You are on page 1of 147

Sebastian Miernicki

PAN SAMOCHODZIK
I NAPOLEOŃSKI DRAGON

100
WSTĘP

Morąg, 25 stycznia 1807 roku


Ignacy widział falę rosyjskiej kawalerii zalewającej teren na północ od miasta. Spod hełmu
ciekł mu pot, który zamarzał w okolicach brwi, przetarłszy szlak przez pomarszczone czoło. Koń
pod nim lekko dygotał jakby wyczuwając napięcie. Dragon próbował poprawić kołnierzyk zielonej
kurtki jakby coś go dusiło. Wiedział, co to jest. To był strach. To samo czuł pod Austerlitz, Jeną i
Lubeką. Nerwowo przetarł rękawem czoło. Zaraz tego pożałował, bo na żółtym mankiecie
pozostała ciemna smuga.
– Charge! – padł przeciągły rozkaz.
W takiej chwili dragoni nie sięgali po karabinki, ale po pałasze. Ignacy lubił swojego AN IX,
którego otrzymał ledwie kilka miesięcy wcześniej. Nazywał go pieszczotliwie Anabelle. Szeregi
jeźdźców skoczyły do przodu. Fale dragonów dwóch pułków, osiemnastego i dziewiętnastego, na
rozkaz marszałka Bernadotte mknęły w kierunku szaroburej masy Rosjan.
Zdawało się, że konie w równym tempie biły kopytami niczym maszerująca gwardyjska
piechota wezwana do ataku przez samego cesarza. To było złudzenie. Tysiąc koni gnało. Grzywy
powiewały podobnie jak ogony z dragońskich kasków. W takich chwilach każdy dragon czuł dumę,
siłę swojej jednostki, bo wiedział, że wyglądali jak prawdziwe smoki. Rozległ się chrzęst, kiedy
tysiąc mężczyzn jednocześnie wyciągnęło pałasze. Na białej połaci pola szarżujące pułki wyglądały
jako smok o tysiącu kopyt, z ciemnozieloną skórą pokryty nagle płaszczem naostrzonej, srebrzystej
łuski.
Ten odgłos zmroził krew kozaków i huzarów. Po wczorajszym zwycięstwie byli pewni siebie
i w pogardzie mieli tych Francuzów, którzy tak łatwo dali się podejść. Nie po to byli huzarami, by
teraz czuć lęk. W niejednym kozaku zawrzało coś. Wspomnienie tylu lat sławy na polach bitew.
Nie z takim wrogiem przychodziło im się już potykać.
Dragoni wyciągnęli pałasze przed siebie. Trzeba było je trzymać na wysokości pół ucha
konia. Łuska wielkiego smoka została zastąpiona gigantyczną brzytwą o tysiącu ostrz. Francuzi
wbili się w oddziały kozackie. Ignacy jechał w drugim szeregu. Przebił pierś jakiegoś obszarpańca
w brązowym płaszczu.
– Zmiłujcie! – wiele razy słyszał ten krzyk na kresach, gdzie odwiedzał krewniaków.
Wyrwał ubroczone ostrze i ciął następnego jeźdźca. Tamten zasłonił się szaszką i odbił cios.
Nie było już równych szeregów. Była tylko brutalna walka, seria pojedynków, wrzasków, jęków i
rzężenie koni charczących przez ściągnięte cugle. Cięcie, pchnięcie, zastawa. Rytmiczne i
mordercze. Sąsiad Ignacego był atakowany przez dwóch huzarów. Nie widział tego, który zajeżdżał
go od tyłu. Ignacy wyrwał z olstra pistolet. W lufę wbity był drewniany patyk, który zapobiegał
temu, by w czasie jazdy wypadła kula. Zębami wyrwał go, odciągnął kurek i strzelił.
Skałka uderzyła o krzesiwo i zapalił się proch na panewce. Ogień przeszedł przez otwór do
wnętrza lufy i zapalił ładunek. Padł strzał. Huzar trafiony w plecy wygiął się do tyłu, jego
wystraszony koń podskoczył i Rosjanin wypadł z siodła. Jeszcze kilkanaście metrów był wleczony
po śniegu, a jego szlak znaczyła krwawa pręga.
Zabrzmiała trąbka do odwrotu. Dragoni rozsypali się w luźny szyk i zawrócili ku swoim
liniom. Ignacy widział wielu rannych kolegów, ale i tak nie rozumiał, czemu mieli się wycofywać,
skoro tak dobrze im szło. Obejrzał się. Huzarzy i kozacy uważali się już za zwycięzców i z
popuszczonymi cuglami pędzili za nimi. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i Ignacy zrozumiał. Kolanem
1
lekko nacisnął bok konia i rumak odrobinę zmienił kierunek. Fala dragonów zamieniła się w
strumyki przenikające pomiędzy stanowiskami francuskiej artylerii. Jeszcze ostatni dragon nie
przejechał pomiędzy armatami, a te już zaczęły strzelać. Najpierw kulami pełnymi, potem
kartaczami. To zatrzymało atak Rosjan. Ignacy zatrzymał się za artylerzystami i przyglądał się polu
bitwy. Nagle ujrzał śmierć.
Z rosyjskiej strony zagrzmiały działa stojące na wzgórzu. Kule pędziły dwa metry nad ziemią.
Ich tor znaczyły tumany śniegu podnoszone pędem. Gwizd i ziemia zadrżała. Kule uderzały o
grunt. Odbijały się i pędziły dalej. Prosto w stanowiska francuskiej artylerii.
Ignacy uważał, że przed przeznaczeniem nie da się uciec. Czekał co nastąpi. Pocisk wbił się
kilka metrów przed armatą za którą stał. Podniosła się chmura grud ziemi. Trąbka grała na zbiórkę.
Pojechał do swoich. Zobaczył jeszcze, że od zachodu nadchodziła francuska piechota. To dobrze,
bo to oznaczało, że Rosjanie mogli zostać zamknięci w pułapce.
Dragonom kazano zebrać się w kolumnę marszową. Jechali na prawe skrzydło. Widzieli, że o
wioskę trwały zacięte walki.
– Dziewiąty pułk stracił tam orła! – po szeregach niosła się plotka, która na polu bitwy była
szybsza niż kula karabinowa.
Ignacy pamiętał, że dziewiąty pułk lekkiej piechoty nosił miano Incomparable –
Niezrównany. To niemożliwe, żeby ci dzielni piechurzy stracili orła! Wszyscy żołnierze wiedzieli,
że to oznacza hańbę dla całej jednostki.
Teraz dragoni bez specjalnych rozkazów ustawili się w szyku do ataku. Krótka komenda i
wielki dragoński smok mknął przed siebie. Zapomniano o lęku, zmęczeniu, rannych i poległych
towarzyszach.
Huknęły rosyjskie działa. Zadrżała ziemia. Pierwsza z kul przeleciała zaledwie dwa metry od
Ignacego. Widział jak trafiła w innego dragona. Razem z koniem wykonał w powietrzu szaloną
woltę i padł bez czucia jak kukła wypchana trocinami. Zbliżali się do stanowisk rosyjskiej artylerii.
Byli już zaledwie o kilkadziesiąt metrów. Czemu ci artylerzyści nie uciekali? Ich oficer wyszedł
przed linię swojej baterii, by lepiej ogarnąć widok przed sobą. Potem tylko machnął ręką.
Tym razem to były kartacze. Grad kulek karabinowych uderzył w szeregi jeźdźców. Konie
stawały dęba, dragoni padali w śnieg, a potem nastąpiło to, co było nieuniknione. Na próżno
artylerzyści kryli się pod swymi działami. Jegrzy niepotrzebnie usiłowali ponownie nabić karabiny.
Francuscy piechurzy na próżno próbowali dotrzymać kroku dragonom. Smok był rozjuszony i wbił
kły w ciało ofiary.

Boguchwały, 25 stycznia 1807 roku


Kajetan jak pozostali huzarzy pułku Sumskiego czy dragoni pułku Kurlandzkiego słyszał
odległe strzały armatnie. Wiedzieli, że doszło do jakiejś bitwy, ale nie byli pewni, czyja artyleria
lepiej, czyli częściej hałasuje. Kto komu daje łupnia. Było zimno. W samym dolmanie i mentyku
zmarzłby na śmierć. Szczęśliwie zdobył skórę z barana, którą owinął wokół piersi i pleców.
Popędzono konie. Jechali niedaleko jakiegoś jeziora, które przygrywało do bitwy zawodząc
ocierającymi się o siebie taflami lodu. Kajetan jechał w awangardzie kolumny. Na przedzie grupy
było dwóch Baszkirów, świetnych jeźdźców i tropicieli. To oni pierwsi dostrzegli, a może niczym
psy wyczuli dym z ogniska. Bez słowa wskazali kierunek. Zapowiadała się łatwa zdobycz. Przy
ogniu siedziało czterech Francuzów. Huzarzy rozjechali się w szeroką tyralierę i łukiem podjechali
do maruderów. Tamci poderwali się po karabiny. Zadźwięczały cięciwy baszkirskich łuczników.
Trzech wrogów padło, a ostatni wysoko zadarł ręce. Dowódca patrolu przesłuchał go, a potem
2
posłał gońca do dowódcy.
– W Morągu jest francuski marszałek, taki jeniec to byłoby coś – szeptano w oddziale.
Kilka minut później huzarzy i dragoni pędzili w stronę miasteczka. Dotarli tam o zmierzchu.
Huzarzy przejechali przez ciasne uliczki w stronę pałacu. Po drodze rąbali półnagich, niczego nie
spodziewających się Francuzów, którzy wybiegali z domów zaskoczeni lamentem i strzałami na
ulicy. W pałacu znaleźli tylko tabory, bagaże marszałka i jego świty. Dowódca kazał pędzić na pole
bitwy. W miasteczku łupami zajęli się nieco wolniejsi dragoni.
Jechali drogą na północ, tam gdzie musiała trwać bitwa, bo wciąż słychać było słabnące
odgłosy strzałów. Natknęli się na pułki francuskie wracające do miasta. Huzarzy z koni ostrzelali
przeciwnika i zawrócili do Morąga. Tam poganiając dragonów wyjechali z wozami na południe. W
szaleńczym biegu zatrzymali się dopiero w jakiejś wiosce, kiedy bliżej już było do kwatery
rosyjskiego dowództwa niż do Francuzów. Tam napoili konie i podzielili łup.
Kajetan zasnął najadłszy się smalcu i boczku, żałował tylko, że nie zdołał kupić chleba i soli.

Pruska Iławka, 8 lutego 1807 roku


Jean Baptiste Firant, woltyżer z czternastego pułku liniowego, odwijał natłuszczoną skórę
zawiniętą wokół zamka jego ukochanego karabinka. Był to model wprowadzony do użycia w 1804
roku, wyprodukowany w manufakturze w Charleville, mający tylko metr długości. Lekki, dawany
na wyposażenie oficerów, sierżantów i furierów woltyżerskich. Zadaniem woltyżerów było
działanie na flankach pułku i prowadzenie celnego ognia do przeciwnika. Jean był synem
leśniczego, więc wiedział jak używać broni palnej i jak o nią dbać.
W tym samym czasie rubaszny, ale schorowany marszałek Augereau przyjmował rozkazy od
samego Napoleona. Jego VII. Korpus miał uderzyć na skrzydło Rosjan. Na rozkaz marszałka
dziewięć tysięcy żołnierzy ruszyło w dolinę, w stronę Rosjan. Zerwała się zamieć, w której było
widać tylko na kilka kroków. Adiutant podtrzymywał w siodle kiwającego się marszałka. W tych
warunkach pułki mieszały się, pogubiły się kolumny marszowe i nikt chyba nie kontrolował
kierunku marszu. Nagle śnieg opadł. Francuzi znaleźli się na wprost luf siedemdziesięciu armat
rosyjskich. Osłaniający je muszkieterzy władymirscy ryknęli śmiechem, a zaraz potem zahuczały
działa.
Jean stał w szeregu obok grenadierów. Kula leciała wprost w niego i nie było dokąd uciec.
Przeorała szeregi fizylierów przed nimi i zakończyła swój morderczy lot na grenadierze metr od
Jeana. Podmuch rzucił go dwa metry w tył. Był oszołomiony, ale ktoś pomógł mu wstać. Widział
grenadiera, który zamiast lewej nogi miał tylko kikut. Podpierał się na dwóch karabinach jak na
kulach i kuśtykał na tyły.
– Mam dwa zapasowe buty, to teraz starczy mi ich na dłużej – mruczał nie zważając na ranę.
We francuskiej armii buty nie były orientowane na lewą czy prawą nogę – pasowały na obie.
Jean pozbierał się i wyszedł przed pułk. Podobnie uczynili inni woltyżerowie. Na odległość stu
metrów nigdy nie chybiał. Teraz spokojnie przykląkł i dał popis.
Specjalnie preparował proch na podsypkę na panewkę, by spalał się nieco wolniej niż zwykły.
Ta sekunda zwłoki dawała mu czas na korektę przy celowaniu. Pierwszy strzał i rosyjski muszkieter
padł z wielką raną na piersi. Jean wiedział, że w warunkach bojowych nie musiał postępować
zgodnie z tym co rekrutom na musztrze wtłaczają do głów sierżanci i ładował karabin „na szybko”.
W ten sposób potrafił wystrzelić nawet trzy razy na minutę.
Rosjanie z furią rzucili się do ataku. Kto mógł z Francuzów uciekał po jatce. Został tylko
czternasty pułk liniowy. Jean wcisnął się w tylne szeregi czworokąta utworzonego przez piechurów
3
z najeżonymi na zewnątrz bagnetami. Dookoła nich krążyli rosyjscy dragoni i kozacy. Jean
spokojnie zbierał żniwo swoich strzałów. Zabijanie nie sprawiało mu żadnej przyjemności. Uważał
to za swój obowiązek, a strzelanie było pasją. Interesowała go tylko trudność strzału. Ruchomy cel
to był smakowity kąsek.
Rosjanie zaciekle atakowali, odstępowali, by artyleria mogła pastwić się nad szeregami
topniejącego pułku. Kule z głuchym dudnieniem odbijały się od zmarzniętej ziemi i wrzynały się w
żołnierskie szeregi. Jean uwijał się wśród rannych, zabitych i ledwo trzymających się na nogach.
Gdzieś w zamieszaniu zgubił wycior, a z lufy musiał usunąć osad po wystrzałach. Zrobił to, co
wielu innych jego kolegów w takich chwilach. Smród moczu i nagaru był obrzydliwy, gorszy nawet
od zaduchu śmierci panującego w szeregach czternastego pułku.
Wtedy Jean zobaczył jak w ich stronę pędzi adiutant. Jechał na pięknej klaczy. Wskoczył w
środek czworoboku, tam gdzie stał major dowodzący pułkiem pod nieobecność rannego
pułkownika Savary'ego. Wołał, żeby ratować pułk. Major wskazał na Rosjan, na ich wstrzelaną w
pułk artylerię.
– Nie widzę możliwości, aby uratować pułk – odparł major. – Wracajcie do cesarza,
przekażcie pożegnania od czternastego pułku liniowego, który wiernie wykonywał jego rozkazy i
zanieście mu cesarskiego orła, który jest jego darem, a którego nie sposób już bronić. Nazbyt
bolesne byłoby umierać, widząc jak wpada w ręce wroga.
Wtedy Jean zrozumiał, że zbliża się nieuchronny koniec. Adiutant złamał drzewce sztandaru z
orłem, by wygodniej było go wieźć. Na resztki francuskiego pułku natarli rosyjscy grenadierzy w
czapach w kształcie mitry. Rzucili się z furią i w ruch poszły bagnety, pięści i noże. Jean nie miał
bagnetu, mógł tylko zasłaniać się karabinem. Zdążył go jeszcze załadować. Stanął w grupie
żołnierzy osłaniających adiutanta ze sztandarem. Klacz za ich plecami była dziwnie spokojna.
Piechurzy walczyli. Jean zdążył zastrzelić rosyjskiego grenadiera. Jego następca pchnął go
bagnetem. Jean zasłonił się karabinkiem i ostrze ześlizgnęło się nie trafiając w serce, a w bok. Na
granatowej kurtce natychmiast pojawiła się ciemna, lepka, ciepła plama. Jean nie miał już sił i
zastanawiał się, czy tak wygląda śmierć. Dostrzegł jeszcze, jak jakiś grenadier trafił i skaleczył
klacz, a ta gwałtownie wyskoczyła i kopnęła atakującego w głowę zabijając go. Potem koń poniósł
swego jeźdźca, a Jean zapadł w ciemność.
Miał chwile, kiedy słyszał huki wystrzałów, tętent kopyt końskich, a potem wszystko ucichło,
a noc i mróz zarzuciły swą bezlitosną, lodowatą kurtynę na rannych pozostawionych na polu bitwy.
Tej nocy, w mrozie dochodzącym do trzydziestu stopni, miało umrzeć ich wielu.
Czemu nie umarł? Taka była jego pierwsza myśl. Druga dotyczyła pięknej Isabelle, służącej
we dworze. Tak chciał ją jeszcze kiedyś zobaczyć. Otworzył oczy i ujrzał cesarza, który jechał z
orszakiem przez pobojowisko.
– Leżą jak barany! – jeden z adiutantów przytykał wyperfumowaną chusteczkę do nosa i z
obrzydzeniem patrzył na martwych żołnierzy czternastego pułku.
– Nie jak barany, lecz jak lwy! – wściekle poprawił go Napoleon.
Jean zdążył jeszcze unieść rękę i zemdlał. Ramiona ciemności ogarnęły niemal tak czule jak
Isabelle.

Frydląd, 14 czerwca 1807 roku


Ten wieczór po upalnym dniu, pełnym kurzu, dymu i krwi mógłby przynieść ulgę. Jewgienij
Putinski niczego takiego nie czuł. Jego armata utonęła w rzece. Jego bateria przepadła gdzieś, cała
wielka armia rosyjska przestała istnieć. To była klęska. On sam, ranny, spoczął na ziemi przed
4
kamienicą w mieście. Obok składano innych rannych: Francuzów, Rosjan i Prusaków.
Chirurdzy dzielili rannych na tych, którym natychmiast trzeba było dokonać amputacji i tych,
którzy mogli poczekać. Jewgienij mógł poczekać. Jemu trzeba było tylko opatrzyć ranę zadaną
przez jakiegoś dragona. Takiego samego jak ten, który z kulą karabinową w ramieniu siedział obok
niego. Rozmawiał z rosyjskim huzarem. Obaj byli Polakami i jak się okazało byli z tej samej
rodziny. Mówili do siebie po imieniu: Ignacy i Kajetan.
Trzy dni później całą gromadę rannych poprowadzono do lazaretu zorganizowanego w
odległym o ponad dwadzieścia kilometrów miasteczku. Tam poznali Jeana, francuskiego woltyżera
i plan, który zrodził się w głowie Ignacego.

W drodze do Przezmarka, lipiec 1807 roku


Jechali we czterech na jednym wozie ciągniętym przez chabetę odebraną strachliwemu
wozakowi. Strasznie pomstował, że ma dość już służby dla armii, która go w ten okrutny sposób
okrada i zostawia na pastwę losu. Jeszcze głośniej wrzeszczała jego małżonka, niska wredna
Korsykanka. Jej przekleństwa były wypełnione prawdziwą pasją i złością.
Kilka razy zatrzymywały ich patrole, ale za każdym razem Ignacy tłumaczył, że z Jeanem
odwożą jeńców do kwatery głównej. Tak powoli zbliżali się do celu podróży. Koła straszliwie
skrzypiały, wałach kiwał głową w rytm swych powolnych kroków, a tuman kurzu niósł się z drogi
na pole, które ktoś zdołał jakoś obsiać mimo wojennej zawieruchy.
– Znowu jacyś ludzie na drodze – Kajetan uprzedził kompanów. Tamtych było siedmiu i nie
wyglądali na patrol, ale na dezerterów szukających okazji do zdobycia łupu. Ignacy jednym
spojrzeniem ocenił sytuację. To była zasadzka zorganizowana na zakręcie drogi! Piechurzy ustawili
się w linii z bronią gotową do strzału.
– Przygotujcie się – uprzedził kompanów.
Jean błyskawicznie odwinął swój karabin. Skryty za beczką przygotował się do oddania
strzału. Ignacy stał opierając prawą stopę na burcie wozu. Kajetan poprawił pistolety ukryte w
cholewach butów. Jewgienij trzymał karabin z nasadzonym bagnetem i siedząc z tyłu wozu gotów
był zeskoczyć do ataku.
Podjechali na dwadzieścia metrów. Ignacy błyskawicznie przesunął zwisający na antabie
karabinek dragoński, przystawił go do ramienia i wystrzelił. Puścił go i sięgnął po pistolet zatknięty
za pas. Wypalił. W tym czasie Kajetan użył swych pistoletów, a Jean popisał się kolejnym celnym
strzałem. Ignacy z pałaszem w dłoni zeskoczył na drogę. Towarzyszył mu Jewgienij.
Z bandy maruderów tylko trzech przeżyło. Dwaj podjęli walkę, jeden zaczął uciekać. Ci
pierwsi zginęli. Do trzeciego mierzył Jean. Już chciał nacisnąć spust, ale usłyszał, że ktoś go ubiegł,
a dezerter upadł w wysoką trawę.
– Ignacy, jesteś pewny, że ten skarb jest wart tylu istnień ludzkich? – Kajetan pytał Ignacego.
– Tak, to tysiące złotych dukatów i talarów, więcej, niż zgarnęliście w Morągu – odparł
ściągając jednego z zabitych z drogi.
Uprzątali ślady, tylko Jean stał czujny z karabinem gotowym do strzału.
– Myślisz, że ktoś jeszcze tu jest? – Jewgienij roześmiał się.
Jeana drażniło poczucie humoru Rosjanina, jego fatalna francuszczyzna, powierzchowność
upodabniająca do małpy, ale wiedział, że go potrzebowali. Jak żaden z nich znał się na prochu i tym
jak użyć go do skruszenia ściany. Pełen pogardy nie odpowiadał na zaczepki.
– Jean, co jest? – Ignacy zainteresował się zachowaniem Francuza.
– Ktoś zabił tamtego – woltyżer wskazał w stronę, gdzie padł ostatni dezerter.
5
– To był piękny strzał – przyznał Ignacy.
– To nie ja strzelałem.
Ignacy zaniepokoił się.
– Jedziemy! – zawołał na kolegów.
Szybko wsiedli na wóz i odjechali. Popędzali konia chcąc odjechać jak najdalej od miejsca,
gdzie zabili żołnierzy. Nie pozwolili Jeanowi wyjść na polowanie i dlatego noc spędzili przy
ognisku jedząc tylko chleb i popijając go rozcieńczonym winem. Nagle ktoś rzucił między nich dwa
zające.
– Witajcie – odezwał się po francusku.
Obejrzeli się w stronę krzaków. Wychodził z nich młody pruski żołnierz w mundurze
jegierskim. Musiał być ochotnikiem ze świeżego zaciągu, bo nie miał warkoczyka i sumiastych
wąsów. Wyglądał na jakiegoś studenta. O tym mogła też świadczyć charakterystyczna odznaka
Albertyny wpięta w jego mundur. Ignacy zauważył to wszystko na pierwszy rzut oka i odetchnął z
ulgą. Widział karabin Prusaka i już wiedział, kto strzelał tam przy drodze.
– Jewgienij – skinął na Rosjanina. – Zajmij się nimi – wskazał na zające.
Zupa długo się gotowała, ale mimo nieciekawego smaku i braku przypraw smakowała jak
najlepsza ambrozja. Żołnierz na wojnie musiał umieć wyżywić się tym, co zdobył po drodze. Tej
nocy pięciu wojaków zawarło przy wódce sojusz, którego ostatnim uczestnikiem był Joachim.
Następnego dnia bez trudu dotarli do podupadającego zamku zbudowanego z czerwonej
cegły. Przekonali sierżanta, dowódcę niewielkiego magazynu, żeby ich przenocował. Ignacy i Jean
kazali umieścić „więźniów” w piwnicy. W komnacie obok ułożyli broń „jeńców”. Wieczorem
przynieśli im strawę. Wtedy na zewnątrz rozległy się strzały. Jean chwycił karabin i wybiegł na
górę.
Kilku kulawych inwalidów, weteranów wielu bitew usiłowało odeprzeć atak sporej grupy
maruderów, którzy pod osłoną nocy chcieli zdobyć jedzenie. Woltyżer ustrzelił trzech
przeciwników i zrozumiał, że obrona nie ma sensu wobec determinacji nacierających.
– Grupa dezerterów zdobywa zamek – poinformował Ignacego.
„Jeńcy” byli już wolni i kończyli posiłek. Ignacy spojrzał na masywne drzwi zagradzające
wejście do tej części podziemi. W kilka chwil powstał plan. Przed drzwi, na zewnątrz
pomieszczenia wytoczyli kilka beczek z winem i zabarykadowali wrota. Przygotowali się do
obrony. Tylko Jewgienij cierpliwie szykował lont.
– Jesteś pewny, że to tam? – kolejny raz pytał Ignacego.
– Ten człowiek mówił, że w rogu zamku był skarbiec – odparł dragon. – Wszystkie są
dostępne oprócz tamtego. Tam widać, że ktoś zamurował przejście.
Na schodach zadudniły kroki kilku żołnierzy. Ucieszyli się na widok beczek i zaraz je
odszpuntowali. Któryś szarpnął za klamkę i chciał wejść do komnaty. Na jej końcu, za barykadą z
pustych skrzynek czekali obrońcy. Tamci ściągnęli z góry ławę i użyli jej jako tarana. Gdy pękała
belka blokująca wejście, we czterech odwiedli kurki. Jewgienij uszykował granat.
– Hurraaa! – krzyknęli piechurzy wdzierając się do wnętrza rozświetlonego zaledwie dwiema
pochodniami.
Nie zdążyli się zdziwić, kiedy między nimi wybuchł granat. Ci, którzy przeżyli, leżeli na
posadzce krwawiąc z uszu i nosów. Zbiegli do nich kompani i ruszyli do regularnego szturmu na
barykadę.
Pierwszy szereg, czterech największych zawadiaków, padł od salwy z karabinów i pistoletów.
Kolejni dopadli skrzynek, ale tam natknęli się na dragona i huzara. Walczyli ramię w ramię, jeden
6
pałaszem, drugi szablą. Wspierał ich jeager kłując przeciwników bagnetem. Jewgienij szykował
kolejny granat, by rzucić go w drugą linię wrogów, ale w tym momencie ktoś go postrzelił. Kula z
zapalonym lontem wypadła mu z ręki i potoczyła się w głąb tunelu. Nastąpiła eksplozja. Cały
zamek zachybotał w posadach.
Szturmujący zastygli w bezruchu, co wykorzystali Ignacy i Kajetan. Przegnali dezerterów i
obejrzeli się na kompanów. Okazało się, że tamci nie żyli. Wokół był tylko dym, pył i zapach
śmierci.
Niezrażony tym Ignacy ujął pochodnię i wkroczył z kuzynem do korytarza. Kilka godzin
później, wychodzili z podziemi objuczeni sakwami ze złotem i srebrem

Okolice Morąga, lipiec 1807 roku


Ignacy z zadowoleniem palił fajkę i patrzył na dziewczynę. Miała około dwudziestu lat,
naturalne włosy koloru kawy z mlekiem upięte w kok. Jej piękne niebieskie oczy spoglądały na
świat przez firankę gęstych rzęs pod mocno wykreślonymi, ale cienkimi brwiami. Takie spojrzenie
jak ona miała widział tylko u szlachcianek, a to była zwykła wiejska dziewczyna, która jakiś czas
pracowała we dworze na końcu jeziora, a po śmierci rodziców wróciła na gospodarstwo, by zająć
się ziemią i piętnastoletnim bratem, garbatą niemową. Miała mocne, szerokie plecy i biodra jakby
stworzone po to, by je obejmować i by rodziła dzieci. Z Kajetanem trafili do niej przypadkowo, po
tym jak kuzyna postrzelił patrol żandarmerii, przed którym uciekali. Ukryła ich, zajęła się rannym i
rozkochała w sobie Ignacego. Dla niepoznaki nosił temblak, by uchodzić w pobliskiej wsi za
jednego z weteranów, którzy u chłopów wylizywali się z różnych kontuzji.
Parę tygodni wcześniej w Tylży cesarz na spotkaniu z carem i królową pruska zawarł pokój.
Tego lata czuło się ulgę, że to już koniec. Ignacy myślał jak spożytkować fortunę, którą zdobyli i
ukryli. Musiał w tym celu pojechać w rodzinne strony i tam wszystko załatwić.
Tego wieczoru powiedział Dorocie o swych planach. Wtulona w jego pierś cieszyła się na
myśl o wspólnych latach. W pokoju obok Kajetan uczył garbuska gry w kości. Nazajutrz Ignacy w
wyczyszczonym mundurze wsiadł na konia i odjechał. W drodze, we dworze rodziców wiele razy
myślał o swym kuzynie i Dorocie. Kajetan był młodszy, przystojniejszy, umiał czarować kobiety
ładnym słówkiem, czułym szeptem i wieloznacznym uściskiem. Takiej dziewczynie to mogło
imponować. W końcu Ignacy po trzech tygodniach wrócił do domu Doroty. Zobaczył to, czego się
tak obawiał. Wściekły dosiadł rumaka i pędził po wiejskich drogach. Zżerała go złość, zazdrość i
przekonanie, że dla niego nie ma już miejsca na ziemi. Wrócił do chałupy, w której zastał tylko
chłopca. Ten na migi wskazał w kierunku jeziora. Ignacy wiedział, co to znaczy. Zabrał ze sobą
szablę huzarską i pałasz. Pożyczył łódź i popłynął na spotkanie z nieuniknionym.
– Wybacz! – Dorota rzuciła się do kolan Ignacego. – Szanuję cię za to co dla mnie zrobiłeś,
ale nie potrafiłam mu ulec i kocham go.
Chciała sobą zasłonić Kajetana, słabego jeszcze po rekonwalescencji.
– Bierz to! – Ignacy rzucił w stronę kuzyna szablę.
Tamten musiał przyjąć wyzwanie. Ignacy odpędził Dorotę na bok i natarł na Kajetana.
Pchnięcie, zastawa, cięcie. Ostrza błyskały na pomarańczowo w świetle zachodzącego słońca.
Nagle nad jezioro poniósł się rozpaczliwy krzyk kobiety.

7
ROZDZIAŁ PIERWSZY

DELEGACJA DO MODLINA • ZNAJOMI Z INTERNETU • OPIEKA NAD MICHAŁEM •


ZAJĘCIA PRAWDZIWEGO MĘŻCZYZNY • KOLEDZY SPRZED LAT

Końcówka lata zapowiadała się jako czas leniwego wypoczynku – nawet w pracy. Na
ministerialnych korytarzach prawie nie było interesantów, bo któż miałby ich obsługiwać?
Urzędnicy powyjeżdżali na urlopy, a ci, którzy pozostali, bali się podejmować jakiekolwiek decyzje
pod nieobecność kolegów. Właśnie wróciłem z delegacji na Dolny Śląsk i skończyłem pisać raport.
Wcześniej przygotowałem jeszcze wnioski dotyczące dofinansowania zabezpieczeń w muzeach
regionalnych, jakie odwiedziłem. Podczas mojego wyjazdu ministerialny informatyk zabrał moją
drukarkę do naprawy, więc powędrowałem do sekretariatu jednego z podsekretarzy, żeby
wydrukować dokument. Sekretarka zaproponowała mi herbatę, ale grzecznie odmówiłem. Młoda
pracownica najwyraźniej nudziła się i miała ochotę porozmawiać. Była pierwszy dzień w pracy po
trzytygodniowym urlopie spędzonym z koleżankami nad morzem. Przedstawiała mi wizję upojnych
chwil w nadmorskich dyskotekach. Patrzyłem na kolejne strony wydruków wysuwające się na
półkę drukarki i kiwałem głową przytakując dziewczynie, że to faktycznie był wspaniały
wypoczynek, kiedy nagle otworzyły się drzwi gabinetu podsekretarza stanu i do pomieszczenia
zajrzał urzędnik.
– Dzień dobry! – ukłoniłem się.
– Witajcie... – podsekretarz zmarszczył brwi – Daniec! – niemal wykrzyknął, kiedy
przypomniał sobie moje nazwisko. – Już wróciliście?
Miał czterdzieści sześć lat, wrzody na żołądku, poparcie rządzącej partii politycznej, blade
pojęcie o pracy muzeów i zdumiewające upodobanie do mówienia do nas w drugiej osobie liczby
mnogiej. W jego pytaniu wyczuwałem obawę. Pracowałem w komórce zajmującej się
poszukiwaniem zaginionych dzieł sztuki. Oprócz tego do moich zadań należało monitorowanie tego
co dzieje się na rynku dzieł sztuki, zwłaszcza wtedy, kiedy w grę wchodziły szczególnie cenne
zabytki. Moim bezpośrednim kierownikiem był Tomasz N.N., który założył naszą specjalną
komórkę i dawno temu został jej pierwszym pracownikiem. Właśnie wtedy zyskał sobie przydomek
„Pan Samochodzik” ze względu na pojazd, którym się poruszał. Wiele osób w ministerstwie
oczekiwało, że pan Tomasz przejdzie na emeryturę, a wtedy nasze stanowiska zostaną
zlikwidowane. Nasza aktywność budziła niezasłużoną wrogość, bo odnosiliśmy spektakularne
sukcesy. Na sławie wcale nam nie zależało, ale to właśnie jej nam zazdroszczono. Podsekretarz
stanu, któremu podlegaliśmy, widząc, że nie jest w stanie nas sobie podporządkować, dał nam
wolną rękę licząc, że w końcu powinie nam się noga. Nasza obecność w ministerstwie napawała go
niezrozumiałym dla mnie lękiem.
– Tak – odpowiedziałem. – Właśnie drukuję sprawozdanie – wskazałem na stosik kartek.
– Tyle tego napisaliście? – podsekretarz był zdumiony. – Ja, proszę państwa, ważę każde
słowo. Często, kiedy napiszę drugie zdanie, to muszę skreślić pierwsze.
Sekretarka chyba nie podjęła trudu analizy słów przełożonego, bo z tym samym wyrazem
twarzy patrzyła na niego. Musiałem użyć całej siły woli, żeby nie parsknąć śmiechem.
– Zdania wypowiadane na wysokim szczeblu mają większą wagę niż napisane przez
szeregowego urzędnika – wykrztusiłem.
– No! – podsekretarz pokraśniał. – To jest słuszna koncepcja i tego się trzymajcie – cofnął się
do gabinetu, ale po chwili znowu wychylił się. Tym razem wystawał już do pasa, a jego błękitny
8
krawat celował w dół jak murarski pion. – Mam coś dla was – rzekł podając mi kopertę. – To
zaproszenie na jakąś imprezę w Modlinie. Pojedziecie i będziecie mnie tam reprezentowali.
– Tak jest – odpowiedziałem.
Podsekretarz zamknął drzwi za sobą sekretarka podniosła słuchawkę telefonu, a ja zebrałem
kartki i wyszedłem na korytarz. Dopiero tam odetchnąłem z ulgą nabierając do płuc chłodnego
powietrza. W drodze do swojego pokoju otworzyłem kopertę i przeczytałem, że zaproszenie
dotyczy zlotu pojazdów militarnych w modlińskiej twierdzy. Spotkanie miało odbyć się nazajutrz,
w sobotę. Ze swojego pokoiku zadzwoniłem do pana Tomasza. Był na konferencji w Gdańsku i nie
odbierał telefonu. W Internecie odszukałem stronę zlotową i z uwagą prześledziłem listę pojazdów,
które miano zaprezentować. Po powrocie do domu włączyłem laptop i zabrałem się do pracy nad
artykułem do pewnego pisma turystycznego. Tekst miał dotyczyć szlaku Napoleona na terenie
Warmii i Mazur. Nagle ktoś załomotał do drzwi mojego mieszkania. Otworzyłem i wtedy w progu
stanęła Małgosia, moja sąsiadka i mama Michała, którym kilka lat temu opiekowałem się w czasie
wyjazdu do zamku Czocha. Wtedy myślałem, że ta piękna i urocza kobieta będzie osobą z którą
dane mi będzie zestarzeć się, ale upływ czasu i moje częste wyjazdy zniweczyły te plany. W życiu
mojej sąsiadki pojawiali się inni mężczyźni, a mnie pozostały tylko przyjaźń Małgosi i częste
odwiedziny Michała, jej syna, zwłaszcza kiedy ona wychodziła na randki.
– Masz Internet?! – zapytała.
Słyszałem w jej głosie autentyczną rozpacz.
– Mam – rzuciłem nie rozumiejąc, o co może jej chodzić.
Złością napawało mnie to, że wciąż znajdowałem się pod urokiem barwy i urody jej oczu o
intensywnie chabrowej barwie.
– Komputer mi znowu padł – stęknęła. Prawie skoczyła do mojego biurka i szybko zaczęła
klikać w klawiaturę. – Muszę, muszę tam wejść – mruczała pod nosem. – Szybciej! – warknęła na
mój komputer i myślałem, że za chwilę w typowo męskim odruchu uderzy dłonią w klawiaturę.
– Nasze podwurko? – przeczytałem zdumiony.
– Nie znałeś tego? – popatrzyła na mnie jak na kosmitę.
Oczywiście, że słyszałem o tym serwisie internetowym, gdzie można było odnaleźć dawnych
znajomych z podwórka i z lat szkolnych.
– Znałem, ale zdumiewa mnie pisownia – tłumaczyłem się. – Mogli wymyślić jakąś inną
nazwę, ale po co stawiać byki w adresie?
– Szczególarz! – rzuciła. – Zapomniałam swojego hasła! – jej usta wykrzywiły się w
podkówkę. – Ustawiłam u siebie automatyczne wstawianie hasła. Paweł, ja muszę sprawdzić, kiedy
jest spotkanie mojej klasy! Zalogujemy się na ciebie!
– Nie – wzruszyłem ramionami.
– Czemu nie chcesz mi pomóc?
– Nie mam tu konta użytkownika – wytłumaczyłem się.
Małgosia razem z fotelem odjechała od biurka i patrzyła na mnie z zainteresowaniem.
– Wiesz co? – smutno pokiwała głową. – Ty jednak jesteś straszny dziwak. Pół Polski tam się
już zapisało, a ty tylko siedzisz w tych swoich muzeach. Nic dziwnego, że nadal... – zawahała się i
zamilkła spłoszona.
Wiedziałem co chciała powiedzieć i byłem wdzięczny, że w odpowiednim momencie
zamilkła. Miała na myśli mój kawalerski stan. Skończyłem trzydzieści lat, a do czterdziestki
miałem jeszcze kilka lat i uważałem, że wszystko przede mną. Tak naprawdę chyba oszukiwałem
sam siebie i miałem świadomość czasu, który uciekał. Niekiedy miałem wątpliwości, czy za bardzo
9
nie poświęcam się pracy, zamiast jak moi koledzy ze szkolnych lat po pracy myśleć tylko o rodzinie
i przyjemnościach.
– Miałem ważne sprawy na głowie – wynalazłem wymówkę.
– Jak zwykle – Małgosia prychnęła.
Była moją rówieśnicą samotnie wychowywała syna, ale świetnie dawała sobie radę. Mogła
być wzorem dla kobiet wyzwolonych, które równie dobrze realizowały zadania narzucone im przez
tradycję naszej kultury, jak i dbały o rozwój własnej osobowości. Znajdowała więc czas, żeby
pomiędzy pracą a wizytą u masażysty odebrać syna ze szkoły, zawieźć go na trening karate, a
potem jeszcze razem z nim pojechać na basen.
– Zalogujemy cię – szybko zaczęła stukać w klawiaturę.
Kwadrans później byłem już zarejestrowany, a po kolejnym, kiedy przygotowałem nam kawę
i pojąłem, czemu właściwie służy ten serwis, okazało się, że mam już kilkunastu znajomych, którzy
odszukali mnie.
– Później odświeżysz szkolne miłości – Małgosia machnęła ręką i na forum swojej szkoły
znalazła interesujący ją post.
Zaglądałem jej przez ramię z ciekawością antropologa starając się poznać obyczaje nieznanej
mi grupy społeczności internetowej. Widząc wpis zacząłem się bać, a lęk zamienił się w pewność
nadejścia nieuchronnego, kiedy zobaczyłem wyraz twarzy Małgosi.
– Paweł, muszę tam być – błagalnie składała ręce. – Jutro jest sobota. Chyba nie idziesz do
pracy? Zajmiesz się Michałem? Spotkanie jest w południe, więc wieczór będziesz miał wolny.
– Jutro mam służbowy wyjazd – wyjąkałem. – Nie może się nim zająć Krzysiek? –
przypomniałem sobie imię nowego narzeczonego Małgosi.
– Adres już nieaktualny – wzruszyła ramionami. – Debugował się – co miało znaczyć, że
Krzysztof w niezauważalnym dla mnie momencie stał się byłym narzeczonym.
Patrzyłem w jej chabrowe oczy i wiedziałem, że ulegnę.
– Zabiorę go ze sobą – westchnąłem.
– Znowu jedziesz na kilka dni do jakiegoś zamku? – Małgosia dopiero teraz jak prawdziwa
mama zaniepokoiła się o los swojego dziecka.
– To zlot pojazdów militarnych w Modlinie.
– Michał nawet coś wspominał, że chciałby to zobaczyć. To świetnie. On będzie zadowolony,
a i ty zrobisz swoje. Chyba obecność dziecka nie będzie ci przeszkadzała?
– Nie – zapewniłem ją.
Małgosia szybko dopiła kawę i wróciła do swojego mieszkania. Zostałem sam z listą imion i
nazwisk dawnych znajomych, wyświetloną na ekranie laptopa. Każda z tych osób była jak nowela o
tym jak żyć. To były opowieści o wspólnych wyprawach do księżowskiego sadu po jabłka,
pierwszym tańcu, w którym przytulało się dziewczynę, nieudolnych pocałunkach, wycieczkach „w
nieznane”, kończących się na jeziornej wyspie, marzeniach o odkryciach, podróżach, szkolnych
wygłupach, lojalności kolegów, duchu podwórkowej drużyny, która przegrała mecz o pierwsze
miejsce w miejskim turnieju piłkarskim dla młodych amatorów. Nie wiem, czemu najpierw
odpisałem do Rocha. Pan Tomasz twierdził, że w życiu nie ma przypadków i jak się okazało miał
rację. Skończyłem odpowiadać na listy pozostałych znajomych i Roch odpisał prosząc o numer
mojego telefonu. Bez wahania spełniłem jego prośbę. Po chwili rozległ się dźwięk dzwonka.
„Nieznany” – na ekranie telefonu komórkowego przeczytałem słowo nad ciągiem cyfr
oznaczających numer, z którego ktoś dzwonił. Jak dziwnie brzmiało to połączenie: Nieznany i
Roch? Czy mógł być na świecie bliższy mi głodomór, lepszy bramkarz „SKS Królówka”, większy
10
siłacz, który sam, pięć kilometrów niósł Wiktora do pogotowia?
– Cześć! – usłyszałem w słuchawce znajomy głos. Roch mówił odrobinę przeciągając
końcówki wyrazów i można było odnieść wrażenie, że cały czas znajduje się w stanie depresji
psychicznej. – Jak żyjesz?
– Jakoś – zdobyłem się tylko na tyle.
W tym jednym słowie zawierały się nonszalancja, którą w naszych młodzieńczych czasach
zawsze trzeba było okazywać wobec świata i niewypowiedziana prośba, żeby ktoś ze mną
porozmawiał jak przyjaciel z przyjacielem. Od dłuższego czasu jedyną osobą, której mogłem się
zwierzyć, był mój szef. Pan Tomasz traktował mnie jak syna, ale w jego dobrych radach zawsze
była nuta dydaktyzmu. Mówił, co powinienem zrobić, ale niekiedy człowiek musi zrobić coś z
pobudek tylko i wyłącznie egoistycznych. Pan Tomasz, nigdy by nie powiedział: „Zrób tak, jak
uważasz, że powinieneś, żeby być szczęśliwym”.
– Może się spotkamy? – Roch zaproponował. – Co robisz jutro?
– Jadę do Modlina.
– Na zlot? – Roch ucieszył się.
Zapomniałem, że Roch od najmłodszych lat interesował się historią drugiej wojny światowej i
tego typu impreza była gratką, której nie mógł przegapić. Umówiliśmy się, że spotkamy się w
Modlinie i rozłączyłem się. Pojawiały się kolejne listy od znajomych, ale już ich nie odbierałem.
Chciałem wrócić do pisania, ale znowu rozległo się pukanie do drzwi. W progu stał Michał z
małym plecaczkiem u nogi.
– Już jest sobota? – zażartowałem.
– Przygotowałem sobie parę rzeczy na jutro – odpowiedział z uśmiechem.
Chłopak od czasu naszej wspólnej wyprawy do zamku Czocha wyrósł. Miał oczy jak jego
mama, włosy ciemnoblond, dziecięcą twarz, którą mimika potrafiła błyskawicznie zamienić w
maskę małego cwaniaczka lub omnibusa zainteresowanego otaczającym go światem. Te zmiany
nastrojów Michała niepokoiły mnie, ale udawało mi się nad nimi zapanować.
– Zgłoś się rano, teraz muszę jeszcze popracować – powiedziałem biorąc jego plecak. – Co ty
tam spakowałeś? – zapytałem zaskoczony ciężarem bagażu.
– Tylko niezbędne rzeczy – Michał w obawie przed dalszymi pytaniami okręcił się na pięcie i
kłusem pobiegł do siebie.
Starannie zamknąłem drzwi, wyłączyłem telefon, wybrałem płytę do słuchania i zabrałem się
do pracy. Przed snem, po napisaniu pierwszej części artykułu, zajrzałem jeszcze na serwis
internetowy. W rubrykę „Szukaj” wpisałem jedno imię i nazwisko. Patrzyłem jak na ekranie
klepsydra obraca się pokazując upływający czas poszukiwań i w końcu wyświetlono rezultat. Jej
tam nie było.

Wiedząc, że Michał to głodomór wstałem wcześnie, żeby zrobić zakupy w sklepie


spożywczym i przygotować odpowiedni zapas jedzenia na wyjazd do Modlina. Po śniadaniu
usiadłem z filiżanką kawy w ręce, żeby podelektować się chwilą spokoju. Trwało to najwyżej kilka
minut, kiedy moje rozmyślania przerwał dzwonek przy drzwiach. Michał wszedł do mojego
mieszkania i zadowolony rozsiadł się w fotelu. Wiedziałem, co zaraz nastąpi.
– To kiedy jedziemy? – zapytał.
– Za pół godziny – odpowiedziałem spoglądając na zegarek.
– Dopiero? -jęknął.
– Ile razy ci powtarzałem, że trzeba być cierpliwym? – przypomniałem mu.
11
Skrzywił się, pewnie tak samo jak wszystkie dzieci, które uważają że ich rodzice przesadzają
z nieustannym pouczaniem.
– To co będziemy robili? – rozglądał się po pokoju.
– Przepakujemy twój plecak.
– Czemu? – oburzył się.
– Jest za ciężki. Na wycieczkę trzeba zabierać tylko to, czego będziesz potrzebował. Nie
zapominaj, że będziesz musiał nosić ten bagaż.
Przyniosłem plecak, otworzyłem go i zajrzałem do środka. Znajdowało się tam kłębowisko
gazetek, książek, klocków i innych zabawek. Na samym dnie zwinięte w kulkę leżały bluza i cienka
koszula. Wydobyłem je i przerażony podniosłem.
– Co?! – twarz Michała przypominała oblicze anioła, ale ton jego głosu nie pozostawiał
złudzeń, że znowu czepiam się bez powodu.
– Założysz takie wygniecione ubrania?
– Tak.
– Uważasz, że powinienem traktować cię jak dużego chłopca?
– Tak.
– Facet powinien dbać o swój wygląd.
– Czemu? – tym razem Michał był autentycznie zdumiony. – Żeby podobać się
dziewczynom? – rzucił po chwili. – Ja nie potrzebuję dziewczyn.
– To nie chodzi o podobanie się lub nie, przynajmniej nie w twoim wieku. Chodzi o zasadę...
– Michał westchnął i jego wzrok powędrował w stronę sufitu. – Kiedy dbasz o swój wygląd, uczysz
się dbać o szczegóły, uczysz się obowiązkowości – kontynuowałem nie zważając na jego minę. –
Musisz też nauczyć się samodzielności. Do końca życia chcesz, żeby mama przygotowywała ci
ubranka, karmiła cię...
– Nie – burknął.
– No widzisz – uśmiechnąłem się. – Złóż to – podałem mu ubrania.
– Nie potrafię – założył ręce na piersiach.
– To cię nauczę.
– A potem posadzisz mnie na karnego jeżyka? – zażartował nawiązując do znanego programu
telewizyjnego.
Powstrzymałem się od komentarza, tylko zacząłem składać bluzę.
– Patrz, jak ja to robię – poprosiłem.
Patrzył i wydawało mi się, że z uwagą śledzi każdy mój ruch.
– Teraz ty – rozkazałem znowu podając mu bluzę.
– Nie potrafię – ponownie rozległ się jęk.
– Zrób tak, jak umiesz – zachęcałem.
Michał rzeczywiście starał się, a ja nie komentowałem jego nieporadności.
– Teraz już lepiej – pochwaliłem go wkładając zapasowe ubrania. – Po co ci tyle zabawek? –
zapytałem wskazując na stos klocków, robotów i gumowych stworów o dziwnych kształtach.
– A co będziemy tam robili?
– Zwiedzimy starą twierdzę. Zobaczysz stare samochody i pojazdy wojskowe.
Targi dotyczące tego, co Michał zabierze, trwały kilka minut. Ostatecznie zabrał tylko
jednego robota i komiks. Dzięki temu miał w plecaku miejsce na kanapki i wodę do picia. Nie
mogłem już doczekać się wieczoru, kiedy Michał miał wrócić do mamy. Chyba nie byłem jeszcze
psychicznie przygotowany do opieki nad buntującym się chłopcem.
12
Do modlińskiej twierdzy dojechaliśmy na kwadrans przed oficjalnym rozpoczęciem zlotu.
Michała najpierw po drodze zafascynował most na Wiśle, a potem stare forty przebłyskujące
rdzawą czerwienią spomiędzy zieleni drzew. Cierpliwie odpowiadałem na pytania z gatunku „Co to
jest?”. Właśnie w takich chwilach procentowało to, czego nauczono mnie w wojsku i wymagał mój
szef. Przed wyprawą w teren zawsze trzeba było zdobyć jak najwięcej informacji o odwiedzanym
miejscu. Zaparkowałem w pobliżu Działobitni generała Dehna. Michał z szeroko otwartymi oczami
patrzył na piętrową ceglaną budowlę o cylindrycznym kształcie. Była przysadzista z mnóstwem
strzelnic i samym swym wyglądem wzbudzała respekt. Obok nas zaparkował ford focus z
warszawską rejestracją. Siedziało w nim trzech mężczyzn i najwyżej czteroletni chłopiec. Z
ciekawością patrzyli na pojazd, którym przyjechałem. Dwaj młodsi podśmiewywali się z kształtu
mojego auta, ale ten trzeci był mniej więcej w moim wieku i bardziej przyglądał się mnie niż
wehikułowi. Przyzwyczaiłem się już do takiego zachowania innych użytkowników dróg.
Pan Tomasz zyskał swój przydomek „Pan Samochodzik” właśnie dzięki wehikułowi. Dawniej
miał pokraczne pudło, pod którego maską znajdował się silnik ferrari 410 wymontowany z
rozbitego sportowego wozu. Przed laty było to auto najszybsze na polskich drogach, z ogromną
mocą i przyspieszeniem wzbudzającym zachwyt. Niestety tamten wehikuł został rozbity i po nim
mieliśmy terenówkę wyposażoną w mnóstwo elektronicznych gadżetów, które przestały poprawnie
działać po kąpieli w syberyjskiej rzece. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności pewien bogaty i
ekscentryczny Brytyjczyk, miłośnik rajdów samochodowych sprezentował nam nowy wehikuł.
Wyglądał on pokracznie, ale jego silnik i zawieszenie przeszły test na trasie rajdu Paryż-Dakar.
Zalety tej maszyny rekompensowały wszelkie idiotyczne uwagi na temat kształtu i precyzji
wykonania nadwozia.
– Paweł? – mężczyzna wahał się.
– Roch? – rozpoznałem jego głos.
Przy akompaniamencie okrzyku „Kopę lat!” uściskaliśmy się, a potem dokonaliśmy rytualnej,
niezrozumiałej dla niewtajemniczonych, serii wzajemnych klepnięć w ramiona. Koledzy Rocha
przyglądali się temu rozbawieni, a Michał zapewne planował przeszczepienie naszego obyczaju na
swoje podwórko.
– Mam nadzieję, że ta fura to tylko ekscentryczny wybryk i nie jest z tobą tak źle – Roch
przyglądał mi się uważnie.
Pamiętałem go jako umięśnionego nastolatka o pogodnym i dobrotliwym spojrzeniu
jasnoniebieskich oczu. Kiedy trzeba było użyć siły, wystraszyć bandę z sąsiedniej kamienicy, nieść
ciężki plecak z puszkami na biwaku, wtedy wzywaliśmy Rocha. Nikt tak jak on nie potrafił bronić
karnych. Wszyscy koledzy po cichu zazdrościli mu tej siły wynikającej z tego, że ćwiczył z tatą w
siłowni zorganizowanej w ich suszarni na poddaszu oraz że przez całe wakacje pomagał wujkowi w
pracy na roli.
– To samochód służbowy – odpowiedziałem.
Nie było to do końca prawdą bo faktycznie jeździłem nim w teren, ale formalnie stanowił on
moją własność. Było tak od czasu, kiedy w ministerstwie przez kilka miesięcy pewien urzędnik
próbował przeprowadzić reorganizację. Wtedy usiłowano wysłać pana Tomasza na emeryturę, a
mnie na zieloną trawkę. Ambitne plany legły w gruzach dzięki kolejnej zmianie rządzącej partii i na
razie działacze zajęci byli wyrywaniem sobie wygodnych posad.
– To gdzie ty pracujesz? – Roch uniósł prawą brew, zmrużył lewe oko.
– W muzealnictwie.
Moja odpowiedź mogła wzbudzić tylko ogólną radość. Wszelkie śmiechy umilkły
13
gwałtownie. W uliczce prowadzącej do parkingu rozległ się ryk silnika. Roch wychylił się
spomiędzy zaparkowanych aut, żeby zobaczyć co powodowało taki hałas.
– Porsche, dziewięć-jedenastka – krótko skomentował. – Jakiś goguś z blond lalą.
Te dwa ostatnie słowa wzbudziły zainteresowanie kolegów Rocha, którzy aż przestępowali z
nogi na nogę, żeby ją zobaczyć. W tym czasie maluch pozostawiony w oplu wyplątał się z pasów
utrzymujących go w foteliku i z trudem wydostał się na zewnątrz.
– Tata! – szepnął do Rocha wymownie ściskając dłonie na kroczu.
– Twój syn? – zapytał patrząc na małego, chudego blondynka o twarzy wykrzywionej
grymasem gwałtownej potrzeby.
– Stary – Roch machnął ręką– to jeszcze nie koniec! Chodź – wziął chłopca za rękę i poszli w
kierunku najbliższej, rosłej lipy.
Porsche wjechało na wolne miejsce parkingowe, trzy samochody dalej. Silnik zamilkł i
dopiero wtedy w nasze uszy uderzył drugi hałas. Znanych rifów gitarowych ze „Smoke On The
Water” nie można było z niczym pomylić. Pamiętam jak z nabożną czcią słuchaliśmy winylowej
płyty „Deep Purple” przywiezionej przez tatę Wiktora. Mieliśmy szczęście, że rodzice naszego
kolegi byli dyplomatami. Zajmowali mieszkanie obejmujące całe pierwsze piętro naszej kamienicy.
– To Mateusz – Roch wrócił i przedstawił mi swojego syna.
– Michał! – zawołałem swojego podopiecznego. – Będziesz miał kolegę.
Michał z nieskrywaną pogardą spojrzał na młodszego chłopca, ale po kilku sekundach
namysłu uznał, że oto natrafiła mu się wspaniała okazja zdobycia słuchacza dla swych
fantastycznych opowieści oraz świetnego podkomendnego.
– To twój? – Roch przyglądał się Michałowi.
– Nie, sąsiadki.
– Ładna?
– Tak, ale nic z tych rzeczy. Ona nie zwraca uwagi na takich facetów jak ja. Czasami wciska
mi tego młodzieńca, więc jak mogę...
Mój wywód przerwało ciche i zgodne westchnienie kolegów Rocha. Powodem takiego
zachowania była pasażerka porsche. Kierowca wysiadł i wesoło obiegł auto otwierając drzwi
dziewczynie. Jej długie, jasne, proste włosy rozwiały się na wietrze tworząc w słońcu ogromną
aureolę. Zmysłowym ruchem rąk ujarzmiła fryzurę, ale przy okazji jej bluzka na cienkich
ramiączkach ułożyła się tak, że mogliśmy zobaczyć jej przykuwającą uwagę, najwyżej
dwudziestoletnią figurę.
– Poznajesz tego faceta? – Roch szturchnął mnie łokciem.
Tylko on potrafił był nieczułym na kobiece wdzięki! Jak pamiętam, z tego też wynikały jego
kłopoty w kontaktach z dziewczynami. Czasami swataliśmy mu jakieś koleżanki, które uciekały od
niego po jednej, góra dwóch randkach. Nie wygłaszał peanów o ich urodzie, ale potrafił godzinami
rozprawiać o piłce nożnej, samochodach i książkach z serii „Żółtego Tygrysa”. Za namową kolegi
przyglądałem się kierowcy, który wzrokiem omiótł swoją towarzyszkę tak, jak patrzy się na linię
nadwozia sportowego wozu. Potem zadowolony objął ją w pasie i poprowadził w kierunku
twierdzy. Była wyższa od niego i szła kołysząc biodrami. Szpilki cicho stukały w betonowe kostki,
którymi wyłożono parking.
– Wiktor? – nie dowierzałem własnym oczom.
Kiedy się wprowadził do naszej kamienicy, wołaliśmy za nim „Kasztan”, bo miał ciemną
karnację. Potem wyrósł na najprzystojniejszego chłopaka w dzielnicy. Jego śródziemnomorski typ
urody, śnieżnobiałe zęby, zachodnie ubrania, nienaganne maniery, wspaniała kolekcja płyt robiły
14
oszałamiające wrażenie na nastolatkach. Dzięki znajomości z nim mogliśmy poznać starsze od nas
dziewczyny i chodzić z nimi na lody i do kina.
– Kasztan! – wrzasnął Roch.
Blondynka szła dalej, ale mężczyzna stanął jak wryty. Dziewczyna obejrzała się sprawdzając,
kto lub co przerwało jej defiladę. Była chyba przyzwyczajona do wykonywania takich manewrów
na wybiegach dla modelek, a na betonie obcas utkwił w szparze i o mało nie runęła na ziemię.
Wiktor chwycił ją w odpowiednim momencie ratując przed katastrofą ale tak naprawdę
interesowaliśmy go tylko my.
– Paweł?! Roch?! – uśmiechnięty wykrzykiwał nasze imiona. – Judytko – zwrócił się do
blondynki – poznaj moich starych przyjaciół.
Mieliśmy okazję spojrzeć w obojętne niebieskie oczy, wdychać odurzający zapach jej perfum
oraz uścisnąć dłoń z długimi, wypielęgnowanymi paznokciami. Wiktor mocno nas uściskał.
– Kopę lat – powiedział zadowolony. – Nic się nie zmieniliście. Świry zamiłowane w sprzęcie
wojennym – żartował.
– Tobie gust też się nie zmienił – Roch wymownie zerknął na blondynkę. – Co cię tu
sprowadza?
– Wy! Wyjechałem za miasto na spacerek i zobaczyłem plakat reklamujący tę imprezę.
Wtedy przypomniałem sobie o was i nawet powiedziałem do Judytki, że miałem kumpli, których
kręciły takie rzeczy. Prawda, kochanie?
– Hmm – usłyszeliśmy potwierdzenie.
– Idziemy – Wiktor znowu objął blondynkę i poprowadził nasz pochód w kierunku murów
twierdzy.

