Professional Documents
Culture Documents
Joanne Rock-Nienasyceni Kochankowie
Joanne Rock-Nienasyceni Kochankowie
Rock
Nienasyceni kochankowie
Tłumaczenie:
Elżbieta Chlebowska
ROZDZIAŁ PIERWSZY
On wie o wszystkim.
Lydia poczuła chłód, choć słońce grzało przez jedwabną mar-
kizę. Przez dłuższą chwilę słyszała tylko jednostajny szum fal
gdzieś w dole, wrzaski krążących mew i łomotanie własnego
serca.
– O to chodzi? – wykrztusiła wreszcie, podrywając się z kana-
py. – Przyjechałeś, żeby mnie o to zapytać?
– Nie zaprzeczasz?
– Po naszym rozstaniu przez pewien czas miałam głupią poku-
sę odwetu. Nie udało się, bo ani razu nie poszedłeś na randkę.
Nie była dumna z tego, że podsyłała mu histeryczki i egoistki,
ale nie postępowała wówczas racjonalnie. To był zły okres w jej
życiu.
– Nie chodziłem na randki, bo to nie ja założyłem swój profil,
jak ci tłumaczyłem od początku. Zrobiła to nadgorliwa asystent-
ka mojego dziadka na jego polecenie. – Ian również wstał, ale
nie podszedł do Lydii. – Twoje idiotyczne propozycje trafiały
prosto do staruszka.
Lydia świetnie pamiętała tamten okres. Wściekła się, bo
uznała, że Ian flirtuje na lewo i prawo, podczas gdy ona trakto-
wała ich romans serio. A jego brak zrozumienia, że głęboko ją
zranił swoim postępowaniem, i lekceważące zapewnienia, jako-
by cała sprawa nie była funta kłaków warta, tylko pogorszyły
sytuację.
Była emocjonalnie rozbita i śmiertelnie zmęczona, ale przypi-
sywała swój stan zawiedzionej miłości. Dopiero tydzień po ze-
rwaniu odkryła, że jest w ciąży.
– Bardzo mnie zabolało, że z obraźliwą nonszalancją bagateli-
zowałeś moje obawy.
Widok spokojnych wód oceanu i równomiernego ruchu fal
wpływał na nią kojąco, więc podeszła do szklanej balustrady
i wpatrzyła się w dal.
– Przyznaję, zemsta była głupia.
– To dziadek był zawiedziony. – Ian stanął bliżej, zasłonił jej
horyzont szerokimi ramionami. – Uraza do mnie nie tłumaczy,
dlaczego zrobiłaś głupka z mojego młodszego brata. Posłałaś go
na spotkanie z rzekomą narzeczoną, która nie miała pojęcia
o jego istnieniu. – Tym razem w oczach Iana błysnął gniew. –
Okej, wyżywaj się na mnie, ale dlaczego dobierasz się do mojej
rodziny? – Pokręcił głową. – Na to nie ma zgody.
– To był przypadek. – Poczuła pulsowanie w skroniach zwia-
stujące nadchodzącą migrenę. – Głupi błąd. W dodatku Came-
ron sam podpisał aneks zwalniający nas z niektórych proce-
dur…
– Kliknięcie przez internet na jedną z opcji to nie to samo co
podpisanie zgody.
– Moja asystentka tłumaczyła mu…
– Twoja asystentka, która podawała się za ciebie.
Lydia szczerze tego żałowała. Nie chciała osobiście obsługi-
wać Camerona, bo ból i gniew na Iana wciąż były żywe. Kiedy
zorientowała się w pomyłce, było już za późno, żeby odwołać
zorganizowaną naprędce randkę.
A później wybuchł skandal, a Lydia nie miała siły na konfron-
tację z Ianem. Wciąż jeszcze nie doszła do siebie po poronieniu.
– Szczerze przepraszam. – Stanęła przed nim twarzą w twarz.
– Naprawdę rozważałam opcję publicznych przeprosin. Ale czy
chciałbyś tego, skoro wkrótce potem Quinn i Sofia ogłosili zarę-
czyny? Wolałam im nie psuć tak ważnej chwili, wszyscy znów
mówiliby o aferze z Cameronem.
Uważnie czytała plotkarskie rubryki donoszące o rodzącym
się uczuciu między Sofią Koslow a Quinnem McNeillem i odnio-
sła wrażenie, że są po uszy zakochani.
– To prawda, że starałam się zachować anonimowość. Praca
agentki matrymonialnej zaczęła być dla mnie bardzo ważna.
– Bardzo ważna czy bardzo opłacalna?
– Jedno i drugie. – Nie zapędzi jej w kozi róg tak łatwo. – Ca-
łość zysków przeznaczyłam na bardzo szlachetny cel.
– Fundacja „Nie jesteś sama”.
Szybka riposta zbiła ją z tropu. Co Ian jeszcze wie o jej życiu
w ciągu minionego roku? Zesztywniała.
– Skąd wiesz?
– To akurat nie było takie trudne do ustalenia. Zatrudniłem
kogoś do odkrycia tożsamości Mallory West, żeby oszczędzić
Cameronowi kłopotów. – Wzruszył ramionami. – Jak również,
żeby chronić przyszłą bratową, skoro niedoszła narzeczona Ca-
merona okazała się miłością życia Quinna.
– Słyszałam o tym. Na szczęście wszystko obróciło się na do-
bre. – Zawahała się, ale nie mogła odpuścić. – Zatrudniłeś ko-
goś, żeby mnie śledził?
Co jeszcze wywęszył?
Miała złe przeczucia, ale przecież w tym kraju obowiązuje
jeszcze tajemnica lekarska.
– Nie spodziewałem się, że detektyw znajdzie ciebie, Lydio.
Szukałem Mallory West – odparł sucho. – Trudno opisać, jak by-
łem zdziwiony, gdy się dowiedziałem, że po zerwaniu próbowa-
łaś pogmatwać mi życie osobiste.
– Nie dałeś mi wyboru – burknęła.
