał potrząsając lekko za płótno. - Jest tam kto?! Odpowiedziała mu cisza.
- Musieli gdzieś pojechać. Nie ma ich samochodu - zauważył przytomnie Robert.
Kozieł spojrzał na pusty kwadrat przygiętej trawy znaczący prowizoryczne miejsce
parkingowe, a potem jeszcze raz na wejście do namiotu. Zmrużył oczy w taki sposób, jakby od
wielu dni planował jakiegoś psikusa i właśnie zdecydował się wprowadzić swój plan w życie.
- Nawet o tym nie myśl - rzekł ostrzegawczo technik w czerni. - Musisz mieć nakaz.
Kozieł westchnął, spojrzał na technika tak, jakby chciał powiedzieć: „Zawsze musisz popsuć
zabawę?”, a jego twarz odzyskała swój zwyczajny wyraz.
Tymczasem „Pimpek” i „Puchatek”, na których przez ostatnie trzy minuty nikt nie zwracał
uwagi, zerwali się nagle do biegu. Kierowali się w stronę ruin.
- Co ich opętało? - zdziwił się aspirant Kozieł patrząc jak niewysocy harcerze gramolą się
przez dziurę w murze.
75
- Chyba postanowili działać bez nakazu - rzekłem, wskazując na szparę między tropikiem i
ziemią.
Tam, gdzie przed chwilą widać było dwa buty, stał teraz tylko jeden.

„Pimpek” usłyszał nasze kroki i obrócił się z wystraszonym spojrzeniem.


- Nieładnie, chłopcy! - skarcił go aspirant Kozieł. - To co właśnie zrobiliście, to kradzież.
- Przecież zaraz go odniesiemy - bronił się „Pimpek”. - Zresztą niech sam pan spojrzy... -
powiedział i przesunął się na bok.
Aspirant Kozieł wyraźnie miał ochotę na to, by kontynuować kazanie, ale odeszła mu jak ręką
odjął, kiedy zobaczył, co robili chłopcy. „Puchatek” trzymał w ręku gipsowy odlew śladu z
wykopu, a „Pimpek” przyłożył do niego but, który „wypożyczyli” przed chwilą razem z namiotu
„Studentów”. Pasował idealnie.
- Bieżnik jest ten sam... - dopowiedział najmłodszy z braci.
- Znaczek firmy produkującej podeszwy też się zgadza - dodał jego pulchny wspólnik.
Ich odkrycia nie wystarczyły policjantom. Funkcjonariusze przez następny kwadrans
upewniali się, że ślady w wykopie zostały odciśnięte przez but „Studentki”. Oglądali go, mierzyli,
porównywali z odlewem.
- Chyba mamy podejrzaną - skwitował te badania technik. - Ciekawe, że postanowiła wybrać
się na wycieczkę akurat teraz...
- Nie wyciągajmy pochopnie wniosków - aspirant Kozieł wyglądał na nieprzekonanego.
- Sprawa jest oczywista, Janku - nie ustępował technik w czerni. - Ślady się zgadzają, pies
wskazał jej namiot. Masz jakieś wątpliwości?
- Nie mogę na przykład zrozumieć - rzekł aspirant Kozieł, gryząc paznokieć - dlaczego kopała
sama. Przecież przyjechała tu z chłopakiem. Poza tym, jak już ci tłumaczyłem, pies jest młody i nie
do końca wyszkolony. Wolałbym na nią zaczekać i porozmawiać, zanim zacznę ją o coś oskarżać.
Może ma jakieś sensowne wytłumaczenie.
- Twoja sprawa, twoja decyzja - technik podniósł otwarte dłonie na wysokość głowy, chcąc w
ten sposób zaznaczyć, że nie ma zamiaru mieszać się Koziełowi do śledztwa.
- Przepraszam, że się wtrącam - zrobiłem krok do przodu i spojrzałem śmiało w nieco
niechętne oczy policjantów - ale mam chyba lepszy pomysł...

Wehikuł toczył się spokojnie po szosie między Zagórzem i Sanokiem. Ostatnie pół godziny
popchnęły nasze śledztwo znacznie do przodu. Wystarczyło, że przy pożegnaniu zapytałem
technika w czerni o „porucznika Stokłosę z komendy milicji w Sanoku”, a policyjny specjalista
odparł:
- Chodzi panu o Gienka Stokłosę?
- Jeśli był porucznikiem w Sanoku w latach sześćdziesiątych...
- Więc pewnie o niego - kiwnął głową technik. - Pracuję w firmie od końca lat
sześćdziesiątych i nie przypominam sobie innych Stokłosów.
- Co pan o nim wie?
- Świetny specjalista. Zresztą przyjmował mnie do pracy. Miał szczególnie duże osiągnięcia
w sprawach o zabójstwo. Jak raz zwęszył trop, nie odpuszczał, dopóki nie dopadł mordercy.
- Ciekawe... - skomentowałem enigmatycznie, pamiętając o wszystkich dziwnych
okolicznościach śledztwa sprzed pół wieku.
- Chce się pan z nim spotkać? - technik spojrzał na mnie uważnie.
76
Kiwnąłem głową.
- Po co? - zapytał policjant w czerni.
- Bo to on prowadził śledztwo w sprawie śmierci jednego z mnichów, którzy odnawiali
klasztor w Zagórzu - odparłem.
- Coś było nie tak z tym śledztwem? - dopytywał się.
- Jakby to ująć... - zastanowiłem się. - Powiedzmy, że było w tej sprawie kilka niejasności.
Technik w czerni myślał chwilę, a potem zawyrokował:
- Wygląda mi pan na porządnego człowieka. Zadzwonię do Gienka i zapytam, czy zechce się
z panem zobaczyć.
Pięć minut później wkładałem do kieszeni kartkę z adresem w Sanoku. Eugeniusz Stokłosa od
dawna był już na emeryturze i obiecał czekać na mnie przez całe popołudnie.
- Tylko niech go pan za bardzo nie męczy. Stokłosa trzyma się świetnie, ale ma już dziewiąty
krzyżyk na karku. Aha - uśmiechnął się. - Jeszcze jedno. Nie jest już porucznikiem. Tuż przed
przejściem na emeryturę awansował na majora, to znaczy podinspektora.
Policjant odjechał, ja zaś przeszedłem obok fasady kościoła i wsiadłem do wehikułu. Nie
zdążyłem jednak nawet zamknąć drzwiczek pojazdu, kiedy otoczyli go harcerze.
- Chcemy jechać z panem - oświadczył stanowczo „Królik”.
- Mówił pan, że będziemy prowadzić śledztwo wspólnie, a teraz, kiedy robi się naprawdę
ciekawie, chce nas pan od niego odsunąć - dodał Robert z wyrzutem w głosie.
Wysiadłem z wehikułu i spojrzałem na nich poważnie.
- Chętnie wziąłbym was ze sobą... - zacząłem.
- W pana wozie jest dość miejsca - zauważył przytomnie „Pimpek”.
- Nie o to chodzi...
- A o co? - wypalił bez owijania w bawełnę „Puchatek”.
- Inspektor Stokłosa spodziewa się, że przyjadę sam - wytłumaczyłem cierpliwie. - Może nie
zechcieć rozmawiać, jeśli przywiozę ze sobą świadków.
Argument trafił do chłopców.
- Ale musi nam pan opowiedzieć wszystko po powrocie! - wyraził wspólne żądanie harcerzy
„Puchatek”.
- Zgoda.
- I niech pan wymyśli nam jakieś zadanie - dopominał się „Pimpek”.
- Mam nawet dwa - odparłem z uśmiechem. - Po pierwsze, miejcie oko na wzgórze. Jeśli
wrócą właściciele hondy, obserwujcie ich dyskretnie. Po drugie, proszę was, byście sporządzili listę
wszystkich znanych wam mieszkańców Zagórza, którzy mogą pamiętać wydarzenia sprzed pół
wieku. Kiedy tylko wrócę z Sanoka...
- ...i wszystko nam pan opowie... - wtrącił „Królik”.
- I wszystko wam opowiem - potwierdziłem - wtedy pójdziemy porozmawiać z historykiem, o
którym dowiedzieliście się w bibliotece i zaczniemy pytać mieszkańców, co pamiętają z tamtych
czasów. Obiecuję, że będziecie grać w tych rozmowach pierwsze skrzypce. Czy taki układ wam
odpowiada?
Odpowiadał. Chłopcy, szepcząc między sobą w podekscytowaniu, udali się do namiotu, ja zaś
ruszyłem na krótką przejażdżkę do Sanoka.
Byłem mniej więcej w połowie drogi, trzy minuty od wsi Zahutyń, kiedy, spojrzawszy
odruchowo w lusterko nad przednią szybą, dostrzegłem czarną hybrydową hondę. Droga była pusta
i chociaż samochód trzymał się dwieście metrów ode mnie, widziałem go doskonale.
77
Zwolniłem. Kierowca hybrydowej hondy zrobił to samo.
„No to jeszcze się upewnijmy” - pomyślałem i zerknąłem na mapę spoczywającą na siedzeniu
dla pasażera. Kilometr za Zahutyniem była boczna droga idealnie nadająca się do tego, co chciałem
zrobić.
Skręciłem w lewo, na polną drogę między pastwiskami i jechałem powoli, czekając na reakcję
kierowcy hondy. Tak jak się spodziewałem, podążył za mną.
„A teraz ostrożnie, Pawle” - napominałem się w myślach. „Inaczej ryba zerwie ci się z
haczyka.”
Według mapy boczna odnoga miała około kilometra długości. Potem zakręcała w lewo pod
kątem dziewięćdziesięciu stopni, biegła prosto przez jakieś dwieście metrów i nawracała, znów pod
kątem prostym, w kierunku głównej szosy, tworząc w ten sposób prostokątny objazd, otoczony ze
wszystkich stron niewielką odnogą Osławy, którą na mapie zaznaczono cienką niebieską linią.
Pokonawszy mniej więcej dwie trzecie pierwszego z dłuższych boków, nacisnąłem czerwony
przycisk, przełączający silnik wehikułu w tryb rajdowy, pozwalający mojej maszynie z łatwością
rozpędzić się do ponad dwustu kilometrów na godzinę.
Zakręcając w lewo spojrzałem w lusterko nad przednią szybą. Honda była jakieś dwieście
metrów za mną. Delikatnie przydusiłem nogą pedał gazu i szybko dotarłem do kolejnego zakrętu.
Czarny samochód wjeżdżał właśnie na dwustumetrową prostą.
„Teraz!” - pomyślałem, depcząc niemiłosiernie pedał gazu i zmieniając szybko biegi.
Wehikuł błyskawicznie osiągnął prędkość stu kilometrów na godzinę. Pędził polną drogą,
zostawiając za rufą dwie smugi beżowego kilwateru, które przesłaniały to, co działo się za moim
pojazdem. Trzy minuty później, gdy wskazówka prędkościomierza dotknęła liczby 170, a do
wyjazdu na szosę zostało mi jakieś sto metrów, gwałtownie zwolniłem. Przystanąłem na poboczu
polnej drogi, dziesięć metrów od szosy i, patrząc w lusterko czekałem aż opadnie kurz. Minutę
później wiedziałem już, że plan się powiódł.
Kierowca hondy zawrócił i jechał teraz w kierunku wyjazdu na szosę, którym wcześniej
dostaliśmy się na prostokątny objazd otoczony rzeczką. Spokojnie włączyłem się do ruchu na
szosie, podjechałem dwieście metrów do przodu i stanąłem w poprzek wąskiej, polnej drogi,
zagradzając wyjazd na główny trakt. Kierowca hondy zauważył mnie po kilku minutach. Zatrzymał
się, a potem zawrócił.
Upewniwszy się, że dotarł do zakrętu, cofnąłem się do drugiego wyjazdu i czekałem
spokojnie, aż pojawi się honda. Czarny, opływowy wóz nadjechał po pięciu minutach i znów się
zatrzymał.
Wiedziałem, że kierowca „japończyka” musiał zdać sobie właśnie sprawę z tego, co przegapił
wcześniej, zajęty podążaniem moim śladem. Otaczająca polną drogę rzeczka uniemożliwiała
ucieczkę przez pastwiska, ja zaś kontrolowałem wyjazdy na szosę. Był w pułapce.
Odetchnąłem z ulgą, kiedy, tak jak na to liczyłem, czarna honda ruszyła powoli w moją
stronę. Patrzyłem uważnie jak opływowy pojazd zbliża się i coraz wyraźniej widać twarze za
przednią szybą. To byli „Studenci”.
„Japończyk” zatrzymał się wreszcie jakieś dwadzieścia pięć metrów od wehikułu. Po obu
stronach uchyliły się drzwi, niczym skrzydła wielkiego kruka zrywającego się do lotu, stopy
pasażerów pojazdu dotknęły zakurzonej drogi - oboje mieli na nogach sandały.
Trzasnęli drzwiczkami i ruszyli w moją stronę. Z każdym ich krokiem z ziemi podnosiły się
obłoczki kurzu. Pierwszy dotarł do wehikułu „Student”. Oparł się ręką o dach mego pojazdu i
spojrzał na mnie z góry. Na jego twarzy niepokój mieszał się z wyrazem niesłusznie oskarżonej
78
niewinności.
Przez chwilę patrzyłem mu prosto w oczy.
- Chyba powinniśmy porozmawiać... - powiedziałem.
„Student” nic na to nie odrzekł, ale skinął głową na zgodę. Wycofałem wehikuł, podjechałem
kilka metrów do hondy, żeby dłużej nie blokować wyjazdu na drogę i zaparkowałem. Po dwóch
minutach dołączyli do mnie „Studenci”.
- Może siądziemy nad rzeczką? - zaproponowałem.
Kolejne nieme potwierdzenie.
Zająłem miejsce na wygiętym jak krzesło pniu buka. Pasażerowie hondy usiedli na trawie.
Nie patrzyli na mnie, a ich twarze miały taki wyraz, jakby byli studentami, którzy nie przygotowali
się do egzaminu i ich jedyną odpowiedzią na kolejne pytania wykładowcy było zawstydzone
milczenie.
- Przepraszamy, że pana śledziliśmy - odezwała się w końcu dziewczyna.
- Przyjmuję przeprosiny - odparłem chłodno. - Ale bardziej interesuje mnie powód, dla
którego to zrobiliście.
Wymienili porozumiewawcze spojrzenia, westchnęli w tym samym momencie, a potem
dziewczyna powiedziała:
- Jesteśmy z Antkiem historykami i prowadzimy portal internetowy poświęcony działalności
bezpieki. Może pan o nim słyszał, nazywa się „Zakurzone teczki” - spojrzała na mnie pytająco.
- Jeśli dobrze pamiętam - rzekłem, odtwarzając w pamięci mgliste wspomnienie lektury
jakiegoś artykułu - to jesteście czymś w rodzaju policyjnego „Archiwum X”.
- Zgadza się - włączył się do rozmowy chłopak. - Badamy z Kamilą sprawy, w których
maczała palce komunistyczna służba bezpieczeństwa, a które dotychczas nie zostały wyjaśnione.
- Nie bardzo rozumiem, jaki to ma związek z tym, że mnie śledziliście?
Spojrzeli na mnie, jakby nie wierzyli, że nie jestem w stanie zobaczyć powiązania. Ponieważ
jednak miałem nad nimi przewagę wynikającą z tego, że zdemaskowałem ich podchody,
powstrzymali się od uszczypliwości.
- Przyjechaliśmy do Zagórza, żeby zbadać okoliczności śmierci ojca Stanisława
Kozłowskiego - oświadczył Antek.
- Nie po skarb? - zapytałem podejrzliwie.
- Skarb? - zdziwiła się Kamila.
- Nie znacie legendy o trzech mnichach?
- Ma pan na myśli tę bajką którą tak ekscytują się harcerze... - zrozumiał wreszcie Antek. -
Dowiedzieliśmy się o niej dopiero wczoraj.
- Podsłuchując ich, kiedy rozmawiali w namiocie - dodałem z przekąsem.
Odpowiedzią na zarzut było opuszczenie oczu i pełne wstydu milczenie.
- Zostawmy to - machnąłem ręką. - Skąd w takim razie wiecie o śmierci ojca Stanisława? -
dopytywałem się. - I przede wszystkim dlaczego uznaliście, że bezpieka mogła mieć z tym coś
wspólnego?
Kolejne porozumiewawcze spojrzenie.
- Przyniosę ją - powiedział w końcu Antek. Podniósł się i ruszył do samochodu, Kamila zaś
wyjaśniła:
Jakiś miesiąc temu przyszedł do nas gruby list. Na szarej kopercie nie było adresu zwrotnego,
a sama koperta nie zawierała niczego poza czarną teczką, wypełnioną oryginalnymi dokumentami
milicyjnymi ze śledztwa, które przeprowadzono we wrześniu 1963 roku w związku ze śmiercią
79
zakonnika kierującego odbudową zagórskiego karmelu. Kiedy po raz pierwszy przejrzeliśmy
papiery, nie znaleźliśmy niczego podejrzanego. Milicjant prowadzący dochodzenie napisał w
raporcie, że ksiądz zmarł w wyniku zawału serca. Potwierdzały to przesłuchania dwóch innych
zakonników, którzy zeznali, że ich przełożony od dawna uskarżał się na bóle w klatce piersiowej, w
dodatku odbył niedawno forsowną podróż do Stanów Zjednoczonych i Kanady. Sprawę zamknięto
trzy dni po śmierci księdza. Oczywiście od razu sprawdziliśmy historię klasztoru w Zagórzu.
Zdobyte przez nas informacje potwierdzały wyniki dochodzenia milicyjnego. Dopisały też do tej
opowieści pointę. Wkrótce po śmierci ojca Stanisława władze zdecydowały o zakończeniu prac na
klasztornym wzgórzu. W całej sprawie nie byłoby nic szczególnie podejrzanego i dziwnego...
- Gdyby ktoś nie postanowił wysłać wam tej teczki? - dopowiedziałem.
- Otóż to - pokiwała głową Kamila. - Zajmowaliśmy się wówczas inną sprawą i nie mieliśmy
czasu, żeby poświęcić zagórskiej zagadce odpowiednio dużo uwagi, ale każdego wieczora któreś z
nas czytało milicyjne akta usiłując znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Dopiero tydzień temu odkryłam
coś bardzo dziwnego - rzekła tajemniczo dziewczyna.
- Co takiego? - zapytałem, czując jak po krzyżu przebiega mi dreszcz podniecenia.
- Może sam pan spróbuje odgadnąć? - zaproponował Antek, który już od dłuższego czasu stał
za moimi plecami, a teraz pochylił się w moją stronę. W wyciągniętej ręce trzymał czarną teczkę.
Stary, pożółkły papier maszynopisów pozostawiał na palcach nieprzyjemny, lepki nalot.
Notatka o telefonicznym zgłoszeniu, stenogramy przesłuchań świadków, raport porucznika
Eugeniusza Stokłosy podsumowujący dochodzenie. Wszystkie dokumenty opisywały sprawę w taki
sam sposób, jak pozostałe źródła. Nie było oczywiście mowy o mokrej głowie ojca Stanisława, ale
przecież ojciec Tomasz wyraźnie zaznaczył, że nie wspomniał o tym szczególe milicji. Poddałem
się po trzech kwadransach.
- Nie wiem, o co chodzi - pokręciłem głową i spojrzałem na młodych ludzi, uśmiechających
się jak dzieci ukrywające tajemnicę, którą chcą zrobić wrażenie na dorosłym.
- Nie sądzi pan, że czegoś tu brakuje? - zapytała Kamila.
Jeszcze raz przejrzałem dokumenty. Już wcześniej zauważyłem, że kartki w teczce są
ponumerowane, a ich liczba wyraźnie zapisana u góry pierwszej strony. Miało ich być pięćdziesiąt
cztery. Dokładnie sprawdziłem dolne rogi kartek. Żadnej nie brakowało. Spojrzałem wyczekująco
na Kamilę i Antka.
- Widziałam wiele raportów z podobnych dochodzeń - powiedziała dziewczyna, pochylając
się w moją stronę i ściszając głos, tak że zabrzmiały w nim tajemnicze tony - ale w żadnym z nich
nie kończono postępowania tylko na podstawie zeznań świadków. Ostatecznym dowodem, że ktoś
zmarł gwałtowną śmiercią bez pomocy bliźnich, była zawsze sekcja zwłok.
Poczułem jak po karku spływa mi strużka potu. Kamila miała rację.

80
ROZDZIAŁ JEDENASTY

WYZNANIA PODSŁUCHIWACZY • UKŁAD • CZY JESTEM NIEUFNY? • CIEŃ DOMU •


DZIEJE PEWNEGO RODU • „BEKSA” • BADACZ LITERATURY KRYMINALNEJ •
KARTY NA STÓŁ • BIORĄ MNIE ZA KOGOŚ INNEGO • PLAMA NA HONORZE • CO
SIĘ STAŁO 13 WRZEŚNIA 1963 ROKU • CZŁOWIEK W SKÓRZANYM PŁASZCZU •
„MAM DO WAS WIELKĄ PROŚBĘ, TOWARZYSZU”

- Przyjechaliście do Zagórza to sprawdzić?


- Tak - powiedział Antek. - Zdążyliśmy już nawet porozmawiać z kilkoma mieszkańcami
miasteczka, ale nie przyniosło to żadnych efektów. Nikt z nich albo nie wiedział, albo nie chciał
powiedzieć, co zdarzyło się tamtej nocy w 1963 roku. A potem przyjechał do Zagórza pan i
śledztwo ruszyło z kopyta.
- Doszedłem tak daleko, bo nie uznałem lokalnej legendy, za, jak to określiłeś, bajkę -
odparłem. - Dziwię się tylko, że zamiast połączyć z nami swoje siły, postanowiliście nas śledzić i
podsłuchiwać. Gdybyśmy działali razem, być może zagadka byłaby już rozwiązana.
- Nie da się ukryć, że zachowaliśmy się jak para idiotów - przyznał Antek, wzdychając.
Kamila pokiwała w milczeniu głową jakby chciała podkreślić, że w pełni zgadza się ze słowami
swego towarzysza. Ich wstyd był szczery.
- Kiedy zaczęliście nas podsłuchiwać? - zapytałem.
- Dwa dni temu - odparł szczerze Antek. - Gotowałem kolację przed namiotem i usłyszałem
waszą rozmowę. Nie mogłem się powstrzymać i podszedłem bliżej.
- A następnego dnia rano pojechałeś za mną do Czernej?
- Tak. Ukryłem samochód w krzakach przy „diabelskim moście” i kiedy pan odjechał,
ruszyłem do klasztoru i zapytałem o ojca Tomasza Szewczyka. Mnich zgodził się ze mną
porozmawiać, ale był podejrzliwy i odpowiadał na moje pytania ogólnikowo, a potem stwierdził, że
nadszedł już czas kolacji i bardzo miło, ale stanowczo się ze mną pożegnał. Nie dowiedziałem się
niczego nowego, ale nie była to wycieczka zupełnie bezowocna. Dzięki niej zrozumiałem, że ma
pan głowę na karku i warto śledzić każdy pański krok.
- Próbowaliście kontaktować się z komisarzem Stokłosa? - pytałem dalej, pamiętając, że
nazwisko policjanta, pojawiało się wielokrotnie w aktach zgromadzonych w czarnej teczce.
- Od razu po przyjedzie - wyjaśniła Kamila. - Znaleźliśmy jego adres w książce telefonicznej
z łat siedemdziesiątych. Mieliśmy szczęście, bo mieszka pod tym samym adresem co wtedy.
Niestety, kiedy wyjawiliśmy mu, z czym przychodzimy, zamknął nam drzwi przed nosem.
„Dobrze, że spotkałem dzisiaj tego technika” - pomyślałem. „Inaczej moja wizyta w Sanoku
mogła się skończyć tak samo”.
Spojrzałem jeszcze raz na Kamilę i Antka. Byli co prawda trochę pyszałkowaci i przesadnie
wysoko oceniali swoje możliwości, z drugiej jednak strony, od momentu wpadki grali w otwarte
karty. Niczego przede mną nie kryli. Szczerze odpowiadali na pytania i pokazali mi czarną teczkę,
chociaż wcale nie musieli tego robić. Zaimponowało mi także to, że wykazali się cywilną odwagą i
potrafili przyznać do błędu i głupoty.
- A więc zależy wam tylko na tym, żeby dowiedzieć się jak zginął ojciec Stanisław i czy
miała z tym coś wspólnego służba bezpieczeństwa? - zapytałem po pięciu minutach milczenia.
Skinęli głowami i spojrzeli na mnie z nadzieją.
- Proponuję wam zatem następujący układ - rzekłem pochylając się w ich stronę. -
81
Przestaniecie mnie śledzić... - przytaknęli energicznie - ...i na razie zakończycie własne
dochodzenie - tym razem skrzywili się z niechęcią.
- Nie ufa nam pan? - zapytała z lekkim wyrzutem Kamila. - Przecież przyznaliśmy się do
wszystkiego.
- Zdobywanie zaufania, moja panno, to proces. Wydaje mi się, że jesteśmy dopiero na jego
początku - odparłem, a ona w milczeniu spuściła oczy.
Dałem im chwilę na przetrawienie moich słów, a potem podjąłem wątek:
- W zamian za to wyjawię wam wszystko, co wiem o śmierci ojca Stanisława, kiedy tylko
zakończę swoje śledztwo.
- A kiedy można się tego spodziewać? - dopytywała się Kamila.
- Na razie nie wiem. Może jutro, a może za tydzień... - odparłem asekuracyjnie.
- Czyli możemy się zbierać do domu... - westchnął Antek.
- Jest jeszcze jeden warunek - rzekłem, plując sobie w brodę, że nie wspomniałem o tym na
początku, ale dopiero ostatnie zdanie Kamili sprawiło, że przyszło mi to na myśl. - Jeśli zgodzicie
się na mój układ, chciałbym was prosić, żebyście zostali w Zagórzu jeszcze jakiś czas. Najlepiej do
momentu rozwiązania zagadki.
- Czy to oznacza, że będziemy musieli tkwić na tym wzgórzu jeszcze kilka dni? - zapytał
Antek.
- Jedyne na czym mi zależy, to żeby stał tam wasz namiot i żebyście zjawiali się w nim na
noc.
- Bardzo pan tajemniczy - odparła Kamila - ale chyba nie pozostaje nam nic innego jak się
zgodzić, co Misiaku? - nazwany pieszczotliwie Antek skinął głową. - Chyba bym umarła z
ciekawości, gdybym nie dowiedziała się prawdy... Będziemy poza tym mieli okazję, żeby znów
wejść na połoninę Wetlińską. Ostatnim razem tak padało, że nie było widać nic naokoło.
- Nie wspominając już o zjeżdżaniu na pupie po rzekach błota, w które zamieniły się ścieżki
po deszczu.
- Kiedy już dotarliśmy do schroniska - zachichotała Kamila - wyglądaliśmy, jakbyśmy
właśnie wrócili z Woodstocku.
- No, ale teraz zapowiadają w radiu piękną pogodę - Antek uśmiechnął się, spojrzał w górę i
wciągnął potężny haust powietrza. - Boże, jak dobrze, że nie musimy już pana śledzić... - stwierdził.
- Ja też nie czułam się zbyt komfortowo w roli tajemniczego Don Pedra, szpiega z krainy
deszczowców - zażartowała Kamila. Dziewczyna zmarszczyła groźnie brwi, wykonała ten sam
zamaszysty gest, którym witał się wysłannik Największego Deszczowca z widzami kolejnych
odcinków animowanej adaptacji powieści Stanisława Pagaczewskiego i syknęła: - Carramba!
- Chodź, szpiegu - chłopak objął ją ramieniem i ruszył w kierunku samochodu. - Pojedziemy
do Leska, to postawię ci pizzę.

„Dlaczego nie zapytał ich pan o nielegalne, nocne wykopaliska?!” - zapytacie. „Przecież
ślady butów tej dziewczyny były w wykopie!”.
Odpowiedź jest niezwykle prosta: po rozmowie z Antkiem i Kamilą byłem niemal pewien, że
to nie oni stoją za nocnymi wykopkami. Zdecydował o tym nie tylko sposób, w jaki ze mną
rozmawiali, ale także autentyczna ulga, którą odczuli, kiedy okazało się, że nie muszą mnie już
śledzić.
Był jeszcze trzeci powód. Kamila i Antek pożyczyli mi czarną teczkę.
- Panu bardziej się teraz przyda - powstrzymała mnie gestem dziewczyna, kiedy chciałem jej
82
podać teczkę przez uchylone okno hondy. Ona i jej partner siedzieli już w samochodzie, gotowi do
drogi. - Odda nam ją pan, jak będziemy odjeżdżali.
Skinąłem głową z uśmiechem, Antek uruchomił hybrydowy silnik i czarny samochód
potoczył się w kierunku wyjazdu na szosę. Zanim skręcili w prawo, w kierunku Leska, Antek
jeszcze dwa razy zatrąbił klaksonem. Ganiać się w duchu, że upodabniam się do pana Tomasza,
zazwyczaj zbyt łatwo obdarzającego bliźnich zaufaniem, pomachałem im ręką a potem wróciłem do
wehikułu.

Na początku ulicy Podgórze w Sanoku stoi tylko cień domu.


Trawnik opada zielonym dywanem w stronę rwącego, ogrodzonego starą balustradą potoku
Płowieckiego, który wypływa spod mostu nad prostopadłą do Podgórza ulicą Jagiellońską, by
kilkaset metrów dalej na północ połączyć się z szeroko rozlanym, powolnym Sanem.
Z ciemnej darni wystają tu i ówdzie poszarzałe, pokryte mchem ułomki schodów, samotne
kamienie, zarysy zabudowań, stara studnia, stare drzewa.
Przygodny turysta, który zajrzy tu, schodząc z tętniącego życiem sanockiego rynku w stronę
Dworca PKP, może mieć wrażenie, że oto znalazł się w miejscu, gdzie dogorywają resztki jakiejś
budowli, pamiętającej czasy, gdy w tutejszym zamku mieszkała Sońka, wdowa po królu
Władysławie Jagielle.
Myśląc w ten sposób, nie miałby racji. Przynajmniej nie do końca.
Wiatry historii zmiotły stary dom z mapy miasta dopiero w latach siedemdziesiątych zeszłego
stulecia, ale mroczna historia jego mieszkańców mogłaby posłużyć jakiemuś twórcy gotyckich
powieści jako kanwa do opowiadania o fatum ścigającym bezlitośnie członków przeklętego rodu.
Było ich dwóch: ojciec i syn. Obaj zgłębiali mniej jasne strony ludzkiej duszy. Pierwszy za
pomocą obiektywu, dłuta i pędzla, drugi za pomocą muzyki. Obaj od dzieciństwa mieszkali w
domu wybudowanym przez przodków. Potem rządzący Sanokiem postanowili, że w miejscu ich
rodowej siedziby powstanie skwer i kazali dom zburzyć.
Ojciec i syn opuścili rodzinne miasto i zamieszkali na warszawskim Ursynowie. Ojciec
malował mroczne pejzaże, które jego marszand sprzedawał za krocie miłośnikom sztuki. Syn
spędzał noce w radio opowiadając o muzyce tysiącom słuchaczy, których lepiej by było chyba
nazwać wyznawcami.
Najpierw śmiercią samobójczą zginął syn, sześć lat później zamordowano ojca, bo nie chciał
pożyczyć znajomemu pieniędzy.
Dziś na skwerze, gdzie stał ich dom rośnie młode drzewko, zasadzone tam przez bieszczadzką
Ligę Ochrony Przyrody, by upamiętnić ojca, zaś na barierkach, poniżej których szumi potok można
czasem dostrzec przybyłych tu z różnych stron Polski ludzi w wieku od dwudziestu do czterdziestu
lat, słuchaczy nocnych audycji radiowych syna, jak patrzą z lekko nieobecnym wyrazem twarzy na
bezlitosne dzieło czasu.
Ojciec miał na imię Zdzisław, syn nazywał się Tomasz. Obaj nosili nazwisko Beksiński.
I ja, zanim ruszyłem ulicą Podgórze w poszukiwaniu domu inspektora Stokłosy, przysiadłem
na barierkach i zatopiłem się we wspomnieniach.
Jak wielu ludzi z mego pokolenia miałem w domu cały stos starych taśm magnetofonowych z
nagranymi „Romantykami muzyki rockowej”, „Wieczorami płytowymi” i „Trójkami pod
księżycem”. Przykurzone, lekko „zaciągające” kasety wrzucałem do kieszonki wysłużonego
Grundiga szczególnie wtedy, gdy niepowodzeniem kończyły się moje kolejne związki.
Melancholijna, łagodna na swój sposób i pełna emocji muzyka oraz niepowtarzalny, dość
83
wysoki głos przynosiły ukojenie. Zupełnie nie denerwowało mnie upodobanie „Beksy”, jak w
skrócie nazywano autora tych audycji, do wampirycznego sztafażu. Domyślałem się, że czarna
peleryna, przydomek „Nosferatu” i nazywanie swego mieszkania „kryptą”, były tylko rodzajem
przekornej zabawy i świadectwem czarnego humoru Beksińskiego, a tym co najbardziej
fascynowało go w opowieści o mrocznym księciu z Karpat, był wątek wielkiej miłości trwającej
przez stulecia.
Pozostawiwszy za sobą szczątki domu Beksińskich, szedłem dalej ulicą Podgórze, biegnącą u
stóp sanockiego Palatynu, czyli góry Stróżni, zwanej też Aptekarką. Po lewej minąłem harmonijkę
Schodów Balowskich i kilka metrów dalej dostrzegłem Schody Franciszkańskie, wiodące do
labiryntu uliczek na południe od rynku.
Eugeniusz Stokłosa mieszkał w niezbyt okazałym, piętrowym budynku o beżowych ścianach.
Wchodziło się do niego przez furtką, niedawno pomalowaną zieloną farbą. Dalej była ścieżka
przecinająca dobrze utrzymany ogródek - po jednej stronie rabatki kwiatowe, po drugiej grządki z
warzywami - i wreszcie drewniane drzwi pod spadzistym daszkiem ganku.
Wcisnąłem guzik dzwonka i podobny do śpiewu ptaka sygnał oznajmił gospodarzowi
domostwa moje przybycie.
Drzwi otworzył mi dziarski staruszek w kapciach i garniturze. Spojrzał na mnie
przenikliwymi oczami nie uzbrojonymi w okulary. Ruchy miał oszczędne i nieco kanciaste, jakby
ciągle nosił mundur.
- Nazywam się Paweł Daniec -- zacząłem. - Przychodzę...
- Czekałem na pana - staruszek uciął moje wyjaśnienia nieco zdartym głosem. - Zapraszam do
środka.
Poszliśmy do saloniku. Przez okno w ścianie naprzeciw wejścia widać było zbocze Stróżni.
Po obu stronach drzwi w lewej ścianie stały regały. Ten bliżej nas wypełniały specjalistyczne
książki z zakresu kryminalistyki. Zauważyłem kilka wydań klasycznej „Kryminalistyki” Brunona
Hołysta, „Stulecie detektywów” Jurgena Thorwalda i podręcznik medycyny sądowej. Regał po
prawej aż pękał w szwach od kryminałów. Na samej górze sięgającego sufitu regału stały
kieszonkowe wydania Christie, Doyle’a i Edgara Allana Poe, kilka następnych półek czerniło się
grzbietami powieści z dreszczykiem wydawanych w serii „Srebrnego Klucza”, a dalej znajdowała
się potężna kolekcja współczesnego kryminału z powieściami Harlana Cobena, Donny Leon i Iana
Rankina na czele.
Gospodarz wskazał mi fotel obity nieco wyblakłym od starości zielonym suknem stojący po
lewej stronie okrągłego stolika pod oknem. Sam zajął miejsce na identycznym meblu po drugiej
stronie stołu, ale zaraz się podniósł i przepraszając mnie za swoją niegrzeczność, zapytał, czego się
napiję. Poprosiłem o herbatę i kiedy wyszedł do kuchni, żeby przygotować napar, uważnie
przyjrzałem się salonikowi.
Dużą część ściany naprzeciw mnie zajmowała ogromna reprodukcja sławnej „Lekcji doktora
Tulpa” Rembrandta. Po prawej stronie obrazu, w kącie pokoju widać było globus przerobiony na
barek. Kulę otwierało się wzdłuż równika. Północną ruchomą hemisferę oparto o ścianę, a z
ustawionej na drewnianym stojaku półkuli południowej wystawały szyjki butelek z trunkami.
Na stoliku, przy którym siedziałem, leżała otwarta, przewrócona grzbietem do góry książka.
Doskonale znałem tę pozycję. Był to rewelacyjny kryminał trochę u nas zapomnianego i
niedocenianego Earla Derra Biggersa, twórcy wspaniałej postaci chińskiego detektywa z Hawajów,
Charliego Chana - śledczego równie skrupulatnego w swej uprzejmości, co w łamaniu tajemnic
przestępców. Postać tę, podobnie jak Herkulesa Poirot, czytelnik obdarza sympatią niemal
84
natychmiast. Wystarczy, że przeczyta pełną patosu, przesady i humoru zarazem powitalną mowę,
którą detektyw z Hawajów wygłosił, gdy niespodziewanie zjawił się u niego dawno nie widziany
przyjaciel ze Scotland Yardu:

- Na pewien czas mój oddech stał się niewymownie krótki - uśmiechnął


się Charlie Chan. - Wyrażając się bardziej po angielsku, mógłbym
powiedzieć, że osłupiałem. - Skwapliwie podsunął krzesło gościowi, a
sam usadowił się za biurkiem. - Nie marzyłem o tak ogromnym zaszczycie
i szczęściu. Przez chwilę miałem obawę, że uległem halucynacji.

