You are on page 1of 118

Joanne

Rock

Nienasyceni kochankowie
Tłumaczenie:
Elżbieta Chlebowska
ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Znalazłeś ją? – dopytywał się niecierpliwie Ian McNeill sto-


jącego przed nim prywatnego detektywa.
Znajdowali się w zacisznym gabinecie biurowca McNeill Re-
sorts, w nowojorskiej dzielnicy biznesowej.
Ian wrócił do miasta niecałą dobę temu, gdy dostał wiado-
mość, że detektyw, którego zatrudnił przed dwoma miesiącami,
ma dla niego wreszcie jakieś wieści.
Starszy brat Iana, Quinn, poprosił o pomoc w wytropieniu
nieuchwytnej agentki matrymonialnej z Manhattanu, która mia-
ła połączyć węzłem małżeńskim ich młodszego brata, Camero-
na, ze sławną baleriną. Na pierwszy rzut oka nic w tym złego,
z jednym zastrzeżeniem: niedoszła narzeczona nie miała poję-
cia, że ktoś ją próbuje swatać – i wybuchł publiczny skandal.
I to już był problem.
Sprawa miała dalszy ciąg. Następnego dnia okazało się, że
niefortunna agentka zwinęła interes. W ciągu kolejnego tygo-
dnia Ian dowiedział się, że kobieta używała fałszywego nazwi-
ska i podstawionej asystentki jako osoby do kontaktu. Mimo kil-
ku poszlak nie udało mu się wytropić intrygantki.
Do dzisiaj.
– Oto ona. – Detektyw podał mu teczkę z dokumentami.
Bentley był jego zaufanym przyjacielem jeszcze ze studiów.
Jego specjalnością były przestępstwa komputerowe, ale czasem
podejmował się pracy w terenie, jeśli sprawa go zainteresowała
lub zleceniodawcą był ktoś bliski, jak w tym wypadku. Gładko
wygolony, w drucianych okularach i wypłowiałych bojówkach,
przypominał raczej młodocianego gracza komputerowego niż
dobrze prosperującego przedsiębiorcę.
– Nic dziwnego, że posłużyła się przybranym nazwiskiem –
dodał. – Prawdziwe jest wystarczająco dobrze znane na całym
Manhattanie.
Ian nerwowo zabębnił palcami w zamkniętą teczkę.
– W zeszłym roku tabloidy sprzedawały się jak świeże bułecz-
ki, kiedy zaczęły spekulować, kim jest swatka, która skojarzyła
gracza Brooklyn Nets z blogerką modową – mówił dalej Bentley.
Tajemnicza kobieta połączyła wiele udanych par wśród popu-
larnych gwiazdek i bogatych przedsiębiorców, więc cały Nowy
Jork zgadywał, kto kryje się pod pseudonimem.
Ian odchylił się wygodniej w skórzanym fotelu. Popołudniowe
słońce wpadało przez okna z widokiem na rzekę. Głęboko ode-
tchnął i otworzył teczkę.
Jego wzrok padł na duże zdjęcie byłej kochanki leżące na sa-
mym wierzchu.
Lydia Whitney patrzyła na niego z tajemniczym uśmieszkiem
Mony Lisy, w którym zakochał się na zabój przed rokiem, zanim
po wielkiej awanturze nie zniknęła z jego życia.
Jakby piorun w niego strzelił. Usiadł prosto i podetknął kum-
plowi zdjęcie pod nos.
– To jakiś kiepski dowcip? – Nie zwierzał się Bentleyowi
z krótkiego romansu z Lydią, ale facet jest nie w ciemię bity
i dobry w swoim fachu. Na pewno podczas śledztwa wykrył, że
się znali.
– O co ci chodzi? – zdziwił się Bentley.
Pochylił się nad biurkiem, aby się upewnić, o czym mowa.
Podniósł druciane okulary na czubek głowy.
– To właśnie ona. Lydia Whitney. Jest nieślubną córką bajecz-
nie bogatego kolekcjonera dzieł sztuki i seksownej pielęgniarki,
którą zatrudnił. Matka Lydii przez lata procesowała się z jego
rodziną o udziały w spadku.
Ian zesztywniał, a pod jego prawym okiem pojawił się nie-
znaczny tik.
– Dobrze wiem, kim jest.
Do diabła. Wystarczył sam jej widok – górna warga wycięta
w łuk Amora, dołeczki w policzkach, spadające na ramię lśniące
ciemne włosy – a wspomnienia napłynęły falą. Najlepsze tygo-
dnie całego życia spędził wpatrzony w jej jadeitowozielone oczy.
– Pytam, co tu robi jej fotografia.
– Ianie. – Bentley wyprostował się i niecierpliwym ruchem
zdjął z kędzierzawych ciemnych włosów okulary, po czym scho-
wał je do kieszonki oliwkowej koszuli. – Poprosiłeś, żebym usta-
lił, kto ukrywa się pod nazwiskiem Mallory West. Kim jest ko-
bieta, która używała tego pseudonimu, kiedy pracowała dla
Pary od Serca, ekskluzywnego biura matrymonialnego z siedzi-
bą na Manhattanie. Oto ona.
Informacja powoli dotarła do szarych komórek Iana. A może
poważna mina Bentleya kazała mu uważnie przyjrzeć się zgro-
madzonemu materiałowi. Jego były kumpel z akademika nie
zwykł robić podobnych dowcipasów. Mówił serio.
Ian oderwał wzrok od nieskazitelnej cery Lydii i przerzucał
kolejne kartki.
Na pierwszej stronie szczegółowy spis wydarzeń z lutego, gdy
„Mallory West” umówiła Camerona McNeilla z baletnicą Sofią
Koslow. Streszczenie rozmowy z asystentką Mallory, Kinley, któ-
ra przyznała, że szefowa nie używa prawdziwego nazwiska, ale
odmówiła zidentyfikowania jej.
Były też dane z obserwacji Kinley łącznie ze zdjęciami doku-
mentującymi liczne spotkania z Lydią w różnych miejscach Up-
per East Side, gdzie wedle wiedzy Iana Lydia mieszkała.
– Lydia Whitney jest ową tajemniczą agentką? – Kiedy powie-
dział to na głos, wszystko nabrało sensu.
Lydia zakończyła ich krótki związek, który dla niego był naj-
bardziej ekscytującą przygodą życia, gdy odkryła jego zdjęcie
i dane personalne na stronie dużego portalu randkowego. Rozu-
miał powody jej wzburzenia, miał jednak nadzieję, że da wiarę
jego całkowicie racjonalnym i zgodnym z prawdą wyjaśnieniom.
To nie on założył profil na stronie internetowej. Za jego pleca-
mi zadziałała asystentka dziadka, gdy po kłótni ze starszym pa-
nem dla świętego spokoju obiecał poważnie pomyśleć o małżeń-
stwie.
Od tamtej pory nie wracali do tematu.
Dziadek, Malcolm McNeill, był tak przywiązany do pomysłu,
że wnukowie powinni się ożenić, że umieścił taki warunek w te-
stamencie. Żaden z jego trzech spadkobierców nie wejdzie
w posiadanie jednej trzeciej międzynarodowej korporacji, którą
założył, zanim nie udowodni, że wytrwał w związku małżeńskim
przez co najmniej dwanaście miesięcy.
Cała sprawa wydała się ostatniej zimy i właśnie dlatego Ca-
meron zgłosił się do biura matrymonialnego, a ich działania
skończyły się spektakularną katastrofą z Sofią Koslow. Naciski,
że prawdziwy mężczyzna powinien się ożenić, zaczęły się dużo
wcześniej, jeszcze zanim dziadek wprowadził zapis do testa-
mentu. Ich efektem był ów nieszczęsny profil Iana na portalu
randkowym.
Lydia nie chciała słuchać wyjaśnień. Była wściekła, oskarżyła
go o dwulicowość i zerwała znajomość. Czy zajęła się kojarze-
niem par – w dodatku w tym samym biurze matrymonialnym,
do którego zwrócił się dziadek – po to, żeby zemścić się na Ia-
nie?
To prawda, że przez kilka miesięcy dostawał różne dziwne
propozycje spotkań z kobietami, ale wszystkie zignorował. Czy
za tym też stała Lydia? Ogarnęła go złość, ale nie była to jedyna
gorąca emocja, która nim zawładnęła.
– Byłem zaskoczony – przyznał Bentley. Stanął przy oknie wy-
chodzącym na rzekę i Battery Park. – Spodziewałem się, że
Mallory West to dama ze snobistycznych sfer Park Avenue. Ja-
kaś starsza popularna i wścibska pani z towarzystwa, z szeroki-
mi koneksjami.
Oparł się o framugę obok biblioteczki z przewodnikami i ma-
pami.
Ianowi nie wystarczały internetowe mapy w telefonie, gdy po-
dróżował po świecie. Lubił tradycyjne wielkie płachty papieru,
na których wyznaczał trasy przelotów, gdy nadzorował remonty
hoteli lub szukał nowych ofert we wszystkich zakątkach globu.
– Wcześniej zajmowała się architekturą wnętrz – zauważył
obojętnie i odłożył papiery, nie chcąc zdradzić się przed przyja-
cielem z ukrywanego skrzętnie romansu. – Nie słyszałeś, czy
jeszcze to robi?
Potrzebował czasu, by dojść do sedna sprawy. Pierwotnie jego
intencją było ujawnienie prawdziwej tożsamości Mallory West
rozwścieczonemu ojcu pięknej baleriny. Witalij Koslow odgrażał
się, że wytoczy proces niefortunnej swatce za narażenie jego
córki na oszczerstwa tabloidów. Jednak skoro w grę wchodzi
Lydia? Trzeba się nad tym poważnie zastanowić.
– Nawet wtedy, kiedy zajmowała się kojarzeniem par, przyj-
mowała zlecenia na dekorację wnętrz. Teraz projektuje wystrój
hoteli. Dużo czasu poświęca na wolontariat na rzecz samotnych
matek. Wspomniałem o tym w sprawozdaniu.
– Samotne matki? – zdziwił się Ian i przewertował kartki.
– Fundacja „Nie jesteś sama”. Lydia przelewa sowite wpłaty
na pieluchy i jedzenie dla niemowląt. – Bentley wskazał na wła-
ściwe zestawienie i cofnął się. – Tajemnica wyjaśniona, a ja
mam spotkanie w śródmieściu, nie mogę się spóźnić. Wszystko
jasne?
– Najzupełniej. Moja asystentka zrobi przelew. – Ian poderwał
się i wyciągnął rękę. – Dziękuję, przyłożyłeś się.
– Nie ma sprawy. Zrezygnuję z wynagrodzenia, jeśli mnie za-
protegujesz u Camerona.
– Jesteś pewien? – zdziwił się Ian przekonany, że przyjaciel
pomylił jego braci. – To Quinn zajmuje się funduszami inwesty-
cyjnymi. Chcesz ulokować kapitał?
– Chodzi mi o Camerona. Podobno pracuje nad nową grą wi-
deo, a ja mam pewne pomysły, jak przyspieszyć grafikę. Wolał-
bym kooperować z niezależnym producentem…
– Zrobione. – Ian nie zamierzał wdać się w dyskusję, w której
padnie mnóstwo informatycznych terminów, ale jego brat
z pewnością posługuje się tym samym żargonem co Bentley.
W ich rodzinie to Cam był miłośnikiem nowoczesnej technolo-
gii i oprócz pracy w McNeill Resorts miał firmę produkującą
gry wideo.
– Skontaktuję was.
Odprowadził przyjaciela do wyjścia, po czym wziął do ręki
zdjęcie Lydii Whitney i poczuł, że serce bije mu szybciej. Musi
się z nią spotkać, by wyjaśnić sprawy do końca. Zeszłej wiosny,
kiedy z nim zerwała, miał poczucie, że wszystkie mosty zostały
spalone.
Najwyraźniej się mylił.
Zakręcił się na pięcie i przyciskiem interkomu wezwał asy-
stentkę. Pani Trager w jednej chwili pojawiła się w drzwiach
z tabletem w dłoni.
– Słucham, panie McNeill? – Kobieta była profesjonalna i ce-
remonialnie uprzejma w oficjalnych sytuacjach, ale kiedy praco-
wali we dwoje, formalne tytułowanie uznawali za zbędne.
– Chcę zostać udziałowcem w hotelu, gdzie Lydia Whitney
wykonuje aranżację wnętrz. Cena i lokalizacja nie grają roli.
Pani Trager nawet nie mrugnęła okiem, choć była to – deli-
katnie mówiąc – dość niezwykła instrukcja.
– Czytałam w piśmie branżowym, że pani Whitney jest zatrud-
niona przez Singer Associates przy renowacji hotelu w South
Beach.
– Świetnie. – Jeremy Singer to stary znajomy. Kupował posia-
dłości z przeznaczeniem na ekskluzywne restauracje. – Sam do
niego zadzwonię. Po rozmowie dam pani znać, na kiedy będzie
potrzebny bilet lotniczy.
– Dobrze. – Asystentka schowała tablet pod pachą. – Przesła-
łam panu artykuł na temat tego przedsięwzięcia.
– Dziękuję.
Pani Trager zamknęła za sobą drzwi, a Ian miał już w głowie
zarys planu działania.
Poznał Lydię ponad rok temu, kiedy pracowali nad wspólnym
projektem i spędzali razem sporo czasu. Jeśli się zorientuje, kto
został jej pracodawcą w posiadłości Singera, zapewne spróbuje
się wycofać, ale jest zbyt profesjonalna, by porzucić swoje obo-
wiązki z dnia na dzień.
Ian będzie miał trochę czasu na rozeznanie, o co naprawdę
chodzi Lydii Whitney.
Zdaje się, że próbowała się na nim zemścić, zamierzał ją o to
zapytać prosto z mostu. Powinien jednak działać ze szczególną
ostrożnością, by na powitanie nie spłoszyć Lydii. Kiedy przeko-
na się, o co jej chodzi, podejmie decyzję, jak się odpłacić.
Nie był draniem, który szantażem wciąga kobietę do łóżka,
jednak złość spowodowała, że niczego nie umiał wykluczyć.

Lydia Whitney odchyliła głowę i rozkoszowała się słońcem


Miami. O ósmej rano było już pięknie, a wilgotność i upał jesz-
cze nie dokuczały.
Siedziała przy stoliku na wolnym powietrzu w kafejce News
Café przy Ocean Drive, od wody ciągnęła przyjemna bryza,
a przed nią stała filiżanka doskonałej kawy. Idealny początek
dnia przed pierwszym spotkaniem biznesowym w sprawie no-
wego zlecenia w South Beach.
Prawie nie słyszała stałego szumu morskich fal i szelestu liści
palmowych gdzieś w tle. Po obu stronach Ocean Drive panował
ożywiony ruch, chociaż czerwiec nie jest szczególnie atrakcyj-
nym miesiącem dla turystów. Stoliki były wolne, mogła spokoj-
nie zjeść śniadanie bez parzenia ust gorącą kawą i przełykania
w pędzie migdałowej brioszki.
Nikt nie sterczał jej nad głową. Miała czas, aby przejrzeć ga-
zetę i poznać najświeższe ploteczki z lepszych sfer Manhattanu.
Gdyby była dekoratorką wnętrz skoncentrowaną wyłącznie na
swojej pracy, zapewne studiowałaby teraz pisma architektonicz-
ne i artykuły o hotelach ostatnio oddanych do użytku w South
Beach, aby mieć pewność, że jej projekt będzie się różnił od
wszystkich innych.
Jednak miała własny model działania, słuchała podszeptu na-
tchnienia podczas wizji lokalnej.
Lydia czytała rubryki towarzyskie z tym samym żywym zain-
teresowaniem, z jakim inne kobiety oglądają ulubiony reality
show. Pilnie zapamiętywała imiona i sytuacje, sprawdzała, kto
się z kim rozstał, a kto właśnie się zaręczył. Każdy szczegół był
ważny dla jej prawdziwej potajemnej pasji: kojarzenia par mał-
żeńskich na Manhattanie, swatania najbardziej rozchwytywa-
nych panien i kawalerów.
Z tego nie była w stanie zrezygnować, chociaż została zmu-
szona do rezygnacji z pracy w ekskluzywnym biurze matrymo-
nialnym, gdzie pozwalano jej działać pod pseudonimem Mallory
West.
Niestety, zeszłej zimy doszło do skandalu, który zmusił Lydię
do wyjazdu z miasta i porzucenia zawodu „swatki”. W jej życiu
było wystarczająco dużo afer, nie miała dość siły na kolejną.
Przez kilka miesięcy zajmowała się projektowaniem wnętrz
i starała się nie zauważać spekulacji prasowych dotyczących
tożsamości tajemniczej Mallory West.
Jednak brakowało jej przyjemnego dreszczyku podniecenia
i niezłych przychodów związanych z jej drugim zawodem,
zwłaszcza że całość przeznaczała na cele charytatywne bliskie
jej sercu.
– Dolać pani kawy? – Szczupła kelnerka w czarnym podko-
szulku i płóciennych szortach zatrzymała się przy stoliku
z dzbankiem w ręce i plikiem jadłospisów pod pachą.
– Nie, dziękuję. – Lydia odruchowo wyłączyła ekran laptopa,
zawsze gotowa chronić swą prywatność. – Proszę o rachunek,
już kończę. – Nie może się spóźnić na pierwsze spotkanie,
zwłaszcza że nie przygotowała zawczasu żadnych szkiców.
Singer Associates, firma, która zatrudniła ją do zaprojektowa-
nia wystroju hotelu Foxfire, w ciągu ostatnich lat zlecała jej
wiele lukratywnych prac.
Podczas jednego z wyjazdów poznała Iana McNeilla. Być
może to było jedyne pechowe zlecenie, bo facet złamał jej serce
– i to w parę różnych sposobów.
Trudno jednak winić Singera za porażkę w jej życiu uczucio-
wym.
Przełknęła ostatni kęs drożdżowej bułeczki i obiecała sobie,
że jutro wcześniej zejdzie na śniadanie, aby pogapić się na spa-
cerowiczów.
Większość potencjalnych klientów o tej porze roku podróżo-
wała do Hamptons lub gdzieś dalej, do Europy, z pewnością nie
do Miami. Jednak w South Beach zawsze można było spotkać
interesujących podróżników z różnych zakątków świata, nie
wspominając już o ładniutkich modelkach, które całymi stadami
odwiedzały tutejsze plaże. A milionerzy zawsze interesowali się
modelkami i aktorkami. Nie zawadzi mieć oczy i uszy otwarte.
Podniosła z krzesła skórzaną torbę, zapłaciła rachunek, a idąc
Ocean Drive w kierunku hotelu Foxfire, zadzwoniła do swojej
asystentki w Nowym Jorku.
Wokół snuli się turyści, fotografowali historyczne secesyjne
budynki. Otynkowane na landrynkowe kolory, nigdzie nie wy-
glądałyby tak dobrze jak tuż przy plaży. Różowe i żółte ściany
domów harmonizowały z intensywnymi kolorami wschodów
i zachodów słońca, a ich mocne geometryczne sylwetki stanowi-
ły doskonałe dopełnienie dla ciepłych barw.
Hotel Foxfire stracił nieco ze swej pierwotnej majestatyczno-
ści, gdy próbowano go na siłę modernizować, a kolejni właści-
ciele zakrywali ozdobne łuki i zmieniali proporcje drzwi i okien.
W kontrakcie z Singer Associates, obecnym właścicielem, za-
warła warunek, że w miarę możliwości będzie mogła przywró-
cić budynek do jego oryginalnego kształtu.
– Dzień dobry, Lydio – powitała ją Kinley ze zwykłym poran-
nym entuzjazmem.
Od wczesnych godzin zabierała się do pracy, a było to o tyle
łatwiejsze, że za niewielką kwotę wynajmowała od Lydii pokój
w jej nowojorskim apartamencie.
– Potrzebujesz czegoś na poranne spotkanie?
– Nie, wszystko mam, dziękuję. Przyszło mi do głowy, że sko-
ro tu jestem, mogłabym nawiązać parę użytecznych znajomości.
Mam na myśli nasz drugi biznes. – Była pewna, że nie musi pro-
sić Kinley o dyskrecję, to rozumiało się samo przez się. –
Sprawdź, kto w najbliższym miesiącu wybiera się do Miami i za-
łatw mi parę zaproszeń na imprezy.
– Wracamy do kojarzenia par? – spytała Kinley i przyciszyła
muzykę, która podobno ułatwiała jej myślenie.
– Przyczaiłyśmy się na jakiś czas, ale już wystarczy – zdecydo-
wała Lydia.
Musiała odejść z dużego biura matrymonialnego, gdy jej asy-
stentka przez pomyłkę umówiła na randkę ważnego klienta
z baletnicą, która nie miała pojęcia, że znalazła się na liście po-
tencjalnych panien młodych.
Nie była to wina Kinley, menedżer primabaleriny wpisał ją do
niewłaściwej bazy danych. Jednak incydent pechowo trafił na
pierwsze strony plotkarskiej prasy, która wskazała palcem na
Mallory West. Zamiast wyjaśniać nieporozumienia, Lydia zwinę-
ła interes i usunęła się w cień. Niemałą rolę odegrał tu fakt, że
niefortunnym klientem był Cameron McNeill, młodszy brat
Iana.
Nie chciała ściągnąć na siebie uwagi byłego kochanka, kiedy
wreszcie udało jej się pozbierać po zerwaniu.
Dłużej dochodziła do siebie po stracie ciąży, o której nie miała
szansy mu powiedzieć. Palący ból z czasem osłabł, ale na samą
myśl o nienarodzonym dziecku wciąż czuła rozdzierający smu-
tek.
– Muzyka dla moich uszu. – Po tonie głosu można było po-
znać, że Kinley uśmiecha się szeroko. – Na wszelki wypadek ak-
tualizowałam informacje o potencjalnych klientach, żeby
wszystko było gotowe na twój znak.
– Świetnie. W takim razie sprawdź imprezy, które warto zali-
czyć w rejonie South Beach. – Spojrzała na zegarek. – Oddzwo-
nię po spotkaniu.
– Powodzenia. – Kinley rozłączyła się.
Lydia weszła do budynku, chwilę zajęło jej przestawienie się
na panujący we wnętrzu półmrok.
Hotel po zmianie właściciela został zamknięty, trwał remont.
W głębi holu włączono reflektory i widać było odarte z tynku
ściany.
– Tędy, proszę pani. – Starszy człowiek w dżinsach i żółtym
kasku wskazał jej drogę do środka między panelami podłogowy-
mi przygotowanymi do położenia. – Przyszła pani na spotkanie
z nowym właścicielem?
Gdy kiwnęła głową, wyciągnął rękę.
– Jestem Rick, brygadzista.
Przywitała się pospiesznie i przysłoniła oczy przed jasnym
światłem żarówki zwisającej z odsłoniętej krokwi na pomarań-
czowym kablu.
– Miło pana poznać. – Życie ją nauczyło, że z brygadzistami
należy żyć w zgodzie.
Często mają lepsze pojęcie o robocie niż architekci, których
wizje muszą wprowadzić w życie.
– Przygotowaliśmy stół na werandzie. – Wskazał na szklane
drzwi z tyłu, prowadzące gdzieś na zewnątrz, z widokiem na
alejki wyłożone gładkimi płytkami i wymuskane trawniki zalane
słońcem. – Proszę tędy.
– Świetnie.
Poprawiła torebkę i wygładziła turkusową sukienkę. Pożało-
wała, że przed wyjściem z kawiarni nie zajrzała do toalety, by
sprawdzić makijaż i przygładzić fryzurę; nie spodziewała się, że
Foxfire jest w stanie całkowitej demolki.
– Piękny dzień – dodała.
– Może przez najbliższą godzinę – roześmiał się Rick. – Wy,
nowojorczycy, chwalicie pogodę, dopóki nie spędzicie tu paru
dni w środku lata.
Cóż, zapewne on ma rację. Po południu będą na nią biły siód-
me poty. Podziękowała brygadziście i skierowała się dalej, już
upatrzyła sobie wiklinowy fotelik przy stole z kutego żelaza. Do-
brze że przyszła wcześniej.
Nie chciałaby siedzieć na żelaznym krześle przez całe spotka-
nie.
Niewielka fontanna bulgotała cicho, rozsnuwając wilgotną
mgiełkę, gdy woda przetaczała się po kamieniach i spadała do
sadzawki obrośniętej egzotycznymi roślinami. Karłowate palmy
obok kilku wyższych gatunków drzew zwabiły parę skrzeczą-
cych zielonych papużek.
Wysoko, ze szczytu budynku, zwisała wysuwana markiza,
przysłaniając nieco słońce, ale nie blokując go całkowicie.
– Lydio. – Odwróciła się gwałtownie na dźwięk znajomego ba-
rytonu.
Nie słyszała tego głosu od ponad roku. To niemożliwe…
– Ian? – Znowu poczuła gwałtowny ucisk w dołku, tym razem
mocniejszy niż rano, kiedy pomyślała o poronieniu.
Za stolikiem zastawionym srebrnymi pojemnikami z lodem
i zimnymi drinkami stał Ian McNeill. Muskularne ramiona zało-
żył na piersi. Smagłą cerę odziedziczył po matce, Brazylijce,
tym bardziej zaskakiwały jego niebieskie oczy. Ciemne włosy
miał podgolone po bokach i dłuższe na czubku, wciąż wilgotne
po rannym prysznicu. Wyglądał bardzo atrakcyjnie w granato-
wym garniturze, szarej koszuli i niebieskim krawacie.
Ian McNeill, kochanek, który złamał jej serce. Romansował
z nią, a jednocześnie miał konto na portalu randkowym, najwy-
raźniej gotów do poszukiwania innych przygód. To sprowoko-
wało ją do potajemnego zajęcia się kojarzeniem par. Podesłała
mu kilka fatalnych kandydatek. Przestała myśleć o zemście, gdy
straciła dziecko. Pechowa randka jego brata ze sławną tancerką
była całkowitym przypadkiem.
Czy Ian coś podejrzewa?
– Miło cię widzieć – powitał ją uprzejmie. – Cieszę się, że
znów będziemy razem pracować.
Przez dłuższą chwilę mierzył ją spojrzeniem, a ona zachodziła
w głowę, jaki jest ukryty podtekst jego słów. Ian niczego nie
mówił przez przypadek. Był najbardziej metodycznym człowie-
kiem, jakiego znała.
– Nie wiedziałam… – zająknęła się. Jakim cudem znalazła się
w tej sytuacji? – Jeremy Singer mnie nie uprzedził…
– Postanowiliśmy wymienić się paroma projektami, żeby uzy-
skać świeżość spojrzenia. – Ian postawił na stole butelkę wody
i odsunął dla niej fotelik. – Ucieszyłem się, że będę miał z tobą
do czynienia. Zwłaszcza że tworzymy dobry zespół.
Przytrzymał krzesło i czekał.
Serce Lydii waliło jak oszalałe. Wykluczone, żeby się zgodziła
na współpracę. Z nim. Pod nim.
O Boże.
Nie jest nawet w stanie pomyśleć o byciu „pod nim” bez krwi-
stego rumieńca.
Jego błękitne oczy z pewnością to zarejestrowały. Oblało ją
nagłe gorąco, a w uszach słyszała łomot.
Gdy na ustach Iana pojawił się nieznaczny uśmieszek, Lydia
nabrała pewności, że nic nie dzieje się przypadkowo. Wszystko
zaplanował. Coś w jego wyrazie twarzy ją o tym upewniło.
Otworzyła usta, by zaprotestować. Powiedzieć mu, że pod
żadnym warunkiem nie zgadza się na współpracę.
Wtedy szklane drzwi otwarły się znowu i do pokoju wyszedł
inżynier z brygadzistą Rickiem, którego wcześniej spotkała. Za
nimi jakieś dwie kobiety, pogrążone w rozmowie o historii tego
miejsca, porównujące notatki na temat symbolu, który zdobił
fronton hotelu.
Lydia zerknęła na Iana, ale straciła już szansę, żeby mu po-
wiedzieć prosto z mostu, co myśli o jego podstępie. Profesjona-
lizm nakazywał zacisnąć zęby i odbyć planowaną naradę, a po-
tem na osobności porozmawiać z Singerem. Nie stać jej na ze-
rwanie kontraktu.
A jednocześnie nie ma mowy, żeby udało jej się współpraco-
wać z tym zdradzieckim draniem.
Nawet jeśli wciąż na nią działa jak żaden inny mężczyzna.
ROZDZIAŁ DRUGI

