You are on page 1of 257

TOMASZ KOŁODZIEJCZAK

KOLORY SZTANDARÓW

SCAN-DAL
Prolog

- Jedzie! Jedzie! - w słuchawce rozległ się głos zwiadowcy. Kajus Klein


dotknął językiem sensora umieszczonego w hełmie, przeładowując
skafander z funkcji “oczekiwanie” na pozycję “alert”. Otoczyła go czasza
pola maskującego w pełnym paśmie elektromagnetycznym. Żołnierz
poczuł, jak prężą się elastyczne wzmacniacze opinające jego mięśnie i
stawy. Szyba hełmu zmatowiała, a po chwili wyrysowała się na niej siatka
celownika. Łącza rękawic ściśle przylgnęły do sprzęgu miotacza. Nie
zobaczył - bo oczywiście nie mógł zobaczyć - jak pływające w jego
tętnicach mikroserwery zaczynają wypluwać hormony pobudzające i jak
jednocześnie otwierają się pyski równie małych filtrów, mających czyścić
krew z nadmiaru niebezpiecznych produktów przemiany materii. Po chwili
odczuł lekkie pobudzenie, a po następnej - stan kontrolowanej euforii. Mieli
nowy sprzęt i broń. Dostali emitery pola, blokady antysiłowe i detektory
promieniowania. Wreszcie mogli dopaść tych skurwysynów! Dopaść i
rozwalić!
Korgardzka pancerka wynurzyła się z tunelu transportowego
prowadzącego od Alberdan i na chwilę zawisła nad czarną powierzchnią
autostrady. W mieście żyło kiedyś trzy tysiące ludzi. W zeszłym roku
Alberdan stało się celem ataku korgardów. Teraz najeźdźcy zbudowali tam
kolejną twierdzę, a ich konwoje regularnie kursowały pomiędzy fortami.
Nikt nie wiedział, co woziły, bo kolumny transporterów, asekurowane przez
maszyny bojowe, były nie do ruszenia. Kiedy udawało się uszkodzić
pojedyncze pojazdy, te natychmiast anihilowały i ludzie mogli zebrać co
najwyżej garść radioaktywnego pyłu. Jednak przed tą akcją żołnierze
otrzymali nową broń, która miała umożliwić zdobycie korgardzkiego
pojazdu.
Pancerka skoczyła do przodu - pomarańczowy ostrosłup pokryty
czarnymi wzorami. Zaczęła nabierać prędkości, coraz bardziej oddalając
się od stanowiska Kleina, aż w końcu zniknęła za zakrętem. Żołnierz poczuł
gwałtowne uderzenie adrenaliny.
- Sygnał! - w słuchawkach rozległ się nie do niego skierowany rozkaz.
Plunęły ogniem zamaskowane stanowiska, odległe o jakieś dwa kilometry.
- Dostał! - Klein usłyszał radosny głos Rabela Korfu. Potem napłynęły
kolejne okrzyki i seria pisków oznaczających meldunki satelitarne.
- Moja ręka!
- To działa! Nie anihiluje!
- Klein! Jest u ciebie! - poderwał go głos dowódcy.
Pojazd korgardów wracał. Wolno, lekko przechylony wypłynął zza
zakrętu, kierując się ku tunelowi transportowemu. W ułamku sekundy
skafander Kleina z fazy “alert” przeszedł do stanu “walka”. Koprocesor
militarny przejął sterowanie nad sporą częścią odruchów żołnierza. W
jednej chwali wyleciały w powietrze trzy fantomy mające ściągnąć salwę
wroga, ręce poderwały w górę miotacz, a oczy namierzyły cel. Karabin
załomotał, kątem oka Klein dostrzegł, że strzelają też inni ludzie z jego
grupy. Transporter odpowiedział salwą. Dwa fantomy zapłonęły, nim
jeszcze dotarły do najwyższego punktu swego toru, trzeci tuż po tym, jak
zaczął opadać. Klein zobaczył też wybuch ognia po przeciwnej stronie
szosy i poczuł lekkie ukłucie w ramię - znak, że zginął ktoś z jego
podkomendnych.
Lecz i żołnierze trafili. Korgardzki transporter leciał jeszcze siłą
rozpędu, ale wyraźnie opadał, a ostrze stożka przechylało się ku ziemi.
Klein nie usłyszał uderzenia o powierzchnię autostrady - hełm skutecznie
izolował go od świata zewnętrznego. Pojazd zarył w szarą taflę, zdzierając
gładką nawierzchnię. Przez chwilę kolebał się na boki, aż w końcu
znieruchomiał. Od chwili rozpoczęcia akcji minęło sześć sekund. Czas
zaczął płynąć w normalnym tempie.
- Klein, asekurujemy kablarzy! Reszta stawia pełne osłony! Idziemy!
Klein podniósł się z ziemi i powoli ruszył do przodu. Obok szedł
Garbich Petty i dwóch sieciowców, nazywanych potocznie kablarzami.
Wiedział, że pozostali żołnierze z jego grupy właśnie włączają
ochronne pola siłowe, na wypadek gdyby upolowana pancerka wybuchła.
W stronę maszyny szło dwóch żołnierzy i dwóch kablarzy, obok
których pełzły automaty. Ludzie - w pancernych skafandrach, ze
sterczącymi wyrostkami anten, luf i czujników, z garbami ładownic i
systemów podtrzymywania życia - wyglądali jak żuki spieszące do padliny.
Zatrzymali się o kilka kroków od pojazdu, zarytego ostrym
wierzchołkiem w ziemi. Miał ponad pięćdziesiąt metrów długości. Dziwna
maszyna o niezrozumiałej konstrukcji. Tak jak niezrozumiała była technika,
cele i taktyka walki korgardów. I wszystko inne, co wiązało się z tą rasą.
- Pilotowany automatycznie - Klein usłyszał głos kablarza. -
Próbujemy przejąć kontrolę nad układem sterowania.
- Nad korgardzkim komputerem? - zdziwił się Petty.
- Elektrony są wszędzie takie same, żołnierzu.
Tymczasem drugi kablarz zamarł w bezruchu, z jedną ręką
uniesioną, a drugą przyciśniętą do piersi. Po chwili drgnął, powoli
zmieniając ułożenie rąk i przesuwając stopy po ziemi. Jego partner też
zamilkł i wszedł w taki sam dziwny trans. Prawdopodobnie sprzęgli się z
komputerem pokładowym i teraz walczyli z jego systemami obronnymi. Ich
mózgi przebywały w elektronicznym świecie wykreowanym przez
korgardów i musiały nie tylko ten świat rozpoznać, ale i przedrzeć się
przez stojące tam bariery. Klein nie potrafił sobie tego wyobrazić. No, ale
elektrony wszędzie są takie same.
Nagle jeden z kablarzy krzyknął, a potem runął na ziemię. W
ostatniej chwili skafander przejął kontrolę nad bezwładnym ciałem i tylko
dzięki temu inżynier nie uderzył czaszką o nawierzchnię autostrady.
Miękko opadł na kolana, wsparł się dłońmi o ziemię. W tym samym
momencie transporter drgnął, jakby próbował poderwać się i odlecieć. Na
szczęście nic takiego nie nastąpiło, za to na pomarańczowej, pokrytej
czarnymi krzyżami powierzchni stożka pojawiła się ciemna rysa.
Klein przyklęknął, składając broń do strzału. Garbich skoczył w bok,
chcąc własnym ciałem osłonić kablarzy. Jednak atak nie nastąpił.
- To tylko właz - odetchnął Garbich. - Pchnij automaty.
Stalowy pysk pancerki otwierał się coraz szerzej, aż w końcu jego
krawędź wsparła się o powierzchnię autostrady. Siłowniki próbowały
jeszcze unieść cały pojazd, ale przegrały z jego ciężarem i zamarły. Klein
zbliżył się do włazu, Garbich był dwa kroki za nim. Inżynierowie wciąż
tańczyli taniec marionetek poruszanych dłońmi szalonego lalkarza.
Przed żołnierzy wysunęły się automaty. Pełzły w stronę włazu - dwa
obłe kształty na gąsienicach, szczytowe osiągnięcie gladiańskiej
technologii. Podobno nawet Dominium nie dysponowało sprzętem zdolnym
wytrzymać konfrontację z techniką korgardów. Oba roboty cały czas
badały teren przed sobą i nieustająco wysyłały strumień informacji do
orbitalnej stacji przekaźnikowej. Nawet gdyby coś się stało, zarejestrują
przebieg zdarzeń. Każda cząstka informacji mogła okazać się użyteczna.
Gdy automaty wpełzły na klapę włazu, pancerka znów się zakołysała. Po
chwili roboty zniknęły w jej ciemnym wnętrzu.
- Wchodzimy! - zdecydował Garbich. Żołnierze ruszyli śladem
automatów zwiadowczych. Krok, dwa kroki. W słuchawkach rozbrzmiewały
dziwne dźwięki wydawane przez hakujących kablarzy, meldunki stanowisk
ogniowych i komunikaty z satelity potwierdzające, że z żadnego fortu nie
ruszyła karna ekspedycja. Teraz dopiero Klein zauważył, że czarne krzyże
na pomarańczowej powierzchni pojazdu nie zostały namalowane, a jakby
wyryte potężnym dłutem. Garbich postawił stopę na klapie włazu,! pochylił
się, by wejść do środka. Klein przesunął się na bok, by nie mieć go na linii
strzału. Zanurzyli się w półmroku kabiny zasnutej całkowicie oparami gazu.
“Mieszanina amoniaku i helu” - zameldowały po chwili automaty. Klein
przestroił filtry okularów hełmu i powoli zaczął dostrzegać otaczające go
kształty. Garbich stał nieruchomo, jak skamieniały, a po chwili Klein
usłyszał w słuchawkach jego cichy szept:
- O Boże! O Boże, to ludzie...
W chwili, gdy Garbich wymawiał te słowa, wzrok Klei-na ostatecznie
przeniknął ciemność wypełniającą wnętrze luku transportowego. Dwa
automaty badawcze pełzły powoli wzdłuż ścian zestawionych ze skrzyń
wypełnionych przejrzystym płynem. A w tych skrzyniach...
Jedno obok drugiego, dziesiątki ludzkich ciał. Dziwnych,
zniekształconych, powykręcanych, z oskalpowanymi czaszkami,
amputowanymi kończynami, nozdrzami i szczękami, ze skórą zdjętą w
niektórych miejscach, tak że widać było mięśnie. Na każdym z tych ciał
pulsowały miarowo ciemne, obłe zgruźlenia. I nagle Klein zrozumiał coś
jeszcze. Ci okaleczeni ludzie żyli, a ich szeroko otwarte oczy próbowały
przeniknąć warstwę cieczy i wypełniający kabinę mrok. Patrzyły na niego!
Część I

1.

- Szanowni państwo - obok głowy każdego pasażera rozkwitła


projekcja kolorowego motyla. Gadającego motyla. - Za pięć minut
dojedziemy do stacji Perelandra. Postój potrwa trzy minuty. Do zobaczenia
w wagonach linii “Lepidopter”.
Motyle załopotały zielono-żółtymi skrzydełkami i zniknęły,
zostawiając gasnącą w powietrzu jasną smugę i delikatną woń kwiatów.
Daniel Bondaree uśmiechnął się. Kolorowy motyl i zapach kwiatów witały
go zawsze, gdy wracał do domu. Wstał z fotela, odruchowo wygładził
czarny, lśniący mundur, a gdy kapsuła zatrzymała się i otworzyła drzwi,
wraz z innymi pasażerami wyszedł na peron.
Dom jego rodziców stał na skraju miasteczka o dźwięcznej nazwie
Perelandra. Był to mały budynek o białych ścianach i płaskim, pokrytym
taflami fotokolektorów dachu. W każdym rogu stał maszt dźwigający
turbinę wiatraka. Daniel pamiętał czasy, gdy wokół domu rosły
różnokolorowe kwiaty, układane przez matkę w zadziwiające kompozycje
łączące ziemskie i gladiańskie organizmy. Kiedy zginął ojciec, matka
przestała sadzić kwiaty. Z każdym dniem stawała się cichsza i jakby coraz
mniejsza. Domowy aparat automedu, który Daniel przeglądał przy każdej
wizycie, informował regularnie, że matka nie jest chora. A jednak - Daniel
wiedział to - była jednocześnie coraz mniej zdrowa. Najprawdopodobniej
chciała się już zobaczyć z ojcem. Daniel był jedynym powodem jej trwania,
przytwierdzał ją do życia niczym stalowy szpikulec przyszpilający motyla w
muzealnej gablocie. Kiedy Daniel skończył pierwsze siedem lat służby i
został przeniesiony do pracy sztabowej, uznała, że nic już mu nie grozi i że
nie musi się więcej opiekować swoim synkiem. Umarła. Nie sprzedał domu
ani go nie wynajął. Mieszkał i pracował w stolicy prowincji, Szanszeng, ale
do Perelandry przyjeżdżał prawie zawsze, gdy dostawał urlop. Ostatnio
coraz rzadziej. W armii i podległych jej formacjach sędziów, nazywanych
tanatorami, trwał stan ciągłego alarmu. Daniel nie ukrywał więc
zdziwienia, gdy poprzedniego wieczora otrzymał sześciodniowy urlop. Do
realizacji natychmiast. Jego bezpośredni przełożony nie podał żadnej
przyczyny tej decyzji. Daniel pozamykał więc wszystkie najważniejsze
sprawy, kilka tematów podrzucił swoim współpracownikom i ruszył do
Perelandry.
Do domu przyjeżdżał, kiedy tylko mógł. Sąsiedzi kłaniali mu się z
szacunkiem, a dzieciaki z fascynacją spoglądały na lśniący mundur. Tak
było i teraz, gdy wysiadł na stacji i wolnym krokiem ruszył znajomymi
uliczkami. Miasteczko prawie się nie zmieniło przez te wszystkie lata,
nawet korgardzkie zagrożenie wydawało się tu odległym, narkotycznym
koszmarem.
W pobliżu Perelandry nigdy nie prowadzono działań wojennych i
mieszkańcy ani razu nie musieli się ewakuować. Coraz mniej było na
Gladiusie takich miast, w których po latach podróżowania można znaleźć w
tych samych miejscach domy, klomby, sklepy i ludzi za sklepowymi ladami.
Kiedy Daniel skręcił w prowadzącą do swojego domu uliczkę,
wiedział, że tu nawet ptaki łazić będą po trawie w tych samych co zawsze
miejscach. A jednak...
Po drugiej stronie ulicy mieszkali przyjaciele rodziców Daniela, państwo
Habergenowie. Zawsze odwiedzał ich zaraz po przybyciu do miasta.
Dlatego też stanął jak wryty, gdy zza zakrętu wyłonił się nie płaski domek,
podobny bardzo do domu jego rodziców, a budowla o dziwnych kształtach,
ze sterczącymi w górę dźwigarami i przybudówkami, pokryta warstwą
telefarby. Habergenowie, nawet gdyby było ich stać, nigdy nie pozwoliliby
sobie na taką ekstrawagancję. Zaintrygowany podszedł do ogrodzenia,
musnął dłonią -sensor stróża, ale furtka nie otworzyła się. Zamiast tego
usłyszał komunikat wypowiedziany ciepłym, kobiecym głosem:
- Nie rozpoznaję pana, proszę się przedstawić. Dziękuję.
Przepraszam.
- Daniel Bondaree, do państwa Habergenów.
- Bardzo mi przykro - poinformował domofon - ale Fryderyk i Manuela
Habergenowie czterdzieści dni temu przenieśli się do Pałacu Odpoczynku
w Bruubank. Ten dom ma już innego właściciela. Dziękuję. Przepraszam.
- Kto jest nowym właścicielem?
- Nie figuruje pan na liście osób, którym powinnam odpowiadać na to
pytanie - grzecznie, acz stanowczo poinformował Daniela domofon płci
żeńskiej. Po czym dodał: - Dziękuję. Proszę.
- No, tak - mruknął Bondaree i odwrócił się, by ruszyć ku swojemu,
bardziej gościnnemu domowi.
- Hej! Niech pan zaczeka! - głos należał niewątpliwie do tej samej osoby,
która nagrała się na domofon. Ku furtce szła dziewczyna. Miała krótkie
ciemne włosy, śniadą twarz, ubrana była w zwykły domowy strój. Tym
dziwniejsze wrażenie robiła srebrzysta siateczka zasłaniająca jej oczy.
Jakby metalowy pająk rozpiął sieć pomiędzy brwiami, nasadą nosa i
kośćmi policzkowymi. Danielowi wydawało się, że pod elektroniczną
przędzą dostrzega lśniące oczy, ale może to było złudzenie.
- Pan Bondaree - powiedziała dziewczyna, bardziej twierdząco niż
pytająco. Stanęła po drugiej stronie ogrodzenia, ale nie otworzyła furtki.
- Znamy się?
- Na tej ulicy rzadko pojawia się żuk - położyła akcent na ostatnim
słowie. Tak nazywali tanatorów pacyfistycznie nastawieni studenci i
propagandziści politycznej frakcji uległych. To skrót. Od “żuka gnojarza”.
Gdy chcieli być grzeczni, tłumaczyli, że tak właśnie wyglądają sędziowie w
swoich lśniących mundurach i bojowych pancerzach. Ale Daniel wiedział,
że pacyfiarze uważają egzekutorów prawa za śmierdzieli babrających się w
gównie. - Wszystkie staruszki z okolicy doznają omdleń na wspomnienie
swojego młodego obrońcy.
- Wszystkie staruszki z okolicy były koleżankami mojej matki i znają
mnie od dziecka - powiedział ostro. - O co chodzi?
- To pan dobijał się do mojego domu. Chciałam być uprzejma i
powiedzieć panu osobiście, że jesteśmy sąsiadami. Habergenowie uznali,
że czas na przeprowadzkę do Pałacu Odpoczynku. Kupiłam od nich
parcelę. Jak pan widzi, sam budynek nieco się zmienił. Strzelał pan dziś do
kogoś? Złapał pan jakiegoś złego człowieka?
- Nie, ale dwa dni temu widziałem dziewczynę w pani wieku, której
zły człowiek odciął nogi i nos. Żyła - i odwracając się, dodał cicho: -
Dziękuję. Przepraszam.
Kiedy otwierał drzwi domu rodziców, zauważył, że dziewczyna,
żwawo machając rękami, dyskutuje o czymś ze swoim domofonem.

2.

Właściwie to nie była okupacja. Gladius nie został ani pobity, ani
podbity. Wszystkie instytucje państwa działały normalnie, ludzie pracowali
i bawili się. A jednak - żyli w stanie wojny.
Kolonia na planecie Gladius, w układzie gwiazdy Multon, powstała
dwieście lat wcześniej jako jeden z tak zwanych Wolnych Światów.
Było to gigantyczne przedsięwzięcie. Inwestorzy musieli wykupić
dane od prywatnych firm eksploracyjnych badających światy w obszarze
ludzkiej cywilizacji. Potem wysłali małe grupy zwiadowców i inżynierów,
wreszcie musieli sfinansować budowę na powierzchni planety
zautomatyzowanych linii produkcyjnych i innych obiektów infrastruktury.
W międzyczasie trwał proces legalizacji nowej kolonii i uzgadniania jej
praw z jurysdykcją solarną. Na koniec pozostawało jeszcze wynajęcie
gigantycznych statków-chłodni, nazywanych pieszczotliwie “kostnicami”, i
wykupienie dostępu do szlaków hiperprzestrzennych. Teraz można było
ogłosić Kartę Praw - zestaw reguł, jakie będą obowiązywać w nowo
powstającym państwie, oraz rozpocząć nabór osadników.
Ludzie zasiedlali kolejne światy, zakładając państwa rządzące się
odmiennymi prawami, uznające najrozmaitsze religie i obyczaje, w różnym
stopniu związane z rozrastającym się Dominium Solarnym. Każdy z tych
światów--państw miał prawo penetracji i kolonizacji własnego układu
gwiezdnego oraz utrzymywania placówek przy najbliższej bramie
hiperprzestrzennej. Jednak to Dominium kontrolowało i chroniło pajęczą
sieć hiperprzestrzennych szlaków, wyznaczających granice ludzkiej
ekspansji, zachowując prawo do reprezentowania istot ludzkich wobec
obcych cywilizacji oraz arbitrażu w sporach pomiędzy poszczególnymi
koloniami.
“Kostnice” leciały z Ziemi na Gladiusa przez dwa lata, z czego ponad
półtora roku w zwykłej przestrzeni na prędkościach podświetlnych.
Technika transmisji hiperwymiarowej była niedoskonała, współrzędne
skoku obliczano z dużym przybliżeniem, a do kolejnych bram trzeba było
dolatywać na napędzie konwencjonalnym. Półtora roku podróży z
prędkościami podświetlnymi na skutek efektów relatywistycznych
przełożyło się więc na blisko dwadzieścia pięć lat ziemskich. Rozpoczęła
się kolonizacja, w miarę intensywne kontakty z Dominium Solarnym
nawiązano po kolejnych dziesięciu latach. W tym właśnie czasie w centrum
ludzkiego imperium nastąpiła krystalizacja nowych ośrodków władzy, a
nauka, której rozwój pobudziła Wojna Czterech Światów, gwałtownie
przekroczyła kolejne granice poznania.
W pewnym momencie okazało się, że Gladius jest zacofany o jakieś
trzydzieści pięć lat w stosunku do technologii Dominium, które zresztą
wcale nie zamierzało się dzielić swoją wiedzą. Zgodnie z traktatami
osadniczymi koloniści zajęli wielki kontynent na północnej półkuli, a
mniejszą, południową wyspę pozostawili do dyspozycji metropolii. Od
tamtego czasu historia polityczna Gladiusa to dzieje rywalizacji dwóch
opcji - utrzymania niezależności politycznej i gospodarczej od Dominium
oraz przyłączenia się do struktur solarnych. Przez następne półtora wieku
zwolennicy tego pierwszego poglądu znajdowali się w zdecydowanej
przewadze. Jednak w ostatnich latach każda klęska w walce z korgardami
wzmacniała siły zwolenników podporządkowania się Dominium.
Powszechnie wierzono, że w nagrodę Gladius otrzyma wsparcie polityczne
i technologiczne pozwalające na rozgromienie najeźdźcy.
W chwili, gdy przybyli korgardzi, na Gladiusie mieszkało ponad
sześćset milionów ludzi. Zagospodarowali kontynent, prowadzili dozwoloną
penetrację pozostałych planet układu Multona, utrzymywali oficjalne
stosunki z placówkami dyplomatycznymi i handlowymi Dominium
rozlokowanymi na południowej wyspie. Gladiańska nauka wciąż
pozostawała w tyle za centrum ludzkiej cywilizacji. Jednak powolny import
technologii i własne badania sprawiły, że dystans ten się nie powiększał -
co miało zazwyczaj miejsce w przypadku niezależnych światów na
krańcach hiperprzestrzennych szlaków. A jednak okazało się, że korgardzi
są za mocni...

Pierwszy zobaczył ich Ferdynand König, drugi pilot transportowca


“Żelazna Królowa” dostarczającego biopreparaty trawlerom górniczym w
asteroidowym Pasie Flam-berga. Ferdynand König zlekceważył wstępny
komunikat o obiekcie nie odpowiadającym na kody przywołania. Po
pierwsze, dlatego że był zawodowcem i wiedział, że każdy stochastyczny
komputer czasem bredzi. Po drugie znał swoich kolegów i wiedział, że są
gotowi zrobić wszystko, by choć na chwilę zabawić się w czasie
tygodniowej podróży z orbity Gladiusa do stacji eksploracyjnych w Pasie
Flamberga. Choćby i zmusić moduł sterowniczy statku do podawania mylnych
informacji.
Kiedy jednak König otrzymał potwierdzenie wstępnej rejestracji,
zdecydował się włączyć sygnał przywołania. Wokół sterowni statku - kuli o
trzymetrowej średnicy, wypełnionej żelem neuronowym - zgromadzili się
pozostali członkowie załogi transportowca. Obserwowali unoszącego się w
przezroczystej zawiesinie, ubranego w specjalny kombinezon Königa, a
jednocześnie śledzili obrazy i parametry, pojawiające się na ściennych
ekranach.
Zanurzony w transmisyjnym płynie König całym ciałem odbierał
płynące ze wszystkich modułów dane, samemu wysyłając polecenia i
zapytania. Po dwóch minutach kompletowania i analizowania informacji,
zdecydował się ogłosić stan pogotowia.
Naprzeciw “Żelaznej Królowej” sunął gigantyczny kosmolot. Nie był
to patrolowy statek gladiański ani trałowiec górniczy. Widmo emisyjne
obiektu nie przypominało charakterystycznych sygnałów wysyłanych przez
okręty bojowe Dominium Solarnego, stróżujące przy bramie
hiperprzestrzennej. Komputery odrzuciły też możliwość, że kosmolot został
zbudowany przez którąś ze znanych ludziom obcych ras.
Choć procedury, które wobec zaistniałej sytuacji uruchomił
Ferdynand König, stanowiły obowiązkową część oprogramowania mózgu
sterującego każdego kosmolotu, w historii ludzkości użyto ich zaledwie
kilkakrotnie. Ziemski statek natknął się na obiekt Obcych, należący do nie
znanej rasy.
“Żelazna Królowa” rozpoczęła nadawanie kodu powitalnego,
jednocześnie wzywając najbliższe jednostki rządowe Wolnej Planety
Gladius i Dominium Solarnego. Sama, nie zyskawszy żadnej odpowiedzi,
zeszła z toru obcej jednostki i skierowała się do najbliższej cywilnej bazy.
To uratowało życie Ferdynanda Königa i jego współpracowników.
Ich następcy mieli mniej szczęścia. Spathański patrolowiec
“Lederman” został zniszczony, gdy spróbował zbliżyć się do obcego
kosmolotu. Wtedy też okazało się, że intruzi dysponują emiterami pól
wielokrotnie silniejszymi od tych nawet, których używała armia Dominium.
Ponieważ flota solarna stacjonowała przy śluzie hiperprzestrzennej, cztery
miesiące świetlne od układu Multona, tajemniczemu kosmolotowi drogę
zagrodzić mogły tylko siły gladiańskie. Obcy nie reagowali na żadne
wywołania, obiekty nadmiernie się do nich zbliżające - niszczyli. Po kilku
godzinach operacji jasne stały się dwie rzeczy.
Po pierwsze, na wszelkie próby kontaktu Obcy odpowiadają wrogo.
Po drugie, celem gigantycznego kosmolotu jest Gladius - planeta
zamieszkana przez sześćset milionów ludzi.
W kosmosie rozgorzała bitwa, z której statek Obcych wyszedł bez
widocznego szwanku. Flota wojenna Wolnej Planety Gladius przestała
istnieć. Po blisko stu godzinach od chwili pierwszego kontaktu, wroga
jednostka, otoczona zaporami pól siłowych i projekcji maskujących
wielkość i kształty, weszła na orbitę Gladiusa. Kosmolot wypluł z siebie
konwój kilkunastu modułów ładowniczych, a potem dokonał
samozniszczenia. Otoczone siłowymi kokonami rakiety rozdzieliły się.
Wylądowały w ośmiu punktach na największym kontynencie Gladiusa,
Kilenie. W ciągu krótkiego czasu w miejscach lądowania pojawiły się forty -
umocnione bazy najeźdźców. Nie wiadomo, kto i z jakiego powodu nazwał
obcych korgardami.
Rada Elektorów natychmiast zwróciła się do rezydenta Dominium z
prośbą o interwencję. Odpowiedział, że Gladius jest światem niezależnym i
sam musi układać się z korgardami. Poinformował też, że nie dysponuje
żadnymi informacjami dotyczącymi wcześniejszych kontaktów ludzkości z
tą rasą Obcych. Kiedy najeźdźcy zniszczyli pierwsze miasto i zabili
pierwszych ludzi, rezydent tylko potwierdził swój poprzedni komunikat.
Oczywiście, sugerując przy okazji, że jeśli Gladius zrezygnuje z
samodzielności, to Dominium na pewno pomoże...
Forty były potężnymi bazami o powierzchni kilku hektarów,
ochranianymi przez systemy pól siłowych i barier energetycznych. Próby
ich zdobycia zakończyły się niepowodzeniem - pojazdy, rakiety i żołnierze
byli niszczeni na granicy twierdz. Obserwacje satelitarne i sejsmiczne nie
przyniosły praktycznie żadnych informacji. Fortom nadano nazwy: Czerwony,
Czarny, Zielony...
Korgardzi nie reagowali na ludzi zbliżających się do baz, chyba że ci
przekroczyli strefę bezpieczeństwa. Początkowo większość osiedli
znajdujących się w pobliżu fortów wyludniła się. Tylko gdzieniegdzie ludzie
pozostali. I okazało się, że korgardzi pozwolili im żyć spokojnie. Jednak
czasem dokonywali rzeczy strasznych. Z twierdz ruszały kolumny
pancerek, zwykle korzystających z gladiańskich autostrad i podziemnych
ciągów magnetycznych. Pojazdy te docierały do jakiejś osady czy
miasteczka - zawsze znajdującego się w sporej odległości od fortów -
otaczały je i niszczyły. Po odjeździe korgardzkich pojazdów znajdowano
tam tylko gigantyczne pola radioaktywnej ziemi. Każda z takich akcji
wywoływała wśród opinii publicznej wstrząs, prowadziła do
bezskutecznych operacji odwetowych niedobitków gladiańskiej armii i
coraz agresywniejszych starć politycznych. Tymczasem na uprzednio
wyludnione tereny w pobliżu fortów wracało coraz więcej dawnych
mieszkańców, a zaczynali się także przenosić nowi. Tam po prostu żyło się
bezpiecznie, gdy każde inne miasto wolnej planety Gladius mogło zostać
zaatakowane i unicestwione.
Sformowano specjalne paramilitarne służby ewakuatorów, mające
ostrzegać ludzi przed korgardzkimi wyprawami pacyfikacyjnymi i
organizować ewakuację z zagrożonych terenów. Stabilna struktura
zasiedlenia planety uległa zachwianiu, fale uchodźców przenosiły się do
miejsc uznanych za bezpieczniejsze, zwiększyła się migracja do baz
satelitarnych i na inne planety układu Multona. Te jednak nie mogły
przyjąć wszystkich chętnych. Na ucieczkę z układu kanałem
hiperprzestrzennym stać zaś było niewielu.
Jednocześnie coraz więcej mieszkańców Gladiusa żądało, by Rada
Elektorów złożyła hołd lenny Dominium i wezwała na pomoc jego potęgę.

3.

Urlop Daniela skończył się równie niespodziewanie, jak i zaczął.


Wezwanie przyszło w środku nocy. Bondaree miał zameldować się w
siedzibie dowództwa Okręgu Północnego, w mieście Kalante, odległym od
Perelandry o prawie trzysta kilometrów, a od bazy tanatorów w Szanszeng
o pięćset. Kazano mu założyć mundur i nie zabierać żadnego bagażu.
Zalecono zażycie środków pobudzających i poinformowano, że będzie
musiał pracować do godziny szóstej rano.
Podróż kolejką magnetyczną zajęła prawie godzinę. Na dworcu
czekał służbowy samochód. Kwadrans później Daniel stanął przed
szklanymi drzwiami budynku komendantury.
Czytnik bramy przyjął jego kartę paszportową. Potem sprawdził linie
papilarne kciuka i zażądał próby głosu. Przed budynkiem nie było
strażnika, ale Daniel wiedział, że na pewno jest śledzony przez system
kamer i czujników mających potwierdzić jego tożsamość. Drzwi rozsunęły
się bezszelestnie i Daniel wszedł do jasno oświetlonego holu. Tu czekał na
niego wysoki oficer w mundurze żandarmerii.
- Porucznik Hexen - przedstawił się, salutując dłonią w rękawiczce z
syntetycznej skóry. Takich używali wszyscy żołnierze, którzy mieli na
rękach aktywne gniazda sprzęgów. - Mam pana natychmiast zaprowadzić
na odprawę. Jest pan ostatni.
- Kapitan Bondaree, tanator - przedstawił się Daniel i ruszył za
Hexenem. - Czy jestem spóźniony?
- Nie wiem. Proszę do windy.
Weszli do małej kabiny, która natychmiast ruszyła w górę. Daniel
policzył w myślach czas - od chwili, gdy otrzymał wezwanie, nie minęły
nawet dwie godziny. Nie mógł zjawić się tu wcześniej, skoro nie przysłano
po niego specjalnej wojskowej kapsuły transportowej. Co oznaczał ten
nagły rozkaz? Czy miał jakiś związek z przyznanym mu wcześniej
niespodziewanym urlopem? Zapewne szykowała się jakaś akcja - Daniel
próbował przypomnieć sobie, która z prowadzonych ostatnio spraw
wymagała jego osobistej interwencji. Nic nie przychodziło mu do głowy. I
dlaczego wezwano go tutaj, do Kalante? Czyżby tanatorzy potrzebni byli
do wykonania wyroku związanego z jakąś sprawą podlegającą jurysdykcji
wojskowej?
Winda stanęła i mężczyźni wyszli na jasno oświetlony korytarz. Nie
było tu żadnych oznaczeń, równie dobrze mogli się znajdować na piątym,
jak i na pięćdziesiątym piętrze budynku. Hexen odprowadził Daniela do
drzwi niczym nie różniących się od kilkunastu innych znajdujących się w
tym korytarzu.
- Ja tu zostaję - powiedział oficer. - Pan przejdzie standardową
kontrolę tożsamości według procedury poziomu trzy.
- Poziom trzy? - zdziwił się Daniel. - Co tu się dzieje?
W czasie swojej służby w formacjach tanatorskich Danielowi nie
zdarzyło się uczestniczyć w procedurach oznaczonych cyfrą mniejszą niż
sześć. Poziom trzy przyznawany był sprawom dotyczącym bezpieczeństwa
całej planety.
- Do moich obowiązków należało doprowadzenie pana tutaj -
powiedział Hexen, dając do zrozumienia, że nie udzieli żadnych
dodatkowych wyjaśnień. Daniel wszedł do małego, ciemnego
pomieszczenia. Kiedy drzwi za jego plecami zamknęły się, ściany pokoiku
zajaśniały lekką poświatą, a z głośnika popłynął głos:
“Proszę założyć rękawice i hełm. Proszę odpowiadać na pytania.
Rozpoczynamy standardową kontrolę tożsamości trzeciego poziomu. Test
potrwa pół minuty.”
Przed oczami Daniela zaczął płynąć kalejdoskop barw i kształtów, w
słuchawkach rozległa się muzyka. Bondaree poczuł lekkie ukłucie w kark i
chłód elektrod dotykających jego dłoni. Ogarnęło go rozleniwienie i
uspokojenie, powoli zapadał w półhipnotyczny trans. Żeński głos o ciepłym
brzmieniu zaczął zadawać mu pytania, na które odpowiadał, wskazując
wirtualne ikony odpowiedzi. Wszystko skończyło się równie nagle, jak
zaczęło. Kolorowe kształty zniknęły, muzyka ucichła.
“Koniec testu - rozległ się ten sam głos, co poprzednio. - Tożsamość
potwierdzona. Proszę nie zdejmować hełmu.”
Daniel spróbował przypomnieć sobie choć jedno z pytań, ale nie
potrafił. Hipnoza.
“Danielu Bondaree, wiesz już, że to, w czym uczestniczysz, objęte
jest zabezpieczeniem o wysokim stopniu tajności. Za chwilę przedstawimy
ci pewne informacje. Potem zadamy pytanie. Chcemy, abyś odpowiedział
na nie zgodnie ze swoją prawdziwą wolą i przekonaniem. Decyzja
negatywna oznacza powrót do dotychczasowego miejsca służby.
Pozytywna odmieni twoje życie, wiąże się natomiast z dużym ryzykiem.
Dwa tygodnie temu naszym formacjom specjalnym udało się
zatrzymać i rozbroić pojazd korgardów. Hakerzy przełamali jego
zabezpieczenia i opanowali sterowniki. Zdobyliśmy dużo cennych, lecz
jednocześnie przerażających danych o najeźdźcach. Wydaje nam się, że są
to informacje wystarczające do podjęcia skutecznej kontrofensywy.
Tworzymy specjalny zespół mający realizować tę operację. Jak się
zapewne domyślasz, chcemy ci zaproponować udział w pracy tej grupy.
Wszystkie szczegóły dotyczące przyczyn, dla których zostałeś wybrany, i
charakteru tych działań, poznasz w przypadku podjęcia decyzji
pozytywnej. Naszym obowiązkiem jest poinformować cię, że twoja zgoda
może wiązać się ze znacznym ryzykiem utraty zdrowia i życia. Czy
wszystko zrozumiałeś, Danielu Bondaree?”
- Tak.
“Masz minutę na podjęcie decyzji.”
- Czy mogę zadać dodatkowe pytania?
“Nie teraz. Jednak zapewniamy cię, że będziesz brał udział w
operacji, o której są poinformowane władze planety i dowództwo sił
zbrojnych. Będą to akcje wymierzone przeciw korgardom.”
- Zgadzam się - powiedział Bondaree i dopiero, gdy wypowiedział te
słowa, poczuł, jak bardzo jest zdenerwowany.
W sali odpraw, do której Daniel wkroczył parę minut później, na
ustawionych pod ścianą fotelach siedziało kilku mężczyzn. Bondaree nie
znał żadnego z nich. Ich mundury, odznaki i tatuaże świadczyły o
przynależności do bardzo różnych formacji. Niektórych nawet nie potrafił
określić. Podszedł do niego mężczyzna w mundurze komandosów. Był
wysoki, mocno zbudowany, mógł mieć czterdzieści lat. Skórę jego twarzy
pokrywała migotliwa siateczka łączy, wykorzystywanych w sprzęgach z
hełmem bojowym.
- Pułkownik Paccalet. Cieszę się, że pana tu widzę.
Daniel wyprężył się i zameldował:
- Kapitan Daniel Bondaree, Służby Tanatorskie, sędzia, Zgrupowanie
Północne.
- Proszę usiąść. Czekaliśmy tylko na pana.
- Wyruszyłem natychmiast po otrzymaniu wezwania, panie
pułkowniku.
- Wiem - Paccalet ze zniecierpliwieniem machnął ręką. Daniel usiadł
w wolnym fotelu. Po lewej miał ciemnowłosego, młodego żołnierza formacji
uderzeniowych, po prawej mężczyznę o twarzy pokrytej wymyślnym
tatuażem. Daniel domyślił się, że facet jest sieciowcem - a ostatnio w
klanach informatycznych modne było wszczepianie płytko pod skórę
mikroukładów i ścieżek sprzęgowych. Obok Paccaleta siedział starszy
mężczyzna w szarym uniformie bez dystynkcji. Cywil bądź oficer na
emeryturze.
- Panowie - Paccalet stanął naprzeciw rzędu foteli. - Chcę was na
wstępie poinformować, że wszyscy, którym zaproponowaliśmy udział w tej
operacji, zdecydowali się na tę służbę. Od razu przejdę do konkretów.
Opanowaliśmy korgardzki transportowiec. Jednak nie zdołaliśmy zapobiec
dezorganizacji układów wewnętrznych. Dane, które przejęliśmy, w
znacznej mierze uległy zniszczeniu. Próbujemy rozszyfrować to, co ocalało.
Badamy układy mechaniczne, elektroniczne i logiczne pojazdu. W
transporterze przewożono kilkudziesięciu ludzi w stanie zbliżonym do
anabiozy. Niestety, zgasły też systemy podtrzymywania życia. Ludzie w
kapsułach umarli. Na razie nie będę panom prezentował szczegółowych
wyników sekcji. Dość, że ciała ofiar były straszliwie i w różny sposób
okaleczone. Sądzimy, że większość więźniów poddano eksperymentom. W
ciałach znaleźliśmy wszczepy korgardzkich bioautomatów, ale obumarły
one w ciągu kilku kwadransów od unieszkodliwienia transportera.
Paccalet zamilkł, jakby oczekując reakcji zebranych. Jednak w
pomieszczeniu panowała cisza, słychać było tylko oddechy ludzi.
- W przypadku trzydziestu siedmiu ciał - podjął Paccalet - nie
zdołaliśmy przeprowadzić efektywnego sondażu mózgów. Z pozostałej
siódemki zdjęliśmy zapisy, choć niepełne... - zawahał się. - Panowie, mózgi
tych ludzi poddawane były wielokrotnym ingerencjom
psychochirurgicznym, tak jak ich ciała. Mamy też przerażający zapis
emocji. Dwaj nasi chłopcy, którzy dokonali odsłuchu, zapadli w śpiączkę,
wyciągamy ich z tego farmakologicznie. Za plecami Paccaleta, na
ściennym ekranie, pojawiła się siatka współrzędnych i dwie linie, biegnące
poziomo, ale poszarpane i powyginane w ostre wzniesienia i wyrwy.
Nieregularności miały bardzo podobny kształt, tyle że amplitudy wychyleń
linii dolnej były znacznie wyższe.
- Górny wykres przedstawia zapis zdjęty z mózgów martwych ludzi.
Dolny, to nieco przeskalowana rejestracja gasnącego mózgu kotnej samicy
zająca, zaszczutej i zagryzionej przez psy.
- Chce pan powiedzieć, że korgardzi zamienili ludzi w zające? - spytał
sąsiad Daniela.
- Nie, chcę powiedzieć, że w ich mózgach był tylko, sprowadzony do
najbardziej elementarnych instynktów, strach.
Mężczyzna chciał jeszcze o coś spytać, ale powstrzymał się. Po chwili
milczenia Paccalet podjął wykład.
- To pierwsza ważna informacja. Jest i druga. Sprawdziliśmy
tożsamość ofiar. To mieszkańcy miast i osiedli unicestwionych przez
korgardów. Uwaga, nie tylko z ostatniego, Alberdanu. W transporcie
znajdowali się nawet ludzie, którzy żyli w Choli-Choli.
- Mój Boże! Choli-Choli! - szepnął Daniel. Tę nazwę znał każdy
mieszkaniec Gladiusa. Piętnaście lat temu miasto zostało otoczone
kordonem pancerek i unicestwione. Pierwsza ofiara korgardów.
- Tak, żołnierzu. Jesteśmy przekonani, że przez te wszystkie lata
myliliśmy się. Korgardzi niszczą zaatakowane terytorium, zamieniając je w
perzynę. Ale nie zabijają ludzi. Oni ich porywają. Sądzimy, że w
korgardzkich fortach żyją więźniowie. Jeśli wszyscy doświadczają tego, co
ci z transportu, to staliśmy się ofiarą bestialstwa nie znanego ludzkiej cywilizacji
od stuleci.
Przesadza, pomyślał Daniel. Wojny, które Dominium toczyło z
wrogami zewnętrznymi i wewnętrznymi, były krwawe i okrutne. Jednak tu,
na Gladiusie, ludzie nie doświadczali tego wszystkiego, a wieści docierały
przepuszczone przez sita odległości, czasu i solarnej cenzury.
- Stoją przed nami trzy zadania. Po pierwsze, chcemy potwierdzić lub
rozwiać te podejrzenia. Po drugie, musimy wydobyć stamtąd ludzi, którzy
jeszcze żyją. Po trzecie, zorganizować na terenie korgardów nasze
struktury wywiadowcze. Czy macie jakieś pytania?
- Tak - powiedział mężczyzna z tatuażami informatyków. - Widzę tu
osoby z bardzo różnych formacji wojskowych i paramiltarnych, a nawet
cywilów. Czy zostaną nam wyjaśnione kryteria tej selekcji?
- Jest pan bardzo niecierpliwy, poruczniku Forbi. Oczywiście, że tak.

Wyjaśnienie było jednocześnie proste i całkowicie niezrozumiałe.


Kiedy zbadano ofiary korgardów okazało się, że można je podzielić na kilka
grup. Część ludzi była makabrycznie okaleczona. To na nich
przeprowadzano najstraszniejsze eksperymenty biologiczne, wszczepiano
im największe biomaty, najbardziej zmasakrowano ich psychikę. Drugą
grupę stanowili ludzie, na których także dokonywano eksperymentów, ale
znacznie mniej poważnych i okrutnych. Wreszcie, w korgardzkim wraku
znaleziono ciała kilku osób, którym korgardzi nie zrobili praktycznie nic,
oprócz połączenia z systemem podtrzymywania życia zainstalowanym w
transportowcu. Pierwsza hipoteza, głosząca, że w najlepszym stanie
znajdowali się ludzie z najpóźniej zajętych przez korgardów miast, upadła.
Znaleziono wśród nich nawet ciało mieszkanki Choli-Choli, która przetrwała
kilkunastoletnią niewolę w całkiem niezłej kondycji fizycznej. Próba
podzielenia ludzi ze względu na wiek, grupę krwi, kolor włosów i tym
podobne czynniki nie przyniosła żadnych sensownych rezultatów. W
zasadzie pogodzono się już z myślą, że selekcja ofiar była przypadkowa. A
jednak superszybkie komputery po drobiazgowej analizie zdołały wyłonić z
chaosu danych pewną prawidłowość. Ustalono blisko sto cech, których
wypadkowa pokrywała się u ofiar należących do poszczególnych grup. Były
to bardzo różne parametry i nic dziwnego, że analitycy tak długo nie mogli
sobie dać z tym problemem rady. Długość stopy, poziom czerwonych
krwinek, dolna granica słyszalności dźwięków... Obecność pewnych genów
recesywnych w DNA komórkowym, masa flory bakteryjnej w organizmie,
ale także łączny czas przebywania w stanie nieważkości, szybkość
wchłaniania informacji przez wszczepy neuronowe, szerokość
geograficzna, na jakiej mieszkała ofiara, liczba rodzeństwa... W sumie
prawie sto czynników nie pozostających ze sobą w żadnych widocznych
związkach. Gdy każdej z tych własności przypisano wyskalowany
parametr, okazało się, że o przydziale do grupy ofiar decydował łączny
wynik. Nie od razu zaakceptowano te rewelacje. Część analityków
uważała, że wyniki są przypadkowe, że jeśli weźmie się nieskończoną
liczbę cech, to zawsze da się ustawić część z nich tak, by pasowały do
dowolnych wyników. Praca laboratoriów zaczęła przebiegać wielotorowo.
Po pierwsze, usiłowano znaleźć dowody obalające “teorię stu cech”, jak ją
nazwano. Po drugie, szukano innego, prostszego kryterium. Wreszcie,
próbowano określić związek pomiędzy czynnikami “teorii stu cech”,
ustalić, czy istnieje jakaś ogólna kategoria ludzkich zachowań, postaw,
stanu zdrowia, która by wynikała bezpośrednio z owych różnorodnych
czynników. Do tej pory sukcesem nie mogli się pochwalić analitycy z
żadnego zespołu. Dowództwo operacji przyjęło więc jedyne założenie
umożliwiające dalsze działania - że “teoria stu cech” jest słuszna.
Określono zestaw parametrów, które spełniali najmniej okaleczeni ludzie
znajdujący się w transportowcu. Następnie wyselekcjonowano żołnierzy i
pracujących dla armii cywilów, którzy optymalnie spełniali te założenia.
Wśród nich znalazł się Daniel Bondaree.

- Jak rozumiem - powiedział Forbi - zakładamy, że człowiek o dobrze


dobranym profilu będzie w stanie przeżyć w bazie korgardów dostatecznie
długo. I że może dzięki temu podjąć operacje wywiadowcze i dywersyjne.
Jednak musielibyśmy najpierw złamać bariery wokół fortów. A to, jak do tej
pory, nigdy nam się nie udało.
- Przedostanie się na teren fortu i funkcjonowanie tam jest możliwe -
Paccalet zaakcentował ostatnie słowo. - Ludzie z transportera są tego
najlepszym dowodem.
- Chciał pan powiedzieć: trupy z transportera o psychice
zagryzionego zająca - powoli powiedział młody żołnierz. - Jak to zrobimy?!
- Nasz człowiek da się pochwycić w czasie korgardzkiej wyprawy
pacyfikacyjnej. A potem nawiąże z nami kontakt.
- Da się pochwycić... - powtórzył żołnierz, jakby nie uwierzył w to, co
usłyszał. - W trakcie tej... no... łapanki? I nawiąże z nami kontakt?! Jakie są
szansę tej operacji?!
Zapadła cisza. Daniel poczuł, jak struga potu spływa mu po plecach.
Wiedział już, dlaczego znalazł się w tej grupie. Jednak dopiero teraz w pełni
zrozumiał, jakie zadanie może przed nim stanąć. Przed oczami wciąż miał
obraz zabitych w transporterze ludzi. I to, co korgardzi zrobili z większością
z nich.
- Ja tam pójdę. Nazywam się Tiwold Ritter, pułkownik Ritter - powoli,
spokojnie powiedział siedzący obok Paccaleta starszy mężczyzna. -
Zgłosiłem się na ochotnika. Ta decyzja już zapadła. Wy macie utworzyć
grupę operacyjną, odpowiedzialną za przerzut i późniejsze kontakty. To ja
zostanę zającem, panowie...

- Całkiem przyjemnie - powiedział Forbi. - Naprawdę bardzo


przyjemnie. Od dawna nie spędzałem wieczoru tak pożytecznie.
- Ja też - mruknął Daniel. - Ciekawe, kiedy następnym razem nam to
się przytrafi?
Od kilku godzin siedzieli w mrocznym wnętrzu knajpy o przyjemnie
brzmiącej nazwie “Elegancki Bob”. Lokal wypełniała głośna, ostra muzyka.
Był środek nocy, większość klientów sprawiała wrażenie mocno
nabuzowanych alkoholem i lekkimi prochami. Daniel i jego dwaj
towarzysze spokojnie sączyli swoje drinki, nie sięgając po odurzacze.
Gdyby przekroczyli normy, to bransolety medyczne zlizujące pot z ich
nadgarstków natychmiast wykryłyby, że złamali regulamin. Na stoliku stała
duża przezroczysta bańka. Tęczowy płyn zajmował górną połowę jej
objętości, natomiast dolną półkulę wypełniała gęsta mgła, w której raz po
raz rozbłyskiwały pioruny mikro-wyładowań. Trunek, ponoć sporządzony
według parksańskiej receptury, piło się przez szklane rurki. Był
orzeźwiający, lekko podchmielający i smaczny. Danielowi bardzo dobrze
rozmawiało się z nowymi kompanami. Na odprawie w gmachu
komendantury podzielono zebranych mężczyzn na zespoły. Daniel, młody
żołnierz i sieciowiec mieli bezpośrednio współpracować z pułkownikiem
Ritterem i uczestniczyć w operacjach przeciw korgardom.
Utajnieniem działań grupy miał się zająć jej dowódca, pułkownik
Paccalet, oficjalnie jeden z szefów gladiańskie-go wywiadu. Młody żołnierz
nazywał się Kajus Klein. Służył w formacjach szturmowych gladiańskiej
armii. Był to wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna, o sztucznie
wzmocnionym ciele i wyostrzonych zmysłach. Zawsze nosił koszule z
długimi rękawami i wysokimi, zakrywającymi szyję kołnierzami. Ukrywał
pod nimi białe pręgi sztucznych ścięgien i kołpaki ochronne gniazd
czipowych służące do bezpośredniego sterowania bronią i pojazdami.
Kajus Klein twierdził, że już trzykrotnie brał udział w walkach z korgardami.
Dwa razy bronił miast i uczestniczył w zasadzce na korgardzką pancerkę.
Policzył sobie nawet, jakie było prawdopodobieństwo przeżycia tych
operacji. Wyszło mu coś koło jednej setnej. Kajus kazał na siebie mówić
Puchatek, dużo gadał i lubił się śmiać. Nie znosił za to, gdy ktoś złośliwie
nazwał go cyborgiem, nienawidził korgardów i bardzo denerwowało go,
gdy czegoś nie rozumiał. Co zdarzało się dosyć często.
Drugim członkiem zespołu był Koen Forbi, sieciowiec sztabowy.
Pracował jako operator systemów danych, ale miał duszę artysty. Próbował
swoich sił jako lalkarz projekcji holograficznych. Jeszcze w garnizonie
pokazał kilka swoich numerów, które bardzo podobały się Danielowi. Forbi
mało mówił i nie wdawał się w żadne dyskusje, twierdząc, że we
wszystkich sprawach posiada już wyrobione zdanie. Daniel podejrzewał
nawet, że dowództwo operacji, spośród osób spełniających kryterium “stu
cech”, wybrało te o najbardziej konkretnych poglądach politycznych: z
Dominium nie negocjujemy, korgardów rozpirzamy, jak tylko będziemy
mogli, a uległym już teraz masujemy kijami dupska.
Przez kilka dni wraz z Ritterem uczestniczyli w cyklu szkoleń i narad.
Potem otrzymali fałszywe dokumenty, głoszące, że są pracownikami
intendentury wojskowej. Kazano im przemeldować się do zwykłego hotelu
garnizonowego. Codziennie rano zjawiali się w siedzibie dowództwa, gdzie
po poddaniu specjalnym procedurom ochronnym, prowadzono ich do
tajnych sekcji treningowych. Wieczorem wracali do swojego lokum i,
zgodnie z zaleceniami Rittera, oddawali się tym wszystkim
przyjemnościom, którym powinni oddawać się pracownicy intendentury
wojskowej z dala od domu. Mieli się poznać, zaprzyjaźnić i nabrać do siebie
absolutnego zaufania. Oczywiście, poza chronionymi pomieszczeniami w
budynku dowództwa, nigdy nie rozmawiali o przygotowaniach, swojej
przeszłości czy korgardach. W hotelu oglądali holowizję, grali w wirtuale,
czytali książki i dyskutowali o polityce. W knajpach, do których często
wyprawiali się wieczorami, rozmowa schodziła raczej na sport, alkohol i
kobiety. Mniej więcej w tej kolejności. Oczywiście na miasto wypuszczali
się po cywilnemu i z fałszywymi papierami.
Po cywilnemu nie mogli natomiast chodzić po mieście stacjonujący
tu żołnierze formacji ewakuacyjnych. Trzech chłopaków w mundurach
ewakuatorów weszło do “Eleganckiego Boba” i zamówiło po szklaneczce.
Byli młodzi, mieli jasnobłękitne kombinezony, a oznaczające miejsce
stacjonowania i przydział kolczyki w uszach świadczyły, że pochodzą z
dość daleka. Wejście żołnierzy wywołało szczególne poruszenie wśród
grupki ludzi okupujących kąt knajpy. Blat ich stołu rozjaśnił się i po chwili
wyrosła na nim figura holoprojekcji niespełna metrowej wysokości.
Przedstawiała starą kobietę, o okrutnej twarzy, chudą i nagą, o obwisłych
piersiach i pokrytym niechlujnym zarostem łonie. Jedyny jej strój stanowił
ewakuatorski hełm. Starucha zaczęła poruszać się na stole w wyuzdanym
tańcu, kołysząc kościstymi biodrami i głaszcząc dłońmi swoje zdechłe
cycki. Jej twarz kierowała się ku siedzącym przy barze ewakuatorom. Ci nie
zorientowali się, że coś dzieje się za ich plecami. Dopiero po chwili, słysząc
śmiechy i brawa, odwrócili się. W ułamku sekundy postać staruchy
skurczyła się i na blacie stołu pozostała tylko malutka projekcja jakiegoś
zwierzaka. Teraz Daniel dostrzegł, kto kieruje holograficzną lalką. Siedział
w głębi - mężczyzna o twarzy pokrytej dziwacznymi wszyciami. Miał
projektory w opuszkach palców, sterował ruchami kobiety za pomocą
delikatnych drgnień dłoni. Ewakuatorzy wrócili do rozmowy i w tym
momencie ohydna postać znów stanęła na blacie stołu. Tym razem
starucha nie była naga. Miała na sobie mundur, taki jak ci trzej, tyle tylko,
że w miejscu piersi i łona wycięto w nim dziury. Facet musiał mieć talent.
- Pacyfiarze, cholera! - Puchatek już chciał wstać, ale Daniel
powstrzymał go.
- Siadaj. To nie nasza sprawa.
- Nasza albo nie - mruknął Forbi i w tym momencie spod jego palców
strzeliła smuga światła. Przed sieciarzem pojawiła się postać minotaura.
Człekobyk miał gigantyczne rogi i równje wielkiego, naprężonego
holograficznego członka. Monstrum skoczyło w stronę staruchy. Przed
oczami Daniela rozegrał się niezwykły pojedynek dwóch projekcji i ich
operatorów. Minotaur chwycił staruchę w pół, przekręcił ją, zdarł spodnie i
zgrabnym ruchem wpakował swój członek w jej wnętrze.
Rozległa się owacja - w tym momencie cała knajpa, łącznie z obsługą
i trzema ewakuatorami, gapiła się na pojedynek projekcji. Przeciwnik
Forbiego odzyskał kontrolę nad swoją lalką. Jego palce zatańczyły w
powietrzu, a posłuszna im postać wywinęła się z minotaurowych objęć.
Wygięła się tak, jak zwykły człowiek by nie potrafił, jej twarz powiększyła
się, usta otwarły ukazując rząd stalowo lśniących kłów, a szyja wydłużyła
gwałtownie. Rozwarta paszczęka zawisła tuż nad penisem minotaura i
zatrzasnęła się w powietrzu. Chwilę wcześniej minotaur wciągnął swój
członek niczym teleskopową antenę. Jednocześnie rogi człekobyka
wydłużyły się i skręciły. Dwa ostre szpikulce przebiły uszy jędzy,
przeszpilając jej ohydny łeb na wylot. Projekcja staruchy zgasła. Po chwili
zniknął i minotaur. Gra była skończona.
Trzem ewakuatorom ktoś właśnie powiedział, od czego zaczęła się
cała awantura. Rzuciwszy Forbiemu krótkie: “Dziękuję”, ruszyli w stronę
stolika pacyfiarzy, żeby dać po gębach komu trzeba.
- Lepiej się w to nie wplątujmy, ja płacę - mruknął Daniel,
przykładając kciuk do kontrolki kelnerskiej stołu. Przy drzwiach odwrócił się
jeszcze i zobaczył, jak trzej ewakuatorzy spuszczają manto przegranemu
wirtuozowi projekcji.

4.

Wezwanie przyszło o wiele szybciej, niż się spodziewali, bo po


niecałym miesiącu od pierwszej odprawy. Ekspedycja korgardzka wyszła z
fortu Czarnego, najbardziej na północny wschód wysuniętej placówki
Obcych. W ciągu dwóch kwadransów korgardzi przebyli pięćset kilometrów
i zaatakowali miasto Kallaheim.
Byli przygotowani. Do skazanego miasta pomknął z Kalante najszybszy
wojskowy śmig. Wiózł Rittera, Daniela, Puchatka i Forbiego.
Daniel do tej pory widział to tylko w serwisach holo - miasto
ogarnięte paniką.
Teoretycznie ludzie byli wszędzie przygotowani do ewakuacji.
Praktycznie żadna ucieczka nigdy nie przebiegała według sztabowych
planów. Zawsze coś nie działało, kogoś nie było w domu, gdzieś wybuchła
panika. Tym bardziej, że mieszkańcy Kallaheim mieli na ewakuację
dokładnie trzynaście minut. Tyle bowiem czasu minęło od chwili, gdy po
nagłym zwrocie korgardzkiej kolumny, sztab uzyskał ostateczne
potwierdzenie celu ataku.
Śmig transportowy dotarł do Kallaheim tuż przed zamknięciem
okrążenia. Z powietrza pole bitwy wyglądało jak plansza upiornej gry. W
środku stało miasto – kopuły i prostopadłościany budynków, pola
fotokolektorów, maszty wiatraków, lśniące tafle ulic i gigantyczne
pierścienie wlotów do podziemnych ciągów komunikacyjnych. Od
południowego zachodu ku miastu zbliżały się monstra. Pojazdy korgardów
pędziły pięćdziesiąt metrów nad ziemią - ogromne, nieforemne, jakby nic
sobie nie robiły z praw aerodynamiki. Wyglądały jak ryby z mnóstwem
półotwartych pysków. Leciały w trzech szeregach, a ich linia coraz bardziej
wyginała się w łuk, którego ramiona obejmowały skazane miasto.
Naprzeciw nich pomknęły gladiańskie śmigi wojenne. Większość była
sterowana automatycznie, ale w niektórych siedzieli ludzie, wojownicy z
elitarnej kasty pilotów. Każdy prowadził swój statek i kilka sąsiednich
automatów bojowych. Stanowiska naziemne pluły ogniem, z bunkrów
wypełzały ciężkie ślizgacze.
Z drugiej strony miasta, w coraz bardziej zwężającym się prześwicie,
panował nie mniejszy ruch. Pojazdy wszelkich rozmiarów i najrozmaitszego
pochodzenia wymykały się z okrążenia niczym cząstki gazu z
przedziurawionego balona.
Na wprost tego strumienia mknął wojskowy transporter.
Obrońcy miasta nie mieli szans. Nigdy. Ludzkie pojazdy były
strącane pociskami lub ciosami pól siłowych, po stanowiskach naziemnych
nie pozostawał ślad. Zdarzało się jednak, że obrońcy zestrzeliwali jeden
czy dwa pojazdy korgardów. Zazwyczaj linia ataku nieco się wtedy
wyginała, w wolne miejsca wchodziły niszczyciele z drugiego szeregu,
zamknięcie pierścienia opóźniało się o minutę albo dwie. Ten czas mógł
ocalić życie setkom, a czasem tysiącom ludzi. To dla tych sześćdziesięciu
sekund umierali piloci. Potem pola siłowe nakrywały cały teren
ograniczony kręgiem korgardzkich pojazdów. Właśnie tam leciał Daniel
Bondaree.
Bał się i nie bał jednocześnie. Bał, bo wiedział, co mu grozi, jak
ryzykuje. A jednocześnie biochemiczne wspomaganie nie pozwalało
poddać się przerażeniu. Strach nie miał prawa wpłynąć na działania i
reakcje.
Siedzieli w ciasnej kabinie śmiga, po dwóch na ławeczkach przy
przeciwległych ścianach pojazdu. W elastycznych, szarozielonych
pancerzach wyglądali jak nagie, bezpłciowe lalki. Tyle że zamiast twarzy
mieli gładkie tarcze wizjerów, a ich nibyskóra ukrywała mnóstwo kieszeni z
bronią i sprzętem. Daniel trzymał w ręku miotacz, tak jak na ćwiczeniach,
nie mogąc nadziwić się jego lekkiej konstrukcji i strukturze materiału, z
jakiego został wykonany. Takie same miotacze ściskali Forbi i Puchatek.
Rit-tera wyposażono inaczej - Daniel nie miał pojęcia, jaki sprzęt wiezie
dowódca grupy.
- Przekraczamy granice miasta - usłyszeli głos automatycznego
pilota. - Do zamknięcia okrążenia zostało sto pięćdziesiąt sekund.
- Gotowi? - to głos Rittera. W tym momencie z monitora podglądu
zniknął obraz z kamer satelitarnych. W ostatniej chwili Daniel zobaczył, jak
jeden z korgardzkich pojazdów wali się na ziemię. Pikował w dół, a jego
iluminatory świeciły jasnozielone. Rybie paszcze to otwierały się, to
zamykały, a z prawej burty buchał słup ognia. Od trafionego monstrum
odskoczył gladiański ślizgacz - ten, który ustrzelił potwora. Pilot
maksymalnym ciągiem umykał w górę przed zderzeniem. I nagle pojazd
uderzył w niewidzialny strop, na chwilę zastygł w bezruchu, a potem
eksplodował. Korgardzkie krążowniki zdążyły już położyć nad miastem pole
siłowe.
- Potwierdzam - powiedział Daniel.
- Pierścień zamknięty. Lądowanie! - Właz śmiga otworzył się. Jeden
po drugim wyskakiwali na ziemię. Daniel wyszedł ostatni. Żołnierze stali
we czterech na środku pustej ulicy, wyznaczonej przez rzędy
jednopiętrowych domów. Dwadzieścia metrów od nich dopalał się wrak
samochodu. Pod nogami błyszczało szkło. Znad dachów unosiły się kłęby
dymu. Z oddali dochodził wizg pędzących pojazdów i huk eksplozji. Niebo
było brunatne. Może to tylko złudzenie, ale Danielowi wydawało się, że po
przejrzystej fakturze przestrzeni przebiegają jakieś błyski, drżenia,
skurcze. A może tak było naprawdę? Wszak korgardzi otoczyli miasto
polem siłowym blisko tysiąc razy mocniejszym od tego, jakie potrafili
wytworzyć ludzie. I nagle strach powrócił do mózgu żołnierza ze stokrotną
siłą. Daniel teraz dopiero w pełni uświadomił sobie, że znajduje się w
samym środku miejsca skazanego na zagładę.
- Idziemy! - głos Rittera poderwał go do działania. Pobiegli w stronę
najbliższej bramy, którą przedostali się na mały skwerek, z jednej strony
otoczony ścianami budynków, z drugiej zwartą linią drzew. Daleko, na
granicy horyzontu, ponad dachy domów podniosły się cielska korgardzkich
pojazdów bojowych.
Zaczęli rozstawiać sprzęt. Rejestratory grawipola, kamery, mierniki
promieniowania, czujniki projekcji materialnych. Małe były szansę, że
automaty ocaleją, ale jeśli choć kilka przetrwałoby zagładę miasta, to
naukowcy zyskaliby więcej nowych informacji o broni i metodach działania
korgardów niż przez piętnaście lat wojny. Sondy i czujniki były
miniaturowe, a większą część ich masy stanowiły różnego rodzaju
pancerze i osłony. Kilka automatów zaczęło się samoczynnie zagrzebywać
w ziemi, inne przylgnęły do ścian domów, biomaty zaczęły wrastać w pnie
drzew. Żołnierze rozstawiali aparaty na obrzeżu koła, w środku którego
stał Ritter. Pułkownik rozpoczął własne przygotowania. Daniel nie miał
czasu mu się przyglądać, dostrzegł jednak, że skafander Rittera zmienia
barwę, a na plecach rozchylają się dziwne nibyskrzydła. Wokół dowódcy
kręciło się kilka automatów rozstawiających mikrourządzenia i
rozsnuwających nici pajęczych przewodów. Po raz kolejny Daniel
uprzytomnił sobie, jak mało wie o treści i metodach tej misji. Wcale nie
poprawiło mu to humoru.
Do tej pory nie napotkali żadnego człowieka, widocznie większa
część mieszkańców miasta zdołała umknąć przed zagładą. Nie wątpili
jednak, że wkrótce zobaczą spóźnionych uciekinierów.
Daniel był przygotowany na to, że spotka ludzi skazanych na śmierć i
cierpienie. Jednak nie przypuszczał, że pierwszy człowiek, którego zobaczy,
będzie dzieckiem. Mała, czteroletnia może dziewczynka w jasnej sukience
wyszła z najbliższej bramy i skierowała się prosto ku tanatorowi. Nie
wyglądała na przestraszoną, a kiedy dostrzegła żołnierza, tylko
przyspieszyła kroku. Miała jasne, kręcone włosy, w prawej ręce trzymała
lalkę. Stanęła przed Danielem i spytała:
- Dzień dobry panu. Co pan robi?
- Gdzie są twoi rodzice? - spytał.
- Wyjechali rano do pracy. Czekam na nich i czekam, a oni nie
wracają?
- Wiesz co? - próbował zachować spokój. - Wróć do domu i tam na
nich czekaj.
- A mogę popatrzeć, co pan robi?
- Lepiej idź do domu.
- Proszę pana - w jej oczach zaszkliły się łzy. - Ja trochę się boję.
- Dobrze, usiądź grzecznie na ławce i patrz. Ale nic nie mów, bo mi
przeszkadzasz, a ja robię tu bardzo ważną rzecz.
- Dobrze - powiedziała, pociągając nosem.
- Bondaree, wszystko w porządku? - usłyszał głos Rittera. - Mamy
trzydzieści sekund!
- Jestem gotów! - odpowiedział, ustawiając parametry ostatniego z
obsługiwanych przez siebie automatów. Mały, mechaniczny żuk rozjarzył
się wiśniowo i otoczył polem grawitacyjnym.
Chwilę później na plac wbiegł młody mężczyzna. Kiedy zobaczył
żołnierzy, skierował się w ich stronę. Drogę zastąpił mu Forbi.
- Nie zbliżaj się. Odejdź. Realizujemy misję wojskową.
Na wykrzywionej zmęczeniem twarzy mężczyzny pojawił się grymas
zdziwienia i niedowierzania. Obrzucił wzrokiem całą grupę: żołnierzy w
skafandrach bojowych, automaty, małą dziewczynkę siedzącą na ławce i
dyndającą nogami.
- Tam, oni... Pomocy! - jęknął, a potem skoczył w stronę żołnierza.
Forbi podniósł dłoń i iskra przeskoczyła z jego palca na pierś mężczyzny.
Porażony uciekinier zwalił się na ziemię.
- Zajmować pozycje! - krzyknął Ritter. Daniel poczuł wpijające się w
skórę rzepy serwerów dokrewnych. Żeby mieć jakąkolwiek szansę
przetrwania, ludzie musieli nie tylko się opancerzyć, ale poddać działaniu
sztucznych hormonów i narkotyków. Daniel ruszył ku najbliższej bramie,
kątem oka dostrzegł, jak Forbi kryje się pomiędzy krzakami, a Puchatek
pędzi w stronę przeciwległego budynku. Na środku placu został Ritter,
powoli ściągający skafander. Patrzył na nieruchome ciało młodego
mężczyzny.
- To co, chłopaki, wyciągniecie mnie stamtąd? - do Daniela dotarło
ciche, spokojne pytanie. Po raz pierwszy pułkownik zwrócił się do nich, nie
używając nazwisk i szarż.
- Wyciągniemy, obiecuję - powiedział Daniel.
Dziewczynka, gdy zobaczyła, że Bondaree odchodzi, zeskoczyła z
ławki i pobiegła za nim, krzycząc: “Poczekaj! Poczekaj!” Tanator zwolnił
kroku i odwrócił się w jej stronę. Odrzuciła lalkę i dreptała śmiesznie,
szeroko rozkładając ręce. Za nią Daniel dostrzegł grupę wbiegających na
plac ludzi. Potem powietrze ściemniało, jakby świat znalazł się nagle we
wnętrzu brudnego słoja. Spomiędzy domów wychynęły trzy bulwiaste
pojazdy zbudowane z żywej, lśniącej materii, jakby splotu mięśni i tętnic,
drżących, pulsujących, wyprężających się w rytmicznych skurczach. Na
bokach pojazdów błyszczały rzędy czerwonych półkul. Pojazdy płynęły
dwa, trzy metry nad ziemią, a z ich brzuszysk wyrastały giętkie ramiona
zakończone wielopalczastymi chwytakami. Daniel wskoczył w wygrzebaną
przez automat jamę. Nim przykryło go pole siłowe, a rzepy serwerów
pchnęły w jego ciało mililitry różnych preparatów, zobaczył, jak jeden z
chwytaków obejmuje głowę biegnącego człowieka, wczepiając macki w
jego twarz i szyję. Potem obraz zasłoniła biała płaszczyzna sukienki
dziewczynki, wskakującej za Danielem do jego schronu. Posunął się, by
zrobić dziecku miejsce. Potem otulił ich lśniący tęczowo kokon pola. Więcej
nie zapamiętał.

5.