Książka nosiła tytuł „Charlie Chan prowadzi śledztwo” i miała charakterystyczną czarną
okładkę z symbolem srebrnego klucza, którą od razu rozpozna każdy miłośników kryminałów w
Polsce, jako że właśnie w tej serii przez kilka dziesiątków lat ukazywały się zarówno przekłady
świetnych powieści zagranicznych, jak i znakomite utwory pisarzy polskich.
Obok książki Biggersa inspektor Stokłosa zostawił notes w linie, otwierający się do góry i
pióro. Okładka bloku papieru była odchylona, ale stary policjant pisał tak nieczytelnie, że jego
notatki bardziej przypominały arabskie „szlaczki” niż notatki zrobione „łacinką”.
- Lubi pan earl greya? - zapytał stawiając na stoliku tacę z dwoma szklankami, cukiernicą i
herbatnikami. Doleciał mnie charakterystyczny zapach bergamotki.
Skinąłem głową i, zachęcony gestem przez gospodarza, wsypałem cukier do szklanki.
Stokłosa zrobił to samo. Przez chwilę mieszaliśmy herbatę w milczeniu.
- Szkoda, że nie przetłumaczono wszystkich książek o detektywie Chanie na polski... -
westchnąłem, upiwszy pierwszy łyk naparu.
- Też żałuję - odpowiedział zdawkowo i wbił we mnie wzrok tak przenikliwy, że aż przeszedł
mi po karku dreszcz.
„Domyślił się od razu, że zaciekawiło mnie, o czym pisze w notesie. Może nawet uważa, że
do niego zaglądałem?” - myślałem z obawą iż zaraz zostanę wyproszony za drzwi.
- To takie moje hobby - odezwał się wreszcie, wskazując na książkę o detektywie z Hawajów
i notes, a ja odetchnąłem dyskretnie z ulgą. - Wiele lat pracowałem w policji i nie miałem zbyt
wiele czasu na czytanie kryminałów, a nawet jak już złapałem chwilę wytchnienia, koncentrowałem
się bardziej na fabule i odpowiedzi na pytanie: „kto zabił?”. Po przejściu na emeryturę mogłem
wreszcie w pełni poświęcić się moim zamiłowaniom i delektować się każdą powieścią. Przy okazji
tropię wszystkie niezgodności z policyjnymi procedurami z całego świata. Założyłem nawet bloga,
na którym publikuję, oczywiście pod pseudonimem, wyniki moich prac... No, ale dość o mnie.
Przejdźmy może do sprawy, która sprowadziła pana w moje skromne progi.
Przełknąłem ślinę. Przyszedłem tu wypytywać inspektora Stokłosę o niejasności w śledztwie.
Stary policjant, podejmując mnie herbatą i ciastkami nie ułatwiał i tak trudnego zadania.
- Chodzi o sprawę sprzed pół wieku, którą pan prowadził...
- Wiem o tym - staruszek poruszył się nieznacznie w fotelu. - Marcin mnie uprzedził.
Dlaczego tak bardzo to pana interesuje?
Najdelikatniej jak potrafiłem wyłuszczyłem mu moje wątpliwości. Na koniec zapytałem, na
jakiej podstawie stwierdzono śmierć ojca Stanisława.
- To chyba oczywiste - żachnął się policjant nie unikając mego wzroku. - Przeprowadzono
sekcję zwłok.
- Jest pan pewien? - zapytałem.
85
- W stu procentach - szedł w zaparte. - To rutynowe działanie.
- Ciekawi mnie w takim razie, dlaczego nie ma o tym ani słowa w aktach śledztwa.
Inspektor spojrzał na mnie, jakbym właśnie wycelował pięścią w jego podbródek.
- To poważne oskarżenie - powiedział chłodno i twardo. - I jeśli nie ma pan na nie poważnych
dowodów, będę zmuszony zakończyć naszą rozmowę.
Bez słowa sięgnąłem do stojącego obok fotela małego plecaka. Wyjąłem z niego czarną
teczkę, którą pożyczyła mi Kamila i podałem inspektorowi Stokłosie.
Starzec ujął okładki w rękę pokrytą niebieskimi żyłkami i wątrobowymi plamami. Przesunął
notes i książkę na prawą stronę, w ich miejscu położył czarną teczkę i zajrzał do środka.
Przeczytał pierwszą stronę i zamknął na chwilę oczy. Otworzył je i przerzucił zgromadzone
między okładkami dokumenty.
- Ile pan chce za milczenie? - zapytał bez cienia uśmiechu, patrząc na mnie z niechęcią.
- Nie interesują mnie pieniądze - machnąłem ręką i od razu zrozumiałem, że wyraziłem się
nieprecyzyjnie.
- A więc musi być pan jedną z tych dziennikarskich hien, które psują ludziom krew na
starość... - warknął. - Mam już dziewięćdziesiąt lat - rozpoczął wymienianie argumentów, które
miały mnie przekonać, bym nie ujawniał na forum publicznym błędów w śledztwie - tamta sprawa
dawno się przedawniła, zresztą nie zrobiłem niczego aż tak strasznego, żeby nie móc dożyć swoich
dni w spokoju. Wystarczy, że wspomnienie krzywdy tamtego biednego człowieka nie pozwala mi
zasnąć w nocy.
- Źle mnie pan zrozumiał - rzekłem, robiąc uspokajający gest i puszczając „hienę” mimo
uszu. - Nie chcę panu zaszkodzić.
- Czego w taki razie pan ode mnie oczekuje? - zapytał, patrząc gniewnie i ze strachem.
- Prawdy - odrzekłem krótko, wytrzymując jego wzrok.
- Po co ona panu? Minęło tyle lat... - w jego oczach była teraz nadzieja, że dam się przekonać,
by nie drążyć tematu.
- Jestem pracownikiem Ministerstwa Kultury i Sztuki - powiedziałem i, bardzo ogólnie rzecz
jasna, przedstawiłem sprawę skarbu trzech mnichów oraz umiejscowienie zagadki śmierci ojca
Stanisława w splotach intrygi. W miarę jak mówiłem z twarzy inspektora Stokłosy znikały strach i
gniew.
- Co prawda - zaznaczyłem na koniec - teczkę otrzymałem od historyków badających
okoliczności śmierci mnicha, którzy chcą o tym napisać artykuł - w tym momencie na obliczu
starego policjanta znów pojawił się niechętny grymas - i którym chcę w tym pomóc, ale jeśli, jak
sam pan zauważył, „nie zrobił nic strasznego”, może warto zaryzykować i pozwolić, by ludzie sami
ocenili pana postępowanie. Może nie będą aż tak surowi, jak się pan spodziewa.
Stokłosa dał mi znak ręką, bym zamilkł. Pochylił głowę i przez kwadrans rozmyślał,
wpatrując się w widok za oknem. W końcu podniósł wzrok i przemówił:
- Zgoda. Opowiem jak było. Ale zanim zaczniemy, zrobię jeszcze herbaty.

- To plama na moim honorze - rzekł, odkładając na spodek łyżeczkę, którą przed chwilą
mieszał świeżego earl greya. Metalowy sztuciec stuknął o porcelanę. - I dlatego tak niechętnie o
tym mówię. Z drugiej jednak strony zrobiłem wówczas coś, na co nie powinien się godzić nikt, kto
ściga przestępców. Zapłaciłem zresztą za swój czyn wysoką cenę. Do dzisiaj mam problemy z
sercem i, jak już wspominałem, cierpię na bezsenność, a kilka miesięcy po niefortunnym zdarzeniu
rozchorowałem się tak bardzo, że mój szef wysłał mnie do sanatorium, w którym poważnie
86
zastanawiałem się, czy nie odejść z milicji. W końcu zdecydowałem się zostać, ale gdyby jeszcze
raz zdarzyło się to samo, co w 1963 roku, nie zastanawiałbym się ani chwili i złożyłbym
wymówienie.
Przerwał i napił się herbaty. Potarł nos.
- Do dzisiaj nie mogę sobie wybaczyć tej zdrady. I bardzo dobrze - pokiwał głową - bo
sytuacja, w której śledczy zdradza ofiarę przestępstwa nie powinna się nigdy zdarzyć. Misja
milicjanta, policjanta czy detektywa, obojętne jak takiego człowieka nazwiemy, polega na tym, by
zadać pytania w imieniu tego, który nie może już z siebie wydać głosu, zgiąć kolana i grzebać w
ziemi w poszukiwaniu śladów w zastępstwie tego, który nie jest w stanie podnieść nawet
najmniejszego z palców u ręki, by, skoro on nie może tego zrobić, wymierzyć w jego imieniu
sprawiedliwość. Za każdym razem, gdy patrzyłem na nieboszczyka, a zapewniam pana, że
widziałem ich w życiu wielu, odczuwałem ich bezruch i milczenie jako prośbę, by działać.
Przeżyłem tę historię z ojcem Stanisławem tak bardzo, bo po raz pierwszy i ostatni w życiu
odwróciłem się na pięcie i odmówiłem wsparcia temu, kto mógł liczyć już tylko na mnie.
Znów dwie minuty milczenia. Kolejny łyk herbaty. Dotknięcie poprzeczki między
soczewkami okularów.
- Nie jestem pewien, czy ojciec Stanisław został zamordowany... - mówił dalej. - Ale istniały
poważne przesłanki, by zbadać taką możliwość. Moja intuicja podpowiadała mi wtedy, że to, co
zdarzyło się tamtej nocy na klasztornym wzgórzu, przebiegało niezupełnie tak, jak to opisali
pozostali dwa zakonnicy. Ale po kolei.
Łyk herbaty i ciężkie westchnienie.
- 13 września 1963 roku o godzinie szóstej piętnaście zadzwonił do naszej komendy lekarz
pogotowia, który trzy kwadranse wcześniej został wezwany do zmarłego w Zagórzu. Doktor
stwierdził zaniepokojonym głosem, że dobrze by było, gdyby ktoś od nas przyjechał do Zagórza -
mówił dalej Stokłosa. - Mimo moich nalegań nie wyjawił powodów swej prośby. Dobrze go znałem
i wiedziałem, że jest poważnym człowiekiem. Dlatego zapytałem go jeszcze tylko, gdzie mam się
udać i usłyszałem, że zmarły znajduje się na wzgórzu klasztornym. Nie namyślając się długo
zarzuciłem kurtkę, wsiadłem do naszego dużego fiata i w towarzystwie jednego z kolegów
pojechałem do Zagórza. Przybywszy na miejsce, udałem się od razu, prowadzony przez lekarza, do
budynku kordegardy. Zmarły leżał na łóżku w pokoiku na piętrze. Odsłoniłem koc, którym
przykryto wcześniej ciało i spojrzałem na zwłoki. Zapewniam pana, że nie trzeba było być
sądowym patologiem, by stwierdzić, że sprawa jest poważna. Ojciec Stanisław miał sporą ranę
biegnącą od prawej skroni w tył głowy. Czaszka wyglądała na rozbitą. Ale nie to było najgorsze...
Inspektorowi Stokłosie zaschło chyba w gardle, bo zanim zaczął znowu mówić, upił dwa łyki
herbaty.
- Najbardziej nie podobało mi się to, że rana została umyta i wytarta do sucha. Zapytałem od
razu lekarza, czy obrażenia głowy mogły spowodować śmierć ojca Stanisława. Skinął skwapliwie,
otarł blade czoło z potu i stwierdził, że „zdziwiłby się, gdyby jej nie spowodowały”. Gdy zapytałem
go o narzędzie, powiedział, że rana wskazują na ciężki kij albo metalową rurkę, a ich głębokość
każe się domyślać, iż zmarłego uderzono raz, ale bardzo mocno.
- Co pan wtedy zrobił? - zapytałem.
- Nie było na co czekać. Nakazałem medykowi, by został przy zwłokach i niczego nie
dotykał, sam zaś udałem się do dolnego pomieszczenia, służącego zakonnikom za jadalnię, gdzie
czekali na mnie pozostali dwaj mnisi. Poprosiłem jednego z nich, by wyszedł z kordegardy w
towarzystwie mego podwładnego i zacząłem przesłuchiwać tego, który pozostał. Braciszek
87
twierdził, że spał całą noc i niczego nie słyszał. Rano obudził go towarzysz i powiedział, że ich
zwierzchnik nie żyje. Razem uznali, że trzeba zadzwonić na pogotowie, co też uczyniono.
Miałem już zadać dokładniejsze pytania, ale wtedy huknęły drzwi kordegardy i do środka
wszedł człowiek w skórzanym płaszczu. Chociaż nigdy z nim osobiście nie rozmawiałem,
wiedziałem dobrze, że był oficerem Służby Bezpieczeństwa.
- W jaki sposób tak szybko dowiedział się o wydarzeniach na klasztornym wzgórzu? -
zapytałem.
Inspektor Stokłosa uśmiechnął się ironicznie.
- W tamtych czasach o wiele łatwiej było założyć podsłuch. Myślę, że do przecieku doszło
właśnie tą drogą. Chociaż zapisałem się do partii, miałem inteligenckie pochodzenie, co czyniło
mnie w oczach służb co najmniej „niepewnym”. Stąd „pluskwa”. Ale mniejsza o szczegóły -
machnął ręką. - W momencie gdy oficer w „cywilu” stanął w drzwiach, zrozumiałem, że nie mam
już decydującego wpływu na dochodzenie. Pamiętam jego łagodny, dobrze wyćwiczony głos,
którym zwrócił się do zakonnika:
- Nich ksiądz wyjdzie na podwórko - rozkazał, a kiedy jego żądanie zostało spełnione,
wychylił się i powiedział do mego podwładnego: - Sierżancie! Zabierzcie tych ludzi do kościoła i
dopilnujcie, żeby nie ruszali się z miejsca, aż pozwolę.
Zamknął drzwi i ruszył schodami na górę. Obserwowałem go, siedząc przy stole. Mniej
więcej w połowie drogi, zrobił dwa kroki w dół i zwrócił się do mnie takim tonem, że dreszcze
przeszły mi po krzyżu:
- Czekacie na zaproszenie, Stokłosa?
Zerwałem się od stołu i pobiegłem za nim na piętro. Gestem głowy nakazał lekarzowi opuścić
pomieszczenie, a kiedy za medykiem trzasnęły na dole drzwi, podszedł do zakrytych kocem zwłok
ojca Stanisława, uchylił jego rąbek i przez trzy minuty się przyglądał. Potem westchnął, pokręcił
głową podszedł do okna, usiadł na parapecie i wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza paczkę
„Sportów”. Musiał dużo palić, bo do dzisiaj pamiętam jego żółte palce.
- Zapalicie? - zapytał uprzejmie, wyciągając w moją stronę zmiętoszoną paczkę. Wziąłem
papierosa i sięgnąłem po zapałki. Zanim skrzesałem ogień, zdążył wydobyć z opakowania
kolejnego „sporta”, stuknąć nim trzy razy o parapet i włożyć do ust. Podałem mu ogień, a potem
sam zapaliłem.
Zaciągnął się w milczeniu, splunął za okno, a potem spojrzał na mnie.
- Mam do was wielką prośbę, towarzyszu Stokłosa... - rzekł, uśmiechając się sztucznie.
Ton, jakim to powiedział, przeczył jego słowom. Człowiek w skórzanym płaszczu nie
przyjechał do Zagórza, żeby o cokolwiek prosić. Przyjechał rozkazywać.

88
ROZDZIAŁ DWUNASTY

JAK TOWARZYSZ Z TOWARZYSZEM • DYLEMATY PORUCZNIKA STOKŁOSY •


KWESTIA WYŻSZEJ KONIECZNOŚCI • ZAMIATANIE POD DYWAN • ZIEMIA I
TRAWA • OSPA • PRZERWANE ŚLEDZTWO • PRZEŁOM • PROŚBA PORUCZNIKA •
OBOWIĄZKI I PRZYSŁUGI • PYTANIA, KTÓRE DOMAGAJĄ SIĘ ODPOWIEDZI •
LISTA • DETEKTYWI SĄ ZMĘCZENI • OSTATNI ŚWIADEK • DAR WYMOWY

Inspektor musiał wiele razy wspominać tamten wrześniowy poranek, bo nie tylko dokładnie
zapamiętał treść swojej rozmowy z człowiekiem w skórzanym płaszczu, ale także doskonale
imitował jego głos. Zimny i obojętny, jakby mówił automat, a nie człowiek
- Wiecie, co to wyższa konieczność, towarzyszu Stokłosa? - zapytał oficer Służby
Bezpieczeństwa
- Domyślam się, panie... - zawiesiłem w tym miejscu głos, żeby zmusić go do wyjawienia
rangi.
- Mój stopień nic nie wniesie do tej rozmowy. Wystarczy jak będziecie do mnie mówić:
„towarzyszu” - wykręcił się sianem. - Bo jesteśmy przecież towarzyszami? - w głosie oficera SB
zabrzmiała groźba. - Należycie chyba do partii?
Skinąłem głową.
- Powiedzcie mi, Stokłosa... - człowiek w skórzanym płaszczu splunął przez okno. - Co się tu,
waszym zdaniem, wydarzyło?
- Myślę, towarzyszu, że ten człowiek - wskazałem na zwłoki ojca Stanisława - mógł zostać
zamordowany. Ma poważne obrażenia głowy...
- Mówicie jak sanacyjny detektyw - odparł z naganą wyrzucając przez okno niedopałek i
wyciągając z paczki nowego papierosa. - Kierujecie się burżuazyjną logiką, a tu trzeba myśleć
partyjnie. Chcecie usłyszeć, co naprawdę się tu stało?
Skinąłem głową. Byłem tak przerażony jego krytyką że nie przeszłoby mi przez gardło ani
jedno słowo.
- To bardzo proste. Pechowiec dostał zawału serca tuż przed tym, jak zaczął przygotowywać
się do wieczornego spoczynku. Dlatego jest w ubraniu. Kiedy poczuł ból w klatce piersiowej złapał
się za oparcie łóżka - oficer wstał, podszedł do prostego mebla z wysokim oparciem i położył na
nim rękę. - Wtedy jednak osłabł i osuwając się, uderzył głową w oparcie łóżka. Stąd rana.
Ostatkiem sił położył się na posłaniu i stracił przytomność. Dlatego nie wezwał swoich kolegów na
pomoc... Czy to jasne?
- Ale dlaczego? - zapytałem cicho. - Dlaczego nie możemy po prostu wykryć sprawcy?
Człowiek w płaszczu zbliżył się do mnie kilkoma długimi krokami. Dmuchnął w twarz
śmierdzącym dymem i syknął:
- Wiecie, co się stanie, jeśli ogłosicie, że ten księżulo - wyciągnął rękę do tyłu i wycelował
wskazującym palcem w leżące na łóżku zwłoki, jednocześnie nie spuszczając ze mnie oczu - nie
zmarł na zawał? Jeszcze dziś wieczorem w całej wiosce będą plotkować o tym, że bezpieka albo
milicja zatłukła mnicha, bo odbudowywał klasztor. Tego chcecie? Chcecie mieć tu męczennika?
Pokręciłem głową w zaprzeczeniu.
- Cieszę się, że zrozumieliście, towarzyszu - uśmiechnął się szeroko i poklepał mnie po
ramieniu. Miałem chęć strącić jego rękę. - To właśnie ta wyższa konieczność, o której wam
wspominałem na początku. A teraz dość już tych pogaduszek. Bierzmy się do roboty.
89
Obejrzeliśmy dokładnie ciało. Z habitu na plecach usunęliśmy ślady ziemi i trawy...
- Ziemi i trawy? - zapytałem.
- Zgadza się - przytaknął inspektor Stokłosa. - Przypuszczam, że ojciec Stanisław nie zginął w
budynku kordegardy, ale gdzieś na zewnątrz. Potem jego ciało ciągnięto dość długo po ziemi.
Świadczyły o tym również rany na jego stopach, które zauważyłem podczas tych pospiesznych
oględzin. Teorię taką potwierdzał również brak śladów krwi zarówno w pokoiku na górze, jaki w
całej kordegardzie.
- A zatem morderca działał w pojedynkę - wnioskowałem.
- Najprawdopodobniej - skinął głową stary milicjant. - Gdyby było ich dwóch, przenieśliby
zwłoki, a nie ciągnęli ich po ziemi.
- Co się działo dalej?
- Oficer w skórzanym płaszczu wezwał lekarza i przeprowadził z nim rozmowę podobną do
tej, którą odbył ze mną kilka minut wcześniej. Poszło mu tym łatwiej, że medyk był starszy ode
mnie i miał na utrzymaniu piątkę dzieci. Bez szemrania dokonał ponownych oględzin zwłok w
obecności mojej i oficera, podczas których stwierdził, że zakonnik zmarł na zawał serca. Odkrył też
powiększenie węzłów limfatycznych i początki wysypki na ramionach, które uznał za początki
ospy. W związku z tym zwłoki zostały natychmiast przewiezione do Sanoka i skremowane.
- Sprytnie - skomentowałem. - Żadnych śladów.
- Zostawiwszy doktora w kordegardzie - kontynuował Stokłosa, nie zwracając uwagi na moje
słowa - zabraliśmy pozostałych dwóch mnichów na komendę. Oficer w skórzanym płaszczu
przesłuchiwał ich przez kilka godzin. Ustalenia tych indagacji pan zna - położył rękę na pożółkłych
dokumentach - więc nie będę się nad nimi rozwodził. Na koniec oficer Służby Bezpieczeństwa
sporządził raport i dał mi go do podpisania.
Starzec zdjął okulary i położył je na biurku, po czym zamknął oczy i złapał palcem
wskazującym i kciukiem za nasadę nosa.
- Czy ma pan jakieś przypuszczenia, kto mógł doprowadzić do śmierci ojca Stanisława? -
zapytałem, gdy znów nasadził okulary na nos i przetarł go ręką.
- Gdybym mógł wtedy porządnie przeprowadzić to śledztwo, z pewnością głównymi
podejrzanymi byliby pozostali dwaj zakonnicy: brat Ksawery Kowalski i ojciec Tomasz Szewczyk.
Co prawda wtedy zdążyłem przesłuchać tylko ojca Szewczyka, ale gdyby mnie ktoś pytał, to
zachowywał się dość dziwnie. Widać było, że szczerze przeżywa śmierć przełożonego, ale
jednocześnie wyczuwałem, że nie mówi całej prawdy, a poza tym czegoś się boi.
Jakieś piętnaście lat później próbowałem zresztą po cichu kontynuować śledztwo.
Rozmawiałem z kilkorgiem zagórzan, między innymi z mieszkańcami domów stojących blisko
klasztornych ruin. Nikt z nich nie widział, żeby ktoś zbliżał się do wzgórza tamtej wrześniowej
nocy. Podczas tych rozmów wyszła też na jaw pewna niezwykle interesująca okoliczność. Nie
zdążyłem już niestety pójść jej tropem, bo wkrótce zjawił się u mnie w biurze człowiek w
skórzanym płaszczu i zażądał, bym, jak to określił, „przestał węszyć”, a że mój syn zdawał wtedy
na studia, nie miałem wyjścia i porzuciłem dochodzenie.
- Jaka to była okoliczność? - zapytałem zaciekawiony.
- Niech pan sobie wyobrazi, że jeden z trzech mnichów pochodził z Zagórza.
Chyba nawet pojawienie się za oknem czterech jeźdźców Apokalipsy nie zrobiłoby na mnie w
tym momencie większego wrażenia niż słowa inspektora Stokłosy. Czułem, chociaż gdybyście
mnie spytali, nie potrafiłbym wskazać źródła tego uczucia, że uzyskałem oto informację, która
stanowi przełom w śledztwie.
90
- O którym mnichu pan mówi? - zapytałem, zwilżywszy śliną zeschnięty język.
- Najmłodszym - stwierdził emerytowany inspektor. - Bracie Ksawerym.
- Kto panu o tym powiedział?
- Wielu ludzi pamiętało jak w dzieciństwie i wczesnej młodości służył do mszy. Po maturze
wstąpił do karmelickiego nowicjatu i nikt nie widział go aż do czasu, gdy przybył ze swoimi
współbraćmi odbudowywać klasztor.
- Czy ktoś widział go potem?
- Z tego co wiem, to nie, ale moje śledztwo było krótkie. Przepytałem najwyżej dwadzieścia
osób...
- Kontynuował pan dochodzenie po 1989 roku? - dociekałem.
- Nie miałem już do tego sił. Poza tym bałem się, że ktoś mógłby zauważyć moje wzmożone
zainteresowanie i zacząć zadawać pytania o moją rolę w tamtej sprawie - wyznał milicjant i
zamilkł.
Spojrzałem na stolik. Nasze szklanki były puste.
„Czas się zbierać” - pomyślałem i wsparłem dłonie na poręczach fotela, po czym delikatnie
uniosłem się ponad siedzisko.
- Proszę jeszcze chwilkę zaczekać, młody człowieku - rzekł inspektor Stokłosa. - Mam do
pana prośbę.
Emerytowany policjant bardzo mi pomógł. Nie widziałem więc powodu, by go nie
wysłuchać. Usiadłem więc ponownie w wygodnym fotelu i spojrzałem na rozmówcę pytająco.
- Wiem, że nie łączą nas więzi przyjaźni - powiedział staruszek. - Nie musi się pan też czuć
zobowiązany tym, że wyjawiłem panu prawdę. Spora, chociaż nie zupełna, ulga, którą teraz
odczuwam, jest wystarczającą nagrodą. Niemniej jednak ośmielę się zapytać: czy zgodziłby się pan
dokończyć za mnie to śledztwo? Nasza dzisiejsza rozmowa uświadomiła mi, że nie mogłem spotkać
lepszego kandydata do tego zadania.
- Pańskie słowa są dla mnie bardzo miłe - odrzekłem uprzejmie. - Ale nie potrzebuję tego
rodzaju zachęty. Wydaje mi się bowiem, że zagadka śmierci ojca Stanisława stanowi część
większej układanki, której elementy próbuję złożyć w całość. Niewykluczone, że szukając
odpowiedzi na dręczące mnie pytania, zdołam rozświetlić mrok spowijający okoliczności jego
śmierci.
Pomarszczoną twarz milicjanta po raz pierwszy w czasie naszej rozmowy rozjaśnił
sympatyczny, pełen nadziei uśmiech. Podniosłem się z fotela.
- Chyba będę musiał się pożegnać... - powiedziałem.
Staruszek skinął ze zrozumieniem głową i odprowadził mnie do drzwi.
- Powodzenia, młody człowieku - rzekł, ściskając mi rękę na pożegnanie. - Wierzę, że się
panu uda.
- Jeśli się tak stanie, to nie bez pańskiej zasługi - odparłem.
- Bardzo pan uprzejmy, ale myli pan działanie w imię obowiązku z przysługą. Zrobiłem tylko
to, co do mnie należało. Mimo to ośmielę się mieć do pana jeszcze jedną, ostatnią prośbę - rzekł z
lekkim wahaniem. - Czy mógłby pan, kiedy już zakończy się śledztwo, zajrzeć do mnie i
powiedzieć, co udało się ustalić?
Zapewniłem go, że tak właśnie uczynię i przemierzywszy szybkim krokiem ogródek i
kilkadziesiąt metrów chodnika, wróciłem do wehikułu zaparkowanego u wylotu ulicy Podgórze.
Podjechałem jeszcze do centrum, żeby sprawdzić pewną sprawę w Internecie, a potem ruszyłem z
powrotem.
91
Miałem o czym rozmyślać w drodze powrotnej do Zagórza. Nawet zalane popołudniowym
słońcem, łagodne, zielone pagórki, wśród których to wznosiła się, to opadała szara wstążka szosy,
nie były w stanie sprawić, bym przestał analizować wydarzenia, do jakich doszło mrocznym
wrześniowym przedświtem pięćdziesiąt lat temu.
Informacje ujawnione przez inspektora Stokłosę rzucały nowe światło na dotychczasowe
ustalenia mego śledztwa. Od razu zrozumiałem, że ojciec Tomasz Szewczyk, chociaż mówił dość
enigmatycznie, próbował naprowadzić mnie na trop, który zdominował rozmowę ze Stokłosa.
Zakonnik z Czernej wspomniał o mokrych włosach ojca Stanisława. Teraz wiedziałem już, że
włosy były mokre, bo ktoś przed przyjazdem milicji oczyścił dokładnie ranę.
Kto to zrobił? I z jakiego powodu?
Według relacji inspektora Stokłosy, w której prawdziwość nie miałem powodu wątpić, lekarz,
który badał zwłoki ojca Stanisława stwierdził, że zakonnik został najprawdopodobniej
zamordowany jakimś ciężkim narzędziem. Doświadczenie podpowiadało mi, że to co stało się
później świadczyło, iż tajemniczy napastnik nie działał racjonalnie.
Zabił w afekcie, może nawet przypadkowo i przeraził się tego, co zrobił tak bardzo, że
zamiast ukryć zwłoki i liczyć, że osoba pozbawiona przez niego życia, zostanie uznana za zaginioną
przeniósł ciało ojca Stanisława do kordegardy, a ranę umył, licząc pewnie, że w ten sposób zdoła
zmylić milicję i przeforsować wersję o zawale serca.
Poszlaki i prawdopodobieństwo psychologiczne wskazywały, że tajemniczym napastnikiem
mógł być brat Ksawery. Jako mnich, osoba słabo obeznana ze sprawami doczesnymi, miał raczej
dość mgliste pojęcie na temat tego, w jaki sposób zaciera się ślady zbrodni. Poza tym czułe
sumienie zakonnika zareagowało pewnie gwałtownie na zbrodnię tak straszną jak morderstwo i
jego wyrzuty zupełnie zaćmiły umysł brata Ksawerego.
No i jeszcze sprawa spowiedzi. Już wcześniej domyślałem się, że to właśnie on był
tajemniczym penitentem, który poprosił ojca Tomasza Szewczyka o możliwość skorzystania z
sakramentu pokuty. Biorąc pod uwagę, że doszło do tego o świcie, tuż po tym jak zostały
znalezione zwłoki przełożonego, nietrudno się domyśleć, jaki grzech wyznał swemu towarzyszowi
brat Ksawery.
Najmłodszy z zakonników wypełniał w dodatku dwa z trzech klasycznych warunków
koniecznych do tego, by ktoś popełnił morderstwo: miał sposobność, by go dokonać, a na
pobliskim placu budowy z łatwością mógł znaleźć odpowiednie narzędzie zbrodni.
Z trzecim warunkiem, czyli motywem, był już większy problem.
Co mogło tak poróżnić zakonników, że jeden postanowił odebrać drugiemu życie?
Jeśli wierzyć legendzie lub, jak kto woli, plotkom, powodem takim mógł być skarb
odnaleziony przez brata Ksawerego. Przecież zakonnik, opuszczając na zawsze Zagórz, nie
zaprzeczył, że odnalazł coś cennego wśród klasztornych ruin. Ba! Podał nawet wskazówkę, która
miała doprowadzić do skarbu! Powiedział „Szukajcie u Łazarza” i zniknął.
Czy mnisi pokłócili się o skarb?
Wiedziałem z licznych doświadczeń, że „gorączka złota”, jak nazywałem umownie stan
umysłu opętanego manią poszukiwania cennych, niekoniecznie z powodu wartości materialnej,
skarbów, potrafi dotknąć każdego bez względu na zajmowane stanowisko, wyznawane wartości czy
wiek. Przez lata pracy spotkałem wiele jej ofiar: księży kłamiących jak z nut, urzędników gotowych
ominąć każdą procedurę, matki dzieciom obojętniejące na los swych pociech.
Rozmyślając nad nieobliczalnością ludzkiej natury, wjechałem przez bramę na klasztornym
wzgórzu. Nie zdążyłem nawet porządnie zaparkować wehikułu, gdy w okolicach jego rufy pojawili
92
się „Pimpek” z „Puchatkiem”. Miny mieli takie, jak wszystkie dzieci wieczorem piątego grudnia,
kiedy jeszcze cała długa noc dzieli je od ekscytującej chwili rozdzierania ozdobnego papieru
okrywającego mikołajkowe prezenty. Uchyliłem drzwiczek i postawiłem lewą nogę na ziemi.
- Udało się panu czegoś dowiedzieć? - zapytał bezceremonialnie „Pimpek” ciągnąc za
klamkę, żebym szybciej opuścił wóz.
- Tak, ale jestem trochę zmęczony - droczyłem się z nimi, udając, że ziewam. - Chętnie też
bym coś zjadł.
- Mamy w namiocie jabłka, wodę z sokiem malinowym, chleb i smalec - stwierdził rezolutnie
Puchatek.
- I chętnie pana ugościmy - dodał „Pimpek” z tryumfalnym uśmiechem.
Zostałem pokonany.
Zamknąłem wehikuł na klucz i ruszyłem za harcerzami.

- Czyli jednak go zamordował... - westchnął cicho „Królik”, gdy zakończyłem opowieść, w


której opuściłem tylko fragment o tym, jak zdemaskowałem „Studentów”, nie wspominając też nic
o czarnej teczce.
Mina średniego Jaworskiego świadczyła, że trudno mu się pogodzić z taką wersją wydarzeń.
- Na tym etapie śledztwa brak nam dowodów, które by przesądzały o winie brata Ksawerego -
zauważyłem ostrożnie. - Ale z całą pewnością musimy brać pod uwagę taką możliwość. Naszym
najważniejszym zadaniem będzie teraz ustalenie, co stało się z bratem Ksawerym po wyjeździe z
Zagórza.
- Myśli pan, że tu wrócił po to, by odkopać skarb? - zapytał Robert.
- Niewykluczone - rzekłem i zapytałem, tknięty nagłym przeczuciem: - Sporządziliście listę, o
którą was prosiłem?
„Królik” sięgnął do kieszonki munduru i wyjął złożoną we czworo kartkę.
- To wszyscy starsi ludzie, o których wiemy na pewno, że mogli być wtedy w Zagórzu - rzekł
wręczając mi listę.
Rozprostowałem papier. Było na nim sto dwadzieścia pięć nazwisk.
- Brat Ksawery miałby dziś... - przypomniałem sobie rozmowę z panem Tomaszem i szybko
policzyłem w pamięci - ...siedemdziesiąt trzy lata. Czy jesteście w stanie powiedzieć, które z osób
na liście są w podobnym wieku?
Robert spojrzał na mnie przenikliwie, a jego słowa potwierdziły, że zrozumiał, do czego
zmierzam:
- Czy pan sugeruje, że on mógłby... - zawahał się na chwilę - ...tutaj dzisiaj mieszkać?
Przecież zostałby dawno rozpoznany!
Oczy pozostałej trójki spoczęły na Robercie. Oprócz podziwu dla domyślności towarzysza,
była w nich nadzieja i blask ekscytacji.
- To na razie tylko przypuszczenie - odparłem spokojnie. - A co do wieku, to ludzie potrafią
się zmienić nie do poznania przez pięćdziesiąt lat.
- No dobrze - „Królik” przysunął do siebie listę i przyjął podany przez Puchatka długopis. -
Zastanówmy się... Pan Matyjaszczyk odpada... Tata mówił, że on pamięta jeszcze pierwszą wojnę
światową.
- Skreśl też wikarego - dodał Robert. - Już z nim rozmawialiśmy. Po dwudziestu minutach
korekt i kłótni na liście zostało jedenaście nazwisk.
- Od nich zaczniemy - oświadczyłem, stukając palcem w kartkę papieru. - Jeśli to nic nie da,
93
będziemy pytać następnych na liście...
Spojrzałem na zegarek. Była piętnasta.
- Zbieramy się, chłopcy - oświadczyłem. - Zostało jeszcze przynajmniej pięć godzin do pory,
gdy naszą wizytę można by uznać za grubiaństwo.

Wystarczyły trzy wizyty, by dojść do przekonania, że porywamy się z motyką na słońce. I nie
chodzi wcale o to, że nasi rozmówcy milczeli niczym kamienie rozrzucone po klasztornym
wzgórzu. Problem polegał na tym, że mówili za dużo, a ze względu na ich wiek i wymagania
grzeczności, nie wypadało wstać i wyjść, kiedy rozmowa, niczym spłoszony zając, uciekała
zakosami w dygresje.
Siedzieliśmy więc i słuchaliśmy dramatycznych wspomnień o ucieczce przed Niemcami
podczas innego września i innego roku, poznaliśmy historię pociągu pancernego, który pod koniec
pierwszej wojny światowej zbudowali tutejsi kolejarze, by bronić torów dziś wiodących w kierunku
słowackiej granicy, usłyszeliśmy wreszcie wiele anegdot z czasów, gdy jeden z naszych roz-
mówców pracował w fabryce przyczep należącej do „Autosanu”, zbudowanej po wojnie w
pobliskim Zasławiu.
Żadna z tych, niewątpliwie interesujących, opowieści, nie była w stanie sprawić, byśmy
przestali myśleć o dramatycznych wydarzeniach z września 1963 roku. Uważnie studiowaliśmy
pomarszczone oblicza, usiłując dociec, czy w któreś z nich patrzył kiedyś ojciec Stanisław
Kozłowski, obserwowaliśmy pokryte plamami wątrobowymi ręce o powykręcanych artretyzmem
palcach, szukając odpowiedzi, czy nie trzymały w swych rękach łopaty, której koncha zagłębiała się
pół wieku temu w ziemi na klasztornym wzgórzu, studiowaliśmy nachylenie ramion i pleców,
wyobrażając sobie, że okrywa je brązowe płótno mnisiego habitu.
Około godziny dziewiętnastej, pochylając się nad maską wehikułu zaparkowanego przed
dworcem kolejowym, „Królik” skreślił z listy czwarte nazwisko.
- Nie spodziewałem się, że praca detektywa może być taka męcząca - powiedział „Pimpek”,
przeciągając się z głośnym ziewnięciem. - Może damy sobie na dzisiaj spokój? - zaproponował
patrząc na mnie z nadzieją.
Najmłodszy z braci Jaworskich miał rację. Zastęp „Komańczów” był wykończony.
„Puchatek” i „Pimpek” wyglądali tak, jakby przed chwilą wyszli z jakiegoś szczególnie trudnego
egzaminu. Robert stał kilka metrów od nas oparty o błękitnawą ścianę dworca i palił papierosa ze
znudzoną miną. Nawet „Królik”, człowiek obowiązku, nie dokonywał adnotacji na liście z tym
samym entuzjazmem, co cztery godziny wcześniej.
Chrząknąłem, a oni spojrzeli na mnie wyczekująco.
- Uważam, że biorąc pod uwagę nasze plany - rzekłem, nawiązując do ustaleń poczynionych
przed południem wespół z aspirantem Koziełem i technikiem w czerni - powinniśmy trochę
odetchnąć przed tym, co nas czeka.
Twarze „Puchatka”, „Pimpka” i Roberta, który minutę temu przydusił papierosa butem,
rozpromieniły się z zadowolenia. Tylko „Królik”, ostatni obrońca reduty porządku, skrzywił się i
rzekł:
- Zahaczmy chociaż po drodze o dom Stefana Gajdy - podniósł do góry listę i wskazał
odpowiednie nazwisko. - Mieszka przy drodze do klasztoru, blisko wzgórza - przekonywał. - Mam
przeczucie, że może wiedzieć coś ważnego. Wy już tego pewnie nie pamiętacie, ale to właśnie on
jako pierwszy wspomniał o skarbie zakopanym na wzgórzu... Poza tym ma w Zagórzu opinię
starego plotkarza, więc...
94
- Niech zdecyduje pan Paweł - oświadczył nieoczekiwanie Robert, popierany energicznym
potakiwaniem przez dwóch najmłodszych harcerzy. - To dzięki niemu zaszliśmy tak daleko.
„Królik” niechętnie skinął głową.
Zrobiło się cicho jak w kościele. Nie uważałem oczywiście plotkowania za powód do chluby,
z drugiej jednak strony tyle już razy w plewach rozsiewanych przez zbyt ruchliwe języki
odnajdywałem ziarna prawdy, że...
- Jedziemy na wzgórze, odstawiamy wehikuł i idziemy do Gajdy - oświadczyłem bojowym
tonem, pociągnąłem za klamkę w drzwiczkach wehikułu i, patrząc na rozczarowane twarze
Roberta, „Pimpka” i „Puchatka”, dodałem na pociechę: - Potem fajrant.

Taki dom nazywa się chyża.