Ian ze wszystkich sił próbował nie gapić się na długie nogi


Lydii. Poważnie traktował pracę, żeby choć trochę odpłacić Je-
remy’emu Singerowi za przysługę; wszak dopuścił go do pro-
jektu w ostatniej chwili.
Jeremy był jego starym znajomym, niejedną inwestycję ukoń-
czyli razem, toteż Ian znał jego upodobania oraz oczekiwania
i mógł go z powodzeniem zastąpić. Od kiedy założył własną fir-
mę – znacznie mniejszą niż korporacja McNeill Resorts należą-
ca do dziadka – i zaczął inwestować w ośrodki wypoczynkowe,
rzadko zdarzało mu się nadzorować przedsięwzięcia innych biz-
nesmenów z branży hotelarskiej, miał wystarczająco dużo pracy
przy projektowaniu własnych.
A jednak teraz z przyjemnością włączył się w renowację, któ-
ra miała zamienić hotel Foxfire w istny raj dla smakoszy.
Jedną ze złych stron prowadzenia własnego biznesu było to,
że więcej czasu zajmowało mu zmaganie się z pozwoleniami na
budowę i restrykcjami wszelkiego rodzaju, niż badanie potrzeb
potencjalnych klientów.
Sporadyczny kontakt z prawdziwym centrum turystycznym
pozwalał uświadomić sobie, jakie są rzeczywiste cele jego pra-
cy. Z tego punktu widzenia pobyt na Florydzie może się okazać
bardzo owocny.
W każdym razie korzyści zdecydowanie przeważały koszty.
Dyskusja trwała, a Ian wciąż zerkał na Lydię pogrążoną
w rozmowie z kobietą odpowiedzialną za wentylację pomiesz-
czeń. Zgromadził tu wszystkich, nawet jeśli pełnili niewielką
rolę w całym procesie renowacji.
Przylegające do werandy patio było zatłoczone, trudno było
wyjść stąd niepostrzeżenie.
Lydia najwyraźniej znała swoją rozmówczynię, w końcu ich
światek – wysokiej klasy specjalistów – nie był tak rozległy. Mó-
wiła coś z ożywieniem, na jej policzkach pojawiały się dołeczki.
Ciemne włosy niedbale przerzuciła przez ramię.
Czy spróbuje uniknąć konfrontacji? Chyba nie.
Nie bała się walczyć o swoje. A chociaż ją zaskoczył, miała
dosyć czasu, żeby zaplanować kolejny krok.
Zachodził w głowę, co może mu powiedzieć. To ona z nim ze-
rwała. Potem robiła jakieś idiotyczne intrygi. To wszystko był jej
w stanie przebaczyć, ale dlaczego mściła się na jego rodzinie?
Napuściła biednego Camerona na Bogu ducha winną ukraiń-
ską baletnicę. Ich spotkanie – oraz spontaniczne oświadczyny
Camerona na prywatnym lotnisku – zostało sfilmowane przez
magazyn filmowy, który przygotowywał dokument o balerinie,
czyli niedoszłej narzeczonej.
Ich najstarszy brat, Quinn, znalazł się w niezręcznej sytuacji,
jednak z wielkim taktem załagodził konflikt z obrażonym ojcem
Sofii.
To Lydia była sprawczynią ich kłopotów, a Ian nie zamierzał
puścić jej tego płazem, nawet jeśli sprawy potoczyły się zaska-
kująco pomyślnie. Quinn zakochał się w baletnicy z wzajemno-
ścią. Para była już zaręczona i bardzo szczęśliwa.
W pewnej chwili stało się to, na co czekał, znaleźli się sam na
sam. Nie tracił czasu i podszedł do niej, ale to ona przejęła ini-
cjatywę.
– Muszę z tobą pogadać na osobności – oznajmiła, zarzucając
torbę na ramię i odważnie patrząc mu w oczy.
Zapomniał już, jak intensywnie zielone są jej tęczówki. Wróci-
ło wspomnienie: kiedyś stali na plaży na Rangiroa, atolu koralo-
wym na Pacyfiku, na północ od Tahiti, a on pomyślał wtedy, że
oczy Lydii są zupełnie jak morska woda – tamtego dnia nie
szmaragdowa czy niebieska, a zielona jak jadeit.
Był wtedy gotów popełnić dla niej każde głupstwo. Błąd, któ-
rego z pewnością już nie powtórzy.
– Tak myślałem. Mój samochód jest na zewnątrz. – Wskazał
głową kierunek.
Przygryzła wargę. Niepewna? Niechętna?
A może wręcz odwrotnie?
– Przy okazji popracujemy – wyjaśnił.
Niech Lydia sobie nie myśli, że po dwugodzinnej naradzie
próbuje znaleźć się z nią sam na sam w całkiem wiadomych ce-
lach, jak to dawniej bywało.
– O tej porze nie ma korków – dodał. – Pojedziemy do hoteli,
które Singer uznał za warte obejrzenia, i poszukamy inspiracji.
– W porządku. – Okręciła się na pięcie i ruszyła przodem. –
Dziękuję.
Obserwował jej falujące w ruchu biodra, zarys ud pod turku-
sowym jedwabiem. Nie przypominał sobie tej sukienki, ale po-
znałby po ciemku każdy centymetr kwadratowy jej nóg. Mieli
kręćka na swoim punkcie, zrywali z siebie ciuchy przy pierw-
szej sposobności. Kiedyś, po drodze z plaży do domu, musieli
się skryć w kabinie prysznicowej, tak byli siebie spragnieni.
Jej włosy jeszcze urosły, sięgały do połowy pleców. W zeszłym
roku były podcięte równo nad łopatkami. Teraz tworzyły łagod-
ny łuk wskazujący na krągłe pośladki.
Przytrzymał przed nią drzwi, wyszli na upalne słońce Miami.
Temperatura w czasie dwóch godzin znacząco wzrosła. Ian roz-
piął górny guzik koszuli i rozluźnił krawat. Był pewien, że nie
ograniczą się do tematów służbowych, a gorąco ma więcej
wspólnego z jego towarzyszką niż z przypiekającym słońcem.
– Tędy. – Wskazał sąsiedni hotel. Portier na widok Iana skiero-
wał boya z kluczykami na parking.
Wynajęty kabriolet wkrótce będzie do jego dyspozycji. Położył
Lydii rękę na plecach, muskając końcami palców jej jedwabną
sukienkę, na tyle jednak długo, aby poczuć ciepło jej ciała.
Piękno otoczenia – palmy, eleganckie samochody, niebieska
morska woda i półnagie plażowiczki paradujące wokół – to
wszystko nie miało dla niego znaczenia. Widział tylko Lydię.
– Przypadkiem znalazłeś się w Miami? – spytała zaczepnie. Jej
narastająca od rana irytacja znalazła wreszcie upust. – I zająłeś
się remontem hotelu, który nie należy do McNeill Resorts ani
do twojej firmy?
Pachniała kwiatowo, tropikalnie. Potrafił odróżnić zapach jej
perfum od woni żywopłotu z hibiskusa.
– Przyjechałem się z tobą rozmówić. – Nie miał zamiaru tego
ukrywać. – Choć dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak wiele
pozostało do wyjaśnienia.
– Mogłeś zadzwonić – powiedziała z naciskiem, choć spokoj-
nie. – Nie musiałeś pokonywać tysiąca pięciuset mil, żeby mnie
dopaść w moim miejscu pracy.
– Naszym miejscu pracy – zauważył, nie podejmując kłótni. –
Nie było sensu dzwonić, skoro skutecznie ukrywałaś się przede
mną po wyjeździe z Rangiroi.
Zablokowała wszelkie możliwości kontaktu. Nie chciał odgry-
wać roli odrzuconego kochanka, który posuwa się do nachalne-
go napastowania byłej partnerki.
– Wiesz, że nie znoszę publicznych skandali. – Objęła się ra-
mionami. Przez moment poczuł litość.
Jako córka bardzo bogatego i znanego ojca oraz matki, która
bezceremonialnie polowała na jego miliony, Lydia już we wcze-
snym dzieciństwie i młodości poznała, co to znaczy brutalne za-
interesowanie mediów. Historia jej rodziców to był ciągnący się
latami serial eksploatowany przez tabloidy. Lydia obwiniała
matkę o to, że skutecznie zniszczyła szansę na nawiązanie rela-
cji z rodziną ojca.
– Nie zamierzałem robić afery – odparł. Wskazał srebrne
BMW Z4 wyjeżdżające z parkingu. – Na tyle chyba mnie znasz.
– Tylko mi się wydawało, że cię znam, Ianie.
Słyszał w jej słowach gorzkie oskarżenie, nie musiała doda-
wać nic więcej.
Ian podał napiwek boyowi, drugi chłopak usłużnie otworzył
Lydii drzwi. Wymienili parę zdań, a już kończyły się im rezerwy
uprzejmości. Jakoś go to nie dziwiło. Kiedyś całkowicie stracił
dla niej głowę, z wzajemnością. Zerwanie najwidoczniej zosta-
wiło niezagojone blizny.
Jednak rozpamiętywanie krzywd prowadzi donikąd. Postawił
sobie cel: wyjaśni raz na zawsze, dlaczego Lydia tak uporczy-
wie wtrąca się w sprawy jego rodziny, więc musi doprowadzić
tę rozmowę do końca.
– Czy mogę opuścić dach? – spytał uprzejmie.
Na polinezyjskiej wysepce przed rokiem jeździli wszędzie dżi-
pem bez dachu, jednak zagniewana kobieta na siedzeniu obok
w niczym nie przypominała tamtej rozchichotanej opalonej
dziewczyny.
– Proszę bardzo. – Z torby wyjęła szeroką elastyczną opaskę,
zamotała włosy w luźny kok. – Świeże powietrze dobrze nam
zrobi, przynajmniej ostudzi temperamenty.
Obserwował spod oka, jak Lydia zbiera długie ciemne włosy
w nieporządny węzeł.
Był pewien, że ten obraz wróci wieczorem, w erotycznych
fantazjach.
– Tutejszy upał może je dodatkowo rozpalić – zauważył prze-
kornie. Pytanie tylko, czy podsyci frustrację, czy pożądanie.
– Przyjmijmy wersję optymistyczną.
Oparła się wygodnie, samochód posuwał się po Ocean Drive
w ślimaczym tempie, choć ruch uliczny daleki był od korków
stanowiących utrapienie mieszkańców w godzinach szczytu.
– Dokąd jedziemy? – zapytała. – Na południe jest więcej sece-
syjnych budynków.
– Zapewne masz rację, ale zależy mi na kawałku autentycznej
scenerii. – Chciał się zatrzymać gdzieś, gdzie będą sami i nic
nie przeszkodzi im w rozmowie.
– Autentycznej scenerii? – powtórzyła. – Floryda nie jest zna-
na ze szczególnie malowniczych krajobrazów.
– Mówisz tak, bo nie wdziałaś widoku z mojego penthouse’u.
– Zjechał na prawy pas.
Ulica rozszerzyła się, a oni nadal posuwali się w żółwim tem-
pie.
– Penthouse? – zaniepokoiła się i nasrożyła. – Nie mówisz se-
rio?
– Zaufaj mi, spodoba ci się.
– To twój apartament? – dopytywała.
Czyżby wyczuł w jej głosie zaniepokojenie? Albo nie dowierza
jemu, albo sobie. Nie miał czasu się nad tym zastanawiać.
– Wynająłem penthouse w Setai. – Wskazał na luksusowy ho-
tel tuż przed nimi. – Z wyjściem na prywatny basen na dachu.
Będziemy mogli jednocześnie rozmawiać i obserwować z tarasu
całą secesyjną dzielnicę w dole.
– Apartament na najwyższym piętrze w Setai? Jeden z naj-
droższych na świecie?
– Naprawdę? – Zazwyczaj nie szalał tak z wydatkami, ale to
nie była zwykła podróż w interesach. – Potraktuj moje zaprosze-
nie jako prywatny pokaz dla projektantki wnętrz.
Być może zaprotestowałaby, ale obsługa hotelowa już gięła
się przed nimi w lansadach. Jeden odźwierny przytrzymywał Ly-
dii drzwi, drugi proponował, że poniesie za nią ciężką torbę
i chciał spełniać jej życzenia.
Apartament wart jest swojej ceny, pomyślał Ian, gdy lekko
oszołomiona Lydia wsiadła bez protestu do windy i pozwoliła
się zawieźć na czterdzieste piętro. Wreszcie będą sami.

Dziewczyno, postradałaś zmysły, pomyślała.


Była tak oszołomiona czołobitną obsługą hotelową, że zanim
się obejrzała, była w drodze do prywatnego penthouse’u Iana
McNeilla. Bajeczka, że kieruje nią zawodowa ciekawość – luk-
susowy hotel zaprojektowany był przez najlepszych światowych
architektów – w tym wypadku nie wystarczała.
Sprawa była bardziej skomplikowana. Ian znów stanął na jej
drodze i został jej szefem, a teraz w dodatku usiłował dyrygo-
wać, jak ma spędzać swój prywatny czas.
Tak, chciała z nim porozmawiać. Jednak, do diabła, nie w ho-
telu, gdzie za jedną noc trzeba zapłacić tyle, ile przeciętny czło-
wiek przeznacza na zakup samochodu.
– Ianie – zaczęła, a wtedy drzwi windy otworzyły się, odsłania-
jąc przed nią wspaniałe wnętrze inspirowane azjatycką kulturą,
obramowane oknami, z których rozciągał się bajeczny widok na
lśniącą w słońcu taflę oceanu.
Odebrało jej głos.
– Och! – jęknęła.
Jako absolwentka architektury wnętrz mogła tylko podziwiać
idealne proporcje pomieszczeń i pieczołowitość, z jaką zadbano
o każdy szczegół ich urządzenia. Czytała wcześniej o Setai w ja-
kimś branżowym piśmie, widziała na zdjęciach fortepian Stein-
way w holu i kabinę prysznicową wyłożoną czarnym granitem.
Powierzchnia apartamentu miała blisko tysiąc metrów kwadra-
towych, znajdowały się tu dwa salony, jadalnia na dziesięć osób
i kilka sypialni.
Kiedy oszołomiona krążyła po pięknych pokojach, podziwiając
każdy detal, trafiła wreszcie na taras, z którego rozciągał się
niesamowity widok na plażę i Atlantyk.
Ian zdążył ją wyprzedzić.
Nic dziwnego, wcześniej była zatopiona w myślach i nie po-
święcała mu uwagi. Stał, rozmawiając z obsługą hotelową. Kel-
ner ustawiał srebrne tace na blacie pod palmowym daszkiem.
Kanapy znajdowały się pod pergolą, na której udrapowano biały
jedwab, aby dać siedzącym osłonę przed słońcem.
Jednak to nie egzotyczna sceneria przyciągała jej wzrok, ale
Ian – uwodzicielsko przystojny i nienagannie ubrany. W szytym
na miarę granatowym garniturze zwracałby na siebie uwagę
w każdym otoczeniu.
Prawdę mówiąc, wszyscy bracia McNeillowie byli bardzo
atrakcyjni. Odziedziczyli wdzięk po matce, ślicznej Brazylijce,
która po krótkim małżeństwie odeszła od ich ojca, lekkoducha.
Zresztą rodzice braci swego czasu też tworzyli piękną parę.
Liam McNeill miał ciemne włosy i uderzająco błękitne oczy, po
szkockich przodkach – przekazał wszystkim trzem synom tę ce-
chę, choć Ian wyróżniał się między nimi najciemniejszą karna-
cją.
Gdyby nie wystarczały dobre geny, Ian był także zapalonym
sportowcem. Żeglował, surfował i pływał regularnie, czego była
świadkiem podczas wspólnej pracy w Polinezji Francuskiej.
Efekty widać było nawet w garniturze, a co dopiero, gdy się ro-
zebrał…
Zamrugała i zmusiła się do postąpienia paru kroków w jego
kierunku. Przeniosła wzrok na szklaną barierę otaczającą taras
na czterdziestym piętrze hotelu. Wciągnęła w płuca słoną mor-
ską bryzę.
Ian tymczasem odprawił kelnerów.
Bardziej wyczuła za sobą jego obecność, niż go usłyszała. Po-
ruszał się bezszelestnie, dobrze się czuł w swojej skórze i nic
nie wytrącało go z równowagi.
Nie potrzebował hałaśliwego wejścia, żeby inni zwracali na
niego uwagę. Do licha, znowu myśli o tym, co w nim lubi naj-
bardziej.
– Miałeś rację – przyznała, wpatrując się w bezmiar błękitu
u ich stóp. – Mam na myśli apartament. Jest zachwycający. Na-
zwanie go penthouse’em nie oddaje jego wyjątkowości.
– Miło, że ci się podoba. – Oparł się łokciami o szklaną balu-
stradę. – Kiedy się pracuje przy wielu projektach i wykłóca
o każdy detal, łatwo zapomnieć, dlaczego kochamy nasz zawód.
Dopiero w miejscu takim jak to, gdzie wszystko gra w najdrob-
niejszym szczególe, architekt bywa twórcą dzieła sztuki.
– Tak – odparła z wahaniem – ale ilu szczęśliwców będzie mo-
gło je podziwiać?
– Niewielu – przytaknął. – Jednak może stać się dla nas inspi-
racją, żeby dać z siebie wszystko przy projektach takich jak Fo-
xfire, gdzie wiele osób będzie przyjeżdżało na wakacje. – Od-
wrócił się i zapraszająco wskazał na jedzenie na srebrnych ta-
cach.
Niewiele czasu później Lydia zasiadła na kanapie z przystaw-
ką, w cieniu markizy z białego jedwabiu, przy stoliku z granito-
wym blatem. Przytrzymywała na kolanie talerz ze świeżymi
owocami i kawałkami sera.
Ian nalał jej do kieliszka wina musującego, choć wcześniej
wzięła z barku butelkę z wodą.
W przeciwieństwie do niej, lekko mu przychodziło korzystanie
z przywilejów, jakie dają pieniądze. Wprawdzie jej ojciec był
multimilionerem, ale matka pochodziła z biednej rodziny. Kiedy
wyprocesowała pokaźny udział w spadku po sędziwym kochan-
ku, wydawała bez opamiętania, ale wtedy już Lydia prowadziła
życie na własny rachunek.
Z kapitału, który przypadł jej w udziale, kupiła mieszkanie na
Manhattanie i niewiele jej zostało – to dzieci z legalnego związ-
ku weszły w posiadanie prawdziwego bogactwa po ojcu. Przez
całe dzieciństwo Lydia martwiła się, że matka przepuści pienią-
dze na głupstwa, więc nauczyła się praktycznie podchodzić do
spraw finansowych i nigdy nie żyła ponad stan.
A jednak czasem miło jest pławić się w luksusie.
– Powiedziałaś, że musimy porozmawiać prywatnie – przypo-
mniał Ian, wręczając jej kryształowy kieliszek z musującym pro-
secco. Na dnie leżała truskawka. – O czym?
– Czy to nie oczywiste? – Pociągnęła łyk i odstawiła wino. –
Chyba rozumiesz, że nie mogę z tobą pracować.
Zdjął marynarkę. Pod spodem miał szarą jedwabną koszulę.
Mięśnie rysowały się pod cienką tkaniną.
– Jesteś profesjonalistką. Ja też. Dla dobra projektu możemy
na jakiś czas zapomnieć o prywatnych zaszłościach. – Miał nie-
przenikniony wyraz twarzy.
Poczuła urazę, ale mocno się kontrolowała.
– Chyba bagatelizujesz to, co nas łączyło, mówiąc o naszym
rozstaniu jako o „prywatnych zaszłościach”? – Poczuła ucisk
w piersi.
– Nie bardziej niż ty, skoro zaraz po zerwaniu próbowałaś
mnie wyswatać, panno Mallory West – odparł z wyzwaniem
w głosie.
ROZDZIAŁ TRZECI

On wie o wszystkim.
Lydia poczuła chłód, choć słońce grzało przez jedwabną mar-
kizę. Przez dłuższą chwilę słyszała tylko jednostajny szum fal
gdzieś w dole, wrzaski krążących mew i łomotanie własnego
serca.
– O to chodzi? – wykrztusiła wreszcie, podrywając się z kana-
py. – Przyjechałeś, żeby mnie o to zapytać?
– Nie zaprzeczasz?
– Po naszym rozstaniu przez pewien czas miałam głupią poku-
sę odwetu. Nie udało się, bo ani razu nie poszedłeś na randkę.
Nie była dumna z tego, że podsyłała mu histeryczki i egoistki,
ale nie postępowała wówczas racjonalnie. To był zły okres w jej
życiu.
– Nie chodziłem na randki, bo to nie ja założyłem swój profil,
jak ci tłumaczyłem od początku. Zrobiła to nadgorliwa asystent-
ka mojego dziadka na jego polecenie. – Ian również wstał, ale
nie podszedł do Lydii. – Twoje idiotyczne propozycje trafiały
prosto do staruszka.
Lydia świetnie pamiętała tamten okres. Wściekła się, bo
uznała, że Ian flirtuje na lewo i prawo, podczas gdy ona trakto-
wała ich romans serio. A jego brak zrozumienia, że głęboko ją
zranił swoim postępowaniem, i lekceważące zapewnienia, jako-
by cała sprawa nie była funta kłaków warta, tylko pogorszyły
sytuację.
Była emocjonalnie rozbita i śmiertelnie zmęczona, ale przypi-
sywała swój stan zawiedzionej miłości. Dopiero tydzień po ze-
rwaniu odkryła, że jest w ciąży.
– Bardzo mnie zabolało, że z obraźliwą nonszalancją bagateli-
zowałeś moje obawy.
Widok spokojnych wód oceanu i równomiernego ruchu fal
wpływał na nią kojąco, więc podeszła do szklanej balustrady
i wpatrzyła się w dal.
– Przyznaję, zemsta była głupia.
– To dziadek był zawiedziony. – Ian stanął bliżej, zasłonił jej
horyzont szerokimi ramionami. – Uraza do mnie nie tłumaczy,
dlaczego zrobiłaś głupka z mojego młodszego brata. Posłałaś go
na spotkanie z rzekomą narzeczoną, która nie miała pojęcia
o jego istnieniu. – Tym razem w oczach Iana błysnął gniew. –
Okej, wyżywaj się na mnie, ale dlaczego dobierasz się do mojej
rodziny? – Pokręcił głową. – Na to nie ma zgody.
– To był przypadek. – Poczuła pulsowanie w skroniach zwia-
stujące nadchodzącą migrenę. – Głupi błąd. W dodatku Came-
ron sam podpisał aneks zwalniający nas z niektórych proce-
dur…
– Kliknięcie przez internet na jedną z opcji to nie to samo co
podpisanie zgody.
– Moja asystentka tłumaczyła mu…
– Twoja asystentka, która podawała się za ciebie.
Lydia szczerze tego żałowała. Nie chciała osobiście obsługi-
wać Camerona, bo ból i gniew na Iana wciąż były żywe. Kiedy
zorientowała się w pomyłce, było już za późno, żeby odwołać
zorganizowaną naprędce randkę.
A później wybuchł skandal, a Lydia nie miała siły na konfron-
tację z Ianem. Wciąż jeszcze nie doszła do siebie po poronieniu.
– Szczerze przepraszam. – Stanęła przed nim twarzą w twarz.
– Naprawdę rozważałam opcję publicznych przeprosin. Ale czy
chciałbyś tego, skoro wkrótce potem Quinn i Sofia ogłosili zarę-
czyny? Wolałam im nie psuć tak ważnej chwili, wszyscy znów
mówiliby o aferze z Cameronem.
Uważnie czytała plotkarskie rubryki donoszące o rodzącym
się uczuciu między Sofią Koslow a Quinnem McNeillem i odnio-
sła wrażenie, że są po uszy zakochani.
– To prawda, że starałam się zachować anonimowość. Praca
agentki matrymonialnej zaczęła być dla mnie bardzo ważna.
– Bardzo ważna czy bardzo opłacalna?
– Jedno i drugie. – Nie zapędzi jej w kozi róg tak łatwo. – Ca-
łość zysków przeznaczyłam na bardzo szlachetny cel.
– Fundacja „Nie jesteś sama”.
Szybka riposta zbiła ją z tropu. Co Ian jeszcze wie o jej życiu
w ciągu minionego roku? Zesztywniała.
– Skąd wiesz?
– To akurat nie było takie trudne do ustalenia. Zatrudniłem
kogoś do odkrycia tożsamości Mallory West, żeby oszczędzić
Cameronowi kłopotów. – Wzruszył ramionami. – Jak również,
żeby chronić przyszłą bratową, skoro niedoszła narzeczona Ca-
merona okazała się miłością życia Quinna.
– Słyszałam o tym. Na szczęście wszystko obróciło się na do-
bre. – Zawahała się, ale nie mogła odpuścić. – Zatrudniłeś ko-
goś, żeby mnie śledził?
Co jeszcze wywęszył?
Miała złe przeczucia, ale przecież w tym kraju obowiązuje
jeszcze tajemnica lekarska.
– Nie spodziewałem się, że detektyw znajdzie ciebie, Lydio.
Szukałem Mallory West – odparł sucho. – Trudno opisać, jak by-
łem zdziwiony, gdy się dowiedziałem, że po zerwaniu próbowa-
łaś pogmatwać mi życie osobiste.
– Nie dałeś mi wyboru – burknęła.
Była załamana, gdy przyjaciółka pokazała jej potencjalnych
kandydatów do ożenku na stronie randkowej Mates Internatio-
nal i na jednym ze zdjęć rozpoznała uśmiechniętą twarz swego
ówczesnego kochanka.
– Nie tylko mnie zdradziłeś, ale jeszcze się z tym bezczelnie
afiszowałeś. Gdyby nie to, że nikt nie wiedział, co się działo na
Rangiroi, stałabym się pośmiewiskiem Nowego Jorku.
Czas stąd wyjść. Lepiej nie wiedzieć, jakie zamiary ma wobec
niej Ian, skoro tak bezceremonialnie wkracza znów w jej życie.
– Na szczęście plotki mają krótkie nogi.
Podniosła torbę, gotowa wezwać taksówkę.
– Jedno pytanie. – Ian szedł za nią krok w krok, z rękami zało-
żonymi na piersi.
– Słucham. – Wyłowiła z torby komórkę.
– Dlaczego tak hojnie wspomagasz samotne matki?
Miała ochotę skłamać. Powiedzieć, że to ze względu na jej
własną mamę, którą samotne rodzicielstwo zmieniło w osobę
rozczarowaną życiem.
Jednak Ian jej nie uwierzy. Wiedział o niej sporo i rozumiał,
jak skomplikowana jest jej relacja z matką.
– Spotkałam kilka wolontariuszek z tej fundacji – wyjaśniła
niechętnie.
To akurat była prawda. Zaschło jej w ustach. Miała dosyć tej
rozmowy. Całego dzisiejszego dnia.
Ian McNeill grał jej na nerwach.
Błękitne oczy świdrowały ją na wylot, jakby chciały wydobyć
z niej wszystkie sekrety.
– Gdzie? Jak? – dopytywał i wskazał jej miejsce na kanapie.
Usiedli. Lydia zastanawiała się, ile jeszcze o niej wie. Nie ma
sensu kręcić, jeśli poznał prawdę z innego źródła.
– Na grupie wsparcia dla samotnych matek – powiedziała od-
ważnie. – Byłam na kilku spotkaniach po naszym rozstaniu. –
I rzeczywiście, znalazła tam przyjaźnie wyciągnięte dłonie. –
Jeszcze zanim poroniłam i straciłam dziecko – wypaliła.

Ian miał wrażenie, że wpadł do otwartego szybu windy i zde-


rzył się z ziemią czterdzieści pięter niżej.
– Co takiego?! – Jeśli przeżył szok, odkrywając prawdziwą toż-
samość Mallory West, to był on niczym w porównaniu z tą chwi-
lą. – Byłaś w ciąży? I mimo to zerwałaś ze mną!
Zakończyła ich związek bezpardonowo i definitywnie. Nie
chciała słuchać żadnych jego wyjaśnień, chociaż Ian nie miał
nic wspólnego z cholernym profilem na stronie randkowej.
A jednocześnie ukryła przed nim informację o dziecku? Ogarnął
go gniew, który spopielił wszelkie wahania.
Jak mogła zachować w tajemnicy coś tak ważnego?!
– Wtedy jeszcze nie wiedziałam – zapewniła go pospiesznie. –
Później tak.
Ostrożnie odłożyła komórkę na stolik, a torbę oparła na pod-
łodze u swoich stóp. Niepewnie błądziła wzrokiem.
– A dużo później zdałam sobie sprawę, że hormony ciążowe
wpłynęły na niestabilność emocjonalną i prawdopodobnie dlate-
go zareagowałam tak gwałtownie, kiedy znalazłam twoje zdję-
cie w bazie danych serwisu randkowego. Ale wtedy ciąża nawet
nie przyszła mi do głowy…
– Przecież uważaliśmy.
Pomyślał o długich namiętnych nocach na Rangiroi. Lydia
przytulona do niego w romantycznej chatce bez ścian, gdzie pa-
trzyło się prosto na Pacyfik, a wilgotna bryza chłodziła ich ciała
po gorącym seksie.
– Za każdym razem się zabezpieczaliśmy.
– Parę razy robiliśmy to w wodzie – przypomniała mu, przy-
gryzając wargę. – Raz w jacuzzi. A innym razem podczas kąpieli
w oceanie… pamiętasz?
Patrząc w jej zielone oczy, przeniósł się myślą do chwili, gdy
kochali się w strumieniach deszczu, zanurzeni w gorącej wo-
dzie w jacuzzi. Wbijała mu paznokcie w plecy w paroksyzmach
rozkoszy.
– Pamiętam – przyznał chropawym głosem.
– Może wtedy. Nie wiem. Kiedy wreszcie postanowiłam
sprawdzić, test wypadł pozytywnie.
– Miałem prawo wiedzieć o ciąży. – Wciąż trudno mu było
oswoić się z informacją. – Kiedy już się dowiedziałaś, powinnaś
była mi powiedzieć.
– Bo byliśmy w takich dobrych relacjach? – odparowała
gniewnie. – Ianie, nawet nie zaprzeczyłeś, że zamierzasz uma-
wiać się z innymi kobietami. Powiedziałeś, że rodzina nalega,
żebyś znalazł sobie żonę.
– Żoną mogłaś być ty – wycedził, choć miał ochotę wykrzy-
czeć to na cały głos. – A jeśli chodzi o tamte zarzuty, uznałem je
za zbyt nieprawdopodobne, żeby na nie odpowiadać. Spotyka-
łem się tylko z tobą i nie w głowie mi były inne kobiety.
Do diabła, był w niej szczerze zakochany. Zamierzał się
oświadczyć, uważał, że wiedzą o sobie wszystko, co jest ważne.
Poczuł się zraniony do żywego, gdy ukochana okazała mu całko-
wity brak zaufania. Jak mogła pomyśleć, że romansuje z nią dla
zabawy, a na boku umawia się z innymi! Najwyraźniej wcale jej
tak dobrze nie znał, podobnie jak ona zupełnie go nie rozumia-
ła. Pomylił ognistą namiętność z miłością.
O planach dziadka najzwyczajniej w świecie zapomniał, nigdy
nie traktował ich poważnie. Był zajęty pracą i Lydią. Poza tym
byli tysiące mil od domu i od presji rodziny.
Lydia zamilkła, a on nie potrafił zebrać myśli. Przełknął haust
prosecco pozostawionego w kieliszku.
– Hormony zupełnie mnie rozstroiły. Rozmawiałam z kobieta-
mi w ciąży, wiele zaobserwowało u siebie podobną huśtawkę
nastrojów – wyznała Lydia.
Do pewnego stopnia wyjaśniało to idiotyczną zabawę w swa-
tanie go z najbardziej nieodpowiednimi kandydatkami. Czas wy-
raźnie złagodził pierwotną złość. Może dotarło do niej, że wnuk
nie powinien odpowiadać za błędy dziadka.
– Pomińmy na razie kwestię zatajenia informacji o dziecku –
westchnął. – Możesz powiedzieć, co się stało? Co było powodem
poronienia?
Miał milion pytań. W którym była miesiącu? Czy kiedykolwiek
pomyślała, że ciąża jest ich wspólną sprawą? A gdyby urodziła
zdrowe dziecko? Czy wtedy dałaby mu znać?
Podejrzenie, że jednak nie, paliło żywym ogniem.
– Powód nie został jasno określony. Lekarz powiedział mi, że
ciąże w dziesięciu czy nawet dwudziestu pięciu procentach koń-
czą się poronieniem samoistnym, więc nie jest to rzadki przypa-
dek. – Położyła rękę na brzuchu. Podświadomie? – Najczęst-
szym powodem są aberracje chromosomowe, ale nie powinnam
zakładać, że przydarzy mi się to ponownie.
Wyczuł, jak trudno jej o tym mówić. Pretensje zniknęły, poja-
wiło się współczucie.
– Przykro mi, że nie było mnie wtedy przy tobie. – Wziął Lydię
za rękę.
– Ciężko przeżyłam stratę dziecka. – Sięgnęła po butelkę
z wodą. – Wpadłam w depresję. Przytłaczający smutek. Grupa
wsparcia była nieoceniona. Spędzałam z nimi dużo czasu i to
pomogło mi stanąć na nogi.
Włączyło się automatyczne spryskiwanie roślin w donicach
przy wejściu do apartamentu. Mokra mgła błyszczała przez
chwilę na liściach i błyskawicznie wysychała w słońcu odbijają-
cym się od białych kamiennych ścian.
– To dlatego hojnie wspierasz fundację „Nie jesteś sama”. –
Kawałki układanki wskoczyły na miejsce, lepiej teraz rozumiał,
przez co przeszła.
– Niektóre z tych kobiet są nadzwyczaj dzielne. Zainspirowały
mnie. Uświadomiłam sobie, jak małostkowe były moje intrygi
matrymonialne. – Zawahała się. – A kiedy zaczęłam uważnie
analizować potencjalne pary, okazało się, że jestem dobra w ko-
jarzeniu małżeństw.
Wysunęła rękę z jego uścisku, wygładziła sukienkę.
– Kontynuowałaś pracę w biurze matrymonialnym i przezna-
czałaś pieniądze na pomoc dla grupy, która pomogła tobie –
podsumował. – A incydent z moim bratem i Sofią Koslow był,
jak twierdzisz, nieszczęśliwym przypadkiem.
– Nie powinnam brać sprawy twojego brata, ale w tym czasie
siedziałam w Las Vegas, urządzając dom dla piosenkarki, która
się tam przeniosła na dłuższy kontrakt. Zastępowała mnie Kin-
ley.
Lydia wzięła z talerza truskawkę.
– Profity z kojarzenia par są zbyt duże, żeby z nich łatwo zre-
zygnować. Samotne matki potrzebują nieustannego dofinanso-
wania. Nie chciałam, żeby strumyk wysechł.
– Ojciec Sofii to bogaty ukraiński biznesmen. Przystał na to,
że nasza rodzina zajmie się ustaleniem tożsamości Mallory
West, bo jego córka zaręczyła się z Quinnem, jednak ma zamiar
wytoczyć ci sprawę sądową.
Ian do tej pory nie poinformował nikogo o wynikach prywat-
nego śledztwa. Nawet braci, choć nie miał zwyczaju niczego
przed nimi ukrywać.
Traktował swoje milczenie jako kartę przetargową w roz-
grywce z Lydią i zamierzał się nią posłużyć.
Przed spotkaniem snuł wizje zemsty, które teraz stały się bez-
przedmiotowe. Jego relacja z Lydią była dużo bardziej skompli-
kowana, niż mu się wydawało. Wciąż istniał silny pociąg fizycz-
ny, iskra mogła się przerodzić w płomień – ale było też poczucie
głębokiej więzi, ważniejsze niż atrakcyjność seksualna. Inaczej
wiadomość o poronieniu nie miałaby siły uderzenia młotem
w pierś.
Może ma szansę zawalczyć o coś więcej niż rewanż na jedną
noc?
– A już się łudziłam, że teraz, kiedy Sofia przygotowuje się do
ślubu z twoim bratem, jej ojcu wywietrzała z głowy chęć ze-
msty.
Lydia wyraźnie się zaniepokoiła. Wiatr od morza potargał jej
włosy.
Jednak Ian nie zamierzał się z nią cackać. Ona nie brała pod
uwagę jego uczuć, gdy zataiła przed nim informację o dziecku.
– Witalij Koslow nie puści płazem czegoś, co postrzega jako
plamę na honorze rodziny. – Ian szanował go za to. Sam też był
czuły na punkcie dobrego imienia rodu. – Mam propozycję, któ-
ra pomoże ci uniknąć procesu i umożliwi powrót do kojarzenia
małżeństw.
– Naprawdę? – Spojrzała na niego z nadzieją.
Plan był dobry i rozwiązywał za jednym zamachem problemy
Lydii i jego.
– Jak wiesz, muszę się ożenić ze względu na dziadka. – Obse-
sja starca kosztowała go już utratę względów Lydii. – Wcześniej
kończyło się na wierceniu dziury w brzuchu i nieustannych py-
taniach, kiedy przedstawię mu narzeczoną, jednak zimą dzia-
dek sporządził u prawnika kodycyl, że żaden z jego trzech wnu-
ków nie wejdzie w posiadanie spadku, dopóki nie udowodni, że
przez co najmniej dwanaście miesięcy pozostawał w związku
małżeńskim.
– Przecież masz własny biznes, i to przynoszący niezłe zyski…
– Utrzymanie McNeill Resorts w rodzinie to kwestia honoru,
a nie pieniędzy.
Nie pozwoli na to, żeby jedna trzecia rodzinnej firmy trafiła
w obce ręce. Podobnie czują Cameron i Quinn.
– Mogę ci znaleźć pannę młodą, jeśli chcesz skorzystać z mo-
ich usług – zaproponowała sztywno.
Naprawdę nie zrozumiała, o co chodzi?
– To miłe z twojej strony, ale sam potrafię wybrać sobie żonę,
nawet czasową.
– Podjąłeś rękawicę rzuconą przez dziadka? – spytała z wy-
zwaniem w głosie.
Wystarczyło jedno jej spojrzenie pełne ognia, żeby krew
w nim zawrzała. Byli niezwykle dobraną parą, Wszystkie zmysły
grały, gdy jej dotykał.
I będzie jej dotykał znowu. Już wkrótce.
– Zdecydowałem się. Definitywnie. Nie muszę dalej szukać,
Lydio. – Zacisnął pięść i knykciami musnął jej odkryte ramię. –
Nasze problemy się skończą, kiedy zgodzisz się zostać moją
żoną na dwanaście miesięcy.
ROZDZIAŁ CZWARTY