Czy bał się, kiedy szedł do tego miasta? Nie wiedział, jak można się
tego nie bać. Czy zwykły człowiek może nie bać się śmierci? Był zwykłym
człowiekiem. Popełniał złe uczynki. Niektóre starał się naprawić, o
niektórych zapomnieć. Jeszcze inne nie pozwalały mu spać. Jednak zawsze
wiedział, co jest dobre, a co złe. Musiał to wiedzieć, skoro pracował jako
sędzia tanator.
Tanatorzy byli elitarną formacją wojskową, strzegącą prawa i
egzekwującą zaoczne wyroki w czasie zagrożeń wewnętrznego porządku w
układzie Multona. Wzywano ich rzadko, ale wtedy działali błyskawicznie i
bezwzględnie. Zwalczali terrorystów, piratów, mafie, niebezpiecznych
sekciarzy. W skład korpusu tanatorów, oprócz komandosów i służb
pomocniczych, wchodzili także sędziowie. Mieli kontrolować wykonanie
wyroków wydanych przez sądy zaoczne, a jeśli zaszła taka potrzeba -
sądzić osobiście. Do zadań sędziów należała także ocena tego, czy
egzekutorzy nie przekraczają swoich kompetencji. Sędziowie zazwyczaj
trzymali się nieco z tyłu za walczącymi komandosami, jednak często i oni
musieli brać udział w starciu: wykonywać wyroki lub zabijać w obronie
własnej. Byli doskonale wyszkoleni, umieli posługiwać się bronią, kierować
pojazdami bojowymi, ich organizmy często sztucznie wzmacniano. Wielu
sędziów ginęło w czasie służby.
Daniel był sędzią tanatorem przez siedem lat. Brał udział w
kilkunastu akcjach. Zabijał ludzi.
Kris to jeden z księżyców Spathy, gazowego olbrzyma, największej
planety okrążającej gwiazdę Multon. Znajdowała się na nim kolonia
religijna podporządkowana gla-diańskiemu rządowi. W kopułach
sztucznych biocenoz żyło trzy tysiące ludzi. Stan ten trwał od początku
zasiedlania układu Multona. Jednak w pewnym momencie przywódcy
wspólnoty postanowili uniezależnić ją od gladiańskiego ośrodka, łamiąc w
ten sposób zawarte wcześniej umowy kolonizacyjne. Kiedy Rada Elektorów
nie zgodziła się na prowadzenie rozmów, sekciarze zagrozili aktami terroru
i zniszczeniem największych miast. Próbowali przemycić na Gladiusa kilku
fanatycznych wyznawców, żywe bomby z organizmami wypełnionymi
niszczącymi biotkankami. Na szczęście wysłanników śmierci udało się
przechwycić i eksplodować na orbicie. Sądy zaoczne wydały na
przywódców sekty wyroki śmierci. Ostrzeżono pozostałych mieszkańców
Krisa, że jeśli zbrojnie zaatakują tanatorów, również zostaną osądzeni. Na
księżyc poleciało pół setki sędziów. Wśród nich Daniel, który niedługo
przedtem ukończył szkołę kadetów. Tanatorzy bez trudu opanowali bazę
sekciarzy, jednak nie byli w stanie zdobyć kwatery głównej, nie niszcząc
całej kopuły. Kilkudziesięciu najbardziej fanatycznych wyznawców
zawzięcie broniło swoich przywódców. Ponieważ tanatorzy nie mogli użyć
ciężkiego uzbrojenia, walki przedłużały się. Kwaterę główną zdobywano
krok po kroku, zstępując na coraz niższe poziomy podziemnej bazy. W
pewnym momencie Daniel, wraz z nieliczną grupą komandosów, został
odcięty od macierzystego oddziału, a sąsiednie poziomy kontrolowali
sekciarze. Wtedy po raz pierwszy zabił człowieka.
Druga krwawa akcja, w jakiej uczestniczył, miała miejsce kilka lat
później. Radykalni przywódcy klońscy doprowadzili do wybuchu zamieszek
w mieście Kardahann. Mordowano i gwałcono, podpalano domy. Wojsko
otoczyło miasto szczelnym kordonem. Do centrum kotła skierowano
tanatorów - stu pięćdziesięciu komandosów wspieranych przez najnowszą
technikę. Wyroki sądów zaocznych nakazywały odszukanie wszystkich
hersztów klońskich i zabicie ich. W dwumilionowym, ogarniętym
zamieszkami mieście tanatorzy odnaleźli kilkuset najważniejszych szefów,
agitatorów i bandytów odpowiedzialnych za rozboje i gwałty. Centrala nie
zdawała sobie sprawy ze skali okrucieństwa buntowników. Daniel musiał
na miejscu sądzić i wykonywać wyroki. Brał też udział w regularnych
walkach.
Potem sędziów oskarżano o ludobójstwo, śpiewano protestsongi,
wmawiano młodym, że tanatorzy w okrutny sposób spacyfikowali
pokojową demonstrację. Z klońskich renegatów usiłowano uczynić
bohaterów.
Daniel bał się w czasie każdej akcji. Był zwykłym człowiekiem i choć
nafaszerowano go chemią i elektroniką, która w czasie akcji pomagała
stłumić strach - bał się.
Widział, co się stało z ludźmi przewożonymi w pancerce. Wiedział, że
nikt do tej pory nie wyszedł cało z korgardzkiego kotła. A jednak
zdecydował się na służbę w grupie Rittera, by w końcu trafić do
zaatakowanego przez Obcych Kallaheim.
- Nie musisz być bohaterem - powiedział mu kiedyś ojciec. - Nie
musisz walczyć o sprawy, które uważasz za słuszne, jeśli boisz się
konsekwencji swych czynów. Ale pamiętaj, tchórzostwo nie jest
wytłumaczeniem dla podłości. Nie musisz być bohaterem, ważne, żebyś
nie był gnidą.
Co czuł Ritter, kiedy dobrowolnie oddawał się w ręce korgardów?
Dlaczego tam poszedł? Czy tylko z poczucia lojalności wobec ludzi, których
przed laty przysiągł bronić? Czy miał z korgardami jakieś prywatne
porachunki? Czy po prostu był hazardzistą? Daniel tego nie wiedział.
Nie był jeszcze w pełni sprawny, więc na odprawę przywiózł go
szpitalny wózek. Zgruchotane nogi prawie już się pozrastały, a przeszczep
skóry zabliźnił. Podobno lekarze mieli najwięcej kłopotów z usunięciem z
mózgu kawałków czaszki. Niewiele brakowało, aby Daniel przeniósł się na
tamten świat.
Forbi przetrwał nawałę bez większego szwanku, pola wytrzymały. Po
Puchatku nie pozostał żaden ślad.
Całe Kallaheim zmieniło się w warstwę popiołu, sięgającą na pół
metra w” głąb ziemi. Kiedy tylko korgardzi odlecieli znad zniszczonego
miasta, wojskowe transportery opadły na nie jak stado padlinożerców i
zaczęły rozgrzebywać popiół. Z radioaktywnego pyłu grupa poszukiwawcza
wydobyła dwa kokony siłowe z ludźmi i ocalałymi aparatami. To było dwa
dni temu. Od tamtego czasu Daniela operowano, zasadzano w jego ciele
setki nowych fragmentów, które rosły i wypełniały ubytki, czyszczono krew
z wszystkiego, co wpompowały serwery skafandra, wstrzykiwano roztwory
nowych świństw i mikroautomatów medycznych.
Wózek Daniela wtoczył się do tajnej sali łączności wojskowego
szpitala. Usłużny pielęgniarz pomógł rannemu nałożyć na głowę hełm, po
czym wyszedł z pomieszczenia. Przez moment wyświetlacze dostrajały się
do wzroku Daniela i już po chwili żołnierz znalazł się za stołem
fantomatycznej sali odpraw.
Był tamteż wirtualny Forbi z twarzą pokrytą maseczką regenerującą,
a zaraz potem na pustych krzesłach zmaterializowali się dwaj pracownicy
grupy naukowej oraz jeden generał. Zwyczajem najwyższych szarż wysłał
standardowego fantoma - granatowego manekina. Jedyną oznaką
tożsamości była srebrna plakietka ze stopniem i nazwiskiem wyrastająca z
ciała fantoma na wysokości prawej piersi. Daniel nie znał tego nazwiska,
zresztą mogło być fałszywe. Oczy manekina były białe i nieruchome, a
kiedy mówił, w jego otwartych ustach tanator dostrzegał tylko czarną
szczelinę bez zębów i języka.
- Oto oficjalne wyniki akcji. Atak korgardów przetrzymały dwa kokony
ludzkie i pięć kokonów maszynowych, .choć nie udało nam się odczytać
żadnych zapisów z dwóch z nich. Zginął jeden żołnierz, los pułkownika
Rittera pozostaje nie znany. Wszyscy uczestnicy akcji zostaną
przedstawieni do awansu. Wam, kapitanie Bondaree - fantom wycelował
palec w stronę Daniela - udziela się nagany za złamanie regulaminu.
Jednakże ze względu na szczególne okoliczności sprawy oraz korzyści,
jakie wasze postępowanie ostatecznie przyniosło operacji, nagana ta nie
zostanie wpisana do akt.
- Dziękuję, panie generale - przed oczami Daniela znów pojawiła się
twarz biegnącej dziewczynki. Wczoraj poznał jej imię. Patrycja. Złamał
regulamin, pozwolił jej wejść do swojego kokonu. Gdyby tego nie zrobił,
pewnie nie miałby potrzaskanych nóg i popękanej czaszki. Forbi był w
swoim kokonie sam i nie licząc drobnych rozerwań skóry na twarzy i
plecach, nic mu się właściwie nie stało. Co takiego zrobił Puchatek, że jego
kokon nie wytrzymał?
- Otrzymujecie dwa dni urlopu, potem wracacie do grupy specjalnej.
Szacujemy, że pierwsze informacje od kapitana Rittera, o ile w ogóle do
nas dotrą, pojawią się za kilka dni. W tym czasie musicie wrócić do pełnej
sprawności fizycznej i psychicznej. O informacjach, które już zdobyliśmy
dzięki waszej akcji, szczegółowo powiadomi was pułkownik Paccalet.
Fantom przekręcił nieruchomą dotąd głowę, spojrzał na Daniela białymi,
pozbawionymi tęczówek i źrenic gałkami oczu. - Jeszcze raz przyjmijcie
ode mnie wyrazy uznania dla waszej odwagi i poświęcenia.
I zniknął. Stół, za którym siedzieli, skrócił się, krzesła przesunęły, a
jedna ze ścian wirtualnego pomieszczenia wybrzuszyła, tworząc ogromny
ekran.
- Materiał numer jeden. Kamera grawitacyjna - zaczął mówić
Paccalet, a na ekranie pojawił się obraz małego urządzenia, jednego z tych
żuków, które zagrzebały się w ziemi wokół Rittera. - Taśma zapisu
uszkodzona w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach. Ten jeden
procent pozwala stwierdzić, że korgardzi stosują pola ciążeniowe. Stan
znalezionych urządzeń, no i was samych, panowie, wskazuje, że są w
stanie osiągnąć naciski rzędu stu ton na centymetr kwadratowy.
- Tysiąc razy więcej niż my - szepnął Forbi.
- Dokładnie tysiąc trzysta dziesięć razy - uzupełnił pułkownik. -
Gdyby to ostrze grawitacyjne, które zniszczyło kamerę, liznęło i wasze
kokony, nie zostałby po was ślad. Materiał numer dwa. Rejestrator
biologiczny Rittera. Zapis pełen zakłóceń. Wszystko jednak wskazuje, że
Ritter nie umarł, zapis urywa się tak, jakby rejestrator został po prostu
odcięty od źródła nadawania. Sądzimy, że korgardzi go pochwycili.
Materiał numer trzy...
Prezentacja trwała jeszcze dwadzieścia minut. Paccalet omawiał
każdy zachowany obiekt i dane, które dzięki niemu zdobyto. Nagle Daniel
poczuł, jak po jego wirtualnym ciele spływa łza gorącej rtęci. Zadrżał.
Wiedział, o czym zaraz powie Paccalet. O kolejnym obiekcie, który
dostarczył gladiańskim naukowcom dużo wiedzy na temat technologii i
oręża korgardów. O rozszarpanym grawitacją i napromieniowanym ciele
czteroletniej Patrycji, która bez skafandra i wspomagaczy, otoczona tylko
jedną warstwą pola siłowego, nie mogła przetrwać tego, co korgardzi
zgotowali miastu Kallaheim.

6.

Dwudniowy urlop spędzali w Perelandrze. Danielowi udało się


przekonać Forbiego, że to idealne miejsce, żeby ochłonąć i odpocząć
psychicznie.
Siedzieli w niedużej knajpce w centrum miasteczka. Otoczywszy
stolik ścianą projekcyjną, po której przepływały ciała pięknych
piosenkarek, pili mocny alkohol i głośno śpiewali. Daniel czuł się doskonale
- w szpitalu jego organizm nie tylko połatano, ale i oczyszczono.
Odpowiednio ustawione filtry wewnętrzne gromadziły wszystkie
alkoholowe trucizny, pozostawiając Danielowi czystą euforię, która
nazajutrz nie groziła kacem. Przełożeni patrzyli przez palce na to, że
niezwykle kosztowna aparatura wspomagająca była przez żołnierzy
wykorzystywana do celów bynajmniej nie militarnych; pod warunkiem, że
nie zdarzało się to zbyt często. Pili więc, wykrzykiwali słowa piosenek, a co
jakiś czas, kiedy leciał kawałek szczególnie lubiany przez Puchatka, milkli,
by posłuchać muzyki.
Poprzedniego dnia Daniel zobaczył rodziców Patrycji. Przyjechali do
Kallaheim na ceremonię pogrzebową. Zawsze odbywały się takie
uroczystości ku pamięci wymordowanych. Oczywiście, operacja wojskowa
była utrzymana w tajemnicy - rodzicom nie wydano ciała dziewczynki.
Sądzili więc, że mała zginęła w taki sam sposób, jak wszyscy mieszkańcy
miasta. Matka Patrycji była wysoką, atrakcyjną, agresywnie ubraną
kobietą. Jednak mocny makijaż nie potrafił ukryć rozpaczy malującej się na
jej twarzy. Twarzy matki, której dziecko zginęło. Ojciec, chyba znacznie
starszy od swojej żony, zachowywał się spokojnie. Daniel wiedział, że
Patrycja była dzieckiem ze sztucznej macicy i że rodzice zlecili już
szpitalowi urodzenie kolejnej córki. Nie sprawdził, czy zdecydowali się na
duplikat genetyczny małej, czy wybrali nowy wzorzec.
Daniel nie potrafił powiedzieć, co bardziej nim wstrząsnęło - śmierć
Puchatka czy małego dziecka próbującego ukryć się w jego kokonie.
Nagłym uderzeniem dłoni zgasił otaczającą stolik teleprojekcję.
- Idziemy stąd, chłopie - powiedział.
- Niech będzie - Forbi ciężko podniósł się z wygodnej leżanki, chyba
bardziej pijany niż Bondaree. Wyszli na ulicę oświetloną tak jasno, że na
nocnym niebie nie było widać gwiazd. Powoli maszerowali przez
miasteczko.
W domu sąsiadki Daniela paliły się wszystkie światła.
Przed bramą stało kilka samochodów, od strony leżącego za domem
ogrodu dochodziły śmiechy.
- Pamiętasz, jak pacyfiarz wojował z twoim minotaurem? - mruknął
Daniel. - Tu mieszka pacyfiara...
- To dziwka - powiedział Forbi mało elegancko, a następnie podszedł
do najbliższego samochodu i kopnął w jego burtę.
- Zostaw! - zaprotestował Daniel, ale chyba niezbyt przekonująco, bo
Forbi kopnął w samochód jeszcze raz, a potem znowu. W chwilę później
drzwi domu otworzyły się i w progu stanął młody człowiek. Zobaczył obu
mężczyzn i zaraz ruszył w ich stronę, krzycząc:
- Ej, ty! Odwal się od tego samochodu!
- Ej, ty! - powtórzył Forbi i jeszcze raz kopnął. - Odwal się ode mnie!
- Chłopaki, chodźcie! - właściciel pojazdu krzyknął w głąb mieszkania
i ruszył w stronę furtki. Mógł mieć ze trzydzieści lat.
- Chodź już - Daniel szarpnął Forbiego za ramię i pociągnął w stronę
swojego domu. O dziwo, Forbi poszedł grzecznie. Żołnierz usłyszał za
plecami głosy gromadzących się ludzi i objaśnienia właściciela pojazdu:
- Te gnojki kopały mój samochód! Teraz zwiewają!
A potem:
- Ej, dupki! Może jednak poczekacie! - Kilku mężczyzn biegło za
Danielem i Forbim, szczęknęła otwierana furtka. Bondaree przyspieszył
kroku, popychając przed sobą mamroczącego coś Forbiego.
- Ej, dupki!
Wiedział, że nie zdąży dojść do swojego domu. Zatrzymał się i
odwrócił. Forbi tego nie zauważył. Spokojnie wędrował dalej. Daniel miał
przed sobą pięciu mężczyzn. Za ich plecami, przy furtce, zgromadziło się
kilka dziewczyn. Raczej młodych, raczej bogatych, raczej
ekstrawaganckich. Jego sąsiadki wśród nich nie było.
- Przepraszam za zachowanie kolegi! Trochę za dużo wypił -
powiedział pojednawczo, gdy zatrzymali się kilka kroków od niego. Też byli
podchmieleni i pewnie po lekkich prochach, lecz Daniel włączył już
program oczyszczania. Za trzydzieści sekund będzie trzeźwy, jakby od
urodzenia nie miał alkoholu w ustach.
- To ma kłopot! - powiedział właściciel samochodu. - Odsuń się, to
nie dostaniesz.
- Jak wytrzeźwieje, to przyjdzie i cię przeprosi - Daniel próbował
załagodzić sytuację.
- Wtedy będę trzeźwy i o wszystkim zapomnę - uśmiechnął się
mężczyzna. - A tak, może być wesoło.
Daniel zerknął za siebie. Forbi zatrzymał się, prawie waląc twarzą w
słup latarni. Nerwowo kręcił głową, jakby mu czegoś zabrakło. Bondaree
wiedział, czego zabrakło Forbiemu - jego, Daniela, który popychałby go we
właściwym kierunku. Za plecami usłyszał tupot nóg. Forbi?
Nie, nie Forbi. Sąsiadka. To, co miała na sobie, ledwie ją okrywało -
wąskie paski materiału miękko układały się na ciele dziewczyny. Pomiędzy
nimi prześwitywała naga skóra, Daniel dostrzegł pomalowane
fosforyzującą farbą sutki. Mignęło wygolone łono. Za nią stał jeszcze jeden
fagas. Wyglądał nieco mniej dupkowato niż reszta gości. Daniel uznał, że
to wystawia dobre świadectwo jej poczuciu estetyki.
- Stój, Markuriusz! - krzyknęła. - Stój!
- Zaczepili nas, Dina.
- To jest mój sąsiad, o którym wam mówiłam. Żuk - powiedziała
zasapanym głosem. - A tamten to pewnie jego kumpel. Też żuk.
Daniel wiedział, że to obelga, a jednak poczuł się przyjemnie, widząc
ich miny, gdy usłyszeli to słowo. Żuk. Gnojarz. Maszyna do przyjmowania i
zadawania razów, która zaraz spierze im dupska. To on.
- No to co? Przeprosiny przyjęte? - spytał Daniel.
- Tak - mruknął Markuriusz, zdecydowanie mniej bojowo. - Trzeba
było od razu...
- W porządku - rzucił Daniel i odwrócił się w stronę dziewczyny. Na
jej twarzy malowała się wyraźna ulga. Poczekała, aż goście wrócą do
domu, machnęła też ręką na swojego kochasia.
- Mamy dobre serce, co? - spytała.
- Czasami.
- Masz szczęście, że nic im nie zrobiłeś. To dzieci ważnych tatusiów.
- A ty?
- Też jestem dzieckiem ważnego tatusia.
- Widziałem takie rzeczy, że nie boję się ważnych tatusiów.
Podeszła bliżej.
- Nie jesteś pijany, prawda? - powiedziała cicho.
- Jestem cyborgiem - Daniel uśmiechnął się. - Cyborgi się nie upijają.
Masz bardzo ładne piersi.
No i zostawił ją tam, na środku ulicy, nie wiedział, czy kpiącą z niego,
czy już prawie przygotowaną na uznanie przynależności żołnierzy do
gatunku ludzkiego. Musiał zająć się Forbim, który od dłuższego już czasu
bezskutecznie starał się ominąć niezwykle bezczelny słup latarni.
Żołnierzom w koszarach nie wolno było oglądać relacji z
pacyfistycznych wieców. Owszem, pokazywano je na szkoleniach, z
odpowiednim komentarzem. Mimo, że do wojska szli ci, którzy chcieli
walczyć, dowództwo uznało, że należy ograniczyć wpływ propagandy
uległych na umysły młodych żołnierzy. Daniel nie obawiał się, że
ktokolwiek zdoła go przekabacić. Czasami specjalnie włączał stacje
zdominowane przez pacyfiarzy. Taka wprawka umysłu - posłuchać ich
gładkoustych mówców, obejrzeć reklamowe psychoklipy, a jednak nie
zmienić własnych ocen i poglądów. Ilu dziennikarzy było naiwnymi
głupcami, oszukanymi przez ludzi, których uważali za autorytety? Ilu
nieświadomymi agentami wpływu, którzy za swoje przyjęli argumenty
uległych i powtarzali je w dobrej wierze? A ilu wśród nich było prawdziwych
zdrajców wysługujących się solarnym rezydentom?
Daniel, po odholowaniu Forbiego do łóżka, zrobił sobie kilka kanapek i
włączył holowizor. Właśnie przemawiał jeden z takich pajaców. Młody,
przystojny, gładki i śliski. Fragmenty jego słów zmontowano z obrazem i
muzyką, tworząc klipy ukazujące ludzką bezsiłę wobec korgardów i
jednocześnie głoszące potęgę Dominium. Straszliwy audiowizualny koktajl
atakował mózg z wielką mocą.
- Samotność to klęska! Żyjemy w grajdole cywilizacji! Szukajmy
wsparcia tych, którzy wiedzą, jak zapewnić ludziom spokój i
bezpieczeństwo! Wezwijmy wyzwolicieli!
Daniel skądś znał tę gębę. Wymalowany zgodnie z ostatnią
polityczną modą ryj, farbowane włosy i sztucznie pod-pakowana sylwetka.
Najprawdopodobniej widział gnojka w akcji - na wiecu, w holowizyjnej
debacie lub sieciowych ulotkach propagandowych. I znał jego argumenty.
Sami Gladianie nie dadzą sobie rady. Korgardzi stopniowo opanują całą
planetę, a ludzi wybiją. Gladius potrzebuje wsparcia, ratunku. Wręcz,
przyjacielskiej pomocy. Tylko Dominium, najpotężniejszy organizm
państwowy ludzkiego kosmosu, może powstrzymać korgardów. A więc -
trzeba poprosić o pomoc Dominium. Wysłać swoich żołnierzy i naukowców
do solarnych laboratoriów, wpuścić tu doradców i instruktorów. Także
doborowe oddziały wojskowe. Zrezygnować z niezawisłości.
Daniel znał ten tok rozumowania. Od słusznego skądinąd założenia,
żeby pertraktować z korgardami, wykorzystując Dominium, mówcy gładko
przechodzili do żądania rezygnacji z niepodległości Gladiusa: wpuszczenia
na planetę administratorów i armii solarnej.
- Nasi przodkowie odwrócili się od Ziemi, kolebki ludzkości! Zapewne
mieli po temu swoje powody! - huczał dalej facet z ekranu. - Ale czy mieli
prawo skazywać nas, swoich potomków, na życie z dala od ziemskiej
kultury?! Czy w sytuacji zagrożenia, jakie przed nami stoi, i oni nie
przyjęliby bratniej pomocy?! W imię życia! W imię szczęścia! W imię
panludzkiej jedności!
Podobno kiedy kosmoloty niosące gladiańskich kolonistów startowały
z orbity starej Ziemi, Dominium nie było tym, czym stało się teraz.
Stanowiło ośrodek ziemskiej cywilizacji, ślący w kosmos transportery z
osadnikami, zbrojący flotę dla ich obrony, negocjujący z innymi rasami,
podejmujący się arbitrażu w sporach między ludzkimi państwami. Jednak w
ciągu trzydziestu lat podróży wiele się zmieniło. Jądrem władzy Dominium
stała się instytucja do tej pory pełniąca funkcje analityczne i eksperckie
-Sieć Mózgów - superkomputer, którego ogniwami były tysiące osób i
sztucznych intelektów, oplatających pajęczyną cały opanowany przez ludzi
kosmos. Kontrola nad gwiezdnymi flotami i szlakami hiperprzestrzennymi,
nad systemem hiperłączności, dostęp do każdej informacji i każdego
odkrycia powstającego w ludzkich światach, z roku na rok powiększały
znaczenie Sieci. Rozpoczęła się kolejna faza ekspansji - tworzenie nowych,
całkowicie podporządkowanych Dominium kolonii oraz próba przejęcia
władzy nad już istniejącymi. Jednocześnie doprowadzono do konfliktu z
hawitami, potężną rasą, z którą ludzkość kontaktowała się w jednym z
punktów hiperprzestrzennych. Niemal w tym samym czasie Dominium
podjęło próbę narzucenia swej władzy siłą kilku wolnym systemom -
Ariadnie, Gollumowi, Shogunowi, Torradnie... Gladiańska Rada Elektorów
bała się, że ten sam los może spotkać mieszkańców układu Multona. Taka
możliwość budziła trwogę w milionach mieszkańców systemu. Natomiast
facet w holowizorze pragnął jej spełnienia. Czy marzył o władzy
namiestnika, czy dostał za to przemówienie sporą sumkę, czy po prostu
wierzył w brednie o panludzkiej równości?
- Nie patrzcie w tył! Przyszłość czeka!
Mężczyzna na ekranie holowizora zakończył przemówienie - teraz
gapił się wprost na Daniela, uśmiechając szeroko i wznosząc ręce w geście
triumfu. Zniknął kwietny krajobraz za jego plecami, na jego miejsce
wpłynął złoty napis: “Markuriusz Kalbary”. I wtedy Daniel przypomniał
sobie. Ten facet to właściciel samochodu skopanego przez Forbiego dwie
godziny wcześniej.

7.

Następnego dnia w skrytce netowej Daniela, pośród kilkuset


multimedialnych spotów reklamowych, pojawiła się króciutka migawka
promocyjna zachęcająca hobbystów do wzięcia udziału w wirtualnym
wyścigu budowniczych linii kolejowych. W chwilę później telekom
wyświetlił oficjalny rozkaz stawienia się w bazie Szanszeng. To była
informacja, na którą czekali. Zgodnie z instrukcjami Forbi wyruszył swoim
śmigłem jako pierwszy. Daniel odczekał zalecone dwie godziny. Założył
odpowiedni strój, zabrał przygotowaną wcześniej torbę i uruchomił system
czuwania domowej sieci.
Dwa kwadranse później jednoosobowy wagonik mknął po naziemnej
szynie magnetycznej. Po obu stronach toru rozciągał się nizinny krajobraz
centralnej części kontynentu. Jak okiem sięgnąć ziemia podzielona była na
działki o powierzchni od jednego do kilkudziesięciu hektarów. Znajdowały
się na nich domki, pola fotokolektorów, wiatraki, niewielkie fermy i
przetwórnie. Co pięćdziesiąt, sześćdziesiąt kilometrów trasa kolejki
magnetycznej przecinała małe miasteczka - ośrodki lokalnych władz,
kultury, przemysłu. Mieszkało w nich po kilka tysięcy ludzi. Na kontynencie
znajdowało się tylko kilkanaście większych miast, w których mieszkało od
stu tysięcy, jak w Szanszeng, do blisko 'trzech milionów ludzi, jak w stolicy
Gladiusa - Gardzie. Największe miasta leżały na wschodnich wybrzeżach.
Całe centrum i północ kontynentu zajmowały prywatne posiadłości -
kilkadziesiąt milionów rezydencji, najczęściej samowystarczalnych
energetycznie, czasem też żywnościowe. Ci, którzy nie mogli pracować
przez sieć albo po prostu lubili tłum, jeździli do miast. Jednak życie
większości mieszkańców toczyło się wśród kilkudziesięciu sąsiednich
posiadłości i położonego w najbliższym miasteczku centrum handlowego i
rozrywkowego. Południe kontynentu, z uwagi na przychylność klimatu i
bliskość ciepłych, żyznych mórz, zajmowały gigantyczne fermy rolnicze.
Tak przynajmniej wyglądało to do czasu korgardzkiego najazdu. Potem
zaczęła się migracja. Początkowo uciekali mieszkańcy terenów położonych
w pobliżu fortów. Potem okazało się, że korgardzi atakowali i niszczyli
miasta często bardzo odległe od swoich terytoriów, nie pacyfikowali
natomiast osiedli położonych w pobliżu twierdz. Na mapach pokazujących
gęstość zaludnienia kontynentu pojawiły się ciekawe kształty.
Bezpośrednio wokół fortów, tam, gdzie czasem toczyły się walki, pusto.
Potem pierścień gęstego osadnictwa. Dalej rozległy obszar terytoriów o
niskim zaludnieniu. I wreszcie na terenach odległych od wszystkich fortów
największe skupiska ludzkie.
Mniej więcej w połowie trasy Daniel skierował wagonik na boczny tor,
by wstąpić na obiad do małej restauracji. Posiłek był smaczny i żałował, że
nie może zamówić dokładki - spieszył się. Kiedy wyszedł na parking,
zobaczył, jak jego kapsuła powoli podnosi się z ziemi i osiada na szynie
transportowej. Przez zaciemnioną szybę ledwie zdołał dostrzec sylwetkę
siedzącego w środku mężczyzny. Nie zwolnił kroku. Podszedł do stojącego
obok pojazdu, otworzył go kluczykami wyciągniętymi z bocznej kieszeni i
wsiadł do środka. Wagonik ruszył, gdy tylko właz się zamknął .
W ciągu kilku sekund przyspieszył do prędkości trzystu kilometrów
na godzinę. Szyna biegła tuż nad powierzchnią ziemi, prosto, pomiędzy
rzędem wież fotokolekcyjnych. Za nimi rozciągał się las. Danielowi przez
chwilę wydawało się, że daleko przed sobą widzi swój wagonik. Obie
maszyny pędziły w stronę zwrotnicy łączącej boczną nitkę trasy z główną
linią transportową. Tam jednak pierwszy wagonik skręcił na wschód, ku
Szanszeng, natomiast nowy pojazd Daniela skierował się na północ.
Tanator wiedział, że czekały go jeszcze trzy podobne zamiany, nim dotrze
do tajnej bazy w Ogotai.
Daniel widział kiedyś zdjęcia satelitarne kompleksu Ogotai. Baza
wyglądała jak gigantyczny obraz malarza abstrakcjonisty. Kilometrowej
szerokości pasy wielobarwnej roślinności przecinały się ze sobą pod
różnymi kątami, wyznaczając zielone, żółte i brązowe pola. Rośliny o
przyspieszonym cyklu wegetacyjnym zmieniały kolory co kilka dni. Gatunki
wędrujące przemieszczały się po wydzielonych grządkach. Pomiędzy nimi
pięły się ku słońcu pędy fotoelektrycznych liści, rzucających na swych
niższych pobratymców różnokształtne cienie. Granice gospodarstwa
wyznaczone były przez rzędy zbiorników biomasy, w których przetwarzano
roślinne białko na formy lepiej przyswajalne przez ludzkie organizmy.
Oficjalnie Ogotai było eksperymentalną bazą biotechnologiczną, na której
opracowywano optymalne cykle upraw dla nowych gatunków roślin.
Trzydzieści metrów pod powierzchnią ziemi znajdował się jeden z tajnych
kompleksów wojskowych. Tak ściśle zakonspirowany, że większość
pracujących pod ziemią cywilów dowożono do niego w stanie wirtualnej
sugestii. Dowództwo uznało, że Ogotai będzie najlepszym miejscem do
przygotowania grupy szturmowej -baza znajdowała się dostatecznie blisko
terenów korgardzkich, by szybko można było tam dotrzeć, a dostatecznie
daleko, by nie obawiać się agresji obcych. Oficjalnie prowadzono tu projekt
“Huragan”, dużą operację wojskową zmierzającą do zdobycia lub
zniszczenia fortów. W ramach tej akcji, na jeszcze większym poziomie
utajnienia miała funkcjonować grupa pułkownika Paccaleta,
odpowiedzialna za prowadzenie sprawy Rittera.
W ostatnim z wagoników, do którego przesiadł się Daniel, leżał hełm
fantomatyczny. Daniel przez kilkadziesiąt minut oglądał efektowne
projekcje rozrywkowe. W tym czasie, jak się domyślał, śmig wykonywał
manewry mające na celu sprawdzenie, czy ktoś nie podąża tropem
żołnierza. Widocznie przełożeni uznali, że Daniel może wiedzieć, gdzie
trafi, jednak nie powinien poznać przebiegu procedur kontrolnych. Stąd
hełm na głowie i odcięcie systemu łączności wagonika. Daniel zastanawiał
się też, czy rzeczywiście znajdzie się w podziemiach Ogotai. Przecież
równie dobrze mogli go skierować do innej tajnej bazy, podsuwając
fałszywe informacje. Nie zaprzątał sobie jednak tym głowy. Najważniejsze
były powody, dla których uruchomiono procedury wezwania.
Kolorowa projekcja urwała się raptownie, przed oczami Daniela
zatańczyły ciągi kolorowych plam. Poczuł, że wagonik się zatrzymuje.
“Znajdujesz się w kompleksie Ogotai - w słuchawkach zabrzmiał miły
kobiecy głos. - Nie zdejmuj hełmu do odwołania. Od tego momentu aż do
odwołania obowiązuje poziom tajności jeden.”
Mimo, że był przygotowany na tę informację, poczuł gwałtowniejsze
bicie serca. Poziom tajności jeden! Najwyraźniej czas pokoju skończył się
nieodwołalnie.
Wyświetlacze hełmu stały się przezroczyste. Daniel wysiadł z
wagonika i rozejrzał się wokół. Stał w przestronnej sali parkingowej, której
środkiem biegła szyna transportowa zakończona platformą zwrotnicy.
Drugi koniec szyny wchodził w ścianę hangaru - najprawdopodobniej we
wrota śluzy. Po obu stronach szyny znajdowało się kilkanaście stanowisk
parkingowych, teraz pustych. Ściany pomieszczenia fosforyzowały
jasnozielonym blaskiem, tak że nie zamontowano tu żadnych dodatkowych
źródeł światła. Oczywiście, wszystko to mogło stanowić jedynie serwowaną
przez hełm projekcję, o czym dobitnie przypomniała Danielowi czerwona
strzałka, która pojawiła się w przestrzeni przed nim i jednoznacznie
wskazała dalszą drogę. Daniel śmiało ruszył w pokazanym kierunku,
wprost na fosforyzującą ścianę. Nie spotkała go żadna przykra
niespodzianka - przeszedł przez mur i znalazł się w małym, pustyni pokoju.
Tu zabłysła kolejna strzałka. Daniel przebił się przez jeszcze jedną ścianę,
by trafić do następnej komnaty. Potem przeniknął jeszcze kilkanaście ścian
i sufitów. Nie potrafiłby powiedzieć, które z nich były prawdziwymi
zamaskowanymi drzwiami, a które tylko projekcją. Odetchnął więc z ulgą,
gdy w słuchawkach usłyszał polecenie:
“Zdejmij hełm, obejrzyj swoją kwaterę i czekaj na dalsze rozkazy.
Masz pół godziny.”
Stał w małym, starannie wyposażonym pokoiku. Jedną ze ścian
pokrywał wygaszony teraz ekran. W kącie znajdowała się kabina toalety i
prysznica. Było tu też wąskie łóżko, krzesło i mały stolik z wbudowanym
zestawem netowym. Obok złożonej w kostkę pościeli leżał nowy mundur i
magnetyczna karta identyfikacyjna.

Tak naprawdę nie wierzył, że Ritterowi się uda. Pragnął tego, a


jednocześnie nie wierzył. Kiedy więc otrzymał wezwanie do
natychmiastowego stawienia się w bazie, pomyślał, że chodzi -o następną
odprawę. Jednak gdy zameldował się u pułkownika Paccaleta, ten w
milczeniu wskazał leżący na biurku hełm. Daniel wiedział, co to jest.
Specjalny zestaw do projekcji wirtualnej, z systemami ekranowania i
wygłuszania. Używany wyłącznie do supertajnych narad. Wziął hełm i
przeszedł do sąsiedniego pomieszczenia. W małej salce nie było żadnych
zwykłych sprzętów. Jej środek zajmowało sześć kapsuł z ciemnego
tworzywa. Jedna z nich otworzyła się bezszelestnie, odsłaniając wygodne
wnętrze - półleżący fotel, dwa ekrany, kilka gniazd czipowych. Daniel nie
miał pojęcia, czy w sąsiednich kapsułach znajdują się ludzie. Usiadł w
fotelu, poczekał, aż oparcie ułoży się pod plecami, wreszcie założył hełm.
Ciemność trwała tylko chwilę, zaraz też przed oczami Daniela rozświetlił
się napis:
“Procedury izolacyjne rozpoczęte. Odprawa objęta jest najwyższą
klauzulą tajności. O jej treści można rozmawiać wyłącznie z osobami
dysponującymi statusem specjalnym, którego kod zostanie wpisany do
twojego rejestratora.”
Napis zniknął i już po chwili zobaczył wirtualny obraz sali narad.
Dostrzegł tam Forbiego i cztery fantomy, których nie rozpoznał.
- Żołnierze - zaczął jeden z nich. - Od razu chcę was poinformować,
że przed trzydziestoma czterema godzinami otrzymaliśmy pierwszy, i jak
do tej pory ostatni, przekaz od pułkownika Rittera. Żuk informacyjny został
znaleziony w odległości mniej więcej dwudziestu kilometrów od fortu
Czarnego. Jego bloki pamięciowe były w znacznym stopniu
zdezorganizowane, co tłumaczymy tym, że automat musiał się przedostać
przez cały system barier ochronnych, jakimi otaczają swe bazy korgardzi.
Nie wiemy też, jakie formy zapisu zdołał zrealizować Ritter. Za chwilę
zobaczycie to, co udało się odzyskać naszemu laboratorium - blisko
dwuminutowy zapis obrazu i trzydziestosekundowy zapis dźwięku. Obie
rejestracje składają się z kilkusekundowych sekwencji, które staraliśmy się
ułożyć we właściwej kolejności. Praktycznie ani jeden fragment
komentarza nie pasuje do fragmentu obrazu. Uwaga, zaczynamy.
Zniknęła wizja salki, a przed oczami Daniela pojawił się obraz
miejsca, którego do niedawna nie było dane zobaczyć żadnemu
człowiekowi. Wnętrze bazy korgardów.
Rzeczywiście, rejestracja składała się ze strzępków zapisu, jednak
cały film puszczono pięć razy z rzędu. Daniel zapamiętał go, scena po
scenie.
Najpierw instalacje - długie przezroczyste rury, w których rytmicznie
pulsowała fosforyzująca ciecz. Potem zbliżenie twarzy człowieka.
Mężczyzna miał odcięte powieki, a w jego policzki wczepiały się małe
kroplowate twory, o czarnej powierzchni pokrytej białawymi zgruźleniami.
Mężczyzna miał szeroko otwarte usta, z których co chwila, rytmicznie
wysuwał się język. Nienaturalnie wielkie oczy patrzyły prosto w kamerę, a
ich źrenice były rozszerzone, niemal pochłaniając tęczówki. W lewym oku
tkwiła srebrzysta, cienka szpila, z mrugającym na końcu żółtawym
światełkiem.
Kolejna, króciutka migawka pokazywała dwójkę małych, może
dwuletnich dzieci, zupełnie nagich, z odciętymi na wysokości kolan nogami
i kikutami rąk o amputowanych dłoniach. Dzieci pełzły po szarozielonej
powierzchni, a nad nimi unosił się czarny bezkształtny aparat.
Najdłuższa scena: powolny przejazd kamery po ścianie klatek.
Kamera sunęła od lewego górnego rogu do prawego dolnego. Zdjęcia były
ciemne i niewyraźne. Jednak Daniel dostrzegł wypełniający cały ekran,
zastawiony klatkami regał. W każdej skrzyni siedział jeden nagi człowiek.
Siedział - to za dużo powiedziane. Klatki miały może metr wysokości, tyleż
szerokości i głębokości. Ludzie tkwili w nich zwinięci i zgarbieni, w jakichś
dziwnych przykurczach i wygięciach. Na chwilę obraz zamarł i odezwał się
komentator:
- Zidentyfikowaliśmy kilka osób znajdujących się w klatkach. Jedna z
nich to Harper Collins, zaginiona w Choli--Choli piętnaście lat temu. Nasi
patolodzy dokładnie zanalizowali obrazy i przeprowadzili symulacje.
Sądząc po zniekształceniach ciała, Collins przebywa w klatce tego typu od
dnia schwytania przez korgardów.
Kamera znów ruszyła, przesuwając w prawo i odjeżdżając od klatek.
Nim obraz zgasł, Daniel otrzymał szacunkową informację, że regał składa
się z minimum trzydziestu półek, a na każdej z nich stoi przynajmniej po
piętnaście klatek.
Przedostatnia scena przedstawiała zbliżenie dłoni, której palce
powyłamywano we wszystkich stawach. Drgały niczym łapki zdychającego,
przewróconego na grzbiet owada.
I wreszcie ostatni obraz, jeśli nie liczyć kilku jednoczy
dwusekundowych fragmentów, na których migały to jakieś urządzenia, to
części ludzkich ciał, to zarysy dziwacznych konstrukcji. Początkowo Daniel
nie zorientował się, co widzi. Dopiero po chwili zrozumiał... To była naga
kobieta z rozchylonymi nogami. Jej głowę, dłonie, uda i stopy dociśnięto do
podłoża mocnymi klamrami. Zasłoniętej opaską twarzy nie było widać. Od
dołu ekranu wysunęła się końcówka jakiegoś urządzenia - długiego, obłego
chwytaka zakończonego bulwiastą naroślą, oplecionego mlecznym
przewodem, w którym pulsowały świetlne błyski. Ów próbnik pełzł prosto
ku rozchylonemu łonu kobiety. Kiedy wsunął się między jej nogi, musiała
coś poczuć, bo szarpnęła się rozpaczliwie, próbując zewrzeć kolana. Na
próżno. Kiedy bulwiasta narośl prawie dotknęła ciała kobiety, próbnik
zatrzymał się. Końcówka otworzyła się i Daniel zobaczył wijące się,
drgające, bezłape stworzenia, wielkości dziecięcej pięści. Jedno po drugim
wypełzały z osłony i zagłębiały we wnętrzu kobiety, nie bacząc na jej
rozpaczliwe próby uwolnienia się...
Obraz zniknął. Daniela otaczała czerń i cisza. Nagle usłyszał znajomy
głos pułkownika Rittera.
“Mają urządzenia... Nie rozpoznałem nikogo... potworne... nie wiem,
czy działają... Uwaga, może być... Uśmiechnęła się i poszła... najgorsze są
dzieci... Nie widziałem ośmiornic, ale wydaje mi się, że to tylko biologiczne
automaty... Oni zawsze są w osłonach... Straciłem wszystko... To trzeba
zniszczyć...”
Cisza.
Zanim ponownie przełączono ekran na wirtualną salę narad,
pozwolono żołnierzom przez chwilę pobyć w ciszy i ciemności. Niewiele
brakowało, by Daniel wybuchnął rozpaczliwym, histerycznym krzykiem.

- Jestem koordynatorem grupy naukowej zajmującej się tą sprawą -


powiedział jeden z fantomów. – Zlecono mi przekazanie wam
dotychczasowych wyników badań oraz naszych analiz i wniosków.
Korgardzi dysponują bardzo dobrym, ale nie doskonałym systemem
zabezpieczeń. Żuk informacyjny przedarł się przez ich linie i ocalił około
jednego procenta swojego zapisu. Nie wygląda to imponująco, ale
pamiętajmy, z jak małym urządzeniem mieliśmy do czynienia.
- Czy rozważano możliwość, że żuk został przez korgardów
wypuszczony celowo? - spytał jeden z fantomów. - A wszystkie jego zapisy
są spreparowane?
- Istnieje taka możliwość. Jednak żadne plomby nie zostały złamane.
Dałbym dziesięć do jednego, że mamy autentyczny zapis - spokojnie
odpowiedział fantom naukowca. Kiedy mówił, jego twarz pozostawała
nieruchoma, a usta się nie otwierały, jakby głos dochodził z wnętrza
czaszki. - Udało nam się zidentyfikować około dwudziestu osób w klatkach.
To mieszkańcy praktycznie wszystkich zniszczonych przez korgardów
miast.
- W jakim celu są tam przetrzymywani? - spytał Forbi.
- Tego nie wiemy, niestety. Najprościej byłoby przyjąć założenie, że
korgardzi trzymają ludzi w celach naukowych, że robią na nich jakieś
eksperymenty, także - zawiesił głos - na narodzonych w niewoli dzieciach.
Ci dwaj bracia bliźniacy, mam nadzieję, że zwróciliście uwagę na ich
podobieństwo, nie zostali schwytani w czasie łapanki. Oni urodzili się w
forcie...
- Czy te sceny z kobietą - spytał kolejny fantom - i z mężczyzną bez
powiek, nie świadczyłyby właśnie o celach naukowych?
- Być może - powiedział naukowiec. - Ale tak naprawdę niewiele
wiemy o korgardach. Nie znamy ich celów, motywacji, metod działania.
Pamiętajcie, że macie do czynienia z obcą, nawet nie humanoidalną rasą.
Korgardzi mogą w swych bazach uprawiać kult religijny równie dobrze, jak
i przygotowywać powolny plan eksterminacji naszej społeczności. Mogą
robić to wszystko dla rozrywki, dla realizacji jakiegoś swojego hobby,
sportu, hazardu...
- Nie rozumiem.
- Proszę przypomnieć sobie obrazki z naszej historii.
Walki zwierząt i ludzi na arenie. Kolekcje fragmentów pokrytej
tatuażami skóry. Kręcone przez telewizję wyścigi o pieniądze i życie.
Zresztą, po co sięgać w przeszłość, wystarczy spojrzeć na reguły wielu
ludzkich klanów i sekt. Nasze systemy pojęć i wartości mogą nie
wystarczyć do prawidłowej interpretacji zachowania istot takich jak
korgardzi. Tak naprawdę, nie wiemy, co oni myślą. Być może oni nie
wiedzą, co myślimy my. A te potworne eksperymenty są próbą zdobycia
takiej właśnie wiedzy lub tylko hodowlą tkanek do eksperymentów bądź
zwierząt dla rozrywki. Tego nie wiemy.
Wracając do danych. Potwierdziły one “teorię stu cech”. Im bardziej
spełniał je więzień, w tym lepszej kondycji się znajdował. Po drugie,
wszystkie zidentyfikowane przez nas osoby mają pewną wspólną cechę.
Poziom ich inteligencji, korzystamy tu oczywiście z danych testowych
zarejestrowanych w naszych urzędach przed porwaniem przez korgardów,
lokuje się w granicach normy, ale znacznie poniżej średniej.
- Czy to oznacza - spytał Daniel - że korgardzi zabijają od razu osoby
inteligentniejsze, a zostawiają sobie tylko głupków?
- Głupek to złe określenie - w głosie naukowca zabrzmiała przygana.
- Wielu z tych ludzi doskonale dawało sobie radę w życiu. Testy na
inteligencję mierzą tak naprawdę tylko pewien specyficzny obszar
sprawności umysłowej, na przykład zdolność myślenia abstrakcyjnego i
operowania symbolami. Ale rzeczywiście... film pokazuje, iż przy życiu
zostali przedstawiciele pewnej kategorii porwanych ludzi. Oczywiście, i tu
można postawić zastrzeżenia. To tylko krótki fragment zapisu. Być może
kolejne jego fragmenty pokazałyby innych ludzi, być może Ritter mógł
sfilmować tylko ten konkretny regał z klatkami. Rozumiecie panowie,
korgardzi mogli po prostu posegregować schwytanych ludzi wedle
kryterium inteligencji.
- To dziwne - włączył się Forbi. - Jeśli oni myślą inaczej niż my, to w
jaki sposób mogliby zrozumieć naszą psychikę i przeprowadzić właściwe
testy?
- Ha - fantom naukowca pokiwał głową. - Celne pytanie. Też tego nie
wiemy. Panowie, ten film przynosi nam pewne informacje. Lecz naszych
pytań dotyczących korgardów i ich celów nie ubyło. Myślę też, że nie
przybyło, po prostu teraz możemy postawić je bardziej konkretnie. Jedno
jest pewne. Tam, w korgardzkich fortach, dzieją się rzeczy potworne.
Musimy się spieszyć.

Musieli się spieszyć nie tylko z tego powodu. Polityka nie powinna
wpływać na przygotowania wojskowych operacji - ale wpływała zawsze.
“Huragan” musiał się rozpocząć szybko, bo inaczej mógł się nie rozpocząć
nigdy. Kolejne tury głosowań elektorskich wskazywały, że wpływy uległych
rosną i że już wkrótce mogą oni przejąć władzę na Gladiusie. Co się wtedy
stanie? Czy ulegli nie wstrzymają operacji? Czy natychmiast wezwą na
pomoc Dominium? Czy nie zaczną łamać praw, które ich samych wyniosły
do władzy?
System społeczny Gladiusa był skonstruowany tak, że zapewniał
dużą stabilność i niezmienność polityki. Twórcy Karty Praw zbudowali go
na wzór systemów nieźle sprawdzających się w kilku innych ziemskich
koloniach.
Wadzę wykonawczą na planecie stanowiła dwudziestoosobowa Rada
Elektorów, a ustawodawczą, poprzez system netowy, wszyscy uprawnieni
do głosowania. Prawo do wybierania członków Rady i wypowiadania się w
sprawach państwowych miał każdy obywatel Gladiusa, ale nie każdy
dysponował jednakową wagę procentową pełnego głosu. Siedemdziesiąt
punktów na sto możliwych zdobywało się dzięki płaceniu podatków
odpowiedniej wysokości. Obywatele mieli możliwość sterowania
wysokością swoich podatków i wynikającymi z tego faktu przywilejami
wyborczymi. Ci, którzy odprowadzali na cele publiczne więcej pieniędzy,
uzyskiwali większy wpływ na publiczne sprawy. Piętnaście kolejnych
punktów przydzielano w zależności od czasu i regularności, z jaką
obywatel uczestniczył w sprawach państwa - jak często oddawał głos w
netowych wyborach, czy uczestniczył w referendach, czy należał do
obywatelskich grup inicjatywnych zgłaszających w sieci swoje projekty.
Dzięki temu ludzie aktywniejsi politycznie, bardziej rozeznani i dłużej
uczestniczący w sprawach państwowych zyskiwali większy wpływ na
władzę. Wreszcie ostatnie piętnaście punktów przyznawano dożywotnio za
zasługi dla Gladiusa. Określone punkty procentowe przysługiwały
funkcjonariuszom policji, wojska i sądów, także samym członkom Rady
Elektorów.
Ponad dwie trzecie mieszkańców Gladiusa nie dysponowało ani
jednym punktem elektorskim - nie interesowało się polityką, nie chciało
płacić dodatkowych podatków i nie pełniło funkcji publicznych. W
pozostałej grupie przeciętna wynosiła około czterdziestu punktów
elektorskich. Daniel miał ich blisko siedemdziesiąt.
Ten system władzy, preferujący wytrwałość, aktywność i
zainteresowanie sprawami publicznymi, sprawiał, że od czasu założenia
kolonii polityka Gladiusa nie zmieniała się radykalnie. Przeciwnicy sojuszu
z Dominium, nazywani czasem niezłomnymi, stanowili zawsze
zdecydowaną większość w radzie, mogącą dodatkowo liczyć na poparcie
elektorów o poglądach oscylujących wokół politycznego środka. Jednak
wojna z korgardami zachwiała podstawami gladiańskiego państwa.
Wzmożenie akcji propagandowych ze strony Dominium wydało owoce. Po
ostatnich wyborach w radzie znalazło się aż ośmiu uległych, dwóch
elektorów niezależnych i tylko dziesięciu niezłomnych. To jeszcze
zapewniało przewagę. Ale co przyniosą następne wybory? Co się stanie,
jeśli dostatecznie duża grupa obywateli zażąda przyspieszenia ich terminu?
Daniel nie miał wątpliwości, że gdy tylko ulegli dojdą do władzy,
natychmiast zaczną zmieniać prawa, które przez wiele lat zapewniały im
możliwość swobodnego działania. Tak było zawsze. Ci, którzy dążyli do
obalenia starych porządków, krytykując je i bezlitośnie oskarżając,
wykorzystywali w swej walce prawa i przywileje, stwarzane przez te
właśnie porządki. Potem, gdy już przejęli władzę, niszczyli je, aby nikt im
nie mógł zagrozić.
Wiedzieli o tym przełożeni Daniela, a także ci politycy rady, którzy
kontrolowali operację “Huragan”. Dlatego należało się spieszyć.

8.

- Teraz! Wchodzimy! - krzyknął Daniel podnosząc się z ziemi. Teren


wokół niego zmienił się gwałtownie. Opadły ochronne pola i fantomatyczne
maski - żołnierze podrywali się jeden po drugim do szaleńczego biegu.
Naprzeciw nich trwała ciemna, groźna bryła korgardzkiego fortu. Daniel
widział, jak jego ludzie porządkują szyk. Tyraliera zbliżała się do granicy
strefy ochronnej. Na obraz przedpola wyświetlacze hełmu nałożyły siatkę
współrzędnych. Pojawił się komunikat o kilkucentymetrowym błędzie w
pozycji Daniela.
Generatory pola siłowego włączą się tylko na chwilę, gdy cały oddział
znajdzie się tuż przed granicą fortu. Wtedy automaty dadzą maksymalną
moc - pole powinno otoczyć oddział ludzi i pozwolić im przejść przez
zapory wroga. Jednak na każdy fragment strefy działać będą naprężenia
rzędu tysięcy ton. Pole ochronne musi więc mieć idealny kształt, ludzie w
jego wnętrzu powinni poruszać się w sposób absolutnie zsynchronizowany,
co do ułamka sekundy i centymetra. Każde wypaczenie pola mogło
spowodować katastrofę. W wyświetlaczach hełmu Daniel widział, jak
żołnierze, instruowani przez automaty ochronne, przesuwają się na
optymalne pozycje. Uaktywnił ręczny miotacz. Nikt nie wiedział, co czeka
ich po przedarciu się przez linie zaporowe wroga. Może będą musieli
zlikwidować gniazda strzeleckie albo, kto wie, może staną oko w oko z
korgardami.
Pierwsza bariera energetyczna fortu znajdowała się w odległości
niespełna dwudziestu metrów od ściany najbliższego budynku. Korgardzkie
obiekty były prostopadłościanami o lśniących czarnych bokach, pokrytych
gdzieniegdzie jasnopomarańczowymi smugami, jakby mchu czy futra. Na
dachach budynków znajdowały się różne urządzenia. Były tam konstrukcje,
których przeznaczenie ludzie potrafili zidentyfikować - misy anten, gładkie
cylindry miotaczy, kaktusokształtne emitery pola. Inne obiekty stanowiły
dla Gladian zagadkę.
Siedem kuł spiętych niewidzialnym pierścieniem pola siłowego,
leniwie wirujących w powietrzu. Bulwiasta narośl zmieniająca co chwila
barwę i roztaczająca wokół siebie projekcje kolorowych, bezkształtnych
brył. Posąg z zimnego metalu przedstawiający ludzkie niemowlę z
powiększoną nienaturalnie głową. Rzędy reflektorów podczerwiennych,
wysyłających w przestrzeń nie rozszyfrowane serie impulsów cieplnych.
Czy były to urządzenia mechaniczne, czy tylko architektoniczne elementy
zdobnicze? A może symbole korgardzkiego kultu? Ludzie nie znali
odpowiedzi na te pytania - jak zresztą na większość pytań dotyczących
korgardów.
Naziemna część bazy składała się z ośmiu prostopadłościennych
budynków, rozstawionych na planie dziesięciokąta. Dwa leżące naprzeciw
siebie boki były puste. Każdy budynek miał około stu metrów długości,
dwudziestu szerokości i dziesięciu wysokości. Plac pomiędzy nimi był
pokryty równą warstwą szklistej substancji, z której gdzieniegdzie
wyrastały pęcherzykowate bulwy kilkumetrowej średnicy. Po tej
powierzchni cały czas przesuwała się lśniąca plama, jakby rozlanej rtęci
czy oleju. Wpełzała na kuliste pagórki, pokrywała je, by zaraz zsunąć się z
drugiej strony. Plama dzieliła się na mniejsze obiekty, które rozpoczynały
swój własny, niezależny ruch. Tęczowe plamy nigdy nie zbliżały się do
ścian budynków, najczęściej przesuwał się w okolicach środka placu.
Najbardziej niesamowite wrażenie w tym krajobrazie sprawiały ptaki.
Wewnątrz fortu było ich kilkanaście - pstrokatych, puchatych, o błonie
lotnej rozpiętej między chwytnymi łapkami i nogami. Gladiańskie ptaki
były stworzeniami wesołymi, przyjaznymi i bardzo ruchliwymi. Tym
dziwniej wyglądały stworzenia powoli przemieszczające się wewnątrz fortu.
Szły jedno obok drugiego, podnosząc łapki w równym rytmie, miarowo,
niemal automatycznie. Czasem zatrzymywały się, bywało, że podrywały
się z ziemi i przelatywały kilka metrów. Po wylądowaniu ponownie
podejmowały swój monotonny marsz. Dotarłszy do ściany któregoś z
budynków, jakby na rozkaz robiły w tył zwrot i szły dalej.
Kiedy Daniel zobaczył ptaki po raz pierwszy, nie mógł uwierzyć, że to
żywe zwierzęta. Po zbliżeniu i analizie obrazu otrzymał od komputera
informację, że ma przed sobą osobniki popularnego na Gladiusie gatunku
kolorowców i że bez najmniejszej wątpliwości są to żywe stworzenia.
Komputer nie potrafił powiedzieć, co jedzą.
Korgardzki kompleks wyrastał niemal na środku ogromnego, liczącego
setki hektarów, płaskiego koła. Tu ziemia do głębokości niemal trzech
metrów była skażona, spopielona i pozbijana w grudy. Miejsce to zostało
przez korgardów zaatakowane jeszcze w poprzedniej dekadzie. Najeźdźcy
zniszczyli wtedy duże miasto, Orlando, i kilkaset podmiejskich osiedli. Na
ich miejscu zbudowali fort. Przez całe dziesięć lat na zdewastowanym
terenie nie wyrosła choćby kępka trawy. To była martwa ziemia.
Kiedy Daniel uzyskał potwierdzenie zgodności wszystkich ustawień,
wydał rozkaz ataku. W jednej chwili tyraliera żołnierzy runęła w stronę
bariery. Dyski ślizgowe mknęły tuż nad powierzchnią ziemi, a wokół całej
grupy przestrzeń zamykała się kokonem sił. Czarna bryła fortu rosła w
oczach, ściana pola ochronnego lśniła niczym tafla półprzeźroczystego
lustra.
“Błąd! Awaria tarczy piętnastej! - poinformował nagle komputer. -
Odchylenie toru rośnie!”
- Analiza! - zadysponował Daniel, ale nie zdążył uzyskać odpowiedzi.
Tarcza ślizgowa jednego z żołnierzy niespodziewanie poderwała się w
górę. Daniel niemal czuł, jak napręża się otaczający grupę kokon.
Generatory pola jeden po drugim zaczęły meldować o narastającym
przeciążeniu. A potem ściana korgardzkiego pola uwypukliła się.
Błyskawicznie wyrósł z niej lśniący szpic, który uderzył w to właśnie
miejsce, gdzie osłaniająca ludzi bańka była najsłabsza. Wszystko
wybuchło.
- Nie cierpię tego! - krzyknął Daniel zdejmując z głowy hełm. Obok
niego z wirtualnych siedzisk gramoliło się kilkunastu mężczyzn. Ściągali
hełmy i odłączali kombinezony. - Do diabła, jak ja tego nie znoszę!
- I znowu lańsko, co? - z głośników dobiegł głos Forbiego. - Na dzisiaj
wystarczy. Pakujcie graty i do łaźni!
Komandosi odłączali się od trenażerów. Pakowali do toreb końcówki i
serwery osobiste, przecierali twarze ręcznikami i powoli wychodzili z sali.
Trzy godziny symulacji wirtualnej zmęczyły ich - byli spoceni, mieli suche
wargi i przekrwione oczy. Od tygodnia spędzali w sali ćwiczeń długie
godziny, rozgrywając fantomatyczne symulacje. Jak do tej pory żaden atak
na bazę korgardów nie zakończył się powodzeniem. A przecież
przeprowadzali je najlepsi żołnierze - silni i sprawni, doskonale
zsynchronizowani z systemami wspomagania, indywidualiści umiejący
pracować w zespole. W zasadzie niewiele o nich wiedział. Tak miało
pozostać. Poziom tajności trzy. A w ramach tej operacji Daniela i Forbiego
obowiązywał poziom pierwszy.
Forbi pracował w grupie odpowiedzialnej za konstruowanie i obsługę
symulacji. Jej zadaniem było wymyślanie jak największej liczby przykrych
niespodzianek, jakie mogłyby się przytrafić szturmującym fort żołnierzom.
Na razie pracował ze stuprocentową skutecznością.
- No i co? - powiedział Forbi, wchodząc do sali treningowej. -
Dwieście trzydzieści cztery do zera.
Daniel wciąż siedział w miękkim fotelu obrotowym trenażera. Obrócił
się w stronę Forbiego, wykrzywiając usta w grymasie sztucznego
uśmiechu.
- Tak blisko jeszcze nigdy nie podeszliśmy. W końcu was dostaniemy.
- Nas? Chyba... ich. Nie wierzysz w to, co mówisz. Docykamy was do tysiąca
jak nic. Ładny wynik: tysiąc do zera!
Daniel powoli odpinał rzepy rękawic.
- Dopadniemy was - powtórzył. - Tylko co będzie, jeśli okaże się, że
te wasze symulacje nie mają nic wspólnego z korgardami?
- Wiesz co, Daniel - Forbi zniżył głos do szeptu - mnie też to mocno
niepokoi.

Kiedy są kobiety, jest fajniej. Daniel był zagorzałym wyznawcą tej


doktryny. Mógł się bez nich obyć. Kiedy pracował, nie potrzebował kobiet,
kiedy bawił się w hałaśliwej kompanii, również nie, co więcej, nie
potrzebował
ich nawet do porządkowania swojego życia - ani do układania
szpargałów, ani do regularnego gotowania obiadów. A jednak uważał, że
świat staje się przyjemniejszy, kiedy wokół kręcą się dziewczyny.
- Nie chodzi wcale o seks - tłumaczył to kiedyś Forbiemu. - To
znaczy, nie tylko o seks. Chodzi o ogólną estetykę wnętrz. Kiedy są
kobiety, jest fajniej.
- Rozumiem - odpowiedział Forbi bez zbytniego przekonania.
Problem kobiet w bazie Ogotai był o tyle skomplikowany, że było ich
za dużo i za mało jednocześnie. Za dużo, by o nich zapomnieć i
potraktować okres ćwiczeń jako kolejny w życiu czas zawodowego
celibatu. Za mało zaś, aby wystarczyły dla wszystkich. Oczywiście wielu
członków załogi preferowało męskie towarzystwo lub dobre wirtual-ki, ale
nie rozwiązywało to problemu całkowicie.
Dwa dni wcześniej Forbiemu udało się zdobyć cenny dokument
opracowany przez stałych pracowników bazy Ogotai. Obejmował on spis
pracujących w kompleksie pań. O każdej z nich zebrano też zestaw danych
- jak to ujął Forbi - “czasoprzestrzennych”, czyli wieku i wymiarów. Oraz
kilka innych współczynników, z których najważniejsze informowały o tym,
co trzeba zrobić, aby daną panią mieć.
- Ohydne - powiedział Daniel. - To jest naprawdę ohydne,
przedmiotowe traktowanie człowieka. Pokaż ten spis.
Forbi nie chciał się przyznać, w zamian za co wycyganił tajną listę.
Podobno obiecał nie udostępniać jej nikomu i własnoręcznie spalić po
jednokrotnej lekturze.
Po raz pierwszy Forbi wypraktykował swoją zdobycz na Eleonorze
Bova, oficerze sekcji medycznej bazy. Zręcznie przysiadł się do jej stolika
w kantynie, a następnie zagaił rozmowę według przestudiowanego
wcześniej scenariusza. Eleonora Bova była niską, pulchną kobietą o ładnej,
trochę dziecinnej twarzy. Miała czarne, gęste włosy zaczesane w dwa
kucyki, a mundur podkreślał miękką krągłość jej ciała.
Informacje z listy okazały się skuteczne, Forbi bez problemu umówił
się z Eleonorą na noc.
- Jak było? - następnego dnia ciekawość Daniela zdecydowanie
wygrała z jego dobrym wychowaniem.
- Jak było, tak było - odpowiedział Forbi enigmatycznie. - Naprawdę
nieźle. Nie żałuję wydatku, faceci, którzy sporządzili tę listę, są genialni.
Tylko, cholera...
- Co, “cholera”?
- Miałem nieodparte przeczucie, że ona cały czas, nawet wtedy,
wiesz, cały czas mnie obserwuje.
- Rozumiem, wolisz, kiedy dziewczyna zamyka oczy.
- Daniel! Ty uważaj! Nie w tym rzecz, że na mnie patrzyła. Można
patrzeć i patrzeć. No wiesz, patrzeć i obserwować. Ona mnie, cholera,
obserwowała! Na dodatek sporo wypytywała o ciebie.
- To zaczyna być interesujące.
- Jeszcze jak. Wiesz co, Daniel, jesteśmy tu nowi, nie? Ja myślę, że to
była delegatka.
- Delegatka?
- No, co myślisz? Że babki są głupsze od nas?! Ja po prostu myślę, że
one też mają taką listę.

W podziemnej bazie Ogotai cisza nocna obowiązywała od dziesiątej


wieczorem czasu umownego, przy czym każda grupa pracowników miała
inaczej zdefiniowaną dobę. Kiedy więc na kwadrans przed swoją nocą
Daniel i Forbi opuszczali kantynę, panował w niej dokładnie taki sam ruch, jak
przez ostatnie kilka godzin.
- No, to do jutra - Daniel zatrzymał się przy swoich drzwiach.
Parominutowa droga sprawiła, że resztka alkoholu wyparowała z
organizmu.
- Cześć - machnął ręką Forbi i ruszył dalej. Jego kabina znajdowała
się w następnym korytarzu.
Daniel wszedł do swojej kwatery. Szybko ściągnął ubranie i wsunął
się pod prysznic. Strumyki gorącej wody mocno masowały ciało. Daniel
szczególnie czuł te miejsca, do których najczęściej mocuje się rzepy
trenażerów wirtualnych. Tam skóra była lekko podrażniona. Gorący tusz
zmywał pot i niepokoje całego dnia, uspokajając i rozleniwiając. Kiedy
jednak żołnierz położył się w łóżku i zamknął oczy - senność odeszła.
Rozmowa z Forbim nieco wytrąciła Daniela z równowagi. Był sam. Od
dawna był sam. Ojciec zginął dwadzieścia lat wcześniej. Też był
żołnierzem, choć służył w innej armii. Armii... Temu słowu przypisana jest
potęga i ogrom. Armia Dirka Bondaree składała się z czterdziestu
mężczyzn uzbrojonych jedynie w laserowe wiertła. Dziadek Daniela był
wodzem wolnego klanu kolonizującego księżyc Tanto - jeden z satelitów
Spathy, największej planety układu Multona. Była to nieduża kolonia,
formalnie podporządkowana Gladiusowi, jednak o dużym stopniu
samodzielności. Ojciec Daniela nie chciał spędzić reszty życia na małym
mroźnym świecie, w zielonym blasku Spathy. Przyjął obywatelstwo
Gladiusa, wstąpił do armii, poznał Jani - matkę Daniela. Nie utrzymywał
częstych kontaktów z rodziną, tylko kilka razy w roku wysyłał na Tar.to
krótkie listy. Odpowiedzi otrzymywał jeszcze rzadziej. Kiedy zmarł dziadek
Daniela, listy w ogóle przestały przychodzić. Dirk Bondaree pracował w
służbach logistycznych i wiodło mu się raczej nieźle.
Gdy pojawili się korgardzi, Dominium rozpoczęło nową partię w
rozgrywce o wpływy na obszarze układu Multona. Jednym z jej elementów
stał się nacisk na niezależne kolonie księżycowe, by uznały zwierzchność
Dominium oraz ścisłe egzekwowanie postanowień kodeksów osadniczych.
Okazało się, że kontrakty sprzed dwóch stuleci można odczytać tak, iż
niektóre księżyce Spathy i Machairy należą bezpośrednio do Dominium.
Takim księżycem okazała się Tanto - ojczysty glob rodu Bondaree.
Koloniści nie chcieli jednak uznać nowej władzy. Byli wolnymi ludźmi, z
trudem akceptowali już i te niewielkie ograniczenia narzucone przez
Gladiusa. Poddanie się władzy Dominium oznaczało niemal całkowitą
utratę niezależności, gdyż ród Bondaree nie miał statusu klanu ani podra-
śy. Rozpoczęły się przepychanki między kolonistami a administracją
Dominium. Kiedy na Tanto zaczęło być gorąco, ojciec Daniela wziął pół
roku zaległego urlopu i kupił bilet na prom pasażerski lecący na Machairę,
największy z księżyców Spathy. Tam wynajął mały statek, by polecieć na
Tanto.
- Czemu jedziesz? - Daniel dobrze pamiętał swoje pytanie.
- Muszę.
- Po co musisz?
- Bo to jest potrzebne.
- Komu?
- Mnie.
Co chciał zrobić ojciec? Wesprzeć kolonistów radą człowieka
znającego wiele światów? Pomóc w negocjacjach? Przyłączyć się do grupy
kilkunastu Tantyjczyków, którzy umknęli w Pas Flamberga i stamtąd
zbrojnie atakowali okręty Dominium? A może po prostu chciał zobaczyć
miejsce swojego urodzenia takie, jakim je zapamiętał, zanim tantyjskie
osiedla wpadną w unifikacyjne łapska rezydentów solarnych? Nie udała się
żadna z tych rzeczy. Jego pojazd został przez pomyłkę uznany za jednostkę
rebeliancką i zaatakowany przez solarny patrolowiec. Dirk Bondaree, nie
wiedząc, kto go napadł, podjął walkę i zniszczył statek wroga. Potem sam
został zabity. Dominium przyjęło odpowiedzialność za tę napaść. Wypłaciło
matce Daniela duże odszkodowanie, nawet na jakiś czas złagodziło swoje
stanowisko wobec kolonistów. Podobno na Tanto wciąż czci się pamięć
Dirka Bondaree. Tak przynajmniej twierdziła matka, nim do końca
zamknęła się w swoim własnym, niezrozumiałym dla nikogo świecie.
Matka Daniela traciła rozum powoli, łagodnie, tak że na początku
ciężko mu było zauważyć zmiany zachodzące w jej psychice. Później zaczął
podejrzewać, że matka czeka tylko na niego, czeka, aż stanie się dorosły i
samodzielny. Potem spokojnie umarła, zostawiając Danielowi w darze dom,
wspomnienia o ojcu i nienawiść do Dominium.
Był sam. Siedem lat służby w reżimie gotowości bojowej, ciągłych
szkoleń, zabiegów wspomagających odseparowało go od zwykłego życia.
Miewał kobiety i miewał znajomych. Kobiety poznawał na przepustkach i w
czasie urlopów, zdarzyło mu się też kilka romansów z dziewczynami
służącymi w formacjach pomocniczych. Żadna z tych znajomości nie była
poważna i nie trwała długo. Nie mogła trwać. W czasie siedmioletniej
służby kilkunastokrotnie zmieniał miejsce stacjonowania. Zazwyczaj
ustalano wtedy jego nową, tymczasową tożsamość. Kontakty osobiste
podlegały ciągłemu monitorowaniu przez służby wewnętrzne, praktycznie
o wszystkich rozmowach i spotkaniach z osobami spoza armii musiał
meldować przełożonym. Podobnie rzecz się miała z kontaktami
koleżeńskimi. Składy osobowe do operacji, w których brał udział,
formowano zazwyczaj na potrzeby jednej, konkretnej misji. Potem tych,
którzy przeżyli, kierowano do różnych baz. Długie okresy rekonwalescencji
po każdej akcji, związane z leczeniem ran i usuwaniem skutków
nadmiernego wspomagania organizmu, również rozdzielały ludzi. Daniel
wiedział, że jest tylko jednym z trybów wojenno-sądowniczej machiny
Gladiusa. Chciał nim być i kiedy podpisywał kontrakt oficerski, wiedział, na
co się decyduje. Ale jednak, czasem, tęsknił za pewnością, jaką daje myśl,
że jest ktoś - ojciec, żona, dziecko, przyjaciel - kto zawsze będzie na niego
czekał.
Daniel Bondaree usnął w końcu, lecz i w snach dopadły go koszmary.
Śnił mu się pułkownik Ritter - zamknięty w klatce, z odrąbanymi stopami,
oskalpowaną czaszką i twarzą zatopioną w lśniącej kryształowej bryle. A
jeszcze później postać okaleczonego Rittera przemieniła się w równie
umęczoną sylwetkę małej Patrycji.

9.

- Alert bojowy! Zbiórka w punkcie trzecim. Czas piętnaście minut! -


ostry dźwięk wdarł się w sen Daniela. Padały słowa komend, w tle dudniła
pobudzająca muzyka.
- Oczyścić organizm - instruował dalej głos. - Zestaw medyczny
numer dwa!
Daniel poderwał się z łóżka. To już! Zaczyna się!
Wszedł do toalety. Zdjął z półki fiolkę z różnokolorowymi pigułkami.
Łyknął je wszystkie, popijając wodą. Czekało go kilka nieprzyjemnych
minut.
- Gówno i rzygi, ładnie się zaczyna - mruknął opłukując twarz. Przed
wyruszeniem na akcję, przed poddaniem ciała dziesiątkom zabiegów
wspomagających musiał jak najdokładniej oczyścić organizm. Poczuł
wzbierającą falę wymiotów i pochylił się nad umywalką.
Dziesięć minut później, w obcisłym mundurze i hełmie osłaniającym
całą głowę, pędził korytarzem w stronę wyznaczonego miejsca zbiórki -
jednej z wind międzypoziomowych. Wsiadł do niej, zamiast numeru
kondygnacji wcisnął kod.
- Test głosu - zażądał automat.
- Kapitan Bondaree.
- Hasło przyjęte.
Winda pomknęła w dół. Kompleks Ogotai oficjalnie miał
siedemnaście podziemnych poziomów. Do najniższego winda jechała pół
minuty. Teraz najwyraźniej opadała jeszcze niżej.
Rzeczywiście, kiedy w końcu kabina się zatrzymała, Daniel znalazł
się w miejscu, którego nigdy wcześniej nie widział. W szerokim,
betonowym korytarzu stało trzech mężczyzn o twarzach zasłoniętych
hełmami.
- Proszę za mną - powiedział jeden z nich. - I proszę to podłączyć.
Drugi mężczyzna podał Danielowi medskaner. Tanator podwinął
rękaw bluzy i przyłożył urządzenie do ręki. Ciepłe, sprężyste opaski
zacisnęły się na przedramieniu, w skórę wbiła się sonda. Niewielka tarcza
urządzenia pojaśniała. Mężczyźni ruszyli korytarzem. Daniel poszedł za
nimi. Usłyszał jeszcze, jak drzwi windy zamykają się z cichym sykiem.
Ściany korytarza były jednolicie szare. Daniel sądził, że tak naprawdę
znajduje się tu wiele drzwi, tylko pozasłanianych projekcjami. Jego
przewidywania potwierdziły się. Mężczyźni stanęli na wprost gładkiej
ściany, a potem po prostu w nią weszli. Daniel ruszył za nimi. Gdy
przekraczał granicę projekcji, na chwilę ogarnęła go ciemność. Znalazł się
w małym pokoiku, którego środek zajmował stół operacyjny. Pod ścianami
stało kilka kapsuł.
- Jestem twoim krawcem - powiedział trzeci z mężczyzn. - Siadaj na
aplikator.
Daniel uśmiechnął się, poczuł, że jego napięcie słabnie. Mężczyzna,
tak jak on, musiał wcześniej służyć jako tanator, bowiem tę formułkę
stosowano właśnie w formacjach sądowniczych. Nikt nie wiedział, w jakich
to pradawnych czasach nazwano cybertroników krawcami. Krawiec to szef
trzyosobowego zespołu poddającego żołnierza ostatecznej obróbce przed
akcją. Zazwyczaj był to cybertronik, specjalista od sprzęgania organizmu z
urządzeniami wspomagającymi. Drugim był lekarz, trzecim “bliźniak”.
Pradzieje tej ostatniej nazwy również pozostawały nie znane historykom
gladiańskiej wojskowości. Każdy żołnierz uczestniczący w akcji był cały
czas monitorowany i kontrolowany przez znajdującego się w bezpiecznej
odległości “bliźniaka”. Opiekun otrzymywał dokładnie te same dane, które
docierały do żołnierza. Analizował je, posługując się całym dostępnym na
miejscu osprzętem i wspomaganiami. Mógł przekazać swojemu
podopiecznemu analizę sytuacji, coś doradzić, a czasami wręcz przejąć-
kontrolę nad jego skafandrem. W czasie procesu sprzęgania organizmu ze
sprzętem, “grzania” - jak mówili żołnierze, “bliźniak” nie był potrzebny.
Jednak obyczaj nakazywał, by był obecny w ambulatorium.
Daniel usiadł w fotelu aplikatora, odpiął medskaner i podał go
lekarzowi. Wtedy “bliźniak” podszedł bliżej. Palcem wypisał na hełmie
Daniela swoje imię. Pochylił się nad fotelem, żeby Daniel mógł zrobić to
samo. Też zwyczaj. Partnerzy zazwyczaj nie znali swojej tożsamości.
Przekazanie imienia miało oznaczać mniej więcej tyle: “Nie znam cię,
chłopie, ale będę pracował dla ciebie tak, jakbym to robił dla ratowania
swojej dupy. Amen.”
- Odczyty zdrowia w porządku. Spędzisz tu niecałe dwie godziny.
Potem odprawa. Wyłącz się.
Wizjery hełmu zgasły, Daniela otoczyła ciemność i cisza. Poczuł
jeszcze, jak do jego przedramienia dotyka zimny przedmiot - końcówka
serwera. Potem skóra w tym miejscu zapiekła, a w chwilę później Daniela
ogarnęło senne odrętwienie.
Jego organizm przechodził metamorfozę. Uaktywniano uśpione
mechanizmy sztucznej immunologii. Wstrzykiwano w żyły mikrokapsułki
dozowników. Inicjowano procesy w czipach wszczepowych. Czyszczono
organizm ze wszystkiego, co mogło zakłócić delikatną równowagę między
tym, co w ciele Daniela było naturalne a tym, co sztuczne.
Nie ma nic za darmo. Nie ma cudownych sposobów, dzięki którym człowiek
staje się szybszy, silniejszy, zręczniejszy. Za każde sztuczne podniesienie
sprawności fizycznej i umysłowej, poprawienie refleksu, zmuszenie układu
nerwowego do współpracy z czipami broni i serwerów -za to wszystko
przyjdzie zapłacić później. Każdego żołnierza czeka po akcji długotrwałe
czyszczenie organizmu, regeneracja tkanki nerwowej, rekonwalescencja.
Na Gladiusie nie hodowano genetycznie ulepszonych wojowników i w
zasadzie nie cyborgizowano ludzi na stałe. Większość kodeksów
osadniczych zabraniała wolnym światom takich praktyk, gdyż Dominium
pilnie strzegło swej przewagi technologicznej. Oczywiście, oficjalnym
motywem tych ograniczeń była konieczność zachowania zgodności z
Prawem Wzorca Genetycznego, mającym uchronić rasę ludzką przed
sztuczną ewolucją gatunkową. Na Gladiusie, tak jak na większości wolnych
światów, do perfekcji opracowano różnorodne technologie krótkotrwałego i
odwracalnego wzmacniania organizmów. Zresztą, nawet gdyby nie
ograniczenia solarne, to te właśnie rozwiązania zapewne zaaprobowałaby
Rada Elektorów. Wszak hodowla genetycznych lub cybernetycznych
nadludzi mogłaby zagrozić prawom obywatelskim mieszkańców Gladiusa.
Ciało i myśli Daniela były odrętwiałe. Nie odróżniał, czy dotykają go
dłonie, czy końcówki serwerów, czy czujniki medskanerów. Uaktywnianie
czipów wszczepowych odbierał jako łagodne swędzenie, a nacinanie skóry
w celu ich odsłonięcia bardziej łaskotało niż bolało. Ludzkie głosy
dźwięczały gdzieś na granicy słyszalności, tak że nie zdołał zrozumieć ani
słowa. Gdy rzepy serwerów immunologicznych wpiły się w jego pierś,
zapiekło, aż syknął z bólu. Potem zabolało jeszcze raz - kiedy testowano
chłonność układu nerwowego. Bodźce popłynęły do wszystkich miejsc,
które miały pracować ze sprzęgami -do wyjść czipowych w kręgosłupie,
podstawie czaszki, na nadgarstku i palcach prawej ręki, do dozowników i
filtrów immunologicznych na piersi, dolnej wardze i penisie, do wzmocnień
nerwu wzrokowego i do koprocesora wojskowego umieszczonego w
czaszce. Ból minął szybko, nieco dłużej Daniel odczuwał gwałtowny
przypływ ciepła. Wizjery hełmu znów stały się przezroczyste.
- Grzanie skończone - poinformował lekarz. - Wstawaj!
Daniel zsunął się z fotela, wsparł na poręczy i ostrożnie stanął na
ziemi. Przeciągnął się, poruszył palcami dłoni, dotknął językiem
podniebienia, pokręcił głową.
- Dobrze uszyte - powiedział - nic nie uwiera.
- A co ma cię, kurwa, uwierać? Po mnie nie ma prawa uwierać! -
obruszył się lekarz. Zaraz jednak się uspokoił. - Idziesz na odprawę z
bliźniakiem.
- Dzięki - mruknął Daniel i ruszył za swoim partnerem prosto na
ścianę pokoju. Kiedy przekraczał barierę projekcji, usłyszał jeszcze głos
lekarza:
- I spierz tam dupę tym, co trzeba. Ciekawe, czy korgardzi mają
dupy?, pomyślał Daniel. A może mają po kilka?

