Professional Documents
Culture Documents
KOLORY SZTANDARÓW
SCAN-DAL
Prolog
1.
2.
Właściwie to nie była okupacja. Gladius nie został ani pobity, ani
podbity. Wszystkie instytucje państwa działały normalnie, ludzie pracowali
i bawili się. A jednak - żyli w stanie wojny.
Kolonia na planecie Gladius, w układzie gwiazdy Multon, powstała
dwieście lat wcześniej jako jeden z tak zwanych Wolnych Światów.
Było to gigantyczne przedsięwzięcie. Inwestorzy musieli wykupić
dane od prywatnych firm eksploracyjnych badających światy w obszarze
ludzkiej cywilizacji. Potem wysłali małe grupy zwiadowców i inżynierów,
wreszcie musieli sfinansować budowę na powierzchni planety
zautomatyzowanych linii produkcyjnych i innych obiektów infrastruktury.
W międzyczasie trwał proces legalizacji nowej kolonii i uzgadniania jej
praw z jurysdykcją solarną. Na koniec pozostawało jeszcze wynajęcie
gigantycznych statków-chłodni, nazywanych pieszczotliwie “kostnicami”, i
wykupienie dostępu do szlaków hiperprzestrzennych. Teraz można było
ogłosić Kartę Praw - zestaw reguł, jakie będą obowiązywać w nowo
powstającym państwie, oraz rozpocząć nabór osadników.
Ludzie zasiedlali kolejne światy, zakładając państwa rządzące się
odmiennymi prawami, uznające najrozmaitsze religie i obyczaje, w różnym
stopniu związane z rozrastającym się Dominium Solarnym. Każdy z tych
światów--państw miał prawo penetracji i kolonizacji własnego układu
gwiezdnego oraz utrzymywania placówek przy najbliższej bramie
hiperprzestrzennej. Jednak to Dominium kontrolowało i chroniło pajęczą
sieć hiperprzestrzennych szlaków, wyznaczających granice ludzkiej
ekspansji, zachowując prawo do reprezentowania istot ludzkich wobec
obcych cywilizacji oraz arbitrażu w sporach pomiędzy poszczególnymi
koloniami.
“Kostnice” leciały z Ziemi na Gladiusa przez dwa lata, z czego ponad
półtora roku w zwykłej przestrzeni na prędkościach podświetlnych.
Technika transmisji hiperwymiarowej była niedoskonała, współrzędne
skoku obliczano z dużym przybliżeniem, a do kolejnych bram trzeba było
dolatywać na napędzie konwencjonalnym. Półtora roku podróży z
prędkościami podświetlnymi na skutek efektów relatywistycznych
przełożyło się więc na blisko dwadzieścia pięć lat ziemskich. Rozpoczęła
się kolonizacja, w miarę intensywne kontakty z Dominium Solarnym
nawiązano po kolejnych dziesięciu latach. W tym właśnie czasie w centrum
ludzkiego imperium nastąpiła krystalizacja nowych ośrodków władzy, a
nauka, której rozwój pobudziła Wojna Czterech Światów, gwałtownie
przekroczyła kolejne granice poznania.
W pewnym momencie okazało się, że Gladius jest zacofany o jakieś
trzydzieści pięć lat w stosunku do technologii Dominium, które zresztą
wcale nie zamierzało się dzielić swoją wiedzą. Zgodnie z traktatami
osadniczymi koloniści zajęli wielki kontynent na północnej półkuli, a
mniejszą, południową wyspę pozostawili do dyspozycji metropolii. Od
tamtego czasu historia polityczna Gladiusa to dzieje rywalizacji dwóch
opcji - utrzymania niezależności politycznej i gospodarczej od Dominium
oraz przyłączenia się do struktur solarnych. Przez następne półtora wieku
zwolennicy tego pierwszego poglądu znajdowali się w zdecydowanej
przewadze. Jednak w ostatnich latach każda klęska w walce z korgardami
wzmacniała siły zwolenników podporządkowania się Dominium.
Powszechnie wierzono, że w nagrodę Gladius otrzyma wsparcie polityczne
i technologiczne pozwalające na rozgromienie najeźdźcy.
W chwili, gdy przybyli korgardzi, na Gladiusie mieszkało ponad
sześćset milionów ludzi. Zagospodarowali kontynent, prowadzili dozwoloną
penetrację pozostałych planet układu Multona, utrzymywali oficjalne
stosunki z placówkami dyplomatycznymi i handlowymi Dominium
rozlokowanymi na południowej wyspie. Gladiańska nauka wciąż
pozostawała w tyle za centrum ludzkiej cywilizacji. Jednak powolny import
technologii i własne badania sprawiły, że dystans ten się nie powiększał -
co miało zazwyczaj miejsce w przypadku niezależnych światów na
krańcach hiperprzestrzennych szlaków. A jednak okazało się, że korgardzi
są za mocni...
3.
4.
5.
Czy bał się, kiedy szedł do tego miasta? Nie wiedział, jak można się
tego nie bać. Czy zwykły człowiek może nie bać się śmierci? Był zwykłym
człowiekiem. Popełniał złe uczynki. Niektóre starał się naprawić, o
niektórych zapomnieć. Jeszcze inne nie pozwalały mu spać. Jednak zawsze
wiedział, co jest dobre, a co złe. Musiał to wiedzieć, skoro pracował jako
sędzia tanator.
Tanatorzy byli elitarną formacją wojskową, strzegącą prawa i
egzekwującą zaoczne wyroki w czasie zagrożeń wewnętrznego porządku w
układzie Multona. Wzywano ich rzadko, ale wtedy działali błyskawicznie i
bezwzględnie. Zwalczali terrorystów, piratów, mafie, niebezpiecznych
sekciarzy. W skład korpusu tanatorów, oprócz komandosów i służb
pomocniczych, wchodzili także sędziowie. Mieli kontrolować wykonanie
wyroków wydanych przez sądy zaoczne, a jeśli zaszła taka potrzeba -
sądzić osobiście. Do zadań sędziów należała także ocena tego, czy
egzekutorzy nie przekraczają swoich kompetencji. Sędziowie zazwyczaj
trzymali się nieco z tyłu za walczącymi komandosami, jednak często i oni
musieli brać udział w starciu: wykonywać wyroki lub zabijać w obronie
własnej. Byli doskonale wyszkoleni, umieli posługiwać się bronią, kierować
pojazdami bojowymi, ich organizmy często sztucznie wzmacniano. Wielu
sędziów ginęło w czasie służby.
Daniel był sędzią tanatorem przez siedem lat. Brał udział w
kilkunastu akcjach. Zabijał ludzi.
Kris to jeden z księżyców Spathy, gazowego olbrzyma, największej
planety okrążającej gwiazdę Multon. Znajdowała się na nim kolonia
religijna podporządkowana gla-diańskiemu rządowi. W kopułach
sztucznych biocenoz żyło trzy tysiące ludzi. Stan ten trwał od początku
zasiedlania układu Multona. Jednak w pewnym momencie przywódcy
wspólnoty postanowili uniezależnić ją od gladiańskiego ośrodka, łamiąc w
ten sposób zawarte wcześniej umowy kolonizacyjne. Kiedy Rada Elektorów
nie zgodziła się na prowadzenie rozmów, sekciarze zagrozili aktami terroru
i zniszczeniem największych miast. Próbowali przemycić na Gladiusa kilku
fanatycznych wyznawców, żywe bomby z organizmami wypełnionymi
niszczącymi biotkankami. Na szczęście wysłanników śmierci udało się
przechwycić i eksplodować na orbicie. Sądy zaoczne wydały na
przywódców sekty wyroki śmierci. Ostrzeżono pozostałych mieszkańców
Krisa, że jeśli zbrojnie zaatakują tanatorów, również zostaną osądzeni. Na
księżyc poleciało pół setki sędziów. Wśród nich Daniel, który niedługo
przedtem ukończył szkołę kadetów. Tanatorzy bez trudu opanowali bazę
sekciarzy, jednak nie byli w stanie zdobyć kwatery głównej, nie niszcząc
całej kopuły. Kilkudziesięciu najbardziej fanatycznych wyznawców
zawzięcie broniło swoich przywódców. Ponieważ tanatorzy nie mogli użyć
ciężkiego uzbrojenia, walki przedłużały się. Kwaterę główną zdobywano
krok po kroku, zstępując na coraz niższe poziomy podziemnej bazy. W
pewnym momencie Daniel, wraz z nieliczną grupą komandosów, został
odcięty od macierzystego oddziału, a sąsiednie poziomy kontrolowali
sekciarze. Wtedy po raz pierwszy zabił człowieka.
Druga krwawa akcja, w jakiej uczestniczył, miała miejsce kilka lat
później. Radykalni przywódcy klońscy doprowadzili do wybuchu zamieszek
w mieście Kardahann. Mordowano i gwałcono, podpalano domy. Wojsko
otoczyło miasto szczelnym kordonem. Do centrum kotła skierowano
tanatorów - stu pięćdziesięciu komandosów wspieranych przez najnowszą
technikę. Wyroki sądów zaocznych nakazywały odszukanie wszystkich
hersztów klońskich i zabicie ich. W dwumilionowym, ogarniętym
zamieszkami mieście tanatorzy odnaleźli kilkuset najważniejszych szefów,
agitatorów i bandytów odpowiedzialnych za rozboje i gwałty. Centrala nie
zdawała sobie sprawy ze skali okrucieństwa buntowników. Daniel musiał
na miejscu sądzić i wykonywać wyroki. Brał też udział w regularnych
walkach.
