You are on page 1of 449

LEOPOLD TYRMAND

FILIP
1959
1
— Wiesz, Blanka przyjechała — rzekł Piotr, rozpinając
koszulę na piersiach.
Leżałem na łóżku Piotra i obserwowałem z zainteresowaniem
celebrację zdejmowania fraka po obiadowej robocie.
Rzekłbym, że lubiłem gesty Piotra: sposób, w jaki pochylał
twarz z papierosem nad trzymaną w palcach zapałką,
pochylenie głowy i ruchy dłoni przy rozpinaniu koszuli z
białej piki, wieszaniu jej na ramiączku i skrupulatnym
umieszczaniu w szafie — wszystko to było mi jakoś drogie. Ta
przyjaźń spadła na nas jak uśmiech losu, wygrana na loterii
czy coś takiego; dobrze było wtedy mieć kogoś, do kogo czuło
się zaufanie i jeszcze coś więcej, i dobrze, gdy ten ktoś był
rówieśnikiem, młodym, przytomnym facetem o jasnym,
złośliwym uśmiechu i silnych ramionach. — Nie wiedziałem,
że wyjeżdżała — powiedziałem leniwie. Mieliśmy lato, upalny
koniec czerwca czterdziestego trzeciego roku, za oknem
pokoju Piotra leżał znieruchomiały w skwarze Frankfurt. —
Wyjechała — powiedział Piotr, zdjął spodnie i buty i nalał
wody do miski.
— Co za orka dzisiaj — poskarżył się i zlał wodą szczupły,
mocny tors. — Dlaczego nie robiłeś przy obiedzie? — spytał.
— Przecież nie miałeś dziś śniadania? — Miałem. Było mało
roboty i poszedłem, zanim raczyłeś zjawić się na czyszczenie
plateru. Brütsch mnie zwolnił. — A teraz cię szukał i
wymyślał. — Bo zaprawił się od samego rana. Przy śniadaniu
tachali jakieś nowe skrzynie z koniakiem. Jak Brütsch zacznie
sprawdzać, czy wszystko w porządku, to wiesz, jak jest potem.
Co mnie zresztą to wszystko obchodzi… — przeciągnąłem się
z zadowoleniem: w każdym zakątku ciała czułem
błogosławione, syte zmęczenie, nic nie ujmujące siłom
młodości. — Taki jestem zmęczony.
Piotr stał w kąpielówkach na środku pokoju i wycierał
ręcznikiem długie, smukłe nogi; po czym włożył czystą
koszulkę gimnastyczną oraz spodnie od bawełnianej,
treningowej petki i usiadł na brzegu łóżka. — Kiedyś ty się tak
spiłował? — spytał z przekąsem. — Wczoraj — powiedziałem
z błogością. — Przyjechała ta z Moguncji. — I co? Gdzie? —
Wyobraź sobie, wzięła pokój w hotelu, w tym na rogu
Karlstrasse. — Imperiał? — O to, to. Telefonowała do nas, na
dół, umówiłem się z nią po południu u Schumanna. Było
pusto. Nawet ładnie wyglądała. Nie chciała za Chrystusa
przyjść tu, do nas, na górę. Powiedziała, że przyjechała się
mną nacieszyć, a nie umierać ze strachu. — Idioto — rzekł
Piotr z troską — i poszedłeś do niej? Kretynie. Czekaj,
doigrasz się.
— Co miałem robić? Wieczorem, na górę, jeszcze pół biedy,
ale jak schodziłem dziś rano, portier zahaczył mnie o klucz.
Krzyknąłem, że żona jeszcze na górze, i chodu. Gdyby nie był
leniwy… —
Kretynie — powtórzył Piotr i zapalił papierosa swym
czarującym, nieporównanym ruchem —
tobie to imponuje, że sprint, że chodu, że go wyrolowałeś. —
Piotrusiu — powiedziałem — nie gniewaj się. Taki jestem
zmęczony. Jutro niedziela. Mam wolny cały dzień. — Ja też
— rzekł
Piotr. — Jak to? — zdziwiłem się przyjemnie. — Tak to —
uśmiechnął się Piotr — mam jeden dzień u Vesselego. Chce za
mnie wziąć niedzielę. Możemy pojechać pod miasto. Do
Taunus, dobrze? Weźmiemy Blankę. — A Savino? — Z
Savinem skończone. Rozmawiałem z nią rano.
Skończyła z nim przed wyjazdem z Frankfurtu. — A może on
z nią? — Może — rzekł Piotr obojętnie — nieważne. — To
nie takie proste — powiedziałem; coś mi się tu wydawało nie
w porządku. — Nie możesz z miejsca ładować się na
dziewczynę kolegi. Zaczekaj trochę. Przecież oni się tak
kochali z Savinem. Kiedyś, pamiętam, Blanka nie wychodziła
przez tydzień z łóżka, a Savino tylko rano wbijał się we frak,
przylatywał o dziesiątej z powrotem i do łóżka. O wpół do
drugiej we frak i na dół do obiadu, o czwartej na gorę i do
łóżka, o wpół do siódmej we frak i do kolacji, o jedenastej do
łóżka. I tak przez cały tydzień, pamiętasz? — Pamiętam —
rzekł Piotr — to było kiedyś. Ale teraz Savino obsługuje
klientkę z trzeciego piętra, żonę zastępcy gauleitera. Zrobił
karierę. Ciekawym, kiedy ona odblokuje pokój? W recepcji
konają ze strachu. — Włoch —
westchnąłem z zazdrością — jemu wolno. A że chłopak w
sobie i przystojny, więc działa.
Funkcjonuje. — A Blanka poszła na rajzy — skończył Piotr.
— Honorowo. To jest w ogóle wyjątkowa Niemka. —
Przestań… — uśmiechnąłem się — skończ to nieprzytomne
przemówienie. Podoba ci się i już. — Podoba — rzekł Piotr
prosto i spokojnie.
To poważne — powiedziałem sobie. Piotr rzadko mówił, że
ktoś mu się podoba, dziewczęta nie grały pierwszej roli w jego
dwudziestoletnim życiu. — Skoro tak ci się podoba —
powiedziałem, barwiąc słowo „tak” niebotyczną ironią — to
nie ma o czym mówić. Żadne względy moralne nie grają roli.
— Przynajmniej wiem — rzekł Piotr — że nie wykroi mi
żadnego numeru. Że nie zaciągnie mnie do hotelu, z którego
mogą mnie wywieźć w karetce gestapo. — Piotrusiu —
powiedziałem ze słodyczą — ta z Moguncji ma brata i męża
na froncie. Zapominasz, że jest wojna i że walka jest naszym
obowiązkiem. Każdy ryzykuje, jak go na to stać. — Masz
dziwne metody walki — uśmiechnął się Piotr pogodnie —
walczysz osobliwą bronią. — Tutaj — rozzłościłem się
naiwnie — w samym środeczku Niemiec. I zawsze wolę tę
metodę niż twoją. Trudno mi uważać szafkę pełną
kradzionych butelek wina za dowód zwycięstwa. — Ja
prowadzę wojnę ekonomiczną
— rzekł Piotr z uśmiechem — bardzo skuteczną. — Dla ciebie
— mruknąłem. — Już sam nie wiesz, co robić z pieniędzmi.
— Stanowiło to krzyczącą niesprawiedliwość, albowiem Piotr
był
zawsze bardzo lojalny w sprawach pieniężnych, to znaczy
dawał mi, skoro tylko potrzebowałem.
Czynił to niezbyt chętnie i nie szczędząc mi nietaktownych
docinków, ale dawał.
2
Tak więc leżeliśmy nazajutrz z Blanką na trawie, na podgórzu
Taunusu. Wysiedliśmy na stacji w Oberursel i na próżno
usiłowaliśmy się oderwać od niedzielnego tłumu Niemców z
dziećmi i koszykami z jedzeniem. Brzegi mizernego potoku
oblepione były Niemkami w stanikach i letnich spódnicach,
albowiem krajobraz był tego rodzaju, że kostium kąpielowy
wydawał się nie na miejscu. — Co za nonsens — narzekałem
— zamiast pójść normalnie na plażę do Moslera, tiuc się na
idiotyczną majówkę w czerwcu. — Piotr taszczył bez słowa
teczkę z jedzeniem i winem; wysoki i przystojny, co stanowiło
rzadkość wśród tych tu męskich wybierków, nie odcinałby się
specjalnie. Był europejskim mieszczuchem i niewiele różniło
go od urlopowanych żołnierzy z Hesji, Nadrenii czy
Palatynatu. — Jest rzeczą konieczną — powiedziała Blanka —
abyśmy się odbili od tego parszywego tłumu. Jak wyjmiecie tu
butelki, ludzie zakłują was spojrzeniami na śmierć. Tacy są
ludzie dzisiaj.
Powlekliśmy się na jakiś pagórek i oto leżeliśmy w słońcu
obok siebie. Zapomnieliśmy wziąć koc, trawa zaś była już
sucha, łamliwa i kłująca, nie sposób tedy było rozebrać się do
kostiumów kąpielowych. Piotr otworzył teczkę i wyjął
kanapki z salami i serem limburskim oraz dwie butelki
mozelskiego wina.
— Nie było nic lepszego prócz tego Trarbachera — rzekł
niedbale.
— Nic lepszego… — powiedziała Blanka, pochłaniając
niezbyt spiesznie, lecz systematycznie kanapkę za kanapką. —
Wam się już w głowie przewraca. Wy macie życie. Czasami,
patrząc na was, zastanawiam się, czy hitlerowcy nie mają
racji. W każdym razie nie miałabym nic przeciwko temu, żeby
wszystkich cudzoziemskich kelnerów powiesić na placach
publicznych. Z zemsty za mękę, jakiej doznajemy, patrząc na
wasze spasione pyski.
— Przesadzasz — powiedziałem. — Wystarczyłby ci Savino.
— Do Savina nie mam żadnej pretensji. Lubię Włochów.
Atawizm — wyjaśniła — moja babka była Włoszką z Tyrolu.
Stąd imię i aparycja.
— Karmię cię — rzekł Piotr — i tak mi się odwdzięczasz.
— Cholera mnie bierze, kiedy widzę, jak wam się powodzi.
My, Niemcy, zdychamy powoli na kartkowym chlebie.
— Nie wszyscy Niemcy zdychają z głodu — rzekł Piotr
rzeczowo. — Już my o tym wiemy najlepiej. I nie wszyscy
cudzoziemcy piją mozelskie wina. Przejdź się pod dworcem i
popatrz na Polaków. My z Park–Hotelu to co innego — dodał
nie bez brzydkiej dumy. — My się bronimy skutecznie.
Zaczynała mnie powoli brać cholera. Blanka była przede
wszystkim Niemką, potem dopiero ładną dziewczyną i
dobrym kumplem. Nie miałem zamiaru się przed nią
tłumaczyć.
— Fakt — powiedziałem — jest wcale nie najgorzej. Na
przykład te stare pierniki z Frankfurterhofu: hotel nie gorszy
od naszego, ekstraklasa, a nic nie mogą zdziałać. Wiadomo:
Niemcy. A ty, Blaneczko, jakoś wyglądasz nie tego…
— Żebyś wiedział, co ja mam za numer — rzekła Blanka
ustami wypchanymi jedzeniem. — Od trzech tygodni
mieszkam w pociągu. Nie mam kartek żywnościowych, bo
wymeldowałam się z Frankfurtu. Jem, co dobrzy ludzie dadzą.
Przeważnie dobrzy ludzie na urlopach z frontu wschodniego.
Ci mają najlepsze serca i najwięcej kartek.
Dla odmiany ogarnęło mnie współczucie. Siedziała na trawie,
młoda, śliczna i czarnowłosa, jedząc bez przerwy, w
zapamiętaniu. Poczułem się naraz wobec niej bogaty i
potężny, mogłem pozwolić sobie na zmienne nastroje. — Co
się stało? — spytałem.
— Dostałam przymusowe skierowanie do pracy w fabryce.
Wyobrażasz sobie mnie przy maszynie?
— Nie — odpowiedziałem skwapliwie. — Wykluczone.
Wyobrażam sobie ciebie wyłącznie w drewniakach na
koturnach, w czerwonej bluzce i krótkiej, granatowej
spódnicy, z torbą na pasku przewieszonym przez ramię. Tak
jak ujrzałem cię po raz pierwszy w Café Schumann. Bardzo mi
się podobałaś. Tylko — westchnąłem — że Savino był
szybszy.
— Nie jestem pewien — rzekł Piotr — czy tak należało
postąpić. Wszyscy muszą ciężko pracować. Ostatecznie jest
wojna. Nasi ministrowie pracują w Anglii w fabrykach
amunicji. I jakaś krewna królowej też. Masz tu matkę, dom,
mogłabyś trochę popracować.
— Wy to co innego. Wy jesteście patrioci. A mnie, póki mam
takie nogi, nikt nie zagoni do pracy fizycznej. Ani Arbeitsamt,
ani gestapo. Przynajmniej do fizycznej pracy w fabryce.
Uniosła wysoko spódnicę i pokazała, jakie ma nogi. Spódnica
była tandetna, gruba, wcale nie letnia, dość wyplamiona i
zmięta. Mówiła wszystko o życiu rajzerki. Blanka przechyliła
butelkę Trarbachera nad głową i długo piła. Po czym położyła
się na brzuchu, podpierając podbródek dłońmi. Piotr uczynił to
samo i leżeli twarzami do siebie, ich nosy dzieliła przestrzeń
kilkunastu centymetrów.
— Ty jesteś Duńczyk czy Flamand, czy coś takiego, o ile
sobie przypominam — powiedziała Blanka, pukając lekko
wskazującym palcem w kształtny nos Piotra.
— Nie. Holender.
— Aha, Holender. Właśnie to miałam na myśli. Zresztą, co za
różnica? Nazywasz się Leo, prawda?
— Nie. Piotr.
— A tak krócej?
— Krócej: Pięt. To po holendersku.
— Wspaniale. A on? — wskazała na mnie — on jest Czech,
nie?
— Nie — odparł Piotr. — On jest Francuz.
— Ale Savino mówił coś kiedyś, że on taki nie bardzo
Francuz.
— O czym ona mówi? — zdziwił się zapobiegawczo Piotr.
— Odczep się ode mnie — powiedziałem maksymalnie
żartobliwym tonem — bo możesz zarobić kopa w tyłek. Ty i
Savino.
Zawsze w takim wypadku konstruowało się z miejsca
atmosferę ogromnej niefrasobliwości i nieważności
padających słów.
— Co to mnie obchodzi — rzekła Blanka pojednawczo. — To
bardzo miły chłopak — wskazała znów głową na mnie. —
Prawda, że on jest miły?
— Prawda — rzekł Piotr. — On jest bardzo miły. A ty jesteś
ładna dziewczyna.
Sięgnął leniwie po drugą butelkę wina. Blanka przytuliła twarz
do suchej letniej trawy. Zrobiło mi się przykro. Zapragnąłem
naraz uzupełnić jakoś zaloty Piotra.
— Blanka — powiedziałem — jesteś fajna, równa
dziewczyna. Masz rację, że się migasz od roboty. To nie dla
ciebie. Życie przed tobą. Musisz tylko przetrwać do czasu,
kiedy przegracie wojnę.
3
Wychodziliśmy właśnie z peronów Dworca Głównego, kiedy
rozległy się syreny ostrzegawczego alarmu. Głos spikera
radiowego donosił z megafonów hali dworcowej o dwóch
eskadrach nieprzyjacielskich samolotów, przesuwających się
na południe od frankfurckiego obszaru powietrznego.
— Nas nie ruszą — rzekł Piotr z przekonaniem. — Za dużo
amerykańskich i żydowskich pieniędzy ulokowano w tym
mieście.
— Dzięki Bogu — powiedziałem. — Choć raz zawdzięczam
coś plutokratom. Zresztą lubię, jak bombardują niemieckie
miasta, tylko nie te, w których mieszkam.
— Ludzie mówią — dorzuciła Blanka — że alianci
przeznaczyli Frankfurt na swoją stolicę. Po wojnie.
Obszerny plac przed dworcem nasycony był parnym, gęstym
półmrokiem, w którym drgały jasne plamy letnich koszul i
sukien, śmiechami, nawoływaniami, gwizdami i dźwiękami
ustnych harmonijek. Rozgrzane upałem mury wokoło
wyzwalały z tłumu mdły, wilgotny opar, brak światła otulał
wszystko welonem jakiejś gigantycznej, wielkomiejskiej
intymności, łatwo przechodzącej w groźną martwotę
zaciemnionego, śmiertelnie przerażonego miasta.
— Chodźcie do mnie — powiedział Piotr niezręcznie: nie
wiedział, jak się mnie pozbyć. —
Trzeba coś zrobić z wieczorem.
— Chętnie — rzekła Blanka. — Nie widzę przeszkód.
— Ja idę spać — powiedziałem obłudnie: właśnie w tej chwili
naszła mnie złośliwa, niczym nie uzasadniona ochota, aby nie
zostawić Blanki Piotrowi. Chciałem, aby mnie prosili, ażeby
nakłaniali mnie do zostania z nimi, i wiedziałem, że to nastąpi.
W gruncie rzeczy wcale mi się nie chciało spać, pragnąłem
obecności kogoś, kogo bym lubił, komu mógłbym świadczyć
dobro i przyjaźń i otrzymywać odeń w zamian serdeczność,
poufałość, ścisły sojusz i związek. Przez chwilę wydawało mi
się, że znakomicie nadaje się do tego właśnie Blanka. Faktem
natomiast było, że otrzymywałem to wszystko od Piotra, lecz
w sposób niezręczny i chłodny; cierpkość i rezerwa stanowiły
atrybuty jego holenderskiej młodzieńczości.
— Nie bądź dzieckiem — rzekła Blanka — nie pójdziesz
przecież o dziesiątej spać. Jestem zmęczona jak pies, a mimo
to nie śpieszy mi się do domu. Do ciągle tych samych,
idiotycznych pretensji mojej matki.
— Nie mam u siebie w pokoju matki — mruknąłem — i idę
spać.
— Daj spokój — uśmiechnął się wyrozumiale Piotr;
przypuszczał, że chcę się w ten sposób wycofać i ułatwić mu
swobodę ruchów. Uśmiechem tym dawał mi do zrozumienia,
że dostrzega moją koleżeńskość, akceptuje ją i wysoko sobie
ceni. — Mam odłożoną butelkę Rlidesheimera.
Poza tym dziś przemawia Churchill.
— Przyjdziesz do mnie po dzienniku i opowiesz — upierałem
się. — Możesz mnie nawet obudzić, jakby coś ważnego.
— Na razie — rzekła Blanka rozsądnie — i tak idziemy
wszyscy w jedną stronę.
To było słuszne. Poszliśmy więc w prawo, w
Wiesenhüttenstrasse. W wąskiej części ulicy, po jej lewej
stronie, rysowała się ciemną plamą smukła, wytworna fasada
Park–Hotelu, nieco dalej ulica rozszerzała się w śródmiejski
skwer, pełen drzew i akacjowego zapachu, przemieszanego z
wonią samochodowych spalin. Przed ogródkami,
poprzedzającymi tu każdą elegancką willową kamienicę, stały
duże mercedesy i bmw z oznakami wysokich władz
partyjnych i wojskowych. U
nasady skweru, niemal naprzeciw Park–Hotelu, stał na skos do
ulicy, za niziutkim murkiem, trzypiętrowy chudy domek o
pośledniejszym wyglądzie: było to pomieszczenie dla
hotelowej służby i biuralistów. — Idźcie przodem —
powiedziała Blanka — wejdę sama. — Znała dobrze tutejszą
topografię i zwyczaje: cały parter domu zajmował komisariat
policji. Doświadczeni żeglarze twierdzą, że nigdzie nie jest
równie bezpiecznie, jak w oku cyklonu. To chyba prawda,
dodałbym tylko, że trzeba umieć się z tym okiem obchodzić.
Po prostu wypracować sobie metodę.
— No, to cześć — powiedziałem do Piotra na drugim piętrze,
gdzie mieszkałem. W tej chwili naprawdę nie miałem ochoty
iść o jedno piętro wyżej. — Słuchaj — rzekł Piotr z
dobrotliwą ironią
— to nie wypada. Posiedzisz z nami pól godziny i pójdziesz
sobie. Będę ci nawet wdzięczny, jak sobie pójdziesz, ale
jeszcze nie teraz. — Zawsze pozostaniesz małym
holenderskim mieszczuszkiem — rzekłem ze złością — mimo
aparycji hollywoodzkiego gwiazdora i niektórych powiedzeń,
godnych mądrego faceta. — Na dole słychać było kroki
Blanki. Weszliśmy tedy o jedno piętro wyżej i po przebyciu
zupełnie czarnego korytarza Piotr otworzył drzwi i zostawił
uchylone. Od razu tez poczułem się lepiej: lubiłem pokój
Piotra. Mój był małą, ponurą dziuplą, o oknie oddalonym o
metr od przeciwległego muru, wypełnioną wielkim,
nieprzychylnym łóżkiem, które nie dawało schronienia, nie
było niczym innym jak narzędziem do mechanicznego
wypoczynku i tuzinkowych, młodzieńczych rozkoszy. Pokój
Piotra miał okno wychodzące na ulicę, z którego widać było
fasadę Park–Hotelu, fasada ta zaś i jej wykwint stanowiły
zawsze przedmiot naszych nienawiści, naszego podziwu i
naszych tęsknot. W pokoju Piotra stało metalowe łóżko o
zzółkłych, niegdyś chromowanych kulach i prętach, tak samo
obszerne i wygodne, jak w podrzędnych, paryskich hotelikach,
gdzie jest sprzętem głównym i ważnym. Obok łóżka stała
nocna szafka, na niej nasza chluba: mały aparat radiowy
„Philips–Phileta”, a na aparacie nocna lampka, co razem
nadawało kątowi przy wezgłowiu akcent ogromnej
przytulności.
W oknie wisiała pluszowa stora, którą natychmiast po wejściu
zasunąłem, Piotr zaś zapalił nocną lampkę. Po chwili zapukała
Blanka, weszła i zamknęła za sobą starannie drzwi. Łagodne
światło nocnej lampki nasycało plusz w oknie, w świetle tym
stara, spłowiała i brudna stora nabierała głębokiej miękkości.
Piotr wyjął butelkę z szafy i nastawił cicho radio, Ilse Werner
śpiewała Mein Herz hat heute Premierę… Riidesheimer był
bladozłoty, cierpki, trochę kwaskowy i bardzo aromatyczny:
takie wino pili w Niemczech w tym czasie wyłącznie
dygnitarze partyjni, milionerzy, wyżsi wojskowi i kelnerzy z
wielkich restauracji. W zaciemnionym za pomocą pluszowej
story pokoju zrobiło się bardzo gorąco Blanka na wpół leżała
na łóżku, Piotr siedział
obok z nogami podciągniętymi pod brodę, ja na krześle z
nogami opartymi o umywalnię, a plecami o frakowe spodnie
Piotra, przewieszone przez oparcie krzesła. — Nie gnieć mi
spodni — rzekł
p10tr — bądź tak dobry. — Roześmieliśmy się wszyscy, nie
wiadomo czemu, ja zaś powiedziałem: — Najwyższy czas,
abyśmy zrobili dziś użytek z kostiumów kąpielowych.
Wozimy je cały dzień ze sobą, a tu jest bardziej gorąco niż na
plaży. — Świetna myśl —
powiedziała Blanka z nasiąkłym winem entuzjazmem.
Zeskoczyła z łóżka, przenosząc nogi nad głową Piotra, i w
mgnieniu oka zrzuciła spódnicę i bluzkę, pod spodem miała
dwuczęściowy kostium kąpielowy. Zdjąłem spodnie i koszulę
i zostałem w samych slipach pływackich. — Nie patrz się —
powiedział Piotr do Blanki i przebrał się w swoją granatową
petkę. — Dlaczego ma nie patrzeć’ — powiedziałem głupio.
— Niech się przyzwyczaja.
Piotr uśmiechnął się, ale widziałem, ze słowa moje nie
przypadły mu do gustu: nie lubił takiej bezpośredniości — Tu
już nic nie ma — powiedziała Blanka, unosząc butelkę po
Rudesheimerze.
— Zejdę i skombinuję coś na dole — rzekł Piotr i sięgnął po
bluzę od petki. — Stary skąpcze… —
zacząłem, ale ugryzłem się w język: chciałem powiedzieć, ze
wystarczy otworzyć szafkę Piotra w rozbieralni kelnerów, aby
wydobyć za smukłą szyjkę butelkę najlepszych roczników
reńskich, heskich i mozelskich, na jakie stać piwnice Park —
— Hotelu; wiedziałem tez, ze Piotr nigdy by mi tego nie
przebaczył, były to bowiem sprawy nasze, do których żaden
Niemiec, nawet tak mało groźny jak Blanka, nie mógł mieć
przystępu. — Postaraj się o Liebfrauenmilch — dokończyłem.
— Moje ulubione wino — dodałem wyjaśniająco w stronę
Blanki. — Masz dobre upodobania —
rzekła głosem, który jakby nakazywał mi na mą spojrzeć —
całkiem niezły smak. — Piotr wyszedł
z pokoju. W radio skończyła się muzyka i spiker zaczął mówić
o bajecznym w tym roku urodzaju na kartofle, co należało do
repertuaru najpomyślniejszych wiadomości. — Zmień to —
powiedziała Blanka — daj jakąś szwajcarską stację. —
Siedziała w poprzek łóżka, z długimi nogami wyciągniętymi
przed siebie, plecami oparta o ścianę Chciałem ominąć nogi,
aby podejść do radia, nie ułatwiła mi jednak tego i już mi się
nie udało. Dolna część kostiumu Blanki zwinęła się i upadła
na podłogę. — Szybciej, szybciej — szepnęła. — Nareszcie
zrozumiałeś, głupi, ze po to tylko pojechałam do Taunus. —
Nie miałem teraz czasu ani ochoty sprzeczać się z nią, lecz to,
co mówiła, była zwykłym kłamstwem. Zgasiłem tylko radio.
— Żeby było słychać kroki na korytarzu — zaznaczyłem
rzeczowo. Blanka skinęła głową, oczy miała połprzymknięte.

Szybciej — powtórzyła cicho. Po kilku minutach usłyszałem
kroki Piotra na schodach, mimo ze był w tenisówkach.
Wstałem i pochyliłem się nad radiem, Blanca bez słowa
wciągnęła kostium i podeszła do lustra nad umywalnią. Drzwi
otworzyły się i jednocześnie z małego głośnika poleciała
dynamiczna, spinająca In the mood Glenna Milleia. — Nie tak
głośno — syknął Piotr — ścisz, idioto, na dole wszystko
słychać… — W lęku miał butelkę i trzy kieliszki. —
Przyniosłem kieliszki do białego wina, żeby było wytworniej
— dodał wesoło — i Liebirauenmilch dla ciebie
— dorzucił w moją stronę — żebyś nie żałował, żeś tu z nami
został.
Oczywiście, popiliśmy jeszcze trochę i Piotr wpadał w coraz
lepszy nastrój: rozbawiał się powoli i niezależnie od reszty
obecnych; zawsze tak zresztą było, ze funkcjonował
towarzysko na zasadzie pewnej samoistności. Nazajutrz
wszyscy mogli stwierdzić, ze byli na pogrzebie, Piotr zaś
oświadczał, ze bawił się znakomicie. Nie doznawałem przeto
niczego, co niektórzy w takich wypadkach skłonni są nazywać
wyrzutami sumienia. Liebfrauenmilch smakował mi
doskonale, z minuty na minutę ogarniało mnie coraz większe
zmęczenie i senność. Natomiast Blanka wstała w pewnym
momencie i oświadczyła, ze idzie zrobić siusiu. Nie wracała
bardzo długo. — Co się z nią dzieje? — spytał w końcu Piotr
głosem pełnym zaniepokojenia. — Nie wiem — mruknąłem
— idę spać. — Tak długo? — zastanawiał się Piotr, kręcąc z
upodobaniem w palcach papierosa. — Może poszła do Savina
— powiedziałem leniwie. — Zna drogę. Z Niemkami nigdy
nic nie wiadomo. Nie mają w sobie krzty lojalności.
Zwłaszcza w tych sprawach. — Po pierwsze, nie wierzę, aby
zrobiła coś takiego — rzekł Piotr z wyższością — a po drugie,
Savino ma jeszcze dyżur na piętrach. Wziął
go specjalnie, aby wylądować o dobrej porze u tej
gauleiterowej. — Mówisz uroczo —
uśmiechnąłem się — najpierw wiara, a potem rzeczowy
argument. — Właśnie wróciła Blanka. —
Pięt — rzekła przepraszająco i wyłącznie do Piotra — nie
gniewaj się, ale ja już muszę iść. —
Musisz? — zdziwił się Piotr. — Dlaczego? — Muszę.
Czasami zdarzają się takie rzeczy kobiecie, że musi iść, nawet
jeśli wcale nie ma na to ochoty. — Nie rozumiem — przyznał
Piotr otwarcie.
Blanka spojrzała na mnie, jakby prosząc o pomoc. —
Wytłumaczę ci — powiedziałem ze znudzeniem — to bardzo
proste. W twoim wieku masz prawo już o tym wiedzieć. Może
masz w domu trochę waty? — Mam gazę opatrunkową —
rzekł Piotr poważnie. — Stało się coś? — Z
ciebie jest kawał łobuza — powiedziała do mnie Blanka bez
urazy. — Odprowadzę cię — rzekł
Piotr; zrobiło mi się przykro, teraz dopiero widać było, że mu
na tej dziewczynie zależy, że nawet parę pocałunków na ulicy
ma dla niego znaczenie. — Nie, nie — rzekła Blanka — dam
sobie radę, to niedaleko. — Zatelefonuj jutro, w czasie obiadu
— rzekł Piotr pogodnie. — To był bardzo miły dzień. Udany.
— Dobrze — powiedziała Blanka. Ubrała się szybko, dopiła
swoje wino i powiedziała: — Dajcie mi trochę papierosów, nie
mam ani złamanego peta w majątku. — Piotr otworzył szafę,
wyjął płaski pakiecik R6 z półki i dał jej. — Mógłbyś jej
odpalić trochę podróżnych kartek żywnościowych, ty rekinie
— powiedziałem. — Łupisz codziennie jej ziomków w
najbezczelniejszy sposób z całych kilogramów mięsa, masła i
białej mąki, a nie ulitujesz się nad losem pięknej dziewczyny,
głodującej przez całe tygodnie z powodu braku paru
skrawków zielonego, stemplowanego przez Urząd
Reglamentacji Żywności papieru… — To była prowokacja,
lecz Piotr zniósł ją z godnością: otworzył portfel, wyciągnął
schludnie spięty spinaczem plik drobno pociętych kartek,
sprawdził, czego mu nie brak i czego ma za dużo, po czym
wydzielił skrupulatnie kilka odcinków. — Dziękuję —
powiedziała Blanka cicho — i cześć.
— No, to cześć, Piet — powiedziałem. — Widzę cię jutro
rano. — Nie zostaniesz posłuchać komunikatu? — spytał
Piotr. — Chcę spać, błagam cię, zrozum to. Marzę o tym, żeby
pójść wreszcie spać.. — Cierpiałem w tej chwili z nadmiaru
nieszczerości, która uwierała mnie na własnej twarzy. — Spać
i spać — uśmiechnął się Piotr dobrodusznie — dwadzieścia
trzy lata i tylko spać. Co za pokolenie…
Na drugim piętrze powiedziałem do Blanki kurtuazyjnie: —
Może zostaniesz u mnie na noc?
— Nie mogę — odpowiedziała. — Nie idę do matki. Jeszcze
dziś w nocy jadę. Nie miałam sumienia powiedzieć tego
Piotrowi, był taki miły i ma taką na mnie ochotę.
— Uhm — zrozumiałem. — Więc lepiej, ze go okłamałaś, co?
— Lepiej. Nie zadzwonię jutro, a pojutrze nie będzie pamiętał,
jak wyglądam.
— No, to chodź do mnie. Pojedziesz jutro rano.
— Nie mogę. Umówiłam się z taką jedną, która zaczyna.
Dostała wezwanie do fabryki i wieje.
Ma siedemnaście lat. To jej pierwsza rajza. Nie mogę jej
zrobić świństwa.
— Szkoda — powiedziałem uprzejmie: przypomniało mi się
zmęczenie, a nazajutrz podawałem przy śniadaniu.
— Ja tez żałuję. Podobasz mi się.
— No, to cześć. Gdyby cię zahaczyli na dole, powiesz, ze
wracasz od biuralistki Annemarie Klein. Mieszka na
pierwszym piętrze.
— Wiem o tym równie dobrze jak ty — uśmiechnęła się w
ciemnościach i zaczęła schodzić powoli, szukając stopni.
Wialnie w tej chwili, dopiero teraz, zrobiłbym nie wiem co,
żeby ją zatrzymać. Wydała mi się naraz piękna i dobra, jej
zstępująca po schodach obecność w ciemnościach stała się
czymś cennym i ciepłym. Rzecz jasna, głównym motywem
mych myśli była młoda ciekawość i nienasycenie.
Poznałem ją szybko, krótko i fragmentarycznie, wszystko we
mnie pragnęło pełnego i wyczerpującego nacieszenia się tym
nowym prezentem życia, jakim jest świeżo zdobyta
dziewczyna. Także zmęczenie nie mogło grać żadnej roli
wśród mych chęci i rachub, na początku dwudziestych lat
życia niemal każde zmęczenie jest równoznaczne
zadowoleniu. Ale krzywe, młode poczucie tego, co wypada, a
co nie, nie pozwalało na manifestację prostych chęci.
Podobam się jej dlatego — mówiłem sobie — że mi na niej
nie zależy. To tak zawsze. Ostatecznie zaś jest to tylko
Niemka. Załatwiłem ją i to jest najważniejsze.
1
Miłość dla ludzi skrzywdzonych, gdy się ma dwadzieścia trzy
lata, jest jedną z racji istnienia, równą w swej oczywistości
pożądaniu dziewcząt i chęci śmiechu. Ludzie bardzo
skrzywdzeni grzechotali wtedy drewnianymi sabotami po
brukach niemieckich miast. Saboty kosztowały po cztery
marki para, zarobki wynosiły około trzydziestu marek
miesięcznie, ogromne masy ludzkie dotykały dna swej udręki:
totalizm — ów rak kwitnącego na pozór stulecia — zmuszał
ich do umierania za pokraczne, smutne symbole, lub nie
pozwalał żyć dla siebie. Podawano ich milionami w
towarowych pociągach z Francji, Polski, Ukrainy i Włoch do
gigantycznej machiny niemieckiego przemysłu: przez parę lat
ich prawo do życia i wolności było wyłącznie paliwem tego
mechanizmu. Kto wie, czy nie identyfikowałem przypadkiem
z miłością namiętnego odczucia ich krzywdy i pożądania
sprawiedliwości dla nich: ostatecznie ludzkość składa się z
pojedynczych ludzi, co utrudnia wszelki altruizm i jest
zarazem źródłem wszelkiego człowieczeństwa. Trzeba
mnóstwa dobrej woli i nabożnego, a zarazem naiwnego
podziwu, ażeby w każdym mijanym lub napotkanym
rozeznawać od razu człowieka i rozciągać nań miłość
uogólnioną, jak tu zaś dbać o własną dobrą wolę na co dzień,
gdy ma się dwadzieścia trzy lata i nie najgorszy gust przeboju?
W związku z tym upodobaniem, wykształconym pięknie przez
Jacka Londona i hollywoodzkie filmy z Garym Cooperem na
czele, powodziło mi się nie najgorzej. Kowboj i detektyw byli
pozytywnymi bohaterami mojej wizji świata. Duch sportowej
lojalności, gry fair i niekomercyjnego dżentelmeństwa na
boisku wyznaczał jakże często losy jednostek, cóż więc nie
pozwalało mu ingerować aż po kres ludzkich przeznaczeń w
wymiar ostateczny, gdy śmierć stała się chlebem codziennym
całych połaci życia. Była w tym wszystkim swoista
szlachetność odruchów i marzeń, mocno ulukrowana rodzajem
przeznaczeń z powieści Woodehouse’a i owym polorem niby–
rzeczywistości, produkowanej przez Metro–Goldwyn–Mayer i
Paramount w sceneriach hallów wielkich hoteli, z kręcącymi
się wokoło Williamem Powellem, Marleną Dietrich i Clarkiem
Gable’em, przy dźwiękach melodii Smoke gets inyour eyes…
Jasne, że taki obraz życia nie dawał żadnego pojęcia o tym, jak
jest, ale z ogromną mocą wstrzykiwał przekonanie o tym, jak
powinno byłoby być, aby wyglądało ładnie, czyli stwarzał
wzorce do marzeń o formacie ekranu kina „Rialto”. Zaroiło się
tedy przed tą wojną od upodobań, tęskniliśmy ku krawatom i
sytuacjom, w których odnajdywalibyśmy swe westchnienia z
ciemnych sal kinowych i wyobrażenia z czytywanych ze
szkolnych kasetek książek. Przesiąkliśmy kultem
anglosaskiego chłodu i opanowania, wszechświatowej
przyrody, literackiego relatywizmu moralnego. Indywidualizm
i zmienność losu, dowolne kształtowanie zasad i immanentna
uczciwość własnego, oryginalnego wyrobu — oto ideały,
otwierające wrota życia i wiodące ku karierom
romantycznych, szlachetnych hochsztaplerów, zgorzkniałych,
uroczych lekarzy, dynamicznych, brutalnych policjantów o
gołębich sercach i futbolistów rozmiłowanych w Tuwimie i
Vicky Baum. U mnie, w Warszawie, w środowisku
skłopotanego drobnomieszczanstwa, dla którego mleko i jaja
nie stanowiły żadnego problemu, ale Riwiera była pojęciem z
innej planety, tęsknoty te gangrenowały duszę. Nie pozwalały
dostrzec nowoczesności bloków mieszkalnych i will w
nowych dzielnicach ani świetnie funkcjonującej poczty, ani
zadziwiającego postępu na polu ubezpieczeń społecznych;
jedynie rozległe nabrzeża Gdyni dawały im jakie takie ujście.
Umieliśmy się mimo wszystko śmiać i cieszyć z ową resztką
nie zgorzkniałego dowcipu, który zaginął gdzieś w świecie
powojennym; nas wychowała jeszcze i cieszyła mądra, a
zarazem wesoła piosenka kabaretowa, zaś styl swing,
obowiązujący wtedy, był samą motoryczną radością. Na
przykład w owym czasie specjalnie cieszyło nas plucie do
kawy pana Eisslera. Wielkie misterium zanieczyszczania kawy
odbywało się o godzinie wpół do dziewiątej, punktualnie i
codziennie.
Jego regularność umacniała w nas przekonanie o
niewzruszalności wszechświata i praw moralnych, mimo ton
trotylu, które spadały właśnie w okolicach z pokładów
liberatorów i halifaxów. — Kawa dla pana Eisslera! — wołał
Pierre albo Savino, Leo, Jupp, Piotr, Vessely, Marcel, Abbelé
lub ja, stając przy obitym blachą kontuarze kuchni i stawiając
na nim srebrną tacę z srebrnym dzbanuszkiem na kawę i
mniejszym dzbanuszkiem na śmietankę. Dyżurujący przy
śniadaniu zastępca szefa kuchni brał obydwa dzbanki w głąb
bezmiernej kuchennej przestrzeni po to, abym nie widział, jak
do większego nalewa pól na pól kawy prawdziwej i zbożowej,
tej dla gości, zaś w mniejszym miesza odrobinę prawdziwej
śmietanki z odciąganym, kartkowo —
wojennym mlekiem. Było to pociągnięcie równie rytualne, jak
bezsensowne, albowiem każdy z nas wiedział doskonale o
prawdziwej, czarnorynkowej, ziarnistej kawie i pełnotłustej
śmietance, kryjących się w odmętach kuchni Park–Hotelu i
przeznaczonych dla jego władców; zarazem był to akt
zwykłego matactwa, albowiem według wzajemnych, tajnych
zobowiązań pan Eissler winien był otrzymywać rano na
śniadanie prawdziwą kawę i prawdziwą śmietankę bez
żadnych podławych domieszek obowiązujących powszechnie
artykułów żywnościowych, ale zastępcy szefa wychodzili ze
zdrowych założeń, iż zahartowane wojną podniebienie pana
Eisslera nie bardzo odróżni rodzaj nadużyć, zaś im więcej
pozostanie dla nich, tym jest w gruncie rzeczy lepiej ten świat
urządzony. W międzyczasie brałem porcję dżemu na talerzyku
ze stojących na kontuarze śniadaniowych porcji, na sąsiedni
talerzyk kładłem podwójną porcję masła, chłopak kuchenny
stawiał mi dwa wbite do srebrnego pucharka jajka na tacy, po
czym mówiłem: — A szynki dziś nie dajecie? — na co
patissier, gdy dyżurował, uśmiechał się i mówił: — Won,
łobuzie… — zaś mniej sympatyczni zastępcy szefa spoglądali
tylko na mnie zimno i bez słowa, gdyż wiadomo było
powszechnie, że pan Eissler szynki nie jada i wrzucona
przypadkowo do wiedeńskiego śniadania porcja szynki musi
paść nieuchronnie łupem kelnera. Wchodziłem lekkim
krokiem po schodach na górę i już w offisie, biorąc po drodze
nakrycie: filiżankę, spodki i serwetkę, wołałem: — Kawa dla
pana Eisslera! — Jednym zadowolonym z siebie i
ponadczasowej sprawiedliwości kopnięciem otwierałem
zawiasowe drzwi offisu i udawałem się okrężną drogą do sali
śniadań.
2
Natychmiast po łomocie Vesselego, czyli od razu po
przebudzeniu, zabrałem się do problemu wczorajszego wyboru
Blanki. Dlaczego wolała mnie od Piotra? Była już szósta rano,
trzeba było wraz z Vesselym przygotować wszystko do
śniadania. Może dlatego, że mam ciemne włosy, a Piotr jest
blondyn — przyszło mi na myśl — zaś Blanka albo tęskni,
albo chce mścić się na kruczowłosym Savinie. Umyłem się
bez golenia, włożyłem czarne, frakowe spodnie, białą koszulę,
czarną muszkę i wymyślną, białą kurteczkę, podobną do
owych kolonialnych smokingów, jakie widywałem na
amerykańskich filmach o życiu angielskich oficerów w
ujarzmionym Bengalu. Ta kurteczka była moją dumą: w bliżej
nie określony sposób pozwalała mi przypuszczać, iż w gruncie
rzeczy biorę tylko udział w wielkiej, wielomiesięcznej
maskaradzie. Stanowiło to przekonanie zwodnicze, gdyż
kurtka była autentyczna, barmańska, i jedyną jej zasługą był
system miłych, choć całkiem fikcyjnych skojarzeń. Nie należy
to do rzeczy zabawnych — powiedziałem sobie po chwili —
być pożądanym ze względu na podobieństwo do kogoś. Nie
widzę powodu, aby jako brunet koić sentymentalne tęsknoty
różnych zawiedzionych przez innych brunetów. Wydaje mi
się, że mam prawo do indywidualnych i bezpośrednich
sukcesów na tym polu. Nigdy więcej zdobyczy za wtórność!
Mimo to nadal nie mogłem pojąć, jak można przełożyć mnie
nad Piotra: Piotr był w moich oczach uosobieniem
przystojności i chłodnego wdzięku, jaki powinien pociągać
wszystkie kobiety. Zazdrościłem mu tego wdzięku, tej mądrej
powściągliwości i urody; będąc z nim, odczuwałem zawsze
swą ciemną, niewysoką niepozorność, swój nieładny nos i
zbyt drobne ręce o krótkich palcach. Nigdy żaden kołnierzyk
nie leżał na mnie równie bez zarzutu, jak na szyi Piotra, nigdy
włosy nie sczesywały mi się równie miękko i wytwornie na
kark jak jemu.
Wybaczałem mu to wszystko, gdyż go kochałem, ale bolało to
nieco, chociaż nie za bardzo.
Ostatecznie byłem zdrowym, proporcjonalnie zbudowanym
chłopcem o świeżej cerze i mocnych nogach i nie miałem
znowu powodu do zbytnich skarg ani jeremiad. Brak było mi
wysokogatunkowego wykończenia szczegółów, ale byłoby
nonsensem mieć o to pretensje do życia czy do rodziców.
— Nareszcie jesteś — rzekł zgryźliwie Vessely. — Przynieś z
kuchni bułeczki. Już sam skończę nakrywać. — Wyrzucił
przed siebie obrus jak sztandar i jednym trafnym ruchem
nakrył
symetrycznie stolik. Zszedłem na dół przez poranny, pusty
offis: unosiła się tu stężała woń zmywanych naczyń, dymu
papierosowego, rozlanego wina i zepsutych potraw, których
kradzione części kelnerzy odstawiali do grzejników na talerze,
po czym zapominali wyjąć i zjeść. Za okratowanym po
bokach, pokrytym ową wspaniałą, błyszcząco wypucowaną
blachą kontuarem rozciągała się ogromna kuchnia, pusta o tej
porze i pachnąca poranną kawą. Kontuar był linią
demarkacyjną, granicą czulszą i wrażliwszą niż najbardziej
płonące granice najgłębiej skłóconych narodów: oddzielał
władztwo kelnerów od imperium kucharzy; była to granica
interesów i mentalności, wzdłuż której kłębiła się nieustająca
wojna. U siebie czułem się tylko na terenie sprzed kontuaru,
na lśniących, czystych kaflach podłogi kuchennego
przedmieścia, na szerokich, wygodnych schodach, które
można było przesadzać w paru skokach z kopiasto pełną tacą
na opartej o ramię dłoni, w wypełnionym kelnerskimi
treściami offisie, wśród zastaw, nakryć, przegród na platery,
zmywaków, półek na niezliczone rodzaje kieliszków i
szklanek, grzejników na talerze. Za wahadłowymi odrzwiami
offisu rozciągała się sala, a więc teren odwiecznego spektaklu
obsługi, zwykły teatr wśród realnego bytu, pełen konwencji,
umownych gestów, bezmyślnej nieszczerości i wymyślnych
przedstawień. Za kontuarem kuchni ciągnęło się terytorium
wrogie i mroczne, nigdy nie zbadane do końca, z którego
czasem tylko błyskało przyjazne spojrzenie sympatycznego
patissiera lub mądrze neutralny gest szefa — wodza wrogów,
który z wyżyn swego stanowiska pozwolić sobie już może na
odrobinę kordialnej niezależności, na świadomość braku
godności, jaki kryje się w drobnych okrucieństwach i głupim
fanatyzmie.
Wziąłem kosz z bułkami i powędrowałem na górę: na sali
siedział już wczesny gość: jeden z tych niemieckich
dyrektorów ze znaczkiem partyjnym w klapie, wiecznie
śpieszących się i zapracowanych, na których zmęczonych
twarzach malowało się wyraźnie, jak dosyć mają garniturów z
pokrzyw i zbożowej kawy; uważaliśmy ich w gruncie rzeczy
za drugorzędną klientelę i traktowaliśmy pogardliwie. Vessely,
w nieskazitelnym fraku, szczuplutki i niewysoki, pochylał
się nad stolikiem i odbierał zamówienie w postawie
zasadniczej: uprzejmej, lecz pełnej rezerwy.
Gość wręczył mu zielony arkusik z podróżnymi kartkami
żywnościowymi, Vessely wyjął małe nożyczki z kieszeni
kamizelki i rozpoczął błyskawiczną, mistrzowską akcję. —
Ile? — spytałem z uśmiechem, gdy podszedł do bufetu, przy
którym stałem. — Dwadzieścia deka masła i ćwierć kilo białej
mąki — uśmiechnął się zawzięcie Vessely; był małym, nieco
nazbyt filigranowym Czechem o przystojnej twarzy, na której
błąkał się nieustanny, trochę pomyleńczy uśmiech
zgryźliwości i ironicznej wyższości; dużo od nas starszy,
prowadził życie samotne i zamknięte przy pomocy jakichś
podejrzanych, prostackich dziwek z fabryk i solo
konsumowanego alkoholu, niemniej uchodził za dobrego
kolegę i nie bał się pyskować na Niemców. Gwizdnąłem z
uznaniem i postawiłem na tacy pięciodekową porcję masła,
zaś Vessely włożył do koszyczka dwie miniaturowe bułeczki
po pięć deka każda. — W tych warunkach, jeden gość na sali i
nikogo wokoło, to uderzenie… — przyznałem z szacunkiem.
— Prawda? — rzekł Vessely z dumą —
dobry początek, co? A potrzebuję w tym tygodniu ładnych
parę kilo mięsa i białej mąki. — Co się stało? — spytałem
tonem towarzyskiej konwersacji, widząc, że Niemiec przy
stoliku ogląda się z niecierpliwością na nas, śpiesząc się
niewątpliwie, zaś nie chcąc zacząć śniadania bez porannego
napoju, czyli kawy. — Wydajesz przyjęcie? —
zainteresowałem się, opierając się łokciami o bufet, w
niewymuszonej pozie do miłej pogawędki. — Mam
zobowiązania — odparl wymijająco Vessely. — Poza tym te
świnie — wskazał głową na samotnego Niemca pośrodku
pustej, białozłotawej sali śniadaniowej — wysiedliły mi
siostrę. Mieszkała w Karlsbadzie — wyjaśnił. —
Przecież nie poślesz jej niemieckich kartek żywnościowych do
Czech — uśmiechnąłem się niedowierzająco — ani żadnej
zakupionej w Rzeszy żywności. — Już coś skombinuję —
zaperzył
się Vessely — a ty idź po kawę. Ten pętak tam zaraz zacznie
wołać. — Kłamał nieudolnie, bo kartek potrzebował dla
swych brzydkich, brudnawych robotnic, Flamandek lub Polek,
które zwabiał do siebie na jałowe ersatzowe ciastka bez smaku
i które ciągnęły od niego kartki mięsne, aby je wymieniać na
odzieżowe bezugscheiny, bez których nie można było kupić
nawet pary tandetnych majtek, nie mówiąc już o stanikach z
roślinnej namiastki jedwabiu lub swetrach z syntetycznego
przerobu brunatnego węgla. Rzeczywiście, gość kręcił się
niespokojnie w daremnym oczekiwaniu na coś do picia.
Ruszyłem wolnym krokiem do kuchni; Vessely był chef de
rang, ja zaś tylko demichefem, miał prawo posyłać mnie na
dół. Właściwie — myślałem sobie po drodze — to, co stało się
wczoraj wieczorem, wcale nie było jakimś sukcesem takim ot
sobie, odniesionym mimochodem i od niechcenia. Prawdę
mówiąc, zaangażowałem w to mnóstwo wysiłku. Blanka
podoba mi się od dawna. Przez cały czas, tam w Taunus,
zależało mi na tym cholernie, aby zwrócić czymś na siebie jej
uwagę. Robiłem to nieszczerze, uderzając ciągle w
protekcjonalny ton kolegi, który wie, że dziewczyna
przeznaczona jest dla jego przyjaciela, ale coś musiało być
fałszywego w mej nieszczerości albo dałem się w jakimś
momencie wykiwać przez samego siebie, gdyż rezultat j°st
dość jednoznaczny. A może Blanka intuicyjnie zrozumiała, jak
usilnie nad tym pracuję, aby ją sobą zainteresować, albowiem
formalnie biorąc, nie można nic zarzucić mojej lojalności.
Ostatecznie dziewczyny nie spadają nam tu, w Niemczech, z
nieba jak jabłka, tylko za potrząśnięciem drzewa, zwłaszcza
klasowe dziewczyny, wyglądające jak chodząca reklama
włoskich pończoch. Trzeba się niewąsko napracować, żeby
coś sobie namotać. Zwłaszcza ty, chłopcze, który tak dobrze
wiesz, jaka jest różnica pomiędzy powodzeniem u kobiet a
szczęściem do kobiet. Przecież wiesz o tym, że podobasz się
kobietom, lecz także wiesz, jak rzadko ci kobiety przebiegają
drogę. Te oczywiście, które się tobie podobają, na które masz
ochotę.
Nie masz szczęścia do kobiet, wiesz o tym już dawno, już
nawet umiałeś sobie powiedzieć, że tak jest i tak widocznie
musi być. Że nie należysz do tych mężczyzn, którzy każdego
dnia spotykają na ulicy, w tramwaju, w kinie, w poczekalni u
dentysty, przed kioskiem z gazetami i wszędzie, gdzie się
ruszą, dziesiątki kobiet chętnych i uśmiechających się, a co
najważniejsze — takich, które im się wszystkie z miejsca
podobają, którym gotowi są natychmiast świadczyć
uwodzicielskie słowa, spojrzenia, westchnienia, inwestycje
czasu i pieniędzy, z którymi natychmiast są w stanie
prowadzić ów szczególny rodzaj rozmowy, wiodącej prosto do
łóżka. Podobasz się, o tym wiesz, lecz wiesz także, jak to mało
znaczy, ile przeszkód trzeba przezwyciężyć, aby dojść do
czegoś na tym polu, kiedy się nie ma szczęścia, ile utrudnień
piętrzy się wokoło każdej najdrobniejszej historyjki. Podobasz
się, ale należysz do tych, którym każda zdobycz przychodzi z
niebywałym trudem, którym chwilami świat przedstawia się
jak pustynia bez kobiet, którym dziewczęta, nawet najbardziej
chętne, nie przychodzą na randki, gdyż właśnie wpadają pod
samochód po drodze, którym wybucha pożar w domu
naprzeciwko akurat wtedy, gdy dziewczyna sama zaczyna
rozpinać bluzkę, którym sąsiadka staruszka dostaje za cienką
ścianą ataku wątroby właśnie w chwili, kiedy z trudem
sprowadzona, po przezwyciężeniu tysiąca oporów i
przeciwności losu, dziewczyna siedzi nareszcie na twoim
tapczanie. Oho, masz gorzką świadomość tego, że nie należysz
do mężczyzn, którzy przybywając do hotelu, zastają całe
piętro zajęte przez żeńską drużynę gimnastyczną, wypoczętą i
bardzo wynudzoną, natomiast możesz być pewny, że ledwie
wejdziesz na to piętro, dziewczęta zabiorą się do wyprowadzki
po to, aby zwolnić pokoje dla wycieczki zrzeszenia
emerytowanych buchalterów. Nie należysz też do tych, którzy
wchodząc do pociągu, na trasie obfitującej w tunele, od razu
trafiają na przedział, w którym siedzi samiutka jak palec
blondynka; a jeśli ci się nawet raz coś takiego przydarzy, to
wchodząc do tego przedziału, możesz być pewny, że na cztery
sekundy przed odejściem pociągu zjawi się tu jej mąż,
narzeczony lub przynajmniej ciotka, zaś w najlepszym
wypadku wtarabani się obca rodzina z trojgiem chorych na
koklusz dzieci. Mieć szczęście do kobiet znaczy natykać się
ciągle, na każdym kroku, na kobiety godne uwagi, z którymi
nie ma obiektywnych kłopotów, jak brak czasu lub lokalu,
chwilowa niedyspozycja czy nadmiar zajęć zawodowych.
Możesz się im nawet nie podobać, takim kobietom, dasz sobie
radę… Toteż, nawiasem mówiąc, trochę tego nie mogę pojąć,
co było wczoraj… W offisie Jupp zdejmował swój
nieforemny, wyświecony frak i przewiązywał się fartuchem.
— Dzień dobry, potomku Nibelungów — powiedziałem
pogodnie — no, już do mycia szklanek! — Ty mi nie będziesz
rozkazywał — zezłościł się od razu Jupp. — Polski gówniarz!

Chcesz w mordę? — spytałem życzliwie. — Dawno już nie
spuściłem cię ze schodów, co? — Z
tobą trzeba się zawsze kłócić — poskarżył się Jupp płaczliwie
— od samego rana. — Jego długa końska twarz
niedożywionego wyrostka i tłustobrudne, jasnoblond włosy
wiały od samego rana jakimiś nie kończącymi się nigdy
kłopotami drobnomieszczańskich biedaków. — Masz tu bon

powiedziałem — i idź po kawę. Jedną, z rachunkowego
śniadania. — Jupp wzruszył ramionami.
— Idź sam — powiedział dość obojętnie. Stałem przez chwilę,
patrząc na niego i nic nie mówiąc.
— Briltsch kazał mi od samego rana myć kieliszki do wina —
rzekł Jupp po chwili, mniej pewnie.
— Popatrz, ile tego jest… — Istotnie, w wielkim zlewie
piętrzyło się szkło wszelkiego kalibru, Jupp był jednak commis
de rang, czyli o szczebel niżej w hierarchii ode mnie. — Jak
cię kopnę, szczeniaku — powiedziałem cicho, lecz z
naciskiem — to przekonasz się, kto tu teraz rozkazuje. Ja czy
Brütsch… — Jupp próbował coś jeszcze rzec, stał jednak
nieszczęśliwie na brzegu schodów, wystarczyło więc tylko
lekkie pchnięcie, aby zleciał na dół, odbijając się o poręcze.
Zeskoczyłem za nim, nie chodziło mi przecież o te parę
kroków, lecz o dyscyplinę; Jupp leżał na dole, ale nie miał do
mnie żalu. — Nigdy sobie nic nie zrobię — powiedział nie bez
dumy, podnosząc się —
taką mam już technikę spadania z tych schodów. — Wziąłem
kawę i poszedłem na górę. Mieć szczęście do kobiet —
myślałem sobie po drodze — to znaczy spotykać za każdym
zakrętem każdej ulicy takie, które nadają się do łóżka. To
znaczy takie, z którymi ja mogę pójść do łóżka i które mogą ze
mną pójść do łóżka. Nie muszą od razu chcieć, muszą tylko
móc i ja muszę móc. Oto ostateczna definicja — pomyślałem z
zadowoleniem — zaś ja mam tylko powodzenie, ale nie
szczęście. Ot, co… Na sali nie było jeszcze nikogo prócz
samotnego Niemca, mocno już czerwonego na twarzy ze
złości. Vessely stał przy bufecie też dość czerwony, ale z
uśmiechem ironicznej wyższości na ustach, z czego wynikało,
że powiedział coś Niemcowi do słuchu i że sprawiło mu to
małą satysfakcję. — Gdzie się podziewasz? — syknął na mnie
ze złością. — Daj mu już tę kawę. Musiałem mu przez ciebie
powiedzieć parę słów. Potrzebne mi to od rana. —
Podszedłem wolnym krokiem wytwornego kelnera do stolika i
podałem kawę z miłym uśmiechem i ukłonem, przestawiając
na stole całe nakrycie, gwoli wygodzie gościa, co tylko
opóźniało zabranie się przezeń do jedzenia. — Co za porządki
— wymruczał Niemiec. — Czeka się godzinami. Przecież w
regulaminie domu pisze, że śniadanie na rachunek można
dostać już od szóstej rano.
— W praktyce jest zawsze inaczej — odparłem z uprzejmym
uśmiechem, lecz nie bez godności.
— Zostaw już wreszcie tę cukiernicę w spokoju, spóźnię się
przez was na pociąg — rzekł Niemiec i zaczął siorbać dość
głośno wystygłą kawę.
Na salę weszły trzy pojedyncze osoby i starsza pani z chyba
czternastoletnią dziewczynką.
Szybko oceniłem sytuację, wybrałem i poprułem w tamtą
stronę: byłoby karygodnym zaniedbaniem własnych interesów
zezwolić Vesselemu na zbieranie wszystkich zamówień, zaś
doświadczone oko uznało panią z córką za najpewniejsze
źródło zysków. — Proszę pana —
powiedziała dama, gdy ukłoniłem się przy stoliku — mam do
pana prośbę. Zabrakło mi kartek na masło, mam natomiast
dużo odcinków tłuszczowych. Czy nie można byłoby
otrzymać za nie masła? — Niestety, łaskawa pani —
uśmiechnąłem się przepraszająco — nie wolno nam tego
czynić. Kuchnia nie przyjmuje od nas zamówień bez
właściwych kartek. — Nie muszę jeść masła
— szepnęła dziewczynka i zarumieniła się. — Wystarczy
marmolada. — Musisz jeść masło —
powiedziała stanowczo pani — nie widzę powodu, dla którego
masz być wojennym, skrofulicznym dzieckiem. Nie życzę
sobie, żeby ta wojna zostawiła na tobie ślady, żebyś cierpiała
potem całe życie. — Spojrzałem na dziewczynkę po
koleżeńsku, dając jej do zrozumienia, że pojmuję jej
zakłopotanie, wywołane nagminnym nietaktem osób
starszych, nie wiedzących, iż pewnych rozmów nie prowadzi
się przy obcych, młodych kelnerach. Była bardzo ładna. Otóż
to —
pomyślałem i westchnąłem — gdyby była o trzy lata starsza…
Co za dziwa z niej wyrośnie. Ale już nie dla mnie… Ta druga
warstwa mych myśli musiała jakoś do niej dotrzeć, gdyż
spojrzała na mnie przeciągle, z dość bezrozumnym
zainteresowaniem i zarumieniła się jeszcze mocniej. —
Spróbuję coś zrobić, szanowna pani — powiedziałem tonem,
który miał znaczyć, że gdy chodzi o dzieci, jestem skłonny do
najdalszych poświęceń. — Proszę mi dać swoją kartę
tłuszczową. — Jest pan bardzo miły — powiedziała starsza
dama i wręczyła mi nie tkniętą kartę na bieżący miesiąc. —
Nie jesteś w stanie pojąć — zwróciła się dość kłótliwie do
dziewczynki — że brak nawet tego namiastkowego masła
powoduje w organizmie jakąś awitaminozę czy coś takiego. —
Dobyłem nożyczek z kieszeni i ciąłem spokojnie kartę wzdłuż
i wszerz, trzymając ją wysoko, sporo powyżej głowy i tak na
nic nie zwracającej uwagi, zatokowanej damy; przy wyciętych
bez przeszkód osiemdziesięciu gramach uznałem, że nie
należy przesadzać, złożyłem kartę i zwróciłem damie.
Wzięła ją bez jednego spojrzenia i wrzuciła do torebki.
Vessely patrzył na mnie z drugiego końca sali bez sympatii,
dostrzegł, że złapałem jelenia. W offisie schowałem zdobycz
do portfelu, wyjmując zeń w zamian dwie kartki na masło, po
pięć gramów każda; Tvprawdzie pięć gramów masła warte
było na nieoficjalnej giełdzie kartkowej trzy albo nawet cztery
razy tyle tłuszczu, to przecież i tak uderzenie było potężne i
bez pudła. Przyniosłem dwa śniadania do stolika: pośród
talerzyków z dżemem i bogatej zastawy dwie mikroskopijne
porcyjki masła uderzały jaskrawię swą znikomością. — Mało
— szepnęła starsza pani na ich widok — ale i tak dziękuję.
Zapomniał
pan wziąć od nas kartek na chleb, już je panu daję. Masz zjeść
całe masło — zwróciła się napastliwie do dziewczynki —
mnie wystarczy dżem. — Cztery odcinki białej mąki —
powiedziałem sztywno, stawiając koszyczek z dwiema
bułeczkami na stole; trzeba było być twardym aż do końca,
dusić i żyłować, w koszyku było akurat pół tego, co
wycinałem z karty chlebowej, podanej mi przez starszą damę
usłużnie i z pośpiechem. Od razu też zapłaciła za śniadanie,
bez zapisywania na rachunek i wraz z dwumarkowym,
przyzwoitym napiwkiem.
— Panie ober — powiedział jakiś gość przy mijanym stoliku;
facet miał długi nos o falistej linii i wypukłe oczy; znałem
kilku przedwojennych endeków w Warszawie o takich właśnie
twarzach i gdyby nie fakt, że ten tu miał na sobie szarą,
tyrolską kurtkę z zielonymi wyłogami i rogowymi guzikami, a
więc ubiór superszowinistyczny, wziąłbym go za polskiego
nacjonalistę i prawicowca.
— Panie ober — powtórzył dość układnie — chciałbym prosić
o dwie bułeczki. — Stało przed nim już podane przez
Vesselego firmowe śniadanie. — Proszę uprzejmie —
powiedziałem. — Czy mogę otrzymać kartki. — Sęk w tym
— przyznał gość — że mam tylko zwykłe chlebowe. Nie mam
na białą mąkę. — Bardzo mi przykro — uśmiechnąłem się;
słowa te, w połączeniu z uśmiechem, stanowiły nieco
bezczelną formułę, jaką kwitowałem zawsze podobne
sytuacje.
Zawierały w sobie niezmiernie drażniące wszystkich
proszących Niemców zrozumienie ich położenia, dużo drwiny
z idiotyzmu tego całego kramu, zwanego ograniczeniami
wojennymi, oraz wyraźnie zaznaczoną wyższość, a to z
powodu, że oni nas, a nie my ich o coś prosimy. — Nic nie
dałoby się zrobić? — uśmiechnął się porozumiewawczo
Niemiec. — Pan tak wybornie mówi po niemiecku. Skąd pan
jest? — Jestem Francuzem — odparłem — i przykro mi, że
nie mogę panu pomóc. — Chyba z Alzacji? — nie dawał za
wygraną. — Mówi pan czysto i bez akcentu. —
Podlizywał się na chama za dwie pięciodekowe bułeczki. —
Może mi pan pozwoli swoją kartę —
powiedziałem. Podał mi pośpiesznie kartki na zwykły chleb,
nawet nie podróżne. — Jako Alzatczyk — powiedział —
powoduje się pan solidarnością w naszej wspólnej walce z
wojennymi trudnościami. Nagrodą jest panu świadomość, że
znalazł się pan po słusznej stronie, i już niebawem
zwycięskiej, co? — Jednym ruchem obciąłem mu pół karty. —
Zaraz, zaraz! —
wykrzyknął — ile pan bierze? To jest przecież ponad pół kilo!
— Jest to jedyna możliwość otrzymania bułeczek — odparłem
uprzejmie. — Jak łaskawy pan sobie życzy? Poza tym, nie
jestem Alzatczykiem. — Rezygnuję z bułek — burknął
Niemiec. — Niech mi pan przyniesie dodatkowy dżem. —
Proszę uprzejmie — powiedziałem. Poszedłem do offisu,
wziąłem wczorajszą, odstawioną przez kogoś na bok nie z
łakomstwa, lecz dla zasady, porcję dżemu, mocno już zaschłą i
zaskorupiałą, i przyniosłem Niemcowi. — Czy pan szanowny
płaci za śniadanie, czy mam dopisać na rachunek? — Na
rachunek — rzekł Niemiec opryskliwie. — W
takim razie poproszę o markę sześćdziesiąt dopłaty za dżem.
— Niemiec spojrzał na mnie krzywo i wydłubał dokładnie
markę sześćdziesiąt z portmonetki. — Dziękuję uprzejmie —
zgiąłem się w ukłonie — szanownemu panu. — Nawet
gdybym zabonował tę starą porcję dżemu z buraków,
zarobiłbym na niej siedemdziesiąt fenigów. Ty świnio —
pomyślałem rzeczowo — nie chciałeś zostawić trochę chleba
dla chłopców z baraków? Gówno będziesz jadł, nie białe
bułki. Niech ci je führer da. Żebyś się nie wiem jak wił, muszę
cię kopnąć, albo na forsę, albo na kartki. Nie czułem krzty
litości dla takich przedstawicieli gatunku w tyrolskich
kurtkach, ze swastyką partyjną w klapie, aczkolwiek
wiedziałem dobrze, że uboga, skąpa kartka na ciemny chleb
stanowi ich całomiesięczne wyżywienie; moim zadaniem,
celem, honorem było wyrwać im tę kartkę albo jak najwięcej z
niej, mimo iż w mym portfelu spoczywało kilkanaście razy
więcej kartek na chleb, niż taki w tyrolskiej kurtce mógłby
sobie wyobrazić w najśmielszych marzeniach o dosycie. A
tacy byli najgorsi, ci w zielonych kurtkach z odznaką partyjną,
zagłodzeni i winni wszystkiego, żyjący bez nadużyć i w
zgodzie z reglamentacją, a krwiożerczo nienawidzący całego
świata, wierzący w misję, zwycięstwo i spisek przeciw
narodowi niemieckiemu, w sens ofiar i w historyczną
konieczność, zabiedzeni i łapczywi, afirmujący wszelki ucisk,
gwałt i zbrodnię na obcych, stęsknieni za prawdziwą kawą i
tłustą szynką dla siebie i swoich. W takich wypadkach
należało być w niezgodzie z Pismem Świętym, nie karmić
zgłodniałych, lecz odejmować im od ust.
W offisie Pierre zakasywał rękawy i stawał do pomocy
Juppowi. — Toi laver… — korzystał
Jupp z okazji do francuskiej konwersacji. — Halte Maul —
odpowiadał Pierre z miłym uśmiechem, gdyż niewiele więcej
umiał. — On się w ogóle nie chce uczyć po niemiecku —
rzekł
Jupp do mnie — podczas gdy ja marzę o tym, aby nauczyć się
po francusku. Jestem przekonany, że przyda mi się to kiedyś w
mojej olśniewającej karierze wszechświatowego kelnera, jaką
zamierzam zrobić. Ale przecież to my jesteśmy zwycięzcami i
nasz język będzie główny, no nie?
— Jak się masz, stary — uśmiechnął się Pierre do mnie,
ukazując ładne zęby. — Czego on chce?
— wskazał głową Juppa. — Gnębią go nieroz — wiązalne
zagadnienia — powiedziałem. — Dużo roboty? — spytał
Pierre. — Nie. Można wytrzymać. — Pierre przewiązał
fartuch na biodrach i zanurzył umiejętnie, aż po łokcie, ręce w
górze szkła: mył szybko i sprawnie szklanki i kieliszki
różnego kalibru i podawał Juppowi do wytarcia. — Pas si
vite… — powiedział Jupp — czego tak pędzisz, idioto? Ta
robota powinna nam starczyć do jedenastej. Czym później
skończymy, tym trudniej będzie Brütschowi zagnać nas do
nowej. Nie lubisz trochę odpocząć, frajerze? Nix reposer?…
— Co on pieprzy, powiedz, stary? — uśmiechnął się do mnie
Pierre. — Jupp —
powiedziałem, gasząc pieczołowicie palonego papierosa i
chowając niedopałek do kieszeni —
posiadasz pewne wartości jako człowiek. Zgłoś się do mnie po
wojnie. Uratuję cię przed powieszeniem. — Dlaczego chcecie
od razu wszystkich wieszać? — zdenerwował się Jupp. — A
potem dziwicie się, że my się bronimy. Nie mamy innego
wyjścia. Przecież wystarczy, że powiesicie pana Eisslera i
jeszcze paru, których wam wskażę. Zresztą, jeszcze nie
wygraliście tej wojny. Jeszcze może być tak, że ja cię ocalę i
będziesz u mnie pracował jako pomywacz do końca życia.
Aach… — westchnął — paru takich Polaków jak ty,
pracujących bez wynagrodzenia naturalnie, za kilka kartofli
dziennie, co za piękne przedsiębiorstwo można stworzyć… —
Pierre nucił: — Oh, Marie, oh, Marie, wenn ich nur noch an
dich denke, zittern mir die Handgelenke… —
posługując się przy tym absolutnie niezrozumiałą niemczyzną
paryskiego sznytu; był to smukły, dość wysoki i szczupły
chłopak o ładnej, ujmującej twarzy, czarnych włosach i
niebieskich oczach, będąc zawodowym kelnerem, mógł
spełniać tylko pracę commis, gdyż nie znał zupełnie
niemieckiego. — Wiesz, stary — uśmiechnął się do mnie —
Laval pcha nam posiłki. Do Park–Hotelu ma przybyć kilku
nowych Francuzów. Może nawet dziś. — Wiadomość ta nie
ucieszyła mnie zbytnio: nowi Francuzi oznaczali nowe
kłopoty, Bóg wie, co to za jedni. Ze starymi sprawa była już
ułożona, wiedzieli raz na zawsze, że jestem Francuzem i
załatwione, nie ma o czym mówić. Ale nowi? Nowi otwierali
nowe możliwości sprawdzania głupoty i złośliwości ludzkiej
na co dzień, co stanowi przez całe życie zajęcie nieuchronne i
nader przykre, ale w hitlerowskich Niemczech w dodatku
niebezpieczne.
Vessely stał na sali, dość znudzony: dochodziła ósma, gości
było niewielu. Przyniosłem jeszcze parę kaw, po prostu nie
chciało mi się odbierać zamówień, zysk w kartkach był przy
śniadaniu zawsze raczej nikły, napiwki niemal żadne. Na dole,
w kuchni, zaczynał się poranny ruch: chłopcy kuchenni,
przebrani już w swe białe kostiumy z podrzędnego balu
maskowego, krzątali się, ziewając; zwierzchnicy, jak patissier
i entremełier, stali w rozbieralni, w samych kalesonach, i
wrzeszcząc nieludzko, dysponowali przygotowania;
wyjmowali ze swych szafek codziennie świeży, trzeba im to
przyznać, zawsze czysty ekwipunek roboczy: fartuchy, ścierki,
czepki.
Patissier ściągał skarpetki, grzebał między palcami u nóg, po
czym wbił we mnie swe wyłupiaste spojrzenie i spytał cicho,
gdy oparłem się o framugę jego szafki: — Słuchałeś wczoraj
Churchilla?
— Nie — powiedziałem — chciało mi się spać. — A nie
wiesz, gdzie bombardowali wczoraj? Bo alarm był. — Ale nie
wiem. — Sam bał się słuchać Londynu, lecz chętnie korzystał
z moich informacji; uchodził za tak zwanego porządnego
Niemca, robił milion kombinacji, aby nie pójść do wojska,
chociaż był zdrowy, mocny i niestary; z nami kłócił się jak
równy z równymi, co było niesłychanie liberalne i postępowe,
chwalił się swym długoletnim stażem kucharskim w
Szwajcarii i Francji. — U nas ludzie nie umieją żyć ani dać
żyć innym — mawiał i ta szydercza trawestacja cesarsko–
austriackiej maksymy, na której opierał się ongiś moralny i
ideowy ład najbardziej liberalnej i konstytucyjnej monarchii w
dziejach, nabierała dziś w jego ustach uroku starej, niemodnej,
jakże wytęsknionej melodii. — I nie wiesz, co powiedział? —
nalegał teraz. —
Przecież ktoś od was musiał słuchać wczoraj radia? — Zżerała
go tęsknota za klęską własnego narodu, który zachwiał w nim
proporcje słuszności: nigdy nie słyszałem, aby kiedykolwiek
dyskutował w kuchni, gdzie toczyła się nieustająca debata na
temat wojny; w przeciwieństwie do nas, kelnerów, kucharze
wszystkich szczebli rozprawiali bez przerwy o wojnie, suche,
krótkie okrzyki: — Tournedos dla szóstki! Dodatkowe trufle
raz! Comber garni na jedynkę! Cztery zupy żółwiowe proszę!
— były wyłącznie przerywnikami w potoku nie milknących,
superfachowych polemik na temat położenia strategicznego na
Sycylii, akcji łodzi podwodnych na Atlantyku i oszukańczych
komunikatów OKW der Wehrmacht o pseudosukcesach na
froncie wschodnim.
Oczywiście, wszyscy tu wierzyli i zachłystywali się
mitomańskimi cyframi jakoby zatopionego tonażu alianckich
statków lub ilością spalonych czołgów rosyjskich, a także
bagatelizowali naloty bombowe, zamieniające sąsiednie
miasta w kupy gruzów, nawet chef–cuisinier, który był
człowiekiem na tyle niegłupim, aby już teraz dopuszczać do
głowy myśl o smutnym końcu tej całej afery, a nadto dość
bywałym i porządnym, aby dostrzegać podłość i bezsens tego
wszystkiego, co się wokół niego działo. Jeden patissier
milczał, a jego milczenie, dość prowokujące w tych
warunkach, zdawało się mówić: Gówniarze! Parszywi
gówniarze, wy głupie, niemieckie bydło!
Nadejdzie kiedyś czas, gdy wam powiem: „a nie mówiłem?
Nie mówiłem, że tak to się wszystko skończy!…” Na razie
jednak nic nie mówił i dlatego cieszył się opinią człowieka
niezależnego, co musiał niechętnie tolerować dyrektor Eissler,
wbrew swej nienagannej gorliwości: patissier był
naprawdę nie do zastąpienia nie tylko we Frankfurcie, ale i w
całych Niemczech trudno było o człowieka, który z równą
wnikliwością i znawstwem umiałby skomponować wykwintny
deser z namiastek czekolady, syntetycznych soków
owocowych, złej żelatyny i niskoprocentowego cukru;
patissier potrafił tego dokonać, małe arcydzieła jego kunsztu
były codziennie ozdobą obiadowego i wieczornego stołu. —
Będę coś wiedział za pół godziny — powiedziałem przyjaźnie.
— Zejdę do pana po robocie i wszystko dokładnie opowiem.
Niech mi pan da teraz moje śniadanie. Dla mnie.
— Patissier przeszedł boso i w samych kalesonach do kuchni,
nalał mi kawy do kubka dla personelu, wrzucił podwójną
porcję marmolady i kawał margaryny na talerzyk i sięgnął po
kilka szajb chleba; oczywiście, nie zależało mi na tym żarciu,
margaryny nie brałem do ust, masło mogłem sobie
zabonować, posiadałem dość kartek, dżem rekwirowałem z tak
zwanych śniadań luksusowych dla specjalnych gości, do
których dawano marmoladę importowaną, czyli sprowadzaną
z jakiejś sprzymierzonej Bułgarii czy Rumunii w drodze
zwykłego rabunku; do takich rekwizycji czułem się nie tylko
moralnie uprawniony, lecz wręcz zobowiązany; chodziło
wyłącznie o to, aby nie brać kawy z rąk tych małych,
aroganckich popychadeł ze znaczkami Hitlerjugend
przyszpilonymi do kuchennego fartucha. — Za chleb dziękuję
— powiedziałem —
wezmę sobie na górę parę bułeczek. — Warn się już w głowie
przewraca — mruknął patissier, w oczach błysła mu odrobina
niemieckości z tych lat, owej mieszaniny pogardy i nienawiści
ostatecznej do wszystkiego, co obce. Zarówno Blanka, jak on,
mimo iż uważali się za Europejczyków, wyzbytych
jakichkolwiek rasistowskich przesądów, nie mogli znieść
myśli, że cudzoziemiec jakoś się broni, nie daje się; na dnie
ich dusz pełzały mroczne wątpliwości co do równości
wszystkich ludzi na tym świecie, lub chociażby tylko w
Niemczech, wiło się jakieś przekonanie o niedopuszczalności
równorzędnych szans życiowych dla obcego w wojennej
Rzeszy. Pierwszym nakazem naszej godności było tedy ich o
tym przekonywać, bezkompromisowo, a nawet brutalnie, zaś
siłą i podstępem realizować tę równorzędność w codziennym
starciu z otwartym wrogiem.
— Gdzie się ulatniasz na całe godziny? — napyskował mi
Vessely na powitanie. — Czego się drzesz? I tak nie masz nic
do roboty — wskazałem prawie pustą salę — a ja chyba mam
prawo zjeść śniadanie, nie? — A ja mam chyba prawo
zeskoczyć na dół, na papierosa, co? — Vessely poczerwieniał
ze złości, widać było, że ma ochotę się kłócić, mała kłótnia
stanowiła dla nas zabieg z zakresu higieny psychicznej. —
Wielkie rzeczy — powiedziałem lekceważąco — jakbyś nie
mógł sobie tu zapalić… — Ja nie! — pieklił się Vessely. — Ja
się nie boję Brütscha, ale ja jestem prawdziwy kelner, a nie
jakiś wojenny podrzutek jak ty! Ja nie palę na sali, wiem, co
mi wolno, a czego nie! Tobie to wszystko jedno… i tak w
życiu nie będziesz porządnym, prawdziwym kelnerem… —
Raczej nie — powiedziałem — co nie znaczy, Vessely, że ci
trochę nie zazdroszczę. Ty przynajmniej zyskałeś spokój
duszy i zawsze będziesz doskonale zarabiał. W
każdych warunkach. A ja? Bóg jeden wie, co mnie jeszcze
czeka. Wobec tego zamknij twarz, tu masz kartki i pieniądze,
zabonuj mi cztery masła oraz dwie bułeczki. Dla mnie,
dobrze? — Dobrze
— uspokoił się Vessely: każde, najdrobniejsze nawet,
nadużycie przywracało mu natychmiast pogodę umysłu i
dobry nastrój, nam zaś, kelnerom, nie wolno było, rzecz jasna,
mieć kartek ani kupować żywności przeznaczonej dla gości,
mieliśmy wikt oficjalny, i to wcale nie najgorszy. —
Zjedz i zaraz wróć — dodał — wtedy ja zejdę na śniadanie, a
ty sprzątniesz śniadaniową zastawę.
Cały front ogromnej sutereny, której centralną część stanowiły
kuchnie, zaplecze kuchenne, kredens, spiżarnie, piwnica win,
wyłożony był białymi, lśniącymi czystością kaflami. Różnego
kształtu, przeznaczenia i rozmiaru korytarze prowadziły tu nie
wiadomo dokąd, ich ilość gmatwała skutecznie ich
rozplanowanie; różnego kalibru i jakości schody wiodły z nich
jeszcze jedno piętro w dół, do podziemia, w którym mieściły
się dalsze składy win i zapasów, kotłownie, pralnie, potężne
urządzenia hydrauliczne. W sercu tego kafelkowego
matecznika leżała jadalnia kelnerów: wąskie pomieszczenie z
białych kafelków, z suterenowym, wąziutkim okienkiem u
góry, wychodzącym tuż nad poziom ulicy; w okienku
pojawiało się raz po raz obuwie przechodniów.
Nie było tu nic poza stołem; siedzieli przy nim teraz Piotr, Mar
cel i Leo. Piotr pił kawę.
— Dobrze, żeś przyniósł coś do zjedzenia — rzekł na mój
widok. — Jestem głodny jak pies —
powiedziałem — robię całe śniadanie od szóstej rano. Możesz
sam wejść na górę i wziąć sobie od Vesselego bułki i masło.
— Już dobrze — rzekł Piotr obojętnie — mogę nie jeść. —
Możesz jeść
— wzruszyłem ramionami. — Taki mój los. Oto są skutki
poufałości z synem narodu tonącego od stuleci w wałkoństwie,
lenistwie i dobrobycie, tuczącego się krwią i potem
wyzyskiwanych, ujarzmionych ludów kolonialnych. Już Hitler
nauczy Holendrów chodzić samemu po bułki i masło. — Co ty
tu robisz, w Park–Hotelu? — uśmiechnął się kokieteryjnie
Marcel. — Nie mogą się na ciebie doczekać w redakcji
„Voelkischer Beobachter”. Zrobisz tam karierę. — Odsłonił w
wystudiowanym uśmiechu piękne zęby, jak zawsze, gdy
wydawało mu się, że powiedział coś bardzo inteligentnego, w
dodatku znamionującego wykształcenie, którego nie miał, a
które mu imponowało. — Nie wiesz, gdzie bombardowali
wczoraj? — spytał Piotr. — Bo ogłaszali alarm wstępny. —
Nieważne — rzekł Marcel — byle Frankfurtu nie ruszali. —
Panowie — powiedział
Leo — mówicie bzdury. Cóż znaczy kariera niemieckiego
publicysty wobec kariery niemieckiego kelnera. Panowie,
jesteście wszyscy tutaj w dostatecznym stopniu brudnymi,
kretyńskimi cudzoziemcami, o rasowo zdegenerowanych
umysłowościach, aby tego nie pojąć. Zwycięski, niemiecki
kelner będzie kiedyś panem sytuacji i zaniesie prawdziwą
europejską cywilizację na koniec świata. Miejmy nadzieję, że
także na Tahiti, gdyż od dłuższego czasu pragnę wykąpać się
w morzach południowych. — Z tobą mogą być kłopoty, Leo
— powiedziałem. — Trudności z aparycją. — W istocie —
powiedział Piotr — niemiecki kelner powinien być, jak się
domyślam, zręcznym, ujmującym blondynem o jasnych,
otwartych i głupich oczach, uczciwym i prostodusznym, ty
zaś, Leo, jesteś starym złodziejem o żydowskiej głowie do
interesów i, nie gniewaj się, wyglądzie argentyńskiego
sutenera na gościnnych występach w Paryżu. Proszę cię, nie
miej mi tego za złe… — Myślę, że Piotr ma rację, drogi Leo
— powiedziałem. — Raczej dokonasz kariery jako model do
antysemickich plakatów i karykatur w „Stürmerze”. — Fakt

westchnął Leo — że moja rodzina zajmuje się od pokoleń
robieniem pieniędzy” z wszystkiego, czego się dotknie, nie
mógł nie wywrzeć wpływu na mój wygląd zewnętrzny. Skoro
jednak nie wymordowali nas ludzie Himmlera, znaczy, że
jesteśmy z pochodzenia Fenicjanie. — To wcale nie takie
głupie — rzekł Marcel — co mówił Leo. Nie macie pojęcia,
czym był dobry kelner we Francji przed wojną. Naprawdę
dobry, klasowy kelner pracował tylko trzy miesiące w sezonie,
najczęściej na Riwierze, dokąd jechał jak książę pan,
zarezerwowanym przedziałem pierwszej klasy, otoczony przez
nadskakującą służbę, wytworny, bogaty. Wiem, bo mam wuja,
który jest sławnym na całą Francję kelnerem. Ubierał się do
wojny tylko na Old Bond Street w Londynie, w trzydziestym
siódmym miał najdroższego cadillaca w Paryżu, tuż przed
wojną kupił od jakiegoś hrabiego posiadłość nad Loarą. Mój
Boże, cóż za wspaniały facet… — Marcel gestykulował żywo
długimi dłońmi: mimo wyglądu arystokraty pochodził z
rodziny restauratorsko–kelnerskiej, gdzieś z Metzu czy innego
miasta Lotaryngii, skąd pochodziła również jego wyborna
znajomość niemieckiego. Był pracowity, oszczędny, uczciwy i
poczciwy, nieco tylko zakochany w swej własnej urodzie, w
swym pięknym, bardzo długim, wąskim ciele, w swej
podłużnej, wykwintnie skrojonej twarzy i głowie, zdobnej w
jasnozłociste, jedwabiste loki, jak z reklamowych podobizn
współczesnych efebów, głoszących chwałę płynu do włosów
„Silvikrin”. Kochał się namiętnie w gimnastyce porannej,
hantlach, sprężynach ćwiczebnych, harcerskim sprzęcie,
nożach i kocherach, w sporcie, dresach i koszulkach z
emblematami sławnych drużyn, w tym wszystkim, co nazywał
kulturą fizyczną, a co służyło zarówno konserwacji i
pielęgnacji bardzo wysokiego, lecz nieco wątłego korpusu, jak
też kompensowało wrodzoną przeciętność jego egzystencji.
Był kelnerem z pochodzenia, tradycji, umiłowania, jego plany
i ideały zamykały się w wykorzystanej do maksimum
osobistego powodzenia sferze spraw kelnerskiej tacy, bez
względu na to, pod jaką szerokością czy długością
geograficzną byłaby ona noszona. To właśnie łączyło go z
Leo, który wyglądał, w najlepszym wypadku, jak młodociany
pomocnik fryzjera z Puerto Rico, był jednak potomkiem
słynnej frankfurcko — wiedeńskiej dynastii hotelarskiej o
nieporównanie droższym, wielkoburżuazyjnym stemplu niż
oberżystowskie pochodzenie Marcela. W ciągu kilkudziesięciu
ostatnich lat każdy męski potomek familii Leo kończył bądź
studia hotelarskie w Szwajcarii, bądź
kucharskie we Francji, po czym długo praktykował w
zaprzyjaźnionych — broń Boże nie własnych! —
przedsiębiorstwach, poczynając od najniższych szczebli
kelnerskiej lub kuchennej posługi, po to, aby po latach przejąć
i wzorowo prowadzić jeden z wielkich hoteli rodzinnych,
rozsianych w południowych Niemczech i Austrii.
— W tym coś jest, co mówi Marcel — powiedział Leo; wyjął
świeżą paczkę papierosów
„Atikah”, odpieczętował, poczęstował każdego z nas.
Złapaliśmy wszyscy skwapliwie za papierosy. — Doskonale
rozumiem — ciągnął dalej, jakby w rozmarzeniu — że może
być taki kelner milioner, pan niezwykle wytworny i subtelny,
któremu płaci się krocie za jeden niepowtarzalny gest przy
serwowaniu homara; w ruchach ma coś z baletmistrza, jego
ukłon jest pełen szacunku i wdzięku, nalewa wino i poprawia
serwetę jak nikt na świecie, zabawia gościa rozmową pełną
czaru i dowcipu; unosi się wokół niego aura poetyczności i
doskonałości. Wszyscy dyrektorzy i maître d’hôtele błagają na
klęczkach, aby mistrz zechciał u nich podawać, płacą mu
miliony w każdej walucie, za które on z kolei kupuje sobie
jachty, wille, limuzyny, piękne kobiety i wygląd angielskiego
lorda z uniwersyteckim wykształceniem. Zawsze uważałem i
uważam, że coś takiego jest możliwe i może stanowić cel
życiowych dążeń. — Skąd ty bierzesz codziennie świeżą
paczkę papierosów? — zainteresował się Piotr. — Czyżby
twoja fenicka rodzina znalazła sposób na naszą tytoniową
nędzę? — Nie myśl o drobiazgach — odparł Leo; jego
ciemne, mądre, trochę pogardliwe, a trochę bojaźliwe oczy w
smarkaczowskiej twarzy bez zarostu, pod czarnymi, lśniąco
wypomadowanymi i przylizanymi włosami, zadawały ciągle
kłam niby — nieważnym, ostentacyjnie porozumiewawczym
słowom. Wyciągnął paczkę raz jeszcze z kieszeni, wyjął
jednego papierosa i położył przed Piotrem. — Masz —
powiedział — ale nie mów nikomu. Sza. —
Piotr wyjął z kieszeni duże blaszane pudełko po luksusowych
papierosach „Muratti”, w którym trzymał luźny tytoń z
rozerwanych i poszatkowanych niedopałków, i schował atikę.
Leo wstał, przeciągnął mizerną, szczupłą i niską postać i zdjął
frak, który miał na sobie, aby go odwiesić do szafki. Był to
znakomity, wybornie skrojony i dopasowany frak z
przedwojennej krepy; jak wszystko, co Leo nosił: koszule,
buty, muszki, uderzało wysokością gatunku. — Nie ma rady