Długa prostokątna konstrukcja przykryta dwuspadowym, jeśli chyża jest łemkowska, a
czterospadowym, jeśli mieszkali w niej Bojkowie, dachem, dzieli się na dwie części - dla ludzi i dla
zwierząt. W środku rozdzielone sienią na zewnątrz też łatwo je rozróżnić - stronę, po której
mieszkają ludzie bieli się wapnem, ta dla zwierząt jest ciemnobrązowa, bo drewno, z której jest
zrobiona ciemnieje od przechodzących latem deszczy i szalejących zimową porą śnieżyc.
I chociaż dziś Łemka lub Bojka spotkać w Bieszczadach dużo trudniej niż przed dragą wojną
światową, to ich domostwa pozostały i turysta, który zada sobie odrobinę trudu, z pewnością
wypatrzy tradycyjne chyże stojące pośród nowocześniejszych zabudowań w wielu wioskach, a
nawet niektórych miastach Podkarpacia.
Stefan Gajda mieszkał w takim właśnie domu.
Krytą czerwoną dachówką konstrukcję obiegał wąski pas przyciętego prawie do ziemi
trawnika i płot zbity z poczerniałych desek. Prowadził Robert, który, gdy tylko wysiadł z wehikułu,
rozejrzał się trwożnie wokoło, jakby się bał, że na dachu domu albo na którymś z pobliskich wzgórz
czyha na niego snajper gotowy do strzału. Szybkim krokiem, ciągle bacznie spoglądając na boki,
przemierzył kilka metrów pomiędzy wehikułem i domem.
Zaskrzypiała furtka, zadudniły kroki na ziemistej ścieżce, wybrzmiało pukanie do drzwi.
- Witam serdecznie! - pan Gajda, z powodu swej schludności i szczególnego, nieco dusznego
i zwietrzałego zarazem zapachu często obecnego w świątyniach, przywiódł mi od razu na myśl
organistę.
Pierwsze wrażenie wzmocniły jeszcze cienkie palce u rąk, lekki brzuszek, delikatnie
zgarbiona sylwetka i duża ilość świętych obrazków na ścianach głównego pokoju, do którego
zaprowadził nas, gdy wyjaśniłem mu, z czym przychodzimy. Oprócz dewocjonaliów w oczy rzucał
się wielki piec, pod którym, pomimo ciepła panującego na zewnątrz, huczał wesoło ogień. Chłopcy
patrzyli na piętrową konstrukcję, przypominającą cokół na większej podstawie jak zaczarowani.
- Jeśli chcecie, możecie na nim usiąść - zachęcił ich pan Gajda sympatycznym i budzącym
zaufanie tonem. - Na pewno się zmieścicie. W dzieciństwie spałem na nim razem z trzema moimi,
świeć Panie nad ich duszą, starszymi braćmi.
Harcerze skwapliwie skorzystali z propozycji. Robert z „Królikiem” przysiedli na niższej
platformie, a dwaj młodsi „Komańcze” wdrapali się na zwieńczenie o wysokości metra i,
spuściwszy nogi, czekali co będzie dalej.
Usiedliśmy z gospodarzem po dwóch stronach stołu ustawionego pod otwartym oknem,
wychodzącym na obszerne podwórze, po którym spokojnie przechadzały się czarny pies, kilka kur i
trzy pary gęsi. Z pomieszczeń gospodarczych, ograniczających przestrzeń zagrody, dochodziły co
chwila niskie ryki krów, nerwowe kwiknięcia świń i krótkie parsknięcia koni.
95
Gospodarz przygotował herbatę i postawił na stole ciasto.
- A więc chce pan posłuchać o historii naszego wspaniałego klasztoru? - zaczął Gajda
niepytany, mieszając cukier i, nie dając mi czasu na reakcję, zaczął mówić.
Przez następne pół godziny słowa wylewały mu się z ust z prędkością i werwą właściwą
górskim potokom na wiosnę. Dowiedzieliśmy się więc, że klasztor spłonął dwukrotnie, ale tylko raz
go odbudowano, co było prawdą, że obroną tutejszej warowni podczas oblężenia przez oddziały
generała Drewicza w 1772 roku dowodził Franciszek Ksawery Pułaski, co prawdą być nie mogło,
jako że brat sławnego Kazimierza, marszałka konfederacji barskiej i „ojca amerykańskiej
kawalerii”, poległ trzy lata wcześniej w czasie bitwy z Moskalem pod Łomazami.
Energiczny staruszek nie omieszkał też przytoczyć obu legend związanych ze wzgórzem
Mariamont - tej o duchu mnicha-podpalacza, nawiedzającym ruiny w ramach kary za swój niecny
postępek i o tunelu rzekomo łączącym zagórski klasztor z zamkiem w oddalonym o pięć
kilometrów Lesku.
Udało mi się dojść do głosu dopiero, gdy Stefan Gajda sięgnął wreszcie po filiżankę z
zupełnie zimną herbatą, by zwilżyć nieco nadwerężone monologiem gardło.
- Czy pamięta pan okoliczności odbudowy klasztoru na przełomie lat pięćdziesiątych i
sześćdziesiątych zeszłego wieku? - zapytałem.
Gajda, odłożywszy na spodek wychyloną duszkiem filiżankę, spojrzał na mnie, uśmiechając
się lekko i mrużąc oczy, co upodabniało go do inspektora podatkowego, który ma zamiar
oświadczyć płatnikowi, że właśnie wykrył potężną różnicę między jego zadeklarowanymi i
rzeczywistymi dochodami:
- Od razu, jak pan wszedł, pomyślałem sobie: „To ten poszukiwacz skarbów!”
- Skąd to panu przyszło do głowy?
- Kto ma uszy, niechaj słucha - odparł nieco enigmatycznie staruszek i zaraz dodał: - Ale
niech się pan nie boi, nie mam nic przeciwko poszukiwaczom skarbów. Każdy zarabia na życie tak,
jak potrafi.
- Nie szukam skarbów dla zysku - odparłem, nieco rozdrażniony tą rozmową. - Rozwiązuję
zagadki z ramienia Ministerstwa Kultury i Sztuki. Teraz co prawda jestem na urlopie - Gajda zrobił
minę, która miała mówić: „a jednak” - ale to nie zmienia faktu, że jeśli odnajdę jakiś skarb, oddam
go do muzeum.
- Nieważne - machnął ręką i uśmiechnął się, jakby usprawiedliwiał wszystkie moje ciemne
sprawki, które w jego przekonaniu usiłowałem ukryć.
Założyłem ręce na piersi i milczałem chwilę z obrażoną miną.
- Chce pan porozmawiać o skarbie czy nie? - zapytał nie przestając się uśmiechać.
Uniosłem ze zdziwieniem brwi, ale nie zdążyłem odpowiedzieć, bo w tym samym momencie
po mojej prawej stronie rozległy się oburzone i gniewne głosy:
- Zgłupiałeś, „Pimpek”! - fuknął „Królik”.
- Nie po głowie, mały! -jęknął boleśnie Robert.
Zaraz potem o drewnianą podłogę gruchnęło coś ciężkiego.
Dwaj najmłodsi harcerze leżeli na ziemi, rozmasowując obite części ciała
- „Pimpek” kolano, „Puchatek” ramię. Ich starsi koledzy spoglądali na nich gniewnie.
Pierwszy zerwał się z ziemi „Pimpek”.
- Czy brat Ksawery odkopał skarb? - zapytał dopadając do stołu i łapiąc za jego brzeg.
- Tak mi się zdaje - odparł Stefan Gajda nieco tajemniczo. - I myślę, że zakopał go znowu na
wzgórzu.
96
- Uważa pan tak dlatego, że podał wskazówkę, jak go odszukać? - pytał dalej „Pimpek”.
- Nie wiem, o czym mówisz, chłopcze - zdziwił się szczerze Gajda. - Jaką wskazówkę?
- Tę o Łazarzu - wtrącił się „Królik”, który zdążył już wstać z ziemi.
- Jak ostatnio rozmawialiśmy, powiedział mi pan, że odchodząc z Zagórza, brat Ksawery,
zapytany, czy jemu i współbraciom udało się znaleźć skarb, odpowiedział: „Szukajcie u Łazarza”.
- Coś ci się pomyliło, młodzieńcze - uśmiechnął się uprzejmie Gajda. - Nigdy nie słyszałem o
żadnym Łazarzu... Musiał ci o tym opowiedzieć ktoś zupełnie inny.
- Zostawmy to - machnąłem ręką. - Proszę powiedzieć, skąd przypuszczenie, że brat Ksawery
coś znalazł?
- To bardzo proste - odparł starzec. - Trudno mi wyobrazić sobie inny powód, który skłoniłby
go, by wrócić do Zagórza.

97
ROZDZIAŁ TRZYNASTY

JAK WRYCI • CHATKA PUSTELNIKA • GÓRA, KRZYŻ I TRZY GWIAZDY • FRATER


„X” I KTO GO GOŚCIŁ? • POŻAŁUJESZ TEGO! • GOŚKA, CZYLI OKO W OKO Z
RUSAŁKĄ • SPOJRZENIE ROBERTA • OSTATNI BASTION KONFEDERACJI • NIE
POWINNO WAS TO DZIWIĆ

- Czy mógłby pan powtórzyć? - powiedziałem po minucie, podczas której Stefan Gajda
napawał się w ciszy efektem, jaki wywarły na nas jego słowa.
- Brat Ksawery wrócił do Zagórza - rzekł powoli, tak jak mówi się do obcokrajowca, który
słabo zna język polski. - I uważam, że zrobił to po to, by pilnować ukrytego wcześniej skarbu.
- Ma pan na to jakieś dowody? - zapytałem; wracała mi powoli jasność umysłu.
- Widziałem go i wiem gdzie mieszkał w czasie swego pobytu - odparł spokojnie Gajda.
- Mieszkał? - dopytywał się Robert. - To znaczy, że już go nie ma w Zagórzu?
- Ostatni raz widziałem brata Ksawerego jakieś dwadzieścia lat temu...
- Rozmawiał pan z nim? - zapytałem.
- To nie takie proste. Brat Ksawery był bardzo wybredny, jeśli chodzi o towarzystwo.
- A czy wie pan, kiedy pojawił się tu po raz pierwszy po roku 1963? - tym razem odezwał się
„Królik”, przerywając, ku memu niezadowoleniu, wątek.
Starszy mężczyzna zastanawiał się przez chwilę, a potem odparł:
- Chyba jakoś pod koniec lat siedemdziesiątych... - Gajda zmarszczył czoło.
- Mówił pan coś o jego mieszkaniu... - przypomniał „Pimpek”
- A tak - uśmiechnął się Stefan Gajda. - Chodziło mi o chatkę pustelnika. Jej ruiny stoją w
lesie, jakieś trzy kwadranse drogi stąd. Jeśli zaraz wyruszymy, zdążymy tam dotrzeć przed
zmrokiem.

Zbity baldachim zielonych koron drzew pozwalał dotrzeć na dół tylko resztkom dziennego
światła. Ciemnożółte plamy znaczyły jeszcze gdzieniegdzie ścieżkę między wybujałymi krzakami
na wzgórzu, po którym wspinaliśmy się powoli za Stefanem Gajdą, ale las, w czasie dnia jasny i
pełny krzyków, postukiwań i świergotów, wraz z nadejściem nocy szarzał i subtelniał.
Polany nie wabiły już słońcem i zielenią przypominając teraz bardziej mroczne mateczniki,
gdzie zamiast Indian na koniach, liczyć można raczej na spotkanie Herna Myśliwego, tajemniczego
leśnego ducha, którego zwieńczoną ogromnym jelenim porożem postać pamiętają zapewne
wszyscy miłośnicy kultowego angielskiego serialu o Robin Hoodzie, wyświetlanego przez polską
telewizję w latach osiemdziesiątych.
Las szarzał i cichł. Wiatr, dmuchający lekko po południu, zupełnie ustał, ptaki odzywały się z
rzadka. Lepiej słychać było dochodzące z zewsząd odgłosy budzącej się do działania „nocnej
zmiany” - szelesty gdzieś przy samej ściółce, trzask pękającej gałązki, pomrukiwania i parsknięcia.
Powietrze robiło się coraz świeższe i coraz wilgotniejsze. Pierwsze skrawki mgły spływały w
kierunku ziemi.
Stefan Gajda szedł powoli, ale równym krokiem, co spowodowało, że teraz, po dwóch
kwadransach marszu, dotrzymywałem mu kroku już tylko ja, bo chłopcy, którzy na początku
wybiegali kilka metrów do przodu, wyprzedzając przewodnika, wlekli się teraz zmęczeni
kilkadziesiąt kroków za nami.
Pan Gajda szedł w milczeniu. Nie przystawał nawet na rozstajach ścieżek, które kilkakrotnie
98
mijaliśmy. Od razu wybierał właściwą drogę, jakby chodził tędy wiele razy.
- Daleko jeszcze, proszę pana? - dobiegł nas z dołu umęczony i znudzony jęk „Pimpka”.
Gajda zignorował pytanie, zrobił jeszcze kilka kroków i zatrzymał się przed ścianą krzaków
wysokich na dwa metry. Uśmiechnął się do siebie i powiedział tak cicho, że z całą pewnością nie
mógł go usłyszeć „Pimpek”:
- No, nareszcie. Już myślałem, że pomyliłem drogę.
Potem bez wahania wszedł w rozciągającą się przed nami zbitą ścianę ciemnej zieleni.
Zapadające ciemności sprawiły, że dopiero po chwili dostrzegłem szarą od kurzu ścieżkę pod
gałęziami rozrośniętych leszczyn.
Rozgarnąłem liście rękami i zobaczyłem „chatkę pustelnika”.
- Ale czad... - usłyszałem za plecami przyciszony głos Roberta.
Przed naszymi oczami rozciągała się spora polana. Poza leszczynową ścianą przez którą
właśnie zaglądaliśmy, otaczały ją ze wszystkich stron wysokie buki. Na środku leśnego
przejaśnienia stało samotne drzewo tego samego gatunku, wyrastające rozrośniętą koroną ponad
swych pobratymców. Obok pnia mieniącego się tajemniczo sinym srebrem, pod niskimi gałęziami
tworzącymi coś w rodzaju ruchomego dachu, widać było ruiny chatki.
Z bujnego poszycia wystawały już tylko dwie całe ściany zbite z lichych, zupełnie
poczerniałych i omszałych desek. W pionie utrzymywał je dach, a właściwie połowa dachu, chyląca
się ku dołowi niczym jakiś zielony jęzor pod wpływem siły ciążenia i dywanu z mchów na
grzbiecie.
Podeszliśmy bliżej do Gajdy, stojącego metr od domu i przez kilka minut patrzyliśmy w
zadumie na zmurszałe kamienie znaczące prostokąt zajmowany niegdyś przez chatkę, na resztkę
półki zbitej wprawnie z desek i nieociosanych konarów, na przycięty do wysokości metra pień
drzewa o ogromnej średnicy z pęknięciem w środku „blatu” i dwa pniaczki służące za taborety.
Zbutwiała słoma i dziurawy łachman leżące pod lewą ścianą kazały się domyślać, że tam właśnie
spędzał noce lokator tej oddalonej od siedzib ludzkich samotni.
„A więc obaj wybrali życie pustelników...” - pomyślałem w przypływie refleksyjnego
nastroju, przypominając sobie mieszkającego w Czernej ojca Tomasza Szewczyka.
- Tu właśnie mieszkał brat Ksawery - westchnął Gajda, patrząc na harcerzy, którzy wzięli się
do przetrząsania starego domostwa, chociaż do przetrząsania za wiele nie zostało. - Widziałem
kilka razy jak wchodził do tego domku.
- Jest pan pewien, że to był on? - dopytywałem się, bo opowieść naszego przewodnika ciągle
nie do końca była dla mnie jasna.
Gajda spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakby miał pretensje, że mu nie ufam, ale
odpowiedział, jak mi się zdaje, szczerze:
- Twarzy nie widziałem - wyznał i obniżył głos do szeptu: - Bałem się trochę zaglądać do
środka. Człowiek, który mieszka w takiej chałupinie, nie może być do końca normalny. Strach
pomyśleć, co by mi zrobił, gdyby domyślił się, że go... - urwał, zrozumiawszy, że chlapnął za dużo
i spojrzał na mnie czujnie.
- Gdyby się domyślił, że pan go śledzi? - dopowiedziałem za niego szeptem.
- Jak opuszczał swój domek - ciągnął Gajda, udając, że mnie nie dosłyszał - zawsze nakładał
na głowę kaptur, a że wychodził tylko w nocy...
- No właśnie - wróciłem do przerwanego wątku wcześniejszej rozmowy - wspomniał pan, że
nie był zbyt towarzyski. Z kimś się jednak chyba spotykał.
- Wiem tylko o dwóch takich osobach - zaczął przewodnik, ale nie dane mu było skończyć,
99
bo w tym samym momencie „Królik”, który podczas naszej rozmowy zniknął za dłuższą ze ścian,
wykrzyknął:
- Chodźcie, tutaj jest jakiś napis!
- Może to pana przekona - mruknął Gajda z taką miną, jakby wiedział, co za chwilę
zobaczymy i ruszył w kierunku, skąd dobiegł nas głos średniego z braci Jaworskich.
Na zewnętrznej stronie ściany, kilkanaście centymetrów poniżej miejsca, gdzie łączyła się ona
z dachem, widać było nieduży herb i kilkanaście słów. Herb wyglądał tak:

Ponad nim, w klejnocie znajdowała się, korona, ręka z płonącym mieczem, dwanaście gwiazd
i napis: Zelo zelatus sum pro Domino Deo exercituum. Pod herbem wyryto następujące słowa: pinx.
frater X. * A. D. MCMLXXXI.
- To herb karmelitów! - wykrzyknął „Pimpek” - Taki sam jest na klasztorze.
Miał rację. Znak, na który patrzyliśmy przedstawiał w skrócie najważniejsze elementy
duchowości tego zakonu. Czarna przestrzeń w dolnej części herbu symbolizowała oczywiście Górę
Karmel, wzniesienie w Izraelu szczególne z wielu względów: to właśnie w grotach Karmelu miał
przez kilka lat mieszkać prorok Eliasz, tu podobno zatrzymał się na popas Pitagoras podróżując do
Egiptu, a pięćset lat później przybyli w tym samym celu Jezus, Maria i Józef, tyle że w drodze
powrotnej z państwa faraonów.
Biorąc to wszystko pod uwagę, trudno się dziwić, że do grot Karmelu szybko, bo już co
najmniej w V wieku, zaczęli przybywać mnisi i pustelnicy. Ich świątobliwe życie stało się wzorem
dla założycieli Zakonu Braci Najświętszej Maryi Panny z Góry Karmel, jak brzmi pełna nazwa
zgromadzenia powstałego w połowie XII wieku.
Krzyż na szczycie góry to echo pism jednego z reformatorów zakonu, św. Jana od Krzyża,
atrybut hiszpańskiego mistyka oraz symbol celu, do którego powinien dążyć każdy z karmelitów,
czyli zjednoczenia z Chrystusem.
Dwie czarne gwiazdy oznaczają proroków: Eliasza oraz jego ucznia i następcę Elizeusza, a
gwiazda biała patronkę zakonu, Matkę Bożą. Do Marii odwołują się także dwa symbole w
klejnocie: dwanaście gwiazd i korona. Ręka z ognistym mieczem to dłoń Eliasza, który, jak sam
mówi w pierwszej Księdze Królewskiej, i które to słowa stały się dewizą karmelitów: „Żarliwością
rozpalił się o chwałę Pana, Boga Zastępów”, by z wielkim zapałem walczyć z wyznawcami Baala.
- Czy teraz mi pan wierzy? - zapytał Gajda, wskazał napis pinx. frater X. * A. D. MCMLXXXI
i przetłumaczył inskrypcję: - „Narysował brat X. * Roku Pańskiego 1981”. „X” to inicjał starej
formy imienia Ksawery.
- A może - wątpiłem - „X” został tu postawiony zamiast imienia. Żeby oznaczyć
anonimowość.
- Może - powiedział Gajda tonem, nie pozostawiającym wątpliwości, że uważa inaczej. - Ale
jak pan w takim razie wyjaśni, że jedyni ludzie, jakich odwiedzał w Zagórzu, nosili takie samo
nazwisko jak brat Ksawery?

100
Spojrzałem na niego osłupiały, nie wierząc własnym uszom.
- Mnich, który tu mieszkał - ciągnął spokojnie Gajda - wiele razy opuszczał swoją samotnię i
schodził do Zagórza. Czynił to zawsze pod osłoną nocy, ale ponieważ przychodził do moich
sąsiadów, widziałem wielokrotnie jak go przyjmują. Musieli się dobrze znać, bo spędzał u nich
czasem nawet kilka godzin.
- O kim pan mówi?- zapytałem.
- O Kowalskich: Grzegorzu i jego córce, Hannie.
Przełknąłem ślinę. Brat Ksawery istotnie nosił takie samo nazwisko jak sąsiedzi Stefana
Gajdy.
- Niejednemu psu na imię Burek - zauważył z przekąsem Robert. - To najpopularniejsze
nazwisko w Polsce...
- I zupełnie przypadkowo nosi je także dziadek twojej narzeczonej... - włączył się do dyskusji
„Królik”, częstując brata złośliwym uśmieszkiem. - Boisz się, że twoja luba może mieć coś
wspólnego z mroczną historią klasztornego wzgórza?
- Zamknij się, „Królik”! - wybuchnął Robert, mnąc dłonie w pięści. - Gośka wcale nie jest
moją narzeczoną...
Młodsi bracia Roberta pokiwali głowami i zrobili minę, które mówiła: „Tylko winny się
tłumaczy”.
Spojrzałem na zegarek. Dochodziła dwudziesta. Zostało nam jeszcze trochę czasu.
- Jeśli jest tak, jak mówisz - zwróciłem się do Roberta, który skrzywił się, jakby połknął
gorzką pigułkę - to nie będziesz miał nic przeciwko odwiedzinom u państwa Kowalskich.
Robert skinął głową na zgodę, ale ledwie odwróciłem się, by powiedzieć panu Gajdzie, który
tymczasem wrócił do wnętrza zrujnowanej pustelni, że wracamy, usłyszałem za sobą syk
najstarszego z braci Jaworskich:
- Pożałujesz tego, „Królik”.
Odwróciłem głowę w kierunku tego syku, ale było tak ciemno, że dostrzegłem tylko błysk
krzesanej o draskę zapałki, którą Robert po chwili przystawił do końca papierosa.

Kilkanaście minut później staliśmy znów przed domem Stefana Gajdy.


- Dziękujemy za pomoc - rzekłem. - Czy byłaby jakaś możliwość, żeby skontaktować się z
panem, gdybyśmy potrzebowali jeszcze jakichś szczegółów?
- Oczywiście - odparł Gajda. - Proszę wejść na chwilę, to zapiszę panu numer mojej komórki
na wypadek, gdyby nie było mnie akurat w domu.
Po chwili trzymałem w ręku kartonik wielkości wizytówki z wypisanym pięknym
charakterem pisma imieniem, nazwiskiem i dziewięcioma cyframi.
- Rzadko się już dzisiaj widuje taką kaligrafię - pochwaliłem Gajdę.
Staruszek machnął tylko ręką na mój komplement i powiedział:
- Szkoda tylko, że coraz mniej ludzi chce pięknie pisać - westchnął. - Większość zdaje się na
komputery i kiedy przychodzi co do czego, skrobie jak kura pazurem.
Kiwnąłem smutno głową potwierdzając, że się zgadzam, uścisnąłem jego zręczną prawicę i
dołączyłem do harcerzy czekających na mnie przed furtką domu Kowalskich.

Otworzyła nam Gośka.


Była to drobna osiemnastolatka o nieobecnym spojrzeniu zielonych oczu. Miała usta w
kolorze wiśni. Ciemne, długie włosy zakrywały część czoła i opadały dalej, spięte w okolicy szyi
101
fantazyjną spinką. Długa ręka i dłoń o smukłych palcach, oparta z niewymuszoną elegancją o
framugę, upodabniała ją do secesyjnych dam znanych z plakatów Alfonsa Muchy. Wrażenie, że
obcuje się z kimś w rodzaju rusałki, potęgowało zwiewne zielone poncho, spod którego draperii
wystawały chude nogi w dżinsach i zwisający z szyi rzemyk, na którego końcu widać było
oprawiony w metal szmaragdowy kamyk.
- Dawno cię nie było... - powiedziała dość niskim, aksamitnym głosem, od razu zauważając
Roberta, chociaż chłopak usiłował być jak najmniej widoczny i krył się za moimi plecami.
Robert zrobił krok do przodu i wszedł w plamę światła przed drzwiami.
- Miałem sporo roboty - tłumaczył się najstarszy z braci.
- W wakacje? - zapytała z przekąsem dziewczyna.
- Wiesz jak jest, Gosia... - uśmiechnął się jak uczniak. Jego policzki zrobiły się czerwone. -
Opiekujemy się z braćmi ruinami na klasztornym wzgórzu.
- A więc dalej bawisz się w harcerza? - w jej słowach nie było kpiny ani ironii. Raczej coś w
rodzaju żalu.
Romantyczną scenę przerwał „Pimpek”. Wszedł między Gośkę a Roberta i zapytał
bezceremonialnie:
- Zastaliśmy twojego dziadka?
Dziewczyna westchnęła ciężko i, nie racząc nawet zaszczycić pytającego spojrzeniem,
zwróciła się do Roberta:
- Dlatego przyszedłeś... - zmierzyła chłopaka rozczarowanym spojrzeniem, a potem pokiwała
głową jakby właśnie coś zrozumiała i rzekła: - Wejdźcie. Zaprowadzę was do niego.
Wnętrze domu świadczyło, że jego mieszkańcy interesują się historią swojej małej ojczyzny.
Ściany ciemnego korytarza były zawieszone rycinami i fotografiami przedstawiającymi zagórski
karmel w różnych okresach jego istnienia. Były tam też obraz przedstawiający sławny Leski
Kamień i zamki w obu głównych miastach regionu: wspomnianym już Lesku i Sanoku.
Pan domu, Grzegorz Kowalski, ów historyk-amator, którego „Królik” wytropił kilka dni temu
w bibliotece, czekał na nas w pracowni na końcu korytarza. Był to gabinet uczonego. Zawalony od
podłogi aż po sufit stosami książek o Bieszczadach, nie mieszczących się na kilku regałach, ze
ścianami pełnymi rycin i wycinków z gazet, niedbale przyklejonymi do odłażącej tapety, z wielkim
biurkiem, na którego blacie spoczywało kilka książek, tak rzadko już widziany kałamarz z ciemnym
inkaustem, wieczne pióro i kilkanaście luźnych kartek zapisanych pięknym, drobnym pismem i
zaplamionych gdzieniegdzie kleksami. Powietrze przesycone było gryzącym zapachem kurzu i
metaliczną wonią atramentu.
Za biurkiem siedział człowiek na pierwszy rzut oka osiemdziesięcioletni, o wyglądzie
dawnego władcy tych ziem, cesarza Franciszka Józefa, z bujnymi siwymi bakami, wąsami i brodą
zdobiącymi szeroką szczękę i stanowiącymi idealny kontrapunkt dla spowitej mrokiem łysiny, bo w
pomieszczeniu poza lampką na biurku nie było innego światła. Mężczyzna nosił flanelową koszulę,
z zarzuconą na nią skórzaną kamizelą i wygodne spodnie z ciemnego materiału. Na nosie
spoczywały cieniutkie jak włos, metalowe okulary, zza których patrzyły na nas życzliwie mądre
oczy.
- Witam panów serdecznie - rzekł z charakterystyczną dla wykładowców akademickich
swobodą niepozbawioną jednak dystansu, wstał zza biurka i ścisnął każdemu z nas prawicę.
Przedstawiłem się, po czym gospodarz zniknął za drzwiami, by po chwili wyłonić się zza nich,
niosąc w każdej ręce po dwa krzesła. Ustawił krzesła w półkolu przed biurkiem i gestem zaprosił,
byśmy siadali.
102
- Mniemam - odezwał się pierwszy - że sprowadza panów do mnie jakaś ważna sprawa, skoro
zjawiacie się po zmierzchu - ostatnie słowa zostały wypowiedziane na wpół żartobliwym tonem,
sugerującym, że gospodarz nie ma nic przeciwko naszej wizycie.
- Badamy pewną sprawę z przeszłości i chcieliśmy zasięgnąć pańskiej rady - zacząłem,
ostrożnie dobierając słowa. Nie chciałem, by pytania o znajomość z bratem Ksawerym pojawiły się
na początku rozmowy. Mogłoby to spłoszyć pana Kowalskiego.
- Co to za sprawa? - zapytał historyk-amator.
- Chodzi o skarb trzech mnichów - rzekłem i uważnie wpatrywałem się w twarz Grzegorza
Kowalskiego, czekając na reakcję.
Mężczyzna uśmiechnął się, zmuszając do tańca zmarszczki wokół ust i „kurze łapki” w
kącikach oczu.
- A zatem trafili panowie pod właściwy adres - odparł. - Jestem, mówiąc bez fałszywej
skromności, osobą najlepiej poinformowaną w tej kwestii. Sam zresztą kiedyś szukałem tego
skarbu.
Poruszyliśmy się niespokojnie na krzesłach i wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia, a
potem skupiliśmy się na słowach Grzegorza Kowalskiego.
- Skarb ten właściwie nie powinien nazywać się skarbem trzech mnichów, jako że jego
historia jest dłuższa niż pół wieku. Zaczęło się to wszystko w roku 1772. Czy któryś z was,
młodych obrońców zabytków, wie, co to za data? - historyk zwrócił się do harcerzy, puszczając do
mnie wcześniej oko.
- W tym roku doszło do pierwszego rozbioru Polski - odparł „Królik” z miną prymusa.
- Zgadza się - kiwnął głową historyk. - A co poprzedziło ten smutny fakt?
- Konfederacja barska - po raz kolejny wyrwał się do odpowiedzi średni z braci Jaworskich.
- W rzeczy samej... - historyk pokiwał głową w zadumie. - I to właśnie z końcem konfederacji
wiąże się początek opowieści o skarbie trzech mnichów. Oto w listopadzie 1772 roku w dawnej
karmelickiej warowni trwali ostatni czynni żołnierze spod barskiego sztandaru... - historyk zawiesił
głos i powiódł po nas wzrokiem.
W tym samym momencie otworzyły się drzwi do gabinetu i stanęła w nich Gośka.
Dziewczyna niosła metalową tacę z dużym dzbankiem, cukierniczką, talerzem ciastek i sześcioma
niedużymi filiżankami. Bez słowa położyła na biurku tacę i ruszyła do wyjścia. Robert zerknął na
nią ukradkiem. Sposób, w jaki to zrobił, przeczył jego gorącym zapewnieniom, że dziewczyna go
nie interesuje. Nawet jeśli nie była jego „narzeczoną”, to jego oczy i twarz mówiły, że nie miałby
nic przeciwko, by tak się stało.
Gospodarz rozlał herbatę do filiżanek i zachęcił nas, byśmy częstowali się ciastkami.
- Wydarzenia tamtych dni słabo są znane historykom - powiedział po minucie czy dwóch;
ciche chrupanie ciasteczek ustało niemal natychmiast. - Poświęciłem wiele czasu, by je odtworzyć.
Sięgnąłem w tym celu nie tylko do szczupłych materiałów źródłowych, ale szukałem również w
pamięci ludu. W naszej niewielkiej społeczności przekazywana z pokolenia na pokolenie pamięć
wydarzeń sprzed prawie dwu i pół wieku zachowała się co prawda tylko w postaci legend
przemieszanych z faktami, ale po trzydziestu dwóch latach żmudnych badań udało mi się rzucić
nieco światła na dzieje ostatniej twierdzy konfederacji.
Co wiemy na pewno? Że konfederaci, idący z Węgier lub schodzący z gór, pod koniec
listopada 1772 roku schronili się w murach zagórskiego karmelu, złapani w kleszcze okrążenia
przez generała Drewicza, tego samego, który rok wcześniej bezskutecznie ścigał Kazimierza
Pułaskiego i oblegał Częstochowę, a później palił i rabował konfederackie majątki, czym zasłużył
103
sobie na stopień brygadiera i sławną piosenkę „Jedzie Drewicz, jedzie”, wieszczącą jego rychły
koniec słowami: „Ha! srogi Drewiczu, ha! srogi Drewiczu, Przyszła na cię czarna kreska,
moskiewski paniczu.” Wiemy, że Drewicz ostrzelał zagórski klasztor i spowodował tym pożar
warowni, a pozbawieni jedzenia i amunicji obrońcy salwowali się ucieczką. Tyle historia. Wieść
gminna dopowiada sporo szczegółów.
- A czy mówi coś o skarbie? - zapytał „Puchatek”.
- Spokojnie, chłopcze - rzekł wyrozumiale, ale stanowczo Grzegorz Kowalski. - Już do niego
dochodzimy. Wiadomo na pewno, że istniał - oczy chłopców zabłysły podekscytowaniem - ale nikt
z żywych nie pamięta już czym był - dodał Kowalski; twarze harcerzy zgasły jak kościelna
świeczka zdmuchnięta po mszy przez ministranta.
- Nieśli go ze sobą ostatni konfederaci - podjął po chwili historyk-amator - i kiedy, oblegani
przez Drewicza, zrozumieli, że ich sprawa upadła, ukryli skarb gdzieś w klasztorze. - Dopiero
wtedy uciekli, korzystając, jak chce legenda, z tajnego przejścia pod południową basztą.
Uprzedzając wasze pytania powiem od razu, że nikt nie wie na pewno, czy przejście takie istniało,
ani, jeśli tak rzeczywiście było, dokąd wiodło. Drewicz zdobył klasztor, ale skarbu nie odnalazł.
Konfederacki skarb przeleżał zapomniany w ziemi prawie dwieście lat - powiedział Grzegorz
Kowalski, a ja nabrałem ochoty, by wykrzyknąć: „Skąd ta pewność?!”, ale w porę ugryzłem się w
język i pozwoliłem historykowi mówić dalej: - Wydobył je na światło dzienne pewien mnich,
przybyły do Zagórza, by odbudowywać ruiny klasztoru...
- Czy był to ten sam człowiek, który odwiedzał pana w tym domu w latach osiemdziesiątych?
- zapytał, nie wytrzymując napięcia Robert i spojrzał na historyka, jakby rzucał mu wyzwanie.
- Tak - odparł po chwili Grzegorz Kowalski. - Znałem Ksawerego i przegadałem z nim tutaj
niejedną noc - przerwał na chwilę. - Ale nie powinno was to ani oburzać, ani dziwić - słowa
historyka na sekundę zabrzmiały wahaniem, ale zaraz dodał mocnym głosem: - Trudno przecież
unikać rodzonego brata.

104
ROZDZIAŁ CZTERNASTY

PLAN BRATA KSAWEREGO • STRAŻ NOCNA • ŚWIATŁA NA WZGÓRZU • NA


GORĄCYM UCZYNKU • ZAGADKA GÓRSKICH BUTÓW ROZWIĄZANA • CO MAM Z
PANIĄ ZROBIĆ? • „KRÓLIK” OBURZONY • JAK DOBRZE WSTAĆ, SKORO ŚWIT
(JEŚLI JESTEŚ DETEKTYWEM) • WIZYTA U BRATA KSAWEREGO

- Wasze miny mówią mi, panowie, że liczycie na jakieś rewelacje - historyk przerwał ciszę,
która zapadła po jego słowach. - Niestety - rozłożył ręce w bezradnym geście. - jedyne co mam do
zaofiarowania, to trochę smutna opowieść o dwóch braciach.
A ponieważ nikt nie skomentował jego wyznania, Grzegorz Kowalski zaczął:
- Urodziliśmy się obaj tu, w Zagórzu, w tym domu. Ja w roku 1930, Ksawery siedem lat
później. Sporą różnicę wieku pogłębiał jeszcze podział ideologiczny. Jako młody człowiek
działałem w ZMP, a potem w partii, ostentacyjnie obnosiłem się ze swoim ateizmem, podczas gdy
brat skłaniał się ku Kościołowi. Jako nastolatek służył do mszy, potem został lektorem, a w końcu,
w roku 1956, wstąpił do nowicjatu zakonu karmelitów i zniknął z mojego życia na ponad dekadę.
Jakoś pod koniec roku 1963 zjawił się u mnie w domu przełożony Ksawerego z krakowskiego
klasztoru karmelitów i spytał, czy nie wiem, gdzie jest mój brat.
Odparłem zdziwiony, że chyba on powinien orientować się w tym lepiej ode mnie, na co
mnich odparł, że Ksawery dwa miesiące wcześniej opuścił samowolnie zgromadzenie i do dzisiaj
nie widziano go w żadnym z polskich domów karmelickich. Obiecałem, że zawiadomię go, jak
tylko brat się u mnie pojawi.
- Szukał go pan?
- Oczywiście. Zaniepokojony, jeszcze tego samego wieczora wysłałem telegram do rodziców.
Odpowiedź wzmogła moje obawy. Ksawery pojawił się tutaj, w zagórskim domu rodziców dzień
przed terminem wyznaczonym przez władze jako ostateczny koniec prac na klasztornym wzgórzu i
zapowiedział, że następnego dnia wyjeżdża do klasztoru, do Krakowa. Od tamtego czasu, a minęły
już przynajmniej trzy miesiące, nie dał znaku życia.
Natychmiast zgłosiłem zaginięcie brata na milicję, spędziłem nawet kilka urlopów poszukując
go w różnych zakątkach Polski. Wszystko na darmo.
Gdy znów, w roku 1973, zobaczyłem Ksawerego, byłem czterdziestoletnim żonatym
inżynierem, z córką w pierwszej klasie podstawówki. Mieszkałem w Krakowie, gdzie wysłano
mnie piętnaście lat wcześniej z nakazem pracy.
Pamiętam dobrze tamten lipcowy dzień. Ksawery przyszedł wieczorem, po kolacji. Z trudem
go rozpoznałem. Był chudy jak szczapa, grzbiet okrywały jakieś poszarpane łachmany, a twarz
ogorzałą od słońca niemal w całości pokrywała mu broda. Jedynym jego dobytkiem było
niewielkie, przywiązane do długiego kostura, zawiniątko, w którym, jak się później okazało, miał
mydło, kawałek chleba, nożyk, sznurek i niemiłosiernie zmięty słomkowy kapelusz.
- Wie pan, gdzie się podziewał przez te dziesięć lat? - zapytałem.
Historyk zrobił niepewną minę.
- Sądzę, że mógł być w Europie Zachodniej - powiedział.
- Skąd takie przypuszczenie?
- Bo kiedy już się pokłóciliśmy, wypłakaliśmy i na powrót pogodziliśmy, Ksawery został u
nas na pewien czas. Szczególnie dobra komitywa zawiązała się między nim i moją córką Hanią.
Stało się tak, bo „wujek Ksawery” wychodził tylko nocami i miał dla niej bardzo dużo czasu.
105
Odrabiali razem lekcje, a ja czasem się temu przysłuchiwałem. Ksawery, czego nie można było o
nim powiedzieć w dzieciństwie, kiedy nie odróżniał Antarktydy od Antarktyki, posiadł sporą
wiedzę geograficzną. Łapałem się na tym, że kiedy mówił o Rzymie, Dunaju albo Pirenejach
zasłuchiwałem się w jego opowieściach, takie były ciekawe i pełne szczegółów.
- Ale wprost nie powiedział panu, gdzie był?
- Nie - pokręcił głową Kowalski. - Jak już wspomniałem, nie był człowiekiem skorym do
wyjawiania swych tajemnic. Czasem siadywaliśmy wieczorem, gdy moje panie już spały i
wypytywałem go o różne sprawy. Przyznał, że odszedł ze swego domu zakonnego, ale, jak
tłumaczył, było to wynikiem „cudu” i nie oznaczało bynajmniej, że przestał być karmelitą. Błagał
mnie także, bym nie ujawniał miejsca jego pobytu współbraciom. Niechętnie się na to zgodziłem.
- Potem znów ruszył w drogę?
- Tak. Pewnego ranka, mniej więcej po trzech latach od jego wieczornego powrotu, zastałem
w kuchni, gdzie na polowym łóżku spał Ksawery, obok złożonej jak zawsze równiutko pościeli, list,
w którym brat dziękował nam za gościnę, przesyłał wszystkim całusy i obiecywał, że kiedyś znów
się spotkamy. Pamiętam, że zmiąłem ze złością tę kartkę i poczułem się oszukany, ale to było i tak
nic w porównaniu z tym, co przeżywała moja córka, Hania. Płakała cały dzień, nim zdołaliśmy jej
wytłumaczyć, że wujek musiał mieć do załatwienia coś bardzo ważnego, skoro wyjechał tak nagle.
- Wrócił?
- W 1978. Pamiętam to tak dokładnie, bo rok ów nie był dla mnie zbyt szczęśliwy. W
styczniu rozwiodła się ze mną żona, Ela, a kilka miesięcy później dostałem ostrego ataku
artretyzmu. Ból był tak silny, że nie mogłem normalnie pracować i przeszedłem na rentę.
Postanowiłem wówczas wrócić razem z córką do domu w Zagórzu, który kilka lat wcześniej
odziedziczyłem po rodzicach. Ksawery zjawił się w swoim stylu: nocą, obszarpany i zarośnięty.
Znów nie chciał nic mówić, a ja nie miałem już siły, by pytać.
- Wiedział pan, że mieszkał w leśnej pustelni kilka kilometrów stąd? - zapytałem.
- Oczywiście. Sam pomagałem mu ją budować. Większość czasu spędzał tam, ale, jak już
wspomniałem, często zjawiał się u mnie w domu, żeby porozmawiać, umyć się, zrobić pranie.
- Brat naprawdę nigdy nie powiedział panu, co stało się na klasztornym wzgórzu we wrześniu
1963 roku? - zapytał z niedowierzaniem „Królik”.
- Nasze rozmowy prawie nigdy nie dotyczyły tamtych spraw - odparł Grzegorz Kowalski. -
Ksawery powiedział mi tylko, w swoim tajemniczym stylu, że stało się wówczas „coś strasznego”,
za co „musi pokutować przez całe życie”.
- Czy wie pan, co dzieje się teraz z pańskim bratem? - zadałem ostrożnie najważniejsze z
pytań.
- Wiem - odrzekł, opuszczając głowę. - Mogę nawet panów do niego zaprowadzić - chłopcy
poruszyli się niespokojnie na swych krzesłach, ale ich entuzjazm zgasiły następne słowa historyka-
amatora: - Tyle, że ta wycieczka będzie musiała zaczekać do jutra.
- Ma pan rację - odparłem, domyślając się już, co się stało z bratem Ksawerym i spojrzałem
na zegarek, wskazujący kilka minut po dwudziestej drugiej. - Trochę się zasiedzieliśmy - dodałem,
podnosząc się z krzesła. - No, chłopcy, czas na nas!
- Przyjdę jutro o dziesiątej rano na klasztorne wzgórze - obiecał Grzegorz Kowalski, gdy
każdy z nas uścisnął już jego mocną prawicę. - Dobranoc!
- Dobranoc! - odpowiedział mu chór młodych głosów.
Poszliśmy w górę drogą pokrytą asfaltem, przechodzącym po kilkudziesięciu metrach w
piaszczysty, płaski trawers wiodący wprost do klasztoru. W dole po lewej stronie widać było
106
światła północnej części Zagórza, przed nami zaś i po prawej rozciągał się widmowy krajobraz
rozświetlony jasnym jak reflektor samochodowy księżycem w pełni. Milczeliśmy, głównie po to,
żeby pozwolić sobie nawzajem strawić zdobyte po południu i wieczorem wiadomości.
Nic był to jednak wyłączny powód panującej między nami ciszy.
Każdy z nas koncentrował się przed tym, co miało nastąpić w nocy.