Była załamana, gdy przyjaciółka pokazała jej potencjalnych
kandydatów do ożenku na stronie randkowej Mates Internatio-
nal i na jednym ze zdjęć rozpoznała uśmiechniętą twarz swego
ówczesnego kochanka.
– Nie tylko mnie zdradziłeś, ale jeszcze się z tym bezczelnie
afiszowałeś. Gdyby nie to, że nikt nie wiedział, co się działo na
Rangiroi, stałabym się pośmiewiskiem Nowego Jorku.
Czas stąd wyjść. Lepiej nie wiedzieć, jakie zamiary ma wobec
niej Ian, skoro tak bezceremonialnie wkracza znów w jej życie.
– Na szczęście plotki mają krótkie nogi.
Podniosła torbę, gotowa wezwać taksówkę.
– Jedno pytanie. – Ian szedł za nią krok w krok, z rękami zało-
żonymi na piersi.
– Słucham. – Wyłowiła z torby komórkę.
– Dlaczego tak hojnie wspomagasz samotne matki?
Miała ochotę skłamać. Powiedzieć, że to ze względu na jej
własną mamę, którą samotne rodzicielstwo zmieniło w osobę
rozczarowaną życiem.
Jednak Ian jej nie uwierzy. Wiedział o niej sporo i rozumiał,
jak skomplikowana jest jej relacja z matką.
– Spotkałam kilka wolontariuszek z tej fundacji – wyjaśniła
niechętnie.
To akurat była prawda. Zaschło jej w ustach. Miała dosyć tej
rozmowy. Całego dzisiejszego dnia.
Ian McNeill grał jej na nerwach.
Błękitne oczy świdrowały ją na wylot, jakby chciały wydobyć
z niej wszystkie sekrety.
– Gdzie? Jak? – dopytywał i wskazał jej miejsce na kanapie.
Usiedli. Lydia zastanawiała się, ile jeszcze o niej wie. Nie ma
sensu kręcić, jeśli poznał prawdę z innego źródła.
– Na grupie wsparcia dla samotnych matek – powiedziała od-
ważnie. – Byłam na kilku spotkaniach po naszym rozstaniu. –
I rzeczywiście, znalazła tam przyjaźnie wyciągnięte dłonie. –
Jeszcze zanim poroniłam i straciłam dziecko – wypaliła.
Fala gorąca rozlała się z tego punktu, gdzie ich nogi się ze-
tknęły. To wystarczyło Lydii za cały potok słów. Jak łatwo byłoby
ulec impulsowi i dać się uwieść sile przyciągania, której wcze-
śniej nie potrafiła się oprzeć. Ian był niezrównanym kochan-
kiem.
Powinna okazać siłę woli. Cofnęła nogi, założyła jedną na dru-
gą, by odsunąć się jak najdalej.
– To nie w porządku, że posuwasz się do podstępów, żeby
mnie przekonać do twojego zwariowanego pomysłu.
Przełknęła łyk kawy i skierowała wzrok na pyzate różowe
słońce dźwigające się nad horyzontem i zalewające ich łagod-
nym światłem.
Plaża o tej porze dnia była spokojna, większość turystów
przedkładała uroki sławnego nocnego życia Miami nad przy-
jemności poranka.
Jakieś dwadzieścia metrów od nich wędkarz zwijał linkę, by
sprawdzić, co się złapało. Jego krzesełko stało do połowy w wo-
dzie. Kilka mew krążyło mu nad głową w nadziei na łatwy łup.
– Podstępów? – Ian odchylił się, jakby oberwał niezasłużonego
klapsa. Jednak na ustach błądził mu lekki uśmiech. – Z pewno-
ścią ich nie ma. Są co najwyżej całkiem jawne manipulacje pod
stolikiem.
– Dobrze wiesz, o co mi chodzi. – Nabiła na widelec połówkę
truskawki. Nieposłuszne ciało każdym nerwem błagało, aby nie
była taka surowa i dała się zaciągnąć do łóżka. – Jeśli nie doga-
damy się w tej sprawie, nie posługuj się seksem jako bronią.
– Lydio – zaczął łagodnie – seks był najmocniejszą stroną na-
szego związku. Nie chciałbym, żeby był czymkolwiek innym niż
przyjemnością.
Nie zbliżył się ani odrobinę, a jednak atmosfera zgęstniała,
jakby się znów otarł o jej nogi. Słowo „przyjemność” w jego
ustach brzmiało jak pieszczota.
– W takim razie powstrzymaj się od dwuznacznych aluzji –
wycedziła przez zęby.
– Zgoda.
Wietrzyk od wody igrał z jego szybko schnącymi włosami. Ian
wydał jej się niezwykle przystojny – miała słabość do smagłych
brunetów o niebieskich oczach.
– Porozmawiajmy o alternatywnych rozwiązaniach – zapropo-
nowała z nadzieją, że jednak uda im się dojść do porozumienia.
– Jedyną alternatywą jest oznajmienie wszystkim naokoło, że
jesteś agentką matrymonialną i posługujesz się pseudonimem
Mallory West – oświadczył Ian i dolał jej kawy.
Zrobiło jej się słabo. On mówi poważnie. Może nawet odegra
rolę mediatora w relacjach między nią a klanem McNeillów:
konserwatywnym starszym bratem i tym młodszym, technolo-
gicznym geniuszem – jednak sam nie cofnie się o krok. W do-
datku bracia często ulegają jego sugestiom i Ian na ogół stawia
na swoim.
– Straciłabym szansę na odbudowanie kariery, bo taka agent-
ka musi mieć nienaganną opinię. Tym samym straciłabym szan-
sę na pomaganie innym kobietom – przypomniała mu.
Jakoś odechciało jej się jeść, choć świeże owoce wyglądały
bardzo kusząco.
– Czasem trzeba wybrać, co jest ważniejsze. Dla sprawy war-
to się poświęcić – oznajmił pompatycznie.
– I nie obchodzi cię, że wcale nie chcę składać siebie w ofie-
rze? – Może jednak nie jest tak cyniczny, na jakiego wygląda,
i przypomni sobie, ile dla siebie znaczyli.