powiedziałem — muszę ci dać kiedyś w łeb i zabrać ten frak.
Jako commis możesz nosić białą kurtkę, zaś ja nigdy w życiu,
nawet jako ambasador odrodzonej ojczyzny, którym na pewno
kiedyś zostanę, nie dochrapię się takiego fraka. — Nie rób
tego — rzekł Leo. — Po pierwsze, jest na ciebie o wiele za
wąski w ramionach. Po drugie, powieszą cię, jeśli ośmielisz
się podnieść rękę na czysto rasowego Niemca, przedstawiciela
germańskiej rasy twych panów. — Było jednak w jego głosie
coś, co wskazywało, że w jakimś stopniu obawia się
ewentualności wywłaszczenia go z fraka za pomocą siły i
dlatego zobowiązany jest mnie nie lubić, mimo iż jako światły,
liberalny Europejczyk nie wierzy w różne brednie,
rozpowszechniane w gazetach. — Dyżurny kelner na górę! —
rozległo się piskliwe wycie Juppa ze schodów. — Śniadanie
dla pana Eisslera! —
Przełknąłem ostatni kęs, wstałem, otarłem usta powoli i w
poczuciu dobrego wychowania, po czym nagle rzuciłem się do
kuchni. Za mną słyszałem gwałtowny rumor odsuwanego w
pośpiechu stołu i tupot goniących mnie Piotra, Marcela i Leo:
wypluwali z siebie serce, by znaleźć się w offisie przede mną.
— Śniadanie dla pana Eisslera! — zawołałem gromko, lecz z
wyważonym szacunkiem, przed kuchennym kontuarem. Na
kontuarze stało już masło, jajka i śmietanka, entre–metier
przyniósł
dzbanuszek z kawą i porcję luksusowego dżemu. Obciągnąłem
kurtkę i poprawiłem muszkę, wstawiłem wszystko na tacę i
ruszyłem z namaszczeniem w górę. W offisie postawiłem tacę
na stole służbowym, pośrodku stojących wokoło Marcela,
Piotra, Leo, Juppa i Pierre’a, po czym uniosłem wieczko
dzbanuszka od kawy, raz jeszcze przygładziłem muszkę i
wyszedłem na salę.
Pan Eissler siedział tuż przy wejściu do offisu. Ukłoniłem się
swobodnie, lecz z należnym poważaniem. — Dzień dobry —
powiedziałem — czy można panu podać śniadanie, panie
dyrektorze? — Dzień dobry — odparł grzecznie pan Eissler i
uśmiechnął się krzywo, co miało oznaczać łaskawość. —
Właśnie na nie czekam — dodał od razu kwaśniej — proszę,
proszę podać.
Po to tu siedzę. — Skłoniłem się raz jeszcze z aprobatą i
wróciłem do offisu. Wziąłem z półek nakrycie, zastawę,
serwetę. — Już? — spytałem. — Nie — odparł Piotr —
czekamy na ciebie. —
Kawa będzie zimna — zatroskał się Leo. — Plujcie mało —
powiedziałem — żeby nie wystygła do reszty. — Piotr splunął
obojętnie i wziął się do kręcenia papierosa w palcach. Leo
powiedział:
— Już mnie to przestało bawić… — i wyszedł. Wszedł
Vessely. — Zanieś mu już tę kawę —
powiedział — potem znów wszystko pójdzie na mnie. Że ty
się grzebiesz, że kawa zimna. — Ulżyj sobie, Zdenek — rzekł
Piotr i Vessely splunął do dzbanka bez większych ceregieli ani
emocji.
Pierre dławił się ze śmiechu, jak zawsze, ale nie pluł. — Nie
mogę — powiedział tylko do mnie, po francusku. — Mogę
oderżnąć mu rękę tępym scyzorykiem albo wyłupić oczy, ale
tego nie mogę zrobić. Zanadto jestem kelnerem. — Bawił się
przy tym wybornie, tarł powieki z radości. — Teraz ja —
powiedział Jupp — będę pluł długo i obficie. Może mu to w
gardle stanie, temu psu… —
Rzeczywiście, przymierzył się solidnie i zawiesiście. — Dosyć
— powiedziałem — bo kawa zmieni kolor. — Lej mu od razu
ze śmietanką — doradził Piotr. Jupp ocierał rękawem usta. —
Jeszcze mi zostało dużo śliny z tego, co przeznaczyłem na dziś
— powiedział z żalem. — Pozwól jeszcze trochę. — Nie —
powiedziałem; zamieszałem kawę łyżeczką, po czym
wsadziłem do niej palec: była rzeczywiście dość chłodna.
Zamknąłem wieczko dzbanka, uniosłem tacę, Pierre otworzył
mi drzwi i wyszedłem na salę. — No, już daj nareszcie to
śniadanie — rzekł pan Eissler z podejrzaną dobrotliwością.
Był łakomy, patrzał niecierpliwie na tacę, czekając na
skrupulatnie opracowaną przyjemność porannego posiłku. —
Piękna pogoda dzisiaj, prawda? — powiedziałem, stawiając
przed nim filiżankę. Ująłem w jedną rękę dzbanek z kawą, w
drugą dzbanuszek ze śmietanką i lałem równocześnie, wolno,
ze znawstwem oba płyny do filiżanki. — Bardzo ładna, w
istocie — uśmiechnął się kwaśno — uprzejmie. — Czy alarm
nie zepsuł panu niedzieli? —
spytałem troskliwie. — Och, nie — rzekł tubalnie pan Eissler
— nas nie dotyczył. — A gdzie byli tym razem ci powietrzni
piraci? — spytałem z odrazą. — Nigdzie — rzekł wesoło pan
Eissler. —
Odpędziła ich nasza przeciwlotnicza. Zdaje się, że musieli
zrzucić bomby do Renu, koło Koblencji. — Znaczy się —
pomyślałem — że już nie ma Koblencji. Posłodził i wypił łyk
kawy.
Stałem obok, w serce nie napływało powoli uczucie błogiej
rozkoszy, dosytu, spełnienia, zmieszane z mściwą,
rozsadzającą radością, jakiej doznaje wojownik, stawiający
stopę na odciętej głowie powalonego wroga. — Czemu ta
kawa jest taka cienka? — westchnął pan Eissler. —
Wodnista? — Ograniczenia, panie dyrektorze — westchnąłem
również ze zrozumieniem i współczuciem. — Wiadomo,
zbożowa, wszyscy cierpimy jednakowo. — Uhm, uhm —
mruknął
pan Eissler łaskawie, lecz nie potwierdził, że uznaje ten stan
rzeczy za cierpienie: nie pozwalał ani sobie, ani nikomu na
wdawanie się w rozważania i ocenę sytuacji. Rozwinął tylko
serwetkę, zatknął róg za kołnierzyk i rozpostarł pieczołowicie
nad klapami nieskazitelnego tużurka, zakrywając nią szczelnie
pokaźnych rozmiarów odznakę partyjną tkwiącą w lewej
butonierce.
Wolno, ze smakiem zabrał się do jedzenia. Był bardzo
zadowolony, że personel wie, jak okropnie złą, wojenną kawę
musi pić dyrektor Park–Hotelu.
1
Czasami odnoszę wrażenie, że wojny są po to, aby ci, którzy
je przeżyli, mieli się czym chwalić.
Niegdyś dotyczyło to tylko mężczyzn, a więc tych, którzy
dosiadali rumaka, wyciągali miecz z pochwy i żegnali
znakiem krzyża swe kobiety, dzieci i starców, pozostających
pod rodzinną strzechą. Ostatnia wojna rozciągnęła niebywale
możliwości chwalenia się na wszystkich niemal w równym
stopniu: rodzinne strzechy zaczęły masowo płonąć, kobiety i
dziatwa, zamiast tulić policzki do strzemion ruszających w bój
wojowników, wstępowały do służby obrony przeciwlotniczej,
cud, bohaterstwo i metafizyka pola bitwy stały się ich strawą
codzienną w scenerii rozłupywanych przez bomby szaletów
miejskich, spiżarń i pokojów sypialnych. Co dziwniejsze:
znikło także tradycyjne pojęcie broni, a więc narzędzia
służącego bezpośredniemu zniszczeniu wroga, bez względu na
to, czy instrumentem tym jest luk, rohatyna, mitralieza czy
współczesna bomba lotnicza. Ostatnia wojna dokonała
modyfikacji pojęć także i w tej dziedzinie.
Jak nigdy dotąd, walczono na potencjały produkcji, na
dzienniki radiowe, na restrykcje żywnościowe, na
psychologiczną odporność, na plotki; pojawił się szereg
nowych sposobów wojowania, w których rolę główną grał
materiał wybuchowy propagandy, bakcyl zwątpienia, maczuga
łapanek i obozów koncentracyjnych. Między innymi była to
także wojna na paszporty.
Ten rodzaj wojny odpowiadał mi wyjątkowo, mimo że krył w
sobie pewien akcent małości i niehonorowego przemykania się
pod donośnym przebiegiem historii. Minęły jednak czasy, gdy
szlachetny, romantyczny gest imponował dwudziestolatkom:
przemyślność i zdolność zaskoczenia przeciwnika stały wyżej
od głupawej, tępej zasady walki z otwartą przyłbicą.
Najważniejsze było zachowanie parytetu uczciwości wobec
samego siebie, inne parytety moralne albo zdewaluowały się
bez reszty, albo odstręczały swym prymitywizmem.
Dotrzymujący słowa gangster więcej był
wart w naszych oczach niż umierający pod sztandarem
rycerskości szwoleżer; ulubionym bohaterem stał się aktor
filmowy, którego rola polegała na tym, że miał rację wbrew
opinii policji i społeczeństwa i racji tej potrafił dowieść na
ekranie, umiał ją wywalczyć, posługując się kamuflażem,
fałszywym nazwiskiem, oszustwami wszelkiego kalibru. Aż
nadszedł czas, gdy fałszywy paszport okazał się nieocenioną
bronią w wielkiej rozgrywce o życie i wolność.
Obowiązkiem tego, kto się kryl pod nie swoim nazwiskiem,
było, w naszym przekonaniu, pozostać przyzwoitym
człowiekiem w jednostkowych aktach i czynach, imię i kolor
flagi, zapisane w paszporcie, przestawały być dla nas ważne.
Czym zaś lepiej potrafił wyprowadzić w pole prześladowców,
czym dokładniej umiał ukryć swe zamiary byłe, obecne i
przyszłe, tym wyższą rangę życiową skłonni byliśmy
przypisywać, nie zawsze pytając o cel takiej maskarady.
Przypadłości narodowe mieszały się, kompromitując utarte
mniemania: rozpowszechnione szeroko przekonanie, że
Francuzi są weseli, zaś Niemcy schludni i systematyczni,
stawało na głowie wobec ogromnych rzesz smutnych
Francuzów i niechlujnych, niesolidnych Niemców, oglądanych
przez nas osobiście i na co dzień. W tych warunkach
narodowość w paszporcie stawała się sprawą doraźnego
wyboru i przydatności, w niczym nie wpływającą na nasz
stosunek do drugiego dwudziestolatka. Dość wcześnie
doszedłszy do tego wniosku i korzystając z pewnych
okoliczności, zmajstrowałem sobie wreszcie odpowiedni
paszport. Jak sięgnę pamięcią, zawsze kryłem w przepaściach
siebie lekką tendencję, rzekłbym skłonność, do
powierzchownego kręcenia się po obszarach życia, do
niepobierania wiążących decyzji, do unikania dogłębności
losu, związków i uczuć. Moja lepsza część toczyła bezustanną
walkę z tymi skłonnościami, których rezultatem była nader
często groźna połowiczność wszystkiego, co się ze mną
działo. I tak leżąc na podłodze domu sołtysa gromady Polany
w zimową noc, długo nie mogłem zasnąć: przyczyny
bezsenności nie stanowiły bynajmniej dwie nieprzyzwoicie
krzepkie, głośno śpiące córki sołtysa, stłoczone na oddalonym
o metr łóżku, gdyż nawet Heniek, mój towarzysz, płowy
blondyn cieszący się kolosalnym wzięciem u chłopskich córek
w zamian za głos à la Tino Rossi, którym chętnie śpiewał
Niebieskie róże lub Tangolite, leżał tym razem obok mnie,
owinięty w kożuchy i chłopskie samodziałowe burnusy,
pogrążony w kamiennym śnie. Wokół przysadzistej, mocnej
chaty sołtysa rozciągał się śnieżny, zmartwiały w mrozie
bezkres podwileńskiej równiny, przez którą kopaliśmy się
kilkanaście godzin w niskich, chłopskich saniach, umordowani
doszczętnie dziesiątkami kilometrów zimowego pustkowia,
które przebyliśmy w temperaturze sprawiającej, iż dotyk lufy
karabinu gołą ręką groził nam utratą naskórka. Sołtys nakarmił
nas, napoił samogonem i położył
tuż obok swych córek, czyli uczynił wszystko, aby zapewnić
nam błogi wypoczynek; w rozmowie ze mną jako dowódcą
patrolu wyjawił mi ponadto, że otrzymał właśnie od Niemców
formularze nowych kart tożsamości do nowej ewidencji, co
wystarczyło, by zniweczyć jego dobre intencje, czyli zabrać
mi sen. Przez pierwsze pól litra samogonu przy kolacji toczył
się między nami dość dziwny flirt: chłop zaklinał się, że ma
akurat tyle formularzy, ile wynosi stan dusz gromady, dorzucał
mi ogromne bliny na talerz, oblewał słoniną i baczył pilnie,
czy nie wpadam w złość, wystarczyło bowiem rąbnąć pięścią
w stół i zawołać: — Kto tu jest władza, taka twoja… — aby
ustalić stan współzależności między nami. Nie odpowiadała
mi jednak ta metoda, nie zależało mi bynajmniej na tym, aby
nazajutrz Niemcy dowiedzieli się, kto i kiedy zaopatruje się w
formularze do paszportów in blanco, co nastąpiłoby
niechybnie, gdybym je zabrał sołtysowi drogą tak zwanego
przymusu. Przez następne pół litra dowodziłem czegoś mętnie
i zawile, chłop spoglądał
na mnie chytrze, spod zamglonego oka, Heniek już spal oparty
o stół, sołtysowa sposobiła posłania, po czym wgramoliła się
na piec, sołtysówny ubierały się na noc w jakieś fufaje.
Wreszcie sołtys oświadczył, że on też jest patriota i Polak, że
rozumie i że wierzy, dodał przy tym, iż w związku ze
spodziewanym porodem u sąsiada Abakanowicza ma
zapasowy formularz, który mi odda, i niech mi ten papier
służy w imię Boga i orla białego, bo on, sołtys, wie, że tacy
młodzi jak ja mają teraz dużo do roboty w rozmaity sposób, co
on doskonale pojmuje, mimo że wygląda na ciemnego chama,
wieśniaka topornego, zgoła Białorusina lub Litwina, kim, z
Boską pomocą, nie jest, bo jest katolik i tutejszy. Wreszcie
polazł do sołtysowej na piec, ja zaś zostałem z nowiutkim,
podstemplowanym blankiecikiem w portfelu na posianiu na
podłodze, albowiem byliśmy jednak żołnierzami armii
oszmiańskiej, spadkobierczyni najlepszych polskich tradycji
militarnych — jak mawiał pan Skrzat — a więc obce nam było
wyrzucanie polskich chłopów z ich łóżek czy pieców i
rekwirowanie ich miejsc spoczynku w drodze gwałtu. Leżałem
więc dość długo bez snu, pielęgnując bogate plany na
przyszłość, które umiejętnie wypełniony blankiet mógł jeszcze
czarowniej urozmaicić. Nazajutrz, w mej kwaterze na plebanii
w Cudzieniszkach, gdzie pełniłem funkcję zastępcy
komendanta posterunku sił zbrojnych Republiki Oszmiańskiej,
pozbyłem się współlokatora, plutonowego Żołnierowicza,
wysyłając go z zadaniem spacyfikowania wesela chłopskiego
w sąsiedniej zagrodzie, skąd dochodziły już pohukiwania
rozbawionych i wywijających orczykami gości oraz jęki
rannych, sam zaś zasiadłem do preparowania mej tożsamości.
Zadanie było dość skomplikowane: chodziło o wymyślenie
danych, przydatnych mi najbardziej w zamierzonym rajdzie do
Anglii. Od samego początku wojny postanowiłem połączyć
swe siły z siłami dobra, wolności i postępu, rzecz inna, że
moja skłonność do zaangażowania się po stronie walczących
na śmierć i życie z Niemcami natrafiała ciągle na przeszkody.
W trzydziestym dziewiątym byłem za młody, zaś jako
ochotnik mogłem tylko kopać rowy. Do czterdziestego
pierwszego znajdowałem się na Litwie, zaś nazbyt poważna
walka z szaulisami wydawała mi się przesadą. Dopiero służba
Republice Oszmiańskiej skanalizowała trochę z mych
porywów.
Republika Oszmiańska ucieleśniła na kilka tygodni słodkie
marzenia najweselszego, maturalnego okresu, stanowiła
wykwit i owoc słonecznej fantazji i zdolności do kawału,
numeru, hecy, draki, wykrojonych z dość krwawego płatu
bieżących dziejów. Sam byłem przy tym, jak natychmiast po
opanowaniu przez Niemców Wileńszczyzny historia wyniosła
na swej wezbranej lokalnie fali niejakiego pana Skrzata, dotąd
nauczyciela szkoły powszechnej w powiatowym mieście
Oszmianie: pan Skrzat łączył w sobie nagle objawione talenty
Talleyrandów i Metternichów, zaś w stosunku do Oszmiany
okazał się czymś w rodzaju Mieszka I, albowiem zdołał
najprzód przekonać miejscowego ortskommandanta, że
Oszmiańczycy stanowią naród, gnębiony od wieków kolejno
przez Polaków, Litwinów, Białorusinów i Rosjan, a uwolniony
obecnie dzięki triumfom niemieckiego oręża, po czym założył
państwo. Państwo to obejmowało terytorium pomiędzy szosą
oszmiańską a tak zwanym Czarnym Traktem, posiadało
wzorem Stanów Zjednoczonych i Australii jedno wielkie
miasto, czyli Oszmianę, oraz mniejszą stolicę w Ostrowcu,
miasteczku ponurym i brudnym. Parterowy budynek szkoły
stanowił tu siedzibę rządu, w którym pan Skrzat, siedząc pod
portretem Piłsudskiego, uznanego za wielkiego
Oszmianczyka, obmyślał różne zagmatwane pociągnięcia
polityczne; koncepcja państwa oszmiańskiego nie była
bowiem w gruncie
rzeczy
niczym
gorszym
od
założeń
politycznych
różnych
efemeryd
narodowo–administracyjnych, modnych podówczas za sprawą
Alfreda von Rosenberga na okupowanych terenach wschodniej
Europy; jedyną jej słabość stanowił fakt, iż protektorat nad
nową republiką objął tylko terenowy komendant w randze
majora Wehrmachtu. Z Wilna, rzecz jasna, napłynęło tu sporo
młodzieży, wypełnionej mieszanymi uczuciami: jedni
przybywali w zamiarach kondotierskich, inni licząc na to, że
Oszmiana stanie się w końcu punktem wyjścia dla
antyniemieckiej partyzantki, pan Skrzat otrzymał bowiem
przydział kilkudziesięciu posowieckich karabinów z
ograniczonym zapasem naboi. Ten zapas broni pozwolił mu w
zaraniu dziejów nowego państwa stoczyć bitwę pod
Miednikami Wielkimi, gdzie odepchnęliśmy kilkunastu
szaulisów, którzy ku uciesze Niemców wystąpili do nas z
pretensjami natury historycznej i wysłali mocny patrol
policyjny, którego celem miała być likwidacja republiki.
Analogicznie usiłowali postąpić z nami pewni białoruscy
nacjonaliści, przy czym obydwa ataki zostały po krótkotrwałej
strzelaninie odparte. Nie wiem zbyt dobrze, co przyświecało
mi, gdy leżałem w śniegu z długą gwintówką radziecką
starego typu i strzelałem do mizernej sosenki, oddalonej o
kilkaset metrów, za którą na pewno nie krył się żaden szaulis;
moja kariera Oszmiańczyka wzięła się raczej z owego
dualizmu skłonności: w równej mierze przemawiał do mnie
imperatyw moralny, nakazujący zaangażowanie się w przyszłą
zbrojną walkę z Niemcami, na którą czekało moje pokolenie,
jak klawa zabawa w funkcjonariusza władz Republiki
Oszmiańskiej. Przyznać trzeba otwarcie, że ten drugi motyw
urzekał mnie jednakowo silnie, jak wzywał głos obowiązku;
nie miałem pojęcia, co działo się właśnie wtedy w Warszawie,
lecz najgorętszym marzeniem moim było móc wreszcie zjawić
się w Dolinie Szwajcarskiej na ślizgawce i w szatni, podczas
sznurowania butów hokejowych, opowiedzieć chłopcom o
tym, jak zostawszy policjantem w Gudogajach, otrzymałem
polecenie aresztowania pijanego chłopa, który wecował w
stodole siekierę w celu wymordowania swej rodziny: chłop
mierzył blisko dwa metry wzrostu, nie było więc mowy ani o
użyciu siły, ani o ewentualności sterroryzowania go, należało
go raczej rozłożyć psychicznie; po półgodzinnej perswazji, w
czasie której cała wieś ledwie oddychała ze strachu w
zabarykadowanych chałupach, skruszony niedoszły morderca
udał się wraz ze mną na posterunek, wkroczył do izby służącej
za areszt i zamknął się sam tak skrupulatnie i skutecznie, że
trzeba było czterech ludzi z drągami i piłami nazajutrz, by go
stamtąd wypuścić. Byt ekonomiczny republiki opierał się na
osobliwych przesłankach: podczas odwrotu armii radzieckiej
utknęły w tej okolicy ogromne transporty kolejowe tytoniu,
papierosów i czarnych, watowanych kurtek zimowych; zapasy
te, rozdrapane natychmiast przez chłopów, były z kolei
rekwirowane przez siły zbrojne republiki w drodze rewizji i
konfiskat i sprzedawane na czarnym rynku w Wilnie, gdzie
jako towar przemycany rosły mocno w cenie; lud wiejski
ukrywał je możliwie najprzemyślniej, lecz nie miał do nas
zbytniego żalu, gdy odnajdywaliśmy je równie chytrze, uważał
porządek rzeczy, w którym on rabuje i jemu rabują, za
naturalny, ustanowiony odwiecznie, a nawet dość
sprawiedliwy w zależności od indywidualnych metod
rekwizycji. W ten sposób podtrzymywałem godnie ów wątek
czy odnogę szerokiego nurtu cywilizacji współczesnej,
wychowującej młodzież w duchu warietyzmu filozoficznego:
warietyzm, jak wiadomo, jest to pogląd, według którego
należy wszystkiego w życiu zakosztować.
Ta dość swobodna teoria, usprawiedliwiająca co drobniejsze
grzechy i wykroczenia etyczne, nader optymistyczna w ocenie
przeciwności losu, ogarniała przed wojną młode dusze wraz z
grawerowanym przez film, radio i reklamę
dwudziestowiecznym obrazem świata. Nakazywała żyć bujnie,
a jednocześnie budziła tęsknoty za poprawnością, za własnym
kandydowskim ogródkiem, niosła twórczą dynamikę,
pomieszaną dokładnie z elementami destrukcji. Rzecz jasna,
jej dni chwały i największej przydatności przypadały na okres
traperskiej Ameryki, cywilizacji pionierów, poszukiwaczy
złota i smukłych desperados o ciemnych sercach i nieugiętych
charakterach, dopuszczających się różnych podłości, aby
nawodnić ziemię lub zbudować linię kolejową; przychodzili
oni do nas pod postacią Tomów Mixów i Kenów Maynardów
w ciemnościach zaplutych salek kina „Forum”, „Gloria”,
„Bajka” lub „Czary” i tam, w zaduchu i ciasnocie,
przekazywali nam z zadeszczonej, zużytej taśmy filmowej swe
ideały, uroki życia i wzorce moralnego piękna o pięćdziesiąt
lat za późno. Cóż bowiem poza westchnieniem zazdrości
mogło łączyć warszawskiego wyrostka z ciasnego,
drobnomieszczańskiego mieszkania, obarczonego szkolną
monotonią i kłopotami rodziców, z zakurzoną słonecznością
fabrykowanej w Hollywood Arizony, z ciepłem i urzekającą
wizją lepszego świata Haroldów Lloydów i Busterów
Keatonów, jaką produkował niemy film wczesnych lat
dwudziestych na kalifornijskim ma —
gicznyrr tle. Nasi ojcowie nie mogli nas zrozumieć, ich
marzenia nie dysponowały przekaźnikami czy narzędziami
kształtowania wyobraźni, jakie między wojnami stanęły do
naszej dyspozycji, aby nas wznosić, olśniewać i pogrążać na
powrót w warszawskie tramwaje, zlewy kuchenne i kanapki z
jajkiem na drugie śniadanie w czasie dużej pauzy. Toteż gdy w
latach trzydziestych kowboj tracił
powoli pozycję monopolistyczną, gdy w naszych
perspektywach życiowych kontur jego zacierał
się powoli i mieszał na przemian to z paryskim pieśniarzem z
placu Pigalle, to z londyńskim bonviveurem z powieści
Woodehouse’a, to z naszymi prywatnymi, warszawskimi
planami studiów na uniwersytetach i politechnikach, wtedy
dojrzeliśmy do światopoglądowych koncesji.
W surową formułę kultu twardości, wytrzymałości i siły,
kształtowanej w okrutnych meczach szmacianki w Ogrodzie
Saskim, mieszać się poczęły niejasne skłonności ku użyciu i
wykwintowi, ku garniturom i kołnierzykom noszonym przez
Freda Astaire’a i Franchota Tonę’a, ku wnętrzom drogich
hoteli i prospektom luksusowych transatlantyków. Rezultaty
były natychmiastowe i dobitne: już w ósmej klasie, tuż przed
maturą, jeden z nas urywał się ze szkoły w ciągu zajęć, biegł
do kas totalizatora wyścigów konnych na Żurawią i wracał,
pokonując tysiączne trudności, do klasy, gdzie komunikował
obchodzące nas gorąco wyniki ostatnich gonitw, myląc często
cyfry zwycięskich koni z datą bitwy pod Salaminą. Przysłówki
„fenomenalnie”, „niesamowicie”,
„genialnie” zluzowały chłopięce „klawo” i „morowo”, zażarte
partie pokera, eskapady bilardowe, drobne świństewka w
rodzaju sprzedaży nie swojego zegarka określały panoramę
naszych pomaturalnych dni. Gardziliśmy brutalnym
przestępstwem i rozluźnieniem obyczajów, gdyż godziły one
w jakiś sposób w nasze wyobrażenia o dobrej przyszłości nas
samych, ale nielegalny obrót wyniesionej z domu pod
nieobecność rodziców bielizny pościelowej na pokątną
rozpustę, czyli tak zwany biały tydzień, uznawaliśmy za
wyborny dowcip i smak życia. Magazynowaliśmy zdrowie
fizyczne w naszych młodzieńczych, smukłych ciałach,
wyłożonych na plażach i pływalniach lub uganiających się po
kortach tenisowych i lodowiskach: głębie tych ciał nie kryły
jeszcze żadnych cierpień, ich sprężystość i opalenizna w
równej mierze charakteryzowały epokę, jak krój i skąpość
okrywających je slipów pływackich. Granica dopuszczalności
ich ubóstwa pokrywała się dla nas jakoś z linią demarkacyjną
moralnego nadużycia, kłamstwa czy grzechu: slipy mogły być
nikłe, lecz musiały być zgrabne i pełne wdzięku.
Gloryfikowaliśmy zabawne wykroczenie, odżegnywaliśmy się
od nikczemności i zbrodni. Pełen intelektualnego uroku
niebieski ptak, epikurejczyk aferzysta, zdolny do
irracjonalnych ofiar i nieugiętych osiągnięć, pełen gorzkiej
wiedzy i skłonny do wiary w tkliwość określał nasze lata
dojrzewania jako metr wzorcowy rojeń o czymś kapitalnym,
kolosalnym, godnym naśladowania za cenę biegnących nam
naprzeciw połaci istnienia, niezabudowanych niczym prócz
upostaciowań, przypuszczeń i niezdarnych, rodzicielskich
planów. Na pytanie: jak żyć? odpowiadały skłębione w
nieodcyfrowaną gmatwaninę psychiczną związki Sienkiewicza
z Van de Veldem, Migową i Marczyńskim, Marka Twaina z
Żeromskim i Conan Doyle’em, Anatola France’a z
Mickiewiczem, Zane Greyem i Vicky Baum, Londona z Andre
Malraux, Wallace’em i Pau — lem de Kruif. Gdy hitleryzm
zwalił nam na łeb wszystkie, najdwuznaczniejsze nawet,
pojęcia o przyzwoitości i uznanej przez nas poprawności, o
tym, co wolno, a czego nie wolno, o tym, co wypada, a co nie
wypada, nie pozostało już nic innego jak nienawiść i walka.
Kalifornijskie i paryskie wyobrażenia zblakły niemiłosiernie,
warszawskie zlewy i parkany stały się naraz ojczyzną. Lecz
namiętność do stylizacji nie znikła. Włócząc się po
oszmiańskich wsiach, tak dobrałem sobie drelichowe spodnie i
watowaną kurtkę do wyglądu karabinu, że wydawałem się
sobie kopią Henry’ego Fondy z filmu pod nazwą W cieniu
samotnej sosny. Planując w tym zabitym niewiedzą i
zapomnieniem kącie Europy ucieczkę do Anglii, która w
ówczesnych warunkach mogła wydać się obsesją chorego
mózgu, pozostawałem w zgodzie ze zwichrowaną logiką
odczuć i doznań, wyznaczającą czyny i wrażliwość pokolenia:
mój biało — czarny obraz ześrodkowywał na Wyspach
Brytyjskich wszystko, co szlachetne, dobre, zdrowe, godne
duchowego pożądania i poparcia; wolność, słuszność, prawda,
człowieczeństwo i sprawiedliwość kwitły w mym przekonaniu
na równych grządkach wkoło Londynu, podczas gdy ja
tkwiłem po dziurki od nosa w samym środku monstrualnej,
wszechkontynentalnej kadzi, pełnej ohydnej mazi kłamstwa,
podłości, zbrodni, totalizmu i gróźb unicestwienia mnie na
każdym kroku. Droga do wytapiania się i do aktywnej walki z
błotem i ze śmiercią, czy ze śmiercią w błocie, niekoniecznie
wiodła w stronę Anglii: pozostawały inne ścieżyny, niektóre
mniej zawile i lepiej wiodące ku efektywności. Mnie jednak
nie wystarczała idea, słuszna i prosta idea najskuteczniejszej
walki ze złem — jako nieodrodny syn pokolenia łaknąłem
scenerii i stylizacji. Cóż zaś lepiej spełniało te dwa warunki,
jak wędrówka ku dumnym szańcom, broniącym starych
domów o białych i zielonych oknach wśród czerwonej cegły,
szmaragdowych trawników krykietowych, oberż Dickensa i
Stevensona, szkół, w których wychowali się Stalky i spółka,
wzgórz i dąbrów, gdzie galopowali i ucztowali król Artur,
Lancelot i Robin Hood, wystaw sklepowych, na których
widniała szkocka whisky i najpiękniejsze w świecie krawaty,
parków, miejsc figlów Petera Pana, starych zamków, w
których niezłomni arystokraci hodują najrzadsze odmiany róż i
świń, klubów na Pali Mali, gdzie wysiadują siwowłosi
pułkownicy na emeryturze po służbie w Indiach, pokoju z
kominkiem na Baker Street, w którym Sherlock Holmes grał
na skrzypcach, i wielu innych imponderabiliów wspólnoty
europejskiej kultury mojego stulecia. Znałem ulice londyńskie
nie gorzej od warszawskich, aczkolwiek nigdy tam nie byłem,
jakże więc nie miałem ich bronić? Siedziałem przeto na
plebanii w Cudzieniszkach nad czyściutkim blankietem,
wklejałem fotografię, do której przezorny sołtys przybił
prawidłową pieczątkę, i wykuwałem precyzyjny plan
kampanii: co chwila jednak okazywało się, jak ciemne,
sprzeczne i pozostające w wiecznym między sobą konflikcie
siły mną rządzą. Zmień zupełnie imię i nazwisko — myślałem
sobie. — Tak będzie lepiej. Będziesz miał odtąd dwa dowody
osobiste, jeden prawdziwy, drugi ten. Tylko że w razie
najprostszej rewizji znajdą dwa paszporty, zarobisz z miejsca
w czapę i cześć. Tak nie można. Stary paszport trzeba spalić,
jest obciążony tym, co się wyczyniało w Wilnie, a potem
więzieniem, jest odnotowany w najmniej potrzebnych
kartotekach, na przykład w kancelarii więziennej na
Łukiszkach, którą ma teraz w łapach gestapo. Nie, tak nie
można, trzeba spalić stary, a nowy wypełnić na nowe
nazwisko, nową narodowość i obywatelstwo.
Znasz francuski tak dobrze, że aż do Renu możesz uchodzić za
rodowitego Francuza, zaś od Renu na zachód wytłumaczysz
wszystkim, żeś się urodził i wychował w Polsce. Stąd
niedobory w akcencie. Ale… Tu dochodziły do głosu
obskurne, nigdy do końca nie wyjaśnione ani zbadane może
połowiczności. Byłem przywiązany do mego imienia i
nazwiska, wydawało mi się, że jeśli mam czegoś w życiu
dokonać, jeśli czegoś dokonam i osiągnę, to tylko pod swym
własnym, danym mi przez los, zbieg okoliczności i
administracyjno–genealogiczną konieczność cechowaniem.
Był to rodzaj przesądu czy zabobonu, ale wierzyłem weń
głęboko, nie mogłem mu się sprzeniewierzyć, bałem się, że
jeśli się go zaprę, zostanę jakoś ukarany. Chociaż dosyć
miałem ostatnio bezmyślnej kłótliwości i ckliwego draństwa
Polaków, to przecież coś nie pozwalało mi się wyrzec bez
reszty mego pochodzenia. Przyszło mi na myśl, jak bardzo
czułem się Polakiem podczas przeróżnych okazji: w czasie
meczu bokserskiego Polska — Włochy, zwłaszcza przy
spotkaniu w wadze średniej, w czasie mobilizacji i oblężenia
Warszawy, patrząc na konkursowe zdjęcie najpiękniej
przystrojonego stołu wielkanocnego w tygodniku „As”. I
znów wydało mi się, że ucieczka od narodu może się skończyć
klęską, której korzenie rosną w metafizyce. Napisz tak jakoś
— radziłem sobie — żeby był wilk syty i owca cała. Nazwisko
masz dość nietypowe, zwłaszcza to V na początku jest w
stanie zmylić najwytrawniejszych heraldyków czy innych
speców od nazwisk. Skąd właściwie takie nazwisko do
mizernych sklepikarzy warszawskich z dziada pradziada?
Jakie nieodcyfrowane krzyżówki i wędrówki nieznanych
protoplastów przywiodły nazwisko to do pośledniejszych
regionów warszawskich spisów ludności? Imię pozostaje,
nonsensem byłoby zmieniać imię, do którego jestem tak
przyzwyczajony.
Przynależność państwowa? Nie posiadam. Polska jęczy w
okowach, innej przynależności nie uznaję. Zresztą, pamiętam
z Paryża, jakimi ułatwieniami cieszyli się bezpaństwowcy. Kto
wie, czy i teraz nie jest to najdogodniejsza pozycja? A więc
bezpaństwowiec. Narodowość? Oczywiście francuska.
Właśnie podążam w tamtym kierunku, moją narodowość
określa kierunek mej drogi.
Nach Frankreich zogen zwei Grenadiere… Zawód? Rok czasu,
spędzony tuż przed wojną na architekturze, uprawnia mnie już
do wielu tytułów. Dobrze, ale co będzie, jeśli po wojnie zechcę
wrócić do własnej narodowości? Aha, gdzie urodzony?
Oczywiście w Warszawie, zgodnie z prawdą, nieładnie jest
kłamać, zaś potem nie będzie trudności. A więc: Filip Vincel
urodzony w Warszawie, bez przynależności państwowej,
narodowości francuskiej, z zawodu architekt, zamieszkały w
Cudzieniszkach pod Oszmianą, Reichskommissariat — Ost,
niniejszy dowód tożsamości otrzymał w gminie Polany, z rąk
własnych… Przyznać trzeba, że była to robota solidna, a
zarazem pełna polotu, co okazało się już niebawem w biurze
Arbeitsamtu przy ulicy Dominikańskiej w Wilnie. Stało tam
kilkuset ludzi, przygotowanych do podróży jako transport
ochotników do pracy fizycznej w Rzeszy. Co skłoniło tych
ludzi do takiej wyprawy? Może wrodzony naturze ludzkiej
optymizm, nakazujący ciągłe poszukiwanie w mrokach
niewiedzy, żywiący się najprymitywniejszą z nadziei,
sformułowaną w narodowym, polskim sloganie, że jakoś to
będzie. Byłem wśród nich jedynym człowiekiem w kapeluszu,
jadąc bowiem do Niemiec, zaopatrzyłem się w śliczny,
oryginalny kapelusz tyrolski, szaroczarny, miękki, zgrabny; od
początku też zarysował się pomiędzy nami pewien dystans, co
znalazło swój wyraz w kłamstwach lub nadskakiwaniu
najbliżej stojących. Sąsiedzi moi podawali się więc bądź za
rolników, bądź za handlarzy, wielu było nawet naprawdę
rolnikami lub handlarzami, którzy uwierzyli w niemieckie
plakaty werbunkowe o zarobkach na robotach w Rzeszy, i ci
byli najgorsi — głupi, chytrzy, później nieszczęśliwi, lecz nie
budzący współczucia. Większość stanowili tu zwykli rycerze
szczęścia i odmiany losu, licznie reprezentowane było
„Bractwo Wywoływanych przez But”, którzy uciekali z Wilna,
korzystając z pierwszego rozgardiaszu i z otwartych
możliwości, wychodząc także ze słusznego założenia, że
Wilno to teren biedny i wyeksploatowany, zaś Niemcy kraj
bogaty i dziewiczy, nie tknięty ręką wileńskiego
szopenfeldziarza czy doliniarza, a więc fachowca o światowej
sławie. Instynkt kazał mi bąknąć, że jestem studentem
medycyny, a więc właściwie lekarzem; informacja ta sprawiła,
że obok mnie znalazło się niebawem kilku pierwszych
klientów mej przyszłej potęgi szamana czy czarownika, ja zaś
poczułem się wyzbyty wszelkiej odpowiedzialności, co jest
stanem cudownym, uwrażliwiającym czar bieżącej zmienności
chwili.
Wypadki potoczyły się zresztą błyskawicznie: zaprowadzono
nas do łaźni, droga wiodła przez Ostrą Bramę, gdzie transport
runął jak zżęty łan zboża na kolana i zmówił krótki paciorek
mimo brutalnych i hałaśliwych interwencji konwojujących nas
Niemców, zaraz potem zaś rzucił się do plądrowania sklepów,
z czego wywiązał się mały pogrom antylitewski, zakończony
ciężkim poranieniem jednego litewskiego żołnierza; Niemcy
sprowadzili posiłki, które zagnały nas na dworzec, gdzie
koczowaliśmy przez dwa dni i dwie noce wśród nieustających
partii „oka”, likwidowania zapasów samogonu i paru
nieudanych prób zabójstwa. Na stacji Wierzbołowo,
stanowiącej punkt graniczny pomiędzy Rzeszą a terenami
zdobytymi, dopełnił się mój los: nie było prowiantu ani
noclegu, zaś Arbeitsamt, do którego mieliśmy przydział, nie
przysłał po nas nikogo.
Zaczęły pryskać ostatnie iluzje handlarzy, rolników i paru
cieśli. Przedstawiciele „Bractwa Wywoływanych przez But”
proponowali splądrowanie miasteczka, komendant stacji, do
którego poszliśmy z delegacją, aby nam odpalił po kromce
chleba na łeb, wyraził chęć wystrzelania nas, o ile mu
będziemy zawracać głowę. Znalazłem się naraz wobec
obowiązku społecznego, który spadł
mi na barki nieznośnym ciężarem i zrujnował podniosłe
samopoczucie człowieka zadowolonego z wolności, której
pozornie nie ma, lecz którą zapewniają mu potajemnie
zuchwałość, mistyfikacja i nie dzielone z nikim zamiary.
Należało wyperswadować obu stronom, aby nie czyniły tego,
co zamierzają: dokonałem tego za pomocą znajomości języka
niemieckiego, mojego jedynego atutu jako trzeciej siły.
Oczywiście zjednało mi to niechęć obu stron: niemiecki oficer
przyrzekł oddać mnie w ręce gestapo za hardą jego zdaniem
postawę, zaś chłopcy orzekli, że otrzymałem coś od Niemców
na boku w zamian za sianie defetyzmu i niweczenie ich
zdolności do czynu. Niemniej objawiło się naraz, że
przedstawiam swoistą potęgę, którą mogłem różnorako
użytkować. A przecież nie wiedzieliśmy dotąd, w moim
pokoleniu, co czynić z możliwością wyrządzania ludziom
dobra: wielu z nas ginęło w akcjach najrozmaitszych ruchów
oporu, ale to nie było to samo. Ja miałem ocalać, chronić ludzi
przed zagładą, przed tysiącem kaleczących niebezpieczeństw
płynących ku nim z morderczej do nich nienawiści, a także z
głupoty ich samych, daną mi była moc nieodzownego
pośredniczenia; Bogu niech będą dzięki, że nigdy w dobie
egzekwowania tej mocy nie zdawałem sobie sprawy z jej
doniosłości i siły, zarówno niszczycielskiej, jak chroniącej i,
być może dlatego ręka mi nie zadrżała nigdy, jak zadrżeć musi
świadomemu swej odpowiedzialności strzelcowi. Natomiast
szybko zdało sobie z niej sprawę trzech facetów: pewien facet
imieniem Napoleon, podający się za ogrodnika, inny, podający
się za byłego kucharza wojskowego, oraz niejaki Piet’ka
Kozioł; ten ostatni podawał się za złodzieja, specjalistę od
pajęczarstwa, i był nim w rzeczywistości. Ci trzej faceci
przylgnęli do mnie na zasadzie odbudowy mej
odpowiedzialności: dokonywali piekielnych wysiłków, aby
skonstruować we mnie przekonanie o tym, że los mój jest
nieodwołalnie związany z losem półtorej setki wątpliwej
jakości Polaków, dla których mam być Kościuszką,
Mojżeszem i św. Franciszkiem w jednej osobie. Oczywiście,
uważałem to za skończoną bzdurę, miałem głęboko gdzieś
tych ludzi i ich los, nie ujawniałem jednak mojej pogardy,
przeciwnie, zdawałem się płonąć ogniem świętej sprawy
odpowiedzialności za zasrane życie garści złodziejów,
ślusarzy, bandytów, murarzy i imbecylowatych gówniarzy ze
szkół zawodowych. — To wprawdzie bydło — mówił do mnie
Napoleon — i wcale mi ich nie szkoda, niech giną, skoro są
idioci, ale nie chce mi się wierzyć, żeby mógł pan na to
patrzeć spokojnie. — Musi pan ich wziąć za mordy — mówił
kucharz wojskowy. — Dla ich dobra. To jedyny sposób. —
Ostatecznie wszędzie można żyć — mówił
Piet’ka Kozioł — o ile się ma talent w rękach i w nogach. —
W dwa dni później transport wyładowany został na dworcu w
Moguncji. Leżeliśmy więc na naszych walizkach, kuferkach,
plecakach i workach, cuchnąc długą podróżą, w naszych
wschodnioeuropejskich szmatach, kubrakach, kurtkach i
obuwiu, drapiąc się w brudne głowy i nie ogolone twarze.
Przechodzący Niemcy, ubrani schludnie i na ogół dostatnio,
nieco wymizerowani, lecz czyści, przystawali i patrzyli na nas
ze wstrętem. A przecież — myślałem sobie — powinni nas
witać fanfarami i bramą triumfalną, przyjechaliśmy tutaj, aby
pomóc im wygrać wojnę. To znaczy: ci tam przyjechali, bo ja
urywam się zaraz i jadę dalej. Odsunąłem się nieznacznie, mój
piękny tyrolski kapelusz, dobrze skrojony płaszcz i zgrabna,
elegancka walizka nie wskazywały na żadne związki z
transportem.
Nie znaczyło to, że miałem zamiar już pryskać, o nie, to
byłoby zbyt ryzykowne teraz, bez uprzedniego
parotygodniowego rozpoznania. — Co to za ludzie? —
zwróciła się do mnie jakaś pani o wyglądzie gospodyni
domowej, biorąc mnie najwidoczniej za Niemca. — Polacy —
odparłem dość odruchowo. — Co za świnie — powiedziała z
beznadziejną wzgardą — co za ordynarna, bydlęca banda. —
Wszedłem w sam środek rozwalonej na betonowym peronie
sterty ludzkiej, zdjąłem kapelusz, zmiąłem go i wsadziłem do
kieszeni, położyłem walizkę i usiadłem na niej, gniotąc
bezlitośnie cienkie wieko. Czułem się Polakiem jak nigdy,
donośniej niż na meczu Polska — Włochy, dogłębniej, niż
patrząc na nakryty stół wielkanocny, mocniej nawet, niż
czytając Przyborowskiego. Jednocześnie chciało mi się rzygać
i palił mnie wstyd. Jak żyć? —
pomyślałem, chyba po raz pierwszy w życiu, nigdy mnie to
przedtem nie ciekawiło, wydawało mi się zresztą, że właśnie
na to pytanie będę miał zawsze gotową, najlepszą odpowiedź.
Niebawem odwieziono nas do stacji Gustavsburg pod
Moguncją: był to mały, czyściutki dworzec, trochę jak z
rysunkowych filmów. Po drugiej stronie torów ciągnęły się
magazyny kolejowe i baraki aż po Ren, jego łachy, kanały i
baseny przeładunkowe dla berlinek. I dla mnie zaczynała się
epoka baraków, dlaczego miałem być oszczędzony, dlaczego
miałem nie zaznać tego symbolu jednej z najbardziej
dwudziestowiecznych form cywilizacji, jaką była wielka,
konieczna umiejętność życia w długich, niskich, drewnianych
domach, nasiąkłych zaduchem przepoconych onuc i
złorzeczeniami, obwieszonych suszącą się bielizną i
obwieszczeniami jakiejś doraźnej władzy: albowiem sensem
cywilizacji barakowej jest, że ktoś ma akurat nad kimś władzę
doraźną, twardą i bezmyślną. Moim pierwszym pociągnięciem
było bezwzględne ustanowienie zasady, na mocy której śpię w
oddzielnym pomieszczeniu: ludzie musieli to zrozumieć i
przyjąć, gdyż byłem dla nich lekarzem, szamanem,
czarownikiem, potrafiącym wytłumaczyć wszystko tym,
którzy już niebawem okażą się straszliwymi, plującymi w
twarz gnębicielami. Niemcy musieli to uznać, gdyż byłem
architektem, Francuzem, dobrowolnym pracownikiem, miałem
piękny kapelusz i czytywałem w ich języku gazety! Tymi,
którzy pomogli mi zasadę bezwzględnie ustanowić, a także,
przy pewnym nakładzie przewrotnej argumentacji, rozumowo
utrwalić, byli ogrodnik Napoleon, kucharz wojskowy i Piet’ka
Kozioł: w zamian za to oczekiwali przywilejów. Ja zaś
przekonałem się niezadługo, że nie ma mądrych ani silnych, że
wszystko jest tak skonstruowane, iż o ucieczce nie ma na razie
co marzyć, że wpadłem w pułapkę i że muszę się w niej
znaleźć z godnością. Oko cyklonu zobowiązywało do pięknej
postawy, lecz zapominanie w nim o przyziemnych
niebezpieczeństwach byłoby zwykłą głupotą. Z okien
mieszkania zawiadowcy stacji, spoza firanek, fuksji i
pelargonii, dochodził głos radia:
…Wenn sich die spdten Nebel dreh’n
werd’ ich bei der Kaserne sleh’n
wie einst, Lili Marleen,
wie einst, Lili Marleen…
Było przedwiośnie tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego
roku. Niemcy dławiły się powodzeniem. Nie mogły przełknąć
i strawić swych zdobyczy.
2
— Fil — powiedział Brütsch — zajmij się popielniczkami. —
Proszę wybaczyć, panie Brütsch
— rzekłem uprzejmie, lecz stanowczo — robiłem śniadanie.
Mam fajrant.
— Fil — powtórzył Brütsch: lubił powtarzać skrót mego
imienia w nieskończoność, słowo to kojarzyło mu się jakoś z
brytyjskością atmosfery, za którą tęsknił jako były długoletni
maître d’hôtel w najelegantszych restauracjach londyńskich.
— Fil, prawdziwy kelner nie odchodzi, gdy koledzy pracują.
Praca nasza polega na tym, że się nigdy nie kończy. Zawsze
jest jeszcze coś do zrobienia. — Mówiąc, robił coś bez
przerwy: posuwał, poprawiał, dłubał w uchu, zapisywał,
dłubał w zębach, zdejmował i nakładał okulary. Kręcił się
nieustannie i nie przestawał gaworzyć pod nosem, słowa,
ruchy i głos stapiały się w jedno perpetuum mobile, wszystko
razem dość nieważne i jakieś marginesowe wobec
obowiązującej akurat teraz rzeczywistości, wykonywane w
jakiejś konwencji nieważności, drugiego planu, tła, czyli w
sposób właściwy pijakom doskonałym, alkoholikom
ostatniego wcielenia, dla których istotę wszelkiego dziania się
stanowi picie, zaś wszystko inne jest sztafażem, służącym do
odseparowania tego procesu od niepożądanych oczu, kanwą
bytu bez żadnej wagi ani znaczenia. Jedynie gest, jakim
odkorkowywał nową butelkę przy stoliku i nalewał sobie pół
kieliszka wina, szampana czy koniaku, posiadał ciężar i
doniosłość: unosił potem kieliszek powoli do warg, przymykał
oczy, pił, jego żółtobrązowa twarz wątrobiarza o
podługowatych, mięsistych rysach nie wyrażała nic, lecz ruch,
jakim podawał sprawdzoną butelkę gościom lub stawiał na
stoliku, mówił z niezwykłą dobitnością, klarownie i
dźwięcznie, że marka wina jest wyborna, niezastąpiona, że
tylko ta jedna, trudno uchwytna chwila ma w życiu sens,
przyczynę i skutek. Kosztowanie alkoholu przez szefa sali
stanowiło praktykę archaiczną i rzadką, w Park–Hotelu jednak
tolerowaną; był to przywilej Brütscha, jego właściwe
honorarium w dobie wojennych ograniczeń. Jakże inaczej
zdołałby sobie zapewnić codzienną rację alkoholu w czasie,
gdy w najbogatszych w winnice, nadreńskich prowincjach
butelka Oppenheimer Riesling równa była albo poważnej
sumie pieniędzy, albo poważnym stosunkom. W Park–Hotelu
podawano alkohol wyłącznie znanym i cenionym gościom,
gdy domagali się go inni, należało podejść do Brütscha i
spytać, czy pan przy tym lub owym stoliku może otrzymać
butelkę wina względnie kieliszek wódki czy koniaku. Brütsch
spoglądał we wskazaną stronę, zaczynały działać nie znane
nigdy nikomu poza nim samym kryteria, po czym odmawiał
lub wyrywał z bloczka i podpisywał karteczkę z dowolnie
przez siebie wybraną nazwą trunku, z którą schodziło się do
piwnicy po butelkę. Owszem, byli goście zaprzyjaźnieni, z
którymi Brütsch dyskutował chłodno, lecz z wewnętrzną
pasją, czy otrzymają dzisiaj Niersteinera czy mozelskie
Erdener Treppchen, piwnica Park–Hotelu należała do świetnie
zaopatrzonych; dość było obsłużyć kilkunastu takich gości w
czasie obiadu i kolacji, by twarz Brütscha nabrała miedzianego
odcienia; skąpy, szyderczy uśmieszek odsłaniał mu złote
korony, półprzymknięte oczy dostrzegały wszystko,
kontrolując w sposób nadprzyrodzony każdy nasz ruch, każdą
skradzioną melbę, każdy odstawiony na bok w offisie kawałek
pasztetu. Nie występował przeciw tym nadużyciom, ale
wiedział o nich, odwrócony plecami i oddzielony od nich
kilku ścianami. — Panie Brütsch — powiedziałem —
niech pan na mnie spojrzy. Czy tak może wyglądać pański
kelner? — Istotnie — Brütsch zatrzymał
na mnie przez sekundę spojrzenie. — Musisz się ogolić. I tę
kurtkę też trzeba trochę uprać. Poza tym, Fil, łajdaczysz się.
— Golenie, to prawda — uśmiechnąłem się. — Kurtka, jak
pan to dobrze wie, brudzi się przy kieszeniach od
niedopałków. Ale nie łajdaczę się. Szkoda, lecz nie wolno.
Dobrze pan wie, dlaczego. — Łajdaczysz się — zamamrotał
Brütsch z uporem — i trudno mieć o to do ciebie pretensje,
Fil. Jesteś młody, jesz dobrze, życie pełne jest zmartwień i
dziwek. Dziwek i zmartwień jest najwięcej. — On jeden nie
miał do nas pretensji o nic, on jeden oceniał
narodowość drugiego człowieka według rodzaju trunku, jaki
pije, według wartości bukietu wina, jakie mu smakuje, według
tłuszczu, na jakim smaży, lub przypraw do zupy, jakich używa,
historia różnic między narodami sprowadzała się dlań do
łagodnych konfliktów pomiędzy sosem cumberland a sosem
soubise, do ożywczych wojen o upodobania. — I ten nalot,
panie Brütsch, nerwy… Podobno zdemolowali wczoraj ciężko
Koblencję? — To nie moje sprawy — rzekł
Brütsch obojętnie — i nic mnie nie obchodzą. Nie
odpowiadam za głupstwa wszystkich w tym kraju, lecz tylko
za wasze i moje. Idź się ogolić — dodał po chwili — i zaraz
wracaj. Jest mnóstwo roboty. Zawsze jest mnóstwo roboty,
dopiero w grobie odpoczniesz. A zresztą i tak nie wrócisz, idź
do diabła.
Sala do śniadań była już uprzątnięta, na paru stolikach
wyłożono całe srebro domu. Marcel, Jupp, Pierre i Leo, w
fartuchach, tarli sidolem najróżniejsze odmiany łyżek, noży i
widelców z herbem Park–Hotelu, Piotr udawał, że
inwentaryzuje inne przedmioty platerowane i srebrne:
popielniczki, kółka do serwet, solniczki, małe zasobniki na
wykałaczki, klosze do serwetek papierowych, postumenciki do
octu, oliwy, zimnych sosów i przypraw, wreszcie ogromne
ilości różnej wielkości i kształtu tac. — Do sądnego dnia tego
nie zrobicie — pocieszał trących, ziewał i zapisywał w książce
inwentarzowej. Brütsch stał opodal, kiwał się do przodu i tyłu,
palce trzymał
założone za kieszonki jednej ze swych popielatoperlowych
kamizelek, z których był niebywale dumny, wreszcie machnął
z rezygnacją ręką i poszedł sobie. Jasne było, iż uważa się za
skaranego przez Boga powolnością tych niedojdów i że jest
mu zupełnie wszystko jedno. Usiadłem na najwygodniejszym
fotelu, wyjąłem z kieszeni garść niedopałków, będących łupem
śniadania, wyrzuciłem je na rozpostartą gazetę. — Jakie małe
byki — rzekł Jupp współczująco. — Śniadania jadają raczej
ludzie biedni — rzekł Piotr. — Palą, aż im palców nie parzy.
— Najgorsze są te ze śladami szminki — rzekł Leo z
ostentacyjnym wstrętem — jak możesz coś takiego robić? I
potem palić? Żeby to chociaż były ślady po ładnej kobiecie. —
Nie sprawia mi to żadnej różnicy —
powiedziałem — mogą być stare, zaślinione baby. Byle
osobiście nie chowały byków do torebki.
Same Güldenringi prawie. Nie, jest nawet jeden Rot Handl. —
Czyściłem niedopałki z resztek popiołu i spalenizny,
rozrywałem bibułkę i zsypywałem pozostały czysty tytoń na
jedną kupkę. —
Słowo daję — rzekł Pierre po francusku — taka mieszanka
jest lepsza od niejednego prawdziwego tytoniu. Tak się do niej
przyzwyczaiłem, że wolę ją od papierosów. Les chleuh nie
znają się na tym, ale resztka byka ma w sobie najwięcej
nikotyny, jest mocna i dobra. Stąd nasze narodowe
przyzwyczajenie ssania niedopałka aż do końca. — Widzisz
— powiedziałem po francusku —
nareszcie coś zawdzięczasz tym chleuh. — Znowu zaczynacie
— rzekł Jupp — z waszym chleuh i chleuh. Myślicie, że ja nie
rozumiem, że jest to obraźliwe słowo, oznaczające nas,
Niemców. —
Nie takie znów obraźliwe — uśmiechnąłem się — w sam raz,
jak trzeba. — Byłem wczoraj w kinie
— rzekł Leo — na Die goldene Stadt. Co za film! Söderbaum
to nowa Greta Garbo.
— A już… — powiedział Pierre po francusku. — Żadna
chleuh nie może być amantką.
Widziałem ten film. Nic nadzwyczajnego. Wiesz, jak to
Niemcy o miłości. — Podoba ci się —
rzekł Piotr do Leo — bo nareszcie zrobiliście film, w którym
nie ma armat ani niemieckiego nadczłowieka w mundurze SS,
zabijającego jednym uderzeniem pięści trzydziestu
Francuzów, batalion Anglików i dwa muły. Zwykły film o
zwykłych ludzkich sprawach. — Taka miłość, jak na tym
filmie, to wcale nie jest zwykła rzecz — westchnął Jupp. —
To rzecz niezwykła. Strasznie smutna i tragiczna. O, właśnie
tragiczna. — Kupka tytoniu rosła przede mną, czyściłem ją
skrupulatnie ze spalenizny i mieszałem wytrwale. — Daj mi
swoje pudełko — powiedziałem do Piotra — zapomniałem
mojego na górze. — Piotr dał mi swoje blaszane pudełko,
wsypałem doń tytoń z gazety, po czym skręciłem sobie
pieczołowicie i ze znawstwem papierosa. — Na konto tego
wkładu będziesz teraz przez tydzień palił mój tytoń —
mruknął Piotr i schował pudełko do tylnej kieszeni spodni. —
W „Ufa am Schwann” jest premiera nowego filmu z Mariką
Rökk —
obwieścił Marcel. — Rewiowy — dodał z lubością. — A
mimo to Stern von Rio nie schodzi z ekranów od dziesięciu lat
— rzekł po francusku Pierre i zaśmiał się. — Amerykanie
robią trzysta filmów rocznie — dodał łamaną niemczyzną. —
Nasi filmowcy są wszyscy na froncie — zaperzył
się nieoczekiwanie Jupp. — Wszyscy operatorzy zostali
ściągnięci do czołówek filmowych, a aktorzy do
przyfrontowych teatrów. Dlatego Wochenschau jest taka
dobra. — Cudowna —
uśmiechnąłem się błogo. — Giną na niej wyłącznie wrogowie.
Ciekawe, że nigdy żaden Niemiec nie umiera w
aktualnościach, najwyżej uśmiecha się z zadowoleniem, jak
zostaje ranny. A Rosjanie kogo szatkują tysiącami pod
Charkowem? Eskimosów? A propos: co tam się wczoraj
działo w Koblencji? — Podobno były duże jatki — rzekł Jupp.
— Kolejarze coś tam mówili, jak jechałem do pracy. — Z
aktorami też nie jest tak przyfrontowo — dodał Piotr. — O ile
wiemy, Ilse Werner upija się co wieczór w berlińskich
knajpach i puszcza się na potęgę. Możesz jej długo szukać
koło Charkowa, gdzie giną szarzy piechurzy. Żeby to chociaż
robiła z oficerami na urlopie, ale nie, ona woli tych z
Ministerstwa Wojny. — Zarah Leander też nie lepsza —
westchnął Marcel
— szkoda, że nie przyjeżdża do Frankfurtu… — O ile wiemy
z londyńskiego radia, chciałeś powiedzieć — zauważył
mimochodem Leo, zwracając się do Piotra. — Powtórz to —
powiedziałem z uśmiechem — ale dokładnie tak samo: „O ile
wiemy…”, bo jeśli coś zmienisz w tym zdaniu, to tak zarobisz
w mordę, że resztę życia… — Nie kończ — rzekł Leo — nie
ma o czym mówić. Człowiek już sam nie wie, po czyjej jest
stronie i czego chce. A Zarah Leander jest Szwedką.
Wszystkie Szwedki się puszczają. — Natomiast Niemki się
nie puszczają, co? — spytał
Marcel. — Ty to co innego — powiedział Jupp — ty jesteś
Alzatczyk, a więc rasowo zaakceptowany. Prawie Niemiec. —
Taki jestem Niemiec, jak Fil Francuz — mruknął Marcel.
Wszedł Brütsch.
— Jeszcze nie skończyliście? — spytał.
— Nie — odparłem. — Oni jeszcze nie skończyli.
— Co ty tu robisz?
— Odpoczywam i przysłuchuję się.
— O czym oni mówią? — wskazał na czyszczących. — Co im
się nie podoba? Powinni szybciej robić.
— Wszystko im się nie podoba, panie Brütsch.
— Mnie się też nie podoba. I co z tego? Mam na to radę?
— Mówiliśmy o filmie i o kobietach, panie Brütsch — rzekł
Leo.
— Czyli o kulturze — rzekł Marcel z dumą, że zdobył się na
tak błyskotliwą, godną Francuza syntezę.
— O literaturze? — nie dosłyszał Brütsch, co mu się często
zdarzało; patrzał na nas spod półprzymkniętych powiek,
unosząc podbródek do góry, co oznaczało, że jest już po
pierwszym haku.
— Film i literatura to dziś już jedno i to samo — rzekł Piotr.
— Literatura — oznajmił nieoczekiwanie Brütsch — jest to
sztuka opowiadania bardzo ciekawych i bardzo prawdziwych
historii. Tylko prawda jest ciekawa i dlatego nudne książki
przestają być literaturą. „A teraz opowiem wam, jak to było
naprawdę…”, mówi dobry pisarz do swych czytelników i to
jest właśnie ciekawe.
— Przepraszam pana, panie Brütsch — rzekł Leo z
ugrzecznieniem — a bajki? Na przykład Miinchhausen? Albo
bracia Grimm? Bajki są nieprawdziwe, a takie ciekawe.
— Albo kryminały — rzekł Piotr. — Powieści kryminalne są
wymyślone od pierwszej do ostatniej strony, a jakie
interesujące.
— I w jednych, i w drugich jest część jakiejś prawdy —
zapalił się nagle Brütsch. — Albo jakieś wskazanie moralne,
prawdziwe i słuszne. Inaczej czytający mówi: „To bujda”, i
gardzi nimi.
Zrozumcie, panowie kelnerzy, że książki mogą być także
pełne małych prawd, jak to, że dyrektorzy hoteli to ścierwa,
lub małych wskazówek, jak to, że kelner powinien mieć
zawsze czyste paznokcie. Tylko największym udało się
ogarnąć prawdy duże, zaś nikomu całej prawdy.
Nawet Biblii.
— A kogo zalicza pan do największych? — spytałem;
odczuwałem rodzaj wewnętrznego napięcia, Brütsch mówił
zawsze od niechcenia rzeczy, do których wracałem potem w
myślach przez wiele dni, miał dziwną zdolność przyprawiania
mnie o jakieś niepokoje, niejasne i męczące, trudne do
zdefiniowania, nigdy nierozwiązalne, a utrzymujące się we
mnie aż do mechanicznego zapomnienia.
— Z Niemców Tomasz Mann… — zaczął Brütsch miękko, po
czym wyrwał popielniczkę z rąk Marcela i cisnął ją z całej siły
na stół pomiędzy srebro. — To jest robota! — wrzasnął. — To
jest czyszczenie! U siebie w domu możecie jeść takim
nakryciem! — Srebrne tace dźwięczały jeszcze od uderzenia,
gdy Brütsch wybiegł z sali kiwającym się krokiem.
— A nas uczą, że literatura służy mobilizacji i podnoszeniu
ducha — westchnął Jupp. — Jakiś Fichte czy coś takiego.
Kształcenie cnót, „Spadochroniarze na Krecie”, „Lekkie
czołgi do przodu!” i tak dalej. Budzenie podniosłych
nastrojów i optymizm: młody zdrowy Germanin kocha młodą
zdrową Germankę w młodym zdrowym zagajniku przy
młodym zdrowym ruczaju w celu dostarczenia führerowi
młodych zdrowych Germaniąt do młodych zdrowych
szeregów. Fabryki dymią, oracze orzą, stocznie spuszczają
statki, lokomotywy gwiżdżą… — przerwał i zaczął
gwizdać Panzer rollen in Afrika for…
— Die deutsche Wochenschau — oznajmił Leo, naśladując
głos spikera kroniki filmowej. —
Wszyscy są niebywale zadowoleni.
Brütsch pojawił się znowu, w ręku trzymał jakąś butelkę białej
wódki. — Kminkówka —
szepnął Marcel, który pełnił ostatnio funkcje demi–chefa od
napojów. — Nowy gatunek. —
Brütsch usiadł przy swym sekretarzyku, coś tam spisywał z
etykiety butelki, po czym otworzył ją pieczołowicie i nalał
sobie pół kieliszka. Wypił powoli, smakując ostentacyjnie,
dawał nam wyraźnie do zrozumienia, że właśnie pracuje
intensywnie nad klasyfikacją i inwentaryzacją napojów domu.
Piotr spojrzał na zegarek. — Samo południe — rzekł. —
Bawcie się dalej sami —
powiedziałem i poszedłem sobie. Było to śliczne czerwcowe
południe, niezbyt upalne, niecące osobliwe niezadowolenie i
niedosyt. Stałem chwilę przed Park–Hotelem, ulica była pusta
i czysta, wszędzie unosił się tu urok dobrych dzielnic miasta.
Stałem, w kelnerskiej kurtce, z rękami w kieszeniach,
poniżony i drwiący, znękany mą nieuniknioną
drugorzędnością i funkcjonalnością pośród konglomeratu
wykwintu i bogactwa, a przecież silny, pełen zaufania do
swych lat, liczący pewnie na przetrwanie. Do mnie należała
przyszłość, nie wolno o tym było ani na chwilę zapomnieć.
Gorące, miejskie słońce, pachnące murami i paliwem
samochodowym, spawało we mnie tęsknoty za czymś lepszym
i należnym mi z doraźnym rozsmakowaniem w mej
teraźniejszości. Ani ja, ani Piotr nie mogliśmy za nic
wypracować w sobie poczucia równorzędności względem
innych ludzi, które było czymś najzwyklejszym i naturalnym
dla Marcela i Leo, Juppa, Pierre’a i Savina, dla wszystkich
zawodowców, pragnących i teraz, i zawsze być kelnerami,
maître d’hôtelami, kierownikami sal, dyrektorami restauracji;
nie potrafiliśmy uznać w nas samych pełnej wartości
człowieczej ani jednakowych praw z innymi ludźmi tak, jak
uznawali to w sposób oczywisty ci, dla których pułap
najbardziej wypieszczonych zamiarów i marzeń stanowił
nieduży hotel na własność lub własna restauracja w modnym
kurorcie.
Uważaliśmy się za coś gorszego, my dwaj, co nigdy nie
przyszłoby tamtym do głowy, hierarchia demokratycznych i
kelnerskich pojęć, zupełnie oczywista dla wychowanych w
faszystowskich szkołach Juppa i Leo, zaś naturalna jak
oddychanie dla Francuzów Marcela i Pierre’a, stawała w
naszych wyobrażeniach na głowie. Traktowaliśmy wszystkich
wokoło agresywniej, pogardliwiej i z ogromną rezerwą na
zasadzie prostej samoobrony i kompensacji: ciągle nam się
zdawało, że ktoś nami pomiata lub chce pomiatać, co było
nieprawdą i co nie zjawiało się nigdy w myślach prawdziwych
kelnerów. Spełniana praca poniżała nas tylko w naszych
oczach, obsługiwanym przez nas, naszym kolegom i
przełożonym nic takiego nie przychodziło w ogóle do głowy.
Tym bardziej nienawidziliśmy ich nieświadomości naszych
odczuć, która równała nas w naszym pojęciu z zerem,
unicestwiała nas, odbierała nam ostatni patos niezasłużonej
obrazy. Ulicą szedł w moim kierunku starszy pan w jasnym
letnim garniturze, słomkowym kapeluszu, z cienką laseczką w
dłoni; podpierał się nią kokieteryjnie, z całej jego postaci biła
szlachetna elegancja zamożnych, dbałych o wygląd rentierów,
bywalców Ostendy, Biarritz i szwajcarskich stacji
klimatycznych.
Kiwał mi przyjaźnie ręką już z daleka, nie mogłem go poznać,
patrząc pod słońce, zbliżył się i okazał naszym szefem kuchni.
— Jak idzie? — spytał przyjaźnie. — Piękna pogoda, co? —
Znakomita — odparłem z identycznym uśmiechem. — Jak
idzie, szefie? — Szef poklepał mnie po ramieniu i wszedł do
Park–Hotelu wejściem dla służby. Po prostu kucharz —
sprecyzowałem. —
Wymieniliśmy kilka uprzejmości, jak to pomiędzy
kucharzami, kelnerami, lokajami w piękną pogodę. Służba
między sobą, pełne godności stosunki towarzyskie stajennego
z kredensowym w tonacji przypominającej grzeczność
naszych panów. Durnie — pomyślałem o Marcelu i Leo i ich
wywodach w kelnerskiej jadalni — biedni durnie. Nadają
sztuczny blask temu, co robią, a co nie jest niczym innym, jak
nadskakiwaniem i okradaniem. Może jest w tym jakiś sens,
aby stroić własny zawód w połyski i pióropusze kretyńskiej,
przytępionej fantazji, nawet gdy się jest śmieciarzem. Nawet
czyszcząc zawodowo klozety, można pocieszać się sloganami
o służbie ludzkości i drapować w misjonarską pozę z szczotką
do mycia muszli w dłoni. Nienawidziłem kelnerowania i stojąc
tu teraz w białej kurtce na tle czerwonawych głazów fasady
wytwornego hotelu, w słońcu wlewającym mi w żyły
najlepszy gatunek fizycznego ciepła, wtapiającym mi w mózg
nieforemne pragnienia i tęsknoty, zdawałem sobie z tego
sprawę przeraźliwie i mętnie, co nie znaczy powierzchownie.
Nienawidziłem tego, co robiłem, z obrzydzeniem
obmacywałem obojętne lub pobieżne spojrzenia tych, którym
podawałem i dla których musiałem być uprzejmy.
Ludzie ci chcieli ode mnie, od gołego i arcyważnego faktu
mojego istnienia, abym ich nie nabijał
na rachunku i abym nie wsadzał im palców do zupy. Chcieli
ode mnie wyłącznie tego, no, może jeszcze, abym szybko
przyniósł kotlet z groszkiem i abym był grzeczny, ale to już
wszystko, to były jedyne ich postulaty wobec mej osoby
obdarzonej duszą nieśmiertelną. Jest tedy rzeczą oczywistą, że
musiałem pakować im palce do zupy, ciesząc się, gdy były to
akurat palce brudne, tego wymagała moja godność, mój honor,
moje człowieczeństwo. Byłem obowiązany ich okradać,
poruszać się wolno i być niegrzecznym, gdyż inaczej
musiałbym uznać się za pokonanego. Nic jednak nie było w
stanie przekonać mnie o doskonałości tego stanu rzeczy, w
którym okradanie faceta z paru fenigów, zręcznie
zaszyfrowane w rachunku, jest zajęciem pasjonującym i
radosnym.
Kiedy pierwszy raz otrzymałem napiwek, krew uciekła mi z
serca, zwątpiłem przez sekundę, czy przeżyję ten fakt; w dwa
tygodnie później zdolny byłem zadusić każdego, kto wstawał
od stołu, nie pozostawiwszy napiwku. Niemniej ciągle byłem
daleki od uznania owej chęci duszenia za dyspozycję
podniosłą i szlachetną, mającą coś wspólnego z misją,
apostolstwem lub choćby z przekonaniem o
zdemokratyzowanej bez reszty pozycji psychicznej kelnera w
współczesnym społeczeństwie. — Jesteśmy zawodem
biblijnym, którego pochodzenie sięga Starego Testamentu
— mówi! Brütsch po opróżnieniu pół flaszki krajowego
koniaku, nie dopitej przez nie liczących się z forsą i
restrykcjami oficerów, co też zdarzało się od czasu do czasu.
— Przynosimy jadło zgłodniałym i napój spragnionym.
Karmimy i poimy człowieka. — Zupełnie jasno zdawałem
sobie sprawę z tego, że wolę być karmionym i pojonym, że
mam jakieś ogromne prawo i powinność siedzenia za stołem i
wydawania zleceń stojącemu przy mnie w grzecznej postawie
kelnerowi, że uczynię wszystko, aby zamienić się rolami, że
moja postawa stojąca, lekko pochylona nad stołem i
wyczekująca na zamówienie nie jest stanem naturalnym ani
upragnionym, lecz przeciwnie —
czymś na mnie wymuszonym w sposób ordynarny i
gwałtowny. Pewne było: stan ten wynikał z mej narodowej
przynależności, z mego pochodzenia, czyli z okoliczności, do
której na ogół nie przywiązywałem większej wagi; osobliwe,
że poprzez poniżenie i niesmak okoliczność ta rosła jakoś w
cenie stawała się źródłem ukrytej dumy. Rodziła we mnie
nieoczekiwaną pewność, że dzięki niej muszę być aż tak wiele
wart, iż trzeba mnie upokarzać i niszczyć. Nie pozostawało
zatem nic innego, jak udawać przed sobą, że się bawię, że
kelnerowanie sprawia mi przyjemność, że uczy mnie życia:
zabarwiałem więc każde słowo wesołą ironią — uduchowioną
i dowcipną, jak mi się wydawało — starałem się wydobyć z
siebie mnóstwo sarkastycznego espritu —
zaprawionego błyskotliwym przekąsem, jak to sobie
wyobrażałem. Serwując dania lub nalewając napoje,
usiłowałem przeniknąć tajemnicę przeznaczenia człowieka,
który spożyje za chwilę wrzucony przeze mnie na talerz
kawałek polędwicy, wysilałem się, aby określić złośliwie
charakter jego związków z siedzącą obok kobietą, dzieckiem
czy staruszkiem, którym zaraz umaję zręcznie przed nosem
piramidkę marchewki z selerem. Postawa taka wydawała mi
się dość frapująca, by pokryć upokorzenia i smutki. W
dobrych stronach mej duszy odbywały się jednocześnie
ćwiczenia w czczych, lecz nader pozytywnych
przyrzeczeniach: przyrzekałem więc sobie nieustannie, że
będę w przyszłości wzorem traktowania kelnerów, że nigdy w
życiu nie będę nikim pomiatał, nikomu się naprzykrzał ani
nikogo drażnił bezsensownymi żądaniami, że nigdy nie będę
dręczył nikogo urojonymi pretensjami ani kaleczył
wyniosłością, że dla każdego stojącego przede mną i
wyczekującego na zlecenie mieć będę koleżeński,
porozumiewawczy uśmiech i że każdego, ale to naprawdę
każdego dostrzegę poprzez pryzmat jego własnej, jemu tylko
od Boga danej twarzy i indywidualności. Być dostrzeżonym
— oto czego brakowało mi wtedy, zostać zauważonym przez
tych siedzących, przez tych, którzy podnosili wolno głowę do
góry, aby na mnie spojrzeć! Jakże nieustępliwie pragnąłem,
aby w oczach ich zamigotało rozeznanie koloru mych oczu i
włosów, kształtu mej głowy, ust i nosa! Aż do zgrzytania
zębów i piekących łez wstydu pod powiekami dosyć miałem
roze — znawalności mnie — a więc osoby ludzkiej,
obdarzonej władzą sądzenia i wnioskowania — poprzez
białość mej kurtki, czerń muszki i krój fraka. Nienawiść do
nich, tych siedzących, mogła być doskonałym lekarstwem na
udręki, lecz nie potrafiłem nienawidzić tylko dlatego, że stoję,
podczas gdy oni siedzą.
3
Leżałem chyba z godzinę w swojej norze na łóżku,
rozmyślając o Blance i o tej z Moguncji, porównując ich
zalety lub to, co kwalifikowało się najbliżej jako zalety. Po
czym wstałem, ogoliłem się, włożyłem czystą koszulę i frak,
zaś dwie brudne koszule zniosłem do hotelowej pralni. Po
drodze spotkałem Savina, pachnącego pudrem i brylantyną,
świeżego i ładnego jak neapolitańska piosenka. Poszliśmy
razem do Brütscha, który powiedział: — Savino bierze dziś
stację cztery, a ty, Fil, sałaty. Robiłeś śniadanie, prawda? —
Prawda — odparłem ponuro. — No, to sałaty. Musi być
sprawiedliwość — rzekł Brütsch i patrzał na mnie spod
półprzymkniętych powiek, a znad uniesionego do góry nosa i
podbródka, czyli w sposób, który wydawał mu się chytry i
szyderczy. Cieszył się swą niewinną przewrotnością: sałaty nie
były pracą ciężką, lecz jałową, nic przy nich nie można było
zarobić ani w kartkach, ani w forsie; zarówno służba przy
napojach, jak przy sałatach nie cieszyła się wśród nas
sympatią i toczyliśmy nieustanną wojnę o to, aby pełnili ją
commis, Brütsch uparł się jednak i zarówno jedno, jak i drugie
było udziałem demi–chefów, a więc Piotra, Marcela lub moim.
Chefs de rang, jak Vessely, Abbelé i Savino, byli wyłączeni z
tej przyjemności i pozostawali tylko na stacjach.
Zeszliśmy, Savino i ja, do kuchni. — Koblencję zrąbali —
powiedziałem cicho do patissiera. —
Ojojojoj… — zafrasował się patissier. — Tak, tak —
przytwierdził Savino — mam takie same informacje z
pierwszej ręki. — Ty to nazywasz ręką? — zastanowiłem się.
— Dać wam obiad? —
spytał patissier, ocierając ręce w fartuch; twarz miał
rozgrzaną, rękawy odwinięte, ramiona gołe, za kontuarem, w
bezmiarach kuchni, wrzała praca cicha, lecz namiętna i
sprawna. — Niewiele —
rzekł Savino grymaśnie — kawałeczek mięsa bez kartofli. I
trochę cykorii. — Ty, chłopcze, zmarnujesz się, jak będziesz
tak mało jadł — powiedział dobrotliwie szef kuchni; wyglądał
jak z opowiadań dla dzieci w swym śnieżnobiałym wysokim
czepku, oczy błyszczały mu ironią i dobrym humorem. —
Przy waszej ciężkiej pracy nie można tak mizernie się
odżywiać: tu dziobnąć kawałek od gościa, czy tam. Trzeba
jeść to, co my dajemy. — Toteż on się kończy —
oświadczyłem — niech mu się pan przyjrzy, szefie, jaki
niedożywiony. Prawdziwy wrak. —
Savino uśmiechnął się leniwie: jego kwadratowa, mocna twarz
ładnego, plebejskiego sportowca nosiła wyraźne ślady
znużenia. — Zejdź ze mnie — powiedział bez gniewu —
dobrze? — Pracuje po nocach — mruknął patissier. — Kuje
sojusz niemiecko — włoski w pocie czoła — dodałem —
szlifuje oś Berlin — Rzym. Czasami kilka razy w ciągu jednej
nocy. — Żeby z tego nie było przykrości — westchnął szef. —
Odwalcie się ode mnie! — wrzasnął Savino. Czy ten cały
parszywy hotel nie ma nic lepszego do roboty, niż zajmować
się moim… — Tu określił, czym się wszyscy zajmują, w
sposób na tyle bezpośredni, że chłopcy kuchenni oderwali się
od czyszczenia patelni i wpatrzyli weń jak w tęczę. — Fe… —
powiedziałem, poprawiając muszkę — wstydź się.
Jak możesz tak się wyrażać przy młodocianych członkach
Hitlerjugend? — No, chodź już —
powiedział Savino: nie czul się najlepiej w atmosferze
szermierki słownej, żartów czy dowcipów, z natury był
łagodny i znosił wiele bez szemrania. — Mnie proszę dać
pełną porcję zupy i mięsa —
powiedziałem do patissiera — oraz dużo kartofli i sosu. —
Bardzo mi miło, że masz apetyt —
rzucił szef, wiążąc fartuch. — Co się stało, że jesz, co ci dają?
— spytał entremetier, podchodząc.
— Robię przy sałatach — wyjaśniłem ze smutkiem. — Won,
łobuzie… — zjeżył się patissier, podając mi kopiasty talerz z
duszonym mięsem.
W jadalni kelnerów było niemiłosiernie gorąco; Piotr, Pierre i
Jupp siedzieli spoceni, najedzeni i niemrawi, bez fraków, w
rozpiętych, nieświeżych koszulach. Usiedliśmy, Savino i ja, i
zaczęliśmy jeść. — Znakomite mięso, prawda? — spytał Jupp.
— Świetne — powiedziałem. —
Jakaś wołowina. — Taka sobie — rzekł Savino bez
entuzjazmu: jakoś nie miał apetytu. — Nie wiesz, co dziś w
karcie? — Pieczeń z sarny — rzekł Piotr — a na deser galette
aux rois. — Trzeba będzie ciąć — rzekł Savino — sarnę dają
zawsze w jednej transzy. — Nie zawsze — rzekł Piotr. —
Czasem w dwóch kawałkach. Zależy od tego, czy kładą do
srebra, czy na paterę. — Wszedł
Vessely z talerzem w ręku, na talerzu miał malutki kawałek
mięsa i jeden kartofel, jak Savino. —
Chyba sobie dziś zabonuję całą sarnę — westchnął Savino. —
Czysty snobizm — powiedział Jupp.
— Dzisiejsze żarcie jest wyborne. To fakt, czasem dają nam
jak świniom, ale dziś… No, powiedz, Fil?
— Masz rację — powiedziałem. — Sos identycznie taki sam
jak ten, który pójdzie na salę. A tobie, Savino, dziwię się.
Powinieneś w ogóle wszystko otrzymywać z przydziału dla
generałów i gauleiterów. Co to dla ciebie jakaś sarna z Park —
— Hotelu… — Czułem nieprzepartą chęć złośliwego
traktowania Savina, drażniła mnie jego bierna powolność,
zadowolenie, dosyt, pewność i bezpieczeństwo bijące z jego
słów i ruchów, czułem w tej chwili gorącą sympatię dla
Blanki, jak dla wiernego skrzywdzonego sojusznika. — Co ci
się stało? — spytał Savino ze zdziwieniem. — Taki dziś jesteś
niesympatyczny? — Włoski miglanc — pomyślałem —
wszystko mu wolno. Kilka brudnych kombinacji politycznych
sprawiło, że może spać z każdą dziewczyną, nie kryjąc się
przed nikim, może nawymyślać każdemu, komu zechce, i
nawet nie potrafi zrobić użytku z tego przywileju. Wolność
ruchów i wolność słowa dla swoich, a swoi to zawsze
półgłówki i ćwierćludzie, zawsze jest tak jakoś, że tylko obcy,
ci, którym nie wolno, są coś warci…
Drążyło mnie wspomnienie wczorajszego wieczoru,
wykrzywiające mi teraz twarz, oczy i usta Savina, a przecież
lubiłem go, zawsze dotąd wydawał mi się miły, koleżeński,
zabawny. Na progu jadalni ukazał się bezszelestnie Brütsch,
zachybotał do przodu i tyłu i rzekł: — Nie dosyć tych
wakacji? Na górę, ale już! Druga dochodzi.
Nr górze było przestronnie i jasno, letnie żaluzje dawały
chłód, nie zabierając światła. Sala utrzymana była w tonacji
złotokremowej, wszystko tchnęło tu wykwintem i finezją,
wszystko dobrano pieczołowicie, z troską o harmonię
kształtów i kolorów, dyskretnie, niezbyt nowocześnie, raczej
kryjąc komfort pod patyną umiejętnej, skrupulatnie
przemyślanej stylizacji. Wzbudzało to zaufanie i szacunek, a
zarazem apelowało do tego, co kołacze ciągle w człowieku z
owych niejasnych przywiązań do epok, których sam nie zdążył
przeżyć zaś na myśl o których ogarnia go mgliste wzruszenie.
Ogarniało mnie też zawsze, gdy wchodziłem na tę salę:
niejasno migotały mi, w sferze odczuć raczej niż pamięci,
wczesne lata dwudzieste; sale takie widnieją, fotografowane
kolorowo, w starych, już nieco śmiesznych numerach
magazynów ilustrowanych z czasów tuż po pierwszej wojnie
światowej; po takich salach przesuwali się prezydent Wilson i
Pola Negri, Briand, Józefina Baker i Enrico Caruso, a także
Arsene Lupin, Filip Collin oraz bohaterowie powieści Paula
Moranda, Decobry i Colette; o takich salach pisywali książki
Galsworthy, Piotr Choynowski, Giraudoux i Scott Fitzgerald;
pełno sal takich na niemych filmach z Rudolfem Valentino,
Ivanem Możżuchinem i Mary Pickford; w takich salach
rozbrzmiewały najlepiej melodie Madame Loulou i Całuję
twoją dłoń, Madame…; wyobrażenie takich sal wiąże się
dojmująco z nazwami kilku ściśle europejskich ulic, jak
Champs filysees, Park Lane, Piccadilly, Aleje Ujazdowskie,
Unter den Linden, Newski Prospekt, Karntnerstrasse, z ich
charakterystycznie pokrewną mimo różnic architekturą, z
automobilami marki Bentley, Austro–Daimler lub Hispano–
Suiza u zarania ery Ligi Narodów, marszu na Rzym i lotów
przez Atlantyk. Podłogę sali pokrywał gruby dywan o
pozorach spłowiałej bladości wzoru i barwy, bardzo dzięki
temu zharmonizowany z złoto — kremową boazerią ścienną i
imitacją gobelinowych obić; dywan leżał
na jeszcze grubszym, wojłokowym chodniku, tak że nawet
spadająca na podłogę srebrna pokrywa nie dawała żadnego
odgłosu, nie mówiąc już o krokach kelnerów, przesuwających
się bez najmniejszego szmeru. Neorokokowe meble zdobiły to
wnętrze w sposób taktowny, nie odrywając uwagi od
zasadniczych jego treści. Stołów było zaledwie dziesięć,
wszystkie okrągłe: pięć dużych, mieszczących po sześć, a po
rozsunięciu nawet więcej osób, oraz pięć małych, najwyżej
trójosobowych, uplasowanych w środku sali; przy pokaźnych
jej rozmiarach liczba stołów wydawała się nikła. Każdy stół
nakryty był niepokalanie białym obrusem z holenderskiego
płótna, pod nim białą derą z grubej, sztywnej flaneli, na
obrusie spoczywało wyposażenie: dwa rodzaje serwet
osobistych w srebrnych kółkach, popielniczka z zapałkami,
wykałaczki, solniczka, pieprz, papryka, przyprawy oraz
aktualne nakrycie obiadowe: serwisowy talerz płaski, na nim
serwisowy talerzyk do hors d’oeuvres, na nim pucharek
serwisowy do zupy, obok nóż, łyżka do zupy i nóż do ryb z
prawej, widelec i widelczyk do ryb z lewej, nad nakryciem
łyżeczka i widelczyk do deseru oraz nożyk do serów, tuż przy
końcu ostrza noża do mięsa dwa kieliszki, do białego i
czerwonego wina, oraz długa szklanka do wody mineralnej.
Kieliszki do wina stanowiły na ogół dekorację wobec
ograniczeń, lecz Brütsch upierał się, aby je ustawiać. Cała
ściana wejściowa była oszklona na wzór weneckich okien,
wchodząc, omijało się długi, prostokątny stół, ustawiony
równolegle do szerokiego wejścia, nakryty białym obrusem aż
do podłogi, na którym stały ciężkie, srebrne kandelabry ze
świecami oraz długie srebrne patery pełne hors d’oeuvres;
obok czekały dwa ruchome stoliki na kółkach, przeznaczone
do rozwożenia sałat.
W pustej sali krzątali się jeszcze przez chwilę szefowie stacji,
poprawiając zastawę swych stołów, dzieło ich commis; dwie
minuty przed drugą każdy stanął przy swojej stacji: Abbelé i
Jupp przy pierwszej, z Piotrem do pomocy, albowiem
pierwsza miała cztery stoły, Savino i Pierre przy drugiej, zaś
Vessely i Leo na trzeciej. Punktualnie o drugiej Brütsch
wchodził z offisu na salę, rzucał wokoło spojrzenie kontrolne,
sprawdzał obecność każdego szefa i każdego commis przy
stacji, kiwał się lekko do przodu i tyłu, podchodził do
oszklonej ściany, rozsuwał ją powoli, z namaszczeniem, na
boki i szedł do baru, by w spokoju i bez żadnego kamuflażu
wypić jeden należny mu kieliszek anyżówki. Podający napoje
w hallu Marcel nalewał mu wódkę, po czym obchodził
zanurzonych w klubowych fotelach biblioteki i tak zwanego
błękitnego salonu gości, pochylał się nad nimi i informował
dyskretnie, że można już otrzymać obiadowy posiłek.
4
Miałem jeszcze trochę czasu do chwili, gdy zacznę odgrywać
jakąś rolę, wobec tego zszedłem do kuchni po sałaty
Postępowałem niezbyt właściwie, gdyż zwyczajem było, że
kelner od sałat pomaga przy serwowaniu przystawek; gości
było jednak mało i nie znajdowałem w sobie ochoty do
manifestacji przesadnego koleżeństwa. W kuchni skręciłem
papierosa, zapaliłem i oparłem się dość leniwie o kontuar. —
Co dziś na deser? — spytałem przyjaźnie. — Wynoś się —
rzekł szef: był teraz skupiony i poważny jak marszałek przed
bitwą. Wziąłem więc cztery rodzaje sałat oraz sosjerkę z
sosem remoulade na jedną tacę i zaniosłem na górę. W offisie
usiadłem na zmywaku do szklanek i paliłem spokojnie.
Brlitsch przeszedł przez offis, nie zdążyłem się poderwać i
wyrzucić papierosa, ale nie rzekł słowa i wyszedł na salę. Po
chwili wrócił, ciągle siedziałem na zmywaku, pochylił się nad
sałatami, wsadzając niemal nos w szale. — Co dziś z sałat? —
spytał. — Endywia i rzeżucha to raz — powiedziałem —
pasternak z koprem to dwa, młoda pietruszka i trochę zwykłej
ogrodowej to trzy i czerwone buraki na kwaśno to cztery. —
Dla krów, dla krów — rzekł
Brütsch. — Przed wojną wyrzucano takie zielsko z garnków
jeszcze w kuchni, a nie podawano do stołu. Tylko dobrze
mieszaj, Fil, dobrze mieszaj, mieszanie to podstawa. Wszystko
zjedzą, jak dobrze wymieszasz. — Wyszedł, zaś Jupp
przebiegł przez offis z zamówieniem. — O, jakie dobre
sałatki! — krzyknął w pędzie. — Odstaw dla mnie trochę tych
buraczków. Samo zdrowie… —
dobiegło mnie jeszcze ze schodów. Wyniosłem sałaty na salę,
ustawiłem na ruchomym stoliku, skompletowałem przyprawy.
Wszystkie stoliki były już zajęte. — Nie garb się —
szepnąłem Piotrowi, przechodząc. — Niech się Niemcy z
Koblencji garbią. Nad zgliszczami. Zwycięstwo będzie nasze!
— Zwycięstwo będzie nasze! — odrzucił Piotr i pochylił się
nad jakimś staruszkiem w wytwornym ubraniu z beżowej
alpaki, poprawiającym drżącą ręką monokl w oku. — Co pan
radzi, panie ober? — pytał starzec Piotra, podtrzymując z
uporem monokl. — Sarninę czy eskalop cielęcy z zielonym
groszkiem? — Sarniny już nie ma — rzekł Piotr ze słodyczą.
— Już? — zdziwił
się starszy pan. — Przecież dopiero druga godzina? —
Przykro mi — rzekł Piotr uprzejmie, lecz chłodno — ale
nieliczne dania z sarniny zostały wszystkie uprzednio
zamówione. Proszę wybaczyć, ograniczenia… — Rozumiem,
rozumiem — rzekł pojednawczo Niemiec — sam byłem
żołnierzem. Wobec tego proszę o eskalop. I zupę z wołowych
ogonów. — Proszę uprzejmie —
rzekł Piotr. — Czy pozwoli pan szanowny kartki mięsne i
tłuszczowe? — Stary pan sięgną} do portfelu, wyjął starannie
złożony kartonik i wręczył Piotrowi; po czym wsadził monokl
w oko i złapał Piotra za rękę. — Co wy tam tyle tniecie? —
zawołał z gniewnym przerażeniem. — Przecież na eskalop
trzeba tylko dwieście pięćdziesiąt gramów! — Przepraszam —
rzekł Piotr spokojnie —
pomyliłem się. Pan wybaczy, te kartki tak utrudniają nam
pracę. — Oddalił się z godnością. —
Stary, a jaki bystry — powiedział ze złością, mijając mnie —
śmierci na nich nie ma, cholera. —
Państwo łaskawie wybaczą — mówił obok Vessely uniżonym
tonem — ale sarniny już zabrakło.
— Ach, jaka szkoda… — użalili się nad sobą dwaj panowie i
pani w białym letnim kapeluszu: danie z dziczyzny nie
wymagało kartek mięsnych, stąd wieczny run na combry
zajęcze i łopatki sarnie. — Może trochę przystawek z
szwedzkiego półmiska? — ustawiał Zdenek. — Mamy dziś
wyborne hors d’oeuvres à la carte. — Dziękuję — rzekł jeden
z panów — poprosimy o menu trzy razy. — Czy mógłbym
prosić o kartki łaskawego pana? — Vessely zgiął się w
ukłonie. — Sześćset gramów mięsa, sto pięćdziesiąt tłuszczu i
trzysta białej mąki. — Pani wyjęła z torebki pocięte i spięte
spinaczem biurowym bony żywnościowe i odliczyła
skrupulatnie żądaną ilość. — Dziękuję najuprzejmiej — rzekł
Vessely i w głosie zadźwięczał mu metal groźby: goście
zamawiający tylko menu i nie dający zarobku przynajmniej w
kartkach nie mogli u niego liczyć na żadne względy. —
Proszę zawołać mi szefa sali — rzekł do Savina gruby, nalany
facet z odznaką partyjną w klapie, siedzący z bladym,
smutnym wyrostHem. Savino podszedł do Brütscha i szepnął
mu coś, Brütsch załamał dłonie i wzniósł oczy do góry na
znak, że wzywa Boga na świadka, jakim durniem jest Savino.
Savino wrócił do stolika i pochylił się nad grubym facetem. —
Ależ oczywiście, panie generalny dyrektorze… —
zaświergotał — dwa razy sarninka, piękne porcyjki, poszukam
coś z plecków… — No, widzi pan, panie ober? — rzekł gruby
z niezmąconym spokojem. — I niech panu Brütsch da dla
mnie halbę czerwonego. Najlepiej Oberingelheimer. — Tak
jest panie generalny dyrektorze — skłonił się Savino i warknął
na Pierre’a po francusku: — Leć do starego po bon na halbę
wina. Ale już! Ten tu to jakiś ekstracwaniak. — Nie taki
ekstra, matole —
powiedziałem, mijając ich stację — większych się widziało.
Jeden z bonzów z I. G. Farben. —
Marcel krążył między stolikami, jasnowłosy, wysoki i piękny,
zbierał zamówienia na piwo i sprzątał nieznacznie szklanki do
wina, aby nie stanowiły jałowej pokusy.
— Jupp! — krzyknął Abbelé — podaj szwedzki półmisek! Fil
— zwrócił się nagłym ruchem do mnie — bądź tak dobry i
pomóż Juppowi. — Mieli rzeczywiście duży stół z ośmioma
osobami i poważnym zamówieniem, a więc pełne ręce pracy:
Abbelé, gruby, niemłody Belg o byczym karku, w okularach w
czarnej oprawie, był najlepszym kelnerem Park–Hotelu i
Brütsch dawał mu zawsze najtrudniejszą pracę, przy której
jednak można było doskonale zarobić. — Rusz się, idioto! —
krzyknął na Juppa, wyrwał mu paterę i podbiegł do stołu,
robota paliła mu się w rękach. — Idź do Brütscha, niech ci
podpisze wino, cztery butelki mozelskiego Bernkastler Doktor
— dał Juppowi przygotowany bon. — Czekaj! — zatrzymał
go raptownie, wyrwał mu bon, skreślił cyfrę cztery i wpisał
cyfrę pięć. Przyniosłem mu dwie dodatkowe patery, pełne
żelatynowych kuglarstw entremetiera i patissiera, barwiących
się pysznie na srebrze: tajniki ich wyrobu były mi znane, jak
wszystkie podszewki tej kunsztownej scenerii. — Nie ładuj im
tyle pomidorowych muchomorków
— szepnąłem do Abbelé — są nadziewane pastą z anchois.
Zaczekaj, odstawię parę sztuk do offisu. — Nie… — warknął
Abbelé — muszę wstawić tylko pół patery w rachunek. Nie
rusz nic.
— Ty flamandzki wieprzu — pomyślałem — nie chcesz się
dzielić ze mną. Już jedną butelkę wina ukradłeś na moich
oczach, a teraz żałujesz mi paru przystawek. Czekaj, ja cię
urządzę… — Sałaty!
— zawołał Vessely. Podszedłem do stolika na kółkach i
pchnąłem go w stronę stołu Vesselego, przy którym siedziały
dwie starsze panie, ubrane na czarno i zapięte pod szyję modą
junkierskich matron w czasie wojny. Gdy podszedłem,
przerwały przyciszoną rozmowę o Koblencji — Dzień dobry
łaskawym paniom — ukłoniłem się — i smacznego. Jakie
sałaty, do usług? — A co pan poleca, panie ober? — spytała
nieco młodsza, ze śladami urody na twarzy. — Niech kładzie
byle co i już — rzekła gderliwie druga — niech mi da trochę
tego… — wskazała na endywię. Nie mogłem tolerować
bezczelnego zwracania się do mnie w trzeciej osobie:
włożyłem trochę endywii na talerzyk, polałem sosem i
zacząłem umiejętnie mieszać oburącz i za pomocą specjalnych
widelców; w chwilę potem stara miała już trzy plamy od sosu
na sukni. — Jakże mi przykro! —
wykrzyknąłem. — Zaraz przyniosę gorącej wody! Leo! —
zawołałem do zbliżającego się commis
— przynieś szybko gorącej wody. Łaskawa pani zapomniała
położyć sobie serwetkę na… Dla pani może trochę buraków?
— zaproponowałem młodszej, nie kończąc w pośpiechu
poprzedniego zdania. Leo spojrzał na mnie z niesmakiem: nie
znosił, jak wydawałem mu zlecenia, nie chciało mu się iść po
wodę i w ogóle uważał incydent za błahy. — Proszę bardzo —
rzekła młodsza — niech będą buraki. — Nie trzeba wody —
mruknęła stara. — Ale z niego niedołęga… — skarciła mnie.
— Co jest w tym sosie? — spytała młodsza. — Jest to sos
remoulade — poinformowałem wzorowo — zawiera oliwę,
musztardę, jaja i korzenie. Szkoda, że szanowna pani nie
pozwala zmoczyć, w tym wypadku plama murowana. — W tej
chwili dostrzegłem coś, co nakazywało natychmiastową
interwencję: Abbelé odstawiał trzy muchomorki do offisu. —
Zresztą —
oświadczyłem szybko i poufale — między nami mówiąc:
same namiastki. Co za plama może być z takiej oliwy? —
Skłoniłem się i odepchnąłem swój wózek. — Stają się z dnia
na dzień bardziej bezczelni ci cudzoziemcy… — usłyszałem
jeszcze starą. Odstawiłem sałaty i poszedłem do offisu, Abbelé
wrócił już na salę. Odnalezienie talerzyka z muchomorkami
stanowiło fraszkę: stał pod suszarką na talerze, przestawiłem
go tylko za pękate szklanki do koniaku, Abbelé nie będzie ani
szukał, ani awanturował się, jak robią to inni, gdy ich ktoś
anonimowo pozbawi łupu, jest na to zbyt tchórzliwy i nadęty.
— Daj trochę sałaty temu staremu — rzekł do mnie Piotr —
niech się udławi.
Przyprowadziłem wózek do starca, który żuł cielęcy eskalop.
— Skręć mi jakiś deser —
powiedziałem do Piotra — mam ochotę na coś słodkiego. —
Myślisz, że dziś tak łatwo — żachnął
się. — Mam za mało zamówień, żeby ich sztuknąć w kuchni.
Sam dziś jeszcze nic nie jadłem. —
Panie ober — rzekł starzec w monoklu — widzę wino na
stołach. Czy mogę prosić o halbę mozelskiego? — Jest mi
niewymownie przykro — odparł Piotr — lecz jest to własne
wino gości, którzy je ze sobą przynoszą. My tylko serwujemy.
— Ach, tak — westchnął stary — to trudno.
Sam byłem żołnierzem — dodał z krzywym uśmiechem. —
Miał ładną pikowaną kamizelkę z białą wypustką. Nie pytając
o nic, nałożyłem mu trochę cykorii i doprawiłem octem. —
Dziękuję, dziękuję — powiedział radośnie. Piotr podszedł do
Brütscha, ruszyłem za nim. — Panie Brütsch
— powiedział — mój gość prosi o wino. — Niech poprosi
ministra zaopatrzenia Rzeszy —
mruknął Brütsch. — Taki miły staruszek — westchnął Piotr i
wskazał głową stolik. — Na pewno pan z towarzystwa. —
Brütsch wzniósł oczy do nieba, wypisał bon i podreptał do
offisu. Piotr schował bon do kieszeni.
— Trzeba myśleć o wieczorze — rzekł. — Czego byś się
napił? — Wiesz przecież — odparłem ze znudzeniem. —
Liebfrauenmilch. — Zdjął szybkim ruchem popielniczkę ze
stolika, obok którego przechodził: była pełna niedopałków.
Stolik należał do stacji Abbelé, dochodziło stamtąd
rozpaczliwe spojrzenie zajętego sprzątaniem Juppa, bezsilnego
w tym momencie wobec tej bezczelnej grabieży. Piotr poszedł
do offisu, ja za nim. W offisie Pierre wyjmował palcami
kawałki duszonej sarniny, prosto ze srebrnej szalki na
czteroosobową porcję, śmietanowy sos ciekł mu po dłoni. —
Gorące — narzekał i rozglądał się za talerzykiem. Piotr zsypał
niedopałki na papierową serwetkę, zapakował, schował do
kieszeni i przemył popielniczkę. — Zjedz od razu — rzekł do
Pierre’a — nie odstawiaj. Eissler kręci się ostatnio po offisie i
zagląda do grzejników. — Pierre zjadł, obtarł brzegi szalki,
nakrył pokrywą, wstawił na tacę i ruszył na salę. Wpadł Jupp.
— Jak tak można? — zaczął z gorzkim wyrzutem. —
Kradniesz mi jedyną pełną popielniczkę z całego mego
rewiru… — Umyłem ci ją — rzekł twardo Piotr. — Nie
powinieneś tyle palić. To szkodzi młodym Niemcom. Młodzi
Niemcy, nadzieja fiihre — ra, jeśli chcą służyć ojczyźnie… —
Pocałuj mnie w tyłek — przerwał mu Jupp. — Nie chcę służyć
ojczyźnie, nie jestem nadzieją ani młodym Niemcem. Jestem
człowiekiem i chcę palić…
5
Mimo ze praca przy sałatach należała do lekkich i nie
wyczerpujących, koszula, gdy ją ściągałem z pleców, była
zupełnie mokra. Nie czułem zmęczenia, lecz lepką
nieświeżość. Do jej zmywania służył nam zakład kąpielowy
Moslera.
Plażę u Moslera odkryliśmy dość dawno, już w początkach
kwietnia siadywaliśmy na stertach desek, pomiędzy
opuszczonymi przez zimę zakamarkami drewnianych szatni i
tarasów, szukając pierwszych promieni słońca. Raz
spotkaliśmy starego Moslera, gdy grzebał się wśród
pozimowego remanentu swego przedsiębiorstwa: uświadomił
nas, że jego synowie, którzy rokrocznie doprowadzali ten cały
kram do porządku, są na froncie, i pytał, czy będziemy latem
tu przychodzić.
— Nie wiem, czy nam wolno — powiedziałem. — Jesteśmy
cudzoziemcami na robotach i nie wiem, czy właściwe jest,
abyśmy chodzili na plażę. — Zwłaszcza na tak elegancką, w
śródmieściu
— dodał Piotr. Staremu Moslerowi zrobiło się przykro,
zauważyliśmy to. — Ależ skąd… —
powiedział. — Oczywiście, że będziecie tu przychodzić.
Każdemu wolno chodzić na plażę. Nie znam takich ustaw,
które zabraniałyby tego komukolwiek. Nawet w tym
burdelu… — zakończył
dość tajemniczo, gdyż nie było to jasne, czy określa mianem
burdelu pozimowy nieład swego zakładu czy całość państwa i
sytuacji.
Dał sobie jakoś radę z uporządkowaniem i już w początkach
maja uruchomił tor jazdy na wrotkach, na którym uwijały się,
kręcąc piruety, dwunastoletnie dziewczynki o strzelistych
nogach i zarysowujących się pięknie pod krótkimi
spódniczkami pupkach. Gdy tylko zaczęły się upały, Mosler
miał już przygotowany basen na pontonach, oporządził szatnie
i solaria i nawet wysprzątał
trawnik pomiędzy bulwarem nadrzecznym a pontonami.
Wszystko to otoczył resztką przedwojennej świetności swej
firmy, mianowicie wysokimi palmami w ogromnych,
drewnianych donicach, oraz ustawił trochę stolików i krzeseł
na murowanym ocembrowaniu Menu, oddzielonym od
pontonów żelazną poręczą, i gdzieś w połowie maja uruchomił
pływalnię.
Wylegiwaliśmy się już wcześniej przez całe popołudnia na
tyłach szatni, a nawet skakaliśmy, Marcel i ja, do zimnego
jeszcze Menu. To nasze ulubione miejsce stało się wraz z
inauguracją sezonu prawidłowym tarasem z leżakami, nam zaś
Mosler zwrócił uwagę, że nie wolno kąpać się w Menie poza
basenami na pontonach oraz że nasze slipy są nieprzyzwoite i
że należy nosić dłuższe kąpielówki. Postanowiliśmy się
początkowo obrazić, lecz po dojrzałym namyśle
zdecydowaliśmy zastosować się do tych obostrzeń: plaża
Moslera, co było pomyślną osobliwością, leżała o trzy minuty
spaceru od Park–Hotelu, wystarczyło pójść
Wiesenhüttenstrasse w kierunku rzeki i minąć pałacyki przy
Gutleutstrasse i Bürgerstrasse, a wchodziło się na cieniste
bulwary Hermann Goring Ufer, wprost na Moslerowskie
zabudowania. Widok z kawiarenki nad torem był bardzo
ładny: pięknie uregulowany Men, dopielęgnowane bulwary na
obu brzegach, dachy starego miasta, ratusz i wieże katedry;
faktem jest też, że przyzwoite towarzystwo trzymało się raczej
tej strony pływalni. Woleliśmy jej tył, z widokiem na dość
brudny i bardzo ożywiony most cesarza Wilhelma; wraz z
nami trzymała się tego zakątka amorficzna, lecz pełna
charakteru grupka bywalców. Z czasem Mosler ustąpił, nie
denerwował się, gdy wypływaliśmy na środek Menu, i
przymykał oczy na slipy: kiedyś nawet wyjaśnił, że
wystąpienie jego było koniecznością wobec protestów części
niemieckiej publiczności, która uważała nasze zwykłe
pływackie slipy za przejaw francuskiej zgnilizny i zepsucia.
Byłem dziś pierwszy u Moslera: Piotr, Marcel i Pierre
pracowali jeszcze do czwartej, ja, jako dyżurny przy
śniadaniu, miałem prawo do wcześniejszego wyjścia.
Rozebrałem się i zszedłem do wody. Upalna godzina
popołudniowa pulsowała łagodną ciszą, miasto wydawało się
stężałe, nieruchome, woda pusta, świeża i spokojna.
Przerzuciłem nogi przez poręcz i skoczyłem z narożnika
pontonu. Nawet nie chciało mi się pływać, leżałem na wznak
na wodzie, cieszyłem się samotnością pośrodku tego
wielkomiejskiego spiętrzenia: domów, mostów, parkowych
drzew, bulwarowych balustrad. To ogromne, jasne niebo nade
mną jest dla mnie — myślałem sobie dość głupio i roznosiło
mnie młode, bezsensowne, nienazwane szczęście, wyzbyte
przyczyny i skutku.
— Nawet zemsta przychodzi z tego nieba. Błogosławiona
niech będzie zemsta. Spraw, Boże, tylko, aby nie była ślepa…
Nurkowałem, szukając w zielonkawooliwkowej wodzie
samotności, której się nie balem. Wiedziałem, że mam mocne
ramiona, że ich sprawne ruchy doprowadzą mnie bez trudu do
brzegu, na którym czekać będzie Piotr i papierosy, oranżada,
głupie, uszczęśliwiające rozmowy, może jakaś dziewczyna,
która popatrzy z uznaniem i doceni dobrego kraula, jakim
płynę. Nie opuszczała mnie ani na chwilę myśl o takiej
wspaniałej, najlepszej, która rozezna smukłość mych nóg,
nieskazitelny styl pływania i celność moich dowcipów;
rozmyślania te pozbawione były tylko uściślonych wyobrażeń,
jak ma taka dziewczyna wyglądać, jakie powinny być jej
włosy, usta, twarz. Nigdy nie była nią już poznana, całowana,
znana, myśli te kołatały w przestrzeni oczekiwania, o którym
nie wiedziałem, że nie skończy się nigdy. Toteż me ruchy w
wodzie odznaczały się zawsze wystudiowaną leniwością,
pseudo — wdziękiem i niby —
łatwością, znamionującymi jakoby wszechstronną perfekcję.
Spłynąłem trochę poniżej Moslerowskiego terenu i wracałem
po narzuconej przy brzegu faszynie. Na tarasie stało kilka
rozrzuconych zajętych leżaków, ludzie w nich smażyli się w
słońcu bez specjalnych towarzyskich kontaktów. Było coś
wstydliwego w ich odosobnieniu, wyglądało na to, że
krępowała ich opalenizna własnych ciał. Bo też co oni tu robią
o tej porze? — myślałem niezmiennie. — Całe Niemcy
spływają ostatnim potem w fabrykach zbrojeniowych, a ci
tu?… —
Znałem z widzenia tych paru mężczyzn i parę kobiet: byli w
średnim wieku, sprawiali wrażenie zupełnie zdrowych,
wylegiwali się codziennie godzinami na pływalni. Łączyło nas
jakieś niemiłe porozumienie, ludzie ci nie znosili mnie za to,
że ich tu widzę, ale uważali za swego. Rozumiałem dobrze, że
nie byli w stanie darować mego czystego sumienia i
oczywistego prawa do wody i słońca w ich kraju za cenę
narzuconej mi przemocą pracy, prawa do wypinania się na
wszystko, na uznane świętości obowiązującej chwili, na to,
czego oni sami nienawidzą, lecz nie ośmielają się z tym
zdradzić. Moja obecność na tej plaży była wyzwaniem, ich —
nadużyciem Znalazłem wyjęte z zawiasów drzwi, położyłem
na płask oparte z jednej strony trochę wyżej o listwę w
drewnianej ścianie szatni; z małej skórzanej walizeczki
oklejonej nalepkami hoteli, jaką moda nakazywała używać do
noszenia plażowych akcesoriów, wydobyłem ręcznik,
rozpostarłem go na desce i wyciągnąłem się na słońcu. —
Bombardowali wczoraj Koblencję — mówił obok jeden
opalony facet do drugiego. — Podobno dzikie rzeczy się
działy. — Stracili trzy czwarte atakujących samolotów —
rzekł drugi. — I pan w to wierzy? — uśmiechnął się drwiąco
pierwszy; miał
czekoladową twarz przystojnego biuralisty, wyprodukowanego
przez erę lat trzydziestych i modelowanego przez podrabianie
uczesania i uśmiechu słynnych gwiazdorów filmowych, przez
nocne lokale i mecze piłkarskie. Zawsze miał przy sobie
mnóstwo kremów, ręczników, wymyślnych plażowych
sandałów i toreb, znałem dobrze z rozbieralni jego zamszowe,
eleganckie obuwie i jasnoszare, flanelowe ubrania. — Miejmy
nadzieję, że Rotszyldowie nie dopuszczą do zbombardowania
Frankfurtu — rzekł drugi. — Tak, tak — przytwierdził
czekoladowy — tylko Żydzi mogą coś zadziałać. — Głos jego
zawierał tyle cwaniactwa, że nie sposób było domyśleć się,
czy Żydzi są wszystkiemu winni, czy cala nadzieja w Żydach,
oczywiście potrafiłby z miejsca przestawić celownik swych
słów według życzeń rozmówcy: hitlerowiec znalazłby w nich
potępienie i nienawiść, przyzwoity Niemiec — przychylność,
rozumną, sympatyczną życiowość.
Nudziły mnie rozhowory tego typu, miałem ich dość na co
dzień, dość ich dwuznaczności i obłudy, ich potencjalnej,
malutkiej nikczemności i zimnej obojętności wobec
wszystkich spraw nie swoich. Już dawno wyrobiłem w sobie
zdolność automatycznego wyłączania się, gdy się zaczynały;
czasem cieszyłem się z zaszyfrowanych lęków i udręk tych
ludzi, mój podręczny, precyzyjny aparacik do ich wykrywania,
skonstruowany na zasadzie zwykłej przewrotności,
funkcjonował bezbłędnie; natomiast uruchomienie
jakiejkolwiek pasji prawdy oznaczałoby dla mnie
unicestwienie. Toteż obserwowałem raczej, w skupieniu i w
spokoju, nogi kobiece, wystające z leżaków; nie należały one
do kobiet ani specjalnie młodych, ani specjalnie ładnych,
niemniej koncentracja na nich uwagi stanowiła nowe
niebezpieczeństwo. Byliśmy chronicznie niedożywieni w tym
względzie, dosyt kalorii, spożywanych w Park–Hotelu,
kompensował się odwrotnie proporcjonalnie, młodość,
zdrowie i doskonale jedzenie robiło swoje, mur zakazów i
realne zagrożenie życia stwarzały nieuchronną patologię tych
spraw. Gdy brakło przy mnie Piotra, z którym rozmawiałem o
wojnie, podłości Niemców i o naszych przyszłych
zadośćuczynieniach, gdy nie było Marcela, partnera do
rozmów o sporcie i wielkich restauracjach, lub Savina, z
którym gadało się o dziewczętach w stylu kordegardy lub
burdelu, zabijającym bezpośrednie podniecenie w imię
hałaśliwej wesołości — otóż gdy brakło ich wokół mnie,
leżenie na słońcu i oglądanie nagich nóg kobiet stawało się
męką. Rzecz jasna, nie byłem w stanie przenieść wzroku na
most, bulwar czy wieże kościelne, spojrzenie wędrowało
wolno i nieuchronnie wzdłuż łydek i kolan aż do trójkątnego
zbiegu ud, opiętego kostiumem kąpielowym. Tu tkwiło
obsesyjnie, podczas gdy nagrzane słońcem slipy uwierały
nieznośnie. Trzeba było siłą odrywać to spojrzenie, czasem to
nie wystarczyło, dopiero przywołane gwałtownie
wspomnienie pokracznie skręconego ciała Tadeusza,
wiszącego na wysokim trzepaku małego podwórka w
Kostheim, podrywało mnie z pozycji leżącej i wyłuskiwało z
wezbranego gorącem wyobrażenia rozkoszy. Nagły skok do
wody, zimne, mokre slipy, przylegające chłodząco do
pachwin, pomagały chwilowo, jak tabletka na ból zęba,
efektywniejsze było uwikłanie myśli we wspomnieniach o
owej scenie, o rozdziawionych złym, obrzydliwym uśmiechem
mordach gestapowców, mieszających wokół chwiejącego się
ciała słowa o śmierci ze słowami o brudnej, wilgotnej od
spółkowania pościeli; wywoływałem obraz bladej, ściętej
podłym strachem twarzy niemieckiego kolejarza, rozlatanymi
wargami lżącego od suk swą córkę, której właśnie dwóch
wyrośniętych drabów w koszulach Hitlerjugend i przesadnie
krótkich, odsłaniających natrętnie grube uda spodniach goliło
głowę z seksualnym zapamiętaniem.
Wychodziłem z wody spokojny i silny, siadałem na mym
legowisku z ręczników, zamykałem oczy i chłonąłem
szczęście istnienia z rozpryskujących się na mokrej skórze
promieni słonecznych. Po czym otwierałem oczy i spojrzenie
moje znów tkwiło w niewytłumaczalny sposób w tym samym
punkcie nazwanych i nie nazwanych pragnień, do którego
trójkątnego odbicia w tęczówce spływały wszystkie soki mego
ciała, który spinał wszystkie włókna mych nerwów i
najcieńsze pasemka mej świadomości.
Teraz wstałem z ręczników, wyjąłem z walizki pudełko z
tytoniem i bibułkami, pokręciłem się chwilę niezdecydowanie
przy zejściu na ponton, zrezygnowałem jednak z wody.
Wsunąłem nogi w drewniane saboty, jakich używają wodniacy
na berlinkach, i poszedłem wolno brzegiem, wzdłuż toru
wrotkowego. Minąłem stoliki, przy których siedziały matki z
dziećmi w wózkach i paru staruszków ubranych w czesuczowe
marynarki, opartych brodami na laskach: w ich marzeniach
esesmańscy spadochroniarze mieszali się z bismarckowskimi
grenadierami; na stolikach stały butelki sztucznie barwionej,
słodzonej sacharyną lemoniady, sprzedawanej przez Moslera
w bufecie. Tor wrotkowy był pusty, na trawnikach ciemniały
nieliczne plamy rozpostartych koców, wygrzewali się na nich
wolni od dyżuru, podstarzali tramwajarze lub emerytowani
urzędnicy magistraccy, pełniący od piątej po południu
zaszczytną funkcję szefów blokowej obrony przeciwlotniczej.
W przeciwieństwie do postaci z leżaków na tyłach szatni były
to wszystko anonimowe twarze i ciała, zjawiające się tutaj
sporadycznie, nie pozostawiające żadnych śladów; ich
nijakość, żadność, mizerność podnosiła mnie na duchu,
chodziłem ich sobie od czasu do czasu obejrzeć. Wiedziałem
dobrze, iż ci właśnie nienawidzą mnie najgoręcej, mocniej i
czyściej od postaci z leżaków, nie cierpią mnie za to, że jestem
młody, nie uszkodzony i silniejszy od nich, że przeżyję i
zwyciężę, że nie noszę w sobie zmęczenia, które nie jest
jeszcze zwątpieniem, ale które ich przygina już bezlitośnie ku
ziemi, ku przeciwlotniczym schronom, ku kromce ciemnego
jęczmiennego chleba, zastępującej wraz z cieniutką warstewką
odtłuszczonego sera i kubkiem zbożowej kawy to, co
nazywało się niegdyś śniadaniem.
I tylko jeden element trawnikowej szarzyzny przykuł na
chwilę mą uwagę: pośrodku, na małym kąpielowym
prześcieradle, siedziała dziewczyna z podbródkiem opartym o
podciągnięte kolana i czytała książkę, rozłożoną na równo
zsuniętych, przywartych do ziemi stopach. Oparłem się o
żelazną poręcz i patrzałem na nią bez zbytniej przyjemności
czy zainteresowania: czym dłużej jednak patrzałem, tym
bardziej wydawało mi się, że można w tej dziewczynie
odnaleźć coś nader ujmującego. Podszedłem bliżej i usiadłem
na trawie; trawa kłuła mocno gołe pośladki, wobec czego
skręciłem papierosa i położyłem się na brzuchu. Kolor i wzór
kąpielowego prześcieradła uderzył mnie swą jakością: było to
grube prześcieradło frotté, z drogiego, dobrego sklepu; obok
leżała duża modna torba plażowa z wikliny, otwarta i pełna
drobiazgów. Dziewczyna miała na sobie letnią sukienkę
jasnołososiowej barwy, wyglądającą może niepozornie z
daleka, z bliska jednak okazującą nieoczekiwaną, drogą
elegancję gatunku. Włosy dziewczyny były ciemne i lśniące,
spięte w kącie czoła i rozrzucone wokół głowy zgodnie z
obowiązującym kanonem modnego uczesania, dzięki czemu
nie mogłem dojrzeć pochylonej nad kolanami i książką twarzy.
Chyba wpatrywałem się dość intensywnie, nie czuła tego
jednak. Sucha trawa drapała mi brzuch, uniosłem się więc i
wróciłem do pozycji siedzącej. Ruch w bezpośredniej
bliskości ocknął
dziewczynę: podniosła twarz i spojrzała na mnie. Z bliska była
to niezwykle dziecinna twarz: szeroko otwarte, jakby
zdumione oczy wywołały we mnie natychmiastowy sprzeciw i
niechęć.
Gówniara… — pomyślałem; wstałem i poszedłem ku
poręczom pontonów. Odwróciłem się raz jeszcze: dziewczyna
wstała, pozbierała swe drobiazgi, wsunęła stopy w płaskie
sandały, złożyła starannie prześcieradło, włożyła je wraz z
książką do torby, którą przerzuciła na długim pasku przez
ramię i poszła ku wyjściu. Miała figurkę podlotka, drobną,
niedojrzałą, chyba tylko krój jej sukienki zdradzał wkraczającą
w jej życie kobiecość. Smarkula — pomyślałem raz jeszcze.