Potem sędziów oskarżano o ludobójstwo, śpiewano protestsongi,
wmawiano młodym, że tanatorzy w okrutny sposób spacyfikowali
pokojową demonstrację. Z klońskich renegatów usiłowano uczynić
bohaterów.
Daniel bał się w czasie każdej akcji. Był zwykłym człowiekiem i choć
nafaszerowano go chemią i elektroniką, która w czasie akcji pomagała
stłumić strach - bał się.
Widział, co się stało z ludźmi przewożonymi w pancerce. Wiedział, że
nikt do tej pory nie wyszedł cało z korgardzkiego kotła. A jednak
zdecydował się na służbę w grupie Rittera, by w końcu trafić do
zaatakowanego przez Obcych Kallaheim.
- Nie musisz być bohaterem - powiedział mu kiedyś ojciec. - Nie
musisz walczyć o sprawy, które uważasz za słuszne, jeśli boisz się
konsekwencji swych czynów. Ale pamiętaj, tchórzostwo nie jest
wytłumaczeniem dla podłości. Nie musisz być bohaterem, ważne, żebyś
nie był gnidą.
Co czuł Ritter, kiedy dobrowolnie oddawał się w ręce korgardów?
Dlaczego tam poszedł? Czy tylko z poczucia lojalności wobec ludzi, których
przed laty przysiągł bronić? Czy miał z korgardami jakieś prywatne
porachunki? Czy po prostu był hazardzistą? Daniel tego nie wiedział.
Nie był jeszcze w pełni sprawny, więc na odprawę przywiózł go
szpitalny wózek. Zgruchotane nogi prawie już się pozrastały, a przeszczep
skóry zabliźnił. Podobno lekarze mieli najwięcej kłopotów z usunięciem z
mózgu kawałków czaszki. Niewiele brakowało, aby Daniel przeniósł się na
tamten świat.
Forbi przetrwał nawałę bez większego szwanku, pola wytrzymały. Po
Puchatku nie pozostał żaden ślad.
Całe Kallaheim zmieniło się w warstwę popiołu, sięgającą na pół
metra w” głąb ziemi. Kiedy tylko korgardzi odlecieli znad zniszczonego
miasta, wojskowe transportery opadły na nie jak stado padlinożerców i
zaczęły rozgrzebywać popiół. Z radioaktywnego pyłu grupa poszukiwawcza
wydobyła dwa kokony siłowe z ludźmi i ocalałymi aparatami. To było dwa
dni temu. Od tamtego czasu Daniela operowano, zasadzano w jego ciele
setki nowych fragmentów, które rosły i wypełniały ubytki, czyszczono krew
z wszystkiego, co wpompowały serwery skafandra, wstrzykiwano roztwory
nowych świństw i mikroautomatów medycznych.
Wózek Daniela wtoczył się do tajnej sali łączności wojskowego
szpitala. Usłużny pielęgniarz pomógł rannemu nałożyć na głowę hełm, po
czym wyszedł z pomieszczenia. Przez moment wyświetlacze dostrajały się
do wzroku Daniela i już po chwili żołnierz znalazł się za stołem
fantomatycznej sali odpraw.
Był tamteż wirtualny Forbi z twarzą pokrytą maseczką regenerującą,
a zaraz potem na pustych krzesłach zmaterializowali się dwaj pracownicy
grupy naukowej oraz jeden generał. Zwyczajem najwyższych szarż wysłał
standardowego fantoma - granatowego manekina. Jedyną oznaką
tożsamości była srebrna plakietka ze stopniem i nazwiskiem wyrastająca z
ciała fantoma na wysokości prawej piersi. Daniel nie znał tego nazwiska,
zresztą mogło być fałszywe. Oczy manekina były białe i nieruchome, a
kiedy mówił, w jego otwartych ustach tanator dostrzegał tylko czarną
szczelinę bez zębów i języka.
- Oto oficjalne wyniki akcji. Atak korgardów przetrzymały dwa kokony
ludzkie i pięć kokonów maszynowych, .choć nie udało nam się odczytać
żadnych zapisów z dwóch z nich. Zginął jeden żołnierz, los pułkownika
Rittera pozostaje nie znany. Wszyscy uczestnicy akcji zostaną
przedstawieni do awansu. Wam, kapitanie Bondaree - fantom wycelował
palec w stronę Daniela - udziela się nagany za złamanie regulaminu.
Jednakże ze względu na szczególne okoliczności sprawy oraz korzyści,
jakie wasze postępowanie ostatecznie przyniosło operacji, nagana ta nie
zostanie wpisana do akt.
- Dziękuję, panie generale - przed oczami Daniela znów pojawiła się
twarz biegnącej dziewczynki. Wczoraj poznał jej imię. Patrycja. Złamał
regulamin, pozwolił jej wejść do swojego kokonu. Gdyby tego nie zrobił,
pewnie nie miałby potrzaskanych nóg i popękanej czaszki. Forbi był w
swoim kokonie sam i nie licząc drobnych rozerwań skóry na twarzy i
plecach, nic mu się właściwie nie stało. Co takiego zrobił Puchatek, że jego
kokon nie wytrzymał?
- Otrzymujecie dwa dni urlopu, potem wracacie do grupy specjalnej.
Szacujemy, że pierwsze informacje od kapitana Rittera, o ile w ogóle do
nas dotrą, pojawią się za kilka dni. W tym czasie musicie wrócić do pełnej
sprawności fizycznej i psychicznej. O informacjach, które już zdobyliśmy
dzięki waszej akcji, szczegółowo powiadomi was pułkownik Paccalet.
Fantom przekręcił nieruchomą dotąd głowę, spojrzał na Daniela białymi,
pozbawionymi tęczówek i źrenic gałkami oczu. - Jeszcze raz przyjmijcie
ode mnie wyrazy uznania dla waszej odwagi i poświęcenia.
I zniknął. Stół, za którym siedzieli, skrócił się, krzesła przesunęły, a
jedna ze ścian wirtualnego pomieszczenia wybrzuszyła, tworząc ogromny
ekran.
- Materiał numer jeden. Kamera grawitacyjna - zaczął mówić
Paccalet, a na ekranie pojawił się obraz małego urządzenia, jednego z tych
żuków, które zagrzebały się w ziemi wokół Rittera. - Taśma zapisu
uszkodzona w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach. Ten jeden
procent pozwala stwierdzić, że korgardzi stosują pola ciążeniowe. Stan
znalezionych urządzeń, no i was samych, panowie, wskazuje, że są w
stanie osiągnąć naciski rzędu stu ton na centymetr kwadratowy.
- Tysiąc razy więcej niż my - szepnął Forbi.
- Dokładnie tysiąc trzysta dziesięć razy - uzupełnił pułkownik. -
Gdyby to ostrze grawitacyjne, które zniszczyło kamerę, liznęło i wasze
kokony, nie zostałby po was ślad. Materiał numer dwa. Rejestrator
biologiczny Rittera. Zapis pełen zakłóceń. Wszystko jednak wskazuje, że
Ritter nie umarł, zapis urywa się tak, jakby rejestrator został po prostu
odcięty od źródła nadawania. Sądzimy, że korgardzi go pochwycili.
Materiał numer trzy...
Prezentacja trwała jeszcze dwadzieścia minut. Paccalet omawiał
każdy zachowany obiekt i dane, które dzięki niemu zdobyto. Nagle Daniel
poczuł, jak po jego wirtualnym ciele spływa łza gorącej rtęci. Zadrżał.
Wiedział, o czym zaraz powie Paccalet. O kolejnym obiekcie, który
dostarczył gladiańskim naukowcom dużo wiedzy na temat technologii i
oręża korgardów. O rozszarpanym grawitacją i napromieniowanym ciele
czteroletniej Patrycji, która bez skafandra i wspomagaczy, otoczona tylko
jedną warstwą pola siłowego, nie mogła przetrwać tego, co korgardzi
zgotowali miastu Kallaheim.
6.
7.
Musieli się spieszyć nie tylko z tego powodu. Polityka nie powinna
wpływać na przygotowania wojskowych operacji - ale wpływała zawsze.
“Huragan” musiał się rozpocząć szybko, bo inaczej mógł się nie rozpocząć
nigdy. Kolejne tury głosowań elektorskich wskazywały, że wpływy uległych
rosną i że już wkrótce mogą oni przejąć władzę na Gladiusie. Co się wtedy
stanie? Czy ulegli nie wstrzymają operacji? Czy natychmiast wezwą na
pomoc Dominium? Czy nie zaczną łamać praw, które ich samych wyniosły
do władzy?
System społeczny Gladiusa był skonstruowany tak, że zapewniał
dużą stabilność i niezmienność polityki. Twórcy Karty Praw zbudowali go
na wzór systemów nieźle sprawdzających się w kilku innych ziemskich
koloniach.
Wadzę wykonawczą na planecie stanowiła dwudziestoosobowa Rada
Elektorów, a ustawodawczą, poprzez system netowy, wszyscy uprawnieni
do głosowania. Prawo do wybierania członków Rady i wypowiadania się w
sprawach państwowych miał każdy obywatel Gladiusa, ale nie każdy
dysponował jednakową wagę procentową pełnego głosu. Siedemdziesiąt
punktów na sto możliwych zdobywało się dzięki płaceniu podatków
odpowiedniej wysokości. Obywatele mieli możliwość sterowania
wysokością swoich podatków i wynikającymi z tego faktu przywilejami
wyborczymi. Ci, którzy odprowadzali na cele publiczne więcej pieniędzy,
uzyskiwali większy wpływ na publiczne sprawy. Piętnaście kolejnych
punktów przydzielano w zależności od czasu i regularności, z jaką
obywatel uczestniczył w sprawach państwa - jak często oddawał głos w
netowych wyborach, czy uczestniczył w referendach, czy należał do
obywatelskich grup inicjatywnych zgłaszających w sieci swoje projekty.