– Oboje coś poświęcamy, oboje osiągamy swoje cele. – Postu-
kał w stolik, jakby bębnieniem chciał zaakcentować znaczenie
słów. – Skoncentrujmy się na pozytywnych aspektach małżeń-
stwa.
– Jak spełnienie warunku twojego dziadka?
– No właśnie. – Nadział winogrono na widelec i podał Lydii do
ust. – W tym samym czasie ty odbudujesz swój biznes i unik-
niesz procesu oraz grzywny. Nie wspominam o innych benefi-
tach.
Zaczerwieniła się gwałtownie.
– Nie obiecuj sobie, że będzie, jak było, bo podpiszemy kon-
trakt małżeński. I nie myśl, że mnie przekonałeś, Ianie. Na ra-
zie zastanawiam się, jak zerwać umowę z Singer Associates
i wyjechać z South Beach.
– Nie da się wrócić do tego, co było przed rokiem – powie-
dział prosto z mostu i szczerze. – Między nami wciąż jest che-
mia, ale musiałabyś tego chcieć, żeby do czegoś doszło, to ci
mogę obiecać.
Serce jej przyspieszyło na myśl o tym. Jak miałaby mu się
opierać przez cały rok, skoro sama jego obecność tak na nią
działa?
Trudno byłoby zrezygnować z lukratywnego zajęcia, dzięki
któremu wspierała fundację i miała poczucie, że czyni świat
lepszym miejscem. Miała mętlik w głowie, wzburzona poderwa-
ła się z miejsca.
– Nie chcę drugi raz przeżywać tego samego. – Potrzasnęła
głową energicznie, ale mgła się nie rozwiała. Trudno było ze-
brać myśli. – Za pierwszym razem bolało za bardzo.
Powinna odejść, zanim zrobi coś, czego pożałuje – na przy-
kład zarzuci mu ramiona na szyję i wciągnie go pod daszek, by
zerwać z niego tę idiotyczną koszulę.
– Poczekaj. – Ian podniósł się i przytrzymał ją za rękę. – Dzia-
dek miał atak serca, kiedy Cameron dostał kosza od Sofii.
– Nie miałam pojęcia. Bardzo mi przykro – wyjąkała.
– Był wtedy w Chinach, więc niewiele osób wiedziało. Udało
nam się zachować to w tajemnicy.
Malcolm McNeill był wielkim autorytetem dla wnuków. Swe-
go czasu Ian opowiedział jej mnóstwo anegdotek z dzieciństwa,
a każda świadczyła o miłości do dziadka.
Słońce wzniosło się wyżej, zalało świat ciepłym pomarańczo-
wym światłem. Palce Iana delikatnie gładziły jej ramię. Lydia
złagodniała, jej opór pomału topniał.
– Wyzdrowiał? – Gdyby Malcolm niespodziewanie umarł, za-
nim Ian wypełni warunki testamentu, rodzina straciłaby kontro-
lę nad McNeill Resorts.
– Będzie dobrze, przynajmniej taką mamy nadzieję. Ma wsz-
czepiony rozrusznik i radzi sobie znakomicie. Nie pozwala się
przewieźć do Stanów, do swojego lekarza, dopóki nie będzie pe-
wien, że nie wywoła to żadnych plotek na temat jego stanu
zdrowia.
Stali osłonięci daszkiem.
Ian wciąż gładził ją po ramieniu, choć podejrzewała, że robi
to zupełnie machinalnie, pogrążony w myślach o starszym
panu.
– Bezpieczeństwo firmy jest jego główną troską – wyznał Ian.
Lydia świetnie to rozumiała. Nawet najbardziej stabilne spół-
ki mogą raptownie stracić na wartości, gdy rozejdą się pogłoski
o nieuchronnej zmianie zarządu.
– Jest dla niego ważniejsze niż zdrowie – powtórzył. – Rozu-
miesz teraz, dlaczego tak mi zależy na spełnieniu życzenia
dziadka? Tu nie chodzi o mnie, ale o jego spokój.
To również potrafiła zrozumieć.
Przez całe dzieciństwo zależało jej na aprobacie ojca, po jego
śmierci bezskutecznie szukała akceptacji przyrodniego rodzeń-
stwa i dalszej rodziny, której nigdy nie miała okazji poznać.
Ian przynajmniej miał pewność, że jego dziadek go kocha.
– Skoro zależy mu na utrzymaniu firmy w rękach rodziny, cze-
mu nie zmieni zapisu w testamencie?
Czuła się nieswojo, prowadząc niespodziewanie bardzo pry-
watną rozmowę z Ianem. W dodatku stał zbyt blisko.
– Twój dziadek szczerze się troszczy o twoje szczęście. Z pew-
nością nie chciałby, żebyś się ożenił pod przymusem, tylko dla-
tego żeby zachować dziedzictwo w całości.
– Malcolm McNeill wzrastał w innych czasach. Wtedy nikt nie
widział niczego złego w małżeństwie z rozsądku. – Ian puścił jej
ramię, ale nie cofnął się, więc blokował jej drogę. – Staram się
zrozumieć jego sposób myślenia i wyciągnąć wnioski. Rozum mi
podpowiada, że ty i ja stanowimy dobrze dobraną parę. Może-
my sobie pomóc.
Byłoby łatwiej, gdyby przeszłość nie nakładała się na teraź-
niejszość i gdyby w Ianie – prócz konsekwentnego pragmatycz-
nego biznesmena – nie widziała swojego namiętnego kochanka
sprzed roku. Wyobraźnia wciąż podsuwała jej obrazy ich ciał
splecionych w miłosnym uścisku. Pokazał jej rozkosz, o jakiej
wcześniej nie śniła. A jednak nawet wówczas Ian przywiązywał
większą wagę do życzeń dziadka niż do uczuć bliskiej mu kobie-
ty. Cóż, zawsze będzie stawiał rodzinę na pierwszym miejscu.