Trzy kapsuły transportowe mknęły ku korgardzkiemu fortowi.


Płaskie, aerodynamiczne pociski, otoczone barierami pól i maskującymi
projekcjami, wiozły trzy tuziny ludzi. W ciemnych wnętrzach pojazdów
leżały kokony ochronne, z których wystawały tylko hełmy żołnierzy. W
czasie lotu aparaty wciąż kontrolowały stan organizmów, a na
wyświetlaczach hełmów pojawiały się dane dotyczące przeprowadzanej
operacji. Koprocesory wojskowe dopiero teraz ładowały informacje o
najwyższym stopniu tajności.
Oddział tworzyli komandosi, informatycy, technicy, a stan osobowy
grupy specjalnej wynosił dwa. Forbi i Daniel. Ich zadaniem było odszukanie
Rittera i bezpieczne wyprowadzenie go z fortu. Z informacji, które
otrzymali, wynikało, że żaden z biorących udział w akcji żołnierzy nie wie,
iż w forcie znajduje się agent.
“Panowie - powiedział fantom z generalskimi szlifami, gdy
przekazywał Danielowi i Forbiemu pakiet rozkazów - nie będę wam mówił,
jak ważny jest dla nas ten człowiek i co wie o korgardach. Pamiętajcie o
jednym: Ritter poszedł do piekła po naszych ludzi. Panowie, jeśli nie
zrobimy wszystkiego, by go z tego piekła wyciągnąć, będziemy bandą
zeschniętych fiutów. Czy to jasne, panowie?”
Po odprawie mieli jeszcze piętnaście minut spokoju. To był czas dla
wierzących, by netowo połączyli się z kapelanami lub w skupieniu oddali
hołd swoim bogom. Niewierzącym puszczono relaksujące projekcje. Daniel
nie należał do żadnego z kościołów, ale znał słowa wielu modlitw i zawsze
przed akcją powtarzał je w myślach. To go uspokajało.
Daniel nie wiedział, ile czasu minęło, nim kapsuły dotarły do granicy
strefy bezpieczeństwa. Pojazdy stanęły na środku szosy, rozchyliły się
powłoki kokonów i otworzyły włazy. Żołnierze, jeden po drugim,
wyskakiwali na drogę.
Była ciemna noc. Przez chmury nie przebijało się światło gwiazd. Po
obu stronach drogi rósł gęsty gladiański las. W niebo strzelały maszty pni,
pomiędzy którymi rozpinały się pajęczyny zielonych pnączogałęzi
obrośniętych wielkimi, mechatymi liśćmi. Gladiański las wyglądał tak,
jakby legion praczek gigantów powbijał w ziemię słupy, porozciągał między
nimi sznurki i rozwiesił pranie. Każdy liść ważył blisko dwadzieścia
kilogramów i spadając z drzewa mógł zabić człowieka.
Mrok nie przeszkadzał żołnierzom. Hełmy dostroiły się już do
ciemności, podając na wizjery podrasowany obraz. Ludzie szybko
wyładowali sprzęt, rozstawili automaty pomocnicze i rozdzielili się na
grupy. Po chwili kolumna ciemnych sylwetek zaczęła znikać w
przydrożnych zaroślach. Za żołnierzami posuwało się kilka małych
pojazdów. Kiedy ostatni z nich zniknął w gęstwinie, transportery poderwały
się z szosy i pomknęły w drogę powrotną.
W gladiańskim lesie znów zapanowała cisza.
Do granicy penetracji korgardzkich zwiadowców dotarli po
kwadransie. Wciąż znajdowali się w lesie, jednak
spomiędzy zarośli prześwitywała już wolna przestrzeń. Pnie i gałęzie
drzew stojących na samej krawędzi martwego pola były przerżnięte, jakby
ktoś pociągnął po nich ostrzem gigantycznego skalpela - od korzeni do
samych wierzchołków. Leśne poszycie kończyło się równo, niczym brzeg
dywanu. Dalej zaczynała się połać szarej, zbrylonej ziemi. Na granicy
horyzontu widać było migotliwy pęcherz, w którym ukrywał się korgardzki
fort.
Dowódcy wydali rozkazy i komandosi zaczęli zajmować wyznaczone
pozycje. Ludzie i maszyny poruszali się sprawnie, bez najmniejszego
wahania wykonując ćwiczone wielokrotnie czynności.
Automaty natychmiast przystąpiły do tworzenia kokonów
ochronnych, rozstawiania baterii laserowych i rozsyłania mikroszpiegów.
Komputery zaczęły analizować pierwsze dane dotyczące sekwencji
przeczesywania radioaktywnego pasa przez korgardzkie radary.
- Czas: minus dziesięć - poinformował Paccalet. -Sprawdzić broń i
sprzęgi. Uruchomić procedurę hipnotyczną. Potwierdzić gotowość.
- Jedynka, potwierdzam. Dwójka, potwierdzam - w słuchawkach
Daniela odezwały się kolejne głosy dowódców grup. Kiedy przyszła jego
kolej, powiedział:
- Jedenaście, potwierdzam.
W wizjerach hełmu zatańczyły różnobarwne światła, jednocześnie w
słuchawkach zabrzmiała dziwna, atonalna muzyka. Poczuł na skórze ciepły
dreszcz oznaczający, że dokrewne serwery wpuściły do krwiobiegu nowe
porcje stymulatorów. Powoli uaktywniały się zagłuszone sztucznie partie
mózgu - Daniel, tak jak reszta jego towarzyszy, zaczął wpadać w
hipnotyczny trans. Nie tracił świadomości, raczej zyskiwał nową, bogatszą,
bardziej wrażliwą.
Analitycy uznali, że ten sposób da największe szansę powodzenia
operacji. Stymulowana autohipnoza miała wygasić bioemanacje wokół
żołnierzy, na dłuższą chwilę uczynić ich niewidzialnymi dla korgardzkich
rejestratorów. Jednocześnie człowiek nie tracił kontroli nad swym ciałem i
myślami - w razie czego miał mu przyjść z pomocą “bliźniak”.
- Czas: minus siedem. Aktywacja sprzęgów. Kontrola układu nanoszenia.
Daniel poczuł, jak prężą się taśmy opinające jego klatkę piersiową.
Zaskoczyły zaczepy miotacza naramiennego. Jednocześnie przed oczami
roztańczyły się dziwne kształty. Na krajobraz radioaktywnego pasa
komputer zaczął nakładać różne dane - pokazywać zoptymalizowane trasy
ataku, wizualizować poziom stężeń radioaktywnych, śledzić ostrza
penetracyjne korgardzkich pól siłowych.
Obudził się w nim nowy zmysł. Mózg żołnierza wydzielał swoją część
do obsługi sprzęgów. Początkowo na granicy ogłuszonej autohipnoza
świadomości, a potem coraz wyraźniej Daniel zaczynał rejestrować
strumień bodźców płynący z czipów. Czuł je. Naładowane energią
magazynki miotacza wysyłały wrażenie podobne do sytości. Penetrujące
przestrzeń siłowe i elektromagnetyczne lokatory stały się dodatkowymi
kończynami. Miernik aury biologicznej, widać jeszcze niedostatecznie
obniżonej, sygnalizował stan podobny do wysiłku spowodowanego długą
wspinaczką. Komunikaty potwierdzające nieprzerwany kontakt z centrum
dowodzenia i z “bliźniakiem” grały niczym łagodna, cicha muzyka. Te i
inne bodźce trwały stłumione, na granicy rejestracji. Jednak Daniel,
wyszkolony w ich odczytywaniu, z tego echa odczuć zmysłowych potrafił
odebrać bardzo dużo informacji o polu przyszłej bitwy i stanie własnego
organizmu.
- Czas: minus trzy. Autohipnoza, faza B.
Na wyświetlaczach rozjarzył się jaskrawożółty, tańczący wzór.
Serwery dokrewne wrzuciły do żył kolejną porcję sztucznych hormonów,
koprocesor bojowy rozpoczął wygaszanie mózgu.
- Proszę o potwierdzenie bazy - Daniel wypowiedział proceduralne
zdanie.
- Bliźniak Daniela Bondaree na stanowisku - usłyszał w słuchawkach
rutynową formułę. - Śledzę cię. Gdy się wygasisz, przejmę kontrolę nad
skafandrem.
- Potwierdzenie przyjęte.
Wygaszenie umysłu było jednym z nieodzownych warunków nie tyle
szczęśliwego zakończenia akcji, co wręcz jej rozpoczęcia. Korgardzi
stosowali swoiste rodzaje detekcji. Według posiadanych danych nie
rejestrowali na przykład fal elektromagnetycznych. Pelengowali swój teren
szpicami pola siłowego. Mieli również detektory wychwytujące obiekty o
dużej aurze - dlatego też do granicy fortu względnie bezpiecznie mógł
podjechać automat rejestrujący. Natomiast każdy człowiek był atakowany,
gdy zbliżył się do któregoś z budynków bliżej niż na pięćset metrów. Po
długich badaniach, podkładaniu różnorodnych fantomów, wysyłaniu
androidów, cyborgów, a nawet żołnierskich klonów, naukowcy odkryli, że
czynnikiem, na który reagowali korgardzi, była emanacja psioniczna ludzi.
Badania nad siłami psychicznymi znajdowały się w powijakach. Naukowcy
dopiero uczyli się rozpoznawać i mierzyć te fenomeny, odkryto pierwsze
sposoby farmakologicznego wzmacniania sił psi. Badania na ludziach
ograniczały się praktycznie do zwiększania i mnożenia naturalnych
zdolności zmysłowych - na przykład zdolności zapamiętywania, kojarzenia
faktów czy wykorzystywania intuicji. O zjawiskach takich jak telekineza i
telepatia rozprawiano na razie czysto teoretycznie, wykorzystując
komputerowe symulacje ludzkiego mózgu i hodowle klonów. Tymczasem
okazało się, że te enigmatyczne i nierozpoznane fenomeny stanowiły
podstawę działania urządzeń korgardów. Gwałtowny przypływ wojskowych
funduszy wzmógł krzątaninę w laboratoriach psionicznych. Jednak
jedynym praktycznym efektem pracy lekarzy i fizyków było
skonstruowanie skafandra osłabiającego aurę psi i pozwalającego ludziom
na znaczne zbliżenie się do korgardzkich pojazdów i fortów. To między
innymi dzięki temu wynalazkowi udało się opanować korgardzką pancerkę,
a później uratować w Kallaheim Daniela i Forbiego.
Teraz właśnie Daniel musiał wygasić swój mózg, wpaść w stan
półsnu-półśmierci. Sterowanie jego skafandrem, a poprzez sprzęgi także
organizmem, przejmował siedzący w bazie “bliźniak”. Miał prowadzić ciało
Daniela do chwili, gdy i tak zostanie ono wykryte przez korgardzkie czujniki.
- Czas: minus dwa. Potwierdzić stany kokonów.
Przed oczami Daniela rozwinęła się siatka pola ochronnego. Żółte
linie rozpięły się wokół żołnierzy, kilka węzłów jeszcze pulsowało
czerwienią - znak, że w tych miejscach emitery wciąż synchronizowały
polaryzację wiązki. Jednak w ciągu kilku sekund i te punkty przybrały
jasnożółty kolor.
- Czas: minus jeden. Włączyć sygnalizatory osobiste.
Kiedy formacje powietrzne zaatakują fort, próbując przebić
ochraniające go bariery pól, komandosi muszą być oznaczeni. Ustalany tuż
przed rozpoczęciem akcji sygnał kodowy ma uchronić ich przed pociskami
własnej armii.
Gasnący umysł Daniela wydawał ostatnie polecenia. Potem wszystko
ucichło i zamarło w bezruchu. Jego myśli biegły powoli i leniwie. Czuł się,
jakby brał udział w jakimś wspaniałym przedstawieniu wirtualnym:
realistycznym, pełnym szczegółów i niezależnych postaci. Jakby na głowie
nie miał hełmu bojowego, tylko kask wirtualny, jakby nie znajdował się w
najdoskonalszym gladiańskim skafandrze wojskowym, a pływał w
kombinezonie sieciowym - nieważki i odcięty od realnych bodźców.
- Czas: zero. Włączyć funkcję “walka”.
Skafander Daniela drgnął, podnoszony przez poduszkę siłową.
Mięśnie żołnierza przebiegł krótki skurcz. Ukłucie bólu było ostatnim
odczuciem z zewnętrznego świata, które dotarło do mózgu Daniela. To
“bliźniak” przejmował nad nim kontrolę. W tym samym momencie na
niebie pojawiły się pierwsze gladiańskie pojazdy bojowe. Zaczął się szturm.

Ludzkie oczy nie dostrzegłyby prawie nic z tego, co działo się wokół
korgardzkiego fortu. Pojazdy i pociski maskowane były przez pola i
symulacje. Wiązki siłowe i psioniczne również pozostały niewidoczne.
Jednak skanery skafandra potrafiły wyłowić z przestrzeni wiele innych
informacji. Potem wizualizowały ją na ekranach wyświetlaczy. Dlatego też
Daniel, zawieszony metr nad ziemią niczym posąg pływaka, widział i
wiedział, co się dzieje.
Niemal jednocześnie ze wszystkich stron nadleciały potężne
transportery wiozące generatory pól. Natychmiast zaczęły ustawiać się w
określonym porządku, tworząc wokół i ponad fortem graniastą czaszę.
Przestrzeń pomiędzy pojazdami zmatowiała - to generatory rozpinały
tarcze pól siłowych. Ich kontury widać było wyraźnie, na granicy pól cały
czas zachodziły wyładowania elektryczne, gwałtownie parowała woda, a
rozgrzane powietrze drżało, tworząc srebrzyste miraże. Pola ochronne
miały nie tylko zatrzymać wychodzące z fortu pojazdy korgardzkie. Ich
podstawowym zadaniem była ochrona terytoriów położonych wokół pola
bitwy przed skutkami walki - promieniowaniem, wstrząsami tektonicznymi,
falami termicznymi.
Kokony ochronne komandosów wysunęły się poza granicę lasu.
Trzydzieści sześć zawieszonych w powietrzu ciał leniwie obracało się w
swoich bąblach siłowych. Obok nich wylądowały kolejne transportery.
Automaty błyskawicznie rozstawiały cały zespół jednostek
wspomagających - skanery, działa laserowe, aparaturę medyczną, kapsuły
przetrwania.
Pierwsza fala pocisków runęła na fort. Wszystkie eksplodowały
dobrych kilkadziesiąt metrów nad budynkami, a ogień wybuchów
wyznaczał granicę pola ochronnego korgardzkiej fortecy. Skanery
rejestrowały i analizowały te dane, szukając najsłabszych punktów w
pancerzu ochronnym otaczającym fort. Minęły pierwsze trzy setne sekundy
trwania bitwy.
Z nieba spadała kolejna nawałnica pocisków. Większość spłonęła na
polu ochronnym, ale niektóre uderzyły wokół niego. Fala eksplozji targnęła
spopielała gliną. Masy ziemi poruszyły się, pchane wybuchami
głębinowymi. Jakby dziesiątki gigantycznych kretów przebijały się
koncentrycznie ku fortowi. Zwały ziemi i wydobytej z głębokości
dziesiątków metrów skały podniosły się, zafalowały, popłynęły w stronę
korgardzkiej bazy.
Niebo rozjarzyło się purpurowym blaskiem. Na fort zaczął spadać
deszcz gigantycznych kulistych bąbli rozsiewanych z transportowców
orbitalnych. Podobne do wielkich kropli kokony siłowe niosły w swym
wnętrzu pociski antymaterii, chroniąc je przed kontaktem z atomami
zwykłego świata.
Szturm trwał już całe osiem setnych sekundy.
Ludzkie oczy niczego by nie dostrzegły w piekielnym kotle, który
rozgorzał pomiędzy dwoma warstwami pól siłowych: wewnętrznym -
korgardzkim i zewnętrznym -' postawionym przez ludzi. Z rozoranej ziemi
tryskały fontanny magmy, stygnącej błyskawicznie i równie szybko znów
topionej przez kolejne eksplozje. Zmienione w gaz plazmowy powietrze
jarzyło się jaśniej niż tysiąc słońc. Anihilacja antymaterii wyzwalała takie
ilości energii, że ochronne pola ledwie radziły sobie z jej wchłanianiem.
Niczego nie dostrzegłyby w tym kotle ludzkie oczy, w ułamku sekundy, po
którym z pewnością by oślepły. Jednak skanery skafandrów cały czas
przetwarzały obraz na postać przyswajalną dla zmysłów komandosów i ich
“bliźniaków” oraz dla elektronicznych nerwów komputerów analitycznych.
Te zaś bezwzględnie obwieszczały swe wnioski: żadna z powłok
ochronnych fortu nie została zniszczona ani nawet nadwątlona.
Korgardzi rozpoczęli aktywną obronę mniej więcej w połowie
pierwszej sekundy ataku. Przewaga wynikająca z zaskoczenia skończyła
się.
Z wnętrza bazy wystrzeliły macki siłowe, strącając kolejne pociski,
nim te jeszcze zdążyły dotrzeć do ziemi. Piguły antymaterii były
przechwytywane i kierowane w stronę wiszących nieruchomo w powietrzu
generatorów pola. Kopuła ochronna zadygotała. Ze stratosferycznych orbit
natychmiast spłynęły transportowce rezerwowe, budujące dodatkowe
zabezpieczenia w miejscach szczególnie zagrożonych. Wkrótce postawiona
przez ludzi kopuła ochronna zaczęła przypominać gotycką katedrę -
wysoką, wspartą na gigantycznych filarach, wzmocnioną całym systemem
przypór.
Gdy tylko korgardzi uruchomili swe macki siłowe, kokony ochronne
komandosów drgnęły. Niewidzialne kule potoczyły się ku granicy fortu,
wszyscy ludzie w ich wnętrzach przyjmowali tę samą pozycję - leżeli
niemal poziomo, z lekko opuszczonymi nogami i podniesioną głową.
“Bliźniacy” uruchomili procedury testujące ręcznych miotaczy.
Generatory utworzyły system śluz siłowych, dzięki któremu
gladiańska kawalkada mogła przedostać się na arenę walki. Teraz mieli
czekać tu, na granicy piekła, by we właściwym momencie wkroczyć w sam
jego środek.
Czekali kolejne pół sekundy.
Widzieli fort. Osiem rozstawionych na krawędziach dziesięcioboku
budynków, zadziwiające urządzenia na ich dachach i ptaki spokojnie
kroczące po szklistej nawierzchni. I nagle z powietrza zaczął
materializować się statek bojowy korgardów. Wyglądało to, jakby wynurzał
się spod powierzchni wody - na jego burtach kłębiła się para,
rozmieszczone na dziobie oczy lśniły. Statek materializował się stopniowo,
był coraz dłuższy, pojawiały się jego kolejne nadbudówki, pulsujące garby,
rzędy giętkich macek. Właśnie przechodził przez granicę korgardzkiego
pola ochronnego. Jego przód wynurzył się już na zewnątrz -było go widać.
Tył wciąż znajdował się we wnętrzu bazy. A skoro tak - to pole ochronne w
tym miejscu powinno być otwarte. Tak przynajmniej mówiła logika, ludzka
logika. Można było tylko mieć nadzieję, że te same prawa przyczynowo-
skutkowe rządzą światem korgardów. Właśnie na tę chwilę czekali
gladiańscy taktycy. Wiedzieli, że nawet stosując najpotężniejszą dostępną
broń, nie zdołają przełamać barier fortu i zmieść go z powierzchni planety.
Przeprowadzili więc frontalny atak z nadzieją, że wywołają taką właśnie
reakcję przeciwnika.
W ciągu kolejnych dwóch setnych sekundy cała energia generatorów
pól została skoncentrowana na jednym punkcie - kadłubie wrogiej
maszyny. Pojazd korgardów zako-łysał się. Nie przestał przeć do przodu,
choć kilka zmiażdżonych segmentów implodowało, zmieniając się w
grudkę materii o gęstości jądra gwiazdy neutronowej. Kolejne uderzenie
skoncentrowanej wiązki energii trafiło pojazd w rybi pysk. Korgardzka
maszyna niemal zawisła w bezruchu, jednocześnie na wiśniowo rozjarzyły
się korpusy przegrzanych generatorów pól.
Kokon ochronny Daniela skoczył do przodu. Obok płynęło trzydzieści
pięć podobnych baniek kierowanych wprawnymi poleceniami “bliźniaków”.
W polu ochronnym bazy, w miejscu, gdzie trwał uszkodzony pojazd,
powstała wyrwa. Zadaniem komandosów było przedostać się przez nią i
zająć teren fortu.

Daniel jęknął, gdy całe jego ciało ogarnął żar. Po chwili wrażenie
zniknęło, zmieniając się w przejmujący ból dręczący wszystkie mięśnie. Na
koniec pojawiło się jeszcze uczucie seksualnego podniecenia. Otaczająca
go dotąd bańka siłowa sflaczała jak przekłuty balon. Daniel stanął na
ziemi.
- Kontrola zewnętrzna odłączona! - usłyszał. - Organizm
zaktywizowany.
Nie miał czasu rozważać znaczenia tej informacji ani zastanawiać się,
dlaczego zniknął jego kokon ochronny. Nad nim przesuwał się wielki cień.
Daniel podniósł wzrok i zobaczył pomarańczowe brzuszysko korgardzkiego
pojazdu. Ziemią wokół targały kolejne eksplozje, w słuchawkach słyszał
nawoływania potwierdzających swą aktywność komandosów.
- Brama! - krzyczał jeden z nich. - Jest przejście!
Daniel zobaczył, jak powietrze przed nim gęstnieje, jak tworzy się z
niego tunel o mocnych przezroczystych ścianach. Nie potrafił ocenić, czy
to prawdziwe zjawisko, czy tylko wizualizacja serwera bojowego,
wskazującego mu dalszą drogę. Skoczył do przodu. Kątem oka dostrzegł
innych żołnierzy, olbrzymimi susami pędzących w tym samym co i on
kierunku. Nagle po prawej stronie rozjarzyła się kula białego światła,
ogarniając kilku ludzi. Na chwilę ich sylwetki zniknęły w oślepiającym
blasku. Nawet nie zdążyli krzyknąć.
Nad komandosami przemknął rząd małych kapsuł. Po kolei pikowały w
dół, zatrzymując się nad głowami ludzi. Zaatakowani żołnierze zamierali w
bezruchu, a po chwili bezwładnie osuwał się na ziemię. Na ich paśmie w
słuchawkach rozbrzmiewał tylko nieartykułowany bełkot.
Daniel biegł bez wytchnienia, coraz bardziej zwężającym się tunelem.
Kiedy po prawej stronie dostrzegł obły kształt, nawet nie zwolnił. Wojskowy
koprocesor mózgu sam naprowadził miotacz na cel. Kapsuła wyparowała.
To było zadziwiające - gdzieś za. plecami zniknęły odgłosy walki, a
ziemia pod stopami przestała drżeć. Daniel nie widział już swoich
towarzyszy. Miał też wrażenie, że biegnie za długo, że dawno już był
powinien dotrzeć do pierwszych zabudowań fortu, ba, minąć je i pojawić
się po drugiej stronie korgardzkiej fortecy. Jednak wciąż nie mógł dobiec
do budynków, które widział przed sobą. Zbliżał się do nich, ale
zdecydowanie za wolno. Czy to zwichrowanie przestrzeni, spowodowane
wyzwoleniem na małym obszarze ogromnych energii? A może kolejna
bariera ochronna korgardów, wykorzystująca odkształcenia wymiarów? A
może tylko majak, narzucona umysłowi sugestia, faszerująca mózg
fałszywymi bodźcami? Tu wszystko było możliwe.
I nagle, kiedy już był bliski zwątpienia, a koprocesor zaczął
sygnalizować przemęczenie organizmu, tunel skończył się.
Stopy Daniela nie znalazły oparcia. Runął w dół, odruchowo szykując
się na upadek z dużej wysokości. Nie było jednak tak źle - od podłoża
dzieliły go co najwyżej dwa metry, a taka wysokość nie stanowiła żadnego
problemu dla amortyzatorów skafandra. Daniel natychmiast poderwał się z
ziemi.
Stał na okrągłym placu pokrytym szaroburym, radioaktywnym
pyłem. Nie było tu żadnych budynków, pagórków ani ptaków, ale żołnierz
miał graniczące z pewnością przeczucie, że znalazł się wewnątrz fortu.
Obok niego stało albo gramoliło się z ziemi po podobnym upadku
kilkunastu żołnierzy, którym udało się przedrzeć przez tunel.
- Kapitan Hozaskow, przejmuję dowodzenie! - Daniel usłyszał w
słuchawkach znajomy głos jednego z zastępców majora Paccaleta -
Grupować się do zadań! Podawać...
Głos zamilkł, bo oto niemal w środku grupy, w powietrzu, na
wysokości metra zmaterializował się obły kształt. Gruchnął o ziemię z
głośnym łupnięciem. To było ciało martwego żołnierza.
- Kapral Tansky, funkcje życiowe wstrzymane - poinformował wciąż
pracujący skafander. Hełm Tansky'ego był sprasowany jak kartka papieru.
Razem z zawartością. Chwilę potem w przestrzeni zmaterializowało się
kolejne ciało, potem jeszcze jedno. W sumie - siedem trupów. To ci, którzy
nie zdążyli przed zamknięciem tunelu siłowego.
- Meldować o stanach! - Hozaskow znów poderwał ludzi do działania.
Przetrzebione grupy szturmowe po kolei zgłaszały swoją obecność.
- Co teraz? - spytał jeden z żołnierzy.
Znajdowali się jakby w środku olbrzymiego słoika z grubego,
brudnego szkła. Daniel pamiętał to wrażenie z Kalaheimu. Wokół trwała
bitwa. Oddalona, bezgłośna, zniekształcona dziwną perspektywą i barwami
- jednak widoczna w całej swej groźnej potędze. Wielkie pojazdy ludzi i
korgardów krążyły wokół siebie niczym monstrualne sterówce. Sieć
generatorów pola ochronnego była mocno przerzedzona, co chwila kolejny
statek spadał na ziemię, jak owad strącony packą. Kilkunastu ludzi
ostrzeliwało krążące nad ich głowami, wymazujące pamięć kapsuły.
- To nasi - ktoś szepnął.
- Dosyć! Do roboty! Sprawdzić teren. Meldować!
Nie zdążyli się rozejść. Przestrzeń pomiędzy nimi zaki-piała.
Powietrze zadrżało, zaczęły tworzyć się w nim ledwie dostrzegalne
kształty. Jakieś spirale, kręgi, bezkształtne bryły - to dostrzegł Daniel, nim
wizjery przełączyły się na zakres fal rentgenowskich. Teraz dopiero
zobaczył wyraźnie, jak w przestrzeni przed nim powstaje coraz bardziej się
poszerzająca szczelina.
- To brama! - krzyknął Hozaskow. - Ukryli się pod ziemią! Za mną!
Zabrakło czasu, by się zastanawiać, czy należy to robić i jak to się
skończy. Daniel czuł, że ma teraz szansę wedrzeć się do samego serca
fortu Obcych, dotrzeć do uwięzionych tam ludzi, także do Rittera. Skoczył
do przodu, synchronizując wzrok z rentgenowskim pelengatorem. Runął
wprost w wyrwę przestrzeni, a przez jego głowę przebiegła myśl, że nie są
to wrota do podziemnej bazy.
Kiedy przekraczał granicę, ogarnęła go ciemność. Przez ułamek
sekundy w jego oczy uderzył blask tysięcy gwiazd.
Na granicy widzialności pojawiła się otoczona pierścieniami tarcza
gazowego olbrzyma. Zobaczył dwa fosforyzujące zielono punkty sunące
wprost na niego, potem wszystko zawirowało, zmieszało się. Z bezładu
obrazów wychynęło kilka zadziwiających sylwetek - ludzi o nienaturalnie
wydłużonych prawych rękach, dziwnie odkształconych twarzach,
powiększonych oczach.
Czyżby to byli korgardzi? Czy też kolejne ofiary ich eksperymentów?
Postacie zniknęły, a obraz wirował, szybciej i szybciej. Tanator coraz
głębiej zanurzał się w ten kłąb kształtów i kolorów, wszystko stawało się
niespójne i rozmazane. Zaczął się miotać. Czuł, że jego twarz i ręce okleja
jakaś lepka maź. Skóra napinała się, wypychana od środka przez obłe
kształty poruszające się wewnątrz organizmu Daniela. Nagle pojął, że nie
ma już palców, tylko dwie płetwiaste kończyny, że jego zęby zrastają się w
jedną kostną tkankę, a z uszu i nosa cieknie biały śluz.
Zrozumiał, że jeśli teraz nic nie zrobi, to straci szansę ocalenia.
Zbierając resztki sił, spróbował przejąć kontrolę nad koprocesorem
bojowym. Udało mu się uruchomić dysze silnikowe skafandra. Danielem
szarpnęło, pociągnęło go do tyłu. Żołnierz zaczął tracić przytomność.
Jednak resztką gasnącego umysłu skonstatował, że znów ma nad sobą
słoneczne światło, a jego ciało wróciło do ludzkich kształtów.
Chwilę potem nadmierna mieszanka sztucznych hormonów
uwalnianych w czasie akcji przełamała bariery ochronne organizmu.
Sparaliżowała układ nerwowy, zainicjowała błyskawiczny rozwój skrzepów
krwi, przeorała na wylot nerki i sztuczny filtr. Serce Daniela przestało bić.
Część II

1.

Samolot z oznaczeniami Departamentu Bezpieczeństwa Publicznego


wywołał na lotnisku w Perelandrze sporą sensację. W tak małym
miasteczku rzadko zdarza się gościć ludzi pracujących bezpośrednio dla
Rady Elektorów. Szczególnie, że po wydarzeniach ostatnich tygodni
polityka stała się głównym tematem rozmów Gladian.
Z samolotu wysiadło dwóch mężczyzn. Obaj byli dobrze zbudowani,
w ich ruchach wyczuwało się energię i pewność siebie. To był ten rodzaj
pewności siebie, który umożliwia błyskawiczne podporządkowanie sobie
rozmówcy i jeśli nawet nie przekonanie go, to przynajmniej zmuszenie do
uprzejmego potakiwania głową. Jeden z mężczyzn był łysy, a jego czaszkę
pokrywały wytatuowane nazwy multońskich planet oraz położonych na
nich osiedli. W niektórych wydziałach Departamentu panował zwyczaj
wypisywania na czaszkach wszystkich miejsc służby. Drugi urzędnik miał
oczy powiększone, zgodnie z modą sprzed paru lat. Były niemal idealnymi
kołami i upodabniały mężczyznę do puchacza. Obaj ubrali się w cywilne
stroje, a barwa i kształt kolczyków tkwiących w ich uszach świadczyły, że
oficerami są od niedawna. Nie mieli ze sobą żadnych bagaży, jeśli nie
liczyć małych komputerowych tabliczek dyndających na szyjach niczym
dziwne wisiorki.
Kiedy wyszli przed bramę lotniska, Puchacz uaktywnił swoją
tabliczkę. Na ekranie pojawił się plan Perelandry z migającą strzałką
wskazującą kierunek marszu. Wymieniwszy kilka mało eleganckich uwag o
“zapadłej dziurze”, do jakiej przyszło im przyjechać, mężczyźni ruszyli ku
domowi Daniela Bondaree.
Dotarli tam po niecałym kwadransie. Furtka była uchylona, więc
weszli do ogródka. Nie musieli stukać do drzwi, bowiem otworzył je niski
mężczyzna w wojskowym mundurze.
- Dzień dobry.
- Czy to dom Daniela Bondaree, sędziego tanatora? - spytał Puchacz,
wyraźnie zaskoczony widokiem żołnierza.
- Tak.
- Kim pan jest i co pan tu robi?
- Oczekiwałbym najpierw potwierdzenia pańskiej tożsamości.
- Malcolm Branević z Departamentu Bezpieczeństwa Publicznego -
Puchacz wysunął rękę. Na przedramieniu miał prostokątny wszczep
końcówki kompa. Z ekranu wystrzeliła w górę mała projekcja holograficzna
przedstawiająca dwa skrzyżowane miecze: znak Departamentu.
- Hydronian Eyans - powiedział drugi z mężczyzn. - Jakim prawem
przebywa pan na terenie posesji Daniela Bondaree? Dostęp do tego
miejsca został ograniczony przez Departament.
- Kapitan Karlson, Północny Dystrykt Tanatorów. Zajmuję się
sprawami Daniela Bondaree.
- Sprawdzimy to - dłonie Hydroniana przesunęły się po powierzchni
tabliczki, wywołując właściwe procedury. - Karlson, Dystrykt Północny.
Proszę o potwierdzenie tożsamości i prawa dostępu do obiektu w
Perelandrze.
- Może panowie wejdą? - zaproponował Karlson.
- Musimy poczekać na potwierdzenie pańskich słów - Branević
uśmiechnął się z zakłopotaniem. Najdziwniejsze w jego twarzy było
mruganie. Powiększone, sztuczne powieki, niczym skórzaste zasłony,
powoli zakrywały oczy, pozostawiając tylko wąską poziomą szczelinę.
Twarz Bra-nevicia wyglądała wtedy jak teatralna maska.
- Długo to trwa - Karlson ze zrozumieniem pokiwał głową. - Też
pewnie macie w centrali kocioł? Po tym wszystkim...
- Kapitanie Karlson - w tej parze Hydronian odgrywał rolę złego
policjanta - Departament nie zmienia sposobu swojego działania po
politycznej zmianie władzy.
- Nawet, gdy do władzy dochodzi - Karlson zawiesił głos - Dominium?
- Kapitanie Karlson - Hydronian podniósł głos - tego rodzaju
komentarze uważam za niedopuszczalne. Będę musiał to uwzględnić w
raporcie.
- A uwzględniaj, uwzględniaj... - Karlson chciał dodać coś jeszcze, ale
Branević położył mu rękę na ramieniu.
- Przestań, człowieku! Wykonujemy rutynowe czynności. Chcesz nas
nie lubić za to, że przestrzegamy regulaminu?!
- Nie lubię was, bo osłaniacie tych dupków.
- Ty służysz w armii tych dupków! - Branević podniósł głos. - To jest
polityka. Rozumiesz: polityka! Ludzie przerzucili swe głosy, Rada Elektorów
się zmieniła. I nic więcej. Jest tak, jak przedtem.
- Przedtem Dominium nie miało garnizonów na Gla-diusie.
- Z tego, co wiem, to ciągle nie ma.
- Bo trudno je zbudować w ciągu trzech tygodni. Ale przecież już ich
zaproszono, aby udzielili nam bratniej pomocy...
- Dosyć! - Hydronian lekko uderzył dłonią w swoją tabliczkę. -
Otrzymałem potwierdzenie twojej tożsamości i zezwolenia na pobyt. Masz
prawo tu mieszkać. I to wszystko. Na czas wizytacji zostaniesz poza
domem.
- Czemu?
- Bo ja wydaję ci takie polecenie, kapitanie.
- Na jakiej podstawie?!
- Na tej! - Hydronian ponownie podniósł rękę, tym razem projekcja
dwóch mieczy rozwinęła się na wysokość niemal metra. - To jest moje
prawo, żołnierzu. Jeśli tego nie wiesz, to zapytaj swoich przełożonych.
Karlson nie odpowiedział. Pracownicy Departamentu w czasie
wykonywania czynności służbowych mieli priorytet władzy w stosunkach
ze wszystkimi obywatelami Gladiusa.
- Tak więc, kapitanie - kontynuował Hydronian - my
wejdziemy do środka, a ty grzecznie zostaniesz w ogródku. Nie
powinno padać.
Pracownicy Departamentu weszli do domu. Dokładnie obejrzeli
przedpokój, wstąpili do kuchni, wreszcie dotarli do dużego pokoju, w
którym leżał Daniel.
Na środku pomieszczenia stała wielka skrzynia inkubatora o
przezroczystych ścianach, wypełniona gęstą cieczą. Ze skrzyni wystawały
rurki, kable i wyprowadzenia czipowe łączące ją ze stojącymi obok
serwerami. To one dostarczały do biologicznego żelu wszystkie potrzebne
składniki i bodźce. Kilka urządzeń stało także na dnie inkubatora. Nad nimi
unosiło się ciało Daniela Bondaree.
Jedna ze ścian skrzyni pełniła funkcję monitora, na którym
wyświetlały się informacje o stanie znajdującego się wewnątrz inkubatora
organizmu. Wszystkie wyniki Daniela pozostawały w normie. Oczywiście w
normie dla człowieka, który umarł i od czterech tygodni jest przywracany
do życia.
Hydronian podszedł do monitora i zadysponował podgląd ciała
Daniela wraz z przekrojami.
- Nieźle, nie ma co - gwizdnął po chwili. - Facet rzeczywiście był już
bardzo mocno wykorkowany. Zobacz, rekultywacja narządów, wymiana
skóry, przeszczep tkanki łącznej...
- Wszystko jest w raporcie - mruknął Branević. – Nie przeglądałeś?
- W raporcie, w raporcie - obruszył się Hydronian - co innego raport,
a co innego zobaczyć na własne oczy faceta, któremu odrasta ręka.
Ciekawe, czy chociaż fiut mu zostanie własny? Zaraz sprawdzę...
- Zostaw to, do cholery! - zdenerował się Branević. -Podłączamy się,
przesłuchujemy i do domu.
- Byłeś kiedyś w akcji? - Hydronian nie wydawał się speszony. -
Takiej prawdziwej, żeby napieprzali na ostro? Czy tylko łazisz i
przesłuchujesz?
- Czasem wzywam do siebie - Branević podłączył swoją tabliczkę do
gniazda czipowego w ścianie inkubatora. - A ty?
- Ja? Człowieku! Jestem urzędnikiem.
- Więc się ciesz. Urzędników potrzebują wszyscy. I Gladius, i
Dominium, i, głowę dam sobie uciąć, korgardzi. No dobra, sprzęgaj się!
Hydronian chwilę jeszcze patrzył na ciało Daniela, a potem wyjął z
kieszeni cienki przewód. Jedną jego końcówkę wpiął sobie w czip
nadgarstkowy, drugą połączył z inkubatorem.
- Daj mi fotel i przynieś szklankę czegoś do picia - powiedział. - Jeśli
to potrwa dłużej niż trzy minuty, lej mi wodę do gardła. Jeśli dłużej niż
kwadrans, odłącz mnie.
- Wiem, wiem, powtarzasz mi to za każdym razem. Pamiętam,
naprawdę, mam dobrą pamięć i pamiętam. Nie musisz ciągle mi
wszystkiego przypominać!
- Muszę. Widziałeś kiedyś faceta odwodnionego w czasie sprzęgu? Ja
tak. Paraliż połowy ciała. Podobno uleczalny. Tyle, że po dziesięciu latach
rekonwalescencji. A widziałeś faceta po dwudziestu minutach sprzęgu? Ja
też nie. Wszyscy, którzy spróbowali, nie żyją!
Hydronian podał hasło. Na ekranie inkubatora pojawił się komunikat
potwierdzający transmisję. W ułamku sekundy ciało urzędnika stężało,
skórzaste powieki zwinęły się, odsłaniając wielkie i okrągłe oczy. Ich
źrenice były zwężone niemal do rozmiarów punktu. Hydronian rozpoczął
próbę bezpośredniego sprzęgu z umysłem tkwiącego w inkubatorze,
przywracanego życiu Daniela.
- A wiesz, co mnie w tym wszystkim wkurwia najbardziej? - mruknął
Branević, patrząc na nieprzytomnego współpracownika. - Że tę gadkę też
mi powtarzasz za każdym razem!

Umysł Daniela trwał w zawieszeniu między jawą i snem, tak jak ciało
między życiem i śmiercią. Czasami do tego snu wkraczała jakaś obca
osoba - lekarz, psychocybernetyk, Paccalet, Karlson. Zawsze miało to ten
sam przebieg. Najpierw znikały obrazy. W pierwszych dniach rekonstrukcji
oszołomiony narkotykami mózg nieustająco projektował niesamowite
wizje, w których fantazja mieszała się z rzeczywistymi doznaniami. Wśród
ich bohaterów trafiali się zarówno znajomi, jak i postacie z
najpopularniejszych wirtuali. Później, kiedy umysł Daniela powrócił do
normy, przestano podawać mu halucynogenne narkotyki, natomiast
zezwolono na zapuszczanie wirtualnych symulacji. Jednak kiedy ktoś
podłączał się do czipa kontaktowego inkubatora, bodźce okazywały się na
tyle silne, że zagłuszały projekcje wirtualne i odpędzały narkotyczne wizje.
Tak było trzy tygodnie temu, jeszcze w klinice, gdy po raz pierwszy z
Danielem skontaktował się lekarz.
“Jesteś w szpitalu. Wyprowadzamy cię ze stanu śmierci. Rehabilitacja
przebiega pomyślnie. Straty organizmu są do odrobienia, odzyskasz pełną
sprawność” - głos dudnił wszędzie wokół. Daniel nie czuł swojego ciała.
Wydawało mu się, że wisi w nieograniczonej przestrzeni, kołysząc się
łagodnie na falach przebiegających jej strukturę. Głos lekarza spowodował
jeszcze większe poruszenie tego psychicznego eteru.
“Masz zainstalowane czipy zmysłowe - mówił dalej lekarz. - Dzięki
temu mnie słyszysz. Jeśli chcesz coś przekazać, poruszaj ustami, jakbyś to
mówił.”
“Wiem, już byłem tak leczony - Daniel wypełnił polecenie, choć nie
czuł własnych ust, języka i krtani. Jego głos dudnił tak samo, jak słowa
lekarza. - Czy mógłbyś trochę zmniejszyć wzmocnienie?”
“Zmniejszam... Raz, dwa, trzy, teraz dobrze?”
“Lepiej. Jak ze mną?”
“Tak jak mówiłem, w porządku. Miałeś bardzo ciężkie obrażenia.
Zawał serca, skrzepy krwi w mózgu, rozwaliło ci nerki. Miałeś poparzenia
trzeciego stopnia na sześćdziesięciu procentach skóry, padła też ponad
połowa twojego hardware'u. Aha, urwało ci rękę i kawał nogi.”
“To z czego składam się w tej chwili?”
“Dojrzewasz. Hodujemy tkanki i narządy.”
“Długo to potrwa?”
“Nie spiesz się. Dobry ożywieniec jest jak wino, im dłużej dojrzewa,
tym lepszy wychodzi.”
“Mam nadzieję, że na własnych nogach.”
“Istnieje taka szansa, Bondaree, że na własnych. Ale najpewniej
zaczniesz od wózka i szkieletu zewnętrznego. Z inkubatora wyjdziesz za
jakieś pięć tygodni, potem cze-
ka cię jeszcze drugie tyle rekonwalscencji. Do służby będziesz mógł
wrócić za kwartał. O ile zechcesz wrócić w to gówno...”
“Co się stało? Jak przebiegła akcja? Dopadliśmy ich?!” “Na te pytania
nie mogę ci odpowiedzieć. Jutro pogadasz ze swoim przełożonym.
Wyłączam się i podkręcam ci stymulatory. Wesołej zabawy, Bondaree.”
Głos zamilkł, a chwilę później Daniel poczuł gwałtowny przypływ
energii. Nagle jego umysł został otoczony przez barwne projekcje, a w
oddali rozległa się cicha muzyka. Obrazy zaczęły się poruszać, potem
zmieniały się w całe sceny. Daniel Bondaree zaczął kolejny narkotyczny
lot.

Później odbył jeszcze wiele podobnych rozmów, wkrótce


uzupełnionych wirtualnymi projekcjami serwisów wiadomości i zapisów
zarejestrowanych w czasie akcji. Po dwóch tygodniach ciało zostało
przeniesione z inkubatora szpitalnego do mniejszej skrzyni, którą
przetransportowano do jego domu w Perelandrze. Tam przyjechał do niego
Karlson. Otrzymał osobisty rozkaz od pułkownika Paccaleta. Miał
opiekować się Danielem, jednocześnie nieoficjalnie go pilnując. Bowiem w
czasie, gdy Bondaree leżał nieprzytomny, na planecie Gladius zaszły
poważne zmiany.

Bitwa z korgardami przebiegła fatalnie. Co prawda oddziałowi, w


którym służył Daniel, udało się przełamać zapory wroga, ale w wyniku
działań wojennych teren fortu został całkowicie zniszczony. Nie ocalał ani
jeden budynek, w pogorzelisku nie odkryto wejść do żadnych podziemnych
schronów. Jedynym efektem pozytywnym było strącenie dwóch
korgardzkich maszyn, z których jedną udało się przejąć. Natomiast
oddziały szturmowe straciły po osiemdziesiąt procent swych stanów -
świetnie wyszkolonych, doświadczonych żołnierzy. Większość tych, którzy
przeżyli, znajdowała się w takiej samej kondycji jak Daniel. Stacjonująca w
pewnej odległości od twierdzy grupa logistyczna, w której skład wchodzili
Paccalet i Karlson, nie poniosła strat.
Nie lepiej sprawy miały się w pozostałych fortach. Daniel nie
wiedział, które z nich atakowano naprawdę, a które w ramach działań
pozorujących. Dość, że nigdzie więcej nie udało się przełamać barier
chroniących bazy. W walkach poległo łącznie około tysiąca pięciuset ludzi.
Na warunki gladiańskie była to hekatomba. Ale liczba ta nie zamykała listy
ofiar bitwy trwającej w sumie trzydzieści cztery sekundy. W dwóch
miejscach korgardzi zniszczyli czasze ochronne rozstawiane nad fortami i
chmury radioaktywixycb. z.as\\eczyszcxe&, tornada i trzęsienia ziemi
przewaliły się przez niemal cały kontynent. W kil-skr ornych korgardzkie
maszyny bojowe t&fe ^o^m&taiy na unicestwieniu napastników, a
skierowały się w głąb kraju. Na szczęście nie zaatakowały dużych miast,
jednak wiele samotnych domów i trzy niewielkie osiedla zostały zniesione z
powierzchni ziemi.
Klęska militarna miała swoje konsekwencje polityczne. Wielu,
uprawnionych do głosowania obywateli Gladiusa, przerzuciło swoje głosy
elektorskie. W ciągu jednej nocy skład Rady Elektorów zmienił się
diametralnie. Ulegli zyskali bezwzględną przewagę nad stronnictwem
niezłomnych. Nie było to zwykłe wahanie nastrojów. Losy przestały się
ważyć. W ciągu kolejnych dni do obywateli docierały coraz to nowe
wiadomości o śmierci żołnierzy i cywilów, o zanieczyszczeniu środowska,
zagładzie domów i osiedli. Wreszcie - utrwaliło się przekonanie o
bezsilności własnej armii. Ocena ta była zręcznie podsycana przez media,
tradycyjnie sprzyjające uległym. Jakoś umknął uwadze opinii publicznej
fakt, że armii gladiańskiej udało się unicestwić jeden z fortów, że istnieje
już broń i technologia, dzięki której można stawić czoła korgardom.
Pamiętano tylko o ofiarach.
“Wojna, Danielu, to okrutne rzemiosło - powiedział pułkownik
Paccalet, kiedy sprzęgł się z czipem komunikacyjnym inkubatora. - Lecz
zdarzają się takie chwile, że tylko gotowość do zaakceptowania tego
okrucieństwa umożliwia nam uchronienie się przed zbrodnią po stokroć
potworniejszą.”
“W akademii takie krągłe cytaciki oprawiano w ramki i wieszano na
wszystkich korytarzach - odpowiedział Daniel. - Sądziliśmy, że dawkują
nam je też podprogowo, w czasie symulacji.”
“Tak, Danielu, ponieważ mądrość tych cytacików potrafią docenić
dopiero tacy starzy ludzie, jak ja.”
Na koniec pułkownik zadał Danielowi pytanie, którego żołnierz
początkowo nie zrozumiał.
“Czy wiesz, gdzie byłeś?”
“Kiedy?”
“No wtedy, na terenie fortu.”
“Nie, chociaż myślę, że przed nami otworzyła się jakaś pętla ich pola
ochronnego. To musiało być coś takiego. Wystarczy spojrzeć na moje
kikuty. Są przycięte TÓWUO, jak przy \majee. To musiało być pole sitowe”!
Chyba że korgardzi mają doskonałych fachowców od strzyżenia
trawników.”
“Wiesz, że rada wstrzymała wszystkie operacje militarne przeciw
korgardom? Na czas nieokreślony.”
“To znaczy - próbował zażartować Daniel - że przez jakiś czas nasze
tyłki będą bezpieczne.”
“Nasze tak - spokojnie odpowiedział Paccalet. - Ale ja posłałem tam
swojego człowieka. I dałem słowo honoru, sobie i jemu, że zrobię wszystko,
żeby go stamtąd wyciągnąć.”
“Też mu to obiecałem.”
“Zaczniemy od zapewnienia bezpieczeństwa tobie. Twoja legenda
jest już gotowa. Po uaktywnieniu stanie się fragmentem twojej pamięci.”

“Departament Bezpieczeństwa Publicznego, Hydronian Evans.


Proszę o potwierdzenie prawidłowości sprzęgu.”
“Daniel Bondaree, sędzia tanator, na urlopie zdrowotnym. Potwierdzam
kontakt.”
“Jesteśmy upoważnieni do zadania panu pytań dotyczących operacji
z szesnastego czerwca. Czy przesłać panu kody dostępu?”
“Nie trzeba. Wiem, kim jesteście.”
“Opisz przebieg akcji.”
“Robiłem to już kilkakrotnie, w czasie przesłuchań w szpitalu.”
“To nie ma znaczenia, opisz przebieg operacji.”
“Szczegółowo?”
“Tak.”
“Zajęliśmy wyznaczone pozycje. Każdy z nas dysponował własnym
kokonem ochronnym i napędem. Mieliśmy tam czekać do chwili
rozpoczęcia ataku przez siły powietrzne.”
“Jakie było twoje zadanie?”
“Ponieważ zostałem do formacji szturmowych przewerbowany z
oddziałów tanatorskich, moim zadaniem było strzelanie. Miałem strzelać
do korgardów i ochraniać grupy wykonujące inne zadania.
“Jakie to były zadania?”
“Nie wiem. Operacja otoczona była ścisłą tajemnicą.
“Czy masz jakieś podejrzenia?”
“Ja nie byłem od tego, żeby podejrzewać. Ja byłem od tego, żeby
strzelać.”
“Na pewno coś sobie wyobrażałeś, czegoś się domyślałeś. Proszę o
odpowiedź.”
“Przypuszczam, że mieliśmy wprowadzić do fortu naszych
naukowców i informatyków. Zdaje się, że w grupie byli też lekarze. Nie
wiem, po co. Na takim polu bitwy nie ma rannych. Albo żyjesz, albo
gnijesz.”
“Słucham?”
“To powiedzonko mojego przełożonego, jeszcze w Departamencie
Prawa. Czy walczył pan kiedyś?”
“To nie ma nic do rzeczy. Jak przebiegał szturm?”
“Kiedy nasze maszyny zbombardowały fort, otrzymaliśmy rozkaz
ataku. Udało się wtedy zneutralizować ich pole ochronne. Pojawiła się
brama siłowa, którą dostałem się na teren fortu.”
“Co tam widziałeś?”
“Nic. Zginąłem, zanim dotarłem do bramy. Moje ciało znaleźli nasi
już po bitwie.”
“Czy mógłbyś powtórzyć odpowiedź na pytanie: co widziałeś we
wnętrzu fortu?”
“Powtarzam: nic. Wykorkowałem po drodze.”
“Dlaczego zdecydowałeś się przenieść ze służby w Departamencie Prawa
do regularnej jednostki liniowej?”
“Dostałem taką propozycję. Wydała mi się interesująca. Jeśli pan
sprawdzi moje dane personalne, a nie wątpię, że już pan to uczynił, to
dowie się pan, że mój kontrakt wygasał. Tanatorzy odchodzą po siedmiu
latach służby, żołnierze po dwunastu. Chciałem jeszcze walczyć z kor-
gardami.”
“Jakie pobudki kierowały twoim postępowaniem?”
“Lubię strzelać, panie Branević, po prostu lubię strzelać.”
“Do kogo? W czyim imieniu?”
“Do wroga. W imieniu tego, który wskaże mi wroga.”
“Czy rozważałeś możliwość pracy w Departamencie Bezpieczeństwa
Publicznego?”
“Czy to część przesłuchania, czy oferta zatrudnienia?”
“Być może jedno i drugie. Jak oceniasz efekt przeprowadzonej przez
was operacji?”
“Nie mam zbyt wielu informacji, jak pan pewnie zauważył, jestem nieco
odizolowany od świata, no i przez dwa tygodnie nie żyłem. Sądzę, że była
to udana operacja.”
“Udana? Straty sięgnęły półtora tysiąca ludzi!”
“Zniszczyliśmy ich fort. To znaczy, że potrafimy się ich pozbyć.”
“Przy okazji obracając w perzynę pół kontynentu. Nie sądzisz, że to
wszystko jedno, czy twój dom rozwalą kor-gardzi, czy nasi.”
“Myślę, panie Evans, że prowadzimy wojnę. Podpisałem kontrakt
zawodowy, jestem żołnierzem. Zarabiam dużo pieniędzy i otrzymałem
dodatkowy przydział punktów elektorskich. Zabijanie i ryzyko bycia
zabitym to część mojej pracy.”
“Teraz kilka pytań kontrolnych. Imię ojca...”
“Dirk.”
“Obywatelstwo?”
“Gladiańskie.”
“Dwa razy trzy?”
“Sześć, o ile pamiętam.”
“Bez komentarzy, testujemy nasze odczyty. Liczba zabitych przez ciebie ludzi?”
“Ludzi zgodnie z którą normą? Strzelałem też do cyborgów i
zmutowanych klonów.”
“Definicja rasy ludzkiej według Kodeksu Solarnego.”
“Trzydziestu ośmiu.”
“Z doliczeniem odmian genetycznych?”
“Czterdziestu dziewięciu.”
“Z doliczeniem odmian technologicznych?”
“Sześćdziesięciu dwóch.”
“To wszystko, dziękujemy za rozmowę.”
Hydronian powoli wychodził z letargu. Branević siedział obok,
trzymając w ręku pusty kubek po wodzie. Stojąca przed nim konsoleta
wyświetlała ciągi liczb, rysowała wykresy i kształty.
- Tu jest wszystko - Branević stuknął w urządzenie palcem. - Na
szczęście mamy nagrany materiał porównawczy, sprawdzimy wszystko w
labolatorium. Oczywiście mam pełno zakłóceń i osłabień sygnału. Te
cholerne sprzęgi bezpośrednie po prostu wariują. Grzebanie w mózgu tego
faceta, to jak odgruzowywanie wysadzonego budynku. Przecież Bondaree
przez dwa tygodnie nie żył! Wszystko jednak wskazuje na to, że powiedział
nam prawdę.
- Tak jak i pozostali - mruknął Hydronian, pakując do torby sprzęt i
kable.

2.

Na pierwszy spacer wyjechał dwa tygodnie później. Wózek lekko


toczył się po ścieżce chodnika. Lewa ręka i noga Daniela tkwiły w
elipsoidalnych kokonach z bioorganicznego tworzywa. We wnętrzu
kokonów wciąż trwała rekonstrukcja tkanek. Daniel nawet odzyskał czucie.
Trochę swędziała go lewa dłoń i wydawało mu się, że potrafi już napiąć
mięśnie lewej łydki. Natomiast prawie całkowicie zagoiły się wszczepy
skóry, którymi opatrzono wszystkie oparzenia. Dokładnie obejrzał w lustrze
swoją twarz - wydało mu się nawet, że wygląda trochę młodziej niż przed
akcją.
- Po co zapisałem się do wojska? - śmiał się Karlson. - Rozumne
ośmiornice spalą mi gębę, trafię do wojskowej kliniki i nie będę musiał
wydawać forsy na prywatnych rekonstruktorów!
- Zgadłeś, na dodatek zamówiłem sobie nową lewą rękę z sześcioma
palcami i receptorami magnetyzmu.
- A może wstawili ci też rejestratorek panienek, które mają na ciebie
chrapkę?
- Obawiam się, że dość długo żadna dziewczyna nie będzie miała na
mnie chrapki.
- Co ty tam wiesz o kobietach - obruszył się Karlson. - W
średniowieczu nadworne karły miały zawsze pełno nałożnic. Monstrum,
odmieniec, dziwadło: to je rajcuje.
- Dziękuję ci, kolego - powiedział Daniel i włączył serwis holowizji.
- Hm, no tak... - pomruczał pod nosem Karlson, wyraźnie speszony.

Pierwszą dziewczyną, którą spotkał na spacerze, była Dina. Miała na


sobie ciemną, sięgającą ziemi sukienkę, po której przesuwały się
różnokolorowe cienie. Moda lekko awangardowa - żywe tkacze nieustająco
pełzły po materiale trawiąc go, a w wyżarte miejsca wplatały
różnokolorowe nici. Dzięki temu sukienka zmieniała się z dnia na dzień. Nie
chodziło bynajmniej o oszczędność - sukienka z żywych tkaczy kosztowała
fortunę.
Dziewczyna szła powoli, z pochyloną głową - jakby zamyślona. Jej
czarne proste włosy opadały na twarz, zasłaniając wszczepy oczu. Na
wózek Daniela zwróciła uwagę dopiero, gdy znaleźli się kilka metrów od
siebie. Początkowo nie poznała, kto jest pasażerem. Zeszła ku bokowi
chodnika, dając wózkowi wolną drogę.
- Cześć! - powiedział Daniel. Drgnęła wyraźnie zaskoczona.
- To... - zawiesiła głos. - To ty?!
- Ja - potwierdził kiwnięciem głowy. Poprawił się na fotelu, czując, jak
oparcie miękko układa się pod plecami, a poręcze dostosowują do rąk,
- Co ci się stało?
- Życie żuka. Przyszli, wyrwali nóżki i połamali skrzydełka.
- Byłeś tam?
- To znaczy: gdzie?
- No, w szturmie na fort.
- A jakże, byłem. Ja miałem fart. Trzy czwarte moich kumpli
wyparowało. Nie licząc tych, którzy zostali sprasowani na placki o grubości
pół milimetra.
- To było bez sensu! Ta operacja! - Dina podniosła głos. - Zginęło tak
wielu cywilów...
- To wojna, miła sąsiadko. Ludzie giną.
- Żołnierze może tak. To wasz fach. Naraziliście na śmierć zwykłych
ludzi.
- A wy w tydzień poddaliście się bez walki. Przyjemnie jest całować
po tyłkach urzędników solarnych?!
- Ty! - dziewczyna pochyliła się nad wózkiem. Jej twarz znalazła się
tuż obok twarzy Daniela. - Ty mnie nie pouczaj, żuku!
- Czemu? - po raz pierwszy patrzył na jej twarz z tak bliskiej
odległości. Widział miękką, srebrną siateczkę, okrywającą oczy
dziewczyny. Dina miała równe białe zęby, wąskie usta i może nieco zbyt
okrągławe policzki. Jej twarz, mimo dziwnego wrażenia, jakie wywierały
wszczepy, można było uznać za ładną.
- Wysłali cię na śmierć! Kazali walczyć z wrogiem, choć nie miałeś
żadnych szans! Nie skorzystali z pomocy, jaką mogli otrzymać! A ty
uważasz, że wszystko jest w porządku? Idź, spytaj się o to tych ludzi,
którym fala uderzeniowa zmiotła domy. O ile przeżyli...
- Zniszczyliśmy ich fort! Są do pokonania! Zaczęliśmy lać ich dupska!
A co w tym czasie robili twoi ustawieni kolesie? Spiskowali! Kombinowali!
Aż w końcu przejęli władzę i dopięli swego. Zrobili to, o czym zawsze
marzyli. Sprezentowali nas Dominum. Nie rozumiesz?! Wpuścili tu obcych
żołnierzy, oddali znajdujące się pod naszą opieką kolonie, zniszczyli nasz
system władzy! To zdrajcy!
- To ty mnie posłuchaj, żołnierzyku! Całe życie siedzisz w koszarach,
wożą cię specjalnymi śmigami, a o twoje bezpieczeństwo troszczy się
armia. Czy wiesz, co dzieje się na Gladiusie? Czy widziałeś miasto
ogarnięte paniką ewakuacji? Czy żyłeś, nie tydzień czy rok nawet, a lat
piętnaście ze świadomością, że w każdej chwili może pojawić się coś, co
zniszczy twój dom, twoich bliskich i twoje życie?! Jeśli nie, to nie pieprz
głupot o wolności. Teraz jest wolność. Wolność od strachu - spojrzała na
zegarek. - A w ogóle, to muszę już iść. Cześć!
Odwróciła się na pięcie i poszła.
- Hej! - zdążył za nią krzyknąć Daniel. Wymachiwał otorbionym
ramieniem. - Zapomniałaś spytać, jak się czuję!

Daniel zawsze ze zdumieniem konstatował, jak bardzo ludzie bywają


podatni na propagandę. I nie potrafił zrozumieć, jak inteligentny, zaradny
w swoich życiowych sprawach człowiek może bez krzty zastanowienia
przyjmować rzeczy bzdurne za mądre. Propagandę uważał Daniel za
potężny instrument, a na tych, którzy opanowali jej arkana, spoglądał z
nieufnością.
Do niedawna sytuacja na Gladiusie wyglądała tak: w Radzie
Elektorów zawsze przewagę mieli zwolennicy twardego przestrzegania
zapisów kodeksu osadniczego sprzed dwóch wieków. Zdarzało się czasami,
że przewaga słabła albo że pozwalano sobie na luźniejsze podchodzenie do
tych kwestii, jednak po kolejnych wyborach, wszystko wracało do starego
porządku. Tradycjonaliści zajmowali nieugięte stanowisko w sprawie
niepodległości Gladiusa, statusu innych planet układu, patronatu nad
wolnymi koloniami i kontroli nad bramą hiperprzestrzenną znajdującą się o
cztery miesiące świetlne od Multona. Nie zgadzali się na ułatwienia w
zdobywaniu punktów elektorskich. Dążyli do ograniczenia dopuszczalności
przekształceń organizmu i kontroli zmian genetycznych. Wreszcie, co było
ważne dla tanatorów, żądali przestrzegania kodeksu osadniczego także w
sprawie prawa i karania przestępców.
Tradycjonaliści, nazywani niezłomnymi, nieodmiennie cieszyli się
poparciem większości obywateli, a przynajmniej uprawnionej do
głosowania grupy elektorów. Jednak media znajdowały się we władaniu ich
przeciwników. To była niezwykle wpływowa grupa nacisku: artyści, aktorzy
wirtualni, dziennikarze tworzący serwisy holo i sieciowe, przywódcy
różnych sekt religijnych, młodzieżowi idole, wreszcie ideowi poczciwcy,
sądzący, że robią światu dobrze. Poszczególne grupy akcentowały
odmienne problemy i z różnymi zagrożeniami wojowały. Byli wśród nich
zwolennicy nieograniczonej ingerencji w ludzki organizm, “nurkowie”
spędzający całe życie w wirtualnych symulacjach, przeciwnicy karania
przestępców, zwolennicy genetycznego ulepszania rasy ludzkiej, wrogowie
panującego na Gladiusie systemu elektorskiego, szaleni prorocy, gwiazdy
wirtuali, bojownicy o równouprawnienie klonów, a także piewcy
zjednoczenia z Dominium, nazywani uległymi. Wszyscy oni tworzyli
przeogromną, artystyczno-polityczną koterię przyznającą sobie monopol
na nieomylność, kulturę, elegancję i moralność.
Tworzyli warstwę opiniotwórczą, a jednocześnie atrakcyjną
towarzysko. Nie można powiedzieć, aby nad tym żywiołem panował jakiś
jeden ośrodek. A jednak grupa wpływowych ludzi, kilka centrów
medialnych, parę instytucji gromadziły wokół siebie całą otoczkę akolitów i
naśladowców, którzy wytrwale pracowali nad wizerunkiem własnej grupy i
jej przywódców. Podkreślali swoje zasługi, sami siebie wybierali w różnych
mediach “ludźmi roku”, “twórcami roku” czy “autorytetami etycznymi”.
Bezwzględnie wykorzystywali przy tym osoby prawe i godne szacunku, acz
naiwne. Wiele takich osób dawało się nabrać na ładnie brzmiące i
niewątpliwie szlachetne hasła, okrywając płaszczem swojego autorytetu
całą rzeszę cwaniaczków; Propagandyści usiłowali wmówić zwykłym
ludziom, że jeśli nie będą wyznawać tych samych poglądów co oni i nie
będą wielbić ich guru, to stoczą się w otchłań ignorancji, nienawiści i
obłudy. Dla wielu młodych dziennikarzy i artystów szukających swej szansy
w biznesie informacyjnym czy rozrywkowym było oczywiste, że tylko
przyłączenie się do wszechpotężnej koterii umożliwi dalszą karierę.
Bondaree z rosnącym niepokojem obserwował socjotechniczne
szalbierstwa uległych i ich wpływ na poglądy Gladian. Taka choćby, głośna
ostatnio sprawa zwariowanych sekciarzy, którzy napadali na ludzi i zabijali
ich, wycinając z ciał wszczepy. W mediach nie nazywano ich inaczej niż
“skrajni tradycjonaliści” bądź “niezłomni ekstremiści”, sugerując, że do
takich właśnie wynaturzeń musi nieuchronnie prowadzić promowanie
ograniczeń prawnych dotyczących przekonstruowania ciała. Albo
zdarzające się coraz częściej “polowania z nagonką”, w których
spontaniczność i przypadkowość trudno było uwierzyć. Grzebano w
życiorysie ofiary, szukając kolegów, którzy już w czasach szkolnych mieli o
niej jak najgorsze zdanie. Dopatrywano się w jej oczach znamion
psychopatii i mściwości. Stosowano dowolne inwektywy, ubrane zazwyczaj
w zręczne i dowcipne grepsiki. Zapominano o wszystkich osiągnięciach
napastowanego. Każdy, kto chciałby się za nim ująć, był również
atakowany, a jego argumenty ignorowano.
Daniel pamiętał doskonale wydarzenia, które miały miejsce dziesięć
lat wcześniej i w jakimś sensie dotknęły także jego. Akcje formacji
tanatorskich w mediach zawsze przedstawiano jako barbarzyński i
niehumanitarny sposób postępowania ze złoczyńcami. Jednak w czasach
przed przybyciem korgardów oraz w pierwszych latach okupacji,
oskarżenia te nie znajdowały żadnego szerszego poklasku. Może dlatego,
że akcje, w których niewielka grupka rządowych sędziów miałaby coś do
roboty, prawie się nie zdarzały. Formacja pełniła w zasadzie funkcje
elitarnej grupy komandosów zatrudnianych w szczególnie niebezpiecznych
akcjach policyjnych. Natomiast fizyczna likwidacja przestępców, co było
głównym zadaniem tanatorów, zdarzała się bardzo rzadko. A i wtedy od
razu podnosiło się medialne larum o okrucieństwie i bezwzględności
“rządowych morderców”, co było zresztą jednym z łagodniejszych
epitetów. Kiedy na Gladiusie wylądowali kor-gardzi i nastał czas wielkich
migracji, niepokojów i obniżenia poziomu życia, przestępczość, w tym
zorganizowana, zaczęła rosnąć w zastraszającym tempie. Pojawiły się
gangi grabiące opustoszałe domy i osady, atakujące uciekinierów,
wymuszające różnego typu haracze. Doszło też do serii zamachów
zorganizowanych przez radykalnych zwolenników podporządkowania się
Dominum. Policja i sądy nie dawały sobie rady z opanowaniem tego
żywiołu. Wtedy komandor Helsing, ówczesny komendant tanatorów, wydal
decyzję upoważniającą jego podwładnych do bezwzględnego
egzekwowania praw i obowiązków określonych w kodeksie osadniczym.
Oznaczało to zwiększenie stanu liczebnego formacji, wzrost wydatków na
szkolenia i sprzęt, wreszcie przyznanie tanatorom pełnomocnictw do
bezapelacyjnej likwidacji przestępców.
Cóż to się wtedy działo! Helsinga i jego podwładnych przyrównywano
do najgorszych zabójców, wzruszano się losem ich przyszłych ofiar,
straszono możliwością pomyłek i śmierci niewinnych, sugerowano, że
zwiększenie kompetencji sędziów to pierwszy krok do złamania wolności
obywatelskich Gladiusa.
Na nic się zdały argumenty Helsinga. Że państwo musi wszystkie siły
przeznaczyć teraz na walkę z korgardami. Że machina ewakuacyjna na
całym kontynencie powinna działać sprawnie i bezpiecznie. Że gdy
zagrożone jest mienie i życie zwykłych, uczciwych obywateli, państwo ma
stawać po stronie ich, a nie przestępców. Na próżno! Ktoś porównał
ubranego w skafander bojowy i przesuwającego się w siłowej kuli tanatora
do żuka gnojarza. Od tamtej pory w mediach nieprzychylnych
tradycjonalistom o sędziach nie mówiono inaczej jak “żuki”.
Pierwszą operacją tanatorską prowadzoną według nowych zasad
było unicestwienie grupy sekciarzy z Kościoła Korgardzkiego,
odpowiedzialnych za zniszczenie kilkunastu pojazdów ewakuacyjnych w
czasie jednej z korgardzkich akcji pacyfikacyjnych. Kościół ten zakładał, że
najeźdźcy są darem Boga i nie należy im się przeciwstawiać. Co więcej,
należy samemu dążyć do spotkania z nimi. Sekciarze zniszczyli kolumnę
pojazdów, mającą wesprzeć ewakuujące się miasto Golkort. Sami jednak
zwiali czym prędzej, gdy tylko zobaczyli pancerki Obcych. Jak potem
oficjalnie tłumaczyli swoją rejteradę? W sposób najprostszy z możliwych.
Wyznawców Kościoła jest na świecie za mało, by już mogli powrócić do
korgardzkiej macierzy. Muszą żyć na Gladiusie, szerząc swą wiarę.
Tanatorzy, pod dowództwem samego Helsinga., dopadli uciekających
sekciarzy. Wydali na nich wyrok w związku z przestępstwem pośredniego
spowodowania śmierci tych mieszkańców Golkortu, których pojazdy
ewakuacyjne zostały zniszczone. Wyrok został wykonany i spotkał się z
akceptacją większości obywateli Gladiusa. Ale kontrolowane przez koterię
ośrodki rozpętały wielką akcję, ukazującą tanatorów w jak najgorszym
świetle, prawie zrównującą ich czyn z korgardzkimi okrucieństwami.
Te same mechanizmy obserwował Daniel teraz. Coraz głośniej
powtarzano w mediach tezę, że sytuacji na planecie winni są
tradycjonaliści. Totalnie krytykowano ostatnią operację wojskową, a jej
dowódców i planistów sztabowych oskarżano o sabotaż, głupotę,
nieudolność. Spora część obywateli kupiła te bzdury, nie zadając sobie
choć odrobiny trudu, by pomyśleć, że jednoczesne postawienie zarzutu
nieudacznictwa i sabotażu jest pozbawione sensu. Ale, co Daniel wiedział
od dawna, nie sens się liczył w propagandzie, a greps, zabawna sztuczka i
wielokrotność, z jaką psychoklip jest powtarzany.
Podejrzewał, że nowi przywódcy Gladiusa przygotowują się do
przeprowadzenia sporych zmian personalnych i strukturalnych - tak w
armii, jak i w rządowych instytucjach cywilnych. Żeby móc to zrobić,
musieli znaleźć kozła ofiarnego. Kogoś, na kogo zwalą winę za wszelkie
klęski w walce z korgardami, za śmierć ludzi i zniszczenia. To da doskonały
pretekst do zwolnień i degradacji - a po uprzednim nagłośnieniu sprawy
nikt się nie będzie musiał tłumaczyć przed elektorami z tych czynów.
Pozrzucali ich ze stołków? - po kolejnych tygodniach takiego
zmasowanego ataku informacyjnego przeciętny Gladianin znieczuli się na
zło, które zacznie panoszyć się wokół. - Widocznie zasłużyli! Zresztą, co
mnie to obchodzi, zawsze ktoś będzie grzał dupę na stołku.

3.

Znów umiał chodzić. Nie opanował jeszcze tej sztuki tak jak dawniej,
niemniej udawało mu się już przemieszczać na tyle pewnie, że przechodnie
przestali co chwila oferować mu swą pomoc. Karlsona odwołano, Daniel
został sam. Na razie w ogóle mu to nie przeszkadzało, jeśli nie liczyć tych
krótkich chwil, gdy oglądał serwisy informacyjne i odczuwał brak kompana
do przeklinania nowej Rady Elektorów. Jego urlop zdrowotny miał potrwać
jeszcze miesiąc, potem oczekiwał go obóz rehabilitacyjny. Jak
przypuszczał, tam właśnie dostanie rozkaz przeszeregowania. Będzie mu
wtedy przysługiwało prawo do odejścia na emeryturę. Może też
zdecydować się na pozostanie w armii, jako szkoleniowiec młodych
roczników lub biurwa sztabowa. Nie wiedział, co gorsze. Zresztą, miał
jeszcze czas na zastanawianie się nad tym wyborem.
Bardzo się więc zdziwił, gdy otworzywszy swoją skrytkę netową,
zobaczył znajomy sygnał - trójwymiarową projekcję przedstawiającą
kaczkę pływającą w basenie pełnym pieniędzy. Pakiet zawierał
reklamówkę wirtuala, w którym gracz mógł stać się tym właśnie,
niezmiernie bogatym kaczorem. Jednak treść ogłoszenia nie była ważna.
Istotną informację zawierało samo logo programu. Kiedy kaczor wskoczył
do jeziora monet, chlusnęły one na ekran prawdziwie złotą fontanną. Kilka
pieniążków wypłynęło na pierwszy plan, przez chwilę zawisło przed oczami
Daniela. Odczytał ich nominały. Ten kod oznaczał jeden z planów
kontaktowych stworzonych na potrzeby operacji “Huragan”. Wcześniej
korzystał z dwóch z nich -gdy wezwano go na szkolenie i gdy ruszał na
samą akcję.
A więc projekt jest realizowany w dalszym ciągu, pomyślał. Ot i cała
polityka. Oficjalnie będą potępiać naszą akcję, a w tajemnicy już
przygotowują następną.
Nagle ogarnęły go podejrzenia. Nie tak dawno okłamał ludzi z
Departamentu Bezpieczeństwa Publicznego. Okłamał urzędników
państwowych! Znalazł się między młotem a kowadłem. Z jednej strony
obowiązywała go lojalność wobec bezpośrednich przełożonych i
konieczność zachowania tajemnicy. Brał udział w operacji o stopniu
tajności jeden. Zgodnie z regulaminem, bez zgody pułkownika Paccaleta
nie miał prawa informować o swoich działaniach nikogo, nawet członków
Rady Elektorów. Z drugiej strony wiedział, że czasy się zmieniły. Ci, którzy
teraz rządzą, będą dążyli do przejęcia wpływów w armii i na pewno zechcą
wykorzystać w swej grze sprawę operacji “Huragan”, ów przyzywający
komunikat mógł więc być prowokacją. Jeśli Daniel uda się na wyznaczone
przez komunikat miejsce, potwierdzi swój udział w tajnej operacji. Jeśli
Departament Bezpieczeństwa dobrał się do listy kodów przywoławczych,
to może po prostu wysłać je do każdego podejrzewanego przez siebie
żołnierza. Ci, którzy odpowiedzą na wezwanie, będą ugotowani. Bondaree
doskonale zdawał sobie sprawę, że zaplątał się w coś, co wykraczało poza
zwykłe żołnierskie obowiązki oraz określony regulaminami i kodeksem
honorowym sposób postępowania. Wiedział jednak, że jeśli nie sprawdzi,
jak jest naprawdę, będzie skazany na życie w niepewności. A Departament
Bezpieczeństwa, jeśli to on za tym stoi, będzie wciąż na nowo próbował go
ucapić i w końcu wymyśli jakąś sztuczkę, na którą Daniel da się nabrać.
Lepiej więc od razu przekonać się, co jest grane.
Jeszcze raz wszedł w ikonę otwierającą, uruchomił skaczącego do
basenu kaczora i przyjrzał się błyskającym na ekranie monetom.