Dzięki temu ludzie aktywniejsi politycznie, bardziej rozeznani i dłużej
uczestniczący w sprawach państwowych zyskiwali większy wpływ na
władzę. Wreszcie ostatnie piętnaście punktów przyznawano dożywotnio za
zasługi dla Gladiusa. Określone punkty procentowe przysługiwały
funkcjonariuszom policji, wojska i sądów, także samym członkom Rady
Elektorów.
Ponad dwie trzecie mieszkańców Gladiusa nie dysponowało ani
jednym punktem elektorskim - nie interesowało się polityką, nie chciało
płacić dodatkowych podatków i nie pełniło funkcji publicznych. W
pozostałej grupie przeciętna wynosiła około czterdziestu punktów
elektorskich. Daniel miał ich blisko siedemdziesiąt.
Ten system władzy, preferujący wytrwałość, aktywność i
zainteresowanie sprawami publicznymi, sprawiał, że od czasu założenia
kolonii polityka Gladiusa nie zmieniała się radykalnie. Przeciwnicy sojuszu
z Dominium, nazywani czasem niezłomnymi, stanowili zawsze
zdecydowaną większość w radzie, mogącą dodatkowo liczyć na poparcie
elektorów o poglądach oscylujących wokół politycznego środka. Jednak
wojna z korgardami zachwiała podstawami gladiańskiego państwa.
Wzmożenie akcji propagandowych ze strony Dominium wydało owoce. Po
ostatnich wyborach w radzie znalazło się aż ośmiu uległych, dwóch
elektorów niezależnych i tylko dziesięciu niezłomnych. To jeszcze
zapewniało przewagę. Ale co przyniosą następne wybory? Co się stanie,
jeśli dostatecznie duża grupa obywateli zażąda przyspieszenia ich terminu?
Daniel nie miał wątpliwości, że gdy tylko ulegli dojdą do władzy,
natychmiast zaczną zmieniać prawa, które przez wiele lat zapewniały im
możliwość swobodnego działania. Tak było zawsze. Ci, którzy dążyli do
obalenia starych porządków, krytykując je i bezlitośnie oskarżając,
wykorzystywali w swej walce prawa i przywileje, stwarzane przez te
właśnie porządki. Potem, gdy już przejęli władzę, niszczyli je, aby nikt im
nie mógł zagrozić.
Wiedzieli o tym przełożeni Daniela, a także ci politycy rady, którzy
kontrolowali operację “Huragan”. Dlatego należało się spieszyć.
8.
9.
Ludzkie oczy nie dostrzegłyby prawie nic z tego, co działo się wokół
korgardzkiego fortu. Pojazdy i pociski maskowane były przez pola i
symulacje. Wiązki siłowe i psioniczne również pozostały niewidoczne.
Jednak skanery skafandra potrafiły wyłowić z przestrzeni wiele innych
informacji. Potem wizualizowały ją na ekranach wyświetlaczy. Dlatego też
Daniel, zawieszony metr nad ziemią niczym posąg pływaka, widział i
wiedział, co się dzieje.
Niemal jednocześnie ze wszystkich stron nadleciały potężne
transportery wiozące generatory pól. Natychmiast zaczęły ustawiać się w
określonym porządku, tworząc wokół i ponad fortem graniastą czaszę.
Przestrzeń pomiędzy pojazdami zmatowiała - to generatory rozpinały
tarcze pól siłowych. Ich kontury widać było wyraźnie, na granicy pól cały
czas zachodziły wyładowania elektryczne, gwałtownie parowała woda, a
rozgrzane powietrze drżało, tworząc srebrzyste miraże. Pola ochronne
miały nie tylko zatrzymać wychodzące z fortu pojazdy korgardzkie. Ich
podstawowym zadaniem była ochrona terytoriów położonych wokół pola
bitwy przed skutkami walki - promieniowaniem, wstrząsami tektonicznymi,
falami termicznymi.
Kokony ochronne komandosów wysunęły się poza granicę lasu.
Trzydzieści sześć zawieszonych w powietrzu ciał leniwie obracało się w
swoich bąblach siłowych. Obok nich wylądowały kolejne transportery.
Automaty błyskawicznie rozstawiały cały zespół jednostek
wspomagających - skanery, działa laserowe, aparaturę medyczną, kapsuły
przetrwania.
Pierwsza fala pocisków runęła na fort. Wszystkie eksplodowały
dobrych kilkadziesiąt metrów nad budynkami, a ogień wybuchów
wyznaczał granicę pola ochronnego korgardzkiej fortecy. Skanery
rejestrowały i analizowały te dane, szukając najsłabszych punktów w
pancerzu ochronnym otaczającym fort. Minęły pierwsze trzy setne sekundy
trwania bitwy.
Z nieba spadała kolejna nawałnica pocisków. Większość spłonęła na
polu ochronnym, ale niektóre uderzyły wokół niego. Fala eksplozji targnęła
spopielała gliną. Masy ziemi poruszyły się, pchane wybuchami
głębinowymi. Jakby dziesiątki gigantycznych kretów przebijały się
koncentrycznie ku fortowi. Zwały ziemi i wydobytej z głębokości
dziesiątków metrów skały podniosły się, zafalowały, popłynęły w stronę
korgardzkiej bazy.
Niebo rozjarzyło się purpurowym blaskiem. Na fort zaczął spadać
deszcz gigantycznych kulistych bąbli rozsiewanych z transportowców
orbitalnych. Podobne do wielkich kropli kokony siłowe niosły w swym
wnętrzu pociski antymaterii, chroniąc je przed kontaktem z atomami
zwykłego świata.
Szturm trwał już całe osiem setnych sekundy.
Ludzkie oczy niczego by nie dostrzegły w piekielnym kotle, który
rozgorzał pomiędzy dwoma warstwami pól siłowych: wewnętrznym -
korgardzkim i zewnętrznym -' postawionym przez ludzi. Z rozoranej ziemi
tryskały fontanny magmy, stygnącej błyskawicznie i równie szybko znów
topionej przez kolejne eksplozje. Zmienione w gaz plazmowy powietrze
jarzyło się jaśniej niż tysiąc słońc. Anihilacja antymaterii wyzwalała takie
ilości energii, że ochronne pola ledwie radziły sobie z jej wchłanianiem.
Niczego nie dostrzegłyby w tym kotle ludzkie oczy, w ułamku sekundy, po
którym z pewnością by oślepły. Jednak skanery skafandrów cały czas
przetwarzały obraz na postać przyswajalną dla zmysłów komandosów i ich
“bliźniaków” oraz dla elektronicznych nerwów komputerów analitycznych.
Te zaś bezwzględnie obwieszczały swe wnioski: żadna z powłok
ochronnych fortu nie została zniszczona ani nawet nadwątlona.
Korgardzi rozpoczęli aktywną obronę mniej więcej w połowie
pierwszej sekundy ataku. Przewaga wynikająca z zaskoczenia skończyła
się.
Z wnętrza bazy wystrzeliły macki siłowe, strącając kolejne pociski,
nim te jeszcze zdążyły dotrzeć do ziemi. Piguły antymaterii były
przechwytywane i kierowane w stronę wiszących nieruchomo w powietrzu
generatorów pola. Kopuła ochronna zadygotała. Ze stratosferycznych orbit
natychmiast spłynęły transportowce rezerwowe, budujące dodatkowe
zabezpieczenia w miejscach szczególnie zagrożonych. Wkrótce postawiona
przez ludzi kopuła ochronna zaczęła przypominać gotycką katedrę -
wysoką, wspartą na gigantycznych filarach, wzmocnioną całym systemem
przypór.
Gdy tylko korgardzi uruchomili swe macki siłowe, kokony ochronne
komandosów drgnęły. Niewidzialne kule potoczyły się ku granicy fortu,
wszyscy ludzie w ich wnętrzach przyjmowali tę samą pozycję - leżeli
niemal poziomo, z lekko opuszczonymi nogami i podniesioną głową.
“Bliźniacy” uruchomili procedury testujące ręcznych miotaczy.
Generatory utworzyły system śluz siłowych, dzięki któremu
gladiańska kawalkada mogła przedostać się na arenę walki. Teraz mieli
czekać tu, na granicy piekła, by we właściwym momencie wkroczyć w sam
jego środek.
Czekali kolejne pół sekundy.
Widzieli fort. Osiem rozstawionych na krawędziach dziesięcioboku
budynków, zadziwiające urządzenia na ich dachach i ptaki spokojnie
kroczące po szklistej nawierzchni. I nagle z powietrza zaczął
materializować się statek bojowy korgardów. Wyglądało to, jakby wynurzał
się spod powierzchni wody - na jego burtach kłębiła się para,
rozmieszczone na dziobie oczy lśniły. Statek materializował się stopniowo,
był coraz dłuższy, pojawiały się jego kolejne nadbudówki, pulsujące garby,
rzędy giętkich macek. Właśnie przechodził przez granicę korgardzkiego
pola ochronnego. Jego przód wynurzył się już na zewnątrz -było go widać.
Tył wciąż znajdował się we wnętrzu bazy. A skoro tak - to pole ochronne w
tym miejscu powinno być otwarte. Tak przynajmniej mówiła logika, ludzka
logika. Można było tylko mieć nadzieję, że te same prawa przyczynowo-
skutkowe rządzą światem korgardów. Właśnie na tę chwilę czekali
gladiańscy taktycy. Wiedzieli, że nawet stosując najpotężniejszą dostępną
broń, nie zdołają przełamać barier fortu i zmieść go z powierzchni planety.