Gówniara z bogatego domu na wagarach. Ale świetna.
1
Przyszedł Piotr, Marcel i Pierre. Moczyli się długo, po czym
leżeli długo na deskach, obok mnie, bez słowa, sycąc się
czystą suchością swej opalonej skóry i odpoczynkiem. —
Moda na słońce i opaleniznę jest od niedawna, prawda, Fil? —
spytał leniwie Marcel. — Prawda —
odparłem. — Jeszcze nasi dziadkowie siedzieli na plażach pod
parasolami, a babki uważały opaleniznę za fatalną szpetotę. —
Głupi ludzie — westchnął błogo Pierre. Mówiliśmy po
francusku, z leżaków spoglądano na nas bez sympatii, lecz
także bez pogardy, jaką wywoływał w tym kraju dźwięk
języków ze wschodu. — Nasza dzisiejsza cywilizacja — rzekł
Marcel — jest cywilizacją sportu i kultury fizycznej. Nie? —
Trochę przesadzasz — powiedziałem. — Raczej jest to
cywilizacja kibiców sportowych i pozerów. Piotr, nie śpij na
słońcu. — Daj mi spokój —
żachnął się Piotr — nic mi nie będzie. — Odwrócił się na bok
i drzemał. Marcel ukłonił się, z dość oddalonego od nas leżaka
odkłoniła mu się jakaś blondynka. — Kto to jest? — spytałem.
— Żona jakiegoś oficera — uśmiechnął się Marcel w sposób
wystudiowany, dający nam do zrozumienia, jakim jest on
pieszczochem losu i beniaminkiem kobiet. — Poza tym
farmaceutka — dodał —
pracuje w aptece. — Dla niej jesteś Niemcem, co? — rzekł
Pierre nie bez złości. — To nie ma znaczenia — powiedział
Marcel — ona i tak się nie puszcza. — Ze sportowcami —
powiedziałem.
— Z tymi od kultury fizycznej. — Mogę cię z nią poznać —
rzekł Marcel lekceważąco. —
Zobaczymy, czy będziesz dla niej Casanovą…
Niemka wstała właśnie i poszła w kierunku szatni: była
wysoka, postawna, jedynie nogi miała zbyt masywne,
klockowate. — Chodź — powiedziałem i wstałem. — Kupić
nie kupić, zaryzykować można. — Przy wejściu do kawiarni
Marcel zaczął niezwykle głupią mowę, za to wyborną
niemczyzną; w końcu przedstawił mnie niezręcznie, w sposób
od razu podejrzany i oświadczył enigmatycznie: — A zatem
zostawiam was samych… — co zabrzmiało zupełnie
idiotycznie, i poszedł sobie. Niemka miała miłą, jasną twarz
mimo opalenizny: wrażenie jasności dawały bardzo jasne
włosy, blade niebieskie oczy i brak szminki. — Już pani idzie?
— spytałem z dobrze zamarkowanym niezadowoleniem. —
Muszę — uśmiechnęła się. — Obowiązki zawodowe. —
Cudownie się składa — powiedziałem z polotem nie
wzbudzającym zaufania — ja też już muszę iść. Pani chyba w
stronę Kaiserstrasse, panno?… — Elsa — podpowiedziała. —
I jestem mężatką. Ale idę w stronę Kaiserstrasse. — Już
mężatką? — zdziwiłem się niepomiernie w ramach dowcipnej
lekkości stylu. — Niemożliwe… A zatem, pani Elso, ruszamy.
— Będzie mi bardzo miło — uśmiechnęła się raz jeszcze i
weszła do szatni.
Narzuciłem szybko drelichowe spodnie i koszulę, w otwarty
kołnierzyk wpuściłem fularową chustkę i czekałem przy
wyjściu. W ubraniu Elsa wyglądała na drużynową z BDM.
— Pan jest Francuzem? — spytała, idąc obok mnie środkiem
pustej, rozgrzanej ulicy.
— Skąd pani wie?
— Mówił mi ten Alzatczyk. Nasz wspólny znajomy.
A więc jednak — pomyślałem z przekąsem. — Marcel startuje
twardo jako Alzatczyk. — Tak
— powiedziałem. — Jestem Francuzem.
— Mówi pan znakomicie po niemiecku.
Uczyniłem nieokreślony gest, mający oznaczać, iż wielkie
talenty są zwykłą mą cechą, o której nie warto się rozwodzić.
— Mój mąż stacjonował we Francji. Bardzo lubimy oboje
Francję i wszystko, co francuskie.
Kuchnię, literaturę…
— Ostrygi, sery, kurczęta, Molier, Stendhal i Maupassant.
Pyszne rzeczy, co?
— Angielsko–żydowskie intrygi rzuciły nas przeciwko sobie
— powiedziała topornie; była to dość nieoczekiwana wolta,
wszystko zjeżyło się we mnie, musiałem wyglądać jak zły
aktor w prymitywnej komedii, który powściąga ogromne
zdumienie. — Ale teraz, w zjednoczonej Europie, będziemy
żyć całe stulecia w przyjaźni i pokoju.
— Coś w tym stylu — przytwierdziłem bez entuzjazmu. —
Właściwie moglibyśmy od razu rozpocząć zbliżenie
niemiecko — francuskie… — postarałem się znacząco
uskrzydlić rozmowę i pchnąć ją w jedynym, naprawdę
interesującym kierunku.
— Wątpię, czy jednostki są w stanie wpłynąć decydująco na
realizację pewnych idei —
uśmiechnęła się niegłupio. — Zresztą, mówiłam o przyjaźni…
— To też mam na myśli — powiedziałem z wątłą szczerością
w głosie.
— Czy pracuje pan razem z naszym przystojnym
Alzatczykiem?
— Tak. W tym oto hotelu. — Przechodziliśmy właśnie obok
Park–Hotelu.
— Co pan tu robi?
— Jestem kelnerem.
— Czy jest to pana właściwy zawód? — spytała
najuprzejmiejszym tonem, na jaki było ją stać.
— Ależ skąd. Jestem studentem architektury.
— Rozumiem. Wojna. Jakie to przykre. Może to pana
pocieszy, że mój mąż, z wykształcenia muzykolog, traci swe
najlepsze lata na bzdurnym dowodzeniu kompanią strzelców.
To jest ofiara naszego pokolenia na ołtarzu świętej sprawy
Europy i cywilizacji zachodniej.
Jak nie przestanie o tym zasranym mężu — pomyślałem — to
wracam na plażę. Niech idzie do cholery. Przechodziliśmy
obok południowego skrzydła dworca. Na trotuarze, stukając
drewnianymi chodakami, kręciło się paru Polaków w
złachmanionych ubraniach, z fioletowym
„P” w żółtym rombie, przypiętym do piersi.
— Brzydzę się Polakami — rzekła Elsa.
— Co pani powie? — zdziwiłem się uprzejmie. — Przecież to
też Europejczycy, no nie?
— Tylko geograficznie. Tacy narzuceni nam, wzbudzający
odrazę Europejczycy.
— Ciekawe — zapaliłem się naraz do rozmowy mało
konkretnej i donikąd nie prowadzącej. —
Uczucie obrzydzenia może być równie silne jak
nieuzasadnione. Powstaje na dość niejasnej dla mnie zasadzie,
nie wiadomo dobrze: psychicznej czy biologicznej? Czy
uczucie obrzydzenia ogarnia panią na widok jakiegoś
konkretnego Polaka?
— Na widok każdego Polaka. Nawet gdy pada słowo „Polak”,
odczuwam coś w rodzaju fizycznego wstrętu.
— Stąd, wydaje mi się, że ktoś może się, na przykład, to także
trzeba przyjąć, brzydzić Niemcami, skoro…
— To bezsens — przerwała mi. — Nie jestem idealistką,
wiem, że w tak wielkiej masie ludzkiej, jak naród niemiecki,
mogą znaleźć się jednostki odrażające. Lecz brzydzić się
ogólnie Niemcami może tylko zdegenerowany wróg
wszystkiego, co piękne, ludzkie i zdrowe.
— A przecież może tak być — upierałem się niebezpiecznie
— że ktoś brzydzi się wszystkimi bez wyjątku Niemcami. Bez
względu na to, czy są dobrzy czy źli, czy pocą się i czy mają
zdrowe zęby. Co pani na to?
— To nie to samo. Brzydzenie się Niemcami to patologia. Ja
brzydzę się Polakami dla konkretnych przyczyn. Bo wszyscy
Polacy są brudni, okrutni i dyszą żądzą wymordowania nas,
Niemców, niemożliwą do wykorzenienia z ich dusz.
— Czy ja też jestem brudny?
— Pan przecież nie jest Polakiem.
— Ale nie widzę przeszkód, aby nim być. Moja matka była
Polką.
— Ach, przepraszam…
— Nie ma za co. Deklaruje mi pani swe gorące uczucia dla
Francji, a boję się, że w głębi duszy uważa pani Francuzów
również za naród niezbyt czysty. No, proszę powiedzieć
szczerze…
— Jeśli chce pan, abym była szczera… — powiedziała z
wymuszonym uśmiechem — to istotnie.
— Niech się pani nie krępuje, proszę mówić prosto z mostu. Ja
się nie obrażę.
— W tym chyba leży wasza słabość, że się nie obrażacie —
rzekła dość opryskliwie; nawet teraz nie potrafiła ukryć
głupiego poczucia wyższości.
— Obraziłbym się, gdyby mnie pani oskarżyła indywidualnie
o niechlujstwo, co byłoby niezgodne z prawdą. Natomiast nie
odpowiadam za wszystkich Francuzów. Ludzi należy oceniać
jednostkowo, wierzę w to równie mocno i głęboko, jak pani w
słuszność waszej sprawy. Ważne jest, czy ja i pani jesteśmy
domyci lub fałszywi, a nie kto z nas jest Niemcem czy
Francuzem.
Zapadła głucha, żenująca cisza. — Czy ma pani dziś wolny
wieczór? — spytałem beznadziejnie, wydawało mi się
bowiem, że muszę postąpić wspaniałomyślnie i ratować
pozory.
— Mam wszystkie wieczory zajęte — powiedziała bez
opryskliwości. — W komitecie kobiet mojej dzielnicy —
dodała jakby pojednawczo. — Tu zaczekam na tramwaj.
Podałem jej rękę i skręciłem w Elbestrasse. Ludzi ocenia się
jednostkowo — westchnąłem. —
Ma potworne nogi.
2
W Park–Hotelu było popołudniowo, czysto i sennie. Nie
opłacało się wracać na plażę.
Poszedłem do siebie, na górę, i położyłem na łóżku. W pokoju
panował półmrok i chłód. Po kilkunastu minutach zapukał
Piotr. — Gdzie się podziałeś? — spytał od progu, po czym
wszedł i usiadł na łóżku. Opowiedziałem mu. Ziewnął i
poklepał mnie po policzku. — Zaraz czas do roboty
— powiedział. — Zejdźmy wcześniej, zjemy dobrą kolację.
Należy ci się, po takiej rozmowie i takiej farmaceutce. —
Dlaczego przyszedłeś tak wcześnie z plaży? — spytałem. —
Stęskniłem się za tobą — odparł z minimalną ironią.
Przebierałem się powoli, starannie; oczyściłem frak zmoczoną
szczotką, włożyłem świeżą koszulę. Kolacja była
najważniejszym fragmentem dnia, imprezą każdorazowo
uroczystą, ceremoniałem. Oczyściłem pantofle, umyłem się
skrupulatnie i tak długo czesałem mokre włosy, dopóki nie
ułożyły się w lśniący hełm, misternie sczesany za uszami do
tyłu. Piotr wstąpił do mnie, schodząc. — Nie masz pojęcia —
mówił po drodze — jaką awanturę wywołał Abbelé po
obiedzie, kiedy poszedłeś. O te muchomorki z anchois.
Odstawił sobie parę sztuk i ktoś mu je skręcił. Pieklił
się, że jeszcze nie widział restauracji, w której by kelner
kelnerowi i tak dalej, że etyka upada, że to wszystko ci
wojenni kelnerzy, ludzie bez zasad moralnych, spoza zawodu i
bez kelnerskiego sumienia. Niby my. — Cholera —
powiedziałem — zupełnie zapomniałem o muchomorkach.
Chyba się nie zepsuły? Piotrusiu, zapraszam cię na
przedkolacyjną przystawkę. A tej starej belgijskiej świni to ja
jeszcze nawsadzam… — tu wspomniałem o pewnych
sformułowaniach, które zamierzałem zakomunikować
Abbelému. — Nie wiem, czy tak jednak można? — zawahał
się Piotr niepewnie. — Kolega koledze? — Dla mnie on nie
jest żaden kolega, tylko niemiecki lizus i karierowicz —
orzekłem. — Z tych, co chcą zrobić od razu majątek na
każdym gównie. A zresztą, nieważne. Nie masz pojęcia, jaką
ja dziś dziewczynę widziałem u Moslera, zanim przyszliście.
— Taka dobra? — zainteresował się Piotr. — Świetna —
powiedziałem skwapliwie
— znakomita. — Blanka miała telefonować w czasie obiadu
— rzekł Piotr z troską — i nie zadzwoniła. Co się mogło stać?
— A tam, Blanka… — powiedziałem obojętnie. — Ta dzisiaj
to był egzemplarz…
Muchomorki stały na swoim miejscu i nie sprawiały wrażenia
zepsutych. Piotr zeskoczył do kuchni po chleb, usiedliśmy na
wyłączonych grzejnikach i jedliśmy z namaszczeniem: każdy
muchomorek kosztował niemal jedną czwartą naszych
oficjalnych poborów miesięcznych. —
Patissier robi ten farsz z portugalskich sardeli — rzekł Piotr.
— To taka pasta — przytwierdziłem.
— Trzeba natychmiast powinszować sukcesu staremu
patissierowi. Wyborne. — Wypiłbym kieliszek reńskiego —
westchnął Piotr — ale już za późno. — Zorganizuję dziś ze
dwie butelki —
powiedziałem. — Chyba Brütsch da mi robić na stacji? —
Najwyższy czas, żebyś się o coś postarał
— rzekł Piotr. — Nie wymawiam ci, ale sam rozumiesz… —
Ty glizdo — obraziłem się — jesz moje bulki, moje masło i
moje muchomorki, za które czynisz mi przedtem obłudne
wyrzuty natury etycznej, ponadto palisz moje byki i jeszcze
wymawiasz mi parę nędznych łyków wina?… — Na kolację
jest Eintopfgericht — zwekslowal Piotr wymijająco — taki,
jak lubimy. Z fasolą i zapiekanymi ziemniakami.
Zeszliśmy na dół. W jadalni kelnerów siedzieli Pierre Marcel,
Jupp i Vessely. Rozepchnąłem Juppa i Pierre’a, usiadłem
między nimi, postawiłem talerz na stole i zacząłem jeść.
— Ty nieokrzesany, słowiański parobku! — zawołał Jupp z
maksymalnie dobrotliwą żartobliwością. — Czego się pchasz?
— Fakt — rzekł z drugiej strony Pierre po francusku —
przestań, stary. Zgnieciesz mi frak.
Dopiero co prasowałem klapy.
— Nie ma dla was litości — pochyliłem się nad talerzem,
chłepcząc rozgłośnie i mlaskając. —
Koniec świata zachodniego. Postępuję z wami jak moi
pobratymcy spod Charkowa i Kurska.
Wszedł Savino w nieskazitelnym fraku, wytworny i pachnący;
w ręku trzymał głęboki talerz pełen eintopfgerichtu.
— Conte — powiedziałem — co się stało? Nieprawy wnuk
Mussoliniego spożywający Eintopfgericht? Co jest?
— Wyjątkowo to lubię — oświadczył Savino — mimo że
kartofle. Zróbcie trochę miejsca.
Wszedł Leo, usiadł na brzeżku ławki pod ścianą i zapalił
papierosa marki Laurens–Abdullah.
— Oczywiście, jadłeś kolację w domu? — spytał Vessely.
— W ogóle nie jadłem kolacji — poinformował nas Leo. —
Nie mam apetytu.
— Dzieci kapitalistów nigdy nie mają apetytu — rzekł Jupp.
— Palą za to najdroższe papierosy na świecie.
— Jupp — ostrzegłem go — nie rozniecaj walki klasowej.
Może się to dla ciebie smutno skończyć. Masz nakazane
nienawidzić wyłącznie anglo–amerykańskich plutokratów.
Rodzimych masz kochać i poważać.
Wszedł Abbelé z otwartą puszką tuńczyka na talerzyku.
— Skąd masz tuńczyka? — zainteresował się Savino. —
Przecież nie było tuńczyka w obiadowym hors d’oeuvres?
— Miałem pewne należności u entremetiera — Abbelé
uśmiechnął się krzywo.
— Ciekawym, co on może mieć za należności w kuchni? —
spytał obojętnie Piotr.
— Jakieś brudne kombinacje w stylu króla Leopolda —
powiedziałem; należało atakować, by uprzedzić ewentualny
atak.
Abbelé stropił się nieco. — Kto chce kawałek tuńczyka? —
spytał trochę za głośno. — Sam nie zjem całej puszki. Za
tłuste. Ale zmarnowali im Koblencję, co? — nadał z
wysiłkiem inny kierunek rozmowie.
— Co za siła to alianckie lotnictwo, nie? — odezwał się
Marcel.
— Też jest się z czego cieszyć — rzekł Leo z lekceważeniem.
— Niewinni ludzie giną.
— Jakoś nie martwiłeś się, jak ginęli niewinni ludzie w
Warszawie i Rotterdamie — rzekł
spokojnie Piotr. — No, powiedz, martwiłeś się, czy nie?
— Może się nie martwił, bo był głupi — wtrącił się Jupp. —
A teraz zmądrzał i wie, że to wszystko jest do chrzanu i że nie
powinno tak być. Ja też wiem i co drugi Niemiec wie.
— Teraz wiecie — powiedziałem — jak wam dosunęli aż do
wątroby. Ale przedtem jakoś dziwnie nie chcieliście wiedzieć.
Nic a nic.
— Jak wiecie — rzekł spokojnie Piotr — to dlaczego nie
skończycie sami z tym gównem?
— Jak jesteś taki mądry — zaperzył się Jupp — to idź do
Kancelarii Rzeszy i zamorduj Hitlera tym widelcem!
— Może tak dosyć tych głupich gadek o polityce — rzekł
Abbelé. — Jesteście mali, zasrani kelnerzy i nic na to nie
poradzicie. Po co to wszystko?
— Słuchaj, Abbelé — powiedziałem — wcale nie zdziwiłbym
się, gdybyś zapisał się jutro na ochotnika do tej esesmańskiej
dywizji Degrelle’a, która walczy na froncie wschodnim.
Pomyśl: może by tak do intendentury, popracować przy
belgijskich dostawach…
Abbelé poczerwieniał na karku. — Za wielki szczyl jesteś —
rzekł napastliwie, lecz bez przekonania — żeby tak do mnie
mówić.
— Czego ty się w ogóle ciskasz? — poderwał się do mnie
Jupp; na chudych policzkach wystąpiły mu ceglaste plamy. —
Przyjeżdża tu taki dobrowolnie, z zupełnie dzikiego kraju, je,
pije, wymiguje się od rzetelnej roboty w najlepszym hotelu
Frankfurtu, chodzi ubrany jak lord i wyleguje się na pływalni
po całych dniach. I jeszcze pyskuje.
Skończyłem jeść, otarłem usta, spojrzałem na Juppa bez słowa
i pokiwałem głową. Musiał być jednak kawał kamienia w tym
spojrzeniu, gdyż po chwili ciszy Jupp rzekł dość płaczliwie:
— Za co ty mnie właściwie nienawidzisz? — Był pewny, że
mu zaprzeczę, że będę się tłumaczył z tak ciężkiego zarzutu,
absurdalnego na pozór w naszych warunkach.
— Za to, że jesteś Niemcem — powiedziałem spokojnie, zaś
Piotr skinął głową z aprobatą.
— Ale przecież nie zrobiłem ci nic złego, no nie? — upierał
się Jupp. — Możesz mnie nie lubić, możesz mną pomiatać,
uważać mnie za durnia i ofermę, lecz nie wolno ci mnie
nienawidzić. No, powiedz, zrobiłem ci coś złego? Ja, Jupp? Ja
przecież sam uważam Hitlera i wojnę… no, mniejsza o to…
— Więc dobrze — powiedziałem bez pośpiechu —
postarajmy się wyjaśnić sprawę raz na zawsze i do końca.
Nienawidzę cię za to, że przychodzicie do nas i siłą, przemocą,
gwałtem narzucacie nam siebie, popełniacie zbrodnie, przeciw
którym nie pozwalacie protestować, i mordujecie tych, którzy
się przed tym wszystkim bronią.
— Ale przecież nie ja! — Jupp pochylił się żarliwie nad
stołem i pukał chudym palcem w własną pierś. — Nie ja!
Popatrz, co ja mam z tym wszystkim wspólnego? Jestem
biednym popychadłem, nie ruszam się nigdzie poza Frankfurt,
nikogo nie morduję. Czego chcesz od mnie?
— To fakt — zaświadczył Vessely. — Jupp jest bardzo
przyzwoity chłopak.
— Co on powiedział? — pytał gorączkowo Pierre Marcela. —
Tłumacz szybciej, idioto, już nic nie rozumiem.
— Jupp — powiedziałem — bardzo cię lubię, ale gdyby mi
przyszło strzelać do ciebie, zabiłbym cię bez wahania.
— Juppa? — zgniewał się Savino. — Zabiłbyś Juppa? Za co
masz go zabijać? Nie lubię takiej zapiekłej nienawiści, takiej
zapienionej zaciętości.
— Ale za co? — zasmucił się Jupp. — Za co?
— Za to, że jesteście sobą, tylko sobą. Za to, że zawsze
będziesz myśleć, że macie rację, i takie myślenie zawsze
będzie prowadzić do zbrodni, o której będziecie przekonani,
że wcale nie jest zbrodnią, lecz czymś dobrym, pożytecznym,
sprawiedliwym. Nie jestem żadnym szowinistą ani
przesadnym patriotą i słabo mi się robi na myśl o zabijaniu
ludzi, ale wiem dobrze, że do takich, którzy tak myślą i
postępują, mógłbym strzelać z bliskiej odległości.
— Nawet do mnie? — zasmucił się jeszcze bardziej Jupp. —
Czy nie pamiętasz, jak ci dałem pół cielęcego sznycla
pierwszego dnia, jak tu przyszedłeś? Czy nie wystarczy ci, że
mnie od czasu do czasu zrzucisz ze schodów?
— Przykro mi, ale nawet do ciebie — powiedziałem, zapalając
wyjęty wprost z kieszeni niedopałek. — Musisz mi to
wybaczyć, Jupp.
— Potworny facet — Abbelé wskazał głową na mnie: kończył
jeść tuńczyka i miał zajęte obie ręce; był zadowolony, że już
nie mówi się o nim.
— Ale wierz mi, Jupp — dodałem — że bardzo cię lubię i
sprzeczność ta sprawia mi bardzo wiele kłopotu. Zwłaszcza
gdy myślę nad tym, co będę robił, kiedy tu przyjdą alianci.
— Tak właśnie mówią najgorsi bandyci — odezwał się Leo
lekceważąco, ale zastrzegł się od razu, zwracając się do mnie:
— Co bynajmniej nie znaczy, że mam cię za najgorszego
bandytę.
3
Staliśmy wszyscy w sali śniadaniowej, światła były
pogaszone, jedynie blask z oświetlonej a giorno sali głównej
przechodził tu, wśród drogich mebli i miękkich obić ściennych
w przyjemny, ciepły półmrok. Przyszedł Brütsch i obejrzał
każdego z osobna, jak dowódca pułku przed defiladą.
Na jego obrzękłej od całodziennego kosztowania twarzy
odbiło się zadowolenie wyższego rzędu, takie z pogranicza
dumy i leciutkiej euforii, jakiej doznaje zawsze koneser na
widok ukochanego dzieła sztuki. W istocie, wyglądaliśmy
urzekająco: Marcel, Piotr, Savino i Pierre, bardzo wysocy,
długonodzy, noszący swe fraki z niebywałą dystynkcją
młodych, zapalonych zawodowców, fordanserów czy
kelnerów, dla których frak jest drogim sercu mundurem z pól
rozlicznych zwycięstw; pozostali dorabiali braki walorami
indywidualnymi: Vessely i Leo doskonałością ubioru,
umiejętnością noszenia go i dyskretną powściągliwością
postawy, Abbelé wzbudzającą zaufanie statecznością, ja
nonszalancją. I tylko Jupp, w wyświechtanym fraku, za
dużych, nie oczyszczonych butach i zmiętej koszuli, wyłażącej
z przerwy pomiędzy spodniami a kamizelką, odbijał nieco od
całości obrazu. — Muszki w porządku? — spytał rytualnie
Brütsch i wszyscy dotknęli sprawdzającym ruchem swych
muszek: albowiem niewybaczalnym przestępstwem byłoby
mieć na sobie źle zawiązaną, starą lub wygniecioną muszkę, a
już założona przez pomyłkę muszka biała równałaby się
apokaliptycznej katastrofie i oznaczałaby rychłe samobójstwo
Brütscha w imię odpowiedzialności za nienaruszalny porządek
świata. — A więc proszę panów kelnerów za mną na salę —
wypowiedział słowa sakramentalne Brütsch; stanął przed
pierwszym, najwyższym, to jest Marcelem, otworzył drzwi od
offisu i poprzez offis prowadził nas gęsiego, dość wolnym
krokiem, na salę. Dokładnie w tym momencie stary,
niderlandzki kurant w hallu zaczynał wybijać godzinę ósmą i
przyznać trzeba, że takie entree czyniło zawsze na siedzących
już przy stołach gościach duże wrażenie; stoły do kolacji były
na ogól zamawiane uprzednio i zajmowane parę minut przed
ósmą. Sala jarzyła się wszystkimi żyrandolami, migotliwe
światło tonęło miękko w bogato marszczonych,
adamaszkowych zasłonach okien, odbijało się matowo od
naszych namiętnie wyczyszczonych fraków, przydając
niezwykłej głębi ich czerni, kontrastując je ostro z pastelem
boazerii, obić i mebli, zaś harmonizując z wyostrzonym
blaskiem dopucowanych nakryć, sreber, szkła i bielą obrusów.
Było to rzeczywiście, w pierwszej chwili, bardzo ładne
widowisko, w którym młodość naszych sylwetek i jasnoblond
włosy Marcela czy Piotra nad przystojnymi młodzieńczymi
twarzami grały niepoślednią rolę, nic więc dziwnego, że jedna
ze stałych bywalczyń Park–Hotelu, pani zasobna w stosunki,
doświadczenie, etole futrzane i nieco już zwiędłą choć
wypielęgnowaną cerę, nie mówiła o nas inaczej jak: — Ach,
już znowu Brütsch wprowadza na salę tę swoją brygadę z
Hollywoodu… — Zważywszy epokę, należało jej wybaczyć
nieco wojskową terminologię.
— Na deser suflet z sokiem czekoladowym — ucieszył się
szeptem Pierre, był to nasz ulubiony deser, arcydzieło wiedzy,
kunsztu, doświadczenia i zmysłu oszustwa patissiera. Wraz z
Savinem i Pierre’em jako commis pracowałem na dwóch
dużych stołach, nakrytych na kilka osób każdy. Przy jednym z
nich odbywało się luksusowe przyjęcie sześciodaniowe,
którego menu otrzymał Savino od pana Eisslera: obsadę
stanowiło tu czterech dość przyzwoicie wyglądających
facetów w stylu zamożnych przemysłowców z wczesnych lat
trzydziestych — granatowe dwurzędówki, jedwabne krawaty z
wpiętymi perłami, sygnety, złote papierośnice — i trzy dość
młode, bardzo modnie ubrane panie — włosy zaczesane z
karku do góry lub schowane pod spadające na ramiona upięcie
z tego samego materiału co suknia, czarne, zamszowe pantofle
na wysokim koturnie. — Biorę hors d’oeuvres, napoje, desery
— powiedziałem do Savina przy stacji, patrząc na menu. —
Weź resztę.
— Cwaniak — rzekł Savino. — Bo nie jesteś głodny po
Eintopfgericht i nie masz ochoty na nic pożywnego. Serów ci
się zachciewa i słodyczy, co? — Jakbyś zgadł —
uśmiechnąłem się. —
Zgoda? — Zgoda — rzekł — ale ja inkasuję rachunek. —
Oczywiście — odparłem służbiście —
jesteś przecież chef de rang… — Uderzył mnie pięścią w
brzuch z zadowolenia: był łasy na pochlebstwa jak dziecko. —
Aha — powiedział — pamiętaj o jednej butelce wina dla mnie.
Najlepiej mozelskie. — Podszedłem do Brütscha, który stał na
środku sali i wskazałem na nasz duży stół. — Czy piątka
otrzymuje napoje? — spytałem. Brütsch uniósł podbródek i
łypnął
półprzymkniętym okiem w tamtą stronę. — Stary
Böllinghausen — mruknął — jego dyrektorzy i jakieś zdziry.
Pewno ich żony. Obok masz hrabiego von Amorsbach z
rodziną. Dobrze, już tam idę.
— Podreptał chyboczącym krokiem przede mną i pochylił się
nad dużym stołem. — Menu pańskiego stołu przekazane jest
już do kuchni, panie prezesie? — zwrócił się do najstarszego z
panów w ciemnych dwurzędówkach. — Pozostają nam tylko
napoje do uzgodnienia. — Ach, Brütsch — ucieszył się
kordialnie pan prezes. — Powinieneś pamiętać moje ulubione
marki i roczniki. — Notuj — rzekł Brütsch do mnie, po czym
recytował: — Kieliszek duńskiej kminkówki lub kieliszek
kirschu, Mosseler Avelsbach trzydzieści dwa do ryby i
Assmannshauser Rotwein rocznik dwadzieścia osiem do
pieczystego, koniak Meukow do kawy. Czy tak, panie
prezesie? —
Bezbłędnie — rzekł pan prezes i całe towarzystwo rozpłynęło
się w pełnych uznania uśmiechach i uwagach zarówno dla
perfekcji Brütscha, jak dla dobrego smaku pana prezesa oraz
dla trwałego śladu, jaki wycisnęła na mózgach maître
d’hôtelów jego długoletnia działalność w frankfurckich
restauracjach. Przy stacji zjawił się naraz Eissler. — Proszę nie
brać żadnych kartek ani od prezesa Bollinghausena, ani od
hrabiego von Amorsbach — rzekł do mnie i do Savina. — Tak
jest, panie Eissler — powiedział Savino. — Taki fart nam
obciął — zgrzytnąłem zębami, gdy Eissler poszedł.
— Jasne, od prezesów i hrabiów żadnych kartek, zrewanżują
się już czymś tam… — Cholera… —
przytaknął Savino: chwilę przedtem widzieliśmy jeszcze w
marzeniach całe kilogramy mięsa i tłuszczów, jakie padną
łupem naszych nożyczek przy tych dwóch stołach. — Ten
prezes jest od huty żelaza — rzekł po chwili Savino,
wykazując skłonność ku towarzyskim refleksjom. — Co on
może takiemu Eisslerowi odpalić? Rurę? — Pies ich jechał —
powiedziałem z goryczą. —
Kopniemy ich za to na parę marek. — Brütsch wręczył mi bon
na wina. — Daj im, ile chcą —
powiedział i poszedł. — W takim razie dla mnie dwie butelki
— rzekł Savino. — I dla mnie jedną
— rzucił Pierre po francusku: zawsze zaczynał doskonale
rozumieć po niemiecku, gdy chodziło o jakieś nadużycia. —
Dobra, dobra — powiedziałem — nie skrzywdzę was. Pierre,
ładuj hors d’oeuvres. — Podszedłem do dużego stołu i
pochyliłem się nad panem prezesem. — A więc kirsch czy
kminkówka, proszę łaskawego pana — spytałem cicho,
dyskretnie. — Kminkówka, młody człowieku — odparł
kordialnie — i to podwójna. — Poszedłem do baru, nalałem
siedem dużych szklaneczek kminkówki i przyniosłem na
srebrnej tacy; Pierre nakładał z wprawą korki z anchois z
kaparkami na małe talerzyki, obok, na nieco większe, drobną
kupkę sałatki z porów z krewetkami.
Serwowałem wódkę, pochylając się nieco niżej nad paniami:
szedł od nich pociągający zapach pięknych, zadbanych,
utrzymanych w dobrobycie kobiet. Jedna odwróciła do mnie
głowę: z bliska twarz jej zastanawiała, zaś odruch ten zawsze
kojarzy się gdzieś odległe z negacją: zdepilowane, wyskubane
brwi i dość ostry nos odbierały tej twarzy czystość urody, nie
dając w zamian ani wielkoświatowego akcentu, ani
wyrafinowanej elegancji. Spojrzała na mnie z życzliwą
obojętnością, uśmiechnąłem się, mówiąc: — Łaskawa pani
pozwoli?… — tuż przed postawieniem przed nią kieliszka.
Przyszła mi na myśl dziewczyna z plaży. Jaka świetna… —
przypomniałem sobie wyraźnie jej wygląd. — O ile lepsza od
tych tu. Chociaż… z tego samego gatunku. Takie nie dla nas,
zasranych kelnerów w nieskazitelnych frakach… Francuskie
perfumy, wionące delikatnym przypływem od stolika, nie
dawały myślom wytchnienia, obracały je ciągle wokół tego
samego przedmiotu wszelkich skojarzeń. — Mam dwie
sardynki — szepnął Pierre. — Chcesz jedną? — Nie mam
apetytu — powiedziałem — daj Piotrowi. — Chory jesteś? —
zaniepokoił się Pierre: obojętność wobec sardynek z mej
strony mogła być wyłącznie objawem jakichś niedomagań. —
Zjeżdżaj po zupy — rzekł Savino do Pierre’a. — Fil, zejdź już
po wino. To potrwa, zanim je załatwisz. — Poszedłem do
offisu po zmianę kieliszków do wina. — Fil! —
krzyknął Leo, prując przez offis jak bolid. — Wielkie
polowanie na zapiekany mózg w kokilce! —
Włączam się! — odkrzyknąłem. Rzuciłem szklanki, zleciałem
na dół do kuchni i zacząłem od razu raban: — Do jasnej
cholery! Gdzie są te zupy na piątkę i szóstkę? Myślicie, że jak
nasz commis nie może sobie dać rady po niemiecku, to można
go rolować! Jak długo trzeba jeszcze u was czekać na
specjalne zamówienie Eisslera! — Zaraz, zaraz… — zająknął
się szef. — Czego ty chcesz, Leo?
Należy ci się jeszcze trzy razy mózg w kokilce i masz go tu…
— Cztery — upierał się Leo. —
Dałem panu bony na sześć, a dostałem tylko dwa. — Wziąłeś
trzy, złodzieju! — zdenerwował się szef. — Co z tymi
zupami? — darłem się. — Czekajcie, przyjdzie Eissler, to
wam pokaże! Mamy stół specjalny! — Przestań ryczeć,
smarku — rzekł patissier. — Dość tego bezczelnego szumu…
— Leo wstawiał już cztery mózgi na tacę. — To dla Vesselego
— rzekł po chwili, w offisie — bo prosił. Tobie załatwię
suflet, nawet dwa, tylko nie zabij Juppa, dobrze? —
Wykluczone —
odparłem, wracając do szklanek. — Sufletem ze sztuczną
czekoladą nie kupisz jego życia. Muszę go zabić. — Dodam ci
trzy papierosy marki Abdullah — prosił Leo. — To co innego

powiedziałem. — To zmienia postać rzeczy. Załatwione.
Będzie żył. — I wybiegiem ze szklankami. Właściwie
dlaczego mógłbym zabić Juppa? — myślałem po drodze. —
Przecież nie w imię ideałów narodowych ani w imię wierzeń
religijnych, ani w imię przekonań politycznych. A więc mam
po prostu ochotę zabić go, czy tak? Też nie tak. Ci wszyscy
ludzie w tej pięknej sali, dobrze i czysto ubrani, o
oczyszczonych paznokciach i uprzejmym głosie, są
Niemcami. Czy mam ich ochotę zabijać? Skądże znowu?
Muszę sobie mocno uświadomić, że są to Niemcy,
odpowiedzialni za całe zło świata, aby poczuć coś na kształt
wątlutkiej niechęci. Lecz za chwilę ktoś z nich powie coś,
choćby rzecz najmniej mnie osobiście dotyczącą, i ogarnie
mnie wściekłe pragnienie posiadania ręcznego karabinu
maszynowego… Czułem wyraźnie ów nierozwiązalny
dylemat: brak ideologii był mą słabością i silą jednocześnie.
Mógł sprawić, że w decydującym momencie palec mój nie
nacisnąłby cyngla, lecz dawał mi niezłomną potęgę
jednostkowego odczucia wszystkich słuszności i wszystkich
racji moralnych mojego położenia, a więc mojego prywatnego
mikrosensu całej tej wojny. Przy jednym ze stołów Vesselego
siedziała bardzo piękna, dwudziestoparoletnia dziewczyna,
modnie ubrana, w towarzystwie młodego pryszczatego oficera
marynarki. Rozstawiłem szklanki, podszedłem do stacji,
przystanąłem na chwilę i wbiłem natrętnie wzrok w
dziewczynę. Podniosła głowę i oczy nasze spotkały się: jej
były jasnoszare, prześliczne, patrzące na mnie z tak
doskonałym lekceważeniem, że nie pozostawało chyba nic
innego, jak otworzyć grzejnik na talerze, włożyć głowę i za
pomocą samobójstwa zaprotestować przeciw swemu losowi:
brak oparcia w tych oczach sprawiał, że istnienie moje trafiało
w próżnię, moja młodość i dogłębność przebywania w
realnym wymiarze świata stawały się jakoś bezzasadne. A
jednak ucho od śledzia — pomyślałem, nie uciekając
spojrzeniem. — Ta z plaży lepsza… Nie wiem dlaczego, lecz
pomyślałem sobie naraz o tej z plaży jak o swojej
dziewczynie, co było idiotyzmem, ale pozwoliło mi
najbezczelniej, w pięknym stylu, wytrzymać szare, puste
spojrzenie od stolika. Jak nie oderwę zaraz oczu… jeszcze
chwila i ten krostowaty bęcwał wstanie i da mi w szczękę —
myślałem z uciechą. — Co to będzie?… Dziewczyna wolno
odwróciła głowę, zaś ja poszedłem po wino; byłem pewny, że
gdyby ją spytać, na co przed chwilą patrzała, nie potrafiłaby
odpowiedzieć. — Cudowna ta dzisiejsza facetka od Moslera
— powiedziałem do Piotra, mijając go. — Cieszę się, żeś
sobie obejrzał coś interesującego — rzekł Piotruś z lekką
ironią i pełen spokoju, którym mnie urzekał.
W piwnicy wziąłem najpierw cztery butelki i zaniosłem do
mojej szafki w rozbieralni kelnerów.
— Assmannshauser po ile? — spytałem staruszka
piwnicznego. — Drogi, kochasiu, drogi —
wymamrotał piwniczny — sześć marek butelka, — Była to
dlań cena niebotyczna, pamiętał, jak bułka kosztowała feniga
za cesarza. Wytarłem ręce z kurzu w jego granatowy fartuch,
zabonowałem mu osiem butelek na numer stacji Savina i
wziąłem cztery butelki na górę. Na pewno się już nie
wykoleję… — rozmyślałem z żalem, idąc powoli po
schodach; udany numer nastrajał
mnie zawsze lirycznie. Jeszcze teraz marzyłem dość często o
swobodnym, nonszalanckim nacinaniu świata i ludzi jako o
jedynej godnej mnie drodze. Przemyślny, pełen fantazji kant
wydawał mi się urodą życia, czerpanie pieniędzy z pokera,
wyścigów i kobiet było w moich oczach szlachectwem mego
czasu, korzystanie z wszelkich okazji i uderzanie frajerów nie
tylko nie nastręczało mi żadnych obiekcji, lecz kryło w sobie
jakiś walor moralny. Mym pozytywnym bohaterem długo był
nie czyniący krzywdy farmazon, zabierający bogatym w imię
atrakcyjności gestu i swoistego solidaryzmu z bogatymi. Cóż
uczyniła z moją młodością wojna? Pozbawiła ją podejrzanych
ideałów. Wprzęgła mnie w pracę produktywną i zaraziła nią.
Walka z niegodziwością zniszczyła we mnie smak obijania się
po życiu, pozbawiła mnie sielankowego wyobrażenia
młodości, której ulubioną scenerią był straszliwie
zbałaganiony pokój sublokatorski czy pensjonatowy, w nim
stół pełen butelek po wódce, resztek kiełbasy w papierze, kart
do gry i papierosów. Budziliśmy się w mocno zużytej pościeli,
zawsze gotowi do porannej fanfaronady na temat
wczorajszych wspomnień przeciągaliśmy muskularne, opalone
ciała w koszulkach gimnastycznych zamiast mieszczańskich
pidżam, wyciągaliśmy niezmożone ramiona do porannego
papierosa czy klina wódki i odmawialiśmy paciorek uciech o
naszych całonocnych dokonaniach, zaczynający się
nieodmiennie od słów: — Ale numer był wczoraj, co? — Tak
płynęła nam młodość, której kolory były fałszywie krańcowe:
albo brudnawa, monotonna, zabijająca szarzyzna zwykłej
pracy i studiów, albo przesadna, podejrzana jaskrawość
pozłacanego życia ułatwionego. I oto wkroczyła wojna, po to
chyba, by uczyć nas odpowiedzialności, pojęć dobra i zła, i
rozpaczy, i rzetelnej roboty, czy tego, dla czego nie było dotąd
miejsca wśród naszych filmów, rozmów i westchnień do
wesołej płycizny bytu.
— Niech żyje wojna! — powiedziałem do Piotrusia w offisie,
przygotowując kubełki z lodem na białe wino, podczas gdy
czerwone leżało już w podgrzewaczu. — Zwariowałeś? —
mruknął
Piotr. — Wojna nie pozwoliła nam wykoleić się —
wytłumaczyłem mu — dzięki niej nie spędzisz życia jako
wyleniały z latami, podstarzały i stetryczały hochsztapler.
Tylko nieletni złoty młodzieniec jest atrakcyjny, kozakeria i
cwaniactwo stanowią nierozłączną część młodości, o ile
pretendują do uroku, a nie do nielegalnego zarobkowania.
Trzeba umieć o tym zawczasu pomyśleć. Czyż nie wydaje ci
się śmiesznym niebieski ptak o sztucznych zębach, pijący
ziółka na woreczek żółciowy i nie lubiący chodzić późno
spać? Złotym młodzieńcem można być do czasu, przekuwanie
tej skłonności do pewnego rodzaju życia w zasadę życia
prowadzi ku śmieszności.
Bójki, alkohol i dziewczęta, kibicowanie na meczach, muzyka
swing i ostre, bajeczne dowcipy, kino i nie kończące się partie
pokera, rolowanie całego świata na forsę i na kartki
żywnościowe…
cóż za radość!… ale do czasu… — Pojęcia nie mam, o czym
mówisz — rzekł Piotr — ale wydaje mi się, że mówisz
niegłupio. Co ci się zresztą ostatnio rzadko zdarza — dodał
przezornie. — No, chodź, popracujemy trochę dla odmiany —
uśmiechnął się — trzeba zarobić parę marek i skombinować
trochę wina. — Wino już mam — rzuciłem niechętnie i
westchnąłem nad jałowością wszelkiego apostolstwa.
Savino i Pierre sprzątali szalki po zupie żółwiowej i rzucali mi
dość naglące spojrzenia w sprawie napojów. Podciągnąłem
stolik na kółkach z trunkami, skłoniłem się przed panem
prezesem i podałem mu butelkę Avelsbacha. Pan prezes
potrzymał pieszczotliwie smukłą, ciemną, lecz przejrzystą
flaszkę w obu dłoniach, po czym dobył monokl z kieszeni
kamizelki i skrupulatnie przeczytał zielonkawosrebrną
etykietę, pełną gotyckich liter. — Owszem, młody człowieku

rzekł do mnie. — W porządku. Możesz nalewać. — Jak spod
ziemi wyrósł Brütsch z kieliszkiem od wina w jednej, a z
korkociągiem w drugiej ręce, wyjął mi butelkę z dłoni, skłonił
się wszystkim przy stole, nieporównanie wprawnym ruchem
odkorkował, nalał sobie trochę do kieliszka, wolno, nie
przechylając głowy do tyłu, smakował napój, mlaszcząc lekko
wargami, po czym rzekł do pana prezesa: — Z czystym
sercem mogę polecić. Bukiet subtelny, smak przetrawiony. —
Oddal mi butelkę, rozpocząłem ceremoniał nalewania białego
wina. Brütsch, Savino i Pierre stali przez cały czas
nieporuszenie koło stołu w postawie zasadniczej.
— Gdzie masz kwit rachunkowy? — spytałem po chwili przy
stacji Savina.
— Ile wziąłeś? — spytał Savino.
— Dwie dla ciebie, po jednej dla Pierre’a i dla mnie.
— Dużo, cholera…
— Na pewno wypiją jeszcze ze dwie.
— Zaczekaj, wstawię na końcu.
— Tylko nie pomyl się. Już raz zrobiłeś ten numer, pamiętasz?
Na rachunku było o trzy więcej niż na przebitce, ty baranie…
— Nie, nie…
— Pokaż rachunek.
— Tu go masz.
— Sardynki, już widzę, wkitowałeś na chama?
— Też muszę coś zjeść, no nie? Przy takiej robocie…
— Uważaj, ten prezes nie jest taki jeleń, na jakiego wygląda.
A ja chcę jeszcze trochę sera.
— To urwij w kuchni. Nie będę już dobijał do kwitu.
— W kuchni Dunkierka. Gonitwa sprzedażna za mózgiem i
sufletami. Pilnują jak cholera. Ser możesz władować. Nie
troknie się.
— Zobaczę, ale ci nie przyrzekam. Zorientuję się. Zresztą sam
mam ochotę na trochę sera. Dziś Gorgonzola i Allgauer.
— Pamiętaj, ten Böllinghausen daje bombowe napiwki
Skonstruuj przytomnie sumę, to trafimy ze dwadzieścia marek.
I bez żadnych numerów, ty neapolitański gangsterze, słyszysz?
— No, wiesz… — Savino poczuł się wyraźnie dotknięty. —
Jak możesz tak myśleć?
— Mogę. Wino kosztuje dwadzieścia cztery marki. Po sześć
marek butelka. Wszystko rozliczymy razem. Wyłożysz, a ja i
Pierre zwrócimy ci, o ile napiwek nie pokryje. Kapujesz?
— Okay, Fil…
— Co to za wrogie zwroty? Mogą cię wylać z partii
faszystowskiej za takie odezwania. Uważaj!
— Mam krewnych w Chicago — westchnął Savino. — Są
właścicielami restauracji. Jak tylko przegramy tę wojnę,
pojadę tam popracować. Może się we mnie zakocha jakaś
żydowska plutokratka…
1
Budziłem się zazwyczaj z głową pełną dziwnej jasności,
prężny i wypełniony bez reszty nadzieją. Zdawałem sobie
doskonale sprawę z bezmiaru gówna, w jakim tkwię, i
wydawało mi się, że jest cudownie. Całym mną, moimi
myślami i poczynaniami rządziła jakaś wściekłość życia,
określająca ich bezbłędność, skuteczność, zwycięskość.
Najczęściej śniło mi się, że siedzę w
„Chante–Claire” przy bulwarze Świętego Michała w Quartier
Latin, ze słuchawkami na uszach, i słucham A tisket a tasket…
Gra Chick Webb, śpiewa Ella Fitzgerald; Chick, niby biedny
garbus, a jaki wesoły, jeśli nie wręcz optymistyczny? Siedzę w
swojej brązowej marynarce od taniego warszawskiego krawca
Wojdaka, który chodził po domach i przynosił miarę do
klienta, a którego zadręczałem wymyślnymi żądaniami mych
tęsknot za elegancją prawdziwą, taką za prawdziwe pieniądze,
a nie za wyszarpane rodzicom grosze. Otóż „Chante–Claire”
była zakładzikiem, gdzie za drobną parofrankową monetę,
wrzuconą do specjalnego otworu, można było usłyszeć
wybraną płytę. Dwóch płyt słuchałem nieustannie i ciągle od
nowa: Mood Indigo Duke’a Ellingtona i A tisket a tasket…
Upodobałem sobie te dwa swingowe nagrania. Teraz, w
barakach nieopodal Gustavsburga, budziłem się nieomal
codziennie, gramoląc się z ostatnich parcel sennego wymiaru,
wypełnionych giętkim, mocnym, wibrującym głosem Elli, jej
przeraźliwie trafnymi modulacjami i prostą, ogólnodostępną
mądrością:
…And someone help me
find my basket
and make me happy again…
Zresztą brązowa marynarka od Wojdaka wisiała na stojącym
przy łóżku krześle: była to dość tandetna marynarka typu
blezer, ale byłem do niej bardzo przywiązany. W tym
pomieszczeniu sprawiała wrażenie pomyłki w rachunku, za to
napawała mnie życiodajną radością, chciało mi się zawsze
śmiać na jej widok. Wyskakiwałem z łóżka — stało tu kilka
dwupiętrowych łóżek, stłoczonych razem, albowiem we dnie
pomieszczenie to służyło za biuro — myłem się szybko w
mikroskopijnej umywalni, ubierałem się szybko, lecz nie bez
troski o poprawność, a nawet atrakcyjność mego wyglądu.
Zarówno na podwórzu, jak w pomieszczeniach dla chłopców i
w kuchni panował już niezgorszy ruch: kucharze zrywali się
pierwsi do gotowania kawy, podrywali obydwie sztuby
barakowe, nie bez trudności zresztą, a na końcu pukali
dyskretnie do moich drzwi
— albo od strony sieni, albo od strony kuchni. Ludzie biegali
przez podwórze do ustępów i zaglądali do moich okien: zasłon
nie miałem, ale nie miałem też nic do ukrycia. Przynajmniej
manifestacja tego stanu rzeczy była kamieniem węgielnym
mej polityki, moim aktualnym problemem życiowym,
probierzem konfliktów i rozstrzygnięć o charakterze tak
moralnym, jak taktycznym. Półtorej setki ludzi żyło w dwóch
sztubach, przy dwóch brudnych, tłustych od rozchlapywanej
zupy stołach, na wypełnionych strużynami siennikach
kilkudziesięciu dwupiętrowych łóżek, wśród nieustających
rozważań na temat: czy ja mam coś do ukrycia i co?
Ponieważ ludzie ci poznali rychło sens swojego losu,
doświadczyli nader szybko skręcającego kiszki głodu i
chorobliwego znużenia pracą ponad opadające z
niedożywienia siły, ponieważ ponadto zdobywali sobie
wiadomymi środkami alkohol, upijali się do nieprzytomności i
wpadali w mordercze deliria, w których miażdżyli sobie
czaszki mutrami do przykręcania progów kolejowych, bądź
rzezali powieki brzytwami, ponieważ na koniec uprawiali
zespołowo homoseksualizm i onanię oraz popadali w
oczywiste zezwierzęcenie — przyznać trzeba, że klimat do
dyskusji o mojej osobie mógł mnie napawać lekkim
niepokojem. Rzecz dziwna, niepokój ten odczuwałem raczej
sporadycznie, wyłącznie w obliczu nieoczekiwanych, nagłych
wydarzeń; na co dzień żyłem sobie dość spokojnie, goliłem się
za pomocą ciepłej wody, dbałem o swoją powierzchowność,
spałem, jak już wiadomo, samotnie, oddzielnie i raczej
wygodnie, w pomieszczeniu pełnym powietrza, jadałem… Ta
sprawa wymaga dłuższych wyjaśnień, w każdym razie, nie
pracując fizycznie jak reszta obozu, jadałem nie najgorzej, nie
mogłem uskarżać się na wikt. Wścibstwo tak zwanych
towarzyszy niedoli jest rzeczą ludzką, łatwo wybaczalną,
zrozumiałą, nie wątpiłem też ani przez chwilę, że na sztubach
wszystko o moim trybie życia wiedzą, że komentują go bez
gorącego dlań uznania. Mogłem oczywiście położyć kres
wszelkim plotkom, a nawet oszczerstwom — gdyż były one
nie do uniknięcia — za pomocą rządów silnej ręki: miałem w
sobie dość energii i uporu, aby takowe zaprowadzić i
utrzymać, nawet za cenę barykadowania się na noc lub
umiejętnie posługując się Niemcami. Mogłem pójść drogą
inną i zaapelować do więzów łączących mnie z resztą baraku:
był to zresztą dość łatwy atut do zagrywek wyblakłych i
nadużytych, ciągle jednak chwytliwych; mogłem powiedzieć
im: — Ludzie… —
lub: — Towarzysze… — lub: — Polacy… — mogłem
powołać się na Boga, który ma nas wszystkich jednako w
opiece, lub na prawidłowe rozeznanie naszego położenia,
które uczy nas, jaka metoda walki jest najskuteczniejsza.
Mogłem mieć mych zaufanych totumfackich, którzy
donosiliby mi za łyżkę marmolady z brukwi o każdej kalumni
i każdym przekleństwie, padającym na moją głowę wśród
ciężkich od zaduchu nocy lub podczas zakurzonych,
pośpiesznych odpoczynków przy śrubowaniu szyn; mogłem
też zorganizować prywatną mafię wewnętrzną i opłacać paru
dekami margaryny bojówkę tępych zbirów, gotowych do
natychmiastowej masakry na moje skinienie.
Nie czyniłem nic z tych rzeczy. Czasem, gdy budziłem się
wcześniej i bez wspomnienia o głosie Elli Fitzgerald, za to z
niewygodnym przypomnieniem pewnych konieczności,
należnych memu wiekowi, zaś gniotących szczególnie
dotkliwie na twardym, zbitym sienniku, stawało przede mną w
brudnoszarym mroku pytanie, uciszające najlepiej niepokój
lędźwi. Czy można żyć, nie krzywdząc? Tyle wokoło
widziałem krzywdy ludzkiej, że narosło we mnie duszące,
ściskające i parzące skronie pragnienie nieczynienia krzywdy.
Sam nawet nie wiem, kiedy pragnienie to stało się
najwyższym, nienaruszalnym prawem moralnym,
obowiązującym mnie za wszelką i każdą cenę. Nie czynić
krzywdy drugiemu człowiekowi… mój Boże, ale czy można
żyć wśród ludzi i z ludźmi, nie czyniąc krzywdy wokoło?
Starałem się. Starałem się, jak mogłem najusilniej, i muszę się
pochwalić, że nawet mi to jakoś wychodziło. Pokracznie, lecz
nieźle, trochę na opak czasami, ale wśród kieszonkowych
glorii ledwie dostrzegalnych skutków. Właściwie dlatego o
tym piszę; pisanie, jak wiadomo, może być powiedzeniem
czegoś lub opowiedzeniem o czymś, można na przykład
zapragnąć powiedzieć, że życie jest bardzo piękne lub kobiety
bardzo złe, albo że los bywa okrutny, zaś śmierć niczym się
nie tłumaczy poza zanikiem materii. Niczego takiego nie mam
zamiaru powiedzieć, boję się, że nic nie mam z tych rzeczy do
obwieszczenia. Natomiast mocno pragnę zaznaczyć, że nie
skrzywdziłem nikogo, w warunkach, w których nader ciężko
było tego uniknąć. Ale udało mi się.
Pozostaje otwartym pytanie: czy pomogłem wielu lub komuś?
Nie wiem, może i pomogłem, ciężko mi zresztą o tym mówić,
moja żądza chwalenia się nie jest aż tak nieokiełznana. Nie
wiem także, co w ostatecznym rozrachunku okazuje się
pomocą, a co spychaniem pijanego do zarzyganego rynsztoka.
Nie wiem też, czy powinienem wstydzić się tej okoliczności,
że nie krzywdziłem, dbając bardzo o siebie. Może uzna to ktoś
za sprzeczność, lecz najzupełniej obce, jeśli nie wstrętne, były
mi prostackie ideały prymitywnego społecznikostwa,
poświęcania się dla innych, samarytańskości i sztucznie,
słodkawo klejonego egalitaryzmu w imię groszowego sloganu,
że ja tak jak inni, solidarnie i równiutko to samo. Zważywszy,
że był to jedyny okres w mym życiu, w którym niezachwianie
wierzyłem w zwycięstwo sił dobra nad siłami zła, stwierdzić
trzeba otwarcie i stanowczo, iż wynurzenia te nie świadczą o
mnie najlepiej. Siły dobra były wtedy uzbrojone:
sprawiedliwość i humanizm, piękno, słuszność i prawda miały
do dyspozycji samoloty i czołgi, w których zwycięską moc
nad samolotami i czołgami tyranii, głupoty i kłamstwa
wierzyłem niezłomnie; na poświęcenie jednak nie miałem
ochoty, aczkolwiek gotów byłem dać się zatłuc za mą rację. O
filantropii odruchów i gestów nie mogło być mowy. Stąd
chyba brała się owa solidna pewność siebie i wewnętrzna
nienaruszalność, gdy stawałem przed frontem kolumny
roboczej na porannym apelu: chłopcy dygotali z zimna w
burym przedświcie, niewyspani, z pustymi brzuchami, w
których wodnista kawa poranna i glonek kartkowego
niepożywnego chleba drążyły otchłanie wolno postępującego
wyczerpania. Stałem pośrodku: z jednej strony kolumna, z
drugiej Weber, Trąbka i dyżurny Schutzmann, a pomiędzy
nimi ja, pilnujący, by nikomu nie działa się krzywda.
Oczywiście Weber usiłował nieustannie zachachmęcić coś z
godzinami roboty, z groszową wypłatą, z przydziałem
żywności, naturalnie Trąbka lał ich po drodze albo przy
robocie, o czym donosili mi bez płaczliwości, raczej ze
złośliwą satysfakcją, że przysparzają mi kłopotów.
Webera robiłem zresztą potem jak chciałem, był to typowy
urzędnik wesz, wredny insekt o szerokim tyłku, w kolejarskim
mundurze, tchórzliwy i głupi. Trąbka, majster drogowy,
naparzał
chłopców, ale pił z nimi tani fusel po nocach; po pijaku
wymyślał na Hitlera, zaś pytany, dlaczego leje wygłodzonych
ludzi przy potwornym wysiłku dźwigania szpał torowych, nie
potrafił dać dokładnej odpowiedzi, konstruował jakieś mętne
teorie o swym obowiązku uczenia Polaków pracowitości za
pomocą pałki, płakał nawet i zaklinał się przez łzy, że sam
cierpi, lecz uważa, iż postępuje pożytecznie, tym bardziej że
od dawna przestał być socjaldemokratą, co jest, być może,
podłe i demaskuje go jako zdrajcę, ale tak już jest, że on,
Trąbka, od trzydziestego trzeciego głosuje na Hitlera, który
zjednoczył naród niemiecki, dał pracę bezrobotnym,
wybudował szosy, wzniósł
dla Niemców kolonie jednorodzinnych domków i wskazał im
drogę do chwały. Do pilnowania zaś i jako bezpośrednią
egzekutywę Dyrekcja Kolejowa Węzła w Moguncji, właściciel
oraz pan życia i śmierci tego stada niewolników, przysyłała
policjanta kolejowego, przeważnie pewnego łysego
schutzmanna ze Służby Ochrony Kolei, który miał w swym
bieżącym życiu dwie myśli przewodnie: po pierwsze, że
można chodzić całą zimę bez płaszcza, byle się miało ciepłe
kalesony, po drugie, że ja jestem agentem Intelligence
Service’u. Nękał mnie przeto i nudził długimi, podstępnymi
rozmowami, przeważnie w nocy, zbierał o mnie informacje
wśród chłopców, którzy w swej masie bynajmniej nie
dotknięci zostali ideą nieczynienia nikomu krzywdy, i w ogóle
usiłował nakryć mnie za pomocą metod, znanych z
szmatławych broszur o szpiegach i kontrwywiadzie. Stałem
tedy pomiędzy tymi trzema przedstawicielami hitlerowskiej
potęgi a złachmanionym tłumkiem mych braci, ubrany w
brązową marynarkę, granatowy wełniany szalik z wyposażenia
Szkoły Morskiej w Gdyni i gumowe buty, i baczyłem na
sprawiedliwość. — Ilu chorych? — pytał Trąbka. — Sześciu
— odpowiadałem z uśmiechem pełnym zaufania we własne
siły. — Ilu chce iść do lekarza? — pytał Weber. — Ośmiu —
odpowiadałem pogodnie, z niezmąconą wiarą w dobry koniec
wszystkiego. — Panie Dolmetsch — odzywał się jakiś głos z
szeregu — ja też. — Co ty też? — pytałem zachęcająco. — Ja
też do doktora — kontynuował
niepewnie głos, zachrypły śladami wczorajszej alkoholowej
mordęgi. — Nie mogę kiwać. Palec mi narywa.
— Dziewięciu do lekarza — oznajmiałem tonem łagodnym,
lecz nie znoszącym sprzeciwu —
jeszcze jeden się zameldował. — Z kim ja będę robił? —
Trąbka dostawał ataku szału i kopał
najbliższego z szeregu w brzuch. — Z tą kupą gnoju mam dziś
zrobić trzy kilometry podwójnego toru? — A może tak tego
tłumacza na gestapo? — radził Schutzmann. Uśmiechałem się
błogo: wiedziałem, że nic mi się nie może stać, ponieważ nie
czyniłem krzywdy. — Chorzy otrzymują pół
racji chleba i ćwierć margaryny — próbował pertraktować
Weber. — Wykluczone — mówiłem.
— Doigra się pan takiej awantury w tym obozie, że pójdzie
pan pod mur za sabotaż. — Ja chcę jak najlepiej! — darł się
Weber. — Robię, co mogę! — Niech pan przynajmniej załatwi
dodatkowe pół
kilo chleba na łeb dziennie, o czym tyle razy mówiliśmy —
perswadowałem cierpliwie. — Dla ciężko pracujących. Tyle,
ile mają Włosi w Bischofsheim. — Już ja wiem, ile mają
Włosi w Bischofsheim! — pienił się Weber. — Ani grama
więcej niż ta gnojówka tutaj! Tylko, że Włosi pracują, a ci
śmierdzący wszarze migają się jak mogą i pan im w tym
pomaga! — Ja też wiem, ile mają Włosi — upierałem się
łagodnie — bo nam sprzedają chleb. Inaczej nie wyżylibyśmy.
— Pan by nie wyżył? — szydził Weber. — Ja się nie skarżę —
odpowiadałem ufnie i ciepło — ja nie pracuję fizycznie. Co ci
się stało w palce, Lewandowski? — A, panie tłumacz —
odpowiadał
Lewandowski, drapiąc się w skudloną głowę, a następnie trąc
wągrowaty nos pomiędzy maleńkimi, czarnymi, złymi
oczętami. — …Serioża mi go trochę skaleczył kozikiem.
Malcy się wczoraj niemnożko przekomarzali przy diewiatce,
ot, patrzysz, i jest pół palca… — Pokazał
zawiązany brudną szmatą kikut. — Wypadek przy pracy —
powiedziałem do Webera, zmieniając język. — Trzeba będzie
wystawić odpowiednie zaświadczenie. — Co ja mam z tą
trzodą… —
wzdychał Weber i siadał w biurze, czyli w mojej sypialni, do
rachunków i raportów. Ludzie maszerowali do roboty, ja zaś
siadałem naprzeciw Webera i patrzałem w okno: nie było w
nim zresztą nic prócz szarego, brudnego nieba znad
kolejowych terytoriów, zasnutego dymem, sadzą i węglową
mgłą. Po czym szedłem do kuchni, aby się pożywić. W kuchni
urzędowali trzej budowniczowie mego poczucia
odpowiedzialności. Napoleon był chudy, szczurowaty, o
długawym nosie i smutnych błękitnych oczach: uważał
deprawowanie mnie za swoje życiowe posłannictwo. Był to
zresztą drań doskonały, schludny i solidny, rzetelny w pracy i
niezawodny; plotka przezeń puszczona druzgotała
egzystencje, niweczyła najczystsze związki między ludźmi i
zohydzała najbardziej bezinteresowne z odruchów;
przewrotność i obłuda, jaką wykazywał na polu małych
donosów, były takiej próby, że nic nie ostało się w zimnym,
borującym płomieniu ich penetracji w nasze codzienne życie.
Z niebywałą lubością smarował mi cienkie kromki chleba
grubo na palec margaryną, na którą kładł skwarki, odciągnięte
z obiadowego przydziału dla całego baraku. — Niech pan je
— kusił. — Jednostki są najważniejsze, tylko jednostki się
liczą. Masa może ginąć, byle jednostki przeżyły. — Jadłem,
Napoleon zaś topniał z rozkoszy. — Jak to przyjemnie
uświadomić sobie — mówił — że każdy kęs, który pan
połyka, stanowi dwudniowy przydział tłuszczu dla tych tam,
pracujących w tym piekielnym zimnie i wilgoci, oblewających
się lepkim potem osłabienia przy każdym wzniesieniu kilofa.
Może jeszcze łyżeczkę cukru do kawy?
Ależ dlaczego pan nie je? Przecież oni i tak zawdzięczają panu
wszystko. Ze kałduny im gniją z kwaśnych wzdęć od
moczonego w kawie chleba i od zupy, którą im dajemy? To co
z tego? Daliby się za pana porąbać. Dobrze wiedzą, że pan o
nich myśli i walczy, że tylko u pana może im być tak dobrze…
— Chleb z margaryną i topionym serem czy marmoladą oraz
bardzo słodka kawa stawały mi w istocie na chwilę w
przełyku, ale nie na długo. Nie ma nikczemności
bezwzględnej
— myślałem sobie i przełykałem z trudem — wszelkie zło
zależy od wymiaru. Przynajmniej wtedy wierzyłem, że
podłość jest funkcją swego kalibru. Były kucharz wojskowy
okazał się niezbyt genialnym fachowcem: właściwie robił
tylko zupy, do których pakował cały przydział kartofli,
tłuszczu, mięsa i jarzyn. — Co im mogę zrobić za drugie
danie? — kłócił się ze mną. — Po takim glucie wołowej żyły?
— Tu pokazywał, jak mała porcja wypadłaby na osobę. —
Lepiej wszystko do jednego kotła, zawsze się coś pożywnego
z tego ulepi. Nasz naród lubi zupę, byle pożywną. —
Kucharze jednak, wraz ze mną, nie jadali zup. Codziennie
wędrowały do kuchennej duchówki kartofle, hojnie oblane
słoniną, w czterech blaszanych miskach; po paru godzinach
wychodziły stamtąd rumiane, świetnie przypieczone,
uduszone, doprawione i posolone. Właściwie nie można się
było oprzeć ich wyglądowi i zapachowi. Początkowo miałem
skrupuły, zwłaszcza z powodu kartofli: chłopcy narzekali
właśnie na niedosyt ziemniaków, na cienkość zupy, na brak w
niej tej podstawy pożywienia dla dzieci polskiej kartoflanej
ziemi; skrupuły rozwiał były kucharz wojskowy za pomocą
dłuższego przemówienia. — Nasz naród — wywodził —
znam najlepiej, bo z wojska. Nasz naród tylko w wojsku jest
naprawdę szczery, bo wojsko szanuje, nawet jeśli go nie
kocha. Otóż naród nasz wie z wojska raz na zawsze, że
kucharz ma wyglądać jak róża, jak malowanie, ma być zdrowy
i pysk ma mieć wypasiony, bo inaczej co by to był za kucharz?
Poza tym naród nasz ma swój rozum i swoją logikę, i wie, że
jak ktoś ma coś gdzieś do powiedzenia, to musi mu się lepiej
powodzić niż innym, czyli tym wszystkim, którzy nic nigdzie
do powiedzenia nie mają, bo inaczej, jak nie powodzi mu się
lepiej niż innym, znaczy to, że ten ktoś ni cholery nic nie
znaczy. Jednym słowem, byłoby rzeczą nienaturalną, żeby
ktoś, kto ma pod sobą kuchnię czy żłób, nie miał coś z tego,
bowiem oznaczałoby to, że jest on zwykłą oflegą. Na świecie
jest porządek i wszystko musi się według porządku odbywać,
bo inaczej człowiek głupieje i już sam nie wie, co ma robić.
Nasz naród wie, że jeśli ja, albo pan tłumacz na przykład, nie
zjadłbym przyzwoicie, to musiałbym wynieść i sprzedać, i być
nieuczciwym, a tak, jak zjem, co mi się należy, nikogo nie
oszukam i nikogo nie skrzywdzę. Co zaś najważniejsze, naród
nasz wie, że jak przy stu pięćdziesięciu porcjach urwie się z
każdej odrobinkę, to nikt na tym specjalnie nie straci, a główni
ludzie pożyją sobie przyzwoicie, humor będą mieć lepszy,
lepiej postarają się o interes całej gromady, czyli o sprawy
publiczne i społeczne. I to, uważam, jest bardzo mądre w
naszym narodzie. — Po takiej podbudowie teoretycznej
jadłem duszone i pieczone ziemniaki z blaszanej miski na
oczach wszystkich z nienagannie spokojnym sumieniem, a
nawet w pewnym poczuciu dobrze spełnianego obowiązku;
zaś po paru tygodniach takiego wiktu wyglądałem jak po
tucznej kuracji w pensjonacie dla bogatych rekonwalescentów.
— Tłumacz jak malina — mówił Piet’ka Kozioł, trzeci
kucharz — tylko go ubrać jeszcze, a każdy powie: prawdziwy
hrabia Rodryg… —
Piet’ka chodził po baraku w postrzępionych tenisówkach,
krokiem miękkim, kocim i zastanawiająco cichym, zwłaszcza
że stopy miał wielkie, szerokie i chwytliwe, sprawiające
wrażenie, jakby się przyklejały do podłogi. „Bractwo
Wywoływanych przez But” poważało go bardzo, a nawet
uważało za rodzaj dziekana: Piet’ka królował w dziedzinie
hazardu, rękę miał
ciężką, lecz używał jej rzadko, cieszył się raczej dużym
autorytetem jako wybitny pajęczarz specjalista. — Niech tylko
przyjdzie wiosna — mówił — Niemcy okna otworzą,
wszystkich was wtedy ubiorę… — I wzdychał sentymentalnie:
— Co znaczy Hitler dla odeskiego urkiesa? Co w ogóle może
znaczyć?… Co mu może zrobić? — Jego męska, kwadratowa,
raczej przystojna twarz wzbudzała sympatię i zaufanie,
szulerskie oczy, którymi obmacywał bezbłędnie wszystko i
wszystkich, nakazywały każdemu zastanowić się nad
niewątpliwą indywidualnością ich posiadacza. Do mnie czuł
lekki żal za zmarnowane możliwości. — Wszyscy tu powinni
na nas harować — utrzymywał. — Dziewiczy kraj nie wiedzą,
co to prawdziwy wileński złodziej, kształcony na ulicy
Straszuna. Moglibyśmy taki skokowy artel założyć, że w
książkach by o nas pisali. Przede wszystkim opłata dzienna od
pracujących za spokój w baraku. To byłby kapitał
zakładowy, na rozruch. Potem… na miasto… — Nie chciałem
stanąć ani na czele takiego przedsiębiorstwa, ani takiej
działalności i Piet’ka nie mógł mi tego darować; widział we
mnie jedynego człowieka, zdolnego do poprowadzenia
organizacji na wielką skalę. Zresztą obyło się beze mnie. W
parę tygodni po naszym osiedleniu się w Gustavsburgu
Niemcy rozstrzelali dwóch naszych chłopaków za włamanie
do trafiki tytoniowej podczas alarmu lotniczego: malcy
kombinowali dobrze, licząc, że Niemcy ładują się gremialnie
do schronów i nie wysuwają z nich nosa aż do odwołania,
zawiódł ich tylko czas trwania alarmu, bardzo krótki, toteż
policja znalazła ich w samym środku roboty. Były to zresztą
dopiero wprawki, pierwszy, wiosenny trening: już niebawem
czołówka „Bractwa Wywoływanych przez But” opracowała
plan poważnej akcji.
Moguncja, jak wiadomo, leży w samym centrum nadreńskiego
regionu winnic, pełno w tej okolicy bogatych firm winnych
oraz zasobnych w wieloletnie zbiory magazynów i piwnic,
handlowych i prywatnych. Już za pierwszym razem, gdy przy
okazji czyichś imienin zobaczyłem leżącą na pryczy smukłą,
ciemnozieloną flaszkę o wymyślnych pieczęciach korka,
tknęło mnie, że coś się tu kłuje groźnego. — Skąd masz to
wino, Mordas? — spytałem. Mordas uśmiechnął się szeroko,
serdecznie, po chłopsku, jego jasne, szczere oczka wyrażały
nieskończoną życzliwość dla mnie i dla całego świata, na
który dobre wróżki przynoszą cudem butelki najdroższych,
reńskich win, zupełnie nieobecnych w normalnej sprzedaży,
wprost do baraku polskich robotników kolejowych, w samym
środku hitlerowskich Niemiec i wojny światowej. — A…
dostałem, panie Dolmetsch, od jednego kota, któremu
wysprzątałem ogródek i klatki po królikach… — rzekł
dobrodusznie i na tym skończyło się. Nigdy zresztą nie
dochodziłem, skąd biorą alkohol, wystarczyło mi, że
regularnie w każdą sobotnią noc budziły mnie nieludzkie
wycia w stylu: — Jezus!… Zabił mnie!…
Chryste, moje oko!… Ja cię, hadzie… Uuuuh, nożem!…
Pomocy, mordują!… Patrz go, chrena, z młotkiem do mnie!…
— Po czym opatrywałem szereg ran kłutych, ciętych,
tłuczonych, szarpanych. Jednak widok leżących kiedyś pod
barakiem pustych butelek, których roczniki po bliższym
zbadaniu opiewały na wczesne lata dwudzieste, przejął mnie
dreszczem złych przeczuć.
W istocie, nie upłynęło dni kilka, a parę nowych
przywięziennych mogił skryło w niemieckiej ziemi parę
polskich ciał. Koledzy nasi zginęli na froncie wojny
ekonomicznej, trudno bowiem inaczej określić ich śmierć w
warunkach, w których kradzież paru butelek wina karze się
rozstrzelaniem jako zamach na całość państwa i narodu. Nie
wiedzieli nawet, nieboracy, za jak doskonale roczniki win
Nadrenii i Palatynatu padli od wrażych pocisków; sam o tym
nie wiedziałem, dopiero później dowiedziałem się, co znaczy
Schloss–Johannisberger 1926, i odtąd czciłem ich pamięć.
Ciekawe jednak, że o ile powoływali się chętnie na swój
polski upór w dziele opróżniania piwnic mogunckich
handlarzy win lub klasztorów, o tyle zupełnie obcy był im
pewien prymitywny typ nacjonalizmu, polegający na
uporczywym trzymaniu się zewnętrznych znamion narodowej
przynależności, godeł lub emblematów. I tak nawet najtępsi z
nich okazali niezwykłą subtelność w zrozumieniu zawiłych
kombinacji niemieckich na europejskim wschodzie, w
odcyfrowywaniu politycznych finezji Alfreda von Rosenberga.
— Niech pana ręka Boska broni, panie Dolmetsch — mówił
mi nestor baraku, niejaki Prokopowicz, podający się za cieślę
— żeby nas zapisali na policji za Polaków. Co u nas w sercu,
to nasza rzecz, ale po czorta nosić to wypisane na nosie?
Litwini, nie Litwini, niech z nas zrobią Kałmuków, co panu
szkodzi? Mówię to panu, bo pan może z tych, co to honor i tak
dalej, a to nawet, po sowieści, i pół litra dobrej przedwojennej
wódki niewarte. Oszukać i przeżyć, oto sztuka i zasługa. —
Odpowiadał mi bardzo ten rodzaj politycznego pozytywizmu,
a nawet rzec muszę, iż mocno kusiło mnie, aby z tej
dojrzałości uczynić program własny: w mym krótkim życiu
różne totalizmy usiłowały kilkakrotnie odmłodzić Europę
poprzez narzucenie jej mentalności młodego, prostackiego
gbura; oczywiście próby te zawiodły, musiały zawieść,
nonsensem jest bowiem ubieranie człowieka po pięćdziesiątce,
wbrew jego woli, w harcerskie spodenki i zmuszanie go do
wykonywania dzikich podskoków, utrzymując przy tym, że
wszystko jest w zupełnym porządku. Igraszki takie ośmieszają
zarówno zmuszanego, jak zmuszającego, powrót do życia w
rozsądku wiedzie wyłącznie przez pozostawienie dojrzałości
jej praw, braków i zdobyczy. Uświadomiwszy to sobie przy
pomocy starego Prokopowicza, rzuciłem się w wir walki o
ausweisy, które wywalczyłem w końcu, a z których wynikało,
że narodowość stu kilkudziesięciu ludzi w obozie pracy
Mogunckiej Dyrekcji Kolejowej, stacjonowanym w
Gustavsburgu, jest całkowicie niemożliwa do ustalenia. Nie
zmieniało to nic w niewolniczej doli tych ludzi, dawało im
jednak znakomite samopoczucie na widok innych Polaków,
ozdobionych literą „P” w żólto–fioletowym rombie,
przemykających się pod murami ulic krokiem rasowo
prześladowanych. Moi chłopcy nie nosili w oczach odbicia
niezawinionej hańby ani zaszczucia ludzi odpowiedzialnych
za własną krzywdę i wszelkie zło istnienia, dzięki czemu
kradło im się sprawniej i udatniej pielęgnowało jednostkową
godność. — Co oni wyrabiają z ludźmi, te hamany —
wzdychał potępiająco Prokopowicz w rozmowie z jakimś
swym ziomkiem, który przyszedł go odwiedzić z literą ,,P” na
piersiach. — Kary Boskiej na nich nie ma… —
Wzdychał jednak i potępiał z pozycji mądrego,
współczującego sędziego, zaś nie skarżył się ani nie
lamentował jako pokonany i prześladowany. Mnie zaś wyszedł
numer potężny, uzasadniający optymizm i nadzieję.
W międzyczasie przyszła wiosna i powietrze zadrgało
bolesnym, łagodnym powiewem, który bierze się nie wiadomo
skąd, nie wiadomo, czemu gniecie i miesza myśli i nie
wiadomo, za czym budzi tęsknoty. Człowiek chce nie
wiadomo czego albo nie wiadomo, dlaczego niczego nie chce.
Włóczyłem się po willowych uliczkach Gustavsburga i
Kostheim, tropiąc zapach kolorowego zmierzchu, który nie
wiadomo, w jaki sposób wibrował tak samo, jak wiosenne
pasemka doznań z rodzimej, warszawskiej ulicy. Zachodziłem
na cienkie, wodniste piwo do czystych, pustych wirtschaftów,
w których pachniało mytą podłogą i niemieckim tytoniem. W
wirtschaftach usiłowałem umawiać się nieudolnie z
nalewającymi napoje kobietami bez względu na ich urodę czy
wiek; żywiłem jeszcze dość naiwną wiarę w przemożną siłę
biologii. Wydawało mi się, że wiosenny zew krwi i brak
mężczyzn rzuci mi w ramiona te lub inną; było mi zresztą
wszystko jedno jaką, ulegałem bowiem na początku lekkiemu
zmętnieniu normalnych funkcji umysłowych na tle
przeciągającej się wstrzemięźliwości. Szybko przekonałem się
jednak, że współczesne ideologie potrafiły wyjść zwycięsko z
nieuniknionej próby sil z biologią. Miałem liczne dane na to,
aby dostrzec liczne objawy jęczących w jarzmie ideologii
pierwiastków wolnej biologii w oczach tej czy innej, niemniej
jako jednostka nie byłem w stanie poderwać tych sił do
otwartej rewolty.
Później przyzwyczaiłem się do życia niepełnego,
okaleczonego, gorzej nawet, w pewnym czasie stałem się
ofiarą mej własnej władzy, albowiem chłopcy wynaleźli w
Moguncji dom publiczny dla cudzoziemców. Rzecz jasna, nie
mogłem sobie na to pozwolić, aby tam chodzić: nieustająca
gra dobrze wyważonych pozorów jest źródłem wszelkiego
społecznego pierwszeństwa. Włóczyłem się tedy po okolicach
Moguncji, zaglądałem do ogródków działkowych i małych
podwórek, zawalonych klatkami z królikami, szlifowałem w
sobie odczucie tego ślicznego kraju, pełnego bujnych lasów,
zielonych wzgórz i łagodnych rzek wśród soczystych łąk,
wylegiwałem się tu i ówdzie na trawie, wgapiałem się w niego
i coraz bliższy byłem zrozumienia tego, jak się pisze sonety.
Po czym wracałem do baraku, gdzie tęsknota za emanacją
czystego ducha wzmagała się we mnie do rozmiarów
niebezpiecznych. Czekaj — mówiłem sobie — znajdziesz
jakąś dziwkę i wszystko znów będzie w porządku. Kawałek
tyłka, oto i całe ocalenie, zaś liryka wróci do właściwego
wymiaru czegoś bardzo miłego, czego nie ma naprawdę…
Wtedy właśnie poznałem Tadeusza. Stał obok chłopskiego
wozu, w Kostheim, i poprawiał coś koło końskiej uprzęży; na
sobie miał wrześniowy mundur żołnierski, dość już
sfatygowany. — Jak się masz? — powiedziałem. — Polak? —
zdziwił się. — Bronimy się — powiedziałem z uśmiechem. —
Nie sądzisz, że lepiej jest nie dawać się i nie nosić tego
znaczka, który robi z nas ludzi drugiej kategorii? — Uhm —
mruknął bez większego przekonania; wiedziałem, że nie ma
do mnie zaufania, że moja piękna, brązowa marynarka i
ostentacyjna, cwaniacka swoboda nie bardzo mu leżą. — Ty z
dobrowolnych? — spytał z leciutką pogardą w głosie. — Aha
— odpowiedziałem skąpo: i mnie zaczynała drażnić ta
niezasłużona podejrzliwość, zamiast ją rozładować,
popadałem w nonszalancję, która coraz bardziej zaciemniała
miast wyjaśniać. A, tam… — pomyślałem niechętnie — będę
się tłumaczył przed byle ciubarykiem… Wiedziałem już, z
kim mam do czynienia, znałem swój narodek, kochany i
przebogaty w koncepcje ocen drugiego człowieka narodek
polski, nie znający innych sformułowań osobowości poza
typem harcerza lub bandziora.
Ten przystojny chłopak o ujmującej, otwartej twarzy, na
pewno mój rówieśnik, przynależał
niedwuznacznie do szczepu harcerzy, zaś polski harcerz, w
moim przekonaniu, nadawał się dzięki swej malowniczości
właściwie tylko do kroniki filmowej. Nie darzyłem polskiego
harcerza przesadną sympatią, jak na mój gust, polski harcerz
miał nazbyt często brudne paznokcie, za to odznaczał się zbyt
świetlaną zdolnością do niepotrzebnych nikomu poświęceń;
ponadto cechował
go zbyt twardy upór w dźwiganiu na swych barkach funkcji
społecznych, z których wszelki wysiłek szedł na marne, co
wydawało mi się dość śmieszne. Podejrzewałem także
polskiego harcerza o wrodzoną ograniczoność, która kazała
mu znajdować nieustające upodobanie w różnorakich
„izmach”, od katolicyzmu i faszyzmu po antysemityzm i
humanitaryzm. W mym najgłębszym przekonaniu polski
bandzior był dużo prostszy, a zarazem dużo bardziej
interesujący: brak mu było tępoty. Niemniej wiedziałem
dobrze, że aczkolwiek smutna ta konieczność wynika z
doświadczeń historii, prawie wszystko, co w naszym kraju i
narodku zrodziło się wspaniałego, zawdzięczać należy
harcerzom; jakże zazdrościłem Francuzom i Anglikom, którzy
równie wspaniałe rzeczy w swych dziejach zawdzięczają
bandziorom. Zaś w ówczesnej sytuacji, przy codziennej
hipertrofii bandziorstwa, jaka stała się mym udziałem, jakże
mile widziany stawał się żywy, konsekwentny harcerz, mimo
wszelkich hamulców, zgrzytających w mej duszy. Nareszcie
Polak — myślałem już w chwilę potem, trochę euforycznie —
prawdziwy Polak, dobry Polak, przyzwoity Polak, Polak,
Polak… Polak prawdomówny, o prostym spojrzeniu, Polak, a
nie żaden brudny, pokrętny, podstępny i obłudny koktajl z
Litwina, Białorusina, ćwierć — Polaka i jednej czwartej
Tatara, zwany wilnianinem… — Człowieku — powiedziałem
— zastanów się: czy nie pojmujesz, że stoimy teraz w oku
cyklonu? I że są ludzie, którym bardzo zależy, aby znaleźć się
w oku cyklonu? Że tam się chronią? — Na twarzy Tadeusza
odbił się intensywny namysł. — Ale dlaczego nie nosisz ,,P”?
— powiedział z uporem. — Powinniście nosić ten znaczek z
podniesionym czołem. — Chodzenie ciągle i na co dzień z
podniesionym czołem jest trochę niewygodne — rozzłościłem
się. — Zrozum to. — Dobrze — westchnął. — Gdzie
mieszkasz i co robisz? — Mieszkam w obozie, w
Gustavsburgu, i pracuję jako tłumacz. — Tłumacz? — chmura
niepokoju zasnuła znów jego jasne czoło: tłumacz był w jego
oczach pozycją dwuznaczną, rozumiałem to doskonale, jakże
mogło być inaczej dla człowieka, który umiał doszukać się
źródła dumy w hańbie i który marzył o cierniowych
znamionach ludzkiej godności. — Mówi przez ciebie pycha —
powiedziałem poważnie, nie wiedząc nawet dlaczego i po co.
— Pragnąłbyś wywyższenia przez cierpienie. — Ale ja nie…
— pomyślałem jednocześnie: musiałem szukać utraconej na
chwilę równowagi, bo chociaż słowa brzmiały jak lekcja z
Ewangelii i były być może obrzydliwie banalne, a także
powszechnie, aż do znudzenia znane, ale mieliśmy po
dwadzieścia dwa lata każdy i stały się dla nas bazą przyjaźni.
Tadeusz mieszkał w obozie jeńców wojennych aż pod
Russelsheim, zaś pracował u chłopa, w dużym gospodarstwie
rolnym. Jadał dobrze, w obozie stosunki były znośne, ludzie
nie najgorsi. Do Kostheim przyjeżdżał codziennie w celu
szczególnym: odwoził córkę pewnego kolejarza, która
ukończyła kursy mleczarskie i pracowała jako technik w tej
samej wsi. Przy okazji załatwiał bieżące sprawunki swego
bauera, który go lubił
i obdarzał zaufaniem. Przywiązał się wręcz do niego i czynił
różne aluzje do trwałych związków, jakie ewentualnie
mogłyby zatrzymać Tadeusza po wojnie na jego gospodarce:
liczył chyba w tym względzie na pomoc jednej ze swych
rozrosłych w piersiach córek. Podobała mi się taka pogarda
dla praw i wierzeń hitlerowskiej Rzeszy ze strony heskiego
chłopa, lecz Tadeusz opowiadał o tym z niezbyt
wyrozumiałym, trochę kryjącym obrazę uśmiechem. Czul się
Polakiem, harcerzem, społecznikiem i nauczycielem; wszyscy
go lubili, to prawda, lecz on tęsknił do książek Żeromskiego,
czytywanych do poduszki, do życia Judymów i Siiaczek w
małym, polskim miasteczku po wygranej wojnie. Pochodził z
domu, w którym socjaldemokratyzm mieszał się z sumiastymi
wąsami, wiara w wolność i tolerancję współżyła z szlachecko
— powstańczymi tradycjami, umiłowanie starych szkaplerzy i
szabel sąsiadowało z kultem swobód obywatelskich.
Największą jednak przeszkodę dla bauerskich planów stanowił
fatalny, tajemniczy błąd w dwudziestodwuletnim
Tadeuszowym podsumowaniu świata, dziwaczny zgrzyt
wszystkich trybów serca i rozumu, zagadkowy splot
niepojęcie porażonej woli z pogiętymi zasadami życia, jakim
okazała się miłość do córki kolejarza, owego technika
mleczarskiego imieniem Franciszka.
Opowiadał mi długo i z trudem o tych sprawach, nie umiał
znaleźć w sobie do nich ani dystansu, ani stosunku, nie potrafił
ich przeżywać ani relacjonować, słowa o nich nie dawały mu
ulgi, ich przebieg sprawiał mu zaciekłą rozkosz, wstydliwą,
bolesną i zawiłą. Jego jasny, otwarty uśmiech z chwil
oderwania się od realnego kontekstu życia, wraz z powrotem
w życie, stawał się gapiowaty, nieobecny, zamazany, rysujący
się klasycznym skrzywieniem warg wiejskich odmieńców,
błąkających się po krętych drogach bezsensu. Blisko rok
pracował obok Franciszki w jakiejś mleczarni czy serowni,
ocierając się o jej biodra i trafiając nieustannie oczami w jej
twarz z zaszyfrowaną zapowiedzią miłości w rysach;
nienawidząc jej za to, że była Niemką i męcząc się urojonymi
więzami moralności. Kiedy miłość stała się krzyczącą
oczywistością jak głos spikera radiowego, obwieszczającego
zwycięstwo zbrodni, do nóg ich nadpłynął nowy próg udręk:
odpowiedzialność za los obojga. Siła rozumowań okazała się
całkiem iluzoryczna: którejś czerwcowej soboty znaleźli się na
podłodze, obok centryfugi, i odtąd dni ich, noce i poranki
przesiąkły bezwzględnym, eliminującym wszystko inne
pożądaniem, impregnując ich serca przed strachem, a
wyobraźnię przed rozmiarami klęski, która groziła im
zewsząd. Asortyment wyrzutów sumienia, jaki winien był
ewentualnie ich trapić, kanalizował się całkowicie w
doskonaleniu umiejętności kluczenia: to tylko stało się im
potrzebne z wielkich przestrzeni życia psychicznego, którego
nie ima się ogień, lancet, żaden kwas żrący ani plamoznik w
zwykłych warunkach moralnych nadużyć zwykłych ludzi.
Tadeusz zwierzył mi się: słuchałem z pewnym zażenowaniem.
Nie nosiłem w sobie wówczas zrozumienia dla głębi uczuć i
doznań, na pewno też nie potrafiłbym ich formułować inaczej
niż dla draki, w ramach stylu opowieści z pływalni czy
wieczornych rozmów w domach akademickich, gdzie paru
młodych, zdrowych chłopców w pulowerach przeciąga się
leniwie na nakrytych kocami łóżkach i opowiada sobie różne
szczegóły młodocianych doświadczeń. W wypadku Tadeusza
tonacja ta była zupełnie nie na miejscu, chodziło o rzeczy inne
i większe. — Kochasz, kochasz… — powtarzałem z
rozdrażnieniem. — O
co ten krzyk? Mężczyzna tak jest skonstruowany, że nawet,
jak kocha, zawsze może przyrżnąć inną babkę. Uważaj lepiej,
to wszystko. Grunt, żeby nie było wpadki. — Otóż nie —
uśmiechał się łagodnie Tadeusz. — Ty tego nie rozumiesz, ale
ja nie mógłbym z inną facetką. — W takim razie pluń na to —
złościłem się — i pryskaj. Rozumiem cię, że nie jest tak łatwo
o dziwkę w tym cholernym pierglu, ale nie wolno tak na łeb,
na szyję… — I znów nie to — perswadował. — Po pierwsze,
ona nie jest dziwką. Po drugie, mnie wcale nie chodzi o te
rzeczy, tylko o nią. Mogę doskonale obejść się bez tego, co
rozumiesz, do samego końca wojny, ale nie mogę obejść się
bez niej. — A więc kochasz ją — wyrokowałem bezmyślnie,
bowiem było to jasne jak słońce i obywało się bez diagnoz. —
Powinieneś zatem zadowolić się samym uczuciem i
zrezygnować z reszty. Zbyt ryzykowne. Ostatecznie, o ile ja
się na tym znam, to zawsze trzeba mieć jedną do łóżka i jedną
do kochania. Ponieważ łóżko wiąże się w naszym położeniu z
ryzykiem równym zdobywaniu karabinów maszynowych za
pomocą kos, powstrzymaj się i tylko kochaj. — Znów nie tak
— męczył się Tadeusz. — To są rzeczy nierozdzielne. Kocha
się i pożąda jednocześnie.
Sam w to nie wierzyłem aż do teraz. W Polsce, na studiach,
chodząc do teatru i czytając książki, wiedziałem dobrze, że
można kochać bez pożądania, bez brudzenia miłości tym
wszystkim. Wraz ze zjawieniem się Franciszki ta moja
wyraźna wiedza, składająca się z wyraźnych, jasnych
rozdzieleń, zmętniała, stała się niewyraźna i mglista. Nie
potrafię już nic uchwycić z owej wiedzy, nic, co przydałoby
mi się teraz, co pomogłoby mi w wyjaśnieniach, gdy o tym
wszystkim myślę.
Ta wiedza okazała się fałszywa i zawodna. — Nie mogłem mu
pomóc na tym zakręcie rozmów, tu urywało się moje
praktyczne rozeznanie problemu, ostatecznie sam myślałem
podobnie. Przed wojną, w Warszawie, uprawiałem identyczną
pseudofilozofię miłości, system mych wierzeń w tej dziedzinie
nie odbiegał daleko od systemu wierzeń Tadeusza, mimo że u
siebie, na swojej ulicy i w swojej pace, łatwo uznałbym go za
frajera i ofiarę losu, prowincjonalnego poczciwca i nudziarza.
Ale pamiętałem dobrze własne sentymentalizmy i
wyobrażenia o dziewczynie czystej i kruchej, mądrej i dobrej,
czułej i powściągliwej, pełnej zasad i roztapiającego serce
uroku, przeznaczonej do ulotnych, tkliwych pocałunków i
trzymania za rękę przy świetle księżyca. Pamiętałem dobrze
me zamyślenia i wzdychy nad Londonowską Maleńką panią
wielkiego domu i moją niezachwianą wiarę w szkolną tezę, że
nie wszystkie dziewczęta puszczają się, że są takie, co nie.
Happyendowy pocałunek na ekranie nie kojarzył nam się z
łóżkiem, lecz z małżeństwem, cichym portem, przystanią w
spokojnym domu u boku istoty wybranej, cudownej, a także
nieskazitelnej. Wszystko to myśleliśmy sobie bardzo w
ukryciu, na wieloletniej pożywce najbardziej czarujących stron
głupawej literatury ojczystej, której renomowana nieporadność
w sprawach płci złamała już los niejednego pokolenia polskich
mężczyzn, chłopców, chłopiąt i pacholąt, epatowaliśmy się
jednocześnie modną rozwiązłością kobiet
dwudziestopięcioletnich, naerotyzowaną atmosferą
nadmorskich plaż, zdobytych wraz z niepodległością, i
wakacyjnych pokoików kawalerskich w Zakopanem,
Ciechocinku czy Krynicy. Jedno nie przeszkadzało drugiemu.
Odnajdywaliśmy bardzo wcześnie przeseksualizowaną
podszewkę epoki, bardzo się nam nawet ona podobała, lecz
nie wyrzucaliśmy z tęsknot ani z planów na przyszłość
niektórych klisz szczęścia, wypróbowanych przez praojców.
Powiedziałbym, że ten dualizm uczuć i porywów stanowił
najważniejszy wyróżnik obyczajowy pokolenia: dawał nam
dość mechaniczną, lecz nader uspokajającą umiejętność
oddzielania uczuć od fizycznych porywów, konieczności od
umiłowań. Toteż przeraziło mnie nieco, że Tadeusz, mimo
najgłębszych sympatii uważany przeze mnie za towarzyską
łajzę, wiedział coś w tej dziedzinie w sposób tak prosty i
bezkompromisowy, iż ja z moją wiedzą spadałem raczej do
wymiaru naiwności i powierzchowności. — Nie, nie —
mówiłem, jakby pragnąc go trochę zabłocić — najważniejsze
jest, że masz tu… — w tym miejscu określałem nader
bezlitośnie co tu, w Niemczech, ma, wywołując zmieszanie i
gniew na jego twarzy. — To tylko się liczy, wszystko inne jest
nieważne. Nawiasem mówiąc: masz szczęście, w twoich na
pół
więziennych warunkach wykołatać sobie coś takiego to
ogromny sukces, nie ma co… Ale musisz zdać sobie z tego
jasno sprawę, największą satysfakcję daje dokładna
świadomość tego, co się czyni, czyli zimne, przytomne
panowanie nad życiem. Hitler zakazuje to robić, ty to robisz.
Jeden zero dla ciebie. — Mówisz głupio — odpowiadał
Tadeusz z bezsilnym smutkiem — bowiem gdyby całą tę
historię sprowadzić do tego tylko, to kocham Niemkę, córkę
narodu morderców mojego narodu i wszystkich ludzkich
ideałów. I nic mnie nie cieszy, że mam tu to, o czym mówisz, a
co tobie wydaje się takim osiągnięciem. — Pluń na ideały i
narodowe przykazania — dręczyłem go na zasadzie borowania
bolącego zęba. — To, że Niemka, nie ma żadnego znaczenia.
Natomiast znaczenie ma fakt, że łamiesz kretyńskie,
nieludzkie prawa i zakazy. A dla mnie to cholerna frajda.
— Tak jest właśnie, w gruncie rzeczy, najłatwiej… —
mamrotał Tadeusz i rozstawaliśmy się dość skłóceni, myśląc
długo przed zaśnięciem o naszych słowach.
Niebawem przeniesiono nas z Gustavsburga; na nasze miejsce
przybył przymusowy transport Rosjanek i Ukrainek. Zaczął
się już okres spędu sił roboczych z całego hitlerowskiego
imperium, niemiecki mechanizm gospodarczy wołał o coraz to
nowe ludzkie paliwo. Ze wschodu sunęły nie kończące się
pociągi towarowe, nabite stłoczoną, wylękłą miazgą ludzką;
na zachodzie uciekano się do pospolitych, dość nikczemnych
trików, którymi kolaboranccy politycy usiłowali zasłonić swą
służalczość. — „Dziesięciu ochotników do pracy za jednego
zwolnionego z obozu jeńców Francuza!” — głosiły plakaty na
ulicach francuskich miast. — „Pomagajcie w akcji łączenia
francuskich rodzin! Witajcie naszych dzielnych żołnierzyków
po raz pierwszy po wojnie przy wigilijnych stołach! Zapisujcie
się na roboty do Niemiec! Świetny wikt, wysoka płaca!” —
Czuliśmy się jak weterani dziwacznej Legii Cudzoziemskiej:
tkwiliśmy już dostatecznie długo w tym na zimno
zorganizowanym piekle z własnego wyboru. Każdy z nas był
tu, bo chciał i musiał, nie mieliśmy się więc za oszukanych,
wykiwanych, stłamszonych. „Bractwo Wywoływanych przez
But” prowadziło twardą walkę: włamania i kradzieże znaczyły
ich bojowy szlak, co parę tygodni znikało kilku z baraku, po
to, aby nigdy już nie wyjść poza jakieś prosektorium w
Frankfurcie lub Moguncji. Powoli rezygnowałem z dalszego
przebijania się na zachód: nie wiem dobrze dlaczego, ale rajd
na Anglię przestawał mnie interesować. Rodziło się we mnie
osobliwe przywiązanie do sytuacji, do bezosobowych grup
ludzkich, uwikłanych w nią wraz ze mną. Oko cyklonu, oko
cyklonu… — powtarzałem sobie. — To zobowiązuje, stwarza
urzekającą wyjątkowość. Jakimże nieznośnym szablonem
będzie dalsza ucieczka, bez względu na jej rezultat,
niezależnie od tego, czy zgniję w więzieniu, czy wdzieję
mundur obrońców wolności, przeżyję w chwale czy
przykładnie zginę… Potem nastąpiła egzekucja Tadeusza:
spędzono, stłoczono kilkuset Polaków, Jugosłowian,
Francuzów na ciasnym podwórku i powieszono go na naszych
oczach. Patrzałem z gardłem pełnym mdłości i upiornym
przeświadczeniem, że ze mną stanie się to samo, albowiem nie
omieszkam położyć się do łóżka z pierwszą lepszą Niemką,
która się na to zgodzi. Później, wieczorem w baraku, wystąpił
niejaki Mokrzecki Bolesław, z zawodu ślusarz, i oświadczył:
— Nie wiem, panie tłumacz, na jaką cholerę nas tam Niemcy
pognali? Przecież załatwiali Polaka, a czy my Polacy? Jak
mamy w ausweisach napisane? Polacy czy nie Polacy? Nie
Polacy, prawda? Niech pan to Niemcom zaznaczy, po to pana
w ciepłym baraku trzymamy i przyglądamy się, jak pan nam
odciągane skwarki obsuwa, żeby nie było takich pomyłek. I
niech pan Niemcom wyraźnie wytłumaczy, żeby nam na drugi
raz takim kinem łba nie kręcili… —
Oczywiście, uderzyłem go, a potem długo kopałem leżącego
w brzuch, w szyję, w oczy, dopóki mnie siłą nie odciągnęli.
Była to jedna z mych najgłupszych reakcji na barak, obóz i
zawarte w nim treści: czynem tym zrównałem się z nimi, raz
na zawsze upadł mój autorytet istoty z innego kręgu doznań i
odruchów. Podejrzewałem, że ów Mokrzecki wystąpił po
uprzedniej konsultacji z kucharzem Napoleonem, ale nigdy nie
udało mi się tego dowieść.
Przeniesiono nas do Moguncji, w sam środek rozległego
terytorium kolejowego pokaźnego węzła. Tory, torowiska,
żwir, podkłady, mutry, przekładnie, semafory, budynki
administracyjne i techniczne, nastawnie, parowozownie,
składy dworca towarowego, rampy, żelazne przęsła małych
wiaduktów — oto sceneria, wśród której bytowaliśmy na
zasadzie społecznego dna, tak miłośnie rekonstruowanego w
chaplinowskich filmach o życiu nędzarzy na peryferiach
usianych norami ze skrzynek po owocach. Chłopcy gnieździli
się w ciasnym baraku, ja wraz z Napoleonem i kucharzem
wojskowym zajmowałem zbitą z desek budkę, właściwie
przeznaczoną do przechowywania kabli. Nieopodal, w szałasie
z falistej blachy, mieszkał Vannier z pewnym holenderskim
cyrkowcem. Stanowiliśmy swoistą arystokrację pośród
napływających mas Białorusinów z napisem „OST” na
plecach i tabunów wylękłych Włochów, wybierających
niewolniczą pracę zamiast śmierci w piaskach Libii: tkwiliśmy
w samym środeczku Niemiec, gdyż mieliśmy w tym jakiś
interes, udawaliśmy robotników kolejowych bez owego
wysiłku, z jakim musieli wykuwać swój los nowo
napływający, w sztywniejących formach terroru i
prześladowań.
My mieliśmy nasze sposoby: Vannier na przykład uprawiał
swoisty kwietyzm i samozachowawcze kunktatorstwo, co nie
przeszkadzało mu w zdobyciu sławy jednego z największych
piratów dworca towarowego. Dzięki jego talentowi i
doświadczeniu powstała rozległa wiedza o rozbijaniu
specjalnych skrzynek z darami dla żołnierzy frontowych:
stanowił w tej gałęzi niekłamaną wielkość, aż do chwili
przybycia na rampy chłopców z „Bractwa Wywoływanych
przez But” z Seriożą Bieleszowerń z wileńskiej Nowostrojki
na czele. Ci doprowadzili pierwsze osiągnięcia Vanniera do
perfekcji: skrzynki z darami zawierały papierosy, swetry,
szaliki, czekoladę i trunki, należało odbijać je piekielnie
szybko i umiejętnie, przy wrzucaniu z ręcznych wózków w
wagon, nieomal na oczach czujnych niemieckich kolejarzy i
vorarbeiterów; za naruszenie takiej przesyłki groziła śmierć
przez rozstrzelanie. Nie można było się skarżyć: w baraku
zawsze nie brakowało czekolady, a kupno paczki papierosów
„Juno” nie nastręczało większych trudności. Współlokator
Vanniera, ów holenderski cyrkowiec, chłop o nieziemskiej
sile, pracujący przy ranżowaniu wagonów, odprowadził kiedyś
własnoręcznie wagon cysternę z winem z Bordeaux na
dowolnie wybrany boczny tor. Zanim Niemcy odnaleźli
wagon, wino powędrowało w masy, w blaszanych miskach,
manierkach i flaszkach po gazowanej oranżadzie, nasz barak
leżał przez dwa dni kompletnie pijany na pryczach i tylko
strata owego gadatliwego niedomytego atlety z Gronningen,
który nie wrócił już nigdy z gestapo, zepsuła nam nieco
przyjemność. W blaszanej puszce Vanniera było więcej
miejsca, zostawałem tam całe noce słuchając jego nie
kończących się, chełpliwych, pełnych inteligencji i wdzięku
przemówień podczas gotowania zupy cebulowej na
pokracznym zardzewiałym piecyku, czyli tak zwanej kozie.
Vannier przynależał do dość już wymarłego typu
romantycznych apostołów niezależności, buntowników
społecznych uformowanych przez lata dwudzieste, dla których
antenatów szukać trzeba w najgłębszych pokładach
średniowiecznej europejskiej tradycji zakonów żebrzących,
błędnych rycerzy, mnichów kwestarzy i trubadurów.
Nieustająco tokował w balladowym stylu o swojej solidarności
z nieszczęśliwymi i wyzyskiwanymi całego świata, jednakowo
chwalił się swymi wyczynami w rewolcie marynarzy floty
wojennej w Tulonie, jak w podparyskich rynsztokach
Menilmontant, z jednaką dumą pokazywał rany z Hiszpanii,
jak i blizny po rozprawie nożowej z sutenerami o jakąś
prostytutkę, ofiarę wilczych praw kapitalizmu. W nagłym
przypływie skrajnie nacjonalistycznych uczuć usiłował kiedyś
zabić mnie kolankiem od rury piecyka za to, że wyraziłem się
z powątpiewaniem o bohaterskiej roli Francji w toczącej się
wojnie i okazałem brak zaufania do mocarstwowej przyszłości
jego pięknej ojczyzny. Po pracy grał na zdezelowanych
skrzypcach lub wywabiał za pomocą kwasu siarkowego
kompromitujący politycznie tatuaż z różnych części ciała.
Poza tym prowadził bujne życie seksualne: grasował
szczególnie wśród otępiałych ze zmęczenia i strachu
rosyjskich sprzątaczek wagonów i ukraińskich pomywaczek w
kantynach kolejowych, nie gardził także starawymi
robotnicami Niemkami, bezkształtnymi tworami z roboczych
kombinezonów przed klimakterium, a nawet klozetowymi
babkami. — Mój stary — mówił do mnie, gdy podawałem w
wątpliwość urok tych wyczynów — nikt nigdy nie wie, gdzie i
kiedy czeka go największy wstrząs, najwspanialszy dreszcz tej
strefy przeżyć. Może ci się przytrafić na Grecie Garbo lub
Danielle Darrieux, nie przeczę, to prawda, proszę bardzo, ale
może cię też przeszyć właśnie na klozetowej babce. Nigdy nic
nie wiadomo, stary. Tylko durnie uważają, że jest to
niemożliwe w tym drugim wypadku, tylko eunuchowaci
głupcy uciekają przed kaprawym zezem i próchnicą zębów.
Prawdziwy mężczyzna jest pełen pokory wobec tego, co na
wierzchu. I dlatego nie pomija niczego, nie zawaha się przed
żadnym zakamarkiem, sprawdzi wszystko w poszukiwaniu
świętego Graala orgazmu, w swej żmudnej pielgrzymce ku
najpotężniejszemu dreszczowi swego życia…
Patrzałem wtedy na przystojną, paryską twarz Vanniera,
przypominającą rysy Maurice’a Chevaliera, z zazdrością i
podziwem: sam nie mogłem zdobyć się na nic takiego, a
przecież dzień każdy rozpoczynałem swoistą litanią o
zaspokojenie, obłędnym paciorkiem westchnień za ujściem dla
sił mej młodości. Nasz barak pozostawał w towarzyskich
stosunkach z obozem dla dziewcząt w Ingelheim: dziewczęta
były z Włocławka, jeździłem tam nawet parę razy z
Napoleonem, ale wydały mi się zabiedzone i szare, choć
schludne, wiało od nich nędzą i brzydotą, tak że natychmiast
uciekałem do kina, gdzie chłonąłem witalność krągłych
pośladków La Jany czy Mariki Rókk lub szlifowałem własne
tęsknoty na pożywce słów Żary Leander, śpiewającej: ..Ich
weiss, es kommt ein — mal ein Wundergescheh’n… Kiedyś
przyjechała do Napoleona siostra wraz z mężem; on był
młodym, wesołym, czarnowłosym folksdojczem z Torunia, z
zawodu akrobatą, aktualnie służącym w Organisation Todt,
mówił wyłącznie po polsku, dużo i przyjaźnie. Ona nazywała
się Eufrozyna, miała płowe włosy i bardzo małe, wiśniowe
usta, nadające jej twarzy wyraz złej zaciętości, a zarazem
niewinności, znanej z biedermeierowskich romantycznych
portrecików dziewcząt z początków zeszłego stulecia. Piliśmy
przywiezioną z Torunia wódkę pod kradzioną przez
Napoleona słoninę i sypialiśmy w czwórkę na piętrowych
łóżkach w naszej budzie. Napoleon ze szwagrem i wojskowym
kucharzem upijali się dość szybko i bardzo skutecznie;
podejrzewałem nawet, że czyni to z premedytacją, w zamiarze
ułatwienia mi jakiegoś porubstwa ze swą siostrą, a żoną
człowieka, którego bardzo lubił: oczywiście nie miał w tym
żadnego celu ani interesu, uważał tylko, że należy tak
postępować, aby siać zło, które jest jedyną racją istnienia i
najgodniejszą odpowiedzią na gówienność świata. W nocy
rozmawiałem cicho z Eufrozyną, leżącą obok męża nade mną,
na górnej pryczy, podczas gdy Napoleon z kucharzem stękali
ciężko przez sen na sąsiednim łóżku. — Niech pan otworzy
okno — powiedziała Eufrozyna. — Duszno, że zasnąć nie
można. — Wstałem i otworzyłem z dużym hałasem okno,
zakurzone, zardzewiałe i skrzypiące, nikt ze śpiących nawet
nie drgnął: nocne i cieple lipcowe powietrze, pełne świerszczy
i dalekiego gwizdu lokomotyw, wpłynęło do budki, jasny
granat nieba bez świateł wypełnił otwarty kwadrat. —
Eufrozyna, imię wspaniałe… — powiedziałem po powrocie na
siennik: nie chciało mi się spać, natomiast bardzo chciało mi
się rozmawiać z kobietą, skoro nic innego z nią czynić nie
mogłem; zresztą nie miałem ochoty na żaden numer lub
wyczyn, którego chwałę określałoby ryzyko sytuacji. — Brat
Napoleon, siostra Eufrozyna — dodałem — w tym coś się
kryje. — Mamy jeszcze trzeciego brata, imieniem Hamilkar
— powiedziała Eufrozyna.
— Nasz ojciec mawiał zawsze: nie mogę wam zostawić
majątku, bo go nie mam. Na pewno będziecie także głupi,
leniwi i zawistni, jak wszyscy ludzie, po prostu niczym nie
będziecie w stanie wyróżnić się z morza przeciętności i
pospolitości. Dałem wam przeto takie imiona przynajmniej,
które wywoływać będą uśmiech politowania i wzruszenie
ramion, zwrócą jednak ku wam uwagę innych. — Będziecie w
ten sposób zauważeni — uzupełniłem, po czym dodałem po
chwili: — Nie sądzę, aby potrzebowała pani uciekać się do
takich wyróżnień. Nawet wolałbym, żeby się pani nazywała
Marysia. — Czas spać — rzekła Eufrozyna; odwróciła się na
drugi bok i słyszałem, jak wierci się na ciasnym,
niewygodnym posianiu nade mną i jak bardzo nie może
zasnąć.
W sierpniu Anglicy zbombardowali i niemal doszczętnie
spalili Moguncję. Niemcy stracili mnóstwo domów i dobytku
oraz starą romańską katedrę, pamiętającą awantury i afery
miłosne Nibelungów. My straciliśmy barak oraz resztkę
naszego nędznego mienia; osobiście zostałem w slipach
pływackich, służących za kalesony, i zimowym płaszczu. Rząd
Rzeszy okazywał jednak wtedy jeszcze sporo hojności i
wielkoduszności: postanowił mianowicie dać nam
odszkodowanie, zupełnie jak zbombardowanym Niemcom. W
tym celu specjalne urzędy zbierały od nas dane dotyczące
strat, wypłacały nam równowartość w pieniądzach i
zaopatrywały nas w bezugscheiny na tekstylia, obuwie,
bieliznę. Miałem pełne ręce roboty, a także postanowiłem
pójść na całego: z mych sprawozdań okazywało się nagle, że
nawet głupi Jaszka Kużas, podwileński pastuszek i żebrak,
popularny w baraku przygłup i onanista, stracił przez
Anglików złoty pierścionek z perełkami, dwanaście
popelinowych koszul i cztery pary zamszowych półbutów.
Niemcy kręcili głowami, ale płacili, chłopcy jeździli do
Frankfurtu, do specjalnie zaopatrzonych sklepów, skąd wracali
ślicznie ubrani w nowiutkie garnitury z pokrzyw i zjadliwie
żółte obuwie z fibry lub ceraty.
Przeniesiono nas do nowego baraku, murowanego, przy
Mombacherstrasse, który dzieliliśmy z Włochami. Na
sztubach szalał hazard, monstrualne partie „oka” i „dewiatki”
trwały całe noce, w banku piętrzyły się stosy skarpetek,
krawatów, chustek do nosa, leżały spodnie i deszczowe
płaszcze. Niektórzy chodzili po tych zmaganiach bardziej goli
niż zaraz po bombardowaniu, walizki innych pęczniały od
łupu. Zaczęły się ciemne jesienne wieczory, spałem na ogólnej
sztubie, dzieląc piętrowe łóżko z Vannierem; robiłem, co
chciałem, czasami nawet chodziłem do roboty na dworzec
towarowy. Chłopcy zaczynali mnie lubić. Wybuchały coraz
częściej rozprawy nożowe, nie godziłem zwaśnionych ani nie
opatrywałem ran. Gdzieś na świecie rozpoczęła się bitwa o
Stalingrad, kończyła się bitwa pod El Alamein, o czym
najlepiej dowiadywałem się z
„L’Echo de Nancy” i innych kolaboracjonistycznych gazet,
kupowanych przez Vanniera.
Formalnie biorąc, było to dno — dno egzystencji osobistej i
społecznej: najgorszy Niemiec, wchodzący do brudnego,
ponurego baraku, wydawał się istotą z lepszego świata na tle
naszych postaci i naszego smrodu. A przecież prasowałem
spodnie w niedzielę i chodziłem do kina na Wir machen Musik
z Victorem de Kova w roli głównej, zaś wokół siebie miałem
też ludzi życzliwych, nie lubiących hałasu ani przekleństw.
Wreszcie Napoleon poznał jakieś dwie Niemki w sklepie
kolonialnym i umówił się z nimi na sobotę. Zaproponował mi,
abyśmy pojechali do Wiesbadenu na piwo, do małego
lokaliku, uczęszczanego przez naszych sąsiadów Włochów.
Napoleon, ubrany odświętnie w nowy granatowy Anzug z
przydziału, wyglądał dość korzystnie, jak przyzwoity aplikant
adwokacki z mniejszego polskiego miasta; Niemki okazały się
absolutnie nijakie, miały mężów na froncie, pracowały z
nakazu mobilizacyjnego jako konduktorki tramwajowe.
Napoleon interesował się grubszą i brzydszą, szczuplejsza i
mniej brzydka udała się ze mną do oddzielnego przedziału —
pociąg do Wiesbadenu był pusty i dokładnie zaciemniony —
gdzie nie stawiała żadnych przeszkód. Zacząłem do niej potem
przychodzić: mieszkała w samym środku Moguncji, na jednej
z przecznic Grosse Bleiche. Umierałem ze strachu, wchodząc
na schody, ale wspinałem się na trzecie piętro uparcie, to
okazywało się silniejsze od strachu. Nazywała się Uschi, była
dość czysta i przyrządzała mi skromne kolacje. Jej pięcioletnia
córeczka Rosemarie zapałała do mnie dużą sympatią, co
nastręczało mnóstwo trudności, gdyż musieliśmy zawsze
bardzo długo czekać, aż dziecko zaśnie. Zachodziła także
obawa, że Rosemarie chwali się w przedszkolu, do którego
Uschi prowadziła ją rano przed pójściem do pracy, swym
nowym wujaszkiem, bardzo kochanym i spędzającym noce w
łóżku tatusia.
Nie trapiła mnie jeszcze wtedy tajemnica wiru przemijanych
dni. Wczoraj i przedwczoraj były to dla mnie pojęcia wypukłe
i uchwytne, nie wpływały na konieczność smutku. Dopiero
później, w połowie życia, zaczyna się owa szpetna centryfuga
czasu, dni uciekają do tyłu jakby oglądane z tylnej platformy
szybko jadącego tramwaju, jak słupy telegraficzne i drzewa
chwiejnie ginące wstecz w oknie pędzącego pociągu:
wychylając się z okna, łatwo można zauważyć, jak szybko
nadbiegający z oddali, wyróżniający się czymś siup lub
drzewo, po ułamku sekundy równoległego współżycia, niknie
i roztapia się bez reszty w magmie tego, co upłynęło.
2
— A wieczorem do Schumanna, dobrze? — powiedziałem do
Piotra przy śniadaniu. — Zgoda
— rzekł Piotr — aczkolwiek pojęcia nie mam, po co? Znów
będziemy siedzieć w paru chłopów przy jednym stoliku,
dobrze ubrani, zasobni w forsę i kartki, i spoglądać głodnym
okiem na niemieckich pętaków w mundurach, obklejonych ze
wszystkich stron najlepszymi dziewczynami Frankfurtu. —
Jest nowy zespół — powiedziałem — holenderski czy
belgijski. Grają szatańsko, warto posłuchać. Tacy chłopcy w
dobrym stylu. Wiem, bo zajrzałem tam na chwilę wczoraj
przed kolacją. — Muzykę masz w domu — mruknął Piotr —
prosto z San Francisco.
Mieliśmy dziś wolny dzień. Majstersztykiem taktyki było
uzyskiwanie wolnego dnia razem, jednocześnie, udawało się
to nam dość często, acz z trudem i po niejakim wysiłku.
Byliśmy obydwaj demi–chefami, zaś Brütsch wyznaczał
zwolnienia po jednej osobie z każdej rangi; zamienialiśmy się
tedy namiętnie z wszystkimi, tracąc czasami na tych
transakcjach i dokładając dodatkową obsługę jakiegoś posiłku,
aby tylko spędzić ze sobą wolny dzień. Spaliśmy w takim dniu
do dziewiątej, po czym schodziliśmy na śniadanie ubrani
wytwornie w miękkie flanelowe spodnie, tweedowe marynarki
i kolorowe szaliki jedwabne w kaszmirskie ciapki, zawiązane
pod szyją i wpuszczone w otwarty kołnierzyk koszuli.
— Już znów wyglądacie wrogo i po anglosasku — powiedział
patissier, wchodząc do jadalni kelnerów, gdzie spożywaliśmy
leniwie bułeczki, zabonowane przez męczącego się na górze
przy śniadaniu Savina. — Ale upał — dodał. Ocierał ręce w
fartuch i przysiadł przy stole. — Co nowego? — spytał nieco
przyciszonym głosem, pochylając się nad stołem. — Słyszał
pan przecież
— rzekł Piotr. — Zupełnie nowiutkie bomby spadły na
Mannheim. Prima sort, made in America, prosto z fabryk
śmierci. — Było kawałek strzelaniny w nocy, co? —
ucieszyłem się. — Trudno nie usłyszeć. — 0, Boże, Boże… —
westchnął patissier — w zeszłym tygodniu Koblencja, w tym
Mannheim. Co to będzie? — Trzeba było nie wypędzać
Rotszylda z Frankfurtu — powiedział
Piotr z powagą. — Czy ja go wypędzałem? — żachnął się
patissier. — Pracowałem nawet dla niego, to znaczy w
wielkiej restauracji niejakiego pana Nussbauma, jego
dalekiego krewnego. —
Dlaczego dla niego? — zainteresowałem się. — Dla jakiegoś
Nussbauma, a nie dla Rotszylda. —
Wiesz — patissier pokiwał głową — wszyscy Żydzi są
krewni. Jak dojdziesz do moich lat, to się o tym przekonasz.
— Za to przekonanie leje was teraz cały świat — powiedział
Piotr — za takie głupie mowy. — Może myślisz, że ja jestem
antysemita? — oburzył się patissier. — Za dużo lat spędziłem
na szerokim świecie, żeby nim być. Co nowego w radio? —
Czyszczą Sycylię — rzekł
Piotr. — Marszałek Badoglio znów przemawiał. Dni
Mussoliniego policzone. Odpaliłby pan jakiś deserek z tych
już gotowych do obiadu… — O Boże — jęknął patissier,
udając, że nie słyszy. —
Żeby chociaż Frankfurt oszczędzili. Najpiękniejsze miasto w
Niemczech. Najlepsi ludzie.
Tolerancja i szerokie horyzonty. Zasada żyć i dać żyć innym…
— Żeby… — powiedziałem sceptycznie.
Wszedł Leo, patissier wstał i poszedł. — Zaraz wrócę i coś
wam przyniosę — rzekł przed wyjściem, ale był to zwykły
fałsz, rzecz jasna, gdyż pogadał już sobie, dowiedział się, o co
mu chodziło, więc nie wrócił ani nic nie przyniósł. — Skąd
masz taką marynarkę? — spytał Leo, obmacując mi lewy
rękaw. — Z Polski — odparłem. — Sprawiłem ją sobie w
Warszawie przed czterema laty. Wiesz o tym dobrze, bo pytasz
o nią chyba pięćdziesiąty raz. — Wiem i nie mogę się
nadziwić — Leo zmarszczył swe gładkie czoło
dziewiętnastolatka pod przylizaną fryzurą starego żigolaka. —
Zawsze myślałem, że Polacy ubierają się w niewyprawione
skóry zwierząt lub przepaski z większych liści na biodrach, o
czym informowała mnie dobra niemiecka szkoła i
prawdomówne niemieckie gazety, a tu tymczasem taka
niespodzianka i taka znakomita marynarka… Co ty na to?
Przyznasz, że to stwierdzenie może okazać się wstrząsem dla
człowieka, ceniącego elegancję. Uuuaach… — ziewnął —
człowiek nie śpi po całych nocach przez parszywych
Anglików, którzy fruwają nad nim w ciemnościach, i przez
parszywych Niemców, którzy do nich strzelają. A potem
podawaj cały dzień na kruchej porcelanie… Te alarmy i
strzelaniny to nie dla mnie.
Snuliśmy się z Piotrem po mieście do obiadu. Trasa była
niemal zawsze ta sama, nie zmieniał jej ani upał, ani zimno,
ani słota. Wyświeżeni i swobodni, z plikiem gazet i książkami
pod pachą, mijaliśmy narożnik półkolistego placu
Dworcowego i Kronprinzenstrasse, zatrzymując się przed
niektórymi wystawami. — Cieszy oko — rzekł Piotr — taka
szynka z pomalowanego na różowo drzewa. — Zatrzymaliśmy
się na chwilę przed wystawą ogromnego sklepu
delikatesowego, pełną kiełbas z celofanu, sękaczy i tortów z
papier–mâché, serów z użółconego gipsu. — Gdyby byli
mądrzy — powiedziałem — wyrzuciliby ten cały blef na
śmietnik i wywiesili patriotyczne plakaty.
Po co przypominać ludziom, że istnieją szynki i sery, kiedy ich
nie ma na rynku. Każdy naród woli surową, nagą prawdę
pustej witryny niż takie kiczowate triki. Łatwiej bić się o
napełnienie sklepu kolonialnego i znosić nędzę, niż oglądać
jarmarczne makiety. — Każdy, tylko nie Niemcy —
mruknął Piotr. — Niemcy są ojczyzną landszaftu, jelenia nad
ruczajem i wystruganej z drzewa, błyszcząco pomalowanej
szynki na wystawie. Podoba im się właśnie, że zupełnie jak
prawdziwa.
Ładnie to i oszczędnie. — Wzruszaliśmy ramionami i
skręcaliśmy w Kaiserstrasse. Zaraz za rogiem ciągnęła się
drażniąco wielka, elegancka trafika: dwie bardzo duże
wystawy, pełne pudełek po papierosach i cygarach z całego
świata, wśród nich, na kunsztownie udrapowanym pluszu,
drogie egzotyczne przybory do palenia, arabskie i tureckie,
różnego gatunku i stylu cybuchy, nargile, mauretańskie
popielniczki i fajki, fajki, fajki, angielskie i bałkańskie,
staroniemieckie i staroindiańskie, porcelanowe i piankowe, z
gliny i z wiśniowego drzewa. — To rozumiem —
mówiłem, gdy przystawaliśmy na chwilę. — Nic tu nie
możemy kupić, ale przynajmniej właściciel tego sklepu to
człek z kulturą. — Przynajmniej wie coś o paleniu — dodał
Piotr. — Nie żywię do niego żalu, że nie mam co palić, mimo
że jest Niemcem i na pewno członkiem partii.
— Na pewno nie jest członkiem partii — kwestionowałem. —
Ludzie z takim zmysłem dla jakiejś odnogi cywilizacji nie
mogą akceptować Hitlera. — Na pewno jest — upierał się
Piotr. —
Nie wiesz, co oni mogą. Ten facet na pewno pieści wieczorami
stary tyrolski cybuch, wiszący nad kominkiem, i uważa go za
szczyt ludzkich osiągnięć, a zaprzeczy, jak mu powiesz o
obozach koncentracyjnych i pochwali mordowanie Żydów w
Warszawie. — W takim razie —
zdenerwowałem się — twoim zdaniem alianci powinni
zrównać całe Niemcy z ziemią… —
zatoczyłem ręką wokoło. — Za pomocą dywanowych
bombardowań, tak aby nie został kamień na kamieniu? — Nie
— zaprzeczył Piotr. — Na razie ja tu siedzę, a więc żadnych
bombardowań Frankfurtu. Wygodnie, nie ma co… —
mruknąłem z dezaprobatą. — Wstąpimy do automatu? —
Wstąpimy — rzekł Piotr skwapliwie: czuł narastającą we mnie
skłonność do kłótni i pragnął ją zażegnać. Po drugiej stronie
Kaiserstrasse mieściły się, jedna obok drugiej, tanie podrzędne
jadłodajnie: ciągnęły się w głąb długich, wąskich
pomieszczeń, za krzykliwie reklamowanymi witrynami;
tandetnie urządzone, bądź w stylu pseudobawarskich piwiarń,
bądź według lichej nowoczesnej sztancy, że niby nikle, meble
z metalowych rur i błyszczące, czarno — czerwone kontuary z
ebonitu. Można w nich było dostać cienkie, bezalkoholowe
piwo i chuderlawe parówki na kartki, co nie interesowało
nikogo, bądź, chociaż nie zawsze, bezkartkowe porcje sałaty z
kartofli z octem i konserwowymi ogórkami sprzed pięciu lat,
bądź podejrzany Eintopfgericht ze starych bulw i
zeszłorocznej brukwi, po którym pływały oka jakiegoś
syntetycznego tłuszczu; te ewentualności natomiast
interesowały wielu i sprawiały, że lokale pełne były od rana do
nocy cudzoziemskich nędzarzy każdego autoramentu: od
klekoczących drewnianymi sabotami Polaków i Ukraińców, do
włoskich złodziejaszków i alfonsów o utrefionych nad czołem
puklach zmoczonych włosów, zimą i latem ubranych w
brezentowe kurtki na lichych barankowych futerkach, czyli tak
zwane kanadyjki, natenczas szał knajackiej mody. Policja
urządzała tu nieustające obławy na migających się od roboty,
w czasie których okazywało się, że wszyscy obecni posiadają
najprawidłowsze zaświadczenia lekarskie, stwierdzające, że
posiadacz ich zwolniony jest od pracy jako cierpiący na tyfus,
dżumę, trąd, cholerę, koklusz lub szkarlatynę, ładowano tedy
wszystkich do policyjnej szafy i wieziono na gestapo, podczas
gdy tłum nowych głodomorów wypełniał natychmiast lokale,
dyskutując niefrasobliwie o losie zabranych, drżąc z
niecierpliwości i oczekiwania na cud bezkartkowego
napełniania pustego od miesięcy żołądka jakąś kuchennie
spreparowaną trucizną. Przeszliśmy więc przez jezdnię i
wkroczyliśmy do baru automatu.
— To podnosi na duchu — rzekł Piotr, przepychając się przez
tłum. — Samo południe, wszystkie fabryki, koleje, tartaki,
huty i kopalnie Trzeciej Rzeszy dymią i charczą z wysiłku,
dobywają najwyższe, wojenne obroty z maszyn i ludzi, załogi
ich, skrupulatnie sprawdzone i policzone przez majstrów,
vorarbeiterów, gestapowców i wachmanów wyciskają z siebie
ostatni lipcowy pot, a bar automat pęka od tłoku, od brudnych,
uśmiechniętych Flamandów i Polaków, czekających
godzinami na Kartoffelsalat.
— To imponujące — roześmiałem się. — Nie ma siły, żeby
Niemcy wygrali wojnę.
— Nie ma — przytwierdził Piotr i zaczął coś mówić po
holendersku do pijącego z niesmakiem piwo wyrostka. Nasza
intuicja w rozpoznawaniu narodowości graniczyła z
metafizyką, zresztą wszyscy funkcjonowali tu na podobnej
zasadzie: fakt, że wyglądaliśmy z Piotrem krańcowo różnie
zarówno od tych w niebieskich arbeitsanzugach z drelichu, jak
od holenderskich i francuskich kombinatorów w świetnym
obuwiu z świńskiej skóry nabywanej na czarnym rynku i w
krawatach o mikroskopijnych główkach węzłów, nie oznaczał,
iż ktokolwiek ma tu nas nie za swoich. Nikt się zresztą nie
zastanawiał nad elegancją i dobrym gatunkiem naszych
klamot: pewnym było, że nie jesteśmy Niemcami, zaś nasza
obecność w barze automacie inkorporowała nas mechanicznie
do całkowicie zdemokratyzowanej społeczności ausländerów,
w łonie której obdarty, zahukany nędzarz spod Lublina,
ubrany w lipcu w wydartą jesionkę z wyłażącą dziurami
watoliną, omawiał
coś poważnie na migi z paryskim cwaniaczkiem w skórzanej
wiatrówce wysztafirowanym w żorżetową apaszkę i lśniącym
od brylantyny. — Sie masz, Filip — powiedział ktoś z boku:
odwróciłem się, tuż przy twarzy miałem mięsistą, grubo
rysowaną machę o krzywych z nieszczerości, zionących
odorem hektolitrów złego wina ustach. — A, Mackiewicz…

ucieszyłem się pozornie. — Co słychać? — Wracam do Wilna
— rzekł Mackiewicz, krzywiąc nos w szerokim uśmiechu. —
Wypadek przy pracy, obcięło mi dwa palce. — Pokazał
zabandażowaną ręką. — Inwalida wojenny — dodał — po
wojnie wystąpię o rentę. A ty, bracie, wyglądasz jak artysta
filmowy. — Robię jako kelner — rzekłem pośpiesznie. —
Parszywa robota. — Parszywa, ale parę marek trafiasz —
rzekł Mackiewicz ze zrozumieniem. — Lepiej niż na kolei. —
Lepiej —
westchnąłem: trudno było utrzymywać, że gorzej. — Co u
Ziutka? — zmieniłem tor rozmowy, gdyż prowadziła ona, jak
na moje wyczucie, wprost do prośby o pożyczkę dziesięciu
marek, zaś Mackiewicz był ostatnim człowiekiem,
zasługującym na filantropijne inwestycje. — Urzęduje —
powiedział Mackiewicz kwaśno — ale już beze mnie. —
Pomyślałem sobie, że Ziutek ma na pewno głęboko gdzieś,
czy Mackiewicz się przy nim pęta, czy nie, bo o żadnym
współurzędowaniu nie mogło być nigdy mowy. Ziutek był
najpotężniejszym rekinem frankfurckiego czarnego rynku, zaś
Mackiewicza znalem jeszcze z Wilna jako nieszkodliwego,
lecz uciążliwego pijaczka z załogi piwnicy Pod Okrętem,
gdzie pito spirytus z czarną kawą. Potem spotkałem go raz czy
dwa we Frankfurcie, nie informując się dokładnie, co tu robi:
okoliczność, że raz przysłał go do mnie Ziutek, ustawiała go
całkowicie jako rezydenta i totumfackiego tego potentata. —
Pozdrów ode mnie Czerwonego Sztralla lub inną knajpę —
powiedziałem na pożegnanie — dowolną, jaką chcesz, zdaję
się na twój wybór. — Raczej kościół Świętej Anny —
westchnął Mackiewicz — z taką ręką mogę się bawić
wyłącznie na nieszporach. Słuchaj… —
ożywił się — zostawiłem forsę w domu, nie odpaliłbyś mi do
wieczora pięćdziesięciu marek?
Mam u Ziutka cztery stówy, przyniosę ci wieczorem w zębach,
gdzie chcesz. Słowo honoru. —
Kto zostawia forsę w domu w takich czasach? — zdziwiłem
się dobrotliwie, ale zrobiło mi się go żal i dodałem: — Mam
przy sobie dziesięć marek, mogę się z tobą podzielić i dać ci
piątaka.
Chcesz? — Daj — westchnął Mackiewicz — zwrócę ci
wieczorem. — Cześć — powiedziałem zimno — zwróć mi po
wojnie. — Wyszliśmy i Piotr powiedział: — Gdzie jemy dziś
ciastka? —
Naprzeciwko, obok wielkiej trafiki, rozpościerały się wystawy
drogiej cukierni, znanej z ciastek doskonałych, kosztownych i
mikroskopijnie małych. — Nie — orzekłem — jemy u starej.
Nie wiem, jak ty, lecz ja mam kłopoty z kartkami na białą
mąkę. Niedobory. — Pokręciliśmy się wśród fotosów
filmowych dwóch podrzędnych kin, tuż za barem automatem:
szły tu nieustannie stare, przedwojenne filmy, jak Stern von
Rio z La Jana, Allotria i inne, pełne Heinzów Rühmannów,
Willych Fritschów i Hansów Albersów, od czasu do czasu
odnajdywał się nawet jakiś Harry Piel czy Eddie Polo;
kochaliśmy te kina, ich niezależność i ich urok, tkwiły jak
dumne skały w zalewie hitlerowskiego, hurrapatriotycznego
kiczu surowo kontrolowanej przez ministerstwo kultury i
propagandy produkcji. — Warto byłoby wieczorem, zamiast
do Schumanna… — zaczął nieśmiało Piotr. — Nie —
powiedziałem — ten film będzie szedł cały tydzień.
Wskoczymy sobie któregoś popołudnia. — Przeszliśmy
jednak na drugą stronę ulicy, aby przystanąć kolejno przed
sklepami z odzieżą, przed apteką i optykiem. — Możesz sobie
kupić okulary — powiedziałem. — Bez kartek i bez trudu. —
Dziękuję — rzekł Piotr. — Potrzebuję paru chustek do nosa. I
kąpielówek. —
Pomiędzy Elbestrasse i Weserstrasse weszliśmy do małej,
niepozornej cukierenki. — Po dwa kawałki tortu z kremem —
zadysponował Piotr. — Stara właścicielka spojrzała na nas bez
zdziwienia zza bufetu: była przyzwyczajona do naszych
zamówień, na pewno uważała nas za fałszerzy bonów
żywnościowych, ale widocznie postanowiła nie mówić o tym
nikomu. To, co pojawiło się przed nami na talerzykach, nie
było wprawdzie tortem, lecz nie było także konstrukcją z
suchych wafli z kolorową żelatyną, zwaną wszędzie tortem:
natomiast było kawałkiem zwykłego, uczciwego placka z
konfiturami z wisien i odrobiną chudej śmietany. Opchani
słodyczą i napompowani gazowaną lemoniadą na sacharynie
wyszliśmy na zieloną i ukwieconą Gallus Anlage: upał był
znaczny, szaliki kleiły nam się do szyi, trudno było teraz
jednak zmieniać coś w naszym wyglądzie, gdyż wkraczaliśmy
w wytworniejsze partie głównej ulicy miasta. Na krótkim
odcinku pomiędzy kwietnikami poprzecznej alei a niewielkim
Kaiserplatz mieściły się najlepsze sklepy. — Ile punktów
skórzanych trzeba na taką walizkę, jak myślisz? — spyta!
Piotr. — Pojęcia nie mam i nie zastanawiam się — odparłem.
— Cechuje mnie zdrowa rzeczowość. Nie pogardziłbym taką z
fibry czy innego ersatzu, gdybym chociaż na nią mógł
skombinować Bezugschein. — Dłuższą chwilę staliśmy przed
wąskimi witrynami firmy „Anders & Krause”: na pustej
niemal wystawie leżały dwa ślicznie udrapowane męskie
pulowery z szetlandzkiej wełny, piaskowowielblądzi i szary,
oraz dwie koszule z drogiej popeliny o znakomicie skrojonych
kołnierzykach, przecięte pieczołowicie ułożonym, związanym
w nieskazitelny węzeł krawatem, wąskim i ciemnym. I jeszcze
dwa kapelusze: Hückel i Borsalino, cudowne spinki do
mankietów w kształcie podków końskich oraz wykwintne
emblematy firmy, pisane lub haftowane cyzelowanym
smukłym gotykiem, z niezmienną formułką u dołu:
„Frankfurt/Main — Hamburg — London”.
Staliśmy i wzdychaliśmy, nic nie mówiąc: w praktyce, gdyby
się nawet posiadało bezmiar punktów odzieżowych, rzeczy te
były nie do kupienia, stanowiły atrapy, rzewne wspomnienie,
symbole dawnej chwały firmy, element równie nierzeczywisty
i zrodzony przez dziwną erupcję społecznego szyderstwa, jak
plakaty reklamowe wielkiego biura podróży z przeciwka,
namawiające nas do odwiedzin Capri, Andaluzji i fiordów. —
Żyjemy w epoce niebywałego humbugu — westchnął Piotr. —
Że też zanikł gdzieś wrodzony Europejczykom przez wieki
wstyd, ogarniający dusze ludzkie wobec zachwiania wszelkich
proporcji pomiędzy fałszem, kłamstwem a rzeczywistością.
Oto, co uczynił totalizm z Europą, ojczyzną Kartezjusza,
Swifta i Anatola France’a… — Takie Borsalino… —
jęknąłem — i te swetry z moheru… — To nie moher, lecz
wełna szetlandzka — skorygował Piotr. — Moher —
powiedziałem. — Shetland wool — uparł się Piotr po
angielsku. — Mój dziadek sprzedawał ją w Deventer. —
Moher — nie ustępowałem. —
Nic się nie znasz. Całe życie spędzam na oglądaniu go na
wystawach, bo nie mam nań pieniędzy.
Kiedy zaś raz mam pieniądze, to nie mam kartek.
Okrucieństwo i nieludzka treść hitleryzmu pozbawia mnie
moheru… — Idiota — rzekł Piotr — albo jeszcze gorzej, bo
cynik. — Przez chwilę szliśmy dość rozgoryczeni na siebie,
mobilizując w duchu urazy z kilku ostatnich dni. Skąpa,
holenderska świnia — myślałem sobie. — Nic, tylko je moje
bułki i jeszcze wymyśla mi od cyników. Na pewno oblicza
teraz w duchu, ile wziąłem od niego papierosów… Po prawej
stronie mijaliśmy Frankfurterhof. — Tu można zarobić —
wyrwało się Piotrowi. — Czy to prawda, że zatrudniają tu
wyłącznie Niemców jako kelnerów? — spytałem
pojednawczo. — Prawda — rzekł
Piotr. — Nie chciałbym tu robić za nic na świecie. Poza tym,
może jest to większy hotel, ale Park–Hotel na pewno
wykwintniejszy. — Marmury, kryształy, kolumny —
skrzywiłem się, rzucając okiem do środka. — Nie dla nas.
Zbyt parweniuszowskie. — Ruszyliśmy w stronę Rossmarktu:
ta część Kaiserstrasse była dość pusta; ludzie poruszali się
wolniej i godniej, wielkie secesyjne gmachy z obu stron,
pomnik Gutenberga i ogromny magazyn z obuwiem firmy
„Salamander”, obejmujący cały narożnik, składały się na
krajobraz wielkomiejskiej bogatej dzielnicy handlowej,
ośrodka zarządów przedsiębiorstw przemysłowych i
ubezpieczeniowych, banków i koncernów. — Tylko czarne —
tłumaczyłem z zapałem przed wystawą „Salamander”.
— Można podebrać takie, żeby i do roboty, do fraka, i do
każdego normalnego ubrania. Naprawdę fajne są tylko czarne i
dobrze wyczyszczone. — A te brązowe, juchtowe z
obszyciem? —
zastanawiał się Piotr. — Durniu — perswadowałem łagodnie
— jedyna szansa dostania butów to na obuwie robocze, na
Bezugschein z miejsca pracy. Nasze robocze tak możesz
dobrać, że sam rozumiesz… — Przeszliśmy jeszcze przez
Hauptwache na Zeil i pokręciliśmy się po wielkich domach
towarowych, obmacując z niesmakiem garnitury z pokrzyw i z
przerobu mleka. — Gorąco
— rzekł Piotr, stając w wejściu domu „Cloppenburg & Peek”
— i nie bawi mnie już włóczenie się po metropolii
niemieckich finansów, gdy wszyscy pracują. Chodźmy na
obiad. — Wróciliśmy na Hauptwache, stamtąd na Kornmarkt i
aż do Romerberg, serca starego miasta. Niedaleko od rynku, w
siedemnastowiecznej kamieniczce, mieściła się bardzo droga i
wytworna restauracja, w której kelnerzy brali nas za
dyplomatów jakiegoś zaprzyjaźnionego z mocarstwami Osi
państwa, najprawdopodobniej Rumunii lub Bułgarii, i
traktowali z należytym szacunkiem, jeśli nie uniżonością.
Usiedliśmy tedy w delikatnych, biedermeierowskich
fotelikach, pośród angielskich sztychów wyścigowych i
myśliwskich, zdobiących ściany, wręczyliśmy kelnerom
naręcza kart żywnościowych, pozwalając się łaskawie oszukać
na parę odcinków, po czym zamówiliśmy zupę żółwiową,
smażoną flądrę i ser Bella Paese. — Jeszcze oryginalny import
z Włoch — zapewnił nas dyskretnie kelner w sprawie sera. —
Póki czas… — uśmiechnął się Piotr, wywołując zadowolony,
nieco poufały, lecz w ramach obowiązujących, chichot
kelnera. — Nie lubię, jak spoufalasz się ze służbą —
powiedziałem do Piotra po francusku, rozwijając „Voelkischer
Beobachter” i zabierając się do uważnych studiów komunikatu
Głównej Kwatery führera.
3
U Moslera było pełno ludzi. Nie poszliśmy od razu na nasze
zwykle miejsce, lecz wpierw na rozległy trawnik: rozbierając
się, dostrzegliśmy z okien szatni Marcela i Pierre’a,
uganiających się w pobliżu basenu kąpielowego na pontonach.
Był z nimi pewien marsylczyk nazwiskiem Ferretti, windziarz
z hotelu Continental, młody południowiec i ognisty brunet,
bardzo głupi, prostoduszny, hałaśliwy. Nie wiem, co im
strzeliło do głowy, ale bawili się jak dzieci: biegali szybko po
peluzie, pomiędzy plażującymi, i wskakiwali z rozpędu do
wody, gęsto usianej kąpiącymi się w miejscach płytkich.
Ferretti krzyczał przy tym głośno i dość prostacko dawał
wyraz swej radości z aktualnego momentu. Nie budzili wokoło
sympatii, łatwo to było zauważyć; młode matki z dziećmi,
emeryci i urlopowani na pół dnia urzędnicy kojarzyli sobie
szybko ten obraz z wyobrażeniem swych mężów i synów,
maszerujących o tej samej godzinie w morderczym odwrocie
po spiekłych, tonących w duszącym kurzu drogach środkowej
Rosji i Sycylii. Równie łatwo ustaliliśmy istotną przyczynę
tych wyczynów: ich celem było ujawnienie smukłości trzech
francuskich ciał oraz sprawności i dynamiki młodych
francuskich mięśni dwóm dziewczynom, rozłożonym na
deskach w rogu pontonu. Dziewczyny nie wykazywały
kompletnej nieczułości na tę demonstrację, chichotały nawet
zachęcająco i jak zdołałem zauważyć, Marcel, naturalny
parlamentariusz grupy demonstrującej, poczynił już pierwsze
kroki w kierunku zbliżenia. Rozłożyliśmy z Piotrem ręczniki
na trawie w pewnej odległości od pontonu. — Nie lubię
takiego wygłupiania — rzekł
Piotr. — I to dla kogo… — rzuciłem lekceważąco. — Zobacz,
jakie tanie siksy. — Wyjąłem z walizeczki czepek pływacki i
slipy, po czym ruszyłem w stronę szatni, by włożyć je przed
wejściem do wody. — Fil! — zawołał Marcel z pontonu —
pośpiesz się! Płyniemy na środek rzeki! — Odwróciłem się,
nie zatrzymując, by mu odkrzyknąć, i potknąłem się,
przewracając jakiś duży koszyk leżący na mej drodze. —
Pardon… — powiedziałem szybko, jeszcze po francusku.
— Nic nie szkodzi — odparła dziewczyna, siedząca obok
koszyka, również po francusku, dość sztucznie, lecz
poprawnie. Pochyliłem się, aby podnieść koszyk i pozbierać
rozsypane drobiazgi: portmonetkę, pudełko kremu Nivea do
opalania, jakieś kolorowe chustki, torbę ze śliwkami, i
znalazłem tuż przy swojej znaną mi już, bardzo dziecinną
twarz i jakby rozszerzone zdumieniem oczy. — Dzień dobry
— powiedziałem po niemiecku, zgarniając wypadłe z koszyka
przedmioty
— dziś ma pani, dla odmiany, cudowny koszyk. Poprzednim
razem była świetna torba plażowa.
Pamiętam ją doskonale.
Dziewczyna uśmiechnęła się, co uczyniło jej twarz jeszcze
bardziej dziecinną, aż do granic pozy na dziecinność. —
Słusznie — powiedziała. — Dziękuję za pomoc. Może pan
weźmie śliwkę? — Podniosła jedną z rozsypanych śliwek i
podała mi ruchem, który zastanowił mnie swą miękkością i
gracją. — Z chęcią — rzekłem trochę niemrawo i wziąłem
śliwkę. Dziewczyna skinęła mi głową i zwróciła się do grubej,
niestarej, lecz brzydkiej Niemki w spódnicy i w bluzce, z którą
siedziała, jakby kontynuując rozmowę. Poszedłem dalej w
stronę szatni, oglądając się parę razy za siebie: dziewczyna
siedziała nieruchomo, w opalaczu i w bardzo szerokiej,
niezwykle kolorowej spódnicy, rozłożonej koliście, z pewną
dbałością o efekt, ze schowanymi pod kręgiem spódnicy
nogami, wyprostowana i krucha, nieco upozowana,
młodzieńczo prosta i świeża.
Popłynęliśmy, Marcel, Piotr i ja, na środek rzeki, po czym
wracaliśmy wolnym kraulem do pontonu. Na samym rogu, z
nogami smętnie zwieszonymi nad wodą, siedzieli Pierre i
Ferretti; już z daleka zauważyłem, że siedzieli cicho i potulnie.
Pochylili się nad nami, gdy tylko uchwyciliśmy się krawędzi
pontonu. — Awantura — relacjonował szybko i cicho Pierre.
— Widzicie tego starego… — wskazał głową na żywo
gestykulującego Niemca, siedzącego na trawniku i otoczonego
garstką ludzi. — Tak — powiedziałem. — I co? — rzucił
Marcel. — Zaczął się coś na nas pieklić — rzekł Pierre —
zwłaszcza na Ferrettiego. — Cholera go wie, o co mu poszło?