Wezwanie netowe wyznaczało termin spotkania na południe


następnego dnia. Tyle że wskazane przez kod miasto Garbon znajdowało
się niemal na drugim krańcu kontynentu. Automed nie zgodziłby się na tak
daleką wyprawę, zresztą Daniel nie mógł pozwolić na to, by aparat
zarejestrował trasę podróży. Dlatego na kilkanaście minut przed wyjściem
z domu po prostu odłączył urządzenie. Zawsze będzie mógł potem
powiedzieć, że poszedł spać i nie zauważył, że macki rejestratorów
odlepiły się od jego skóry.
Dwa tysiące kilometrów dzielących Perelandrę od Garbonu
pospieszna kapsuła pasażerska pożarła w ciągu niecałych trzech godzin. W
samym mieście Daniel przesiadał się w kilku miejscach określonych przez
schemat kontaktu, aż w końcu dotarł do małej knajpki dla
homoseksualistów z wydzielonymi i izolowanymi kabinami towarzyskimi.
Automat kontrolny zarejestrował, że w pomieszczeniu znajduje się tylko
jedna osoba. Zdziwionym głosem poprosił o potwierdzenie polecenia
izolowania kabiny.
- Czy jesteś pewien swojej decyzji, drogi gościu? Czy potwierdzasz
swoje polecenie? Czy oczekujesz kogoś spóźnionego?
- Zamknij się! - warknął w końcu zirytowany Daniel. - Jestem
homoonanistą i nie życzę sobie towarzystwa.
- A to przepraszam - odpowiedział automat. - Czy życzysz sobie jakąś
projekcję? Jeśli tak, musisz uruchomić serwer propozycji. Ta usługa
kosztuje dodatkowe...
- Zamknij się, powiedziałem - powtórzył Daniel. - Od tej chwili
będziesz odpowiadał tylko na moje pytania. Jasne?
- Jasne - głos automatu wyraźnie zmarkotniał. Daniel teraz dopiero
spokojnie rozejrzał się po kapsule. Było to małe owalne pomieszczenie
rozjaśnione łukowatymi lampami. Podłogę pokrywała elastyczna ciepła
powłoka, lekko uginająca się pod stopami. Na życzenie klienta mogła się
ona wybrzuszać w niemal dowolne kształty, zmieniając przy tym twardość i
temperaturę. Ściany kapsuły tak naprawdę były ekranami. Na jedynym
znajdującym się tu meblu, małym stoliku, leżały cztery kostiumy do
sieciowych orgii. Daniel wzdrygnął się. Czuł się, jakby przebywał we
wnętrzu czegoś wilgotnego, lepkiego i gorącego.
Ohyda!, pomyślał, biorąc do ręki jeden z kombinezonów. Nie chciał
zakładać całego stroju, choć jak zapewnił wcześniej automat, wszystkie
elementy mające bepośred-ni kontakt z ciałem są wymieniane po każdym
kliencie. Mimo to Daniel zdecydował się jedynie na założenie hełmu.
Po chwili na wyświetlaczach zaczęły się pojawiać kolejne projekcje
zachęcające do korzystania z różnych wirtuali.
- Kardynał! - Daniel powiedział hasło.
- Propozycja numer sto dwadzieścia siedem, “Kardynał” - usłyszał
potwierdzenie zamówienia. Przed jego oczami zaczęło się rysować logo
wirtuala, przedstawiające postać starego człowieka, ubranego w strzępy
bogato zdobionego stroju. Obok sylwetki wyświetliła się lista przycisków i
opcji. - Proszę określić poziom sprzęgu, aktywności, agresji, wrażliwości i
wcielenia. Brak zmian oznaczać będzie przyjęcie ustawień domyślnych.
Daniel nie założył rękawic, więc wszystkie polecenia musiał wydawać
głosem.
- Sprzęg pośredni. - Miał kontaktować się poprzez obraz i dźwięk, a
nie bezpośrednio przez czip. Recytował dalej określoną przez rozkaz
formułę ustawiającą natężenie i wiarygodność serwowanych przez sprzęt
symulacji:
- Wcielenie pełne, aktywność jeden, agresja osiem, wrażliwość jeden.
- Przyjąłem. - Postać Kardynała rozprysnęła się na tysiące
migających punktów, które błyskawicznie umknęły poza kadr. Daniel
znalazł się w absolutnej ciemności.
- Włóż dłoń w rękawicę - usłyszał huczący głos. - Oczekujemy
potwierdzenia tożsamości.
Nie miał wyjścia. Zdjął hełm, wziął ze stolika rękawicę i wsunął na
prawą rękę. Biosensory liznęły skórę, by po chwili przylgnąć do niej swą
chłodną wilgocią. Daniel znów nasunął hełm. Już nie było tam ciemno.
Przed Danielem roztaczał się sielski krajobraz.
Stał na skraju lasu, przyglądając się rozległej równinie. Kolorowe
płachty pól ciągnęły się aż po horyzont. Gdzieniegdzie widać było małe
skupiska wiejskich budynków, a hen, daleko pięły się w górę szare mury i
wieże zamczyska. Za plecami Daniela las gadał swoimi wszystkimi
językami.
- Kontrola genetyczna potwierdzona - na szum drzew i świergot
ptaków nałożył się huczący głos. - Kapitanie Bondaree, połączenie
rozpoczęte.
Daniel poczuł za sobą jakiś ruch. Krzaki zaszeleściły, a spomiędzy
nich wychynęła głowa małego jelonka.
- Podaję moje hasło - powiedział jelonek i jego różki zniknęły. W ich
miejscu pojawiły się kwiaty o płatkach we wszystkich kolorach tęczy.
Wszystkich z wyjątkiem pasma zielonego.
- Potwierdzam zgodność hasła - powiedział Daniel. - W jakim celu
zostałem wezwany?
- Wojna trwa. Niepowodzenie “Huraganu” i zmiana władzy
politycznej na planecie nie wstrzymują naszego programu. Korgardzi nie
zlikwidowali ani jednej swojej bazy. Na razie nie podejmują operacji
zaczepnych, ale to niczego nie oznacza. Wcześniej zdarzały się i roczne
odstępy pomiędzy pacyfikacjami.
- Co na to nowa Rada Elektorów?
- To jest operacja o stopniu tajności jeden, żołnierzu. Rada nie ma
wpływu na działania tego poziomu.
- Rada sprawuję kontrolę nad armią.
- Żołnierzu, tak naprawdę te problemy w ogóle nie powinny cię
interesować. Ale sytuacja wymaga jasnego stawiania spraw. Ufamy ci, bo
gdyby było inaczej, nie pełniłbyś w projekcie tak ważnej funkcji.
- Ufamy? My? To znaczy kto?
- Posłuchaj, żołnierzu - jelonek gniewnie pokręcił głową. - Nasz świat
się zmieni. Bardzo. Oni już podjęli działania, które te zmiany przyspieszą.
Naszym koloniom na księżycach przydziela się solarnych inspektorów.
Rada wydała tajną uchwałę uprawniającą rezydenta Dominium do
ośmiokrotnego powiększenia swojego kontyngentu na wyspie.
Administratorzy rządowi systematycznie zmieniają supervisorów węzłów
sieciowych i kody dostępu. Informacje na te wszystkie tematy są
blokowane propagandowym szumem medialnym.
- Zauważyłem...
- Zwróciłeś uwagę na proces dowódców formacji ewakuacyjnych,
którzy nawalili w czasie “Huraganu”? To pierwszy proces pokazowy.
Trzeba rzucić ludziom kilka ofiar na pożarcie, przy okazji zyskując
doskonały pretekst do ciągłego oskarżania poprzedniej Rady i dowódców.
Zwróć uwagę, was, żołnierzy, media kreują na bohaterów, wysłanych na
pewną śmierć straceńców. Natomiast na sztabie nie zostawia się suchej
nitki.
- Skąd tyle danych w mediach o całej akcji?
- Specjalna komisja, wtyczki, dostępność akt. Oficjalnie sam atak
opatrzony był trzecim kodem tajności.
- Do czego to wszystko ma prowadzić?
- W bliższej perspektywie do zamętu i utrwalenia władzy uległych, a
w dalszej... - jelonek zawahał się.
- Nie kończ, wiem. Te skurwysyny chcą nas oddać Dominium -
powiedział Daniel spokojnie. - Byli u mnie ludzie z Departamentu.
- Otrzymaliśmy tę informację - jelonek pokiwał głową.
- W jakim celu - Daniel wrócił do głównego tematu rozmowy -
zostałem tu wezwany?
- Przebywasz na urlopie zdrowotnym, potem kończysz służbę. Jakie
masz plany?
- Jeszcze nie wiem.
- Proponujemy ci pozostanie w grupie “Huragan”. Będziesz
kontynuował działania przeciwko korgardom z tym samym zespołem.
- Czy to działania legalne?
- Na razie tak.
- Na razie?
- Legalne, żołnierzu.
- Skąd mogę wiedzieć, kim jesteś? Skąd mogę wiedzieć, że to nie
prowokacja?
- Otrzymałeś wszystkie właściwe hasła.
- Jeśli ulegli przejęli już kontrolę nad oddziałami specjalnymi, to znają
i hasła.
- Masz wybór. Wróć do służby. Mamy dla ciebie dużo roboty. Jesteś,
nam potrzebny. Albo zrezygnuj. Zamieszkaj w Perelandrze, odbieraj
pensję, załóż rodzinę. Żyj zgodnie z kodeksem naszych przodków. Być
może w tych czasach, które idą, ważniejsze będzie to, by przetrwali tacy
jak ty, niż byście dali się pozabijać w wojnie z małą szansą wygranej.
Rozumiesz? Dominium nas pożre. A ulegli tylko ułatwią tę robotę.
Sprzedadzą nas za solarne przywileje, namiestnictwa i poczucie
przynależności do lepszego świata.
- To nie takie proste. Mam za mało informacji.
- Wiemy. Możemy dać ci trochę czasu. Patrz uważnie na to, co dzieje
się wokół. Na razie nie powinni cię ruszać, jesteś wszak rannym
bohaterem.
- Dlaczego ja?
- Z dwóch powodów. Po pierwsze, siedzisz w tym od początku.
Sprawdzaliśmy cię. Masz odpowiednie cechy psychofizyczne. Znamy twoje
poglądy. Jest i drugi powód.
- Jaki?
- Przeżyłeś coś niezwykłego.
- Ja?
- Czy pamiętasz, co działo się, kiedy umierałeś?
- Miałem wizje. Unosiłem się w przestrzeni kosmicznej. Byłem we
wnętrzu jakiegoś obiektu, widziałem dziwne stworzenia. Jak po prochach.
- Tak naprawdę nie wiemy, czy były to tylko wizje, rozumiesz? Twój
bliźniak w pewnym momencie stracił z tobą kontakt. Jakby nagle
odizolowano cię od niego. Łączność została wznowiona po piętnastu
minutach. Ale liczniki twojego skafandra wskazywały czas przesunięty o
cztery godziny do przodu.
- Awaria?
- Być może. Jednak to nie wszystko. Rejestratory powłoki skafandra
wskazywały na to, że przez pewien czas przebywałeś w temperaturze
bliskiej absolutnemu zeru.
- Takie warunki czasami się pojawiają w kotle pól siłowych.
- To warunki próżni kosmicznej.
- Czy to oznacza... - zawahał się Daniel.
- Że tak naprawdę przez te cztery godziny znajdowałeś się w miejscu
zupełnie innym niż okolice fortu Czarnego. Tak, to jest bardzo
prawdopodobne. Zbadaliśmy cię. Mamy wszystkie dane z twojego
skafandra! Komplet informacji. A jednak nie potrafimy powiedzieć nic
więcej niż: “To jest prawdopodobne”.
- Ilu było takich jak ja?
- Jeszcze trzech. Dwaj wrócili, obu ożywialiśmy, tak jak ciebie.
- Jaką mam pewność - powiedział Daniel po chwili wahania - że to
wszystko jest prawdą, a nie prowokacją?
- Wybór należy do ciebie.
- Używacie połączeń i kodów, które każą mi wam ufać. Ale nie mam
gwarancji. Żadnych.
- Nikt nie ma gwarancji. Wybór należy do ciebie - jelonek zadrżał, a
po chwili zaczął się kurczyć. Jednocześnie jego futerko zmieniało kolor na
zielony. - Czas połączenia się kończy. Wezwiemy cię ponownie.

4.

Do domu wrócił następnego dnia. W skrzynce netowej, oprócz masy


spotów reklamowych i kilku komunikatów centrum medycznego
zaniepokojonego otrzymywanymi z automedu sygnałami, znalazł też listy.
Jeden pochodził z Perelandryjskiego Stowarzyszenia Ciekawych Sąsiadów i
zapraszał na spotkanie dotyczące walki z korgardami. Drugi zawierał apel
nowej organizacji, Fundacji Ziemskiej, która stawiała sobie za cel
“promowanie kultury cywilizacyjnej w dobie zbliżenia z Dominum
Solarnym, w celu przełamywania zaściankowych stereotypów
mieszkańców Gladiusa”. Daniel bez wahania skasował oba komunikaty. Już
miał zamiar hurtem zlikwidować resztę korespondencji, gdy zobaczył adres
nadawczy jednego z listów. Trójwymiarowa ikona przedstawiała młodą
dziewczynę o zgrabnej figurze i srebrnych oczach. To była przesyłka od
jego sąsiadki. Kiedy Daniel zaktywizował list, na ekranie pojawiła się twarz
Diny. Dziewczyna stała na tle swego domu i mówiła do kamery
przenośnego nadajnika, którego czarny obrys co chwila pojawiał się na
dole kadru.
- Witaj, Danielu. Staram się skontaktować z tobą od kilku godzin. Nie
wiem, czy nie otwierasz poczty, czy cię nie ma w domu. Dość, że
postanowiłam nagrać ci ten list.
Chciałabym cię przeprosić za tę scenę, tam na ulicy. Nie sądzę, że
muszę z tobą rozmawiać o polityce, tylko o polityce. Dokonaliśmy różnych
wyborów, każdy swojego i pewnie każde z nas ma trochę racji. Wiesz, racja
zawsze leży pośrodku...
Daniel zatrzymał projekcję i poszedł do kuchni zrobić sobie coś do
picia. Prawda zawsze leży pośrodku! Dobre sobie! Banał używany po to, by
zatkać ci gębę i uprawdopodobnić głoszone przez siebie bzdury. Czy jeśli
ja mówię, że dwa i dwa to cztery, a ty że dwa i dwa to pięć, to prawda
rzeczywiście leży pośrodku? Nie, ja mam rację, a ty nie masz! Jeśli ja
bronię tego świata przez najeźdźcą, a ty najeźdźcy służysz, to prawda nie
leży pośrodku. Ty jesteś zdrajcą, a nie ja!
Daniel postawił przed sobą kubek z gorącą kawą. Rozsiadł się w
fotelu i znów uruchomił projekcję.
- Przecież jesteśmy sąsiadami - kontynuowała Dina.
- Co proponujesz? - spytał cicho Daniel. Obraz na ekranie drgnął
lekko, kiedy sterownik nagrania szukał fragmentu adekwatnego do treści
pytania.
- Może byśmy się spotkali? - spytała Dina, lekko przekrzywiając
głowę. Nitki pokrywające jej oczy lśniły tęczowo. Sympatia.
- W porządku, Dina - uśmiechnął się Daniel. - Czyżby twój dupek cię
odstawił?
Obraz na ekranie drgnął. Dostrojenie.
- Będę sama - powiedziała dziewczyna - jutro wieczorem. Daj znać,
jeśli masz ochotę.
Daniel zastopował nagranie. Nie lubił jej. Brzydził się jej kumplami.
Nie akceptował jej poglądów. Drażniła go.
Była ładna.
Wiedział, że musi uważać. Jego zachowania mogły być
monitorowane, zarówno przez dowództwo “Huraganu”, jak i przez służby
podległe nowej Radzie Elektorów. A jeśli... jeśli od początku był
namierzany? Przecież dziewczyna sprowadziła się do Perelandry tuż przed
tym, jak został włączony do projektu. Czy to możliwe, że ulegli rozpoczęli
grę na tym poziomie tak dawno temu? Że zdobyli informacje o udziale
Daniela w “Huraganie” i podstawili swojego człowieka, jeszcze nim ten
projekt na dobre zaczął być realizowany?
To paranoja, chłopie - próbował sobie tłumaczyć. - Po prostu zwykły
zbieg okoliczności. Jeśli by chciała, zarzuciłaby zręczniejsze wędki. Na
przykład nie kłóciła się o politykę, tylko od razu zaciągnęła do łóżka.
A jeśli nie? Zwątpienie znów ogarnęło Daniela. Nie wiedział, na czym
polega codzienna praca operacyjna służb specjalnych. Może tak właśnie
wygląda kreowany przez nich teatr? Agent poznaje ofiarę, rozmawia z nią,
przyjaźni lub kłóci, potem nie za prędko godzi, wreszcie proponuje
nawiązanie stosunków towarzyskich. Któż się nie da nabrać na taką
wielopoziomową gierkę? On, Daniel Bondaree, nie miał najmniejszego
zamiaru.
- Szpiegujesz mnie? - szepnął pytająco. Ścienna projekcja
natychmiast odżyła, ustawiając się na właściwej frazie:
- Myślę, że możemy interesująco spędzić czas - powiedziała
dziewczyna na ekranie i pomachała do niego ręką. Uśmiechnęła się. Daniel
nie pamiętał, kiedy ostatnio jakaś dziewczyna uśmiechała się konkretnie
do niego. Tak po prostu.
- O rany, mała, nie bądź szpiclem - mruknął. Obraz drgnął.
- Myślę, że możemy interesująco spędzić czas.
- Naprawdę chcesz? Po co?
- Myślę, że możemy interesująco spędzić czas - projekcja ustawiła się
w tym samym miejscu.
- Aha, rozumiem - powiedział Daniel, wywołując na ekran netową ścieżkę
połączeń z mieszkaniem swojej sąsiadki.
Dach domu Diny lśnił wszystkimi barwami tęczy - w zależności od
tego, pod jakim kątem promienie słoneczne padały na pochyłe dachówki
fotokolektorów. Nad nim unosiły się majestatycznie dwa maszty wiatraków
energetycznych. Gorące powietrze powoli obracało śmigłami.
- Jesteś samowystarczalna? - spytał Daniel.
- W zasadzie tak - odpowiedziała dziewczyna. - Czasami w nocy, jeśli
jest dużo ludzi, muszę korzystać z sieci zewnętrznej. A ty? Dokupujesz
energię?
- Ponad połowę. Nie mam czasu na modernizację domu. Gdybym
mieszkał tu na stałe, pewnie bym chciał pooszczędzać, ale tak... Bywam w
Perelandrze po parę dni, potem znów wracam do służby. I tak w kółko.
Inwestycja by mi się nie opłacała.
Siedzieli w ogródku, na tyłach domu Diny. Dziewczyna przyniosła
miękkie materace, na stojącym obok stoliku położyła kolorowe owoce.
- Widziałam w holo nowy bajer. Na razie testują. Spreparowali i
powielili klon narządów elektrycznych kilku zwierzaków. Wzmocnili procesy i w
rezultacie otrzymali bardzo silne ogniwo biologiczne.
- Mam nadzieję, że trzymają je w retortach, a nie pozwalają biegać
po ulicach. Rozumiem, że z przodu będzie to-to miało pysk do żarcia trawy,
a z tyłu gniazdko kontaktu.
- Tak jakby - uśmiechnęła się.
- Czym się właściwie zajmujesz?
- Życiem. Generalnie zajmuję się miłym życiem. Cóż innego nam
zostało?
Milczał.
- A tak na serio, to studiuję socjologię cybernetyczną.
- Socjo... co?!
- Socjologię cybernetyczną. Zmiany sposobu organizacji
społeczeństw na skutek wpływu technik wspomagania elektronicznego i
łączności bezpośredniej.
- No to powinnaś być dość dobrze zorientowana w tym, co dzieje się
w Dominium.
- Chodzi ci o władzę Sieci Mózgów?
- Też. Ale przede wszystkim, o to, co tam się wyprawia z ludźmi.
- To znaczy - zawahała się - co się wyprawia?
- Jak to co? Trzydzieści procent ludzi zostało scyborgizowanych!
Wielu pod przymusem. Każdy z nich ma w głowie czip bezpośredniego
sprzężenia z Siecią! Oto, co tam się wyprawia!
- A co w tym złego, Danielu? - uśmiechnęła się Dina. - Na tym polega
postęp. Możliwość bezpośredniej łączności, korzystania z dowolnych
zasobów danych, koordynacji działań z innymi ludźmi i obiektami
netowymi. To świat nowych możliwości, oni po prostu dostali nowy,
cudowny zmysł.
- Postęp, dziewczyno, jaki postęp? Mają w mózgu czip, przez który
ktoś może sterować każdym ich krokiem.
- I to właśnie jest wspaniałe. Nie chodzi o sterowanie. Chodzi o
koordynację. Jeśli chcą, mogą w jednej chwili sprząc się ze swoimi
partnerami, kontrahentami, wspólnikami, mogą w ułamku sekundy
przekazywać wiadomości, korzystając przy tym z ogromnych zasobów
Sieci. Przecież taki kontakt, w biznesie, nauce czy polityce to coś
wspaniałego, przyspieszającego pracę, podnoszącego jej efektywność.
- Ale przecież Sieć Mózgów zyskuje możliwość bezpośredniego
sterowania działaniami tych ludzi. Władania ich myślami!
- To właśnie jest wspaniałe. Zobacz, ile ludzkiej energii marnuje się
przez brak synchronizacji działań, przez głupie pomysły, których realizację
się rozpoczyna, a potem zarzuca, czy przez to, że wielu ludzi jednocześnie
bierze się za to samo. Tam wszystko jest inaczej. Systemy eksperckie
mogą wspomóc przy podejmowaniu decyzji, ocenić trafność inwestycji,
zablokować działania z góry skazane na niepowodzenie czy wtórne.
- Ale po co to robić?! Ja podejmuję swoje decyzje i ja ponoszę ich
konsekwencje. Jeśli wybrałem dobrze, to dostanę od życia nagrodę:
pieniądze, przyjaciół, szczęście. Jeśli nawalę, to życie da mi kopa w tyłek.
To proste.
- Za proste. Nie sądzisz, że życie jest bardziej skomplikowane? Że
ktoś powinien ostrzec ludzi przed błędnymi decyzjami, czasem podjąć
decyzje za nich, no i zabezpieczyć tych, którzy mieli mniej szczęścia?
- I tym genialnym opiekunem będzie Sieć Mózgów? A to niby czemu?
- Przecież my też korzystamy z sieci. Cała informacja dociera do
ciebie poprzez net, dzięki sieci wpływasz na politykę, oddając swe głosy
elektorskie, poprzez sieć porozumiewasz się z innymi ludźmi. Tam, w
Dominium wykonano po prostu krok naprzód. Po co klawiatura, czytnik
głosu, przenośne stacje, ekrany i hełmy? Lepiej wszczepić w czaszkę
odpowiedni czip i każda informacja dotrze bezpośrednio do twego mózgu.
Przy okazji można ją poddać obróbce, zwizualizować, skomentować. To
nowy zmysł, tak jak wzrok czy słuch.
- I to jest najbardziej niebezpieczne. - Daniel przełknął kawałek
ciasta, którym poczęstowała go Dina. Było smaczne. Na dodatek upiekła je
specjalnie na jego przyjście. Nie pamiętał, kiedy kobieta zrobiła coś
specjalnie dla niego. - Holo możesz wyłączyć, a czepek wirtuala zdjąć z
głowy. A i tak te media mogą wtłoczyć ludziom do mózgów dowolne
bzdury. Co będzie, gdy ten atak medialny stanie się ciągły? Wielu ludzi i u
nas stosuje czipy wspomagające – ciągnął - choćby my, w czasie akcji.
Uwierz mi, ja wiem, jak to jest, gdy człowiek przestaje być panem swojego
ciała i myśli. Rozumiesz? Ktoś, kto ma taką władzę nad innymi, zyskuje
niebywałą potęgę. Dziesiątka tanatorów wspomaganych sterowaniem
zewnętrznym załatwiała wielokroć liczniejsze grupy uzbrojonych po zęby
terrorystów. Wiem, byłem w takich akcjach. Wyobraź sobie, że ktoś ma
władzę nie nad kilkudziesięcioma, a nad miliardami ludzi, co ja mówię, nad
całą cywilizacją! To przecież potworne...
- Przesadzasz, po prostu nie chcesz docenić wszystkich zalet nowego
społeczeństwa.
- Potrafię, uwierz mi, potrafię docenić zalety. Ale myślę, że po prostu
nie zdajesz sobie sprawy ze wszystkich konsekwencji tych zmian.
- Świat się rozwija. Gdyby było inaczej, to do dziś ludzie biegaliby po
drzewach i walili w klatki piersiowe, chcąc okazać swą siłę.
- Bez wątpienia - uśmiechnął się Daniel. - Ale gdybyś trochę lepiej
znała historię, to wiedziałabyś się, że nie jesteśmy pierwszym pokoleniem,
które toczy taką dyskusję. I że za każdym razem, gdy próbowano
gwałtownie i gruntownie zmienić kształt świata, kończyło się to
potwornymi zbrodniami i cywilizacyjną katastrofą. To samo można
powiedzieć o wszystkich społeczeństwach złożonych z ludzi bezwzględnie
posłusznych jednemu ośrodkowi władzy i wiedzy. Nasi przodkowie, którzy
kolonizowali Gladiusa, wybrali pewien kodeks osadniczy z wielu
dostępnych wzorców. Uważali, że ten właśnie sposób organizacji
społeczeństwa, sprawowania władzy, egzekwowania prawa jest
najskuteczniejszy. To się sprawdziło. Gladius jest jednym z bogatszych i
spokojniejszych światów ludzkiej cywilizacji. Po co z tego rezygnować?
Dlaczego mamy oddać to, co nasi przodkowie wypracowali i wywalczyli?
- Przodkowie! Przodkowie! Ich nie ma! Jakoś tam żyli, coś zbudowali,
coś zniszczyli, ale odeszli. Nie ma ich! Nie ma! Jesteśmy my i współczesny
świat. I potężna cywilizacja solarna. Albo się do niej przyłączymy, albo na
zawsze zostaniemy grajdołem.
- Kiedy przestajesz szanować swoją historię i pamięć przodków -
powiedział Daniel poważnie - przestajesz szanować samego siebie.
Pamiętaj, to dług honorowy. Jeśli ktoś umierał, żebyś ty mogła być wolna,
jeśli ktoś harował jak wół, żebyś ty mogła żyć w cywilizowanym świecie, to
teraz masz wobec nich dług honorowy. Będziesz go spłacać swoim
dzieciom.
- Tego was tam uczą, co? - żachnęła się Dina. - Muszą wam wmówić,
że jesteście komuś coś winni, że macie powołanie, że czeka was sława i
wieczna pamięć przyszłych pokoleń. Tak? Dlatego zabijacie ludzi? A ja
chcę żyć. Chcę przyszłości. Chcę budować nowe, lepsze, potężniejsze.
Ludzie tego chcą...
- A jeśli nie chcą? Wiesz, że w Dominium łącza czipowe pewnym
grupom ludzi wszczepia się obowiązkowo? Wiesz, że w fazie badań są
genetycznie programowane organy neuronowe? Chcą wbudować to w DNA
i w kolejnym pokoleniu tworzyć osobniki biologicznie przystosowane do
sprzęgu z Siecią. Podobno już wydano dekrety ograniczające płodność
tych, którzy nie chcą poddać dzieci temu zabiegowi.
- Bo nowoczesny świat nie może przyjmować istot, które nie potrafią
w nim funkcjonować. Danielu, nie przekonanych można przekonać,
niedowiarkom pokazać dowody, a osobniki szczególnie oporne... tak,
chyba tak, można resocjalizować. Trudno, nawet na jakiś czas ograniczając
ich wolność wyboru. Wiem, że to nie jest idealne rozwiązanie. Ale przecież
tacy ludzie sami przekonają się, że żyje im się lepiej, wygodniej, sprawniej.
- A jeśli ktoś odrzuci tę nową rzeczywistość? Co wtedy? Użyjesz siły?
A może go zlikwidujesz? Co zrobisz, gdy okaże się, że takich ludzi jest
wielu, na przykład większość mieszkańców Gladiusa?
Dina milczała. W jej oczach pojawiły się zielone ogniki, przepływające
po srebrnych nitkach od nasady nosa do kącików oczu.
- Co zrobisz z tymi - powtórzył Daniel - którzy nie zechcą przyjąć
świata, jaki im narzucisz?
Zamiast odpowiedzi dziewczyny usłyszał cichy gwizd i głos automatu
przywoławczego.
- Cześć maleństwo, to ja! Mam cię też pozdrowić od Markuriusza.
Dina drgnęła, podniosła do oczu prawą dłoń. Z jej naręcznego
komunikatora wystrzeliła struga światła, a po chwili tuż przy stoliku
zmaterializowała się projekcja wysokiego, elegancko ubranego mężczyzny.
Daniel rozpoznał go, to z nim Dina spacerowała tamtego wieczoru, kiedy
mało co nie doszło do bójki.
- Cześć, Ramzes - uśmiechnęła się, a Daniel poczuł suchość w
gardle. Chciał takich uśmiechów, pragnął ich. Przez ostatnie lata prawie
zdołał zapomnieć, że są takie uśmiechy. - Pamiętasz mojego gościa?
Projekcja przesunęła się, holograficzny człowiek spojrzał na Daniela.
W ogrodzie musiała znajdować się kamera, przekazująca obraz do
komunikatora Ramzesa.
- Spora zagadka, szczerze mówiąc... - powiedział hologram. -
Pracowałeś w naszym biurze wyborczym?
- Zimno - odpowiedział Daniel.
- Wyglądasz na chojraka, czyżbyś był naszym ochroniarzem?
- Bardzo mroźno - Daniel uśmiechnął się.
- Ale pułapka - jęknął hologram. - A może jesteś moim wyborcą?
- Przekroczyliśmy zero absolutne, panie wybierany - Daniel wstał z
leżaka.
- To jest żuk... - Dina urwała, przepraszająco spojrzała na Daniela. -
To znaczy tanator. Ten mój sąsiad, pamiętasz?
Twarz hologramu spoważniała. Ramzes uważnie przyjrzał się
Danielowi.
- Taaak. Teraz poznaję. Dina, musimy porozmawiać.
- O co chodzi?
- W cztery oczy, Dina - podkreślił Ramzes. Teraz zwrócił się do
Daniela. - Bardzo cię przepraszam, sam rozumiesz. To niezręczna sytuacja,
żeby żuk... eeee... tanator zadawał się z siostrą członka Rady Elektorów
występującego tam z ramienia stronnictwa, które ty nazywasz uległymi.

5.

Tego samego dnia, wieczorem, przed domem Daniela zatrzymał się


nieoznakowany poduszkowiec. Z pojazdu wysiadło trzech mężczyzn.
Wyglądaliby normalnie, gdyby nie to, że każdy z nich miał umieszczone w
podstawie czaszki gniazdo czipowe, z którego sterczał obły kształt
kartridża. Ani na pojeździe, ani w strojach mężczyzn nie widać było
jakichkolwiek emblematów i dystynkcji. A jednak już na pierwszy rzut oka
wyczuwało się, że nie są to zwykli obywatele Gladiusa. Gdyby ktoś z oddali
obserwował sylwetki mężczyzn, sposób poruszania, gestykulację, bez
wątpienia dostrzegłby ich zadziwiające podobieństwo. Jakby byli braćmi.
“Środa, 13 maja, godzina osiemnasta. Przybyli goście, których
priorytet praw umożliwa samowolne wejście na teren posesji -
poinformował mózg domu, na chwilę zatrzymując projekcję najnowszego
serwisu wiadomości. -Jednak stoją przy furtce i czekają na pańską zgodę.”
- Kto to?
“Status uniemożliwia kierowanie do nich pytań.”
- Wpuść - powiedział Daniel. Poprawił się na fotelu, sięgnął po
szklankę z zimnym napojem. Usłyszał szmer otwieranych drzwi, kroki na
korytarzu, kilka cichych słów. Wreszcie spokojny głos:
- Daniel Bondaree?
- Tak - odpowiedział Daniel nie podnosząc się z .fotela. Trzej
mężczyźni stanęli obok siebie nieruchomo. Byli bardzo wysocy, ich łyse
głowy sięgały niemal sufitu. Nosili proste, szarozielone bluzy i spodnie oraz
krwistoczerwone buty. Każdy miał mały neseser. Kartridże sterczały z boku
ich czaszek niczym ogromne czyraki. Daniel dostrzegł też otwarte
końcówki czipów na nadgarstkach dłoni.
- Dysponujemy najwyższymi kodami dostępu. Możemy zmusić pana do
odpowiedzi na każde pytanie. Działamy poza wojskową i cywilną
jurysdykcją Gladiusa - powiedział mężczyzna stojący w środku. Podniósł
dłoń. Otoczyła ją zielona poświata wirtualnej projekcji. Światło zgęstniało,
zaczęło formować dziwne kształty. - Oto nasze pełnomocnictwa.
Przed oczami Daniela rozwinęła się zielona mapa planety.
Rozpoznawał kształty kontynentów, znał je przecież każdy człowiek,
niezależnie od tego, jak daleko od tego świata mieszkał. To była mapa Ziemi,
kolebki rodzaju ludzkiego.
- Jestem obywatelem planety Gladius - powiedział Daniel. - Nie
podlegam rezydentom solarnym.
- Na mocy porozumień zawartych z Radą Elektorów dwanaście minut
temu, wydzielone jednostki specjalne Gwardii Ludzkości zostały włączone
do operacji antykorgardzkich. Otrzymały też przywileje dotyczące
kontaktów z obywatelami Gladiusa.
- Czy to oznacza, że Dominium weszło do wojny z korgardami?
- Nie. To oznacza, że zostaliśmy poproszeni o pomoc w rozbiciu
podziemnych organizacji wrogich legalnie wybranej Radzie Elektorów,
mogących stanowić zagrożenie dla rezydentury solarnej oraz spiskujących
z korgardami.
Daniel nie odpowiedział od razu. Teraz dopiero zrozumiał, co się
stało. Zdominowana przez uległych Rada Elektorów ściągnęła na planetę
pomoc z Dominium. Ale nie żołnierzy i naukowców, mogących pokonać
korgardów, tylko funkcjonariuszy solarnych służb bezpieczeństwa,
mających pomóc w rozprawie z opozycją.
- Czy jestem o coś oskarżony? - spytał w końcu Daniel.
Przemawiający do tej pory mężczyzna spojrzał na swojego towarzysza. Ten
wystąpił krok do przodu i lekko mrużąc oczy powiedział:
- Otwieram procedurę przesłuchania numer czternaście. Nie jesteś o
nic oskarżony. Interesują nas zeznania dotyczące służby w grupie o
kryptonimie “Huragan”. Zeznania są dobrowolne, a procedura nie
przewiduje możliwości użycia sond psychicznych. Jesteś jednak
zobowiązany do udzielania pełnych odpowiedzi. W razie uzasadnionych
wątpliwości co do prawdziwości zeznań, przeszeregujemy twoje
przesłuchanie do innej kategorii, co może oznaczać zastosowanie
systemów wykrywania kłamstwa, sond pamięciowych i psychotropów. Czy
rozumiesz swoją sytuację?
- Rozumiem - powiedział Bondaree po chwili milczenia.
- Gotowe! - oznajmił mężczyzna, podając Danielowi specjalne
okulary. - Nałóż to.
Dwaj przybysze siedzieli przy stoliku, uważnie obserwując wskaźniki
na powyciąganych z neseserów aparatach. Trzeci stał w głębi pokoju
nieruchomo niczym posąg. Miał zamknięte oczy, dłonie przyciskał do
policzków. Daniel nie dostrzegł, by w ciągu kilku ostatnich minut drgnął
choć jeden jego mięsień.
- Czy on się łączy z Siecią Mózgów? - spytał.
- To nie twoja sprawa. Załóż okulary i zaczynamy! Daniel wzdrygnął
się, gdy dotknął oprawki okularów. Wydała mu się ciepła i drżąca - żywa!
- To jest bioautomat - przybysze byli najwyraźniej przyzwyczajeni do
takich reakcji. - Nie gryzie.
- Żądam, aby przesłuchanie zostało zapisane w trybie notarialnym.
Do informacji moich przełożonych i prawnika.
- Posłuchaj, facet - bezpieczniak podniósł głos. Pochylił się w stronę
Daniela, szukając wzrokiem jego spojrzenia.
Gra, pomyślał Bondaree. To wszystko wyuczone sztuczki.
- Posłuchaj, facet - powtórzył bezpieczniak. - Ty chyba ciągle nie
rozumiesz. Nie rozmawiają z tobą chłopcy z waszego Departamentu
Bezpieczeństwa ani twoi koleżkowie tanatorzy. Rozmawiasz z nami. Żeby
było jaśniej, reprezentujemy służby specjalne armii solarnej. Każde
wystąpienie przeciw nam, każda próba przeszkadzania mi w pracy
zakończy się dla ciebie bardzo źle. Bądź grzeczny i nie chrzań głupot.
Dotyczy cię czternasta procedura przesłuchań, bo wszystkich was,
zaplutych gnojków z “Huraganu”, uznano za bohaterów. Taka widać
polityka. Ja się do niej mieszać nie będę. Ale oni nie wmieszają się w to, co
zrobię ja, żeby wyciągnąć z ciebie wszystkie wiadomości. Czy to jasne?
- Jasne - burknął Daniel.
- No! - z zadowoleniem powiedział bezpieczniak. - Masz szczęście.
- Próbujesz mnie nastraszyć? - Daniel obracał w dłoniach żywe
okulary. Oprawka była ciepła, pokryta krótką gęstą sierścią, pod jej
powierzchnią wyczuwało się łagodne pulsowanie. - Musisz się postarać.
Niełatwo jest nastraszyć tanatora.
- Zabijałeś ludzi, co? - spytał drugi z bezpieczniaków.
- Wielu.
- Rozwalałeś im łby, wysadzałeś ich, trułeś, dusiłeś, paliłeś. Coś
pominąłem?
- Chyba nie.
- Toś dzielny, żołnierzu - powiedział i podniósł ramię. Z jego
nadgarstka strzelił snop światła i już po chwili przed Danielem zbudowała
się holograficzna scena: niewielkie, pomalowane na biało pomieszczenie, z
którego ścian wyrastały jakieś konstrukcje, aplikatory, ostrza. Obraz przez
chwilę trwał nieruchomo, a potem w jego wnętrzu pojawił się człowiek.
Jego ręce i nogi były rozciągnięte pomiędzy ścianami celi, przytrzymywane
przez stalowe łapy. W ciało więźnia jedna po drugiej wbijały się igły
aplikatorów, do skóry przywierały rzepy serwerów, czaszkę pokryła lśniąca
sieć elektrod, a na nadgarstku, potylicy i klatce piersiowej aparaty zaczęły
wbudowywać w skórę gniazda czipowe.
Obraz znów się zmienił. Widać było, jak ciało drży, jak mierniki
pokazują wstrzykiwanie do organizmu coraz potężniejszych dawek różnych
preparatów, jak zmienia się natężenie ostrzy skanerów mózgowych.
Znów cięcie. Ciało jest spuchnięte. Skóra dużymi płatami schodzi z
pleców i brzucha, pozostawiając krwawe rany. Mężczyzna szamocze się w
więzach, potrząsa głową, próbuje wierzgać spętanymi nogami. A jego
twarz... powiększone oczy, popękana do krwi skóra, wybite zęby,
zakrwawiony język, co chwila wysuwający się spomiędzy warg w jakimś
prazwierzęcym odruchu.
- Powiedział wszystko, co chcieliśmy. To, czego nie powiedział, sami
wycisnęliśmy z jego mózgu. Przy okazji zrobiło się z nim to. A dostał ledwie
pierwszą dawkę.
Projekcja zgasła równie gwałtownie, jak się pojawiła. Daniel znów
zobaczył twarz bezpieczniaka.
- Zaczynamy.
Bondaree założył okulary. Poczuł jak ciepłe oprawki pęcznieją,
wyginają się, aż w końcu szczelnie przyklejają do skóry, zakrywając oczy.
Już po chwili ze zdumieniem stwierdził, że przestał je czuć, najwyraźniej
dostosowały się do ciepłoty ciała. A ponieważ szkła były przezroczyste,
Daniel miał wrażenie, że patrzy na świat własnymi oczami.
Nie trwało to długo. Nagle obraz zmętniał, a potem szkła rozjarzyły
się jaskrawą żółcią. W oczy Daniela uderzył snop jasnego światła. Próbował
zmrużyć powieki, ale nie mógł. Potrząsnął głową, podniósł dłonie do twarzy
chcąc zerwać okulary. Powstrzymał go głos:
- Zostaw! Jeśli je zdejmiesz, możesz uszkodzić sobie wzrok.
- A jeśli nie zdejmę, to i tak zaraz oślepnę.
- Nie obawiaj się. Ten sprzęt ma atest.
A potem zaczęło się przesłuchanie. Poczuł, że cały się poci, a palce
jego dłoni zaczynają się poruszać w niekontrolowany sposób. Nagle
przestał widzieć cokolwiek i jednocześnie usłyszał głośne buczenie,
zrodzone gdzieś w głębi czaszki. Nie potrafiłby unieść nogi, nie wiedział,
gdzie znajduje się góra, a gdzie dół, przed oczami wciąż miał ciemność.
Gdyby nie dźwięk i ból, czułby się niemal jak na zestawach trenażerowych,
kiedy ćwiczył walkę w warunkach zerowej grawitacji z układem nerwowym
przełączonym na sterowanie skafandrem.
I wtedy z niesłychaną siłą napłynęły obrazy. Scenki, wydarzenia,
fakty z bliższej i dalszej przeszłości, pomieszane, bez chronologicznego
porządku, istotne albo zupełnie banalne.
Niektóre wspomnienia wydawały się krótkimi, kolorowymi
projekcjami holograficznymi. Inne były tylko zatrzymanymi w bezruchu
kadrami, na których pozlewały się kolory i powykrzywiały kształty.
Pojawiały się też echa rozmów, ślady zapachów, przelotne odczucia
sytości, seksualnego zaspokojenia, bólu, bitewnego szału, nienawiści.
Daniel nie panował nad tymi wszystkimi uczuciami tłoczącymi się w
jego głowie. Nie był w stanie sformułować żadnej myśli. Tylko obserwował.
Zobaczył swoich rodziców. Ojciec, wysoki mężczyzna o śniadej
twarzy i czarnych oczach, szedł ulicą. Poruszał się sprawnie, ale stawiał
nieco dziwne kroki - to ślad po operacjach wzmacniających, jakim musiał
się poddać po przybyciu z Tanto na Gladiusa. Ojciec uśmiechnął się, gdy
na jego spotkanie wyszła matka. Była zadbaną, elegancką kobietą, o
szarych włosach i zdecydowanej twarzy. Gdy tylko mogła, wychodziła na
spotkanie wracającego z rejsu ojca, a on zawsze przywoził jej taki sam
prezent. Kamyk ze świata, na którym był. Daniel uwielbiał obserwować
takie spotkania swoich rodziców.
Obraz zniknął.
Za plecami Daniela płonął ogień, a u stóp leżało martwe ciało
młodej, siedemnastoletniej dziewczyny. Miała szeroko otwarte oczy i usta
zastygłe w krzyku trwogi. Jej dłonie zaciskały się w pięści. Pierś dziewczyny
przecinała poszarpana rana, ślad serii pocisków rozrywających. Daniel
zabił ją chwilę wcześniej. Teraz żar bił w jego ciało z taką siłą, że skafander
bojowy sygnalizował przekroczenie wszelkich możliwych norm
bezpieczeństwa. To była Gorrboray, kolonia na Kwaikenie. Szaleni
wyznawcy jakiegoś parksańskiego bóstwa postanowili złożyć ofiarę z
mieszkańców liczącej blisko tysiąc osób bazy. Zablokowali śluzy, zniszczyli
system łączności i przystąpili do rytualnego mordowania ludzi. Kiedy w
Gorrboray wylądował oddział tanatorów, sekciarze ukryli się w zespole
kontrolującym równowagę biocenozy stacji. Zniszczenie tego systemu
oznaczało zagładę kolonii. Następnie przedarli się do ogarniętego paniką
miasta, próbowali wmieszać w tłum. i wymknąć z zagrożonej bazy na
promach ewakuacyjnych. Kiedy komandosi rozminowywali moduł
biocenozy, sędziowie ruszyli na miasto, by wyłuskać z tłumu i zlikwidować
sekciarzy. Tam Daniel zastrzelił piękną dziewczynę, która, jak pokazywały
kamery wideo, Mika godzin wcześniej podrzynała gardła mieszkańcom
Gorrboray.
Obraz zniknął.
Daniel powoli przesuwał się w próżni. W rękach trzymał miotacz, co
chwila plujący śmiercionośnymi pociskami. Przy każdym strzale ciało
Daniela przyspieszało - nie działały układy kompensujące odrzut. Podobnie
jak większość pozostałych zespołów skafandra. Przed sobą miał Daniel
gigantyczny, poszarpany kształt planetoidy Hekate 102. Na jej szarym tle
przesuwały się trzy inne kształty. To byli wrogowie. Nieco wcześniej
tanatorzy zdobyli statek piracki, lecz zdesperowana załoga zdetonowała
rozmieszczone na nim materiały wybuchowe. Pośród rozbiegających się
we wszystkie strony szczątków statku ocalało ledwie kilkunastu ludzi -
piratów i tanatorów. Nie wszyscy mieli sprawne układy sterowania
skafandrów, niektórzy byli ranni, inni bez broni. Bezwzględność trzech
praw mechaniki Newtona objawiła się z całą mocą, gdy Daniel bezradnie
obserwował swoich towarzyszy w niesprawnych skafandrach, coraz
bardziej oddalających się od miejsca katastrofy. Niewielka była szansa, by
w planetoidalnym Pasie Flamberga ekspedycja ratunkowa odnalazła ich
przed wyczerpaniem tlenu.
Tymczasem ci, którzy mieli sprawne silniki skafandrów i broń,
tańczyli w próżni przerażający taniec śmierci, strzelając, robiąc uniki,
myląc pociski wroga fantomami. Cała walka odbywała się dostatecznie
blisko ogromnej planetoidy Hekate 102, by w końcu dał się odczuć wpływ
jej grawitacji. Walczący ludzie wchodzili na orbitę planetki, stawali się jej
satelitami. Przyciąganie grawitacyjne sprawiało, że wciąż przyspieszali,
opadając ku środkowi skalistego świata. Daniel zrozumiał, że jeśli ten stan
potrwa dłużej, to w końcu roztrzaska się o powierzchnię Hekate. Resztę
paliwa silniczków korekcyjnych wykorzystał więc do takiego ustawienia się
wobec wrogów, by znaleźć się między nimi a planetoidą. Teraz odrzut
każdego strzału odpychał go od Hekate, pozwalał utrzymać orbitę. Salwy
piratów tylko spychały ich w dół, ku powierzchni planetoidy. W końcu
różnice prędkości, a co za tym idzie, wysokości orbitowania tak się
zmieniły, że ciała napastników znacznie wyprzedziły Daniela, a potem
zniknęły mu z oczu za łukiem planetoidy. Zobaczył ich jeszcze raz, gdy po
kolejnej serii okrążeń zdublowali go w ruchu po orbicie. Grupa ratunkowa,
która odnalazła Daniela po kilkunastu godzinach, natrafiła też na szczątki
ciał piratów, wbite w skalną powierzchnię planetki.
Obraz zniknął.
Dziewczyna o oczach pokrytych siatką srebrnych nici uśmiechnęła
się do Daniela i podała filiżankę z napojem. Na moment ich palce zetknęły
się. Na moment w srebrzystych oczach Diny zalśnił błękit. Przyjemność.
Wtedy, w czasie spotkania w domu dziewczyny, Daniel nie zwrócił na to
uwagi, nie zauważył tego. Ale teraz mógł całe, sztucznie wydobyte z
pamięci zdarzenie obejrzeć jeszcze raz, niejako z zewnątrz. Błękit. Na
pewno.
Obraz zniknął.
Jechał kapsułą pasażerską. Przed nim wyrósł kompleks Ogotai.
Kapsuła wylądowała i rozpoczęły się przewidziane regulaminem procedury
kontrolne. To działo się wtedy, gdy rozpoczął się “Huragan”.
Obraz zniknął.
Jelonek wyszedł na skraj lasu. Rogi zmieniły się w kolorowe kwiaty.
Daniel nie wiedział, ile to trwa, nie panował nad swoimi myślami,
kolejne obrazy i dźwięki wypływały na powierzchnię pamięci, by po chwili
zniknąć ponownie, przykryte kolejnymi wspomnieniami.
Nagle wszystkie wizje umknęły, zastąpione jaskrawym, żółtym
światłem, palącym oczy niczym blask ustawionej tuż przed twarzą żarówki.
Daniel wciąż pozostawał w oszołomieniu, wrócił ból głowy, pojawiło się
odrętwienie kończyn, zmęczenie, senność.
- Koniec - usłyszał dobiegający jakby zza ściany głos. - To wszystko.
Okulary znów stały się przezroczyste, poczuł, jak odlepiają się od
jego twarzy, pozostawiając uczucie lekkiego pieczenia.
- Co... co to było? - spytał Daniel. Sam się przeraził drżenia swego
głosu. - Nie mieliście prawa, sondy mózgowe...
- Nie przekroczyliśmy żadnego przepisu - twardo powiedział
bezpieczniak, pakując sprzęt do nesesera. – Nie dokonaliśmy żadnej
chemicznej ani elektronicznej ingerencji w twój organizm.
- Więc co... co to było?
- Mieszkasz na małym świecie, odległym od centrum cywilizacji.
Przez takich jak ty, ten świat może do niego nigdy nie dołączyć. Wasza
nauka jest równie zacofana, co i wasze prawa.
- Złożę raport w swoim dowództwie.
- Składaj - bezpieczniak podniósł się z fotela. Jego towarzysz uczynił
to samo. - Analiza zebranych obrazów zajmie nam kilka dni. Przez ten czas
masz spokój.
Ruszyli ku wyjściu. Daniel nie miał sił, aby wstać z fotela. Gdy dwaj
funkcjonariusze solarnych służb specjalnych byli już przy drzwiach, trzeci,
stojący do tej pory nieruchomo, drgnął. Przez jego twarz przebiegł skurcz,
kolana ugięły się, jakby za chwilę miał upaść. Jednak utrzymał równowagę.
Otworzył oczy, otrząsnął się i bez słowa ruszył za partnerami. Po chwili
automat wejściowy zameldował, że intruzi opuścili teren posesji. Daniel
spojrzał na zegar. Zdziwił się, bo kiedy bezpieczniacy przyjechali, była
godzina osiemnasta. Teraz czasomierz wskazywał wpół do siódmej
wieczór.
Czy to możliwe, żeby przesłuchanie trwało tak krótko?, pomyślał
Daniel. Boże, wydawało mi się, że minęła wieczność.
I wtedy jego wzrok padł na kalendarz. Był piątek. Daniel jęknął. Od
momentu, gdy założył okulary, minęło ponad czterdzieści osiem godzin.
Teraz dopiero, gdy jego zmysły przetrawiły tę informację i odblokowały
receptory, w nozdrza Daniela uderzył zapach potu i moczu.

- To jest niedopuszczalne - powiedział Daniel. -Wtargnięto do mojego


domu i bez uprzedzenia zastosowano zakazane metody skanowania
pamięci. Odmówiono mi możliwości notarialnego zapisu całego spotkania!
Stał wyprężony na baczność przed pułkownikiem Martensem,
dowódcą garnizonu w Kalante, któremu oficjalnie podlegał. Martensowi
towarzyszył przedstawiciel prokuratury wojskowej oraz cywil, który nie
raczył się przedstawić.
- Przekażemy pański raport odpowiednim czynnikom - powiedział
Martens. - Mogę pana zapewnić, kapitanie, że nie jest pan jedyną ofiarą
takich najść. Wszyscy żołnierze biorący udział w operacji “Huragan” zostali
poddani standardowemu przesłuchaniu przez przedstawicieli solarnych
służb bezpieczeństwa. Działania te odbywały się przy aprobacie rządu
naszego świata.
- Co to znaczy standardowe? - spytał spokojnie Daniel. - Straszono mnie, a
następnie bez mojej zgody zmuszono do blisko dwudniowego wyłączenia
świadomości. Nie słyszałem o takich standardach.
- Standardowe - odezwał się cywil - wedle procedur solarnych, panie
Bondaree. Jak pan zapewne wie, Dominium Solarne zgodziło się pomóc
naszej armii w zlikwidowaniu problemu korgardów. Do zrealizowania tego
celu potrzebne są wszelkie możliwe informacje. Także te, które ze względu
na anomalie fizyczne występujące w strefie walki, mogły umknąć
aparatom rejestrującym, a także bezpośrednim obserwatorom. Wszystkie
te dane trafią do naszych laboratoriów.
- Skanowali mi mózg!
- Nie, panie Bondaree. Nie wprowadzili do pańskiego organizmu
żadnych próbników, mechanicznych, biochemicznych czy elektronicznych,
co właśnie nazywamy skanowaniem mózgu. Zastosowali technologię nie
znaną jeszcze na naszym świecie. Można by to porównać do, hm, telepatii
czy empatii.
- Obejrzeli całe moje życie.
- I tu się pan myli, panie Bondaree. To pan je widział. Urządzenie do
telepatycznego odczytu myśli, te okulary, o których pan mówił, umożliwa
tylko wychwycenie pewnych stanów emocjonalnych. Bardzo rzadko
uzyskuje się konkretne dane w postaci wizualnej lub werbalnej.
- To znaczy, że oni nie widzieli tego, co ja?
- Dokładnie tak.
- To po co całe to badanie? Czy nie prościej byłoby po prostu
zsieciować mi mózg?
- Nie. Po pierwsze, jak pan sam to zauważył, potrzebna by była
wtedy bezpośrednia ingerencja w pański organizm. Po drugie badania te
miały wykryć ewentualne zmiany, które w pańskim umyśle zaszły na
skutek obcowania z technologią korgardów. Zmiany niewykrywalne innymi
metodami.
- Jakie znowu zmiany?
- Tu zaczyna się obszar naszej ignorancji, panie Bondaree. Nie
wiemy, co korgardzi mogą zrobić z mózgiem człowieka. Musimy chronić
nasz świat, panie Bondaree.
- Rozumiem - powiedział Daniel po chwili namysłu. - To jest wasza
linia propagandowa. Pozwalacie tym śmierdzielom grzebać w mózgach
swoich żołnierzy, a ludziom wmówicie, że to dla ich własnego dobra. Że to
właśnie ci żołnierze stanowią dla nich zagrożenie.
Cywil milczał.
- Czy moja skarga zostanie rozpatrzona przez trybunał wojskowy?
- Niestety - do rozmowy włączył się oficer z prokuratury. - Wykładnia
przedstawiona przez naszego gościa jest prawdziwa. Z przykrością muszę
stwierdzić, że w stosunku do pana nie popełniono wykroczenia.
- Czy ty nie widzisz, człowieku - Danielowi puściły nerwy - że to
wszystko jest wykroczeniem?! Cały ten system i ludzie, którzy go tworzą,
popełniają wykroczenie! Bez przerwy, nieustająco! Kim jest w ogóle ten
facet, że może być obecny przy rozmowie oficera armii z jego
przełożonym?!
- Galberg Stockton - Martens wskazał na mężczyznę - konsultant do
spraw politycznych. Ma uprawnienia Departamentu Bezpieczeństwa do
uczestniczenia we wszystkich sprawach na terenie naszej jednostki
dotyczących kontaktów z przedstawicielami Dominium Solarnego.
- Zawarliśmy sojusz z największą potęgą ludzkiego świata. Nie
możemy pozwolić na to, by ludzie o pańskich poglądach psuli stosunki
między naszymi państwami -powiedział Stockton, wyraźnie prowokując
Daniela. Jednak Bondaree milczał.
- No to jak, kapitanie? - spytał Martens. - Czy zostaje pan w służbie?
- Nie, panie pułkowniku - powiedział spokojnie Daniel. - Nie mogę.
Poproszę o rozkaz przeniesienia do cywila.
- Bardzo żałuję, kapitanie. Przysługują jeszcze panu trzy miesiące
urlopu. Potem proszę się stawić do komendantury w celu załatwienia
wszystkich formalności i zdezaktywowania koprocesora militarnego -
powiedział oficjalnie Martens. Ale kiedy na pożegnanie wyciągnął dłoń,
Daniel dostrzegł w jego oczach żal. I zrozumienie.
6.

Następnego dnia przed drzwiami domu Daniela zatrzymał się kulisty


moduł trakcji pocztowej. Musiał go wysłać dysponent dowcipniś, bo pojazd
stanął przed furtką, po czym z. jego wnętrza wydobył się czysty dźwięk
trąbki.
- Trutututu! Trutututu! Przywiozłem pocztę! Oczekuję na napiwek!
Daniel oglądał właśnie serwis holo. Nie usłyszałby przywołania,
gdyby nie to, że automaty pocztowe mogły się sprzęgać z uniwersalnymi
łączami sieci domowych. Daniel wyłączył dziennik dopiero, gdy w rogu
ściennego ekranu zobaczył migającą ikonę przedstawiającą ubranego na
niebiesko człowieka na rowerze. Kiedy wyszedł przed dom, moduł zaczął
podskakiwać ze zniecierpliwienia, a wydawane przezeń okrzyki stały się
głośniejsze:
- Trutututu! Tu mówi automat pocztowy! Coś przywiozłem! Pewnie
się pan ucieszy! Trutututu!
- A będziesz ty cicho! - Daniel uzmysłowił sobie, że przed jego
domem zaraz zgromadzą się dzieciaki z całej Perelandry.
- Potwierdzenie głosu przyjęte - uspokoił się nagle automat. - Proszę
o potwierdzenie genetyczne.
Daniel, nie otwierając furtki, wsunął dłoń w szczelinę znajdującą się
w błękitnawym pancerzu modułu.
- Co to za przesyłka? - spytał.
- List. Proszę ustnie potwierdzić odbiór.
Z boku pojazdu otworzyła się wnęka. Leżała w niej duża biała
koperta. Daniel wziął list w dłonie i uważnie
obejrzał. Przesyłkę nadano biuro sztabu Departamentu
Sprawiedliwości, a więc jego własne.
- Proszę ustnie potwierdzić odbiór - powtórzył automat.
- Potwierdzam.
- No to do widzenia! - wesoło krzyknął moduł i powoli potoczył się ulicą
w stronę najbliższego łącza szyny transportowej. Jeszcze z daleka Daniela
dobiegło głośne trąbienie.
No tak, pomyślał, urzędasy. Któż inny miałby czas na takie
programowanie automatu.
Obracał kopertę w palcach. To było dziwne. Tylko kilka razy w życiu
otrzymał list. Całą korespondencję pchało się przez sieć. Moduły pocztowe
służyły prawie wyłącznie do wysyłania paczek, a korzystanie z ich usług
było dość kosztowne,
Daniel otworzył kopertę jeszcze na dworze. W środku znajdował się
złożony na czworo arkusz. Rozłożył go i osłupiał ze zdumienia. Na czystym
białym papierze wykaligrafowano ręcznie krótki tekst:

Dowódca Dystryktu Północnego przyznaje kapitanowi Danielowi Bondaree, za


szczególne zasługi w czasie wojen korgardzkich, trzy punkty elektorskie. Proszę przyjąć
gratulacje.

- Głupki - mruknął Daniel, choć już wiedział, o co chodzi.


Powiększanie praw wyborczych obywatela związane było z wieloma
staromodnymi obyczajami. Między innymi i z takim: nagrodzony
otrzymywał informację o wyróżnieniu napisaną ręcznie. Dotyczyło to
przydziałów zarówno wojskowych, jak i cywilnych.
Przyznanie dodatkowych punktów elektorskich pochlebiało
Danielowi. Zebrał już ich całkiem sporo, od dziś dokładnie siedemdziesiąt
jeden. To był niezły wynik. Premie takie przyznawała sama Rada Elektorów
za wypełnianie pewnych obowiązków publicznych, na przykład służby
wojskowej, oraz za zasiągi specjalne. Widocznie za takie uznano walkę z
korgardami. To kolejny gest nowej władzy, mający pokazać, że docenia
ona wysiłek zwykłych żołnierzy walczących z najeźdźcą, jednocześnie
potępiając dowódców i ich decyzje.
Daniel już chciał zmiąć list w dłoniach, gdy na białej powierzchni
papieru dostrzegł dziwny znak. Na kartce pojawiła się pionowa kreska, po
chwili obok wyrysowała się druga, a potem łuk przemieniający pierwszą
kreskę w literę “P”. Wreszcie przed oczami Daniela pojawił się cały napis.
Litery były kształtne, lekko pochylone, ale nie nakreśliła ich ta sama ręka,
która napisała resztę listu.
Kiedy o mnie usłyszysz, leć na Holbaina. Rozglądaj się. Spal ten list. Oglądaj
serwisy.

Daniel stał w drzwiach do chwili, gdy litery zaczęły znikać,


pozostawiając na białej stronie tylko komunikat o nadaniu punktów
elektorskich.
Daniel został sam. Ostatecznie zdał sobie z tego sprawę po
rozmowie z Martensem. Nie miał gdzie szukać pomocy.
Jego przełożeni z Departamentu Sprawiedliwości traktowali go jak
każdego innego tanatora oddelegowanego do operacji “Huragan”. On zaś,
spętany pierwszą klauzulą tajności, nie miał prawa powiadomić żadnego z
nich o tym, w czym naprawdę brał udział.
Forbi zniknął. W jego prywatnym mieszkaniu wciąż odzywał się
automat informujący, że pan Koen Forbi wyjechał i nie wiadomo, kiedy
wróci. W jednostce, w której formalnie służył, czyli w sztabowym centrum
symulacyjnym, poinformowano Daniela, że Forbi został oddelegowany.
Kiedy i gdzie - tego już Danielowi nie powiedziano.
O tym, że wokół niego coś się dzieje, że operacja “Huragan” trwa,
świadczyło wezwanie do Garbonu i dopisek na liście gratulacyjnym. Oba
fakty pozostawały dla Daniela zupełnie niezrozumiałe - zarówno
niesamowite informacje otrzymane od wirtualnego jelonka, jak i dziwne,
bardzo nieprecyzyjne polecenie z listu. Jednocześnie Daniel nie mógł mieć
żadnej pewności, iż oba te wydarzenia nie są prowokacją.
Jeszcze raz ocenił w myślach swoje postępowanie. I komunikat
netowy, i list zawierały ustalone wcześniej słowa kluczowe. A więc Daniel
miał prawo uznać je za elementy tajnej operacji, oznaczonej wszak
kategorią pierwszą. Czyli nie powinien nikomu meldować o obydwu
wydarzeniach. Bez wątpienia postąpił zgodnie z regulaminem.
Jednocześnie miał świadomość, że stare regulaminy będą tracić
swoją moc. Kiedy oglądał w serwisach holo nowych władców planety,
bezwzględnie krytykujących decyzje militarne swoich poprzedników, kiedy
widział przygotowania do procesów przed cywilnymi i wojskowymi
trybunałami stanu, kiedy na każdym kroku dostrzegał obecność doradców
solarnych lub Gladian pozostających na ich żołdzie - ogarniało go
zwątpienie.
Potem w sieci pojawiły się informacje o blokowaniu serwerów,
likwidowaniu niezależnych dystrybutorów informacji, konfiskatach
programów. Zazwyczaj nadawcy wpuszczający w sieć takie wiadomości
sami milkli po krótkim czasie.
Oficjalna propaganda przedstawiała tych ludzi, jak również wielu
opozycyjnych w tej chwili polityków, jako szkodników zagrażających
porządkowi prawnemu na Gladiusie, a zatem obniżających potencjał
obronny planety. Jednocześnie cały czas straszono korgardami,
wyolbrzymiając czynione przez nich spustoszenia. Sugerowano, że Gladius
sam nie poradzi sobie z tym problemem, że potrzebuje pomocy Dominium
Solarnego. A skoro tak, to wszystkie działania wymierzone przeciw
Dominium szkodzą interesom Gladiusa i można, wręcz trzeba, je ukrócić.
Wskazywano więc winnych, obarczając ich coraz to nowymi grzechami. Co
jakiś czas wyłuskiwano jedną czy dwie osoby i rzucano je na pożarcie
przeróżnym trybunałom.
Wszystko to narastało, przyspieszało, ciśnienie propagandy rosło.
Przyzwyczajano ludzi do pewnych myśli i ocen, a potem wzmacniano je,
wyostrzano. Kiedy odbiorcy oswoili się już z jakimś poglądem, robiono
kolejny propagandowy krok.
Daniel rzygał tym wszystkim, ale każdego dnia, niemal co godzinę
uważnie przeglądał katalogi z najnowszymi serwisami holo. W końcu
otrzymał wiadomość, na którą czekał.
Ale zanim to się stało, został zmuszony do walki.
Był późny wieczór. Zmęczony wielogodzinnym przeglądaniem
netowych serwisów, postanowił wyjść na spacer. Zadzwonił do Diny, ale
dziewczyny nie było w domu.
Poszedł sam. Wąska uliczka zaprowadziła go do bramy centrum
rozrywkowego, na terenie którego mieściły się kabiny wirtuali, boiska
sportowe, baseny, a także duży obszar parkowo-leśny, z małymi
polankami, wodospadami, skałkami do wspinaczek. W parku żyło wiele
gatunków zarówno gladiańskich, jak i ziemskich zwierząt, a jego krajobraz
został wzbogacony altanami i rzeźbami. Daniel najbardziej lubił
spacerować po odleglejszych, utrzymywanych w stanie pseudodzikości
obszarach parku, tam gdzie nie było wytyczonych ścieżek, sztucznego
oświetlenia i budynków.
Multon krył się właśnie na granicy horyzontu, rzucając ostatnie
zielononiebieskie błyski. Z każdym krokiem Daniel coraz bardziej zagłębiał
się w ciszę i mrok. Jego sko-rektowane oczy bez problemu radziły sobie z
ciemnością. Wokół siebie miał potężne pnie gladiańskich drzew, wśród
których rosły także ziemskie dęby i brzozy. Większość naturalnej fauny
Gladiusa przegrała walkę z naporem ludzkiej cywilizacji. Przetrwała jedynie
w oceanach i w rezerwatach zajmujących duże obszary południowej części
kontynentu. Jednak pewna liczba gatunków okazała się zdolna do
współegzystowania z roślinami ziemskimi. Na przykład na obszarach
grzybolasów doskonale zaaklimatyzowały się dęby, jesiony, buki, brzozy...
Cały teren perelandryjskiego parku porośnięty był jednym
grzybolasem. Gigantyczny organizm połączony siecią podziemnych
strzępków wypuszczał na powierzchnię wielkie pnie - konstrukcje
dźwigające gałęzioliany i przyczepione do nich mechate liście. Jego
ogromne ciało, obejmujące często obszary o powierzchni dziesiątek
hektarów, czyniło zeń jedną z najniezwyklejszych znanych ludziom form
żywych.
Daniel minął boisko do koszykówki i przeszedł mostek na rzeczce
rozdzielającej “dziką” i “cywilizowaną” część parku. Zagłębił się między
pnie. Kiedy usłyszał szum wodospadu, skierował się w jego stronę. Właśnie
teraz, wieczorem, kaskada robiła wspaniałe wrażenie. Szafirowy blask
zachodzącego Multona podświetlał wodę pieniącą się na grzbiecie urwiska.
Fale łamały się na skalnym stopniu, spadając ku podnóżu góry w
migotliwej kaskadzie błysków i cieni. W szum wodospadu włamywały się
pokrzykiwania gladiańskich ptaków, wracających na noc do gniazd
poukrywanych w skalnych dziurach.
Kiedy Daniel usłyszał kroki za swoimi plecami, pomyślał, że grupa
spacerowiczów postanowiła, tak jak on, pozachwycać się zmierzchem dnia.
Nie oglądając się za siebie, ruszył w dalszą drogę. Dziś miał ochotę być
sam.
Kamyk uderzył go w plecy raczej lekko. Nie zabolało.
Odwrócił się w stronę intruzów. Zobaczył trzech mężczyzn w
cywilnych ubraniach. Jeden podrzucał w ręku mały kamyk. Miał
zadowoloną minę.
- Dlaczego to zrobiłeś? - spytał go Daniel. Mężczyźni, wciąż milcząc,
ruszyli w jego stronę. Mieli młode twarze, a w ich ruchach czuć było
pewność siebie i nonszalancję. Nie denerwowali się - albo byli pewni, że
uda im się zrobić to, co zamierzali, albo wielokrotnie uczestniczyli w takich
akcjach. A może jedno i drugie.
Przez głowę Daniela przemknęła myśl, że może się pomylił, że może
to są ludzie przysłani przez Paccaleta, którzy po prostu chcą go nastraszyć.
- Ty jesteś żuk z miasta - bardziej stwierdził niż spytał jeden z
mężczyzn. Miał chropawy, niski głos. Daniel uznał, że to na pewno nie są
jego przyjaciele. Zacisnął lewą dłoń w pięść, jednocześnie powtarzając w
myślach słowa kodowe. Poczuł gęsią skórkę na plecach: pierwszą oznakę
uaktywniania się koprocesora militarnego bez właściwego wsparcia
medycznego.
- Czego chcecie? - spytał Daniel. Głos mu drżał. To też efekt
przestrajania organizmu. Tamci jednak uznali, że Daniel się boi, bo na ich
twarzach wykwitły uśmieszki.
- Pogadać.
- Kim jesteście? - Daniel potrzebował dwóch minut na pełną
aktywizację organizmu. Przez ten czas będzie raczej osłabiony niż
wzmocniony. Musiał przedłużać rozmowę.
- Nieprzyjaciółmi - odpowiedział milczący do tej pory intruz. Wyglądał
nawet sympatycznie. - Ale chcemy tylko porozmawiać.
- To wybraliście marne miejsce do prowadzenia konwersacji. W domu
poczęstowałbym was ciastkami.
- Nie ma takiej potrzeby, by ktoś widział nas koło twojego domu,
żuku. A ja nie lubię ciastek.
W chwili, w której drugi mężczyzna wyciągnął przed siebie rękę z
biczem neuronowym, Daniel był już załadowany.
Napastnik nie zdążył włączyć bicza. Daniel wybił się w powietrze.
Wzmocnione mięśnie wyniosły go na trzy metry w górę i pchnęły w stronę
napastnika. Daniel kopnął, a spadając na ziemię, zdążył jeszcze wbić palce
w oczy drugiego przeciwnika.
Okrzyki mężczyzn dobiegały do jego uszu, jak dźwięk z puszczonego
na wolnych obrotach odtwarzacza. Ruszali się też powoli. Daniel spadł na
trawę, przeturlał, wstał, a dwaj mężczyźni dopiero przyciskali dłonie do
zalanych krwią twarzy. Ich kolana uginały się, a ciała powoli, jakby
grawitacja na Gladiusie zmalała nagle kilkakrotnie, osuwały na ziemię.
Jeśli mieli wszczepy bojowe, to nie zdążyli ich uaktywnić.
Trzeci napastnik mierzył do Daniela z pistoletu. Z tej odległości nie
mógł chybić. I nie chybił.
Daniel skoczył w jego stronę, rejestrując jednocześnie, jak ręka z
pistoletem podskakuje po strzale i jak w bok wgryza mu się ciepła, śliska
bryłka.
Napastnik nie miał drugiej szansy. Był za wolny. Może po prostu się
bał, może nie zdołał w ułamku sekundy pojąć, że załadowany żołnierz
będzie walczył, nawet jeśli kule poszarpią jego ciało jak sito.
Daniel podbił uzbrojoną rękę tak, że kolejne pociski poszły w niebo.
Wykorzystując cały swój pęd, walnął głową w twarz przeciwnika,
jednocześnie wbijając mu dłoń w brzuch.
Takie jest prawo. Każdy, kto atakuje tanatora lub sędziego, zostaje
automatycznie skazany na śmierć.
Dwaj pozostali mężczyźni mieli założone blokady mentalne, więc
Daniel niczego się od nich nie dowiedział. Nie mieli też przy sobie żadnych
przedmiotów mogących powiedzieć, kim byli i co robili w Perelandrze.
Daniel wykonał na nich wyroki, a następnie wrócił do domu.
Natychmiast zawiadomił o całym wydarzeniu komendaturę w Szanszeng,
perelandryjskiego szeryfa oraz szpital. Wspomaganie bojowe wyłączył
dopiero wtedy, gdy lekarze wyjęli mu z brzucha ceramiczny pocisk.
Następny tydzień spędził na składaniu raportów swoim przełożonym,
odpowiadaniu na pytania sędziowskich komisji weryfikacyjnych i
relacjonowaniu wydarzeń urzędnikom Departamentu Bezpieczeństwa.
Oczywiście nie dowiedział się, kim byli napastnicy. Natomiast jeden z
odważniejszych sędziów poinformował go na stronie, że w ciągu ostatnich
tygodni zdarzyło się wiele podobnych wypadków. Nieznani sprawcy ciężko
pobili kilkunastu byłych policjantów, żołnierzy, sędziów, którzy
zrezygnowali z pracy dla nowych władców Gladiusa.
- Ktoś musiał wprowadzić ich w błąd - powiedział. - Sądzili zapewne,
że już nie jesteś w służbie i że masz zdeaktywowany koprocesor bojowy.
No i nadziali się na ciebie.
- Szczególnie jeden - mruknął Daniel - się nadział.

- Jak ty to znosisz? - spytała Dina. Przyszła do domu Daniela bez


zapowiedzi. Gdy opowiadał jej o napadzie, na srebrnej przędzy oczu
pojawiły się tęczowe lśnienia. Troska. - Jak to możliwe, że człowiek,
którego tną na kawałki, dziurawią kulami, faszerują chemią, może
normalnie żyć. Powinieneś być kaleką.
- Czary-mary - powiedział Daniel, podnosząc do ust filiżankę z kawą.
Uśmiechnął się. - Pamiętaj, że nasze organizmy są sztucznie wzmocnione.
Szybsza regeneracja tkanek, wspomaganie siły i wydolności, zwiększona
odporność. Nie pamiętasz? Jesteśmy żukami. Owady dźwigają ciężary po
stokroć przekraczające wagę ich ciała, mogą funkcjonować z oderwanym
odwłokiem i połową nóżek. Żuki... Dodaj do tego sztuczne wsparcie,
pobudzane pracą koprocesora bojowego. No, a w szpitalu rzeczywiście
dostajemy wszystko, czym dysponuje medycyna.
Dotknęła palcami jego dłoni. Przysunęła się tak blisko, że czuł na
twarzy jej oddech. Miała delikatną skórę, miękką, chłodną.
- Wiesz, że dwa dni temu zabiłem ludzi? - spytał, bo uważał, że musi
jej o tym powiedzieć. Bez sensu.
- Wiem... - szepnęła. - Ale...
Czekał.
- To wszystko, to wszystko jest takie dziwne, takie niezrozumiałe. Mój
brat... tak się zmienił. I oni, jego... moi przyjaciele, którzy teraz są tam,
blisko Rady... Słyszałam, jak rozważali, co zrobić ze starą Radą. To takie
trudne...
Czekał.
- To, co robią z wami, to nie jest w porządku. Nie mogę uwierzyć,
żeby kłamali od początku, żeby to wszystko było tylko grą, ale przecież im
dłużej patrzę na takich, jak Markuriusz... Nawet Ramzes, mój brat, kocham
go, wszystko robiliśmy razem, a teraz, wiesz, jest inny, ale widziałam,
słyszałam go, nie jest mu z tym dobrze, miota się... a on zawsze wiedział
wszystko.
Czekał.
Dina przysunęła się do niego jeszcze bliżej. Dotknął jej policzka,
opuszkami palców zaczął gładzić twarz, szyję, kark. Poddawała się tej
pieszczocie, jednak gdy zbliżył palce do siatki jej oczu, odsunęła się trochę.
- Nie dotykaj, bo mnie będzie bolało.
Kochali się spokojnie, w milczeniu. Mocno.