15
ROZDZIAŁ DRUGI

WYCIECZKA PO TWIERDZY • ROZMOWA PRZY REDUCIE NAPOLEONA • KIM


JEST KUNA? • NOCNA WYPRAWA • UCIECZKA WŁAMYWACZY • POWRÓT DO
SKRYTKI • PUZDERKO Z NAPISAMI • TRZEJ AMIGOS

Dwie godziny później siedzieliśmy pod parasolami rozstawionymi przy grillu, na dziedzińcu
dawnych budynków gospodarczych, niedaleko wieży „Czerwonej”, zwanej też „Tatarską”. Mateusz
i Michał wędrowali pomiędzy zgromadzonymi pojazdami, próbując wejść na stopnie, jak
zaczarowani przyglądali się rekonstrukcji stanowiska obronnego amerykańskiej armii z okresu
drugiej wojny światowej. Judytka znudzona popijała napój gazowany w wersji „zero kalorii”, a my
we trzech nad niedojedzonymi kawałkami karkówki wspominaliśmy szczenięce lata.
– Osoby chętne do przejażdżki oplem blitz po terenie twierdzy proszone są o zgłoszenie się...
– zagrzmiał głos z megafonu.
– Macie ochotę? – zapytał Wiktor. – Zamiast łazić na piechotę, obejrzymy wszystko siedząc
wygodnie na pace starej ciężarówki. Judytko?
– Może być – dziewczyna dostrzegła chyba w tym szansę, żeby oderwać Wiktora od nas.
– Bierzemy chłopaków i jedziemy – zadecydował Roch.
Kilka minut później gromada mężczyzn zgłaszała się na ochotnika, żeby pomóc Judytce we
wspięciu się na ciężarówkę. Blondynka usiadła na ławce i natychmiast przywarła do ramienia
Wiktora. Razem z nami jechało jeszcze kilka osób, głównie pasjonatów militariów, dla których
udział w zlocie stał się okazją do wbicia się w wojskowy uniform. Naszym przewodnikiem był tęgi,
wąsaty mężczyzna wyglądający na emerytowanego podoficera.
– Witam państwa na wycieczce po modlińskiej twierdzy – zagrzmiał przekrzykując ryk
silnika.
Pojazdem szarpnęło, uniósł się kłęb spalin i ruszyliśmy podziwiając twierdzę i słuchając
opowieści ojej historii. Już od 1791 roku Rosjanie nosili się z zamiarem wybudowania twierdzy w
strategicznym punkcie, u zbiegu Wisły i Narwi. Przygotowano nawet projekt, ale to Napoleonowi
przypisuje się powstanie twierdzy. W grudniu 1806 roku podjął decyzję o budowie fortyfikacji,
która miała być bazą logistyczną „Wielkiej Armii”. Inżynier generał Prosper de Chasseloup-Laubat
wskazał lokalizację twierdzy i rozpoczęto jej budowę. Jechaliśmy pomiędzy koszarami obronnymi
a wałem obwodu wewnętrznego. Mogliśmy więc zobaczyć Bramę Księcia Józefa Poniatowskiego z
1836 roku, przez Bramę Kadetów wjechaliśmy na majdan, by podziwiać neogotycką wieżę wodną z
1847 roku. Potem wywieziono nas na zewnątrz i obejrzeliśmy stację gołębi pocztowych,
elektrownię z 1924 roku, Bramę Napoleona, kojec artyleryjski, z którego widzieliśmy znajdujący
się na drugim brzegu Narwi Spichrz. Następnie przez osiedle dojechaliśmy do Reduty Napoleona.
To jedna z najstarszych murowanych budowli w Modlinie. Można ją znaleźć na zapleczu szańca w
części umocnień zwanych Koroną Utracką. Budowę reduty rozpoczęto w 1811 roku, a zakończono
przed 1815 rokiem.
Reduta ta ma dwie kondygnacje. Najniższa, z kamiennymi murami grubości prawie dwóch
metrów, mieściła między innymi cysternę z wodą magazyn prochowy i pomieszczenia mieszkalne
dla trzystuosobowej załogi. Wyżej, w pomieszczeniach bojowych, było miejsce dla dwudziestu
armat, a dwanaście dodatkowych miało być ustawianych na budynku stanowiącym taras dachu.
Wewnątrz dzieła fortyfikacyjnego był dziedziniec o bokach długości 17 metrów. Długość
murów zewnętrznych wynosi 41 metrów. Do środka można się dostać po drewnianej kładce
16
prowadzącej do wrót na pierwszym piętrze. Legenda głosi, że ten element twierdzy osobiście
projektował Napoleon Bonaparte. Dla dawnych mieszkańców twierdzy modlińskiej, zwłaszcza w
okresie międzywojennym, budynek był tylko apteką bo takie wtedy było jego przeznaczenie.
Wiktor z troską prowadził swoją blondynkę przez chaszcze, z Rochem słuchaliśmy
przewodnika, mając jednocześnie baczenie na szalejących chłopców. W pewnym momencie moją
uwagę zwróciły słowa idących za nami mężczyzn.
– Kuna mówił, że tam to jest – usłyszałem szept. – W nocy tam wejdziemy.
– Skąd on wie o tej skrytce? – powątpiewał drugi głos.
– Handluje różnymi starociami...
W tym momencie mężczyźni przerwali dyskusję, bo weszliśmy w szczególnie gęste chaszcze.
Kiedy wyszliśmy na wał przeciwskarpy fosy wokół reduty, nie mogłem zorientować się, czyją
rozmowę podsłuchałem. Intuicja podpowiadała mi, że będę musiał jeszcze wrócić w to miejsce.
Uważnie rozglądałem się po twarzach współtowarzyszy wycieczki, ale nie potrafiłem dostrzec
niczego podejrzanego, za to mnie szczególnie uważnie przyglądał się mnie Roch.
Przez resztę pobytu w modlińskiej twierdzy nie potrafiłem skupić się na niczym innym niż na
podsłuchanym fragmencie rozmowy. Pamiętałem tylko, że umówiłem się z kolegami na następny
dzień na spotkanie w jednym z warszawskich pubów. Pożegnaliśmy się na parkingu i wracałem do
Warszawy, dzwoniąc co chwila do Małgosi. Mama Michała nie odbierała telefonu. Chłopak
zmęczony spacerem, ukołysany leniwą jazdą przysnął na tylnym fotelu wehikułu. Usiłowałem
skontaktować się z panem Tomaszem, ale ten również był nieuchwytny.
Po drodze do mojego mieszkania zajechaliśmy do ulubionej pizzerii Michała, gdzie chłopak
zaspokoił głód. Potem w domu sprawdziłem w komputerowej bazie danych naszej komórki, czy
mamy tam kogoś o pseudonimie Kuna. Nie znalazłem tam żadnych informacji, więc pozwoliłem
Michałowi pograć. Sam zająłem się telefonowaniem do Małgosi i pana Tomasza. Oboje milczeli.
Wściekły przygotowałem sobie ekwipunek na nocną wyprawę.
– Masz klucz do swojego domu? – miałem nadzieję, że tam zostawię Michała.
– Nie – krótko odpowiedział nie odrywając wzroku od ekranu.
Mogłem go zostawić przed komputerem, a chłopak pewnie nawet nie zauważyłby mojej
nieobecności i nie znalazłby czasu, żeby choćby na chwilę wyjść do toalety. W akcie desperacji
byłem gotów tak uczynić. Nagle zadzwonił mój telefon.
– Witaj, Pawle – usłyszałem pana Tomasza. – Jakieś problemy w ministerstwie?
– Jeszcze nie – szybko odpowiedziałem. – Czy zna pan jakiegoś Kunę?
Kilka sekund trwało milczenie.
– Opowiedz mi o tej sprawie – głos pana Tomasza nagle stał się bardzo poważny.
– Na razie nie ma żadnej sprawy. Przypadkiem usłyszałem, że niejaki Kuna zlecił komuś
poszukiwania w jednej z części modlińskiej twierdzy. Ci ludzie mają przyjechać tam tej nocy. Czy
pan zna Kunę? Kto to jest?
– Kuna to pseudonim Przemysława Kunajskiego. Miał niezwykle bogaty życiorys
przestępczy, chociaż podobno zapowiadał się na świetnego chirurga. Przez własną głupotę, alkohol
i brawurową jazdę dawno temu trafił do więzienia. Tam zdobył drugi fach, wówczas bardziej
popłatny dla jego zręcznych palców – został kieszonkowcem. Po kolejnej odsiadce nauczył się od
kolegów z celi jak należy obrabiać sejfy. Po serii włamań do kas pancernych bogatych handlarzy
warzywami, zwanych niegdyś badylarzami, znowu trafił za kratki. Zdobył kolejną specjalizację –
alarmy. Po wyjściu na wolność zainteresował się kradzieżami dzieł sztuki z prywatnych kolekcji i
w ten sposób poznaliśmy się. Raz posłałem go za kratki. Jakiś czas temu spotkałem go na aukcji
17
dzieł sztuki i wspominał coś o otwarciu własnego antykwariatu i galerii. Uważaj na niego. On ma
tylko jedną słabość, podobnie jak ty – piękne kobiety. Różni was tylko to, że on potrafi je
umiejętnie wykorzystywać, a tobą to one manipulują. Powinieneś nawiązać kontakt z policją...
– Przepraszam, szefie – przerwałem mu. – Dzwoni Małgosia – na ekranie zobaczyłem, że
mama Michała próbowała nawiązać ze mną kontakt. – Zadzwonię później! – szybko przełączyłem
się.
– Nareszcie! – sapnąłem do słuchawki.
– Jak tam Michał? – Małgosia była rozbawiona, a w tle słyszałem wesołe okrzyki i głośną
muzykę.
– Najadł się i teraz gra – odpowiedziałem.
– To dobrze.
– Kiedy go odbierzesz?
– Nie gniewaj się, ale dawno tak świetnie się nie bawiłam. Może on u ciebie przenocować?
– Nie! Mam służbowy wyjazd!
– Dokąd?
– Daleko.
– Dobrze – westchnęła. – Będę za godzinę. Pasuje?
– Tak.
Przyjechała z kilkuminutowym opóźnieniem. Natychmiast zbiegłem do wehikułu i
pojechałem w kierunku Modlina. Zostawiłem wehikuł w krzakach, dwieście metrów od Reduty
Napoleona i ostrożnie zakradłem się w jej pobliże. Wygodnie ułożyłem się w wysokiej trawie tak,
żeby widzieć wejście do budynku i czekałem. Sierpniowy dzień kończył się wraz z szybko
zapadającym zmrokiem. Ziemia wciąż była nagrzana, ale na plecach czułem chłodne powiewy
wiatru znad Wisły. Ciszę zakłócały tylko odległe odgłosy dzieci bawiących się przy blokach na
osiedlu w środku twierdzy oraz jednostajny szum samochodów płynący z krajowej drogi numer
siedem. Cierpliwość to najważniejsza cecha w mojej pracy detektywa i przez wiele lat nauczyłem
się jak spędzać długie godziny na oczekiwaniu. Około dwudziestej trzeciej zauważyłem ruch na
wale od strony Wisły. Miałem ze sobą noktowizor i włączyłem go. Zdążyłem tylko spostrzec
niewyraźną sylwetkę człowieka zakradającego się do fosy reduty. Dziwne, czyżby istniało inne
wejście do środka niż przez kładkę?
Błyskawicznie wyłączyłem urządzenie i zacząłem się skradać, żeby lepiej widzieć
interesujący mnie fragment budowli. Ktoś wykuł otwór w cegłach, którymi zamurowano strzelnice
na dolnej kondygnacji i zapewne tamtędy można było zakraść się do wnętrza. Zawróciłem i
zszedłem do fosy tak, aby być zasłoniętym przez kamienny róg Reduty. Po minucie przeciskałem
się już przez wąski otwór strzelniczy do pomieszczeń bojowych. Wokół panowała cisza i czuć było
stęchlizną. W swojej biblioteczce nie miałem żadnych planów twierdzy, a więc nie mogłem
zawczasu zapoznać się z planem tej części fortecy, w której obecnie się znajdowałem. Wiedziałem
tylko tyle, że znalazłem się w labiryncie pomieszczeń. Musiałem ostrożnie stawiać kroki, by nie
narobić hałasu.
Z włączonym noktowizorem skradałem się przez piwnice. W pewnym momencie nad głową
usłyszałem czyjeś szybkie kroki. To musiały być co najmniej dwie biegnące osoby. Pewnie
poszukiwacze opróżnili skrytkę i teraz postanowili czym prędzej uciec. Zawróciłem w pobliże
dziury w murze. Stukot butów narastał, zwielokrotniony pod kolebkowym sklepieniem i ukryty za
załomem muru ujrzałem jasny snop światła. Wyłączyłem noktowizor i nasłuchiwałem.
– Szybko, szybko – jeden z mężczyzn sapiąc popędzał kolegę. Teraz właśnie uświadomiłem
18
sobie, że nie posłuchałem rady szefa i nie zorganizowałem wspólnie z policją zasadzki. Przecisnęli
się przez otwór do fosy, a ja ruszyłem za nimi. Wdrapywali się po ścianie fosy, kiedy uruchomiłem
latarkę i skierowałem światło prosto na nich.
– Stop! – krzyknąłem. – Lepiej oddajcie to, co tam macie!
Zatrzymali się i mrużąc oczy patrzyli w moją stronę. Byli ubrani w amerykańskie mundury z
demobilu, a twarze zasłaniały im kominiarki.
– Jesteś z policji? – zapytał jeden z nich.
– Jest tylko jeden, uciekamy! – wrzasnął drugi.
– Ciekawe dokąd?! – z góry fosy odezwał się Roch.
Jego wielki cień odróżniał się na tle nocnego nieba. Do tego włączył silny reflektorek.
Włamywacze byli otoczeni i wiedzieli, że siły są wyrównane.
– Kuna was wydał – blefowałem.
– Teren jest obstawiony przez policję – dodał Roch.
– Oddajcie to, co tam znaleźliście – rozkazałem.
Jeden z nich sięgnął do bocznej kieszeni spodni i wyjął drewnianą szkatułkę.
– Stać, policja! – nagle rozległ się okrzyk, a wokół nas zapaliło się kilka świateł latarek.
Byłem zaskoczony, ale zamaskowani poszukiwacze zareagowali błyskawicznie i
niespodzianie dla wszystkich rzucili się do ucieczki. Pobiegli dnem fosy. Ruszyłem za nimi, ale
wtedy padły strzały ostrzegawcze.
– Gońcie ich! – prosiłem wskazując na sylwetki włamywaczy ginące w mroku.
Na nic zdały się moje błagania. Co prawda policjanci gonili dwa cienie, ale mnie i Rocha
skuto, a następnie odwieziono do komendy policji w Nowym Dworze Mazowieckim. Nie zdążyłem
zamienić z Rochem nawet jednego zdania, bo rozdzielono nas. Mnie przesłuchiwał zmęczony,
mniej więcej pięćdziesięcioletni mężczyzna w poplamionej i wygniecionej marynarce.
– Paweł Daniec? – pytał chociaż miał przed sobą moje dokumenty.
– Tak – smutno kiwnąłem głową. – Złapaliście tamtych?
– To nie powinno pana interesować – jego głos przypominał warczenie wściekłego psa. – Pan
pracuje w Ministerstwie Kultury i Sztuki i zajmuje się poszukiwaniem skarbów – teraz dla odmiany
był rozbawiony. – Czego pan szukał w twierdzy?
– Tamtych dwóch, którzy coś stamtąd wynieśli...
– Tak? – policjant uśmiechnął się.
Stłumiłem w sobie gniew i po kilku głębokich wdechach zacząłem opowiadać wydarzenia
tego dnia. Mówiłem prawdę tłumacząc, na czym polega moja praca i że niekiedy zmuszony jestem
działać niekonwencjonalnie. Po godzinie zdjęto mi kajdanki i poczęstowano herbatą. Tym co mnie
ostatecznie uratowało był telefon do pana Tomasza. Okazało się, że był znany w środowisku
policyjnym. O trzeciej nad ranem byłem wolny. Odwieziono mnie do twierdzy, gdzie wsiadłem do
wehikułu i wróciłem do Warszawy. Pytałem o Rocha, ale okazało się, że zwolniono go wcześniej.
W domu, nie rozbierając się, padłem na kanapę i zasnąłem mimo dręczącego mnie poczucia klęski.
Obudził mnie dzwonek telefonu.
– Tak?! – podniosłem słuchawkę jednocześnie widząc na zegarku, że już jest dziesiąta.
– Macie kłopoty, Daniec – usłyszałem głos podsekretarza stanu.
– Nie mniejsze niż zwykle – próbowałem żartować.
– Słuchajcie, Daniec. Najpierw pojedziecie do tych policjantów z Nowego Dworu
Mazowieckiego, a potem stawicie się u mnie.
– Pan pracuje w niedzielę? – zdziwiłem się.
19
– Służba nie drużba – urzędnik rozłączył się.
Błyskawicznie zjadłem śniadanie, doprowadziłem swój wygląd do porządku, założyłem
krawat i marynarkę i pojechałem do komendy. Znowu spotkałem tego zmęczonego
pięćdziesięciolatka. Wyglądał jeszcze bardziej mizernie, bo chyba tej nocy nie spał.
– Pan siada, panie Daniec – wskazał mi krzesło, wygodniejsze niż podczas przesłuchania. –
Sprawdziłem to i owo, a przede wszystkim pana. Ma pan piękne karty w swoim życiorysie i
rzeczywiście działa pan w sposób niestandardowy. Pański szef, pan Tomasz, zapewniał, że możemy
panu w pełni zaufać. Niech pan to obejrzy – z szuflady biurka wyjął drewnianą szkatułkę i podał mi
ją.
– Odciski palców – zawahałem się przed odebraniem przedmiotu.
– Już zabezpieczone – policjant wzruszył ramionami.
– Macie tamtych dwóch?
– Uciekli. Mieli szybką motorówkę.
– Więc skąd to macie?
– Wyrzucili to w trakcie ucieczki. Widocznie chcieli w ten sposób nieco opóźnić pościg.
– Czy coś było w środku?
– Podobno tak. Jeden z naszych ludzi widział, że uciekający wyjęli ze środka mały woreczek.
Sprawdziliśmy też teren fortu. Znaleźliśmy tam świeżo wykutą dziurę w ścianie jednej z sal koszar.
– Odszukaliście tego Kunę?
– Tak. Nie mamy żadnych dowodów przeciwko niemu, więc na razie tylko go obserwujemy.
Niech pan coś powie o tej szkatułce i co pana zdaniem mogło być w środku?
Obejrzałem prostokątne pudełko. Było wykonane z hebanowego drewna z mosiężnymi
zawiasami i skomplikowanym acz niewielkim zameczkiem, który włamywacze brutalnie wyłamali.
W środku było kiedyś wyłożone jakimś materiałem, może atłasem, ale zachowały się tylko
niewielkie ćwieki z mocowania wykładziny. Ornament miał orientalny charakter. Zainteresował
mnie spód skrzyneczki. Był obity miedzianą blachą dawniej pomalowaną na czarny kolor. Ktoś
ładnie wyskrobał na niej napisy. Było też kilka głębokich wgnieceń.
Morungen, Pr. Eulau, Allensteyn – policjant odczytał z kartki napisy widząc, że uważnie je
studiuję. – Jeszcze Haylsberg, Frydland i parę innych, ale niewyraźnych.
– Tego typu puzderko mogło służyć oficerowi lub prędzej podoficerowi wojsk napoleońskich.
Mógł w nim przechowywać listy lub inne cenne rzeczy. Jeśli pański kolega widział woreczek, to
być może były to żołnierskie łupy.
– Skąd te przypuszczenia?
– Przede wszystkim te nazwy miejscowości, nieco zniekształcone, wiążą się z kampanią
napoleońską 1807 roku na terenie Warmii i Mazur. Te wgniecenia pochodzą od ciosów bronią białą
a tu zapewne zatrzymała się kula – pokazałem niezbyt głęboki krater o nieregularnym kształcie. –
Właściciel musiał być osobą wykształconą skoro tak ładnie kaligrafował. Pochodził zapewne gdzieś
z Mazowsza lub dawnych kresów wschodnich.
– Czemu pan tak uważa?
– Zniekształcał niemieckie nazwy, więc zapewne nigdy wcześniej nie miał kontaktu z
językiem niemieckim. Czy mogę wykonać zdjęcia tej szkatułki?
– Proszę – policjant wyjął z szuflady płytę CD. – Pański szef uprzedził nas, że pan będzie
tego potrzebował. Jakby jakość panu nie odpowiadała, to proszę dać znać – policjant uśmiechnął
się. – Sporo pan mi powiedział o tym pudełeczku. A teraz niech mi pan jeszcze powie, skąd ono się
wzięło w Modlinie i skąd Kuna o nim się dowiedział?
20
– Być może właściciel został odkomenderowany do służby w Modlinie, ale czemu miałby
zamurować ten skarb, nie wiem. Jednak o wiele ciekawsze jest to, jak Kuna dowiedział się o
dokładnej lokalizacji skrytki?
– Rozumiem, że będzie pan w tej sprawie prowadził własne śledztwo?
– Tak.
– Będzie pan współpracował z policją?
– Obiecuję. Czy mogę odwiedzić Redutę Napoleona?
– Tak. Dam panu jednego z naszych chłopców, żeby żadna krzywda się panu nie stała.
W towarzystwie młodego policjanta pojechałem do Modlina i Reduty. Weszliśmy do środka
przez strzelnicę i mój towarzysz doprowadził mnie do dziury w ścianie. W niewielkim
pomieszczeniu, w samym rogu przy podłodze włamywacze wykuli otwór w ściance działowej.
– Trafili w punkt – stwierdził policjant.
Przyklęknąłem i uważnie oglądałem wnętrze skrytki.
– Nic pan tam już nie znajdzie – usłyszałem komentarz.
– Tak pan myśli? – uśmiechałem się sam do siebie.
Wykonujący schowek wykorzystał niszę w murze i moją uwagę zwrócił drobny gruz, na
którym leżała szkatułka. Zacząłem wybierać kamyki i odłamki cegieł. Po chwili używałem
scyzoryka do kruszenia niefachowo wykonanej zaprawy. Po kilku minutach, cały pokryty kurzem i
pyłem, wyszarpnąłem tasak w pochwie z uwiązaną do rękojeści drewnianą tubą wyglądającą jak
duże kubańskie cygaro.
– Jasny gwint – szepnął policjant. – Jest tam coś jeszcze?
– Nie, ale niech pan sprawdzi i przygotuje notes do napisania raportu ze zdarzenia –
odparłem.
Z niemałym trudem wyjąłem tasak z pochwy. Ostrze było w dobrym stanie, podobnie jak
rękojeść. Skóra okładziny pochwy kruszyła się w palcach. Ostrożnie rozkręciłem drewniane cygaro.
Rozeszło się na dwie równe połówki. W środku był rulonik papieru, który delikatnie rozwinąłem.
– Co to jest? – policjant zaglądał mi przez ramię.
– Biuletyn Wielkiej Armii wydany 29 stycznia 1807 roku w Warszawie – wyjaśniłem. –
Podobno teksty w biuletynach osobiście redagował sam Napoleon.
– I to on też napisał? – mój towarzysz wskazał na napis pod podkreślonym jednym ze zdań.
– Tu jest napisane: Ignacy Dobrowolski.
Czas do wczesnego popołudnia spędziłem w komendzie policji, gdzie szczegółowo spisano
moje zeznania i wręczono mi drugą płytę, tym razem ze zdjęciami znalezionych obiektów.
Cieszyłem się, że znalazłem jakiś punkt zaczepienia do prowadzenia poszukiwań. Kiedy
wychodziłem z komendy, zadzwonił mój telefon.
– Roch? – zdziwiłem się. – Przepraszam, że nie kontaktowałem się z tobą ale...
– Pamiętasz o naszym spotkaniu? – kolega przerwał mi.
– Oczywiście, ale...
– To do zobaczenia – Roch rozłączył się.
Po powrocie do Warszawy stawiłem się w ministerstwie przed marsowe oblicze
podsekretarza stanu.
– Znowu narozrabialiście? – zaczął uśmiechając się. – Wy, Daniec, chyba nigdy nie
zrozumiecie, że żyjemy w państwie prawa i jako pracownik resortu musicie go przestrzegać?
– Ja to rozumiem, ale przestępcy...
– Wy mi tu nie wyjeżdżajcie z waszymi dyrdymałami. Wasz szef też tak mówi, ale to się
21
niedługo skończy. Powiedzcie, jakie efekty przyniosło wasze działanie?
Krótko opowiedziałem wydarzenia ostatnich dni, nie wspominając o Rochu czy Michale.
– Czyli ci złodzieje coś ukradli, a nam zostały tylko szkatułka i jakiś toporek? – mój
zwierzchnik rozparł się w fotelu.
– To był tasak, a nie toporek.
– Tasak, taki jak do mięsa?
– Też, ale i do cięcia faszyny, do drobnych prac obozowych, także do obrony. Bardziej
przypomina krótką szablę niż rzeźnicki toporek.
– I co dalej?
– Trzeba zająć się Kuną? To on zlecił włamanie do Reduty.
– Nim, jak wspominaliście, zaopiekuje się policja – wtrącił podsekretarz. – A co wy
zamierzacie w tej sprawie zrobić?
Poszukać czegoś, co naprowadziłoby mnie na trop owego Ignacego Dobrowolskiego –
odpowiedziałem chociaż nie miałem żadnego konkretnego planu.
– I to jest słuszna koncepcja! Daniec, sprawdziłem w piątek w kadrach, ile macie zaległego
urlopu i niewykorzystanych nadgodzin. Teraz napiszecie mi tu podanie o udzielenie dni wolnych w
zamian za wypracowane nadgodziny. Mam nadzieję, że wrócicie z interesującymi rezultatami. W
przeciwnym wypadku... – urzędnik groźnie zawiesił głos.
– Co się wydarzy? – hardo spojrzałem w twarz rozmówcy.
– Przeorganizujemy waszą komórkę.
– To nie fair! – wstałem oburzony. – Wiele razy próbowano nas zlikwidować i zawsze
okazywało się, że wykonujemy ważne zadania. Ta sprawa jest szczególna. Nie mam żadnej
wskazówki...
– Byliście zdaje się komandosem? To taki żołnierz od misji niemożliwych?
Widziałem, ile satysfakcji sprawia mu ta rozmowa, w której czuł swoją przewagę. Ta moja
wpadka w urzędniczych aktach mogła urosnąć do miana wielkiej katastrofy.
– Znajdę to, cokolwiek to jest! – oświadczyłem i ruszyłem do drzwi.
– Napiszcie podanie!
– Jutro je dostarczę – zapewniłem.
– Wściekły wyszedłem na ulicę i zadzwoniłem do pana Tomasza. Zrelacjonowałem mu
wszystko, ze szczegółami.
– Kuna to pierwszy trop – stwierdził. – Zajmij się nim. Przyjadę we wtorek i razem coś
wymyślimy.
– A co z tym podsekretarzem?
– Potrafisz wymienić wszystkich, którzy nami rządzili? – pan Tomasz roześmiał się. – Bądź
czujny! – powiedział na pożegnanie.
Zazdrościłem szefowi tego dystansu do urzędniczej machiny, która swoją bezdusznością
potrafiła doprowadzić mnie do białej gorączki. Spojrzałem na zegarek. Zbliżała się pora spotkania z
kolegami. Pomaszerowałem w kierunku Nowego Światu, gdzie byliśmy umówieni. Roch już
czekał.
– Przepraszam – powiedziałem witając go. – Nie zapomniałem o tobie, ale musiałem załatwić
kilka spraw.
Nim pojawił się Wiktor, wszystko sobie wyjaśniliśmy. Roch podobnie jak ja słyszał dziwną
rozmowę dwóch osobników i widząc moją minę postanowił zjawić się w nocy przy Reducie, by w
razie czego mi pomóc. Uważaliśmy, że nawet mieliśmy szansę na odniesienie sukcesu, tylko
22
zjawiła się policja. Nie wyznałem Rochowi prawdy, że mundurowych wysłał tam pan Tomasz w
trosce o moje bezpieczeństwo. Wszyscy chcieli dobrze, a wyszło jak zwykle. Nasze rozważania
przerwało pojawienie się Wiktora. Znał nas i wiedział, że razem coś knujemy. W końcu, po kilku
godzinach spędzonych nad szklankami z egzotycznymi napojami, moi koledzy postanowili mi
pomóc.
– Przyciśniemy tego Kunę – mruknął Roch zaciskając pięść.
– Wszystko pięknie wyśpiewa – Wiktor miał wyraz twarzy jakby właśnie słuchał arii w
operze.
– Chłopaki, uspokójcie się – strofowałem ich.
– Byliśmy i będziemy amigos – Wiktor klepnął mnie w ramię.
Sprytnie wywinąłem się spod ciężkiej łapy Rocha.
– A potem razem pojedziemy na urlop – powiedział Roch. – Paweł weźmie Michała i jego
mamusię, ja wezmę swoje stado, a Wiktor tę blondynę...
– O nie – Wiktor stanowczo pokręcił głową.
– Mamusia Michała nie uważa mnie za odpowiedniego kandydata do wspólnego pożycia –
zastrzegłem się.
– Nie róbcie problemów – Roch skrzywił się.
Widząc, że spotkanie zmierza do nieuchronnego końca, zapakowałem kolegów do taksówek i
wysłałem do domów. Godzinę później, po długim spacerze, z ulgą otworzyłem drzwi swojego
mieszkania i zdziwiłem się, że gra telewizor. Szukając pilota natrafiłem na zwiniętego w kłębek
Michała, który spał na mojej kanapie. Westchnąłem i opadłem na fotel.

23
ROZDZIAŁ TRZECI

NOWA METODA MYCIA NACZYŃ • W SKLEPIE KUNY • UROK WIKTORA •


TAJEMNICZA AUTOSTOPOWICZKA • KEMPING W KRETOWINACH • KAMPANIA
NAPOLEOŃSKA 1807 ROKU

Obudziły mnie głośne westchnienia. Michał stał nad moim łóżkiem i patrzył na mnie. Miał
rześkie spojrzenie i usta ułożone w podkówkę. Spojrzałem na zegarek. Była szósta.
– Nie masz wakacji i szykujesz się do szkoły? – wykrztusiłem.
– To niesprawiedliwe, że wakacje trwają tylko dwa miesiące, ale ty chyba powinieneś pójść
do pracy i zrobić mi śniadanie – Michał przysiadł na brzegu łóżka.
– Mam tydzień wolnego – wyjaśniłem. – Co ty właściwie u mnie robisz?
– Mama próbowała wczoraj dodzwonić się do ciebie, a potem porozmawiała z koleżankami i
wystawiła mi paszport – chłopiec wyjął z kieszeni pidżamy złożoną kartkę.
– Co?! – wykrzyknąłem.
Małgosia znowu zostawiła mi Michała pod opieką bo musiała służbowo wyjechać gdzieś na
kraniec Polski.
– Tak być nie może – sięgnąłem po telefon.
Michał podniósł rękę z identycznym urządzeniem.
– Mama wzięła służbowy i powiedziała, że na ten będzie dzwoniła do mnie – powiedział.
– Koniecznie daj mi znać, kiedy to nastąpi – zły wstałem z łóżka.
Wysłałem chłopca do sklepu po bułki, a sam zająłem się smażeniem jajecznicy. Michał jadł
aż mu się uszy trzęsły.
– Co dziś będziemy robili? – zapytał pomiędzy kęsami.
– Będziesz musiał mi pomóc – zrezygnowany dziobałem widelcem jedzenie.
– Znowu jakaś tajemnica jak w tym zamku?
– Nie. Twoja pomoc sprowadzi się do tego, żeby mi nie przeszkadzać.
Chyba tym stwierdzeniem uraziłem jego ambicję, a jeszcze bardziej pogrążyło go to, że musi
umyć naczynia.
– Wieczorem przygotujesz kolację, a ja pozmywam – zapowiedziałem. – Przyzwyczajaj się.
Kobiety takie zachowanie nazywają równouprawnieniem.
– Ale ja mam wakacje!
– Moi koledzy muszą podczas urlopu naprawiać w domach mnóstwo rzeczy. To nie byłoby
najgorsze – oczy Michała rozszerzyły się ze strachu. – Żony zabierają ich na wspólne zakupy –
smutno pokiwałem głową.
– Do sklepu z zabawkami?
– Nawet nie w pobliże księgarni lub stoiska z prasą motoryzacyjną.
– To dlatego jesteś kawalerem?
– Do roboty i bez osobistych wycieczek – palcem wskazałem na zlew.
Usiadłem przed komputerem i chwilę serfowałem po sieci internetowej, a potem odbyłem trzy
rozmowy telefoniczne. Efekt ostatniej był zadowalający. Położyłem się na kanapie i z rosnącym
niepokojem nasłuchiwałem jak rośnie stos talerzy i kubków w zlewie. Potem poleciała woda i po
chwili Michał wszedł do pokoju.
– Już? – zdziwiłem się.
– Zastosowałem swoją metodę mycia naczyń.
24
Polegała ona na wylaniu kilku kropel płynu i puszczenia strumienia gorącej wody. Chłopak
uwierzył w przekaz jakiejś reklamy, że środek chemiczny w magiczny sposób sam zmywa tłuszcz.
Młodego dżentelmena czekał naprawdę trudny czas, bo postanowiłem dać mu szkołę życia i po
minucie zacięcie wycierał zmywakiem talerze. Po pracy zmęczony rzucił się na kanapę i chwycił za
pilota.
– Masz zdrowy męski odruch, ale my jedziemy do miasta – zapowiedziałem.
– Na zakupy?
– Nie, do pracy.
Po drodze wyjaśniłem Michałowi, że ma się nie odzywać, żeby mnie nie wydać. Ma być po
prostu młodym, nieśmiałym chłopcem. Zacięcie kiwał głową jakby rozumiał moje polecenia, ale ja
czułem, że może dojść do katastrofy. Przed sklepem Kuny stawiliśmy się na godzinę przed
otwarciem. Usiedliśmy na ławce na pobliskim skwerze i czekaliśmy. Michał czytał komiks.
– Cześć stary! – obok mojej ławki stanęli Wiktor i Roch.
Pierwszy wyglądał na bardzo wymęczonego i popijał jogurt naturalny. Roch ciężko usiadł
obok mnie.
– Jaki masz plan? – zapytał.
Milczałem zaskoczony ich pojawieniem się w tym miejscu.
– Uznaliśmy, że jak zwykle to co najtrudniejsze będziesz chciał zrobić sam – odezwał się
Wiktor. – Odszukaliśmy adres antykwariatu tego Kuny i oto jesteśmy. Wczoraj obiecaliśmy ci
pomoc, więc dotrzymujemy słowa.
– Nie musicie iść do pracy? – dziwiłem się.
– Mam urlop, ale żona zapowiedziała na dziś, że jedziemy kupić jakieś dywany czy coś... –
Roch skrzywił się.
– Życie to urlop, trzeba tylko umiejętnie zorganizować czas na pracę – Wiktor przeciągnął
się. – W mojej klinice uznali, że po dwóch latach nieprzerwanej pracy mam iść na trzy tygodnie
wolnego. Nie zdążyłem jeszcze wykupić żadnej wycieczki do Egiptu czy gdzieś tam.
W ciągu kilku minut rozmowy dowiedziałem się, że Roch pracował jako inżynier w wielkim
kombinacie budowlanym. Miał żonę, dwójkę dzieci i trzecie w drodze. Najstarszego Mateusza
poznałem. Kinga miała zaledwie sześć miesięcy. Wiktor przyznał się do żony i córki. Był wziętym
chirurgiem plastycznym w prywatnej klinice. Uzgodniliśmy także plan, w którym główne role
mieliśmy odegrać Wiktor i ja. Rochowi pozostało na razie pilnowanie Michała.
Dwadzieścia minut po otwarciu antykwariatu wszedłem do sklepu. Za ladą stały dwie
wyelegantowane młode damy z fryzurami przypominającymi płonące krzaki. Umilkły widząc mnie
i otaksowały mój wygląd zastanawiając się, czy wyglądam na potencjalnie bogatego klienta.
– Dzień dobry! – przywitałem się. – Czy zastałem pana Kunajskiego?
– Nie, a o co chodzi? – zapytała jedna z nich z krwistoczerwonymi wargami. – Może
przekażę sprawę szefowi i...
– Myślę, że Kuna chciałby ze mną rozmawiać osobiście – zgrywałem się na kolegę z
szemranego towarzystwa, jednocześnie rozglądając się ciekawie po zgromadzonych w galerii
przedmiotach.
Było tu mnóstwo pseudoantyków, zręcznych falsyfikatów i małowartościowych
przedmiotów, którym czyjeś wprawne palce nadały nowego blasku.
– Kuna? – druga zatrzepotała falbaną długich czarnych rzęs zawieszonych pod perłową
zasłoną powiek.
– Jeśli ma pani z nim kontakt, to proszę powiedzieć, że przyjechał ktoś w sprawie modlińskiej
25
afery – uśmiechnąłem się.
– Przykro nam – krwiste wargi wypowiadały słowa zimne jak lód. – Szef upoważnił nas do
niepokojenia go w czasie urlopu tylko dla istotnych przyczyn... – nieco przymilkła, bo do sklepu
wszedł Wiktor.
Z dwudniowym zarostem, w trochę pomiętych czarnych spodniach i rozpiętej na klatce
piersiowej karmazynowej koszuli wyglądał nonszalancko i zachwycająco jednocześnie. Błysnął
jego śnieżnobiały uśmiech. Teraz mógłbym stanąć na głowie, a damy i tak nie zwróciłyby na mnie
uwagi.
– Trudno – mruknąłem ratując resztki godności i wyszedłem.
Znalazłem Rocha i Michała na tarasie małego baru. Jedli frytki.
– I co? – zapytali jednocześnie.
– Wszystko zgodnie z planem – uśmiechnąłem się.
Przeczucie nie myliło mnie, chociaż upływający czas odmierzaliśmy porcjami kiełbasy z
grilla oraz lodów.
– Wspaniałe dziewuchy – Wiktor westchnął i skrzywił się widząc resztki naszych posiłków. –
Jestem głodny, ale na lunch umówiłem się z nimi w restauracji wegetariańskiej.
– Z obiema? – nie ukrywałem zdziwienia.
– Pawle – protekcjonalnie poklepał mnie po ramieniu – nie wolno się ograniczać.
– Czego się dowiedziałeś? – dopytywałem się.
– Ten twój Kuna wyjechał na Mazury, w okolice Morąga – Wiktor był dumny ze swojego
sukcesu. – Szuka tam śladów niejakiego Ignacego Dobrowolskiego.
– Kasztan, jesteś genialny! – z radości ucałowałem go w czoło. – Dzięki, chłopaki! –
zerwałem się z krzesełka i wyciągnąłem rękę do Michała.
Nawet jeśli zrobiłbym kolejny krok, to chyba tylko ciągnąc za sobą cały barek. Roch mocno
ściskał moje ramię i nie pozwolił mi odejść, a nawet delikatnie zmusił mnie, żebym usiadł.
– Spokojnie – sapnął. – Wcześniej ustaliliśmy z Wiktorem, że choćby nie wiem co, to
zabieramy rodziny i jedziemy z tobą na poszukiwania.
– To prawda? – zaniepokojony zerknąłem na Wiktora.
– Zaraz po lunchu mogę jechać – odpowiedział. – Wy możecie już wyjeżdżać i tak was
dogonię na trasie.
– Te moje wyprawy to przeważnie same nudy – zniechęcałem ich.
– Ten facet był z tobą? – Roch ruchem głowy wskazał na Michała, który oblizując wargi po
lodzie ukrywał twarz za okładkami książeczki.
– Był wtedy mały i mało co pamięta – powiedziałem niepewnie.
– Podobno łaziłeś po tajnych przejściach, podziemiach, walczyłeś ze szpiegami i znalazłeś
skarb? – Roch nie dawał za wygraną.
– No co? – Michał postanowił bronić się widząc moje wściekłe spojrzenie. – Ten pan obiecał,
że kupi mi lody i odpowie na jedno pytanie.
– Jakie? – Wiktor zaciekawił się.
– Czy małżeństwo to dobra rzecz? – Michał był śmiertelnie poważny.
Z Wiktorem wymieniliśmy spojrzenia.
– I co wujek Roch odpowiedział? – Wiktor był rozbawiony.
– Daj spokój, masz na to jeszcze czas i machnął ręką – Michał naśladował głos i gest Rocha.
We trzech ryknęliśmy śmiechem. Na koniec spotkania ustaliliśmy, że wyjedziemy o
piętnastej. Nie jest to najszczęśliwsza pora na jazdę po Warszawie, ale szkoda nam było czasu, żeby
26
czekać do wieczora lub następnego dnia.
Umówiliśmy się na parkingu przy wyjeździe z Warszawy. Zjawiłem się tam jako pierwszy.
Michał siedział w wehikule i wpatrywał się w telefon komórkowy. Czekał na telefon od mamy.
Zostawiłem Małgosi pełen wyrzutów i uwag na temat wychowania list, który wcisnąłem w szparę
pomiędzy drzwiami a progiem drzwi jej mieszkania.
– Jeszcze nie dzwoniła? – zapytałem chłopca.
– Nie – smutno pokręcił głową.
– Nie martw się, zadzwoni.
– Wcale się nie martwię – udawał hardego. – Jak będę z tobą mieszkał, to nie będę musiał
chodzić do szkoły.
– Czemu? – byłem zaskoczony. – Wręcz przeciwnie!
– Cały czas byśmy gdzieś jeździli szukać skarbów, a ty nie masz komu mnie zostawić.
– Oddałbym cię Rochowi i Mateuszowi – wskazałem na forda focusa, który wjeżdżał na
parking. – Gdzie reszta twojej rodziny? – zapytałem kolegę.
– Żona obraziła się, zostawiła mi Mateusza, wzięła Kinie i zniknęła – Roch miał ponurą minę.
– Powiedziała, że jak zaplanowałem nam taki urlop, to mam sobie sam radzić.
Ryk silnika porsche uwolnił mnie od szukania słów współczucia. Tym razem Wiktorowi
towarzyszyła nastoletnia blondynka, która dzięki makijażowi i odpowiedniemu image wyglądała
jak znana gwiazda muzyki pop.
– On chyba przesadza z tym swoimi kobietkami – mruknął Roch.
– To moja córka, Laura – Wiktor uśmiechnął się. – Młoda, pomachaj do staruchów!
Dziewucha uniosła wypielęgnowaną dłoń i z nieskrywanym znudzeniem, żując gumę,
wykonała grymas udający uśmiech.
– Taki wiek – Wiktor próbował jakoś tłumaczyć zachowanie córki. – Żona zostawiła mi ją i
wysłała SMS-a, że jedzie na prawdziwy urlop. Paweł, to twoje pudło?! – nagle krzyknął na widok
wehikułu.
– To całkiem dobry samochód – zapewniałem go.
– Jasne – Wiktor uśmiechnął się. – Zrobimy tak. Roch i Paweł jedziecie do Morąga, a ja z
Laurą jeszcze skoczę do galerii na mieście i kupię jej parę ubranek. Skarżyła się, że nie ma ładnego
stroju kąpielowego. I tak was dogonię.
– Bez przesady – Roch oburzył się. – Mój focus nieźle ciągnie.
– Pewnie tak, ale to muzealne cudo? – Wiktor wskazał na wehikuł.
– Panowie – przerwałem im. – Mieliśmy być amigos. Jedziemy razem i tyle. Żaden z was się
nie zmęczy, a twojej Laurze nie zepsuje się fryzura. Kostium kąpielowy kupi sobie na miejscu. W
końcu Morąg to nie pustynia.
Obaj wzruszyli ramionami i ruszyliśmy. Jechałem przodem narzucając im prędkość jazdy, o
dziesięć kilometrów mniejszą od maksymalnej dozwolonej. Zrobiłem to specjalnie. Tak było
bezpiecznie, a jednocześnie wiedziałem, że przyjdzie moment, kiedy wehikuł pokaże swoje
prawdziwe motoryzacyjne oblicze. We wstecznym lusterku widziałem irytację kolegów, ale
spokojnie jechałem przed siebie.
Za Olsztynkiem zobaczyłem idącą poboczem samotną autostopowiczkę, która usiłowała
zatrzymać jakiś samochód. Stanąłem przy niej, a moi koledzy oglądając się za siebie pojechali w
kierunku Ostródy..
– Dokąd chcesz dojechać? – zapytałem ją. – My za Ostródą skręcamy do Morąga.
– Może być – wzruszyła ramionami. – Nie mam konkretnego celu podróży.
27
Wcisnęła plecak na tylne siedzenie obok śpiącego Michała i usiadła obok mnie. Uważnie
przyjrzałem się jej, kiedy sadowiła się i zapinała pas bezpieczeństwa. Miała najwyżej dwadzieścia
osiem lat, naturalne włosy koloru mlecznej czekolady upięte w kok. Moją uwagę przykuły piękne
niebieskie oczy spoglądające zza firanki gęstych rzęs pod mocno wykreślonymi, ale cienkimi
brwiami. Jej uroda nie była wspomagana makijażem, agresywnym zapachem. Biło od niej
delikatnością dziewiętnastowiecznej damy i mocą współczesnej emancypantki. Od pierwszej chwili
wiedziałem, że niczego jej nie będę potrafił odmówić, a jednocześnie zdawałem sobie sprawę, iż
sama świetnie też sobie poradzi. Jakiś dreszcz przeszedł mnie uświadamiając mi, że przyciągała
mnie i jednocześnie czułem lęk przed jej niewytłumaczalną mocą.
– Jedziemy? – szepnęła.
– Czemu mówisz tak cicho?
– Twój syn śpi.
Nie wyprowadzałem jej z błędu. Ostrożnie włączyłem się do ruchu.
– Mogę włączyć muzykę? – zapytała.
– W schowku są kasety.
– No tak, w takim samochodzie odtwarzacz MP3 to byłby zbytek luksusu – roześmiała się
przeglądając okładki kaset.
– W jakim samochodzie? To dobry wóz.
– Właśnie, wygląda jak wóz. Może to na nim wywożono Jagnę za wieś?
Nie skomentowałem jej wypowiedzi, bo zdziwiłem się, że z wielu kaset wybrała tę z muzyką
Iggy Popa.

I am the passenger and I ride and I ride,


I ride through the city's backsides,
I see the stars come out of the sky...

Cicho nuciła i palcami stukała w kolano. Patrzyła przed siebie, a wiatr delikatnie muskał
kosmyki jej włosów. Była piękna w taki sposób jak ukochał to mój szef. Może skrzywiłby się na jej
obcisłe rybaczki podkreślające zgrabną figurę oraz bluzkę z może zbyt głębokim dekoltem.
Ukradkiem podziwiałem ją. Jednocześnie intuicja podpowiadała mi, żebym zachował czujność.
Zawsze przez piękne kobiety miałem problemy. Jeśli istnieją dobre duchy, które ostrzegają nas
przed niebezpieczeństwem, to teraz chyba wszystkie biły na trwogę.
– Jedziecie na wakacje? – zagadnęła mnie.
– Tak.
– Tylko z synem?
– Tu jest nas dwóch, ale towarzyszami jeszcze moi dwaj koledzy. Jeden ma syna, drugi córkę.
– Zawsze tak jeździcie, sami tatusiowie?
– To nasz pierwszy wspólny wyjazd, nie licząc obozów i kolonii przed ponad dwudziestu
laty.
– Kumple z tej samej klasy?
– Z tego samego podwórka. Jak masz na imię?
– Blanka. A ty?
Dopiero przy tej wymianie zdań zdałem sobie sprawę, że palnąłem gafę i nie przedstawiłem
się młodej damie. Byłem pewien, że może była nowoczesna, ale jednocześnie zwracała uwagę na
konwenanse.
28
– Paweł. Czemu jedziesz tak bez celu?
– Mam cel.
– Jaki?
– Szukam męża – oświadczyła z poważną miną. – Moja babcia mówi na mnie: stara panna,
koleżanki z pracy podsuwają mi różnych amantów. W czasie studiów za bardzo zajmowałam się
nauką i teraz takie są tego skutki.
Dłuższą chwilę patrzyłem na nią i widziałem jak drgają kąciki jej ust. Żartowała sobie, ale
czyniła to z ogromnym wyczuciem i prawie dałem się nabrać.
– Szukasz męża na autostopie? Wśród kierowców czy turystów podróżujących podobnie jak
ty?
– Oba pola poszukiwań można uznać za beznadziejne. Primo, kierowcy. Latem jeżdżą
objuczeni żoną i dziećmi. W lęku przed reakcją małżonki nie wezmą żadnej autostopowiczki. Rzecz
jasna odpadają również z powodu istotnych defektów prawnych i obyczajowych. Secundo,
autostopowicze. Mam wiązać życie, plany dotyczące założenia rodziny z kimś, kto nie potrafi
finansowo zaplanować wakacji?
– Nie, absolutnie – pospiesznie przyznałem jej rację.
Za Ostródą dogoniliśmy moich kolegów i skręciliśmy na drogę prowadzącą do Morąga. W
mieście zwolniłem.
– Zbliża się noc, a ty chyba nie masz gdzie spać? Może chcesz, żebyśmy poszukali czegoś w
Morągu? – zaproponowałem Blance.
– A wy gdzie się zatrzymacie?
W tym momencie zadzwonił do mnie Wiktor.
– Paweł, gdzie będziemy kimali? – w wehikule rozległ się jego głos dobiegający z zestawu
głośnomówiącego.
– Jedziemy na kemping w Kretowinach. Zarezerwowałem tam domek.
Z Morąga wyjechaliśmy w kierunku Olsztyna i kilka kilometrów za miastem skręciliśmy w
lewo. Przejechaliśmy przez tory kolejowe i wjechaliśmy do lasu. W świetle reflektorów
samochodowych widać było tylko pola namiotowe, niewielkie domki ukryte gdzieś wśród krzewów
i drzew. Ogniska rozświetlały ciemność jasnopomarańczowym blaskiem, a w powietrzu czuć było
zapach smakołyków z grilla. Jeszcze kilka godzin wcześniej byliśmy w zakurzonej Warszawie,
gdzie wszyscy wciąż gdzieś pędzą jechaliśmy drogą na której ścigali się ludzie jadący na
wypoczynek lub wracający znad morza i z tego zgiełku trafiliśmy nagle do oazy ciszy i spokoju.
Zatrzymałem się przy domku z napisem: „Recepcja”. Tam dokonałem formalności związanych z
wynajęciem lokum i odebrałem komplet kluczy.
Chwilę kluczyliśmy alejkami i wreszcie znalazłem nasz domek. Zatrzymałem się przed
podjazdem dając znać kolegom, żeby wjechali dalej. Nasza willa stała na skarpie, w którą były
wkopane dwa garaże. Na nich znajdował się ogromny taras. Na parterze były salon z kominkiem,
aneks kuchenny i łazienka, a na poddaszu, pod dwuspadowym dachem, trzy sypialnie i łazienka.
Willę wybudowano z kamieni i cegieł. Była przestronna i mądrze zaprojektowana. W różne
zakamarki wkomponowano szafy i schowki. Roch i chłopcy ciekawie chodzili po domku, a Wiktor
natarczywie przyglądał się Blance. Przedstawiłem ją kompanom.
– Może zanocujesz z nami, miejsca jest tu dosyć? – zaproponował Wiktor. Jego córka
natychmiast popatrzyła na niego z politowaniem.
– Jeżeli uda wam się znaleźć jakieś miejsce dla mnie, to z ochotą skorzystam – Blanka
odpowiedziała rezolutnie. – To ci przeszkadza? – zapytała widząc moją minę.
29
– Nie boisz się nocować z trzema obcymi facetami? – dziwiłem się.
– Z tobą nie – zapewniała i obdarzyła mnie słodkim uśmiechem.
Po krótkich targach udało się doprowadzić do satysfakcjonującego mnie układu noclegowego.
Ustaliliśmy, że panie zajmą jedną sypialnię, chłopcy drugą a Roch i Wiktor trzecią. Ja miałem spać
na kanapie w salonie. To umożliwiało mi w razie czego dyskretne, nocne wyjścia.
Rozpakowaliśmy bagaże, wykąpaliśmy się i Michał z Mateuszem poszli spać. Przed snem
usiedliśmy jeszcze na tarasie i popijając herbatę żartowaliśmy, głównie wspominając dziecięce lata.
Pół godziny później zostaliśmy z Blanką sam na sam.
– Mogę ci zadać niedyskretne pytanie? – odezwała się.
Siedziała na plastykowym krzesełku z podkulonymi nogami chowając je pod polarową bluzę.
– Strzelaj – uśmiechnąłem się, bo przeczuwałem, o co chce zapytać.
– Gdzie są wasze żony?
– Niech chłopaki tłumaczą się sami.
– A ty?
– Nie mam żony.
– Michał to nie twój syn?
– Nie, sąsiadki. Już drugi raz zostawiła mi go na tak długo. Skoro jechałem wypocząć, to
postanowiłem jej pomóc, a dzieciakowi pokazać piękny kawałek kraju.
– Może ona ma jakieś plany względem ciebie?
– Nie jestem typem faceta, wobec którego kobieta powinna mieć poważne zamiary.
– Czemu?
– Po prostu. Chyba za mało się znamy, żebym tak ci się spowiadał?
– Mam nadzieję, że jeszcze lepiej się poznamy – powiedziała wstając.
Słyszałem jak w kuchni zmywała kubki, a potem w domku zapanowała cisza. Z torby
podróżnej wyjąłem książki i przy świetle lampki, którą wyciągnąłem z salonu, zacząłem czytać.
Żeby skutecznie konkurować z Kuną w poszukiwaniach, musiałem czym prędzej przypomnieć
sobie wiedzę na temat kampanii Napoleona roku 1807 na terenie Warmii i Mazur, której efektem
był pokój w Tylży i kilka lat spokoju na wschodnim froncie – póki cesarz Francuzów nie
poprowadził Wielkiej Armii na zatracenie, w kierunku Moskwy.
W sierpniu 1806 roku rozpoczął się kryzys w stosunkach francusko-pruskich, który podsycił
nadzieje Polaków na odzyskanie niepodległości. Prusy wypowiedziały Francji wojnę. Bitwy pod
Jeną i pod Auerstaedt doprowadziły do zupełnego pogromu Prus. Pruscy dziewiętnastowieczni
historycy pisali o tej kampanii jako o „nieszczęśliwej wojnie”. 25 października 1806 roku do
Berlina wkroczył korpus marszałka Louisa Davouta. Davout był jedynym napoleońskim
marszałkiem, który ukończył paryską szkołę woj skową. To j ego wojska pod Auerstaedt rozbiły
główne siły pruskie i to jemu przypadł zaszczyt wkroczenia do Berlina. Prusy liczyły na woj skową
pomoc Rosji i akcję zbrojną Austrii. Francja miałaby więc walczyć z trzema polskimi zaborcami.
Napoleon, bóg wojny – jak pisali o nim historycy – albo „mały kapral” czy „łysy” – jak o nim
mówili jego żołnierze, gnał w kierunku Wisły.
W śnieżnej zamieci, 26 grudnia 1806 roku, pod Pułtuskiem doszło do starcia francuskiego
korpusu marszałka Jeana Lannesa z armią rosyjską dowodzoną przez generała Leontija Bennigsena.
Około 20 tysięcy Francuzów, prowadzonych do walki przez jak zwykle tryskającego odwagą
marszałka Lannesa próbowało zdobyć przeprawy na Narwi. Dwukrotnie liczniejsza armia rosyjska
nie kontratakowała obawiając się, że za Lannesem zmierza cała Wielka Armia Napoleona.
Wieczorem Rosjanie wycofali się w stronę Ostrołęki. Bennigsen w raporcie do cara Aleksandra I
30
pisał o „zwycięskiej” bitwie, w której pokonał samego Napoleona. Otrzymał za to order Świętego
Jerzego III klasy. Bitwa pod Pułtuskiem była ostatnim wojennym epizodem w 1806 roku. 1 stycznia
1807 Napoleon nakazał swym wojskom przejście na leża zimowe.
Na początku 1807 roku połączone siły prusko-rosyjskie liczyły 105 000 żołnierzy, zaś
Francuzów było 140 000. W styczniu marszałek Michel Ney przeprowadził wypad w stronę
Królewca. Ney, syn bednarza, „półbóg na polu bitwy, ale zupełne dziecko, kiedy zejdzie z konia”
jak mawiał o nim jeden z jego adiutantów, nie posłuchał rozkazów Napoleona. Jego wojska doszły
pod Reszel, Bisztynek, Jeziorany, Lidzbark Warmiński, Morąg i Miłakowo, pod którym doszło do
utarczki z podjazdem pruskim. Sam Ney zatrzymał się 7 stycznia w Dobrym Mieście, a 8 stycznia
w Barczewie. Dzięki informacjom zwiadowców zorientował się, że droga na Królewiec jest
otwarta. Prusacy pod dowództwem Antona Wilhelma L'Estocqa kwaterowali pod Węgorzewem.
Armia Bennigsena była w rejonie Białej Piskiej. Ney wysłał w kierunku Królewca lekką jazdę
generała Colberta, wzmocnioną batalionami grenadierów i woltyżerów oraz sześcioma działami.
Ten ruch sprowokował armie pruską i rosyjską do ruszenia na zachód. Teraz Ney wycofał swój
korpus do Olsztyna, skąd 22 stycznia alarmował listownie marszałków Jeana Bernadotte'a i
Nicolasa Soulta, dowódców sąsiednich korpusów, oraz kwaterę główną o ataku sprzymierzonych.
Szczególnie zagrożony ewentualnym atakiem był korpus Bernadotte'a, którego jednostki były
rozciągnięte od Mierzei Wiślanej w kierunku południowo-wschodnim na przestrzeni
osiemdziesięciu kilometrów. Kozacy przechwycili list Neya do marszałka Aleksandra Berthiera,
szefa sztabu Wielkiej Armii i dzięki temu Rosjanie pojęli, w jakiej sytuacji jest korpus Bernadotte'a.
Postanowili jego pierwszego wyeliminować z dalszych walk i wysłali ku niemu dywizje
dowodzone przez generała Eugeniusza Markowa. 25 stycznia 1807 roku doszło do bitwy pod
Morągiem. Początkowo Rosjanie nie ustępowali pola atakującym Francuzom. Wycofali się widząc
nadchodzące z innego kierunku francuskie posiłki generała Pierre'a Duponta, tego samego, który
później złupił Kordobę i w 1808 podpisał kapitulację swojego korpusu w Hiszpanii. Kiedy
żołnierze marszałka Bernadette'a rzucili się w pościg za wojskami Markowa, nagle do Morąga
wjechały trzy szwadrony dragonów kurlandzkich księcia Piotra Dołgorukiego i sześć szwadronów
huzarów generała hrabiego Piotra Pahlena. Rosjanie przejęli tabory, wzięli jeńców zdobywając przy
okazji osobisty bagaż Bernadotte'a. Później Bennigsen odesłał te przedmioty marszałkowi
francuskiemu. Z tamtych czasów pochodzi legenda, jakoby Bernadotte został zaskoczony w
Morągu i w samych kalesonach szukał ukrycia w kamienicach lub w stogu siana. Pod Morągiem
zginął jeden z rosyjskich generałów, Reinhold von Anrep, którego pomnik do dziś znajduje się przy
drodze z Morąga do Miłakowa. 28 stycznia generał Bennigsen zatrzymał wojska na trzydniowy
odpoczynek.
Napoleon dowiedział się o marszu przeciwnika 24 stycznia 1807 roku, kiedy on i jego
oficerowie bawili na salonach Warszawy ciesząc się towarzystwem polskich dam. Trzeba było
rzucić wszystko co miłe na rzecz wojny.
Cesarz Francuzów 31 stycznia dotarł do Wielbarka, wokół którego koncentrowały się
oddziały armii francuskiej. 1 lutego kawaleria marszałka Joachima Murata opanowała Pasym.
Marszałek Ney zapowiadał na następny dzień zdobycie Olsztynka. 2 lutego kawaleria marszałka
Murata i korpus marszałka Soulta wypłoszyły z Pasymia kawalerię księcia Piotra Dołgorukiego.
Pod Olsztynem, w zakolu Łyny, między Bartągiem a Jarotami, doszło do potyczki forpoczt
obu armii. Rosjanie wycofali się za Olsztyn, w rejon Jonkowa, gdzie na przestrzeni ośmiu
kilometrów rozstawili swe wojska. Bennigsen wykonał taki manewr po tym, jak kozacy
przechwycili list Napoleona do Bernadotte'a, dzięki czemu bez trudu odczytał zamiary cesarza
31
Francuzów. Wojska sprzymierzonych były rozciągnięte na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów i
trzeba było je utrzymać po jednej stronie Łyny, by mogły ze sobą współpracować.
W Wielbarku Napoleon nocował i mieszkał w domu zarządcy domeny królewskiej, skąd
wyjechał 2 lutego 1807 roku. Kolejną noc spędził na plebanii w Pasymiu. Spieszno mu było na
spotkanie z siłami rosyjskimi, bo do Olsztyna przyjechał o świcie, czyli około siódmej rano. Pewnie
jeszcze gdzieś po drodze, o godzinie piątej, rozesłał rozkazy. Marszałek Soult ze swoimi wojskami
miał maszerować prawym brzegiem Łyny, Murat lewym, a Ney po linii Ostróda-Olsztyn-Barczewo.
Napoleon na podstawie danych ze zwiadu przypuszczał, że główne siły rosyjskie znajdują się w
Dobrym Mieście, a w Jonkowie stoi tylko straż tylna. Manewry marszałków miały służyć jak
najszybszemu doprowadzeniu do walnej bitwy. Napoleon ominął Olsztyn i pojechał do Gutkowa.
Tam, z drewnianej wieży kościelnej, obserwował pozycje rosyjskie. Wrócił do Olsztyna około
południa. Przejechał przez most Św. Jana i wjechał na olsztyński rynek, gdzie zatrzymał się w
kamienicy na rogu rynku i ulicy Św. Barbary. Tu odbierał meldunki od zwiadowców na temat armii
rosyjskiej skoncentrowanej niedaleko Jonkowa. Z tym miejscem związana jest legenda o pruskim
strzelcu o nazwisku Rydzewski, który chciał ustrzelić siedzącego na koniu i dokonującego
przeglądu wojsk Napoleona. Trzeba tu dodać, że podobną historię o zamachu ma także Zalewo.
Na olsztyńskim zamku cesarz oglądał namalowane na ścianie krużganka wykresy autorstwa
Kopernika oraz rozsyłał rozkazy do swych korpusów. Wizyta na olsztyńskim zamku i zetknięcie się
z pamiątką po astronomie zrobiło na Napoleonie ogromne wrażenie, skoro kilka dni później, po
jatce, jaką przeszły wojska francuskie w czasie bitwy pod Pruską Iławką pamiętał o tym zdarzeniu.
Polecił Gerardowi Gleyowi, swojemu oficerowi, poszukiwanie grobu Kopernika i pamiątek po nim.
Tę informację odnalazł Norbert Kasparek, a więcej o tym napisał Janusz Jasiński w książeczce
„Napoleon w Olsztynie i okolicach”. Gerard Gley był księdzem, uczył filozofii i matematyki w
Strasburgu, był też administratorem dóbr marszałka Davouta w Skierniewicach i właśnie wtedy
przesłał relację z poszukiwań do „Tygodnika Poznańskiego”. Opisał jak został wysłany do
Lidzbarka Warmińskiego, bo słyszano, że tam jest grób Kopernika. Zawitał też do kolegiaty w
Dobrym Mieście i na zamek w Olsztynie. Zainteresowanie astronomem nie wygasło i kiedy
Napoleon 2 czerwca 1812 roku był w Toruniu, chętnie odwiedził kamienicę, w której jakoby
urodził się Kopernik.
Napoleon bardzo ponaglał marszałków, a zwłaszcza Neya, od którego nadejścia było
uzależnione rozpoczęcie bitwy pod Jonkowem. Marszałek Soult otrzymał zadanie zdobycia
przeprawy na Łynie w Barkwedzie – jedynej na długości rzeki aż do Dobrego Miasta. Stamtąd
żołnierze marszałka Soulta mieli uderzyć na tyły wojsk rosyjskich pod Jonkowem. Marszałek
Davout miał z drogi na Barczewo skręcić w kierunku Spręcowa. Kawaleria marszałka Murata miała
stanowić centrum sił francuskich, po których lewej stronie miały znaleźć się oddziały Neya
spodziewane około godziny trzynastej. Wojska marszałka Pierre'a Augereau miały stanowić odwód.
Napoleon w Olsztynie wydał jeszcze inny rozkaz. Zwykle francuska piechota liniowa nosiła
charakterystyczne kapelusze, w taki sposób, jaki znamy z obrazów przedstawiających Napoleona.
Jednak w obliczu przerażających mrozów, pozwolił obrócić kapelusze o dziewięćdziesiąt stopni, by
opuszczonymi rondami można było zakryć uszy lub doszyć do nakrycia głowy nauszniki. Napoleon
wrócił do Gutkowa zapewne po obiedzie, kiedy spodziewał się już nadejścia korpusu Neya.
Marszałkowie Murat, Augereau i gwardia ustawili się już w szyku bojowym. Od strony Barkwedy
słychać było huk armat, a marszałek Ney wciąż nie przybywał. Plan Napoleona zakładał
jednoczesny atak Soulta na Barkwedę i uderzenie korpusu Neya pod Jonkowem.
Marszałek Soult będąc w Dywitach rzucił w kierunku Dobrego Miasta kawalerię przydzieloną
32
do korpusu, a sam ruszył z resztą wojska na Barkwedę. Tam mostu broniły trzy pruskie baterie
artylerii i dziewięć batalionów piechoty, z czego jeden, batalion muszkieterów uglickich,
rozlokowano we wsi. Francuzi zaatakowali na północ i na południe od Barkwedy. Natarcie
załamało się w ogniu 24 pruskich dział i rosyjskich muszkietów. Drugi atak zmusił Rosjan do
wycofania się z Barkwedy, a za nimi po grobli biegli Francuzi, którzy starli się z rosyjskimi
odwodami. Kontratakujący musieli uciec, a za nimi gnali muszkieterzy ugliccy, którzy sami ulegli
sile ognia Francuzów broniących teraz wsi. Tuż przed zmierzchem Francuzi zostali przez generała
Levala porwani do kolejnego ataku. Tym razem zdobyli przeprawę i cztery działa. W tym czasie,
około siedemnastej, marszałek Ney przybył już pod Gutkowo. Na początku lutego słońce zachodzi
właśnie o tej porze i Napoleon uznał, że nie ma sensu rozpoczynać bitwy o zmroku. Biwakował
przy drodze Gutkowo-Jonkowo. Podobno w tym miejscu stał kamień, który kilkanaście lat temu
„odnalazł się” na prywatnej posesji.
Nazajutrz, 4 lutego, kawaleria francuska ustawiła się w szyku do ataku. Naprzeciw stanęli
kozacy i regularna jazda rosyjska. Zagrzmiały armaty z obu stron, ale rosyjskie jakby słabiej.
Szybkie rozpoznanie pola walki doprowadziło do wniosku, że główne siły rosyjskie wycofały się.
Być może doszłoby do generalnej bitwy właśnie pod Jonkowem, gdyby nie meldunek z 3 lutego, w
którym pruski generał L'Estocq zawiadomił Bennigsena, że nie zdąży na pole bitwy.
Po rosyjskiej ucieczce rozpoczął się francuski pościg zakończony krwawą dwudniową bitwą
pod Pruską Iławką 7 i 8 lutego 1807 roku. Przewagę na ówczesnym polu bitwy zdobywano dzięki
sile ognia. Gładkolufowe karabiny nie były celne, więc w pierwszej chwili szeregi żołnierzy
ostrzeliwały się, aby ostatecznie rozstrzygnąć starcie w walce na bagnety. Orientacja na polu bitwy
była niezwykle utrudniona, gdyż czarny proch strzelniczy tworzył wielkie kłęby dymu. Napoleon
stosował taktykę wysuwania do przodu dwóch silnych straży przednich. Ich zadaniem było
rozpoznanie i zatrzymanie wroga. Główne siły były kierowane w decydującym momencie do
frontalnego ataku lub obejścia po bokach. Na polu bitwy wojska napoleońskie w pierwszych
rzędach ustawiały tyraliery, wspierane z tyłu przez artylerię i oddziały rezerwowe zatykające luki w
pierwszych rzędach. Dopiero idące z tyłu batalionowe kolumny uderzeniowe zadawały
przeciwnikowi miażdżący cios. Wojna nie była już tylko sprawą królów i generałów. Teraz państwa
i społeczeństwa dźwigały na sobie ciężar działań wojennych. Inna też była armia francuska. Zwykły
szeregowiec musiał być traktowany jak obywatel. Napoleon po bitwie przejeżdżał przed szeregami
swego wojska i nagradzał awansami najdzielniejszych. Spora część jego marszałków była synami
ludzi z plebsu lub rzemieślników, którzy dzięki rewolucji, odwadze i wierności cesarzowi
zdobywali tytuły szlacheckie, a nawet królewskie, jak marszałek Bernadotte, późniejszy król
Szwecji. Marszałek zyskał uznanie Szwedów nadzwyczaj szlachetnym i łaskawym traktowaniem
jeńców szwedzkich wziętych na Pomorzu Zachodnim.
Po bitwie pod Pruską Iławką Napoleon powoli ruszył na południe, wciąż oczekując
decydującego starcia ze sprzymierzonymi wojskami pruskimi i rosyjskimi. Cesarz zatrzymał się w
północnym skrzydle ostródzkiego zamku. Określenie pokoju, w którym spał i pracował jest trudne,
bo źródła nie przekazują dokładnych informacji. Napoleon był niezadowolony z warunków na
zamku. Było mu tam po prostu zimno, na co skarżył w listach do żony, Józefiny. Ryszard
Kowalski, mieszkaniec Ostródy interesujący się historią swojego miasta, miał okazję rozmawiać z
Georgiem Freiwaldem, potomkiem Edwarda, który jako mały chłopczyk występuje na obrazie
Mikołaja Ponce-Camusa „Napoleon użycza łask mieszkańcom Ostródy”. Chłopczyk ów był synem
administratora zamku, który dzielił mieszkanie z Napoleonem. Cesarz miał służących mameluków i
pewnego dnia jeden z nich w ciemnościach, na schodach między apartamentem Napoleona a
33
pokojem Freiwaldów oblał chłopca zupą niesioną w wazie. Podobno Napoleon tak przejął się losem
poparzonego chłopca, że nawet z kwatery w Kamieńcu Suskim słał listy z zapytaniem o zdrowie
małego Edwarda. Obraz Ponce-Camusa wisi w Wersalu, w pobliżu innego „Przyjęcie przez
Napoleona perskiego posła w pałacu Finckenstein 27 kwietnia 1807”. Na obrazie Napoleon jest
odrobinę otyły, co nie powinno dziwić, skoro od kilku miesięcy był skazany na kuchnię niemiecką i
polską mało się ruszał, bo mało stoczył bitew. Innym obrazem przedstawiającym miasto w tym
okresie jest „Biwak w Ostródzie” Hipolita Lecomte'a przedstawiający obóz gwardzistów. Na cześć
sławnego Francuza wybito także medal pamiątkowy z napisem: „Napoleon a Osterode”.
1 kwietnia kwatera Napoleona i stolica ówczesnej Europy została przeniesiona do pałacu w
Kamieńcu Suskim, gdzie było cieplej, tym bardziej że przebywała tam Maria Walewska, która
wybrała towarzystwo Francuza w miejsce podstarzałego męża. Wedle złośliwych padła szybciej niż
austriacka twierdza Ulm, a według broniących honoru damy, wychodziła ze schadzek zapłakana,
wierząc, że czyni to dla dobra Polski. Maria Walewska przyjechała do Kamieńca Suskiego na
dwa-trzy tygodnie po przeniesieniu tam kwatery Napoleona. Zarezerwowano jej pokój tuż obok
sypialni cesarza. Nie mogła z niego wychodzić, pokazywać się w oknie. Podobno umilała czas
Napoleonowi jako małżonka i towarzyszka przy posiłkach. Napoleon pisał wtedy do brata: „Moje
zdrowie nigdy nie było tak dobre (...) stałem się lepszym kochankiem niż w przeszłości”. Nic
dziwnego, że potem wódz wyjechał na kampanię zakończona czerwcową bitwą pod Frydlandem,
podpisaniem pokoju w Tylży, a następnie utworzeniem Księstwa Warszawskiego. Jaki udział miała
Polka w tej decyzji Napoleona? Czy za sprawą Marii Walewskiej jej ojczyzna stała się
Napoleonowi bliższa? Sam Napoleon 10 maja 1807 roku pisał do żony Józefiny: „Kocham tylko
moją małą Józefinkę, dobrą, nadąsaną i kapryśną która nawet sprzeczać się potrafi z wdziękiem,
właściwym wszystkiemu, co robi. Bo jest zawsze miła, wyjąwszy chwile, gdy bywa zazdrosna.
Wtedy staje się zupełną diablicą...”.
Pobyt wojsk napoleońskich w regionie Warmii i Mazur zaowocował wieloma legendami.
Zimą 1807 roku w Złotych Górach zwanych też Błędnymi, paśmie wzgórz porośniętych lasami
liściastymi na południe od Jedwabna (teren byłego poligonu wojskowego Muszaki), grupy
żołnierzy francuskich gubiły się w ośnieżonym lesie. Podobno jeszcze przez kilka lat znajdowano
na tamtym terenie woreczki i szkatułki z monetami francuskimi. Stąd nazwa wzniesień.
4 lutego 1807 roku Napoleon zatrzymał się w plebanii w Jonkowie. Obiecał gospodyni
skarżącej się na rabujących wszystko żołnierzy francuskich wypłacić odszkodowanie. Kobieta
zgubiła pismo podpisane przez Napoleona, więc nie dostała pieniędzy. Istnieje też legenda o
gospodyni, która wzięła od Napoleona bardzo dużo pieniędzy podając mu zawyżoną cenę posiłku.
Uciekła z pieniędzmi i zniknęła bez śladu. Inne podanie ludowe mówi o Dębie Napoleona w
Barkwedzie, które to drzewo już nie istnieje. W czasie bitwy pod Barkwedą Napoleon miał
dowodzić wojskami stojąc pod dębem, a nocował w dziupli tego drzewa.
Trzeba jeszcze wspomnieć, że okres wojen napoleońskich na Warmii i Mazurach był też
szczególny z innego względu. Stacjonowały tu wojska polskie walczące u boku armii francuskiej.
Generał Józef Zajączek przebywając na Warmii wiosną 1807 roku wyraźnie zakazał
podkomendnym wszelkich rabunków mówiąc: „Niech żołnierz pamięta, że jesteśmy w kraju, co
dawniej jedną z nami składał ojczyznę, i że mieszkaniec jest naszym współrodakiem, choć go różni
język”.
Przez Warmię i Mazury maszerowali żołnierze generała Jana Henryka Dąbrowskiego.
Formowanie polskich legionów rozpoczęło się już w grudniu 1806 roku. Do końca stycznia
następnego roku sformowano trzy jednostki (legie, czyli dywizje). Pierwszą dowodził książę Józef
34
Poniatowski, drugą generał Józef Zajączek, a trzecią generał Jan Henryk Dąbrowski. Każda dywizja
składała się z czterech pułków piechoty, pułku (później dwóch) kawalerii, batalionu artylerii i
kompanii saperów – w sumie 13 000 żołnierzy. Dywizja generała Dąbrowskiego brała udział w
walkach pod Gdańskiem. W czasie szturmu na Tczew generał został ranny w nogę, a Jan Michał
Dąbrowski, jego syn, stracił lewą rękę. Na 6 czerwca 1807 roku generał Dąbrowski nakazał swym
wojskom przegląd w Gniewie, właśnie wtedy Polacy otrzymali rozkaz wymarszu przeciw wojskom
rosyjsko-pruskim stacjonującym w Prusach Wschodnich. Dywizja generała Dąbrowskiego
przeprawiła się przez Wisłę siódmego czerwca, potem maszerowała przez Prabuty, Morąg,
Kwiecewo, Dobre Miasto, Praslity, Lidzbark Warmiński, Górowo Iławeckie, aby 14 czerwca około
godziny 9 rano dotrzeć na pole bitwy pod Frydlandem. Polacy zatrzymali się we wsi Heinrichsdorf
(obecnie Rownoje). Pułk strzelców konnych Kazimierza Turno i szwadron Józefa Droszewskiego
otrzymały rozkaz ataku na rosyjski, izamiłowski pułk lejbgwardii. Piechota trwała na pozycjach
wyjściowych do ataku, cały czas ostrzeliwana przez rosyjską artylerię. W sumie jedynie polska
kawaleria brała udział w walce, a potem w pościgu za resztkami rosyjskiej armii.