Przeprowadzili więc frontalny atak z nadzieją, że wywołają taką właśnie
reakcję przeciwnika.
W ciągu kolejnych dwóch setnych sekundy cała energia generatorów
pól została skoncentrowana na jednym punkcie - kadłubie wrogiej
maszyny. Pojazd korgardów zako-łysał się. Nie przestał przeć do przodu,
choć kilka zmiażdżonych segmentów implodowało, zmieniając się w
grudkę materii o gęstości jądra gwiazdy neutronowej. Kolejne uderzenie
skoncentrowanej wiązki energii trafiło pojazd w rybi pysk. Korgardzka
maszyna niemal zawisła w bezruchu, jednocześnie na wiśniowo rozjarzyły
się korpusy przegrzanych generatorów pól.
Kokon ochronny Daniela skoczył do przodu. Obok płynęło trzydzieści
pięć podobnych baniek kierowanych wprawnymi poleceniami “bliźniaków”.
W polu ochronnym bazy, w miejscu, gdzie trwał uszkodzony pojazd,
powstała wyrwa. Zadaniem komandosów było przedostać się przez nią i
zająć teren fortu.
Daniel jęknął, gdy całe jego ciało ogarnął żar. Po chwili wrażenie
zniknęło, zmieniając się w przejmujący ból dręczący wszystkie mięśnie. Na
koniec pojawiło się jeszcze uczucie seksualnego podniecenia. Otaczająca
go dotąd bańka siłowa sflaczała jak przekłuty balon. Daniel stanął na
ziemi.
- Kontrola zewnętrzna odłączona! - usłyszał. - Organizm
zaktywizowany.
Nie miał czasu rozważać znaczenia tej informacji ani zastanawiać się,
dlaczego zniknął jego kokon ochronny. Nad nim przesuwał się wielki cień.
Daniel podniósł wzrok i zobaczył pomarańczowe brzuszysko korgardzkiego
pojazdu. Ziemią wokół targały kolejne eksplozje, w słuchawkach słyszał
nawoływania potwierdzających swą aktywność komandosów.
- Brama! - krzyczał jeden z nich. - Jest przejście!
Daniel zobaczył, jak powietrze przed nim gęstnieje, jak tworzy się z
niego tunel o mocnych przezroczystych ścianach. Nie potrafił ocenić, czy
to prawdziwe zjawisko, czy tylko wizualizacja serwera bojowego,
wskazującego mu dalszą drogę. Skoczył do przodu. Kątem oka dostrzegł
innych żołnierzy, olbrzymimi susami pędzących w tym samym co i on
kierunku. Nagle po prawej stronie rozjarzyła się kula białego światła,
ogarniając kilku ludzi. Na chwilę ich sylwetki zniknęły w oślepiającym
blasku. Nawet nie zdążyli krzyknąć.
Nad komandosami przemknął rząd małych kapsuł. Po kolei pikowały w
dół, zatrzymując się nad głowami ludzi. Zaatakowani żołnierze zamierali w
bezruchu, a po chwili bezwładnie osuwał się na ziemię. Na ich paśmie w
słuchawkach rozbrzmiewał tylko nieartykułowany bełkot.
Daniel biegł bez wytchnienia, coraz bardziej zwężającym się tunelem.
Kiedy po prawej stronie dostrzegł obły kształt, nawet nie zwolnił. Wojskowy
koprocesor mózgu sam naprowadził miotacz na cel. Kapsuła wyparowała.
To było zadziwiające - gdzieś za. plecami zniknęły odgłosy walki, a
ziemia pod stopami przestała drżeć. Daniel nie widział już swoich
towarzyszy. Miał też wrażenie, że biegnie za długo, że dawno już był
powinien dotrzeć do pierwszych zabudowań fortu, ba, minąć je i pojawić
się po drugiej stronie korgardzkiej fortecy. Jednak wciąż nie mógł dobiec
do budynków, które widział przed sobą. Zbliżał się do nich, ale
zdecydowanie za wolno. Czy to zwichrowanie przestrzeni, spowodowane
wyzwoleniem na małym obszarze ogromnych energii? A może kolejna
bariera ochronna korgardów, wykorzystująca odkształcenia wymiarów? A
może tylko majak, narzucona umysłowi sugestia, faszerująca mózg
fałszywymi bodźcami? Tu wszystko było możliwe.
I nagle, kiedy już był bliski zwątpienia, a koprocesor zaczął
sygnalizować przemęczenie organizmu, tunel skończył się.
Stopy Daniela nie znalazły oparcia. Runął w dół, odruchowo szykując
się na upadek z dużej wysokości. Nie było jednak tak źle - od podłoża
dzieliły go co najwyżej dwa metry, a taka wysokość nie stanowiła żadnego
problemu dla amortyzatorów skafandra. Daniel natychmiast poderwał się z
ziemi.
Stał na okrągłym placu pokrytym szaroburym, radioaktywnym
pyłem. Nie było tu żadnych budynków, pagórków ani ptaków, ale żołnierz
miał graniczące z pewnością przeczucie, że znalazł się wewnątrz fortu.
Obok niego stało albo gramoliło się z ziemi po podobnym upadku
kilkunastu żołnierzy, którym udało się przedrzeć przez tunel.
- Kapitan Hozaskow, przejmuję dowodzenie! - Daniel usłyszał w
słuchawkach znajomy głos jednego z zastępców majora Paccaleta -
Grupować się do zadań! Podawać...
Głos zamilkł, bo oto niemal w środku grupy, w powietrzu, na
wysokości metra zmaterializował się obły kształt. Gruchnął o ziemię z
głośnym łupnięciem. To było ciało martwego żołnierza.
- Kapral Tansky, funkcje życiowe wstrzymane - poinformował wciąż
pracujący skafander. Hełm Tansky'ego był sprasowany jak kartka papieru.
Razem z zawartością. Chwilę potem w przestrzeni zmaterializowało się
kolejne ciało, potem jeszcze jedno. W sumie - siedem trupów. To ci, którzy
nie zdążyli przed zamknięciem tunelu siłowego.
- Meldować o stanach! - Hozaskow znów poderwał ludzi do działania.
Przetrzebione grupy szturmowe po kolei zgłaszały swoją obecność.
- Co teraz? - spytał jeden z żołnierzy.
Znajdowali się jakby w środku olbrzymiego słoika z grubego,
brudnego szkła. Daniel pamiętał to wrażenie z Kalaheimu. Wokół trwała
bitwa. Oddalona, bezgłośna, zniekształcona dziwną perspektywą i barwami
- jednak widoczna w całej swej groźnej potędze. Wielkie pojazdy ludzi i
korgardów krążyły wokół siebie niczym monstrualne sterówce. Sieć
generatorów pola ochronnego była mocno przerzedzona, co chwila kolejny
statek spadał na ziemię, jak owad strącony packą. Kilkunastu ludzi
ostrzeliwało krążące nad ich głowami, wymazujące pamięć kapsuły.
- To nasi - ktoś szepnął.
- Dosyć! Do roboty! Sprawdzić teren. Meldować!
Nie zdążyli się rozejść. Przestrzeń pomiędzy nimi zaki-piała.
Powietrze zadrżało, zaczęły tworzyć się w nim ledwie dostrzegalne
kształty. Jakieś spirale, kręgi, bezkształtne bryły - to dostrzegł Daniel, nim
wizjery przełączyły się na zakres fal rentgenowskich. Teraz dopiero
zobaczył wyraźnie, jak w przestrzeni przed nim powstaje coraz bardziej się
poszerzająca szczelina.
- To brama! - krzyknął Hozaskow. - Ukryli się pod ziemią! Za mną!
Zabrakło czasu, by się zastanawiać, czy należy to robić i jak to się
skończy. Daniel czuł, że ma teraz szansę wedrzeć się do samego serca
fortu Obcych, dotrzeć do uwięzionych tam ludzi, także do Rittera. Skoczył
do przodu, synchronizując wzrok z rentgenowskim pelengatorem. Runął
wprost w wyrwę przestrzeni, a przez jego głowę przebiegła myśl, że nie są
to wrota do podziemnej bazy.
Kiedy przekraczał granicę, ogarnęła go ciemność. Przez ułamek
sekundy w jego oczy uderzył blask tysięcy gwiazd.
Na granicy widzialności pojawiła się otoczona pierścieniami tarcza
gazowego olbrzyma. Zobaczył dwa fosforyzujące zielono punkty sunące
wprost na niego, potem wszystko zawirowało, zmieszało się. Z bezładu
obrazów wychynęło kilka zadziwiających sylwetek - ludzi o nienaturalnie
wydłużonych prawych rękach, dziwnie odkształconych twarzach,
powiększonych oczach.
Czyżby to byli korgardzi? Czy też kolejne ofiary ich eksperymentów?
Postacie zniknęły, a obraz wirował, szybciej i szybciej. Tanator coraz
głębiej zanurzał się w ten kłąb kształtów i kolorów, wszystko stawało się
niespójne i rozmazane. Zaczął się miotać. Czuł, że jego twarz i ręce okleja
jakaś lepka maź. Skóra napinała się, wypychana od środka przez obłe
kształty poruszające się wewnątrz organizmu Daniela. Nagle pojął, że nie
ma już palców, tylko dwie płetwiaste kończyny, że jego zęby zrastają się w
jedną kostną tkankę, a z uszu i nosa cieknie biały śluz.