– Oświadczył ci się?! – zapiszczała Kinley, gdy późno w nocy


Lydia połączyła się z nią przez internet.
Siedziała na kanapie z podwiniętymi nogami i jadła sałatkę
dostarczoną do pokoju. Przekręciła laptop, by światło nocnej
lampki nie padało na ekran.
Orzechowe oczy Kinley były okrągłe, twarz komicznie zbliżyła
do kamerki i wyraźnie nie mogła się doczekać dalszego ciągu.
– Tak. – Lydia machinalnie dziabała widelcem w pomidorek
koktajlowy i próbowała zapomnieć o motylkach w brzuchu.
Dlaczego tak ją poruszyły oświadczyny, skoro Ian zamierzał
w ten sposób oszukać dziadka? A jednak poczuła łaskotanie
w brzuchu i zmiękły jej kolana zarówno wtedy, gdy Ian złożył jej
ofertę małżeńską, jak i teraz, kiedy opowiadała o wszystkim
Kinley.
– To propozycja czysto biznesowa.
Problem w tym, że kiedy musnął dłonią jej policzek, myślała
tylko o tym, jak dobrze im było razem w łóżku. Zawahała się,
zanim odmówiła.
– Ian obiecał ochronić cię przez skandalem i roszczeniami Ko-
slowa?
Lydia obserwowała asystentkę na ekranie komputera. Kinley
bawiła się długopisem, bo nałogowo rozwiązywała krzyżówki.
– Moje nazwisko nie zostałoby ujawnione, a Ian sam negocjo-
wałby z Koslowem warunki rezygnacji z odszkodowania. –
Ukraiński przedsiębiorca był założycielem bardzo dochodowego
start-upu, Safe Sale, wartego miliony dolarów.
Lydia śledziła wszystkie doniesienia prasowe na jego temat,
zwłaszcza po tym, gdy nie wypaliła próba wyswatania jego cór-
ki.
Ian pojawił się jak rycerz na białym koniu, gotów ją ocalić
z tarapatów. Tak sobie wyobrażała swojego ukochanego, gdy
jeszcze wierzyła w wieczną miłość i tym podobne bajki. Co za
idiotka z niej, zwłaszcza że z dzieciństwa pamiętała nieustanną
walkę między rodzicami.
– Co odpowiedziałaś?
– Zdecydowane nie. Wtedy poradził mi, żebym się jeszcze za-
stanowiła, jeśli mi zależy na anonimowości.
Niedwuznaczny szantaż rozzłościł Lydię do tego stopnia, że
wyszła, trzaskając drzwiami.
Zjechała windą na parter, a recepcjonistka Setai zamówiła dla
niej auto z kierowcą, przynależne gościom hotelowym. Mogłaby
jeździć nim po całym mieście, ale poprosiła tylko o transport do
hotelu.
Nie lubiła szastania pieniędzmi. W przeciwieństwie do matki
ciężko pracowała, by opłacać własne rachunki, i nie prowadziła
ekstrawaganckiego stylu życia.
– Nie są to konwencjonalne oświadczyny – przyznała Kinley,
stukając długopisem w policzek – ale jednak. Pomyśl: Ian
McNeill? – Gwizdnęła z uznaniem. – Marzenie niejednej panny
na wydaniu.
– Małżeństwo to nie sport wyczynowy. – Lydia bawiła się pa-
skiem od szlafroka, rozstrojona przebiegiem dnia. – Nie szukam
najbogatszego czy najbardziej znanego faceta.
– Myślałam raczej: najprzystojniejszego. – Kinley cmoknęła
bezwstydnie. – Prawdziwe ciacho. – Przejechała palcem po
ekranie smartfona i pokazała Lydii zdjęcie Iana. – Daj spokój,
jest do schrupania.
Magnetyczne spojrzenie niebieskich oczu – urody nie można
mu odmówić.
Jednak zdjęcie nie było tak pociągające jak Ian w osobie wła-
snej, gdy gładził ją po policzku lub zapewniał, że chciałby być
przy niej w tamtych najczarniejszych momentach, aby mogła
się wypłakać na jego ramieniu. Rozczulił ją, co bardziej osłabiło
twarde „nie” niż jego szerokie bary czy rozbrajający uśmiech.
Być może pomysł rocznego kontraktu małżeńskiego rozważy-
łaby na chłodno, gdyby przed rokiem nie planowała prawdziwe-
go ślubu z Ianem.
Ich związek trwał sześć tygodni, żaden rekord, ale był tak in-
tensywny, że pochłaniał ich bez reszty. Zapowiadało się na mi-
łość do grobowej deski.
– To niewystarczający powód do skomplikowania sobie życia.
– Nadal ją pociągał bardziej niż jakikolwiek inny mężczyzna. Ła-
two pomylić seksualne zauroczenie z uczuciem.
Nie stać jej na taki błąd.
– Przez dwanaście miesięcy mieć świat u swoich stóp i zabój-
czo przystojnego bogatego męża, który usunie wszelkie prze-
szkody na waszej drodze? – Kinley pokręciła głową i spoważnia-
ła. – Dałabym sobie rękę uciąć, że coś przede mną ukrywasz.
Przyłapała ją.
– Stare dzieje i lepiej o nich zapomnieć. – Lydia westchnęła.
Czas pomyśleć o przyszłości. – Zrobiłaś listę imprez, na których
warto się pokazać? Powinnam poważnie pomyśleć o poszerze-
niu bazy klientów.
Jeśli ma zebrać fundusze dla samotnych matek, powinna ru-
szyć do działania, a nie rozczulać się nad sobą. Znajdzie spo-
sób, by się bronić, nawet jeśli ukraiński przedsiębiorca pozna
osobę kryjącą się pod pseudonimem Mallory West.
– Wyślę ci mejlem, gdy tylko sprawdzę parę kontaktów. Nie
chciałabym cię narazić na problemy. W tym miesiącu na Flory-
dzie bawi parę osób z europejskich rodzin królewskich, stąd
wielkie zapotrzebowanie na wejściówki. – Zawahała się. – Pa-
miętaj, że nazwisko Iana McNeilla otworzy ci wszystkie drzwi.
Lydia nie wątpiła, że to prawda. Wystarczyło wspomnieć luk-
susowy apartament w Setai.
Ian poruszał się w kręgach towarzyskich, do których nigdy
nie dostała się jej matka. A chociaż Lydii nie zależało na przyna-
leżności do elity, to zaczęła doceniać benefity z tego płynące,
gdy w grę wchodziło dobro fundacji.
– Nie wątpię, ale nie zamierzam pojawiać się na imprezach
w jego towarzystwie, więc lepiej zabierz się do roboty. Powołaj
się tu i ówdzie na mojego ojca.
Nie miała skrupułów, bo był on znanym filantropem. Gdyby
żył, z pewnością przyklasnąłby jej staraniom, tego była pewna.
Nie pierwszy raz poczuła żal, że właściwie nie miała okazji le-
piej go poznać. Matka od urodzenia traktowała dziecko jak kar-
tę przetargową w rozgrywkach między dorosłymi. Uniemożli-
wiała ojcu widywanie Lydii, gdy tylko miała do niego pretensje.
A to oznaczało, że Lydia rzadko go spotykała, a jeśli już, to
matka była obecna i jak zwykle grała pierwsze skrzypce.
Zakończyła rozmowę i zamknęła laptop. Zatrzymała się w ho-
telu Calypso w pobliżu Foxfire.
Okna jej niewielkiego pokoju wychodziły na ocean. Otoczenie
pozostawiało wiele do życzenia, ale kiedy rozsuwała szklane
drzwi, miała ten sam bajeczny widok co Ian ze swojego luksuso-
wego apartamentu dwadzieścia przecznic dalej. Fale oceanu
miękko opływały piaszczysty brzeg, ich jednostajny szum był
muzyką dla zmęczonej duszy, a oczy cieszyły się bezcennym
pięknem natury.
Wciągnęła w płuca słonawe powietrze i starała się poddać
magii Atlantyku. Jednak dręczyło ją przeczucie, że Ian wróci
i ponowi propozycję.
Sprawa nie zakończyła się, gdy opuściła jego hotel. Pozwolił
jej odejść, żeby miała czas przemyśleć jego ofertę, wyzłościć się
wewnętrznie, i by dotarło do niej, że znalazła się w pułapce.
Ujawnienie, kim jest Mallory West, podważy jej działania na
rzecz fundacji „Nie jesteś sama”, zamieni jej życie w kolejny
cyrk medialny. Jeśli nawet będzie dalej prowadzić biuro matry-
monialne, to oprócz prasy brukowej będzie miała na głowie Ko-
slowa, a bezwzględny miliarder zrobi wszystko, żeby ją zrujno-
wać.
Do tej pory mogła sobie pozwolić na lokal na Manhattanie
i prowadzenie biznesu, który lubiła. Po przegranym procesie
zbankrutuje i będzie spłacała długi do końca życia. Uniknie
tych wszystkich konsekwencji, jeśli na rok zostanie żoną Iana
McNeilla.
Musi poślubić mężczyznę, który złamał jej serce.
Z drugiej strony, wystarczył jeden dzień, a otwarły się stare
rany. To nie do zniesienia.
Cofnęła się do pokoju i wśliznęła między prześcieradła. Posta-
nowiła, że odmówi Ianowi, jeśli ponowi oświadczyny – a tego
akurat była pewna, bo był jednym z najbardziej upartych ludzi,
jakich znała. Z pewnością nie zrezygnuje.
Ian McNeill traktował małżeństwo śmiertelnie serio. Nawet
roczny kontrakt.

Tuż przed świtem Ian wszedł do hotelu Calypso i powitał noc-


ną recepcjonistkę skinieniem głowy.
Sprawdził czas na zegarku i zajął miejsce przy windach
w holu. Była to jedna z tych secesyjnych budowli mocno sfaty-
gowanych przez czas. Posadzka z kafelków miała fantazyjny sło-
neczny wzór. Ian machinalnie sprawdzał kursy akcji, ale myśla-
mi błądził przy Lydii.
Wiele ryzykował, pojawiając się tu bez zapowiedzi, ale powin-
na przewidzieć, że gwałtowne wyjście niczego nie załatwia.
Prędzej czy później będą musieli wrócić do tematu.
Lydia żyła z planem w ręku. Miał nadzieję, że go nie zmieniła.
Na wyspach polinezyjskich zaczynała dzień od kąpieli w morzu.
Żartował z niej nawet, że jest syreną w przebraniu, dlatego
o świcie musi się zanurzyć w oceanie, jednak nigdy nie przepu-
ścił okazji i wiernie jej towarzyszył. Zapewniał ją, że to dla bez-
pieczeństwa, ale prawdę powiedziawszy, bardziej kusiła go oka-
zja do złapania jej za pupę lub scałowania soli z mokrych ust.
Kiedy głucho stęknęła winda, podniósł wzrok.
Drzwi otworzyły się, w holu pojawiła się Lydia w prześwitują-
cej czarnej tunice odsłaniającej zgrabne nogi.
– Ian? – powiedziała zaskoczona, mierząc go wzrokiem.
Bez makijażu, z włosami związanymi w koński ogon, wygląda-
ła tak samo jak przed rokiem, kiedy naturalnie i hojnie darzyła
go swoimi względami.
Teraz musiał usilnie sobie powtarzać, że bardzo się co do niej
mylił. Nie była osobą, za jaką ją uważał, bo inaczej porwałby ją
w ramiona i zaniósł do pokoju hotelowego, by jej udowodnić,
jak znakomicie do siebie pasują przynajmniej pod jednym
względem.
Seks. Namiętny dziki seks. Oto co wychodziło im najlepiej.
Puls mu przyspieszył na samo wspomnienie.
– Miałem nadzieję, że pozwolisz mi popływać z tobą.
Lydia stała jak wryta, potem postąpiła parę kroków, zerkając
na recepcjonistkę, jakby nie chciała, żeby ktoś ich podsłuchał.
Ian uwielbiał jej zapach – lawendowy proszek do prania i wy-
rafinowana woń perfum.
– Co ci przyszło do głowy? – Zerknęła przez ramię. – Nie
wiesz, że ekipa konsultantów pracujących przy renowacji Foxfi-
re zatrzymała się w tym hotelu? Co sobie pomyślą, kiedy ktoś
nas zobaczy razem o tej porze?
– Pozazdroszczą, że bawiliśmy się o wiele lepiej niż oni.
Nawet im w głowie nie postanie, że przez pół nocy wydrepty-
wał ścieżki w penthousie, przemyśliwując, co należy umieścić
w kontrakcie ślubnym.
Był pewien, że w końcu uda mu się namówić Lydię, ale będzie
wściekła, że postawił ją w sytuacji bez wyjścia, i to spędzało mu
sen z powiek.
– Ciężko pracowałam na swoją dobrą opinię – wycedziła i za-
czerwieniła się.
Udało mu się ją zirytować w rekordowym tempie.
– Skoro nie chcesz być widziana w moim towarzystwie,
chodźmy na plażę. Zanurkujmy.
Wiele by dał, żeby wziąć ją teraz za rękę albo objąć w talii.
Jednak rozsądek nakazywał dystans, inaczej kobieta zbuntuje
się i z jego planu nici.
Tymczasem miał już wszystko przemyślane, widział same do-
bre strony.
Lydia spiorunowała go wzrokiem i ruszyła do wyjścia.
Dwoma susami dogonił ją, przytrzymał drzwi i w półmroku
wkroczyli na Ocean Drive. Panowała zupełna cisza. Na plaży
więcej było biegaczy niż miłośników pływania. Paru zapalczy-
wych sportowców przecięło im drogę, wzbijając kłęby piasku.
– Tam będzie spokojniej. – Wskazał brzeg, na którym nie roz-
stawiono jeszcze leżaków, miejsce wolne od hotelowych gości.
Już wcześniej umówił się w hotelu, że o świcie dostarczą im
śniadanie na plażę. Lydia nie zwracała na niego uwagi i gniew-
nie kroczyła w kierunku wody.
Na horyzoncie pojawiły się fioletowe zorze. Zrzuciła klapki,
ściągnęła przez głowę tunikę, a on patrzył jak zaczarowany na
jej sylwetkę na tle jaśniejącego nieba. Wbiegła w głąb morza
i zanurkowała.
Starannie złożył ich ubrania i ułożył je z boku, żeby nie prze-
szkadzały kelnerowi, który dotarł właśnie z wózkiem wypełnio-
nym tacami.
Sam rzucił się biegiem za Lydią. Pamiętał szczeniackie igrasz-
ki, które uprawiali przed rokiem, wyścigi i wciąganie się za
nogę pod wodę. Nie miał odwagi dotykać jej, bo pewnie sobie
tego nie życzyła, więc narzucił sobie większe tempo i wkrótce
wyprzedził kobietę płynącą równym stylem motylkowym.
Pojaśniało, horyzont miał kolor pola lawendy. Widział ją wy-
raźniej. Kremowa skóra połyskiwała przy każdym uderzeniu ra-
mion o wodę. Zwolniła, gdy znaleźli się daleko od brzegu.
– Zupełnie zwariowałeś – rzuciła w jego kierunku.
Wydawało się, że zdążyła się uspokoić. Ciemne włosy oblepia-
ły czaszkę i unosiły się w wodzie wokół głowy pływaczki. Była
tak piękna, że coś ścisnęło go w sercu.
– Dlaczego? Bo pływam w oceanie przed wschodem słońca?
Czy dlatego, że płynę z tobą, choć jesteś na mnie wściekła?
– Wyskoczyłeś z propozycją małżeństwa mimo naszej… nie-
szczęśliwej historii – prychnęła. – Tyle jest napięcia, tyle wza-
jemnych uraz. Chyba oszalałeś i sam to najlepiej wiesz.
Odepchnęła ręką dryfujące wodorosty.
– Jestem pragmatykiem, Lydio. Chyba po przemyśleniu wi-
dzisz praktyczne zalety mojej propozycji.
Dał jej czas na ochłonięcie. Zapewne przez pół nocy przemy-
śliwała wszystkie za i przeciw, podobnie jak on.
– Jakie praktyczne zalety? – Fala poderwała ją do góry. – Ia-
nie, nie jesteśmy rodziną królewską i nie musimy się zastana-
wiać, jak zapewnić sobie prawa sukcesji do tronu. Małżeństwo
nie powinno być układem biznesowym.
– Nie będzie. – Przytrzymał ją za rękę, by ich nie rozdzieliła
kolejna fala. – Tu dasz radę sięgnąć dna.
Prosty gest – przytrzymanie Lydii za przegub w zimnej wo-
dzie – przeszył go gorącym dreszczem. Musiała poczuć coś po-
dobnego, bo szarpnęła się w tył.
– Nic mi nie jest – odparła, choć gęsia skórka świadczyła
o tym, że jest jej zimno.
– Widzisz namiot na plaży? – Wskazał na daszek, pod którym
kelner zostawił na rozkładanym stole niewielką lampkę. – Za-
mówiłem dla nas śniadanie. Wyjdźmy na plażę.
– Śniadanie? – zdziwiła się, ale zaczęła płynąć w kierunku
brzegu. – Myślałam, że masz darmowy bufet w Setai.
– Tam nie cieszyłbym się twoim towarzystwem. A sytuacja
zmieni się radykalnie, kiedy zgodzisz się za mnie wyjść.
Byli już tak blisko plaży, że przystanęli i zaczęli brodzić w kie-
runku brzegu. Lydia nie protestowała, co wziął za dobry sygnał.
Szedł z nią w milczeniu, a z każdym krokiem zbliżali się do
celu.
Biały namiot był osłonięty z trzech stron, otwarty od strony
morza. Jego kopułowaty kształt kojarzył się z baśniami z tysiąca
i jednej nocy.
– Traktujesz to bardzo serio. – Przygryzła wargę i łypnęła na
niego ukradkiem.
– Myślałaś, że żartuję? – Podał jej jeden z czystych ręczników
zostawionych przez obsługę hotelową.
– Niezupełnie. – Wycisnęła na piasek wodę z włosów. – Może
tylko miałam nadzieję, że Koslow mnie nie pozwie, a ty próbu-
jesz mnie nim postraszyć z zemsty za randki z piekła rodem.
Usiłowała go umówić z gwiazdką reality show, znaną ze swo-
ich kaprysów i nieobliczalnych zachowań, oraz byłą dziewczy-
ną, która naraziła się Ianowi, bo długo po rozstaniu wykorzysty-
wała jego koneksje dla własnej kariery.
– Chodziły mi po głowie różne pomysły, jak cię skłonić do
przyjemnego dla nas obojga zadośćuczynienia. Tu jednak się
mylisz.
Otuliła się ciaśniej ręcznikiem, a on nalał im kawę. Odczekał,
ale Lydia nie odezwała się ani słowem. Nie zamierzał ukrywać
przed nią, że wciąż go pociąga.
Co więcej, że zamierza ją namówić na seks.
– Wiele zrozumiałem po wczorajszej rozmowie. Żyłaś w kosz-
marnym stresie i szczerze żałuję, że nie byłem wtedy z tobą. –
Wciąż czuł się dziwnie na myśl o nienarodzonym dziecku. Ich
wspólnym dziecku. – Niezależnie od tego, co się wydarzyło mię-
dzy nami, powinnaś była wiedzieć, że możesz na mnie polegać.
Jeszcze jej nie wybaczył, ale współczucie wzięło górę.
Usiadła przy stoliku, posłodziła kawę i zaczęła ją mieszać. Nie
zaprotestowała, gdy postawił przed nią talerz z owocami i se-
rem. Pamiętał jej upodobania. Na podgrzewanych tacach czeka-
ła jajecznica i podsmażony bekon. Nałożył porcje dla obojga.
– I mówisz, że małżeństwo nie będzie formą zemsty? –
Uśmiechnęła się krzywo i narzuciła na siebie czarną przewiew-
ną tunikę.
– Wręcz przeciwnie. – Włożył koszulę, zapiął parę guzików
i usiadł po drugiej stronie stolika, lekko dotykając kolanami jej
nóg. Widział po oczach, że jest tego świadoma. – Nasze małżeń-
stwo byłoby ze wszech miar korzystne dla obu stron.
ROZDZIAŁ PIĄTY