rzekł Ferretti, zły i zdenerwowany. — Krzyczał coś po
niemiecku, czego nie mogłem zrozumieć…
— To proste — rzekł Piotr. — Nie podobają mu się wasze
francuskie nosy. — Nasze cudzoziemskie nosy —
poprawiłem. Marcel wsparł się na łokciach i ciągnął swe
długie ciało za blond głową do góry, na ponton. — Nie
rozrabiaj — rzekł Piotr do niego — nie ma o co się ciskać.
— Dla nich ja jestem Alzatczyk — rzekł Marcel ze
szczeniacką złością — niech mi spróbują coś powiedzieć. —
Poszedł wolno, obciągając slipy, w stronę trawnika; stanął tuż
niemal za podnieconym Niemcem, odwrócił się i zawołał do
nas po francusku: — Bycza woda dziś, nie? — o wiele za
głośno i za tubalnie jak na dzielącą nas odległość. — Niemiec
okręcił się jak ukąszony. —
Proszę! — zawołał. — Znów ta cudzoziemska hołota!
Człowiek nie ma chwili spokoju we własnym kraju, wszędzie,
na każdym kroku, zatruwają mu powietrze!… — Banda
nierobów i brudasów! — dorzucił ktoś z boku. — Zachowują
się bezczelnie i po chamsku! Myślą, że są u siebie — Marcel
odwrócił się ku wymyślającym. — Bardzo przepraszam —
rzekł bezbłędną, rdzenną niemczyzną — czy państwo
przypadkiem mnie mają na myśli? — Efekt uderzenia był
duży: akcent, blond włosy, niebieskie oczy, cała nordyckość
wyglądu Marcela stanowiły argumenty ciężkiego kalibru.
Niemiec wstał: twarz miał apoplektycznie czerwoną, może ze
świeżej opalenizny, a może ze złości; poza tym był stary, za
długie kąpielówki zwisały mu śmiesznie i niezgrabnie z
brzucha, wobec długonogiego i rosłego Marcela w bajecznych
slipach zdawał się być czymś żałośnie gorszym, mniej udanym
egzemplarzem człowieka. — Może chodzi państwu o moich
kolegów? — pytał uprzejmie Marcel, wskazując na
podchodzących Piotra i mnie.
— Bezczelność!… — Niemiec miał wściekłość w ustach, nie
mógł mówić, wyrazy plątały mu się i tonęły w niewyraźnym
bełkocie. — Wstydziłby się pan! — krzyknęła histerycznie
jakaś kobieta.
— Jak można tak denerwować starszego człowieka? — Trzeba
zawołać policję! — krzyknęła inna.
— Trzeba raz na zawsze zabronić tym śmierdzącym
cudzoziemcom wstępu na plażę! Nie po to tu są, aby się
wylegiwali na słońcu! — Nasi mężowie i synowie!… — Coś
niedobrego zawisło w powietrzu, lada chwila dojść mogło do
czegoś rzeczywiście groźnego, jak zawsze, gdy zaczynają się
toczyć wydarzenia uwolnione spod ciężaru zwykłej rutyny
życia. — Jakie to nikczemne! —
usłyszałem nagle obok siebie młody, nieco drżący, lecz
podniesiony głos: obok nas stała dziewczyna w kolorowej
spódnicy i opalaczu, drobna, smukła, wyprostowana. — Jak
można tak pomiatać człowiekiem… — mówiła głośno i
szybko. — Cóż państwu zawinili ci młodzi ludzie?
Jaki jest ich grzech? Czy tylko to, że nie są Niemcami? —
Poczułem się potwornie: plaża, rzeka, piękna pogoda, jasne
niebo — wszystko przeobraziło się nagle w smak piołunu w
mych ustach; czułem, że powinienem coś powiedzieć, zdobyć
się na jakąś manifestację godności, niezmiernie
przekonywającą, a nie obrażającą nikogo, likwidującą ten stan
narastania szkodliwego dla nas wszystkich bezsensu, jakiegoś
zacietrzewienia świństwem; ogarnęła mnie rozpacz wobec
odczucia własnej mizerności i niższości, której bałem się
piekielnie, właśnie najbardziej w tym jedynym momencie,
wobec dziewczyny, która tak mi się podobała. Ta młodziutka
dziewczyna okazywała się naraz ucieczką i obroną, miałem jej
odtąd zawdzięczać coś, czego nikt nigdy nikomu nie chce
zawdzięczać, i to właśnie teraz, gdy powinna we mnie była
widzieć pływaka kraulistę, dowcipnisia, czarującego,
zręcznego i pełnego siły lekkoducha i konesera modnych
melodii; jak nigdy dotąd pragnąłem teraz właśnie
identyfikować się w jej oczach z swobodnym, niezależnym od
nikogo i niczego urokiem życia i właśnie teraz było to
całkowicie nieosiągalne. Chyba blagowałbym przed nią o
swych umiejętnościach i możliwościach, gdybyśmy tylko
mogli usiąść sami ze sobą przy kawiarnianym stoliku lub
położyć obok siebie na plażowym prześcieradle, a tu
tymczasem zgnojony głupotą i świństwem ludzkim migotliwy
fragmencik istnienia obnażył całą mą nędzę i niemoc. —
Pozwólcie panowie ze mną — powiedziała dziewczyna
głosem jasnym i zdecydowanym. Czułem się parszywie, jak
nigdy, gdy odwróciliśmy się, ona, a my za nią, i ruszyliśmy w
stronę miejsca, gdzie leżały jej rzeczy. — Bezczelność… —
bełkotał bezsilnie stary.
— Że też znajdują się takie bezwstydne Niemki… —
słyszałem padające uwagi, ale jakby przezorne i niezbyt
głośne. — Takim to głowy golić i do obozu pracy… —
Dziewczyna słyszała chyba także, szła jednak wyprostowana,
nieco blada, straciwszy coś ze swej dziecinności, jakby
postarzała na twarzy i w postawie. Odwróciła się nagle ku nam
i powiedziała: — Tak jest mi wstyd za moich rodaków… —
Słowa te zabrzmiały bardzo naiwnie i nikt z nas nie wiedział,
co powiedzieć. Usiedliśmy na trawie, wokół rzeczy
dziewczyny. — Ja już sam nie wiem —
usprawiedliwiał się gorączkowo Marcel — kim jestem. Jedni
wmawiają mi, że wraz z przyłączeniem Alzacji do Rzeszy
jestem u siebie, inni lżą mnie za to samo najgorszymi
wyrazami.
— Ja już chyba pójdę — powiedziała bardzo grzecznie
grubawa, nieładna Niemka, leżąca tu dotąd z dziewczyną.
Wstała, dopięła spódnicę i bluzkę, pożegnała się uprzejmie,
podając rękę każdemu z nas, wzięła swe torby i chustki i
ruszyła ku wyjściu. — To moja koleżanka z pracy —
powiedziała dziewczyna bezradnie, jakby mogło to coś
wyjaśnić lub pomóc. Leżeliśmy wiankiem wokół
dziewczyny, czując na plecach wrogie spojrzenia: wibrowała
wokół nas obcość i odmienność nie do starcia, świat wiał
lodem i grozą w samym środku plaży i upalnego dnia.
Więdliśmy w tym klimacie błyskawicznie, nic nie mogło go
złagodzić, unicestwić, zetrzeć prócz naszego zniknięcia,
zdematerializowania się, rozpłynięcia w czasie i przestrzeni;
pragnęliśmy nie zwracać na to uwagi, nie mówić o tym i nie
mogliśmy rozmawiać w ogóle. — Ten stary łotr rozrabia —
rzekł Piotr z cicha, jakby wstydząc się, że nie może się
opanować; patrzał spode łba na szatnie, przy których nasz
prześladowca w obwisłych kąpielówkach rozmawiał
gwałtownie z Moslerem, wskazując co chwila na nas. — Pójdę
tam — poderwał się Marcel — i tak mu powiem, że go szlag
trafi… —
Proszę pana — zaczęła prosząco dziewczyna — czy warto?…
— ale Marcel już poleciał. Po chwili Piotr podniósł się,
powiedział: — Przepraszam — i poszedł Bóg wie dokąd.
Patrzałem tępo przed siebie, wsparty na łokciu, i zauważyłem,
że grupa rozżartych Niemek, które najgorzej ujadały podczas
awantury, zbiera się do wyjścia. — Musi być już dość późno
— zauważyłem — ludzie zaczynają opuszczać plażę. —
Dziewczyna uśmiechnęła się i twarz jej powróciła naraz do
dawnego wymiaru dziecinności; wydało mi się też od razu, ze
powróciliśmy oboje dokądś, skąd tylko na chwilę wyrwały nas
zupełnie niezrozumiałe wypadki: znów była to tylko bardzo
ładna dziewczyna, która mi się szalenie podobała, i ja nagle
przy niej, znając już ją i rozmawiając z nią, jakby zbliżenie to
stanowiło rzecz najoczywistszą w świecie. Jak to się dzieje?
— zastanowiłem się z wysiłkiem. — Przecież nie danym mi
było dotąd poznać w tym kraju dziewczyny tak świetnej i
delikatnej, kruchej i ulepionej z tak drogich gatunków
dziewczęcych substancji. Mogłem znać dotąd i dotykać
Blankę i Uschi, mogłem czuć się z nimi jak równy z równymi,
była w tych stosunkach jakaś prawidłowość, niewarta
tłumaczeń ani zastanowień. Lecz ta tu dziewczyna prócz
zwykłych skłonności budzi we mnie jeszcze lekką trwogę,
szacunek i radość z racji gatunku i rodzaju, do jakiego
przynależy, a który jest mi zabroniony przez różne erupcje
ludzkich podłości, jak na przykład niedawne piekło na plaży.
Nie akceptuję warunków, w jakich żyję, wręcz ich nienawidzę,
niemniej stanowią one nieodwołalną rzeczywistość, w której
takim syntezom kobiecej świetności mogę wyłącznie podawać
do stołu w Park — — Hotelu, na uświęconej przemocą
zmotoryzowanych hord zasadzie niższości mego gatunku i
rodzaju. A przecież właśnie w wyniku upokarzającej walki o
równouprawnienie gatunków, w której przed pół godziną
brałem udział, dość biernie i z kneblem niemocy w ustach,
siedzę teraz obok tej dziewczyny i czuję, jak w magiczny
sposób znika spomiędzy nas nierówność… — Dlaczego
poczęstowała mnie pani śliwką? — spytałem. — Przedtem,
przed tą całą aferą? — Bo nie wiedziałam, co powiedzieć —
odparła prosto.
Wróciła już teraz całkowicie do swego dziecinnego,
zakrawającego na pozę wyrazu twarzy, zaś ja rozejrzałem się
wokoło i stwierdziłem, że nikt już na nas nie zwraca uwagi.
Było mi to zresztą już w tej chwili obojętne, uświadomiłem
sobie, że jest mi niebywale dobrze, a może nawet szczęśliwie,
że nie pamiętam o niczym sprzed pół godziny. Uwagę moją
ześrodkowały bez reszty jej zęby, dziecięco szerokie, równe,
bardzo ładne. Czy można już całować dziewczynę, gdy ma tak
dziecinne zęby młodszej siostry? — zastanawiało mnie.
Naprężyłem nieznacznie mięśnie ramion i zadbałem o
uwydatnienie muskułów szyi i piersi, aby wydać się bardziej
żylastym, silnym, muskularnym, opalonym, wygładzonym
przez słońce, wiatr i wodę, a więc, w mym przekonaniu,
zewnętrznie atrakcyjnym; głosowi nadałem ową nonszalancką
giętkość i zaczepność, będącą w mym pojęciu marką
światowości sprzymierzonej z ludowo — wielkomiejskim
cwaniactwem, która wydawała mi się zawsze koncentratem
polotu i męskiego czaru.
— Chodzi pani jeszcze do szkoły — oświadczyłem raczej, niż
spytałem tonem nie dopuszczającym pomyłki.
— Skądże znowu… — roześmiała się. — Pracuję. Już od
roku. Zrobiłam maturę przed rokiem.
— Czyli ma pani dziewiętnaście lat?
— Osiemnaście.
— Taka wojenna matura? Ulgowa? Czy nadzwyczajne
zdolności?
— Nie wiem. Może jedno i drugie.
— Skąd ma pani takie śliczne rzeczy? Te torby, koszyki,
puderniczki, prześcieradła kąpielowe, spódnice?
— Podobają się panu?
— Podobają. Dziwi mnie tylko, skąd to wszystko, w takim
gatunku i w takiej ilości, do młodej, ładnej dziewczyny. Aż
podejrzane.
— Nie rozumiem?
— Chyba zdaje sobie pani sprawę z tego, że jest pani bardzo
ładna?
— Nikt mi dotąd tego nie mówił. Nie wiem…
— Siostrzyczko, przestań… Nie do mnie te zagrania.
— Znów nie rozumiem… — uśmiechnęła się jakby z
zakłopotaniem. Stara wyjadaczka —
pomyślałem. — Teraz już jasne: numer na dziecinność!
— No, więc dobrze, jest pani tylko interesująca. Ja za to
wszystko rozumiem. Ale pogoda, co?
Gdzie pani pracuje? Może to tajemnica?
— Skądże znowu! Pracuję w Instytucie Doświadczalnym
Techniki Fotograficznej. Specjalność: emulsje światłoczułe.
Mówi to coś panu?
— Nic a nic. Chyba ma pani kupę własnych zdjęć?
— Mam. Niemal eksperymentują na mnie. Po wojnie
wybieram się na chemię. Mam już przygotowanie praktyczne,
to coś znaczy.
Sunęła ręką po trawie, wokół swego koszyka, i znalazła
jeszcze jedną śliwkę. Nieoczekiwanym, wypełnionym miękką
kobiecością ruchem podała mi ją do ust. Było coś trudno
uchwytnego w tym geście, jakaś uległość czy oddanie,
nakazujące zaczepienie wszelkich myśli o jego apel, czy
nakaz.
Wmawiasz sobie — pomyślałem. — Żadna młodość,
niewinność ani nadzwyczajność. W tym jest jakiś numer: kupa
fotografii, kosztowne drobiazgi. Kto wie, czy gdybyś postarał
się bardzo, nie miałbyś jej za trzy dni w łóżku, mimo że teraz
wydaje ci się to takie nieosiągalne, dalekie, niemożliwe. Na
pewno zresztą jest starsza, niż mówi i na ile wygląda…
— Jak się pani nazywa?
— Hella.
— Pierwszy raz słyszę takie imię.
— Istotnie, jest dość rzadkie. Po co nosi pan cały czas ten
czepek?
Tym samym ruchem, co przed chwilą, ściągnęła mi czepek
pływacki z głowy. Ciekawe —
pomyślałem sobie — czym mogłem uczynić na niej tak
piorunujące wrażenie? A może należy po prostu do tych, na
których nietrudno jest wywrzeć wrażenie? Gdyby został tu
Marceł lub Piotr, tak samo kładłaby im do ust śliwki i ściągała
czepki z głowy.
— Co pani robi dziś wieczorem, Hello?
— Dziś wieczorem? — zdziwiła się.
— Tak, dziś wieczorem.
— Jestem zajęta.
— A jutro?
— Też jestem zajęta.
— A pojutrze?
— Też. Wie pan, ja zawsze jestem bardzo zajęta.
— Rozumiem. Szkoda.
— A dlaczego pan pyta?
— Bo pragnąłbym spotkać się z panią. W jakiejś kawiarni.
Posiedzieć przy stoliku i powiedzieć pani mnóstwo
interesujących panią rzeczy.
— Mnie interesujących? — zdziwiła się.
— Panią. I mnie też.
— Dobrze — zdecydowała się naraz. — Spotkajmy się
pojutrze.
— Przecież jest pani zajęta.
— Ale na jeden wieczór mogę sobie pozwolić
— Dlaczego zatem pojutrze, a nie na przykład jutro albo za
trzy dni? — badałem.
— Może być jutro albo za trzy dni. Jak pan woli.
— Pojutrze? — Zastanowiłem się szybko: poproszę Piotra o
zastępstwo od dziewiątej. —
Wspaniale Proszę wyznaczyć kawiarnię. Czekam na panią o
dziewiątej, dobrze?
— O dziewiątej? Tak późno? Nie mogę tak późno.
— W takim razie po południu.
— Pracuję pojutrze do ósmej. Dziś zupełnie wyjątkowo tak się
zdarzyło, że miałam wolne. W
ogóle, mnóstwo pracujemy w tym instytucie. Wie pan, wojna
— Widzi pani dla mnie najwygodniejszy jest wieczór. Jak się
pani zapewne domyśla, ja też pracuję.
— Gdzie?
Zawahałem się przez chwilę. Zawsze w tym momencie
pomagała zdublowana nonszalancja, ukazująca jakoby
zabawną dobrowolną dwuznaczność mej sytuacji podszytą
niby–fantazją i kaprysem lub enigmatyczną sugestią ze jest w
tym coś jeszcze, coś ważnego i tajemniczego.
Sekunda wahania wyznaczyła klęskę, nonszalancja zawiodła
na całej linii, była zupełnie nieprzydatna.
— Jestem kelnerem — powiedziałem ze sztuczną swobodą
początkującego i załamującego się w pierwszej próbie
hipokryty. — W Park–Hotelu.
— Ach, co wojna czyni z ludźmi — westchnęła. — Z
pewnością nie jest to pana zawód.
Okoliczności zmuszają pana do zupełnie nieodpowiedniej
pracy. Ale niech pan sobie z tego nic nie robi, na pewno
wszystko będzie dobrze i wróci pan do swych studiów.
Usiadłem naprzeciw niej. Teraz dopiero zwróciłem uwagę na
modulacje jej głosu, sprawiające, że każde wypowiedziane
słowo nabierało jakiegoś głębokiego sensu, mieniło się gamą
ukrytych znaczeń, a jednocześnie sprawiało wrażenie, jakby
wypowiadająca je dziewczyna przeżywała dogłębnie
wszystko, o czym mówi. Maniera — pomyślałem — czy co?
A może tak zwana natura wrażliwa?
— Skąd pani przyszło do głowy, że nie jestem kelnerem? —
powiedziałem zaczepnie.
— Nie wiem — odparła raczej potulnie. — Tak mi się
wydawało.
— Właśnie, że jestem tylko kelnerem i nikim innym. Więc
kiedy? — spytałem chłodno.
— Tak późno nie mogę — rzekła cicho. — Po prostu nie
mogę. Nie wychodzę tak późno z domu.
— Za tydzień mam znów wolny dzień — powiedziałem
zupełnie nieagresywnie. — Może wtedy?
— Doskonale — rozpromieniła się, jakbym jej uczynił jakąś
niezwykłą przyjemność. — Za tydzień. O której?
— O której pani zechce.
— O siódmej. Gdzie?
— Proszę wybrać miejsce.
— U Rumpelmayera, dobrze?
— Wybornie. A nie zapomni pani?
— Wykluczone. Przecież to dla mnie wielkie wydarzenie.
— Co jest dla pani wydarzeniem?
— No… taka randka…
— Randka z kelnerem?
— W ogóle randka — powiedziała poważnie, jakby nie
słysząc mych słów.
Nie wiedziałem, co powiedzieć.
— Teraz muszę już iść.
— Proszę, niech pani przyjdzie do Rumpelmayera —
poprosiłem szczerze, bez żadnych domieszek do głosu. —
Bardzo mi na tym zależy. Chcę się wiele od pani dowiedzieć.
Mamy ze sobą mnóstwo do omówienia.
— Będę na pewno. Dziękuję panu.
Wstała, narzuciła bluzkę, zebrała swe rzeczy. Wstałem w
chwilę potem i pożegnaliśmy się.
Odeszła ku wyjściu. Obejrzała się jeszcze raz i skinęła mi
głową.
Na trawnikach i pontonie było już dość pusto, zbliżał się
wieczór. Piotr siedział ze starym Moslerem na ławeczce przed
szatnią. — Czekam na ciebie — powiedział. — Dlaczego nie
wróciłeś do nas? — spytałem. — Nie chciałem ci
przeszkadzać. — Piotr skręcił papierosa i podał
tytoń z bibułką Moslerowi. — To była ta, o której mówiłeś
przed paru dniami, że taka świetna, prawda? — Ta —
potwierdziłem. — No i co pan na tę całą drakę, panie Mosler?
— Głupi ludzie —
powiedział Mosler. — Już im ta wojna i głód, i nędza, i bzdury
w gazetach uderzają do głowy.
Jestem właścicielem plaży od tysiąc dziewięćset siódmego
roku i znam się na udarach słonecznych. Te same objawy.
4
— Umówiłeś się z nią? — spytał Piotr, gdy dochodziliśmy do
Schumanna. — Umówiłem —
potwierdziłem bez chełpliwości. — Na kiedy? — drążył.
Milczałem przez chwilę. — Na przyszły tydzień —
powiedziałem. — Jak będziesz miał wolne? — pytał
nieustępliwie. — Piotrusiu, kochanie, chyba nie zrobisz mi
sceny zazdrości? — Kto wie — mruknął Piotr — czy
niebawem ci nie zrobię?
Café Schumann mieściła się w dziwnym gmachu na rogu
placu Dworcowego i Taunusstrasse przypominającym złe
dekoracje do hollywoodzkich filmów kostiumowych o
starożytnym Babilonie i Chaldei. Wąskimi, kolorowo
oświetlonymi schodami wchodziło się na półpiętro, gdzie był
niewielki hali, potem na piętro, do kawiarni. W istocie
budynek ten był dość przemyślnym kombinatem
rozrywkowym, uwzględniającym właściwe rozwarstwienia
społeczne i obyczajowe w armii Trzeciej Rzeszy: w piwnicach
mieściła się ogromna piwiarnia, ustylizowana po chłopsku i
bawarsku, z grubymi kelnerkami w bawarskich spódnicach i
stanikach, grubymi śpiewakami w krótkich skórzanych
spodniach i tyrolskich kapelusikach, oraz z orkiestrą złożoną z
grubasów, grających na harmoniach i harmonijkach Abends
auf der Heide albo Keine Angst, Rosemarie… i prowokujących
chóralne śpiewy. Cisnęli się tu ludowi żołnierze niby —
ludowego wojska, wyznaczeni nie tyle przez swe pochodzenie,
ile przez łatwość, wygodę i przytulność ckliwych
populistycznych umiłowań i upodobań: obejmowali wpół swe
grubawe dziewczyny o złej cerze, ubrane w czyste, świeżo
uprasowane bluzki, nieśmiałe i źle umalowane, wysiadywali
wraz z nimi godzinami przy kuflu wstrętnego, wodnistego
piwa, niewiele mówiąc, podśpiewując od czasu do czasu
łamliwym, nie przystosowanym głosem, lub usiłując wcisnąć
dłoń pod spódnicę, między uda swej towarzyszki, gdy na znak
niezwykłego rozbawienia gasło na chwilę światło. Na górze
było zupełnie inaczej: światła dużo, nowoczesne, niedrogie
meble, pretensjonalne, lecz modne kinkiety, żarówki
wmontowane w załomy sztukaterii sufitu, dające
niebezpośrednie oświetlenie; bardzo dużo niewielkich,
stłoczonych stolików, wejście na salę z małego, ciężko
kokieteryjnego, lecz pełnego luster i utrzymanego w modnych
barwach hallu; na środku sali duży podest, na podeście co
miesiąc nowy zespół, zawsze swingowy, bo swing u szczytu
powodzenia i mody, przeważnie francuski, belgijski lub
holenderski, złożony z chłopców młodych, uczesanych lśniąco
w spiętrzony nad czołem pukiel, w bardzo kolorowych
marynarkach i cieniutkich krawatach. Stoliki obsadzone gęsto,
lecz nie przez pary: dziewczęta przychodzą przeważnie
osobno, po dwie, trzy, tak samo żołnierze i podoficerowie,
rzadziej młodzi oficerowie. Jakże niewiele wspólnego mają te
dziewczęta ze swymi rodaczkami z piwiarni w piwnicy: na
pewno nie wszystkie są smukłe i ładne, lecz krój bluzek o
długich kołnierzykach i rozchylonym aż do biustonosza
dekolcie, krótkie obcisłe spódnice do kolan, sandały na
ogromnym koturnie z drzewa lub z korka, platynowo
rozjaśnione włosy, zebrane a — karku wysoko w górę lub
puszczone luźno w specjalnej cieniutkiej siatce sprawiają, że
wszystkie wydają się świetne, godne wesołości,
podniecających rozmów, rozbawienia i owego angażowania
męskiego wysiłku w organizację maksymalnie przychylnych
nastrojów i warunków dla osiągnięć niby — —
prymitywnych, a upragnionych, których rezultat określa
czasem męska gwałtowność, czasem rozrzutność, a czasem
wdzięk. A żołnierze? Wszyscy są tu młodzi, szczupli,
nieociężali, w oczach brak im domowo — patriotycznego
ciepła, tak poszukiwanego w chwili urlopu przez innych
żołnierzy, znaleźć zaś można zimne cwaniactwo i chęć
śmiechu. Mundury noszą te same, jak ci z piwiarni, lecz tylko
kolor mundurów jest wspólny: tutaj każdy z mundurów ma
jakiś akcent, czyniący zeń raczej modne ubranie niż uniform,
może to być kolorowa chustka, wpuszczona w otwarty
kołnierz, lub w specjalny sposób zwężone i zaprasowane
spodnie. Gdzieniegdzie widniały stoliki cywilów: siedzieli
przy nich chłopcy w marynarkach o spadzistych ramionach i
wysokich kołnierzykach białych koszul, którzy tak pasowali tu
do umundurowanych, jak tyrolsko — bawarscy muzykanci do
rozwalonych na ławach piwoszów.
— Nic wolnego — rzekł Piotr, rozglądając się w wejściu po
sali. — Może do tych dwóch podoficerów — powiedziałem,
wskazując na odległy stolik, przy którym siedziało dwóch
Niemców, zaś dwa krzesła stały wolne. — Wolałbym do
jakichś cip — rzekł Piotr. Spojrzałem nań z zaciekawieniem.
— Skąd ta przedsiębiorczość? — zdziwiłem się. — Sam nie
wiem — odparł. —
Od paru dni czuję nieprzepartą potrzebę damskiego
towarzystwa. — Wyrażasz się, jak w kupletach z czasów
młodości Chevaliera — ucieszyłem się. Ruszyliśmy przez
gęstwę stolików, głów i ramion, po czym Piotr spytał
podoficerów, czy można się przysiąść. Zgodzili się bez
entuzjazmu: takie nie zajęte dwa krzesła stanowiły zawsze
pewną szansę, że zjawią się w końcu jakieś dziwy, po czym
wstęp zostaje załatwiony łatwo i naturalnie, niemal
automatycznie wynika z sytuacji.
Zaraz też przybył jeden z kręcących się Włochów kelnerów i
postawił przed nami dwie porcje lodów, czyli po łyżce
zamrożonej, sztucznie barwionej wody. — Nie zrobicie mi
tego numeru —
oświadczył szybko i cicho. — Zostały mi dwie porcje lodów.
Wziąłem przez pomyłkę. Nie zrobicie mi takiego świństwa i
nie uprzecie się, żebym wam przyniósł oranżadę. Uprzedzam
was, w tej oranżadzie… — wskazał na stojącą na innych
stołach oranżadę — …mył ostatnio ręce cały personel
Schumanna z babką klozetową włącznie. — Już dobrze —
powiedziałem — zostaw te lody. — Niemcy patrzyli na nas z
rezerwą. — Zaraz wrócę — zaszemrał szybciutko Włoch. —
Zainkasuję i coś wam opowiem. — Uważam za najgłupsze
pociągnięcie rządu — rzekł jeden Niemiec do drugiego — ten
kretyński zakaz tańca. — Wojna, szacunek dla poległych i
tych, co giną, wiesz… — powiedział drugi, przy czym trudno
było zorientować się, czy ironizuje, czy mówi poważnie. —
Nie po to wracam na tydzień z tego białoruskiego gnojowiska,
żeby wbić tu kręgosłup w krzesło i patrzeć na domyte
niemieckie dziewczyny bez żadnych możliwości złapania ich
za tyłek — zaperzył się pierwszy. — No, nie? — zwrócił się
do mnie. — No, tak — przyznałem mu rację. — Zrobiliby tu
mały parkiecik, człowiek podszedłby do tamtej blondynki w
bluzce lilaróż, poprosiłby i już mógłby załatwiać interes,
kołysząc się lekko w rytmie slow–foksa. —
Klawo — uśmiechnął się Niemiec — a tak, co? Przecież nie
podejdę do niej ni stąd, ni zowąd i nie zacznę tak z niczego.
Jakoś nieporęcznie. — Nie ma cudów — wtrącił się Piotr. —
Wszystko można załatwić. — Co wy za jedni? —
zainteresował się drugi Niemiec. — Tacy załatwiacze? —
Siedzi się na miejscu — rzekł Piotr spokojnie — widzi się to i
owo. — Co ty za jeden? — Niemiec zwrócił się wyraźnie do
Piotra. — Jestem Holendrem — rzekł Piotr — i mam tak samo
ciężkie życie tu, jak ty na Białorusi.
— Rozumiem — westchnął Niemiec — nie wolno wam
kopcić. Muszę ci się przyznać, że trochę mnie to pociesza,
kiedy onanizuję się w Mińsku, ale wszystko razem jest do
kitu. —
Dlaczego ta cholerna orkiestra nie gra? — spytał drugi
Niemiec. Rzeczywiście: zespół siedział w pełnym składzie na
podeście, kręcił papierosy, palił i nie grał. — Zaraz wam
wszystko opowiem —
zaszemrał obok nas Włoch kelner, zjawiając się jak spod
ziemi. — Byli tu wczoraj jacyś faceci z Izby Muzycznej
Rzeszy i zrobili wielki raban, że chłopaki grali zdegenerowaną
muzykę żydowsko–murzyńsko–amerykańską, czyli jazz, i że
to deprawuje czyste dusze oraz smak artystyczny niemieckiej
młodzieży. Teraz też siedzą ci kontrolerzy w biurze szefa i
przeglądają nuty. — Orkiestrówki — poprawiłem. —
Przyzwoity zespół swingowy nie używa nut, tylko tak zwane
aranże, czyli orkiestrówki. — Kelner odpłynął jak na
wrotkach. — Jesteś muzyk? —
zapytał mnie drugi Niemiec; miał jasnoblond włosy,
porcelanowe niebieskie oczy i brzydką cerę.
— Grasz na czymś? — Nie — odpowiedziałem — ale lubię
muzykę. Zwłaszcza jazz.
— Idę do hotelu — rzekł pierwszy Niemiec. — Mam to
wszystko gdzieś. Ani dziwek, ani muzyki, ani przyzwoitych
lodów. Wolę już naszą kantynę pod Mińskiem, przynajmniej
mogę tam dostać koniaku, jak chcę się upić. Jestem lotnikiem
— dodał w naszą stronę. — Widzę — rzekł
obojętnie Piotr. — Ale z obsługi naziemnej — uśmiechnął się
pojednawczo Niemiec — nie ma głupich. — Ja też lubię jazz
— rzekł krostowaty blondyn. — Zostań jeszcze trochę —
zwrócił się do kolegi — może będą grać. — Wyobraź sobie —
kontynuował do mnie — że jak robiłem wojnę we Francji, to
nakupiłem płyt, że ho, ho. Ellingtona, Benny Goodmanna,
Counta Basie. Znasz Counta Basie? — Znam —
odpowiedziałem — taki pianista. Gra jak szatan, nie?
— Tak — rzekł Niemiec, trochę niezadowolony, że znam
Counta Basie i że nie może mi zaimponować. — A to znasz?
— zanucił bezbłędnie i z dużym wyczuciem parę taktów
melodii. —
To właśnie jego. One o’clock jump — powiedziałem. —
Zgadza się — rzekł Niemiec. — Szkoda, że mam płyty w
domu. Pogralibyśmy sobie. — Co znaczy: w domu? — spytał
Piotr.
— Ja jestem z Kaiserslautern — rzekł krostowaty — i on też.
— To co robicie na urlopie w Frankfurcie? — spytałem. —
Chcemy się zabawić — odparł lotnik. — Różni kumple
mówili, że w Frankfurcie jest najweselej. — Podobno są tu
tacy, co grają prawdziwy jazz — rzekł krostowaty.
— Robią nocne grania, jak to się nazywa? — Jamsessions —
powiedziałem. — Są, od czasu do czasu, w prywatnych
domach. A także w jednym wirtschafcie na Neue Mainzer
Strasse. Nazywa się Wappenhof. Znałem pewnego fotografa,
robił zdjęcia dziewcząt do albumów o szczęściu nudyzmu. U
niego też grali od czasu do czasu. Ale wiesz, nam,
cudzoziemcom, nie jest łatwo tam się wkręcić.
Na podium orkiestry zrobił się nagły ruch, chłopcy w jasno —
błękitnych marynarkach usiedli specjalną manierą małych
zespołów swingowych; sekcja saksofonów w rzędzie, za nimi
fortepian, perkusja i bas oraz zwróceni do nich przodem, zaś
tyłem do sali — trąbkarz, puzonista i gitarzysta, i zaczęli grać.
Dwa saksofony i klarnet atakowały długimi synkopowanymi
pasażami, trąbka i puzon odpowiadały miarowymi, pięknie
dzielonymi riffami.
— Zupełnie przytomnie grają — rzekł krostowaty. — Jakby
mieli gdzieś tych drani z Izby Muzycznej Rzeszy. — To
francuskie numery — powiedziałem. — Pierwszy nazywał się
Studio 24, a drugi Mademoiselle Swing: może im pozwolili, bo
francuskie. — Ach, ta lalka pod oknem…
— jęknął lotnik. — Ta czarna? — spytał Piotr. — Tak, ta
czarna — potwierdził lotnik — ta z olśniewającym cycem. Jak
ją zahaczyć? — Może pójdzie się odlać — rzekł krostowaty
— wtedy za nią podskoczysz. — Żeby można było tańczyć…
— westchnął lotnik. — Żeby cholera wzięła to wszystko… —
Orkiestra zagrała następnie wolnego bluesa. — Ale melodia!
— rzekł krostowaty z zachwytem. — Istotnie — przyznałem
— zupełnie prawidłowy blues. Jakby prosto z Nowego
Orleanu. Jednak zaryzykowali. — Skądś znam tę melodię —
rzekł Piotr — wydaje mi się, że już ją gdzieś słyszałem. —
Trąbka ciągnęła wolno główny temat, saksofony odpowiadały,
klarnet wypełniał braki. — Stylowo grają — rzekł krostowaty
— chociaż w swingowej wersji. —
Spojrzałem nań z uznaniem: rozumiał się na tych rzeczach na
medal. — Ach, jakby się tańczyło z tą czarną dzidzią… —
zasmucił się ponownie lotnik. — Idź, Piotr — powiedziałem,
gdy skończyli grać — i dowiedz się od rodaków, co to było.
— Piotr poszedł ku orkiestrze, pchając się między stolikami,
zwrócił się do gitarzysty, coś tam mówili, po czym cały zespół
zaczął witać się z nim jak ze starym znajomym. — Zapalisz?
— lotnik wyjął dużą paczkę Juno i poczęstował mnie. — To
chłopcy z Hagi — rzekł Piotr, wróciwszy — ale nie wszyscy.
Niektórzy są z Antwerpii. Zespół w zasadzie belgijski pod
firmą niejakiego Egidę van Gilsa. Teataraiek, co grali, nazywa
się Zuider Zee Blues. Ich własny kawałek. — Dobre, co? —
rzekł krostowaty. — Z tym jazzem to numer.
Wszyscy młodzi na całym świecie uważają go za swoją
muzykę. — Po muzyce i ubraniu można się najlepiej
orientować — powiedział lotnik. — Przepadam za takimi
spinkami do kołnierzyka koszuli, jaką nosisz — rzekł do mnie
— i zawsze tak samo wiążę krawat w cywilu jak ty. — Masz,
popal — dałem Piotrowi połówkę papierosa. — Kolego… —
oburzył się krostowaty — po co tak na pół? Ja też mam,
proszę się poczęstować. — Wyjął z kieszeni srebrno — czarne
pudełko Güldenringów. — Panie ober — rzekł do kelnera,
który wynurzył się nagle i bezszelestnie z gęstwiny stołów,
pleców, krzeseł, głów i dymu papierosowego. — Może jest
coś mocniejszego do picia? — Owszem — rzekł Włoch
obłudnie — wspaniały koktajl. — Po moim trupie —
powiedziałem. — Nigdy nie pozwolę tak miłym chłopcom, jak
wy, pić tej trucizny bez cienia alkoholu. Szkoda forsy. —
Kelner znikł, nie podejmując dyskusji. U nas, w
Kaiserslautern, dostalibyśmy zawsze w knajpie wino —
westchnął krostowaty. — Wiesz, jak to u siebie, na znajomym
terenie. — Ach, żeby przygadać dziś jakąś… — zawodził
lotnik. — Nie pojmuję, jak możecie tak biadać — rzekł Piotr.
— Nie wydaje mi się, żeby było tak trudno o dziewczyny. My,
to co innego, ale dla was to powinien być chleb z masłem. —
Wiesz, tak się tylko mówi… —
powiedział krostowaty: widać było, że ta dziedzina życia nie
stanowi jego najmocniejszej strony.
— Teraz jest całkiem dziwnie — zaczął lotnik. — Zupełnie
inaczej niż dawniej. Dawniej, jak się miało osiemnaście lat,
człowiek chodził dość długo z dziewczyną, zanim ją
zreferował. Nie mówię, że tego nie robił, co to, to nie,
owszem, robił to, niezbyt dobrze, ale chętnie. Tylko że nie
można było tak od razu poderwać i hop do łóżka. —
Przyjrzałem mu się: był to przystojny chłopak o chudej
twarzy, dość wydatnym nosie i czarnych, bystrych oczach;
szczupły, niezbyt wysoki; włosy czesał modnie, grubą połową
grzebienia, w równych pasmach daleko na kark, z
przedziałkiem i mokrą, wysoką, kunsztownie nawisłą falą nad
czołem. — Wojna — rzekł
krostowaty — wszyscy się śpieszą. — Gówno wojna — rzekł
Piotr. — Po prostu zaczyna być trochę inaczej z
dziewczynami. Inaczej niż za czasów naszych rodziców. —
Więcej dziwek —
rzekł lotnik — czasami myślę sobie, że same dziwki. Że nie
ma już porządnych dziewczyn na świecie. Właściwie, to każdą
można. Gdzie się podziały te z książek i filmów, co to nie z
każdym chcą? Jeszcze nie zdarzyło mi się, żebym bardzo
chciał i nie skopcił. — Wiesz — powiedziałem —
trzeba rozróżniać. Dlaczego od razu dziwki? Czy zawsze
wszystkie brały od ciebie za to forsę czy coś takiego? — Nie
mogę narzekać — rzekł lotnik z zadumą. — Właściwie nigdy
nic za to nie chciały. Ale też nigdy nie robiły specjalnych
trudności. Dawniej podobno tak nie było. — Otóż to
— rzekł Piotr — coś się zmieniło. Nowa epoka obyczajowa.
— Mnie się wydaje — rzekł
krostowaty — że nie wszystkie się puszczają. Że można sobie
znaleźć całkiem przyzwoitą dziewczynę na żonę. — Myślisz:
dziewicę… — zachichotał lotnik. — Podobno wszystkie
dziewice wymarły. Gatunek nie istniejący. Mnie się nigdy nie
udało trafić, mimo że rozglądałem się trochę w życiu tu i
ówdzie. — Stąd wniosek — rzekł Piotr — że kręciłeś się po
dość ograniczonym obszarze doświadczeń, bowiem nauka nie
stwierdza jeszcze zaniku błon dziewiczych, jak stwierdziła
zanik ogona. — Zresztą — zaperzył się lotnik — bynajmniej
nie pragnę na taką trafić. Po co mi te kwiaty, te problemy, ta
mordęga. — Wcale nie powiedziałem, że musi być dziewica
— rzekł krostowaty. — Ostatecznie, ja też nie jestem
prawiczek. Ale już dawno zerwaliśmy z tymi pojęciami, że jak
nie dziewica, to od razu dziwka. No nie? — Tak —
powiedziałem — zupełnie się z tobą zgadzam. I uważam, że to
wcale nie jest nowe, ze tak myślimy. To są nawet dość
przebrzmiałe boje i awantury o wolną miłość, emancypację
obyczajową kobiety, o bezsensowne przesądy. Druga połowa
ubiegłego stulecia. — Wiesz —
rzekł lotnik sceptycznie — przebrzmiałe, nieprzebrzmiałe.
Ostatecznie, nikt nie chce za żonę takiej, co się puszcza albo
się puszczała. Co to każdy, kto tylko chciał, mógł przedtem
załatwić. —
Widzisz — tłumaczyłem poważnie — to są dwie różne rzeczy.
Co innego jest, gdy dziewczyna coś tam za sobą miała, a co
innego, kiedy się puszczała. W drugim wypadku należy ją
traktować, rzecz jasna, mniej poważnie, bo ani to
przyjemność, ani chwała, ani nie można mieć zaufania. Ale w
pierwszym jest inaczej, nawet odczuwa się pewne
zadowolenie, że się jest wybranym, wyróżnionym na zasadzie
jakiejś skali porównawczej. — Nigdy nie mógłbym ożenić się
i taką —
rzekł lotnik zawzięcie. — Do łóżka, proszę bardzo nic mnie
nie obchodzi, co robiła przedtem. Ale do ołtarza… za Boga.
— Nielogiczne — rzekł Piotr. — Popadasz w sprzeczności.
Nie chcesz trafić na dziewicę, a teraz mówisz, że do ołtarza
tylko dziewica. Powiedz, ożeniłbyś się bez wypróbowania
takiej w łóżku? — Nigdy w życiu — powiedział lotnik
uroczyście — ale ze mną mogłaby przed ślubem. To co
innego. Ze mną ma prawo. — Mnie się zdaje — rzekł
krostowaty —
że Heinz upraszcza. Mnie się zdaje, że każdy z nas trafia
ciągle na dziewczyny swojej kategorii.
Heinz na te, które z mety idą z nim do łóżka, ja na te, które
wcale tego nie chcą, tylko chcą inaczej.
— Fujaro — rzekł lotnik — obiecuję ci skoczyć na materac
pierwszego wieczoru z każdą taką, która z tobą chce inaczej.
Chcesz, załóż się… — Nie jestem taki pewien — rzekł Piotr.
— To, co kolega mówi o kategoriach, jest słuszne. Są
dziewczyny i dziewczyny. — Mów mi Paul — rzekł
krostowaty — na imię mam Paul. — To, co mówi Heinz —
powiedziałem z troską — jest też słuszne. Są faceci i faceci.
Nie zgadzam się z Heinzem, jeśli chodzi o pewne rzeczy, lecz
że teraz jest trochę za łatwo i że to budzi w nas, mężczyznach,
trochę niesmaku, to prawda. — Stary —
rzekł do mnie lotnik serdecznie — ty mnie rozumiesz.
Człowiek to by chciał, żeby taka pinda poszła od razu, ale
tylko z nim. Prawda? Żeby każdemu odrąbała rękę, jak ją za
coś złapie, ale twoją żeby przyjęła z uznaniem i
oświadczeniem, że jedyna i najlepsza. — Tylko jak to
sprawdzić?
— rzekł Piotr szyderczo. — Jeśli pójdzie z tobą od razu, to
gdzie masz gwarancję, że z innym się ociągała? A jak z tobą
od razu nie pójdzie, to znaczy, że się na tobie nie poznała i
znów będziesz miał do niej żal. — To są problemy —
westchnął lotnik. — Najlepiej jest mieć taką jedną od cnoty i
zaufania, a niszczyć wszystkie inne, każdą, która ci podleci
pod nóż. — Ja też tak myślę — rzekł
krostowaty. — Jedną do łóżka i jedną do kochania. — O
miłości nie mówimy — powiedziałem —
to zupełnie coś innego. — Dlaczego? — zezłościł się Piotr. —
Zawsze mi się wydawało, że miłość i łóżko dziwnie do siebie
pasują. Czyżbym się mylił? Ja i kilka tysięcy pokoleń
cywilizowanego człowieka? — A tak! — wykrzyknęliśmy
razem z lotnikiem, zaś ja powiedziałem z mocą: — Co innego
miłość, a co innego łóżko. — To dwie różne rzeczy — dodał
lotnik. — Ten Holender to taki filozof — uzupełnił
podejrzliwie — ja widzę rzeczy prościej. — Jesteście w
gruncie rzeczy naiwni
— rzekł Piotr — a potem strasznie dziwicie się, że macie
zmartwienia, że trapi was to i owo. Jest łatwiej z tymi
rzeczami, bo w ogóle jest łatwiej żyć. Żyje się łatwiej w
każdej dziedzinie, elektroluksy, lekarze, komunikacja miejska
ułatwiają dziś życie na każdym kroku. Dlaczego miałoby być
inaczej w sprawach męsko–damskich? Łatwość sięgnęła i tam.
Jest więcej mieszkań i hoteli, kobiety pracują, zarabiają i mogą
w życiu robić, co im się żywnie podoba. To one was
zmieniają, jednego po drugim, a nie wy je. Nie ma tych
wszystkich trudności, co dawniej, że opinia, że sąsiedzi, że
wszyscy się znają w małym miasteczku. Są telefony i szybkie
pociągi z miasta do miasta, łatwo jest przychodzić i odchodzić,
odnajdywać się wzajemnie na jedną noc czy wieczór i gubić
się w wirze współczesności. Do tego dochodzi jeszcze wojna
ze swą regułą moralnych wakacji dla wszystkich biorących w
niej udział, a udział bierzemy dziś wszyscy, bombardujący i
bombardowani. Wojna ma dla was w zanadrzu cały worek
uczuciowych i etycznych rekompensat: w zamian za ryzyko
życia ułatwia życie. Żyjemy dziś łatwiej, co wcale nie znaczy,
że żyjemy lepiej. — Przez chwilę milczeliśmy. — Bardzo to
ładnie powiedziałeś —
odezwałem się wreszcie, nie bez lekceważenia. — Całkiem
mądrze, a chwilami i słusznie.
Zwłaszcza z tym pociągiem. — Ty, Heinz, popatrz… — rzucił
nagle krostowaty — ta czarna wychodzi. Sama. —
Rzeczywiście, przystojna brunetka spod okna, z wołającym o
uwagę biustem, żegnała się z koleżankami i ruszyła sama ku
wyjściu. — Pies ją jechał — rzekł lotnik. — Niech płynie. Tu
jest ciekawiej. Co z pociągiem, mówisz? — zwrócił się do
mnie. — Jechałem kiedyś z Frankfurtu do Moguncji. Nocą.
Pociąg prawie pusty. Położyłem się sam w przedziale na ławce
i drzemałem. Weszła konduktorka. Na pewno była zgrabna;
tylko to zdołałem zauważyć w tym cholernym liliowym
świetle pomalowanych na zaciemnienie żarówek. Miała na
sobie spodnie, coś tam do niej zagadałem, ona uśmiechnęła się
i popruła dalej. Gdzieś pod Rüsselsheim alarm. Pociąg stanął
w polu, wszystkie światła wygaszone. Wstałem, oparłem się o
framugę okna i patrzę w niebo… — Co może być w niebie
ciekawego? — mruknął lotnik. — Codziennie mamy takie
kino.
— My nie — ciągnąłem — wobec czego stoję i patrzę. Całe
niebo w reflektorach, kolumny światła przesuwają się
wszędzie i szybko. Patrzę i patrzę, ale mam już dosyć, jak
długo można patrzeć w reflektory. Nic się właściwie nie
dzieje, stoimy w polu, to wszystko, tylko gdzieś daleko widać
jakieś błyski. Kładę się z powrotem na ławkę. Drzwi otwierają
się i wchodzi konduktorka. Trochę żeśmy pogadali,
pośmialiśmy się i zaczęliśmy się całować. Z godzinę
kotłowaliśmy się na tej ławce, ale facetka za nic nie chciała
ściągnąć spodni. Mówiła, że po pociągu chodzą patrole obrony
przeciwlotniczej i że się boi. A spodnie, sami rozumiecie,
takie kolejarskie. — Nie rozumiem, po co to mówisz — rzekł
lotnik. — Miałem takich historii na kopy. — Właśnie dlatego
to mówię, żeby wykazać, jak dziś jest łatwo o przygodę na
każdym kroku — powiedziałem. — Pociąg, nie pociąg,
wszystko temu służy. Dawniej tak nie było. — Śmieszycie
mnie — rzekł Piotr —
przypominacie mi Don Kichota. Don Kichot był komiczny, bo
usiłował stosować zasady poprzedniej epoki do następnej
epoki. Wy też. Zachowujecie się jak naiwni błędni rycerze
minionej ery. Zdaje wam się, że kolekcjonujecie przygody, a
tymczasem jesteście kolekcjonowani.
Zbieracie przygody, korzystając z ułatwień epoki nowej, jak
najwięcej przygód przed małżeństwem, które ma być oparte na
zasadach epoki starej. Każdy z was pragnie jak najwięcej
nażyć się na prawo i lewo, a potem skleić sobie maleńką
seksualną egzystencję à la Hermann i Dorothea. Ten numer
nie przejdzie. — Tak samo mówią one wszystkie — rzekł
lotnik cicho — jak je trochę poskrobac z wierzchu. Ale w tym
tkwi jakaś afera. Ty jesteś po ich stronie. — Nic podobnego —
rzekł Piotr. — Nie jestem po niczyjej stronie. Tylko widzę
lepiej niż wy. — Ale ci klezmerzy grają! — rzekł krostowaty z
uznaniem. — Proszę — powiedziałem — repertuar Pillsa i
Tabeta. — Przy mikrofonie stał młody chłopak w
jasnoniebieskiej marynarce i śpiewał z fatalnym holenderskim
akcentem:
…Elle était filie des îles…
…elle s’appellait Alohaaa…
— Nie namówisz mnie nigdy — powiedział lotnik do Piotra,
dość napastliwie — żebym ożenił
się z kurwą. Nawet z najcudowniejszą. Były już takie, które
tak mi się podobały, że myślałem, że pęknę. Ale jestem
twardy. Wiem, co robiły, nawet kiedy kłamały, że nie robiły.
Wiem, do czego są zdolne. — Widać było, że coś go męczy,
obsesyjnie trzymał się ciągle jednego wątku, marszczył
czoło, palił papierosa za papierosem, aż do palców, aż do
sparzenia warg. — To jaka jest w końcu dziś różnica
pomiędzy kurwą a porządną dziewczyną? — uśmiechnął się
blado krostowaty. —
Powiedzcie, bo sam już przestaję się orientować. — W istocie
niewielka — powiedziałem. — Dziś już niewielka. Pierwsza
daje każdemu, czyli wszystkim, i za forsę, a druga nie
każdemu, czyli nie wszystkim, i bez forsy. — A taka, co daje
każdemu bez forsy, to może nie kurwa? — zaperzył się lotnik.
— Twoim zdaniem nie? Albo taka, co nie każdemu, tylko co
drugiemu lub choćby co dziesiątemu? Dla mnie to są
wszystko, co do jednej, kurwy! Gdzie się podziały te, co dają
tylko jednemu? — Właściwie już ich nie ma — rzekł Piotr
chłodno — i my musimy się z tym pogodzić.
— Dziwne — zezłościłem się na Piotra — jeszcze tak
niedawno dałbyś głowę za to, że Blanka nie robi żadnych
numerów. A w ciągu paru dni taki się z ciebie zrobił cynik. —
Wcale nie jestem cynikiem — rzekł Piotr spokojnie. — Po
prostu dostrzegam rzeczy, których nie dostrzegacie albo boicie
się dostrzec. Zaś jeśli chodzi o Blankę, to nie mieszaj mojej
wiary w indywidualną uczciwość z rozeznaniem nowych
zjawisk obyczajowych i praw. — Co za Blanka? —
zainteresował się lotnik. — A, taka jedna… — powiedziałem
wymijająco. — Ostatecznie — rzekł
krostowaty — zawsze było tak, że jedne dawały za pieniądze,
a inne bez. Nie widzę w tym nic nadzwyczajnego i uważam,
że wszystko jest w najlepszym porządku. — Ale gdzie są te,
które w ogóle nie dawały? — wykrzyknął lotnik niemal z
rozpaczą. — Czyżby ich nigdy nie było? A nasze matki, nasze
babki? Postaram ci się to wytłumaczyć — rzekł Piotr — a
nawet trochę cię pocieszę: kiedyś dawały mniej. Masz pecha,
źle trafiłeś, żyjesz w niedobrych czasach. Kiedyś było mniej
kobiet, niszczyła je gorączka połogowa, marły jak muchy.
Mniej kobiet oznaczało więcej facetów na jedną, cholerna
konkurencja, a zatem trudniejsze zdobywanie tych ładnych.
Stąd ładne szanowały się i droczyły, wiedziały dobrze, że
zawsze znajdą odbiorców w najlepszym gatunku, drogą
eliminacji. Oto jak powstawały pojęcia miłości romantycznej,
kobiety — kwiatu, czystości uczuć i tak dalej. — Skąd ty to
wszystko wiesz? — spytał lotnik nieufnie. — Od mego
rodaka, niejakiego Van de Velde’a — rzekł Piotr z
przychylnością. — Był to dość modny facet przed wojną. I
popularny. Gdybyś żył przed stu laty, byłbyś po prostu stałym
klientem burdelów, płaciłbyś i cieszyłbyś się spokojem dusz,
gdyż żonę miałbyś porządną od a do zet. A dziś nie
potrzebujesz burdelów, kręcisz się po świecie i po życiu i
dostajesz wszystko z tej dziedziny za darmo. Tylko że z
czegoś jesteś niezadowolony, coś cię w sercu gryzie, coś cię
tam w środku żre, ciągle uważasz, że coś jest nie w porządku.
Ten niepokój to jest właśnie zapłata. — He, he —
uśmiechnąłem się zgryźliwie — teorie, teoryjki. Znamy to,
Piotrusiu, znamy. Już rozumiem, o co ci chodzi, połapałem się
w twojej metodzie. Tylko że to wszystko nie tak. Rzecz w
tym, że one dopiero teraz wybierają. Gorączka połogowa
zwalczona, w każdym cywilizowanym społeczeństwie więcej
jest kobiet niż mężczyzn, a mimo to, czy może właśnie
dlatego, one wybierają. Paul ma czasem trudności, a Heinz
nigdy. Wiesz dlaczego? Bo dziś wolno im wziąć sobie Heinza
na jedną noc, nacieszyć się nim i odstawić go rano za drzwi,
bo nie pragną go więcej ani inaczej używać. I nikt ich dziś za
to nie potępia, każda z nich jest pewna, że nikt jej za to nic nie
zrobi, zaś ona, zależnie od okoliczności, weźmie sobie bez
przeszkód następnego faceta na noc, na tydzień, na dwa lata
lub na całe życie. Według własnej woli i uznania. I nie ma już
dziś wobec niej żadnych sankcji, ani moralnych, ani
obyczajowych, bowiem zarabia i jest równouprawniona. —
Bzdura — rzekł Heinz, wzdrygając się lekko. — To ja biorę, a
nie one. — Zdaje ci się — uparłem się. — Wyglądasz na
zręcznego i chętnego do tej roboty, wobec tego używają cię. A
Paul budzi w nich refleksję, traktuje te sprawy poważniej,
wobec tego można go ewentualnie potraktować poważniej.
Dlatego ma trudności. — Czyli co robić? — uśmiechnął się
krostowaty: widać było, że cała sprawa dość go nie obchodzi,
ponieważ nie uważa jej za najważniejszą i ma o niej własne
zdanie. — Pruć na prawo i lewo — orzekł lotnik — i uczyć
dziwki rozumu. — Może się czegoś napijecie? — szepnął
Włoch kelner, wynurzając się z kawiarnianej dżungli: miał
potoczysty i szemrzący sposób mówienia na zasadzie
ciurkającego cicho strumyka. — Zgadzam się z Heinzem
— powiedziałem. — Naszą jedyną obroną jest atak. Trzeba je
traktować tak, jak na to zasługują, bez krzty sentymentu,
zimno i z pełną wiedzą o tym, do czego są zdolne. — Czyli
szablonowo —
rzekł Piotr z drwiną. — Wszystkie jednakowo, tak? No,
powiedz? — Tego nie powiedziałem —
odparłem wymijająco; rozumiałem, o co mu chodzi, i zrobiło
mi się głupio, gdyż czułem, że ma rację. — Może być alarm
— zaszemrał kelner, który nie opuszczał nas. — Lepiej
zapłaćcie, skoro i tak niczego już nie zamawiacie. — Wielka
rzecz alarm — stęknął lotnik. — Mamy ich przeciętnie cztery
przez noc. — Ale my nie mamy — zaszeptał Włoch — i
jesteśmy nieprzyzwyczajeni. —
Zapłaciliśmy, orkiestra grała Je suis seul ce soir, avec mes
rêves…, zaś krostowaty nucił po niemiecku: ‘bin allein, allein,
mit meinen Traumen… — Ostatecznie — powiedziałem —
wierzę mimo wszystko, że są porządne dziewczyny. Że można
w końcu trafić jakąś przyzwoitą. — Gorzej
— rzekł Piotr ironicznie. — W gruncie rzeczy wierzysz, że
wszystkie są przyzwoite. Z natury strasznie jesteś szybki do
kochania i bronisz się przed tym w ten sposób, że doszukujesz
się w nich kurewstwa, we wszystkim i na każdym kroku. O co,
prawdę mówiąc, nietrudno. Po czym dostajesz w kość,
przegrywasz w miłości i mścisz się na nich za to, że ulegają
obowiązującym zasadom obyczajowym, co znów nie jest tak
bardzo ich winą. — Co za idiotyzmy! — poderwałem się. —
A ty… — Ja — przerwał mi Piotr — nie kocham się nigdy, a
więc nie mam do nikogo o nic żalu. Po prostu obserwuję,
rozumiem, wybaczam. — Wiesz — powiedziałem obraźliwie
— może u was, w Holandii, zaczęło się już to, co nazywasz
nową epoką obyczajową. U nas, w Warszawie, dziewczyny są
inne. Jeszcze ciągle, dzięki Bogu, obowiązują stare reguły.
Można się kochać. —
Jesteś z feudalnego kraju — rzek! Piotr nie mniej obraźliwie.
— I do was to też przyjdzie, wraz z współczesną cywilizacją.
— Jesteś z Warszawy? — spytał krostowaty. — Uhm —
odparłem z rezerwą. — Polak? — spytał lotnik. — Nie,
Francuz — powiedziałem swobodnie. — Jak to? —
zdziwił się lotnik. — Tak to — pośpieszył Piotr. — On jest
Francuz, który urodził się w Warszawie. Co w tym dziwnego?
— Nic — rzekł krostowaty. — To jest zupełnie bez znaczenia.
Od dawna przestałem zwracać uwagę na narodowość. — Ja
nie — rzekł lotnik. — Jestem prosty chłopak, w cywilu
pracowałem jako sprzedawca w sklepie z radioaparatami, ale
przyznam ci, że trochę nie mogłem znieść, jak opowiadałeś o
tej historii w pociągu. Nie miej do mnie urazy, ale nie widzę
powodu, abyście się tu za frajer kotłowali z czysto domytymi,
niemieckimi dziewczynami, podczas gdy my śpimy w takim
smrodzie, że żyć się nie chce. — Nie za frajer, pociesz się —
rzekł
Piotr. — Dokładamy do tego. Wolałbym, żebyś pilnował
swoich dziewczyn i żebyśmy byli w domu. — Racja… —
zaczął krostowaty i w tej chwili zawyły syreny. Momentalnie
zgasły światła w całym gmachu, rozległ się rumor
odsuwanych krzeseł i stolików, orkiestra przestała grać w pół
taktu. Ludzie zaczęli opuszczać salę pośpiesznie, lecz bez
paniki; niebieskawe i sine światełka kierunkowe wskazywały
wyjście, wewnętrzne, kręte schody oświetlone były
pomalowanymi na fioletowo żarówkami. Właśnie na schodach
usłyszeliśmy gwałtowny łoskot przeciwlotniczej: odgłos dział
przypominał dźwięk odkorkowywania wielkich butelek
szampana. — Oho —
powiedział Piotr — tego jeszcze w Frankfurcie nie było. —
Wśród schodzących powiało niepokojem: dotychczas słychać
było przeciwlotniczą z okolic Frankfurtu, teraz zdawało nam
się, że działa strzelają z dachu Schumanna. — Wszyscy do
schronu! — rozległ się donośny głos, typowy dla młodych
oficerów, którzy decydują się na objęcie dowództwa w chwili,
kiedy wydaje im się, że nikt nie wie, co robić. — Boi się pani?
— lotnik zahaczył przytomnie jakąś jasno tlenioną blondynkę,
tłoczącą się obok nas: jej pospolita twarz młodej Niemki z
wielkomiejskich czynszowych kamienic, szczupła, o
wydatnych ustach i lekko wklęsłych policzkach, nabierała
cech niepokojącej urody w tym fioletowogranatowym
półmroku. — Boję się — powiedziała z uśmiechem. — A co,
nie wolno się bać? Strzelanina urwała się raptownie. —
Przeskoczymy do domu, dobrze? — szepnąłem Piotrowi. —
Czekaj — od — szepnął — po co się teraz pchać na ulicę. —
W każdym razie chodź na dół — powiedziałem. — No, to
czius, chłopcy — rzuciłem podoficerom. — Czius —
odpowiedział krostowaty; lotnik był zajęty blondynką i w
ogóle nie zwrócił na nas uwagi. Przepchnęliśmy się na dół,
wyjście zagradzał przysadzisty Niemiec w cywilnym ubraniu i
w hełmie bojowym, z przepaską służby cywilnej na ramieniu,
obwieszony torbami, gwizdkami, maską gazową i podręczną
apteczką na skórzanym pasie. — Dokąd? —
spytał ostro. — Czego się pchacie? Wszyscy do schronu! —
Nie bardzo go słuchano, w ciemnościach rozlegały się
chichoty i przytłumione okrzyki w stylu: — Ty! Zabierz tę
rękę! —
Puść, bo boli… — My blisko mieszkamy — rzekł Piotr —
przeskoczymy tylko na Wisenhüttenstrasse. — Nie wolno! —
krzyknął Niemiec. — Niebezpieczeństwo odłamków.
Możecie zarobić po kawałku żelaza z naszych własnych
pocisków. — Jakie odłamki? —
wzruszyłem ramionami. — Przecież spokojnie jak w
zagajniku nad ruczajem. — Wszędzie ci przeklęci
cudzoziemcy! — rozdarł się Niemiec. — U siebie możecie
ganiać w czasie alarmu po ulicach! Tu będziecie się stosować
do niemieckich przepisów! Zgasić papierosy, do cholery! —
ryknął w stronę jakichś żołnierzy, którzy palili spokojnie,
siedząc na schodach. — Ogniki papierosów pomagają się
orientować nieprzyjacielskim lotnikom! — Wujaszku —
zaproponował
jakiś głos z ciemności — chodź tu, to ci zgaszę peta o tyłek.
— Anglicy denerwują się tylko, jak poczują, że się pali Gold
Flake i wtedy spuszczają piguły — wyjaśnił inny głos,
nasiąkły śmiechem. — Tych, co palą niemieckie siano,
oszczędzają… — Wtuliliśmy się w framugę głównego
wejścia. — Dlaczego mówiłeś nie tak, jak myślisz naprawdę?
— spytał Piotr. — Na górze, przy stoliku? —
Demoralizowałem Niemców — powiedziałem wymijająco. —
Nie wygłupiaj się — rzekł Piotr łagodnie. — Piotrusiu —
powiedziałem — chyba najłatwiej jest w życiu kłamać i
zdradzać. Ja to potrafię bez zmrużenia oka. — Istotnie —
rzekł Piotr — to są bardzo łatwe rzeczy. O wiele trudniej jest
kochać. — Przekonany byłem, że w tej chwili myślimy o tym
samym: w mojej świadomości migotała drobna, szczupła
dziewczyna z podkulonymi nogami, o plecach
wyprostowanych i kruchych, podająca mi śliwkę miękkim,
kobiecym ruchem.
5
Nazajutrz rano, wchodząc do hotelu, natknąłem się na pana
Eisslera. Stał w głównym hallu, pośrodku i sam, na lekko
rozstawionych stopach, z rękami założonymi do tyłu. Ubrany
był
nienagannie: ostro zaprasowane sztuczkowe spodnie bez
mankietu, czarna, dobrze skrojona marynarka, biała koszula,
sztywny kołnierzyk, perłowy krawat, czarne, namiętnie
wyczyszczone buty. Twarz miał lekko obrzękłą, z
wątrobianymi plamami i zgrubieniami wokół ciemnych,
fałszywie smutnych oczu. W klapie marynarki czerwieniła się
duża odznaka partyjna. Chyba uśmiechnąłem się nieznacznie,
gdyż Eissler, na zasadzie intuicyjnego spięcia myśli dwóch
mijających się ludzi, postanowił mnie ochrzanić. — Dlaczego
wchodzisz reprezentacyjnym wejściem, Fil? — rzekł dość
leniwie. — Wiesz przecież, że to zabronione i że istnieje
wejście dla służby, nie? — Tak jest — odparłem posłusznie.
— Przepraszam bardzo. — Żeby mi się to więcej nie
powtórzyło — dodał bez podnoszenia głosu i tkwił dalej w
tym samym miejscu, nie przesunąwszy platfusowatej stopy ani
o milimetr. Ty niebezpieczna karykaturo… — pomyślałem.
— Ty groźna gnido! Jak to się dzieje, że krwawe, brutalne
ruchy polityczne obrastają takimi drobnomieszczańskimi
pasożytami? Cóż mają ze sobą wspólnego sztuczkowe spodnie
z hitlerowską odznaką partyjną, czarna marynarka zadbanego
jubilera czy notariusza z napastliwą, symbolizującą srogi
gwałt swastyką? Nazistowska odznaka partyjna zazębiała się
w mych wyobrażeniach zawsze z czymś wielkomiejskim i
ulicznym; w niejasnych skojarzeniach hitleryzm i jego
emblemat rósł gdzieś na skrzyżowaniu wielkomiejskiego
rynsztoka z wielkomiejskim peryferyjnym murem
fabrycznym, długim, ceglastym i usmolonym sadzą
przemysłowych metropolii; pająkowata, rozczapierzona
drapieżność swastyki w czerwonym otoku kłębiła się w mych
asocjacjach z czymś lumpenproletariackim i
pseudorobotniczym zarazem, krystalizowała coś niby —
ludowego, awanturniczego i zbrodniczego w tyglu
niemieckich, szaro — czerwonych, ogromnych miast.
Odznaka partyjna pasowała do krępych kanalii o szerokich
zadach, wbitych w bryczesy i brunatne mundury dostojników
SA, których bycze karki i nalane, zdobne w wąsik pyski
wyłaniały się w ciągu ostatnich dwudziestu lat z mętnych
karier, poczętych w slumsach i suterenach, w zaduchu
gotowanej kapusty lub w kwaśnym odorze tanich
przedmiejskich piwiarń.
Pasowała do byłych kanciastych robotników w okrągłych
granatowych lub czarnych czapkach rybackich szturmanów i
skórzanych kurtkach, którzy po latach zapienionej,
bezrozumnej wierności uwierzyli w niższość i wyższość ras i
przeobrażali się w tępych bonzów związkowych z
Arbeitsfrontu. Pasowała do szczupłych wysokich oficerów o
złych, psich twarzach, którzy zamienili mundury Reichswehry
na myśliwskie sztylpy i tyrolskie kapelusze po to, aby
organizować jaszczurcze, mafijne bojówki, fronty ojczyźniane
i korpusy ochotnicze, aby uwielbiać Horsta Wessela i Leo
Schlagetera. Pasowała wreszcie do ogromnych jasnowłosych
chorążych z SS, wyhodowanych w średniowiecznych zamkach
Turyngii i Frankonii na imbecylowatych janczarów reżymu,
uosabiających maniakalny sen o cofaniu koła historii do
ideałów germańskich społeczeństw plemiennych z wczesnego
średniowiecza. Na pewno jednak nie pasowała do Eisslerów,
stanowiła wręcz w jakimś stopniu ich dobitne, jaskrawe
przeciwieństwo, a przecież Eisslerowie oklejali hitleryzm jak
mięczaki, małże i wodorosty podbrzusze wieloryba. Kto kogo
zniszczy? — zastanawiałem się. — Czy Eisslerowie
wychłepczą swe małe zyski i drobne, życiowe powodzenia z
hitleryzmu, czy cielsko hitleryzmu rozdusi na miazgę
Eisslerów? Były to dość akademickie pytania, nic nie
wskazywało na to, że życie przyniesie mi kiedykolwiek na nie
odpowiedź. Zresztą, cóż mogło mnie na fazie obchodzić
zagadnienie Eisslerów, przyssanych do każdej wielkiej
koncepcji społecznej czy historycznej, krwawej lub
humanitarnej; wydawało się nieważne w swej niemożliwej,
trudnej do sformułowania oczywistości. Ludzie byli źli lub
dobrzy, przyzwoici lub podli, wulgarni i chamscy lub mili i
uczynni bez względu na socjologiczne uwarunkowania i
wyjaśnienia. Refleksje budziła dopiero fałszywość i
śmieszność zestawienia sztuczkowych spodni z odznaką
partyjną, dostojności maître d’hôtela z dławiącą mocą
swastyki.
Na razie myślałem wyłącznie o dziewczynach. Trzeba tu sobie
jasno i po męsku powiedzieć, że załgałem się niemożliwie, a
także zapędziłem nieprzytomnie w pewną bufonadę, nawet
wobec Piotra. Właściwie poruszałem się jak głodny,
chorobliwie wygłodzony rekonwalescent.
Automatycznie reagowałem na każdą bliskość kobiety, moja
głowa i oczy funkcjonowały na zasadzie zmotoryzowanego i
przyśpieszonego do maksimum w odruchach słonecznika,
komórki światłoczułej, miny magnetycznej. Cóż mogła
znaczyć jedna noc z tą z Moguncji czy migawkowy raz z
Blanką wobec miesięcy postu, abstynencji, strachu, bezsilnej
wściekłości i obezwładniającej walki z instynktem
samozachowawczym. Podoficerom i Piotrowi mogło się
wydawać, że pochłonęła mnie rozmowa, tymczasem oczy
wyskakiwały mi do blondynki w bluzce lilaróż i do tej z
biustem jak bojowy okrzyk spod okna, i do tej ze schodów, i
do każdej innej; każdą z nich i każdą inną, aby tylko miała
dwie nogi i młodą skórę, skłonny byłem zmuszać i
okłamywać, pieścić i całować, przyciskać do ściany podczas
nalotu wszystkich eskadr RAF–u i czekać godzinami na jej
zjawienie się w dowolnym miejscu. Mało, ciągle mało… —
dręczyłem się brakiem i faktem braku miłosnego uścisku i
najprymitywniejszego spełnienia, który rozciągał się na
tygodnie i miesiące, otępiał i deprawował jasną zdolność sądu.
Zaś ta z plaży — myślałem, sortując świeże obrusy i serwety
w pralni, dokąd posłał mnie Brütsch — ta z plaży mnie nie
urządza, chociaż bardzo mi się podoba. Cóż mi z niej
przyjdzie? To inny gatunek, w niej mógłbym się kochać. Lecz
kochać się w czterdziestym trzecim, w samym środku wojny i
Niemiec? Nie ma głupich.
— Jak ty liczysz! — krzyknęła na mnie intendentka pralni. —
Potem ja odpowiadam za komplety. I w ogóle uważaj na
czystą bieliznę, już drugi obrus spada ci na podłogę. — To te
naloty
— uśmiechnąłem się niemrawo — jestem zupełnie
roztrzęsiony. — Niemka spojrzała na mnie z odrazą: była
pewna, że kpię, że chcę okazać jej w ten sposób moją radość z
alianckiej ofensywy i niemieckich niepowodzeń. — A jednak
nie mogę przestać o niej myśleć… — wróciłem do mych
spraw, składając odruchowo serwety. — Jakie to piękne, w
gruncie rzeczy, mieć swoją dziewczynę, z którą chciałoby się
pójść na spacer i usiąść z dumą w kawiarni, trzymać się w
kinie za rękę i wyjeżdżać w niedzielę za miasto. Są to
wszystko rzeczy nie do pomyślenia z Blanką czy z tą z
Moguncji…
Nie potrafiłem jednak przestać o niej myśleć. Myłem szklanki
w pustym offisie, Brütsch pognał
całą resztę dyżuru do wyceniania nowych trunków, ja zaś
stałem nad zlewem i przekładałem wolno szklanki z jednego
zmywaka w drugi, póki dwóch nie stłukłem. Jakby na dźwięk
tłuczonego szkła, w gruncie rzeczy nikły, cichy i stłumiony
przez szum lejącej się wody, zjawił się Eissler. — No, no
— powiedział szyderczo — dobrze, że cię nakryłem. Sam
nigdy byś się nie przyznał. A tak, dziesięć marek kary. — Pan
żartuje — powiedziałem — takie dwie szklanki kosztują
najwyżej markę dwadzieścia. — Po pierwsze nie takie —
Eissler mówił spokojnie i jak mu się zdawało: władczo. To są
szklanki specjalne, robione na zamówienie Park–Hotelu. Po
drugie, nie znoszę bezczelności. Niech wam się nie zdaje, że
jesteście w waszych brudnych Paryżach i Warszawach.
Jesteście w kraju, w którym ceni się czystość, porządek i
uczciwość. Piętnaście marek kary, ściągniętych z pensji. — I
wyszedł. Chciałem za nim coś krzyknąć, że niby w Paryżu nie
pozwolono by mu myć nawet garnków z taką twarzą, lecz po
chwili uznałem to za nieprawdę i przesadę oraz wszelkie
stawianie się wydało mi się niepotrzebne i nieważne. Niech się
udławi —
skwitowałem utracone pieniądze, po czym pomyślałem: —
Kochałbym ją i byłbym jej wierny.
Nareszcie byłbym komuś wierny. Utrzymałbym wysoko
sztandar mej wierności, przy czym tutaj przyszłoby mi to o
wiele łatwiej niż gdzie indziej. Uzasadniałbym swą
powściągliwość wiernością, a nie strachem. Ach, jak byłoby
wspaniale! Co gorsze, strach drażni i prowokuje do
wyczynów, mających na celu upewnienie się o zdolności do
przełamywania strachu, podczas gdy wierność da mi wreszcie
spokój. Jak przyjemnie byłoby być wiernym i oświadczyć
takiej brunetce z imponującym cycem: kochanie, nic z tego…
Bardzo przepraszam, ale nie mogę, gdyż mam swoją
dziewczynę… Pięknie, lecz co wtedy, gdy moja dziewczyna
służyć będzie wyłącznie do kochania i nie będzie można jej
napocząć, bo czystość, uczucia i tak dalej?
Obiad robiłem wraz z Vesselym; miałem dwa małe stoły dla
siebie. — Co się z tobą dzieje? —
spytał Vessely w chwilę potem, gdy jeden z mych gości
obrzucił mnie stekiem obelg za wsadzenie mu pół brudnej
serwetki do zupy, podanie dwa razy innego niż zamówione
dania oraz wylanie pół
butelki wody mineralnej na spodnie zamiast do szklanki. —
Przesada — odparłem spokojnie. — W
ogóle nie rozumiem, o co temu parszywcowi chodzi?
Dlaczego się ciska? Że zmoczyłem mu jaja?
Powinien mi być wdzięczny, taki upał… — Gość z drugiego
stołu czekał dwadzieścia minut na zamówioną pieczeń a la
carte, po czym udał się do Brütscha i wypróżnił na mnie kubeł
pomyj, zmieszany z wyzwiskami: traf chciał, że Brütsch
rozmawiał właśnie z Eisslerem, ale dość jednostronnie, gdyż
Eissler sztorcował Brütscha delikatnie, lecz zjadliwie, za
opilstwo; podobno zzielenial zupełnie, jak usłyszał skargę na
mnie i dołożył Brütschowi, że jakoby ja jestem jego pupilem.
Istotnie, zapomniałem o pieczeni jak o śmierci, zaś siedziałem,
paląc papierosa, w jadalni kelnerów, przysłuchując się
konwersacji Abbelégo z Leo, którzy mieli wolne. — Nie
pojmuję —
mówił Leo — skąd bierze się u ludzi przekonanie, przyznać
trzeba bardzo ukryte, podskórne i niechętnie ujawniane, że
zawód kelnera jest w jakiś sposób uwłaczający. Oczywiście,
ludzie niesłychanie zwracają uwagę, aby nawet skrzywieniem
nosa nie okazać, że tak sądzą czy czują, lecz nawet ja, który
rozważyłem problem najdokładniej z punktu widzenia logiki,
a także w związkach z pojęciami o współczesnym
społeczeństwie, otóż nawet ja czuję się irracjonalnie, leciutko
zażenowany, gdy mówię komuś, że jestem kelnerem. — Ja nie
— powiedział Abbelé. —
Mam zupełnie nienaruszone poczuje godności własnej
zarówno, gdy pracuję, jak kiedy piszę swój zawód na karcie
meldunkowej. Wiem na pewno, że nie jestem gorszy od
nikogo, zaś gdy wychodzę po pracy między resztę
społeczeństwa, pewny jestem identycznych z nią praw i
przywilejów i szans życiowych. Uważam, że należy mi się
wszystko od życia w równym stopniu, jak inżynierom,
kupcorl1 i adwokatom. Jestem nie gorzej od nich ubrany,
mówię nie gorszym od nich językiem, nie mieszkam od nich
gorzej. Wszystko, co mam, zawdzięczam zdolnościom i
umiejętnościom, wykazanym w spełnianym przeze mnie
zawodzie. Zawód ten posiada swe tajniki powodzenia, jak
każda profesja. Opanowałem go w takim stopniu, by zdobyć
za jego pomocą życiowy sukces, pieniądze, pozycję społeczną,
szacunek ludzki, uroki życia i kobiety. —
Wszystko to bardzo pięknie — rzekł Leo — ale pomyśl: czy
słyszałeś kiedyś, aby ktoś z nas, kelnerów, wzniósł się na
wyżyny, na których ludzkość ogląda wybitne jednostki? Na
pewno są wśród nas silne indywidualności, ludzie mądrzy,
cnotliwi i doświadczeni, a przecież nigdy z życiorysu żadnego
prezydenta, premiera, ministra, trybuna ludu, czy kogoś
takiego, nie dowiesz się, że z zawodu był on kelnerem. Nie
wspominam już o zbawcach ludzkości, twórcach religii,
prorokach czy innych duchach płomiennych, prometeuszach
czy potężnych poetach. Politycy i wodzowie, apostołowie i
wielcy nauczyciele ludzkości rekrutują się spośród adwokatów
i cieśli, dziennikarzy, wojskowych i rolników, ale nigdy
spośród kelnerów. No, nie? — Leo ma rację —
wtrąciłem się. — Naprawdę, nie wstydzę się tego, że jestem
kelnerem, wierzcie mi, jest mi nawet bardzo przyjemnie… —
Dalej nie powiedziałem nic, gdyż przypomniałem sobie, jak
ciężko było mi odpowiedzieć wczoraj Helli na pytanie, co
robię. W gruncie rzeczy — pomyślałem —
postąpiłem niezbyt godnie, a nawet zaparłem się w jakiś
sposób. Powiedziałem słowo „kelner” z taką bufonadą w
głosie, że wmusiłem w nią niemal przekonanie, iż jest to
raczej dobry żart niż rzeczywistość, jakaś moja prywatna
fanaberia, aby robić aktualnie coś równie niepoważnego, jak
sprawiającego mi niezrozumiałą dla innych przyjemność.
Skryłem się dość nikczemnie poza porozumiewawcze
przymrużenie oka, którego jedynym celem było rozładowanie
mych kompleksów, mego poczucia niższości, a kto wie, czy
nie nawet niczym nie uzasadnionego wstydu. Ulegam
nienazwanym presjom, smakom i woniom obyczajowym
takim samym jak Leo, których nikt nie sformułował, nie
odczuł ani nawet nie pomyślał do końca, a które mimo to
realnie istnieją… Nie mogłem się jednak przemóc, aby im to
teraz tu powiedzieć, mimo iż nie lubiłem Abbelégo, zaś Leo
był mi dość obojętny i nigdy nie omieszkałem kopnąć go, gdy
nadarzała się okazja. — Ty nie masz nic do powiedzenia —
pomógł mi Abbelé w wahaniach — ty nie jesteś kelner, lecz
wojenny przybłęda. — Wpadł Jupp z wielkim krzykiem: —
Fil! Pryskaj na górę!
Draka! Brütsch cię szuka! — Błyskawicznie przypomniałem
sobie pieczeń i w pól minuty później serwowałem ją gościowi;
Brütsch rzucił mi spojrzenie konającego z wściekłości
feldfebla, dopadł
do mnie, wyrwał mi srebrny półmisek oraz łyżkę i widelec z
rąk i sam nakładał mięso na talerz lekko przerażonego gościa;
ręce mu latały z pijaństwa i ze zdenerwowania, nic więc
dziwnego, że pewna część szpinaku wylądowała gościowi na
kamizelce. Poszedłem do offisu, gdzie zastałem Piotra. —
Słyszę narzekania na ciebie — rzekł Piotr. — Może być
awantura. — Co to mnie obchodzi — powiedziałem błogo. —
Wiesz, jak ona się nazywa? — Kto? — spytał Piotr. — No, jak
to? — oburzyłem się. — Ta z plaży. — Jak? — spytał Piotr
uprzejmie. — Hella —
powiedziałem z zadumą. — Bardzo ładnie — upewnił mnie
Piotr — ale co z tego? — Nic —
westchnąłem — chciałem cię tylko poinformować. —
Myślałem — rzekł Piotr poważnie — że nigdy w życiu nie
ujrzę cię w takim stanie. Myślałem, że jesteś naprawdę taki
cwaniak, za jakiego się podajesz. Zimny i bezwzględny. To
okazało się okrutną pomyłką. — Poszedłem po kompot
francuski dla gościa, który zamówił menu; wracając, zastałem
jeszcze Piotra w offisie. — Wiesz
— powiedziałem — umówiłem się z nią za tydzień. Właściwie
za tydzień bez dnia. Za sześć dni.
— Co z tego? — rzekł Piotr opryskliwie. Wyjąłem dwoma
palcami pół renklody z kompotu, aby skosztować. — Po
prostu nie wiem — mówiłem głosem słabym — jak ja
wytrzymam do tego czasu. Pojęcia nie masz, jak pragnę ją
zobaczyć. — Zupełnie machinalnie skonsumowałem ćwiartkę
gruszki. — Co z tego? — rzekł Piotr tępo. — Powtarzasz się
— powiedziałem — i w ogóle zachowujesz się bez sensu. —
Wyłowiłem z kompotu jeszcze dwie czereśnie i coś, czego nie
mogłem zidentyfikować w kategorii owoców, zupełnie
odruchowo zresztą. — Zjadłeś cały kompot
— rzekł Piotr z pogardą. — Cholera — przypomniałem sobie.
— Trzeba zapłacić. Ale to kompot z menu. Zabonuj mi jeden
kompot. — Ja? — otrząsnął się Piotr lekceważąco. Niech ci
Vessely zabonuje. — Ty świnio… — zacząłem, gdy do offisu
wpadł Egon garbus, pomocnik portiera, i powiedział: — Fil,
telefon do ciebie. — Do mnie? — krew uciekła mi z serca z
emocji. To ona! —
pomyślałem. — Co za szczęście! Co za radość! — Egon
pobiegł do kuchni, zaś ja pomknąłem pustą salą śniadaniową
do westybulu recepcji. — Podobno do mnie telefon, panie
Stark? —
spytałem uprzejmie siwego portiera o łzawych, poczciwych
oczach i niebywale krzywym, odrażającym nosie. — Kabina
numer dwa — rzekł Stark wyniośle. Wskoczyłem do kabiny i
ująłem słuchawkę. — Vincel, słucham? — powiedziałem. —
Dzień dobry — rozległ się kobiecy głos po polsku — poznaje
mnie pan? — Zatkało mnie ze zdumienia. — Nie —
powiedziałem chyba dość bezradnie, a nawet tępo. — Tu
Eufrozyna… — Aach, to pani… — nie wiem, czy w głosie
mym zabrzmiało rozczarowanie, czy zniecierpliwienie. — Co
pani robi we Frankfurcie? —
Przyjechałam, żeby się z panem zobaczyć. — Ze mną? — Tak,
z panem. Specjalnie po to przyjechałam. — Jej głos brzmiał
poważnie, bez kokieterii, oznaczającej, że mówiąca znajduje
się w niewoli konwenansu i uważa odrobinę nawet
idiotycznego flirtu czy droczenia się za moralną konieczność.
— Cudownie — ucieszyłem się, gdyż nie wypadało inaczej,
po czym w sekundę później ucieszyłem się naprawdę. — Jak
się spotkamy? — Kiedy ma pan czas? — Za półtorej godziny
kończę pracę. — Zatrzymałam się w małym hotelu przy
Kronprinzenstrasse. Pokój numer dwanaście. — Wiem, znam
ten hotel. Będę tam o czwartej. — Cieszę się. Czekam na
pana. — I ja się cieszę. Tymczasem. — Odłożyłem słuchawkę
i rozejrzałem się wokoło przez szybkę kabiny: wolałem nie
spotkać Eisslera. Nie ma to zresztą większego znaczenia —
pomyślałem sobie. —
Stark i tak powie Eisslerowi, że był do mnie telefon w czasie
pracy, zaś telefonistka z centrali poinformuje go, że nie
rozmawiałem ani po francusku, ani po niemiecku. Wróciłem
na salę; Vessely powiedział na mój widok: — Czyś ty oszalał
dzisiaj? Pól sali ugania się za kompotem, który miałeś podać
gościowi na czwórce. Coś ty zrobił z tym kompotem? —
Zjadłem go przez pomyłkę — oświadczyłem z niefrasobliwą
szczerością. — A w ogóle jest cudownie, nie sądzisz?
— Jedna dla uczuć, a jedna do łóżka… — pomyślałem z
niezwykłą przyjemnością. — Nareszcie do łóżka z świetną
facetką. Na całą noc. Jak ja wytrzymam do wieczora?… Nie
miałem żadnych wątpliwości, po co przyjechała Eufrozyna,
było to dla mnie tak oczywiste i radujące, że wszystkie ciosy
ze strony Eisslera, a także zawiła afera z kompotem zamazały
się w odległym planie spraw nieważnych. — Dzwoniła? —
spytał Piotr, zjawiając się obok mnie: w gruncie rzeczy konał z
ciekawości, a może i przejmował się tym wszystkim. —
Dzwoniła, ale inna — odpowiedziałem chełpliwie. — Idź do
cholery… — zezłościł się. Stajesz się śmieszny.
Istotnie, zachowywałem się nieco śmiesznie przez resztę
obiadu. Byłem wyjątkowo uprzejmy i usłużny, rozsadzała
mnie radość i ochota sprawiania bliźnim przyjemności. To
wpływ perspektyw łóżkowych — umiałem sobie zresztą jasno
powiedzieć. Myśląc o Helli, byłem nieobecny duchem,
obojętny dla świata, zasłuchany w siebie. Wszystko drażniło
mnie, mierziło, zdawało się nieważne i mizerne. Teraz
wyobrażając sobie, co czeka mnie dziś wieczór z Eufrozyna,
przychyliłbym ludziom nieba. Nawet temu gnojowi na
czwórce, nawet Eisslerowi. Podchwyciłem wyraz twarzy
Brütscha, gdy obserwował, jak obskakiwalem nowych gości:
rysy wygładziły mu się, wyrażały spokój, zadowolenie,
uznanie, na pewno myślał, że jestem w gruncie rzeczy
wybornym kelnerem, na którym ten bałwan Eissler nie poznał
się zupełnie. Eisslerowi zresztą ustąpiłem przejścia w chwilę
potem, w kuchni, za pomocą tak akrobatycznego balansu
korpusu, dzierżąc przy tym tacę pełną pucharków z lodami
nad głową, iż wycisnąłem na jego twarz coś w rodzaju
skąpego uśmiechu. Niezbyt zresztą dostrzegałem to wszystko,
albowiem zajęty byłem przypominaniem sobie wyglądu
Eufrozyny. Oglądałem ją krótko i przed rokiem. Wśród
kalejdoskopu szklanych szalek z zieloną sałatą, kremowych
mebli, karminowych dywanów, atlasowych żaluzji,
rdzawobrunatnej zupy żółwiowej i zielonkawych lodów
pistacjowych wyobrażenie Helli, które niosłem dotąd przed
sobą na srebrnych tacach z każdym daniem, nabierało odcieni
pastelowych i blakło sentymentalnie, coraz dobitniej i
jaskrawiej zaś wyłaniała się twarz Eufrozyny o gładko, po
pensjonarsku sczesanych blond włosach i zbyt małych ustach,
takich samych, jakie miewają bohaterki pasterskich sielanek
na lukrowanych, osiemnastowiecznych sztychach. Cóż może
się stać z mymi planami wobec Helli? — wzruszyłem
ramionami. — Ostatecznie, są to dotychczas tylko plany,
pobożne życzenia i zamiary nader jednostronne. Eufrozyna
jest realnym podarunkiem okrutnej rzeczywistości, ludzkim
fragmentem nieludzkiego czasu, który nie miewa dla mnie nic
prócz uderzeń i kopniaków. Sprawa z nią porusza się po innym
torze niż sprawa z Hellą. Nie tylko nie koliduje z uczuciem i
chęcią wyniesienia tego uczucia na jakiś piedestał, lecz wręcz
temu pomaga. Strąciwszy przy pomocy Eufrozyny to, co jest
w tych rzeczach materią, będę mógł
piękniej i czyściej kochać Hellę. O ile w ogóle ją będę
kochać… Rzecz oczywista, wszystko to sobie mówiłem na
zasadzie czystej kpiny z siebie przede wszystkim.
Przynajmniej tak mi się wydawało.
6
Pięć po czwartej wkroczyłem do hotelu Minerwa na
Kronprinzenstrasse. Właściwie raczej wbiegłem, ale
hamowałem się co sił, więc wydawało mi się, że wszedłem
dość powściągliwie. Był
to mały hotel, mieszczący się w wąskiej, wysokiej kamienicy:
w loży, na tle tablicy z kluczami, stał
źle ogolony, stary portier w rogowych okularach i w tużurku o
świecących, zatłuszczonych klapach. — Czy pani z dwunastki
jest na górze? — spytałem. — Pani z dwunastki jest w salonie