Zrozumiał, że jeśli teraz nic nie zrobi, to straci szansę ocalenia.
Zbierając resztki sił, spróbował przejąć kontrolę nad koprocesorem
bojowym. Udało mu się uruchomić dysze silnikowe skafandra. Danielem
szarpnęło, pociągnęło go do tyłu. Żołnierz zaczął tracić przytomność.
Jednak resztką gasnącego umysłu skonstatował, że znów ma nad sobą
słoneczne światło, a jego ciało wróciło do ludzkich kształtów.
Chwilę potem nadmierna mieszanka sztucznych hormonów
uwalnianych w czasie akcji przełamała bariery ochronne organizmu.
Sparaliżowała układ nerwowy, zainicjowała błyskawiczny rozwój skrzepów
krwi, przeorała na wylot nerki i sztuczny filtr. Serce Daniela przestało bić.
Część II
1.
Umysł Daniela trwał w zawieszeniu między jawą i snem, tak jak ciało
między życiem i śmiercią. Czasami do tego snu wkraczała jakaś obca
osoba - lekarz, psychocybernetyk, Paccalet, Karlson. Zawsze miało to ten
sam przebieg. Najpierw znikały obrazy. W pierwszych dniach rekonstrukcji
oszołomiony narkotykami mózg nieustająco projektował niesamowite
wizje, w których fantazja mieszała się z rzeczywistymi doznaniami. Wśród
ich bohaterów trafiali się zarówno znajomi, jak i postacie z
najpopularniejszych wirtuali. Później, kiedy umysł Daniela powrócił do
normy, przestano podawać mu halucynogenne narkotyki, natomiast
zezwolono na zapuszczanie wirtualnych symulacji. Jednak kiedy ktoś
podłączał się do czipa kontaktowego inkubatora, bodźce okazywały się na
tyle silne, że zagłuszały projekcje wirtualne i odpędzały narkotyczne wizje.
Tak było trzy tygodnie temu, jeszcze w klinice, gdy po raz pierwszy z
Danielem skontaktował się lekarz.
“Jesteś w szpitalu. Wyprowadzamy cię ze stanu śmierci. Rehabilitacja
przebiega pomyślnie. Straty organizmu są do odrobienia, odzyskasz pełną
sprawność” - głos dudnił wszędzie wokół. Daniel nie czuł swojego ciała.
Wydawało mu się, że wisi w nieograniczonej przestrzeni, kołysząc się
łagodnie na falach przebiegających jej strukturę. Głos lekarza spowodował
jeszcze większe poruszenie tego psychicznego eteru.
“Masz zainstalowane czipy zmysłowe - mówił dalej lekarz. - Dzięki
temu mnie słyszysz. Jeśli chcesz coś przekazać, poruszaj ustami, jakbyś to
mówił.”
“Wiem, już byłem tak leczony - Daniel wypełnił polecenie, choć nie
czuł własnych ust, języka i krtani. Jego głos dudnił tak samo, jak słowa
lekarza. - Czy mógłbyś trochę zmniejszyć wzmocnienie?”
“Zmniejszam... Raz, dwa, trzy, teraz dobrze?”
“Lepiej. Jak ze mną?”
“Tak jak mówiłem, w porządku. Miałeś bardzo ciężkie obrażenia.
Zawał serca, skrzepy krwi w mózgu, rozwaliło ci nerki. Miałeś poparzenia
trzeciego stopnia na sześćdziesięciu procentach skóry, padła też ponad
połowa twojego hardware'u. Aha, urwało ci rękę i kawał nogi.”
“To z czego składam się w tej chwili?”
“Dojrzewasz. Hodujemy tkanki i narządy.”
“Długo to potrwa?”
“Nie spiesz się. Dobry ożywieniec jest jak wino, im dłużej dojrzewa,
tym lepszy wychodzi.”
“Mam nadzieję, że na własnych nogach.”
“Istnieje taka szansa, Bondaree, że na własnych. Ale najpewniej
zaczniesz od wózka i szkieletu zewnętrznego. Z inkubatora wyjdziesz za
jakieś pięć tygodni, potem cze-
ka cię jeszcze drugie tyle rekonwalscencji. Do służby będziesz mógł
wrócić za kwartał. O ile zechcesz wrócić w to gówno...”
“Co się stało? Jak przebiegła akcja? Dopadliśmy ich?!” “Na te pytania
nie mogę ci odpowiedzieć. Jutro pogadasz ze swoim przełożonym.
Wyłączam się i podkręcam ci stymulatory. Wesołej zabawy, Bondaree.”
Głos zamilkł, a chwilę później Daniel poczuł gwałtowny przypływ
energii. Nagle jego umysł został otoczony przez barwne projekcje, a w
oddali rozległa się cicha muzyka. Obrazy zaczęły się poruszać, potem
zmieniały się w całe sceny. Daniel Bondaree zaczął kolejny narkotyczny
lot.
2.
3.
Znów umiał chodzić. Nie opanował jeszcze tej sztuki tak jak dawniej,
niemniej udawało mu się już przemieszczać na tyle pewnie, że przechodnie
przestali co chwila oferować mu swą pomoc. Karlsona odwołano, Daniel
został sam. Na razie w ogóle mu to nie przeszkadzało, jeśli nie liczyć tych
krótkich chwil, gdy oglądał serwisy informacyjne i odczuwał brak kompana
do przeklinania nowej Rady Elektorów. Jego urlop zdrowotny miał potrwać
jeszcze miesiąc, potem oczekiwał go obóz rehabilitacyjny. Jak
przypuszczał, tam właśnie dostanie rozkaz przeszeregowania. Będzie mu
wtedy przysługiwało prawo do odejścia na emeryturę. Może też
zdecydować się na pozostanie w armii, jako szkoleniowiec młodych
roczników lub biurwa sztabowa. Nie wiedział, co gorsze. Zresztą, miał
jeszcze czas na zastanawianie się nad tym wyborem.
Bardzo się więc zdziwił, gdy otworzywszy swoją skrytkę netową,
zobaczył znajomy sygnał - trójwymiarową projekcję przedstawiającą
kaczkę pływającą w basenie pełnym pieniędzy. Pakiet zawierał
reklamówkę wirtuala, w którym gracz mógł stać się tym właśnie,
niezmiernie bogatym kaczorem. Jednak treść ogłoszenia nie była ważna.
Istotną informację zawierało samo logo programu. Kiedy kaczor wskoczył
do jeziora monet, chlusnęły one na ekran prawdziwie złotą fontanną. Kilka
pieniążków wypłynęło na pierwszy plan, przez chwilę zawisło przed oczami
Daniela. Odczytał ich nominały. Ten kod oznaczał jeden z planów
kontaktowych stworzonych na potrzeby operacji “Huragan”. Wcześniej
korzystał z dwóch z nich -gdy wezwano go na szkolenie i gdy ruszał na
samą akcję.
A więc projekt jest realizowany w dalszym ciągu, pomyślał. Ot i cała
polityka. Oficjalnie będą potępiać naszą akcję, a w tajemnicy już
przygotowują następną.
Nagle ogarnęły go podejrzenia. Nie tak dawno okłamał ludzi z
Departamentu Bezpieczeństwa Publicznego. Okłamał urzędników
państwowych! Znalazł się między młotem a kowadłem. Z jednej strony
obowiązywała go lojalność wobec bezpośrednich przełożonych i
konieczność zachowania tajemnicy. Brał udział w operacji o stopniu
tajności jeden. Zgodnie z regulaminem, bez zgody pułkownika Paccaleta
nie miał prawa informować o swoich działaniach nikogo, nawet członków
Rady Elektorów. Z drugiej strony wiedział, że czasy się zmieniły. Ci, którzy
teraz rządzą, będą dążyli do przejęcia wpływów w armii i na pewno zechcą
wykorzystać w swej grze sprawę operacji “Huragan”, ów przyzywający
komunikat mógł więc być prowokacją. Jeśli Daniel uda się na wyznaczone
przez komunikat miejsce, potwierdzi swój udział w tajnej operacji. Jeśli
Departament Bezpieczeństwa dobrał się do listy kodów przywoławczych,
to może po prostu wysłać je do każdego podejrzewanego przez siebie
żołnierza. Ci, którzy odpowiedzą na wezwanie, będą ugotowani. Bondaree
doskonale zdawał sobie sprawę, że zaplątał się w coś, co wykraczało poza
zwykłe żołnierskie obowiązki oraz określony regulaminami i kodeksem
honorowym sposób postępowania. Wiedział jednak, że jeśli nie sprawdzi,
jak jest naprawdę, będzie skazany na życie w niepewności. A Departament
Bezpieczeństwa, jeśli to on za tym stoi, będzie wciąż na nowo próbował go
ucapić i w końcu wymyśli jakąś sztuczkę, na którą Daniel da się nabrać.
Lepiej więc od razu przekonać się, co jest grane.
Jeszcze raz wszedł w ikonę otwierającą, uruchomił skaczącego do
basenu kaczora i przyjrzał się błyskającym na ekranie monetom.
4.
5.
1.
2.
3.
Leciał.
Ramiona Daniela stały się skrzydłami. Wszystkie jego zmysły
odbierały sygnały zewnętrznego świata: skoki ciśnienia, boczne
podmuchy, powodowane przez drugiego lotniarza turbulencje. Oczywiście,
tak naprawdę nie docierał do niego ani jeden prawdziwy bodziec. Ani
temperatura siedemdziesięciu stopni poniżej zera, ani ciśnienie rzędu
trzystu megapascali, ani łomot wiatru pędzącego z szybkością półtora
tysiąca kilometrów na godzinę. Wszystkie te sygnały były analizowane i
przetwarzane, a do układu nerwowego Daniela serwowano tylko delikatne
impulsy. Wiele razy latał na symulatorze dającym pełne wrażenie
szybowania. Jednak zawsze, gdy naprawdę zamieniał się w ptaka, czuł, że
doznaje czegoś niezwykłego, szczególnego, absolutnie niepowtarzalnego.