Fala gorąca rozlała się z tego punktu, gdzie ich nogi się ze-
tknęły. To wystarczyło Lydii za cały potok słów. Jak łatwo byłoby
ulec impulsowi i dać się uwieść sile przyciągania, której wcze-
śniej nie potrafiła się oprzeć. Ian był niezrównanym kochan-
kiem.
Powinna okazać siłę woli. Cofnęła nogi, założyła jedną na dru-
gą, by odsunąć się jak najdalej.
– To nie w porządku, że posuwasz się do podstępów, żeby
mnie przekonać do twojego zwariowanego pomysłu.
Przełknęła łyk kawy i skierowała wzrok na pyzate różowe
słońce dźwigające się nad horyzontem i zalewające ich łagod-
nym światłem.
Plaża o tej porze dnia była spokojna, większość turystów
przedkładała uroki sławnego nocnego życia Miami nad przy-
jemności poranka.
Jakieś dwadzieścia metrów od nich wędkarz zwijał linkę, by
sprawdzić, co się złapało. Jego krzesełko stało do połowy w wo-
dzie. Kilka mew krążyło mu nad głową w nadziei na łatwy łup.
– Podstępów? – Ian odchylił się, jakby oberwał niezasłużonego
klapsa. Jednak na ustach błądził mu lekki uśmiech. – Z pewno-
ścią ich nie ma. Są co najwyżej całkiem jawne manipulacje pod
stolikiem.
– Dobrze wiesz, o co mi chodzi. – Nabiła na widelec połówkę
truskawki. Nieposłuszne ciało każdym nerwem błagało, aby nie
była taka surowa i dała się zaciągnąć do łóżka. – Jeśli nie doga-
damy się w tej sprawie, nie posługuj się seksem jako bronią.
– Lydio – zaczął łagodnie – seks był najmocniejszą stroną na-
szego związku. Nie chciałbym, żeby był czymkolwiek innym niż
przyjemnością.
Nie zbliżył się ani odrobinę, a jednak atmosfera zgęstniała,
jakby się znów otarł o jej nogi. Słowo „przyjemność” w jego
ustach brzmiało jak pieszczota.
– W takim razie powstrzymaj się od dwuznacznych aluzji –
wycedziła przez zęby.
– Zgoda.
Wietrzyk od wody igrał z jego szybko schnącymi włosami. Ian
wydał jej się niezwykle przystojny – miała słabość do smagłych
brunetów o niebieskich oczach.
– Porozmawiajmy o alternatywnych rozwiązaniach – zapropo-
nowała z nadzieją, że jednak uda im się dojść do porozumienia.
– Jedyną alternatywą jest oznajmienie wszystkim naokoło, że
jesteś agentką matrymonialną i posługujesz się pseudonimem
Mallory West – oświadczył Ian i dolał jej kawy.
Zrobiło jej się słabo. On mówi poważnie. Może nawet odegra
rolę mediatora w relacjach między nią a klanem McNeillów:
konserwatywnym starszym bratem i tym młodszym, technolo-
gicznym geniuszem – jednak sam nie cofnie się o krok. W do-
datku bracia często ulegają jego sugestiom i Ian na ogół stawia
na swoim.
– Straciłabym szansę na odbudowanie kariery, bo taka agent-
ka musi mieć nienaganną opinię. Tym samym straciłabym szan-
sę na pomaganie innym kobietom – przypomniała mu.
Jakoś odechciało jej się jeść, choć świeże owoce wyglądały
bardzo kusząco.
– Czasem trzeba wybrać, co jest ważniejsze. Dla sprawy war-
to się poświęcić – oznajmił pompatycznie.
– I nie obchodzi cię, że wcale nie chcę składać siebie w ofie-
rze? – Może jednak nie jest tak cyniczny, na jakiego wygląda,
i przypomni sobie, ile dla siebie znaczyli.
– Oboje coś poświęcamy, oboje osiągamy swoje cele. – Postu-
kał w stolik, jakby bębnieniem chciał zaakcentować znaczenie
słów. – Skoncentrujmy się na pozytywnych aspektach małżeń-
stwa.
– Jak spełnienie warunku twojego dziadka?
– No właśnie. – Nadział winogrono na widelec i podał Lydii do
ust. – W tym samym czasie ty odbudujesz swój biznes i unik-
niesz procesu oraz grzywny. Nie wspominam o innych benefi-
tach.
Zaczerwieniła się gwałtownie.
– Nie obiecuj sobie, że będzie, jak było, bo podpiszemy kon-
trakt małżeński. I nie myśl, że mnie przekonałeś, Ianie. Na ra-
zie zastanawiam się, jak zerwać umowę z Singer Associates
i wyjechać z South Beach.
– Nie da się wrócić do tego, co było przed rokiem – powie-
dział prosto z mostu i szczerze. – Między nami wciąż jest che-
mia, ale musiałabyś tego chcieć, żeby do czegoś doszło, to ci
mogę obiecać.
Serce jej przyspieszyło na myśl o tym. Jak miałaby mu się
opierać przez cały rok, skoro sama jego obecność tak na nią
działa?
Trudno byłoby zrezygnować z lukratywnego zajęcia, dzięki
któremu wspierała fundację i miała poczucie, że czyni świat
lepszym miejscem. Miała mętlik w głowie, wzburzona poderwa-
ła się z miejsca.
– Nie chcę drugi raz przeżywać tego samego. – Potrzasnęła
głową energicznie, ale mgła się nie rozwiała. Trudno było ze-
brać myśli. – Za pierwszym razem bolało za bardzo.
Powinna odejść, zanim zrobi coś, czego pożałuje – na przy-
kład zarzuci mu ramiona na szyję i wciągnie go pod daszek, by
zerwać z niego tę idiotyczną koszulę.
– Poczekaj. – Ian podniósł się i przytrzymał ją za rękę. – Dzia-
dek miał atak serca, kiedy Cameron dostał kosza od Sofii.
– Nie miałam pojęcia. Bardzo mi przykro – wyjąkała.
– Był wtedy w Chinach, więc niewiele osób wiedziało. Udało
nam się zachować to w tajemnicy.
Malcolm McNeill był wielkim autorytetem dla wnuków. Swe-
go czasu Ian opowiedział jej mnóstwo anegdotek z dzieciństwa,
a każda świadczyła o miłości do dziadka.
Słońce wzniosło się wyżej, zalało świat ciepłym pomarańczo-
wym światłem. Palce Iana delikatnie gładziły jej ramię. Lydia
złagodniała, jej opór pomału topniał.
– Wyzdrowiał? – Gdyby Malcolm niespodziewanie umarł, za-
nim Ian wypełni warunki testamentu, rodzina straciłaby kontro-
lę nad McNeill Resorts.
– Będzie dobrze, przynajmniej taką mamy nadzieję. Ma wsz-
czepiony rozrusznik i radzi sobie znakomicie. Nie pozwala się
przewieźć do Stanów, do swojego lekarza, dopóki nie będzie pe-
wien, że nie wywoła to żadnych plotek na temat jego stanu
zdrowia.
Stali osłonięci daszkiem.
Ian wciąż gładził ją po ramieniu, choć podejrzewała, że robi
to zupełnie machinalnie, pogrążony w myślach o starszym
panu.
– Bezpieczeństwo firmy jest jego główną troską – wyznał Ian.
Lydia świetnie to rozumiała. Nawet najbardziej stabilne spół-
ki mogą raptownie stracić na wartości, gdy rozejdą się pogłoski
o nieuchronnej zmianie zarządu.
– Jest dla niego ważniejsze niż zdrowie – powtórzył. – Rozu-
miesz teraz, dlaczego tak mi zależy na spełnieniu życzenia
dziadka? Tu nie chodzi o mnie, ale o jego spokój.
To również potrafiła zrozumieć.
Przez całe dzieciństwo zależało jej na aprobacie ojca, po jego
śmierci bezskutecznie szukała akceptacji przyrodniego rodzeń-
stwa i dalszej rodziny, której nigdy nie miała okazji poznać.
Ian przynajmniej miał pewność, że jego dziadek go kocha.
– Skoro zależy mu na utrzymaniu firmy w rękach rodziny, cze-
mu nie zmieni zapisu w testamencie?
Czuła się nieswojo, prowadząc niespodziewanie bardzo pry-
watną rozmowę z Ianem. W dodatku stał zbyt blisko.
– Twój dziadek szczerze się troszczy o twoje szczęście. Z pew-
nością nie chciałby, żebyś się ożenił pod przymusem, tylko dla-
tego żeby zachować dziedzictwo w całości.
– Malcolm McNeill wzrastał w innych czasach. Wtedy nikt nie
widział niczego złego w małżeństwie z rozsądku. – Ian puścił jej
ramię, ale nie cofnął się, więc blokował jej drogę. – Staram się
zrozumieć jego sposób myślenia i wyciągnąć wnioski. Rozum mi
podpowiada, że ty i ja stanowimy dobrze dobraną parę. Może-
my sobie pomóc.
Byłoby łatwiej, gdyby przeszłość nie nakładała się na teraź-
niejszość i gdyby w Ianie – prócz konsekwentnego pragmatycz-
nego biznesmena – nie widziała swojego namiętnego kochanka
sprzed roku. Wyobraźnia wciąż podsuwała jej obrazy ich ciał
splecionych w miłosnym uścisku. Pokazał jej rozkosz, o jakiej
wcześniej nie śniła. A jednak nawet wówczas Ian przywiązywał
większą wagę do życzeń dziadka niż do uczuć bliskiej mu kobie-
ty. Cóż, zawsze będzie stawiał rodzinę na pierwszym miejscu.
Tymczasem ona, jakże naiwnie, podała mu serce na dłoni.
– Nie mogę ci pomóc – szepnęła, ale w jej proteście nie było
ognia.
– Jak mam cię przekonać? – Wsunął jej za ucho pasemko wło-
sów spadające na twarz. – Zrobię wszystko, czego zażądasz.
Gwarantował jej możliwość prowadzenia biura matrymonial-
nego i utrzymania w tajemnicy, kto się za nim kryje. Zapewniał
ochronę przed Witalijem Koslowem i szacunek należny żonie
poważnego biznesmena, na który inaczej trudno jej było liczyć,
gdyż ciągnęła się za nią zła opinia odziedziczona po matce, bo-
haterce licznych skandali opisywanych w tabloidach.
Wszystkie te argumenty warte były rozważenia. A teraz gwa-
rantował jej, że to ona może podyktować warunki.
Pokusa była coraz większa, zwłaszcza że jego motywem nie
była zemsta za złośliwie kojarzone randki. Uwierzyła, że Ian
martwi się o zdrowie dziadka i chce wreszcie spełnić jego wolę.
– Osobne pokoje – wypaliła, zanim zdążyła to dobrze przemy-
śleć. – Pomoc w kojarzeniu par, jeśli będę jej potrzebowała. –
Pamiętała uwagę Kinley, że nazwisko McNeill otwiera wiele
drzwi, które inaczej trudno byłoby sforsować za względu na ba-
rierę towarzyską.
– Niewiele wiem o swataniu – przyznał. – Chyba tylko to, że
według wszystkich znaków na niebie i ziemi stanowimy dobrze
dobraną parę.
Serce jej się ścisnęło, gdy uznała, że swego czasu myślała do-
kładnie to samo. Dopiero po jakimś czasie odkryła, że Ian trak-
tuje ich związek jako rozrywkę, zanim znajdzie właściwą kandy-
datkę do ożenku.
Wygląda na to, że standardy zostały obniżone, gdy w grę
wchodził pośpiech.
– Mam na myśli powoływanie się na nazwisko McNeill, jeśli
będę chciała dotrzeć do właściwych osób. To pomoże mi w biz-
nesie.
– Zrobione – zaakceptował bez wahania. – Umowa stoi?
Umowa? Naprawdę? Chyba postradała zmysły. Ale w końcu
tylko na dwanaście miesięcy…
– Mam jeszcze jeden warunek. – Głośno przełknęła ślinę. Pew-
ne sprawy trzeba dopowiedzieć, jeśli ma ostatecznie wyrazić
zgodę.
Milczał, co zbiło ją z tropu bardziej niż potok słów.
– Chcę, żebyś mi obiecał, że nie będziesz próbował mnie uwo-
dzić – powiedziała powoli, ważąc każde słowo i robiąc pauzy, bo
brakowało jej powietrza. – Zdaję sobie sprawę, że jest między
nami silny pociąg fizyczny, Ianie. Proszę, żebyś tego nie wyko-
rzystywał.
– W takim razie ja też mam warunek. – Zbliżył do niej twarz
i zniżył głos.
Serce jej waliło, jakby miało wyskoczyć z piersi.
– Jaki? – Powinna była zastrzec, że nie życzy sobie, aby stawał
tak blisko.
Chyba straciła rozum.
– Będę miał prawo cię pocałować przy dwóch okazjach.
Pocałunki. Nic więcej. Ale kiedy udało im się poprzestać na
pocałunkach?
Powinna zaprotestować, zakończyć całą sprawę tu i teraz.
Niech Witalij Koslow ją pozwie i doprowadzi do bankructwa, bo
to przez jej pomyłkę śliczna balerina, jego córka, narażona zo-
stała na nieoczekiwaną propozycję małżeńską ze strony niezna-
jomego adoratora, a wszystko to na oczach prasy.
Zamiast głośnego sprzeciwu, Lydia w milczeniu napawała się
zapachem Iana. Znajomy płyn po goleniu z nutą drzewa sanda-
łowego, którym czasem pachniała jej skóra po nocy spędzonej
w jego łóżku.
– Kiedy mielibyśmy się pocałować? – Spojrzała prosto na nie-
go. – Przy jakiej okazji?
– Drugi raz w dniu ślubu. I pierwszy raz dla przypieczętowa-
nia umowy.
– Teraz? – Na samą myśl zaschło jej w ustach, jednak za żad-
ne skarby nie oblizałaby warg.
– Teraz. – Jego ręka zdążyła już trafić na jej plecy, czuła jej
elektryzujące ciepło przez cienką tkaninę tuniki. – Umowa stoi,
Lydio? Spędzimy razem rok, a ja będę honorował wszystkie
twoje warunki.
Głupi pomysł, niedorzeczny, skandował jej mózg, jakby chciał
ją zmusić do powiedzenia tych słów na głos. Ale przecież nie
może opuścić samotnych matek w potrzebie. I dość egoistycz-
nie nie chce występować w roli bohaterki kolejnego skandalu.
Kiwnęła głową na zgodę. Wtedy Ian uśmiechnął się z trium-
fem.
– Cieszę się, że się zgodziłaś. – Jego niebieskie oczy błyszcza-
ły, gdy zbliżył do niej usta.

Skoro przed ślubem może liczyć tylko na ten jeden jedyny po-
całunek, Ian pragnął, aby był niezapomniany.
Objął Lydię w talii tuż nad biodrami, poczuł jej ciepło pod
cienką narzutką.
Przytuliła się do niego, a może to on przyciągnął ją do siebie,
jej piersi oparły się na nim. Miękkie krągłości kobiecego ciała
sprawiły, że ogarnęło go gwałtowne pożądanie. Między nimi za-
wsze istniało silne seksualne przyciąganie, wystarczał moment,
a z iskry buchał płomień. Ian pragnął jej całym sobą.
Teraz. Natychmiast. Mógłby opuścić zasłony po obu stronach
daszku, odciąć się od świata i wziąć ją tutaj, opartą o stół. Wy-
starczy jednym szarpnięciem zerwać szmatkę, która zastępowa-
ła kostium kąpielowy, a byłby w niej głęboko. Znał jej ciało do-
skonale.
Rozpoznał pożądanie i przyzwolenie, kiedy odpowiedziała na
pocałunek, kiedy zacisnęła ręce na koszuli i przyciągnęła go do
siebie.
Przylgnęła do niego biodrami. Może pod nią także uginały się
nogi? Oplatała go, jakby chciała się z nim stopić.
Sięgnął nad jej głową i pociągnął taśmę, która przytrzymywa-
ła połę namiotu. Materiał osunął się z szelestem. Wewnątrz zro-
biło się ciemniej.
Lydia szarpnęła się i zamrugała gwałtownie. Spojrzała na płó-
cienną ściankę.
– Co robisz? – Usta jej drżały. – Dlaczego?
Nie był w stanie oderwać wzroku od jej warg.
– Chcę nam zapewnić trochę prywatności. – Wpił się w jej roz-
chylone usta.
Przekręcił ich jak w tańcu, drugą ręką szarpnął taśmę z prze-
ciwnej strony. Byli teraz osłonięci przed wzrokiem spacerowi-
czów, gdyby tacy pojawili się na plaży.
– Pocałunek – szepnęła mu prosto w usta. – Miał być tylko je-
den pocałunek.
– I zobacz, dokąd nas doprowadził – mruknął jej do ucha
i przyssał się do delikatnej skóry, pod którą czuł mocne pulso-
wanie. – Przyjemnie?
– Ianie… – Chwyciła go mocniej i odepchnęła.
W półmroku widział jej szeroko rozwarte oczy. Poły namiotu
łopotały na wietrze od strony wody. Przymknął oczy, żeby nie
patrzeć na odsłonięte ramię i wargi spuchnięte od całowania.
Cierpliwości. Nie może być natarczywy, bo wszystko diabli
wezmą. Trzeba poczekać, aż sama przyjdzie do niego, gotowa
wrócić do tego, co im wychodziło najlepiej. Teraz będzie trzy-
mać ręce przy sobie, chociaż powietrze pulsuje pożądaniem.
– Słucham? – Miał ochotę przejechać palcem po jej dolnej
wardze, zapamiętać jej kształt.
– Jak prędko to nastąpi? Mówię o małżeństwie.
A więc ją przekonał! Zatriumfował w duchu. Są o krok od
przyklepania umowy.
Powstrzymał się od zwycięskiego okrzyku i powiedział spokoj-
nym tonem:
– Mam nadzieję, że podobnie jak ja nie możesz się doczekać
kolejnego pocałunku.
– Zastanawiam się raczej, jak rozegrać sprawę naszej wspól-
nej pracy. Mamy udawać parę, a przecież jesteśmy zatrudnieni
przy tym samym projekcie. – Poprawiła narzutkę i cofnęła się
na bezpieczną odległość.
Niechętnie podciągnął płachtę zasłaniającą wyjście na plażę.
Nie będzie improwizowanego seksu na stoliku.
Cierpliwości.
– Znajdę sędziego pokoju i dowiem się, jak szybko uda się za-
łatwić formalności.
Odetchnie, kiedy spełni życzenie dziadka. Im prędzej się oże-
ni, tym lepiej.
Quinn i jego narzeczona zaplanowali ślub za dwa tygodnie.
Przy odrobinie szczęścia do tego czasu Lydia będzie jego żoną.
– Myślisz, że uda nam się pracować razem? Nie będzie niepo-
trzebnych emocji, nie będzie seksu? – Wyglądała na zaniepoko-
joną.
Czyżby martwiła się o swoje przychody? Nigdy nie zauważył,
żeby Lydia miała problemy finansowe. Zresztą sto procent z do-
datkowych przychodów przeznacza na cele charytatywne. Ben-
tley wyraźnie to potwierdził w raporcie.
Z drugiej strony, jeśli jej sytuacja materialna jest dobra, dla-
czego zatrzymała się w starym i niezbyt komfortowym hotelu
Calypso?
– Zamierzam spełniać wszystkie twoje życzenia – zapewnił. –
Jeszcze dziś zadzwonię do Jeremy’ego. Tymczasem mam propo-
zycję. W penthousie w Setai jest kilka wolnych sypialni. Popro-
szę konsjerżkę, żeby przesłała do mnie twoje rzeczy.
Zastrzegła sobie osobne pokoje, ale przecież jego apartament
jest większy niż większość prywatnych domów.
– Jeszcze jedna sprawa. Pamiętasz moje warunki? – Wracali
plażą w kierunku hotelu i auta. – Chciałabym dostać się na pew-
ną zamkniętą imprezę. Miałabym większe szanse jako twoja
osoba towarzysząca.
– Skontaktuję cię z moją asystentką. Załatwi zaproszenie, jeśli
jest potrzebne. Chętnie pójdę z tobą, to może być nasz publicz-
ny debiut. – Wyciągnął telefon i wysłał pani Trager esemes.
Lydia zatrzymała się przed hotelem.
– Tam zaparkowałem. – Wskazał samochód stojący nieco da-
lej.
– Powinnam się umyć i przebrać.
– Możesz to zrobić u mnie. Być może już po południu zosta-
niemy mężem i żoną.
– Wciąż nie mogę uwierzyć, że to się stanie. – Podeszli do ka-
brioletu. – Czy nie powinniśmy podpisać umowy przedmałżeń-
skiej? Wolałabym wszystko mieć na piśmie.
– Oczywiście.
Zamierzał jasno sprecyzować warunki, żeby Lydia wreszcie
przestała czujnie wypatrywać potencjalnych pułapek i odkryła
zalety małżeństwa.
Kiedy się pocałują następnym razem, nie będą się spieszyć,
a wtedy przypomni jej, ile przyjemności może im przynieść ko-
lejnych dwanaście miesięcy.
ROZDZIAŁ SZÓSTY

Trzy dni minęły niepostrzeżenie, zanim Lydia stanęła przed


obliczem sędziego pokoju okręgu Dade i podpisała dokumenty,
na mocy których została żoną Iana McNeilla.
Wcześniej w kancelarii adwokackiej zawarli poufną umowę
określającą warunki ich rozwodu po upływie roku. Prawnik ją
uważnie przeczytał, wytłumaczył Lydii wszystkie zawiłości i za-
pewnił, że obie strony są równie chronione. Ian dopisał różne fi-
nansowe gratyfikacje dla niej, ale wykreśliła je, bo nie wycho-
dziła za mąż dla pieniędzy. Próbował ją przekonywać, spierali
się, w końcu musiał się poddać.
Nadszedł dzień ślubu. Składając swój podpis na urzędowym
akcie, mocno ściskała wiązankę. Nie zawiadomili nikogo bli-
skiego, nawet rodzin.
Choć ceremonia była najprostsza z możliwych, Ian zamówił
dla niej sukienkę koktajlową w kolorze kości słoniowej. Zapew-
niał, że była to inicjatywa krawca, i rzeczywiście, miał na sobie
grafitowy garnitur z dodatkami idealnie dobranymi do jej stro-
ju.
Musiała przyznać, że suknia podkreślająca figurę, na szero-
kich ramiączkach i z dekoltem karo, była godna panny młodej,
a jednocześnie nadawała się na wiele uroczystych okazji.
Płatki brzoskwiniowych lilii w bukiecie Lydii drżały lekko, gdy
sędzia pokoju rozpoczął ceremonię. Od momentu, kiedy zgodzi-
ła się na propozycję Iana, nie miała czasu pomyśleć, wszystko
działo się tak szybko.
Przeniosła się do luksusowego penthouse’u Iana, wtajemni-
czyła Kinley w szczegóły planów małżeńskich, spędziła mnó-
stwo czasu nad projektem Foxfire, a Ian oficjalnie ujawnił ich
związek Jeremy’emu Singerowi.
Od czasu namiętnego pocałunku na plaży Ian nie próbował
zainicjować kontaktu fizycznego, co nie powinno jej dziwić, sko-
ro kolejny krok miał należeć do niej. Czy Ian myślał o tamtych
elektryzujących chwilach w namiocie na plaży tak często jak
ona?
Dzisiaj będzie musiała pocałować go po raz drugi – w końcu
to dzień ich ślubu. Miała motylki w brzuchu i prawie nie słysza-
ła sędziego pokoju. Tym razem nie pozwoli się zaskoczyć. Jest
przygotowana.
A jeszcze, co nie bez znaczenia, obok są świadkowie. Obcy lu-
dzie, ale zawsze świadkowie.
Lydia spojrzała w błękitne oczy Iana i nagle reszta świata
przestała istnieć. Wciąż miał tę moc: sprawiał, że przy nim cał-
kiem traciła głowę.
Musi się pilnować przez kolejnych dwanaście miesięcy, ina-
czej znów się w nim zakocha po uszy. A chociaż Ian potrafi
sprawić, że jej ciało śpiewa, to zawsze przedłoży interes McNe-
illów – rodziny i firmy noszącej ich miano – nad jej dobro.
Ian prezentował się świetnie w jedwabnym garniturze od re-
nomowanego londyńskiego krawca, z marynarką zapinaną na
dwa guziki, w białej koszuli i krawacie koloru kości słoniowej
oraz fantazyjnej chusteczce w kieszonce marynarki, przydającej
mu wyrafinowanej elegancji.
Lydia musiała przyznać, że jego krawiec znakomicie wywiązał
się z zadania – wizualnie stworzyli piękną parę, czego dowodem
była ślubna fotografia pstryknięta im przez asystentkę. Przez
chwilę pożałowała, że nie ma przy sobie Kinley, by dzielić
z kimś bliskim najpiękniejszą chwilę w życiu kobiety.
Jednak zdecydowała się zachować ślub w tajemnicy, dopóki
ich małżeństwo nie będzie sprawą dokonaną. Jej matka nie
przepuściłaby takiej okazji, znów próbowałaby robić wokół sie-
bie mnóstwo medialnego szumu.
– Proszę przygotować obrączki – podpowiedział sędzia poko-
ju, a Lydia spanikowała.
Ian miał się wszystkim zająć. Czy pamiętał o obrączkach?
Ale pan młody już wyciągał je z kieszonki. Jedna była prosta
i bardzo męska. Drugie platynowe kółeczko zdobił niezwykły
żółty diament w kwadratowej oprawie, aż westchnęła na jego
widok.
Sędzia pokoju wygłosił słowa formułki, którą nowożeńcy mu-
sieli powtórzyć. Lydia wypowiedziała przysięgę małżeńską
z niejasną obawą, czy jednak nie popełnia wielkiego błędu, po
czym wsunęła Ianowi obrączkę na palec, a on ozdobił jej dłoń
brylantowym pierścionkiem.
– Ogłaszam was mężem i żoną – zakończył wreszcie urzędnik
i zamknął czarną, oprawną w skórę księgę. – Może pan pocało-
wać pannę młodą.
Lydia nie wiedziała, czy oszałamia ją bardziej fakt, że została
żoną Iana, czy to, że za chwilę ich usta się zetkną.
W oczach swego oblubieńca widziała błysk zaborczej dumy –
a może to w niej krew zawrzała. Serce zaczęło jej bić szybciej,
a w płucach nagle zabrakło powietrza, jakby suknia skurczyła
się o dwa numery.
Tymczasem Ian nachylił się nad nią i tylko musnął jej poli-
czek, szepcąc do ucha:
– Prawdziwy pocałunek odkładam na potem.
Głęboki baryton pieścił jej skórę, a wyobraźnia podsuwała ob-
razy całkiem niestosowne dla panny młodej odchodzącej od oł-
tarza.
A w tym przypadku od dębowego biurka sędziego pokoju.
Rozkojarzona wyszeptaną obietnicą i zmienionym stanem cy-
wilnym, Lydia uśmiechała się i pozowała do kolejnego zdjęcia.
Nie rozmawiali, dopóki nie znaleźli się na dworze, gdzie nikt
nie mógł ich podsłuchać.
– Gratulacje, pani McNeill – powiedział, prowadząc ją za rękę
wprost w popołudniowy upał Miami.
Do sądu jechali w głąb lądu i na północ, ale Lydia denerwo-
wała się i nie zwracała uwagi na otoczenie.
Teraz nie pamiętała nawet, gdzie zostawili samochód. I de-
nerwowała się jeszcze bardziej, bo myślała o pocałunku obieca-
nym przez Iana.
Schowała twarz w wiązance z lilii i róż, wciągnęła świeży za-
pach kojący nerwy.
– Gratulacje dla nas obojga. Nabraliśmy wszystkich. Myślą, że
jesteśmy zakochani, a my po prostu pilnujemy naszych intere-
sów.
Sama się zdziwiła, skąd w niej tyle goryczy. Zamierzała prze-
cież udawać, że nic jej to nie obchodzi.
A jednak piękna sukienka i diament na palcu – wszystkie atry-
buty prawdziwego ślubu – musiały poruszyć w niej jakąś wrażli-
wą strunę.
– Zachowaliśmy się rozsądnie – zauważył. – Przeszliśmy do
porządku dziennego nad różnicami, żeby pomóc sobie. – Skinął
na czarną limuzynę, inną od samochodu, którym przyjechali do
ślubu. – Chyba warto uczcić tę okazję.
– Co masz na myśli? – Limuzyna zatrzymała się przed nimi.
Przez przyciemnione okna nie było widać wnętrza. – Na popołu-
dnie zaplanowałam telekonferencję z europejskim producentem
płytek ceramicznych.
Praca zawsze dodawała jej pewności siebie.
– Pamiętam. – Na znak Iana z limuzyny wysiadł szofer w libe-
rii. – Będziesz miała do dyspozycji salę konferencyjną. Chciał-
bym się dołączyć do negocjacji. Mam wrażenie, że moglibyśmy
u nich zamówić duplikaty oryginalnych płytek na patio.
Kierowca otworzył drzwi, odsłaniając wnętrze w kolorze ja-
snobeżowym; powiew klimatyzacji ochłodził jej spoconą skórę.
Przejeżdżający samochód zatrąbił, ktoś zawołał: „Gratulacje dla
pary młodej!”.
– Widzisz? – Ian delikatnie skierował ją do auta. – Wszyscy
nam radzą, żeby świętować. Popracujesz podczas lotu przez
dwie godziny, skończysz, kiedy będziemy schodzić do lądowa-
nia. Opijemy małżeństwo szampanem, popatrzymy na zachód
słońca nad Oceanem Spokojnym.
Nastroszyła się. Ostatnim razem wspólne zachody słońca nad
Pacyfikiem skończyły się ciążą.
– Nie chcę tam wracać.
– Nie lecimy na Rangiroa – szepnął jej do ucha. – Za parę go-
dzin będziemy w Kostaryce. Zrobimy sobie dekadencką ucztę
nad oceanem i wrócimy jutro rano.
Między dekadencką ucztą a porannym lotem powrotnym było
sporo czasu, a wiele może się zdarzyć miedzy ustami a brze-
giem pucharu.
Ulżyło jej jednak, że Ian nie sięga po tanie chwyty i nie próbu-
je odtworzyć magicznych momentów z Polinezji, gdzie się
w nim zakochała. Za dużo wspomnień było związanych z tam-
tym zakątkiem świata.
– Nie spodziewałam się. Nie mam z sobą rzeczy na zmianę. –
Powinna odmówić jasno i wyraźnie, ale jego gest był wzruszają-
cy, nawet jeśli przesadny.
– O wszystkim pomyślałem. A skoro spędzimy z sobą cały rok,
powinniśmy zawrzeć pakt przyjaźni. – Szofer na dany znak bez
słowa zajął miejsce za kierownicą.
– Przyjaźń – powtórzyła z namysłem.
Trudno jej było zestawić to umiarkowane emocjonalnie słowo
z temperaturą uczucia, które ich wcześniej łączyło. Jednak
może Ian ma rację, przeszłość powinna pozostać zamkniętą kar-
tą.
– Bardzo romantyczny plan jak na parę przyjaciół.
– Właśnie się pobraliśmy, Lydio. Krótka podróż poślubna, na-
wet jeśli tylko z nazwy, uprawdopodobni tę historię w oczach
reszty świata, łącznie z naszymi rodzinami.
– Wszystko na pokaz. – Pokiwała z namysłem głową. Była
pewna, że Ian uszanuje jej warunki.
Będą mieli osobne sypialnie. Będzie czekał, aż ona zrobi ko-
lejny krok. Ufała mu, bo znała jego poczucie honoru. Ten prze-
klęty pocałunek był jedyną rzeczą, której się obawiała.
– Nie wolisz być za granicą, kiedy prasa dowie się o naszym
ślubie? – kusił.
To przekonało ją bardziej niż wcześniejsze zachęty. Sama
myśl, że gazety o niej napiszą, przyprawiała ją o gęsią skórkę.
Wyjazd pozwoli też przez dzień lub dwa dłużej ignorować tele-
fony od mamy.
– Zgoda.
Lydia pomyślała, że jest wiele spraw, które powinni omówić
zawczasu; przy kolacji wyraźnie określi granice i zaproponuje,
jakich reguł powinni przestrzegać podczas wspólnego mieszka-
nia.
Albo jeszcze lepiej – ten temat zostawi na wieczorną rozmo-
wę. Im bliżej było prywatnego lotniska, tym intensywniej plano-
wała, czym wypełnić czas między kolacją a lotem powrotnym.
Obiecała Ianowi pocałunek, ale jej w tym głowa, by jeden po-
całunek nie doprowadził do nocy poślubnej.

– Wcześniej mówiłeś, że nie warto się przejmować warunkami


w testamencie dziadka.
Cameron McNeill wyraźnie miał o to pretensję do brata. Tele-
konferencja miała miejsce na pokładzie wynajętego odrzutow-
ca, którym Ian z Lydią lecieli do Kostaryki na jedną noc.
Ian siedział z Lydią w niewielkiej salce konferencyjnej samo-
lotu, gdy jego telefon eksplodował całą serią esemesów od obu
braci. Wycofał się więc z negocjacji z europejskim podwyko-
nawcą, wiedząc, że Lydia świetnie poradzi sobie sama, i z salo-
niku oddzwonił do biura Quinna w Nowym Jorku.
Starszy brat zawsze był najbardziej zrównoważony z nich
trzech. Okazało się jednak, że Quinn dopiero dowiedział się od
Camerona o sekretnym ślubie.
Najmłodszy brat wparował do jego biura z wydrukiem zdjęcia
zrobionego w siedzibie sędziego pokoju okręgu Dade. Trudno
zgadnąć, kto sfotografował młodą parę i wysłał zdjęcie do pra-
sy, bo ani Ian, ani Lydia nie byli szczególnie znani poza swoim
kręgiem towarzyskim i zawodowym. Widocznie zadziałała ma-
gia nazwiska McNeill.
Cameron odkrył tekst na plotkarskim portalu nowojorskim,
ale szybko się rozprzestrzeniał, może dlatego – jak pomyślał Ian
– że Lydia wyglądała szczególnie pięknie w swojej kremowej
sukni. Uśmiechała się tajemniczo niczym Mona Lisa, ale w zie-
lonych oczach miała figlarne ogniki.
Nic dziwnego, że tabloidy rzuciły się na tę historię.
– Nie ożeniłem się z nią z powodu testamentu – tłumaczył się
Ian. – Znamy się od dłuższego czasu. Przyznaję, atak serca
dziadka uzmysłowił mi, że sprawę trzeba traktować serio.
Obaj bracia znajdowali się w biurze Quinna w Nowym Jorku.
Starszy przysiadł na parapecie, Cameron miotał się po gabine-
cie jak zwierzę w klatce. Bardzo wysoki, chudy, prawie nie mie-
ścił się w okienku komputerowej kamerki. Ian poprawił ekran
nad fotelem i zerknął przez okno, bo samolot zaczął się zniżać.
Wolałby patrzeć na swoją nowo poślubioną żonę, ale Lydia
siedziała za ścianką wydzielającą przestrzeń konferencyjną
z dużym ekranem.
– Wmawialiście mi obaj, że dziadek blefuje – wyrzucał im Ca-
meron. – Twierdziliście, że cofnie zapis. A teraz Ian ożenił się
w tajemnicy, a Quinn stanie przed ołtarzem za dwa tygodnie. –
Z rozmachem opadł na skórzany fotel za gigantycznym biur-
kiem. – Zaczynam myśleć, że to wy zmówiliście się przeciwko
mnie.
– Chodzi nam tylko o to – przerwał mu Quinn i rozluźnił kra-
wat – że nie powinieneś się żenić ze względu na dziadka. Co in-
nego, jeśli spotkasz kobietę, w której się zakochasz.
Zwrócił się do Iana.
– Rozumiem, że twoje małżeństwo jest zwieńczeniem poważ-
nego związku.
Łatwiej było znosić wybuchy Camerona niż kamienne spojrze-
nie Quinna. Najstarszy brat po rozwodzie rodziców wszedł
w rolę ojca. Nie było to potrzebne w Rio, kiedy odwiedzali mat-
kę – potrafiła trzymać w ryzach swą gromadkę. Jednak w Sta-
nach, gdzie ich prawnym opiekunem był wiecznie nieobecny
lekkomyślny ojciec – to do starszego brata zwracali się ze swo-
imi problemami.
– Oczywiście.
Prawdę powiedziawszy, sam nie umiał się rozeznać we wła-
snych uczuciach. Żałował, że wiosną zeszłego roku nie walczył
o Lydię. Powinien się bardziej postarać – wejść oknem, gdy wy-
rzucała go drzwiami – i być przy niej, gdy straciła dziecko.
Teraz na pogorzelisku budował od nowa. Małżeństwo z roz-
sądku wydawało mu się sensowną ideą. Wiedział, czego oczeki-
wać. Nie groziło mu, że straci kontrolę nad sytuacją, jak po-
przednio – gdy zaangażował się za szybko i za bardzo.
Obaj bracia patrzyli na niego wyczekująco. Ian zrozumiał, że
nie uniknie wyjaśnień. Trudno to zrobić bez ujawnienia tajemni-
cy Mallory West.
– Poznałem Lydię w zeszłym roku na Rangiroi. Pracowała
przy projektowaniu wnętrz hotelu, a ja nadzorowałem całość
robót.
Zapiął pas, bo nad siedzeniem pojawił się sygnał, że schodzą
do lądowania. Lydia została w sali konferencyjnej.
– Połączyło nas coś wyjątkowego, jednak postanowiliśmy
sprawdzić, czy to wpływ rajskiego otoczenia i czy nasz związek
wytrzyma próbę czasu. Okazało się, że jesteśmy świetnie dobra-
ni.
Quinn zmarszczył czoło, a Cameron nie ukrywał zdumienia.
– Umawiałeś się z dziewczyną przez cały rok i ani razu sło-
wem o niej nie wspomniałeś? – Przeczesał palcami ciemną czu-
prynę.
– Nie.
Powinien był wcześniej ułożyć całą historyjkę, ale po serii
esemesów zrozumiał, że im prędzej się wytłumaczy, tym lepiej.
Bracia by mu tak łatwo nie odpuścili.
– Rozstawaliśmy się i schodziliśmy, ale w South Beach spotka-
liśmy się znowu i zrozumieliśmy, że jesteśmy sobie pisani. Nie
chcieliśmy robić zamieszania przed weselem Sofii i Quinna,
więc wzięliśmy ślub w tajemnicy. Nie przyszło mi do głowy, że
kiedy zarejestruję się w urzędzie, dziennikarze to wywęszą.
– Nie doceniłeś prasy, brachu. – Cameron pomachał przed ka-
merą zdjęciem ze ślubu. – Pół godziny po podpisaniu aktu mał-
żeństwa internet trząsł się od komentarzy.
– Quinn, proszę, przeproś ode mnie Sofię, jeśli popsułem jej
przygotowania. Chcieliśmy zaanonsować, że jesteśmy małżeń-
stwem, dopiero po waszej uroczystości. Panowie, jeśli to
wszystko, rozłączę się, bo właśnie ląduję w Kostaryce, gdzie za-
mierzamy spędzić symboliczny miesiąc miodowy.
– Sofia nie toleruje rywalek na scenie, ale druga panna młoda
jej nie przeszkadza.
Quinn uśmiechnął się na wspomnienie ukochanej. Rodzina
przyzwyczaiła się do tego, że śliczna baletnica całkowicie zmie-
niła najstarszego z braci McNeillów.
Czasem Ian nie wierzył własnym oczom, że ów rozanielony fa-
cet to nikt inny jak jego marsowy zazwyczaj brat. Zazdrościł na-
rzeczonym ich całkowitego wzajemnego oddania. Takiego
szczęścia nie znajdzie zapewne w swoim czasowym małżeń-
stwie z rozsądku.
A i tak będzie ono miało swoje dobre strony, dla niego i dla
Lydii.
– Powiedz mu, po co naprawdę dzwonimy. – Cameron dał Qu-
innowi kuksańca.
– Dziadek? Jak się czuje?
Ian niepokoił się planowaną podróżą Malcolma z Szanghaju
do Nowego Jorku. Dwukrotnie odkładaną pod naciskiem leka-
rzy.
– Czuje się dobrze – zapewnił Quinn – ale on też natrafił na
twoje ślubne zdjęcie. Chce się spotkać z nami wszystkimi.
– Oczywiście. Kiedy?
– Nie ma pośpiechu. Nie chciałby ci zakłócać podróży poślub-
nej. – Quinn podszedł do biurka i przerzucił kartki kalendarza. –
Za trzy dni? Ja będę w Nowym Jorku, Cam także. – Spojrzał na
najmłodszego brata.
– Jasne. – Tymczasem samolot przebił się przez warstwę
chmur i w dole pojawił się gruby dywan zieleni.
– Ja też będę – zapewnił Ian. – Wiecie, co planuje?
– Nie. – Quinn zmarszczył drwi. – Ale na twoim miejscu przy-
wiózłbym Lydię. Należy do rodziny.
Ian pokiwał głową i rozłączył się. Miał niemiłe uczucie, że
prawdziwe powody ożenku nie zadowoliłyby dziadka. Starszy
pan ich nie zaaprobuje ani nie zrozumie.
Układ z Lydią pozostawał ich prywatną tajemnicą. Oboje ro-
zumieli, o jaką stawkę grają. W związku opartym na rozsądku
i obustronnej zgodzie nie ma miejsca na gwałtowne emocje, na
których się sparzyli przed rokiem. A jeśli idzie o jej pozostałe
warunki?
Wiedział z doświadczenia, że zawsze można negocjować.
I wciąż miał jeden zagwarantowany pocałunek.
ROZDZIAŁ SIÓDMY