Daniel otrzymał komunikat dwa dni później. Informację nadała


większość stacji serwisowych, ilustrując ją materiałem filmowym. Daniel
szczególnie zapamiętał jedną z projekcji.
Najpierw na ekranie pojawił się front domu - małego, obrośniętego
pnączami budynku, położonego w ładnym ogrodzie. Wokół ogrodzenia
zgromadził się tłum ludzi, stały tam też policyjne i wojskowe pojazdy. Na
progu domu kilku mężczyzn w mundurach Departamentu Bezpieczeństwa
Publicznego odpowiadało na pytania dziennikarzy. Jednak kamerzysta, w
którego oczach znajdował się aparat rejestrujący, ominąwszy
bezpieczniaków i swoich kolegów po fachu, wszedł do domu. Drzwi
prowadziły wprost do dużego pokoju, pełniącego zapewne funkcję miejsca
pracy i wypoczynku. Obraz przesunął się po półkach z kolekcją minerałów,
oszklonej szafce z bronią, nowoczesnej aparaturze wirtualnej. Kamerzysta
skierował się do następnego pomieszczenia, dostępu do którego bronił
oficer w mundurze Departamentu Bezpieczeństwa.
Cięcie obrazu - widocznie w tym czasie kamerzysta pokazywał
strażnikowi swoje przepustki.
Potem na ekranie pojawiło się wnętrze małego gabinetu. Stała tu
kapsuła łączności, taka sama jak te w tajnej “bazie Ogotai. Obok kapsuły
leżało przewrócone krzesło, a za nim bezwładne ciało martwego
mężczyzny. Na podłodze było pełno krwi. W prawej ręce trup ściskał
pistolet. Kamerzysta podszedł bliżej, jego wzrok powędrował wzdłuż ciała,
pokazując zniekształcone w tej perspektywie nogi, korpus, ręce.
Martwy człowiek nie miał głowy. Strzęp szyi otwierał się w straszliwą
ranę, na podłodze krzepła kałuża krwi z bielejącymi w niej strzępkami
skóry, kości i mózgu.
Spokojny głos komentatora informował, że oskarżony o zdradę
pierwszego stopnia i otoczony w swym domu przez agentów
Departamentu Bezpieczeństwa, pułkownik Yves Paccalet, popełnił
samobójstwo. Niestety użył przy tym pocisków rozpryskowych, tak więc
nie jest możliwe sondowanie mózgu denata i zdobycie dodatkowych
informacji o jego szkodliwej działalności i pozostających na wolności
wspólnikach.
A więc wiedziałeś, że to tak się skończy, myślał Daniel pakując
najpotrzebniejsze rzeczy i wydając polecenia sieci domowej. Zobaczyłem
cię. Jadę. Te skurwysyny zapłacą za to, uwierz mi, zapłacą!
W kwadrans później wsiadał do wagonika kolejki magnetycznej
mknącej do Szanszeng, najbliższego miasta odprawiającego promy
orbitalne. Wcześniej zarezerwował sobie miejsce w liniowcu układowym,
który miał go zawieźć na Holbaina, największy księżyc planety Spatha.
Część III

1.

Liniowiec dolatywał do celu podróży.


Ekrany ścienne ożyły i wypełniła je zielonozłota tarcza Spathy,
największej planety układu Multona. Tarcza gazowego olbrzyma pocięta
była pasami o różnej jasności i natężeniu zieleni - to gigantyczne
równikowe prądy wyznaczały kierunek ruchu atmosfery. W kilku miejscach
ten porządek burzył się, pasy zieleni rwały się, zapętlały, tworząc wygięcia
i wiry, a w okolicach biegunów struktura znikała zupełnie, ustępując
miejsca zmiennym układom kolorów.
Wzdłuż równika Spathy ciągnął się pas cienia rzucany przez jej
gigantyczne pierścienie. Na tle powierzchni planety widać było trzy
księżyce. Daniel rozpoznał Dagę, mały glob, na którym znajdowała się
baza wojskowa armii solarnej. Nieco dalej przesuwał się Kris, nie
zamieszkany lodowy światek, na którym nie zbudowano nawet baz
przeładunkowych ani punktów radiolokacyjnych. I wreszcie trzeci księżyc,
wędrujący po torze najbliższym spathańskiego bieguna północnego. Daniel
jak urzeczony patrzył na szarą powierzchnię, pokrytą gdzieniegdzie białymi
łatami lodowców. Gdyby powiększyć obraz na monitorze i przybliżyć
powierzchnię księżyca, to oczom obserwatora ukazałyby się też rzędy
świateł i zielone owale stref biotycznych - widomy ślad ludzkiej działalności
kolonizacyjnej. To był Tanto, ojczysty świat przodków Daniela, świat, z
którego Dirk Bondaree uciekł, by wracając na niego - zginąć.
Na tarczę Spathy z dolnej krawędzi ekranu wypełzł kolejny owalny
cień. Był coraz większy, zaczął już przesłaniać pierścienie, Tanto i Krisa. W
chwilę potem na ekranie pojawiła się krawędź 'największego księżyca
Spathy, Holbaina. Holbain miał promień niemal sześciu tysięcy kilometrów,
co oznaczało, że był większy niż najbliższa gwieździe planeta układu -
Tachi, a tylko niewiele mniejszy niż planeta najdalsza - Klewang.
Na Holbainie znajdowała się najliczniejsza w układzie Multona, jeśli
nie liczyć samego Gladiusa, kolonia ludzka. Wybór tego właśnie księżyca
jako największej placówki w strefie planet zewnętrznych, wydawał się
oczywisty. Atmosfera księżyca miała ciśnienie tylko kilkakrotnie mniejsze
od gladiańskiego, zapewniała też utrzymywanie się na powierzchni planety
temperatury w przedziale od minus stu do minus pięćdziesięciu stopni
Celsjusza. Tak korzystne warunki umożliwiały budowanie standardowych
zespołów kolonizacyjnych: miast, stref rolniczych, kopuł regulacyjnych
biocenozy. Kilka dodatkowych korzystnych czynników, na przykład
aktywność geotermiczna skorupy, ułatwiło zaprojektowanie długofalowych
działań ekoinżynieryjnych, mających w przyszłości dostosować warunki
naturalne Holbaina do ludzkich wymagań.
Na stałe mieszkało tu blisko trzysta tysięcy ludzi, drugie tyle
przebywało czasowo: pełniąc służbę, załatwiając interesy, szukając
mocnych wrażeń. Większość mieszkańców i rezydentów była obywatelami
gladiańskimi, z takim samym odsetkiem uprawnionych do głosowania
elektorów, jak na macierzystej planecie. Miała więc tu swoje
przedstawicielstwa Rada Elektorów, utrzymywała placówki armia i policja.
W ciągu ostatnich lat na Holbainie zrobiło się tłoczno. Przeniosło się tu
wiele firm i bogatych ludzi, uciekających z Gladiusa przed korgardzkim
zagrożeniem. Nawet intensywna rozbudowa bazy nie wystarczyła, by
znaleźć miejsce dla wszystkich chętnych. Holbain był też ośrodkiem
handlowym i przemysłowym. Pracowały na nim gigantyczne przetwórnie
substancji organicznych pozyskiwanych w atmosferze Spathy. Prowadzono
zakrojone na szeroką skalę operacje ekoinżynierskie. Holbain stanowił też
port dla trawlerów górniczych - gigantycznych statków kosmicznych
operujących w Pasie Elamberga. Pozyskane tam surowce przetwarzano do
postaci, w której w miarę tanio można było przetransportować je do
gladiańskich fabryk orbitalnych. Przemysł Holbaina pracował też na
potrzeby innych kolonii rozlokowanych na księżycach Spathy, a także
drugiego gazowego olbrzyma - Machairy. Oprócz obywateli Gladiusa na
Holbainie żyli tak zwani Wolni Ludzie. Byli to przedstawiciele klanów
religijnych i sportowych, takich jak Rzeźbiarze Pierścieni czy Lotniarze,
mających w Dominium Solarnym specjalne statusy. Mieszkali tu także,
tworząc małe kolonie, osadnicy ze społeczności, które wykupiły sobie
niezależność od Rady Elektorów, tak jak w swoim czasie przodkowie
Gladian od rządu solarnego. Z takiej właśnie grupy wywodził się ojciec
Daniela.
Na Holbainie znajdowały się także zespoły mocy dla anten
transmisyjnych, utrzymujących ciągłą łączność z odległą od Multona o
cztery świetlne miesiące stacją łączności hiperprzestrzennej.
Daniel nie wątpił, że znajduje się tu również pokaźna liczba solarnych
kapusiów. Kiedy pilot liniowca poinformował o zbliżającym się lądowaniu,
Bondaree odruchowo poprawił ukryty pod kombinezonem paralizer.
Ładownik promu łagodnie osiadł na ziemi. Daniel mógł obserwować,
jak do rakiety podjeżdżają dwa transportery - szerokie, pękate pojazdy na
gąsienicach. Z ich kadłubów wysunęły się wielkie łapy chwytaków i tarcze
generatorów pola. Mechaniczne i siłowe kleszcze pochwyciły kadłub
ładownika i uniosły- go w górę. Transportery powoli ruszyły ku pobliskim
wrotom śluzy. Daniel mógł spokojnie obejrzeć krajobraz holbaińskiego
dnia. Pełny obrót księżyca wokół własnej osi trwał osiem godzin. Dzień,
czyli czas, kiedy jego powierzchnię oświetlała tarcza Spathy - cztery
godziny. Oczywiście, nigdy nie było tu tak jasno, jak na Gladiusie. Gazowy
olbrzym świecił zimnym, zielonym blaskiem wydobywającym z ciemności
kształty, pozbawione jednak głębi barw, odcieni i perspektywy. Jakby nad
gigantycznym boiskiem zapalono w nocy lampę. Widać przeciwników, piłkę
i bramki, da się grać. Ale jednocześnie każdy widz odniesie wrażenie, że
część kolorów wypłowiała i że zniknęły subtelności przenikania się barw,
nakładania cieni i odbić. Wrażenie to było wzmocnione przez sztuczne
światło latarń i zieloną, fosforyczną łunę unoszącą się nad polami
genetycznie zaprojektowanych, świecących roślin.
Ciążenie na Holbainie było o połowę mniejsze niż na Gladiusie, co
Daniel wyczuł od razu po wylądowaniu. Obsługa promu zaproponowała
specjalne wkładki dociążające, ale zrezygnował z tego udogodnienia. Jego
organizm był przygotowany do dawania sobie rady zarówno z wielkimi
przeciążeniami, jak i nieważkością.
Transportery wprowadziły ładownik do wielkiej śluzy. Kiedy zamknęły
się jej wrota zewnętrzne, do komory zaczęto tłoczyć powietrze. Cała
procedura zajęła blisko dwie godziny. Dopiero po tym czasie zezwolono
przybyszom na otwarcie statku i zejście na płytę lądowiska.
Wokół rakiety pojawiło się nagle całe stado samobieżnych krzeseł,
które wyroiły się z jakiegoś niewidocznego dla przybyszów ula. Każdy fotel
namawiało do skorzystania z jego usług - zapewniało dogodny transport do
stanowiska odpraw, jak i później przy poruszaniu się po mieście. Daniel
przywołał jedno z krzesełek. Wsunął w szczelinę taksometru swoją kartę
identyfikacyjną. Aparat przyjął ją, podrygując, jakby był zwierzęciem,
któremu trafił się szczególnie smakowity kąsek.
- Potwierdzam przyjęcie karty. Proszę wsunąć bagaż -fotel odwrócił
się tyłem do Daniela, a jego powierzchnia otworzyła się, ukazując skrytkę.
Daniel wstawił tam swoją walizeczkę.
- Proszę siadać - zaprosił grzecznie fotel. - .Pierwszy kurs bezpłatny i
obowiązkowy prowadzi do stanowiska odpraw.
Kiedy Daniel usiadł na fotelu, ten natychmiast wypluł z poręczy pasy
ochronne i miękko przeprofilował swoje oparcie, dostosowując się do
sylwetki i wzrostu pasażera. Nabierając prędkości, pomknął jednym z
prowadzących do śluzy korytarzy. Daniel zobaczył, że reszta pasażerów
albo jeszcze konwersuje z fotelami albo właśnie pakuje bagaże. Miał więc
szansę szybko załatwić odprawę.
Mimo że Holbain formalnie stanowił część gladiańskiego państwa,
istniały pewne różnice prawne, nie mówiąc o obyczajowych. Ludzie
przybywający na planetę byli poddawani dość surowym badaniom, ściśle
też kontrolowano przywożone przez nich rzeczy. Wszystko to miało
oczywiście związek z bezpieczeństwem kolonii. Centralne miasto Holbaina,
połączone z nim osiedla satelitarne i niezależne obiekty były cienką pianą
życia na powierzchni niegościnnego świata. Istniały tysiące czynników,
które mogły poważnie zaszkodzić kolonii - czy to konstrukcji kopuł
odcinających ludzi od mrozu i zabójczej atmosfery, czy to delikatnej
równowadze ekologicznej świata w tych kopułach. Atak terrorystyczny
mógł zagrozić życiu dziesiątek tysięcy ludzi. W przeszłości zdarzyło się
kilka prób takich spektakularnych akcji. Przestępcy chcieli zniszczyć
kopuły, systemy podtrzymywania życia lub fabryki klonowanej żywności.
Kolonii mogła też zaszkodzić zwykła nieostrożność czy
niefrasobliwość, na przykład przypadkowe zatrucie wody wykorzystywanej
na stacji w obiegu zamkniętym. Na Holbainie nie mogli przebywać chorzy
na nieuleczalne choroby zakaźne. Starano się też ograniczyć długotrwały
pobyt dzieci - wielu mieszkańców Księżyca decydowało się na rodzenie lub
zamawianie dzieci na Gladiusie, w obawie przed negatywnym wpływem
niskiej grawitacji i braku słonecznego światła.
Dodatkowe ograniczenia wprowadzono w ostatnich latach w związku
z napływem emigrantów z Gladiusa.
Fotel Daniela powoli przesuwał się wąskim korytarzem, podążając za
kilkoma innymi pojazdami. Droga opadała spiralnie, kilkakrotnie
prowadząc przez komory śluz awaryjnych. Lądowisko znajdowało się na
powierzchni księżyca, miasto sto metrów pod jego powierzchnią. Każdy
tunel prowadzący na powierzchnię zabezpieczano dublowaniem
różnorakich blokad - od barier siłowych, przez potężne wrota poruszane
dźwigarami hudraulicznymi, po zwykłe, szczelne drzwi zamykane ręcznym
pokrętłem.
W końcu Daniel zobaczył, że korytarz rozgałęzia się na kilkadziesiąt
wąskich boksów, zamkniętych stalowymi drzwiami. Co chwila któraś
komora otwierała się, przyjmując do wnętrza fotel wraz z pasażerem.
Pojazd Daniela wpłynął do jednej z kabin. Była nieduża, taka akurat,
by zmieściło się w niej krzesło na kółkach i by pasażer mógł stanąć obok,
nie waląc głową w sufit.
Ściany pomieszczenia były stalowoszare. Obok Daniela, na
wysokości pasa, znajdowała się półeczka, na której leżała klawiatura,
rękawice i hełm oraz końcówka czipowa sprzęgu bezpośredniego. Gdy
tylko dotknął klawiatury, ze ściany nad półką wysunął się ekran.
- Witamy na Holbainie - na ekranie wykwitła fontanna kolorów, z
której po chwili wychynęła animowana kula księżyca. - Jesteśmy zmuszeni
poinformować cię, że na naszej planecie obowiązują ograniczenia Karty
Praw obywateli Gladiusa. Szczegółowy wykaz różnic otrzymasz na żądanie.
Żeby wejść na teren kolonii Holbain, musisz poddać się procedurom
kontrolnym, naruszającym twoją wolność osobistą. Czy wyrażasz na to
zgodę?
Na krawędzi półeczki zalśnił napis: “Przyłóż tu palec”.
- Wyrażam zgodę - powiedział Daniel celując opuszkiem kciuka we
wskazane miejsce. Poczuł, że dotyka ciepłego metalu.
- Włóż swój identyfikator do czytnika - instruował dalej automat. Na
takie dictum krzesło wypluł z siebie kartę Daniela. Zanim wsunął ją do
szczeliny czytnika, zdążył sprawdzić, że fotel, zgodnie z obietnicą, za
dotychczasową usługę nie pobrał jeszcze ani kredytki. Daniel nie wątpił, że
usłużny mebel odbije sobie potem tę inwestycję z nawiązką.
- Potwierdzenie zgodności. Proszę przygotować prawą dłoń na
pobranie próbki do testu.
Ze ściany wysunął się kolejny obiekt, płaska półeczka z wklęśnięciem
w kształcie ludzkiej dłoni. Daniel przyłożył tam rękę. Poczuł ukłucie, coś
skrobnęło o opuszki palców, chłodny rzep na chwilę wczepił się w skórę.
Potem na całą dłoń został natryśnięty żel dezynfekujący.
- Analiza zostanie przeprowadzona w ciągu piętnastu minut. Proszę
wypakować swój bagaż i udać się do sali oczekiwań.
Daniel wstał z fotela, który usłużnie otworzył schowek w swym
oparciu. Wyjął walizkę i postawił pod ścianą. Usiadł z powrotem i drzwi
przed nim zaczęły się otwierać.
Wjechał do przestronnego, owalnego hallu, po którym krążyło
kilkadziesiąt krzeseł transportowych.
Całe pomieszczenie było jasno oświetlone. Na ściennych ekranach
pojawiały się na zmianę holograficzne reklamy, informacje o zasadach
zachowania na Holbainie, dane o księżycowej kolonii i innych ludzkich
placówkach w okolicach planety Spatha. Środek hallu zajmowały woliery z
hodowlami zielonych roślin. Niektóre z nich kwitły, prezentując ludzkim
oczom kształtne i wielobarwne kielichy kwiatów. Inne owocowały, Daniel
dostrzegł pośród liści pomarańczowe i żółte kuliste kształty. Natomiast pod
ścianami stały serwery projekcji reklamowych i automatyczne informatory
promocyjne, głównie związane z turystyczną i rozrywkową ofertą Holbaina.
Daniel dostrzegł też kilka serwerów informujących o tworzonych właśnie
nowych mikrokoloniach Wolnych Ludzi. Sporo miejsca zajmowały kabiny
religijne różnych wyznań, sekt i klanów, od starożytnych, takich jak
judaizm czy chrześcijaństwo, po kulty zapożyczone od Obcych.
Daniel obserwował to wszystko z uwagą i koncentracją. Takie
polecenie otrzymał na Gladiusie. Miał bacznie się rozglądać od momentu
swojego przybycia na Holbaina. Rozglądał się więc, jeżdżąc w kółko po
owalnej hali, po wielokroć przypatrując się roślinom w jej środku, obrazom
na ekranach ściennych i projekcjom generowanym przez serwery
reklamowe.
- Pańska kontrola zakończy się za sześć minut - powiedział usłużnie
fotel. Daniel skierował go w drugą część holu, ku kabinom religijnym. I
wtedy właśnie zobaczył coś, co wprawiło go w ogromne zdenerwowanie.
Serwer reklamował kursy towarzystwa szybowniczego, agendy Klanu
Lotniarzy, przeznaczonej do obsługi turystów. Lotniarscy mistrzowie szkolili
zwykłych śmiertelników próbujących swoich sił w starciu z żywiołem
atmosfery gazowego olbrzyma.
Daniel latał kiedyś na lotni, tak w warunkach symulacji, jak i w
prawdziwej atmosferze. W akademii uważano, że szybownictwo doskonale
szkoli koordynację neurologiczną, czyli umiejętność jednoczesnego
sterowania wieloma sprzęgniętymi z organizmem człowieka urządzeniami i
czipami.
Serwer generował obraz zajmujący blisko dwa metry szerokości i
tyleż wysokości. Widoki zmieniały się co kilka sekund. Można było
zobaczyć pomniejszone figurki lotniarzy latających w atmosferze Spathy.
Potem pojawiał się obraz widziany przez wykonującego szaleńcze
akrobacje szybownika. Czasami w tle rysował się kontur Semiramidy,
dryfującego w atmosferze Spathy miasta-przetwórni, na którym mieściła
się także baza lotniarzy i kompleks turystyczny. Wszystko to ozdabiały
sceny pokazujące piękne krajobrazy Spathy i jej księżyców. Ujęcia trwały
po kilka sekund, montaż był dynamiczny, kolory niezwykłe. Projekcja miała
przyciągnąć i zatrzymać uwagę widza na tyle długo, by wielokrotnie
obejrzał reklamy lotniarskiej szkoły. Podobną papkę wizualną produkowały
i inne serwery, więc Daniel stracił sporo czasu, przyglądając się uważnie
każdemu z nich.
Po pewnym czasie właśnie na ten jeden zwrócił szczególną uwagę.
Początkowo nie zdawał sobie nawet sprawy, dlaczego. Jednak wkrótce
zorientował się, że to nie przypadek. Wśród obrazów reklamowych znalazł
sceny, które mogły być adresowane właśnie do niego.
Na ujęciach przedstawiających Spathę widzianą z Holbaina, nad
szmaragdową powierzchnią planety przesuwał się tylko jeden duży księżyc
- Tanto. Kilkakrotnie postacie szybujących lotniarzy przeobrażały się w
sylwetki ptaków i owadów. Kiedy na ekranie pojawił się kolorowy, zielono-
żółty motyl, jego skrzydła miały takie same barwy, jak motyla
reklamującego perelandryjską linię transportową. Prezentowano też strój
lotniarza - kostium i poszczególne układy - a żeby lepiej zademonstrować
zasadę działania lotni, program pokazywał różnorodne przekroje, plany i
schematy. I zawsze, kiedy przychodziło do krojenia holograficznej sylwetki
szybownika, sekcja ta zaczynała się od separacji lewej nogi i ręki oraz
otwarcia hełmu. To właśnie lewą nogę i rękę stracił Daniel w ostatniej
akcji, a największe uszkodzenia zaszły w jego mózgu.
Daniel wielokrotnie objechał na swoim fotelu całą halę, uważnie
przyglądając się wszystkim reklamówkom. Znalazł serwer propagandowy
abolicjonistów, na którym prezentowano fragmenty jakiejś operacji
tanatorskiej. Inne urządzenie, wykupione przez jedną z sekt religijnych
powstałych po pojawieniu się korgardów, pokazywało nawet starcie wojska
i maszyn Obcych. Tego rodzaju sygnał powinien zwrócić uwagę każdego
szpicla i Daniel uznał, że jego zleceniodawcy powinni działać nieco
subtelniej. Właśnie serwer lotniarzy podsuwał trzy obrazy działające na
zasadzie odległych skojarzeń. Przypadkowy obserwator nie zwróciłby na
nie uwagi, a nawet bezpieczniacki pies wysłany specjalnie za Danielem
mógłby ich nie połączyć w spójną całość. Tylko w mózgu Daniela - na
widok ojczystej planety jego ojca, znaku firmowego używanej często linii
transportowej i modelu lotniarza krojonego tak, jak on sam był
poszatkowany - powinien zapalić się neon “Wstąp tutaj!”
Daniel uznał, że więcej podpowiedzi nie zdobędzie i że musi działać.
Zatrzymał fotel i wszedł w obszar najbliższej projekcji reklamowej.
Otoczyły go obrazy i dźwięki -piękne kobiety tańczyły wokół niego,
zachwalając uroki nowych programów erotycznych. Ich nagie, pokryte
tatuażami ciała wyginały się kreśląc kuszące trajektorie, a barwniki
pokrywające wargi i piersi co chwila rozbłyskiwały feerią świateł. Daniel
zrobił krok do tyłu i znalazł się na zewnątrz projekcji. Kobiety zniknęły,
reklama zewnętrzna prezentowała tylko zamglone sylwetki nagich ciał,
spowite kłębem pary. Zgodnie z prawem wyświetlał się tu też wielki napis
informujący, że tak wewnętrzna prezentacja, jak i sam towar przeznaczony
jest wyłącznie dla dorosłych.
Daniel wstąpił jeszcze do kilku innych projekcji - reklamujących
usługi biur turystycznych, zamtuzów, salonów holowizyjnych, dobrych
knajp. Chciał sprawiać wrażenie człowieka, który przyleciał na Spathę tylko
w poszukiwaniu rozrywki, niemożliwej do osiągnięcia na Gladiusie. Pobrał
kilka wyświetlaczy prospektowych, opłacił abonament na korzystanie z
największego na Holbainie ośrodka rozrywkowych sztucznych
rzeczywistości i dokonał wstępnej rezerwacji w dwóch hotelach. W końcu
dotarł do projekcji lotniarzy.
Kiedy wszedł w jej wnętrze, otoczyła go ciemność i cisza. Przed
oczami Daniela wyświetliła się informacja, że jeśli życzy sobie prezentacji
spersonalizowanej, to musi udostępnić swoją kartę. Bez wahania wsunął
identyfikator w szczelinę czytnika. Napis zgasł, ale za to cala otaczająca
Daniela przestrzeń zaczęła się jarzyć, początkowo bladym, potem coraz
mocniejszym, zielonkawym światłem. Pojawiły się brunatne chmury,
zahuczał wiatr przewalający się z prędkością tysięcy kilometrów na
godzinę. Nagle, tuż naprzeciw jego twarzy pośród tej zieleni zalśnił się
srebrny punkt. Rósł szybko, przybierając jednocześnie kształt lotniarza.
Szybownik z ogromną prędkością sunął wprost na Daniela. Był tuż-tuż.
Bondaree, choć wiedział, że ma do czynienia z projekcją, odruchowo
uchylił się. Wydało mu się, że czuje na twarzy podmuch skrzydeł lotni
rozcinających metanową atmosferę. Jednak szybownik w ostatniej chwili
wyprysnął w górę, niemal ocierając się o zdumionego widza. Przez
moment Daniel widział twarz ukrytą za hełmem. To była jego twarz! A więc
na tym polegała personifikacja pokazu. Lotniarz zniknął, wokół wirowały
chmury i Daniel doszedł do wniosku, że to już koniec prezentacji. Ale nie.
Znów zobaczył lotnie, tym razem dwie. Szybownicy lecieli plecami do
siebie, ich skrzydła niemal się stykały. Wykonywali przy tym
skomplikowane manewry, kreśląc na tle zielonego nieba różne figury.
Także i oni przelecieli tuż obok Daniela. I znów za osłoną jednego z
hełmów Bondaree dostrzegł swoje bliźniacze odbicie. Tym razem to drugi
lotniarz zbliżył się bardziej -Daniel przez chwilę zobaczył szczupłą twarz, o
ciemnej karnacji, dużych, być może sztucznie powiększonych oczach i
pomalowanych na zielono wargach.
Obraz zniknął. Wraz z kartą identyfikacyjną Daniel otrzymał prospekt
holograficzny.
Dla zmylenia ewentualnych szpicli wstąpił jeszcze do kilku projekcji.
Przy okazji zerknął na zewnętrzną prezentację lotniarzy. Na tle Spathy
przesuwały się kontury jej księżyców, szybownicy zmieniali się w tęczowe
motyle, a model lotniarza dawał się kroić ze wszystkich stron. Daniel
zyskał pewność, że wiadomość została przekazana.

2.

Miasto Semiramida wisiało na wysokości blisko tysiąca kilometrów


nad powierzchnią morza ciekłego wodoru. Żeby do niego dotrzeć, prom
transportowy musiał przebyć ponad sześć tysięcy kilometrów mroźnej
wodorowej atmosfery. Tu, na dole, w warstwie metanowych i
amoniakowych chmur; było cieplej, temperatura dochodziła nawet do
minus siedemdziesięciu stopni Celsjusza. Najgroźniejszym wrogiem
człowieka było ciśnienie. Jednak ludzie nauczyli się dawać sobie radę z
naciskami rzędu dziesiątek ton na centymetr kwadratowy i zbudowali tu
miasto. Głównym zadaniem kompleksu była przeróbka wychwytywanego z
atmosfery węgla i azotu i zamiana ich na prebiologiczne substancje, które
transportowano potem na księżyce Spathy.
Klan Lotniarzy dzierżawił blisko jedną trzecią powierzchni
mieszkalnej bazy. Znajdowały się tu kwatery mistrzów i adeptów, jak
również sektory turystyczne.
O ile Holbain był domem setek tysięcy ludzi, przystosowanym do ich
potrzeb, komfortowym, o tyle Semiramida dalej była światem pionierskim.
Wyposażenie wnętrza bazy, nawet w obszarze turystycznym, wydawało się
proste, wręcz surowe i maksymalnie funkcjonalne. Przybyszom
przedstawiono długą listę ograniczeń dotyczącą stref pobytu oraz
korzystania z energii, wody i żywności. Każdy z nich otrzymał specjalny
zestaw awaryjny - skafander i hełm - który w razie zagrożenia miał
wskazywać drogę ucieczki i sposób zachowania. Turystom dano pół
godziny wolnego, a potem wezwano na spotkanie z opiekunem i
instruktorami.
Pokój Daniela bardziej znerwicowaną osobę mógłby przyprawić o
gwałtowny atak klaustrofobii. Oprócz składanego łóżka mieściła się tu
jeszcze kabina sanitarna i malutki stolik z szufladą, w której leżał czepek i
rękawice do łączności sieciowej. Nad łóżkiem znajdował się duży, ścienny
ekran. Ze ścianki kabiny sanitarnej wystawało kilka haczyków, na których
można było powiesić rzeczy osobiste. Pokój miał niecałe dwa metry
wysokości i Daniel cały czas czuł, że czubkiem głowy szoruje po suficie.
Szybko wypakował z walizeczki swoje rzeczy. Potem wziął prysznic,
jak się okazało, polegający głównie na prażeniu skóry w gorącej parze.
Kibel wyskakiwał ze ściany na żądanie, ustawiając się po przekątnej
malutkiej kabiny sanitarnej, bo inaczej delikwent nie byłby w stanie na nim
usiąść.
- Twardo i niewygodnie - mruknął Daniel, kiedy zakładał zielony
kombinezon. Ubrania dostali po przylocie. Takie same uniformy nosili
wszyscy mieszkańcy Semiramidy, funkcje rozpoznawało się po kolorze
stroju. Na wszelki wypadek jeszcze raz sprawdził, czy wyłączył kabinę
sanitarną, po czym wyszedł z pokoju na umówione spotkanie.

- Nazywam się Fryderyk Ucieczka Ptaka - przedstawił się prowadzący


spotkanie opiekun grupy. Ktoś parsknął śmiechem, ale umilkł zaraz,
zgaszony wzgardliwym spojrzeniem Fryderyka. Lotniarski mistrz był niski,
nie miał włosów, brwi ani rzęs, za to po bokach jego głowy znajdowały się
rzędy gniazd czipowych. Jego oczy były przebarwione - zamiast białek i
tęczówek lśniły coraz to nowe kolory. Czarne punkciki źrenic bacznie
przyglądały się twarzom turystów.
W pomieszczeniu znajdowało się sześciu mężczyzn i trzy kobiety. Z
rozmów, jakie Daniel przeprowadził przed rozpoczęciem spotkania
informacyjnego, wynikało, że wszyscy są tu po raz pierwszy.
- Jestem mistrzem Czerwonej Strugi - mówił dalej lotniarz - drugiego
stopnia wtajemniczenia Klanu. Będę kontrolował waszych instruktorów
oraz pojawię się na egzaminie kończącym turnus. Pozytywne zaliczenie
tego sprawdzianu może wam pomóc w czasie przyszłych wizyt na światach
Klanu. Otrzymaliście przewodniki - podniósł w górę małą bransoletkę z
okrągłą tarczką wyświetlacza - w których znajdziecie wszystkie informacje
dotyczące Semiramidy. Nasz obyczaj nakazuje jednak, abyśmy osobiście
odpowiedzieli na wszystkie wasze pytania. W chwili, w której po raz
pierwszy zanurzycie swoje ciała w oddechu Spathy, gdy po raz pierwszy
rozepniecie swoje skrzydła, by poszybować w nieskończoności, staniecie
się naszymi przyjaciółmi. Dlatego witam was osobiście. Wyświetlacze są
bardzo przydatne, ale jeśli wolicie duże obrazki, możecie je podłączyć do
ekranów ściennych. Ze względu na ograniczone możliwości serwisu
cybermedycznego oraz okresowe zaniki łączności z Holbainem nasi goście
nie są sieciowani, a w czasie ćwiczeń nie używamy wspomagań
neurologicznych.
- A jeśli ktoś ma aktywne gniazda czipowe? – spytała jedna z kobiet.
- Proszę zabezpieczyć układy wejścia/wyjścia. Nie będą tu pani
potrzebne.
- Dlaczego mamy ograniczoną swobodę poruszania się po stacji? -
padło kolejne pytanie.
- Względy bezpieczeństwa. Proszę zobaczyć - oczy lotniarza zalśniły.
Wystrzeliła z nich struga światła, w której po chwili zaczęła się tworzyć
holograficzna projekcja. Pojawił się wizerunek stacji: niemalże kulistej
konstrukcji, z której wyrastały jedynie płaty Stateczników. Semiramida
wirowała powoli, czasami z dysz silników korekcyjnych umieszczonych na
jej powierzchni strzelała struga pomarańczowego gazu, który szybko
rozpraszał się w otaczającej bazę mieszaninie wodoru, metanu i amoniaku.
- Na zewnątrz panuje ciśnienie kilku tysięcy atmosfer - mówił dalej
Fryderyk. - Ta stacja to jedno z najwspanialszych osiągnięć ludzkiej
inżynierii. Jej konstrukcja była częściowo finansowana przez Klan. Dlatego
też na terenie Semiramidy istnieje ścisłe strefowanie dostępu.
Trójwymiarowy obraz stacji na monitorze zatrzymał się, a w miarę jak
Fryderyk omawiał kolejne sektory bazy, poszczególne fragmenty zmieniały
się w kolorowe przekroje.
- Zewnętrzna sfera stacji to jeden ogromny system stabilizacyjny,
złożony z tysięcy silników korekcyjnych. Na powłoce znajdują się również
rejestratory, czujniki i anteny. Uprzedzam od razu, że łączność ze światem
zewnętrznym zanika zawsze w okresie aktywności jądra Spathy i burz
atmosferycznych. Jeden z takich huraganów właśnie się do nas zbliża. Na
dolnym biegunie obrotu stacji, nazywamy go południowym, znajduje się
kompleks przetwórczy. Z atmosfery Spathy pobiera się metan, amoniak i
substancje organiczne, a następnie przetwarza na masę prebiologiczną,
wykorzystywaną później do produkcji żywności i kultur roślinnych na
Holbainie. Lądowisko promów transportowych odbierających ten urobek, a
także przywożących tu ludzi, znajduje się na górnym .biegunie obrotu,
biegunie północnym Semiramidy. Tam też znajdują się laboratoria
naukowe.
- Czy to się opłaca?
- Przyznam szczerze, że to pytanie nie powinno być skierowane do mnie
- uśmiechnął się Fryderyk - tylko do Departamentu Inwestycji, który
współfinansuje ten projekt. Z tego, co wiem, ten sposób zdobywania
związków węgla na potrzeby kolonii księżycowych nie przynosi zysków, ale
też przestano już do stacji dokładać. A więc, być może będzie to
technologia przyszłości. Wracając do pierwszego pytania. Goście nie mogą
przebywać w sekcjach produkcyjnych i sterowniczych, które formalnie
traktowane są jak tajne obiekty rządowe.
- Jakie badania są tu prowadzone? - spytał Daniel. - Oczywiście te,
które nie są tajne.
- Tajemnica nie dotyczy tematów badań - uśmiechnął się Fryderyk -
a ich wyników. Prowadzone są tu badania nad wytrzymałością materiałów
w warunkach hiperwysokich ciśnień. Jeden z zespołów pracuje nad sondą,
która ma zostać opuszczona na powierzchnię Spathy. Działają tu też
zespoły biochemików i biologów...
- Biologów? - zdziwił się ktoś.
- Soforion, święta planeta moich współwyznawców - głos Fryderyka
spoważniał - jest obdarzona życiem. Tu, w atmosferze Spathy, też
szukamy jego śladów.
- Gdzie na tym schemacie znajdują się nasze kwatery?
- Tutaj. - Płaski obszar położony pośrodku stacji rozbłysnął
czerwienią. - Poza tym dostępna jest dla was centralna część Semiramidy.
Znajduje się tam moduł rozrywkowy, sklepy i projektornie wirtuali. To
także sektor szkoleniowy. Kwatery Klanu przylegają do waszych, ale
dostęp do naszego modułu jest zakazany. Nie będę tłumaczył, dlaczego.
Przypomnę tylko, że Klan ma swój specjalny status solarny, a nasze
obiekty są eksterytorialne względem jurysdykcji zarówno Dominium, jak i
Gladiusa.
Czy dlatego tu właśnie wyznaczono mi spotkanie?, pomyślał Daniel.
Czy uznano, że w tym odciętym od świata miejscu łatwiej będzie się ze
mną skontaktować, unikając przy okazji wysłanych za mną psów
gończych?
- Ilu ludzi aktualnie przebywa na stacji? - padło kolejne pytanie.
- Około stu pracowników administracyjnych, technicznych i
naukowych, ponad setka ludzi Klanu, kilkudziesięciu turystów i pilotów.
- Jak często przylatują nowi goście?
- Turnus dla grup zorganizowanych trwa dziesięć dni. Można też
przylecieć samodzielnie, ale to znacznie droższe. Automatyczne
transportowce dostawcze startują z bieguna północnego praktycznie co
kilka minut. Promy pasażerskie przylatują raz na dwa, trzy dni. Większość
członków załogi i gości będziecie mogli spotkać, jeśli wybierzecie się
wieczorem do centrum rozrywkowego.

Sala rozrywkowa Semiramidy miała kształt sześcianu o krawędzi


dwudziestu metrów. Przestrzeń tę wypełniała sieć kręconych schodków,
drabinek i wind, łączących pozawieszane na różnych wysokościach
platformy z gniazdami relaksowymi. Każde stanowisko zapewniało
siedzącym przy nim gościom serwis kulinarny, dostarczało szeroką gamę
stymulatorów i halucynogenów, a także posiadało sprzęt projekcyjny i
wirtualny. Tak więc, w zależności od nastroju i potrzeb, można było swoje
gniazdo odciąć od reszty sali lub bawić się wspólnie z innymi gośćmi. W
przestrzeni pomiędzy gniazdami pojawiały się też projekcje holograficzne -
dynamiczne, zmienne, przedstawiające ludzi, dziwne stworzenia, sceny ze
znanych wirtualek, ale i abstrakcyjne, wabiące grą kolorów i kształtów.
Rzeczywiście, przychodzili tu wszyscy - turyści, pracownicy
techniczni, lotniarze. Wśród tych ostatnich brakowało chyba tylko mistrzów
wyższych stopni.
Daniel zajął miejsce w jednym z wyżej położonych gniazd. Najbliżej
niego bawiło się dwóch mężczyzn. Zamawiali dużo alkoholu i mniej więcej
co kwadrans przystępowali do bardziej intensywnych pieszczot. Niemal na
wysokości gniazda Daniela znajdowało się stanowisko zajęte przez
kilkuosobową grupę lotniarskich uczniów. Szybownicy siedzieli wygodnie
rozparci w fotelach, jednak Daniel nie zauważył, żeby choć przez chwilę
rozmawiali. Za to co jakiś czas zaczynali śpiewać. Z ich gardeł wydobywały
się dudniące głosy, tworzące miarową, ponurą melodię. Daniel nie
zrozumiał ani słowa. Lotniarze mieli wytatuowane ciała, zdarzało się też, że
na krótko roztaczali wokół swojego gniazda projekcję przedstawiającą
wirujący kłąb ciemnej materii, gęstego gazu lub płynu, z którego
wystrzeliwały kolorowe ognie błyskawic. Projekcja znikała szybko, a
wyłaniający się z niej lotniarze siedzieli tak jak poprzednio - niemal
nieruchomo, w ciszy, z rzadka przerywanej śpiewem. Daniel widział jeszcze
kilka stanowisk osłoniętych projekcjami i tyle samo otwartych. Gdzieś tu
należało szukać kolejnej informacji, a kto wie, może nawet informatora -
człowieka o szczupłej, śniadej twarzy i pomalowanych na zielono ustach,
tego samego, który pojawił się w projekcji na lotnisku Holbaina.
Zamówił koktajl, wskazując odpowiednią ikonę na czarnym blacie
stolika, określił też liczbę gości w gnieździe na jeden”. W milczeniu
obserwował, jak stojące po drugiej stronie stołu siedziska zwijają się
niczym kwiaty przed zmierzchem. Ustąpiły miejsca jego fotelowi, który
natychmiast powiększył swą objętość i wygenerował dodatkowe oparcia,
sugerując Danielowi, żeby wygodnie się położył.
Na blacie stolika pojawił się mały otwór, z którego wyjechał do góry
kieliszek z koktajlem. Daniel zwilżył wargi.
- Nie czujesz się samotny? - cichy głos wyrwał go z zadumy nad
doskonałością cykli odzyskiwania surowców na stacjach kosmicznych.
Daniel podniósł wzrok. Zobaczył pochyloną nad sobą postać w
jaskrawoczerwonej workowatej koszuli, z dyndającym u szyi projektorem
osobistym.
- Chyba nie - odpowiedział po chwili milczenia. To był jeden z dwóch
liżących się jeszcze przed chwilą facetów z sąsiedniego gniazda. Jego
kumpel machał do Daniela ręką i uśmiechał się szeroko. - Widzę, że jesteś
zajęty.
- Eee - mruknął Workowaty - jego już miałem. Ciebie nie.
- No i nie będziesz. Spadaj.
- Nie masz nastroju? Może polecisz ze mną jutro? Brama piąta, o
siódmej.
- Jestem tu nowy. Nie mogę sam latać.
- Mam uprawnienia. Mogę cię holować.
- Jestem hetero. Odwal się - Daniel podniósł głos. - Odejdź!
- O rany, nie denerwuj się. Już idę. Fajnie, że jesteś hetero -
Workowaty wycofał się. Wąskim pomostem i krętymi schodkami wrócił do
swojego gniazda. Daniel zaczął sączyć koktajl, kątem oka dostrzegł
jeszcze, że stęskniony kochaś Workowatego od razu łapie go za tyłek.
Chwilę później na samym dole sali pojawiło się kilka osób z grupy
wycieczkowej Daniela. Dostrzegli go, zaczęli krzyczeć i machać rękami,
więc zapraszająco kiwnął dłonią. Nie miał ochoty na towarzystwo, ale
jednocześnie musiał tu siedzieć, przyglądając się wszystkiemu i wszystkim.
Przez pół nocy pił i prowadził głupie rozmowy. Dla zasady poprzytulał
najbardziej lgnącą do niego turystkę, całkiem ładną, acz niezbyt mądrą
projektantkę mody. Wysłuchał sporej liczby komentarzy politycznych,
traktujących o warcholstwie niektórych wichrzycieli i dziejowej misji nowej
Rady Elektorów, mającej wprowadzić Gladiusa w nowoczesny świat. Nie
oponował. Nawet kiedy jeden z nowych znajomych zaczął wysławiać Radę
za ograniczenie wpływów “tych morderców tanatorów” - milczał. Za to
cierpliwe przyglądał się innym gniazdom, holograficznym rzeźbom i
wchodzącym na salę osobom.
Przy stoliku został niemal do czwartej rano czasu lokalnego i był
jednym z ostatnich gości opuszczających salę rekreacyjną. W sąsiednim
gnieździe dwóch homków właśnie trzeźwiało po narkotycznym odjeździe,
jaki zafundowali sobie nieco wcześniej. Kiedy zobaczyli, że Daniel wstaje
zza stolika i schodkami rusza ku górnemu wyjściu z sali, zaczęli machać
rękami i wykrzykiwać bełkotliwe słowa pożegnania. Daniel odmachał im na
odczepnego i już się odwracał, gdy dostrzegł, jak z projektora,
dyndającego na szyi Workowatego, tryska promień światła. Projekcja
otoczyła głowę homka, nakładając na jego twarz maskę - szczupłą, śniadą
twarz o wydatnych zielonych wargach.
Projekcja zniknęła po kilku sekundach. Daniel jeszcze raz machnął
ręką, niby na pożegnanie, a tak naprawdę na znak, że zobaczył, co trzeba.
Szybkim krokiem skierował się ku wyjściu z sali.

3.

O godzinie dziewiętnastej Daniel stawił się przy śluzie bramy piątej.


Oprócz niego czekało tu kilkanaście innych osób - część z jego grupy
turystycznej, część z innych. Wszyscy byli ubrani w cieliste kombinezony,
ściśle przylegające do skóry, pokryte od zewnątrz powłoką sensoryczną.
Dalej, w śluzie, na te kombinezony założą ciężkie skafandry, podłączą do
nich rejestratory i sterowniki, uaktywnią pokrywające wewnętrzną
powierzchnię pancerza rzepy serwerów immunologicznych i łączy
neuronowych. Na koniec, ubranego w ważący blisko osiemset kilogramów
skafander, człowieka uniesie poduszka siłowa, a do jego pleców zostaną
demontowane skrzydła.
Tak to miało wyglądać. Daniel od momentu przybycia na Semiramidę
wielokrotnie ćwiczył na symulatorze nie tylko sam lot, ale i czynności
poprzedzające. Odżyły wy-trenowane w Akademii Wojskowej nawyki i
umiejętności. Teraz po raz pierwszy od wielu lat miał się naprawdę
zanurzyć w atmosferze gazowego olbrzyma, poczuć na skrzydłach
tchnienie pędzącego z prędkością dwóch machów wiatru, zatańczyć na
termicznych wirach, zanurkować w metanowo-amoniakowe chmury.
Pośród wszystkich klanów, cechów, korporacji i kościołów
działających na obszarach ziemskiej cywilizacji, a często i wkraczających
na terytoria Obcych, Klan Lotniarzy należał do tych, które miały największe
wpływy. Sztuka lotniarzy była piękna, reguła surowa, a religia tajemnicza.
Lotniarze zawsze cieszyli się wielkim poważaniem, a mistrzowie Klanu
stawali się obiektem kultu i uwielbienia milionów ludzi zajmujących się
lotniarstwem amatorsko.
Początek XXII stulecia, nazwanego Wiekiem Sztucznych Światów,
przyniósł śmierć kilkuset milionów ludzi i zagładę większości organizmów
państwowych. Ci, którzy nie zdecydowali się na ucieczkę w światy
wirtualnych projekcji, wsparci przez wielkie religie, władców solarnych,
konstytucje nowo zasiedlanych kolonii, na nowo uznali wartość zwykłego
życia, prawdziwych emocji i realnych przeżyć. Ruch cywilizacyjny, jaki
ogarnął cały obszar ludzkiej kolonizacji w drugiej połowie XXII wieku,
zaowocował powstaniem ogromnej liczby sekt i klanów związanych z
uprawianiem prawdziwie niebezpiecznych sportów, poszukiwaniem
skrajnych emocji i doznań. Czasem doprowadzało to do wynaturzeń, kultu
przemocy, makabrycznej obrzędowości. Wiele z tych nowych ruchów
czerpało z kulturalnego i religijnego dorobku Obcych, ras inteligentnych, z
jakimi zetknęła się ludzkość - a więc trzech cywilizacji
hiperprzestrzennych, osiemnastu lokalnych i reliktów kilkudziesięciu
innych.
Doktryna lotniarzy i wielu współpracujących z nimi klanów opierała
się na pracach filozofów uznających cały wszechświat za jeden wielki
organizm, nadświadomość, boga. Szybownicy czcili wszelkie emanacje
życia, odmienne od białkowego schematu ewolucji planetarnej, z jakiej
wykwitły cywilizacje ludzi, parksów czy kajagoonii. Kultową planetą
szybowników był Soforion, gazowy olbrzym w układzie Alatei, jedyna
planeta tego typu w znanym kosmosie, na której samoczynnie pojawiło się
życie. Soforion był głównym ośrodkiem lotniarzy, tam mieściła się siedziba
Klanu, tam szkolili się mistrzowie i rodzili prorocy. Klan utrzymywał jednak
placówki w większości zasiedlonych przez ludzi systemów gwiezdnych.
Mistrzowie prowadzili szkoły lotniarstwa i misje swej religii. Za jednym
zamachem zdobywali fundusze na działalność organizacyjną i badawczą
oraz pozyskiwali nowych wyznawców. Spośród najlepszych lotniarzy
amatorów wybierali nowych mistrzów.
Klan miał duże wpływy. Wielu ważnych ludzi uprawiało lotniarstwo,
część z nich pozostawała nawet pod wpływem religijnej doktryny
szybowników. Ten rodzaj powiązań kilka dziesięcioleci wstecz doprowadził
nawet do delegalizacji Klanu na wielu małych, wolnych światach,
obawiających się o swoją niezależność. Nigdy jednak nie potwierdzono ani
jednego przypadku prowadzenia przez Klan jakiejś ponadpaństwowej
polityki, ani też reprezentowania interesów Dominium Solarnego, kiedy
postanowiło ono odzyskać wpływy w wolnych koloniach. Wręcz przeciwnie,
Klan i inne podobne mu organizacje zaczęto postrzegać jako źródło
różnorodności i samodzielności, dzięki któremu rozprzestrzeniająca się na
dziesiątki układów i setki światów ludzka cywilizacja nie zostanie
zdominowana przez jeden tylko ośrodek. Zresztą w ostatnich latach Sieć
Mózgów zaczęła ograniczać przywileje i niezależność cechów naukowych,
wiar i klanów tak samo, jak zwiększyła naciski na niezależne politycznie
kolonie.
Organizacje takie, jak Klan Lotniarzy czy współpracujący z nim Klan
Żeglarzy Świetlnych, szybujących na swych jachtach pomiędzy światami,
służyły ludzkości w jeszcze jeden sposób. Stanowiły jej przyczółki w
kontaktach z Nieznanym. Ci niezwykli ludzie wyznający tajemnicze religie,
hołdujący dziwnym obyczajom, poglądom i sposobom postrzegania świata
doskonale znali pewne specyficzne i pozornie nieprzyjazne dla życia
warunki. W przyszłości mogli się okazać jedyną grupą zdolną do kontaktu z
Obcym i Niezrozumiałym, czekającym za kolejną bramą hiperprzestrzenną.
Już raz miał miejsce taki przypadek. Ziemski statek zwiadowczy
penetrujący obszar za nowo odkrytą bramą hiperprzestrzenną natknął się
na dziwny świat. W pobliżu bramy orbitowała gigantyczna konstrukcja, na
której wegetowały prymitywne, pająkopodobne istoty rozumne,
najwyraźniej zdegenerowani potomkowie twórców sztucznej planety.
Ziemscy naukowcy nie byli w stanie porozumieć się z nimi. A bez tego nie
mogli odszukać, odczytać i zrozumieć archiwów, jakie niechybnie musiały
znajdować się na statku.
Wtedy ktoś wpadł na genialny pomyśl, by do badania obcych
wykorzystać Pająki - sektę zamieszkującą kontynent na świecie Karbanar,
na pół przynależnym do Ziemian, na pół do parksów. Żyli w koloniach
społecznych, ze ścisłą specjalizacją ról. Byli modyfikowani genetycznie.
Mieli przekonstruowane, arachnoidalne ciała, nie używali najważniejszych
ludzkich zmysłów, wzroku i słuchu, natomiast posiadali receptory
chemiczne, termiczne i radioaktywne. I oto naukowcy podrzucili na statek
Obcych dzieci Pająków. Większość nie przeżyła kontaktu z prymitywnymi
mieszkańcami sztucznej planety, ale część zdołała się wtopić w
społeczność arachnoidów, przyjąć ich sposób myślenia i artykułowania.
Psychicznie przestali być ludźmi, jednak dzięki temu poznali cząstkę świata
Obcych. Tę cząstkę mozolnie wydobyły od nich zwykłe Pająki, a potem
przekazały ludzkim naukowcom. To umożliwiło odkrycie, odczytanie i
interpretację części wiedzy zapisanej w układach pamięciowych sztucznej
planety.
Kto wie? Może w przyszłości ludzkość spotka rasę wywodzącą się z
gazowego olbrzyma, na którym soforioński cud nie tylko się powtórzył, ale
i rozwinął? Być może wtedy to właśnie spośród szalonych lotniarzy sformowana
zostanie grupa kontaktowa.
Na razie jednak szybownicy nie byli tłumaczami ludzkości - a jedynie
tajemniczymi sekciarzami, mistrzami szalonego sportu, instruktorami ludzi
złaknionych mocnych wrażeń.
Czy to możliwe, żeby nasza armia współpracowała z klanem? Czyżby
mistrzowie zdecydowali się poprzeć niezależne światy w walce z
Dominium? Daniel miał nadzieję, że wkrótce usłyszy odpowiedź na te
pytania. Wydarzenia na Gladiusie - odmowa pomocy w walce z korgar-
dami, ustanowienie marionetkowej Rady Elektorów, ofensywa
propagandowa - byłyby w takim wypadku wstępem do czegoś większego,
groźniejszego. Do konfliktu, który mógł ogarnąć wiele światów i miliardy
ludzkich istnień.
- Ty do mnie - usłyszał za sobą cichy głos i poczuł lekkie klepnięcie w
ramię. Odwrócił się. Przed nim stał poznany w nocy homek. Ubrany był w
całkowicie przezroczysty kombinezon instruktorski, pod którym widać było
wszystko to, czym homek chciał zaimponować potencjalnym kochasiom -
powiększone piersi, kobiece proporcje ciała, owłosione podbrzusze i wielki
penis. Ale ten właśnie typek był łącznikiem Daniela.
- Jestem gotów - powiedział cicho Bondaree.

Leciał.
Ramiona Daniela stały się skrzydłami. Wszystkie jego zmysły
odbierały sygnały zewnętrznego świata: skoki ciśnienia, boczne
podmuchy, powodowane przez drugiego lotniarza turbulencje. Oczywiście,
tak naprawdę nie docierał do niego ani jeden prawdziwy bodziec. Ani
temperatura siedemdziesięciu stopni poniżej zera, ani ciśnienie rzędu
trzystu megapascali, ani łomot wiatru pędzącego z szybkością półtora
tysiąca kilometrów na godzinę. Wszystkie te sygnały były analizowane i
przetwarzane, a do układu nerwowego Daniela serwowano tylko delikatne
impulsy. Wiele razy latał na symulatorze dającym pełne wrażenie
szybowania. Jednak zawsze, gdy naprawdę zamieniał się w ptaka, czuł, że
doznaje czegoś niezwykłego, szczególnego, absolutnie niepowtarzalnego.
Opiekun Daniela sunął tuż obok. Bondaree widział na monitorze
hełmu srebrzysty obrys lotni - kontur skrzydeł i aerodynamiczny kształt
zawieszonego pod nimi skafandra. Gdyby nastąpiła katastrofa, skrzydła
pękłyby od straszliwych naprężeń, a pancerna trumna z uwięzionym w
środku człowiekiem opadałaby coraz niżej i niżej, ku ciekłemu jądru
planety. Nimby je osiągnęła, ciśnienie zmiażdżyłoby tytanowy pancerz jak
skorupkę jajka. Tak zginęło wielu lotniarskich mistrzów próbujących
karkołomnych ewolucji, bicia rekordu głębokości zanurzenia w atmosferze
czy popełniających rytualne samobójstwo. Tak umierali też nieostrożni
czeladnicy szybownictwa, którzy nie wykonywali poleceń swych
opiekunów.
Z bramy wyleciała grupa uczniów i instruktorów, zajmując kolejno
swoje sektory przestrzeni. Wszyscy krążyli w pobliżu bazy, położenie
każdej pary rejestrowały radio-boje, w pogotowiu czekała grupa
ratunkowa. Daniel był pewien, że łącznik zdecyduje się przekazać mu
instrukcje właśnie teraz. A więc jego opiekun musi mieć jakiś sposób na
wyrwanie się z sieci kontrolnej, narzuconej szybownikom dla dobra ich
samych.
Początek lotu minął spokojnie. Daniel ćwiczył szybowanie z szeroko
rozpostartymi skrzydłami, a także powolne wznoszenie z wykorzystaniem
wstępującego prądu ciepłego gazu, w slangu szybowników nazywane
zakładaniem komina. Mniej więcej po kwadransie usłyszał komunikat, na
który oczekiwał.
- Kalbar Maenzi - tak nazywał się jego opiekun. - Komunikat do bazy.
Uczeń wykonuje poprawnie ćwiczenia. Schodzę niżej w szybszy prąd. Dane
pogodowe przekazane. Za alarmowy proszę uznać zanik komunikacji
powyżej dziesięciu sekund.
Lotnia Kalbara zaczęła łagodnie spływać ku najniżej ustawionym
radiobojom.
- Będzie szybciej - poinformował instruktor. - Zgadzasz się?
- Zgadzam - powiedział Daniel, obserwując na hełmowym
wyświetlaczu, jak cichną lub wręcz gasną sygnały niektórych radioboi.
Zaczął przyspieszać. Zamigotały wskaźniki, ale Daniel nie zwracał na nie
uwagi. Czuł tę szybkość swoimi rękami-skrzydłami, wygenerowanym w
mózgu sztucznym zmysłem awiacyjnym, całym ciałem.
- Na mój znak - usłyszał nagle w słuchawkach i zorientował się, że
sygnalizator obwieścił właśnie zerwanie łączności z bazą - przejdź na
komunikację przez sprzęg.
Dioda łączności znów się zapaliła. A więc Kalbar wykorzystał
pierwszą chwilę ciszy na przekazanie tego polecenia. Potem będą
komunikować się bezpośrednio przez sprzęgi mózgowe. To przyspieszy
wymianę informacji, umożliwi przekazanie wiadomości w czasie kolejnego
kilkusekundowego okresu ciszy. Z łączności sprzęgowej korzystali lotniarze
w sytuacjach zagrożenia życia, gdy trzeba było przejąć kontrolę nad czyjąś
lotnią lub błyskawicznie się porozumiewać. Długotrwały kontakt poprzez
czipy mózgowe mógł zaburzyć proces przyjmowania i przetwarzania
bodźców ze skrzydeł. Ponieważ powodował wstrzyknięcie do organizmu
hormonów przyspieszających przewodzenie włókien nerwowych,
nadmiernie eksploatował organizm lotniarza. Jednak w tej sytuacji
umożliwiał Kalbarowi przekazanie informacji w taki sposób, że nie powinni
jej zarejestrować ani rozszyfrować ewentualni podsłuchiwacze.
- Lot przebiega spokojnie - usłyszał kolejny meldunek Kalbara. -
Mieliśmy dwie przerwy transmisji. Przekazuję dane atmosferyczne.
Każdy lot wykorzystywano wszechstronnie. Potężne komputery
Semiramidy przetwarzały napływające z setek radioboi i od każdego z
szybowników dane o warunkach pogodowych. Od dokładnego określenia
siły nadchodzących burz, przepływu wiatrów, zmian gradientu ciśnienia
zależało nie tylko bezpieczeństwo lotniarzy, ale także systemu
pochłaniaczy związków organicznych, boi radiolokacyjnych, promów
transportowych - wreszcie samej bazy. Mogła ona przetrwać w
straszliwych spathańskich warunkach, mogła też przetrzymać niejedną
nawałnicę. Ale czasami w atmosferze gazowego olbrzyma rodziły się takie
huragany, którym nie oparłoby się żadne dzieło ludzkich rąk. Mózg
sterujący Semiramidy musiał wiedzieć o nich dostatecznie wcześnie, by
odpowiednio przesunąć bazę.
- Łączność zanika - poinformował Kalbar. - Bądź gotów. Teraz.
Daniel otrzymał impuls sygnalizujący, że łączność z Semiramidą
zgasła. Pomyślał o przełączeniu sposobu komunikacji, uaktywniając łącza
w koprocesorze bojowym. W tym samym momencie w głębi swojej czaszki
usłyszał głos - podobny do tego, jaki syntetyzował jego mózg w
inkubatorze w czasie kuracji ożywiającej.

Danielowi wydawało się, że wszystkie słowa wpłynęły do jego głowy


jednocześnie. A jednak ułożyły się w logiczną całość.
“Witaj kurierze - myślał Kalbar - cieszę się, że w końcu dotarłeś. Mam
przekazać ci podstawowe informacje i zapewnić transport do naszej
placówki. Tam odbiorą od ciebie wiadomość i poinstruują co do dalszych
posunięć. Jeśli zechcesz, będziesz mógł już tam zostać. Tyle wiem.
Nasz plan jest następujący. Za mniej więcej dwa dni w górnych
warstwach atmosfery planety zacznie się gigantyczny sztorm. Na ten czas
zostanie zawieszona komunikacja promowa z Semiramidą, ustanie też
łączność radiowa. Burza potrwa siedem do ośmiu dni. To czas dla nas. Tuż
przed nadejściem huraganu opuścimy stację i polecimy do czekającego w
umówionym miejscu promu. Do bazy wrócimy tuż po zakończeniu burzy.
Oczywiście, nasz odlot zostanie zarejestrowany, ale nawet jeśli ktoś
przekaże te dane wyżej, to nie będą w stanie nas ścigać.
Mija czwarta sekunda transmisji, musimy wracać do obszaru
dostępności radiowej. Na Semiramidzie zachowujemy się jak dobrze
zakolegowani instruktor i uczeń. Ostrzegam, w bazie nie ma żadnego
bezpiecznego miejsca, w którym można się nie obawiać inwigilacji. W
naszych sprawach musimy porozumiewać się tak, jak byśmy rozmawiali o
szybowaniu.
Cieszę się, że cię poznałem, kurierze.”
Rozłączenie.
- Uwaga baza - poinformował Kalbar już na normalnym paśmie
łączności. - W obszarze ciszy miałem chwilowe kłopoty, musiałem
porozumiewać się z uczniem bezpośrednio. Wracamy.
Kurierze?, zdziwił się Daniel. Boże, przecież nie przekazano mi
żadnych danych do przewiezienia!”
Leżał na łóżku w swojej kabinie. Od wspólnego szybowania i
myślowego sprzęgu z Kalbarem minął dzień. W tym czasie kilkakrotnie
spotykał lotniarza na terenie bazy. Wymieniali wtedy uśmiechy i słowa
powitania. Kalbar udawał, że go podrywa, a może, szlag by go!,
rzeczywiście chciał poderwać Daniela. Bondaree wiedział, że gdyby
okazało się, że wspólny seks jest jedyną chwilą, w czasie której można
przekazać ważne informacje, musiałby ulec. Na szczęście Kalbar nigdy nie
zasugerował takiej możliwości. Był homkiem, ale jednocześnie żołnierzem,
prawdopodobnie z najgłębszego poziomu konspiracji gladiańskiej armii.
Jakąż grę prowadziło imperium solarne z Gladiusem?, rozmyślał
Bondaree. Czemu tak długo zwlekało z włączeniem się do walki z
korgardami? Czemu wreszcie tak niemrawo poczynało sobie z samym
gladiańskim państwem?
Wnioski nasuwały się same: Dominium zależało na Gladiusie z kilku
powodów. Po pierwsze chciało zawłaszczyć żyzną, zagospodarowaną
planetę wraz z jej licznymi koloniami. Po drugie, położony tylko o cztery
miesiące świetlne od układu Multona punkt hiperprzestrzenny był węzłem
mało spenetrowanej odnogi hipersieci. Jego eksploatacja przynieść mogła
wiele korzyści i rozszerzyć wpływy Dominium na kolejne światy. Po trzecie
wreszcie, na Gladiusie nastąpiło pierwsze spotkanie z korgardami -
nieznaną wcześniej i dysponującą bardzo rozwiniętą techniką rasą.
Wydziały badawcze wojennej machiny Dominium bez wątpienia czekały na
kolejne dane dotyczące możliwości technologicznych Obcych, nieznanych
broni, urządzeń, a może nawet nowej fizyki. To ostatnie było
najważniejsze. Fizyka ludzkości dotarła do swoich granic poznania. Zasada
nieoznaczoności Heisenberga w świecie mikro uniemożliwiała budowę
procesorów szybszych niż subatomowe. Prędkość światła w przestrzeni
czterowymiarowej wyznaczała sensowną granicę penetracji wokół każdej
bramy hiperprzestrzennej. Wreszcie, reguła ograniczoności Hanksa
wyznaczała liczbę dostępnych trans-galaktycznych kanałów
hiperprzestrzennych. Ludzkość rozwijała się, kolonizowała nowe światy,
współpracowała i walczyła z kilkoma rasami na podobnym etapie rozwoju.
A jednak, Sieć Mózgów właściwie oceniała tę sytuację - nowa fizyka
mogłaby zmienić układ sił albo otworzyć fantastyczne możliwości
penetracji wszechświata. Instytuty zajmujące się badaniami
podstawowymi - fizyką, matematyką, hiperfizyką - pracowały pełną parą.
Oczekiwano, że każdy kontakt z nową rasą może dostarczyć danych o
przełomowym znaczeniu. Być może, Dominium na razie tylko badało i
obserwowało korgardzkich najeźdźców, nie spiesząc się z pomocą
Gladiusowi.
Zresztą, mogło przy tym realizować kilka innych celów.
Każdy rok bezkarnego działania korgardów powiększał na Gladiusie
liczbę sympatyków uległych. Każda obława, przegrane starcie, każdy
zabity obywatel stawał się argumentem “za” w ich wołaniu o uznanie
władzy Dominium. Prowadzono też starannie przygotowaną akcję
propagandową. Argument: “Lepsi ludzie, choćby z Dominium, niż Obcy”
był dla wielu Gladian bardzo przekonujący. W końcu propagandowy bełkot
wydał owoce - władzę przejęli ulegli.
Najprawdopodobniej wywiad Dominium wiedział, że Gladianie są
blisko znalezienia rozwiązań umożliwiających skuteczną walkę z
najeźdźcami. Fakt ten potwierdziły ostatnie udane operacje -
przechwycenie korgardzkiej pancerki, informacje od Rittera, a także
zniszczenie fortu w czasie akcji “Huragan”. Do zwycięstwa było jeszcze
daleko, ale okazało się, że ludzka technika może się zmierzyć z
korgardzką. Jeśli solarni naukowcy nie znaleźli analogicznych rozwiązań,
Sieć Mózgów mogła po prostu postanowić poczekać, aż Gladianie zakończą
swoje prace. Przedwczesna próba aneksji Gladiusa skończyłaby się
zapewne utajnieniem bądź nawet zniszczeniem dokonanych przez
gladiańskich naukowców i agentów odkryć. Z kolei zbyt późne wejście do
gry mogłoby przynieść Dominium niekorzystne konsekwencje.
Kontrolowana przez niezłomnych Rada Elektorów i armia zaczęłyby
odnosić sukcesy militarne, co bez wątpienia wpłynęłoby na nastroje
obywateli. Gladianie, uzbrojeni w zdobyczną technikę kor-.gardów, staliby
się równorzędnym partnerem Dominium.
Imperium solarne zdecydowało więc wykorzystać swoje wpływy i
wesprzeć nową radę Elektorów w optymalnym dla siebie momencie - gdy
armia Gladiusa odniosła pierwsze spektakularne sukcesy, lecz zanim
jeszcze zdążyła je w pełni wykorzystać militarnie i propagandowo.
Daniel nie znał odpowiedzi na wszystkie pytania, ale miał wrażenie,
że znajduje się znacznie bliżej prawdy niż na początku wydarzeń. Tylko
jedno go niepokoiło: nie miał do przekazania żadnych informacji.
Nie sądził też, że sztucznie - cybernetycznie lub hipnotycznie -
wdrukowano mu je w podświadomość. Co prawda dane mogli w nim
zapisać, gdy poddawano go kuracji ożywiającej. To jednak narażałoby go
na dekon-spirację w czasie przesłuchania, jakiemu poddali go
funkcjonariusze Departamentu Bezpieczeństwa, i przeglądu
telepatycznego, dokonanego przez cyborgów solarnych.
Ciekawe, pomyślał Daniel, czy zawędrował tu za mną jakiś kapuś?

4.

Potężny huragan narodził się w atmosferze Spathy jakieś tysiąc lat


wcześniej. Podobnie jak kilka innych wielkich fal burzowych, regularnie
przesuwał się wzdłuż równika planety. Wodorowy wir o średnicy tak dużej,
że mógłby pochłonąć całego Gladiusa, znaczył swój szlak siecią
gigantycznych turbulencji i gazowych rzek. Cyklicznie, co dwa miesiące,
jego jądro przesuwało się nad Semiramidą. Gdy się zbliżał, mówiono: “Idzie
burza” i nawet mistrzowie Klanu nie próbowali wtedy szybować. Baza na
kilkadziesiąt godzin była odcięta od świata, gdyż ścierające się masy
zjonizowanego gazu skutecznie zakłócały łączność radiową z nadajnikami
orbitalnymi.
Informacja o nadciąganiu huraganu pojawiła się na wszystkich
aktywnych wyświetlaczach bazy, przerywając projekcje holo, sesje
wirtualek, ćwiczenia na symulatorach. Za kilkanaście godzin Semiramidą
miała znaleźć się w wartkim strumieniu jednego z odpryskowych prądów
cyklonu. Dowództwo bazy ogłaszało zakaz opuszczania jej przez turystów,
wstrzymywało odlot już załadowanych promów transportowych i
wprowadzało sankcje energetyczne. Cała moc bazy musiała zostać
skierowana do obsługi rezerwowych systemów sterowania i układów
kompensacji ciśnieniowej w zewnętrznych polach ochronnych Semiramidy.
Kalbar połączył się z Danielem normalną linią wideofoniczną, łamiąc
wszelkie ustalone wcześniej zasady konspiracji.
- Zorientowali się - powiedział spokojnie. - Idź do śluzy.
- Co się stało? - Daniel natychmiast poderwał się z łóżka i zaczął
nakładać kombinezon.
- Przejąłem poufny komunikat. Mimo wstrzymania transportów leci
do nas prom specjalny. Niemal umyka przed burzą. Idzie z
przyspieszeniami, których nie wytrzymaliby zwykli ludzie. Na pewno wiezie
żołnierzy.
- Co robimy?
- Za chwilę zacznie się lotniarski taniec powitania burzy. Jak
najszybciej bądź przy śluzach. Polecimy.
- W porządku - powiedział Daniel, ale twarz Kalbara już zniknęła z
ekranu. Dopiął kombinezon, spojrzał w lustro, przeczesał palcami włosy.
Był gotów.
Kiedy wyszedł na korytarz, w uszy uderzyła go głośna muzyka.
Melodia przypominała pieśń śpiewaną przez lotniarskich uczniów. Na
Semiramidzie zaczynało się święto. Szybownicy mieli witać burzę, swój
święty żywioł.
Daniel szybkim krokiem ruszył w stronę windy międzypoziomowej.
Cios, zadany twardym chłodnym przedmiotem, trafił go prosto w
twarz, gdy wychodził zza zakrętu. Drugie uderzenie spadło na kark. Daniel
upadł, piekący ból przeszył mu skórę, Poczuł, jak tężeją mu mięśnie
policzków, nieruchomieją usta i powieki - ewidentne skutki działania
paralizera nastawionego na trzy czwarte mocy, tak by ogłuszyć, ale nie
zabić i nie uszkodzić czipów. Gdyby Daniel miał na sobie zwykły strój,
leżałby teraz sztywny jak kłoda. Ale przed chwilą założył pierwszą warstwę
ochronnego lotniarskiego kombinezonu. To go uratowało.
Rzucił się do przodu, mając wrażenie, że napięta skóra twarzy zaraz
popęka. Podciął napastnika, chwycił za nogi, zwalając na ziemię. Usłyszał
krzyk i stukot upadającego na podłogę paralizera. Chwycił prawą dłoń
przeciwnika, przekręcił i szarpnął, wyrywając palce ze stawów.
Na szczęście wróg nie miał pomocnika. Była to niska, mocno
zbudowana kobieta w inżynierskim stroju. Wiła się na ziemi, trzymając za
zakrwawioną dłoń i jęcząc cicho. Kiedy Daniel podniósł paralizer i pochylił
się nad nią, powiedziała:
- Jesteś zatrzymany z rozkazu Departametu Bezpieczeństwa. Poddaj
się.
Daniel zaciągnął ją do swojej kabiny. Nie była odporna na ból.
Wystarczyło postraszyć ją bronią, by wyśpiewała wszystko.
Była infomatorem Departamentu, choć nie pracowała dla niego
etatowo. Na Semiramidzie zajmowała się obsługą kombajnów rolniczych.
Kilkanaście minut temu otrzymała polecenie zatrzymania na terenie bazy
Daniela Bondaree. Dowolnymi metodami, bez zabijania, do chwili, gdy
przybędą posiłki. Zrobiła to najlepiej jak umiała. Czyli źle.
Daniel opłukał zakrwawiony nos, obejrzał rosnący pod okiem
fioletowy siniak.
Kobieta mogła nie wiedzieć, że Bondaree jest tanatorem. Nie
wykonał więc na niej wyroku śmierci za napad na sędziego. Jej własną
bronią sparaliżował ją na najbliższe kilkanaście godzin.
Szybko, by nadrobić stracony czas, ale z zachowaniem czujności,
ruszył ku sektorowi lotniarskich śluz, nazywanych przebieralniami. Zastał
tam kilkunastu mistrzów klanowych, czekających na swoją kolej. Wśród
nich był też Kalbar. Daniel po raz pierwszy widział jednocześnie tylu
członków Klanu. Kombinezony okrywały ich ciała, ale nie osłaniały głów.
Nie było ani jednego mistrza, który nie korzystałby z wszczepów - czipów
łączności bezpośredniej, sztucznych zmysłów, wspomagaczy,
przekształceń kosmetycznych.
Daniel zobaczył ludzi z fotoczułymi plamami wszczepionymi na tyle i
czubku czaszki, lotniarzy o zmodyfikowanych uszach i oczach, z gniazdami
umieszczonymi na potylicy i czole, z wszczepami wijących się
polipoidalnych włosów. Największe wrażenie zrobił na nim szybownik,
który miał wydłużoną twarz, z dorobioną drugą parą ust i gardłem. Kiedy
mówił, jego dolna szczęka i śródniebienie rozdzielające jamy ustne
poruszały się w dziwny, pozornie nie zsynchronizowany sposób.
Lotniarze, jeden po drugim, znikali w kabinach śluzy, gdzie zakładali
swoje skafandry. Nie potrafili latać w czasie burzy, ale starali się utrzymać
poza bazą jak najdłużej, przetrwać w potężniejącym żywiole, pokazać swój
lotniarski kunszt i odporność psychiczną. Ci, którzy przecenili swoje
możliwości, kończyli jako “pokarm wiatru”.
Kiedy w poczekalni zostało już tylko kilka osób, Kalbar podszedł do
Daniela.
- Co się stało? - spytał cicho.
- Próbowano mnie zatrzymać. Poradziłem sobie. Czy automat kontrolny
wypuści mnie na zewnątrz? Był zakaz.
- Jeśli zrzekniesz się swoich praw i ubezpieczeń, będziesz mógł
polecieć. Sam odpowiadasz za swoje życie, bylebyś tylko nie kazał komuś
za nie płacić.
- Musimy się pospieszyć.
- Być może. Ale ważniejsze jest to, byśmy jak najpóźniej wyszli na
zewnątrz. Kiedy burza będzie tuż-tuż.
Daniel zrozumiał. Wylecą razem z innymi lotniarzami, gubiąc się w
ich mrowiu. A potem, gdy burza zacznie już ogarniać Semiramidę, przyleci
po nich transportowiec. Nadchodzący huragan uniemożliwi pościg. To
bardzo ryzykowny plan, jeśli sami dostaną się w obszar burzy...
Ekran, który do tej pory pokazywał liczby i schematy opisujące stan
atmosfery w okolicach Semiramidy, ożył nagle. Pojawiła się na nim twarz
Martena Kassetera, dyrektora części rządowej stacji, odpowiedzialnego za
stan techniczny i bezpieczeństwo bazy. Był zdenerwowany.
- Uwaga! Informacja dla wszystkich obywateli Gladiu-sa, członków
Klanu i Wolnych Ludzi przebywających na terenie stacji Semiramida.
Podaję instrukcje o żółtym kodzie dostępu. Przypominam, że zgodnie z
prawem tej stacji wszystkie przebywające na niej osoby, niezależnie od
przynależności państwowej, są zobowiązane do wykonywania żółtych
rozkazów!
Lotniarze przestali wchodzić do kabin. Z uwagą patrzyli na ekran.
- Za dziesięć minut w porcie północnym wyląduje prom specjalny. Na
jego pokładzie znajduje się grupa agentów Departamentu Bezpieczeństwa
Publicznego wraz ze wspomagającymi ich pracownikami ambasady
Dominium Solarnego. Wstrzymuję wszelkie loty do odwołania.
Jednocześnie informuję, że agenci Departamentu otrzymali
pełnomocnictwa do kontroli każdej osoby przebywającej na terenie
Semiramidy.
- Co on chrzani?! - krzyknął jeden z lotniarzy. - To złamanie naszej
konstytucji!
- Co tu się dzieje?!
- Burza, idzie burza, trzeba lecieć...
- Jeszcze tu brakowało cyborgów...
Twarz Kassetera zmniejszyła się i przesunęła na lewą połowę ekranu.
Po prawej pojawił się Gardanian Dwugłowy, mistrz Czerwonej Strugi,
namiestnik Klanu na Semi-ramidzie. Niemal karzeł, miał tłuste krótkie
ramiona i małą łysą głowę. Jego czaszka była przecięta na pół - szczelina
biegła od czoła po kark, w to miejsce wstawiono przezroczysty wszczep.
Danielowi wydawało się, że widzi powierzchnię mózgu Gardaniana.
- Wicher jest święty - powoli powiedział mistrz. Uniósł ramiona. -
Burza jest życiem. Słowa księgi są wieczne. Nasze prawo mówi: lećcie!
Wesprzyjcie się na wietrze. Poczujcie światło. Mówię wam: lećcie! Dzieci
Klanu nie muszą słuchać nikogo, gdy idzie burza.
- Zgodnie z treścią umowy pomiędzy Klanem a Radą Elektorów
wolnej planety Gladius - gdy Kasseter to mówił, obok jego twarzy pojawiały
się teksty odpowiednich paragrafów - w przypadku ogłoszenia przez
zarządcę administracyjnego stacji żółtego kodu ważności, wszyscy
członkowie Klanu są zmuszeni do realizowania jego poleceń.
- Jeśli nie stoją w sprzeczności z religijnymi zasadami Klanu -
Gardanian opuścił ramiona. W jednej chwili z natchnionego proroka zmienił
się w załatwiającego interesy polityka. - Powitalny taniec na cześć burzy to
nasza religia.
- Żądam, aby powstrzymał pan swoich ludzi. Jeśli pan tego nie zrobi,
to zajmą się tym agenci. Prom już ląduje.
Daniel z zafascynowaniem śledził tę rozmowę. Dopiero po chwili
zorientował się, że Kalbar coś do niego mówi.
- Przylecieli po nas! Szybko do przebieralni!
Gdy drzwi śluzy otworzyły się, na monitorze pojawił się lądujący
prom. Daniel nie zobaczył już wysiadających z niego żołnierzy w ciężkich
pancerzach bojowych.