35
ROZDZIAŁ CZWARTY

JOGGING WIKTORA • MOJ SZPIEG • PODEJRZANY WĘDKARZ • WYCIECZKA DO


MORĄGA • MUZEALNIK Z PAŁACU DOHNÓW • GDZIE SŁUŻYŁ IGNACY
DOBROWOLSKI?

Obudziły mnie czyjeś kroki. Śpiąc na kanapie zesztywniałem i ciężko mi było się ruszyć.
Dyskretnie przymrużyłem oczy. To Wiktor zakradał się do drzwi prowadzących na taras.
Przechodząc obok kominka spojrzał w moją stronę. Spokojnie oddychałem jakbym dalej spał.
Widziałem, że na dworze świtało. Zastanawiało mnie, dokąd wychodzi mój kolega, człowiek
wyglądający na uwielbiającego luksus i długi sen? Kiedy zamknęły się za nim drzwi i usłyszałem
kroki na kamiennych schodach, szybko wstałem z łóżka. Założyłem spodnie, koszulę, buty i
wykradłem się na zewnątrz. Widziałem, jak Wiktor ubrany w dres znikał za żywopłotem na ścieżce
prowadzącej w kierunku jeziora. Skradałem się za nim. Początkowo Wiktor zachowywał się tak,
jakby uprawiał poranny jogging.
Letnisko w Kreto winach jeszcze nawet nie śmiało rozbudzić się ze snu. Wśród namiotów i
domków widać było ślady nocnych zabaw. Wiktor biegł przed siebie pewnie, jakby znał tu
wszystkie zakątki. W końcu dotarł na pomost wrzynający się dwoma ramionami w wody jeziora.
Ramiona wysunięte na boki tworzyły z jednej strony przystań, z drugiej kąpielisko. O tej porze na
główkach pomostu siedzieli tylko wędkarze wpatrujący się w trwające w bezruchu spławiki i
wsłuchujący się w poranny świergot ptaków oraz plusk ryb polujących na owady latające nisko nad
taflą wody. Kaczki ze swym nadętym majestatem przepływały w kierunku trzcin. Wiktor nie biegł
po deskach mola, tylko szedł jak mógł najostrożniej, żeby nie robić hałasu. Zatrzymał się, wykonał
kilka skłonów, uniósł ramiona i głęboko oddychał. Jeden z wędkarzy wstał z krzesełka i podszedł
do Wiktora. Przywitali się jak starzy znajomi i dyskutowali parę minut. Nie mogłem przyjrzeć się
twarzy rozmówcy Wiktora, bo był ubrany w ciepłą bluzę z kapturem oraz czapeczkę z daszkiem. Z
daleka wyglądał na mężczyznę w wieku około pięćdziesięciu lat, średniej budowy ciała. Chyba
miał poczucie humoru, bo często z Wiktorem wybuchali śmiechem. Widząc, że Wiktor odwraca się
w stronę brzegu, głębiej wsunąłem się w krzaki oddzielające plażę od terenu kempingu. Poczułem,
że wchodzę na kogoś. Błyskawicznie przetoczyłem się przez lewy bok. Ujrzałem przed sobą
Blankę. Leżała w wysokiej trawie i patrzyła na mnie swoimi niebieskimi oczami z tym typowym
dla niej trochę zawadiackim uśmiechem. Ile twarzy mogła mieć ta kobieta? Potrafiła być chłodną
damą uwodzicielką rezolutną autostopowiczką a teraz kumplem na podchody.
– Już skończyli – szepnęła.
Ciekawość zwyciężyła i spojrzałem ponad jej ramieniem. Rzeczywiście Wiktor właśnie
zeskoczył na piasek i mknął przed siebie. Lada chwila musiał przebiec kilka metrów od nas.
Oglądałem się za dobrą kryjówką.
– Chodź – Blanka przywołała mnie do siebie.
Ułożyłem się obok dziewczyny. Ona śmiało objęła mnie ramieniem zakrywając rękawem
moją twarz, a na swoje włosy narzuciła duży kaptur. Wyglądaliśmy jak śpiąca na łonie natury para
zakochanych. Słyszałem, że Wiktor zbliża się do nas. Ani na chwilę nie zmylił kroku, co mogłoby
wskazywać, że nas rozpoznał. Chciałem wstać i wrócić do naszego domku.
– Dokąd?! – Blanka zatrzymała mnie.
Zdziwiony zerknąłem na nią.
– Teraz nie możemy – odwróciła do mnie twarz.
36
Mogłem z bliska podziwiać jej urodę, wdychać delikatny, owocowy zapach jej włosów i
wpatrywać się w cienkie szparki jej oczu. Teraz przypominała jadowitego węża, który przyczaił się,
żeby połknąć ofiarę.
– Musimy poczekać – powiedziała.
– Na co?
– Nie zdążysz do domku przed Wiktorem. Stąd przynajmniej przyjrzymy się facetowi, z
którym rozmawiał.
– Sprytnie – pochwaliłem ją.
– Możemy przejść się na pomost – zaproponowała.
– Poleżmy jeszcze chwilę – wykrztusiłem.
Powiedziałem to wbrew swej naturze. Na ogół nie byłem śmiały wobec kobiet. Nie potrafiłem
jak inni mężczyźni zasypywać ich komplementami, popisywać się i opowiadać dowcipów. Kiedyś
jedna z moich szkolnych koleżanek stwierdziła, że robię wrażenie nadętego bufona. Przy Blance ta
nieśmiałość ulotniła się.
– O czym myślisz? – zapytała przyglądając mi się.
– Nie boisz się tak... – nie wiedziałem jak odpowiednio dobrać słowa – ...z obcym facetem.
– Czego miałabym bać się przy tobie?
– Wiesz jak to można odbierać?
– Ty jesteś inny – zerknęła w stronę pomostu.
– Skąd wiesz?
– Wiem.
„Ciekawe skąd?” – pomyślałem. Ta jedna myśl zadziałała jak kubeł zimnej wody i zaraz
przypomniały mi się słowa pana Tomasza, że powinienem strzec się uroku pięknych kobiet.
– Jak to się stało, że nas śledziłaś? – odezwałem się.
– Śledziłam ciebie – Blanka uśmiechnęła się.
– To wiem.
– Wcześnie się obudziłam i usłyszałam kroki na schodach. Zdziwiłam się, że tuż po świcie
ktoś schodzi na dół. Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam biegnącego Wiktora. Założyłam spodnie i
bluzę, a po chwili zakradał się za nim kierowca dziwacznego wozu. Chciałam zobaczyć jak śledzisz
kolegę.
– Byłaś lepsza ode mnie, bo nie zauważyłem cię.
– Byłam w harcerstwie, w drużynie kajakowej.
Przewróciła się na plecy nie zważając, że jej długie włosy rozesłały się po trawie.
Obserwowała mnie spod półprzymkniętych powiek ozdobionych długimi rzęsami.
– Gdzie pracujesz? – zapytała.
– Jestem muzealnikiem.
– Naprawdę?! Myślałam, że to praca polegająca na zbieraniu zabytków i pilnowaniu, żeby
odwiedzający muzeum założyli kapcie na buty.
– To pierwsze tak, to drugie już coraz rzadziej – uśmiechnąłem się.
– Czemu śledziłeś swojego kolegę?
– Nie śledziłem.
– Nie?! To czemu tak się za nim skradałeś?
– Zdziwiło mnie, że Wiktor potrafi tak wcześnie wstać.
– Mężczyzna w jego wieku powinien dbać o kondycję fizyczną. On jest starszy od ciebie?
– O kilka lat.
37
– Nie wierzę ci, że wyszedłeś za nim z czystej ciekawości.
– Trudno – odsunąłem się od Blanki. – Chodźmy obejrzeć tego wędkarza – powiedziałem
wstając.
Blanka posłuchała mnie, a kiedy zbliżaliśmy się do pomostu, wzięła mnie pod rękę. Pewnie
chciała, żebyśmy wyglądali jak narzeczeni, ale przestraszyłem się tej jej poufałości. Delikatnie
odsunąłem się i przepuściłem ją przodem. Ona pewnie szła przed siebie. Zbliżyła się do wędkarza i
przysiadła na brzegu opuszczając nogi nad wodę. Wędkarz zerknął na nią a ona nie uciekła od jego
wzroku. Mężczyzna skłonił się jej i wtedy mogłem spojrzeć na jego szczupłą, ogorzałą twarz. Nie
było w niej nic szczególnego poza niezwykle bystrymi, chytrymi oczkami. Mężczyzna nie zrobił na
mnie dobrego wrażenia. Blanka uśmiechnęła się do niego i wstała. Zawróciłem w kierunku brzegu
odwracając się od wędkarza. Blanka dogoniła mnie i razem poszliśmy pomiędzy domki.
– Przyjrzałeś mu się? – Blanka uśmiechnęła się zadowolona z dobrze wykonanej misji.
– Tak. Może powinniśmy to zrobić dyskretnie?
– Byłeś o mnie zazdrosny – ucieszyła się.
– Nie.
– Na pewno? – przechyliła głowę, by zajrzeć mi w oczy.
– Troszeczkę – przyznałem się.
– No – kiwnęła głową. – Pospacerujemy jeszcze chwilę i wrócimy do domku.
– To nie będzie wyglądało podejrzanie?
– Czemu?
– Znamy się kilkanaście godzin i już razem spacerujemy o świcie nad jezioro?
– A co w tym złego? Mogłeś się we mnie zakochać.
– Mężczyźni pewnie często tracą dla ciebie głowę?
– Chyba za mało się znamy, żebym odpowiadała ci na tego typu pytania – zadrwiła cytując
mnie z wczorajszego wieczora.
Postanowiłem, że będę milczał. Ona szła obok mnie jak mała dziewczynka kiwając się lekko
w takt bezgłośnej muzyki.
– Lubisz milczeć? – przerwała ciszę po paru minutach.
– Uwielbiam. A najbardziej cieszy mnie, kiedy spotyka się kogoś, z kim nawet milczenie jest
rozmową i może być wtedy cudownie.
– Spotkałeś już kogoś takiego?
– Kilka razy.
– Ale tu przyjechałeś z kolegami.
– Tak wyszło.
Blanka nie odezwała się już ani słowem. Spacerowaliśmy po półwyspie wrzynającym się od
południa w wody jeziora Narie. Patrząc na nie z góry można odnieść wrażenie, że przypomina
rozlaną nierówną literę „H”. Ma ono kilkanaście jezior, a największe wioski wokół to Bogaczewo
na zachodzie, Żabi Róg i Kretowiny na południu, Boguchwały na wschodzie i Niebrzydowo
Wielkie na końcu długiej, północnej odnogi. Jezioro Narie ma około dziewięciu kilometrów
długości i ponad trzy kilometry szerokości.
Powoli wracaliśmy do naszego domku. Blanka zatrzymała się na schodkach prowadzących na
taras i obróciła w moją stronę.
– Na śniadanie zrobię nam jajecznicę – oznajmiła. – Co się stało? – zapytała widząc moją
zdziwioną minę.
– Zastanawia mnie, jakie są warunki skorzystania z tego luksusu – odpowiedziałem.
38
– Co w tym takiego niezwykłego?
– Kobiety, zwłaszcza młode, które same deklarują się, że będą gotowały, to w tych czasach
rzadkość.
– Dzieciuch z ciebie – Blanka łagodnie pogłaskała mnie po policzku i zeszła na drogę. –
Pójdę kupić jajka – wyjaśniła.
– Może pójdę z tobą?
– Dam sobie radę – roześmiała się.
Usiadłem na tarasie i jeszcze chwilę patrzyłem jak znika za zakrętem żywopłotu, a potem
zamyśliłem się nad tym, gdzie i jak rozpocząć poszukiwania.
– Wspaniała dziewczyna – odezwał się Wiktor siadając obok mnie.
Był już wykąpany i ogolony. W ręku trzymał szklankę z sokiem, a w drugiej garść płatków
kukurydzianych.
– To twoje śniadanie? – roześmiałem się.
– Dbam o linię – Wiktor rozpromienił się. – Nie zmieniaj tematu. Ta dziewczyna chyba
zawróciła ci w głowie? Wczoraj siedzieliście do późna, a dziś widziałem was wracających razem z
porannego spaceru.
– Jest miła...
– ...I piękna – wtrącił Wiktor wsypując sobie płatki do ust. – Nie dziwię ci się, ale uważaj na
nią.
– Czemu?
– Wyraźnie szuka męża.
– Chyba żartujesz – oburzyłem się.
– Nie znasz się na kobietach – Wiktor sączył sok i patrzył przed siebie.
– Wolę więc ich nie znać, niż znać je aż za dobrze tak jak ty.
– Wspomnisz moje słowa!
– Już się kłócicie? – Roch dołączył do nas ziewając przeraźliwie i drapiąc się przez koszulkę
po klatce piersiowej. – Co robimy na śniadanie?
– Kasztan już najadł się owsa – drwiłem.
– Płatków kukurydzianych – sprostował Wiktor. – Może nowa znajoma Pawła coś wam
przygotuje? – zgadywał patrząc na Blankę niosącą torbę z zakupami.
– Już w komplecie? – Blanka uśmiechnęła się do nas. – Gdzie młodzież?
Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że w przeciwieństwie do swoich rówieśnic nie wstydziła
się pokazać ludziom bez wielu minut spędzonych przed lustrem na modelowaniu fryzury i
malowaniu makijażu. Ona w sposób naturalny była piękna, niezwykle kobieca.
– Chłopcy wstają a córka Wiktora zajęła łazienkę – Roch wyjaśnił Blance.
– Wy też powinniście się ogolić – z wyrzutem spojrzała na mnie i na Rocha.
Jak młodzi koloniści, posłusznie poszliśmy zadbać się o siebie. Kiedy pojawiłem się przy
stole jadalnym ustawionym pomiędzy aneksem kuchennym a salonem, poczułem ukłucie zazdrości
widząc jak Blanka żartuje z Wiktorem. Wyglądali jakby ze sobą flirtowali. Jajecznica była pyszna,
co potwierdzało absolutne milczenie przy stole. Wiktor popijał kawę, Laura bez uczucia jadła
kanapkę z serkiem topionym i dżemem, ale ja, Roch i chłopcy jedliśmy ze smakiem. Nagle pod
stołem poczułem jak siedząca obok mnie Blanka dyskretnie trąciła moje kolano.
– Co dzisiaj będziecie robili? – zapytała.
Wiktor i Roch wyczekująco spojrzeli w moją stronę. Próbowałem dać im znak, że nie
powinniśmy rozmawiać o wszystkim przy Blance i dzieciach, ale na marne.
39
– No właśnie? – Wiktor uśmiechnął się.
– Pojedziemy na wycieczkę – zaproponowałem.
– Dokąd? – Michał rzucił pytanie pomiędzy jednym a drugim kęsem kanapki.
– Do Morąga – odpowiedziałem.
– Są tam jakieś sklepy? – Laura odezwała się.
– Z pewnością – kiwnąłem głową. – Pojedziesz z nami? – zerknąłem na Blankę.
– A mogę? – ucieszyła się.
– Oczywiście – w duchu oczekiwałem, że zechce zostać w Kretowinach i pilnować chłopców,
którzy chyba nie byli zainteresowani wyprawą.
Po posiłku, około dziesiątej pojechaliśmy do Morąga. Miasteczko najwyraźniej stara się
poprawić estetykę zatraconą zapewne w okresie ostatniej wojny. Brzydkie klocki sklepów i bloków
są ozdobione szyldami i reklamami, a na ulicach i chodnikach widać dbałość o czystość. Jak w
przypadku wielu mazurskich miasteczek Krzyżacy wybudowali tu drewnianą strażnicę, zastąpioną
pod koniec XIV wieku murowanym zamkiem. Przy nim od 1327 roku rozwijało się miasto
chronione murami miejskimi z basztami i trzema bramami. Z pewnością warto tu zwrócić uwagę na
odrestaurowany ratusz z dwiema armatami zdobytymi przez Prusy w ramach reparacji wojennych
po wojnie z Francuzami w 1870 roku. Ciekawym zabytkiem jest kościół pod wezwaniem świętych
apostołów Piotra i Pawła, wybudowany na początku XIV wieku, później przebudowywany. Z
krzyżackiego zamku ocalało tylko jedno skrzydło. Niedaleko stoi też pałac Dohnów, obecnie
siedziba oddziału Muzeum Warmii i Mazur. Jest to budynek zrekonstruowany po zniszczeniach
wojennych. Jechaliśmy kawalkadą trzech aut, które popilotowałem na parking przed pałacem.
Uznałem, że w muzeum najprędzej znajdę osobę, która podpowie mi jakiś trop w sprawie Ignacego
Dobrowolskiego.
Kiedy tylko się zatrzymaliśmy, Laura stwierdziła, że musi pójść po zakupy. Z portfela taty
wyjęła kartę kredytową i lekko kołysząc biodrami ruszyła na poszukiwania odpowiedniego stroju
kąpielowego.
– Z wiekiem jej się to nasili – Roch smutno pokiwał głową zwracając się do Mateusza, który i
tak chyba nic nie zrozumiał z wypowiedzi ojca.
Mateusz natychmiast stanął obok Michała i obaj zaczęli biegać po chodnikach na trawniku
przed pałacem.
– Poczekajcie, a ja poszukam kogoś, kto może nam pomóc – powiedziałem.
Blanka nie posłuchała i poszła ze mną. Przedstawiłem się pani sprzedającej w kasie, a ta
zlustrowała mnie od stóp do głowy. Potem jej wzrok przeniósł się na Blankę, jej obcisłe szorty i
bluzkę z dekoltem. Sięgnęła po telefon i wystukała dwucyfrowy numer.
– Panie Maksymilianie, jakiś pan z ministerstwa z asystentką – zapowiedziała mnie. – Proszę,
niech pan idzie na pierwsze piętro. Pierwsze drzwi po prawej stronie – pokierowała mnie.
Posłusznie poszliśmy na piętro. Minęliśmy fragment blatu ogromnego stołu, który podobno
niegdyś stał w Komitecie Wojewódzkim PZPR w Olsztynie. Na szczycie schodów czekał na nas
wysoki, przystojny blondyn z początkami siwizny na skroniach. Miał delikatną bródkę i niewielkie
okulary na czubku nosa. Ubrany w pulower i białą koszulę mógł przypominać absolwenta
najlepszych angielskich szkół. Chłodno zmierzył nas wzrokiem, dłużej zatrzymując wzrok na
Blance.
– Witam państwa – uśmiechnął się grzecznie.
Uścisnął nasze dłonie i zaprosił do swojego gabinetu, na którego drzwiach była przybita
tabliczka z napisem: „Przewodnik”. Pokoik był wąską kiszką z dużym oknem wychodzącym na
40
dawną fosę, niegdyś otaczającą pałac. Ścianę po lewej stronie zajmowała wielka półka i kredens
wypełnione książkami układającymi się prawie pod sam sufit jak szczyty fantastycznych gór.
Trzecim ważnym meblem było ogromne biurko z przełomu XIX i XX wieku. Pan Maksymilian
wyszedł na chwilę, by donieść trzecie krzesło. Dla Blanki wydobył skądś eleganckie, secesyjne z
oparciem obitym zielonym materiałem.
– To pan? – popatrzył na mnie znad szkieł okularów.
– To znaczy kto? – uśmiechnąłem się.
– Ten nasz muzealny Indiana Jones.
– To przesadzone opowieści – skrzywiłem się. – Bardziej mi szkodzą niż pomagają.
Kątem oka zauważyłem, że Blanka zerka na mnie z dużym zainteresowaniem.
– Może pana metody są niekonwencjonalne, ale przynajmniej przynoszą efekty – pan
Maksymilian odchylił się i zadumał się. – Pamiętam pana poprzednika. On miał na imię Tomasz?
– Tak. Nadal pracuje w ministerstwie i jest moim bezpośrednim przełożonym.
– Ale chyba nieco zmieniliście samochód. Pamiętam tamtą poczwarę, bo jako młody chłopak
stałem przy niej, a pański szef wyszedł z ratusza, gdzie wtedy było muzeum.
– Rozwiązywał wtedy zagadkę związaną z listami Herdera – przypomniałem.
– Tak, wiem. A państwa co tu sprowadza?
– Okres wojen napoleońskich.
Dostrzegłem nieznacznie skrzywienie ust u kustosza, jakby łyknął gorzką pigułkę.
– Tak? – zachęcał mnie.
Czułem, że poruszyłem jakiś drażliwy temat i zastanawiałem się jak dyplomatycznie postawić
następne pytanie.
– Nie wiem, czy ma pan dla nas teraz dostatecznie dużo czasu? – miałem nadzieję, że uda mi
się namówić muzealnika na spotkanie po godzinach pracy, a wtedy mogłem z nim zostać sam na
sam i szczerze rozmawiać.
– Bardzo prosimy – nagle Blanka postanowiła mi pomóc.
Widziałem jak niechęć pana Maksymiliana do rozmowy topniała. Patrzył na Blankę jak
zaczarowany, gotów rozprawiać o Napoleonie do nocy.
– Proszę, niech pan pyta – wykrztusił.
„Diablica” – pomyślałem o Blance.
– Będę z panem szczery – oznajmiłem. – Nie ukrywam, że sprowadza mnie tu sprawa
pewnych poszukiwań dotyczących osoby Ignacego Dobrowolskiego. Przypadkiem wpadłem na trop
tej zagadki, a głównie przez zaangażowanie się w nią osoby o przezwisku Kuna.
– Brzmi jak pseudonim gangstera – wtrącił pan Maksymilian.
– To uzdolniony złodziej – wyjaśniłem. – Podobno bardzo inteligentny i przez to
niebezpieczny.
Ze szczegółami opowiedziałem muzealnikowi o tym, co do tej pory mi się zdarzyło, a ten
słuchał z uwagą kiwając niekiedy głową.
– Jak zrozumiałem, jedyne pana ślady to ta skrytka w Modlinie, napisy na szkatułce i
informacja o Kunie, który wyjechał do Morąga? – pan Maksymilian podsumował moją opowieść.
– Tak – przyznałem.
– Co było w tym drewnianym cygarze?
– Biuletyn Wielkiej Armii datowany na 29 stycznia 1807 roku.
Pan Maksymilian powstał i chwilę wpatrywał się w półkę. Potem szybko wyjął broszurkę
Andrzeja Nieuważnego „Morąg 1807 – Wielka wojna w małym mieście” i przerzucił pierwsze
41
kartki.
– Ten sam? – zapytał pokazując fotokopię biuletynu zamieszczoną w wydawnictwie.
– Tak.
– Tam był podkreślony jakiś fragment?
– Ten – wskazałem linijki tekstu.
– Odznaczył się generał brygady Laplanche. – muzealnik zaczął czytać na głos. – 19. Pułk
dragonów wykonał piękną szarżę na piechotę rosyjską. Podkreślić trzeba nie tylko dobre
zachowanie żołnierzy i zręczność generałów, ale i szybkość, z jaką zwinęli kwatery i wykonali
bardzo wyczerpujący dla innych wojsk marsz, a przy tym na polu bitwy nie brakowało nawet
jednego żołnierza – pan Maksymilian zrobił pauzę przed ostatnim zdaniem. – To właśnie tak bardzo
wyróżnia żołnierzy, których motywuje honor – kustosz spojrzał na mnie. – Ma pan wątły trop.
Przynajmniej wie pan, czego szukać?
– Nie.
– Niech pan to przeczyta – pan Maksymilian podsunął mi broszurę. – Jutro spotkamy się i
porozmawiamy – zaproponował.
– Widzę, że ma pan jakiś pomysł – zauważyłem.
– Tak, ale niczego nie chcę panu sugerować – muzealnik uśmiechnął się. – Gdzie państwo
nocują?
– W Kretowinach – Blanka pospieszyła z wyjaśnieniami.
– To piękne miejsce – muzealnik pokiwał głową. – Pani pójdzie się opalać, a pan zajmie się
lekturą.
– Pana zdaniem kobiety nie interesują się książkami? – Blanka była miła, ale w jej głosie czuć
było złośliwość.
– Nie, ależ skąd – zapewniał pan Maksymilian. – Mogę państwu dać tylko jeden egzemplarz,
a trochę szkoda, żeby pani traciła taką okazję do złapania opalenizny.
– Paweł będzie mi czytał na głos co ważniejsze fragmenty – oświadczyła Blanka. – Przy
okazji też się opali.
Po takiej deklaracji zostało nam tylko pożegnać muzealnika. Wyszliśmy przed pałac i okazało
się, że Wiktor, Roch i chłopcy gdzieś zniknęli. Zadzwoniłem do Rocha. Poinformował mnie, że
poszedł z dziećmi na lody, a Wiktor został wezwany przez córkę, by pomóc jej w doborze stroju.
– Pospacerujemy? – zaproponowała Blanka.
Wyszliśmy z terenu dawnego dziedzińca pałacowego w stronę gotyckiego kościoła Świętych
Apostołów Piotra i Pawła, skręciliśmy w uliczkę w prawo i mijając ponury budynek otynkowanego
na szaro skrzydła krzyżackiego zamku, zeszliśmy do parku w dawnej fosie. Usiedliśmy na
ławeczce. Blanka wystawiła do słońca twarz i jednocześnie wyczekująco patrzyła na mnie.
– Chcesz, żebym coś ci wyjaśnił? – zapytałem.
– Wakacje z kolegami? – drwiła. – To przecież regularne poszukiwanie skarbów! Oczywiście
ty nie jesteś Indiana Jones.
– Czemu?
– Indiana podrywał kobiety, które mu towarzyszyły.
– Bardzo mi przykro, ale ja nie potrafię.
– Szkoda – westchnęła.
– Czyżbym był odpowiednim kandydatem? – kpiłem.
– Nie ma pod ręką innych i lepszych – Blanka udawała, że się rozgląda. – Czy szukałeś
jakichkolwiek informacji o Ignacym Dobrowolskim?
42
Myślałem o tym, ale musiałbym spędzić dłuższy czas w archiwach, a czas jest tym, czego nie
mam, bo Kuna wie, czego i gdzie należy szukać. Dobrowolski to dosyć popularne nazwisko i
musiałbym poszukać we wspomnieniach żołnierzy z okresu wojen napoleońskich, gdzie
występował ktoś taki. Nie ma pewności, że osiągnąłbym sukces. Można też odnaleźć jednostkę,
która odbyła cały szlak bitewny na tym terenie w 1807 roku. Może jednak Dobrowolski był kimś ze
sztabu któregoś marszałka lub samego Napoleona? Zbyt wiele znaków zapytania.
– Łatwiej więc znaleźć Kunę?
– Tak.
– Ten Dobrowolski służyłby w armii francuskiej czy polskiej?
– W jednej i drugiej. Przecież już w 1806 roku polscy szlachcice z Wielkopolski i innych
ziem polskich wstępowali do armii francuskiej jako przewodnicy czy gwardia samego Napoleona.
Wcześniej w armii francuskiej też służyli Polacy-ochotnicy.
– A nie było jakiś polskich armii?
– Jeżeli już to dywizji czy legionów – poprawiłem Blankę. – Tak zwany Korpus
Obserwacyjny generała Józefa Zajączka stacjonował wiosną 1807 roku w okolicach Nidzicy,
Jedwabna i Wielbarka pilnując francuskich dróg zaopatrzenia przed podjazdami kozaków atamana
Matwieja Płatowa. Stoczono wtedy kilka bohaterskich potyczek. Dopiero w czerwcu 1807 roku, po
udanym oblężeniu twierdzy w Gdańsku, na tych ziemiach zjawiła się dywizja generała Jana
Henryka Dąbrowskiego.
– Tego od naszego hymnu?
– Tego samego.
– Co ci żołnierze tu robili?
– Maszerowali od Prabut, przez Zalewo... – zawahałem się, bo doznałem nagłego olśnienia –
Morąg! Szli w kierunku Lidzbarka Warmińskiego, na pole bitwy, a tak naprawdę wzięli udział w
walce dopiero pod Frydlandem. Oni byli w Morągu. Blanka, jesteś idealnym natchnieniem.
– Też tak uważam, ale chyba się tu marnuję – roześmiała się.
– Nie marnujesz się – zapewniałem ją.
– To czekam na dowód wdzięczności...
Nie dokończyła, bo wstałem i pociągnąłem ją za sobą.
– Przydałaby mi się nowa torebka – rzuciła. – Pomadka, kredka i pilling, najlepiej o zapachu
kiwi.
Nie zwracałem uwagi na jej słowa, tylko maszerowałem w kierunku wehikułu. Na jego masce
rozłożyłem mapy, żeby popatrzeć na trasy przemarszu polskiej dywizji.
– O, Przezmark! – Blanka wskazała na punkt na mapie. – Stoi tam jakiś zamek – zaciekawiła
się. – Może tam zatrzymali się na nocleg?
Przyjrzałem się dziewczynie z uwagą.
– Jest chyba coś, co powinnaś mi szczerze wyznać – stwierdziłem.
– Nie – Blanka udawała wystraszoną. – Staram się ci pomóc.
– I czemu kierujesz mnie do Przezmarka?
– To tylko przeczucie.
– Nie znoszę kłamstw. Jeżeli chcesz mi pomóc, to mów całą prawdę, choćby najgorszą, a
jeżeli nie, to...
Nie wiedziałem co powiedzieć, bo tak naprawdę nie chciałem, żeby odeszła. Było w niej coś
co mogło irytować, ale i tak zachwycała swoją kobiecością.
– To co? – pytała zaglądając mi w oczy.
43
W jej niebieskich oczach ujrzałem wesołe ogniki drwiny, które przygasały wobec smutku na
myśl o naszym rozstaniu. W tej jednej chwili gotów byłem zrobić wszystko, by została.
– Chciałbym, żebyśmy traktowali się jak przyjaciele – powiedziałem.
Gwałtowny podmuch wiatru poruszył kosmykami jej włosów, które czule pogłaskały mnie po
policzkach.
– Dobrze – westchnęła podejmując jakąś decyzję. – Wiesz, z kim Wiktor spotkał się na
pomoście?
– Z Kuną – domyśliłem się. – Skąd ty znasz Kunę?
– Podrywał mnie dziś rano w sklepie.

44
ROZDZIAŁ PIĄTY

KREACJA LAURY • BAR „U ZDZICHY” • POUCZENIA MAMY MATEUSZA • REJS


ROWERKIEM WODNYM • WYSPA WIKINGÓW • AKCJA RATUNKOWA • INTUICJA
KOBIET

Chwilę trwałem w bezruchu. Czemu zawsze kiedy w moim towarzystwie pojawiały się
atrakcyjne kobiety, towarzyszyły temu kłopoty? Wiktor znał Kunę i teraz Blanka przyznała się, że
także poznała mojego przeciwnika. Kto jeszcze?
– Powiesz coś? – Blanka uśmiechnęła się.
– Powinnaś wyrazić to inaczej: powiedz coś mądrego... wreszcie – ironizowałem. –
Przenosisz się do obozu Kuny?
– Jakiego obozu? Myślisz, że taki facet żyje w jakimś koczowisku? On wynajmuje elegancki
domek i miałabym pokój tylko do swojej dyspozycji.
– Z przyjemnością pomogę ci przenieść twoje bagaże do niego – zaczynałem się denerwować.
– Nie irytuj się – Blance najwyraźniej schlebiała moja zazdrość. – To bardzo miły pan.
Zapraszał mnie na wieczorną dyskotekę.
– Oczywiście uznałaś, że to świetna okazja, żeby pójść na przeszpiegi – domyślałem się.
– Tak.
– A skąd przyszedł ci do głowy ten Przezmark?
– Kuna proponował mi wycieczkę do tego miejsca.
– Czyli my jesteśmy w Morągu, a on w Przezmarku?
– Tak to wygląda. O wiele ciekawsze jest to, skąd twój przyjaciel zna tego Kunę?
Nie odzywałem się wściekły na siebie za pomysł zabierania na poszukiwania kolegów,
Michała, autostopowiczki. Jak było cudownie, kiedy mogłem skupić sie tylko na rozwiązywaniu
zagadki!
Zwinąłem mapy i rzuciłem je do wnętrza wehikułu.
– Czemu się tak pieklisz? – Blanka przyglądała mi się z ironicznym uśmiechem.
Co miałem jej odpowiedzieć? Nie mogłem się do tego wszystkiego przyznać, do moich
pragnień, by w końcu żyć i pracować ciesząc się każdym spokojnym dniem bez intryg i oszustw.
– Przepraszam – wykrztusiłem.
Na szczęście przybycie Rocha z chłopcami przerwało naszą rozmowę. Michał miał ponurą
minę i bluzkę upaćkaną lodem czekoladowym.
– Jakoś mi wypadł z wafelka – tłumaczył się płaczliwym głosem.
– Bądź facet i na przyszłość uważaj – warknąłem. – Zrobisz pranie i z głowy. To nie powód
do płaczu.
– Ja nie płaczę i niczego nie będę prał! – Michał prawie krzyknął. – Mam jeszcze dużo czasu,
żeby przygotować się do dorosłego życia.
– Wakacje to nie wojsko, żebyś go tak musztrował – Blanka zwróciła mi uwagę. – Ty możesz
mu pokazać jak robi się pranie.
– Każdy czas jest dobry, żeby uczyć się zaradności i odpowiedzialności za swoje czyny –
odpowiedziałem.
– Sierżant! – Blanka była obrażona.
– Paweł dorobił się tylko kaprala – Roch odezwał się.
– Byłeś w wojsku? – Blanka zainteresowała się.
45
– Był komandosem – przyjaciel pospieszył z wyjaśnieniami.
– O! – Blanka spojrzała na mnie z zainteresowaniem. – To by tłumaczyło widzenie świata w
kategoriach „swój – wróg”.
– Nie szukam wrogów, a potrzebuję przyjaciół – oznajmiłem. – Do wozów, wracamy do
Kretowin!
– Tak jest – Blanka zasalutowała.
Nie czekaliśmy na Wiktora, który nadchodził objuczony zakupami swojej córki. Powoli
miałem dość tego wyjazdu, który przypominał potyczki rodzinne. Wróciliśmy do naszej kwatery.
Usiadłem na tarasie i zacząłem czytać broszurę o bitwie pod Morągiem. Chłopcy bawili się na
trawniku, a moi koledzy i Blanka usiedli obok mnie. Musieliśmy oceniać kolejne kreacje zakupione
przez Laurę.
– A to założę dziś na dyskotekę – oznajmiła pokazując się w czymś, na co krawcowa nie
zużyła chyba nawet metra kwadratowego materii.
W stroju dominowały cekiny, błyszczące paski, przezroczystości i koronki. Osobiście
uważałem to za totalny kicz, ale przypuszczałem, że męskiej części populacji rówieśników Laury to
mogło odpowiadać.
– Ładne – oceniła Blanka.
Laura wyczekująco patrzyła na nas.
– Pójdę z tobą na tańce – powiedział Wiktor. – Będę ciebie pilnował.
– To nie jest zbyt odważne? – powątpiewał Roch.
– Zmarzniesz, wieczory są dosyć chłodne – zauważyłem.
– Geriatrycy – Laura urażona poszła do swojego pokoju.
– Nie znacie się na kobietach – Blanka wstała i pospieszyła za Laurą.
Chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Odechciało mi się czytania. Wiktor strzepywał
niewidoczne pyłki z nogawek swoich czarnych spodni, a Roch patrzył na jezioro.
– Rzeczywiście tak jest? – zapytał.
– Że ich nie rozumiemy? – upewniał się Wiktor. – Ja nawet nie próbuję tego robić.
– To czemu miałeś największe powodzenie? – Roch spojrzał na Wiktora.
– Nie byłem w wojsku, ale Paweł potwierdzi, że do pokonania wroga nie trzeba go rozumieć.
Trzeba znać jego słabe punkty.
– Jakie one mają słabe punkty? – Roch zainteresował się.
– Lubią, żeby się nimi interesować, prawić im pochlebstwa, traktować jak królowe, nie
znoszą monotonii... – Wiktor przerwał. – Stary, tego można wymieniać do samego wieczora. Paweł,
czemu nic nie mówisz?
– Bo się na tym nie znam – odparłem.
– Pójdziemy wieczorem na tańce, to się rozkręcisz – Wiktor wyciągnął rękę i poklepał mnie
po ramieniu.
– A co z nimi zrobimy? – wskazałem w kierunku chłopców.
– Ja z nimi zostanę – zadeklarował Roch. – Moja żona cały czas ciągnęła mnie na dancingi,
ale ja nie lubię głośnej muzyki, tej atmosfery ścisku i duchoty. Rozmów przypominających
przekrzykiwanie się. To nie dla mnie.
– Ale twoja żona to lubiła? – Wiktor zadał pytanie z niewinną miną.
Myślałem, że Roch zaraz wybuchnie ze wściekłości.
– Tak i pewnie teraz, jak twoja córka, szykuje się na wieczorek taneczny – wycedził.
– Pax! – uspokajałem kolegów. – Roch chce zostać, to tak będzie. Teraz zastanówmy się nad
46
obiadem.
Pierwsze dziesięć minut zajęła nam debata nad tym, która pizzeria w Warszawie jest
najlepsza, gdzie jedliśmy najlepsze pierogi, a w końcu Roch rozmarzył się nad talentem kulinarnym
swojej żony.
– Twoja żona zostawiła cię na czas urlopu – zauważył Wiktor. – Nie wiem dokładnie, co
chciała ci udowodnić, ale to był rodzaj ostrzeżenia. Nie wolno ci teraz rozklejać się z powodu
pierogów z kapustą i grzybami.
– A co zrobiła twoja żona? – Roch miał wypieki na policzkach. – Zostawiła ci przyzwoitkę i
uciekła.
– Znowu zaczynacie? – denerwowałem się. – Wasze ukochane może rzeczywiście w ten
symboliczny sposób chciały wam zwrócić na coś uwagę. Na co? Nie wiem, ale teraz nie jest czas na
rozpacz. Musicie udowodnić, że potraficie sami sobie dać radę.
– Tak?! – Wiktor ironicznie uśmiechnął się. – A czemu nie wspominasz o sobie? Sąsiadka
obarczyła cię swoim dzieckiem i przepadła. To takie normalne – westchnął z dramatyczną miną na
twarzy. – Paweł! Ja nic nie muszę udowadniać. Mam świetny kontakt z córką.
– A ja z Mateuszem – wtrącił Roch. – Paweł, chyba jesteś ostatnią osobą, która powinna nas
pouczać w kwestiach małżeńskich. Co ty o tym wiesz? Michała traktujesz jak świeżego żołnierza w
swoich koszarach. To jeszcze dziecko!
– No właśnie! – Michał krzyknął z dołu.
Okazało się, że pozornie zajęty zabawą figurkami bohaterów z filmowej sagi uważnie słuchał
tego, o czym rozmawiamy. Zagryzłem wargi, żeby nie wybuchnąć. Nie lubiłem, kiedy dzieci
podsłuchiwały rozmowy dorosłych. Nie uważałem, żeby Wiktor miał doskonały kontakt z Laurą, a
Roch chyba za bardzo pieścił się z Mateuszem. Czy wakacje z kolegami były odpowiednią chwilą
do rozmów na ten temat?
– Tak – Roch widocznie uznał, że przyznaję im rację. – To co jemy?
Zwykle dyskusja nad menu zajęłaby nam wiele czasu, ale po tej wymianie zdań we trzech
pragnęliśmy kompromisu czując, że mogliśmy przekroczyć granice, których przyjaciele nie łamią.
Ustaliliśmy, że zjemy coś w barach niedaleko plaży, a potem pójdziemy się opalać.
Zaproponowaliśmy Michałowi, żeby przedstawił paniom nasz pomysł. Chłopak niechętnie pobiegł
na piętro. Wrócił po minucie.
– Powiedziały, że możemy robić co chcemy – przekazał wiadomość.
– A one co będą jadły? – Roch zaciekawił się.
– Jakieś sałatki – Michał wzruszył ramionami i zbiegł do Mateusza.
– Czyli do korytka, a potem nad wodę? – Roch wstał zacierając ręce.
Uznaliśmy, że nie ulegniemy presji pań i bez nich wykonamy swój plan. Cóż można
powiedzieć o jedzeniu, jakie spożyliśmy? Michał mógłby swoją pizzę podgrzaną na mikrofalówce,
z podwójną porcją keczupu, zdobyć mistrzostwo w rzucie dyskiem na powiatowych zawodach
lekkoatletycznych. Mateusz z pokorą pokonał swoją porcję frytek, bo najbardziej interesowała go
plaża, a zwłaszcza możliwość kąpieli. Roch nie przejmował się jakością swojej kaszanki z grilla, bo
bardziej zajmowało go obserwowanie mojej walki z karkówką która zapewne przed wylądowaniem
na ruszcie była podeszwą grubego buta. Wiktor śmiał się z nas, „mięsożerców”, bo sam wybrał
specjalność zakładu z grupy dań dietetycznych, czyli sałatkę grecką. Po pierwszym kęsie skrzywił
się i wstał od stołu. Spodziewałem się, że zechce udzielić dobrych rad kuchmistrzowi baru „U
Zdzichy”, ale kolega poszedł do sklepu spożywczego. Wrócił z małą siatką zakupów. Przy
zdumionej widowni pozostałych klientów rozpakował zakupy: zioła, przyprawy i zakurzoną butelkę
47
octu winnego.
– Za trzy miesiące kończy się termin ważności – postukał palcem w etykietę. – Ekspedientka
była szczęśliwa, że się tego pozbyła.
Przyprawianie sałatki było prawdziwym misterium, aż z zaplecza, na drewniany ganek gdzie
siedzieliśmy, wyszła potężna niewiasta w wieku uprawniającym do wygłaszania pouczeń. Jej
pojawienie się zaniepokoiło mnie i nasunęło myśl, że jest to właścicielka lokalu, owa Zdzicha.
Wiktor wdychał aromat majeranku z dłoni i chwycił za widelec.
– A pan to jakiś Makłowicz czy inny Kuroń? – usłyszeliśmy skrzypienie wydobywające się z
ust kobiety.
Podobnie skrzypiało, kiedy wujek Ryszard próbował uruchomić fiata 125, po tym jak przez
pięć lat trzymał go w szopie na wsi u swojego szwagra. Tu nie było tylko słychać gdakania kur
niezadowolonych, że ktoś je wygnał z tak wygodnego schronienia.
– Nie – Wiktor serwetką wytarł usta i wstał. – Jestem, proszę pani, smakoszem sałatek. A
pani to...
– Ja wydaję jedzenie ludziom co tu wypoczywają i nie potrzebują patrzeć na takich cudaków!
Panie, ja tu od piętnastu lat ludziom gotuję i...
– ...Jeszcze nikt tu nie umarł – wtrącił Michał oblizując palce z keczupu.
Turyści, którzy to słyszeli, roześmiali się. Michał widząc, że wzbudził takie zainteresowanie,
już chciał znowu błysnąć jakąś złotą myślą, ale w porę, pod stołem, trąciłem go w kostkę.
– I o to właśnie chodzi – baba łypnęła na Michała. – Jak się panu sałatka nie podoba, to
proszę się tu więcej nie stołować, bo to Kretowiny, a nie jakiś Savoy lub inny Ritz.
– Oczywiście – Wiktor kiwnął głową.
– No – pani Zdzicha była zadowolona. – Mam panu wydać nową bo tę już chyba pan i tak
schrzanił – spojrzała w kierunku sałatki.
– Jakoś się z nią pomęczę – Wiktor na wszelki wypadek przytrzymał talerz.
Pani Zdzicha nie była usatysfakcjonowana taką postawą klienta, ale mamrocząc coś i kręcąc
głową wróciła na zaplecze. My szybko dokończyliśmy to co dało się zjeść i poszliśmy na plażę.
Chłopcy chcieli bez chwili wahania rzucić się do wody, ale wytłumaczyliśmy im, że po posiłku nie
można od razu się kąpać. Leżeli obok nas na ręcznikach i odliczali czas spędzony na sjeście. Roch
usiłował czytać gazetę, ale raziło go słońce. Wiktor nałożył okulary przeciwsłoneczne, zza których
nie było widać, w którą stronę patrzy, a widziałem jak zerkał wszędzie, zwłaszcza na panie. Ja
palcem na piasku rysowałem zawijasy i dumałem jak mądrze rozpocząć poszukiwania.
– No to nie! – warknął Michał do Mateusza.
Chyba mieli się w coś bawić, ale Mateusz nie wyraził na to ochoty. Michał odwrócił się do
niego plecami.
– Chłopcy! – Roch oderwał się od gazety.
Chciał ich uspokoić, ale oni nawet się nie kłócili, tylko obrażeni gmerali palcami w piachu.
Spojrzawszy w ich kierunku, zobaczyłem kilkadziesiąt metrów dalej szyld wypożyczalni sprzętu
wodnego.
– Chłopaki, może wypożyczymy sobie łódkę? – zaproponowałem.
– Marzy ci się podróż w stylu „Trzech panów nie licząc dwóch skłóconych dzieci”? – Wiktor
zażartował.
– Wezmę Michała i Mateusza, trochę powiosłuję, a to dobrze mi zrobi – zapaliłem się do
pomysłu.
– Zgnuśniałeś za biurkiem, ale buły masz w porządku – Roch dotknął moich mięśni. –
48
Mateusz, chcesz z wujkiem popływać łódką?
– Pod warunkiem, że będziemy mieli założone kamizelki ratunkowe – Mateusz odparł
nadspodziewanie poważnym głosem.
Wszyscy spojrzeliśmy na chłopca. Pierwszy raz usłyszeliśmy jego dłuższą wypowiedź, bo
dotąd tylko grzecznie przytakiwał i bawił się z Michałem. Do tego zaskoczył nas tonem i treścią
swego oświadczenia.
– On tak zawsze? – Wiktor patrzył na Mateusza.
– Mama kazała mi uważać na wasze pomysły – dodał Mateusz.
– Czy mamusia miała coś konkretnego na myśli? – zaciekawił się Wiktor.
– Mama mówiła, że przy ładnych kobietach możecie dostać małpiego rozumu – chłopiec był
zadowolony, że tak skupił naszą uwagę. – Tu jest dużo kobiet i do tego rozebranych.
Roch patrzył w niebo i bezgłośnie poruszał ustami. Nawet nie próbowałem odgadywać, co też
chciał powiedzieć.
– Chłopcze – Wiktor nachylił się do Mateusza – jak widzisz, my, to znaczy faceci, jesteśmy w
kąpielówkach, a kobiety są w strojach kąpielowych. To jest normalne na plaży...
Mama mówiła, żebym mówił do taty „tata” jak będzie chciał rozmawiać z jakąś panią –
Mateusz nie ustawał w powtarzaniu pouczeń mamy.
– Dobra, piraci, założycie kamizelki i będziemy rozrabiali na tym jeziorze – zakończyłem
dyskusję wstając i biorąc chłopców za ręce.
Trochę się opierali, ale zdecydowanie pociągnąłem ich za sobą w stronę wypożyczalni. W
tego typu miejscach, latem, najczęściej rządzili brzuchaci i wąsaci panowie o ponurym spojrzeniu,
ale w Kretowinach sprzęt pływający wypożyczał roześmiany młodzieniec.
– Nie ma już łódek, są tylko rowery wodne – oznajmił z uśmiechem na twarzy.
Mieliśmy szczęście, że została dla nas jednostka pływająca jakby stworzona do rodzinnego
pływania, z dwoma siedziskami z przodu i szeroką ławą w drugim rzędzie. Chłopcy usiedli w
fotelach, a ja z tyłu. Obok mnie był drążek steru. Gnani potrzebą poznania nowego akwenu
dostojnie sunęliśmy w stronę dużej wyspy na wprost kąpieliska. Chłopcy oczywiście usiłowali
ścigać się, kto szybciej pedałuje nie rozumiejąc, że razem napędzają tę samą śrubę. Rozglądałem się
po wodzie, gdzie żeglowały nieliczne jachty, po trzcinowiskach kryli się wędkarze, a kajakarze ze
swoimi wiosłami przypominali ważki. Dostrzegłem, że gdzieś od strony południowo-zachodniej
mogą nadejść ciemne chmury zapowiadające gwałtowny i przelotny deszcz. To mnie zaniepokoiło,
a że akurat byliśmy na wysokości końca cypla z letniskiem, postanowiłem zawrócić do przystani.
Ruszyłem sterem i poczułem, że drążek luźno chodzi. Szarpnąłem go raz jeszcze, ale utwierdziłem
się tylko w przekonaniu, że byliśmy pozbawieni możliwości sterowania. Jak na złość wiatr się
wzmagał.
– Załoga, mamy mały problem – odezwałem się.
Michał i Mateusz z trudem obrócili głowy do mnie.
– Ja nie mam siły pedałować – oświadczył Mateusz.
– Ja też – dodał Michał.
– Musicie być dzielni... – zacząłem przemowę, która miała podnieść ich morale.
– Mama to samo mówi przed wizytą u dentystki – Michał skrzywił się.
– My nie płyniemy do dentysty? – Mateusz zaniepokoił się.
– Jeszcze nie – wycedziłem. – Teraz możecie odpocząć, ale za chwilę wiele będzie od was
zależało.
Na słowa o odpoczynku chłopcy westchnęli i ułożyli wygodnie nogi. Rowerek wodny był tak
49
skonstruowany, że pasażerowie z pierwszego rzędu napędzali lewą śrubę, a ci z drugiego prawą.
Gdybym miał sprawny ster, to mogłem śmiało manewrować nawet czymś tak nieporadnym jak ta
krypa. Teraz działała tylko jedna śruba, a rowerek z łatwością dryfował niesiony falami i wiatrem.
Płetwa sterowa obracała się we wszystkich możliwych kierunkach, co tylko jeszcze bardziej
wszystko komplikowało.
– Przecież wujek może zadzwonić po pomoc – usłyszałem, jak Mateusz mówił do Michała. –
Każdy ma telefon komórkowy.
– W kąpielówkach? – Michał wymownie strzelił gumą od swoich majtek.
Miałem jeszcze koszulkę, a telefonu rzeczywiście nie brałem. Znajdowaliśmy się na środku
jeziora, a wodniacy żwawo zwiali już do brzegów. Nie pozostało mi nic innego jak wstać i machać
rękami, w ten sposób wzywając pomocy. Na czubku cypla, na chwiejącej się kei stały trzy panie. Z
tak dużej odległości widziałem tylko, że były w jasnych ubraniach i jedna trzymała coś na rękach.
Może gesty wywołały u nich pewną nerwowość i wtedy zaczęło lać, a pływający pomost zakołysał.
Usłyszałem ich krzyk i tylko parę sekund zajęło im zniknięcie wśród drzew. Nas nagle otoczyły
strugi ulewy. Michał i Mateusz wrzasnęli przestraszeni. Usiadłem, bo strasznie nami bujało i
zacząłem pedałować.
– Załoga do roboty! – zachęcałem chłopców. – Ruch was rozgrzeje.
Mimo naszych wysiłków znosiło nas na północny zachód. Po kilku minutach rower
zaszorował dnem o nadbrzeżny piasek. Zeskoczyłem do wody i chwyciłem cumkę, by wciągnąć nas
do niewielkiej zatoczki wśród trzcin. Uwiązałem sznur do grubego konara i pomogłem
przemoczonym załogantom skryć się pod rozłożystym klonem. Objąłem Mateusza i Michała, żeby
ich choć trochę rozgrzać. Czułem, że wstrząsały nimi dreszcze. Powoli ulewa przemieniała się w
drobny deszczyk. Powietrze było przesiąknięte ciepłem, wilgocią i dymem. Wyraźnie czułem
zapach pieczonej kiełbasy. Michał jak pies gończy marszczył nos wdychając ten aromat.
– Jedzenie – wyszeptał.
To pewnie jacyś turyści biwakują niedaleko – odpowiedziałem. – Poprosimy ich, żeby
zadzwonili do Rocha lub Wiktora i sprowadzimy pomoc.
– Pójdę na zwiad – Michał zdjął kamizelkę i zaczął się skradać przez krzaki.
Minęły może trzy minuty, kiedy usłyszeliśmy z Mateuszem krótki krzyk Michała.
Zerwaliśmy się z ziemi i ruszyliśmy mu na pomoc. Mateusz ledwo za mną nadążał, a ja jak słoń,
tratując wszystko po drodze, przedzierałem się przez krzaki. Jak rozjuszone zwierzę wpadłem na
niewielką polankę nad wodą. Ujrzałem przed sobą kryty trzciną daszek oparty na czterech grubych
gałęziach. Pod nim tliło się ognisko, a w nim leżały trzy patyki z kiełbaskami. Michał leżał
związany sznurem do snopowiązałki.
– Uciekli tam! – ruchem głowy wskazał na krzaki.
– Kto? – zdziwiłem się.
– Wikingowie.
– Skąd wiesz? – zdziwiłem się.
– Mieli hełmy z rogami, miecze i topory.
Zacząłem rozplątywać sznury krępujące Michała.
– Złapali mnie, jak się zakradałem i związali – Michał relacjonował wydarzenia. – Potem
położyli mnie przy ognisku i chyba chcieli upiec – zaczął fantazjować. – Pytali, jak się dostałem na
ich wyspę.
Jesteśmy na bezludnej wyspie? – zmartwił się Mateusz.
Nie na bezludnej, bo nie jesteśmy tu sami – uspokajałem go.
50
– Tak, są wikingowie, którzy chcą nas poćwiartować – uwolniony Michał pochylał się nad
kiełbaskami. – Może je zjemy?
– Weźcie jedną i trochę chleba – zadecydowałem. – Wracamy do naszej łodzi, bo ci
wikingowie gotowi nam ją uprowadzić.
Chłopcy podzielili się zdobycznym posiłkiem, a ja zabrałem ze sobą jedną żagiew palącego
się drewna. Nasz pochód przypominał mi wędrówkę ludów pierwotnych, których największą troską
było pożywienie i utrzymanie ognia. Kiedy wyszliśmy do zatoki, w której wylądowaliśmy,
natknęliśmy się tam na troje wikingów. Z groźnymi minami wymierzyli w nas ostrza mieczy i
długiej włóczni. Mieli najwyżej po sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu, a kartonowe hełmy
opadały im na czoła. Michał błyskawicznie przełknął swój kawałek kiełbasy, a Mateusz swój łup
trzymał za plecami.
– Przepraszamy za najście – odezwałem się.
Najniższy wiking, chłopiec w okularkach, uzbrojony we włócznię, poruszył się i spojrzał na
wyższego, którym była potężna blondynka. Milczeli.
– Może schowacie broń? – zaproponowałem. – Jesteśmy rozbitkami. Zerwał się ster w
naszym rowerze wodnym i ulewa przygnała nas tu. To szlachetny uczynek, że pozwoliliście
chłopcom się najeść. Jak wrócimy na stały ląd, to zapłacę wam za wszelakie szkody.
– Teraz oddajcie wszystko! – huknęła hersztka bandy.
Drugie dziewczę groźnie wywijało drewnianym mieczem.
– Widzicie, że nic nie mamy – bezradnie rozłożyłem ręce.
– Będziemy walczyć? – Michał już przeżuł i przełknął swoją porcję.
Deklarował wolę walki, ale chyba najchętniej rozpocząłby dysputę.
– Nie, pokornie prosimy o pomoc – ukłoniłem się wikingom.
Wtedy blondynka zamachnęła się mieczem. Oddałem żagiew Mateuszowi i bez trudu
zatrzymałem jej atak, wyrwałem broń, sparowałem cios jej koleżanki, którą Michał wepchnął w
pokrzywy. Okularnik sam rzucił włócznię i zadarł ręce do góry. Jego dłonie sięgały niewiele wyżej
ponad końce potężnych rogów na hełmie. Wikińska wojowniczka wyszła z krzaków sycząc i
oglądając bąble na nogach. Blondynka wpadła w furię i zaczęła skakać po własnej tarczy.
– Zwycięstwo! – krzyczał Michał. – Zdobyliśmy wyspę wikingów.
– Mówiłam, że mamy wszyscy naraz ich zaatakować! – wrzeszczała blondynka.
Zaczęła besztać i poszturchiwać swoją załogę. Zebrałem porozrzucaną broń i odłożyłem ją na
bok. Z chłopcami patrzyliśmy na dziwne widowisko. Hełmy wikingów niespodziewanie znalazły
się na ziemi. Hersztem była blondynka o pulchnej twarzy i ogniu w niebieskich oczach. Włosy,
zaplecione w długi i gruby warkocz zawinęła wokół głowy jak koronę. Miała na imię Olga. Jej
koleżanką była brunetka, Julita, z czarnymi jak węgiel oczami. Zdawała się być przykładem
delikatności i spodziewałem się, że już za kilka lat będzie pogromczynią męskich serc. Najniższy
wiking, Piotruś, był wątłym chłopcem, nieco zdezorientowanym i mocno zdominowanym przez
przyjaciółki. Wszyscy byli o dwa, najwyżej trzy lata starsi od Michała.
Olga pokłóciła się z Julitą a Piotruś bezradnie usiadł na ziemi i melancholijnie spoglądał na
jezioro.
– Pomożecie nam czy nie?! – wtrąciłem się na chwilę w potok słów, które wykrzykiwały na
siebie dziewczyny.
– Ja panu pomogę – Piotruś wstał i wszedł do wody stając obok rowerka wodnego.
– Pilnujcie ich – poprosiłem chłopców i dołączyłem do Piotrusia. Okazało się, że był
rozsądnym młodzieńcem, a co najważniejsze od razu wiedział, co się zepsuło.
51
– Tam na sworzniach są takie śruby, które lubią się poluzować – tłumaczył mi, czemu ster
mógł przestać działać. – Niech pan podniesie tę krypę, a ja zajrzę pod spód.
Wykonałem jego polecenie.
– Tak jak myślałem – usłyszałem tubalny głos Piotrusia dobiegający spod uniesionego
kadłuba. – Przesuńmy to na brzeg, bo długo pan tego tak nie utrzyma.
Kilka chwil później oglądaliśmy mechanizm steru, dziewczyny wciąż się kłóciły, a Michał i
Mateusz wrócili z obozowiska wikingów przynosząc sobie pozostawione tam kiełbaski.
– W naszej łodzi mam skrzynkę z narzędziami – Piotruś otarł pot z czoła. – Chodźmy tam –
westchnął.
Zrozumiałem, że bardziej zależało mu na zejściu z areny słownego pojedynku pomiędzy Olgą
a Julitą które zaczęły sobie wypominać wzajemne krzywdy z okresu przedszkolnego.
– Jakby co, to uciekajcie – powiedziałem przechodząc obok Michała i Mateusza. – Na razie
jedzcie i wypoczywajcie.
– W takich warunkach? – Michał z pretensją w głosie wycelował dłoń uzbrojoną w kromkę
chleba w kierunku młodych pań.
Uśmiechnąłem się pod nosem i pomaszerowałem za Piotrusiem. Okazało się, że wyspa miała
kształt wrzeciona o szerokości kilkunastu i długości najwyżej pięćdziesięciu metrów. Porastały ją
brzózki i klony. Idąc ledwie widoczną ścieżką wzdłuż brzegu zauważyłem pagórek wysokości
dwóch metrów pośrodku wyspy. Pomiędzy krzewami dostrzegłem ruiny jakiejś budowli na jego
szczycie.
– Co tam było? – zapytałem Piotrusia.
– Pogańska świątynia, ale dziewczyny mówiły, że tu jakaś pani przyjeżdżała na schadzki.
Doszliśmy do północnego krańca wyspy i tam w zatoczce ujrzałem łódź wikingów. Miała
niecałe pięć metrów długości i około stu pięćdziesięciu centymetrów szerokości. Pośrodku kokpitu
wznosił się niewielki maszcik na żagiel rejowy.
– Nasz tata, czyli mój i Olgi, zrobił taką łódź zwiadowczą wikingów – wytłumaczył mi
chłopak.
– Ładna i pewnie bardzo szybka?
– Przy pełnych wiatrach na jeziorze nie ma na nią mocnych. Na wiosłach możemy też
pokonać wszystkie kajaki.
Wyjęliśmy ze skrzynki potrzebne nam narzędzia i śruby. Dwadzieścia minut później, moment
po ugodzie pomiędzy Olgą i Julitą, ster roweru był naprawiony. Na jezioro wróciła piękna pogoda.
Uścisnąłem dłoń Piotrusia, gestem pozdrowiłem dziewczyny i umówiłem się z bracią wikingów, że
przypłynę do nich jutro.
– Może wpadnie pan do nas na wieczorne ognisko? – proponowała Julita.
– Dziś wujek idzie na tańce – wyjaśnił Michał.
Zauważyłem, że wikingowie skrzywili się z niesmakiem.
– To wyjście służbowe – tłumaczyłem się.
– A gdzie pan pracuje? – zapytała Julita.
– Jutro sobie porozmawiamy – zapowiedziałem.
Wypłynęliśmy rowerkiem na wody jeziora Narie i wtedy w oddali ujrzeliśmy pędzącą w
naszą stronę motorówkę z ratownikiem. Towarzyszyły mu dwie panie. Były to Blanka i Laura.
Widziałem, jak Blanka ponaglała sternika łodzi. Zatrzymaliśmy się burta w burtę.
– Chłopcy, żyjecie? – Blanka z troską patrzyła na Michała i Mateusza.
– Żyjemy i nie jesteśmy głodni! – odkrzyknęli.
52
– Pan to chyba nie zna się w ogóle na pływaniu po wodzie! – Laura krzyczała na mnie.
– Ta odwieczna męska pewność siebie – Blanka skrzywiła się. – Chodźcie do pana ratownika
– pomogła chłopcom przesiąść się.
– Może tego pana weźmiemy na hol? – ratownik próbował mi pomóc.
– Da sobie radę – stwierdziła Blanka. – To silny chłopiec.
Minutę później zostałem sam i cierpliwie pedałowałem, żeby wrócić do przystani obok plaży.
Na miejscu byłem po półgodzinie. Z daleka widziałem, że Wiktor i Roch siedzieli pod parasolem
baru piwnego i z pewnym niedowierzaniem patrzyli na mnie. Najpierw odbyłem poważną rozmowę
z uśmiechniętym młodzieńcem i wyjaśniłem mu, że nie zamierzam płacić za wypożyczenie
niesprawnego sprzętu. Potem porozmawiałem z kolegami. Roch najpierw zaniepokoił się
opowieścią o burzy i uspokoił się na wieść o tym, że chłopców zabrały Blanka i Laura.
– Tylko skąd one wiedziały o waszym wypadku? – zastanawiał się Wiktor.
– Myślałem, że od was – odpowiedziałem. – Zobaczyliście, że przed ulewą nie wróciliśmy do
wypożyczalni i po deszczu zorganizowaliście akcję ratunkową.
– Wiedziałem, że taki żeglarz jak ty da sobie radę, więc tylko czekałem, aż zmoknięci
wrócicie do domciu – Wiktor uśmiechnął się. – Czyżby kobiety rzeczywiście miały nadzwyczajną
intuicję?