Pani Lydia McNeill…


Było późne popołudnie, walizka z jasnej skóry leżała na bam-
busowej półce w przebieralni przy łazience, a Lydia bawiła się
przywieszką i próbowała się oswoić z myślą, że niespodziewa-
nie znalazła się w Kostaryce.
Wszystko wydawało się snem. Nierzeczywisty był apartament
w Domu Nowożeńców i lot prywatnym odrzutowcem nad Mo-
rzem Karaibskim. A już najbardziej nieprawdopodobne było jej
nowe nazwisko.
Błądziła wzrokiem po garderobie, którą przygotowała dla niej
jakaś nieznana sekretarka Iana. Jedwabna długa sukienka
z wzorem w różowe kwiaty hibiskusa na białym tle. Luźne
spodnie w kolorze wody morskiej z białym topem zdobionym ce-
kinami. Srebrzysta suknia wieczorowa, którą mogłaby założyć
księżniczka z bajki, z cienkiej jak pajęczyna opalizującej tkani-
ny. Wszystko oczywiście wyszło spod ręki znanych projektan-
tów.
Na półeczkach leżały też inne rzeczy, starannie ułożone przez
służbę: fikuśna włoska bielizna, koszula nocna miękka i prze-
zroczysta, łącząca niewinność ze zmysłowością, wprost idealna
dla panny młodej.
A przecież ona nie jest prawdziwą panną młodą. Nie założy
dziś wieczorem tej wspaniałej koszulki.
– Lydio? – zawołał Ian zza drzwi łazienki. – Coś ci podać?
Serce w niej gwałtownie zabiło na dźwięk jego głosu w tym
ustronnym kawałku raju. Pewnie chciał się upewnić, że zamó-
wione sukienki dobrze leżą.
Na patio czekała już romantyczna kolacja. Z dumą pokazał jej
osobne sypialnie. Będą mieli szansę uczcić pakt przyjaźni.
Problem w tym, że wszystko, co wiązało się z małżeństwem,
napełniało ją niepokojem. Tropikalne ustronie przypominało jej
wcześniejsze nadzieje związane z Ianem. Nigdy by się nie zgo-
dziła na ślub pod przymusem, gdyby nie konieczność zachowa-
nia w sekrecie tożsamości Mallory West.
Kierowała się lojalnością, ale nie wobec Iana, a tych wszyst-
kich kobiet, które kosztem wielu wyrzeczeń chcą być dobrymi
matkami. Jej własna zamieniła rodzicielstwo w nieustanny spek-
takl rozgrywany ku uciesze brukowej prasy. Wolała udzielać
skandalizujących wywiadów niż pojawiać się na szkolnych wy-
wiadówkach. Nawet w dniu zakończenia szkoły średniej nie
przyjechała oklaskiwać Lydii, bo miała lifting twarzy.
Nic dziwnego, że Lydia kibicowała samotnym matkom, które
poważnie traktowały macierzyństwo i cieszyły się każdym
dniem poświęconym swojemu dziecku.
– Nic mi nie trzeba. Zaraz przyjdę.
Podniosła się niechętnie. Przebieralnia była tak duża jak nie-
jeden salonik. Były w niej wygodny fotel skórzany, mnóstwo lu-
ster i łagodne rozproszone światło. Trudno jednak przesiedzieć
tu cały wieczór, gapiąc się na przywieszkę walizki.
Włożyła jedwabną sukienkę. Materiał miękko otulił koronko-
wą bieliznę, której nie potrafiła się oprzeć. Nigdy by nie wydała
swoich ciężko zarobionych pieniędzy na tak ekstrawagancko
drogie szmatki, ale musiałaby być ślepa, by nie docenić kunsz-
townego wzoru i wykończenia.
– Nie musisz się spieszyć. Do zachodu słońca zostało jeszcze
pół godziny! – zawołał Ian i odszedł w głąb willi.
Zamyśliła się, licząc zachody słońca, które obserwowali ra-
zem tamtej wiosny, gdy się w sobie zakochali.
Dwanaście.
Zaznaczyła je w kalendarzu. Młode zakochane kobiety robią
takie głupstwa. Rysują serduszka przy ważnych datach, w pa-
miętnikach zapisują afektowane wyznania zakończone ozdobny-
mi wykrzyknikami. Lydia nie była lepsza.
Wyszła z przebieralni do sypialni. Zostawiła wszystkie okna
otwarte. Małpka kapucynka siedziała na niskim murku za ha-
makiem i obgryzała mango. Za tarasem widać było schodki pro-
wadzące wprost na brzeg morza. Usłyszała łagodny szum fal.
W innych okolicznościach byłaby zachwycona. Uwielbiała po-
dróżować i na szczęście praca jej na to pozwalała. Teraz jednak
miała zasiąść do kolacji z nowo poślubionym mężem i nerwy ją
zżerały.
– Życz mi szczęścia! – zawołała do małpki, która dała susa
i skryła się w zieleni.
Weszła na drugie piętro willi, gdzie na tarasie rozstawiono
stół i podano ucztę przygotowaną przez lokalną restaurację.
– Wyglądasz niesamowicie pięknie. – Ian skłonił się i podał jej
ramię. – Mam nadzieję, że podobały ci się ubrania.
Spojrzenie błękitnych oczu przyprawiło ją o przyjemne mro-
wienie. Doceniła też jego wygląd.
Ciemny garnitur z białą płócienną koszulą rozpiętą pod szyją.
Elegancko, ale na luzie.
Ian. Jej mąż.
– Dziękuję. – Przełknęła ślinę. – Bardzo tu ładnie.
Ocean po horyzont, stół przykryty białym obrusem, bajecznie
kolorowe kwiaty w wazonach i siedmioramienny świecznik.
– Miło ze strony szefa kuchni, że wcześniej skonsultował ze
mną menu – dodała.
Otrzymała wiadomość podczas lotu – lista pysznych potraw
i gwarancja, że wszystkie przygotowane będą ze świeżych pro-
duktów z rannego targu.
– Byłaś na tyle odważna, żeby zamówić grillowane ośmiorni-
ce, które nam rekomendował? – zażartował Ian, prowadząc ją
do drewnianej balustrady, skąd mieli najlepszy widok na różowe
słońce znikające powoli za linią horyzontu.
Rozmarzyła się, może od wonnych trąb anielskich rosnących
gęsto wokół willi. Zapach kwiatów mieszał się ze słonawą mor-
ską bryzą. Małpy i ptaki poganiały się hałaśliwie, szukając kry-
jówek na noc.
– Wybrałam krewetki w tajskim sosie kokosowym i pieczone-
go ananasa. Egzotyczne potrawy w egzotycznym miejscu.
Wiatr igrał z jej włosami, ale zanim zdążyła je uporządkować,
Ian założył jej nieposłuszne kosmyki za uszy. Zrobił to bardzo
delikatnie i czule.
– Jest sałatka ze świeżego mango, jeśli masz ochotę na prze-
kąski – zaproponował. – Jesteś głodna?
Podniosła na niego oczy. Czy Ian zdaje sobie sprawę, jaką po-
kusę stanowi? Droczy się z nią?
Ale jego niebieskie oczy patrzyły z troską, chyba nie próbował
jej uwieść. Nie powinna go osądzać na wyrost.
– Proszę o drinka do zachodu słońca. – Chyba naraziła serce
na kolejne blizny, wchodząc w układ małżeński bez miłości. –
Wznieśmy toast. Za nas.
– Już się robi. – Wyciągnął butelkę szampana z kubełka z lo-
dem. – Nie będziesz miała nic przeciwko temu, że obsłużymy
się sami? Obsługa hotelowa wycofała się, żeby nam zapewnić
prywatność.
– Jeśli zdecydujemy się zedrzeć z siebie ubranie przed dese-
rem, nikt nam nie przeszkodzi – skomentowała sztywno.
– Takie tu są obyczaje – odparł, wręczając jej kieliszek. – Ja-
sno dałaś do zrozumienia, czego po mnie oczekujesz, więc nic
podobnego się dzisiaj nie stanie. Zamierzam honorować wszyst-
kie twoje warunki.
Wzruszyło ją, że poważnie potraktował jej słowa. Trzeba przy-
wrócić sprawom właściwe proporcje, zanim ulegnie nastrojowi
chwili.
– Mówisz tak, ale przywiozłeś mnie w podróż poślubną do Ko-
staryki i zamówiłeś kolację w Domu Nowożeńców o zachodzie
słońca. Twoje czyny przeczą słowom.
– Lydio. – Z namysłem odstawił kieliszek na barierkę i zrobił
to samo z jej szampanem. – Na użytek całego świata musimy
sprawiać wrażenie małżeństwa zawartego z miłości, inaczej na-
sza umowa jest funta kłaków warta. – Wziął ją za ręce. – Roz-
mawiałem z braćmi. Od nich wiem, że informacja o naszym ślu-
bie już przeciekła do internetu. Uwierz, proszę, że ludzie będą
ciekawi, co dalej.
– Przeciekła? – spytała zaskoczona. – Ale jak? Komu na tym
zależało?
Ogarnęła ją panika na myśl o tym, jak paskudnie mogą zinter-
pretować ją tabloidy. Miała bardzo nieprzyjemne doświadczenia
z brukowcami.
– Co piszą?
– Tylko tyle, że się pobraliśmy. Najwyraźniej jakiś urzędnik
sądowy był źródłem informacji, bo moi bracia pół godziny po
ceremonii natrafili w sieci na nasze zdjęcie ślubne.
– Jeśli jeszcze nie zaczęli komentować, to wkrótce zaczną
i wyleją na nas wiadro pomyj.
Musi usiąść. A jeszcze lepiej pójść na szybki spacer. Sama nie
wiedziała, czego chce, ale panika narastała.
– Przepraszam.
Nerwowo krążyła po tarasie.
Obserwował ją, ale nie próbował jej powstrzymać, co przyjęła
z wdzięcznością.
– Nie znajdą powodu do paskudnych insynuacji – zapewnił ją.
– Zawsze można coś wyssać z brudnego palca. Nie wiesz, jak
to działa?
Przypomniała sobie krzykliwe nagłówki gazet. O mamie.
I o niej samej.
– Wiesz, że media przez blisko rok spekulowały na temat rze-
komej przynależności mamy do sekty religijnej, która rzuciła
urok na mojego ojca? – Dowodem było zdjęcie jej matki w ko-
stiumie na Halloween, wykorzystywane jako ilustracja najdzik-
szych teorii spiskowych. – A potem co rusz fotografowano ją te-
leobiektywem i komentowano: czy jest w ciąży, czy nie. Jeszcze
gorszy był okres, kiedy jakiś brukowiec rozpuścił plotkę, że to
ja zaszłam w ciążę i paparazzi zaczęli polować na mnie. Miałam
dopiero szesnaście lat!
Nie wspomniała już o takich plugastwach, że jej matka sprze-
daje ją bogaczom za dużą kasę. Albo że Lydia choruje na ano-
reksję, i to jakiś czas po opublikowaniu historii o jej „ciążowym
brzuchu”! A była nastolatką przewrażliwioną na punkcie wyglą-
du.
Litania starych krzywd była nieskończona. Lydia puściła się
biegiem po schodach na plażę.
Słyszała głos Iana, jego kroki. Nie zatrzymała się. Brakowało
jej powietrza, choć gwałtownie wciągała je do płuc. Zrzuciła
sandałki. Stopy zanurzyły się w piasku.
Zanim Ian ją dogonił, zdążyła już podkasać sukienkę i wejść
w obmywające brzeg fale. Ciepła woda koiła nerwy, delikatnie
obmywała nogi. Serce pomału się uspokoiło. Wystawiła twarz
na delikatny powiew wiatru.
Ian zdjął buty i skarpetki, był gotów wejść za nią do morza.
W pierwszym odruchu chciała zawołać, że nie warto, nic jej nie
jest, potem przyszła refleksja: czemu tak często, wbrew faktom,
udaje, że wszystko jest okej.
Odrzucała pomoc i pociechę, bo chciała sprawiać wrażenie
silnej i dobrze zorganizowanej – ostatniej osoby, którą można
oskarżyć o jakiś skandal. Tymczasem jej wysiłki były bezsku-
teczne. Brukowce się na nią uwzięły. Może prowadzić najbar-
dziej cnotliwy żywot, i tak ją obsmarują.
Kiedy tak patrzyła na Iana, brodzącego w jej kierunku, pomy-
ślała, że na jego szerokie bary mogłaby bezpiecznie zrzucić
wszystkie problemy świata. Czemu właściwie odmawia sobie
przyjemności, skoro i tak nie zyska dobrej opinii?
Ian McNeill został jej mężem. Jest najbardziej szczodrym
i utalentowanym kochankiem, jakiego miała. A on nie ukrywa,
że wciąż jej pożąda.
Czy nie mogłaby tego wykorzystać, przynajmniej dopóki uda-
je im się oddzielać seks od miłości?

Ian był tuż przy Lydii, gdy posłała mu spojrzenie, które po-
działało na zmysły jak pieszczota kochanki.
Wrażenie było tak namacalne, że zatrzymał się w pół kroku.
Niemożliwe, musiał się pomylić. Wziął własne pragnienia za
rzeczywistość – dostrzegł własne pożądanie w jej zielonych
oczach. Gdyby mógł, porwałby ją teraz w ramiona, ale po-
wstrzymał się siłą woli.
Czyż nie podzieliła się z nim przed chwilą traumatycznymi
wspomnieniami? To wykluczone, żeby w takiej chwili myślała
o tym, co jej przypisuje.
Weź się w garść, Ianie.
– Lydio – powiedział łagodnie. Przyzwoity człowiek nie miesza
współczucia z seksem. – Przykro mi, że przeszłaś przez takie
piekło jako nastolatka.
Zachowując bezpieczny dystans, jedną ręką pogładził ją po
policzku. Wtuliła twarz w jego dłoń, przymknęła oczy. Potrzebo-
wała fizycznego ukojenia.
Ian zmagał się z sobą, wreszcie objął Lydię i przytulił jak
dziecko, opierając brodę na jej włosach.
– Obiecuję ci – powiedział, gładząc ją po ramieniu – że jeśli
ktokolwiek zacznie rozpowiadać o tobie nieprawdziwe historie,
pozwę go i doprowadzę do bankructwa.
– Będą pisać, że wyszłam za ciebie dla pieniędzy. Jaka matka,
taka córka.
– Oboje wiemy, że to absolutna nieprawda.
Proponował jej pieniądze, ale kategorycznie odmówiła. Czy
już wtedy bała się komentarzy prasowych?
– Twoja rodzina będzie mnie podejrzewała o niecne zamiary.
Cały Manhattan weźmie mnie na języki. Wiadomo, że po śmier-
ci ojca dostałam bardzo skromny spadek. – Podkasała sukienkę
i zawiązała supeł, żeby się nie zamoczyła. – Wszyscy będą py-
tać, dlaczego za ciebie wyszłam, a spekulacje prasowe tylko to
podsycą.
Widział już tę sztuczkę z sukienką na Rangiroi i bardzo mu
się podobała.
– Moja rodzina ma do mnie zaufanie. – Wyraźnie zapowiedział
braciom, że nie życzy sobie żadnych komentarzy na temat Ly-
dii. – A to oznacza, że przyjmą cię z otwartymi ramionami.
Milczała. Patrzyła na brzeżek słońca nad wodą. Wyznała kie-
dyś, że stara się szybko wypowiedzieć życzenie, zanim zgaśnie
światło dzienne.
– Chciałbym, żebyś mi zaufała. Zrobię wszystko, żeby przez
następnych dwanaście miesięcy cię uszczęśliwiać. – Zdążył po-
wiedzieć to głośno, zanim zniknął pomarańczowy łuk. Na niebie
zostały tylko różowe i fioletowe łuny, odbijające się w oceanie.
– To niezbyt mądre życzenie.
– Dlaczego?
– Im więcej zainwestujemy emocjonalnie w to małżeństwo,
tym trudniej będzie rozstać się po roku. Oboje powinniśmy pa-
miętać, że to biznesowy układ. Nic więcej.
– Jedno nie wyklucza drugiego, nie uważasz? – Jedno z ramią-
czek sukienki niebezpiecznie zsunęło się na ramię. – Możemy
być szczęśliwi, a jednocześnie honorować nasz układ.
Może wreszcie się z niej wyleczy. Po rozstaniu z Lydią właści-
wie z nikim się nie spotykał.
– Tak sobie myślę – zaczęła, patrząc na falę łagodnie omywa-
jącą jej kostki, po czym uniosła stopę i zakreśliła łuk na po-
wierzchni wody – o profitach małżeńskiego stanu.
W ustach mu nagle zaschło. Całą siłą woli powstrzymał się od
dotknięcia jej i udowodnienia, jak przyjemne mogą być niektóre
profity dla obojga.
Obiecał Lydii, że nie będzie jej uwodził. W sprawach seksu zo-
stawił decyzję w jej rękach, więc nie może zrobić żadnego dwu-
znacznego gestu, bo straci jej zaufanie.
Jednak pragnienie, żeby ją przyciągnąć do siebie, było prze-
możne.
– Masz na myśli wakacje w Kostaryce? – próbował żartować,
ale w głowie miał tylko seks.
– Jasne, to bezsprzeczna zaleta. – Nagle przestała się bawić
i zwróciła się do niego. – Myślałam raczej o tym, jak dobrze
nam było… poprzednio.
– Masz wątpliwości co do oddzielnych sypialni?
Nie widział wyrazu jej twarzy w zapadającym zmroku, choć
na plaży rozstawione były bambusowe lampy.
– Musisz mówić jasno i wyraźnie, Lydio. Decyzja należy do
ciebie.
Zapadło ciężkie milczenie, przerywane z rzadka pohukiwa-
niem sowy. W oddali przepływał statek wycieczkowy, rozbrzmie-
wała muzyka.
– Uświadomiłam sobie, że brukowce zawsze będą na mnie po-
lowały. Moja matka była według nich naciągaczką, która dla
pieniędzy wrobiła bogatego faceta w dziecko. – Lydia wzruszyła
ramionami i ramiączko zupełnie opadło. Ian nie mógł oderwać
od niego wzroku. – Dlaczego mam toczyć przegraną wojnę?
– Mówisz tak, jakby bycie moją żoną szkodziło twojej opinii.
– Powinnam przestać się martwić, co ludzie pomyślą, a zająć
się własnym szczęściem. I tak przyciągam plotki jak magnes
metal.
Przeanalizował jej słowa, postawił je w kontekście pytania,
które w jego umyśle świeciło jak najjaśniejsza gwiazda.
– Szukasz szczęścia. – To kluczowe stwierdzenie. – I zgadzasz
się ze mną, że pewne aspekty naszego związku były wysoce sa-
tysfakcjonujące. – Zalał go ukrop, choć stał po kostki w wodzie.
Dałby wszystko, żeby ją teraz pocałować.
– Zgadza się. – Nadal obejmowała się ramionami, ale zaczep-
nie podniosła głowę. W jej głosie wyczytał wyzwanie.
Zbliżył się o krok, ale się nie dotknęli. Tylko woda opływająca
ich stopy w jakiś sposób ich łączyła.
– I o ile dobrze rozumiem, jesteś otwarta na sugestię, że mo-
glibyśmy wrócić do tamtych satysfakcjonujących aspektów na-
szego związku? – Nie musiałby wykorzystywać pocałunku, żeby
ją zwabić na noc do swego łóżka.
– Zaczynam myśleć, że niepotrzebne wyrzeczenia są po pro-
stu głupie – wyszeptała.
– Zgadzam się w stu procentach. – Niecierpliwie czekał na jej
kolejny ruch.
Wydawało się, że nawet ptaki i małpy wstrzymały oddech, bo
wszystko wokół ucichło.
– To moja noc poślubna – powiedziała mocniejszym głosem. –
Nie muszę spędzać jej sama.
– Tym bardziej że mógłbym dzielić z tobą łoże do końca świa-
ta – zapewnił ją z całym przekonaniem. – Ostrzegam tylko, że
nie pozwolę ci spać.
W zapadającym zmroku zauważył, jak gwałtownie przełyka
ślinę. Oblizała wargi.
– Ianie?
– Uhm?
– Czekam na obiecany pocałunek.
ROZDZIAŁ ÓSMY

Przed rokiem rzuciliby się na siebie z nienasyconą żądzą ko-


chanków, którym nigdy nie dość pieszczot.
Mówiąc prawdę, była bardziej niż gotowa na pocałunek, ni-
czego innego nie pragnęła, gdy stała na brzegu morskim przed
ich prywatną willą.
Jednak ich relacje były teraz dużo bardziej skomplikowane.
Trudne. Napięte. A mimo to – w co wciąż nie mogła uwierzyć –
są małżeństwem.
Ian nie porwał jej w objęcia, tylko pogładził ramię, na które
obsunęło się ramiączko sukienki. Do tej pory nie czuła chłodu,
zaczął jej doskwierać dopiero teraz, pod wpływem ciepła jego
dłoni.
Stwardniała na palcach skóra męża przypomniała jej, że Ian
nie ogranicza się do rysowania planów na papierze kreślarskim,
choć jest utalentowanym architektem.
Widziała, jak wspina się na drabiny i łomem odrywa od ścian
uparte wsporniki, zawsze gotów do niszczenia przeszkód wła-
snymi rękami. Miliony na koncie bankowym nie odebrały mu
umiejętności rozmowy z budowlańcami i doceniania ich facho-
wej wiedzy, gdy przychodziło do rozwiązywania problemów
konstrukcyjnych.
– Zmarzłaś? – Zapewne poczuł, jak zimna jest jej skóra. Wciąż
jeszcze jej nie pocałował, mimo przyzwolenia. Tylko oczy zdra-
dzały, jak bardzo jej pragnie.
– Wcale nie. Dziękuję za troskę. – Płonęła wewnątrz z niecier-
pliwości.
Czekała na moment, kiedy pochyli się do jej ust.
– Lubię być na powietrzu. – Tutaj dało się oddychać pełną
piersią.
– Cała drżysz – zauważył.
Przejechał palcem po jej dolnej wardze, celowo przedłużając
tę pieszczotę.
Lydia przytrzymała palec wargami. Nie chciała rozmawiać,
porażona siłą uczuć do Iana. Czysto zmysłowych, zapewniała
samą siebie. To popęd seksualny. Przeminie. Prawda, drży teraz
z niecierpliwości, ale to nie oznacza, że żywi romantyczne ocze-
kiwania wobec odnowionego związku.
Ian ujął jej twarz w dłonie – nareszcie! – i uniósł, jakby chciał
się jej lepiej przyjrzeć.
Bambusowe lampy na plaży i światełka na balustradzie tarasu
ledwo rozjaśniały mrok.
Jego spojrzenie oblało ją ciepłem, intensywne i skupione, jak-
by była skomplikowaną układanką, którą trudno będzie rozwią-
zać.
Kiedy ją pocałował, zaskoczyła ją niespodziewana delikatność
i czułość, z jaką sforsował opór jej warg.
Przywarła do niego i poddała się mocnym męskim ramionom.
Zapach drzewa sandałowego obudził strumień zmysłowych sko-
jarzeń. Przypomniała sobie, jak zrywali z siebie ubrania w dro-
dze do sypialni. Jak Ian wziął ją pod wodospadem, gdzie scho-
wali się za wodną kurtyną. Głośne orgazmy, które zawdzięczała
jego językowi. Dawał je równie chętnie, jak ona przyjmowała.
Przeszłość mieszała się z teraźniejszością. Lydia zapragnęła
zatracić się w Ianie. W rozkoszy. Niech wspomnienia ożyją. Do-
bre wspomnienia. Nie późniejsza sieć kłamstw i intryg.
Szybko rozpinała guziki jego koszuli, rękami sięgała do twar-
dej piersi i brzucha. Blask księżyca odbijał się od opalonej skó-
ry, podkreślał linię mięśni.
– Do środka. – Przytrzymał jej palce i pocałował koniuszki, je-
den po drugim. – Chcę cię lepiej widzieć.
Kiwnęła głową, choć była bliska tego, by się z nim kochać tu,
na brzegu morskim.
Biegli, rozchlapując wodę. Ian po drodze podniósł buty i po-
rzucił je na stopniach prowadzących do willi. Na bosaka prze-
biegli przez kamienne patio.
Ian pociągnął ją za sobą do kabiny prysznicowej.
Tu też była gotowa ściągnąć ciuszki i uprawiać seks, ale Ian
puścił wodę tylko po to, by opłukać zapiaszczone stopy. Lydia
rozwiązała węzeł na udzie i sukienka opadła swobodnie na łyd-
ki.
Namiętnie przyglądała się mężowi, jego mięśniom rysującym
się pod przylegającą do ciała koszulą.
– Przestań, Lydio. Pożerasz mnie wzrokiem.
Przyciągnął ją do siebie. Przyłapana na gorącym uczynku, za-
czerwieniła się gwałtownie i zaczęła protestować.
– Nie wiem, o co ci chodzi. – Odwróciła głowę w kierunku
schodów prowadzących do sypialni na piętrze.
– Chciałbym wiedzieć, o czym myślisz, kiedy patrzysz na mnie
w ten sposób.
– Och, zapewne o czymś zupełnie niewinnym – przekomarzała
się. – Na przykład o dywanikach, które wybrałam na patio w Fo-
xfire. Spodobają ci się.
Na korytarzu pierwszego piętra zatrzymała się, niepewna,
którą sypialnię wybrać. Oboje zostawili wszystkie okna otwarte,
by nacieszyć się piękną przyrodą. W jego sypialni, oświetlonej
tylko lampami z balkonu, widać było wielkie łoże przykryte
czarną narzutą, zarzucone poduszkami w ludowe wzory.
– Dywaniki? Jakoś nie wierzę. Zastanawiałaś się, jak w biegu
pozbyć się ubrania.
Serce wybijało jakiś dziki rytm na widok półnagiej męskiej
piersi. Wyciągnęła rękę i niedbale odpięła kolejny guzik jego
koszuli.
– Jeśli mamy być szczerzy, myślałam o tym, jak rozebrać cie-
bie.
– Już się robi. – Niedbale rzucił koszulę na podłogę. – Twoje
życzenie jest dla mnie rozkazem, zwłaszcza że oczy znów ci się
świecą.
Ich spojrzenia się skrzyżowały. Skóra ją swędziała. Ożyły
emocje, tak długo tłumione.
– Masz mnie całego. Właśnie tak wyglądam. – Zsunął drugie
ramiączko jej sukienki. – Kiedy patrzysz w ten sposób, mam
ochotę przerzucić cię przez ramię i cisnąć na łóżko, jakbym był
jaskiniowcem.
Kręciło jej się w głowie od jego słów i zapachu kwiatów wpa-
dającego przez otwarte okna.
– Naprawdę? Nie wiedziałam, że mam nad tobą taką władzę.
– Błądziła ustami po gładkiej skórze.
– Lydio. – Bawił się jej włosami, przeczesywał je, gładził. –
Wszystko, co robisz, doprowadza mnie do obłędu. Myślę tylko
o seksie.
Przesunął palcami po zamku błyskawicznym na plecach, te-
stując, co się stanie, gdy go rozepnie. Lydia pomyślała, że
w tym tempie prędzej wyjdzie ze skóry, niż pozbędzie się su-
kienki.
– Tylko tak mówisz – szepnęła prowokacyjnie, wspinając się
na palce. – Gdyby tak było, już bym leżała pod tobą.
Poczuła nagle, że Ian drży, i dopiero wtedy zrozumiała, ile go
kosztuje powściągliwość.
– Robię co w mojej mocy, żeby dzisiejsza noc różniła się od
wszystkich innych. Chcę nam dać szansę na nowy początek. –
Tym razem zamek błyskawiczny powoli się rozsuwał.
Powtarzała sobie, że to seks. Nie zaplącze się w sieć emocji.
Nie narazi się na miłość, która musi skończyć się rozstaniem.
Chciała się zatracić w fizycznej rozkoszy, a nie słuchać słodkich
słówek o nowym początku.
A jednak…
Jakie to miłe z jego strony, że nie szuka powtórki z rozrywki.
Chce to robić inaczej. Nie próbowała protestować, bo miała mę-
tlik w głowie. Jedwabna sukienka z szelestem ślizgała się po jej
ciele, szumiało morze oraz palmy.
Wkrótce stała przed nim w prześlicznej koronkowej bieliźnie,
której wcale nie zamierzała mu pokazywać.
– Jesteś teraz moją żoną – przypomniał. – Nie kochanką. Po-
winniśmy dzisiejszej nocy rozpocząć nowy etap. Zupełnie inny.
– Bardzo mi się to podoba. – Była tak podniecona, że z trudem
oddychała. Piersi pod jasnoróżową koronką stwardniały. – Nowy
etap.
Mętnie przypomniała sobie, że chciała, aby tym razem między
nimi było inaczej. Nowy początek ma sens. Zamknie serce na
cztery spusty, nic mu nie zagrozi. Teraz jednak chciała poczuć
Iana. Na sobie. W sobie.
Ułożył ją na łóżku. Rozpiął pasek. Wstrzymała oddech.
– Ianie? – szepnęła, bo teraz już nie mógł ukryć, jak bardzo jej
pragnie.
– Tak, moja żono? – Przyklęknął przy jej udach, a jego usta
wyczyniały rozpustne czary na jej skórze.
– Nie wszystko trzeba zmieniać. – Pamiętała obłędne wielo-
krotne orgazmy, pierwsze w życiu. Pamiętała, jak kochali się
przez całą noc, a potem spali jak zabici.
Uśmiechnął się, bardziej to wyczuła, niż zobaczyła. Dotknął
językiem miejsca nad brzegiem jedwabnych fig.
To wystarczyło, żeby zamknęła oczy, zacisnęła powieki.
– Nie wszystko? – mruknął domyślnie.
Całował ją, lizał, i znowu całował. Pod powiekami już widziała
gwiazdy, a to był dopiero początek. Nie mogła się doczekać dal-
szego ciągu.
– Niektóre rzeczy były niemal doskonałe. – Najchętniej zerwa-
łaby z siebie stanik. Nie chciała czuć na sobie niczego poza Ia-
nem.
– Doskonałe. – Pocałunki prowadziły go wyżej. W końcu przy-
krył kochankę własnym ciałem.
Nie mogła powstrzymać jęku rozkoszy. Była nienasycona. Wil-
gotne powietrze ciężko kładło się na skórze, posmak oceanu
sprawiał, że egzotyka wydawała się znajoma. Było jak kiedyś,
choć inaczej.
Chyba odgadł, że Lydia jest u kresu, bo wsunął jej rękę mię-
dzy uda i podrażnił wilgotną koronkę, aż przeszyły ją dreszcze,
które zapowiadały, że jest bliska orgazmu.
Jego palce odbierały kochance rozum. Zamieniły ją w miotają-
cą się w konwulsjach bachantkę celebrującą swój orgiastyczny
obrządek. Zdążyła jeszcze złapać go za ramiona. Wypowiedzieć
jego imię.
I pofrunęła. Jeszcze rozkoszniej, niż pamiętała. Uciekła ze
świata do miejsca, gdzie istniała jedynie przyjemność. Dopiero
po dłuższej chwili przypomniała sobie, że to zaledwie prelu-
dium, noc dopiero się zaczyna.
Lydii zostało tyle rozsądku, by zadać sobie pytanie, jak ma
uchronić serce w tym tsunami zmysłowych rozkoszy. Balanso-
wała na linie, wysoko nad ziemią – dzisiaj i przez wiele nadcho-
dzących nocy.
Boże dopomóż, bo już się nie cofnie.