Chmury, które nadpłynęły ze wschodu zgasiły upiorną poświatę nad ruinami zagórskiego
klasztoru.
Leżałem na brzuchu przy wyrwie w murze biegnącym wzdłuż piaszczystej drogi dojazdowej.
Miałem stąd doskonały widok na plac po zachodniej stronie kościoła, ten, na którym ktoś prowadził
nielegalne wykopaliska przez dwie ostatnie noce. Jednocześnie sam nie byłem widoczny z placu,
jako że oprócz muru, zza którego wyglądałem, zakrywały mnie bujne trawy, wysyłające w moim
kierunku całe flotylle drażniących nozdrza nasion, i krzaki głogu. Przesunąłem prawą rękę
uzbrojoną w latarkę sygnałową do przodu i, upewniwszy się, że żarówkę przesłania filtr, a na placu
nie ma żywej duszy, posłałem jeden ciemnozielony błysk w noc przed sobą.
Odpowiedział mi podobny błysk z poziomu pierwszego piętra kordegardy. Oznaczał on, że
„Pimpek” i „Puchatek” trwają na stanowisku pośród ułomków nieistniejącego już piętra.
Lewe ucho wyłowiło z nocnej ciszy szybkie, chociaż ostrożne kroki, a po chwili w trawie
obok mnie położył się na brzuchu wysłany wcześniej na przeszpiegi „Królik”.
- I co? - zapytałem szeptem.
- Kobieta - odparł również bardzo cicho średni z braci Jaworskich. - Nie widziałem jej twarzy,
ale zachowywała się dokładnie tak, jak pan zapowiedział. Zaraz powinna się tu zjawić.
- Latarka gotowa?
- Tak - chłopak pokazał mi ręczny szperacz. - Ciągle jednak nie jestem pewien, czy...
- Cii! - syknąłem, bo oto pod łukiem prowadzącym do kościoła przez wyrwę w zachodniej
ścianie świątyni zamajaczyła mroczna sylwetka.
Postać, która w ciemności przekradała się na plac, nie była wysoka, a płynne ruchy bioder w
górę i w dół oraz bujna czupryna kazały domyślać się, że to idzie kobieta.
Księżyc na sekundę zdołał przebić się przez zbitą wełnę chmur. W ręku postaci
przemierzającej plac błysnęła stal osadzona na drewnianym trzonku, ale twarzy kobiety nie sposób
było dostrzec, bo w chwili gdy zrobiło się jasno, obróciła ją w kierunku księżyca, nam
pozostawiając do podziwiania burzę kręconych włosów.
Pochylona postać zrobiła jeszcze dziesięć kroków i stanęła na środku placu, nasłuchując.
Wstrzymaliśmy oddech.
Upewniwszy się, że nikt jej nie obserwuje, kobieta uklękła, ujęła niesiony przedmiot w obie
dłonie i wbiła go w ziemię. Pozwoliłem jej popracować przez kilka minut, aż obok dołka
wykopanego w ziemi został usypany spory kopczyk z wystającymi z niego źdźbłami trawy.
Potem wysunąłem się lekko za mur i posłałem w kierunku kordegardy trzy czerwone błyski.
Na efekt nie trzeba było długo czekać. Ze szczytu kordegardy strzeliły w stronę placu trzy
mocne snopy światła z ręcznych szperaczy.
Łopata wypadła z ręki poszukiwaczki skarbów i spadła na dno dołka. Kobieta odruchowo
podniosła głowę i przysłoniła oczy ręką. Odwróciła głowę od światła, w naszą stronę. Szturchnąłem
„Królika” i zapaliliśmy latarki. Szukałem promieniem jej twarzy, ale ponieważ kobieta właśnie
wstawała z klęczek i zasłaniała ręką oblicze, nie byłem w stanie jej rozpoznać.
Poszukiwaczka skarbów, ciągle bez słowa, wstała, obróciła się na pięcie i ruszyła biegiem w
107
stronę ciemnego kościoła, ale w tym samym momencie w przejściu pod łukiem zapaliło się światło
i rozległy słowa:
- Proszę się zatrzymać!
Postać westchnęła, ale stanęła, rozumiejąc, że znalazła się w pułapce.
Sześć świateł z trzech różnych kierunków zbliżało się do niej powoli.
Kiedy wreszcie, po minucie czy dwóch, znalazłem się za jej plecami zauważyłem, że kobiecie
drgają ramiona.
Robert, bo to on zaczaił się w kościele, również przemierzył już dystans dzielący go od
poszukiwaczki, zmniejszył światło latarki i skierował promień na jej twarz. Zrobiłem krok do
przodu i spojrzałem w zalane łzami oblicze „Czterdziestolatki”.
Robert patrzył na nią przez chwilę w milczeniu, a potem oświetlił ziemię, na której stała
kobieta. W snopie jasności, przez który przelatywały miriady drobinek kurzu widać było doskonale
górskie buty należące do „Studentki”.

Rozmowa odbyła się w namiocie harcerzy.


„Czterdziestolatka” siedziała na łóżku po prawej stronie, my na dwóch po lewej. Wpatrywała
się w swoje stopy, na które przed chwilą założyła japonki, uprzednio zwróciwszy nam buty
„Studentki”.
- I co mam teraz z panią zrobić? - zapytałem, wzdychając ciężko.
Długie milczenie i odpowiedź:
- Naprawdę nie wiem, co mnie opętało - głos kobiety drżał, ale mówiła szybko, jakby bała się,
że jej przerwę i wezwę policję. - Zazwyczaj kieruję się kantowskim imperatywem kategorycznym,
ale wobec tego uczucia nawet filozoficzne zasady...
- Zostawmy filozofię - mruknąłem - i trzymajmy się faktów. Od ilu dni kopie pani w ruinach?
- Swoje prace prowadziłam raczej nocą...
- A więc ile nocy?
- Trzy. Dzisiaj była trzecia.
- Dlaczego podjęła pani te, jak je nazwała, „prace”?
- Znalazłem legendę o skarbie trzech mnichów w skrytkach służących do zabawy zwanej
geocachingiem.
- Czy to pani zniszczyła skrytki?
Cisza, a potem pełne wstydu wyznanie:
Tak - harcerze spojrzeli na „Czterdziestolatkę” z niechęcią. - Nie chciałam, żeby inni ludzie
dowiedzieli się o skarbie.
- Warto było? Udało się pani coś znaleźć?
- Bardzo bym chciała - odparła natychmiast i zaraz się poprawiła: - To znaczy chciałam...
Strasznie mi zależało, by odkopać skarb mnichów. Były to niestety płonne wysiłki.
- Zdaje pani sobie sprawę, że miejsce, w którym pani kopała, jest wpisane do rejestru
zabytków? - zapytałem ostro.
- Nie wiedziałam - w jej głosie zabrzmiał strach. - Coś mi za to grozi?
- Od trzech miesięcy do pięciu lat więzienia - odparłem bez litości.
Usłyszeliśmy ciche, bolesne westchnięcie.
- No i jeszcze te buty - ciągnąłem. - Co pani strzeliło do głowy, żeby rzucać podejrzenie na
kogoś innego?
- Tak strasznie się bałam, że złapie mnie policja...
108
- Nie przeszkodziło to jednak pani kopać przez trzy noce? - wtrącił „Królik”.
Kobieta nic na to nie odpowiedziała. Pochyliła tylko głowę i znów wpatrzyła się w swoje
stopy.
Zapadło milczenie. Nie wiedziałem jak się zachować. Z jednej strony „Czterdziestolatka”
popełniła aż dwa przestępstwa, z drugiej strony była klasyczną ofiarą „gorączki złota” i nie do
końca można ją było obwiniać o to, czego się dopuściła. Nie wyglądała mi też na osobę nie
potrafiącą wyciągać wniosków ze swoich błędów.
- Mam dla pani propozycję - powiedziałem; w oczach „Czterdziestolatki” pojawiła się
nadzieja. - Jestem skłonny nie powiadamiać policji o pani wyczynach, ale pod pewnym warunkiem.
- Jaki to warunek?
- Łatwy do spełnienia, chociaż będzie wymagał nieco wysiłku. No, ale to, biorąc pod uwagę
pani niedawną aktywność, nie powinno stanowić wielkiej przeszkody - zauważyłem ironicznie.
Spojrzała wyczekująco.
- Proszę przez tydzień pomagać harcerzom w porządkowaniu tego miejsca. To będzie
najlepsze zadośćuczynieniem za szkody przez panią wyrządzone.
- W porządku - odparła. - Brzmi sprawiedliwie. Chyba już pójdę - podparła się na rękach i
wstała z łóżka. - Panowie - skinęła głową - od jutrzejszego ranka jestem do waszej dyspozycji.
Pożegnało ją niechętne i ciche „dobranoc” harcerzy.
- Dlaczego pozwolił jej pan odejść? - zapytał „Królik” z wyrzutem w głosie, kiedy za
brezentowym przepierzeniem ucichły kroki „Czterdziestolatki”. - Dlaczego nie zawiadomił pan
aspiranta Kozieła? Ta kobieta powinna stanąć przed sądem!
- Znasz „Nędzników” Wiktora Hugo? - zapytałem.
- Co mają do tego „Nędznicy”? - wzruszył ramionami „Królik”.
- Jest tam taka scena. W domu pewnego, wielce pobożnego, oddanego swym diecezjanom i
ubogiego biskupa zatrzymuje się na noc były galernik, który niczym Kain swe piętno na czole, nosi
w kieszeni żółty paszport, świadczący, że jest przestępcą zwolnionym z więzienia. Jedyną zbrodnią,
którą ów człowiek popełnił, była kradzież bochenka chleba, by wyżywić głodującą rodzinę i
kilkakrotne ucieczki z galer, na które go za kradzież skazano. Galernik, zewsząd wypędzany,
zostaje przez biskupa podjęty kolacją i przyjęty serdecznie. Po raz pierwszy od wielu lat może się
wyspać w normalnym łóżku. Jak za to odpłaca?
Spojrzałem na chłopców. Wszyscy czekali na dalszy ciąg opowieści, ale najuważniej słuchał
Robert.
- Kradnie srebrną zastawę - jedną z niewielu cennych rzeczy, jakie posiadał biskup - i ucieka
pod osłoną nocy. Następnego dnia zostaje schwytany i skonfrontowany z biskupem. Jeśli okaże się,
że znów ukradł, czekają go niechybnie kolejne lata na galerach. Ale biskup robi coś zaskakującego.
Mówi policjantom, że sam dał srebra temu człowiekowi. Galernik jest wolny, a dobroć biskupa
sprawia, że staje się zupełnie nowym człowiekiem - zdolnym do miłości, skorym do pomocy i
współczującym. Od czasu, gdy przeczytałem tę książkę uważam, że ofiarowanie drugiej szansy jest
lepszym sposobem na postępowanie z ludźmi, którzy zbłądzili niż więzienie.
Moje słowa nie doczekały się komentarza.
- Późno już - powiedział tylko „Królik” z zamyśloną miną patrząc na zegarek. - Pora spać.
Miał rację. Dochodziła trzecia.

Letni poranek to idealna pora na rozwiązywanie zagadek.


Zieleń, światło i „jutrzenki blask, który można duszkiem pić” rozganiają nocne wątpliwości i
109
każą wierzyć, że świat jest dokładnie taki, na jaki wygląda, że każdą tajemnicę można rozwiązać z
pomocą racjonalnego rozumowania. Umyłem się w rzece u stóp wzgórza, wypiłem kawę ze świeżo
zmielonych ziaren i za kwadrans dziesiąta dołączyłem do czekających już u bram klasztoru
harcerzy. Skinęli mi na powitanie i wrócili do lustrowania piaszczystej drogi, wiodącej do
klasztoru. „Królik” wyglądał na niewyspanego. Miał ciemne wory pod oczami, ziewał co chwila.
- Idą! - krzyknął Robert, który z wysokości muru, na którym zobaczyłem go po raz pierwszy
kilka dni temu, miał widok na okolice, równie dobry jak każdy lokator ptasiego gniazda na szczycie
okrętowego masztu.
Jak majtek wskazujący, w którą stronę patrzeć, by dostrzec ląd, wyciągnął rękę w kierunku
dwóch postaci na drodze. Barczysta, ale zgarbiona sylwetka Grzegorza Kowalskiego i sprężysta,
prawie tańcząca postać jego wnuczki zamajaczyły jakieś trzysta metrów przed nami, nieco rozmyte
w rozgrzanym powietrzu upalnego poranka.
Czekaliśmy w milczeniu, z dłońmi niczym daszkami czapek ponad linią oczu, aż idąca wolno
para dotarła przed klasztorną bramę. Pan Kowalski, wsparty o laskę z mosiężną gałką wyglądał
dużo starzej niż wczoraj. Wynikało to zapewne ze zmęczenia spacerem i jasnego porannego
światła, wyostrzającego głębokie zmarszczki na jego twarzy.
- Witam! - uśmiechnął się Grzegorz Kowalski, podnosząc laskę, jakby chciał nas w ten
sposób pozdrowić. - Widzę, że nie jesteśmy jeszcze w komplecie...
- Dzień dobry, panie Kowalski - dobiegł nas ze szczytu muru głos Roberta.
Staruszek zmrużył oczy, podniósł głowę i uśmiechnął się do najstarszego z braci Jaworskich,
który, niczym jakiś superbohater z komiksu rozstawił szeroko nogi i, oparłszy odwrócone dłonie o
biodra, patrzył w dół. Jego wzrok nie był jednak wcale skierowany na staruszka, ale na jego młodą
wnuczkę. W oczach Roberta nie dostrzegałem tak głośno manifestowanej niechęci do Gośki, raczej
jakiś rodzaj tęsknoty. Dziewczyna spojrzała na niego w ten sam sposób.
Trwało to wszystko zaledwie chwilę. Potem chłopak obrócił się na pięcie, zeskoczył śmiało
na drugą stronę i wyłonił się po chwili z bramy. Szedł pozornie swobodnym krokiem, który miał
pokryć zmieszanie, ręce wsadził do kieszeni harcerskich spodenek. Nonszalancko kopnął kamień
leżący na drodze i przystanął obok „Królika”.
- A więc możemy ruszać - oświadczył staruszek po chwili i rozpoczął wspinaczkę na
pochyłość prowadzącą przed wejście do kościoła.
Krok, chociaż powolny, miał pewny. Nie zbaczał z drogi, nie kluczył, szedł równo, jakby
prowadziły go jakieś, niewidoczne dla nas, znaki. Bez słowa minął fasadę kościoła, zszedł z
platformy, u której stóp stały nasze namioty, skręcił w prawo, przeszedł wąską ścieżką wzdłuż
wschodniej ściany świątyni i wkroczył na trawnik otaczający znajdujące się za kościołem ruiny
domu zakonnego z łukowatymi wejściami, zasypane wewnątrz zwałami gruzu porośniętego trawą i
niskimi krzakami. Gołe ściany, sięgające teraz zaledwie do wysokości trzech czwartych okien
pierwszego piętra, przypominały zamkowe blanki.
Kowalski dotarł wreszcie do zarośli rosnących szczególnie gęsto obok skrajnego rogu domu
zakonnego. Kępy liściastych krzaków zasłaniały przejście na tyły zrujnowanego budynku. Starzec
stanowczym ruchem odgarnął giętkie witki gałęzi i przecisnął się dalej.
Przeszliśmy za nim, ocierając się o pachnące świeżością gałęzie z jednej i chłodny mur z
piaskowca z drugiej strony, na niewielki placyk przylegający do północnej ściany budynku, w
którym niegdyś spali mnisi. Kwadratowy spłachetek ziemi zarosła niemal w całości trawa sięgająca
do kostek, a pod murem widać było niewielkie wybrzuszenie o długości dwóch i szerokości
jednego metra, które upodobały sobie szczególnie kwiaty o małych, delikatnych listkach i
110
fioletowych płatkach na długich łodyżkach. Część wzniesienia przylegającą do muru zajął gęsty
krzak o ciemnozielonych liściach rozrośnięty na przestrzeni o średnicy pół metra. U stóp kopczyka
widać było czerwone naczynia z plastyku, przypominające kształtem szklanki.
Staruszek podszedł do wybrzuszenia i podniósł dolne gałęzie krzaka, ukazując nam niewielki
drewniany krzyż, do którego przybito tabliczkę z blachy pomalowanej na biało.
Metal w wielu miejscach zżarły już plamy rdzy, ale bez problemu można było odczytać
następujące słowa, wykaligrafowane dużym, wprawnym pismem:

Brat Ksawery (Rafał) Kowalski


* 1937 wyś. 1957 † 1989
Zelo zelatus sum pro Domino Deo exercituum

111
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

„I ŻEBY SĄD NIE SĄDZIŁ W NOC, I ŻEBY SĘDZIA NIE BYŁ NAGI” • WOLNE
POPOŁUDNIE • BRACIA JAWORSCY NA WOJENNEJ ŚCIEŻCE • PAN „PUSZYSTY”
SIĘ MARTWI • POSZUKIWANY PAWEŁ DANIEC • PROSZĘ SIĘ WYLEGITYMOWAĆ
• WYRZUTY SUMIENIA • OPOWIEŚĆ CHOREGO • PROŚBA PRZEMOKNIĘTEGO
MNICHA • TAJEMNICE BREWIARZA

Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że czerwone pojemniki u stóp wzniesienia to wypalone do


dna znicze bez pokrywek.
- Wyrzuty sumienia i nerwy zmiażdżyły go w końcu - rzekł Grzegorz Kowalski, patrząc
smutnym wzrokiem na krzyżyk - i chociaż chciałem mu ulżyć w cierpieniu i wiele razy
nakłaniałem, żeby wyznał mi, co go dręczy, nie zrobił tego nawet na łożu śmierci. Po śmierci
wyjednałem u władz pozwolenie, by zgodnie z jego wolą, pochować go właśnie tutaj.
Milczeliśmy. Żaden z nas nie miał odwagi naruszać niepotrzebnymi pytaniami powagi tego
miejsca, tym bardziej że osoba zdolna na nie odpowiedzieć nie była już w stanie wydobyć z siebie
głosu.
Taka sama cisza panowała w czasie naszego powrotu przed bramę klasztorną. Dopiero tam,
gdy Grzegorz Kowalski, pomimo że chłopcy zaprosili go wraz z Gośką do swego namiotu „na
herbatę i ciastka”, oświadczył zdecydowanie, iż jego stare kości potrzebują już odpoczynku i
najwyższa pora wracać do domu.
- Dziękujemy, że pokazał nam pan, gdzie spoczywa brat Ksawery - rzekł „Królik” przejętym
głosem.
- Cała przyjemność po mojej stronie. Jak napisała kiedyś nasza znakomita noblistka:
„Umarłych wieczność dotąd trwa,/ dokąd pamięcią się im płaci” - odparł filozoficznie staruszek i,
podtrzymywany przez wnuczkę, ruszył w stronę swego domu.
Po kilku krokach zatrzymał się jednak, obrócił i spojrzał na nas ni to z nadzieją, ni to z
prośbą.
- Znacie przeszłość Ksawerego? - zapytał.
Odpowiedziała mu wymowna cisza, więc dodał:
- Tak myślałem. Mój brat często błądził, ale kiedy będziecie go oceniać, pamiętajcie o
słowach, które padają dalej w tym samym wierszu - na sekundę zawiesił głos, a potem wyrecytował
całą zwrotkę, takim tonem, jakby czytał Biblię: „Ta nasza nad zmarłymi moc/ wymaga
nierozchwianej wagi/ i żeby sąd nie sądził w noc,/ i żeby sędzia nie był nagi.”
Wypowiedziawszy te słowa, odszedł w rozpalone słońcem powietrze południowej godziny.
- I co teraz zrobimy? - zapytał Robert, ciągle patrząc na pustą już drogę. - Wszystkie nasze
tropy wiodły do brata Ksawerego, a skoro on...
- Będziemy czekać - odparłem, wiedziony nagłym przebłyskiem intuicji. - Przez ostatnie dni
intensywnie badaliśmy przeszłość, wypytaliśmy wielu ludzi. Takie śledztwo przypomina zazwyczaj
grzebanie w rumowisku kamieni na zboczu stromego stoku. Nigdy nie wiadomo, poruszenie
którego z kamieni spowoduje lawinę. Nie zdziwiłbym się, gdyby głazy już ruszyły w dół, tylko my
jeszcze tego nie dostrzegamy. Teraz proponuję zrobić sobie przerwę i dać odetchnąć naszym
mózgom. Co powiecie na wypad do Leska? Po powrocie jeszcze raz przeanalizujemy wszystkie
fakty i zastanowimy się, czy czegoś nie przegapiliśmy. To często bardzo pomaga.
Odpowiedziały mi głosy, w których nie było ani odrobiny entuzjazmu, tylko zniechęcenie,
112
zawód i żal, że oto rozwiązanie zagadki, które zdawało się być już na wyciągnięcie ręki, wymknęło
się nam niczym śliski piskorz.

Intuicja mnie nie zawiodła.


Przekonałem się o tym jednak dopiero kilka godzin później. Całe popołudnie zwiedzaliśmy
główne leskie atrakcje z zabytkową obronną synagogą, starym kirkutem, czyli żydowskim
cmentarzem na malowniczym wzgórzu, zamkiem Kmitów, w którego okolicy chłopcy wypatrywali
z zacięciem, chociaż bezskutecznie, wyjścia z legendarnego tunelu pod klasztorem w Zagórzu,
sławnym „Kamieniem Leskim” i barokową dzwonnicą obok kościoła Nawiedzenia Najświętszej
Marii Panny, gdzie spoczywa kolejny przedstawiciel rodu Pułaskich, który brał udział w
konfederacji barskiej - Franciszek. Nie był on jednak, jak wymieniony już wcześniej w tej książce
jego imiennik, Franciszek Ksawery, bratem Kazimierza, ale kuzynem „ojca amerykańskiej
kawalerii”.
Około godziny osiemnastej wyczerpani wędrówkami po miasteczku i okolicach, rozsiedliśmy
się przy dużym stoliku ustawionym pod czerwoną markizą, w ogródku przed jedną z kawiarni.
Czekoladowo-truskawkowe lody z bitą śmietaną i bakaliami poprawiły nam wszystkim
humor. Sącząc napoje - ja kawę, chłopcy colę - rozmawialiśmy o zagadce skarbu trzech mnichów.
Początkowo nic z tej rozmowy nie wynikało, po prostu przebiegaliśmy myślą przez wszystkie etapy
śledztwa, przywoływaliśmy rozmowy ze świadkami. Pojawiające się co chwilę w naszych
wypowiedziach słowa „morderstwo”, „skarb” i „zagadka” sprawiły, że inni klienci kawiarni
spoglądali na nas z zainteresowaniem, niepokojem lub dystansem, jakbyśmy byli grupą
uciekinierów ze szpitala psychiatrycznego.
Mniej więcej po kwadransie zauważyłem, że Robert, siedzący najbliżej ulicy, nie bierze
udziału w dyskusji. Myślał nad czymś intensywnie, patrząc na szczelinę między deskami blatu
zbitego z kilku desek i mieszając słomką do picia w szklance wypełnionej czarnym napojem, co
powodowało ciche postukiwanie kostek lodu obijających się o siebie i ścianki naczynia.
Pozostawiłem go jego rozmyślaniom i znów włączyłem się do dyskusji, która tymczasem
zatoczyła koło. Po raz kolejny roztrząsana była sprawa pobytu mnichów na klasztornym wzgórzu
na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych.
- Słuchajcie, może trzeba by zajrzeć do dokumentów z tamtych lat! - przekonywał „Pimpek” z
przejęciem gestykulując i co chwila wstając z ławki ustawionej wzdłuż stołu. - Może tam znalazłby
się jakiś nowy trop?
- Pomysł dobry - rzekł „Królik” i zaraz dodał z powątpiewaniem w głosie: - Ale jak to sobie
wyobrażasz? Pójdziemy do archiwum policji albo do IPN-u i powiemy: „Dzień dobry, jesteśmy
grupą nastolatków poszukujących skarbów. Czy moglibyśmy obejrzeć milicyjne akta dotyczące
śmierci pewnego mnicha, która miała miejsce pół wieku temu?” Przecież nas wyśmieją... Zresztą
pan Paweł rozmawiał już przecież z milicjantem, który prowadził śledztwo.
- Nie wyśmieją jeśli będzie z nami pan Paweł i pokaże im swoją legitymację z ministerstwa -
nie poddawał się „Pimpek”. - A w aktach może być coś nowego.
Chłopcy spojrzeli na mnie z nadzieją. Zapadła cisza. Już miałem zaprzeczyć cudownym
właściwościom, które przypisywał mojej ministerialnej legitymacji „Pimpek”, ale wtedy odezwał
się Robert.
- Tak się zastanawiałem... - powiedział to pozornie niedbałym tonem, ale w jego głosie było
coś, co sprawiło, że cała nasza uwaga skupiła się na najstarszym z braci Jaworskich. - ...i chyba
wiem, co przegapiliśmy. Pamiętacie, jak brzmiały ostatnie słowa brata Ksawerego? Te, które
113
wypowiedział do tłumu mieszkańców zgromadzonych przed bramą klasztoru, opuszczając Zagórz.
- Powiedział, żeby szukali u Łazarza - odparłem, przypominając sobie tekst legendy. - I była
to odpowiedź na pytanie, co mnisi zrobili ze skarbem.
- Dajcie spokój - „Królik” zdjął okulary i potarł oczy brzegiem dłoni. - Nawet nie wiemy, czy
to prawda. Gajda wyparł się, że to on mi o tym powiedział. Od wczoraj zastanawiam się, czy
czasem sam tego nie wymyśliłem.
Poczułem nagle ukłucie zawodu, że jedyny cenny trop, który nam pozostał, może się okazać
ślepą uliczką, ale Robert szybko rozwiał moje czarne myśli:
- Ty coś wymyśliłeś? - zapytał kpiącym tonem, patrząc na brata z wyzwaniem w oczach.
„Królik” zrobił się czerwony jak burak i, zaciskając pięści, podniósł się z miejsca. Zbliżył
ściągniętą złością twarz do oblicza brata i wysyczał:
- Twierdzisz, że brak mi wyobraźni?
- Nic takiego nie powiedziałem - Robert zrobił minę niewiniątka i wzruszył ramionami. -
Chodzi mi raczej o to, że twój ścisły umysł woli proste ścieżki paragrafów, nakazów i zakazów niż
manowce domysłów - każde słowo starszego brata ociekało wręcz ironią.
„Królik” przez chwilę przetrawiał ripostę, a potem uśmiechnął się nieprzyjemnie. Czerwień
zeszła z jego policzków, usiadł na miejsce.
- A więc postanowiłeś się zemścić za żarty z Gośki i z ciebie - powiedział, patrząc z udawaną
obojętnością na brata. - Nie ma sprawy... To i tak nie zmienia faktu, że wgapiałeś się w nią dzisiaj
jak w obrazek.
Cios doszedł celu. Robert, jeszcze przed chwilą zadowolony z siebie, jakby wykonał ruch
dający szacha, teraz fuknął, podniósł do góry podbródek i odwrócił się od stolika w stronę ulicy.
Palcem wskazującym i kciukiem skubał nerwowo wargę i patrzył z niechęcią na przyczepiony do
płotka okalającego ogródek napis: „Zakaz palenia”.
„Królik”, zaśmiawszy się ironicznie w sposób wskazujący na to, że ma świadomość, iż jego
zwycięstwo jest pirrusowe, skierował wzrok w stronę dokładnie przeciwną do tej, w którą patrzył
jego starszy brat.
- Możecie przestać się kłócić? - zapytał „Pimpek” patrząc to na jednego, to na drugiego. - Na
razie tak dobrze nam szło, bo działaliśmy razem.
- To on zaczął! - „Królik” wycelował palec w Roberta. - Jak mnie przeprosi, nie będzie
sprawy.
Najstarszy z Jaworskich tylko prychnął i z jeszcze większą nerwowością skubał wargę.
W milczeniu dopiliśmy napoje i powlekliśmy się do wehikułu. Kilka godzin spacerów w górę
i w dół leskimi uliczkami, zalanymi pełnym słońcem lipcowego dnia, dało nam ostro w kość. Nie
przeszkodziło to jednak „Królikowi” i Robertowi odegrać komedii przy wsiadaniu do
ministerialnego pojazdu. Jako że nie chcieli siedzieć obok siebie, z galanterią godną lepszej sprawy
i nieszczerymi uśmiechami, zachęcali się do zajęcia miejsce dla pasażera po mojej prawej stronie.
Zasiadając za kierownicą poczułem falę zmęczenia i pomyślałem z ulgą, że przed nami
zaledwie siedem kilometrów drogi. Podobnie musieli czuć się chłopcy, bo nie dojechaliśmy nawet
do lasu, w którym wybiegająca z Leska ulica Piłsudskiego zmienia się w wiodącą do Zagórza ulicę
Bieszczadzką, a do spokojnej wibracji silnika dołączyło chrapanie dwóch najmłodszych harcerzy.
- W Biblii jest dwóch Łazarzy - przerwał ciszę „Królik”. Robert i ja odruchowo zerknęliśmy
w lusterko, ale średni Jaworski nie zaszczycił nas spojrzeniem; wpatrywał się w las migający
pniami za oknem. - Pierwszy z nich pojawia się na stronicach Ewangelii św. Łukasza, w
przypowieści. Łazarz jest tam żebrakiem, leżącym przed bramami pałacu bogacza i łaknie choćby
114
odpadków z jego stołu. W końcu umierają obaj - Łazarz i bogacz. Łazarz trafia na łono Abrahama,
a bogacz zostaje strącony do otchłani, gdzie cierpi męki i skąd widzi Łazarza zażywającego
pośmiertnej chwały. Prosi Abrahama, by pozwolił Łazarzowi zejść do niego i ochłodzić jego język
wodą. Gdy patriarcha odmawia, argumentując to tym, że za życia otrzymał już wystarczająco dużo
dostatku, bogacz błaga Abrahama, by wysłał Łazarza z przestrogą do jego rodziny, by nie skończyli
jak on. Ale ojciec Izaaka mówi: „Mają Mojżesza i Proroków, niechże ich słuchają!(...) Jeśli
Mojżesza i Proroków nie słuchają, to choćby kto z umarłych powstał, nie uwierzą.”
- Ale w taki razie możemy zakończyć poszukiwania - zauważył Robert, a widząc nasze
pytające spojrzenia, dodał zaraz: - Mamy szukać u Łazarza - referował głośno swoje rozumowanie.
- A co on nam może dać, skoro sam nic nie ma?
- W takim razie - „Królik” przesunął się do przodu i oparł o fotel Roberta, co było znakiem,
że „Śpiący Wilk” coraz bardziej skłania się ku zakopaniu topora wojennego - może chodzi o innego
człowieka noszącego to imię. Ten drugi Łazarz był mieszkańcem Betanii. Ewangelia św. Jana
opowiada o jego wskrzeszeniu przez Chrystusa.
Zapadło milczenie. Zastanawialiśmy się w ciszy nad znaczeniem tajemniczego przesłania
brata Ksawerego aż do momentu, gdy koła wehikułu zabuksowały lekko na ziemistej drodze, a w
oddali po prawej stronie zamajaczyły wyniosłe ruiny klasztoru. Hałas obudził dwóch młodszych
harcerzy.
- Zobacz, Maciek - powiedział „Pimpek”, trącając łokciem młodszego kolegę. - Już
dojechaliśmy.
- To dobrze - odparł „Puchatek”, ziewając i przecierając oczy piąstkami. - Trochę
zgłodniałem, a tata o tej porze zawsze rozpala grilla...

Ojciec nie zawiódł syna.


Kuszący zapach podpiekanych bakłażanów, kiełbasek i karkówek wdarł się do wnętrza
wehikułu, ledwie przekroczyliśmy bramę.
Pan „Puszysty” musiał już wcześniej usłyszeć nadjeżdżający wehikuł, bo stał przed swoim
namiotem, przepasany wysłużonym fartuszkiem, z łopatką do przewracania mięsa w dłoni. Kiedy
nas zobaczył, uśmiechnął się, pomachał łopatką w pozdrowieniu i, pochyliwszy lekko głowę, ruszył
w kierunku mojego schronienia.
- Wrzucicie coś na ząb? - zapytał, obserwując jak powoli opuszczamy wehikuł. Robert i
„Królik”, zamyśleni, tylko skinęli nieznacznie głowami; zrobili to bardziej z grzeczności, niż żeby
potwierdzić, że są głodni. Za to „Puchatek” i „Pimpek”, jak to ma zazwyczaj miejsce w wypadku
ludzi, którzy ucinają sobie drzemkę w środku dnia, byli głodni naprawdę. W odpowiedzi na pytanie
„Puszystego” pokiwali ochoczo głowami.
- Jedzenie zaraz będzie gotowe - oświadczył ojciec „Puchatka”. - Lećcie sobie coś wybrać, a
ja tu jeszcze chwilkę pogadam z panem Pawłem - spojrzał na mnie tak poważnie, że aż się
przestraszyłem. - Aha - zwrócił się do chłopców, którzy zmierzali już w stronę, z której płynęły ku
nam mięsno-warzywne aromaty - całe mięso jest dla was, my z mamą będziemy jedli bakłażany.
Chłopcy przytaknęli i zniknęli pod baldachimem, spod którego dobiegły nas zaraz odgłosy
kłótni dwóch najmłodszych harcerzy o jakąś szczególnie „fajową karkówkę”, a pan „Puszysty”
złapał mnie pod ramię i odprowadził kilka metrów od namiotu, w stronę kościoła.
- Ktoś dzisiaj pana szukał, panie Pawle - powiedział cicho, obejrzawszy się za siebie, co dało
mu pewność, że nikt nie podsłuchuje.
- Kto taki? - zapytałem zaskoczony.
115
- Jakiś chłopiec. Chyba miejscowy, bo przyszedł na wzgórze bez bagażu.
- Mówił, co go sprowadza?
„Puszysty” pokręcił głową.
- Był bardzo tajemniczy. Ale musiało mu zależeć na spotkaniu z panem, bo pojawiał się aż
trzy razy. Zapowiedział zresztą, że będzie tu znowu około dziewiętnastej, czyli - mężczyzna
spojrzał na zegarek - za jakieś pół godziny.
- Dlaczego uznał pan, że należy odwiedziny tego chłopca utrzymać w tajemnicy?
- Odniosłem wrażenie, że zależało mu na dyskrecji - w głosie „Puszystego” dało się wyczuć
nerwowość.
- Czyżby? - powątpiewałem.
Mężczyzna uśmiechnął się, zawstydzony, a potem dodał:
- Czasem przypomina mi pan rentgen, nic się przed panem nie ukryje - zażartował. - Chodzi
mi o Maćka. Przygody, które przeżywa z panem i harcerzami dobrze na niego wpływają. Nabrał
krzepy, trochę schudł i jest pełen energii, ale mimo to trochę się o niego boję.
- Z jakiego powodu?
- Proszę tego nie odebrać jako braku zaufania - zastrzegł się od razu „Puszysty”. - Mój
niepokój wynika chyba z niewiedzy. Maciek nie bardzo chce nam opowiadać o waszym śledztwie,
ale z tych strzępków, które pojawiły się w naszych rozmowach wywnioskowałem, że w sprawie
pojawia się jakieś morderstwo sprzed pół wieku i niezwykle cenny skarb. Po prostu nie wiem, czy
wasza zabawa jest jeszcze bezpieczna i w jakim kierunku zmierza. Dlatego wolałem najpierw z
panem porozmawiać i poprosić o szczególną ostrożność.
- Bardzo dobrze to o panu świadczy - odparłem bez cienia urazy. - A to co powiedział panu
Maciek, jest prawdą. Z drugiej strony nie sądzę, by groziło nam jakieś niebezpieczeństwo. Gdyby
jednak pojawiły się jakieś nowe, groźne okoliczności, może pan być pewien, że nie pozwolę
chłopcom brać udziału w dochodzeniu - poczułem nagłe ukłucie intuicji, co sprawiło, że dodałem: -
Coś mi zresztą mówi, że dobrze się stało, iż opowiedział mi pan o tym tajemniczym posłańcu na
osobności.
- Tak pan sądzi? - „Puszysty” miał chyba wyrzuty sumienia, że nie do końca mi ufał, bo teraz
odetchnął z ulgą.
Skinąłem głową i rzekłem:
- I proszę na razie nie wtajemniczać chłopców.
- Zgoda - mężczyzna odzyskał już swój naturalny rezon. - Dziękuję, że mnie pan rozumie. A
teraz, skoro zostało jeszcze pół godziny do spotkania z tajemniczym posłańcem, zapraszam na
kawałek soczystej karkóweczki.