Opiekun Daniela sunął tuż obok. Bondaree widział na monitorze
hełmu srebrzysty obrys lotni - kontur skrzydeł i aerodynamiczny kształt
zawieszonego pod nimi skafandra. Gdyby nastąpiła katastrofa, skrzydła
pękłyby od straszliwych naprężeń, a pancerna trumna z uwięzionym w
środku człowiekiem opadałaby coraz niżej i niżej, ku ciekłemu jądru
planety. Nimby je osiągnęła, ciśnienie zmiażdżyłoby tytanowy pancerz jak
skorupkę jajka. Tak zginęło wielu lotniarskich mistrzów próbujących
karkołomnych ewolucji, bicia rekordu głębokości zanurzenia w atmosferze
czy popełniających rytualne samobójstwo. Tak umierali też nieostrożni
czeladnicy szybownictwa, którzy nie wykonywali poleceń swych
opiekunów.
Z bramy wyleciała grupa uczniów i instruktorów, zajmując kolejno
swoje sektory przestrzeni. Wszyscy krążyli w pobliżu bazy, położenie
każdej pary rejestrowały radio-boje, w pogotowiu czekała grupa
ratunkowa. Daniel był pewien, że łącznik zdecyduje się przekazać mu
instrukcje właśnie teraz. A więc jego opiekun musi mieć jakiś sposób na
wyrwanie się z sieci kontrolnej, narzuconej szybownikom dla dobra ich
samych.
Początek lotu minął spokojnie. Daniel ćwiczył szybowanie z szeroko
rozpostartymi skrzydłami, a także powolne wznoszenie z wykorzystaniem
wstępującego prądu ciepłego gazu, w slangu szybowników nazywane
zakładaniem komina. Mniej więcej po kwadransie usłyszał komunikat, na
który oczekiwał.
- Kalbar Maenzi - tak nazywał się jego opiekun. - Komunikat do bazy.
Uczeń wykonuje poprawnie ćwiczenia. Schodzę niżej w szybszy prąd. Dane
pogodowe przekazane. Za alarmowy proszę uznać zanik komunikacji
powyżej dziesięciu sekund.
Lotnia Kalbara zaczęła łagodnie spływać ku najniżej ustawionym
radiobojom.
- Będzie szybciej - poinformował instruktor. - Zgadzasz się?
- Zgadzam - powiedział Daniel, obserwując na hełmowym
wyświetlaczu, jak cichną lub wręcz gasną sygnały niektórych radioboi.
Zaczął przyspieszać. Zamigotały wskaźniki, ale Daniel nie zwracał na nie
uwagi. Czuł tę szybkość swoimi rękami-skrzydłami, wygenerowanym w
mózgu sztucznym zmysłem awiacyjnym, całym ciałem.
- Na mój znak - usłyszał nagle w słuchawkach i zorientował się, że
sygnalizator obwieścił właśnie zerwanie łączności z bazą - przejdź na
komunikację przez sprzęg.
Dioda łączności znów się zapaliła. A więc Kalbar wykorzystał
pierwszą chwilę ciszy na przekazanie tego polecenia. Potem będą
komunikować się bezpośrednio przez sprzęgi mózgowe. To przyspieszy
wymianę informacji, umożliwi przekazanie wiadomości w czasie kolejnego
kilkusekundowego okresu ciszy. Z łączności sprzęgowej korzystali lotniarze
w sytuacjach zagrożenia życia, gdy trzeba było przejąć kontrolę nad czyjąś
lotnią lub błyskawicznie się porozumiewać. Długotrwały kontakt poprzez
czipy mózgowe mógł zaburzyć proces przyjmowania i przetwarzania
bodźców ze skrzydeł. Ponieważ powodował wstrzyknięcie do organizmu
hormonów przyspieszających przewodzenie włókien nerwowych,
nadmiernie eksploatował organizm lotniarza. Jednak w tej sytuacji
umożliwiał Kalbarowi przekazanie informacji w taki sposób, że nie powinni
jej zarejestrować ani rozszyfrować ewentualni podsłuchiwacze.
- Lot przebiega spokojnie - usłyszał kolejny meldunek Kalbara. -
Mieliśmy dwie przerwy transmisji. Przekazuję dane atmosferyczne.
Każdy lot wykorzystywano wszechstronnie. Potężne komputery
Semiramidy przetwarzały napływające z setek radioboi i od każdego z
szybowników dane o warunkach pogodowych. Od dokładnego określenia
siły nadchodzących burz, przepływu wiatrów, zmian gradientu ciśnienia
zależało nie tylko bezpieczeństwo lotniarzy, ale także systemu
pochłaniaczy związków organicznych, boi radiolokacyjnych, promów
transportowych - wreszcie samej bazy. Mogła ona przetrwać w
straszliwych spathańskich warunkach, mogła też przetrzymać niejedną
nawałnicę. Ale czasami w atmosferze gazowego olbrzyma rodziły się takie
huragany, którym nie oparłoby się żadne dzieło ludzkich rąk. Mózg
sterujący Semiramidy musiał wiedzieć o nich dostatecznie wcześnie, by
odpowiednio przesunąć bazę.
- Łączność zanika - poinformował Kalbar. - Bądź gotów. Teraz.
Daniel otrzymał impuls sygnalizujący, że łączność z Semiramidą
zgasła. Pomyślał o przełączeniu sposobu komunikacji, uaktywniając łącza
w koprocesorze bojowym. W tym samym momencie w głębi swojej czaszki
usłyszał głos - podobny do tego, jaki syntetyzował jego mózg w
inkubatorze w czasie kuracji ożywiającej.
4.
5.
1.
2.
3.
Daniel skrzywił się, gdy igła wbiła się w jego lewe przedramię. Poczuł
rozchodzące się promieniście ukłucia. To wewnątrz mięśni rozrastała się
pajęczyna mikroserwera. Jego końcówki dotrą w końcu do mikroskopijnych
zgrupowań komórkowych i podadzą im specjalne enzymy.
Kobalg pochylał się nad pudłem urządzenia, sterując rozrostem
mikroigieł. Co jakiś czas odwracał się w stronę Daniela przepraszając, że
trwa to tak długo i że jest bolesne.
- Dlaczego zostałem wybrany do. tej misji? - spytał Daniel
siedzącego obok Sewersa.
- Z kilku powodów. Po pierwsze, był pan jednym z żołnierzy, których
wydostaliśmy z bitwy w forcie. Tak więc dopiero po zbadaniu pana
uzyskaliśmy wiele cennych i nowych informacji. Po drugie, pan umarł w
czasie tej bitwy, pański umysł był regenerowany. To pozwalało ukryć i
zamazać wiele informacji, które nie powinny wpaść w ręce wroga. Zdaje
się, że przechodził pan przesłuchania?
- Dwa. Departament Bezpieczeństwa i cyborgi Dominium.
- No, widzi pan, więc mieliśmy rację. Kolejny atut to fakt, że miał pan
rozległe obrażenia i lekarze odbudowywali pańskie ciało.
- Jaki to ma związek z moją przydatnością?
- O tym za chwilę. Inną pańską zaletą i to bynajmniej nie najmniej
istotną było to, że jest pan tanatorem. Umie pan walczyć, latać na
lotniach, posługiwać się różnymi pojazdami. Był pan, że się tak wyrażę,
najbezpieczniejszym opakowaniem dla naszej przesyłki.
- Opakowaniem? - Daniel drgnął. Cyfry na wyświetlaczach aparatu
medycznego zmieniły się gwałtownie. - Zanim otrzymałem zgodę na
opuszczenie Gladiusa, byłem wielokrotnie poddawany badaniom! Nie
wykryli niczego, żadnych wszczepów memorycznych!
- Bo też nie ma pan żadnych wszczepów. Przynajmniej w
dotychczasowym rozumieniu tego słowa. A jednak przenosił pan
informację.
- Jak?
- W mitochondriach komórkowych. Proszę spojrzeć. -powiedział
Kobalg. Przed oczami Daniela rozjarzyła się projekcja. Wypełniały ją
dziwne, owalne kształty. - To wnętrze komórki, a te linie to retikulum
endoplazmatycz-ne. Zaś ten obiekt to mitochondrium. Organellum
komórki, które ma własną nić DNA, kontrolującą syntezę pewnej grupy
białek. Nie będę rozwodził się nad szczegółami tej technologii. Idea jest
następująca: nadawca koduje swój komunikat w postaci łańcucha DNA.
Zaszczepia tę nić w mitochondrialnym DNA niewielkiej grupy komórek
kuriera. Odbiorca wydobywa te komórki, mnoży je, a następnie zmusza
mitochondrialne DNA do pracy. Białka, które powstaną, stanowią treść
informacji, trzeba ją tylko umieć odczytać.
- Czyli cały czas miałem to przy sobie... - mruknął Daniel.
- Dokładnie tak. Wykorzystaliśmy proces odbudowy pańskiego
organizmu do wszczepienia naszej przesyłki. Dane zostały ukryte w
tkankach pańskiej ręki i nogi. Tu uaktywniamy tylko te z ramienia. Resztę
wykorzysta się już w Bazie Zero.