powiedział portier; wyglądał kaprawo i myślał o mnie w tej
chwili kaprawo, czułem to doskonale.
Uczyniłem dwa kroki w poprzek ciasnego westybulu i
znalazłem się za drzwiami z secesyjnie karbowanego szkła z
wkomponowanym w deseń napisem „Salon dla gości”; za
drzwiami był
zwykły, dość ciasny pokój; stało tu kilka burych ze starości,
wytartych foteli, suchotnicza palma w doniczce o szarych z
kurzu liściach, dwa fikusy w tym samym gatunku i połamany
sekretarzyk pod ścianą. W jednym z foteli siedziała
Eufrozyna. Nie podniosła się na mój widok, jedynie
wyciągnęła rękę, gestem znanym z findesieclowych
pocztówek z powinszowaniem imienin.
— Wolałam czekać w salonie — powiedziała. — Rozumie
pan?
— Rozumiem — odparłem skwapliwie i poczułem się
doskonale: jej pierwsze słowa umacniały mnie w przekonaniu,
że przyjechała wyłącznie po to, na czym mi najbardziej
zależało.
— Rozumie pan, figuruję tu jako Niemka. I mężatka.
— Załatwimy wszystko systemem bezszmerowym.
— Cieszę się, że mnie pan rozumie. Porozumienie rosło,
narastało, bez jakichkolwiek osłon i zabiegów. Każdy tonik,
nawet najbardziej bezpośredni, okazywał się na miejscu,
przydatny, odpowiedni, nie rażący, zmierzający do celu.
— Co panią skłoniło do odwiedzin? A w ogóle: od kogo
dowiedziała się pani, gdzie jestem?
— Nieważne. Od roku pragnę się z panem zobaczyć bez
świadków. Wreszcie nie wytrzymałam.
Wsiadłam w pośpieszny w Toruniu i przyjechałam. Jedna noc
jazdy.
Pociąg — pomyślałem sobie. — Na pewno elektryczny.
Ułatwienia na każdym kroku. Nowa epoka obyczajowa.
Wszystko załatwia się bez trudu, łatwiutko. A już nowe
samoloty pasażerskie po wojnie udostępnią to każdemu, na
każdą odległość i w każdym czasie… — Świetnie —
powiedziałem. — A więc dziś wieczór u mnie. Przygotuję
wszystko. Bo tutaj wolałaby pani nie, prawda? —
Jednocześnie myślałem: jest o wiele gorsza, niż pamiętałem,
lecz jednocześnie o wiele lepsza, niż przypuszczałem. Usta ma
fatalne, za małe, zacięte, znamionujące złość i małostkowość,
nazbyt wiśniowe i niby–kobieco śliczne. A jednocześnie ma
pełne, wołające ramiona i biodra.
Może obejdzie się bez całowania?
— Muszę odwiedzić krewnych męża, którzy tu mieszkają.
Przecież po to przyjechałam, no nie?
Mam sobie u nich wybrać jakieś rzeczy do ubrania dla mojej
małej. Oni mają córkę starszą od mojej i w ramach rodzinnej
pomocy ofiarowują wyrośnięte pozostałości. Rozumie pan?
— Rozumiem. Kiedy po panią przyjść?
— Będę wolna około ósmej. Tak myślę.
— O ósmej zaczynam pracę.
— A to pech.
— Kiedy pani chce wracać do Torunia?
— Jutro. Muszę, a nie chcę.
— Zwolnię się dziś około dziewiątej. W porządku?
— Tak późno…
— Proszę na mnie czekać w hotelu. Zatelefonuję.
— Ale jak najszybciej… Postaram się być już od siódmej w
domu.
— Ja też się postaram. Czy pomóc pani w czymś jeszcze?
— Dziękuję. Niech pan już idzie. Wyjdę parę minut po panu.
— Czy mam panią teraz pocałować?
— Nie. Wszystko wieczorem.
Naszło mnie lepkie, żenujące pożądanie, aż wstydziłem się
wstać z fotela. Przez chwilę rozważałem ewentualność
zawleczenia jej za włosy do pokoju numer dwanaście i
musiałem przywołać wszystkie siły na pomoc, by utrzymać się
w ryzach. Mimo głupoty widziała doskonale, co się ze mną
dzieje. Siedziała w fotelu, brzydko i pretensjonalnie podparta,
miała na sobie odrażającą letnią sukienkę, którą uważała
zapewne za szczyt wdzięku i wytworności, oraz zbyt szerokie,
znoszone pantofle na gołych, grubawych w kostce nogach. W
tej chwili nie widziałem poza nią świata, dla każdej pieszczoty
jej niezbyt czystej dłoni o niechlujnie polakierowanych
paznokciach gotów byłem ryzykować wszystko.
7
Wieczór rozpocząłem z taktycznym rozpędem: zameldowałem
Eisslerowi, że boli mnie ślepa kiszka: ponieważ zaś dwa lata
temu miałem już raz atak, spodziewać się przeto należy, że o
ile będę pracować, rzecz jasna, właśnie dziś odwieziony
zostanę do szpitala. Eissler uśmiechnął się ironicznie i
powiedział, że Brütsch może sam zdecydować, czy mnie
potrzebuje, czy nie, i ewentualnie zwolnić. Brütsch
oświadczył, że mnie nie może zwolnić, albowiem jestem
bezczelny gówniarz, który robi mu, to znaczy jemu osobiście,
podłe numery przy obiedzie, oraz że nic mi nie będzie,
najwyżej pogotowie odwiezie mnie z ropnym zapaleniem
prosto z sali jadalnej na operacyjną, jakie to przypadki on już
widział w swym życiu długim i bogatym, nie wymagające
zresztą od razu zwolnienia z pracy. Wobec tego pracowałem,
nawet sprawnie i z zapałem.
Liczyłem minuty, potem już sekundy, gnębiło mnie
niewygodne przekonanie, że godziny powinny być znaczone
na kalendarzu, a nie na zegarku. Obsługiwałem jak w transie:
gość ledwie formułował życzenie, a już na jego stół spływały
potrzebne nakrycia, dania, napoje. Przechodząc obok
Brütscha, złapałem się kilka razy efektownie za prawy bok,
zginając lekko tułów, na twarzy ukazywał mi się autentyczny
skurcz bólu, najwyraźniej hamowany. Pouczyłem Piotra, co
ma czynić: Piotr podszedł do Brütscha i rzekł, wskazując
dyskretnie głową na mnie: — Będziemy mieli z nim biedę. To
twardy cham, skona, a nie przyzna się, że go boli. Powiedział,
że ma pana gdzieś i że nie będzie więcej pana prosił o
zwolnienie. Jeszcze się przewróci na sali i narobi zamieszania.
— Brütsch nic nie odpowiedział, tylko zamiast
sakramentalnego łyku nalał sobie całą szklankę wina z
degustowanej przed gościem butelki i wypił duszkiem; po
czym chciał nalać sobie jeszcze jedną ku zdumieniu gościa,
lecz Piotr ocalił go przed kompletnym upadkiem, wyjmując
mu brutalnie butelkę z ręki, przy czym tryb tej interwencji
wprawił gościa w widoczne osłupienie. Ja tymczasem żyłem w
sferze seksualnych asocjacji, posuniętych do tego stopnia, że
rozpływałem się w rozkosznych przeczuciach na widok
transzy polędwicy z rostbefu, która kojarzyła mi się bez trudu
z pewnymi wyobrażeniami o Eufrozynie: długo bawiłem się
nakładaniem gościowi na talerz takiego przysmaku,
manipulując podejrzanie widelcem i łyżką. Wreszcie Brütsch
pojawił się przy mnie, gdy zdejmowałem ciężką tacę z
nakryciem ze stacji, i spytał: — Boli cię? — Nie ma o czym
mówić, panie Brütsch, wytrzymam — odpowiedziałem
grobowym głosem, który miał znaczyć: umrę przez ciebie, ty
łotrze, a nie jęknę, abyś nie oglądał mego poniżenia… — Czy
to prawda —
spytał Piotr z troską — że atak ślepej kiszki poprzedzają
torsje? Żebyś tylko zdążył wybiec, pamiętaj, bo jak
przypadkiem bluźniesz gościowi do zupy, to koniec… Koniec
reputacji Park–Hotelu. — Mdli mnie najgorzej przy jarzynach
— przyznałem. — Wiesz, Fil — rzekł
Brütsch — dziś wcale nie ma tyle roboty. Zdaj wszystko
Piotrowi i idź, połóż się. — Dziękuję, panie Brütsch —
szepnąłem skromnie, lecz z godnością. — Bardzo panu
dziękuję. — Złam rękę i nogę — rzekł Piotr. — To takie
życzenie, żeby ci się poszczęściło… — dodał pośpiesznie.
W głównym hallu powiedziałem do pana Bolza, nocnego
portiera: — Czy mogę zatelefonować? — Służbowo? —
spytał głupio pan Bolz: był to dostojny, brodaty starzec o
wyglądzie cesarskiego generała z czasów bitwy pod Sedanem;
odznaczał się dość posuniętą sklerozą i raczej sympatycznym
usposobieniem. — Bardzo źle się czuję — odparłem
wymijająco
— i boję się ataku ślepej kiszki. — Proszę, zatelefonuj z
pierwszej kabiny — rzekł Bolz, gładząc brodę. W kabinie
nakręciłem numer i powiedziałem przyciszonym głosem: —
Poproszę pokój dwanaście. — Słyszałem, jak łączono mnie z
piętrem, po czym odezwał się głos pokojowej. —
Chciałbym mówić z panią z dwunastki. — Już proszę —
powiedziała uprzejmie pokojowa, po czym czekałem
niebywale długo, a przynajmniej tak mi się zdawało. — Hallo
— rozległ się głos pokojowej w słuchawce — pod dwunastką
nie ma nikogo. — To niemożliwe… — wyrwało mi się,
spojrzałem na zegar w hallu: było wpół do dziewiątej. — Co
znaczy niemożliwe? — powiedziała opryskliwie pokojowa. —
Tej pani nie ma i już. — Przepraszam — powiedziałem i
odłożyłem słuchawkę. Aż do wyjścia dla służby posuwałem
się krokiem cierpiącego, zaraz z ulicy wystrzeliło mnie w górę
jak z kata — pulty, do mnie, do mieszkania. Zrzuciłem frak i
odpiąłem kołnierzyk, narzuciłem zwykłą marynarkę na
frakowe spodnie i przewiązałem szyję szalikiem, by ukryć
frakową koszulę i brak kołnierzyka, i zjechałem na dół, prosto
pod nogi grubego policjanta, który stał w drzwiach sieni,
poprawiając pas na brzuchu. Śmierci na nich nie ma —
pomyślałem ze zgrozą. — Blokują wejście, jakby się umówili.
Teraz najgorsza pora, zmiana dyżurów… Droga do hotelu
Minerwa zajęła mi dwie minuty. — Czy pani z dwunastki jest
na górze? — spytałem posługacza w fartuchu i w wytartej
kamizeli z zielonego, grubego sukna, który siedział w loży
zamiast portiera. Posługacz spojrzał na tablicę z kluczami, co
uczyniłem już przed nim: klucza numer dwanaście na niej nie
było. Bez słowa wbiegłem na schody: było mi już wszystko
jedno, nie grała roli ani pora, ani zasady konspiracji,
wydawało mi się, że świat stanie na głowie, o ile dziś nie
znajdę się w łóżku z Eufrozyną. Nie omieszkałem rozejrzeć
się po korytarzu: żadnej pokojowej nie było w polu widzenia,
widocznie spała w bieliźniarce, jak to bywa. W drzwiach
dwunastki tkwił
klucz: zapukałem, usłyszałem: — proszę — i wszedłem.
Eufrozyna stała przed lustrem i układała sobie na głowie
niebywały kapelusz w formie wielościennego pudła z
kosmatego pilśniu, krygując się i przymierzając.
— Dlaczegoś nie dzwonił? — spytała szybko i przytomnie,
tykając mnie po raz pierwszy. —
Dzwoniłem przed niecałym kwadransem — powiedziałem —
nie było cię. — Byłam w łazience, cholera… — wyjaśniła. —
Na końcu korytarza. I zabrałam klucz. Idź stąd, proszę cię.
Zejdę za minutę. — Zbiegłem na dół; w loży siedział portier,
ale inny niż po południu. — Pan do kogo? —
zawołał na mój widok. — Pomyliłem się — powiedziałem
szybko, przechodząc obok loży. —
Wydawało mi się, że zatrzymał się u was generał
spadochroniarzy von Scholz, ale to pomyłka. —
I wyszedłem na ulicę, gdzie po drugiej stronie stanąłem pod
sklepem ze słodyczami, upstrzonym pustymi bombonierkami i
opakowaniami po czekoladzie. Było już ciemnawo, zapadał
wielkomiejski lipcowy zmrok, odbijający resztki jasności
nieba w szynach tramwajowych i zakurzonym metalu
sklepowych witryn. Eufrozyna nie zjawiała się, paliłem
skręconego nerwowo papierosa, który mi się rozłaził i którego
musiałem co chwila ślinić, i zastanawiałem się, skąd
wytrzasnąłem owego von Scholza. Rym do Bolza —
rozmyślałem. — Uformował mi się w podświadomości. Bolz
był ostatnim człowiekiem, z którym rozmawiałem, a także
portierem.
Portier nasunął mi błyskawicznie na myśl portiera… Ale co z
tą pindą? Eufrozyna wyszła z hotelu, podeszła do mnie i ujęła
mnie pod ramię. — Poszłam do łazienki i zabrałam klucz od
pokoju —
usprawiedliwiła się raz jeszcze — stąd to nieporozumienie z
telefonem. — Po co ci ten kapelusz?
— powiedziałem zgryźliwie. — Wygląda, jakbyś dźwigała na
głowie fisharmonię. — Nie podoba ci się? — spytała bez
urazy. — Myślałam, że ci się spodoba. Nie mogę dopuścić,
aby w hotelu podejrzewano mnie o cokolwiek, rozumiesz?
Ernst, mój mąż, ma krewnych i znajomych w Frankfurcie. —
Już dobrze — powiedziałem — idziemy? — Idziemy —
rzekła, pochylając głowę gestem, który jej wydawał się może
zalotny, mnie kretyński. — A może się przedtem czegoś
napijemy? — dodała. — Ja stawiam. — Trzeba było
przywieźć z Torunia — powiedziałem. —
Zresztą, wszystko w domu. Coś się znajdzie. — Tak ci się
śpieszy? — kokietowała topornie. —
Tak — przyznałem. — Bardzo.
Zostawiłem ją na rogu Wiesenhüttenstrasse i poszedłem
zbadać warunki. Wskoczyłem na piętro, otworzyłem drzwi
pokoju, aby nie zapalać już światła na korytarzu, gdy
będziemy wchodzić. Wszystko było drobiazgowo obmyślone i
opracowane. Kiedy wychodziłem z pokoju, otwarły się
sąsiednie drzwi. — Fil — powiedział Egon garbus, który
mieszkał obok. — Był tu Eissler i dobijał się do ciebie.
Awanturował się jak cholera. Potem wszedł do mnie i kazał ci
powiedzieć, żebyś się natychmiast zameldował u niego, jak
tylko przyjdziesz. — Koszula przykleiła mi się do pleców ze
strachu i z wściekłości: czułem się chyba jak pies, któremu
podsuwa się i zabiera najbardziej upragnioną kość, a który boi
się kija w ręku swego pana. Zszedłem na dół
i powiedziałem: — Są komplikacje. Idziemy. — Pociągnąłem
ją za ramię w Wiesenhüttenstrasse, aby tylko nie stać w
bezpośrednim zasięgu wejścia do Park–Hotelu. Miotał mną
głęboki konflikt: uświadomić Eufrozynie całą grozę sytuacji
czy pozostawić ją w błogiej nieświadomości zasadzek i
niebezpieczeństw, jakie kryją się wokół nas, w odmętach
złośliwości losu? Nastraszy się, pryśnie i po wszystkim… —
myślałem z goryczą, ale jednak wybrałem to pierwsze. — E,
tam — Eufrozyna zbagatelizowała sytuację — chodźmy
trochę na spacer, wrócimy później, będzie po całym krzyku.
Taka piękna pogoda… — Istotnie, od Menu ciągnął
orzeźwiający wietrzyk, domy były Ciemne, niebo jasno
granatowe, nad nami pachniały drzewa. Usiłowałem włożyć
jej rękę w stanik, lecz Eufrozyna opierała się temu
zdecydowanie. — Nie na ulicy — mówiła — nie lubię tego.
— Dość spaceru — orzekłem równie stanowczo. — Idziemy
do domu. Niech się dzieje, co chce.
Przed samym wejściem spotkaliśmy pana Eisslera. O dziwo,
nic nie powiedział, aczkolwiek zauważył nas, to pewne.
Zdecydowałem się na kontratak. Szepnąłem Eufrozynie: —
Idź do rogu i czekaj tam na mnie… — i zacząłem się z nią
głośno, ostentacyjnie żegnać po niemiecku; po czym
przeskoczyłem na drugą stronę ulicy i powiedziałem usłużnie
do stojącego w wejściu do Park–Hotelu Eisslera: — Wzywał
mnie pan, panie Eissler, prawda? Oto jestem. — Gdzie się
podziałeś? — spytał Eissler spokojnie; wśród jasnej lipcowej
nocy, w miękkim świetle zaciemnionych lamp nad portalem
widać było wyraźnie na twarzy pana Eisslera rozpaczliwą
walkę z ogarniającą go pasją, której wstydził się i unikał:
ideałem zachowania była dlań zawsze wytworność,
opanowanie, zimna władczość: — Pan Brütsch mnie zwolnił
— powiedziałem uprzejmie. — Poszedłem do apteki po
środek przeciwko mdłościom. — Na ślepą kiszkę pomaga
tylko lód — wycedził pan Eissler. — Nie wiesz o tym? —
Wiem — odparłem. — Właśnie miałem zejść do spiżarni po
lód. — Zrobisz to jutro — rzekł pan Eissler — teraz zaś idź po
frak i zamelduj się u Bolza do dyżuru na piętrach. — W moim
stanie, panie Eissler? — spytałem niedowierzająco.
— Z bólem ślepej kiszki? Praca na piętrach? To może się
smutno skończyć, panie Eissler… — Nic nie powiedział,
odwrócił się i wszedł do hotelu. Dobrze przynajmniej —
pomyślałem szybko — że nic nie wspomniał o dziewczynie.
Może nie zwrócił na nią uwagi? — Chodź — powiedziałem
po chwili do Eufrozyny, która stała cierpliwie na rogu placu
Dworcowego — idziemy na górę.
Weszliśmy bez przeszkód po schodach, drzwi od komisariatu
były zamknięte, na piętrach panował spokój. — Ładnie tu u
ciebie — powiedziała Eufrozyna. Nawet jej nie zaprzeczyłem,
nie warto było sprzeczać się o takie idiotyzmy; zdjąłem jej
niezręcznie kapelusz z głowy, zamknąłem drzwi na klucz i
zacząłem ją całować. Na schodach rozległy się kroki,
następnie obcesowe pukanie do mych drzwi, po czym klamka
została naciśnięta.
— Kto tam? — spytałem głośno, aczkolwiek doskonale
wiedziałem, kto stoi za drzwiami.
— Proszę otworzyć — zawołał pan Eissler. W jego głosie
można było rozeznać triumfalną zadyszkę podstarzałego
myśliwego, który zaszczuł zwierzynę i podnieca się myślą o
resztkach swej sprawności, taką zadyszkę słyszy na pewno
także nad sobą linczowany Murzyn.
— Zaraz, przebieram się — powiedziałem przytomnie i raczej
spokojnie. A więc dlatego nic o niej nie wspomniał, tam, na
dole… — pomyślałem szybko. — Zanosi się na numer dużej
klasy!
Uniosłem błyskawicznie roletę zaciemnienia, wepchnąłem
Eufrozynę w kąt, przy zawiasach drzwi, odemknąłem i
uchyliłem je lekko, blokując sobą wejście.
— Zaraz schodzę, panie Eissler — powiedziałem tonem
twardym i zgasiłem światło. —
Przepraszam, ale okno jest nie zaciemnione. Poza tym bałagan
w pokoju, proszę nie wchodzić…
— Eissler cofnął się.
— Vincel — powiedział — stawisz się jutro rano w moim
biurze. A teraz, jeśli za minutę nie będzie cię w hotelu,
zawiadomię gestapo.
— Ależ oczywiście, panie Eissler — powiedziałem bez
zbytniej trwogi. — Za minutę będę na dole.
W rzeczywistości bałem się potężnie: ten wszarz nie potrafił
sam rozpętać piekła w niemieckim stylu, na zasadzie
rozdzierającego wrzasku, ale na pewno chętnie posłużyłby się
telefonem do specjalnej komórki gestapowskich zbirów,
przeznaczonej do katowania cudzoziemskich sił
pomocniczych przy budowie nowej Europy. — Całą aferę ze
ślepą kiszką uważam za złośliwe wymigiwanie się od pracy —
zakończył pan Eissler. — Za bezczelną odmowę pracy
niemieckiemu pracodawcy… — Odwrócił się i zaczął
schodzić ze schodów. Sąsiedzi nie odrywali uszu od swych
zamkniętych szczelnie drzwi, wyczuwało się to w złowrogiej
ciszy, jaka wypełniła nagle całą kubaturę domu. Przełknąłem
ślinę i przyznać trzeba, że jakoś odeszła mnie chęć na
Eufrozynę; ale tylko na chwilę, na parę sekund zaledwie, po
których szybko ustawiłem sobie na nowo hierarchię ważności
rzeczy. — Kładź się spokojnie do łóżka — powiedziałem do
Eufrozyny głosem, jakim posługiwali się zapewne Leonidas,
Roland i Kozietulski w owych fatalnych wąwozach, w których
przeznaczone im było zginąć. — Zamknę cię na klucz, nie ma
innej rady, aczkolwiek trzeba się liczyć z tym, że ta świnia
przyjdzie tu pod moją nieobecność z zapasowym kluczem. Ma
do tego prawo jako dyrektor. — Nie widzę powodów do
paniki — oświadczyła Eufrozyna. — Powiem mu, że jestem
twoją kuzynką, że zawiadomiłeś mnie o twojej chorobie i że
przyszłam cię pielęgnować.
Mam także polskie papiery przy sobie, a poza tym pozwól, ja
już sobie z tym śmieciarzem poradzę… — Przyznam, że
byłem zbudowany postawą Eufrozyny. Zszedłem przeto na
dół, z lżejszym sercem, i od razu w głównym hallu spotkałem
Brütscha. — Co ty tu robisz? — spytał, kiwając się do przodu
i tyłu, przechylając głowę i wytrzeszczając oczy za okularami,
co było oznaką dość mocnego podchmielenia. — Pan Eissler
kazał mi zejść do pracy na piętrach —
powiedziałem otwarcie. — Z łóżka? — zdziwił się Brütsch. —
Przecież jesteś chory, nie? — Z
łóżka — zaryzykowałem. — Jestem chory, ale pan Eissler
kazał. — A ja ci każę wracać do łóżka!
— ryknął nieoczekiwanie Brütsch. — O, nie, panie Brütsch —
powiedziałem z goryczą. — Dość już nabijania się z biednego
człowieka, pozbawionego wszelkich praw obywatelskich, a w
dodatku chorego. Umrę, to umrę, ale nie pozwolę robić z
siebie wała. — Natychmiast do łóżka! — zapienił
się Brütsch, tym razem po angielsku, co oznaczało, że jest
poważnie pijany. — Gdzie jest Eissler?
— zawołał do Bolza i popruł przed siebie, nie czekając na
odpowiedź. — Melduję się na dyżur piętrowy, panie Bolz —
powiedziałem, podchodząc do loży portiera.
— Po co? — spytał pan Bolz, gładząc rozłożystą brodę z
wyrazem idiotycznej beztroski na twarzy. — Przecież piętra
robi dziś Savino. — Właśnie, po co? — przyznałem. — Sam
tego nie rozumiem. — Zadzwonił telefon wewnętrzny, Bolz
podniósł słuchawkę i powtórzył parę razy: —
Tak jest, proszę pani, tak jest, proszę pani, tak jest… —
Położył wolno i dostojnie słuchawkę na widełkach i rzekł: —
Apartament numer cztery. Przyjmij zamówienie i kartki. No,
idź, skoro już jesteś na dyżurze. — Pojechałem windą na górę,
zapukałem do drzwi apartamentu numer cztery i wszedłem na:
— Proszę wejść. — Za korytarzykiem ciągnął się ogromny,
jasno oświetlony buduar z alkową, w której widać było duże,
podwójne łóżko: na widok kelnera w drzwiach wstała z łóżka
wysoka, dobrze zbudowana kobieta w zupełnie przejrzystym,
muślinowym szlafroku; gdy zbliżyła się do mnie, widać było,
że pod szlafrokiem ma wyłącznie pasek od pończoch i
biustonosz. —
Więc co zamówić? — zwróciła się w stronę łóżka. — Ser i
wino — rozległ się stamtąd zmęczony męski głos. —
Najlepiej mozelskie. Erdner Treppchen, jeśli mają. — Tu są
kartki na pieczywo, masło, ser — powiedziała, zbliżając się do
mnie: zrobiło mi się gorąco jak ubranemu w łaźni. —
Proszę zapisać wszystko na rachunek. Apartament cztery,
major Lauterbach. — Na dole, w kuchni, spotkałem Piotra i
Vesselego. — Co ty tu robisz? — zdziwił się Piotr, zaś Vessely
dodał: — Co się dzieje, nic nie rozumiem? — Ach, nie
pytajcie — machnąłem ręką — draka gigant. Teraz nie mam
czasu na opowieści. — Istotnie, dość mi się śpieszyło do
czwórki: to, co tam na mnie czekało, było zarazem odrażające
i pociągające w jakiś sposób. Zapukałem ponownie i
wszedłem z pełną tacą; kobieta siedziała przed lustrem toalety
i czesała się. Wstała i podeszła do mnie, przyjrzałem jej się
teraz dobrze: miała mocno zniszczoną twarz, co mnie jakoś
pocieszyło. Zdjęła wszystko z tacy i dała mi pięć marek
napiwku: już dawno nie miałem takiej awersji do napiwku jak
w tej chwili, uważałem, że zostałem dostatecznie
wynagrodzony za przyniesienie im żarcia czymś zupełnie
nieuchwytnym, a dość wartościowym, rzadko spotykanym.
Schodząc wolno po schodach, spotkałem Savina:
wytłumaczyłem mu, co robię tu o tej porze, i dodałem: —
Wracam teraz spod czwórki. — A, od tych tam — rzekł
niedbale. — Już od trzech dni nie ruszają się z łóżka. Noszę
im wszystkie posiłki. On podobno uciekł z niewoli i nie chce
teraz o niczym wiedzieć ani słyszeć poza łóżkiem. O, Boże,
Boże… — zebrało mi się w duszy na lament — wszystkim
wolno, tylko mnie nie… Schodząc z ostatniego półpiętra do
hallu, ujrzeliśmy Eisslera w czarnym kapeluszu a la Eden, z
laską w dłoni, żegnającego się z Bolzem; wyszedł, nie
odwracając się. Od razu stanął mi w oczach obraz Eufrozyny
w łóżku i ogarnęło mnie drżenie, a także coś na kształt
nieprzytomnej radości dławiło mnie w gardle. Poszedłem za
nim wyjściem dla służby; ruszył wolnym krokiem w stronę
placu Dworcowego i wszystko wskazywało na to, że uważa
swój dzień pracy za zakończony i idzie do domu. Jak oszalały
wleciałem po piętrach do siebie i otworzyłem drzwi:
Eufrozyna siedziała ubrana na łóżku i czytała jakąś z mych
książek. — Zaraz przychodzę! — krzyknąłem i wymiotło
mnie z pokoju na dół. Wróciłem do hallu, oparłem się
łokciami o marmurowe obramowanie loży i spytałem Savina:
— Masz przynajmniej trochę roboty? — Nic a nic — odparł
Savino. — Panie Bolz — powiedziałem — idę do Marcela do
baru. Chłopak ledwie żyje, pomogę mu trochę. — Proszę
bardzo — zgodził się pan Bolz, gładząc brodę — idź i postaraj
się mu pomóc.
— Skręciłem w korytarz między kabinami telefonicznymi,
jeszcze raz skręciłem, ale nie do baru, lecz do wyjścia dla
służby. Znów wpłynąłem po schodach na górę, jak rekordzista
w skoku o tyczce. Ile ja już dziś pięter zrobiłem? —
zastanowiło mnie. — Nie mogę się skarżyć, mam jeszcze
trochę zdrowia, inny by już dawno wysiadł i błagał o nieco
snu. Ta zołza na pewno jeszcze siedzi i czyta. Trzeba ją będzie
jeszcze na pewno namawiać, rozbierać, certować się dla
samego fasonu.
Czym głupsza, tym bardziej to lubi, a tej idiotce nic nie
brakuje… Otworzyłem drzwi i ujrzałem Eufrozynę w łóżku:
leżała na boku, czytając książkę. — Skąd wzięłaś nocną
koszulę? — spytałem.
— Przyniosłam z sobą — powiedziała — w torbie. —
Usiadłem na brzegu łóżka i pochyliłem się nad nią: miała
ładne, pełne ramiona i białoróżową skórę blondynek. Odpłynął
gdzieś ode mnie wszelki pośpiech; wstałem, rozebrałem się,
umyłem, po czym zgasiłem światło i położyłem się obok
Eufrozyny. Pocałowała mnie tak zachłannie, że aż cofnąłem
się nieco. Ale ślini… —
pomyślałem bez sympatii i przyszła mi na myśl Hella, po raz
pierwszy od paru godzin. Poczułem się przez chwilę winny,
ale niedługo. Potem działo się mnóstwo wyczerpujących
rzeczy, bardzo interesujących. Eufrozyna zasnęła, ja nie. Nie
mogłem zasnąć mimo krańcowego wyczerpania, a może
właśnie dlatego. Było mi zresztą niewygodnie, zaś obecność
młodego, kobiecego ciała obok w łóżku stanowiła dla mnie
taką rewelację, że o śnie nie mogło być mowy. Patrzyłem na
spokojną twarz Eufrozyny, sen ujawniał grubość rysów,
dobywał z tej twarzy tępotę, określającą jej gatunek.
Patrząc na nią, nie mogłem nie myśleć o Helli; zresztą w
takich chwilach rozmyśla się zawsze o tym, co
najintensywniej interesuje, a nie o tym, co daje myślom leniwy
wypoczynek i wytchnienie.
Przyszło mi nawet do głowy, czy czasem to, co czynię, nie jest
zdradą wobec Helli. Przez parę chwil zastanawiałem się wręcz
nad tym, czy i jak powinienem jej być wiernym?
1
Wiedziałem, że nie wolno mi było działać w panice, nawet
gdy poszczególne fragmenty bytu układały się pokracznie i
groźnie. Tajemnicą ocalenia nie jest chłodny rozsądek i
przemyślenie, lecz układ wyższego rzędu, dany lub
odmówiony nam przez Boga, przeznaczenie czy los,
sprawdzający się, zawsze o wiele później, w dobrej
skuteczności życia. Smutny zlepek fałszywych decyzji z
wysokiej próby wytrwałością, pozostającą w służbie ułomnego
rozeznania, stanowi najpospolitszą z ludzkich przypadłości;
wściekłe, ślepe siły kretyńskiej, antyczłowieczej
rzeczywistości, produkowanej przez totalizm, osiągają wtedy
nad człowiekiem konkretną, realną przewagę. Nie wiem, kiedy
zrodziła się we mnie myśl o konieczności likwidacji
istniejącego stanu rzeczy; zamysł ucieczki powstaje, jak
wiadomo, na rozmaitym podłożu psychicznym, począć go
może zarówno rozpacz, jak pycha, w równym stopniu
pęcznieje na pożywce szmatławości, jak nieugiętości
charakteru. We mnie rzecz wikłała się fatalnie: dość miałem
smrodu, baraku, głupoty, chamstwa, a nawet Vanniera, który w
tych warunkach uosabiał wdzięk i finezję. Kołatały we mnie
malutkie amorficzne marzenia o czymś lepszym, czego nie
umiałem nazwać ani określić, tak dalece wyzbyłem się
poczucia normalności. Od czasu do czasu drążyły mnie
tęsknoty patriotyczne i ideowe, marzyłem wtedy przez chwilę
o koniu i pałaszu, szczerbionym na niemieckich karkach, oraz
o płomiennych artykułach i przemówieniach, uzasadniających
nieodparcie od dawna uzasadnione racje Deklaracji Praw
Człowieka. Najdrobniejsze zawiści i smutki, niezadowolenia i
urazy urastały oczywiście w tych warunkach do wytycznych
życia. Nie mając wiele do roboty, spacerowałem sporo po
Moguncji. Było to zachwycające miasto, przed zburzeniem,
rzecz jasna, ale po kilkunastu dniach znałem je na wylot.
Tymczasem spacery trwały już blisko rok.
Wsłuchiwałem się tedy wytrwale w legendarną germańskość
mogunckiego tumu, znalem już na pamięć nazwiska
arcybiskupów i elektorów Moguncji z nagrobków, ponadto
dzieje żmudnej pracy Jana Gutenberga nad jego
wiekopomnym wynalazkiem, a także uroki nadreńskiego
rokoka, które odcisnęło trwałe ślady na większości
osiemnastowiecznych pałaców i pałacyków. Trwałe, jak się
okazało, do chwili godzinnego rendez–vous kilkunastu
brytyjskich wellingtonów i halifaksów nad naszymi głowami
owej sierpniowej nocy. Moim ulubionym miejscem spacerów
były dzielnice wokół dziewiętnastowiecznej twierdzy, nad
torami kolejowymi: ciągnęły się tam wytwórnie win i
szampanów reńskich sławnej firmy Kupferberg. Wśród
starych budynków o okratowanych oknach, zakamarków,
ciasnych pasaży i ślepych uliczek unosił się zapach octu,
przetworów winnych i rozmaitych nienazwanych składników,
którymi wywoływano pikantny smak mogunckich sektów. W
okolicznych wirtschaftach sprzedawano od czasu do czasu
młode, źle sfermentowane wino, widocznie kradzione w
przetwórniach; były to zresztą bardzo miłe oberże, dość
stylowe, obwieszone landszaftowymi wizerunkami
nadreńskich opojów, bismarckowskich grenadierów spod
Sadowy i Gravelotte lub cesarskich artylerzystów, siedzących
okrakiem na dziale, z butelkami wina w rozpostartych rękach;
ponadto pełno w nich było nisz, załomów, ogródkowych
parkaników i ukrytych wyjść na małe zielone podwóreczka, do
czystych klozecików za wahadłowymi drzwiczkami z
brązowych desek. W jednej z takich gospod, pełnej gości,
spotkałem kiedyś czterech ludzi z mojego baraku: siedzieli
przy długim wspólnym stole, dość pijani, i nie wzbudzali we
mnie sympatii, ale zmęczyłem się samotnością tego
popołudnia i nie mogłem inaczej postąpić. Przysiadłem się do
nich, przyjęli mnie hałaśliwie. Był wśród nich stolarz
Łozienko, brudas, imbecyl i nożownik, z którym od dawna
miałem na pieńku. W rogu stołu siedziała para Niemców,
pogrążonych w szczególnym rodzaju miłosnej komitywy,
znamionującej albo rychłe pójście do łóżka, albo niedawne
opuszczenie łóżka: on w mundurze feldfebla, pleczysty,
bykowaty, głośny, ona też dość tęga, ale foremna, o rumianej,
otwartej twarzy zdrowych, prowincjonalnych gospodyń,
którym proste, bogobojne życie prolonguje daleko po
trzydziestce świeżość oczu i policzków, naiwność wzruszeń i
nienaruszoną wątrobę. Pili duże halby białego wina i
wyglądali na małżeństwo, cieszące się z jego
kilkunastodniowego urlopu, zorientowałem się jednak wnet z
dochodzących mnie urywków rozmowy, że są raczej parą
sąsiadów czy starych przyjaciół i że moje pierwsze wrażenie
jest mylne, albo że dostrzegam coś, o czym oni sami jeszcze
nie wiedzą lub boją się pomyśleć. Śmiali się dużo i głośno, zaś
po kilku minutach mej obecności naprzeciwko zauważyłem,
że wzrok jej zahacza coraz częściej o moje spojrzenie,
początkowo z obojętnością, potem z pewnym namysłem,
którego gatunku nie potrafiłem odcyfrować. Mniej więcej w
tym czasie stwierdziłem, że feldfebel jednak wyraźnie, choć
niezręcznie, podpływa pod facetkę, ta zaś jest chętna, lecz
niezdecydowana. W kilka chwil później poczułem jej nogę
przy mojej nodze: odsunąłem nieco swoją, po czym, dla
sprawdzenia przystawiłem znowu, jeszcze ciaśniej niż
przedtem. Nie cofnęła nogi, tylko pochyliła się nad stołem, w
stronę swego towarzysza; śmiała się do niego coraz głośniej i
zalotniej, po czym zażądała zmiany miejsca. Przesiedli się i
teraz układ był następujący: feldfebel siedział naprzeciw mnie,
facetka przy wąskim boku stołu, pochylona do przodu, ku
feldfeblowi, zaś odwrócona ode mnie. Natychmiast odnalazła
nogą moją nogę, po czym schowała prawą rękę pod stół;
oparłem się o ścianę i spuściłem swoją lewą rękę; ujęła ją bez
żadnego ociągania się tak rozbieganymi palcami, że aż mnie
załaskotało w okolicy krzyża. Chłopcy pili wino jak wodę i
wykładali mi nader głośno, jak doskonale dobraliśmy się w
naszym baraku, opanowani bez reszty pijacką czułostkowością
i bezsensownym, fałszywym braterstwem; było mi to w tym
momencie bardzo przydatne, toteż markowałem radosne
ożywienie i rozmowność, podczas gdy dłoń Niemki znalazła
się naraz na moim udzie i sunęła wolno w górę. Jednocześnie
feldfebel pochylił się ku niej nisko nad stołem, ona zaś
gładziła go lekko, pieszczotliwie palcami lewej dłoni po
twarzy. Chyba nigdy w życiu nie odczuwałem tak czystego,
niczym nie zmąconego triumfu nad wrogą armią; nie mogłem
więc pozostać dłużnym i z galanterią włożyłem lewą rękę z
powrotem pod stół, odgarnąłem lekko sukienkę i gładziłem jej
uda. Rozczulony pieszczotą policzków sierżant ujął szklankę z
winem i zawołał: — Prosił! — Zamarłem z emocji; którą ręką
dama spełni toast? Sekundę wahała się, po czym oderwała
lewą rękę od twarzy feldfebla. Igraszki, od których powoli
mącił mi się wzrok, trwały aż do chwili, gdy sierżant
oświadczył, że musi pójść zrobić siusiu. — Kiedy? —
spytałem, jak tylko oddalił się od stolika. — Pojutrze —
powiedziała — tutaj, w tym wirtschafcie. — O
której? — o szóstej. Mieszkam w Wormacji, przyjadę piąta
czterdzieści. — Ale koniecznie. Nie nawalisz? — Głupi… —
powiedziała miękko, pieszczotliwie. — Może lepiej ja
przyjadę do Wormacji? — rzuciłem energicznie. — Mieszkam
w baraku, wiesz, jak jest… — Nie, nie… —
zaprzeczyła gwałtownie — ja przyjadę. Jest piękna pogoda,
pójdziemy na spacer… — Feldfebel wrócił, chłopcy zbierali
się do wyjścia, poszedłem z nimi. Pożegnała mnie
spojrzeniem, od którego ugięły się pode mną kolana. Przez
dwie noce i cały dzień wyobrażałem sobie ten spacer, szczegół
po szczególe, na podstawie dotychczas uzyskanych danych i
doświadczeń. W oznaczonym dniu sztafirowałem się od rana
przy pomocy Napoleona i Vanniera; mierził mnie trochę
magiczny kolektywizm przeżyć w baraku, ale nie było na to
rady.
— I pomyśleć — rozczulił się Vannier — że jakiś bęcwał ginie
za ojczyznę, a ty mu będziesz niebawem chromolił żonę. Na
wojny należy wybierać się, nie zostawiając nikogo z tyłu, nie
tęskniąc do nikogo, nie czekając potępieńczo na swój powrót
do kogoś. To się przydaje po wojnach. Zawsze można wtedy
powiedzieć do napotkanej dziewczyny, która straciła dwóch
mężów i pięciu kochanków: maleńka, aleś się wycierpiała.
Lecz teraz koniec. Już po wszystkim.
Teraz ja tu jestem… Nigdy zaś czegoś takiego nie można
powiedzieć kobiecie, do której wraca się po sześciu latach, w
czasie których zapomniała się ona choćby tylko dwa razy… —
Mówisz pięknie — przytaknąłem. — Stąd wniosek, że na
ciebie nikt nie czeka. — Stąd wniosek, że już nie wrócę do tej,
która na mnie czeka — rzekł gorzko Vannier. — Mogę tam
zastać tylko kłamstwo, choćby w najszlachetniejszej intencji,
ale zawsze kłamstwo. Kłamstwo, że nic nie było. A przecież
nie ma cudów, coś musiało być, świat odznacza się dziwnym
brakiem aniołów i kobiet czystych, za co Bogu niech będą
dzięki. Ponieważ nie wierzę w duchy, więc wiem, że musiało
być coś, co mógłbym nawet wybaczyć, ale czego nie
potrafiłbym nigdy zapomnieć. A więc lepiej cześć… —
Pół godziny przed umówioną porą siedziałem już na
oznaczonym miejscu, przy tym samym stole.
Potem czekałem jeszcze godzinę, a potem poszedłem na
dworzec, sprawdzić, kiedy przychodzi następny pociąg z
Wormacji, którym także nie przyjechała. To przeważyło.
Powrót do baraku oznaczał dzielenie się klęską z wszystkimi,
nawet z półgłówkiem Łozienką, który był
najtrzeźwiejszy wtedy przy stole i zaobserwował co nieco.
Starałem się przebić przez tę wojnę samotnie, nie czyniąc
krzywdy i nie wspierając się na nikim, nie czułem się
powołany do świętej rozprawy z każdym przejawem zła i
bezsensu, niesprawiedliwości i niesłuszności, ale też nie
pozwalałem sobie deptać po nogach. Proszę bardzo —
mówiłem do wyimaginowanych nędzników, łotrów i głupców
— rolujcie się wzajemnie między sobą, wydzierajcie sobie
kawał
ścierwa i spychajcie się z jedynej piędzi suchej ziemi w
śmiertelne trzęsawisko, ale won z pazurami ode mnie! Nikogo
z was nie kołuję z płomieniem kretyńskiego fanatyzmu w
oczach, ale odpalantujcie się wszyscy ode mnie, bo inaczej ja
zacznę kopać…. Nie miałem specjalnych powodów do takich
antybarakowych tyrad, gdyż właśnie ostatnio stosunki
układały się bardzo miło, a nawet jeden z koryfeuszy
„Bractwa Wywoływanych przez But”, ceniony ongiś w Wilnie
szopenfeldziarz, odprasował mi spodnie na niedzielę.
Niemniej chodziły słuchy, że grupa nasza ma być rozdzielona,
a część przeniesiona do Wiesbadenu. Nie znajdywałem już w
sobie rozpędu do walki z kolejowymi dyrekcjami, zresztą coś
się popsuło w mojej dobrej passie i szczęśliwej ręce do
przetargów. W Moguncji żyłem jeszcze na zasadzie renty,
odnoszono się do mnie z rewerencjami, należnymi byłej
jednostce wpływowej na emeryturze; nic takiego nie czekało
mnie w Wiesbadenie czy gdzie indziej. Należało uciekać: ani z
pychy, ani ze strachu, ani też w imię honoru czy walki.
Należało uciekać z rozsądku, ze zwykłej praktyczności.
Pomniejszanie dyspozycji moralnej wywołuje często skutki
odwrotnie proporcjonalne w sferze zwykłych, życiowych
rozwiązań. Najłatwiejsze są akty patosu, najtrudniej jest
realizować rzeczy oczywiste, słuszne, zgodne z wymogami
logiki na co dzień. Zwłaszcza pośrodku nabrzmiewających
przełomów w skali narodów i społeczeństw, w obliczu
bezczelnej, rozpasanej bezmyślności rządzących.
Skonstruowałem plan cudo: chodziło o to tylko, żeby Niemcy
przyznali, że a jest a, nie zaś b, i że dwa razy dwa równa się
cztery, a nie siedem. Przyznali, co było jeszcze jednym
dowodem na zupełną nieobliczalność totalizmu, nie zaś na ład
i bezbłędne działanie niemieckich funkcji społecznych. W
mogunckim Arbeitsamcie znalazł się urzędnik, który akurat
chciał zrobić na złość innemu urzędnikowi: w wyniku tych
mało znaczących zależności zwolniony zostałem z pracy na
kolejach Rzeszy i przeniesiony do dyspozycji Arbeitsamtu we
Frankfurcie nad Menem jako kreślarz. Zgodnie z mymi
postulatami. Szczęście? Spryt? Opieka boska?
Przedsiębiorczość? Cwaniactwo? Ręka Opatrzności? Zimna
krew i opanowanie? Tupet? Mądre pociągnięcie? Taki sobie
zawsze da radę? Ukryta pomoc poczciwych ludzi? Jakiś
numer? Siły dobra, rozsiane wokół nas i interweniujące
skutecznie? Nie wiem, wiem tylko, że mało kto z czternastu
milionów niewolników hitlerowskiego imperium, pracujących
w pocie czoła w Rzeszy, otrzymał taki prezent losu, jak
oficjalne, podstemplowane legalnie zwolnienie z miejsca
pracy.
Przez chwilę rozmyślałem nad ewentualnością rajdu przez
parę granic do głównej kwatery sił
dobra. Przyszło mi nawet na myśl, że zdobyte już
doświadczenie w samym sercu sił zła może stać się niebawem
nie tylko mym szlachetnym i ofiarnym wkładem w świętą
sprawę, lecz także elementem całkiem ciekawej kariery
osobistej w przyszłości. Rzecz jasna, przedsięwzięcie takie nie
zapowiadało się prosto, rzekłbym wręcz, iż rysowało się
mgliście w mej wyobraźni: nie odstraszały mnie trudności ani
ryzyko, powiedziałbym nawet, że coś na kształt instynktu
samozachowawczego pchało mnie w drogę, nie miałem
jedynie twardo wyszlifowanej pewności, że byłaby to
najwłaściwsza metoda gry; gdzieś na dnie duszy kołatało
podejrzenie o podobieństwie tej metody do zwykłej,
prostackiej ucieczki. Na razie przeto… pojechałem do
Frankfurtu i wynająłem pokój u niejakiej pani Schmolz, przy
Mainzerlandstrasse. Prawdziwy pokój, o czterech
pomalowanych w taniutki szlaczek ścianach, czystej podłodze,
przyzwoitym, metalowym łóżku, ciasny, zasobny w stolik i
krzesełko niezwykłej pospolitości, w drzwi z kluczem,
umywalnię z fajansową miską i lichy dywanik nad
wezgłowiem. Przez pierwsze parę dni wchodziłem do tego
pokoju i wychodziłem, i wchodziłem znowu, zamykałem
drzwi na klucz, siadałem na krześle, potem na łóżku, potem
kładłem się, potem znów siadałem na krześle, potem na
podłodze, potem rozbierałem się, potem kładłem do łóżka i
długo wsłuchiwałem się w wibrującą ciszę własnej przestrzeni
między czterema murami, wypełnionej tylko mną. Misterium
użytkowania klucza czy umywalni napawało mnie
prawdziwym szczęściem. Zameldowałem się także w
Arbeitsamcie i poprosiłem o skierowanie do pracy w moim
zawodzie: posłali mnie do pracowni pewnego architekta na
Bockenheimer Landstrasse. Był to starawy, drobny facet, dość
wesoły, o złym zapachu z ust; ucieszył się bardzo na mój
widok i oświadczył: — Szalenie potrzebuję kreślarza.
Mam mnóstwo ciekawych zamówień, mimo wojny i zastoju w
budownictwie. — Okazało się, że projektuje sieć szaletów
miejskich, bowiem przed przewrotem hitlerowskim należał do
partii socjaldemokratycznej i gestapo zabrania mu robót przy
innych obiektach jako potencjalnemu szpiegowi. Pracowałem
trzy dni, to znaczy siedzieliśmy obydwaj nad rajzbretami,
gadając zawzięcie i przyjaźniąc się ze sobą ogromnie: od
czasu do czasu mój szef konsultował ze mną proporcje
pisuarowych muszli w półkolistej amfiladzie. Po trzech dniach
przyszło dwóch niższych funkcjonariuszy gestapo, sprawdzili
moje papiery i zamknęli się w oddzielnym pokoju z szefem.
— Bardzo mi przykro — powiedział szef, gdy wyszli — ale
muszę pana zwolnić. Okazuje się, że to, co robię, jest
tajemnicą państwową dużej wagi i pan, jako cudzoziemiec, nie
może mieć dostępu do planów. Władze obawiają się sabotażu
z pana strony. — Pożegnałem więc obłe linie klozetowych
konch, cyzelowane z takim umiłowaniem przez trzy dni, i
wróciłem do Arbeitsamtu.
Tam powiedział mi pewien wiekowy facet w czarnych
zarękawkach, z bulwiasta rozkwitłym nosem zasłużonego
moczymordy: — Chłopcze, o c0 ci te kwiaty? Czy zależy ci na
pozycji towarzyskiej? Nie, prawda? Właśnie jeden z
największych hoteli frankfurckich męczy nas o kelnerów.
Zapiszę cię w ewidencji jako kelnera i zobaczysz, wdzięczny
mi będziesz do końca życia. — Nie mam pojęcia, jak to się
robi? — zastanowiłem się, gdyż propozycja sama w sobie
godna była uwagi. — Nie święci garnki lepią — odparł mądry
starzec. — Wyglądasz na superprzytomniaka z
uniwersyteckim wykształceniem. Jeszcze mi będziesz za to
dziękował. —
Czemu nie… — powiedziałem, aczkolwiek zdawałem sobie
niejasno sprawę, że w związku z aktualną sytuacją na rynku
pracy facet otrzymuje niewielką premię od przedsiębiorstwa
za każdego dostarczonego pracownika: w tym wypadku
należało przypuszczać, że ów hotel płaci poważniej na boku za
trochę siły roboczej niż ktokolwiek inny. — Należy spróbować
— dodałem ostrożnie. W ten sposób zostałem kelnerem.
Zbliżało się właśnie Boże Narodzenie, nie śniło mi się, rzecz
jasna, pójść do pracy przed świętami. Nieopodal mego domu,
na Mainzerlandstrasse była jakaś fabryczka gwoździ, przy niej
obóz Polek z Kalisza, do których kopali się dość licznie
Polacy z Rzeszowa, skoszarowani w obozie innej z pobliskich
fabryk. Zostałem zaproszony na uroczystą wigilię z kolędami i
śpiewami patriotycznymi, Polki z Kalisza były jednak
rozpaczliwie brzydkie, sztuka w sztukę, co do jednej, zaś
Polacy z Rzeszowa także nie mogli stanowić poważniejszej
atrakcji świątecznej. Natomiast w jednej z knajp za dworcem
towarowym, uczęszczanej przeważnie przez włoskich
robotników pocztowych, przygadałem pewną Francuzkę
imieniem Madeleine; pracowała jako pomocnica fryzjerska i
także nie mogła uchodzić za sobowtór Michele Morgan ani
nawet Danielle Darrieux, niemniej w pierwszej rozmowie
opowiedziała mi historię swego życia ze specjalnym
uwzględnieniem rozdziału, w którym uprawiała profesję
modelki wśród sławnych, jej zdaniem, malarzy z
Montmartre’u; usiłowała mnie, nawiasem mówiąc, przekonać,
iż jeden z tych znakomitych plastyków pragnął pojąć ją
zgodnie z prawem za żonę. Postanowiliśmy spędzić wspólnie
wieczór wigilijny; trudności nastręczały się wyłącznie w
związku z brakiem kartek żywnościowych: Madeleine
otrzymywała wyżywienie w miejscu pracy i jak każdy
cudzoziemski najemnik nie oglądała nigdy na oczy swych kart
żywnościowych; ja otrzymałem przed wyjazdem z Moguncji
przydział tygodniowy, który został dawno zjedzony: w
międzyczasie żywiłem się wyłącznie daniami bezkartkowymi
w barach automatach, po których nawet wyjątkowo odporny
struś umarłby już dawno na owrzodzenie dwunastnicy. —
Wiesz — powiedziała Madeleine —
można sobie dać radę z kartkami. Są tacy, co nimi handlują.
Tu też przychodzi jeden ważniak od takich kombinacji. Nawet
twój rodak. — W ten sposób poznałem Ziutka. — Co ci
trzeba? — spytał
z wileńska, patrząc na mnie leniwie, jak gdyby dobrotliwie
roztargnionym wzrokiem małych, czarnych oczu; wzrok ten
kontrastował dziwnie ze złamanym, pięściarskim nosem i
młodą, bardzo świeżą twarzą. — Trochę miecha, tłuszczu i
białej mąki — powiedziałem. — Po ile u ciebie mięso? —
Nieważne — odparł Ziutek. — Gdzie ty kiwasz? — Będę
teraz robił jako kelner —
poinformowałem go niedbale. — W Park–Hotelu. Zaraz po
świętach zaczynam. — Polak kelner?
— zaciągnął Ziutek niedowierzająco. — Nie podoba ci się? —
uśmiechnąłem się krzywo. — Co w tym złego? — Nic —
uśmiechnął się również. — Możemy mieć dobry rajwoch
wspólnie. Ty i ja.
— Możemy — zgodziłem się z rezerwą. — Pomyślę o tym. —
Wiele ci trzeba? — spytał. — Na dwie osoby na kolację —
powiedziałem. Wyjął z wypchanej teczki zmiętą garść kartek i
odciął mi kilka kuponów w różnych kolorach, nie licząc
dokładnie. — Ile? — spytałem. — Spieszy ci się? —
rzekł poważnie. — Rozliczymy się kiedy indziej. Jak zarobisz
pierwsze dziadźki na nowej robocie.
— Wyjął z teczki butelkę niemieckiej wódki, taniej, lecz
zupełnie nieosiągalnej w sklepach, i dolał
do piwa po pięknym haku Madeleine, sobie i mnie; po czym
wzniósł kufel, zaśpiewał soczystym barytonem na całą knajpę:
— „Gdy się Chrystus rodzi i na świat przychodzi…” —
pożegnał się z nami grzecznie i przesiadł się do innego stołu,
skąd kilka razy pochwyciłem jego bystre, uważne spojrzenie,
zawieszone na mej twarzy. Spędziliśmy więc wieczór
wigilijny w jednej z restauracji przy Scharnhorststrasse, nie
nadzwyczajnej, to prawda, ale też i nie najgorszej:
funkcjonowały jeszcze we mnie barakowe zahamowania
psychiczne, nie śmiałbym po prostu przekroczyć progu
naprawdę dobrego lokalu. Zjedliśmy zająca w śmietanie,
oszczędzając kartek mięsnych, które nie obowiązywały przy
dziczyźnie, i szereg innych rzeczy, wyrywających z ust
Madeleine jęki zachwytu. Potem poszliśmy do mnie: cóż to
była za rozkosz otwierać drzwi własnym kluczem, zapalać
światło i wprowadzać dziewczynę do własnego pokoju z
niekrępującym wejściem! Nie upłynęło dziesięć minut, gdy do
drzwi rozległo się pukanie i weszła moja gospodyni. — Jestem
zdziwiona i oburzona — powiedziała. — Czy nie wie pan o
tym, że sublokatorom nie wolno podejmować gości po
godzinie dziesiątej? Zwłaszcza gości innej płci? — Nawet w
wieczór wigilijny? — zdziwiłem się niepomiernie. — Gdy
bydlątka przemawiają ludzkim głosem? —
Nigdy — orzekła twardo. — Ależ, pani Schmolz… —
usiłowałem zawalczyć — dlaczego chce pani odmówić
dwojgu wygnańcom chwili rodzinnego ciepła? Dlaczego
niszczy im pani wieczór ojczystych wspomnień? — Nie w
moim domu! — zawołała pani Schmolz i wyszła, trzaskając
drzwiami. Madeleine mieszkała w obozie, poszliśmy przeto na
dworzec towarowy, gdzie całowaliśmy się na zastawionych
ładunkiem rampach przez całą noc: zima była łagodna, pogoda
wyjątkowo sprzyjająca.
Poszedłem w święta obejrzeć sobie Park–Hotel z zewnątrz.
Stałem długo naprzeciw, po drugiej stronie ulicy i
smakowałem odcień lila, terakoty czy różowawych skał jego
elewacji, jakby inkrustowanej od drugiego piętra, z jednego
boku, zieloną glazurą. Podobał mi się, zrobił nawet na mnie
duże wrażenie. Zaglądałem uważnie przez portalowe odrzwia
do środka: z wnętrza dochodził
mnie apel wykwintu, pięknych dywanów i mebli, tego
wszystkiego, co zwie się wielką cywilizacją. My zaś
wielbiliśmy cywilizację, moi rówieśnicy, naturalnie. Boże, jak
silne było to uwielbienie i jak nam potrzebne! Nagromadzenie
elementów cywilizacji współczesnej wokół nas wyznaczało
nasze samopoczucie, wręcz całe hierarchie wartości
przeżywanej chwili. Do najsilniejszych mych wzruszeń
należało wszakże wygodne oparcie się w kabinie telefonicznej
ze słuchawką przy uchu, jednoczesne zapalanie papierosa
zapalniczką i bystre spojrzenie typu
„wszechwiedzący detektyw” w głąb kawiarni przez szybkę
kabiny. Tak skomponowany obraz, w którym byłem motywem
centralnym, wydawał mi się wyżynami aktualnego piękna.
Godzinami wysiadywałem w barach po to tylko, aby scenerią
mych błahych spraw była błyszcząca niklem armatura, im
bogatsza, tym bardziej wzbogacająca wszystko, co się ze mną
w tym barze działo —
oczywiście, mogło to być wyłącznie picie kieliszka taniego
koniaku lub gapienie się na ładną, zupełnie na mój wzrok
nieczułą dziewczynę. Uświadamiałem sobie jasno, że wołanie
cywilizacji z wnętrza Park — — Hotelu kryje w sobie
przewrotność i zdradę, że w tej błyskotliwej panoramie
sprzętów, bogactwa, solidności i cudownych udoskonaleń
przypadnie mi rola żywego przedmiotu, podrzędnego czynnika
wkomponowanego w całość czarującej maszynerii, niemniej
apel ten dochodził do mnie, trafiał we mnie, czynił moją
decyzję wyborem.
W dzień po świętach przekroczyłem próg Park–Hotelu. Na
środku hallu stał zażywny pan w sztuczkowych spodniach i
czarnej marynarce z odznaką partyjną w klapie i patrzał na
mnie tak, jakby na mnie czekał. Podszedłem do loży portiera i
pokazałem skierowanie z Arbeitsamtu. —
Panie Eissler — rzekł portier przyciszonym głosem, z
szacunkiem, do zażywnego pana. —
Przyszedł nowy kelner. — Pan Eissler nie ruszył się z miejsca,
tylko przywołał mnie skinieniem palca wskazującego. —
Dzień dobry — powiedział grzecznie, lustrując mnie nie bez
uznania. —
Mam nadzieję, że będzie ci u nas dobrze. Tylko pamiętaj:
wchodzić tu masz wejściem dla służby, tam obok, tamtymi
drzwiami. Widzisz?
2
— Vincel — powiedział pan Eissler zza biurka — twoje
wczorajsze zachowanie napawa mnie troską o twój los. Nie
miej do mnie żalu, ale jeśli raz jeszcze zdarzy się coś
podobnego, będę musiał
zwrócić się do odpowiednich władz o ukrócenie twych
anarchicznych instynktów. Twoja niesubordynacja i twoje
oszustwa godzą w interes narodu niemieckiego, walczącego o
wolność całej Europy, który nie może i nie będzie tolerował…
— tu zgubił wątek i po chwili dodał: — Ja ci nie grożę, ale
wiesz po prostu, czym to pachnie?
— Wiem — przyznałem zgodnie; myśli moje krążyły wokół
pewnych fragmentów ubiegłej nocy, błąkały się wśród
różnych partii ciała Eufrozyny; odczuwałem miłe, lecz dość
znaczne wyczerpanie, wpływające wydatnie na łagodną
leniwość mych odruchów, zwłaszcza w porannym upale.
Mogło to sprawiać wrażenie, że zgadzam się na imputowane
mi zbrodnie i proszę o polubowne ich załatwienie przez
filuterne zmrużenie oka, ale po prostu nie miałem cugu do
walki.
— Tym razem trzydzieści marek kary — zakończył pan
Eissler — ale jeszcze raz coś takiego i zdejmę cię ze
stanowiska demi–chefa.
W tym coś jest — zmobilizowałem uwagę. — Za tymi
słowami coś się kryje. Ten parszywiec dokładnie wszystko
wyważył: nie może teraz mnie wyrzucić, gdyż ma za mało
ludzi, lecz przygotowuje sobie pozycję, z której potraktuje
mnie kiedyś jak ostatnią szmatę. Ale kiedy?… —
Protestuję — powiedziałem spokojnie, decydując się na
kontratak. — Nie mogę być karany niewinnie. Nie pojmuję,
dlaczego chce mi pan zagrabić ciężko zapracowane trzydzieści
marek za to, że byłem chory i niezdolny do pracy. Jeśli to ma
być sprawiedliwość…
— Jak powiedziałeś? — przerwał mi pan Eissler, mieniąc się
na twarzy. — Zagrabić?
— Nie powiedziałem zagrabić, tylko pozbawić. Niech mi pan
nie wmawia słów, których nie wypowiedziałem. W ten sposób
wszystko można zrobić z człowiekiem, panie dyrektorze…
— Powiedziałeś zagrabić, ty huncwocie! Niemieckiego
przedsiębiorcę oskarżyłeś, że cię ograbia! Wiesz, co za to…
— Przede wszystkim, bez obelg! — przerwałem z kolei, bez
strachu, bardzo obrażony. — Po drugie, niemiecki nie jest
moim językiem i posługuję się nim, jak umiem! A pan mnie
obraża z pełną świadomością wypowiadanych słów! Nie
rozumiem pana!
— Po polsku zrozumiałbyś dokładnie… — zasyczał pan
Eissler. — Co za bezczelność!
Markierant! Same kłamstwa! Po polsku byś zrozumiał, co?
— Nie rozumiem, co ma pan na myśli? — powiedziałem
spokojnie, lecz poczułem lekkie zaniepokojenie.
— Nie rozumiesz? To zrozumiesz… — Eissler wyczuł
przewagę i bił w ranę. — We właściwym czasie… Myślisz, że
jesteśmy tacy głupi? Sprowadzanie kobiet lekkiego
prowadzenia, orgie w czasie pracy, symulacja choroby…
— Panie Eissler — przerwałem — niczym nie zasłużyłem na
te insynuacje. W takich warunkach, wobec wrogiego
nastawienia pana, jako szefa Park–Hotelu, do mojej osoby, nie
pozostaje mi nic innego, jak prosić o zwolnienie mnie ze
służby.
— Co? — Eissler zakrztusił się z pasji. — Ty prosisz o
zwolnienie? Ty! Ty… Szczyty! — po czym opanował się
nagle, wstał, poprawił krawat i mankiety i rzekł: — Boję się,
Vincel, że niezbyt ściśle zdajesz sobie sprawę z tego, iż
zgodnie z ustawodawstwem Rzeszy Niemieckiej, dotyczącym
cudzoziemskich, pomocniczych sił roboczych, wyłącznie
niemiecki pracodawca decyduje o przyjęciu, zatrzymaniu lub
usunięciu pracownika. Naucz się raz na zawsze, że to, o co
prosisz, czy na co masz ochotę, nie ma najmniejszego
znaczenia i nie jest brane pod uwagę, zaś zwolnienie z miejsca
pracy uzyskać możesz wtedy tylko, gdy zabierze cię stąd
policja, a więc Park–Hotel możesz zamienić jedynie na
więzienie lub obóz koncentracyjny.
— Pozwoli pan, panie Eissler — powiedziałem tonem
opanowanym, mimo że trochę już zaczynałem się bać, co z
tego wyniknie — że panu zaprzeczę. Jestem wolnym
pracownikiem, ochotnikiem, który przybył dobrowolnie do
Rzeszy, aby pracować. Jako taki mam swoje prawa i
korzystam z opieki Arbeitsamtu.
Akcent bólu skrzywił wargi pana Eisslera i uniósł mu brwi do
góry, jednocześnie z gardła dobył
mu się lekki zgrzyt, co wszystko razem znamionowało
ironiczny uśmiech. — O tym, jakie masz prawa i z jakiej
opieki korzystasz — rzekł — przekonasz się niebawem. A
teraz proszę udać się na salę i podjąć swe normalne obowiązki.
Skłoniłem się i wyszedłem z biura. — Dureń jesteś — rzekł w
chwilę potem Piotr w offisie. —
Zamiast konkretnych osiągnięć bawisz się w czysto werbalne
manifestacje. Typowo po polsku.
Gdy słucham o twoich wystąpieniach, rozumiem, dlaczego
wybuchła wojna. — Nie mam dziś sił
— jęknąłem — aby raz jeszcze ci udowodnić, jaką odznaczasz
się ciasnotą umysłową. Nie widzisz dalej własnego nosa, a
potem strasznie się dziwisz, żeś nagle zainkasował od kogoś
kopa w tyłek.
Ty i cała zachodnia Europa. — Nowina — powiedział Savino,
wchodząc i zrzucając jednym beztroskim ruchem mnóstwo
brudnego szkła do zmywaka, nie tłukąc przy tym ani jednego
kieliszka. — Trzech nowych kelnerów przybywa do Park–
Hotelu. Francuzi. — Widzisz —
powiedziałem do Piotra — wszystko się zgadza. Zaś to, co
nazywasz werbalną manifestacją, jest walką o zasady. Nie
przeciwstawiając się oprawcom, zdajemy się sami na ich łaskę
i niełaskę. —
Jest to tylko kwestia wyboru, metody przeciwstawiania się —
rzekł Piotr, kręcąc papierosa. —
Wszystko można załatwić, byle mądrze. Chcesz zwolnić się z
Park–Hotelu legalnie i bez tarć?
Proszę bardzo, można tego dokonać tak bezboleśnie, że Eissler
pożegna cię na progu z bukietem kwiatów i łzami wzruszenia
w oczach, wręczając ci pamiątkową papierośnicę z
wygrawerowanym napisem: „Filipowi — nieutulone w żalu i
wdzięczne kierownictwo zakładu”. — Nie rozumiem —
rzekł do mnie Savino — dlaczego chcesz się zwolnić? Źle ci
tu? — Mam dość tej poniewierki, tych poniżeń… —
powiedziałem z goryczą. — Nie jestem kelnerem i mam dość
zmuszania mnie do usługiwania innym. Rzygać mi się chce na
myśl, że ja… — Fil zwariował — przerwał mi Savino
flegmatycznie. — Człowieku! — zaperzył się nagle. — Czy
to, że jestem kelnerem, przeszkadza mi w hetaniu pań z
towarzystwa? Ta żona gauleitera ciągle mi powtarza, że z
chęcią rzuciłaby męża, gdybym z nią uciekł do Włoch i ożenił
się. Wszyscy ludzie są równi — oświadczył z głębokim
przekonaniem. — Tobie nie przeszkadza, a mnie jakoś
przeszkadza — powiedziałem zgryźliwie. — Wiem, że nie
jesteś analfabetą, mimo że analfabetyzm kwitnie we
Włoszech, postaraj się przeto zrozumieć, że są zawody… —
Już dawno nie słyszałem tylu głupstw —
przerwał mi Piotr. — Najgorsze — mruknął jeszcze — że on
wcale tak nie myśli, jak mówi. Po prostu mówi głupiej, niż
myśli. Coś mi się wydaje, że jest to polska dolegliwość, jakaś
okrutna choroba, która każe tym biednym ludziom mówić
głupiej, niż myślą. Stąd wszystkie biedy i nieporozumienia. —
Nie moja sprawa — Savino wzruszył ramionami. — Jak nie
twoja, to morda w kubeł… — powiedziałem z rozdrażnieniem
— i nikogo nie obchodzi, czy ja chcę pójść, czy zostać.
Rozumiesz, Savino? A ty jesteś kretyn — rzuciłem się na
Piotra — że sprowadzasz wszystko do narodowości.
Zakamuflowany faszysta. Idiota… — Już dobrze —
uśmiechnął się Piotr. — Nie denerwuj się. — Biedni ludzie —
westchnął Savino. — Kłócą się od rana w taki upał.
I to nie po włosku. Tylko po włosku kłótnia jest
przyjemnością.
Idea porzucenia Park–Hotelu zagnieździła się jednak we mnie
głęboko. Leżałem na łóżku w moim pokoju, patrząc
nieruchomo w brudny sufit i paląc papierosy. Czas już opuścić
to ciepłe miejsce — rozmyślałem dość patetycznie — choć
szkoda… Korzenie zapuszcza się nawet wbrew własnej woli,
nawet w glebę z początku nieprzyjazną, nawet w grunt
znienawidzony. Początkowo korzenie rosną bez przeszkód,
wraz z upływem czasu zaczynają natrafiać na przeszkody.
Człowiek rozsądny powinien wtedy rozciąć zawiły kompleks
przyczyn i skutków i odejść. Precz z sentymentami! Precz z
sympatią i upodobaniem do tego czy owego! Przykro,
niewygodnie, ale tak trzeba. Tak jest lepiej, bezpieczniej,
rozsądniej. To właśnie rozsądek nakazuje być nomadem.
Wbrew wszelkim draperiom romantycznych tęsknot, smętków
i wołań przestrzeni koczownicy byli zawsze ludźmi rozsądku:
przymus wędrówki opierali na rozeznaniu konieczności. To
jednomiejscowość wiąże się z emocjami serca. Wędrówki to
rozsądek… Dojrzałem zupełnie do dalszej włóczęgi:
montowałem w sobie poczucie niezależności i młodzieńczej
mocy, które powoli przeradzały się we wściekłą dynamikę,
pchającą na szlak. Tak było w Wilnie i pod Wilnem, tak samo
w barakach Gustavsburga i w gospodach Moguncji. Co z
Piotrem? — zastanawiałem się od czasu do czasu. — Przecież
nie zostawię go samego. A czy on zechce pojechać? Na
niewiadome?
Na niepewne? Piotr stanowił zresztą osobliwy element mych
rozumowań i rozmyślań, dziwnie elastyczny: właściwie
widziałem Piotra wszędzie i zawsze przy sobie. Bytował wraz
ze mną w każdym układzie, na mocy nierozerwalności
przyjaźni, rzeczy największej i najczystszej, jaka zdarzyła się
dotąd w mym życiu. Wszystko już, jak dotąd, zawiodło:
pierwsza miłość, wiara w sprawiedliwość historii,
nienaruszalne przekonanie o tym, co dobre i złe, szlachetne i
nikczemne w sprawach publicznych, oraz małe ideały
codzienności. Zaczynałem nawet powoli wątpić w przewagę
życia niespokojnego nad spokojnym i w uwodzicielską
wartość soczystej ostrości doznań, jak również w chwałę
jednostkowej moralności; nie byłem też zupełnie pewien, czy
podławy fałsz rasizmu zapewni automatyczne nad nim
zwycięstwo. W jasnych, niedwuznacznych kategoriach
pozostały jedynie wściekła dynamika młodości i męska
przyjaźń: nie zawiodły mnie one dotąd, dostrzegałem to
wyraźnie.
Natomiast z ciemnych i brudnych kątów sufitu wyłaniała się
równie uporczywie, jak wyraziście twarz Helli. Myślałem o tej
twarzy dość intensywnie podczas nocy z Eufrozyną;
wydawało mi się teraz, że aczkolwiek nieobecna w czasie
rozgrywki z panem Eisslerem, twarz ta wywarła zasadniczy
wpływ na bieg wydarzeń. Nie mogę pozostać kelnerem —
formułowało się w mych zamysłach powoli i głupio — skoro
ona przyszła. Skoro przybyła wreszcie dziewczyna, na którą
tak długo czekam… Rzecz jasna, była to bzdura; nikt jeszcze
ani nie przyszedł, ani nie przybył, w ten sam sposób mogłem
sobie uzurpować romans z Marleną Dietrich lub następczynią
angielskiego tronu i układać w związku z nim plany na
przyszłość. Faktem jest — umacniałem się w idiotycznym
przekonaniu — że muszę zdobyć stanowisko i pozycję
społeczną godną tej znajomości, nawet w aktualnie
nieprzychylnych warunkach. A także nowe, niezależne
mieszkanie, w którym wykluczone byłyby sceny z nadzorcą
niewolników w sztuczkowych spodniach. Zresztą,
nieprzychylne warunki to doping, a nie przeszkoda dla takiego
faceta jak ja… Wstałem więc, zadbałem o schludny wygląd
zewnętrzny i poszedłem poszukać Piotra, aby mu
zakomunikować me postanowienie. — Wiesz — powiedział
Piotr — na razie mam dla ciebie inną propozycję: Brütsch
montuje ekipę dla obsługi jakiegoś niezmiernie ważnego
ślubu. Pytał o ciebie. Leć do niego i zgłoś się. Trafimy parę
marek na boku. — Niezła myśl — zgodziłem się. — Warto
zarobić co nieco przed dobrowolną rezygnacją ze złotej żyły w
imię osobistej godności. — Piotr pokiwał
głową z wyrazem pogardy na twarzy.
3
Był to ślub bratanicy ministra finansów Rzeszy, niejakiego
Funka. Przyznać trzeba: impreza znakomita, dla mnie zaś
przełomowa. — Weźcie ze sobą białe muszki do kieszeni —
powiedział
Savino: nie zastanawiałem się zbytnio nad jego słowami, ale
zrozumiałem z mety, o co mu chodzi, i wziąłem ze sobą białą
muszkę. Całe przedsięwzięcie rozgrywało się na bardzo
wysokim szczeblu partyjnym i państwowym: w hotelu
Kurfürstenhof, przeznaczonym dla potrzeb oficjalnych, w
którym nie mógł zatrzymać się zwykły śmiertelnik. Jak
wiadomo, w każdym wielkim hotelu istnieją pomieszczenia
reprezentacyjne służące do wielkich przyjęć: pomieszczenia te
stały przez czas wojny zamknięte, z tych samych względów,
dla których nie wolno było tańczyć publicznie ani nosić
strojów wieczorowych. W tych zarządzeniach tkwił piękny
ładunek obłudy i hipokryzji: niby bardzo szlachetne w swych
założeniach kolektywnej moralności — …nie będziemy
hopsać ani szlajać się w smokingach i balowych kieckach,
podczas gdy nasi biedni, dzielni chłopcy w znoju, kurzu i
błocie… — dawały jednocześnie pole różnym myślom
przewrotnym, kompleksom i nadużyciom. Wszyscy słuchający
Radia Erica czy Atlantiksender wiedzieli ponadto dobrze o
błyszczących i kapiących od przyziemnych wspaniałości
orgiach towarzyskich elity partyjnej i sfer rządowych; zaś
słuchało mnóstwo ludzi w Niemczech, po kryjomu,
potajemnie, strzegąc się własnej rodziny i zamierając z
przerażenia, lecz ulegając nieokiełznanemu, praludzkiemu
instynktowi do zaspokajania wrogiej ciekawości, na którym to
elemencie psychicznym prosperują wszelkie wywrotowe
propagandy. Zarówno Park–Hotel, jak Frankfurterhof
dysponowały wspaniałymi salonami recepcyjnymi, w których
odbywały się przed wojną niezliczone bankiety, uroczystości,
przyjęcia, rauty i cocktailparties: obecnie pomieszczenia te
pozostawały zamknięte na cztery spusty. Wiedzieliśmy, rzecz
jasna, o takich historiach, że działy się zawsze w
Kurfürstenhofie: był to duży budynek, nie pozbawiony
secesyjnego wdzięku i elegancji z początków stulecia, na
zewnątrz dość ponury i ciemny, mieszczący się nieopodal
Park–Hotelu; przed jego wejściem stały zawsze liczne
mercedesy i bmw, długie, czarne i lśniące, zdobne w odznaki i
emblematy władz państwowych i partyjne lub esesmańskie
godła na sztywnych, oprawnych w celofan proporcach nad
błotnikiem. — To jest tak — mówił Brütsch, gdy staliśmy
wokół jego biureczka — że oni angażują za każdym razem
inny komplet do pomocy w obsłudze.
Tym razem zwrócili się do nas. Oczywiście, każdy z was może
odmówić, to jest dobrowolne.
Osiemdziesiąt marek za wieczór i kolacja. — Ile? — oczy
Juppa zaokrągliły się z pożądliwości. —
Nie podniecaj się — rzekł Brütsch — i tak nie idziesz. Od nas
idzie sześciu. Wytypowałem Abbelégo, Vesselego, Savino,
Piotra, Fila i Marcela. Ta szóstka od nas i jeszcze szóstka z
jakiegoś hotelu w Wiesbadenie. — Zastanawiam się — rzekł
Abbelé — czy nie zrezygnować? Zarobek zarobkiem, ale
odpocząć warto. — Stary przytomniak — szepnął mi Piotr do
ucha — boi się sita.
— Ma rację — odszepnąłem — ja też się trochę boję. —
Oczywiście — powiedział Brütsch — że trochę was sprawdzą
na gestapo, ale wydaje mi się, że właśnie ty, Abbelé, masz
naprawdę najmniej powodów, żeby się czegoś bać. — Ja się
nie boję… — Abbelé zaczerwienił się aż po włosy, wzrok
skrzywił mu się za okularami. — Tylko tak sobie myślałem, że
warto sobie zrobić wolne. A na forsę nie lecę. — Nie chcesz,
to nie — rzekł Brütsch — pójdzie Leo. Kto jeszcze nie chce?
—W
duszy mej — zawrzała walka równie zażarta, jak
beznadziejna. Kardynalne zasady rozsądku —
mówiłem sobie szybko — nakazują pozostać w domu, nie
nasuwać się na oczy, komu nie trzeba.
Siedzieć cicho, poleżeć sobie spokojnie u Moslera na plaży,
zjeść ciastko i sza… Mnie nie ma…
Ale jak tu pominąć taką okazję? Jak tu nie popatrzeć na ten
cyrk z bliska? Nie dotknąć go bezpośrednio, nie obmacać, nie
powąchać?… — Piotr… — szepnąłem — co robić? — Jak
powiem nie — mrukną! Piotr — to i tak pójdziesz, o ile cię
znam. Wobec tego lepiej nic nie powiem. — Sprawa wikłała
się: widziałem, że Piotr ma ogromną ochotę pójść, a ponadto
marzy, abyśmy poszli razem. Zresztą sito okazało się w końcu
nie nazbyt groźne. Nazajutrz przybyło do Park–Hotelu dwóch
gestapowców w cywilu; zebrali nas w pustej sali śniadaniowej,
jeden z nich usiadł od razu na nakrytym białą serwetą stole,
Brütsch przeprosił go grzecznie, zdjął serwetę i wskazał mu
ten sam stół. — Proszę, niech pan siada — powiedział
uprzejmie, na co facet spojrzał
nań obojętnie i usiadł na krześle. Drugi otworzył trzymaną
dotąd pod pachą kartonową teczkę, przeglądał w niej jakieś
papiery, po czym odezwał się w te słowa: — Drodzy
przyjaciele!
Zostaliście powołani do współudziału w uroczystości o
znaczeniu ogólnopaństwowym. Urząd, w imieniu którego
przemawiam, spodziewa się od was postawy godnej
prawdziwych Europejczyków, którym droga jest idea walki z
żydowsko — amerykańską plutokracją i anty —
ludzkim bolszewizmem pod przewodem tysiącletniej Rzeszy
Niemieckiej. Są wśród was… — tu zajrzał do teczki — Włosi
i Holendrzy, Belgowie i Francuzi. Razem tworzycie jakby ową
świętą wspólnotę, zespoloną więzami europejskiej tradycji od
czasów Karola Wielkiego… — Coś tam pieprzył jeszcze bez
składu i sensu, po czym wzrok mu się zaostrzył i oświadczył:
— Wszyscy zostaniecie dokładnie zrewidowani przed
wejściem do hotelu. Pamiętajcie, drodzy przyjaciele, że przez
cały czas uroczystości jesteście dokładnie obserwowani i
najmniejsza nieprawidłowość w waszych ruchach lub w
waszym wyglądzie może się dla was smutno skończyć. —
Czemu jesteś taki opalony? — spytał mnie nagle ten z krzesła.
— W chwilach wolnych od pracy —
odpowiedziałem, uśmiechając się mile — korzystam z uroków
plaży nad Menem. — Ta niepoważna mieszanina inwigilacji z
odprawą podniosła mnie na duchu: wydawało się, że Eissler
nie uczynił na mnie żadnego donosu oraz że gestapowcy
grzebali się dość powierzchownie w naszych papierach
personalnych. — Słyszałeś? — powiedziałem do Savina. —
Może lepiej nie brać białej muszki? Po co wieść się samemu
na pokuszenie? — Idioto — rzekł Savino spokojnie —
czego ty się nawalasz? Brałem udział w kilku takich bajzlach.
Jeszcze w Berlinie, zanim tu przyjechałem. Ci z gestapo
upijają się pierwsi. Wierz mi, to wszystko pic na wodę.
Początek wieczoru nie wskazywał raczej na trafność uwag
Savina. W hallu Kurfürstenhofu aż zielono było od mundurów
Sicherheitsdienstu. Otoczeni zostaliśmy przez klasycznie
wyglądających panów w tyrolskich kapeluszach, którzy
zaprowadzili nas do wypolsterowanego gabinetu: siedziało
tam kilku grubych, wieprzowatych funkcjonariuszy,
przeważnie w bawarskich kurteczkach i z niedopałkami cygar
w mordach, którzy ciężko sapiąc, lecz niezwykle wprawnymi,
giętkimi i rozbieganymi palcami obmacali nas dokładnie,
szukając twardych przedmiotów, jak ołówki, pióra wieczne,
zegarki i tak dalej, wyjęli wszystko na stolik i zbadali
dokładnie, spodziewając się może w nich bomb zegarowych,
min magnetycznych, fotograficznych aparatów lub
podręcznych mikrofonów; niebawem zwrócili nam drobiazgi,
jeden odczytał nasze personalia, sprawdził dowody
tożsamości, po czym zaprowadzono nas na pierwsze piętro, na
salę. Sala recepcyjna tonęła w światłach: przy dokładnie
zapuszczonych ciężkich, marszczonych zasłonach w
ogromnych weneckich oknach stali SA — mani w galowych
mundurach; potężne żyrandole z kryształowych wisiorów
jarzyły się migotliwym, przeraźliwie jasnym blaskiem,
wzmożonym stokrotnie przez złocone kinkiety, rozsiane na
obitych liliowym, tłoczonym adamaszkiem ścianach. Drogi,
czarnobrunatny parkiet wyfroterowany był aż do bolesnego
połysku, pod ścianami stały wielkie, cieplarniane palmy,
wokół nich fotele i krzesła o kosztownych obiciach. Po obu
stronach ogromnej sali ciągnęły się długie stoły, pięknie
nakryte, o bardzo bogatym różnorodnym sztafażu sreber,
wazonów, pucharów, wieńców ze srebrnych tac, szal, pater,
sosjerek, karafek i flasz. — Kto to nakrył? — spytałem,
zdumiony szmatem już dokonanej bez naszego udziału roboty.
— Miejscowi kelnerzy — rzekł Brütsch. — Ogółem będzie
was dwudziestu czterech: sześciu z Wiesbadenu, was sześciu i
dwunastu tych stąd. — Nie licząc detektywów — uśmiechnął
się Piotr. — Właśnie miejscowi są z policji — zgodził się
Brütsch bez uśmiechu. — Widzisz — pochylił mi się do ucha
Savino — jak ci się przyda biała muszka przy takiej kupie
ludzi… — Spojrzałem nań z uznaniem: wyglądał ładnie,
świetnie golony, oczyszczony, umyty, przystojny i ożywiony,
w rysach twarzy miał jakieś wesołe napięcie, jak pewny
zwycięstwa lekkoatleta przed startem. Zawinąłem muszkę w
chustkę do nosa, leżała w wewnętrznej kieszeni fraka, na
piersiach: oczywiście, obmacawszy mnie, nawet nie kazali mi
jej wyjąć z kieszeni. Na stołach stało tu wszystko, co podbita
Europa miała w dziedzinie kulinarnej do zaofiarowania swym
władcom: karminowo — białe homary, czarniawe ostrygi i
perłowe langusty z wybrzeży Francji, Włoch i Dalmacji,
beżowo żyłkowane pasztety alzackie i cielisty, zastygły,
złocisto przypieczony drób na zimno, faski lśniącego czarnego
i rdzawego kawioru, różnobarwne owoce, żółto — kremowe
sery, krwistoczarne mięsiwa z Normandii, Wielkopolski,
Grecji i Litwy, trunki z Szampanii, Siedmiogrodu, Kalabrii i
Bośni. Kunszt ułożenia potraw, ich kolorowość ujęta w
masywny blask sreber i kryształów, kliniczna białość obrusów
składały się na fascynujące widowisko: przez chwilę stałem
rozmarzony tym dosytem, zapominając o jego podławej
funkcji moralnej. Na zapleczu przyjął nas maître d’hôtel
Kurfürstenhofu: Brütsch przywitał się z nim kordialnie. Był to
mały, zasuszony i wymuskany facet o napudrowanej twarzy,
wyglądał na byłego kelnera, który wspiął się niezbyt prostą
drogą na wyżyny swego obecnego stanowiska; obszukał
nasze sylwetki wypukłymi, czarnymi oczami wątpliwego
przedstawiciela rasy alpejskiej czy dynarskiej; oględziny te
musiały wypaść dodatnio, gdyż uśmiechnął się z wyrazem
cierpienia na swej kabotyńskiej facjacie i powiedział coś cicho
do Brütscha. — Wasze stanowiska — rzekł do nas — obsługa
północnego stołu. Tu… — zatoczył ręką po bogato
urządzonym zapleczu — jest wszystko, co potrzebne do pracy,
tam będziecie otrzymywać dania na specjalne żądania, napoje
i tak dalej. Każdy otrzymuje kartę dań i napojów, którą ma
prezentować gościom i przyjmować według niej dowolne
zamówienia. Reszty nie potrzebuję mówić tak wybitnym
fachowcom… —
skłonił się w stronę Brütscha, po czym wręczył każdemu z nas
bogato złocone kartoniki z menu.
Brütsch uniósł okulary na czoło i czytał kartonik,
przytknąwszy go niemal do oczu. — Prawdziwy misz–masz,
jak mówili przyzwoici Żydzi… — mruknął z dyskretną
pogardą do mnie i do Piotra, bo staliśmy tuż obok. — I ragout
z jagnięcia i bowla z ponczem. Parweniusze, nie ministrowie.
Dorobkiewicze. Chamstwo. Jadłospisu nie potrafią
skomponować, a wojny im się zachciewa.
Rządzić chcą, Niemcami, Europą… — Z ust jego wydobył się
cichy, zardzewiały chrobot, co oznaczało szyderczy i trochę
zadowolony chichot. Wśród kelnerów z Wiesbadenu było
dwóch Włochów i jeden Luksemburczyk, reszta, jak też
wszyscy miejscowi, byli Niemcami w dość zaawansowanym
wieku. Za dziesięć dziesiąta maître d’hôtel ustawił nas w
zwarte szeregi, frontem do sali, po sześciu za każdym ze
stołów, sześciu między stołami, zaś rezerwowa szóstka została
na zapleczu. Nasza brygada wyglądała imponująco:
upudrowany kucyk stał ze dwie minuty przed nami,
przechylając głowę w różne strony, jak przed dziełem sztuki,
Brütsch rósł z pychy. Punkt o dziesiątej SA — mani otworzyli
wielkie odrzwia i na salę zaczęli powoli wpływać goście.
Hella!
— pomyślałem nagle. — Co będzie, jak ją tu zobaczę? Nie, to
byłoby straszne! Wtedy koniec! —
Ale bym się uśmiał — rzekł do mnie cicho Piotr, stojący z mej
prawej strony — gdybyśmy nagle trafili tu tę twoją
dziewczynę z plaży. Ukłoniłbyś się? — Ukłoniłbym się —
odparłem poważnie —
ale po raz ostatni. — To rozumiem — szepnął Piotr z
uznaniem — niezłomny synu swego narodu!
Śmierć faszystom! — Śmierć faszystom! — przytwierdziłem
chętnie. — Jak tu skręcić tego homara? Widzisz którego? —
Widzę — rzekł Piotr. — Zrobi się. W ramach walki na śmierć
i życie dokonam i tego. Nie znasz mnie. Dla idei gotów jestem
do każdego ryzyka… — Fil — szepnął
Savino z lewej — urywamy się. — Jak? — zdziwiłem się. —
Dokąd? — Na zaplecze — rzekł
szybko Savino. — Jak tylko ta wesz… — wskazał głową
upudrowanego maître d’hôtela, który miotał się dość
gorączkowo między stołami, poprawiając cztery razy już
poprawioną tacę — wyda dyspozycje. — Na sali tworzyły się
grupki, stały pary, nikt jednak nie zbliżał się do stołów.
Rozumiałem dobrze, o co chodzi, szkoda mi jednak było
samego widowiska. — Czekaj —
szepnąłem do Savina. — Jeszcze czas. Tylko bez nerwów. —
Upudrowany nabrał manier piłki tenisowej: odbijał się
błyskawicznie od podłogi i przyskakiwał to tu, to tam, coś
wykrzykiwał, wyrzucał ramię do przodu, na coś wskazywał z
emfazą, jak napoleoński marszałek wysyłający pułki do ataku.
Sala zapełniała się. Przeważały mundury wojskowe i partyjne,
dużo było smokingów i fraków, kobiety wszystkie w balowych
sukniach. — Co za krowy — rzekł Savino. —
Jedna w jedną. — Istotnie, kobiety reprezentowały tu niemal
bez wyjątku ten sam typ ciężkiej, dobrze odżywionej
blondynki lub szatynki w średnim wieku, niemodnie
zaondulowanej, przeważnie nie umalowanej, ustylizowanej na
zdrową, germańską strażniczkę domowego ogniska,
przebranej w powłóczyste, ostentacyjnie wieczorowe,
niezgrabne tiule lub ciężkie tafty, białe, różowe, bladobłękitne.
— Nie rozumiem — powiedziałem — dlaczego się nabijasz.
Ta twoja gauleiterowa nie lepsza. Z tego samego gatunku. Na
pewno tu będzie, nie? — Będzie — rzekł
Savino — nawet się z nią umówiłem. Ale jest lepsza, wierz
mi. Przede wszystkim młoda, ładna, jędrna. — Ładna, ale w
ramach tego gatunku, tej kategorii — upierałem się. — Nie z
naszej krwi.
Nie taka, jak na przykład Blanka. — Ba, Blanka… —
westchnął Savino. — To była klasa. Gdzie tym wszystkim do
niej. Ale zmieniać trzeba, nie? — usprawiedliwił się. —
Spokojnie, chłopcy —
wtrącił się Piotr — spójrzcie tylko na tamtą, z tym oficerem
marynarki. — Spojrzeliśmy: z wysokim komandorem w
średnim wieku stała młoda, zgrabna dziewczyna w niezbyt
długiej sukni wieczorowej łososiowego koloru; wyglądała
ślicznie i tak właśnie, jak byśmy sobie życzyli. Włosy miała
spięte modnie nad karkiem, nogi smukłe, uda rysujące się
wyraźnie i pełnie pod błyszczącą materią. — To rozumiem —
szepnął tęsknie Savino. — Kwestia pokolenia — orzekłem. —
Córki partyjnych bonzów i wysokich oficerów wiedzą już,
skąd wiatr wieje. To są nasze sojuszniczki.
Ubierają się, jak my chcemy, my zaś chcemy wyczyniać z
nimi różne rzeczy. — Fakt — przyznał
Piotr. — Ich matki pielęgnują jeszcze typ Walkirii, gotującej
na elektrycznej kuchni własnoręcznie posiłek dla swego
partyjnego męża i wojownika, powracającego z polowania na
Żydów. A córki i synowie to ich największa klęska: słuchają
potajemnie jazzu i zamęczają w listach swych narzeczonych o
dodatki do kostiumu z Paryża. Bardziej zależy im na włoskich
pończochach niż na odbiciu Trypolisu przez Rommla.
Poświęcą bez zmrużenia oka cały Afrikakorps za parę nowych
pantofli i oryginalną kredkę do ust Coty’ego. Leni Riefenstahl
jest już dla nich przestarzałą, nudną i niemodną prukwą. Ta
tam — wskazał oczami na młodą dziewczynę — jest na
pewno córką tego faceta. Gość ma w sobie sporo
niehitlerowskiego poloru, ale spójrz, jaka między nimi
różnica. Aż w oczy bije. Inne pokolenie, inny styl. — W tej
chwili przyskoczył do nas upudrowany. — Tace z napojami!
— krzyknął — i na salę… Między gości! Wódki, koniaki,
sherry, lekkie wina, wermuty i soki! Już! — Chodź — rzekł
Savino; front naszej brygady złamał się, Piotr, Marcel, Leo i
Vessely sięgnęli po tace i ruszyli zza stołu. — Może jeszcze za
wcześnie… — zawahałem się. — To ryzykowne,
niebezpieczne… — Teraz nie pękaj — Savino zacisnął wargi
— idziemy…
Szybko przeszliśmy odcinek stołu, aż do wejścia na zaplecze,
aczkolwiek wydawało mi się, że stół nigdy się nie skończy i że
wszyscy mnie uważnie oglądają jak muchę na łysinie.
Widziałem jeszcze, jak upudrowany rzucił do boju kelnerów z
Wiesbadenu i wszedłem na zaplecze, gdzie Savino złapał
natychmiast jakąś ścierkę i zaczął gwałtownie czyścić nie
istniejącą plamę na fraku: tarł tak długo i z takim zapałem, że
po chwili zrobiła się prawdziwa plama, do której usuwania
zabrał się spokojnie. Nie straciłem głowy i natychmiast
zdjąłem but z prawej nogi. — Boję się, że złamał mi się obcas
— poinformowałem najbliżej stojącego kelnera z rezerwy. —
Ładna historia
— pokiwał głową — w sam raz dla człowieka,
przepychającego się z tacą pełną kieliszków. Nie obejrzysz się
nawet, jak już leżysz na podłodze wśród stłuczonego szkła. —
Idę do toalety — rzekł
cicho Savino — pruj tam zaraz po mnie. — I wyszedł.
Założyłem but i w tej chwili wpadł na zaplecze upudrowany.
— Prędzej, prędzej! — krzyknął rozpaczliwie: zamiotał się
wśród baterii butelek, porwał jedną i wrzucił na tacę. — Na
sali nie ma kirschu! — zawył dramatycznie. — Ani jednej
flaszki kirschu! — Zabrzmiało to, jakby świat zakolebał się
tuż przed runięciem w otchłań galaktyki na skutek braku
kirschu; po czym upudrowany wbił mi tacę w ręce i
wychrypiał: —
Prędzej, prędzej… — Nie było innego wyjścia, prócz z tacą na
salę. Uczyniłem to tedy i sunąłem po lśniącej posadzce,
przystając co chwila przy grupce gości, schylając lekko głowę
i oferując uprzejmie: — Może państwo pozwolą kieliszek
kirschu? — Sala ożywiała się coraz bardziej, napływały coraz
to nowe fale gości, przy wejściu było bardzo tłoczno,
początkowa cisza i nikły szmer rozmów przeradzały się w
rozgwar wielkiego przyjęcia. Roiło się od mundurów, niektóre
wyglądały tak galowo, że trudno się było domyśleć ich
znaczenia. — Co to może być za admirał?
— spytałem Piotra przy stole, zbierając brudne kieliszki. —
Cholera wie — rzekł Piotr. — Wiesz, jak to w Niemczech. To
może być akurat główny inspektor korpusu poborców
podatkowych lub naczelny leśnik Nadrenii: — Rozróżnialiśmy
bez pudła wszelkie mundury Wehrmachtu, Luftwaffe i
Kriegsmarine we wszystkich wcieleniach, znaliśmy się
niezgorzej na różnorakich ubrankach sił
bezpieczeństwa, policji, SS i formacji specjalnych;
wiedzieliśmy dużo i orientowaliśmy się w uniformach służb
pomocniczych i technicznych, najrozmaitszych Organisation
Todt i Kraftfahrerkorps Speer, to jednak, co kotłowało się teraz
przed naszymi oczami, sprowadzało dotychczasową wiedzę do
zera. Bądźmy szczerzy, widowisko robiło wrażenie, duży tłum
generałów, inspektorów i dygnitarzy ma w sobie zawsze coś w
wysokim stopniu deprymującego, wręcz obezwładniającego.
Głęboka, galowa czerń, wybijająca dostojnie srebro
akselbantów, odznak i sznurów funkcyjnych, poważne,
doskonale wygolone twarze nad szamerunkami w wzór liści
dębowych, suche, krótko ostrzyżone czaszki nad szlifami
zielonkawych, popielatych lub granatowych kołnierzy,
zdobnych w żelazne krzyże z rycerskimi mieczami, kształtne,
męskie głowy germańskich wojskowych, szpakowate i
drapieżne nad emblematami i odznaczeniami z srebrnych lub
złotych laurowych wieńców, rozety orderów w klapach fraków
i kolorowe pasy korporanckich wstęg, biegnące przez biel
frakowych gorsów, odświętne szarfy spinające talie paradnych
mundurów partyjnych, o wymyślnych klamrach rzeźbionych
w teutońskie motywy, koalicje, naramienniki, epolety,
mieczyki i ozdobne sztylety na długich rapciach — wobec
tego zalewu naturalnej, pewnej siebie, niezachwianej
wspaniałości ulotniła się gdzieś nasza buta i bezczelność, zaś
wewnętrzna moc naszej wiary zadrżała leciutko i nader
intymnie.
— Mój Boże — westchnął Vessely, stawiając tacę obok nas i
rozglądając się z troską wokoło.
— Żyć się człowiekowi odechciewa, jak patrzy na to
wszystko. Co za potęga! Gdzie nam z tym walczyć… A to
tylko Frankfurt, cóż dopiero w stolicy? Jak tu zmóc tę nawalę
generałów, gubernatorów, protektorów, marszałków i
namiestników? I co za tym stoi? Potęga nie do pokonania…
— Śmiej się z tego, Zdenek — zaoponowałem blado, ze
sztuczną zuchowatością. —
Oglądałem na kronice filmowej takie kapiące od złota, srebra i
gali przyjęcia dla polskiej generalicji. Byli tak dostojni,
wspaniali i pewni siebie, że wszystkim zdawało się, iż nie ma
siły na ziemi i niebie, zdolnej zaćmić choćby na chwilę blask
ich sytych uśmiechów. No i co? Zmiótł ich jeden podmuch,
jak pierze. Kiedyś, tuż przed wojną, stałem na Champs
Elysées przed hotelem Claridge, w tłumie gapiów
obserwujących przybycie prezydenta Francji na jakąś
uroczystość.
Bracie, jak to wyglądało! Co za kirasjerzy, pancerze, hełmy,
mundury, złoto, przepych i chwała!
No i co? Wiesz już, ile dni wystarczyło, aby zmienić ich w
żebraków, usługujących zwycięzcom, jak ty i ja. Nie ma
mocnych, wiedz o tym. Najsilniejszy może w ciągu jednej
nocy znaleźć się w rynsztoku z pogruchotanymi kolanami. —
Dość, dość trunków! — za — szeptał cicho, lecz dramatycznie
upudrowany, który wynurzył się obok nas. — Wszyscy za
stoły, teraz za stoły!
Goście będą podchodzić, należy im nakładać żądane przekąski
na talerzyki i serwować z uprzejmością i taktem… Za stoły, za
stoły! — Odbiłem się dość chętnie od Piotra i Vesselego, gdyż
wcale nie byłem tak pewien słów, wypowiedzianych do nich
przed chwilą: moja pewność zwycięstwa uległa takiemu
samemu nadwątleniu, nadgryzana była właśnie przez kwasy
zwątpienia i zafascynowania niedobrym podziwem. Każdy z
tych błyszczących, zwycięskich, pewnych siebie
przedstawicieli hitlerowskiej mocy, widziany oddzielnie,
zdawał się być przeszkodą do pokonania, człowiekiem o
bolących nerkach, zepsutych zębach lub sepleniącej wymowie,
śmiertelnym mimo przepychu stroju i wyniosłości, z której
można się było nabijać. W
galowej kupie ulegali odczłowieczeniu, wznosili się na
wyżyny symbolu nienaruszalności istniejącego stanu rzeczy,
reżimu, imperium, krystalizowali się w krzemienną moc, o
którą kruszyła się siła naszej psychicznej niezależności. Mogą
wygrać wojnę — myślałem, nakładając automatycznie płaty
tuńczyka lub cuda z majonezu na podsuwane mi talerzyki. — I
co wtedy? Co będzie, jeśli wygrają wojnę? A mogą, wystarczy
na nich spojrzeć, są w stanie przezwyciężyć chwilowe
niepowodzenie… Bałem się unieść twarz i patrzeć prosto
przed siebie, bałem się, że wzrok mój zdradzi potulną trwogę
niewolnika, któremu nic już w życiu nie pozostało prócz
nakładania sałatek i ryb na zimno na talerze zwycięzców i
triumfatorów. Podniosę oczy i natknę się na twarz Helli,
czekającej na plasterek łososia… — myślałem w panice. —
Dam jej łososia i spytam, czy dodać cytryny łaskawej pani,
ona mi podziękuje, tak samo jak dziękuje się koniowi za
przejażdżkę, tonem obojętnym jak klepnięcie po szyi, i w ten
sposób raz na zawsze stracę prawo do miłości i do walki o
miłość z każdą dziewczyną i z każdą sytuacją. A przecież to
niemożliwe, na to nie można się zgodzić nigdy, nigdy…
Niemal siłą podniosłem oczy i spojrzałem z desperacką
odwagą po odbiorcach mych pasztetów i sardynek.
Najogólniej biorąc, wszyscy mieli twarze gatunku homo
sapiens, jakich pełno jest w encyklopediach i podręcznikach
etnografii opisujących nasz rodzaj ludzki w rozdziałach
poświęconych Europejczykom. Wydało mi się naraz zupełnie
niemożliwym, aby nie można się było z nimi porozumieć,
przyjść do każdego z nich i powiedzieć:
„Człowieku i bracie! Współtowarzyszu trzydziestu wieków
cywilizacji i współużytkowniku genialnych pojęć o rozumie
ludzkim i sprawiedliwości, wypracowanych przez ten czas!
Przecież to niemożliwe, abyś myślał i czuł inaczej niż ja, abyś
chciał mnie zgładzić i rozsypać popioły moje na cztery strony
świata, abyś nie rozumiał tego, co ja rozumiem. Niemożliwe
jest, abyś nie był w stanie pojąć mego prawa do życia i
wolności, a także tego, że jestem ci równy, że mogę wraz z
tobą zastanawiać się nad naszym wspólnym dobrem, kochać
twą siostrę, pić z tobą wino i wzruszać się wierszami, które i
ciebie wzruszają…” Nic nie wskazywało na to, że schludne,
wygolone twarze tłoczących się po pikle, sałatę i marynowane
oliwki nie są w stanie lub nie zechcą mi odpowiedzieć: „Ależ
tak, proszę bardzo, porozumiejmy się! To nonsens, co
opowiadają o naszych zbrodniach i o tym, że my nie
rozumiemy cię, Filipie, że pragniemy twej krwi, twych
skręconych w krematoryjnym piecu zwłok, twej całożyciowej
hańby. To bzdura. Przyjdź do nas i mów, a okaże się, że walor
człowieka i szlachetność intencji pojmujemy i oceniamy
jednakowo, tak jak ty. I ze każdy rozsądny człowiek dobrej
woli, nawet różniący się od nas plemiennym pochodzeniem i
zapatrywaniami na to czy owo, może tworzyć i rozkwitać w
cieniu naszych szamerowanych mundurów, które jedynie
stanowić mają obronę poczciwych wysiłków ludzkich…” Ale
spośród gładkich i wytwornych twarzy wyłaniała się tu i
ówdzie twarz mięsista lub nalana, o rzadkich zębach w
rozdziawionej paszczy i krótkim kaprawym nosie, którą jakże
trudno uznać było za zwierciadło myśli Kartezjusza lub
spadkobierczynię uczuć Dantego; tu i ówdzie zamigotało
porcelanowe, przeraźliwie zimne i niebieskie oko mordercy w
długiej, jasnej twarzy germańskiego archanioła bezmyślności,
tu i ówdzie ściągłe, wykwintne oblicze pruskiego arystokraty
przecinał
grymas dławiącego okrucieństwa, dobywający
najprawdziwszy motor wojskowo–urzędniczego życia za
pomocą alkoholowych odczynników; tu i ówdzie
niedostatecznie kontrolowany uśmiech kobiecy ujawniał całą
tępotę opadłej szczęki sytej i spoconej, germańskiej nimfy o
błyszczącym nosie, która nigdy nie zatęskni za miłosierdziem i
prawdą, jak nie tęskni za nimi kijanka ani mysz, ani gąsienica.
Wraz z obrzydzeniem narastała we mnie mściwa nienawiść:
kobiety były tu najgorsze, wyczuwałem wyraźnie ich
prostacką, pretensjonalnie kamuflowaną pobudliwość, wraz z
zapachem potu w oparach niedelikatnych perfum i pudrów,
stosowanych przez nieumiejętność i ignorancję, a nie na
skutek braku lepszych perfum czy lepszych pudrów; obnosiły
swą kobiecość, żeglując po powierzchni balowego
podniecenia i gwaru z dostojeństwem ameb, biła od nich
nieczułość pierwotniaków i jednokomórkowców, które nie
angażują się w życie, nie wybierają, a którym wyżej
skomplikowane organizmy, ogarnięte niewytłumaczalnym
strachem i darzące je irracjonalnym szacunkiem, skłonne są
przyznać, w sposób niezrozumiały, nawet zdolność do
odczuwania pogardy. Wyobrażałem sobie ich odrażający tryb
spółkowania, przesiąkły odorem intymności, wulgarnie
przyśpieszonym oddechem i idiotycznymi, krzykliwymi
westchnieniami, wyobrażałem sobie, jak ten rodzaj zbliżeń
podnieca w ich generalsko — — ministerialnych partnerach
toporną żądzę ciemiężenia bliźnich. Przejmowały mnie
wstrętem i pożądałem je wszystkie, pragnąłem aż do bólu
topić mą młodą zapalczywość w spotniałym cieple ich tęgich,
jasnych ciał, myśl o szukaniu w nich ujść dla mych zachcianek
budziła we mnie niecną rozkosz: drążyła mnie pasja szydzenia
z ich płciowych mankamentów i obrzydliwości, której nie
domyślałyby się w chwili mej łaski, a która dawałaby mi
słodycz zwycięstwa. — Ciekawe —
powiedział Piotr, pochylając się ku mnie — gdzie są
korespondenci z Radia Erica czy Atlantiksender? Bo muszą tu
być. Jutro usłyszymy na pewno dokładną sumę tysięcy marek,
jaką wyszarpano z kieszeni umęczonego niemieckiego
podatnika na przyjęcie z okazji ślubu bratanicy ministra
Funka. — Oraz dokładną wagę i wartość kaloryczną
produktów, zużytych w orgii, zaś odjętych od ust niemieckim
niemowlętom — dodałem. — Oraz kto z wiceministrów jak
się upił i kto jakiej generałowej co wsadzał pod suknię —
dodał Piotr. — Oraz który z marszałków w którym klozecie
wyrzygał się na własny żelazny krzyż rycerski z dębowym
liściem, albowiem order ten wpadł mu do umywalni, ponieważ
nie zdążył go zdjąć, zanim mu się po raz pierwszy
niebezpiecznie odbiło… — dodałem i poczułem się lepiej.
Znudziło mi się wystawanie przy stole, ująłem tacę z rozlanym
do kieliszków szampanem i ruszyłem na salę. — Może
kieliszek szampana? — zwracałem się uprzejmie na prawo i
lewo, sunąc w tłoku. Pod ścianą, pomiędzy jednym oknem a
ogromną palmą, skłoniłem się przed przystojną jasnowłosą
panią o nieco zindywidualizowanym uśmiechu, odzianą w
wieczorową suknię raczej paryskiego pochodzenia:
towarzyszący jej pan zamachał mi dłonią, zbywając mnie bez
odwrócenia głowy. — Ja jednak z chęcią — rzekła pani —
wypiję kieliszek szampana. — Szerokie, obciągnięte
nieskazitelnym frakiem plecy pana dokonały ku mnie
ostrożnego półobrotu i pan zdjął z mej tacy dwa kieliszki,
podając jeden pani. — Idioto — szepnął przy tym znad białej
muszki — złamałeś się. Ty, taki kozak… A tu taka zabawa…
— pokazał zgiętym łokciem jaka zabawa. Skłoniłem się, lecz
w sercu miałem piekło. Nie — powiedziałem sobie zawzięcie
— niech się dzieje, co chce. Nie będzie byle Włoch pluł mi w
twarz… Postawiłem tacę na stole i powiedziałem do Piotra: —
Widzisz tę palmę w rogu? Przyniesiesz mi tam za pięć minut
talerzyk z kawałkiem homara, trochę szparagów i kieliszek
szampana. Dobra? — Okay — rzekł Piotr, wzruszając
ramionami. — Tylko uważaj. I nie upij się. Piękną porcję
homara możesz sobie spokojnie zjeść w klozecie na zapleczu,
ale skoro wolisz takie numery… — Nie chodzi o homara —
powiedziałem zgryźliwie — lecz o samopoczucie. Tylko
walka daje spokój mężczyźnie. Nie nauczyłeś się jeszcze tego
z Mein Kampf? — Idioto — uśmiechnął się Piotr czule —
bardzo bym nie chciał oglądać twojej egzekucji.
— Wszyscy mnie dziś wyzywają od idiotów — pomyślałem z
goryczą. — Jedni za obronę, drudzy za atak… Przeszedłem z
tacą pełną brudnego szkła na zaplecze, stamtąd bez tacy na
wejściowe schody; tu ciągnął się najniebezpieczniejszy
odcinek: należało osiągnąć toaletę, położoną na końcu
balkonowego korytarza półpiętra, na którym mieściła się sala
recepcyjna, ciężko zaś było iść z pustymi rękami wśród luźno
stojących gości. Dobiłem wreszcie do toalety i zamknąłem się
w przedziale ubikacji: trzeba było dać sobie radę bez lustra; po
chwili pociągnąłem nonszalancko za rączkę od wody i
wyszedłem. Pochyliłem się nad jedną z umywalń i myłem
długo, powoli ręce, patrząc w lustro: biała muszka siedziała
bez zarzutu, należało jedynie dobrać do niej odpowiedni wyraz
twarzy i przyzwyczaić się do niego. Jestem zastępcą konsula
bułgarskiego w Hamburgu —
postanowiłem. — Jedna szansa na tysiąc, że ktoś tu zna
bułgarski i akurat przyskoczy do mnie z pyskiem… Długo
poprawiałem muszkę przed lustrem, chociaż nic nie brakowało
ani jej, ani jej położeniu, zerkając spod oka na panów,
myjących ręce przy sąsiednich umywalniach lub
korzystających z pisuaru: tropiłem na ich twarzach coś
podejrzanego, jakieś szczególne, groźne zainteresowanie moją
osobą, lecz spoglądali na mnie obojętnie lub nie dostrzegali
mnie wcale, odlewając się spokojnie. Dopiero wychodząc z
toalety począłem przypływ dzikiej emocji, serce waliło mi jak
tandetny budzik. Na balkonowym korytarzu stali goście w
niewielkich grupkach lub parami, oparci o balustradę nad
głównym hallem: było tu niezbyt tłoczno, bałem się, że ktoś
może skojarzyć sobie moją powracającą z toalety twarz z
nowym kolorem muszki. Były to jednak urojenia; przeszedłem
spokojnie korytarz i wkroczyłem na salę. Jak tu jasno… —
uderzyło mnie nieprzyjemnie, lecz falująca, upalna ciasnota i
duszne, więzione między szczelnie zaciemnionymi oknami
powietrze zaszczepiło we mnie mnóstwo pewności siebie.
Odeszło mnie zdenerwowanie, miejsce emocji zajęło
bezczelne rozbawienie sytuacją i chwilą, rodzaj przyjemnie
drapiącego nerwy w przełyku podniecenia. Twarze wokoło,
oglądane z pozycji współuczestnika balu, stawały się
sympatyczniejsze, a jednocześnie godne życzliwego
lekceważenia, przekrwione od alkoholu oczy i spocone od
intensywnego jedzenia czoła nie zagrażały mi bezpośrednio:
spojrzenia, zatrzymujące się na mojej twarzy, rozmazywały się
w konwencjonalnej, tępej uprzejmości współbiesiadników,
zespolonych bezmyślną solidarnością mrówek, kręcących się
po tym samym kawale padliny, nie przeszkadzających sobie
wzajemnie w lizaniu i obgryzaniu. Z daleka dostrzegłem
Piotra, który przepychał się z tacą w kierunku umówionego
miejsca: dotarłem tam wraz z nim.
— Panie ober — przywołałem go skinieniem ręki. — Słucham
— pochylił się grzecznie.
Zdjąłem mu bez słowa wszystko z tacy i odprawiłem go dość
wyniosłym gestem, którego nie mogłem sobie odmówić. Piotr
nie drgnął nawet, ja zaś rozejrzałem się wokoło, czy nikt nie
zauważył tej nędznie zainscenizowanej komedyjki.
Pochwyciłem jedynie wzrok Savina, dość rozbawiony, wobec
czego ukłoniłem mu się z daleka i odwróciłem natychmiast,
przypuszczając, że jego towarzyszka zwróci się od razu w
moją stronę, by stwierdzić, komu Savino odpowiada z taką
gracją na ukłony. Jadłem więc spokojnie i ze smakiem, po
czym wyłonił się problem pustego talerzyka, brudnych
sztućców i opróżnionego kieliszka, z którymi nie wiedziałem
trochę, co zrobić. Bałem się zanieść do stołu i odstawić,
obawiałem się także zaczepić któregoś z przesuwających się tu
i ówdzie obcych kelnerów z tacami, nikt zaś z naszych nie
pojawiał się akurat jak na złość w tym rejonie. Zbliżyłem się
więc nieznacznie do palmy, licząc na to, że zostawię nakrycie
u jej podnóża; w ogromnej donicy palmy, pokrytej piękną
murawą, leżało już kilka popielniczek, pełnych niedopałków:
były to tak śliczne, bogate i długie pety, że nie mogłem
przemóc w sobie instynktu łowcy; skupiłem się, rozejrzałem
bacznie i spojrzenie moje natrafiło na coś, co kazało mi
natychmiast podnieść z powrotem mój talerz i wykazać
kompletną obojętność, jeśli nie wręcz pogardę wobec petów.
W chwilę potem mężczyzna siedzący w swobodnej pozie na
krześle pod ścianą i wpatrujący się we mnie uważnie, bez
zbytniej życzliwości, wstał i skierował
się wprost w moją stronę. Nie pozostawało nic innego, jak
przyjąć godnie jego spojrzenie, w którym lśniło niebieskawo
coś, czego nie mogłem zrozumieć. Zbliżywszy się, wyjął złotą
papierośnicę, a z niej długiego papierosa, ruchem
ostentacyjnie podkreślającym, że to, co czyni teraz, jest
zwykłym pretekstem, którego nie stara się nawet ukryć. —
Czy mogę pana prosić o ogień? — spytał grzecznie. Szukałem
przez chwilę wolną, prawą ręką w kieszeni, wyjąłem
szczęśliwie zapałki i wręczyłem mu, mówiąc ujmująco: —
Ależ proszę bardzo. — Nie wziął
zapałek, lecz wyjął powolnym, pewnym ruchem zapalniczkę z
kieszeni i zapalił papierosa, po czym poczęstował mnie
otwartą papierośnicą. Musiałem włożyć moje zapałki do
kieszeni, co trwało chwilę, nie mogłem przecież rzucić ich na
podłogę, po czym dopiero przyjąłem poczęstunek. — Skąd ja
pana znam? — zastanowił się nonszalancko. — Może z
Hamburga? —
zaryzykowałem. — Ech, nie — żachnął się dość niecierpliwie.
— Stąd, z Frankfurtu. — Uhm, ciekawe — powiedziałem
ostrożnie. — Pan jest cudzoziemcem, sądząc po wymowie? —
pytał
raczej natrętnie. — Tak — odparłem z rezerwą. — Pan
pozwoli, że odgadnę jego narodowość —
uśmiechnął się nieco sympatyczniej; był dość wysoki,
szczupły, o zmiętej, przystojnej twarzy, pełnej pieprzyków,
lekko opalonej, na klapach fraka nie miał żadnych odznaczeń
ani emblematów.
— Włoch? — Nie — odparłem, uśmiechając się, jakbym
uznał tę indagację za wyborną zabawę.
— Francuz? — Nie. — Węgier? — Nie. — Hiszpan? — Nie.
— Powoli wyczerpuję zapas narodów, z którymi łączy nas
polityczna zażyłość — rzekł z przekąsem. — Jest pan zatem
Belgiem lub Rumunem. — Zapomina pan o wkładzie naszego
króla w dzieło europejskiej samoobrony przed nawałą ze
wschodu — rzekłem surowo, z urazą. — Jestem Bułgarem. —
Bułgarem? —
powtórzył. — Ciekawe — dodał z obraźliwym
powątpiewaniem. — Jestem przekonany, że już gdzieś pana
widziałem, gdzie nie był pan Bułgarem. — Nie
odpowiedziałem, uznając, że należy się z lekka obrazić i
przybrałem odpowiedni wyraz twarzy oraz postawę, w czym
bardzo przeszkadzał
mi trzymany w ręku talerz ze sterczącym nań kieliszkiem; z
drugiej strony zaczął mną szarpać niepokój. — To się zdarza
— powiedziałem pojednawczo, rezygnując z zaczepności —
że bierze się czasem kogoś nie za tego, kim jest on w
rzeczywistości. — Pan pozwoli, że się przedstawię —
rzekł nagle, jakby łagodząc sytuację. — Hagendorf. —
Wyciągnął rękę, wobec czego przełożyłem talerz z prawej do
lewej, ująłem jego dłoń i wybąkałem jakieś słowo, kończące
się sylabami: —
…ejczew — co miało oznaczać czysto bułgarską końcówkę.
— Ach — powiedział tak, że spokojny ton jego głosu
kontrastował niepokojąco z eksklamacją — już wiem, skąd
pana sobie przypominam. — Pewnie z Hamburga? —
poddałem z uporczywą nadzieją. — Nie — odparł — z Park–
Hotelu. — Niewykluczone — powiedziałem wymijająco. —
Swoją drogą — kontynuował, jakby nie zwracając na mnie
uwagi — nie wiedziałem, że w Park–Hotelu pracuje
autentyczny Bułgar. — Zapadło milczenie: czułem koszulę,
klejącą się do krzyża, zimny pot spływał mi po łydkach do
skarpetek. — Niech pan wreszcie odstawi ten talerz —
uśmiechnął się. — Koledzy dbają o pana, co? Jak panu
smakował homar? — Uznałem dalszą walkę za bezcelową. —
Przepraszam — powiedziałem uprzejmie, opanowując drżenie
głosu, skłoniłem się lekko, zawróciłem na pięcie i odszedłem.
Przez sekundę, która zawisła nad mą głową po pierwszym
kroku w tłum, oczekiwałem piorunu, eksplozji, końca świata,
trzęsienia ziemi lub przynajmniej podniesionego głosu za mną,
z tyłu, ściągającego uwagę wszystkich dokoła na mą twarz, na
mą muszkę, na mój los albo chociażby, w najlepszym
wypadku, dyskretnego, lecz mocnego uchwytu za ramię i
cichych słów: — Pan pozwoli ze mną… — Nic z tych
ewentualności nie nastąpiło.
Posunąłem się jeszcze parę kroków w miąższ tłoku i ciasnoty,
przesuwałem się teraz szybciej, mimo ugrzecznionego oporu
tłumu, dobiłem do Savina, wcisnąłem mu panicznie mój talerz
w rękę i szepnąłem: — Poruta! Zasypa! Wpadka! — nie
przestając pełzać i nurkować wśród fraków, mundurów,
uniformów, toalet; kątem oka widziałem jeszcze, jak Savino
wepchnął talerz w ręce swej towarzyszki i dosłownie
rozpłynął się w powietrzu: pomyślałem błyskawicznie, że
może czołga się po podłodze między nogami gości, udając, że
coś zgubił. Niezły pomysł… —
zawahałem się przez chwilę — może tak właśnie dotrzeć na
zaplecze?… Przeleciałem jak bolid przez zaplecze do klozetu:
upudrowany wołał coś do mnie, ale nie raczyłem nawet
zatrzymać się; po chwili ukazałem się w czarnej muszce i
zabrałem gorączkowo do mycia potwornej sterty brudnych
szklanek od czerwonego wina. — Co ci się stało? — spytał
upudrowany, podchodząc do mnie. Pochyliłem mu się do ucha
i tłumaczyłem długo i przekonywająco. — Sam pan rozumie,
szefie — zakończyłem. — Muszę dobrze uważać, żeby tak,
broń Boże, nie przy gościach… —
Upudrowany kiwał głową ze zrozumieniem, po czym
zmitygował się, że dawno już nie rozkazuje ani nie krzyczy,
więc zawył dramatycznie i bez przekonania: — Lodu na salę!
Brak lodu! — i poszedł sobie. Pojawił się Piotr i spytał: — Co
się stało? — W chwilę potem przypruł Savino, bardzo
zdenerwowany, lecz już w czarnej muszce. Opowiedziałem
im, zaś Piotr rzekł: — Chcesz posłuchać mojej rady? Bierz
tacę z czymkolwiek, pruj na salę, poszukaj tego faceta, zastaw
go uprzejmie, z wykwintem i słodyczą i zaprzyj się w żywe
oczy, gdyby próbował do ciebie podskoczyć. Musisz to tylko
rozegrać na medal, a nic ci nie może zrobić. — Pomyślałem
chwilę.
— Wydaje mi się, że masz rację — powiedziałem: wziąłem
tacę, butelkę Cinzano i parę kieliszków, poprawiłem muszkę,
obciągnąłem frak i ruszyłem. Faceta odnalazłem bez trudu w
tym samym miejscu. Stał sam, zaszedłem go od tyłu i
powiedziałem cicho, bardzo uniżenie. — Może kieliszek
wermutu szanownemu panu? — Obrócił się wolno i spojrzał
na mnie spokojnie, przeciągle, bladoniebieskimi oczami. —
Tak lepiej — powiedział. — Stanowczo tak jest lepiej. —
Nie rozumiem? — odparłem równym, cichym głosem. — Nie
rozumiem, proszę szanownego pana. — Dzieliłem słowa
powoli, z każdą sekundą pompowałem się emocją i pewnością
siebie jak balon wodorem. — Ten numer z muszką jest
czarujący — mówił wolno, nie wykazując najmniejszych
oznak rozgniewania czy zniecierpliwienia. — Rozkoszny.
Wyobrażam sobie, ile wywoła radości, gdy opowiem go w
mieście. Cudzoziemski kelner gościem ministra Funka…
Uśmiać się można. Podłużny pasek czarnego lub białego
jedwabiu instrumentem niebywałych karier i błyskawicznych
awansów społecznych… Rozkoszne. — Wydaje mi się lub
pozwalam sobie mieć nadzieję — cedziłem słowa
nonszalancko — że smakowały panu francuskie likiery,
których mamy tu pod dostatkiem. A może przynieść szklankę
wody szanownemu panu lub czarnej kawy? — Jesteś
bezczelny, mój chłopcze — powiedział z dziwnym grymasem
na twarzy — i na pewno nie jesteś Bułgarem. — Nie
rozumiem — powtórzyłem chłodno i stanowczo. Facet ujął
kieliszek wermutu, przez dłuższą chwilę nie zdejmował ręki z
kieliszkiem z tacy, unieruchamiając mnie w ten sposób, drugą
ręką wyjął z kieszeni kamizelki kartę wizytową i rzucił mi na
tacę. —
Jestem w domu codziennie wieczorem — rzekł spokojnie,
odwrócił się i usiadł na krześle, na którym ujrzałem go po raz
pierwszy; spoglądał na mnie nadal, dziwnie, tak samo jak na
początku naszej znajomości. Pochyliłem się nad donicą palmy,
podniosłem popielniczki, postawiłem je na tacy i zacząłem
obojętnie wybierać z nich co wspanialsze pety. Czynność tę
zakłóciło mi wycie syren za oknami. Na sali dało się dostrzec
lekkie poruszenie, niezbyt gwałtowne zresztą, tylko tym
ludziom nie wolno było okazywać strachu przed angielskimi
bombami, za to właśnie posiadali wille, pensje, kapiące od
przepychu mundury. SA — mani wygaszali powoli światła i
kierowali uprzejmie kontredansem par do wyjścia. — Tędy,
tędy, proszę państwa — powtarzali z uśmiechem. Pod
Kurfürstenhofem mieścił się jeden z najlepszych schronów we
Frankfurcie, prawdziwa twierdza podziemna: nietrudno było
markować pogardliwą nieuwagę wobec alianckich lotników,
gdy szło się w kierunku wiodących do niej betonowych
schodów. Ujrzałem z daleka, jak Piotr, Vessely i Marcel biorą
się do sprzątania stołów, i uznałem, że akcja ta nie może i nie
powinna odbyć się beze mnie. Nadciągała świąteczna chwila
dla służby, cieszyłem się na nią, nie wywoływała we mnie ani
zadumy, ani goryczy, ani smutku. Nie czułem ani odrobiny
poniżenia na myśl, co będę czynił za chwilę. Byłem bardzo
głodny.
1
— Kto to może być? — zastanawiał się Piotr, leżąc na łóżku.
W ręku obracał wąski kartonik biletu wizytowego; widniało na
nim gotykiem: Hans Jacob Hagendorf — doktor praw —
Frankfurt nad Menem — Kettenhofweg 24 — Kancelaria:
Bethmannstrasse 3 — i numery telefonów. —
Może korespondent Atlantiksender lub Radia Erica? —
powiedziałem z uciechą. — Nie widzę powodów do radości
— zasępił się Piotr. — Czego on może od ciebie chcieć? —
Współpracy —
rzekłem znacząco. — Obejrzał mnie sobie w akcji, zachwycił
się moją brawurą i liczy na moją pomoc. — Biedny durniu —
zmartwił się Piotr jeszcze bardziej. — A może jest to po
prostu agent Intelligence Service’u lub czegoś takiego? —
Niewykluczone — powiedziałem chełpliwie. — Co za frajda!
— Słuchaj — Piotr uniósł się na łokciu — chyba nie chcesz
przez to powiedzieć, że zgodziłbyś się, gdyby taki facet coś ci
zaproponował? No, powiedz, zgodziłbyś się? — Zamyśliłem
się. — No, powiedz — nalegał Piotr, położył się na wznak i
mówił z udanym chłodem: —
Wypruwamy z siebie żyły, żeby się jakoś przez tę wojnę
prześlizgnąć, żeby ocalić się, żeby żyć.
Nie sztuką jest dać się zatłamsić, sztuką jest przeżyć. Po czym
zjawia się możliwość dość banalnej przygody i ty jak w dym,
ryzykując wszystko, niwecząc żmudnie zbudowaną
konstrukcję ocalenia, unicestwiając za jednym zamachem cały
wspaniale i z trudem wypracowany system. — Banalnej?
— powiedziałem z powątpiewaniem. — W gruncie rzeczy
banalnej, mimo pozorów — głos Piotra ochłódł aż do
opryskliwości. — Nie myśl zresztą, że ja się boję — dodał. —
Nie boję się, ale uważam to za szmirę. Trochę nie mam ochoty
na zabawę w X–27 czy w Matę Hari. — Kochany —
powiedziałem złośliwie — a walka? A bój o święte prawa
dynastii Orańskiej w Niderlandach i zemsta za obozy
koncentracyjne? A nasza cegiełka dla zwycięstwa? A odpłata
za wszystkie nasze upokorzenia, a zmaganie na śmierć i życie
z nieludzkością, a wojna o wolność i rachunek za Rotterdam,
Coventry i getto warszawskie? A nasze prywatne plany i
obowiązki względem najprymitywniej pojętej przyzwoitości?
Czyż jest lepsza okazja do załatwienia hurtem wszystkiego, do
włączenia się? — Nie — rzekł Piotr twardo. — To jest dla
fachowców, a ja nie jestem fachowiec. Tak samo, jak nie
jestem matoł, którego każdy może zrobić na szaro, ani
dobrowolny męczennik, kładący głowę pod topór dla samej
czynności kładzenia głowy w pięknym stylu i przy ogólnym
szlochu widzów. Walka z tak genialnie zorganizowaną tyranią
jak hitleryzm wcale nie polega na poświęceniu i ofiarach za
frajer. Polega na fachowości i przygotowaniu tego, co trzeba.
A także na małym, powolnym sabotażu. Na drążeniu
defetyzmem i niewiarą, na rozkładaniu od wewnątrz. Musimy
stać się najskuteczniejszym elementem gnicia, w tym nasze
przeznaczenie i cały honor naszej walki. Zapomniałem już o
innym honorze i o innych wiernościach, o sztandarze i
narodowych godłach. Nie mam zamiaru nadstawiać łba za
moją wiarę, dla swojej wiary trzeba żyć i realizować ją dzień
po dniu, tylko wtedy wiara ma w ogóle jakiś sens.
Wiem, co to jest hitlerowska kanalia, i będę ją dorzynał moim
własnym, prywatnym scyzorykiem na pozostawionym mi
milimetrze jej szyi. I będę w zupełnej zgodzie z mym
własnym, niedużym, ale współcześnie wykonanym sumieniem
Holendra, Europejczyka, demokraty. — Niestety, boi się
— pomyślałem. — Kochany… Walczy jak lew, jeszcze nigdy
tak nie walczył. Walczy ze mną i z sobą o mnie i o siebie.
Rozumie, że jakbym mimo wszystko poszedł do tego
Hagendorfa, to stanie wobec konieczności decyzji, z których
każda będzie zła, „każda zaprowadzi go w najgorszym
kierunku. Boi się walczyć, boi się utracić mnie, boi się okazać
mi, że się boi jednego i drugiego.
Kochany… — Dobrze — powiedziałem, przysiadając na
łóżku — a teraz pomyśl sobie, że pan Hagendorf może nam
pomóc przedostać się do Szwecji lub do Szwajcarii. Co
wtedy? — Wtedy zupełnie coś innego — uśmiechnął się Piotr
z rezerwą. — Wtedy udajemy się do Anglii, prosimy o czołg
albo samolot i jedziemy spełniać nasz zwykły obowiązek, w
zwykłych warunkach, obowiązujących dziś wszystkich
facetów w naszym wieku. Wtedy nie wojujemy żyletką
przeciw promieniom śmierci, lecz otrzymujemy należną nam
pomoc i zaopatrzenie od naszej strony.
Zresztą — przeciągnął się leniwie — nie rozumiem, jaki
interes może mieć w tym pan Hagendorf, abyśmy
przedostawali się do Szwecji? To bzdury. Nie wierzę, ażeby
pan Hagendorf był tu po to, aby ułatwiać nam pryśniecie. Do
takiej imprezy może mieć tu zawsze miliony klientów. On nas
potrzebuje na miejscu, jeśli potrzebuje. — Nie zrozumiemy się
nigdy — powiedziałem bez urazy.
— Ja uważam, że moim obowiązkiem jest pomóc takiemu
Hagendorfowi, jeśli tego ode mnie zażąda. Nie dlatego, że
naród i wiara, ale dlatego, że przyzwoitość nakazuje pomagać
przy obezwładnianiu kanalii. Zaś fakt, że pomoc ta ma mieć za
dekorację „Noc i mgłę”, stanowi dla mnie dodatkową
przyjemność. — Oczywiście — rzekł Piotr złośliwie — ty
uważasz także, że należało przyjąć wojnę o Gdańsk. —
Należało — przyznałem. — Tylko nie o Gdańsk, a o zasadę
określającą, że nie wolno jest rabować cudzych miast. Pociesz
się, Churchill sądzi tak samo jak ja.
— Polityka nie składa się z zasad — rzekł Piotr, kręcąc
papierosa — lecz z sytuacji. Ci, którzy uważają odwrotnie, są
wiecznie cierpiącymi i skamlącymi nudziarzami i wszyscy ich
mają dość.
Jak również tych, którym imponuje podniesiony kołnierz
płaszcza i którzy chorują na stalowo czujne spojrzenie spod
ronda nasuniętego na czoło kapelusza. I wreszcie naucz się,
naiwniaczku, że Churchill nie sądzi tak samo, jak ty, lecz
uważa, że Niemcy nie mają prawa pokazywać języka
Anglikom z brzegów kanału La Manche, toteż aby tego
uniknąć, będzie się posługiwał każdą zasadą pchającą na
śmierć przemiłych Polaków pragnących ginąć w obronie
wieży Tower i brytyjskich zasad. Spytaj lepiej Churchilla, co
sądził o rabowaniu cudzych miast w 1901 roku w Transwaalu?
— Ty prostaku — uśmiechnąłem się pobłażliwie. — Ty za to
nauczyłeś się wiedzy o tych sprawach z wstępnych artykułów
brukowych gazet, pisanych przez zacietrzewionych
ćwierćinteligentów. Wiem, wiem, wiem wszystko o
demoniczności Anglików i o interesie własnym, jako jedynym
wyznaczniku wszelkiej polityki w pojęciu ludzi prostych
czytających gazety i obdarzonych własnym rozumkiem,
których nikt już więcej na nic nie nabierze. Wiem także o tym,
że zasada nierabowania cudzych miast stanowi obecnie rację
bytu kilku nader potężnych społeczeństw i że choćby dlatego
warto się na niej wesprzeć, abstrahując od jej wartości
moralnych. Zaś jeśli chodzi o podniesione kołnierze, to
istotnie, trochę na to choruję — zgodziłem się. — I ty też.
Takie zabawy w podniesiony kołnierz deszczowego płaszcza
to ulubiona rozrywka naszego pokolenia, być może całej
epoki. Chłodna wszechwiedza, oto ideał samopoczucia, dobrze
o tym wiesz, pozujesz na nią z całych sił i jak możesz. Zapach
wielkomiejskiej mgły, otulającej sprawy i sprawki, to ulubiony
zapach naszego czasu, tak jak kiedyś ulubionymi zapachami
były kościelne kadzidło lub mocna woń ogrodowych kwiatów.
Ponadto żyjemy w kulcie osób niby niepozornych, a w gruncie
rzeczy potężnych, którzy coś tam gdzieś mogą. Wychowało
nas w tym kulcie ostatnie dwadzieścia lat sensacyjnej
literatury i filmu. Ten Hagendorf fascynuje cię tak samo, jak
mnie, gdyż coś tam gdzieś może, o czym nie mamy pojęcia i
wobec czego jesteśmy bezbronni. I to się liczy. Byłem trochę
nie fair wobec Piotrusia w tej rozmowie, która trwała jeszcze
długo i do niczego nie doprowadziła. Właściwie myślałem
cały czas o Helli, tylko nie chciałem się do tego przyznać.
Wraz ze zbliżaniem się dnia spotkania obraz jej nie ubywał
spod mych powiek. Ocknięte wizytą Eufrozyny potrzeby i
fatalny niedosyt krótkiego spięcia zamącały moje
oczekiwanie, odbierały mu klarowność jednoznacznej
tęsknoty za czymś ustalonym i uplasowanym w przystępnej
hierarchii wartości. Zdawało mi się, że spotkanie to przyniesie
mi jakieś maksimum rozwiązań, że wskaże jasno i
niedwuznacznie drogę następnych dni. Sam nie spostrzegłem
się, kiedy Hagendorf stał się ważkim czynnikiem
nadchodzącego spotkania.
Perspektywy, otwarte przez nową znajomość, skanalizowały
się dość jednolicie w haśle: administracyjna zmiana losu.
Hagendorf pomoże mi wyrwać się z mojego upadku. Dość
pochylania grzbietu przed stołem, otoczonym owalami
pustych twarzy bez rysów! Dość wygrzebywania nożyczek z
kieszonki frakowej kamizelki celem kradzieży papierowych
kawałków słoniny i sera! Dość ciułania płaskiego dobrobyciku
za cenę malutkich szachrajstw!
Dość mieszkania w oficynie dla służby, gdzie nadzorca ma
prawo wkroczyć o każdej porze dnia i nocy i spojrzeć z
pogardliwą odrazą na rozbabrane łóżko! Zatarły się gdzieś
zgodnie uroki i korzyści kelnerskiej arlekinady, wszystko
zdominował głód nowego sztafażu, w którym odbędzie się
miłość. Śliczna miłość, godna mego zapału i mych tęsknot,
mej zmagazynowanej czułości i mych zakumulowanych
porywów. Miłość we własnym mieszkaniu, jawiącym się w
wyobraźni od razu z niekrępującym wejściem i w półmroku
czerwonawych abażurów nad niskim tapczanem.
Miłość upstrzona i uwznioślona najbardziej dziś
podniecającymi rekwizytami literackości: podniesionym
kołnierzem deszczowego płaszcza, szyfrowanym liścikiem od
Hagendorfa, tkwiącym codziennie w innym miejscu,
chłodnym, zagadkowym spojrzeniem tego, który wie więcej i
lepiej, i powiedzeniem od czasu do czasu: — Kochanie,
musisz mi zaufać. Nie mogę ci tego wyjaśnić, ale są rzeczy, o
których się nie mówi. Musisz mi wierzyć i o nic nie pytać…
2
Siedziałem na tarasie Rumpelmayera już za dwadzieścia pięć
siódma. Przedtem, w domu, przygotowywałem się z dużą
starannością: kąpałem się, obciąłem paznokcie u nóg, ogoliłem
się nową żyletką, włożyłem białą koszulę, krawat z
jasnoszarego fularu w drobniutkie, żółto–granatowe ślimaczki;
ponadto miałem na sobie mój ulubiony garnitur jednorzędowy
z popielatej wełny w jodełkowy wzór, marynarka zapięta na
dwa górne guziki, ramiona bez waty, spadziste, kieszenie
naszyte, kupiony okazyjnie od pewnego Francuza, asa
czarnego rynku; cyrkułował on pomiędzy Paryżem a
Frankfurtem jako ochotnik w Organisation Todt, wożąc ciuchy
z Francji, a zrabowaną przez esesmanów w polskich gettach
biżuterię z Niemiec; na nogach miałem pięknie wyczyszczone
czarne Półbuty i białokremowe skarpetki. Ciekawe —
myślałem —
czy ona doceni elegancję tego zestawienia? Czarne obuwie i
białe skarpetki, wpadające z lekka w odcień kremowy.
Najlepiej z cienkiej, kordonkowej wełenki. Wielki krzyk
studenckiej mody z wiosny trzydziestego dziewiątego roku, w
okolicach Capoulade’a i Panteonu, w Quartier Latin i Cite
Universitaire… Bębniłem palcami po marmurowym blacie
stolika i paliłem skręconego z petowej mieszanki papierosa,
pudełko R6 leżało nietknięte na stoliku, gotowe do
poczęstunków; na zegarze nad wejściem była za piętnaście
siódma, na razie zegar był mi przychylny. Czułem się
świetnie, dobre ubranie i bielizna nie grzały, mimo lipcowego
ciepła, opalonej, wysuszonej skóry na ramionach i piersiach,
raczej przypominały o odświętności chwili, dawały poczucie
pewnego wdzięku istnienia, wzmożone udatnie przez swoisty
styl Rumpelmayera. Była to rozległa kawiarnia, o wyraźnie
niemieckim, wielkomiejskim posmaku z początków stulecia:
obszerny taras, marmury, brązy, ciemne meble, firmowe
łyżeczki, szklanki w srebrnych uchwytach, klosze do
mazagranu, oszklone ściany, wielkie rododendrony w
donicach, stary portier przed wejściem. A może ja ją kocham?
— przyszło mi po raz nie wiem który do głowy. Sytuacja
stawała się dość nieznośna: sam nawet dobrze nie wiedziałem,
kiedy pojawiło się we mnie słowo „kocham”, lecz wiedziałem
o tym, iż niezależnie od istniejącego stanu faktycznego można
sobie coś doskonale wmówić. Cóż zresztą oznaczało słowo
„kocham” dla mnie, jak brzmiało w mojej epoce? Znaliśmy je,
nieco zdewaluowane, we wszystkich językach Europy;
stanowiło ulubiony slogan armii słów, zawartej w modnych
piosenkach, padało co chwila z głośników radiowych,
pojawiało się co chwila na ekranach kin. Może nie
przywiązywaliśmy doń zbytniej wagi, w każdym razie nie
zastanawialiśmy się nad nim zbytnio; nie wypowiadaliśmy go
często, na tej samej zasadzie, na jakiej dobre wychowanie
zabrania wypowiadania pewnych wyrazów: rzecz jasna, miało
to mało wspólnego z naszym dobrym wychowaniem. Przyznać
muszę: nie bardzo wiedziałem, co słowo to oznacza; w
każdym razie nie pokrywało się z chęcią przespania się z kimś.
Miałem ochotę spać z większością napotykanych kobiet, nigdy
nie przyszłoby mi na myśl, wiązać te chęci z tym słowem.
Oczywiście dysponowałem szeregiem teorii wyjaśniających
jego sens, służyły one jednak bardziej potoczystości
przygodnego dialogu niż poszukiwaniom prawdy. Mawiałem,
zależnie od okoliczności: — Kocham, znaczy to, że chcę być z
kimś razem, całować kogoś i jeść z nim śniadanie, patrzeć, jak
pojawiają się zmarszczki wokół jej oczu, i nudzić się razem z
nią… — była to jednak podejrzana, taktyczna poetyka,
łatwiutka żonglerka komunałami z filmów i książek, lekko
przystosowanymi do sytuacji. Wyspecjalizowałem się zresztą
potężnie w tych mechanicznych plagiatach, sporządziłem
sobie nawet rodzaj repertuaru, dość cienko balansującego na
skraju najużyteczniejszych mistyfikacji. Chwilami sam
wpadałem we własnoręcznie wykopane wilcze doły i zdawało
mi się przez sekundę, że zrozumienie ociera się o mą
świadomość. Resztkę uczciwości koncentrowałem na unikaniu
fikcji: po prostu nie wypowiadałem tego wyrazu. Teraz,
siedząc u Rumpelmayera, zdawałem sobie z tego wybornie
sprawę, słowa: „A może ja ją kocham?”, rysowały się we mnie
jak propozycja, a nie jak badawcze, niespokojne spojrzenie w
głąb własnych uczuć. Z prawdziwą przyjemnością chciałbym
sobie odpowiedzieć: „Ależ tak, kocham ją!”, wydawało mi się,
że świat wygładziłby się natychmiast w płat lśniącej, ponętnej
materii bez żadnych męczących fałdów, że stwierdzenie takie
niesie ukojenie dwóch przytulonych skroni i gładkie
wzajemnie ofiarowanie. Obraz Helli zatarł się nieco przez
tydzień w swych rzeczywistych konturach i ułożył na wzór
mego o nim wyobrażenia; rozmowa na plaży, rozpamiętywana
i komentowana wielostronnie przez siedem dni tuz przed
zaśnięciem i zaraz po przebudzeniu, modelowana dodatkowo
przez bieżące wydarzenia, od Eufrozyny począwszy, a
skończywszy na Hagendorfie, przeobrażała się raczej w
zaczyn uczucia dla samego uczucia niż w realną skłonność do
konkretnego człowieka. Lezące wokół gazety na kijach,
klomby kwietne na Gallus Anlage, liliowe kontury Teatru
Nowego, umyty, dostatni spokój późnopopołudniowej godziny
pod koniec pięknego, lipcowego dnia — wszystko było
wypukłe i wyraźne, czekające na zdarzenie, które przegrupuje
te elementy chwili w celową naturalistyczną dekorację z
motywem centralnym ludzkiej postaci. A może nie przyjdzie?
— pomyślałem i spojrzałem na zegar nad przystankiem
tramwajowym po drugiej stronie ulicy: była za pięć siódma.
— Bardzo często nie przychodzą. W bilansie moich umówień
więcej jest tych, które nie przyszły.
Dlatego trzeba pracować per saldo… uśmiechnąłem się blado i
serce umazał mi niepokój. — Tak bardzo bym chciał, żeby
przyszła… — pomyślałem niemal płaczliwie, patrząc ciągle
na zegar.
Znałem doskonale dręczące zmagania z zegarem: do
oznaczonej godziny zegar jest producentem kolorowych
nadziei i fascynujących skojarzeń, potem gdy człowiek siedzi
lub stoi w pół godziny po umówionej godzinie, znienawidzona
morda zegara staje się źródłem wszelkich poniżeń, jakich
jesteśmy w stanie sami od siebie doznać.
Pięć po siódmej Hella ukazała się na tarasie i szła między
stolikami: odwracające się za nią głowy urlopowanych
żołnierzy, oficerów i odrywających się od gazet emerytów
znaczyły ślad jej drogi jak smuga farwateru za rufą okrętu.
Moje dwudziestotrzyletnie serce zabiło naraz jak gong przy
ringu, wstałem, przywitałem się i usiadłem, najszczęśliwszy,
bo cóż może być bardziej nadmuchującego szczęście, jak ów
nieporównany moment, gdy o oznaczonym czasie w dziejach i
w oznaczonym miejscu we wszechświecie zjawia się
trójwymiarowa kombinacja barw, zapachów, świateł i
kształtów, na którą się czeka, lekko zgrzana z pośpiechu i
modnie ubrana. Nikt w tym momencie nie podejrzewa, że
kobieta ma także system trawienny i głupie myśli, zaś
leciutkie lśnienie potu nad jej górną wargą budzi tkliwość.
— Genialnie pani wygląda — powiedziałem ze szczerym
podziwem.
— Doprawdy? — zarumieniła się. — Podobam się panu? —
Odetchnęła parę razy głęboko, dmuchając ostentacyjnie
powietrzem przez wargi, dla zadokumentowania pośpiechu, z
jakim tu biegła. — Nie spóźniłam się za bardzo?
— Nie — powiedziałem, nie spoglądając na zegary, które dziś
przestały dla mnie istnieć, zanim stały się mymi
prześladowcami. — Jest pani punktualna. Jeszcze jedna zaleta.
— Jeszcze jedna? A czy zna pan inne?
— Całe mnóstwo.
— Jakie? Proszę, niech pan powie choć jedną. U mnie w domu
zdziwiliby się bardzo, że jest ktoś, kto zna moje zalety. Kiedyś
— myślałem sobie — Tristan, Romeo i Oniegin spotykali po
raz pierwszy swe ukochane wśród krzewów głogu, jaśminu,
powojów, w parkowych pawilonach, w wiosennych
dąbrowach, pod murami starych kaplic i klasztorów, w
zamkowych krużgankach, na salach balowych w blasku
kandelabrów, pośród festynów i pałacowych zabaw. Dziś
spotyka się heroiny u Rumpelmayera, kawiarnia stała się
naczelnym akcesorium miłosnym epoki, stolik kawiarniany
miłosną stułą. Przestaliśmy być niewolnikami kosztownych
draperii, filiżanka nie dopitej kawy, paczka papierosów i
zapałki przed nami mają moc śpiewu słowików, zapachu róż,
blasku księżyca i sznurowych drabinek. Są kosztownym,
cennym atrybutem naszych wspomnień.
Siedząca naprzeciw mnie dziewczyna ani nie jest utkana z
mgieł, ani z cudownych woni, ani z nieziemskich wzruszeń,
stanowi po prostu zestaw kształtnych członków i dobrej cery z
modnymi kolorami i rysunkiem stroju, a przecież nie jest
przez to uproszczenie ani o cień pospolitsza czy mniej
upragniona niż Julie, Tatiany i Izoldy. Dzieli nas odległość
blatu stolika, co oznacza mniejsze oddalenie niż podczas
balkonowej serenady, lecz większe niż podczas skłonu głowy
na pierś kochanka w ogrodowej altanie, ale czy ta nowa
odległość eliminuje dźwięk serca będący sygnałem
najprostszej niezwykłości? Odległość pierwszego wstrząsu i
pierwszych zasiewów wzajemnych myśli o sobie można dziś
określić i wymierzyć, skrócić i wydłużyć, po prostu dobrać jak
kawiarnię. Jak to dobrze…
— Jest pani bardzo elegancka, wytworna. Jak by tu
powiedzieć? Pięknie ubrana, o właśnie to.
— Czy uważa pan to za zaletę?
— Nie chciałbym, aby mnie pani źle zrozumiała. To nie jest
snobizm. Ani próżność. Nie imponują mi drogo i świetnie
ubrane dziewczyny, nie uważam elegancji, zwłaszcza zdobytej
za grube pieniądze, za jakąś samoistną wartość, określającą
człowieka. Ale… — zawahałem się.
— Może jest to… — zaczęła, lecz zarumieniła się i przerwała.
— Dlaczego pani nie kończy?
— Nie… nic. To chyba głupie, co pomyślałam. Może nawet
nieładne.
— Ale co? Co pani chciała powiedzieć?
— Nic, nic. To nieważne. Nie mówmy o tym. A
przynajmniej…
— Dobrze — powiedziałem, usiłując zapanować nad
rozmową — może pani nie mówić. Chcę być tylko właściwie
zrozumiany, a nie wiem, czy wytłumaczyłem, o co mi chodzi.
Rzecz w tym, że dziewczyna może uosabiać jaką zewnętrzną
doskonałość, na co składa się nie tylko uroda, ale cały jej
wygląd. Mówi się o tym, że dziewczyna jest jakoś podana albo
zrobiona, prawda? Na przykład pani. Każdy szczegół pani
ubioru uderza nie tylko widocznym zadbaniem, doskonałym
gatunkiem, a nawet kosztownością, nad którą, mówiąc
szczerze, dosyć się zastanawiam, ale ponadto składa się na
jakąś stylową całość, bardzo frapującą i dziwną zarazem. Ta
torebka, ten kapelusz, ten kostium, ta bluzka…
— Można wiedzieć, dlaczego dziwną?
— Czy mam być szczery?
— Proszę o to — powiedziała bardzo delikatnie i uprzejmie,
bez skrywanej próby narzucenia swej woli.
— Dobrze. Otóż jest pani bardzo młoda i dziewczęca, co
podkreśla pani zarówno sposobem zachowania, jak brakiem
szminki na twarzy, a także młodzieńczością uczesania. Zaś
strój pani pochodzi z najnowszych żurnali i z drogich
magazynów mody. Coś w tym jest. Jest w tym jakiś
rozdźwięk.
— Czy to pana razi? — spytała ulegle, spoglądała na mnie
bystrze i bardzo uważnie szaropiwnymi oczami, uśmiechając
się uprzejmie, jak na oficjalnej wizycie. Był to tak zwany
bardzo miły uśmiech, zyskujący zazwyczaj uśmiechającej się
miano szalenie sympatycznej dziewczyny. Uroczy, lecz co z
tego? — pomyślałem o tym uśmiechu bez specjalnego
uznania.
— Nie, nie razi. Zastanawia.
— Że też pan to wszystko dostrzega — powiedziała; w głosie
jej była uległość, którą łatwo można było wziąć za
pochlebstwo.
— Dostrzegać to moja pasja — rzekłem chełpliwie i wszystko,
co dotąd mówiliśmy, wydało mi się od razu głupie,
niepotrzebne, sztuczne, nie prowadzące donikąd i nie
tłumaczące niczego, wbrew pozorom i zadęciom na
dociekliwość i błyskotliwą inteligencję. Ale skąd ten kostium,
ten kapelusz, ten materiał, ta droga torebka? — nie dawało mi
spokoju. — Jest bardzo bogata z domu albo po prostu
wcześnie i dobrze zaczęła. Z głową… Męczyły mnie te
podejrzenia: szczupła, drobna głowa o starannie uczesanych,
ciemnych włosach, spiętych w rogu czoła w modny pukiel i
opadających z jednej strony ciemną zasłoną na policzek i
szyję, mogła kryć w sobie coś, przeciw czemu trzeba było od
razu wystąpić, uodpornić się, zabezpieczyć. Nie mogę się dać
wziąć na żaden numer… — pomyślałem, zapominając na
chwilę, że właściwie kto i po co ma mnie brać na jakiś numer,
mnie, biednego, nic nie znaczącego pariasa o czystych
paznokciach. Chwilę milczeliśmy; pożerałem ją wzrokiem;
musiałem zresztą sam przed sobą przyznać, że posiadała
wszystko — od barwy oczu, kształtu ust i uśmiechu, po każdy
szczegół ubioru czy gestu — co z miejsca mogłem uznać za
najwspanialsze na świecie. Zawsze uważałem, że tak powinna
wyglądać dziewczyna dla mnie… — myślałem. — Może nie
chodzi tu nawet o jej dosłowny wygląd, lecz o jej gatunek.
— Kapelusz w taki upał? — powiedziałem dość napastliwie.
— Czy to nie przesada?
— Tak strasznie lubię ten kapelusz — powiedziała
przepraszająco i ulegle. — Czy nie podoba się panu?
— Podoba mi się — powiedziałem tonem pobłażania; w
istocie przepadałem za takimi kapeluszami o szerokich,
sterczących wysoko nad czołem rondach. — Może papierosa?