„Karkóweczka” i dwie kiełbaski z musztardą były tak soczyste, że idąc w stronę drogi
prowadzącej do klasztoru, na której spodziewałem się spotkać zagadkowego wysłannika, ocierałem
kąciki ust papierową chusteczką. Chłopców, z brzuchami pełnymi grillowanych specjałów,
zostawiłem pod opieką „Puszystego”, rozlokowanych wokół stolika pod baldachimem. Oczy mieli
półprzymknięte i nawet jeśli moje zniknięcie nie uszło ich uwagi, to nie mieli chyba sił, żeby za
mną podążyć.
Dochodziła siódma, kiedy wkroczyłem na drogę pomiędzy dwoma pasami zieleni.
Przedwieczorne, łagodniejsze niż po południu, światło i rześkie o tej porze powietrze działały
ożywczo na rozleniwiony ucztą organizm.
Po przejściu jakichś dwustu metrów dostrzegłem maszerującą energicznie od strony miasta
116
niewielką figurkę. Przysiadłem na wąskim poboczu i zaczekałem aż się do mnie zbliży. Wkrótce
okazało się, że jest to dwunastoletni na oko chłopak o czarnej czuprynie, błyszczących oczach
gotowych do psoty i mającym maskować łobuzerską naturę poważnym wyrazie twarzy.
W pierwszej chwili chciał mnie minąć bez słowa, ale przechodząc rzucił dyskretnie okiem w
moją stronę i najpierw się zawahał, potem podrapał w głowę, a w końcu zapytał głosem nieco
ochrypłym i niskim:
- Czy nie nazywa się pan czasem Paweł Daniec?
- To ja - odparłem, wstając i wyciągnąłem do niego rękę.
Uścisnął ją mocno, ale ciągle patrzył na mnie podejrzliwie.
- Chyba nie chcesz, żebym się wylegitymował? - zapytałem rozbawiony.
- Jeśli mam być szczery - odparł rezolutnie nastolatek - to by nie zaszkodziło. Zostałem
wysłany z misją szczególnej wagi - wyjaśnił uroczyście - i wolałbym się upewnić, że rozmawiam z
właściwą osobą.
Cóż było robić? Wysupłałem z kieszeni portfel i podałem mu ministerialną legitymację.
Chłopak porównał fotografię w dokumencie z moją twarzą i oddał mi papier ze słowami:
- W porządku.
Zaczekał, aż schowam portfel do kieszeni i powiedział:
- Jestem ministrantem. Przychodzę od księdza Trębacza. Mam panu przekazać, by
skontaktował się pan z nim najszybciej, jak to możliwe. Czeka na pana na plebanii.
- To wszystko? - upewniałem się.
- Tak - kiwnął energicznie głową; długa grzywka na chwilę zasłoniła mu oczy, ale odgarnął ją
wprawnym ruchem ręki. - Od siebie mogę jeszcze dodać, że lepiej będzie jak naprawdę się pan
pospieszy, bo z księdzem rezydentem nie jest najlepiej. Trafi pan na plebanię, czy mam pana
zaprowadzić?
- Trafię - odparłem.
Szliśmy razem jeszcze jakieś czterysta metrów, a potem chłopak, pożegnawszy się ze mną
grzecznie, skręcił do stojącego obok drogi domu, ja zaś poszedłem dalej, aż zobaczyłem
przecinającą Zagórz drogę przelotową kościół z sygnaturką i stojącą obok plebanię.
Twarz pani Steni, tutejszej gospodyni, ściągnięta była cierpieniem. Promieniejące energią
podczas mojej poprzedniej wizyty oblicze poszarzało, a w oczach zgasł blask. Rozpoznała mnie, a
dowiedziawszy się z czym przychodzę, w milczeniu skinęła głową i zaprowadziła mnie do pokoiku
na piętrze.
Wnętrze wypełniał mrok, rozświetlany tylko przez smugę wieczornego blasku, przedostającą
się do środka pomiędzy framugą okna i niedosuniętą do końca kotarą.
Smuga biegła przez parapet, drewnianą podłogę i oparcie łóżka. Oświetlała wykrochmaloną
kołdrę o chropowatej fakturze, dłoń z palcami pianisty, o skórze przypominającej bibułkę, przez
którą prześwitywały żyły i wreszcie drobny fragment niewielkiej głowy księdza Trębacza, prawie
tonącej w wielkiej, miękkiej poduszce.
Pani Stenia podeszła do łóżka, poprawiła poduszkę pod głową chorego, a potem odwróciła się
do mnie i zapytała słabym głosem, czy życzę sobie czegoś do picia. Odmówiłem i kobieta wyszła,
zamykając za sobą drzwi.
- Proszę spocząć - słowa wikarego zabrzmiały nie głośniej niż szelest przewracanych kartek. -
Najlepiej na tym krześle obok łóżka...
Spełniłem jego prośbę i szepnąłem:
- Chciał się ksiądz ze mną widzieć.
117
Chory obrócił do mnie twarz, co spowodowało, że niknące dotychczas w mroku oczy znalazły
się w smudze światła. Ksiądz zaraz zmrużył powieki, tak że jego oczy przypominały teraz szparki,
ale przez sekundę widziałem wyraźnie smutek i zmęczenie, z którym patrzył na mnie wiekowy
kapłan.
- Okłamałem pana - rzekł niespodziewanie.
- Nie rozumiem - powiedziałem, niepewny, czy dobrze słyszę.
- Skłamałem i wyrzuty sumienia zgniotły mnie tak, jak deszcz zgniata zboże w lecie - mówił
dalej. - Ciało, szczególnie, gdy jest stare tak jak moje i wycieńczone troskami wielu dni, potrzebuje
mocnego ducha, by trzymać się prosto. Zaiste, jest człowiek najwątlejszą z trzcin, jak mawiał
mądry Błażej Pascal.
- Proszę w takim razie powiedzieć mi prawdę - rzekłem. - Może to księdzu pomoże.
Stary wikariusz skinął nieznacznie głową i otworzył usta. Zbliżyłem się, żeby lepiej słyszeć.
- Piątego listopada 1963 roku, trzy dni po Zaduszkach ksiądz proboszcz wyjechał na z dawna
już planowany pobyt leczniczy w Rudzie Śląskiej. Miał biedaczek, świeć Panie nad jego duszą,
kłopoty z gruźlicą, której nabawił się w czasie wojny. Zostałem na plebanii sam i byłem tu tamtego
deszczowego dnia, gdy karmelici opuszczali klasztor. Często nas tu odwiedzali i, gdy okazało się,
że będą musieli zakończyć odbudowę, proboszcz Wilk zaproponował, żeby zostali u nas kilka dni.
Wymówili się wezwaniem z macierzystego zgromadzenia w Krakowie. Nie było mnie na
klasztornym wzgórzu, gdy wyszli z klasztoru, a to dlatego, że pomyliłem godziny. Byłem
przekonany, że ich pociąg odjeżdża o piętnastej, podczas gdy naprawdę odchodził godzinę
wcześniej. Jadłem właśnie obiad, zastanawiając się, czy założyć kalosze, gdy zapukano do drzwi.
Otworzyła pani Stenia, już wówczas pracująca u nas jako gospodyni i po chwili wprowadziła do
jadalni przemokniętego do suchej nitki brata Ksawerego. Wstałem, żeby podsunąć mu krzesło i
nalać zupy do pustego talerza, który w naszej plebanii zawsze, nie tylko w wigilię, czeka na
zgubionych i samotnych wędrowców, ale zakonnik podziękował za poczęstunek i poprosił mnie o
chwilę rozmowy na osobności.
- Jak wyglądał?
- Niezbyt dobrze. Habit, nieprany już od dawna i wybrudzony ziemią, ręce też miał brudne, a
w jego oczach... - ksiądz przerwał na chwilę, szukając odpowiednich słów. - No, w każdym razie
nie patrzył jak człowiek zdrowy i szczęśliwy... Raczej jak przestępca, którego skazano na wiele lat
ciężkiej pracy w kamieniołomach. W jego głosie była taka zaciętość i determinacja, że aż prąd
przeszedł mi po plecach. Zaprosiłem go do gabinetu proboszcza, gdzie urzędowałem w czasie
nieobecności mego zwierzchnika.
- O czym rozmawialiście? - zapytałem.
- Mówił głównie brat Ksawery. Zapytał mnie, czy mógłbym mu wyświadczyć przysługę.
Zgodziłem się, chociaż nie podobała mi się aura tajemniczości, którą roztaczał wokół siebie
karmelita. Uzyskawszy moją zgodę, brat Ksawery wyjął z małego plecaka, w którym trzymał cały
swój dobytek, oprawną w skórę książkę i położył ją na biurku proboszcza. „Ten brewiarz” -
powiedział zakonnik, trzymając dłoń na okładce - „kryje w sobie straszną tajemnicę. Przechowaj go
dla mnie, ojcze, do czasu gdy się po niego zgłoszę. Nie zaglądaj do niego. Nie pokazuj go nikomu.”
Potem pożegnał się i wyszedł.
- Gdzie jest ten brewiarz? - zapytałem, przełykając ślinę.
Chory uśmiechnął się blado.
- Widział go pan kilka dni temu - odparł tajemniczo, a ja przypomniałem sobie łacińską
książkę, którą ksiądz Trębacz trzymał na kolanach podczas naszego pierwszego spotkania. -
118
Korzystam z niego na co dzień. Skończyłem seminarium jeszcze przed Drugim Soborem
Watykańskim i przyzwyczaiłem się do łaciny. A wracając jeszcze do prośby brata Ksawerego, to
spełniłem ją tylko połowicznie: nie pokazałem co prawda nikomu notatek w brewiarzu, ale sam je
odczytałem. I jednego jestem pewien. Jeśli ten brewiarz zawiera jakąś tajemnicę, to ma ona raczej
charakter duchowy i nie odnosi się do żadnego materialnego skarbu.
- Mógłbym przejrzeć ten brewiarz?
Wikary zastanawiał się przez chwilę, a potem odwrócił głowę od światła, sięgnął pod kołdrę
po swojej lewej stronie i wyjął spod niej oprawny w wytartą skórę tom. Z trudem uniósł książkę i
wcisnął mi ją w rękę. Potem jego prawie przezroczysta dłoń opadła znów na łóżko.
Położyłem książkę na kolanach i przejechałem dłonią po gładkiej jak wypolerowane drewno
okładce.
- Notatki zaczynają się na pięćset dwudziestej siódmej stronie - poinstruował ksiądz Trębacz.
Cienkie kartki biblijnego papieru zaszeleściły niczym skrzydła ćmy i już po chwili
zobaczyłem pierwszą z odręcznych notatek na marginesie, opatrzoną datą 13 września 1963 roku.
Spojrzałem na cytat z Biblii: „Czyż nie powiedziałem ci, że jeśli uwierzysz, ujrzysz chwałę Bożą?”
opatrzony komentarzem: „Gorszy jestem niż niewierny Tomasz, bo zobaczyłem, a nie uwierzyłem.
Panie, po coś mnie ratował?” i od razu zrozumiałem, że duchowe rozterki brata Ksawerego nie są
jedyną tajemnicą ukrytą między okładkami z wytartej skóry.

119
ROZDZIAŁ SZESNASTY

ZAPISKI NA BIBLIJNYM PAPIERZE • JAK UZYSKAĆ STUPROCENTOWĄ


PEWNOŚĆ? • PROŚBY DO OLGI • MIŁOŚNICZKA SZYBKICH SAMOCHODÓW •
WYKRĘTY • ZADANIE DLA „KOMAŃCZÓW” • MĘSKA ROZMOWA • W URZĘDZIE
OCHRONY ZABYTKÓW • DWA ZAŁĄCZNIKI • SPRYTNY STOLARZ • STARA
SKRZYNIA • DWIE SZKOŁY WYPOCZYNKU • POPOŁUDNIE NAD ZALEWEM
SOLIŃSKIM

Świadomość, że oto moim oczom ukazało się prawdopodobnie rozwiązanie jednej z


największych zagadek śledztwa w sprawie skarbu trzech mnichów sprawiła, że przez kilka sekund
siedziałem jak zaklęty, wpatrując się z głupawym uśmiechem w kartki zadrukowane łacińskimi
modlitwami. Szybko jednak zdałem sobie sprawę, że zostało sporo sekretów do wyjaśnienia, a
dziennik na marginesach może bardzo mi pomóc.
Niewiele było tych zapisków. Brudne odciski palców na marginesach i krople zastygłego
wosku świadczyły o tym, że brat Ksawery zajmował się całymi dniami czym innym i do spisywania
swoich duchowych rozterek zasiadał tylko z rzadka, późnym wieczorem albo nocą, już po
odmówieniu ostatniej brewiarzowej modlitwy, czyli komplety, przy której wersetach kreślił litery,
słowa i zdania. Oto notatki brata Ksawerego:

20 września 1963
„Ale wtedy Anioł Pański zawołał na niego z nieba i rzekł: »Abrahamie, Abrahamie!« A on
rzekł: »Oto jestem«. [Anioł] powiedział mu: »Nie podnoś ręki na chłopca i nie czyń mu nic złego!
Teraz poznałem, że boisz się Boga, bo nie odmówiłeś Mi nawet twego jedynego syna«.” Czy mój
niepokój wynika z tego, że wahałem się, podnosząc nóż?

1 października 1963
„Wtedy król wydal rozkaz, by sprowadzono Daniela i wrzucono do jaskini lwów. Król zwrócił
się do Daniela i rzekł: »Twój Bóg, któremu tak wytrwałe służysz, uratuje cię«. Przyniesiono kamień
i zatoczono na otwór jaskini lwów. (...) Gdy był blisko jaskini, wołał do Daniela głosem pełnym
bólu: »Danielu, sługo żyjącego Boga, czy Bóg, któremu służysz tak wytrwale, mógł cię wybawić od
lwów?« Wtedy Daniel odpowiedział królowi: »Królu, żyj wiecznie! Mój Bóg posiał swego anioła i
on zamknął paszczę lwom; nie wyrządziły mi one krzywdy, ponieważ On uznał mnie za niewinnego;
a także wobec ciebie nie uczyniłem nic złego«.”

14 października
Cały dzień chodzą za mną słowa: „Chcę raczej miłosierdzia niż ofiary. Bo nie przyszedłem
powołać sprawiedliwych, ale grzeszników.” Jak pięknie to brzmi! I jakie to straszne, że mnie nie
dotyczy.

28 października
„Rzekł do niej Jezus: »I Ja ciebie nie potępiam. - Idź, a od tej chwili już nie grzesz!«.”
Noc się kiedyś kończy i owce zbłąkane wraz ze świtem odnajdują drogę do zagrody.
Zdecydowałem się wreszcie i chociaż wiem, że nie będzie łatwo, nie ma dla mnie innej drogi.

120
To było wszystko.
Wyjąłem z kieszeni telefon i zrobiłem zdjęcie ostatniej notatki. Wikary nie zaprotestował.
- Dziękuję, że mi to ksiądz pokazał - rzekłem, odkładając brewiarz na łóżko, obok dłoni
duchownego.
- Byłem pomocny? - zapytał chory i położył dłoń na okładce.
- Nie wie nawet ksiądz jak bardzo - odparłem, podnosząc się z krzesła i obserwując, jak na
udręczonej dotychczas twarzy wikarego pojawia się ulga.
- To jeszcze nie wszystko - odparł ksiądz, kiedy już dotykałem klamki. - Brat Ksawery nie
żyje.
- Wiem o tym.
- Byłem na jego pogrzebie - zignorował mnie wikary. - To była bardzo smutna uroczystość.
Przyszedł jego brat z maleńką wnuczką w wózku. Poza tym zjawiło się kilka osób, które pamiętały
Ksawerego z lat sześćdziesiątych: Stefek Gajda, stary Matyjaszczyk, Deptuła i Deptułowa.
- Stefan Gajda był na tym pogrzebie? - zapytałem zdziwiony.
- Tak - odparł ksiądz, oddychając ciężko. - Był przecież u nas organistą. Śpiewał podczas
uroczystości.
W mojej głowie, rozświetlonej nagle błyskiem zrozumienia, zaczął kiełkować pewien plan.

Zmierzchało.
Wydostałem się ponad poziom zabudowań i szedłem wolno pod górę bezludną drogą,
rozmawiając przez telefon z komisarz Olgą Mech. Była to młoda, atrakcyjna policjantka z
Komendy Stołecznej Policji. Poznaliśmy się parę tygodni temu, podczas śledztwa, mającego
wyjaśnić okoliczności kradzieży fortepianu należącego niegdyś do Fryderyka Chopina. Znajomość
nasza zaczęła się od kłótni, ale były to, trawestując przysłowie, „złe miłego początki”, bo kilka
następnych dni wypełnionych współpracą udowodniły nie tylko, że świetnie się z Olgą
uzupełniamy, ale sprawiły, że między mną a śliczną policjantką zawiązała się nić sympatii.
- Wiesz, że to, o co prosisz jest nie do końca legalne? - zapytała Olga Mech niezbyt
zadowolonym głosem.
- Nie prosiłbym cię bez powodu - odparłem poważnie. - Tłumaczyłem ci przecież, że nawet
jeśli to zrobił, sprawa się przedawniła. A jeśli mam co do niego rację, to i tak poniósł już
wystarczającą karę.
- No, nie wiem - wahała się ciągle Olga. - Pomyłka może cię drogo kosztować. Ani ja, ani
inspektor Skorliński nie zdołamy ci pomóc.
- Dlatego właśnie chcę się upewnić - powiedziałem. - Akt zgonu będzie ostatecznym
dowodem.
- Zobaczę, co da się zrobić - westchnęła ciężko, jakbym był poczęstowanym czarną polewką
narzeczonym, który namolnie wraca pod okno z gitarą i fałszując wyśpiewuje serenady. -
Zadzwonię, jak tylko czegoś się dowiem.
- Świetnie - uśmiechnąłem się do słuchawki. - Masz u mnie kawę.
- O nie, mój drogi. To ma być przyjemność dla mnie, nie dla ciebie - droczyła się ze mną
policjantka.
Nie obraziłem się. Moje nieustępliwe próby umówienia się z Olgą na randkę i jej równie
nieustępliwe odmowy były częścią naszych wzajemnych stosunków.
- Dobra, pozwolę ci się przejechać wehikułem - zaproponowałem, pamiętając o słabości pani
komisarz do szybkich pojazdów.
121
- A może pożyczyłbyś mi go na cały dzień?
- Chyba żartujesz?! - obruszyłem się z udawaną powagą. - Mogłabyś go zepsuć.
Zachichotała cicho, a potem powiedziała:
- Albo wehikuł na cały dzień - w wyobraźni widziałem jak mruży oczy w charakterystyczny
sposób i uśmiecha się nieznacznie - albo odkładam słuchawkę.
- Nie mam wyjścia - jęknąłem zbolałym tonem - i ulegam temu podłemu szantażowi.
- A zatem ustalone - odparła wesoło Olga. - Przyjdą do ministerstwa po kluczyki, jak tylko
wrócisz z Bieszczadów. No, a teraz muszę już kończyć. Serwus!
Trzasnęła odkładana słuchawka.
- Serwus, serwus - mruknąłem, tylko trochę niezadowolony, że Olga znów mnie przegadała.
„A tak w ogóle, to kto jeszcze używa dzisiaj tego pozdrowienia?” - pomyślałem wchodząc
przez bramę na klasztorne wzgórze.
Pod baldachimem obok namiotu siedział rozparty na krześle pan „Puszysty” i wpatrywał się z
zadowoleniem w krajobraz po drugiej stronie rzeki.
- Serwus! - powitał mnie, podnosząc rękę. - Gdzie się pan podziewał tyle czasu? Chłopcy
zaczęli się nawet niepokoić, że coś się panu stało.
- Spotkałem tajemniczego posłańca - wyjaśniłem enigmatycznie siadając ciężko na
wskazanym przez „Puszystego” krześle.
- No i o co mu chodziło?
Jeżeli plan miał wypalić, musiałem zachować moje odkrycia w tajemnicy, machnąłem więc
ręką jakbym nie dowiedział się niczego ciekawego. „Puszystemu” to jednak nie wystarczyło.
Patrzył na mnie wyczekująco.
- To był ministrant z zagórskiej parafii - rzekłem, a mój rozmówca powoli pokiwał głową. -
Zaprowadził mnie do tutejszego księdza rezydenta, pamiętającego jeszcze dawne czasy, który
koniecznie chciał mi przekazać kilka dodatkowych szczegółów z historii Zagórza. Nie powiedział
mi o nich podczas naszej poprzedniej rozmowy, a ponieważ jest człowiekiem aż nadto
skrupulatnym, sumienie nie dawało mu spokoju i nalegał na spotkanie.
- Tu pan jest! - „Pimpek”, który wyłonił się zza krzaków okalających szczyt skarpy, przerwał
swoim okrzykiem rozmowę dryfującą w niebezpieczne rejony.
Za najmłodszym z braci Jaworskich, uzbrojonym w błyszczące widelce i noże, szli pozostali
harcerze. „Puchatek” niósł przed sobą stos ociekających wodą talerzy, „Królik” dzierżył w obu
rękach łopatki i kubki z kolorowego szkła, Robert zaś taszczył spory żeliwny grill, na którego
czarnym, matowym korpusie widać było kropelki wody w miejscach, gdzie tłuszcz przywarł tak
mocno, że nie dało się go domyć.
- Bardzo wam dziękuję - rzekł do chłopców pan „Puszysty”, patrząc jak harcerze odkładają
naczynia i grill na swoje miejsca. - To miłe, że zgodziliście się pozmywać.
- Dzień bez dobrego uczynku, to dla harcerza dzień stracony - powiedział „Królik”, co
spowodowało lekko szyderczy uśmiech jego starszego brata.
- Nadeszła chyba najwyższa pora, żeby się naradzić - powiedziałem, chcąc w ten sposób uciąć
ewentualne pytania i spekulacje harcerzy. - Proponuję spotkać się za kwadrans w namiocie.
Chłopcy popatrzyli na siebie zaskoczeni, ja zaś wstałem i poszedłem do swego namiotu. Przez
całą drogę czułem na sobie ich świdrujący wzrok.

Wróciłem przed chwilą od księdza Trębacza. Pokazał mi brewiarz, na którego marginesach


brat Ksawery notował swoje spostrzeżenia od września do października 1963 roku - oświadczyłem,
122
zwilżywszy przełyk wodą z sokiem malinowym. Tak jak się spodziewałem, oczy chłopców
rozszerzyły się ze zdziwienia. - Niestety nie ma w treści tych notatek wskazówki, gdzie szukać
skarbu - starałem się ostrożnie dobierać słowa, tak by nie zdradzić najważniejszej informacji, nie
okłamując jednocześnie harcerzy.
- A co w nich jest? - zapytał Robert.
- Głównie cytaty z Biblii - rzekłem. - Cytaty, w których mowa o Bożym miłosierdziu.
- Czy to oznacza, że brat Ksawery czuł się winny śmierci ojca Stanisława? - dopytywał się
„Królik”.
- Na to wygląda - nie widziałem powodu, żeby zaprzeczać. - Ale nie to jest teraz
najważniejsze. Czytając te zapiski wpadłem na pomysł, który być może doprowadzi nas do skarbu.
Będę jednak potrzebował waszej pomocy.
- Zrobimy co pan zechce - zadeklarował w imieniu reszty „Królik” głosem przyciszonym, ale
podekscytowanym.
- Bardzo mnie to cieszy, tym bardziej że nie jestem pewien, czy przypadnie wam do gustu
zadanie, które dla was przygotowałem.
- Co to za zadanie?
- Jutro rano pojadę do Krosna, żeby w Delegaturze Wojewódzkiego Urzędu Ochrony
Zabytków załatwić pozwolenie na wykopaliska.
- Wykopaliska? - przerwali mi harcerze jednym głosem.
- Czy to znaczy, że wie pan gdzie kopać? - dodał Robert.
- Domyślam się - odparłem zgodnie z prawdą.
- Na co w takim razie czekamy? - „Królik” podniósł się gwałtownie z miejsca. Nie miał w
sobie teraz nic ze „Śpiącego Wilka”. Przypominał raczej „Bizona Gotowego Do Ataku”.
- Tak jak już powiedziałem, potrzebne jest zezwolenie wojewódzkiego konserwatora -
wykonałem uspokajający gest. Chłopak usiadł, ale ciągle wpatrywał się we mnie z napięciem - Poza
tym nie stwierdziłem, że wiem, gdzie jest skarb, a tylko, że się tego domyślam. I tu zaczyna się
wasza rola... - po raz pierwszy w czasie naszej rozmowy minąłem się nieco z prawdą. - Chcę,
byście jutro podczas mojej nieobecności, ustalili dokładnie, jakie funkcje spełniały poszczególne
budynki klasztorne, zanim warownia popadła w ruinę.
- I to ma nam niby pomóc w znalezieniu skarbu? - prychnął „Pimpek”.
- Założę się, że będziemy musieli spędzić cały dzień w bibliotece.
- Niestety - odparłem, rozłożywszy ręce w bezradnym geście - per aspera ad astra, jak
mawiali Rzymianie - po czym, odczekawszy chwilę, by chłopcy mogli pogodzić się z tym, co miało
ich czekać, dodałem, drażniąc ich ambicję: - Liczę zresztą, że sami zdołacie złamać szyfr Łazarza.
Po czym zakończyłem spotkanie i, pożegnawszy osłupiałych harcerzy, udałem się do swego
namiotu, by nabrać sił przed jutrzejszą harówką.

Obóz u stóp kościoła pogrążony był w ciszy i mgle, gdy kilka minut po siódmej rano
następnego dnia zasiadłem przed namiotem z kubkiem parującej w porannym chłodzie kawy.
Opanowało mnie dziwne rozleniwienie. Tylko z rzadka zdarzało mi się, że mając już skarb na
wyciągnięcie ręki, cofałem się pół kroku i czekałem na odpowiedni moment, by po niego sięgnąć.
Tym razem jednak stawka była zbyt duża, by działać pochopnie. Musiałem przeprowadzić
swój plan precyzyjnie i bez najmniejszych potknięć.
„No, dobrze” - pomyślałem, przełykając gorącą jak smoła kawę. - „Przejdźmy wszystkie
punkty jeszcze raz po kolei. Najpierw wyprawa do Krosna, tam spotkanie z...”
123
Szelest brezentu, dobrze słyszalny w porannej ciszy, wyrwał mnie z zamyślenia. Wejście do
harcerskiego namiotu uchyliło się i wyjrzała z niego potargana głowa Roberta. Przywołałem
chłopaka zachęcającym gestem.
Najstarszy z braci Jaworskich wyszedł na dwór i doczłapał do mnie.
- Napijesz się kawy? - zapytałem go, a kiedy skinął głową w milczeniu, zapaliłem ogień pod
kocherem i, podgrzawszy resztę napoju w maszynce, podałem mu kubek i wypełniłem go kawą.
Tymczasem Robert wysupłał z kieszeni spodenek zmiętą paczkę papierosów, wyjął jednego
zębami i zapalił. Trzymając papierosa w ustach, usiadł na trawie obok mnie i przyjął kubek.
- Nie możesz spać? - zapytałem niezobowiązującym tonem.
W odpowiedzi tylko się skrzywił i upił łyk kawy.
Wiedziałem z doświadczenia, że młodzi ludzie, choć nie lubią „poważnych rozmów”, to
czasem podświadomie do nich dążą. Dzieje się tak szczególnie wtedy, gdy, niczym kamień w bucie,
uwiera ich jakiś pozornie nierozwiązywalny problem. Wystarczy kilka chwil posiedzieć z nimi w
milczeniu, by wyrzucili z siebie to, co leży im na wątrobie.
Nie inaczej było teraz.
- Mogę panu zadać osobiste pytanie? - odezwał się Robert po pięciu długich minutach ciszy.
Skinąłem głową.
- Ma pan dziewczynę?
- W tej chwili nie.
- Ale miał pan? - dopytywał się chłopak; podnosił głowę i patrzył mi w oczy tylko wtedy, gdy
mówił.
- Pewnie, że miałem - odparłem i łyknąłem chłodnej kawy.
- A dlaczego... No wie pan... - widać było, że szuka odpowiedniej formy dla swego pytania. -
Dlaczego ludzie się rozstają?
Zastanowiłem się.
- Bo wierzą, że nie ma ludzi niezastąpionych - odparłem po chwili. - A to nieprawda.
Robert podrapał się w skroń, a potem dopił kawę.
- Dzięki, panie Pawle - uśmiechnął się z ulgą, a potem wstał i odszedł do namiotu krokiem tak
sprężystym, jakby właśnie dowiedział się, że jutro ma wyruszyć w podróż dookoła świata.
Zaczekałem, aż zniknie za brezentową kotarą, schowałem naczynia i kocher, zasunąłem
zamek namiotu i wsiadłem do wehikułu. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła ósma. Ostrożnie
uruchomiłem ministerialny pojazd i na najniższych możliwych obrotach silnika dojechałem do
bramy. Dopiero oddaliwszy się na jakieś dwieście metrów od klasztoru przyspieszyłem nieco i po
krótkiej jeździe w dół, skręciłem w prawo. Przekręciłem gałkę radia.
- ...radio Sanok - odezwał się głos spikera pośród pisków i glisand zakłóceń właściwych dla
fal średnich. - Meteorolodzy zapowiadają na dziś kolejny dzień upalnej pogody. Temperatura może
sięgnąć nawet 35 stopni Celsjusza na północy regionu. Noc także będzie ciepła, choć pochmurna...
„A więc nawet natura postanowiła wziąć udział w moim spisku” - pomyślałem wpadając w
filozoficzny nastrój.

Wizyta w Urzędzie Ochrony Zabytków przy ulicy Bieszczadzkiej okazała się nad wyraz
owocna. Sympatyczna kierowniczka krośnieńskiej delegatury, ujrzawszy moją legitymację i
wysłuchawszy ogólnych wyjaśnień w sprawie skarbu trzech mnichów, nie tylko wydała pozwolenie
na prowadzenie poszukiwań, ale poprosiła o kontakt telefoniczny, gdy tylko uda nam się coś
wykopać. W urzędzie przejrzałem też dokumentację konserwatorską klasztoru w Zagórzu.
124
Dowiedziałem się z niej między innymi, że podczas ostatnich prac remontowych i
zabezpieczających na wzgórze przybyła grupa archeologów, która dość dokładnie przekopała teren
w obrębie murów dawnej warowni. Oprócz kilku spinek, dwóch kul armatnich i jeszcze kilku
innych drobiazgów nie udało im się niczego znaleźć.
„To potwierdza moją teorię” - pomyślałem oddając teczkę z papierami archiwiście.
Złożywszy w czworo zezwolenie na wykopaliska opatrzone urzędowymi pieczęciami i
zamaszystą parafką, włożyłem je do plecaka i udałem się do najbliższej księgarni. Zaopatrzyłem się
tam w kryminał Henninga Mankella i, zostawiwszy wehikuł na parkingu, udałem się spacerkiem do
pobliskiej kawiarni o bezpretensjonalnej nazwie „Karpatka”, gdzie zamówiłem kawę i rogalika z
czekoladą.
Usiadłem przy stoliku pod dużym oknem. Po pięciu minutach kelner postawił przede mną
filiżankę z aromatyczną americaną z ekspresu i talerzyk z rogalikiem. Jako że nie miałem dziś
jeszcze nic w ustach, spałaszowałem rogalika w ekspresowym tempie i, popijając kawę, zagłębiłem
się w lekturze kryminału.
Trzy godziny w towarzystwie Kurta Wallandera, oficera policji z Ystadu, który rozsupłując
węzły kryminalnych intryg snuje niewesołe refleksje na temat stanu szwedzkiego społeczeństwa,
podlane espresso i latte z bitą śmietaną minęły jak z bicza strzelił.
Około czternastej w mojej kieszeni odezwał się grany solo gitarowy wstęp, na jego końcu
weszła perkusja, a zaraz po niej bas i jednostajne, przestrzenne gitarowe bicie, na których tle lider
„KSU”, Eugeniusz „Siczka” Olejarczyk zaczął śpiewać pierwszą zwrotkę jednego z największych
przebojów zespołu z pobliskich Ustrzyk Dolnych, w którym z właściwym sobie luzem i ironią
rozprawia się z konformistyczną postawą lat PRL-u:

Nie próbuj nigdy iść pod prąd,


Nie próbuj nigdy szukać przyczyn.
Z szeregu nie wyłamuj się,
Bo jesteś niczym, niczym.

Wyjąłem komórkę z kieszeni i odebrałem, nie pozwalając „Siczce” z zespołem zrobić


przejścia i z zapałem wyśpiewać, że „jesteś niewielkim elementem, z numerem w aktach
zapisanym”, a także wykrzyczeć w końcu na przekór: „Idź pod prąd, idź pod prąd!”.
Dzwoniła Olga.
- Zdaje się, że będziesz musiał mi pożyczyć wehikuł na trzy dni - oświadczyła.
- Aż tak dobrze ci poszło?
- Sam się przekonaj. Wysłałam ci wszystko na prywatnego e-maila. Zaraz będę wolna,
aspirancie - powiedziała do kogoś, oddalając usta od mikrofonu, co spowodowało, że jej głos
zabrzmiał, jakby była za meblościanką. - Słuchaj, Pawle, muszę kończyć - zabrzmiała znów
normalnie. - Pogadamy w Warszawie.
- Jasne. Dzięki, Olga! - rzuciłem szybko do słuchawki, ale nie miałem pewności, czy moje
słowa do niej dotarły, bo kiedy skończyłem mówić, odpowiedziała mi tylko cisza.
Z lekkim żalem zatrzasnąłem książkę, zapłaciłem za kawę i zapytałem kelnera, gdzie w
pobliżu można skorzystać z Internetu. Skierował mnie do biblioteki publicznej znajdującej się przy
położonej na północ od Bieszczadzkiej ulicy Wojska Polskiego.
W skrzynce e-mailowej czekała na mnie lakoniczna wiadomość z dwoma załącznikami.
Pierwszym był akt zgonu.
125
Drugim zdjęcie mężczyzny o smutnej twarzy bez zarostu.
Oba sprawiły, że po krzyżu przeszedł mi dreszcz. Miałem przed sobą dowód na to, że moje
wczorajsze przypuszczenia były prawdą.
Zanim opuściłem bibliotekę, znalazłem jeszcze adres znajdującej się w pobliskiej wsi stolarni
i wydrukowałem zdjęcia satelitarne okolic klasztoru w Zagórzu.

Zakład stolarski znajdował się na samym początku dużej wioski. Otoczona metalową siatką
posesja składała się z dwóch części: piętrowego budynku mieszkalnego z dwuspadowym dachem i
niższej od niego, kwadratowej przybudówki z płaskim dachem. Przybudówka mieściła w sobie
garaż, którego drzwi były teraz otwarte, ukazując stojący w środku terenowy samochód, i warsztat,
wyposażony w stalowe, przesuwane wrota, zza których dobiegał wizg elektrycznej piły.
Wysiadłem z wehikułu i podszedłem do bramki z napisem: „UWAGA! ZŁY PIES!”.
Wszedłem śmiało, bo potężny kundel o podpalanej sierści, podobny trochę do bernardyna leżał
spokojnie przed swoją budą kilka metrów od wejścia do warsztatu. Z obroży zwisał mu łańcuch,
łącząc się ze stalową pętelką zamocowaną do wpuszczonego w ziemię betonowego bloczka
Ledwie uchyliłem bramkę, pies zerwał się na równe łapy, skoczył do przodu, napinając
łańcuch i kłapnął kilka razy pyskiem, szczekając nisko, donośne, dudniąco.
Piła w warsztacie ucichła. Pies spojrzał w tamtą stronę, mruknął przeciągle, pokazując jęzor i
znów położył się przed budą jak gdyby nigdy nic.
Drzwi do warsztatu odjechały nieco w bok i stanął w nich brodaty pięćdziesięciolatek w
kombinezonie z granatowego płótna, z okularami ochronnymi zatkniętymi na czoło.
- Dzień dobry - przywitał się. - Pan do stolarni?
- Dzień dobry - odwzajemniłem pozdrowienie i kiwnąłem głową: - Tak. Chciałem zamówić
skrzynię.
- Zapraszam do środka - kiwnął głową w stronę warsztatu i zniknął za drzwiami.
We wnętrzu, wypełnionym elektrycznymi piłami i kilkoma stołami, nad którymi rozwieszono
stolarskie narzędzia, pachniało żywicą.
O ściany oparto setki desek różnych kolorów, rozmiarów i kształtów: długie deszczułki z
jasnego drewna, używane do wykańczania podłóg, solidne parkanowe dechy powleczone już
ochronnym lakierem, który nadawał im połyskliwy ciemnobrązowy odcień, listwy boazeryjne
wysokie i wąskie, nieoszlifowane drewno na szalunki, grube jak udo belki do wzmacniania sufitów.
Po lewej stronie stały wykończone lub gotowe dopiero w połowie sprzęty: krzesła, stoły,
wieszaki, ściany ogrodowych altanek z ażurowymi kratkami, trzy ramy okienne i rzeźbiona szafa.
- Jaka ma być ta skrzynia? - zapytał stolarz. Stał nad blatem stołu zajmującego środek
pomieszczenia. Prawą rękę, której dłoń pozbawiona była dwóch palców, oparł o arkusz pakowego
papieru, w drugiej trzymał płaski i gruby ołówek stolarski.
- Długa na około metr - rzemieślnik zaczął pisać, ale ołówek nie zostawiał na papierze kreski,
więc zwilżył go ustami. Podziałało i mówiłem dalej: - Wysoka na czterdzieści centymetrów,
szeroka na pół metra.
- Wieko na zawiasach?
- Nie. Zabiję je gwoździami - odparłem.
- Jakie drewno?
- Z tym będzie chyba problem - powiedziałem niepewnie. - Zależy mi na tym, żeby skrzynia
wyglądała na starą.
Stolarz skrzywił się i podrapał w brodę.
126
- Zapłacę podwójnie - zapewniłem go.
- Dobra - powiedział rzemieślnik po chwili namysłu. - Chyba mam coś odpowiedniego. Pan
pójdzie za mną.
Wyprowadził mnie za warsztat, do warzywnego ogródka okolonego płotem z poszarzałych od
starości desek. Kilka z nich trzymało się luźno na jednym gwoździu.
- Nada się? - zapytał, potrząsając energicznie prawie rozpadającym się ogrodzeniem.
Skinąłem głową.
- I tak miałem go wymienić, więc mała strata - odparł. - Na kiedy ma być ta skrzynia?
- Będę jej potrzebował jeszcze dzisiaj - rzekłem. - Do przedstawienia - dodałem szybko, ale
sprytne oczka stolarza już świdrowały mnie z podejrzliwością.
- Aha - odparł tonem, który świadczył, że mi nie wierzy. - Zrobimy w ten sposób. Taka
skrzynia kosztuje u mnie normalnie sto złotych. Drugą setkę dorzuci pan za nietypowy materiał.
Trzecią za ekspres i jeszcze pięć dyszek na piwo, żebym nie zadawał zbędnych pytań. Zgoda? -
powiedział tonem właściwym raczej bandyckim zmowom, niż handlowym negocjacjom i
wyciągnął do mnie poharataną dłoń.
- Zgoda - uścisnąłem jego szorstką jak papier ścierny rękę.
Uśmiechnął się.
- No, to pomóż mi pan z tym płotkiem - rzekł szarpiąc za najbliższą obluzowaną deskę. - Tak
będzie szybciej.
Dwie godziny później, wręczywszy sprytnemu stolarzowi trzy różne banknoty, wyszedłem z
warsztatu. Odprowadzany uważnym wzrokiem przez podpalanego „bernardyna” wytaszczyłem
ważącą jakieś dziesięć kilogramów skrzynię za bramkę i załadowałem ją do tylnej części wehikułu.
Trzeba przyznać, że stolarz znał się na swoim fachu. Za pomocą palnika osmolił jasne miejsca
powstałe podczas przycinania desek, a do zbijania skrzyni użył starych pordzewiałych gwoździ,
których kilkanaście dał mi, żebym mógł później zabić wieko. Zakryłem nabytek kocami i zmęczony
padłem na siedzenie dla kierowcy.
Spojrzałem na zegarek. Było kilka minut po szesnastej. Słońce stało jeszcze wysoko,
popołudniowy upał dotkliwie dawał się we znaki, a że nie miałem się gdzie na razie spieszyć,
postanowiłem skorzystać z uroków najsłynniejszego wodnego kurortu w okolicy.
Do Polańczyka, miejscowości wypoczynkowej położonej nad Jeziorem Solińskim, którego
wody, spiętrzone ponad czterdzieści lat temu za pomocą wielkiej betonowej zapory, zalały leżącą w
dolinie starą Solinę, dotarłem po godzinie i niemal od razu pożałowałem swojej decyzji.
Na główną część miejscowości, ciągnącą się wzdłuż asfaltowej drogi wiodącej od
skrzyżowania na wzniesieniu w dół, nad zalew, składały się ośrodki wypoczynkowe, sanatoria i
restauracje, wokół których kręciły się tłumy wczasowiczów.
Spore brzuchy, blade twarze i powolny krok świadczyły, że ludzie ci dopiero co wyrwali się
ze swoich biur, urzędów, zakładów i teraz nadrabiają całoroczne zaległości w kontaktach ze
słońcem, wiatrem i wodą. Nie mam nic przeciwko rozumianej w ten sposób turystyce, wiem, że
wielu ludzi najzwyczajniej w świecie lubi wypoczywać w ten sposób i gdyby kazać im ruszać w
drogę z plecakiem, spać pod gołym niebem i żywić się konserwami albo chińskimi zupkami,
wróciliby z urlopu bardziej zmęczeni niż wtedy, gdy na niego wyjeżdżali. Sam jednak wolę dużo
bardziej spartańskie warunki, bardziej cenię bliskość natury niż grilla zapełnionego karkówkami i
lubię biwakowe życie tak inne od miejskiej egzystencji.
Postanowiłem jednak nie wracać. Jeśli chciałem chociaż odrobinę wypocząć przed
czekającym mnie nocą zadaniem, nie było sensu szukać odpowiedniejszego miejsca.
127
Ma zresztą Polańczyk i swoje zalety, o czym przekonałem się bardzo szybko, kiedy tylko
zostawiłem za sobą domy wypoczynkowe, dojechałem do końca ulicy Zdrojowej przecinającej na
pół wychodzący w jezioro zalesiony cypel, zostawiłem wehikuł przed szlabanem zagradzającym
dalszą drogę i wyszedłem na jego trawiasty, pozbawiony niemal drzew kraniec. Z lekkiego wznie-
sienia, u którego stóp była plaża, rozciągał się widok na jezioro.
Tafla, otoczona łagodnymi, ciemnozielonymi od drzew wzgórzami, upstrzona była białymi
trójkątami żagli błyszczącymi w słońcu spadającym lawiną światła z błękitnego nieba. Po lewej
stronie widać było domki letniskowe z przystaniami, po prawej pyszniła się szara, imponująca
ściana zapory.
Obszedłem cypel od wschodniej strony i znalazłem bezludną zatoczkę z piaszczystym
brzegiem. Rozebrałem się do kąpielówek, zostawiłem ubranie na ręczniku, który przyniosłem ze
sobą z wehikułu i wskoczyłem do wody.
Przyjemna, chłodna i przede wszystkim czysta woda ochłodziła umęczone upałem ciało.
Przepłynąłem jakieś trzysta metrów spokojną „żabką” i wróciłem do brzegu na plecach, z rękami
wzdłuż tułowia, poruszając tylko nogami. Wyłożyłem się na ręczniku i, przez kilka minut, które
upłynęły zanim zasnąłem, patrzyłem na białe żagle sunące z lekkim wiatrem po błękitnej tafli
zalewu.