Ian pragnął jej szaleńczo i bezrozumnie.


Nad brwiami pojawiły się krople potu. Zacisnął zęby. Czekał
tak długo, poczeka jeszcze chwilę, by przepędzić nagły cień
z jej oczu.
– Patrz na mnie – rozkazał.
Posłuchała. W mdłym świetle potrafił wyczytać całą gamę
emocji w tych zielonych oczach. Nie zapomniał jeszcze jej
zmiennych nastrojów.
– Pragnę cię – popędziła go.
Chce przed czymś uciec, zatracić się w jego ramionach? Nie
wiedział, co było źródłem cienia, oczywiste jest tylko, że go po-
żąda. Tego nie potrafi ukryć.
– Zaraz – obiecał, ściskając prezerwatywę. – Jeszcze cię nie
pocałowałem.
Uniosła brwi.
– Pocałowałeś. Przed chwilą. Wielokrotnie. – Uniosła się tro-
chę i z każdym słowem dawała mu całusa.
– Mówię o prawdziwym pocałunku dla panny młodej. – Odło-
żył zamknięty pakiecik na poduszkę przy jej głowie, nad kaska-
dą ciemnych włosów.
Była diabelnie piękna.
– A czym się różni od innych? – zainteresowała się, zapomina-
jąc na chwilę o sprawach, które ją przed chwilą trapiły.
A to go upewniło, że czasem warto chwilę poczekać, nawet
gdyby miał eksplodować.
– Obiecałem ci prawdziwy pocałunek nowożeńców.
Zrobi wszystko, żeby odegnać cienie z jej oczu. Może jest sta-
romodny, ale Lydia jest teraz jego prawowitą żoną. Zasługuje
na coś więcej niż wizyta w urzędzie sędziego pokoju.
– Nie da się tego zrobić w pomieszczeniu pełnym obcych lu-
dzi.
W jej oczach ciekawość mieszała się z pożądaniem. Jak do-
brze, że postanowił przypomnieć jej o szczególnym znaczeniu
tej nocy. Wziął swą oblubienicę za lewą rękę i uniósł, przekręcił
platynowe kółeczko z kwadratowym diamentem, w lewo, w pra-
wo, po czym osadził na poprzednim miejscu.
Jakby raz jeszcze założył jej obrączkę.
A potem ją pocałował. Wielbił ją pocałunkiem, delektował się
nim. Napięcie minęło. Zarzuciła mu ramiona na szyję i odpowie-
działa z nadzwyczajną słodyczą, za którą gotów był wszystko jej
wybaczyć.
Nie przerywając pocałunku, nasunął prezerwatywę, poprawił
się między jej udami i wszedł w nią głęboko. Wbiła mu paznok-
cie w plecy, aż znaleźli właściwy rytm. Czekał za długo. Zmusił
się do wstrzemięźliwości. Teraz nic go już nie powstrzyma, na-
miętność nim zawładnęła.
Zagarnął Lydię i przekręcił się, żeby była na nim. Tak widział
ją lepiej. Przygryzła wargę, włosy spływały jej na ramiona, bio-
dra kołysały się wraz z nim.
Wiedział, gdzie i jak jej dotykać, żeby przyjemność była naj-
większa. Znalazł to miejsce, gorące i śliskie. Na chwilę znieru-
chomiała, potem z krzykiem opadła na niego. Jej orgazm przy-
spieszył jego własny, jej przyjemność dopełniła jego zaspokoje-
nie.
Jęki rozkoszy zmieszały się z pohukiwaniami nocnych ptaków
i skrzekiem małp, natura wtórowała refrenem podwójnemu or-
gazmowi. Kiedy ochłonęli, Ian obrócił Lydię tak, by leżała wtu-
lona w niego.
Oddychali wilgotnym powietrzem kostarykańskiej dżungli,
a nad ich głowami kręciły się miarowo łopatki bambusowego
wentylatora.
Małżeństwo zostało przypieczętowane. Słowa przysięgi wypo-
wiedziane przed urzędnikiem stanowym były tylko preludium
do aktu, który nadał im rzeczywiste znaczenie. Ian był przygo-
towany na to, że przyjdzie mu długo czekać na noc poślubną,
jednak Lydia najwyraźniej doszła do takiego samego wniosku
jak on: nie warto się umartwiać.
Dzisiejsza noc jest tylko zapowiedzią szczęścia, które mogliby
znaleźć w prawdziwym związku małżeńskim, jednak nie pora
kaprysić, chętnie przyjmie wszystko, co los mu daje. Cokolwiek
rzuciło Lydię w jego ramiona, był wdzięczny losowi.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Dwie godziny później, siedząc na patio przy kamiennym stoli-


ku, Lydia zdecydowała, że stanowczo woli jeść ubrana w jedną
z podkoszulek Iana i bokserki, które spakował na drogę. Owi-
nięta w ściągnięty z kanapy bawełniany koc, podwinęła pod sie-
bie nogi, a Ian napełnił ich szklanki wodą z cynowego dzbanka.
Na szczęście wciąż była lodowato zimna.
Catering zostawił kilka przykrytych naczyń z różnymi dania-
mi, a palące się pod nimi świeczki utrzymały właściwą tempera-
turę. Inne potrawy leżały na lodzie, toteż wszystko, co nakłada-
ła na talerz, smakowało doskonale.
Wzięła dokładkę pieczonego ananasa. Był tak dobry, że posta-
nowiła wypytać się o przepis i zrobić go w domu. A może po
prostu człowiek ma lepszy apetyt po kilku orgazmach? Wtedy
nic nie jest w stanie zepsuć błogiego nastroju.
Jej małżeństwo było całkowicie nieortodoksyjne i z założenia
czasowe, co w niczym nie przyćmiło przyjemności, jakiej do-
świadczała.
Na zmartwienia przyjdzie pora później.
Teraz jadła zimnego homara o północy w towarzystwie przy-
stojnego mężczyzny, a powietrze pachniało kwiatami i morzem.
Zarumieniła się na wspomnienie rzeczy, które robili pod
prysznicem. Ale seks był bezpieczniejszy niż chwile spontanicz-
nej czułości, gdy mąż całował ją tak, jakby mieli być razem do
końca życia.
– Wina? – zaproponował.
Mimo lekkiego zarostu i rozpiętej koszuli czuł się jak u siebie
w eleganckim otoczeniu i pełnił rolę gospodarza z niewymuszo-
ną swobodą.
– Dziękuję, wystarczy. – Sięgnęła po wodę. – Usycham z gorą-
ca.
A może była spragniona po wysiłku fizycznym, od którego od-
wykła. Jej partner potrafił w łóżku czynić cuda.
– Lato zazwyczaj spędzasz na Manhattanie? – zapytał, obiera-
jąc mango.
To niewinne pytanie obnażało różnicę między nimi: żyli
w dwóch różnych światach.
– Zawsze mieszkam na Manhattanie, chyba że klient zatrudni
mnie do pracy w innym miejscu. – Otuliła się szczelniej narzutą.
– Nie stać mnie na ekstrawagancję.
Bambusowe lampy wciąż paliły się na dole, wokół tarasu. Nie
było słychać żadnych odgłosów lasu poza szelestem liści palmo-
wych i szumem fal na plaży.
– Mamy letni dom w Hamptons. Mogłabyś jeździć tam na
weekendy, jeśli źle znosisz upały – zaproponował.
– Właśnie to miałam na myśli. – Matka wywoziła ją na lato do
Newport, gdzie spały kątem u przygodnych znajomych, gdy
próbowała wprosić się do posiadłości ojca Lydii. – Nie chcę się
przyzwyczajać do życia ponad stan.
Wytarł ręce w lnianą serwetkę i przysunął się bliżej, a serce
Lydii gwałtownie przyspieszyło. Zawsze tak reagowała na jego
fizyczną bliskość. Przez cały okres ich ognistego romansu, na-
wet wtedy, gdy była na niego wściekła. Do chwili, gdy wyszedł
z pokoju, który dzielili na Rangiroi.
– Będziemy mieszkali w moim nowojorskim domu. Zależy mi,
żebyś się tam dobrze czuła. – Wziął ją za rękę. – Nasze małżeń-
stwo musi być wiarygodne.
Patrzyła na ich splecione dłonie i zastanawiała się, co tu jest
na pokaz. Pieszczoty? Pocałunki?
Powinna pamiętać o interesach, które ich połączyły. Celem
Iana jest utrzymanie firmy dziadka w rękach McNeillów. Jej ce-
lem jest zachowanie w tajemnicy, że Mallory West to pseudo-
nim, pod którym prowadzi biuro matrymonialne. Proste.
A jednak chemia między nią a Ianem była tak wybuchowa, że
mogła wszystko utrudnić.
– Nie muszę spędzać weekendów w Hamptons, żeby nasze
małżeństwo wyglądało na prawdziwe. Nawet gdybyśmy byli
szaleńczo zakochani, nie rzuciłabym pracy i nie zaniechałabym
wolontariatu dla fundacji.
– Powinnaś zwiększyć swoją rolę – zaproponował. – Po powro-
cie do Nowego Jorku zorganizuj dla samotnych matek publiczną
zbiórkę.
Pokusa była wielka. Mogłaby pomóc kobietom, które w naj-
trudniejszym okresie otoczyły ją przyjacielską opieką. Pomóc na
dużą skalę.
Szkoda tylko, że wszystko, co piękne, szybko się kończy. Jej
przynależność do nowojorskich elit jest krótkoterminowa.
– Za dwanaście miesięcy przestanę korzystać z twoich wpły-
wów. Moja reputacja na tym ucierpi, a nigdy nie była zbyt do-
bra – zauważyła trzeźwo.
– Wejdź do zarządu fundacji na jeden rok. W tym czasie mo-
głabyś rozkręcić jej działalność. Chodzi mi tylko o to, że ludzie
i tak będą się spodziewać po mojej żonie zaangażowania
w działalność charytatywną na odpowiednim szczeblu. Możesz
równie dobrze robić to na rzecz grupy, którą wspierasz.
– Dobry pomysł. Dziękuję za sugestię.
– To ty się przy tym nabiegasz, nie ja. – Wzruszył ramionami,
jakby wypisanie czeku na pokaźną sumę nie było warte
wzmianki. – Chciałbym, żebyś była szczęśliwa. Poza łóżkiem. –
Uśmiechnął się chytrze. – Tu sobie poradzę.
Nie przesadzał. W łóżku czynił cuda.
– Nie doceniasz, jak bardzo prasa będzie interesowała się na-
szym małżeństwem. Już nie mówię o roli, jaką odegra moja
mama.
– Poradzimy sobie ze wszystkim w swoim czasie – stwierdził. –
Jeśli skończyłaś jeść, proszę o deser.
Spojrzał na nią znacząco.
– A ja zasłużyłam na deser? – wychrypiała przez wyschnięte
usta.
– Dostaniesz go, Lydio McNeill – szepnął i pocałował płatek
jej ucha. Ręka już zawędrowała pod koszulkę. – To ci mogę za-
gwarantować.

Uznał, że jest szczęściarzem. Nawet jeśli ich małżeństwo nie


zostało zawarte z właściwych powodów, to weekend miodowy
spędzał równie przyjemnie, jak każdy inny pan młody.
I z pewnością miał najbardziej seksowną żonę na świecie.
Namówił Lydię na kąpiel w jacuzzi znajdującym się praktycz-
nie pod chmurką. Krany i łazienka były wewnątrz budynku, ale
prysznice i basen z gorącą wodą zostały odsłonięte. Wychodziły
na zadrzewione zbocze opadające łagodnie aż do plaży.
Wokół nie było innych willi, Dom Nowożeńców zapewniał luk-
sus i odosobnienie jednocześnie. Obsługa była na dochodzące,
z pobliskiego miasteczka.
Ian zgasił większość pochodni, bo było już dobrze po północy.
W domu też panowała ciemność. Tylko księżyc odbijał się w po-
wierzchni basenu i pod wodą świeciły mętne lampki.
Z upodobaniem patrzył na Lydię zdejmującą podkoszulek.
Jego podkoszulek. Podobała mu się ubrana, ale najbardziej po-
dobała mu się teraz, kiedy naga wchodziła do spienionej wody.
Skryła się w niej aż po piersi i przez chwilę pożałował, że rzu-
cił ten pomysł. W gruncie rzeczy chciał zanurkować między jej
uda, gorąca kąpiel tylko to odwlecze.
Jednak to także jej podróż poślubna i powinna zostawić po so-
bie niezapomniane wrażenia.
Nie chciał, by Lydia martwiła się teraz o powrót do codzien-
ności, o reakcję rodzin, napastliwość prasy. Jest jego żoną. Bę-
dzie ją chronił, w swoim czasie rozwiąże wszystkie jej problemy.
– Twoja kolej! – zawołała z jacuzzi.
Z długimi mokrymi włosami przypominała syrenę.
– Podziwiałem widok. – Rzucił koszulę na drewniany podest.
– Ja też! – odrzekła roześmiana.
– Mówisz takie rzeczy, żeby mnie sprowokować? – Zrzucił
bokserki, i tak niewiele ukrywały.
– Może mnie bawi testowanie legendarnej samokontroli Iana
McNeilla?
– Legendarnej? Stanowczo mnie przeceniasz.
– Naprawdę? Słyszałam, że nikt i nic nie potrafi cię wyprowa-
dzić z równowagi, czy to podczas rady zarządu, czy na placu
budowy. Masz twarz pokerzysty i trudno zgadnąć, co myślisz.
Czy tak go widzi?
Patrzył na jej śliczną buzię bez makijażu, różowe usta, ciemne
mokre rzęsy. Lydia także przyglądała mu się uważnie. To za-
bawne, jak niewiele w gruncie rzeczy o sobie wiedzieli.
– W mojej rodzinie to ja pełnię rolę negocjatora. Bracia mają
diametralnie różne zdania na każdy temat, a ja od zawsze mu-
siałem między nimi pośredniczyć.
Wspólne życie będzie łatwiejsze, jeśli się lepiej poznają.
– Nie zawsze udaje mi się zachować stoicki spokój, natomiast
doceniam zalety kompromisu.
– Ian McNeill i kompromis? – Uniosła brwi z niedowierza-
niem. – Mogę wymienić całą listę ludzi, którzy nie podzielają
twojego zdania. Powiem ci w zaufaniu, że większość naszych
współpracowników w Foxfire już się denerwuje, że urwiesz im
głowę, jeśli przekroczą budżet.
– Co niekoniecznie jest złą rzeczą – zauważył. – Sam prze-
strzegam terminów i pilnuję wydatków, a od współpracowników
oczekuję, że pójdą w moje ślady.
– Zapewniam, że to robią. Chciałam ci tylko uświadomić, że
nie jesteś najłatwiejszym szefem. Nie umiem sobie wyobrazić
ciebie jako człowieka skłonnego do kompromisów.
To go dotknęło, ale starał się nie okazać, jak bardzo.
– Przez całe życie byłem chłopcem, który jest pośrodku. Nie
najstarszy, nie najmłodszy, ale średni. To samo tyczy się mojego
temperamentu.
Oparł sobie na kolanach nogi Lydii.
– Kiedy Quinn chce reklamować nasze hotele wśród najbogat-
szej klienteli, a Cameron wyskakuje z projektem promowania
się na Comic Con wśród młodocianych miłośników komiksów
i gier komputerowych, to ja muszę być głosem rozsądku i znaj-
duję rozwiązanie, na które godzą się obie strony. Tak jest od
czasu, kiedy Quinn był na tyle duży, żeby zbudować model sa-
mochodu wyścigowego z tektury, i spędził cały dzień, malując
go na czarno ze srebrnymi paseczkami. Kiedy się obudził rano,
okazało się, że Cameron zdążył go ozdobić wyciętymi z gazety
golasami.
– Chciałabym wiedzieć, jak z tego wybrnąłeś – zachichotała.
– Przed czy po tym, jak Quinn rozkwasił nos Cameronowi? –
Tłukli się w dzieciństwie, jak to chłopcy. Sporo czasu im zajęło,
nim nauczyli się tolerancji i współpracy. – Starałem się pomalo-
wać auto jeszcze raz, ale miałem dopiero osiem lat, a farba źle
się trzymała śliskich naklejek. Nie wyszło to ładnie.
Lydia nie roześmiała się. Ian uznał, że jego anegdota była nie-
zbyt zabawna i trochę pożałował, że ją opowiedział.
– A może konieczność ustępowania braciom powoduje, że tym
bardziej lubisz postawić na swoim? – zauważyła.
Zastanowił się. Może Lydia ma trochę racji? Nie chciał jednak
tracić czasu na analizowanie własnego charakteru.
– A ty? Nikt ci nie niszczył skarbów, bo jesteś jedynaczką.
Trafił w czuły punkt. Poczuł napięcie w mięśniach, gdy gła-
skał jej uda pod wodą.
– Wcale nie jestem. – Wyprostowała się, ale nie zabrała nóg. –
Już mama o to zadbała, żebym pamiętała o przyrodnim rodzeń-
stwie, które w przeciwieństwie do mnie jest kochane przez
ojca.
– A niech to, przepraszam, Lydio. – Nie zamierzał przecież
rozdrapywać starych ran.
– Już nieważne. Mama długo miała nadzieję, że ojciec przej-
mie opiekę nade mną. Kiedy dotarło do niej, że musi się wywią-
zywać z macierzyńskich obowiązków, byłam już duża. Zaczęły-
śmy się lepiej dogadywać, kiedy zaczęłam ją traktować jak
przyjaciółkę, a nie matkę.
– Powinienem spróbować tej metody z Liamem – zażartował.
Masował jej stopy, próbował ją trochę zrelaksować. To niespra-
wiedliwe, że nie była dla żadnego z rodziców najważniejsza. –
Ojciec był praktycznie nieobecny. Na szczęście miałem mamę
i dziadka.
– Ale to ty pilnowałeś, żeby bracia żyli w zgodzie. – Podniosła
na niego wzrok. – Nie sądzisz, że dlatego za pierwszym razem
było tak wspaniale? Przez kilka niezwykłych tygodni ty byłeś
najważniejszy dla mnie, a ja dla ciebie.
Aż się skończyło.
Był ciekaw, czy ona też czuje ten tępy ból. Jednak w tym mo-
mencie Lydia przysunęła się do niego i usiadła mu na kolanach,
a on przestał myśleć o czymkolwiek poza nią. Poza nimi.
Poza tym momentem.
Zapragnęła zapomnieć o przeszłości.
Wolała sobie nie przypominać, jak bardzo ją bolało, gdy Ian
dobro rodziny uznał za ważniejsze niż jej uczucia. Myślała, że
jest najważniejszą osobą w jego życiu, tymczasem on za jej ple-
cami szukał sobie żony, żeby zadowolić dziadka.
Mógł się nie zgodzić. Mógł się wytłumaczyć. Nic z tego. Cier-
piała i była wściekła, ale nie chciała robić pierwszego kroku.
Po roku wciąż ziało puste miejsce, które wcześniej zajmował
Ian. A jednak teraz była w stanie całować jego mokre ramię, po-
łożyć mu ręce na piersi.
Pod jego chłodem i samodyscypliną znów dostrzegła wrażli-
wość i czułość. Może uda jej się stopić lód pocałunkami.
– Pragnę cię – szepnął.
– Nie tutaj. – Uprawianie miłości w wodzie bywa ryzykowne.
Zanim się obejrzała, byli na tarasie. Ian otworzył szufladę wy-
pełnioną ręcznikami, owinął ją i zamknął w ramionach. Nie mo-
gła go dotknąć, bo ręce miała unieruchomione, więc wyciągnę-
ła głowę, dopominając się o pocałunek.
Było tak, jak chciała. Nawet lepiej.
– Gdzie mam cię zabrać? – mruknął, nie odrywając ust od jej
szyi.
– Gdziekolwiek – szepnęła.
Miejsce nie gra roli, dopóki on nie przestaje jej dotykać. Jej
ciało ożyło, jak zawsze w jego dłoniach. Za każdym razem.
Pociągnął ją za sobą na ogrodową huśtawkę na tarasie. Mięk-
ka ławka pokryta złotymi i turkusowymi poduszkami, osłonięta
cieniutką moskitierą, wyglądała jak haremowe łoże. Wypadł mu
z rąk mały pakiecik.
Uśmiechnęła się. Pamiętał o zabezpieczeniu, więc mogła się
zrelaksować.
Niecierpliwie szarpnęła za ręcznik. Chciała poczuć Iana głę-
boko w sobie. Niepotrzebne im bariery.
– Proszę – popędzała. – Proszę, teraz.
Wymacała ręką prezerwatywę i podała ją Ianowi. Widocznie
miał dwie, bo już był przygotowany. Nawet nie zauważyła, kiedy
ją założył.
Kiedy w nią wszedł, zapomniała o wszystkim innym. Liczyło
się tylko to, jak idealnie do siebie pasują, jak harmonijnie poru-
szają się ich ciała.
Ian przytrzymywał ją za biodra, miotał się między jej udami.
Przyjmowała każde pchnięcie w całkowitym zapamiętaniu, głu-
cha na świat poza nimi.
Orgazm ją zaskoczył, oślepił. Przetoczył się po niej, w niej,
raz za razem. Opadła na Iana i całowała jego ramiona, jego
twarz, wszędzie, gdzie mogła sięgnąć, aż serca się powoli uspo-
koiły.
Przez dłuższą chwilę słuchała jego urywanego oddechu. Do-
brze było myśleć, że działa na niego tak mocno, jak on na nią.
Żadne wcześniejsze doświadczenia seksualne nie przygoto-
wały jej do tej siły pożądania, do gwałtownej i pierwotnej che-
mii między nimi. Wcześniej nawet sobie nie wyobrażała, że tak
może wyglądać seks.
Jeśli miała nieśmiałą nadzieję, że małżeństwo ostudzi nieco te
doznania, bardzo się myliła. Przekonała się, że w łóżku tworzą
jeszcze bardziej wybuchową parę niż poprzednio.
A jaki jest problem z materiałami wybuchowymi?
Nie palą się cicho i spokojnie.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

W południe następnego dnia podróż poślubna się skończyła.


Znaleźli się na pokładzie tego samego odrzutowca, którym
przylecieli.
Początkowo zamierzali wrócić do Miami. Teraz jednak – z od-
rzutowcem wynajętym na kilka kolejnych dni i stosownym zapa-
sem ubrań na zmianę – Ian postanowił zmienić plany i miał za-
miar przekonać do nich Lydię.
Tym bardziej że już wcześniej wydał polecenie pilotowi.
Usiadł obok i przerwał Lydii uruchamianie laptopa. Rozumiał
chęć sprawdzenia najświeższych wiadomości, ale musiał z nią
ustalić zmianę kursu.
Zniknął gdzieś jej swobodny styl: męskie podkoszulki i je-
dwabna sukienka, w której tak mu się podobała. Jego piękna
małżonka miała na sobie ubranie stosowne na spotkanie bizne-
sowe, a włosy ściągnęła w schludny koński ogon.
– Poprosiłem pilota, żeby nam dał chwilę przed startem. – Do
diabła, powinien z nią to ustalić wcześniej.
Zbyt wielką przyjemność czerpał z przebywania w jej towa-
rzystwie, powinien jednak pamiętać, że nie ma powrotu do cza-
sów, gdy łączyła ich miłość i pełne zaufanie.
Teraz rozumiał, że zawiodły obie strony, zaufanie zostało
zniszczone z winy ich obojga – i nie mógł tego odżałować.
– Dlaczego? Zostawiłeś coś w willi? – zaniepokoiła się Lydia.
– Nie, nic podobnego. Chciałbym z tobą ustalić zmianę pla-
nów.
– Dobrze wiesz, że pilot musi odpowiednio wcześnie zgłosić
zmianę kursu – powiedziała, raczej zaskoczona niż zmartwiona.
A potem nagle coś do niej dotarło i w głosie pojawił się chłód. –
Jasne, że wiesz. Już wcześniej zmieniłeś plan lotu.
Ian pomyślał, że jeszcze da się odwołać podróż do Nowego
Jorku. Poczeka na zgodę żony, jeśli będzie trzeba. Jednak wziął
ją za ręce i zdał się na jej dobre serce.
– Pamiętasz, co wczoraj powiedziałem ci o rozmowie z brać-
mi? Zadzwonili, bo dziadek zwołał do siebie całą rodzinę, naj-
szybciej jak to możliwe. Wprawdzie nie chcieli mi przerywać
podróży poślubnej, ale sugerowali, że im wcześniej uda nam się
dotrzeć do Nowego Jorku, tym lepiej.
– Gorzej się czuje? – W jej zielonych oczach wyczytał zrozu-
mienie i współczucie.
– Nie wiem. Wydawało mi się, że znam Quinna i Camerona na
wylot, ale jakoś niewiele wyczytałem z ich zachowania. Może
robili dobrą minę, bo się przed chwilą ożeniłem. – Gdzieś
w podświadomości czuł niepokój, ulżyło mu, gdy się nim podzie-
lił.
I gdy Lydia ścisnęła jego dłonie.
– Oczywiście. Lecimy do Nowego Jorku. Nie ma ważniejszych
spraw niż zdrowie bliskich osób.
Wzruszyła go jej reakcja. Dotarło do niego, jak wiele stracił,
gdy wypuścił z rąk tę wyjątkową dziewczynę. Jak inaczej poto-
czyłoby się ich życie, gdyby przed rokiem wsadził dumę do kie-
szeni, błagał o wybaczenie i zmusił ją do wysłuchania wyja-
śnień.
Gdyby o nią walczył, może zmieniłaby zdanie? Powinien był
jej powiedzieć, że poza nią nie istnieje dla niego żadna kobieta.
Przez wszystkie miesiące po zerwaniu obarczał winą za ze-
rwanie tylko Lydię. Podejrzewała go o najgorsze. Nie ufała mu
zupełnie.
A może był tak samo winny jak ona? Bardziej nawet.
Dostał od losu drugą szansę. Może uda mu się przekształcić
związek z rozsądku w prawdziwe małżeństwo? Przekona Lydię,
że są sobie pisani.
Jak przez mgłę usłyszał, że Lydia mamrocze pod nosem nie-
zbyt parlamentarne wykrzykniki. Dziwne słownictwo jak na do-
brze wychowaną pannę.
– Co się stało?
– Moja matka. – Z westchnieniem oparła się o wezgłowie fote-
la. Samolot kołował do startu. – Umawia się z dziennikarzami
na wywiady. – Przygryzła dolną wargę. – Idzie jutro na wywiad
w telewizji śniadaniowej jednej z nowojorskich stacji. Przysłała
mi nagłówek, który już się ukazał w zapowiedziach.
Podsunęła mu komórkę z esemesem napisanym wielkimi lite-
rami.
NIEŚLUBNA CÓRKA MILIARDERA WYGRYWA LOS NA LO-
TERII ŻYCIA – JAKO ŻONA IANA MCNEILLA!