53
ROZDZIAŁ SZÓSTY

TRZEBA SIĘ LANSOWAĆ • DYSKOTEKA W LETNISKU • TRZY KOTKI • AKCJA


WIKINGÓW • TAJEMNICZE TELEFONY • SZARŻE I UKRYTE SKARBY • BIWAK
ZDOBYWCÓW • LISTY PANA IGNACEGO

To jak nas powitały panie, mogło być tylko zapowiedzią zimnej wojny lub strasznej
awantury. Laura i Blanka z przesadną troską opiekowały się chłopcami na przemian ogrzewając
ich, owijając w kolejne koce lub donosząc z kuchni smakołyki. Michał i Mateusz z nieskrywaną
radością znosili tę opiekuńczość, rozkoszowali się tym, że stali się centrum zainteresowania i
drżącymi głosami opowiadali o swoich przeżyciach.
– To efekty przerostu męskiego egocentryzmu – Blanka oskarżycielsko patrzyła na mnie.
– Tato, czy mną też się tak interesowałeś jak losem tych biedactw?! – Laura zwróciła się do
Wiktora, który zbył to pytanie uśmiechem.
– Skąd wiedziałyście o naszym wypadku? – zapytałem.
– Blanka tylko chwilę się wahała, o ułamek sekundy za długo, żebym uwierzył w jej
tłumaczenia.
– To proste – wzruszyła ramionami. – Wystarczyło trochę pomyśleć. Poszliście nad jezioro,
rozpoczęła się ulewa, a wy nie wracaliście. Zaniepokojone poszłyśmy na plażę, ale tam oczywiście
nikogo nie było. Zobaczyłyśmy, że Wiktor i Roch siedzą na werandzie, a ciebie i chłopców nie ma.
Wtedy wpadłam na pomysł, że pewnie wybrałeś się z nimi na wodę. Zapytałam o ciebie w
wypożyczalni i potem tylko zmobilizowałam ratownika. Proste? Trzeba być choć trochę
odpowiedzialnym!
– Przecież to nie moja wina, że zerwał się ster – broniłem się.
– Mogłeś przynajmniej zabrać ze sobą telefon!
– Nic złego im się nie stało.
– Mogą się rozchorować!
– Przeżyli przygodę, którą będą długo wspominali – Roch usiłował stanąć w mojej obronie.
– Wy tylko marzycie o przygodach! – Blanka nie dawała za wygraną. – Jak dzieci! Paweł
postukał się patyczkami z jakimiś pseudowikingami i wy to nazywacie przygodą?!
– Przepraszam – burknąłem i poszedłem pod prysznic.
Po kąpieli zastałem pusty salon i odetchnąłem z ulgą. Zaparzyłem sobie mocnej, czarnej
herbaty i z rozkoszą skupiłem się na lekturze. Potem rozłożyłem mapę, a w końcu uruchomiłem
laptopa i przeglądałem zeskanowane stare mapy tych okolic – dar od mojego przyjaciela. Jak przez
mgłę docierały do mnie odgłosy z kuchni. Ktoś się tam krzątał i nagle przed moim nosem
wylądował talerz z cudownie ozdobionymi kanapkami.
– Zasłużyłem sobie? – zdziwiony spojrzałem na Blankę.
Ta dziewczyna zadziwiała mnie talentem do zmiany swego oblicza. Znów patrzyła na mnie
tym trochę uwodzicielskim wzrokiem, pełnym ciepła i łagodności.
– Jednak ich nie utopiłeś – uśmiechnęła się i wyszła na taras.
Zauważyłem, że była inaczej ubrana, jakoś odświętnie. Wiktor opadł obok mnie na kanapę.
Przed sobą na stole postawił talerz z kromką ciemnego pieczywa, serkiem typu brie, podłużnymi
kawałkami ogórków, płatami papryki konserwowej i dwoma cienkimi, zwiniętymi plastrami szynki.
To wszystko popijał wodą niegazowaną.
– Masz co założyć na dyskotekę? – zadając to pytanie przypominał mi nastoletnich
54
młodzieńców wybierających się z kumplami na szkolną potańcówkę.
– Muszę być jakoś specjalnie odziany? – byłem zaskoczony.
– Chłopie, trzeba się lansować – Wiktor wbił zęby w ogórka. – Nie musisz od razu nikogo
podrywać, ale musisz tam dobrze wyglądać.
– Czemu? Przecież jest lato, jesteśmy na urlopie i...
– ...I wyobraź sobie, że idziesz z najważniejszą kobietą twojego życia – Wiktor wycelował we
mnie rulonik szynki. – One tego potrzebują. Chcą czuć się doceniane, że są jedyne w swoim
rodzaju.
– Ta taka jest z pewnością – zerknąłem na Blankę, która siedziała na tarasie i z uwagą
malowała sobie paznokcie u stóp.
– Wydaje mi się, że bronisz się przed nieuniknionym – Wiktor uśmiechnął się.
Wstał i poszedł na górę. Wrócił po kilku minutach. Rzucił we mnie kilka ubrań.
– Ta koszula w grubą kratę spodoba się jej – powiedział.
– Mam założyć twoją koszulę?
– Nie noszona, na ciebie będzie dobra. Do tego pasują jakieś szare lub niebieskie spodnie.
Masz takie?
– Nie będę od ciebie pożyczał spodni – zastrzegałem się.
– Nie wszedłbyś w nie – Wiktor poruszył biodrami jakby tańczył salsę.
– Ćwiczycie? – Roch wszedł właśnie w tym momencie.
– Kasztan zgrywa dwa razy młodszego – skrzywiłem się.
– Zazdrościcie, bo tak nie potraficie – Wiktor roześmiał się. – Sztywniaki z was.
Rozkołysanym krokiem przeszedł do kuchni, żeby odnieść tam pusty talerz.
– John Travolta na emeryturze – Roch sapnął opadając na kanapę. – Będziesz musiał uważać
na całą trójkę – zwrócił się do mnie.
Smutno kiwnąłem głową.
– A poszukiwania leżą – Roch westchnął.
– Obiecuję, że od jutra ruszymy z kopyta – klepnąłem kumpla w ramię. – Dziś wieczorem
pilnuj chłopaków i przyglądaj się temu, co będzie się działo wieczorem.
– To znaczy co?
– Wszystko – nachyliłem się. – Nie pierwszy raz prowadzę poszukiwania i wiem, że ważny
może być najmniejszy szczegół. Może to wyglądać na manię prześladowczą ale jesteś chyba jedyną
osobą której mogę zaufać.
– Co ty gadasz? – Roch zmarszczył brwi. – Masz coś do Kasztana?
Naśladowałem taneczne ruchy Wiktora.
– Po prostu miej oczy dookoła głowy – poprosiłem kumpla.
Wstałem, żeby przyszykować się do wieczornego wyjścia. Po dwudziestej we czwórkę
pożegnaliśmy chłopców i Rocha. Blanka i Laura szły przodem.
– Nie boisz się o swoją córkę? – szeptem zapytałem Wiktora.
– Co mogłoby się jej stać? – był zdziwiony.
– Może wpaść w nieodpowiednie towarzystwo...
– Gadasz jak własna babcia – przerwał mi gwałtownie. – Dzieciaki teraz są cwańsze niż nam
się wydaje. Przypomnij sobie, jak traktowałeś pouczenia swoich rodziców? No właśnie –
uśmiechnął się widząc moją minę.
– Ty byś do niej startował z górnego ce, z pozycji wszechwiedzącego tatusia. Nawet nie
próbuj zaprzeczać. Spróbuj traktować ich jak nieco młodszego kumpla, rozmawiaj z nimi jak
55
człowiek z człowiekiem, a osiągniesz lepsze rezultaty. Najważniejsze, żebyś nie zostawiał ich
samym sobie ani zbytnio nie kontrolował. I tak nie masz szans uchronić dziecka przed zrobieniem
głupstwa.
– Więc ona twojego wyjścia nie traktuje jako nadzór? – domyśliłem się.
– Uważa to za niegroźne dziwactwo swojego staruszka.
Tak rozmawiając doszliśmy do dyskoteki. Tak naprawdę był to bar z werandą z której
wyniesiono stoły. Ustawiono je nieco dalej. Tańczący mieli założone maski wręczane im przy
wejściu. Wiktor dostał maskę Zorro, a ja z łbem sowy. Dziewczyny od razu ruszyły do tańca. Tłum
młodych ludzi rytmicznie falował przy dźwiękach najnowszego hitu. Blankę widziałem tylko w
rzadkich chwilach, kiedy czubek jej głowy wynurzał się z ciemności do strefy rozjaśnionej
wielokolorowymi światłami. Usiedliśmy przy barze.
– Tylko soczki? – barmanka ze zdumieniem przyjęła nasze zamówienie.
– Tak, parkiet wzywa – Wiktor uśmiechnął się do niej.
Lód na słońcu nie topnieje tak szybko, jak dziewczyna z drugiej strony blatu pod wpływem
spojrzenia Wiktora.
– Szkoda, że pani musi pracować – Wiktor zagadywał ją.
– Chyba ma pan tu jakieś towarzystwo? – barmanka cicho zapytała.
– Tego mruczka... – Wiktor żartobliwie trącił mnie w ramię. – Sowę przemądrzałą – dodał z
ironią patrząc na moją maskę.
Nie zwracałem uwagi na jego gadanie, bo moją uwagę przykuła Blanka, a właściwie to, kto
się koło niej pojawił. To był Kuna. Jego siwe włosy pod wpływem promieni ultrafioletowych
błyszczały jak szczere srebro. Kręcił się wokół roześmianej Blanki, a ona widząc, że się jej
przyglądam, ułożyła dłonie na ramionach uszczęśliwionego tym partnera.
– Jak tam? – Wiktor przekrzykiwał muzykę i ryczał mi wprost do ucha. – Masz konkurencję –
natychmiast dostrzegł Blankę. – Ma pyszczek jakiegoś zwierzątka futerkowego – zauważył.
– Kuny lub łasiczki – poprawiłem go. – Martw się o swoją córkę. Widzisz ją gdzieś?
– Poszukaj przystojnego, wysokiego bruneta, osłupiałego z zachwytu. Powinien być ubrany w
ładną koszulę i długie spodnie, najlepiej z lnu – Wiktor nawet nie patrzył na tańczących.
– Skąd wiesz? – osłupiałem szukając wzrokiem opisanego chłopca.
– Znam gust mojej córki i wiem, że nie zwróciłaby uwagi na mięśniaka w dresie, chłoptysia w
dżinsach lub spodenkach. Jej facet musi mieć klasę i być ubranym stosownie do okoliczności. Idę
tańczyć, już mi zdrętwiały kości – Wiktor wstał ze stołka.
Kolega szybko zniknął mi z oczu. Przestałem też patrzeć na rozbawioną Blankę. Nie miałem
ochoty na zabawę. Nie potrafiłem rozluźnić się wiedząc, że tu jest Kuna, który być może już jest na
tropie rozwiązania zagadki. Ta myśl, związana z tym co on wie, dręczyła mnie, a uczucie trudnej do
zniesienia goryczy pogłębiało zachowanie Blanki. Sam siebie ganiłem za zajęcie się wszystkim
innym, tylko nie pracą tym co naprawdę mnie tu sprowadzało. Przypomniał mi się mój szef, który
całe życie sam podążał do celów, które sobie wyznaczał. Wiedziałem, że nieraz doskwierała mu
samotność i być może tytaniczne zaangażowanie w to co robił pozwalało mu zapomnieć o innych
sprawach. Mimo tylu lat spędzonych u jego boku, nie potrafiłem tak. Jakaś cząstka mnie kusiła, by
zapomnieć się jak ci wszyscy ludzie na dyskotece. „Love is the answer” – wyśpiewywał odtwórca
jakiegoś przeboju, a ja wstałem z zamiarem wyjścia. Postanowiłem, że zajmę się poszukiwaniami i
nic już nie odwróci mojej uwagi. Chciałem uciec od tej mieszaniny rytmów, rozbawionych głosów,
zapachu perfum, wszystkiego, co brutalnie wdzierało się ponad barierką werandy, w ciemność, w
której cicho falowało jezioro, skąd nie widać było nawet najjaśniejszych gwiazd.
56
– Dawno się tak dobrze nie bawiłam.
Obok mnie usiadły trzy panie. Ubrana na czarno miała włosy takiego samego koloru i
oczywiście dobrała sobie maskę czarnego kota. Dalej były kotki ruda i szara. Ta ostatnia,
blondynka przyglądała mi się chwilę, a potem skryła za koleżankami. Chichotały wspominając, że
podrywali je jacyś młodzieńcy.
– Podać panu coś jeszcze? – barmanka wymownie spojrzała na moją pustą szklankę.
– Sok ananasowy – poprosiłem.
– Z czym? – zerknęła w kierunku półek z alkoholami.
– Z plasterkiem cytryny – odpowiedziałem.
– Abstynenci żyją krócej – obok mnie jakiś rozbawiony letnik przecisnął się do kontuaru.
Przyglądał mi się zdziwiony, a potem zamówił drinka. Kotki trącały łokciem czarną i ta
odwróciła się do mnie.
– To pan ma ten dziwny samochodzik? – zagadnęła mnie.
W pierwszej chwili oburzyłem się, ale nie wytrzymałem i roześmiałem się.
– Powiedziałam coś zabawnego? – ucieszyła się brunetka.
– Tak – smutno pokiwałem głową. – Wehikuł rzuca się w oczy i wszyscy myślą że skoro
wygląda tak pokracznie, to jeździ nim jakiś dziwak, a sam pojazd nie jest wart nawet koła z
normalnego wozu.
– A tak nie jest?
– Zapewniam panią że nie. Pozory często mylą. Nie wolno wystawiać cenzurek tak na
pierwszy rzut oka.
– Ja panu nie wystawiam żadnej oceny. Po prostu pański samochód rzuca się w oczy. Będzie
pan gdzieś nim dzisiaj jechał?
To pytanie zaskoczyło mnie i wzmogło moją czujność. Moja rozmówczyni natychmiast to
wyczuła.
– Nie pije pan jak większość na tej zabawie, więc zakładam, że będzie pan kierował – szybko
wytłumaczyła. – Ja bardzo chciałabym się przejechać pańskim wehikułem. Może rzeczywiście ma
jakieś ukryte zalety?
– Teraz połechtała moją męską dumę i jawnie wpraszała się. Jeśli była nasłana przez Kunę, to
mogłem spróbować to wybadać.
– Zapraszam na przejażdżkę tylko może nie w nocy, ale w dzień i bez maski – odparłem.
– To ona panu przeszkadza? – zalotnie dotknęła dwoma palcami sztucznego wąsa.
Widziałem, że uśmiecha się, a przez szparki dostrzegłem jak jej oczy zwężają się.
– Wcześniej wspominał pan coś o pozorach, które mylą – przypomniała. – Jest pan bardzo
tajemniczy, a ja nie mogę przez jakiś czas ukrywać swej twarzy?
– Może pani – przyznałem. – Zatańczymy?
Bez słowa podała mi wąską delikatną dłoń i ruszyliśmy na parkiet. Bez problemu złapała rytm
i kołysała się. Wymienialiśmy pojedyncze zdania, które były bardziej żartami niż rozmową.
Obserwowałem ją i zauważyłem, że baczną uwagę zwracała na innych tańczących, a zwłaszcza na
Wiktora. Kiedy ten dostrzegł mnie, pomachał do mnie i pokazał wystawiony do góry kciuk. W tym
momencie moja partnerka zarzuciła mi ręce na szyję. Poczułem się niezręcznie, jakbym bym
wmanewrowany w jakąś sztuczną sytuację. Nie byłem typem mężczyzny, za którym kobiety
oglądają się na ulicy i nie byłem zdobywcą niewieścich serc. Czułem niepokój.
– Co jest? – czarna kotka mruknęła mi do ucha.
Jej szept przyjemnie łaskotał w ucho. Jednocześnie instynkt podpowiadał mi, że powinienem
57
uciekać czym prędzej i jak najdalej. Nagle zapadła cisza. Zgasły wszystkie światła w okolicy.
Oburzeni ludzie podnieśli krzyk. Pojawiły się pojedyncze ognie z zapalniczek.
– Szkoda – moja partnerka westchnęła.
Rozglądałem się dookoła. Dostrzegłem trzy niewysokie cienie uciekające w stronę wody.
– Przepraszam panią – łagodnie zdjąłem jej ręce ze swojej szyi.
Przeskoczyłem przez barierkę i miękko wylądowałem na piachu. Zbiegłem nad jezioro. Po
chwili z nadbrzeżnego trzcinowiska wysunęła się wąska łódź z charakterystycznie zadartymi
stewami. „Wikingowie” – pomyślałem. W nocnym świetle ujrzałem tylko błyszczące, mokre pióra
wioseł i usłyszałem rytmiczny plusk, kiedy zanurzały się w wodzie. Szedłem ścieżką śledząc
wikingów, aż doszedłem do czubka cypla, na którym znajdowało się letnisko. Wszedłem na jeden z
rozkołysanych wiekiem pomostów i zobaczyłem, że żeglarze kierują się do północnej części jeziora
Narie.
Zawróciłem do naszego domku. Panowała w nim cisza, tylko Roch siedział w salonie i jedząc
słone paluszki oglądał mecz piłki nożnej.
– Szmaciankę powinni kopać – wygłosił komentarz pod adresem naszej reprezentacji. –
Chłopaki już śpią. Zasnęli jak zrobiło się cicho, ale teraz znowu gra.
Rzeczywiście słychać było przytłumione dźwięki muzyki.
– Imprezka raczej słaba, skoro tak szybko wróciłeś – powiedział. – Gdzie podziałeś Blankę?
– Jest dorosła i może robić to, na co ma ochotę – odparłem.
– Nie jestem Casanovą, ale to chyba nie jest dobry sposób na poderwanie dziewczyny.
– Nie mam takiego zamiaru.
– Tak? – powątpiewał. – Mniejsza o to. Zapytaj jutro swojego juniora, czy dzwoniła do niego
mama.
– A dzwoniła? – ucieszyłem się z perspektywy, że Małgosia zabierze Michała.
– Nie wiem, ale z pewnością rozmawiał z kimś przez telefon. Siedzieliśmy sobie oglądając
film i on nagle, punktualnie o dwudziestej trzydzieści poszedł na górę. Kazałeś mi na wszystko
uważać, więc byłem czujny i wdrapałem się za nim. Wyraźnie słyszałem przez drzwi jak mówił
„mama”.
– To ciekawe – przyznałem. – Mateusz też ma telefon komórkowy? – olśniła mnie nagle
pewna myśl.
– Jest na to jeszcze za mały, ale umie się nim posługiwać. Główkuj dalej, a ja idę spać, bo
nasi jak zwykle zostali tylko moralnymi zwycięzcami – Roch zniechęcony przełączył kanał w
telewizorze. – Dobrej nocy i oby sen przyniósł ci jakieś ciekawe pomysły.
Roch poczłapał na piętro, a ja przygotowałem sobie legowisko. Wkrótce zasnąłem.
Słyszałem, jak wracają moi współlokatorzy, ale nawet nie chciało mi się zerkać na zegarek, żeby
sprawdzić, która jest godzina. Obudził mnie zapach świeżo zaparzonej kawy. Otworzyłem zaspane
oczy. Na fotelu obok mojej kanapy siedziała Blanka z parującym kubkiem w dłoniach. Przede mną
na stoliku stał identyczny.
– Czarna i słodzona, tak jak lubisz – przywitała mnie promiennym uśmiechem.
Z ręcznikiem zawiniętym na mokrych włosach, w szlafroku wyglądała bardzo po domowemu
i nawet przez chwilę poczułem falę szczęścia, że ją widzę i właśnie tak mnie budzi. Zaraz jednak
przypomniałem sobie, z kim spędziła wczorajszy wieczór.
– Wróciłam z Wiktorem i Laurą – pospieszyła z wyjaśnieniami, jakby czytała w moich
myślach.
– Dziękuję za kawę – usiadłem wciąż zawinięty w śpiwór. – Kuna był miły? – natychmiast
58
pożałowałem tego pytania.
– Nawet bardzo – Blanka uśmiechnęła się.
Wiedziałem, że się ze mną droczy, więc postanowiłem milczeć.
– Spodziewa się, że niedługo będzie bardzo bogaty – Blanka próbowała zachęcić mnie do
rozmowy i wypytywania o szczegóły. – Chodzi o złoto – dodała.
Nie odzywałem się.
– Powinieneś dokładnie wypytać pana Maksymiliana – Blanka nie dawała za wygraną. – Z
Kuną nie chciał rozmawiać, a tobie nawet dał książkę.
– Dziękuję za informacje wywiadowcze, ale nie musisz już dla mnie przyjaźnić się z Kuną.
Postanowiłem, że sam zajmę się poszukiwaniami.
– Ja! Sam! Postanowiłem! – przedrzeźniała mnie. – Sztywniaku, nie możesz na wszystko
patrzeć tylko przez pryzmat własnej osoby. Masz wspaniałych kumpli i mnie, ale chcesz sam. Jak
długo jeszcze?
– Zawsze! – nagle wtrącił się Wiktor. – Pawełek od małego taki był. Jak się uparł, to nic nie
można było mu wytłumaczyć. Od nikogo nie chciał żadnej pomocy. Zgrywał twardziela. Chociaż
wczoraj wieczorem jakaś kocica złapała go w swoje szpony.
– O?! – Blanka nie potrafiła ukryć zdumienia.
– Tak, tak – Wiktor radośnie kiwał głową. – Cicha woda brzegi rwie... – zanucił.
– Kto to był? – Blanka dopytywała się.
– Jakaś letniczka – mruknąłem popijając kawę. – Była zainteresowana wehikułem.
– Chciała go kupić? – Wiktor roześmiał się.
– Uznała, że jeśli kogoś stać na takie dziwactwo, to musi być bogatym człowiekiem – Blanka
żartowała.
– Chyba szybko zorientowała się w sytuacji, skoro Paweł wrócił z imprezy przed nami –
Wiktor w kuchni nasypał sobie płatków kukurydzianych i zalał je jogurtem. – Jakie mamy plany na
dziś? – zapytał siadając w drugim fotelu.
– Pojadę do Morąga porozmawiać z muzealnikiem, a potem wymyślę co dalej –
zadecydowałem.
– Oczywiście pojedziesz sam? – Blanka domyślała się.
– Jest piękna pogoda, więc możecie pójść na plażę – odpowiedziałem.
Blanka bez słowa wstała i pomaszerowała na górę.
– Nie tędy droga – Wiktor z dezaprobatą pokręcił głową. – Obyś później nie żałował szansy,
jaką otrzymałeś od losu – rzucił wychodząc na taras.
Szybko umyłem się, zjadłem śniadanie i wyjechałem do Morąga. Zaparkowałem przed
pałacem i poszedłem do muzeum. Musiałem poczekać, aż pan Maksymilian skończy oprowadzać
wycieczkę. W tym czasie obejrzałem wystawę poświęconą pobytowi Napoleona Bonaparte na
Warmii w 1807 roku. Na ekspozycji zgromadzono wiele litografii, rysunków, map, monet. Jedną z
ciekawostek był marmurowy blat stołu, który ułożono na pamiątkę pobytu cesarza Francuzów w
lazarecie założonym w Górowie Iławeckim po bitwie pod Pruską Iławką. Równie ciekawe były
kafle piecowe z uwiecznionymi postaciami żołnierzy w mundurach z epoki napoleońskiej. Takie
kafle wyrabiano głównie na Mazurach w okolicach Pasymia i Szczytna. Tylko najbogatszych
gospodarzy stać– było na takie ręcznie malowane dzieła sztuki, więc w piec wmontowywano ich
kilka, a pełniły zapewne podobną rolę do współczesnych zdjęć czy komiksów – dawały pretekst do
dłuższych opowieści na dany temat. Należy też pamiętać, że kilkumiesięczny pobyt armii, która od
ludności cywilnej pozyskiwała żywność, był niezwykle uciążliwy.
59
– Widzę, że zaczął pan solidnie przygotowywać się do tematu – usłyszałem za sobą głos
muzealnika.
Przywitaliśmy się i usiedliśmy na ławie pod jedną ze ścian.
– Przeczytałem i dziękuję – powiedziałem oddając rozmówcy książeczkę o bitwie pod
Morągiem.
– Niech pan ją sobie zatrzyma – pan Maksymilian uśmiechnął się. – Co przykuło pana
uwagę?
– Dwie rzeczy – odpowiedziałem po chwili namysłu. – Szukam skarbu, bo należy
przypuszczać, że mój konkurent nie zająłby się poszukiwaniem czegoś, co jego zdaniem byłoby bez
wartości. W Modlinie znalazłem Biuletyn, w którym zaznaczono fragment dotyczący odważnej
szarży dziewiętnastego pułku dragonów.
– Do tego pułku należeli ochotnicy z rejonu Angers – wtrącił muzealnik. – W tym samym
rejonie we Francji w 1939 roku organizowano polskie siły zbrojne.
– W styczniu 1807 roku ten pułk stacjonował razem z całą czwartą dywizją dragonów w
rejonie Olsztynka. Bitwa pod Morągiem rozpoczęła się około trzynastej od ataku francuskich
dragonów z dwóch pułków: osiemnastego i dziewiętnastego, na rosyjskich huzarów i kozaków.
Rosjanie odparli atak i ścigając dragonów sami wpadli w pole ostrzału francuskiej artylerii. W tym
czasie rosyjska piechota zajęła Jurki i Plebanią Wólkę. Osiemnasty pułk dragonów swoim atakiem
umożliwił wyjście francuskiej piechocie od wschodu na pozycje rosyjskie. W Plebaniej Wólce
doszło do walk pomiędzy piechurami, a w jej trakcie rosyjscy jegrzy zdobyli orła czy też drzewce
od niego. W jakimś momencie doszło do ataku dragonów z dziewiętnastego pułku na Plebanią
Wólkę. Marszałek Bernadotte po bitwie miał o nich napisać: „Ten dzielny oddział, jakim jest 19.
Pułk, wyróżnił się zwłaszcza w dniu 25 stycznia niezapomnianą szarżą w wiosce Plebania Wólka
przeciw piechocie i bateriom rosyjskim. Ta garstka śmiałków zepchnęła z doskonałej pozycji
przeciwnika liczniejszego, a do tego pewnego siebie po sukcesie z dnia poprzedniego”.
– Tak, źródłem francuskiego sukcesu było wzięcie dywizji rosyjskich w dwa ognie, od
południa i od zachodu – pan Maksymilian na chwilę wziął książkę i jednocześnie mówiąc zaczął ją
kartkować. – Na wschód od pola bitwy jest jezioro Narie, a więc gdyby maszerującym z zachodu
wojskom francuskim generała Duponta udało się przeciąć drogę do Miłakowa, Rosjanie mieliby
odciętą drogę ucieczki. Pragnę zwrócić panu uwagę tylko na jeden szczegół – odnalazł interesujący
go fragment. – W Biuletynie wspomniano odwagę generała brygady Jeana Baptisty Laplancha.
Którą brygadą on wtedy dowodził i czy oba pułki do niej należały? – uśmiechnął się pobłażliwie. –
Co innego pana zaintrygowało?
– Los tych aragońskich pułków będzie dla mnie pewną wskazówką – dodałem. – Inną
kwestią, mogącą mieć ścisły związek ze skarbem, jest rajd rosyjskiej kawalerii na Morąg.
– Wiedziałem – muzealnik tylko pokiwał głową.
– W godzinach popołudniowych, kiedy na północ od miasta toczyła się bitwa, od południa
wjechały trzy szwadrony Kurlandzkiego pułku dragonów oraz sześć szwadronów huzarów pułku
Sumskiego. Eduard von Lowenstern w swoich wspomnieniach pisał, że Rosjanie od wschodu
objechali jezioro Narie, od dezerterów i szpiegów dowiedzieli się o kwaterze francuskiego
marszałka w Morągu i uderzyli na miasto nie napotykając po drodze żadnego posterunku
francuskiego. Bez trudu rozgromili nie spodziewających się niczego Francuzów. Dragoni łupili
tabory, a huzarzy pojechali na północ w stronę pola bitwy. Natknęli się na powracających
Francuzów i wycofali się. Następnie cały oddział uciekł z łupem. W pamiętniku von Lowensterna
można przeczytać: „Niedaleko Morąga rozłożyliśmy biwak przy jedynym stojącym młynie. Złota
60
mieliśmy wszyscy więcej niż za wiele, ale nic do jedzenia. Szeregowi huzarzy płacili dukata za
bochenek chleba, zwłaszcza, że po zdobyczy w Morągu spadła wartość złota”.
– Rosjanie zdobyli między innymi kontrybucje zebrane przez Bernadotte'a od miast nad
Zalewem Wiślanym – wtrącił pan Maksymilian. – Ciekawe, dlaczego uciekając postanowili
zatrzymać się? Chcieli odpocząć?
– Była noc i wystawiając patrole mogli czuć się w miarę bezpiecznie. Musieli też dać
odpocząć koniom. Zimą były niedożywione, zwłaszcza te taborowe, ciągnące wozy. Chcieli też
zapewne podzielić łup.
– Podzielić? Czemu pan tak sądzi?
– W Morągu dragoni plądrowali wozy, kiedy huzarzy odjechali w kierunku pola bitwy.
Nagle, na postoju, jeden z nich płacił złotem za chleb. Skąd je miał? Z pewnością ten wspomniany
kawalerzysta nie był odosobnionym przypadkiem, a więc żołnierze mieli dość pieniędzy i nie
pochodziły one z ich żołdu, tylko z grabieży.
– Chyba ma pan rację.
– Czy ma pan stare mapy rejonu Morąga, na tyle stare, żeby pokazały okres tuż przed 1807
rokiem?
– Mam je u siebie w pokoju, w wersji elektronicznej. Chce pan teraz zobaczyć?
– Tak, bardzo mi na tym zależy.
Muzealnik poprowadził mnie do swojego gabinetu, z torby wyjął laptop i włączył go.
Następnie odszukał folder z mapami i wyświetlił jedną z nich.
– To mapka z Aleksandra Michajłowskiego-Danilewskiego – rozpoznałem. – Pokazano na
niej bitwę pod Morągiem.
– Specjalnie ją panu pokazuję, żeby się pan zastanowił, gdzie ci rosyjscy dragoni i huzarzy
mogli zatrzymać się na postój?
– To miejsce musiało spełniać dwa warunki: musiał tam być jakiś młyn i duża, nietknięta
wojną wieś, w której żołnierze zaopatrzyli się w żywność.
Zauważyłem, że pan Maksymilian już chciał wyłączyć obraz mapy, ale gestem go
powstrzymałem.
– Tak? – mężczyzna zaciekawił się.
– To musiało być gdzieś na tej trasie – pokazałem drogę, na której zielonymi prostokątami
zaznaczono ruch rosyjskiej kawalerii.
– Myśli pan, że uciekali tą samą trasą którą wjechali do Morąga? Przecież chcieli przebić się
na północ.
– Ze zdobycznymi taborami nie daliby rady przejść przez linię wracających oddziałów
francuskich.
– Mogli odjechać dokądkolwiek.
– Nie. Niech pan uruchomi wyobraźnię. Jest zima, jest ciemno, krajobraz jest monotonnie
biało-szary. Pan zdobył cenne łupy i jest pan ścigany przez wroga. Najprościej jest uciekać już
znaną drogą na której można jeszcze zobaczyć odciski kopyt własnych koni. Po udanym oderwaniu
się od przeciwnika, po całodniowej jeździe i walce chciałbym odpocząć, a przede wszystkim
uszczknąć coś dla siebie ze skarbu, nim położy na nim łapę którykolwiek z generałów.
– Tu byłoby za blisko? – pan Maksymilian wskazał na południowy brzeg Narie.
– Tak. Wypad rosyjski na Morąg zakończył się najpewniej około siedemnastej, osiemnastej.
Uciekali pewnie około czterech godzin, zważywszy na trudne warunki i zdobyczne wozy poruszali
się z prędkością najwyżej czterech kilometrów na godzinę. Ujechali więc około szesnastu
61
kilometrów.
– Boguchwały – pan Maksymilian podał nazwę wsi otwierając inną mapę. – Były tam
karczma, młyn wodny, spora wieś z zabytkowym kościołem. Odległość z Morąga niecałe piętnaście
kilometrów. Z Boguchwał można pojechać wprost do Miłakowa lub na północny kraniec jeziora
Narie, do Niebrzydowa. Jak się panu podoba ta lokalizacja?
– Bardzo dobra – stwierdziłem.
Sam wcześniej już to odkryłem, ale chciałem znaleźć potwierdzenie swojej teorii u człowieka,
który znał historię tego terenu i mieszkał tu.
– Będzie pan tam szukał skarbu? – pan Maksymilian wyprostował się w krześle.
– To tylko jedna z poszlak. Nie wiem, jakie wskazówki ma mój konkurent.
– Bardzo ciekawe – pan Maksymilian uśmiechnął się.
W tym uśmiechu była irytująca pewność siebie.
– Gdyby pan mi powiedział...
– To bardzo romantyczna historia, która spodobałaby się pańskiej koleżance. Ten Kuna kupił
na aukcji list, z którego wynika, że kilku żołnierzy w tej okolicy zdobyło skarb. Tylko dwóch
przeżyło przygodę i ukryło go. Pech chciał, że pojedynkowali się o serce pewnej damy i przeżył
tylko jeden. Nie było żadnych wskazówek dotyczących dat, miejsc. List pisał Ignacy Dobrowolski
do tej damy, jakby chciał się usprawiedliwić z tego co zrobił.
– Ignacy Dobrowolski? – upewniałem się.
– Tak.
– Czy wydobył ten skarb?
– Nie wiem. Pana przeciwnik pokazał mi tylko ten fragment zapytując, czy nie słyszałem
czegokolwiek o podobnej historii. Niestety nie. Mam pewien pomysł, ale muszę to jeszcze
sprawdzić. Kiedy coś znajdę, to dam panu znać.
– Dowiedziałem się, że Kuna interesował się Przezmarkiem. Nie domyśla się pan dlaczego?
– Zamek, który tam był, nawet nieco zrujnowany mógł być miejscem postoju dla wojsk w
okresie napoleońskim.
– Dziękuję za okazaną pomoc – powiedziałem żegnając się i ściskając dłoń pana
Maksymiliana.
Zauważyłem, że chciał mi jeszcze coś powiedzieć. Zatrzymałem się w progu. On zrozumiał
mój gest, ale pokręcił głową, jakby z czegoś rezygnował.
Wychodząc z muzeum postanowiłem odwiedzić morąski zamek, a właściwie resztki
krzyżackiej warowni. Na furtce prowadzącej na groblę usypaną na fosie zamkowej znalazłem
dzwonek. Nacisnąłem guzik.
– Słucham? – zaskrzeczał kobiecy głos z niewielkiego głośniczka.
– Dzień dobry. Nazywam się Paweł Daniec, jestem muzealnikiem i chciałbym obejrzeć
zamek.
– Proszę przyjechać jutro. Wtedy będzie pani Larysa i porozmawia z panem.
– Kim jest pani Larysa? – dopytywałem się.
– Larysa Dobrovolsky jest właścicielką zamku.

62
ROZDZIAŁ SIÓDMY

KAJAKIEM DO WIKINGÓW • CO MOŻE OBIECAĆ MUZEALNIK? • WŁAŚCICIELKA


MORĄSKIEGO ZAMKU • ZAPROSZENIE NA KOLACJĘ • KOBIETY ZDOLNE DO
POŚWIĘCEŃ • WRÓŻBY Z KART TAROTA • WIOLONCZELA I FORTEPIAN

Poprosiłem o numer telefonu, na jaki mogłem zadzwonić, żeby zapowiedzieć swoją wizytę u
pani Larysy. Zostawiłem też swoją wizytówkę. Następnie stanąłem przed wyborem – albo samotnie
wyjechać do zamku w Przezmarku, albo wybrać się na spotkanie z wikingami. Po wczorajszym
wyczynie tych młodych ludzi chciałem z nimi spokojnie porozmawiać i wyjaśnić pewne sprawy.
Wróciłem do wehikułu i pojechałem do Kretowin. Nasz domek świecił pustkami. Przebrałem
się w wygodne spodenki i koszulkę, a następnie pomaszerowałem na czubek cypla, na którym
znajdowało się letnisko. Mijałem po drodze domki o stylistyce łączącej pseudogóralszczyznę z
klasycyzmem rodem z Mazowsza. To wszystko było przetykane prostopadłościanami dacz
mających najlepsze lata już za sobą. Przy jednej z ładniejszych willi zobaczyłem na tarasie
atrakcyjną rudowłosą kobietę, która opalała się w dwuczęściowym stroju kąpielowym. Przyglądała
mi się znad opuszczonych na czubek nosa okularów przeciwsłonecznych, a jej twarz wydawała mi
się skądś znajoma. Przypuszczając, że znam ją z wcześniejszych kontaktów zawodowych, a teraz
nie potrafię jej rozpoznać, na wszelki wypadek grzecznie ukłoniłem się i pomaszerowałem dalej.
W wypożyczalni sprzętu wodnego wybrałem sobie kajak i samotnie popłynąłem w kierunku
wyspy, gdzie swoją bazę mieli wikingowie. Mocno wbijałem pióra w wodę, a każde pociągnięcie
wiosłem sprawiało mi ogromną przyjemność. Kiedy złapałem już odpowiedni rytm, kajak z
ogromną mocą przecinał toń jeziora. Czułem, że w ten sposób uciekałem od problemu, jaki miałem
ze swoimi kolegami i Blanką. Nie potrafiłem z nimi współpracować. Nie wiedziałem, czy do końca
mogę im zaufać. W każdym ruchu wiosła wyładowywałem złość na sytuację, w jakiej się
znalazłem. Największe ukłucie w okolicach serca czułem na wspomnienie Blanki. Broniłem się
przed myślami, które się we mnie rodziły, których nie chciałem i których się bałem.
Kajak z głośnym szumem wsunął się na piach na wyspie wikingów. Wylądowałem w zatoce,
gdzie poprzednio piekli swoje kiełbaski. Podniosłem się z kokpitu i brodząc w wodzie wyszedłem
na brzeg. Podszedłem do paleniska. Było zimne. Przedarłem się przez krzaki w stronę ruin, które
widziałem poprzedniego dnia. Z budynku została tylko jedna ściana wysokości dwóch metrów.
Dawniej znajdowała się na niej jakaś tablica mocowana czterema śrubami. Pewnie domorosły
poszukiwacz skarbów podejrzewał, że za niąjest skrytka i rozkuł ceglany mur. Ten akt bezmyślnego
wandalizmu nadał tylko jeszcze bardziej tragicznej wymowy temu miejscu. Wśród zielsk i krzaków
malin dostrzegłem resztki marmurowej ławeczki, okrągłej niecki po dużej donicy lub fontannie,
pokruszone, subtelne i smukłe kolumienki podtrzymujące dach. Wyobrażałem sobie jak przed laty
ten biały budyneczek zwracał uwagę pływających po jeziorze i jaki musiał być stąd wspaniały
widok. Mogła tu siedzieć dama, podobna do Blanki, która czytając romanse marzyła o spotkaniu z
ukochanym mężczyzną. A może tu odbywały się tajne schadzki?
Moje rozmyślania przerwały odgłosy towarzyszące przybyciu wikingów. Wylądowali w
północnej zatoczce i właśnie maszerowali ścieżką wzdłuż zachodniego brzegu. Zobaczyli mnie i
skręcili w moją stronę.
– Fajne miejsce, co? – zagadnęła Olga.
– Tajemnicze – odpowiedziałem. – Wierzę, że każde miejsce ma swojego ducha.
– Który straszy? – dopytywała się Julita.
63
– Chodzi chyba o to, że gdzieś jest ci dobrze lub coś ci przeszkadza – odezwał się Piotruś.
– Prawie – uśmiechnąłem się. – Rozejrzyjcie się po okolicy, zamknijcie oczy i postarajcie się
wyobrazić sobie, co tu mogło się wydarzyć?
– Nic – Olga tylko sekundę wytrzymała z zamkniętymi oczami.
– Przypływała tu kobieta nieszczęśliwie zakochana – dłuższą chwilę wytrzymała Julita.
– Śmierć! – Piotruś stał z odchyloną głową jakby wsłuchiwał się w szum jeziora, wiatr
tańczący wśród liści i wdychał zapach nagrzanej ziemi.
– Ty, co ci jest? – Olga trąciła chłopca.
– Powinnaś tak jak on spróbować otworzyć zmysły na to co dzieje się wokół ciebie,
zawierzyć swojej wyobraźni natchnionej intuicją – tłumaczyłem dziewczynie.
– Pan jest jakimś magikiem? – Olga popatrzyła na mnie jak na wariata.
– Nie, ale staram się widzieć takie rzeczy, których normalnie zabiegani, zmęczeni nie
dostrzegamy.
– Może jest pan ekologiem? – dopytywała się Julita.
– Nie, ale każdy z nas powinien rozumieć mechanizmy zachodzące w otaczającym nas
środowisku i nie szkodzić naturze.
– Jednak jakiś dziwak z pana – Olga patrzyła na mnie podejrzliwym wzrokiem i zrobiła krok
w tył.
– Może? – uśmiechnąłem się. – Ciekawi mnie jednak, dlaczego wyłączyliście wczoraj prąd na
letnisku?
– My?! – Piotruś udawał zdumionego.
– Ma pan jakieś dowody? – rzeczowo zapytała Olga.
– Widziałem waszą łódź – odparłem.
– Nikt nas nie złapał za rękę – Julita wzruszyła ramionami.
– Ale następnym razem ktoś to zrobi i będziecie mieli kłopoty – ostrzegałem.
– Pan jest z policji? – Olga zrobiła groźną minę.
– Nie – pokręciłem głową.
– To kim pan jest, że prawi takie morały? – Olga nie dawała za wygraną.
– Jestem muzealnikiem – odpowiedziałem.
Śmiech Olgi miał w sobie takie pokłady szyderstwa, jakiego nie spodziewałem się ze strony
tak młodej osoby. Julita tylko dyskretnie wydęła usta, a Piotruś sprawiał wrażenie, że uważnie
ogląda czubki swoich tenisówek. Olga wciąż rechotała, a ja spokojnie przyglądałem się jej widząc,
że to część gry, przedstawienia na użytek jej kompanii.
– To czemu nas pan poucza zamiast siedzieć w muzeum? – Olga szczerzyła zęby i podpierała
się pod boki. – Wyjście na dyskotekę wyjściem służbowym, tak? Ładny kit nam pan wciskał, panie
muzealnik!
– Po co wyłączaliście prąd? – spokojnie pytałem.
– Nienawidzę głośnej muzyki nad jeziorem! – Olga warknęła. – Pan, wyrywając się z cichego
muzeum, lubi sobie pohulać przy muzyczce?
– Nie cierpię hałasu, a na dyskotece byłem służbowo – tłumaczyłem.
– Tak? Co pan tam robił? – Olga teraz nachylała się w moją stronę, co miało być zapewne
groźną pozą, ale bardziej przypominało mi przekupkę kłócącą się na targowisku.
– Wybaczcie, ale nie mogę z wami rozmawiać w ten sposób – cofnąłem się. – Naprawdę
przyjechałem tu służbowo i czuję, że moglibyście mi pomóc, ale...
– A co z tego będziemy mieli? – Olga rzeczowo zapytała.
64
– Przepraszam – bezradnie pokręciłem głową. – Nic wam nie mogę zaoferować poza
przygodą. Jak się zastanowicie nad moją propozycją to bez trudu odnajdziecie mnie na letnisku.
Jeżdżę takim dziwacznym samochodem. Do widzenia!
Odwróciłem się i zbiegłem na brzeg, do kajaka. Kiedy odpłynąłem kilkanaście metrów od
wyspy, zobaczyłem całą trójkę wikingów jak stali i patrzyli za mną. Wróciłem do letniska, oddałem
kajak w wypożyczalni i poszedłem do swojego domku. Po drodze chciałem jeszcze przyjrzeć się tej
tajemniczej damie na tarasie. Tym razem zobaczyłem inną panią, brunetkę, która nosiła na rękach
kilkumiesięczne dziecko, kołysała je i śpiewała mu coś do ucha. Też chwilę patrzyła na mnie, a
potem weszła do domku. Jej sylwetka, kształt dłoni przypominały mi moją tajemniczą partnerkę z
dyskoteki.
W naszym domostwie z ulgą przyjąłem chłód panujący w kuchni. Z lodówki wyjąłem butelkę
wody i rozsiadłem się na kanapie w salonie. Zajrzałem do szafki, gdzie zostawiłem swój telefon
komórkowy. Zobaczyłem, że ktoś do mnie dzwonił. Miałem nadzieję, że była to Małgosia. Szybko
oddzwoniłem.
– Tak, słucham? – usłyszałem niski, kobiecy głos.
Nawet elektroniczny przekaz nie mógł zniekształcić naturalnej maniery, powagi i pewności
siebie, które mogły świadczyć o tym, że rozmawiam z osobą dystyngowaną.
– Dzień dobry, nazywam się Paweł Daniec – przedstawiłem się. – Pani do mnie dzwoniła. Nie
mogłem odebrać połączenia, więc pozwoliłem sobie oddzwonić.
– Larysa Dobrowolsky – usłyszałem w odpowiedzi. – Chciał pan dziś odwiedzić mój zamek.
Czy nadal jest pan zainteresowany?
– Tak. Powiedziano mi, że pani jutro będzie w Morągu.
– Jestem już teraz i jeśli zechce pan przyjąć zaproszenie na kolację, będzie mi bardzo miło.
– Jestem zaszczycony, że zupełnie mnie nie znając...
– Trochę o panu słyszałam.
– Tak? – zdziwiłem się. – Od kogo?
– Spotkacie się wieczorem u mnie. Czy przyjedzie pan z osobą towarzyszącą?
Zaskoczyła mnie tym pytaniem.
– Nie wiem – odpowiedziałem z wahaniem.
– No cóż – w głosie pani Larysy usłyszałem lekkie rozbawienie. – Będę czekała...
Trzask w telefonie otrząsnął mnie ze zdumienia.
– Co się stało? – zapytała Blanka wchodząc do salonu.
Niosła płócienną torbę, z której wystawała butelka wody mineralnej i ręcznik plażowy.
– Co robisz dziś wieczorem? – szybko zapytałem widząc, że nadchodzi reszta kompanii.
– Wreszcie zaczynasz zachowywać się jak facet – Blanka westchnęła z ulgą – Ułatwię ci
życie i zapytam wprost: masz jakąś propozycję?
– Tylko jedną kolację na zamku w towarzystwie pewnej damy i jeszcze kogoś.
– Zabierasz Blankę na kolację? – Wiktor taszczył wielkiego nadmuchanego krokodyla. –
Zmądrzałeś czy korzystasz z poradników? Nie, nic nie mów – szybko dodał widząc moją minę. –
To dobry pomysł, trochę banalny, ale na początek może być.
Odczekałem, aż reszta towarzystwa przedefiluje na piętro.
– Więc jak? – zapytałem Blankę.
– Dzikus jesteś? – była oburzona. – To ma być elegancka kolacja, raut, spotkanie przyjaciół?
Jak powinnam się ubrać?
– Nie wiem – wyjąkałem. – Wybierzmy coś uniwersalnego – zaproponowałem.
65
– Ciekawe, czy Wiktor ma coś odpowiedniego? – Blanka zamyśliła się.
– Chcesz, żeby pojechał z nami? – zdziwiłem się.
– Nie, powinien ci coś pożyczyć. To co założyłeś na dyskotekę było w dobrym guście –
Blanka uśmiechnęła się i weszła na schody.
Miałem się złościć? Nie! Przecież ona chciała dobrze, a przy tym świetnie bawiła się moją
nieporadnością. Zastanawiałem się, jak powinienem porozmawiać z Wiktorem na temat mojego
ubrania wieczorowego, ale kolega sam zszedł z piętra. Milcząc, nie patrząc w moją stronę powiesił
na drzwiach szafy koszulę i marynarkę. Odwrócił się i poszedł do siebie.
– Dziękuję! – krzyknąłem za nim.
Przed osiemnastą Blanka pojawiła się przede mną ubrana w zwiewną sukienkę z narzuconym
na wierzch szalem. Miała kolczyki z cyrkoniami, w których kolorami mieniły się kwiaty z jej
ubrania. Wiedziałem, że nie używa perfum, ale wokół niej unosił się zapach świeżości.
– Jestem gotowa – uśmiechnęła się promiennie.
Okazało się, że za plecami trzymała jeszcze torebkę, trochę za dużą do stroju, który miała na
sobie. Zostawiła ją na tylnym siedzeniu wehikułu.
– Mam nadal być czujny? – głos Roch zatrzymał mnie w pół kroku, kiedy wsiadałem za
kierownicę.
– Tak – szybko odpowiedziałem.
Kolega usiadł na werandzie i smutnym wzrokiem patrzył jak wyjeżdżam.
– Nie uważasz, że źle ich traktujesz? – Blanka zapytała mnie.
– Co masz na myśli?
Wolno jechaliśmy przez letnisko wzbudzając zainteresowanie przechodniów. Nie brakowało
złośliwych komentarzy dotyczących kształtu mojego pojazdu.
– Czują się jak piąte koło u wozu – Blanka tłumaczyła mi. – Dziś sam pojechałeś na
poszukiwania i nawet nie raczyłeś zdać relacji z wyników wycieczki.
– Mam o wszystkim informować kumpla Kuny? – oburzyłem się. – A może mam kazać
Rochowi, by pilnował Wiktora? Kuna to także twój przyjaciel.
– Nie bądź zazdrosny i bardziej powinieneś ufać ludziom.
– Nigdy nikomu poza moim szefem nie ufałem i dobrze na tym wychodziłem.
– I dlatego jesteś kawalerem?
– To był cios poniżej pasa – zwróciłem jej uwagę. – Chcesz, żebyśmy w ten sposób
rozmawiali przy kolacji?
– Nie. Wziąłeś mnie przecież dla kamuflażu.
– Jakiego?
– Ja będę rozmawiała, a ty będziesz węszył, wsłuchiwał się w półsłówka, ukryte znaczenia.
– Lubisz pracę szpiega?
– Czuję, że byłabym w tym dobra.
Na tego typu rozmowie upłynęła nam jazda do Morąga. Podjechałem pod bramę prowadzącą
do zamku. Natychmiast z budynku wybiegł niewysoki blondyn w średnim wieku. Ubrany był w
liberię! Zszokowany o mało nie wjechałem na barierkę.
Zaparkowałem wehikuł na dziedzińcu obok trzech innych aut. Obok siebie stały kolejno: golf
z morąskimi tablicami rejestracyjnymi, porsche Cayenne z Warszawy i najnowszy model peugeota
z Francji. Lokaj otworzył drzwiczki od strony Blanki i usłużnie podał jej rękę pomagając przy
wysiadaniu.
– Torebka! – przypomniałem sobie sięgając na siedzenie z tyłu.
66
– Może przyda się później – Blanka z uśmiechem powstrzymała mnie.
Rozejrzałem się po dziedzińcu. Za fosą widziałem bryłę kościoła, na prawo od niego pole
ćwiczeń strażackich, jezioro, budynki położone na półwyspie. Z trzech skrzydeł dawnego zamku
zostały tylko niewielkie wzgórki gruzów. Prowadzeni przez milczącego blondyna weszliśmy do
ocalałej części warowni. Wejście znajdowało się po prawej stronie w bramie. Po przeciwnej było
chyba mieszkanie człowieka w liberii.
Szliśmy korytarzem wyłożonym marmurową kostką. Buty Blanki głośno stukały. W
lichtarzach wiszących między oknami od strony dziedzińca paliły się świece wydzielające
intensywną woń wosku. Mijaliśmy drzwi prowadzące do jakichś komnat. Klatka schodowa
znajdowała się na końcu korytarza. Lokaj wziął świecznik i prowadził nas po szerokich, dębowych
stopniach. Blanka trzymała mnie za rękę, a drugą dłonią delikatnie muskała rzeźbione poręcze.
Każdy nasz krok odbijał się echem, jakbyśmy maszerowali przez ogromne zamczysko.
Na piętrze zobaczyłem nad sobą belki pokryte wielowiekową polichromią. Zostaliśmy
doprowadzeni do ostatnich drzwi po prawej stronie. Nasz przewodnik otworzył przed nami
dwuskrzydłowe, wysokie drzwi. Ujrzeliśmy przed sobą długi stół stojący prostopadle do drzwi. Na
wprost nas siedziała dama o czarnych jak węgiel włosach. Ubrana była w białą balową suknię. Jej
mocny makijaż uwydatniał lekko wystające kości policzkowe i ciemne oczy, a maskował odrobinę
garbaty nos. Nie potrafiłem odgadnąć jej wieku. To nie miało znaczenia, bo była nieprzeciętnie
piękna. Musiała być starsza ode mnie, ale z pewnością potrafiła wzbudzić zainteresowanie wielu
mężczyzn. Jej odsłonięte ramiona, głęboki dekolt udowadniały, że dzięki sportowi lub umiejętnym
zabiegom pielęgnacyjnym utrzymywała doskonałą formę. Uśmiechała się do mnie, ale patrzyła w
moją stronę tylko chwilę, bo natychmiast przeniosła wzrok na Blankę. Nie widziałem miny
towarzyszącej mi dziewczyny, ale byłem pewny, że obie panie natychmiast polubiły się. Pani
Larysa oceniając dziewczynę lekko, jakby z uznaniem kiwnęła głową. Blanka rozluźniła szal i
wymownie zerknęła na mnie. Pospieszyłem, żeby jej pomóc, a lokaj przejął go i kłaniając się
wyszedł.
– Dobry wieczór! – ukłoniłem się gospodyni.
Dopiero po powitaniu pozwoliłem sobie dyskretnie rozejrzeć się po komnacie. Na prawo od
wejścia znajdował się ogromny kominek. Obok niego stał stolik, a przy nim łukiem krzesła z
wysokimi oparciami. Siedzieli w nich pan Maksymilian i Kuna! Nie mogąc wyjść ze zdumienia
przedstawiłem nas pani Larysie.
– Pana Maksymiliana państwo już znają– mówiła pani Larysa. – Poznajcie państwo także
pana Przemysława Kunajskiego.
Kuna ucałował dłoń Blanki.
– Obiecała mi pani kolację, ale nie spodziewałem się, że przyjedzie pani w towarzystwie –
powiedział do Blanki.
– Uznałam, że na razie to powinno panu wystarczyć – Blanka odpowiedziała.
– Szczęściarz z pana – Kuna mocno ścisnął mi dłoń.
Spojrzeliśmy sobie głęboko w oczy i ujrzałem w jego spojrzeniu nienawiść. Czy wiedział,
kim naprawdę jestem? Wszystko wskazywałoby na to, że Wiktor wydał mnie. A może to Blanka. A
co robił tu muzealnik?
– Znowu się spotykamy – przywitałem się z panem Maksymilianem.
– Pani Larysa ma talent do stwarzania niezwykłych sytuacji – odpowiedział szeptem. – Niech
pan uważa, bo przy niej można uwierzyć w istnienie czarownic.
– Panowie nie powinni mieć przed nami żadnych tajemnic – gospodyni przywołała nas do
67
porządku. – Jesteśmy w komplecie, więc zapraszam do stołu. Po mojej prawej stronie usiądą pan
Paweł i panna Blanka, a po lewej pan Przemysław i pan Maksymilian.
– Spadłem na ostatnią pozycję? – muzealnik udawał rozżalonego.
– To nie pierwsza pana wizyta w tym miejscu, a na wprost siebie będzie pan miał uroczą
pannę Blankę.
– Będę zachwycony – pan Maksymilian był uradowany.
Kuna przysunął krzesło pani Larysie, a ja Blance i zasiedliśmy. Z komnaty znajdującej u
szczytu budynku, na lewo od wejścia wyszła młoda czarnowłosa dziewczyna w ciemnym stroju i
białym fartuszku. Lokaj pomagał jej podać do stołu. Z dyskretnie ukrytych głośników popłynęły
dźwięki muzyki Mozarta. Czułem się odrobinę niezręcznie. Podano wina. Chciałem odmówić, ale
Blanka trąciła mnie w kolano.
– Przenocujemy w hotelu w Morągu, nie wypada odmawiać jednej lampki wina – szepnęła.
– Żadnych hoteli – pani Larysa zastrzegła. – Państwo zostają u mnie na noc. Pokoje są już
przygotowane.
Ta kobieta chciała dominować nad wszystkimi! Podano takie pyszności, że
powstrzymywałem się, żeby spożywać je z godnością. Po miesiącach mojej kawalerskiej kuchni,
makaronu, pulpecików i fasolki po bretońsku najchętniej pożarłbym to wszystko w błyskawicznym
tempie i natychmiast przystąpił do rozmowy na interesujące mnie tematy. Na szczęście Blanka,
zgodnie z obietnicą podtrzymywała konwersację, a ja mogłem obserwować rozmówców. Kunie,
podobnie jak mnie, dobre maniery ciążyły jak gorset lub za mocno ściśnięty krawat. Pani Larysa
uważnie przyglądała się to mnie, to Kunie. Pan Maksymilian i Blanka bawili się wyśmienicie
gierkami słownymi na pograniczu kokieterii i flirtu.
Patrzyłem na Blankę i podziwiałem jej profil, delikatną smukłą szyję, pełne wargi, długie
rzęsy, drobny nos i uśmiech, któremu towarzyszyły wspaniałe dołeczki w policzkach.
– Panie Pawle, a pan co o tym myśli? – gospodyni wyrwała mnie z zamyślenia.
– Pan Paweł zapatrzył się w swoją towarzyszkę – Kuna zażartował. – Traci czujność przy
pięknej kobiecie...
– Panie Przemysławie, nie ma co ukrywać, że jest przy kim stracić głowę – pani Larysa
uśmiechnęła się do Blanki. – Panie Pawle, rozmawialiśmy o tym, do czego jest zdolny mężczyzna
dla swojej kobiety?
– Jeśli ją kocha, to do wszystkiego – wypaliłem.
– Potrafi zrezygnować ze swoich pasji, dotychczasowego sposobu życia? – Blanka
dopytywała się.
– Kochająca kobieta nie wymagałaby tego od niego, ale wiem, że często właśnie panie tego
oczekują.
– A pan co by zrobił? – pani Larysa patrzyła na mnie swoimi mądrymi oczami jakby chciała
przeniknąć moje myśli.
– Nie poddałbym się.
– Naprawdę? Czemu? Nie jest pan zdolny do poświęceń? – pani Larysa uniosła brwi.
Nie była zdziwiona, lecz rozbawiona.
– Dawniej żony zesłańców szły za nimi na Syberię – odparłem odkładając sztućce. – Ktoś
mógłby powiedzieć, że kochały mężów. W części przypadków tak było, ale część z tych pań robiła
to, bo tego wymagało od nich społeczeństwo, wychowanie. Były pod presją.
– Teraz presja jest zupełnie inna – wtrącił Kuna. – Liczą się pieniądze. Wiem, jakie wrażenie
na kobietach robi mój samochód.
68
– Podgrzewane siedzenia i lodówka na napoje w schowku? – uzupełniłem z pogardą. – Ma
pan szczęście do spotykania kobiet, które mają podobny system wartości do pańskich. Uważam, że
obecnie nie ma żadnych presji. To dobry moment do prawdziwie partnerskich związków, w których
wiążę się z kobietą doceniającą to co robię. Może pensja muzealnika nie jest porywająca, może mój
wóz wygląda jak kupa złomu, ale żyję zgodnie ze swoimi zasadami.
– Coś jak kodeks bushido? – domyślał się pan Maksymilian.
– Samuraje wyginęli – rzucił Kuna.
– To romantyczne – westchnęła Blanka.
– To staroświeckie – mruknął Kuna.
– Niech rozsądzą karty – w dłoni pani Larysy pojawiła się talia kart.
Drgnąłem, bo dostrzegłem, że to karty Tarota. Do wróżb odnosiłem się ze sceptycyzmem, ale
zauważyłem, że ludzie posługujący się nimi mieli duży dar obserwacji i na tej podstawie potrafili
tworzyć portret psychologiczny rozmówcy. Karty z całą ich magiczną otoczką stanowiły tylko
pretekst do z pozoru niewinnej rozmowy. Nie chciałem robić przykrości gospodyni i grzecznie
poszedłem za nią do stolika. Pani Larysa tasowała karty patrząc mi w oczy.
– Niech pan przełoży trzy razy – położyła stos przede mną.
Wykonałem polecenie, a ona szybko rozłożyła pierwszych siedem kart z góry w trójkąt, po
dwie na każdy bok i jedną w środku.
– Walet monet – spojrzała na pierwszą. – To ktoś rzetelny, skrupulatny, odpowiedzialny,
godny zaufania. As mieczy obok symbolizuje siłę, determinację w najtrudniejszych sytuacjach. Jest
pan człowiekiem, w którym dobro zawsze ostatecznie zwycięża zło. Co pana czeka w najbliższej
przyszłości? – odsłoniła następny kartonik. – As kijów. Stoi pan w obliczu ogromnej szansy. Czeka
pana dużo ruchu, przeżyje pan wspaniałą przygodę lub niecodzienne wakacje. To będzie twórczy i
atrakcyjny okres w pana życiu. Co dalej? O! Dziesiątka kijów. Wziął pan na barki zbyt wiele.
Chyba stawia pan sobie zbyt wielkie wymagania. Co w dalszej przyszłości? Koło Fortuny! Panie
Pawle, nic nie trwa wiecznie i niebawem pana życie się zmieni, ale jakie to będą zmiany, zależy
tylko od pana. Zda pan egzamin z nauki, jaką jest życie. Kolejna karta to Kapłanka. Będzie pan
odczuwał potrzebę zgłębiania tajemnic nauki. Kapłanka to także osoba, w pana przypadku z
pewnością kobieta, obdarzona ogromną wiedzą życiową intuicją, która może mieć duży wpływ na
pana życie. Ostatnia karta to królowa kijów. Ta kobieta będzie pana dobrym, oddanym przyjacielem
i śmiało będzie pan mógł z nią dzielić się wszystkimi swoimi problemami.
Pani Larysa odłożyła talię na bok i pogładziła ją.
– Jednak romantyk i to z zasadami – uśmiechnęła się do mnie. – Teraz zajmiemy się czymś
radośniejszym – zadowolona klasnęła dwa razy.
Lokaj zjawił się w drzwiach sali, z której donosił potrawy. Stanął wyczekująco, lekko
pochylony do przodu.
– Państwo grają na jakichś instrumentach? – pani Larysa spojrzała na nas.
– Nerwy mojej kierowniczki – szybko odpowiedział pan Maksymilian.
– Dawno temu na harmonijce ustnej – odparł Kuna.
– Gitara, ale bardzo rzadko – wtrąciłem nieśmiało.
– Fortepian – Blanka spojrzała wymownie w kierunku czarnego pudła instrumentu stojącego
w kącie jadalni.
– Przynieś moją wiolonczelę – pani Larysa zwróciła się do lokaja. – Gra pani z nut? –
zapytała Blankę.
– Tak. Co zagramy? – Blanka wstała i podeszła do fortepianu.
69
– Fragment elegii c-moll Gabriela Faure – gospodyni szybko odnalazła nuty. – Da pani sobie
z tym radę?
– Oczywiście – Blanka usiadła na krześle i przebiegła palcami po klawiszach.
Nie tworzące jednej całości wprawki brzmiały tak jakby Blanka codziennie je ćwiczyła. Lokaj
przyniósł wygodne krzesło i wiolonczelę. Pani Larysa objęła instrument i czule przyłożyła twarz do
jego główki. Ujęła smyczek z kobiecą delikatnością, ale już pierwsze pociągnięcia udowadniały, że
to tylko pozory. Wiolonczela tworzy raczej nostalgiczny, melancholijny nastrój. W rękach pani
Larysy była jak koń, który może być łagodnym, ale i rozpędzonym, gnającym po bezdrożach
rumakiem. We trzech usiedliśmy przy kominku i ze szklankami porto w dłoniach patrzyliśmy na
dwie panie w bieli, które z marszu zagrały piękny koncert. Nie wiedziałem, która z nich ma w sobie
więcej czaru. Palce Blanki poruszały się po klawiaturze jak baletnice, a ona sama, lekko odchylona
w tył zdawała się przebywać w zupełnie innym świecie. Za to gra naszej gospodyni przypominała
szamański obrządek, tyle w tym było ekspresji.
Przerwały w tym samym momencie. Na chwilę zapanowała cisza. Już złożyłem ręce do
oklasków, kiedy Blanka odwróciła się do pani Larysy.
– Zagra pani ten motyw? – palce szybko przebiegły po klawiaturze. Zmroziło mnie, bo
rozpoznałem tę piosenkę. Pani Larysa chwilę słuchała, a potem zagrała to samo, tyle że na
wiolonczeli.
– Tak będzie dobrze? – upewniła się.
– Wyśmienicie – Blanka kiwnęła głową. – Pani zaczyna.
Zagrały, ale jak! Obie były jak natchnione. Pani Larysa jak w transie powtarzała tę samą
frazę, ale za każdym razem brzmiała ona inaczej. Blanka wystukiwała na klawiszach oszalały,
demoniczny rytm, potem przeciągając dźwięki tworzyła mroczny nastrój, który burzyła kolejnym
marszowym staccato. Gdy emocje w utworze sięgnęły zenitu, obie nagle przerwały.
Pan Maksymilian i Kuna byli zdziwieni, że panie wybrały taki repertuar. Ja znając oryginał
poczułem, że chłód ogarnia moje plecy. To była piosenka „The Cure” pod tytułem „Cold”. Na całe
życie zapamiętałem słowa refrenu:

Your name
like ice into my heart

– Paweł, poznałeś, co to było? – Blanka uśmiechnęła się do mnie.


– Tak. Czemu wybrałaś taki mroczny utwór? – zapytałem.
– To miejsce mnie tak nastroiło.
– Dosyć – pani Larysa odstawiła wiolonczelę. – Porwę pana Pawła na wycieczkę, a panowie,
ku przerażeniu pana Pawła, będą zabawiali pannę Blankę.
Gospodyni pewnym krokiem podeszła do mnie. Stanęła przede mną wzięła mnie za rękę i
ruszyła do wyjścia.
– Opowiem panu takie historie, że poczuje pan chłód i strach – powiedziała z tajemniczym
uśmiechem.