Tymczasem ona, jakże naiwnie, podała mu serce na dłoni.
– Nie mogę ci pomóc – szepnęła, ale w jej proteście nie było
ognia.
– Jak mam cię przekonać? – Wsunął jej za ucho pasemko wło-
sów spadające na twarz. – Zrobię wszystko, czego zażądasz.
Gwarantował jej możliwość prowadzenia biura matrymonial-
nego i utrzymania w tajemnicy, kto się za nim kryje. Zapewniał
ochronę przed Witalijem Koslowem i szacunek należny żonie
poważnego biznesmena, na który inaczej trudno jej było liczyć,
gdyż ciągnęła się za nią zła opinia odziedziczona po matce, bo-
haterce licznych skandali opisywanych w tabloidach.
Wszystkie te argumenty warte były rozważenia. A teraz gwa-
rantował jej, że to ona może podyktować warunki.
Pokusa była coraz większa, zwłaszcza że jego motywem nie
była zemsta za złośliwie kojarzone randki. Uwierzyła, że Ian
martwi się o zdrowie dziadka i chce wreszcie spełnić jego wolę.
– Osobne pokoje – wypaliła, zanim zdążyła to dobrze przemy-
śleć. – Pomoc w kojarzeniu par, jeśli będę jej potrzebowała. –
Pamiętała uwagę Kinley, że nazwisko McNeill otwiera wiele
drzwi, które inaczej trudno byłoby sforsować za względu na ba-
rierę towarzyską.
– Niewiele wiem o swataniu – przyznał. – Chyba tylko to, że
według wszystkich znaków na niebie i ziemi stanowimy dobrze
dobraną parę.
Serce jej się ścisnęło, gdy uznała, że swego czasu myślała do-
kładnie to samo. Dopiero po jakimś czasie odkryła, że Ian trak-
tuje ich związek jako rozrywkę, zanim znajdzie właściwą kandy-
datkę do ożenku.
Wygląda na to, że standardy zostały obniżone, gdy w grę
wchodził pośpiech.
– Mam na myśli powoływanie się na nazwisko McNeill, jeśli
będę chciała dotrzeć do właściwych osób. To pomoże mi w biz-
nesie.
– Zrobione – zaakceptował bez wahania. – Umowa stoi?
Umowa? Naprawdę? Chyba postradała zmysły. Ale w końcu
tylko na dwanaście miesięcy…
– Mam jeszcze jeden warunek. – Głośno przełknęła ślinę. Pew-
ne sprawy trzeba dopowiedzieć, jeśli ma ostatecznie wyrazić
zgodę.
Milczał, co zbiło ją z tropu bardziej niż potok słów.
– Chcę, żebyś mi obiecał, że nie będziesz próbował mnie uwo-
dzić – powiedziała powoli, ważąc każde słowo i robiąc pauzy, bo
brakowało jej powietrza. – Zdaję sobie sprawę, że jest między
nami silny pociąg fizyczny, Ianie. Proszę, żebyś tego nie wyko-
rzystywał.
– W takim razie ja też mam warunek. – Zbliżył do niej twarz
i zniżył głos.
Serce jej waliło, jakby miało wyskoczyć z piersi.
– Jaki? – Powinna była zastrzec, że nie życzy sobie, aby stawał
tak blisko.
Chyba straciła rozum.
– Będę miał prawo cię pocałować przy dwóch okazjach.
Pocałunki. Nic więcej. Ale kiedy udało im się poprzestać na
pocałunkach?
Powinna zaprotestować, zakończyć całą sprawę tu i teraz.
Niech Witalij Koslow ją pozwie i doprowadzi do bankructwa, bo
to przez jej pomyłkę śliczna balerina, jego córka, narażona zo-
stała na nieoczekiwaną propozycję małżeńską ze strony niezna-
jomego adoratora, a wszystko to na oczach prasy.
Zamiast głośnego sprzeciwu, Lydia w milczeniu napawała się
zapachem Iana. Znajomy płyn po goleniu z nutą drzewa sanda-
łowego, którym czasem pachniała jej skóra po nocy spędzonej
w jego łóżku.
– Kiedy mielibyśmy się pocałować? – Spojrzała prosto na nie-
go. – Przy jakiej okazji?
– Drugi raz w dniu ślubu. I pierwszy raz dla przypieczętowa-
nia umowy.
– Teraz? – Na samą myśl zaschło jej w ustach, jednak za żad-
ne skarby nie oblizałaby warg.
– Teraz. – Jego ręka zdążyła już trafić na jej plecy, czuła jej
elektryzujące ciepło przez cienką tkaninę tuniki. – Umowa stoi,
Lydio? Spędzimy razem rok, a ja będę honorował wszystkie
twoje warunki.
Głupi pomysł, niedorzeczny, skandował jej mózg, jakby chciał
ją zmusić do powiedzenia tych słów na głos. Ale przecież nie
może opuścić samotnych matek w potrzebie. I dość egoistycz-
nie nie chce występować w roli bohaterki kolejnego skandalu.
Kiwnęła głową na zgodę. Wtedy Ian uśmiechnął się z trium-
fem.
– Cieszę się, że się zgodziłaś. – Jego niebieskie oczy błyszcza-
ły, gdy zbliżył do niej usta.
Skoro przed ślubem może liczyć tylko na ten jeden jedyny po-
całunek, Ian pragnął, aby był niezapomniany.
Objął Lydię w talii tuż nad biodrami, poczuł jej ciepło pod
cienką narzutką.
Przytuliła się do niego, a może to on przyciągnął ją do siebie,
jej piersi oparły się na nim. Miękkie krągłości kobiecego ciała
sprawiły, że ogarnęło go gwałtowne pożądanie. Między nimi za-
wsze istniało silne seksualne przyciąganie, wystarczał moment,
a z iskry buchał płomień. Ian pragnął jej całym sobą.
Teraz. Natychmiast. Mógłby opuścić zasłony po obu stronach
daszku, odciąć się od świata i wziąć ją tutaj, opartą o stół. Wy-
starczy jednym szarpnięciem zerwać szmatkę, która zastępowa-
ła kostium kąpielowy, a byłby w niej głęboko. Znał jej ciało do-
skonale.
Rozpoznał pożądanie i przyzwolenie, kiedy odpowiedziała na
pocałunek, kiedy zacisnęła ręce na koszuli i przyciągnęła go do
siebie.
Przylgnęła do niego biodrami. Może pod nią także uginały się
nogi? Oplatała go, jakby chciała się z nim stopić.
Sięgnął nad jej głową i pociągnął taśmę, która przytrzymywa-
ła połę namiotu. Materiał osunął się z szelestem. Wewnątrz zro-
biło się ciemniej.
Lydia szarpnęła się i zamrugała gwałtownie. Spojrzała na płó-
cienną ściankę.
– Co robisz? – Usta jej drżały. – Dlaczego?
Nie był w stanie oderwać wzroku od jej warg.
– Chcę nam zapewnić trochę prywatności. – Wpił się w jej roz-
chylone usta.
Przekręcił ich jak w tańcu, drugą ręką szarpnął taśmę z prze-
ciwnej strony. Byli teraz osłonięci przed wzrokiem spacerowi-
czów, gdyby tacy pojawili się na plaży.
– Pocałunek – szepnęła mu prosto w usta. – Miał być tylko je-
den pocałunek.
– I zobacz, dokąd nas doprowadził – mruknął jej do ucha
i przyssał się do delikatnej skóry, pod którą czuł mocne pulso-
wanie. – Przyjemnie?
– Ianie… – Chwyciła go mocniej i odepchnęła.
W półmroku widział jej szeroko rozwarte oczy. Poły namiotu
łopotały na wietrze od strony wody. Przymknął oczy, żeby nie
patrzeć na odsłonięte ramię i wargi spuchnięte od całowania.
Cierpliwości. Nie może być natarczywy, bo wszystko diabli
wezmą. Trzeba poczekać, aż sama przyjdzie do niego, gotowa
wrócić do tego, co im wychodziło najlepiej. Teraz będzie trzy-
mać ręce przy sobie, chociaż powietrze pulsuje pożądaniem.
– Słucham? – Miał ochotę przejechać palcem po jej dolnej
wardze, zapamiętać jej kształt.
– Jak prędko to nastąpi? Mówię o małżeństwie.
A więc ją przekonał! Zatriumfował w duchu. Są o krok od
przyklepania umowy.
Powstrzymał się od zwycięskiego okrzyku i powiedział spokoj-
nym tonem:
– Mam nadzieję, że podobnie jak ja nie możesz się doczekać
kolejnego pocałunku.
– Zastanawiam się raczej, jak rozegrać sprawę naszej wspól-
nej pracy. Mamy udawać parę, a przecież jesteśmy zatrudnieni
przy tym samym projekcie. – Poprawiła narzutkę i cofnęła się
na bezpieczną odległość.
Niechętnie podciągnął płachtę zasłaniającą wyjście na plażę.
Nie będzie improwizowanego seksu na stoliku.
Cierpliwości.
– Znajdę sędziego pokoju i dowiem się, jak szybko uda się za-
łatwić formalności.
Odetchnie, kiedy spełni życzenie dziadka. Im prędzej się oże-
ni, tym lepiej.
Quinn i jego narzeczona zaplanowali ślub za dwa tygodnie.
Przy odrobinie szczęścia do tego czasu Lydia będzie jego żoną.
– Myślisz, że uda nam się pracować razem? Nie będzie niepo-
trzebnych emocji, nie będzie seksu? – Wyglądała na zaniepoko-
joną.
Czyżby martwiła się o swoje przychody? Nigdy nie zauważył,
żeby Lydia miała problemy finansowe. Zresztą sto procent z do-
datkowych przychodów przeznacza na cele charytatywne. Ben-
tley wyraźnie to potwierdził w raporcie.
Z drugiej strony, jeśli jej sytuacja materialna jest dobra, dla-
czego zatrzymała się w starym i niezbyt komfortowym hotelu
Calypso?
– Zamierzam spełniać wszystkie twoje życzenia – zapewnił. –
Jeszcze dziś zadzwonię do Jeremy’ego. Tymczasem mam propo-
zycję. W penthousie w Setai jest kilka wolnych sypialni. Popro-
szę konsjerżkę, żeby przesłała do mnie twoje rzeczy.
Zastrzegła sobie osobne pokoje, ale przecież jego apartament
jest większy niż większość prywatnych domów.
– Jeszcze jedna sprawa. Pamiętasz moje warunki? – Wracali
plażą w kierunku hotelu i auta. – Chciałabym dostać się na pew-
ną zamkniętą imprezę. Miałabym większe szanse jako twoja
osoba towarzysząca.
– Skontaktuję cię z moją asystentką. Załatwi zaproszenie, jeśli
jest potrzebne. Chętnie pójdę z tobą, to może być nasz publicz-
ny debiut. – Wyciągnął telefon i wysłał pani Trager esemes.
Lydia zatrzymała się przed hotelem.
– Tam zaparkowałem. – Wskazał samochód stojący nieco da-
lej.
– Powinnam się umyć i przebrać.
– Możesz to zrobić u mnie. Być może już po południu zosta-
niemy mężem i żoną.
– Wciąż nie mogę uwierzyć, że to się stanie. – Podeszli do ka-
brioletu. – Czy nie powinniśmy podpisać umowy przedmałżeń-
skiej? Wolałabym wszystko mieć na piśmie.
– Oczywiście.
Zamierzał jasno sprecyzować warunki, żeby Lydia wreszcie
przestała czujnie wypatrywać potencjalnych pułapek i odkryła
zalety małżeństwa.
Kiedy się pocałują następnym razem, nie będą się spieszyć,
a wtedy przypomni jej, ile przyjemności może im przynieść ko-
lejnych dwanaście miesięcy.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Ian był tuż przy Lydii, gdy posłała mu spojrzenie, które po-
działało na zmysły jak pieszczota kochanki.
Wrażenie było tak namacalne, że zatrzymał się w pół kroku.
Niemożliwe, musiał się pomylić. Wziął własne pragnienia za
rzeczywistość – dostrzegł własne pożądanie w jej zielonych
oczach. Gdyby mógł, porwałby ją teraz w ramiona, ale po-
wstrzymał się siłą woli.
Czyż nie podzieliła się z nim przed chwilą traumatycznymi
wspomnieniami? To wykluczone, żeby w takiej chwili myślała
o tym, co jej przypisuje.
Weź się w garść, Ianie.
– Lydio – powiedział łagodnie. Przyzwoity człowiek nie miesza
współczucia z seksem. – Przykro mi, że przeszłaś przez takie
piekło jako nastolatka.
Zachowując bezpieczny dystans, jedną ręką pogładził ją po
policzku. Wtuliła twarz w jego dłoń, przymknęła oczy. Potrzebo-
wała fizycznego ukojenia.
Ian zmagał się z sobą, wreszcie objął Lydię i przytulił jak
dziecko, opierając brodę na jej włosach.
– Obiecuję ci – powiedział, gładząc ją po ramieniu – że jeśli
ktokolwiek zacznie rozpowiadać o tobie nieprawdziwe historie,
pozwę go i doprowadzę do bankructwa.
– Będą pisać, że wyszłam za ciebie dla pieniędzy. Jaka matka,
taka córka.
– Oboje wiemy, że to absolutna nieprawda.
Proponował jej pieniądze, ale kategorycznie odmówiła. Czy
już wtedy bała się komentarzy prasowych?
– Twoja rodzina będzie mnie podejrzewała o niecne zamiary.
Cały Manhattan weźmie mnie na języki. Wiadomo, że po śmier-
ci ojca dostałam bardzo skromny spadek. – Podkasała sukienkę
i zawiązała supeł, żeby się nie zamoczyła. – Wszyscy będą py-
tać, dlaczego za ciebie wyszłam, a spekulacje prasowe tylko to
podsycą.
Widział już tę sztuczkę z sukienką na Rangiroi i bardzo mu
się podobała.
– Moja rodzina ma do mnie zaufanie. – Wyraźnie zapowiedział
braciom, że nie życzy sobie żadnych komentarzy na temat Ly-
dii. – A to oznacza, że przyjmą cię z otwartymi ramionami.
Milczała. Patrzyła na brzeżek słońca nad wodą. Wyznała kie-
dyś, że stara się szybko wypowiedzieć życzenie, zanim zgaśnie
światło dzienne.
– Chciałbym, żebyś mi zaufała. Zrobię wszystko, żeby przez
następnych dwanaście miesięcy cię uszczęśliwiać. – Zdążył po-
wiedzieć to głośno, zanim zniknął pomarańczowy łuk. Na niebie
zostały tylko różowe i fioletowe łuny, odbijające się w oceanie.
– To niezbyt mądre życzenie.
– Dlaczego?
– Im więcej zainwestujemy emocjonalnie w to małżeństwo,
tym trudniej będzie rozstać się po roku. Oboje powinniśmy pa-
miętać, że to biznesowy układ. Nic więcej.
– Jedno nie wyklucza drugiego, nie uważasz? – Jedno z ramią-
czek sukienki niebezpiecznie zsunęło się na ramię. – Możemy
być szczęśliwi, a jednocześnie honorować nasz układ.
Może wreszcie się z niej wyleczy. Po rozstaniu z Lydią właści-
wie z nikim się nie spotykał.
– Tak sobie myślę – zaczęła, patrząc na falę łagodnie omywa-
jącą jej kostki, po czym uniosła stopę i zakreśliła łuk na po-
wierzchni wody – o profitach małżeńskiego stanu.
W ustach mu nagle zaschło. Całą siłą woli powstrzymał się od
dotknięcia jej i udowodnienia, jak przyjemne mogą być niektóre
profity dla obojga.
Obiecał Lydii, że nie będzie jej uwodził. W sprawach seksu zo-
stawił decyzję w jej rękach, więc nie może zrobić żadnego dwu-
znacznego gestu, bo straci jej zaufanie.
Jednak pragnienie, żeby ją przyciągnąć do siebie, było prze-
możne.
– Masz na myśli wakacje w Kostaryce? – próbował żartować,
ale w głowie miał tylko seks.
– Jasne, to bezsprzeczna zaleta. – Nagle przestała się bawić
i zwróciła się do niego. – Myślałam raczej o tym, jak dobrze
nam było… poprzednio.
– Masz wątpliwości co do oddzielnych sypialni?
Nie widział wyrazu jej twarzy w zapadającym zmroku, choć
na plaży rozstawione były bambusowe lampy.
– Musisz mówić jasno i wyraźnie, Lydio. Decyzja należy do
ciebie.
Zapadło ciężkie milczenie, przerywane z rzadka pohukiwa-
niem sowy. W oddali przepływał statek wycieczkowy, rozbrzmie-
wała muzyka.
– Uświadomiłam sobie, że brukowce zawsze będą na mnie po-
lowały. Moja matka była według nich naciągaczką, która dla
pieniędzy wrobiła bogatego faceta w dziecko. – Lydia wzruszyła
ramionami i ramiączko zupełnie opadło. Ian nie mógł oderwać
od niego wzroku. – Dlaczego mam toczyć przegraną wojnę?
– Mówisz tak, jakby bycie moją żoną szkodziło twojej opinii.
– Powinnam przestać się martwić, co ludzie pomyślą, a zająć
się własnym szczęściem. I tak przyciągam plotki jak magnes
metal.
Przeanalizował jej słowa, postawił je w kontekście pytania,
które w jego umyśle świeciło jak najjaśniejsza gwiazda.
– Szukasz szczęścia. – To kluczowe stwierdzenie. – I zgadzasz
się ze mną, że pewne aspekty naszego związku były wysoce sa-
tysfakcjonujące. – Zalał go ukrop, choć stał po kostki w wodzie.
Dałby wszystko, żeby ją teraz pocałować.
– Zgadza się. – Nadal obejmowała się ramionami, ale zaczep-
nie podniosła głowę. W jej głosie wyczytał wyzwanie.
Zbliżył się o krok, ale się nie dotknęli. Tylko woda opływająca
ich stopy w jakiś sposób ich łączyła.
– I o ile dobrze rozumiem, jesteś otwarta na sugestię, że mo-
glibyśmy wrócić do tamtych satysfakcjonujących aspektów na-
szego związku? – Nie musiałby wykorzystywać pocałunku, żeby
ją zwabić na noc do swego łóżka.
– Zaczynam myśleć, że niepotrzebne wyrzeczenia są po pro-
stu głupie – wyszeptała.
– Zgadzam się w stu procentach. – Niecierpliwie czekał na jej
kolejny ruch.
Wydawało się, że nawet ptaki i małpy wstrzymały oddech, bo
wszystko wokół ucichło.
– To moja noc poślubna – powiedziała mocniejszym głosem. –
Nie muszę spędzać jej sama.
– Tym bardziej że mógłbym dzielić z tobą łoże do końca świa-
ta – zapewnił ją z całym przekonaniem. – Ostrzegam tylko, że
nie pozwolę ci spać.
W zapadającym zmroku zauważył, jak gwałtownie przełyka
ślinę. Oblizała wargi.
– Ianie?
– Uhm?
– Czekam na obiecany pocałunek.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Jakimś cudem w windzie udało jej się nie uronić ani jednej łzy.
Nie chciała przechodzić obok recepcji hotelowej, płacząc. Nie
pozwoli sobie na załamanie nerwowe na oczach tych wszystkich
obcych ludzi.
Nie wezwała taksówki. To była historyjka na użytek Iana. Nie
wysłała nikogo po walizkę.
Łzy pod powiekami piekły i piekły; oślepiona nimi wypadła
z hotelu, pognała do najbliższych świateł, by przejść Piątą Aleję
i zgubić się w Central Parku.
Na Grand Army Plaza musiała przecisnąć się przez tłum tury-
stów. Łzy wisiały jej na koniuszkach rzęs.
Przyciskając torebkę do piersi, wyminęła kolejkę do piętro-
wych autobusów, ludzie kupowali hot dogi, szukali drogi na ma-
pach, wykłócali się z taksówkarzami o opłatę za kurs.
Pantofelki Lydii stukały po chodniku, ale wkrótce zeszła na
piaszczystą alejkę prowadzącą do jeziora. Znalazła wolną ławkę
przy Gapstow Bridge, w pewnym oddaleniu od innych. Dopiero
wtedy ulżyła sobie i zaczęła głośno szlochać.
Niech go piekło pochłonie.
Szukała w torebce chusteczek kosmetycznych, ale znalazła
tylko staromodną płócienną chusteczkę do nosa, którą przed ro-
kiem wypatrzyła na ciuchach.
Wyprała ją i wetknęła do torebki, ale do tej pory nie miała
okazji jej użyć.
Nie ma sensu być żoną człowieka, który poślubił ją dla zapew-
nienia sobie udziału w rodzinnym biznesie. Jego dziadek i tak
zmieni testament, bo będzie musiał dopisać nieznanych wcze-
śniej krewnych.
W tej sytuacji Ian nie potrzebuje żony. A ona nie potrzebuje
ochrony, bo nikt nie zamierza się z nią procesować.
Ona i Ian pospieszyli się. Ona uległa magii jego pocałunków
i zapomniała, że zabawa w dom z mężczyzną, który ma moc
skruszenia jej serca w proch, jest stanowczo złym pomysłem.
Była głupia.
Pokochała Iana McNeilla już podczas ich pierwszej wspólnej
nocy na Rangiroa.
– To miejsce jest wolne? – Znajomy męski głos rozległ się za
plecami Lydii.
W pierwszej chwili miała ochotę zerwać się i uciec.
Nie chciała pokazać Ianowi, że płacze. Wytarła nos w chus-
teczkę dość nieelegancko i wzruszyła ramionami.
– Lydio, muszę z tobą porozmawiać. – Ian usiadł obok niej na
ławce.
Czuła ciepło jego kolana, ale jej nie dotknął.
Schowała głowę w ramiona. Jak ją u licha znalazł? Musiał
biec tuż za nią.
– Powiedziałaś, co chciałaś, w hotelu, ale ja nie miałem szan-
sy. – Zarzucił rękę na oparcie, ale nadal jej nie dotknął. –
Chciałbym powiedzieć, co czuję, zanim zrobisz to, co sobie po-
stanowisz.
Już postanowiła. Anuluje to małżeństwo. Taki miała plan. Ale
bała się odezwać, bo ochrypła od płaczu.
Zresztą była też ciekawa, co takiego Ian chce jej oznajmić.
– Od dwudziestu godzin zachowuję się mało racjonalnie. Od
momentu, kiedy dowiedziałem się, jak paskudnie ojciec zdradził
moją mamę. Wiem, że wczoraj sprawiłem ci przykrość, ale by-
łem zaabsorbowany rodzinną awanturą i nawet nie spytałem,
czym właściwie. Bardzo cię przepraszam.
Przysunął się nieco.
– Nie ma dla mnie ważniejszego członka rodziny McNeillów
niż ty. Nie moi bracia. Nie moje przyrodnie rodzeństwo. Przy-
znaję, nie są mi bliscy i dopóki ich nie poznam, wstrzymam się
od wyrażania opinii na ich temat.
Zbliżała się duża grupa ludzi, więc Lydia otarła oczy. Nie
chciała sprawiać wrażenia histeryczki.
Jednak uważnie wsłuchiwała się w słowa Iana. Wciąż nie mo-
gła się otrząsnąć ze zdziwienia, że za nią pobiegł.
– Przysięgam, nie miałem pojęcia, że Koslow porzucił pomysł
wytoczenia ci procesu. Może przesadnie to podkreślałem, ale
nie okłamałem cię. Cameron pracuje z Sofią nad nową grą wi-
deo, w której wykorzystany jest balet. Niejeden raz wspominał
mi, że Koslow planuje puścić Mallory w skarpetkach. Sofia mo-
głaby wykorzystać te pieniądze na wprowadzenie lekcji tańca
do programu szkolnego w biednych dzielnicach.
Urwał, bo obok nich przechodziła kolejna wycieczka. Prze-
wodnik opowiadał o szczegółach renowacji malowniczego mo-
stu.
Sofia i Cameron robią grę komputerową. Nie pierwszy raz Ly-
dia pomyślała, że chciałaby należeć do tej rodziny. Na serio.
Tymczasem zawsze czuła się jak dziecko z nosem przylepio-
nym do szyby.
– Dopiero wczoraj wieczorem Quinn powiedział mi o zmianie
nastawienia ojca Sofii.
Ian powiódł palcem po kwiatach na sukience. Nie dotknął jej,
materiał leżał na ławce, ale…
Gest wydawał się intymny.
Serce jej się ścisnęło.
– Wierzę ci – powiedziała bez zastanowienia. – Żałuję, że nie
wysłuchałam twojego tłumaczenia w zeszłym roku. Osądziłam
cię z góry, niesprawiedliwie. Nie chcę powtórzyć tego błędu.
Gdyby tylko do tego sprowadzały się ich problemy. Wreszcie
odważyła się spojrzeć mu w oczy.
– Ian, nie możesz zaprzeczyć, że to ty ograniczyłeś nasz zwią-
zek do jednego roku. Zawarłeś kontrakt, bo nie jesteś zaintere-
sowany prawdziwym małżeństwem.
– Bałem się – przyznał szczerze. – Zakochałem się w tobie na
Rangiroi, Lydio. Chciałem ci się oświadczyć i nawet kupiłem
pierścionek.
Wyciągnął z kieszeni platynową obrączkę z żółtym diamen-
tem.
– Kiedy powiedziałaś, że nie chcesz mnie więcej widzieć… by-
łem zdruzgotany. Nie na tyle jednak, żeby sprzedać pierścionek.
Serce jej waliło. Przełknęła z trudem ślinę. Na jej twarzy od-
malowała się miłość.
I nadzieja.
– Przez cały czas go miałeś?
Nie dowierzała. Wtedy, gdy straciła dziecko? Gdy odnalazł ją
w Miami i podstępem skłonił do małżeństwa na czas określony?
– Muszę wyznać, że przez wiele miesięcy nie byłem w stanie
na niego patrzeć.
Podniósł pierścionek i mniejsze kamienie okalające brylant
błysnęły w słońcu.
– Kiedy postanowiłem cię zaskoczyć w South Beach, bo podją-
łem się tej pracy ze względu na ciebie, wziąłem z sobą pierścio-
nek i postanowiłem sprawdzić, co się stanie.
– Przecież zaproponowałeś mi tylko kontrakt. Na rok, nic wię-
cej.
– Ile razy można się narażać na to, że ta sama kobieta złamie
ci serce? Tak wtedy myślałem.
Wziął ją za rękę i dotknął serdecznego palca.
– Po naszej wspólnej nocy, kiedy zasnęłaś w moich ramionach,
wiedziałem już, że możesz robić z moim sercem, co chcesz, Ly-
dio. Należy do ciebie.
Ogarnęła ją taka fala emocji, że przycisnęła rękę do piersi,
bojąc się, że jej serce wyskoczy. Aż westchnęła z wrażenia, gdy
założył jej pierścionek na palec.
A potem klęknął przed nią na jedno kolano, lekceważąc zdzi-
wione spojrzenia turystów.
– Wyjdziesz za mnie, Lydio? Tym razem naprawdę i na za-
wsze? Kocham cię, a jeśli i ty możesz mnie pokochać, powtórzy-
my słowa małżeńskiej przysięgi przed całą rodziną.
Uśmiechnął się tak promiennie, że przyćmił wspaniały bajecz-
ny diament.
– Zaprosimy nawet McNeillów z Martyniki, jeśli będziesz
chciała.
Przechodnie zatrzymywali się i patrzyli na nich.
Po raz pierwszy w życiu Lydia nie dbała o to, co ludzie sobie
pomyślą.
– Tak – odparła przez łzy i z zapałem pokiwała głową. – Tak,
Ianie, wyjdę za ciebie. Mogę brać z tobą ślub codziennie. Ko-
cham cię tak mocno, że nie mam głowy do niczego innego.
Gapie zaczęli bić brawo. Ktoś gwizdnął. Ktoś inny krzyknął
„sto lat”. Cała wycieczka, która mijała ich wcześniej, przystanę-
ła, by zobaczyć oświadczyny w Central Parku.
Lydia pozwoliła Ianowi wsunąć pierścionek na palec i zaczęła
go całować, niebaczna na otoczenie.
– Myślisz, że twoja rzeczniczka prasowa może mieć pretensje,
bo z nią tego nie uzgodniliśmy? Jestem pewien, że ci ludzie ro-
bią nam zdjęcia – szepnął jej do ucha.
– Skoro będę swatać innych, niech się przekonają, że sama
dobrze sobie radzę – odparła przyciszonym głosem.
Jej dusza była przepełniona radością.
– Uczyniłaś swego pierwszego klienta najszczęśliwszym męż-
czyzną na świecie – wyznał, zaglądając jej w oczy. – Jeśli chcesz,
dam ci rekomendację.
Nie mogła się nie roześmiać. Dotknęła palcem jego warg i do-
strzegła płomień w błękitnych oczach.
– Wolałabym powtórkę.
Trzeba przyznać, że się nie zawahał.
Tytuł oryginału: The Magnate’s Marriage Merger
Pierwsze wydanie: Harlequin Desire, 2017
Redaktor serii: Ewa Godycka
Korekta: Urszula Gołębiewska
www.harpercollins.pl
ISBN: 978-83-276-3682-9