Stacja kosmiczna Semiramida oglądana z daleka przypominała


olbrzymie gniazdo zaniepokojnych burzą pszczół.
Kulista konstrukcja wirowała powoli, czasami skokowo zmieniając
tempo obrotów lub też przesuwając na silnikach korekcyjnych. Wokół
gniazda roiły się owady.
Ze śluz wylatywali lotniarze. Rozkładali szeroko skrzydła i
rozpoczynali szaleńczy taniec powitania -burzy. Byli wśród nich samotnicy
- ci najszybciej oddalali się od bazy, wykonywali najtrudniejsze ewolucje,
najśmielej rzucali się w gwałtowne ciągi atmosferyczne. Mistrzowie Klanu lub
dobrze wyszkoleni amatorzy.
Widać też było pary lotni połączonych niewidzialną nicią. To
uczniowie, którzy postanowili przeżyć swe pierwsze w życiu powitanie
burzy oraz towarzyszący im instruktorzy. Uczeń w każdej chwili mógł
popełnić błąd: zanurkować zbyt gwałtownie, źle natrzeć skrzydłem na
wznoszący prąd czy wreszcie zbytnio napiąć powierzchnię lotni. Nauczyciel
cały czas obserwował podopiecznego, udzielał mu rad, wskazywał
najlepsze i najbezpieczniejsze tory ruchu. Zaś w razie katastrofy mógł
przejąć kontrolę nad obwodowym układem nerwowym niedoświadczonego
szybownika i przez mózgowy sprzęg bezpośrednio posterować jego lotnią.
W pobliżu wrót śluzy unosiło się kilka grupek lotniarzy - małych
pszczelich rojów, zgrupowanych wokół jednego czy dwóch przewodników.
To były zespoły Klanu lub niezależnych szkół lotniarskich, szykujące się do
najtrudniejszej szybowniczej sztuki - lotu zespołowego ze
skomplikowanymi figurami i układem, w którym uczestniczy kilka, a nawet
kilkanaście lotni.
Wrota śluzy wypluwały lotniarzy z regularnością określoną przez
wydajność przebieralni. Kiedy Daniel i Kalbar zaczęli swój lot,
kilkudziesięciu szybowników już kreśliło figury powitalnego tańca.
Tymczasem od góry do pszczół zbliżały się szerszenie. Prom wiozący
solarnych komandosów już wylądował w porcie na północnym biegunie
stacji. Jeszcze nim to się stało, z jego wnętrza wychynęło kilkanaście
obiektów. Scyborgizowani żołnierze w pancernych skorupach, z
rakietowymi plecakami i wbudowaną w skafandry bronią, lecieli ku
lotniarskiemu stadu, by je zaatakować. Być może tylko przestraszyć i
zagnać z powrotem do bazy. A może zniszczyć.
Tylko dwaj ludzie, Daniel i Kalbar, wiedzieli, czego chcą solami i żeby
nikt ich nie rozpoznał, zachowywali się jak inni szybownicy. Nie oddalając
się zbytnio od bazy, wykonywali ewolucje rytualnego tańca powitania.
Wysoko, wysoko, tysiące kilometrów nad gniazdem pszczół, rozszalał
się żywioł, którego fala miała wkrótce dotrzeć i tutaj.

Komandosi pojawili się nagle. Od bieguna północnego lecieli tuż obok


powierzchni bazy, zręcznie omijając wszelkie wystające elementy
konstrukcyjne. Nie namierzyły ich więc sonary lotniarskich hełmów, a
przekazy ze stacji zostały najprawdopodobniej zablokowane.
- Do wszystkich lotniarzy pozostających poza bazą -Daniel usłyszał w
hełmie nieznany głos. - Otrzymujecie polecenie natychmiastowego
powrotu. Stawianie oporu może narazić was na niebezpieczeństwo.
Komandosi wynurzali się z cienia rzucanego przez stację. Daniel
zobaczył dziesięć punktów powoli przemieszczających się w stronę
lotniarskich zgrupowań. Żołnierze zmieniali ustawienie, tworząc
przestrzenną sieć.
- Są uzbrojeni - poinformował Daniela Kalbar na kodowanym paśmie.
- Jak z szybkością?
- W normalnych warunkach mają większe przyspieszenie i zwrotność.
Oni nie szybują, tylko latają. Jednak przy mocnym, zmiennym wietrze
umknie im każdy lotniarz. Wystarczy poddać skrzydło prądowi, dać się
ponieść w kontrolowany sposób. Oni przedzierają się przez wiatr niczym
przez gęstą żywicę. Poza tym mają krótszy zasięg.
- Co robimy?
- To co inni.
A inni, na widok uzbrojonych komandosów zachowywali się w
dwojaki sposób. Obywatele Dominium i część przebywających na
szkoleniach Gladian natychmiast skierowała się ku śluzom Semiramidy.
Natomiast wszyscy mistrzowie Klanu i większość przebywających pod ich
opieką uczniów nie przejęła się ostrzeżeniami. Niektórzy nadal wykonywali
figury powitalnych tańców, inni zaczęli się oddalać od stacji. Tak też
postąpił Kalbar. Daniel poszybował za nim, niesiony metanowym prądem.
Lecieli ku burzy.

Komandosi mogli czekać w okolicach śluz. Tlen prędzej czy później


skończy się każdemu lotniarzowi i będzie on musiał wrócić do bazy.
Choćby czuł się nie wiadomo jak wolny i niezależny od praw ludzkiej
cywilizacji, reguła brzmiąca: “Bez powietrza wykorkujesz” sprawdzała się
w stosunku do każdego. Komandosi mogli więc spokojnie czekać w okolicy
śluz - z jednym wyjątkiem. Jeśli lotniarz przekroczy granicę bezpiecznego
powrotu i wciąż oddala się od bazy, to można podać dwie przyczyny
takiego zachowania - albo jest samobójcą, albo wie, że gdzieś tam czeka
na niego flaszka świeżego tlenu. Ponieważ jednak wojskowe pelengatory
nie namierzyły żadnego pojazdu, spokojnie czekali.
Ich kuliste pancerze unosiły się w pobliżu śluzy, lufy miotaczy
mierzyły w nadlatujących szybowników. Komandosi przepuszczali
powracających ludzi, rejestrowali ich tożsamość, zadawali po kilka pytań,
skanując zawartość lotniarskich skafandrów. Pierwszy niepokój ogarnął ich,
gdy z wnętrza bazy otrzymali informację, że dwóch ludzi pobrało sprzęt o
podwyższonych parametrach i dodatkową porcję tlenu. Tak wyposażali się
szybownicy na długotrwałe loty. Co więcej, jednym z tych ludzi był właśnie
facet, z którego powodu tu się znaleźli, Daniel Bondaree. Mniej więcej w
tym samym momencie dowódca oddziału komandosów otrzymał
potwierdzenie ze skataera. Lotnie długodystansowe coraz bardziej
oddalają się od Semiramidy, a w skafandrach znajdują się najpewniej
poszukiwani. Dowódca nie wahał się: części swych ludzi polecił wrócić na
stację, a sam wraz z doborową ósemką ruszył w pościg za zbiegami.
- Gonią nas! - powiedział Daniel. Dwójkę lotniarzy dzieliły od bazy
dobre trzy tysiące kilometrów.

Lotnia Daniela mknęła przez wzburzoną atmosferę. Skafander


sygnalizował zmianę warunków zewnętrznych - ciśnienia, średniej
szybkości wiatru, temperatury, składu chemicznego gazu. W uszach
zadudniły przyzywające sygnały wysyłane przez radioboje. Daniel wyciszył
ten dźwięk, spróbował namierzyć komandosów, ale na próżno.
- Epicentrum burzy dotknie stację za kwadrans - poinformował go Kalbar. -
Powtarzaj wszystkie moje manewry.
Komandosi ciągle znajdowali się daleko od uciekinierów, ale z każdą
chwilą zmniejszali dystans. Byli świetnie wyszkoleni, Daniel umiał to
docenić. Sześciu z nich tworzyło wierzchołki regularnego sześciokąta o
blisko dwustumetrowych bokach. Trzej pozostali lecieli dokładnie na osi
obrotu figury, jeden wysunięty do przodu,' drugi w płaszczyźnie
sześciokąta, trzeci nieco z tyłu. Powodowane targnięciami wiatru wahania
szyku były niemal niezauważalne.
Kalbar zmienił tor, wykorzystując podmuch z dołu, zaczął się
wznosić. Daniel pomknął jego śladem, chwilę później orszak solarnych
komandosów skierował się za lotniarzami. Jednocześnie zaczął
przeformowanie. Sześciokąt powiększał się, trzech żołnierzy z jego środka
przesunęło do przodu. Daniel zerknął na dalmierz. Komandosi
znajdowali się sto kilometrów za jego plecami.
- Zaczynają obławę, zmieniają szyk - poinformował Kalbar.
- Co robimy?
- Do przodu, ile się da. Musimy podejść bliżej burzy.
Komandosi byli szybsi i zwrotniejsi. Ale - nie czuli wiatru. Tam, blisko
gazowego kłębowiska, można im było umknąć. Sygnalizatory skafandra
pulsowały ostrzegawczo.
- Przyspieszyli! - krzyknął Kalbar. Szyk komandosów ponownie zaczął
się zmieniać, trzej środkowi żołnierze wysforowali do przodu. Z daleka
oddział przypominał jamochłona z szeroko otwartą gębą i trzema
parzydełkami. Być może, tak właśnie mieli solami atakować - otoczyć
uciekinierów, odcinając drogi ucieczki, obezwładnić i ściągnąć w gardziel
pól siłowych.
- Epicentrum burzy jest o siedem minut od Semiramidy - powiedział
Kalbar, cały czas nasłuchując komunikatów z bazy. - Jeśli zaraz nie
zawrócą, huragan ich dopadnie. Nie wyjdą z tego cało.
A to znaczy, pomyślał Daniel, że dopadnie też i nas.
Wobrażał sobie odprawę-solarnych przed akcją, choć nie wiedział,
czy ścigają go ludzie, cyborgi czy maszyny. Ale rozkazy musiały być
podobne: schwytajcie ich i sprowadźcie do stacji, bo potrzebujemy od nich
informacji. Jeśli zobaczycie, że mogą wam umknąć lub stracicie szansę
powrotu - musicie ich zabić, aby dane nie wpadły w ręce naszych wrogów.
Takie instrukcje, nieważne ustnie, przez sprzęg czy jako program, dostaną
zapewne komandosi. Może obiecano im, że otrzymają pomoc, gdy trafią w
środek burzy? A może żołnierze Dominium nie myśleli o swym
bezpieczeństwie, bo byli fanatycznymi wykonawcami rozkazów lub
zaprogramowanymi cyberludźmi? Tego Daniel nie wiedział. Poczuł słabe
dotknięcie wygenerowanego przez komandosów pola siłowego. Lekko
pchnięty w bok, bez problemu utrzymał sterowność. Nie sądził, by
żołnierze mogli być wyposażeni w generatory pola o mocy wystarczającej
do zniszczenia czy choćby strącenia lotni. Jednak jeśli on lub Kalbar stracą
panowanie nad swymi skrzydłami, to macki pól siłowych połączą się w sieć
i schwytają szybowników niczym pajęcza pułapka.
- Sięgają nas! - krzyknął.
- Czułem to! Zaraz idziemy ostro w górę! Bądź gotów!
Skrzydła Kalbara zmieniły kąt natarcia, na chwilę zamarły, a potem
niemal pionowo ruszyły w górę wypychane dmącą od dołu ciśnieniową
windą. Daniel wpłynął w to samo miejsce, chcąc powtórzyć manewr.
- W lewo! - zakomenderował Kalbar. - Bo będziesz w moim cieniu!
Daniel zgodnie z poleceniem przekołował w bok. Kiedy ustawiał
skrzydła we właściwym położeniu, skafander zasygnalizował niebezpieczne
przeciążenie. Komandosi znów zmienili kurs, byli coraz bliżej. Lotnia
Daniela pomknęła w górę, poczuł gwałtowny ucisk w brzuchu. Mięśnie
ramion naprężyły się, jak przy dźwiganiu ciężarów. To skafander przenosił
na ciało Daniela bodźce ciśnieniowe z powierzchni skrzydeł. Ból i
zmęczenie oznaczały przeciążenie powłoki.
Komandosi byli bardzo blisko. Daniel zobaczył dwa pociski mknące w
jego kierunku. Położył lotnię, chcąc zejść niżej.
- Trzymaj kurs - krzyknął Kalbar. - Jeszcze chwila!
- Namierzyli nas!
- Trzymaj kurs!
Pociski eksplodowały za wcześnie, fala uderzeniowa nawet nie
musnęła skrzydeł.
- Pękają! - usłyszał krzyk Kalbara. Szyk komandosów złamał się.
Żołnierze znajdujący się w górnych wierzchołkach sześciokąta trafili w ten
sam prąd wznoszący, co lotniarze. Pchnięci gwałtownym podmuchem
wypadli z szyku, wirując niczym bąki. Pozostali ruszyli ich śladem, próbując
przejąć sterowanie nad zagrożonymi towarzyszami.
- Nie czują wiatru! - radośnie powiedział Kalbar. - Mówiłem ci, że nie
czują wiatru! Taniec zacznie się dopiero teraz!
Do diabła, przez głowę Daniela przemknęła ponura wizja spadającej
w otchłań, poszarpanej lotni, ja też nie czuję wiatru!
Burza była tuż-tuż. Sygnały z Semiramidy gasły coraz częściej,
radioboje milkły jedna po drugiej. Bezwzględna prędkość lotniarzy rosła.
Jeśli jesteś rybą płynącą w wartkiej rzece, możesz poddać się jej
głównemu nurtowi. Przemieszczać zgodnie z nim, utrzymując równowagę
pośród turbulencji i wirów tworzonych w czasie gwałtownego przepływu
wody. Możesz też próbować trudniejszych sztuk: przemykać pomiędzy
sąsiednimi prądami, różniącymi się prędkością czy kierunkiem ruchu,
krążyć w wodnych wirach, wyskakiwać ponad powierzchnię wody, by
ominąć zdradliwe pułapki. W miarę, jak prędkość strugi będzie rosła, te
niebezpieczne zaburzenia zaczną się pojawiać coraz częściej, będą
silniejsze i mniej przewidywalne. Tylko najsprawniejszy pływak zdoła
pokonać żywioł. Dzięki temu może zapolować. Lub umknąć swemu
prześladowcy.
Lotnie Kalbara i Daniela leciały zgodnie z kierunkiem burzowego frontu,
cały czas zwiększając pułap i wchodząc w strumienie wodorowe o coraz
większej prędkości. Żeby tu przetrwać, nie wystarczała prędkość i moc,
potrzebny był też kunszt, znajomość szybowniczej sztuki. A w tym
lotniarze górowali nad ścigającymi ich komandosami. Przynajmniej taką
Daniel miał nadzieję!
- Epicentrum nad bazą! - rzucił Kalbar. - Nie są w stanie wrócić!
Na wyświetlaczach hełmu Daniela błyszczało tylko osiem punktów
oznaczających solarnych komandosów. A więc jeden już gdzieś przepadł.
- Trzymaj się, Daniel! Podchodzimy jeszcze wyżej!
Daniel znów poczuł szarpnięcie, wskaźniki ciśnieniomierzy podeszły
do dopuszczalnej granicy, szybkościomierz już ją przekroczył. Lecieli
niesieni strumieniem gazowym o prędkości pięciu machów.
Komandosi przyspieszyli. Czy zorientowali się, co zamierza zrobić
Kalbar, czy zaczynało im brakować paliwa, czy może liczyli jeszcze, że
zdołają wrócić do bazy - tego Daniel nie mógł wiedzieć. Ale kiedy zobaczył,
jak płyną w jego stronę, nie bacząc na przeciążenia i przekraczane granice
wodorowych prądów, zrozumiał, że zaraz wszystko się rozstrzygnie.
Nie czuli wiatru... To musiało oznaczać śmierć. Pierwszy zadygotał,
gdy wleciał w obszar turbulencji. Jego skafandrem zakręciło jak bąkiem,
rozłupało na pół niczym skorupę orzecha, a łupiny cisnęło w przeciwne
strony. Drugi zanurzył się w strugę nie tylko o innej prędkości, ale i
kierunku niż główny strumień. Jakby przeskoczył na pas ruchomego
chodnika biegnący w przeciwną stronę. W jednej chwili został z tyłu, coraz
bardziej oddalając się od swych towarzyszy. Trzeci zabił się, gdy wleciał w
błęd: nie otwarte i zwektorowane pole siłowe wygenerowane przez własny
skafander. Szyk pozostałych komandosów załamał się, jednak wciąż gnali
za lotniarzami.
- Idzie nawała - znów poinformował Kalbar. Daniel przełączył
wyświetlacz na podgląd atmosferyczny. Zobaczył huragan: wał gazowy o
średnicy setek kilometrów i długości tysięcy, wirujący niczym gigantyczny
walec. Za nim pełzło tysiąc mniej«zych huraganów i cyklonów. Uświadomił
sobie, że z orbity Spathy burza wygląda pewnie jak wielki, ciemny cień
przesuwający się po powierzchni planety.
Zagrały alarmy, obraz natychmiast przełączył się, pokazując dwóch
najbliższych solarnych. Żołnierze rozdzielili się, spróbowali oskrzydlić
lotnie. Zaczęli nawet rozpinać sieci siłowe.
Kilka razy im się to udało, ale żywioł nie pozwolił komandosom
utrzymać synchronizacji lotu i sieci rwały się. Znów wystrzelili torpedy.
- Leć dalej! - krzyknął Kalbar i poszybował w górę, przepuszczając
Daniela.
Co on robi? Jeśli zginie, to i ja nie ocalę tyłka! O Boże! Poczuł ból.
- Mam blokadę lewego skrzydła! - krzyknął przerażony.
- Wiem - uspokoił go Kalbar. - Zwiń prawe, nie steruj. Zaraz ci
pomogę.
Daniel zrealizował polecenie. Na szczęście, nie stracił pełnej kontroli
nad lewym skrzydłem. Nie miał tylko czucia na grzbietowej powłoce, spód
lotni reagował normalnie, co umożliwiało szybowanie na wznoszących
prądach. Kalbar zaczął wystrzeliwać pociski. Po chwili wokół skrzydeł
zaroiło się od niedużych obiektów. Każdy z nich zaczynał gwałtownie
puchnąć, rozkładać się, przybierając kształt lotni. Rejestrator poinformował
Daniela o pojawieniu się w okolicy kilkudziesięciu lotniarzy, szybujących z
tą samą co on prędkością.
- Fantomy ożywione - powiedział Kalbar. - Dwa już nie żyją - dodał
ponuro, gdy w ten rój wbiły się wystrzelone przez komandosów torpedy.
- Trzymam stateczność, ale tracę kontrolę nad skrzydłem -
wychrypiał Daniel.
- Mam cię przejąć? - spytał Kalbar. Jeśli uczeń popełnił błąd lub
następowała awaria, asekurujący go mistrz mógł przez specjalne łącze
przejąć kontrolę nad obwodowym układem nerwowym lotniarza i jego
skrzydłem. Mózg opiekuna wydzielał część do kontroli przechwytywanego
skrzydła. To był niebezpieczny manewr i nie powinien trwać zbyt długo.
- Jak daleko mamy do celu? - spytał Daniel, ale nie usłyszał
odpowiedzi. Domyślił się, iż Kalbar obawia się, że mogliby ją przechwycić
solarni. - W porządku, na razie spróbuję lecieć.
- To dobrze.
Niemal w tym samym momencie Daniel zobaczył w wyświetlaczach jeszcze
coś. Potężny burzowy wał kotłował przestrzeń, a tuż przed nim - z
perspektywy ekranu, w rzeczywistości były to setki kilometrów - przesuwał
się mały punkt.
- Widzę obcy pojazd.
- Nie taki on znów obcy - mruknął Kalbar. - Jesteśmy za nisko. Prom
ucieka przed burzą, więc leci szybciej od nas. Jeśli natychmiast nie
podejdziemy w górę, zgubimy go.
- Straciłem manewrowość!
- Są za nami! - Kalbar gwałtownie zmienił temat. Miał powód.
Komandosi zestrzelili już większość makiet zorientowali się, że lotniarze
mogą im uciec, a co więcej, dostrzegli prom lecący w forpoczcie burzy.
Zrozumieli to, co przed chwilą pojął Daniel. Tego pojazdu na pewno nie
będzie w stanie dostrzec nikt z góry, znad atmosfery. Zbyt
dużo zakłóceń powoduje burza. Słaby sygnał chronionego dodatkowo
systemem osłonowym statku zostanie uznany za echo huraganu. Jeśli w
ogóle ktoś na to echo zwróci uwagę.
- Zaczyna się polowanie, Daniel! Uważaj! Pięciu komandosów
odpaliło torpedy. Już nie po to, żeby nastraszyć i zmusić do powrotu.
- Wypuszczam resztę fantomów i idziemy w górę!
- Nie dam rady!
- Przechwytuję!
Daniel poczuł chłód przebiegający po skórze, od stóp po czubek
głowy. Nagle zaczął tracić czucie. Jego zmysł dotyku gasł, jakby ktoś
przekręcał kolejne wyłączniki: najpierw lewa noga, potem prawa,
podbrzusze... Przestawał czuć swój organizm i skrzydło. Zobaczył, że lotnia
Kalbara drży, niby zwierzę zmuszone unieść nadmierny jak na jego siły
ciężar. Pociski nadlatywały z dołu, nieco zza pleców. Na głowy waliła się
wodorowa nawała. Prom, ostatnia szansa na ocalenie, zbliżał się coraz
bardziej. Jeśli nie zrównają się z nim pułapem i prędkością, to po prostu ich
minie. Tymczasem obie lotnie niemal trwały w zawieszeniu, pchane do
przodu mocnym prądem, lecz nie wykonując żadnych manewrów.
Nagle Daniel poczuł, że jest intruzem, obcym ciałem w
elektronicznym organizmie skrzydła. Kto inny kontrolował lotnię, a Daniel
mógł tylko obserwować manewry wykonywane przez skafander, w którego
środku siedział.
- Mam ją! Uważaj!
Skrzydła ruszyły z miejsca. Pierwszy płynął Kalbar. Tuż za nim,
prowadzona jak na sztywnym łączu, sunęła lotnia Daniela, powtarzając
dokładnie każdy manewr i figurę. Obie lotnie poderwały się, przewaliły na
plecy, poszły ostro w górę, na wprost nawałnicy. Manewr był tak
niespodziewany, że komandosi nie zdążyli zawrócić. Siłą rozpędu polecieli
dalej, wprost na swoje ekplodujące pociski. Trzej, którzy wykaraskali się z
kolizji, ruszyli śladem lotniarzy.
Rozpoczął się taniec. Lotnie wciąż się wznosiły, wykorzystując każdą
ciśnieniową windę, każde płynące w dobrym kierunku zawirowanie.
Komandosi śmielej przecinali granice zmiennych prądów, coraz
bardziej zbliżając się do szybowników i wysłanego po nich statku.
Daniel przestał kontrolować, co się dzieje wokół niego. Skafander
sygnalizował wszystkie możliwe przeciążenia, dalmierz wskazywał coraz
bliższą granicę frontu burzowego. A jednak Daniel przypuszczał, że Kalbar
ma jakiś plan. Że szalone skoki i manewry, mimo swej chaotyczności i
ryzyka, jakie niosą, wiodą ku zbawczemu promowi. Byli już prawie na jego
wysokości.
- Czas na nas - powiedział Kalbar i Daniel przez krótką chwilę
pomyślał, że jego opiekun widzi nadciągającą katastrofę. Ale nie, on
szykował się właśnie do ostatecznego posunięcia. Gdy Kalbar wykonał
kolejny skok, lotnie zadygotały, niemalże pękła łącząca je niewidzialna
więź. Potem wszystko zawirowało.
Pas popieprzonych! Czy on zwariował?!
Pasem popieprzonych lotniarze nazywali strugi gazowe, w których
nie dało się normalnie szybować gdyż składały się z samych turbulencji.
Takimi pasami latali mistrzowie Klanu, traktując to jako jeden ze swych
największych wyczynów. Zawsze jednak byli asekurowani przez innych
mistrzów. No i nikt nie strzelał wtedy do ich lotni.
Skrzydła zawirowały. Kalbar walczył o odzyskanie kontroli, ale
upiorny wiatr obracał dwoma lotniami niczym malutkimi zabawkami.
Rzepy serwerów skórnych zaczęły ładować w organizm Daniela zwiększone
dawki specyfików przyspieszających metabolizm i przewodzenie nerwowe.
Komandosi dali się wciągnąć w pułapkę. Wskoczyli w strumień za
lotniarzami. Tam, gdzie szybownik jeszcze mógł walczyć o życie, oni nie
mieli żadnych szans. Daniel zdołał zobaczyć, jak implodują ich rozerwane
pancerze. Zaraz czekało go to samo...
Nie. Kalbar zdołał wyprowadzić skrzydła z korkociągu. Wymknęli się z
groźnego strumienia. Po serii sygnałów wywoławczych, haseł i odzewów,
prom skierował się w ich stronę.

Minęło szesnaście godzin, a prom ratunkowy wciąż przedzierał się


przez atmosferę Spathy, uciekając przed nawałnicą. Pozostając w cieniu
burzy, byli niewidoczni dla ewentualnych prześladowców, a wichura
przesuwała się wzdłuż równika planety, dając możliwość ucieczki w
dowolnie wybranym momencie.
Pojazd był niewielkim promem wojskowym przystosowanym do lotów
w próżni, ale ze specjalnym system zabezpieczeń umożliwiających
nurkowanie nawet w gęstych atmosferach. Oprócz sterówki mieściło się w
nim kilka dwuosobowych kajut dla załogi, kabina sanitarna i mała mesa. W
tej chwil i na statku nie było nikogo oprócz Daniela i Kalbara, pojazdem
sterował automatyczny pilot, który po uwzględnieniu podanych przez
lotniarza parametrów, ustalił kurs.
Uciekinierzy poddali się procedurom odżywiającym organizmy i
oczyszczającym je z biochemicznych wspomagaczy użytych w czasie
szybowania. W trakcie tych zabiegów Daniel usnął.
Obudził go sygnał przywoławczy Kalbara. Przetarł oczy, założył
kombinezon i mamrocząc pod nosem przekleństwa poszedł do kabiny
swojego przewodnika.
Kalbar leżał na łóżku, zupełnie nagi, z założonymi pod głowę rękoma.
Na twarzy miał zakrywającą czoło, policzki i brodę maseczkę. Jego piersi
prężyły się wyzywająco, a dość pokaźnych rozmiarów członek sterczał do
góry.
- Ale numer, co? - spytał Kalbar z uśmiechem.
- Mówiłem ci, chłopie - Daniel usiłował zachować spokój, strofował w
końcu faceta, który kilkakrotnie ocalił mu życie - że jestem hetero. Czy
masz do mnie jakąś sprawę służbową? Bo jeśli nie, to sobie pójdę...
- Mam i służbową, i niesłużbową - powiedział Kalbar. Wyciągnął ręce
zza głowy, okazało się, że w prawej trzyma małą strzykawkę. - Sprawa
służbowa to taka, że przed kwadransem wyszliśmy z atmosfery Spathy.
Lecimy prosto do punktu przeładunkowego.
Nagłym ruchem Kalbar wbił sobie strzykawkę w członka. Nawet się
nie skrzywił, za to Danielowi dziwnie ścierpło wszystko, co ścierpnąć
mogło. Kalbar spokojnie wpompował w siebie zawartość strzykawki.
- Kiedy tam dotrzemy? - Bondaree próbował zachować spokój.
- Tego nie wiem - odpowiedział Kalbar patrząc na niego. Czarne oczy
zalśniły w otworach maseczki. Odłożył strzykawkę, kilka razy pstryknął w
swojego penisa. - Nie wiem, gdzie jest baza. Nikt tego nie wie, z wyjątkiem
tych, co w niej siedzą. To najtajniejszy obiekt w tym układzie.
- Nie licząc statków korgardzkich.
- Kto wie, kto wie - Kalbar zaczął trzeć swoje podbrzusze obiema
dłońmi. Daniel poczuł śliską kulę rodzącą się gdzieś w żołądku.
- Przestań, do cholery. Nie muszę na to patrzeć -warknął. - A ta
druga wiadomość?
- Ano taka, że może cię to jednak zaciekawi, wiesz... - Kalbar wygiął
się do przodu, szarpnął. - Au! Wiesz, to całe maskowanie zaczynało mnie
wkurzać.
W dłoniach Kałbara tkwiła cielista masa. Daniel patrzył, jak jego
opiekun ciska ją pod łóżko, jak znów gładzi swoje podbrzusze, a potem
ściąga z twarzy maseczkę. Zobaczył ciemną, szczupłą twarz, lśniące
czarne oczy, wąskie usta pomalowane na zielono. Dłonie wciąż przesuwały
się po brzuchu, teraz dopiero dostrzegł, jak są smukłe i kształtne. W
miejscu, do którego jeszcze przed chwilą przylegała cielista substancja,
skóra była jaśniejsza. Takie same plamki zobaczył na brodzie, szczęce i
ramionach Kałbara. Palce zsunęły się z podbrzusza na uda, na zdepilowane
łono.
- Mówiłem... ha., mówiłam ci, że to dobrze, że jesteś hetero. Bo ja ani
przez chwilę nie byłam homkiem -uśmiechnęła się piękna kobieta, której
prawdziwego imienia nawet nie znał. - Chodź tutaj. Nie bój się, piersi
zawsze miałam prawdziwe.

5.

Lecieli cztery dni. Tak przynajmniej twierdził komputer pokładowy.


Nie mieli dostępu do układów sterowniczych, sieć statku realizowała tylko
elementarne potrzeby życiowe. Tym więcej czasu zostało na rozmowy i
seks.
Łączniczka nazywała się Karolina Hankin. Od siedmiu lat służyła w
formacjach antykorgardzkich. Przedtem próbowała zostać członkiem Klanu
Lotniarzy. Nie udało jej się, ale na tyle opanowała szybownicze rzemiosło,
że kiedy dowództwo skierowało ją do agencji turystycznej obsługującej
Semiramidę, bez trudu dostała angaż. Zajmowała się szkoleniem turystów
bezpośrednio na stacji oraz nadzorowaniem akcji promocyjnych. Nie miała
pojęcia, czy cała agencja była atrapą obsługiwaną przez Departament
Obron, czy tylko jej wydział, czy może wstawiono ją do autentycznej firmy
turystycznej. Sprzedała agencji spreparowany życiorys, przy okazji
zmieniając swój wygląd zewnętrzny, a nawet płeć.
W odpowiednim momencie dostała dane do przeprogramowania
serwera holo w stacji przylotów na Holbainie. Nawet nie wiedziała, w jaki
sposób kurier zostanie powiadomiony, gdzie ma lecieć.
- I wcale cię o to nie pytani - mruknęła głaszcząc Daniela po plecach.
Leżeli na utworzonym z koców posłaniu na podłodze mesy. Łóżka w
kabinach były zdecydowanie jednoosobowe.
- I wcale bym ci nie powiedział - Daniel był odprężony, spokojny.
Poddawał się pieszczocie, a wspomnienia niedawnych wydarzeń gasły
daleko, na granicy pamięci.
- Dawno się nie kochałam - powiedziała Karolina.
- Co chwila widziałem cię z jakimś facetem.
- Czy sądzisz, że któremukolwiek z nich pozwoliłam wsadzić łapę za
majtki?
- O ile pamiętam, nie nosiłaś, hm, nosiłeś, majtek.
- Więc nikt mi za nie nie mógł wkładać łapy - powiedziała triumfalnie.
- Co było do udowodnienia.
Leżeli w milczeniu. Powiedzieli sobie tyle, ile mogli powiedzieć,
spętani rozkazami przełożonych i poziomami tajności ich działań. Daniel
nie wątpił, że cały pojazd naszpikowany jest aparaturą rejestrującą. Jak
sądził, aparaty nie tylko kontrolują ich poczynania. Na pewno też ich
testują, poddając wielostronnej analizie słowa, skład chemiczny potu, aurę
i dziesiątki innych czynników. Ci, którzy wysłali pojazd, musieli liczyć się z
możliwością, że na jego pokład wsiądą pozoranci, podstawieni szpiedzy
przeciwnika. Kogo uznano za przeciwnika - tego Daniel również nie
wiedział. Czy tylko korgardów? Czy może oddziały oficjalnego sojusznika -
Dominium? A może także formacje gladiańskie lojalne wobec nowej Rady
Elektorów?
Daniel do niedawna wiedział, kto jest wrogiem. Kor-gardzi, którzy
najechali jego dom, zabijali obywateli Gladiusa, niszczyli cywilizację. Byli
wrogami, których należało zniszczyć, unicestwić. Co do tego z Danielem
zgadzała się zdecydowana większość mieszkańców planety, może oprócz
garstki totalnych pacyfistów i religijnych sekciarzy, uznających korgardów
za karę bożą czy też bożą nagrodę.
Wrogiem Daniela było też Dominium. Widział w nim potężną siłę,
pragnącą zmiażdżyć cywilizację Gladiusa, narzucić mu swoje prawa i
obyczaje, zmusić do realizacji celów odległych od “potrzeb mieszkańców
planety. Jednak większość opinii publicznej zdecydowanie inaczej
traktowała obecność w układzie Multona korgardów i wojsk Dominium.
Obcy byli nienawistnymi najeźdźcami, żołnierze solami - co najwyżej
wrogami politycznymi. Dominium nie chciało interweniować w konflikt z
korgardami, Dominium zawłaszczało gladiańskie kolonie, Dominium
narzucało swoje prawa wolnym światom w układzie Multona - to nic!
Przecież solami to także ludzie, potomkowie wspólnych rodziców, mówiący
niemal tym samym językiem! Przecież nawet jeśli przyjdą, to nie zabiorą
nam wszystkiego, nie zaczną mordować i pacyfikować jak kor-gardzi, no,
może wrogów nowego porządku ustawią właściwie, tych wichrzycieli i
terrorystów. Ale nas, ludzi spokojnych, mieszkających w
samowystarczalnych domach zostawią w spokoju.
Osób takich jak Daniel, które zaznały osobistej krzywdy ze strony
Dominium, było niewiele. Ich głos nie miał w praktyce znaczenia, bo ludzie
gotowi są wybaczyć każdą podłość i zapomnieć o każdej zbrodni - byle
dokonanej na kimś innym. Niewielu potrafi wyobrazić sobie dalekosiężne
konsekwencje politycznych wyborów, wyciągnąć wnioski z dzisiejszych
postępków. Solarne wojsko potrafiło mordować niewinnych ludzi,
pacyfikować całe księżycowe osiedla, przemocą zamieniać wolnych
obywateli w sterowane cyborgi. Archipelag solarnych planet, rozrzuconych
na przestrzeniach miliardów lat świetlnych, we wciąż rosnącym łańcuchu
hiperprzestrzennych szlaków, zapełniał się coraz większą liczbą światów
bezwzględnie podporządkowanych Sieci Mózgów... coraz większą liczbą
cybernetycznych niewolników.
Wojska tego właśnie Dominium bezczynnie przyglądały się masakrze
dokonywanej na Gladiusie przez korgardów, w bezruchu czekały, gdy na
tysiącach ludzi przeprowadzano straszliwe eksperymenty, swą milczącą
obecnością jeszcze bardziej osłabiając obrońców. Jakby stali w bezruchu u
granic walczącego miasta, czekając, aż spłonie, by potem dać wyzwolenie
ruinom.
I korgardzi, i Dominium nie mieścili się w porządku świata, który
Daniel mógł zaakceptować, w którym mógł żyć.
Ale - pojawili się też wrogowie, którzy do niedawna byli tylko
przeciwnikami, niesympatycznymi wspólnikami w interesach, czasem
witanymi z niechęcią, czasem z pobłażaniem, czasem z wybaczeniem. To
ulegli. Jakże naiwny wydawał się teraz sam sobie ten Daniel Bondaree
sprzed paru lat. Nie znosił uległych, ale traktował ich jak wszystkich ludzi,
różniących się z nim w jakiejś kwestii -mógł się wkurzać, mógł dyskutować,
mógł przekonywać, a czasem nawet sam uznać rację cudzych
argumentów, ulegli byli przeciwnikami politycznymi, ale mieścili się w
obszarze jego akceptacji. Teraz dopiero zrozumiał, jak bardzo się mylił.
Byli bardzo niebezpieczni. Od lat pracowali nad rozmiękczeniem
gladiańskiej społeczności. Występowali z całym zespołem postulatów
dotyczących zmian w Karcie Praw, niektórych słusznych, innych tylko
chwytliwych. Oferowali cały, gotowy sposób myślenia o świecie: o
państwie, życiowych celach, wartościach. Niechęć do armii, pogarda dla
tanatorów, krytyka elektorskiego systemu władzy, walka z ograniczeniami
genetycznymi, protesty przeciw poglądom antyklońskim, ośmieszanie
religii, pochwała wirtualnego życia... Pomiędzy bełkotem a chwytliwymi
postulatami cały czas serwowali to, co było dla nich najważniejsze -
prosolarną propagandę. Tak było zawsze i to Daniel zdołał jakoś
zaakceptować.
Ale teraz wszystko się zmieniło, ulegli przestali być przeciwnikami
politycznymi w ramach układu. Gdy tylko doszli do władzy, sami ten układ
zerwali. Stali się gorliwymi wasalami, namiestnikami Dominium w wolnym
przecież świecie Gladiusa. Nie zawahali się przed oczernianiem najbardziej
zasłużonych w walce. Pozwolili, by solami kapusie przesłuchiwali takich jak
Daniel, żołnierzy broniących Gladiusa. Zaczęli szykanować i więzić swych
niedawnych rywali. Wreszcie - zaczęli zabijać.
Stali się, tak jak korgardzi i Dominium, wrogami. Chcieli zniszczenia
tego świata, jego historii i odrębności. Gotowi byli sprzedać się
przeciwnikom, bezwzględnie niszczyć najlepszych obrońców Gladiusa,
poniżyć niedawnych bohaterów. Tak, byli wrogami. Ich też należało
zabijać.
- Powoli - poprosił Daniel, gdy Karolina znów zaczęła na niego
wpełzać. - Chcę zapamiętać każdy twój ruch.

- Piąty dzień - mruknął Daniel. - Gdzie to może być?


Siedzieli w mesie i jedli obiad. Autokucharz serwował tylko jedną
potrawę: talerz dietetycznych bulw i kubek gęstego kisielu, też zapewne
dietetycznego. Na szczęście dla podróżnych, bulwy i kisiel można było
zamawiać w kilkudziesięciu smakach i aromatach.
- Teoretycznie już jutro moglibyśmy osiągnąć orbitę Klewanga -
zamyśliła się Karolina. - A w drugą stronę, Pas Flamberga.
- Albo latamy wokół Spathy dla zmylenia nas samych i przeciwnika, a
tajna baza znajduje się pod podłogą mojej kabiny na Semiramidzie.
- To nie jest wykluczone - uśmiechnęła się. Jej wargi nie były
pomalowane na zielono. Po prostu były zielone, dzięki wszczepionemu
barwnikowi. Nie były to jedyne zielone wargi Karoliny.
- W zasadzie, to jest tu całkiem przyjemnie. Żarcie niezłe, lokum
trochę ciasne, ale sympatyczne, no i kobieta w miarę atrakcyjna i
niekłopotliwa.
- Gdybyś nie był jedynym na pokładzie przedstawicielem twojego
samczego gatunku, zobaczyłby jaka jestem niekłopotliwa!
- Nie irytuje cię to, że nie wiemy, gdzie jesteśmy? A jeśli nas nie
przejmą? Będziemy tak latać do śmierci.
- Zapuszkowani... Proszę państwa, sensacja archeologiczna! Odkryto
statek kosmiczny od dziesięciu tysięcy lat krążący po orbicie planety
Spatha, a w nim ciała dwóch naszych prymitywnych przodków, tak
zwanego samca i samicy. Teleportujmy się teraz na miejsce zdarzenia...
- Tak to się może skończyć. Jeśli ci, którzy wysłali ten prom, zostali
namierzeni i złapani, to jedyną gębą, jaką jeszcze zobaczymy, będzie
twarz solarnego cyborga bojowego.
- Brzydka?
- Raczej tak. Likwidują im usta i nozdrza, oczy sprzęgają
bezpośrednio z kamerami. Na wysokości uszu budują stacje czytnikowe.
- Myśmy takich potworków nie robili?
- Ja nie widziałem. I wolałbym nie zobaczyć.
Zapadło milczenie. Nie mogli mówić zbyt wiele o sobie. Przynajmniej
dopóki nie wiedzieli, co się będzie działo i jakie są aktualne kody tajności
operacji, w której biorą udział. Tak naprawdę nie powinni wymieniać uwag
na żaden temat. Jedyne, co mogli robić wspólnie, nie łamiąc regulaminów,
to seks.
- Myślę, że baza jest koło Machairy. Do Klewanga trochę za daleko, a
w okolicach Spathy panuje jednak zbyt duży ruch.
- Duży ruch daje możliwość utajnienia lotów i komunikacji ze
światem.
- Ale utrudnia kontrolę i utrzymanie bezpieczeństwa.
- To może w Pasie Flamberga?
- Tylko gdzie? Na obrzeżu lata za dużo trawlerów surowcowych. W
środku jest spokojniej, za to dolecieć tam się nie da, żeby nie wbić się w
jakiś kawał skały.
- Wszędzie da się dolecieć - powiedziała cicho Karolina. - Czyżbyś
zapomniał, że mówisz do lotniarki?
- A może - Daniel uznał pytanie za retoryczne - stacja ukryta jest
gdzieś poza płaszczyzną ekliptyki? Takiego okruchu nikt nie namierzy.
- Ale można namierzyć lecące do niego statki i wysyłane transmisje.
Jak już raz w ciebie wycelują, to nigdzie nie uciekniesz.
- A może ty wiesz, dokąd lecimy, tylko nie chcesz mi powiedzieć? -
Daniel pogładził dłoń dziewczyny.
- Przyjmijmy, kurierze - opowiedziała patrząc mu prosto w oczy - że
nie wiem. Ale nawet, gdybym wiedziała, to musiałabym się zachowywać
tak, żebyś ty nie wiedział, czy ja wiem, czy nie wiem. Jasne?
- Chyba tak - mruknął Daniel, a w jego głowie znów pojawiło się
pytanie: “Kurierze?! Ciekawe, do diabła, co takiego przewożę?”
O tym miał przekonać się wkrótce. Kilkanaście godzin po rozmowie o
solarnych cyborgach bojowych rakieta dotarła do celu podróży. A że był
akurat środek pokładowej nocy, Daniel spał. Komputer pokładowy nie
przejął się tym faktem i tubalnym głosem poinformował o manewrze
cumowania, zażądał założenia munduru i przygotowania raportów.
Powracająca do rzeczywistości świadomość Daniela wstępnie
zarejestrowała wszystkie komunikaty i ponownie pogrążyła w sennym
otępieniu. Jednak gasnące echo informacji potrąciło wreszcie właściwy
neuron w mózgu mężczyzny i rozpoczęła się reakcja lawinowa. W ciągu
dwóch minut Daniel zdążył obudzić się, zerwać z łóżka, pobiec do kabiny
sanitarnej, stuknąć nosem w zamykane właśnie przez Karolinę drzwi,
nerwowo poprzy-tupywać w korytarzu, wedrzeć się do łazienki, przepłukać
twarz, wylać, co było do wylania, i założyć kombinezon.
Zdążył.
- Proces cumowania zakończony - poinformował komputer. - Za
chwilę rozpoczną się procedury kontrolne. Proszę stanąć na progach
swoich kajut, plecami do korytarza.
- Co to za obyczaje - mruknęła Karolina, ale wykonała polecenie.
Bondaree usłyszał odległy, stłumiony zgrzyt, potem cichy syk, poczuł falę
chłodnego powietrza na policzkach. To otworzyły się grodzie śluzy.
Za plecami Daniela rozległy się głosy, szczęknęły jakieś aparaty.
Bondaree nie odwracał się. Stał na progu swojej kajuty, nie wiedząc czy
kiedy się odwróci, zobaczy przed sobą żołnierza w gladiańskim mundurze
czy solarnego cyborga.
Usłyszał tuż za swoimi plecami kroki.
- Proszę o potwierdzenie tożsamości!
Daniel powoli odwrócił się. Naprzeciw swojej twarzy zobaczył czarne
powierzchnie gogli i karbowaną rurę przewodu tlenowego. Ciężki, żółty
kombinezon upodabniał przybysza do monstrum.
- Informuję cię - powiedział żołnierz - że znajdujesz się w jurysdykcji
wolnej armii Gladiusa.

Pierwsze trzy godziny pobytu na pokładzie nowego kosmolotu nie były


dla Daniela zbyt przyjemne. Pozwolono mu obejrzeć anihilację promu, a
potem wzięto go w obroty.
Prom otoczono bąblem pola siłowego, w który wtłoczono ogromną
ilość energii. Cała rakieta rozjarzyła się w jednym momencie, by po chwili
zgasnąć i rozpaść w proch. Potem kapsułę siłową i jej zawartość
wprawiono w ruch wirowy o zmiennym okresie i co pewien czas
wypuszczano z niej część radioaktywnego pyłu. Gdyby nawet ktoś śledził
prom, to miałby kłopoty nie tylko z określeniem czasu, ale i miejsca jego
unicestwienia.
Kiedy zniszczono maszyny, przyszła kolej na ludzi. Musieli przejść
testy i badania realizowane z założeniem, że oboje świadomie lub
nieświadomie pracują dla wrogów -są przekaźnikami danych, żywymi
bombami biologicznymi, mają wszczepy militarne i tak dalej. Karolina i
Daniel trafili do gabinetów, nazywanych potocznie komorami
dezynfekcyjnymi. Szukano ukrytych zarodników i zarazków, wszczepów
bojowych lub szpiegowskich sprzęgów łączności. Pobierano krew, mocz i
pot, skanowano mózgi, testowano zgodność reakcji z wzorcami osobowymi
żołnierzy.
Wszystkie te sprawdziany niepomiernie irytowały Daniela, tym
bardziej, że doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, iż są konieczne.
Człowiek-nadajnik wprowadzony do tajnej kryjówki wskaże ją
obserwatorom. Człowiek-bomba może na terenie strzeżonego obiektu
sprząc porozmieszczane w jego organizmie biologiczne materiały
wybuchowe lub uruchomić zdeaktywowane na czas kontroli wszczepy
bojowe. Człowiek-mór może zarazić wszystkich mieszkańców bazy
śmiertelną chorobą.
Daniel był pewien, że rakieta, którą teraz leciał, w każdej chwili może
zostać unicestwiona, rozbita na atomy. Jeśli tylko okazałoby się, że
Dominium może jej śladem dotrzeć do tajnej bazy, dowódcy nie
zawahaliby się zniszczyć kosmolotu i znajdujących się na jego pokładzie
ludzi. Daniel przypuszczał też, że nie jest to ostatni etap przesiadkowy w
drodze do sekretnej kryjówki.
Nie mylił się.
Po dwóch dniach badań i testów uznano, że nie jest nosicielem.
Otrzymał nowy mundur i kartę dostępu o wysokim priorytecie
umożliwiającym swobodne poruszanie po większej części statku. Nie było
czego zwiedzać - dwa korytarze z rzędami kapsuł sypialnych, mesa
połączona z salą projekcyjną holo, dwa moduły bojowe i-mostek
dowodzenia. Do sektora wojskowego nie miał wstępu. Załogę statku,
przynajmniej tę, którą widywał, stanowiły cztery osoby, dwie pełniły
wachtę, dwie odpoczywały. Pilot tkwił w fotelu, opleciony siecią łączy
sprzęgowych, głową zanurzony w kulistym kloszu. Podobnie wyglądał
kontroler łączności, obsługujący zarówno układy umożliwiające kontakt z
bazą, jak i system ostrzegania.
Pilot minął Daniela na korytarzu. Był nagi, a jego czarną skórę
pokrywały pionowe rzędy srebrzystych, lśniących pasów natryśniętego
metalu - łączy sprzęgowych. Na twarzy układały się one w pozwijane
wzory, pełniąc funkcje ozdobne i prestiżowe - kształt wzorów zależał od
szarży i jednostki. Daniel nie zdziwił się, gdy zobaczył przed sobą jednego
z Puszczyków, elitarnej grupy pilotów bojowych gladiańskiej armii. Żołnierz
nie odpowiedział na powitanie podniósł tylko rękę na znak, że słyszał.
Przez ostatnie dwanaście godzin człowiek ów był mózgiem statku
kosmicznego, był samym statkiem kosmicznym, czuł jego układy, sterował
urządzeniami, odbierał płynące z próżni sygnały. Teraz miał przed sobą
dwanaście godzin snu, w czasie którego umysł na powrót miał dostosować
się do człowieczego ciała.
Łącznościowiec był bardziej rozmowny. Zanim poszedł spać,
powiedział Danielowi: “Cześć!”
Bondaree próbował wydobyć z sieci informacje o Karolinie, ale tu
jego prawa dostępu okazały się za słabe. Wywnioskował więc, że
dziewczyna dalej przebywa w sekcji kontrolnej.
Zrezygnowany i znudzony spędził trochę czasu w mesie, próbując
skomponować jakiś ciekawy obiad z dostępnych potraw, potem pograł
trochę na wirtualu i obejrzał film holo o korgardach. Była to
fabularyzowana produkcja przedstawiająca pierwsze lata okupacji, więc
nie dowiedział się niczego nowego.
Nie zdziwił się specjalnie, gdy komputer polecił mu udać się do śluzy
pasażerskiej, założyć kombinezon i plecak transportowy. Kiedy wrota śluzy
otwarły się, Daniel został wyniesiony w próżnię, poza rakietę. Na wprost
siebie zobaczył szarą płaszczyznę - burtę promu transportowego, bliźniaka
tego, jakim leciał do tej pory. W płaszczyźnie tej otworzyła się ciemna
gardziel i w jej kierunku popłynął, pchnięty silniczkami korekcyjnymi. Kiedy
zbliżał się do rakiety, silniki na chwilę obróciły go twarzą ku statkowi,
którym dotąd leciał. Na tle rakiety zobaczył kilka innych sylwetek w
skafandrach. A za kosmolo-tem... Tysiące lśniących punktów przesuwało
się na tle usianego gwiazdami nieba. Migoczący pas ciągnął się w lewo i
prawo do granicy widoczności. Ponad nim lśniła jaśniejsza i większa od
innych plamka o zielonkawym zabarwieniu. To była Spatha, a ów
roziskrzony rój składał się ze skalnych okruchów, brył lodu i chmur pyłu
przemierzających orbitę pomiędzy Spathą a Gladiusem. Daniel znajdował
się na wewnętrznym łuku planetoidowego Pasa Flamberga.
Silniczki wypluły kolejne porcje gazu i Daniel wleciał do śluzy
kosmolotu, zupełnie takiej samej jak ta, z której przed chwilą się wydostał.
Zaczęła się kompresja. Gdy tylko zdjął skafander i wyszedł ze śluzy,
zobaczył dwie znajome sylwetki.
- No, chłopie - powiedział Forbi. - Naprawdę się cieszę. Czekaliśmy
tylko na ciebie.
- Cześć! - do oszołomionego Daniela wyciągnął rękę Kajus Klein,
który kazał nazywać się Puchatkiem.
Część IV

1.

Tym razem kontrola była znacznie szybsza. Najpierw odpalono


procesor bojowy tkwiący w czaszce Daniela. Sprawdzono próg
pobudliwości, reakcje zmęczeniowe, drożność układu nerwowego. Na
koniec pobrano krew i pozwolono pójść do swojej kajuty. Miał tam czekać
na dalsze rozkazy.
- Oficjalne komunikaty o śmierci ułatwiały przerzucanie ludzi do
tajnych ośrodków - powiedział Forbi. - Mój szlak przerzutowy był cholernie
długi, w międzyczasie zdążyłem zwiedzić wszystkie piękne planety
naszego systemu, a zaliczyłem też parę księżyców.
- A ja leciałem krótko. Za to siedzę w tej trumnie od czterech
miesięcy! - mruknął Puchatek. - Ta stacja nazywa się Hadrian i jest ukryta
we wnętrzu asteroidy. To jeden z punktów przeładunkowych. Polecimy do
znajdującego się wewnątrz Pasa Flamberga punktu dowodzenia, do Bazy
Zero. Załoga obu placówek liczy podobno kilkaset osób. No i, nie
uwierzysz, kilka ISów!
O możliwości budowy ISów, Inteligencji Sieciowych, mówiło się od
dawna. Wyróżniano dwa ich rodzaje: sztuczne inteligencje, czyli umysły
zaprojektowane i wyhodowane przez techników, oraz matryce osobowości,
czyli zapisy osobowości prawdziwych ludzi, przetworzone i przystosowane
do funkcjonowania w sieciach. Na Gladiusie można się było nimi
posługiwać tylko w wyjątkowych wypadkach. To właśnie ISy stanowiły
jeden z głównych elementów Sieci Mózgów, systemu kontrolującego całe
Dominium Solarne.
- Nie boją się ich stosować?
- Były opory, ale nie ma wyjścia. Zresztą wykorzystujemy je
selektywnie. Bez ISów funkcjonowanie naszych baz byłoby niemożliwe.
- Niemożliwe?
- Hadrian i Baza Zero poruszają się wewnątrz Pasa Flamberga. Żaden
pilot nie przeprowadziłby tam statku. Dlatego ruchem stacji i promów
sterują ISowe duplikaty trzech Rzeźbiarzy Pierścieni.
Daniel spojrzał na Forbiego badawczo. Rzeźbiarze Pierścieni byli
starym klanem. Jego członkowie latali w malutkich stateczkach pośród
pierścieni planet olbrzymów, takich jak Spatha. Za pomocą pól siłowych
zmieniali prędkość i kierunek lotu skalnych okruchów, tworząc dynamiczne
rzeźby. Tajemnicze rytuały klanu, dziwne szkolenia i specjalne
biochemiczne wspomaganie sprawiały, że mistrzowie uzyskali nowy zmysł,
intuicję umożliwiającą poruszanie się we wciąż zmiennym ośrodku,
przewidywanie ruchu poszczególnych obiektów, nadawanie mu
pożądanych parametrów.
- Klany się nie wtrącają do konfliktów wewnętrznych i zewnętrznych
Gladiusa. Co najwyżej liżą dupsko Dominium. Jak ich pozyskaliśmy?
- To dysydenci, odstępcy. Słyszałeś o Kamieniach?
- Szczerze mówiąc...
- Nic dziwnego. W tej chwili to malutka sekta, niedobitki. Zupełnie
popieprzona. Ale jeszcze trzydzieści lat temu była równie popularna, co
Lotniarze czy Słoneczni Nurkowie. Posłuchaj, oni postanowili żyć jak
kamienie.
- Żyć jak kamienie? Co to za brednie?
- Brednie albo i nie brednie. Nie muszę ci chyba tłumaczyć, że życie
kamienia przebiega bardzo powoli - For-bi roześmiał się. - Członkowie
bractwa, po zastosowaniu specjalnych technik, są zamrażani do
temperatury, uważaj teraz, prawie zera absolutnego.
- Zera absolutnego?!
- Temperatura próżni. No więc takich zamrożeńców ustawia się na
powierzchni jednej z kilku planet, jakimi dysponuje sekta. Są to zazwyczaj
globy bardzo oddalone od macierzystej gwiazdy, takie jak Machaira. Tam
Kamienie trwają, w mrozie i ciemności. Jednak żyją. Energia słońca
pobudza w ich ciałach prądy błądzące, słabiutkie, ale obecne. One
podtrzymują funkcje mózgu. Zamrożeńcy żyją, a w zasadzie trwają, mogąc
tylko myśleć...
- Jak kamienie... - mruknął Daniel. - No dobrze, ale co z tym
wspólnego ma nasza baza i Rzeźbiarze?
- Jak kamienie - powtórzył Forbi. - Co wspólnego? Ano to, że
Rzeźbiarze i Kamienie są klanami sojuszniczymi. Nie wiem, co to oznacza i
na czym ten sojusz polega, ale takie są fakty.
- Może - wtrącił Daniel - Rzeźbiarze tworzą w kosmosie rzeźby z
zamarzniętych Kamieni?
- Diabli wiedzą, ci wariaci pewnie i do tego są zdolni. Dość, że oba
klany obowiązuje bezwzględna lojalność we wzajemnych stosunkach. I tu
dochodzimy do sedna. Kilkanaście lat temu Dominium zawłaszczyło jedną
z planet Kamieni, przy okazji rozłupując kilkuset trwających na jej
powierzchni członków klanu. Nie wiemy, dlaczego tak się stało. Kamienie
wydały Dominium wojnę i zostały zniszczone. Zgodnie z obyczajem,
Rzeźbiarze powinni poprzeć swych współbraci. Tyle że ichniejsza
wierchuszka miała dość rozsądku, by nie zadzierać z Dominium. Znalazła
się grupa przeciwników tej decyzji, żądająca lojalności wobec sojuszniczej
sekty. Jej członkowie zostali przez mistrzów klanu obłożeni klątwą.
Większość wybito, ale paru uciekło, przysięgając zemstę Dominium i
zdrajcom. Kilku zbiegłych mistrzów rzeźbiarskich zostało skaptowanych
przez nasze tajne służby. To oni tworzą dynamiczne konstrukcje
planetoidalne, ochraniające Bazę Zero. Mówię ci, to jest po prostu labirynt.
Nie przedrze się przez niego nikt, kto nie zna dokładnych pędów całych
rzeźb i poszczególnych planetoid. Duplikaty Rzeźbiarzy wprowadzono jako
ISy do systemów sterowniczych bazy i promów.

Wezwanie na odprawę otrzymali po niecałej godzinie od przylotu


Daniela. Goniec, wysoki mężczyzna w stopniu kapitana, przekazał im karty
identyfikacyjne, przywołał wózek transportowy i wprowadził do niego
właściwe współrzędne. Wózek pomknął plątaniną niskich, wąskich
korytarzy, gwałtownie hamując i zakręcając, a Daniel zaczął się
zastanawiać, czy najpierw dopadnie go klaustrofobia, czy choroba
awiacyjna.
Po przejściu kilku punktów kontrolnych zostali wprowadzeni do
niewielkiej sali. Stał tu okrągły stół otoczony pierścieniem foteli. Na blacie,
przy każdym stanowisku leżał zestaw netowy i lśnił płaski ekran. Część
foteli była już zajęta. Daniel wyprężył się i zameldował:
- Kapitan Bondaree, grupa specjalna operacji “Huragan”.
- Witam, kapitanie - powiedział jeden z oficerów, wstając z fotela. Był to
ciemnowłosy mężczyzna o ostrych rysach twarzy. Na jego prawym
policzku lśnił srebrny tatuaż w kształcie koła, znak przynależności do
elitarnej korporacji oficerskiej. - Nazywam się Sewers, jestem dowódcą
bazy Hadrian. Proszę siadać i wysłuchać komunikatu. Czekaliśmy tylko na
pana.
Kiedy Daniel zajął miejsce za stołem, Sewers włączył wyświetlacz. Na
jednym z pustych dotąd foteli pojawiła się projekcja przedstawiająca
potężnie zbudowanego mężczyznę. Miał krótko przycięte włosy, pokrytą
zmarszczkami twarz i oczy o lekko pożółkłych białkach. Jednak nie
wydawał się słaby ani niedołężny. Raczej piekielnie doświadczony i bardzo
niebezpieczny.
- Nazywam się Gookin - powiedział. - Dowodzę operacją “Huragan”.
W tej chwili tak naprawdę dowodzę wszystkim, co pozostało z armii
wolnego Gladiusa.
Mel Gookin! Generał Mel Gookin! Dowódca jednego ze skrzydeł armii
Delta, to on powstrzymał parksańską nawałę w czasie wojny w układzie
Mufasy. Potem dowodził formacjami tanatorskimi, brał udział w wielu
misjach. Był bohaterem. Trzy lata temu umarł.
- Trochę zdziwieni, prawda? - powiedział Gookin, uśmiechając się
lekko. - Ale przecież większość z tu obecnych umarła i została pochowana,
z jak najbardziej wojskowymi honorami. Panowie, nie chcę być patetyczny.
Zdarzają się jednak chwile, kiedy ważą się losy ludów i światów. To właśnie
jest taka chwila. Nasza ojczyzna jest zawłaszczana, nie podbijana nawet, a
zawłaszczana przez zdrajców i okupanta. Od naszych działań, od tego, co
uda nam się zrobić, zależy, czy Gladius utrzyma status wolnego świata,
czy zostanie wchłonięty przez Dominium. Chciałbym, abyście mieli co do
tego jasność. Dziękuję i mam nadzieję, że wkrótce osobiście spotkamy się
na pokładzie Bazy Zero.
Projekcja zgasła. Sewers odczekał chwilę, a następnie zaczął mówić.
- Przedstawię sytuację na samym Gladiusie, a przynajmniej powiem,
co o tej sytuacji wiemy.

Obława na Daniela stanowiła jeden z elementów znacznie


poważniejszej operacji. Nowi władcy Gladiusa doszli najwyraźniej do
wniosku, że są już dostatecznie silni, by wprowadzić swoje porządki.
Przejęli kontrolę nad instytucjami publicznymi, serwerami sieci, sektorem
energetycznym. Obsadzili swoimi ludźmi stanowiska dowódcze w armii, a
także w formacjach paramilitarnych, takich jak ewakuatorzy czy policja.
Wreszcie uznali, że nie muszą już obawiać się poważnych działań
opozycyjnych ani zmiany nastawienia opinii publicznej. Zaczęły się
aresztowania niepokornych dowódców, grupa opozycyjnych polityków
została internowana pod zarzutem szykowania zamachu stanu, w
niewyjaśnionych okolicznościach zginęło kilka niewygodnych osób,
rozpieczętowano skrytki netowe co bardziej aktywnych opozycjonistów.
Wszystkie te działania wsparte były nawałą propagandową. Ulegli
obarczali politycznych przeciwników wszelkimi możliwymi grzechami.
Blokowali informacje o swoich najbezwzględniejszych, nieformalnych czy
wręcz nielegalnych działaniach. W mediach pojawiły się zastępy artystów,
dziennikarzy i innych znanych osobistości wychwalających nowe porządki.
Stosowano tu klasyczną zasadę “dziel i rządź”. Większości obywateli
Gladiusa na razie w ogóle nie dotknęły zmiany zachodzące w strukturach
władzy. Ba, entuzjastyczne informacje o pomocy, jakiej Dominium ma
udzielić w walce z korgardami, zyskały dla nowej Rady Elektorów wiele
przychylności.
Jednocześnie pewna grupa obywateli została wyznaczona do
pełnienia roli kozła ofiarnego. Pomniejsi dowódcy, gubernatorzy okręgów,
dziennikarze, politycy różnych szczebli zajmujący dotąd w konflikcie ulegli-
niezłomni neutralne stanowisko - byli oskarżani o nieudolność, ciche
sprzyjanie korgardom, wrogość wobec Dominium, przynależność do
zakazanych organizacji. Paru takich delikwentów postraszono, kilku
obdarowano lekkimi wyrokami, z kolei innych nagrodzono i dopuszczano
do udziału w strukturach nowej władzy. Ten prosty zabieg miał sprawić, że
duża grupa aktywnych jednostek, często doskonałych fachowców, ze
strachu czy dla kariery przyłączy się do budowania nowego państwa.
Swoją aktywnością, skrzętnością, talentami usankcjonuje nowe porządki.
Trzecia wybrana przez uległych grupa była najmniej liczna, ale to
właśnie jej podległe Radzie Elektorów służby poświęcały najwięcej czasu.
Znaleźli się w niej ludzie przeznaczeni do politycznej izolacji, całkowitego
odsunięcia od spraw publicznych, wreszcie do fizycznej likwidacji. Trafili tu
drugoplanowi i lokalni politycy niezłomnych, żołnierze z formacji
specjalnych, którzy odmówili służenia nowej władzy, wielu oficerów. Tych
ludzi internowano, wsadzano do więzień, skrytobójczo zabijano. Terrorem
objęto ściśle wydzieloną część społeczeństwa - niezbyt wielką, tak by móc
utrzymać w tajemnicy skalę represji i by z punktu widzenia przeciętnego
Gladianina były one odległe, niegroźne.
Żyję sobie spokojnie, nie buntuję się przeciw legalnej władzy - miał
myśleć mieszkający w swej samowystarczalnej posiadłości obywatel X - i
nikt mnie nie rusza. Skoro ten wrogi element coś knuje, to należy go
uspokoić! A jak ktoś chce się bawić w jakieś spiski, to sam sobie jest
winien.
Tych, którzy orientowali się, o co chodzi, którzy mówili, że dzisiejsze
milczące przyzwolenie na inwigilację nieuczciwe procesy i zabójstwa
dokonywane przez “nieznanych sprawców” oznacza zgodę na jutrzejsze
represje wobec każdego, kto ośmieli się mieć własne zdanie, starano się
zastraszyć, zmusić do milczenia, fizycznie wyeliminować.
Daniel był zaszokowany tym, jak sprytni oszuści są w stanie
pokierować myślami i społecznymi odruchami milionów mądrych,
cieszących się dostatkiem i wolnością ludzi. Jak łatwo poddany
elementarnym sztuczkom psychotechnicznym człowiek podąża za
kłamcami - ze strachu, dla nagrody, z naiwną wiarą w lepsze jutro.
Jeszcze w czasie lotu na Holbaina wahał się, czy dobrze robi,
włączając się w działania skierowane najprawdopodobniej przeciw
prawnemu porządkowi Gladiusa. Wątpliwości ogarniały go jeszcze w bazie
lotniarzy. Lecz kiedy dowiedział się, że funkcjonariusze Departamentu
Bezpieczeństwa zabili kilkunastu żołnierzy biorących udział w operacji
“Huragan”, przestał mieć opory.
To prawda, że ulegli zostali wybrani przez uprawnionych elektorów
zgodnie z prawami Gladiusa. Ale nie po to przecież, by oddać planetę
Dominium, nie po to, by poniżać i mordować najuczciwszych obywateli, nie
po to, by wprowadzić represyjne rządy. Bondaree czuł się zwolniony z
obowiązku wierności Radzie Elektorów. Tak jak średniowieczny rycerz mógł
wymówić posłuszeństwo suzerenowi łamiącemu prawa ludzkie i boskie, tak
Daniel odrzucił swoją powinność wobec rady. Nagle, z całą jasnością zdał
sobie sprawę z tego, że ulegli to po prostu wrogowie. Nie przeciwnicy
polityczni, z którymi należy dyskutować. Nie patrioci popełniający zwykłe
ludzkie błędy. Nie wyrachowani politycy przejmujący na siebie ciężar
władzy i popełniający niesprawiedliwości, by uchronić swych rodaków
przez władzą stokroć sroższą i jeszcze większymi nieszczęściami. Nie.
Ulegli byli zdrajcami, od początku świadomie i celowo dążącymi do
poddania Gladiusa wpływom Dominium - z przyczyn ideologicznych, dla
władzy, prestiżu i bogactwa. Byli wrogami.
Po krótkim omówieniu sytuacji politycznej na Gladiusie Sewers przeszedł
do drugiego punktu odprawy. Odsłonił łącze czipowe na swojej czaszce i
krótkim kablem sprzągł się z wbudowanym w blat stołu komputerem.
- Proszę założyć hełmy.
Nim gogle zasłoniły Danielowi twarz, zobaczył jeszcze, jak po twarzy
oficera przebiega skurcz, a powieki oczu szybko mrugają - oznaka
wyładowywania informacji z mózgu do komputera.
Daniel nałożył na głowę hełm i uaktywnił wyświetlacz.
“Uwaga! Emisja zabezpieczona - usłyszał cichy głos, a zaraz potem
zobaczył brodatą, nalaną twarz niemłodego już mężczyzny. - Po
jednokrotnym wyświetleniu treść informacji zostanie zniszczona
nieodtwarzalnie.
Nazywam się van Eyke, jestem naczelnym opiekunem sekcji
naukowej programu “Huragan”. Za chwilę otrzymasz skrótową informację
o naszych najważniejszych odkryciach dotyczących korgardów. Ostrzegam
cię jednocześnie, że jeśli nie jesteś osobą upoważnioną i twój koprocesor
bojowy nie ma właściwych zabezpieczeń, to zawarte w tym programie
neurowirusy zniszczą twoją osobowość w ciągu dwunastu sekund od chwili
rozpoczęcia projekcji. Masz czas na zdjęcie hełmu.”
Daniel widział kiedyś człowieka, którego mózg zniszczyły
neurowirusy. Byłego człowieka, rzecz jasna. Aktualnie glona.
“Korgardzi i ich technika - mówił dalej van Eyke, a wyświetlacze
pokazywały obrazy ilustrujące jego słowa - stanowią fenomen nie tylko w
skali naszej planety, ale całego dostępnego nam Wszechświata. Żadne
informacje płynące z Dominium i innych wysokich cywilizacji nie
potwierdzają zetknięcia się z czymś tak niezwykłym.
Obserwacje i wyniki ostatnich eksperymentów jednoznacznie
wskazują, że obiekty nazywane przez nas fortami nie są fizycznie
istniejącymi bazami Obcych. Przynajmniej w tym znaczeniu, w jakim my
rozumiemy pojęcie «baza», a więc zespołu budynków, parku
maszynowego, sieci pól et cetera. Obiekty widziane przez ludzi i
rejestrowane przez nasze automaty są tylko projekcją, kamuflażem. Tak
naprawdę, forty to małe bramy hiperprzestrzenne, sztucznie
wygenerowane punkty osobliwości, umożliwiające korgardom
błyskawiczną komunikację z położoną w nie znanym nam miejscu bazą
macierzystą. Poprzez forty korgardzi kierują na naszą planetę swoje
urządzenia, a zabierają stąd przedmioty i ludzi. Nasi żołnierze szturmujący
fort Czarny również zostali poddani transmisji hiper. Nie wiemy, jaka jest
natura tego hiperprzestrzennego fenomenu. Ziemska nauka - z zasady
nieoznaczoności Heisenberga i reguły ograniczoności Hanksa -
wyprowadza niemożność sterowania istniejącymi w przyrodzie,
naturalnymi bramami hiper. Zakazuje tworzenia nowych szlaków czy
łączenia już istniejących. O tworzeniu sztucznych hiperprzejść, wedle
naszej nauki, w ogóle nie ma mowy. A jednak zetknęliśmy się z takim
faktem i wciąż nie potrafimy go zinterpretować. Czy nasza nauka się myli?
Czy sztuczne bramy to efekt technologicznej potęgi korgardów? A może
korgardzi pochodzą z wszechświata o innej fizyce, może są to istoty w
naturalny sposób hiperprzestrzenne, tak jak my jesteśmy
czasoprzestrzenni. Tego nie wiemy. Zresztą spekulacje na ten temat nie
mają znaczenia dla naszych działań bojowych. Natomiast ma znaczenie
fakt, że ze zdobytych pojazdów korgardzkich udało nam się wydobyć
urządzenia, które umożliwiają transport sztucznymi bramami. Tak. Myśl,
która pojawia się teraz w twoim mózgu, żołnierzu, jest prawdziwa. W Bazie
Zero mamy zbudowany obiekt, który wedle naszej opinii może być bierną
końcówką sztucznej ścieżki hiper. Najprawdopodobniej drugi koniec tej
ścieżki znajduje się w prawdziwej bazie korgardów. Gdzie to jest - czy tuż
obok, czy w odległej o miliardy lat świetlnych galaktyce, czy w innym
inflacyjnym fragmencie naszego wszechświata o odmiennej fizyce, czy
może w jakimś wszechświecie alternatywnym - tego nie wiemy. Ale to nie
ma znaczenia, tak jak nie mają znaczenia prawdziwe odległości między
zasiedlonymi przez ludzi ogniwami hiperprzestrzennych łańcuchów. Ścieżki
hiper nieodmiennie poprowadzą nas do korgardzkiej bazy, a potem
pozwolą wrócić. Tak jak wrócili w końcu czterej żołnierze szturmujący fort
Czarny.
Dzięki operacji “Huragan” zdołaliśmy uzyskać jedyną informację,
jakiej brakowało nam do rozpoczęcia akcji -zestaw współrzędnych
hiperprzestrzennych transmisji. Superczułe rejestratory pochwyciły echo
gigantycznych energii, jakie wyładowaliśmy w szturmie na fort.
Dodatkowych współczynników dostarczyli nam ci żołnierze, którzy sami
wykonali skoki hiper. Kiedy tylko te dane znajdą się w zespole
analitycznym Bazy Zero, będziemy gotowi do zrealizowania kolejnego
zadania - przerzutu ludzi do bazy Obcych.”
Daniel próbował analizować słowa naukowca. To było
nieprawdopodobne - wszystko, co usłyszał przed chwilą.
Nieprawdopodobne. Wiedział już, jakich to cennych informacji oczekiwano
od niego w Bazie Zero: długich zestawów cyfr, tysięcy współczynników
określających własności hiperprzestrzeni. Myśl o tym, że to on dokonał
tego skoku, że w czasie bitwy dotarł hiperprzestrzenną ścieżką do miejsca
odległego być może o miliardy lat świetlnych, ta myśl była porażająca.
Słuchał dalej.
“Wkrótce spotkamy się w naszej najtajniejszej bazie. W całym
układzie Multona istnieją inne zakonspirowane placówki, dysponujemy
siatką agentów oraz tajnymi magazynami broni i sprzętu. Jednak tego
wszystkiego jest za mało, byśmy zbrojnie mogli przeciwstawić się
agresorowi. Zbyt wiele kosztowała nas wieloletnia wojna z kor-gardami,
operacja «Huragan» i czystki, które teraz następują. Jednak dysponujemy
wiedzą, która, mam nadzieję, umożliwi nam odzyskanie naszego świata.
Póki jeszcze nie jest za późno, dopóki nowa władza nie zdławi wszystkich
form obywatelskiego protestu. Musimy dać naszym rodakom dowód, że
potrafimy troszczyć się o ich bezpieczeństwo, że wolny Gladius nie jest
skazany na zagładę. Musimy zyskać wiedzę, która uczyni z nas
atrakcyjnego partnera dla innych wolnych światów pragnących
niezależności od Dominium. Wszyscy składaliśmy przysięgę.
Od tej pory będziecie przebywać wyłącznie w sektorze wydzielonym i
przygotowywać do dalszych zadań. Oto cele misji:
Przedostanie się do korgardzkiej bazy i próba porozumienia z
Obcymi. Przekonanie korgardów, by zaprzestali ataków, a w razie
konieczności ich zniszczenie. Zdobycie jak największej ilości informacji o
tej rasie - o technice, biologii, kulturze, psychice, o jej celach
strategicznych. I wreszcie: odbicie naszych ludzi, uratowanie ich zdrowia i
życia.”
Van Eyke umilkł, obraz zgasł. Po chwili pojawił się jeszcze jeden
komunikat.
“Pamięć zestawu usunięta.”
W ciągu całej odprawy ani razu nie zadano Danielowi pytania o
poufne informacje, które podobno przewoził. A skoro tak, to i on nie pytał.