Sześć godzin później siedziała obok Iana w limuzynie wiozą-


cej ich z prywatnego lotniska w New Jersey do posiadłości Mal-
colma McNeilla na Park Avenue na Manhattanie i zastanawiała
się nad rozplanowaniem dzisiejszego dnia. Ian wydawał dyspo-
zycje w sprawie Foxfire, mogła więc myśleć spokojnie.
Popijała wodę z minibarku i próbowała opanować rozdygota-
ne nerwy. Kręciło jej się w głowie od nadmiaru wrażeń. Ślub.
Natychmiastowe pojawienie się informacji prasowych. Cudow-
ny wyjazd do Kostaryki.
Niespodziewany powrót do Nowego Jorku na spotkanie
z dziadkiem Iana.
I niefortunna reakcja matki, która – gdy córka ustrzeliła na
męża jednego z najbogatszych kawalerów – nagle zaczęła prze-
sadnie interesować się jej życiem.
Ian zachował się nad wyraz wielkodusznie. Zapewnił, że nie
obwinia jej o wyskoki matki i obiecał, że rodzina McNeillów so-
lidarnie wesprze ją, gdy trzeba będzie stawić czoło prasie.
Lydia nie skontaktowała się z matką. Niech myśli, że córka
jeszcze jest za granicą.
Zerknęła na męża. Rzut oka wystarczył, by przypomnieć so-
bie, jak bardzo ją pociąga. Dziś był w nieformalnym jak na sie-
bie stroju. Ciemna marynarka, ale biała koszula pod nią rozpię-
ta była pod szyją. Nogi swobodnie wyciągnięte, na lewej ręce
połyskiwała prosta platynowa obrączka.
Machinalnie dotknęła własnego pierścionka. Nie odrywała
wzroku od mocnej szczęki Iana, gęstych ciemnych włosów. Ser-
ce wybijało dziki rytm i uświadomiła sobie, że wracają dawne
uczucia, tak rozpaczliwie spychane w niepamięć.
Kiedy ją zeszłej nocy pocałował i poprosił o nowy początek,
nadwyrężył pancerz, pod którym się schroniła. A dzisiaj, po
idiotycznych i zawstydzających esemesach od matki, błyska-
wicznie zaoferował wsparcie i bezpieczeństwo: obiecał zatrud-
nić specjalistę, który zajmie się publicznym wizerunkiem Lydii.
Jego propozycja zdawała się rozsądna, finansowe możliwości
też były istotne. Dla Lydii jednak nieoceniony był sam gest, któ-
ry świadczył o dobroci oraz lojalności Iana i zmieniał jej wy-
obrażenie o mężu.
Może przed rokiem pospieszyła się, potępiając go tak bez-
względnie? Nie wysłuchała jego wyjaśnień. Była zbyt niepewna
siebie, by uwierzyć w zapewnienia o wierności.
Wróciła spojrzeniem do platynowej obrączki. Skłonił ją do
małżeństwa ze względu na kodycyl dziadka, ale jednocześnie
ochronił ją przed sądową walką z Koslowem.
– Pensa za twoje myśli, pani McNeill.
Podskoczyła zaskoczona. Kiedy skończył rozmowę telefonicz-
ną? Powinna wziąć się w garść przed spotkaniem z całym kla-
nem McNeillów.
Pożałowała teraz, że nie skorzystała z propozycji Iana i nie
zjadła lunchu w czasie lotu. Może by nie czuła nerwowych skur-
czów żołądka.
– Przeraża mnie perspektywa poznania całej twojej rodziny
naraz. – Wygładziła sukienkę, którą wybrała dla niej na podróż
poślubną jakaś nieznana stylistka pracująca dla Iana. Należy jej
przy okazji podziękować. – Chociaż mnie zapewniałeś, że zaufa-
ją twojemu wyborowi.
– Zobaczą to samo co ja. Inteligentną wrażliwą kobietę, która
pokonała rozliczne przeszkody i robi karierę zawodową. –
Uniósł jej dłoń do ust, patrząc na nią czule.
Czy kiedykolwiek zobojętnieje na jego komplementy? Przy-
prawiały ją o szybsze bicie serca.
– Jestem samolubna – powiedziała.
Zawstydziła się, że zawraca mu głowę swoimi problemami,
gdy jego trapią poważniejsze sprawy.
– Mam nadzieję, że twój dziadek czuje się lepiej, niż nam się
wydaje.
– Ja też. Wkrótce się przekonamy. Jesteśmy na miejscu.
Zatrzymali się przed imponującą pięciopiętrową kamienicą
z fasadą z piaskowca i misternie kutą balustradą balkonu na
pierwszym piętrze. Okiem architekta natychmiast dostrzegła
piękne mansardowe dachy pokryte dachówką i neorenesanso-
we detale zdobnicze. Trudno jednak było podziwiać nowojorski
zabytek z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku, gdy
sekundy ją dzieliły od poznania całej rodziny.
Niepokoiła się, co bracia Iana powiedzą na błyskawiczne mał-
żeństwo, jednak najważniejszy był stan zdrowia seniora rodu.
Lydia głęboko zaczerpnęła powietrza i wysiadła z limuzyny
z twardym postanowieniem, że będzie spokojna i opanowana.
Silna.
Ian tak właśnie się zachował w obliczu ekscesów jej matki.
– Zawiadomiłem gospodynię dziadka – wyjaśnił Ian, gdy we-
szli do środka bez pukania. – Pewnie na nas czeka. Powiedziała,
że bracia już są. Sofia się spóźni, bo ma występ baletowy.
Zamknął drzwi, a Lydia z trudem powstrzymała się od okrzy-
ków zachwytu. Czytała wprawdzie, że Malcolm McNeill jest za-
palonym kolekcjonerem dzieł sztuki, ale nie spodziewała się za-
raz od wejścia zobaczyć na ścianach Cezanne’a i Maneta. Obra-
zy zawieszono tak, by można było je podziwiać i cieszyć się
nimi.
Jedynym meblem w obszernym holu była kanapa w kolorze
morskiego błękitu nawiązującym do barw występujących na
obu obrazach. Jako dekoratorka wnętrz Lydia często widziała
inne podejście – kolekcjonerzy traktowali dzieła sztuki jak łupy,
które powinny być obiektem zawiści zwiedzających.
Dopiero po chwili zorientowała się, że za jej plecami Ian roz-
mawia przyciszonym głosem ze starszą kobietą w szarym mun-
durku. Oddaliła się, zanim Lydia do nich podeszła.
– Cindy mówi, że rodzina zebrała się w bibliotece – poinfor-
mował. – To dwa piętra wyżej. Może wjedziemy windą? W szpil-
kach będzie ci niewygodnie na schodach, choć twoje nogi wy-
glądają obłędnie.
Zanim przyszła jej do głowy riposta, przycisnął guzik, a drzwi
windy się otwarły. Na klatce schodowej z szerokimi schodami
było jasno dzięki gigantycznemu świetlikowi w dachu, wolała
jednak nie łamać sobie nóg na śliskich marmurach, a przecież
nie wypadało zdjąć pantofli i maszerować na bosaka.
Była coraz bardziej zdenerwowana. Ian nachylił się nad nią,
a jego fizyczna bliskość dodała jej otuchy.
– Dziękuję, że jesteś tu ze mną – szepnął i wziął ją za rękę. –
Chyba możemy tak wejść. W końcu jesteśmy nowożeńcami.
Musnął ustami jej skroń. Przypomniała sobie noc poślubną ze
wszystkimi szczegółami.
Ale zaraz zadała sobie pytanie, czy objawy czułości są dla
niej, czy dla jego rodziny.
Na drugim piętrze winda zatrzymała się. Dobiegł ich męski
śmiech i ożywione głosy.
Ian podprowadził ją pod drzwi stanowiące idealną replikę
osiemnastowiecznego francuskiego stylu. Łatwiej było zwracać
uwagę na detale architektoniczne, niż myśleć o motylkach
w brzuchu.
– Głos dziadka – zauważył Ian. – Brzmi normalnie.
Lydia ścisnęła go za ramię i weszli do obszernej biblioteki. Na
ścianach zauważyła historyczne chińskie parawany. Jednak całą
jej uwagę przykuli mężczyźni znajdujący się w pokoju.
Zanim dokonano prezentacji, wiedziała już, że ma przed sobą
trzy pokolenia McNeillów. Siwowłosy starzec, patriarcha rodu,
siedział w skórzanym fotelu z wysokim oparciem. Miał na sobie
czerwono-czarną bonżurkę. W ręce trzymał szklankę z burszty-
nowym płynem, zapomniany egzemplarz „The Wall Street Jour-
nal” tkwił wsunięty z boku fotela.
Pod oknem stał przystojny pięćdziesięciolatek, wyraźnie dba-
jący o kondycję fizyczną. Miał ogoloną głowę, a na karku tatu-
aż. Czy to jest Liam McNeill? W szarych spodniach i czarnym
podkoszulku wyglądał raczej na ochroniarza niż ojca Iana.
Dopiero kiedy się odwrócił i spojrzał na nią błękitnymi ocza-
mi, podobieństwo stało się oczywiste.
Na końcu Ian przedstawił jej braci. Poderwali się ze swoich
miejsc i podeszli, żeby ją przywitać.
Quinn i Cameron byli niezwykle do siebie podobni, bardziej
niż Ian, który po mamie miał ciemniejszą cerę. Cameron był
bardzo wysoki, z pewnością liczył ze dwa metry wzrostu. Na
ulicy wzięłaby go za koszykarza.
Na szczęście nie musiała prowadzić salonowych rozmówek,
bo do biblioteki wkroczyła piękna szczuplutka blondynka z wło-
sami ściągniętymi w ciasny koczek.
– Bardzo przepraszam za spóźnienie. – Podbiegła do Quinna.
– Myślałam, że metrem będzie szybciej, bo korki są dziś niezno-
śne, ale i tam były opóźnienia.
Pocałowała narzeczonego, po czym rozejrzała się po pokoju
i lekkim krokiem podeszła do Malcolma. Dała starszemu panu
całusa w policzek, a on powitał ją z wyraźną przyjemnością.
– Sofio, moja żona, Lydia – powiedział Ian po raz kolejny.
Lydia obawiała się trochę, że balerina będzie miała do niej
żal, bo potajemnym małżeństwem skupiła na sobie uwagę prasy
w okresie jej przygotowań do ślubu, jednak jeśli Sofia Koslow
żywiła urazę, znakomicie to ukryła.
Puściła oko do Lydii, choć ani na krok nie odstępowała Quin-
na. Usiedli oboje na kanapie pośrodku pokoju.
– Bardzo chciałam cię poznać. – Sofia wyciągnęła z pojemnej
skórzanej torebki telefon. – Wymieńmy się numerami.
– Chętnie. – Lydia odpowiedziała uśmiechem.
Poczuła się pewniej, gdy w towarzystwie bogatych i wład-
czych mężczyzn pojawiła się druga kobieta. Oboje z Ianem zaję-
li miejsca na długiej kanapie, naprzeciwko Sofii i Quinna.
Malcolm McNeill bez wstępów sięgnął po laskę i podniósł się.
Nawet przygarbiony na starość był równie wysoki jak Ian.
– Lydio, chciałbym cię powitać w naszej rodzinie. – Uniósł
szklankę w cichym toaście i po umoczeniu ust odstawił ją na
podręczny stolik. – Mam nadzieję, że zgodzisz się na przyjęcie
na twoją cześć. Chciałbym pokazać światu, że jesteśmy dumni
i szczęśliwi, mogąc cię nazywać panią McNeill.
Była mu wdzięczna za serdeczny gest, choć tym bardziej za-
wstydzona udziałem w oszustwie. Bo przecież nabrali z Ianem
całą rodzinę.
Mąż tylko ścisnął ją za rękę, jakby był świadomy jej myśli.
– Bardzo dziękuję. – Skłoniła głowę trochę przytłoczona sytu-
acją.
Na szczęście nie musiała się martwić o to, co powiedzieć, bo
Malcolm kontynuował:
– To Liam prosił, żeby was wszystkich tu zgromadzić. – Mal-
colm przeniósł wzrok na syna i zachęcił go gestem. – Powiedz
im.
– Tata chciał się spotkać? – zdziwił się Ian.
Podał dziadkowi ramię i pomógł mu usiąść w wygodnym fote-
lu.
– Dziadku, myślałem, że chodzi o twoje zdrowie. O to, jak się
czujesz po ataku serca i męczącej podróży z Szanghaju.
– Nie. – Starszy pan machnął ręką. – Jestem zdrowy jak koń.
Lydia wyczuła napięcie wszystkich trzech braci. Cameron
podparł się na łokciach.
– Tato, co się dzieje? Ian przerwał podróż poślubną. Sofia
urwała się z przyjęcia po premierze baletowej.
– Nie jest łatwo zebrać was wszystkich w jednym miejscu
i czasie. – Liam odchrząknął i przejechał dłonią po wygolonej
czaszce. – Przepraszam za kłopot, ale i tak już za długo czeka-
łem ze swoim anonsem.
– To brzmi złowieszczo, ojcze – odezwał się Quinn.
Najstarszy z synów zarządzał funduszami hedgingowymi, był
człowiekiem budzącym respekt i zaufanie. W końcu na tym wła-
śnie opierało się powodzenie w jego zawodzie – zyskiwał wstęp
do światowej elity finansowej, bo ufali mu najbogatsi inwesto-
rzy.
– O co ci chodzi, tato? – zapytał niecierpliwie Cameron.
Ian milczał.
Liam McNeill przestał spacerować po pokoju i odwrócił się
twarzą do synów. Przez chwilę mierzył ich wzrokiem. Lydia
wstrzymała oddech.
– Mam drugą rodzinę, o której nigdy wam nie powiedziałem.
Jeszcze trzech synów, mówiąc dokładniej. – Uśmiechnął się nie-
pewnie. – Wasza matka dowiedziała się, dlatego mnie porzuciła.
Nie udało mi się namówić Audrey, mojej drugiej… dziewczyny
do przeprowadzki do Nowego Jorku i zamieszkania ze mną na
stałe.
Wiadomość ta miała siłę rażenia granatu, a odłamek trafił
każdego z młodych McNeillów.
Cameron otrząsnął się pierwszy. W kilku susach pokonał odle-
głość dzielącą go od ojca i wymierzył mu solidny cios w szczę-
kę.
ROZDZIAŁ JEDENASTY

Ian odciągnął pieniącego się ze złości Camerona na drugą


stronę biblioteki, a Quinn zablokował ojca, uniemożliwiając im
bójkę. Spotkanie rodzinne przerodziło się w telenowelę „McNe-
illowie oszaleli!”.
I po to przerwał podróż poślubną i przyleciał do Nowego Jor-
ku? W dodatku wciągnął Lydię w rodzinną awanturę. Lydię,
która jak nikt inny nie znosiła skandali. Zauważył, że obie ko-
biety siadły blisko siebie na kanapie i milczały. Jak to się dzieje,
że potrafią się zachować cywilizowanie, gdy wokół rozpętuje się
piekło?
Nawet Quinn był wyprowadzony z równowagi. Miał rozpiętą
marynarkę i wyciągniętą ze spodni koszulę. Ian po szamotani-
nie z bratem – dwumetrowym, dobrze umięśnionym nerwusem
– wyglądał jak przekręcony przez wyżymaczkę. Wśród wrza-
sków i obelg wyszło wreszcie na jaw, że Liam od wielu lat zdra-
dzał żonę, miał kochankę na zachodnim wybrzeżu, a z nią
trzech synów, aż wreszcie zirytowana jego niezdecydowaniem
kobieta zabrała dzieci i wyjechała ze Stanów.
Było to wkrótce po narodzinach Camerona.
Prywatni detektywi przez lata nie potrafili jej odnaleźć, zresz-
tą nie dziwota, skoro zdążyła uszczknąć potężny kęs z fortuny
McNeillów. Liam nie wiedział, co się dzieje z jego drugą rodzi-
ną, aż kilka tygodni temu jeden z detektywów niespodziewanie
wpadł na nowy trop.
Na Wyspach Dziewiczych Stanów Zjednoczonych ktoś zasta-
wił w lombardzie zabytkowy rodzinny pierścień. Liam początko-
wo uznał, że to podstęp śledczego, który chce go naciągnąć na
kolejne zlecenie, ale przy pomocy Bentleya ustalił, że pierścień
jest autentyczny. Trop prowadził do służącego zamożnej rodziny
– o nazwisku McNeill – zamieszkałej na Martynice.
– Używają naszego nazwiska? – warknął Ian, coraz bardziej
wściekły na ojca.
– Nie wiem, kiedy zaczęli się nim posługiwać – przyznał za-
wstydzony Liam. – Ich matka od dawna nie żyje, a oni nie chcą
mieć z nami nic wspólnego, więc nie musicie się obawiać, że
przyjadą…
Quinn zaklął głośno. Cam obrzucił ojca wyzwiskami. Ian
z obawą spojrzał na Lydię. Że też jest świadkiem takiej paskud-
nej sceny! Wyglądała jednak na spokojną, choć wyraźnie zbla-
dła. W jednej ręce trzymała komórkę, drugą wsunęła pod udo.
– Cisza! Teraz ja mówię – zakomenderował dziadek i stuknął
laską. – Czy wam się podoba, czy nie, ci młodzi ludzie są waszy-
mi przyrodnimi braćmi. To nasza krew. Moja krew. Są tak samo
moimi wnukami jak wy. Co jeszcze nie oznacza, że zamierzam
im odkroić kawał rodzinnego tortu.
Wyprostował się na tyle, na ile pozwoliły mu przygarbione
plecy.
Koniec laski wymierzył w Camerona.
– Zaprosiłem chłopaków do Nowego Jorku. Ocenimy ich, gdy
przyjadą.
Ian wymienił błyskawiczne spojrzenie z Quinnem. Rodzina
i te rzeczy… Wszystko okej. Ale co to będzie oznaczało dla
McNeill Resorts, jeśli dziadek zdecyduje się przydzielić akcje
ludziom, którzy najwyraźniej nie znoszą pozostałych McNeil-
lów? Ian nie dbał o pieniądze, ale w rodzinną firmę zainwesto-
wał krew, pot i duszę.
Niech Liam godziwie wspomoże swoich synów, to jego obo-
wiązek, jednak firmę należy chronić.
– Masz rację, dziadku – odezwał się pojednawczo, dając przy
tym kuksańca Cameronowi, by nie wyrwał się z niepotrzebnym
głupstwem. – Rozumiemy, że chcesz ich poznać i zabezpieczyć
ich byt. Możesz jednak wyjaśnić, jak sobie wyobrażasz dalsze
losy McNeill Resorts? Przez całe życie wbijałeś nam do głowy,
że firma jest treścią twojego życia, kierowałeś jej rozwojem.
Czy zamierzasz rozparcelować ją teraz między zupełnie obcych
ludzi?
Kątem oka dostrzegł, że Lydia wyprostowała się sztywno i do-
piero wtedy przypomniał sobie, że mogła inaczej postrzegać
całą sprawę.
Od dziecka była nieuznawana przez rodzinę ojca i nieustannie
nad tym bolała.
– Już powiedziałem, że są moimi wnukami, tak samo jak wy
trzej. – Dziadek zmierzył młodych mężczyzn karcącym wzro-
kiem i skierował się do wyjścia. – Skoro postawiłem sprawy ja-
sno, pójdę się przebrać na kolację – oznajmił na odchodnym. –
Jesteście zaproszeni, ale nie musicie zostawać, jeśli nie potrafi-
cie zachować się jak dorośli.
O mało nie wpadł na Lydię, która podbiegła do drzwi, by je
przed nim otworzyć.
– Jesteś uroczą osobą, moja droga. – Starszy pan uśmiechnął
się do niej. – Gdyby młodzi brali się za łby, idź do jadalni, służba
poda ci drinka. – Poklepał ją po ramieniu.
– Dziękuję. – Lydia się rozpromieniła.
Przynajmniej jedną osobę dziadek uszczęśliwił, pomyślał Ian.
W przeciwieństwie do reszty rodziny. On sam ożenił się, bo był
przekonany, że to uraduje staruszka i zapewni mu jego część
dziedzictwa.
Tymczasem testament z pewnością zostanie napisany od
nowa, by uwzględnić tę część spadkobierców, o których ojciec
nie raczył wcześniej wspomnieć.
Niezwykle przykry był fakt, że jego ojciec jest egoistycznym
dupkiem i niewiernym mężem.
Jednak najbardziej dręczyło go podejrzenie, że w zmienionej
sytuacji Lydia będzie chciała zerwać ich umowę.

„Czy zamierzasz teraz rozparcelować firmę między zupełnie


obcych ludzi?”.
Słowa Iana dźwięczały Lydii w uszach długo po tym, gdy opu-
ścili rezydencję dziadka. Wracały echem nawet teraz, późno
w nocy, w apartamencie historycznego Pierre Hotel przy Cen-
tral Parku. Postanowili zostać w Nowym Jorku jeden dzień dłu-
żej, żeby Ian miał szansę w spokoju naradzić się z braćmi.
Lydia rozumiała tę konieczność, jednak ostatnie wydarzenia
nią wstrząsnęły.
Ian zamknął się z gabinecie i rozmawiał przez telefon, a ona
bezsilnie kręciła się po kuchni.
Po tym całym familijnym praniu brudów nie zostali u Malcol-
ma na kolacji. Trudno zasiąść do wspólnego stołu, gdy narosło
tyle wzajemnych pretensji.
Teraz jednak była głodna. Buszowała po szafkach w poszuki-
waniu jedzenia.
Pożegnała się z Malcolmem McNeillem, gdy zszedł na aperitif
przed kolacją.
Liam wyszedł natychmiast po ojcu i już się nie pojawił. Quinn
i Sofia wykręcili się innymi zobowiązaniami, ale Sofia zapisała
jej numer i obiecała zadzwonić, żeby mogły wybrać się na bab-
skie plotki.
Tylko Cameron został, żeby towarzyszyć dziadkowi. W drodze
powrotnej Ian przeprosił ją za rodzinną awanturę. Ona jednak
nie dbała o przykrości, przejęła się tylko tym, że Ian uznał swo-
ich przyrodnich braci za intruzów.
Nazwał ich „zupełnie obcymi ludźmi” i wyraźnie dał do zrozu-
mienia, że nie mają prawa do spadku.
Identycznie potraktowało ją przyrodnie rodzeństwo. Bez zna-
czenia, że mieli tego samego ojca. Dla nich nigdy nie była dość
dobra. Przykro jej było, że Ian robił to samo w stosunku do swo-
ich krewnych.
W lodówce znalazła wodę.
Przysiadła i zapatrzyła się na Central Park. Zdążyła się już
przebrać w koszulę nocną i biały frotowy szlafrok znaleziony
w łazience.
Ian wynajmował apartament na stałe, ale cały budynek korzy-
stał z hotelowej służby, a gdzieś na parterze była kuchnia czyn-
na przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Z pewnością
można było zamówić jedzenie do pokoju, ale przecież wytrzyma
do rana.
Bardzo się pilnowała, by się nie objadać. Od czasu, gdy jako
nastolatka przeczytała o sobie, że ma „ciążowy brzuch”, pilno-
wała wagi. Wyjątkiem był okres, gdy rzeczywiście była w ciąży.
Wtedy jadła po królewsku, marząc o dziecku, które potem stra-
ciła.
– Tu jesteś. – Głos Iana wyrwał ją z zadumy.
Zapalił światło nad granitowym blatem. Odblask w szybie
utrudniał wyglądanie przez okno. Widziała tylko swoje blade,
czarno-białe odbicie.
– Coś postanowiłeś? – Starała się nie okazywać rozczarowania
reakcją Iana na wyznanie ojca.
Możliwe, że to tylko kwestia zaskoczenia.
Po przemyśleniu sprawy Ian spojrzy przychylniej na przyrod-
nich braci.
– Jeszcze nie. – Usiadł na jednym z czterech białych foteli ota-
czających stół z drzewa tekowego.
Odłożył telefon. Rękawy koszuli miał podwinięte, zdjął krawat
i marynarkę.
– Długo rozmawiałem z Bentleyem, tym samym, który odkrył
tajemnicę Mallory West. Ojciec dwa dni temu wysłał go na Mar-
tynikę, żeby potwierdził tożsamość moich przyrodnich braci.
Bentley nie ma wątpliwości. Podesłał mi fotografie ojca z tą
drugą rodziną.
Wyświetlił na ekranie zdjęcie Liama McNeilla z piękną kobie-
tą i trzema chłopcami. W tle był obraz Cezanne’a, który widzia-
ła w posiadłości Malcolma.
Mali chłopcy to zapewne Quinn, Ian i Cameron. Wyglądali jak
aniołki w marynarkach i krawatach, ale miny mieli godne ma-
łych urwisów.
Na drugim zdjęciu Liam z ciężarną blondynką w powłóczystej
białej sukni stali na plaży. Trzymali za ręce dwóch chłopców,
którzy mogli być bliźniakami tych z pierwszego zdjęcia. Takie
same niebieskie oczy, takie same łobuzerskie uśmieszki. Jedyną
różnicą było to, że chłopcy na plaży mieli podkoszulki i krótkie
spodenki.
– Nie chce mi się wierzyć, że nikt nie wiedział. – Lydia do-
tknęła palcem brzucha kobiety na ekranie.
Czy wiedziała, że Liam ma rodzinę?
– Przypominam sobie te wszystkie bujdy publikowane na mój
temat. A twój ojciec zdołał się przez tyle lat ukrywać przed pra-
są.
– Mama wiedziała. – Ian wyłączył komórkę i położył ją na sto-
le. – Nie chciała zamieniać naszego życia w cyrk, dlatego nie
powiedziała nikomu.
– Nasze mamy bardzo się różnią. – Lydia podejrzewała, że Ian
nie zdaje sobie sprawy, do jakiego stopnia ona identyfikuje się
z tą drugą, nieformalną rodziną. – Dziwi mnie tylko, że jego ko-
chanka zachowała milczenie.
– Może wystarczająco się obłowiła – odparł nieuprzejmie. –
Bentley odkrył, że za dom na Martynice zapłaciła gotówką.
Lydia wzięła głęboki oddech, ale powstrzymała się od ostrego
komentarza. Ian ma prawo do odreagowania pierwszego szoku.
– Nie zawsze chodzi o pieniądze, zwłaszcza w rodzinie. Więk-
szość kobiet chce, żeby ich dzieci miały dobry kontakt z ojcem.
Nie dziwi cię to, że zerwała z nim wszelkie więzi, a jej synowie
nawet nie próbowali się z wami skontaktować? – Zastanowiła
się. – Nie znosiłam teatralnych gestów mojej matki, które miały
zwrócić uwagę ojca, a jednak chybabym go nie poznała, gdyby
siedziała jak myszka pod miotłą.
W pewnym momencie odkryła nawet, że ojciec jest miłym
człowiekiem. Zachęcał ją do studiowania sztuki i architektury,
przedstawił wpływowym ludziom, co pozwoliło jej później wyro-
bić sobie solidną pozycję zawodową. Znalazła z nim wspólny
grunt i lubiła rozmowy na temat wszystkich tych architekto-
nicznych perełek, które widział podczas swoich podróży po
świecie. Ceniła sobie te chwile.
– Nigdy byśmy o nich nie wiedzieli, gdyby ten cholerny pier-
ścień nie pojawił się w lombardzie. – Chyba nawet nie wiedział,
jak to zabrzmiało w jej uszach. – A teraz? Wszystko, na co dzia-
dek pracował latami, wyląduje w łapach ludzi, którzy nie chcą
mieć z nami nic wspólnego.
Starała się ugryźć w język, ale nie bardzo jej wyszło.
– To twoja najbliższa rodzina – przypomniała mu ostro. –
Związek krwi chyba się liczy.
Bardzo chciała usłyszeć potwierdzenie. Nawet wtedy, gdy za-
chowała dla siebie informację o ciąży, była przekonana, że Ian
nie wyrzeknie się własnego dziecka. Że rodzina znaczy dla nie-
go coś więcej niż bracia z legalnego związku.
Jeśli jest inaczej, jeśli przyrodnie rodzeństwo nie jest warte
wzmianki…
W takim razie wcale go nie zna. Jej małżeństwo sprowadza
się do świstka papieru, a pieszczoty podczas kostarykańskiej
nocy przypisać można popędowi seksualnemu.
– Jak możesz akurat ty wygłaszać takie farmazony o rodzinie?
– zapytał. – Przyrodnie rodzeństwo zrobiło co w ich mocy, żeby
unieważnić twoje roszczenia do spadku. Czy nadal uważasz ich
za rodzinę, po tej bezpardonowej wojnie, jaką z tobą toczyli?
Ogarnęło ją gorzkie rozczarowanie. Zawiodła się, Ian nie jest
człowiekiem, za jakiego go brała.
Nie można pokładać w nim nadziei.
– Nie wybierasz sobie rodziny tak jak przyjaciół. Nadal wie-
rzę, że warto próbować. Gdybym ignorowała Whitneyów, nigdy
bym nie poznała swojego ojca.
Spojrzała na żółty diament, piękny, ale czy ma jakieś głębsze
znaczenie?
Co Ian chce zyskać, odgrywając rolę męża z takim zapałem,
że nawet ją zdołał nabrać?
– Lydio, przepraszam, że naraziłem cię na to wszystko. – Po-
całował ją w rękę. – Widzę, że się przejęłaś. Zamówię kolację do
pokoju. Nic nie jadłaś.
– Nie trzeba.
– Nalegam. – Głaskał ją po przegubie, a troska w jego spojrze-
niu jeszcze bardziej ją rozstroiła. – Nie zapomniałem o zamia-
rach twojej mamy. Jeśli się zgodzisz, zaproszę jutro specjalistkę,
która ci doradzi, jak przedstawić prasie informację o naszym
małżeństwie. Jasmine jest przyjaciółką Sofii. Quinn nie może się
jej nachwalić.
– Dziękuję.
Wysunęła rękę z jego dłoni. Diament na jej palcu zaczął cią-
żyć.
– Chętnie skorzystam. W tym całym zamieszaniu nie porozma-
wialiśmy o jednej ważnej kwestii: jak anons twojego taty zmieni
testament dziadka.
– To bez znaczenia. – Zacisnął zęby.
– Jeszcze nie jest za późno. Możemy powiedzieć, że pstryknę-
liśmy ślubną fotkę dla żartu. – Wstrzymała oddech, a on spoj-
rzał na nią z niekłamanym zdumieniem. – Nie chcę ci sprawiać
dodatkowych kłopotów, ale może uda nam się dyskretnie anulo-
wać małżeństwo?
– Nie! – odparł gwałtownie, z ogniem w oczach. – Wykluczo-
ne. – Nachylił się ku niej i pocałował ją gniewnie, a zarazem
władczo. – Przykro mi, że naraziłem cię na cały ten cyrk z moim
ojcem, ale dla mnie twoja obecność była jedynym jasnym punk-
tem dnia.
Uczepiła się tych słów, były jak promyk nadziei. Jednak wąt-
pliwości pozostały, wisiały nad jej głową jak czarna chmura.
Tymczasem Ian podniósł się.
– Zamówię kolację do pokoju. Mam kilka pilnych telefonów. –
Pocałował ją w czubek głowy. – Jeśli umówię się z Jasmine na
dziesiątą rano, nie przyjdzie za wcześnie?
– Będę gotowa.
Potrzebna jej była pomoc profesjonalnej rzeczniczki prasowej,
by rozwiązać problem publicznego image’u. Niezależnie od
tego, czy do końca roku pozostanie żoną Iana, problem nie
zniknie. Uciekła w małżeństwo, wystraszona perspektywą skan-
dalu związanego z Mallory West. Trzeba wreszcie wziąć byka za
rogi.
Jeśli chce się zawodowo zajmować kojarzeniem par, nie po-
winna się kryć pod pseudonimem. A przecież poza tą jedną nie-
szczęsną wpadką cieszyła się znakomitą opinią.
Lydia utwierdziła się w przekonaniu, że jej życiową misją jest
pomaganie samotnym matkom, kobietom odrzuconym przez ro-
dziny i porzuconym przez kochanków, którzy wyparli się wła-
snego potomstwa.
Zamierzała poradzić się Jasmine, jak przyznać się światu, że
Lydia Whitney i tajemnicza Mallory West to jedna i ta sama oso-
ba.
Co na to Ian? Nie zamierzała pytać go o zdanie. Była przeko-
nana, że i tak by jej nie zrozumiał.
ROZDZIAŁ DWUNASTY