128
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

W DROGĘ • NIEPOKÓJ „KOMAŃCZÓW” • „HOWGH, »ŚPIĄCY WILKU«!” • SPŁYW


OSŁAWĄ • WIELKIE OSZUSTWO • SKARB TRZECH MNICHÓW • SEN
SPRAWIEDLIWEGO • DRZEMKI • ABLUCJE • ŚNIADANIE Z ZAGADKAMI • „MACIE
ŁOPATY?”

Obudził mnie przenikliwy chłód i złowróżbny szelest liści.


Skąpany słońcem pejzaż jak z włoskiej akwareli zniknął, zastąpiony przez mrok olejnego
nokturnu. Ciemność poprzetykana tylko rodzynkami światła na drugim brzegu, stada gwiazd w
otulinach z widmowych chmur, gęsta jak olej, czarna woda uderzająca niespokojnie o brzeg.
Fluorescencyjne wskazówki zegarka informowały, że zbliża się dwudziesta druga. Spałem
prawie pięć godzin!
Szybko ubrałem spodnie, koszulkę i buty, ale ciągle było mi zimno. Okryłem ramiona
ręcznikiem i, żeby się rozgrzać, potruchtałem pustą plażą do wehikułu. Tam naciągnąłem na grzbiet
grubą bluzę z kapturem i podjechałem do centrum Polańczyka. Zapominając o popołudniowych
narzekaniach na zorganizowaną turystykę, pomyślałem z wdzięcznością o restauratorach i
właścicielach barów otwartych do późna, po czym skryłem się w drewnianej karczmie i
usadowiłem przy stoliku obok kominka, w którego wnętrzu niezbyt mocno płonął ogień. Posiliłem
się flakami i schabowym z ziemniakami i surówką, a potem wypiłem herbatę, zagryzając ją
kawałkiem tortu.
Napełniwszy brzuch, posiedziałem nad kryminałem Mankella do północy. Wtedy to właśnie
poczułem na sobie czyjś wzrok. To była kelnerka. Wyglądała na zmęczoną. Uśmiechnąłem się do
niej, ale nie odwzajemniła uśmiechu. Powiodłem wzrokiem po sali i zdałem sobie sprawę, że siedzę
w karczmie sam.
Przypomniałem sobie tabliczkę na drzwiach lokalu. Restauracja była otwarta od jedenastej
rano do „ostatniego gościa”. To ja byłem tym „ostatnim gościem”. Zrozumiałem, że zmęczona
kelnerka musi czekać z zamknięciem lokalu na mnie. Z przepraszającym uśmiechem podniosłem
się zza stołu, do kufla z napisem napiwki wcisnąłem dwudziestozłotowy banknot i pożegnałem się
grzecznie.
Ledwie zatrzasnęły się za mną drzwi karczmy, zadzwonił telefon. Spojrzałem na wyświetlacz.
Rząd cyfr świadczył o tym, że numer, z którego do mnie dzwoniono, nie figuruje w książce
telefonicznej mego aparatu. Mimo to odebrałem.
- Dobry wieczór, panie Pawle - powiedział po drugiej stronie głos „Królika”. Był w nim
niepokój. - Czy wróci pan dzisiaj do Zagórza?
- Bardzo mi przykro - odrzekłem. - Ale muszą dziś nocować poza obozem. Coś się stało? -
zapytałem.
- Och, nic złego - odpowiedział „Królik” usiłując, bezskutecznie, powściągnąć emocje. - Ale
chyba udało nam się rozwiązać zagadkę.
- Jaką zagadkę?
- Tę o Łazarzu - odparł bardzo cicho „Królik”.
- I jakie jest to rozwiązanie? - zapytałem, również szepcząc.
- Wolałbym o tym nie mówić przez telefon...
- No, dobra - zgodziłem się i zaraz zapytałem: - Mam nadzieję, że nie rozpoczęliście
wykopalisk?
129
- Czekaliśmy na pana. Czy udało się zdobyć pozwolenie?
- Tak. I jutro, jak tylko przyjadę, zabierzemy się do roboty. Wyśpijcie się porządnie, żeby
mieć siłę na machanie łopatą.
- O której można się pana spodziewać?
- Myślę, że wyrobię się na siódmą. A teraz muszę już kończyć. Aha. Pozdrów resztę zastępu
„Komańczow”...
- Pan Paweł was pozdrawia - „Królik” zwrócił się do niewidzialnych „Puchatka”, „Pimpka” i
Roberta. Z daleka dobiegły mnie wesołe okrzyki, z których nie zrozumiałem ani słowa. - Oni też
pana pozdrawiają - stwierdził „Królik”.
- Dobranoc, chłopcy.
- Mam jeszcze jedno pytanie, panie Pawle.
- Howgh, „Śpiący Wilku”! - rzekłem żartobliwym, chociaż stanowczym tonem. - Zadasz mi
swoje pytanie jutro, a tymczasem okaż, że twoje przezwisko do ciebie pasuje.
„Śpiący Wilk” zbity na sekundę z tropu, chrząknął, namyślał się przez chwilę, a potem
oświadczył tonem zarazem uprzejmym i dostojnym:
- „Komańcze” też życzą bladej twarzy dobrej nocy. I niech Wielki Duch czuwa nad jej snem!
Howgh!
Rozłączył się. Włożyłem komórkę do kieszeni i wróciłem do wehikułu. Mniej więcej do wpół
do pierwszej studiowałem w świetle ulicznej lampy zdjęcie satelitarne wydrukowane tego
popołudnia. Potem jeszcze raz przeanalizowałem swoje wcześniejsze rozumowanie. Stawka była
zbyt duża, żeby działać lekkomyślnie.
Upewniwszy się wreszcie, że postępuję słusznie, ruszyłem w drogę powrotną do Zagórza.

Po czterdziestu minutach spokojnej jazdy byłem na przedmieściach Sanoka. Nie wjechałem


do miasta, ale skręciłem w prawo i podróżowałem dalej bocznymi drogami przez uśpione wsie
Sanoczek, Prusiek, Niebieszczany i Morochów. Moją obecność w każdej z tych miejscowości
zdradzało nieodmiennie dzikie ujadanie psów. W Morochowie wjechałem do Osławy i dalej aż do
Zagórza używałem już tylko wodnego szlaku.
Wehikuł ma tę przewagę nad tradycyjną łodzią, że niestraszne mu mielizny. Tam gdzie każda
zwykła łódka staje na piasku i kamieniach, wehikuł, jeśli tylko przełączy się napęd ze śruby,
umieszczonej w tylnej części wozu, na koła, wyjeżdża z płycizny i przenosi pasażerów na głębszą
wodę, gdzie znów można przeistoczyć się z kierowcy w motorowodniaka.
Na odcinku między Morochowem a Zagórzem Osława meandruje kapryśnie, zmuszając
sternika do ciągłej uwagi i nieustannego manewrowania.
Przez pierwszych sześć kilometrów za Morochowem płynąłem pośród ciemnych o tej porze
pól uprawnych i lasów, nie zahaczając o ludzkie siedziby. Pogoda zmieniła się, przyznając rację
synoptykom. Chmury zakryły zupełnie rozgwieżdżone niebo, a że księżyc tej nocy był w nowiu,
musiałem włączyć reflektory, podobne ogromnym oczom owada, żeby nie zgubić drogi.
Dopiero w okolicach Czaszyna ujrzałem na brzegu światła domów, a z opłotków na hałas
silnika odpowiedziało szczekanie psów i pomruki co większego inwentarza.
Za wsią rzeka poprowadziła mnie prosto przez jakieś dwa kilometry, odbiła ostro w lewo i
obiegła dużą część miejscowości o nazwie Tarnawa Dolna meandrem przypominającym nos
Fryderyka Chopina, przecięła wioskę u krańca jej bardziej zaludnionej części i wyprowadziła na
dwukilometrową prostą, biegnącą równolegle do zagórskiej ulicy Stefana Batorego.
Zwolniłem. Silnik zagrał ciszej. Byłem już blisko podobnego do nieco spłaszczonego
130
brzuszka piątki meandra opływającego klasztorne wzgórze. Jeszcze tylko zakręt w prawo i zgasiłem
światła. Następne kilkaset metrów rzeki pokonałem z najmniejszą możliwą prędkością. Wskazówka
szybkościomierza rzadko tylko przekraczała cyfrę 10.
Płynąłem lub przejeżdżałem ostrożnie przez liczne na tym odcinku rzeki mielizny, omijając
przy okazji kilka uśpionych domów na lewym brzegu, i skryłem się od południa za niewielką
wysepką porośniętą drzewami, która dzieliła nurt Osławy na dwie odnogi.
Wysepka przesunęła się za oknami niczym okręt-widmo o stu masztach i, szeleszczących w
lekkich podmuchach wiatru, zielonych żaglach, a kiedy jej kraniec zniknął za rufą wehikułu,
znalazłem się wreszcie u podnóża klasztornego wzgórza.
Przeniosłem wzrok znad kierownicy i spojrzałem w prawo, do góry. Trochę ciemniejsza niż
noc bryła pozwalała się tylko domyślać zarysów kościoła i domu zakonnego.
Wyłączyłem silnik, podniosłem sztywny, składany dach, przeszedłem na rufę i sięgnąłem po
pagaja. Pióro krótkiego wiosła pluskało, zanurzając się do połowy w wodzie po obu stronach
amfibii, kiedy pchałem ministerialną poczwarę w stronę oddalonego o sto metrów zagajnika, za
którym rozciągało się pastwisko. Zagajnik był idealnym miejscem, żeby ukryć wehikuł.
Przód amfibii uderzył wreszcie o ląd, ale nie było tu dobrego miejsca, żeby wyjechać z rzeki.
Zwolniłem więc blokadę liny wyciągarki zamontowanej na dziobie pojazdu, wgramoliłem się na
maskę i czując jak krew napływa mi do głowy, sięgnąłem po linę.
Następnie wyskoczyłem na brzeg, oplotłem liną pień dużego buka i zawiązałem pętlę.
Szarpnąłem, żeby upewnić się, że lina dobrze trzyma i wróciłem do wehikułu, który tymczasem
obrócił się tak, że stał teraz wzdłuż zalesionego brzegu, niczym łódka zacumowana przy portowej
kei. Wziąłem ze sobą plecak, wyładowany niezbędnym ekwipunkiem i wróciłem na brzeg.
Wydobyłem z plecaka latarkę, ale na razie jej nie włączałem. Dzięki zdjęciu satelitarnemu
wiedziałem dokąd mam iść. Brzegiem zagajnika dotarłem do położonego jakieś siedemdziesiąt
metrów dalej wąskiego lasku, otaczającego pastwisko od zachodu i północy. Żeby dostać się pod
korony drzew, musiałem teraz pokonać dziesięciometrowy odcinek odkrytego terenu. Upewniwszy
się, że nie ma nikogo w pobliżu, kilkoma wyciągniętymi susami dotarłem na drugą stronę;
ekwipunek zgromadzony w plecaku stukał, jakbym niósł tam komplet blaszanych garnków, a nie
saperską łopatkę, szewski młotek, gruby płócienny worek i butelkę wody mineralnej.
Znalazłszy się po drugiej stronie, wydobyłem z plecaka butelkę i pociągnąłem łapczywie
kilka łyków. Zaschło mi w ustach, bo wzgórze było w tym miejscu dość strome i wspinanie się w
górę dawało się we znaki. Spojrzałem na zegarek. Dochodziło wpół do drugiej. Musiałem się
spieszyć, jeśli chciałem skończyć przed wschodem słońca.
Dziarskim krokiem przeszedłem więc najpierw jakieś dwadzieścia pięć metrów na północ, a
potem jeszcze sto w lewo, na zachód, i włączyłem latarkę. Zgodnie z oczekiwaniami zobaczyłem
duże samotne drzewo. Skierowałem światło w prawo. Jasny krążek zatańczył na pniach kilku
stojących blisko siebie buków.
Wystarczyło z tego miejsca pójść jeszcze jakieś dwadzieścia metrów na północny wschód,
żeby dotrzeć do tylnego muru domu zakonnego.
Wyłączyłem światło i ruszyłem przed siebie. Minąłem samotne drzewo, wszedłem na szczyt
wzniesienia i zobaczyłem ciemniejszą od nocy ścianę czerni.
Zapaliłem latarkę. Snop światła oświetlił najpierw mur z nierównych bloków piaskowca, a
kiedy skierowałem go w dół, zamrugał na poruszających się na wietrze liściach wielkiego krzaka i
błysnął fioletowo w płatkach kwiatów porastających grób brata Ksawerego.
Byłem na miejscu.
131
Zdjąłem plecak i sięgnąłem po saperkę.
Po chwili stałem nad wybrzuszeniem, pod którym rzekomo miały spoczywać szczątki ciężko
doświadczonego przez życie konserwatora zagórskich ruin. W jednej ręce dzierżyłem łopatę, w
drugiej latarkę.
Na sekundę opadły mnie wątpliwości, ale niemal natychmiast przypomniałem sobie notatki
wykaligrafowane na marginesach brewiarza. Charakter pisma nie pozostawiał wątpliwości. Słowa
wypisane tą samą ręką widziałem w ciągu kilku ostatnich dni w innym miejscu, a człowiek który je
skreślił z całą pewnością należał wciąż do świata żywych.
Tak, brat Ksawery Kowalski wcale nie umarł.
Informacje od Olgi i te zdobyte podczas prowadzonego razem z harcerzami śledztwa
pozwoliły mi go zidentyfikować, a także zrozumieć wydarzenia, do których doszło we wrześniu
1963 roku i później. Wiedziałem z całą pewnością że pod warstwą ziemi nie ma niczyich
szczątków. Miałem zresztą zamiar porozmawiać wkrótce o tym i kilku innych sprawach z,
ukrywającym się w cieniu cudzej tożsamości, zakonnikiem.
Powiało chłodem od rzeki, po karku przeszedł dreszcz.
„Będziesz się zastanawiał, później, Pawle” - pomyślałem. „Teraz działaj!”
Położyłem latarkę na „mogile”, abym widział, co robię. A potem wbiłem saperkę w miękką
ziemię „grobu”.

Druga fala wątpliwości dopadła mnie jakieś pół godziny później. Zewnętrzna warstwa
fioletowych kwiatów, zdjęta przeze mnie ostrożnie, by po wydobyciu zawartości rzekomego
grobowca, zamaskować nią udawaną mogiłę, stała już wtedy, razem z ziemią i korzeniami niczym
jakiś bardzo gruby kobierzec obok niezbyt głębokiego dołu, z którego co chwila wyrzucałem
kolejną porcję ziemi.
I wtedy szpic łopaty uderzył w drewno.
„Trumna!” - pomyślałem w panice. „Czyżbym się jednak pomylił?” Zaraz jednak przyszło
otrzeźwienie:
„Brat Ksawery zainscenizował przecież pogrzeb” - przypomniałem sobie. - „Było na nim
kilka osób, więc ceremonia musiała wyglądać naturalnie.”
Kopałem jeszcze kwadrans, zanim zdołałem wydobyć skrzynię z dołu. Była ciężka i kiedy
wreszcie leżała już na trawie, po moim czole i plecach spływały strugi potu. Sięgnąłem po butelkę z
wodą, upiłem kilka łyków, a potem wyjąłem z plecaka szewski młotek.
Westchnąłem, spoglądając na trumnę zbitą ze zwykłych, lekko tylko oheblowanych,
pociemniałych od długiego leżenia w wilgotnej ziemi, desek. W jednym z rogów między klapą a
pudłem było nieco wolnego miejsca. Wsadziłem tam młotek, tym końcem, na którym było
rozwidlenie służące do wyciągania gwoździ. Pociągnąłem trzonek do siebie. Dźwignia zadziałała.
Gwóźdź, wyciągany z drewna siłą zaskrzypiał, a w nozdrza uderzył smród.
Krztusząc się i co chwila odchylając głowę, kontynuowałem dzieło.
Przyczynę nieprzyjemnego zapachu pojąłem po otwarciu trumny - wyłożono ją słomą. Jasne
źdźbła w ciągu dwudziestu lat pociemniały i stały się zbitą, zbutwiałą masą. Rozgarnąłem ją
ostrożnie jedną ręką, w drugiej trzymając latarkę. Nieznaczny błysk, podobny do bliku światła w
lustrze, sprawił, że zapomniałem o smrodzie i energicznie odgarnąłem większą partię obrzydliwej
słomianej papki, a potem, nie zastanawiając się już dłużej, włożyłem rękę głęboko do środka.
W pierwszej chwili dłoń dotknęła dna, opuszki przebiegły po chropowatej fakturze
piaskowca, którego sporymi odłamkami, jak to później sprawdziłem, wyłożono dno trumny, by
132
nadać jej odpowiedni ciężar. Zaraz jednak palce namacały chłodną metalową krawędź; schwyciłem
ją i pociągnąłem.
I wtedy moim oczom ukazał się skarb trzech mnichów.

Wehikuł chwiał się w rytm uderzeń młotka. Przed chwilą wyłożyłem kupioną za potrójną
cenę skrzynię połową słomianej papki, starannie umieściłem w niej wydobyte z trumny artefakty i
zakryłem resztą śmierdzącej brei. Teraz kończyłem przybijać wieko do pudła zardzewiałymi
gwoździkami, które dał mi po południu stolarz.
Ostatni gwóźdź wszedł w drewno. Przykryłem skrzynię ze skarbami brezentową plandeką,
odczepiłem od drzewa linę utrzymującą wehikuł w miejscu i sięgnąłem po pagaja. Odbiłem się od
brzegu i powiosłowałem sto metrów do przodu, zanim zasiadłem znów za kierownicą i
uruchomiłem śrubę na rufie. Tyłem wozu, obciążonym dodatkowym ciężarem, lekko zarzuciło.
Kilka sekund zajęło mi przyzwyczajenie się do kierowania reagującym z lekkim opóźnieniem
wehikułem.
Wziąłem łagodny zakręt w lewo, a pięć minut później, przybijając do brzegu w tym samym
miejscu, gdzie myłem się kilka dni temu pierwszego poranka pobytu w Zagórzu, mocniej
zacisnąłem dłonie na kole kierownicy. Bąble na rękach, powstałe podczas kopania na klasztornym
wzgórzu, zapiekły nieprzyjemnie. Bolały, kiedy przywiązywałem wehikuł do drzewa i kiedy
wynosiłem na brzeg skrzynię ze skarbem.
Przed sobą, zaraz za pasem drzew na brzegu rzeki, zobaczyłem błonia. Doleciał mnie zapach i
szum wyrośniętego zboża, którego łany otaczały klasztor od wschodu. Chętnie położyłbym się z
tyłu wehikułu albo na trawie i zasnął.
„Za daleko zaszedłeś, żeby się teraz wycofać, Pawle” - napomniałem się w myślach,
podniosłem z ziemi zabitą na głucho skrzynię i wstąpiłem na ścieżkę wiodącą przez błonia na
wzgórze. W ciemnościach nie zauważyłem sporego kamienia i zahaczyłem o niego stopą.
Zachwiałem się. Skrzynia zaciążyła mi w rękach, bąble na dłoniach zapiekły żywym ogniem.
Saperka ukryta w plecaku uderzyła o młotek, dźwięcząc głucho i przypominając złośliwie, że
zanim skończę nocną pracę, odciski będą znacznie większe i dadzą mi się dużo bardziej we znaki.

Nad Zagórzem wstawał świt.


Płynąłem wehikułem na północ, pod prąd, ku kolejnemu zakolu rzeki. Śruba na rufie
pracowała cicho. Dziób ministerialnej amfibii roztrącał delikatnie muśnięte złotem fale słabego
nurtu Osławy. Bolały mnie nie tylko ręce. Głowa pękała od niewyspania, kręgosłup dopominał się
wypoczynku w pozycji leżącej, kwas mlekowy zgromadzony w łydkach usztywniał mięśnie.
Na kolejnym zakręcie, po lewej, między szemrzącymi gałęziami drzew, za cienką moskitierą
mgły podnoszącej się znad rzecznych wód, mignęły mi majestatyczne ruiny zagórskiej warowni.
Chwilę potem wyjeżdżałem już na północny brzeg rzeki. Niezbyt szeroka ścieżka biegnąca u stóp
wzgórza przypominającego skorupę żółwia, skryła się po chwili za drzewami nadrzecznego
zagajnika. Chroniony w ten sposób przed oczami ciekawskich dojechałem spokojnie do brodu na
Osławię i po kamieniach obmywanych nurtem przedostałem się na ulicę Krętą.
Popędziłem brzegiem rzeki na północ aż do skręcającej w lewo ulicy Pocztowej i mijając
opustoszałą o tej porze pętlę autobusową w centrum miasteczka, znajdującą się naprzeciw sklepu
obuwniczego, na którego pięterku urządzono sympatyczny, znany mi z czasów któregoś pobytu w
Zagórzu, pensjonacik, odbiłem w prawo i po kilku sekundach byłem już na Wielkiej Obwodnicy
Bieszczadzkiej, głównej drodze przelotowej regionu wiodącej w głąb Bieszczadów, aż do Ustrzyk
133
Górnych.
Nie wybierałem się tak daleko.
Skręciłem do pierwszego napotkanego zagajnika, nastawiłem budzik w zegarku na siódmą
rano i odchyliwszy rozkładane krzesło wehikułu do tyłu, przyłożyłem głowę do zagłówka.
Zasnąłem natychmiast.

Natrętne pikanie.
Oszołomiony spojrzałem na wyświetlacz. Siódma.
Bez wahania wcisnąłem przycisk oznaczony napisem: „Drzemka”.
Przez sekundę wydawało mi się, że budzik zadzwonił niemal natychmiast. Zegarek
wyprowadził mnie z błędu. Minęło dziesięć minut.
Wybierałem „drzemkę” jeszcze kilka razy, zanim, około godziny dziewiątej, poczułem, że
organizm otrzymał minimalną dawkę snu, niezbędną do przyzwoitego funkcjonowania. Czując jak
mięśnie pęcznieją mi bólem od zakwasów, a palce i wnętrze dłoni przy każdym dotyku pieką
odciskami, złożyłem krzesło, uruchomiłem wehikuł i pojechałem na stację benzynową w Zagórzu.
Prysznic zajął mi tym razem dużo więcej czasu. Po pierwsze - dlatego, że przy każdym
gwałtowniejszym ruchu organizm przypominał o tym jak niemiłosiernie go wczoraj potraktowałem,
po drugie - najzwyczajniej w świecie zapachy wydzielane przeze mnie po morderczych nocnych
wysiłkach były niezwykle intensywne. Kasjer ze stacji benzynowej spojrzał na mnie dziwnie,
poprosił, bym zapłacił z góry i podał kluczyk dopiero wtedy, gdy położyłem monety na kontuarze.
Potrzeba było dużo czasu, zanim doprowadziłem się do porządku i wyświeżony, z policzkami
gładkimi jak tafla jeziora w górach, oddałem osłupiałemu kasjerowi klucz.

Na klasztornym wzgórzu oczekiwano mnie z niecierpliwością. Już z daleka dostrzegłem


cztery sylwetki harcerzy, którzy jak jeden mąż wypatrywali mnie ze szczytu muru obok bramy
wjazdowej.
- Spóźnił się pan! - prawie krzyknął „Królik”, obracając głowę w dół; schodził z muru po
drabinie.
- Obudziliśmy się wszyscy o piątej - wtórował mu „Pimpek”, który razem z „Puchatkiem” stał
już na dole. - Czekamy na pana od czterech godzin.
- Coś się panu stało? - Robert jako jedyny zainteresował się stanem moich dłoni, kiedy kilka
chwil później podałem mu rękę. Uścisnął ją tak mocno, że z trudnością powstrzymałem syk bólu.
- To nic takiego - rzekłem lekceważącym tonem. - Dlatego właśnie się spóźniłem. Po drodze
do Zagórza spotkałem ciężarówkę, która o mały włos nie wpadła do rowu. Kierowca wyratował
samochód i zdołał wrócić na jezdnię, ale dwieście skrzynek z narzędziami, które wiózł do hurtowni,
wylądowało w rowie. Zatrzymałem się i mu pomogłem, stąd te odciski - pokazałem chłopcom
otwarte dłonie, żeby uwiarygodnić w ten sposób wymyśloną kilkanaście minut wcześniej
historyjkę. - Potem musiałem się przebrać i umyć. Dlatego przyjechałem dwie godziny później. No,
ale teraz, kiedy już tu dotarłem - dodałem szybko, by uciąć kolejne pytania, które, jak o tym
świadczyły spojrzenia „Królika” i Roberta, wisiały w powietrzu - nie będziemy chyba tracić więcej
czasu i przejdziemy od razu do waszego odkrycia?
- Jadł pan coś? - zapytał z bezbłędną intuicją logistyka „Królik”. Pokręciłem głową,
przełykając jednocześnie ślinę.
- Mamy kilka jajek, kawałek boczku i połówkę chleba. Więc jeśli nie pogardzi pan
jajecznicą... - rzekł średni z braci Jaworskich.
134
- To moja ulubiona potrawa - odparłem z uśmiechem.

Nabijałem na widelec żółte płaty jajecznicy, przetykane tu i ówdzie bordowymi


kwadracikami boczku, zagryzałem chlebem i słuchałem.
- Zagadka trzeciego mnicha była banalnie prosta - tłumaczył „Królik”. - Wystarczyło
przyjrzeć się planowi klasztornego wzgórza z nieco innej perspektywy. Tak jak nam pan wczoraj
doradził, sprawdziliśmy dokładnie, co było w każdym budynku warowni. W naszej bibliotece jest
kserokopia artykułu Adama Bochnaka „Warowny klasztor karmelitów bosych w Starym Zagórzu” z
„Rocznika Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Przemyślu” za 1924 rok. W artykule jest nie tylko plan
klasztoru, ale także dokładny opis poszczególnych zabudowań. Odbiliśmy sobie plan i wgryźliśmy
się w tekst. Oto efekt - „Królik” położył przede mną kartkę papieru z pieczołowicie zdjętym
poziomym rzutem klasztoru. Obok każdego z budynków widać było odręczne notatki zrobione
długopisem: „dom furtiana”, „wirydarz”, „krużganki”.
- Następne dwie godziny siedzieliśmy wpatrując się w plan jak sroka w kość. Nic nie
przychodziło nam do głowy. Ani w artykule Adama Bochnaka, ani w książeczce autorstwa Stefana
Stefańskiego o zagórskim klasztorze, którą podsunęła nam pani bibliotekarka, nie było żadnej
wskazówki, gdzie można by ewentualnie szukać jakichś skarbów. Z książki Stefańskiego do-
wiedzieliśmy się kilku nowych szczegółów. Między innymi tego, że w szpitalu rezydowało
dwunastu inwalidów wojennych umieszczonych tu zgodnie z ostatnią wolą fundatora warowni.
Nasze milczenie zaniepokoiło panią bibliotekarkę, która bała się, że planujemy coś złego.
Żeby jej więcej nie denerwować, no i dlatego, że zaczęła nas bardzo szczegółowo wypytywać, po
co nam informacje o klasztorze, wzięliśmy plan, ruszyliśmy z powrotem na wzgórze i wtedy
„Pimpek” dokonał odkrycia - „Królik” spojrzał na brata, przekazując mu pałeczkę w sztafecie
opowieści.
- Kiedy tak szliśmy pod górę - oczy najmłodszego z Jaworskich błyszczały zadowoleniem, że
to właśnie on był autorem przełomu w śledztwie - przypomniałem sobie jeden western, który dział
się w czasie wojny secesyjnej. Akcja toczyła się w obozie konfederatów, do którego bez przerwy
przywożono jakichś rannych. Porucznik kierował przyjeżdżające wozy do „lazaretu”. Na początku
filmu nie rozumiałem tego słowa, ale potem skapnąłem się, że chodzi o wojskowy szpital. No i
wczoraj przypomniał mi się ten film. To słowo, „lazaret”, brzmiało podobnie do imienia „Łazarz”.
A ponieważ Maciek powiedział, że jego tata ma Internet w komórce, pobiegliśmy jak szaleni do
klasztoru i poprosiliśmy go, żeby sprawdził w „Wikipedii” - kolejne spojrzenie, kolejna zmiana w
sztafecie.
- I tata sprawdził - rzekł z dumą „Puchatek”. - Wie pan, co się okazało? - chłopak przymrużył
oko i zrobił tajemniczą minę.
- Zamieniam się w słuch - odparłem poważnie.
- Że nazwa „lazaret” pochodzi od imienia św. Łazarza. Tego samego, którego wskrzesił Jezus
Chrystus - wyszeptał.
- Świetna robota, „Komańcze”! - rzekłem odsuwając pusty talerz. Wypiłem duszkiem
szklankę wody z sokiem malinowym i dodałem: - Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko
posłuchać wskazówki brata Ksawerego i „szukać u Łazarza”. Macie tu jakieś łopaty?

135
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

U ŁAZARZA • NATURALISTYCZNA WYLICZANKA • PIKNIK • STARA SKRZYNIA •


ŚWIĘTE NAPIERŚNIKI • SYMBOL KONFEDERACJI • HARCERSKIE PRZYRZECZNIE
• POŻEGNALNY GRILL • LIST • PORANEK PEŁEN POŻEGNAŃ • PAN NA
KLASZTORNYM WZGÓRZU • OKO W OKO Z BRATEM KSAWERYM

Lazaret, czyli szpital, a raczej to co z niego zostało, leżał poza murami karmelickiej warowni.
Znajdował się jakieś czterdzieści metrów od pasa krzaków i drzew wyznaczających jednocześnie
dawną północną linię fortyfikacji i granice biwaku pod klasztorem.
Kamienne zarysy szpitala, długiego na dwadzieścia pięć i szerokiego na dwadzieścia metrów,
skrywał niewielki zagajnik. Z parterowego domku dotrwały do naszych czasów tylko ogryzki
murów nie sięgające w swym najwyższym punkcie nawet do kolan najmłodszego i najniższego z
nas „Puchatka”. Kamienny murek, umieszczony dokładnie pośrodku, dzielił budynek na dwie izby.
Podłogę pokoju po prawej stronie zawalały kawały piaskowca, ten po lewej zarosła gęsta,
soczyście zielona trawa.
- Od czego zaczynamy? - zapytał Robert, wbijając łopatę obok murka.
- Bez „Pimpka” nie rozwiązalibyśmy zagadki, więc może niech on zdecyduje - zaproponował
„Królik”.
Nikt się nie sprzeciwił.
Najmłodszy z braci Jaworskich podrapał się w głowę, a potem przenosił palec z jednego
pokoju na drugi w rytm mruczanej pod nosem wyliczanki:

Jedzie kowboj dniem i nocą,


Nogi mu się w butach pocą.
Hej kowboju! Umyj nogi!
Rzekł mu koń w połowie drogi.
Odpowiedział kowboj na to:
Słuchaj, moja wierna szkapo.
Jeśli zdejmę me onuce,
To cię potem nie docucę...

Usłyszawszy ostatnie dwa wersy Robert zachichotał, ja usiłowałem ukryć moje rozbawienie,
„Puchatek” zainteresował się, co to są „onuce”, a „Królik” zapytał z niesmakiem:
- Gdzie znalazłeś tę wyliczankę, „Pimpek”?
- Na forum internetowym - najmłodszy z Jaworskich przerwał recytację: - A co? Nie podoba
ci się? Ludzie oceniali ją na pięć gwiazdek.
- Powiedziałbym, że jest, hmm... bogata w naturalistyczne szczegóły - skwitował „Królik”. -
No, ale dobra, dokończ już, bo nigdy nie wykopiemy lego skarbu.
„Pimpek” powtórzył jeszcze raz dwa ostatnie wersy i dodał:

Raz, dwa, cztery,


Raz dwa, trzy,
Nóg nie myłeś
Dzisiaj ty!
136
Palec „Pimpka” zatrzymał się na pomieszczeniu zarośniętym trawą.
„No cóż” - pomyślałem. „Cierpliwością i pracą ludzie się bogacą”.
Ale nawet gdybym wypowiedział te słowa głośno, nikt nie zwróciłby na nie uwagi. Ledwie
bowiem decyzja została podjęta, „Komańcze” zatopili swoje łopaty w ziemi. Mieli taki wyraz
twarzy jak wymalowane w barwy wojenne oblicza Indian idących do ataku.

Słońce zbliżało się do zenitu, pod murem starego szpitala stało siedem pustych butelek po
wodzie mineralnej i jedna po soku malinowym, a z dołu głębokiego na dwa metry, ziejącego na
miejscu trawiastej podłogi wylatywały co chwila kolejne porcje ziemi, choć trzeba przyznać, że
miało to miejsce rzadziej niż trzy godziny temu. Chłopcy, ze względu na stan moich rąk,
miłosiernie zwolnili mnie z kopania i siedziałem teraz pod drzewem, patrząc na górną część
klasztoru widoczną zza pasa zieleni na południu. Obok mnie, w trawie leżały znaleziska wydobyte
przez „Komańczy” z wykopu: ołowiany kołnierzyk w austriackiej pikielhaubie, trzy kościane guziki
i sprzączka od sandała.
Już miałem wstać i powiedzieć chłopcom, że dalsze prace wykopaliskowe wymagają
odpowiedniego wzmocnienia ścian odkrywki, ale wtedy z dna dołu dobiegł mnie okrzyk „Pimpka”:
- Coś twardego! Natrafiłem na coś twardego.
Wstałem i podbiegłem do ruin lazaretu. Przechyliłem się przez cembrowinę. Chłopcy uderzali
w dno czubkami łopat. Za każdym razem odzywał się Identyczny dźwięk. Dźwięk metalu
uderzającego o kamień.
Zszedłem po drabinie na dół. Robert bez słowa podał mi łopatę. Odgarnąłem ziemię z dna na
powierzchni metra kwadratowego. Pod spodem była lita skała.
- Sprawdziliście całe pomieszczenie? - podniosłem głowę i spojrzałem na chłopców.
Robert skinął głową i powiedział:
- Wszędzie stuka tak samo.
- To skała, a więc nie ma sensu kopać dalej - orzekłem. - Zasypujemy i przechodzimy do
drugiego pokoju.
- Zasypujemy? - rzekł „Puchatek” takim głosem, jakim każdy łobuziak reaguje na wieczorną
prośbę matki, by szedł się myć. Miny pozostałych chłopców, chociaż żaden z nich się nie odezwał,
mówiły mniej więcej to samo.
- Musimy po sobie posprzątać, zanim zabierzemy się do dalszej pracy - odparłem stanowczo.
- Ale tym razem pójdzie nam dużo łatwiej i to aż z dwóch powodów. Doły zasypuje się zazwyczaj
dużo szybciej, niż je kopie, a poza tym pomogę wam, bo odciski już prawie mnie nie bolą.