70
ROZDZIAŁ ÓSMY

SPACER Z PANIĄ LARYSĄ • DUCHY MORĄSKIEGO ZAMKU • LIST OD WIKINGÓW


• NOCNY GOŚĆ • POJEDYNEK W PIWNICY

Moja przewodniczka wyprowadziła mnie na korytarz pierwszego piętra. Dopiero w tym


momencie zauważyłem, że już jest po zmierzchu. Pani Larysa stanęła przy oknie i spoglądała ponad
dziedzińcem w kierunku widocznej tarczy księżyca. Zwykle w jego świetle wszystko nabiera
zimnych barw, ale gospodyni tego zamku wciąż wyglądała kobieco i po chwili na mnie spojrzała.
– Co pan teraz czuje? – zapytała.
– Czekam z niecierpliwością na to, co mnie czeka.
– Nie chce pan sam mieć wpływu na bieg spraw?
– Lubię. Można ze wszystkim się zmagać, walczyć, szarpać, ale...
– Lepiej delikatnie nadawać rytm dając impuls w odpowiednim momencie? – domyśliła się.
– Jest pani niezwykle inteligentną kobietą – komplementowałem rozmówczynię.
– Panie Pawle, to niepotrzebne. Ja się znam na ludziach. Pan miał chyba jakieś związki z
filozofią Wschodu?
– Trenowałem wschodnie sztuki walki. W nich oprócz techniki równie istotne jest panowanie
nad swoim umysłem, duchem, emocjami, umiejętne używanie siły. Trzeba starać się, by nie
naruszyć równowagi, która wokół nas istnieje. Każdy nasz czyn, dobry lub zły, może ją naruszyć.
Nie jestem gorliwym wyznawcą ale staram się te nauki wykorzystywać w życiu codziennym.
– Rozumiem – pani Larysa pokiwała głową. – Mogę panu zadać bardzo prywatne pytanie?
– Tak, ale pozwoli pani, że ewentualnie nie odpowiem na nie.
– Mimo to spróbuję. Czemu taki mężczyzna jak pan, wciąż... – nie dokończyła. – Zostawię to
na inną, lepszą okazję – powiedziała po chwili namysłu.
– A ja dziękuję, że pani nie zapytała.
Wiedziałem o co chciała zapytać i cieszyłem się, że nie musiałem tłumaczyć tego, jakim
cudem jeszcze nie znalazłem się w pętach małżeństwa.
– Chodźmy – pani Larysa wsunęła dłoń pod moje ramię i subtelnie obróciła mnie w stronę
schodów.
Wyszliśmy na dziedziniec, który w nocy, przy takim świetle wyglądał jak krajobraz
księżycowy.
– Chciałabym kiedyś to wszystko odbudować – szepnęła patrząc dookoła.
– Po co? Chce pani mieć duży dom czy zrobić tu hotel?
– Podejrzewa pan, że kierują mną tak niskie pobudki? Mam wiele domów w różnych
miejscach. Pan mówił o równowadze, a czy stojąc tu nie ma pan wrażenia, że stoimy przy kalece,
że to samotne skrzydło zamkowe aż się prosi o opiekę i towarzystwo? Chciałabym odkopać piwnice
zamkowe, odbudować dwa skrzydła, a od południa urządzić ogrody. Widział pan tę bramę, jaką
odkryłam przy okazji remontu oficyny. To tam pierwotnie był wjazd do zamku, a nie na osi
skrzydła, jak jest obecnie. Może tu jest więcej takich tajemnic? Ten zamek uwodzi mnie swoją
atmosferą. Jest jak Kopciuszek.
– Odbuduje pani zamek i co potem?
– Chciałabym, żeby były tu galeria, miejsce plenerów malarskich, spotkań z pisarzami. Niech
pan pomyśli, jaka to by była szansa dla tego miasteczka?
– Piękny plan – przyznałem.
71
– Jest pan sceptyczny. Dopadła pana gorycz wieku średniego, kiedy wydaje się, że zjadło się
wszystkie rozumy, a zapomniało się jak będąc młodym miało się marzenia. Z czasem, po tym
okresie zawahania, człowiek staje się albo idealistą albo rozgoryczonym starcem. Co pan wybiera?
– Jeszcze mam czas – uśmiechnąłem się.
– Pan wybierze idealizm, wiarę w realizację marzeń – pogłaskała mnie po ramieniu. – Już
sobie szczerze porozmawialiśmy, więc niech pan teraz powie, co pana tu sprowadza?
– Pan Maksymilian pani nie powiedział? – blefowałem.
Roześmiała się.
– Trochę chłodno. Żałuję, że nie wzięłam szala – potarła dłońmi po ramionach. – Dziękuję –
rzekła, kiedy zdjąłem marynarkę i założyłem na jej ramiona. – Przejdźmy się – ruszyła w kierunku
odległego końca dziedzińca. – Pan szuka jakiegoś skarbu? Podobnie jak pan Przemysław, ten
żałośnie pazerny człowieczek. To pasjonujące, że dwie tak różne osobowości łączy ta sama idea.
– Mamy różną motywację – zauważyłem.
– On to czyni z chęci zysku, a pan?
– Dla rozwiązania zagadki, by odkrycie tajemnicy mogło cieszyć innych. Znalezione
przedmioty zawsze oddaję do muzeum...
– Chce pan sobie stawiać takie małe pomniczki?
– Nie traktuję tego w ten sposób.
– Śmiem wątpić. Dobrze, niech pan teraz mnie pyta.
Spacerowaliśmy wzdłuż zarysu dawnych murów wewnętrznych. Widziałem głębokie doły, w
których znajdowały się resztki ścian działowych dawnych piwnic zanikowych.
– Skoro pan Maksymilian nie miał przed panią tajemnic, to wie pani, że szukam skarbu
ukrytego gdzieś w okolicach Morąga w okresie wojen napoleońskich – zacząłem. – Chciałem
obejrzeć zamek i porozmawiać z panią czy nie zna pani jakichś legend związanych z zamkiem i z
tym okresem w historii.
– To co pan widzi jest jedynie smutnym wspomnieniem dawnego zamku krzyżackiego. Na
początku XIX wieku były tu jeszcze trzy skrzydła, ale chyba w fatalnym stanie, skoro po 1815 roku
dwa z nich rozebrano. Czy zna pan widok naszego zamku na epitafium w muzeum?
– Nie – przyznałem się.
– Niech pan koniecznie obejrzy. Pan Maksymilian z pewnością chętnie panu wszystko
opowie.
– Dziękuję za wskazówkę. Podejrzewam, że ta rozbiórka była efektem zniszczeń
spowodowanych wojną 1807 roku i pobytem tu wojsk.
– Na zamku straszą duchy.
Milczałem nie wiedząc jak komentować tego typu niespodziewaną wypowiedź. Najbardziej
bałem się, kiedy ludzie bezkrytycznie podchodzili do kwestii związanych z istnieniem sił
nadprzyrodzonych.
– Pan myśli, że zwariowałam? – pani Larysa uśmiechnęła się. – Niech pan nie zaprzecza.
Skoro potrafi pan otworzyć wszystkie zmysły na otaczający pana świat, to spotka pan te moje
duchy. Niechże pan kontynuuje.
– Kiedy usłyszałem, jakie nosi pani nazwisko, zbieżne z nazwiskiem osoby, która ukryła
skarb, wiedziałem, że muszę się z panią spotkać.
– Sprawia mi to przyjemność, chociaż staram się nie myśleć o pana motywacji – kokieteryjnie
zażartowała.
– Wie pani, że muszę o to zapytać. Czy Ignacy Dobrowolski był kimś z pani rodu?
72
Zatrzymaliśmy się na środku dziedzińca. Pani Larysa patrzyła na mnie lekko przekrzywiając
głowę. Zachowywała się jak młoda dziewczyna, która ocenia mężczyznę, czy jest interesujący.
– Odpowiem panu po śniadaniu – oznajmiła po chwili. – Niech pan nie protestuje – szybko
dodała widząc moją minę. – Przygotowałam panu pokój.
– Ale... – zaskoczony szukałem odpowiednich słów. – Co z Blanką? – wykrztusiłem.
– Jestem kobietą przewidującą – pani Larysa roześmiała się. – Teraz chodźmy do
towarzystwa. Aha, niech pan weźmie bagaż panny Blanki.
Moje zdumienie było aż nadto wyraźne, a pani Larysa śmiała się, kiedy odrobinę zażenowany
wyjmowałem z wehikułu torbę Blanki.
– Pańska towarzyszka to także mądra kobieta – pani Larysa mówiła prowadząc mnie do
zamku. – Z pewnością umie sobie dobierać odpowiednie towarzystwo.
Wróciliśmy do wnętrza zamku i weszliśmy na piętro. Gospodyni wskazała na pierwsze drzwi
po prawej stronie.
– Tu może pan zostawić torbę swojej przyjaciółki – powiedziała.
Przekroczyłem próg komnaty, w której ze ścian zdjęto tynki odsłaniając warstwę starych
cegieł. Zauważyłem, że część z nich była średniowieczna, a reszta pochodziła z okresu
późniejszego, kiedy uzupełniano wykruszone ubytki lub przekuwano otwory pod instalacje.
Pośrodku stało ogromne łoże z baldachimem. W ścianie, na prawo ode mnie, znajdowały się drzwi
oraz przejście zasłonięte baldachimem. Umeblowanie uzupełniały elegancka toaletka, dwie pufy,
szafa.
– Niech pan nic nie mówi – pani Larysa przytknęła mi palec do ust. – Pan za dużo myśli.
Przeszliśmy do dawnego refektarza, gdzie panowie zabawiali Blankę. Siedzieli przy kominku
i darzyli dziewczynę wesołymi anegdotami. Śmiechy urwały się w momencie, kiedy weszliśmy do
środka.
– Dowiedział się pan czegoś ciekawego? – zapytał mnie Kuna.
– Pani Larysa bardzo chętnie rozmawiała ze mną na wszystkie interesujące ją tematy –
odparłem z uśmiechem na twarzy. – Mam wrażenie, że to raczej ja byłem przesłuchiwany.
– Jak kandydat na zięcia? – zażartowała Blanka.
Wielki zegar wiszący na ścianie koło kominka wybił godzinę dwudziestą drugą. Najpierw
głośno zaterkotał, a potem po całym budynku poniosło się dziesięć głębokich, mocnych uderzeń.
Pan Maksymilian chyba dobrze znał zwyczaje panujące na zamku, bo wstał, wygładził marynarkę
na sobie.
– Późno już i chyba pora na sen – powiedział.
– Ma pan ten sam pokój co zwykle – pani Larysa nie pozostawiała złudzeń, że muzealnik był
tu częstym gościem.
– Chyba i ja państwa pożegnam – Kuna również wstał.
Zdziwiłem się, ale dla niego nasza gospodyni nie przyszykowała noclegu i mój konkurent
telefonicznie zamówił taksówkę. Lokaj odprowadził go do bramy.
– Chciałby pan zobaczyć miejsce, gdzie pojawia się duch? – pani Larysa zapytała mnie, kiedy
zostaliśmy w trójkę, z Blanką. – Zapomniałam, że pan nie wierzy w takie cuda – roześmiała się
widząc moją minę.
– Chętnie posłucham ciekawej historii – zaprzeczyłem.
Poszliśmy za naszą gospodynią do komnaty, do której wchodziło się z refektarza. Okna
komnaty wychodziły na dziedziniec, a jej ściana zamykała przejście korytarzem na pierwszym
piętrze. Była to ogromna sypialnia z dwiema dużymi szafami. Jej wystrój, nagie ceglane ściany i
73
ponure w swym wyrazie obrazy, bardzo przypominał pomieszczenie przygotowane dla nas na tę
noc.
– To tam – pani Larysa wskazała na płytką niszę na prawo od nas.
Usiedliśmy na szezlongu, a pani Larysa na brzegu łóżka. W zamku panowała cisza, a półmrok
w pomieszczeniu tylko potęgował niesamowitą atmosferę.
– Ja i moi pracownicy spotykaliśmy tu różne zjawy, czasem mogły to być tylko przewidzenia
– właścicielka zamku zaczęła opowieść. – Kiedy kilka lat temu kupiłam ten zamek i spędziłam tu
pierwszą noc, to było straszne. Byłam sama, w pustych, zakurzonych pomieszczeniach. Położyłam
się na rozkładanym łóżku i zawinięta w puchowy śpiwór wsłuchiwałam się w to, co dzieje się
wokół mnie. Bałam się, że ktoś w nocy tu przyjdzie i zechce buszować po zamku, że ktoś mi coś tu
zrobi. W jednej ręce cały czas trzymałam latarkę, a w drugiej pistolet z nabojami gazowymi. O
dziwo, cały czas chodził ten stary zegar, który wisi na ścianie w refektarzu. Nie mam pojęcia, kto
go nakręcał, kiedy budynek stał pusty. Nawet teraz niekiedy zapominam o tym, a on wciąż działa i
nie wiem, jak go zdjąć ze ściany. Wtedy, po północy, kiedy ustało bicie zegara, nagle usłyszałam
wyraźne rzężenie, tak jakby obok mnie stał stary człowiek mający kłopoty z oddychaniem.
Krzycząc ze strachu usiadłam i zapaliłam latarkę. Omiatałam nią całe pomieszczenie i tylko doszły
mnie odgłosy kroków, powolnych, jakby ktoś powłóczył nogami.
– Szukała pani śladów czyjejś bytności? – zapytałem.
– Nie – pani Larysa wyjęła z szafki obok łóżka długiego i cienkiego papierosa i nerwowo go
paliła. – Następnego dnia znalazłam odpowiednich ludzi do pracy, a właściwie do pilnowania
zamku i wyjechałam, żeby sprowadzić tu ekipę remontową. Kilka dni po rozpoczęciu prac
zadzwonił do mnie właściciel tej firmy mówiąc, że rezygnują ze zlecenia. Zmartwiłam się, bo
pracowali szybko i solidnie. Przyjechałam do Morąga, żeby porozmawiać z wykonawcą. Robotnicy
na czele z właścicielem twierdzili, że tu straszy. Wyraźnie słyszeli, że ktoś mówi do nich „Won!”.
Było to w ciągu dnia. Dodatkowo jakaś niewidzialna siła wywracała im wiadra, przesuwała
narzędzia. Szef nie wierzył w bajania swoich robotników, ale po jednej nocy, którą tu spędził, miał
dość.
– A jak wyglądają kontakty z duchami pani lokaja i dziewczyny, która podawała do stołu? –
dopytywałem się.
– Oni mają ogromnego psa i w nocy nie ruszają się bez niego. Mówili, że kilka razy, jak
zamek był pusty, to słyszeli kroki w refektarzu. Pan Piotr, ten który dziś przebrał się za lokaja,
przyszedł, żeby sprawdzić co się dzieje. Pies nie chciał wejść do komnaty. Pan Piotr z łomem w
ręku i latarką wszedł. Zobaczył tylko, że siedzisko w moim ulubionym fotelu jest ugięte, jakby ktoś
tam siedział. Usłyszał, jak starczy głos pyta: „Larysa?” i sam też uciekł. To było już po zakończeniu
części remontu. Wracając do tej ekipy budowlanej, ubłagałam ich, żeby nie wyjeżdżali, tym
bardziej że naprawiali dach i gdyby wszystko rzucili to... Lepiej nawet nie myśleć. Zostałam tu na
noc. Spałam w tym pokoju i koło pierwszej w nocy zobaczyłam jakąś postać w habicie z kapturem
stojącą w progu. Nie byłam w stanie krzyczeć, a czułam napływające do mnie na przemian fale
chłodu i gorąca. Ten ktoś wychrypiał: „Danke”, ukłonił się i rozpłynął w powietrzu. Od tamtej pory
przestał przeszkadzać robotnikom, a i do mnie nie przychodzi, chociaż niekiedy czuję jego bliską
obecność.
– Czyj to mógł być duch? – Blanka w trakcie tej opowieści przywarła do mojego ramienia i
teraz czułem, że ma dreszcze.
– Wtedy lepiej poznałam się z panem Maksymilianem, który szukał mi legend związanych z
zamkiem i znalazł coś odpowiedniego. Tu, na przełomie 1469 i 1470 roku, zmarł Henryk Reuss von
74
Plauen, nowo obrany wielki mistrz zakonu krzyżackiego.
– To ten, który w czasie wojny trzynastoletniej dowodził armią krzyżacką w przegranej przez
polską stronę bitwie pod Chojnicami – przypomniałem sobie.
– Legenda, głosi, że po wybraniu go na wielkiego mistrza w październiku 1469 roku pojechał
na sejm do Piotrkowa złożyć hołd lenny Kazimierzowi Jagiellończykowi – pani Larysa
kontynuowała. – Podobno strasznie nienawidził Polaków, więc ten akt był dla niego szczególnie
przykry. W drodze powrotnej z Polski do Prus zatrzymał się w Morągu i tu zmarł, być może na
apopleksję. Drugi duch częściej pojawia się moim gościom niż mnie. Chodzi o legendę dotyczącą
Barbary Schwam, która za zabójstwo nowo narodzonego dziecka została skazana na śmierć w
męczarniach. Było to w 1749 roku. Sąd odbywał się na zamku, a wyrok wykonano na dziedzińcu.
Zamęczonej dziewczynie kat obciął głowę i wystawił ją na widok publiczny na dwa tygodnie. Mnie
pokazuje się ona jako smutna dama ubrana na czerwono i wtedy stoi w tamtej niszy. Moi
pracownicy i przyjaciele widzieli, jak przechadzała się po korytarzu, dwóm osobom ukazała się
jako postać bez głowy.
– To potworne – Blanka wzdrygnęła się.
– Pan w to nie wierzy? – pani Larysa uważnie mi się przyglądała.
– Niech dane mi będzie pozostać sceptycznym wobec tego typu historii – zastrzegłem się.
Uznałem, że to dobry moment, żebyśmy udali się do naszego lokum. Miałem przeczucie, iż
pani tego zamku szykowała mi jeszcze jakąś niespodziankę, skoro poczyniła tak wiele
przygotowań, żebym tu pozostał do rana. W sypialni Blanka ucieszyła się na widok łoża.
– Zmieścimy się? – zapytała z zalotnym uśmiechem.
– Tak – odparłem z ogromną pewnością w głosie, bo zajrzałem za parawan.
Okazało się, że nasz apartament miał swoją łazienkę i wygodną kanapę w drugiej części, do
której zajrzałem. Tu też była przygotowana pościel.
– Chcesz tu spać? – Blanka zerkała przez moje ramię.
– Tak, martwi mnie tylko moje nieprzygotowanie do tej sytuacji.
Mimo tej jej kokieterii byłem pewny, że odetchnęła z ulgą.
– Na szczęście byłam dość przewidująca – Blanka ze swojej torby wyjęła woreczek foliowy.
– Kupiłam ci szczoteczkę do zębów, pidżamkę i od Wiktora masz nową świeżą, wyprasowaną
koszulę. To prezenty – dodała widząc moje wahanie.
Wyszedłem z pokoju na czas, kiedy Blanka szykowała się do snu. Stojąc na korytarzu
zadzwoniłem do Rocha chcąc sprawdzić, czy z Michałem wszystko w porządku.
– Dobrze, że dzwonisz – usłyszałem w słuchawce konspiracyjny szept kolegi. – Czekaj,
wyjdę na zewnątrz domku i spokojnie porozmawiamy. Jestem – wysapał po dłuższej chwili. – Ten
twój młodzieniec ma kontakt z mamusią. Jestem tego pewny.
– Czemu? – zapytałem.
– Kiedy chłopaki oglądali wieczorem kreskówki, zajrzałem do nich do pokoju. Chciałem
sprawdzić, czy przygotowali sobie łóżka do snu i czy mają porządek. Nagle zaświecił telefon
komórkowy Michała. Ma wyłączony dzwonek i telefon tylko wibruje. Dostał sms od mamusi!
– I przeczytałeś go? – byłem trochę oburzony, ale i zaciekawiony.
– Oczywiście! Wiesz, co pisała, oprócz czułości, całusków i tym podobnych? Prosiła
Michała, żeby napisał, kiedy wrócisz z wycieczki z Blanką. I co ty na to?
Milczałem zdezorientowany.
– Jesteś tam? – Roch zaniepokoił się.
– Jestem – szybko odezwałem się. – Co robią Kasztan i jego córka?
75
– Dziewczę śpi, a Wiktor ogląda melodramat. Cisza, spokój i wszyscy czekamy na dalszy
ciąg poszukiwań. Były tu też jakieś dzieciaki i pytały o ciebie? Michał mówił, że to na ich wyspie
wylądowaliście w czasie burzy. Zostawiły list do ciebie.
– Czytaj! – poprosiłem spodziewając się, że będą tam ważne informacje.
W słuchawce słyszałem szelest rozrywania koperty i wyjmowania kartki papieru.
– Wchodzimy w to – Roch przeczytał i zamilkł.
– A dalej?
– Nic. To wszystko.
– Dobrze, dziękuję ci. Będziemy jutro po śniadaniu. Dobrej i spokojnej nocy.
– Po śniadaniu – usłyszałem jak Roch powtarza moje słowa. – Mam nadzieję, że dobrze się
bawisz.
– To nie zabawa – tłumaczyłem się.
– Dobra, dobra – wzdychał Roch. – Dobranoc.
Wyłączyłem telefon i w zamyśleniu patrzyłem na dziedziniec oświetlony blaskiem dwóch
latarni i światła księżycowego. Podświadomie czułem niepokój zerkając wzdłuż korytarza, na
którym palił się tylko jeden kinkiet. Wróciłem do pokoju. Blanka leżała już pod kołdrą którą
naciągnęła pod samą brodę. W jej oczach dostrzegałem rozbawienie, kiedy śledziła każdy mój krok.
Kilka minut później życzyłem jej miłych snów i ułożyłem się na kanapie.
Okna mojej części sypialni wychodziły na ulicę, po której mimo nocy od czasu do czasu
przejeżdżał jakiś samochód. Słyszałem zawodzące psy i niekiedy wesołe okrzyki osób wracających
z nocnych zabaw. Po starym budynku niosły się dźwięki tykającego zegara, gdzieś zaskrobały
myszy, o szybę w oknie zaszorowały skrzydła ćmy. Nie mogłem zasnąć analizując każde słowo,
które padło tego wieczoru. Na zewnątrz panował spokój zmącony nagłym biciem zegara. To była
północ! Godzina duchów, które pojawiały się na zamku. Wtedy nad moją głową rozległa się seria
szybkich kroków. To nie mógł być duch, bo schorowany wielki mistrz miał przechadzać się
stawiając ciężko stopy, a nieszczęsna Schwam tylko sunęła w powietrzu.
Ostrożnie, by nie zaskrzypiały sprężyny starej kanapy, wstałem i nasłuchiwałem. Nade mną
zaskrzypiały jakieś zawiasy i ktoś stanął na podłodze strychu nade mną. Stąpał ostrożnie
sprawdzając, czy jego ruch nie wywoła hałasu. Stałem zasłuchany, wpatrzony w deski sufitu.
Byłem pewny, że dostrzegłem w szparach pomiędzy nimi blask światła latarki. Szybko
przypomniałem sobie, że dach zamku był na razie pokryty tylko papą a w części od strony
dziedzińca znajdowały się dwa świetliki, przez które zapewne na zewnątrz wychodzili robotnicy
budowlani. Teraz ktoś wykorzystał to przejście, by dostać się do środka. Czemu jednak przez dach.
Przecież o wiele prościej było sforsować siatkę dookoła zamku. Przypomniałem sobie o ogromnym
psie, który biegał tu przed południem, kiedy pierwszy raz chciałem wejść do zamku. Na pidżamę
założyłem spodnie i marynarkę. W kieszeni miałem małą latarkę ołówkową. Boso, by nie robić
hałasu, wyszedłem na korytarz. W drodze do wyjścia zerknąłem na śpiąca Blankę. Leżała z
rozpuszczonymi na poduszce włosami, z jedną nogą wystającą daleko poza krawędź łóżka.
Przeszedłem parę metrów w stronę refektarza i wtedy zobaczyłem ruch pod sufitem daleko
przed sobą. Znajdowała się tam drabina prowadząca na strych. Ktoś uchylił klapę i szykował się do
zejścia. Na prawo ode mnie wisiała ciężka, ciemnoczerwona kotara. Schroniłem się za nią do
płytkiej niszy, reliktu po gotycko sklepionym portalu dawnych drzwi. Przez szparę wyglądałem na
zewnątrz.
Włamywacz był ubrany w granatowy kombinezon, kominiarkę, rękawiczki, z niewielkim
workiem przewieszonym przez ramię. Najpierw zajrzał do jadalni. Stojąc w progu nasłuchiwał,
76
cofnął się, przeszedł koło mojej kryjówki i delikatnie nacisnął klamkę. Uchylił drzwi i zamarł w
bezruchu.
– Paweł? – usłyszałem głos Blanki. – Wróciłeś wreszcie?!
Włamywacz spłoszony rozglądał się na wszystkie strony. Ze słów Blanki mógł
wywnioskować, że jestem gdzieś na terenie zamku. Mężczyzna zostawił drzwi i cicho zbiegł na
parter. Ostrożnie pomknąłem za nim. Zatrzymałem się u szczytu schodów, nasłuchując co robi
przeciwnik. Kątem oka, przez szparę pomiędzy ciągiem schodów, dostrzegłem, że zbiega jeszcze
niżej, na poziom piwnic. Idąc przy ścianie ruszyłem jego tropem. Na parterze panowała cisza, na
dole skrzypnął zamek w drzwiach.
Byłem zupełnie nieprzygotowany na konfrontację, więc musiałem być szczególnie ostrożny.
Zejście do piwnicy było zastawione różnymi gratami, deskami, starymi drzwiami, workami z
cementem. W podziemiach panowały absolutne ciemności. Wahałem się, czy powinienem iść dalej
nie widząc drogi przed sobą. Przez szparę w uchylonych drzwiach ujrzałem, że gdzieś w oddali pali
się nikłe światełko.
Ile razy ta sytuacja prowadziła mnie wprost w zasadzkę? Wielokrotnie intuicja ostrzegała
mnie przed niebezpieczeństwem i teraz było podobnie. Wszystkie zmysły miałem wyostrzone.
Ostrożnie, pochylony, skupiony przekroczyłem próg.
Piwnica była ciągiem trzech dużych pomieszczeń. Pierwsze było wsparte na czterech
kolumnach i miało sklepienie krzyżowe. W kolejnym była tylko jedna, kamienna, gruba podpora
sklepienia. Oba przypominały wielkie magazyny, z mnóstwem porzuconych pudeł, skrzyń, starych
mebli. W powietrzu czuć było stęchlizną i kurzem. Z każdym krokiem oczekiwałem ataku.
Do ostatniej piwnicy prowadziły stopnie. Wspiąłem się po nich i wtedy światło zgasło.
Trwałem w bezruchu. Wokół panowała absolutna cisza. Chwilę tylko trwało popiskiwanie
szczurów. Byłem w połowie wysokości schodów. Nie mogłem zejść na boki, bo znajdowałem się
na wysokości ponad metra. Nie była to zabójcza wysokość, ale w ciemnościach mogłem sobie
zrobić krzywdę. Nie chciałem też zapalać swojej latareczki.
Krok w górę czy w dół stanowił niebezpieczeństwo, że zdradzę, gdzie jestem. Tak jak mnie
szkolono, oddychałem wciągając powietrze nosem i wolno wypuszczając je ustami. Dzięki temu
mogłem też wcześniej wyczuć zapach perfum, potu przeciwnika. Przymknąłem powieki, by nie
męczyć oczu, a jednocześnie, żeby cały czas były przyzwyczajone do mroku. Odrobinę ugiąłem
nogi, by obniżyć środek ciężkości swojego ciała. Dzięki temu miałem stabilniejszą pozycję i mniej
się męczyłem. Niewyszkolony wróg musiał zacząć się niecierpliwić. Nie inaczej było z tym
włamywaczem. Najpierw wyczułem jego zapach. Wydawał mi się znajomy. Takiej samej wody po
goleniu używał Wiktor!
Wyszedł na mnie z prawej strony, zza rogu starego kredensu. Przemieszczał się przygarbiony,
trzymając obie ręce przed sobą. Czekałem spięty na odpowiedni moment do ataku. Obrócił głowę w
moją stronę i wtedy zrozumiałem, że ma na sobie noktowizor. Nie zważając na nic chciałem uciec
w bok, ale on płynnie wyłączył gogle, włączył reflektor trzymany w lewej dłoni i wymierzył we
mnie pistolet, który miał w prawej.
– Stój! – syknął.
Światło było oślepiające. Odwracając wzrok zdążyłem się zorientować, że słusznie zrobiłem
nie skacząc w bok. Z jednej strony pod ścianą nadziałbym się na kolekcję zgromadzonych tu
zardzewiałych narzędzi rolniczych. Po przeciwnej stronie stały wypchane zwierzęta, między innymi
jeleń z wystającymi w moją stronę rogami.
– Nie spodziewałem się tego po tobie – odezwałem się chcąc dzięki rozmowie zyskać na
77
czasie.
Nie obawiałem się strzału, bo nie podejrzewałem, żeby Wiktor chciał mnie tu zabić.
– Co wiesz o skarbie? – włamywacz zapytał.
Jego głos był niezwykle zmieniony przez kominiarkę i dlatego, że mówił jakby przez
zaciśnięte gardło.
– Chyba mniej niż ty – odpowiedziałem.
– Mów, bo... – zawiesił głos.
Zrobił ruch bronią jakby przestał celować w moją pierś, a postanowił strzelić w głowę.
Udałem wystraszonego i zszedłem ze schodów.
– Stój! – włamywacz wypełzł z piwnicy. – Co ci mówiła Larysa o swoich przodkach?
– Czemu miała mi coś o nich mówić? – udawałem zdziwionego.
– Nie zgrywaj naiwnego. Dobrze wiesz, że jej przodek znalazł cenny skarb i gdzieś go
schował. Myślisz, że po co ona wróciła w te strony?
– Też jest poszukiwaczem? – uśmiechnąłem się.
– Pewnie, ty idioto!
– I dlatego tak omotała tego muzealnika?
– Tak. Jesteś jednak głupszy niż myślałem.
Teraz wycelował pistolet tak, że patrzyłem niemal wprost w wylot lufy. Jego palec
wskazujący drżał na spuście. Nie wierzyłem, żeby stary kolega chciał do mnie strzelić i czekałem,
co się wydarzy. Na moment udało mi spojrzeć w jego oczy. To było zimne spojrzenie zabójcy.
Błyskawicznie skoczyłem w bok, za skrzynie. Padł strzał, a kula uderzyła w ścianę. W powietrzu
uniosła się chmura kurzu. Wymacałem jakiś długi, niezbyt ciężki drąg. Chwyciłem go obiema
dłońmi. Włamywacz wychynął zza zakrętu i zrobił błąd. Trzymał broń w prawie wyprostowanej
ręce. Mocno uderzyłem wytrącając pistolet gdzieś w kąt pomieszczenia. Napastnik obejrzał się za
siebie. Metr od niego, obok sterty kartonowych pakunków stał stojak na pogrzebacze, w który
wetknięte były szable.
Wybrał jedną z nich i natarł na mnie. Zasłoniłem się swoją bronią którą jak zobaczyłem w
lepszym świetle był trzonek od miotły. Przemknąwszy pod ramieniem przeciwnika, wybrałem ze
stojaka drugą szablę. To była wspaniała Blucherówka, szabla, która swą nazwę wzięła od nazwiska
jednego z pruskich marszałków.
Rzuciłem miotłę i znowu odparowałem cios. Kolejne cięcie mogło mnie rozpłatać na pół, ale
zrobiłem unik. Moja broń świetnie nadawała się do cięć, przy ataku kawalerii na piechotę. Do
fechtunku wymagała większej siły niż francuska szabla wybrana przez zamaskowanego mężczyznę.
Obie szable pochodziły z epoki napoleońskiej!
Zrobiłem szybkie pchnięcie, które zagoniło przeciwnika w kąt. Chcąc mnie odpędzić, jakby
na oślep ciął powietrze przede mną. Trafił w stos kartonów, które rozleciały się na wszystkie strony.
Nagle spośród nich uniosła się kobieca postać ubrana w czerwoną satynową suknię, z
rozpuszczonymi włosami opadającymi na twarz. Obaj zawahaliśmy się na moment. Przypomniała
mi się opowieść o duchu nieszczęsnej torturowanej kobiety. Włamywacz wziął zamach, żeby
uderzyć ją przez głowę. Błyskawicznie sparowałem i wykorzystując charakterystyczne zgrubienie
na końcu ostrza mojej szabli wybiłem broń z ręki przeciwnika. Wtedy rzucił swoją latarką o ścianę
rozbijając jej żarówkę i włączył noktowizor chcąc ukryć się w ciemnościach. Sięgnąłem po swoją
latarkę i zapaliłem ją. Zobaczyłem tylko cień wroga umykającego do sąsiedniego pomieszczenia.
Pobiegłem za nim. Spóźniłem się i mogłem jedynie obserwować jego nogi znikające w okienku
piwnicznym wychodzącym na dziedziniec. Na zewnątrz rozległo się szczekanie psa. Zawróciłem
78
tam, gdzie zostawiłem niewiastę w czerwieni, ale ona zniknęła.

79
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

OBIETNICA • LOSY IGNACEGO DOBROWOLSKIEGO • ZASZYFROWANA


WSKAZÓWKA • EPITAFIUM DOHNÓW • LEGENDA O KRZYŻACKIM ZAMKU •
ROZCIĘTA RĘKA WIKTORA

Czułem się śmieszny z tą małą latareczką i szablą, w środku nocy w piwnicy, w pidżamie i
marynarce, rozglądający się w poszukiwaniu ducha. Odłożyłem broń i przyświecając sobie
wracałem na parter zamku. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem, jak pies szaleje przy drugim końcu
dziedzińca. W jego stronę biegł pan Piotr. Na korytarz obok mnie wyszedł pan Maksymilian.
– Co się dzieje? – zapytał lustrując mnie badawczo.
– Usłyszałem w nocy jakiś hałas – opowiadałem. – Ktoś włamał się do zamku. Wypłoszyłem
go i uciekł.
– A gdzie jest pańska towarzyszka?
– Mam nadzieję, że grzecznie śpi.
– Czego szukał ten złodziej?
– Nie wiem. Był w piwnicy.
– Niech pan idzie spać. Jutro wszystko sobie obejrzymy.
Muzealnik wszedł do swojego pokoju i wrócił po chwili ubrany. Wyszedł z zamku na
podwórze. Widziałem, że podszedł do pana Piotra i rozmawiał z nim. Między innymi pokazywał w
stronę budynku. Pewnie relacjonował moje rewelacje o włamaniu.
Wszedłem na piętro, gdzie ujrzałem panią Larysę spoglądającą przez okno. Obejrzała się w
moją stronę. Podszedłem do niej.
– Pan wie, kto to był? – zapytała. – Słyszałam pana rozmowę z panem Maksymilianem –
dodała widząc moje zdziwienie.
– Domyślam się – odparłem.
– Rozprawi się pan z nim?
– Zrobię wszystko co w mojej mocy...
– Pan to musi zrobić! – pani Larysa chwyciła mnie za ramiona i na moment przywarła do
mojej piersi. – Ten przeklęty skarb nie da mi spokoju. Niech pan go znajdzie i uczyni mnie wolną!
– szlochała.
Delikatnie, by nie wyglądało to dwuznacznie, objąłem ją i czule pogłaskałem po włosach. Jej
palce mocniej wbiły się w moje ręce. Przywarła do mnie całym ciałem wstrząsanym dreszczami.
– Obiecuję, że wygram i skarb znajdzie się w muzeum – odezwałem się. – Proszę nie płakać.
Przecież ten człowiek nie zrobił nam nic złego. Chciwość zmusiła go, by korzystać z takich
ohydnych metod.
– Pan go pokona – pani Larysa wyprostowała się, odsunęła ode mnie i dłonią usiłowała
osłonić zapłakane oczy. – Pomogę panu.
Gwałtownie odwróciła się i weszła do refektarza. Stałem oszołomiony i potarłem się po czole,
bo niespodzianie poczułem potworny ból głowy. Na wnętrzu dłoni poczułem znajomy zapach.
Mocno go wdychałem. Tak samo pachniały włosy Blanki! Przypomniałem sobie o dziewczynie i
szybko wszedłem do naszego apartamentu. W progu stanąłem jak wryty. Przede mną, w
ciemnościach, dojrzałem sylwetkę tej samej zjawy, która była w piwnicy.
Błyskawicznie sięgnąłem za siebie do kontaktu i zapaliłem światło. Tak, teraz nie miałem
wątpliwości. To była Blanka. Z opuszczoną głową z włosami rozpuszczonymi i opadającymi na
80
twarz, w czerwonej, satynowej koszuli nocnej wyglądała jak duch Barbary Schwam z opowieści
właścicielki zamku. Wsunąłem palce we włosy, dotknąłem brody dziewczyny i podniosłem ją tak,
by zobaczyć twarz Blanki. Jedno spojrzenie w jej oczy wystarczyło mi, bym czym prędzej ją
przytulił. Blanka bezgłośnie płakała i cała drżała.
– Co się stało? – pytałem. – Czego się tak przestraszyłaś?
Bez słowa pokręciła głową.
– To ty byłaś tam w piwnicy? – upewniałem się.
W odpowiedzi tylko mocno pociągnęła nosem.
– Śledziłaś mnie?
Tym razem poczułem, że ruchem głowy przyznaje mi rację. Wszystko stało się jasne.
Wystraszyła się tego ciosu, który mógł dla niej okazać się śmiertelnym.
– On uciekł i nic ci już nie zrobi – pocieszałem ją. – Jestem tu z tobą i nie odważy się tu
wrócić. Kładź się spać – starałem się ją delikatnie położyć do łóżka.
Jak małe wystraszone dziecko kurczowo trzymała mnie za szyję. Udało mi się ułożyć jej
głowę na poduszce i okryć jej ciało kołdrą. Kurczowo trzymała mnie, ale wykręcając szyję
dostrzegłem szanse na ratunek. Na stoliku stały karafki z winem i wodą oraz szklanki i kieliszki.
– Chcesz pić? – zapytałem z nadzieją w głosie.
Zaprzeczyła. Miała zaciśnięte oczy oraz wargi, ale nawet w tak rozpaczliwej pozie wyglądała
pięknie. Czułem pokusę, żeby przy niej zostać i porzucić poszukiwania. Potrafiła być tak pewna
siebie, mogła być świetnym kompanem w podróży i w przygodzie, a jednocześnie stawała się tak
kobieca, że jako mężczyzna gotów byłem trwać przy niej ratując ją z opresji.
– Ja jednak muszę się napić – stwierdziłem.
Wyrwałem się z jej objęć i nalałem sobie wina. Patrzyła na mnie, a ja usiadłem na sofie i
delektowałem się smakiem wspaniałej madery.
– Może jednak? – zachęcałem ją. – W tej sytuacji odrobina alkoholu pomoże ci zasnąć.
– Opowiedz mi coś – odpowiedziała kręcąc głową. – Coś o sobie.
– Chcesz, żebym chwalił się swoimi sukcesami? – wstałem i zgasiłem górne światło
jednocześnie włączając lampkę u wezgłowia łóżka. – Nie potrafię.
Usiadłem jakoś tak pechowo, że poruszyłem gryf gitary stojącej przy oparciu mebla.
Chwyciłem ją w ostatniej chwili, nim opadła na podłogę.
– Możesz coś zagrać? – poprosiła.
Uznałem, że jeśli zacznę cicho brzdąkać i cicho nucić, to ją szybciej uśpię. Z czasów
młodości pamiętałem chwyty gitarowe i teksty kilku piosenek jednej z irlandzkich grup rockowych.
Najpierw niepewnie, wreszcie, po kilku zwrotkach rozegrałem się i szło mi składniej.
– Czemu to śpiewałeś? – zapytała po jednej z ballad.
– Bo ją lubię.
– Ale z jakimś szczególnym uczuciem podszedłeś do fragmentu z tekstem: „Ona trzyma mnie
w garści, ze związanymi rękami, posiniaczonego, kiedy nic nie ugram i nic nie przegram. Nie mogę
żyć z nią czy bez niej”. To dziwnie brzmi w twoim wykonaniu. Nie mówię, że brzydko –
natychmiast zastrzegła się. – Raczej nabrało to podwójnie romantycznej wymowy.
– Może tak jest, ale nie nadaję się raczej na postać rodem z powieści romantycznej dla
dziewiętnastowiecznych dam – uśmiechnąłem się. – Jestem nieporadny wobec kobiet, nie mam
wobec nich dość śmiałości, kiedy one oczekują tego najbardziej.
– No właśnie – jej oczy były jak dwa sztylety wymierzone prosto w moje serce, ale usta
drżały w bezgłośnym uśmiechu.
81
– Jutro porozmawiamy – wstając odłożyłem gitarę. – Padam z nóg i mam ochotę spać.
– Kiedy będziesz tu leżał, będę czuła się bezpieczniej.
– To powinno wystarczyć – przekręciłem klucz w zamku. – Potrafię jednocześnie czuwać i
spać, więc nic ci tu nie grozi. Spij dobrze.
Z prawdziwą ulgą rzuciłem się na swoją kanapę. Pościel była przyjemnie chłodna. Jakoś
zrzuciłem wierzchnie odzienie i zasnąłem. Miałem koszmarne sny, w których walczyłem z kimś na
szable. Żaden z nas nie mógł wygrać i te niekończące się zmagania bardzo mnie wyczerpywały.
Niespodzianie we śnie zjawiła się Blanka. Zapatrzyłem się na nią i wtedy poczułem straszliwe
pieczenie w boku, kiedy przeciwnik ciął mnie. Widziałem jak na mojej śnieżnobiałej koszuli
powiększa się czerwona plama. Wystraszony otworzyłem oczy i tam gdzie mój bok miał być zlany
krwią siedziała Blanka w koszuli nocnej.
– Miałeś jakiś straszny sen? – troskliwie pogłaskała mnie po głowie. – Bardzo się rzucałeś.
– Która godzina? – wyciągałem szyję, żeby dojrzeć zegarek pozostawiony na stoliku.
– Dziewiąta, za pół godziny będzie podane śniadanie.
– To chyba pora na drugie śniadanie – wzdychałem zrywając się z kanapy.
– Ty, jak pan Maksymilian, chciałbyś jeść o szóstej?
– Tak. Wstawanie o tak późnej porze to marnotrawstwo dnia. Nie stać mnie na takie luksusy.
– Nie możesz całe życie być tylko jak pies gończy.
– W nocy obiecałem coś pani Larysie i słowa dotrzymam – zapewniałem Blankę.
O umówionej porze stawiliśmy się w refektarzu. Za zastawionym stołem siedziała gospodyni.
Była w dobrym humorze i uśmiechała się do nas. Zasiedliśmy przy niej. Gestem i słowem
zachęcała nas do posiłku, a przy okazji prowadziliśmy konwersację.
– Pan Piotr nie schwytał włamywacza, ale nasz pies chyba spisał się dzielnie – pani Larysa
opowiadała smarując grzankę dżemem. – Według pana Piotra pies ugryzł nocnego gościa w kostkę.
Na piasku widoczne były ślady krwi.
– Będę obserwował moich podejrzanych, czy przypadkiem nie kuleją – odpowiedziałem.
– Panie Pawle, pan zawsze ma taki czujny sen?
– Tak, od czasu służby w wojsku.
– To generałów biorą do wojska? – Blanka zażartowała.
– Skończyłem na stopniu kaprala – tłumaczyłem. – Proponowano mi zostanie oficerem
zawodowym, ale jakoś nigdy nie wierzyłem w nadejście trzeciej wojny światowej, a uznałem, że
życie w cywilu jest ciekawsze.
– Chodziło o dziewczynę? – zgadywała pani Larysa.
– Nie.
– Ciężko było panu w wojsku?
– Nie. Miałem szczęście, że trafiłem do jednostki powietrzno-desantowej, więc szkolenie było
ciekawe i emocjonujące. Nie było tam miejsca na leżeniu na pryczy i wymyślanie głupot.
– I były komandos został muzealnikiem? – pani Larysa dziwiła się. – Pan Maksymilian
mówił, że jest pan czymś w rodzaju Indiany Jonesa, ale nie chciało mi się w to wierzyć. Po nocnej
przygodzie wierzę, że jest pan odpowiednią osobą na tym stanowisku.
– Opowiedziałam pani Larysie wszystko – dodała Blanka.
– Kiedy?
– Przy porannej kawie, ty jeszcze wtedy smacznie spałeś.
– Czy to wypada, żeby damy mnie obgadywały?
– Wcale nie mówiłyśmy o panu źle, a panna Blanka sprawia wrażenie jakby była
82
zafascynowana pana osobą.
– Widzę też rysy na tej nieskazitelnej postaci – Blanki nie opuszczał dobry humor.
– Usiądźmy tam i spokojnie porozmawiajmy o panu Dobrowolskim – pani Larysa
zaproponowała widząc, że skończyłem jeść.
Co prawda nie najadłem się, ale grzeczność nie pozwalała mi nadmiernie się objadać. Z
filiżanką herbaty przesiadłem się do stolika przy wygasłym kominku.
– Wiem, panie Pawle, że przetrzymałam pana z tymi tak ważnymi dla pana informacjami i za
to przepraszam – zaczęła właścicielka zamku. – Urodziłam się w Ameryce, gdzie moja rodzina ma
spory majątek. Ignacy Dobrowolski przyjechał do Ameryki po 1815 roku, jak mówiło się w
rodzinie, po upadku Napoleona. To pradziadek Ignacy zbudował potęgę naszej familii. Na początku
mieszkał w Nowym Jorku, potem ruszył na zachód kraju. Swojemu prawnukowi powierzył pewną
dyskretną misję w Europie, a było to pod koniec XIX wieku.
– Miał wydobyć skarb? – zgadywałem.
– Nie – pani Larysa smutno pokręciła głową. – Ignacy twierdził, że to złoto jest przeklęte.
Opowiadano mi, że dużo mówił o swoim udziale w wojnach, ale nie chciał mówić o tym, co
wydarzyło się, kiedy został ranny podczas bitwy pod Frydlądem. Podobno zawsze powtarzał, że
złoto jest nieważne, kiedy nie ma się prawdziwej miłości.
– Zna pani szczegóły tej wyprawy prawnuka pana Ignacego? – dopytywałem się.
– Miał postawić nagrobek z zaszyfrowaną wskazówką gdzie znajduje się skarb. Ignacy
twierdził, że złoto znajdzie tylko ten, kto kocha i jest kochany. Wszyscy w rodzinie uważali te
opowieści za straszne brednie, więc nie zwracano na to uwagi. Dopiero niedawno zobaczyłam, że
na aukcji w Warszawie wystawiono listy Ignacego do jego rodziców. Mogłam udokumentować
swój związek z nadawcą więc w domu aukcyjnym pozwolono mi je przejrzeć.
– Nie chciała ich pani kupić? – dziwiłem się.
– Chciałam, przez podstawioną osobę, ale kto inny zaoferował wysoką cenę.
– To był pan Przemysław? – upewniałem się.
– Przyjechał tu, żeby zaoferować mi odkupienie tej korespondencji. Nawet nie chciał wyższej
ceny od tej, za którą nabył listy. Jako rekompensatę oczekiwał, żebym mu opowiedziała o Ignacym
i skarbie. Twierdził, że jest poszukiwaczem-amatorem i to co znajdzie podzieli pomiędzy nas.
– Powiedziała mu pani to samo co i mnie?
– Nie, jesteście pierwszymi osobami w Polsce, którym to opowiedziałam. W nocy obiecałam,
że pomogę i słowa dotrzymam. Osobiście nie wierzę w istnienie tego złota, ale mierzi mnie myśli,
że jeśli ono istnieje, mogłoby cieszyć kogoś takiego jak pan Przemysław. Ten człowiek jest
przesiąknięty chęcią zysku. Pan jest bardzo chłopięcy w swoich marzeniach i rycersko otwarty w
działaniu. To piękne cechy, które mnie w panu urzekły.
– Czy może mi pani powiedzieć, co było w tych listach?
– To były cztery pisma. W pierwszym wspominał swój udział w bitwie pod Morągiem, w
drugim relacjonował bitwę pod Pruską Iławką i pobyt na leżach zimowych, w kolejnym bitwę pod
Frydlądem i to jak został ranny, a w ostatnim służbę w Modlinie. Co pana tak dziwi? – zapytała,
widząc moje rosnące zdumienie.
– Z tej listy wynikałoby, że Ignacy Dobrowolski przeszedł cały szlak wojsk napoleońskich na
Mazurach. To bardzo mało prawdopodobne.
– Czemu? W mojej rodzinie mówiono, że jako oficer zawarł wiele znajomości z francuskimi
kolegami, co zaowocowało później jego sukcesami handlowymi.
– Czy w tej korespondencji były jakieś szczegóły, które mogłyby nam pomóc w
83
poszukiwaniach?
– Nie sądzę. Pisał głównie, że tęskni za rodzinnymi stronami, ma się dobrze i opisuje postępy
armii francuskiej i polskich dywizji w walkach z Rosjanami. Wspominał, że jakiś czas był w
Morągu i okolicach, Przezmarku, Lidzbarku Warmińskim, Ostródzie, gdzieś koło Nidzicy. Nie
pamiętam dokładnie w jakiej kolejności. Aha, napomknął w jednym z pism o tym, że Kajetan ma
się dobrze.
– Kto to taki?
– Nie wiem – pani Larysa pokręciła głową. – Może w listach było jeszcze coś więcej, ale nie
mogłam zrobić sobie ich kopii.
– Wielka szkoda – przyznałem. – Czy wie pani, kto przekazał te listy na aukcję?
– Listy przypadkowo znalazły się w rękach sprzedającego. Podobno w okresie
międzywojennym znajdowały się w rękach jakiegoś historyka. Jego potomkowie niedawno robili
porządki w rodzinnych dokumentach.
– Pan Maksymilian wspominał, że jeden z tych listów był skierowany do jakiejś kobiety –
przypomniałem sobie.
– Tak, w ostatnim, tym z Modlina, była jedna kartka zaczynająca się od słów „Droga moja”.
Miała być odesłana przed odbiorcę tej korespondencji do kogoś innego. Jak można się domyślać,
nigdy do tego nie doszło. Czy to co powiedziałam pomoże panu w poszukiwaniach?
– Tak – powiedziałem z przekonaniem. – Chciałbym jeszcze, jeśli nie będzie pani zła na
mnie, dokładnie obejrzeć zamkowe piwnice – poprosiłem.
– Naturalnie – pani Larysa uśmiechnęła się promiennie. – Kazałam nawet przygotować panu
dobre i mocne latarki. Nie powinny one być panu potrzebne, bo niedawno pan Piotr założył w
podziemiach instalację elektryczną i oświetlenie.
– Skąd pani wiedziała, że... – wymownie spojrzałem na latarki.
– To panna Blanka uprzedziła mnie o tym.
– Zaczynam przewidywać twoje potrzeby – Blanka obdarzyła mnie spojrzeniem pełnym
ciepła.
– A ja zaczynam się tego bać – odpowiedziałem jej. – Pani Laryso, bardzo dziękuję za
okazaną mi pomoc i gościnę. Pozwoli pani, że już teraz się pożegnam.
– Życzę panu powodzenia – właścicielka zamku wysunęła w moją stronę smukła dłoń.
Zeszliśmy z Blanką do piwnicy. Przy świetle żarówek widziałem o wiele więcej szczegółów.
Blanka nie odstępowała mnie na krok uważnie obserwując to co robię.
Najpierw obejrzałem ściany, ale nie zauważyłem żadnych śladów przebudowy układu
pomieszczeń, przejść i ścian działowych. Następnie ponad godzinę poświęciłem zgromadzonym tu
meblom. Kilka z nich zostało wykonanych w XIX wieku, ale były w fatalnym stanie i pilnie
potrzebowały konserwacji. Pudła zawierały nikomu niepotrzebne książki i podręczniki – pamiątkę
po czasach, kiedy na zamku była szkoła. Jedynymi ciekawymi eksponatami okazały się szable.
Kiedy z bliska im się przyglądałem zauważyłem dwie rzeczy. Po pierwsze, pruska była oryginałem,
a francuska kopią najprawdopodobniej jeszcze dziewiętnastowieczną. Po drugie, na tej, której
używałem, były ślady krwi. Raniłem mojego przeciwnika i to najprawdopodobniej w rękę.
Przykucnąłem w miejscu, gdzie w nocy stoczyłem walkę.
– Dziękuję – Blanka pochyliła się nade mną i pocałowała mnie w policzek. – Jestem twoją
dozgonną dłużniczką. On myślał, że jestem duchem i chciał mnie ciąć myśląc, że jestem zjawą
zwykłym złudzeniem.
Odłożyłem obie szable na ich miejsce i wyprowadziłem Blankę z piwnicy.
84
– Muszę teraz wezwać policję – powiedziałem.
– Po co? – Blanka zaniepokoiła się.
– Tam w piwnicy został pistolet, którego używał przestępca. Może na nim są odciski jego
palców?
– Czy to konieczne?
W tym pytaniu Blanki wyczułem zaskakujący mnie niepokój. Nie chciała zeznawać? Bała się
uciążliwych procedur związanych ze śledztwem? Może chciała uratować skórę nocnego
włamywacza? Wiedziałem, że jeśli zabiorę broń, to nie będzie można jej wykorzystać jako dowód
w sądzie. Z drugiej strony najazd policji, śledztwo, mogłyby stanowić kłopot dla gospodyni, a i
stróże prawa zawsze byli nieufni wobec poszukiwaczy skarbów. Od tej pory musiałbym ściśle z
nimi współpracować. Uznałem, że znajdę jeszcze inne dowody winy moich przeciwników. Bez
słowa poszedłem do wozu i z bagażnika wyjąłem niewielką torbę. Poszedłem z nią do piwnicy.
Blanka milcząc przyglądała się moim poczynaniom.
Najpierw odnalazłem broń. Na statywie umocowałem niewielką kamerę cyfrową i nagrałem
jak zabezpieczam pistolet Glock w foliowym woreczku. Miałem też kasetkę zamykaną na zamek
szyfrowy. Zamknąłem w niej znalezisko i wyszliśmy z podziemi. Wsiedliśmy do wehikułu i
podjechałem pod muzeum, gdzie pracował pan Maksymilian.
– Czemu się nie odzywasz? – zapytała zaniepokojona Blanka.
Podprowadziłem Blankę do zacisznego miejsca na skwerze przed pałacem.
– Ile czasu spędziliśmy w zamkowej piwnicy? – zadałem Blance pytanie.
– Nie wiem – wzruszyła ramionami. – Do sukienki nie zakładałam zegarka.
– Byliśmy tam prawie trzy godziny i nic nie znaleźliśmy oprócz Glocka. Włamywacz w nocy
wyraźnie kierował się do podziemi. Albo z jakiegoś powodu uważał, że tam coś jest, albo szukał po
omacku. W pierwszym przypadku czas jest czymś, czego już nie mamy, bo to znaczy, że on wie
coś, o czym my nie wiemy. Jeżeli kierował się tylko i wyłącznie intuicją to możemy zdobyć nad
nim przewagę dzięki systematyczności w naszych poszukiwaniach i wiedzy uzyskanej od pani
Larysy. Mając ciebie cały czas przy sobie mogę mieć pewność, że mnie przed nikim nie zdradzisz.
– Co ty mówisz?! – Blanka oburzyła się. – Nie chcę, żebyś nawet tak myślał!
– Niestety, dotychczasowe moje doświadczenie nauczyło mnie, żeby nikomu nie ufać. Tobie
też nie powinienem, bo przecież nieźle bawiłaś się z Kuną. Zapraszał cię na wycieczki...
– Ty po prostu jesteś zazdrosny! I zarozumiały! Nie myślisz, że ten złodziej od razu widział
cię i z góry zaplanował miejsce zasadzki? Może nie jesteś taki sprytny za jakiego się uważasz?
– Może – wzruszyłem ramionami. – Idziemy!
Prawie siłą ciągnąłem Blankę za sobą prosto do pokoju zajmowanego przez pana
Maksymiliana. Niestety, właśnie był zajęty oprowadzaniem wycieczki, więc postanowiłem przejść
się na sale wystawiennicze. Szukałem epitafium z najstarszym wizerunkiem Morąga. Znalazłem je
na samym końcu, na ostatnim piętrze, na wprost wejścia.
– Myślisz, że to ten nagrobek, o którym mówiła pani Larysa? – Blanka z powątpiewaniem
oglądała eksponat.
– W tego typu poszukiwaniach ważna jest każda wskazówka – cierpliwie jej tłumaczyłem. –
Najprościej jest szukać skarbu mając mapę i dokładne instrukcje. My tak naprawdę mamy tylko
mylne wyobrażenie. Nawet nie wiemy, czego szukamy? Czym jest skarb? To skrzynia ze złotem, a
może jakiś obraz o znaczeniu sentymentalnym? Zauważ, że pani Larysa czytała listy swojego
przodka i nie zauważyła niczego dotyczącego skrytki, skarbu, złota, a Kuna coś takiego wypatrzył.
W tradycji rodziny Dobrowolskich w Ameryce ich przodek ukrył coś i wysłał swojego wnuka, żeby
85
wykonał nagrobek ze wskazówkami. Teraz wyobraź sobie, że w drugiej połowie XIX wieku w te
okolice przyjeżdża obcy człowiek i funduje tablicę osobie, której nikt tu nie zna i to absolutnie
pozostaje bez echa. To absurd!
– Nie wierzysz pani Larysie? Dobrze – twoja sprawa. Wyjaśnij mi, czemu teraz stoisz przed
tym epitafium?
– Historię tego zabytku pamiętam ze studiów. To renesansowe epitafium Piotra Dohny i jego
małżonki Katarzyny Cemy jest, jak widzisz, ogromnym obrazem. Do początku XX wieku
znajdowało się w kościele pod wezwaniem świętych apostołów Piotra i Pawła w Morągu, skąd
zostało przeniesione do kościółka w Słobitach i poddane konserwacji. Wtedy odkryto, że pod
warstwą czarnej farby z wypisanymi na złoto cytatami z Biblii znajduje się barwy obraz z Trójcą
Świętą i widokiem Morąga.
– Co to ma wspólnego z Ignacym Dobrowolskim? – Blanka była zniecierpliwiona.
– Skup się na tym co mówię – upomniałem ją. – To epitafium było w kościele w Morągu.
Jeżeli Dobrowolski był w Morągu, to mógł je widzieć, tym bardziej że wówczas wojsko
napoleońskie wykorzystywało kościoły jako lazarety, niekiedy jako stajnie. Przodek pani Larysy
mógł zainspirować się tym widokiem przy przygotowywaniu skrytki, a co bardziej prawdopodobne
wskazać go swojemu wnukowi jako wskazówkę.
– Co tu może być wskazówką? – oczy Blanki błądziły po obrazie.
– Popatrz jak dawniej wyglądał pałac Dohnów, tu po lewej wieża kościelna, zamek z wieżą
narożną. Może powinniśmy wgłębić się w symbolikę Trójcy Świętej. Może należy wczytać się w
łacińską inskrypcję na dole?
– Co tam jest napisane?
– To pochwała Piotra Dohny, który poświęcił się ojczyźnie, nie szczędził trudu, by jej służyć,
a w walkach zachowywał się jakby niestraszny był mu ból. Ostatnie wersy są piękne: Czysty jego
duch odszedł tam, skąd przyszedł. Uleciał jak ptak, by dołączyć do braci.
– Zadziwiasz mnie – Blanka patrząc na mnie mrużyła oczy. – Pani Larysa mówiła, że
namawiała cię, żebyś tu przyszedł zobaczyć to epitafium. Ty przychodzisz tu i z marszu dużo o nim
wiesz, czytasz łacinę i w ogóle... – wykonała nieokreślony ruch ręką.
– Na tym epitafium może być jeszcze jedna wskazówka. Pod widoczną warstwą jest jeszcze
jedna, na której były herby, po cztery z lewej i prawej strony. Te mogłyby nas naprowadzić na trop,
że skrytka jest w jednym z majątków rodowych, w jednym z pałaców w okolicach Morąga.
– Coś jeszcze powiesz, mądralo? Udajesz niewiniątko, a w rzeczywistości cały czas coś
kombinujesz. Jesteś niemożliwy! – piąstką lekko uderzyła mnie w ramię.
– Nic dodać, nic ująć – obejrzałem się po pierwszym wypowiedzianym słowie.
Pan Maksymilian stał w swobodnej pozie, oparty o framugę w wejściu.
– To znaczy? – Blanka zaciekawiła się.
– Pan Paweł uważał na wykładach i teraz świetnie wykorzystuje zdobytą wiedzę – pan
Maksymilian szedł przez salę, a parkiet przeraźliwie skrzypiał pod jego stopami. – Na szczęście dla
waszych poszukiwań tych majątków rodowych w okolicach Morąga nie było wiele. Najbliższe to
Dohnów w Morągu, Ponary Groebenów oraz zu Dohna-Schlodien w Boguchwałach. Jak zwykle
służę informacjami szczegółowymi w formie pisemnej, ale oczywiście zachęcam do odwiedzenia
tych miejsc.
Mając u boku fachowego przewodnika obejrzeliśmy pozostałą część wystawy, a następnie
zeszliśmy do jego pokoju, gdzie wydrukował mi kilka stron notatek na interesujące mnie tematy.
– Jaki ma pan plan dalszych poszukiwań? – zapytał muzealnik. – Nie wymagam, żeby mi pan
86
zdradzał wszystkie szczegóły – zastrzegł natychmiast.
– Nie mam czego przed panem ukrywać – wzruszyłem ramionami. – Pana pomoc jest
nieoceniona. Moje śledztwo będzie szło dwutorowo. Pierwszy to sprawdzenie szlaku bojowego
Ignacego Dobrowolskiego, a drugi to obserwacja poczynań pana Przemysława.
– Wczoraj wypytywał mnie o historie związane z Przezmarkiem – przypomniał sobie
muzealnik.
– Nie był tam jeszcze? – zdziwiłem się.
– A czemu miał tam być? – pan Maksymilian zaciekawił się.
– Myślałem, że zainteresuje go tamtejszy zamek – nie chciałem zdradzać, że Kuna
proponował Blance wycieczkę w to miejsce.
– I tamtejsza legenda o skarbie? – pan Maksymilian uśmiechnął się tajemniczo.
– Jaka legenda?! – byłem zdumiony.
– O tym dowie się pan na miejscu. Uprzedziłem właściciela, żeby z panem porozmawiał i
wszystko panu pokazał. Ostrzegałem go też przed panem Przemysławem. Pan Ryszard jest tam na
wakacjach, więc może pan tam pojechać w każdej chwili. Osobiście radzę się pospieszyć.
Dostałem jeszcze wizytówkę z numerem telefonu obecnego właściciela zamku i
pożegnaliśmy muzealnika. Dyskretnie podał mi też złożoną karteczkę i mrugnął do mnie znacząco.
– Czy ten Maksio nie jest podejrzany? – Blanka zagadnęła mnie, kiedy wyszliśmy z pałacu.
W takich chwilach przypominała drapieżnego ptaka, który siedząc na drzewie lub na skale,
lekko zgarbiony, przekrzywiając łeb szykuje się do skoku.
– Co cię w nim niepokoi? – zapytałem.
– Przecież on wszystko wie i sam mógłby szukać skarbu. Może robi to do spółki z Kuną?
Faktycznie! Przecież muzealnik doskonale znał dzieje okolic Morąga, znał teren i mógł
wszędzie bez trudu dotrzeć i wjechać. Nie wzbudzał wrogości miejscowych, bo był jednym z nich.
Mógł sam lub z pomocą Kuny szukać skrytki. Czemu jednak udzielał mi tylu informacji? Może
jego zadaniem było mnie dezinformować?
– Widzę, że dałam ci do myślenia – Blanka zadowolona usiadła w wehikule obok mnie i
lekko się uśmiechała.
Drogą przez miasto pojechałem do Kretowin pod nasz domek. Prawie cały czas milczałem
analizując wszystkie zdarzenia oraz to, co, kto i kiedy powiedział. Dopiero wysiadając z wehikułu
przypomniałem sobie o Wiktorze. Była pora obiadowa i nasi przyjaciele pewnie poszli coś zjeść.
– Ugotuję zupę gulaszową – Blanka zapowiedziała zaglądając do lodówki.
– Może my też pójdźmy coś zjeść w jakimś barze?
– Chyba żartujesz! Będę dbała o ciebie i będę cię dobrze odżywiała.
– A jak przytyję?
– To będziemy razem ćwiczyli. Usiądź na tarasie i podumaj o skarbie, a ja będę rządziła w
kuchni.
Najpierw przebrałem się, a potem rzeczywiście usiadłem w fotelu, słuchając szumu wiatru
znad jeziora, skrzeku mew, skrzypienia łodzi ocierających się o pomosty. Myślałem i wciąż nie
mogłem znaleźć żadnego tropu w plątaninie informacji, które zebrałem. Cicho wszedłem do domku
i stanąłem w przejściu między salonem i kuchnią. Blanka stała przy kuchence, gdzie bulgotała zupa.
Próbowała jej smaku z drewnianej łyżki w jednej ręce, a w drugiej trzymała woreczek z
przyprawami. Widziałem jej smukłą szyję, wysoko podpięte włosy i bardzo przypominała mi
kobiety z dziewiętnastowiecznych obrazów i litografii. Była piękna wykonując tę pozornie
prozaiczną czynność, taka skupiona, chcąca, by danie smakowało jak najlepiej. Wyczuła moją
87
obecność i obejrzała się.
– Co? Pewnie myślisz, że byłabym dobrą żoną? – żartowała.
– To jest zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe.
– Nie wierzysz we mnie – ruszyła w moją stronę. – Nie ufasz mi i uważasz, że współpracuję z
Kuną? – stanęła tuż przede mną. – Czemu więc tu stoisz i tak patrzysz na mnie? – jej wzrok
przeskakiwał z jednego mojego oka na drugie.
Miałem ochotę zamknąć oczy i zapomnieć o całym świecie.
– Ładny powrót po śniadaniu! – z tarasu dobiegł nas tubalny głos Rocha.
Prowadził pochód plażowiczów. Chłopcy byli opaleni i zlani potem. Córka Wiktora zerknęła
na nas i tylko pobłażliwie się uśmiechnęła.
– Paweł, gdzieś ty był? – Wiktor podszedł do mnie.
Zdziwiło mnie, że mimo upału założył koszulę z długimi rękawami sięgającymi do
nadgarstków.
– Dziękuję – uścisnąłem mu prawą dłoń, jednocześnie palcami objąłem jego przedramię.
Wiktor aż przysiadł wyjąc z bólu.
– Uważaj! – Roch krzyknął na mnie. – Wiktor w nocy rozciął sobie rękę.
Blanka tylko zmrużyła oczy, jak jadowita żmija szykująca się do ataku.