2.

- Witaj, Danielu - na ekranie pojawiła się znajoma twarz. Leżał w swojej


kapsule mieszkalnej, prostopadłościennym pojemniku długim na trzy
metry, szerokim i wysokim na metr. Mieścił się tu śpiwór, zestaw netowy i
szafka na rzeczy osobiste. Na suficie znajdował się duży monitor, pełniący
funkcję wideofonu, ekranu komputerowego i wyświetlacza holo. - Cieszę
się, że cię widzę.
- Cześć - powiedział Daniel. Widział Karolinę pierwszy raz, odkąd
przeszli na pokład Hadriana. Myślał o niej. Chwilami miał wrażenie, że za
nią tęskni.
- Nie mam wstępu do sektora specjalnego - powiedziała.
- Wiem, sprawdziłem to.
- Teraz możemy porozmawiać przez trzy minuty, i to wszystko.
- To względy bezpieczeństwa.
- Mnie trzymają w sekcji medycznej.
- Coś jest nie w porządku?
- Nie, po prostu rekonwalescencja. Muszą też ze mnie wyjąć wszystkie
lotniarskie sprzęgi.
- Nie będziesz już latać?
- Chyba nie... Przynajmniej na razie. Chwilę milczeli.
- Wiesz co? - powiedziała Karolina. - Fajnie było.
- Bardzo fajnie - Daniel uśmiechnął się do niej. To nie miało sensu. W
każdej chwili jedno z nich może zostać wysłane na akcję, z której już nie
wróci. Albo otrzyma fikcyjną tożsamość, zmieni swą osobowość i ciało, by
przez lata żyć w wyznaczonym przez dowódców miejscu. Czuł się dobrze w
towarzystwie dziewczyny, dodatkowo wiązało ich wspólnie przeżyte
niebezpieczeństwo. Chciał na nią patrzeć, rozmawiać i dotykać jej skóry.
Jednocześnie miał świadomość, że musi zdusić w sobie to pragnienie, bo
wiedział, że do niczego ono nie prowadzi. Nie w tym miejscu... nie w tej
chwili...
- Bądź dzielny.
- Będę dzielny - znów się uśmiechnął, równie sztucznie jak za
pierwszym razem. W chwilę potem twarz Karoliny zniknęła z ekranu,
pojawił się za to na nim zielonkawy wzorek i czerwony napis:
POŁĄCZENIE PRZERWANE - DECYZJA SUPERVISORA.
Zamknął oczy, by przywołać wspomnienie dziewczyny, lecz nie
potrafił sobie wyobrazić jej twarzy. Pamiętał zapach, gładkość skóry, szept,
spazm, ale zawsze, kiedy próbował ujrzeć w myślach twarz Karoliny, była
ona przesłonięta siateczką srebrzystych nitek.
- Masz - Forbi położył na stole przed Danielem kostkę pamięciową.
- Co to jest?
- Pamiętasz, byliśmy kiedyś bardzo ciekawi, kim naprawdę jest
Ritter. Na Gladiusie nigdy byś się nie dogrzebał do tych informacji, ale
tutaj wszyscy dysponujemy silnymi prawami dostępu. Widocznie szefowie
zakładają, że jeśli ktoś już tu się znalazł, to może wiedzieć prawie
wszystko.
- Wszystko?
- No, bez przesady. O akcji w Kallaheim nikt tu się niczego nie
doczyta. Ale znalazłem informacje o życiu osobistym i przebiegu służby
pułkownika Tiwolda Rittera. Ciekawiło cię to kiedyś...
- Tak, dzięki - Daniel wziął kostkę pamięciową, chwilę trzymał na
otwartej dłoni. Mały prostopadłościan z przezroczystego tworzywa z
kilkoma zatopionymi złotawymi kształtkami. Oto Tiwold Ritter. Życie
człowieka zapisane na kawałku memorycznego materiału. - Przeglądałeś
to?
- Owszem - powiedział Forbi. - Robi wrażenie. Ritter służył w armii
Delta. Był jednym z trzech komandosów, którzy przeżyli szturm haobnitów
na Mufasę. Służył tam pod rozkazami Gookina.
Daniel gwizdnął z wrażenia.
- Dobry Boże, w Akademii Wojskowej stoi pomnik Delty! To o tym
facecie uczyłem się w szkole?
- Wygląda na to, że tak.
Wojna ludzi z haobnitami zaczęła się ponad trzydzieści lat temu.
Nastąpił wtedy pierwszy kontakt między dwiema cywilizacjami, na dość
odległej od Gladiusa gałęzi sieci hiperprzestrzennej. Okazało się, że ludzie
natknęli się na jedną z dwóch haobnickich kultur, zresztą pozostających ze
sobą w śmiertelnym konflikcie. Haobnici natychmiast uznali ludzi za
nowych wrogów. W pobliżu miejsca pierwszego kontaktu tkwiła niemal
cała ich flota wojenna, którą natychmiast skierowali na szlak
hiperprzestrzenny. Flotylla podążała wzdłuż gałęzi sieci, niszcząc strzegące
kolejnych bram stacje. Dotarła nawet do jednego z węzłów wewnętrznych,
z których krótka droga prowadzi na samą Ziemię. Na szczęście haobnici
skierowali się gdzie indziej. W tym czasie Dominium przystępowało już do
kontrataku. W walce wykorzystano większą część solarnej floty wojennej,
swoje formacje wystawiły też wolne światy. Gladius wysłał do walki armię
Delta, kilkanaście najnowocześniejszych na owe czasy kosmolotów
bojowych z doskonale wyszkoloną i zoptymalizowaną cyberchemicznie
załogą. Żołnierze Delty walczyli bardzo dobrze, a wsławili się obroną
bramy hiperprzestrzennej w okolicach planety Mufasa. Te wrota otwierały
hiperprzejścia do całej rodziny dawno skolonizowanych światów
zamieszkanych przez miliardy ludzi. Haobnici zostali powstrzymani,
wkrótce ludzka armia zaczęła odnosić zwycięstwa. Być może najeźdźcy
uniknęliby ostatecznego pogromu, gdyby nie to, że zostali zaatakowani
przez swych pobratymców. Dominium zawarło traktaty pokojowe z
nieoczekiwanymi sojusznikami. Żołnierze wrócili do domów. Jednak to
właśnie od wojny haobnickiej zaczął się wykształcać nowy typ władzy w
Dominium Solarnym - Sieć Mózgów systematycznie zwiększała swoje
wpływy, zakres kontroli i kompetencji. Wtedy też nastąpiła gwałtowna
zmiana polityki wobec wolnych kolonii.
Jeśli Ritter rzeczywiście walczył w Delcie, to znaczy, że był jednym z
tych facetów, o których pisze się w podręcznikach historii. Był bohaterem -
nie tylko dla Gladian, ale dla wszystkich ludzi. W szczególności dla
mieszkańców Mufasy.
“Ludzie, którzy przestają szanować bohaterów, zapominają o swoich
obrońcach, lekceważą ofiarę zabitych, ci ludzie przestają szanować
samych siebie i nie są warci tego, by za nich nadstawiać karku. Tak
naprawdę oni, choć mówią tym samym co ty językiem, nie są twoimi
rodakami, ba, choć mają ludzkie ciała i umysły, należą tak naprawdę do
innej rasy” - powiedział kiedyś Danielowi ojciec. To było po jednej z akcji,
chyba odbiciu zakładników w bazie Gorrboray. Uratowali wtedy życie setek
ludzi. Tymczasem przez media przewaliła się nagonka na tanatorów za to,
że bezwzględnie pozabijali terrorystów, nawet tych, którzy już chcieli się
poddać. Daniel długo potem nie mógł dojść do siebie, kilkakrotnie rozważał
wtedy myśl o zrezygnowaniu ze służby.
“Pamiętaj jednak, Danielu, wśród nich żyją ludzie z twojej rasy.
Odpowiedzialni za siebie i swoich bliskich. Pragnący w życiu czegoś więcej
niż jajcarskiej wirtualki. Gotowi do ciężkiej pracy, ale odrzucający drogę do
sukcesu poprzez niegodziwość i kłamstwo. To jest moja rasa, to rasa twojej
matki. I twoja. To ich bronisz, im służysz, a oni wcześniej czy później okażą
ci wdzięczność. Nie przejmuj się jazgotem małp, Danielu.”
Czy dlatego Ritter - bohater, który mógłby spokojnie żyć na jakimś
odległym, bezpiecznym świecie - pozwoli się zabrać do piekła?
- Myślisz, że on żyje?- spytał cicho Daniel.
- Musi żyć - powiedział Forbi. - Pamiętasz? Obiecaliśmy, że go
stamtąd wyciągniemy. Jak mielibyśmy go wyciągnąć, gdyby nie żył? Więc
musi żyć!
- To bardzo logiczny wywód - uśmiechnął się Daniel.
- Żyje - powtórzył Forbi. - Tylko kim jest teraz, po trzech miesiącach
pobytu w korgardzkiej klatce. Kim albo... czym?

Z Dominium nie można paktować, o tym Daniel był przekonany.


Paktować możesz z kimś, kto przestrzega zasad.
Nie z państwem, które potrafi ogłosić embargo na dostawy żywności
dla świata zamieszkanego przez własnych obywateli i zagłodzić siedem
milionów ludzi. Nie z państwem, które nie dopuszcza na teren
prowadzonych przez. siebie walk przedstawicieli organizacji
humanitarnych i mediów. Nie z państwem, które nie zawaha się
wykorzystać wszystkich, nawet zakazanych konwencjami technologii
wojennych, do podporządkowania sobie zbuntowanej czy choćby tylko
niesubordynowanej prowincji. Nie z państwem, które może pogrążyć
swych obywateli w nędzy dla rozbudowy zewnętrznych atrybutów potęgi.
Nie z państwem, które gotowe jest zmienić ich w niewolników, przeorując
myśli i sumienia.
Takim właśnie tworem było Dominium. Dobitnie świadczyły o tym
losy takich planet, jak Araneida czy Torradna, światów spustoszonych
wojną, odciętych blokadami od reszty ludzkiej cywilizacji, na których
testowano najnowsze osiągnięcia solarnej technologii wojennej.
A więc: żadnego paktowania, bo każdy pakt zostanie złamany;
żadnego sojuszu, bo zawsze zostaniesz zdradzony; żadnych ustępstw, bo
każde z nich wywoła kolejną falę żądań.
Tu brakowało dobrego wyboru. Gladius nie był w stanie
przeciwstawić się potędze Dominium. Chyba, żeby przyłączyły się doń inne
zagrożone światy... Ale to było niemożliwe: za wielkie odległości, za mało
wspólnych interesów, za dużo solarnych intryg. Walka musiała zostać
przegrana. Jednak bierne poddanie niczego me zmieniało. Przywitaj ich jak
wybawców - a oni i tak będą zabijać, odbierać domy, gwałcić twe myśli. I
niszczyć, niszczyć, niszczyć, co tylko jest do zniszczenia, co stanowi jakąś
wartość, ostoję, tradycję, co przypomina o świecie bez kłamstwa,
poniżenia i zdrady. I gdy zabiją niepokornych, gdy wymażą z pamięci
narodu mędrców, gdy splugawią dawne zaklęcia i honor - wtedy staną się
panami cybernetycznych sterowanych kukieł.
Więc choć Gladianie mają wybór - bić się lub czekać - to los ich może
być tylko jeden. Będą szukać dróg ratunku. Jedni zginą w szaleńczych
atakach. Inni wybiorą mimikrę - zagrzebią się w miejscach i sprawach,
gdzie nie zaglądają najeźdźcy, będą powtarzać mantry starych przykazań,
sycić płomień wolności własnym wspomnieniem, zakazaną wiedzą i
sekundami prywatnego nieposłuszeństwa. Jeszcze inni, spryciarze,
powiedzą - musimy tu żyć, więc spróbujmy ratować, co się da, może nasz
udział złagodzi nowe prawa, weźmy się za to my, z naszym małym
kurewstwem i małą zbrodnią, by nie przyszli inni, gorsi, którzy nie szanują
już niczego i dla własnej korzyści są gotowi na wszystko. I tacy też się
zjawią - butni i bezwzględni, o ludzkich ciałach, lecz duszach bez śladu
człowieczeństwa.
Bohaterzy będą zabijani. Ludzie-kokony będą trwać, większość też
zostanie wybita lub skazana na wegetację na obrzeżach społecznego
życia, a część w drobnych kompromisach rozpuści swój pancerzyk
pamięci. Spryciarze coraz bardziej będą grzęznąć w złych myślach i
czynach, pierwszy ciemny krok zmusi ich do uczynienia następnych,
których jeszcze dzień wcześniej by się wstydzili, aż staną się nie lepsi niż
zbrodniarze. Nie ocaleją i najgorsi, gdyż w świecie bez praw sprytniejsi
zajmują miejsca swoich poprzedników.
Nie było dobrego wyjścia. A skoro tak, to każdy sam wybierał swoje
złe rozwiązanie, w zależności od tego, na co pozwalała mu jego odwaga,
posłuszeństwo, sumienie i poczucie estetyki.
Daniel długo leżał na łóżku z oczami wpatrzonymi w ciemność. Kiedy
usnął, zobaczył swojego ojca, który niespodziewanie przemienił się w
pułkownika Rittera. Potem w sen Daniela wlała się fala światła.

3.

“Kapitanie Bondaree, proszę stawić się przy wejściu do sektora


militarnego” - na ekranie wideofonu nie pojawiła się żadna twarz. Tylko
komunikat: DOSTĘP WSTRZYMANY. Nadawca wiadomości miał pozostać
anonimowy.
Daniel podniósł się z posłania, usiadł i zaczął zakładać buty. Kiedy
wstawał, po raz kolejny stuknął głową o sufit kapsuły mieszkalnej. Wyszedł
na korytarz, przeklinając projektantów statków kosmicznych. Była druga w
nocy czasu pokładowego. Stacja kluczyła już wewnątrz pierścienia od
trzydziestu godzin i Daniel podejrzewał, że wkrótce powinna dotrzeć do
bazy głównej. Czyżby właśnie teraz to miało nastąpić? Lekko
podekscytowany odszukał właściwy korytarz i stanął przed czerwoną
bramą prowadzącą do sektora militarnego. Nad tabliczką informującą o
procedurach dostępu ktoś nabazgrolił napis: STOP! ZŁA BUKA!
Daniel wsunął swoją kartę identyfikacyjną do szczeliny czytnika. Coś
zaszurało, piknęło parę razy, po czym karta wyskoczyła z powrotem, a
drzwi się otworzyły. Za nimi znajdował się malutki przechodni pokoik,
zamknięty takimi samymi drzwiami. Daniel wszedł do środka, włożył kartę
do kolejnego czytnika. Wtedy pierwsze drzwi się zamknęły, a drugie
otworzyły.
- Witam - powiedział stojący niemal w progu niski mężczyzna,
wyciągając rękę na przywitanie. Miał siedem palców u dłoni. Daniel nie
zdołał powstrzymać dreszczu, gdy jego skóry dotknęły sztywne, chłodne
wszczepy.
- Daniel Bondaree, kapitan - zameldował się i dodał. - Przepraszam.
- Nie szkodzi, przyzwyczaiłem się - powiedział niski mężczyzna. -
Major Kobalg, jestem osobistym asystentem pułkownika van Eyke. Proszę
za mną.
Mężczyzna wprowadził Daniela do małego pomieszczenia. Oprócz
stołu i dwóch krzeseł stał tu jedynie mały aparat, składający się z
metalowego pudła i kilku mierników. Obok leżała zwinięta rurka
zakończona igłą.
Za stołem siedział pułkownik Sewers. Machnął ręką w geście
powitania, ale nie odezwał się ani słowem. Kobalg wskazał Danielowi
krzesło, sam usiadł naprzeciwko. Potem z kieszeni munduru wyjął żółty
prostokąt.
- Wie pan, co to jest? - spytał.
- Oczywiście, karta dostępu. Sam mam taką.
- Zgadza się. Tyle że pan ma, jak zgaduję, dostęp poziomu
pierwszego.
- Ze specjalnymi uprawnieniami.
- W porządku. Oto moje uprawnienia - powiedział Kobalg do Daniela.
Stuknął rogiem swojej karty w stół.
- Potwierdzenie dostępu! - zażądał.
Wokół karty pojaśniało, opalizujący blask otoczył dokument i dłoń
oficera. Światło zaczęło zmieniać kolory - zielone, żółte, niebieskie, znów
żółte. To kod potwierdzający prawa właściciela karty w dostępie do
informacji - określający jego rangę i wyznaczający poziom
zakonspirowania. Daniel patrzył na migające światełka z uwagą.
- Zrozumiałem - powiedział po chwili. - Ma pan priorytet
supervisorski.
- Dokładnie tak - Kobalg uśmiechnął się. Priorytet supervisorski
oznaczał, że Kobalg był jedną z pięciu czy sześciu najważniejszych osób na
Gladiusie. Przynajmniej do niedawna.
- Wyjaśnię jeszcze, że jestem koordynatorem i szefem grupy
naukowej zajmującej się korgardami. Wiem o nich wszystko, co można
wiedzieć. Za wyjątkiem jednej rzeczy: informacji, które przywiózł pan.
Wysłano do nas kilku kurierów. Posługiwali się tradycyjnymi metodami
transportu danych: w czipach mózgowych, na ukrytych nośnikach, w
pamięciach bioprocesorowych. Niestety, żaden z kurierów nie dotarł, choć,
na szczęście dane nie wpadły w ręce wroga. Po cichu bardzo na pana
liczyłem. To eksperymentalna technologia, ale mam nadzieję, że okaże się
skuteczna. Sądziliśmy, że dekonspiracja nastąpi dopiero w Bazie Zero.
Niestety, sytuacja się zmieniła. Musimy mieć te dane teraz.
- Jaka sytuacja? - spytał Daniel. - Muszę powiedzieć że…
- Przed kilkoma minutami - po raz pierwszy odezwał się Sewers -
otrzymaliśmy kodowaną transmisję. Zwiadowcy zaobserwowali podejrzany
ruch w pobliżu naszej tajnej placówki. Najprawdopodobniej jej położenie
zostało zdekonspirowane. Musimy przyspieszyć działania. Nie mamy tu
odpowiedniego sprzętu do odczytania informacji, to będzie możliwe
dopiero w Bazie Zero. Ale możemy u nas rozpocząć pewne procesy, które
ułatwią pracę pułkownikowi van Eyke.

Daniel skrzywił się, gdy igła wbiła się w jego lewe przedramię. Poczuł
rozchodzące się promieniście ukłucia. To wewnątrz mięśni rozrastała się
pajęczyna mikroserwera. Jego końcówki dotrą w końcu do mikroskopijnych
zgrupowań komórkowych i podadzą im specjalne enzymy.
Kobalg pochylał się nad pudłem urządzenia, sterując rozrostem
mikroigieł. Co jakiś czas odwracał się w stronę Daniela przepraszając, że
trwa to tak długo i że jest bolesne.
- Dlaczego zostałem wybrany do. tej misji? - spytał Daniel
siedzącego obok Sewersa.
- Z kilku powodów. Po pierwsze, był pan jednym z żołnierzy, których
wydostaliśmy z bitwy w forcie. Tak więc dopiero po zbadaniu pana
uzyskaliśmy wiele cennych i nowych informacji. Po drugie, pan umarł w
czasie tej bitwy, pański umysł był regenerowany. To pozwalało ukryć i
zamazać wiele informacji, które nie powinny wpaść w ręce wroga. Zdaje
się, że przechodził pan przesłuchania?
- Dwa. Departament Bezpieczeństwa i cyborgi Dominium.
- No, widzi pan, więc mieliśmy rację. Kolejny atut to fakt, że miał pan
rozległe obrażenia i lekarze odbudowywali pańskie ciało.
- Jaki to ma związek z moją przydatnością?
- O tym za chwilę. Inną pańską zaletą i to bynajmniej nie najmniej
istotną było to, że jest pan tanatorem. Umie pan walczyć, latać na
lotniach, posługiwać się różnymi pojazdami. Był pan, że się tak wyrażę,
najbezpieczniejszym opakowaniem dla naszej przesyłki.
- Opakowaniem? - Daniel drgnął. Cyfry na wyświetlaczach aparatu
medycznego zmieniły się gwałtownie. - Zanim otrzymałem zgodę na
opuszczenie Gladiusa, byłem wielokrotnie poddawany badaniom! Nie
wykryli niczego, żadnych wszczepów memorycznych!
- Bo też nie ma pan żadnych wszczepów. Przynajmniej w
dotychczasowym rozumieniu tego słowa. A jednak przenosił pan
informację.
- Jak?
- W mitochondriach komórkowych. Proszę spojrzeć. -powiedział
Kobalg. Przed oczami Daniela rozjarzyła się projekcja. Wypełniały ją
dziwne, owalne kształty. - To wnętrze komórki, a te linie to retikulum
endoplazmatycz-ne. Zaś ten obiekt to mitochondrium. Organellum
komórki, które ma własną nić DNA, kontrolującą syntezę pewnej grupy
białek. Nie będę rozwodził się nad szczegółami tej technologii. Idea jest
następująca: nadawca koduje swój komunikat w postaci łańcucha DNA.
Zaszczepia tę nić w mitochondrialnym DNA niewielkiej grupy komórek
kuriera. Odbiorca wydobywa te komórki, mnoży je, a następnie zmusza
mitochondrialne DNA do pracy. Białka, które powstaną, stanowią treść
informacji, trzeba ją tylko umieć odczytać.
- Czyli cały czas miałem to przy sobie... - mruknął Daniel.
- Dokładnie tak. Wykorzystaliśmy proces odbudowy pańskiego
organizmu do wszczepienia naszej przesyłki. Dane zostały ukryte w
tkankach pańskiej ręki i nogi. Tu uaktywniamy tylko te z ramienia. Resztę
wykorzysta się już w Bazie Zero.
- Sądzi pan, że Dominium nie zna takich metod? Przecież posługują
się genetyką od stuleci.
- Może znają, może nie. Główna trudność projektu polegała nie tylko
na samym wymyśleniu tej idei i syntezie odpowiednich łańcuchów DNA.
Musieliśmy zrealizować to tak, by naznaczone informacją komórki nie
wyróżniały się w organizmie kuriera, żeby ich metabolizm był dokładnie
taki sam, jak tkanki zdrowej.
- Dlaczego mówi mi pan takie rzeczy? Przypuszczam, że ta technologia
to jedna z najbardziej strzeżonych naszych tajemnic.
- Podobnie jak osiągnięcia naszych inżynierów umożliwiające walkę z
korgardami - do rozmowy ponownie włączył się Sewers. - Oraz operacja
wprowadzenia do fortu pułkownika Rittera. Kapitanie Bondaree, skoro
uznano pana za godnego zaufania w tamtych sprawach, można było i w
tej. Czy sądzi pan, że Departament Bezpieczeństwa zostawiłby pana w
spokoju, gdyby nie osłaniano pana? Fabrykowaliśmy raporty na pański
temat, sprawiliśmy, że kontrolowano pana tylko w dogodnych dla nas
momentach i tak dalej. Kiedy ochrona pana stała się niemożliwa, dostał
pan rozkaz lotu na Holbaina.
- Paccalet...
- Tak. Zajmował się ochroną i przerzutem naszych ludzi. Do ostatniej
chwili, dopóki nie został zdekonspirowany. Wie pan, jak zginął. Nie popełnił
samobójstwa na próżno. Dał panu czas na rekonwalescencję. Umożliwił
maksymalnie długie pozostanie na Gladiusie. Z Semiramidy mogliśmy
pana niezauważenie wyciągnąć tylko tuż przed burzą. Musiał pan do niej
doczekać. Takie są fakty. A skoro tyle wysiłku i tak poszło na ochronę
pańskiej osoby, to czemu nie mielibyśmy powierzyć panu innych tajemnic?
- Chce pan powiedzieć, pułkowniku, że nie znaleźliście prostszego
sposobu transportu tych danych?
- Znaleźliśmy - spokojnie powiedział Kobalg. - Ale so-larni wykryli
naszych kurierów, bo to były zbyt proste sposoby. Zresztą, czy
rzeczywiście się pan nie domyśla? Wszystkie argumenty, które przed
chwilą podał pułkownik Sewers, są prawdziwe. Ale jest też jeden,
istotniejszy... No co, nie wątpię, że pan wie...
Daniel patrzył mu prosto w oczy.
- Chodzi o korgardów. O to, że przeżyłem Kallaheim i że być może
przetrwałem wędrówkę hiperprzejściem, tak? Chodzi o ten pieprzony
zestaw cech, prawda?
- Tak, kapitanie Bondaree - powiedział Sewers. - Chodzi o ten zestaw
cech.
- Zostanę wysłany po Rittera. Do bazy korgardów. Tym ich
przechwyconym pojazdem.
- Jeśli się pan zgodzi. Tak.
W milczeniu obserwowali krzątającego się przy aparaturze Kobalga.
- Ja wpakowałem tam Rittera - powiedział po chwili Daniel. - I ja go
stamtąd wyciągnę. Obiecałem to.

4.

- Stan gotowości! Stan gotowości!


Daniel gwałtownie usiadł na posłaniu. Zza drzwi kabiny dobiegały
okrzyki, tupot nóg i ten sam, co w pokoju, dudniący głos.
- Stan gotowości!
Ekran rozjaśnił się, zajmując całą ścianę kabiny. Przed oczami
Daniela rozpostarł się krajobraz kosmicznej bitwy.
Po ekranie przesuwały się asteroidy - małe kamienie i skalne planetki
o ostrych krawędziach i nieregularnych kształtach. Pomiędzy nimi śmigały
kosmoloty.
Daniel rozpoznawał smukłe kształty gladiańskich ścigaczy, tępe
pyski przezbrojonych jednostek transportowych, rozczapierzone macki
stawiaczy min. Po obu stronach walczyły takie same pojazdy - to lojalna
wobec nowej władzy armia gladiańska szturmowała stanowiska
buntowników.
Walka toczyła się na granicy asteroidowego pasa. Statki rebeliantów,
sterowane przez kopie mózgów Rzeźbiarzy Pierścieni, zręcznie
wykorzystywały naturalną osłonę. Śmigały pomiędzy planetkami, kryjąc
się w ich cieniu, znienacka wyskakując i atakując kosmoloty przeciwnika.
Przez próżnię mknęły cielska otoczonych polami maskującymi torped,
przecinały ją laserowe salwy, rozżarzające pył kosmiczny, płynęły stada
inteligentnych automatów bojowych.
Napastnicy najprawdopodobniej nie planowali zniszczenia bazy. Chcieli
ją zająć.
- Uwaga, żołnierze! - Daniel rozpoznał głos pułkownika Sewersa. -
Otrzymaliśmy kodowaną transmisję z Bazy Zero. Nasz ośrodek został
zaatakowany przez przeważające siły wroga. Na razie walka toczy się w
pierwszej strefie buforowej bazy, ale jeśli do bitwy zostaną wprowadzone
siły solarne, jej wynik będzie przesądzony. Zgodnie z harmonogramem
powinniśmy dotrzeć w pobliże Bazy Zero za siedemnaście godzin.
Zarządzam alarm bojowy!
Daniel w milczeniu patrzył na ekran. Alarm bojowy. To jeszcze nic nie
oznaczało. Hadrian mógł wejść do walki, ale równie dobrze mógł skierować
się na inny tor, zwinąć zewnętrzne anteny, wygasić wszystko na pokładzie
i ominąć pole bitwy tak, jak tysiące innych asteroid. Jednak żołnierze
musieli być gotowi do walki. A skoro tak...
Daniel syknął, gdy końcówka sprzęgowa pokładowego komputera
przebiła jego skórę. Połączył się z siecią, uruchomił program aktywizacyjny
i spokojnie czekał na odpalenie wszystkich układów wewnętrznych
sterowanych przez komputer bojowy. Jednocześnie próbował połączyć się z
dowództwem. Generowany w jego mózgu obraz komórki łączności
przedstawiał przystojną brunetkę siedzącą za wielkim biurkiem. Animacja
nie była najlepiej przygotowana - wirtualna sekretarka poruszała szczęką,
jak gdyby po godzinach dorabiała jako dziadek do orzechów.
“Kapitan Bondaree do pułkownika Sewersa.”
“Proszę o kody dostępu.”
“Podane.”
“Dziękuję. Bardzo mi przykro, blok komunikacji jest oznaczony
wyższym priorytetem niż pański kod osobisty.”
“Kapitan Bondaree prosi o powiadomienie pułkownika Sewersa o
próbie łączności.”
“Bardzo mi przykro, blok zapisu komunikatów jest oznaczony
wyższym priorytetem niż pański kod osobisty.”
“Kapitan Bondaree prosi o zostawienie informacji w buforze do czasu zmiany
priorytetów.”
“Pański kod osobisty jest wyższy od priorytetu bufora. Proszę podać
treść informacji.”
“Kapitan Bondaree prosi o możliwość spotkania.”
“Informacja przyjęta do bufora. Jeśli zmiany priorytetów nie nastąpią
w ciągu dwudziestu czterech godzin, zawartość bufora zostanie
skasowana.”
Teraz mógł tylko czekać. Najprawdopodobniej dowódcy Hadriana
naradzali się, co zrobić w zaistniałej sytuacji.
Baza Zero była skazana na zagładę. Oczywiście mogła bronić się
długo. Osłonięta naturalną barierą asteroidowego pasa, zagrzebana pod
tonami skały, wzmocniona ochronnymi polami - mogła dawać opór
wrogowi. Jednak w końcu napastnicy dostaną posiłki: więcej kosmolotów,
więcej ISów bojowych wyspecjalizowanych w walce w obszarze
planetoidowym, więcej energii. Baza Zero musiała paść. Im dłużej się
jednak broniła, tym większa była szansa na ewakuację sprzętu i załogi.
Hadrian, ze swoimi ludźmi, pojazdami bojowymi, generatorami pól
siłowych, znacząco wzmocniłby siły broniące Bazy Zero. Jednak wejście do
walki oznaczało dekonspirację. Tylko dowódcy wiedzieli, jaka naprawdę
jest liczebność i wyposażenie armii wolnego Gladiusa. Być może ocalenie
Hadriana okaże się cenniejsze niż krótkotrwała pomoc Bazie Zero. Ale -
tam znajdowało się centrum naukowe rebelii, tam czekały korgardzkie
urządzenia, mogące stanowić bramę do niezwykłych miejsc i niezwykłej
fizyki. Daniel nie wątpił, że Gookin nie odda żołnierzom Dominium swojej
stacji i korgardzkiej technologii. Jeśli tylko pojawi się groźba porażki, Baza
Zero zostanie wysadzona.
Po całym długim kwadransie priorytety dostępu do dowództwa bazy
Hadrian zmieniły się. Decyzje zostały podjęte.
“Mówi kapitan Bondaree - Daniel powtórzył treść swojej prośby. -
Chciałbym jak najszybciej spotkać się z pułkownikiem Sewersem.”
“Pułkownik Sewers może pana przyjąć. Proszę natychmiast stawić
się w sektorze wydzielonym.”

- Nie mamy żadnych szans, kapitanie Bondaree, żadnych. - Sewers


wstał z fotela. Kobalg obserwował go w milczeniu. W pokoju znajdowało się
jeszcze dwóch oficerów w randze pułkownika. Daniel poznał ich na
naradzie. - W pobliże Bazy Zero możemy dotrzeć najwcześniej za
trzynaście godzin. Ta bitwa już się zakończy. W tej chwili Hadrian jest zbyt
cenny, by narażać go na bezsensown ryzyko.
- Panie pułkowniku, nie podważam decyzji sztabu Jednak co się
stanie, jeśli nie zaryzykujemy? Zniszczą Bazę Zero. Potem, prędzej czy
później, wytropią i Hadriana. Będą likwidować każdy punkt oporu, każde
zgrupowanie, odkryją wszystkie kryjówki. Nie dziś, to jutro, za miesiąc, za
rok. Wygniotą nas jak pluskwy. A nawet jeśli ktoś ocaleje, zagrzebany w
machairskim lodowcu, latający pośród asteroid czy zanurzony w wulkanie?
Cóż z tego? Niech no tylko wychyli łeb z kryjówki, a zaraz zostanie
namierzony i upolowany. Nie wygramy tej wojny.
- Co pan proponuje?
- To nie był mój pomysł - Daniel wskazał na Kobalga - to wy wiecie
wszystko o skokach hiperprzestrzennych Ale jeśli to prawda, jeśli istnieje
choć cień szansy na opanowanie tej technologii, wtedy możemy walczyć.
- Kapitanie Bondaree - Kobalg uśmiechnął się. - Planujemy tę
operację od kilku lat. Dane, które pan przewoził, umożliwią dostrojenie
korgardzkiej maszyny, którą ukrywamy w Bazie Zero. Ale to nie jest takie
proste. Mieliście być szkoleni, poddani specjalnym zabiegom,
wzmocnieni...
- Cóż z tego, że mieliśmy? Brakuje czasu, prawda?
- Co pan proponuje, kapitanie Bondaree? - spytał spokojnie Sewers.
Daniel spojrzał na ekran, na którym wojenne kosmoloty i szare
asteroidy grały w śmiertelne komórki do wynajęcia: jeśli w kawałku
przestrzeni, który chcesz zająć, znajdzie się jednocześnie asteroid, torpeda
lub ostrze siłowego grotu - buch! - nie żyjesz!
- Dajcie mi statek. Spróbuję przedrzeć się do Bazy Zero. Dostarczę
im dane. Może zdążą odpalić korgardzką maszynkę. Jeśli dotrzemy do
korgardów, nawiążemy z nimi kontakt lub choćby wrócimy z ważnymi
informacjami... Kto wie, co zdołamy zrobić przez te dwie, trzy godziny,
jakie nam zostały.
- Nikt tego nie wie - spokojnie powiedział Kobalg. - Nikt. Ten pomysł
to szaleństwo. Najpierw powinny pójść automaty zwiadowcze, potem sondy
biologiczne. Dopiero potem - ludzie.
- Czy chce pan przez to powiedzieć... - zawahał się Sewers.
- Tak. Dokładnie to chcę powiedzieć, pułkowniku. Jeśli dacie mi dobry
sprzęt i ISa Rzeźbiarza Pierścieni, to powinienem dotrzeć do bazy Zero,
nim okrążenie się zamknie.
- Stamtąd wszyscy uciekają, kapitanie Bondaree. Będzie pan leciał
pod prąd.
- Szczerze mówiąc, nie pierwszy raz, pułkowniku.

5.

Bojowy śmigacz przemykał między asteroidowymi ławicami. Nie


powinien lecieć tak szybko, nie w tych warunkach. A jednak - musiał
przemieszczać się z prędkością znacznie przekraczającą wszelkie
dopuszczalne progi bezpieczeństwa. Ani człowiek, ani komputer nie byłby
w stanie bezkolizyjnie przedostać się przez planetoidowy pas. Dlatego też
pojazdem sterowała inteligencja sieciowa, a w zasadzie jej fragment.
Sewers rozkazał przekopiować do sieci rakiety najważniejsze moduły
wirtualnego umysłu Rzeźbiarza Pierścieni, sterującego stacją Hadrian.
Pokładowi informatycy i netowcy klęli swojego dowódcę, marudzili,
protestowali - ale wzięli się do roboty. Dla nich wykonywanie częściowej
kopii inteligencji sieciowej stanowiło akt barbarzyństwa, analogiczny do
wyhodowania ludzkiego klona bez kończyn. Inteligencja sieciowa to twór
bardzo złożony, tak jak zwykły umysł posiadający wiele poziomów
rozumienia, zakamarków pamięci, odruchów, wspomnień. Kopiowanie ISa
można by porównać do hodowli kryształu - wzorzec służy do stworzenia
kopii o identycznej strukturze, w której jednak występują pewne
zaburzenia. W wyniku duplikacji otrzymuje się sztuczny umysł dysponujący
tymi samymi co matryca wspomnieniami, umiejętnościami, fobiami, a
jednak posiadający swoje własne osobnicze cechy. Prawidłowe
konstruowanie nowego ISa powinno trwać pół roku. Na Hadrianie mieli na
to kilka godzin, skopiowali więc jedynie moduły najważniejsze z punktu
widzenia celu operacji. Jednak duplikacja fragmentaryczna tworzyła
sieciowego potworka, jak mawiali netowcy - “garbusa”, który albo nie
nadawał się do niczego, albo szybko popadał w elektroniczny obłęd. Na
szczęście, IS rakiety nie musiał realizować skomplikowanych procedur,
analizować zbyt złożonych sytuacji czy pełnić funkcji dodatkowego członka
załogi. Miał jedynie, wykorzystując niezwykły zmysł dawcy - Rzeźbiarza
Pierścieni - sterować rakietą w asteroidowym strumieniu i doprowadzić ją
do Bazy Zero. Jak najszybciej.
Na statku znajdowało się sześć osób. Pilot, który miał wspomagać
ISa i przejąć kontrolę nad rakietą w razie gdyby okaleczony sztuczny umysł
zwichrował. Komandos odpowiedzialny za sterowanie układami bojowymi
statku. Kobalg, który postanowił cały czas czuwać nad przebiegającymi w
organizmie Daniela procesami syntezy biochemicznego kodu. Daniel, Forbi
i Puchatek pozostawał w sprzęgu z układami łączności i regeneracji
kosmolotu Mieli je wspomóc w razie walki.
Forbi i Puchatek nie wiedzieli, że Daniel sam zgłosi się do tej
operacji. Gdyby nie on, odpoczywaliby teraj bezpiecznie w Hadrianie,
czekając, aż stacja oddali się od walczącej Bazy Zero. Potem, kto wie,
może zostaliby wcieleni do jednostek bojowych podziemnej organizacji, a
może ewakuowani z Pasa Flamberga do innej tajnej bazy a może po prostu
zwolnieni do domów. Jednak gdy Sewers uznał, że pomysł Daniela ma choć
trochę sensu, stało się jasne, że to oni polecą na Bazę Zero. Jeśli plan się
powiedzie, będą potrzebni ludzie do zbadania placówki korgardzkiej,
znajdującej się na drugim końcu hiperprzestrzennego tunelu. No, a
przecież w całym układzie Multona to właśnie oni - Daniel, Forbi i Puchatek
- mieli największe szansę przedostania się na terytorium korgardów i
przetrwania tam. Wszak tylko z tego powodu ich akurat wybrano do
realizacji najtajniejszej części operacji “Huragan”, czyli wprowadzenia do
fortu pułkownika Rittera. A więc: skoro leciał Daniel, musieli lecieć i oni.
Bondaree postanowił nie informować swoich kolegów, komu
zawdzięczają tę niebezpieczną wycieczkę. Przynajmniej do czasu
szczęśliwego powrotu.
Daniel czuł, że w tej misji bardziej będzie się troszczył o ich życie niż
o swoje. Sumienie - bolesny guz w mózgu. Spróbuj go jednak wyciąć, a
cała reszta twoich myśli wycieknie przez dziurę. Znikniesz.
Bitwa w kosmosie.
- Nie wiesz, jak wygląda? Dziwnie. Inaczej niż w popularnych
wirtualkach. Chcesz spróbować?
No to weź dobry program o wojnie. Jakiejkolwiek wojnie. Wygaś
dźwięk, wymaż graficzną reprezentację pocisków, eksplozji, rannych
żołnierzy. Stłum kolory pojawiających się na ekranie obiektów, barwne tło
zastąp czernią. No i masz swoją bitwę w kosmosie. Ciekawe?
Być może. Pod warunkiem, że sam nie siedzisz w jej środku.
Śmigacz wiozący Daniela wlatywał na pole bitwy.
W centrum zawieruchy znajdowała się wielka asteroida. Na jej
powierzchni lśniły kopuły ochronne, obracały się czasze anten, groźnie
wysuwały lufy miotaczy torped. Wokół planetki krążyła chmura małych
robotów bojowych, agresywnych, inteligentnych, mających przechwytywać
wrogie pociski i pojazdy desantowe. Gdyby spojrzeć na Bazę Zero w
szerszym zakresie elektromagnetycznego widma, na falach radiowych,
rentgenowskich i podczerwonych, dostrzegłoby się także inne obiekty -
tarcze pól siłowych, wiązki energetyczne, kodowane transmisje. A gdyby
zastosować najnowsze, eksperymetalne techniki obserwowania
rzeczywistości, widz dostrzegłby otaczającą asteroidę perłową mgłę
bioaury, przemykające w niej zgruźlenia fal telepatycznych, dziwne
kształty budowane przez umysły walczących żołnierzy.
Wokół Bazy Zero przemykały inne asteroidy, najczęściej mniejsze,
ale za to pędzące z wielkimi prędkościami, zataczające pętle po torach
sprzecznych z prawami dynamiki, tworzące wokół bazy ruchomą, skalisto-
lodową tarczę. Czasem, gdy w któryś z głazów trafiał pocisk lub
przemykało po nim laserowe ostrze, szara bryła rozpalała się na moment,
topiła w morderczym żarze - by równie szybko zgasnąć lub rozpaść na
mniejsze obiekty. Ni zwykła była ta zasłona, zbudowana wspólnym
wysiłkiem: rzeźbiarskich mistrzów.
Pomiędzy skałami śmigały, doskonale z nimi zsynchronizowane,
statki obrońców. Najczęściej były to małe jednostki, walczące z doskoku -
wyrzucające ławice torped i bojowych automatów, a potem kryjące się w
skalistym labiryncie. Jednak tam, gdzie poszła główna siła solami go
uderzenia, czekały cztery liniowce, otoczone chmarą jednostek
pomocniczych, nieustannie tkających wokół p< tężnych statków sieć pól
ochronnych.
Bitwa nie dotarła jeszcze w pobliże samej bazy. Danii widział flotę
przeciwnika - kilkadziesiąt potężnych kosmolotów trwających na granicy
Pasa Flamberga, wyrzucających z siebie tysiące mniejszych statków
załogowych, robotów i biomatów. Dowódca, który wprowadziłby takiego
kolosa do wnętrza Pasa, naraziłby swoją rakietę na pewną zgubę. Z kolei
postawienie zaporowej ściany antymaterii czy supersilnych pól
zniszczyłoby nie tylko asteroidy, ale i Bazę Zero. A tego solami dowódcy i
ich gladiańscy sojusznicy najwyraźniej chcieli uniknąć.
Starcie przebiegało więc według innego schematu małe pojazdy,
powoli i z wielkimi stratami, wnikał w głąb Pasa. Atakowano jednocześnie
wiele miejsc, tak że bitwę tworzyły dziesiątki utarczek i pościgów,
indywidualnych pojedynków pomiędzy pilotami i operatorami sprzętu
bojowego.
Daniel zdawał sobie sprawę, że to nie może trwać długo. W końcu
solami zaatakują bardziej zdecydowanie wedrą się w głąb Pasa i zniszczą
obrońców Bazy Zero. Mogło to nastąpić w każdej chwili. Dlatego
okaleczony netowy umysł Rzeźbiarza Pierścieni prowadził kosmolot z
prędkością bliską katastrofie, nie próbując specjalni ukrywać statku.

“Idą na nas! Dwa na szóstej, jeden na czwartej” w mózgu Daniela


zatętnił dźwięk, przed oczami przewinął się obraz wrogich jednostek
bojowych. Mężczyzna, tak jak pozostali członkowie załogi, leżał
nieruchomo w kapsule wypełnionej antyprzeciążeniowym płynem. Miał na
sobie skafander komunikacji sieciowej. Koprocesor bojowy w jego mózgu
pracował na granicy wydajności.
Wrażenia, jakich doznaje mózg w czasie sprzęgu grupowego, zawsze
robiły na Danielu wielkie wrażenie. Umysł człowieka, zawieszony w
informacyjnym szumie, kontroluje jakiś aspekt działania całego
urządzenia, w tym wypadku rakiety. Rejestruje bodźce napływające z
różnych mierników i skanerów - obraz, dźwięk, dane techniczne, odczyty
kontrolne - wszystko to wpływa do mózgu jednocześnie, dając pełny ogląd
sytuacji. I najdziwniejsze: w tej samej wirtualnej przestrzeni przebywają też
inne umysły. Każdy zachowuje swoją indywidualność, osobowość, ale
jednocześnie zyskuje nowy kanał komunikacji, zdobywa obszary wspólnych
doznań i emocji; staje się modułem większej całości.
Tak było i teraz, gdy sprzęgnięci ludzie wypełniali funkcje tych
modułów pokładowego ISa, które nie zostały skopiowane. Kontrolujący
systemy ochronne statku Daniel komunikował się netowo z pilotem
wspomagającym ISa, z żołnierzem odpalającym właśnie torpedy jądrowe, z
Kobalgiem, z Forbim synchronizującym współpracę wszystkich układów
rakiety i z Puchatkiem kontrolującym systemy regeneracyjne kosmolotu.
Wszystkie dane naraz. Każda z osobna. Niezwykłe.
Daniel widział wrogie pojazdy. Szły jeden za drugim, co chwila
umykając na boki, by dać drogę asteroidom. Z tyłu nadlatywał jeszcze
trzeci.
IS niespodziewanie zmienił tor lotu, skrył się za kawałkiem skały.
Chwilę leciał z jej prędkością, a potem raptownie wyskoczył przed
asteroidę. Nagłym zwrotem zmienił kierunek i znalazł się tuż nad wrogimi
statkami.
Daniel cały czas rejestrował stan tarcz siłowych, aktywnych modułów
pancerza i aparatów naprawczych. Kiedy IS znów wykonał gwałtowny
manewr, zajęczały wszystkie systemy ochronne, meldując przeciążenia
zespołu silnika.
“Włączam się” - Puchatek przejął sterowanie nad uszkodzonymi
modułami. Potem Daniel słyszał tylko gasnące echo jego myśli: “Kontrola
stanu uszkodzeń, wykonać, poziomy zniszczeń, wykonać, rekultywacja
pancerza, wykonać, odbudowa wyrzutni, wykonać, wykonać, wykonać...
Potężna eksplozja targnęła statkiem. Daniel natychmiast
przesterował wzmocnienia pól ochronnych i przyjął komunikat o
wchłonięciu przez pancerz dopuszczalnej dawki energia.
Znów skręt. Czubek rakiety niemal musnął wielką skalną bryłę.
Śmigacz zawinął, umykając kolejnej torpedzie. Szedł na wprost wirującego
kłębu kamieni, z których każdy ważył kilkanaście ton i przy tych
szybkościach był w stanie przebić rakietę na wylot.
Trzy wrogie pojazdy weszły im na ogon.
To niemożliwe!, pomyślał Daniel, gdy wokół statku zakłębił się
śmiertelny wir. A jednak IS prowadził maszynę bezbłędnie, omijając
wszystkie przeszkody, czasem kryjąc się za asteroidami, czasem je
wyprzedzając. To zmysł - niemożliwy do wpojenia poprzez naukę i tresurę -
zmysł Rzeźbiarza.
Pojazdy solarne nie były prowadzone przez Rzeźbiarzy. Pierwszy wbił
się w asteroidę, rozlatując się na miliony drobnych kawałków i krusząc
planetkę na jeszcze większą liczbę skalnych okruchów. Pilot drugiego
kosmolotu nie zawrócił. Był jednak ostrożniejszy. Pociskami i laserowymi
działami żłobił drogę przed sobą, starając się doścignąć uciekinierów.
Do tej pory nie informowali Bazy Zero o swoim przybyciu, nie chcąc emisją
komunikatu ściągnąć sobie na głowy pościgu. Skoro jednak i tak zostali
zauważeni, nie mieli na co czekać - natychmiast wysłali kodowaną
transmisję zawierającą informacje o tym, kto leci rakietą, jakie dane wiezie
i czego oczekuje po przybyciu na stację.
Nie otrzymali odpowiedzi, za to ze śluz Bazy Zero wyskoczyło kilka
nowych pojazdów. Obrońcy? Uciekinierzy? Ostatni odwód, który miał dać
im więcej czasu? Nieważne!
Ważny jest ten ścigacz idący za ogonem. I to jeszcze, że w chwilę po
transmisji w ich stronę skierowało się kilka solarnych jednostek bojowych.
W odpowiedzi i Baza Zero zaczęła przerzucać swoje siły. Dotychczasowy
porządek bitwy zmienił się, jej gęstość przesunęła z rubieży Pasa
Flamberga głębiej, w stronę mknącej rakiety. Czyżby solarni zdekodowali
nadawany komunikat? Czyżby poczuli realne zagrożenie?
“Widzę łańcuch pereł - poinformował pilot. - Wchodzimy w nie!”
Perłami nazywano ciągi asteroid, które w przeszłości wpadły w łapy
górników. Ci przetapiali ich wnętrza, wydobywając czyste surowce, a
zostawiając wypaloną skorupę, z wielkimi wyrobiskami, postrzępionymi
kanionami, a czasem wręcz przedziurawioną na wylot.
Rakieta śmignęła przez wnętrze jednej z takich planetek,
pościgowiec solarny poszedł jej śladem. Potem przemknęła przez następną
asteroidę. I następną, gdzie musiała przez chwilę kluczyć po idących na
przestrzał planetki tunelach. IS wyprowadził rakietę z wnętrza asteroidy i
gwałtownie zahamował, niemalże wyrywając dysze silników. Przykleił się
do powierzchni planetki. Kiedy solarny ścigacz wyskakiwał z wnętrza skały,
plunęły pociskami wyrzutnie torped. Większość zatrzymała się na polach
ochronnych ścigacza, ale kilka eksplodowało na tyle blisko, że solarny
pojazd zadygotał, po jego pancerzu przeszła fala pomarańczowego blasku,
a potem pękł na dwoje, wyrzucając w kosmiczną przestrzeń tlen, elementy
wyposażenia i martwą załogę.
Rakieta Daniela znów skoczyła do przodu. Gdzieś z boku trwała
walka - gladiańskie pojazdy rozsnuwały całą ławicę minową, aby
powstrzymać kosmoloty próbujące odciąć drogę rakiecie Daniela. Baza
Zero zajmowała już ponad połowę widzianego przez Daniela kadru. Mógł
rozróżnić poszczególne elementy jej powierzchni - naturalną rzeźbę i
obiekty zbudowane ręką człowieka.
“Za sto sekund wejdziemy w pole ochronne Bazy Zero -
poinformował IS. - Sto to jeden, zero i zero. Co za zbieg okoliczności!
Cieszymy się!”
Zaczyna fiksować, ponura myśl pojawiła się w głowie Daniela. Ta
cholerna maszyna zaczyna wariować! Musimy szybko dolecieć.
“Potwierdzam diagnozę - włączył się Forbi. - Rejestruję gwałtowne
zmiany stanów w systemach neurologicznych komputera pokładowego. To
może wywrzeć wpływ na zachowanie Inteligencji Sieciowej.”
Albo odwrotnie, pomyślał Bondaree. To zmiany w psychice ISa
rozwalają nam komputer. Szybciej! Szybciej!
Strumień informacji płynął nieprzerwanie. Do statku zbliżył się
biomat bojowy. Arachnoidalny twór biomaszynowej ewolucji chciał
przylgnąć do pancerza i rozpoczął jego destrukcję. Naprzeciw ruszyły
biomaty ochronne wczepiły się w korpus napastnika, odciągnęły go od
rakiety. Odnóża maszyn zaczęły się obejmować, uderzyły lasery, skoczyły
iskry wyładowań elektrycznych - widok przypominał walkę wielkich
pająków kanibali. W tym samym momencie tuż obok kosmolotu rozerwała
się torpeda. Pola siłowe zneutralizowały wybuch. Jednak gwałtowne
szarpnięcie oderwało biomaty od rakiety. Zawirowały, niezdolne już się
rozczepić, zostały za kosmolotem daleko w tyle...
“Uwaga! Tu Baza Zero! Tu Baza Zero! - rozległ się komunikat. -
Przejmujemy sterowanie. Ściągamy was!”
W szarej powierzchni asteroidy otworzył się wielki lej, ciemna,
lśniąca dziura, w którą wpłynęła rakieta. Czujniki wskazywały, że
promieniotwórczość pancerza przekracza wszystkie dopuszczalne normy.
Dysze silników były niemalże przepalone. Kryształy energetyczne,
podtrzymujące działanie pól siłowych, prawie się wyczerpały. A jednak -
dolecieli.
Okaleczony, zbzikowany IS Rzeźbiarza Pierścieni śpiewał sprośne
piosenki. Znajdował się w środku szczególnie nieprzyzwoitego refrenu, gdy
pilot rakiety włączył procedurę kasowania. Daniel nie zdążył jeszcze
całkowicie odłączyć się od sieci. Usłyszał krzyk, straszliwe, rozpaczliwe
zawodzenie wymazywanego umysłu, nienormalnego, sztucznego, ale
zdającego sobie sprawę z nadchodzącego końca. IS Rzeźbiarza Pierścieni
za-szlochał, A potem zgasł.

6.

- Szybciej! Szybciej! - biegli korytarzami ogarniętej bitewną i


ewakuacyjną paniką Bazy Zero. Tu już prawie nie. było ludzi. Wszystkie
załogi kosmolotów ruszyły do walki. Technicy pracowali w sekcjach
wspomagania pola bitwy, łączności, medycznej i ratunkowej. Nieliczni,
którzy wyraźnie nie mieli co robić, pomagali kolegom lub koczowali przy
śluzach zewnętrznych z nadzieją, że otrzymają zgodę na ewakuację.
Po wylądowaniu i krótkiej odprawie załogę rakiety rozdzielono. Pilot i
łącznościowiec zostali skierowani do formacji bojowych, a Daniel, Forbi i
Puchatek pod przewodnictwem Kobalga, eskortowani przez dwóch innych
oficerów, ruszyli ku sztabowi głównemu. Zabrakło czasu na prezentacje,
raporty i dyskusje. Bitwa wkraczała w decydującą fazę, solami przystąpili
do ostatecznego szturmu. Kiedy Daniel spojrzał na ekran przedstawiający
obszar walki, zamarł. Katastrofa była coraz bliżej. Należało działać
natychmiast!
Wokół Daniela chodzili ludzie, ktoś krzyczał, operatorzy trwali przy
swoich konsolach, netowcy podrygiwali wewnątrz kokonów neurołączy, na
dziesiątkach ekranów wyświetlały się sceny z różnych miejsc bitwy, a z
głośników płynęły nawoływania pilotów.
Już wiedział, na co czekała wojenna flota solarna.
Na wielkim ekranie widać było, jak okręty przegrupowują się, wręcz
odsuwają od Pasa Flamberga. W opuszczonej przestrzeni ustawiały się
kosmoloty wyglądające z daleka jak mechaniczne kalmary. Miały obłe,
podłużne cielska o długości kilkuset metrów. Z ich dziobów wyrastały
promieniście długie, proste macki, tworzące coś na kształt koszyka o
średnicy blisko pół kilometra. Tym właśnie były - szkieletem, na którym
opierał się siłowy oplot, tworzący misę pochłaniającą wszystko, co stanie
na drodze rakiety. Do wyczyszczenia przedpola solami postanowili
wykorzystać trawlery górnicze.
Spędzili ich tu chyba ze sto, a więc większość, jaka latała w Pasie
Flamberga. Daniel nie sądził, by wolni górnicy dobrowolnie oddali swe
pojazdy - będące jednocześnie domem, miejscem pracy i życia - na
potrzeby armii. Zbyt wiele mogli stracić. Ale, jak przypuszczał, nie miel
wyjścia. Istniało prawdopodobieństwo większe od zera, że trawler przetrwa
bitwę. Prawdopodobieństwo, że nieposłuszna nowej władzy rodzina
górnicza zachowa swój dom, wynosiło dokładnie zero. Dominium się nie
odmawia.
Dobrowolnie czy pod przymusem, nieistotne: trawlery miały wymieść
drobne i średnie asteroidy zagradzające drogę do Bazy Zero. Tak
utworzoną ścieżką, pójdą solarne liniowce, a za nimi zastęp małych
pojazdów bojowych i biomatów, których zadaniem będzie wyłapanie, bądź
wystrzelanie wszystkich uciekinierów.
Zapatrzony w ekran Daniel dopiero po chwili zorientował się, że Forbi
i Puchatek prężą się na baczność, a Kobalg składa krótki raport. Naprzeciw
nich stało kilku oficerów. Daniel rozpoznał dwie twarze: pułkownika van
Eyke'a i generała Gookina.
- Cieszę się, że zdążyliście - powiedział na powitanie dowódca armii
wolnego Gladiusa.

Brakowało czasu. Jak bardzo go brakowało! Na szkolenie, na


wzmocnienie organizmów, na właściwe podłączenie sprzęgów. Ciało
człowieka to nie budowla z klocków, które wymieniasz, kiedy chcesz i jak
chcesz. Każda ingerencja w zachodzące w nim procesy fizjologiczne, każde
podwyższenie możliwości psychofizycznych, każdy sztuczny element w
ciele i psychice powinien być wprowadzany powoli z wyczuciem, by nie
nastąpił odrzut, by organizm łagodnie przystosował się do nowych
warunków działania.
Tego czasu im brakowało. Gookin dawał swojej bazie osiem do
dziesięciu godzin.
Generał był opanowanym, oschłym człowiekiem, bardzo
wymagającym i stwarzającym swym podwładnym surowe warunki pracy.
Nie pobłażał sobie i innym. Z dwoma wyjątkami. Kiedy podejmował szybkie
decyzje i potrzebował rady, gotów był jak równy z równym dyskutować z
każdą osobą, która miała coś sensownego do powiedzenia. Choćby był to
zwykły strzelec czy konserwator sprzętu. Drugą słabością Gookina była
niechęć do munduru. Ten dziwny jak na zasłużonego wojaka brak sympatii
do codziennego stroju w pełni objawił się z chwilą, gdy Gookin już nie
musiał wcielać się w rolę oficjalnego, gladiańskiego bohatera i występować
na akademiach “ku czci” z całą czeredą polityków. Oczywiście, nie
pozwalał sobie na zdjęcie munduru czy nawet nonszalancję w jego
noszeniu - nie dopięte kieszenie, brak baretek czy kolczyków przydziału w
uszach. Tym razem po prostu wykorzystał na swój sposób jeden z
tanatorskich obyczajów. Żołnierze służący w tych formacjach za każdego
zabitego przestępcę przyczepiali na rękawie munduru malutką plakietkę
przedstawiającą trupią główkę. Gookin oblepił sobie nimi cały uniform - od
nogawek spodni, po kołnierzyk.
- Tylu ludzi zabiłem - wyjaśnił gapiącemu się na jego mundur
Danielowi. - Można powiedzieć: ludzi.
Na większości plakietek wcale nie znajdował się znany symbol
ludzkiej czaszki - gruszkowaty, z oddzieloną żuchwą i czarnymi plamami
oczodołów. Nie, przedstawiały one czaszki zupełnie od ludzkich różne,
zarówno pod względem kształtu, jak liczby oczodołów czy żuchw. Gookin -
bohater wojen z Obcymi.
- Ale tak naprawdę nie wiemy, ile mamy czasu - tłumaczył van Eyke.
- Pamiętajcie, że nasze dotychczasowe doświadczenia wskazują na
istnienie anomali temporalnych. W czasie szturmu na fort Czarny kapitan
Bondaree na cztery godziny zniknął z naszej rzeczywistości. Sam twierdzi,
że w tym innym świecie przebywał kilka sekund. Ale mamy też wyniki
świadczące o tym, że najczęściej zachodzi zjawisko odwrotne. Wiele z
odbitych przez nas ofiar korgardów było biologicznie młodszych niż
powinny. Osoby schwytane przez Obcych dziesięć lat temu postarzały się
biologicznie o dwa lata.
- Może to efekt eksperymentów.
- Najprawdopodobniej. Nie możemy jednak wykluczyć osobliwości
czasoprzestrzennych. Kto wie. Może tutaj mina dwie godziny, a wy
zdążycie tam załatwić bardzo dużo rzeczy.
Daniel milczał. Forbi siedział zamyślony, wodząc wzrokiem za
krzątającymi się wokół ludźmi. Puchatek wpatrywał się w ekran, na którym
flota trawlerów docierała właśnie do granic Pasa Flamberga. Długie macki
kosmolotów naprężały się łapczywie.
Brakowało czasu. A jednak technicy i lekarze postano wili zrobić
wszystko, by wesprzeć żołnierzy. Oczyszczeni ich organizmy ze złogów
powstałych w czasie ostatniego lotu. Odświeżono koprocesory bojowe.
Skontrolowane wszystkie łącza sprzęgowe. Z tym ostatnim największy
kłopot miał Forbi, bo jego wczepiony w prawą dłoń czip łączności obumarł.
Skóra wokół popękała, a ręka nieco spuchła. Lekarze oczyścili ranę,
usunęli łącze i wbudowali podobne w lewą dłoń Forbiego, a na koniec
przesterowali ustawienia koprocesora bojowego, zmieniając polaryzację na
lewą rękę.
Potem zapakowano ich w ciężkie skafandry bojowe oraz załadowano
na plecy butle z tlenem, specjalne plecaki z zapasem żywności i amunicji
oraz taki sam skafander bojowy w częściach. Dla Rittera.
Cały oddział miał liczyć siedmiu żołnierzy. Daniel został
poinformowany o awansie na majora i otrzymał dowództwo grupy.
Kiedy stanęli przed wejściem do centralnego sektora Bazy Zero -
modułu militarnego i naukowego - Daniel jeszcze raz przywołał ekran z
widokiem bitwy.
Dwa celnie trafione trałowce wirowały w szaleńczym tańcu, zgodnie
z prawami dynamiki dalej sunąc w stronę Pasa Flamberga. Wyrastające z
ich dziobów macki-ramiona kręciły się obłąkańczo, a siła odśrodkowa
poszarpała je na mnóstwo fragmentów rozpryskujących się we wszystkie
strony. Pozostałe kosmoloty nie zmieniły szyku. Wżarły się w Pas
Flamberga gigantyczną szczęką złożoną z blisko setki mniejszych
żuwaczek, wygryzając w nim czysty, uwolniony od skalnego śmiecia tunel.
Trawlery parły do przodu, ku Bazie Zero. Nie mogły inaczej - pomiędzy
nimi śmigały małe solarne okręty bojowe. Oficjalnie miały osłaniać
górników.
Ich druga funkcja była oczywista: jeśli rodzina zamieszkująca któryś
z trawlerów skrewi i postanowi uciec z placu boju lub choćby tylko unikać
bezpośredniego starcia, wtedy owi mali obrońcy wykonają na niej wyrok-
przestrogę. Tak Dominum pchało do boju swych żołnierzy i sojuszników -
po prostu za ich plecami stawiało artylerię. Nie możesz się cofnąć, bo
zginiesz. Musisz przeć do przodu, bo tam zyskasz choć cień szansy na
przetrwanie.
Bydlęta, pomyślał Daniel. Bydlęta.
- Uwaga! Proszę o potwierdzenie tożsamości - powitał żołnierzy
strzegący wejścia do sekcji naukowej automat. -Przypominam, że
całkowite odkażenie sprzętu i ludzi musi zostać przeprowadzone w śluzie
wejściowej, przed wkroczeniem do sekcji naukowej oraz przed jej opuszczeniem.

- To tutaj - powiedział van Eyke. - To jest maszyna korgardów.


Stali na progu dużego, sferycznego pomieszczenia o średnicy
kilkunastu metrów. W środku znajdowała się platforma, do której prowadził
wąski pomost. Im bliżej platformy, tym pomost bardziej się wyginał,
skręcony niczym wstęga Móbiusa. Jego przejście wydawało się niemożliwe.
- Anomalie grawitacyjne - wyjaśnił van Eyke wyprzedzając pytanie,
które bez wątpienia za chwilę by padło. -Zresztą nie tylko takie. Zmiany
kolorów kwarków, mikroskopijne chronoklazmy, zwiększona kreacja par
cząstka-antycząstka. Nie wspominając o numerach ze stałą Plancka.
- Jakich numerach? - zaciekawił się Forbi.
- Wychodzi na to, że wokół urządzenia istnieje gradient stałej
Plancka. Rozumiecie, im bliżej maszyny, tym bardziej zmienia się stała.
Zdarzało się, że różnice pojawiały się już w szóstej liczbie ważącej.
- Jak to mierzycie? Do diabła, cała fizyka, cała materia powinna się
zmienić przy zmianie Plancka!
- Powinna - odpowiedział van Eyke spokojnie. - Ale się nie zmienia. A
stała Ptancka tak. Zresztą, to was nie obchodzi. Co czujecie?
- Że w tym pomieszczeniu nie ma klimatyzacji mruknął Daniel.
- Dobra, zakładać hełmy i przechodzić na cyrkulację wewnętrzną. Za
pięć minut wpakujemy was tam - van Eyke wskazał na konstrukcję stojącą
na platformie w środku sfery. - Ciągle trwa obróbka danych, które
przywiozłeś.
- W porządku, zakładać bańki, chłopaki - Danie ostrożnie nasunął na
głowę kaptur sterowania. Poczuł jak śliska, zimna powierzchnia szczelnie
przykleja się do jego karku i czaszki, otulając i zabezpieczając gniazda
czipowe przed przypadkowym odłączeniem czy infekcją Potem wsadził
sobie na głowę bańkę hełmu. Matowa powierzchnia stała się
przezroczysta, zalśniły w niej dziesiątki sygnalizatorów, rozległy się
komunikaty o ostatecznym testowaniu poszczególnych modułów skafandra
i siedzącego w tym skafandrze człowieka.
Daniel spojrzał na swoich ludzi. Jeden po drugim zakładali czepki i
hełmy, sprawdzali sprzęgi broni, odłączali od skafandra zewnętrzne układy
wspierające. Wyglądali fachowo i groźnie.
Van Eyke stuknął każdego z nich w hełm, a następnie skrył się w
śluzie. Po chwili wrota się zamknęły. Światła w sferycznym pomieszczeniu
przygasły. Żołnierze na mostku zostali sami. Naprzeciw mieli obcy,
niezrozumiały aparat wrogiej rasy. Bramę do gniazda wrogów. Albo da
śmierci.
- Zaczynamy dekompresję pomieszczenia - w słuchawkach hełmów
zabrzmiał głos van Eyke'a. - Musimy zmienić skład gazowy atmosfery. Dla
waszej informacji: od cholery amoniaku.
- Korgardzi?
- Diabli wiedzą. Może mają taki metabolizm. A może chcieli nas
oszukać.
- Pułkowniku van Eyke, czy ktoś już tym leciał? -spytał Daniel na
paśmie niedostępnym dla swoich podkomendnych.
- Wcześniej nie dysponowaliśmy wektorami translacji hiper.
Dostaliśmy je dopiero od ciebie.
- Pułkowniku van Eyke, czy ktoś już tym leciał? - powtórzył Daniel
spokojnie.
- Po co ci ta informacja?
- Pułkowniku... - znów zaczął Daniel, gdy w słuchawce usłyszał
jeszcze jeden głos.
- Tak, dwóch ochotników - to był Gookin.
- I co? Wrócili?
- Jeden wrócił.
- Cały?
- Nie, majorze Bondaree, niecały.
- To już wiem.
- Trzymajcie się tam, chłopcy.
- Uwaga! - to van Eyke. - Ruszajcie do przodu. Zatrzymajcie się na
platformie, w przestrzeni ograniczonej emanacją. Potem zaczniemy
odliczanie.
- Idziemy!
Żołnierze w skafandrach bojowych powoli ruszyli przed siebie.
Prowadził Daniel. Lekko zawahał się, gdy miał postawić stopę na
skręcającym fragmencie pomostu, ale wykonał krok, jeden, potem drugi.
Nic się nie stało. Wciąż miał uczucie, że idzie po poziomej powierzchni.
Anomalia grawitacyjna.
Na platformie znajdowało się kilka ziemskich urządzeń - zasilacz,
mierniki, aparat samozniszczeniowy. Pomiędzy nimi nie było nic -
przynajmniej w całym paśmie elektromagnetycznym. Ale rejestrator aury
pokazywał skomplikowany kształt: wielki sferyczny obiekt, pokryty
mnóstwem narośli i wypustek. Daniel bez wahania przekroczył tę dziwną
błonę. Żadnych odczuć. Po chwili miał obok swoich ludzi. Od wewnątrz
bąbel wydawał się wielokrotnie przestronniejszy niż od zewnątrz, jego
podłoga na pewno była większa niż powierzchnia platformy, a średnica
przekraczała średnicę wykutej w skale, sferycznej sali. Danielowi wydało
się, że w górze widzi wyloty tuneli i cienie innych kulistych bąbli,
przeświecające przez powierzchnię aury.
Gdy tylko przełączył wizjery skafandra na światło widzialne, znów
zobaczył sferyczną salę, urządzenia na platformie, pomost i drzwi śluzy na
jego końcu.
- Gotowi? - spytał swoich ludzi. Po kolei potwierdzali sprawność
swoich umysłów, ciał sprzętu.
- Zgłaszam gotowość oddziału - zameldował.
- Uwaga! - powiedział van Eyke. - Odliczam. Na zero nastąpi transfer.
- Generale, jak tam bitwa?
- Trzymamy się. Idą tylko trałowce, główna flota stoi. Macie kilka
godzin. Jak dobrze pójdzie: kilkanaście.
- Zdążymy.
- To mój przyjaciel, Danielu. Wyciągnijcie go stamtąd.
- Po to tam jedziemy, generale.
- Uwaga! Dziesięć, dziewięć...
Bondaree przełączył wizjery na aurę. Powierzchnia bąbla dygotała.
Przebiegały po niej fale, pojawiały się zgrubienia, zgruźlenia blasku,
wędrujące cienie mknęły po sferycznej powierzchni. Wloty tuneli zaczęły
się powiększać.

- Jeden! Zero! - van Eyke ściągnął z głowy hełm łączności. - Poszli.


- I jak? - spytał Gookin.
- U nas w porządku. Wszystkie czujniki dają prawidłowe wskazania.
Ale... Kiedy wysyłaliśmy Halbena, też były prawidłowe.
- Dobrze powiedziane: “Wrócił niecały”.
- Wiesz, że w masie wypełniającej jego skafander nie znaleźliśmy ani
jednej całej komórki?
- Boże, żeby im się udało.
- Jeśli w ogóle to ma jakiś sens - pułkownik van Eyke spojrzał na
ekran główny sali dowodzenia. Widać na nim było potężne trawlery
górnicze odpływające już ku swoim bazom i setki modułów desantowych,
korzystających z wyżłobionej przez górników trasy, z każdą chwilą
zbliżających się do Bazy Zero.
- Zarządzam alarm żółty, walka w bazie - powiedział generał Gookin
do czekających na jego dyspozycje dowódców, po czym powoli, z
namysłem zaczął sprawdzać stany swoich sprzęgów bojowych.

7.

Dowodził sześcioosobowym zespołem. Sześciu mężczyzn, z których


każdy miał szczęście. Przynajmniej w odniesieniu do korgardów.
Puchatek, czyli Kajus Klein. Żołnierz grupy uderzeniowej, która
przechwyciła korgardzką pancerkę. To on, jako jeden z pierwszych ludzi,
zobaczył ofiary najeźdźców. Potem brał udział w akcji w Kallaheim, po
której spreparowano jego śmierć, aby móc go wywieźć do tajnej bazy.
Koen Forbi, kablarz. Uczestniczył w rozpracowywaniu danych ze
sterownika korgardzkiej pancerki. Potem operacja w Kallaheim. Nie brał
bezpośredniego udziału w szturmie na fort Czarny, choć zdalnie wspierał
maszyny bojowe. Przetrwało dwadzieścia procent prowadzonych przez
niego automatów. Średnia reszty netowców wynosiła około trzech procent.
Gerd Korolian, psycholog, badacz sekt powstałych na skutek przyjmowania
przez ludzi religii Obcych. Korgardzi, w czasie jednego z wypadów
pacyfikacyjnych, zniszczyli kilkadziesiąt domów na przedmieściach miasta
Sonnora. W środku tego obszaru, nie naruszony, pozostał dom Koroliana.
Psycholog stał się obiektem napaści i szykan ze strony sąsiadów,
zarzucano mu spiskowanie z kor-gardami. Kilkakrotnie brutalnie
zaatakowany, musiał poprosić o pomoc policję. Trzy lata temu zniknął w
tajemniczych okolicznościach. Teraz odnalazł się na Bazie Zero, jako
specjalista badający cywilizację korgardzką.
Ivan Hoffinan, biolog. Siedem lat temu spłonął w swoim domu. Tak
naprawdę w budynku spaliło się trochę sklonowanej tkanki Hoffmana, a on
sam został przewieziony do tajnej bazy. Był szefem grupy analizującej
biologię korgardów na podstawie nielicznych artefaktów tej cywilizacji.
Neville Rendell, drugi sieciowiec. Służył w bazie kosmicznej
strzegącej bramy hiperprzestrzennej. Kiedy okazało się, że jego dane są
niemal doskonale zgodne z “wzorcem stu cech”, natychmiast przerzucono
go do ośrodka w Ogotai. Brał udział w szturmie na fort Czarny, był jednym
z trzech ocalałych żołnierzy z grupy, która nie przedostała się przez kopułę
siłową do wnętrza korgardzkiej bazy.
Klax Klyx, pierwszy klon wyhodowany w labolatoriach wojskowych zgodnie z
recepturą “stu cech”. Niestety, zabrakło czasu, by można było wyhodować
dostateczną liczbę dorosłych biomatów spełniających wzorzec. Klax Klyx
odpowiadał biologicznie średnio wyrośniętemu piętnastoletniemu chłopcu.
Jednak jego procesor sterujący dysponował dostateczną wiedzą i
odruchami, by Klax Klyx mógł się stać najgroźniejszym żołnierzem z całej
grupy. Łamiąc zwykłe zasady hodowli klonów, dziecięce ciało Klyxa
wzmocniono wszczepami.
Grupą dowodził Daniel Bondaree. Przeżył Kallaheim, przetrwał
szturm na fort Czarny i był jednym z czterech żołnierzy, którzy
doświadczyli tam przerzutu hiperprzestrzennego. Jedynym, który wrócił w
stanie nadającym się do szybkiej rekonwalescencji.
Van Eyke uważał, że w grupie brakuje lekarza, technika do obsługi
bramy hiper oraz człowieka wyspecjalizowanego w kontaktowaniu się z
przedstawicielami obcych ras. Ale - nie profesja stanowiła główny powód
skierowania do grupy Daniela. Tu decydował potencjał szczęścia, tego
szczęścia, które niektórym ludziom sprzyjało przy spotkaniach z
najeźdźcami, które pewnym osobom pozwoliło w lepszym stanie znosić
korgardzką niewolę, a które wojskowi naukowcy próbowali zdefiniować
używając “wzorca stu cech”. Większość członków oddziału miała już okazję
je wypróbować, Hoffman ryzykował po raz pierwszy, a Klax Klyx był
maszyną o ludzkim kształcie, w której te cechy zaprogramowano.
Wewnątrz koszmaru, w który mieli wstąpić, czekał na nich jeszcze
jeden człowiek, u którego zgodność z “wzorcem stu cech” była niemal
idealna. Ritter.