zaproponowałem.
— Palę bardzo mało — uśmiechnęła się. — Szkoda dla mnie
papierosów. Rozumiem, jak dziś o nie ciężko.
— No, wie pani… — obraziłem się dość ostentacyjnie.
Poczęstowałem ją otwartym pudełkiem z wysuniętym
papierosem, po czym zapaliłem zapałkę. Pochyliła głowę nad
zapałką i przypalała długo, dość niezręcznie; paliła bez
wprawy, nie zaciągając się. Rzeczywiście, trochę mi było
szkoda tego papierosa, pomyślałem, jaką przyjemność
sprawiłby Piotrowi lub Vesselemu, jak by go smakowali i
docenili.
— Czego się pani napije? — spytałem wobec nadchodzącego
kelnera.
— Poproszę o herbatę.
— Może ciastko?
— Za ciastko dziękuję.
— Proszę się nie krępować — uczyniłem niby
porozumiewawczy, w gruncie rzeczy zaś dość niezręczny
grymas. — Mam pod dostatkiem kartek. — W chwilę potem
pojąłem, że mrugnięcie to nie zostało w ogóle odebrane.
— Nie — powiedziała Hella bardzo grzecznie, lecz
stanowczo. — Za ciastko dziękuję.
Jej delikatna, pełna dobrego tonu i wychowania układność
zaczęła zwracać moją uwagę. Jasne było, że w obliczu
osobistej odpowiedzialności każdego wobec kartkowych
ograniczeń na żywność zjedzenie lub niezjedzenie ciastka
stanowiło dla niej probierz czegoś więcej niż dobre
wychowanie; wbrew wszelkim ewentualnym chęciom lub
chociażby wbrew taktyce niesprzeciwiania się niczemu, jaką
przyjęła od początku, umiała postawić na swoim.
— Zapach lip — powiedziałem, widząc, jak oddycha z
upodobaniem, jakby smakując powietrze. Czyni to tak —
pomyślałem — aby dać subtelnie do zrozumienia, że może
być pięknie i bez ciastek…
— Ślicznie pachną.
— To zasługa gazogeneratorów. Samochody poruszają się, nie
zatruwając powietrza spalinami.
Oto, co zawdzięczamy wojnie i racjonalnej oszczędności
surowców.
Uśmiechnęła się ulegle, z uznaniem, które sprawiło na mnie
wrażenie przesady.
— Bardzo zabawne — powiedziała. — Świetnie pan to
zauważył.
— Jeszcze ładniej pachnie na Bockenheimer Landstrasse.
Więcej lip.
— Doprawdy? — oczy jej były samą wdzięcznością za tę
informację. — Na pewno ma pan rację.
— Park wokół willi Rotszyldów jest pełen lip. Przepraszam,
wokół dawnej willi Rotszyldów.
— Dlaczego pan przeprasza?
— Może wyrządziłem pani przykrość, nie dodając słowa
„dawnej”? Bo przecież nie ma już Rotszyldów i nigdy tu nie
wrócą.
— Wie pan… — zaczęła i przerwała, wpatrując się we mnie z
wzmożoną uległością, wręcz z oddaniem; zarumieniła się przy
tym silnie. — To jest bardzo trudno powiedzieć, tak jak z tym
eleganckim wyglądem, ale…
— Ale co? — powiedziałem dość niegrzecznie. — Niech pani
wreszcie powie.
Położyła mi rękę na dłoni, leżącej obok papierosów na stoliku.
Zdumiała mnie taka bezpośredniość, po chwili jednak
spostrzegłem, że gest ten nie ma nic wspólnego z
przedwczesną poufałością czy zalotnością. Rękę miała lekko
wilgotną, jakby na skutek gniotącego zakłopotania.
Patrzyła mi prosto w oczy, ulegle, z oddaniem. Jeśli patrzy tak
na każdego mężczyznę —
pomyślałem — którego zna w sumie dwie godziny, to
dziękuję, ja wysiadam…
— Wydawało mi się — powiedziała cicho — że sprawię panu
tym przyjemność, ubierając się bardzo starannie na dzisiejsze
spotkanie z panem. Teraz jednak nie jestem pewna, czy
postąpiłam właściwie.
— Dość tego. Proszę teraz mówić wszystko, aż do końca. I
szczerze. Co panią tu gniecie i uwiera? — wskazałem palcem
na jej czoło.
— Wydaje mi się, że pan głęboko odczuwa to wszystko… —
uczyniła ręką nieokreślony gest wokoło. — Że dręczy się
pan… że wydaje się panu, iż tak ubrana, jak ja, dziewczyna
nie zechce się z panem spotkać, umówić… że ma pan
poczucie, iż jest pan gorszy niż inni. A to nieprawda… —
zakończyła gwałtownie nieskładne zdanie i pochyliła się nad
stolikiem, wpatrując się we mnie swym uległym wzrokiem,
który mógł wynikać zarówno z dobrego wychowania, jak z
nagłej skłonności do mojej osoby. Drażniła mnie coraz
bardziej myśl, że może tak patrzeć na kogoś innego.
— Zaraz, zaraz — powiedziałem. — Musimy to
uporządkować. Dlaczego sądzi pani, że uważam się za coś
gorszego od innych?
— Może to źle wyraziłam — zarumieniła się mocno i zmieniła
na twarzy. — Taka jestem niezręczna i obcesowa. Ach, nie
mogę sobie darować, że tak to powiedziałam…
— Nie odpowiedziała mi pani jednak na pytanie.
— Ta historia na plaży. Wydawał mi się pan wtedy jakiś
przygasły, jakby skaleczony. Ja doskonale pana rozumiem, to
było wstrętne, co mówili tamci ludzie. I dziś też wydał mi się
pan nieśmiały i złośliwy zarazem. To zawsze tak bywa, kiedy
człowiek chce złośliwością zasłonić jakieś swoje urazy i
smutki.
— Złośliwy? — zdziwiłem się. — Kiedy byłem złośliwy?
— Na przykład z willą Rotszyldów. Ja wcale nie należę do
tych, którzy uważają, że dobrze się stało z Rotszylda — mi. I
w ogóle z wojną i z tym wszystkim. Mój ojciec… —
przerwała nagle. —
Nie wiem, czy w ogóle to pana interesuje, co mówię?
— Bardzo — powiedziałem; w istocie byłem zachwycony.
Nigdy w mym życiu nie słyszałem, aby ładna dziewczyna
wypowiedziała tyle niegłupich i interesujących zdań. — Kim
jest pani ojciec, jeśli wolno zapytać?
— Jest wyższym wojskowym. Sztabowcem. Z czasów
Reichswehry jeszcze. I nigdy nie pochwalał tego wszystkiego.
U nas w domu witamy się zawsze, mówiąc „smacznego”*…

uśmiechnęła się do mnie porozumiewawczo.
— Rozumiem. Teraz rozumiem wszystko. Przyszła pani, aby
mi dać dowód, że są w tym kraju młode, ładne dziewczęta bez
obowiązujących przesądów. Jednym słowem przyszła pani po
to, aby wykazać mi, że są tu ludzie wierzący w prawdziwą
równość między ludźmi.
— Nie — zająknęła się. — To nie tak. To nie takie proste.
— W takim razie przyszła pani z litości. Aby mnie pocieszyć,
prawda? Ma to być dla mnie rekompensata za upokorzenia ze
strony pani rodaków, których pani potępia.
— Nie, nie… Doprawdy to nie tak…
— A jak? Myślała pani sobie: ubiorę się cholernie wytwornie,
niech facet ma przyjemność, że raz sobie posiedzi w kawiarni
z taką z okładek eleganckich magazynów kobiecych, w
dodatku należącą do narodu panów, niech na chwilę zapomni
o brudnych knajpach i o swoich zabiedzonych, słowiańskich
robotnicach czy służących. Tak sobie pani myślała? —
Mówiłem cicho, lecz twardo, notując z satysfakcją, jak ciosy
dochodziły celu i odciskały się krwawymi rumieńcami na
policzkach dziewczyny. — A może ma pani serce dobrej
samarytanki i nieugaszoną żądzę niesienia pociechy? Przyznać
trzeba, że wybrała pani dość atrakcyjny sposób okazywania
miłosierdzia. Za pomocą takiego kostiumu i takiego kapelusza
przyjemnie jest być misjonarzem.
— Myli się pan — rzekła z niespodziewanym spokojem. —
Dlaczego wraca pan ciągle do tego kostiumu i kapelusza?
— Ciekawe — powiedziałem brutalnie — skąd je pani ma?
Czy z pensji w Instytucie Fotograficznym, czy z gaży
oficerskiej ojca? Czy może z trzecich źródeł?
— Nie rozumiem.
— Tak przypuszczałem…
— Oczywiście, mogę panu powiedzieć, skąd mam te stroje. Po
prostu posiadam bezdzietną ciotkę, która jest właścicielką
jednego z najlepszych niemieckich domów mody w Baden–
Baden.
Ta ciotka kocha mnie bardzo i psuje, obsypuje mnie ciągle
podarkami prosto z Paryża.
— Uhm… — mruknąłem niedowierzająco, lecz była to czcza
manifestacja: wierzyłem każdemu jej słowu.
— Mówiliśmy ostatnio o fotografiach — zaczęła z
podlotkowatym ożywieniem. —
Przyniosłam panu trochę.
Wyjęła z torby plik dużych zdjęć. Były to olśniewające, choć
bardzo upozowane portreciki, na których Hella demonstrowała
nakrycia głowy, uczesania i suknie, znane mi dotąd tylko z
* słowo Mahlzeit — „smacznego”, używane było jako
powitanie przez tych Niemców, którzy unikali witania się za
pomocą Heil Hitler!
ilustrowanych reportaży z życia gwiazd filmowych.
Oglądaliśmy długo, po czym postanowiliśmy pójść na spacer.
Szedłem przez kawiarnię za Hellą i w sercu szumiało mi
upojenie na widok, jak ściągała na siebie spojrzenia
wszystkich. Kontrast pomiędzy delikatną, dziewczęcą
kształtnością jej postaci a wyrafinowaniem stroju uderzał
każdego. Fakt, że towarzyszyłem jej wśród spojrzeń, żenował
mnie nieco i uszczęśliwiał.
Snuliśmy się wolno przez Taunus Anlage, wśród pałacowych
gmachów bankowych i alejek między rozległymi kwietnikami.
Miasto Zapadało w półmrok bez iskierki światła wśród
liliowej szarości masywnych konturów i ciemnych
wieloplanowych głębi ulicznego krajobrazu. — Będę musiała
niedługo wracać do domu — powiedziała Hella. — Gdzie pani
mieszka? — spytałem ostrożnie: nadszedł czas tysiąca
podstępów i zawiłej strategii, wybiła godzina wzajemnego
omotywania się tysiącem drobniutkich, nieznacznych
zależności.
— W Sachsenhausen — powiedziała Hella — po drugiej
stronie rzeki.
Nie była to najlepsza dzielnica. Sztabowiec? — pomyślałem.
— Wyższy wojskowy? Mieszka w Sachsenhausen? — A więc
pojedziemy tramwajem? — spytałem tonem pobieżnym, jakby
nie przywiązując wagi do wypowiadanych słów. — Czy
pójdziemy pieszo? Przez Dolny Most? —
Pojadę tramwajem — powiedziała cicho Hella. —
Odprowadzi mnie pan do przystanku. — Taka ewentualność
nie wchodzi w rachubę — powiedziałem lekko, jakby nie było
w ogóle o czym mówić. — Nie zostawiam kobiet samych o tej
porze, w zaciemnionym mieście, po którego ulicach włóczą
się podchmieleni żołnierze na urlopach z frontu. Wybaczy
pani… — Zabrzmiało to bardzo ładnie, wyglądało nawet na
to, że zasadę tę realizuję niemal codziennie, i uczyniło chyba
większe wrażenie na mnie niż na Helli; Hella zaś poczuła się
zapewne bardzo pochlebiona zaszeregowaniem do kategorii
kobiet. — Więc chodźmy — westchnęła, zwróciła ku mnie
twarz i spojrzała na mnie ulegle, jak u Rumpelmayera. — Cały
dzień siedzę w dusznych ciemniach do wywoływania zdjęć,
wśród wyziewów kwasów i utrwalaczy — poskarżyła się
jeszcze. — Należy mi się trochę spaceru. — Spoglądała tak
przez sekundę na mnie, a ja gotów byłbym przysiąc, że jestem
dla niej jedynym człowiekiem na pustym, odartym z
roślinności globie. Może podobam się jej naprawdę? —
pomyślałem mętnie i niedowierzająco. — A może pragnie
tego samego, co ja, i intuicyjnie, od razu pojęła wszystko,
czyli to, że jesteśmy dla siebie, że szukamy siebie, że mamy
sobie coś ważnego do dania? A może jest tylko małą
puszczalską, która wyniosła z domu trochę dobrego
wychowania i uprzejmości, której grzeczność i elegancja
ułatwiają i pomagają w szybciutkich, płaskich decyzjach?…
Postaliśmy trochę na moście, patrząc to w czarną wodę,
odbijającą połyskliwie błękitnawą jasność nieba, to w bure,
zaciemnione miasto, raczej smutne niż ponure czy groźne.
— Tyle chciałbym pani powiedzieć — wyrwało mi się naraz;
słowa te burzyły moje dotychczasowe pozycje chłodnej
wyższości, spychały w niepewny i szlamowaty nurt liryzmu,
ale były taktycznie nieodzowne, zobowiązywały jakoś tę
dziewczynę, narzucały jej jakieś konieczności;
wypowiedziałem je odruchowo i od razu trudno mi było się
pogodzić z nowym układem rzeczy, z nowym nastrojem.
— Wiem, wiem — odparła szybko. — Ja to doskonale
rozumiem. Bardzo chciałabym, ażeby pan otrząsnął się z tego.
To wszystko jest jak zły sen. To podłe, co oni robią z ludźmi.
Z czego mam się otrząsnąć? — pomyślałem ze złością. — Z
mojego kartkowego dorobku? Z
możliwości jedzenia sera, kiedy chcę, i posiadania czystej
koszuli na co dzień? Przecież nikt nie bierze poważnie tych
idiotyzmów z plaży, miotanych przez karykaturalnych starców
w obwisłych kąpielówkach. Czułem, że należy tylko podjąć i
rozwinąć nieprecyzyjny motyw współczucia, rozbrzmiewający
dość banalnie w myślach tej dziewczyny, aby dopłynąć do
zacisznego portu zaspokojonych tęsknot i porywów ducha i
ciała. Wszystko sprowadza się do sposobu —
pomyślałem z obrzydzeniem. Nie, nie mogłem pójść na
sposób, na trik, na repertuar, na metodę czy taktykę; może tak
i czyniłem z innymi dziewczętami, ale doprawdy raczej
rzadko: usiłowałem sobie nawet przypomnieć w tej chwili, czy
i kiedy działałem na numer; wiedziałem tylko, że w tym
wypadku nie mogę tak postąpić. Nie, nie — buntowałem się
— nigdy na numer, nigdy na fałszywe przyrzeczenia, blef czy
obietnice, nigdy na litość ani na słowa bez pokrycia, które nic
nie znaczą…
A przecież tu teraz, na tym moście, zaczęło mi naraz zależeć
jak nigdy na uchwyceniu i zatrzymaniu czegoś, co mogło być
tak ważne, co mogło stanowić źródło nowych sił i nowej
odporności. Koniecznie — mówiłem sobie — skłam coś,
ustąp, poproś, zmięknij, okaż choć krztynę słabości, która
będzie surowcem triumfu. Słabość oznacza tu zwycięstwo,
wołanie o pomoc jest tu okrzykiem zdobywcy, czy nie
rozumiesz tego? Przyznanie, że się nad tobą znęcają, że żadna
cię dlatego nie chce, że każda się z tobą boi, może
doprowadzić tę dziewczynę do wszystkiego skuteczniej niż
żądza, ciekawość czy wyrachowanie. Chwila fałszywego
wzruszenia da ci teraz więcej niż całe lata rzetelnej, dumnej
mocy…
— Musi pan to zatrzeć w sobie — mówiła Hella szybko, z
przejęciem. — Musi pan wyrzucić z siebie zwątpienie i
gorycz. Jest pan młody i… interesujący, wszystko przed
panem, trzeba tylko przetrwać…
Roztapiała się zupełnie w poczuciu własnej głęboko
odczuwanej misji, trzymała mnie za rękę i wpatrywała się we
mnie dość natrętnie, szukając natychmiastowego efektu swych
słów. Frapował
mnie kontrast pomiędzy jej wyglądem a tym przemówieniem
w stylu niegdyś ładnych, starych panien z Armii Zbawienia.
Może ją teraz pocałować? — pomyślałem. — To nie jest zły
moment, chociaż ludzie się trochę za bardzo kręcą na moście.
Skąd do tej gówniary taki program? Mówi jak z książki.
Pocałować czy nie? Na razie więc otoczyłem tylko ramieniem
jej ramiona, co nie wywołało żadnego sprzeciwu.
— Hello — powiedziałem chłodno, a nawet ironicznie — kto
pani powiedział, że ja jestem nabity goryczą i zwątpieniem?
Ze gryzę się i zatruwam sobie życie? Niech mi się pani dobrze
przyjrzy. Czy ja doprawdy wyglądam na cierpiętnika?
Hella uwolniła się lekko z mego ramienia. — Nie mogę się
panu przyjrzeć, bo jest ciemno —
powiedziała i poszła przodem. Skręciłem papierosa i
zapaliłem, otaczając skrupulatnie płomyk zwiniętą dłonią. —
Hej tam! — zawołał ktoś natychmiast z drugiej strony jezdni.
— Co to za zwyczaje? Nie wiecie, że zaciemnienie! I to
jeszcze na moście, taka iluminacja!
— Jak ludzie przesadzają — uśmiechnęła się w mroku Hella;
zrównałem się z nią i szedłem krok w krok, nie ujmując jej
nawet za rękę. — Pamiętam — dodała — jak wiele pana
kosztowało, aby przyznać się do tego, co pan teraz robi i gdzie
pan pracuje. Nieładnie, że nalegałam, ale zanim zdążyłam
panu powiedzieć, iż uważam to za zupełnie nieważne i nie
mam żadnych przesądów w tym względzie, stał się pan
złośliwy i agresywny, usiłował pan wydobyć ze mnie, w
sposób napastliwy, choćby cień lekceważenia dla swojej pracy.
To było jasne, że nienawidzi pan zawodu, do którego
wykonywania zmusiły pana okoliczności, że stara się pan bez
powodzenia pokryć swoją drażliwość i szuka pan
ostentacyjnie takich, którym to się nie podoba, że węszy pan u
każdego pogardę względem siebie.
— Zupełne pudło — powiedziałem obojętnie. — Nie ma pani
pojęcia, jak podoba mi się zabawa w kelnera. Jest to
najpyszniejszy kawał w moim życiu. Pomijając niezwykłą w
naszych warunkach lukratywność tego zawodu, nigdy się tak
nie bawiłem jak obecnie.
— Zabawa w kelnera? — zdziwiła się Hella. — Na plaży
powiedział pan, że jest pan tylko i wyłącznie kelnerem. Czyż
nie?
— Na plaży znaliśmy się słabo. Nie widziałem powodu, aby
wprowadzać panią od razu w me prywatne sprawy.
Hella zatrzymała się i odwróciła twarzą do mnie. Stała tuż,
blisko i patrzyła na mnie znów z owym niezwykłym wyrazem
uległości w oczach, który raczej zapodział się gdzieś podczas
spaceru. Twarz miała matową i mizerną, widoczną wyraźnie w
wyblakłym granacie lipcowego mroku. — Przeczuwałam to
— powiedziała dość naiwnie. W tej chwili postanowiłem
nieodwołalnie zerwać z Park–Hotelem i kelnerstwem, raz na
zawsze.
— Przed wojną studiowałem filologię romańską —
powiedziałem, sam nie wiem dlaczego; aż mnie zatkało z
nadmiaru inwencji. — Kelnerstwo… — mówiłem z
nonszalancką drwiną — cóż za wspaniała okazja do
obserwowania ludzi i sytuacji, do wybornych dowcipów, do
śmiechu z innych i z siebie. Jest to ponadto najwygodniejsza i
najbezpieczniejsza dziś forma do odszukiwania dumy we
własnych upokorzeniach. My, parszywi europejscy
niewolnicy, powinniśmy być pomiatani po to, aby odnajdywać
w tych poniżeniach sens naszej walki, nienawiści i pragnień
zwycięstwa.
Przyzna zaś pani, że przyjemniej jest być pomiatanym w
Park–Hotelu niż w Dachau, prawda?
Szliśmy parę minut w milczeniu. Szlus z Park–Hotelem… —
myślałem — to jedno jest pewne… Hella przystanęła. —
Proszę mnie tu zostawić — powiedziała. — Mieszkam za
rogiem tej ulicy.
— Zgoda — powiedziałem oschle. — Czy będę mógł Panią
jeszcze zobaczyć? Czy spotkamy się?
— Właśnie tego nie wiem — powiedziała Hella.
— Czy mogę do pani zatelefonować?
— Nie mamy w domu telefonu.
Kłamie… — pomyślałem. — Ojciec sztabowiec i nie ma
telefonu? Albo kłamie, albo ojciec nie jest w sztabie…
— Może do tego instytutu? Chyba można zadzwonić w czasie
pracy?
— Chyba można — powiedziała niepewnie. — Dobrze. Zaraz
panu zapiszę numer.
Wyjęła srebrny ołóweczek z torby i notes, z którego wyrwała
kartkę i zapisała na niej coś szybko. Schowałem kartkę do
kieszeni. — Do widzenia — powiedziała miękko
modulowanym głosem; słuchając tego głosu wydawać się
mogło, iż odtąd życie jej będzie wyłącznie czekaniem na
następne spotkanie ze mną.
Wracając przez most, uświadomiłem sobie, że po raz pierwszy
w tym kraju rozmawiałem przez blisko trzy godziny z kimś,
kto nie spytał mnie o narodowość. W Park–Hotelu poszedłem
do kabiny telefonicznej i wyjąłem kartkę Hełli. Widniał na niej
numer telefonu, imię i nazwisko: Hella von Veidt, wypisane
starannie i schludnie kształtnymi, krągłymi literami. Szukałem
przez chwilę w książce telefonicznej tego nazwiska z adresem
w Sachsenhausen, lecz nie było go. Natomiast numer Instytutu
Doświadczalnego Techniki Fotograficznej zgadzał się bez
zarzutu.
3
Hagendorf okazał się pederastą. Zatelefonowałem do niego
nazajutrz po spotkaniu z Hellą; w głosie jego nie odnalazłem
ani zdziwienia, ani specjalnej przychylności, gdy podawał mi
godzinę spotkania w swojej kancelarii. Mieściła się ona w
ciężkiej pałacowej kamienicy przy Bethmannstrasse, bogatej
ulicy śródmieścia, bocznej i cichej, pełnej drogich tablic o
żłobionych w marmurze, złoconych literach, składających się
na słynne w świecie nazwy banków i towarzystw akcyjnych.
Wszedłem na pierwsze piętro po czerwonym chodniku,
pokrywającym secesyjne schody, i zadzwoniłem do
zamczystych, rzeźbionych drzwi. Otworzył mi sam
Hagendorf: ogromna kancelaria, złożona z poczekalni, biura i
gabinetu, była pusta. Początkowo rozmawialiśmy o jakichś
głupstwach, o pogodzie i jedzeniu, żaden z nas nie wiedział
prawdopodobnie, jak przystąpić do interesującej go części
spotkania. Właściwie nie miałem żadnego planu, czekałem na
coś poważnie brzmiącego z jego strony; wtedy mógłbym
zaatakować i poprosić o pomoc przy zmianie zatrudnienia.
Głupie domysły, jakie wymieniałem z Piotrem, wydały mi się
od początku, zaraz po przekroczeniu progu tej kancelarii,
nieistotne i bezsensowne.
Siedzieliśmy w głębokich, skórzanych fotelach, dość
wytartych, lecz drogich, otoczeni ścianami pełnymi półek i
grubych prawniczych ksiąg. Wszystko tchnęło tu omszałą
tradycją starych adwokackich firm: potężne empirowe biurko,
zarzucone skoroszytami i aktami, fotografie wiekowych
panów w togach i biretach, o obliczach zdobnych w cwikiery i
bródki hiszpanki; na małym tureckim stoliku między fotelami
stało pudełko cygar, leżały papierosy. Hagendorf wyjął z
etażerki butelkę brandy i nalał dwa kieliszki. Coś się ledwie
uchwytnie zmieniło w jego postawie, głosie, spojrzeniu, były
to jednak mikroskopijne odchylenia od zwykłej chłodnej
powściągliwości, gdyż kontrolował się z niebywałym uporem;
później, kiedy opowiadałem wszystko Piotrowi, zdołałem już
sobie uświadomić te niuanse. Dopiero gdy położył mi rękę na
kolanie i sunąc lekko, oświadczył bardzo spokojnie,
beznamiętnie, niemal lekceważąco, że jestem ładnym
chłopcem, zrozumiałem, że oto są wszystkie rzeczy poważne i
interesujące, jakie mogą mnie w tym lokalu spotkać.
Odczułem nawet cos w rodzaju uznania dla inteligencji i taktu
tego człowieka: słowa jego brzmiały jak swobodna, ironiczna
deklaracja, wypowiedziane były tonem dobrego żartu,
bagatelizującego z góry możliwość odmowy, szukającego
porozumienia za pomocą świadomie sznurowatych środków;
ostentacyjna wskazówka na kiczowatość sytuacji miała mi
pochlebić, ujawnić, jak bardzo się tu liczy na moją
inteligencję, cienkość psychiczną i poczucie humoru, odwołać
się do przypisywanej mi a priori finezji. Wstałem, podszedłem
do ogromnego okna wychodzącego na Kaiserplatz i
powiedziałem: — Mógłbym panu teraz pięknie zdemolować
twarz.
Nie ma pan nawet pojęcia, jaką mam na to ochotę. Podbić
oczy i złamać nos Niemcowi z dobrej rodziny, zwłaszcza
bezkarnie, cóż za okazja… Niech pan pomyśli, policjanci
jeszcze podziękowaliby mi, gdyby się tu zjawili, gdyby ich
pan nieostrożnie tu zwabił krzykami o pomoc.
Wie pan o tym równie dobrze jak ja. Ale nie, proszę się nie
bać, nie uczynię tego. W
Kurfürstenhofie postąpił pan przyzwoicie, a nawet z
wdziękiem, wobec tego jesteśmy kwita. —
Hagendorf patrzał na mnie bladoniebieskimi oczyma, bez
krzty zdenerwowania czy podniecenia, tak samo, jak na
ślubnym przyjęciu. — Jesteś bezczelny, mój chłopcze —
powiedział, kręcąc kieliszek w palcach. — Ale wal dalej. To
ciekawe. — Nie zbił mnie bynajmniej z tropu tym spokojem.
— Mnie interesuje — zauważyłem spokojnie — co
powiedziałaby opinia frankfurcka o znanym adwokacie,
którego dziwne skłonności zaprowadziły aż do pohańbienia
rasy. Trudno byłoby bowiem inaczej nazwać igraszki z
niższym rasowo cudzoziemcem, no nie? — Hagendorf
uśmiechnął się. — To ładne — powiedział. — Zabawny jesteś.
Skłonny jestem uwierzyć ci, że pobiłbyś mnie bez trudu,
wyglądasz na silniejszego, ale nie mogę w żaden sposób
zgodzić się z twym wyobrażeniem o niemieckiej policji. Czy
naprawdę sądzisz, że słowo znanego frankfurckiego adwokata
ważyłoby mniej w komisariacie niż twoje oskarżenie? Czy
przypuszczasz, że opowieść o rozkosznej zabawie w czarną i
białą muszkę nie znalazłaby tam chętnych słuchaczy? —
Oczywiście — przyznałem — dostałbym za to solidnie po
krzyżu. Ale i pan zainkasowałby kilka ciosów, które naprawdę
nie opłacają się. — Kochanie — rzekł Hagendorf zimno — w
takim razie po co tu przyszedłeś? — Nareszcie rozsądne słowa
— powiedziałem z uśmiechem; zbliżyłem się do stolika i
wziąłem kieliszek do ręki. — Może mi pan w czymś pomóc,
za co uzyska pan moją wdzięczność. — Hagendorf uśmiechnął
się raz jeszcze. — Twojej wdzięczności nie potrzebuję nawet
do czyszczenia butów — rzekł. — Ale możemy porozmawiać.
Mów, o co ci chodzi?
Wyszedłem od Hagendorfa z listem do niejakiej baronowej
von Wrangel, pracującej w Bibliotece Języków
Współczesnych imienia Hermanna Goeringa. Wszystko to
było tak nieoczekiwane, olśniewająco nowe i nieprzewidziane,
że nawet Piotr nie mógł się w niczym połapać, gdy mu
relacjonowałem przebieg i wynik tej dziwacznej wizyty. —
Dlaczego ci w końcu dał ten list? — rzekł Piotr nieufnie. —
To podejrzane. — Piotrusiu — uśmiechnąłem się, lecz czułem
się niepewnie, uśmiech mój był krzywy i nieszczery, jak
zawsze, gdy trzeba się tłumaczyć z czegoś, czego się nie
popełniło, ale co mogło się wydarzyć. — Czyżbyś sądził, że ja
coś potem z nim?… Stary, opamiętaj się! — Dobrze —
odsapnął Piotr — ale dlaczego do jakiejś biblioteki? Co ty
masz wspólnego z bibliotekami? — Potem rozgadaliśmy się
— odpowiedziałem Piotrowi. —
Zachowywał się normalnie, był bardzo miły, wypytywał mnie,
co studiowałem przed wojną, jakby nic innego nie wchodziło
w grę, jakbym nie mógł być w jego pojęciu ekspedientem
sklepowym lub monterem elektrykiem. Stworzył miłą
atmosferę jakiejś równorzędności, jakiej nie doznałem jeszcze
nigdy w tym kraju, siedzieliśmy w fotelach naprzeciw siebie,
piliśmy dobrą brandy z pięknych kieliszków i paliliśmy
papierosy „Muratti”. Kilkakrotnie wracał do tej historii na
ślubie i bardzo się śmiał. Z czasem poczułem się pewniej,
Hagendorf jak gdyby zrównoważył dwa świetne kawały, mój
wyczyn z muszkami i jego krótka zalecanka do mnie wydały
mi się jakby przynależne do tej samej kategorii zdarzeń,
równie dowcipnych jak mało istotnych, nie obowiązujących i
atrakcyjnych; to było bardzo zręczne, niebawem wydało mi się
wręcz, że jesteśmy dobrymi znajomymi. — Może się jednak
bał? — rzekł Piotr. — Może — powiedziałem — lecz nie
jestem pewien. Na pytanie, co studiowałem, odparłem, że
filologię romańską. Architektura zdała się już raz psu na budę,
jak wiesz, trzeba było spróbować z innej beczki. — Przecież
nie masz pojęcia o filologii romańskiej — zezłościł się Piotr z
czystej pedanterii. — Jeszcze wpakujesz mi się w taką aferę,
że ja pójdę siedzieć. — Nic się nie bój, stary — roześmiałem
się. — Pewien urzędnik Arbeitsamtu pouczył mnie kiedyś, że
nie święci garnki lepią. — Skąd ci przyszła filologia romańska
do głowy? — denerwował się Piotr. — Nie wiem — odparłem
— sam się nad tym zastanawiam od paru godzin. Ostatecznie
nie pojmuję, dlaczego filologia romańska ma być czymś
trudniejszym od kelnerstwa lub dźwigania progów
kolejowych? Czym jest gorsza od architektury lub wożenia
skrzyń na dworcu towarowym? Rzeczą naszego pokolenia jest
nic dobrze nie umieć, mieliśmy po temu przeszkody naturalne
i ostateczne, nie danym nam było dojść do specjalizacji w
żadnej dziedzinie, ale za to udzielony nam został przywilej
ochoczego podejmowania się każdej roboty bez konieczności
osiągania błyszczących rezultatów. Ciesz się z tego,
chłopczyku, że jedyną twoją kwalifikacją jest wydolność
twoich szarych komórek. Jak tylko mu powiedziałem, że
marzę o zmianie pracy, uśmiechnął się i spytał, co
studiowałem. Ja, że filologię romańską, on na to, że będzie mi
mógł pomóc w uzyskaniu posady w jednej z frankfurckich
bibliotek miejskich. I dał
mi ten list. Co ty na to? — Powinszować — rzekł Piotr oschle.
— Kiedy się wyprowadzasz? —
Piotr — powiedziałem, poważniejąc — dlaczego nie chcesz
zrozumieć, że ja już nie mogę dłużej tego wytrzymać? —
Czego nie możesz wytrzymać? — uśmiechnął się niedobrze
Piotr. — Wiktu w Park–Hotelu? Plucia do kawy pana Eisslera?
A może deserów naszego patissiera? Może pokoju z
niekrępującym wejściem? A może tego Philipsa i dzienników
radiowych z Londynu? Czego nie możesz wytrzymać, ty
bezczelna świnio? Może tego parszywego mijania się z
prawdziwym nieszczęściem, które oszukujesz, które masz
gdzieś, a które szarpie dziś miliony ludzi na całym świecie na
strzępy? Ach, ty nędzny hochsztaplerze, ty mały kanciarzu,
dręczy cię, że nacinasz historię świata na parę marnych groszy,
na równowartość twego nikczemnego powodzenia. I zamiast
siedzieć cicho, jak najciszej, i obgryzać cudem złapaną kość,
cholera cię pcha nie wiadomo gdzie… Czekaj, doigrasz się…
— Piotr odwrócił się na łóżku, aż rama jękła, i sięgnął po
tytoń; był
naprawdę zły. — Nigdy się nie zrozumiemy — mruknąłem. —
Rozumiemy się doskonale —
wycedził wolno, z pogardą. — Mam nadzieję, że jak uzyskasz
zwolnienie z Park–Hotelu, poprujesz do Francji, a potem
dalej? Tak, jak kiedyś zamierzałeś. — Nie — powiedziałem
zimno
— zmieniłem zamiary. Zostaję we Frankfurcie. Nie ruszę się
stąd bez ciebie, a ponieważ ty nie chcesz się stąd ruszyć, więc
i ja zostaję. — Gdzie jest granica obłudy? — Piotr wzniósł
oczy do nieba. — Ten drań zostaje dla mnie… Dla mnie!
Boże, nie karz kłamcy… — W słowach moich była jednak
jakaś prawda i Piotr wiedział o tym. W chwili gdy je
wypowiadałem, wszystko było wymieszane ze sobą i splątane
jak brudna bielizna w walizce: myśli i intencje, uczucia i
impulsy kotłowały się we mnie z mętną siłą i świeżością
zaledwie sformułowanych wyobrażeń. Hella i Piotr, wołanie
przygody na szlaku i pożądanie rekompensat psychicznych na
miejscu, tęsknota za nowym, strach przed niewiadomym i
przywiązanie do wypróbowanego — wszystkie wątki mych
odruchów i chęci krzyżowały się ze sobą beznadziejnie:
szarpałem je niecierpliwie ku sobie, jak rękawy fatalnie
zgniecionych w jeden tobół koszul.
Nazajutrz po obiedzie złożyłem wizytę baronowej von
Wrangel. Była to przysadzista i otyła staruszka o rozmazanych
oczach, dość niechlujna, lecz nie rezygnująca ze szminki,
obwieszona mitenkami, koronkami, aksamitkami,
medalionami i używająca pince–nez; jednym słowem postać
klasyczna. Natomiast głos, jakiego użyła w rozmowie ze mną,
nakazywał baczną uwagę; był to głos tubalny i cierpki,
jaskrawo kontrastujący z poczciwym arystokratyzmem starszej
pani.
Mówiła wypieszczoną francuszczyzną, pełną wyrazów z
rokokowych romansów dworskich lub z wykładów w Sacre–
Coeur dla panien z najlepszych domów; kosztowało mnie
wiele trudu, aby się przystosować do tego stylu, niektórych
mych słów z codziennej gwary po prostu nie rozumiała. —
Pochodzi pan z Warszawy, jest pan Francuzem i chce pan
pracować u nas — powiedziała po przeczytaniu listu
Hagendorfa, a także wysłuchawszy mej zawiłej opowieści. —
Studiował pan filologię romańską i praca pośród regałów,
pełnych książek, stanowi pański życiowy ideał. — Tak jest —
przytwierdziłem skromnie. — Szelest zżółkłych kartek,
między którymi szumi mądrość wieków, gdzie spoczywa
dorobek europejskiej myśli i uczuć, oto, za czym tęsknię. —
Zmuszono pana do pracy kelnera — kontynuowała baronowa
— zaś chce pan powrócić do właściwej panu atmosfery życia.
Zobaczę, co mogę dla pana uczynić. — Okazało się, że mogła
wiele; w chwilę potem przyjęty zostałem przez dyrektora
biblioteki. Siedział w ciasnym pokoju, pełnym sztychów i
starych map, zawalonym aż do przesady książkami. Leżały tu
one w stertach, kupkach, na półkach, na stołach, zmasowane
aż do granic dekoracyjnej groteski. Dyrektor przypominał mi
portrety Humboldta czy Leibniza, czy jakiegoś innego
niemieckiego uczonego przyrodnika lub tylko pewnego aktora
filmowego, specjalisty od ról dobrotliwych niemieckich
uczonych.
— Młody człowieku — powiedział powoli — chce pan u nas
pracować, prawda? To piękne.
Bardzo potrzebujemy pracowników, wojna zabrała nam wielu,
inni musieli włączyć się do wysiłku produkcyjnego Rzeszy i
oddać ojczyźnie pracę swych rąk. Rozumiem, że Niemcy
walczą o życie, ale wierzę, że nasza cicha praca ma również
epokowe znaczenie i obawiam się o jej rezultaty wśród tej
pogoni za osiągnięciami militarnymi i ekonomicznymi. Stąd
witam pańską ofertę z radością. W
podziemiach tego gmachu znajduje się tak zwany katalog
zbiorczy niemieckiego obszaru językowego, czyli kilkanaście
milionów karteczek, odpowiadających takiejże ilości
wszystkich niemieckich publikacji książkowych od czasów
Gutenberga po dzień dzisiejszy. Jest to skarb niebywałej
wartości, jest to wynik benedyktyńskiej pracy kilku pokoleń
zamiłowanych bibliotekarzy, którzy poświęcili… — Pieprzył
coś długo, jak każdy maniak na swój ulubiony temat, po czym
zapisał skrupulatnie moje nazwisko i adres, nie pytając o nic.
Zszedłem po żelaznych krętych schodach do głównej sali
bibliotecznej, ogromnej, obramowanej setkami książkowych
grzbietów wzdłuż ścian. Było tu przeraźliwie pusto, czysto i
cicho; promienie popołudniowego słońca odbijały się w
długich lśniących stołach ze starego wypolerowanego dębu,
klinicznie wytartych z kurzu. Przy końcu jednego ze stołów
siedziała baronowa z pudełkiem tytoniu przed sobą. Nabijała
tytoń do papierowych gilz za pomocą specjalnej maszynki,
fabrykując w ten sposób papierosy z długim papierowym
ustnikiem; wzruszyło mnie to nieco, takie papierosy robili
sobie w domu polscy oficerowie starszej generacji, z którymi
mnie nic nadzwyczajnego nie łączyło, ale dla których
odczuwałem jakiś mało usprawiedliwiony sentyment, pewną
słabość. —
Pan pochodzi z jakiej rodziny? — spytała baronowa dość
bezpośrednio. — Jestem synem zubożałego oficera
sztabowego — odparłem bez ząjąknienia. Jest pan zatem
szlachcicem —
orzekła, wnioskując z sobie tylko wiadomą logiką. Nie
zaprzeczyłem jej przez grzeczność, tak przynajmniej zdałem
sprawę Piotrowi z tego fragmentu rozmowy. — Dlaczego i
tedy nie używa pan „de” przed nazwiskiem? — spytała. —
Tako człowiek nieco upadły — powiedziałem, spuszczając
oczy — wykonujący najemnie, choć z musu, zawód kelnera,
nie chcę przynajmniej postponować tej spuścizny ojców, jaką
jest szlacheckie nazwisko. — Bzdury — powiedziała
baronowa. — Już ja to naprawię… — Idioto — powiedział w
godzinę później Piotr — tak się urządzisz, że będziesz wisiał.
Nie dość, że nabijasz się w żywe oczy z podstawowych reguł
życia czwartego roku wojny w hitlerowskich Niemczech i
robisz wariatów z wszystkich, z sobą włącznie, ale jeszcze I
najgłupiej pod słońcem fałszujesz nazwisko. Czekaj,
zobaczysz… — Miał
trochę racji, lecz ja przecież nie mogłem nie zagrać tej gry, nie
rozegrać tej partii. Pożegnawszy się z baronową, opuściłem
bibliotekę i długo stałem przed jej wejściem, wpatrując się z
upodobaniem w lekko zapuszczony ogród i wykwintnie
podniszczony mur, otaczający jej neorenesansowy gmaszek;
stała na rogu Schlageter Anlage, u wylotu alei na Men; ulica w
tym miejscu miała dostatni wdzięk nadrzecznych bulwarów i
zamożnych zeszłowiecznych dzielnic. Co za numer! —
myślałem tkliwie. — Zostać na tej melinie do końca wojny!
Co za heca! Wokoło świat się pali, a ja w klasztornej ciszy, w
bibliotekarskim fartuchu, czytający starodruki, sługa nauki i
wiedzy, przeżywający w cieniu oprawnych w safian tomów
swój wielki romans, jak Abelard z Heloizą, wsłuchany w
szmer odmętów ludzkiej mądrości spomiędzy pergaminów
odwiecznych ksiąg.
Nigdy więcej handlu kartkami żywnościowymi, precz z
synkopowaną muzyką od Schumanna, apage bary automaty…
— Piotr — powiedziałem potem, kładąc się w nogach jego
łóżka —
musisz mi pomóc. Mówiłeś, że można to jakoś załatwić, a ja…
— Co ty? — żachnął się Piotr. —
Ty biedny nałogowcze mistyfikacji. Znudziło mi się ostrzegać
cię.
Mistyfikacje mają właściwości sprinterskie, w pewnej chwili
zaczynają gonić się wzajemnie: fragmenty życia, których siłą
napędową jest powierzchowna zuchwałość drobnych oszustw,
pędzą i wirują z niebywałą szybkością. W jakimś momencie
baronowa i Piotr jakby złączyli swe wysiłki.
Piotr stał się nieoczekiwanie gorącym rzecznikiem mej równie
banalnej, jak ryzykownej emancypacji. Nie wiem, co go
nawróciło, ale w ciągu jednego dnia stworzył dość misterny
plan działania. — A więc przyjeżdżają nowi Francuzi —
oświadczył mi nazajutrz. — Tym razem na pewno.
Podawałem Eisslerowi śniadanie i słyszałem, jak rozmawiał z
Brütschem. Teraz albo nigdy. Oto moment, w którym przestaje
mu zależeć na twojej obecności w Park–Hotelu. Tłuczesz jutro
dychę talerzy i wylatujesz jak z procy, bez dodatkowych
przykrości. — To nie sztuka —
zawahałem się. — Rzecz w tym, aby obyło się bez awantur.
Chociaż, pomyślę nad tym. Z tymi talerzami może być
klawo… — Tego samego dnia przyszedł list z biblioteki,
adresowany do pana Filipa de Vincel. Garbaty Egon popatrzył
na mnie głupio, wręczając mi kopertę; nie wiedział, co o tym
sądzić, bał się zaś spytać. Baronowa funkcjonowała bez
zarzutu: list zawierał zawiadomienie, że mam złożyć podanie
o pracę w Urzędzie Kultury magistratu miasta Frankfurtu z
prośbą o przydział do Biblioteki Języków Współczesnych
imienia Hermanna Goeringa. Na razie zdecydowałem się na
telefon do Helli. W przerwie poobiedniej umyłem się i
przebrałem, jakbym szedł na spotkanie; wybrałem ustronną
budkę telefoniczną na Gutleutstrasse, nieopodal Moslera, i
nakręciłem numer. Odezwał się jakiś kobiecy głos, tak
niemiły, że aż się zarumieniłem, czy przypadkiem nie
rozpozna we mnie cudzoziemca po akcencie i doborze słów;
głos kazał mi czekać, czekałem długo, wreszcie odezwał się
głos Helli, dość niski w telefonie i jakby poważniejszy. Z
wrażenia zrobiło mi się gorąco, uchyliłem drzwi budki, po
czym jeszcze goręcej, gdyż wydało mi się, że wytropiłem w
głosie Helli rozradowanie. Powiedziała, że nie ma nic przeciw
spotkaniu ze mną i prosiła, abym czekał na nią pojutrze o
szóstej przed Wartą Główną.
Czyli nieopodal Instytutu. Zgodziłem się dość chłodno i z
umiarem, chociaż wszystko chodziło we mnie z radości.
Nazajutrz ruszyłem do ataku. Podawałem przy śniadaniu i
zbiłem trzy filiżanki oraz cztery talerzyki. Zaraz z początkiem
obiadu wyślizgnęły mi się z rąk trzy głębokie talerze, prosto
na kaflową posadzkę offisu, a w chwilę potem ten sam nędzny
los spotkał dwa płaskie i sosjerkę. Ostatnia seria dokonała się
na oczach Brütscha. Brütsch zachybotał się do przodu i tyłu,
uniósł okulary na czoło i popatrzył na mnie ze smutkiem. — O
co ci chodzi, Fil? — spytał. —
Rzecz w tym — powiedziałem opryskliwie — że osiem lat
temu, grając w hokeja na lodzie, doznałem kontuzji lewej ręki.
Ręka ta drętwieje mi od czasu do czasu, ulega jakby
chwilowemu paraliżowi. Cały rok miałem spokój, teraz
zaczyna się na nowo. Chciałbym, kochany panie Brütsch, aby
mnie pan dobrze zrozumiał, ażeby pan wiedział, jak mi jest
przykro i żal, ale zdaje mi się, że nie będę mógł dłużej
pracować w Park — — Hotelu bez szkody dla firmy… — Czy
chcesz świadectwo i referencje? — spytał Brütsch łagodnie.
— Oczywiście — rzekł Piotr, który akurat podejrzanie długo
wycierał jakąś szklankę — że potrzebne mu są świadectwo i
referencje. —
Pośpieszył się z tą interwencją, brał mnie już za zupełnego
durnia, omamionego jakąś ideą fixe; przecież sam też
poprosiłbym o świadectwo i referencje. — Dobrze — rzekł
Brütsch — zamelduję o tym panu Eisslerowi. — W pół
godziny później wezwany zostałem do pana Eisslera. Eissler
obliczył wolno na skrawku papieru straty w porcelanie, uniósł
boleśnie brwi i przygotował się do przemówienia.
— Rzecz w tym — uderzyłem pierwszy — że osiem lat temu
złamałem rękę, grając w hokeja.
Złożono mi ją na lodowisku i źle mi się zrosła, odtąd drętwieje
mi od czasu do czasu… — Pan Eissler wysłuchał wszystkiego,
po czym rzekł bardzo spokojnie: — Jutro jest piętnasty.
Otrzymasz rozliczenie, świadectwo i referencje. Zawiadomię
Arbeitsamt o zwolnieniu cię z pracy. Możemy jutro
zlikwidować nasz stosunek służbowy. Oczywiście natychmiast
opuścisz pokój, który zajmujesz. — Czy nie mógłbym zostać
w nim parę dni? — powiedziałem, tłumiąc rozdrażnienie i
sztywniejąc wewnętrznie wobec tego okrucieństwa. — Dopóki
sobie czegoś nie znajdę? — Nie —
rzekł pan Eissler. — Pokój musi być wolny dla twojego
następcy.
Nazajutrz żegnałem się z Park–Hotelem. Wszyscy byli bardzo
zajęci, taki wypadł akurat dzień, ja zaś chodziłem po kątach,
niezręcznie zatrzymywałem ludzi, odrywałem ich od roboty i
szukałem chwili zamyślenia. Musiałem być dość śmieszny w
tej niewczesnej uczuciowości, cóż jednak miałem zrobić, było
mi czegoś żal. Zostawiałem za sobą dziwaczną, wyjątkową
zabawę, przerażającą szopkę, pełną wypieszczonych figurynek
we frakach, ustawioną pośrodku podwórza palącego się domu;
wokoło pną się płomienie, trzaskają ściany, czuć smród
rozdartej kanalizacji, zaś szopka — nietknięta, wypucowana,
błyszcząca — trwa, porusza się, działa, figurki wykonują
ruchy hieratycznie zabawne, czasem nawet przez ich
malowankowe twarze przebiegnie ulotny cień, złudny odblask
ożywiających je grzechów, bólów, namiętności. — Stary —
powiedział
Marcel — czy było ci tu źle? — Fil — rzekł Jupp — dlaczego
się stąd zabierasz? Czy byłem dla ciebie niedobry? — Tylko
nie ruszaj się z Frankfurtu — powiedział patissier. — Jest to
jedyne pewne miejsce, którego nie tknie alianckie lotnictwo. I
wpadaj do nas. — Były to jednak zdawkowe zdania, po prostu
nie docierało do tych ludzi, że sam fakt przepływu przez orbitę
ich osobowości może dla kogoś coś znaczyć. Na tym polegała
specyfika ich wewnętrznego doskonalenia się,
zabudowywania własnej indywidualności doznaniami i
wzruszeniami: zakładało się z góry nieustający przepływ
twarzy i pragnień przez stoliki, nakrycia, talerze, rachunki za
spożyty posiłek. — Czy było ci tu źle? — interesowali się
Savino i Vessely, ściskając mi rękę. —
Dlaczego ty stąd idziesz? — dziwił się Leo. Wszyscy bez
wyjątku stosowali ten sam rodzaj drążenia istniejącego obok
nich człowieka: dokładne zbadanie niedoboru w obsłudze,
smaku potraw czy czystości zastawy, który sprawia, że gość
idzie lub zostaje, odchodzi lub przychodzi powtórnie do ich
stolika. — Ile ci potrącili za porcelanę? — spytał Brütsch.
Powiedziałem mu. —
Bezwstydni nuworysze — mruknął. — To bezczelność brać od
kelnera pieniądze. Przyzwoity dom dobrej, starej marki nigdy
by tak nie postąpił, prawdziwy dyrektor starej daty spaliłby się
wpierw ze wstydu. Kelnera wyrzuca się, jak tłucze lub
kradnie, ale nigdy nie bierze się od niego pieniędzy.
No, to do widzenia. Trzymaj się. — Podał mi rękę, pokiwał do
przodu i tyłu i poleciał gdzieś przed siebie, na zasadzie swej
prywatnej, osobliwej kinetyki maître d’hôtela. A przecież lubił
mnie, czasami łapałem na sobie jego spojrzenie, pod —
kolorowane pożytecznie zużytym i docenionym alkoholem, i
w spojrzeniu tym była zwykła, pogodna sympatia.
— No, to cześć — klepnąłem Piotra w plecy; stał w offisie i
sprawdzał jakieś rachunki. — Czius
— rzekł Piotr. — Trzymaj się. — Po czym odwrócił się do
mnie i powiedział: — Dobrze robisz.
Właściwie powinienem zrobić to samo. Ale wiesz, uznałem,
że honorem moim jest nieodmawianie sobie niczego. Moja
walka o godność sprowadziła się do wyszarpywania Niemcom
puszki sardynek. Nawet zrezygnowałem z sabotażu. — Ja też
zrezygnowałem z sabotażu — westchnąłem.
— Przynajmniej na razie. — Nie, nie — zaprzeczył gorąco
Piotr — ty nie rezygnuj. Możesz im, na przykład, pomieszać te
parę milionów kartek katalogu, o którym opowiadałeś, tak że
nie będą w stanie zorientować się, gdzie jest jaka książka. —
Niezła myśl — powiedziałem — i może mieć wpływ na
przebieg tej wojny. Na przykład jakiś uczony w Getyndze,
pracujący nad wynalazkiem nowej cudownej broni, szuka
jakiegoś dzieła, które znajduje się w bibliotece w Królewcu.
Na skutek mojej akcji zostaje źle poinformowany i wynalazek
nie dochodzi do skutku. Co ty na to? To miałeś na myśli,
prawda? — To — rzekł Piotr, po czym nagle złapał mnie za
ramiona. — Fil —
powiedział miękko — jak my sobie damy radę bez siebie?
Gdzie będziesz dziś spał? — U ciebie —
powiedziałem. — Obok ciebie, na twoim łóżku. — Cholera —
puścił mnie i zapalił resztkę papierosa — robię jutro znów
śniadanie. Wcale się nie wyśpię. Mam nadzieję, że szybko
znajdziesz sobie jakieś mieszkanie!
4
Za piętnaście szósta zjawiłem się przy Warcie Głównej. Dla
niej to proste — myślałem intensywnie. — Mam czekać przed
Wartą Główną. Ale gdzie? Co za zabójczy brak precyzji,
mogący nam wszystko zniszczyć! Na skutek kilkumetrowej
przestrzeni w tłumie może nam przepaść szansa, decydująca o
wszystkim… Warta Główna była małym,
osiemnastowiecznym budyneczkiem koloru wyblakłej
terakoty, dawnym odwachem czy kordegardą, zamienioną na
kawiarnię. Stała w samym środku Frankfurtu, na placu o tej
samej nazwie, bardzo o tej porze ożywionym. Tłum po pracy
wyglądał ciągle jeszcze dostatnio i wesoło, plac wibrował
ludźmi: żołnierze, dziewczęta, panie domu, cudzoziemscy
robotnicy, policjanci, urzędnicy, oficerowie i naiwni klienci
wielkich domów towarowych na Zeil, wierzący jeszcze ciągle,
że znajdą do kupna coś bez talonów, tłoczyli się we
wszystkich kierunkach. Pogoda zepsuła się, niebo było
bezsłoneczne, parność zalegała ulice, wysokie mury
śródmieścia przytłaczały oddech, rabowały powietrze,
przesycały ubrania wilgotnym oparem długotrwałego upału.
Kawiarnia ma cztery wejścia… — gryzłem się. — Przy
którym stać? Za osiem szósta ustaliłem położenie Instytutu
Doświadczalnego Techniki Fotograficznej: mieścił się w
narożnym domu, przy wylocie ulicy Steinweg, obok dużej
kawiarni o nazwie Café Wien. Stamtąd przyjdzie —
uspokoiłem się nieco.
— Ale co będzie, jeśli już wyszła z biura? Po zakupy?
Ustawiłem się tak, aby moje pole widzenia obejmowało jak
najwięcej wejść do Warty Głównej. Minęła szósta i serce
zaczęło mi bić dość przyśpieszonym rytmem, chociaż miałem
je zdrowe i niezawodne, jak dokładny metronom. Nie
przyjdzie… — ogarnęła mnie panika. — Koniec wszystkiego.
Idioto — uspokoiłem się za chwilę
— dopiero trzy po szóstej. Nie mogłem jakoś pojąć tego
podniecenia, tych fal gorąca na plecach, tych skurczów
bezsensownego strachu i nagłych przypływów nadziei;
przecież zdarzało się, że nie przychodziły, a życie, wartkie i
wielobarwne, pełne złych i dobrych napięć, toczyło się dalej.
Czasem nie przychodziły, niecąc dumną, nieprzystępną gorycz
w sercu, czasem sprawiały swym nieprzyjściem ulgę, kiedy
indziej dzień parszywiał od takiego daremnego czekania:
nigdy jednak nieprzyjście nie oznaczało dla mnie rezygnacji
lub niewiedzy tego, co ma być potem, jutro, za tydzień. Teraz
czułem, że coś by się zawaliło, gdyby nie przyszła, coś, czego
jeszcze nie ma, lub czego nie ma w świecie konkretów, lecz co
jest gdzieś jakoś tuż obok mnie i czeka na realizację; czułem,
że gdyby nie przyszła, stałbym bezradnie koło Warty Głównej,
nie wiedząc, co począć dalej. Tak nie można — powiedziałem
sobie. — Weź się, chłopcze, w garść i wyrzuć to z siebie.
Najwyżej nie przyjdzie. Wtedy na szlak. Piotra za łeb i w
drogę. Doskonale będziesz wiedział, co ma być dalej… W
istocie jednak wiedziałem to tylko, że własnie bardzo nie chcę
ani szlaku, ani drogi, ani wyrzucania niczego z siebie.
Widziałem ją już z daleka, gdy wychodziła z bramy domu, w
którym mieścił się Instytut. Szła przez jezdnię, delikatna i
szczupła, ubrana gładko jak pensjonarka, z wystudiowaną,
finezyjną niepozornością, której wysoką klasę dostrzec mogło
tylko oko znawcy lub admiratora. Ujrzała mnie i twarz jej
natychmiast wyraziła ulgę czy radość, może uległość czy
szczęście, jakby nie dość stanowczo skrywane, bym tego nie
dostrzegł, a może po to właśnie, bym je dostrzegł. Co to jest?
— pomyślałem z niepokojem. — Po co te ostentacje? Co w
tym tkwi za numer? Myśląc tak brzydko, kąpałem się
jednocześnie cały w fali błogiej dumy.
— Wygląda pani na zmęczoną — powiedziałem.
— Jestem bardzo zmęczona — poskarżyła się. — Dają nam
szkołę w tym instytucie. Orzą nami niemiłosiernie.
— Za to teczka… cudo.
— Podoba się panu? Ja też ją lubię.
Teczka była małym arcydziełem sztuki kaletniczej. Musiała
kosztować majątek.
— Dokąd idziemy?
— Wszystko jedno. Pójdę z chęcią tam, gdzie pan zechce. Do
mnie — pomyślałem. — Ja chciałbym do mnie. Ale przecież
nie wypada. To byłoby straszne, zaproponować takiej młodej
dziewczynie. I to takiej dziewczynie… Ona na pewno jeszcze
nigdy nic. Zresztą rozważania są bezprzedmiotowe: nie ma
żadnego miejsca w tym mieście, które byłoby dziś moim. Na
żelaznym łóżku, pod radiem typu Philips–Phileta, leży Piotr i
wypoczywa. Muszę załatwić mieszkanie…
— A więc spacer? Kawiarnia? Kino?
— Spacer.
Pociemniało tak, jakby zbierało się na burzę.
— Może by jednak gdzieś przysiąść — zastanowiłem się. —
Będzie deszcz.
— Z chęcią.
— Może do Schumanna?
— O, nie. Nie byłam tam jeszcze nigdy. Co by na to w domu
powiedzieli? Nie, nie, tam nie.
— Mogą się w domu nie dowiedzieć.
— Zawsze mówię w domu, gdzie byłam. I z kim.
— Niedobrze — zmartwiłem się. — Można na razie mieszkać
u Piotra. Właściwie dobrze, nawet świetnie! Przecież o taką
chodzi. Takiej szukam.
— Może do Café Wien?
— Nie, nie. Tam mogą być koledzy i koleżanki z pracy.
— Czy?… Czy chodzi o mnie? Wolałaby pani nie pokazywać
się z cudzoziemcem?
— Nie, nie… — zarumieniła się gwałtownie. — Znów pan
wszystko źle zrozumiał. Wszystko nie tak, wszystko na opak.
Zresztą… nie wygląda pan wcale na cudzoziemca. Bez trudu
może pan uchodzić za Niemca, wojskowego na urlopie, po
cywilnemu.
Nic nie powiedziałem, wszystko odbiło się na mojej twarzy. W
oczach Helli zamigotała rozpacz.
— Mój Boże — powiedziała, ujmując mnie za rękę — znów
palnęłam coś potwornego! Ale ja wcale tak nie myślę, proszę
mi wierzyć… Ja wiem, że pan nie ma powodów udawać
Niemca, że to żadna hańba nie być Niemcem. Tylko… widzi
pan, ludzie są tacy niedobrzy i głupi. Jakże mam dosyć bredni
mych koleżanek, plotących cały dzień o decydującym
zwycięstwie, które przyjdzie pojutrze i da nam panowanie nad
światem. Proszę się nie gniewać, ale trochę się ich boję.
— Czy powiedziała pani w domu o naszym pierwszym
spotkaniu?
— Oczywiście.
— No i co?
— Nic.
— Zupełnie nic?
— Nie pojmuję, o co panu chodzi? W domu to co innego.
Nie zaproponowałem już wobec tego kawiarni w budyneczku
Warty Głównej: kryły się tam te same niebezpieczeństwa. —
Idziemy — powiedziałem i ująłem ją lekko pod ramię. —
Przed siebie
— rzekła Hella — dobrze? — Doskonale — zgodziłem się i
przeszliśmy na drugą stronę ulicy, gdzie stanęliśmy przed
wejściem do kościoła św. Katarzyny.
— Dlaczego stoimy? — spytała Hella.
— Pragnę na panią popatrzeć.
— Nie uszliśmy daleko.
— Bez znaczenia.
— Niech pan tak na mnie nie patrzy — uśmiechnęła się z
leciutką drwiną. — Ulica, ludzie zwracają uwagę…
— Cóż to szkodzi? Póki nie wiedzą, że nie jestem Niemcem,
darzą nas sympatią. Ponieważ nie różnię się wyglądem od
młodego Niemca na urlopie, na razie mogę przeto patrzeć bez
obaw.
— Chodźmy.
— Jak długo możemy być dziś razem?
— Mam być przed jedenastą w domu. A kiedy pan zaczyna
wieczorną pracę?
— Już nie zaczynam.
— Co to znaczy?
— Droga Hello, mam zaszczyt powiadomić panią, że
zerwałem z podawaniem do stołu obcym ludziom. Raz na
zawsze.
— Nic nie rozumiem. I co pan będzie teraz robił?
— Jako specjalista od filologii romańskiej obejmuję
odpowiednie stanowisko w Bibliotece Języków
Współczesnych imienia Hermanna Goeringa.
— Czyli w dawnej Rotszyldowskiej.
— Skąd pani to wie?
— Chyba mam prawo wiedzieć coś o sławnych instytucjach
mego rodzinnego miasta.
Powiedziała to z przekąsem; nie zdołałem zorientować się, czy
ironia dotyczyła nowego patrona biblioteki, czy mego z nią
związku. Dlaczego złości ją, że przestałem być kelnerem? —
zgubiłem się nieco. — Myślałem, że ją to ucieszy… —
Chodźmy — powiedziałem. — Czy znów nie pozwoli się pani
odprowadzić pod sam dom? — Przeszliśmy raz jeszcze na
drugą stronę ulicy i ruszyliśmy wolno w Goethestrasse. Zerwał
się wiatr, dość chłodny.
— Czy dotknęło to pana? — spytała z ostentacyjną troską.
— Raczej przekonało mnie, ze ukrywa pani spotkanie ze mną
przed wszystkimi.
— Wtedy powiedziałam w domu — broniła się z nagłą
żarliwością. — Naprawdę, proszę mi wierzyć.
— A dziś?
— Dziś nie.
— No, widzi pani… — poczułem się pewniej; ucieszyło mnie,
że jestem przyczyną kłamstwa czy konspiracji. — Zaczynam
wierzyć, że będzie ślicznie — powiedziałem tonem niemal
zwycięskim.
Uśmiechnęła się domyślnie. Cholera! — rozzłościłem się. —
Co jest? Chwilami wydaje się, że już, że tylko buzi i do łóżka,
a chwilami, że ta smarkula nie ma o niczym pojęcia, tylko
blefuje jak może. Jak jest naprawdę? Przez krótki czas szliśmy
w milczeniu.
— Czy wolno nam wstąpić do Café Harras? — spytałem
zgryźliwie.
— Ależ oczywiście. Mogliśmy także wejść do Café Wien.
Byłam nieznośna, że to panu w ogóle powiedziałam.
Tuż przed placem Opery mieściła się Café Harras, dość droga
i elegancka. Nowoczesne meble i pastelowe oświetlenie
kontrastowały z salonową orkiestrą, złożoną z czterech
muzycznych niedojdów, produkujących z estrady utwory w
rodzaju Tańca kwiatów czy Parady karzełków.
Usiedliśmy przy stoliku i już po chwili stało się jasne, że
wpłynęliśmy na potężną mieliznę.
Wmusiłem w Hellę tort z wafli z chudziutkim kremem, ale
rozmowa zgrzytała i zacinała się jak stare, zardzewiałe zamki.
Co tu ukrywać: było przeraźliwie nudno i ogarniała mnie
powoli rozpacz. — Czy możemy się jutro spotkać? —
zagrałem na całego.
— Jutro? — zamyśliła się. — Tak co dzień? O nie, jutro nie
mogę.
— Co pani ma jutro do roboty? — spytałem głupio.
— Muszę pójść po pracy do mojej ciotki.
— Aż do Baden — Baden? — dowcip wypadł niezmiernie
blado; Hella uśmiechnęła się grzecznie. — Mam duży
asortyment ciotek na miejscu — odparła.
Powinna mnie ochrzanić… — zmartwiłem się. — Jakie mam
prawo do takiego wypytywania.
Tymczasem odpowiada poważnie i rzeczowo…
— Nie może pani tak postąpić — powiedziałem z tępym
uporem. — Powinna pani jutro się ze mną spotkać. Inaczej
wszystko na nic.
— Co znaczy wszystko na nic? — trzymała łyżeczkę od tortu
długo w ustach, oczy miała rozszerzone ze zdumienia.
Udaje… — pomyślałem nieufnie. — A może naprawdę jest
taka dziecinna?
— Tego nie potrafię pani wyjaśnić — powiedziałem — ale
proszę mi wierzyć, wszystko na nic.
I naraz zacząłem mówić jak w transie i dość chaotycznie. —
Hello — powiedziałem — szukam pani od tak dawna, od tak
długiego czasu. Od wieków szukam dziewczyny takiej jak
pani. Ściślej mówiąc: od dwóch lat, kiedy to bardzo się
rozczarowałem, kiedy otrzymałem potężny cios.
Wydawało mi się, że nigdy więcej, że wiem już wszystko o
kobietach, że żadna już mnie nie weźmie na ten prastary
kawał, zwany miłością. Po czym zobaczyłem panią na
pływalni i… co tu ukrywać, otworzyła pani przede mną
możliwości, o których istnieniu nie przypuszczałem. Może
zawsze do nich tęskniłem, może tkwiły poza mą
świadomością, mimo że wobec samego siebie odżegnywałem
się od nich zaciekle. — Jak świetnie dziś mówię po
niemiecku… — ucieszyłem się w duchu. — Co za
przemówienie!
Hella dziobała widelczykiem resztki tortu. Wyglądała na
zupełnie spłoszoną. Za każdym razem, gdy podnosiła wzrok,
natężenie uległości i oddania w jej spojrzeniu sprawiało, że
serce tłukło mi się o żebra w zupełnym triumfie.
— Dlaczego nie powiedziała pani w domu o naszym
dzisiejszym spotkaniu? — zaatakowałem nagle.
— Tego nie mogę panu wyjaśnić — rzekła cicho, jakby z
prośbą o wyrozumiałość. — Proszę mi wierzyć, w tym nie
kryje się nic obraźliwego. Nic przeciw panu. To nie ma nic
wspólnego z faktem, że nie jest pan Niemcem.
Brzmiało to jak rozsądna perswazja, nadąłem się jednak
nielicho.
— Dobrze — powiedziałem z ostentacyjnym chłodem, który
miał wykazać, jak bardzo mi na tym nie zależy, a
jednocześnie, jak bardzo czuję się dotknięty. — Nie mówmy o
tym.
— Już późno — Hella zerknęła na zegarek. — Może byśmy
poszli?
— Proszę bardzo — powiedziałem z opryskliwością, która
wydawała mi się nonszalancją. Moje piękne przemówienie,
wypowiedziane bezbłędną niemczyzną, trafiło w próżnię —
myślałem z upartą urazą.
Szedłem obok niej, umyślnie wolno i ciągle zwalniając kroku:
była to taktyka obronna, odwlekająca rozstanie, które teraz
byłoby końcem znajomości. Co z nią jest, do cholery! —
myślałem gorączkowo. — Nie chce się ze mną umówić, a
patrzy tak, jakby miała z oczu wyskoczyć. Boi się czy po
prostu nie wie co i jak? Może nie umie postąpić zwyczajnie i
prosto, a przecież tu tak tylko trzeba postępować… Na ulicy
zapadł zmierzch, o wiele za wczesny jak na tę porę roku,
pogłębiony ołowianą przysłoną nawisłego burzowego nieba:
brak świateł sprawiał, że powietrze i mury ciemniały
gwałtownie. — Może być dzisiaj nalot — powiedziała Hella.
— Taki niski pułap chmur to gratka dla alianckich lotników.
— Skąd pani o tym wie? — spytałem podejrzliwie. — Młode
dziewczęta — roześmiała się — muszą dziś i o tym wiedzieć.
Niech pan mnie odprowadzi tylko do tramwaju, proszę. Na
plac Dworcowy. — Poszliśmy więc przez Neue Mainzer
Strasse do Gallusstrasse, po czym wzdłuż Kaiserstrasse
dotarliśmy do placu przed dworcem. Było tu dość tłoczno,
plac ten zawsze pulsował życiem jako węzłowy punkt linii
tramwajowych dwóch magistral. Upal i ciemność stwarzały
atmosferę wyjątkową, pełną nawoływań i śmiechów, o krok od
zupełnej ciszy i zagubienia we wnękach murów wielkich
kamienic. — Do licha! — powiedziała Hella. — Jak tu
dostrzec numer tramwaju? — Staliśmy na tłocznym
przystanku, wśród nie kończących się pomyłek i przekleństw:
numery tramwajów podświetlone były nikłym fioletowym
światełkiem, należało orientować się według bocznych tablic,
gdy tramwaj stał już na przystanku. — To w ogóle nie ten
przystanek — powiedziałem. —
Dwójka na Sachsenhausen idzie stamtąd. — Udaliśmy się na
przełaj przez plac w kierunku przystanku przy
Scharnhorststrasse; po drodze, na samym środku, było pusto,
ciemno i miękko jak w gigantycznym cylindrze z czarnego
aksamitu, owijającym nasze postacie ze wszech stron.
Ująłem ramię Helli, zatrzymałem ją na krawężniku
otaczającym jeden ze skwerów i odwróciłem w moją stronę:
zwróciła ku mnie natychmiast twarz, jakby czekając na to. —
Chcę cię pocałować —
powiedziałem nieco zachrypłe; legendarna rutyna, z której
byłem dumny i o której tak wiele opowiadałem, zawiodła
mnie od razu. — Nie — powiedziała Hella — o, nie. Proszę
pana, nie. —
Nie podobam ci się? — powiedziałem głupio. — O, nie… —
zaprzeczyła natychmiast i równie głupio. — Bardzo mi się pan
podoba… Ale nie, proszę… — Ująłem ją lekko, delikatnie za
ramiona i przyciągnąłem ku sobie: nie broniła się ani nie
opierała. Przytrzymałem jej kark, tuż pod włosami, i zbliżyłem
usta do jej ust; wydało mi się, że nawet przysunęła się bliżej,
przychyliła głowę i uniosła lekko twarz: najwyraźniej zgadzała
się i przyzwalała. Miała suche, dziecinne usta, język jej
uciekał w głąb, pozostawiając mi pustą, nieco śmieszną
przestrzeń, z którą nie wiadomo było, co począć. Niemniej
przywarła do mnie blisko, wargi jej tkwiły przy moich z
widocznym upodobaniem. Odsunąłem po chwili głowę od
głowy Helli, doszedłem do wniosku, iż wydarzyła się rzecz tak
ważna, pocałunek ten wydał mi się tak bardzo środkiem, a nie
celem, zwiastunem, a nie przyjemnością, że niemoralne
byłoby go przedłużać.
— Jak ty to dziwnie robisz — powiedziała cicho Hella. —
Zupełnie inaczej.
— Już próbowałaś, oczywiście — powiedziałem z goryczą,
która miała być zimną ironią, zabrzmiała zaś jak gorzki,
palący wyrzut. — Oczywiście — powiedziała z
nieoczekiwaną dumą.
Dlaczego kłamie? — zacząłem się dręczyć od tej chwili. —
Co ją skłania do kłamstwa? Przecież od razu poznać, że nie
ma o tym pojęcia, że jeszcze się tego nie nauczyła. A może
wcale nie kłamie, może umie lepiej ode mnie, tylko udaje, że
nie potrafi… Perfidna szczeniara… — No, jasne —
powiedziałem — dla ciebie to chleb z masłem pocałować się z
obcym mężczyzną na pierwszej randce. — Po pierwsze —
powiedziała Hella wesoło — nie na pierwszej, lecz na drugiej
randce. Po drugie nie z mężczyzną, a z chłopce. Z moim
chłopcem… — Szczęście podrzuciło mi serce do przełyku.
Hella zbliżyła twarz do mojej twarzy i powiedziała z troską,
marszcząc niemal boleśnie brwi: — Przecież chciałeś tego,
nie? Zrobiłam, bo ty tego chciałeś. I nie żałuję. — Twarz
miała jakby postarzałą, bielejącą w upalnym mroku. — Tak —
powiedziałem — bardzo tego chciałem.
Teraz jest cudownie. — Przeszliśmy na przystanek dwójki,
ludzi było tu sporo. Hella trzymała mnie mocno za rękę,
przyklejona bokiem do mnie. Na przystanku pocałowałem ją
jeszcze raz: ludzie wokoło nie stanowili przeszkody, stali się
jakby upragnionym detalem scenerii. — Muszę cię nauczyć
całować się — szepnąłem Helli do ucha. — Zrób to, proszę —
powiedziała wolno i wyraźnie. — Pamiętasz śliwki? —
spytałem. — Pamiętam — odpowiedziała. — A czepek
kąpielowy? — pragnąłem gorąco mówić o czepku i o
śliwkach, jakby te wątlutkie, nijakie wspomnienia stać się
miały fundamentem czegoś wielkiego. Hella ujęła moją dłoń i
przytuliła wnętrzem do swego policzka. — Pamiętam
wszystko — powiedziała i stała tak długo. — Zdaje się, że
idzie dwójka — powiedziałem. — Co z jutrem? Szybko. Mów.
— Oczywiście — powiedziała pośpiesznie. — Tylko gdzie?
— O szóstej przed kościołem św. Katarzyny — powiedziałem
stanowczo i pocałowałem ją. — Dobrze? Przyjdź, ale
koniecznie… — Podsadziłem ją za ramiona na platformę
tramwaju. — Numer dwa! — wołała konduktorka, ciągnąc za
rzemień dzwonka sygnałowego. — Kierunek Sachsenhausen.
Scharnhorststrasse, proszę wysiadać! — Przyjdę na pewno! —
krzyknęła Hella, gdy tramwaj ruszył.
Postałem jeszcze chwilę, wsadziłem ręce w kieszenie i
skręciłem w stronę Park–Hotelu.
Myślałem o tym, jak bardzo jestem głodny, i o tym, że już nie
mogę zejść na dół, do jadalni kelnerów. Może ten łotr coś dla
mnie odłożył? — pomyślałem o Piotrze bez sympatii i bez
większej nadziei.
1
Nazajutrz parę minut po szóstej Hella zjawiła się przede mną
w poplamionym fartuchu roboczym o zakasanych rękawach.
— Wyskoczyłam tylko na chwilę z pracy — powiedziała,
patrząc na mnie z pogodnym upodobaniem — żeby ci
powiedzieć, że dziś nie mogę. — Dlaczego?
— spytałem napastliwie. — Dodatkowe godziny —
uśmiechnęła się ślicznie. — Nie krzycz na mnie. Sama dość
się namartwiłam. — Świetnie wyglądasz — powiedziałem:
okazało się, że piekielnie podoba mi się wszystko, cokolwiek
miała na sobie, zaś ów fartuch tak był skrojony, podpięty,
noszony i przewiązany, że wyglądał na kreację domu mody. —
Mam cholerną ochotę cię pocałować. — Nawet w takim
fartuchu? — ujęła fartuch dwoma palcami na biodrach, z
kokieteryjną odrazą. — Właśnie w takim — przyświadczyłem.
— Tym bardziej że przypuszczałem, iż nie masz już nic pod
tym fartuchem. — Zarumieniła się, dostrzegłem łatwo, że
słowa te sprawiły jej autentyczną przykrość. — Nieprawda —
odparła jednak, siląc się na podjęcie tego samego tonu. —
Mam koszulę pod spodem. — Mam straszną ochotę cię
pocałować —
powtórzyłem. Spojrzała na mnie ulegle, w sposób pełen
oddania, jak często dotąd. — Ja też —
przyznała. — Wiesz — dodała z dziewczęcym ożywieniem —
przyniosłam ci coś. — Wyjęła z kieszeni fartucha grubą, nie
zaklejoną kopertę i dała mi: w środku były jej zdjęcia, które
oglądałem u Rumpelmayera. — Podobały ci się, prawda? —
spytała niepewnie. — Więc ci je przyniosłam. Są dla ciebie.
— Dziękuję — wybąkałem; byłem zaskoczony tym
prezentem, wydal mi się trochę przedwczesny, nieco
reklamiarski, skojarzył mi się jakoś z rozdawaniem fotosów
gwiazd filmowych zbieraczom autografów lub dziennikarzom.
— Myślałam, że się bardziej ucieszysz —
powiedziała Hella, w głosie miała szczery zawód. — Nie masz
pojęcia, jak się cieszę —
oświadczyłem zdecydowanie. — Muszę już iść —
powiedziała. — Na kopercie napisałam ci numer telefonu, pod
którym zastaniesz mnie jutro cały dzień. Będę starała się
odbierać sama telefony. Zadzwoń, ale na pewno. — Na pewno
— powiedziałem i przez chwilę trzymałem jej rękę w mojej
dłoni.
2
Tego samego dnia rano wyprowadziłem się od Piotra. Drażnił
mnie ogromnie. Nie omieszkał
zaznaczyć kilka razy w ciągu doby, jak bardzo jest mu
niewygodnie. Udało mi się zdobyć pokój w małym hoteliku
nieopodal Junghofstrasse. — Czy mogę zostawić u ciebie dużą
walizkę? —
spytałem Piotra z wymuszoną, pełną urazy grzecznością. —
Oczywiście — odparł kordialnie, szczęśliwy, że się wynoszę.
— Jak stoisz z forsą? — Mam jeszcze około dwustu marek —
odparłem chłodno. — Hotel drogi, ale jakoś przeżyję aż do
czasu znalezienia jakiegoś sublokatorskiego pokoju i
rozpoczęcia pracy, oczywiście. — Pamiętaj więc — zaczął
Piotr patetycznie — że masz kogoś, na kogo możesz zawsze
liczyć. Że masz mnie. — Co ty powiesz? —
zdziwiłem się powściągliwie. — Wobec tego odpal mi z kilo
kartek mięsnych. Wiesz, teraz będę zdany tylko na posiłki w
restauracjach. — Z kartkami mięsnymi jest akurat nader
krucho —
obwieścił mi Piotr spokojnie — ale na zwykły chleb mogę ci
dać, ile chcesz. — Tymi na zwykły chleb mogę ci jeszcze
podbić oczy — powiedziałem. — Mam zapas do końca wojny.
Bądź zdrów.
Zacząłem działać z niebywała dynamiką. Znalezienie pokoju
w tanim, podrzędnym hotelu wydawało się początkowo
niemożliwością, wszystkie były wybite urlopowiczami z
frontu po strychy; niemniej wyłowiłem w końcu wspomniany
hotelik, noszący nazwę Hotel Krantz. Pościel zmieniała mi
rudowłosa pokojówka w przydeptanych pantoflach, na widok
której dreszcz przebiegł mi po kręgosłupie. Jak to dobrze, że
jestem zakochany — pomyślałem w panice. — Co za
wspaniała dziwa! Rzeczywiście, pokojówka była wcieleniem
wszelkich wyobrażeń o obezwładniającym, wysysającym
szpik grzechu, twarz miała bezmyślną, matową, upstrzoną
kilku delikatnymi piegami, ramiona i piersi zarysowane tak
krągłe, że obłość ich wywoływała skojarzenia zmuszające do
odwrócenia wzroku. Zostawiłem swoją walizkę i uciekłem na
poszukiwanie sublokatorskiego pokoju. W barze automacie
spotkałem pewnego znajomego Flamanda z Antwerpii, który
grał na akordeonie w knajpie przy Moselstrasse. — Poszukaj
w gazetach — poradził — a jak nie, to idź do pośrednika. Jest
taki jeden, w tej wielkiej kamienicy na rogu Zeil i Fahrgasse.
— Udałem się od razu do pośrednika: dom stał na rubieży
dawnej dzielnicy handlowej i żydowskiej, schody miał brudne
i upstrzone reklamowymi tabliczkami w stylu końca ubiegłego
wieku; wszędzie tu unosiła się zresztą wesolutka i
sentymentalna zarazem atmosfera niemieckiego fin de siècle’u
i rozkwitu kupiecko — przemysłowej cywilizacji czasu
Hohenzollernów. Pośrednik był stary i niechlujny, ubrany w
odwieczną alpakową marynarkę, brudny gumowy kołnierzyk z
różkami mimo upału i zatłuszczony plastron; siedział w
słomianym fotelu za biurkiem zarzuconym gazetami sprzed
tygodnia i papierem do pakowania, które markować miały akta
licznych spraw; nad głową miał oprawione w ramki dyplomy
honorowe.
Musiałem usiąść przed biurkiem i informować go długo i
dokładnie o moich, najzupełniej nieistotnych, wymaganiach,
których nie miałem naprawdę, a które zapisywał wolniutko i
aż do obrzydzenia pedantycznie w postrzępionym blok —
notesie o niebieskiej kartonowej okładce. Po czym podał mi
kilka adresów i zażądał ładnych paru marek na zadatek
prowizji. Zapłaciłem i nie mogłem powstrzymać się przed
złośliwym rewanżem. — Te dyplomy — zapytałem — to za
sukcesy w pośrednictwie mieszkaniowym? — Tak jest —
odparł poważnie. — Przed pierwszą wojną, młody człowieku,
firma moja zajmowała się wyłącznie transakcjami w zakresie
nieruchomości. We Frankfurcie nad Menem, wtedy gdy
Kaiserhof był jeszcze ulubionym miejscem spotkań bankierów
całego świata, gdy cała finansjera Europy spotykała się na
premierach w frankfurckiej operze. Prowadziłem operacje na
skalę międzynarodową. A teraz… —
uczynił gest liryczny — ogląda pan mój upadek. — Zrobiło mi
się przykro, tak dalece, że chciałem od razu zapłacić całą
prowizję z góry. — Nigdy w życiu! — nie zgodził się
hałaśliwie. —
Prowadzę przedsiębiorstwo z tradycją i o dobrej opinii.
Wynajmie pan, a wtedy zedrę z pana skórę.
— Ruszyłem na mieszkaniowe łowy: zwiedziłem trzy
mieszkania w Westendzie, bez rezultatu. W
jednym za drogo, w drugim pokój przechodni, w trzecim
właścicielka życzyła sobie sublokatora płci żeńskiej. Czwarty
adres, na Unterlindau, niedaleko dyrekcji I. G. Farbenindus —
trie, pasował
na oko jak ulał: pokój na parterze, tuż nad malutkim
ogródkiem, jakie dzieliły tu każdy dom od ulicy, bardzo
czysty, urządzony z nauczycielskim, schludnym wdziękiem:
pospolite, wypolerowane mebelki, biureczko, tapczanik, na
ścianach tanie historyczne litografie z wypisów szkolnych,
Fryderyk Barbarossa, Las Teutoburski, Pożar Rzymu za
Nerona, Eugeniusz Sabaudzki, folklorowe narzuty i makatki z
Meklemburgii i Szlezwiku, zielniki i zasuszone egzemplarze
flory środkowoeuropejskiej na stoliczku. Przyjął mnie
właściciel mieszkania, dość wysoki, kościsty, łysy, w
okularach w stalowej oprawie, w fatalnie skrojonym letnim
ubraniu z śmietankowego samodziału, z ogromną odznaką
partyjną w klapie: nazywał się Helmuth Janowsky i był
dyrektorem średniej szkoły realnej. Wymienił niezbyt
wygórowany czynsz; na widok moich papierów skrzywił się
nieznacznie, lecz wyraźnie. — Pochodzi pan z Warszawy —
rzekł z przekąsem — i jest pan Francuzem. Gdzie pan pracuje?
— Niebawem rozpoczynam pracę jako specjalista od filologii
romańskiej w bibliotece imienia Hermanna Goeringa —
powiedziałem od niechcenia. Oświadczenie to podniosło
znacznie me akcje, profesor Helmuth Janowsky wydobył z
trudem jakiś skurcz, mający oznaczać uśmiech, na swą
drewnianą, zabej cowaną opalenizną twarz i rzekł przystępnie
w celu wywołania przyjazno–gawędziarskiej atmosfery: —
Czy Warszawa to jeszcze Europa? Nawet jako nauczyciel nie
jestem tego pewien, boję się, że Europa kończy się na
dorzeczu Warty. — Uśmiechnąłem się krzywo, doceniając
ostentacyjnie trafność i subtelność żartu. — Pochodzę z
prastarej, westfalskiej rodziny — zapewnił mnie z
podejrzanym naciskiem —
i nawet Poznań wydaje mi się już trochę obcy. —
Uśmiechnąłem się taktownie, z pełnym zrozumieniem
sytuacji: w istocie, mimo żywiołowej antypatii, jaką
wzbudzaliśmy w sobie wzajemnie, coś nas przemożnie
łączyło, wytwarzało się w nas podświadome, wzajemne i
dogłębne zrozumienie dla jednakich odruchów, jakie rządziły
naszym instynktem samozachowawczym, naszą pasją
ukrywania rzeczy nie do ukrycia, wyrazem naszych oczu,
skrzywieniami naszych uważnych warg. Biedny polski
narodzie… — myślałem z nikczemnym uśmieszkiem —
twórco imperium Bolesława Chrobrego i autorze
najszlachetniejszego z niedawnych mesjanizmów…
Biedna ziemio polska, kolebko bohaterskich ułanów i
szopenowskiej muzyki… Oto stoi tu dwóch twych synów,
którzy prześcigają się w zapieraniu się was, rodzicielu i
rodzicielko, dzięki czemu czują się jakoś solidarni, mimo że
sobą wzajemnie gardzą, mimo że się nienawidzą, mimo że
dzielą ich intencje. Tfu, kurwa mać, jakże chciałoby się być
prostym, głupim i uczciwym, bez wyobraźni i namiętności do
hazardu… — Zdecydowaliśmy się z żoną — ciągnął
Janowsky — na wynajęcie tego pokoju ze względów
patriotycznych. Jest to pokój syna, który bije się teraz w
Grecji. — W
Grecji? — wyrwało mi się nieopatrznie. — Teraz? — Tak —
powtórzył chłodno — w Grecji. Z
partyzanckimi bandami. Tępi bandytyzm, który stanowić
może po wojnie problem społeczny dla nowej Europy. Otóż
zdecydowaliśmy z żoną, że pokój ten nie powinien stać pusty
w czasie trapiącego nasz kraj głodu mieszkaniowego, gdy
tysiące ofiar barbarzyństwa anglosaskich piratów
powietrznych tulą się bez dachu nad głową. — Rozumiem —
powiedziałem z uczuciem. — To bardzo piękna moralna
postawa. — Oczywiście — dodał Janowsky — od pana
weźmiemy nieco wyższy czynsz — tu wymienił sumę
dwukrotnie wyższą niż na początku, na co skinąłem zgodnie
głową. — I to jeszcze — rzekł surowo — że nie będziemy
tolerować w naszym domu późnego wracania, przyjmowania
gości odmiennej płci, innych gości po godzinie ósmej oraz
żadnych zaniedbań obowiązującej w naszej niemieckiej
ojczyźnie higieny życia codziennego. — Przyjmuję te warunki
— powiedziałem skromnie: trzeba było wszystko znieść,
nawet mieszkanie z tym draniem pod jednym dachem, o
pokoje sublokatorskie było bardzo ciężko. — Proszę nie
zapominać, panie profesorze, że ja też jestem człowiekiem
nauki. — Doceniam to i cieszę się z tego — rzekł Janowsky i
podpisał mi kwitek dla pośrednika mieszkaniowego.
Co z Hellą? — pomyślałem już na ulicy. — Co z naszą
miłością bez schronienia? Mieszkać u pana Janowskiego na
Unterlindau, zaś sprowadzać Hellę do umeblowanego pokoju
Piotra byłoby hańbą. Tak nie można. Ale nie ma rady. Muszę
gdzieś mieszkać, zaś miłość do Helli jest na razie zbyt czysta,
niestety, by brudzić ją rozważaniami natury technicznej…
Umocniony w tym postanowieniu zabrałem się do
przeprowadzki: przespałem jedną noc w hotelu bez żadnych
racjonalnych przyczyn, wiedziony być może przeczuciem, że
jeszcze się coś tu stanie. W rzeczy samej, nazajutrz rano
weszła bez pukania do pokoju rudowłosa pokojówka. —
Myślałam, że już pan wyszedł — cofnęła się z miejsca. —
Przepraszam bardzo… — Stałem w slipach pływackich przed
lustrem i myłem twarz po goleniu. — Proszę, proszę bardzo
— krzyknąłem pośpiesznie —
niech panienka wejdzie, ja już wychodzę. Po co odkładać
robotę, po co przychodzić dwa razy… —
Usiadła na łóżku i czekała, oparłszy łokcie na kolanach,
rozstawionych szeroko manierą wiejskich zmęczonych
dziewcząt. — Skąd panienka jest? — zacząłem przymilną
konwersację, siadając przy niej na łóżku; Hello —
pomyślałem żałośnie — wybacz… Nie miej do mnie żalu,
będę cię kochał
wiernie, miłością platoniczną i idealną, ale przecież żyć trzeba,
co robić… — Z Erlenbach —
powiedziała dość tępo — jak się jedzie na Homburg. — Jest to
miasto, miasteczko czy wieś? —
kontynuowałem towarzyską indagację, kładąc jej rękę na
plecach. — Wieś — powiedziała. — Czy pan dziś zwalnia
pokój? — Nie wiem, nie wiem… — odparłem tajemniczo i
obiecująco zarazem, po czym przyciągłem ją wolno ku sobie.
— Jakie masz śliczne oczy… — Oczy miała stosunkowo
najgorsze, bladoniebieskie, niemrawe, lecz oczy, jak wiadomo,
nadają się wyjątkowo do znaczących, zaś nie ściśle fizycznych
komplementów. Nie stawiała na razie poważniejszego oporu,
przechyliłem ją tedy na łóżko i pocałowałem. Nie oddała
pocałunku, położyłem rękę na jej szatańskich piersiach, nie
zrzuciła jej. — Czego się też panu zachciewa? — powiedziała
bez zapału. — Podobasz mi się szalenie — brnąłem w kicz z
podziwu godnym uporem. — Uwielbiam takie
płomiennowłose, namiętne dziewczęta. — Pan jest jakiś
Francuz czy coś takiego — rzekła obojętnie. — Wie pan, ja
mam brata na froncie. — Walczy za ojczyznę —
powiedziałem, usiłując rozpiąć stanik — szlachetny młody
człowiek. — Nie, nie — oświadczyła nieco energiczniej. —
Co by na to mój brat powiedział? — Zepchnęła mi rękę z
wlotu stanika. — A co on tam robi? —
uciekłem się do wątpliwego rozumowania. — Jak myślisz?
Myślisz, że on sobie nie podłapuje dziewcząt? — To co innego
— orzekła dość stanowczo. — Nie, nie, niech mnie pan puści.
U nas we wsi są sami narodowi socjaliści i bardzo nie lubimy
cudzoziemców, co psują niemiecką krew.
— Ochłodłem w mgnieniu oka, ten typ niegramatycznej
argumentacji przemawiał do mnie z dużą siłą. Zamigotał mi
los Tadeusza i jego dziewczyny przed oczyma i zrobiło mi się
strasznie żal, że nie myślałem o nich tak dawno, że
wspomnienie o nich zagubiło się gdzieś w wirze życia.
Ubrałem się szybko, spakowałem rzeczy i wyniosłem z hotelu.
Rudowłosej dałem drobny napiwek, przyjęła go skwapliwie.
— Doskonale oczyściła panienka buty dziś rano —
powiedziałem. — To za to. —
Dziękuję — rzekła gapiowato i wydawała się być zadowolona
z pochwały. Doskonale, że nic się nie stało — pomyślałem na
ulicy. — Gdy się kocha, należy być wiernym i nie gonić za
ulotnymi przyjemnostkami… W dziesięć minut później
spotkałem Marcela. — Co dźwigasz? — spytał z
zainteresowaniem. — Przeprowadzam się — odparłem z
dumą. — Znalazłem mieszkanie. —
Pomogę ci — rzekł chętnie i od razu złapał za walizkę. —
Wiesz — ciągnął, zdradzając chęć do pogawędki —
widziałem wczoraj tę dziewczynę, która ci się tak podobała u
Moslera. No, wiesz którą? Świetnie była ubrana. — O której
godzinie? — spytałem od razu, porażony nagłą i straszną
intuicją. — Może była siódma, może ósma — gaworzył
pogodnie Marcel. — Na Kaiserstrasse. Z
jakimś lotnikiem. Dość przystojny chłopak, typu Niemiec byk.
— W ustach poczułem gorzki smak smutnego triumfu. Nie ma
zaskoczeń… — pomyślałem i wszystko zaczęło mi się naraz
bezbłędnie wiązać w świadomości. — Niski pułap chmur…
Co wiedzą dziś niemieckie dziewczęta o wojnie i lotnictwie…
Dobrze przynajmniej, że się trochę pomigdaliłem z rudą
pokojówką. Nie widzę powodu, aby dochowywać wierności
dziewczynie, która mnie okłamuje… Marcel tak się zagadał,
że nawet nie zauważył, kiedy wniósł mi walizkę do nowego
mieszkania. Jasny, schludny pokój uczynił tym razem na mnie
ponure wrażenie. Miałem tu spać spokojnie, na poduszce
pełnej marzeń o niej… — pomyślałem z goryczą. —
Pragnąłem wędrować z nią przez kwieciste łąki, trzymając się
za ręce. Ciekawym, za co trzyma ją ten lotnik? Albo lotnicy.
Bo nigdy nic nie wiadomo, jak jest jeden, to znajdą się i inni, a
może nawet i Heinz z obsługi naziemnej, od Schumanna. Moja
krucha dzieweczka o oczach pełnych uległości i oddania,
takich samych dla całej Luftwaffe… Wróciłem z Marcelem do
śródmieścia. — Aha — powiedział Marcel przy pożegnaniu
— szukał cię wczoraj ten paryżanin z długim nosem, taki
kombinator, wiesz już, ten od czarnej giełdy. — Jacques? —
spytałem z roztargnieniem. — Ten — przyświadczył Marcel.
— Piotr mu coś tam mówił, gdzie cię szukać. — Znajdzie
mnie — powiedziałem. — Czius. Bądź zdrów. — Uciekłem do
swoich smutnych rozdrażnień; długo wędrowałem po ulicy,
nie mogąc zdobyć się na wejście do budki telefonicznej.
Wpadłem jeszcze do magistrackiego urzędu kultury
dowiedzieć się, co ze skierowaniem do pracy i aby zostawić
nowy adres. Tuż po wyjściu z urzędu natknąłem się na budkę:
wszedłem i nakręciłem numer, który mi zapisała wczoraj. Od
razu odezwał się głos Helli.
— Czemu nie dzwonisz? — powiedziała. — Tak długo
czekam i czekam. Już blisko wpół do drugiej. — Chciałem
być odstręczająco ironiczny, lecz nie wyszło mi to zupełnie. —
Zobaczymy się dziś? — spytałem tylko tonem mającym
oznaczać, że coś wiem, czego nie powiem, a co pozwala mi
wątpić we wszystko. — Oczywiście — powiedziała szybko i
skwapliwie, jakby jej na tym ogromnie zależało. Przestałem
się orientować, igła mych rozeznań odmagnesowała się na
szmelc. Poszedłem do Park–Hotelu i zastałem na dole całą
dyżurną ekipę przy obiedzie: byli już dwaj nowi Francuzi.
Siedzieli osowiali i zahukani tuż przy Pierre, nie mówili po
niemiecku, mnie przyjęli z ulgą, powitali wręcz wylewnie.
Jeden z nich nazywał się Jean–Noel, był studentem prawa,
wyglądał na chłopca z tak zwanej dobrej rodziny, miał znaną
mi dobrze z uliczek wokół
Panteonu twarz ozdobioną angielskim wąsikiem; białą
kelnerską kurtkę nosił od razu z automatyczną szykownością
eleganckich facetów, na których wszystko dobrze wygląda, i
od razu wdał się ze mną w błyskotliwą rozmowę na temat
modnych, podpiętych spinką kołnierzyków, restauracji
Capoulade’a, krawatów, Cite Universitaire i ostatniego przed
wojną koncertu Duke’a Ellingtona w Palais Chaillot. —
Jeszcze grał wtedy Joe Nanton Tricky Sam na puzonie, Johnny
Hodges na alcie i Barney Bigard na klarnecie, prawda? —
powiedział z pedanterią uczonego w piśmie. — I Cootie
Williams — dodałem.
— Ach, Cootie Williams… — westchnął w rozmarzeniu. —
Jak grał Black and Tan Fantasy…
Można było skonać.
A Caravan? — Drugi Francuz wyglądał raczej na młodego
Anglika, poza tym siedział milczący i zadumany. — Mój
kolega z prawa — powiedział mi później o nim Jean–Noel. —
Straszny katolik. Odmawia pacierz rano i wieczorem.
Pochodzi z Auvergne i ma ośmioro rodzeństwa.
Rodzina, co? Francuska krzepa prowincjonalna — dodał z
uznaniem — duża rzecz. — Coś takiego z Hellą… —
pomyślałem tęsknie. — Mogłoby być, gdyby nie jej
wiarołomstwo. Teraz wykluczone…
Nie wypadało rzec ani słowa, mimo że byłem potężnie głodny,
oni jedli świetne ragout baranie w ostrym sosie, zaś Vessely
czynił nawet poczciwe uwagi, że sam nie ma krzty apetytu i
czy nie zjadłbym czegoś. Udałem się więc do baru automatu,
gdzie, oszczędzając kartki, zamówiłem makaron z gulaszem:
podano mi miskę szarobrązowej bryi z tłustymi okami,
przypominającymi rozlany smar samochodowy; dwa razy
przełknąłem, miało to smak rozgotowanych narzędzi
hydraulicznych do przetykania zlewów, więcej mimo głodu
nie mogłem. Obok mnie rozpływali się z zachwytu nad tą
samą potrawą dwaj Jugosłowianie, smagli i przystojni, w
niebieskich kurtkach roboczych; wylizywali skrupulatnie
talerze odłamywanym z kieszeni chlebem i zamówili po
drugiej porcji. Trzeba będzie jednak przyzwyczaić się… —
pomyślałem twardo. — Żegnaj cudowny zapachu sosów z
Park–Hotelu.
— Hallo, stary — pociągnął mnie ktoś za rękaw. Odwróciłem
się i spuściwszy wzrok w dół, odnalazłem Jacques’a. — Co się
z tobą dzieje? — spytał. — Słyszałem, że rzuciłeś Park–Hotel?
— Wymówiłem — powiedziałem niedbale. — Nie mam
zamiaru spędzać najpiękniejszych lat życia na lataniu tam i z
powrotem z panierowanym kotletem nad głową. Niepoważne.
— Pistolet z ciebie — przyznał Jacques. — Dyktujesz
Hitlerowi warunki, na jakich możesz u niego tyrać.
Historia o tobie nie zapomni. — Szukałeś mnie —
powiedziałem obojętnie. — Czego chcesz? —
Ja nic — wycedził Jacques przez zepsute zęby — to Ziutek ma
do ciebie interes. Posyłał mnie po ciebie już dwa razy. — Co
się stało? — Nie wiem. Co ja wiem? Idź do niego. Siedzi teraz
w domu, czeka na klientów. — Gdzie on teraz mieszka? —
Tam gdzie zawsze. Na Hufnagelstrasse. —
Jacques wymawiał śmiesznie niemieckie wyrazy, z wysiłkiem,
jak każdy Francuz, chociaż nauczył
się dobrze operować odpowiednim zapasem słów z dziwacznej
gwary, jakiegoś polsko —
niemiecko — francusko — włoskiego narzecza czy żargonu,
służącego do załatwiania wszelkich czarnorynkowych
kombinacji z absolutną precyzją. Nie lubił mnie, zazdrosny
był o Ziutka, którego uwielbiał, nie mógł mi darować, że
cieszę się irracjonalnymi łaskami jego szefa, nic sobie z tego
nie robiąc, a nawet je nieco lekceważąc. Był mały, pokraczny,
garbaty, o gigantycznym, zakrzywionym nosie i wyłupiastych
niebieskich oczkach; twierdził, że jest z zawodu fotografem
artystycznym, co miało oznaczać, ze sprzedawał w Paryżu
pornograficzne zdjęcia, w istocie żył z bilardu, który opanował
do wirtuozerii: stosował zresztą w tej dyscyplinie prastary,
niezawodny system podpuszczania jelenia, któremu dawał z
początku wygrywać, płacił skrupulatnie, po czym w ostatniej
partii zabierał mu wszystkie pieniądze, spodnie i medalik —
pamiątkę chrztu z szyi. Z
Ziutkiem zetknął się w fabryce przyrządów optycznych, do
której wpakował ich z początku Arbeitsamt, po czym razem z
nim pożegnał pracę w przemyśle i przeszedł do
indywidualnego handlu. Nigdy nie doszedłem do tego, na
zasadzie jakiej kombinacji ci dwaj obijali się przez cały dzień
po mieście, mogłem się jedynie mętnie domyślać. Jacques był
prawą ręką Ziutka, lecz Ziutek na każdym kroku podkreślał
swą kierowniczą wobec niego pozycję; w każdym razie
karłowaty Francuz, o przegubach spiętych skórzanymi
przepaskami manierą atletów cyrkowych, dość obdarty i
niechlujny, ubrany niezmiennie w szmatławą kanadyjkę, pod
którą widniała zapocona, brudna koszulka gimnastyczna,
stanowił indywidualność znaczną i znaną na obszarze życia,
rozciągającym się pomiędzy barem automatem a dworcem.
Ziutek mieszkał w wielkiej kamienicy z zakopconej, surowej
cegły, w dzielnicy robotniczej.
Mała usmolona dziewczynka otworzyła mi drzwi, z ubogiego,
ciasnego korytarza zapukałem do zamkniętych drzwi
sublokatorskiego pokoju; pukanie moje głuszył głos Mariki
Rökk, śpiewającej bardzo wrzaskliwie Wir brauchen keine
Millionen…, widocznie na zdartej płycie i z mocno
zdezelowanego głośnika. Wreszcie Ziutek przekręcił kilka
razy klucz w zamku, uchylił drzwi, wyjrzał przez wąską
szparę, wpuścił mnie, po czym natychmiast zamknął za mną
pieczołowicie, operując długo kluczem. Był w samych
spodniach, jego długie, muskularne i opalone ciało napawało
zaufaniem, okazywało sprężystość i moc w każdym,
najdrobniejszym nawet ruchu.
Przyciszył nieco patefon i wyjął od razu butelkę dobrej
niemieckiej wódki, jakiej nie oglądały już dawno nawet półki
baru Park–Hotelu. — Pracuję — powiedział i wskazał na
stojące wszędzie tanie ceratowe teczki i tornistry, jakich
używały dzieci szkolne w dobie ograniczeń wojennych i braku
skóry. — Tam, pod łóżkiem, stoją dwa wagony żytniej mąki.
Cztery teczki kartek chlebowych — wyjaśnił. — Stąd te
środki ostrożności — pogładził patefon i wskazał głową na
drzwi. — Ruch w interesie, że ho, ho. Mam poważne
zamówienia, nawet na ziarnistą kawę, od znanych firm
frankfurckich. — Tylko nie kozakuj zanadto — usiadłem na
łóżku — wiesz, jak jest.
Czego chcesz ode mnie. Ziutek usiadł i pochylił nisko nad
stołem twarz o złamanym bokserskim nosie. — Chciałem się
ciebie poradzić — powiedział. — Właściwie nie mam z kim o
tym pomówić. Tyle masz do mnie zaufania? — uśmiechnąłem
się w sposób nieco wymuszony; sytuacje takie wzbudzały we
niewygodne zażenowanie, ciekaw byłem ludzkich tajemnic,
ale bałem się, że moja ciekawość zostanie źle przyjęta,
zrozumiana jako chęć zysku czy osobistych korzyści. Co mi
tam Hella… — pomyślałem z naglą dumą — kiedy radzą się
mnie tacy mężczyźni, jak Ziutek… — Mam — powiedział
Ziutek. — Do kogoś trzeba w końcu mieć zufanie, kurwa go
mać. I nigdy nie wiadomo do kogo. Własna siostra cię
wyroluje, a przelatujący obok malec nie, cholera wie do kogo
uderzyć? — O co chodzi? — spytałem, kręcąc papierosa. —
Rzuć tę bankrutkę — Ziutek podał mi nie odpieczętowaną
paczkę „R6” — po co ci skręty? Słuchaj, ja naprawdę tego nie
chciałem, ale teraz już nie wiem, co robić z forsą. Jak się
zabierałem do tej całej afery, to bawił mnie sam skok, numer,
wyrywanie Niemcom żarcia z gardła, wilcza chęć nażarcia się
samemu. A teraz nagle okazuje się, że jest z tego kupa forsy.
Ja wiem, że to nieładnie zarabiać na wojnie, ale co z tym
zrobić? — Rozdać biednym facetom z baraków —
uśmiechnąłem się z ironią. — Wtedy będziesz Janosik. A
także święty Franciszek. — Nie wchodzi w grę — rzekł
zimno Ziutek. — Nie mam żadnej litości dla biedaków ani dla
rodaków. Sam byłem biedak, nikt mi nic nie dał, więc
przestałem być. Naharowałem się i mam. — Zresztą, miałoby
to fatalne dla nich skutki — popadłem od razu w kazuistykę.
— Zaczęliby rzucać pracę, uciekać, pędzić bimber, oddawać
się grze w oko przez dwadzieścia trzy godziny na dobę i
Niemcy strzelaliby do nich jak do kaczek. — Ale nie cieszy
mnie ta forsa, bo zarobiona na wojnie — westchnął Ziutek. —
Już mam trzy garnitury i kupę butów i co tylko zapragnę do
szamania, kawior i koniaki. Co dalej? —
Ulokuj tę forsę w dolarach i przeszmugluj do Polski —
doradziłem. — Będziesz po wojnie przedsiębiorcą. — I ludzie
powiedzą, że się nasmoktałem jej na wojnie, jak cudzej krwi