88
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

URAŻONY PRZYJACIEL • WYCIECZKA DO PRZEZMARKA • KRZYŻACKA


WAROWNIA • ODKRYCIE CHŁOPCÓW • ODEJŚCIE WIKTORA • KRYJÓWKA KUNY

Wiktor już chciał zbyć to wydarzenie machnięciem ręki, ale dostrzegł wyraz mojej twarzy i
stał w miejscu.
– Nawet nie chciał, żeby mu pomóc w opatrzeniu rany – Roch jeszcze bardziej pognębiał
kolegę.
– W końcu kto tu jest lekarzem? – Wiktor bronił się.
– Tato! – Laura krzyknęła. – Oszukałeś mnie, kiedy zapytałam dlaczego się nie rozbierasz!
Włóczyłeś się gdzieś po nocy!
Michał widząc, że zanosi się na niezłą awanturę, pociągnął Mateusza za sobą na górę.
– Co was napadło? – Wiktor zwrócił się do córki.
– Nas?! – Blanka wzięła się pod boki.
Parsknąłem śmiechem, kiedy zauważyłem, że czujnie, jak pies tropiciel wyciąga szyję i stara
się wyczuć zapach perfum Wiktora.
– Oszust! – Laura obrażona, nachmurzona jak burza gradowa pomknęła za chłopcami.
– Z czego się śmiejesz? – Wiktor patrząc na mnie miał groźną minę.
Chwilę spokojnie patrzyłem prosto w jego oczy.
– Z niej – wskazałem na Blankę. – Tej nocy ktoś używający takiej samej wody kolońskiej jak
ty usiłował ją rozpłatać szablą.
– Jestem śmieszna? – Blanka była urażona. – Nie myśl, że dam ci choćby powąchać tej zupy.
Następnym razem sam sobie idź do piwnicy i oberwij po głowie!
– Może powiesz, gdzie byłeś w nocy? – Roch był zadowolony niczym prokurator, który
zebrał mocne dowody winy oskarżonego.
– To jest jeszcze przesłuchanie czy już wykonanie wyroku? – Wiktor przyglądał się nam.
Jego wzrok nerwowo skakał z jednej twarzy na drugą.
– Nie denerwuj się – uspokajałem go. – Wyjaśnij, co zaszło tej nocy.
– Może ty mi powiesz, co robiliście? – Wiktor oskarżycielsko wycelował palec we mnie. –
Znikasz z koleżanką na noc i pół dnia, a chciałbym przypomnieć, że mieliśmy wspólnie prowadzić
poszukiwania. A ty co zrobiłeś? Wozisz się z Blanką zostawiając nas w tym letnisku. Roch robi za
niańkę, a ja muszę cały czas słuchać narzekań Laury, do jakiej wioski ją przywiozłem, że te
wakacje to siara i inne bzdury. Łeb mi pęka od tego marudzenia i z nudów! Mam tego dość!
Waszych oskarżeń też! A ty zastanów się, co Paweł z ciebie zrobił – to ostatnie zdanie skierował do
Rocha.
Bez słowa Wiktor przeszedł między nami i poszedł do pokoju na górze.
– Po prawdzie to on ma trochę racji – Roch pokiwał głową i smutno patrzył na mnie. – Może
przynajmniej opowiesz, co się wydarzyło?
Zaprosiłem Rocha na taras. Usiedliśmy na krzesełkach i relacjonowałem mu wydarzenia z
ostatnich godzin. W tym czasie wyszła do nas Blanka. Założyła fartuszek i niosła miseczkę z zupą.
Postawiła ją przed Rochem.
– Gotowałam ją z myślą o kim innym, ale pomyślałam, że chętnie skosztujesz – odezwała się
do niego.
– Pewnie, dwa razy nie trzeba mi powtarzać – Roch był rozanielony.
89
Blanka doniosła mu jeszcze łyżkę i kromki chleba na talerzyku.
– Tobie też mogę nalać – groźnie zmrużyła oczy w moją stronę.
Cisnęły mi się złośliwości opisujące przyprawianie zupy arszenikiem, ale powstrzymałem się.
– Jeśli mogę prosić – wyjąkałem.
– W drodze wyjątku – kącik jej ust lekko uniósł się szykując się do uśmiechu.
Po chwili już we trójkę zajadaliśmy pyszny posiłek i rozmawialiśmy o tym, co się wydarzyło.
– Naprawdę myślicie, że to Wiktor włamał się do zamku? – Roch pytał nas ściszonym
głosem.
– Do włamania doszło o północy – mówiłem maczając skórkę chleba w zupie. – Najdalej pół
godziny później włamywacz uciekł z terenu zamku. Z pewnością był ranny. O której Wiktor wrócił
do domku?
– Koło drugiej w nocy – Roch nachylił się nad stołem. – Jak wszedł do pokoju, natychmiast
się obudziłem. Był zmęczony i miał zakrwawione przedramię. Chciałem mu pomóc, ale kłócił się,
że da sobie radę.
– Kiedy dzwoniłem do ciebie, mówiłeś, że ogląda melodramat – przypomniałem sobie. – Czy
powiedział ci, dokąd wychodzi?
– Tak, na dansing – Roch uśmiechnął się.
– Dansing? – zdziwiłem się.
– Chciał mnie tam wyciągnąć, a dzieciaki zostawić z Laurą ale wolałem zostać. Impreza
zaczynała się o dwudziestej drugiej. Wiktor poszedł tam godzinę przed północą.
Z prostych wyliczeń wychodziło, że bez najmniejszych problemów mógł dojechać na czas do
Morąga i wrócić z nieudanej wyprawy o opisanej przez Rocha porze.
– Rozmawiałeś z Michałem o jego kontaktach z mamą? – dopytywałem się.
– Powiedział, że o niczym nie wie. Jak poprosiłem, żeby mi pokazał swój telefon, to okazało
się, że miał skasowane wszystkie smsy... – przerwał, bo właśnie chłopcy zbiegli do nas.
– Spojrzałem na Michała, żeby rozpoznać po jego twarzy, czy coś ukrywa przede mną.
– Co dziś będziemy robili? – zapytał.
– Pojedziemy na wycieczkę do zamku w Przezmarku – odpowiedziałem.
– A to daleko?
– Nie. Wrócimy tu na kolację.
Michał z Mateuszem wrócili do siebie.
– Coś kombinują – oceniłem widząc jak biegną obok siebie i jednocześnie coś szepczą.
– Wyjazd za kwadrans! – krzyknąłem za nimi.
– Dobra, dobra! – Michał odkrzyknął stawiając krok na pierwszym stopniu schodów
prowadzących na piętro.
– Zapytaj Wiktora, czy jedzie z nami – poprosiłem Rocha. – Ty namów Laurę – zwróciłem
się do Blanki.
Wysławszy przyjaciół z misją dyplomatyczną zostałem sam i postanowiłem pozmywać
naczynia. Zadzwoniłem do pana Ryszarda, właściciela zamku i zapowiedziałem naszą wizytę.
– Wyśmienicie! – usłyszałem pełen ciepła głos. – Myszko, będziemy mieli gości! – krzyknął
do żony. – Akurat dziś mamy pyszną szarlotkę – zdążył mi powiedzieć, nim się rozłączyliśmy.
Zszedłem do wehikułu i przy nim czekałem na uczestników naszej wycieczki. Kiedy tak
stałem oparty o maskę, usłyszałem szelest w pobliskich krzakach. Jeden rzut oka w tamtą stronę
wystarczył, bym dostrzegł, kto się tam kryje.
– Wikingowie, musicie jeszcze popracować nad umiejętnością skradania się – powiedziałem.
90
– Nie musicie chować się przede mną.
Wyszli we trójkę z nosami spuszczonymi na kwintę.
– Mówiłem ci, że musisz schudnąć – Piotruś zwrócił uwagę Oldze i natychmiast dostał
kuksańca.
– Dokąd pan jedzie? – Olga patrzyła mi w oczy.
– Do Przezmarka – odparłem.
– Byłam tam, same ruiny i nic więcej – lekceważąco machnęła ręką. – Obiecywał nam pan
jakieś przygody i co?
– Dobrze znacie teren tego letniska? – upewniałem się.
– Oczywiście – Olga kiwnęła głową.
– Wiecie, jak wygląda porsche cayenne?
– No pewnie – mruknął Piotruś.
– Skąd to wiesz? – zdziwiła się Olga.
– Sześć cylindrów, silnik o pojemności 3,6 litra, przyspiesza do setki w osiem sekund, sześć
biegów, napęd na cztery koła. Cudo, ale zużywa dużo paliwa. Jednak jak kogoś stać na niego, to
taki ktoś nie przejmuje się cenami benzyny.
– Ty interesujesz się samochodami? – Julita zaciekawiona spojrzała na Piotrusia.
W tej jednej chwili, kiedy chłopak pokraśniał pod wpływem zainteresowania koleżanki,
wszystko stało się dla mnie zrozumiałe. Czemu Piotruś wytrzymywał towarzystwo swojej
wojowniczej siostry? Chciał jak najwięcej czasu spędzać z Julitą.
– To już wiecie, czego macie szukać – uśmiechnąłem się. – Czarny, z warszawską rejestracją.
Chciałbym wiedzieć, gdzie tu mieszka jego właściciel.
– Pan kradnie samochody? – oczy Olgi stały się po prostu ogromne ze zdziwienia.
– Nie, interesuje mnie właściciel tego auta. Co robi i z kim się spotyka.
– Czemu? – dziewucha nie dawała za wygraną. – To jakiś gangster?
– Później wam to wytłumaczę. Teraz po prostu znajdźcie ten wóz. Wrócę wieczorem –
szybko dodałem słysząc, że schodzą uczestnicy wyprawy.
Wikingowie niczym zające prysnęli w krzaki. Na podjazd wyszli wszyscy oprócz Wiktora.
– Tata powiedział, że nie jedzie – wyjaśniła Laura.
– Chłopaki pojadą ze mną a ty weźmiesz dziewczyny – zadecydował Roch.
– Wytrzymasz przejażdżkę tym brzydactwem? – uśmiechnąłem się do Laury.
– Skoro Blanka z panem wytrzymuje, to i ja spróbuję – odparła. – Tylko niech pan zamieni
gąsienice na normalne koła.
Nie zrozumiałem jej słów i spojrzałem na koła wehikułu myśląc, że może zeszło z nich
powietrze.
– Niech pan jedzie normalnie, a nie jak czołg po wybojach – wyjaśniła Laura.
W lusterku wstecznym widziałem minę Laury świadczącą o tym, że jazda z przepisową
prędkością należy chyba jej zdaniem do kategorii „czołgowej”. Nie przejmowałem się tym. W
Przezmarku na zakręcie drogi musieliśmy skręcić w lewo, na wzgórze zamkowe. Z daleka widać
było ocalałą wieżę. Kiedy wjechaliśmy wyżej, mogliśmy obejrzeć więcej.
Na wprost nas stał odremontowany i częściowo zrekonstruowany dawny budynek zajmowany
przez dowódcę załogi zamkowej. Dalej, za fosą widać było już tylko ruiny My zaparkowaliśmy
auta przed drewnianymi baraczkami, które jeszcze kilkadziesiąt lat temu były domkami
letniskowymi.
Wyszedł do nas niewysoki mężczyzna, w wieku około pięćdziesięciu lat, z charakterystycznie
91
wykrzywionym francuskim berecie, który nadawał mu wygląd ekscentrycznego malarza.
Serdecznie przywitał nas, jakbyśmy byli jego dobrymi znajomymi. Prowadząc nas w kierunku fosy
opowiadał o swoim przodku, który w 1500 roku przybył z Niemiec do Kurlandii. W 1625 roku,
kiedy ziemie wokół Bałtyku ogarnęła pożoga wojenna z udziałem wojsk szwedzkich, doszło do
rozłamu w rodzinie. Jedna gałąź przeszła na stronę szwedzką i zmieniła nazwisko, a druga znalazła
się po stronie polskiej i w połowie XVII wieku osiadła na Kujawach. Szwedzka linia wygasła po
kilkuset latach, a potomek polskiej wyemigrował po powstaniu styczniowym do Stanów
Zjednoczonych. Pan Ryszard rozwijając rodzinny interes dotarł do kraju dziadków i tu zapragnął
zamieszkać. Miał żonę z góralskimi korzeniami, a swoje miejsce na ziemi znalazł właśnie w
Przezmarku.
Szliśmy dnem fosy, wzdłuż brzegów jeziora na teren dawnego zamku wysokiego. Warownię
wybudowano na półwyspie przecinającym jezioro prawie na połowę. Z budową tu krzyżackiej
fortecy są związane przekazy mówiące, że w Boże Narodzenie 1274 roku rycerze pod dowództwem
mistrza krajowego Dietricha von Gaterslebena przeszli po skutej lodem tafli Mołtawy Wielkiej i
zdobyli wzgórze, na którym znajdował się gród pruski.
W pierwszej połowie XIV wieku Luter z Brunszwiku, komtur dzierzgoński i wielki szatny
Zakonu, rozpoczął budowę murowanej fortecy zaplanowanej od samego początku z ogromnym
rozmachem. Wjazdu do zamku broniło warowne przedbramie, po którym nie ma już śladu. Nad
przedzamczem górowała, ocalała do dziś, kwadratowa wieża wysokości trzydziestu pięciu metrów.
W jej piwnicach było więzienie, w którym trzymano między innymi wiedźmy. Kiedy przed drugą
wojną światową Przezmark był letniskiem z pięcioma restauracjami, pocztą, pływalnią, skocznią i
aleją róż, to w wieży urządzono muzeum etnograficzne. W 1945 roku wkroczyli do niego żołnierze
Armii Czerwonej i wszystko, łącznie z podobno oryginalną pawężą, wyrzucili przez okna do
jeziora. Po wojnie ruiny zamku były ośrodkiem wypoczynkowym, gdzie postawiono te drewniane
budki, a w amfiteatrze poniżej wieży koncertowały zespół „Mazowsze” i Maryla Rodowicz.
Zamek główny stał na wyspie powstałej z przekopania nawodnionej fosy. Najważniejszą jego
częścią było wschodnie skrzydło szerokości 12 i długości 73 metrów z refektarzem i kaplicą. W tej
części zamku była wieża ze skarbcem, a od południa wybudowano potężną ośmioboczną basztę.
Kiedy w 1935 roku niemieccy archeolodzy prowadzili tu badania, odsłonili ruiny piwnic
wschodniego skrzydła i szukali czegoś na odległym zaledwie o kilkadziesiąt metrów końcu
drugiego cypla.
Pod koniec XIV wieku na zamku otworzono kościół pod wezwaniem świętej Katarzyny. W
1410 roku wojska królewskie bez walki zajęły zamek. Jan Długosz w swojej kronice wspominał:
„Przybyło tam do króla wielu Krzyżaków zostawionych celem obrony grodu Przezmarka, a
oddawszy pokornie cześć królowi, przekazują mu gród i rezygnują z niego. Ten daje go w
dzierżenie rycerzowi wielkopolskiemu Mroczce z Łopuchowa herbu Laski”. Ród Leszczyców, z
którego pochodził Mroczek, był bardzo zasłużony dla kraju już w czasach Władysława Łokietka i
Kazimierza Wielkiego. Mroczkowi trafiła się znakomita dzierżawa, bo w Przezmarku znajdował się
skarb zakonników – trzynaście tysięcy florenów. Król Władysław Jagiełło wysłał też na zamek
swego pisarza, Jana Sochę herbu Nałęcz, z zadaniem wykonania inwentarza całego skarbu
zakonnego. Gdy Socha wracał ze spisem, zginął razem z całym swoim orszakiem. To Mroczka
oskarżono o zbrodnię podejrzewając, że nie chciał, by król wiedział wszystkiego o skarbie. Z braku
dowodów Mroczka uniewinniono, a w kronikach zasłynął jeszcze dwa lata później, kiedy to z
potężną grupą zbrojnych najechał na gospodę, w której spodziewał się znaleźć i zabić Wojciecha
Jastrzębca, kanclerza i biskupa krakowskiego.
92
Po pierwszym pokoju toruńskim z 1411 roku wieńczącym wojnę Przezmark wrócił do
Krzyżaków, a o skarbie wszelki słuch zaginął. Po kolejnych wojnach, w czasie których zniszczono
zamek dzierzgoński, do Przezmarka przeniesiono tamtejszy konwent zakonny. Podczas wojny
trzynastoletniej (1454-1466) zamek zajęli mieszczanie elbląscy, potem odbili go Krzyżacy, a
wojsku polskiemu nie powiódł się kolejny szturm. Za czasów Albrechta Hohenzollerna zamek był
w prywatnych rękach. W czasie wojen szwedzkich jego rola militarna była nikła i ograniczała się
do tego, że był magazynem żywności armii szwedzkiej. Na początku XVIII wieku rozebrano część
murów, które już wcześniej zawaliły się. Na przełomie XVIII i XIX wieku dalej prowadzono
rozbiórkę.
– Okres wojen napoleońskich dopełnił dzieła zniszczenia – powiedział pan Ryszard. – Potem,
przed i po ostatniej wojnie zabezpieczono ruiny.
Staliśmy na dawnym dziedzińcu zamkowym, gdzie rosły chaszcze, a na jabłoni dojrzewały
piękne renety.
– Czemu akurat wtedy? – zainteresowałem się.
– Takie zdanie znalazłem w jakiejś książce opisującej zamki krzyżackie – wyjaśniał pan
Ryszard. – Nawet mnie to trochę zastanawiało. W jednym z pism wydawanym przez dawnych
mieszkańców tych terenów znalazłem wypis z kronik pruskich, że wtedy na zamku doszło do
jakiegoś potężnego wybuchu, po którym runęła wieża ze skarbcem.
– To było w 1807 roku? – upewniałem się.
– Tak, bo skojarzyłem sobie, że wtedy w Kamieńcu Suskim był Napoleon – właściciel zamku
podrapał się po głowie. – Pan Maksymilian wspominał, że pan pracuje w ministerstwie. Czyżby
ktoś uważał, że źle zajmuję się zamkiem.
– Skądże znowu – odpowiedziałem rozglądając się. – Zajmuję się czymś innym.
– Wujek szuka skarbów – Michał uprzejmie poinformował pana Ryszarda.
Nie ma co liczyć na to, że dzieci bawiąc się i biegając w kółko nie podsłuchują rozmów
dorosłych i nie potrafią w najmniej odpowiednim momencie zaznaczyć swej obecności. Nasz
przewodnik patrzył na mnie wyczekująco.
– Jakiś nowy ślad w sprawie tych florenów? – zapytał.
– Nie – zdecydowanie pokręciłem głową. – Dowiedziałem się, że pewien człowiek chce
odszukać skrytkę ze skarbem ukrytym w epoce napoleońskiej. Jeden z tropów poszukiwań
prowadzi do Przezmarka, stąd moja wizyta.
– Czy ten człowiek robi coś złego? – pan Ryszard wyglądał na zdziwionego.
– W świetle polskiego prawa tak – kiwnąłem głową. – Robi to bez pozwolenia. Jest jeszcze
druga strona medalu. Nie wiemy, czy owym skarbem są li tylko złote monety, co stanowi bardziej
wartość materialną niż zabytkową czy też są to dzieła sztuki, które w rękach tego pana stanowiłyby
bezpowrotną stratę do polskiego dziedzictwa narodowego.
– No tak – pan Ryszard wychowany w innej kulturze chyba nie był do końca przekonany
moją argumentacją. – A co mam zrobić, kiedy on tu się pojawi?
– Proszę do mnie zadzwonić – podałem mu swoją wizytówkę.
– Dziękuję – powiedział chowając kartonik do kieszeni. – To ja państwa tu zostawię na
chwilę i pójdę przygotować podwieczorek.
Zostaliśmy sami, co zaowocowało tym, że Roch zaczął bawić się z chłopcami w chowanego,
Blanka rozmawiała z kimś przez telefon komórkowy, Laura usiadła na murku i wystawiła twarz do
słońca, a ja chodziłem wśród ruin próbując dostrzec cokolwiek, co ewentualnie stanowiłoby
interesujący mnie trop.
93
W końcu usiadłem na granitowej podstawie kolumny, która niegdyś podtrzymywała
sklepienie piwnicy we wschodnim skrzydle i patrzyłem na średniowieczne mury. W takich
miejscach bardzo żałowałem, że w Polsce nie potrafimy odpowiednio zadbać o ich odbudowę.
Najpierw trzeba być na tyle szalonym, by kupić zabytek, potem pokonać wszystkie bariery
biurokratyczne, przejść mnóstwo kontroli nasyłanych przez zawistników, jakimś cudem zdobyć
kredyt na odbudowę, wysłuchiwać sprzecznych opinii „fachowców” jak należy przeprowadzić
renowację, a w końcu sprostać fali krytyki, kiedy obiekt już stoi i zarabia pieniądze dla właściciela.
– Paweł! – usłyszałem krzyk Blanki.
Obejrzałem się. Stała na skraju dołu, którym przed wiekami była piwnica.
– Chodź, jesteśmy tu już prawie godzinę, a żona pana Ryszarda szykuje już kolejny dzbanek z
kawą – machała do mnie ręką. – Znalazłeś coś ciekawego? – dopytywała się, kiedy gramoliłem się
na górę.
– Nie – smutno pokręciłem głową.
– Widziałeś gdzieś chłopców? Przepadli jak kamień w wodę, a Roch myślał, że są z tobą.
Chyba bardziej powinieneś interesować się tym, co robi Michał?
Nic nie odpowiadałem, tylko zaniepokojony rozglądałem się po ruinach. Na północy był mur
oddzielający zamek wysoki od rowu fosy. W narożniku stały dwie ściany – resztki wieży ze
skarbcem. Od zachodu były tylko zarośla i pojedyncza linia murów. Na południu stało kilka ścianek
i resztki oktogonu.
– Zerknij do fosy, a ja pójdę tam – wskazałem na koniec cypla.
Blanka pobiegła na północ, a ja na południe. Błyskawicznie przeszukałem krzaki i ruiny,
wykrzykując co chwila imiona chłopców. Stanąłem na krawędzi zewnętrznych murów
ośmiobocznej wieży. Widziałem stąd cały teren aż do końca cypla oraz przesmyk na jeziorze.
Nikogo tu nie było. Odwróciłem się w stronę Blanki. Patrzyła w moją stronę i bezradnie rozłożyła
ręce. Byłem już poważnie zaniepokojony.
– Wujku! – nagle za sobą usłyszałem krzyk Michała.
Odwróciłem się i zobaczyłem chłopców stojących u stóp wieży – cztery metry niżej. Na
ułamek sekundy straciłem równowagę i to wystarczyło, żebym poleciał w dół. Widziałem
rozszerzone przerażeniem oczy Michała, ale spokojnie, jak przy skoku ze spadochronem przyjąłem
odpowiednią pozycję, zamortyzowałem upadek i łagodnie przetoczyłem się przez ramię.
– Gdzieście byli?! – warknąłem na chłopców.
Obaj stali przede mną ze smętnymi minami, jakby wystraszeni i strasznie umorusani.
– Nic... My tylko tutaj... – Michał zrobił nieokreślony ruch ręką.
– Nie chcieliśmy... – zaczął Mateusz.
– Rany, są! – Blanka wyjrzała znad muru. – Paweł, żyjesz? Nic ci się nie stało?
Jej głowa zniknęła i po chwili podziwialiśmy jak dziewczyna pędzi przez krzaki.
– Ubrudziliście się, ale to nic – Blanka szybko ich zlustrowała. – Nie bójcie się wujka Pawła.
To wszystko się zmyje. A ty uważaj, bo mogłeś się zabić – spojrzała na mnie groźnie. – Idziemy –
zagarnęła chłopców.
– Jeszcze porozmawiamy na temat ucieczek – odgrażałem się. – Zawsze macie być tak blisko
nas, byśmy was widzieli!
Na podwórzu dawnego podzamcza wystawiono dla nas stół przykryty białym, haftowanym
obrusem. Na nim czekały filiżanki, talerze i patery z szarlotką oraz ciastem drożdżowym
nadziewanym rodzynkami.
– Wymyślił pan coś? – pan Ryszard patrzył na mnie wyczekująco.
94
– Przyznam się, że nie – rzekłem zrezygnowany. – Mój przeciwnik ma dokładniejsze
wskazówki. Przezmark to tylko jedno z wielu interesujących nas miejsc. Ten, kto ukrywał skarb,
był tutaj w 1807 roku.
– Wtedy był ten wybuch – przypomniał pan Ryszard.
– Nie wiem, czy dokładnie w tym momencie. Co mógł oznaczać ten wybuch? Może wyleciał
w powietrze wóz z prochem, a może jacyś maruderzy rzeczywiście na własną rękę szukali tu
skarbów? – dywagowałem. – Chyba mamy za mało danych, aby formułować jednoznaczne opinie.
Częstując się pysznymi wypiekami poznaliśmy panią Jolantę, żonę właściciela zamku.
Pochodziła „spod samiuśkich Tatr” i miała krzepką sylwetkę, doskonałą cerę, pięknie lśniące włosy
zaplecione w długi i gruby warkocz. Do tego patrzyła na męża z takim oddaniem i miłością! To dla
niego wytrzymała pierwsze trudne lata, kiedy marzła w jednym z „domków”, czekając na
zakończenie remontu murowanego domostwa i pilnując ruin i placu budowy.
Blanka wróciła z chłopcami z łazienki. Byli już umyci i bez zażenowania sięgali po ciasto.
– Musimy dokładniej dopracować model pilnowania dzieci – Blanka patrzyła na mnie
zimnym wzrokiem. – One ciebie się teraz boją, bo krzyczałeś na nie!
– Ja też mam swoje granice wytrzymałości i nie mogę cały czas za nimi ganiać – Roch
westchnął i z wyrzutem patrzył na mnie.
– Dzieci już takie są że muszą uciekać, żeby się wybiegać – wtrąciła pani Jolanta.
– To pcha je ciekawość świata – dodał pan Ryszard.
– To cud, że Paweł przeżył ten upadek z murów – Blanka wyraźnie chciała mnie upokorzyć.
– Nie upadek, tylko skok – broniłem się.
– Skok? – Blanka przedrzeźniała mnie. – Widziałam, jak się potknąłeś.
– Na starych murach trzeba uważać – pan Ryszard powiedział to patrząc gdzieś przed siebie.
– To był skok! – Michał siorbał herbatę. – Wujek wyglądał jak Batman.
Podziękowałem mu mrugnięciem oka. Jeszcze kilkanaście minut rozmawialiśmy, ale już nie
poruszaliśmy kwestii wychowawczych. Teraz tłumaczyłem naszym miłym gospodarzom, na czym
polega moja praca. Na koniec wizyty zwiedziliśmy jeszcze wysoką wieżę z kolejnymi sukcesywnie
remontowanymi piętrami.
Wracałem do Kretowin milczący i zamyślony. Blanka siedziała obok zapatrzona w boczne
okno. Laura pojechała z Rochem, którego męczyło tempo mojej jazdy i pomknął przodem.
– Przepraszam! – nagle usłyszałem.
To jedno słowo gwałtownie wyrwało mnie z zamyślenia.
– Za co? – zapytałem.
– Nie mów, że aż tak zawiniłam wobec ciebie – Blanka oburzyła się.
– Nauczyłem się przy kobietach nie dostrzegać żadnego powodu, żeby miały mnie
przepraszać – szybko przemawiałem. – Jakaś cząstka mnie stwierdziła, że w celu uzyskania
świętego spokoju należy uznać, że kobiety zawsze mają rację. Jeżeli nawet robię coś wbrew ich
woli, to tylko z własnej głupoty. Jeśli, o zgrozo, okazuje się, że moje rozwiązanie było lepsze, to
wiadomo, że kobieta właśnie tego chciała od samego początku, tylko ją źle zrozumiałem...
– Łajdak – Blanka stuknęła mnie w ramię, kiedy zrozumiała, że żartuję. – Chodziło mi o to,
że nie powinnam ci robić awantury o chłopców przy właścicielach zamku.
Kiwnąłem głową ze zrozumieniem. Kiedy zajechaliśmy pod taras naszego domku,
zobaczyłem, że Laura trzymając jakąś kartkę w dłoni stała i zanosiła się płaczem. Roch próbował ją
pocieszać, ale to powodowało tylko jeszcze większe fontanny łez. Blanka wyskoczyła z wehikułu,
nim zdążyłem zatrzymać auto.
95
– Wiktor nas opuścił – oznajmiła mi grobowym tonem, kiedy wszedłem na taras.
– Wziął z nami rozwód – Roch rozwiał moje wątpliwości. – Kasztan obraził się i wyjechał.
Zostawił nam tylko liścik.
– Mogę zobaczyć? – wyciągnąłem rękę w stronę Laury.
– Dość mam tych waszych podejrzeń i bezczynności – Roch czytał zaglądając przez ramię
córki Wiktora. – Wakacje są po to, żeby przeżywać przygody. Lauro, jesteś już prawie dorosła,
więc daję ci wolną rękę i ufam w twoją dojrzałość. Moi dawni kumple powinni zachować się jak
dżentelmeni i zaopiekują się tobą. Całuję, twój tatuś – Roch skrzywił się. – To moja Kinia też
będzie do mnie mówiła: tatuś?
– A jak do ciebie mówi Mateusz? – zainteresowała się Blanka.
– Po prostu tata. Bez zdrobnień. To chyba do mnie nie pasuje.
Kątem oka dostrzegłem, że w krzakach mignęła twarz Piotrusia, który dawał mi jakieś
tajemnicze znaki.
– Przepraszam, muszę coś kupić w sklepie – szybko zbiegłem z tarasu. Wydostałem się na
dróżkę prowadzącą do centrum handlowego letniska i tam dopadli mnie wikingowie.
– Ale bomba! – wołał Piotruś.
– Lody dla tej trójki – zatrzymałem się przy sklepie, gdzie lodówka z lodami była wystawiona
na zewnątrz.
Dzieciaki wybrały sobie smakołyki i usiedliśmy na ławeczce.
– Ten gość od porsche mieszka w drugim domku od końca cypla – Piotruś pokazał kierunek.
– Najlepsze jednak jest to, że wprowadził się do niego kolega – kontynuowała Julita.
– Ten, z którym pan tu przyjechał – dodała Olga.
– Kasztan?! – zdziwiłem się.
– Kiedy pucowałem maskę tego cayenne, słyszałem, że planowali wyjazd po kolacji do
Przezmarka – Piotruś szeroko się uśmiechnął.
– Spisaliście się na medal – wykrztusiłem.
– Mamy kontynuować obserwację?
– Delikatnie. Nie narzucajcie się. Rano spotkamy się na waszej wyspie – powiedziałem
wstając. – Do jutra.
Zamyślony wracałem do domku. Na podjeździe rzuciły mi się w oczy dwie rzeczy. Michał
biegający w brudnych spodniach i bluzce oraz Roch piorący ubrania Mateusza.
– Kolego! – wycelowałem palec w Michała. – Będziemy robili pranie.
– O rany, są wakacje, a ja mam pracować? – zaczął jęczeć.
– Nie ma dyskusji – nie ustępowałem.
Pięć minut później Michał, podobnie jak Roch stał pochylony nad miską z wodą zmieszaną z
proszkiem i tarł swoje odzienie.
– Chodź, pomożesz mi – Roch powiedział do mnie kończąc pranie.
Chciałem pilnować Michała, ale coś w spojrzeniu kolegi kazało mi posłuchać go. Zeszliśmy
na trawnik, gdzie pomiędzy dwoma palikami były rozwieszone sznurki do suszenia prania.
– Mateusz powiedział mi w tajemnicy, że te huncwoty wlazły w jakąś norę pod wieżą – Roch
relacjonował mi szeptem. – To była jakaś piwnica. Nie mieli światła, sypała się na nich ziemia i
strasznie się bali, że na nich nakrzyczysz. Michał zabronił Mateuszowi o tym mówić, dopóki nie
skontaktuje się z mamą.
– Co?! – wykrzyknąłem.
– Ładne wieści – Roch. – Znaleźli jakieś piwnice i to mama Michała będzie kierowała
96
naszymi poszukiwaniami.

97
ROZDZIAŁ JEDENASTY

LODOWA DYPLOMACJA • NOCNY ZWIAD • KŁOPOTY Z FUNIĄ • PRZEPRAWA


PRZEZ JEZIORO • W PODZIEMIACH KRZYŻACKIEGO ZAMKU • SZKIELETY
SPRZED WIEKÓW • DRUGI POJEDYNEK • STRZAŁ Z PISTOLETU

Miałem ochotę natychmiast po męsku porozmawiać z Michałem, ale ten z niewinną miną z
przejęciem wymalowanym na twarzy prał bluzkę.
– Musimy to rozegrać dyplomatycznie – mruknął Roch wyczuwając mój nastrój.
– Proponujesz, żeby ich przekupić? – kpiłem.
– Mówisz jakbyś wychował całe pokolenia Dańców – Roch był poważny. – To ohydne, ale to
w naszej sytuacji jedyna skuteczna metoda.
– Jaką musimy zapłacić cenę? Lody? Zabawki?
– Spróbujemy najpierw w ten sposób – Roch pokiwał głową. – Dobry z ciebie będzie ojciec –
poklepał mnie po ramieniu.
Na razie miałem inne zmartwienia. Najpierw chciałem sprawdzić informacje zdobyte przez
moich młodych współpracowników dotyczące Kuny. Z szafy w salonie zabrałem torbę z moim
specjalnym wyposażeniem i zszedłem do garażu. Na podłodze rozłożyłem starą plandekę, która
leżała w kącie. Na niej ułożyłem sprzęt. Wymieniałem akumulatorki w noktowizorze, kiedy
skrzypnęły drzwi. Do środka zajrzała Blanka. Cicho gwizdnęła.
– Dama nie powinna gwizdać – zwróciłem jej uwagę.
– Ten gość, który włamał się do zamku w Morągu, to przy tobie tylko czeladnik tego
rzemiosła – powiedziała. – Przyszłam zapytać, ile chcesz kanapek na kolację, ale tu masz tyle
ciekawych rzeczy.
– Jogurt i płatki – odpowiedziałem. – Przechodzę na dietę a la Wiktor.
– Ładny kombinezon – Blanka podniosła z ziemi odzienie. – Ale trochę ciężki – dodała. –
Jaki dziwny! – krzyknęła odsuwając go od siebie. – Z czego on jest uszyty?
Specjalny materiał powstały na zamówienie australijskiej armii jakieś dwadzieścia lat temu –
wyjaśniałem. – Najlepiej jego efekty widać w naturalnym świetle, zwłaszcza po zmierzchu. Ten
strój uszyty jest tak, aby jeszcze lepiej kamuflować się z otoczeniem. Niektórzy mówią na niego
„Kameleon”, ale on nie zmienia barw, tylko sam zlewa się z tłem. W ciemnościach jest ciemny, na
tle krzaków zielonkawy, w wodzie czarny.
Blanka bez słowa oglądała mój pasek z wszytymi w jego kieszenie małymi narzędziami,
wielofunkcyjny scyzoryk, zestaw lin z bloczkami, karabińczykami i klamrami, latarki, noktowizor i
kilka innych gadżetów.
– Po co ci to wszystko? – zapytała.
– To wyposażenie niekiedy się przydaje, w czasie akcji wymagających dyskrecji, nocnych
wypraw, wspinaczki i tak dalej – zacząłem zbierać rzeczy.
– Szykujesz coś?
– To wszystko może się przydać, nie wiem kiedy, więc tylko sprawdzam – nie potrafiłem
kłamać patrząc jej prosto w oczy, więc udawałem zajętego pakowaniem ekwipunku.
– Rozumiem – Blanka szybko wstała. – Za dziesięć minut kolacja – rzuciła zatrzymując się w
progu garażu.
Kiedy tylko wyszła, błyskawicznie wybrałem to, co miało być mi potrzebne tej nocy, a resztę
wrzuciłem do torby, którą zarzuciłem na ramię. Kombinezon zostawiłem w wehikule, na podłodze
98
za przednimi siedzeniami. Na tarasie Roch grał z chłopcami w karty. Po chwili grałem z nimi w
karcianą wojnę, której zasady znał tylko Michał i nieustannie, przy naszych protestach, zmieniał je.
Dziewczyny przygotowały pyszną kolację, a przede mną zgodnie z zamówieniem, Blanka postawiła
miskę z jogurtem i płatkami.
– Starzejesz się i zaczynasz dbać o linię? – Roch roześmiał się.
– Nie, postanowiłem, że na kolację zjem coś lekkostrawnego. Spodziewałem się, że tej nocy
czeka mnie wysiłek fizyczny, a przed czymś takim lepiej się nie objadać. Oprócz tego doskonale
pamiętałem z zajęć ze zwiadu prowadzonych w wojsku przez plutonowego Stopkę, że przed akcją
lepiej jeść coś o obojętnym aromacie. Mięso, konserwy, potrawy smażone i pieczone, papierosy,
alkohol powodują że nasz oddech inaczej pachnie. Niedopuszczalne było używanie dezodorantów i
wody po goleniu.
Przy posiłku żartowaliśmy i nie spodziewałem się, że Roch ma takie poczucie humoru.
Chłopcy tak się śmieli, że nie potrafili spokojnie zjeść nawet jednego kęsa kanapek. Nawet Laura
zapomniała o ucieczce taty i też porzuciła pozory dorosłości, zachowując się jak przystało na
nastolatkę. Po kolacji ogłosiłem początek ciszy nocnej na dwudziestą drugą co spotkało się z ogólną
wesołością i pytaniami o kary za nieposłane łóżka i nieumyte zęby. Zrezygnowany, widząc
degrengoladę dyscypliny, machnąłem ręką.
– Róbcie na górze co chcecie – zapowiedziałem. – Ja na dole będę pilnował, żeby nikt się nie
wymykał na nocne wycieczki.
Wieczorem chłopcy pobiegli po lody, a potem graliśmy w karty, domino i bierki. Przegrani
musieli wykonywać różne dziwne zadania. Ja raz miauczałem przy otwartej lodówce. Kiedy drugi
raz wyłem na tarasie, pod nasz domek przybiegła biała pudelka z sąsiedztwa, a za nią jej
właścicielka.
– Funia! Funia! – wołała pięćdziesięcioletnia dama w zbyt obcisłym kostiumie kąpielowym,
w wielkim słomianym sombrero, ze starannie wydepilowanymi i pokrytymi henną brwiami. –
Głupie żarty się pana trzymają! – krzyknęła na mnie. – Jaki pan przykład daje młodzieży? –
pomstowała zabierając suczkę.
O ustalonej porze udało mi się zapędzić towarzystwo na piętro. Zadzwoniłem do pana
Maksymiliana i poprosiłem go o pewną przysługę. Wiedziałem, że na wykonanie tego zlecenia
będzie potrzebował czasu, ale obiecał, że zajmie się tym natychmiast. Następnie na tarasie
przygotowałem kukłę ubraną w moją koszulę, zawiniętą w mój koc, na stoliku położyłem książkę i
czym prędzej zbiegłem do wehikułu. Udało mi się bezgłośnie otworzyć drzwiczki. Leżąc na trawie
przebrałem się w kombinezon, wrzuciłem ubranie do auta i poczołgałem się do żywopłotu. Miałem
nadzieję, że żaden współlokator nie widział moich zabiegów.
Trzymając się zacienionych miejsc, przez krzaki, uważnie stawiając kroki przekradałem się w
kierunku domku, w którym mieszkał Kuna. Dzięki mojemu ubiorowi miałem uczucie, że jestem
prawie niewidzialny.
Bez trudu odnalazłem okazałą willę, którą wynajmował mój przeciwnik. Od strony drogi
używanej przez letników odgradzał ją wysoki, rzęsiście oświetlony, druciany płot, ale od sąsiadów
po bokach i z tyłu już tylko żerdzie i rzadkie krzaki. Na podjeździe widziałem dwa samochody:
Kuny i Wiktora, co wyglądało jak zjazd właścicieli aut marki porsche. Na trawniku na prawo od
Kuny leżał ogromny rottweiler, obok którego szalał ratlerek. Nie miałem ochoty na spotkanie z
takim duetem. Z drugiej strony przy grillu świetnie bawiło się młode towarzystwo. Musiałem
obejść cały ciąg domków, by dotrzeć do równoległej uliczki, a stamtąd wejść od tyłu na posesję
Kuny.
99
Miałem szczęście, bo tam mieszkały owe panie z małym dzieckiem, które już wcześniej
zwróciły moją uwagę. Przez otwarte okno słyszałem, że oglądały powtórkę serialu o miłosnych
perypetiach warszawskiej prawniczki, więc raczej nie obchodziło ich to, co działo się na dworze.
Przeszedłem przez płot, przeskoczyłem kilka metrów trawnika i znalazłem się pod balkonem willi
Kuny. Drzwi balkonowe były uchylone.
– Pojedziemy twoim wozem? – usłyszałem głos Wiktora.
– Tak, mój lepiej radzi sobie na wertepach – odpowiedział mu Kuna. – Jak zabawa u naszych
sąsiadów?
– Trwa w najlepsze – Wiktora słyszałem teraz nieco gorzej, bo zapewne wyglądał przez okno
na rozweseloną młodzież. – Myślisz, że Paweł nie wie o tym skarbie w Przezmarku?
– Skąd niby miałby to wiedzieć? Chyba że ta mała mu coś o tym powiedziała, bo chciałem ją
tam zabrać na wycieczkę. Czy ją coś łączy z Dańcem?
– Nawet gdyby mu się oświadczyła, to nie wiedziałby co zrobić. Zawsze miał kłopoty w
kontaktach z kobietami.
Kuna głośno się śmiał. Ten jego rechot spowodował, że dopiero po chwili zorientowałem się,
że coś cicho do mnie podeszło. W nos łaskotały mnie kręcone włoski i po sekundzie poczułem
mokry języczek na swoim policzku.
– Funia! – znowu ten sam głos wiedźmy w słomianym kapeluszu. – Funia! – wrzeszczała na
całe gardło. – Kochanie, gdzie jesteś?
Pudelka usłyszała panią i obróciła się w jej stronę. Przejechała kuperkiem po mojej twarzy,
przysiadła i zamachała ogonkiem. Wiedziałem, co zaraz nastąpi. Błyskawicznie złapałem suczkę za
pysk, nim zdążyła szczeknąć. Właścicielka Funi nie dawała za wygraną. Parła niczym buldożer, nie
bacząc, że wchodzi na cudzą posesję.
U sąsiadów zaszczekał ratlerek i nad żywopłotem od strony pań zapatrzonych w telewizor
ujrzałem rondo kapelusza. Wyglądał jak pojazd kosmitów, tym bardziej że zatroskana pani
włączyła latarkę.
– Funia! – wrzasnęła wystraszona, bo od razu promieniem światła trafiła we mnie.
Za moimi plecami przy żywopłocie szalał ratlerek. Po drugiej stronie młodzi ludzie zaczęli
chóralnie śpiewać imię suczki. Usłyszałem kroki kogoś zmierzającego na balkon. Wypuściłem psa i
wybrałem mniejsze zło, przeskakując na trawnik opanowany przez psi duet. W ostatniej chwili w
oknie willi miłośniczek telewizyjnych komedii romantycznych ujrzałem dziwnie mi znajomą
kobiecą sylwetkę. Nie miałem czasu zastanawiać się nad tym, bo musiałem stawić czoła nowemu
niebezpieczeństwu. Ratlerek postanowił podjąć walkę ze mną jednak oceniwszy realnie swoje
szanse rozpaczliwym ujadaniem zerwał na równe nogi większego kolegę.
Rottweiler podskoczył, jednym spojrzeniem ocenił sytuację i już po dwóch susach pędził w
moją stronę jak śmiercionośny pocisk. Musiał tylko obiec długie kombi mieszkańców tego domku.
Kiedy pies wybiegał zza tyłu wozu, ja byłem na jego dachu i odbiwszy się, przeskoczyłem za płot.
Przetoczyłem się po trawie i spojrzałem za siebie.
Kuna kłócił się z właścicielką Funi. Kobieta rozemocjonowanym głosem mówiła mu o
tajemniczej postaci, która porwała jej psa. Leżąc w ciemnościach za okazałą tują widziałem, jak
Kuna podejrzliwym wzrokiem patrzy po okolicy. Chwilę przyglądał się rottweilerowi, który stał na
środku trawnika i osłupiały wpatrywał się w auto swojego pana. Kuna schował się do swojego
domku, a ja powoli wycofywałem się w nadbrzeżne krzaki. Chwilę tam leżałem i kiedy ścieżka
była pusta, pobiegłem do naszej kwatery. Z ulgą spostrzegłem, że we wszystkich oknach jest
ciemno. Wehikuł pozostawiłem przodem do wyjazdu. Wystarczyło tylko zwolnić hamulec i
100
samochód sam zjechał z podjazdu. Dopiero za linią żywopłotu zapaliłem silnik i wolno wyjechałem
z Kretowin. Szybko jechałem przez Morąg, Dobrocin, Wilamowo do drogi numer siedem i dalej na
wprost do Zalewa i Przezmarka. We wsi skręciłem w lewo, żeby objechać jezioro od jego
zachodniej strony i dostać się na cypel na wprost zamku.
Zawieszenie wehikułu świetnie spisywało się na leśnym dukcie i pojazd tylko łagodnie się
kołysał. Usłyszałem, że za mną coś dziwnie stuknęło. Nie było czasu, żeby sprawdzać, co to było. Z
mapy, którą uważnie studiowałem, wynikało, że gdzieś niedaleko powinna być leśniczówka. Nie
chciałem wzbudzać zainteresowania leśniczego, a i chciałem pozostać niewidocznym z półwyspu,
gdzie były ruiny zamku. Zgasiłem światło i założyłem gogle noktowizora. Jednym z ostatnich
usprawnień, jakie stworzyłem w wehikule, był skopiowany z amerykańskich pojazdów wojskowych
system nocnego podświetlania przyrządów, aby nie raziły oczu. Włączyłem je wciskając guzik na
desce rozdzielczej. Teraz mogłem bezpiecznie, doskonale wszystko widząc, jechać w nocy.
Jeszcze raz skręciłem w lewo i przejechawszy kilkadziesiąt metrów stanąłem blisko brzegu
jeziora. Z torby pozostawionej na tylnym siedzeniu chciałem wyjąć lornetkę współdziałająca z
noktowizorem. Najpierw namacałem swoje ubranie, które – co mnie zdziwiło – znajdowało się nad
wyraz wysoko.
– To bezczelność, że mnie tak obmacujesz! – przed oczami mignął mi obraz twarzy Blanki.
Usiadła i głęboko odetchnęła. Miała roztrzepane włosy.
– O mało się nie udusiłam! – przemówiła wachlując się ręką. – Jak ty prowadzisz? Przez
ciebie rozbiłabym sobie głowę! Co ty masz na sobie?!
Zdjąłem gogle.
– Możesz trochę ciszej wyrażać swoje żale? – poprosiłem ściszonym, pełnym złości głosem. –
Co ty tu robisz?
– Domyślałam się, że będziesz chciał w nocy gdzieś wyjechać, więc ukryłam się w wehikule.
Tylko idiota dałby się nabrać na tę twoją kukłę. Phi! – wzruszyła ramionami. – Gdzie ty mnie
wywiozłeś?
Bez słowa wskazałem na drugi brzeg.
– Co to jest? – wpatrywała się w mrok.
Na chwilę przyłożyłem do oczu gogle i razem z lornetką podałem go Blance.
– Patrz na godzinę pierwszą– podpowiedziałem jej.
Założyła sprzęt i zerknęła na zegarek.
– Jedenasta, dwunasta, pierwsza – dłonią pokazałem jej, na czym polega ten system
pokazywania kierunków.
Wpatrywała się we wskazane miejsce.
– Kto to jest? – była podekscytowana.
– A co widzisz?
– Wszystko jest zielone, ale dwie sylwetki ludzi są jaśniejsze, cytrynowe.
– To, biorąc pod uwagę wartość ich samochodów, najlepsze partie męskie na naszym
letnisku.
– Ty masz jakieś kompleksy na tym tle? – Blanka zdjęła gogle. – Twój wóz też przecież
jeździ.
Odebrałem noktowizor i uważnie śledziłem poczynania naszych przeciwników. Podeszli do
podstawy ośmiokątnej wieży i jakiś czas tam kopali. Po około dwudziestu minutach pracy zeszli
pod ziemię.
– Masz na sobie strój kąpielowy? – obejrzałem się na Blankę.
101
– Myślałam, że taki komandos jak ty ma przynajmniej ponton.
– Mam, ale nie ma czasu, żeby go pompować. Zostaniesz tu i będziesz pilnowała wehikułu.
– Czego? Wehikuł? To tak go nazywasz? – pogłaskała siedzenie. – Jakie to słodkie. Nie myśl,
że tu zostanę. Sama?! W nocy i w lesie?!
Z torby wyjąłem nieprzemakalny worek i podałem go Blance.
– Możesz w tym przetransportować swoje ubranie na drugi brzeg – powiedziałem.
Blanka wysiadła i zaczęła się rozbierać. Upchnąłem po kieszeniach to co uznałem za
najbardziej potrzebne i obejrzałem się w kierunku dziewczyny. W ciemnościach widziałem, że
Blanka stała zasłaniając się workiem.
– Idź, nie będę patrzył – obiecałem.
Ześlizgnęliśmy się do wody. Mój kombinezon oprócz zdolności kamuflowania miał jeszcze tę
zaletę, że gdy starannie zapiąłem nogawki, mankiety i kołnierzyk, nie przepuszczał wody, podobnie
jak specjalne buty, które miałem na sobie. Płynąłem starając się nie wytwarzać fali i nie robić
hałasu. Blanka sunęła za mną. Wychodząc na cypel z ruinami wysunąłem za siebie rękę trzymającą
worek z ubraniami Blanki.
Skulony uważnie obserwowałem teren. Nasłuchiwałem, lecz jedyne co słyszałem to ciche
sapnięcie Blanki, kiedy zakładała spodnie i bluzkę.
– Taka kąpiel w jeziorze to sama przyjemność – szepnęła mi do ucha, kiedy już się ubrała.
Przytknąłem palec do jej warg nakazując milczenie. Zacząłem ostrożnie skradać się w stronę
murów zamkowych. Na tle nocnego nieba wyraźnie widziałem zarys ruin i kształt baszty. Nawet w
ciemnościach rozpoznałem miejsce, gdzie zeskoczyłem, a gdzie wtedy stali chłopcy. Uznałem, że
wyszli z dziury, która musiała być na prawo ode mnie, w wąskiej niszy przy złączeniu wieży i
murów zamkowych. Pochylony, trzymając się lewą ręką ściany, a prawą badając grunt przed sobą
powoli czołgałem się. Nagle namacałem brzeg otworu w murze. Miał on średnicę nieco tylko
większą niż pół metra. Michał czy Mateusz rzeczywiście mogli tu się wślizgnąć, ale Kuna z
Wiktorem potrzebowali więcej przestrzeni.
– Zostań tu i jeśli nie wrócę za godzinę, wezwij pomoc – objąłem Blankę za szyję,
przysunąłem ją do siebie i mówiłem prosto do jej ucha. – Nie dyskutuj, a robiąc to, o co cię proszę,
możesz uratować mi życie.
– Ale... – nabrała powietrza, żeby coś powiedzieć.
– Ani słowa! – szybko pocałowałem ją w policzek.
Zaraz pożałowałem tego gestu tak niepotrzebnego w tej sytuacji, ale wyczułem, że zaskoczył
on Blankę i posłucha mnie. Leżąc na brzuchu sprawdziłem obrzeża otworu. Była to dziura w murze,
a raczej w stropie piwnicy, który był przez wieki osłonięty grubą warstwą ziemi. Z jakichś
powodów utworzyło się to zapadlisko. Nadstawiałem uszu, czy nie słychać, co robią moi
przeciwnicy. W środku panowała absolutna cisza. Zaryzykowałem i włączyłem latarkę. Miałem
taką w której regulowało się moc światła. Zobaczyłem przed sobą kopczyk gruzu i ziemi na
podłodze jakiegoś pomieszczenia. Opuściłem się tam i znalazłem się metr poniżej dziury.
– Ja się boję – usłyszałem z góry drżący głos Blanki.
– Trzymaj! – rzuciłem jej zapasową latarkę i mój telefon komórkowy.
Wszystkie potrzebne mi rzeczy trzymałem w specjalnych kieszeniach kombinezonu lub pasa.
Rozejrzałem się dookoła. Piwniczka miała najwyżej dziesięć metrów kwadratowych powierzchni.
Jedne drzwi, z których wysypywała się wielka hałda gruzu, prowadziły do ośmiokątnej baszty.
Przed sobą miałem drugie wyjście. Podszedłem tam i ostrożnie, zgasiwszy latarkę, próbowałem
cokolwiek dojrzeć w mroku. Najbardziej zależało mi na tym, by zorientować się, gdzie mogą być
102
Kuna i Wiktor. Nie było ich widać ani słychać.
Musiałem oświetlać drogę przed sobą. Znajdowałem się w krótkim przejściu pomiędzy
piwnicami. Tunel był wąski, z łukowatym stropem. Po przejściu dwóch metrów dotarłem do
rozwidlenia. Na lewo prowadził wąski na siedemdziesiąt centymetrów korytarz. Miał on około
dziesięciu metrów długości i gwałtownie kończył się usypiskiem. Rozglądałem się na wszystkie
strony. Zobaczyłem na pokrytej wiekowym brudem ścianie ślady otarcia, na podłodze odciski stóp.
Kuna i Wiktor podobnie jak ja doszli tu i zawrócili.
Doszedłem do drugiej piwniczki. Powietrze tu było suche i ciężkie od kurzu. Było to duże
pomieszczenie, którego strop podtrzymywały niegdyś cztery potężne filary. Jeden z nich zniknął
pod zwałami gruzu. O ile dobrze pamiętałem układ zamku, to było w rogu od strony dostępnej z
powierzchni piwnicy, pod wschodnim skrzydłem zamku. W podłodze były schody skręcające w
lewo.
Postawiłem pierwsze kroki na kamiennych stopniach prowadzących wokół kolumny ułożonej
z granitowych ciosów. Zgasiłem latarkę i schodziłem. Cisza wokół panowała taka, że bicie mojego
serca wydawało mi się głośnym waleniem w bębny. Kiedy poczułem stopami, że skończyły się
schody, minutę nasłuchiwałem i usiłowałem w ciemnościach dostrzec choćby najsłabszy blask
światła. Znowu włączyłem latarkę.
Komnata była niewielka. Jedno wyjście prowadziło na zachód, drugie na północ, w kierunku
dawnej baszty ze skarbcem. Poszedłem najpierw w tę stronę. Znalazłem się w niskiej, długiej sali z
kolebkowym sklepieniem. Mogło to być składowisko win, bo wzdłuż ścian leżały resztki drewna i
metalowe obręcze. Na kamiennej podłodze dostrzegłem niewielki lśniący punkt. Podniosłem to coś.
Była to srebrna bryłka pokryta gdzieniegdzie warstwą patyny. Przyjrzałem się znalezisku z
zainteresowaniem i rozejrzałem po komnacie. Na suficie, na tynku ujrzałem poczerniałą, ledwo
rozpoznawalną figurę diabła. Między oczami tej okropnej postaci tynk był wykruszony. Czyżby
ktoś próbował zastrzelić tego czarta srebrną kulą odlaną na nocne zmory, wampiry i wiedźmy?
To spostrzeżenie sprawiło, że zacząłem lepiej przyglądać się resztkom przedmiotów leżących
przy ścianach. Zdziwiony dostrzegłem, że były tu nie tylko beczki z winem, ale i baryłki z prochem,
o czym świadczyły ledwo widoczne punce francuskich wytwórni na denkach. Znalazłem tu też
ołowiane kulki, zniekształcone po wystrzałach oraz zgubiony przez jakiegoś żołnierza ośmiokątny
słupek ołowiu wysokości najwyżej dwóch centymetrów. To wszystko świadczyło o tym, że w tej
sali mogła rozegrać się jakaś strzelanina pomiędzy żołnierzami lub w czasie pijaństwa doszło do
przypadkowego podpalenia beczułki z prochem. Jednak w tym drugim przypadku byłyby tu
większe zniszczenia. Czyżby rzeczywiście w epoce napoleońskiej zagubił się tu jakiś oddział
żołnierzy?
Te poszukiwania spowodowały, że na moment zapomniałem o Kunie i Wiktorze. Ruszyłem
dalej i wszedłem do niewielkiego pomieszczenia, które najprawdopodobniej było skarbcem, o czym
mogły świadczyć wielkie zawiasy w ścianie i klamry po mocowaniach dwóch zamków. Zewnętrzne
ściany były wykonane z dużych kamieni, wewnętrzne z cegieł. Wzdłuż brzegu fosy, na zachód
prowadził korytarzyk, podobny konstrukcją do tego, do którego wszedłem na samym początku.
Kończył się zapadliskiem.
Tu pod ścianą natknąłem się na szczątki kilku żołnierzy. Dookoła leżały tasaki, karabiny,
pistolety, nadgryzione zębem czasu skórzane ładownice, czapki, czaka, fragmenty mundurów,
pogruchotane kości. To wszystko wyglądało jak wielkie cmentarzysko. Byli to głównie żołnierze
francuscy z jakiegoś pułku piechoty liniowej.
Zostawiłem to ponure miejsce i wszedłem do korytarzyka. Przeszedłem najwyżej cztery
103
metry, kiedy natknąłem się na tunel prowadzący w lewo. Zrobiłem trzy kroki, kiedy usłyszałem za
sobą kobiecy krzyk. Natychmiast zrobiłem w tył zwrot. Blanka stała wpatrzona w szkielety
szczerzące do niej puste oczodoły, ze szczękami opuszczonymi w upiornych uśmiechach, z upiornie
powykręcanymi kończynami.
– Cicho! – syknąłem zatykając jej usta i gasząc nasze latarki.
Trwaliśmy tak jakiś czas w bezruchu. Potem delikatnie poprowadziłem Blankę aż do jednej
ze ścian i tam zmusiłem ją, żeby przysiadła. Ugryzła mnie w palec, kiedy wystraszona dotknęła
któregoś z tych biedaków, a ja tylko mocniej zacisnąłem dłoń na jej wargach. Poczułem ciepłą
lepką strugę krwi spływająca mi po palcach. Blanka próbowała mi się wyrwać, ale tylko mocniej ją
ścisnąłem.
– Błagam, wytrzymaj! – szeptałem.
Na moje dłonie zaczęły kapać jej łzy. Wtedy w ciemnościach usłyszałem kroki. Blanka
zadrżała, bo też zdała sobie sprawę, co to oznacza. Zmrużyłem oczy, by przeciwnik nie oślepił
mnie, kiedy nagle zapali latarkę. Szedł pewny siebie prosto na nas. Był sam. Gdzie w takim razie
był drugi? Zatrzymał się. Jak blisko do nas podszedł?
– No, Daniec, czas na rewanż – usłyszałem głos znany mi z piwnicy morąskiego zamku.
Musiał być w tym samym pomieszczeniu co my! Obaj wpadliśmy na identyczny pomysł i
włączyliśmy latarki. Stał przede mną ubrany tak samo jak poprzednio. Tyle że teraz trzymał
wymierzony we mnie dragoński pałasz. Jego pordzewiały czubek znajdował się najdalej dziesięć
centymetrów od mojej grdyki i lekko drżał. Spojrzałem w zimne oczy widoczne w otworach
kominiarki.
– Zabijesz nas? – siedziałem skulony obejmując Blankę i nie miałem szans na szybki,
niespodziewany atak.
– To zależy od was – roześmiał się. – Nie lubię przegrywać, a tego... – wymownie spojrzał na
swoje przedramię – ...nigdy ci nie zapomnę.
– Kasztan, co cię opętało?
Zamiast odpowiedzi przytknął mi ostrze do szyi.
– Stary, co ci jest? – nie dawałem za wygraną. – Masz jakiś dziwny głos, ale wiem, że to ty.
Robisz rzeczy, z których nie będziesz mógł się wytłumaczyć przed policją. Nie marnuj sobie życia,
bo żaden skarb nie jest tego wart.
– Daniec, przestań gadać, tylko weź broń – odszedł na krok i pałaszem wskazał na szablę
porzuconą pod ścianą.
Była to rosyjska broń, która znajdowała się na wyposażeniu huzarów. Mój przeciwnik miał
nade mną przewagę, bo pałasz był dłuższy i mógł mnie trzymać na dystans.
Panienka nam poświeci – rozkazał Blance.
– Jej w to nie mieszaj.
– A dlaczego?
– Chcesz się bić tu? – byłem pewny, że cieszy go ten pomysł.
W lot zrozumiałem, co miał na myśli. W tym pomieszczeniu bez trudu mogło dojść do
przypadkowego zranienia dziewczyny.
– Tam? – zaproponowałem sąsiednią komnatę.
Ostrożnie stawiając kroki wycofał się i zrobił mi dość miejsca do walki. Pod ścianę rzucił
swoją latarkę.
– Wiesz, że nie wywiniesz się policji? – próbowałem przemówić wrogowi do rozsądku.
– Kto mi cokolwiek udowodni?
104
Przesunął lewą stopę do przodu. Wiedziałem, że to jeszcze nie atak, ale udałem
wystraszonego i gwałtownie odskoczyłem w bok. Zadowolony z efektu swych działań powtórzył
manewr i znowu zrobiłem to samo.
– Nie podejrzewałem, że to będzie takie łatwe – zamarkował cięcie.
– Co?! – bez trudu sparowałem je.
– Pozbycie się ciebie – teraz już szykował się do poważnego ataku. – Tyle słyszałem o tobie,
że jesteś groźny, bo inteligentny. Były komandos z dużą wiedzą historyczną. A tu sikoreczka
zawróciła ci w głowie i przegrywasz.
Przemawiając przeniósł ciężar na lewą nogę, prawą przygotował do postawienia kroku,
któremu miało towarzyszyć wyprowadzenie silnego pchnięcia prosto w mój brzuch. Pałasz był
bronią stworzoną właśnie do tego typu ciosów. Francuska kawaleria dzięki zadawaniu takich
ciosów piechocie wroga okazywała się skuteczniejsza. Kirasjer czy dragon siedzący na rosłym
koniu, trzymając pałasz w wyciągniętej ręce miał przewagę nad piechurem. Po cięciach szablą
łatwiej było wyleczyć obrażenia niż po ranach kłutych. Gorzej, kiedy dochodziło do walk z
kawalerią przeciwnika. Wtedy wróg, który odparł atak pałasza bez trudu mógł zadać cięcie szablą.
Dlatego kirasjerzy, dragoni, karabinierzy mieli lekkie pancerze – kirysy oraz kaski, które miały
chronić ich przed takimi ciosami.
Pchnął gwałtownie, z furią. Bez trudu odbiłem cios prowadząc ostrze szabli od dołu, w prawo
ku górze, jednocześnie przechodząc na lewo od wroga. Nie mógł w żaden sposób zareagować,
kiedy znalazłem się za jego plecami. Zamachnąłem się, ale w ostatniej chwili zawahałem i zamiast
ciąć go postanowiłem uderzyć go płazem. Moja szabla uderzyła o coś metalowego co on miał na
sobie i złamała się.
Odrzuciłem bezużyteczną rękojeść.
– Już po tobie! – zbliżał się celując pałaszem w moją pierś.
Teraz stałem nieruchomo, tylko lekko ugiąłem nogi.
– Ten – wskazał na diabła nad naszymi głowami – sprzyja lepszym!
Znowu pchnął pałaszem. Cofnąłem prawą nogę, co spowodowało, że znalazłem się bokiem
do atakującego, a ostrze broni przeszło przede mną. Prawą dłonią chwyciłem jego uzbrojoną dłoń i
wykorzystując jego pęd obróciłem się w prawo na lewej nodze. W ten sposób pociągnąłem
przeciwnika za sobą. I kiedy obiegł mnie, nagle poprowadziłem lewą rękę wzdłuż jego prawego
ramienia, wprowadzając swój łokieć pod jego brodę. Teraz wystarczyło lekki ruch bioder i wróg
poleciał na kamienną posadzkę. Jego pałasz wylądował gdzieś w kącie.
Zbliżyłem się do leżącego, a ten sięgnął po coś i w półmroku zobaczyłem, że trzyma jakąś
broń.
– Jeszcze krok! – groził celując to we mnie, to w Blankę, która stała w progu komnaty.
Szybko wstał i stanął plecami do wyjścia, za którym były schody. W wyprostowanej ręce
trzymał pistolet skałkowy! Domyśliłem się, że znalazł go na tym rumowisku.
– To nie wystrzeli! – powiedziałem. – Proch po tylu latach nie będzie miał odpowiedniej
mocy – starałem się mówić pewnym głosem. – Sam go oczyściłeś i załadowałeś? – kpiłem.
– Zaraz sprawdzimy – odciągnął kurek.
W broni skałkowej krzesiwo (najczęściej krzemień) umieszczone w szczęce na kurku krzesze
iskrę uderzając o panewkę. Iskra zapala proch, a ogień przez specjalny kanał dochodzi do wnętrza
lufy, gdzie jest ładunek prochowy i kula. Naciśnięcie spustu powoduje uruchomienie mechanizmu:
kurek, krzesiwo, panewka, strzał.
– To ci się nie uda – z niedowierzaniem pokręciłem głową.
105
– Żegnaj – nacisnął spust.
Kurek skoczył do przodu, spod krzesiwa strzeliła iskra, zapalił się proch i uniósł obłok
białego, gryzącego dymu. Jak zaczarowany patrzyłem w wylot lufy.