- Sądzi pan, że Dominium nie zna takich metod? Przecież posługują
się genetyką od stuleci.
- Może znają, może nie. Główna trudność projektu polegała nie tylko
na samym wymyśleniu tej idei i syntezie odpowiednich łańcuchów DNA.
Musieliśmy zrealizować to tak, by naznaczone informacją komórki nie
wyróżniały się w organizmie kuriera, żeby ich metabolizm był dokładnie
taki sam, jak tkanki zdrowej.
- Dlaczego mówi mi pan takie rzeczy? Przypuszczam, że ta technologia
to jedna z najbardziej strzeżonych naszych tajemnic.
- Podobnie jak osiągnięcia naszych inżynierów umożliwiające walkę z
korgardami - do rozmowy ponownie włączył się Sewers. - Oraz operacja
wprowadzenia do fortu pułkownika Rittera. Kapitanie Bondaree, skoro
uznano pana za godnego zaufania w tamtych sprawach, można było i w
tej. Czy sądzi pan, że Departament Bezpieczeństwa zostawiłby pana w
spokoju, gdyby nie osłaniano pana? Fabrykowaliśmy raporty na pański
temat, sprawiliśmy, że kontrolowano pana tylko w dogodnych dla nas
momentach i tak dalej. Kiedy ochrona pana stała się niemożliwa, dostał
pan rozkaz lotu na Holbaina.
- Paccalet...
- Tak. Zajmował się ochroną i przerzutem naszych ludzi. Do ostatniej
chwili, dopóki nie został zdekonspirowany. Wie pan, jak zginął. Nie popełnił
samobójstwa na próżno. Dał panu czas na rekonwalescencję. Umożliwił
maksymalnie długie pozostanie na Gladiusie. Z Semiramidy mogliśmy
pana niezauważenie wyciągnąć tylko tuż przed burzą. Musiał pan do niej
doczekać. Takie są fakty. A skoro tyle wysiłku i tak poszło na ochronę
pańskiej osoby, to czemu nie mielibyśmy powierzyć panu innych tajemnic?
- Chce pan powiedzieć, pułkowniku, że nie znaleźliście prostszego
sposobu transportu tych danych?
- Znaleźliśmy - spokojnie powiedział Kobalg. - Ale so-larni wykryli
naszych kurierów, bo to były zbyt proste sposoby. Zresztą, czy
rzeczywiście się pan nie domyśla? Wszystkie argumenty, które przed
chwilą podał pułkownik Sewers, są prawdziwe. Ale jest też jeden,
istotniejszy... No co, nie wątpię, że pan wie...
Daniel patrzył mu prosto w oczy.
- Chodzi o korgardów. O to, że przeżyłem Kallaheim i że być może
przetrwałem wędrówkę hiperprzejściem, tak? Chodzi o ten pieprzony
zestaw cech, prawda?
- Tak, kapitanie Bondaree - powiedział Sewers. - Chodzi o ten zestaw
cech.
- Zostanę wysłany po Rittera. Do bazy korgardów. Tym ich
przechwyconym pojazdem.
- Jeśli się pan zgodzi. Tak.
W milczeniu obserwowali krzątającego się przy aparaturze Kobalga.
- Ja wpakowałem tam Rittera - powiedział po chwili Daniel. - I ja go
stamtąd wyciągnę. Obiecałem to.
4.
5.
6.
7.
Skok.
Znał to już. Już to widział.
Kłąb kolorów i kształtów, przestrzeń gęstniejąca wokół jak krzepnąca
krew, poczucie zawieszenia w bezkresnej
pustce. Potem metamorfoza. Ból wyginających się do tyłu ramion.
Mrowienie w dłoniach, z których strzelały nowe palce, chude, długie, jak
nogi pająka. Nagła zmiana pasma widzianego światła tak, że wzrok
zaczyna rejestrować zupełnie nowe, nieznane, w ogóle nieuświadamiane
kolory. Zrastające się nogi, zmieniające w jeden gładki mięsień, mocny
niczym stalowa sprężyna. Usta wypełniane od środka chłodną masą,
wyciekającą spomiędzy zębów, zalepiającą gardło i nozdrza.
Nie miał łączności ze swoimi ludźmi, a jednak czuł ich obecność,
cztery wirujące cienie, cztery szepty, cztery muśnięcia chłodu. Piąty obiekt
był gorący, cichy i nieruchomy. To pewnie Klax Klyx.
Otaczająca Daniela poświata aury zwinęła się, skurczyła, oplotła
kokonem lśniących nici, na chwilę zagłuszyła wszystkie inne obrazy i
dźwięki.
Nagle wszystko się skończyło. Znów był człowiekiem, rejestrował
dane ze skafandra, widział i słyszał swoich ludzi.
- Kurwa, co to było?!
- Automatyka wznowiona!
- Jestem już, jestem z wami!
- Miałem płetwy! Gdzie się podziały moje płetwy?!
- Melduję gotowość!
- Majorze Bondaree!
- Tak samo jak wtedy, o rany, dokładnie tak samo!
To byli świetnie wyszkoleni ludzie. Wrzaskliwym jazgotem
odreagowywali to, co przed chwilą się z nimi działo. Jednocześnie
wykonywali swoje zadania.
Grupę otoczył bąbel pola siłowego. Zatańczyły wskaźniki
rejestratorów i mierników. Trzy malutkie automaty badawcze, od razu
spuszczone ze smyczy, zaczęły penetrację najbliższego terenu.
Uaktywniono broń. Lufy mierzyły we wszystkie strony.
Byli w bazie korgardów.
Stali we wnętrzu wielkiego pustego pomieszczenia o
pomarańczowych ścianach, pokrytych krótkim falującym futrem. W wielu
miejscach tę powierzchnię przecinały czarne, grube rysy, układające się
często w znak krzyża. Podłoże pod butami żołnierzy było nierówne, pełne
zagłębień i bruzd, gdzieniegdzie porośniętych pomarańczowym futrem,
jednak częściej czarnych i suchych. W paśmie rentgenowskim można było
dostrzec gęstą siatkę cienkich błon wypełniających niemal całą przestrzeń
sali. W paśmie aury gdzieniegdzie pojawiały się zawieszone obłe kształty -
puchły niczym nadmuchiwane baloniki, by po chwili stracić wyrazistość i
rozpłynąć. Daniel usłyszał pierwsze meldunki.
- Żadnych żywych obiektów. Żadnych ruchomych obiektów!
- Promieniowanie w normie. Grawitacja 1.1 g. Uaktywniam
kompensację skafandrów. Atmosfera amoniakowa.
- Rejestruję proces oddychania tych ścian. Jednak są martwe.
- Mamy miejsce, gdzie ściana jest cienka, niemal przezroczysta.
- Rozstawiam rejestratory. Automatyczny moduł powrotny
uaktywniony.
- Do diabła, budowa ścian jest oparta na złożonych związkach
germanu!
- Germanu?
- To kolejny po węglu i krzemie pierwiastek z czwartej grupy układu
okresowego.
W tej sali żołnierze mieli zostawić otoczony ochronnymi polami
rejestrator, zbierający dane ze wszystkich urządzeń i od wszystkich ludzi.
Składał się z kilku identycznych przerzutników, prowadzących jednoczesny
zapis informacji. Tyle, że każdy z modułów miał inaczej ustalone warunki
powrotne do Bazy Zero. Jeden czekał na rozkaz Daniela, inny miał wracać,
gdy zgasną wszystkie sygnały życiowe ludzi, jeszcze inny po godzinie od
wylądowania. Oczywiście, jeśli korgardzi zechcą go wypuścić.
- Klax, sprawdź ściany. Klein, asekurujesz go. Rendell, pilnuj
generatorów pola. Forbi, odpowiadasz za przerzutniki -. wydawał rozkazy
Daniel. - Uaktywnić wspomaganie z pierwszego poziomu. Sprzęgamy się w
grupie dopiero na mój rozkaz. Ruszaj, Klax.
Nie zdążyli nic zrobić. W chwili, gdy biomat przekroczył granicę
ochronnego pola, ściany pomieszczenia drgnęły.
Na sklepieniu pojawiła się rysa. Pomarańczowy kolor ścian ustępował
miejsca migoczącemu, czerwonemu światłu. Szczelina rozszerzała się
coraz bardziej, rozpryskując w poplątaną gęstwinę pęknięć.
Daniel wzmocnił górną powierzchnię pola ochronnego, ale żadne
gruzy nie posypały się na głowy zbitych w gromadę ludzi. Dopiero po
pewnym czasie zorientowali się, na czym polega to zjawisko. Ściany
zniżały się!
Ani ludzie, ani ich automaty nie dostrzegli, by pofałdowane, pionowe
powierzchnie wsuwały się w podłogę, wyglądało to raczej jak mury
piaskowego zamku, osypujące się pod wpływem wiatru. Ściany były coraz
niższe, a jednocześnie zbliżały się do ludzi.
- Zgniecie nas! - krzyknął Puchatek.
- Czekamy - spokojnie powiedział Daniel. - W razie czego spróbujemy
się przebić. Czekajcie na mój rozkaz.
Rejestratory zameldowały o ruchu podłoża, podłoga, na której stali,
unosiła się, wypychana do góry tajemniczą siłą!
- Zaraz wybuchnie wulkan - spróbował zażartować Hoffinan.
- Pole przetrzyma wybuch wulkanu - uprzejmie poinformował go
Daniel.
- I zastygniemy w lawie, jak mucha w bursztynie - dodał Rendełl -
albo jak odciski amonitów.
- A korgardzi zrobią sobie z nas gustowne wisiorki, wiem.