- Chętnie bym chwilkę odsapnął - westchnął „Pimpek”, wbijając szpadel w świeżą ziemię,
która brązowiała teraz na miejscu, gdzie jeszcze pół godziny temu była dziura dwumetrowej
głębokości.
- A ja bym coś przekąsił - dodał „Puchatek”, patrząc tęsknie w kierunku, gdzie, za pasem
zieleni, kilkadziesiąt metrów dalej, musiał stać grill jego ojca.
Spodziewałem się, że Robert doda jeszcze „i zapalił”, ale najstarszy z Jaworskich tylko otarł
czoło z potu, sięgnął po butelkę i przechyliwszy głowę do tyłu wytrząsnął z niej kilka kropel wody.
Od samego rana nie widziałem go z papierosem w ustach.
- Chyba wszystkim nam przyda się przerwa - stwierdził „Królik”, wypuszczając powietrze
ustami tak, żeby owionęło mu twarz. - Ale żebyśmy za bardzo się nie rozprężyli, pójdziemy z
137
„Pimpkiem” po jakąś wałówkę do namiotu, a wy tu zaczekacie z panem Pawłem. Zgoda?
Robert i „Puchatek” skinęli głowami i przysiedli na murku, wpatrując się zmęczonym
wzrokiem w czubki swoich butów. Buczenie owadów w trawach wokół nas wypełniło ciszę.

Jedzenie na powietrzu należy do najprzyjemniejszych rozrywek znanych ludzkości. Takie jest


przynajmniej moje skromne zdanie. Konserwa wyjadana nożem z puszki, zagryzana kawałkiem
chleba i popijana herbatą z termosu, oczywiście pod warunkiem, że wszystko to przyprawione jest
świeżym górskim powietrzem i wysiłkiem, zostawia kilka długości w tyle najwymyślniejsze nawet
dokonania francuskich mistrzów kuchni.
Podobnego zdania zdawali się być harcerze z zastępu „Komańczów”. Ledwie bowiem
„Królik” i „Pimpek” wrócili z namiotu objuczeni konserwami, puszkami z pasztetem, chlebem,
bułkami, trzema butelkami mineralnej i termosem z herbatą, przez kilka minut nie słychać było
niczego poza mlaskaniem, przełykaniem i bulgotem wody w opróżnianych butelkach.
- No dobra - Robert otarł usta zewnętrzną stroną nadgarstka i wstał. - Czas chyba wrócić do
naszych baranów...
- Chyba do kamieni? - zaoponował „Pimpek”.
- To tylko takie powiedzenie - tłumaczył mu „Królik”.
- Kamienie czy barany... Co za różnica? - stwierdził filozoficznie najmłodszy z Jaworskich i
wepchnął do ust ostatni kawałek bułki z pasztetem. - I tak będzie ciężko.
Po czym wstał i dołączył do Roberta, który tymczasem zdążył już zabrać z prawego
pomieszczenia szpitala trzy potężne kawały nieregularnego piaskowca i zwalić je na stos obok
muru dawnego lazaretu.

Pod metrową warstwą kamieni był piasek.


Chłopcy, brodzący w nim po kostki, wyglądali jak przerośnięte berbecie w za dużej i zbyt
głębokiej piaskownicy.
„Nie przejmujcie się, już blisko” - pomyślałem, ale na głos rzekłem tylko:
- Do łopat, mości panowie!
Potrzebna im była zachęta. Siły i ochota, przywrócone przerwą i posiłkiem, po trzech
kwadransach przerzucania kamieni piaskowca wyparowały równie szybko, jak krople wody, które
przypadkowo spadną na rozgrzaną patelnię.
Apatycznie wbili szpadle w ziemię skrytą płytko pod warstwą piasku. Pracowali powoli,
walcząc z falami ziarenek osypującymi się ciągle do wykopywanych dołków.
Kopałem z nimi, czekając w napięciu na okrzyk tryumfu.
Pierwszy natrafił na skrzynię „Puchatek”. Jego łopata uderzyła w stare drewno, wydając
stłumiony, głuchy dźwięk. Chłopak uderzył po raz drugi i trzeci, zanim ogłosił swoje odkrycie.
- Tu chyba coś jest, „Pimpek” - szepnął do kopiącego obok Jaworskiego.
Najmłodszy z braci, nie wstając z klęczek, przesunął się po piasku i uderzył czubkiem łopaty
tam, gdzie pokazał mu kolega. Twarz rozjaśniła mu się w ułamku sekundy i wrzasnął radośnie:
- Chodźcie szybko - darł się chłopak. - Maciek dokopał się do skarbu!
Słowo „skarb” działa na ludzi w podobny sposób jak ostroga wrażona w koński bok, trudno
się więc dziwić, że łopaty zaczęły śmigać w okolicach dołka „Puchatka” niczym cepy na klepisku.
Nie minęło nawet pół godziny i mogliśmy podziwiać górną część dzieła rąk bieszczadzkiego
stolarza.
Z ust chłopców wyrwało się westchnienie, a zaraz po nim popłynęły komentarze:
138
- Chryste Panie! Wygląda na starą...
- Prawdziwy skarb!
- Ale jazda!
- Otwieramy!
Ostatnie słowa wypowiedział Robert, pochylając się jednocześnie nad dołem i próbując
dosięgnąć końcem łopaty szpary między klapą a pudłem.
- Lepiej będzie ją najpierw wydobyć na powierzchnię - doradziłem. - Dobrze byłoby to zrobić
ostrożnie. Nie wiemy przecież, co jest w środku.
- Mamy w namiocie grubą linę i bloczek do wyciągania - powiedział „Królik”.
- W takim razie skocz po nie, a my tymczasem odkopiemy do końca skrzynię. Aha -
przypomniałem sobie. - Weź też coś, czym można by podważyć wieko.
- Może być łom?
- Będzie idealny.

- Dawaj linę - krzyknął Robert. Siedział na grubej gałęzi, pochylonej dwa metry nad
wykopem. Skończył właśnie mocować do niej bloczek. „Królik” chwycił koniec sznura, którym
wcześniej obwiązaliśmy skrzynię i, przywiązawszy do jego końca nieduży kamień, rzucił nim tak,
że lina przeleciała nad gałęzią, a jej koniec zawisł obciążony kamieniem, jakiś metr nad ziemią.
Robert sprawnie odczepił kamień, przeplótł końcówkę przez bloczek i trzymając koniec liny w
zębach, zszedł z drzewa.
Podzieliliśmy się pracą. Ja z Robertem ciągnęliśmy za linę, pozostali harcerze, pod
kierunkiem „Królika”, próbowali sterować nią tak, żeby nie obijała się zbytnio o brzegi wykopu i
wylądowała bezpiecznie na ziemi.
Zaczęliśmy powoli. Obracający się bloczek zaskrzypiał, lina wyprężyła się, a skrzynia ruszyła
do góry. Była jednak nierównomiernie wyważona i przechyliła się na bok. Usłyszeliśmy głośne
chrobotanie drewna o osypującą się ścianę ziemi.
- Stop, stop - krzyknął „Królik”. - Nierówno idzie! Opuśćcie ją!
Zrobiliśmy jak chciał. Poprawiliśmy prowizoryczną uprząż i znów pociągnęliśmy za linę.
Tym razem pakunek wydostał się z dołu bez problemów. Ponieważ skrzynia nie była ciężka,
„Królik” i jego drużyna bez problemu przesunęli ją o metr od dołu.
- Opuszczajcie - rozkazał „Królik” i już po chwili skrzynia zaparkowała bezpiecznie na
piaskowej podściółce. Reszta była głównie dziełem Roberta, który, przekonawszy się, że skrzynia
jest niezbyt ciężka, podniósł ją z dna wielkiej piaskownicy i postawił na brzegu kamiennego
obramowania. Z pomocą pozostałych chłopców zdjęliśmy ją ostrożnie z ułomka muru dawnego
szpitala i przenieśliśmy kilka metrów od zagajnika.
Przynajmniej minutę trwała kłótnia, kto ma uchylić wieka skrzyni. Moje rozjemcze
negocjacje doprowadziły do tego, że czwórka „Komańczów” stanęła uzbrojona w łopatę lub łom
przy skrzyni. „Królik” i Robert przy dłuższych, „Puchatek” i „Pimpek” przy obu krótszych bokach.
Najpierw za pomocą łomu podważyłem lekko wieko, tak by powstała między nim a pudłem szpara.
Następnie każdy umieścił w niej swoje narzędzie. Na mój znak chłopcy naparli na powstałe w ten
sposób dźwignie.
Skrzypienie, chrobotanie, nieprzyjemnie drażniący zęby dźwięk wyciąganych z drewna
gwoździ - wszystko to trwało kilka sekund. Chłopcy odskoczyli od skrzyni, wyglądającej teraz jak
potwór szczerzący długie, czarne kły gwoździ.
- Co za smród! - skrzywił się Robert, krztusząc się i prychając.
139
- Nie wiedziałem, że do szukania skarbów potrzebne są maski gazowe - wtórował mu
„Pimpek”.
- Jeśli to oczywiście jest w ogóle jakiś skarb, a nie zakopany tu przez jakiegoś złośliwca
obornik sprzed pół wieku - dodał „Królik”.
- Patrzcie! - zawołał „Puchatek”, który jako pierwszy zbliżył się ponownie do skrzyni. - W
środku coś błyska!
Ciekawość zwyciężyła nad wstrętem i chłopcy odsłonili wieko skrzyni. Srebrny punkt,
otoczony ze wszystkich stron cuchnącą mazią odbił blask słońca swą metaliczną powierzchnią.
Robert przemógł się jako pierwszy i, z zamkniętymi ustami, jedną ręką zatykając nos,
zanurzył dłoń w czarnej mazi. Chwilę szukał punktu zaczepienia, a gdy wreszcie go znalazł,
pociągnął mocno.
Płaski przedmiot ze szlachetnego metalu, utytłany jeszcze mocno słomianą papką, zalśnił
srebrem w słońcu.
Kształtem przypominał tarczę, tyle że był trochę mniejszy, a do dwóch jego górnych krańców
przytwierdzono długi łańcuch. Wygrawerowano na nim wizerunek Matki Boskiej Ostrobramskiej z
charakterystycznie ułożonymi rękami i odwróconym o dziewięćdziesiąt stopni półksiężycem u
dołu, pod którym widniała data: „A. D. 1768”.
- Ryngraf? - „Królik” otworzył oczy ze zdumienia. - Skarb trzech mnichów to ryngraf?
- I to niejeden - dodał „Pimpek”, który razem z „Puchatkiem” grzebał wewnątrz skrzyni. - Tu
jest więcej tych ryngratów.
- Ryngrafów - żachnął się „Królik”. - Tarcze podobne do tej - wskazał na srebrny ryngraf -
tyle że mniejsze, wiszą obok Częstochowskiej Madonny w naszym kościele jako znak wdzięczności
za okazane łaski.
- Tak - kiwnąłem głową w zamyśleniu. - Jednak niewielu z tych, którzy modlą się przed
wizerunkiem Madonny z Częstochowy, wie, że płatki metalu, na które patrzą, wywodzą się od
najprawdziwszego rynsztunku. Nazwa „ryngraf pochodzi z języka niemieckiego i znaczy mniej
więcej tyle, co „blacha napierśna oznaczająca rangę” - tłumaczyłem. - Był on kiedyś częścią zbroi
chroniącą szyję, tak zwanym obojczykiem. Ozdabiano go motywami religijnymi i nie zmieniło się
to nawet wtedy, gdy obojczyki wyszły z użycia i przekształciły się w, przypominające tarcze,
ryngrafy, elementy o znaczeniu czysto symbolicznym i ozdobnym, mające podkreślać, że osoba
nosząca je na szyi jest nie tylko oficerem, ale także żarliwym katolikiem, co dawniej równało się
gorącemu patriotyzmowi. Najchętniej wykorzystywanym na ryngrafach motywem był wizerunek
Matki Bożej.
- Czy te ryngrafy - zapytał Robert patrząc z zachwytem na znalezisko - nosili konfederaci
barscy z Zagórza, o których wspominał pan Kowalski?
- Zarówno data rozpoczęcia konfederacji, wyryta na napierśniku, jak i symboliczne funkcje
czynią tę sugestię wielce prawdopodobną - odparłem. - Trudno się zresztą dziwić, że to właśnie
ryngraf był symbolem konfederacji barskiej, zbrojnego związku, który równie mocno co swe
przekonania patriotyczne akcentował przywiązanie do wiary. Trudno o lepszy element
umundurowania dla żołnierzy, śpiewających w swym hymnie:

Stawam na placu z Boga ordynansu,


Rangą porzucam dla nieba wakansu.
Dla wolności ginę -
Wiary swej nie minę,
140
Ten jest mój hazard.

Zacytowawszy pierwszą zwrotkę „Pieśni konfederatów barskich” z 1768 roku, zamilkłem.


Chłopcy wydobyli wszystkie cztery ryngrafy i oczyściwszy je za pomocą liści i trawy,
położyli na wieku skrzyni. Napierśniki miały nie tylko ogromną wartość historyczną jako pamiątki
po konfederacji barskiej. Także materiał, z którego je wykonano, czyli oprócz miedzianej blachy,
srebro i, w wypadku jednego, złoto, a także mistrzowski grawerunek, czyniły z nich arcydzieła
sztuki płatnerskiej.
Wyjąłem z kieszeni telefon komórkowy i wybrałem numer do delegatury Wojewódzkiego
Urzędu Ochrony Zabytków w Krośnie. Po kilku sygnałach odebrał sekretarz, który połączył mnie z
kierowniczką.
- Dzień dobry, pani kierownik - powiedziałem wesoło, usłyszawszy po drugiej stronie jej miły
głos. - Nie uwierzy pani, co też udało nam się wykopać na klasztornym wzgórzu...

Indianin na huculskim koniku znów pędził w strugach powietrza ponad harcerskim namiotem.
Cztery młode głosy śpiewały przedostatnią zwrotkę hymnu zastępu „Komańczow”:

Co po nich pozostało?
Piór orlich tylko pąk.
Wracamy do obozu,
Gdzie rondli głośny brzdęk.

Godzinę wcześniej furgonetka z Urzędu Ochrony Zabytków odjechała ze wzgórza, zabierając


ze sobą cztery ryngrafy, starannie zapakowane w ochronne materiały i folie. Pani kierownik nie
mogła się nachwalić czterech młodych poszukiwaczy skarbów, a kiedy zapytała, czego życzyliby
sobie w nagrodę za swój niezwykły wyczyn i otrzymała odpowiedź, że harcerze proszą o pomoc w
odbudowie klasztoru, rozpromieniła się i wycałowawszy każdego z nich w oba policzki, zapewniła
wzruszona, że jeszcze dziś wieczorem napisze do Generalnego Konserwatora Zabytków prośbę o
dofinansowanie renowacji. Odjeżdżając, machała długo do uśmiechniętych harcerzy z tylnego
okienka furgonetki.

Wieczorem przy ognisku


Gdy ballad przyjdzie czas
Hop! Hop! ‒ krzykniemy głośno.
Hop! Hop! ‒ odpowie las.

Piosenka się skończyła i zastępowy rozpoczął musztrę bardzo podobną do tej, którą
obserwowaliśmy kilka dni temu. Tym razem jednak harcerskie manewry oglądali wszyscy
mieszkańcy klasztornego biwaku.
W najważniejszym momencie, gdy „Śpiący Wilk” oświadczył już, że „Dosiadający Chmur”
przeszedł pomyślnie okres próbny, ma zgodę drużynowego na odebranie przyrzeczenia i uzyskał od
pozostałych druhów potwierdzenie, że można go przyjąć w poczet pełnoprawnych członków
zastępu, rozległy się brawa publiczności, ucięte zdecydowanym gestem „Śpiącego Wilka”, który
zapytał rozpromienionego „Puchatka”:
- Czy chcesz złożyć przyrzeczenie harcerskie?
141
- Tak - odparł najmłodszy z „Komańczów”.
- A zatem powtarzaj za mną: Mam szczerą wolę, całym swoim życiem pełnić służbę Bogu i
Polsce, nieść chętną pomoc bliźnim i być posłusznym Prawu Harcerskiemu.
I „Puchatek” powtarzał, a gdy skończył, „Królik” odpiął mu lilijkę i przypiął na jej miejsce
harcerski krzyż. Uroczystości dopełniło namalowanie czterech indiańskich kresek, po dwóch na
każdym policzku i przekazanie pagonów z jedną belką oznaczającą, że „Puchatek” otrzymał
właśnie stopień młodzika.
- Na cześć nowego harcerza: hip, hip, hurra! - zakrzyknął na zakończenie „Śpiący Wilk”.
„Dziesięć Niedźwiedzi” i „Ten, Który Się Wita” też nie żałowali gardeł.
- Zastęp w szeregu, zbiórka! - zakomenderował „Królik”, a kiedy „Puchatek” dołączył do
kolegów i wyprężył się jak struna, dodał:
- Zastęp, spocznij! Na grilla marsz!
- Zapraszam, zapraszam - uśmiechnął się zachęcająco pan „Puszysty”, który przez całą
uroczystość stał w pierwszym rzędzie i co kilka minut zbliżał chusteczkę do oka.

I tym właściwie, sceną wspaniałej pożegnalnej uczty, na której stoliki uginały się od mięsiwa,
plastykowe kubeczki, z braku złotych pucharów, wypełnione wybornymi sokami, winem i piwem
krążyły z ręki do ręki, a bohaterowie w zielonych mundurach i krótkich spodenkach odbierali
należne im hołdy, powinna się zakończyć nasza opowieść. Powinienem teraz, wzorem innych,
napisać sakramentalne: „I ja tam byłem, miód i wino piłem”.
Niestety, a może na szczęście, opowieści niniejszej bliżej jest do kroniki niż do baśni, więc i
jej zakończenie nie może być zupełnie baśniowe.

Następnego dnia rankiem wszyscy odpoczywali po kulinarnych szaleństwach. Z namiotów,


poprzez kłębki mgły, dochodziło donośne chrapanie, przywodzące na myśl jęki duchów
zakonników skazanych za obżarstwo na wieczną tułaczkę pomiędzy klasztornymi murami.
Wymknąłem się cichcem przez bramę i szybkim krokiem podążyłem do domu brata Ksawerego.
Stojąc już przed drzwiami uśpionego gospodarstwa, sięgnąłem do kieszeni kurtki i
wydobyłem z niego zaklejony list, który napisałem tego ranka. Na kopercie wypisałem imię i
nazwisko, pod którym pechowy mnich ukrywał swą prawdziwą tożsamość. W środku była kartka z
krótkim tekstem:

Wiem, kim Pan jest. Proszą przyjść do kościoła na klasztornym wzgórzu dziś o godzinie
pierwszej w nocy. Niech się Pan nie obawia. Poza mną i Panem nie będzie tam nikogo.
Paweł Daniec

Wcisnąłem list między drzwi i framugę, po czym, sprawdzając, czy nikt mnie nie śledzi,
wróciłem na klasztorne wzgórze.

Pan „Puszysty” wraz z rodziną szykował się do wyjazdu; pomagali im w tym harcerze.
Namiot i stojący po jego lewej stronie baldachim były już tylko plamami kolorów rozciągniętymi
na zielonej trawie. Grill, podobnie jak cała reszta biwakowego sprzętu, leżał w głębi otwartego
bagażnika zielonego pick-upa „Puszystych” spakowany w pudło, obok innych pakunków,
koszyków i foliowych toreb.
- Poranny spacerek, co? - zapytał z uśmiechem „Puszysty”, zaciągając sznurek od pokrowca
142
na namiotowe rurki.
- Musiałem - rzekłem, klepiąc się znacząco po brzuchu. - Tak nas pan wczoraj uraczył, że
nawet po przebudzeniu czułem w żołądku te białe kiełbasy...
- Zazdroszczę panu - na twarzy „Puszystego” pojawiło się coś w rodzaju nostalgii. - Może
pan sobie zaszaleć na całego. Nie to co ja. Maciek zrobił mi wczoraj straszną awanturę, jak
zobaczył, że sięgam po pierś kurczaka. A przecież ona była taka chuda...
- Dzień dobry, panie Pawle - powiedział Robert, stając obok nas i dodał, zwracając się do
„Puszystego”: - Maciek powiedział, że wie pan, gdzie jest pokrowiec od baldachimu.
- Już ci go daję, młodzieńcze - odparł mężczyzna uprzejmie, podszedł do bagażnika i przez
chwilę go przeszukiwał. - Proszę bardzo - odwrócił się do Roberta i podał mu pokrowiec. Chłopak
wrócił do swoich towarzyszy, którzy kończyli składać poszycie przenośnego dachu. - Cóż za
uprzejmi młodzi ludzie - zachwycił się szeptem „Puszysty”.
Miłosiernie nie przypomniałem mu, jakiego słowa użył na określenie Roberta kilka dni temu.
Dwa kwadranse później, gdy wszyscy pożegnali się ze wszystkimi, adresy e-mailowe i
telefony zostały wymienione, łezki uronione, a rodzina „Puszystych” siedziała już w swoim
gotowym do drogi, powarkującym pick-upie, bracia Jaworscy rozmawiali przez uchylone okno z
„Puchatkiem”, pan „Puszysty” zaś uchylił szybę od strony kierowcy i wyciągnął do mnie rękę:
- Jeszcze raz dziękuję, panie Pawle - powiedział, gdy odwzajemniłem gest i uścisnąłem jego
dłoń. - A gdyby potrzebował pan kiedyś księgowego, to proszę po prostu zadzwonić. Numer pan
ma.
Skinąłem głową.
Silnik zielonego samochodu zagrał żwawiej i pojazd powoli ruszył.
- Szerokiej drogi! - rozległy się za mną głosy harcerzy.
Pojazd oddalił się na kilkanaście metrów, zanurkował w dół na podjeździe. „Puszysty”
uderzył jeszcze trzy razy w klakson i zniknął, skręcając na piaszczystą drogę wiodącą wzdłuż
murów klasztoru.

Dwie godziny po „Puszystych” wzgórze opuścili „Studenci”, czyli Antek i Kamila. Pożegnali
mnie bardzo serdecznie i przypomnieli o umowie.
- Coś mi mówi, że mimo wszystkich pozorów, jest pan ciągle na tropie - rzekła z niezawodną
kobiecą intuicją Kamila.
- Jak wrócę do Warszawy, to do was zadzwonię i umówimy się na rozmowę w ministerstwie -
rzekłem wymijająco.
- Trzymamy pana za słowo - odparł Antek i przekręcił kluczyk w stacyjce. Dwie minuty
później po hybrydowej hondzie został już tylko opadający ku ziemi, coraz słabszy zapach spalin, a
ponieważ „Czterdziestolatka” razem ze swoim towarzyszem, z powodu popołudniowych planów
harcerzy, pojechała na dwudniową wycieczkę w góry, zostaliśmy na wzgórzu tylko ja i bracia
Jaworscy.
Ci ostatni wyruszyli w drogę około południa.
- A więc zostaniecie w Sanoku do jutra? - zapytałem, gdy stanęli przed namiotem, gotowi do
wymarszu.
- Tak - rzekł „Królik” - najpierw rodzice zawiozą nas do Krosna, żebyśmy obejrzeli prace
konserwatorskie nad ryngrafami, a potem jedziemy na imieniny ciotki do Sanoka. Ale pan chyba
dzisiaj nie odjeżdża?
- Zostaję do jutra - odparłem. - Potem ruszam w góry. Został mi jeszcze tydzień urlopu i
143
chciałbym przejść się połoninami i zdobyć Tarnicę. Ale to dopiero jutro po południu, więc do tego
czasu mogę popilnować wzgórza.
- Nie będzie miał pan żadnego towarzystwa - pożałował mnie „Pimpek”.
- Po szaleństwie ostatnich kilku dni odrobina spokoju dobrze mi zrobi - zapewniłem go.
„Królik” spojrzał na zegarek.
- Dobra, chłopaki, zbieramy się. Ojciec zmyje nam głowy, jak się spóźnimy... Do zobaczenia
jutro, panie Pawle! - pożegnali mnie i zniknęli za bramą.
Zostałem sam.

Dzień upłynął spokojnie. Do szesnastej czytałem „Grób Nieczui” Zygmunta Kaczkowskiego,


dziewiętnastowieczną powieść, której akcja dzieje się między innymi na klasztornym wzgórzu,
potem zjadłem dwie zupki chińskie i do wieczora odsypiałem nocne szaleństwa sprzed dwóch dni.
Obudziłem się o dwudziestej pierwszej i wróciłem do lektury. Budzik w telefonie zadzwonił tuż po
tym, jak przeczytałem ostatnie słowa powieści.
Do pierwszej pozostał kwadrans.

Zabrałem ze sobą latarkę, chociaż było to zupełnie niepotrzebnie, bo księżyc, który urósł
nieco od nowiu, świecił na bezchmurnym niebie wystarczająco jasno, by nie zgubić drogi w
ciemnościach. Wkroczyłem do kościoła, przeszedłem nawą główną i prezbiterium do miejsca, gdzie
był kiedyś ołtarz i długo patrzyłem na ścianę, pokrytą niegdyś wspaniałym freskiem, z którego
została tylko już górna jego część.
Słabe światło księżyca mieniło się w załomach i odrapaniach, pobudzając umysł, który
wypełniło właśnie wspomnienie oglądanego kilka dni temu zdjęcia zrobionego przez Adama
Bochnaka w tym samym miejscu dziewięćdziesiąt lat temu na potrzeby artykułu. Na zdjęciu tym
wnętrze kościoła było dużo bardziej zarośnięte niż teraz, ale fresk widać było jeszcze niemal w
całości. Obraz sprzed prawie wieku, wespół z tekstami o Zagórzu, które przeczytałem, działał na
wyobraźnię, która w błyskach księżycowego światła kazała się domyślać pociągnięć pędzla,
układających się w scenę Zwiastowania.
Nagle czar prysł.
W nocnej ciszy usłyszałem powolne kroki. Ktoś zbliżał się do kościoła.
Obróciłem się i powoli ruszyłem w kierunku wejścia do kościoła. Nie doszedłem nawet do
końca długiego prezbiterium, kiedy w drzwiach stanął jakiś człowiek. I ja przystanąłem. Chociaż
wiedziałem, kim jest nocny gość, byłem tak przejęty, że nawet nie pomyślałem o tym, by zapalić
latarką. Oczy przyzwyczaiły sią już do ciemności, ale i tak w mroku nocy widać było tylko
sylwetką w obramowaniu otworu wejściowego.
- Trafnie pan odgadł - rozległ sią z ciemności męski głos. - To ja byłem bratem Ksawerym.

144
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

TRZECI MNICH • DWAJ BRACIA • ZDRADA • DZIEJE WACHMISTRZA •


INTERCYZA • RODZINNE ARCHIWUM • LIST W BUTELCE • WYPADEK • O
ŁAZARZU • SZKAPLERZ • W CUDZYCH BUTACH • PLOTKI • NOWY DZIEŃ • SZARA
WSTĄŻKA • WEZWANIE • MOJE BIESZCZADY II

Mężczyzna zrobił krok do przodu. Jego twarz oblała księżycowa poświata. Z odległości
jakichś piętnastu metrów wpatrywały się we mnie uważnie oczy Grzegorza Kowalskiego.
- Dlaczego mnie pan nie wydał? - zapytał brat Ksawery; ton jego głosu świadczył o tym, że
podejrzewa mnie o szantaż.
- Nie widzę powodu, żeby stawiać się w roli sędziego bliźnich - odparłem poważnie.
Zapadło milczenie. Mężczyzna chyba mi uwierzył, bo następne zdanie zabrzmiało dużo
sympatyczniej:
- Nie rozumiem w takim razie, po co mnie pan tu wezwał. Odkopał pan skarb, odkrył moją
prawdziwą tożsamość...
- Ale w pańskiej historii jest kilka luk, których, mimo usilnych starań, nie zdołałem wypełnić
- wszedłem mu w słowo.
- Chce pan tylko poznać moją historię? - zdziwił się szczerze brat Ksawery.
- Jestem detektywem i dążę do prawdy - odparłem. - A kiedy czegoś nie wiem, ciekawość nie
pozwala mi często zasnąć.
- To w dzisiejszych czasach bardzo rzadkie - rzekł po chwili brat Ksawery, kręcąc głową - ale
bardzo mi się podoba ta pańska cecha. Chętnie odpowiem na pytania, ale jeśli nie będzie miał pan
nic przeciwko, wolałbym najpierw usiąść. Mój kręgosłup nie jest już tak sprawny, jak pięćdziesiąt
lat temu, gdy razem z ojcem Stanisławem i Tomkiem Szewczykiem porywaliśmy się z motyką na
słońce...