zasmucił się. — Nie, nie mogę. Tak nie mogę. — To na
Zachód, do Belgii lub Francji — zapaliłem się do tej myśli. —
Abbelé, taki kelner od nas, z Park–Hotelu, też trafia niewąsko
na swoich prywatnych kantach i lokuje forsę w
nieruchomościach, w placach. Możesz robić to samo. —
Podobno rzuciłeś Park–Hotel? — zainteresował się Ziutek. —
Rzuciłem — odparłem niedbale. —
Może potrzebujesz trochę sary? — spytał z troską i wyjął z
tylnej kieszeni pakiet stumarkówek, przewiązany sznurkiem.
— No, powiedz, dam ci tymczasem, jak ci ciężko? Potem mi
zwrócisz. —
Nie — powiedziałem — na razie nie potrzebuję. Jak będę
potrzebował, to ci powiem. — Powiedz
— westchnął Ziutek — poradź się, pokaż duszę, przyjdź do
życzliwych malców. Ech, ty to taki jesteś niewileński
człowiek. Nic nie powie, sam wszystko zrobi. A mnie już nic
nie pomoże. Nie mam, to się martwię, mam, to się martwię.
Weź, napij się. — Wypiliśmy z ebonitowej szklanki do mycia
zębów. — Mieć nie bawi — stękał Ziutek — rozdać szkoda,
bo samemu się zbierało. Aha —
ożywił się — mam dla ciebie coś interesującego. Trafiłem
takiego dziwnego faceta: z pochodzenia biały Rosjanin,
przywlókł się tu po rewolucji z rodzicami, jako szczyl, teraz
już obywatel niemiecki i pracuje na policji, w wydziale
ewidencji. Lubi sobie popić i można z nim coś skleić.
Popatrz… — wstał, podszedł do wiszącej na krześle
marynarki, wyjął coś z wewnętrznej kieszeni na piersiach i
podał mi. Był to niemiecki Fremdenpass, w przyzwoitej
okładce z różowego kartonu, z hitlerowskim orłem i swastyką;
otworzyłem go: był wypełniony na nazwisko Ziutka,
zaopatrzony prawidłowo w fotografię i stemple Prezydium
Policji. Gwizdnąłem z podziwu. —
Duża rzecz… — szepnąłem. — 0 ile wiem, coś takiego
wydają tylko rumuńskim dyplomatom, włoskim inżynierom
czy hiszpańskim dziennikarzom. Obywatelstwo — czytałem

bezpaństwowiec, pozwolenie pobytu: cały obszar Rzeszy. Ho,
ho, możesz podróżować, dokąd chcesz, bez przepustek z
miejsca zameldowania. Kozaaacki numer…
Ziutek przeszedł się tam i z powrotem po pokoju, wziął
kawałek papieru, ołówek i podał mi. —
Przepisz rubryki — rzekł, podnosząc do ust szklankę od mycia
zębów z wódką. — Wypełń je, jak chcesz, żeby było.
Narodowość i tak dalej. Przynieś mi jutro fotografię, za trzy
dni będziesz miał
taki sam cetel. — Wiesz… — bąknąłem — boję się, że w tej
chwili brak mi na to środków. Nie stać mnie na taki luksus.
Muszę trochę oszczędzać. — Niech cię o to nie boli twój
parszywy łeb —
rzekł Ziutek. — Mam dosyć, żeby sobie zafundować
sztucznego Francuza. Taka moja fantazja.
Poza tym, jak spotkasz, to przyślij jakichś łaziornych
kapcanów z tych najbardziej złachanych lagrów. Jacques
odrzuci im kilka kilo chleba na ryło. Kartki na zwykły chleb i
tak ostatnio zupełnie nie idą. — W tej chwili rozległo się
gwałtowne wycie syren. — O tej porze? — zdziwił się Ziutek.
— Lecę — powiedziałem szybko. — Mam spotkanie. Boję
się, żeby mi ten nalot nie zwichnął
pewnej ważnej sprawy. — Za oknami rozległ się ciężki, choć
odległy łomot artylerii przeciwlotniczej, w całym domu
wszczął się rumor zbiegających po schodach do piwnic ludzi.

Teraz nie pójdziesz — rzekł Ziutek. — Ona poczeka w
najbliższym schronie. Ważna sprawa w majtkach — dodał
lekceważąco. — Nie bój nic — uśmiechnąłem się. — Mnie
Anglicy nie ruszą.
W ogóle Frankfurtu nie ruszą. Jak się umawiamy? — Przyjdź
w piątek do alfonsów. O ósmej. —
Na Weserstrasse? — upewniłem się. — Tak — rzekł Ziutek —
tylko nie przed ósmą. Wcześniej nie ma nikogo w tym
śmietniku.
Uwielbiałem ten lokalik. Zbierali się tam zniedołężniali,
wyaranżerowani sutenerzy, za starzy, aby pójść do wojska,
służący führerowi i ojczyźnie jako gońcy w magistracie,
pielęgniarze w szpitalach, niektórzy jako woźni szkolni lub
dozorcy w żłobkach.
3
Alarm odwołano zaraz po piątej, spłoszeni ludzie przebąkiwali
coś na ulicy, że w ciągu jednej godziny obrócone zostały w
perzynę fabryki Opla w Russelsheim. Nie interesowało mnie
to zbytnio, intensywnie opracowywałem plan taktyczny
spotkania z Hellą. Przyszła punktualnie, przyjąłem ją
pogodnie, jak gdyby nigdy nic. Poszliśmy na spacer, na
nadrzeczne bulwary.
Opowiedziałem jej o wizycie u pośrednika mieszkaniowego,
dodając, że przypominał mi londyńskich zaplutych adwokatów
z Klubu Pickwicka. Hella uradowała się bardzo tą asocjacją i
uświadomiła mnie, że Klub Pickwicka należy do jej
ulubionych książek. To pokrewieństwo gustów literackich
sprawiło jej żywą przyjemność, długo cieszyła się i śmiała, w
ogóle zdawała się być w doskonałym nastroju. Spytałem ją
podstępnie, czy spędza wieczory na czytaniu książek, odparła,
że nie zawsze, tylko czasami.
— Czasami zaś z tym lotnikiem, z którym włóczyłaś się
przedwczoraj po mieście, prawda? —
strzeliłem nagle. — Kiedy nie miałaś dla mnie czasu.
Hella spojrzała na mnie bez zdziwienia, raczej z nagłym
smutkiem. Siedzieliśmy na poręczy kamiennej balustrady,
dzień był ładny, choć parny; poręcz wydała mi się naraz
niemiłosiernie twarda, zaś rzeka Men, na którą spoglądaliśmy,
brudna i jakby histerycznie rozedrgana czy zmarszczona.
— To mój narzeczony — powiedziała Hella. — Dlatego nie
mogłam mówić w domu, że się z tobą spotykam. Teraz już
wiesz wszystko.
Zadrapało mnie trochę w gardle z emocji, rozgoryczenia i
żalu, ale nie przesadnie. — No, cóż
— powiedziałem desperacko — czyli koniec. Widzimy się
dziś po raz ostatni.
— Nie — zaprzeczyła głową, ustami, oczami i ujęła mnie za
rękę. — Nie chcę. Chcę spotykać się z tobą. Proszę cię, nie
zrób mi tego. — Oczy jej rozszerzały się dziecinnie,
płaczliwie.
Czułem, że i ja rozmazuję się w środku fatalnie. — Wiesz —
powiedziałem nieoczekiwanie —
tak mi się coś zdaje, że ja cię kocham. Jesteś mi bardzo droga
— poprawiłem się beznadziejnie. —
Zależy mi bardzo na tobie — przywołałem się rozpaczliwie do
porządku. — Nie chciałbym cię stracić…
— Mnie też się tak wydaje — powiedziała i cofnęła swą rękę
za siebie — …że ja też… że mnie też…
Tego wieczora rozstawiłem fotografie Helli w całym pokoju,
powtykałem za ramki Eugeniuszów Sabaudzkich, bitew pod
Lipskiem i w diagramy pomocy szkolnych.
Spotykałem się odtąd z Hellą codziennie: wysiadywaliśmy
godzinami w kawiarniach, na dworcu lub na bulwarach
nadbrzeżnych, zależnie od pogody. Najużyteczniejszą formą
spotkań były nie kończące się spacery o zmroku, po
zaciemnionych ulicach i alejach: pod pachnącymi lipami na
Bockenheimer Landstrasse i wokół akacjowych szpalerów
przy moście Cesarza Wilhelma. Gęstość mroku wśród drzew
uprzystępniała wszystko, lecz pocałunki Helli doskonaliły się
powoli. Obejmowałem ją delikatnie, nie pozwalając sobie na
żaden śmielszy gest, w słowach zabiegałem również o
powściągliwość, mimo że w tym zakresie Hella parła ku coraz
bogatszym sformułowaniom. Natomiast z żarliwą, choć
skrywaną ciekawością sprowadzałem rozmowy na temat
narzeczonego: wiedziałem już, że nazywa się Günther na imię,
ma dwadzieścia trzy lata, czyli że jest w jednym wieku ze
mną, że jest porucznikiem Luftwaffe, pilotem myśliwskim,
stacjonowanym gdzieś w północnej Francji. — Dlaczego
nazywasz go narzeczonym? — pytałem.
— Czy odbyły się formalne zaręczyny? — Nie — odparła. —
Wiesz, dziś się już tego nie praktykuje. Ale znamy się bardzo
dawno, od dziecka, nasi rodzice się znają, Günther przychodził
stale, przez lata całe, do nas do domu. Zanim poszedł do
wojska, miałam wtedy jeszcze szesnaście lat, oświadczył się
moim rodzicom, potem w czasie jednego z urlopów ze szkoły
lotniczej zapytał
mnie, czy zechcę zostać jego żoną, później, jak wojna się
skończy. Nie bardzo wiedziałam, co odpowiedzieć. Nie
miałam ochoty zostać niczyją żoną, nie kochałam go na
pewno, ale pomyślałam sobie, że nie wolno mi powiedzieć nic
stanowczego, zwłaszcza stanowczo odmówić. Odtąd uchodził
za mego narzeczonego i spotykaliśmy się zawsze, gdy tylko
przyjeżdżał do Frankfurtu.
To miły chłopiec, pochodzi z bardzo antynazistowskiego
domu, był nawet wyrzucony z Hitlerjugend za odmowę
zrelacjonowania rozmów rodziców o Hitlerze podczas jednej z
odpraw swego zastępu. Nawet nie wiem, jakim cudem przyjęli
go potem do Luftwaffe. — Był to jedyny raz, gdy Hella
opowiedziała mi tyle o Güntherze, zazwyczaj unikała rozmów
na jego temat, odpowiadała niechętnie na pytania. Mnie zaś
drążył ssący głód rozdrabniania i rozmazywania tej strony jej
życia, dławienia się każdym ostrym kamyczkiem
nienawistnych mi prawd. Nie odczuwałem przy tym żadnej
wrogości do Günthera, przeciwnie, było mi go jakoś żal,
rozmyślałem o nim chwilami częściej i intensywniej niż o
Helli, leżąc sam w puste gorące wieczory lipcowe na tapczanie
syna Helmutha Janowskiego. Czy ja gram fair? —
zapytywałem siebie. — Co jest winien ten biedny chłopak,
oderwany parszywą siłą okoliczności od pilnowania swej
dziewczyny? W dodatku nadstawiający łba za sprawę, którą
ma chyba głęboko gdzieś.
Dziewczyna ma go równie głęboko w nosie, jak on wojnę do
kupy z ojczyzną, i stara się wyciąć mu numer, w czym ja jej
pomagam. Jeśli się tak dobrze nad tym zastanowić, to winna
jest ona i tylko ona. Wszystkie są dziwki, od zarania dziejów i
od pierwszego smoczka w niemowlęcych usteczkach. Nawet
te utkane z sennej mgły, zapachów lawendy, uczuć z książek
Luizy Alcott i najuczciwszych zamiarów na przyszłość… —
Jak on wygląda? — męczyłem Hellę. —
Przystojny? — Podobno bardzo — odpowiadała niedbale. —
Tak twierdzą moje koleżanki. — Ale dokładniej: jak wygląda?
— Ideał lotnika — głos Helli brzmiał wyraźną ironią —
wysoki, ciemny, ma jasne oczy i duży pieprzyk nad górną
wargą. — Ironia ta wydawała mi się tęsknym uznaniem,
wymykającym się generalnemu założeniu ukrywania przede
mną tęsknot prawdziwych i szczerych. — Całowałaś się z
nim? — pytałem, niby tak sobie, lecz ogarniała mnie tak
głucha złość na nią i na wszelkie szatańsko kobiece zło, jakie
lokalizowałem bez dyskusji pod jej skórą, że nie potrafiłem
ukryć łapczywości miotających mną zaciekawień. — Nie —
odpowiadała Hella rzeczowo i chłodno, chociaż w gruncie
rzeczy nader dwuznacznie. — Nie całowałam się z nim nigdy
tak, jak z tobą. Nigdy tak, jak ty mnie całujesz, jak my się
całujemy — dbała o maksymalną dokładność. — A jak? —
tropiłem samobójczo zatrutą prawdę. — Powiedz, jak? —
Przecież nie mogę ci dokładnie opowiedzieć czy opisać —
Hella wpatrywała się niespokojnie w moją twarz wiedziona
instynktem kobiety, która jeszcze nie rozumiejąc, o co chodzi,
wie, co czynić lub mówić, wybierała perswazję zamiast drwin
lub dąsów. — Czasami całował mnie w policzek albo ogarniał
ramieniem.
— Tylko? — cisnąłem bezlitośnie. — Czasami całował mnie
w usta — Hella mieszała się i męczyła — ale to jakoś nie
wychodziło… — W mojej duszy wrzało piekło. Taka młoda

rozmyślałem gorączkowo i potępieńczo — a jaka zepsuta. I ja
ją kocham… — Czy robił to tak, jak ja? — nie darowałem
niczego. — Starał się — Hella odwracała głowę. — Nie
mówmy już o tym.
— Przeciwnie — oświadczałem lodowato — mówmy.
Pozwalałaś mu na to, mimo że wiedziałaś, iż go nie kochasz.
A może go jednak kochasz? Namyśl się. No powiedz? — Nie,
nie kocham go —
od — powiadała zmęczonym głosem. — Wiem o tym na
pewno. — I teraz opowiadasz mi o tym wszystkim —
przybierałem wyraz cierpienia na twarzy — mnie,
mężczyźnie, który cię kocha. —
Przecież chcesz tego… — oczy Helli ocierały się po raz
pierwszy w życiu o jedyną rozpacz ciemnych, ślepych
zaułków myśli, jaką niesie ze sobą prawdziwe uczucie.
Nie wiem, kiedy zagnieździło się we mnie przekonanie, że
Hella spała z Güntherem. Było najzupełniej irracjonalne,
stwierdzony przeze mnie ponad wszelką wątpliwość brak
doświadczenia Helli w sprawach najprostszych przeczył mu
kategorycznie. Niemniej, wbiłem to sobie w głowę.
Takie rzeczy robi się i bez doświadczenia — tłumaczyłem
sobie, wpychając się na bezdroża niewyraźnych przesłanek do
mętnych wniosków. — Trzeba się z tym raz na zawsze
pogodzić, że dziewiętnastoletnie dziewczyny puszczają się. Że
nie ma żadnej szansy dla nas, mężczyzn, którzy chcą mieć coś
klawego wyłącznie dla siebie… Nie przeprowadzałem jednak
systematycznych badań w tym kierunku, być może bałem się
ostatecznego stwierdzenia, zaś poznałem już ją na tyle, aby
wiedzieć, że, zapytana, nie skłamie. Tymczasem codzienna
niemal jej obecność w mym życiu otulała mnie kokonem
niebywałych doznań: leżałem przed południem u Moslera na
plaży, słońce nagrzewało moje ciało, ciułając w nim zapasy
podniet, jednocześnie w palącej jasności pod powiekami
przesuwały się ciągi wyobrażeń Helli, jej oczu, ust, włosów,
twarzy. Rozgrzane mięśnie ud i lędźwi oraz aureole i jasność
w wyobraźni pozostawały w nieustającym konflikcie, który
zanikał wraz z popołudniowym spotkaniem. — Jest mi z tobą
dobrze — powtarzałem kilkanaście razy na przestrzeni
godziny i była to prawda najprostsza; te niedokładne słowa
zawierały bogactwo nieodcyfrowanej złożoności, wymykające
się zdolnościom, a także chęciom analizy
dwudziestotrzyletniego faceta, nawet ze skłonnościami do
myślenia. Chodziliśmy czasem do kina: był taki tydzień,
dżdżysty i zimny, który zabrał mi plażę i wypędzał nas
wieczorem z ulic.
Już samo kupno biletów w zatłoczonym hallu UFA–Palastu, a
potem zapach mokrych płaszczów deszczowych w poczekalni
stwarzały dziwną, trudną do określenia atmosferę, przetkaną
akordami osobliwej przytulności i swojskości w rejestrowanej
przez mą świadomość gamie nastrojów: ogarniało mnie
poczucie słodkiego bezpieczeństwa i trwałego uspokojenia w
otoku tego właśnie kąta miasta, eleganckiego kina, zamożnie
wyglądającego tłumu; tkwiłem w samym doznaniu, odrzucając
lekkomyślnie fakty, że miasto było wrogie, kino obce, a tłum
nienawidziłby mnie i gardził mną szablonowo, gdyby tylko
wiedział, kim jestem. Lecz wkomponowana wraz ze mną w
tłum i w modny westybul Hella, z twarzą tuż przy kołnierzu
mego płaszcza, z ręką w mojej kieszeni, gdzie ściskałem
zgrzaną dłonią jej zgrzaną dłoń i drażniłem palcami
poduszeczki jej palców, oto co decydowało o klimatach
nieuchwytnych i nienazwanych, a dobrych i czułych. Film
mógł być zły, lecz Hella, wychodząc z kina z ręką w kieszeni
mego płaszcza, rozwodziła się na temat nielicznych udanych
momentów, aby tylko eliminować coś nieudanego z każdej
chwili, w której byliśmy razem. Piotr wysunął się
niezauważalnie z mego życia. Kiedyś przyszedł na
Unterlindau i zostawił kartkę, odwiedziłem go dopiero po
trzech dniach. Rewanżował się osobliwie; zastawałem go
zawsze tak samo pogodnym i obojętnym; o nic nie pytał, był
zdawkowo życzliwy, dawał mi delikatnie do zrozumienia, że
czeka na serdeczność, zaś póki jej nie ma, cała sprawa nie
obchodzi go więcej niż zwykła, łóżkowo — towarzyska
plotka.
Pan Janowsky zapukał wreszcie pewnego dnia i podał mi
przez próg kopertę, zaadresowaną do Filipa de Vincel. — Jest
pan szlachcicem — rzekł z przekąsem. Uśmiechnąłem się
niewyraźnie, może przepraszająco, sam już nie wiem. — Nie
bardzo lubię szlachtę — zadeklarował Janowsky.
— Narodowy socjalizm jest ruchem ludowym i my, to znaczy
prawdziwi narodowi socjaliści, nie poważamy was, szlachty.
Za dużo złego narobiliście przez parę wieków, aczkolwiek —
zastrzegł
się przytomnie i zgodnie z doktryną — byli wśród was tacy,
którzy potrafili wiernie służyć swemu narodowi. Inni
natomiast — tu pojąłem, że chodzi o mnie — zdegenerowali
się w odmętach arystokratycznego, zgniłego kosmopolityzmu.
— Przyznam — powiedziałem obłudnie — że robię, co mogę,
aby uniknąć tej szlacheckiej formy nazwiska. Na przykład na
meldunkach, widział
pan, piszę po prostu nazwisko. Ale niektórzy moi niemieccy
znajomi, adresując do mnie listy, używają niezmiennie tych
nieważnych akcesoriów. — Niemieccy znajomi? — spytał z
natrętną ciekawością. — Na przykład kto? — Na przykład
baronowa von Wrangel — powiedziałem skromnie. — Zna
pan baronów von Wrangel? — spytał potulnie, lecz zaraz
dodał buńczucznie: —
Pochodzę z prastarego rodu westfalskich chłopów i mógłbym
wykazać się niegorzej zasiedziałymi pokoleniami niż
jakikolwiek pan baron czy heski arystokrata. — Wcale w to
nie wątpię —
przyznałem. Co za trafny snobizm — pomyślałem z uciechą
rozszyfrowywania jego wysiłków. —
Wszyscy Niemcy o polskich nazwiskach wychodzą ze skóry,
aby uchodzić za pomorską lub wielkopolską szlachtę, i ładują
sobie nieustannie von w metrykę, a ten chce być wieśniak.
Ładnego bigosu narobili mu we łbie Hitler i Rosenberg… —
Słyszałem, że miał pan wieści od syna —
zwekslowałem, bo nudził mnie. — Jest ranny — rzekł
Janowsky z miną ponurą — leży w szpitalu.
— Czy nie daj Boże coś groźnego? — przeraziłem się
demonstracyjnie. — Nie, nie, może wszystko będzie dobrze —
powiedział i wycofał się. W godzinę później oddawałem
bieliznę do prania w małej pralni na rogu Unterlindau i
Stauffenstrasse. — Co pani powie, pani Behrendt —
zagadnąłem starą właścicielkę pralni w ramach towarzyskiej
konwersacji — na to, że syn pana Janowskiego ranny? — A
tam, ranny — odparła pani Behrendt tonem beztroskim. — I
pan w to wierzy? Złapał tak potężnego syfa, że musieli go
położyć do szpitala z obandażowanym instrumentem. My tu
go znamy, na naszej ulicy, tego młodego Janowskiego, więcej
się nakurował
chorób wenerycznych, niż nawojował. Polski łobuz. — Tym
samym wydało się, że asymilacja westfalskich Janowskich nie
dokonywała się jednak bez oporów ze strony ludności
rdzennej, mimo ofiar wojennych ich najmłodszej generacji.
List był od baronowej i zawiadamiał mnie o pomyślnym
załatwieniu mej sprawy. Nazajutrz przyszło oficjalne
zawiadomienie z Wydziału Kultury, zaś w dwa dni później
stałem na drabinie, w szarym bibliotekarskim fartuchu, i
mocowałem się z rzędami ciasno zbitych, zakurzonych tomów.
Po kilku dniach okazało się, że dźwiganie progów kolejowych,
pchanie wyładowanych taczek żelaznych i bieg z spiętrzonymi
tacami potraw po schodach w górę są zwykłą fraszką w
porównaniu z naukowo — intelektualnym zajęciem, jakie mi
tu przyszło wykonywać. Mięśnie barków i ramion rozwinęły
mi się jak przy pracy w kamieniołomach już tylko po próbie
uporządkowania działu specjalnych edycji uniwersyteckich
wykładów okolicznościowych na niemieckich wyższych
uczelniach w okresie 1895–1930. — Wiesner Julius: Karl
Freiherr von Hugel, Hortologe, Geograph und Staatsmann —
Gedenkrede, Hrsg. vom Vereine d. Gärtner u.
Gartenfreunde in Hietzing, Wien, Hólder 1901 — czytałem
otępiałym półgłosem. — Purkyne Emmanuel: O czeskich
owcach przedhistorycznych — kriticka studie ostelogickd,
Praha, 1925; Talce, Desiré–Allain: Armes et blessures dans
Homére, Strasbourg, 1926… — Urzekająca wizja Trąbki,
kopiącego mnie w brzuch, podczas gdy ja radośnie zakręcam
mutry na nie kończących się torach gigantycznym kluczem,
parowała wprost z katalogu tych idiotyzmów. Po kilku dniach
miałem dosyć, ale godzina szósta, gdy brałem do ręki teczkę,
wymieniałem parę grzecznych ukłonów z urzędnikami
księgowości i opuszczałem gmach, żegnany przez portiera
uniesieniem czapki oraz słowami: — Do widzenia panu, panie
magistrze… — ta godzina wynagradzała wiele.
Nie przywiązywałem najmniejszej wagi do pozycji społecznej
ani do zaszeregowania czy zaszufladkowania własnego życia,
co stanowi cel usilnych zabiegów wielu ludzi, byłem krwią z
krwi i kością z kości barów automatów i baraków, hoteli i
hotelików, wielkiego klanu zawiesistej wielkomiejskiej
galarety, w której taplają się nieoznaczone, dumne i niezależne
egzystencje. Nic nigdy nie pchało mnie ku bogactwu czy
znaczeniu zdobywanym systematycznym wysiłkiem:
gardziłem dorabianiem się rozłożonym w czasie, uwielbiałem
kariery szybkie i olśniewające lub bytowanie przyziemne, a
ironiczne, bez cienia skargi czy wstydu. Interesowało mnie w
zasadzie to tylko, co na dole, co między rynsztokiem a
sklepikiem z włoszczyzną, między tramwajem a budką z
papierosami, między drugorzędnym kinem a nienadzwyczajną
jadłodajnią. Upodobania te nie oznaczały zresztą
oryginalności, wiązały się solidnie z jedną z niepozornych,
lecz jakże wpływowych tendencji stulecia, rozkwitłych
najowocniej w moim pokoleniu: z kultem demokratycznego
samotnictwa. Jeszcze pięćdziesiąt lat temu życie w
hotelikowych lub sublokatorskich pokojach, brak rodziny i
krewnych, stołowanie się w małych tanich restauracjach,
niezależność od familijnych zobowiązań, dobytku,
przedmiotów, nieruchomości, ścisły związek z kinami i
komunikacją miejską, krytymi pływalniami i pralniami
mechanicznymi — wszystko to uważane było za upośledzenie,
smutek i klęskę. Czytanie gazet na parkowych ławkach i
przyjaźnie z ślusarzem z przeciwka uważane były za objawy
życiowego zawodu, niewypału, porażki, osnuwała je aura
złych melancholii i niszczących nostalgii. Wielkomiejska
samotność zwała się dotąd, w mieszczańskim wokabularzu,
życiowym niepowodzeniem, zmarnowaniem życiowych szans.
Dopiero myśmy odnaleźli w niej bezmierne uroki i
nieocenione wartości. Fakt, że sam sobie cerowałem skarpetki
i że miesiącami nikt mnie w domu nie odwiedzał, że gadało mi
się znakomicie z konduktorami lub że po własnoręcznym
przyrządzeniu jajecznicy zmywałem patelnię w umywalni
hotelowego pokoju przed lustrem, nie przygnębiał mnie, nie
wydawał mi się ani pocieszny, ani godny współczucia.
Współczułem tym, którzy za cenę zacerowanych skarpetek
skazani są na jednakowość, pozbawieni czaru pojedynczosci
pośród wielkomiejskiej kumulacji żywotów ludzkich,
pojedynczosci pełnej spokoju, zaś wyzbytej martwoty.
Koncesje na rzecz urzędniczego stylu życia stanowiły ofiarę
wojenną; codziennie jednakowe żegnanie zwrotem: —
Do widzenia, panie magistrze… — było mi wstrętne, lecz
stanowiło punkt w rozgrywce. Niemcy dawali mi przesadzoną
porcję samotnictwa i najniższej społecznie egzystencji do
upojenia mogłem tu być niezauważalnym niczym; natomiast
wzbraniali mi co sił bytu zaszufladkowanego w kategoriach
mieszczańskich skal wartości, zabraniali urzędnictwa i
schludnej, wygodnej nieznaczności; należało przeto im to
wyrwać z gardła. Nigdy, jak dotąd, nie przyszło mi na myśl,
ażeby zostać urzędnikiem magistrackim; teraz walczyłem
pazurami, by nim być, los gryzipiórka stanowił teraz
wyzwanie.
4
Ziutek przyniósł mi paszport: prawidłowy, bezbłędnie
wypełniony, przemyślany do ostatniego szczegółu.
Zastosowałem w nim ten sam schemat informacji o sobie,
ustalony w Cudzieniszkach.
— Zadowolony? — spytał Ziutek. — Równy jesteś —
powiedziałem z wdzięcznością. — No, to cyk — rzekł,
wyciągając płaską butelkę branntweinu z ceratowej teczki do
transportu kartek żywnościowych. — Żeby ci się fartowało na
tym nowym ausweisie. — Wypił haka i podał mi; wypiłem z
prawdziwą przyjemnością i mocno potrząsnąłem jego żylastą,
kościstą Japą. Ostatni raz miałem tę dłoń w mojej dłoni, w
parę dni później gestapo przeprowadziło błyskawiczną,
niespodziewaną rewizję w nędznym pokoju sublokatorskim
przy Hufnagelstrasse, w wyniku której Ziutek został
rozstrzelany po kilkugodzinnym śledztwie. W miesiąc po tym
słyszałem w barze automacie, że Jacques zmasakrował i
pokroił beznadziejnie jakiegoś Włocha czarnogiełdziarza,
podejrzanego o donos na Ziutka; przy okazji wykazał podobno
znaczne mistrzostwo we władaniu brzytwą, tą klasyczną
bronią zrozpaczonych cherlaków.
Pokazałem tego samego dnia paszport Helli. Siedzieliśmy w
małej cukierence na Kaiserstrasse, w której można było dostać
przyzwoity placek z wiśniami. — Co znaczy: przynależność
państwowa nie wyjaśniona? — spytała Hella. — Przecież
jesteś Francuzem. — Przez ułamek sekundy wzięło we mnie
górę to, co w człowieku jest dobre: niczym niepohamowane
pragnienie odwiecznej transakcji ufnością i szczerością z
drugim człowiekiem. — Nie, Hello —
powiedziałem — jestem Polakiem. Nie wiem, czy warto teraz
tłumaczyć ci, dlaczego podaję się za Francuza. — Nie warto
— powiedziała miękko, dojrzale. Chwilę milczeliśmy, po
czym spytałem:
— Czy to cię rozczarowało? Dotknęło? Może masz mi za złe,
że ukrywałem coś przed tobą, że postępowałem niezbyt
uczciwie? — Nie — odpowiedziała, lecz czułem, że coś ją
męczy, nie daje spokoju. — Czemu milczysz? — spytałem po
chwili ciszy. — O czym myślisz? — Będą jeszcze większe
kłopoty — westchnęła Hella.
Rozmowa ta zbiegła się z malutką obsesją, jaka zrodziła się
we mnie niedawno i rosła na pożywce mego nie najgorszego
samopoczucia, podgryzając je i trawiąc jak żrące działanie
kwasów i soli. Co będzie, jeśli Niemcy wygrają wojnę? —
myślałem ponuro. — Ponoszą klęski, to fakt, Stalingrad i
kapitulacja w Afryce. Wierzę niezłomnie, że nie mogą tej
wojny wygrać. Ale co będzie, jeśli wygrają? Możemy się
przecież pomylić: Churchill, Stalin i ja… Obraz świata po
ewentualnym zwycięstwie Niemców rozciągał się w mej
wyobraźni jak bura, kleista magma czasu i przestrzeni, w
której muszę utonąć, dławiąc się z bulgotem jakimiś
niewypowiedzianie obrzydliwymi, gęstymi cieczami.
Niemniej myśli te wiązały się jakoś z Hellą, aczkolwiek nie
potrafiłbym ustalić i wypunktować tego związku:
wyobrażałem sobie mętnie, niewyraźnie, jak chwytam się,
tonąc, Helli i jak toniemy razem. Odprowadzałem już ją pod
samą bramę domu, uważałem to za poważny sukces.
— Wiesz Hello — powiedziałem kiedyś — teraz, mając ten
paszport, moglibyśmy coś przedsięwziąć. — Na przykład? —
uśmiechnęła się, nie przywiązując większej wagi do mych
słów. — Na przykład moglibyśmy prysnąć do Francji. — I co
dalej? — uśmiechała się, jakby rozbawiona dobrym
dowcipem, podczas gdy ja mówiłem zupełnie serio. — I co
byśmy tam robili?
— nie pozwalała na uwiąd zabawnego wątku rozmowy. —
Bylibyśmy ze sobą — powiedziałem dość opryskliwie. —
Razem. To wszystko. — Nie powiedziałem jednak:
„pobralibyśmy się ze sobą”, małżeństwo nie przychodziło mi
jakoś do głowy, być może ciśnienie poczucia niższości było
tak potężne, że nie wyobrażałem sobie ślubu z Niemką, może
eliminowałem je podświadomie na zasadzie innych, łatwo
zrozumiałych, raczej zdrowych odruchów.
Mimo że stanowiłem czynnik kierowniczy i decydujący,
czasami wręcz apodyktycznie, właśnie Hella postawiła
pierwsze pytanie zasadnicze i zwrotne. — Co będzie dalej? —
spytała kiedyś, w chwilę potem, gdy przestaliśmy się całować
w jasnogranatowych ciemnościach nadrzecznej promenady. —
Co dalej? — mówiła żarliwie, jakby pragnąc stwierdzeń,
zapewnień, rozwiązań, których nikt nigdy nikomu dać nie
może, a które dojrzewają w duszy opacznie, jak wynaturzone
owoce. Całą poprzednią noc przewracałem się bezsennie na
tapczanie, myśląc na zasadzie osobliwej antycypacji o tym, co
ma być dalej. Co tu ukrywać: przywoływałem Blankę lub
Eufrozynę na pomoc. Tak nie może być — sączyłem w siebie
jad rozlicznych niedosytów i pretensji — abym męczył się bez
dziewczyny, kochając dziewczynę. Tak po prostu nie można
kochać. Albo przyjedzie Blanka lub Eufrozyna, wpadnie na
parę dni i oczyści me myśli i uczucia od niepotrzebnych,
męczących zgrubień, albo rozwiążemy zagadnienie
najważniejsze. Oczywiście
— judziłem się — jest to droga najwłaściwsza, ale jak
ryzykowna zarazem! Tylko ióżko zwiąże nas ze sobą
naprawdę. Trochę nie wiem, jak to zrobić, ale muszę ją zdobyć
fizycznie, jest to jedyny sposób zatrzymania jej przy mnie…
— Pytasz, co ma być dalej… — powtórzyłem osowiale. —
Jeśli mam być szczery, to nie wiem. — Wieczór nabrzmiał
jakąś nienormalnością, zewsząd dochodziły szmery niezwykłe,
choć łatwe do zidentyfikowania: po ulicach grzechotały auta
ciężarowe ze sprzętem wojskowym, wzmacniano obronę
przeciwlotniczą miasta, ustawiano nowe reflektory i działa
zenitowe na dachach co wyższych budynków. — Wszystko,
co nas teraz otacza
— mówiłem ze smutkiem — uniemożliwia w ogóle
postawienie takiego pytania, że nie wspomnę o bezsensie
odpowiedzi na nie. — Ale zrozum… — Hella pochyliła się do
mego ucha, szepcząc nie wiadomo czemu, nikogo nie było
wokoło. — Zrozum, nam potrzebne są jakieś perspektywy.
Coś przed nami, do czego mamy zmierzać. — Owszem —
powiedziałem chłodno — powinno wreszcie stać się to, co
powinno się stać. — Nie rozumiem — powiedziała szczerze.
— Nie udawaj —
rzekłem miękko, przymilnie — rozumiesz doskonale. —
Ach… — zająknęła się. — Jak ty to sobie wyobrażasz? —
Przyznaję, to nie jest sprawa prosta — powiedziałem
poważnie, musiałem skryć własne zakłopotanie albo za
obiektywną, ostentacyjnie łagodną powagą, albo poza pełne
wymuszonego polotu i wdzięku żarciki; wybrałem to
pierwsze. — Przede wszystkim musisz zerwać ze swym
narzeczonym. — Myślałam już o tym — rzekła
nieoczekiwanie. — Właściwie muszę mu to jakoś powiedzieć.
Uczynię to, gdy tylko przyjedzie na urlop. Przestaniemy się
widywać na krótki okres czasu, musisz mi zaufać, że zrobię
wszystko najdelikatniej. To będzie ciężkie — westchnęła —
zupełnie nie wiem, jak mu o tym powiedzieć? W każdym razie
muszę tego dokonać w sposób taktowny. Ale jak? — Po czym
przyjdziesz do mnie — kontynuowałem systematycznie — i
zaczniemy nowy etap naszej historii. — Obrzydliwe —
powiedziała Hella —
jak możesz tak mówić? Nigdy nie przyjdę do ciebie w tym
celu. Nie będę mogła. — Doskonale cię rozumiem — brnąłem
ze sztuczną wesołością w raz przyjętą konwencję. —
Mieszkanie u Janowskiego absolutnie się do tego nie nadaje.
Mimo że rzecz wiąże się z odmętem trudności, postaram się o
nowe mieszkanie. Tym razem będzie to nasze mieszkanie.
Mieszkanie dla nas. —
Możesz mnie dziś nie odprowadzać — powiedziała oschle. —
Pojadę sama. — W porządku —
zagnałem się konsekwentnie we wzajemne, bezsensowne
urazy — bądź zdrowa. Czy mam jutro zatelefonować? — Jeśli
będziesz miał na to ochotę — powiedziała obojętnie — to
proszę bardzo.
Czius. — Poszła przodem w kierunku placu Dworcowego.
Zostałem sam, oparty o kamienną balustradę bulwaru.
Jak to zrobić, jak to zrobić? — przyciskałem czoło do
ciepłego, chropawego kamienia. —
Całując, położę jej jutro rękę na biuście. Może tak się
zacznie?… Nie uczyniłem jeszcze w stosunku do Helli takiego
gestu, nie ośmieliłem się na to. Tym razem naprawdę nie
wiedziałem, jak zacząć. W innych wypadkach stawało się to
jakoś samo, zawsze nieomylnie i bezbłędnie, zawsze w sposób
najwłaściwszy, jedyny dopuszczalny i skuteczny, jak zawsze
okazywało się potem.
Nigdy nie działo się nic rażącego ani odpychającego, ani
brutalnego, mimo nieodzownych czasem krótkich szamotań i
lekkiego, rozgrzeszającego przymusu lub dość bezwzględnych
określeń słownych, torujących drogę do celu obojgu,
ułatwiających wbrew pozorom szorstkości. Położenie ręki na
piersi dziewczyny stanowiło tyle razy łatwy, niezawodny, a
także pełen umownej gracji początek; tym razem skóra na
mnie cierpła na myśl o naturalnej prostocie, modliłem się o
prostotę wyimaginowaną, obezwładniającą, szlachetną, pełną
przemożnie widocznego uroku już w ułamku sekundy
początku, na część chwili wprzód, zanim nastąpi gest. Nie
chce przyjść do mnie —
stosowałem odtrutki — cóż wynika z tej odmowy? Albo nie
bywa u mężczyzn w ogóle. Nie wejdzie za Chrystusa do
żadnego pomieszczenia w czterech ścianach z oknem,
zamieszkałego przez mężczyznę. Zwykła obłuda, cholera…
Albo myśli sobie, że skoro zgodzi się przyjść, ja mogę o niej
źle pomyśleć. Przypuszcza na pewno, że ja uważam takie
przyjście do mnie za oznaczające koniecznie przyzwolenie na
te rzeczy i dlatego ona nie. Porządna facetka tak nie myśli, nie
żywi żadnych ubocznych podejrzeń, po prostu, nie mając nic
na uwadze, idzie jak do kolegi.
Tymczasem życie jest okrutne; te, które odwiedzają kolegów,
nacinają się najgorzej, wszyscy przypisują im uparcie rzeczy,
o których im się nawet nie śniło, lecz takie uparte
przypisywanie zmusza je z czasem do przekroczenia pewnej
nieuchwytnej granicy łatwości, rozciągającej się pomiędzy
pozorami a prawdą, i wtedy wszystko obraca się przeciwko
nim. Właściwie ma rację, że po prostu nie chce przyjść. Nie
wypada i koniec, tak jest najprościej, najzdrowiej, najsłuszniej.
Zaś ja muszę rozbić tę przeszkodę zastrzeżeń w proch i pyl w
interesie nas obojga.
Nie zatelefonowałem nazajutrz ani następnego dnia.
Siedziałem w bibliotece, prowadząc osobistą polemikę z
pismami różnych teoretyków pruskiego imperializmu,
polakożerczych profesorów, rzeczników Hakaty i Drang nach
Osten. „Niemiecki profesor Heinrich Wolff z Düsseldorfu
pisał takie oto niebywałe idiotyzmy w swej Historii Europy,
wydanej w 1911 roku…
— gryzmoliłem na świstkach papieru, wściekając się i
miotając okrzyki wzgardy w pustej sali. —
Sekundował mu dzielnie historyk Heller w ignoranckim
pseudo — dziele Wielkie epoki dziejów Niemiec… Ileż
bezczelności zawierają stare mapy, głoszące, że Piastowie
śląscy są niemieckimi książętami! Któż jest zdolny do takich
przeinaczeń, prócz Niemców! Oto pseudosiła moralna, na
której opierali swe grabieże Askaniusze i Albrecht
Niedźwiedź… Kłamstwo i przeniewierstwo, proszę
państwa…” Poświęciłem także parę stron prywatnej, zapiekłej
polemiki, rojącej się od szyderczych cudzysłowów, książce
Virginia Gaydy pod tytułem Che cosa vuole l’Italia, wydanej
na początku wojny, po czym zwolniłem się wcześniej z pracy i
udałem do zapuszczonego w wyglądzie pośrednika
mieszkaniowego na Zeil. Trzeba zmienić mieszkanie —
postanowiłem. —
Trzeba coś przygotować, coś wygodnego, nie krępującego i
pełnego swoistego uroku, godnego, aby dokonała się tam
rzecz wspaniała i doniosła…
1
Zgodnie z telefonem sprzed paru godzin stałem jak zwykle
nieopodal Warty Głównej, w trygonometryczne wymierzonym
rezerwacie efektywnego czekania; z przestrzeni tej
wyeliminowany został bezlitośnie i skrupulatnie wszelki błąd
lub niedobór pola obserwacji czy szlaków taktycznych rejterad
na wypadek każdego z góry przewidzianego i opracowanego
niebezpieczeństwa. Bolał mnie nieco ząb dolny trzonowy, lecz
nie zwracałem na to zbytnio uwagi; absorbował mnie raczej
lekki, słabo zidentyfikowany niepokój; miało to być nasze
pierwsze spotkanie od czasu owej wieczornej scysji, czyli od
trzech dni. W słuchawce telefonicznej głos Helli nie dźwięczał
dziś żadnym odcieniem hamowanej czy skrywanej urazy.
Miała prawo do powikłanych myśli o mnie, do
podszewkowych podejrzeń i pretensji; po raz pierwszy od
początku naszego chodzenia ze sobą nie odprowadziłem jej
ani do domu, ani do tramwajowego przystanku.
Może należało za nią pójść?… — czyniłem sobie nieznaczne
wyrzuty; w gruncie rzeczy żywiłem ciche zadowolenie z
okazanej wzorowej flegmy.
Minęła godzina szósta i działać zaczął automatycznie
mechanizm złych przypuszczeń. Już powinna być —
zaterkotało w świadomości zdanie, stające się natychmiast
refrenem na najbliższe sekundy i minuty. — Już trzy po
szóstej… Ząb bolał zdecydowanie, obsesyjne liczenie
biegnących chwil rozszczepiało świadomość na skołatane
drzazgi skojarzeń. Tłum jak na złość gęstniał, od dawna nie
widziałem takiego ruchu na tym placu. Całe zastępy starych
urzędników w letnich garniturach lub w tyrolskich krótkich
spodniach na szelkach, przekreślających kraciaste koszule,
kłębiły się wokół mnie, mijając i potrącając się wzajemnie,
poprzetykane gospodyniami z ceratowymi torbami na zakupy,
węszącymi za czymś na kolację, oraz nadmiarem
umundurowanych mężczyzn i kobiet, rozmnażających swą
wszechobecną mundurowość jak przez pączkowanie. Powoli
ogarniała mnie niczym nie uzasadniona panika. Nie, nie… —
zmagałem się z sobą — coś się stało. Już nie przyjdzie. Albo
nic się nie stało. Kłamała do słuchawki, udawała, że niby nic,
a z góry powzięła postanowienie nieprzyjścia. Patrzy teraz
zapewne z okna na mnie, jak czekam, i syci się widokiem mej
klęski, mego upokorzenia… Podniosłem wzrok do góry,
zasugerowany dość łatwo przez samego siebie, i przebadałem
dokładnie fasadę kamienicy, w której znajdował się instytut;
oczywiście nic tam nie znalazłem, chociażby dlatego, że nie
wiedziałem, które są jego okna. Niedobrze się robi od tego
mrowiska — męczyłem się, pracując głową ruchem
półobrotowym, jak nadajnik świetlny latarni morskiej. —
Trzeba przejść na drugą stronę ulicy, pod samą bramę instytutu
— kusiłem sam siebie. — Tam nie mogę się z nią rozminąć…
Wiedziałem, że będzie to błąd taktyczny, kwadrat trotuaru, na
którym stałem, był
pozycją wielokrotnie wypróbowaną, nie opuszczałem go w
ciągu ostatnich tygodni i nie zawiódł
mnie jeszcze nigdy. Ponosiły mnie nerwy, gubiłem chłód
rozeznań, podstawowy czynnik wszelkiej udanej walki.
Przeszedłem po przekątnej placu i umiejscowiłem się
pomiędzy bramą a długą, szklaną witryną Café Wien. Było
osiemnaście po szóstej. Jak ona mogła nie przyjść? —
rozpoczął się uciążliwy, jednostajny chrobot roztrzęsionych
szarych komórek. — Po tym wszystkim, co się już między
nami stało. Właściwie, to nic się jeszcze takiego nie stało, ale
jak ona mogła nie przyjść? Może zaszła jakaś nieprzewidziana
przeszkoda? Cóż może zajść przez parę godzin? Dzwoniłem o
pierwszej… A jeśli naprawdę nie mogła? Jak ona mnie teraz
odnajdzie? Ja przecież nie mogę jeszcze raz telefonować.
Rozstaliśmy się ostatnio nieco skłóceni, zadzwoniłem
pierwszy, proszę bardzo, nie jestem małostkowy, a ona na to
nie przychodzi. Jeśli jest tak właśnie i zadzwonię jeszcze raz,
wyjdę na pętaka i natręta. Nie mogę poniżyć się i
zatelefonować pierwszy.
Najprawdopodobniej nie zechce w ogóle mnie szukać. Tym
bardziej nie mogę telefonować, narzucać się… Po co się
jednak umawiała? To nie w jej stylu robić z człowieka
durnia…
Nadeszła wreszcie, lekka i pełna wdzięku, krocząc krucho na
bardzo wysokim koturnie, uwydatniającym smukłość nóg i
delikatność sylwetki, ubrana z ową popołudniową elegancją
kobiet naprawdę wytwornych. Obok niej szedł wysoki, mocno
zbudowany oficer w szarostalowym mundurze z żółtymi
wyłogami, o niemieckiej, przystojnej twarzy; była to twarz
dość popularnego kroju wśród facetów mojego rocznika z
Nadrenii czy Brandenburgii, może w trochę lepszym gatunku i
dość zadbana, na pozór miła i wesoła, z leciutkim akcentem
bezmyślności wokół warg i oczu, podatna do tandetnie
zuchowatych uniesień i niby — wymyślań czy hałaśliwej
koleżeńskości w złym smaku. Obserwowałem ich kilkanaście
sekund, które wystarczyły, aby dostrzec to wszystko, a także
aby poczuć, jak krew ucieka mi z serca do palców u nóg, które
stają się ciężkie, odrażające; tłusta maź pogmatwanych
impulsów, nakazów, odruchów i skojarzeń okleiła mi mózg.
Zawstydziłem się naraz strasznie jak sztubak, nie wiadomo
czemu, dominowało we mnie uczucie dotkliwego, nikczemnie
tchórzliwego wstydu, poprzedzające gorycz, wściekłą
zazdrość, zawód i rozpacz, pragnąłbym uciec na skraj świata
przed tą ulicą, tymi tu przechodniami, jej spojrzeniem, samym
sobą. Nadchodzili chyba od strony Grosse Eschenheimer
Strasse i Hella nie spuszczała ze mnie wzroku; przez ułamek
chwili wytrzymałem go, lecz nie znalazłem w nim nic prócz
dość obojętnego skłopotania małym zbiegiem okoliczności,
który jest nie na rękę.
Ukłoniłem się uprzejmie, powściągliwie, bez wyniosłej
drwiny, o którą wszystko we mnie wołało, i zupełnie
machinalnie skręciłem w lewo, prosto w wejście Café Wien.
Cholera, co z tym zębem?
— pomyślałem z troską. — Trzeba się spytać Piotra, co
czynić. Usiadłem i zamówiłem coś tam, myśląc właściwie
tylko o zębie, który bolał na zasadzie rozgrywającej się z
minuty na minutę jedenastki futbolowej: wibrujący ból
ogarniał metodycznie i miarowo, z ciągle skuteczniejszą
agresywnością coraz to nowe okolice dziąseł. A widzisz —
mówiłem sobie z złośliwą uciechą —
trzeba było zerżnąć bez żadnej filozofii ani skłębionych uczuć
i zamiast skalpu przybić pluskiewkami fotografię nad łóżkiem.
Zapomniałeś trochę o Tadeuszu…
Hella i lotnik weszli do kawiarni. No, wiecie… —
pomyślałem z wesolutką brawurą bankrutów.
— Śledzą mnie. Naśladują we wszystkim. Ale ona jest
nikczemna! Do mojej kawiarni… Do naszej kawiarni… Nie
mogła pójść gdzie indziej? Café Wien nie była wcale naszą
kawiarnią, spotkaliśmy się tu zaledwie raz czy dwa, lecz to, co
sączyło się teraz powoli przez moje żyły, było już rozpaczą.
Nie odpowiadałem za poprawność własnych myśli, cnota
chłodnej oceny zdarzeń i porywów, którą czciłem najbardziej,
wymykała mi się ze spoconych, rozbieganych palców.
Widziałem, jak usiedli, rozmawiając, Hella z owym
grzecznym, układnym ożywieniem, które budziło we mnie
zawsze tyle czułostkowych przewidywań. Kelnerka przyniosła
im dzbanuszek z kawą; Hella przysunęła filiżankę, ujęła
dzbanek i nalewała mu kawę ruchem pełnym miękkości i
oddania. Zbożowa —
pomyślałem z pogardą — albo z żołędzi. My z Ziutkiem
pijaliśmy prawdziwą, ziarnistą, szmuglowaną z Włoch. Im na
pohybel… Ta mała zdzira każdemu będzie tak nalewać, z taką
samą uległością i ofiarowaniem siebie. Już taka jest. Trzeba od
niej uciekać. Jak najdalej…
Położyłem pieniądze na stole i wyszedłem. Wstąpiłem do
apteki i kupiłem tubkę weramonu; zażyłem na miejscu dwie
tabletki. Poszedłem do domu i położyłem się na tapczanie, z
chustką zmoczoną zimną wodą przy policzku. Ból zęba
wzmagał rozpacz, ale jakoś zacierał jej główną przyczynę:
dwa cierpienia eliminowały się zaciekle wzajemnie,
wyzwalając ze mnie bezradną płaczliwość. Zdawałem sobie z
tego sprawę, co stanowiło źródło gorzkich, zafajdanych
uśmieszków; bawiłem się sobą okrutnie, skarżyłem się sam
sobie na los poligonu dolegliwości, jakim przyszło mi być w
tym pospolitym, schludnym pokoju, wśród tych mebli,
wypoliturowanych z tępą, drobnomieszczańską kokieterią.
Weramon mroczył mi świadomość z wytrwałością godną
solidnych środków uśmierzających o patentowanej niemocy.
Wstałem, zażyłem jeszcze dwie tabletki i próbowałem się
umyć, zbliżenie dłoni do lewego, rozedrganego z bólu
policzka wprawiało mnie w drżenie. Policzek popadł w
spuchniętą nietykalność, stanowił
najbardziej uwrażliwioną cząstkę mej osoby. Mała lafirynda
— myślałem w kółko — pies ją jechał, niech płynie precz…
Wyobraziłem sobie przez chwilę, jak będzie się puszczać z
żołnierzami wojsk, które okupować będą Niemcy po klęsce,
wstąpiła we mnie nagle niezachwiana pewność, że Niemcy
przegrają, a amerykańscy Murzyni dopadną gdzieś Hellę i
zgwałcą. Rzecz jasna, nie przyniosło mi to żadnej ulgi, było
mi jeszcze smutniej i gorzej, ogarnęło mnie parszywe uczucie
udziału w jakimś karygodnym marnotrawstwie. Zapomniałem
na sekundę o zębie i przesunąłem językiem w ustach jak
gdyby nigdy nic. Przysiadłem z bólu, cichy skowyt wydarł mi
się ze spuchniętych, obolałych warg. Zażyłem jeszcze dwie
tabletki, położyłem się i zapadłem w drzemliwy, męczący
półsen. Obudziłem się o wczesnym świcie, zmięty, spocony,
zbolały.
Myślałem przez chwilę o oczekującej mnie tego dnia męce i
ogarnął mnie paniczny lęk, czułem się słaby, skrzywdzony,
niezdolny do oporu. Urazy, tęsknoty i żrące pożądanie
obecności Helli, jej współczucia, lepiło mi się do każdego
odruchu. Wstałem, chwiejąc się na nogach, cała lewa strona
twarzy nabrzmiała niedobrą opuchlizną. Stałem przed lustrem,
próbując się uśmiechnąć: na twarz wypełzał mi śmieszny,
odrażający grymas. Będziesz mężczyzną! — nakazałem sobie.
— Pod każdym względem. Załatwisz jedno i drugie…
Ubrałem się, pozbierałem zdjęcia Helli z wszystkich zakątków
pokoju, pieczołowicie wyjąłem je z ramek i spod nocnej
lampki, włożyłem do tej samej koperty, w której
przywędrowały do tego pokoju, i wyszedłem.
2
Piotr spał jeszcze, rzecz jasna, gdy zapukałem. Wyskoczył z
łóżka, otworzył drzwi z klucza i wskoczył z powrotem pod
kołdrę. — Zwariowałeś? — powiedział złym głosem. — Która
jest w ogóle godzina? — Nieważne — wysepleniłem —
musisz mi pomóc. — Co się stało? —
oprzytomniał od razu. Usiadłem na łóżku i pokazałem mu
policzek. — Gdzie mieszka doktor Strohmayer? — spytałem.
— Gdzieś w Sachsenhausen — rzekł Piotruś — ale nie wiem
dobrze gdzie. Poszukamy w książce telefonicznej. Co się
stało? — Widzisz przecież — obróciłem ku niemu baniasty
policzek i opuchłe, skrzywione usta. — Zaraz zejdę i znajdę ci
ten adres — rzekł
Piotr, wyskakując ponownie z łóżka i wciągając spodnie. — I
tak jest za wcześnie. Na razie połóż się, może przynieść ci z
dołu trochę lodu? — Wzruszył mnie trochę swą gotowością,
próbowałem nawet uśmiechnąć się. — Dobra, dobra —
wychrypiałem przez rozdęte wargi — nie to jest
najważniejsze. Tu masz kopertę, zaadresowaną, zaniesiesz ją
dzisiaj, około dziesiątej, i oddasz tej facetce. — Jakiej facetce?
— spytał Piotr bezmyślnie. Wysunąłem jedno zdjęcie z
koperty i pokazałem. — Tej — powiedziałem — przecież ją
znasz. — Uhm — mruknął Piotr. — Więc co?
Koniec sielanki? — Coś takiego — przyznałem bez specjalnej
chęci do kontynuowania tematu. —
I co jej mam powiedzieć? — spytał Piotr kusząco; nie
domyślał się, rzecz jasna, jak bardzo pragnąłem w tej chwili,
aby jej opowiedział, jak cierpię, jak znoszę cierpienie po
bohatersku, aby przekonał ją misternie i przemyślnie, aby
zdobył się na akcję mediacyjną w stylu dobrego, czułego
przyjaciela z hollywoodzkich filmów, tego, który samorzutnie
i taktownie interweniuje i prostuje ścieżki miłości, pogięte
przez wzajemne ekscesy ambicji; nic jednak nie było w stanie
zmusić mnie do powiedzenia mu tego, jego kardynalnym
obowiązkiem było domyśleć się samemu. — Nic —
powiedziałem zacięcie. — Oddać i to wszystko.
Przed dziewiątą nacisnąłem dzwonek przy drzwiach doktora
Strohmayera. Był to wysoki dentysta o wielkim,
purpurowofioletowym nosie; znaliśmy wszyscy bardzo dobrze
jego los z Park–Hotelu, gdzie spędzał co najmniej trzy
wieczory w tygodniu, otrzymując od Brütscha zawsze żądaną
ilość wina. Żądał zaś ilości niewąskich, nos rozkwitał mu
alkoholowymi żyłkami i nieraz zastanawialiśmy się, jak to się
dzieje, że ten młody, niewiele ponad trzydzieści lat liczący,
silny i zdrowy mężczyzna dłubie spokojnie w zębach
podstarzałych pacjentów, siedząc jak u Pana Boga za piecem
w swej ładnej willi, oddając się smakoszostwu i
umiarkowanemu pijaństwu. Nigdy nie zdołaliśmy ustalić
przyczyn tego stanu rzeczy, zaś doktor Strohmayer tak bardzo
ujmował nas swą dobroduszną gotowością do
stomatologicznych usług, uprzejmością, hojnymi napiwkami i
łagodnym, nieco pospolitym, lecz zadziwiająco
konsekwentnym hedonizmem, że uznaliśmy go za
sprzymierzeńca i życzyliśmy mu wszystkiego najlepszego.
Otworzył mi drzwi jeszcze w szlafroku.
— Fil! — zawołał ze współczuciem na mój widok — co ci
jest, biedaku? — Po czym przeciągnął
potężną postać, ziewnął szeroko i potarł z zadowoleniem swój
rubinowy nos. — Ale się wczoraj zachlałem — rzekł otwarcie.
— W Park–Hotelu? — spytałem z resztką zawodowej
ciekawości. —
Nie, prywatnie — powiedział poufale. — Z dwoma kumplami
z frontu wschodniego i jakimiś żonami jakichś pułkowników.
Bardzo wesołe panie. Wiesz, takie o całkiem znanych
nazwiskach, co potem o nich mówią w Radiu Erica. Ci faceci
z Rosji jak się dorwą do butelki mozelskiego wina i kawałka
niemieckiego ciała, to tracą zupełnie głowę, pieprzą trzy po
trzy, że tylko to się liczy, że wszystko do bani, że wojna to
świństwo i tak dalej. Znasz zresztą ten repertuar, co ci będę
mówił.
No, idź do gabinetu, zaraz cię obejrzę. — Poszedłem do
gabinetu, dużego, białego, z oknem wychodzącym na piękny
ogród, świeży i urzekający w letnim, porannym słońcu; przez
chwilę pastwiłem się nad sobą, oglądając narzędzia w
gablotach, ogarnęła mnie groza i przysiadłem z trwogą w
kącie. — Na fotel, na fotel — rzekł wesoło doktor Strohmayer,
wchodząc i wiążąc z tyłu biały fartuch po drodze. — Od razu
na miejsce kaźni. Cholera — dodał pocieszająco — mam
straszliwego kaca i ręce mi drżą, obawiam się, że będzie cię
dodatkowo boleć. — Wsadził mi szybko i nieoczekiwanie dwa
woniejące środkiem dezynfekcyjnym palce w usta i brutalnie
pocisnął dziąsło; zawyłem z bólu. — Już dobrze, dobrze —
uspokoił mnie — nie krzycz tak. Co mają robić ci nad
Dnieprem, skoro ty tak krzyczysz? — Pooglądał chwilę ząb w
lusterku i rzekł: —
Na szmelc. Trzeba rwać, ale nie można. Musi zejść
opuchlizna. Przepiszę ci małą kurację na spędzenie obrzęku.
— A… czy to długo potrwa? — spytałem drżącymi jeszcze od
świeżego bólu ustami. — Pięć, sześć dni — odparł doktor
Strohmayer. — I… cały czas będzie bolało? — Dam ci dobry
środek uśmierzający. — Wziąłem chyba z osiem tabletek
weramonu dziś w nocy —
powiedziałem — i nie uśmierzyło. — Ile? — złapał się za
głowę. — I jeszcze żyjesz? — Żyję i cierpię — powiedziałem,
myśląc przez chwilę o Helli. Przyszło mi od razu do głowy, że
nie zniosę więcej takich nocy, jak ostatnia: zazdrość,
poszarpane ambicje, zniweczone nadzieje, dręczące
rozczarowanie — wszystko stopiło się w jedno z bólem
fizycznym, zatarło granice pomiędzy bólami. Bałem się
śmiertelnie dentystów, tępe przerażenie ogarniało mnie na
myśl o rwaniu zęba; miał to być pierwszy w życiu rwany ząb;
lecz myśl o nocach, jak ubiegła, podnosiła mi włosy na
głowie. — A… czy byłoby bardzo niebezpieczne — spytałem
z bezwolnym heroizmem — gdyby pan teraz rwał? — Doktor
spojrzał na mnie niepewnie: przekonany był, że po diagnozie,
zalecającej zwłokę, polecę uradowany do domu, ciesząc się z
uniknięcia natychmiastowej operacji i licząc, że a nuż może
przejdzie. — Niebezpieczeństwa nie ma — powiedział —
rwać mogę. Ale bez znieczulenia. Będzie cholernie bolało —
dodał ostrzegawczo. — Trudno — powiedziałem z miejsca —
niech pan rwie. — Popatrzał na mnie z litością, jakby chcąc
sprzeciwić się nawet, ale szybkość mojej decyzji zobowiązała
jakoś nas obu. Nie wypadało teraz cofnąć się ani mnie, ani
jemu, chociaż każdy miał na to straszną ochotę. Zaczął krzątać
się przy narzędziach, nie przestając mówić z sztucznym
zainteresowaniem o mojej nowej pracy, o kelnerskich plotkach
z Park–Hotelu, zagadując mnie w sposób oczywisty.
Jednocześnie przygotowywał narzędzia: jakieś potworne
kleszcze, nożyce, łomy, stalowe uchwyty. Dusza wypełzła mi
na ramię i trzepotała się w niemej trwodze wokół oparcia dla
głowy. Doktor Strohmayer wyszedł na chwilę z gabinetu, po
czym wrócił z butelką nie najlepszego koniaku; nalał mi sporą
szklaneczkę i powiedział: — Masz, wypij zamiast
znieczulenia. — Wypiłem, uśmiechając się niepewnie,
umierałem wprost z przerażenia, cały ten sztafaż operacji na
wieloryb — niczym szkunerze, gdy sternik amputuje nogę,
oszołomiwszy przedtem delikwenta wódką, potęgował jeszcze
strach. Doktor obwiązał mnie białymi fartuchami, wpakował
mi tampony z ligniny między dziąsła i rzekł: — No, Fil,
powodzenia. Trzymaj się… — zanurzył mi jakiś sekator czy
francuski klucz W jamę ustną i szarpnął. W mózgu wybuchła
mi bomba, niesamowita eksplozja piekielnie jasnego bólu
ogłuszyła mi całe ciało, całą mą istniejącą osobę, od paznokci
do trzewi, poprzez calutką świadomość istnienia. Rozdartymi
cierpieniem oczyma dojrzałem jeszcze szeroką, spoconą twarz
doktora Strohmayera nad swoją twarzą, zanotowałem w
resztkach pamięci grube krople potu na jego czole i wyczułem
ruch, jakim wpiera nogę w podstawę fotela, by uzyskać
oparcie dla pełnej mocy ramion. Będzie rwał oburącz… —
przemknęło mi jeszcze poprzez mętniejące rozeznanie i
zemdlałem.
Ocknąłem się na ceratowej kanapce w gabinecie. Moją
pierwszą myślą było: — Czy Piotr już jej zaniósł zdjęcia? Co
mu powiedziała? Przez parę sekund wyobrażałem sobie z
wielką szybkością, jak Hella i Piotr rozmawiają z uczuciem o
moim cierpieniu i moim bohaterstwie, jak roztkliwiają się nad
nim i jak wszystko pięknie się goi, zaś Günther odchodzi
złamany w siną dal.
Byłem zlany potem, czułem jakąś zimną, wilgotną słabość
wokół serca. Po chwili odnalazłem twarz doktora
Strohmayera. — Napij się — przytknął mi koniak do warg. —
Już po wszystkim. To te weramony tak cię wykończyły. I tak
serce masz jak motor Diesla. Inny by skonał na twoim
miejscu. — Podniosłem się chwiejnie z kanapki, w ustach
miałem pełno krwi i ropy. — Czym mogę wypłukać? —
wybełkotałem. — Zaraz ci to wszystko doprowadzimy do
porządku — rzekł
doktor Strohmayer i wziął się do roboty.
— Doktorze — powiedziałem tuż przed wyjściem — zna pan
państwo von Veidt z Sachsenhausen? — Pytanie to nie miało
żadnego konkretnego celu, oczywiście, nie panowałem nad
chęcią mówienia o Helli z każdym człowiekiem. — Osobiście
nie — odparł Strohmayer — ale wiem, kto to jest. Dlaczego
pytasz? — Tak sobie pomyślałem — mówiłem z trudem przez
opatrunek, co pozwalało mi nie odpowiadać na wszystkie
pytania — że musi pan znać różnych ludzi z Sachsenhausen.
Co to za jeden, ten pan von Veidt? — Strohmayer uprawiał
gadatliwość bezinteresownie, wiedziałem o tym; wdzięczny
był za okazję do pogawędki bez żadnych przyczyn, nie
dociekał niczego, jeśli tylko zdarzyła się możliwość
pogadania. — Pan von Veidt — zaczął, zapalając papierosa —
jest wojskowym z czasów pierwszej wojny, oficerem intenden
— tury. W
latach powojennych był w Reichswehrze, potem przyjął
stanowisko generalnego prokurenta w jednym z
przedsiębiorstw Rotszyldów, gdzie zarabiał doskonale. W
związku z czym, jak się zapewne domyślasz, nie wiedzie mu
się najlepiej od roku trzydziestego trzeciego. Ma ładną córkę.
Pamiętam ją, jak była taka… — pokazał jaka — wyrosła na
świetny towar. — Opowiadał mi jeszcze coś długo o sąsiadach
von Veidtów i własnych, opisałby całe Sachsenhausen, gdyby
nie to, że wtrąciłem pytanie, ile płacę za zabieg. Wtedy obraził
się. — Idź do domu — powiedział z urazą
— i przykładaj lód. Nie biorę forsy od tych, którzy mnie
karmią i poją. Najwyżej podrzucisz mi jakąś butelkę
Rudesheimera za pośrednictwem Piotra…
Piotr był w domu i prał skarpetki. — Oddałeś? — spytałem
dość obojętnie. — Tak — odparł. —
Jak ząb? — Potwornie ciężkie rwanie — nie mogłem
powstrzymać się od skargi. — Już po wszystkim, ale było
groźnie. Strohmayer bladł i czerwieniał z wysiłku. — Biedny
jesteś — rzekł
Piotr z współczuciem — może ci przynieść lodu? —
Przydałby się — rzekłem — ale najpierw opowiedz. — O
czym? — zdziwił się Piotr. — No, o tych zdjęciach —
powiedziałem niezręcznie.
— Co powiedziała? — Nic nie powiedziała — rzekł Piotr
niedbale. — Nie zdziwiła się, nie pytała o nic? — straciłem
nieco opanowanie. — Raczej nie — wycedził Piotr. Może była
onieśmielona, zmieszana, zaskoczona? — myślałem
rozpaczliwie. — Może nie mogła wybąkać słowa? Przecież
musiało się coś z nią dziać… — Powiedziałeś jej przynajmniej
o tym zębie? — zagnałem się w matnię niewypowiedzianych
życzeń. — Nie — rzekł Piotr wyniośle — to nie jej sprawa. To
nasza sprawa, moja i twoja. Pamiętasz, jak pielęgnowałeś
mnie, kiedy byłem chory na anginę? Teraz moja kolej.
Najwyższy czas, żeby skończyć tę idyllę z Niemką. Niemka
jest tylko Niemką, Fil, zapomniałeś już, jak mi to mówiłeś o
Blance. Zapomniałeś na chwilę…
3
Najpierw był tydzień pełen udręk dość nieokreślonego
gatunku, pośrednich pomiędzy uporczywym bólem głowy,
nudą i smutkiem. Postanowiłem zatrzymać czas, w tym celu
zatrzymałem wszelkie rozsądne funkcje bytu faceta w moim
wieku. Nie chodziłem na pływalnię, prawie nie jadłem,
męczyły mnie rozmowy z kimkolwiek, w czasie których
potykałem się o własne rozstrzelone myśli, dotyczące zawsze
odległych wspomnień o jakichś słowach czy spojrzeniach
Helli, a nigdy tego, o czym właśnie ktoś do mnie mówił lub ja
do kogoś mówiłem. Każde słowo, pojęcie lub obraz miało
zresztą natychmiastowe odniesienie do jakiegoś fragmentu
sprawy z Hellą, powodując szybko biegnący ciąg porównań,
co z kolei wywoływało ów wieczny terkot czy szum w głowie,
oddzielający mnie pasem zatartej, zabrudzonej świadomości
od realnego tuż obok świata. Apatia i bezwład rządziły
życiem, czas nie zatrzymał się, lecz ciurkał dniami i nocami
mimo mych uszu, pluskając jak nikomu niepotrzebny,
przepadający beznadziejnie w kałużach deszcz. Wszystko
leżało odłogiem, nie istniały plany ani zamiary, realizacja
życzeń, zwana postępem nawet w skali prywatnej, utknęła w
pustawym istnieniu bez nazwy, przypominającym martwą,
znieczuloną tkankę, zdrętwiały płat ciała. Nie poszedłem do
pośrednika mieszkaniowego, nie uczyniłem nic w kierunku
zmiany mieszkania. Po co? — mówiłem sobie. — Wszystko
jest i tak dokładnie zakończone. Jasne, no nie? Świdrowała
mnie jednak ponura ciekawość stwierdzeń, zbiegająca się w
słowie „dlaczego”. Dlaczego tak się stało, dlaczego to się
stało? Czyż można przyznać rację gołym faktom, zostawić im
jedyny wpływ na wydarzenia, losy, uczucia, nastroje?
Czy komentarz i motywacja nie są równie potężnymi
elementami kształtowania otaczającego nas świata,
poszukiwania wiedzy o ciemnych mocach życia? Unikałem
telefonu jak ognia, widok aparatu budził we mnie przemożną
żądzę wyjaśnień, rozświetleń, pertraktacji. Nie —
powtarzałem sobie po raz tysięczny, twardo i zawzięcie. —
Nie. Dziewczyna, którą kocham i która twierdzi, że mnie
kocha, nie przychodzi na oznaczone spotkanie, natomiast
przechodzi obok z mężczyzną, mym przeciwnikiem w
rozgrywce o nią. Taka dziewczyna wymazuje się z mego
życia. Nie ma dla niej łaski… Nie ma dla mnie łaski…
Uciekałem od pokusy telefonu na bulwary nadbrzeżne i
leżałem godzinami na trawie lub na kamiennej cembrowinie
rzekł, patrząc w niebo. Uciekałem także od Piotra:
wiedziałem, co od niego usłyszę, gdy mu się zwierzę. Piotr
powie coś o kompromisie — rozważałem z rękami
splecionymi pod głową, mrużąc oczy. — O każdym kiju, który
ma dwa końce. O dwóch racjach, o konieczności relatywnego
spojrzenia. Tymczasem dla mnie nie ma tu nic względnego,
racja jest tylko jedna i ją mam. Ja, oszukany i zdradzony, i
zawiedziony. Ktoś nadużył mojej dobrej wiary i koniec…
Zamigotała mi na chwilę w wyobraźni rudowłosa pokojówka z
hotelu Krantz, lecz uznałem jej wizję za marginesową dla
zagadnienia.
Obsesyjnie kołatała mi w pamięci pewna przemądrzała
francuska sztuka teatralna, z której wynikało, że najlepiej jest
nie wiedzieć pełnej prawdy o najbliżej obchodzącym nas
człowieku, że lepiej jest w ogóle nie dowiadywać się o nim
niczego, o ile nie chce się popaść w nieszczęście; człowieka
należy — wynikało dalej z tej sztuki — oceniać i
wartościować wyłącznie na zasadzie styku z nim, według tego,
co czyni w orbicie moich o nim myśli, uczuć i związków,
wszystko zaś, co znajduje się poza zasięgiem naszych
wzajemnych stosunków, ma być dla nas obojętne z tego
prostego powodu, że prawda o tym jest nie do wytrzymania.
W ten sposób — myślałem ze złowrogą pasją wojownika,
którego każdy krok zbliża ku klęsce — konstruuje się system
przebaczeń dla świętego spokoju. Życie może płynąć
wyłącznie wśród półprawd i moralnych koncesji, które
warunkują jego funkcjonowanie. Nie wolno pokusić się o
pełną prawdę, gdyż prawdą jest wyłącznie nagły kopniak w
podbrzusze. Zaś takiej prawdy, że wszystko jest w porządku,
że ktoś zdolny jest do czystości, wierności i nic nie ma
krzywego do ukrycia, w ogóle nie ma. Nie ma dobrych prawd
ani czystej, obiektywnej słuszności, są tylko złe, nikczemne
zakamarki każdej .egzystencji, o których jeśli się nie mówi,
można je jakoś znieść, zaklajstrować je kilku lutami uniesień i
roztkliwień oraz paru gramami koleżeńskości. Oto jedyny
właściwy kompromis z mechaniką spraw ludzkich. Nie, tak
być nie może, nie chcę, żeby tak było… Ja chcę inaczej…
Gmatwało mi się to wszystko niemiłosiernie w głowie, nie
potrafiłem w zasadzie sformułować, czego chcę i jak chcę,
udawało mi się najwyżej wiedzieć cokolwiek o tym, czego nie
chcę. Do wściekłości doprowadzało mnie malutkie słówko
„ale”, tkwiące jak gdyby w centrum wszechświata i w
najbardziej intymnym zakątku własnej osobowości. Nie chcę,
nie chcę, nie chcę… — powtarzałem w nieskończoność. —
Nie chcę, ażeby moja dziewczyna kłamała, oszukiwała mnie,
pozostawiała mnie bez jednego słowa wyjaśnienia… Nie chcę,
żeby działo się z nią coś, czego ja nie chcę; nie chcę, żeby
istniał najmniejszy rezerwacik czegoś, czego o niej nie wiem i
czego nie chcę, ażeby w mojej wiedzy o niej było; coś, czego
nie mogę zaakceptować, co mnie odpycha, brzydzi, przeciw
czemu buntuję się… Ale przecież… W tym właśnie miejscu
zaczynał się piekielny paraliż jakichkolwiek jasnych
rozstrzygnięć. Skoro chełpiłem się zawsze wobec samego
siebie dość iluzoryczną zdolnością kształtowania własnego
życia w imię własnej siły i nieustępliwości, w zupełnej
niezależności od idei i drogowskazów, należało tedy przestać
myśleć o Helli, wyrzucić ją jednym nakazem spod mych
powiek, z mych pragnień, spośród mych rozdrażnień i uraz.
Nie potrafiłem tego osiągnąć, nie umiałem skazać ją na niebyt
w sobie samym; czasem wydawało mi się, że łatwiej byłoby
unicestwić ją fizycznie niż w mojej świadomości, i tu
ocierałem się o kicz. Teraz rozumiesz — uśmiechałem się —
dlaczego Don Jose zabija Carmen, zaś kochankowie z rubryki
wypadków w gazecie trują się gazem… Gwałt, zadawany
osobie, która nie chce mieć nic wspólnego z inną osobą,
właśnie przez tę osobę, wydawał mi się zawsze szczególnie
idiotyczny, złościł mnie niebywale swą bezsensowną
śmiesznością i odrażającą krzykliwością intencji; teraz
chwytałem niejasno pewną konieczność, mroczną i głupią,
lecz tkwiącą gdzieś na dnie takich rozwiązań. Mimo iż
powtarzałem sobie kilkaset razy dziennie, że wszystko jest
skończone, wiedziałem na pewno, że nie jest skończone, że
wszystko trwa nadal, ma swój dalszy ciąg, jedynie wypaczony,
skrzywiony, jałowy, pęknięty; widziałem dobrze, jak się w nim
taplam wbrew własnej woli, która była dotąd dla mnie siłą
autonomiczną, nie podlegającą nakazom z zewnątrz,
wymykającą się skutecznie nawet tak potężnym czynnikom,
jak wojna, przemoc zwycięskiego wroga, zmiany
meteorologiczne czy pojęcia o złym i dobrym. Tonąłem w
upokorzeniu; zawsze wydawało mi się, że nie dotyczy mnie
jeden wariant losu, o którym czytałem w jakiejś amerykańskiej
powieści: bohater jej, genialny muzyk, żył bez ślubu i w nędzy
z kobietą starszą od siebie, obarczoną dziećmi, straszliwą
sekutnicą, która marnowała jego wspaniały talent i trwoniła
jego życiowe siły; wspomnienie tego faceta doprowadzało
mnie zawsze do wybuchów pasji, nie mogłem w żaden sposób
pojąć, dlaczego ten biedny dureń nie ściąga po prostu walizki
z szafy, nie wrzuca do niej koszuli i szczotki do zębów i nie
wychodzi spokojnym, pewnym krokiem z nory, w której dusi
się, w której musi sczeznąć. Od dziecka żywiłem pewną
pokorę wobec niesprecyzowanych możliwości życia,
wyczyniającego, jak wiadomo z powiedzeń starych
sprzątaczek, najrozmaitsze rzeczy z człowiekiem; na pewno
jednak wiedziałem, że coś takiego, jak owemu muzykowi,
mnie przydarzyć się nie może. Tydzień leżenia pod mostami
na Menie nadwątlił we mnie tę pewność.
Po czym nastąpiły trzy wydarzenia, których siła uderzenia
wybiła mnie ze stanu bezwładu i przywróciła szybko
zmiennym zainteresowaniom potokiem chwil bieżących.
Alianckie lotnictwo zbombardowało Hochst pod Frankfurtem.
Leżałem na łóżku pośrodku nocy i łowiłem gwizd i łoskot
bomb, spadających zaledwie w odległości piętnastu
kilometrów. Pan Janowsky załomotał
do mnie, zanim stoczył się do piwnicy, ja jednak uznałem, że
parter jest dostateczną miarą zabezpieczenia, jeśli zaś ma
trafić, to i tak trafi w moją nocną szafkę i wtedy cześć. Trochę
się bałem, ale dominowała we mnie złośliwa satysfakcja, że
nareszcie wszyscy Niemcy wokół mnie czegoś bardzo boją
się, czegoś wyrazistego, namacalnego, nieodparcie
oczywistego, czegoś, co płoszy im wzrok i spycha w pełen
popłochu rumor na klatkach schodowych, w śmieszny tupot
przerażonych, niepewnie stąpających, byle jak obutych stóp.
Biedny patissier — myślałem ‘ z Upodobaniem — wszelkie
kombinacje go zawiodły. Nie zdoła pojąć, czemu Żydzi
niszczą własny majątek, i albo popadnie w antysemityzm, albo
w rezygnację… W dwa dni później wyrzucono mnie z pracy.
Właściwie odbyło się to w sposób następujący: przyszedł do
mnie list z wydziału personalnego magistratu, oznajmiający,
że nadburmistrz miasta Frankfurtu nad Menem nie jest w
stanie zatrudniać mnie w służbie komunalnej, w podległym
mu zarządzie bibliotek miejskich i uważa nasz stosunek
służbowy za wygasły wraz z otrzymaniem przez mnie
niniejszego pisma; w sprawie zaległej pensji i tak dalej…
Poczułem czczość koło serca, jak zawsze wobec zbliżającego
się śmiertelnego niebezpieczeństwa wiadomego,
najstraszniejszego gatunku, którego wymiar, zapach i
doniosłość sygnalizował mi instynkt wpierw niż ocena
sytuacji; od początku wojny nosiłem wbudowany głęboko w
siebie radar, skonstruowany na podstawie wrażliwej
nadświadomości mego wykroczenia przeciw obowiązującym
prawom, urządzenie to pozwalało mi orientować się
błyskawicznie, o co chodzi, na zasadzie nader migawkowego
odczucia. Donos —
pomyślałem w miarę precyzyjnie, w miarę chłodno. — Ktoś
doniósł, że jestem Polakiem i ukrywam pochodzenie. Ale kto?
Eissler? Hagendorf? Jeden z kolegów, z którymi żartowałem
zawsze półsłówkami i aluzyjnie na ten temat? Nie warto się
nad tym zastanawiać, ważne, co ma być dalej. I czym to grozi?
Jakie mogą być konsekwencje? Może pryskać? Może nie iść
już więcej do biblioteki? Wymawiano mi pracę w trybie, który
rozwiewał pociechy i uspokojenia, trzeba było wyjść
niebezpieczeństwu naprzeciw. Jeśli od razu nie przysłali po
mnie dwóch panów w tyrolskich kapeluszach z miotełkami i w
skórzanych płaszczach — rozumowałem — to nie jest jeszcze
najgorzej. Natomiast nie przemyślana akcja, odruch paniki,
może mi dopiero sprowadzić biedę na łeb… Zdanie o podjęciu
należności uprawniało mnie do kilku pociągnięć: przede
wszystkim poszedłem do biblioteki jak gdyby nigdy nic i
pokazałem pismo baronowej. — Wiem o tym —
powiedziała, spojrzawszy na nie przelotnie. — Pójdę do
dyrektora z prośbą o wyjaśnienie —
powiedziałem. — Niech mu pan zaoszczędzi tej przykrości —
rzekła baronowa, uśmiechając się.
— Nie będzie wiedział, w którą encyklopedię schować się ze
wstydu. Cóż, drogi chłopcze, za moich czasów denuncjacje
odgrywały doniosłą rolę w sprawach buduarowych, obecnie
stanowią system państwowy. Struktura administracyjna
Rzeszy, wykoncypowana przez rządzące nią pospólstwo,
wspiera się dziś na tym, czego nie wolno, za mojej młodości
cesarstwa wznosiły się na tym, co było wolno. Mam lekkie
wyrzuty sumienia, że namówiłam pana, aby został pan
szlachcicem. — Baronowo — skłoniłem się z kurtuazją —
zawsze marzyłem o tym, żeby przez parę tygodni być
szlachcicem. Odegrała pani w mym życiu rolę muzy, która
zapłodniła mą metrykalną fantazję i skłoniła mnie do małych
genealogicznych przeniewierstw, pełnych uroku i słodyczy, nie
znanych szerszemu ogółowi. — Gdyby pan czegoś jeszcze w
tym kraju potrzebował
od ludzi dobrze urodzonych, proszę sobie o mnie przypomnieć
— rzekła, podając mi rękę. —
Stanowimy dziś już tylko taką samą mafię jak filateliści,
homoseksualiści i wędkarze.
Poszedłem do Piotra, licząc z jego strony na umiarkowaną
uszczypliwość. Piotr przeczytał
poważnie pismo i rzekł: — Nie jestem wcale pewien, czy
chodzi tu o pochodzenie, o narodową dyskryminację. Nie
czytujesz gazet, ostatnio interesują cię wyłącznie twe
prywatne trzęsienia ziemi, malutkie, mikroskopijne, banalne.
Gdybyś choć raz w tygodniu wziął do ręki „Frankfurter
Zeitung”, stwierdziłbyś bez trudu, co się dzieje i jaki ma to
związek z twymi błahymi kłopotami. —
Co dzieje się takiego ważnego? — spytałem ze znacznym
nakładem ironii: istotnie, oderwałem się nieco od pewnych
realiów, lecz nie mogłem znieść tych przytyków. — Dzieje się
to — pouczył
mnie Piotr — że minister Ley obwieścił narodowi
niemieckiemu konieczność wzmożenia produkcyjnego
wysiłku. Nowe zadania i nowy, wzmożony dopływ sił
roboczych do zakładów pracy. Urzędy, uczelnie i szkoły raz
jeszcze zostaną dokładnie przeczesane, aby uzyskać
dodatkowy kontyngent rąk dla fabryk amunicji. Kto tylko nie
jest absolutnie niezbędny dla funkcjonowania organizmu
państwowego, przechodzi do przemysłu zbrojeniowego. —
Niech przeczeszą wszystkie plaże — mruknąłem — znajdzie
się tam jeszcze paru Niemców, którzy ani w szkołach, ani w
urzędach… — Z krajów okupowanych popłyną nowe
transporty białych niewolników — dodał Piotr — co w języku
oficjalnym i drukowanym nazywa się wzmożeniem
europejskiego wkładu na rzecz obrony kultury zachodniej
przed bolszewickim barbarzyństwem oraz ufnym skupieniem
się narodów kontynentu wokół jego jądra, tysiącletniej Rzeszy
Niemieckiej, spadkobierczyni cesarstwa rzymskiego. Zaś «&
nas, cudzoziemców na miejscu, oznacza to, że wyrwana
zostanie ostatnia szansa życia po ludzku pod postacią lokajów,
fagasów czy kelnerów. A ty w takim czasie chcesz czytać
Marka Aureliusza w ozdobnym wydaniu w godzinach pracy i
dziwisz się, że ktoś ma przeciw temu zastrzeżenia. — Może
masz rację —
powiedziałem nieco uspokojony — ale do Park–Hotelu nie
wrócę. — Nikt cię tu nie przyjmie —
rzekł Piotr chłodno. — Eissler poci się obficie, aby tylko
utrzymać swój stan posiadania i do głowy mu nie przyjdzie
wystąpić do Arbeitsamtu o przydział nowego kelnera. Musisz
kombinować, żeby się obronić. — A co radzisz? — spytałem
całkiem nieobowiązująco, wręcz mimochodem. —
Musisz wskoczyć z powrotem w kelnerstwo — rzekł Piotr —
tylko w jakimś podrzędnym lokalu.
Rozejrzyj się za czymś. — Mówisz niegłupio —
przytwierdziłem. — Trzeba się będzie nad tym zastanowić.
Zastanawiałem się dość intensywnie, kręcąc się zresztą bez
celu po mieście. Pogoda była pochmurna, po przemówieniu
Piotra i tak nie poszedłbym na plażę. Odebrałem z magistratu
nędzne grosze należności za pracę w bibliotece, co odbyło się
bez żadnych tarć ani przeszkód, i poszedłem do kina, gdzie
przed rozpoczęciem seansu słychać było z ekranu dobrze
znaną piosenkę, zaczynającą się od słów:
…Es geht alles voruber… Es geht alles vorbei…
Piosenka ta natchnęła mnie irracjonalnym optymizmem, jaki
zawsze odnaleźć można w przesiąkłych tanimi kosmetykami i
dymem papierosowym ciemnościach drugorzędnych sal
kinowych. Z kina wyszedłem po szóstej, korciło mnie
niebywale, aby pójść do Piotra, obawiałem się jednak, że moje
częste wizyty poczyta mi za słabość i przyjmie względem
mnie opiekuńczą pozę silnej jednostki, u której słabsza
jednostka szuka oparcia. Powlokłem się tedy wolno do domu.
Z Bockenheimer Landstrasse skręciłem w Unterlindau i nawet
przyszło mi do głowy, czy nie warto byłoby dokonać czegoś w
rodzaju małego sentymentalnego spaceru wokół dawnego
parku Rotszyldów, który o tej porze bił różnymi woniami
kwiatów spoza sztachet. Chciało mi się jednak jeść i myślałem
z pewnym upodobaniem o resztce sera i margaryny, które
znajdowały się w nocnej szafce, służącej mi za spiżarnię.
Minąłem Staufenstrasse i ujrzałem Hellę, która wolnym
krokiem przechadzała się przed bramą mego domu. Serce
uwięzło mi między żebrami.
— Co tu robisz? — spytałem bez przywitania, podchodząc.
Hella widziała mnie już z odległości paru kroków, twarz jej
wyrażała uprzejme rozradowanie.
Nie spodziewała się widocznie takiej opryskliwości i oczy jej
rozszerzyły się dziecinną bezradnością.
— Czekam na ciebie — powiedziała otwarcie i prosto;
wprawiła mnie tym tonem w duże zakłopotanie i odjęła mi
nieco impetu.
— Czekasz na mnie — powtórzyłem wolno, aby zyskać na
czasie, co bardzo wzmocniło efekt i nadało głosowi akcent
zimnej groźby. — Właściwie po co?
Byłem teraz wyraźnie stroną atakującą i czułem się
szczęśliwy. Satysfakcja wypowiedzenia tych kilku słów takim
właśnie tonem odkupywała całe ubiegłe wyciskanie
psychicznych wrzodów, rozplątywanie beznadziejnie
pokiełbaszonych zamysłów, sączenie w siebie wstrętnych uraz
do świata za podłość, wrogość, nieczystość. Hella stała
naprzeciw, jakby zdana na dobre i na złe wraz z ową
elastycznością póz i spojrzeń, tym modulowanym starannie, a
może drobiazgowo pozowanym uwrażliwieniem swej
sylwetki, oczu, ust na goszczące w niej akurat uczucia lub
otulające ją nastroje, tak przemożne, że aż uwydatnione w
sposobie trzymania torebki lub w pofałdowaniu spódnicy.
— Proszę cię, tylko bez ostentacji — powiedziałem. — Ludzie
patrzą. Nie znoszę takich scen.
— Rzeczywiście, poczułem się lekko spłoszony, zdawało mi
się, że przechodnie patrzą tylko na nas, zaś okna kamienic
pełne są zainteresowanych obserwatorów.
— Może poszlibyśmy dokądś — zaproponowała Hella
układnie i dość przytomnie. — Nie musimy przecież tu stać.
Pragnę ci coś powiedzieć. Czy mogę?
— Proszę bardzo — odparłem łaskawie. — Rozmawiać
możemy, nie widzę przeszkód. — Tym przyzwoleniem
wkraczałem jednak na teren koncesji, tylko konsekwentne
odwrócenie się plecami i potraktowanie Helli z dobrze
wymierzoną, nie nazbyt wulgarną brutalnością dałoby mi atut
do ręki, może nie zwycięski, lecz ocalający me wyobrażenie o
godności, o jakichś koniecznościach, nawisłych we mnie
fatalnie, zaś decydujących o szczęściu.
Szliśmy obok siebie, nic nie mówiąc, w górę Unterlindau, po
czym skręciliśmy w Griineburgerweg, w stronę Ogrodu
Palmowego. — Czy nie jest trochę za późno na Ogród
Palmowy? — zaniepokoiła się Hella. — Możemy nie
wchodzić — powiedziałem obojętnie. —
Ależ wejdźmy — rzekła skwapliwie. — Do dziewiątej na
pewno otwarty.
Pod pochmurnym letnim niebem unosiła się welinowa aura
późnego ciepłego popołudnia: delikatne smugi szaroperłowego
powietrza snuły się nad wypielęgnowanymi gazonami, wzdłuż
szerokich alei, obramowanych palmami niezliczonej ilości
kształtów i gatunków. — Czy to prawda — rzekła Hella — że
park ten jest najzasobniejszą palmiarnią Europy? — Tak
mówią —
odparłem z nonszalancją, która wydała mi się strzałem w sam
środek tarczy. — Słucham cię, miałaś mi coś do powiedzenia?
Hella pochyliła głowę. — Może ty lepiej powiesz, jak ma być?
— rzekła cicho.
Wszystko się znów wyrównało, wróciła mi zachwiana
świadomość bezapelacyjnej przewagi i pełnej swobody
decyzji z pierwszych chwil spotkania. Powiedziałem: —
Kochanie, ja naprawdę nie mam ci nic do powiedzenia.
Wszystko zostało już między nami powiedziane, a raczej
pokazane, no nie?
— Nie, nie, nie — Hella podniosła głowę, w oczach miała
prawdziwe łzy. — Nie chcę, żeby tak się skończyło.
— Co?
— No, to. Ty i ja.
Usiedliśmy na ławce, pierwszej lepszej z brzegu.
Powiedziałem: — Słuchaj, podobno kochaliśmy się.
— Nie podobno… — rzekła głosem, w którym wzbierał płacz.
— Nie widzę wyjścia z tej sytuacji — oświadczyłem,
skręcając papierosa. — Nie widzę sposobu. Trudno, trzeba
płacić za wszystko. Stało się coś takiego… że sama rozumiesz.
— Przecież on przyjechał zupełnie nagle — Hella pochyliła
się ku mnie, patrząc mi w oczy, by wzrokiem poprzeć słowa.
— Przyszedł do mnie do pracy, nie byłam w stanie już cię
zawiadomić.
Specjalnie tak zrobiłam, że wyszliśmy nieco wcześniej, żeby
uniknąć spotkania z tobą.
Pomyślałam sobie, że nazajutrz zatelefonuję do biblioteki i
wytłumaczę ci wszystko. Tymczasem ty stałeś jeszcze i
czekałeś, ciągle stałeś i stałeś…
— Wszystko nieprawda. Gdybym cię z nim nie ujrzał,
powiedziałabyś mi nazajutrz, że miałaś nadliczbowe godziny.
Nie przyznałabyś się wcale do tego, że widziałaś się z nim.
— Nie, nie, wierz mi. Powiedziałabym ci na pewno.
Wszystko.
— Wcale nie byłaś ani zaskoczona, ani zmieszana, gdy mnie
ujrzałaś. Obserwowałem cię dokładnie. I jeszcze to perfidne
wejście do tej samej kawiarni, gdzie siedzę… — Czułem
lekką śmieszność tych pretensji, ale rozpęd ataku niósł mnie
sam, jak jeźdźca pośrodku szarżującego szwadronu.
— Fil — powiedziała błagalnie Hella — mylisz się. Zupełnie
umarłam, jak cię zobaczyłam.
Musiałam opanować się za pomocą niezwykłego wysiłku.
— Jakoś nie było tego po tobie widać — mruknąłem mniej
pewnie; dwa ostatnie zdania powiedziała z takim nakładem
szczerości w głosie, w pochyleniu ramion, w spojrzeniu, że
coś we mnie drgnęło. Czułem, jak spadam po krętych
korytarzach ciemnej, skłębionej problematyki na dno studni
wszelkiej możliwej niewiedzy o siedzącym tuż obok
człowieku. Już nigdy tego nie wyjaśnię — pomyślałem — a
przecież nie można chyba żyć bez wyjaśnień aż do końca.
Zdradza i kłamie, czy mówi prawdę i żyje, myśli, zamierza
uczciwie? Ten dylemat jest w stanie zniszczyć wszystko, zabić
każdą chwilę i każdy odblask, zatruć” wszelki smak i zmącić
uchwytność jakiejkolwiek radości. Nie można miotać się
ciągle między wygrawerowanymi pojęciami kurwy lub anioła,
skoro raz doszło się do wniosku, że nic nie leży pośrodku. A
raczej, że nic nie powinno leżeć pośrodku. Żyć można albo z
jednym, albo z drugim wyobrażeniem o własnej dziewczynie,
coś trzeba zafiksować, zaklepać… Jednocześnie ściskałem
dłonie kolanami: naszła mnie przemożna chęć objęcia Helli i
przystąpienia od razu do całowania. Wiedziałem już na pewno,
że pocałunki zaczną się lada moment, trzeba było zachować
pozory, przynajmniej, wobec samego siebie.
— Wiesz — Hella przysunęła ramię do mojego i położyła dłoń
na moich splecionych dłoniach
— poczyniłam już pierwsze kroki.
— Pierwsze kroki?
— Mówiliśmy o tym, pamiętasz? Że muszę to jakoś załatwić.
Ach, jakie to ponure, żebyś wiedział, jak to trudno zacząć.
— Możesz sobie zaoszczędzić fatygi… — próbowałem raz
jeszcze poderwać się do walki. —
Dziewczyna, która…
— Przecież powiedziałeś, że wydaje ci się, że mnie kochasz?
— przerwała mi.
— Tak. I to była prawda.
— Jest prawdą, proszę…
— Więc jest prawdą. Musi mi na tobie cholernie zależeć, jeśli
w ogóle siedzimy tu i rozmawiamy. Chyba rozumiesz, że ja się
nie narzucam, że nie wymuszam na tobie niczego. Wolisz
tamtego chłopca, proszę bardzo. Jest przystojny, ma piękny
mundur. Lotnik. Broni ojczyzny. Nie, nie myśl, że ja kpię, to
naprawdę bardzo sympatyczny chłopiec.
— Nie — powiedziała Hella — nie dla mnie. Jest dla mnie
niczym. Uwierz mi w to, błagam cię… — Wyglądała w tej
chwili jak kobieta dojrzała, jej wargi zarysowały się pełniej,
nabrały ciemnej wyrazistości. — Nawet nie pamiętam dobrze,
jak wygląda. Wygląda, jak każdy z moich kolegów.
— Jak mogłaś to uczynić? — pokiwałem głową. — Po tym
wszystkim, co między nami zaszło.
Chyba wiesz, jak wiele ważnych rzeczy stało się między nami,
prawda?
— Wiem. Mnóstwo.
— Całowałaś się z nim? Tym razem?
— Nie, nie — w oczach Helli pojawił się strach czy odraza. —
Słowo honoru, że nie.
— Po tym wszystkim, co zaszło między nami… —
powtórzyłem i objąłem ją za szyję, przechylając lekko ku
poręczy ławki. Poddała się miękko do tyłu, zbliżałem wolno
usta do jej ust.
Chłodne wargi Helli pachniały wieczornym powietrzem,
przyjęły pocałunek czynnie, wrażliwie, inwencji starczyło jej
jednak tylko na delikatne przesuwanie języka między
kącikami ust.
— Popatrz — powiedziała, zanurzając twarz pomiędzy moją
szyję a otwarty kołnierzyk koszuli
— przecież to ty mnie tego nauczyłeś, pokazałeś mi to
wszystko…
Obejmowałem ją wpół, lekko przyciągając ku sobie.
Poddawała się dość chętnie, jakby naśladując każdy z mych
ruchów, wydawało mi się to w tej chwili, nie wiem czemu,
manifestacją powściągliwości. Blokuje — pomyślałem — w
sposób całkiem doświadczony. Uniemożliwia cokolwiek… W
alejce wiodącej ku naszej ławce ukazała się para: żołnierz i
dziewczyna.
Odsunęliśmy się od siebie poprawnie i zręcznie. Żołnierz z
dziewczyną unikali spojrzeń w naszą stronę tak natrętnie, że
podniosłem się z ławki, ukłuty niepokojem; funkcjonował we
mnie mechanizm dodatkowy, zbędny wszystkim innym,
całującym się o tej porze w parkach. Usiadłem z powrotem,
gdy nas minęli, co wypadło bardzo głupio. Hella ujęła mnie
znów za rękę, wydało mi się naraz, że rozumie doskonale
wszystko, co się ze mną dzieje. Pochyliłem się ku niej i
pocałowałem ją prosto w usta, bez owego wilgotnego nacisku
warg i magii języka, sprowadzających podniecenie.
Ujmowałem jej biodra oburącz, dłonie moje po raz nie wiem
który rozpoczęły powolną wędrówkę w górę i zatrzymały się
po raz nie wiem który pod jej piersiami, na cienkiej,
popelinowej bluzce, pod lekkim sweterkiem, jaki narzucony
miała na ramiona. Nie mogłem przekroczyć tej zaklętej
granicy, ogarniało mnie brzydkie, ordynarne rozdrażnienie,
lżyłem ją w myślach i traktowałem najgorszymi wyrazami,
lecz to nie pomagało, nie uprzystępniało mi ani jej, Helli, ani
mojej własnej, zwykłej mi, wypróbowanej swobody rąk i
gestów. Tym bardziej że Hella nie protestowała, nie broniła
się, nie wyczuwałem w niej oczekiwania, ale też nie
odnajdywałem płochliwości czy odmowy. Przyszło mi nawet
na myśl, że nie wie, o co chodzi, lecz odrzuciłem
przypuszczenie to z szyderstwem, wydało mi się wręcz
marnym dowcipem. Tuliłem ją więc do siebie w sposób
przypominający pierwsze poufałości szesnastolatków, gdy
przesunięcie podbródkiem po gołej szyi leżącej obok na plaży
dziewczyny lub objęcie jej wpół, gdy jest w kostiumie
kąpielowym, daje wyrostkom ów rodzaj zadowoleń, z których
czerpią więcej dumy niż podniet.
— A więc… — powiedziałem, zabierając po raz pierwszy od
lat zbędne ręce, tak, zdałoby się, doświadczone, a tak nie
wiedzące, co czynić. — A więc tak dłużej być nie może.
Hella milczała; rozumiała świetnie, o czym chcę mówić.
Powiedziałem miękko: — Słyszysz? Ja wiem, że to trudne i
ciężkie, lecz musimy się zdecydować.
— Czy musisz… Czy musimy o tym mówić? — spytała
nieśmiało.
— No, więc dobrze! — rozzłościłem się. — Możemy nie
mówić! Nie możemy przecież tego zrobić bez mówienia! Nie
mówmy, nie róbmy, skończmy raz na zawsze z tym
wszystkim.
— Nie kończmy, o nie — powiedziała tonem, w którym
rozeznałem jakby pobłażliwość; pochyliła się, ona z kolei, ku
mnie i pocałowała mnie pierwsza. Wypadło to nieoczekiwanie
zwinnie, udatnie; zarówno ruch głowy Helli, jak gest ręki,
którym przytrzymała mój policzek, oraz śmiałość jej warg i
języka ocknęły we mnie zupełnie nowe, czujne refleksje. Jeśli
ja ją wszystkiego nauczyłem — pomyślałem — to teraz mam
pociechę ze swej uczennicy. To, co przed chwilą, to już nie
tylko pojętność. To nagle objawione, duże zdolności, to talent!
Zapomniałem wręcz o innych możliwościach, tyle zupełnie
nowych, nieoczekiwanych drgnięć i przeczuć z pogranicza
rozkoszy zawarło się w tym pocałunku.
— Nie mówmy… — szepnęła mi zaraz po tym, wprost do
ucha — …nie należy o tym mówić.
To powinno samo przyjść, samo się stać, samo z czegoś
wyniknąć, z jakiejś sytuacji…
— Kochanie — powiedziałem łagodnie — to nigdy nie staje
się samo. Po to, ażeby to się stało, żeby się stało ładnie, dwoje
ludzi musi tego chcieć. Musi czuć do siebie miętę.
Hella roześmiała się. — Tak, tak — przytaknęła ochoczo. —
Facet i facetka muszą się na siebie porządnie napalać. —
Widać było, że gwara, ten piorunochron pokolenia,
najużyteczniejszy atrybut naszej młodości, sprawia jej jakąś
ulgę, ustawia ją bezpieczniej wobec tego wszystkiego.
— Wiesz — dodała poważnie — najgorsze jest to, że trzeba
czekać na tę jedną, jedyną chwilę, w której to można zrobić.
Tylko wtedy to wychodzi.
— Nastrój — powiedziałem bez entuzjazmu. — Niektórzy
nazywają to nastrojem. Ja osobiście nim gardzę. Uważam, że
nastrój można zawsze wywołać za pomocą paru sztuczek lub
kłamstw.
Dlatego właśnie nim gardzę. Uważam, że dwoje rozsądnych
ludzi może dziś po prostu dojść do porozumienia.
— Ja tak nie uważam — oświadczyła stanowczo. — Tak nie.
— Widzę, że nie jesteś pozbawiona doświadczeń? —
zaryzykowałem: serce zabiło mi donośnie wobec tych słów,
czułem ucisk w skroniach jak ktoś czekający na wyrok, na
dwa nędzne wyrazy, które rozstrzygają, po których nie będzie
odwołania, które przesądzą o jasności lub ciemności nieba nad
głową.
— Mówisz głupstwa — powiedziała z uśmiechem, który
wydał mi się podejrzany: uśmiech ten przyjąłem od razu za
unik, kamuflaż, zasłonę dymną. — Wiesz — ciągnęła zaraz
dalej — jak przyszedł ten twój przyjaciel ze zdjęciami, to
myślałam, że zemdleję. Nie masz pojęcia, co się wtedy ze mną
działo. Dlaczego właściwie odesłałeś mi te zdjęcia? Nawet,
gdyby to miał być rzeczywisty koniec, uważam, że zdjęcia
powinieneś był zatrzymać. To było wręcz nieładne.
— Nawet o nic nie zapytałaś — powiedziałem ze smutkiem.
— Przyjęłaś je jak zwykłą przesyłkę.
— Tak mi się wszystko skotłowało w głowie, że nie mogłam
wydobyć słowa z gardła. Chciałam potem krzyczeć, pytać,
protestować, ale on już poszedł. Wybiegłam za nim na schody,
ale wstydziłam się wołać.
— Doprawdy? — ogarnęła mnie nagła, rozmazująca
spojrzenie tkliwość; wierzyłem teraz każdemu jej słowu.
— Ależ tak. Naprawdę.
— To był ciężki tydzień. Wyrwano mi ząb i zostałem
wyrzucony z pracy. Są kłopoty.
— Co ty opowiadasz? — oczy Helli rozszerzyły się
dziecinnie. — I nic mi o tym nie mówisz.
Jak tak można?
— Nieważne — uśmiechnąłem się z melancholijną brawurą.
— Jakoś dam sobie radę. Nie zaprzątaj sobie tym głowy. To są
moje sprawy.
— Twoje kłopoty są moimi kłopotami — powiedziała i
zabrzmiało to niezwykle sztucznie.
— Z tobą mam oddzielne kłopoty — uśmiechnąłem się. — Po
prostu utrudniasz nam życie.
— Widzisz — Hella rysowała szpicem pantofla jakieś esy
floresy przed ławką. — Chciałabym, żebyś mnie dobrze
zrozumiał, ale ja sobie tego trochę nie wyobrażam z tobą.
Mnie się zdaje, że ja ciebie kocham, tak, chyba kocham cię. I
podobasz mi się, ale jakoś inaczej, nigdy nie potrafiłabym tak
właśnie o tobie pomyśleć.
— Ale z innymi wyobrażasz sobie… — powiedziałem z
zimnym zapamiętaniem, wstając. — Z
innymi możesz. Na przykład z Güntherem.
— Fil — powiedziała Hella, wstając również — czy ty nie
pojmujesz, że ja jeszcze nie… Że ja nigdy…
— Że jesteś dziewicą — powiedziałem dobitnie: słowo
„dziewica” zabrzmiało jakoś bezwstydnie i obraźliwie, sam
odczułem je dotkliwie jak zniewagę, jak niepotrzebny brud. —
Uhm, dziewica — próbowałem bronić się w najgłupszy
sposób. — Nigdy w życiu nie widziałem dotąd dziewicy, nie
było ich już w moim pokoleniu. Gatunek wymarły. Zawsze był
ktoś przede mną, gdybym się nawet dotknął dziesięciolatki ze
szkoły powszechnej, zawsze już ktoś był
przedtem.
— Ja nią jestem — rzekła Hella prosto.
— Przecież nie uczynię ci krzywdy, wierzysz mi? —
powiedziałem, walcząc z rozbieganymi myślami. — Chyba
wierzysz, że nie uczynię ci żadnej krzywdy? — Był to
argument ostatni, moja zdolność przekonywania i walki nie
rozciągała się dalej; nie umiałem tego oblec w słowa, ale
wierzyłem w tej chwili niezłomnie, że mam rację i że jest to
argument ostateczny.
Rozległ się cienki, kojący dźwięk trąbki, jak fanfara w
dziecinnym teatrze. — Zamykają park —
powiedziała Hella — chodźmy. — Chodźmy — powiedziałem
i odwróciłem się od niej. — Pocałuj mnie — rzekła Hella;
teraz dopiero zauważyłem, jak bardzo pociemniało. Wróciłem
do Helli i objąłem ją, wyczuwałem wyraźnie pustkę
wieczornego parku wokoło nas, miękką przestrzeń trawnika i
alei, nasyconą wonią lekkiej, osobliwej zgnilizny
egzotycznych roślin. Hella objęła mnie za szyję i przywarła do
mnie mocno, wyraźnie rozeznałem jej drobne piersi,
odciskające się dobitnie, każdym szczegółem, przez moją
koszulę, na mojej skórze.
— Tak — powiedziała, odrywając wargi na chwilę od mych
warg, lecz nie cofając głowy —
ty… Bardzo chcę, żebyś ty był pierwszy. Ty masz być…
— Jutro wezmę się za mieszkanie — powiedziałem spokojnie.
— To musi się odbyć…
— Kochany — przerwała mi — dobrze, dobrze… Załatw
mieszkanie. Tak się cieszę, że znów jest dobrze.
Odprowadziłem Hellę tylko do tramwaju, na plac Dworcowy,
awanturując się cały czas. —
Dlaczego właśnie dzisiaj, kiedy jest tak ślicznie, nie
pozwalasz, abym jechał z tobą? — Dlaczego właśnie dzisiaj
— śmiała się — kiedy jest tak cudownie, pieklisz się o takie
głupstwo? Co noc są alarmy, zanim zdążysz do domu, może
cię złapać nalot i co? Przesiedzisz całą noc w obcym schronie?
— Tramwaj nadjechał, Hella pocałowała mnie raz jeszcze, zaś
moja prawa dłoń zatrzymała się przypadkiem na jej piersi i
ogarnęła ją wolno, świadomie. Hella drgnęła lekko,
nieznacznie, lecz jakoś dogłębnie pod tą ulotną pieszczotą, zaś
mnie zdjął obcy mi dotąd dreszcz nienazwanej przynależności
do czegoś, co powinienem już dobrze znać, a czego nie znam
zupełnie. — Do jutra — krzyknęła z platformy.
Odkrzyknąłem: — W zwykłym miejscu i o zwykłej porze…
— w ślad za fioletowymi światełkami tramwaju.
Poszedłem do Piotra, zatęskniłem za nim nagle i gwałtownie.
Siedział na krześle przy łóżku, w frakowych spodniach i
rozpiętej frakowej koszuli bez kołnierzyka, błyszcząc złotymi
spinkami z przodu i z tyłu szyi; na łóżku, na rozpostartej
gazecie, piętrzył się stos niedopałków; wprawnymi palcami
rozrywał niedopałki, czyścił tytoń z resztek popiołu i
spalenizny i zsypywał go do starego pudełka po hamburskich
cygarach. — Tak wcześnie i już na górze? — spytałem
życzliwie. —
Robiłem dziś śniadanie — odparł Piotr — Brütsch zwolnił
mnie zaraz po dziewiątej. Wiesz już, co się dzieje? — Co się
dzieje? — spytałem dość obojętnie: machinalnie spojrzałem na
nagłówek gazety i odczytałem datę 25 lipca 1943 roku. —
Kolego… — Piotr uśmiechnął się z satysfakcją każdego
pierwszego informatora — na jakim świecie żyjesz? We
Włoszech zamach stanu, Mussolini obalony, marszałek
Badoglio tworzy rząd i zapowiada wycofanie Włoch z wojny.
Savino już miał przykrości na sali od gości. Ważni Niemcy
chodzą jak struci. W Londynie szał
komunikatów… — Sięgnął ręką do radia i przekręcił gałkę:
chwilę manipulował wśród trzasków, pisków i wycia, słychać
było, jak ktoś miękkim tenorem śpiewał Musie, maestro,
please… Piotr zdławił go małym obrotem gałki, po czym
rozległ się nerwowy głos spikera, bulgoczący coś szybko w
zupełnie nie znanym języku skandynawsko — ugrofińskim,
pośród którego rozeznać można było strzelające szybko słowa
„Italia”, „Mussolini”, „Badoglio”, „Ciano”, „Roma”. —
Klawo — powiedziałem — zwyciężymy. Zaczyna nam iść
karta. Ostatecznie, zawsze przypuszczaliśmy, że coś takiego
nastąpi. — A tobie jak idzie? — spytał Piotr z lekką ironią w
głosie. — Widzę, że jesteś w lepszym humorze niż rano. —
Znasz mnie, stary — uśmiechnąłem się przyjaźnie. — Nic nie
mogę przed tobą ukryć. — Ostatecznie, jesteśmy już ładny
kawał czasu razem ze sobą — westchnął z krzywym
grymasem autentycznego lekceważenia, nie uważał tego, co
mówił, za coś przyjemnego. — No, opowiadaj — dodał dość
obojętnie. — Widzę, że pękasz z chęci opowiedzenia mi
czegoś.
Opowiedziałem mu wszystko w sposób dość zawiły,
uatrakcyjniając pewne fragmenty. Piotr uważał mnie za
dobrego opowiadacza, wobec czego zawsze przyjmował
pewną poprawkę na moją skłonność do kolorystyki, a także
traktował z rezerwą moje puenty.
— Czego ty właściwie od niej chcesz? — rzekł, gdy
skończyłem i skręciłem sobie grubego papierosa z jego
tytoniu. — Zły jesteś, że nie idzie z tobą do łóżka, a
jednocześnie żądasz od niej, żeby była porządna?
— Jeśli mnie kocha, powinna to zrobić. To jest dla nas, po to,
aby… sam rozumiesz.
Ale jest porządna w potocznym sensie słowa, więc kocha cię
bez tego. Uważa, że można tak kochać. Zresztą ty tez tak
uważasz. Więc o co chodzi?
— Powinna to zrobić z miłości. Z innymi nie, a ze mną tak.
— Wygłupiasz się — Piotr uśmiechnął się pobłażliwie. —
Pamiętam, jak kiedyś mówiłeś inaczej. „Co innego miłość, a
co innego łóżko!” — krzyczałeś kiedyś u Schumanna.
Prawda?
Rozmowa ta zaczęła mnie jakoś męczyć: potrafiłem Piotrowi
mówić o tym, że mnie Hella kocha, natomiast nie przechodziło
mi przez gardło stwierdzenie, że ja ją kocham. Dławiło mnie
sto słów, obracało mi się w ustach w jakiś synonim zastępczy,
banalny, nie do przyjęcia. W ten sposób mogliśmy osiągnąć
tylko połowiczne porozumienie, nie mogliśmy dojść do
niczego. Nie wiem, co powstrzymywało mnie przed
szczerością i otwarciem serca, przed ufnością i wylewnością,
których potrzebę odczuwałem, być może jakieś podświadome
przeświadczenie, że wyrządzę tym Piotrowi przykrość. Piotr
powiedział: — O co ci w gruncie rzeczy chodzi? Przecież i tak
się z nią nie ożenisz. — Odczułem te słowa boleśnie, jak
kopnięcie w kostkę okantowanym butem narciarskim; to było
nie fair. Powiedziałem: — Wiesz, może to głupie, ale tak
pragnę czystości w tej całej aferze.
— Cóż czystość ma wspólnego z miłością? — rzekł Piotr z
namysłem. — W epoce koleżeńskich małżeństw? W dobie
seryjnych narzeczeństw, praktykowanych w społeczeństwach
skandynawskich, słynnych z rozwoju eugeniki i higieny życia
seksualnego?
— Nie podobają mi się ani małżeństwa koleżeńskie, ani
instytucja seryjnych narzeczeństw —
powiedziałem raczej pokornie. — Nie wyobrażam sobie, aby
moje pojęcia o wartości pewnych rzeczy przydały się komuś w
Szwecji, ja zaś mam ich higienę i eugenikę w głębokiej
pogardzie. Po prostu wydaje mi się, że u nas w Polsce
dziewczęta są inne, że Polki nie tak…
— Być może — zastanowił się Piotr. — Polska była zawsze
krajem feudalnym, może przechowało się tam trochę pojęć,
zmielonych w Europie przez postęp czasu i zmianę rozmaitych
warunków obyczajowych. Ale jeśli mam być szczery, to
wydaje mi się, że żyjesz złudzeniami.
Zresztą, żyjesz złudzeniami, gdy jest ci to wygodne. O ile cię
znam.
— Może — przyznałem; nie chciałem dyskusji ani różnicy
zdań. — Niemniej trzeba się w końcu czegoś trzymać. Musi
być coś stałego, pewnego, nienaruszalnego w tych sprawach,
coś, co posiada wieczną, trwałą wartość, niezależną od czasu,
epoki i mód. No, nie?
— Wydaje mi się — westchnął Piotr — że czegoś takiego
właśnie nie ma. Kobieta zawsze oszuka mężczyznę. Nie
odkryłem tej prawdy. Wspomina o niej Koran i kilkadziesiąt
pokoleń mniej lub więcej zręcznych aforystów. Nigdy nie
będziesz wiedział wszystkiego ani o niej, ani o tym, co z nią
związane. Zawsze wmówi ci, że leżała obok, ale nic nie było,
bo ten, obok którego leżała, uwielbia ją i szanuje. A ty, jeśli
kochasz, uwierzysz, żebyś nie wiem jaki był mądry,
doświadczony, cwaniak i kozak.
— Skąd ty to wiesz? — ogarnęła mnie złość; najchętniej
skopałbym go teraz, unurzał w niezbitych argumentach, które
nie przychodziły mi do głowy, pognębił i poniżył nieodpartą
wyższością mojego rozumowania i mojej wymowności, które
teraz właśnie zawiodły kompletnie.
— Ty, taki nie zainteresowany…
— Wiem. Po prostu wiem. Żywię prawdziwą pokorę wobec
tych zagadnień i dlatego wiem.
Wiem, jak kobiety potrafią zrobić to w mgnieniu oka, w sieni,
w kinie, w przejściu między stołem a kredensem. I wiem, jak
potrafią potem utrzymywać, że właściwie nic nie było, nic się
nie stało, że to nie może się liczyć, bo to tylko kawałek, a nie
całość. Ale dla nas to cała, okropna całość.
Oblałem się krwawym pąsem. Paliły mnie policzki i uszy,
poczułem się jak po odbierającym oddech ciosie w żołądek.
Nie pozostawało mi nic innego, jak hałaśliwy atak. — Otóż
gówno wiesz
— powiedziałem, odchodząc od światła nocnej lampki ku
zasuniętej, służącej za zaciemnienie, pluszowej storze. — Ja
nie mam pokory, ale mam świadomość nieskończoności
zdrady i kłamstwa. Mnie kobieta nie oszuka nigdy, ponieważ
zawsze spodziewam się najgorszego, ponieważ ze wszystkich
ewentualności wybieram zawsze najgorszą, najbardziej
potworną i ta zawsze okazuje się rzeczywistością. Chyba… —
uśmiechnąłem się nieszczerze — że zgadzam się wierzyć. Ze
chcę i muszę wierzyć…
— Powinieneś spędzić resztę życia w klasztorze — rzekł Piotr.
— Jako katolik zrobiłbyś karierę. Najprzód odrywasz
moralność od realizmu społecznego i obyczajowego swych
czasów, potem ugniatasz ją w lepką, płynną, nie nazbyt
pachnącą papkę, a potem twierdzisz, że powinna ona stanowić
granitowy drogowskaz, zapewniający szczęście dziewczętom
w krótkich, wzorzystych spódnicach i facetom w blezerach i
zamszowych mokasynach na słoninie, tańczącym
Chattanooga choo choo. Czy nie przesadzasz trochę?
— Katolicy — zamyśliłem się — pociągają mnie tym, że chcą
wiedzieć całą prawdę aż do końca, a na końcu mówią: to jest
dobre, a to jest złe. O każdym człowieku. I wiedząc, jaki gnój
pokrywa nas od kiszki stolcowej aż po wyrafinowany zmysł
słuchu, nie wstydzą ci się oznajmić, że można być dobrym.
Milczeliśmy przez chwilę, Piotr zebrał gazetę po
niedopałkach, zmiął, wyrzucił do kosza i rozciągnął się na
łóżku, wstawiając gołe stopy między żelazne pręty poręczy.
— Piotrusiu — powiedziałem, podchodząc bliżej — dlaczego
jesteś ostatnio inny? Czyżby zmieniło się coś między nami?
— Nie — odparł Piotr. — A może tak. Jest mi trochę głupio
bez ciebie w Park–Hotelu.
— Głupio? Może smutno?
— Może smutno. Przyzwyczaiłem się do przyjaźni. Nie
przyszło mi łatwo jej się nauczyć, my, Holendrzy, jesteśmy
trochę samolubni, żyjemy oddzielnie. Teraz potrzebuję ciebie,
a tyś się gdzieś zapodział. Tak mi się to wydaje od tego
wieczoru z Blanką. Może się zresztą mylę. Co robisz, idioto,
dlaczego odsuwasz storę?
— Zgaś światło. Duszno tu jak cholera. Wpuścimy trochę
powietrza.
Piotr zgasił światło; nie uczyniłby tego, gdyby nie było mu to
jakoś na rękę. Pachnące wielkim miastem ciemności wpłynęły
do pokoju, na skos od okna widać było granatowy odblask
szyb fasady Park–Hotelu.
— Może ci czegoś trzeba? — spytał Piotr. — Chciałbym ci
jakoś pomóc. Wiem, że to niełatwo tak obijać się po mieście w
naszych warunkach,
— Nie potrzeba mi niczego — odparłem, pełen wreszcie
dobrego spokoju. — Może tylko trochę kartek na mięso.
Piotr powiedział: — Cholera, właśnie są kłopoty z mięsem.
Dosłownie, mam najwyżej kilo w majątku. Nie masz pojęcia,
jak ci dranie patrzą nam na ręce. Jakby chcieli połknąć
nożyczki.
— To nie mógłbyś odpalić mi z pół kilo, świński ryju? —
zdenerwowałem się. — Liryczny przyjaciel, chamska noga, na
początku deklaracje… I tak pysk masz spasiony jak Niemiec
na Litwie. Sam powinieneś o tym wiedzieć, że należy się
dzielić z drogą, bliską osobą.
— Już dobrze, dobrze — otrząsnął się wyniośle Piotr — tylko
przestań jazgotać. Zostaw sobie ten nadwiślański styl bycia na
kłótnie z Niemcami i Włochami. Należycie wszyscy do jednej
i tej samej rasy wrzeszczących, łączy was umiłowanie krzyku.
Że też was nigdy głowa nie boli i nikt nie nauczył was mówić
cicho.
Wyszedłem od Piotra w nastroju jasnej pogody ducha. Miałem
do przemierzenia całe śródmieście: było pusto i aksamitnie
cicho. Wędrowałem wśród ciemnych, życzliwych domów: za
dnia świeciły na nich wrogie napisy, reklamy, plakaty. Czysto,
porządnie utrzymane rzędy drzew tkwiły tu i ówdzie w bruku,
w specjalnych obramieniach z cementu, skrupulatnie
wytyczonych, drobiazgowo foremnych. Szedłem środkiem
jezdni, po szynach tramwajowych, lśniących stalową koleiną,
wiodącą ku znanym dobrze zakątkom zmasowanych,
tuzinkowych przeznaczeń.
Myślałem o Helli i o Piotrze, o Frankfurcie i o samym
środeczku Europy, tej starej cioty o urzekającym uśmiechu
zepsutych zębów, spośród których dobywają się niezbyt
świeże wonie i czarowne, przesądzające całe życie słowa.
Tkwiłem tuż przy jej pępku i kochałem ją na swój sposób,
niezbyt świadomy, chwilami tanio sentymentalny. Ach, Hello
— myślałem sobie — cała historia z tobą rozpina się między
ambicją, godnością i strachem. Może to jest właśnie miłość.
Umieram wprost na myśl o owej przerażającej pustce, która
rozciągnie się na całe me przyszłe życie, gdy to się między
nami skończy. A przecież trzeba rozsądnie wziąć pod uwagę
ewentualność końca, są ewentualności silniejsze od mych
młodych ramion i mej niespożytej bezczelności; zaś koniec
oznacza czarną przepaść bez dna… Oczywiście, nie mogłem
wtedy wiedzieć, że tylko w wieku dwudziestu trzech lat tak się
myśli, w to się wierzy. Nie mogłem jeszcze wiedzieć, że
pustka jest fikcją, zaś każda obecność człowieka, rośliny czy
przedmiotu stanowi rzeczywistość, że życie pełne jest kobiet i
nieskąpe w miłość, która zawsze przychodzi; że ciągle zjawia
się jakaś kobieta, szarpiąca na strzępy nasz spokój i drążąca
nasze wieczory tęsknotą, wzbudzająca w nas zazdrość, gorycz
i nienawiść i pustosząca nasze dni swoją nieobecnością czy
brakiem odzewu; że bez kobiety czas staje się dla nas tak
uciążliwy i uwierający jak gwóźdź w bucie i kurcze żołądka,
których nie opłaca się znosić, które muszą być wyleczone.
Przy czym miłość nie jest wcale koniecznością; wystarczy
ożywcze i zatrute pogranicze miłości.
4
Pośrednik mieszkaniowy w brudnym gumowym kołnierzyku
okazał się zamaskowaną dobrą wróżką. Wygrzebał parę
adresów mimo wyjątkowej posuchy w gazetach na inseraty.
Cały dzień latałem wśród pokojów umeblowanych; nie szło to
bynajmniej gładko. Każdy posiadał jakiś feler z punktu
widzenia swego głównego przeznaczenia. Tu gospodyni miała
zeza, ówdzie utrudniony był
dostęp do łazienki, gdzie indziej wonie z kuchni mogły
pozbawić go zapachu lazurowych grot, co miało być jego
celem i honorem. Parę innych odznaczało się po prostu za
wysoką ceną, brakiem pościeli lub negatywnym stosunkiem
odnajemców do perspektyw zamieszkania z cudzoziemskim
sublokatorem pod jednym dachem, co dawano mi do
zrozumienia dość oględnie, za pomocą przejrzystych
wykrętów. Ale nazajutrz miałem trafne: Karmelitergasse,
malutka uliczka w samym gąszczu starego miasta, wąska
krótka; jedną stroną ciągnie się przez całą długość stary,
wysoki omszały mur klasztoru Karmelitów, po drugiej stoją
domy. I to jakie domy! Stareńkie, zmurszałe, utrzymywane w
stanie używalności za cenę nędzy całych generacji, a czyste,
jakoś domyte i doczyszczone. Ich pokrzywione bryłki o
wystających nad ulicę belkowaniach pierwszego piętra
pamiętały bez trudu zarazę z początków wojny
trzydziestoletniej, akcentem nowszych czasów były szyby i
framugi okienne, bardzo zwykłe, gdzieniegdzie świeżo
pomalowane na zielono, wstawione jakby bez smaku w
miejsce małych, wydętych, zielonkawych szybek oprawnych
w kółka z ołowiu.
Nieopodal stał mroczny trzynastowieczny kościół św.
Leonarda, nieco karłowaty, na małym ciemnym placyku, tuż
nad nadrzecznym bulwarem. Wszedłem po czystych schodach,
nieco rozchwianych, lecz obitych świecącym linoleum, po
czym pani Kagerer otworzyła drzwi wolnego pokoju. To tu!
— zabrzmiało we mnie jak gong. — Tu, koniecznie tu…
Meble były wyleniałe i sfatygowane, tanie i fabryczne, lecz
okno i widok z okna, i tapeta na ścianach, pospolita, nieco
obszar — pana, ujmująca, i w ogóle nastrój tej drobnej
przestrzeni mieszkalnej wołał o natychmiastową, gorącą
akceptację. Za ścianą, przy której stało łóżko, rozległ się
kaszel, dźwięk, który mnie zafrapował, obudził od razu mą
czujność, wyostrzoną jednoznacznie. — To mój zięć —
powiedziała pani Kagerer — też cudzoziemiec. Holender. —
Holender? — ucieszyłem się. — To świetnie. Mam bliskiego
przyjaciela Holendra — zwierzyłem się pani Kagerer. —
Trochę niedomaga — powiedziała. — Więcej z nim kłopotu
niż z niego pożytku. — W sytuacji tej kryła się sprzyjająca
okoliczność; pomyślałem, że z pewnością jest to zięć niezbyt
formalny, zaś sam fakt, że cudzoziemiec śpi oficjalnie z córką
właścicielki mieszkania, wydał mi się bardzo pozytywny,
określał atmosferę domu, zawierał w sobie wręcz jakąś dobrą
wróżbę, rozładowywał z mety tysiące obaw i niejasności,
które wymagałyby skrupulatnej i uciążliwej akcji
wywiadowczej.
Bez trudu porozumiałem się z panią Kagerer co do
komornego; w obliczu aktualnej sytuacji na rynku
mieszkaniowym wykazała zastanawiająco umiarkowaną
chciwość, zacząłem więc węszyć za przyczynami tej
skromności, lecz na razie nie potrafiłem niczego doszukać się.
— Wracam zazwyczaj dość późno do domu — powiedziałem.
— Czy nie będzie to państwu przeszkadzać? — Nam? — pani
Kagerer wzruszyła ramionami, demonstrując niedwuznacznie
swój brak zainteresowania dla takich zwyczajów. — Dostanie
pan swój klucz od drzwi wejściowych — dodała. — Aby tylko
pan nie spadł po ciemku ze schodów, bo strome. Reszta mnie
nie obchodzi. — Poza tym — wypalałem niepewność aż do
końca — odwiedza mnie sporo przyjaciół. I przyjaciółek… —
zaryzykowałem figlarnie. — Wy, młodzi — mruknęła pani
Kagerer
— nie macie żadnych trosk… — i w ten sposób położyła kres
wszelkim dywagacjom na temat tego, co wolno, a co nie.
Po tych wyjaśnieniach mieszkanie na Unterlindau zdało mi się
czymś pośrednim pomiędzy pustelnią a więzieniem. Ledwie
tam wszedłem, by spakować rzeczy, zapukał pan Janowsky i
wkroczył sztywno do pokoju. — Tu jest coś do pana — rzekł
lodowatym tonem, który mnie zastanowił, i wręczył mi jakiś
urzędowy druczek; wziąłem go, nie oglądając. Powiedziałem:

Panie Janowsky, będę się niestety musiał od pana
wyprowadzić. Było mi tu niezwykle miło i wygodnie, lecz
wydaje mi się, że… — Oczywiście, naturalnie — przerwał mi
pośpiesznie Janowsky, jego drewniano–skórzana twarz
wystrugana była dziś w wyjątkowo odpychającym fasonie. —
Zazwyczaj trzymamy się zasady, że sublokatora obowiązuje
wymówienie o miesiąc naprzód, lecz w tych warunkach
będziemy wręcz radzi… — Nie skończył i bez słowa
wyjaśnienia opuścił pokój. Spojrzałem za nim ze zdumieniem,
ostatnio nasze stosunki cechowała wyjątkowa poprawność, a
nawet rodzaj wzajemnego, choć niechętnego uznania.
Wziąłem druczek do ręki: było to wezwanie do stawienia się
nazajutrz w oddziale gestapo na Guiollettstrasse, w pokoju
numer dwadzieścia siedem, o godzinie dziesiątej. Nawet nie w
prezydium policji — pomyślałem chłodno i spokojnie — tylko
od razu na gestapo. Co to może być? W chwilę potem zimne
palce strachu zaczęły się bawić z mym sercem, hałaśliwy
elektroluks przerażenia wyssał mi z mózgu wszystkie myśli.
Przysiadłem na tapczanie z druczkiem w ręku. Może w
sprawie Ziutka? — myśli stukały mi w głowie jak
niezsynchronizowane grzechotki dziecinne. — Może w
sprawie biblioteki? Może urywać się? Tak, jak stoję, za
walizkę i w pociąg? Do Francji zajadę na tym nowym
paszporcie, a we Francji dam sobie jakoś radę. Gorzej z forsą,
akurat mam niewiele. Filipie Vincel! Świat patrzy na ciebie,
oczekuje twej męskiej decyzji i błyskawicznej akcji
ratunkowej!
Patrzy na ciebie świat, a przede wszystkim ja na ciebie patrzę!
Tylko… Ale… Jeśli jest to sprawa nieważna, wtedy leżysz.
Mają cię w ciągu jednej doby i dopiero zaczyna się rozróba za
niepotrzebną ucieczkę. A tymczasem ucieczka nie jest
przygotowana, ani grosza francuskiej waluty, ani jednego
przygotowanego adresu we Francji. Nie, nie… Jeżeli jest to
sprawa nieważna, to przez urwanie się stanie się ważna, jeśli
zaś jest ważna, to przed domem już ktoś na mnie czeka.
I Hella! Czeka na mnie dziś o szóstej, nie mogę przecież tak
po prostu, jak gdyby nigdy nic, tylko dlatego, że grozi mi
niebezpieczeństwo… Piekielnie szybko ogarnęło mnie owo
uczucie przerażającej pustki, zjawiające się wraz z myślą, że
Helli już w moim życiu nie ma lub nie będzie, i trzymało mnie
przez parę sekund w mdlącym, płaczliwym uchwycie koło
serca. Nie —
powiedziałem sobie dość spokojnie i w miarę stanowczo — to
niemożliwe, abym od niej i bez niej pojechał… Spakowałem
się szybko i zapukałem do pana Janowskiego: jego
zachowanie wyjaśniło się całkowicie. Powiedziałem: —
Chciałem się z panem pożegnać i podziękować panu za
wszystko. Także za tę ostatnią wiadomość, którą mi pan dziś
wręczył. Dostałem mianowicie pismo od Geheime
Staatspolizei, że odnaleziona została moja ciotka, zaginiona w
czasie zawieruchy wojennej. Zwracałem się do nich o pomoc.
Ależ oni funkcjonują sprawnie, prawda? Dokładne informacje
od razu, no, no… — Pan Janowsky nie ustosunkował się do
mojej opowieści, żywiłem nawet podejrzenie, że w nią nie
bardzo uwierzył; w każdym razie pożegnał się ze mną nader
powściągliwie.
Zataszczyłem rzeczy do Piotra i wywołałem go przez Egona
garbusa z jadalni kelnerów.
Stanęliśmy na ulicy w załomie muru, pod palącym słońcem,
Piotr we fraku, i pokazałem mu druczek. — Co ja na to? —
odparł po chwili, składając papier starannie i z namysłem. —
W grę wchodzą dwie możliwości: albo numer z nazwiskiem,
albo Eissler coś narozrabiał. A ostrzegałem cię, nie?
Oczywiście, moje ostrzeżenia, rady, to dla ciebie betka, fiume,
nic. Cóż robić… Zwolnię się jutro rano i pójdę tam z tobą. —
Po co? — zdziwiłem się. Piotr rzekł: — Zaczekam przed
bramą. Przecież nie zostawię cię samego. Jakby coś się stało,
zacznę od razu działać. Może Brütsch, może doktor
Strohmayer, ludzie zawsze coś mogą pomóc. Uważam, że nie
ma powodów do umierania ze strachu, jakby chcieli cię
załatwić na klawo, poszliby na zaskoczenie.
Spotkaliśmy się tedy nazajutrz o wpół do dziesiątej koło
Arbeitsamtu. Piotr usiadł w czyściutkiej piwiarni na Niedenau,
przy stole nakrytym wesołą, kraciastą serwetą, i miał czekać
na mnie aż do skutku; to znaczy, gdybym za trzy godziny nie
zjawił się, miał biec do doktora Strohmayera po ratunek. —
Trzymaj się — powiedziałem, podając mu rękę. — To ty się
trzymaj
— odparł — i tylko bez póz. Nie wiem, po co się z tobą
żegnam, zobaczymy się za pół godziny. —
Usiadł, zamówił piwo i poprosił o dzisiejszą gazetę.
Poszedłem na Guiollettstrasse i wszedłem do budynku, nie
różniącego się niczym od zwykłego komisariatu policji. Na
dole wylegitymował mnie żołnierz Sicherheitsdienstu z
półkolistą blachą służby porządkowej na piersiach, obejrzał
wezwanie i wskazał, dokąd mam pójść. Pokój 27 mieścił
się na drugim piętrze; zapukałem, wszedłem, w środku
siedziała przysadzista, pękata dziewczyna i pisała na
maszynie. Obejrzała dość pobieżnie moje wezwanie, kręcąc je
bezmyślnie w palcach, po czym kazała mi zaczekać na
korytarzu. Wyszedłem z pokoju i usiadłem na korytarzu, na
ławce ciągnącej się wzdłuż ścian. Wokoło miałem pełno
numerowanych drzwi, zwykłych niemieckich drzwi z
lakierowanego na kremowobiały kolor drzewa, o szerokich
framugach, kładzionych płasko i obszernie na ściany, pełnych
rzeźbionych listew, żłobień i prostackich korniszów, takich
samych, jak w każdym niemieckim domu z początków
stulecia. Za tymi drzwiami… — rozpoczynałem co chwila
snucie niezdarnych refleksji i czułem, — jak drętwieję od
wewnątrz. A jeśli wiedzą… —
myślałem, oblany potem — jeśli wiedzą wszystko? Powinni
przecież wiedzieć, muszą wiedzieć, słyną ze sprawności, z
wszechwiedzy. Mają mnie teraz pod butem, jak przydeptanego
karalucha, mogą ze mną uczynić wszystko. Nic nie poradzę
przeciw niebotycznemu głazowi ich organizacji, przeciw tej
gigantycznej machinie, trzymającej mnie w monstrualnym
uchwycie niezliczonych stalowych pincet różnorakich
zależności, pośród nie kończących się zasieków mego rejestru
ustanowionych przez nich przewinień. Barwa mych włosów,
miejsce mego urodzenia, dźwięk głosu, gust literacki i zawód
pradziadka odbierają mi według ich reguł prawo do życia, dają
im prawo zniszczenia mnie i mego człowieczeństwa, zaś
okoliczność, że próbuję się bronić, kwalifikuje mnie do
natychmiastowego uśmiercenia. Jak się ratować?…
Jednocześnie, jak zawsze po osiągnięciu pewnego limitu
przerażenia i bezradności, kiełkowała we mnie wola oporu i
walki.
Nie — pomyślałem nieustępliwie — nie… W tym krótkim
słowie tkwiło ocalenie, trzeba było zdobyć się tylko na
maksymalną, biologiczną i psychiczną siłę przeczenia światu i
jego koszmarnym, niezgłębionym kulisom, pełnym wojen,
wypadków ulicznych, nieludzkich systemów władzy,
kremowych framug drzwi do gestapowskich pokojów, raków
żołądka i niewierności kobiet. Korytarzem szedł wysoki,
młody esesman w czarnym mundurze z odznakami
sturmbannfiahrera, zatrzymał się przed pokojem 27 i
powiedział, zwracając się w moją stronę: —
Do mnie? — Do pokoju 27 — powiedziałem, wstając z ławki i
podając mu wezwanie. Powiedział:
— Tak, to do mnie — i wskazał mi drzwi, dodając: — Proszę.
— Przeszliśmy przez pokój 27, przysadzista dziewczyna
uniosła sennie głowę znad maszyny i powiedziała tylko: —
Aha… — co miało oznaczać, że nasze wspólne zjawienie się
oszczędziło jej trudu skontaktowania nas ze sobą.
Esesman powiedział raz jeszcze: — Proszę — przepuścił mnie
przodem do następnego pokoju i zamknął za sobą drzwi.
Pokój był pusty, nie stało tu nic prócz zwykłego prostokątnego
stołu z prowincjonalnych urzędów, obłożonego zieloną bibułą
umocowaną pluskiewkami, dwóch krzeseł, portretów Hitlera i
Goeringa w S.A.–mańskich koszulach z pasami koalicyjnymi,
z wczesnego okresu hagiografii i romantyki partyjnej. Typowe
miejsce kaźni… — pomyślałem z gorzką spostrzegawczością.
— Niech pan siada — rzekł esesman, siadając za stołem i
wskazując mi przeciwległe krzesło. Rozpostarł druczek
wezwania oburącz przed sobą na stole i dodał: — Czy mogę
pana prosić o dowód tożsamości. — Wyjąłem Fremdenpass z
kieszeni i podałem mu, przeglądał go długo, rzekłbym, z
dostrzegalnym zainteresowaniem czy uznaniem. Fachowiec…

zrozumiałem od razu — wie, co to za sztuka wykuglować taki
dokument… Miał przystojną, bardzo młodzieńczą twarz o
ciemnych oczach i włosach i twardej, męskiej szczęce, był w
moim wieku, może nawet młodszy: podobał mi się, wyglądał
sympatycznie, miał coś miłego w kroju ust i czoła. —
Dlaczego właściwie nie nosi pan „P”, panie Vincel? — rzekł
wreszcie, uśmiechając się; uśmiech odjął wiele tej twarzy,
odsłonił brzydkie, nierówne zęby, ujawnił w niej jakąś tępotę
przystojnych subiektów w trakcie kariery. — Nie jest to
bowiem mym obowiązkiem, zgodnie z przepisami —
odparłem z niebywałym chłodem, uśmiechając się również.
Na razie grzecznie —
pomyślałem w ramach kontroli wydarzeń za wszelką cenę.
Esesman zamknął paszport, lecz nie zwrócił mi go i położył
takim ruchem przy sobie, jakby go zatrzymywał. Koniec… —
czułem, jak koszula lepi mi się do krzyża. — Teraz krewa na
całego… To pociągnięcie zmieszało mi szyki, zrabowało
chłód i zimną krew, posiało popłoch, moje doraźne bodźce i
koncepcje obrony, zamiast rozwijać się w płaszczyźnie
generalnej, uogólnionej taktyki, ześrodkowały się w różowym
kartonowym prostokącie, spoczywającym biernie i
bezowocnie na zielonej bibule. Esesman wyjął
jakieś papiery z szuflady stołu i położył je obok paszportu. —
Skoro uważa pan — rzekł, nie przestając uśmiechać się — że
postępuje pan zgodnie z przepisami, nie będziemy więcej
zajmować się tym zagadnieniem. Za to powie mi pan… —
zajrzał w papiery — …kiedy widział pan po raz ostatni
Franciszkę Brandt? — Kogo? — spytałem ze szczerym
zdumieniem; niewielkie, ciemne oczy esesmana obszukiwały
skrupulatnie mą twarz, tropiąc najmniejszą lukę, plisę czy
fałdę w układzie rysów, dającym jej wyraz zupełnej
szczerości. — Franciszka Brandt — powtórzył. —
Pojęcia nie mam, kto to jest — powiedziałem spokojnie,
opierając się o krzesło. — Czy mogę zapalić? — Oczywiście
— odparł. Wyjąłem ceratowy kapciuch z tytoniem z petów
oraz bibułki, zaś esesman wydobył paczkę R6 i poczęstował
mnie dość eleganckim ruchem; po czym zapaliliśmy. — Zaraz
panu przypomnę — powiedział, gasząc zapałkę
dmuchnięciem. — Pamięta pan zapewne, jak powieszono w
Kostheim niejakiego… — spojrzał w papiery ‘
przesylabizował z udanym trudem i dobitnością nazwisko
Tadeusza — …Polaka, za niedozwolone stosunki z Niemkami.
Właśnie za utrzymywanie takich stosunków z niejaką
Franciszką Brandt. Otóż, kiedy widział pan tę Brandt po raz
ostatni? — Wparłem się mocniej w krzesło i powiedziałem
spokojnie:
— Wtedy. Podczas egzekucji. Golono jej wówczas głowę. —
Zgadza się — uśmiechnął się esesman. — Po czym w
więzieniu odrosły jej włosy. Opuszczając więzienie, miała
zadatki na piękną, modną fryzurę. No, a potem? — Co potem?
— spytałem. — Pomogę panu — rzekł
uprzejmie. — Potem, gdy Franciszka Brandt poszła na rajzy,
włóczyła się po miastach nadreńskich i puszczała się z
cudzoziemcami, kiedy ją pan widział? — Nigdy — odparłem
spokojnie; trzymałem się z całych sił, wiedziałem, że partia
jeszcze nie jest rozegrana, że coś mnie jeszcze czeka. — Nie
spotkałem jej nigdy w życiu, poza dniem, gdy… golono jej
głowę… — nie mogło mi przejść przez gardło słowo
„egzekucja”. — Doprawdy? — rzekł z uprzejmym
niedowierzaniem.
— Z kim w takim razie spędził pan noc z… — zajrzał w
papiery i wymienił datę z początków lipca
— …na… w pokoju dla służby Park–Hotelu? — Nie ulegało
wątpliwości, że mówił o nocy z Eufrozyną; uśmiechnąłem się
jeszcze pewniej, by pokryć natłok myśli, postrzępionych i
szarpiących się jak chwytany za nogę pies. Co tu ukrywać,
byłem w matni. Każde imię niosło ze sobą śmiertelne
niebezpieczeństwo, żadne z imion nie dawało osłony. — Mogę
pana zapewnić —
wybrałem bezczelnie obronę elastyczną zamiast taniego,
ordynarnego zaprzeczenia i przysiąg, że nie. — Mogę pana
zapewnić, że nie była to Niemka. Słowo dżentelmena… — Na
cóż zresztą zdałoby się przeczenie, świadectwo pisemne
Eisslera leżało zapewne wśród tych złowróżbnych papierów.
— Znakomicie — uśmiechną) się również esesman, coś
skrzywiło mu dolną wargę, jakby powiew zbliżającego się
okrucieństwa. — Może zwierzy mi się pan zatem, kto to był?
Wie pan, my, policja, to tak jak konfesjonał lub gabinet
lekarza. Należy być z nami szczerym, zaś my dochowujemy
tajemnic. Zwłaszcza w takich sprawach dyskrecja zapewniona.
— Proszę bardzo —
zgodziłem się chętnie. — To była jakaś Polka, którą
przygadałem na dworcu. Na imię miała Teresa. Nazwiska nie
znam, w ogóle o nie nie pytałem. Powiedziała mi, że mieszka
w obozie w Niederrad, przy fabryce łożysk kulkowych. Wie
pan — dodałem poufale — w naszych warunkach nie pyta się
o nazwisko, każdy towar jest dobry. Męczymy się. Łapiemy,
co nam los podrzuci, zbieramy, co się da. — Rozumiem —
westchnął esesman. — Czy uwierzy pan, że ja nie mam nawet
wolnej chwili w niedzielę, żeby się spotkać z dziewczyną?
Warn nie wolno, my nie mamy kiedy. Wojna, trudno, wszyscy
ponosimy ofiary dla uratowania Europy. Kiedyś będzie
inaczej, jak skończy się tej gnój, gdy zwyciężymy. A
tymczasem takie Franciszki Brandt włóczą się po kraju i
przysparzają nam kłopotów. Zaś pan, taki inteligentny młody
człowiek, zamiast nam pomóc, jeszcze pan utrudnia nam
pracę. I jak mi pan dowiedzie, że owej nocy nie było u pana
Franciszki Brandt, tylko jakaś Polka? — Mówiłem z nią po
polsku — powiedziałem rozsądnie i stanowczo.
— Ci, spośród moich byłych sąsiadów, którzy są pana
informatorami, mogą to potwierdzić. —
Zatem dziwne — rzekł esesman chłodno — że nie nosi pan
„P”. Bardzo dziwne. — Jestem Francuzem — powiedziałem z
łagodną perswazją i pomyślałem, że oto teraz rozegra się
wszystko, aż do końca. Esesman milczał chwilę, po czym
spytał: — Jak to się dzieje, że jest pan tak ładnie opalony? —
Jako kelner — odparłem — mam wolne godziny od czwartej
do siódmej.
Wypoczywam wtedy na plaży. Mówię po polsku, bowiem
urodziłem się w Warszawie. Kelnerem zostałem, gdyż nie
mogę pracować w mym wyuczonym zawodzie, jako architekt.
Ostatnio pracowałem… — tu powściągnąłem resztką sił me
rozdygotane nerwy, przepuszczające fatalne błędy jak
zbutwiałe przęsła statku wodę; jasne było, że esesman nie jest
zorientowany w mych całkiem ostatnich zakrętach losu.
Zresztą, jakby nie bardzo zwrócił na to uwagę. — Tak, tak —
powtórzył — to dziwne… — Po czym zbladł i zasyczał
nienaturalnie przyciszonym głosem: — Ty psie! Ty
śmierdząca, cudzoziemska kanalio! My tu wypruwamy z
siebie żyły, dnie i noce w kopalniach i przy maszynach, a tacy
parszywce we frakach i białych kurtkach, przy najlepszym
żarciu, przy najpiękniejszych kobietach! Ty zasrany
podczłowieku! Niech my cię dopadniemy przy jakiejś
niemieckiej dziewczynie, to skonasz, zawieszony na własnych
jajach!… — Uniósł
dłoń na płask w górę, aby rąbnąć w stół, ale nie uczynił tego;
chrząknął, położył wolno rękę na papierach i zaczął coś pisać.
— Podpisze mi pan zeznanie — powiedział po chwili
równym, opanowanym głosem — że nie spotkał pan
Franciszki Brandt od czasu owej egzekucji. Zwracam panu
uwagę, że wprowadzenie władzy w błąd karane jest ciężkim
więzieniem, a czasem i sądem doraźnym. — Nie widziałem
Franciszki Brandt od owego czasu — powiedziałem tonem
najszczerszym, na jaki mnie było stać. — Czy mogę o coś
spytać? — Proszę — rzekł esesman. —
O co jest oskarżona ta Brandt? — konałem ze strachu, żeby mi
głos nie zadrżał, nie zdradził, co znaczy dla mnie to pytanie.
— O pohańbienie rasy i sabotaż wysiłku produkcyjnego
Rzeszy —
odparł niemal uprzejmie, uznając widocznie, że taka
informacja może mi się przydać. — Grozi jej za to szubienica
lub w drodze laski dożywocie w twierdzy. Tu niech pan
podpisze. — Podpisałem, po czym esesman wręczył mi
paszport, oderwał odcinek wezwania, podstemplował i
powiedział:
— Oto przepustka. Życzę panu, abym nie potrzebował pana tu
wzywać następnym razem. I radzę panu, aby się pan
dobrowolnie przeniósł do jakiejś fabryki amunicji, zanim my
tam pana przeniesiemy. Heil Hitler! — Nie podjąłem dyskusji:
bąknąłem coś i wyszedłem.
— Jasne — rzekł Piotr, gdy skończyłem opowiadać, piłem
łapczywie niedobre, wodniste piwo z beczułkowatej szklanicy
z emblematem browaru, przetrzymując je długo w
spopielałych ze zdenerwowania ustach. — Jasne, że chodziło
im tylko i naprawdę o tę Franciszkę Brandt. Nawet nie badał
dokładniej, z kim wtedy spałeś. Po prostu szukają Franciszki
Brandt, a ty byłeś jednym z rozlicznych śladów. — Wiesz —
powiedziałem, ocierając usta — to nie przelewki. Ja właściwie
teraz dopiero pojąłem, co jest moim pierwszym obowiązkiem.
Muszę ją ratować. — Tę Franciszkę? — zdziwił się Piotr. —
Jak ją znajdziesz? — Co ci przychodzi do łba? — obruszyłem
się. — Co mnie obchodzi ta Franciszka? — A mnie obchodzi
— westchnął Piotr. — Ciekawe, co nią powoduje? Może
puszcza się na potęgę z zemsty za tego chłopca? To ładne, nie?
Jest taka nowela Barbey d’Aurevilly o tym właśnie motywie:
facetka czyni własną hańbę instrumentem zemsty. —
Przesadzasz — powiedziałem sucho. — Może po prostu ma
dryg do puszczania się.
Poszła na rajzy i woli młodych, przytomnych cudzoziemców.
Jak Blanka. — W takim razie —
rzekł Piotr podejrzanie miękko — jakże szkoda Tadeusza.
Nawet jego śmierć okazała się bezsensownym, nijakim
zdarzeniem. Za co go zabili? Za parę numerów z marną
dziwką, która akurat się trochę na niego napalała? — Może
masz rację — zamyśliłem się. — Może wreszcie dosyć tego
bezmyślnego, nieprzytomnego ryzyka? W imię czego wolno
mi narażać cudze i moje życie? Do cholery z tym
samookłamywaniem się, z mistyfikacją pogoni za lepszym
życiem!
Zwykła, flamandzka sprzątaczka wagonów kolejowych lub
serbska pomywaczka mogą mi to załatwić szybko i
bezpiecznie. Trzeba ratować siebie i innych. — I inne —
uśmiechnął się Piotr. —
Mówisz mądrze. Jak rzadko. Na razie zaś najważniejsze, żebyś
zaczął pracować. Natychmiast.
Mam już nawet coś dla ciebie, wujcio Piotr myśli o
wszystkim. — Co masz? — spytałem, trochę nieobecny
duchem. Piotr pochylił się ku mnie, jakby pragnąc mnie
obudzić; powiedział: — Savino napiął sobie pewną metę na
wypadek, gdyby go wylali z Park–Hotelu. Taka restauracja
średniej sorty, nazywa się Salzhaus. Wiesz, gdzie to jest? —
Wiem — odparłem obojętnie — byłem tam.
Dają nieźle jeść. Popularna, ale stateczna. Tak zwana
przyzwoita. — Otóż to — ciągnął Piotr. —
Pracuje tam pewien Włoch, imieniem Dino. Kombinator,
blondyn, taki niewysoki — Piotr pokazał
ręką metr od podłogi, co miało uwypuklić plastycznie wzrost
owego Dina. — Wiesz, Włoch blondyn jest w zasadzie
zjawiskiem przeciwnym naturze, trzeba się takich strzec; jak
widzisz Włocha blondyna, możesz być pewny, że tkwi w tym
jakiś numer albo zwykły kant. Ale na razie można wiele z tym
Dinem załatwić. Chodź, pójdziemy od razu do Arbeitsamtu i
skombinujemy skierowanie, póki jeszcze urzęduje ten stary
cwaniak od kelnerów. — Chwileczkę —
powiedziałem — jeszcze nie. Muszę mieć jeszcze parę dni
czasu. — Na co? — Piotr spojrzał na mnie porywczo i
krzywo. — Teraz liczy się każda godzina. Myślisz, że ten w
czarnym mundurze o tobie zapomni? Że zapomni o twojej
opaleniźnie? — Powtórzyłem z uporem: — Chwileczkę. Na
razie muszę się zająć ocaleniem.
5
— Mam mieszkanie — powiedziałem Helli od razu na
początku, gdy tylko stanęła przede mną.
Wyglądała ślicznie: w granatowej, sutej spódnicy i czerwonej
popelinowej bluzce o wysoko podpiętym kołnierzyku,
zupełnie pozbawionej rękawów, odsłaniającej szczupłe
ramiona aż do wątłego dziewczęcego barku. Przyglądałem się
jej z natrętnym smutkiem.
— Czemu tak na mnie patrzysz? — spytała z ożywieniem,
zadała mi to pytanie tonem zadowolonym, oddalała się w ten
sposób od bezpośredniego ustosunkowania się do oznajmionej
przeze mnie nowiny. A więc jednak nie chce — pomyślałem z
bezinteresowną melancholią. —
Wolałbym, żeby chciała, mimo że teraz jest to już naprawdę
nieważne. Ale nie chce, po prostu nie chce. Wymusiłem na
niej zgodę zeszłym razem. Naprawdę nie chce…
— Masz, schowaj to — podałem jej zapisany na kartce
papieru, przygotowany zawczasu, mój nowy adres. — Tak na
wszelki wypadek. Bo… wiesz, bardzo wiele zmieniło się…
— Nie odpowiedziałeś jeszcze, czemu tak na mnie patrzysz?
— uśmiechnęła się dość zalotnie.
— Boję się, że będziemy musieli przestać się widywać. A już
na pewno ograniczyć częstość spotkań. Byłem dziś rano w
gestapo.
Opowiedziałem wszystko. Szliśmy wolno w stronę
Rossmarktu. Hella spoglądała na trotuar, przed siebie, i
przygryzała lekko wargi. — W każdym razie — dodałem —
nie gniewaj się, że o tym mówię tak obcesowo, ale wolę,
żebyśmy zrezygnowali z tego, co wiesz… Wybacz, rozumiem,
że sprawia ci przykrość mówienie o tym, lecz nie mamy na to
rady, muszę ci to jakoś powiedzieć.
Wiesz, czym to miało być dla mnie, dla nas… ale w tej
sytuacji nie mogę cię narażać.
Wokół nas panował nastrój raczej wesołego popołudnia;
kilkudniowy brak alarmów lotniczych poprawiał
samopoczucie całego miasta. Tylko plakaty wojenne o
Kohlenklau, o konieczności oszczędzania węgla i prądu
elektrycznego, oraz o wrogu, który podsłuchuje, przypominały
o wojnie. W tłumie ulicznym pełno było wyrostków w
kolorowych koszulach i rozchichotanych podlotków, słupy
ogłoszeniowe czerwieniały zapowiedziami widowisk
teatralnych i cyrkowych oraz anonsami kin. Zupełnie bez
przyczyny zatrzymaliśmy się przed wielkim magazynem
obuwia firmy Salamander: na wystawie, pełnej towaru, na
kartce z ceną przy każdej parze butów widniała ilość punktów
odzieżowych, jaką należało oddać przy kupnie.
— Wykluczone — powiedziała Hella z dziecinną zaciętością.
— Nie zgadzam się na nic. Nic w naszych wspólnych planach
nie może ulec zmianie.
— Musi ulec zmianie — oświadczyłem, przyglądając się
pilnie czarnym półbutom typu golf, o których pomyślałem, że
wyglądają nie najgorzej. — Nie zapominaj, że jestem
śledzony. Nie pracuję i w ogóle wszystko. I jak ci to mówiłem,
w gruncie rzeczy naprawdę jestem Polakiem.
Oderwaliśmy się od wystawy i szliśmy wolno dalej. Teraz już
doprawdy nic nie wiem —
myślałem — czy chce i dlaczego chce? Powiedziałem: —
Stańmy tu. — Była to wystawa sklepu z firankami i obiciami;
ująłem Hellę za ramię i spytałem, patrząc w szybę witryny: —
Hello, ty naprawdę chcesz?
— Tak — powiedziała — naprawdę chcę. Przemyślałam to
sobie dokładnie, nie spałam całą noc. Chcę bardzo.
— Może przesuniemy to na razie o parę tygodni — mówiłem,
buntując się rozpaczliwie przeciw każdemu wypowiadanemu
słowu. — O parę dni.
— Nie — powiedziała cicho — jutro. Jutro będę u ciebie, po
szóstej. Zgodnie z tym, co raz postanowiliśmy. Nie cofajmy
się, błagam cię… — Zwróciła się do mnie twarzą i przysunęła
bardzo blisko, nie bacząc na ulicę i ludzi obok, oglądających z
pożądliwością zasłony z kwiecistego kretonu, na które nikomu
nie starczyłoby punktów tekstylnych w ciągu całego życia.
— Nie, nie — powiedziałem, odciągając ją za rękę od
wystawy. — Muszę cię ratować. To ja muszę ciebie ratować.
To wszystko moja wina. Ale nic się jeszcze nie stało. Jeszcze
jest czas na ratunek.
Staliśmy teraz przed księgarnią, pełną cudownych reprodukcji
starego malarstwa: wspaniałe lipskie i drezdeńskie albumy
kanciastych i mięsistych portretów Memlinga czy Dürera
przekładały się z glazurowanym błękitem Botticellego i
złotem Fra Angelica tuż obok głębokich brązów Rembrandta.
— Słuchaj — powiedziała Hella — oni są okrutni, ale głupi.
Na pewno cię nie śledzą. Jesteś dziś przewrażliwiony i
przestraszony, ale to przejdzie. Potrafimy ukryć wszystko
przed wszystkimi. Nawet przed nimi. Pamiętaj, ja nie chcę cię
stracić, ja… — uczyniła gest, jakby chciała przytulić się do
mnie, objąć mnie. Szepnąłem: — Hello! Uważaj! Opanuj się.
Ulica… —
Ująłem ją za ramię i przeszliśmy szybko przez jezdnię. —
Dokąd teraz pójdziemy? — spytałem.
— Wszystko mi jedno — odparta obojętnie. — Możemy iść
do Café Wien.
— Nie. Od dziś żadnych kawiarń. Już lepiej spacerować.
Aleje, ulice, bulwary. — Mówiąc to, czułem, jak miejsca,
którym nasze pocałunki wymierzały dotąd najwyższą rangę,
przesuwają się ku granicy nienawiści; myślałem sobie, że
jeszcze jeden wieczorny spacer nad Menem i całowanie się na
kamiennej ławce zamieni nam wszystko w pospolitość,
przymus, nudę; wiedziałem, że już dziś zabraknie nam
nieodwołalnie czegoś na nadbrzeżnym bulwarze, choćby
powietrze i miękkość nocy otaczały nas życzliwością;
wiedziałem, że Hella myśli teraz o tym samym i tak samo. A
mimo to powiedziałem: — Chodźmy nad Men…
— Chodźmy — powiedziała Hella, odwracając się powoli. —
Ale jutro, dziesięć po szóstej, będę u ciebie. I tak przyjdę.
Przyjdę, żeby nie wiem co…
— Dobrze — powiedziałem nagle — zgoda. Lecz o ile jutro
nie przyjdziesz, to koniec.
Zgadzasz się?
Nie wiem, na co liczyłem w tej chwili. Serce przestało mi
niemal bić, gdy wypowiadałem słowa tak ostateczne, ale coś
mi się tam powiązało niejasno w zwojach mózgu i
wiedziałem, że mam jakąś rację.
— Hello — powiedziałem żarliwie — powinniśmy skończyć
tę historię, tak będzie lepiej. Nie wiem, co stanie się ze mną,
kiedy nie będę cię widywał, lecz musimy sobie dać radę,
każde z osobna. Musisz ratować się… — Mierziła mnie moja
tandetna szlachetność, bardziej czułem, niż rozumiałem
taniość i małostkowość jej podszewki, domyślałem się siły
zagnieżdżonego we mnie strachu i ulegałem potęgom
odwiecznych kalkulacji, a mimo to najbardziej pragnąłem
gestów, pięknych, roztkliwiających póz i porywających
obwieszczeń, faszerujących świadomość i chwytających za
gardło łzawą sentymentalnością, skotłowaną z kieszonkowym
heroizmem pseudoostatecznych rozstrzygnięć. Pragnąłem, by
wołała: „Nie, nie! Zostanę przy tobie na dobre i na złe i za
wszelką cenę!”, a jednocześnie bałem się tych słów, przeciw
którym wysyłała już swe forpoczty najintymniejsza maszyna
do liczenia mych zamysłów. Wiedziałem przecież, że ją
przeceniałem, że stała przede mną po prostu śliczna
dziewczyna o dopielęgnowanych paznokciach, a to jest
zarazem bardzo wiele i bardzo niewiele. Wiedziałem także, że
jeśli nie przyjdzie, to żaden koniec nie musi nastąpić, zaś
przyjście też nie oznacza jakiegoś wiru egzystencji czy
wspólnoty przeznaczeń, w który zostaniemy raz na zawsze i
nieodwołalnie wessani. Wszystko to wiedziałem dość mętnie,
ale na pewno, niezbyt jasno i klarownie w tej właśnie chwili,
lecz z niewyrażalną bezbłędnością ulotnych rozeznań.
— Dlaczego tak mówisz? — Hella zwróciła ku mnie swe
dziecinne, rozszerzone oczy, pełne uległości i oddania. —
Przyjdę na pewno. Zresztą dobrze, przystaję na wszystkie
twoje warunki.
Boję się, że nie pojąłeś, iż ja zdecydowałam się. Ja tego chcę.
Nie jestem zwykłą, nierozsądną dziewczyną, stojącą wobec
nagłej konieczności. Nawet nastroje przestały się liczyć.
Wyjęła z torebki karteczkę z mym nowym adresem i wpatrzyła
się w nią, szepcząc słowa, jakby ucząc się go na pamięć; po
czym podarła kartkę na drobne strzępy i rozrzuciła je wokół
siebie, obracając się jak w piruecie.
— Możesz być pewny — roześmiała się lekko, dziewczęco —
że do jutra go nie zapomnę.
1
Przez całą noc męczyły mnie wyobrażenia rozkoszy. Kręciłem
się z upodobaniem w cieple łóżka, budząc się i zasypiając,
pełen odrazy i przyjemności, znużenia i ukradkowych,
wypukłych nadziei. W snach zbliżałem się do Helli i do
różnych nie zidentyfikowanych ciał kobiecych, których
bezpośrednia, tuż obok obecność nieciła we mnie asortyment
najrozmaitszych błogości o zróżnicowanym natężeniu.
Spływając niezauważalnie ze snu w świadome istnienie,
natychmiast potwierdzałem sformułowaną myślą słuszność
sytuacji: przenikała mnie radość tego, co nadchodzi,
doskonaliłem w sobie realną, zdrową konieczność i
przydatność mych najcieńszych pragnień. Rozpamiętywałem
surowo i dokładnie każdy nie znany mi jeszcze szczegół ciała
Helli, cieszyłem się jego przeczuwaną doskonałością i
umacniałem w sobie przekonanie o jego pożytecznej
funkcjonalności dla mego życia, mych marzeń, mego dobra.
Każde włókno mego ciała i każdy centymetr sześcienny mej
osobowości wołały oto jako o ideę mej teraźniejszości,
bieżącej wartko egzystencji i o Hellę, jako o wybraną jej
nosicielkę, uosobienie idei. Nad ranem, nurzając się
półświadomie w jeziorku miłego niedospania, mówiłem sobie:
dobre wróżby są po naszej stronie… Druga noc, pełna
przeczuć, na nowym łóżku. To musi się sprawdzić… Odeszły
ode mnie lęki wyrozumowane i instynktowne, wszystko
zdawało się przyjazne, sprzyjające i ułatwiające nadchodzące
spełnienie: tuzinkowe meble pani Kagerer, stara uliczka za
oknem, odgłosy poranku z nieodłączną syreną parowozu hen,
gdzieś na zamiejskich rubieżach, kaszel niewidocznego
Holendra za ścianą, dający moim zamiarom stempel
bezpieczeństwa, a nawet swoistego, głupawego legalizmu. Od
otwartego okna wiało chłodem, dzień wstawał wietrzny i
chmurny. Otuliłem się szczelniej kocami i usiłowałem
zdrzemnąć, nie mogłem już wrócić do snu mimo zmęczenia.
Poprzedniego wieczoru po odprowadzeniu Helli poszedłem do
Piotra i do późnej nocy słuchaliśmy radia, zwłaszcza
Atlantiksender. — Uwaga, uwaga! — mówił spiker miodowo
— drwiącym głosem. — Obersturmbannführer Horst
Moelker, łóżko numer jedenaście w szpitalu polowym numer
sześćset czterdzieści dwa w Kownie! Zawiadamiamy was z
przykrością, towarzyszu partyjny Moelker, że podczas gdy
oczekujecie po męsku, w sposób godny narodowego socjalisty,
z niezachwianą wiarą w führera i w słuszność naszej sprawy,
amputacji kończyn dolnych, poszarpanych przez sowieckie
miny, żona wasza Anneliese, zamieszkała w Radebeul,
Burgstrasse osiem, spędza już trzecią noc w Dreźnie, w
mieszkaniu niejakiego Erwina Glaetzke, starszego asystenta
policji politycznej, zastępcy pełnomocnika do nadzoru
cudzoziemskich sił
roboczych w Saksonii, również towarzysza partyjnego… —
Jest w tym coś nikczemnego —
powiedział Piotr — w całej tej robocie radiowej. — To
świństwo — przyznałem — ale nie to, co oni mówią, lecz to,
co tamta dziwka wyrabia w Dreźnie. Tak nie wolno, nawet w
stosunku do tych półludzi z Waffen–SS. — Strzeż się
dokładniejszych porównań — uśmiechnął się Piotr. Teraz,
rano, leżąc w cieple własnych oczekiwań, bawiłem się
złośliwie ciosem, wymierzonym w obersturmbannführera
Horsta Moelkera. Nie kojarzyłem przeciwieństw z analogiami,
wszelki sens asocjacji był mi teraz obcy i niepotrzebny. Nie
ma rady — mówiłem sobie — trzeba raz jeszcze zaryzykować.
Nie uchylałem się nigdy od ryzyka w tej dziedzinie. Jest to w
ogóle chyba jedyna dziedzina życia, w której warto jest
nadstawiać głowy i igrać z niebezpieczeństwem… To, co
ewentualnie groziło Helli, nie zaprzątało mych myśli ani przez
chwilę. Właściwie odpłynęła ode mnie liryka i rozszczepianie
włosa na czworo, została fizyczna tęsknota za czymś
wspaniałym, świetniejszym od wszystkiego, co dotychczas,
skanalizowana w zmyśle dotyku i w krągłych, wilgotnawych
obrazach pod półprzymkniętymi powiekami. Przeciągnąłem
szeroko ramiona i podziwiałem przez chwilę samochwalczo
ich prężność i złotawobrązową opaleniznę. Ach —
myślałem z upodobaniem — jak pięknie wygląda taka biała
koszulka gimnastyczna, opinająca ciasno opaloną klatkę
piersiową! Gdyby ona tu teraz była i widziała mnie… Na
pewno podobałbym jej się bardzo… Przez parę sekund
zastanawiałem się nad faktem niewinności Helli: nie
potrafiłem wyrobić sobie doń stosunku. Cieszył mnie i
kłopotał. Duma, płynąca z pierwszeństwa, wiązała się
niewygodnie z uciążliwą, aczkolwiek nie nazbyt ważną
odpowiedzialnością moralną; także ewentualne trudności
techniczne bardziej odstręczały, niż podniecały. Pierwszy
mężczyzna — rozumowałem powoli, ze smakiem — to
istotne. Może nawet chwalebne, ale kłopotliwe…
Okoliczność, że kochałem Hellę na pewno, nie zazębiała się
radośnie o jej dziewictwo, czy odwrotnie; po prostu żadne
zadowolenie specjalne nie wiązało jednego z drugim. Gdybym
żenił się z nią — pomyślałem — byłoby to cenne, ale skoro
kochamy się, cóż to ma za znaczenie? Rozległo się pukanie do
drzwi i weszła córka pani Kagerer, Gerda, wnosząc dzbanek
zbożowej kawy, odrobinę kartkowego, odtłuszczonego mleka,
czysty talerzyk i nóż; zgodnie z umową o czynsz, która
przewidywała to poranne świadczenie. Gerda była rozrosła,
piersista i blada, jej biała, ciastowata twarz nosiła ślady
licznych poronień, za które żywiła na pewno ukrytą, zaciętą
urazę do kaszlącego za ścianą Holendra. — Dzień dobry —
powiedziałem bardzo uprzejmie — która to już godzina? —
Dziewiąta — odparła Gerda. — Jak to dobrze —
pośpieszyłem z kłamliwym wyjaśnieniem — że mam dziś
nocną zmianę. — Gerda uśmiechnęła się obojętnie, nic ją to
najwidoczniej nie obchodziło, i wyszła. Wyskoczyłem z łóżka,
wyjąłem margarynę, chleb i dżem śliwkowy z nocnej szafki i
zjadłem śniadanie; po czym wróciłem do łóżka z kryminalną
powieścią zeszytową pod tytułem Der gestohlene Eiffelturm.
Było mi niezwykle dobrze: perspektywy dnia, bieżący
moment, proste, lecz sytne jedzenie na czystej zastawie,
wypełniające teraz mój młody brzuch, wygodne łóżko,
zajmująca książka i bezwzględna świadomość gwałcenia
kardynalnych praw życia w Trzeciej Rzeszy, płynący stąd
triumf i przemiłe uczucie dymania i rolowania najgorszych
wrogów — wszystko to wznosiło mnie na szczyty wybornego
samopoczucia. Nie wiem, jak długo leżałem i czytałem,
donikąd nie śpieszyłem się; uwagę mą zwróciły dopiero
lekkie, lecz pośpieszne kroki na schodach. Po chwili zapukano
do mych drzwi. Kto to może być? — zdziwiłem się.
Powiedziałem: — Proszę — drzwi otworzyły się powoli,
nieśmiało i do pokoju weszła Hella. Poderwałem się na łóżku,
zaciskając jednocześnie koce wokół dolnych partii korpusu.
Cóż za pośpiech? — pomyślałem szybko, brzydko i drwiąco.
— Dziewczyna nie może wytrzymać nawet do szóstej.
Wszystko idzie jak z płatka… Nie wierzyłem zresztą ani przez
sekundę w te tanie dowcipy; radość widzenia Helli w mym
pokoju wytarła ze mnie momentalnie wszelką drwinę i
wypełniła mnie skocznym szczęściem. Zaklęty,
nieprzekraczalny krąg pękł — myśl ta zetknęła się z
szybciutkim wspomnieniem pierwszego dotknięcia piersi Helli
na przystanku tramwajowym.
— Dzień dobry — powiedziała Hella — bardzo cię
przepraszam…
— Ależ, co znowu… — pośpieszyłem z zapewnieniami. —
Doskonale, że przyszłaś. Siadaj, gdzie chcesz, gdzie ci
wygodnie. Wybacz, że ja jeszcze… Zdejm może płaszcz.
Hella przysiadła na brzeżku krzesła, nie zdejmując płaszcza.
Był to prześliczny, zgrabny płaszcz deszczowy, jak zdążyłem
zauważyć.
— Zwolniłam się na pół godziny z pracy — powiedziała. —
Musiałam się z tobą zobaczyć.
Trochę nie wiedziałem, co powiedzieć: nie przychodziła mi do
głowy żadna motywacja tego faktu.
— Günther przyjechał — dodała Hella, nie patrząc na mnie.
— To co z tego?
— Był u mnie od razu — zaczęła z napięciem — dziś rano.
Przenoszą go z Francji gdzie indziej.
Domyślam się, że gdzieś bliżej, może nawet do Niemiec.
Powiedział tylko, że koniec z dotychczasowym pięknym
życiem w odwodach, że będzie miał teraz trzykrotnie
zwiększoną ilość lotów bojowych. Powiedział jeszcze, że teraz
dopiero zaczyna się dla niego prawdziwa wojna.
Powtórzyłem: — To co z tego? — W głosie mym pojawiła się
zaciętość.
— Zostaje tylko dzisiejszy dzień. Jutro rano wyjeżdża. Umówi
się z moją matką, że złoży nam wizytę. Dziś o szóstej.
— Czyli, że nie przyjdziesz? — czułem, jak krew ucieka mi z
twarzy gdzieś ku kolanom.
— Rozumiesz — mówiła szybko Hella — że teraz to nie żarty,
muszę mu jakoś to wszystko, aż do końca, powiedzieć.
Wyobrażasz sobie, jeśli ma stacjonować w Niemczech, może
bywać w Frankfurcie co drugi dzień. Muszę być z nim dziś
wieczór, chyba to rozumiesz?
— A więc to koniec — powiedziałem możliwie obojętnie i
twardo, zgodnie z powziętym wczoraj postanowieniem.
— Nie, bynajmniej — głos Helli brzmiał nazbyt beztrosko i
nieobowiązująco wobec wynikłego nagle ciężaru sytuacji. —
Kochanie, nic nie rozumiesz. Żaden koniec. To wszystko nie
tak. Nic się nie stało i wszystko obowiązuje. Zrozum, to
doskonale, że tak się stało.
Położyłem się na wznak, z dłońmi pod głową, nic nie mówiąc.
Hella zerwała się z krzesła i przysiadła na łóżku, obok mnie.
— Musisz mi wierzyć — powiedziała cicho i stanowczo. —
Musisz. Dzięki tej zwłoce osiągniemy mnóstwo. Spokój raz na
zawsze przede wszystkim. To będzie już tylko nasza sprawa,
będziemy ją mogli ukrywać i konspirować skutecznie.
Günther stanowił wieczną groźbę, był tym, co najgorzej
nieobliczalne. Uwierz mi, w zamian za tę dobę zyskujemy tak
wiele…
Bez słowa pociągnąłem ją ku sobie i zacząłem całować. Wargi
miała chłodne, sztywne, nieruchome, a mimo to oddawała
pocałunki z zapamiętaniem nieznanego mi rodzaju: nie było to
ani dziewczęce, wstydliwe podniecenie, ani niezręczne
rozgorączkowanie ciekawego podlotka, ani bolesna
satysfakcja wykluwającej się kobiety. Przyciskałem ją do
siebie niewygodnie, ręce miała unieruchomione
zażenowaniem i pozycją, moja prawa dłoń znalazła się na jej
piersiach, zaczęła rozpinać guziki bluzki.
— Nie teraz — szepnęła Hella, nie wyrywając się. —
Wszystko jutro, dobrze? Tak bym chciała, żeby już było jutro.
Leżała zupełnie spokojnie i czułem bezbłędnie, że najlepiej
byłoby teraz, wszystko teraz, i że ona wie o tym równie
dobrze, jak ja, i równie mocno tego pragnie. Oczywiście —
pomyślałem —
to nonsens, żeby teraz… Byłoby wręcz wulgarne. Fe, jakby to
wyglądało? I w ogóle, jak to zrobić?
— Wierzę ci — powiedziałem.
— Muszę już iść. Wyrwałam się tylko na pół godziny. Droga
tam i z powrotem, kapujesz? Jutro zadzwoń do mnie przed
południem, jak najwcześniej, dobrze?
— Wyśmienicie — odparłem, nagle uspokojony. — Może
spotkamy się w przerwie obiadowej?
— O, tak, tak — powiedziała Hella — w przerwie obiadowej,
koniecznie.
Uniosła się niechętnie, nie wiedząc, jak wstać z łóżka, co
czynić z rękami. — Śpisz zawsze w koszulce gimnastycznej?
— spytała.
— Tak — odparłem. — Uważam, że jest najwygodniej. —
Mówiąc to, pojmowałem, że znaleźliśmy się w maksymalnie
intymnej sferze rozmowy, na jaką dziś, teraz, możemy sobie
pozwolić; że te wynurzenia o stroju nocnym rozpraszają jakoś
wszelkie niezręczności póz, ruchów i spojrzeń, ułatwiają Helli
wycofanie się.
— To świetny pomysł — powiedziała — a ponadto jest ci w
tym do twarzy. Ładnie wyglądasz.
— Doprawdy? — powiedziałem głupio, ale poczułem się
bardzo, bardzo zadowolony. Coś zostało skwitowane
sprawiedliwie i honorowo.
2
Obijałem się tego dnia po mieście, lecz nie przyszło mi do
głowy, że czynię to niestosownie, a nawet głupio. Popadłem w
stan groźnego solipsyzmu: wielu twierdzi wprawdzie bez
zająknięcia, że świat zbiega im się w uwrażliwieniu podusze
— czek palców u rąk, są tacy, którzy ograniczają wszystko do
własnego bólu wątroby lub uporczywej myśli o dławiącym
majaku sennym, lecz przysięgam, nigdy do takich nie
należałem. Nawet drobne przyjemności, z gatunku wygranych
paru setów w tenisa lub kupna nowego krawata, nigdy nie
pochłaniały mnie całego, mógłbym dołożyć mnóstwo
nieprzeciętnych starań, aby obejrzeć za wszelką cenę film, na
jaki akurat miałem ochotę, ale bez przesady, nie nadawałem
się nigdy na zaciętego monogamistę życzeń, dążeń i pożądań.
Egzystencja na zasadzie jednej, jedynej idei i kanon
poświęcania całej reszty tego, co obok nas, na ołtarzu owej
idei, wydawał mi się zawsze mało poważny, nie obowiązujący.
Tego dnia jednak przegrałem, chodziłem po ulicach, jadłem i
przyglądałem się rzeczywistości w sposób przypominający
tylko dwa nałożone na siebie obrazy na dwukrotnie przez
pomyłkę użytej błonie fotograficznej. Wszystko, co mijałem,
miało swe odniesienie do intymności, skonstruowanej z
nieustająco cieknących pod czołem wyobrażeń. Żyłem jutrem,
dzień dzisiejszy miał nałożone na sobie oczekiwanie jutra,
obydwa plany bytu harmonizowały ze sobą bezlitośnie,
stapiały się w jedną, jedyną ideę istnienia, aż śmieszną w swej
prostocie. Chwilami podrywała mnie radość tak niecierpliwa,
iż wydawało się, że nie zdołam czekać ani chwili dłużej,
chciałem biec nie wiadomo dokąd, aby przed siebie, aby po
schodach, aby w górę; przypominało mi to wieczorne czekanie
na chwilę, w której pobiegnę na górę do leżącej w mym łóżku
Eufrozyny, lecz oburzałem się natychmiast na wadliwą
niestosowność takich porównań.
— Byłeś w Arbeitsamcie? — spytał mnie po obiedzie Piotr. —
Nie — odpowiedziałem lekko.
— Dlaczego? — nie ustępował; zanosiło się na rozmowę
poważną, do której nie mogłem dopuścić, nie miałem
najmniejszej ochoty na zwierzenia, nie widziałem powodu, dla
którego miałbym wpuścić Piotra do szklanej, kolorowej bani
istnienia, w której zamierzałem przebywać przez najbliższe
dni; był mi na to nazbyt bliski, codzienny, konieczny. —
Wiesz — odparłem nieobowiązująco, tonem odbierającym
słowom wszelkie znaczenie — doprawdy nie wiem, co się ze
mną jutro stanie. Mam wielką ochotę na jakąś ogromną
zmianę, kapujesz, na coś zupełnie innego niż wszystko dotąd.
Kto wie, może wsiądę w pociąg i pojadę sobie po prostu w
niewiadomym kierunku. Mój czarodziejski paszport uprawnia
mnie do szaleństw, nieosiągalnych dla zwykłych niewolników.
Czego ci nie wymawiam, bo jako Holender, a zatem członek
rasy germańskiej, też możesz sobie na wiele pozwolić w
porównaniu ze słowiańskimi pariasami. —
Brzmiało to trochę bez sensu, ale nader protekcjonalnie. —
Rozmawiałem z Savinem — rzekł Piotr zimno i rzeczowo. —
Zgodził się polecić cię temu Dino. Tylko że musisz już zacząć
działać, póki inny Włoch nie wskoczy na to miejsce. Teraz jest
pomór na Włochów, wyrzucają ich zewsząd, a oni z kolei
unikają jak ognia powrotu do kraju. Musisz się śpieszyć, jeśli
chcesz to załatwić. —
Chcę, chcę — powiedziałem zgryźliwie — ale tylko
spokojnie. Otóż, jak chcesz wiedzieć, nie mam zbytniej ochoty
na ten Salzhaus, na latanie tam i z powrotem w brudnej białej
kurtce wokół
rewiru na sześć wspólnych wielkich stołów, z naręczem
drugich dań na owiniętym mokrą ścierką przedramieniu. Albo
dostanę pracę godną wykwalifikowanego demi–chefa,
umiejącego nosić z godnością frak, albo nie wrócę już do
kelnerstwa. — Jak wolisz — rzekł Piotr lodowato. —
Urządzisz się, jak będziesz uważał za stosowne.
Leżałem pod wieczór na łóżku i czytałem książkę; wyszedłem
też raz na korytarz, który musiałem przebyć, aby dostać się do
ubikacji. — Miał pan dziś przed południem wizytę —
powiedziała przyjaźnie Gerda, spotkana przy schodach. W
ciemnościach korytarza, który jednocześnie był pierwszym
piętrem klatki schodowej, nie mogłem rozeznać wyrazu jej
twarzy. —
Koleżanka z pracy — ustawiłem rzecz szybko i wprawnie,
niewzruszonym głosem; nic nie nakazywało zresztą takiej
wolty, zarówno obojętny liberalizm i przyziemna tolerancja
wstępnej wypowiedzi pani Kagerer, jak holenderski, kaszlący
mąż Gerdy eliminowały w zasadzie konieczność krycia się i
kamuflażu. Było to raczej kłamstwo z nawyku, należało po
prostu przyzwyczaić się do nieszkodliwości zwykłych,
nieważnych informacji, do nie wpływającej na nic otwartości.
— Mój mąż — powiedziała Gerda tonem, który nie wzbudził
we mnie żadnych refleksji — nudzi się bardzo, leżąc tak sam
po całych dniach, kiedy idę do roboty. Słucha z zapałem, co
się dzieje w domu, za co z góry przepraszam. — Nic nie
szkodzi — uśmiechnąłem się beztrosko i życzliwie. — Niech
słucha, proszę bardzo. — Oczywiście — pomyślałem —
trzeba będzie zachowywać się nieco ciszej, bo ściany bardzo
cienkie, a nikt specjalnie nie lubi, jak go podsłuchują, nawet
gdy nie uprawia zdrożności, ani gdy nie obawia się w ogóle
niczego…
Taplałem się na łóżku w przemiłym rozleniwieniu, czytając i
drzemiąc na przemian, wreszcie rozebrałem się, wszedłem pod
koce i zasnąłem na dobre. Obudziły mnie syreny alarmowe,
wyjące długo i natrętnie, jakby tuż nad głową, serce latało mi
szeroko w klatce piersiowej, gwałtownie popchnięte
irracjonalną, dziwną pewnością, że teraz oto nie ma żartów, że
zaraz zacznie dziać się coś ważnego i groźnego. Hella! —
pomyślałem szybko — Piotr! Co z nimi? Gdzie teraz są?
Wokoło, poprzez mury domów i ulice, szedł głuchy, raczej
wyczuwalny niż dosłyszalny rumor wyrwanego nagle ze snu
miasta, porażonego strachem, kotłującego się gorączkowo i
niezdarnie pośród rozrzuconych akcesoriów snu i
wypoczynku, szukającego konwulsyjnie najodpowiedniejszej
pary obuwia i jedynego płaszcza na dzisiejszą, straszną noc.
Poderwałem się na łóżku, syreny nie milkły ani na sekundę,
wypełniając wyciem każdy centymetr sześcienny
rzeczywistości; złapałem za spodnie, pomyślałem jednak od
razu, że na pewno nic się nie stanie, jak za każdym razem po
ogłoszeniu alarmu w ciągu ostatnich miesięcy, kombinowałem
pośpiesznie i bezładnie, że Frankfurt, że Rotszyldowie, że
spekulacje polityczno–militarne patissiera, że nic się stać nie
powinno, a nawet nie może. Zresztą położyłem się
natychmiast z powrotem. Nie warto wstawać — pomyślałem
bez przekonania — nic nie będzie… Poza tym panika jest
rzeczą Niemców. Ja mam czyste sumienie i nic mi się stać nie
może. Bardzo cieszę się, że nareszcie meldują się moi
sojusznicy. Niech ładują… Były to głupie myśli, biorące się
nie wiadomo skąd pod czaszką, zdawałem sobie dokładnie
sprawę z ich kretyńskiej zuchowatości, leżałem na wznak,
nieco odrętwiały nawałem urywkowych, chaotycznych
rozważań. Pobliskie syreny umilkły nagle i od razu, gdzieś
daleko za miastem dogorywał ich dźwięk, gdzieś daleko jakieś
inne syreny przechwyciły ich zawodzenie; powietrze
wypełniło się przesadnie poważnym głosem spikera
radiowego, pchającym się w moje otwarte okno z
niezliczonych otwartych okien wokoło. — Na frankfurckim
obszarze powietrznym — donosił spiker z przeraźliwie
sztucznym spokojem — pojawiły się jednostki lotnicze
nieprzyjaciela. Wzywa się mieszkańców miasta i ludność
okoliczną do podjęcia wszelkich środków zabezpieczających
życie i mienie, zgodnie z przepisami obrony przeciwlotniczej.
Komunikuję: alfa, beta, gamma, czterysta osiemdziesiąt trzy,
kąt nachylenia dwadzieścia, widoczność umiarkowana, pułap
wysoki. Wzywa się mieszkańców do zachowania spokoju.
Funkcjonariusze sil porządkowych policji, uwaga! Aneks
alarmowy jedenaście, punkt dwa do natychmiastowego
wykonania! — To coś przeciw nam — pomyślałem z naglą
uciechą — coś o pilnowaniu cudzoziemców. Na pewno.
Nawalają się nas jak cholera w takich wypadkach… —
Uwaga, uwaga! — kontynuował spiker — nowe formacje
lotnicze nieprzyjaciela, nadpływające nad frankfurcki obszar
powietrzny od południowego zachodu, przeleciały linię XAJ,
współrzędna cztery! Wzywa się służbę przeciwpożarową i
drużyny obrony przeciwlotniczej do zajęcia stanowisk według
instrukcji trzeciego stopnia, punkt E. Koniec komunikatu. —
Zapanowała cisza, nabrzmiała stłumionym rozgardiaszem,
przerażonym pośpiechem i szurgotem, dochodzącym zewsząd;
schody naszego domu zatętniły szybkim, niezdarnym tupotem
w dół i w górę, krzykliwymi szeptami i skrzypieniem drzwi.
Leżałem bez ruchu, łowiąc uchem wśród chrobotów pierwsze
ślady platynowego szumu lecących wysoko samolotów, lecz w
żaden sposób nie mogłem dosłyszeć tego właśnie dźwięku.
Lipa —
pomyślałem — znów nic nie będzie… — i przewróciłem się
na bok, aby zasnąć. — Trzeba magazynować siły na jutro.
Jutro, jutro, jutro… Rozległo się pukanie do mego pokoju i
zaraz potem głos pani Kagerer: — Panie Vincel, proszę zejść
do piwnicy! Takie rozporządzenie, nie ma rady! Jestem
odpowiedzialna jako gospodarz domu… — Dobrze, dobrze —
odkrzyknąłem, nie ruszając się z łóżka — zaraz schodzę.
Która godzina? — Wpół do dwunastej — krzyknęła pani
Kagerer i zaczęła schodzić po schodach. Teraz dopiero
rozprzestrzeniła się prawdziwa, pełna cisza, nasycona już
tylko nerwowym oczekiwaniem bez końca; kręciłem się
jeszcze chwilę na łóżku, po czym wstałem, włożyłem koszulę,
spodnie, pantofle i położyłem się z powrotem na kocach;
skręciłem w ciemnościach papierosa i paliłem, kryjąc
pieczołowicie Ogienek we wnętrzu zwiniętej dłoni, chociaż
była to ostrożność bezsensowna, zważywszy, że leżałem w
głębi pokoju o niewielkim, odległym oknie. Cisza przeciągała
się nieznośnie, niebezpiecznie, dławiąco, usiłowałem myśleć o
Helli, wyobrazić sobie, jak podrywa się w przerażeniu, ubiera,
przygotowuje, schodzi do piwnicy; planowałem każdy jej
ruch, wyobrażałem sobie, jak jest ubrana, jaki ma świetny
szlafrok, płaszcz, spodnie, zupełnie inne niż wszystkie
kombinezony i spodnie, noszone zazwyczaj przez Niemki
według aktualnej mody nocnych alarmów. Potem
zastanawiałem się, co robi Piotr, jak leży na łóżku, zupełnie
jak ja, paląc flegmatycznie papierosa; w tym właśnie
momencie artyleria przeciwlotnicza rozpoczęła wściekłą
kanonadę. Wyprysnąłem z łóżka jak podbita z woleja piłka
futbolowa i dopadłem do okna; strzelano szybko i głośno, tuż
niemal nad uchem; strzelanina po wieczorze w Café
Schumann była jednak hałasem jarmarcznych strzelnic wobec
piekła, które rozpętało się teraz, z miejsca, nad moją głową. Z
okna widać było zmasowane wokoło mury starego miasta,
zbite, ciasne, rysujące się nieregularną gmatwaniną na tle
ciemnego, bezgwiezdnego nieba; to właśnie tło wypełniło się
nagle niezliczonymi pasami świetlnych reflektorów, których
wędrujące, szybciutkie zakosy krzyżowały się w
rozpaczliwym macaniu bezimiennej, miękkiej i ciemnej
przestrzeni. Pędzące na wszystkie strony pociski zenitowe,
splątane ze sobą beznadziejnie rojowiskiem torów,
fastrygowaly niebo milionem różnokolorowych ściegów:
czerwone, żółte, zielone i fioletowe punkty mknęły w parabole
i elipsoidy z ogłuszającym hukiem, mnożyły się z
zastraszającą, kosmiczną szybkością dopustu bożego,
żywiołowej katastrofy z pozaludzkich sił, praw i struktur.
Stałem zafascynowany widowiskiem, strach łączył mi mokrą,
lodowatą nitką bijące serce z ociężałymi, niedołężnymi
piętami. Wtedy też wyłowiłem wreszcie spośród zmasowanej
presji huku cienki, terkotliwie srebrzysty warkot silników;
musiało być mnóstwo samolotów, skoro odgłos ich przebijał
przez poduchę ogłuszającego harmidru, którą byłem
przyduszony. Są nad nami! — pomyślałem, ogarnięty aż po
przełyk dziwaczną mieszaniną triumfu i lęku, upojenia walką i
lepkiego przerażenia; nie ulegało dla mnie najmniejszej
wątpliwości, że jestem w tę walkę zaangażowany osobiście i
doszczętnie, wpięty w nią spazmem strachu i zapiekłej
radości. Moi, moi, nasi, nasi! —
tłukło mi się w głowie i w gardle. — Są tam, na górze! Ja z
nimi, choć tu! Koledzy, może Jurek, może Kazik, przecież w
RAF–ie jest kupa Polaków, kupa kolegów, może ze szkoły,
może z Warszawy! Siedzą na tych blenheimach, lancasterach,
wellingtonach i ładują w Rzeszę jak w wiejski klozet! W
Eisslera, w gestapo na Guiollettstrasse, w tych wszystkich
skurwysynów z hackenkreutzami! Hurra! — Uwaga, uwaga!
— w ciemnych, pustych, otwartych oknach rozległ
się zimny za wszelką cenę głos spikera. — Nieliczne,
pojedyncze samoloty nieprzyjaciela przedarły się nad miasto
otwarte Frankfurt nad Menem! Powtarzam: nad miasto otwarte
Frankfurt nad Menem! Znając barbarzyństwo brytyjskich i
amerykańskich piratów powietrznych, depczących konwencję
haską, pastwiących się nad ludnością cywilną, nie
szczędzących w swym szale zniszczenia ani dzieci, ani
starców, ani kobiet, należy liczyć się z możliwością zrzutu
bomb!
Uwaga, uwaga! Powtarzam: znając barbarzyństwo… — Łotry
— powiedziałem sobie, łaknąc polemiki choćby w próżnię. —
Co za bezczelność! Ogłaszają Frankfurt miastem otwartym, w
chwili gdy szaleje taki ogień zaporowy! Przecież strzelają z
każdego banku, z każdej kawiarni, z każdego kiosku od gazet!
Całe baterie najnowocześniejszych dział stoją na dachach
piekarń i fabryk guzików, sprzężone cekaemy wystają ze
sklepów z kostiumami kąpielowymi. Po tym, co uczynili z
Warszawą, Rotterdamem i Coventry! Co za łotry! My
depczemy konwencję haską, my pastwimy się! Kto to mówi!
Oprawcy z Dachau i Oświęcimia! Kaci z warszawskich
łapanek! Zbiry znad francuskich i polskich dróg, pokrytych
zmasakrowanymi przez stukasy uchodźcami!
Pojedyncze samoloty nad Frankfurtem! Nie mają nawet
odwagi powiedzieć własnemu narodowi, ile eskadr ma w tej
chwili nad łbem, jak ich łoją nasi chłopcy, jak mają gdzieś
nocne myśliwce typu Focke–Wulf i szybkostrzelne działa o
butelkowym odgłosie… — …należy liczyć się z możliwością
zrzutu bomb! — spiker kończył swą litanię i wtedy dotarło do
mnie z przeraźliwą jasnością, że żaden Jurek czy Kazik, czy
ktokolwiek bądź, tam na górze, pojęcia nie ma, że ja jestem
sercem z nimi, mimo iż siedzę tu, na dole, na Karmelitergasse,
i tu, na dole, są ze mną Hella i Piotr, o których drżę i coś we
mnie skowyczy na myśl, że mogłoby im się coś stać; że w
drugiej linii bardzo, ale to bardzo obawiam się o pana
Brütscha, który jest naprawdę porządnym człowiekiem, o
baronową, która świadczyła mi bezinteresowne, rzetelne
usługi, o Savina, Vesselego, Marcela i Juppa, który jest w
gruncie rzeczy poczciwym chłopcem i dobrym kolegą, chociaż
Niemcem, o moje parę książek, butów i krawatów, do których
jestem bardzo przywiązany i które zdobyłem ciężką pracą i
jeszcze cięższą pogonią za tym, co mi się naprawdę podoba.
Wtedy też spadły pierwsze bomby: daleko, to fakt, niemniej
ziemia zakołysała się miarowo, głucho, zaś powietrze
wtłoczyło się w okno z ciężkim przydechem. Wymiotło mnie
natychmiast z pokoju, jak Kaczora Donalda w rysunkowych
filmach, stoczyłem się ze schodów i wpadłem w sionkę,
prowadzącą do piwnicy. Coś mnie jednak powstrzymało przed
zejściem na sam dół, pomiędzy Niemców. Schron nie był dla
nas czymś wspólnym, nie mogłem zgodzić się na wspólne
przeżywanie strachu, nadziei i ocalenia wraz z nimi. Po raz
pierwszy w życiu, w Niemczech, odczułem rodzaj wyższości
wobec Niemców, nie wypadało mi umrzeć wraz z nimi, byłem
w stanie odmówić im solidarności w udręce i nieszczęściu.
Czułem gorzki smak rewanżu, mogłem pozwolić sobie na
separację od nich w tej chwili i okazywałem im to, w obliczu
zagłady uważałem się za kogoś lepszego i wskazywałem im na
to demonstracyjnie swą postawą; nic nie mówiłem, lecz
starałem się tak wyglądać, jakby bomby nie były przeznaczone
dla mnie, a jeśli mnie nawet któraś unicestwi, to będzie to
gruba pomyłka, niespodziewany wypadek, nieszczęśliwy
zbieg okoliczności, którego nie można przewidzieć, a zatem
nie należy się bać. Stanąłem twardo w zejściu do piwnicy,
oddzielony kilkunastu stopniami od grupy ludzkiej na samym
dole, bezkształtnej, zamazanej w brudnej, anemicznej
poświacie zasmarowanej na niebiesko żarówki.
— Zamknąć drzwi od piwnicy! — krzyknął ktoś z dołu
głosem nasiąkłym rozdygotanymi nerwami. — Nie wolno! —
odkrzyknąłem opryskliwie. — Przepisy OPL nakazują, żeby
drzwi były otwarte. — Było to jawnym kłamstwem, a nawet
nonsensem, lecz z dołu nikt nie zaoponował.
Teraz dopiero posypała się seria ciężkich ciosów w ziemię,
jakby ktoś niedaleko zrzucał
gigantyczne worki z milionami pudów zboża. Przez kilka
sekund wszystko kołysało się i wirowało, szyby rozdzwoniły
się jak oszalałe, ze starych cegieł poszedł smród
przedwiecznego, zmurszałego kurzu i pyłu, niebieska żarówka
zgasła, w piwnicy rozległy się krzyki: — Świece!
Kto ma zapałki? Spokój! Nic się nie stało! — Starczy, kobiecy
głos zawodził jękliwie: — O, Boże!
Jezusie! O, Boże! Jezusie! — Jakieś dziecko rozpłakało się.
Teraz rozumiem, na czym polega numer… — szepnąłem do
siebie dość rozlatanymi wargami. — Dom z siedemnastego
wieku! Jak głośniej krzyknąć, to się rozpadnie, a co dopiero,
gdy Anglicy zasuwają w niedalekim sąsiedztwie ekrazyt,
nitroglicerynę i Bóg wie, co jeszcze… Ołowiane detonacje
znów przygwoździły ziemię; uświadomiłem sobie, że bomby
padają gdzieś daleko, że moje miejsce nie jest bezpośrednio
zagrożone, że przynajmniej na razie nie znajduje się w zasięgu
ostatecznego niebezpieczeństwa.
Postąpiłem nieśmiało parę kroków w górę i zamknąłem za
sobą drzwi od piwnicy. Kagererowie i inni lokatorzy tego
domu byli mi obojętni, nie żywiłem do nich plemiennej
nienawiści, lecz nic mnie z nimi nie łączyło, los ich niewiele
mnie obchodził. Natomiast powoli, lecz pewnie sformułowała
się refleksja o stronie, z której słychać było wybuchy;
podsunąłem się do wąskiego, parterowego okna,
wychodzącego na ulicę, tuż obok drzwi wyjściowych; z okna
nie było widać nic prócz skrawka rozjarzonego nieba nad
murem klasztornym, wąskość i ciasnota uliczki ograniczały
widoczność do kilkumetrowego planu. Otworzyłem drzwi
wejściowe i cofnąłem się lekko na wszelki wypadek; rejwach
obrony przeciwlotniczej, łatwo uchwytny i odróżniany, nie
czynił już takiego wrażenia, ogłuszał tylko i otępiał, wbijając
w świadomość refren o niebezpieczeństwie stukających po
dachach odłamków. Ze zdumieniem stwierdziłem, jak
pojaśniało: południowa strona nieba była jaskrawo
ukarminowana, przydymiony róż rozlewał się szeroko, jak
okiem sięgnąć; powietrze przenikała doszczętnie woń prochu
strzelniczego i rozładowanych środków wybuchowych, jakaś
chłopięca, dc orze znana z czasów zabaw z flowerami,
fajerwerkami i petardami. Nie mogłem oderwać oczu od
nieba; stałem, wychylony, trzymając się jedną ręką futryny
bramki. — Sachsenhausen… — szepnąłem dość głośno do
siebie, nie wiedząc jeszcze, co czynić z tym okropnym
stwierdzeniem. — Ech, chyba nie — rozległ się głos tuż przy
mnie —
chyba trochę dalej. — Obejrzałem się: wtopiony w załom
muru stał szczupły, niewielki facet w hełmie bojowym i w
pumpach, z opaską służby OPL na rękawie wiatrówki.
Kanonada artyleryjska ucichła nieco, jakby falując w
natężeniu, lecz nie umilkła zupełnie. — Hi, hi, hi… —
uśmiechnął
się cienko facet — a nie mówiłem, że w końcu dadzą i nam w
kość? Nie miałem racji? Nie ma cudów, jak wojna, to wojna.
— Myśli pan, że to dalej? — spytałem, zacinając się ze
zdenerwowania. — Wydaje mi się — rzekł i w tej chwili długa
seria eksplozji zakolebała ziemią i powietrzem. — Jezus,
Maria! — szepnąłem, wtulając się we wnękę drzwi. — Ale
walą! — Walą, walą — zanucił cieniutko facet — a to wcale
nie koniec. Potem będą zrzucać zapalające. Macie kilofy,
piasek, kubły, parciane węże? — Chyba mamy — wyrzuciłem
z siebie — ale czy to Sachsenhausen? — Chyba dalej — rzekł
facet, otrzepując pedantycznie gęsty, gruby kurz z
poruszonych murów, który pokrył mu nagle ramiona
wiatrówki. — Czy u was w piwnicy są wybite przejścia do
sąsiednich schronów? — Cholera wie — odpowiedziałem —
ale czy to na pewno nie Sachsenhausen? Panie… —
przerwałem nagle, zaskoczony sekundą zupełnej ciszy. Facet
milczał, bijąc głową w hełmie o mur, sprawdzał w ten sposób
widocznie szczelność opancerzenia czaszki lub sprawiało mu
to inną, niezrozumiałą dla mnie przyjemność. — Co pan tak te
Sachsenhausen?
— spytał obojętnie. — Ach, panie… — zacząłem raz jeszcze,
lecz nawet nie chciało mi się kłamać, że brat, siostra czy
kuzyn. — Chodźmy zobaczyć — zaproponował nagle. —
Tylko zawiążę sznurowadło i skoczymy pod kościół. —
Pochylił się szybko i wiązał sznurowadło: od końca pumpów
ciągnęła się goła, chuda, włochata łydka, skarpetki miał
zrolowane w wałek, zaś obuty był w stare, brudne tenisówki.
— Może zaczekać jeszcze parę minut? — zreflektowałem go.

Pan się boi? — uśmiechnął się piskliwie. — Hi, hi, hi,
przecież to pańscy sprzymierzeńcy, alianci, nic panu nie
zrobią. Właśnie dlatego chcę z panem, może mi to coś
pomoże, hi, hi, hi… — Dobra
— powiedziałem — prujemy. — Cisza przeciągała się,
słychać było tylko krótkie serie jakby wyciąganych z butelek
korków, dość daleko. Puściłem się w dół uliczki kłującym w
piersi sprintem, za sobą słyszałem tłumiony przez tenisówki
galop faceta, mijając Alte Mainzergasse miałem go już jednak
o kilkanaście metrów z tyłu. Wtuliłem się na chwilę w
mizerny portal kościoła św. Leonarda, facet przypadł do mnie i
wychrypiał jednym tchem: — Co tak szybko? Już po
wszystkim, melduję to panu. Jestem poszkodowanym
uchodźcą z Koblencji i znam się na tym.
Moje nazwisko Röhrich, z zawodu ramiarz, rzemieślnik
artysta, oprawiam obrazy. Powinni jeszcze zrzucić zapalające,
ale jak nasi już cichną, to znaczy, że tamci zabierają się do
odejścia. — Bardzo mi przyjemnie, panie Röhrich —
powiedziałem i uścisnąłem mu dłoń z serdecznością, która
mnie samego zdumiała. — I sądzi pan, że to nie
Sachsenhausen? — Röhrich wyszedł spokojnie z niszy portalu
i ruszył w stronę narożnika, prowadzącego na Mainkai; w tej
samej chwili jakieś pobliskie działa zaniosły się ogłuszającym
stukotem, dławiąc się z pośpiechu, i Röhrich wleciał pod
portal z powrotem, jak piłeczka na gumce, jaką bawią się małe
dzieci. — Dostałem przydział pracy do Frankfurtu, jak zrąbali
Koblencję, do fabryki rowerów, robiącej teraz coś wojennego

poinformował mnie przezornie, unikając jakiejś
nieostrożności. — Mam kilkunastu Polaków pod sobą,
niektórzy starsi, solidni ludzie. Nie rozumiem, co jest z
bombami zapalającymi? Zawsze rzucają na zakończenie. A
pan nie jest Niemcem, to jasne, nie? — Ostrożna gadatliwość
Rohricha działała jakoś kojąco, gdyby tak nie było,
pozbyłbym się go dawno. — Nie, nie jestem — odparłem i
dodałem z osobliwą kokieterią: — Jestem Europejczykiem. —
Bardzo ładnie — przyznał
Röhrich. — Doskonale to rozumiem, że ktoś może być
Europejczykiem. Ale teraz to chyba naprawdę koniec. — Z
Mainkai dochodziły jakieś krzyki, narastał tam zwykły ludzki
rozgardiasz i hałas; wyskoczyliśmy, spięci jedną myślą, w
trzech susach na nadbrzeżny bulwar i przypadliśmy do
kamiennej, zwalistej balustrady nad ocembrowanym brzegiem.
— A nie mówiłem — zadyszał
się Röhrich — że grubo dalej niż Sachsenhausen?
Doświadczenie, co? Tak samo mówiłem ludziom ż Frankfurtu,
że w końcu ich też ruszą. Nie chcieli wierzyć. — Z jakiegoś
okna dochodził
głos radia, samoczynnie uruchomionego po otwarciu dopływu
prądu: — Uwaga, uwaga! Stan pogotowia alarmowego trwa aż
do odwołania! Nowe fale bombowców nieprzyjaciela
napływają w rejon środkowego Renu! — To już nie my —
rzekł stanowczo Röhrich — to nie nasza sprawa.
Niech sobie tym łamią łeb między Kolonią a Bonn. —
Widzieliśmy stąd wyraźnie rozkraczone lawety działek
przeciwlotniczych u nasady Żelaznego Mostu: zostały tam
chyba ustawione już po ogłoszeniu alarmu, o czym świadczyły
ciągniki, zaparkowane koło Fahrtoru. Kręciło się wokół
nich sporo ludzi; przeszliśmy więc pod domy i ruszyliśmy w
tamtą stronę; ulica pokryta była szkłem wybitych szyb. —
Ciśnienie powietrza — Röhrich pokiwał głową z
zainteresowaniem. —
Aż tutaj wycisnęło szyby, no, no… — Przy Karpfgasse stali
policjanci w ceratowych płaszczach, hełmach bojowych, z
maskami gazowymi na plecach; co chwila unosili hełmy i
ocierali pot z czoła. — Dokąd, dokąd? — zawołał do nas bez
przekonania jeden z nich. — Komenda specjalna OPL, rewir
Stare Miasto — odparł służbiście Röhrich i nikt nie zwracał
więcej na nas uwagi, jakby wyjaśnienie takie miało moc
magiczną przez to, że nic nie wyjaśniało, nie było nawet
głupią odpowiedzią na głupie pytanie. Przy Żelaznym Moście,
wokół zenitówek, kręciło się mnóstwo żołnierzy, wśród nich
sporo wyrostków, jakieś kobiety i jacyś mężczyźni,
obwieszeni pasami, torbami, sznurami funkcyjnymi
nieodgadnionych służb, przeważnie w hełmach, w swetrach i
marynarkach naciągniętych na pidżamy, w spodniach i butach
narciarskich. Wszyscy gapili się na południowy wschód,
którego szeroka panorama nieba barwiła się rozmaitymi
odcieniami czerwieni, różu, żółtości i zakopconej czerni; hen,
daleko, widać było snopy iskier, aż tu dochodził
swąd odległych pożarów. — Między Sachsenhausen a Oberrad
— rzekł ktoś — te wielkie, nowe zakłady. Pooooszły… — Co
pan tam ględzi — ktoś zaoponował zgryźliwie. — Po prostu
Oberrad.
Gdzie tam do Sachsenhausen? Jaki szmat drogi… — Skurcz,
który uwiązł mi pod sercem po pierwszej odżywce, puścił. —
Oj, Oberrad, Oberrad! — wykrzyknęła jakaś kobieta. — Mam
tam szwagierkę. