You are on page 1of 75

Lynne

Graham

Pierścionek na szczęście
Tłu​ma​cze​nie:
Ali​na Pat​kow​ska
ROZDZIAŁ PIERWSZY

Król Ra​shad El-Amin Ku​ara​ishi pa​trzył na zdję​cia roz​ło​żo​ne na biur​ku. Po dziad​ku


odzie​dzi​czył bar​dzo wy​so​ki wzrost – gó​ro​wał nad więk​szo​ścią lu​dzi o gło​wę. Po
mat​ce, zna​nej bli​skow​schod​niej pięk​no​ści, miał czar​ne wło​sy, dłu​gie ciem​ne rzę​sy
i re​gu​lar​ne rysy twa​rzy. Me​dia spo​łecz​no​ścio​we ko​cha​ły go, co nie​odmien​nie wzbu​-
dza​ło w nim za​że​no​wa​nie.
– Ko​bie​ta ide​al​na – oświad​czył żar​li​wie jego głów​ny do​rad​ca Ha​kim. – Nowa kró​-
lo​wa i miej​my na​dzie​ję, że rów​nież nowa dy​na​stia! Od tej chwi​li for​tu​na bę​dzie pa​-
trzeć na Dha​rię z uśmie​chem.
Jego kró​lew​ski pra​co​daw​ca nie wy​ka​zy​wał aż ta​kie​go en​tu​zja​zmu, ale rów​nież
nie sta​wiał opo​ru. Ra​shad od za​wsze wie​dział, że ma obo​wią​zek oże​nić się i spło​-
dzić dziec​ko. Nie​ste​ty, nie miał na to wiel​kiej ocho​ty. Raz już był żo​na​ty, w bar​dzo
mło​dym wie​ku, i znał wszyst​kie pu​łap​ki mał​żeń​stwa. Wie​dział, że ży​cie z ko​bie​tą,
z któ​rą zu​peł​nie nic go nie łą​czy, jest nie​usta​ją​cym źró​dłem stre​su, a je​śli nie uda
mu się szyb​ko po​cząć dziec​ka, stres jesz​cze się zwie​lo​krot​ni i w związ​ku po​ja​wi się
roz​cza​ro​wa​nie.
Nie, mał​żeń​stwo zu​peł​nie nie po​cią​ga​ło Ra​sha​da. Miał tyl​ko na​dzie​ję, że jego
przy​szła żona oka​że odro​bi​nę roz​sąd​ku i każ​de z nich bę​dzie wio​dło swo​je ży​cie we
względ​nym spo​ko​ju. Po do​świad​cze​niach z pierw​szą żoną, któ​ra opla​ta​ła go jak
bluszcz, nie spo​dzie​wał się od ko​bie​ty wspar​cia. Pa​mię​tał rów​nież bar​dzo burz​li​we
mał​żeń​stwo ro​dzi​ców. Mimo wszyst​ko wie​dział, że sta​bil​ność kra​ju za​le​ży od tego,
czy mu się uda stać się przy​kła​dem dla na​ro​du.
W cią​gu ostat​nich dwu​dzie​stu lat lu​dzie w Dha​rii wie​le prze​cier​pie​li i te​raz pra​-
gnę​li nie in​no​wa​cji, lecz spo​ko​ju, po​wro​tu do tra​dy​cyj​nych zwy​cza​jów i nie​śpiesz​ne​-
go try​bu ży​cia. Oj​ciec Ra​sha​da pró​bo​wał śle​po za​szcze​piać za​chod​nie zwy​cza​je
w tym bar​dzo kon​ser​wa​tyw​nym kra​ju. W re​zul​ta​cie jego rzą​dy zmie​ni​ły się w ty​ra​-
nię i ar​mia mu​sia​ła wy​stą​pić w obro​nie kon​sty​tu​cji w imie​niu i ze wspar​ciem ludu.
Świa​dec​twem tej lu​do​wej re​wo​lu​cji były ru​iny pa​ła​cu dyk​ta​to​ra w mie​ście Ka​shan
oraz przy​wró​ce​nie mo​nar​chii.
Bom​ba pod​ło​żo​na w sa​mo​cho​dzie za​bi​ła pra​wie całą ro​dzi​nę Ra​sha​da. Po tym wy​-
da​rze​niu wuj ukrył go na pu​sty​ni, by za​pew​nić mu bez​pie​czeń​stwo. Ra​shad był wte​-
dy za​le​d​wie sze​ścio​let​nim, wy​stra​szo​nym chłop​cem, o wie​le bar​dziej przy​wią​za​nym
do an​giel​skiej niań​ki niż do ro​dzi​ców, któ​rych rzad​ko wi​dy​wał. Jed​nak w za​mę​cie po
za​ma​chu i wpro​wa​dze​niu sta​nu wo​jen​ne​go niań​ka rów​nież znik​nę​ła. Pa​łac zo​stał
splą​dro​wa​ny, służ​ba roz​pro​szy​ła się i ży​cie, ja​kie Ra​shad znał do​tych​czas, wy​wró​ci​-
ło się do góry no​ga​mi.
– Wa​sza wy​so​kość, czy mógł​bym coś za​su​ge​ro​wać? – za​py​tał Ha​kim.
Ra​shad przez chwi​lę miał wra​że​nie, że jego do​rad​ca za​mie​rza wrzu​cić zdję​cia
wszyst​kich po​ten​cjal​nych na​rze​czo​nych do pu​deł​ka i wy​cią​gnąć jed​no na chy​bił tra​-
fił. Za​pew​ne nie by​ła​by to naj​gor​sza me​to​da, po​my​ślał cy​nicz​nie. W koń​cu mał​żeń​-
stwo to i tak lo​te​ria.
– Pro​szę – mruk​nął i za​ci​snął usta.
Ha​kim z uśmie​chem otwo​rzył tecz​kę, któ​rą do​tych​czas trzy​mał pod pa​chą, i Ra​-
shad zo​ba​czył pre​cy​zyj​nie na​ry​so​wa​ny klej​not.
– Po​zwo​li​łem so​bie po​pro​sić kró​lew​skie​go ju​bi​le​ra, żeby spró​bo​wał od​two​rzyć
Na​dzie​ję Dha​rii.
Ra​shad pa​trzył na ry​su​nek ze zdu​mie​niem.
– Prze​cież ten klej​not za​gi​nął. Jak moż​na go od​two​rzyć?
– Moż​na zro​bić ko​pię tego pier​ście​nia. To był po​tęż​ny sym​bol mo​nar​chii, naj​cen​-
niej​szy z klej​no​tów ko​ron​nych, ale po tak dłu​gim cza​sie nie ma pra​wie żad​nej szan​-
sy na od​na​le​zie​nie ory​gi​na​łu – stwier​dził Ha​kim po​waż​nie. – Moim zda​niem te​raz
jest na to od​po​wied​nia chwi​la. Nasi pod​da​ni po​czu​ją się bez​piecz​niej, gdy zo​ba​czą,
że pod​trzy​mu​je​my tra​dy​cje…
– Nasi pod​da​ni wolą słu​chać ba​jek niż po​go​dzić się z rze​czy​wi​sto​ścią i przy​znać,
że mój świę​tej pa​mię​ci oj​ciec nie nada​wał się do spra​wo​wa​nia wła​dzy, a jego rząd
był do grun​tu sko​rum​po​wa​ny. – Szcze​rość i bez​po​śred​niość Ra​sha​da za​wsze zdu​-
mie​wa​ły bar​dziej dy​plo​ma​tycz​nie na​sta​wio​ne​go Ha​ki​ma. Na jego bro​da​tej twa​rzy
od​bi​ła się kon​ster​na​cja.
Ra​shad pod​szedł do okna, za któ​rym roz​cią​ga​ły się ogro​dy do​glą​da​ne przez ar​mię
służ​by. Pier​ścień, na​zy​wa​ny przez lud​ność kra​ju Na​dzie​ją Dha​rii, za​wsze no​szo​ny
był przez kró​la przy uro​czy​stych oka​zjach. Wspa​nia​ły ogni​sty opal w po​ma​rań​czo​-
wo​czer​wo​nym od​cie​niu, osa​dzo​ny w zło​tej ob​rącz​ce, na któ​rej wy​gra​we​ro​wa​no
świę​te sło​wa, roz​ta​czał nie​mal mi​stycz​ną aurę. Do ro​dzi​ny wnio​sła go pra​bab​ka Ra​-
sha​da, nie​zwy​kle od​da​na do​bro​czyn​no​ści i z tego po​wo​du uwiel​bia​na przez pod​da​-
nych. W in​nych kra​jach kró​lo​wie no​si​li ko​ro​ny lub ber​ła, ale w Dha​rii siła i au​to​ry​-
tet mo​nar​chii hi​sto​rycz​nie i emo​cjo​nal​nie zwią​za​ne były z pier​ście​niem. Klej​not za​-
gi​nął, gdy pa​łac zo​stał splą​dro​wa​ny, i choć po​szu​ki​wa​no go przez wie​le lat, ni​g​dy nie
zo​stał od​na​le​zio​ny. Z pew​no​ścią znik​nął na za​wsze i Ra​shad ro​zu​miał punkt wi​dze​-
nia Ha​ki​ma: lep​sza do​bra ko​pia niż nic.
– Każ wy​ko​nać ko​pię – rzekł me​lan​cho​lij​nie.
Fał​szy​wy pier​ścień dla fał​szy​we​go kró​la, po​my​ślał cy​nicz​nie. Nie po​tra​fił za​po​-
mnieć, że nie uro​dził się jako na​stęp​ca tro​nu Dha​rii. Był naj​młod​szym z trzech sy​-
nów. Jego dwaj star​si bra​cia zgi​nę​li ra​zem z ro​dzi​ca​mi. Ra​shad zo​stał wte​dy
w domu i oka​za​ło się, że oca​li​ło mu to ży​cie. Po​pu​lar​ność, jaką cie​szył się wśród
pod​da​nych, nie prze​sta​wa​ła go zdu​mie​wać, mu​siał jed​nak nie​co sko​ry​go​wać swo​je
ide​ały, żeby stać się czło​wie​kiem, ja​kie​go ten kraj po​trze​bo​wał.
Kie​dyś bar​dzo chciał się za​ko​chać. Oże​nił się i wiel​ka mi​łość trwa​ła całe pięć mi​-
nut, a po​tem za​czę​ła się jej po​wol​na, bo​le​sna ago​nia. Nie, Ra​shad nie miał ocho​ty
po​wta​rzać tego do​świad​cze​nia. Kie​dyś wie​rzył rów​nież, że po​żą​da​nie jest czymś
złym, ale za​nim za​koń​czył edu​ka​cję na bry​tyj​skim uni​wer​sy​te​cie, wie​lo​krot​nie padł
jego ofia​rą. Mimo wszyst​ko cie​szył się, że dane mu było za​znać sek​su​al​nej wol​no​-
ści, za​nim wró​cił do domu i prze​jął obo​wiąz​ki wład​cy kra​ju, gdzie obo​wią​zy​wa​ły
sztyw​ne pro​to​ko​ły dwor​skie. Ra​shad żył w zło​tej klat​ce, któ​rej, o dzi​wo, wie​lu lu​dzi
mu za​zdro​ści​ło. Ow​szem, jego na​ród z pew​no​ścią przy​chyl​nie od​nie​sie się do re​kon​-
struk​cji pier​ście​nia, a ocze​ki​wa​nia wo​bec nie​go jesz​cze wzro​sną.
Po​de​szła do nich blon​dyn​ka w śred​nim wie​ku i Pol​ly spoj​rza​ła na swo​ją sio​strę El​-
lie z wy​mu​szo​nym uśmie​chem. Krót​ka ce​re​mo​nia po​grze​bu mat​ki wła​śnie się za​-
koń​czy​ła i ko​ściół był nie​mal pu​sty.
Dla obu sióstr było to smut​ne i fru​stru​ją​ce wy​da​rze​nie. El​lie, dwa lata młod​sza od
Pol​ly, w ogó​le nie pa​mię​ta​ła mat​ki, Pol​ly zaś za​cho​wa​ła z pierw​szych lat ży​cia nie​ja​-
sne wspo​mnie​nie uśmie​chu i za​pa​chu per​fum. Sio​stry Di​xon wy​cho​wa​ła bab​cia, któ​-
ra zmar​ła przed kil​ko​ma mie​sią​ca​mi. Przez po​nad dzie​sięć lat nie wie​dzia​ły na​wet,
czy ich mat​ka żyje, aż pew​ne​go dnia zu​peł​nie obca ko​bie​ta po​wie​dzia​ła im o śmier​ci
An​na​bel Di​xon. To było jak grom z ja​sne​go nie​ba.
Ta obca ko​bie​ta, Va​nes​sa Ja​mes, wo​lon​ta​riusz​ka z ho​spi​cjum, gdzie zmar​ła ich
mat​ka, czu​ła się w tej sy​tu​acji rów​nie nie​swo​jo jak one. Szcze​rze przy​zna​ła przez
te​le​fon, że pró​bo​wa​ła prze​ko​nać An​na​bel, by skon​tak​to​wa​ła się z cór​ka​mi i po​roz​-
ma​wia​ła z nimi przed śmier​cią. Z dru​giej stro​ny przy​zna​wa​ła, że w ostat​nich ty​go​-
dniach ży​cia ich mat​kę trud​no było zro​zu​mieć, to​też ta​kie spo​tka​nie mo​gło być dla
obu stron bar​dzo przy​gnę​bia​ją​ce.
– Za​re​zer​wo​wa​łam sto​lik na lunch w ho​te​lo​wej re​stau​ra​cji – oznaj​mi​ła Va​nes​sa,
ści​ska​jąc ich dło​nie. – Bar​dzo mi przy​kro, że po​zna​je​my się w ta​kich nie​szczę​śli​-
wych oko​licz​no​ściach.
Pol​ly zu​peł​nie nie mia​ła ape​ty​tu i za​pro​po​no​wa​ła, żeby zre​zy​gno​wa​ły z lun​chu.
– To było ostat​nie ży​cze​nie wa​szej mat​ki. Zo​sta​wi​ła na to pie​nią​dze – od​rze​kła Va​-
nes​sa ła​god​nie. – To ona was za​pra​sza, nie ja.
Bla​da twarz Pol​ly za​czer​wie​ni​ła się z za​że​no​wa​nia, co było jesz​cze bar​dziej wi​-
docz​ne przy ja​snych, nie​mal bia​łych wło​sach.
– Nie chcia​łam być nie​grzecz​na…
– Z całą pew​no​ścią masz wie​le po​wo​dów, żeby nie czuć się swo​bod​nie w tej sy​tu​-
acji – stwier​dzi​ła su​cho Va​nes​sa. – Po​zwól​cie, że opo​wiem wam o ostat​nich la​tach
wa​szej mat​ki.
Opo​wie​dzia​ła im o śmier​tel​nej cho​ro​bie, któ​ra nie​dłu​go po czter​dzie​stych uro​dzi​-
nach ode​bra​ła An​na​bel nie​za​leż​ność i swo​bo​dę ru​chów. Od tam​tej pory ich mat​ka
miesz​ka​ła w domu opie​ki i zmar​ła w ho​spi​cjum, gdzie po​zna​ła ją Va​nes​sa.
– To ta​kie smut​ne – wes​tchnę​ła El​lie, od​rzu​ca​jąc z czo​ła rude wło​sy. W jej zie​lo​-
nych oczach bły​snę​ło współ​czu​cie. – Gdy​by​śmy o tym wie​dzia​ły, mo​gły​by​śmy jej po​-
móc.
– Ale An​na​bel nie chcia​ła tego.. Wie​dzia​ła, że przez wie​le lat pie​lę​gno​wa​ły​ście
bab​cię i nie za​mie​rza​ła sta​wać się dla was ko​lej​nym ob​cią​że​niem. Była bar​dzo nie​-
za​leż​na.
Przez dłuż​szą chwi​lę wszyst​kie trzy ko​bie​ty sie​dzia​ły w mil​cze​niu, wpa​tru​jąc się
w kar​ty dań.
– Po​dob​no stu​diu​jesz me​dy​cy​nę – po​wie​dzia​ła Va​nes​sa do El​lie. – An​na​bel była
bar​dzo dum​na, gdy o tym usły​sza​ła.
– A skąd się do​wie​dzia​ła? Prze​cież już od lat nie kon​tak​to​wa​ła się z bab​cią.
– Jed​na z ku​zy​nek wa​szej mat​ki jest pie​lę​gniar​ką. Kil​ka lat temu roz​po​zna​ła ją
w szpi​ta​lu i opo​wia​da​ła, co sły​chać w ro​dzi​nie. An​na​bel jej rów​nież ka​za​ła przy​rzec,
że nic wam nie po​wie.
– Ale dla​cze​go? Prze​cież po​tra​fi​ły​by​śmy zro​zu​mieć, jak ona się czu​je! – wy​buch​-
nę​ła El​lie.
– Nie chcia​ła, że​by​ście ją wi​dzia​ły i za​pa​mię​ta​ły cho​rą. Za​wsze była pięk​ną ko​bie​-
tą i zo​sta​ło jej tro​chę próż​no​ści – wy​ja​śni​ła Va​nes​sa ła​god​nie.
Pol​ly wie​dzia​ła, że ona sama nie do​ko​na​ła nic, z cze​go mat​ka mo​gła​by być dum​na.
Ży​cie za​wsze ja​koś krzy​żo​wa​ło jej pla​ny i na​dzie​je. Gdy El​lie wy​je​cha​ła na uni​wer​-
sy​tet, ona mu​sia​ła zo​stać w domu, żeby za​jąć się cho​rą bab​cią. Była za​do​wo​lo​na, że
zdo​by​ła się na to po​świę​ce​nie. Jej młod​sza sio​stra za​wsze była bar​dzo in​te​li​gent​na
i mia​ła po​wo​ła​nie, by po​ma​gać in​nym. El​lie nie​chęt​nie zo​sta​wia​ła ją samą z bab​cią,
ale do​praw​dy, dla​cze​go oby​dwie mia​ły​by stra​cić szan​sę na wy​kształ​ce​nie? El​lie za​-
wsze błysz​cza​ła w szko​le, a Pol​ly ra​dzi​ła so​bie śred​nio.
– Mia​łam wiel​ką na​dzie​ję, że je​ste​ście w kon​tak​cie ze swo​ją młod​szą sio​strą
i przy​pro​wa​dzi​cie ją tu dzi​siaj – oświad​czy​ła Va​nes​sa i oby​dwie sio​stry sze​ro​ko
otwo​rzy​ły oczy ze zdu​mie​nia.
– Jaką młod​szą sio​strę? – za​wo​ła​ła Pol​ly.
Va​nes​sa spoj​rza​ła na nie z za​sko​cze​niem i wy​ja​śni​ła, że mają jesz​cze jed​ną sio​-
strę, któ​ra tra​fi​ła do ro​dzi​ny za​stęp​czej, gdy An​na​bel nie mo​gła się już nią zaj​mo​-
wać. Dziew​czyn​ka była o czte​ry lata młod​sza od Pol​ly i bab​cia nie chcia​ła już się nią
opie​ko​wać.
– Nie mia​ły​śmy po​ję​cia, że mamy jesz​cze jed​ną sio​strę – przy​zna​ła El​lie cięż​ko. –
Na​praw​dę wie​my o ży​ciu na​szej mat​ki tyl​ko tyle, ile po​wie​dzia​ła nam bab​cia, a nie
mó​wi​ła wie​le i nic w tym nie było do​bre​go. Ale bab​cia ni​g​dy nie wspo​mnia​ła, że było
nas trzy!
– An​na​bel w mło​do​ści pro​wa​dzi​ła bar​dzo eks​cy​tu​ją​ce ży​cie – przy​zna​ła Va​nes​sa. –
Była do​sko​na​le wy​kwa​li​fi​ko​wa​ną niań​ką, dużo po​dró​żo​wa​ła i przez dłuż​sze okre​sy
miesz​ka​ła za gra​ni​cą. Pra​co​wa​ła dla bar​dzo bo​ga​tych ro​dzin i do​sko​na​le za​ra​bia​ła.
Ale oczy​wi​ście nie mo​gła za​bie​rać ze sobą wła​snych dzie​ci i dla​te​go tra​fi​ły​ście pod
opie​kę bab​ci. Kie​dy by​ły​ście jesz​cze małe, An​na​bel wró​ci​ła do Lon​dy​nu i pró​bo​wa​ła
za​ło​żyć ośro​dek opie​ki dla dzie​ci. Wło​ży​ła w to wszyst​kie swo​je pie​nią​dze. Chcia​ła
was za​brać do sie​bie, ale wszyst​ko po​szło nie tak. Ośro​dek nie wy​pa​lił, jej zwią​zek
się roz​padł i oka​za​ło się, że znów jest w cią​ży.
– Uro​dzi​ła ko​lej​ną dziew​czyn​kę? Jak ma na imię na​sza sio​stra? I dla​cze​go do​wia​-
du​je​my się o niej do​pie​ro te​raz? – do​py​ty​wa​ła się Pol​ly, nie​zbyt po​ru​szo​na wia​do​mo​-
ścią, że mat​ka, któ​rej ni​g​dy nie zna​ła, na​praw​dę chcia​ła wy​cho​wy​wać wła​sne dzie​-
ci. Wy​da​wa​ło jej się to bar​dzo mało praw​do​po​dob​ne, bo od dzie​ciń​stwa była prze​-
ko​na​na, że jej mat​ka uni​ka od​po​wie​dzial​no​ści. Bab​cia, któ​ra opie​ko​wa​ła się nią i El​-
lie, była roz​go​ry​czo​na tym, że musi wy​cho​wy​wać wnucz​ki w je​sie​ni ży​cia, kie​dy
mia​ła na​dzie​ję na​cie​szyć się spo​ko​jem.
Ich sio​stra na​zy​wa​ła się Pe​ne​lo​pe Di​xon, ale Va​nes​sa nie wie​dzia​ła o niej nic wię​-
cej.
– Zwró​ci​łam się do służb spo​łecz​nych, ale po​nie​waż nie je​stem krew​ną, nie mo​-
głam na​le​gać, by po​da​li mi ja​kieś in​for​ma​cje. Któ​raś z was bę​dzie mu​sia​ła to zro​-
bić. Moż​li​we, że Pe​ne​lo​pe zo​sta​ła ad​op​to​wa​na. Mo​że​cie zo​sta​wić dla niej list na
wy​pa​dek, gdy​by kie​dyś pró​bo​wa​ła od​na​leźć swo​ją bio​lo​gicz​ną ro​dzi​nę.
Przy​nie​sio​no im je​dze​nie. Kie​dy kel​ner​ka ode​szła, Va​nes​sa wy​ję​ła z tor​by trzy ko​-
per​ty.
– Mat​ka zo​sta​wi​ła każ​dej z was pier​ścio​nek. Mu​szę was pro​sić, że​by​ście prze​-
cho​wa​ły ko​per​tę dla swo​jej młod​szej sio​stry.
– Pier​ścio​nek – po​wtó​rzy​ła Pol​ly ze zdu​mie​niem.
– Do każ​de​go pier​ścion​ka do​łą​czo​ne jest na​zwi​sko. Przy​pusz​czam, że to na​zwi​ska
wa​szych oj​ców, choć An​na​bel nie chcia​ła o tym mó​wić – przy​zna​ła opie​kun​ka ze
skrę​po​wa​niem. – Mu​szę was ostrzec, że nie je​stem pew​na, czy An​na​bel rze​czy​wi​-
ście wie​dzia​ła bez żad​nych wąt​pli​wo​ści, kim są wasi oj​co​wie.
– Och – jęk​nę​ła Pol​ly.
– Nie po​da​wa​ła żad​nych szcze​gó​łów, ale od​nio​słam wra​że​nie, że w cza​sie, gdy
opie​ko​wa​ła się dzieć​mi bo​ga​tych pra​co​daw​ców, chy​ba dość swo​bod​nie dys​po​no​wa​ła
wła​sny​mi wdzię​ka​mi – do​da​ła Va​nes​sa prze​pra​sza​ją​cym to​nem.
– To zna​czy? Co pani chce po​wie​dzieć? – za​py​ta​ła nie​pew​nie Pol​ly.
– Że była pusz​czal​ska – oznaj​mi​ła El​lie śmia​ło i skrzy​wi​ła się. – No cóż, dzię​ku​je​-
my za szcze​rość. Dzię​ki temu wie​my, że nie na​le​ży się za bar​dzo pod​nie​cać tymi na​-
zwi​ska​mi. Ale przy tej kon​kret​nej cho​ro​bie An​na​bel mo​gły się po​plą​tać wspo​mnie​-
nia i mo​gła po​mie​szać ja​kieś fak​ty z prze​szło​ści.
Pol​ly, któ​ra ni​g​dy nie od​zna​cza​ła się cier​pli​wo​ścią, na​tych​miast otwo​rzy​ła swo​ją
ko​per​tę. Ze środ​ka wy​padł cięż​ki, ozdob​ny zło​ty pier​ścień z du​żym ka​mie​niem.
Spró​bo​wa​ła za​ło​żyć go na pa​lec, ale był o wie​le za luź​ny, wy​raź​nie prze​zna​czo​ny
dla męż​czy​zny, nie dla ko​bie​ty. Ka​mień mi​go​tał róż​ny​mi od​cie​nia​mi czer​wo​ne​go, po​-
ma​rań​czo​we​go i żół​te​go.
– To ogni​sty opal. Nie​zwy​kły, ale nie​zbyt cen​ny – wy​ja​śni​ła Va​nes​sa. – Pier​ścień
jest sta​ry i zro​bio​ny w ja​kimś ob​cym kra​ju.
– No tak – mruk​nę​ła Pol​ly i wy​ję​ła z ko​per​ty nie​du​ży ar​ku​sik pa​pie​ru. – Za​hir Ba​-
sa​ra… Dha​ria – prze​czy​ta​ła i zmarsz​czy​ła brwi z za​sko​cze​niem. – Mój oj​ciec miał​by
być Ara​bem? – Ze wzglę​du na bar​dzo ja​sne wło​sy i nie​bie​skie oczy czę​sto ją py​ta​no,
czy po​cho​dzi ze Skan​dy​na​wii. – Sły​sza​łam o Dha​rii…
– Wa​sza mat​ka była tam niań​ką w kró​lew​skiej ro​dzi​nie – wy​ja​śni​ła Va​nes​sa.
Pol​ly za​sta​na​wia​ła się, czy ma to ja​kiś zwią​zek z imie​niem, któ​re mia​ła wpi​sa​ne
w pasz​por​cie i któ​re brzmia​ło Za​riy​ah. Bab​ci jed​nak to imię się nie po​do​ba​ło i za​-
wsze na​zy​wa​ła ją Pol​ly.
– Ja mam szma​ragd! – wy​krzyk​nę​ła El​lie z en​tu​zja​zmem, jak​by roz​pa​ko​wy​wa​ła
pre​zent pod cho​in​ką. Wi​dać było, że nie trak​tu​je zbyt po​waż​nie ani pier​ścion​ka, ani
na​zwi​ska.
– A ja​kie na​zwi​sko? – za​cie​ka​wi​ła się Pol​ly. Mia​ła na​dzie​ję, że to samo na​zwi​sko
po​wta​rza się na obu kar​tecz​kach, bo to by w każ​dym ra​zie ozna​cza​ło, że zwią​zek
mat​ki nie był tyl​ko prze​lot​nym ro​man​sem.
– Wy​glą​da na wło​skie. Na ra​zie za​cho​wam je dla sie​bie. – El​lie wsu​nę​ła ko​per​tę
do to​reb​ki, ale dziw​nie po​bla​dła. Scho​wa​ła rów​nież ko​per​tę prze​zna​czo​ną dla Pe​-
ne​lo​pe. – Może na​sza mat​ka ko​lek​cjo​no​wa​ła pier​ścion​ki za​rę​czy​no​we…
– Mój pier​ścień na​le​żał do męż​czy​zny – stwier​dzi​ła Pol​ly.
– Może mie​li za​miar go zmniej​szyć – za​uwa​ży​ła El​lie spo​koj​nie. – Szko​da, że nie
zo​sta​wi​ła nam li​stu i nie na​pi​sa​ła cze​goś o so​bie. Va​nes​so, czy mo​gła​bym od​wie​dzić
ho​spi​cjum? Chcia​ła​bym zo​ba​czyć miej​sce, gdzie An​na​bel spę​dzi​ła ostat​nie dni, i po​-
roz​ma​wiać z per​so​ne​lem.
Gdy Va​nes​sa i El​lie roz​ma​wia​ły o wi​zy​cie w ho​spi​cjum, cho​ro​bie, któ​ra za​bra​ła
ży​cie An​na​bel, i zbiór​ce fun​du​szy pro​wa​dzo​nej przez Va​nes​sę, Pol​ly za​ję​ła się wła​-
sny​mi my​śla​mi. Za​sta​na​wia​ła się, czy ogni​sty opal był sym​bo​lem mi​ło​ści. El​lie była
bar​dziej prak​tycz​na, Pol​ly jed​nak chcia​ła my​śleć, że uro​dzi​ła się jako owoc mi​ło​ści
dwoj​ga lu​dzi po​cho​dzą​cych z róż​nych kul​tur. Mu​sia​ło to być trud​ne i być może prze​-
szko​dy w koń​cu oka​za​ły się zbyt wiel​kie. Na​zwi​sko, któ​re zna​la​zła w ko​per​cie, roz​-
nie​ci​ło w niej za​cie​ka​wie​nie Dha​rią. Czy w jej ży​łach pły​nę​ła krew tam​tej​szych lu​-
dzi? Czy to moż​li​we, by jej oj​ciec jesz​cze żył, a je​śli tak, to czy chciał​by ją po​znać?
Bar​dzo pra​gnę​ła mieć praw​dzi​wych ro​dzi​ców. Bab​cia do​brze trak​to​wa​ła wnucz​-
ki, ale z całą pew​no​ścią ich nie ko​cha​ła i Pol​ly uwa​ża​ła, że cu​dow​nie by​ło​by mieć ro​-
dzi​ca, któ​ry na​praw​dę by się o nią trosz​czył, do​strze​gał jej in​dy​wi​du​al​ność, cie​szył
się z jej moc​nych punk​tów i wy​ba​czał sła​bo​ści.
– Prze​cież nie po​je​dziesz do ja​kie​goś ob​ce​go kra​ju, żeby go szu​kać – za​uwa​ży​ła
El​lie su​cho. Obej​rzaw​szy pier​ścio​nek sio​stry i kar​tecz​kę z na​zwi​skiem, na​tych​miast
od​ga​dła, w ja​kim kie​run​ku po​dą​ża​ją my​śli sio​stry. – To by​ło​by zu​peł​ne wa​riac​two.
Pol​ly ni​g​dy w ży​ciu nie zro​bi​ła ni​cze​go zwa​rio​wa​ne​go. Nie sprze​ci​wi​ła się bab​ci,
gdy ta stwier​dzi​ła, że Pol​ly nie może stu​dio​wać w ar​ty​stycz​nym ko​le​dżu, bo musi
po​szu​kać pra​cy i po​móc jej w utrzy​ma​niu domu. Za​trud​ni​ła się za​tem w or​ga​ni​za​cji
do​bro​czyn​nej i mu​sia​ła się za​do​wo​lić po​po​łu​dnio​wy​mi za​ję​cia​mi pla​stycz​ny​mi, na
któ​re cho​dzi​ła ra​zem z in​ny​mi ama​to​ra​mi i mi​ło​śni​ka​mi sztu​ki.
Ni​g​dy nie była szcze​gól​nie od​waż​na i te​raz ze ści​śnię​tym ser​cem po​my​śla​ła, że
za​pew​ne ni​g​dy nie po​je​dzie do Dha​rii. Nie mia​ła pie​nię​dzy na prze​lo​ty ani na wa​ka​-
cje i nie stać jej było na to, żeby szu​kać ojca, ma​jąc za punkt wyj​ścia tyl​ko na​zwi​-
sko, któ​re mo​gło się tam oka​zać rów​nie po​spo​li​te jak John Smith w An​glii. Nie, to
było tyl​ko ma​rze​nie, a Pol​ly wie​dzia​ła, że ma​rze​nia ni​g​dy się nie speł​nia​ją, je​śli nie
ma się od​wa​gi za​ry​zy​ko​wać.

Sto​jąc w ko​lej​ce do od​pra​wy pasz​por​to​wej na lot​ni​sku w Ka​shan, za​uwa​ży​ła, że


wszy​scy na nią pa​trzą. To przez te ja​sne wło​sy, po​my​śla​ła. Ko​lor jej wło​sów i oczu
był w Dha​rii czymś nie​zwy​kłym.
Zna​la​zła się w kra​ju swo​je​go ojca. Sama nie mo​gła uwie​rzyć, że w koń​cu tu przy​-
je​cha​ła. To dzię​ki El​lie, któ​ra, choć była na cięż​kich stu​diach, zna​la​zła pra​cę na
część eta​tu i sta​now​czo oznaj​mi​ła, że co naj​mniej przez je​den se​mestr po​ra​dzi so​-
bie bez fi​nan​so​we​go wspar​cia sio​stry. Mimo wszyst​ko Pol​ly mu​sia​ła oszczę​dzać
przez wie​le mie​się​cy, by zdo​być wy​star​cza​ją​ce, choć skrom​ne, fun​du​sze na taką po​-
dróż. Za​mó​wi​ła po​kój w ma​lut​kim pen​sjo​na​cie przy ba​za​rze w Ka​shan. Za​le​ża​ło jej
tyl​ko na jed​nym: żeby po​kój był czy​sty, a je​śli nie bę​dzie czy​sty, to sama za​mie​rza​ła
go wy​sprzą​tać.
Po​czu​ła na so​bie ko​lej​ne spoj​rze​nie ciem​no​okie​go męż​czy​zny. Za​ru​mie​ni​ła się, ża​-
łu​jąc, że nie za​plo​tła wło​sów w war​kocz, i obie​ca​ła so​bie, że na​stęp​ne​go dnia, wy​-
cho​dząc, za​ło​ży ka​pe​lusz. W Dha​rii nie było wie​lu tu​ry​stów. Był to kon​ser​wa​tyw​ny
kraj. Nie mo​gła tu no​sić szor​tów i ko​szu​lek na ra​miącz​kach, któ​re spa​ko​wa​ła do
wa​liz​ki, bo choć nie wi​dzia​ła ni​g​dzie ko​biet z za​sło​nię​ty​mi twa​rza​mi, te, któ​re do​-
strze​gła na lot​ni​sku, mia​ły skrom​ne stro​je i spód​ni​ce dłuż​sze, niż na​ka​zy​wa​ła moda.
W koń​cu sta​nę​ła przed urzęd​ni​kiem i po​da​ła mu pasz​port. W tej sa​mej chwi​li do
sta​no​wi​ska po​de​szło kil​ku in​nych męż​czyzn i je​den z nich po​wie​dział:
– Pro​szę pójść z nami.
Po​pro​wa​dzi​li ją do hali ba​ga​żo​wej, gdzie ode​bra​ła wa​liz​kę, któ​rą za​raz po​tem za​-
re​kwi​ro​wa​no jej ra​zem z to​reb​ką. Wpro​wa​dzo​no ją do nie​wiel​kie​go po​miesz​cze​nia,
gdzie znaj​do​wa​ło się tyl​ko kil​ka krze​seł i stół, i w jej obec​no​ści prze​szu​ka​no ba​gaż.
Pol​ly za​sta​na​wia​ła się, dla​cze​go nie od​da​li jej pasz​por​tu i cze​go szu​ka​li w wa​liz​ce.
Nar​ko​ty​ków? Prze​szedł ją zim​ny dreszcz, choć nie mia​ła przy so​bie ni​cze​go moc​-
niej​sze​go niż ta​blet​ki od bólu gło​wy. Sły​sza​ła opo​wie​ści o oso​bi​stych re​wi​zjach i gdy
do po​ko​ju we​szła straż​nicz​ka, skur​czy​ła się obron​nie.
Je​den z ochro​nia​rzy wy​jął z jej to​reb​ki pier​ścio​nek z opa​lem i pod​niósł wy​so​ko do
góry. Ka​mień roz​iskrzył się w świe​tle ża​rów​ki, rzu​ca​jąc barw​ne re​flek​sy na sza​re
ścia​ny. Tro​je straż​ni​ków za​czę​ło mó​wić coś z pod​nie​ce​niem i za​raz po​tem męż​czyź​-
ni wy​szli, za​bie​ra​jąc pier​ścio​nek ze sobą, a ko​bie​ta zo​sta​ła i wpa​trzy​ła się nie​ru​-
cho​mo w Pol​ly, któ​ra wzię​ła głę​bo​ki od​dech, by się uspo​ko​ić.
– Jest pani bar​dzo pięk​na – nie​ocze​ki​wa​nie po​wie​dzia​ła straż​nicz​ka.
Za​sko​czo​na Pol​ly uśmiech​nę​ła się z przy​mu​sem.
– Dzię​ku​ję – rze​kła w koń​cu, nie chcąc spra​wiać wra​że​nia nie​grzecz​nej.
Mi​ja​ły ko​lej​ne mi​nu​ty. Zde​ner​wo​wa​nie Pol​ly ro​sło. Splo​tła dło​nie na ko​la​nach, za​-
sta​na​wia​jąc się, dla​cze​go jej pier​ścio​nek wzbu​dził ta​kie pod​nie​ce​nie. Czyż​by był
skra​dzio​ny? Ale na​wet je​śli tak, to ja​kie były szan​se, by od razu roz​po​zna​no skra​-
dzio​ny pier​ścio​nek, któ​ry we​dług Va​nes​sy nie był wie​le wart?
W koń​cu te​le​fon straż​nicz​ki za​dzwo​nił i do po​miesz​cze​nia we​szła jesz​cze jed​na
ko​bie​ta z tacą, na któ​rej sta​ła aro​ma​tycz​na her​ba​ta. Straż​nicz​ka po​da​ła Pol​ly fi​li​-
żan​kę. Her​ba​ta pach​nia​ła mię​tą.
– Dla​cze​go mnie tu za​trzy​ma​no? – ośmie​li​ła się za​py​tać.
– Cze​ka​my na in​struk​cje – usły​sza​ła.
– A pier​ścio​nek?
Ko​bie​ty spoj​rza​ły na sie​bie, ale żad​na nie od​po​wie​dzia​ła. Pol​ly była zła, że ode​-
bra​no jej je​dy​ną pa​miąt​kę po mat​ce. Kie​dy zwró​cą jej pier​ścio​nek? Z dru​giej stro​ny
po​cie​chą była myśl, że nie urzą​dzo​no jej re​wi​zji oso​bi​stej i przy​nie​sio​no her​ba​tę. To
na pew​no ja​kieś nie​po​ro​zu​mie​nie, cóż in​ne​go? Prze​cież nie zro​bi​ła nic złe​go. Ale
może jej mat​ka zro​bi​ła coś złe​go w prze​szło​ści?
Pod wie​lo​ma wzglę​da​mi jej mat​ka sta​no​wi​ła za​gad​kę. Po​dró​żo​wa​ła luk​su​so​wo po
ca​łym świe​cie, żeby opie​ko​wać się dzieć​mi in​nych lu​dzi, i zo​sta​wia​ła wła​sne pod
opie​ką bab​ci, któ​ra go​dzi​ła się na to z nie​chę​cią. Mimo wszyst​ko An​na​bel przez
wie​le lat wspie​ra​ła je fi​nan​so​wo. Gdy pie​nią​dze prze​sta​ły przy​cho​dzić, Pol​ly bar​dzo
wie​le do​wie​dzia​ła się o oszczę​dza​niu.
Sio​stry nie odzie​dzi​czy​ły po bab​ci nic. Wszyst​ko, co mia​ła, zo​sta​wi​ła swo​je​mu sy​-
no​wi, wu​jo​wi Pol​ly, skar​żąc się gorz​ko, że cór​ka znisz​czy​ła jej ostat​nie lata ży​cia,
zmu​sza​jąc do wy​cho​wy​wa​nia swo​ich nie​ślub​nych dzie​ci. Pol​ly nie cier​pia​ła tego
okre​śle​nia. W młod​szym po​ko​le​niu rzad​ko go uży​wa​no, by nie styg​ma​ty​zo​wać
dziec​ka z po​wo​du cze​goś, cze​mu nie za​wi​ni​ło, ale dla kon​ser​wa​tyw​nej bab​ci to sło​-
wo zna​czy​ło bar​dzo wie​le. Nie po​tra​fi​ła po​go​dzić się z tym, że jej je​dy​ne wnu​ki uro​-
dzi​ły się poza mał​żeń​stwem.
Ha​kim, któ​ry rzad​ko po​ru​szał się szyb​ko, te​raz nie​mal biegł przez głów​ny ko​ry​-
tarz pa​ła​cu, by jak naj​szyb​ciej do​trzeć do kró​la. Jego okrą​gła twarz była roz​pro​-
mie​nio​na i za​ru​mie​nio​na, ko​zia bród​ka drża​ła. Ra​shad jak zwy​kle pra​co​wał w swo​-
im ga​bi​ne​cie.
– Pier​ścień! – wy​dy​szał Ha​kim. Uniósł go wy​so​ko w górę jak tro​feum i z sza​cun​-
kiem po​ło​żył na biur​ku. – Zna​lazł się.
Ra​shad ze​rwał się z krze​sła, wziął pier​ścień do ręki i uważ​nie obej​rzał.
– Jak się zna​lazł? Gdzie był?
Gdy Ha​kim opo​wie​dział mu o bry​tyj​skiej dziew​czy​nie za​trzy​ma​nej na lot​ni​sku,
ciem​ne oczy Ra​sha​da po​ciem​nia​ły jesz​cze bar​dziej.
– Dla​cze​go ona jesz​cze nie jest w wię​zie​niu?
– Sy​tu​acja jest de​li​kat​na – wy​ja​śnił Ha​kim. – Nie chce​my dy​plo​ma​tycz​ne​go kon​-
flik​tu…
– Kra​dzież to kra​dzież. Musi zo​stać uka​ra​na – stwier​dził król bez wa​ha​nia.
– To mło​da ko​bie​ta. Ona nie mo​gła ukraść pier​ście​nia. Jesz​cze jej nie prze​słu​cha​-
no. Po​li​cja z lot​ni​ska chcia​ła naj​pierw spraw​dzić w pa​ła​cu, czy pier​ścień jest praw​-
dzi​wy. Całe Ka​shan jest po​ru​szo​ne. Na lot​ni​sku ze​bra​ły się już tłu​my.
Ra​shad zmarsz​czył brwi.
– Dla​cze​go? Jak to moż​li​we, że wia​do​mość już się roz​nio​sła?
– Me​dia spo​łecz​no​ścio​we – wy​ja​śnił do​rad​ca su​cho. – Nie da się ukryć tej hi​sto​rii.
– Tłu​my? – po​wtó​rzył Ra​shad z oszo​ło​mie​niem.
– Nie trak​tu​ją tej ko​bie​ty jak zło​dziej​kę, lecz jak ko​goś, kto przy​wiózł Na​dzie​ję
Dha​rii do na​sze​go kró​la. Do​dam jesz​cze, że jest mło​da i po​dob​no pięk​na. No cóż,
wy​star​czy so​bie przy​po​mnieć, jak pra​bab​ka wa​szej wy​so​ko​ści przy​wio​zła Na​dzie​ję
pra​dziad​ko​wi. Nie​trud​no zro​zu​mieć, dla​cze​go lu​dzie wpa​dli w pod​nie​ce​nie.
Te sło​wa jed​nak nie uspo​ko​iły Ra​sha​da. Wiel​kie zgro​ma​dze​nie pod​nie​co​nych lu​dzi
ła​two mo​gło spo​wo​do​wać za​miesz​ki. Nie ro​zu​miał przy​wią​za​nia swo​je​go do​rad​cy
do tej hi​sto​rii, któ​ra była tyl​ko le​gen​dą roz​dmu​cha​ną przez ko​lej​ne po​ko​le​nia, by
przy​dać mo​nar​chii aury ro​man​tycz​no​ści.
– To było sto lat temu, w in​nym wie​ku. Ta hi​sto​ria zo​sta​ła za​in​sce​ni​zo​wa​na, by
osią​gnąć do​kład​nie to, co uda​ło się osią​gnąć: mał​żeń​stwo, któ​re w tam​tym cza​sie
było ko​rzyst​ne dla oby​dwu kra​jów.
– Tłum na lot​ni​sku może się stać nie​bez​piecz​ny. Ośmie​lam się za​su​ge​ro​wać, wa​-
sza wy​so​kość, żeby przy​wieźć tę ko​bie​tę na prze​słu​cha​nie do pa​ła​cu. Tu ła​twiej bę​-
dzie za​pa​no​wać nad sy​tu​acją.
Ra​shad po​my​ślał z ża​lem o sta​rych lo​chach w piw​ni​cach pa​ła​co​wych, ale nie są​-
dził, by Ha​kim tam wła​śnie chciał umie​ścić Bry​tyj​kę.
– Do​brze. Cie​kaw je​stem, co ona nam opo​wie.
– To ab​so​lut​ny cud, że Na​dzie​ja Dha​rii do nas wró​ci​ła – oświad​czył Ha​kim z pod​-
nie​ce​niem. – A tak​że do​sko​na​ła wróż​ba na przy​szłość.

Pol​ly wy​pro​wa​dzo​no z lot​ni​ska, jak jej się zda​wa​ło, tyl​nym wyj​ściem, do stre​fy
car​go za​ła​do​wa​nej kon​te​ne​ra​mi. Przez cały czas to​wa​rzy​szy​ła jej straż​nicz​ka. Była
spo​co​na ze stra​chu, ale za​czę​ła ją też ogar​niać złość. Nie zła​ma​ła żad​nych prze​pi​-
sów, była tyl​ko zwy​kłą tu​ryst​ką, dla​cze​go za​tem na​ra​żo​no ją na ta​kie trak​to​wa​nie?
– Po​je​dzie pani do pa​ła​cu – oznaj​mi​ła straż​nicz​ka ta​kim to​nem, jak​by ocze​ki​wa​ła,
że Pol​ly wy​buch​nie ra​do​ścią. – To wiel​ki za​szczyt. Przy​sła​no po pa​nią sa​mo​chód
i bę​dzie pani to​wa​rzy​szyć woj​sko​wa eskor​ta.
Pol​ly wsia​dła na tyl​ne sie​dze​nie błysz​czą​ce​go sa​mo​cho​du i moc​no splo​tła dło​nie
na ko​la​nach. Sta​ra​ła się spoj​rzeć na całą sy​tu​ację opty​mi​stycz​nie. Po​nad dwa​dzie​-
ścia lat temu jej mat​ka pra​co​wa​ła w tym pa​ła​cu, do​brze bę​dzie za​tem zo​ba​czyć to
miej​sce, a może na​wet uda jej się od​na​leźć ko​goś, kto pa​mię​ta An​na​bel. Oczy​wi​ście,
ta roz​mo​wa nie bę​dzie ła​twa, po​my​śla​ła z za​że​no​wa​niem. Czy jej mat​ka na​praw​dę
była pusz​czal​ska? I jak Pol​ly mia​ła się tego do​wie​dzieć, nie na​ra​ża​jąc się na wstyd?
Przy​po​mnia​ła so​bie pro​gno​zę El​lie o po​szu​ki​wa​niu igły w sto​gu sia​na i po​my​śla​ła, że
le​piej nie wspo​mi​nać o pry​wat​nych spra​wach, do​pó​ki nie bę​dzie pew​na, z ja​kim
przy​ję​ciem się spo​tka.
Woj​sko​wa cię​ża​rów​ka peł​na uzbro​jo​nych żoł​nie​rzy wy​pro​wa​dzi​ła ich z lot​ni​ska.
Zde​ner​wo​wa​nie Pol​ly wzro​sło na wi​dok tłu​mu lu​dzi, któ​ry na​tych​miast oto​czył kon​-
wój. Do przy​ciem​nia​nych szyb przy​ci​ska​ły się twa​rze, dło​nie ude​rza​ły o dach sa​mo​-
cho​du, sły​sza​ła ja​kieś okrzy​ki. Ze spo​co​nym czo​łem, moc​no za​ci​snę​ła po​wie​ki i za​-
czę​ła się mo​dlić. Sa​mo​chód ru​szył po​wo​li, a po​tem szczę​śli​wie na​brał szyb​ko​ści. Je​-
cha​li no​wo​cze​sną uli​cą. Po obu stro​nach sta​ły wy​so​kie bu​dyn​ki, a na chod​ni​kach
było mnó​stwo lu​dzi, któ​rzy przy​szli tu chy​ba po to, by po​pa​trzeć na kon​wój. Tłum
był roz​luź​nio​ny i w do​brym na​stro​ju. Lu​dzie ma​cha​li do nich przy​jaź​nie i Pol​ly zda​-
wa​ło się, że do​strze​ga na ich twa​rzach en​tu​zjazm.
Wy​je​cha​li z mia​sta w pu​styn​ny kra​jo​braz bez żad​nych śla​dów ży​cia. Roz​le​głe
płasz​czy​zny pia​sku, gdzie​nie​gdzie upstrzo​ne ka​mie​nia​mi, roz​cią​ga​ły się we wszyst​-
kich kie​run​kach. Na ho​ry​zon​cie Pol​ly do​strze​gła wiel​kie wy​dmy pod błę​kit​nym nie​-
bem. Było w tym kra​jo​bra​zie coś, co spra​wi​ło, że mia​ła​by ocho​tę go na​ma​lo​wać, ale
czymś in​nym niż pa​ste​le, któ​rych zwy​kle uży​wa​ła. Za​mru​ga​ła, gdy sa​mo​chód prze​-
je​chał przez ol​brzy​mią bra​mę i zna​leź​li się w zdu​mie​wa​ją​co buj​nym ogro​dzie peł​-
nym drzew, krze​wów i barw​nych kwia​tów. Przed nimi wi​dać było bar​dzo sta​ry bu​-
dy​nek na​kry​ty mnó​stwem ko​puł, mniej​szych i więk​szych, na po​zór umiej​sco​wio​nych
zu​peł​nie przy​pad​ko​wo.
Ktoś otwo​rzył drzwi sa​mo​cho​du i Pol​ly wy​szła na upal​ne po​wie​trze. Lek​kie
spodnie i ko​szul​ka na​tych​miast przy​kle​iły się do jej spo​co​nej skó​ry. Było nie​wia​ry​-
god​nie go​rą​co. Pod ol​brzy​mim por​ty​kiem sta​ła ja​kaś ko​bie​ta. Na wi​dok Pol​ly skło​ni​-
ła się ni​sko i ge​stem na​ka​za​ła jej iść za sobą. Pol​ly po​my​śla​ła z ulgą, że chy​ba jed​-
nak nie jest aresz​to​wa​na.
Ko​bie​ta pro​wa​dzi​ła ją przez wiel​ki ko​ry​tarz z rzeź​bio​ny​mi ko​lum​na​mi. Da​lej były
scho​dy i duży, ską​po ume​blo​wa​ny po​kój z sze​ro​ko otwar​ty​mi drzwia​mi, któ​re wy​-
cho​dzi​ły na ogród. O mój Boże, po​my​śla​ła Pol​ly z nie​chę​cią. Znów mu​sia​ła wyjść na
to okrop​ne słoń​ce. Nie​pew​nie sta​nę​ła na oto​czo​nym mu​rem dzie​dziń​cu. Jej prze​-
wod​nicz​ka znik​nę​ła. W fon​tan​nie po​śród kępy palm bul​go​ta​ła woda. Dzie​dzi​niec wy​-
ło​żo​ny był ka​fel​ka​mi, któ​re two​rzy​ły mi​ster​ny wzór, nie​co już wy​bla​kły od sta​ro​ści.
Pol​ly za​trzy​ma​ła się w cie​niu fon​tan​ny.
Inna mło​da ko​bie​ta w dłu​giej suk​ni wska​za​ła jej ge​stem sto​lik i dwa krze​sła, sto​ją​-
ce w peł​nym słoń​cu. Pol​ly za​klę​ła w du​chu i po​de​szła bli​żej. Za jej ple​ca​mi roz​le​gły
się szyb​kie kro​ki. Mło​da ko​bie​ta opa​dła na ko​la​na i po​chy​li​ła gło​wę. Pol​ly za​mru​ga​-
ła ze zdzi​wie​niem i ob​ró​ci​ła się po​wo​li.
Pa​trzył na nią bar​dzo wy​so​ki męż​czy​zna o kru​czo​czar​nych wło​sach i prze​ni​kli​-
wym spoj​rze​niu ja​strzę​bia. Ana​lo​gia do po​lo​wa​nia była bar​dzo traf​na, bo Pol​ly po​-
czu​ła się osa​czo​na i onie​śmie​lo​na. Ota​cza​ła go at​mos​fe​ra wła​dzy i nie​bez​pie​czeń​-
stwa. Był to za​pew​ne naj​przy​stoj​niej​szy męż​czy​zna, ja​kie​go wi​dzia​ła w ży​ciu, je​śli
nie li​czyć mo​de​li z re​klam. Przed wy​jaz​dem prze​czy​ta​ła w in​ter​ne​cie wszyst​ko, co
zna​la​zła na te​mat Dha​rii, i te​raz wie​dzia​ła, kto przed nią stoi. To był nie​daw​no ko​-
ro​no​wa​ny wład​ca Dha​rii, król Ra​shad.
Po​czu​ła się wstrzą​śnię​ta tym, że dane jej było spo​tkać oso​bi​ście tak waż​ną oso​bę.
W ustach jej za​schło i nie mia​ła po​ję​cia, co po​win​na po​wie​dzieć, ale on ode​zwał się
pierw​szy.
– Pan​no Di​xon, je​stem Ra​shad i chciał​bym się do​wie​dzieć, skąd pani wzię​ła ten
pier​ścio​nek.
„Je​stem Ra​shad”, po​wie​dział, tak jak​by był je​dy​nym Ra​sha​dem na ca​łym świe​cie.
Ale pa​trząc na nie​go, Pol​ly po​my​śla​ła, że może rze​czy​wi​ście w ca​łym arab​skim
świe​cie nie ma ta​kie​go dru​gie​go. Ten czło​wiek zjed​no​czył kraj i za​pro​wa​dził w nim
po​kój, czym zy​skał so​bie uwiel​bie​nie pod​da​nych.
– Praw​dę mó​wiąc, nie​wie​le po​tra​fię wy​ja​śnić – przy​zna​ła drżą​cym gło​sem, bo gdy
spoj​rza​ła w te ude​rza​ją​ce brą​zo​we oczy, w któ​rych zda​wa​ło się pło​nąć zło​te świa​-
tło, za​bra​kło jej tchu i wszyst​kie my​śli ule​cia​ły z gło​wy.
ROZDZIAŁ DRUGI

– Pro​szę usiąść – po​wie​dział Ra​shad nie​co zbyt ostro, bo na wi​dok tej dziew​czy​ny
trud​no mu było za​cho​wać zwy​kłe opa​no​wa​nie. Była ab​so​lut​nie wy​jąt​ko​wa i bar​dzo
pięk​na. Wło​sy, w sre​brzy​stym ja​snym od​cie​niu, z ja​kie​go dzie​ci zwy​kle szyb​ko wy​-
ra​sta​ją, opa​da​ły jej aż do pasa w luź​nych, gę​stych fa​lach. Cerę mia​ła rów​nie ja​sną.
W twa​rzy o kształ​cie ser​ca błysz​cza​ły błę​kit​ne oczy i peł​ne ró​żo​we usta. Nie była
zbyt wy​so​ka, wła​ści​wie ra​czej ni​ska, za​pew​ne się​ga​ła mu naj​wy​żej do pier​si, ale jej
bio​dra i biust były po​nęt​nie za​okrą​glo​ne.
Pol​ly pa​trzy​ła na nie​go z usta​mi wy​schnię​ty​mi z na​pię​cia. Miał pięk​ne ko​ści po​-
licz​ko​we, wą​ski nos o ład​nym kształ​cie i peł​ne, zmy​sło​we usta. Na brą​zo​wej skó​rze
od​zna​czał się cień za​ro​stu. Z tru​dem ze​bra​ła my​śli i po​wie​dzia​ła:
– Przy​pusz​czam, że całe to za​mie​sza​nie zo​sta​ło spo​wo​do​wa​ne przez pier​ścio​nek,
któ​ry mia​łam w to​reb​ce. Nie​ste​ty, pra​wie nic o nim nie wiem. Do​sta​łam go w spad​-
ku po mat​ce i są​dzę, że na​le​żał do niej przez dłu​gi czas.
Hay​at, szwa​gier​ka Ra​sha​da, przy​nio​sła im her​ba​tę i dys​kret​nie wy​co​fa​ła się
w cień.
– Jak się na​zy​wa​ła pani mat​ka? – za​py​tał Ra​shad.
Pol​ly była bar​dzo zmę​czo​na i na wi​dok her​ba​ty uświa​do​mi​ła so​bie, że bar​dzo
chce jej się pić, pod​nio​sła za​tem fi​li​żan​kę do ust. Her​ba​ta była go​rą​ca i mu​sia​ła ją
po​pi​jać ma​leń​ki​mi łycz​ka​mi.
– An​na​bel Di​xon. Ale co to ma…
Ra​shad za​stygł i nie pró​bu​jąc ukry​wać zdu​mie​nia, po​wie​dział:
– W dzie​ciń​stwie mia​łem niań​kę, któ​ra na​zy​wa​ła się An​na​bel Di​xon. Chce pani po​-
wie​dzieć, że to była pani mat​ka?
– Tak, ale nie​wie​le o niej wiem i zu​peł​nie nic nie wiem o okre​sie, któ​ry spę​dzi​ła
w Dha​rii. Wy​cho​wa​ła mnie bab​cia – od​rze​kła Pol​ly nie​chęt​nie, za​sko​czo​na tym, co
po​wie​dział. – Dla​cze​go ten pier​ścio​nek jest taki waż​ny?
– To ce​re​mo​nial​ny pier​ścień kró​lów Dha​rii, sym​bol wła​dzy – wy​ja​śnił Ra​shad. –
Ma wiel​kie zna​cze​nie dla ca​łe​go na​ro​du. Za​gi​nął dwa​dzie​ścia pięć lat temu, pod​-
czas za​ma​chu sta​nu. Cała moja ro​dzi​na zgi​nę​ła, a wła​dzę prze​jął dyk​ta​tor Arak.
Kim jest pani oj​ciec?
Pol​ly ze​sztyw​nia​ła. Za​czy​na​ła ją bo​leć gło​wa, a ta​blet​ki były w wa​liz​ce. Za​sta​na​-
wia​ła się, kie​dy uda jej się od​zy​skać ba​gaż.
– Nie wiem, ale je​śli to wszyst​ko zda​rzy​ło się dwa​dzie​ścia pięć lat temu, to chy​ba
sam pan ro​zu​mie, że mniej wię​cej wte​dy zo​sta​łam po​czę​ta, więc nie mogę nic o tym
wie​dzieć. Nie mia​łam po​ję​cia, że ten pier​ścień jest za​gi​nio​nym skar​bem, i nie wiem,
skąd moja mat​ka go wzię​ła ani dla​cze​go go za​trzy​ma​ła. Mu​sia​ła chy​ba zda​wać so​-
bie spra​wę, jak bar​dzo jest waż​ny.
– Tak przy​pusz​czam – stwier​dził Ra​shad. – Opie​ko​wa​ła się mną i mo​imi brać​mi do
cza​su, gdy skoń​czy​łem sześć lat. Z pew​no​ścią wie​le się przez ten czas do​wie​dzia​ła
o mo​jej ro​dzi​nie.
– Jaka ona była? – od​wa​ży​ła się za​py​tać Pol​ly.
Ra​shad po​pa​trzył na nią ze zdzi​wie​niem.
– Wła​ści​wie jej nie pa​mię​tam. Mam tyl​ko kil​ka bar​dzo za​tar​tych wspo​mnień.
Może pan też nie pa​mię​ta – do​da​ła szyb​ko i jej bla​da twarz ob​le​kła się ru​mień​cem.
– Za​wsze była uśmiech​nię​ta i czę​sto się śmia​ła – po​wie​dział Ra​shad ci​cho. – Lu​bi​-
li​śmy ją. Ale nie mia​ła ja​snych wło​sów jak pani, tyl​ko rude.
Pol​ly ski​nę​ła gło​wą, my​śląc o ru​dych wło​sach sio​stry, któ​rych El​lie nie cier​pia​ła.
– Czy jest tu jesz​cze ktoś, kto może ją pa​mię​tać? Chcia​ła​bym się do​wie​dzieć jak
naj​wię​cej.
– Z tam​tych cza​sów nie po​zo​stał pra​wie nikt ze służ​by – od​rzekł Ra​shad z ża​lem
i jego twarz po​ciem​nia​ła.
– Więc co te​raz bę​dzie z pier​ście​niem? – za​py​ta​ła Pol​ly.
– Musi po​zo​stać tu​taj, w Dha​rii – od​rzekł Ra​shad ze zdzi​wie​niem, jak​by po​win​no
to być dla niej oczy​wi​ste. – Tu jest jego miej​sce.
– Prze​cież to mój pier​ścio​nek. Moja je​dy​na pa​miąt​ka po mat​ce.
– To bar​dzo nie​for​tun​na sy​tu​acja, ale…
– Dla mnie, nie dla pana! – prze​rwa​ła mu Pol​ly z ogniem, zi​ry​to​wa​na jego wy​raź​-
nym ocze​ki​wa​niem, że po​win​na po pro​stu po​go​dzić się z sy​tu​acją.
Ra​shad nie przy​wykł do tego, by mu prze​ry​wa​no, a jesz​cze mniej przy​wykł do ra​-
dze​nia so​bie z roz​gnie​wa​ny​mi ko​bie​ta​mi. Lek​ce​wa​żą​co uniósł ciem​ne brwi.
– Ma pani wię​cej szczę​ścia, niż się pani wy​da​je – rzekł spo​koj​nie. – Mo​gli​by​śmy
oskar​żyć pa​nią o kra​dzież tyl​ko na tej pod​sta​wie, że pier​ścień zna​le​zio​no przy pani.
Pol​ly ze zgrzy​tem od​su​nę​ła krze​sło i wsta​ła, przy​trzy​mu​jąc się bla​tu sto​łu, bo od
gwał​tow​ne​go ru​chu za​krę​ci​ło jej się w gło​wie.
– W ta​kim ra​zie pro​szę mnie oskar​żyć o kra​dzież! – par​sk​nę​ła z wście​kło​ścią. –
Jak pan śmie trak​to​wać mnie jak zło​dziej​kę? Prze​szko​dzo​no mi w po​dró​ży. Ochro​-
nia​rze wy​pro​wa​dzi​li mnie z lot​ni​ska na oczach wszyst​kich i prze​trzy​my​wa​li ca​ły​mi
go​dzi​na​mi w ja​kimś ob​skur​nym po​ko​iku. A po​tem tłum omal nie stra​to​wał sa​mo​cho​-
du. Moje ży​cie było w nie​bez​pie​czeń​stwie.
– Zo​sta​ła pani wy​bra​na do lo​so​wej kon​tro​li na lot​ni​sku, po​nie​waż nie​daw​no wpro​-
wa​dzi​li​śmy pro​gram prze​ciw​dzia​ła​nia prze​my​to​wi nar​ko​ty​ków – wy​ja​śnił Ra​shad
gład​ko. – Przy​kro mi, że zo​sta​ła pani na​ra​żo​na na nie​wy​go​dy. Po​sta​ra​my się do​ło​żyć
sta​rań, by resz​ta pani wa​ka​cji zre​kom​pen​so​wa​ła te przy​kre prze​ży​cia.
Pol​ly cof​nę​ła się jesz​cze o krok i unio​sła wy​so​ko gło​wę.
– Chcę od​zy​skać pier​ścio​nek mo​jej mat​ki – oświad​czy​ła do​bit​nie.
Ra​shad rów​nież wstał. Ba​wi​ła go wście​kłość dziew​czy​ny. Jej twarz za​bar​wi​ła się
ru​mień​cem, nie​bie​skie oczy przy​bra​ły ko​lor fio​le​tu, a usta za​ci​snę​ły się w cien​ką li​-
nię.
– Chy​ba pani ro​zu​mie, że to nie​moż​li​we. Ten pier​ścień nie na​le​żał ani do pani
mat​ki, ani do ro​dzi​ny…
– Zo​sta​wi​ła mi go w spad​ku, więc na​le​ży do mnie.
Cof​nę​ła się ostroż​nie, gdy Ra​shad do niej pod​szedł.
– W świe​tle pra​wa obiekt, któ​ry zo​stał skra​dzio​ny, nie jest wła​sno​ścią oso​by, któ​-
rej zo​stał po​da​ro​wa​ny lub sprze​da​ny, bo​wiem sprze​daw​ca bądź ofia​ro​daw​ca nie
miał do nie​go praw wła​sno​ści.
Pol​ly jed​nak go nie słu​cha​ła. Mó​wił jak praw​nik, a mimo to w lek​kim sza​rym gar​-
ni​tu​rze na tle barw​ne​go dzie​dziń​ca wy​glą​dał jak wy​twór fan​ta​zji, zu​peł​nie nie wy​-
da​wał się rze​czy​wi​sty. W grun​cie rze​czy nic z tego, co zda​rzy​ło jej się od chwi​li, gdy
zna​la​zła się na te​ry​to​rium Dha​rii, nie wy​da​wa​ło się rze​czy​wi​ste. Do tego jesz​cze
ten nie​zno​śny upał.
– Nie będę z pa​nem dys​ku​to​wać, bo to jest mój pier​ścień, a nie pań​ski! – za​wo​ła​ła
i po​czu​ła, że krę​ci jej się w gło​wie. Ob​raz w jej oczach za​czął się roz​ma​zy​wać.
– Za​cho​wu​je się pani bar​dzo nie​roz​sąd​nie – oświad​czył Ra​shad, wpa​tru​jąc się
w nią z fa​scy​na​cją. W tym kru​chym cie​le kry​ła się zdu​mie​wa​ją​co ogni​sta oso​bo​-
wość. – Pro​szę wy​ba​czyć, że to po​wiem, ale za​cho​wu​je się pani po pro​stu dzie​cin​-
nie.
Z czo​łem zro​szo​nym po​tem Pol​ly za​ci​snę​ła dło​nie w pię​ści.
– Gdy​by nie był pan tym, kim pan jest, to chy​ba bym pana ude​rzy​ła.
Ktoś za​stu​kał od dru​giej stro​ny do prze​szklo​nych drzwi pro​wa​dzą​cych do pa​ła​cu.
Hay​at pod​nio​sła się, by otwo​rzyć, i skło​ni​ła się przed Ra​sha​dem tak, jak służ​ba kła​-
nia​ła się wład​com od wie​ków. Ra​shad wes​tchnął i po​my​ślał, że tra​dy​cyj​ne oby​cza​je
nie za​wsze są słusz​ne. Krzy​ki i groź​by Pol​ly zdu​mie​wa​ją​co go od​świe​ża​ły. Czy ta
dziew​czy​na mia​ła ja​kie​kol​wiek po​ję​cie, ile praw obo​wią​zu​ją​cych w Dha​rii uda​ło jej
się do​tych​czas zła​mać? Z pew​no​ścią nie i wo​lał jej na ra​zie o tym nie mó​wić. Była
na nie​go zła i czu​ła, że ma pra​wo otwar​cie i szcze​rze wy​ra​żać tę złość. Ra​shad ni​g​-
dy nie mógł so​bie po​zwo​lić na taką swo​bo​dę w za​cho​wa​niu. Od​kąd skoń​czył sześć
lat, uczo​no go wy​peł​niać obo​wiąz​ki, a gdy je za​nie​dby​wał, po​no​sił twar​de kon​se​-
kwen​cje.
W drzwiach sta​nął zdy​sza​ny Ha​kim, go​rącz​ko​wy​mi ge​sta​mi sy​gna​li​zu​jąc, że musi
z nim na​tych​miast po​roz​ma​wiać. Ra​shad stłu​mił iry​ta​cję. Co​kol​wiek się dzia​ło, to
była jego spra​wa i on sam po​wi​nien so​bie z tym po​ra​dzić. Na chwi​lę sku​pił wzrok
na Pol​ly, po​dzi​wia​jąc jej ja​sną uro​dę w peł​nym słoń​cu.
– Nie są​dzę, żeby uda​ło się pani mnie ude​rzyć, na​wet gdy​by pani pró​bo​wa​ła –
oświad​czył je​dwa​bi​stym to​nem. – Je​stem do​brze wy​szko​lo​ny w nie​mal wszyst​kich
sztu​kach wal​ki.
– Ale mówi pan, jak​by pan czy​tał pod​ręcz​nik – wy​mam​ro​ta​ła i na nie​pew​nych no​-
gach po​stą​pi​ła o krok w stro​nę sto​łu. Nie uda​ło jej się jed​nak tam do​trzeć. Nogi
ugię​ły się pod nią i upa​dła. Ra​shad szyb​ko po​chy​lił się i pod​niósł dziew​czy​nę, zdu​-
mio​ny tym, jak nie​wie​le wa​ży​ła. Hay​at krzyk​nę​ła i wbie​gła do pa​ła​cu, gło​śno wzy​-
wa​jąc po​mo​cy. Na dzie​dzi​niec wpadł od​dział gwar​dzi​stów. Chcie​li za​brać Pol​ly
z jego ra​mion, ale Ra​shad po​trzą​snął gło​wą. Ha​kim wzy​wał już pa​ła​co​we​go le​ka​-
rza.
– Po​roz​ma​wia​my, kie​dy zo​sta​nie​my sami – mruk​nął ostroż​nie.
– Co jej się sta​ło? Zwy​kła zło​śni​ca! – po​wie​dzia​ła Hay​at w prze​strzeń, gdy sta​li
w win​dzie peł​nej lu​dzi. – Krzy​cza​ła na kró​la. Nie mo​głam uwie​rzyć wła​snym uszom.
Hay​at była sio​strą zmar​łej żony Ra​sha​da i uwa​ża​ła się za lep​szą od wszyst​kich.
Po​gar​dli​wie od​no​si​ła się do in​nych ko​biet i za​wsze krą​ży​ła w po​bli​żu wład​cy, jak​by
się oba​wia​ła, że Ra​shad nie za​uwa​ży ko​bie​cych wad, je​śli ona wy​raź​nie mu ich nie
wska​że. Na​le​ża​ła do jed​nej z naj​waż​niej​szych ro​dzin w Dha​rii. Wszyst​kie waż​ne ro​-
dzi​ny w kra​ju pró​bo​wa​ły przed​sta​wić kró​lo​wi swo​je cór​ki jako po​ten​cjal​ne żony. Był
to nie​bez​piecz​ny stan rze​czy i Ra​shad na​brał prze​ko​na​nia, że je​śli chce za​cho​wać
po​kój mię​dzy licz​ny​mi kla​na​mi wal​czą​cy​mi o pod​nie​sie​nie swo​je​go sta​tu​su, to musi
zna​leźć so​bie żonę z in​ne​go kra​ju.
Po​ło​żył Pol​ly na je​dwab​nej po​ście​li. Za​czy​na​ła już od​zy​ski​wać przy​tom​ność. Jej
po​wie​ki za​trze​po​ta​ły i z ust wy​do​był się ja​kiś dźwięk. Ale na​wet w tym sta​nie wy​-
glą​da​ła jak anioł z ob​raz​ka.
– Jest już dok​tor Wa​sem – po​wie​dział Ha​kim sto​ją​cy przy jego boku.
Ra​shad od​su​nął się od łóż​ka i oby​dwaj wy​szli na ko​ry​tarz, zo​sta​wia​jąc Pol​ly pod
opie​ką ko​biet.
– Cie​ka​we, co jej się sta​ło – po​wie​dział z na​pię​ciem.
– A ja się za​sta​na​wiam, jak nasz nie​obli​czal​ny na​ród zro​zu​mie te ostat​nie wy​pad​-
ki. Je​den ze straż​ni​ków dzwo​nił do ko​goś w win​dzie. Po​pa​trzy​łem na nie​go i to po​-
win​no w zu​peł​no​ści wy​star​czyć, żeby się roz​łą​czył. To po​waż​ny brak dys​cy​pli​ny,
sko​ro na​wet lu​dzie, któ​rzy mają chro​nić wa​szą wy​so​kość, bio​rą udział w tym me​-
dial​nym cyr​ku – wy​rze​kał Ha​kim.
– Była taka bla​da. Po​wi​nie​nem za​uwa​żyć, że to nie może być na​tu​ral​na bla​dość –
wes​tchnął Ra​shad, jak​by nie usły​szał ani sło​wa z tego, co mó​wił do​rad​ca.
Po chwi​li wy​szedł do nich dok​tor Wa​sem.
– Po​ra​że​nie sło​necz​ne – wy​ja​śnił z pew​ną sa​tys​fak​cją w gło​sie. – W nor​mal​nych
oko​licz​no​ściach za​pro​po​no​wał​bym, żeby za​brać ją do szpi​ta​la, ale zda​ję so​bie spra​-
wę, ja​kie na​stro​je pa​nu​ją w tej chwi​li w mie​ście. Ko​bie​ty za​dba​ją o to, żeby ją schło​-
dzić i na​wod​nić. Cie​kaw je​stem, kto wpadł na po​mysł, żeby za​brać ko​bie​tę pro​sto
po dłu​giej po​dró​ży sa​mo​lo​tem na słoń​ce w naj​go​ręt​szej po​rze dnia? Na​wet my źle
zno​si​my ta​kie tem​pe​ra​tu​ry.
Twarz Ra​sha​da lek​ko po​ciem​nia​ła. Po​ra​że​nie sło​necz​ne.
– To po​waż​ny stan…
– Nie tak po​waż​ny jak to, co mu​szę po​wie​dzieć wa​szej wy​so​ko​ści – szep​nął Ha​-
kim, gdy dok​tor od​szedł, by wy​dać dal​sze in​struk​cje ko​bie​tom zgro​ma​dzo​nym przy
drzwiach do sy​pial​ni.
Ra​shad wciąż nie po​tra​fił po​zbyć się wy​rzu​tów su​mie​nia. Po​ra​że​nie sło​necz​ne
mo​gło mieć bar​dzo po​waż​ne kon​se​kwen​cje. Je​śli dziew​czy​na nie zo​sta​nie szyb​ko
schło​dzo​na, to może do​stać drga​wek albo na​wet ata​ku ser​ca. Prze​ra​ża​ła go wła​sna
bez​myśl​ność.
– Co chcesz mi po​wie​dzieć? – rzu​cił nie​cier​pli​wie.
– Ona twier​dzi, że ma na imię Pol​ly, ale w pasz​por​cie wid​nie​je imię Za​riy​ah – szep​-
nął Ha​kim jesz​cze ci​szej.
– Ale prze​cież… prze​cież to imię mo​jej pra​bab​ki! Bar​dzo rzad​kie imię. – Ra​shad
znie​ru​cho​miał ze zdu​mie​nia. Tego imie​nia nie uży​wa​no w Dha​rii z sza​cun​ku dla pa​-
mię​ci jego przod​ki​ni. – Jak to moż​li​we, że ona je nosi?
– Po​dej​rze​nia do​pro​wa​dzi​ły mnie w kie​run​ku, w któ​rym po​dą​ży​łem bar​dzo nie​-
chęt​nie – przy​znał Ha​kim cięż​ko. – Ale fakt, że jej mat​ka mia​ła ten pier​ścień i nada​-
ła dziec​ku ta​kie imię, w po​łą​cze​niu z jej znik​nię​ciem po re​wo​lu​cji, bar​dzo mnie nie​-
po​koi.
– To chy​ba nie​moż​li​we, żeby była moją krew​ną! – za​pro​te​sto​wał Ra​shad gwał​tow​-
nie.
– Nie​ste​ty, jej wiek oraz skłon​ność ojca wa​szej wy​so​ko​ści do ro​man​so​wa​nia z ład​-
ny​mi ko​bie​ta​mi ze służ​by świad​czą o tym, że to nie​ste​ty moż​li​we – stwier​dził Ha​kim
ze smut​kiem. – Mu​si​my zro​bić ba​da​nia DNA. Nasz gość może być sio​strą przy​rod​-
nią wa​szej wy​so​ko​ści.
– Moją sio​strą przy​rod​nią? – Wstrzą​śnię​ty Ra​shad znie​ru​cho​miał przy ścia​nie, po​-
ra​żo​ny my​ślą, że po​cią​ga go ko​bie​ta po​łą​czo​na z nim wię​za​mi krwi. Na samą myśl
o tym ro​bi​ło mu się nie​do​brze. Ale czy​tał gdzieś, że tego ro​dza​ju po​ciąg zda​rza się
mię​dzy do​ro​sły​mi człon​ka​mi ro​dzi​ny, któ​rzy nie zna​li się w dzie​ciń​stwie.
– Tak czy owak, trze​ba to spraw​dzić. Mu​si​my mieć pew​ność – stwier​dził Ha​kim. –
An​na​bel Di​xon lu​bi​ła flir​ty, a oj​ciec wa​szej wy​so​ko​ści był…
– Wiem, jaki był mój oj​ciec – stwier​dził Ra​shad z za​cię​tą twa​rzą.
ROZDZIAŁ TRZECI

Gdy Pol​ly od​zy​ska​ła przy​tom​ność, od​kry​ła, że jest naga i ktoś prze​su​wa po jej cie​-
le gąb​ką. Ota​cza​ły ją nie​zna​ne twa​rze. Prze​ra​żo​na, spró​bo​wa​ła usiąść i przy​kryć
się czymś.
– Bar​dzo prze​pra​szam, ale to ko​niecz​ne, żeby szyb​ko ob​ni​żyć tem​pe​ra​tu​rę pani
cia​ła – wy​ja​śni​ła mło​da, ład​na bru​net​ka sie​dzą​ca u wez​gło​wia wan​ny, w któ​rej le​ża​-
ła Pol​ly. – Mam na imię Azel i je​stem pie​lę​gniar​ką. Przy​da​rzy​ło się pani po​ra​że​nie
sło​necz​ne i choć to bar​dzo nie​przy​jem​ny stan, kom​pli​ka​cje mogą być jesz​cze mniej
przy​jem​ne.
Po​ra​że​nie sło​necz​ne? Pol​ly przy​po​mnia​ła so​bie pa​lą​cy upał na dzie​dziń​cu i stłu​mi​-
ła jęk, gdy so​bie uświa​do​mi​ła, że za​sła​bła i spo​wo​do​wa​ła za​mie​sza​nie. Chy​ba rów​-
nież na​krzy​cza​ła na kró​la Ra​sha​da i gro​zi​ła, że go ude​rzy. Za​czer​wie​ni​ła się jak bu​-
rak i w mil​cze​niu cze​ka​ła na to, co bę​dzie da​lej.
Pie​lę​gniar​ka zmie​rzy​ła jej tem​pe​ra​tu​rę i ci​śnie​nie i w koń​cu po​zwo​li​ła wyjść
z wan​ny. Owi​nię​to ją ręcz​ni​kiem, na​ło​żo​no ja​kiś je​dwab​ny strój i uło​żo​no w bar​dzo
wy​god​nym łóż​ku, jak​by była dziec​kiem.
Są​dzi​ła, że po tym wszyst​kim, co się zda​rzy​ło, w żad​nym ra​zie nie za​śnie, ale gdy
wy​pi​ła tyle wody, ile tyl​ko była w sta​nie, po​wie​ki za​czę​ły jej cią​żyć, cia​ło za​pa​dło się
mięk​ki ma​te​rac i usnę​ła, za​nim zdą​ży​ła o czym​kol​wiek po​my​śleć.
Gdy się obu​dzi​ła, było już ciem​no. W nie​wiel​kiej pla​mie świa​tła przy drzwiach sie​-
dzia​ła ko​bie​ta. To była Azel, ta sama pie​lę​gniar​ka co wcze​śniej. Pol​ly usia​dła i po​-
wie​dzia​ła, że chce do to​a​le​ty. Pie​lę​gniar​ka ostrze​gła ją, żeby po​ru​sza​ła się ostroż​-
nie, bo może jej się za​krę​cić w gło​wie. Do​tar​ła do ła​zien​ki i po chwi​li po​czu​ła ulgę.
Było już po pół​no​cy. W ca​łym pa​ła​cu pa​no​wa​ła ci​sza, dziw​na dla miesz​kan​ki Lon​dy​-
nu przy​wy​kłej do od​gło​sów sa​mo​cho​dów i bla​sku la​tar​ni ulicz​nych.
Ktoś za​stu​kał do drzwi.
– Czy chce pani coś z wa​liz​ki? – za​py​ta​ła Azel.
Ucie​szo​na z od​zy​ska​nia ba​ga​żu Pol​ly zna​la​zła w wa​liz​ce nie​zbęd​ne przed​mio​ty.
– Ka​za​łam przy​nieść lek​ki po​si​łek. Na pew​no jest pani bar​dzo głod​na.
– Prze​cież jest po pół​no​cy – zdzi​wi​ła się Pol​ly.
– Służ​ba pa​ła​co​wa pra​cu​je przez całą dobę – uśmiech​nę​ła się Azel.
Przy​nie​sio​no tacę i Pol​ly z ra​do​ścią za​ja​da​ła się sa​łat​ką z kur​cza​ka. Za​sta​na​wia​ła
się, któ​ra go​dzi​na jest w domu, ale nie mo​gła so​bie przy​po​mnieć, ile wy​no​si róż​ni​ca
cza​su. Wciąż czu​ła się bar​dzo zmę​czo​na i po​my​śla​ła, że za​dzwo​ni do El​lie rano, kie​-
dy po​czu​je się le​piej.
Gdy znów się obu​dzi​ła, była sama. Przez szpa​rę nad za​sło​na​mi do po​ko​ju wpa​da​ło
ja​sne świa​tło. Pod​nio​sła się, wy​grze​ba​ła z wa​liz​ki czy​ste ubra​nie i po​szła pod prysz​-
nic, my​śląc, że bę​dzie mia​ła o czym opo​wia​dać po po​wro​cie. Wy​je​cha​ła do Dha​rii,
żeby od​szu​kać ojca, a tym​cza​sem wy​lą​do​wa​ła w kró​lew​skim pa​ła​cu.
Wy​szła z ła​zien​ki i w sy​pial​ni na​tych​miast po​ja​wi​ła się po​ko​jów​ka z wóz​kiem. Pol​-
ly z ape​ty​tem zja​dła śnia​da​nie, za​sta​na​wia​jąc się, co po​wie​dzieć sio​strze. El​lie mia​-
ła po​ryw​czy tem​pe​ra​ment i Pol​ly nie chcia​ła wzbu​dzać w niej zło​ści. Gdy​by to El​lie
była na jej miej​scu, jesz​cze na lot​ni​sku za​czę​ła​by się do​ma​gać, by za​wia​do​mio​no
bry​tyj​ską am​ba​sa​dę.
Ale gdy się​gnę​ła do to​reb​ki po te​le​fon, nie zna​la​zła go. Wy​sy​pa​ła za​war​tość to​-
reb​ki na łóż​ko. Pie​nią​dze i pasz​port były na swo​im miej​scu, ale te​le​fon znik​nął. Pol​-
ly wpa​dła we wście​kłość. To był tani te​le​fon i nie przy​szło​by jej do gło​wy, że kto​kol​-
wiek może go ukraść. No cóż, za​mie​rza​ła po​roz​ma​wiać o tym z kró​lem Ra​sha​dem,
gdy go zo​ba​czy, tym​cza​sem jed​nak mu​sia​ła za​dzwo​nić do El​lie. Jej sio​stra z pew​no​-
ścią wy​cho​dzi​ła już z sie​bie, bo Pol​ly nie dała zna​ku ży​cia o umó​wio​nej po​rze. Choć
z nich dwóch to Pol​ly była star​sza, El​lie trak​to​wa​ła ją jak dziec​ko tyl​ko dla​te​go, że
Pol​ly ni​g​dy wcze​śniej nie była za gra​ni​cą.
Otwo​rzy​ła drzwi sy​pial​ni i zdu​mia​ła się na wi​dok po​ko​jów​ki oraz uzbro​jo​ne​go
straż​ni​ka. Zdu​mie​nie prze​szło w oszo​ło​mie​nie, gdy straż​nik opadł na ko​la​na, po​chy​-
lił gło​wę i wy​mam​ro​tał coś w swo​im ję​zy​ku. Pol​ly zde​cy​do​wa​ła się nie zwra​cać na
nie​go uwa​gi, bo przy​szło jej do gło​wy, że może na​de​szła pora mo​dli​twy.
– Po​trze​bu​ję te​le​fo​nu – po​wie​dzia​ła do po​ko​jów​ki. – Mu​szę za​dzwo​nić do sio​stry.
Po​ko​jów​ka z pro​mien​nym uśmie​chem wpro​wa​dzi​ła ją znów do sy​pial​ni i po​ka​za​ła
te​le​fon sta​cjo​nar​ny przy łóż​ku. Pol​ly stłu​mi​ła jęk. Nie mia​ła ocho​ty wy​ja​śniać, że po​-
trze​bu​je ko​mór​ki, żeby za​dzwo​nić przez dar​mo​wą apli​ka​cję, bo nie była pew​na, czy
an​giel​ski dziew​czy​ny jest na tyle do​bry, by ją zro​zu​mia​ła. Po​my​śla​ła, że Dha​ria jako
naf​to​we kró​le​stwo z pew​no​ścią może jej za​fun​do​wać je​den te​le​fon za gra​ni​cę po
tym wszyst​kim, przez co ka​za​li jej tu przejść, i pod​nio​sła słu​chaw​kę.
El​lie ode​bra​ła na​tych​miast.
– Gdzie ty je​steś? Dla​cze​go tak dłu​go nie dzwo​ni​łaś? Mar​twi​łam się o cie​bie!
Pol​ly prze​ka​za​ła jej nie​co okro​jo​ną wer​sję wy​da​rzeń, mu​sia​ła jed​nak wy​ja​śnić, że
ich mat​ka naj​wy​raź​niej nie mia​ła żad​nych praw do pier​ście​nia z ogni​stym opa​lem
i nie mia​ła rów​nież pra​wa ni​ko​mu go prze​ka​zać.
– Wiesz, wy​da​je mi się, że na ten te​mat po​wi​nien wy​po​wie​dzieć się praw​nik, a nie
ja​kiś za​gra​nicz​ny wład​ca – oznaj​mi​ła El​lie. – Mu​sisz wal​czyć o swo​je, Pol​ly. Je​steś
pew​na, że nie uwię​zi​li cię w pa​ła​cu? Po co po​sta​wi​li straż​ni​ka przy two​ich
drzwiach? Spró​buj wyjść na spa​cer i zo​ba​czysz, co bę​dzie. Bar​dzo mi się to wszyst​-
ko nie po​do​ba i wy​da​je mi się, że po​win​naś zwró​cić się do mi​ni​ster​stwa spraw za​-
gra​nicz​nych, żeby się do​kład​nie do​wie​dzieć, jak wy​glą​da two​ja sy​tu​acja, i po​pro​sić
o radę…
– Na​praw​dę są​dzisz, że to ko​niecz​ne? – za​py​ta​ła Pol​ly ża​ło​śnie. – Nie trak​tu​jesz
tego wszyst​kie​go zbyt po​waż​nie?
– Pol​ly, ty nie za​uwa​żasz sy​gna​łów ostrze​gaw​czych. – W gło​wie El​lie brzmia​ła
szcze​ra tro​ska. – Za​wsze pró​bu​jesz wszyst​kich uspra​wie​dli​wiać. Moim zda​niem nie
po​tra​fisz oce​niać ludz​kich cha​rak​te​rów.
Pol​ly za​koń​czy​ła roz​mo​wę za​ru​mie​nio​na i onie​śmie​lo​na. El​lie go​to​wa była przy​-
stą​pić do boju i choć Pol​ly są​dzi​ła, że oba​wy sio​stry są bez​pod​staw​ne, po​my​śla​ła, że
rze​czy​wi​ście po​słu​cha jej rady i spró​bu​je wy​brać się na spa​cer. Na​ło​ży​ła ka​pe​lusz,
oku​la​ry sło​necz​ne i wy​szła z po​ko​ju. W ko​ry​ta​rzu skrę​ci​ła w lewo i nie​co da​lej za​-
trzy​ma​ła się na we​wnętrz​nym dzie​dziń​cu wy​ło​żo​nym prze​pięk​ną mo​zai​ką.
We​szła na wiel​kie ka​mien​ne scho​dy i po chwi​li znów się za​trzy​ma​ła, pa​trząc na
sze​ro​ki ko​ry​tarz zło​żo​ny z mi​ster​nie rzeź​bio​nych ko​lumn i łu​ków. Na koń​cu wi​dać
było zie​lo​ny ogród. Straż​nik szedł za nią, ale nie​zbyt bli​sko, tak za​ab​sor​bo​wa​ny
roz​mo​wą z po​ko​jów​ką, że chy​ba w ogó​le by nie za​uwa​żył, gdy​by znik​nę​ła. Prze​mie​-
rzy​ła całą dłu​gość ko​ry​ta​rza i po​pa​trzy​ła na ogród. Po​środ​ku znaj​do​wał się ba​sen
w kształ​cie gwiaz​dy. Ka​mien​ne łuki ota​cza​ją​ce dzie​dzi​niec były rzeź​bio​ne tak sta​-
ran​nie, że przy​po​mi​na​ły ko​ron​kę. Było tu pięk​nie i Pol​ly ża​ło​wa​ła, że nie ma ze sobą
te​le​fo​nu z apa​ra​tem.
Zno​wu we​szła w głąb bu​dyn​ku i w koń​cu tra​fi​ła do głów​ne​go holu, gdzie przy​pro​-
wa​dzo​no ją dzień wcze​śniej. Ru​szy​ła w stro​nę wyj​ścia, gdy na​raz w drzwiach sta​nę​-
ła ko​bie​ta, któ​ra po​przed​nie​go dnia przy​nio​sła jej her​ba​tę.
– Pan​na Di​xon! – za​wo​ła​ła ko​bie​ta ze sztucz​nym uśmie​chem. – Jego wy​so​kość pro​-
si, żeby zja​dła pani z nim lunch.
– Świet​nie – od​rze​kła Pol​ly. Mia​ła na​dzie​ję, że jej uśmiech wy​glą​da nie​co bar​dziej
na​tu​ral​nie. Po​szła za ko​bie​tą i drgnę​ła lek​ko, gdy w koń​cu za​uwa​ży​ła, że za​miast
jed​ne​go straż​ni​ka te​raz idzie za nią sze​ściu. Gdy się od​wró​ci​ła, wszy​scy jak na ko​-
men​dę cof​nę​li się i roz​płasz​czy​li przy ścia​nie, omi​ja​jąc ją wzro​kiem. Bar​dzo dziw​ne,
po​my​śla​ła. Może w tym kra​ju nie​grzecz​nie było pa​trzeć na ko​bie​tę.
Na szczę​ście lunch po​da​no we​wnątrz pa​ła​cu, w po​miesz​cze​niu z mar​mu​ro​wą po​-
sadz​ką i współ​cze​snym ume​blo​wa​niem, któ​re za​dzi​wia​ją​co do​brze pa​so​wa​ło do sta​-
ro​żyt​nych mu​rów. Ra​shad wy​szedł z drzwi po le​wej stro​nie i na jej wi​dok za​trzy​mał
się na​gle. Ona rów​nież sta​nę​ła i znów po​czu​ła, że krę​ci jej się w gło​wie. Był wręcz
nie​przy​zwo​icie przy​stoj​ny i tak sek​sow​ny, że za​par​ło jej dech. Zwy​kle nie my​śla​ła
o męż​czy​znach w ta​kich ka​te​go​riach, ale gdy pa​trzy​ła na Ra​sha​da, żad​ne inne sło​-
wo nie przy​cho​dzi​ło jej na myśl.
– Pro​szę usiąść – po​wie​dział i wy​su​nął jej krze​sło przy sto​le, któ​re​go Pol​ly wcze​-
śniej w ogó​le nie za​uwa​ży​ła. – Wy​glą​da pani już le​piej.
Usiadł na​prze​ciw​ko niej, spo​glą​da​jąc na jej za​ru​mie​nio​ne po​licz​ki.
– Tak, czu​ję się też le​piej. Prze​pra​szam, że spra​wi​łam tyle kło​po​tów – od​rze​kła
lek​ko, omi​ja​jąc go wzro​kiem.
Wło​sy mia​ła sple​cio​ne w war​kocz i Ra​shad po​czuł się roz​cza​ro​wa​ny. Jesz​cze ni​g​-
dy nie wi​dział tak pięk​nych wło​sów. Po​dob​nie jak po​przed​nie​go dnia, ubra​na była
w spodnie i luź​ną bia​łą ko​szul​kę.
– W mo​jej to​reb​ce bra​ku​je te​le​fo​nu – po​wie​dzia​ła bez wstę​pów.
Od​po​wie​dzia​ło jej spoj​rze​nie oczu tak ciem​nych, że w sło​necz​nym po​ko​ju błysz​-
cza​ły jak dwie czar​ne gwiaz​dy.
– Cóż, po​szu​ka​my go – od​rzekł Ra​shad gład​ko, do​sko​na​le wie​dząc, że te​le​fon za​-
pew​ne skon​fi​sko​wa​no na roz​kaz Ha​ki​ma. – Je​stem pe​wien, że się znaj​dzie i zo​sta​-
nie pani zwró​co​ny.
– Dzię​ku​ję – od​rze​kła Pol​ly rów​nie uprzej​mie, za​sta​na​wia​jąc się, dla​cze​go Ra​shad
wy​da​je się tak zu​peł​nie inny niż po​przed​nie​go dnia. Był bar​dziej opa​no​wa​ny, nie​mal
sztyw​ny, z twa​rzą zu​peł​nie bez wy​ra​zu i moc​no za​ci​śnię​ty​mi usta​mi. Nie była pew​-
na, czy to wro​gość, ostroż​ność, czy ura​za, ale co ją to wła​ści​wie mo​gło ob​cho​dzić?
Już nie​dłu​go znaj​dzie się w swo​im pen​sjo​na​cie obok ba​za​ru w Ka​shan i bę​dzie mia​ła
ab​so​lut​ną pew​ność, że już ni​g​dy w ży​ciu nie spo​tka pa​nu​ją​ce​go mo​nar​chy.
– Co do pier​ście​nia…
– Nie bę​dzie​my roz​ma​wiać o tym te​raz – od​rzekł bez wa​ha​nia. – Po​roz​ma​wia​my,
gdy już pani w peł​ni doj​dzie do sie​bie.
Wy​trą​co​na z rów​no​wa​gi tą gład​ką od​mo​wą, przez kil​ka se​kund pa​trzy​ła na nie​go
w na​pię​ciu. Jego pew​ność sie​bie była bar​dzo iry​tu​ją​ca.
– Do​szłam już do sie​bie – po​wie​dzia​ła ci​cho. – Je​stem bar​dzo wdzięcz​na za tro​skę
i opie​kę, jaką mi tu za​ofe​ro​wa​no, ale chcia​ła​bym jak naj​szyb​ciej wró​cić do swo​ich
pla​nów.
– Może po​roz​ma​wia​my o tym ju​tro – od​parł Ra​shad bez zmru​że​nia oka.
– Zda​je pan so​bie chy​ba spra​wę – po​wie​dzia​ła Pol​ly szep​tem, ze wzglę​du na bru​-
net​kę o twar​dym spoj​rze​niu, któ​ra sie​dzia​ła za​le​d​wie o trzy me​try od nich – że
znów mam ocho​tę pana ude​rzyć? My​śla​łam, że wczo​raj stra​ci​łam cier​pli​wość z po​-
wo​du upa​łu i prze​grza​nia, ale te​raz wi​dzę, że cho​dzi​ło o pana.
Na jego ciem​nej twa​rzy nie​ocze​ki​wa​nie po​ja​wił się pro​mien​ny uśmiech.
– O mnie? – zdzi​wił się z wy​raź​nym roz​ba​wie​niem.
– Tak, o pana. Jest pan nie​zno​śnie apo​dyk​tycz​ny i wi​dać, że przy​wykł pan do tego,
że lu​dzie ro​bią do​kład​nie to, co pan chce.
– Bo je​stem kró​lem – uśmiech​nął się.
– Ale nie jest pan moim kró​lem. – Te​raz na twarz Pol​ly wy​pły​nął uśmiech, w któ​-
rym de​spe​ra​cja mie​sza​ła się z roz​ba​wie​niem.
Na wi​dok tego uśmie​chu Ra​shad za​stygł i sztyw​no wy​pro​sto​wał ra​mio​na, za​sta​na​-
wia​jąc się, czy dziew​czy​na pró​bu​je z nim flir​to​wać. Chy​ba jed​nak nie. Bry​tyj​ki, któ​-
re kie​dyś znał bli​sko, uży​wa​ły znacz​nie bar​dziej bez​po​śred​nich me​tod, żeby zwró​-
cić jego uwa​gę.
– Mimo wszyst​ko jest pani moim go​ściem – od​rzekł chłod​no. – W Dha​rii obo​wią​zu​-
ją bar​dzo su​ro​we za​sa​dy go​ścin​no​ści. Nie wol​no spra​wiać go​ściom przy​kro​ści.
– Ale prze​cież wła​śnie w tej chwi​li pan to robi! – syk​nę​ła Pol​ly.
Dłu​gie, brą​zo​we pal​ce znie​ru​cho​mia​ły na wi​del​cu. Ra​shad ode​rwał wzrok od jej
twa​rzy i po​czuł się bar​dzo nie​kom​for​to​wo. Wbił wzrok w ta​lerz i jadł w mil​cze​niu.
– Mam wiel​ką ocho​tę wbić w pana wi​de​lec – szep​nę​ła Pol​ly po​nad sto​łem.
To prze​wa​ży​ło sza​lę. Ra​shad prze​grał tę po​tycz​kę. Nie uda​ło mu się opa​no​wać
śmie​chu i z jego ust wy​do​był się zu​peł​nie nie​sto​sow​ny śmiech. Pol​ly po​pa​trzy​ła na
nie​go ze zdzi​wie​niem. Za​uwa​ży​ła rów​nież, że bru​net​ka przy​pa​tru​je jej się chłod​no.
Może w tym kra​ju roz​ba​wie​nie kró​la było cięż​kim prze​stęp​stwem.
– Po​roz​ma​wia​my ju​tro – po​wie​dział Ra​shad, wsta​jąc od sto​łu.
Pol​ly z tru​dem opa​no​wa​ła fru​stra​cję. Chy​ba jed​nak za​cho​wy​wa​ła się zbyt uprzej​-
mie. Król nie od​po​wie​dział na żad​ne jej py​ta​nie. Nie chciał roz​ma​wiać o pier​ścion​ku
ani nie po​wie​dział jej, kie​dy bę​dzie mo​gła opu​ścić pa​łac. Choć z dru​giej stro​ny, ja​kie
to mia​ło zna​cze​nie? Trak​to​wa​no ją tu jak ho​no​ro​we​go go​ścia, miesz​ka​ła w luk​su​-
sach i ci​chut​ki we​wnętrz​ny głos szep​tał jej, że trud​no to uznać za karę. Był to ra​-
czej nie​ocze​ki​wa​ny dar. Kar​mio​no ją do​sko​na​le i do tego mia​ła służ​bę. Jak mo​gła​by
mieć złe zda​nie na te​mat swo​je​go go​spo​da​rza? Prze​cież nie za​mknął jej w lo​chu.
Poza tym mia​ła oka​zję, by z bli​ska obej​rzeć zu​peł​nie inny i znacz​nie barw​niej​szy
świat niż ten, do któ​re​go przy​wy​kła.
Za​do​wo​lo​na z wła​sne​go opty​mi​zmu, po​szła zo​ba​czyć, co jesz​cze znaj​du​je się
w tym eg​zo​tycz​nym pa​ła​cu. Nie zwra​ca​ła uwa​gi na od​dział uzbro​jo​nych po zęby
żoł​nie​rzy ani na po​ko​jów​kę, któ​rzy szli za nią krok w krok, tyl​ko po​dzi​wia​ła fan​ta​-
stycz​ny wi​dok na pu​sty​nię, jaki roz​cią​gał się z ta​ra​su na da​chu. Ta​ras po​ło​żo​ny był
nad ofi​cjal​ny​mi po​miesz​cze​nia​mi. Pro​wa​dzą​ce do nich drzwi były skle​pio​ne i po​kry​-
te rzeź​ba​mi z brą​zu, a wnę​trza rów​nie pięk​ne, włącz​nie z kuch​nią. Na jej wi​dok ar​-
mia ku​cha​rzy za​mil​kła i znie​ru​cho​mia​ła ze zdu​mie​nia. Po​ko​jów​ka po​słu​ży​ła jej za
tłu​macz​kę i Pol​ly już po chwi​li sie​dzia​ła na ko​lej​nym za​cie​nio​nym dzie​dziń​cu nad mi​-
secz​ką schło​dzo​nych tru​ska​wek, mio​do​wą her​ba​tą i fan​ta​stycz​ny​mi cia​stecz​ka​mi.
W koń​cu uzna​ła, że to cu​dow​ne wa​ka​cje, choć po​szu​ki​wa​nia ojca nie po​su​nę​ły się
na​wet o cen​ty​metr.
Może od sa​me​go po​cząt​ku to było nie​moż​li​we. Mi​nę​ło już zbyt wie​le cza​su. Nie
mia​ła od​wa​gi na​wet wy​po​wie​dzieć na​zwi​ska, któ​re mat​ka zo​sta​wi​ła jej na kar​tecz​-
ce, bo ten bied​ny czło​wiek być może wca​le nie był jej oj​cem i może już daw​no się
oże​nił. Pol​ly nie chcia​ła nisz​czyć ni​ko​mu ży​cia, a mat​ka, któ​rą le​d​wie pa​mię​ta​ła,
była tak tok​sycz​na na​wet dla wła​snej ro​dzi​ny, że Pol​ly nie mia​ła za​ufa​nia do jej osą​-
du, gdy cho​dzi​ło o męż​czyzn.

Po po​łu​dniu Ha​kim otrzy​mał wy​ni​ki ba​dań DNA, któ​re wstrzą​snę​ły nim tak bar​-
dzo, że kil​ka go​dzin spę​dził na mo​dli​twie, wzbu​rzo​ny i prze​ję​ty po​czu​ciem winy. Nie
był pe​wien, jak uda mu się prze​ka​zać te wia​do​mo​ści kró​lo​wi, ale nie miał żad​ne​go
wy​bo​ru.
– Ona jest two​ją wnucz​ką? – po​wtó​rzył Ra​shad z nie​do​wie​rza​niem. – Jak to moż​li​-
we, Ha​kim?
Star​szy męż​czy​zna wes​tchnął cięż​ko.
– Gdy mój syn Za​hir zgi​nął, by​li​śmy ze sobą w kon​flik​cie. Przez całe ży​cie tego ża​-
ło​wa​łem. Wie​dzia​łem, że miał ro​mans z tą niań​ką, ale po​dej​rze​wa​łem, że Za​hir nie
był je​dy​ny. Wie​dzia​łem też, że mój syn chciał się z nią oże​nić po​mi​mo mo​ich za​strze​-
żeń. Od​wo​dzi​łem go od tego i przy​ta​cza​łem przy​kład mo​ich wła​snych ro​dzi​ców, któ​-
rzy po​cho​dzi​li z zu​peł​nie róż​nych kul​tur. Mój syn po​czuł się ura​żo​ny.
Ra​shad mil​czał. Za​hir był je​dy​nym dziec​kiem Ha​ki​ma. Dzień po śmier​ci ro​dzi​ny
Ra​sha​da Za​hir zgi​nął, bo​ha​ter​sko pró​bu​jąc bro​nić pa​ła​cu i jego miesz​kań​ców przed
na​jem​ni​ka​mi Ara​ka.
– A te​raz wa​sza wy​so​kość sam wi​dzi, ja​kie kon​se​kwen​cje przy​niósł mój błąd. Roz​-
ma​wia​łem z sy​nem gło​wą, a po​wi​nie​nem roz​ma​wiać ser​cem. Ko​chał tę ko​bie​tę,
a ona już była w cią​ży. Ale tego mi oczy​wi​ście nie po​wie​dział – przy​znał Ha​kim cięż​-
ko i jego zwy​kle rów​ny głos nie​co za​drżał. – Gdy niań​ka znik​nę​ła po jego śmier​ci, ni​-
g​dy wię​cej o niej nie my​śla​łem. Dla​cze​go miał​bym o niej my​śleć? Do​pie​ro te​raz,
przed chwi​lą, do​wie​dzia​łem się, że Za​hir po​ta​jem​nie wziął z nią ślub na dzień przed
swo​ją śmier​cią. Chciał​bym po​kor​nie pro​sić o tro​chę wol​ne​go. Mu​szę po​je​chać do
domu i po​roz​ma​wiać o tym zdu​mie​wa​ją​cym od​kry​ciu z żoną.
– Oczy​wi​ście – wes​tchnął Ra​shad z na​pię​ciem, prze​ję​ty my​ślą, że Pol​ly, choć zu​-
peł​nie na to nie wy​glą​da​ła, mia​ła w so​bie krew Dha​rii. – Ale do kogo ona jest po​dob​-
na?
– Do mo​jej mat​ki – wy​znał Ha​kim z drże​niem. – Te wło​sy. Po​win​no mi to przyjść do
gło​wy już w pierw​szej chwi​li, gdy ją zo​ba​czy​łem. Mu​szę rów​nież pro​sić, by wa​sza
wy​so​kość prze​ka​zał wszyst​kie spra​wy zwią​za​ne z moją wnucz​ką i obec​ny​mi nie​po​-
ko​ja​mi na uli​cach w ręce mo​ich dwóch za​stęp​ców, bo​wiem ja nie je​stem do tego od​-
po​wied​nią oso​bą.
– Tego nie zro​bię – od​rzekł Ra​shad na​tych​miast. – Ufam ci jak ni​ko​mu in​ne​mu.
– To dla mnie wiel​ki za​szczyt, ale…
– Idź do domu, do żony, Ha​kim – po​wie​dział ła​god​nie Ra​shad. – Przy​naj​mniej dzi​-
siaj spra​wy ro​dzin​ne mu​szą być dla cie​bie waż​niej​sze niż ofi​cjal​ne obo​wiąz​ki.
Na szczę​ście Pol​ly nie była jego sio​strą przy​rod​nią. Ra​shad uśmiech​nął się z na​-
my​słem. Oka​za​ło się rów​nież, że był jej kró​lem, choć jesz​cze o tym nie wie​dzia​ła,
bo ze wzglę​du na ojca mia​ła pra​wo do oby​wa​tel​stwa Dha​rii. Ża​ło​wał, że nie może
jej tego po​wie​dzieć, ale to był przy​wi​lej jej dziad​ka.

Na​stęp​ne​go ran​ka, gdy Ra​shad za​ję​ty był in​ny​mi spra​wa​mi, je​den z po​moc​ni​ków
Ha​ki​ma przy​niósł naj​po​pu​lar​niej​sze ga​ze​ty w kra​ju. Praw​dzi​we imię Pol​ly wid​nie​ją​-
ce w pasz​por​cie zo​sta​ło ujaw​nio​ne i to w zu​peł​no​ści wy​star​czy​ło, żeby prze​sąd​ny
na​ród wbił so​bie do gło​wy idio​tycz​ne po​my​sły. Nie​żo​na​ty król, wol​na ko​bie​ta o imie​-
niu Za​riy​ah, któ​re no​si​ła po jego pra​bab​ce, po​wrót Na​dziei Dha​rii. W tym kra​ju ta​-
kie zbie​gi oko​licz​no​ści uwa​ża​no za zna​ki ze​sła​ne z nie​ba.
Ra​shad wes​tchnął cięż​ko. Wca​le się nie dzi​wił, że imię Pol​ly wy​krzy​ki​wa​no te​raz
na uli​cach. Nie mógł jej wy​pu​ścić z pa​ła​cu. Nie było żad​nych szans, by mo​gła cie​-
szyć się ano​ni​mo​wy​mi wa​ka​cja​mi. Naj​waż​niej​sza ga​ze​ta w Dha​rii wy​dru​ko​wa​ła jej
pasz​por​to​we zdję​cie. Hi​sto​ria roz​nio​sła się już po ca​łym kra​ju i zwy​kle roz​sąd​ny
wy​daw​ca zde​cy​do​wał się tym ra​zem zi​gno​ro​wać wzglę​dy bez​pie​czeń​stwa i opu​bli​-
ko​wać wszyst​kie in​for​ma​cje.
Do tego Ra​sha​da po​in​for​mo​wa​no, że chce się z nim zo​ba​czyć urzęd​nik z am​ba​sa​-
dy bry​tyj​skiej. A za​tem do​szło jed​nak do dy​plo​ma​tycz​ne​go kon​flik​tu, któ​re​go oba​-
wiał się Ha​kim.
Pol​ly przy śnia​da​niu oglą​da​ła lo​kal​ną te​le​wi​zję. Ża​ło​wa​ła, że nie zna miej​sco​we​go
ję​zy​ka, a nie uda​ło jej się zna​leźć żad​ne​go eu​ro​pej​skie​go ka​na​łu. Nie mu​sia​ła jed​-
nak znać arab​skie​go, by zro​zu​mieć ob​raz przed​sta​wia​ją​cy pod​nie​co​ne tłu​my na uli​-
cach sto​li​cy. Nie​ste​ty nie wie​dzia​ła, co jest na​pi​sa​ne na pla​ka​tach, któ​ry​mi lu​dzie
wy​ma​chi​wa​li wraz z fla​ga​mi Dha​rii.
Znów za​dzwo​ni​ła do El​lie. Sio​stra po​in​for​mo​wa​ła ją, że roz​ma​wia​ła z mi​ni​ster​-
stwem spraw za​gra​nicz​nych i że am​ba​sa​da ofi​cjal​nie wy​stą​pi​ła o wy​ja​śnie​nia
w spra​wie jej tak zwa​ne​go aresz​tu i uwię​zie​nia w pa​ła​cu kró​lew​skim.
– O mój Boże, El​lie! – za​wo​ła​ła Pol​ly z kon​ster​na​cją. – Po co to zro​bi​łaś? Mnie tu
jest bar​dzo do​brze…
– Ta spra​wa z pier​ście​niem śmier​dzi na ki​lo​metr. My​ślę, że nie masz po​ję​cia, co
tam się na​praw​dę dzie​je. Jak zwy​kle pły​niesz z prą​dem i po​zwa​lasz się prze​su​wać
z kąta w kąt.
Pol​ly cier​pli​wie wy​słu​cha​ła ar​gu​men​tów sio​stry i w koń​cu zgo​dzi​ła się, że po​win​na
za​żą​dać, by po​zwo​lo​no jej wró​cić do Ka​shan. Po​my​śla​ła, że naj​le​piej kuć że​la​zo,
póki go​rą​ce. Roz​ba​wio​na wła​sną śmia​ło​ścią za​dzwo​ni​ła do pa​ła​co​wej cen​tra​li i po​-
pro​si​ła, żeby po​łą​czo​no ją z kró​lem.
– Mu​szę z pa​nem po​roz​ma​wiać – oświad​czy​ła śmia​ło, gdy usły​sza​ła jego ni​ski
głos. – Moż​li​we, że będę krzy​czeć, więc le​piej by​ło​by, gdy​by nikt nie sły​szał tej roz​-
mo​wy.
Ra​shad jęk​nął gło​śno, bo​wiem we​dług za​sad pa​ła​co​we​go pro​to​ko​łu nie wol​no mu
było po​zo​sta​wać sam na sam z ko​bie​tą. Wie​dział, że te za​sa​dy wpro​wa​dzo​no dla
ochro​ny przed skan​da​lem i po​mó​wie​nia​mi, ale nie było ła​two wy​mknąć się z sie​ci
pro​to​ko​lar​nych wy​mo​gów.
– Spo​tkaj​my się na ta​ra​sie na da​chu – za​pro​po​no​wał. – Po​dob​no była tam pani
wczo​raj. Tam jest cień. Przyj​dę, gdy tyl​ko będę mógł.
O dzi​wo, w du​szy Pol​ly zro​dzi​ło się współ​czu​cie. Naj​wy​raź​niej nie wol​no mu było
spo​tkać się z nią sam na sam. Czy król Dha​rii kie​dy​kol​wiek był sam? Przez cały
czas cho​dzi​li za nim ochro​nia​rze. Pol​ly za​sta​na​wia​ła się, jak wy​glą​da ta​kie ży​cie
w zło​tej klat​ce, gdy ktoś ob​ser​wu​je każ​dy krok i na​słu​chu​je każ​de​go sło​wa.
Po​wie​dzia​ła po​ko​jów​ce, że chce się wy​brać na spa​cer sama. Trzej ochro​nia​rze
po​pa​trzy​li na nią ze zdzi​wie​niem, ale nie po​szli za nią. Po​czu​ła ulgę. Po raz pierw​-
szy była wol​na w tym pa​ła​cu.
Na ta​ra​sie zo​ba​czy​ła coś dziw​ne​go. W jed​nym ką​cie usta​wio​no ogrom​ny na​miot.
Po​środ​ku znaj​do​wa​ło się pa​le​ni​sko, a do​oko​ła nie​go po​dusz​ki i roz​ma​ite przy​rzą​dy,
któ​re za​pew​ne słu​ży​ły do pa​rze​nia her​ba​ty. Pol​ly z ulgą ze​szła z pa​lą​ce​go słoń​ca
i usia​dła na po​dusz​ce. Ra​shad po​ja​wił się po kwa​dran​sie.
– Ła​mie​my za​sa​dy. – Ser​ce pod​sko​czy​ło jej w pier​si, gdy nie​ocze​ki​wa​nie bły​snął
uśmie​chem. – To nie​do​zwo​lo​ne.
– Cza​sa​mi ła​ma​nie za​sad bywa przy​jem​ne – wy​krztu​si​ła roz​sąd​na zwy​kle Pol​ly
wy​schnię​ty​mi usta​mi. Po raz pierw​szy wi​dzia​ła go w tra​dy​cyj​nym stro​ju. Czar​ne
wło​sy przy​kry​te miał mu​śli​no​wą chu​s​tą przy​trzy​ma​ną zło​tym sznu​rem, a za​miast
za​chod​nie​go ubra​nia dłu​gą, za​pi​na​ną na gu​zi​ki sza​tę. Ten strój pod​kre​ślał jego
ciem​ne oczy i pięk​ne rysy twa​rzy. Usiadł na​prze​ciw​ko niej ze swo​bod​nym wdzię​-
kiem.
– Ale cza​sa​mi za ła​ma​nie za​sad pła​ci się wy​so​ką cenę – mruk​nął z roz​ba​wie​niem.
– O czym chcia​ła pani ze mną roz​ma​wiać?
– Chcę wresz​cie opu​ścić ten pa​łac i za​cząć wa​ka​cje – od​rze​kła po pro​stu, choć
wie​dzia​ła, że w głę​bi ser​ca wca​le tego nie chce. Ale to było roz​sąd​ne. Jej miej​sce
nie było tu​taj.
Ra​shad splótł dłu​gie pal​ce.
– Oba​wiam się, że nie mogę się na to zgo​dzić.
Na​wet ręce ma pięk​ne, po​my​śla​ła Pol​ly, i do​pie​ro po chwi​li do​tar​ło do niej, co po​-
wie​dział. Z nie​do​wie​rza​niem ze​rwa​ła się na nogi.
– Więc je​stem tu więź​niem? – za​wo​ła​ła z prze​ra​że​niem. A za​tem po​dej​rze​nia jej
sio​stry nie były bez​pod​staw​ne.
– Pro​szę się nie de​ner​wo​wać – od​rzekł Ra​shad spo​koj​nie. – Wy​ja​śnię pani, w ja​-
kiej sy​tu​acji się zna​leź​li​śmy…
– W tej sy​tu​acji zna​la​złam się tyl​ko ja! – wy​krzyk​nę​ła ze zło​ścią.
– W Ka​sha​nie jest bar​dzo nie​spo​koj​nie. Nie by​ła​by tam pani bez​piecz​na. Nikt nie
chciał​by zro​bić pani krzyw​dy, ale pod​nie​co​ny tłum bar​dzo trud​no jest kon​tro​lo​wać.
– Nie ro​zu​miem, o czym pan mówi.
– Pro​szę usiąść i po​słu​chać. Wszyst​ko pani wy​ja​śnię.
– Może pan wy​ja​śniać, kie​dy będę sta​ła – par​sk​nę​ła, zde​cy​do​wa​na nie ustą​pić ani
o krok.
– Do​brze. – Pod​niósł się z ta​kim sa​mym wdzię​kiem, jak po​przed​nio usiadł. Wy​-
szedł z na​mio​tu i sta​nął przy po​rę​czy ota​cza​ją​cej ta​ras. – Sto lat temu…
– Sto lat temu? – po​wtó​rzy​ła Pol​ly z nie​do​wie​rza​niem. Co to mo​gło mieć do rze​-
czy?
– Pro​szę za​mknąć usta i usiąść – wark​nął Ra​shad z na​głą fru​stra​cją. – Jak mam
co​kol​wiek wy​ja​śnić, je​śli pani nie słu​cha?
Pol​ly za​ci​snę​ła usta i usia​dła z bun​tow​ni​czym wy​ra​zem twa​rzy.
– Sko​ro za​mie​rza pan na mnie krzy​czeć…
– Mu​szę pani opo​wie​dzieć naj​waż​niej​szą le​gen​dę Dha​rii. Sto lat temu moja pra​-
bab​ka Za​riy​ah przy​by​ła do Dha​rii i przy​wio​zła ze sobą pier​ścień z ogni​stym opa​-
lem. Po​da​ro​wa​ła go mo​je​mu pra​dziad​ko​wi, któ​ry po​tem się z nią oże​nił. Pod​da​ni
uwa​ża​ją, że była to mi​łość od pierw​sze​go wej​rze​nia, ale tak na​praw​dę było to za​-
aran​żo​wa​ne mał​żeń​stwo, któ​re oka​za​ło się bar​dzo uda​ne i wpro​wa​dzi​ło Dha​rię
w dłu​gi okres po​ko​ju i do​bro​by​tu.
– To imię – szep​nę​ła Pol​ly, marsz​cząc czo​ło. – Do​sta​łam to imię po uro​dze​niu.
– Rów​nież pier​ścień ma wiel​kie zna​cze​nie w oczach mo​je​go na​ro​du. Imię w pani
pasz​por​cie zo​sta​ło już za​uwa​żo​ne. Być może wła​śnie z tego po​wo​du wy​bra​no pa​nią
do oso​bi​stej kon​tro​li. Przy​wio​zła pani pier​ścień z po​wro​tem do Dha​rii…
– Ale nie po to, żeby od​dać go panu – za​pro​te​sto​wa​ła Pol​ly gwał​tow​nie.
– Cią​gle mi pani prze​ry​wa.
– A pan chy​ba za​nad​to przy​wykł do tego, że wszy​scy słu​cha​ją pana w mil​cze​niu.
– Mój kraj ma za sobą bar​dzo trud​ne dwa​dzie​ścia lat. Na​ród wie​le wy​cier​piał pod
rzą​da​mi dyk​ta​to​ra Ara​ka – po​wie​dział Ra​shad ostro. – Lu​dzie są tu bar​dzo prze​sąd​-
ni. Pani po​ja​wie​nie się, wy​gląd, imię i to, że mia​ła pani ze sobą pier​ścień, spo​wo​do​-
wa​ło wiel​kie za​miesz​ki na uli​cach. Wła​śnie w tej chwi​li w Ka​sha​nie lu​dzie wy​ma​chu​-
ją trans​pa​ren​ta​mi z imie​niem Za​riy​ah, bo moja pra​bab​ka była przez nich bar​dzo
ko​cha​na. Gdy​by wy​szła pani z pa​ła​cu, na​tych​miast oto​czył​by pa​nią tłum. To bar​dzo
nie​bez​piecz​ne.
Pol​ly pa​trzy​ła na nie​go z otwar​ty​mi usta​mi, z tru​dem ro​zu​mie​jąc, co do niej mówi.
– Chce pan po​wie​dzieć, że taki zbieg oko​licz​no​ści – moje imię i pier​ścień – wy​star​-
czy, żeby…
– Żeby spo​wo​do​wać tyle za​mie​sza​nia? Tak – po​twier​dził Ra​shad cięż​ko.
Pa​trzy​ła na pa​le​ni​sko, szcze​rze zdu​mio​na tym, co jej po​wie​dział. Więc to ze
wzglę​du na nią lu​dzie de​mon​stro​wa​li w ca​łym mie​ście i wy​ma​chi​wa​li pla​ka​ta​mi? To
zu​peł​nie nie mie​ści​ło jej się w gło​wie.
– Ale nie ro​zu​miem, cze​go oni ode mnie chcą – wy​mam​ro​ta​ła.
– Naj​kró​cej mó​wiąc, chcą, żeby wy​szła pani za ich kró​la – od​rzekł Ra​shad su​cho.
– Nie​żo​na​ty król i wol​na ko​bie​ta, któ​ra nosi to samo imię co słyn​na kró​lo​wa… w ich
oczach wszyst​ko jest bar​dzo pro​ste.
– Chcą, że​bym wy​szła za pana? – wy​krztu​si​ła Pol​ly.
– Mają wszel​kie prze​słan​ki, by tak my​śleć – skwi​to​wał Ra​shad z odro​bi​ną go​ry​czy,
bo im dłu​żej pa​trzył na de​mon​stru​ją​ce tłu​my, tym bar​dziej jego po​czu​cie obo​wiąz​ku
wal​czy​ło z roz​sąd​kiem. – Jest pani bar​dzo pięk​na. Jaki męż​czy​zna nie chciał​by po​-
ślu​bić ta​kiej pięk​no​ści? A choć mo​gła pani wy​brać ja​kiś nie​sto​sow​ny za​wód, na
przy​kład zo​stać strip​ti​zer​ką albo tań​czyć na ru​rze, co z całą pew​no​ścią nie​co stłu​-
mi​ło​by ich en​tu​zjazm…
– Naj​moc​niej prze​pra​szam! – Pol​ly znów ze​rwa​ła się na nogi.
– Tym​cza​sem pani pra​co​wa​ła w schro​ni​sku dla bez​dom​nych i po​ma​ga​ła sła​bym
i ubo​gim – do​koń​czył Ra​shad. – Ow​szem, na​sze me​dia są rów​nie do​cie​kli​we jak
w pani kra​ju. Ga​ze​ty przed​sta​wi​ły pa​nią jako ide​al​ną kan​dy​dat​kę na moją żonę.
Pol​ly gwał​tow​nie wy​szła z na​mio​tu i sta​nę​ła w peł​nym słoń​cu przy po​rę​czy ta​ra​su,
wpa​tru​jąc się w piasz​czy​ste wy​dmy na ho​ry​zon​cie.
– Je​stem prze​ra​żo​na…
– A ja je​stem w pu​łap​ce – oświad​czył Ra​shad bez cie​nia współ​czu​cia, wście​kły na
los, któ​ry po​sta​wił go w tak trud​nej sy​tu​acji. Pod​czas ko​ro​na​cji przy​się​gał, że zro​bi
wszyst​ko, by za​pew​nić Dha​rii szczę​ście i bez​pie​czeń​stwo, ale po​świę​ce​nie wol​no​ści
oso​bi​stej ni​g​dy mu nie do​skwie​ra​ło. Do​pie​ro te​raz, gdy przy​szło do kwe​stii mał​żeń​-
stwa, za​czął ro​zu​mieć, jaka była cena tej obiet​ni​cy. Miał o czym my​śleć. Pa​trzył na
Pol​ly i za​sta​na​wiał się, co by było, gdy​by pod​dał się woli na​ro​du za​miast sie​dzieć
spo​koj​nie i cze​kać, aż en​tu​zjazm tłu​mów ze​mrze śmier​cią na​tu​ral​ną.
– Prze​cież to nie ja za​sta​wi​łam na pana pu​łap​kę! – wy​krzyk​nę​ła Pol​ly wo​jow​ni​czo,
uno​sząc rękę.
Ra​shad bez ostrze​że​nia po​chwy​cił ją w swo​ją dłoń i wpa​trzył się w błę​kit​ne żył​ki
na we​wnętrz​nej stro​nie jej prze​gu​bu. Przy jego brą​zo​wych pal​cach jej ręka wy​da​-
wa​ła się zu​peł​nie bia​ła. Nie za​sta​na​wia​jąc się, co robi, po​chy​lił gło​wę i przy​ci​snął
usta do gład​kiej, de​li​kat​nej skó​ry.
Pol​ly pa​trzy​ła na jego ciem​ną gło​wę w ogłu​szo​nym mil​cze​niu. Całe jej cia​ło prze​-
szył dziw​ny dreszcz. Nie​wia​ry​god​ne, jak wiel​ka daw​ka zmy​sło​wo​ści mo​gła kryć się
w tak nie​win​nym kon​tak​cie. Zda​rza​ło się, że gdy męż​czyź​ni ca​ło​wa​li ją na​mięt​nie,
nie czu​ła zu​peł​nie nic, na​to​miast jed​no mu​śnię​cie ust Ra​sha​da na skó​rze jej nad​-
garst​ka wy​star​czy​ło, by całe jej cia​ło ogar​nę​ło pod​nie​ce​nie. Za​drża​ła, gdy jego usta
prze​su​nę​ły się po dło​ni i za​mknę​ły wo​kół czub​ka pal​ca. Jak za​hip​no​ty​zo​wa​na pa​-
trzy​ła w jego błysz​czą​ce zło​tym świa​tłem oczy i wi​dzia​ła w nich czy​ste po​żą​da​nie.
Na​raz gdzieś w po​bli​żu roz​le​gły się arab​skie okrzy​ki. Pol​ly za​mru​ga​ła ze zdzi​wie​-
niem, a Ra​shad na​tych​miast pu​ścił jej rękę.
Ha​kim był wstrzą​śnię​ty tym, co zo​ba​czył. Za​ufał swo​je​mu kró​lo​wi, ale za​po​mniał
o tym, że król jest mło​dym męż​czy​zną, a Pol​ly pięk​ną mło​dą ko​bie​tą.
– To spo​tka​nie jest ab​so​lut​nie nie​sto​sow​ne – po​wie​dział do swo​jej wnucz​ki z nie​-
szczę​śli​wą miną. – Ale nie mogę pani za to wi​nić.
Przez chwi​lę męż​czyź​ni roz​ma​wia​li ze sobą po arab​sku. Pol​ly po​czu​ła za​że​no​wa​-
nie. W koń​cu to ona po​pro​si​ła o spo​tka​nie sam na sam, ła​miąc za​sa​dy obo​wią​zu​ją​ce
w Dha​rii. Ra​shad tyl​ko po​ca​ło​wał ją w dłoń. Na li​tość bo​ską, po​my​śla​ła ze zło​ścią
i ogar​nę​ła ją nie​chęć do tego star​sze​go męż​czy​zny, któ​ry za​cho​wy​wał się tak, jak​by
prze​rwał ja​kąś szo​ku​ją​cą, roz​pust​ną sce​nę.
– Pan​no Di​xon, je​stem Ha​kim – po​wie​dział star​szy męż​czy​zna ła​god​nie i od​pro​wa​-
dził ją na bok. – Czy mogę na​zy​wać pa​nią Pol​ly? A może Za​riy​ah?
Pol​ly opa​no​wa​ła się z tru​dem.
– Nie. Moja bab​cia ni​g​dy nie uży​wa​ła tego imie​nia. Kie​dy by​łam już tro​chę star​-
sza i ro​zu​mia​łam, że na​praw​dę tak się na​zy​wam, po​wie​dzia​ła mi, że to cu​dzo​ziem​-
skie imię, któ​re brzmi dziw​nie, i nie chcia​ła go uży​wać, więc na​zy​wa​ła mnie Pol​ly.
– Wiel​ka szko​da, ale może z cza​sem uda się temu za​ra​dzić – od​po​wie​dział Ha​kim
nie​ja​sno. – Czy ze​chcia​ła​by pani ze mną po​roz​ma​wiać? Mu​szę pani po​wie​dzieć
o czymś bar​dzo waż​nym.
ROZDZIAŁ CZWARTY

Ha​kim za​pro​wa​dził ją do po​miesz​cze​nia, któ​re na​zy​wał swo​im ga​bi​ne​tem, ale


któ​re bar​dziej przy​po​mi​na​ło sta​rą bi​blio​te​kę.
Pol​ly opa​dła na wy​god​ny fo​tel, ale gdy Ha​kim po​wie​dział, że jest jej dziad​kiem,
wy​pro​sto​wa​ła się gwał​tow​nie i sze​ro​ko otwo​rzy​ła oczy.
– Ale skąd pan może o tym wie​dzieć? – szep​nę​ła ury​wa​nym gło​sem.
– To moja mat​ka. – Ha​kim po​dał jej sta​re, znisz​czo​ne zdję​cie uśmiech​nię​tej ja​sno​-
wło​sej ko​bie​ty. – A to mój syn, a twój oj​ciec.
Pol​ly z cie​ka​wo​ścią po​pa​trzy​ła na fo​to​gra​fię atrak​cyj​ne​go ciem​no​okie​go męż​czy​-
zny.
– Czy on się na​zy​wa Za​hir Ba​sa​ra?
Ha​kim ła​god​nie po​pra​wił jej wy​mo​wę i opo​wie​dział z ża​lem o śmier​ci Za​hi​ra
przed dwu​dzie​stu laty pod​czas prze​ję​cia pa​ła​cu. W oczach Pol​ly wez​bra​ły łzy, gdy
Ha​kim szcze​rze przy​znał, że był wów​czas w kon​flik​cie ze swo​im je​dy​nym dziec​-
kiem.
– Chciał się oże​nić z two​ją mat​ką – wy​ja​śnił – a ja by​łem temu prze​ciw​ny. Moi ro​-
dzi​ce byli mie​sza​nym mał​żeń​stwem. Mat​ka była cór​ką szwedz​kie​go mi​sjo​na​rza,
któ​ry tu pra​co​wał. Moi ro​dzi​ce żyli ra​zem, ale nie byli szczę​śli​wi, więc by​łem śle​po
uprze​dzo​ny do ko​bie​ty, któ​rą ko​chał mój syn.
– Ro​zu​miem, ale czy jest pan pew​ny, że pań​ski syn był moim oj​cem? Moja mat​ka
zo​sta​wi​ła mi jego na​zwi​sko ra​zem z pier​ścion​kiem, ale…
Po​licz​ki Pol​ly zwil​ży​ły się łza​mi. Te​raz czu​ła się win​na, że wąt​pi​ła w to na​zwi​sko.
Po​zwo​li​ła, by go​rycz bab​ci nad​wą​tli​ła jej za​ufa​nie do mat​ki. Tym​cza​sem An​na​bel
Di​xon nie kła​ma​ła i do​brze wie​dzia​ła, kto jest oj​cem jej pierw​sze​go dziec​ka.
– Nie mam żad​nych wąt​pli​wo​ści, bo zro​bi​li​śmy ba​da​nia DNA. Le​karz po​brał od
cie​bie prób​ki, nie py​ta​jąc o po​zwo​le​nie – wy​ja​śnił Ha​kim po​nu​ro. – A prób​ki DNA
tych, któ​rzy zgi​nę​li w za​ma​chu, zo​sta​ły za​cho​wa​ne. Prze​pra​szam, że ka​za​li​śmy zro​-
bić te ba​da​nia bez two​jej wie​dzy.
– Ale dla​cze​go ka​za​li​ście je zro​bić? – zdu​mia​ła się Pol​ly, tak prze​ję​ta od​na​le​zie​-
niem ro​dzi​ny, że na​wet nie wpa​dła w złość. – Po co?
Ha​kim wy​ja​śnił, że jej po​ja​wie​nie się wraz z pier​ście​niem wzbu​dzi​ło po​dej​rze​nia,
że może być dziec​kiem nie​ży​ją​ce​go ojca Ra​sha​da.
– Był czło​wie​kiem zu​peł​nie po​zba​wio​nym skru​pu​łów, gdy cho​dzi​ło o ko​bie​ty. Miał
wie​le ro​man​sów. Nic nie wie​my, by zo​sta​wił ja​kieś nie​ślub​ne dzie​ci, ale za​wsze ist​-
nie​je taka moż​li​wość. Wy​obraź so​bie moje zdu​mie​nie, gdy kom​pu​ter zna​lazł po​kre​-
wień​stwo z moim wła​snym sy​nem.
Pol​ly bar​dzo po​ma​łu za​czę​ła przy​wy​kać do my​śli, że sie​dzi przed wła​snym dziad​-
kiem, któ​ry trak​to​wał ją znacz​nie cie​plej i bar​dziej życz​li​wie niż bab​cia ze stro​ny
mat​ki.
– To mu​siał być okrop​ny wstrząs…
– Nie, to było wspa​nia​łe od​kry​cie. – Ha​kim uśmiech​nął się sze​ro​ko. – Moja żona,
a two​ja bab​cia roz​pła​ka​ła się z ra​do​ści i nie może się już do​cze​kać, kie​dy cię po​zna.
Je​ste​śmy so​bie obcy, ale bar​dzo by​śmy chcie​li, że​byś uzna​ła nas za ro​dzi​nę.
Do oczu Pol​ly znów na​pły​nę​ły łzy.
– Ja też tego chcę. Oprócz sio​stry wła​ści​wie ni​g​dy nie mia​łam tego, co lu​dzie na​-
zy​wa​ją ro​dzi​ną. Ale czy nie robi panu róż​ni​cy to, że Za​hir i moja mat​ka nie byli mał​-
żeń​stwem?
– Ależ byli – od​rzekł dzia​dek i opo​wie​dział jej o wszyst​kim.
– Moja mat​ka mu​sia​ła być zroz​pa​czo​na – po​wie​dzia​ła Pol​ly bez​rad​nie. Pró​bo​wa​ła
so​bie wy​obra​zić, jak czu​ła się An​na​bel, gdy wy​szła za męż​czy​znę, któ​re​go ko​cha​ła,
i stra​ci​ła go za​raz na​stęp​ne​go dnia.
– W Dha​rii pa​no​wał za​męt i two​ja mama oczy​wi​ście ucie​kła do domu, do Wiel​kiej
Bry​ta​nii. Nie mia​ła tu po co zo​sta​wać. Z pew​no​ścią rów​nież wie​dzia​ła, że ro​dzi​na
Za​hi​ra jest do niej wro​go na​sta​wio​na – wy​znał Ha​kim ze smut​kiem. – Po​peł​ni​łem
wiel​ki błąd, Pol​ly.
Drob​na dłoń uści​snę​ła jego rękę.
– Nie mógł pan o tym wie​dzieć. Po​peł​nił pan błąd, bo chciał pan jak naj​le​piej dla
swo​je​go syna. Skąd miał pan wie​dzieć, co przy​nie​sie przy​szłość? Nikt z nas tego nie
wie – za​uwa​ży​ła.
Ha​kim uśmiech​nął się i na jego okrą​głej twa​rzy od​bi​ło się za​do​wo​le​nie.
– Czy zgo​dzisz się, by​śmy z żoną mo​gli cię le​piej po​znać? – za​py​tał po​kor​nie. – Bę​-
dzie​my ci bar​dzo wdzięcz​ni.
Pol​ly wy​mam​ro​ta​ła, że ona rów​nież bę​dzie wdzięcz​na. Za​mru​ga​ła, żeby od​pę​dzić
łzy, zdu​mio​na, że jej z po​zo​ru ska​za​ne na po​raż​kę po​szu​ki​wa​nie ojca za​koń​czy​ło się
w tak nie​zwy​kły spo​sób. Oj​ciec już nie żył, po​dob​nie jak mat​ka, ale od​kry​ła, że ma
in​nych krew​nych, a to było wię​cej, niż mo​gła mieć na​dzie​ję, wy​ru​sza​jąc w tę po​-
dróż.
– Ale nie po​zwa​laj wię​cej, żeby król brał cię za rękę – po​ra​dził Ha​kim ści​szo​nym
gło​sem. – To była jego wina, nie two​ja, ale nie po​zwól spla​mić swo​jej re​pu​ta​cji.
– Czy w re​la​cjach mię​dzy męż​czy​zna​mi i ko​bie​ta​mi tu​taj w Dha​rii obo​wią​zu​ją ta​-
kie su​ro​we za​sa​dy?
– Tyl​ko gdy cho​dzi o kró​la – rzekł dzia​dek su​cho. – Jest po​sta​cią pu​blicz​ną i nie
moż​na po​zwo​lić, by uzna​no, że jest po​dob​ny do swo​je​go ojca. Gdy już się oże​ni, nie
bę​dzie mu​siał tak się przej​mo​wać pro​to​ko​łem.
Pol​ly po​czu​ła ła​sko​ta​nie w pra​wej dło​ni i go​rą​co na twa​rzy.
– To zna​czy, że pla​nu​je się oże​nić? Czy ma już ja​kąś na​rze​czo​ną?
– Jesz​cze nie, ale musi się oże​nić – od​rzekł Ha​kim po​god​nie. – Mo​nar​cha ma obo​-
wią​zek wziąć so​bie żonę i spło​dzić dzie​ci, żeby za​pew​nić kon​ty​nu​ację rodu dla przy​-
szłych po​ko​leń.
Pol​ly po​my​śla​ła, że Ra​shad musi za​pła​cić wy​so​ką cenę za to, że wszy​scy do​oko​ła
mu się kła​nia​ją. Po​wie​dział, że ła​ma​nie za​sad nie​sie kon​se​kwen​cje i naj​wy​raź​niej
do​brze wie​dział, o czym mówi. Sko​ro nie wol​no mu było prze​by​wać sam na sam
z ko​bie​tą, to nic dziw​ne​go, że tro​chę go po​nio​sło, gdy do​tknął jej ręki.
Czy mógł nie​wła​ści​wie zro​zu​mieć jej proś​bę o spo​tka​nie sam na sam? Mia​ła na​-
dzie​ję, że nie, ale na wspo​mnie​nie tej chwi​li zro​bi​ło jej się go​rą​co. Był bar​dzo przy​-
stoj​ny i bar​dzo sek​sow​ny i Pol​ly przy nim za​czy​na​ła ro​zu​mieć, dla​cze​go lu​dzie uwa​-
ża​ją, że seks jest taki waż​ny. Sko​ro zwy​kły po​ca​łu​nek w dłoń mógł wy​wo​łać taką re​-
ak​cję… Szyb​ko stłu​mi​ła nie​sto​sow​ne my​śli.

Obu​dzi​ła ją po​ko​jów​ka ze śnia​da​niem. Pol​ly mia​ła wra​że​nie, że to za​le​d​wie świt.


Po​ko​jów​ka po​wie​dzia​ła z dziw​nym bły​skiem w oku, że cze​ka ją wy​ciecz​ka, Pol​ly jed​-
nak nie do​wie​dzia​ła się, do​kąd ma po​je​chać, po co ani w czy​im to​wa​rzy​stwie. Po​my​-
śla​ła, że być może dziew​czy​na ma zbyt ogra​ni​czo​ny za​sób an​giel​skich słów i nie po​-
tra​fi jej tego wy​ja​śnić. Może Ra​shad wy​my​ślił ja​kiś dys​kret​ny spo​sób wy​sła​nia jej na
pla​no​wa​ne wa​ka​cje.
Ale kie​dy za​czę​ła się pa​ko​wać, po​ko​jów​ka wy​raź​nie się zmie​sza​ła, a za​tem nie
o to cho​dzi​ło. Może jej miły nowy dzia​dek miał dla niej ja​kąś pro​po​zy​cję? Tak czy
owak, Pol​ly po​my​śla​ła, że bar​dzo chęt​nie zo​ba​czy coś wię​cej w kra​ju swo​je​go ojca.
Do​tych​czas wi​dzia​ła tyl​ko uli​ce mia​sta i wi​dok roz​cią​ga​ją​cy się z da​chu.
Po​ko​jów​ka po​pro​wa​dzi​ła ją na dół scho​da​mi dla służ​by, a po​tem przez dłu​gi ciąg
ci​chych ko​ry​ta​rzy i dzie​dziń​ców. W koń​cu do​tar​ły do ga​ra​żu peł​ne​go wy​staw​nych
sa​mo​cho​dów. Tam bar​dzo ce​re​mo​nial​nie wpro​wa​dzo​no ją do SUV-a. Gdy wy​jeż​dża​li
za pa​ła​co​wą bra​mę, Pol​ly za​uwa​ży​ła, że za nimi jadą jesz​cze dwa sa​mo​cho​dy.
Obie​ca​ła so​bie, że póź​niej za​dzwo​ni do El​lie. Szcze​rze mó​wiąc, te​raz, gdy już się
do​wie​dzia​ła od Ra​sha​da, jak wy​glą​da sy​tu​acja, nie mia​ła ocho​ty słu​chać po​nu​rych
pro​gnoz sio​stry. Ani ona, ani Ra​shad nie byli z tego za​do​wo​le​ni, ale nie​wie​le mo​gli
z tym zro​bić. To nie była wina żad​ne​go z nich, że lu​dzie po​wią​za​li Pol​ly z le​gen​dą
o pier​ście​niu.
Wy​je​cha​li na pu​sty​nię. Pol​ly sie​dzia​ła wy​god​nie w kli​ma​ty​zo​wa​nym sa​mo​cho​dzie
i pa​trzy​ła na kra​jo​braz. Je​cha​li w górę i w dół po wy​dmach. W pew​nej chwi​li mi​nę​li
dłu​gi sznur ob​ju​czo​nych wiel​błą​dów. Po zjeź​dzie z ostat​niej wy​dmy Pol​ly zo​ba​czy​ła
oazę. Na wi​dok buj​nej zie​le​ni, drzew pal​mo​wych i na​tu​ral​ne​go je​zio​ra za​par​ło jej
dech.
Sa​mo​chód za​trzy​mał się. Pol​ly wy​sia​dła i na​tych​miast oto​czy​ła ją grup​ka roz​ga​da​-
nych ko​biet. Po​czu​ła się nie​swo​jo, ale sta​ra​ła się uprzej​mie uśmie​chać. Po​pro​wa​-
dzo​no ją do na​mio​tu i po​ka​za​no dłu​gą suk​nię z wy​raź​ną na​dzie​ją, że ze​chce prze​-
brać się ze spodni i ko​szul​ki. Po​my​śla​ła, że być może w tej kul​tu​rze nie jest przy​ję​-
te, by ko​bie​ty no​si​ły spodnie, to​też zgo​dzi​ła się dla świę​te​go spo​ko​ju. Zresz​tą suk​-
nia po​kry​ta błę​kit​nym ha​ftem była na​praw​dę ład​na, Pol​ly nie pro​te​sto​wa​ła więc na​-
wet wte​dy, gdy roz​ple​cio​no jej war​kocz i wy​szczot​ko​wa​no wło​sy. Jej to​wa​rzysz​ki
zda​wa​ły się czer​pać z tych za​bie​gów wiel​ką ra​dość. El​lie na pew​no by po​wie​dzia​ła,
że Pol​ly za​nad​to sta​ra się wszyst​kich za​do​wo​lić, Pol​ly jed​nak lu​bi​ła uszczę​śli​wiać in​-
nych.
Po​pro​wa​dzo​no ją mię​dzy wiel​ki​mi czar​ny​mi na​mio​ta​mi do na​mio​tu sto​ją​ce​go tuż
nad je​zio​rem. Z ulgą schro​ni​ła się w cie​niu. Na​raz w wej​ściu uka​zał się Ra​shad. Był
w dżin​sach i roz​pię​tej pod szy​ją ko​szu​li.
– Ra​shad – wy​mam​ro​ta​ła ze zdu​mie​niem, ale za​raz się zre​flek​to​wa​ła. – Chy​ba nie
po​win​nam się tak do pana zwra​cać. To zbyt​nia po​ufa​łość. Co pan tu…
– Mo​żesz mnie tak na​zy​wać – od​rzekł bez wa​ha​nia. – Jak się czu​jesz po tym, co
Ha​kim po​wie​dział ci wczo​raj wie​czo​rem?
– Wciąż je​stem wstrzą​śnię​ta, ale przede wszyst​kim… – Pol​ly za​sta​no​wi​ła się – nie​-
wia​ry​god​nie szczę​śli​wa, że od​kry​łam, kim je​stem, choć jed​no​cze​śnie smut​no mi, że
mo​je​go ojca już z nami nie ma. Poza tym po​lu​bi​łam Ha​ki​ma.
– To do​bry czło​wiek, bar​dzo lo​jal​ny i mą​dry. – Ra​shad od​chy​lił gło​wę na bok i lek​-
ko wzru​szył ra​mio​na​mi. – Ale kie​dy od​kry​je, że znik​nę​łaś z pa​ła​cu, bę​dzie miał
ocho​tę mnie za​bić.
– To ty ka​za​łeś mnie tu przy​wieźć? – Pol​ly zmarsz​czy​ła brwi. – Ale dla​cze​go?
– Bo mo​głem przy​wieźć cię tu​taj albo wspi​nać się po bal​ko​nach, żeby do​trzeć do
two​jej sy​pial​ni. A to by​ła​by naj​gor​sza ze wszyst​kich moż​li​wo​ści – od​rzekł z lek​kim
roz​ba​wie​niem.
Praw​dę mó​wiąc, Ra​shad był w kiep​skim na​stro​ju i bar​dzo nie​wie​le rze​czy w tej
chwi​li mo​gło go roz​ba​wić. Przez więk​szą część nocy roz​my​ślał ze zło​ścią o sy​tu​acji,
jaką stwo​rzy​ło przy​by​cie Pol​ly z pier​ście​niem, i wresz​cie do​tar​ło do nie​go, co po​wi​-
nien zro​bić. Nie miał wy​bo​ru. Jego na​ród ży​czył so​bie, żeby się z nią oże​nił. Żad​na
inna ko​bie​ta nie pa​so​wa​ła do le​gen​dy. Ra​shad wca​le nie chciał się że​nić, ale miał sil​-
ne po​czu​cie obo​wiąz​ku. Nie chciał być sa​mo​lub​nym wład​cą, ta​kim jak jego oj​ciec.
Do​bro na​ro​du było dla nie​go naj​waż​niej​sze. Trud​no mu było zde​cy​do​wać się na po​-
wtór​ny oże​nek, ale mał​żeń​stwo z Pol​ly mia​ło​by pew​ne za​le​ty. W każ​dym ra​zie ta
ko​bie​ta wzbu​dza​ła w nim po​żą​da​nie. Są​dził, że wy​bór nie​zna​nej żony na pod​sta​wie
zdję​cia, po​cho​dze​nia i tego, co mó​wi​li o niej inni, był​by znacz​nie bar​dziej ry​zy​kow​-
ny. Pol​ly w każ​dym ra​zie po​znał oso​bi​ście.
Oczy Ra​sha​da oto​czo​ne był nie​wia​ry​god​nie dłu​gi​mi rzę​sa​mi. Pol​ly nie mia​ła wcze​-
śniej po​ję​cia, że męż​czy​zna może być tak pięk​ny. Trud​no jej było ode​rwać od nie​go
wzrok.
– Przy​wio​złem cię tu​taj, bo chcia​łem za​py​tać, czy za mnie wyj​dziesz – po​wie​dział
spo​koj​nie.
– Prze​cież pra​wie się nie zna​my! – wy​krzyk​nę​ła z nie​do​wie​rza​niem.
– Nie​zu​peł​nie. Wiem o to​bie wię​cej niż o każ​dej in​nej kan​dy​dat​ce na żonę, któ​rą
mógł​bym wy​brać na pod​sta​wie zdję​cia, a tyl​ko taki mam wy​bór – przy​znał. – Aran​-
żo​wa​ne mał​żeń​stwo by​ło​by zu​peł​nie nor​mal​ne dla czło​wie​ka o mo​jej po​zy​cji, choć
ta prak​ty​ka za​gi​nę​ła już wśród zwy​kłych lu​dzi. Mam już za sobą jed​no aran​żo​wa​ne
mał​żeń​stwo i nie chcę na​stęp​ne​go.
– By​łeś już żo​na​ty? – zdu​mia​ła się Pol​ly. Wie​dzia​ła, że Ra​shad ma za​le​d​wie trzy​-
dzie​ści je​den lat.
– Oże​ni​łem się w wie​ku szes​na​stu lat.
– Bar​dzo cię prze​pra​szam, ale uwa​żam, że to bar​ba​rzyń​stwo – wy​mam​ro​ta​ła bez​-
rad​nie. – By​łeś o wie​le za mło​dy…
– Oby​dwo​je by​li​śmy za mło​dzi, ale to były trud​ne cza​sy i trze​ba było za​wie​rać so​-
ju​sze, a so​ju​sze za​wie​ra się przez mał​żeń​stwa – wy​ja​śnił Ra​shad. – Nie mia​łem wy​-
bo​ru, ale tym ra​zem wo​lał​bym mieć coś do po​wie​dze​nia.
– Prze​cież mó​wi​łeś, że czu​jesz się schwy​ta​ny w pu​łap​kę przez ocze​ki​wa​nia swo​je​-
go na​ro​du – przy​po​mnia​ła mu Pol​ly, uni​ka​jąc bez​po​śred​niej od​po​wie​dzi na oświad​-
czy​ny. – A te​raz twier​dzisz, że chcesz speł​nić ich ocze​ki​wa​nia.
– Dla​cze​go nie? Oni wy​bra​li cie​bie, ale ja też wy​bie​ram cie​bie – od​rzekł zmy​sło​-
wym gło​sem, wpa​tru​jąc się w jej na​pię​tą twarz. – Pra​gnę cię.
Nie mia​ła naj​mniej​szych wąt​pli​wo​ści, co on ma na my​śli. Okry​ła się ru​mień​cem
i całe jej cia​ło oży​ło. Przy​mknę​ła oczy, bo nie była w sta​nie wy​trzy​mać jego pa​lą​ce​-
go spoj​rze​nia.
– I ty też mnie pra​gniesz – oświad​czył Ra​shad z pew​no​ścią sie​bie, któ​ra do​pro​wa​-
dza​ła ją do sza​łu.
Otwo​rzy​ła oczy i za​ci​snę​ła dło​nie w pię​ści.
– My​ślę, że…
– Nie pró​buj się ze mną kłó​cić, bo tyl​ko mnie to pod​nie​ca. Je​śli za​czniesz krzy​-
czeć, to nie mogę obie​cać, że uda mi się utrzy​mać ręce z dala od cie​bie – po​wie​dział
Ra​shad ostrze​gaw​czo.
– Pod​nie​ca cię to? – po​wtó​rzy​ła ze zdu​mie​niem.
– Bo nikt inny nie pró​bu​je się ze mną kłó​cić ani mi prze​ciw​sta​wiać. Nie masz po​ję​-
cia, jak nud​na jest taka ule​głość – przy​znał po​nu​ro.
Pol​ly, któ​ra mia​ła sio​strę ob​da​rzo​ną bar​dzo sil​nym i wy​bu​cho​wym cha​rak​te​rem,
mia​ła ocho​tę się z nim nie zgo​dzić, bo nie po​tra​fi​ła so​bie wy​obra​zić, jak moż​na
czer​pać przy​jem​ność z kon​flik​tu. Nie po​wie​dzia​ła jed​nak nic, tyl​ko po​trzą​snę​ła gło​-
wą.
– Po​ciąg sek​su​al​ny to nie jest wy​star​cza​ją​ca pod​sta​wa do mał​żeń​stwa.
– Dla mnie jest – oświad​czył bez wa​ha​nia. – Je​stem prze​ko​na​ny, że by​ła​byś do​sko​-
na​łą żoną.
– Prze​cież nikt nie jest do​sko​na​ły!
– Mia​ła​byś wię​cej za​let niż wad – po​pra​wił się gład​ko. – Od​kry​cie, że w two​ich ży​-
łach pły​nie krew Dha​rii, tyl​ko po​więk​sza twój urok. To jest te​raz rów​nież twój
świat, nie tyl​ko mój. Masz tu ro​dzi​nę, któ​ra bę​dzie cię ko​chać i wspie​rać.
Pol​ly po​chy​li​ła gło​wę, pró​bu​jąc od​ciąć się od po​ku​sy, jaką sta​no​wi​ły jego błysz​czą​-
ce czar​ne oczy. To był bar​dzo moc​ny ar​gu​ment. Rze​czy​wi​ście mia​ła te​raz ro​dzi​nę
i cał​kiem nowy świat, któ​ry cze​kał na od​kry​cie. Oprócz sio​stry ni​g​dy nie mia​ła ro​-
dzi​ny, na któ​rej mo​gła​by po​le​gać, i dla​te​go spo​tka​nie z Ha​ki​mem było dla niej tak
waż​ne. Chcia​ła po​znać swo​ich dziad​ków i ich kul​tu​rę, spę​dzić z nimi tro​chę cza​su,
a po​dró​że były dro​gie i przy jej ni​skich za​rob​kach trud​no by​ło​by jej się z nimi po​-
now​nie spo​tkać, gdy​by wró​ci​ła do domu pod ko​niec ty​go​dnia, tak jak pier​wot​nie za​-
mie​rza​ła.
– Mał​żeń​stwo ze mną ma swo​je wady i za​le​ty – rzekł Ra​shad prak​tycz​nie. – Nie
wie​rzę, by pie​nią​dze mo​gły za​wró​cić ci w gło​wie, ale jako moja żona by​ła​byś bar​-
dzo bo​ga​ta. Z dru​giej stro​ny stra​ci​ła​byś część wol​no​ści. Nie mo​gła​byś mó​wić i ro​-
bić wszyst​kie​go, co byś chcia​ła, bo człon​ko​wie ro​dzi​ny kró​lew​skiej mu​szą prze​-
strze​gać pro​to​ko​łu. Cza​sa​mi ten pro​to​kół wy​da​je się du​sić, ale ma nas chro​nić.
Pol​ly znów się za​ru​mie​ni​ła, bo na​tych​miast za​czę​ła my​śleć o tym, ile do​bre​go mo​-
gła​by wy​rzą​dzić, gdy​by mia​ła do dys​po​zy​cji pie​nią​dze. Bied​na El​lie była po uszy za​-
grze​ba​na w stu​denc​kich kre​dy​tach, któ​re mia​ła spła​cać przez wie​le ko​lej​nych lat.
Poza tym oby​dwie sio​stry bar​dzo chcia​ły od​na​leźć trze​cią, Pe​ne​lo​pe, i po​znać ją, ale
wy​na​ję​cie pry​wat​ne​go de​tek​ty​wa w tej chwi​li prze​kra​cza​ło ich moż​li​wo​ści fi​nan​so​-
we. Za​wsty​dzi​ła się tych my​śli, utwier​dza​jąc się w prze​ko​na​niu, że pie​nią​dze rze​-
czy​wi​ście są naj​więk​szym źró​dłem zła i po​kus.
– A co się sta​ło z two​ją pierw​szą żoną? – za​py​ta​ła na​gle, żeby uciec od my​śli o pie​-
nią​dzach.
– Pięć lat temu uką​sił ją wąż i Fe​rah zmar​ła – od​po​wie​dział Ra​shad zmie​nio​nym
to​nem. – Po​moc na​de​szła zbyt póź​no.
– Przy​kro mi – wy​mam​ro​ta​ła Pol​ly od​ru​cho​wo. Wciąż czu​ła za​męt w my​ślach.
– Czy usły​szę od cie​bie od​po​wiedź?
– Jesz​cze nie – od​rze​kła szcze​rze.
Roz​są​dek ka​zał jej ka​te​go​rycz​nie od​rzu​cić tę pro​po​zy​cję. Prze​cież pra​wie się nie
zna​li. To by​ło​by sza​leń​stwo. A jed​nak… Pra​gnę​ła go bar​dziej niż ja​kie​go​kol​wiek in​-
ne​go męż​czy​zny, a nie była już prze​cież po​dat​ną na emo​cje na​sto​lat​ką. A je​śli już ni​-
g​dy nie spo​tka ni​ko​go, kto obu​dził​by w niej po​dob​ne uczu​cia jak Ra​shad? Na myśl
o tym, że mia​ła​by go wię​cej nie zo​ba​czyć, ogar​nął ją lęk i po​czu​ła dziw​ną pust​kę.
Od​kry​ła rów​nież. że po​do​ba​ją jej się emo​cje, któ​re Ra​shad w niej wy​wo​łu​je.
– Może po​mo​gę ci zde​cy​do​wać – mruk​nął. – Uznasz to za szan​taż, ale tak na​-
praw​dę to jest je​dy​na al​ter​na​ty​wa do mał​żeń​stwa ze mną.
Pol​ly pod​nio​sła gło​wę i wpa​trzy​ła się w nie​go nie​bie​ski​mi ocza​mi.
– Szan​taż? O czym ty mó​wisz?
– Je​śli za mnie nie wyj​dziesz, bę​dziesz mu​sia​ła na​tych​miast opu​ścić Dha​rię. Tyl​ko
twój wy​jazd może za​koń​czyć to sza​leń​stwo na uli​cach i w me​diach – oznaj​mił z zim​-
ną krwią.
– Chcesz mnie wy​rzu​cić z kra​ju? – Pol​ly była prze​ra​żo​na.
Ciem​ne oczy na​po​tka​ły jej spoj​rze​nie.
– Tak, je​śli to bę​dzie ko​niecz​ne, i oczy​wi​ście nie zgo​dzę się, że​byś tu wró​ci​ła
w bli​skiej przy​szło​ści – rzekł twar​do.
Pol​ly była wstrzą​śnię​ta. Chcia​ła po​znać swo​ich dziad​ków, swo​ją nowo od​kry​tą ro​-
dzi​nę. Nie mia​ła wąt​pli​wo​ści, że Ha​kim i jego żona ze​chcie​li​by ją od​wie​dzić w Lon​-
dy​nie przy​naj​mniej raz, ale to nie by​ło​by to samo co po​zo​sta​nie przez ja​kiś czas
w Dha​rii i od​kry​wa​nie na wła​sną rękę dzie​dzic​twa i kul​tu​ry wła​sne​go ojca.
– Nie mogę po​zwo​lić na to, żeby obec​na sy​tu​acja trwa​ła dłu​żej – po​wie​dział Ra​-
shad po​sęp​nie. Pod​szedł do wyj​ścia z na​mio​tu i kla​snął w ręce. – Za​sta​nów się,
a tym​cza​sem na​pi​je​my się her​ba​ty.
Zda​niem Pol​ly her​ba​ta nie mo​gła w ni​czym po​móc, ale skom​pli​ko​wa​ny ry​tu​ał pa​-
rze​nia, od​pra​wia​ny przez dwóch męż​czyzn w dłu​gich sza​tach, w każ​dym ra​zie do​-
star​czył jej ja​kiejś roz​ryw​ki, pod​czas gdy w jej umy​śle na​ra​sta​ła fala nie​po​ko​ju. To
był szan​taż, na​wet je​śli w pe​wien spo​sób ro​zu​mia​ła po​dej​ście Ra​sha​da. Z dru​giej
stro​ny, ze swo​je​go punk​tu wi​dze​nia nie po​win​na cier​pieć przez coś, cze​mu w ża​den
spo​sób nie za​wi​ni​ła. Gro​żąc jej na​tych​mia​sto​wą de​por​ta​cją, Ra​shad w grun​cie rze​-
czy od​bie​rał jej pra​wo wy​bo​ru.
– Na​praw​dę zmu​sił​byś mnie do wy​jaz​du? – za​py​ta​ła ze zło​ścią.
– Za​wsze zro​bię to, co naj​lep​sze dla mo​je​go kra​ju – od​rzekł szorst​ko. – To mój
obo​wią​zek.
Za​ci​snę​ła pal​ce na szkla​necz​ce. Wie​dzia​ła, że mówi po​waż​nie, wi​dać to było na
jego ścią​gnię​tej twa​rzy. Mo​gła zo​stać w Dha​rii i zgo​dzić się na mał​żeń​stwo albo
wró​cić do domu. Po​my​śla​ła ze zło​ścią, że nie trze​ba nie​chcia​nej cią​ży, by zmu​sić ko​-
goś do mał​żeń​stwa, wy​star​czy roz​złosz​czo​ny tłum na uli​cach. Prze​ra​stał ją cię​żar
ocze​ki​wań Ra​sha​da i jego na​ro​du, ob​cią​żeń i ob​cej kul​tu​ry. Z dru​giej stro​ny nie dzi​-
wi​ła mu się, sko​ro dla nie​go je​dy​ną al​ter​na​ty​wą było mał​żeń​stwo z kom​plet​nie obcą
ko​bie​tą, któ​rej ni​g​dy na​wet nie wi​dział na oczy.
– Oczy​wi​ście, je​śli za mnie wyj​dziesz, to od​zy​skasz pier​ścień – po​wie​dzia​ła bez
odro​bi​ny hu​mo​ru.
– I do tego będę miał pięk​ną ja​sno​wło​są żonę. – Jego twarz roz​świe​tli​ła się hip​no​-
ty​zu​ją​cym uśmie​chem.
Pol​ly po​pa​trzy​ła na nie​go po​nad pa​le​ni​skiem i na myśl, że mo​gła​by go wię​cej nie
zo​ba​czyć, po​czu​ła się tak, jak​by ktoś wbił jej nóż w ser​ce. W ogó​le nie chcia​ła roz​-
wa​żać ta​kiej moż​li​wo​ści. Nie do przy​ję​cia była rów​nież myśl, że mia​ła​by po​rzu​cić
na do​bre ro​dzi​nę, któ​rą do​pie​ro co od​na​la​zła. Nad jej gór​ną war​gą ze​bra​ły się kro​-
pel​ki potu.
Mał​żeń​stwo z Ra​sha​dem by​ło​by sko​kiem na głę​bo​ką wodę, a Pol​ly z na​tu​ry nie
była ry​zy​kant​ką. Ale gdy​by to mał​żeń​stwo oka​za​ło się uda​ne, mo​gła​by zy​skać bar​-
dzo wie​le. Mia​ła​by dziad​ków, a Ra​shad i tak bar​dzo ją po​cią​gał.
– Od​po​wiedź brzmi: tak. Może zwa​rio​wa​łam, ale zga​dzam się – wy​mam​ro​ta​ła
szyb​ko w oba​wie, że lada chwi​la opu​ści ją od​wa​ga.
Ra​shad po​czuł jed​no​cze​śnie ulgę i nie​chęć do wła​snej sy​tu​acji. Zo​stał za​pę​dzo​ny
w kozi róg i zmu​szo​ny do po​wtór​ne​go mał​żeń​stwa. Ale to prze​cież jego wy​bór, po​-
wie​dział so​bie su​ro​wo. Wy​brał Pol​ly, a nie ja​kąś zu​peł​nie obcą ko​bie​tę. Ra​shad jed​-
nak w głę​bi du​szy był bun​tow​ni​kiem i ten stłu​mio​ny bunt roz​go​rzał na​gle w pło​mień.
Nie po​tra​fił za​po​mnieć, jak okrop​nie czuł się w po​przed​nim mał​żeń​stwie.
ROZDZIAŁ PIĄTY

– Jesz​cze nie jest za póź​no. Mo​żesz zmie​nić zda​nie – po​wie​dzia​ła El​lie z de​spe​ra​-
cją, oglą​da​jąc w te​le​wi​zji tłu​my świę​tu​ją​ce na uli​cach Ka​shan ślub Ra​sha​da i Pol​ly. –
Choć z dru​giej stro​ny pew​nie już mają kub​ki i ście​recz​ki z two​imi zdję​cia​mi i gdy​byś
te​raz go rzu​ci​ła, trze​ba by było wy​wieźć cię z kra​ju w prze​bra​niu.
– Nie mam za​mia​ru go rzu​cać – od​rze​kła Pol​ly ci​cho. Ży​czy​ła​by so​bie, żeby El​lie
prze​sta​ła ją de​ner​wo​wać swo​imi po​nu​ry​mi pro​gno​za​mi.
El​lie przy​le​cia​ła do Dha​rii przed dwo​ma dnia​mi i od chwi​li przy​jaz​du przez cały
czas wy​gła​sza​ła star​szej sio​strze ka​za​nia na te​mat mał​żeń​stwa. „Szyb​ki ślub, dłu​ga
po​ku​ta. Zda​jesz so​bie spra​wę, w co się pa​ku​jesz? A je​śli Ra​shad po​ka​zu​je ci się te​-
raz wy​łącz​nie z do​brej stro​ny, żeby cię prze​ko​nać do tego mał​żeń​stwa? Po​patrz tyl​-
ko na tych świę​tu​ją​cych lu​dzi. On po​trze​bu​je cie​bie bar​dziej niż ty jego. To po​win​no
wzbu​dzić w to​bie po​dej​rze​nia. Może ma gdzieś ukry​tą inną ko​bie​tę, któ​rą na​praw​-
dę ko​cha?”.
Pol​ly po​tul​nie słu​cha​ła wszyst​kich ar​gu​men​tów, ale ostrze​że​nia sio​stry nie do​cie​-
ra​ły do niej z tego pro​ste​go po​wo​du, że chy​ba była już za​ko​cha​na w Ra​sha​dzie. Do​-
szła w koń​cu do tego wnio​sku o wła​snych si​łach. Ina​czej ni​g​dy by mu nie wy​ba​czy​ła,
że gro​ził jej wy​rzu​ce​niem z kra​ju, je​śli się nie zgo​dzi za nie​go wyjść.
Po dwóch ty​go​dniach, któ​re mi​nę​ły od oświad​czyn, do​strze​ga​ła już kil​ka prak​tycz​-
nych po​wo​dów, któ​re prze​ma​wia​ły za tym mał​żeń​stwem. Po pierw​sze, jej dzia​dek
bar​dzo do​brze wy​ra​żał się o swo​im wład​cy, a ona ufa​ła Ha​ki​mo​wi i jego żo​nie Dur​-
sie, bo była szcze​rze prze​ko​na​na, że waż​niej​sze jest dla nich jej szczę​ście niż pra​-
gnie​nie, by ich wnucz​ka wy​szła za kró​la. Po dru​gie, Ra​shad był z nią szcze​ry. Nie
pra​wił jej eks​tra​wa​ganc​kich kom​ple​men​tów i nie wspo​mi​nał o mi​ło​ści. Po​go​dzi​ła się
z tym i z opty​mi​zmem my​śla​ła, że z cza​sem jego uczu​cia mogą się zmie​nić. Po trze​-
cie, w Ra​sha​dzie było coś, co bar​dzo moc​no do niej prze​ma​wia​ło. Nie po​tra​fi​ła tego
wy​ja​śnić ani na​zwać, uzna​ła to za​tem za po​czą​tek mi​ło​ści. Wie​dzia​ła, że po pro​stu
nie by​ła​by w sta​nie od nie​go odejść.
Ale wła​ści​wie skąd o tym wie​dzia​ła? Za​sta​na​wia​ła się nad tym, gdy gru​pa roz​ga​-
da​nych ko​biet ukła​da​ła na niej fał​dy wy​ra​fi​no​wa​nej suk​ni ślub​nej i do​no​si​ła co​raz to
nowe klej​no​ty, choć Pol​ly i tak już była ob​ła​do​wa​na zło​tem jak wiel​błąd. Wu​jo​wi Ra​-
sha​da oprócz naj​młod​sze​go sio​strzeń​ca uda​ło się tak​że oca​lić ro​dzin​ną ko​lek​cję
klej​no​tów. Nie było ja​sne, jak to się sta​ło, że ogni​sty opal zo​stał od​dzie​lo​ny od resz​-
ty. Ha​kim są​dził, że jego syn za​pew​ne za​brał go i od​dał mat​ce Pol​ly na prze​cho​wa​-
nie na czas za​mę​tu w trak​cie za​ma​chu sta​nu. W koń​cu Za​hir tam​te​go dnia był naj​-
wy​żej po​sta​wio​nym żoł​nie​rzem w pa​ła​cu.
Nie mo​gła odejść od Ra​sha​da, sko​ro jej ro​dzi​na była tak głę​bo​ko za​an​ga​żo​wa​na
w spra​wy Dha​rii. Na​wet gdy​by zwią​zek oka​zał się nie​uda​ny, za​pew​ne bę​dzie mu​sia​-
ła w nim tkwić aż do śmier​ci, bo dzia​dek po​wie​dział jej ja​sno i wy​raź​nie, że gdy cho​-
dzi o mał​żeń​stwo pa​nu​ją​ce​go wład​cy, nie ma mowy o roz​wo​dzie. Oj​ciec Ra​sha​da
roz​wiódł się dwu​krot​nie, za​nim po​ślu​bił jego mat​kę, i od tam​tej pory kry​zy​sy mał​-
żeń​skie in​ter​pre​to​wa​no w kra​ju jako ozna​ki ogól​nej nie​sta​bil​no​ści i bra​ku od​po​wie​-
dzial​no​ści mo​nar​chy.
– Od​kąd zgo​dzi​łaś się za nie​go wyjść, pra​wie go nie wi​du​jesz – za​uwa​ży​ła El​lie
z nie​po​ko​jem w zie​lo​nych oczach.
– On ma te​raz mnó​stwo spo​tkań i spraw do za​ła​twie​nia – po​wie​dzia​ła Pol​ly ci​cho.
Ra​shad przez ostat​nie dwa ty​go​dnie po​dró​żo​wał po ca​łej Dha​rii. – Wszyst​ko, co
robi, musi zo​stać uzgod​nio​ne z in​ny​mi. Chce, żeby wszy​scy byli za​do​wo​le​ni i mie​li
po​czu​cie, że mo​gli wy​ra​zić swo​ją opi​nię. Dzia​dek uwa​ża, że to do​sko​na​ły spo​sób
dzia​ła​nia.
El​lie wsta​ła i przyj​rza​ła się sio​strze. Suk​nia była z cie​niut​kie​go kre​mo​we​go je​-
dwa​biu, po​kry​ta tra​dy​cyj​ny​mi ha​fta​mi w ko​lo​rze czer​wie​ni, zło​ta i błę​ki​tu. Gło​wę
Pol​ly mia​ła od​kry​tą, a wło​sy roz​pusz​czo​ne zgod​nie z oby​cza​jem pa​nu​ją​cym w Dha​-
rii. W jej uszach, na szyi i rę​kach błysz​cza​ły wspa​nia​łe sza​fi​ry. Dło​nie i sto​py mia​ła
po​ma​lo​wa​ne hen​ną w de​li​kat​ne wzo​ry, a pod suk​nią no​si​ła hal​kę za​pi​na​ną na sto gu​-
zicz​ków, któ​re pan mło​dy miał roz​piąć w noc po​ślub​ną. Ta wy​staw​ność i ce​re​mo​-
nial​ność przy​tła​cza​ła i osza​ła​mia​ła El​lie, któ​ra oba​wia​ła się, że tra​ci sio​strę na
rzecz in​ne​go świa​ta i in​nej ro​dzi​ny. Wie​dzia​ła, że Pol​ly jest lo​jal​na i szcze​ra, ale jak
El​lie mo​gła się rów​nać z tym prze​py​chem?
A Ra​shad? Cóż, oczy​wi​ście było na czym za​wie​sić oko. Był rów​nież elo​kwent​ny,
wy​kształ​co​ny i cy​wi​li​zo​wa​ny, ale jaki był na​praw​dę, pod gład​ką po​wierzch​nią? To
był głów​ny po​wód tro​ski i nie​po​ko​ju El​lie. Pod​czas jed​ne​go krót​kie​go spo​tka​nia
z Ra​sha​dem do​strze​gła znacz​nie wię​cej niż ufna i na​iw​na Pol​ly. To był męż​czy​zna,
któ​ry w dzie​ciń​stwie prze​żył wiel​ką trau​mę, jaką była utra​ta ca​łej ro​dzi​ny, męż​czy​-
zna, któ​re​go w wie​ku szes​na​stu lat zmu​szo​no do mał​żeń​stwa, któ​ry dzie​sięć lat
póź​niej owdo​wiał, a po​tem zo​stał wy​nie​sio​ny na tron przez na​ród, któ​ry czcił go jak
boga, bo Ra​shad wy​zwo​lił go spod ty​ra​nii dyk​ta​to​ra. Ten męż​czy​zna prze​szedł bar​-
dzo wie​le. Ale co wła​ści​wie wie​dzia​ła o nim jej sio​stra?
– Czy mo​gła​byś się wresz​cie prze​stać o mnie mar​twić? – Pol​ly spoj​rza​ła na El​lie
z nie​po​ko​jem. – Chcia​ła​bym, żeby to był szczę​śli​wy dzień.
– Za​wsze je​stem szczę​śli​wa, kie​dy ty je​steś szczę​śli​wa – oświad​czy​ła El​lie i uści​-
snę​ła sio​strę.
Ale Pol​ly wie​dzia​ła swo​je. El​lie wiecz​nie się za​mar​twia​ła i prze​waż​nie spo​dzie​wa​-
ła się naj​gor​sze​go. Pol​ly nie chcia​ła za​ra​żać się jej na​stro​jem. Wo​la​ła pa​trzeć
w przy​szłość z na​dzie​ją i opty​mi​zmem. Dla​cze​go to mał​żeń​stwo mia​ło​by się oka​zać
nie​uda​ne? Nie spo​dzie​wa​ła się prze​cież, że bę​dzie ła​two. Oczy​wi​ście, zda​rzą się ja​-
kieś prze​szko​dy, nie​spo​dzian​ki i roz​cza​ro​wa​nia, ale z pew​no​ścią będą rów​nież ra​-
do​ści i nie​ocze​ki​wa​ne ko​rzy​ści.
Nie chcia​ła przy​zna​wać na​wet przed sio​strą, jak bar​dzo czu​ła się od​rzu​co​na i od​-
su​nię​ta na bok przez to, że od​kąd zgo​dzi​ła się wyjść za Ra​sha​da, nie spę​dzi​ła z nim
na​wet chwi​li. A jesz​cze gor​sze było to, że bar​dzo się bała swo​je​go pierw​sze​go sek​-
su z męż​czy​zną, któ​re​go na​wet jesz​cze nie po​ca​ło​wa​ła.
Ślub miał być wiel​kim pu​blicz​nym wy​da​rze​niem, po​ka​zy​wa​nym w te​le​wi​zji. Pol​ly
nie chcia​ła się pod​dać zde​ner​wo​wa​niu. Ze​szła na dół w to​wa​rzy​stwie sio​stry i swo​-
ich to​wa​rzy​szek i wpro​wa​dzo​no ją do sali tro​no​wej, przy​go​to​wa​nej już na uro​czy​-
stość. Po​czu​ła ukłu​cie żalu na myśl, że ma jesz​cze jed​ną sio​strę, któ​ra nie może
wziąć udzia​łu w tej ce​re​mo​nii i za​sta​na​wia​ła się, ile cza​su musi mi​nąć od ślu​bu, by
mo​gła po​pro​sić Ra​sha​da o fi​nan​so​wą po​moc w tej spra​wie. Jak ina​czej mia​ła od​szu​-
kać Pe​ne​lo​pe?
Pró​bo​wa​ła nie zwra​cać uwa​gi na ka​me​ry i jed​no​cze​śnie pa​no​wać nad wy​ra​zem
twa​rzy, ale ner​wy mia​ła na​pię​te jak po​stron​ki. A po​tem zo​ba​czy​ła Ra​sha​da, w eg​zo​-
tycz​nych czer​wo​no-zło​tych ce​re​mo​nial​nych sza​tach, i za​po​mnia​ła o zde​ner​wo​wa​-
niu, prze​ję​ta po​dzi​wem i ra​do​ścią, że wy​cho​dzi za tak pięk​ne​go męż​czy​znę. Pa​trząc
na nie​go, czu​ła się jak na​sto​lat​ka, ale za​ra​zem za​czy​na​ła ro​zu​mieć, czym jest po​żą​-
da​nie.
Przy Ra​sha​dzie za​czy​na​ła my​śleć o rze​czach, któ​ry​mi ni​g​dy wcze​śniej nie za​wra​-
ca​ła so​bie gło​wy. Seks ni​g​dy nie był czę​ścią jej ży​cia. Dłu​ga cho​ro​ba bab​ci ogra​ni​-
cza​ła jej wol​ność. Te​raz, gdy pa​trzy​ła na usta Ra​sha​da, za​sta​na​wia​ła się, jaki mają
smak i jak wy​glą​da jego cia​ło bez ubra​nia. Jak się po​czu​je, gdy znaj​dzie się z nim
w łóż​ku?
– No, no – mruk​nę​ła El​lie, oszo​ło​mio​na prze​py​chem ce​re​mo​nii. – Kim jest ten fa​-
cet obok pana mło​de​go?
– Ja​kiś Włoch, z któ​rym Ra​shad stu​dio​wał. Nie po​zna​łam go, ale chy​ba ma na imię
Rio – szep​nę​ła Pol​ly, za​sta​na​wia​jąc się, dla​cze​go jej przy​szły mąż wy​da​je się tak po​-
chmur​ny i na​pię​ty. Chy​ba zda​wał so​bie spra​wę, że po​wi​nien się uśmie​chać do ka​me​-
ry? A może wład​cy nie wol​no było oka​zy​wać uczuć? A może na​praw​dę nie cier​piał
pu​blicz​nych ce​re​mo​nii?
Uro​czy​stość była krót​ka, pro​wa​dzo​na w dwóch ję​zy​kach. Dłoń Pol​ly drża​ła w dło​-
ni Ra​sha​da, gdy wsu​wał jej pier​ścień na pa​lec. Każ​dy jego do​tyk od​bi​jał się echem
w ca​łym jej cie​le i Pol​ly za​sta​na​wia​ła się, czy to nor​mal​ne, że męż​czy​zna w ten spo​-
sób wpły​wa na ko​bie​tę. Zdu​mia​ła się, gdy spoj​rza​ła na pier​ścio​nek i za​uwa​ży​ła, że
jest to mniej​sza ko​pia słyn​ne​go ogni​ste​go opa​la, któ​ry Ra​shad miał na pal​cu. Wy​da​-
ło jej się głę​bo​ko sym​bo​licz​ne to, że ka​zał sko​pio​wać pier​ścień, któ​ry ze​tknął ich ze
sobą. Uśmiech​nę​ła się z ra​do​ścią i po​pa​trzy​ła na nie​go pro​mien​nie.
Jego usta od​da​ły uśmiech, ale oczy po​zo​sta​ły chłod​ne i Pol​ly po​czu​ła roz​cza​ro​wa​-
nie. Po raz pierw​szy za​czę​ła się za​sta​na​wiać, co on na​praw​dę czu​je. Oczy​wi​ście
wie​dzia​ła, że nie jest w niej za​ko​cha​ny i sza​no​wa​ła jego szcze​rość – nie pró​bo​wał
jej zwo​dzić ani skła​dać fał​szy​wych obiet​nic. Ale te​raz do​strze​gła, jak bar​dzo jest
za​mknię​ty emo​cjo​nal​nie i znów za​czę​ła się de​ner​wo​wać.

W każ​dym ra​zie pier​ścio​nek jej się spodo​bał, po​my​ślał Ra​shad. Za​pew​ne była to
pierw​sza po​zy​tyw​na myśl od dwóch ty​go​dni, któ​re spę​dził na nie​koń​czą​cych się spo​-
tka​niach i re​or​ga​ni​za​cjach, ja​kich mu​siał do​ko​nać, by zna​leźć czas na ślub. A te​raz
miał zo​stać mę​żem i przy​szłym oj​cem, a wła​ści​wie daw​cą na​sie​nia. Po​my​ślał z nie​-
sma​kiem, że znów bę​dzie się co​dzien​nie mo​dlił, żeby uda​ło mu się za​płod​nić żonę.
W jego prze​ko​na​niu to był je​dy​ny po​wód do mał​żeń​stwa: spło​dzić dziec​ko i za​pew​-
nić cią​głość dzie​dzic​twa tro​nu, żeby jego lu​dzie mo​gli bez​piecz​nie pa​trzeć w przy​-
szłość. Przy​po​mniał so​bie roz​cza​ro​wa​nie Fe​rah, kie​dy le​ka​rze po​wie​dzie​li jej, że
jest bez​płod​na, i znów przy​gnio​tły go wy​rzu​ty su​mie​nia. Jego pierw​sza żona by​ła​by
naj​szczę​śliw​szą oso​bą na świe​cie, gdy​by mo​gła po​cząć dziec​ko.
Czy Pol​ly wie​dzia​ła, w co się pa​ku​je? Dla​cze​go nie pró​bo​wał jej ostrzec? Dla​cze​-
go? Do​pie​ro te​raz uświa​do​mił so​bie, że mógł po​wie​dzieć jej wie​le rze​czy, któ​re za​-
pew​ne znie​chę​ci​ły​by ją do tego mał​żeń​stwa, ale z nie​wy​ja​śnio​nych po​wo​dów
wszyst​kie te rze​czy prze​mil​czał. Wziął głę​bo​ki od​dech, nie​co za​nie​po​ko​jo​ny tym, że
nie miał czy​ste​go su​mie​nia. Ow​szem, to były dla nie​go bo​le​sne te​ma​ty i nie chciał
przy​ćmie​wać te​raź​niej​szo​ści tra​gicz​ny​mi cie​nia​mi z prze​szło​ści. Praw​dę mó​wiąc,
nie roz​ma​wiał o swo​ich lę​kach do​ty​czą​cych mał​żeń​stwa z ni​kim, bo lo​jal​ność i ho​-
nor wy​ma​ga​ły, by chro​nił pa​mięć pierw​szej żony. Fe​rah bar​dzo cier​pia​ła z po​wo​du
nie​płod​no​ści i przy​naj​mniej po śmier​ci za​słu​gi​wa​ła na jego sza​cu​nek.
– Uśmiech​nij się – szep​nę​ła Pol​ly, gdy Ra​shad pro​wa​dził ją przez salę tro​no​wą po​-
śród okrzy​ków i braw.
– Po co? – od​szep​nął, mru​żąc czar​ne oczy. – To po​waż​na uro​czy​stość.
– Za​cho​wu​jesz się, jak​byś był na po​grze​bie – wy​mam​ro​ta​ła, gdy sia​da​li przy ol​-
brzy​mim sto​le w sali ban​kie​to​wej.
Może nie po​grzeb, ale ra​czej ogni​sko, w któ​rym pło​nę​ły jego naj​bar​dziej nie​re​ali​-
stycz​ne na​dzie​je, po​my​ślał cy​nicz​nie i jego twarz na​pię​ła się jesz​cze bar​dziej. Wo​-
lał​by od​su​nąć ten ślub jesz​cze o kil​ka mie​się​cy, ale en​tu​zjazm na​ro​du wo​bec Pol​ly
zu​peł​nie to unie​moż​li​wił. Te​raz Ra​shad grzecz​nie wy​peł​nił swój obo​wią​zek z na​-
dzie​ją, że wszy​scy przez ja​kiś czas będą szczę​śli​wi i znów bę​dzie mógł się roz​luź​-
nić. Tyl​ko że bę​dzie miał obok sie​bie dru​gą oso​bę – żonę… Znów po​pa​trzył nie​spo​-
koj​nie na tę pięk​ną ko​bie​tę, któ​ra drża​ła z pod​nie​ce​nia, gdy po​ca​ło​wał jej dłoń. Nie
mógł za​prze​czyć, że jego rów​nież to wspo​mnie​nie pod​nie​ca​ło po​nad wszel​ką mia​rę.
Za​cho​wa​nie Ra​sha​da pod​czas we​sel​ne​go przy​ję​cia nie​po​ko​iło Pol​ly co​raz bar​-
dziej. Ką​tem oka do​strze​gła El​lie, któ​ra sie​dzia​ła obok Ria, przy​ja​cie​la Ra​sha​da,
i za​śmie​wa​ła się gło​śno. Ten wi​dok jesz​cze bar​dziej ją otrzeź​wił. Chy​ba to mło​da
para po​win​na spra​wiać wra​że​nie naj​szczę​śliw​szych lu​dzi w ca​łej sali? Ra​shad jed​-
nak z ni​kim nie roz​ma​wiał ani się nie uśmie​chał. Zu​peł​nie nie wy​glą​dał na szczę​śli​-
we​go i Pol​ly znów przy​po​mnia​ła so​bie ostrze​że​nia sio​stry. Mu​sia​ła przy​znać, że rze​-
czy​wi​ście zu​peł​nie nie zna męż​czy​zny, za któ​re​go wła​śnie wy​szła.
Po we​sel​nej uczcie za​czę​ła roz​ma​wiać z dziad​ka​mi, któ​rzy wy​da​wa​li się szcze​rze
uszczę​śli​wie​ni i prze​ko​na​ni, że wy​szła za męż​czy​znę, któ​ry go​tów był​by przy​chy​lić
jej nie​ba. Naj​wy​raź​niej nie wi​dzie​li ni​cze​go nie​sto​sow​ne​go w za​cho​wa​niu Ra​sha​da.
Może był on po pro​stu męż​czy​zną po​dat​nym na zmia​ny na​stro​jów? Tyl​ko nie to, po​-
my​śla​ła, prze​ra​żo​na, że mo​gła​by wziąć ślub z czło​wie​kiem, któ​ry w mgnie​niu oka
prze​cho​dził z en​tu​zja​zmu w de​pre​sję. A może tyl​ko jej się wy​da​wa​ło, że coś jest nie
tak? Może po pro​stu pa​trzy​ła te​raz na nie​go z in​ne​go punk​tu wi​dze​nia? W koń​cu
Ha​kim słu​żył Ra​sha​do​wi od wie​lu lat i o ile tyl​ko wład​ca za​cho​wy​wał się grzecz​nie,
jej dzia​dek mógł​by za​do​wo​lić się po​zo​ra​mi i nie do​szu​ki​wać się ni​cze​go wię​cej. Ale
dla żony to nie​co bar​dziej skom​pli​ko​wa​ne, po​my​śla​ła Pol​ly, po​ra​żo​na my​ślą, że być
może po​ślu​bi​ła dok​to​ra Je​kyl​la i pana Hyde’a w jed​nej oso​bie.
– Mu​sisz zajść w cią​żę. Im wszyst​kim tyl​ko na tym za​le​ży – mruk​nął Ra​shad su​-
cho.
Pol​ly sze​ro​ko otwo​rzy​ła oczy.
– Mó​wisz po​waż​nie? – za​py​ta​ła, zdu​mio​na jego szorst​kim to​nem.
– Chy​ba nie je​steś aż tak na​iw​na. Żad​ne z nas nie ma wy​bo​ru. Gdy​by uda​ło nam
się po​cząć dziec​ko za​raz po ślu​bie, cały kraj był​by za​chwy​co​ny.
Pol​ly po​bla​dła, od​wró​ci​ła wzrok i znów przy​wo​ła​ła na twarz sztucz​ny uśmiech.
Ser​ce jed​nak w niej zlo​do​wa​cia​ło. Czy wła​śnie dla​te​go Ra​shad po​wie​dział, że jej
pra​gnie? Po​trze​bo​wał po pro​stu żony, któ​rą mógł​by jak naj​szyb​ciej za​płod​nić? Ale
to chy​ba po​win​no być dla niej oczy​wi​ste od sa​me​go po​cząt​ku. Ja​sne, że król po​trze​-
bu​je spad​ko​bier​cy. Nie my​śla​ła wcze​śniej o an​ty​kon​cep​cji, a te​raz zro​zu​mia​ła, że
nie po​win​na na​wet o tym wspo​mi​nać. Czy była go​to​wa zajść w cią​żę? Czy nie będą
mie​li na​wet cza​su, by przy​wyk​nąć do sie​bie, za​nim za​ło​żą ro​dzi​nę?
Ra​shad za​uwa​żył, że Pol​ly przy jego boku ze​sztyw​nia​ła i jego po​licz​ki nie​co po​-
ciem​nia​ły, bo zdał so​bie spra​wę, że wy​ła​do​wał na niej swo​je roz​go​ry​cze​nie.
– Prze​pra​szam – do​dał szyb​ko. – Nie chcia​łem, żeby to tak za​brzmia​ło.
Pol​ly spoj​rza​ła na sma​głą dłoń, któ​ra na​kry​ła jej dłoń, ale ten gest nie wy​star​czył.
Ocze​ki​wa​ła​by cze​goś wię​cej od pana mło​de​go, on tym​cza​sem przez cały dłu​gi i wy​-
czer​pu​ją​cy dzień uni​kał wszel​kie​go fi​zycz​ne​go kon​tak​tu. Nie​znacz​nie wy​swo​bo​dzi​ła
rękę i rze​kła bez​barw​nie:
– Je​stem pew​na, że nie chcia​łeś.
Uśmiech nie scho​dził z jej twa​rzy, ale w oczach za​pie​kły łzy. Sko​ro Ra​shad nie za​-
mie​rzał do​ło​żyć żad​nych sta​rań, żeby był to szczę​śli​wy dzień, to dla​cze​go ona mia​ła
się tym przej​mo​wać?
ROZDZIAŁ SZÓSTY

Pol​ly zdrzem​nę​ła się w he​li​kop​te​rze. Ha​łas sil​ni​ka i zmę​cze​nie zro​bi​ły swo​je.


Ock​nę​ła się, gdy Ra​shad do​tknął jej ra​mie​nia. Za​ru​mie​nio​na i oszo​ło​mio​na, nie​zbyt
do​brze wie​dząc, gdzie jest, po​szła sztyw​no do wyj​ścia, ale za​raz ktoś po​chwy​cił ją
na ręce i wy​niósł z he​li​kop​te​ra jak pacz​kę. Po​czu​ła cie​pło i za​pach cia​ła Ra​sha​da.
Pach​niał drze​wem san​da​ło​wym, sza​fra​nem i eg​zo​tycz​ny​mi przy​pra​wa​mi.
– Gdzie je​ste​śmy? – za​py​ta​ła, kie​dy po​sa​dził ją w sa​mo​cho​dzie.
– Nad mo​rzem. Mój dzia​dek przy​jeż​dżał tu na ryby – od​rzekł Ra​shad z oży​wie​-
niem.
Wresz​cie uda​ło mu się roz​luź​nić. Ślub prze​sy​co​ny zły​mi wspo​mnie​nia​mi był jak
po​dróż w prze​szłość dłu​gim, mrocz​nym tu​ne​lem, po​tem jed​nak sku​pił wzrok na pan​-
nie mło​dej i wszyst​kie ra​cjo​nal​ne my​śli ule​cia​ły mu z gło​wy.
– Gdy by​łem dziec​kiem, dzia​dek kil​ka razy przy​wiózł mnie tu ze sobą.
– Lu​bisz ło​wić ryby? – Pol​ly zmu​si​ła się do roz​mo​wy, choć wciąż czu​ła się ura​żo​na
tym, co po​wie​dział wcze​śniej. Ze​psuł jej dzień, prze​je​chał czoł​giem po jej uczu​ciach.
Ale może on sam nie miał żad​nych uczuć. Mia​ła​by zajść w cią​żę za​raz po ślu​bie,
żeby za​do​wo​lić wszyst​kich? Je​śli tego wła​śnie chciał, to wy​brał so​bie nie​wła​ści​wą
pan​nę mło​dą.
– Nie, nie prze​pa​dam za ło​wie​niem ryb – przy​znał Ra​shad. – To dla mnie zbyt nud​-
ne. Ale mam do​bre wspo​mnie​nia z tych wy​cie​czek, bo w tam​tych cza​sach pra​wie
ża​den męż​czy​zna w ro​dzi​nie nie po​świę​cał mi uwa​gi. Bar​dzo rzad​ko wi​dy​wa​łem
ojca, a mat​kę też nie​czę​sto. By​łem trze​cim sy​nem mo​je​go ojca z trze​cie​go mał​żeń​-
stwa, a to w kró​lew​skiej ro​dzi​nie pra​wie nic nie zna​czy.
– Więc w two​jej ro​dzi​nie obo​wią​zy​wa​ła ja​kaś hie​rar​chia? – Wbrew so​bie Pol​ly po​-
czu​ła za​cie​ka​wie​nie.
– Oczy​wi​ście. Nikt ni​cze​go nie od​ma​wiał mo​je​mu star​sze​mu bra​tu, bo wszy​scy
uwa​ża​li, że któ​re​goś dnia to on zo​sta​nie kró​lem. Ja by​łem trze​ci z ko​lei, więc nie
wy​da​wa​ło się praw​do​po​dob​ne, bym kie​dy​kol​wiek miał odzie​dzi​czyć tron Dha​rii –
wy​ja​śnił i moc​no za​ci​snął usta.
– Przy​kro mi, że mu​sia​łeś stra​cić ro​dzi​nę, by stać się tym, kim je​steś te​raz – po​-
wie​dzia​ła Pol​ly ła​god​nie.
– Bóg tak chciał – mruk​nął Ra​shad.
Do​oko​ła nich szyb​ko za​padł zmrok. Słoń​ce za​nu​rzo​ne w szkar​ła​cie zni​ża​ło się
w stro​nę ciem​ne​go mo​rza. Na pla​ży, na ska​li​stym wznie​sie​niu, Pol​ly do​strze​gła ka​-
mien​ną bu​dow​lę zwień​czo​ną blan​ka​mi.
– Za​mek? – zdu​mia​ła się. – Bę​dzie​my miesz​kać w zam​ku?
– Mój dzia​dek za​trzy​my​wał się tu, gdy przy​jeż​dżał na ryby. Nie martw się, nie jest
tak śre​dnio​wiecz​ny, jak się wy​da​je. Gdy zo​sta​łem kró​lem, ka​za​łem od​no​wić pry​wat​-
ne po​miesz​cze​nia. Ten za​mek jest jed​nym z na​szych na​ro​do​wych skar​bów.
– To zna​czy, że moż​na go zwie​dzać?
– Tyl​ko wte​dy, gdy go nie uży​wa​my, to zna​czy przez więk​szą część roku. To za​-
mek krzy​żow​ców. Je​śli chce​my przy​cią​gnąć tu​ry​stów, to mu​si​my im po​ka​zać ja​kieś
za​byt​ki hi​sto​rii. Wła​ści​cie​lem wszyst​kich jest ro​dzi​na kró​lew​ska, ale te​raz będą do​-
stęp​ne pu​blicz​nie.
Wy​sie​dli z sa​mo​cho​du na ka​mien​nym dzie​dziń​cu i do​oko​ła nich na​tych​miast za​ro​-
iło się od służ​by, któ​ra z uśmie​chem za​bra​ła ba​ga​że. Pol​ly uświa​do​mi​ła so​bie, że
Ra​shad znów za​czął mó​wić. Czy to ze wzglę​du na noc po​ślub​ną i jego ocze​ki​wa​nia?
Bo jaki mógł​by mieć inny po​wód? Unio​sła wy​żej gło​wę i za​ci​snę​ła usta.
Wpro​wa​dzo​no ich do ol​brzy​mie​go ka​mien​ne​go po​miesz​cze​nia. Ume​blo​wa​nie
przy​po​mi​na​ło plan fil​mu hi​sto​rycz​ne​go. Pol​ly wpa​trzy​ła się z oszo​ło​mie​niem w ol​-
brzy​mie łóż​ko ze szkar​łat​no-zło​tym bal​da​chi​mem oraz me​ble in​kru​sto​wa​ne sre​-
brem i ma​ci​cą per​ło​wą.
– Pro​szę, po​wiedz mi, że jest tu gdzieś nor​mal​na ła​zien​ka – szep​nę​ła.
Ra​shad za​śmiał się krót​ko i otwo​rzył za​okrą​glo​ne drzwi w rogu. Za nimi znaj​do​-
wa​ła się ła​zien​ka wy​ło​żo​na mar​mu​ro​wy​mi płyt​ka​mi i naj​wy​raź​niej wpa​so​wa​na
w okrą​głą wie​żę. Na dźwięk jego śmie​chu Pol​ly unio​sła gło​wę i sre​brzy​ste wło​sy
roz​sy​pa​ły się na jej ra​mio​nach. Na​po​tka​ła jego spoj​rze​nie i do​strze​gła w jego
oczach żar, od któ​re​go krew szyb​ciej po​pły​nę​ła w jej ży​łach. Mimo wszyst​ko nie od​-
da​ła mu uśmie​chu. Igno​ro​wał ją pra​wie przez cały dzień, a te​raz za​czął się za​cho​-
wy​wać ina​czej, z pew​no​ścią tyl​ko dla​te​go, że spo​dzie​wał się sek​su.
Sto​jąc przy umy​wal​ce, do​strze​gła w lu​strze od​bi​cie swo​jej za​ru​mie​nio​nej twa​rzy.
Nie, nie mo​gła tego zro​bić. Nie była w sta​nie pójść z nim do łóż​ka na żą​da​nie, tak
po pro​stu. Nie te​raz. Za​wsze chcia​ła, żeby jej pierw​sze do​świad​cze​nie sek​su​al​ne
było czymś wy​jąt​ko​wym i wcze​śniej spo​dzie​wa​ła się, że tak wła​śnie bę​dzie z Ra​sha​-
dem, ale po tym, co po​wie​dział, po​czu​ła się jak ano​ni​mo​we cia​ło, któ​re na​le​ży za​-
płod​nić. Jej cia​ło na​le​ża​ło tyl​ko do niej. Pol​ly lu​bi​ła za​do​wa​lać lu​dzi, ale za​wsze mia​-
ła sil​ne po​czu​cie wła​snej in​te​gral​no​ści i nie spo​sób było ją prze​ko​nać do zro​bie​nia
cze​goś, cze​go nie chcia​ła zro​bić. Ten dzień, ta chwi​la wy​da​wa​ły jej się zu​peł​nie nie​-
od​po​wied​nie. Po​trze​bo​wa​ła od Ra​sha​da cze​goś wię​cej. Po​trze​bo​wa​ła po​czuć się
przy nim bez​piecz​nie.
Na co cze​kasz, po​my​śla​ła, pa​trząc na swo​ją za​ru​mie​nio​ną twarz w lu​strze. Mu​-
sia​ła mu to po​wie​dzieć, za​nim roz​bu​dzą się w nim nad​mier​ne ocze​ki​wa​nia.
Gdy wy​szła z ła​zien​ki, Ra​shad na​tych​miast do niej pod​szedł i przy​cią​gnął ją do sie​-
bie z nie​cier​pli​wo​ścią, któ​rej nie po​tra​fił opa​no​wać, choć roz​są​dek ka​zał mu dzia​łać
po​wo​li.
– Ra​shad – szep​nę​ła Pol​ly, wy​raź​nie zbi​ta z tro​pu jego gwał​tow​no​ścią.
– Te​raz je​steś moją żoną. Wciąż trud​no mi w to uwie​rzyć – po​wie​dział ni​skim gło​-
sem, wsu​wa​jąc pal​ce w jej sre​brzy​ste wło​sy. – Nie mogę uwie​rzyć, że je​steś moja…
– Tak, ale… – wy​ją​ka​ła, pró​bu​jąc za​cho​wać reszt​ki roz​sąd​ku. Przez ubra​nie czu​ła
bi​cie jego ser​ca i siłę mu​sku​lar​ne​go cia​ła. Czu​ła rów​nież, że jest pod​nie​co​ny i przez
chwi​lę nie była pew​na, co po​win​na zro​bić. Mia​ła wiel​ką ocho​tę po​zwo​lić, by jej do​-
ty​kał i rów​nie wiel​ką ocho​tę, by od​kryć wszyst​ko, cze​go do tej pory nie po​zwa​la​no
jej zo​ba​czyć.
– I te​raz już żad​ne za​sa​dy pro​to​ko​łu nie mogą nas roz​dzie​lić – cią​gnął z uśmie​-
chem sa​tys​fak​cji, wpa​tru​jąc się w jej błę​kit​ne oczy.
Jego usta spa​dły na jej usta z gwał​tow​no​ścią, któ​ra prze​szy​ła ją jak ude​rze​nie pio​-
ru​na. Jęk​nę​ła coś bez​rad​nie i po​czu​ła, że nie jest w sta​nie mu od​mó​wić. Jego ję​zyk
wdarł się do jej ust, elek​try​zu​jąc ją po​żą​da​niem. Ra​shad pod​cią​gnął tren jej suk​ni
i wsu​nął rękę pod spód. Pal​ce wśli​znę​ły się pod bie​li​znę i cia​ło Pol​ly eks​plo​do​wa​ło.
Ten brak kon​tro​li był prze​ra​ża​ją​cy. Z tru​dem przy​po​mnia​ła so​bie, że musi się od​su​-
nąć. Je​śli rze​czy​wi​ście za​mie​rza szcze​rze po​dejść do tej trud​nej sy​tu​acji, to nie po​-
win​na te​raz pod​da​wać się fi​zycz​nym wra​że​niom.
Wy​rwa​ła się z jego ra​mion z taką siłą, że po​tknę​ła się o wez​gło​wie wiel​kie​go łóż​-
ka i wło​sy za​sy​pa​ły jej twarz. Zdu​mio​ny Ra​shad zo​stał tam, gdzie był. Na jego czo​le
po​ja​wi​ła się zmarszcz​ka.
– Co się sta​ło? – za​py​tał rów​nym to​nem.
– Nie mo​że​my tego zro​bić dzi​siaj – wy​mam​ro​ta​ła ochry​ple, wciąż pró​bu​jąc po​-
wstrzy​mać po​żą​da​nie, któ​re ni​we​czy​ło wszyst​kie jej za​po​ry obron​ne. – Bar​dzo cię
prze​pra​szam, ale nie mogę. Nie je​stem go​to​wa, żeby pójść z tobą do łóż​ka… to zna​-
czy jesz​cze nie je​stem go​to​wa.
– Je​ste​śmy mał​żeń​stwem – stwier​dził Ra​shad do​bit​nie, z twa​rzą bez wy​ra​zu. –
Mę​żem i żoną. Ja​kie masz za​strze​że​nia?
– Przy​pusz​czam, że i tak tego nie zro​zu​miesz – od​rze​kła krzy​wo. – Pra​wie cię nie
znam, Ra​shad. Od​kąd zgo​dzi​łam się za cie​bie wyjść, wła​ści​wie się nie wi​dy​wa​li​śmy,
a dzi​siaj za​cho​wy​wa​łeś się dziw​nie…
Stał nie​ru​cho​mo, jak po​sąg, nie​mal nie od​dy​cha​jąc.
– Dziw​nie, to zna​czy jak?
– Jesz​cze mnie py​tasz? Nie od​zy​wa​łeś się do mnie, nie pa​trzy​łeś na mnie ani na​-
wet mnie nie do​ty​ka​łeś, je​śli tyl​ko mo​głeś tego unik​nąć – od​rze​kła emo​cjo​nal​nie. –
Wy​star​czy​ła​by mi na​wet zwy​kła życz​li​wość, gdy​byś nie mógł się zdo​być na nic wię​-
cej.
– Pol​ly, to był pań​stwo​wy ślub przy ka​me​rach te​le​wi​zyj​nych i wiel​kiej pu​blicz​no​-
ści. Życz​li​wie? – Uniósł ciem​ne brwi ze zdu​mie​niem. Po​czu​ła się głu​pio i dzie​cin​nie.
– Nie je​stem do​brym ak​to​rem i nie po​tra​fię się roz​luź​nić na oczach ca​łe​go kra​ju…
Pol​ly po​bla​dła.
– Nie tyl​ko o to cho​dzi. Za​cho​wy​wa​łeś się tak, jak​by ten ślub był dla cie​bie dra​-
ma​tem!
Ra​shad rów​nież po​bladł. Po​czuł się głę​bo​ko wstrzą​śnię​ty i ob​na​żo​ny. Za​wsze był
bar​dzo skry​tym czło​wie​kiem, od dziec​ka uczył się za​cho​wy​wać wszyst​kie my​śli
i uczu​cia dla sie​bie i przez całe ży​cie ni​ko​mu nie uda​ło się go prze​nik​nąć tak, jak te​-
raz zro​bi​ła to Pol​ly. Cza​sa​mi oba​wiał się, że jest oszu​stem i Pol​ly wła​śnie w tej chwi​-
li wy​cią​gnę​ła to na świa​tło dzien​ne. Po​my​ślał gorz​ko, że speł​nił swój obo​wią​zek, ale
naj​wy​raź​niej nie na tyle do​brze, by prze​ko​nać pan​nę mło​dą.
– Dla​cze​go tak my​ślisz?
– Je​śli te​raz mnie okła​miesz, to bę​dzie to ostat​nia kro​pla – ostrze​gła na​pię​tym
gło​sem. – Za​słu​gu​ję na to, że​byś po​wie​dział mi praw​dę.
Za​pa​dło mil​cze​nie. Ra​shad od​chy​lił gło​wę do tyłu. Gdzieś w tle Pol​ly sły​sza​ła mor​-
skie fale ude​rza​ją​ce o brzeg. Ser​ce biło jej moc​no.
– Dla mnie ostat​nią kro​plą jest to, że wy​szłaś dzi​siaj za mnie, a te​raz bez żad​ne​go
po​wo​du nie chcesz skon​su​mo​wać na​sze​go mał​żeń​stwa – rzekł ostro. – To jest zu​peł​-
nie nie​zro​zu​mia​łe i nie mogę tego za​ak​cep​to​wać.
– Moż​na być pew​nym, że męż​czy​zna spro​wa​dzi wszyst​ko do sek​su! – rzu​ci​ła gorz​-
ko. – Oczy​wi​ście, je​śli nie pój​dzie​my do łóż​ka, to nie zaj​dę w cią​żę, więc pew​nie to
jest głów​ny po​wód two​je​go nie​za​do​wo​le​nia.
– Dość już tego – po​wie​dział Ra​shad na​gle. Za​le​wa​ły go złe wspo​mnie​nia i wie​-
dział, że bra​ku​je mu w tej chwi​li spo​ko​ju i cier​pli​wo​ści, ko​niecz​nych, by po​ra​dzić so​-
bie z roz​ża​lo​ną Pol​ly. – Wy​cho​dzę.
Pol​ly nie wie​rzy​ła wła​snym uszom.
– Nie mo​żesz tak po pro​stu wyjść! Do​kąd wła​ści​wie chcesz iść? Prze​cież je​ste​śmy
na pu​sty​ni, do​oko​ła nic nie ma. I co lu​dzie so​bie po​my​ślą? – do​da​ła z na​głą kon​ster​-
na​cją.
Ra​shad prze​chy​lił gło​wę na bok i po​pa​trzył na nią lek​ce​wa​żą​co.
– Pew​nie po​my​ślą, że nie spło​dzi​my szyb​ko dziec​ka – od​rzekł krót​ko. – Ale na
szczę​ście nie będą wie​dzie​li, że pan​na mło​da mnie od​rzu​ci​ła!
Prze​szedł przez drzwi, któ​re Pol​ly za​uwa​ży​ła do​pie​ro te​raz, i moc​no za​trza​snął je
za sobą. Za​pa​dła ci​sza. Pol​ly ze ści​śnię​tym gar​dłem rzu​ci​ła się na łóż​ko. Co ona
zro​bi​ła naj​lep​sze​go? I co wła​ści​wie zro​bi​ła? Czy to do​brze, czy źle?
Ra​shad tym​cza​sem cho​dził po są​sied​nim po​ko​ju, ki​piąc wście​kło​ścią, któ​ra zdu​-
mie​wa​ła jego sa​me​go. Już we wcze​snym dzie​ciń​stwie wpo​jo​no mu po​trze​bę sa​mo​-
kon​tro​li. Na​uczył się kon​tro​lo​wać swój wy​bu​cho​wy tem​pe​ra​ment, tłu​mić na​mięt​no​-
ści, któ​re go na​pę​dza​ły, i od​cho​dzić. Ale kie​dy wy​cho​dził z sy​pial​ni, na twa​rzy Pol​ly
od​bi​ja​ło się czy​ste nie​do​wie​rza​nie. Zbyt póź​no uświa​do​mił so​bie, że oże​nił się z ko​-
bie​tą, któ​ra nie oba​wia​ła się kłót​ni.
Kil​ka​krot​nie pod​cho​dził do drzwi od​dzie​la​ją​cych ich po​ko​je z ocho​tą, by się bro​-
nić, ale za każ​dym ra​zem za​trzy​my​wał się i co​fał. Co wła​ści​wie mógł​by jej po​wie​-
dzieć? Że za​wsze w obec​no​ści ka​mer ogar​niał go pa​ra​liż? Że ni​g​dy nie lu​bił być
w cen​trum uwa​gi i zdu​mie​wa​ła go jej swo​bo​da pod​czas ślu​bu? Męż​czy​zna, szcze​-
gól​nie król, po​wi​nien być sil​niej​szy, bar​dziej zdy​scy​pli​no​wa​ny, po​wi​nien bez tru​du
wy​ko​ny​wać swo​je obo​wiąz​ki na oczach wszyst​kich. Król nie po​wi​nien być emo​cjo​-
nal​nym in​tro​wer​ty​kiem, lecz po​tęż​ną po​sta​cią, sym​bo​lem wła​dzy, sil​nym przy​wód​-
cą. Ra​shad po​wta​rzał so​bie na​uki wuja, cho​dząc od ścia​ny do ścia​ny.
Oże​nił się z cu​dzo​ziem​ką, któ​ra wy​zna​wa​ła zu​peł​nie inne war​to​ści i któ​ra wzbu​-
dza​ła w nim ero​tycz​ny głód sil​niej​szy niż co​kol​wiek, cze​go do​świad​czył do​tych​czas.
W ta​kiej sy​tu​acji ab​so​lut​nie nie po​wi​nien ma​rzyć o na​stęp​nej oka​zji, by się z nią po​-
kłó​cić. Od​wró​cił się od drzwi, zdjął uro​czy​sty strój i wło​żył coś wy​god​niej​sze​go. Po​-
my​ślał po​nu​ro, że mi​nę​ło już wy​star​cza​ją​co dużo cza​su, by służ​ba nie ko​men​to​wa​ła
tego, że zo​sta​wił nową żonę samą. Wy​szedł z po​ko​ju i skie​ro​wał się do staj​ni. Jego
koń w każ​dym ra​zie nie bę​dzie mu za​da​wał dziw​nych py​tań i kry​ty​ko​wał jego sła​-
bych punk​tów.
Nie był pe​wien, na czym stoi z Pol​ly. Jego po​przed​nie do​świad​cze​nia z ko​bie​ta​mi
z Za​cho​du były prze​lot​ne i czy​sto sek​su​al​ne. Miał za to nie​wiel​kie do​świad​cze​nie
z sy​tu​acją, w któ​rej od​ma​wia​no mu sek​su. To, że Pol​ly tak zro​bi​ła, choć do​brze czuł,
że jest rów​nie po​bu​dzo​na jak on, fru​stro​wa​ło go po​nad wszel​ką mia​rę. Cze​go ona
wła​ści​wie ocze​ki​wa​ła? Czy na​praw​dę za​cho​wy​wał się dziw​nie? Może rze​czy​wi​ście
był tro​chę sztyw​ny i mil​czą​cy. My​ślał o tym wszyst​kim, pro​wa​dząc swo​je​go ogie​ra
Razę przez pu​sty​nię tak szyb​ko, że ochro​nia​rze z tru​dem za nim na​dą​ża​li. Jeź​dził
kon​no od uro​dze​nia, a od szó​ste​go roku ży​cia miesz​kał z ple​mie​niem no​ma​dów, któ​-
rzy swo​bod​nie prze​mie​rza​li pu​sty​nię roz​cią​ga​ją​cą się na ob​sza​rze kil​ku kra​jów i nie
uzna​wa​li żad​nych gra​nic. To pra​gnie​nie nie​ogra​ni​czo​nej wol​no​ści tkwi​ło rów​nież
w nim, ale jego bar​dziej cy​wi​li​zo​wa​na i wy​ra​fi​no​wa​na część du​szy ża​ło​wa​ła, że nie
po​ha​mo​wał się i za​miast wsko​czyć na ko​nia, nie wziął zim​ne​go prysz​ni​ca.
Po​my​ślał, że nie ro​zu​mie ko​biet, i przy​po​mniał so​bie, że Rio kie​dyś po​wie​dział coś
po​dob​ne​go. A sko​ro Rio, nie​ule​czal​ny play​boy, któ​ry miał ol​brzy​mie do​świad​cze​nie
z płcią prze​ciw​ną, nie ro​zu​miał ko​biet, to ja​kim cu​dem Ra​sha​do​wi mia​ło​by się to
udać?
Wy​cho​wa​no go w prze​świad​cze​niu, że bę​dzie po​sia​dał du​szę i cia​ło swo​jej żony
mniej wię​cej tak samo, jak po​sia​dał swo​je​go ko​nia. Może po​wi​nien opo​wie​dzieć
o tym Pol​ly, żeby udo​wod​nić, jak da​le​ko od​szedł od cia​snej in​dok​try​na​cji, któ​rą prze​-
szedł w mło​do​ści. Jego przod​ko​wie po pro​stu zmu​si​li​by żonę do ule​gło​ści. Ra​shad
nie po​tra​fił so​bie wy​obra​zić, by mógł fi​zycz​nie skrzyw​dzić ko​bie​tę, ale ist​nia​ły inne
spo​so​by po​ni​że​nia wła​snej żony. Już jako sze​ścio​la​tek wi​dział i sły​szał w pa​ła​cu wy​-
star​cza​ją​co wie​le, by zro​zu​mieć, że nie​któ​rzy współ​czu​li jego mat​ce, a inni ob​wi​nia​-
li ją za roz​wią​zły tryb ży​cia ojca. Wła​śnie dla​te​go, gdy Pol​ly wy​rzu​ci​ła go z mał​żeń​-
skie​go łóż​ka, chciał chro​nić jej re​pu​ta​cję i od​cze​kał tro​chę w są​sied​nim po​ko​ju.
Mimo wszyst​ko wciąż był na nią zły. Nie ma co, do​bry po​czą​tek mał​żeń​stwa! Nie
tego chciał. To nie mia​ło sen​su. Seks nie był na​gro​dą za do​bre za​cho​wa​nie. Poza
tym, co wła​ści​wie Pol​ly ro​zu​mia​ła przez „do​bre za​cho​wa​nie”? Ra​shad nie miał po​ję​-
cia. Znów wró​cił do punk​tu wyj​ścia. Kom​plet​nie nie wie​dział, co wła​ści​wie zro​bił nie
tak.

Pol​ly w koń​cu po​rzu​ci​ła na​dzie​ję, że Ra​shad wró​ci i że będą mo​gli spo​koj​nie


o wszyst​kim po​roz​ma​wiać. Zdję​ła bi​żu​te​rię, ro​ze​bra​ła się i wsu​nę​ła do ol​brzy​mie​go
łóż​ka, gorz​ko roz​cza​ro​wa​na, że spę​dza noc po​ślub​ną sa​mot​nie. Nie po​tra​fi​ła na​wet
zro​zu​mieć wła​snej re​ak​cji. Prze​cież sama chcia​ła, żeby zo​sta​wił ją w spo​ko​ju, a te​-
raz mia​ła mu to za złe.
Są​dzi​ła chy​ba, że Ra​shad bę​dzie z nią roz​ma​wiał, pró​bo​wał ją prze​ko​nać albo na​-
wet uwieść, żeby zmie​ni​ła zda​nie. On jed​nak ni​cze​go ta​kie​go nie zro​bił, tyl​ko po
pro​stu wy​szedł. Czy był zły, zdu​mio​ny, zra​nio​ny? Nie chcia​ła go ra​nić, ale wi​docz​nie
ura​zi​ła jego dumę. Te​raz mo​gła się tyl​ko za​sta​na​wiać, dla​cze​go wcze​śniej nie przy​-
szło jej to do gło​wy.
Na​stęp​ne​go ran​ka obu​dzi​ła się w bla​sku słoń​ca. Ktoś roz​pa​ko​wał jej ba​gaż, gdy
jesz​cze spa​ła. Dziad​ko​wie upar​li się wy​po​sa​żyć ją w nową, bar​dziej od​po​wied​nią
gar​de​ro​bę, któ​rą mo​gła no​sić po ślu​bie. Wy​bra​ła wzo​ry su​kien, któ​re jej się po​do​-
ba​ły, i zdu​mio​na była ich ceną, choć Ha​kim za​pew​niał, że jak naj​bar​dziej jest w sta​-
nie zro​bić jej taki pre​zent.
Wy​ję​ła wy​god​ną su​kien​kę i z uśmie​chem od​pra​wi​ła po​ko​jów​kę, któ​ra klę​cza​ła
przy jej drzwiach, go​to​wa po​móc przy ubie​ra​niu. Ja​sno​nie​bie​ska su​kien​ka była lek​-
ka i prze​wiew​na. Za​ło​ży​ła do niej płó​cien​ne pan​to​fle i usia​dła do śnia​da​nia na ta​ra​-
sie, skąd mia​ła wi​dok na mo​rze. Przez cały czas po​wta​rza​ła so​bie, że nic jej nie ob​-
cho​dzi znik​nię​cie Ra​sha​da, cho​ciaż w nocy prze​my​śla​ła to, co zro​bi​ła, i do​szła do
no​wych wnio​sków. Gdy ona de​ner​wo​wa​ła się przed ślu​bem, Ra​sha​da przy niej nie
było, by zła​go​dzić jej tro​ski albo od​po​wie​dzieć na wąt​pli​wo​ści. Lęk sio​stry, że po​peł​-
nia błąd, ode​brał jej pew​ność sie​bie, a ten efekt jesz​cze się po​głę​bił, gdy Ra​shad
przez cały dzień ślu​bu za​cho​wy​wał się ina​czej niż zwy​kle. A może tyl​ko jej się wy​-
da​wa​ło, że ina​czej niż zwy​kle? Może sama szu​ka​ła kło​po​tów, szu​ka​ła w nim ja​kie​-
goś nie​do​cią​gnię​cia, któ​re da​ło​by jej pre​tekst, by się wy​co​fać i zre​zy​gno​wać z mał​-
żeń​stwa? W koń​cu cze​go wła​ści​wie od nie​go ocze​ki​wa​ła, sko​ro wie​dzia​ła, że Ra​-
shad jej nie ko​cha?
Szcze​ro​ści, sza​cun​ku, za​ufa​nia, tro​ski i życz​li​wo​ści, wy​li​cza​ła spo​koj​nie i za​chmu​-
rzy​ła się na myśl, że jest to li​sta ide​ałów nie​moż​li​wych do osią​gnię​cia, szcze​gól​nie
od razu pierw​sze​go dnia mał​żeń​stwa.
Gdy Ra​shad we wła​snej oso​bie po​ja​wił się, nie wia​do​mo skąd, i ze swo​bod​nym
uśmie​chem po​wie​dział jej „dzień do​bry”, Pol​ly była tak zbi​ta z tro​pu, że omal nie
spa​dła z krze​sła.
– O mój Boże, za​sta​na​wia​łam się, gdzie ty je​steś! – za​wo​ła​ła bez​rad​nie.
Bia​ła ko​szul​ka opi​na​ła się na jego mu​sku​lar​nej pier​si, spło​wia​łe dżin​sy pod​kre​śla​-
ły wą​ską ta​lię i dłu​gie, moc​ne uda. Słoń​ce nie wznio​sło się jesz​cze wy​so​ko, ale Pol​ly
po​czu​ła, że robi jej się go​rą​co i za​czę​ła się po​cić.
– Ostat​niej nocy…
– Nie bę​dzie​my roz​ma​wiać o ostat​niej nocy – prze​rwał jej Ra​shad sta​now​czo. –
Oby​dwo​je by​li​śmy prze​mę​cze​ni po ślu​bie.
– Po​waż​nie chcesz za​mieść wszyst​ko pod dy​wan? – wy​mam​ro​ta​ła ze zdu​mie​niem.
Ra​shad od​po​wie​dział po arab​sku, a po​tem gło​śno i wy​raź​nie oznaj​mił:
– Tak. – Za​ci​snął usta i za​mknął oczy.
Pol​ly wciąż nie była w sta​nie w to uwie​rzyć.
– I są​dzisz, że to w po​rząd​ku?
– Są​dzę, że to jest lep​sze niż al​ter​na​ty​wa – od​po​wie​dział szcze​rze, sy​piąc cu​kier
do mię​to​wej her​ba​ty.
Pol​ly wpa​trzy​ła się w swo​ją szkla​necz​kę.
– Co się sta​ło z czło​wie​kiem, któ​ry po​wie​dział, że nie​zgo​da może być sty​mu​lu​ją​-
ca?
– Prze​ko​nał się, że tego ro​dza​ju sty​mu​la​cja może być zdra​dziec​ka – od​rzekł Ra​-
shad chłod​no.
Pol​ly znów mia​ła ocho​tę krzy​czeć i była to po​trze​ba tak po​tęż​na, że zgrzyt​nę​ła
zę​ba​mi. Ra​shad wy​zwa​lał w niej bar​dzo emo​cjo​nal​ne re​ak​cje. Nikt inny nie po​tra​fił
tak jej zde​ner​wo​wać. Piła her​ba​tę, za​ci​ska​jąc z ca​łej siły pal​ce na szkla​necz​ce
i gniew​nie wpa​tru​jąc się w mo​rze.
– Nie moż​na tak po pro​stu przejść do po​rząd​ku nad po​waż​ną kłót​nią i uda​wać, że
nic się nie sta​ło – po​wie​dzia​ła po dłuż​szej chwi​li.
– To nie była kłót​nia, tyl​ko róż​ni​ca zdań. – W dal​szym cią​gu sta​rał się uni​kać kon​-
fron​ta​cji. Kon​fron​ta​cje były do​bre w roz​mo​wach z wro​ga​mi i ry​wa​la​mi, nie z żoną.
Pol​ly po​chy​li​ła się gwał​tow​nie nad sto​łem. Ja​sne wło​sy prze​to​czy​ły się po jej ra​-
mio​nach jak fala je​dwa​biu.
– Ale ja chcę się z tobą po​kłó​cić!
– Nic z tego – wzru​szył ra​mio​na​mi.
– Na​wet je​śli cię po​pro​szę? – po​wie​dzia​ła bez​rad​nie.
– Bar​dzo ża​łu​ję, ale nie. Na​wet gdy​byś mnie bła​ga​ła – od​rzekł nie​co ostrzej. –
Kłót​nie są ry​zy​kow​ne, wpro​wa​dza​ją roz​dź​wię​ki. Nie bę​dzie​my się kłó​cić.
– Tak po​wie​dział król. Ale mu​si​my ja​koś oczy​ścić at​mos​fe​rę – wy​mam​ro​ta​ła, prze​-
ję​ta co​raz więk​szym lę​kiem, że on na​praw​dę wie​rzy w to, co mówi.
– Je​śli o mnie cho​dzi, at​mos​fe​ra jest już oczysz​czo​na i dal​sze dys​ku​sje ni​cze​go nie
wnio​są – stwier​dził roz​strzy​ga​ją​cym to​nem i za​czął obie​rać ja​kiś owoc, od​pę​dza​jąc
ge​stem słu​żą​ce​go, któ​ry już krą​żył w po​bli​żu, go​tów do po​mo​cy.
– W ta​kim ra​zie mo​żesz przy​naj​mniej słu​chać – po​wie​dzia​ła Pol​ly de​spe​rac​ko.
Ra​shad ze​sztyw​niał, jak​by usły​szał ko​lej​ną groź​bę, i jego oczy nie​bez​piecz​nie bły​-
snę​ły. Dla​cze​go ta ko​bie​ta znów pró​bo​wa​ła znisz​czyć jego spo​kój i do​pro​wa​dzić go
do wście​kło​ści? Ostat​niej nocy za​cho​wał się ho​no​ro​wo. Nie kłó​cił się z nią, nie gro​-
ził jej, tyl​ko po pro​stu wy​szedł. Ran​kiem nie ro​bił jej żad​nych wy​rzu​tów. Gdy​by jej
po​wie​dział, jak na​praw​dę się czu​je, jego gniew roz​niósł​by ten za​mek na strzę​py.
Czy jej się to po​do​ba​ło, czy nie, taki po pro​stu był – był spad​ko​bier​cą wie​lu po​ko​leń
bez​li​to​snych wład​ców i prze​ko​na​nie, że jego żona na​le​ży do nie​go, prze​ni​ka​ło
wszyst​kie jego re​ak​cje, na​wet je​śli roz​są​dek pod​po​wia​dał mu, że ży​cie wy​glą​da te​-
raz ina​czej.
Ema​no​wa​ła z niej taka nie​win​ność i pięk​no, a jed​nak, uży​wa​jąc wy​ra​że​nia Ria,
była to​tal​ną wa​riat​ką, po​my​ślał Ra​shad ze smut​kiem. Sku​pił się na swo​jej her​ba​cie,
po​wta​rza​jąc so​bie, że nie chce sły​szeć ko​lej​nej kry​ty​ki ani po​więk​szać swo​je​go cię​-
ża​ru winy. Bo do​sko​na​le wie​dział, czy​ja to była wina. Je​śli jego żona nie czu​ła się
szczę​śli​wa, to zna​czy​ło, że on nie sta​nął na wy​so​ko​ści za​da​nia.
– Sko​ro już zja​dłeś, to może ode​ślesz służ​bę – po​wie​dzia​ła z nie​po​ko​ją​cą in​to​na​-
cją, któ​ra wska​zy​wa​ła na to, że Pol​ly znów ma za​miar mó​wić nie​przy​jem​ne rze​czy.
Ra​shad ge​stem ode​słał dwóch słu​żą​cych, po czym ze​rwał się z krze​sła i przy​siadł
na ni​skim mur​ku przy blan​ce umoc​nień zam​ko​wych.
Pol​ly za​sty​gła i spoj​rza​ła na nie​go ze stra​chem.
– Nie rób tego.
– Cze​go mam nie ro​bić?
– Nie sia​daj nad prze​pa​ścią.
Ra​shad po​pa​trzył na nią z nie​do​wie​rza​niem, po czym ob​ró​cił się i spoj​rzał w prze​-
paść, o któ​rej mó​wi​ła. Pod nim roz​cią​ga​ło się ka​mie​ni​ste, po​ro​śnię​te krze​wa​mi zbo​-
cze, po któ​rym w dzie​ciń​stwie wspi​nał się wie​le razy. Mógł​by po nim przejść na​wet
z za​wią​za​ny​mi ocza​mi.
– Pro​szę, wstań i usiądź gdzieś in​dziej – szep​nę​ła Pol​ly i za​uwa​żył, że po​bla​dła.
– Tu nie jest nie​bez​piecz​nie.
– Dla mnie jest, bo mam lęk wy​so​ko​ści i gdy wi​dzę, jak tam sie​dzisz, robi mi się
nie​do​brze! – pi​snę​ła z prze​ra​że​niem.
Ra​shad uniósł dło​nie do góry, jak​by chciał uspo​ko​ić roz​ka​pry​szo​ne dziec​ko. Pod​-
niósł się z prze​sad​ną ostroż​no​ścią i pod​szedł do muru.
– W po​rząd​ku, ro​zu​miem.
Pol​ly za​czer​wie​ni​ła się i po chwi​li za​czę​ła znów od​dy​chać.
– Po pro​stu nie lu​bię wy​so​ko​ści.
– Ro​zu​miem – po​wtó​rzył Ra​shad. Uda​ło mu się nie ro​ze​śmiać.
– Więc te​raz bę​dziesz mnie słu​chał? – za​py​ta​ła sztyw​no.
Przez jego twarz prze​mknął błysk znie​cier​pli​wie​nia. Po​my​ślał, że jego żona jest
jak kro​pla, któ​ra drą​ży ska​łę, był jed​nak na tyle in​te​li​gent​ny, by wie​dzieć, że słu​cha​-
nie jest waż​ną umie​jęt​no​ścią przy ne​go​cja​cjach, a mał​żeń​stwo jest cią​giem kom​pro​-
mi​sów i ne​go​cja​cji.
– Będę słu​chał, ale nie tu​taj. Opro​wa​dzę cię po zam​ku i bę​dzie​my mo​gli po​roz​ma​-
wiać, ale ci​cho. Bez żad​nych krzy​ków, pła​czu i dra​ma​tycz​nych ge​stów.
– Ja nie pła​czę i nie ro​bię dra​ma​tycz​nych ge​stów – wes​tchnę​ła.
Ra​shad uświa​do​mił so​bie iro​nię sy​tu​acji. Z nich dwoj​ga to on był bar​dziej po​ryw​-
czy i skłon​ny do dra​ma​tycz​nych za​cho​wań. Jego usta drgnę​ły w uśmie​chu. Ostat​niej
nocy Pol​ly nie zro​bi​ła nic strasz​ne​go, ale od​rzu​ce​nie to od​rzu​ce​nie, bez wzglę​du na
to, jak dy​plo​ma​tycz​nie jest po​da​ne, i Ra​shad nie miał ocho​ty zno​sić cze​goś ta​kie​go
od żony.
– Do​brze – zgo​dził się z nie​chę​cią. – Ale je​śli zno​wu za​czniesz się ze mną kłó​cić…
– To za​mkniesz mnie w wie​ży i wy​rzu​cisz klucz – za​żar​to​wa​ła.
– Moi przod​ko​wie wła​śnie to ro​bi​li ze swo​imi żo​na​mi, więc na two​im miej​scu uwa​-
żał​bym na ta​kie żar​ty – wy​mam​ro​tał, z prze​ra​że​niem my​śląc o tym, jak atrak​cyj​ny
wy​da​je mu się ten po​mysł.
ROZDZIAŁ SIÓDMY

– Wszyst​ko tu jest dla mnie nowe: spo​sób ży​cia, zwy​cza​je, ję​zyk – po​wie​dzia​ła
Pol​ly ci​cho, gdy mi​ja​li war​tow​ni​ków na mu​rach zam​ku. – Do​łóż do tego sie​bie i mał​-
żeń​stwo i zro​zu​miesz chy​ba, że czu​ję się oszo​ło​mio​na.
Ra​shad, przy​go​to​wa​ny na wy​bu​chy emo​cji, pre​ten​sje i oskar​że​nia, uznał, że to
bar​dzo roz​sąd​ne sło​wa. Z ulgą wy​pro​sto​wał ra​mio​na i wziął głę​bo​ki od​dech.
– Ro​zu​miem.
– Poza tym pra​wie cię nie wi​dzia​łam od dnia, kie​dy zgo​dzi​łam się za cie​bie wyjść.
Wiem, że by​łeś bar​dzo za​ję​ty, ale to ode​bra​ło mi pew​ność sie​bie.
Ra​shad był pod wra​że​niem. Ni​g​dy by mu nie przy​szło do gło​wy, że ko​bie​ta po​zo​-
sta​ją​ca z nim w związ​ku może mó​wić to, co my​śli, w tak pro​stych, po​zba​wio​nych
emo​cji sło​wach. W mil​cze​niu ski​nął gło​wą.
– Wczo​raj był bar​dzo trud​ny dzień dla nas oboj​ga. – Głos Pol​ly lek​ko za​drżał, gdy
Ra​shad pod​trzy​mał ją, by nie po​tknę​ła się na nie​rów​nych ka​mie​niach. Od do​ty​ku
jego pal​ców na ple​cach prze​szedł ją nie​do​rzecz​ny dreszcz.
– To był…
– Ja ni​g​dy jesz​cze nie by​łam w po​waż​nym związ​ku…
Ra​shad za​trzy​mał się gwał​tow​nie.
– Ni​g​dy? – po​wtó​rzył z nie​do​wie​rza​niem. – Prze​cież masz dwa​dzie​ścia pięć lat.
Pol​ly opo​wie​dzia​ła mu o dłu​giej cho​ro​bie bab​ci, po​wo​li roz​wi​ja​ją​cej się de​men​cji
i ogra​ni​cze​niach, ja​kie ta cho​ro​ba na​ło​ży​ła na jej wol​ność.
– Dla​te​go bra​ku​je mi do​świad​cze​nia w związ​kach i mu​sisz to brać pod uwa​gę –
do​da​ła z na​pię​ciem.
Na czo​le Ra​sha​da po​ja​wi​ła się zmarszcz​ka. Pa​trzył na czu​bek jej ja​snej gło​wy
i po​wo​li prze​su​wał pal​ca​mi po jej ple​cach w górę i w dół, jak​by chciał ją za​chę​cić do
mó​wie​nia.
– Chy​ba dla​te​go wczo​raj wie​czo​rem by​łam taka zde​ner​wo​wa​na, a ty nie po​sta​ra​-
łeś się, że​bym się czu​ła bez​piecz​na, wy​jąt​ko​wa ani w ogó​le ja​ka​kol​wiek. – Uświa​do​-
mi​ła so​bie, że pod​no​si głos, i spoj​rza​ła na nie​go z nie​po​ko​jem.
Ra​shad po raz pierw​szy zro​zu​miał swo​ją żonę bez słów i po​czuł się jak naj​więk​-
szy idio​ta na świe​cie, bo przy​jął z góry zu​peł​nie bez​pod​staw​ne za​ło​że​nia. Na​wet
nie przy​szło mu do gło​wy, że Pol​ly może być mniej do​świad​czo​na niż on; prze​ciw​nie,
mar​twił się, że to on może oka​zać się zbyt mało kre​atyw​ny albo wy​ra​fi​no​wa​ny, by ją
za​do​wo​lić. Zer​k​nął z uko​sa na straż​ni​ków, po​chy​lił się, po​chwy​cił za​sko​czo​ną żonę
w ra​mio​na i po​niósł do sy​pial​ni. Na szczę​ście ktoś ze służ​by otwo​rzył przed nim
drzwi.
– Co ty ro​bisz? – za​wo​ła​ła Pol​ly, gdy po​ło​żył ją na środ​ku ogrom​ne​go łóż​ka, w któ​-
rym sa​mot​nie spę​dzi​ła ostat​nią noc.
– Za​pew​niam nam in​tym​ność – bły​snął roz​ba​wio​nym uśmie​chem. – Nie chciał​bym
cię ura​zić, ale za​kła​da​łem, że mia​łaś przede mną co naj​mniej kil​ku ko​chan​ków.
– A dla​cze​go wła​ści​wie tak za​kła​da​łeś? – ob​ru​szy​ła się.
– W two​im kra​ju wy​zna​je się bar​dziej li​be​ral​ne war​to​ści. Tu​taj, choć obec​nie
więk​szość mło​dych lu​dzi sama znaj​du​je so​bie part​ne​rów, wciąż jest nor​mą, że pan​-
na mło​da jest dzie​wi​cą. W two​im spo​łe​czeń​stwie to więk​sza rzad​kość.
– Chy​ba tak – przy​zna​ła nie​chęt​nie, bo wie​dzia​ła, że jej sio​stra jest rów​nie nie​-
zwy​kła jak ona. El​lie przy​zna​ła, że nie spo​tka​ła jesz​cze męż​czy​zny, któ​ry sta​no​wił​-
by dla niej na tyle wiel​ką po​ku​sę, by ze​chcia​ła prze​kro​czyć gra​ni​cę. – Ale ja i moja
sio​stra by​ły​śmy wy​cho​wa​ne bar​dzo su​ro​wo. Moja bab​cia są​dzi​ła, że obie je​ste​śmy
nie​ślub​ny​mi dzieć​mi i do​pó​ki nie za​cho​ro​wa​ła, mo​ni​to​ro​wa​ła każ​dy nasz ruch, bo
oba​wia​ła się, że po​wtó​rzy​my błę​dy mat​ki.
– Bar​dzo nie​wie​le wiem o two​im po​cho​dze​niu. – Ra​shad usiadł z wdzię​kiem na
skra​ju łóż​ka. – Na​wet twój dzia​dek ostrze​gał mnie przed nie​re​ali​stycz​ny​mi ocze​ki​-
wa​nia​mi.
Pol​ly ob​la​ła się ru​mień​cem.
– Mój dzia​dek? Pro​szę, po​wiedz, że żar​tu​jesz.
– Nie roz​ma​wia​li​śmy o tym zbyt wie​le, ale do​my​śli​łem się, co ma na my​śli. Chciał
się tyl​ko upew​nić, że nie oka​żę się na​iw​ny pod tym wzglę​dem. Nie je​stem na​iw​ny –
pod​kre​ślił Ra​shad. – Ale oczy​wi​ście nie roz​ma​wia​łem z Ha​ki​mem na in​tym​ne te​ma​-
ty, więc on nie mógł wie​dzieć, jak ja na to pa​trzę.
Za​że​no​wa​nie Pol​ly jesz​cze się po​głę​bi​ło. Naj​wy​raź​niej jej dziad​ko​wie rów​nież za​-
kła​da​li, że nie jest już nie​win​na i nie mo​gła ich wi​nić, że pró​bo​wa​li ją uchro​nić przed
roz​cza​ro​wa​niem Ra​sha​da.
– Ty nie je​steś taki sta​ro​świec​ki, ale dzia​dek chy​ba tak – za​śmia​ła się bez​rad​nie.
– Ja przez kil​ka lat stu​dio​wa​łem na Oxfor​dzie i to było bar​dzo oświe​ca​ją​ce do​-
świad​cze​nie.
– Z pew​no​ścią – zgo​dzi​ła się, pró​bu​jąc so​bie wy​obra​zić Ra​sha​da, któ​ry wy​glą​dał
jak gwiaz​da fil​mo​wa, był bo​ga​ty i cie​szył się stu​denc​ką wol​no​ścią. – Czy to było już
po śmier​ci two​jej żony?
Jego twarz się ścią​gnę​ła.
– Oczy​wi​ście. Nie mógł​bym jej tu zo​sta​wić, żeby drę​czył ją wła​sny oj​ciec.
– Jak to: drę​czył? – zdu​mia​ła się Pol​ly.
– Naj​kró​cej mó​wiąc, mój wuj był do​brym czło​wie​kiem, ale bar​dzo au​to​ry​tar​nym.
Mó​wię to z sza​cun​kiem, bo tyl​ko dzię​ki nie​mu żyję – wy​ja​śnił Ra​shad spo​koj​nie. –
Pod​czas dyk​ta​tu​ry Ara​ka kil​ka​krot​nie po​ja​wia​ły się po​gło​ski o tym, że żyję. Wy​zna​-
czo​no cenę za moją gło​wę. Mo​głem zo​stać wy​śle​dzo​ny i za​bi​ty jak zwie​rzę, ale ple​-
mię przy​ję​ło mnie do sie​bie i chro​ni​ło, bo mój wuj był ich szej​kiem.
Po raz pierw​szy po​wie​dział jej coś o swo​ich mło​dych la​tach i te sło​wa otrzeź​wi​ły
Pol​ly. Z pew​no​ścią do​ra​sta​nie pod skrzy​dła​mi ta​kie​go wuja nie było usła​ne ró​ża​mi,
zwłasz​cza je​śli za​wdzię​czał mu ży​cie i je​śli ten wuj z zim​ną krwią wy​dał swo​ją szes​-
na​sto​let​nią cór​kę za przy​szłe​go kró​la Dha​rii.
– Zda​je się, że mamy ze sobą coś wspól​ne​go. – Na twa​rzy Ra​sha​da znów bły​snął
cza​ru​ją​cy uśmiech. – Oby​dwo​je zo​sta​li​śmy wy​cho​wa​ni przez su​ro​wych opie​ku​nów.
– Tak – zgo​dzi​ła się Pol​ly. Na​po​tka​ła jego spoj​rze​nie i w ustach jej za​schło.
– Nie chcę, że​byś czu​ła się przy mnie zde​ner​wo​wa​na, ha​bib​ti – po​wie​dział Ra​shad
ochry​ple. – Obie​cu​ję, że nie zro​bię ni​cze​go, cze​go nie ze​chcesz.
– Ale ja chcę wszyst​kie​go – za​śmia​ła się nie​pew​nie. Nie chcia​ła się za​cho​wy​wać
jak prze​ra​żo​na dzie​wi​ca, sko​ro wca​le tak się nie czu​ła.
– Wszyst​kie​go – po​wtó​rzył Ra​shad i uśmiech​nął się na wi​dok jej ru​mień​ca. –
Uwiel​biam two​ją szcze​rość.
Po​ca​ło​wał ją po​wo​li, sku​biąc jej dol​ną war​gę i prze​su​wa​jąc po niej ję​zy​kiem. Pod​-
no​sił tem​pe​ra​tu​rę tak stop​nio​wo, że Pol​ly nie​mal nie za​uwa​ży​ła, jak jed​na z jej dło​ni
wsu​nę​ła się w jego gę​ste czar​ne wło​sy, a dru​ga po​chwy​ci​ła jego ra​mię. Pra​gnę​ła
wię​cej. Całe cia​ło mia​ła go​rą​ce i bez​wład​ne.
– To bę​dzie wy​jąt​ko​we prze​ży​cie – po​wie​dział Ra​shad, wtu​la​jąc usta w jej wło​sy.
– Nie mo​żesz tego obie​cać – za​uwa​ży​ła Pol​ly. – Ale je​śli bę​dzie bo​la​ło, to nie two​ja
wina. Nie je​stem aż taką igno​rant​ką.
– Ci​cho bądź – wes​tchnął.
– Nie, to ty prze​stań wy​zna​czać z góry stan​dar​dy – od​rze​kła z roz​ba​wie​niem,
prze​su​wa​jąc pal​cem po jego po​licz​ku. Przy​ci​snął ją do po​du​szek. Unio​sła nogi i buty
zsu​nę​ły się na pod​ło​gę.
– Ro​bi​łem to przez całe ży​cie…
– Ale nie tu​taj, nie te​raz. Jest nas tu dwo​je.
Ra​shad po​my​ślał, że dziw​nie jest nie pa​trzeć na wszyst​ko w kon​tek​ście winy lub
po​raż​ki, ale ten na​wyk był w nim zbyt głę​bo​ko za​ko​rze​nio​ny i nie po​tra​fił so​bie wy​-
obra​zić in​ne​go po​dej​ścia. Od​su​nął za​tem te my​śli od sie​bie i sku​pił się na żo​nie. Ze
zdu​mie​wa​ją​cą ła​two​ścią zdjął jej su​kien​kę i Pol​ly ze zdzi​wie​niem od​kry​ła, że leży na
łóż​ku tyl​ko w ko​ron​ko​wej bie​liź​nie. Na​raz za​nie​po​ko​iła się, że jej cia​ło może mu się
nie spodo​bać. Nie mia​ła wiel​kich złu​dzeń co do wła​snej uro​dy. Jej pier​si były ani
małe, ani duże, bio​dra nie​co zbyt sze​ro​kie, nogi w mia​rę w po​rząd​ku. Za​mknę​ła
oczy i le​ża​ła nie​ru​cho​mo, nie chcąc się za​drę​czać zbęd​ny​mi my​śla​mi.
– Ant ja​mi​lat jid​da​an… Je​steś taka pięk​na – po​wie​dział Ra​shad z ża​rem i Pol​ly od​-
wa​ży​ła się uchy​lić po​wie​ki. Rze​czy​wi​ście pa​trzył na nią, jak​by była ósmym cu​dem
świa​ta. Prze​sta​ła za​tem my​śleć o swo​ich nie​do​cią​gnię​ciach i wy​gię​ła ple​cy w łuk,
eks​po​nu​jąc wa​lo​ry.
– Masz na so​bie za dużo ubrań – mruk​nę​ła nie​śmia​ło, wpa​tru​jąc się w nie​go.
Z bły​skiem w oku ścią​gnął ko​szul​kę i zo​ba​czy​ła jego zło​ci​sty tors, wart roz​kła​-
dów​ki w ko​lo​ro​wym pi​śmie. Gdy roz​pi​nał su​wak dżin​sów, po​wio​dła czub​kiem ję​zy​ka
po ustach. Do​strze​gła kęp​kę ciem​nych wło​sów i pła​ski brzuch, a po​tem wstrzy​ma​ła
od​dech, gdy jego usta znów od​na​la​zły jej usta, a cia​ło przy​war​ło do jej cia​ła.
Roz​piął jej biu​sto​nosz i od​na​lazł ja​sną pierś. Prze​ko​na​ła się, że tę część cia​ła ma
znacz​nie bar​dziej wraż​li​wą, niż są​dzi​ła. Co​raz trud​niej jej było le​żeć nie​ru​cho​mo.
Bio​dra za​czę​ły się po​ru​szać zu​peł​nie mi​mo​wol​nie.
– Ja też chcę cię do​tknąć – po​wie​dzia​ła, prze​ję​ta lę​kiem, że nie jest mu rów​ną
part​ner​ką. – To chy​ba po​win​no być wza​jem​ne?
– Tak, ale bar​dzo bym chciał, żeby ten pierw​szy raz był dla cie​bie, nie dla mnie –
od​rzekł sta​now​czo.
Pol​ly za​ru​mie​ni​ła się i prze​sta​ła pro​te​sto​wać. Ra​shad znów po​ca​ło​wał ją na​mięt​-
nie i tem​pe​ra​tu​ra jesz​cze wzro​sła. Ścią​gnął jej bie​li​znę i wresz​cie do​tknął tam,
gdzie naj​bar​dziej pra​gnę​ła być do​ty​ka​na. Od​czu​cia były nie​zwy​kłe. Ra​shad nie​cier​-
pli​wie zrzu​cił dżin​sy i roz​su​nął jej nogi. Pol​ly po​czu​ła się jak owiecz​ka na oł​ta​rzu
ofiar​nym, ale, o dzi​wo, było to nie​zmier​nie pod​nie​ca​ją​ce. Po chwi​li prze​ko​na​ła się,
że przy​jem​ność może wzro​snąć do nie​wy​obra​żal​ne​go po​zio​mu. Po raz pierw​szy
w ży​ciu mia​ła wra​że​nie, że tra​ci kon​tro​lę nad swo​im cia​łem. Ser​ce dud​ni​ło jej jak
młot. Unio​sła bio​dra i pod jej po​wie​ka​mi roz​bły​sły gwiaz​dy.
Jego usta po​wę​dro​wa​ły po jej szyi i oboj​czy​ku. Spod przy​mru​żo​nych po​wiek spoj​-
rza​ła na jego ciem​ną, przy​stoj​ną twarz i uśmiech​nę​ła się nie​śmia​ło. Twar​dy i go​to​-
wy, wsu​nął się w nią bez tru​du. Unio​sła bio​dra i po​czu​ła lek​kie ukłu​cie bólu.
– Czy chcesz, że​bym prze​stał? – za​py​tał Ra​shad po​gru​bia​łym gło​sem, gdy za​ci​snę​-
ła zęby.
– Nie – wes​tchnę​ła.
Ra​shad z tru​dem pa​no​wał nad sobą. Pró​bo​wał my​śleć o wszyst​kim in​nym. Znów
się prze​su​nął i za​rzu​cił so​bie jej nogi na ra​mio​na, a po​tem wbił się w nią głę​bo​ko
i po​czuł sa​tys​fak​cję, gdy jęk​nę​ła z roz​ko​szy. Po​do​ba​ło mu się to, że Pol​ly nie oba​wia​-
ła się gło​śno wy​ra​żać, co czu​je. Przy​trzy​mał jej bio​dra i za​nu​rzył się głę​bo​ko w tym
go​rą​cym, fan​ta​stycz​nym cie​le.
Pol​ly mo​gła po​rów​nać to do​świad​cze​nie tyl​ko do sza​lo​nej jaz​dy ko​lej​ką gór​ską.
W mia​rę jak Ra​shad po​ru​szał się co​raz szyb​ciej, wra​że​nia sta​wa​ły się co​raz moc​-
niej​sze. W koń​cu wy​krzyk​nę​ła i gło​wa opa​dła jej na po​dusz​ki. Czu​ła się wy​czer​pa​-
na, ale też cu​dow​nie roz​luź​nio​na. Ra​shad z głę​bo​kim wes​tchnie​niem za​nu​rzył twarz
w jej splą​ta​nych wło​sach.
– To było nie​zwy​kłe – po​wie​dzia​ła po​god​nie, gdy tyl​ko od​zy​ska​ła od​dech.
Po​pa​trzył na jej za​ru​mie​nio​ną, uśmiech​nię​tą twarz i w jego oczach od​bi​ło się zdu​-
mie​nie. Od​rzu​cił gło​wę do tyłu i wy​buch​nął śmie​chem.
– Pol​ly, je​steś je​dy​ną ko​bie​tą, któ​ra mi to po​wie​dzia​ła. – Po​ca​ło​wał ją w czo​ło. – To
ja ci dzię​ku​ję. Dla mnie to było jesz​cze bar​dziej nie​zwy​kłe, aziz.
– Czy są​dzisz, że wczo​raj w nocy też by tak było? – za​py​ta​ła ze spóź​nio​nym ża​-
lem.
– Nie. Oby​dwo​je by​li​śmy zmę​cze​ni i roz​draż​nie​ni, a ja nie mia​łem po​ję​cia, że
będę two​im pierw​szym ko​chan​kiem.
Zsu​nął się z niej. Jej dłoń pod prze​ście​ra​dłem od​na​la​zła jego dłoń. Pol​ly czu​ła się
szczę​śli​wa i tak roz​luź​nio​na, że nie za​sta​na​wia​ła się nad tym, co mówi.
– Two​je pierw​sze mał​żeń​stwo było aran​żo​wa​ne, tak? – za​py​ta​ła lek​ko.
Jego pal​ce ze​sztyw​nia​ły.
– Tak.
– Ko​cha​łeś ją? – Bar​dzo chcia​ła to wie​dzieć, choć nie ro​zu​mia​ła dla​cze​go.
– Tak – po​wtó​rzył. Nie miał ocho​ty w tej chwi​li wra​cać my​śla​mi do nie​szczę​śli​we​-
go pierw​sze​go mał​żeń​stwa. – Jak mógł​bym jej nie ko​chać? Ba​wi​li​śmy się ra​zem
w dzie​ciń​stwie.
Pol​ly po​czu​ła się dziw​nie zra​nio​na. Chy​ba nie spo​dzie​wa​ła się usły​szeć, że zna​li
się tak do​brze. Ta ko​bie​ta z pew​no​ścią ro​zu​mia​ła Ra​sha​da znacz​nie le​piej, niż Pol​ly
kie​dy​kol​wiek bę​dzie w sta​nie go zro​zu​mieć. Uświa​do​mi​ła so​bie, że trud​no jej bę​-
dzie do​rów​nać po​przed​nicz​ce.
ROZDZIAŁ ÓSMY

– Bar​dzo do​brze so​bie ra​dzisz – za​pew​nił ją Ra​shad sie​dem ty​go​dni póź​niej. – Sie​-
dzisz już znacz​nie pew​niej.
Kie​dy po raz pierw​szy po​wie​dział, że chce ją na​uczyć jeź​dzić kon​no, ro​ze​śmia​ła
się gło​śno i na​tych​miast oznaj​mi​ła, że nic z tego. Upra​wia​nie spor​tu ni​g​dy jej nie po​-
cią​ga​ło. Nie​ste​ty, Ra​shad uwa​żał, że umie​jęt​ność jaz​dy kon​nej jest nie​zbęd​na do ży​-
cia, i, chcąc nie chcąc, Pol​ly za​czę​ła lek​cje. Wsa​dzo​no ją na ogrom​ne​go czwo​ro​noż​-
ne​go po​two​ra. Spoj​rza​ła w dół i za​uwa​ży​ła z pa​ni​ką, że zie​mia jest bar​dzo da​le​ko.
Nie pod​da​ła się jed​nak, bo Ra​shad ocze​ki​wał, że bę​dzie prze​zwy​cię​żać wła​sne sła​-
bo​ści i nie przyj​mo​wał żad​nych uspra​wie​dli​wień.
Ra​shad chy​ba nie wie, co to jest mie​siąc mio​do​wy, po​my​śla​ła me​lan​cho​lij​nie,
truch​ta​jąc do​oko​ła pa​do​ku. Te​raz już po​tra​fi​ła swo​bod​nie po​ru​szać się w sio​dle.
Gdy wy​zna​ła, że bar​dzo się boi upad​ku, Ra​shad wy​po​ży​czył gdzieś me​cha​nicz​ne​go
ko​nia, usta​wił go w sali gim​na​stycz​nej, ob​ło​żył do​oko​ła ma​ta​mi chro​nią​cy​mi przed
zde​rze​niem z pod​ło​gą i przez dwa okrop​ne dni uczy​ła się bez​piecz​nie spa​dać.
Szczę​śli​wie in​ter​wen​cja le​kar​ska nie była ko​niecz​na, ale na​ba​wi​ła się kil​ku siń​ców,
za​nim na​uczy​ła się cho​wać ra​mio​na i gło​wę i spa​dać tak, by prze​tur​lać się po zie​mi.
Gdy dok​tor Wa​sem za​uwa​żył, że na​uka jaz​dy może być dość ry​zy​kow​nym za​ję​ciem
dla ko​bie​ty, któ​ra ma na​dzie​ję po​cząć dziec​ko, Ra​shad ob​ru​szył się.
– To pew​nie zaj​mie przy​naj​mniej rok – po​wie​dział lek​ce​wa​żą​co.
Pol​ly ucie​szy​ła się, że nic się nie sta​nie, je​śli na​tych​miast nie zaj​dzie w cią​żę. Zda​-
wa​ło się, że Ra​shad nie ma co do tego wy​gó​ro​wa​nych ocze​ki​wań. Oczy​wi​ście nie
sto​so​wa​li żad​ne​go za​bez​pie​cze​nia, to​też Pol​ly przy​pusz​cza​ła, że ich szan​se z cza​-
sem będą wzra​stać. Wie​dzia​ła, że jego pierw​sze mał​żeń​stwo było bez​dziet​ne. Gdy
za​py​ta​ła o to Ra​sha​da, ten z opo​rem wy​znał, że Fe​rah oka​za​ła się bez​płod​na.
Zdjął ją z sio​dła i po​pa​trzył na nią z sa​tys​fak​cją.
– Je​stem z cie​bie bar​dzo dum​ny. Prze​zwy​cię​ży​łaś lęk.
Spę​dzi​li w zam​ku nad mo​rzem tyl​ko dwa ty​go​dnie, po czym wró​ci​li do pa​ła​cu, bo
Ra​sha​da pil​nie we​zwa​no na waż​ne po​sie​dze​nie rady. Pol​ly jed​nak wciąż cie​szy​ła się
wspo​mnie​nia​mi zam​ku i mo​rza. Urzą​dza​li so​bie pik​ni​ki na pla​ży, pły​wa​li, do póź​na
w nocy roz​ma​wia​li na ta​ra​sie, a po​tem do świ​tu cie​szy​li się sobą w łóż​ku. Pod ko​-
niec po​by​tu Pol​ly przy​zna​ła przed sobą, że jest po uszy za​ko​cha​na w mężu. Umiał ją
ocza​ro​wać uśmie​chem i uwieść naj​lżej​szym do​ty​kiem, ale naj​waż​niej​sze było to, że
czu​ła się przy nim szczę​śli​wa.

– Czy uwa​żasz, że Hay​at jest po​moc​na? – za​py​tał Ra​shad, gdy oby​dwo​je sta​li pod
prysz​ni​cem.
– Nie po​ra​dzi​ła​bym so​bie bez niej – przy​zna​ła Pol​ly. Tego wie​czo​ru po raz pierw​-
szy mia​ła wy​stą​pić w ofi​cjal​nej roli żony Ra​sha​da na dy​plo​ma​tycz​nej ko​la​cji. – Wy​ja​-
śnia mi wszyst​ko, co po​trze​bu​ję wie​dzieć. Jest cho​dzą​cą en​cy​klo​pe​dią twa​rzy, ety​-
kie​ty i stro​jów. Nie wiem, co bym bez niej zro​bi​ła.
– To do​brze – rzekł Ra​shad, skry​wa​jąc zdzi​wie​nie. Dzia​dek Pol​ly za​pro​po​no​wał,
by wy​zna​czyć Hay​at rolę do​rad​czy​ni dla jego no​wej żony. Wy​da​wa​ło się, że Ha​kim
do​strzegł w niej coś, cze​go Ra​shad wcze​śniej nie do​ce​niał. Z dru​giej stro​ny Hay​at
jako jego szwa​gier​ka za​słu​gi​wa​ła na sza​cu​nek i wy​so​ki sta​tus.
My​jąc wło​sy Pol​ly pa​trzy​ła na Ra​sha​da, któ​ry stał w roz​luź​nio​nej po​zie, opar​ty
o ścia​nę z ka​fel​ków. Po​de​szła do nie​go i po​ło​ży​ła dło​nie na jego sze​ro​kich ra​mio​-
nach, a po​tem po​wio​dła nimi w dół. Czar​ne rzę​sy opa​dły na po​licz​ki i w ciem​no​zło​-
tych oczach znów bły​snę​ło po​żą​da​nie.
– Je​steś taki prze​wi​dy​wal​ny – za​śmia​ła się. – Nie umiesz po​wie​dzieć: nie?
Ra​shad uśmiech​nął się z nie​skry​wa​ną ra​do​ścią.
– A chcesz, że​bym tak po​wie​dział?
Żad​na do​tych​czas ko​bie​ta nie mia​ła nad nim ta​kiej wła​dzy jak Pol​ly. Pra​gnął jej
jak nar​ko​ty​ku i upa​jał się jej re​ak​cja​mi. Na po​cząt​ku gwał​tow​ność wła​sne​go po​żą​-
da​nia nie​po​ko​iła go i pró​bo​wał się ha​mo​wać, ale gdy Pol​ly przy ko​la​cji po​chy​la​ła się
nad sto​łem z pro​wo​ku​ją​cym uśmie​chem, jego opór stop​nio​wo top​niał. Ni​g​dy nie są​-
dził, że znaj​dzie w mał​żeń​stwie tak sa​tys​fak​cjo​nu​ją​cą więź sek​su​al​ną.
Bar​dzo nie​chęt​nie wy​tar​li się w koń​cu i ubra​li. Ra​shad po​pro​wa​dził Pol​ly w stro​nę
pa​ła​cu, trzy​ma​jąc ją za rękę.
– Je​stem bar​dzo śpią​ca – po​skar​ży​ła się.
– Zdrzem​nij się przed ko​la​cją. Cze​ka cię wie​czór na sto​ją​co. Bę​dziesz mu​sia​ła po​-
znać mnó​stwo lu​dzi.
– A ty nie masz ocho​ty się zdrzem​nąć? – za​py​ta​ła nie​win​nie.
– Je​śli po​ło​żę się obok cie​bie, ha​bib​ti, to żad​ne z nas nie za​śnie – od​rzekł z roz​ba​-
wie​niem. – Pój​dę do swo​je​go ga​bi​ne​tu i po​pra​cu​ję do ko​la​cji.
Pol​ly ro​ze​bra​ła się, zie​wa​jąc jak kro​ko​dyl. Nie mia​ła po​ję​cia, dla​cze​go czu​je się
taka sen​na, sko​ro w nocy sy​pia​ła do​sko​na​le. Wło​ży​ła ko​szu​lę noc​ną, żeby nie szo​ko​-
wać po​ko​jów​ki, któ​ra chy​ba uwa​ża​ła, że spa​nie nago jest skan​da​licz​ne, i wsu​nę​ła
się pod koł​drę. Pier​si mia​ła obrzmia​łe i bo​le​sne i przez chwi​lę za​sta​na​wia​ła się, dla​-
cze​go czu​je się jak zwy​kle przed okre​sem, choć ten nie nad​cho​dzi.
Obu​dzi​ła ją po​ko​jów​ka z tacą, na któ​rej sta​ła her​ba​ta i lek​ka prze​ką​ska. Po​wie​-
dzia​ła, że Hay​at chce się z nią zo​ba​czyć. Pol​ly szyb​ko zja​dła i ubra​ła się. Gdy wcią​-
ga​ła dżin​sy, nie​ocze​ki​wa​nie za​krę​ci​ło jej się w gło​wie i upa​dła na łóż​ko. Po​ko​jów​ka
po​pa​trzy​ła na nią ze zdu​mie​niem, ale Pol​ly tyl​ko uspo​ka​ja​ją​co mach​nę​ła ręką i wzię​-
ła kil​ka głę​bo​kich od​de​chów. Po chwi​li za​wro​ty gło​wy mi​nę​ły.
– Na​bi​la mó​wi​ła, że wa​sza wy​so​kość źle się czu​je – po​wie​dzia​ła Hay​at, wcho​dząc
do sy​pial​ni. – Czy mam we​zwać dok​to​ra Wa​se​ma?
– To nic ta​kie​go, tyl​ko za​krę​ci​ło mi się w gło​wie. – Pol​ly wie​dzia​ła, że na naj​mniej​-
szy sy​gnał cho​ro​by cała służ​ba za​raz przy​bie​gnie do niej w pa​ni​ce, a po​nie​waż
przed okre​sem ni​g​dy nie czu​ła się do​brze, nie chcia​ła po​wo​do​wać zbęd​ne​go za​mie​-
sza​nia. Hay​at wy​ja​śni​ła jej, jak waż​ne jest jej zdro​wie dla miesz​kań​ców Dha​rii,
a Ra​shad przy​zna​wał, że ła​two jest wzbu​dzić nie​po​kój po​dat​nych na emo​cje pod​da​-
nych. Gdy przed ro​kiem prze​cho​dził za​pa​le​nie mig​dał​ków, wszyst​kie ga​ze​ty za​sta​-
na​wia​ły się, dla​cze​go król nie tra​fił do szpi​ta​la i oskar​ża​ły pa​ła​co​wy per​so​nel o na​-
ra​że​nie jego zdro​wia na nie​bez​pie​czeń​stwo. Dok​tor Wa​sem po​czuł się śmier​tel​nie
ura​żo​ny.
– Na pew​no wszyst​ko w po​rząd​ku? – do​py​ty​wa​ła się Hay​at. – Od​da​ny mąż wa​szej
wy​so​ko​ści ni​g​dy by mi nie wy​ba​czył, gdy​by sta​ło się coś złe​go.
– Wszyst​ko w po​rząd​ku – po​wtó​rzy​ła Pol​ly, za​sta​na​wia​jąc się, dla​cze​go sło​wo „od​-
da​ny” brzmi w ustach Hay​at jak szy​der​stwo. – To po pro​stu te dni w mie​sią​cu. Za​-
wsze czu​ję się wte​dy wy​czer​pa​na.
Czar​no​wło​sa ko​bie​ta uśmiech​nę​ła się lek​ko.
– Bar​dzo mi przy​kro, że na​dzie​je wa​szej wy​so​ko​ści się roz​wia​ły …
Pol​ly prze​wró​ci​ła ocza​mi. Wszy​scy miesz​kań​cy pa​ła​cu nie mo​gli się już do​cze​kać
no​win o cią​ży, ale ona i Ra​shad wie​dzie​li, że może to po​trwać kil​ka mie​się​cy, a tym​-
cza​sem przez cały czas czu​ła się na cen​zu​ro​wa​nym. To było bar​dzo krę​pu​ją​ce.
– Nie je​stem roz​cza​ro​wa​na, Hay​at. Prze​cież do​pie​ro wzię​li​śmy ślub.
– Wi​dzia​łam, jak cier​pia​ła moja sio​stra z po​wo​du nie​płod​no​ści – od​rze​kła Hay​at. –
To bar​dzo trud​na sy​tu​acja dla ko​bie​ty.
– Ale ja nie je​stem w tej sy​tu​acji – prze​rwa​ła jej Pol​ly, pra​gnąc za​koń​czyć już ten
te​mat. Hay​at była bar​dzo kom​pe​tent​na, Pol​ly jed​nak za​cho​wy​wa​ła wo​bec niej dy​-
stans i nie po​tra​fi​ła się roz​luź​nić w jej to​wa​rzy​stwie. Służ​ba rów​nież za nią nie
prze​pa​da​ła.
– Ale wkrót​ce wa​sza wy​so​kość bę​dzie w tej sy​tu​acji – od​po​wie​dzia​ła Hay​at z wy​-
ra​zem prze​sad​ne​go współ​czu​cia na twa​rzy. – Jak moż​na się tym nie nie​po​ko​ić?
Pol​ly tyl​ko wzru​szy​ła ra​mio​na​mi.
– Chcia​łaś się ze mną zo​ba​czyć? – przy​po​mnia​ła, pra​gnąc za​wró​cić roz​mo​wę na
wła​ści​we tory.
– Tak. Przy​nio​słam bi​żu​te​rię. – Hay​at wska​za​ła duże drew​nia​ne pu​deł​ko na sto​le.
– Od razu odło​ży​łam kom​plet z bursz​ty​na​mi, bo bę​dzie do​sko​na​le pa​so​wał do su​-
kien​ki na dzi​siej​szy wie​czór.
Pol​ly po​pa​trzy​ła na ozdob​ną zło​tą ko​lię wy​sa​dza​ną bursz​ty​na​mi i po​my​śla​ła z oba​-
wą, że cię​żar tego klej​no​tu może zła​mać szy​ję.
– Na​szyj​nik wy​da​je się bar​dzo cięż​ki…
– To ulu​bio​ny na​szyj​nik Ra​sha​da. Na​le​żał kie​dyś do jego mat​ki – po​wie​dzia​ła Hay​-
at ci​cho.
Była ko​pal​nią in​for​ma​cji na te​mat kró​lew​skiej ro​dzi​ny i Pol​ly za​wsze słu​cha​ła jej
rad. No cóż, sko​ro Ra​shad lu​bił ten na​szyj​nik, to zde​cy​do​wa​ła się go za​ło​żyć, choć
ni​g​dy do​tych​czas nie za​uwa​ży​ła, by zwra​cał szcze​gól​ną uwa​gę na to, co mia​ła na
so​bie. Kie​dyś pró​bo​wał opi​sać jed​ną z jej su​kie​nek, któ​ra bar​dzo mu się po​do​ba​ła,
i po​wie​dział: „to ta​kie coś nie​bie​skie, marsz​czo​ne”.
Ale w bar​dziej prak​tycz​nych spra​wach ra​dził so​bie do​sko​na​le. Może jej nie ko​-
chał, ale z całą pew​no​ścią był do niej przy​wią​za​ny. W sali peł​nej lu​dzi za​wsze biegł
spoj​rze​niem w jej kie​run​ku. W po​rze po​sił​ku na sto​le ma​gicz​nie po​ja​wia​ły się jej
ulu​bio​ne bry​tyj​skie da​nia, co​dzien​nie przy​sy​łał jej kwia​ty i uparł się spła​cić stu​denc​-
kie kre​dy​ty El​lie.
– El​lie na​le​ży do ro​dzi​ny – stwier​dził. – Po​dob​nie jak two​ja dru​ga sio​stra, kie​dy już
ją znaj​dzie​my.
Wy​na​jął agen​cję de​tek​ty​wi​stycz​ną z Lon​dy​nu do po​szu​ki​wa​nia Pe​ne​lo​pe tego sa​-
me​go dnia, kie​dy Pol​ly po​wie​dzia​ła mu o jej ist​nie​niu. Trak​to​wał wszyst​kie jej tro​ski
jak wła​sne i Pol​ly po raz pierw​szy w ży​ciu czu​ła, że ktoś o nią dba i opie​ku​je się nią,
nie trak​tu​jąc jej jak kło​pot lub ob​cią​że​nie. Gdy bu​dzi​ła się w nocy, jego ra​mio​na ota​-
cza​ły jej cia​ło i choć było jej za go​rą​co, cie​szy​ła ją ta bli​skość.
– Pol​ly! – za​wo​ła​ła El​lie z sa​tys​fak​cją, gdy Pol​ly do niej za​dzwo​ni​ła. – Mam wia​do​-
mo​ści o Pe​ne​lo​pe!
Pol​ly z roz​ma​chem usia​dła na skra​ju łóż​ka.
– Nie​moż​li​we!
– Nie pod​nie​caj się za​nad​to – ostrze​gła El​lie. – Jesz​cze jej nie zna​le​zio​no, ale ta
agen​cja, któ​rą za​trud​nił Ra​shad, chy​ba wie, co robi.
– Pie​nią​dze mają moc prze​bi​cia – mruk​nę​ła Pol​ly ci​cho.
– My​ślisz, że ja o tym nie wiem? Dzię​ki wam uwol​ni​łam się od kre​dy​tów. Ni​g​dy nie
będę w sta​nie się za to od​wdzię​czyć.
– A co z Pe​ne​lo​pe? – prze​rwa​ła jej Pol​ly, nie​co skrę​po​wa​na tymi wy​ra​za​mi
wdzięcz​no​ści.
– Po pierw​sze, ona nie uży​wa tego imie​nia. Te​raz na​zy​wa się Gem​ma Fo​ster. Ty
też do​sta​niesz ra​port od agen​cji. Gem​ma była ad​op​to​wa​na, ale jej ro​dzi​ce, Fo​ste​ro​-
wie, zmar​li i tra​fi​ła do ro​dzi​ny za​stęp​czej. Te​raz ma dwa​dzie​ścia lat i mu​si​my ją wy​-
tro​pić.
– No tak. – Pol​ly stłu​mi​ła roz​cza​ro​wa​nie i wró​ci​ła do bar​dziej pa​lą​cej kwe​stii. –
Mó​wi​łaś, że zwy​kle trze​ba przy​naj​mniej pół roku, żeby zajść w cią​żę…
– Tego nie po​wie​dzia​łam! – ob​ru​szy​ła się El​lie, któ​ra wła​śnie zda​ła ostat​nie eg​za​-
mi​ny na stu​diach i była świe​żo upie​czo​ną le​kar​ką. – Po​wie​dzia​łam, że prze​cięt​nie
tyle to trwa, ale oczy​wi​ście je​śli ko​bie​ta upra​wia seks bez za​bez​pie​cze​nia, może
zajść w cią​żę już za pierw​szym ra​zem. Gdy cho​dzi o po​czę​cie, nie ma że​la​znych re​-
guł. Dla​cze​go znów mnie o to py​tasz?
– Po pro​stu je​stem cie​ka​wa.
– Nie sta​wiaj so​bie żad​nych wy​ma​gań – po​ra​dzi​ła El​lie trzeź​wo. – Oby​dwo​je je​-
ste​ście mło​dzi i zdro​wi i prę​dzej czy póź​niej bę​dzie​cie mie​li dziec​ko.
Su​kien​ka, któ​rą Pol​ly za​mie​rza​ła wło​żyć, była w je​sien​nych od​cie​niach brą​zu
i zło​ta z prze​bły​ska​mi po​ma​rań​czo​we​go. Po​ko​jów​ka przy​nio​sła jej bursz​ty​no​wy
kom​plet. Pol​ly nie​chęt​nie wzię​ła bi​żu​te​rię, bo na​szyj​nik rze​czy​wi​ście był tak cięż​ki,
jak wy​glą​dał, a kol​czy​ki chy​ba jesz​cze cięż​sze. Gdy już była ubra​na, po​ko​jów​ka
ucze​sa​ła jej wło​sy w skom​pli​ko​wa​ną fry​zu​rę, uno​sząc je do góry. Pol​ly uważ​nie
przej​rza​ła się w lu​strze i mu​sia​ła przy​znać, że rada Hay​at znów oka​za​ła się do​bra.
Bursz​ty​no​wa bi​żu​te​ria i doj​rza​ła fry​zu​ra przy​da​wa​ły jej god​no​ści i wy​ra​fi​no​wa​nia.
Zo​ba​czy​ła Ra​sha​da do​pie​ro w li​mu​zy​nie. Za​trzy​mał spoj​rze​nie na jej na​szyj​ni​ku
i znie​ru​cho​miał.
– Do​sko​na​le wy​glą​dasz – wy​mam​ro​tał drew​nia​nym gło​sem i od​wró​cił spoj​rze​nie.
– Czy coś się sta​ło? – za​py​ta​ła nie​pew​nie.
– Nie – od​po​wie​dział, ale nie brzmia​ło to prze​ko​nu​ją​co.
Sie​dział w mil​cze​niu, za​to​pio​ny we wspo​mnie​niach. Bursz​ty​no​wy na​szyj​nik nie​-
odmien​nie ko​ja​rzył mu się z Fe​rah. Bar​dzo lu​bi​ła ten klej​not. Bursz​ty​ny mia​ły do​-
kład​nie taki sam od​cień jak jej oczy. Znów ją wi​dział przed sobą, ro​ze​śmia​ną
i szczę​śli​wą, taką jak w po​cząt​kach ich mał​żeń​stwa, za​nim ży​cie po​ra​ni​ło ją,
a w koń​cu śmier​tel​nie oka​le​czy​ło. Za​nim on ją za​wiódł. Znów za​wład​nę​ły nim wy​-
rzu​ty su​mie​nia.
– Dla​cze​go wy​bra​łaś tę bi​żu​te​rię? – za​py​tał po​zor​nie non​sza​lanc​kim to​nem.
– Bursz​tyn do​sko​na​le pa​su​je do tej su​kien​ki – od​rze​kła Pol​ly ze zdzi​wie​niem.
– Wolę cię w ja​śniej​szych ko​lo​rach.
– Nie mogę przez cały czas no​sić nie​bie​skie​go. – Wzru​szy​ła ra​mio​na​mi i z iry​ta​cją
za​ci​snę​ła usta.
Czy Ra​shad nie zda​wał so​bie spra​wy, jak bar​dzo jest zde​ner​wo​wa​na przed pierw​-
szym pu​blicz​nym wy​stą​pie​niem w roli kró​lo​wej Dha​rii? Po​trze​bo​wa​ła wspar​cia i za​-
chę​ty, a nie kry​ty​ki. Na​wet je​śli nie po​do​ba​ła mu się su​kien​ka, mógł za​cho​wać tę
opi​nię dla sie​bie, po​my​śla​ła ze zło​ścią.

Ra​shad spo​dzie​wał się, że Pol​ly bę​dzie się trzy​mać jego boku, ona tym​cza​sem
znik​nę​ła w tłu​mie. Naj​wy​raź​niej nie po​trze​bo​wa​ła jego obec​no​ści. Raz czy dwa
razy do​le​ciał go jej me​lo​dyj​ny śmiech. Za​sta​na​wiał się, z cze​go się śmie​je i w czy​im
to​wa​rzy​stwie. Po​wta​rzał so​bie, że cie​szy się z jej sa​mo​dziel​no​ści. Pierw​sza żona
przy ta​kich oka​zjach ni​g​dy nie od​da​la​ła się od nie​go na​wet na krok, to​też te​raz po​-
czuł się nie​co zdzi​wio​ny i za​gro​żo​ny.
– Zda​je się, że z Pol​ly wy​cią​gną​łeś szczę​śli​wy los – ode​zwał się zna​jo​my głos i Ra​-
shad szyb​ko od​wró​cił gło​wę.
– Rio! – zdu​miał się. – Co ty ro​bisz w Dha​rii?
Rio Be​ne​det​ti uśmiech​nął się z roz​ba​wie​niem.
– Am​ba​sa​dor wło​ski wie, że się przy​jaź​ni​my, a po​nie​waż mu​sia​łem spraw​dzić tu
lo​ka​li​za​cję jed​ne​go z na​szych ho​te​li, pod​ją​łem się pa​trio​tycz​ne​go obo​wiąz​ku i obie​-
ca​łem na​oli​wić nie​co dy​plo​ma​tycz​ne krę​gi.
– Wspo​mnia​łeś o Pol​ly – przy​po​mniał mu Ra​shad. Dziw​nie się po​czuł, sły​sząc jej
imię w ustach Ria i wi​dząc jego po​dziw. Wie​dział, że jego przy​ja​ciel jest no​to​rycz​-
nym pod​ry​wa​czem.
– Tak. Jest peł​na ży​cia i in​te​li​gent​na. Oba​wia​łeś się ob​cią​że​nia, a tym​cza​sem do​-
sta​łeś atut do ręki.
Po​licz​ki Ra​sha​da nie​co po​ciem​nia​ły. W cza​sach, gdy oby​dwaj stu​dio​wa​li w Oks​for​-
dzie, Ra​shad zwie​rzał się przy​ja​cie​lo​wi z róż​nych rze​czy, o któ​rych te​raz, gdy był
star​szy i mą​drzej​szy, nie chciał pa​mię​tać.
– Już te​raz się tego nie oba​wiam. W grun​cie rze​czy prze​ko​nu​ję się, że mał​żeń​-
stwo za​ska​ku​ją​co do​brze mi słu​ży.
Rio wy​buch​nął śmie​chem.
– Dla​cze​go cię to dzi​wi? Ona jest fan​ta​stycz​na!
– Zda​wa​ło mi się, że jej sio​stra na na​szym ślu​bie wy​war​ła na to​bie rów​nie wiel​kie
wra​że​nie – za​uwa​żył Ra​shad, chcąc od​wró​cić te​mat roz​mo​wy od żony.
Rio skrzy​wił się.
– Nie, z tego nic nie wy​szło i nie będę ci te​raz opo​wia​dał o po​wo​dach. Oba​wiam
się, że mnie przy​pa​dła sio​stra o tem​pe​ra​men​cie ję​dzy, to​bie na​to​miast sama sło​-
dycz, więc ciesz się z tego.
Ra​shad po​pa​trzył nad gło​wa​mi go​ści na Pol​ly, po​grą​żo​ną w oży​wio​nej roz​mo​wie
z bry​tyj​skim am​ba​sa​do​rem.
– Bar​dzo się cie​szę – rzekł po​nu​ro.
– W ta​kim ra​zie dla​cze​go zu​peł​nie tego nie wi​dać? – za​py​tał Rio kpią​co.
Ra​shad nie miał po​ję​cia, co od​po​wie​dzieć, to​też tyl​ko wzru​szył ra​mio​na​mi. Do​-
brze wie​dział, że za​cho​wu​je się nie​roz​sąd​nie. Chciał mieć pew​ną sie​bie, nie​za​leż​ną
żonę i taką wła​śnie do​stał. Skąd za​tem bra​ło się jego pra​gnie​nie, by ta żona chcia​ła
trzy​mać się jego boku, py​tać go radę i prze​wod​nic​two, roz​glą​dać się za nim nie​spo​-
koj​nie, jak​by przez cały czas go po​trze​bo​wa​ła? Dla​cze​go to wszyst​ko było ta​kie nie​-
lo​gicz​ne?
Za​pro​sił Ria na ko​la​cję do pa​ła​cu na wie​czór, któ​ry Pol​ly za​wsze spę​dza​ła w to​-
wa​rzy​stwie dziad​ków. Uznał, że im rza​dziej Pol​ly bę​dzie się spo​ty​kać z Riem, tym
le​piej.

– Do​sko​na​le so​bie po​ra​dzi​łaś – po​wie​dział Ra​shad do Pol​ly, gdy wra​ca​li do pa​ła​cu.


– I ani razu nie szu​ka​łaś u mnie wspar​cia.
Po​czu​ła się nie​swo​jo. Dla​cze​go to brzmia​ło jak za​rzut, a nie jak po​chwa​ła? Ra​-
shad przez cały wie​czór za​cho​wy​wał dy​stans i nie zbli​żał się do niej. Po​my​śla​ła, że
chy​ba ni​g​dy nie zro​zu​mie męż​czy​zny, za któ​re​go wy​szła. Gdy już jej się zda​wa​ło, że
za​czy​na coś ro​zu​mieć, on na​tych​miast ro​bił coś, cze​go się nie spo​dzie​wa​ła, i znów
nie mia​ła po​ję​cia, na czym stoi.
– My​śla​łam, że chcesz, że​bym była nie​za​leż​na…
– Chcę – po​twier​dził. – Nie za​wsze będę mógł być przy to​bie i cza​sa​mi bę​dziesz
mu​sia​ła sama cho​dzić na ta​kie spo​tka​nia.
– W ta​kim ra​zie dla​cze​go da​jesz mi sprzecz​ne sy​gna​ły? – rze​kła nie​co cierp​ko.
Ra​shad wzru​szył ra​mio​na​mi i z ulgą wy​siadł z sa​mo​cho​du. Wie​dział, że za​cho​wu​je
się zbyt emo​cjo​nal​nie i ni​cze​go jej nie uła​twia, ale pró​bo​wał ukryć we​wnętrz​ny kon​-
flikt. Pol​ly błysz​cza​ła na tej ko​la​cji jak naj​ja​śniej​sza gwiaz​da i to bez jego naj​mniej​-
szej po​mo​cy. Ema​no​wa​ła cie​płem, ale jed​no​cze​śnie uda​ło jej się za​cho​wy​wać kró​-
lew​ski dy​stans. Krót​ko mó​wiąc, od​nio​sła suk​ces pu​blicz​ny, o ja​kim Fe​rah za​wsze
ma​rzy​ła i jaki ni​g​dy nie przy​padł jej w udzia​le. To okrut​ne po​rów​na​nie spra​wi​ło, że
Ra​sha​da znów za​la​ła fala wy​rzu​tów su​mie​nia.
Pol​ly po​szła za nim do pa​ła​cu, za​sta​na​wia​jąc się, co go ugry​zło. Zrów​na​ła się
z nim do​pie​ro w sy​pial​ni. Stał nie​ru​cho​mo przy oknie. Po​czu​ła na so​bie jego cięż​kie
spoj​rze​nie i pod​nio​sła rękę do za​pię​cia na​szyj​ni​ka, bo mia​ła wra​że​nie, że za chwi​lę
się udu​si.
– Ja to zro​bię – po​wie​dział Ra​shad. Pod​szedł do niej, zdjął cięż​ką ozdo​bę i po​ło​żył
na ko​mo​dzie. – Nie za​kła​daj tego wię​cej.
– Cze​go mam nie za​kła​dać? – zdzi​wi​ła się, zdej​mu​jąc kol​czy​ki.
– Tych bursz​ty​nów. Ku​pię ci inne – od​rzekł krót​ko.
W fioł​ko​wych oczach Pol​ly bły​snę​ła cie​ka​wość.
– A co jest nie tak z tymi? – za​py​ta​ła wprost.
Ra​shad ze​sztyw​niał i znów spu​ścił wzrok.
– To były ulu​bio​ne klej​no​ty Fe​rah.
– Och! – wes​tchnę​ła Pol​ly, czu​jąc, że bra​ku​je jej tchu. A za​tem nie chciał, żeby no​-
si​ła ulu​bio​ne klej​no​ty by​łej żony? Jak mia​ła to ro​zu​mieć?
– Bu​dzą we mnie nie​chcia​ne wspo​mnie​nia – do​dał na​gle.
Naj​wy​raź​niej ko​chał pierw​szą żonę i nie mógł znieść ni​cze​go, co się z nią ko​ja​rzy​-
ło. Pol​ly po​czu​ła się nie​swo​jo.
– Te​raz ja je​stem two​ją żoną – przy​po​mnia​ła mu pła​skim gło​sem, choć za​brzmia​ło
to dzie​cin​nie.
– Do​brze o tym wiem – od​rzekł su​cho.
– Może nie wy​glą​dam w tych bursz​ty​nach tak ład​nie jak Fe​rah, ale po tym, co po​-
wie​dzia​łeś, mam ocho​tę za​kła​dać je co​dzien​nie! – wy​buch​nę​ła. – Prze​cież jej już nie
ma, a ja je​stem i ja też mam ja​kieś uczu​cia!
– Ta roz​mo​wa nie ma sen​su – rzekł Ra​shad, uno​sząc brwi.
Pol​ly jed​nak mia​ła już do​syć.
– Nie. Ja je​stem za​bor​cza. Albo na​le​żysz do mnie, albo na​dal na​le​żysz do niej –
oznaj​mi​ła z gnie​wem.
– Fe​rah jest czę​ścią mo​jej prze​szło​ści, a ty je​steś te​raź​niej​szo​ścią i przy​szło​ścią –
od​po​wie​dział z de​spe​ra​cją.
Pol​ly sta​nę​ła w wo​jow​ni​czej po​zie, z ręką opar​tą na bio​drze.
– Ale two​ja prze​szłość rzu​ca cień na moją te​raź​niej​szość, więc to jest nie​uczci​we
– po​wie​dzia​ła oskar​ży​ciel​skim to​nem.
– I co ja mam z tym zro​bić? – jęk​nął sfru​stro​wa​ny Ra​shad. – Nie mogę zmie​nić
prze​szło​ści. Nie mogę po​zbyć się wspo​mnień…
– Nie – przy​zna​ła Pol​ly. – Ale mo​żesz się nimi po​dzie​lić.
– Po​dzie​lić? – po​wtó​rzył z nie​do​wie​rza​niem. – Jaki męż​czy​zna dzie​li się wspo​mnie​-
nia​mi?
– Taki, któ​ry chce mieć nor​mal​ną re​la​cję ze swo​ją żoną. Je​że​li two​je wspo​mnie​nia
sto​ją po​mię​dzy nami, to po​wi​nie​neś się nimi po​dzie​lić – po​wtó​rzy​ła Pol​ly, choć sama
nie była pew​na, czy to ma sens. W koń​cu na​praw​dę nie chcia​ła my​śleć o Fe​rah. Wo​-
la​ła​by za​po​mnieć, że pierw​sza żona Ra​sha​da kie​dy​kol​wiek ist​nia​ła.
– Moje wspo​mnie​nia nie sto​ją mię​dzy nami – oświad​czył Ra​shad po​nu​ro. – I wo​lał​-
bym je za​cho​wać dla sie​bie.
– Po​wiedz mi coś, o czym jesz​cze nie wiem – od​rze​kła Pol​ly z go​ry​czą. – Mam
wra​że​nie, że ktoś cię za​mknął w środ​ku na do​bre i wy​rzu​cił klucz.
– Je​stem, jaki je​stem.
– Zbyt upar​ty, żeby się zmie​nić?
– Je​ste​śmy mał​żeń​stwem za​le​d​wie od kil​ku mie​się​cy. Ja​kiej cu​dow​nej trans​for​ma​-
cji spo​dzie​wa​łaś się w tak krót​kim cza​sie? – za​py​tał drwią​co.
Pol​ly po​bla​dła i od​wró​ci​ła się do nie​go ple​ca​mi.
– Idę się po​ło​żyć.
– A ja idę do staj​ni – zgrzyt​nął zę​ba​mi.
– Nie, nie wyj​dziesz stąd tyl​ko dla​te​go, że po​wie​dzia​łam rze​czy, któ​rych wo​lał​byś
nie sły​szeć! – za​wo​ła​ła ze zło​ścią.
Ra​shad za​trzy​mał na niej cięż​kie spoj​rze​nie i znie​ru​cho​miał.
– Do​brze, w ta​kim ra​zie zo​sta​nę.
Czy chciał zo​stać, żeby roz​ma​wiać, czy tyl​ko po to, żeby jej udo​wod​nić, że się
myli? Pol​ly roz​pię​ła su​wak su​kien​ki, ką​tem oka ob​ser​wu​jąc Ra​sha​da, któ​ry rów​nież
się roz​bie​rał. Się​gnę​ła po szla​frok i po​szła do ła​zien​ki. Wi​dzia​ła, że był na nią zły.
Jego oczy ci​ska​ły gro​my. Ale do tego też nie chciał się przy​znać. Nie chciał pod​no​sić
gło​su ani stra​cić opa​no​wa​nia. Pol​ly zaś była tak wy​trą​co​na z rów​no​wa​gi, że oba​wia​-
ła się, że za chwi​lę wy​buch​nie. A za​tem roz​zło​ścił się, bo bi​żu​te​ria żony przy​wio​dła
do nie​go nie​chcia​ne wspo​mnie​nia. Kie​dy pa​trzył na nią dzi​siaj, czy ża​ło​wał, że nie
wi​dzi Fe​rah? Jak ina​czej mia​ła to ro​zu​mieć?
Ra​shad pa​trzył na smu​kłą syl​wet​kę Pol​ly pod cien​kim szla​fro​kiem i na​tych​miast
po​czuł się pod​nie​co​ny. Iry​to​wa​ło go to, ale nic nie mógł na to po​ra​dzić. Re​ago​wał
tak za każ​dym ra​zem, kie​dy na nią pa​trzył. Z cia​łem twar​dym z na​pię​cia wszedł pod
prysz​nic i sta​nął pod stru​mie​niem zim​nej wody, ale to w ni​czym nie po​mo​gło. Emo​-
cje wciąż w nim wrza​ły, zwięk​sza​jąc jesz​cze pod​nie​ce​nie. Chciał zna​leźć się bli​sko
Pol​ly na je​dy​ny spo​sób, jaki znał.
Miał​by się z nią dzie​lić wspo​mnie​nia​mi? Czy ona zu​peł​nie zwa​rio​wa​ła? Nie chciał
wspo​mi​nać cza​sów nie​szczę​śli​we​go mał​żeń​stwa. Jego dwie żony nie mo​gły być bar​-
dziej róż​ne od sie​bie. Pol​ly chcia​ła roz​ma​wiać o pro​ble​mach, a Fe​rah w ogó​le nic
nie mó​wi​ła. Go​rycz i roz​cza​ro​wa​nie gro​ma​dzi​ły się w niej przez dłu​gi czas i w koń​-
cu po​pa​dła w de​pre​sję. Jak mógł po​wie​dzieć o tym Pol​ly?
Pol​ly za​sta​na​wia​ła się, czy bę​dzie to wy​glą​da​ło głu​pio, je​śli za​ło​ży ko​szu​lę noc​ną.
Zwy​kle spa​ła nago i ko​szu​la by​ła​by wy​raź​nym ma​ni​fe​stem. Nie​pew​nie zer​k​nę​ła na
Ra​sha​da, któ​ry wy​szedł wła​śnie z ła​zien​ki. Na​po​tka​ła jego spoj​rze​nie i po​wie​trze
mię​dzy nimi za​iskrzy​ło.
– Tak, chcę cię – po​wie​dział po​gru​bia​łym gło​sem. – Ale ja za​wsze cię chcę.
– Mó​wisz tak, jak​byś ża​ło​wał, że nie jest ina​czej!
– To bywa nie​wy​god​ne.
– A cóż ci prze​szka​dza odro​bi​na nie​wy​go​dy? – szep​nę​ła, za​po​mi​na​jąc, że za​mie​-
rza​ła oka​zać mu chłód i ura​zę.
– Je​stem w ta​kim na​stro​ju, że pew​nie nie po​trak​to​wał​bym cię de​li​kat​nie.
Pol​ly wi​dzia​ła, że Ra​shad z tru​dem kon​tro​lu​je złość i, o dzi​wo, po​do​ba​ło jej się to.
Zu​peł​nie jak​by pę​kła ja​kaś we​wnętrz​na ba​rie​ra, jed​na z kil​ku, któ​re spra​wia​ły, że
za​wsze za​cho​wy​wał dy​stans.
– Moż​li​we, że w tej chwi​li nie po​trze​bu​ję de​li​kat​no​ści.
Jed​nym kro​kiem zbli​żył się do niej i przy​ci​snął ją do swo​je​go twar​de​go cia​ła.
Szarp​nął szla​frok i roz​legł się trzask roz​ry​wa​ne​go je​dwa​biu. Pol​ly za​drża​ła z pod​-
nie​ce​nia. Ra​shad od​wró​cił ją ty​łem do sie​bie, pchnął na łóż​ko i wszedł w nią jed​nym
ru​chem. Jego gwał​tow​ność była bar​dzo pod​nie​ca​ją​ca. Tak czy owak, Pol​ly ufa​ła mu
i myśl, że gdy jest zły, pra​gnie jej jesz​cze moc​niej, była dla niej po​cie​chą.
Po krót​kiej chwi​li wy​krzyk​nę​ła i bez​wład​nie opa​dła na łóż​ko. Ra​shad ob​ró​cił ją
i wziął w ra​mio​na. Le​że​li nie​ru​cho​mo, z tru​dem chwy​ta​jąc od​dech.
– Prze​pra​szam cię – po​wie​dział w koń​cu. – By​łem bru​tal​ny i sa​mo​lub​ny. Na​praw​-
dę bar​dzo mi przy​kro.
– Po​do​ba​ło mi się to.
Dłu​gie pal​ce unio​sły jej bro​dę, czar​ne oczy na​po​tka​ły jej spoj​rze​nie.
– Na​praw​dę ci się po​do​ba​ło? – za​py​tał z nie​do​wie​rza​niem.
Po​twier​dzi​ła, mi​mo​wol​nie ru​mie​niąc się pod jego wzro​kiem.
– Cza​sa​mi mam wra​że​nie, że sza​le​je we mnie bu​rza.
– Na​pię​cie, emo​cje.
– Nie uda​ło mi się za​pa​no​wać nad sobą – oświad​czył z gry​ma​sem nie​za​do​wo​le​nia.
– Ale nie mu​sisz tego kon​tro​lo​wać. Nie przy mnie. Nie mu​sisz ni​cze​go uda​wać ani
sta​rać się zro​bić na mnie do​bre​go wra​że​nia. – Za​bor​czo oto​czy​ła ra​mie​niem jego
wil​got​ne cia​ło. – Chcę, że​byś był sobą.
– Uwa​żaj, cze​go so​bie ży​czysz. – Od​wró​cił twarz w dru​gą stro​nę. – Fe​rah wo​la​ła
umrzeć niż po​zo​stać ze mną – po​wie​dział bez​barw​nie, bez żad​nych emo​cji w gło​sie.
Pol​ly ze​sztyw​nia​ła ze zdu​mie​nia.
– Wo​la​ła? – za​py​ta​ła, marsz​cząc czo​ło.
– Kil​ka ty​go​dni przed śmier​cią przedaw​ko​wa​ła środ​ki na​sen​ne. Na szczę​ście zna​-
le​zio​no ją w porę. Wy​sła​łem ją na te​ra​pię, ale to nie wy​star​czy​ło. A kie​dy uką​sił ją
wąż, ukry​wa​ła to, aż było za póź​no na an​ti​do​tum – wy​ja​śnił Ra​shad. – Zmar​ła w mo​-
ich ra​mio​nach. Po​wie​dzia​ła, że mnie uwal​nia…
Pol​ly słu​cha​ła go z prze​ra​że​niem. Do​pie​ro te​raz zro​zu​mia​ła, dla​cze​go wspo​mnie​-
nia o Fe​rah tak bar​dzo wy​trą​ca​ły go z rów​no​wa​gi. Mia​ła ocho​tę po​wie​dzieć, że to
było okrut​ne ze stro​ny jego by​łej żony, ale w ostat​niej chwi​li ugry​zła się w ję​zyk.
– Że cię uwal​nia? – szep​nę​ła.
– Uwal​nia, że​bym mógł się oże​nić z inną ko​bie​tą. Z taką, któ​ra bę​dzie mo​gła dać
mi dziec​ko – wy​ja​śnił Ra​shad krót​ko. – Wie​dzia​ła, że jej oj​ciec pró​bo​wał mnie prze​-
ko​nać do roz​wo​du, a ja od​mó​wi​łem…
– Jej wła​sny oj​ciec chciał coś ta​kie​go zro​bić? – zdu​mia​ła się Pol​ly.
– Mój wuj miał tyl​ko je​den cel: przy​wró​ce​nie mo​nar​chii. Wie​dział, że król, któ​ry
ma spad​ko​bier​cę, jest bez​piecz​niej​szy niż taki, któ​ry ma nie​płod​ną żonę – wy​ja​śnił
Ra​shad gorz​ko. – Fe​rah wie​dzia​ła, co on my​śli, bo po​wie​dział jej, że jej obo​wiąz​-
kiem jest mnie uwol​nić. Była już wte​dy w de​pre​sji. Chcia​ła tyl​ko jed​ne​go: zo​stać
mat​ką, a gdy się oka​za​ło, że nie może, po​czu​ła się bez​war​to​ścio​wa. Czu​ła, że jest
dla mnie cię​ża​rem, i to było dla niej zbyt trud​ne. Nie mia​ła sil​ne​go cha​rak​te​ru.
– Tak mi przy​kro – wy​mam​ro​ta​ła Pol​ly. Nie spo​dzie​wa​ła się usły​szeć tak tra​gicz​-
nej hi​sto​rii. Do​pie​ro te​raz zro​zu​mia​ła, że mał​żeń​stwo zra​ni​ło Ra​sha​da rów​nie moc​-
no jak dys​funk​cyj​ne dzie​ciń​stwo. Na myśl o wszyst​kim, co stra​cił, zro​bi​ło jej się nie​-
do​brze i po​czu​ła się nie​do​rzecz​nie na​iw​na.
– Po​wi​nie​nem ją bar​dziej wspie​rać. To moja wina, że zmar​ła – mruk​nął Ra​shad.
– To nie była two​ja wina! – za​pro​te​sto​wa​ła Pol​ly go​rą​co. – Była w de​pre​sji. Za​-
pew​ni​łeś jej pro​fe​sjo​nal​ną po​moc. Co jesz​cze mo​głeś zro​bić? Z tego, co mó​wisz, jej
wła​sna ro​dzi​na nie zro​bi​ła dla niej nic!
Ra​shad prze​cią​gnął się z cięż​kim wes​tchnie​niem.
– To prze​szłość. Nie mo​że​my jej zmie​nić, aziz. I na tym po​prze​stań​my.
Pol​ly jed​nak nie mo​gła na tym po​prze​stać, bo było jej wstyd, że nie​wła​ści​wie zro​-
zu​mia​ła jego sto​su​nek do pierw​szej żony. Sio​stra Fe​rah pró​bo​wa​ła ją ostrzec, że
Ra​shad wie​le prze​szedł w prze​szło​ści, ale ona tak na​praw​dę nie słu​cha​ła. Nic dziw​-
ne​go, że Ra​shad na​uczył się kon​tro​lo​wać emo​cje i za​cho​wy​wać se​kre​ty dla sie​bie.
To, że otwo​rzył się przed nią choć na chwi​lę, było obie​cu​ją​cym sy​gna​łem, po​wie​-
dzia​ła so​bie, usi​łu​jąc się zdo​być na opty​mizm.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Prze​bu​dzi​ła się nad ra​nem i usły​sza​ła, że Ra​shad roz​ma​wia z kimś przez te​le​fon.
Za​mru​ga​ła i ob​ró​ci​ła się na dru​gi bok. Ra​shad odło​żył te​le​fon i usiadł.
– W nocy wy​da​rzył się in​cy​dent na gra​ni​cy. – Wes​tchnął i wsu​nął pal​ce w po​tar​ga​-
ne wło​sy. – Ja​kiś czło​wiek zo​stał po​strze​lo​ny, ale na szczę​ście żyje. Pew​nie przez
cały dzień będę za​ję​ty. Trze​ba uspo​ko​ić sy​tu​ację. Mu​szę tam po​le​cieć.
Po​ca​ło​wał ją w czo​ło i wy​szedł.
Kil​ka go​dzin póź​niej Pol​ly wy​to​czy​ła się z łóż​ka, peł​na zwy​kłej ener​gii, a po​tem
sta​nę​ła jak wry​ta, gdy ogar​nę​ła ją fala mdło​ści. Po​bie​gła do ła​zien​ki, przy​klę​kła na
zim​nej po​sadz​ce i za​czę​ła wy​mio​to​wać. Czu​ła się sła​ba i roz​trzę​sio​na. Do​pie​ro po
kil​ku mi​nu​tach od​wa​ży​ła się wstać.
Chy​ba nie mo​gła zajść w cią​żę tak szyb​ko? Za​sta​na​wia​ła się nad tym, wcho​dząc
pod prysz​nic. Nie, pew​nie po pro​stu zła​pa​ła ja​kie​goś wi​ru​sa albo zja​dła na ko​la​cję
coś, co jej nie po​słu​ży​ło. Mimo wszyst​ko po​sta​no​wi​ła się zo​ba​czyć z pa​ła​co​wym le​-
ka​rzem.
Hay​at już na nią cze​ka​ła z li​stą te​le​fo​nów i mej​li, ozna​czo​nych gwiazd​ka​mi we​-
dług waż​no​ści. Wy​mow​ne było to, że te​le​fon od El​lie zna​lazł się na sa​mym dole li​sty,
ozna​czo​ny tyl​ko jed​ną gwiazd​ką. Pol​ly za​uwa​ży​ła proś​bę o otwar​cie no​we​go skrzy​-
dła szpi​ta​la w Ka​shan i po​pro​si​ła Hay​at, żeby umó​wi​ła ją z dok​to​rem Wa​se​mem.
– Czy wa​sza wy​so​kość źle się czu​je? – za​py​ta​ła Hay​at ze zmarsz​czo​nym czo​łem.
– Nie, po pro​stu chcia​ła​bym za​py​tać o coś le​ka​rza.
Po pół​go​dzin​nym ba​da​niu oka​za​ło się, że Pol​ly rze​czy​wi​ście jest w cią​ży. Zu​peł​nie
się tego nie spo​dzie​wa​ła. Ma​cie​rzyń​stwo wy​da​wa​ło jej się bar​dzo od​le​głą moż​li​wo​-
ścią, a tym​cza​sem sta​ło się jej nową rze​czy​wi​sto​ścią.
– Je​stem nie​zmier​nie za​szczy​co​ny, że mogę prze​ka​zać wa​szej wy​so​ko​ści tę wia​do​-
mość – po​wie​dział le​karz ze szcze​rym uśmie​chem.
– Po​wiem Ra​sha​do​wi dziś wie​czo​rem, więc by​ła​bym wdzięcz​na, gdy​by ze​chciał
pan na ra​zie nie prze​ka​zy​wać ni​ko​mu tej wia​do​mo​ści – od​rze​kła tak​tow​nie.
– Oczy​wi​ście.
Wy​fru​nę​ła z no​wo​cze​sne​go ga​bi​ne​tu jak na skrzy​dłach. Dziec​ko. Dziec​ko Ra​sha​-
da. Bę​dzie taki szczę​śli​wy, po​my​śla​ła. Przez wie​le lat żył pod pre​sją bez​dziet​ne​go
mał​żeń​stwa, nie​skoń​czo​nych ba​dań płod​no​ści. Pol​ly wie​dzia​ła, że uwa​żał ten pro​ces
za bar​dzo stre​su​ją​cy i po​ten​cjal​nie ka​ta​stro​fal​ny dla mał​żeń​stwa. Te​raz bę​dzie
mógł się roz​luź​nić i prze​stać mar​twić.
Z pro​mien​nym uśmie​chem na twa​rzy za​czę​ła pla​no​wać resz​tę dnia. Naj​pierw za​-
dzwo​ni​ła do El​lie i po​dzie​li​ła się no​wi​na​mi. Po​tem za​dzwo​ni​ła do dziad​ków, po​pro​si​-
ła o roz​mo​wę z bab​cią i za​py​ta​ła, czy może prze​ło​żyć od​wie​dzi​ny u nich na na​stęp​-
ny wie​czór. Nie wspo​mnia​ła o cią​ży, bo chcia​ła, żeby Ra​shad usły​szał o tym pierw​-
szy.
– Tak bę​dzie do​brze – po​wie​dzia​ła Dur​sa swo​im ła​ma​nym an​giel​skim. – Ha​kim
wy​je​chał ra​zem z kró​lem i wró​cą póź​no. Twój dzia​dek nie chciał​by, żeby omi​nę​ła go
two​ja wi​zy​ta.
Resz​tę dnia Pol​ly po​sta​no​wi​ła spę​dzić na ma​lo​wa​niu. Naj​pierw oczy​wi​ście od​by​ła
się zwy​kła lek​cja ję​zy​ka, a po​tem jesz​cze przez go​dzi​nę czy​ta​ła o hi​sto​rii i kul​tu​rze
Dha​rii. Im wię​cej do​wia​dy​wa​ła się o ży​ciu tego kra​ju, tym ła​twiej było jej zro​zu​mieć
nie​po​ko​je Ra​sha​da. Szcze​gól​nie in​te​re​su​ją​ca była bo​ha​ter​ka le​gen​dy, świę​ta kró​lo​-
wa Za​riy​ah. Dla​cze​go wła​ści​wie mat​ka nada​ła jej to imię? Ha​kim są​dził, że może
dla​te​go, że to imię było czczo​ne w Dha​rii i mat​ka chcia​ła jej dać ja​kąś pa​miąt​kę
z kra​ju ojca. Jed​nak zda​niem Pol​ly było moż​li​we, że mat​ce to imię po pro​stu się
spodo​ba​ło i nic jej nie ob​cho​dzi​ło, że obec​nie pra​wie nie było uży​wa​ne z sza​cun​ku
dla kró​lo​wej. Te​raz ży​cie za​to​czy​ło peł​ny krąg, po​my​śla​ła Pol​ly, i me​dia to ją na​zy​-
wa​ły kró​lo​wą Za​riy​ah.
– Wa​sza wy​so​kość bę​dzie ma​lo​wać? – za​py​ta​ła Hay​at, gdy Pol​ly po​ja​wi​ła się
w luź​nej su​kien​ce, któ​rej zwy​kle uży​wa​ła do pra​cy.
Pol​ly ski​nę​ła gło​wą, za​sta​na​wia​jąc się, dla​cze​go twarz Hay​at na​raz ze​sztyw​nia​ła.
Czyż​by ją czymś ob​ra​zi​ła? Prze​sta​ła jed​nak o tym my​śleć, bo nie była w od​po​wied​-
nim na​stro​ju do trud​nej roz​mo​wy. Czu​ła się tak szczę​śli​wa, że przez cały czas mia​ła
ocho​tę głu​pio się uśmie​chać. W koń​cu za​czę​ła się za​sta​na​wiać, jak to bę​dzie mieć
dziec​ko i zo​stać mat​ką. Mia​ła na​dzie​ję, że oka​że się lep​szą mat​ką niż jej wła​sna,
choć gdy po​zna​ła oko​licz​no​ści swo​ich na​ro​dzin, po​ja​wi​ło się w niej współ​czu​cie dla
An​na​bel. Jed​nak An​na​bel Di​xon po stra​cie męża bar​dzo szyb​ko po​czę​ła na​stęp​ne
dziec​ko, któ​re rów​nież zrzu​ci​ła na bar​ki wła​snej mat​ki. Pol​ly wes​tchnę​ła cięż​ko.
Wy​glą​da​ło na to, że jej mat​ka pro​wa​dzi​ła burz​li​we, sa​mot​ne i nie​szczę​śli​we ży​cie
i nie uda​ło jej się utrzy​mać związ​ku z żad​nym z oj​ców jej có​rek. Pol​ly pra​gnę​ła dla
swo​je​go dziec​ka zu​peł​nie cze​go in​ne​go: sta​bil​no​ści i mi​ło​ści oboj​ga ro​dzi​ców.
W kli​ma​ty​zo​wa​nym po​ko​ju, gdzie urzą​dzi​ła so​bie pra​cow​nię, pa​no​wał przy​jem​ny
chłód. Na szta​lu​gach sta​ły dwa nie​skoń​czo​ne płót​na: akwa​re​la w pa​ste​lo​wych ko​lo​-
rach przed​sta​wia​ją​ca gwiaź​dzi​sty ba​sen oraz olej​ny pej​zaż z za​cho​dem słoń​ca nad
pu​sty​nią. Ten dru​gi ob​raz był dla Pol​ly wy​pra​wą na nie​zna​ne te​ry​to​rium. Ko​lo​ry
były tu od​waż​niej​sze, a ru​chy pędz​la śmiel​sze. Ob​raz uka​zy​wał zmia​ny, ja​kie w niej
na​stą​pi​ły, od​kąd przy​by​ła do Dha​rii.
Gdy upał nie​co ze​lżał, wzię​ła prysz​nic i prze​bra​ła się w nie​bie​ską su​kien​kę, któ​rą
Ra​shad szcze​gól​nie lu​bił. Po​my​śla​ła, że je​śli jej mąż wró​ci na ko​la​cję, to po​wie mu
o dziec​ku. A na​wet gdy​by miał wró​cić póź​niej, za​mie​rza​ła na nie​go za​cze​kać.
Hay​at mia​ła dla niej wia​do​mość.
– Oba​wiam się, że za​szło pew​ne prze​ocze​nie. Przy​ja​ciel kró​la, pan Be​ne​det​ti, zo​-
stał za​pro​szo​ny dziś na ko​la​cję, a kró​la nie ma…
Pol​ly zmarsz​czy​ła czo​ło. Wie​dzia​ła, jak waż​na jest dla Ra​sha​da go​ścin​ność i jak
nie​grzecz​ne by​ło​by od​wo​ły​wa​nie za​pro​sze​nia w ostat​niej chwi​li.
– Zjem z nim i wszyst​ko mu wy​ja​śnię.
Hay​at uśmiech​nę​ła się z po​dzi​wem.
– Wa​sza wy​so​kość jest bar​dzo śmia​ła.
– Dla​cze​go? – zdzi​wi​ła się Pol​ly.
– Bo wa​sza wy​so​kość ma od​wa​gę zjeść ko​la​cję sam na sam z męż​czy​zną, któ​ry
nie jest mę​żem wa​szej wy​so​ko​ści.
Pol​ly ro​ze​śmia​ła się.
– Ani mój mąż, ani ja nie je​ste​śmy tak sta​ro​świec​cy – stwier​dzi​ła z wiel​ką pew​no​-
ścią.
Rio Be​ne​det​ti był wcie​le​niem uro​ku. Za​pew​nił, że nie czu​je się ura​żo​ny i swo​bod​-
nie za​ba​wiał ją roz​mo​wą, od cza​su do cza​su sub​tel​nie wy​py​tu​jąc o El​lie. Wzbu​dzi​ło
to cie​ka​wość Pol​ly. El​lie nie pró​bo​wa​ła z nią roz​ma​wiać o Rio. Twier​dzi​ła, że na ślu​-
bie ba​wi​ła się w jego to​wa​rzy​stwie tyl​ko z grzecz​no​ści i że wca​le nie przy​padł jej
do gu​stu. Na​zwa​ła go na​wet po​ze​rem i ta​nim pod​ry​wa​czem. Rio wi​docz​nie czymś
się jej na​ra​ził.
Ko​la​cja nie trwa​ła dłu​go i gdy Ra​shad po je​de​na​stej po​ja​wił się w drzwiach, Pol​ly
sie​dzia​ła na ka​na​pie z książ​ką. Po jed​nym spoj​rze​niu na jego za​chmu​rzo​ną twarz
zro​zu​mia​ła, że jest w złym na​stro​ju.
– Co się sta​ło? – za​py​ta​ła, pod​cho​dząc do nie​go boso.
Ra​shad po​pa​trzył na nią ze zdu​mie​niem. Zlek​ce​wa​ży​ła rady Hay​at i spę​dzi​ła cały
wie​czór sama ze słyn​nym pod​ry​wa​czem. Wi​docz​nie uzna​ła Ria za tak atrak​cyj​ne​go
męż​czy​znę, że po​sta​no​wi​ła od​rzu​cić wszel​kie za​sa​dy. Gdy Hay​at po​wie​dzia​ła mu
o tym przez te​le​fon, wpadł we wście​kłość.
– Dla​cze​go nie po​słu​cha​łaś Hay​at, kie​dy ci ra​dzi​ła, że​byś nie ja​dła ko​la​cji sama
z Riem?
Pol​ly unio​sła wy​żej gło​wę.
– Ona mi ni​cze​go nie ra​dzi​ła, po​wie​dzia​ła tyl​ko, że je​stem śmia​ła. Uzna​łam, że to
bzdu​ra. Pró​bo​wa​łam tyl​ko być uprzej​ma. Bar​dzo nie​grzecz​nie by​ło​by mu po​wie​-
dzieć w ostat​niej chwi​li, że cię nie ma, a po​nie​waż jest two​im bli​skim przy​ja​cie​lem,
to po​my​śla​łam, że nie chciał​byś tego…
– A może po​ku​sa spę​dze​nia z nim cza​su sam na sam była zbyt wiel​ka? – wark​nął
Ra​shad. – Ko​bie​ty uga​nia​ją się za nim przez cały czas.
– Moja sio​stra nie – za​uwa​ży​ła Pol​ly z roz​tar​gnie​niem i do​pie​ro te​raz do​strze​gła,
że Ra​sha​da, czy zda​wał so​bie z tego spra​wę, czy nie, zże​ra​ła za​zdrość. – Na​praw​dę
nie masz po​wo​dów do za​zdro​ści…
– Za​zdro​ści? – To sło​wo roz​bi​ło reszt​ki sa​mo​kon​tro​li Ra​sha​da. – Ni​g​dy w ży​ciu nie
by​łem za​zdro​sny o ko​bie​tę!
– Prze​śpij się z tym i po​tem za​sta​nów jesz​cze raz – po​ra​dzi​ła mu, tra​cąc cier​pli​-
wość.
Była na nie​go zła, bo chcia​ła mu po​wie​dzieć o dziec​ku, a on zu​peł​nie ze​psuł na​-
strój. Na ja​kim świe​cie on żył, sko​ro my​ślał, że mia​ła ocho​tę zdra​dzić go z jego naj​-
bliż​szym przy​ja​cie​lem? Może oka​za​ła się zbyt śmia​ła w łóż​ku i Ra​shad uznał, że
jest na​tu​ral​nie roz​wią​zła i nie moż​na jej zo​sta​wić w to​wa​rzy​stwie atrak​cyj​ne​go
męż​czy​zny? Ob​la​ła się ru​mień​cem upo​ko​rze​nia, od​wró​ci​ła gło​wę i wy​mi​nę​ła go, on
jed​nak wy​cią​gnął rękę i po​chwy​cił ją za prze​gub.
– Do​kąd idziesz?
– Nie mam ci nic wię​cej do po​wie​dze​nia. – Wy​rwa​ła rękę i ucie​kła do ko​ry​ta​rza,
czu​jąc pod po​wie​ka​mi pa​lą​ce łzy. Dla​cze​go tak się do niej od​zy​wał? Dla​cze​go tak
o niej my​ślał?
– Pol​ly….
– Nie​na​wi​dzę cię! – rzu​ci​ła przez ra​mię, zbie​ga​jąc po scho​dach w stro​nę sy​pial​ni.
Na​raz po​tknę​ła się i stra​ci​ła rów​no​wa​gę. Nie uda​ło jej się w porę przy​trzy​mać ka​-
mien​nej po​rę​czy i upa​dła, in​stynk​tow​nie zwi​ja​jąc się w kłę​bek, tak jak uczo​no ją
spa​dać z ko​nia. Ude​rzy​ła bio​drem o ka​mień i wy​krzyk​nę​ła z bólu, a po​tem tył jej
gło​wy na​tra​fił na sto​pień i stra​ci​ła przy​tom​ność.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Z ust Pol​ly wy​do​był się jęk. Bo​la​ła ją gło​wa i czu​ła za​męt w my​ślach. Otwo​rzy​ła
oczy i zo​ba​czy​ła ja​kiś nie​zna​ny po​kój, a do​oko​ła sie​bie mnó​stwo twa​rzy. Za​mru​ga​ła
i zda​ła so​bie spra​wę, że leży w łóż​ku szpi​tal​nym.
– Pol​ly – wes​tchnął Ra​shad, zry​wa​jąc się z krze​sła obok niej.
– Co? – wy​mam​ro​ta​ła ze​sztyw​nia​ły​mi usta​mi. – Gło​wa mnie boli… Bio​dro.
Z tru​dem sku​pi​ła wzrok na Ra​sha​dzie, któ​ry cof​nął się, by prze​pu​ścić pie​lę​gniar​-
ki. Za​sta​na​wia​ła się, dla​cze​go wy​da​je się taki zmę​czo​ny i dla​cze​go przez okno do
po​ko​ju wpa​da słoń​ce, choć za​le​d​wie przed chwi​lą było ciem​no. Pie​lę​gniar​ka spraw​-
dzi​ła jej ci​śnie​nie i dała coś do pi​cia, le​karz za​dał se​rię py​tań, ona jed​nak przez cały
czas pa​trzy​ła na Ra​sha​da i pró​bo​wa​ła so​bie przy​po​mnieć, co się z nią sta​ło. Był nie​-
ogo​lo​ny, ko​szu​lę miał po​mię​tą, oczy pod​krą​żo​ne. W koń​cu przy​po​mnia​ła so​bie upa​-
dek ze scho​dów i wcze​śniej​szą kłót​nię i z prze​ra​że​niem przy​ci​snę​ła rękę do brzu​-
cha.
– Moje dziec​ko?
Ra​shad do​padł łóż​ka i uspo​ka​ja​ją​co po​ło​żył dłoń na jej dło​ni.
– Dziec​ku nic się nie sta​ło…
– Na ra​zie. Nie było krwa​wie​nia, ale musi pani od​po​cząć. Wszyst​ko za​le​ży od na​-
stęp​nej doby – po​wie​dział si​wo​wło​sy le​karz i za​bro​nił jej się ru​szać.
Ra​shad cof​nął drżą​cą dłoń i wbił ją w kie​szeń spodni. A za​tem wie​dział o cią​ży.
Pew​nie po​wie​dział mu dok​tor Wa​sem, gdy Pol​ly stra​ci​ła przy​tom​ność. Za​mknę​ła
oczy, wy​obra​ża​jąc so​bie, jak bar​dzo czuł się win​ny. Wciąż była na nie​go wście​kła,
ale wie​dzia​ła, że on za​wsze ob​wi​nia o wszyst​ko sie​bie. Gdy​by stra​ci​ła dziec​ko, ni​g​-
dy by so​bie tego nie wy​ba​czył. Jak mo​gła być na nie​go wście​kła i jed​no​cze​śnie
współ​czuć mu z ca​łe​go ser​ca? Wi​docz​nie tak dzia​ła mi​łość.
Le​karz mó​wił o wstrzą​śnie​niu mó​zgu. Pol​ly pró​bo​wa​ła się sku​pić, ale nie była
w sta​nie. Wszyst​ko ją bo​la​ło, mia​ła za​męt w gło​wie i czu​ła się okrop​nie zmę​czo​na.
Po​my​śla​ła z ulgą, że w każ​dym ra​zie nie stra​ci​ła dziec​ka, i znów od​pły​nę​ła.