- Co się stało nocą z 12 na 13 września 1963 roku? - zapytałem, gdy już usadowiliśmy się na
leżakach, pożyczonych z namiotu harcerzy. Siedzieliśmy obok wehikułu, z dobrym widokiem na
fasadę kościoła. Noc była co prawda ciepła, ale zrobiłem nam obu po dużym kubku herbaty z
cytryną. Grzegorz Kowalski objął swój kubek pomarszczonymi dłońmi i odpowiedział:
- To nie była noc. Do śmierci ojca Stanisława doszło świtem, około godziny piątej rano 13
września 1963 roku. Najbardziej pechowego dnia w całym moim życiu. Ale zanim o nim panu
opowiem, musimy przenieść się dwieście czterdzieści lat wstecz.
- Do czasów konfederacji barskiej?
Skinął głową i uściślił:
- Dokładnie rzecz biorąc do roku 1768, kiedy to niedaleko Zagórza mieszkało dwóch braci.
Mniejsza o imiona, nazwiska i herby. Takich jak oni historia nie pamięta. Dość powiedzieć, że byli
to szaraczkowie, siedzący pospołu na jednym zaścianku. Ziemi i to dobrej mieli sporo, ale ich
ojciec, wielki przeciwnik pańszczyzny, chłopów sobie poddanych wyzwolił i wydzierżawił im
większość gruntów, a bracia żyli skromnie z opłat przez chłopów regularnie, ze względu na pamięć
nieboszczyka, wnoszonych. Bracia, chociaż ich matka jedna rodziła, niepodobni byli do siebie jak
niepodobne są ogień i woda.
Jeden miał umysł światły i, bardziej niż interesy, zajmowały go książki i sprawy ducha, a
oszczędnie gospodarując, żył ze skromnych dochodów całkiem przyzwoicie i na swój los nie
145
narzekał.
Brat jego zupełnie inaczej zapatrywał się na zostawione przez ojca dziedzictwo. Lubił on
życie światowe i najeździwszy się z kuligami po okolicznych dworach, odwiedziwszy kilka razy
zamek w Lesku, zobaczył, że ludzie gdzie indziej w luksusy opływają, na które nie stać go było.
Zamarzyło mu się zostać bogaczem i chociaż ledwo podpisać się umiał, to rachować potrafił
doskonale. Aby z prawem w kolizję nie wchodzić odczekał spokojnie, aż terminy chłopskich
dzierżaw na jego części ojcowskiego majątku wygasną i nie przedłużył ich wcale. Zaproponował za
to, że chłopi mogą u niego pracować na nowych warunkach. Warunki te, najogólniej rzecz ujmując,
sprowadzały się do przywrócenia, nie formalnie, ale faktycznie, pańszczyzny.
- Który z nich był pańskim prapraprapraprapraprapradziadem? - zapytałem, licząc najpierw w
myśli kolejne pokolenia.
Brat Ksawery pokiwał głową.
- Bardzo pan domyślny - rzekł z uśmiechem. - Nie dziwię się, że mnie pan odnalazł. Ale
proszę jeszcze chwilkę zaczekać. Zaraz wszystko stanie się jasne. W 1768 roku wybuchła
konfederacja. W lipcu wezwano do walki szlachtę sanocką. Pośród walczących stanął także jeden z
braci. Chyba domyśla się pan który?
- Miłośnik książek - odparłem bez namysłu.
- Otóż to - przytaknął Trzeci Mnich. - Zdjął ze ściany szablę, nasadził na głowę konfederatkę,
na piersiach zawiesił ryngraf i osiodławszy jedynego konia, pognał co sił do Sanoka. Brat jego zaś
został na gospodarce i ani myślał plątać się w światowe awantury.
Długo można by opowiadać, jak światlejszy z braci walczył pod panem rotmistrzem
Pułaskim, jak ranny pod Hoszowem do zdrowia doszedł i na wojenne hazardy znów się puszczał.
Jak dosłużył się rangi wachmistrza i jak konia w potyczce z Moskalem utracił, co spowodowało, że
do piechoty wstąpił, w której, ze względu na rozległą wiedzę inżynieryjną przydzielono go do
oddziału saperów. Ale do świtu coraz bliżej, a sporo zostało jeszcze do opowiedzenia, więc
przejdźmy od razu do jesieni roku 1772, kiedy to Polskę rozdrapały po raz pierwszy szpony trzech
czarnych orłów, a konfederacja, zdławiona niemal zupełnie kilka miesięcy wcześniej, tliła się już
tylko, jak żar w ognisku o piątej nad ranem. Światlejszy z braci walczył jeszcze w szeregach
małego oddziału, idącego od granicy węgierskiej.
Oddział ów wpadł w pułapkę w okolicach Zagórza. Wojska generała Drewicza odcięły mu
wszelkie drogi ucieczki. Można było tylko próbować przebić się przez kordon lub bronić w jakimś
umocnionym miejscu. Jako że pan wachmistrz znał doskonale tutejsze tereny, doradził on swemu
dowódcy, doświadczonemu kapitanowi, by zająć zagórski klasztor i tam przyjąć uderzenie
„srogiego Drewicza”.
- Straceńczy pomysł - rzekłem.
- Straceńczy i szalony. Tym bardziej że, jako się rzekło, konfederacja już dogasała, na odsiecz
nie było co liczyć, a wojska Drewicza miały liczebną przewagę. No, ale człowiek przyciśnięty do
muru, różne rzeczy gotów jest zrobić i konfederaci wkroczyli do klasztoru. Drewicz zamknął
kleszcze oblężenia i rozpoczął ostrzał. Po kilku dniach sytuacja zrobiła się dramatyczna - nie było
co jeść ani czym strzelać i, wobec nieuchronnego upadku twierdzy, kapitan począł rozmyślać o
tym, jak wyprowadzić swój oddział z klasztoru. Nie były to rozważania płonne. Istniała pewna
szansa, by ujść Drewiczowi z głowami na karku.
Pod wieżą, jak uwiadomili kapitana zakonnicy, było tajne przejście wiodące wprost do
Osławy. Gdyby udało się dopaść rzeki niepostrzeżenie, nocą albo podczas kolejnego ostrzału,
można by, niczym pan Skrzetuski, spróbować ucieczki wodnym szlakiem. 29 listopada rano kapitan
146
podjął decyzję o wycofaniu się z warowni. Miało do niego dojść kolejnej nocy lub podczas
najbliższego ostrzału. Wcześniej jednak trzeba było zrobić coś jeszcze...
- Ukryć ryngrafy - dopowiedziałem.
- Dokładnie rzecz biorąc ryngrafy noszone na piersiach przez tych, którzy zginęli w obronie
karmelickiej warowni. Towarzysze broni nie chcieli dopuścić, by święte napierśniki wpadły w ręce
Moskali, zanim więc salwowali się ucieczką z beznadziejnego oblężenia, zdjęli ryngrafy z szyi
poległych i zakopali je głęboko pod ziemią. Pech chciał, że w chwili gdy saperzy, z których jednym
był pan wachmistrz, kończyli zakopywać ryngrafy, Drewicz przypuścił atak. Saperzy skończyli swą
robotę i dołączyli do reszty oddziału, czekającej na nich w tajnym tunelu.
- Udało im się uciec?
- Niestety - westchnął brat Ksawery - mieli w swych szeregach zdrajcę, który przedostał się
tym samym tunelem do obozu Drewicza i poinformował Moskali o miejscu i czasie planowanej
ucieczki. Trudno się więc dziwić, że kiedy kapitan razem ze swym oddziałem wyszedł z tunelu u
stóp wzgórza, wystrzelano ich jak kaczki. Ocalało tylko dwóch ludzi - pan wachmistrz i zdrajca,
którym, jako saperom, zlecono wysadzenie tunelu. Zdrajcę jednak w ostatniej chwili ruszyło
sumienie i, nakazawszy panu wachmistrzowi, by skrył się w bocznej niszy, sam wysadził ładunki,
ginąc przy tym.
- Wachmistrz ocalał?
- Tak. Po wybuchu Drewicz uznał, że oddział buntowników został unicestwiony i zwolnił
kleszcze oblężenia. Wachmistrz zaczekał do nocy, pod jej osłoną wymknął się i czmychnął za
granicę.
Brat Ksawery przerwał na chwilę, upił dwa łyki herbaty i mówił dalej.
- Tułał się po całej Europie, aż dotarł wreszcie do Włoch, gdzie w jakimś klasztorze na
prowincji przywdział karmelicki habit. Przez cały jednak czas pamiętał o ryngrafach ukrytych w
zagórskim klasztorze. Uważał się, jako ostatni ocalały z oblężenia, za ich strażnika i w końcu,
uzyskawszy stosowne zezwolenia i listy polecające, wyruszył w trwającą kilka miesięcy podróż do
ojczyzny. Chciał wydobyć ryngrafy z tymczasowej kryjówki i ukryć je w bezpiecznym miejscu.
- Udało mu się? - zapytałem podekscytowany. Opowieść Ksawerego wciągnęła mnie już na
całego.
- Niestety. Gdy zapukał wreszcie do bramy odbudowanego tymczasem klasztoru, był już
tylko cieniem człowieka - niedojadanie, zimna jesień i trudy podróży sprawiły, że odnowiła się
stara rana spod Hoszowa, a do tego, od częstego spania na ziemi i przyodziewku dobrego na
włoskie słońce, lecz niewystarczającego na polskie chłody, przyplątała się gruźlica. Próbowano go
ratować, ale bezskutecznie i zmarł po kilku miesiącach. Wcześniej jednak spisał swe dzieje i kilka
dni przed śmiercią przekazał zapiski swemu rodzonemu bratu.
Był on już podówczas znacznym panem. Nie tylko zajął połowę wsi należącą do, uznanego za
zmarłego, brata, ale odpowiednio „gospodarując” wszedł w posiadanie kilku innych majątków.
Czytać jednak ciągle nie umiał i papiery brata, mając je za bezwartościowe bazgroły, rzucił do
kantorka i o nich zapomniał.
- To właśnie on był pańskim przodkiem?
Nie skinął głową, ale to nie było konieczne. Jego mina mówiła wszystko.
- Bóg pokarał tego gnuśnego człowieka - odezwał się znowu brat Ksawery bez mściwej
satysfakcji, raczej ze współczuciem - odbierając mu cały majątek wtedy, gdy go najbardziej
potrzebował, w latach starości. Drugi z braci, chociaż ożenił się młodo, nie doczekał się potomka
płci męskiej. Miał za to piękną córkę. Żona zmarła podczas którejś z mroźnych zim na zapalenie
147
płuc i zostali z córką sami. Strzegł swej potomkini jak oka w głowie, ponieważ jednak, jak
wiadomo, porywy młodości okiełznać trudniej niż narowiste-go konia, córka wkrótce zakochała się
w pięknym, chociaż próżnym pisarczyku służącym u ojca. Pisarczyk ten nosił nazwisko Kowalski.
Córka wymusiła na ojcu ślub, grożąc, że w innym wypadku ucieknie z domu. Ojciec zgodził
się wreszcie, ale zażądał intercyzy spisanej przez prawnika z miasta. Intercyzę taką sporządzono i
ojciec złożył na niej swój podpis. Wkrótce odbyło się huczne weselisko, a następnego dnia rankiem,
gdy wszyscy jeszcze spali, pan młody zjawił się u swego teścia i z niemiłym uśmieszkiem
oświadczył, że liczy, iż, jako prawnemu właścicielowi całego majątku, będzie mu się „pan ojciec ze
wszystkimi swoimi wydatkami ogłaszał” i przekaże klucz do skrzyni z kosztownościami. Już chciał
„pan ojciec” wziąć zuchwalca na szablę, ale Kowalski wyjął intercyzę i odczytał osłupiałemu
teściowi.
- Co było w tej intercyzie?
- Pisarczyk nie był w ciemię bity i przekupił prawnika, który sporządził dokument. Papier,
zamiast chronić majątek teścia przed zakusami zięcia, stanowił, że w dzień ślubu Kowalski otrzyma
dorobek całego życia drugiego z braci. Sprytny pan młody przed ślubem „odczytał” papier swemu
teściowi, nie znającemu się przecież zbytnio na składaniu liter w wyrazy i zdania, i podsunął go do
podpisu. W ten sposób gnuśny brat znalazł się na łasce sprytnego hultaja, który zesłał go do
zrujnowanego dworku na obrzeżach świeżo zdobytego majątku i zasilał co rok skromną pensyjką,
równą mniej więcej temu, co kilkanaście lat wcześniej dostawał od chłopów dzierżawiących pola
zostawione mu przez ojca. I tak zamknęło się koło.
Brat Ksawery przerwał na moment, przejechał ręką po twarzy. Widać był, że jest już trochę
zmęczony opowiadaniem.
- Chce pan sobie zrobić przerwę? - zapytałem. - Może skończymy jutro?
Machnął ręką a potem powiedział:
- Przepraszam za ten nieco przydługi wstęp, ale był on konieczny, żeby zrozumieć moją rolę
w tej historii. Opowieść o dwóch braciach, pełna oczywiście luk, przekręceń i przekłamań
przetrwała pokolenia. Był to niejako mit założycielski naszego rodu i opowiadano mi go od kiedy
pamiętam. Na chłopięcą wyobraźnię najbardziej oczywiście działała postać mężnego konfederaty
barskiego i to właśnie jej losy sprawiły, że w wieku lat dziewiętnastu wstąpiłem do zakonu
karmelitów bosych. Trafiłem pod skrzydła ojca Stanisława Kozłowskiego, który zaszczepił we
mnie miłość do zabytków. Zanim wstąpił do zakonu skończył studia konserwatorskie i w czasie,
gdy rozpocząłem nowicjat w Krakowie, prowadził prace renowacyjne w jednym z klasztorów w
okolicach dawnej stolicy Polski. Widząc u mnie pewne zdolności manualne i zmysł plastyczny,
przyjął mnie do swego zespołu.
- A potem pojechaliście do Zagórza...
- A potem pojechaliśmy do Zagórza. I wszystko szło dobrze aż do czasu, gdy zabrakło nam
pieniędzy na dalszą odbudowę, a ja przypomniałem sobie o rodzinnej historii. Odwiedziłem dom
rodziców. Po kilku tygodniach poszukiwań w rodzinnym archiwum natrafiłem wreszcie na zapiski
światlejszego z braci, w których przeczytałem o „konfederackim skarbie” ukrytym w ruinach
klasztoru. Karmelita podawał też miejsce, w którym znajdowała się skrytka.
- Czemu nie opowiedział pan o tym ojcu Stanisławowi?
- Z pychy. Chciałem odnaleźć skarb i mu zaimponować. Wkrótce nadarzyła się ku temu
okazja, bo ojciec Stanisław wyruszył szukać środków na odbudowę za oceanem i zostaliśmy w
Zagórzu sami z ojcem Tomaszem Szewczykiem.
- Widziałem się z nim kilka dni temu - rzekłem. - Mieszka w klasztorze w Czernej.
148
- Naprawdę? - ucieszył się brat Ksawery na wspomnienie dawnego towarzysza. - To był
bardzo dobry i szczery chłopak. Wykorzystałem tę jego naiwność i wciągnąłem go do poszukiwań
skarbu. Przez całe dnie kopaliśmy na dziedzińcu gospodarczym po zachodniej stronie kościoła,
zaniedbując prace konserwatorskie. Tomek po kilku tygodniach przestał ze mną szukać i wrócił do
odbudowy. No, a potem, nie wiadomo kiedy, nadszedł 12 września i na klasztorne wzgórze
powrócił ojciec Stanisław.
- Wcześniej jednak odnalazł pan skarb.
- To było dzień wcześniej. Ryngrafy, owinięte w jakieś płótna, zakopano pod samym murem.
Obok depozytu znalazłem też butelkę z pergaminem. Pamiętam słowo w słowo, co na nim
wypisano: „Ryngrafy one pamiątką są po bojownikach o Świętą Sprawę Polską poległych na tym
wzgórzu podczas walk z Drewiczem Roku Pańskiego 1772. Ukryto je tu, by w ręce najeźdźcy nie
wpadły. Każdy kto je znajdzie, niech to pamięta. Jeśli ojczyzna jest już wolną, z ziemi wydobyć je
można y w miejscu godnym, jako Najświętszą Narodową Pamiątkę pokazywać, jeśliby jednak
wciąż pod jarzmem Polska pozostawała, ukrywać dalej je trzeba, co się znalazcy nakazuje, a jeśliby
tego nie dopełnił, przeklina na wieki. W Imię Ojca y Syna y Ducha Św. Amen”
- Mocne słowa - skomentowałem.
- Strasznie się nimi przejąłem. Zgodnie z nakazem ryngrafy zaraz zakopałem, a butelkę z
pergaminem wziąłem ze sobą. Z drugiej jednak strony chciałem poradzić się przełożonego i owego
feralnego poranka obudziłem go skoro świt i poprosiłem o rozmowę na osobności. Poszliśmy do
kościoła. Spacerowaliśmy wzdłuż murów, a ja opowiadałem o znalezisku i tłumaczyłem, że
ryngrafy powinny zostać w ukryciu. Ojciec Stanisław słuchał i kiwał głową. Wreszcie skończyłem i
gestem kazał mi się zatrzymać. Byliśmy teraz obok wzniesionego kilka miesięcy wcześniej
rusztowania, z którego tynkowaliśmy jedną ze ścian kościoła.
- Posłuchaj, synu - rzekł mój przełożony. - Wiem, że powodują tobą szlachetne pobudki, ale
musimy oddać ryngrafy do muzeum. Jeśliby ktoś dowiedział się, że je znaleźliśmy i ukryliśmy, cała
nasza praca przy odbudowie klasztoru poszłaby na marne. Władze natychmiast kazałaby nam się
stąd wynieść. Chcesz tego?
- Zazdrości mi ojciec! - wrzasnąłem i zrobiłem krok do przodu. Musiałem wyglądać strasznie,
bo ojciec Stanisław gwałtownie się cofnął i poruszył grubą belkę opartą o rusztowanie. Skoczyłem
mu na ratunek, ale było za późno. Belka uderzyła go w głowę i zmieniła kierunek, mnie nie czyniąc
żadnej krzywdy.
Przełożony upadł. Zginął chyba na miejscu, bo, kiedy przyłożyłem rękę do jego szyi, nie
wyczułem pulsu.
- A więc to był wypadek! - prawie krzyknąłem. - Dlaczego nie opowiedział ksiądz
milicjantom jak było naprawdę?
- Starałem się - uśmiechnął się smutno. - Ale o tym za chwilę. Zrozumiawszy, że ojciec
Stanisław nie żyje, przeniosłem go do kordegardy, na łóżko w jego pokoju. Potem wymyłem głowę
z krwi.
- Dlaczego pan to zrobił?
- To był pierwszy odruch. Pomyślałem o więzieniu i przerażony postanowiłem zatrzeć ślady
mojej zbrodni...
- To nie była zbrodnia - rzekłem z naciskiem. - To był nieszczęśliwy wypadek. Przecież nie
chciał pan pozbawić ojca Stanisława życia!
- Potem - brat Ksawery zignorował moje uwagi - wyspowiadałem się u ojca Tomka.
Wyznawszy swe grzechy, zrozumiałem, że nie mogę uchylać się od odpowiedzialności i
149
postanowiłem wezwać pogotowie, a kiedy przyjedzie milicja, przyznać się do wszystkiego. Wtedy
jednak zdarzyło się coś niespodziewanego. Milicjanci, którzy przyjechali na wzgórze i zabrali nas
potem na komendę, najwyraźniej nie chcieli wcale ustalić prawdy. Jeden z nich, wysoki, w
skórzanym płaszczu powtarzał w kółko, że ojciec Stanisław dostał zawału, a kiedy próbowałem
opowiedzieć moją wersję historii, patrzył na mnie takim wzrokiem, że głos zamierał w gardle. Na
koniec przesłuchania zostałem z nim sam i wtedy powiedział, żebym zapomniał o całej sprawie, z
nikim o niej nie rozmawiał i nikomu nie próbował wciskać swoich kłamstw. „A jeśli mnie nie
posłuchasz, braciszku” - powiedział na koniec - „zajmę się twoją rodziną.” Potem nas wypuścili i
kazali wracać do klasztoru.
- Wtedy poczuł się pan jak Łazarz? - zapytałem cicho.
- A pan jak by się poczuł? W jednej chwili morduję - spojrzałem na niego ostro - no, dobrze:
przyczyniam się do śmierci człowieka i według wszelkiego prawdopodobieństwa czeka mnie wiele
lat w więzieniu, a chwilę potem zostaję puszczony wolno. Zrozumiałem, że, tak jak Łazarz,
dostałem nowe życie. Początkowo nie wiedziałem, co z nim zrobić. Zdawałem sobie tylko sprawę,
że nie może być takie jak to wcześniej. I miałem świadomość, że muszę utrzymać w tajemnicy
istnienie ryngrafów. Tylko w ten sposób mogłem nadać sens śmierci ojca Stanisława.
- Dlaczego więc tamtego dnia, kiedy opuszczaliście wzgórze, powiedział pan ludziom
zgromadzonym przed bramą klasztoru, żeby „szukali u Łazarza”.
- Wcale tego nie powiedziałem - uśmiechnął się łobuzersko. - Zacząłem tę plotkę rozpuszczać
w Zagórzu dużo później, kiedy Polska odzyskała już pełną suwerenność i można było wydobyć
święte napierśniki z ukrycia.
- A więc ukrył pan skarb i, jak się domyślam, zrzucił habit.
- To nie do końca prawda. Zgadza się, że w dniu, w którym opuściłem klasztorne wzgórze,
przeniosłem skarb do skrytki pod murem domu zakonnego, tam gdzie później urządziłem rzekomy
grób brata Ksawerego. Nie wróciłem też do klasztoru w Krakowie i ruszyłem w długą pielgrzymkę
odziany w cywilne ubranie. Ale nigdy nie przestałem nosić karmelickiego szkaplerza. Mam go na
sobie nawet teraz.
Podwinął sweter i zobaczyłem niewielki prostokątny kawałek materiału na dwóch tasiemkach
biegnących w kierunku szyi. Na materiał naszyto herb karmelitów bosych.
- Prosto z Zagórza, pchany jakąś wielką potrzebą, wyruszyłem na Zachód, przedostałem się
przez zieloną granicę i kilka miesięcy później dotarłem do Segowii, gdzie spoczywają szczątki Św.
Jana od Krzyża. Przez dziesięć lat pielgrzymowałem po całej Europie, czyniąc w ten sposób pokutę
za śmierć ojca Stanisława. Czasem wracałem do Polski, żeby sprawdzić, czy z ryngrafami wszystko
w porządku, a kiedy okazywało się, że depozyt jest nienaruszony, ruszałem znów w drogę. Po kilku
latach wróciłem do Krakowa, by spotkać się z bratem. Opis naszego spotkania podałem panu
wcześniej. Niewiele w nim odbiegało od prawdy.
- Ale historia skończyła się inaczej.
- Tak. W 1978 roku, podczas mojego pobytu w Krakowie, Grzesiek i jego żona, Ela, zginęli w
wypadku, osierocając córkę Hanię. Miałem już wówczas zaoszczędzone trochę grosza z tego, co
wyżebrałem pod różnymi kościołami, bo z tego właśnie żyłem podczas tułaczki. Pieniądze chciałem
dać Hani w dniu jej ślubu, ale w związku z tą tragedią musiałem zmienić plany, jako że zostałem jej
jedynym opiekunem. Przeprowadziliśmy się do Zagórza, do domu moich rodziców.
- W jaki sposób stał się pan Grzegorzem Kowalskim?
- To był akurat banalnie proste. Kiedy wyprowadzaliśmy się z Krakowa, znalazłem w
szufladzie dwa odpisy aktu urodzenia brata. Wyrobiłem sobie nowy dowód na jego nazwisko ze
150
swoim zdjęciem już tu w Zagórzu, kłamiąc że wcześniejszy zgubiłem, a z poprzedniego mieszkania
się wymeldowałem. Trochę się bałem, ale na szczęście nikt dokładnie nie sprawdził moich słów i w
ten sposób zamieszkałem w Zagórzu jako mój brat. Hania była oczywiście wprowadzona w całą
sprawę i, gdy ktoś nas widział, mówiła do mnie „tato”. W domu zaś zwracała się do mnie „wujku”.
- Dlaczego zbudował pan chatkę w lesie? - rozpocząłem kolejny interesujący mnie temat.
- Początkowo żyło nam się spokojnie. Ponieważ przez całe życie dużo czytałem, dawałem
korepetycje i pisałem artykuły o tematyce historycznej pod pseudonimem. Po dwóch latach jednak
ludzie zaczęli plotkować. Komuś wydałem się niepodobny do Grześka, ktoś pamiętał, że mój brat
inaczej chodził, że miał inny tembr głosu.
Żeby uciąć te plotki zbudowałem samotnię w lesie. Hania, moja siostrzenica, wiozła mnie co
jakiś czas na tylnym siedzeniu samochodu na jakieś pustkowie, z którego docierałem do leśnej
samotni i stamtąd schodziłem do Zagórza, do domu, ale tak, żeby mnie zauważono.
Udawałem, że rozmawiam z Grzegorzem, a potem wracałem do lasu i zostawałem tam kilka
dni, żeby można mi się dokładnie przyjrzeć. Cały czas oczywiście miałem na głowie kaptur. Potem
wracałem na tylnym siedzeniu samochodu do domu i znów byłem Grzegorzem Kowalskim. Aż do
następnego razu.
Ponieważ nie musiałem chodzić do pracy i ludzie wiedzieli, że wiele czasu spędzam w domu,
nie wychodząc czasem po kilka dni, cała ta maskarada udawała się doskonale i uwierzono, że to
Ksawery wrócił w rodzinne strony i potajemnie spotyka się ze starszym bratem.
- A dlaczego sfingował pan swój własny pogrzeb?
- Hani urodziło się dziecko. Ojcem był jakiś inżynierek, którego poznała na studiach i który
nie poczuwał się do odpowiedzialności za potomka. Zmarła przy porodzie...
Przerwał na chwilę. W ciemności nie widziałem jego twarzy.
- Postanowiłem wychować Gosię tak, jakbym był jej prawdziwym, a nie stryjecznym
dziadkiem. Nie chciałem mieszać dziecku w głowie i uznałem, że nadszedł czas, by skończyć z
pustelnią w lesie. Nie ogłaszałem oczywiście o „śmierci” Ksawerego w nekrologach, ale tu i ówdzie
powiedziałem o słowo za dużo, dzięki czemu w dniu „pogrzebu” zjawiło się na ceremonii spore
grono plotkarzy. Rzekomy „grób” posłużył mi jako doskonała i bardzo bezpieczna kryjówka dla
skarbu. Mało kto poważyłby się wbić łopatę w mogiłę. To był kwiecień 1989 roku. A dwa miesiące
później Joanna Szczepkowska powiedziała w telewizji, że „4 czerwca 1989 roku skończył się w
Polsce komunizm”. Ryngrafy mogły wreszcie opuścić swą kryjówkę, ale pojawił się inny problem.
- Nie mógł ich wykopać z ziemi Grzegorz Kowalski.
- Otóż to. Co by powiedziała policja, ujrzawszy przypadkowo, jak kopię w grobie brata. Co
by się stało z Gosią? - spytał retorycznie.
- Dlatego zacząłem rozpuszczać plotki o rzekomej wypowiedzi Ksawerego, dotyczącej skarbu
- mówił znowu - o tym, że miał doradzać w 1963 roku, by „szukać u Łazarza”. Sam przecież,
rozpoczynając nowe życie, zostawiłem u księdza Trębacza brewiarz z notatkami, sugerującymi, że
brat Ksawery utożsamiał się z tą biblijną postacią. Ale przez długie lata nikt nie wpadł na trop
skarbu i zacząłem się obawiać, że tajemnicę ryngrafów zabiorę ze sobą do grobu. Ostatnio byłem
nawet tak zdesperowany, że wysłałem paczkę ze zdobytymi już dawno temu za sporą łapówkę
kopiami dokumentów milicyjnego śledztwa do historyków, którzy badają niewyjaśnione sprawy
sprzed lat. Liczyłem, że w ten sposób naprowadzę ich na trop ryngrafów.
Przerwał, żeby się napić, a ja pomyślałem o Kamili i Antku.
- Istniało oczywiście niebezpieczeństwo - podjął znów wątek - że ktoś, kto znajdzie skarb,
zapyta mnie, dlaczego w „grobie” nie ma ciała, ale miałem już na to gotową historyjkę, że zrobiłem
151
to wszystko na prośbę brata, który pragnął, by o nim zupełnie zapomniano i czeka końca swych dni
w którymś z klasztorów na zachodzie Europy... A właśnie - zmienił nagle temat - zapomniałem
pana zapytać. Jak pan wpadł na to, że jestem bratem Ksawerym?
- Po charakterze pisma - odparłem.
- Przecież go zmieniłem! - brat Ksawery był autentycznie zaskoczony.
- Ale tylko na tabliczce nagrobnej - odparłem. - Notatki sporządza pan zwykłym charakterem
pisma.
- Powinienem je był schować od razu, kiedy pojawiliście się w drzwiach mojej pracowni. No,
ale nie jestem przecież zawodowym przestępcą, żeby przewidywać takie rzeczy - zażartował.
- Takie akurat zaniedbanie dobrze o panu świadczy - dodałem natychmiast.
Chwila śmiechu, a potem bardzo długie milczenie.
- Powie pan Gosi? - przerwałem ciszę.
Nie odpowiedział. Westchnął tylko ciężko kilka razy. Siedzieliśmy jeszcze kilkanaście minut,
aż niebo poszarzało, a na linii horyzontu pojawiły się pierwsze promienie światła.
- Niech pan spojrzy - brat Ksawery podniósł rękę w kierunku słońca. - Wstaje nowy dzień.

Był to ostatni z moich dni na klasztornym wzgórzu.


Chłopcy wrócili o dziesiątej rano i zaraz zaprosili mnie na śniadanie:
- Ale był hardkor - emocjonował się „Pimpek” między jednym kęsem jajecznicy a drugim -
konserwatorzy polali jeden ryngraf takim specjalnym płynem i prawie od razu zrobił się jak nowy.
- Mówili, kiedy będzie można je pokazać w muzeum?
- Aha - przytaknął „Królik”, gryząc bułkę - powiedzieli, że ryngrafy są w rewelacyjnym
stanie i wystarczy trochę je... Zaraz, zaraz jak oni to powiedzieli...
- Podrasować - dodał Robert chichocząc. - Wiesz, co to jest inkryminacja, ale młodzieżowego
języka nie łapiesz.
Sankcja w postaci kuksańca wylądowała niemal natychmiast na ramieniu Roberta.

- Może zostanie pan jeszcze jeden dzień? - zapytał „Pimpek”.


Staliśmy na niemal zupełnie, jeśli nie liczyć namiotów „Czterdziestolatka”,
„Czterdziestolatki” i harcerskiej „dziesiątki”, pustym wzgórzu. Cały mój sprzęt spoczywał w
bagażniku gotowego do drogi wehikułu. Uściski dłoni zostały już wymienione. Otwarte drzwiczki
wehikułu zapraszały do podróży.
- Nie mogę - odparłem - Jestem włóczykijem. I jak każdy włóczykij rzadko zostaję gdzieś
dłużej. Szczególnie, gdy jestem na urlopie. Ale nie martwcie się - pocieszałem ich - coś mi mówi,
że się jeszcze spotkamy.
Wsiadłem do mojej ministerialnej poczwary i zatrzasnąłem drzwiczki. Opuściłem szybę od
strony kierowcy. „Królik” spojrzał znacząco na Roberta, ale najstarszy z braci Jaworskich szepnął
nerwowo:
- Myślałem, że ty to weźmiesz.
„Królik” pokręcił głową i zrobił minę, która miała chyba powiedzieć: „Dlaczego to właśnie ja
o wszystkim muszę pamiętać”, potem rzucił mi:
- Niech pan chwilkę zaczeka - i w te pędy pobiegł do namiotu.
- Mamy dla pana prezent - rzekł „Pimpek” - żeby nie zapomniał pan wpaść jeszcze kiedyś do
Zagórza. Najpierw chcieliśmy przyjąć pana do zastępu, ale jest pan jednak za stary - stwierdził z
właściwą jego wiekowi bezpośredniością.
152
- Dziękuję ci bardzo za dobre słowo - udałem urażonego.
Nie miałem jednak czasu dłużej się obrażać, bo tymczasem wrócił „Królik”:
- Proszę - rzekł zastępowy wręczając mi piękne orle pióro. - To od nas wszystkich. W
podziękowaniu za pomoc i za przygodę.
Zatknąłem pióro za ucho i podniosłem rękę w indiańskim geście znanym mi z niezliczonych
westernów:
- Do zobaczenia, Komańcze! - rzekłem. - Niech Wielki Duch prostuje wasze ścieżki!
- Tego samego życzymy bladej twarzy! - wykazał się refleksem „Śpiący Wilk”. - Howgh!
- Howgh! - powtórzyli jak echo „Ten, Który Się Wita” i „Dziesięć Niedźwiedzi”.
Chłopcy biegli jeszcze za wehikułem aż do bramy, a potem, stojąc już przed wjazdem na
klasztorne wzgórze, długo machali za odjeżdżającym pojazdem. Rewanżowałem im się, uderzając
raz za razem w klakson. W końcu skręciłem w prawo, obok domów Stefana Gajdy i brata
Ksawerego.
Klasztor, widoczny do tej pory w lusterku nad przednią szybą, zastąpiła szara wstążka drogi.

Zanim obrałem kurs na połoniny, wróciłem jeszcze do Sanoka, żeby dotrzymać danego kilka
dni wcześniej słowa. Eugeniusz Stokłosa przyjął mnie w tym samym saloniku co wcześniej, podał
earl greya i herbatniki. Tylko książka, którą czytał była inna: „Gdzie przykazań brak dziesięciu” Joe
Alexa wydana w serii „Z jamnikiem”.
Zagryzając herbatę ciasteczkami, opowiedziałem mu, prosząc oczywiście o dyskrecję, całą
historię trzech mnichów, nie pomijając „nic z tego co mi jest wiadome”. Stokłosa słuchał uważnie.
Okazał emocje tylko raz, dowiedziawszy się, że ojciec Stanisław zginął w wyniku nieszczęśliwego
wypadku, a nie morderstwa. Skończyłem, inspektor westchnął i, wpatrując się refleksyjnie w
opróżnioną do połowy szklankę, rzekł:
- Tyle lat, tyle lat...

Nie dane mi było odpocząć tego lata.


Ledwie, wczesnym popołudniem dotarłem wreszcie do Wetliny, zadzwonił telefon.
Zjechałem na pobocze i odebrałem. Szef.
- Cześć Pawle - powiedział Pan Samochodzik. - Jak ci idzie sprawa trzech mnichów?
- Właśnie dziś ostatecznie ją zamknąłem - rzekłem. - A teraz mam zamiar wreszcie pochodzić
trochę po górach...
- Ach - prawic zobaczyłem jak pan Tomasz robi przepraszającą minę - a więc dzwonię nie w
porę... No, dobra, miłego wypoczynku. Odezwij się jak już wrócisz.
Za dobrze znałem mego zwierzchnika, by pójść za jego radą. Ton jego głosu i
niedopowiedzenia, którymi Nie posługiwał, zdradzały, że jego telefon miał jakąś poważniejszą
przyczynę, Nic odłożyłem więc słuchawki, tylko natychmiast zapytałem:
- Coś się stało, panie Tomaszu?
- Właściwie to nic pilnego...
- Szefie!
- No, dobrze - tym razem wyobraziłem sobie jak poprawia okulary. - Jak zwykle mnie
przejrzałeś - rzekł i opowiedział mi o porannej wizycie swojej dobrej znajomej, która przyszła do
niego z prośbą o pomoc w trudnej sprawie dotyczącej pewnego pięknego budynku w jednej z
podwarszawskich miejscowości.
- Muszę niestety jechać na tę konferencję w Krakowie - dodał szef, skończywszy wyłuszczać
153
mi problem znajomej. - Mam tam odczyt i nie mogę zawieść. A ponieważ, jak widzisz, czas
odgrywa w tej historii znaczącą rolę...
- Jutro rano będę w ministerstwie - oświadczyłem i usłyszawszy po drugiej stronie słuchawki
coś na kształt westchnienia ulgi, pożegnałem się i odłożyłem telefon na siedzenie dla pasażera.
Zawróciłem i, nie ujrzawszy nawet rozległych połaci połonin, ruszyłem w drogę powrotną do
Warszawy.
Wcisnąłem kasetę do odtwarzacza i zaśpiewałem razem z Eugeniuszem „Siczka”
Olejarczykiem drugą część „Moich Bieszczad”. Pieśń o niesamowitej melodii, w której pełen
energii optymizm łączy się z gorzką świadomością że piękno tych gór skażone jest smutkiem:
- Noc umarła, nastał dzień, słońce nad połoniną. Ginie mgła, odsłania świat, a las czerwienią
spłynął. Cichy potok budzi się, orzeł straż swą zaczyna. Taka cisza, taniec barw nad uśpioną doliną.
I refren:

Dlaczego są takie piękne, dlaczego tak złe dla ludzi?


Dlaczego moje Bieszczady tak kocham i nienawidzę?

154
ZAKOŃCZENIE

Dwa lata później przyszedł e-mail z Zagórza.

Panie Pawle!
Zapraszamy serdecznie na otwarcie Muzeum Klasztornego w Zagórzu. Obecność
obowiązkowa!
Pzdr.
„Pimpek”, ,,Królik” i Robert

Do listu było dołączone ozdobne zaproszenie, w którym znalazłem dokładną datę i godzinę
rozpoczęcia uroczystości.
Ponieważ nie przepadam za oficjalną pompą, specjalnie się spóźniłem. Jak się okazało, moja
niegrzeczność akurat tym razem została wynagrodzona. Chłopcy opowiadali mi potem o potężnym
sznurze samochodów ciągnącym na wzgórze od samego rana, po którym o piętnastej, kiedy
wreszcie tam dotarłem, nie było już, podobnie jak po pojazdach oficjeli i gości, śladu.
Brama wjazdowa wyglądała prawie tak samo jak dwa lata temu. Przybyła tylko kamienna
tablica przytwierdzona do muru, informująca o tym, że działa tu „Muzeum Klasztorne” otwarte w
takich to a takich godzinach. Oprócz tego nad łukiem wjazdowym wisiała kartonowa tablica
kierująca wszystkich uczestników I Rajdu Śladem Dawnych Bieszczadów „Łemko” na pole
namiotowe „Pod Klasztorem” i odsyłająca po informacje do druha Andrzeja Jaworskiego.
Wjechałem na wzgórze, zaparkowałem tuż za bramą i od razu zauważyłem zmiany.
Kordegarda po prawej stronie została zadaszona i odnowiona. Okna nie straszyły już pustymi
oczodołami, ale błyskały niebem odbitym w szybach.
To tu znajdowało się muzeum, na którego urządzenie złożyły się Ministerstwo Kultury i
Sztuki, Gmina Zagórz i Unia Europejska. Naprzeciw muzeum, na swoim starym miejscu, stała
„dziesiątka” zagórskich harcerzy, nad którą dumnie powiewała flaga z Komanczem jadącym na
huculskim koniku.
Kościół był obrośnięty rusztowaniami, na których co prawda nie widać było robotników, ale
świeże warstwy tynku świadczyły, że renowacja posuwa się energicznie do przodu.
Przed kościołem, tam gdzie biwakowałem w czasie rozwiązywania zagadki, urządzono pole
namiotowe. Nie przesadzono z udogodnieniami. Wzdłuż krzaków ciągnął się teraz rząd wspólnych
kranów, były dwie kabiny prysznicowe i kilka toi-toiów. Widać też było kilku lamp na solidnych
slupach. Kable przebiegały nad murem i łączyły się ze słupami, które rozstawiono na polach po
łagodnej stronie wzgórza. Pole namiotowe ogrodzono drewnianymi palikami, pomiędzy którymi
przeciągnięto czerwony sznurek.
Na biwaku stało już kilka potężnych harcerskich namiotów, zwróconych do siebie wejściami,
a między nimi utworzyło się coś w rodzaju placu. Przed namiotami dymiły kociołki ze strawą.
Rozbiegana, rozkrzyczana i wesoła czereda w zielonych i szarych mundurach harcerskich krążyła
między namiotami, grała na gitarach, śpiewała i jadła. Na środku pola dostrzegłem górującego nad
resztą, bardzo wysokiego harcerza, w którego pociągłych rysach nie bez trudu rozpoznałem
„Królika”. Chłopak wkładał w wyciągnięte ku niemu ręce jakieś kartki. Postanowiłem mu nie
przeszkadzać i poszedłem do muzeum.
Za stolikiem z biletami i pamiątkami siedzieli zgodnie Gośka i Robert. Oboje wyglądali
zupełnie tak samo jak dwa lata temu. Kiedy wszedłem do chłodnej sieni chłopak akurat próbował
155
skraść dziewczynie całusa. Ujrzawszy mnie, zdębiał i zrobił się czerwony. Zaraz jednak
przywitaliśmy się serdecznie.
- Co słychać u dziadka? - zapytałem dziewczynę.
- O wszystkim mi powiedział - odparła Gośka. - Zrobiłam mu awanturę, że przez tyle lat
bezsensownie się ukrywał, bo przecież ostatecznie wszystkie głupoty, które wyczyniał, robił z
dobrego serca, i kazałam mu wrócić do prawdziwego nazwiska, co też uczynił. Na szczęście
prowincjał pozwolił mu mieszkać poza klasztorem, w domu w Zagórzu. Przykazał tylko, żeby dbał
o odbudowę warowni, z czego dziadek sumiennie się wywiązuje. Teraz poszedł na obiad, ale
wieczorem na pewno znowu przyjdzie i będzie pan z nim mógł porozmawiać. W tym swoim
brązowym habicie wygląda zupełnie jak mnich z reklamy jakichś ziółek, tym bardziej że zapuścił
długą brodę.
Rozmawialiśmy jeszcze kilka minut, a potem poprosiłem o bilet.
- Chyba pan żartuje! - żachnął się Robert. - U nas ma pan wszystko za darmo. Łącznie z
przewodnikiem. Niech pan chwilkę zaczeka - powiedział i sięgnął po komórkę. Wybrał jakiś
numer.
- Przyłaź tu natychmiast! Przyjechał VIP - rzekł ostro do słuchawki i rozłączył się.
- Zaraz będzie tu pański przewodnik - uśmiechnął się. - Jest w pobliżu.
- Chyba nie jestem aż tak ważny... - rzekłem lekko zdeprymowany. - Może sam się przejdę...
- Dla nas zawsze będzie pan VIP-em - powiedział „Pimpek” włażąc do muzeum przez otwarte
okno. W przeciwieństwie do „Królika” zupełnie się nie zmienił. No, może trochę obniżył mu się
głos. Iskierki młodzieńczej energii nie znikły jednak z oczu najmłodszego z Jaworskich. -
Myśleliśmy, że przyjedzie pan rano - rzekł z wyrzutem w głosie.
- Prawdę mówiąc - odparłem, czując że się czerwienię - spóźniłem się specjalnie. Niezbyt
dobrze znoszę oficjalne imprezy.
- Nie ma sprawy. Dużo pan nie stracił. Aha, następnym razem wyślijcie kogoś, kto potrafi
dobrze przemawiać. Ta wasza babeczka z ministerstwa strasznie przynudzała - rzekł „Pimpek” i
dodał, nie pozwalając mi dojść do głosu: - To co, zwiedzamy? - zaproponował, a kiedy znaleźliśmy
się poza zasięgiem słuchu starszego brata, pochylił się i wyszeptał:
- Są z Gośką już od półtora roku, mama mówiła, że jak Robert zrobi licencjat, a Gośka
magistra, to będzie ślub. Ona ma na niego lepszy wpływ niż harcerstwo. Nie jest już tak bardzo
zdemoralizowany. Pół roku temu rzucił palenie. Czasami widzę jak go skręca, kiedy widzi fajki
ojca, ale jakoś się trzyma - wszystkie te ploteczki „Pimpek” wypowiedział na jednym oddechu, a
potem rozpoczął bardzo fachowy i bardzo ciekawy wykład na temat mijanych przez nas
eksponatów, z których najcenniejszym był oczywiście srebrny ryngraf konfederata barskiego.
Kiedy przy nim stanęliśmy, „Pimpek” rozejrzał się wokół, jakby ktoś miał nas podsłuchać i
szepnął poufnie:
- Niech pan nikomu o tym nie mówi, ale to kopia. Oryginał dostaniemy dopiero, jak dorobimy
się alarmów i profesjonalnego ochroniarza. Ale i tak, dla niepoznaki zamykamy go co wieczór w
sejfie - zachichotał i poprowadził mnie dalej, do gabloty, w której stały manekiny ubrane w stroje
karmelity i żołnierza konfederacji barskiej.
Pół godziny później znowu byliśmy w holu. „Pimpek” pożegnał się i wyskoczył przez okno,
ja zaś rzekłem:
- Nie przywitałem się jeszcze z „Królikiem”...
- Nasz wiecznie zapracowany pan kierownik - słowa te wypowiedział Robert z życzliwą
ironią- powinien być w namiocie. O tej porze przyjmuje zazwyczaj „wnioski i skargi”.
156
- Poszukam go - powiedziałem i ruszyłem do wyjścia.
W drzwiach o mało co nie zderzyłem się z dwójką ludzi, w których dopiero po chwili
rozpoznałem państwa „Puszystych”.
- Dzień dobry, panie Pawle! - odezwał się pan Karol. - Nie poznał nas pan, co? - rzekł z
zadowoleniem, a gdy przytaknąłem skinieniem głowy dodał z dumą: - Piętnaście kilo robi swoje!
- Wspaniale państwo wyglądają - wykrztusiłem wreszcie. - Czy przyjechał z państwem
Maciek?
- Przyjechał? - udała zdziwienie pani Milena. - Maciek unika samochodu jak ognia. Chodzi na
piechotę, biega albo jeździ na rowerze. Namówił swojego drużynowego, żeby przed tym rajdem
śladami Łemków zrobili sobie rozgrzewkę i przyszli tu z Sanoka. A zresztą niech sam pan zobaczy
- powiedziała obracając się do bramy - jego drużyna właśnie wchodzi na wzgórze...
Przez bramę wkroczyło kilka szeregów ubranych na zielono harcerzy z wypchanymi
plecakami i zakurzonymi butami. W szczupłym, wesołym chłopcu idącym z przodu z dużym
trudem rozpoznałem pucułowatego grubaska poznanego dwa lata wcześniej. „Puchatek”,
rozpoznawszy nas, zasalutował i poszedł na pole namiotowe razem z drużyną.
Pożegnawszy „Puszystych” czy raczej „ex-Puszystych”, przeszedłem przez drogę i,
uchyliwszy brezentowej płachty, zajrzałem do namiotu „Komańczów”.
- Za chwilkę będę wolny - powiedział „Królik”, który w skupieniu wpisywał coś do
oprawnego w twarde okładki zeszytu. - Wejdź, proszę, i usiądź.
- A może jednak znajdzie druh dla mnie trochę czasu od razu? - zapytałem.
„Królik” na sekundę przestał pisać.
- Przecież... - powiedział, podnosząc głowę, a ujrzawszy mnie, wykrzyknął: - Pan Paweł! - i
podskoczył na krześle. Dobrze, że byliśmy w namiocie, a nie w murowanym domu, bo nabiłby
sobie z całą pewnością nielichego guza.
- Nareszcie pan jest! - odłożył na bok zeszyt i wstał. - Niech pan siada - wskazał na krzesło.
Pewnie jest pan głodny? Specjalnie zostawiłem dla pana porcję obiadu - podszedł do maleńkiej
lodówki w głębi namiotu i otworzył drzwiczki: - Było świetne gazpacho, wspaniały łosoś z rusztu,
biskup bardzo go chwalił i na deser creme brulee. To może na początek zje pan gazpacho, bo
podaje sieje na zimno... Czemu pan milczy, panie Pawle?
Pozwoliłem mu się domyślić.
- Aaa... - zrozumiał po chwili „Królik”. - Ma pan ochotę na co innego... No, dobra, przecież to
pan jest gościem. Z ilu jajek?
- Z pięciu - odparłem i zaraz dodałem: - A do tego wodę sodową z sokiem malinowym. Jeśli
to oczywiście nie problem.

157
OD AUTORA

Opowiedziana historia jest powieścią, a co za tym idzie osoby i zdarzenia w niej opisane są
fikcyjne.
Oczywiście prawdziwe dzieje zagórskiego karmelu i osób z nimi związanych były dla mnie
inspiracją. Autor nie żyje przecież w próżni. Aby jednak nie powstało fałszywe przekonanie, że
podczas prawdziwych robót na klasztornym wzgórzu doszło do jakichś mrożących krew w żyłach
wydarzeń, pozwolę sobie pokrótce opisać ich historię.
W 1957 roku mgr inż. Tadeusz Żurowski, generalny konserwator zabytków archeologicznych
w Ministerstwie Kultury i Sztuki doprowadził do rozpoczęcia odbudowy zagórskiej warowni.
Przybyli wówczas do Zagórza ojciec Józef od Matki Boskiej z Góry Karmel (Jan Prus), brat
Wawrzyniec Radkiewicz i ojciec Aureliusz Balonek. Konsultantem prac był dyrektor Muzeum
Historycznego w Sanoku, Stefan Stefański. Zakres wykonanych przez nich prac pokrywa się z tym
co opisałem w książce. W powieści wykorzystałem także prawdziwy fakt, że kierujący odbudową
o. Józef, w momencie wyczerpania środków finansowych, wyruszył po pomoc do USA i Kanady.
Podczas jego nieobecności jednak mnisi nie szukali skarbów, ale prowadzili renowację kompleksu.
Po powrocie do Zagórza o. Józef ciężko zachorował i zmarł. Władze wyrzuciły pozostałych dwóch
zakonników. Stało się to 10 października 1962 roku.
Fakty historyczne dotyczące wcześniejszych wydarzeń, w tym obrony klasztoru w czasie
konfederacji barskiej, zgadzają się z tym, co piszą o nich historycy, z tym oczywiście wyjątkiem, że
nie ma w ich relacjach mowy o saperach zakopujących ryngrafy na wzgórzu ani o dziejach
bezimiennego Wachmistrza.
Tym, którzy pragną dokładniej poznać dzieje niezwykłych ruin, polecam szczególnie trzy
źródła, z których korzystałem przy pisaniu niniejszej książki. Artykuł Adama Bochnaka „Warowny
klasztor karmelitów bosych w Starym Zagórzu” z „Rocznika Towarzystwa Przyjaciół Nauk w
Przemyślu” za 1924 rok, dostępny w wersji cyfrowej na stronie Podkarpackiej Biblioteki Cyfrowej,
pracę Stefana Stefańskiego: Karmel Zagórski oraz artykuły publikowane przez Jerzego
Tarnawskiego na stronie www.parafia-zagorz.pl oraz w piśmie „Verbum”, którego elektroniczne
archiwum można znaleźć na stronie zagórskiej parafii.

158

You might also like