Dwie godziny później Ian krążył po gabinecie, nie mogąc zde-


finiować powodów uporczywego niepokoju. Jeszcze raz prze-
biegł w myślach listę spraw do załatwienia.
Wymienił mejle z kierownikiem robót remontowych w Foxfire,
na szczęście facet okazał się nocnym markiem, podobnie jak on.
Trzykrotnie sprawdził aneksy do umowy małżeńskiej, zanim wy-
słał je do prawnika.
Chciał zabezpieczyć finansowo Lydię. Odrzuciła wcześniej
wszystkie jego propozycje, ale w tym jego głowa, żeby otrzyma-
ła prawną i materialną opiekę.
Dręczyła go rozmowa przy kuchennym stole, choć nie umiał
powiedzieć dlaczego. Odniósł wrażenie, że Lydia z dezaprobatą
przyjęła jego reakcję na bombę rzuconą przez ojca. A właściwie
co złego zrobił czy powiedział?
Wygłosiła kąśliwą uwagę, że w rodzinie nie wszystko kręci się
wokół pieniędzy. Była wyraźnie zawiedziona, że nie powitał in-
truzów z Martyniki z otwartymi ramionami, nie zaprosił ich do
współzarządzania firmą stworzoną przez dziadka. Nie rozumiał,
o co Lydii chodzi.
Postanowił ją jutro zapewnić, że jej pozycja w rodzinie jest zu-
pełnie inna niż tamtych uzurpatorów.
Lydia jest wyjątkowa.
Ostatnią rozmowę telefoniczną odbył z Quinnem. Miał nadzie-
ję, że uda im się trochę odreagować. On też nie będzie dobrze
spał tej nocy.
– Jasmine potwierdziła. Przyjdzie jutro rano – poinformował
starszego brata, który zatrzymał się w apartamencie trzy piętra
wyżej i pewnie patrzył na ten sam widok w Central Parku. –
Dziękuję, że ją poleciłeś.
– To świetna dziewczyna. Wszystko potrafi załatwić. – Quinn
sprawiał wrażenie znużonego.
Pewnie głowił się, co zrobić z przyrodnimi braćmi.
– Jasmine jest bardzo opiekuńcza wobec Sofii – dodał. – Przy-
jaźnią się, jasne, ale mam wrażenie, że w ten sposób traktuje
wszystkich swoich klientów.
– Właśnie takiej osoby Lydia potrzebuje. Jej matka wiele razy
postawiła ją w niezręcznej sytuacji. Warto uruchomić kontakty
Jasmine, żeby dziennikarze w innym tonie zaczęli pisać o mojej
żonie.
Lydia ma czułe serce i chęć pomagania ludziom, co jest rzad-
kie. Zasługuje na szacunek za całą dobrą robotę, którą wykonu-
je. A przynajmniej nie powinna być obiektem zainteresowania
brukowców.
– Byłbym zapomniał. – Ian usłyszał grzechotanie kostek lodu
w szklance. – Sofia już dwa razy mi przypominała, żebym cię
poprosił o odwołanie poszukiwań Mallory West.
– Naprawdę? – Ian nagle znieruchomiał.
– Parę tygodni temu doszła do wniosku, że nie powinniśmy
ścigać kogoś, kto nas połączył.
Głos Quinna, gdy mówił o narzeczonej, nabierał ciepłych to-
nów. Sofia wniosła radość w jego życie.
– Wtedy nie potraktowałem jej słów poważnie. W zeszłym ty-
godniu temat powrócił. Okazało się, że już przekonała ojca, aby
zapomniał o całej sprawie. Odwołaj detektywa.
Dobre wieści dla Lydii.
Ian też się ucieszył. Kłopot z głowy. Łatwiej będzie popraco-
wać nad dobrym wizerunkiem jego żony.
A jednak zrodziła się nowa wątpliwość.
Czy Lydia bez groźby nad głową nie zechce zakończyć ich
małżeństwa?
– Ianie, jesteś tam?
– Tak. Przepraszam. Zaskoczyłeś mnie. Oczywiście, odwołam
poszukiwania. – Nie warto mówić Quinnowi, że już znalazł Mal-
lory. Ona śpi teraz w jego łóżku.
– Nie zdziw się, jeśli jutro rano zajrzy do was Sofia. W połu-
dnie uczy klasę baletową, ale wcześniej chciała zarekomendo-
wać Jasmine twojej żonie.
Ian obiecał, że przekaże, i rozłączył się. Kto by pomyślał, że
Koslow zmieni zdanie.
Był śmiertelnie zmęczony. Wyłączył telefon i na bosaka po-
szedł do sypialni.
Marzył tylko o tym, żeby się przytulić do Lydii. Pewnie już śpi.
Nie muszą się kochać, wystarczy mu jej ciepła obecność.
Jednak gdy wszedł do sypialni, przekonał się, że coś jest nie
w porządku. Jej walizka zniknęła ze schowka, gdzie ją sam
umieścił. Łóżko było posłane.
Wciąż siedzi w kuchni? Przemierzając ciemne mieszkanie,
przeczuwał, że jej tam nie znajdzie.
Zamknięte drzwi do jednej z gościnnych sypialni potwierdziły
podejrzenia. Lydia znalazła sobie inne łóżko do spania.
Oparł dłoń na drzwiach. Już za nią tęsknił.
Powtarzał sobie, że zapewne chce się lepiej wyspać. Trudno
mieć o to pretensje i żałować jej gościnnego pokoju. A jednak
niepokój, który czuł przez cały wieczór, nabrał nowej treści.
Martwił się o rodzinę, o komplikacje wywołane wyznaniem
ojca, a tymczasem powinien był zwrócić większą uwagę na wła-
sną żonę.
Nie będzie jej budził. Porozmawiają jutro rano, gdy oboje
będą wypoczęci.
W głębi duszy wiedział, że Lydii nie chodziło o spokojny sen.
Naraził się jej, choć nie wiedział czym.
A co gorsza, podejrzewał, że Lydia zastanawia się, jak zakoń-
czyć ich małżeństwo.

Następnego dnia Lydia w kuchni natknęła się na całą tacę


z przysmakami śniadaniowymi, ale skubnęła tylko drożdżową
bułeczkę.
Gdyby to było prawdziwe małżeństwo, poprosiłaby męża,
żeby ograniczył ekstrawagancje i przeznaczył te fundusze na
pomoc potrzebującym. Mogła na poczekaniu wymienić pięć ko-
biet, które musiały się obejść bez śniadania, by wyżywić swoje
dzieci. Trudno cieszyć się pysznym jedzeniem, kiedy tyle się
zmarnuje.
Rano nie widziała Iana. Kiedy wstała, naradzał się z prawni-
kiem rodziny McNeillów. Drzwi do gabinetu były zamknięte.
Zajęła się sobą. Poprosiła pokojówkę o nakrycie do śniadania
w salonie, by poczęstować gości. Okazało się bowiem, że na
krótko dołączy do nich Sofia Koslow. Zapowiedziała się eseme-
sem.
Lydia pomyślała, że warto się wżenić w rodzinę McNeillów
choćby po to, by mieć taką szwagierkę jak Sofia. Zeszłej zimy
sporo czytała o nowej primabalerinie nowojorskiego baletu. To
było tuż po niefortunnych oświadczynach Camerona.
Jak zareaguje Sofia na wiadomość, że Lydia to Mallory West?
Miały wiele wspólnych cech, obie marzyły o dużej rodzinie.
Sofia Koslow straciła matkę jako mała dziewczynka, a nigdy nie
była blisko z ojcem, choć ukraiński multimilioner usiłował kon-
trolować jej życie. Prawdopodobnie świetnie by się dogadywały,
gdyby sprawy potoczyły się inaczej.
Szkoda, że jej tymczasowe małżeństwo będzie miało krótszy
żywot niż planowany.
Usłyszała dzwonek do drzwi.
Spojrzała na zegarek. Jeszcze nie było dziesiątej, więc to nie
Jasmine, a Sofia, która miała wpaść trochę wcześniej. Pokojów-
ka wpuściła gościa.
Lydia poprawiła usta szminką i sprawdziła, czy jasnozielona
sukienka z pasem fioletowych kwiatów wyhaftowanych na brze-
gu spódnicy dobrze na niej leży.
W salonie na jej widok Sofia poderwała się z kanapy. W tryko-
towej bluzce i ze swoją świeżą cerą wyglądała na dziewiętna-
stoletnią studentkę. Włosy jak zwykle upięła w ciasny kok
z oplecionym dookoła warkoczem.
Podbiegła do Lydii lekko i wdzięcznie.
– Pięknie wyglądasz! – zawołała, podziwiając haft na brzegu
sukienki. – Już teraz ubierasz się jak spod igły. Jasmine będzie
zachwycona.
Przez kilka minut paplały swobodnie o strojach, gdy nagle
drzwi gabinetu Iana otworzyły się i w holu rozległy się głosy
Quinna, Camerona i kogoś nieznajomego.
– Zapomniałam, że bracia mieli dziś spotkanie z adwokatem.
Quinn pracował do późna, a wstał o świcie.
Sofia rozpromieniła się, a oczy jej błyszczały miłością, gdy
mówiła o narzeczonym.
– Właściwie nie powinnam tego wiedzieć, bo przed ślubem
miałam mieszkać osobno, ale jak mogłabym go zostawić po
tym, co wczoraj przeżyli?
Lydia poczuła wyrzuty sumienia. Może powinna była zostawić
dla siebie swoje opinie?
Z oddali obserwowała Iana stojącego wraz z gośćmi przy pry-
watnej windzie.
Chyba pomyślnie zakończyli omawianie interesów, bo żarto-
wali na temat golfa i nadchodzącej imprezy charytatywnej.
Cameron wypatrzył przekąski oraz kawę, porzucił towarzyszy
i rzucił się na jedzenie.
Z daleka pokazał Lydii uniesiony kciuk i powiedział z ustami
pełnymi pączka z marmoladą:
– To musi być twój dobroczynny wpływ. U Iana nigdy nie było
nic do jedzenia. Super.
– Cieszę się, że ci smakuje. – Obecność Iana w pokoju trochę
ją spłoszyła.
Wczoraj w nocy coś się popsuło między nimi i przestała się
czuć swobodnie w jego towarzystwie. Poszła spać do innego po-
koju, ale Ian nie skomentował tego ani wczoraj w nocy, ani dzi-
siaj rano.
Zdziwił się? A może znów są obcymi ludźmi, połączonymi
umową biznesową?
Quinn i Sofia zbliżyli się do siebie, przyciągani nieodpartą
siłą. Obserwowała ich z podziwem i zazdrością. Bardziej niż kie-
dykolwiek uświadomiła sobie, że związała się z człowiekiem,
który nie myśli w kategoriach miłości i rodziny, ale interesów
oraz prawnych obligacji.
– Quinn, powiedziałeś braciom, że już nie szukamy Mallory
West? – zapytała Sofia.
Lydia krzyknęła z wrażenia i szybko udała, że kaszle.
Unikała wzroku Iana, choć czuła na sobie jego spojrzenie. Na
szczęście odezwał się Cameron.
– Kpicie sobie? Myślałem, że puścimy ją w skarpetkach, a pie-
niądze przeznaczymy na wybrany przez Sofię cel charytatywny!
– Wepchnął do ust kolejny kęs. – Uważam, że to był dobry plan.
– Już odwołałem detektywa – oznajmił Ian, który niepostrzeże-
nie znalazł się tuż obok.
Od kiedy wie? I nic jej nie powiedział? Zesztywniała pod jego
dotykiem, na serio rozgniewana.
– Skąd ta decyzja? – zwróciła się do Sofii.
Musiała wiedzieć. Dlaczego Ian pozwolił jej myśleć, że grozi
jej pozew ze strony Koslowa? Tak bardzo chciał ją wrobić
w małżeństwo? Czy chodziło wyłącznie o testament dziadka?
Poczuła mdłości.
– Nie byłam zła na panią West – odparła pogodnie Sofia – od
kiedy stwierdziłam, że pomyłkę popełniła Olga, osoba zatrud-
niona przez mojego ojca. W zeszłym miesiącu udało mi się wy-
bić papie z głowy jego plany. Nie ma sensu przepędzać z Nowe-
go Jorku dobrej agentki matrymonialnej. W końcu to dzięki niej
spotkałam Quinna.
Jak miło, że Ian łaskawie ją o tym poinformował.
Lydia poczuła, że brakuje jej oddechu, jakby rozczarowanie
wyssało z niej całą energię.
Zaraz po wyjściu rodziny oznajmi Ianowi coś, o czym wie od
wczoraj, a czego bardzo nie chciała przyjąć do wiadomości.
Nie może być jego żoną ani chwili dłużej.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Ian patrzył oszołomiony, jak Lydia zaledwie godzinę po wyj-


ściu Jasmine zabrała się do pakowania swoich rzeczy. Nie prze-
szkadzał im w naradzie, wyczuł, że jego obecność stresuje Ly-
dię.
Zdążył się jednak przekonać, że Jasmine była bardzo kompe-
tentna: podsunęła kilka sensownych rozwiązań dotyczących pu-
blicznych wystąpień i miała pomysły, jak powstrzymać matkę
Lydii od nadmiernego wpływu na wizerunek córki.
Miał nadzieję, że Lydia szykuje się do powrotu do Miami, oba-
wę budziło tylko to, że do lotu pozostało jeszcze dziewięć go-
dzin.
– Od kiedy wiesz, że Koslow nie zamierza mnie pozwać? –
Składała koszulę nocną starannie, jakby od tego Bóg wie co za-
leżało.
Jej pytanie zawisło w powietrzu. Wygładziła ostatnie fałdki
i włożyła pakiecik do walizki. Nie patrzyła na niego. Wyglądała
ślicznie w kolorowej sukience w kwiaty. Zapragnął zawirować
z nią po pokoju i wywołać na jej twarzy uśmiech, jak w Kostary-
ce.
A wcześniej na Rangiroi.
Czego brakowało w ich związku, że sprawdzał się tylko na
wakacjach? Nie powinien był wracać z nią do Nowego Jorku.
– Wczoraj wieczorem, kiedy już się położyłaś, rozmawiałem
z Quinnem. Powiedział mi, że powinienem zrezygnować z tych
poszukiwań. – To była najszczersza prawda.
Jednak Lydia nie pierwszy raz ignorowała fakty, bo wyciągnę-
ła własne wnioski.
Kiwnęła głową, ale nie przerwała pakowania.
– A wcześniej nawet nie podejrzewałeś, że twoja rodzina nie
jest już zainteresowana tożsamością Mallory West? – Kiedy
spojrzała na niego, dostrzegł, że jej zielone oczy są podpuchnię-
te i zaczerwienione. – Spytałam Jasmine w zaufaniu, jak mam
rozwiązać problem mojej podwójnej tożsamości. Ma namówić
Sofię na wspólny wywiad. Mogłybyśmy opowiedzieć, jak jedna
pomyłka skończyła się dobrze dla dwóch par.
Głos Lydii się załamał. Niecierpliwie otarła policzek i od nowa
zaczęła składać nieposłuszną sukienkę.
– Kariera Mallory jako swatki zyskałaby pozytywną renomę,
zwłaszcza jeśli Sofia wesprze fundację „Nie jesteś sama”.
Bolało go, że Lydia czuje się zraniona. Najchętniej by ją teraz
przytulił. Przecież może na nim polegać.
A jednak ona znów podejrzewa go o najgorsze. Tak było od
początku. Wtedy, gdy znalazła jego zdjęcie na portalu randko-
wym. I teraz, choć powiedział jej prawdę. Właśnie dlatego umo-
wa małżeńska zostawia im inną opcję. Okazał się przewidujący,
prawda?
Więc dlaczego czuje się tak, jakby mu wbiła nóż w serce?
– Nie wiedziałem, że Sofia przekonała ojca do zaniechania po-
szukiwań – oświadczył.
Może jeśli Lydia usłyszy to po raz drugi, coś do niej dotrze.
– Byłem natomiast pewien, że Witalij Koslow przestanie mó-
wić o odszkodowaniu, jeśli go zapewnię o absolutnej niewinno-
ści Mallory West.
– Użyłeś szantażu, żeby zmusić mnie do małżeństwa, które
miało ci zagwarantować twoją część McNeill Resorts. – Wypro-
stowała się i spojrzała na niego ze złością. – Samo to jest, mó-
wiąc łagodnie, niezbyt uczciwe.
– Zgoda – odparł pojednawczo. – Jednak przed wyjazdem do
Miami byłem pewien, że prowadzisz wobec mnie podejrzane
gierki, usiłując mnie wplątać w jakieś dziwne romanse.
Dał jej znak, by mu nie przerywała.
– Myliłem się. Nie znałem całej prawdy i nazbyt pospiesznie
wyciągnąłem wnioski. Nie wiedziałem o ciąży i poronieniu. Nie
miałem pojęcia, przez co przeszłaś. I żałuję tego bardziej, niż
umiem wyrazić.
Wstał z nikłą nadzieją, że Lydia pozwoli się objąć. Bardzo
tego potrzebował.
– Zdaje się, że oboje zbyt pochopnie oceniamy siebie nawza-
jem – przyznała niechętnie. – Jednak wczoraj w nocy byłam tu-
taj, w tym mieszkaniu. Mogłeś mi powiedzieć zaraz po rozmo-
wie, że wszyscy dawno mi wybaczyli niefortunny błąd. Mogłeś
to zrobić też dziś rano.
– Byłoby mi łatwiej, gdybyś spała ze mną, a nie w pokoju go-
ścinnym.
Może powinien był do niej zapukać. Dowiedzieć się, o co jej
chodzi. Podzielić się dobrymi wieściami.
Problem w tym, że wyczuł jej solidarność z nieznanymi przy-
rodnimi braćmi, a tego naprawdę nie chciał usłyszeć. Nie chciał
usłyszeć, że osoba, którą kocha, nie stawia go na pierwszym
miejscu.
Kocha?
Pozwolił temu słowu rozgościć się w głowie, w sercu. Tak, do
diabła, on kocha Lydię!
To dlatego serce go boli, jakby miało się wykrwawić u jej
stóp. Kocha Lydię. A ona tylko myśli, jak zniknąć z jego życia.
Po raz drugi.
– Nie byłam na antypodach, Ianie. Leżałam w łóżku za ścianą
i jeszcze nie spałam – wyrzucała mu ze łzami w oczach. – A po
Kostaryce już zaczęłam się łudzić, że nie zawsze będziesz sta-
wiał rodzinę przede mną.
Chwycił ją za ramiona.
– Ależ ty jesteś moją rodziną! – wykrzyczał. – Jesteś panią
McNeill. – Pół nocy spędził na zapewnianiu jej finansowego
i prawnego bezpieczeństwa.
Lydia nie słuchała. Ściągnęła z palca obrączkę. Żółty diament
zaiskrzył w słońcu.
– Już niedługo.
Wcisnęła mu pierścionek do ręki. Dopiero teraz zdał sobie
sprawę, że opuścił ramiona.
– Przez wiele miesięcy – powiedział ostrzej, niż zamierzał.
Jak ma ją przekonać, że to najprawdziwsze małżeństwo, jeśli
go zostawi?
– Nigdy nie jest za późno na przyznanie się do błędu.
Odwróciła się, aż zielona sukienka prowokacyjnie zatańczyła
wokół ud.
– Myślałam, że potrafię udawać przez dwanaście miesięcy
i jakimś cudem przetrzymam emocjonalny diabelski młyn, ale
po Kostaryce już wiem, że nie potrafię. Nie potrafię odgrywać
komedii, kiedy boli mnie serce.
– Nie martwisz się, co napisze prasa? Rozwód po trzech
dniach małżeństwa. Będą mieli używanie do końca roku – wypa-
lił, zanim zdążył ugryźć się w język.
Kocha tę kobietę. Powinien jej pozwolić odejść z godnością,
bez awantur. Problem w tym, że już raz tak postąpił i gorzko
tego żałował.
– Skandal jest mniej bolesny niż złamane serce. – Zatrzasnęła
walizkę. – Zadzwoniłam po taksówkę, Ianie. Zatrzymam się
u siebie, pogadam z Kinley przed powrotem do South Beach.
Przyślę kogoś po bagaż.
Wzięła torebkę i wymaszerowała z gościnnego pokoju, zosta-
wiając Iana, by pozbierał szczątki swego serca z podłogi.
Chwileczkę.
Czy nie powiedziała, że to jej serce będzie złamane?
Chwilę mu zajęło, zanim dotarło do niego znaczenie jej słów.
A niech to wszyscy diabli!
W momencie, gdy za kobietą, którą kochał, zamknęły się
drzwi windy, objawiła mu się prawda, która powinna być oczy-
wista od nocy miłosnej w Kostaryce.
Ona także go kocha.

Jakimś cudem w windzie udało jej się nie uronić ani jednej łzy.
Nie chciała przechodzić obok recepcji hotelowej, płacząc. Nie
pozwoli sobie na załamanie nerwowe na oczach tych wszystkich
obcych ludzi.
Nie wezwała taksówki. To była historyjka na użytek Iana. Nie
wysłała nikogo po walizkę.
Łzy pod powiekami piekły i piekły; oślepiona nimi wypadła
z hotelu, pognała do najbliższych świateł, by przejść Piątą Aleję
i zgubić się w Central Parku.
Na Grand Army Plaza musiała przecisnąć się przez tłum tury-
stów. Łzy wisiały jej na koniuszkach rzęs.
Przyciskając torebkę do piersi, wyminęła kolejkę do piętro-
wych autobusów, ludzie kupowali hot dogi, szukali drogi na ma-
pach, wykłócali się z taksówkarzami o opłatę za kurs.
Pantofelki Lydii stukały po chodniku, ale wkrótce zeszła na
piaszczystą alejkę prowadzącą do jeziora. Znalazła wolną ławkę
przy Gapstow Bridge, w pewnym oddaleniu od innych. Dopiero
wtedy ulżyła sobie i zaczęła głośno szlochać.
Niech go piekło pochłonie.
Szukała w torebce chusteczek kosmetycznych, ale znalazła
tylko staromodną płócienną chusteczkę do nosa, którą przed ro-
kiem wypatrzyła na ciuchach.
Wyprała ją i wetknęła do torebki, ale do tej pory nie miała
okazji jej użyć.
Nie ma sensu być żoną człowieka, który poślubił ją dla zapew-
nienia sobie udziału w rodzinnym biznesie. Jego dziadek i tak
zmieni testament, bo będzie musiał dopisać nieznanych wcze-
śniej krewnych.
W tej sytuacji Ian nie potrzebuje żony. A ona nie potrzebuje
ochrony, bo nikt nie zamierza się z nią procesować.
Ona i Ian pospieszyli się. Ona uległa magii jego pocałunków
i zapomniała, że zabawa w dom z mężczyzną, który ma moc
skruszenia jej serca w proch, jest stanowczo złym pomysłem.
Była głupia.
Pokochała Iana McNeilla już podczas ich pierwszej wspólnej
nocy na Rangiroa.
– To miejsce jest wolne? – Znajomy męski głos rozległ się za
plecami Lydii.
W pierwszej chwili miała ochotę zerwać się i uciec.
Nie chciała pokazać Ianowi, że płacze. Wytarła nos w chus-
teczkę dość nieelegancko i wzruszyła ramionami.
– Lydio, muszę z tobą porozmawiać. – Ian usiadł obok niej na
ławce.
Czuła ciepło jego kolana, ale jej nie dotknął.
Schowała głowę w ramiona. Jak ją u licha znalazł? Musiał
biec tuż za nią.
– Powiedziałaś, co chciałaś, w hotelu, ale ja nie miałem szan-
sy. – Zarzucił rękę na oparcie, ale nadal jej nie dotknął. –
Chciałbym powiedzieć, co czuję, zanim zrobisz to, co sobie po-
stanowisz.
Już postanowiła. Anuluje to małżeństwo. Taki miała plan. Ale
bała się odezwać, bo ochrypła od płaczu.
Zresztą była też ciekawa, co takiego Ian chce jej oznajmić.
– Od dwudziestu godzin zachowuję się mało racjonalnie. Od
momentu, kiedy dowiedziałem się, jak paskudnie ojciec zdradził
moją mamę. Wiem, że wczoraj sprawiłem ci przykrość, ale by-
łem zaabsorbowany rodzinną awanturą i nawet nie spytałem,
czym właściwie. Bardzo cię przepraszam.
Przysunął się nieco.
– Nie ma dla mnie ważniejszego członka rodziny McNeillów
niż ty. Nie moi bracia. Nie moje przyrodnie rodzeństwo. Przy-
znaję, nie są mi bliscy i dopóki ich nie poznam, wstrzymam się
od wyrażania opinii na ich temat.
Zbliżała się duża grupa ludzi, więc Lydia otarła oczy. Nie
chciała sprawiać wrażenia histeryczki.
Jednak uważnie wsłuchiwała się w słowa Iana. Wciąż nie mo-
gła się otrząsnąć ze zdziwienia, że za nią pobiegł.
– Przysięgam, nie miałem pojęcia, że Koslow porzucił pomysł
wytoczenia ci procesu. Może przesadnie to podkreślałem, ale
nie okłamałem cię. Cameron pracuje z Sofią nad nową grą wi-
deo, w której wykorzystany jest balet. Niejeden raz wspominał
mi, że Koslow planuje puścić Mallory w skarpetkach. Sofia mo-
głaby wykorzystać te pieniądze na wprowadzenie lekcji tańca
do programu szkolnego w biednych dzielnicach.
Urwał, bo obok nich przechodziła kolejna wycieczka. Prze-
wodnik opowiadał o szczegółach renowacji malowniczego mo-
stu.
Sofia i Cameron robią grę komputerową. Nie pierwszy raz Ly-
dia pomyślała, że chciałaby należeć do tej rodziny. Na serio.
Tymczasem zawsze czuła się jak dziecko z nosem przylepio-
nym do szyby.
– Dopiero wczoraj wieczorem Quinn powiedział mi o zmianie
nastawienia ojca Sofii.
Ian powiódł palcem po kwiatach na sukience. Nie dotknął jej,
materiał leżał na ławce, ale…
Gest wydawał się intymny.
Serce jej się ścisnęło.
– Wierzę ci – powiedziała bez zastanowienia. – Żałuję, że nie
wysłuchałam twojego tłumaczenia w zeszłym roku. Osądziłam
cię z góry, niesprawiedliwie. Nie chcę powtórzyć tego błędu.
Gdyby tylko do tego sprowadzały się ich problemy. Wreszcie
odważyła się spojrzeć mu w oczy.
– Ian, nie możesz zaprzeczyć, że to ty ograniczyłeś nasz zwią-
zek do jednego roku. Zawarłeś kontrakt, bo nie jesteś zaintere-
sowany prawdziwym małżeństwem.
– Bałem się – przyznał szczerze. – Zakochałem się w tobie na
Rangiroi, Lydio. Chciałem ci się oświadczyć i nawet kupiłem
pierścionek.
Wyciągnął z kieszeni platynową obrączkę z żółtym diamen-
tem.
– Kiedy powiedziałaś, że nie chcesz mnie więcej widzieć… by-
łem zdruzgotany. Nie na tyle jednak, żeby sprzedać pierścionek.
Serce jej waliło. Przełknęła z trudem ślinę. Na jej twarzy od-
malowała się miłość.
I nadzieja.
– Przez cały czas go miałeś?
Nie dowierzała. Wtedy, gdy straciła dziecko? Gdy odnalazł ją
w Miami i podstępem skłonił do małżeństwa na czas określony?
– Muszę wyznać, że przez wiele miesięcy nie byłem w stanie
na niego patrzeć.
Podniósł pierścionek i mniejsze kamienie okalające brylant
błysnęły w słońcu.
– Kiedy postanowiłem cię zaskoczyć w South Beach, bo podją-
łem się tej pracy ze względu na ciebie, wziąłem z sobą pierścio-
nek i postanowiłem sprawdzić, co się stanie.
– Przecież zaproponowałeś mi tylko kontrakt. Na rok, nic wię-
cej.
– Ile razy można się narażać na to, że ta sama kobieta złamie
ci serce? Tak wtedy myślałem.
Wziął ją za rękę i dotknął serdecznego palca.
– Po naszej wspólnej nocy, kiedy zasnęłaś w moich ramionach,
wiedziałem już, że możesz robić z moim sercem, co chcesz, Ly-
dio. Należy do ciebie.
Ogarnęła ją taka fala emocji, że przycisnęła rękę do piersi,
bojąc się, że jej serce wyskoczy. Aż westchnęła z wrażenia, gdy
założył jej pierścionek na palec.
A potem klęknął przed nią na jedno kolano, lekceważąc zdzi-
wione spojrzenia turystów.
– Wyjdziesz za mnie, Lydio? Tym razem naprawdę i na za-
wsze? Kocham cię, a jeśli i ty możesz mnie pokochać, powtórzy-
my słowa małżeńskiej przysięgi przed całą rodziną.
Uśmiechnął się tak promiennie, że przyćmił wspaniały bajecz-
ny diament.
– Zaprosimy nawet McNeillów z Martyniki, jeśli będziesz
chciała.
Przechodnie zatrzymywali się i patrzyli na nich.
Po raz pierwszy w życiu Lydia nie dbała o to, co ludzie sobie
pomyślą.
– Tak – odparła przez łzy i z zapałem pokiwała głową. – Tak,
Ianie, wyjdę za ciebie. Mogę brać z tobą ślub codziennie. Ko-
cham cię tak mocno, że nie mam głowy do niczego innego.
Gapie zaczęli bić brawo. Ktoś gwizdnął. Ktoś inny krzyknął
„sto lat”. Cała wycieczka, która mijała ich wcześniej, przystanę-
ła, by zobaczyć oświadczyny w Central Parku.
Lydia pozwoliła Ianowi wsunąć pierścionek na palec i zaczęła
go całować, niebaczna na otoczenie.
– Myślisz, że twoja rzeczniczka prasowa może mieć pretensje,
bo z nią tego nie uzgodniliśmy? Jestem pewien, że ci ludzie ro-
bią nam zdjęcia – szepnął jej do ucha.
– Skoro będę swatać innych, niech się przekonają, że sama
dobrze sobie radzę – odparła przyciszonym głosem.
Jej dusza była przepełniona radością.
– Uczyniłaś swego pierwszego klienta najszczęśliwszym męż-
czyzną na świecie – wyznał, zaglądając jej w oczy. – Jeśli chcesz,
dam ci rekomendację.
Nie mogła się nie roześmiać. Dotknęła palcem jego warg i do-
strzegła płomień w błękitnych oczach.
– Wolałabym powtórkę.
Trzeba przyznać, że się nie zawahał.
Tytuł oryginału: The Magnate’s Marriage Merger
Pierwsze wydanie: Harlequin Desire, 2017
Redaktor serii: Ewa Godycka
Korekta: Urszula Gołębiewska

© 2017 by Joanne Rock


© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o. Warszawa 2018

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.


Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła
w jakiejkolwiek formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.
Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całko-
wicie przypadkowe.
Harlequin i Harlequin Gorący Romans są zastrzeżonymi znakami należącymi do Har-
lequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.
HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publi-
shers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.


02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25

www.harpercollins.pl

ISBN: 978-83-276-3682-9

Konwersja do formatu MOBI:


Legimi Sp. z o.o.
Spis treści
Strona tytułowa
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Strona redakcyjna

You might also like