Ra​shad cho​dził po pu​stym po​ko​ju. Na proś​bę Ha​ki​ma od​świe​żył się tro​chę, ale nie
jadł i nie spał. Jego tem​pe​ra​ment, ten roz​sza​la​ły gniew, któ​ry cza​sem wy​my​kał się
spod kon​tro​li, omal nie za​bił Pol​ly. Pa​trzył na nią, gdy tak le​ża​ła nie​ru​cho​mo w łóż​-
ku, z ja​sny​mi wło​sa​mi roz​rzu​co​ny​mi na po​dusz​ce i twa​rzą nie​co już bar​dziej za​ru​-
mie​nio​ną. Śmier​tel​na bla​dość, któ​ra tak go wy​stra​szy​ła, mi​nę​ła. Pol​ly była tak kru​-
cha, tak mu dro​ga…
A dziec​ko? Ra​shad wciąż nie mógł wyjść ze zdu​mie​nia, że cią​ża może się zda​rzyć
tak szyb​ko, tak ła​two, tak… tak nor​mal​nie. Nie spo​dzie​wał się tego i nie był na to
przy​go​to​wa​ny. Pe​sy​mi​stycz​nie za​kła​dał, że choć może w koń​cu uda im się po​cząć
dziec​ko, zaj​mie to dużo cza​su. Po raz ko​lej​ny po​zwo​lił, by prze​szłe roz​cza​ro​wa​nia
za​bar​wi​ły jego obec​ne ocze​ki​wa​nia. Czy Pol​ly kie​dyś mu to wy​ba​czy?
Był nie​mal za​pro​gra​mo​wa​ny na to, by ją roz​cza​ro​wać. Nie po​tra​fił jej uchro​nić
na​wet przed in​try​ga​mi Hay​at. „Albo na​le​żysz do mnie, albo na​dal do niej”, po​wie​-
dzia​ła mu Pol​ly i mia​ła ra​cję. Te​raz do​strze​gał, że nie po​go​dził się ze swo​ją prze​-
szło​ścią i dla​te​go nie po​tra​fił zro​bić w ży​ciu miej​sca dla żony, któ​ra pod każ​dym
wzglę​dem prze​wyż​sza​ła po​przed​nią. Może nie po​wi​nien tak my​śleć, ale w każ​dym
ra​zie był wy​star​cza​ją​co ra​cjo​nal​ny, by zda​wać so​bie z tego spra​wę. Los uśmiech​nął
się do nie​go, choć Ra​shad zu​peł​nie na to nie za​słu​gi​wał, a on nie​mal wy​rzu​cił swo​ją
szan​sę przez okno.
– Wa​sza wy​so​kość musi coś zjeść i od​po​cząć – szep​nął Ha​kim, sta​jąc w drzwiach.
– Żona wa​szej wy​so​ko​ści po​trze​bu​je wspar​cia.
– Jak za​wsze je​steś gło​sem roz​sąd​ku – przy​znał Ra​shad ze znu​że​niem, choć nie
chciał zo​sta​wiać Pol​ly sa​mej. Gdy był przy niej, wy​da​wa​ło mu się, że coś robi, by jej
po​móc, choć w rze​czy​wi​sto​ści dba​li o nią le​ka​rze, a on był tyl​ko wi​dzem.

Pol​ly obu​dzi​ła się i po​czu​ła się sil​niej​sza. Od​su​nę​ła koł​drę, pod​cią​gnę​ła ko​szu​lę
i zo​ba​czy​ła okrop​ny czar​no-nie​bie​ski si​niec po​kry​wa​ją​cy całe bio​dro i dużą część
uda. Le​piej bio​dro niż brzuch, po​my​śla​ła.
Do po​ko​ju we​szła pie​lę​gniar​ka i de​li​kat​nie zła​ja​ła ją za pró​bę sa​mo​dziel​ne​go
wsta​wa​nia. Na​raz do​oko​ła znów za​ro​iło się od le​ka​rzy. Prze​bra​no ją, zmie​nio​no po​-
ściel i przy​nie​sio​no śnia​da​nie.
Go​dzi​nę póź​niej po​ja​wił się Ra​shad, ogo​lo​ny i schlud​ny, w ciem​nym gar​ni​tu​rze.
Wy​da​wał się znacz​nie spo​koj​niej​szy niż po​przed​nie​go dnia. Jego oczy na​tych​miast
od​na​la​zły jej spoj​rze​nie. Pol​ly od​ru​cho​wo od​wró​ci​ła wzrok, wciąż peł​na sprzecz​-
nych uczuć. Po​ka​zał, że jej nie ufa, uwie​rzył, że choć byli mał​żeń​stwem, mo​gła być
mu nie​wier​na. Jak mia​ła mu to wy​ba​czyć?
– Mam ci mnó​stwo do po​wie​dze​nia – rzekł ci​cho. – Ale naj​pierw dziad​ko​wie chcą
się z tobą zo​ba​czyć.
– Oczy​wi​ście – od​rze​kła nie​pew​nie, za​sta​na​wia​jąc się, co ta​kie​go chce jej po​wie​-
dzieć.
– Je​śli le​ka​rze się zgo​dzą, póź​niej za​bio​rę cię do domu.
Pol​ly w mil​cze​niu za​ci​snę​ła usta.
– Hay​at wy​je​cha​ła do swo​jej mat​ki. Nie wró​ci już do pa​ła​cu – po​wie​dział Ra​shad
twar​do. – By​łem głu​pi, po​zwa​la​jąc jej prze​by​wać w two​im oto​cze​niu.
Pol​ly po raz pierw​szy po​pa​trzy​ła pro​sto na nie​go.
– O czym ty mó​wisz?
Na jego twa​rzy po​ja​wi​ło się na​pię​cie.
– Oka​za​ło się, że Hay​at była zła i za​zdro​sna, gdy się z tobą oże​ni​łem. Po​sta​no​wi​ła
nas po​róż​nić i uda​ło jej się – do​dał nie​chęt​nie. – Ka​za​łem jej od​wo​łać tę ko​la​cję
z Riem, za​nim wy​je​cha​łem z pa​ła​cu, ale ona tego nie zro​bi​ła, tyl​ko za​sta​wi​ła pu​łap​-
kę na nas obo​je. Po​zwo​li​ła ci zjeść z nim ko​la​cję, choć wie​dzia​ła, że w głę​bi ser​ca
nie je​stem tak li​be​ral​nym męż​czy​zną, ja​kim po​wi​nie​nem być ze wzglę​du na cie​bie.
Pol​ly była wstrzą​śnię​ta.
– Ale dla​cze​go Hay​at mia​ła​by być zła i za​zdro​sna? Czy by​łeś z nią zwią​za​ny, za​-
nim ja się po​ja​wi​łam?
Ra​shad zmarsz​czył czo​ło.
– Oczy​wi​ście, że nie. Ona jest młod​szą sio​strą Fe​rah. Ale ni​g​dy jej nie po​lu​bi​łem.
– Hay​at jest two​ją szwa​gier​ką? – zdu​mia​ła się Pol​ly. – Dla​cze​go nikt mi o tym nie
po​wie​dział?
– To nie była żad​na ta​jem​ni​ca. Ja​koś nie wy​da​wa​ło mi się to waż​ne. Nie chcia​łem
się do niej uprze​dzać, bo jest, czy też ra​czej była, bar​dzo kom​pe​tent​na. – Ra​shad
pod​niósł gło​wę i ode​tchnął głę​bo​ko. – Po​peł​ni​łem błąd, do​pusz​cza​jąc ją do cie​bie,
i oba​wiam się, że dro​go za to za​pła​ci​łem.
Pol​ly przy​mknę​ła oczy. Dla​cze​go jej nie ostrzegł? Pa​mię​ta​ła sło​wa Hay​at, któ​ra
mó​wi​ła, że jej sio​stra była bar​dzo nie​szczę​śli​wa, bo nie mo​gła po​cząć dziec​ka.
Przy​po​mnia​ła so​bie rów​nież swo​ją nie​chęć do atrak​cyj​nej bru​net​ki i z tru​dem prze​-
łknę​ła sło​wa zło​ści i po​tę​pie​nia. Młod​sza sio​stra pierw​szej żony z pew​no​ścią nie
mia​ła po​wo​dów, żeby ży​czyć dru​giej żo​nie Ra​sha​da dłu​gie​go i szczę​śli​we​go ży​cia.
– Hay​at przy​zna​ła, że nie po​do​bał jej się mój po​wtór​ny ślub i na​sze szczę​ście –
do​dał Ra​shad szorst​ko. – Po​wi​nie​nem prze​wi​dzieć, że tak bę​dzie.
– No cóż, co się sta​ło, to się sta​ło – po​wie​dzia​ła Pol​ly krót​ko. – Hay​at wy​je​cha​ła,
a mnie nie sta​ło się nic po​waż​ne​go.
– In​szal​lah – wes​tchnął Ra​shad i pod​niósł się.
W drzwiach po​ko​ju sta​nę​li dziad​ko​wie Pol​ly z wiel​kim ko​szem owo​ców. Bab​cia
uści​snę​ła ją, mó​wiąc coś szyb​ko, a Ha​kim, bar​dziej oszczęd​ny w wy​ra​ża​niu uczuć,
uści​snął tyl​ko jej ra​mię.
Jesz​cze tego sa​me​go dnia le​ka​rze wy​ra​zi​li zgo​dę, by Ra​shad za​brał żonę do
domu. Wy​szli ze szpi​ta​la tyl​nym wyj​ściem, po​nie​waż przed głów​nym cze​ka​ły tłu​my,
któ​re pra​gnę​ły zo​ba​czyć Pol​ly.
– Dla​cze​go nie chcesz na mnie pa​trzeć? – za​py​tał, gdy je​cha​li do pa​ła​cu.
– Bo je​stem na cie​bie zła – przy​zna​ła krót​ko.
Ra​shad po​wo​li wy​pu​ścił od​dech.
– Oczy​wi​ście. Ze​psu​łem na​szą wy​jąt​ko​wą chwi​lę…
– Nie tyl​ko o to cho​dzi – prze​rwa​ła mu. – Za​cho​wa​łeś się tak, jak​bym była ja​kąś
la​dacz​ni​cą, któ​rej nie moż​na zo​sta​wić w po​ko​ju z męż​czy​zną.
– Bar​dzo tego ża​łu​ję – przy​znał spo​koj​nie. – Chciał​bym cof​nąć się w cza​sie i wy​-
ma​zać to wszyst​ko, ale nie mogę.
– Nie po​do​ba​ło mi się, że mo​głeś tak o mnie po​my​śleć.
– Po​roz​ma​wia​my w domu – mruk​nął.
Za​pa​dło peł​ne na​pię​cia mil​cze​nie, któ​re​go Pol​ly nie pró​bo​wa​ła prze​ry​wać. Wła​-
ści​wie była rów​nie zła na sie​bie, jak i na nie​go. Zwy​kle po​tra​fi​ła wy​ba​czać, ale to,
co po​wie​dział Ra​shad, bar​dzo ją zra​ni​ło, bo go ko​cha​ła. Tyl​ko że on o tym nie wie​-
dział. Nie pro​sił jej o mi​łość, a ona nie chcia​ła, żeby uda​wał coś, cze​go nie czu​je. Na
dłuż​szą metę szcze​rość i zdro​wy roz​są​dek były bez​piecz​niej​sze niż emo​cjo​nal​ne
wy​bu​chy, któ​re mo​gły tyl​ko za​mą​cić wodę.
– Le​ka​rze ka​za​li ci od​po​czy​wać – po​wie​dział Ra​shad, gdy wcho​dzi​li do pry​wat​ne​-
go skrzy​dła pa​ła​cu. Wiel​ki sa​lon pe​łen był kwia​tów i pre​zen​tów.
– Co to? – zdzi​wi​ła się Pol​ly.
– Gdy roz​nio​sło się, że mia​łaś wy​pa​dek, wszy​scy za​czę​li przy​sy​łać kwia​ty i pre​-
zen​ty – wy​ja​śnił Ra​shad. – Nie ogła​sza​li​śmy wia​do​mo​ści o two​jej cią​ży i na ra​zie
jesz​cze tego nie zro​bi​my, ale plot​ki pew​nie już krą​żą po uli​cach. Służ​ba wi​dzia​ła
wy​pa​dek, a nie​po​kój dok​to​ra Wa​se​ma był zu​peł​nie jed​no​znacz​ny.
– A ty jak za​re​ago​wa​łeś?
– To była naj​gor​sza chwi​la mo​je​go ży​cia – oznaj​mił bez wa​ha​nia. – Ba​łem się, że
nie ży​jesz. Do​pie​ro po​tem za​uwa​ży​łem, że jesz​cze od​dy​chasz.
– Albo że stra​ci​łam dziec​ko – do​da​ła su​cho.
– To by​ło​by lep​sze niż utra​ta cie​bie – od​rzekł Ra​shad szorst​ko. – Mo​gli​by​śmy
mieć na​stęp​ne dziec​ko, ale ty je​steś tyl​ko jed​na. Cie​bie nie da się za​stą​pić.
Pol​ly nie mia​ła ocho​ty słu​chać pu​stych po​ciech.
– Nie​praw​da – od​rze​kła spo​koj​nie. – Ko​bie​ty usta​wia​ły​by się w ko​lej​ce, żeby zo​-
stać na​stęp​ną kró​lo​wą i mat​ką two​ich dzie​ci.
– Przy​pusz​czam, że dwie żony, któ​re zgi​nę​ły tra​gicz​ną śmier​cią, moc​no ogra​ni​czy​-
ły​by moją atrak​cyj​ność. Stał​bym się kimś w ro​dza​ju Si​no​bro​de​go.
Pol​ly par​sk​nę​ła stłu​mio​nym śmie​chem.
– To praw​da – przy​zna​ła i wzię​ła do ręki małą ak​sa​mit​ną żab​kę. Z pew​no​ścią był
to pre​zent prze​zna​czo​ny dla ich nie​na​ro​dzo​ne​go dziec​ka. Do oczu na​pły​nę​ły jej łzy.
Jej naj​więk​szy se​kret stał się wła​sno​ścią pu​blicz​ną i ode​bra​no jej moż​li​wość po​dzie​-
le​nia się no​wi​na​mi z mę​żem.
– Chcia​łam ci sama o tym po​wie​dzieć – mruk​nę​ła.
– Wiem. Wszyst​ko ze​psu​łem.
– Może za​wi​ni​li​śmy oby​dwo​je. Mał​żeń​stwo skła​da się z dwóch osób. Jak​kol​wiek
na to pa​trzeć, to jest part​ner​stwo.
– Nie – za​pro​te​sto​wał Ra​shad. – To ja nie po​zwo​li​łem, żeby na​sze mał​żeń​stwo
było part​ner​stwem. Nie mam do​świad​cze​nia w ta​kie​go ro​dza​ju związ​ku. Ni​g​dy z ni​-
kim nie dzie​li​łem się uczu​cia​mi ani wspo​mnie​nia​mi, za​wsze za​cho​wy​wa​łem ta​kie
rze​czy dla sie​bie, ale przy to​bie… – Za​wa​hał się i spoj​rzał na nią na nią spod rzęs. –
Przy to​bie tra​cę kon​tro​lę nad sobą i wy​my​ka​ją mi się róż​ne rze​czy.
Pa​trzy​ła na nie​go ze ści​śnię​tym ser​cem i wi​dzia​ła chłop​ca, któ​re​go ry​go​ry​stycz​nie
uczo​no tłu​mić uczu​cia.
– To nie musi być złe – szep​nę​ła.
– To było złe, kie​dy za​ata​ko​wa​łem cię z po​wo​du tej ko​la​cji z Rio – przy​znał z cięż​-
kim ser​cem. – To było zu​peł​nie nie​ra​cjo​nal​ne. Wpa​dłem we wście​kłość. Nie mo​głem
znieść my​śli, że do​brze się ba​wi​łaś w jego to​wa​rzy​stwie. Nie mu​sisz mi mó​wić, że
je​stem za​bor​czy, bo sam o tym wiem. Ni​g​dy wcze​śniej nie czu​łem ta​kiej za​zdro​ści.
– Te​raz ro​zu​miem cię tro​chę le​piej. Ale wte​dy wy​da​wa​ło mi się, że po pro​stu mi
nie ufasz.
Ra​shad po​pa​trzył na nią ocza​mi błysz​czą​cy​mi ża​lem.
– Ale wła​śnie to jest w tym wszyst​kim naj​bar​dziej nie​lo​gicz​ne. Ufam ci, a Rio jest
moim naj​lep​szym przy​ja​cie​lem i wiem, że nie zro​bił​by mi świń​stwa, ale mimo
wszyst​ko te uczu​cia nade mną za​pa​no​wa​ły.
Pol​ly z wa​ha​niem do​tknę​ła jego ra​mie​nia.
– Po pro​stu nie przy​wy​kłeś do ta​kich rze​czy. Do​pie​ro za​czy​nasz się uczyć.
– Je​śli mam cię ra​nić, to nie chcę się tego uczyć – wes​tchnął.
– Ale kie​dy nie wy​ra​żasz uczuć, to sta​jesz się jak ko​cio​łek z pro​chem, a to jest
jesz​cze bar​dziej nie​bez​piecz​ne.
– To się wię​cej nie po​wtó​rzy. Te​raz będę się le​piej pil​no​wał.
– Ale ja wca​le tego nie chcę – przy​zna​ła.
– Mia​łem przed tobą zbyt wie​le ta​jem​nic – wy​znał Ra​shad i pod​szedł do okna. Nie
chciał być nie​lo​jal​ny wo​bec pa​mię​ci pierw​szej żony, ale ro​zu​miał, że szcze​rość jest
ko​niecz​na. – Moje mał​żeń​stwo było bar​dzo nie​szczę​śli​we…
– Po​wie​dzia​łeś prze​cież, że ją ko​cha​łeś – zdu​mia​ła się Pol​ly.
– Na po​cząt​ku by​li​śmy pra​wie dzieć​mi, któ​re pró​bu​ją się za​cho​wy​wać jak do​ro​śli
i mie​li​śmy tyl​ko sie​bie na​wza​jem. Fe​rah była moją pierw​szą mi​ło​ścią, cho​ciaż nie​-
wie​le nas łą​czy​ło. Sta​ra​łem się, jak mo​głem, ale nie ko​cha​łem jej tak, jak ona ko​cha​-
ła mnie. – Na jego twa​rzy od​bił się żal. – I ona o tym wie​dzia​ła. Jej bez​płod​ność była
dla nas oboj​ga nie​usta​ją​cym źró​dłem stre​su i Fe​rah sta​ła się nie​szczę​śli​wą ko​bie​tą.
W ża​den spo​sób nie po​tra​fi​łem jej po​cie​szyć. Uczu​cia umar​ły i na ko​niec by​li​śmy jak
dwo​je ob​cych, zmu​szo​nych do ży​cia pod jed​nym da​chem.
Pol​ly pa​trzy​ła na nie​go wstrzą​śnię​ta. Zu​peł​nie nie była przy​go​to​wa​na na ta​kie wy​-
zna​nie.
– Te​raz znasz praw​dę – za​koń​czył po​nu​ro.
– Ale… – ode​zwa​ła się nie​pew​nie.
– Przez ostat​nich pięć lat na​sze​go mał​żeń​stwa ży​łem w ce​li​ba​cie. Ta stro​na na​-
sze​go związ​ku umar​ła, kie​dy Fe​rah do​wie​dzia​ła się, że nie może uro​dzić dziec​ka.
Od​wró​ci​ła się ode mnie – wy​ja​śnił krót​ko. – Czu​łem się nie​chcia​ny, od​rzu​co​ny…
– Oczy​wi​ście – wy​ją​ka​ła Pol​ly, prze​ję​ta współ​czu​ciem.
– I dla​te​go mia​łaś ra​cję, kie​dy oskar​ży​łaś mnie o brak en​tu​zja​zmu w dniu ślu​bu. –
Po​pa​trzył na nią z ża​lem. – Wie​dzia​łem, że mam obo​wią​zek oże​nić się po​wtór​nie,
ale pa​ra​li​żo​wa​ła mnie myśl, że znów zo​sta​nę mę​żem. Z pierw​sze​go mał​żeń​stwa
mia​łem tyl​ko złe wspo​mnie​nia, więc moje ocze​ki​wa​nia były bar​dzo ni​skie…
Pol​ly po​ru​szy​ła się z tru​dem i usia​dła, bo nie była pew​na, czy utrzy​ma się na no​-
gach.
– Ro​zu​miem cię – po​wie​dzia​ła bez​rad​nie.
– Za​cho​wy​wa​łem się bar​dzo sa​mo​lub​nie. By​łem zły i roz​go​ry​czo​ny, czu​łem się
wpę​dzo​ny w pu​łap​kę. A ty mnie oca​li​łaś – do​dał szorst​ko. – Nie za​słu​ży​łem na cie​-
bie, Pol​ly. Nie je​stem wart szczę​ścia, ja​kie wnio​słaś w moje ży​cie.
Pol​ly po​pa​trzy​ła na nie​go z nie​zro​zu​mie​niem.
– Mó​wisz o dziec​ku? To cię uszczę​śli​wi​ło?
Ra​shad ścią​gnął brwi.
– Nie, mó​wię o to​bie. Dziec​ko to wspa​nia​ły dar i nie​zmier​nie się z nie​go cie​szę,
ale moje szczę​ście opie​ra się na tym, że mam cie​bie.
– Och – wy​mam​ro​ta​ła ze zdu​mie​niem.
Ra​shad pod​szedł do niej i osu​nął się na ko​la​na u jej stóp.
– Chy​ba za​ko​cha​łem się w to​bie już wte​dy, kie​dy cię zo​ba​czy​łem po raz pierw​szy.
To było tak, jak​by po​ra​ził mnie prąd. Ni​g​dy wcze​śniej ni​cze​go po​dob​ne​go nie czu​-
łem i oczy​wi​ście nie mia​łem po​ję​cia, co to jest. To była mi​łość, ale uzna​łem, że to
po​żą​da​nie, bo nic in​ne​go nie zna​łem.
– Mi​łość – prze​rwa​ła Pol​ly. – Ty mnie ko​chasz?
– Jak sza​le​niec. Mu​szę cię mieć przy so​bie przez cały czas. Cią​gle o to​bie śnię.
Na myśl, że mógł​bym cię stra​cić, pa​ra​li​żu​je mnie strach. A jed​nak po​peł​nia​łem błąd
za błę​dem i nic nie zro​bi​łem, żeby za​słu​żyć na twój sza​cu​nek.
Pol​ly uśmiech​nę​ła się sze​ro​ko, prze​peł​nio​na eu​fo​rią. Ko​cha​ła go, tym bar​dziej, że
po​rzu​cił swo​ją re​zer​wę i dumę, by ją prze​ko​nać o szcze​ro​ści swych uczuć.
– Ja też po​czu​łam ten prąd. Za każ​dym ra​zem, gdy na cie​bie pa​trzy​łam, czu​łam
się jak za​ko​cha​na na​sto​lat​ka. Jak są​dzisz, dla​cze​go za cie​bie wy​szłam? Dla​te​go, że
by​łam w to​bie za​ko​cha​na.
– Na​praw​dę? – za​wo​łał Ra​shad. Ze​rwał się na nogi i pa​trzył w jej roz​pro​mie​nio​ną
twarz.
– Na​praw​dę – po​twier​dzi​ła z uśmie​chem.
Bar​dzo de​li​kat​nie, żeby nie ura​zić jej bio​dra, wziął ją na ręce i za​niósł do sy​pial​ni.
Zrzu​cił ma​ry​nar​kę i kra​wat i usiadł obok niej, a po​tem wziął ją w ra​mio​na.
– Tak bar​dzo cię ko​cham, ha​bib​ti. Na ra​zie przez kil​ka dni mogę cię tyl​ko przy​tu​-
lać – po​wie​dział ochry​ple. – Ale to mi w zu​peł​no​ści wy​star​czy.
Pol​ly po​ru​szy​ła się w jego ra​mio​nach, nie zwa​ża​jąc na ból, i spoj​rza​ła mu
w twarz.
– My​ślę, że po​wi​nie​neś mnie po​ca​ło​wać.
Przy​mknę​ła oczy i po​my​śla​ła, że choć ist​nie​ją mię​dzy nimi wiel​kie róż​ni​ce i choć
Ra​shad jest znacz​nie bar​dziej sta​ro​świec​ki, niż chciał przy​znać, to jed​nak do​sko​na​-
le do sie​bie pa​su​ją.
EPILOG

– Nie mogę uwie​rzyć, że jesz​cze nie uda​ło nam się od​na​leźć Gem​my – wes​tchnę​ła
Pol​ly, zer​ka​jąc na sio​strę. – Mi​nę​ło wie​le mie​się​cy, ale wciąż pra​wie nic o niej nie
wie​my.
– Wie​my, że mia​ła trud​ne dzie​ciń​stwo i że nie ma domu, do któ​re​go mo​gła​by wra​-
cać – od​rze​kła El​lie. – Mo​że​my też przy​pusz​czać, że czę​sto się prze​pro​wa​dza, bo
ni​g​dy nie uda​je się za nią zdą​żyć. Poza tym chwy​ta się naj​gor​szych prac. To o wie​le
wię​cej, niż wie​dzia​ły​śmy na po​cząt​ku.
Pol​ly nie​chęt​nie ski​nę​ła gło​wą.
– Tak. A je​śli ona nie chce się z nami skon​tak​to​wać? – za​py​ta​ła z tro​ską. – Da​wa​-
ły​śmy ogło​sze​nia do ga​zet, za​wia​do​mi​ły​śmy służ​by spo​łecz​ne i wszyst​kich, któ​rzy
zna​li ją w prze​szło​ści.
– Mu​si​my cier​pli​wie cze​kać – stwier​dzi​ła El​lie sta​now​czo. – A to​bie za​wsze bra​-
ko​wa​ło cier​pli​wo​ści. Cho​ciaż te​raz to jest je​dy​na rzecz, ja​kiej ci bra​ku​je.
– Co to ma zna​czyć? – ob​ru​szy​ła się Pol​ly.
Jej sio​stra prze​wró​ci​ła ocza​mi.
– Masz męża kró​la, przy​stoj​ne​go jak gwiaz​dor fil​mo​wy. Cały na​ród uwa​ża, że po​-
tra​fisz cho​dzić po wo​dzie. Nad two​ją gło​wą wiecz​nie świe​ci słoń​ce, miesz​kasz
w kró​lew​skim pa​ła​cu, masz ko​cha​ją​cych dziad​ków i uro​cze​go syn​ka. Tak, mó​wię
o to​bie, ko​cha​ny. – Spoj​rza​ła na Ka​ri​ma, któ​ry pełzł w jej stro​nę po dy​wa​ni​ku. –
Pew​nie pla​nu​jesz już na​stęp​ne dziec​ko?
Pol​ly za​ru​mie​ni​ła się.
– Nie od razu. Chcia​ła​bym, żeby Ka​rim naj​pierw tro​chę pod​rósł. Nie je​stem ma​-
szy​ną do ro​dze​nia dzie​ci, El​lie. Ty na​wet z ni​kim się nie spo​ty​kasz…
– Je​stem zbyt za​ję​ta. Dy​żu​ry w szpi​ta​lu, eg​za​mi​ny, nie mam cza​su na męż​czy​znę.
Zresz​tą więk​szość z nich do ni​cze​go się nie na​da​je. Je​stem za​do​wo​lo​na z ży​cia.
Jem, co chcę, cho​dzę, gdzie chcę, ro​bię, co chcę. To jest dla mnie waż​ne. Kie​dy tyl​-
ko po​ja​wia się ja​kiś męż​czy​zna, prze​sta​jesz mieć wy​bór.
– Nie masz za​mia​ru od​szu​kać swo​je​go ojca?
El​lie wes​tchnę​ła.
– Kie​dy skoń​czę staż, we​zmę so​bie kil​ka mie​się​cy wol​ne​go, po​ja​dę do Włoch i dys​-
kret​nie po​ba​wię się w de​tek​ty​wa.
– To świet​nie – ucie​szy​ła się Pol​ly. – Po​wiesz mi te​raz, jak się na​zy​wa twój oj​ciec?
El​lie jęk​nę​ła.
– Nie po​wie​dzia​łam ci wcze​śniej, bo ja do​sta​łam dwa na​zwi​ska.
– Dwa? – po​wtó​rzy​ła Pol​ly ze zdu​mie​niem.
– Tak – stwier​dzi​ła El​lie su​cho. – Dwa na​zwi​ska. Wi​docz​nie mama nie wie​dzia​ła,
któ​ry z nich był moim oj​cem. A naj​gor​sze ze wszyst​kie​go, że to dwóch bra​ci. Je​den
żyje, dru​gi umarł. Ten, któ​ry żyje, jest bo​ga​tym ko​lek​cjo​ne​rem sztu​ki i miesz​ka
w pa​ła​cu pod Flo​ren​cją. Jego brat zmarł wie​le lat temu.
Pol​ly po​pa​trzy​ła na sio​strę z kon​ster​na​cją.
– Tak mi przy​kro…
– Ty do​sta​łaś baj​kę. Oj​ciec bo​ha​ter, w do​dat​ku oże​nił się z two​ją mat​ką. A ja do​-
sta​łam dwóch ta​tu​siów – uśmiech​nę​ła się iro​nicz​nie. – Ale cie​szę się, że tak wy​pa​-
dło. Ja po​tra​fię so​bie ra​dzić z pa​skud​ną rze​czy​wi​sto​ścią le​piej niż ty.
– Mogę po​je​chać z tobą do Włoch – za​pro​po​no​wa​ła Pol​ly. – Będę cię wspie​rać.
– Nie. Bez Ra​sha​da i Ka​ri​ma zwię​dła​byś jak kwiat bez wody – od​rze​kła El​lie su​-
cho. – O ile twój mąż w ogó​le po​zwo​lił​by ci po​je​chać.
– Ra​shad nie mówi mi, co mam ro​bić.
– Nie, ale nie cier​pi, kie​dy wy​jeż​dżasz na​wet na kil​ka dni. Gdy przy​je​cha​łaś do
mnie na Boże Na​ro​dze​nie, dzwo​nił co pięć mi​nut. Któ​re​goś wie​czo​ru usnę​łaś, roz​-
ma​wia​jąc z nim. Roz​dzie​lić was to jak roz​dzie​lić parę za​ko​cha​nych na​sto​lat​ków. To
nie​zdro​we być tak do ko​goś przy​wią​za​nym.
Pol​ly tyl​ko się ro​ze​śmia​ła, bo wie​dzia​ła, że El​lie ni​g​dy nie była za​ko​cha​na. Jej naj​-
więk​szą mi​ło​ścią była me​dy​cy​na. Pol​ly ni​g​dy nie mia​ła ta​kich am​bi​cji, gdy cho​dzi​ło
o pra​cę. Jej po​trze​by i pra​gnie​nia w zu​peł​no​ści za​spo​ka​ja​ła ro​dzi​na i pu​blicz​na rola
kró​lo​wej Dha​rii. Przez cały czas była bar​dzo za​ję​ta, szcze​gól​nie od roku, od​kąd
uro​dzi​ła syna. Mie​li niań​kę, któ​ra po​ma​ga​ła w opie​ce nad Ka​ri​mem, ale oby​dwo​je,
Pol​ly i Ra​shad, spę​dza​li z dziec​kiem bar​dzo dużo cza​su. Pol​ly chcia​ła, by Ka​rim czuł
się ko​cha​ny, a Ra​shad rów​nież był zde​ter​mi​no​wa​ny uczest​ni​czyć w jego co​dzien​nym
ży​ciu.
– Tu jest tak pięk​nie – za​uwa​ży​ła El​lie z roz​ma​rze​niem, pa​trząc na ba​sen
w kształ​cie gwiaz​dy, do któ​re​go przez cały czas spły​wa​ła woda. Do​oko​ła ro​sły buj​ne
zie​lo​ne drze​wa i krze​wy, a za nimi do nie​ba wzbi​ja​ły się rzeź​bio​ne ka​mien​ne łuki
i ko​lum​ny pa​ła​cu ota​cza​ją​ce dzie​dzi​niec. – To miej​sce zo​ba​czy​łaś na sa​mym po​cząt​-
ku, tak? Może dla​te​go za​ko​cha​łaś się w Ra​sha​dzie.
– Jaka ty je​steś cy​nicz​na, El​lie – rzekł Ra​shad z roz​ba​wie​niem, pod​cho​dząc do
nich.
Ka​rim z okrzy​kiem po​racz​ko​wał po po​sadz​ce w stro​nę ojca. Ra​shad za​śmiał się,
wziął chłop​ca na ręce i po​ca​ło​wał z nie​skry​wa​nym uczu​ciem. Ten wi​dok wzru​szył
Pol​ly. Czło​wiek, za któ​re​go wy​szła, stop​nio​wo uczył się roz​luź​niać i po​ka​zy​wać swój
praw​dzi​wy cha​rak​ter. Głę​bia jego uczu​cia mo​gła się te​raz rów​nać z na​mięt​no​ścią,
jaką od​zna​czał się w sy​pial​ni. Twier​dził, że to ona go zmie​ni​ła, ale Pol​ly była zda​nia,
że zmie​nił się sam. Był te​raz szczę​śli​wy i wi​dać to było w jego pro​mien​nym uśmie​-
chu i błysz​czą​cych oczach.
– No cóż, czy to pa​łac cię ocza​ro​wał, czy ja? – za​py​tał Ra​shad żar​to​bli​wie, pod​-
cho​dząc do żony.
– Sko​ro wy ma​cie za​miar się czu​lić, to ja pój​dę wziąć prysz​nic – oświad​czy​ła El​lie.
– Czu​lić? – zdzi​wił się Ra​shad, pro​wa​dząc Pol​ly wo​kół dzie​dziń​ca. Jed​ną ręką ota​-
czał jej ra​mio​na, dru​gą trzy​mał Ka​ri​ma.
– El​lie tego nie cier​pi – wy​ja​śni​ła Pol​ly.
Ra​shad skrzy​wił się bo​le​śnie.
– Czy my się do sie​bie czu​li​my?
– Cza​sem chy​ba tak. Ale komu to może prze​szka​dzać, sko​ro je​ste​śmy szczę​śli​wi?
– Wy​ję​ła Ka​ri​ma z rąk męża i uło​ży​ła na drzem​kę w koj​cu. Dziec​ko na​tych​miast
roz​pła​ka​ło się ża​ło​śnie, jak​by po​rzu​ci​ła go na uli​cy. Ra​shad po​chy​lił się nad nim
z tro​ską.
– Nic mu nie bę​dzie, za​wsze tak robi. Jest taki sam jak ty, od​por​ny na wszyst​ko.
Tyl​ko nie bierz go zno​wu na ręce – ostrze​gła Pol​ly i po​cią​gnę​ła męża w stro​nę dzie​-
dziń​ca.
– Twar​da mi​łość – skrzy​wił się.
– Za​cze​kaj – po​wie​dzia​ła Pol​ly na ko​ry​ta​rzu.
Po​zba​wio​ny pu​blicz​no​ści Ka​rim na​tych​miast prze​stał pła​kać i z wy​raź​nym za​do​-
wo​le​niem za​czął coś do sie​bie mó​wić. Ra​shad uśmiech​nął się z ulgą.
– Masz zbyt mięk​kie ser​ce – stwier​dzi​ła Pol​ly, idąc do sy​pial​ni.
– Nie, po pro​stu je​stem tro​skli​wym ro​dzi​cem, któ​ry nie lubi sły​szeć pła​czu wła​-
sne​go dziec​ka.
– A ja je​stem kim? Złą mat​ką, któ​ra go zo​sta​wia, żeby wy​pła​ki​wał so​bie oczy?
– Nie. Je​steś cu​dow​ną żoną, któ​ra po​zwa​la mi spę​dzić ze sobą go​dzi​nę przed ko​-
la​cją – rzekł Ra​shad z cza​ru​ją​cym uśmie​chem, zrzu​ca​jąc z sie​bie ubra​nie. – To ko​-
lej​ny po​wód, dla któ​re​go tak cię ko​cham.
Pol​ly z uzna​niem po​wio​dła pal​cem po jego twar​dym brzu​chu.
– Je​stem za​chłan​na i za​wsze znaj​dę czas dla cie​bie.
Ra​shad wplótł pal​ce w jej wło​sy i po​pa​trzył na nią ze szcze​rym od​da​niem.
– Je​steś naj​lep​szym, co zda​rzy​ło mi się w ży​ciu – po​wie​dział. – Kie​dy bu​dzę się
rano i wi​dzę cię obok sie​bie, ser​ce mi ro​śnie i wiem, że dam so​bie radę ze wszyst​-
kim.
– Ja też cię ko​cham – szep​nę​ła z błysz​czą​cy​mi ocza​mi.
Ko​la​cja była spóź​nio​na. Gdy Pol​ly ze​szła do ja​dal​ni, sio​stra, cze​ka​jąc już przy sto​-
le, rzu​ci​ła jej wy​mow​ne spoj​rze​nie.
– I ty by​łaś zdzi​wio​na, gdy po​wie​dzia​łam, że za​cho​wu​je​cie się jak na​sto​lat​ki?
– Po​cze​kaj, aż sama się za​ko​chasz – stwier​dzi​ła Pol​ly.
– Nic z tego. Je​stem na to zbyt roz​sąd​na – oświad​czy​ła El​lie z prze​ko​na​niem.
Ty​tuł ory​gi​na​łu: The De​sert King’s Black​m a​iled Bri​de
Pierw​sze wy​da​nie: Har​le​qu​in Mills & Boon Li​m i​ted, 2017
Re​dak​tor se​rii: Ma​rze​na Cie​śla
Opra​c o​wa​nie re​dak​c yj​ne: Ma​rze​na Cie​śla
Ko​rek​ta: Anna Ja​błoń​ska

© 2017 by Lyn​ne Gra​ham


© for the Po​lish edi​tion by Har​per​C ol​lins Pol​ska sp. z o.o., War​sza​wa 2018

Wy​da​nie ni​niej​sze zo​sta​ło opu​bli​ko​wa​ne na li​c en​c ji Har​le​qu​in Bo​o ks S.A.


Wszyst​kie pra​wa za​strze​żo​ne, łącz​nie z pra​wem re​pro​duk​c ji czę​ści lub ca​ło​ści dzie​ła w ja​kiej​kol​wiek for​-
mie.
Wszyst​kie po​sta​c ie w tej książ​c e są fik​c yj​ne.
Ja​kie​kol​wiek po​do​bień​stwo do osób rze​c zy​wi​stych – ży​wych i umar​łych – jest cał​ko​wi​c ie przy​pad​ko​we.
Har​le​qu​in i Har​le​qu​in Świa​to​we Ży​c ie są za​strze​żo​ny​m i zna​ka​m i na​le​żą​c y​m i do Har​le​qu​in En​ter​pri​ses Li​-
mi​ted i zo​sta​ły uży​te na jego li​c en​c ji.
Har​per​C ol​lins Pol​ska jest za​strze​żo​nym zna​kiem na​le​żą​c ym do Har​per​C ol​lins Pu​bli​shers, LLC. Na​zwa
i znak nie mogą być wy​ko​rzy​sta​ne bez zgo​dy wła​ści​c ie​la.
Ilu​stra​c ja na okład​c e wy​ko​rzy​sta​na za zgo​dą Har​le​qu​in Bo​o ks S.A.
Wszyst​kie pra​wa za​strze​żo​ne.

Har​per​C ol​lins Pol​ska sp. z o.o.


02-516 War​sza​wa, ul. Sta​ro​ściń​ska 1B, lo​kal 24-25

www.har​le​qu​in.pl

ISBN 978-83-276-3851-9

Kon​wer​sja do for​m a​tu MOBI:


Le​gi​m i Sp. z o.o.
Spis treści
Strona tytułowa
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Epilog
Strona redakcyjna

You might also like