106
ROZDZIAŁ DWUNASTY

W PODZIEMNEJ PUŁAPCE • STUDNIA I SZCZURY • WYJAZD DO PONAR • HUSAR Z


PRUS • TELEFON OD PANA TOMASZA

Miałem jeszcze najwyżej sekundę życia. Tak wiele myśli przychodzi wtedy do głowy, a ich
natłok paraliżuje, unieruchamia niczym ścisk w zapchanym autobusie. Jak przez mgłę docierał do
mnie przeciągły krzyk Blanki. Przypomniało mi się scena z podwórka. Graliśmy w piłkę. Roch stał
na bramce, ja na obronie, a Kasztan jak zwykle na pozycji atakującego. Zawiązywałem but i kiedy
uniosłem głowę, ujrzałem pędząca prosto w moją twarz piłkę. Przysiągłbym, że widziałem każdy
szczegół, szwy na jej skórze, odpryski mokrego piachu niczym chmura skałek wokół meteoru, to
jak wirowała. Wtedy uchyliłem się, ale i tak koledzy mieli wrażenie, że ten strzał nazywany przez
nas „torpedą” trafił mnie między oczy.
Zamaskowany mężczyzna celował w pierś i teraz, jak na naszym boisku wszystko działo się
jak w zwolnionym tempie. Widziałem jęzor ognia wypychający przed sobą czarny punkt kuli.
Odchyliłem się nieco do tyłu i energicznie cofnąłem lewą nogę. Kula nawet się o mnie nie otarła.
Potworny huk poniósł się po piwnicy. Przeciwnik wpatrywał się we mnie jak zauroczony.
– Ty draniu! – wrzasnęła Blanka.
– Teraz ona w wyciągniętej ręce trzymała pistolet. Celowała w niego. Huk po pierwszym
wystrzale trwał nadzwyczaj długo i nerwowo rozglądałem się na boki i do góry. Na stropie pojawiła
się gwałtownie poszerzająca się szpara. Kuna czy też Wiktor rzucił się w kierunku wyjścia.
– Nie! – krzyknąłem do Blanki.
Było za późno. Błysnęło, huknęło i z góry spadła pierwsza cegła. Biegnąc porwałem
dziewczynę do pomieszczenia pod wieżą. Za nami runęła piwnica. Trzymałem Blankę za rękę i
wciągnąłem ją do tunelu, aż do pierwszego zakrętu. Za nami gnała wielka chmura pyłu i kurzu. Fala
uderzeniowa pchnęła nas na posadzkę. Tuliłem Blankę i zamknąłem oczy trwając w bezruchu.
Wokół nas ziemia drżała, a podziemia zdawały się kołysać. Czułem, że Blanka drży.
– Żyjesz? Możesz oddychać? – zapytałem ją szeptem, kiedy wszystko nagle ucichło.
Tylko skinęła głową. Potem gwałtownie obróciła się do mnie i objęła mnie. W ciemnościach
jej dłonie wędrowały po moim ciele.
– Nic ci się nie stało? – mówiła tuląc swój policzek do mojego.
– Nie.
– To jakiś cud – pocałowała mnie w policzek i znowu się tuliła.
– Cud będzie wtedy, jeśli uda nam się stąd wyjść.
– Uratują nas.
– Może jutro ktoś odnajdzie wehikuł i zaczną szukać właściciela. Może skojarzą ze mną nagłe
zapadnięcia się ziemi w ruinach zamku i zaczną gdzieś kopać. Do tego czasu może nam zabraknąć
powietrza.
– Nie bądź takim pesymistą – pogłaskała mnie po ramieniu. – Wchodząc do piwnicy
wysłałam sms do Rocha.
– Właśnie! Czemu mnie nie posłuchałaś?
– Chciałeś stoczyć ten pojedynek, paść tu z ran, a potem ja przy wyjściu miałabym go sama
zatrzymać?
– Ciekawe, czemu był tylko jeden i który z nich to był? – sam siebie pytałem.
– Nie wierzę, że to był Wiktor – Blanka była pewna siebie.
107
Zacząłem po omacku szukać w kieszeniach swojej latarki.
– Może poczekajmy jeszcze, aż kurz opadnie? – Blanka mocniej mnie objęła.
– Nie mamy czasu – łagodnie ją odsunąłem.
Nacisnąłem włącznik latarki i mroki wokół nas rozjaśniły się niebieskim światłem diodowym.
Korytarzyk, w którym byliśmy, prowadził w kierunku środka dziedzińca. Postanowiłem najpierw
sprawdzić ten, który był wybudowany wzdłuż ściany fosy. Zerknąłem w prawo do sali, gdzie leżały
szkielety żołnierzy. Pozostała nienaruszona, tylko w progu przejścia z piwnicy, w której walczyłem,
leżała sterta gruzu kompletnie blokującego wyjście.
Poszliśmy w przeciwnym kierunku. Moją uwagę zwróciła czarna smuga ciągnąca się wzdłuż
podnóża ściany. Nachyliłem się nad nią przeciągnąłem po niej poślinionym palcem. Czerń
rozmazywała się, a pod opuszkiem poczułem drobny proszek. Roztarłem go między palcami i
powąchałem.
– Co to jest? – Blanka dopytywała się.
– To był lont – odpowiedziałem. – Najwidoczniej żołnierze stoczyli tu walkę, ale też coś
wysadzali w powietrze.
– Co?
– Coś, dzięki czemu spodziewali się zdobyć cenny łup.
– Znaleźli go?
– Nie wiem, a jeśli tak, to wynieśli to ci, którzy przeżyli.
– Myślisz, że ktoś stąd wyszedł?
– Taką mam nadzieję, bo może i my skorzystamy z tego wyjścia. Czy nie dziwi cię, że w tych
piwnicach jest tak sucho. Jesteśmy dwa piętra pod ziemią blisko powierzchni wód jeziora, a tu nie
ma wilgoci.
– O co ci chodzi?
– O te pistolety, które po tylu latach wypaliły. Siarka, składnik czarnego prochu, bardzo łatwo
absorbuje wilgoć. Wy bez żadnego trudu wypaliliście z broni, która przeleżała tu tyle czasu.
– Mój pistolet był zawinięty w jakąś szmatę – zauważyła Blanka.
– Skąd wiedziałaś, co trzeba zrobić, żeby wystrzelić?
– Podpatrzyłam, co zrobił tamten. Kiedy zobaczyłam, że chciał cię zabić, to poczułam taką
wściekłość, że... To wszystko przeze mnie! Niepotrzebnie tu wchodziłam, mogłam od razu wezwać
policję. Mogłam nie strzelać, to piwnica nie zawaliłaby się, a ty pokonałbyś tamtego bez użycia
broni.
– Przestań – mruknąłem biorąc ją za rękę.
Ciągnąłem dziewczynę oświetlając sobie uważnie drogę. Tak przeszliśmy jeszcze osiem
metrów. Przed nami, w posadzce widniał otwór. Przed laty był przykryty drewnianą klapą po której
zostały tylko resztki mocowania zawiasów. Na wprost widzieliśmy rumowisko.
– Wysadzili tamten fragment zamku – wyjaśniłem Blance świecąc na ślady po loncie.
– A to co? – dziewczyna przez moje ramię spoglądała w dół.
Poświeciłem tam. Zobaczyłem odblask światła odbijający się w ciemnej wodzie na dnie,
około czterech metrów niżej. W ścianie ceglanej cembrowiny były widoczne występy z cegieł tak
ułożone, aby można było po nich wchodzić i schodzić. Otwór był szeroki na sto pięćdziesiąt
centymetrów, więc mogłem bez trudu w nim się przemieszczać.
– Co robisz? – Blanka przeraziła się widząc, że zamierzam zejść. – Chcesz tam zejść? A co
będzie ze mną?
– Zostaniesz tu, chyba że każę ci zrobić inaczej. Nie zostawię cię tu i nie zrobię żadnego
108
głupstwa, bo nikt ciebie stąd nie uratuje – uspokajałem ją. – Trzymaj tę latarkę, ale na razie jej nie
zapalaj – podałem jej małe urządzenie zasilane zaledwie jedną bateryjką.
– Nie boisz się tam schodzić?
– Nie. To może być zwykła studnia, ale te stopnie mogą świadczyć o tym, że jest to zawczasu
przygotowane tajne wyjście prowadzące gdzieś do jeziora, a więc niedaleko. Bądź dzielna.
Schodziłem ostrożnie, bo zdawałem sobie sprawę, że gdyby coś mi się stało, to Blanka
załamałaby się i nie byłaby zdolna nic zrobić. Cegły służące jako podpory dla nóg trzymały mocno,
a pomagałem sobie rozpierając się rękami. Zbliżyłem się do lustra wody i zobaczyłem, że nie ma
innego wyjścia. Zanurzyłem się po pas, do piersi i stopami dotknąłem równej podłogi.
– Nie utoniesz?! – z góry zahuczał głos Blanki.
Poruszyłem się, żeby spojrzeć w jej stronę i wtedy prawa noga zamiast w ścianę trafiła w
pustkę. Tam nie było ścianki!
– Muszę się zanurzyć, żeby przejść na drugą stronę – zawołałem.
– Nie zostawiaj mnie samej!
– Wrócę, słowo honoru!
Kilka razy, szybko nabrałem powietrza i zanurkowałem. Po krótkiej chwili wynurzyłem się z
drugiej strony ścianki. Znalazłem się w niskim tunelu z półokrągłym sklepieniem. Prawa połowa
była zalana wodą, lewą stanowił ceglany chodnik, którym można było czołgać się. W ciemnościach
przede mną zaświeciły szczurze oczy, w których odbijał się promień mojej latarki. Wlazłem na
chodnik i ruszyłem przed siebie.
Kanał, skręcał łagodnym łukiem w prawo, w kierunku podzamcza. Szczury umykały przede
mną, aż w końcu usłyszałem głośny chlupot wody, kiedy do niej wskakiwały. Na wprost ujrzałem
ceglaną ścianę. Miałem przeczucie, że jesteśmy uratowani. Doczołgałem się do końca i zanurzyłem
rękę pod wodę. Namacałem, że pod murem jest przejście i poczułem na dłoni słaby prąd wodny.
Czym prędzej zawróciłem do Blanki. Kiedy znalazłem się na dnie studni, ona świeciła w dół.
Nie widziałem jej twarzy, ale usłyszałem okrzyk radości.
– Już myślałam, że nie żyjesz! – krzyknęła, kiedy się uspokoiła. – Co tam znalazłeś? Czemu
nie było ciebie tak długo? Czemu nie dawałeś żadnego znaku życia? – zasypała mnie gradem pytań.
– Nic już nie mów, tylko spokojnie oddychaj i zejdź tu do mnie – rozkazałem jej.
– Czy woda jest zimna?
– Lodowata.
– Będziesz mnie potem leczył podając herbatę z miodem i z cytryną?
Chciałem jej odpowiedzieć, żeby przestała tyle mówić, tylko zeszła, ale właśnie ruszyła w
dół. Schodziła bardzo ostrożnie, ale też nie można było popełnić błędu.
– Rzeczywiście zimna – stwierdziła stając obok mnie. Szczękała zębami, wargi jej drżały i
mocno objęła mnie za szyję.
– Co teraz? – rozglądała się z niepokojem.
– Tu jest ciasno, a przejście pod wodą jest nieco węższe – wyjaśniałem jej. – Przejdę
pierwszy i będę czekał na ciebie. Nie bój się. Będziesz musiała przepłynąć najwyżej metr. Dasz
radę?
W odpowiedzi skinęła głową. Przeprawa odbyła się bez przeszkód. Pomogłem dziewczynie
położyć się na chodniku, a sam szedłem obok niej.
– Ślepa uliczka! – Blanka jęknęła na widok ściany. – Nie, tam jest to samo co za nami? –
domyśliła się.
– Jestem prawie pewny, że tak. Tu musimy przygotować się na dłuższe nurkowanie. Myślę,
109
że przed nami kilka metrów płynięcia pod wodą.
– Dam radę – Blanka zapewniała mnie.
Zanurkowałem z włączoną latarką. Przed sobą widziałem tylko brązowo-zieloną poświatę z
wirującymi drobinami zanieczyszczeń. Miałem wątpliwości, czy powinniśmy płynąć od razu we
dwoje.
– Coś nie tak? – Blanka zaniepokoiła się widząc wyraz mojej twarzy, kiedy wynurzyłem się.
Z bocznej kieszeni kombinezonu wyjąłem zwitek cienkiej linki z dwoma karabinkami na
końcach. Jedną pętlę założyłem na pas Blanki, drugą zapiąłem na stopie, na wysokości kostki.
– Trzy mocne pociągnięcia liną oznaczają że masz płynąć – mówiłem jej. – Kiedy poczujesz
na lince luz, musisz ciągnąć ją do siebie. Jest cienka, będzie mokra, będzie wyślizgiwała ci się z rąk
i kiedy poczujesz, że nie dasz rady, to odepnij się i wróć do studni, a potem do piwnicy. Sprawdź
tunel, gdzie ukryliśmy się po zawaleniu piwnicy. Może tam znajdziesz inne wyjście.
– Co ty do mnie mówisz? – Blanka przyglądała mi się. – Chcesz powiedzieć, że tam możesz
utonąć?
– Teraz masz tylko zrobić to co ci kazałem.
Wziąłem głęboki haust powietrza i energicznie wbiłem się pod wodę. Miałem wrażenie, że
płynę przez rozcieńczone błoto. Pierwsze dwa metry pokonałem szybko, ale nagle natknąłem się na
zapadlisko cegieł leżących na dnie tunelu. Nad nimi była tylko szpara wysokości około trzydziestu
centymetrów. To było stanowczo za mało. Należało kopać czy zawrócić? To drugie w tej ciasnocie
było z każdą chwilą trudniejsze. Pchnąłem cegły. Dwie ześlizgnęły się na drugą stronę. Walczyłem
dalej. Wydawało mi się, że upłynęło mnóstwo czasu, kiedy wreszcie wykonałem przejście
odpowiedniej średnicy.
Już zaczynało brakować mi powietrza. Rzuciłem się przed siebie, chciałem dopłynąć jak
najdalej. Nagle znalazłem się w czystym świecie wód jeziora. Przez skórę czułem, że to zupełnie
coś innego od tego co było w tunelu. Zatrzymałem się i stanąłem i wdychając świeże powietrze.
Zdziwiłem się, bo było jasno. Zerknąłem na zegarek – zbliżała się trzecia.
Nagle coś szarpnęło za moją kostkę. To Blanka uznała, że leżę zemdlony, nie ruszam się i
próbowała mnie przyholować do siebie. Ująłem linkę i mocno trzy razy pociągnąłem. Kilka sekund
później wyczułem luz. Zacząłem wybierać hol i w kilka sekund wyciągnąłem Blankę.
– To było straszne! – sapnęła rzucając mi się na szyję.
– Już dobrze – gładziłem ją po plecach.
– Chyba ci na mnie zależy, bo tak mocno mnie ciągnąłeś.
– Tak – pogładziłem ją po policzku.
Usiłowałem zmyć ciemną pręgę, która pojawiła się w miejscu, gdzie dotknąłem Blankę, ale
kreska zamieniła się w wielką plamę.
– Co to? – Blanka przeciągnęła palcami po swojej twarzy. – To krew – oceniła wąchając
wnętrze dłoni. – Pokaż! – z przerażeniem w oczach oglądała przecięcia na skórze moich rąk.
– Musimy wrócić do wehikułu – powiedziałem. – Tam mam apteczkę i założę sobie plastry.
Dasz radę płynąć, czy życzysz sobie, żeby dostarczyć ci dętkę?
– Dam radę. Zmarznę czekając na ciebie.
– Nie pływam tak wolno – broniłem się.
– Wiem – uśmiechnęła się.
Rozmawialiśmy płynąc w stronę cypla, gdzie zostawiłem auto.
– Nie chcesz zobaczyć, jak teraz wyglądają ruiny? – zapytała.
– Przyjedziemy tu, kiedy będzie jasno.
110
– Może Kuna i Wiktor do tego czasu wyjmą skarb?
– Myślę, że około dwustu lat temu zrobili to kompani tych żołnierzy, których znaleźliśmy w
podziemiach.
Blanka zamilkła. Kilka minut później siedzieliśmy już w środku wehikułu. Uruchomiłem
silnik i włączyłem ogrzewanie. Wyjechałem z lasu na drogę i po godzinie byliśmy w Kretowinach.
Blanka poszła do swojego pokoju, przebrała się i wróciła do mnie na dół, żeby przygotować nam
mocną herbatę z sokiem malinowym.
Siedzieliśmy na kanapie popijając napój w milczeniu. Nie pamiętam, kiedy zasnęliśmy na
siedząco, z głową Blanki na moim ramieniu. Obudziło mnie głośne westchnięcie. To Michał
zastosował swoją metodę pobudki. Stał obok mnie i patrzył na nas.
– Cześć, wszyscy już wstali, tylko wy śpicie – oznajmił. – Chcecie śniadanie?
Zaspanym wzrokiem poszukiwałem zegarka, żeby sprawdzić, która godzina. W kuchni
krzątał się Roch, a Laura widząc, że otworzyłem oczy, natychmiast przyniosła mi kawę.
– Chłopaki! – Roch wezwał chłopców. – Do stołu!
Mateusz i Michał wybiegli do stolika ustawionego na tarasie. Przyłączyła się do nich Laura.
Roch usiadł w fotelu obok mnie i zerkał raz na mnie, raz na Blankę.
– Jak było na nocnej wycieczce? – zagadnął.
Miał ponurą minę. Pewnie znowu czuł się oszukany, że prowadziłem poszukiwania bez niego.
– Mieliśmy sporo przygód – wyszeptałem.
Nie mogłem się ruszyć, żeby nie obudzić Blanki, a jednocześnie czułem, że ścierpło mi ramię.
– Rozumiem – Roch kiwał głową.
– Przepraszam, że pojechałem tam sam, ale tak było lepiej dla nas wszystkich – tłumaczyłem
się.
– Sam – podkreślił to słowo i wciąż miał smętną minę.
– Zakradła się i ukryła w moim samochodzie – mówiłem prawie bezgłośnie.
– Kobiety to samo zło? – Blanka gwałtownie otworzyła oczy. – Nie śpię i słucham, o czym
szepczecie.
– Przyznasz, że... – zawahałem się i nie dokończyłem.
– Byłam tam niepotrzebnie i tylko narobiłam ci kłopotów? – sama dokończyła. – Być może,
ale jestem też pewna, że beze mnie tkwiłbyś nadal w podziemiach. Byłam twoim natchnieniem i
motywacją.
– Oczywiście – szarmancko ucałowałem jej dłoń.
Blanka wstała i poszła, żeby się odświeżyć po nocy, a ja opowiedziałem Rochowi nasze
przygody.
– Myślisz, że Wiktor strzelał do ciebie? – Roch siedział zasępiony.
– Nie wiem. Był zamaskowany i miał zmieniony głos. Kasztan chyba by do mnie nie strzelał,
ale z drugiej strony wspominał o rewanżu za pojedynek w zamku w Morągu. Wszystko wskazuje na
to, że wtedy zraniłem Wiktora, ale naprawdę nie chce mi się w to wierzyć.
– Mnie też – Roch skinął głową. – Jakie masz plany na dziś?
– Pojedziemy na wycieczkę.
– A potem odnajdziemy Wiktora i poważnie z nim pogadamy. W końcu byliśmy kumplami i
to do diabła chyba coś znaczy?
– Tak.
Po śniadaniu wsiedliśmy do samochodów i wyruszyliśmy na objazd jeziora Narie. Jechałem
przodem, a Laura wsiadła do forda Rocha. Wyjeżdżając z Morąga na północ, na wzniesieniu drogi,
111
minęliśmy pomnik Reinholda von Anrepa. Nieco zwolniłem przyglądając się dawnemu terenowi
pola bitwy. Za wsią Jurki był prosty odcinek drogi, gdzie wszyscy nas wyprzedzali, ale tylko
dlatego, że jechałem z maksymalną dozwoloną prędkością. Za Niebrzydowem Wielkim skręciłem z
szosy na Miłakowo w prawo.
– Dokąd jedziemy? – zapytała mnie Blanka.
– Do Ponar.
– To miejsce wymieniał pan Maksymilian, a więc postanowiłeś pójść tropem majątków
rodowych? Tonący brzytwy się chwyta. A nie lepiej byłoby po prostu śledzić Kunę?
– Poszukiwania i starcia z kimś takim jak Kuna zawsze przypominają grę w pokera. Oprócz
tego co ma się w ręku liczy się gra pozorów, gestów, mimika...
– Blefujesz udając, że wiesz, gdzie szukać? Tylko po co? Myślisz, że to zrobi wrażenie na
twoim przeciwniku?
– Nie mam innych atutów.
We wsi Ponary moją uwagę zwróciły domki letniskowe pięknie usytuowane na zboczu nad
jeziorem Narie. Podobno cały majątek właśnie od jeziora wziął swoją nazwę. Z informacji
przekazanych mi przez muzealnika z Morąga wynikało, że dobra ziemskie na tym terenie
wymieniono już w 1334 roku. W XVI wieku znalazły się one w posiadaniu rodziny Behrenreuter, a
w następnym – von Ascherade. Prawdopodobnie wtedy, w XVII wieku, wybudowano tu pierwszy
murowany dwór. Pod koniec tego wieku Ponary kupił Friedrich von der Groeben i w testamencie
zapisał je Heinrichowi Wilhelmowi von der Groebenowi. Stojący do dziś barokowy pałac powstał
pod koniec XVII wieku w wyniku rozbudowy istniejącego wcześniej dworu.
Zatrzymaliśmy się przed ogrodzeniem ozdobionym tablicą informującą że za siatką znajduje
się zły pies, ale nigdzie nie było wskazówki, jak odnaleźć stróża, o ile taki tu przebywał. Większe i
naprawdę smutne wrażenie niż pałac robiły rozpadające się budynki gospodarcze. Waląca się
kuźnia i stajnie, wybudowane z pięknej czerwonej cegły, mogłyby być stylowym zapleczem dla
pałacu.
Najciekawszym elementem w tej części budynku były kartusze herbowe z datą: „1743” i
herbami ówczesnych właścicieli: Ernsta Wolfganga von der Groebena i jego żony z domu von
Ostau. Chłopcy znudzonym wzrokiem przyglądali się otoczeniu. Nad niewielkim stawem odnaleźli
ścieżkę prowadzącą przez pole łopianu dookoła pałacu. Od wschodniej strony ujrzeliśmy obszerny,
niski taras, pełniący dawniej funkcję głównego wejścia. Nad nim umieszczono kolejne kartusze z
herbami Wilhelma Arthura von der Groebena i jego żony Agnes von Kleist.
– Gdzie ten pies-ludojad? – Roch najwidoczniej miał ochotę forsować płot.
– Na razie powstrzymajmy nasze zapędy eksploracyjne – poprosiłem go. – Po wojnie w tym
budynku był ośrodek wypoczynkowy, więc sądzę, że wnętrze zostało gruntownie przebadane i
spenetrowane. Na południowej elewacji – zajrzałem do notatek – warto zwrócić uwagę na datę:
„1837”, umieszczoną w ażurowej altanie na tarasie ogrodowym. Upamiętnia ona rok zaślubin
baronówny Augusty von Dörnberg z Arthurem von der Groebenem.
– Może przynajmniej sprawdźmy tamte budynki gospodarcze? – Roch nie ustępował.
– Widziałeś, w jakim są stanie? – zwróciłem mu uwagę. – Grożą zawaleniem! Te, które
jeszcze stoją i tak powstały po interesujących nas wydarzeniach z 1807 roku. Majątek w Ponarach
rozbudował się w drugiej połowie XIX wieku i obejmował wtedy całe jezioro Narie.
Roch bezradnie rozłożył ręce i ze skwaszoną miną ruszył na południe w stronę jeziora.
Chłopcy pobiegli za nim. Laura szła kilka metrów przede mną i Blanką.
– Czemu ty to robisz? – szepnęła mi do ucha Blanka.
112
– Co?
– Blokujesz każdą inicjatywę Rocha, kiedy chce zaangażować się w poszukiwania.
– Mam w tym swój cel.
– Jaki? Jemu też nie ufasz?
– Tak samo jak i tobie.
– Jesteś wstrętny! – obdarowała mnie kuksańcem.
Doszliśmy nad brzeg jeziora. Wyobrażałem sobie, jaki widok mieli dawniej z pałacu
właściciele Ponar.
– Wujku, po co my właściwie tu przyjechaliśmy? – Michał podbiegł do mnie. – Kto tu
mieszkał? – dopytywał się odpędzając komary.
– Ten pałac należał niegdyś do rodu Groebenów.
– To byli jacyś Niemcy?
– Widzisz, historia tych ziem nie jest wcale taka prosta. Rody zamieszkujące te ziemie były
przed wiekami związane z Rzecząpospolitą. Friedrich von der Groeben około 1670 roku zaciągnął
się do armii koronnej i w 1683 roku dowodził oddziałem jazdy w bitwie pod Wiedniem. Słyszałeś o
Janie Sobieskim i polskiej husarii?
– To byli rycerze ze skrzydłami na plecach? – Michał odpowiedział po chwili zastanowienia.
– Mniej więcej – roześmiałem się. – Pod Wiedniem Polacy rozbili armię turecką, a Groeben
jako zdobycz przywiózł jednego z paszów tureckich. Dziesięć lat po wiktorii wiedeńskiej Groeben
został mianowany generałem lejtnantem i dowódcą koronnych wojsk cudzoziemskich. Po śmierci
króla i zakończeniu wojny z Turcją wrócił do Prus. Kupił majątki w Łabędniku, Nowej Wiosce,
Łodygowie i Ponarach, który na mocy testamentu rozdzielił pomiędzy czterech bratanków.
Chłopcy byli trochę znużeni opowieścią i potrzebowali rozrywki. Roch zaproponował zabawę
w chowanego. Następne pół godziny spędziłem ukrywając się po krzakach i opędzając od muszek i
komarów. Potem urządziliśmy konkurs w rzucaniu kamieni do wody, tak aby odbijały się od jej
powierzchni jak największą ilość razy. Dopiero wtedy mogliśmy pojechać dalej.
Przed Boguchwałami, które leżą na południe od Ponar, zadzwonił mój telefon komórkowy.
– Odbierz, to Roch – poprosiłem Blankę.
– Tak? – Blanka chwilę w milczeniu słuchała. – Dobrze, przekażę mu – rzuciła wyłączając
telefon. – Masz problem z głowy, bo chłopcy namówili Rocha, żeby pojechali do Kretowin coś
zjeść i potem poszli na plażę. O to ci chodziło?
– Nie, mam dla nich inną propozycję – uśmiechnąłem się. – Powiedz Rochowi, że pojedziemy
do Boguchwał, a potem do Lidzbarka Warmińskiego
Blanka poinformowała Rocha o moich planach i wyłączyła telefon.
– Chyba grupa poszukiwawcza ci się rozpada – Blanka wygodniej rozsiadła się w fotelu. –
Chłopaki byli niezadowoleni. Woleli plażę niż poszukiwania w twoim wydaniu.
– Znowu mnie krytykujesz?
– Nie odpowiedziała.
Powtórnie zadzwonił mój telefon.
– Szef – Blanka odczytała opis na ekranie. – Też mam z nim porozmawiać? Może załatwię ci
podwyżkę?
– On nie ufa pięknym kobietom, chociaż jak i ja ulega ich urokowi – powiedziałem zjeżdżając
na polną drogę.
Zatrzymałem się i odebrałem połączenie.
– Witaj, jak poszukiwania? – usłyszałem głos pana Tomasza.
113
– Drepczę w miejscu – przyznałem się.
– Niech zgadnę, jest tam jakaś urocza niewiasta i...
– Tak, jest – przyznałem ze skruchą.
– To dobrze, że jednak postanowiłem przyjechać do Morąga.
– Tak? Po co? – zdziwiłem się. – Myślę, że sam dam sobie radę.
– Wiem, że dasz. Przyjadę na zaproszenie muzeum w Morągu. Przy okazji zobaczę, jak ci
idzie. Jak ona ma na imię?
– Kto? – byłem zaskoczony tym pytaniem.
– Ta pani!
– Blanka.
Moja pasażerka przyglądała mi się z zainteresowaniem.
– Gdybyś miał wybierać, ona czy skarb, to na co byś się zdecydował?
Milczałem zaskoczony.
– Wahasz się – pan Tomasz był nieco rozbawiony. – Muszę poznać tę fascynującą osóbkę. Do
zobaczenia
– Koniecznie – wyjąkałem.
Pierwszy raz miałem wątpliwość, co powinienem wybrać, obowiązek i pracę czy coś bardzo
osobistego. Odłożyłem telefon i wpatrywałem się w kawałek pola przede mną.

114
ROZDZIAŁ TRZYNASTY

BIWAK ROSYJSKIEJ KAWALERII • ZNALEZISKA • NAPOLEOŃSKIE TROPY W


DOBRYM MIEŚCIE I LIDZBARKU WARMIŃSKIM • KŁOPOTY Z LAURĄ •
UCIECZKA KUNY • NA RATUNEK WIKTOROWI

Uruchomiłem wehikuł, przejechałem około stu metrów obok wzgórza cmentarnego i


skręciłem w lewo na pole. Przed nami znajdowała się duża łąka, na której końcu widać było dolinę
niewielkiego potoku, zacienioną pasmem drzew. Na lewo od nas rósł zdziczały park, a na prawo
polna droga opadała do mostku na rzeczce. Wysiadłem z wozu i stałem oparty o maskę. Gdzieś w
oddali szczekały psy, co świadczyło, że byliśmy blisko jakiejś wsi.
– Co się stało? – Blanka stanęła obok mnie.
– Mój szef jutro przyjedzie do Morąga – odpowiedziałem.
– Ale to chyba cię nie martwi? Szef pytał o to, z kim spędzasz czas?
– Tak – przyznałem.
– On wymaga, żebyś cały czas poświęcał pracy? Czego się boisz? Przecież prowadzisz
poszukiwania.
– Smutno mi, bo czuję, że zbliżamy się do końca przygody.
– Twój szef przyjedzie, znajdzie skarb i każe ci wracać do Warszawy. Tak?
– Mój szef przyjedzie. Może rozwiążę kolejną zagadkę i pokonam konkurenta. Tak naprawdę
myślę, że wcale nie tego szukam, nie skarbów. Pan Tomasz zapytał, co bym wybrał: ciebie czy
skarb?
– Co wybrałeś?
– Nie potrafiłem.
– A zwykle ważniejsza była praca? – domyśliła się.
– Tak. Nic nigdy nie było dziełem przypadku. Nawet teraz. Wiesz, gdzie stoimy?
– Na jakiejś łące – Blanka rozejrzała się. – Chyba w pobliżu jest jakieś gospodarstwo.
– Po co tu przyjechaliśmy? – dopytywał się Michał.
Roch podczas mojej rozmowy z Blanką zjechał swoim autem do płytkiej, szerokiej dolinki i
tam, na rozwidleniu dróg zawrócił i podjechał do nas. Zaparkował na poboczu.
– Wieś Boguchwały – wyjaśniłem. – Tu, za tym laskiem, stał młyn i tu najprawdopodobniej
zatrzymali się rosyjscy kawalerzyści po udanym rajdzie do Morąga.
Roch stanął przede mną w lekkim rozkroku, podparł się pod boki i groźnie mi się przyglądał.
– Chcesz mi powiedzieć, że jeździliśmy sobie na wycieczki, gdybaliśmy, szukaliśmy,
łaziliśmy po podziemiach, a ty teraz, zupełnie przypadkowo, odbierając telefon wjeżdżasz właśnie
tu – wściekle wyrzucał z siebie gniewne słowa. – Wysiadasz i oznajmiasz mi, że to jest miejsce
postoju żołnierzy, którzy wieźli łup. Paweł, w co ty grasz? Skąd wiesz, że masz rację?
Najpierw z samochodu wyjąłem worek, w którym trzymałem wykrywacz metali i saperkę.
– Michał, wiesz, jak to się obsługuje? – upewniałem się.
Chłopak kiwnął głową. Miesiąc temu byłem z nim na wycieczce, na wykopaliskach
archeologicznych. Pomogliśmy wtedy naukowcom przeszukując pryzmy ziemi wydobytej z
wykopów. Michał był szczęśliwy odnajdując ułamki metalu, najprawdopodobniej fragmenty
grotów strzał i haczyk rybacki.
Roch z Blanka krytycznie przyglądali się przygotowaniom chłopców.
– A co będzie, jeśli nadzieją się na niewypał? – zapytał kolega.
115
– Michał wie, co ma robić – uspokajałem go. – Ma patykami zaznaczać miejsca, gdzie
usłyszał jakiś ciekawy sygnał, a potem razem kopiemy.
Michał i Mateusz ruszyli na łąkę. Powątpiewałem, żeby znaleźli tu coś interesującego.
Podczas ich poszukiwań zamierzałem wyjaśnić przyjaciołom, dlaczego uważam, że tu biwakowali
rosyjscy huzarzy i dragoni, którzy szturmowali Morąg. Rozłożyłem mapę na masce wehikułu.
– Spójrzcie – poprosiłem ich. – Jezioro Narie znajduje się na wschód od Morąga. Wiadomo,
że kawalerzyści księcia Dołgorukiego i hrabiego Pahlena obeszli je od wschodu i od południa
wjechali do Morąga. Tam złupili tabory i zdobyli cenne przedmioty. W tym samym czasie huzarzy
pojechali na północ w kierunku pola bitwy. Z pewnością jechali drogą na Miłakowo, wprost do wsi
Jurecki Młyn i Plebania Wólka. Po drodze natknęli się na powracających Francuzów. Rosjanie
zabrali wozy i uciekali, a uciekając z pewnością wybrali tę samą drogę, którą przybyli do Morąga.
Czy ciągnęli ze sobą wozy? Nie wiemy. We wspomnieniach uczestnika tego rajdu czytamy, że
żołnierze rozbili biwak przy jedynym stojącym młynie. Dlaczego to jest tak podkreślone? Ponieważ
cały teren dawnych Prus był spustoszony przez wojnę i to nawet nie wskutek zniszczeń wojennych,
ale przez wojska poszukujące schronienia i żywności. Przecież wojacy prawie miesiąc spędzili na
leżach zimowych. Opisywane są przypadki, kiedy zdzierano strzechy domów na paszę dla koni.
Wskazówką do odszukania miejsca, gdzie żołnierze zatrzymali się ze skarbem, był więc młyn. Na
drodze z Morąga do Miłakowa wzdłuż wschodniego skraju jeziora Narie były trzy młyny.
Odnalazłem je na starych mapach. Znajdowały się w trzech wsiach o obecnych nazwach:
Boguchwały, Naryjski Młyn i Książnik. Co gorsza, każde z nich nadawało się do postoju. Z
Naryjskiego Młyna było blisko do drogi, którą z pola bitwy uciekały oddziały generała Markowa.
Książnik jest ostatnią wsią przed Miłakowem, a więc ostatnią okazją do podziału cennego łupu,
dobrym miejscem na postój, bo zawsze można szybko sprowadzić pomoc większych sił z
Miłakowa, a jednocześnie jest się dość daleko od zazdrosnych spojrzeń innych wiarusów.
Boguchwały są najbliżej Morąga i w nich jest rozwidlenie prowadzące do obu wymienionych
wcześniej wsi. Biorąc pod uwagę zmęczenie koni i kawalerzystów należałoby uznać, że zatrzymali
się przy pierwszej nadarzającej się okazji, kiedy tylko poczuli się bezpiecznie.
– To brzmi rozsądnie – przyznał Roch, a Blanka kiwnęła głową.
– Kolejne poszlaki to opowieść pani Larysy i wspomnienia dotyczące podpowiedzi
znajdującej się na jakimś nagrobku. Może znajdował się on na zniszczonym i zapomnianym
cmentarzu niedaleko Boguchwał, a może gdzieś indziej. W muzeum w Morągu rozmawialiśmy o
herbach, które były na epitafium. Muzealnik wspominał o zaledwie trzech majątkach: Morąg,
Ponary i Boguchwały. Od razu wytypowałem Boguchwały, ale musiałem też sprawdzić Ponary.
– Czym kierujesz się przy typowaniu miejsc? – Blanka zastanawiała się. – Sądzę, że podobne
argumenty można byłoby znaleźć dla innych miejsc. Ty jednak stajesz w polu i mówisz: „To tu!”.
To jak wróżenie z fusów.
– Bo to jest jak magia – przyznałem jej rację. – Przez lata poszukiwań nauczyłem się
dowierzać swojej intuicji i zawsze staram się wyobrazić sobie, czym kierowali się ludzie
ukrywający skarb. Jacy byli, jakie były ich namiętności, w jakich warunkach przyszło im działać?
Odpowiedź na te pytania bardzo pomaga w odniesieniu sukcesu.
– Marzyciel i fantasta – Blanka uśmiechnęła się.
– A czym innym są tak modne promocja i marketing? Są odgadywaniem ludzkiej natury,
naszych potrzeb i wmawianiem nam, że natykamy się na wyjątkowo okazyjną ofertę.
– Będziemy przekopywali to pole? – Laura patrzyła na patyki powtykane przez Michała.
Chłopcy zmieniali się przy wykrywaczu. Ich rozmowom i pytaniom, czy znaleźli złote
116
monety towarzyszyły popiskiwania urządzenia. Jedno, szczególnie intensywne właśnie w tym
momencie przykuło moją uwagę.
– Zatrzymajcie się! – krzyknąłem i pobiegłem w ich stronę.
– Wiedziałem, że w końcu znajdą jakąś bombę – westchnął Roch, który podążył za mną.
– Co się stało?! – Michał był wystraszony.
Wyjąłem wykrywacz z rąk Mateusza i przesunąłem cewką nad intrygującym mnie miejscem.
Uważnie przyglądałem się odczytowi na ekranie wykrywacza.
– Coś groźnego? – dopytywała się Blanka.
– Nie – uśmiechnąłem się.
Wbiłem saperkę w grunt i wyciąłem kwadrat ziemi. Odłożyłem go na bok i zbadałem go
wykrywaczem. Nic się nie odezwało.
– Jest w dołku – mruknąłem wgrzebując się ostrożnie.
– To jest gorączka złota? – Laura próbowała żartować.
W palcach wyczułem niewielki, twardy, okrągły przedmiot. Wyjąłem go i przetarłem
palcami.
– Yes! – Michał zadowolony podskoczył, kiedy zobaczył co znalazłem.
– Ja cię kręcę – Roch z niedowierzaniem pokręcił głową.
– To oznacza, że miałeś rację? – Blanka oglądała monetę, którą jej podałem.
– I tak, i nie – odpowiedziałem. – To austriacka złota moneta z początku XIX wieku.
– Zdobyczna? – Roch upewniał się.
– Raczej tak – kiwnąłem głową. – Mogła być zdobyta przez Rosjan na Francuzach, którzy
wcześniej zdobyli ją w Austrii. Może miał ją ze sobą któryś z Rosjan, który wcześniej był w
Austrii? A może pochodziła z handlu.
– Szukajmy dalej – Roch zapalił się do odnajdywania skarbów.
– Proszę – podałem wykrywacz Rochowi.
Chłopcy prowadzili go od patyka do patyka i kopali w ziemi. Z Blanką i Laurą szliśmy za
nimi i przyglądaliśmy się znaleziskom. Były to kolejno: zardzewiały łańcuch, ułamana podkowa,
cztery metalowe kapsle, dwie puszki po konserwach.
Laura straciła zainteresowanie i odeszła na bok pisząc sms do kogoś. Blanka odciągnęła mnie
w kierunku polnej drogi.
– Czy to oznacza, że znalazłeś miejsce ukrycia skarbu? – zapytała. – Sprowadzisz tu więcej
ludzi z wykrywaczami i wykopiecie to złoto?
– Nie – odparłem.
Blanka w niemym geście rozłożyła ręce dając mi do zrozumienia, że nic nie pojmuje.
– Miejsce biwaku Rosjan wracających z wyprawy na Morąg i skrytka przygotowana przez
Dobrowolskiego to dwie różne sprawy – wyjaśniałem. – Nie znamy okoliczności, w jakich służący
w armii francuskiej Dobrowolski przejął skarb. Czy zdobył go na Rosjanach? Może było to złoto
wydobyte z zamku w Przezmarku?
– To po co tu przyjechaliśmy?
– Szukamy po omacku, nie mamy prawie żadnych wskazówek i dlatego musimy sprawdzać
wszystkie ślady. Z tego samego powodu pojedziemy zaraz do Lidzbarka Warmińskiego. Gdyby
formalności z wyjazdem na teren obwodu kaliningradzkiego nie były tak skomplikowane,
wyjechalibyśmy także do Prawdinska, dawniej Frydlądu, gdzie w 1807 roku walczył Dobrowolski.
– Myślisz, że gdzieś tam jest ukryte złoto?
– Nie, ale dopiero na miejscu możemy od kogoś, tak jak w Morągu czy Przezmarku,
117
dowiedzieć się legend o skarbach. Gdybym miał dostatecznie dużo czasu i nie miał konkurenta w
osobie Kuny, to najpierw bym się dobrze przygotował do wyprawy, a tak muszę działać
dostosowując się do sytuacji.
Zerknąłem na zegarek, a potem w kierunku poszukiwaczy. Właśnie byli pochyleni nad
dołkiem i oglądali coś drobnego, co Roch trzymał na dłoni.
– Koniec wykopalisk, bo nie zdążymy do Lidzbarka! – zawołałem.
Posłusznie, ale niechętnie zasypali rowek, który wykopali i podeszli do mnie.
– Wujku, co to jest? – Michał podał mi kawałek mosiądzu.
Był to ozdobny guz o średnicy niecałego centymetra, długości około 15 milimetrów, z
podłużnymi bruzdami i dużym oczkiem na jednym z końców.
– Ozdoba z uprzęży końskiej – oceniłem. – Trzeba by to jeszcze sprawdzić, ale jestem prawie
pewny, że pochodzi z epoki napoleońskiej.
– Kolejny dowód, że miałeś rację – Blanka przyglądała mi się mrużąc oczy. – Jeszcze uderzy
ci woda sodowa do głowy, bo w ogóle się nie mylisz.
– Do wozów! – rozkazałem.
Towarzystwo posłusznie zapakowało się do aut. Zauważyłem, że Laura była dziwnie
zamyślona. Kiedy ruszyliśmy jeszcze raz sprawdziłem, która jest godzina.
– Umówiłeś się z kimś? – Blanka zapytała.
– Tak.
– Z kim?
– Ze źródłem.
Moja enigmatyczna odpowiedź najwyraźniej jej nie usatysfakcjonowała i milczała. Musiałem
przyspieszyć, by zdążyć na umówione spotkanie, ale Blanka tego nie skomentowała.
W Boguchwałach skręciliśmy na drogę do Dobrego Miasta. Po kilku kilometrach
dojechaliśmy do Kalist. To niewielka wioska nad Pasłęka Moją uwagę zwróciły
dziewiętnastowieczne zabudowania folwarczne stojące blisko mostu.
– Tak? – Blanka zaglądała mi w twarz.
– Jedziemy przez tereny, gdzie na początku czerwca walczył francuski korpus marszałka
Neya i właśnie z Kalist pod dowództwem samego Napoleona rozpoczął ofensywę w kierunku
Dobrego Miasta – wyjaśniałem. – W Głotowie, niedaleko Dobrego Miasta, miał swoją kwaterę
Bennigsen, dowódca wojsk rosyjskich. Właśnie tu rozpoczął się pościg za wojskami rosyjskimi
zakończony bitwą pod Lidzbarkiem Warmińskim, a następnie klęską rosyjską pod Frydlądem.
– I tu walczył Dobrowolski?
– Niekoniecznie. Jeżeli był on regularnym żołnierzem korpusu marszałka Bernadotte'a
walczącym pod Morągiem, to w tych dniach 1807 roku jego jednostka znajdowała się na północ od
nas, nad dolną Pasłęka Wtedy też rannego Bernadotte'a zmienił Victor i on dowodził tym korpusem
pod Frydlądem. Jednak jeśli Dobrowolskiego wysłano jako gońca lub przeniesiono do sztabu Neya
czy Napoleona, to mógł tu być. Nie wiem, jak interpretować to, że na puzderku, które ukrył w
Modlinie wyrył dawną nazwę Lidzbarka Warmińskiego.
Wjechaliśmy do Dobrego Miasta. Założono je w zakolu Łyny najprawdopodobniej w miejscu
staropruskiej osady. Dobre Miasto prawa miejskie otrzymało w 1329 roku. W 1343 roku
przeniesiono tu z Głotowa kolegium kanoników, które w latach 1376-1389 wybudowało kościół
kolegiacki Zbawiciela i Wszystkich Świętych, drugi co do wielkości po katedrze fromborskiej
kościół na Warmii (długości 60 m i szerokości 27 m). Warto tu obejrzeć zabudowania kolegiackie
wzniesione w XIV-XVI wieku, mury obronne i Basztę Bocianią. Właśnie z kolegiatą związana jest
118
jedna z legend napoleońskich. Napoleon zatrzymał się tu i miał zjeść posiłek, który szykowano dla
Bennigsena.
Skierowaliśmy się na północ, do Lidzbarka Warmińskiego. Jadąc tam opowiedziałem Blance
o historii tego miasta. Lidzbark Warmiński zaistniał w historii jako drewniany zameczek powstały
w miejscu dawnej osady pruskiej. W 1251 roku rycerze w białych płaszczach, zwani przez nas
Krzyżakami, przekazali ten teren biskupowi warmińskiemu. Podczas drugiego powstania pruskiego
(w latach 1261-1273) zamek przejęli powstańcy, a biskupia załoga musiała uciekać. Gdy sytuacja w
Prusach ustabilizowała się, do Lidzbarka przybyli osadnicy ze Śląska, a osada w 1308 roku
otrzymała prawa miejskie. W latach 1350-1772 była tu rezydencja biskupów, a więc i polityczna
stolica Warmii. W 1703 roku wojska szwedzkie króla Karola XII, który przebojem zdobywał sławę
żołnierską zajęły zamek w Lidzbarku Warmińskim. Zimę król szwedzki spędził na zamku. Tu
sprowadził Stanisława Leszczyńskiego, dwudziestoośmioletniego wojewodę poznańskiego,
szwedzkiego kandydata do polskiego tronu. Wojewoda był wykształconym człowiekiem, a Karol
XII od małego przygotowywał się do spędzania czasu w siodle, bez zdejmowania butów, do
nocowania w chłopskich chatach, do prowadzenia wojen, potyczek i podjazdów. Przyjaźń
zaowocowała obwołaniem 12 lipca 1704 roku w Warszawie Leszczyńskiego antykrólem, bo
wówczas oficjalnym królem był August II Sas. Potem trzech królów (dwóch polskich i jeden
szwedzki) ścigało się po ziemiach polskich, a w tym czasie car Piotr I przygotował się do wojny ze
Szwecją. Dodajmy, że Szwedzi wywieźli z zamku lidzbarskiego bibliotekę i fontannę.
Po pierwszym rozbiorze Rzeczypospolitej w 1772 roku rząd pruski odebrał zamek biskupom
warmińskim. Ten gotycki zamek po dziś dzień uważany jest za jeden z najpiękniejszych obok
malborskiego zabytków tego typu w Polsce północno-wschodniej. Założono go na planie kwadratu
o długości ścian 48,5 m. Budowla posiada arkadowy dziedziniec, wieloboczną wieżę i trzy
smuklejsze wieżyczki w narożnikach. Na przedzamczu stoi pałac biskupa Grabowskiego, barokowe
skrzydło przebudowane w latach 1741-1766.
Jednym z najsłynniejszych mieszkańców zamku był Ignacy Krasicki. Za jego czasów na
zamku kwitło życie towarzyskie i kulturalne. Słynne były organizowane przez niego bale.
Rozsyłano bileciki zapraszające osobistości, które biskup chciał gościć. Byli to oficerowie,
urzędnicy, bogaci mieszczanie, dworzanie, przyjaciele. Na dziedziniec zamkowy zajeżdżały karety i
towarzystwo wkraczało na pokoje. Gościom przyjezdnym biskup zapewniał nocleg. W czasie balu
grała biskupia orkiestra, występował stworzony przez Krasickiego teatrzyk, a spotkanie prowadził
wodzirej. W oddzielnych pokojach siedzieli biskup ze znaczniejszymi osobami, oddzielnie panny i
kawalerowie. Wszyscy spotykali się na sali tanecznej. Sam biskup towarzyszył gościom do
północy, najdalej do pierwszej w nocy, pił niedużo, jeden, dwa kieliszki wina. Oczywiście zabawa
trwała do rana, a zaproszeni przez biskupa z zaangażowaniem kosztowali win francuskich,
reńskich, prawdziwych szampanów. Kucharz przygotowywał coś, czym goście byliby zaskoczeni,
taki był staropolski obyczaj. Ze szklarni pochodziły pomidory, wiśnie. Wody mineralne do picia
przywożono ze źródeł dolnośląskich i monachijskich. Na deser podawano owoce, torty, lody.
Opowiadałem tak, kiedy wjechaliśmy do miasta i zaparkowaliśmy przed bramą wjazdową na
przedzamcze. Dalej mojej opowieści przysłuchiwali się już wszyscy. Weszliśmy na dziedziniec
przedzamcza. Stojąc na drewnianym moście pokazałem moim towarzyszom, gdzie dawniej była
„Encyklopedia drzew”, klasyczny ogród z kaskadami, skwerkami. Tym wszystkim opiekował się
ogrodnik mieszkający z lokajami na parterze pałacu na prawo od bramy. Jako że pałac stał najdalej
dwa metry od zamku, z pomieszczeń zamkowych można było przechodzić do pałacu. W dawnej
zbrojowni na wprost pomieszczeń służby trzymano opał. Sam biskup mógł podziwiać ogród stojąc
119
na balkonie drugiego piętra, umieszczonym tuż nad wjazdem do pałacu i zamku.
Na niewielkim murku siedział wysoki, wyprostowany mężczyzna z krótko przystrzyżoną siwą
bródką. Był to pan Sławomir, nauczyciel z Lidzbarka Warmińskiego, którego numer telefonu
przekazał mi pan Maksymilian zapewniając, że jest to człowiek, który wie najwięcej na temat bitwy
pod Lidzbarkiem w 1807 roku. Przywitaliśmy się z nim.
– Kolega z Morąga uprzedzał, że towarzyszy panu grupa poszukiwawcza, ale nie
spodziewałem się, że tak liczna – powiedział patrząc na naszą gromadę.
Zgodził się oprowadzić nas po zamku lidzbarskim – jak zapowiedział – śladami biskupa
Krasickiego. Weszliśmy na dziedziniec zamkowy otoczony arkadami w niezmienionym kształcie
od chwili wybudowania zamku. Po prawej, we wschodnim skrzydle znajdowały się spiżarnie z
mąką i kaszą, a w piwnicy magazynowano beczki z winem i piwem. Dalej na parterze, w skrzydle
północnym pracowały browar i piekarnia. Dawną piekarnię Krasicki kazał zaadaptować dla potrzeb
teatrzyku, dla którego sam pisał sztuki. Tamtędy dostaliśmy się do wnętrza warowni. Wdrapaliśmy
się po schodach na piętro zajmowane dawniej przez siedemnastu urzędników biskupich. W sali
kredensowej ujrzeliśmy kolejny ślad działalności biskupa, który kazał namalować na ścianach
orientalne pejzaże. Z położonej niżej kuchni dostarczano tu posiłki, które podawano w „letniej
jadalni”. Z jadalni przechodzimy do wielkiej sali obrad, czyli kapitularza. W okresie istnienia
pałacu była ona podzielona w poprzek na dwa piętra. Niżej było archiwum i zbiory geologiczne,
być może grafiki, wyżej galeria obrazów.
Krasicki miał w swej kolekcji około 600 obrazów i 34 tysiące grafik. Wszystko to
zlicytowano w 1805 roku. Krasicki obejmując biskupstwo, jedno z bogatszych w Polsce, liczył na
duże dochody i na ich poczet zaciągnął długi. Jednak gdy przed pierwszym rozbiorem Polski
roczny dochód biskupa wynosił 65 tysięcy talarów, to kiedy znalazł się pod władzą pruskiego
zaborcy, dano mu pensję około 25 tysięcy talarów. W Wielkim Refektarzu Krasicki zafundował
kolejne malunki pejzaży, które zastąpiły galerię portretów i herbów biskupów warmińskich. Do
rokokowej kaplicy mógł wchodzić zarówno z „apartamentu zimowego” na pierwszym piętrze
pałacu, jak i z „apartamentu letniego” na drugiej kondygnacji (do specjalnej loży). Na organach jest
hebrajski napis: „Jahwe”. Dwa ołtarze boczne są puste. W czasie wojny zaginęły obrazy z ołtarza
głównego i jednego z bocznych, a jeden boczny umieszczono w głównym. Przed wyjazdem biskup
Krasicki opłacił jeszcze nowy hełm wieży zamkowej, a w ciągu dwóch lat od 1796 roku
wyremontowano wszystkie budynki, wieże czerwoną i ośmiokątną a także ocalałe mury obronne.
– Jedna z legend o miejscu ukrycia Bursztynowej Komnaty wymienia zamek lidzbarski – pan
Sławomir dodał na koniec wycieczki. – Oczywiście opowiadano, że na zamek wjechała kolumna
ciężarówek SS i pewnie do dziś świecą im reflektory w jednej z ukrytych podziemnych kondygnacji
– zażartował. – Państwo szukają jednak zupełnie innego skarbu.
– Tak – przyznałem. – Czy znane są panu legendy dotyczące skarbu ukrytego przez
francuskich żołnierzy w czasie kampanii 1807 roku na tym terenie?
– Wiadomo, że takich opowieści było wiele. W „Gazecie Olsztyńskiej” pisano w 1938 roku,
że przez Barkwedę miano przewozić kasę Napoleona. Czemu jednak tam? Czemu kasę miano by
umieścić przy korpusie Soulta, a nie przy samym Napoleonie, który przebywał niedaleko w
Olsztynie? Chyba należy to wiązać z legendą mówiącą, że w Barkwedzie, w dębie, Napoleon
spędził noc. To jednak tylko ludowa gadka, bo cesarz nocował na biwaku pomiędzy Gutkowem a
Jonkowem. W Lidzbarku podobno odkryto skarb oficera francuskiego, ale to by oznaczało, że już
nie macie czego szukać. W Ignalinie, gdzie toczyły się walki przed samą lidzbarska bitwą
znaleziono belgijski dukat i inne złote monety. Skarb monet pruskich z lat 1806-1807 wydobyto w
120
Mołtajnach koło Braniewa. W rzece Wadąg zimą 1807 roku miała być zatopiona kasa rosyjska.
Myślę, że jakby poszukać w pamiętnikach i kronikach z XIX wieku, takich opowieści znaleziono
by więcej.
– Pan sceptycznie odnosi się do doniesień o skarbie? – Roch domyślił się.
– Jestem historykiem i muszę znaleźć dowody, a wtedy uwierzę.
– Czy jest możliwe, by jakiś oddział z korpusu Bernadotte'a walczył w bitwie pod
Lidzbarkiem Warmińskim? – zapytałem.
– Nie. Korpusem dowodził wtedy Victor, którego zadaniem było pilnowanie dolnej Pasłęki, a
więc znajdował się daleko od pola bitwy.
– A czy w trakcie swoich historycznych poszukiwań natknął się pan na nazwisko oficera o
nazwisku Dobrowolski? – dopytywałem się.
– Nie. To on ukrył ten skarb?
– Tak. Znaleziono pamiątki po nim i na puzderku wyrył dawna nazwę Lidzbarka tak, jakby tu
walczył lub stacjonował.
– Może znalazł się w lazarecie, który zorganizowano na lidzbarskim zamku? – zgadywał pan
Sławomir. – Nie brał pan pod uwagę, że mógł być ranny lub zachorować? – uśmiechnął się widząc
moją minę. – Gdyby był lekko ranny i mógł chodzić, to nic nie przeszkadzało mu w tym, by
zajmować się jakimś skarbem. Nie zastanawiał się pan, czy miał wspólników? Przecież sam
najwyżej ukryłby niewielką szkatułkę. Jakikolwiek skarb musiał wpierw jakoś zdobyć. W walce?
Na jakimś bogatym mieszczaninie? Znalazł coś przypadkiem?
– Niestety tego nie wiem – przyznałem się.
– A wie pan, kiedy do tego doszło?
– Nie.
– Maksymilian wspominał, że zainteresował pana łup Rosjan zdobyty w Morągu. Sam
Dobrowolski nie odbił go z rąk rosyjskich, ale mógł gdzieś w walce zabrać przeciwnikowi jego
zdobycz. Na przykład Rosjanie w czasie walk pod Kalistami złupili wozy należące do marszałka
Neya, w których znajdowały się srebra z polskimi znakami rodowymi. Jednak w czasie zawieruchy
wojennej trudno było znaleźć odpowiednie miejsce na skrytkę. Okresy spokoju to wiosna 1807 roku
pomiędzy bitwą pod Iławką Pruską a walkami w czerwcu i potem, po walnej bitwie pod Frydlądem.
– Dobrowolski służąc w korpusie Bernadotte'a walczył pod Morągiem, a następnie pod
Frydlądem – Roch próbował podsumować dyskusję. – Może był ranny i dlatego znalazł się w
Lidzbarku Warmińskim. Tu dogadał się z kimś i razem zdobyli, a potem ukryli skarb.
– Jeśli był ranny, to mógł pozostać w lazarecie we Frydlądzie – zauważył pan Sławomir. –
Nie było potrzeby przywożenia go aż tu. Skoro skrytka jest w okolicach Morąga, to tym
dziwniejsza jest kwestia związana z jego pobytem w Lidzbarku.
– Dziękuję panu bardzo – powiedziałem żegnając się z nauczycielem.
– Chyba niewiele panu pomogłem – skromnie odpowiedział.
– Wręcz przeciwnie, zwrócił mi pan uwagę na ważne sprawy.
Wyszliśmy na parking. Wyjeżdżając spod zamku zauważyłem mężczyznę, który siedział na
ławeczce przy dawnej fosie i czytał gazetę. Na nasz widok wyjrzał zza niej, a potem znowu się
zasłonił. Może to był tylko jakiś ciekawski szpakowaty mężczyzna, którego zaintrygował
dziwaczny kształt wehikułu? Jadąc drogą na południe, na parkingu po lewej stronie dojrzałem
charakterystyczny kształt porsche Kuny.
– Zadzwoń do Rocha i powiedz, żeby jechał do Kretowin, a my jeszcze na chwilę pojedziemy
do miasta – poprosiłem Blankę.
121
Skręciłem do miasta upewniając się we wstecznym lusterku, że z terenu zamku nie widać
mojego manewru.
– Roch uznał, że znowu coś knujemy. Pytał, czy zabierasz mnie na romantyczny obiad? –
Blanka powiedziała wyłączając telefon.
Przy rynku znalazłem miejsce parkingowe i wyciągnąłem Blankę z auta. Rozglądając się na
wszystkie strony maszerowałem w kierunku zamku.
– Masz jakiś nowy trop? – Blanka zdezorientowana dreptała za mną.
– Wyczułem pewne zwierzę futerkowe – mruknąłem.
Przeszliśmy przez most na Łynie z powrotem na postój, gdzie kilka minut wcześniej staliśmy.
Dostrzegłem siwe włosy mężczyzny wchodzącego w bramę zamkową. Przyspieszyłem. Strażnik w
bramie zdziwił się naszym ponownym przybyciem.
– Wszedł tu nasz znajomy, taki szpakowaty mężczyzna średniego wzrostu – wyjaśniłem.
– A tak – strażnik próbował sobie przypomnieć, w którą stronę poszedł Kuna. – Chyba
poszedł zwiedzać sale, ale zostało mu już mało czasu. Wkrótce zamykamy.
– Dogonimy go – zapewniłem rozmówcę.
Szybko, prawie biegiem przeszliśmy przez sale wystawowe, ale nigdzie nie spotkaliśmy
Kuny.
– Nie znaleźliście go? – strażnik zdziwił się, ujrzawszy nas po tak krótkim czasie. – Nikt taki,
kogo pan opisywał nie wychodził z zaniku.
– Poczekamy na niego tu – zdecydowałem.
Usiedliśmy na ławeczce przed bramą, ale Kuna nie wychodził.
– Może strażnik go nie zauważył? – Blanka głośno zastanawiała się.
– Poczekamy – mruknąłem.
Trwaliśmy w milczeniu, aż usłyszeliśmy skrzypnięcie zawiasów bramy. Zerwałem się z
miejsca.
– A pan wciąż czeka? – strażnik dziwił się.
– Zamykacie muzeum i w środku nie ma żadnych zwiedzających? – upewniałem się.
– Tak.
Wyjąłem legitymację służbową i przedstawiłem się.
– Najpierw chciałbym sprawdzić nagrania z monitoringu – powiedziałem wskazując na
kamerę umieszczoną w przejściu bramnym.
– Trzeba do tego sprowadzić specjalistów... – strażnik nie był przekonany, czy powinien
słuchać moich poleceń.
– Umiem to zrobić – zapewniłem go.
Zaprowadzono nas do dyżurki, gdzie usiadłem do komputera. Znałem systemy zabezpieczeń
wprowadzane do polskich muzeów i bez trudu wydobyłem nagranie z ostatnich trzydziestu minut.
Odtwarzałem je na ekranie. Najpierw zobaczyłem, jak Kuna kupuje bilet i wchodzi na zamek.
Przejrzałem następne minuty, aż do momentu jak zamykano muzeum.
– Widzi pan? – zwróciłem się do strażnika. – Nie wyszedł.
– To pana znajomy?
– To niebezpieczny złodziej. Sugeruję wezwanie policji.
Sam zacząłem sprawdzać nagrania z pozostałych kamer. Okazało się, że Kuna postąpił bardzo
sprytnie. Wszedł na dziedziniec. Rozejrzał się, najwidoczniej w poszukiwaniu kamer i schował się
za jeden z filarów.
W tym czasie na zamek przyjechały dwa patrole policji. Policjanci z jednego weszli na
122
zamek, z drugiego ustawili się na zewnątrz budowli. Musiałem znowu wytłumaczyć, kim jestem, że
śledzę Kunę i udowodnić, że pozostał na zamku.
– Czeka nas sporo szukania – stwierdził sierżant.
Spojrzałem na plany pomieszczeń na poszczególnych piętrach zamku.
– Czy włączyliście alarmy w pomieszczeniach wystawowych? – zapytałem strażnika.
– W części tak – odpowiedział. – W salach gotyckich tak. Zostały piwnice, pomieszczenia
administracyjne i...
– Niech pan włączy wszystkie – poprosiłem. – Szukając Kuny uruchomimy je, ale Kuna, jeśli
wychynie z nory, też zostanie łatwo namierzony...
– A pan co tu robi? – przerwał mi krzyk pracownicy muzeum dochodzący z przejścia
bramnego.
Pobiegliśmy tam. W ostatniej chwili, w drzwiach cofnąłem się i zatrzymałem Blankę.
– Nie chcę, żeby ten człowiek mnie zobaczył – tłumaczyłem policjantowi.
Chyba zrozumiał, bo tylko kiwnął głową. Nasłuchiwaliśmy rozmowy Kuny z policjantami.
Nasz konkurent tłumaczył się, że zasiedział się w piwnicach i dopiero teraz wyszedł.
– Szukał tam skarbu – szepnęła Blanka.
– Bardziej interesuje mnie, czemu on tu przyjechał? Czy wiedział, że tu jesteśmy?
– Tak, to ja mu doniosłam – Blanka poczuła się urażona.
Policjanci wezwali kolegów, którzy mieli odwieźć Kunę do komendy. Ci, którzy pozostali,
spisali moje zeznania i oczywiście pouczyli, że następnym razem kiedy będę prowadził jakieś
śledztwo na podległym im terenie, to powinienem ich powiadomić.
Pożegnaliśmy się ze zdumionym strażnikiem i poszliśmy do wehikułu.
– Myślisz, że zamkną Kunę? – Blanka zagadnęła mnie.
– Za co? Nie wiem, czy to co zrobił jest wykroczeniem. Oczywiście interesuje mnie, gdzie on
był przez ten czas? Niczego jednak teraz nie odkryjemy.
– Jesteś dziwnie spokojny.
– Bo czuję, że zbliżamy się do finału tej sprawy.
W drodze powrotnej zawiozłem Blankę do Głotowa. To niezwykłe miejsce niedaleko
Dobrego Miasta. Za czasów pruskich Głotowo miało być miastem i stolicą ziemi zwanej Glotowią.
Po raz pierwszy nazwa Głotowo w kronikach pojawia się w 1290 roku. W XIII wieku stanął tam
drewniany kościół. W 1312 roku powstała tu parafia, a w następnym roku biskup Eberhard z Nysy
wystawił dokument lokacyjny wsi. W 1343 roku biskup Herman przeniósł z Pierzchał koło
Braniewa do Głotowa siedzibę kapituły kolegiackiej. Po czterech latach siedziba została
przeniesiona do Dobrego Miasta. W XIV wieku Głotowo było znane jako miejsce odpustowe.
Związane to było z legendą. Mieszkańcy wsi w obawie przed najazdem Litwinów wspomaganych
przez Prusów opuścili domostwa, a najświętszy sakrament wynieśli z kościoła i zakopali w ziemi.
Po wielu latach, gdy zniszczona osada znowu tętniła życiem, jeden z rolników orząc wołami znalazł
hostię. W tym miejscu wybudowano kamienny kościół, do którego zaczęli przybywać pielgrzymi.
Barokowy kościół z wieżą wybudowano w latach 1722-1726. Ołtarz główny z obrazem Wieczerzy
Pańskiej pochodzi z czasów budowy kościoła, późniejsze, bo z 1741 roku, są ołtarze w nawach
bocznych. Chrzcielnica ma ładne barokowe kraty żelazne z 1736 roku. Niestety nie zachowały się
do naszych czasów obrazy przedstawiające św. Jana Ewangelistę, św. Jana Chrzciciela i Kazanie na
Górze. Całą budowlę otacza mur z czterema kaplicami w rogach. W parowie za kościołem
umieszczono Kalwarię Warmińską. Inicjatorem jej budowy był Johannes Merten z Głotowa. Odbył
on pielgrzymkę do Jerozolimy, skąd przywiózł po jednym kamieniu z każdej stacji Drogi
123
Krzyżowej. Kalwaria powstała w latach 1878-1894. W kapliczkach pod specjalnymi szklanymi
kloszami umieszczono kamyki z Ziemi Świętej. Jar ze strumykiem pogłębiono ręcznie, wiernie
odzwierciedlając drogę Jezusa Chrystusa na Golgotę.
W 1895 roku papież Leon XII udzielił przybywającym tu pielgrzymom przywileju odpustu
zupełnego: trzeba tylko odprawić Drogę Krzyżową w ciągu 7 dni przystąpić do spowiedzi i
komunii, odmówić Credo i pomodlić się w intencji papieża.
Potem ruszyliśmy w kierunku Kretowin. W Boguchwałach jeszcze raz pojechałem do mostku
na strumyku. Jego jar był pięknie rozświetlony promieniami słonecznymi i wyglądał bajkowo.
Zawróciłem do wsi.
– Czemu oni zatrzymali się przy młynie, a nie we wsi? – zapytała mnie Blanka.
Zaparkowałem na placu przed kościołem, przy skrzyżowaniu dróg.
– Mogło być wiele powodów, ale najważniejszym był chyba dostęp do wody, żeby napoić
konie – odparłem. – Odosobnienie, za majątkiem dawało im poczucie bezpieczeństwa. Dwór, który
tam stoi wybudowano w drugiej połowie XIX wieku. Niestety, nie wiem, jak wyglądał poprzedni.
Kościół Świętej Barbary istniał tu już w średniowieczu, ale obecny przebudowano w drugiej
połowie XIX wieku z bryły powstałej w 1620 roku. Tam była kiedyś karczma – wskazałem biały
dom za potokiem.
– Jesteś tu pierwszy raz i tak dobrze wszystko znasz?
– Uważnie przejrzałem mapy. Znalazłem też na nich coś, co mnie zaniepokoiło. Na drugim
końcu wsi, przy drodze do Miłakowa, stał drugi młyn.
– No, teraz to już zupełnie ciebie nie rozumiem! Czemu tam nie jedziemy?
– Bo wiem, że nie ma po nim śladu. Miejsce, gdzie stał, jest pod warstwą betonu.
Sprawdziłem to dzięki dostępnym w Internecie zdjęciom satelitarnym. Dobrze wiesz też, że
żołnierze ukryli skarb gdzie indziej.
– To tak naprawdę jeździmy i wypatrujemy wiatru w polu? Ty po prostu nie masz pomysłu,
gdzie jest ten skarb.
– Nie doceniasz mojej pomysłowości – roześmiałem się.
Wyjąłem telefon i zadzwoniłem do Przezmarka, do pana Ryszarda. Zapytałem go, czy w nocy
nic go nie niepokoiło. Odparł, że na górnym zamku w kilku miejscach zapadła się ziemia.
Zapowiedziałem mu nasz przyjazd nie zdradzając, że wiem o tym, co się stało.
Kiedy wyjechałem z Boguchwał, zadzwonił telefon.
– To Roch – powiedziała Blanka, która przyzwyczaiła się już do roli mojej asystentki. –
Witaj, co u was słychać? – przywitała mojego kolegę.
– Dobrze, zaraz tam będziemy – powiedziała po chwili. – Jedziemy do Kretowin. Mamy
kłopot z Laurą.
Tego mi jeszcze brakowało! Zacisnąłem usta i odrobinę przyspieszyłem. W Kretowinach
byliśmy po dwudziestu minutach. Przed tarasem stał Roch. Michał i Mateusz bawili się z
Piotrusiem, a Olga i Julita siedziały na schodkach.
– Laura dzwoniła do Kasztana i ten nie odbiera – relacjonował Roch.
– Zawsze z nią rozmawiał, nawet po tym jak się od nas wyprowadził.
– Donosiła mu o wszystkim co robimy? – oburzyłem się.
– Skończ z tymi podejrzeniami – Blanka spojrzała na mnie z gniewem w oczach i pobiegła do
pokoju na górze, gdzie była Laura.
– Może Kasztan ma jakieś inne, milsze zajęcia niż rozmawianie z prawie dorosłą córką –
wzruszyłem ramionami. – Postanowił przenieść się do konkurencji i nie mam zamiaru się nim
124
przejmować.
– Zmienisz zdanie, jak ich posłuchasz – Roch obejrzał się na Olgę i Julitę, które skończyły
bawić się swoimi telefonami komórkowymi. – Chodźcie tu, wojowniczki, i przekażcie swoje
rewelacje – skinął na nie.
– Cześć – przywitałem je.
– Teraz to cześć – Olga skrzywiła się. – Mówił pan o przygodach, a cały czas pana nie ma.
My tylko siedzimy i obserwujemy tego gościa od porsche.
– Jutro pojedziemy do Morąga i pomożecie mi obłaskawić mojego szefa – żartowałem. –
Pamiętajcie, że nie wymagałem od was, żebyście cały czas obserwowali ten domek.
– Jest w porządku – podszedł do nas Piotruś. – Jakaś pani zapowiedziała, że mnie adoptuje.
Karmi mnie i robi nam różne pyszne napoje. Mówiła, że ma syna w naszym wieku.
– Do rzeczy! – poganiał Roch.
– Ten facet od porsche wyjechał! – wypaliła Olga. – Było to nad ranem. Najpierw wstawił do
garażu to drugie porsche. Widziałam, jak wycierał chusteczką kierownicę i drążek od biegów, a
potem siedzenia. Zniósł swoje rzeczy do swojego porsche, a potem torbę do tego drugiego, które
zostawił w środku.
Słuchałem z rosnącym niepokojem. Na to wszystko pojawiły się Blanka i Laura.
– Musimy powiadomić policję – Blanka oznajmiła zdecydowanym głosem. – Z Wiktorem jest
coś nie tak. Nie może przez cały dzień nie mieć czasu, żeby nie oddzwonić do córki. Mów co
chcesz, ale...
– Dość! – przerwałem jej brutalnie.
Obróciłem się na pięcie i na przełaj, przez płotki i cudze działki pobiegłem do domku, w
którym mieszkał Kuna. Po drodze sforsowałem posesję jego sąsiadek, które mieszkały za nim.
Widziałem, jak w popłochu kryły się w swojej willi.
Dom Kuny był zamknięty i miał zatrzaśnięte okiennice. Wbiegłem na podjazd. Za żerdziami i
krzakami dostrzegłem czubek głowy, uszy i oczy dobrze mi znanego rottweilera. Byłem
przekonany, że tylko czekał na drugą okazję, żeby mnie dopaść. Na podjeździe natknąłem się na
zafrasowaną panią w słomianym kapeluszu. Pod pachą trzymała swojego pieska.
– I co, Kaziu? – zaskrzeczała do brzuchatego, łysiejącego pana w podkoszulku, szortach i
klapkach kąpielowych.
– Nie wiem – pan Kazimierz bezradnie rozłożył ręce odstępując od auta Kasztana.
– A pan co? – niewiasta obróciła swe wypielęgnowane lico w moją stronę. – A to pan
szczekający, co porwał moją Funię! A ci ludzie to po co?
Obejrzałem się. Za mną stała cała gromada moich przyjaciół.
– To samochód naszego kolegi, który tu mieszkał – wyjaśniłem. – Czy może Wiktor jest w
środku?
– Doskonale pamiętam, że przyjechał tu porsche, ale innym, takim terenowym – wtrącił pan
Kazimierz.
– Kaziu, ja prowadzę nasz interes i ja będę rozmawiała z terrorystą – kobieta była stanowcza.
– Słyszał pan, co mówił mój mąż?
– Chcemy wiedzieć, czy nasz kolega jest w środku – powtórzyłem wolno cedząc słowa.
Chyba nieco się wystraszyła.
– Nikogo nie ma – usłyszałem odpowiedź. – Domek jest wysprzątany i wynajęty do niedzieli,
ale skoro widzieliśmy, że ten pan wyjechał, to szkoda, żeby chałupa stała przez weekend
niewykorzystana...
125
– Pan Przemysław zapłacił za kilka następnych dni? – domyśliłem się. – Zgodnie z prawem
nie może pani teraz nikomu oddać tego miejsca – dodałem widząc, że mam rację.
– To był pan Paweł Daniec, tak się przedstawił – znowu odezwał się pan Kazimierz. – Mówił,
że pracuje w Ministerstwie Kultury...
– Kaziu! – wysyczała właścicielka pudelka. – Faktycznie... – rozmarzyła się. – Był taki
kulturalny...
– Czy Laura pisała smsy do Wiktora? – obejrzałem się w kierunku Blanki.
– Tak.
– Pisała mu o tym, że jedziemy do Lidzbarka?
– Tak. Znowu zaczynasz?
Wyjąłem swój telefon i zadzwoniłem do policjanta z Lidzbarka, który zatrzymał Kunę.
– Musieliśmy go wypuścić – usłyszałem. – Nie było podstaw do aresztowania. Takie rzeczy
mogą się zdarzyć.
– Tak, oczywiście, dziękuję – wydukałem. – Jedziemy do Przezmarka! – zawołałem do mojej
kompanii. – Wsiadajcie do samochodów!
– My też? – zapytała Olga.
– Wy opłyńcie jezioro i popatrzcie, czy gdzieś w okolicy nie zatrzymał się właściciel tego
porsche.
– Może to już jest zadanie dla policji? – zagadnęła Blanka.
– I co im powiem?! – byłem zły. – Mój kolega podrywacz gdzieś zniknął, a facet szukający tu
skarbu wyjechał.
– On strzelał do ciebie – przypomniała Blanka.
– Mam tylko ciebie jako świadka.
– Z przyjemnością będę świadczyła na twoją korzyść.
– W sądzie trzeba mówić prawdę, a nie zeznawać kierując się uczuciami czy sympatią –
popędzałem wszystkich – Do widzenia pani! – ukłoniłem się kobiecie z pudelkiem.
Roch i chłopcy byli pierwsi przy fordzie. Dołączyła do nich Laura. Blanka wybrała wehikuł.
– Ciekawe, co znowu wykombinowałeś? – zastanawiała się widząc, że jadę w swoim
tradycyjnym tempie i pozwalam, żeby ford Rocha odjechał z piskiem opon.
– Nic, trzeba uratować Wiktora – odparłem.
– Wiesz, gdzie on jest? W Przezmarku?
– Tak.
– W podziemiach?
– Tak.
– Skąd wiesz?
– Sama zwróciłaś uwagę, że w piwnicy spotkaliśmy tylko jednego. Gdzie podział się drugi,
skoro obaj weszli pod ziemię? Potem doszło do zawalenia się stropu. Nagle dowiadujemy się, że
Wiktor nie odbiera telefonu, a Kuna ucieka zacierając za sobą ślady pobytu w Kretowinach. Podał
się za mnie. Ukrył wóz Wiktora. Ten facet ma dużo na sumieniu.
– Myślisz, że dasz radę sam wydobyć Wiktora? Może trzeba tam sprowadzić odpowiednie
służby?
– To zajmie sporo czasu, którego naprawdę nie mamy.
– Ale jedziesz... – Blanka zerknęła na prędkościomierz – sto dwadzieścia?! Ty potrafisz tak
jeździć?
– To nie ja, to ten wóz.
126
Milczałem przez resztę drogi. Sam miałem wątpliwości, czy odnajdę Wiktora, ale specjalnie
kazałem wszystkim jechać, by to oni wezwali pomoc. Miałem nadzieję, że kiedy dotrę do Wiktora,
uda mi się od niego dowiedzieć czegoś o poczynaniach Kuny.
Do Przezmarka przyjechaliśmy po siedemnastej. Z bagażnika wyjąłem plecak z narzędziami i
moim kombinezonem. Pan Ryszard chodził po podwórzu podenerwowany.
– Co tu się dzieje? – dopytywał się zaniepokojony. – W nocy zrobiła się dziura w ziemi, a
teraz przyjechała ta panna i mówi, że będziecie tu szukali jej ojca. Panie Pawle, co tu się wyprawia?
– Niech się pan nie martwi – pocieszałem starszego pana. – Wszystko pod kontrolą. Niech
pan tu zostanie i słucha się Rocha. Teraz pójdziemy obejrzeć to zapadlisko.
W miejscu, gdzie wczoraj widać było zarys piwnicy, teraz były hałdy ziemi, a kolumny stały
się jakby mniejsze. Na obrzeżach odsłonił się ceglany, gotycki mur. Kolejne wklęśnięcie ujrzałem u
stóp oktogonalnej wieży. Zaniepokoiło mnie to, bo oznaczało, że zasypane jest przejście
odnalezione przez chłopców. Wystarczyło wetknąć głowę i latarkę do dziury, żeby zobaczyć, że
mam rację. Ceglane mury runęły tworząc ogromne rumowisko, nad którym wisiał strop grożąc w
każdej chwili katastrofą.
– I co?! – wszyscy zapytali zgodnie.
– Trzeba z drugiej strony – zadecydowałem. – Idziemy nad jezioro – wskazałem kierunek.
Chłopcy pobiegli przodem traktując to wszystko jako świetną zabawę w poszukiwanie
zaginionego wujka. Roch podążał za nimi nie odstępując ich nawet na krok.
– Blanka – zatrzymałem ją przy sobie. – Pamiętasz wszystko jak wychodziliśmy z podziemi?
– Musisz to robić? Musisz zgrywać takiego bohatera?
– Czasami jest tak, że trzeba – uśmiechnąłem się. – To są męskie sprawy, których
dziewczynki nie rozumieją. Psycholodzy ustalili, że my jesteśmy z Marsa, a wy z Wenus i niech tak
zostanie. Gdybym nie wyszedł za trzy godziny, masz wezwać pomoc.
– He-ros! He-ros! – stukała mnie piąstkami w pierś.
– Zaufaj mi, że będzie dobrze – poprosiłem głaszcząc jej policzki.
Wziąłem ją za rękę i pociągnąłem nad brzeg jeziora. Tam sprawdziłem to, czy w
nieprzemakalnym plecaczku mam wszystko, co może mi się przydać. Wszedłem do wody i brodząc
po kolana szedłem wzdłuż murów chroniących stok przedzamcza. To tam ukryte było wyjście.
Kiedy je odnalazłem, nabrałem powietrza i zanurkowałem.
Nurzanie się w brudnej wodzie w kanale nie było przyjemne, tak samo jak spotkanie ze
stadem szczurów. Z piskiem uciekały w stronę studni, a ostatnią rzecz jakiej sobie życzyłem, było
znalezienie się tam razem z nimi. Kilka metrów przed końcem korytarza zanurzyłem się. Kilka
minut później, po krótkim odpoczynku, wspinałem się po ceglanych stopniach.
Przejście drogą, którą znałem, nie trwało długo. Upewniłem się, że dojście do dawnej piwnicy
z winami jest zasypane. Przez chwilę uważnie przyglądałem się mundurom żołnierzy i
zgromadzonej tu broni i zawróciłem do odnogi korytarza, gdzie schroniłem się z Blanką. Teraz
musiałem być już czujniejszy.
Po czterech metrach nagle zrobiło się ciaśniej i strop opadł, tak że musiałem się czołgać.
Posuwając się do przodu wyczułem palcami zamiast ceglanej posadzki zmurszałe drewno. To była
zapadnia! W takim miejscu? Nie dowierzałem własnym oczom. Przecież czołgając się nie można
wpaść w coś takiego. Poruszyłem deskami i jedna odłamała się i spadła w czeluść. Poświeciłem za
nią.
– Pomocy! – usłyszałem z dołu.
Rozpoznałem głos Wiktora.
127
ROZDZIAŁ CZTERNASTY