- Po uprzednim wyszlifowaniu, rzecz jasna.
- Mam dane! Grubość ściany: siedem metrów. Wysokość: trzynaście.
- Zmiana atmosfery na tlenową.
- Podnieśliśmy się o trzy metry.
- A może - odezwał się niespodziewanie Forbi - po prostu oni szykują
dla nas dobry punkt widokowy?
Wkrótce okazało się, że Forbi miał rację. Ruch ścian uległ
gwałtownemu przyspieszeniu, masywne bryły za-
padły się niemal w jednej chwili, wypychając wzniesienie i stojących
na nim ludzi jeszcze o kilka metrów do góry.
Kiedy ich oczom ukazał się widok wnętrza korgardzkiej bazy, Daniel
nie zdołał powstrzymać okrzyku, fascynacji i grozy.
8.
- Nic nas nie łączy - warknął Daniel. Usłyszał krok za swoim plecami,
ale kobieta ruchem dłoni powstrzymała żołnierzy.
- Mylisz się, bardzo się mylisz. Łączy nas to miejsce.
- Jestem tu pierwszy raz.
- Ja też. Ale właśnie tu się spotkaliśmy. Wyładowaliśmy ten wasz
biomat. Słabo wyhodowany, ale zebrał masę ciekawych danych.
- Znaliście położenie korgardzkiej bazy?
- Nie. Ale wiemy, że używają sterowanych hiperprzejść. Sądziłeś, że
Dominium zaakceptuje fakt pojawienia się rasy dysponującej wysoką
technologią? Że pozwolimy się nimi zajmować takim jak wy, zacofanym
gnojkom, skrępowanym setką durnych nakazów i praw? A jakże, badaliśmy
korgardów, tak jak i wy ich badaliście.
- Wiedzieliście o ludziach... - Daniel spojrzał jej prosto w oczy.
Kobieta nie spuściła wzroku. W jej twarzy, ładnej twarzy, było coś
dziwnego, znaczył ją jakiś nieuchwytny szczegół, dostrzegalny dopiero
przy dłuższym przyglądaniu. Jakby tocząc tę rozmowę, cały czas
nasłuchiwała, czekała na coś, szukała nowych informacji. Jakby myślami
tak naprawdę przebywała gdzieś daleko.
W sieci - przemknęło przez głowę Daniela. Boże, ona jest sprzęgnięta
z Siecią Mózgów, ma tylko częściowo zindywidualizowaną osobowość!
Pierwszy raz widział na własne oczy człowieka będącego elementem
Sieci Mózgów. Jedna trzecia obywateli Dominium, ponad trzydzieści
miliardów ludzi już żyło w Sieci. Mieli swoje indywidualne osobowości, ale
jednocześnie stali się częścią większego tworu. Byli podporządkowani
decyzjom Mózgów - grupie ludzi i inteligencji sieciowych - władających
imperium solarnym. Na ile ta kobieta była normalnym człowiekiem,
podejmującym osobiste decyzje i toczącym własne życie, a na ile
cybernetycznym niewolnikiem, wykonującym rozkazy automatem o
ludzkim ciele?
- Wiedzieliśmy. Teraz wiemy więcej. Korgardzi przeprowadzali bardzo
ciekawe eksperymenty. Niezwykłe, oszałamiające. Przyjrzymy się ich
pracy, przejmiemy wyniki badań, zanalizujemy wnioski.
- To... to jest ohydne. Rozumiesz? Nie złe, nie niemoralne, nie
nieetyczne! Ohydne!
- Ohydne? Zadziwiasz mnie, żołnierzu. Skąd takie słowa w ustach
zabójcy. Byłeś tanatorem, czyż nie?
Daniel milczał.
- To wy - kobieta oskarżycielsko skierowała palec na Daniela -
jesteście odpowiedzialni za to, co się tu stało. Przerwaliście korgardzkie
badania. Chcieliśmy wam to udaremnić. Dlatego zaatakowaliśmy Bazę
Zero, gdy tylko zorientowaliśmy się, co planujecie. Ale przerwaliście je i
cierpienia tych wszystkich ludzi pójdą na marne. Nikł nie będzie miał z nich
żadnego pożytku.
Gdybyście jeszcze nie zniszczyli danych w mózgu Bazy Zero... A tak?
Wasze odkrycia przepadły... Szkoda.
- Mogliście uratować tych ludzi.
- Ha, może mogliśmy, może nie. No, a co powiesz m taki argument,
panie żołnierzu: dzięki obserwacji tych kilku tysięcy ludzi, badaniu ich
cierpienia, strachu i bólu poznawaliśmy korgardów. Zdobywaliśmy wiedzę,
umożliwiającą nam obronę przed tą rasą. A więc ocaliliśmy miliardy ludzi,
których zabiłaby ta wojna. No i co? Jak masz wybór, żołnierzu? Cierpienie
kilkunastu tysięcy doświadczalnych ludzi i życie miliardów. Lub ocalenie
tyci tysięcy i zagłada całych światów. Wybieraj!
Daniel zawahał się. Kobieta zmrużyła oczy, jej usta wygięły się w coś
na kształt uśmiechu.
- Gdybym musiał wybierać, wybrałbym. Ale ty przecież kłamiesz. Wy
w ogóle nie rozważaliście takiego wyboru. Nie szukaliście innych dróg
wyjścia, takich, które dawały szansę na ocalenie wszystkich. Chcieliście
oglądać korgardów, pragnęliście tej potworności, bo to dało wam wiedzę i
ułatwiło zdobycie Gladiusa.
Kobieta patrzyła na Daniela uważnie. Uśmiech spełzł i jej twarzy.
- Tak - powiedziała spokojnie. - Tak właśnie było. Nie jesteś głupi,
żołnierzu, na pewno nie jesteś głupi. Więc ci jeszcze powiem, w nagrodę,
że nie zamykamy interesu. Obejrzymy dokładnie to miejsce. Odtworzymy
procedury. I dokończymy badania korgardów. Bo są ciekawe, wiesz?
Powiem ci coś jeszcze. Mamy teraz doskonały rezerwuar doświadczalnych
ludzików. Na tej twojej planetce ciągle żyje mnóstwo buntowników,
wichrzycieli, agitatorów i - zastanowiła się przez moment - tych tam,
szkodników. Znajdą się dla nich klatki, oj znajdą.
Odwróciła się od Daniela.
- Jesteście tacy jak korgardzi - zatrzymał ją w pól
kroku. - Przecież wiesz o tym. Gotowi do każdej zbrodni dla zdobycia
władzy i wiedzy. Każdej.
- Jesteśmy ciekawi świata - podeszła do Daniela, jej twarz znalazła
się tuż obok jego twarzy. - Wiesz, co to akupunktura? Daje ludziom
zdrowie. Wiesz, jak tworzono ten system? Chińscy mędrcy zdzierali skórę z
żywych niewolników i sprawdzali przebiegi impulsów nerwowych. Czy jest
to więc przekleństwo, czy błogosławieństwo? A wiesz, jak się testuje nowe
bronie? Wiesz, co ci będę tłumaczyć. W końcu zawsze na ludziach, na
własnych żołnierzach. A po co? Żeby ochronić swój świat przed
zewnętrznym zagrożeniem. To co, mamy powstrzymać postęp, mamy
przestać sprawdzać nowy oręż? Wtedy pojawią się jacyś haobnici czy
korgardzi i wytłuką nas wszystkich. Miałeś pecha, żołnierzu, boś znalazł się
wśród tych właśnie, co ich ze skóry obierają. Pech.
- Sama to wszystko wymyśliłaś? - spytał Daniel, dotykając na swoim
czole miejsca, w którym na głowie kobiety znajdowało się łącze Sieci
Mózgów. - Czy masz to wgrane?
Popatrzyła na niego spokojnie. Potem wskazała na towarzyszących
jej żołnierzy.
- Poproszę ich, żeby nie bili cię za mocno. I odeszła. Solami popchnęli
Daniela z powrotem ku reszcie jego ludzi.
Chłód.
- No, ścierwo. Jesteś gotów? Jesteś?! No to nie bądź -żołnierze
zanieśli się histerycznym śmiechem. Igła odskoczyła od skóry Daniela.
- Nie wiem, o co tu chodzi, ale otrzymaliśmy przed chwilą specjalny
rozkaz dotyczący twojej osoby. Mój kapitan był bardzo zdenerwowany. A to
oznacza, że sam dostał ten rozkaz od swojego przełożonego, który też
musiał być zdenerwowany. I tak dalej, jak się zapewne domyślasz. Jak
wysoko ciągnie się ten sznurek zdenerwowanych oficerków? Za co cię
osłaniają, co?
Daniel poczuł kopnięcie w bok, a potem usłyszał wypowiadane przez
specjalny komunikator słowa wyroku.
- W trybie natychmiastowym, na skutek osobistego poręczenia
członka Rady Elektorów, Ramzesa Tivoli, korzysta się z aktu łaski wobec
byłego majora Daniela Bondaree, zmieniając karę śmierci osobniczej na
karę piętnastu lat więzienia bez prawa do amnestii.
- A więc będziesz żył, gnojku. Cieszysz się, co? Bo ja tak, nieźle cię
nabrałem, co, przyznaj, że już zacząłeś pękać. Ha, ha, ha...
Tak Daniel zapamiętał tę chwilę. Spalona sala, na podłodze stos
powyginanych trupów, on sam przydeptany do ziemi, a wokół kilkunastu
zanoszących się rytmicznym, miarowym śmiechem cybernetycznych
żołnierzy solarnych.
Epilog