Skok.
Znał to już. Już to widział.
Kłąb kolorów i kształtów, przestrzeń gęstniejąca wokół jak krzepnąca
krew, poczucie zawieszenia w bezkresnej
pustce. Potem metamorfoza. Ból wyginających się do tyłu ramion.
Mrowienie w dłoniach, z których strzelały nowe palce, chude, długie, jak
nogi pająka. Nagła zmiana pasma widzianego światła tak, że wzrok
zaczyna rejestrować zupełnie nowe, nieznane, w ogóle nieuświadamiane
kolory. Zrastające się nogi, zmieniające w jeden gładki mięsień, mocny
niczym stalowa sprężyna. Usta wypełniane od środka chłodną masą,
wyciekającą spomiędzy zębów, zalepiającą gardło i nozdrza.
Nie miał łączności ze swoimi ludźmi, a jednak czuł ich obecność,
cztery wirujące cienie, cztery szepty, cztery muśnięcia chłodu. Piąty obiekt
był gorący, cichy i nieruchomy. To pewnie Klax Klyx.
Otaczająca Daniela poświata aury zwinęła się, skurczyła, oplotła
kokonem lśniących nici, na chwilę zagłuszyła wszystkie inne obrazy i
dźwięki.
Nagle wszystko się skończyło. Znów był człowiekiem, rejestrował
dane ze skafandra, widział i słyszał swoich ludzi.
- Kurwa, co to było?!
- Automatyka wznowiona!
- Jestem już, jestem z wami!
- Miałem płetwy! Gdzie się podziały moje płetwy?!
- Melduję gotowość!
- Majorze Bondaree!
- Tak samo jak wtedy, o rany, dokładnie tak samo!
To byli świetnie wyszkoleni ludzie. Wrzaskliwym jazgotem
odreagowywali to, co przed chwilą się z nimi działo. Jednocześnie
wykonywali swoje zadania.
Grupę otoczył bąbel pola siłowego. Zatańczyły wskaźniki
rejestratorów i mierników. Trzy malutkie automaty badawcze, od razu
spuszczone ze smyczy, zaczęły penetrację najbliższego terenu.
Uaktywniono broń. Lufy mierzyły we wszystkie strony.
Byli w bazie korgardów.
Stali we wnętrzu wielkiego pustego pomieszczenia o
pomarańczowych ścianach, pokrytych krótkim falującym futrem. W wielu
miejscach tę powierzchnię przecinały czarne, grube rysy, układające się
często w znak krzyża. Podłoże pod butami żołnierzy było nierówne, pełne
zagłębień i bruzd, gdzieniegdzie porośniętych pomarańczowym futrem,
jednak częściej czarnych i suchych. W paśmie rentgenowskim można było
dostrzec gęstą siatkę cienkich błon wypełniających niemal całą przestrzeń
sali. W paśmie aury gdzieniegdzie pojawiały się zawieszone obłe kształty -
puchły niczym nadmuchiwane baloniki, by po chwili stracić wyrazistość i
rozpłynąć. Daniel usłyszał pierwsze meldunki.
- Żadnych żywych obiektów. Żadnych ruchomych obiektów!
- Promieniowanie w normie. Grawitacja 1.1 g. Uaktywniam
kompensację skafandrów. Atmosfera amoniakowa.
- Rejestruję proces oddychania tych ścian. Jednak są martwe.
- Mamy miejsce, gdzie ściana jest cienka, niemal przezroczysta.
- Rozstawiam rejestratory. Automatyczny moduł powrotny
uaktywniony.
- Do diabła, budowa ścian jest oparta na złożonych związkach
germanu!
- Germanu?
- To kolejny po węglu i krzemie pierwiastek z czwartej grupy układu
okresowego.
W tej sali żołnierze mieli zostawić otoczony ochronnymi polami
rejestrator, zbierający dane ze wszystkich urządzeń i od wszystkich ludzi.
Składał się z kilku identycznych przerzutników, prowadzących jednoczesny
zapis informacji. Tyle, że każdy z modułów miał inaczej ustalone warunki
powrotne do Bazy Zero. Jeden czekał na rozkaz Daniela, inny miał wracać,
gdy zgasną wszystkie sygnały życiowe ludzi, jeszcze inny po godzinie od
wylądowania. Oczywiście, jeśli korgardzi zechcą go wypuścić.
- Klax, sprawdź ściany. Klein, asekurujesz go. Rendell, pilnuj
generatorów pola. Forbi, odpowiadasz za przerzutniki -. wydawał rozkazy
Daniel. - Uaktywnić wspomaganie z pierwszego poziomu. Sprzęgamy się w
grupie dopiero na mój rozkaz. Ruszaj, Klax.
Nie zdążyli nic zrobić. W chwili, gdy biomat przekroczył granicę
ochronnego pola, ściany pomieszczenia drgnęły.
Na sklepieniu pojawiła się rysa. Pomarańczowy kolor ścian ustępował
miejsca migoczącemu, czerwonemu światłu. Szczelina rozszerzała się
coraz bardziej, rozpryskując w poplątaną gęstwinę pęknięć.
Daniel wzmocnił górną powierzchnię pola ochronnego, ale żadne
gruzy nie posypały się na głowy zbitych w gromadę ludzi. Dopiero po
pewnym czasie zorientowali się, na czym polega to zjawisko. Ściany
zniżały się!
Ani ludzie, ani ich automaty nie dostrzegli, by pofałdowane, pionowe
powierzchnie wsuwały się w podłogę, wyglądało to raczej jak mury
piaskowego zamku, osypujące się pod wpływem wiatru. Ściany były coraz
niższe, a jednocześnie zbliżały się do ludzi.
- Zgniecie nas! - krzyknął Puchatek.
- Czekamy - spokojnie powiedział Daniel. - W razie czego spróbujemy
się przebić. Czekajcie na mój rozkaz.
Rejestratory zameldowały o ruchu podłoża, podłoga, na której stali,
unosiła się, wypychana do góry tajemniczą siłą!
- Zaraz wybuchnie wulkan - spróbował zażartować Hoffinan.
- Pole przetrzyma wybuch wulkanu - uprzejmie poinformował go
Daniel.
- I zastygniemy w lawie, jak mucha w bursztynie - dodał Rendełl -
albo jak odciski amonitów.
- A korgardzi zrobią sobie z nas gustowne wisiorki, wiem.
- Po uprzednim wyszlifowaniu, rzecz jasna.
- Mam dane! Grubość ściany: siedem metrów. Wysokość: trzynaście.
- Zmiana atmosfery na tlenową.
- Podnieśliśmy się o trzy metry.
- A może - odezwał się niespodziewanie Forbi - po prostu oni szykują
dla nas dobry punkt widokowy?
Wkrótce okazało się, że Forbi miał rację. Ruch ścian uległ
gwałtownemu przyspieszeniu, masywne bryły za-
padły się niemal w jednej chwili, wypychając wzniesienie i stojących
na nim ludzi jeszcze o kilka metrów do góry.
Kiedy ich oczom ukazał się widok wnętrza korgardzkiej bazy, Daniel
nie zdołał powstrzymać okrzyku, fascynacji i grozy.

To było niezwykłe, potężne i obce jednocześnie. Przerażające.


Stali na płaskim szczycie niewysokiego pagórka, niemalże w środku
gigantycznej sali. Jakby cały świat nakryty został krwistą kopułą. Po
czerwonej powierzchni sklepienia przesuwały się plamy i cienie, czasem
rozjarzały się serie błysków, czasem wzbudzały fale tęczowych kolorów.
Jednak po krótkiej chwili takiej świetlnej erupcji barwa sufitu wracała ku
stężonej czerwieni, gdzieniegdzie przechodzącej w brąz, gdzieniegdzie w
fiolet.
Sonary skafandrów poszczególnych ludzi inaczej mierzyły odległość
do sklepienia - podawały dane od stu metrów do blisko piętnastu
kilometrów. Najprawdopodobniej ten ostatni wynik był najbliższy prawdy.
Podczepione do sufitu wisiały niesamowite, gigantyczne girlandy.
Lśniące, czarne kable zwieszały się łukami, często splecionymi ze sobą,
zapętlonymi. Na ich powierzchni pulsowały mięsiste koła, jakby przylgi czy
też gniazda łączy. Wiele było pustych, w inne wpasowały się dziobami
korgardzkie pojazdy, jakie Daniel widział w Kallaheim. Rybie pyski
przyciskały do kolistych przylg, czerwone oczy były wygaszone, całe
maszyny dygotały, pęczniały. Wyglądały jak wielkie pasożyty przyczepione
do żyły czy jelita. W niektórych miejscach do czarnych pępowin przywarły
pojedyncze pojazdy, a większość kolistych gniazd zachęcająco falowała.
Gdzie indziej maszyny wisiały jedna obok drugiej, tworząc wielkie kiście.
Nieco niżej stacjonowały stożkowe transportery, takie jak ten
pochwycony przez ludzi. Było ich tu kilkadziesiąt. Przesuwały się w
powietrzu po kolistych torach, w kilku płaszczyznach, wokół jednego,
centralnego punktu. Danielowi skojarzyło się to ze starymi, planetarnymi
wyobrażeniami atomu, gdzie wokół jądra po kołowych orbitach przesuwają
się elektrony. Co pewien czas pojazdy przeskakiwały pomiędzy orbitami.
Cały ten dynamiczny twór powoli dryfował po gigantycznej przestrzeni
zamkniętej czerwoną kopułą, to podnosząc się o kilkadziesiąt metrów, to
opadając.
W paśmie rentegnowskim można tu było zobaczyć rozpięte w
przestrzeni, cienkie struny. Przesuwały się po nich ameboidalne twory,
czasem przeskakujące z jednej nici na drugą. I rybokształtne pojazdy
przyssane do czarnych pępowin, i wirujące pomarańczowe stożki
przenikały przez te struny, nie czyniąc im żadnej szkody. Ameby
zatrzymywały się czasem, a z ich ciał zaczynały wyrastać wąsy, giętkie,
sprężyste, które szybko się wydłużały. Gdy dotykały innej struny,
przywierały do niej tworząc nowe połączenie. Ameba kurczyła się wtedy
gwałtownie, rozpływała wzdłuż struny i znikała. W rezultacie sieć strun
stawała się coraz gęstsza. Co pewien czas poszczególne połączenia po
prostu znikały.
Jednak to nie pęczniejące jak opite kleszcze pojazdy, wirujące
transportowce i rentgenowskie pająki przeraziły Daniela. Opuścił wzrok,
podszedł do krawędzi wzniesienia.
Zobaczył tłum tłoczących się, rojących niby mrówcze larwy, zajętych
tysiącem dziwnych spraw ludzi.
Byli tam - dorośli, porwani w wielu miastach, i dzieci, które mogły się
zrodzić tylko tu, w niewoli.
Z pagórka wyglądało to jak pradawne miasto. Wielkie regały
spełniały funkcje domów. Stały jeden przy drugim, czasem po kilka
równolegle w rzędzie, czasem pojedynczo jak punktowce. Zdarzały się też
łukowate i wielokątne. Niektóre miały po jednym poziomie, inne po
kilkanaście. Na długich półkach stały klatki, takie same, jak na filmie, który
Daniel widział wiele tygodni temu. W większości klatek tkwili ludzie, zgięci,
przykurczeni, niezdolni wstać lub się położyć. Niekóre były puste, a ich
drzwi powyrywane i pogięte.
Pomiędzy regałami i klatkami, niczym na ulicach, placach,
deptakach, również poruszali się ludzie. Było ich wielu, bardzo wielu. Już z
tej odległości dostrzegł mnóstwo kalek, ludzi z wszczepami, dziwnymi
naroślami, amputacjami. Byli tacy, co chodzili, tacy, co pełzali i tacy, co
leżeli bezwładnie na ziemi. Ubrani i nadzy, starzy i młodzi, wyglądający
normalnie i szaleńcy. Na pierwszy rzut oka ich ruch przypominał oglądaną
z okna wieżowca krzątaninę w centrum metropolii. Jednak uważny
obserwator, który miałby dużo czasu, dostrzegłby, że ci ludzie wykonują
działania bezsensowne. Że nie władają swoimi okaleczonymi ciałami.
Chodzą w kółko, pomiędzy kilkoma regałami. Stoją w bezruchu,
czasem tylko wodząc wzrokiem za przechodniami. Leżą na plecach,
turlając się z boku na bok. Kopulują ze sobą w miarowy, mechaniczny
sposób. Rozmawiają, rytmicznie kiwając głowami i w regularnych
odstępach podnosząc ręce dla podkreślenia wagi swych słów. Wtykają ręce
przez pręty klatek, chwytają siedzące tam ofiary i wyszarpują im kawałki
ciała, wydłubują oczy, wyrywają języki. Tańczą, rytmicznie uderzając
stopami o ziemię, w rytm niesłyszalnego dla innych bębna. Klęczą ze
złożonymi dłońmi, czasami pochylając się i uderzając czołem o podłogę. I
jeszcze inaczej... I jeszcze...
Niektórzy ubrani, inni w strzępach ledwie okrywających ciała, reszta
nago lub w dziwnych pancerzach, oplecionych przewodami kostiumach,
drżącej, porastającej skórę masie. Wielu wydawało się w dobrej kondycji
fizycznej, ale zdarzali się ludzie wyraźnie wygłodzeni, o kościstych ciałach i
wzdętych brzuchach, a także grubasy, których tuszę stanowiła
zwyrodniała, nabrzmiała tkanka.
Daniel wolał sobie nie wyobrażać, jak wyglądają ci z klatek.
A wszystko to skąpane w migoczącym, stroboskopowym świetle, co
chwila ginące w ciemności, potem znów z niej wydobywane. Obraz
momentami znikał, tracił ostrość, jakby oglądany przez źle ustawioną
lornetkę. Nie sposób było skoncentrować się dłużej na jednym miejscu czy
osobie, bo zaraz rozpływała się w mroku, mgliła, gubiąc dotychczasowe
kształty. Klatki, które jeszcze przed chwilą lśniły srebrzyście, tworząc
piękne wzory, zaraz potem przypominały brudne baraki, ustawione w
równych szeregach, otoczone czarnymi zasiekami.
Czasami pomiędzy budowlami i ludźmi pojawiały się też inne
kształty, kuliste, owadziookie, porośnięte gęstwą odnóży. Małe pojazdy
krążyły wśród klatek, zatrzymywały przy niektórych, coś manipulowały w
ich wnętrzach. Często chwytały chodzących wolno ludzi, pokrywały swymi
mackami - zapewne badały, karmiły i testowały.
Upiorne miasto ciągnęło się we wszystkie strony do granicy
widoczności.
- Schodzimy - powiedział Daniel do swoich ludzi.
Ruszyli za nim w milczeniu.

- Odległość bez zmian - powiedział Klyx.


- Dokąd? - spytał Daniel klona.
- Do celu. Budynek - Klyx wskazał na wysoki regał z klatkami.
- Jak to: bez zmian? - spytał Daniel.
- Sonar wskazuje, że się do niego nie zbliżyliśmy.
Daniel zatrzymał się i obejrzał do tyłu. Od podnóża pagórka dzieliło
ich dobrych sto metrów. Dziwne - z góry odnosiło się wrażenie, że
wystarczy zejść na dół, a już człowiek znajdzie się pomiędzy klatkami.
Jednak wciąż mieli do nich dość daleko.
- Odległość do pagórka?
- Dziewięćdziesiąt siedem metrów.
- Panują nad przestrzenią - powiedział Korolian. - Mogą z nami zrobić
wszystko.
- Na przykład spaść nam na głowy - Forbi wskazał palcem w górę.
Dokładnie nad nimi wisiała potężna kiść korgardzkich statków, kołyszących
się w zgodnym rytmie.
- Są na wysokości trzech kilometrów - poinformował Klyx.
- Mój sonar wskazuje kilometr - mruknął Puchatek.
- Panują nad przestrzenią - powtórzył Korolian. - Jesteśmy tu jak
natrętne owady. Gdy tylko głośniej zabzyczymy, trafią nas packą.
- Co mamy pod stopami?
- To samo, co na ścianach. Żywe.
- Organiczna chemia germanu? To niemożliwe.
- Nie bądź głupi, Ivan. Wszystko jest możliwe, w tym wszechświecie...
- Zamknijcie się - przerwał im Daniel. - Idą do nas.
Spomiędzy klatek wychodzili ludzie. Poruszali się niemrawo, dziwnie
powłócząc nogami, przekrzywieni, zniekształceni. Powoli, szeroką ławą szli
w stronę żołnierzy. Spomiędzy baraków wciąż wychodzili nowi, tłum
gęstniał, ławica kalekich ludzi zaczęła się wyginać, oskrzydlać żołnierzy.
- Komitet powitalny? - to Forbi.
- Raczej banda zombich - Rendell.
- Uaktywnić koprocesory - rozkazał Daniel. - Uzbroić głowice. Żółty
alert.
Zwarty tłum był coraz bliżej. Pomiędzy ludźmi przemykały małe,
owadziookie pojazdy. Wszyscy więźniowie mieli szeroko otwarte usta,
jakby zamarli w trakcie głośnego krzyku.
Żołnierze rozstawili się na obwodzie okręgu, w jego środku stał Klax
Klyx, dźwigający przenośny emiter pola siłowego.
- Mam dane - meldował Korolian. - Zidentyfikowałem kilkanaście
osób. To wszystko ludzie o bardzo wysokim współczynniku “stu cech”.
- Tacy jak my - mruknął Puchatek.
- I jak Ritter - dodał Forbi.
- Są coraz bliżej!
- Uaktywnić pole! Nie strzelać!
- Otaczają nas!
- Zachować spokój!
Już nie kilkadziesiąt, a kilkuset ludzi w milczeniu szło ku żołnierzom.
Ich linia wygięła się, opasała bąbel pola ochronnego, odcinając drogę
powrotu na pagórek, gdzie stały moduły przerzutników
hiperprzestrzennych.
Ruchy więźniów, gesty, reakcje były nienaturalne. Szli prosto przed
siebie, nie zważając na sąsiadów, potrącając ich i popychając. Często
zderzali się ze sobą - niektórzy się wtedy przewracali, inni zaczynali kręcić
się wokół własnej osi, jeszcze inni zastygali na chwilę w bezruchu, a potem
kontynuowali marsz. Obaleni na ziemię, podnosili się z trudem, często
kopani i deptani przez innych.
Daniel kilkakrotnie dostrzegł w tłumie gwałtowniejszy ruch. Więzień
zatrzymywał się, rozglądał dookoła, zaczynał coś krzyczeć, czasem
próbował biec. Nie trwało to jednak dłużej niż kilka sekund. Nagle
następowała przemiana odwrotna - człowiek na powrót stawał się
bezwolnym automatem i ruszał ku żołnierzom.
- Oni czasem odzyskują świadomość! Wiedzieliście!? - spytał
Hoffman.
- Niekoniecznie, to mogą być efekty uboczne tej stymulacji -
sprzeciwił się Korolian.
- Co robimy?
- Czekamy, aż zbliżą się do granicy pola - Daniel wydawał polecenia.
- Szukajcie Rittera. Jeśli pole ich nie zatrzyma, ruszamy z powrotem na
górę.
- Strzelamy?
- Tylko w ostateczności.
- Słyszycie?! - w głosie Hoffmana zabrzmiał strach.
- Co się stało?
- Szepty! Słyszycie te głosy?!
- Jesteśmy izolowani od świata zewnętrznego.
- Głosy, słyszę wyraźnie...
- Też je słyszę - spokojnie powiedział Rendell. - To... to jest coś
dziwnego... O, żesz ty!
Wtedy usłyszał je Daniel. Na granicy uchwytności, w głębi umysłu, w
najdalszych zakamarkach świadomości, rodził się melodyjny szept.
Nieartykułowane głosy układały się w dziwną frazę, która jeszcze przed
chwilą będąc dźwiękiem, zaraz zamieniła się w obraz. Daniel nie potrafił go
zapamiętać, choć wiedział, że jego mózg zarejestrował dziwną wizję. Zaraz
potem obraz ustępował miejsca myślom, dziwnemu poczuciu, że coś się
wie, coś rozumie.
- Zachowujecie się dziwnie - w te zadziwiające projekcje wdarł się
spokojny głos Klax Klyxa. - Proszę o meldunki.
- Sprawdzić stany skafandrów - Daniel oprzytomniał - oraz poziom
ataku hipnotycznego.
- Brak przecieków w pancerzach - informował Klax Klyx. - Brak
środków halucynogennych w otoczeniu. Brak emisji hipnotycznych.
- Czy ty słyszałeś głosy, Klyx? - spytał Korolian.
- Tylko wasze - spokojnie odpowiedział biomat.
Więźniowie, otaczający teraz żołnierzy zwartym kręgiem, zatrzymali
się. Daniel widział ich twarze - zgaszone, bez emocji, bezwolne. W
zmiennych strugach czerwonego światła wyglądali jak zastęp piekielnych
niewolników.
- Agresja telepatyczna, mam zakłócenia aury.
- Atakuje tylko istoty rozumne, Klyx tego nie odbiera.
Umysł Daniela cały czas porządkował odbierane wizje próbował
nadać im zrozumiałą postać, znaleźć sens.
Pojedyncze dźwięki, zjawy i odczucia łączyły się w większą całość,
uruchamiały uśpione, atawistyczne instynkty, pobudzały wyobraźnię.
Daniel ujrzał mrowie istot o różnych kształtach, czasem pożerających
się nawzajem, czasem łączących, przenikających. Pojawiła się myśl o
samotności i oddzieleniu o straszliwych eksplozjach cierpienia
towarzyszącego starciu różnych ras, o bezwzględnym wykorzystywani
kultur niższych przez rasy dominujące.
Wizja na moment zniknęła, zakryta jaskrawą mgłą Potem Daniel
ujrzał błysk przemykający do każdej istoty Blask otaczał stworzenia,
pochłaniał, przetapiał na wrzące kule ognia. W pewnym momencie między
świetlnymi punktami przeskakiwała iskra. Na ten znak kule ognia
zaczynały pędzić ku sobie, kreśląc przy tym skomplikowane figury. Łączyły
się, by na koniec stopić w bryłę wrzącej lawy. Z niej zaczął wyrastać nowy
kształt, złożony, wielki, ogarniający całą przestrzeń...
- To informacja - głos Klyxa zerwał wizję Daniela. - Otrzymujecie
informację. Prawdopodobnie ci ludzie są nadajnikami.
- Co... co to było? - spytał zdezorientowany Rendell.
- Dość czytelne - włączył się Korolian. - Pojedyncze istoty doznają
czegoś, co sprawia, że stają się takie same, podporządkowane jednemu
celowi. Łączą się i w ten sposób powstaje twór wyższego rzędu.
- Mam analogię! - krzyknął Hoffman. - Prymitywne, ziemskie
organizmy, śluzowce. Pojedyncze, amebowate osobniki żyją samodzielnie.
Jednak czasem któryś wysyła impuls chemiczny. Znajdujące się blisko
ameby pełzną ku niemu, łączą w jedną całość, a potem zaczynają
specjalizować. Z indywidualnych osobników powstaje twór wyższego
rzędu, nie wiadomo, jedno stworzenie czy kolonia. Dość, że porusza się
ono jako samoistny twór. Wytwarza owocnię i rozmnaża się.
- Czyżby to model życia korgardów? - spytał Forbi.
- W mojej wizji widziałem różne istoty - powiedział Daniel.
Potwierdzili to pozostali.
- A może to ich schemat postępowania z napotkanymi rasami?
Przekształcają je i przyłączają do swojego super-organizmu. Coś w rodzaju
społecznej symbiozy wielu gatunków.
- O, Boże - jęknął Hoffman. - To niezwykłe! To nie musi być agresja,
to po prostu wyższa faza rozwoju. Ewolucja istot rozumnych tak, by stały
się podobne sobie, równe, współdziałające...
- Nie chrzań, Ivan - przerwał mu Puchatek. - A ci w klatkach, to co?
Superludzie?
- Przecież... to nie o to chodzi. Nawiązaliśmy kontakt z niezwykłą
rasą, co ja mówię, z metarasą, symbiontem wielu gatunków wspólnie
penetrujących kosmos. Możemy przyłączyć się do tej wspólnoty, to, co
ujrzeliśmy to chyba propozycja... Po tylu latach wojny.
- Albo zwykły bluff - powiedział Daniel. - Albo kurewskie oszustwo, po
to, byśmy zgodzili się zostać ich królikami doświadczalnymi.
- A co z nimi? - Puchatek ponownie wskazał tłum i pełne więźniów
klatki.
- Może tak naprawdę nam się tylko wydaje, że cierpią. Może oni już
wkraczają do świata korgardów? - szukał wyjaśnień Hoffman.
- Pieprzę lepszy świat korgardów, jeśli po drodze trzeba ucinać nogi i
wyłupywać oczy - powiedział spokojnie Puchatek. - Pieprzę.
- Prawdopodobnie - kontynuował Korolian - na tych jeńcach korgardzi
eksperymentują. Badają reakacje biologiczne, psychologiczne, społeczne.
Być może, nasze “sto cech” ma znaczenie dla tych badań, na przykład
wpływa na właściwe przekształcanie człowieka.
- To ja też to pieprzę - Forbi poparł Puchatka. - I życzę sobie, żeby
mnie ktoś przekształcał, szczególnie taki sposób... I zwłaszcza dla mojego
dobra.
Wskazał na jednego ze stojących blisko więźniów. Młody chłopak
miał wycięte wargi i wyrwany język, jego obie nogi zastąpiono sztywnymi,
pałąkowatymi kończyna: o czterech stawach.
- Ważna wiadomość - do rozmowy włączył się Klyx. Spokojnie, bez
cienia emocji poinformował: - Odnalazłem człowieka, który w rejestrze
zaginionych figuruje jako Tiwold Ritter.
Czerwony punkt wskaźnika przeniknął po wyświetlaczach hełmu
Daniela i zatrzymał się obok twarzy jedne z więźniów. Daniel przybliżył
obraz. Jakby stanął tuż obok tego mężczyzny.
Łysa głowa, zapadnięte policzki, wielkie oczy. Obrzmiałe usta
wypełnione czarnymi zębami. Nagie, wychudzone ciało. Przez
pergaminową skórę widać każdą kość. Z chudych palców dłoni zeszły
paznokcie.
Ale to był on - Tiwold Ritter. Bohater. Żywy trup. Samobójca.
Człowiek.
- Gdzie są korgardzi? - spytał Daniel.
- Żadnych danych. Równie dobrze mogą siedzieć w tych pojazdach,
albo być tymi właśnie pojazdami. Może obserwują nas z zewnątrz. Muszą
przecież gdzieś rób operacje medyczne, produkować żywność i energię.
Nie wiemy, czy jesteśmy w statku kosmicznym, czy na planecie. Albo w
czymś, co istnieje tylko we wszechświecie korgardów.
- Jak nawiązać z nimi łączność?
- Jesteśmy obserwowani. Jeśli zdołali zasugerować nam te obrazy, to
może potrafią odbierać nasze myśli.
- No dobrze, panowie, czas ruszyć tyłki. Próbujemy przejąć Rittera.
Może wyciągniemy go z tego gówna. Pomoże nam dotrzeć do korgardów.
Jeśli nic z tego nie wyjdzie, wracamy.
- Zgodnie z wcześniejszymi szacunkami siły solarne właśnie powinny
wedrzeć się na pokład Bazy Zero - spokojnie poinformował biomat Klax
Klyx.
- Pilnować szyku! Puchatek, idziesz po Rittera.
Kajus Klein przeładował swój skafander, który natychmiast otoczył
się własną bańką pola siłowego. Kiedy przekraczał strefę ochronną całego
oddziału, przestrzeń w miejscu styku pól siłowych zamigotała. Żołnierze
lekko się rozsunęli, wypełniając okrąg.
Puchatek powoli kroczył ku gromadzie stojących niemal w bezruchu
ludzi. Było cicho. Nie słyszał głosów towarzyszy, nie docierały do niego
żadne dźwięki gladiańskiego świata, w mózgu nie powstawały już te
dziwne głosy. Zbrylona, szorstka powierzchnia pod stopami wydawała się
lekko uginać, migotliwe czerwone światło co chwila wydobywało z mroku
inne twarze. Niektórzy więźniowie poruszali ustami, jakby coś żuli, inni
rytmicznie nadymali policzki, byli i tacy, którzy cały czas szczękali zębami.
Kiedy wszedł pomiędzy więźniów, zobaczył twarze oszpecone i
zniekształcone, czoła, na których pojawiły się dodatkowe oczy, gładkie
płaszczyzny różowej skóry w miejscu, gdzie powinny być usta,
mechaniczne wszczepy, pulsujące ciała pasożytów.
Więźniowie rozstępowali się przed nim, jeśli nie zdążyli, byli po
prostu odpychani i przewracam przez pole siłowe. Kajus Klein zdawał sobie
sprawę, jak słaba to osłona. Niewielki generator skafandra był w stanie
wytworzyć warstwę ochronną, która powstrzyma zwykły pocisk,
neurowirusy biobroni czy laserowy strzał. Ale każde silniejsze uderzenie
kontrpola rozłupie ten ochronny kokon bez żadnych problemów. Więc -
Kajus Klein nie miał większych oporów przed wyłączeniem pola, gdy stanął
twarzą w twarz z pułkownikiem Ritterem.
- Pułkowniku Ritter - powiedział spokojnie - przyszliśmy po pana.
Chudy, stary człowiek stał dalej, lekko się kołysząc, z ramionami
opuszczonymi wzdłuż boków.
- Pułkowniku Ritter, czy pan mnie słyszy?
Palce więźnia raz za razem zaciskały się i prostowały. Klatka
piersiowa poruszała się szybko, żebra rysowały tak wyraźnie, że można
było odnieść wrażenie, iż zaraz rozerwą skórę. Nie reagował.
Zareagował ktoś inny. Niska, młoda kobieta stojąc niedaleko Rittera.
Puchatek dostrzegł ruch kątem oki zaraz też odwrócił się w stronę
dziewczyny. Drgnęła, p< trzasnęła głową, gwałtownie zacisnęła usta.
Odzyskał przytomność. Dostrzegła tuż obok siebie żołnierza, ubn nego w
bojowy skafander, w żółto-zielonych gladiańskic barwach. Na krótką chwilę
z jej twarzy zniknęło oty pienie.
- Na pomoc!
Krzyk zatętnił w słuchawkach Kajusa Kleina.
- Błagam!
Dziewczyna skoczyła w stronę żołnierza, potrąciła kilku stojących
przed nią ludzi, potknęła się, upadła.
Puchatek ruszył w jej stronę. Obejrzał się na moment Jego koledzy
przegrupowali się, utworzyli klin wdzierający w głąb korgardzkiej bazy.
Kobieta próbowała się podnieść. Puchatek był już przy niej, gdy
dostrzegł obły kształt korgardzkiego pojazdu przemykający tuż obok,
niemalże nad głową dziewczyny.
Nie wstała. Zamarła w bezruchu, wsparta na ramionach. Grymas
strachu zastygł na jej twarzy, na usta wrócił bezmyślny uśmiech. Zaczęła
miarowo kiwać głową Z jej uszu popłynęła krew.
- Ścierwo! - wrzasnął Puchatek, podrywając broń do strzału.
Inteligentne pociski uderzyły w cel niemal jednocześnie. Z boku
wznoszącej się maszyny bryznęła fontanna czarnej mazi, pojazd zadrżał, a
po chwili eksplodował, rozsypując na głowy więźniów poszarpane szczątki.
- Wchodzimy! - Kajus Klein usłyszał głos Daniela. W czerwonym
blasku korgardzkiego nieba rozbłysły kule ognia. Kolejne pojazdy
rozprysnęły się w powietrzu niczym przekłute odwłoki najedzonych
pająków. Puchatek zaczął strzelać.

Skafander Daniela przeładował się z opcji “alert” na “walka” w ciągu


setnych części sekundy. Uaktywniły się sprzęgi broni, koprocesor bojowy
zaczął zbierać dane o podwładnych, automatyczne celowniki poprowadziły
uzbrojone ramię żołnierza ku wybranym celom.
Puchatek nie powinien był zacząć strzelać. Zobaczył rzecz potworną,
lecz nie zostali tu wysłani po to, by walczyć. Mieli zdobyć informacje i
uzyskać rozejm. Mieli zapakować Rittera w bojowy skafander i
przetransportować z powrotem do bazy. Gdyby udało się go przywrócić
życiu, stałby się nieocenionym źródłem informacji o korgardach.
Ale Puchatek zaczął strzelać. Może miał rację? Może istnieją granice
plugastwa i zbrodni, poza które nie należy wstępować, choćby tylko dla
negocjacji? Może istnieją czyny, stawiające swych sprawców poza
wszelkimi kategoriami ocen, usprawiedliwień i tłumaczeń? Ohyda, którą
możesz tylko niszczyć, bo każdy pakt z nią zawarty sprawi, że staniesz się
wspólnikiem zbrodni?
Wszystko jedno. Teraz to już nieważne. Puchatek zaczął wojnę. Nie
pozostało nic innego, jak dać mu wsparcie.
Władcy tego miejsca chyba byli zaskoczeni. Nie reagowali albo
reagowali zbyt wolno.
Daniel, Puchatek, Rendell i Klax Klyx pruli z miotaczy do
korgardzkich maszyn, strącali jedną po drugiej, bez litości i bez
wytchnienia. Nie broniły się, nie były automatami bojowymi, tylko
stróżami, pastuchami, laborantami strzegącymi doświadczalnego stada.
Korolian i Forbi próbowali upchnąć bezwładne ciało Rittera w
skafandrze bojowym. Hoffman biegał pomiędzy więźniami, pobierał próbki
ze szczątków maszyn, mierzył promieniowanie, próbował nawiązać kontakt
z ludźmi.
Ludzkie stado ogarnął chaos. Korgardzkie maszyny musiały
utrzymywać ludzi w jakieś telepatycznej niewoli, więzić ich umysły. Teraz,
gdy zabrakło kontroli, większość więźniów po prostu straciła przytomność.
Niektórzy wpadli w panikę, brak impulsów z zewnątrz wyzwolił ich oszalałe,
przerażone piekłem, w którym się znaleźli, umysły. Ci biegali bezładnie,
krzycząc, wymachując rękami, atakując siebie nawzajem, tarzając na
ziemi, tarmosząc ciała nieprzytomnych współwięźniów.
Kilku osobom wróciła świadomość. Zdezorientowani, przerażeni,
zaszczuci rozglądali się wokół, umykali przed spadającymi z góry
odłamkami, odpychali szaleńców, starali się cucić nieprzytomnych
towarzyszy. Kilku z nich p prostu uciekło między rzędy klatek, jednak
kilkanaści osób zgromadziło się przy Puchatku. Wymachiwali ręka mi i
błagali o pomoc.
Żołnierze nie mogli ich ze sobą zabrać. Bez skafandrów więźniowie
nie przetrwaliby hiperprzejścia. Myśl, że mają zostawić tu tych ludzi, po to
tylko, by korgardzi znów zawładnęli ich umysłami, przeraziła Daniela.
Jednak - nie miał wyjścia. Kiedy zobaczył, że Ritter został już zapakowany
w skafander, wydał rozkaz odwrotu. Żołnierze ruszyli ku wzgórzu. Korolian
z Forbim pchali kokon, w którym unosił się Ritter, Klax i Rednell dalej
strzelali do korgardzkich pojazdów. Daniel biegł, osłaniając ich plecy
- Uwaga! Atakują! - usłyszał głos Hoffinana. Zatrzymał się, odwrócił.
- Szybciej, Forbi! Osłaniam cię!
Znajdujące się wysoko na krwistoczerwonym niebie? czarne
pępowiny falowały. Co chwila od kolejnej gigantycznej przylgi odrywał się
jeden z korgardzkich statków bojowych. Rybie oczy jarzyły się gniewnie,
pyski otwieraj raz za razem.
Puchatek stał wśród błagających o pomoc więźniów. Ktoś klęczał,
ktoś składał ręce w geście rozpaczy, ktoś płakał, ktoś krzyczał. Kajus Klein
stał między nimi jak pancerna zabawka, wielki, czarny, powłoka jego
hełmu lśniła srebrzyście, lufa miotacza jarzyła się fioletowym blaskiem, na
plecach obracała się tarcza emitera pola.
W górze, wysoko, rybie pojazdy kręciły się bezładnie jakby jeszcze
czekały na rozkazy, jakby nie wiedziały, co dzieje się na dole. Tu zaś, znad
rzędów klatek wynurzył się stado małych maszyn. Mknęły wprost ku
ludziom a tam, gdzie przeszły, uwolnieni przed chwilą więźniowie na
powrót stawali się bezwolnymi kukłami. Podnosili się z ziemi, przestawali
biegać, milkli - i wolnym, miarowym krokiem ruszali ku miastu klatek.
- Puchatek! - krzyknął Daniel. - Idziemy!
Kajus Klein zareagował. Poderwał uzbrojone ramię, miotacz plunął
ogniem. Z dwóch najbliższych pojazdów bryznęły strugi czarnej mazi. Kilku
z otaczających Puchatka ludzi odskoczyło od niego, popędziło za
komandosami ku wzgórzu. Reszta otoczyła żołnierza ciaśniej, niemal
przywierając do jego pancerza.
Daniel widział, jak uciekinierzy są na powrót przechwytywani przez
korgardzkich nadzorców. Spojrzał na wzgórze. Mały oddział był już w
połowie wysokości wzniesienia. Tyłów pilnował Klax Klyx.
- Puchatek!
- Uciekaj, Daniel! Mówię ci, uciekaj! - usłyszał głos Puchatka, a potem
łączność została przerwana. Daniel odwrócił się i popędził ku wzgórzu.
Kiedy obejrzał się po raz ostatni, zobaczył sztywno wyprostowanego
Puchatka strzelającego bez przerwy do nadlatujących statków. Ludzie,
którzy na chwilę odzyskali wolność, tłoczyli się wokół niego niczym
szczenięta. Strzelał.
Daniel zaczął się wspinać po porośniętym pomarańczowym futrem
zboczu. Kiedy dotarł do szczytu wzniesienia, zorientował się, że w jego
mózgu zgasł sygnał Kajusa Kleina.

Nie było czasu.


Rząd pomarańczowych stożków sunął ku wzgórzu. Podłoże zaczęło
drżeć, falować niczym powierzchnia morza. W górze kłębił się już cały rój
wielkich pojazdów.
Zapewne korgardzi nie chcieli dewastować swej bazy użyciem
ciężkiej broni. Daniel wiedział, że gdyby tylko zechcieli, bez trudu
zmiażdżyliby ludzkich intruzów.
A może chcą nas wypuścić - ta myśl na moment pojawiła się w
mózgu Daniela, gdy widział, jak jego ludzie zajmują pozycje, ustawiając
moduły przerzutników i strzelając do zbliżających się zanadto maszyn
wroga. Ritter siedział na ziemi, oparty o nogi Koroliana, który sterował
naprężeniami pola siłowego, znów rozstawionego nad grupą.
- Brakuje Puchatka - spokojnie powiedział Daniel. - Forbi, zmień
ustawienia.
- Co się...
- Chciał zostać! Działaj!
Ognista salwa uderzyła w zbocze góry. Pęcherz siłowy rozjarzył się
na fioletowo. A więc zaatakowali.
- Wytrzymałość przekroczona. Szybciej!
Klyx odpalił salwę kontrpocisków, zaraz potem nieb zasnuła
pajęczyna eksplozji. Korgardzkie pępowiny kołysały się gniewnie, żółte
przylgi falowały, to zamykając się to otwierając, niczym gigantyczne
ukwiały. Rybie pojazdy utworzyły szyk, typowy trzyszeregowy korgardzki
szyk, jakim atakowały każde z gladiańskich miast. Tym razem ich celem
była maleńka grupka ludzi na szczycie wzgórza.
- Skok: minus piętnaście.
- Naprężenia pola przekroczone! - poinformował Rendell. -
Przechodzę na sterowanie bezpośrednie!
- Nie! - próbował powstrzymać go Daniel, ale sieciowiec już sprzągł
się z emiterem pola. Tak jak układ nerwowy pilota zaczyna odbierać
bodźce płynące z zespołów rakiety, tak jak lotniarz staje się częścią
skrzydła, tak Rendell połączył się z emiterem, sam stał się polem siło wym.
Teraz mógł sterować jego naprężeniami, zadawać ciosy, amortyzować
uderzenia z precyzją znacznie większą, niż byłby do tego zdolny automat.
Ale też narażał się na śmiertelne niebezpieczeństwo. Każde przeciążenie
pola zostawiało ślad w jego organizmie, a pęknięcie siłowej bańki mogło go
zabić.
- Skok: minus dziesięć.
Daniel stanął obok modułu przerzutnika. Nie miał już nic do roboty,
czekał. Widział wyłaniające się z czerwone! go blasku pojazdy, smugi
pocisków, ostrza laserowych salw. Patrzył na swoich ludzi stojących tuż
obok, na Klax Klyxa podtrzymującego Rittera, wreszcie na Rendella.
Sieciowiec stał pośrodku bańki siłowej, z wysoko wyciągniętymi w górę
ramionami. Wokół jego ciała utworzył się migotliwy cień, bijący w górę na
przedłużeniu ramion, łączący się z czaszą siłowego pola tak, że Rendell
wygląda jak Atlas trzymający na ramionach nie tylko niewidzialni strop
chroniący ludzi, ale i kopułę korgardzkiej bazy.
- Skok: minus pięć.
Przestrzeń nad nimi zadygotała. Na ostre, czerwone światło nałożył
się cień, brud, jakby znaleźli się nagle wewnątrz okopconego słoika. Daniel
znał to wrażenie. To samo widział w Kallaheimie, gdy korgardzi położyli
nad miastem miażdżącą siłową tarczę, a potem w czasie szturmu na fort
Czarny...
Rendell krzyknął. Nogi ugięły się pod nim, głowa odskoczyła do tyłu.
Upadł na kolana, wciąż z uniesionymi ramionami, mgła fioletowych
błysków wokół jego ciała stała się bardziej intensywna, jaśniejsza. W tym
momencie Daniel odebrał sygnał o pękaniu siłowego klosza. Poczuł
gwałtowne uderzenie niewidzialnej łapy, która powaliła go i przygniotła do
ziemi. Usłyszał zduszone w pół przekleństwo, a potem straszliwy krzyk
Rendella. Zobaczył jeszcze, jak ciało sieciowca łamie się na pół - musiał
pęknąć kręgosłup i szkielet skafandra - a strzaskane ramiona bezwładnie
opadają na boki.
- Skok!
Droga powrotna podobna była do pierwszej podróży. Inne kształty.
Inne głosy. Inne ciała. Ale - podobna.
Zorientował się, że leży na platformie, w centrum Bazy Zero.
Koprocesor sygnalizował, że jest tu też Korolian, Hoffman, Forbi, Ritter i
Klyx. Wszyscy żyli.
Podniósł się powoli. Zobaczył oświetloną salę i dziwnie wykręcony
pomost, swoich ludzi gramolących się z podłogi. Nawet Ritter sam podniósł
się na nogi. Jednak wciąż nie odpowiadał na żadne pytania.
- Macie natychmiast rzucić broń i wyłączyć koprocesory bojowe!
Głos zadudnił w słuchawkach, a dla podkreślenia jego wagi w pomost
u stóp Daniela uderzyła seria pocisków.
Na drugim końcu kładki, w drzwiach prowadzących do śluzy stało
kilku opancerzonych żołnierzy. Mieli biologiczne pancerze: zielone,
mięsiste, oplatające tułów i kończyny. Ich głowy zakrywały niekształtne
hełmy. Żołnierze Dominium powoli wkroczyli na pomost.

8.

Wydobyto ich ze skafandrów, rozbrojono, wykręcone do tyłu ręce spętano


biościęgnami. Klax Klyx został od raz zabrany, zapewne po to, by zgrać
zapis z jego mózgu. Pierwszą godzinę niewoli spędzili w wypalonej sali
dowodzenia Bazy Zero. Gookinowi nie udało się wysadzić stacji
- Ty dowodziłeś tą grupą? - spomiędzy żołnierzy wyszedł niski
człowiek w skafandrze pozbawionym bojowych insygniów. Nie miał broni.
Jednak musiał być kimś ważnym, bo żołnierze rozstąpili się przed nim z
szacunkiem W zasadzie - przed nią. To była młoda dziewczyna, o
delikatnych rysach twarzy oszpeconej tylko wszczepem Sieci, tkwiącym na
czole niczym róg. Miała miękki, ciepły głos. Kombinezon opinał się na
szczupłym, kościstym ciele i płaskich piersiach. Wyglądała na piętnaście
lat.
- Ja - odpowiedział Daniel. - Major Bondaree z armii wolnej planety
Gladius. Jakim prawem...
Uderzenie w plecy powaliło go na ziemię. Poczuł kolana wbijające się
w kręgosłup i dłonie w sztywnych ręka wicach zaciskające się na karku.
- Po pierwsze - powiedziała kobieta - nie jesteś żadnym majorem,
tylko buntownikiem spiskującym przeciw legalnie wybranej Radzie
Elektorów. A po drugie cała ta twoja zasrana planeta jest tak wolna, jak ja
jestem parksem. Chyba wiesz o tym, co? Puścić go!
Daniel podnosił się powoli.
- Chciałam cię obejrzeć. Lubię patrzeć na twarze ludzi, z którymi coś
mnie łączy.

- Nic nas nie łączy - warknął Daniel. Usłyszał krok za swoim plecami,
ale kobieta ruchem dłoni powstrzymała żołnierzy.
- Mylisz się, bardzo się mylisz. Łączy nas to miejsce.
- Jestem tu pierwszy raz.
- Ja też. Ale właśnie tu się spotkaliśmy. Wyładowaliśmy ten wasz
biomat. Słabo wyhodowany, ale zebrał masę ciekawych danych.
- Znaliście położenie korgardzkiej bazy?
- Nie. Ale wiemy, że używają sterowanych hiperprzejść. Sądziłeś, że
Dominium zaakceptuje fakt pojawienia się rasy dysponującej wysoką
technologią? Że pozwolimy się nimi zajmować takim jak wy, zacofanym
gnojkom, skrępowanym setką durnych nakazów i praw? A jakże, badaliśmy
korgardów, tak jak i wy ich badaliście.
- Wiedzieliście o ludziach... - Daniel spojrzał jej prosto w oczy.
Kobieta nie spuściła wzroku. W jej twarzy, ładnej twarzy, było coś
dziwnego, znaczył ją jakiś nieuchwytny szczegół, dostrzegalny dopiero
przy dłuższym przyglądaniu. Jakby tocząc tę rozmowę, cały czas
nasłuchiwała, czekała na coś, szukała nowych informacji. Jakby myślami
tak naprawdę przebywała gdzieś daleko.
W sieci - przemknęło przez głowę Daniela. Boże, ona jest sprzęgnięta
z Siecią Mózgów, ma tylko częściowo zindywidualizowaną osobowość!
Pierwszy raz widział na własne oczy człowieka będącego elementem
Sieci Mózgów. Jedna trzecia obywateli Dominium, ponad trzydzieści
miliardów ludzi już żyło w Sieci. Mieli swoje indywidualne osobowości, ale
jednocześnie stali się częścią większego tworu. Byli podporządkowani
decyzjom Mózgów - grupie ludzi i inteligencji sieciowych - władających
imperium solarnym. Na ile ta kobieta była normalnym człowiekiem,
podejmującym osobiste decyzje i toczącym własne życie, a na ile
cybernetycznym niewolnikiem, wykonującym rozkazy automatem o
ludzkim ciele?
- Wiedzieliśmy. Teraz wiemy więcej. Korgardzi przeprowadzali bardzo
ciekawe eksperymenty. Niezwykłe, oszałamiające. Przyjrzymy się ich
pracy, przejmiemy wyniki badań, zanalizujemy wnioski.
- To... to jest ohydne. Rozumiesz? Nie złe, nie niemoralne, nie
nieetyczne! Ohydne!
- Ohydne? Zadziwiasz mnie, żołnierzu. Skąd takie słowa w ustach
zabójcy. Byłeś tanatorem, czyż nie?
Daniel milczał.
- To wy - kobieta oskarżycielsko skierowała palec na Daniela -
jesteście odpowiedzialni za to, co się tu stało. Przerwaliście korgardzkie
badania. Chcieliśmy wam to udaremnić. Dlatego zaatakowaliśmy Bazę
Zero, gdy tylko zorientowaliśmy się, co planujecie. Ale przerwaliście je i
cierpienia tych wszystkich ludzi pójdą na marne. Nikł nie będzie miał z nich
żadnego pożytku.
Gdybyście jeszcze nie zniszczyli danych w mózgu Bazy Zero... A tak?
Wasze odkrycia przepadły... Szkoda.
- Mogliście uratować tych ludzi.
- Ha, może mogliśmy, może nie. No, a co powiesz m taki argument,
panie żołnierzu: dzięki obserwacji tych kilku tysięcy ludzi, badaniu ich
cierpienia, strachu i bólu poznawaliśmy korgardów. Zdobywaliśmy wiedzę,
umożliwiającą nam obronę przed tą rasą. A więc ocaliliśmy miliardy ludzi,
których zabiłaby ta wojna. No i co? Jak masz wybór, żołnierzu? Cierpienie
kilkunastu tysięcy doświadczalnych ludzi i życie miliardów. Lub ocalenie
tyci tysięcy i zagłada całych światów. Wybieraj!
Daniel zawahał się. Kobieta zmrużyła oczy, jej usta wygięły się w coś
na kształt uśmiechu.
- Gdybym musiał wybierać, wybrałbym. Ale ty przecież kłamiesz. Wy
w ogóle nie rozważaliście takiego wyboru. Nie szukaliście innych dróg
wyjścia, takich, które dawały szansę na ocalenie wszystkich. Chcieliście
oglądać korgardów, pragnęliście tej potworności, bo to dało wam wiedzę i
ułatwiło zdobycie Gladiusa.
Kobieta patrzyła na Daniela uważnie. Uśmiech spełzł i jej twarzy.
- Tak - powiedziała spokojnie. - Tak właśnie było. Nie jesteś głupi,
żołnierzu, na pewno nie jesteś głupi. Więc ci jeszcze powiem, w nagrodę,
że nie zamykamy interesu. Obejrzymy dokładnie to miejsce. Odtworzymy
procedury. I dokończymy badania korgardów. Bo są ciekawe, wiesz?
Powiem ci coś jeszcze. Mamy teraz doskonały rezerwuar doświadczalnych
ludzików. Na tej twojej planetce ciągle żyje mnóstwo buntowników,
wichrzycieli, agitatorów i - zastanowiła się przez moment - tych tam,
szkodników. Znajdą się dla nich klatki, oj znajdą.
Odwróciła się od Daniela.
- Jesteście tacy jak korgardzi - zatrzymał ją w pól
kroku. - Przecież wiesz o tym. Gotowi do każdej zbrodni dla zdobycia
władzy i wiedzy. Każdej.
- Jesteśmy ciekawi świata - podeszła do Daniela, jej twarz znalazła
się tuż obok jego twarzy. - Wiesz, co to akupunktura? Daje ludziom
zdrowie. Wiesz, jak tworzono ten system? Chińscy mędrcy zdzierali skórę z
żywych niewolników i sprawdzali przebiegi impulsów nerwowych. Czy jest
to więc przekleństwo, czy błogosławieństwo? A wiesz, jak się testuje nowe
bronie? Wiesz, co ci będę tłumaczyć. W końcu zawsze na ludziach, na
własnych żołnierzach. A po co? Żeby ochronić swój świat przed
zewnętrznym zagrożeniem. To co, mamy powstrzymać postęp, mamy
przestać sprawdzać nowy oręż? Wtedy pojawią się jacyś haobnici czy
korgardzi i wytłuką nas wszystkich. Miałeś pecha, żołnierzu, boś znalazł się
wśród tych właśnie, co ich ze skóry obierają. Pech.
- Sama to wszystko wymyśliłaś? - spytał Daniel, dotykając na swoim
czole miejsca, w którym na głowie kobiety znajdowało się łącze Sieci
Mózgów. - Czy masz to wgrane?
Popatrzyła na niego spokojnie. Potem wskazała na towarzyszących
jej żołnierzy.
- Poproszę ich, żeby nie bili cię za mocno. I odeszła. Solami popchnęli
Daniela z powrotem ku reszcie jego ludzi.

A potem wszystko działo się błyskawicznie.


- Masz, czytaj - żołnierz wcisnął w dłoń Daniela kartkę wydruku. -
Głośno, podobno byłeś sędzią.
- W wyniku zaocznego posiedzenia - głos Daniela drżał - uznaje się
winnym zdrady głównej i udziału w spisku przestępczym, mającym na celu
obalenie legalnych władz planety Gladius, następujące osoby...
Daniel podniósł wzrok znad kartki, spojrzał na swoich ludzi.
- Czytaj żesz! - pancerna rękawica trafiła go w twarz. Trzasnął
łamany nos i wybijane zęby. Daniel zatoczył się, wypuszczając kartkę z
dłoni. Przycisnął ręce do twarzy. Poczuł na palcach ciepło krwi.
Forbi chciał ruszyć w jego stronę, ale uderzenie lufy karabinu
przygięło go do ziemi i zatrzymało w miejscu. Pozostali jeńcy trwali w
bezruchu. Dowódca oddziału podniósł papier z ziemi.
- Tu wyliczanka nazwisk, ale - spojrzał na jeńców -widzę, że już was
się zrobiło mniej o dwóch.
Bierze Rittera za jednego z grupy, pomyślał Daniel czując, jak na
twarzy rozlewa mu się ciepła maź.
- O, tu jest ważne: “Skazuje się wszystkich wymienionych na karę
śmierci ze skanowaniem mózgu. Wyrok zostanie wykonany natychmiast.”
- Nie! - krzyknął Forbi. Skoczył w stronę najbliższego żołnierza,
pchnął go barkiem, niemal przewrócił. Ale już po chwili został złapany,
pchnięty na ziemię, skopany.
- No to zaczniemy od ciebie, chojraku - powiedział dowódca. -
Trzymajcie go!
Dwaj żołnierze chwycili Forbiego pod ramiona, zmusili do klęknięcia,
przycisnęli czołem do ziemi. Dowódca stał za plecami ofiary. W ręku
trzymał pistolet skanera mózgu. Zamiast lufy urządzenie miało długą,
lśniącą rurkę, zakończoną wpustem czipowym. Skaner wdzierał się do
umysłu, wybierał zeń wspomnienia, myśli i wiedzę ofiary, bezwzględnie
przy tym niszcząc strukturę mózgu. Zabijał.
Daniel wciąż przyciskał dłonie do twarzy. Pomiędzy palcami,
pomiędzy krwią zalewającą oczy widział zgiętego w pół Forbiego, z rękami
wykręconymi do tyłu i skrępowanymi pulsującym biościęgnem, wpijającym
swe odrosty w skórę mężczyzny. Żołnierz chwycił Forbiego za włosy, aż
tamten jęknął z bólu. Wtedy dowódca przystawił lufę skanera do potylicy
Forbiego, wbił końcówkę łącza czipowego w skórę, tam, gdzie znajdował
się koprocesor bojowy. Nacisnął spust.
- Nieeeee! - krzyk Daniela w jedno zlał się z jękiem bólu Forbiego.
Ciało zadygotało, by za chwilę stężeć w nagłym skurczu. Skrępowane
ręce .wygięły się w górę w ostatniej próbie uwolnienia.
- Koniec - powiedział dowódca. Żołnierze puścili ciało. Forbi leżał na
brzuchu, z twarzą przyciśniętą do podłogi. Na jego karku, tam, gdzie wbiła
się lufa skanera, ziała czerwona, poszarpana rana. - Następny!
Zabili Hoffmana i zabili Rendella.
Widział, jak solami żołnierze biorą tych dzielnych mężczyzn, jak
unieruchamiają ich w kleszczach swych ramion, jak dowódca zmienia
końcówki skanera, jak wbija je w karki ofiar. Widział skurcz, słyszał krzyk,
czuł krew.
Nie potrafił im pomóc. Nic nie mógł zrobić. Tylko patrzeć. Wiedział,
że los ten zaraz spotka i jego, ale nie był w stanie poderwać się, skoczyć
na oprawców czy rzucić się do ucieczki. Nie miał żadnych szans, ani na
walkę, ani na umknięcie wrogom, mimo to wiedział, że tak by było lepiej,
że zginąłby jak żołnierz, a nie jak zarzynane zwierzę. A jednak nie potrafił
nic zrobić, niczego zaplanować, niczego powiedzieć. Po prostu patrzył.
Lecz kiedy wywlekli Rittera, bezwładnego niczym szmaciana lalka,
kiedy zmusili go, by klęknął i przycisnął twarz do ziemi, fala gniewu
wezbrała w Danielu, przełamała zaporę biernej akceptacji zagłady.
- Nie! Kurwa, nie! To Ritter! Jest stąd! Daliśmy mu mundur! Nie zabijajcie
go! - fala ciosów i kopniaków znów cisnęła nim o ziemię. Odruchowo
osłaniając głowę, krzyczał, a raczej szlochał dalej. - Był w Delcie! To
bohater! Zabijał haobnitów! Jesteście żołnierzami, to bohater... Sam tu
przyszedł, do piekła, to człowiek, Boże, co to za człowiek... Kim wy
jesteście, bydlęta, że w ogóle go dotykacie... On nie pamięta...
- Pamiętam - nie krzyki, nie kopniaki, a szept, cichy, zduszony,
zatrzymał Daniela w pół zdania.
Był tam - przed nim, znów przytomny. Klęczał wyprostowany i
patrzył Danielowi w twarz, wyciągając ku niemu skrępowane kolczastym
biościegnem dłonie. Zaraz złamali go w pół, wdusili twarz w podłogę,
kopniakiem strzaskali kolano, tak że noga wygięła się pod dziwnym kątem.
Nie krzyknął. Cały czas patrzył na Daniela, jakby wiedząc, że to ostatni,
człowiek, jakiego zobaczy w życiu i chcąc tę twarz, a nie maskę cyborga,
nie wspomnienie klatek upiornego obozu, nie wrzask i ból, zabrać ze sobą
w ostatnią bojową akcję przeciw śmierci.
- Gotów - powiedział dowódca solarnych i pochylił się nad plecami
Rittera. W tej chwili wszczęło się jakieś zamieszanie. Do egzekutora
podszedł żołnierz z oznaczenia mi łącznościowca. Chwilę trwała bezsłowna
wymiana informacji. W końcu dowódca odprawił podwładnego, spojrzał na
trzymany w ręku skaner, wyraźnie się nad czymś zastanawiając. Pilnujący
Rittera żołnierze, nieco zdezorientowani, poluźnili chwyt.
Ritter szarpnął się. Pchnął jednego oprawcę, uwolnił się z rąk
drugiego. Próbował wstać, ale strzaskana noga nie dała ciału oparcia. Z
okrzykiem bólu padł na podłogę.
- Trzymać go! - warknął dowódca, a gdy żołnierze znów schwycili
Rittera, pochylił się nad ciałem pułkownika i wbił mu lufę skanera w kark.
Ciało Rittera zatrzepotało na podłodze, wykręcone ramiona
próbowały się wyprostować, dłonie to się zaciskały to rozwierały. W końcu
wszystko ucichło i znieruchomiało.

Daniel patrzył na te śmierci i nie potrafił skupić myśli na niczym - nie


wspominał przeszłości, nie wyobrażał sobie utraconej przyszłości, nie
przejmował się tym, co miało zaraz nastąpić.
Strażnik podszedł do niego - monstrum w zielonym pancerzu, o
przerośniętym mięsistymi włóknami ciele i pokrytej mchopodobnym
włosiem skórze. Szarpnął Daniela, podprowadził kilka kroków do przodu,
kopniakiem zmusił do klęknięcia. Daniel upadł na kolana, niema] uderzając
głową o spętane, sztywne, rozczapierzone dłonie Rittera. Miał naprzeciw
siebie tę twarz o zdecydowanych rysach, zakrwawioną z jednej strony, z
drugiej pokrytą korgardzkim wzorem. Oczy Rittera były szeroko otwarte,
usta zastygłe w pół wymawianego słowa, włosy posiwiałe. Obok ciała
pułkownika leżał Forbi i pozostali żołnierze, ale Daniel widział tylko twarz
Rittera.
Nie oszukałem cię, pomyślał. Przyszedłem do ciebie tak jak
obiecałem. I teraz też za tobą idę.
Mocne ręce gwałtownie przygięły go do ziemi. Krew znów popłynęła
z ust i z nosa. Daniel poczuł na karku da tknięcie końcówki skanera.
Chłód.
Panuje dość powszechna opinia, że cybernetyczni żołnierze solami
nie mają poczucia humoru. Uważają tak wszyscy ci, którzy osobiście
zetknęli się z cybernetycznymi żołnierzami solarnymi, oczywiście z
wyjątkiem samych cybernetycznych żołnierzy solarnych.
Najprawdopodobniej jest to pogląd niesłuszny, rozpowszechniany przez
osobników, którzy przeżyli osobiste spotkanie z cybernetycznymi
żołnierzami solarnymi, a potem okazali się wielkimi niewdzięcznikami,
obmawiając stróżów Dominium, gdzie się da. Wielu cybernetycznych
żołnierzy solarnych uważało, że kłopotu nie byłoby, gdyby nikt nie
przeżywał rendez-vous z armią.
Najprawdopodobniej większość cybernetycznych żołnierzy solarnych
w ogóle nie przejmowała się tym, co ludzie mówią na temat ich poczucia
humoru. Tym bardziej, że te podłe pomówienia były najzwyklejszym
kłamstwem. Cybernetyczni żołnierze solami byli niezwykle dowcipni, choć
ich poczucie humoru raczej przekraczało skalę zrozumienia dostępną dla
zwykłego śmiertelnika.
Operacja, w której teraz właśnie brali udział, wydawała się bardzo
śmieszna. Oto na przykład facet, który z własnej woli dał się zamknąć w
klatce. Idiota. Potem, kiedy na chwilę z niej wyszedł, został schwytany i
wyczyszczony. Śmieszne, nie?
Albo ci trzej. Nosili wojskowe mundury i pewnie myśleli, że są dzielni,
a tu proszę, starczyło raz huknąć z rusznicy i już leżą pod postacią
nieboszczyków. No i po co było się szkolić przez te lata? Bach, i po
szkolonym żołnierzu.
Czasami bywa mniej zabawnie, ale za to przyjemnie. Na przykład po
zakończonej pomyślnie akcji dowódca przełącza dozowniki na specjalną
opcję i wtedy każdemu cybernetycznemu żołnierzowi solarnemu robi się
tak dobrze... tak przejmująco dobrze... że aż chce się zaraz ruszać do
walki, żeby tego doświadczyć ponownie.
Zaraz - wróćmy do spraw śmiesznych! Czyż nie jest zabawny ten
klęczący człowiek? Ale miał przestraszoną minę, kiedy po kolei
wymazywaliśmy jego kumpli! No, po prostu rewelacja! A potem - buch! -
on na ziemi i igła do
karku. Można popatrzeć: trzęsie się, czy się nie trzęsie. Ci, co się
trzęsą, są śmieszniejsi. Fajniej nad nimi pracować. No więc ten się nie
trząsł. Ale nic to, był z nim lepszy ubaw. Kapral bawił się z nim do samego,
samiutkiego końca, no po prostu, zawodowo, tak jak trzeba. Od tego jest
kapralem, żeby się tak umiał zabawić...

Chłód.
- No, ścierwo. Jesteś gotów? Jesteś?! No to nie bądź -żołnierze
zanieśli się histerycznym śmiechem. Igła odskoczyła od skóry Daniela.
- Nie wiem, o co tu chodzi, ale otrzymaliśmy przed chwilą specjalny
rozkaz dotyczący twojej osoby. Mój kapitan był bardzo zdenerwowany. A to
oznacza, że sam dostał ten rozkaz od swojego przełożonego, który też
musiał być zdenerwowany. I tak dalej, jak się zapewne domyślasz. Jak
wysoko ciągnie się ten sznurek zdenerwowanych oficerków? Za co cię
osłaniają, co?
Daniel poczuł kopnięcie w bok, a potem usłyszał wypowiadane przez
specjalny komunikator słowa wyroku.
- W trybie natychmiastowym, na skutek osobistego poręczenia
członka Rady Elektorów, Ramzesa Tivoli, korzysta się z aktu łaski wobec
byłego majora Daniela Bondaree, zmieniając karę śmierci osobniczej na
karę piętnastu lat więzienia bez prawa do amnestii.
- A więc będziesz żył, gnojku. Cieszysz się, co? Bo ja tak, nieźle cię
nabrałem, co, przyznaj, że już zacząłeś pękać. Ha, ha, ha...
Tak Daniel zapamiętał tę chwilę. Spalona sala, na podłodze stos
powyginanych trupów, on sam przydeptany do ziemi, a wokół kilkunastu
zanoszących się rytmicznym, miarowym śmiechem cybernetycznych
żołnierzy solarnych.
Epilog

Daniel Bondaree, były żołnierz, były buntownik, były więzień, stał w


hali odpraw największego na Gladiusie kosmoportu. W prawym ręku
trzymał małą walizeczkę, w lewej ściskał kurczowo swoją kartę
identyfikacyjną. Wokół kłębił się tłum podróżnych i żegnających się z nimi
osób.
Po piętnastu latach odsiedzianych w izolatce Daniel po raz pierwszy
widział tak wielu ludzi na raz. Kąciki jego ust drżały, powieki mrużyły się co
chwila w nerwowym tiku, skóra na łysej głowie wciąż bolała. Całe ciało
wydawało się bezwładną bryłą mięsa, reagującą z opóźnieniem na
wydawane przez mózg polecenia. Głosy ludzi były stłumione, a obraz
przygaszony, jakby od reszty świata oddzielał Daniela niewidzialny klosz.
Te skutki blisko dwustukrotnego przyspieszenia wyroku miały wkrótce
minąć.
Piętnaście lat w pojedynczej celi - szarym pomieszczeniu o długości
trzech i szerokości dwóch metrów, wiecznie spowitym w półmroku,
utopionym w ciszy. Bez żadnych informacji o świecie zewnętrznym, bez
rozrywki, kontaktów z innymi ludźmi, choćby strażnikami. Raz do roku
wyprowadzano go z tego świata - badano, mierzono, sprawdzano reakcje,
zalecano zmiany sposobu odżywiania organizmu. Wtedy na krótko wracał
do rzeczywistości, widział ludzi, słyszał ich rozmowy, zadawał pytania. W
tym czasie mogły się z nim kontaktować osoby z zewnątrz.
Ale Daniel na zewnątrz nie miał nikogo. Jego rodzice zmarli,
przyjaciół wybito, a dawni współpracownicy i znajomi woleli się nie
kontaktować z przestępcą skazanym za zdradę. Mieli swój rozum, a rozum
ten podpowiadał im że powinni jak najszybciej zapomnieć, że podawali
rękę komuś takiemu, jak Daniel Bondaree. Nie miał więc ni kogo. A jednak,
była osoba, która za każdym razem próbowała się z nim kontaktować.
Zgodził się z nią rozmawiać tylko raz.
- Nie wierzyłam, że uda się ciebie uratować, ale mój brat... okazał się
lepszy niż myślałam, wiesz - powiedziała piękna dziewczyna o srebrnych
oczach.
- Podziękuj bratu.
- Kiedy cię wypuszczą...
Przerwał jej gniewnie.
- Nic nie będzie, kiedy mnie wypuszczą. Nic.
- Przecież ja... Danielu... ja się nie boję... nie boję się twojej
przeszłości... wyrok ją zamazuje, przecież ci darowali, możesz tu żyć...
- Nic jej nie zamazuje, dziewczyno. Ani wasze wyroki ani twoja twarz, ani
łaskawość twojego brata. To moja przeszłość. Ty nic nie .rozumiesz, Dina,
nic nie rozumiesz
Patrzyła na niego, a po siatkach jej oczu tańczyły bar wy smutku,
zdumienia, zaskoczenia.
- Przecież możemy spróbować, ja wiem, że przeszedłeś piekło, wiem,
że straciłeś przyjaciół, wiem, że nie akceptujesz tego, co tu budujemy. Ale
przecież trzeba żyć, trze ba pracować, trzeba tworzyć nowe rzeczy,
pilnować po rządku, rozmawiać z ludźmi. Tak jak zawsze. Po prostu
normalnie żyć.
- Żyj normalnie, Dina. .- Kocham cię, Danielu.
- Chyba... chyba też cię kocham... albo chciałem kochać... Nie
możemy być razem, dziewczynko. To zły czas.
Rozłączył się.
To było po trzecim roku. Potem, co roku w czasie godzin kontrolnych,
próbowała się z nim kontaktować, ale nie odpowiadał.
Schudł przez ten czas blisko dziesięć kilo, mięśnie miał zwiotczałe z
braku ruchu, tak że czekała go jeszcze rekonwalescencja. Na twarzy
pojawiły się zmarszczki. Choć w rzeczywistości biologicznie postarzał się
jedynie o miesiąc, czuł się tak, jakby naprawdę miał czterdzieści pięć, a nie
trzydzieści lat.
Więzienie wirtualne z dwustukrotnym przyspieszeniem. Wcześniej
słyszał o podobnych rozwiązaniach karnych, nie sądził jednak, że w
Dominium stosuje je się na taką skalę i z taką precyzją. Nigdy też nie
przypuszczał, że sam tego doświadczy.
Skazańca wsadzają do specjalnej kapsuły wirtualnej, zapewniającej
absolutnie doskonałą projekcję oraz obsługę fizjologiczną - dokrewne
karmienie i oczyszczanie organizmu. Pozorny czas w projekcji wirtualnego
więzienia płynie blisko dwieście razy szybciej, niż w rzeczywistym świecie.
Ciało Daniela tak naprawdę przebywało w kapsule niecały miesiąc, ale jego
mózg doświadczył całych piętnastu lat surowej więziennej izolacji.
Teraz rozsynchronizowany organizm Daniela próbował wrócić do
normalnego stanu.
Po odsiedzeniu wyroku dostał nakaz opuszczenia Gladiusa. Jego dom
skonfiskowano, ale otrzymał za to małą rekompensatę pieniężną,
umożliwiającą przewegetowanie kilku miesięcy bez konieczności
podejmowania pracy. Mógł lecieć w dowolne miejsce opanowanego przez
ludzi kosmosu. Byle nie został na Gladiusie. Daniel nie sądził, by to
zalecenie było czymś więcej, niż tylko szykaną. Z tego, jak się zorientował,
po tych dwóch miesiącach, które spędził na Hadrianie, w Bazie Zero, a
potem w więzieniu i klinice, nowa Rada Elektorów miała pełną władzę nad
planetą. Zlikwidowano ośrodki opozycji politycznej, spacyfikowano
niezależnych dystrybutorów informacji, opanowano stanowiska państwowe
na wszystkich szczeblach, wreszcie przejęto całkowitą kontrolę nad armią i
siłami porządkowymi. Propaganda pompowała teraz trzy duże hasła:
dalszą walkę z wewnętrznymi wrogami świetlanej przyszłości Gladiusa,
zacieśnianie braterskiego stosunku z Dominium oraz świętowanie
ostatecznego zwycięstwa nad korgardzkmi bestiami. Tak naprawdę,
zwycięstwo miało nastąpić niebawem - dzięki wspólnemu wysiłkowi
społeczeństwa i przyjacielskiej pomocy Dominium.
Na wspomnienie tego wszystkiego, Daniel splunął na lśniącą podłogę
hali odpraw. Przechodzący obok mężczyźni spojrzeli się na niego z
potępieniem, starsza kobieta zaczęła coś głośno tłumaczyć stojącemu przy
niej dziecku.
Daniel, pokonując bezwład mięśni ruszył w stronę kas biletowych.
Projekcje serwerów reklamowych pokazywały dziesiątki wspaniałych
miejsc, w które mógł się udać spragniony odpoczynku lub szukający pracy
człowiek. Bondaree nie zwracał na nie uwagi, choć wciąż nie mógł podjąć
decyzji.
Na Semiramidzie czekała lotniarska szkoła, tam można zapomnieć o
świecie, pogrążyć się w modlitwie i treningu, doznać wolności i
wspaniałości szybowania.
Był też Tanto, świat ojca Daniela, też już podporządkowany
Dominium, ale dający oparcie małej wspólnocie! ciężko pracujących,
pomagających sobie ludzi.
A może trawlery górnicze? W Pasie Flamberga zawsze potrzebne są
ręce do pracy, człowiek znający się na pilotażu, posługiwaniu bronią, bez
rodziny, na pewno znajdzie tam miejsce.
Nieco dalej, cztery miesiące świetlne od układu Multona, tkwiła
potężna stacja kosmiczna strzegąca bramy hiperprzestrzennej. Gdyby
polecieć tam właśnie, a potem wybrać jeden z odległych światów, w jakiejś
dalekiej odnodze hiperprzestrzennej sieci? Może którąś z wolnych planet,
jeszcze utrzymujących swoją niezależność wobec Dominium? A może
zgłosić swój akces do grupy kolonistów, j mających zasiedlić nowe ziemie?
Albo udać się jeszcze dalej, zwiedzić światy imperium solarnego, planety
Obcych, powędrować ku granicom poznanego kosmosu?
Mógł zrobić wszystko.
Byle nie zapomnieć. Był ostatni, niósł wszystkich w swej pamięci -
Forbiego, Puchatka, Rittera i generała Gookina, bohatera ludzkości,
zastrzelonego jak psa, i pułkownika Paccaleta, który popełnił samobójstwo,
by dać Danielowi trochę czasu, i Sewersa, dowódcę Hadriana, który
zdetonował swą stację, by nie wpadła w łapy wroga, i Karolinę, i swojego
ojca, i tych nieszczęsnych ludzi, których solami naukowcy dalej zechcą
trzymać w korgardzkich klatkach - wszystkich miał w sobie. To
najważniejsze.
Przecież... Gdzieś tam są być może ludzie, którzy zechcą poznać
korgardzkie tajemnice. Gookin mówił o porozumieniach z wywiadami
innych wolnych światów. Sugerował też istnienie nadal nie
zdekonspirowanych placówek i żołnierzy wolnego Gladiusa. Może
przetrwały.
Daniel spojrzał na swoją lewą nogę. Sztucznie odbudowaną, teraz
wychudłą, kościstą, bolącą przy każdym ruchu. Solami nie otworzyli jej, ani
w czasie przesłuchań, ani podczas badań, ani kiedy odsiadywał wyrok.
Dane o położeniu korgardzkiej bazy. Podobno jestem dla nich
dobrym opakowaniem?, pomyślał Daniel. Niepewnym krokiem ruszył w
stronę punktu odprawy lotów. Miał czas. Bardzo dużo czasu.

You might also like