KRZYŻACKIE ZNAKI • PUSTY SKARBIEC • RANDKA Z BLANKĄ • CHWILA


PRAWDY • MIESZKANKI DOMKU LETNISKOWEGO

Głos Wiktora przypominał bardziej rzężenie niż krzyk pewnego siebie człowieka, którego
znałem. Gorzej, że zapadnia miała kilkumetrowy szyb zakończony śmietniskiem na dole. Kiedy
uważniej przyjrzałem się temu miejscu, zobaczyłem, że na dole były sterczące pionowo kute
żelazne kolce.
– Kasztan! – zawołałem.
Nie było odpowiedzi. Czyżby Wiktor oczekiwał pomocy, ale nie ode mnie? Może było mu
głupio, że nas tak zostawił? Pamiętam, jak wiele razy się kłóciliśmy. Najpoważniej kiedy w ósmej
klasie zakochałem się w Basi. Wtedy moi najlepsi koledzy o tym wiedzieli i Wiktor potraktował to
jak zwykły wyścig do końca boiska. To z nim Basia poszła do kina, na lody i na bal absolwentów
naszej podstawówki. Kiedy po balu Wiktor wdał się w awanturę z chłopakami z innej klasy i Roch
mi o tym powiedział, stanąłem obok Wiktora ramię w ramię. Po tym wszystkim wiedzieliśmy, że są
rzeczy mniej ważne niż kodeks honorowy i przyjaźń, a kumpla ratuje się w każdych
okolicznościach.
– Wiktor! – powtórzyłem wołanie.
Wciąż milczał. Musiałem go odszukać. Przed sobą miałem metrowej długości drewniany
pomost, a właściwie równoważnię, której oś była zamocowana na dwóch kamiennych zębach
wystających z bocznych ścian. Nie mogłem bezpiecznie przeczołgać się po deskach czy
metalowym pręcie, do którego były one przymocowane. Nie było widać też żadnej blokady
zapadni, ale z pewnością był bezpieczny sposób przejścia nad pułapką. Poświeciłem na wprost i
zobaczyłem tylko dwumetrowej długości tunel i mur. Czy tam był zakręt pod kątem prostym, czy
po prostu nie było tam przejścia?
Omiatałem promieniem latarki cegły dookoła siebie. Na prawo od siebie, na ścianie
zauważyłem znak. Mogło to wyglądać jak naturalne pękniecie: pozioma kreska i odchodząca od
niej, w połowie długości ukośna prowadząca w prawo do góry. Pamiętałem z przygód w Malborku,
co oznaczał ten kod: „na poziomie ziemi”. Uważnie przyglądałem się stykowi ścian z podłogą
korytarza. Nic tam nie znalazłem. Mogłem zaryzykować i jakoś przejść nad pułapką ale jeżeli tam
była zamknięta droga, miałbym niezwykle utrudniony odwrót.
Na czole pojawiły się ciężkie i ciepłe krople potu. Było ciasno i duszno.
Na chwilę przytknąłem czoło do chłodnej posadzki. Chciałem też uspokoić myśli. Zerknąłem
na zegarek. Minęło dopiero pół godziny. Coś mnie tknęło i jeszcze raz spojrzałem w dół, na
podłogę na wysokości moich oczu. Na cegle wyraźnie widziałem dwa małe sąsiadujące, ale nie
stykające się kółka. To był znak „na wysokości oczu”. Jeszcze raz rzuciłem okiem na ściany. Nic!
Są symbole i nic więcej!
Zamknąłem oczy i oparłem czoło na dłoniach. Czemu nie potrafiłem się skoncentrować?
Trwałem tak wsparty na łokciach, aż moją uwagę przykuła jedna z cegieł. Zaprawa wokół niej była
spękana, a z boku była widoczna długa, szeroka na pięć centymetrów rysa. Akurat taka, że można w
nią było wcisnąć ostrze noża. Tknięty przeczuciem zrobiłem to. Bez trudu wyjąłem kawałek
posadzki, a pod nim ujrzałem metalową zżartą rdzą tuleję. Wyglądała tak, jakby trzeba było w nią
włożyć łom średnicy około trzech centymetrów i poruszyć w lewo lub w prawo na osi. To musiało
napędzać jakiś mechanizm.
128
Miałem ze sobą składany z trzech części kij do wędrówek górskich. Był wyprodukowany
przez amerykańską firmę sprzedającą sprzęt turystyczny, ale także na zamówienie amerykańskiej
armii, a zwłaszcza jednostek górskich. Połączyłem dwa moduły i unieruchomiłem je zatrzaskiem.
Wsunąłem koniec w otwór i poruszyłem w jedną stronę, potem w drugą. W ścianach coś
chrobotało, opór zmniejszał się. Miałem wrażenie, że jednostajnym ruchem napędzam coś w
rodzaju wahadła. Drgnąłem wystraszony, bo fragment muru z mojej prawej strony poruszył się, a
potem odsunął się o pięć, dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt centymetrów.
Zaświeciłem do środka. Ujrzałem wąskie schodki prowadzące spiralnie w prawo w dół.
Znowu rozległ się terkot i ukryte przejście zaczęło się zamykać. Chwyciłem za kijek i znowu
poruszyłem w lewo i w prawo, potem wyszarpnąłem go z tulejki i wczołgałem się przez dziurę,
która na chwilę znów się otworzyła.
Od środka mogłem obejrzeć część mechanizmu otwierającego drzwi. Dzięki ruchowi dźwigni
w tunelu zapewne napędzał się zespół kół zębatych lub coś w rodzaju dźwigu. Ja widziałem tylko
odważniki na łańcuchach, które szły w górę, kiedy kawał muru zamykał przejście za mną.
Zastanawiało mnie, jak to się otwiera od środka.
Schodziłem przygarbiony. Trudno to było ustalić, ale myślę, że byłem około ośmiu metrów
od powierzchni dziedzińca, kiedy znalazłem się w niewielkiej celi. Przy kolumnie wspierającej jej
sklepienie siedział Wiktor. Na mój widok przesłonił sobie oczy. Tak raziło go światło latarki. Był
ubrany na czarno, blady, z podkrążonymi oczami, ze spierzchniętymi wargami. W jednym z kątów
leżały ludzkie kości z resztkami łachmanów i skórzanych pasów. Na lewo ode mnie, w rogu stały
dwa ogromne kufry z otwartymi wiekami.
– Paweł? – Wiktor wyszeptał. – Czemu tu przyszedłeś?
– Nie marudź – uklęknąłem przy nim i oglądałem jego nogi.
To one zwróciły moją uwagę, bo Wiktor je ściskał i miał wymalowany na twarzy grymas
straszliwego bólu.
– Miałem szczęście – wychrypiał. – To tylko skręcona kostka. Wiem, co mówię, jestem
przecież lekarzem.
– Jak się tu dostałeś?
– Tamtędy! – ruchem głowy wskazał czarny otwór w suficie.
– Zapadnia? – domyśliłem się.
– Wszedłem do tunelu. Był coraz niższy i węższy, przeszedłem nad zapadnią i po paru
metrach dotarłem do ślepego zaułka. Zacząłem cofać się i nie potrafiłem dobrze obejrzeć się, gdzie
jest zapadnia. Poczułem ją stopami, ale było za późno i ześlizgnąłem się w dół. Przy końcu
rozstawiłem ręce, zaparłem się i trochę wyhamowałem. Wylądowałem na tamtych – spojrzał na
pogruchotane szkielety. – Przez taki mały otwór w suficie widziałem promień twojej latarki i
słyszałem twój głos, ale nie byłem pewny, czy nie mam omamów. Wszystkiego się spodziewałem,
tylko nie ciebie. Po tym jak was zostawiłem...
– ...I dołączyłeś do Kuny – wtrąciłem obchodząc pomieszczenie.
Miało około trzydziestu metrów kwadratowych i plan kwadratu. Oprócz stropu było całe z
kamienia. Mimo położenia na takiej głębokości pod ziemią panowały tu dobre warunki: było sucho
i umiarkowanie ciepło. Oglądałem kufry.
– Ktoś wyczyścił je przed nami – powiedział Wiktor.
Przyklęknąłem przed jedną ze skrzyń i poświeciłem pod nią. Za jedną z przednich nóg coś o
regularnym kształcie zwróciło moją uwagę. Sięgnąłem po to ręką. Było okrągłe, lekkie i miało
około dwa centymetry średnicy. Potarłem ręką po zaśniedziałym kawałku metalu. Pod opuszkiem
129
wyraźnie wyczułem kształt, jakby schodków.
– Znalazłeś coś? – Wiktor wychylał się zza kolumny.
– Nie – powiedziałem wstając. – Napij się – rzuciłem mu manierkę. – Dasz radę stąd wyjść?
– Jak? – Wiktor pił łapczywie. – Ty! – spojrzał na mnie bystrym wzrokiem. – Jak tu
wszedłeś? Po tych schodach?
– Nie próbowałeś stamtąd wyjść? – dziwiłem się.
– Doczołgałem się do nich, wszedłem kawałek, zobaczyłem mur zamykający wyjście i
wróciłem tu. Tamtego nie da się otworzyć – zdecydowanie pokręcił głową.
– I tak – spojrzałem na zegarek – za najdalej dwie i pół godziny wyciągną nas stąd. Mamy
dużo czasu na rozmowę.
– Chcesz ze mną jeszcze rozmawiać?
– Tak – uśmiechnąłem się. – Jeżeli sami stąd wyjdziemy i nie będzie akcji ratunkowej, to
mało kto dowie się o twojej współpracy z Kuną.
– Jakiej współpracy?
– Przyłączyłeś się do niego. Razem z nim wszedłeś do podziemi i to ty wpadłeś w pułapkę.
Próbował cię ratować?
– Rozmawialiśmy przez ten kanał – Wiktor spojrzał na sufit. – Obiecał, że mnie jakoś
wyciągnie, ale potem był huk, łomot, wszystko się trzęsło i zostałem sam. Całe szczęście, że
miałem latarkę, resztki soku w butelce, a w kieszeni jakieś cukierki na odświeżenie oddechu.
– Chodź! – wyciągnąłem dłoń do Wiktora.
Wahał się, czy ją przyjąć, ale w końcu wstał z moją pomocą. Doprowadziłem go do schodów
i razem zaczęliśmy wspinać się po nich.
– Skąd masz pewność, że to się otwiera? – Wiktor sapał przy wchodzeniu.
– Skoro zadziałało, kiedy szedłem po ciebie, musi działać i w odwrotną stronę. Kufry na dole
były zbite na miejscu, dosyć prymitywnie. Ktoś wyjął z nich skarb i zapewne wyszedł, więc to jest
jedyny sposób, by wyjść z tych lochów. W kamiennych murach trudno byłoby wykonać
zamaskowane przejście.
Skończyłem mówić, bo dotarliśmy do muru i odważników na łańcuchu. Żelazne kule wisiały
na wysokości mojej głowy. Część ściany zasłaniająca wyjście przesuwała się jak wagonik w
prowadnicach przypominających szyny. Kiedy szedł w dół otwierając zejście w dół, to kule
wędrowały w górę. Ruszanie lewarkiem w korytarzu wciągało kule, które kiedy przestawała działać
ukryta gdzieś zapadka, pod ciężarem własnym szły w dół, a „drzwi” zamykały się.
– I co, Holmesie? – Wiktor usiłował żartować.
– Watsonie, pochyl łaskawie głowę – poprosiłem go.
Pchnąłem kulę w górę. Musiałem użyć sporej siły, żeby łańcuch został wciągnięty na tryby
tajemniczego mechanizmu, a fragment muru odsunął się. Obydwoma rękoma uwiesiłem się i pod
moim ciężarem sunął w dół. Wiktor położył się na schodach.
– Wychodź! – rozkazałem mu.
Ważyłem dość, by przeważyć równowagę i utrzymać dłuższy czas otwarte wyjście. Kiedy
Wiktor był już na zewnątrz, w tunelu pozostało mi tylko wyślizgnąć się za nim.
– To na tym polega twoja praca? – obejrzał się na mnie.
– Ja nie zwracam ci uwagi, że tworzysz doskonałości kobiecych kształtów – odpowiedziałem.
– Tylko leczę ich niepotrzebne kompleksy.
Wiktor był dzielny i bez słowa skargi zszedł studnią do kanału z wodą. Pół godziny przed
upływem czasu wyholowałem go na brzeg jeziora, gdzie czekał podenerwowany komitet powitalny.
130
– Tato! – Laura rzuciła się Wiktorowi na szyję.
Całowała go i głaskała po policzkach.
– Wujek, ty żyjesz! – Michał skakał unosząc ręce w geście zwycięstwa.
Mateusz nie miał do tego wszystkiego jakiegokolwiek stosunku emocjonalnego i siedząc
spokojnie pod drzewem jadł batonika.
Blanka skoczyła do mnie. Jej usta przywarły do moich, a potem objęła mnie i przytuliła się do
mnie.
– Wiedziałam, że jak niezrównoważony maczo, tani efekciarz, bohater od siedmiu boleści –
słodkim głosem obrzucała mnie obelgami – wyjdziesz z nim prawie w ostatniej chwili.
– To dobry materiał na żonę – Roch oblizał usta po swoim batoniku. – Nawet nie wyobrażasz
sobie, jak cię słucha! Zabraniała nam wezwania fachowej pomocy. Nic tylko: „Paweł kazał” i
„Paweł prosił”.
– To dobrze – uśmiechnąłem się.
Podszedłem do Wiktora i uważnie mu się przyglądałem. Roch stanął po mojej prawej, a
Blanka po lewej stronie.
– Co? – Wiktor siedział oparty o drzewa i podniósł na nas wzrok. – Teraz będziecie mnie
sądzili?
Laura zerkała na nas nerwowo czekając, co też powiemy. Widziałem, że gotowa była bronić
ojca za wszelką cenę.
– Nie – przyklęknąłem. – Dobrze się czujesz czy może powinniśmy cię zawieźć do szpitala,
żeby obejrzeli cię fachowcy?
– To ja jestem fachowiec – Wiktor odburknął.
Znowu był dumny i pewny siebie.
– Zbieramy się do samochodów – dyrygowałem. – Roch, weźmiesz też Wiktora i pojedziesz
do nas. Muszę zostać tu jeszcze na chwilę.
Wiktor protestował, że będzie nocował w hotelu, ale uciszyliśmy jego przemowy, a
największy wpływ na niego miała Laura. Z Blanką poszliśmy do domu pana Ryszarda. Chyba
czekał przy drzwiach, bo otworzył od razu, kiedy tylko zastukałem kołatką.
– Panie Pawle, jak pan wygląda! – wykrzyknął na mój widok. – Pan jest cały przemoknięty.
Niech pan wejdzie i zagrzeje się, bo się pan przeziębi.
– To tylko z wierzchu – uspokajałem go. – Panie Ryszardzie, koło wieży, tej na końcu cypla,
jest dziura. To było wejście do podziemi, niech pan to na razie zasypie. Za dwa, góra trzy dni
przyjadę i wszystko panu objaśnię...
– Tam są podziemia? – pan Ryszard nie dowierzał. – To niemożliwe! Taka sensacja!
– Spokojnie – położyłem mu dłoń na ramieniu. – Teraz zostawmy te lochy w spokoju. Niech
pan tylko zrobi to, o co proszę.
– Dobrze, ale przyjedzie pan i wszystko mi wyjaśni?
– Obiecuję – uniosłem dwa złączone palce jak do przysięgi.
Poszliśmy do wehikułu. Kryjąc się za nim, założyłem suche ubranie. Blanka stała oparta o
maskę udając, że próbuje mnie podglądać. Patrzyła na mnie z łobuzerską miną.
– Postawiłeś na swoim – powiedziała, kiedy wsiedliśmy do auta.
– To znaczy?
– Sam uratowałeś Wiktora, ale czego będziesz od niego oczekiwał w zamian?
– Niczego.
– Nie wierzę ci. W naszym świecie nikt nie robi niczego za darmo, a już na pewno nie takie
131
rzeczy jak ty uczyniłeś dla Wiktora.
– Może jestem kosmitą może jestem wychowany w innym duchu. Słyszałaś od pani Larysy,
że jestem romantykiem?
– Chciałeś być bohaterem.
– Gdybym wezwał ekipę ratunkową do Wiktora, to też bym nim został nic nie ryzykując. O
wiele więcej straciłby mój kumpel. Wyobrażasz sobie, co by się tu działo? Te wszystkie służby
ratunkowe, media i uratowany z podziemi człowiek. A potem policja zaczęłaby mu zadawać
pytania, jak to się stało, że on się tam znalazł. Miałem mu to zrobić?
– Rozumiem! Teraz Wiktor będzie miał wobec ciebie dług wdzięczności.
– Zrozum, że tak się robi dla kumpla.
– Nawet kiedy cię zdradził?
– Tak.
– Żonie też wybaczysz zdradę?
To było niewinne pytanie, zadane żartobliwym tonem, ale jednak mnie zabolało. Kiedyś
pewien pracownik wywiadu powiedział mi „nie przywiązuj się do niczego, czego nie możesz
zostawić w ciągu pięciu sekund”. Ja, oprócz pana Tomasza, nie miałem nikogo i niczego takiego.
Milczałem zaciskając usta. Blanka widziała na mojej twarzy malującą się falę uczuć i też nic nie
mówiła.
Przejeżdżając przez letnisko w Kretowinach patrzyłem na ludzi bawiących się w barach,
roześmiane dziewczyny, beztroskę korzystających z uroków wakacji.
– Dasz się zaprosić na niezdrową kolację? – zwróciłem się do Blanki.
– Co proponujesz? – była zaskoczona.
– Cokolwiek, byłe tłusto i niezdrowo.
– Nie brzmi to apetycznie, ale zrobię to dla twojego towarzystwa.
– A myślisz, że ja myślę tylko o jedzeniu?
– Bracia mniejsi, Michał i Mateusz, są w tym lepsi od ciebie – roześmiała się. – Kiedy
czekaliśmy na was, oni na przemian jedli i bawili się z Rochem. Widziałeś, jaki on ma fantastyczny
kontakt z synem. Michał też go polubił.
– To bardzo dobrze – kiwnąłem głową z zadowoleniem.
– Ty cały czas musisz coś kombinować?
– Ta kolacja to żadna kombinacja – zapewniałem ją.
Kiedy zaparkowałem na podjeździe, to najpierw rozwiesiłem kombinezon w garażu, a Blanka
tylko stała w progu i z niecierpliwością tupała nogą. Cały czas robiła mi przytyki do mojej
obowiązkowości. Potem poszliśmy do części rozrywkowej letniska. Okazało się, że w lokalach nie
ma miejsc. Zdecydowaliśmy się na dwa hamburgery i napoje gazowane na wynos. Usiedliśmy na
plaży. Piasek z wierzchu był nagrzany, a głębiej przyjemnie chłodny. Oparci o siebie ramionami
rozmawialiśmy o wszystkim, tylko nie o pracy i obecnych poszukiwaniach. Z brzuchami ciężkimi
od jedzenia i picia położyliśmy się i patrzyliśmy na gwiazdy migocące na nocnym niebie. Gdzieś
wokół grzmiała muzyka, turyści przekrzykiwali ją i siebie nawzajem, małe dzieci płakały, a
nieliczne psy szczekały. Fale na jeziorze pluskały od niechcenia jak perkusista kapeli weselnej na
dogasającym przyjęciu. My trwaliśmy w tym cudownym stanie, kiedy świat wokół nas był tylko
odległym tłem.
Przed północą wróciliśmy do domku. Na schodach Blanka zatrzymała się. Stała schodek
wyżej i mogła patrzeć mi prosto w oczy.
– Dziękuję – powiedziała.
132
– Za co? Za hamburgera?
– Mimo pewnych niedostatków i braku inwencji kulinarnej to była cudowna randka. Jeszcze
trochę pracy i będą z ciebie ludzie.
Oboje czuliśmy, że powinienem zrobić to, co w takich sytuacjach bywało w naturalny sposób
nieuniknione, ale cofnąłem się.
– Sprawdzę, co z domkiem, gdzie mieszkał Kuna z Wiktorem – wykrztusiłem.
W oczach Blanki dostrzegłem żal, ale trwało to bardzo krótko. Zaraz gorzko się uśmiechnęła.
– Idź – szepnęła.
Odchodząc nie mogłem oderwać od niej wzroku. Wolno wchodziła na taras i też zerkała w
moją stronę. Byłem zły na siebie, że znowu uciekłem. Chciałem ochłonąć i skupić się na tym, by
zakończyć to co zacząłem. A potem? Nie potrafiłem odpowiedzieć sobie na to pytanie.
W ciemnościach, które jak ciężka kołdra opadły na letnisko, słyszałem czyjeś śmiechy, głośne
rozmowy, muzykę. W powietrzu unosił się zapach sierpniowej nocy, rześki swym chłodem i nie tak
świeży jak w lipcu. Był jak mocne perfumy, tu przesiąknięty wonią wody i resztek mięs
dopalających się na grillach. Mrok skrywał mnie przed wzrokiem osób postronnych. Nagle spośród
odgłosów dobiegających od strony domków moją uwagę przykuł jeden.
– Michał mówił, że on cały czas spędza tylko z nią... – kobiecy głos wydał mi się dziwnie
znajomy.
Chciałem podkraść się do domku, przy którym stałem. Był to ten znajdujący się na tyłach
willi wynajmowanej przez Kunę. Zobaczyłem wyłaniającą się zza zakrętu panią z olbrzymim
słomianym kapeluszem, a między krzakami mignęło mi białe futerko. Uznałem, że lepiej zawrócić,
niż znowu narazić się na spotkanie z energiczną właścicielką Funi.
W salonie czekały na mnie zasłana kanapa i kubek z gorącą herbatą na stoliku. Nie miałem
wątpliwości, kto mi to przygotował i przez chwilę, mimo że to był drobny gest, poczułem się jak
król. Rozkoszując się aromatem i smakiem napoju usiadłem na fotelu na tarasie. Noc mocniejszym
szalem ciszy otuliła otoczenie, w którym już niepodzielnie zaczęły rządzić świerszcze i ropuchy.
Nawet komarom nie chciało się już natrętnie bzyczeć nad uchem. Za sobą usłyszałem czyjeś
powolne kroki. Wiktor usiadł obok mnie. W ręku trzymał szklankę z czymś co miało barwę
herbaty, ale smakowało zupełnie inaczej. Popijał to drobnymi łykami.
– Nie wiem, co mam ci powiedzieć – zaczął.
– Nic albo całą prawdę.
– Uznajesz tylko istnienie świata systemu zero-jedynkowego?
– Nie, półprawdy i kłamstwa, które mógłbyś mi powiedzieć, już znam.
– Naprawdę myślisz, że jesteś taki mądry?
– Nie. Znam się na ludziach. Cały czas z nimi się stykam. Widzę i rozumiem to co nimi
kieruje.
– Tak? To co mną kierowało?
– Chciałeś udowodnić, że nie jesteś piątym kołem u wozu.
– Tak, ale to twoja wina. Cały czas gdzieś jeździłeś, z kimś rozmawiałeś i miałeś przed nami
tajemnice. Z Rocha zrobiłeś niańkę, a ja stałem się ruchomą kartą kredytową córki. Miała być
przygoda, a co nam zafundowałeś? Trzymałeś się z Blanką, a kumpli odstawiłeś na bok. Zawsze tak
jest, kiedy między facetów wejdzie jakaś kobieta.
– Ty się na tym znasz – wtrąciłem.
– Nie bądź złośliwy. Chciałem ci coś udowodnić. Wykorzystałem fakt, że się czepialiście o tę
ranę i poszedłem do Kunajskiego. Chciałem zobaczyć, co on robi i później ci wszystko przekazać.
133
– Skąd się znacie?
– Robiłem operację jakiejś jego znajomej. Ona miała wyglądać pięknie, a on płacił. Taka
praca. Spotkałem go tu na pomoście i...
– Dlaczego w Warszawie nie powiedziałeś, że go znasz?
– Miałem nadzieję, że uda mi się podstępem coś z niego wydobyć.
– I czego się dowiedziałeś?
– Niczego – wzruszył ramionami. – Jak wpadłeś na to, że jestem w tych podziemiach?
– Widziałem, jak wchodziliście do nich. Potem walczyłem z Kuną zawalił się strop i tak jak
ty znaleźliśmy się z Blanką w pułapce.
– Kuna opowiadał mi, że fechtowaliście na morąskim zamku.
– Skoro weszliście obaj, a potem okazało się, że Kuna sam uciekł z willi, Laura nie mogła się
do ciebie dodzwonić, to wystarczyło to wszystko połączyć.
– Jak twoje poszukiwania?
– Powoli i do przodu – odparłem dyplomatycznie. – A jakimi tropami podąża Kuna?
– Z tego co zrozumiałem, to on jak i ty porusza się po omacku. Tam u niego został mój wóz!
– Nie obawiaj się, jest bezpieczny w garażu.
– Nawet nie mam jak nim jechać – spojrzał na obandażowaną kostkę. – Nikomu nie dawałem
prowadzić go, nawet Laurze. Będziesz chciał się przejechać? – podniósł się z fotela.
– Teraz? – zdziwiłem się.
– Teraz to ja ci pomogę w rozwiązaniu jednej z tajemnic. Nie mogę założyć buta, więc sobie
podrepczę w klapkach na bardzo ciekawy spacer.
– O tej porze? – wymownie spojrzałem na zegarek.
– No tak – Wiktor miał zafrasowaną minę. – Dasz radę wstać o szóstej rano?
– Dam.
Pożegnaliśmy się i położyłem się spać. Śniły mi się na przemian podziemia i niebieskie oczy.
Kiedy spało mi się w najlepsze, obudziło mnie szarpanie za ramię.
– Wstawaj, leniu – Wiktor szeptał mi do ucha.
Ubrałem się i wyszliśmy z domku. Ścieżką wzdłuż jeziora wędrowaliśmy na koniec cypla.
Domyślałem się, że Wiktor prowadzi mnie do domu Kuny, ale myliłem się. On wszedł po schodach
domku zajmowanego przez miłośniczki seriali, tego samego, przy którym w nocy zatrzymałem się.
Stanął przed drzwiami i energicznie zapukał.
Otworzyła mu kobieta z małym dzieckiem na ręku. Jej oczy były ogromne ze zdumienia, a
usta przybrały kształt litery „o” kiedy mnie zobaczyły.
– Jezus Maria, dziewczyny! – wrzasnęła do środka domku. – Wstawajcie, tylko szybko.
W domku zapanowało zamieszanie trwające kilkadziesiąt sekund. W tym czasie Wiktor
delikatnie zajrzał do kocyka, którym zawinięty był niemowlak, a potem zmęczony staniem usiadł
na krzesełku. W końcu na tarasie stanęły jeszcze dwie kobiety.
– Przedstawiam ci moją żonę oraz małżonkę Rocha – Wiktor wskazał na dwie obce mi panie.
Tak, to były „kocice”, które spotkałem na dyskotece. Tańczyłem z żoną Wiktora. Ruda była
żoną Rocha, a trzecią kobietę znałem doskonale. Była to Małgosia, mama Michała.

134
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

MUZEALNIK W POŃCZOCHACH • NAPIS Z NAGROBKA • ROZSTRZELANIE


SZPIEGA • SKRADZIONA MAPA • POŚCIG ZA KUNĄ • SKARB Z DOROTKI •
WYJAZD BLANKI

Wszyscy oprócz Wiktora byli zdziwieni.


– Suprise! – kolega zawołał tonem prowadzącego podrzędny teleturniej. – Ładny numer nam
wykręciły?
– Wiktor – odezwała się wysoka, szczupła, krótko ostrzyżona brunetka. – Nie wiem, skąd się
dowiedziałeś, ale to nie powód, żebyś po nocy robił sceny.
– Moja żona Barbara – Wiktor w teatralnym geście ukłonił się jakby przedstawiał bohaterów
molierowskiej komedii. – Znany i poważany radiolog. Postanowiła zostawić mnie samego z
rozkapryszoną córką myśląc, że nie dam sobie rady. Zapomniała, biedaczka, że kiedy ona robiła
kolejną specjalizację i do domu wracała tylko po to, żeby zmienić ubrania, ja zajmowałem się
Laurą. W tym też czasie zarabiałem na nasz dom, wakacje, spa dla żony w każdym miesiącu i
zachcianki kobiecego klona pani doktor.
– Wiktor, daj spokój – poklepałem go po ramieniu. – Powinniście usiąść i spokojnie sobie
porozmawiać. Tylko we dwoje – chciałem odwrócić się i odejść, ale on mnie zatrzymał.
– A pani Ewa? Żona naszego dobrodusznego, zapracowanego Rocha? – przemawiał głosem
przepełnionym jadem i goryczą. – Też chciała mu udowodnić, że nie da rady sam zostać z
dzieckiem. Muszę pani powiedzieć, że Roch i Mateusz to świetni kumple. Pani Małgosiu, Paweł
jako pedagog i wychowawca nie sprawdził się, ale Michał z radością przylgnął do Rocha.
– Wiktor! – wychrypiałem przez zaciśnięte zęby. – To nie czas i miejsce na twoje żale i
złośliwości. Panie wybaczą ale zostawimy je na jakiś czas same.
Zacisnąłem palce na przegubie ręki Wiktora i brutalnie pociągnąłem go za sobą
– Co się czepiasz?! – krzyczał kuśtykając za mną. – Nie mów, że tego się spodziewałeś?
– Spodziewałem się i ty wszystko zepsułeś!
– Kolejny plan genialnego stratega runął w gruzach?! Może w końcu okażesz się w czymś
dobry i znajdziesz ten skarb, a potem rozjedziemy się do domów udając, że spędziliśmy
pasjonujący urlop.
Zostawiłem go na drodze i szybko maszerowałem do naszego domku.
– Idzie burza gradowa! – zawołała Olga, kiedy wkroczyłem na podjazd.
W pierwszej chwili nie zrozumiałem, co do mnie mówiła i obejrzałem się na niebo.
– Cześć! – wysiliłem się na wesołą minę, kiedy pojąłem, co miała na myśli. – Co słychać? –
zwróciłem się do trójki dzieciaków.
– To od Herdera – dziewczyna wręczyła mi kopertę.
– Jakiego Herdera?
– Taki facet w białych pończochach i w wypudrowanej peruce – Piotruś zażartował. –
Wczoraj byliśmy w Morągu w muzeum na „Weekendzie z Herderem”. Pan muzealnik, który
zwykle tam oprowadza, był przebrany za Herdera. Zna nas z lekcji, które odbywają się w muzeum,
pogadał z nami i dowiedział się, że z panem współpracujemy. Prosił, żeby panu to dać.
– Dziękuję – powiedziałem oglądając kopertę.
– Pan naprawdę zajmuje się poszukiwaniem skarbów – stwierdziła Julita. – Pan Maksymilian
mówił, że nie ma pan sobie równych.
135
– Mój szef jest lepszy – uśmiechnąłem się.
Wikingowie nie odchodzili i zrozumiałem, że muszę przy nich otworzyć kopertę, a potem
oznajmić, czy są tam jakieś sensacje dotyczące skarbu. Oderwałem brzeg i ze środka wyjąłem
złożoną w pół kartkę z listem od muzealnika.

Panie Pawle!
Od właściciela zamku w Przezmarku słyszałem o tym, co wyprawiało się u niego. Mam
nadzieję, że znajdzie Pan czas, żeby mi opowiedzieć o tych wydarzeniach. Jutro odwiedzi nas
Pański szef, więc będzie okazja do ciekawego spotkania.
Oczywiście spełniłem Pańską prośbę i mój przyjaciel pracujący w Archiwum Państwowym w
Olsztynie poszukał odpowiednich dokumentów. Szczegóły wyjawię Panu podczas naszego
spotkania. Na razie podaję jako temat do przemyśleń takie oto słowa:

Szlachetna myśl, wierność była Twoją ozdobą


Prawda, sprawiedliwość Twoją powloką
Twoja pamiątka pozostawiona dla mnie święta
Twoja miłość niezapomniana

To tekst w wolnym tłumaczeniu z języka niemieckiego.


Do zobaczenia
Maksymilian

Zamyślony złożyłem kartkę i usiadłem na trawie obok schodów.


– I co? – pierwsza nie wytrzymała Olga.
– Znacie jakieś legendy związane z niemieckimi nagrobkami w okolicach jeziora? –
zapytałem.
W pierwszym momencie pokręcili głowami.
– Czasami ludzie opowiadają że Niemcy przyjeżdżali na groby swoich przodków i
wykopywali skarby zakopane na cmentarzach – po chwili powiedział Piotruś. – To tylko takie
plotki, ale zapytamy mojego tatę. On parę razy woził po okolicy Niemców, którzy przyjeżdżali tu
na sentymentalne wycieczki. Gdzie pana znajdziemy?
– Po śniadaniu pojadę do muzeum w Morągu.
Wstali i podeszli do drzwi garażu, o które oparli swoje rowery.
– Pan obiecał nam przygodę – groźnym tonem przypomniała mi Olga.
– Mam nadzieję, że spełnię wasze oczekiwania.
Odjechali i nadszedł Wiktor. Przeszedł obok mnie nie odwracając głowy w moją stronę.
Siedziałem zamyślony nad czterowierszem. Czy on mógł doprowadzić mnie do skrytki? Gdzie w
nim może być ukryta wskazówka?
– Co się tak zadumałeś? – zeszła do mnie Blanka.
Przyniosła kubek z kawą i kanapki na talerzu. Bez słowa podałem jej list od muzealnika.
Przeczytała go uważnie dwa razy.
– Te słowa powstały z miłości i rzeczywiście tylko ktoś zakochany może je zrozumieć –
powiedziała oddając mi kartkę.
– Ty je rozumiesz?
– Nie wiem, czy właściwie. Każdy może je pojmować na swój sposób.
136
Kiedy wracała do domku, odczuwałem ogromny smutek. Rozumiałem jej aluzję, ale wciąż
nie potrafiłem wybrać właściwej drogi. W samotności, targany różnymi myślami, jadłem śniadanie.
Odnosząc naczynia do kuchni natknąłem się na pozostałych mieszkańców. Spojrzeli na mnie
wyczekująco.
– Dobrze – westchnąłem. – Od tej chwili razem będziemy prowadzili poszukiwania.
Właściwie zbliżamy się do finału, ale nie myślcie, że wiem, dokąd zajdziemy i co uda nam się
osiągnąć.
Następne pół godziny poświęciłem na przekazanie wszystkich dotychczasowych ustaleń.
– Ten wierszyk to jedyna konkretna wskazówka? – Wiktor nie dowierzał.
Skinąłem głową.
– I nawet nie wiemy, jaki skarb był tam ukryty? – nie dowierzał Roch.
– Ślady walki w podziemiach zamku w Przezmarku mogą wskazywać na to, że jacyś
żołnierze napoleońscy dotarli do złota ukrytego w podziemiach. Nie mam pojęcia, skąd i jak się o
nim dowiedzieli, ale coś tam było. W piwnicy, gdzie uwięziony był Wiktor, znalazłem to –
rzuciłem na stół nieco oczyszczony krążek metalu. – To szeląg ziem pruskich bity w czasach króla
Kazimierza Jagiellończyka – wyjaśniłem. – Co ciekawe, skarb monet znajdował się nie w tym
miejscu, które Dobrowolski wysadził w powietrze w podziemiach przezmarskiego zamku.
– Legenda, która opowiadał pan Ryszard mówiła o złotych florenach i to ukrytych w czasach
bitwy pod Grunwaldem – zauważył Roch.
– Nie mogę odpowiadać za treść legendy – bezradnie rozłożyłem ręce. – Teraz wszyscy
jesteśmy tak samo mądrzy. Proponuję dalsze poszukiwania rozpocząć od wizyty w muzeum w
Morągu. Poznacie tam pana Maksymiliana oraz mojego szefa. Pewnie przy okazji dowiemy się
kolejnych szczegółów dotyczących tego czterowiersza.
Ustaliliśmy jeszcze godzinę wyjazdu i to, że Wiktor z Laurą pojadą ze mną. Wolną chwilę
wykorzystałem na wertowanie map okolic jeziora Narie, przeglądanie książki dotyczącej bitwy pod
Morągiem w 1807 roku i innych, które w formie elektronicznej miałem zapisane na twardym dysku
laptopa. O umówionej porze zeszli uczestnicy naszej wyprawy. Najbardziej zdziwił mnie widok
Blanki objuczonej plecakiem.
– Chyba będę musiała wyjechać – usiłowała coś wyjaśnić.
Pomogłem znieść jej rzeczy do wehikułu i ułożyć w bagażniku.
– Co to znaczy? – zapytałem ją szeptem, kiedy byliśmy za autem.
– To co słyszałeś. Nagle się pojawiłam i nagle muszę wyjechać.
– Czy to przeze mnie? Czymś cię uraziłem?
Nie odpowiedziała, tylko wsiadła do wehikułu. Podtrzymałem Wiktora, kiedy siadał na
tylnym siedzeniu.
– Idiota z ciebie, żeby wypuszczać taki skarb – syknął mi do ucha, kiedy opierał się na moim
ramieniu.
– Gdzie masz swój telefon komórkowy? – zapytałem przyjaciela.
– Został w samochodzie Kuny – Wiktor odpowiedział po chwili zastanowienia.
– Laura pisała do ciebie, dokąd jedziemy i Kuna odbierał te wiadomości.
Podszedłem do dziewczyny i poprosiłem, żeby mi dała swój telefon. Napisałem krótką
wiadomość.
– Teraz wyślij to do Wiktora – poprosiłem.
– Po co? – próbowała dyskutować.
– Zrób to!
137
Urażona tonem mojego głosu wysłała sms. Wsiadłem za kierownicę wehikułu i we
wstecznym lusterku przyglądałem się Blance, ale ta tradycyjnie miała na twarzy ten swój uśmiech,
nieco smutny i rozmarzony. Miałem nadzieję, że jeszcze znajdę spokojną chwilę, żeby z nią
porozmawiać.
Kiedy jechaliśmy do Morąga, czułem, że zbliżamy się do rozwiązania zagadki, a brakuje mi
tylko jednej, drobnej informacji, która doprowadzi do skrytki. Zaparkowaliśmy w niewielkiej
zatoczce tuż obok dawnego pałacu Dohnów. Na dziedzińcu były rozstawione parasole, a pod nimi
stoliki, wokół których uwijały się dzieciaki. Prawie natychmiast, z tłumu ludzi odwiedzających
muzeum wyłowiłem wzrokiem czubek białej peruki.
– Ani słowa – pan Maksymilian uprzedził mnie widząc nasze miny.
Napudrowana peruka z piętrzącymi się w równych rzędach lokami była może jeszcze do
zniesienia, ale mężczyzna w białych pończochach musiał wyglądać zabawnie. Odwróciłem się, by
przyjrzeć się stoiskom. Muzealnicy przygotowali na ten weekend moc atrakcji dla dzieci. Były
stoisko z prasą drukarską i grą planszową dotyczącą pobytu Napoleona na Warmii, malowanie,
lepienie naczyń z gliny, kaligrafia i konkurencje zręcznościowe. Atrakcją tego dnia miał być pokaz
grupy rekonstrukcyjnej w mundurach pułku muszkieterów wileńskich z okresu wojen
napoleońskich.
– Panie Pawle, ja muszę oprowadzić grupę turystów – muzealnik chwycił mnie za ramię. –
Gdzieś tu krąży pański szef. Wydaje mi się, że widziałem też pana Przemysława. Jak skończę
oprowadzać, to zacznie się pokaz muszkieterów. Po nim będziemy mogli spokojnie porozmawiać.
Panu Tomaszowi już przekazałem wszystko, czego się dowiedziałem.
Pan Maksymilian puścił mnie i pobiegł do zgromadzonej gawiedzi, żeby pokazać jej wystawę
poświęconą postaci Herdera. Roch i chłopcy poszli obejrzeć stoiska. Wiktor usiadł na ławeczce, a
po chwili Laura przyniosła mu filiżankę z jakimś ziołowym naparem, który dostała na jednym ze
stoisk.
– Chodź, poszukamy mojego szefa – ująłem dłoń Blanki i pociągnąłem ją w tłum.
Przeczucie mnie nie myliło. Pana Tomasza znalazłem na ławce ustawionej za załomem
pałacowego muru. Pod gąszczem gałęzi dzikiego wina siedział zaczytany w jakiejś książce.
Usłyszał nasze kroki i podniósł wzrok. Widziałem, jak przyglądał się Blance i uśmiechnął się z
aprobatą. Poznałem ich ze sobą i już chciałem jak Blanka usiąść obok szefa, kiedy on wysłał mnie
po herbatkę ziołową. Najwyraźniej chciał zostać sam na sam z Blanką. Wiedziałem, że ona go
oczaruje.
Wróciłem po pięciu minutach i zastałem ich zatopionych w rozmowie o mnie! Zachowywali
się jak dwie troskliwe mamusie rozmawiające o dolegliwościach i słabościach małego dziecka.
– Pawle, nie wiem jak oceniać twoje postępy w poszukiwaniach – szef zaczął przemowę. – Z
jednej strony obijałeś się i zajmowałeś tematami obocznymi, z drugiej instynkt pchnął cię we
właściwym kierunku. Miałeś rację, że w dokumentach urzędowych znajduje się adnotacja o pobycie
Amerykanina, który prosił o pozwolenie na postawienie symbolicznego nagrobka. Uzyskał zgodę i
tablica stanęła na jednym z cmentarzy. Było to niedaleko wsi Gulbity.
Szybko pobiegłem do wehikułu po mapę, na której dziś naniosłem stare cmentarze. W
okolicach Gulbit był tylko jeden, na południe od wsi.
– To musi być tu! – zakreśliłem to miejsce przekrzykując marsz, który nagle zaryczał z
głośnika umieszczonego w oknie nad naszymi głowami.
Pan Tomasz tylko kiwnął głową. Nie było możliwości kontynuowania rozmowy, bo
rozpoczynał się pokaz muszkieterów. Na dziedzińcu zaludniło się tym bardziej, że ze swoją grupą
138
zszedł pan Maksymilian. Obróciłem się w stronę widowiska, kiedy nagle wyrosło przede mną
dwóch rosyjskich strzelców. Chwycili mnie pod ręce i z całą mocą ciągnęli do swojego oddziału.
Widziałem wcześniej podobne widowiska, więc domyślałem się, że zostałem właśnie wcielony do
wojska i czeka mnie udział w pierwszej musztrze i temu podobne zabawy. Nie chciałem na oczach
wszystkich nagle wycofywać się, więc tylko wcisnąłem mapę do tylnej kieszeni spodni i poddałem
się temu, co miał przynieść mi los.
– Mości kapitanie! Złapaliśmy francuskiego szpiega – zameldowali muszkieterzy, kiedy
stanęliśmy przed obliczem ich dowódcy.
Żołnierze oczywiście spontanicznie rzucili się, żeby mnie popychać i poszturchiwać kolbami.
– Pod mur z nim! – zadecydował kapitan.
Jak rozkazał, tak się stało. Stanąłem twarzą do oddziału muszkieterów i wtedy, w szeregu
twarzy rozpoznałem jedną dziwnie mi znajomą. Mężczyzna był obandażowany, tak że widać było
tylko oczy, ale to spojrzenie rozpoznałbym wszędzie! Co on tu robił? Zdałem też sobie sprawę, że
ktoś ukradł mi mapę. To mógł zrobić tylko Kuna, który był przebrany za jednego z żołnierzy.
W moją stronę zmierzali ksiądz i markietanka. Pierwszy zapewne miał mi udzielić pociechy
duchowej, niewiasta spełnić ostatnią zachciankę przed śmiercią która jako szpiega niechybnie mnie
czekała.
– Niech się pan nie boi – ksiądz był ubrany w wyświechtany habit przewiązany sznurem.
Łysy duchowny z rudawą, rzadką bródką miał zawieszony na szyi duży drewniany krzyż.
– Chłopcy strzelają tylko prochem i celują ponad panem – kontynuował.
– Kto zabrał moją mapę?! – wrzasnąłem w stronę żołnierzy.
– Szpieg, prawdziwy szpieg, który miał mapę z rozmieszczeniem naszych wojsk – kapitan z
zadowoleniem tłumaczył widzom.
– Przepraszam na chwilę – powiedziałem do księdza i ruszyłem w kierunku obandażowanego
wojaka.
Nagle poczułem silne uderzenie w goleń. To markietanka podstawiła mi nogę. Upadłem na
ziemię, przetoczyłem się i wstałem. Zostałem schwytany przez trzech żołnierzy i zaciągnięty pod
mur.
– Niech pan nie robi nam problemów – szeptał jeden z nich.
– Ten z zawiniętą twarzą to jeden z was? – zapytałem.
Obejrzeli się.
– To jakiś warszawiak, kuzyn Jacka, który za niego występuje – odpowiedział jeden z
muszkieterów. – Jest w porządku.
– Zatrzymajcie go po tej strzelaninie – prosiłem. – On mi wyciągnął mapę z kieszeni.
Zaskoczeni spojrzeli po sobie, a potem obiecali, że uniemożliwią mu ucieczkę.
– Na ramię broń! – zabrzmiała pierwsza komenda.
Szereg wojska uniósł karabiny. Kolejno przyglądałem się jak umieszczali karabiny przed sobą
wyjmowali papierowe tutki z ładunkami prochowymi, nasypywali proch na panewkę, zamykali
panewkę, unosili karabiny, ustawiali koło nogi, wsypywali proch do lufy, przybijali go, odchylali
kurek, celowali. W jednej chwili, kiedy wymierzone we mnie było kilkanaście karabinów
usiłowałem sobie przypomnieć, czy Kuna zdołał do swojej broni wrzucić kulę? Przecież to był
przestępca! Ukradł mi mapę, więc dlaczego nie miałby potajemnie do lufy wepchnąć kuli?
Wyloty broni muszkieterów drgały. Celowali w ziemię i stali w odległości około dwunastu
metrów ode mnie. Patrzyłem tylko w jedne oczy i chciałem móc zajrzeć do lufy, żeby zobaczyć,
czym jest nabita.
139
– Ognia! – padł okrzyk kapitana.
Drgnąłem. W chwili kiedy Kuna naciskał spust i lekko uniósł broń, pojąłem co mnie czeka.
Natychmiast upadłem szeroko rozkładając ramiona. W lewej ręce przez chwilę czułem dziwne
pieczenie. Czekałem, aż podejdzie do mnie ksiądz i pokaz rozstrzelania szpiega zakończy się. Stało
się wręcz przeciwnie. Na dziedzińcu rozgorzała bitwa, bo wbiegli na niego żołnierze we
francuskich mundurach dowodzeni przez rosłego grenadiera w futrzanej bermycy. Próbowałem
dojrzeć, gdzie podziewa się Kuna, ale z poziomu ziemi nie potrafiłem tego zrobić. Nie chciałem
psuć widowiska, więc leżałem i lustrowałem ścianę budynku. Szybko dojrzałem wyraźną świeżą
dziurę po kuli, która była przeznaczona dla mnie.
Słysząc, że pogrom rosyjskich muszkieterów dopełnił się, zerwałem się z miejsca i pobiegłem
w ich stronę. W tym czasie zawarczał pilot przymocowany do kluczyków wehikułu. Były na nim
umieszczone trzy diody, które sygnalizowały, gdzie ktoś usiłował się włamać. Na czerwono
błyskała odpowiedzialna za bagażnik.
– Gdzie ten zabandażowany facet? – zapytałem pierwszego z brzegu żołnierza.
Wzruszył ramionami zbyt zajęty wyjaśnieniami gromadce dzieci jak się strzela z karabinu
skałkowego.
– Co się z tobą dzieje? – nagle zatrzymał mnie pan Tomasz.
– Kuna był wśród strzelających do mnie żołnierzy – odpowiedziałem. – Zabrał mi mapę.
Te słowa usłyszeli również Roch i chłopcy oraz Wiktor z Laurą którzy nadciągnęli za moim
szefem. Nie wdawałem się w dłuższe wyjaśnienia, tylko dzięki pomocy pana Maksymiliana i
kapitana muszkieterów odnalazłem kuzyna Kuny. Był zdziwiony naszym zachowaniem i oznajmił,
że Kuna minutę wcześniej pożegnał się.
– Co ty tu masz?! – pan Tomasz nagle wskazał na moje lewe ramię.
Podniosłem rękę i ujrzałem, że cały rękaw mam zalany krwią. Wiktor przepchnął się do mnie
i brutalnie, gwałtownym ruchem rozerwał koszulę.
– Piękna rana z osmalonym brzegiem – stwierdził. – Ktoś do ciebie przed chwilą strzelał. To
tylko obtarcie, ale trzeba to zszyć.
– Nie ma czasu – machnąłem ręką. – Jedziemy!
Mimo moich protestów Wiktor uparł się, że z pomocą samochodowej apteczki opatrzy mnie.
– Co ty wyprawiasz? – obok Wiktora pojawiła się jego żona.
W pobliżu dostrzegłem rude włosy małżonki Rocha i usłyszałem radosny okrzyk Michała:
„mama!”.
Dwoje lekarzy zawinęło bandaż, a w tym czasie podjechali do nas na rowerach Piotruś i Olga.
Zapiszczały hamulce ich rowerów i z ogromnym zainteresowaniem patrzyli na zabieg.
– Ktoś strzelał do wujka Pawła – Michał usłużnie ich poinformował.
– Ten pan był u naszego taty – wypalił Piotruś.
– Co?! – drgnąłem zdenerwowany.
– Okazało się, że tata od wczoraj wynajmował mu domek letniskowy nad jeziorem –
wyjaśniała Olga. – Tata mówił, że ten pan też go pytał o legendy związane z nagrobkami.
– Wspominał coś o nagrobku z Gulbit? – pan Tomasz zapytał.
– Skąd pan wie? – Olga była zaskoczona. – Podobno ludzie opowiadali, że to na pamiątkę dla
jakiejś dawnej mieszkanki Gulbit, która zmarła na jednej z wysp na jeziorze.
– Nie ma czasu! – wskazałem na wehikuł. – Jedźmy tam!
Zajrzałem do bagażnika i stwierdziłem, że zgodnie z moimi przewidywaniami zniknęła
kasetka, w której schowałem broń porzuconą przez włamywacza w nocy na morąskim zamku.
140
Zrobiło się zamieszanie, kiedy nie było wiadomo, gdzie kto wsiada. Roch z chłopcami pierwsi
wyjechali z terenu muzeum. Jechałem za nimi przez ciasne uliczki morąskiej Starówki, dookoła
ratusza i na drogę do Miłakowa. Nagle wyprzedziło nas porsche Wiktora. Prowadziła je żona
Wiktora, który siedział obok kierowcy.
– Co tak wolno?! – z tylnego fotela popędzała mnie Małgosia. – Roch oddala się, a co on sam
tam zrobi z chłopakami?
– Damy radę – uspokajał go mój szef, który siedział obok mnie.
– Gdzie jest Blanka? – zorientowałem się, że dziewczyna gdzieś przepadła.
– Została w muzeum – rzucił pan Tomasz. – Rozmawiała z panem Maksymilianem.
– Szybciej! – Małgosia krzyczała mi do ucha.
– Jesteśmy w mieście, w terenie zabudowanym – przypominałem mu.
– Myślisz, że Kuna przejmuje się tym?
– Kuna jest daleko stąd.
Za wiaduktem kolejowym minął nas volkswagen prowadzony przez mężczyznę o białych
włosach. Dopiero po paru chwilach dotarło do mnie, że to był pan Maksymilian w peruce. Pędził na
złamanie karku.
Kiedy tylko minęliśmy tabliczkę oznaczającą koniec miasta, przyspieszyłem. Jednocześnie
wcisnąłem guzik wyłączający ekonomiczny tryb jazdy. Teraz wehikuł zamienił się w auto rajdowe,
w to czym jego zawieszenie, zespół napędowy i hamulcowy były od zawsze. Pod maską zaburczały
basowe tony. Na wzniesieniu przy pomnika von Anrepa dogoniłem pojazd muzealnika. Mrugnąłem
światłami i wyprzedziłem go bez najmniejszego trudu.
– Ma zryw prawie jak nasze porsche – mruknęła Laura.
Przed Jurkami znalazłem się z tyłu focusa Rocha. Przez wieś pędził nie zważając na
ograniczenia. Jak pamiętałem, za wsią był odcinek prostej drogi. Tam, mimo że ford gnał prawie
sto trzydzieści kilometrów na godzinę, w ciągu kilku sekund byłem przed nim, a po chwili wóz
Rocha był już tylko małą plamką we wstecznym lusterku.
– Porsche nie dogonicie – Laura była chyba dumna z rodziców. – Mama prowadzi odważniej
niż tata.
Nie odpowiedziałem, tylko docisnąłem pedał gazu. Auto Wiktora rzeczywiście pędziło jak
oszalałe. Żona przyjaciela chyba nie dowierzała, że takie dziwactwo może ją dogonić, a nawet
próbować wyprzedzić. Chwile jechaliśmy obok siebie, ale wehikuł był jak wyśmienity rumak, który
potrafi w wyścigu zebrać wszystkie siły. Śmiało wyskoczył do przodu. Zwolniłem, bo zbliżaliśmy
się do zjazdu na szutrową drogę.
– To było niezłe – przyznała Laura. – Te szkaradztwo potrafi drzeć asfalt.
– O nie – jęknęła Małgosia na widok dziur przed nami. – Zwolnij, bo rozwalisz resory –
pouczała mnie.
Wehikuł tylko zawarczał jakby zadowolony, że po sprincie na szosie ma szansę wykazać się
na wybojach.
– Uspokój się. To był wóz przygotowywany na rajd Paryż-Dakar.
Milczenie pasażerek było najlepszą recenzją dla zachowania wehikułu, który niczym łódź
motorowa na spokojnym jeziorze, lekko kołysząc się mknął przed siebie. Prawie przeskoczyliśmy
przez przejazd kolejowy dawnej trasy do Królewca. Tędy na polowania jeździł cesarz Wilhelm II.
Przez pola dojechaliśmy do wsi. Tam musiałem skręcić w prawo, na południe.
– Cmentarz był na lewo od tej drogi, pomiędzy nią a jeziorem – powiedziałem.
Przed nami krajobraz układał się w łagodne pagórki. Widziałem charakterystyczną sylwetkę
141
cayenne na poboczu i postać zbiegającą ze wzgórka do samochodu. Daleko za nami na wybojach
kołysał się ford focus. Kuna odjechał na parę sekund, nim zatrzymałem się w tym samym miejscu
co on.
– Może powinniśmy go gonić? – sugerowała Laura. – Tym wehikułem dopadniemy go
wszędzie.
– Dogonimy i co? – pan Tomasz odwrócił się do dziewczyny.
Wspięliśmy się do niewielkiego zagajnika. Osiki, leszczyny i młode buki całkowicie
opanowały tu teren otoczony polami uprawnymi.
– Tu – wskazałem świeżo wydeptany szlak.
Na skraju cmentarza stała pionowa prawie dwumetrowej wysokości kamienna tablica. W
piaskowcu wyryto:

August Syudmy
Szlachetna myśl, wierność była Twoją ozdobą
Prawda, sprawiedliwość Twoją powłoką
Twoja pamiątka pozostawiona dla mnie święta
Twoja miłość niezapomniana.

– I co? – zapytała Laura. – Kuna najwidoczniej coś z tego zrozumiał. Mówiłam, żeby jechać
za nim.
– Pawle? – pan Tomasz patrzył na mnie wyczekująco.
– Zobaczymy, czy jest pan zakochany, bo podobno tylko ktoś taki może rozwiązać tę zagadkę
– dodała Laura.
– Wskazówką nie jest czterowiersz, tylko zapisane tu imię i nazwisko – powiedziałem. –
Macie kalendarz? Czyje imieniny są siódmego sierpnia?
– Siódmego sierpnia imieniny ma Kajetan – powiedziała Laura grzebiąc w swojej torebce.
– Skąd to wiesz? – zdziwiłem się.
– Mój chłopak ma tak na imię.
– To ty masz jakiegoś jednego chłopaka?
– No pewnie. Jest słodki.
Nadbiegli Roch z żoną i chłopcami oraz pan Maksymilian z wikingami, który wielkimi
skokami przemierzał rżysko.
– Jeszcze Dorota – poinformowała nas Laura zaglądając do kalendarzyka.
– Kajetan i Dorota – pan Tomasz powtórzył na głos i rozglądał się po okolicy jakby tu miał
znaleźć jakiś drogowskaz.
– Wikingowie! – krzyknąłem uradowany na widok dzieciaków.
Pobiegłem w ich stronę.
– Kajetan lub Dorota! – wołałem, kiedy się zatrzymali. – Czy znacie jakieś miejsca o takich
nazwach?
– Nasza wyspa to Dorotka – natychmiast odpowiedziała Olga. – Ten facet wam uciekł?
– Tam pojechał – wskazałem kierunek.
– W kierunku domku, który wynajmuje – ocenił Piotruś.
– Jest tam jakaś łódź?
– Tak, wędkarska z małym doczepianym silniczkiem.
Gestami popędzałem towarzystwo, zapędzając przyjaciół do aut.
142
– Nad jezioro – krzyczałem jak opętany.
Znalazłem ścieżynę skręcającą w kierunku wody i wjechałem na nią. Przez otwarte okno
dawałem Rochowi i panu Maksymilianowi znaki, żeby nie jechali za mną ale pchała ich ciekawość.
– Co ty wyprawiasz? – dziwiła się Małgosia, kiedy zobaczyła, że wjechałem na nadbrzeżną
polankę i jadę dalej przed siebie.
Laura tylko krzyknęła, kiedy wehikuł wbił się w toń jeziora, a woda na chwilę zalała maskę.
Przełączyłem napęd na śrubę i skręciłem moją amfibią na południe.
– Ale numer! – zawołała Laura, kiedy usłyszała, jak zadziałał mechanizm wysuwający rurę
wydechową z maski obok bagażnika na metr w górę.
Roch zafascynowany i wściekły zawracał, a pan Maksymilian już pędził pod górę. Nie
widziałem porsche Wiktora.
– Może pan? – podałem panu Tomaszowi lornetkę wyjętą ze schowka. – Ta wyspa jest gdzieś
tam! – wskazałem mu kierunek.
– Coś mi tam mignęło – po chwili powiedział pan Tomasz. – Jakby jakaś łódź wpływała w
trzciny.
– Nie da się szybciej? – Laura niecierpliwiła się.
– Niestety nie – pokręciłem głową.
– Mieliśmy do pokonania przynajmniej dwa kilometry.
– Może trzeba było zjechać z brzegu na wysokości tej wyspy? – pan Tomasz zastanawiał się.
– Dzięki temu, że jesteśmy na wodzie, możemy obserwować to, co się dzieje na jeziorze –
odparłem. – Kuna i tak nam już nie ucieknie.
Dopłynęliśmy do wyspy wikingów i zacumowałem wehikuł obok łodzi, którą przypłynął
Kuna.
– Usłyszał nas i pewnie ucieknie – Laura wieszczyła.
– Przed nami może tak, ale nie przed wymiarem sprawiedliwości.
Zeszliśmy na ląd. Poprowadziłem naszą grupę do środka wyspy, gdzie były ruiny świątyni
dumania. Znaleźliśmy tam składaną metalową łopatę oraz przygotowany do pracy wykrywacz
metali.
– Mówiłem, że ucieknie – Laura skrzywiła się.
– Nigdy! – za naszymi plecami pojawił się Kuna.
W ręku trzymał pistolet, tym razem współczesny.
– Panie Pawle, wie pan, co trzeba robić? – wymownie zerknął na wykrywacz i łopatę.
– Przeszukanie całej wyspy zajmie nam mnóstwo czasu – zauważył szef.
– Nie mamy na to czasu – pokręciłem głową. – Muszę dziś jeszcze poważnie porozmawiać z
Blanką.
Moje słowa zaskoczyły wszystkich. Kuna czujnie mi się przyglądał i spokojnie mierzył w
moją pierś.
– Nie udało ci się w Przezmarku i dziś w Morągu, to myślisz, że teraz się uda? – zagadnąłem
do niego biorąc narzędzia.
– Do trzech razy sztuka – odparł.
– Nie boisz się tak przyznawać przy wszystkich? – pytałem dostrajając wykrywacz.
– Nie! Przestań tyle marudzić, tylko weź się do roboty. Skarb czeka!
– Ten skarb wcale cię nie zadowoli – pokręciłem głową.
Rozejrzałem się po terenie.
– To będzie tam, gdzie stała marmurowa ławeczka – ruszyłem w tamtą stronę.
143
Kilka razy omiotłem teren tarczą wykrywacza, zahuczał wskazując obecność metalowego
przedmiotu w ziemi. Odłożyłem urządzenie i wbiłem ostrze łopaty. Pół metra pod ziemią natrafiłem
na małą metalową szkatułkę owinięta w pergamin.
– Co to jest? – Kuna niecierpliwił się.
Odwinąłem pergamin i uniosłem wieko. W środku były dwie grube, złote obrączki. Na
wewnętrznej stronie obie miały identyczny napis:

Kajetan i Dorota na pamiątkę wiecznej miłości

– To niemożliwe! To nie może być wszystko! – wrzeszczał Kuna.


Małgosia i Laura też chyba były rozczarowane. Pan Tomasz spokojnie oglądał precjoza. Kuna
trzymał pistolet w wyprostowanej ręce.
– Macie szukać dalej! – wrzeszczał.
– Nie ma czego – wzruszyłem ramionami. Jednocześnie zastanawiałem się, jak rozbroić
przeciwnika.
– Macie robić co każę! – Kuna był zdenerwowany. – Zaraz zacznę strzelać, a ona będzie
pierwsza – wycelował w Laurę. – Potem zajmę się tym staruszkiem, Pawłem... – mierzył po kolei
do każdego z nas.
– Odzyskałeś swoją broń, którą straciłeś w Morągu – odezwałem się.
– Nie mędrkuj – Kuna warknął.
– Nie zastanowiło cię, że otrzymałeś sms z informacją o pistolecie i to w momencie, kiedy
uwolniliśmy Wiktora z podziemi w Przezmarku?
Twarz Kuny zaczynała wyrażać zwątpienie.
– Zostawiłeś tam kumpla – kontynuowałem. – Miałeś jego telefon i dzięki temu od Laury,
która próbowała skontaktować się z ojcem, wiedziałeś, co robimy. Chyba jednak za bardzo
wierzysz w swoją dobrą gwiazdę. Teraz mamy twoje odciski palców na broni.
Kuna spąsowiał i wycelował we mnie.
– Co z tego? – mruknął zaciskając palec na spuście.
– Ona nie wystrzeli.
Nacisnął i rozległ się tylko suchy trzask.
– Spiłowałem iglicę – wyjaśniłem.
Kuna rozglądał się w poszukiwaniu drogi ucieczki, ale w tym momencie z krzaków wyleciał
ciężki drewniany topór i trafił prosto w uzbrojoną dłoń Kuny. Palce zaciśnięte na kolbie po
uderzeniu odruchowo wyprostowały się i na ten moment czekałem. Jednym błyskawicznym
skokiem znalazłem się przed Kuną i doskonale wyćwiczonym rzutem rozbroiłem go i rzuciłem na
ziemię.
Na polanę wyszli wikingowie w towarzystwie naszych przyjaciół.
– Celny rzut, siostro – Piotruś pochwalił Olgę.
– Skąd pan wiedział, gdzie szukać i skąd pan wie, że była tylko ta szkatułka? – zapytała
Julita.
– Serce mi to wszystko podpowiada – zażartowałem. – Roch, możesz przypilnować Kunę?
Przyjaciel bez słowa usiadł na przestępcy, a ten tylko jęknął.
– Skąd pan wiedział o treści napisu z tego nagrobka? – zapytałem muzealnika.
– Kiedy kolega, który grzebał w materiałach archiwalnych, przysłał mi informacje o
lokalizacji tego cmentarza, natychmiast sobie przypomniałem, że kiedyś tu byłem i odpisałem sobie
144
ten wiersz. Podobał mi się. Mam tu coś dla pana – z kieszeni surduta wyjął kopertę z listem. – Nie
miałem okazji wcześniej tego wręczyć.
Staranne, okrągłe pismo mogło należeć tylko do Blanki.

Pawle!
Nie jestem w stanie wszystkiego napisać. Wszystkiego, co czuję i co myślę. Chyba najlepiej
oddają to te słowa, które rano nam czytałeś. Muszę wyjechać do Paryża, ale wrócę. Obiecuję.
Znajdę Cię i dowiem się, czy czekasz na mnie.
Blanka

– Pan wiedział? – zapytałem pana Tomasza.


– Tak, wzięła plecak z wehikułu – wydawało mi się, że mój szef jest zawstydzony.

145
ZAKOŃCZENIE

– Odwieziecie ich na brzeg – rozkazałem wikingom. – Macie prawdziwą wyspę skarbów, a ja


swojego jeszcze nie odnalazłem – nachyliłem się nad otwartą szkatułką. – Przyzna pan, że
powinienem to przekazać prawowitej właścicielce? – wziąłem obrączki.
Pan Tomasz nie protestował. Zszedłem do wehikułu i skierowałem go do najbliższego brzegu.
Potem popędziłem do morąskiego zamku. Przy furtce spotkałem lokaja.
– Pani Larysa odwiozła córkę na lotnisko w Gdańsku – poinformował mnie.
– Córkę?
– Pannę Blankę.
Po chwili wściekły gnałem w stronę Gdańska. Panią Larysę spotkałem przed budynkiem
dworca lotniczego.
– Spóźniłem się – stwierdziłem.
Kiwnęła głową.
– Dlaczego to zrobiła?
– Musi się pan jeszcze wiele dowiedzieć o kobietach.
– Pani i Blanka wiedziałyście wszystko?
– Prawie. Niech pan sobie wyobrazi taką sytuację. W drugiej połowie XIX wieku Kajetan
Dobrovolsky, prawnuk Ignacego Dobrowolskiego, dragona dziewiętnastego pułku, siedział na
marmurowej ławeczce. Przypłynął w to miejsce z córką gospodarzy pałacu w Ponarach i słuchał
romantycznej historii o dawnej służącej z majątku. Kamerdyner rozkładał na serwecie zastawę do
drugiego śniadania. Ciotka dziewczyny zasłonięta parasolem pewnie pociła się w czarnej jak węgiel
sukience, ale przede wszystkim starała się walczyć z ogarniająca ją sennością. Nienawidziła
romansów, a tę bajkę o Dorocie tyle razy już słyszała. Wtedy Dorota powiedziała, że Ignacy ma
wybierać. Niech nie zabija Kajetana i weźmie ją. Kajetan był ranny w pierś. Prosił, żeby Ignacy go
dobił, zabrał złoto i zaopiekował się dziewczyną. Ignacy patrzył na nich, w końcu wziął sakwy,
które młodzi wykopali i odpłynął. A to wszystko podobno wydarzyło się gdzieś na jeziorze Narie.
– A co się stało z Kajetanem i Dorotą? – dopytywałem się.
– Ach, to szczęśliwy koniec tej historii – pani Larysa rozpromieniła się. – Żyli skromnie,
długo i szczęśliwie. Mama mówiła, że nawet kiedyś zastała ich tutaj. Stali objęci i patrzyli na
jezioro. Na widok mamy wystraszyli się. Wyglądali jakby coś przeskrobali. Do końca swych dni
byli zakochani w sobie. Oboje zmarli we śnie.
Potwornie zły, zrozpaczony sięgnąłem do kieszeni po obrączki z Dorotki.
– To powinno należeć do pani – powiedziałem kładąc je na otwartej dłoni pani Larysy.
Patrzyłem w oczy mamy Blanki i dopiero teraz dostrzegłem jak obie kobiety były do siebie
podobne. Pani Larysa zacisnęła palce na obrączkach i oparła dłonie na mojej piersi. Wsunęła dar do
kieszeni koszuli.
– Niech i one poczekają na odpowiedni moment – obdarzyła mnie powłóczystym
spojrzeniem, odwróciła się i odeszła z gracją.

146

You might also like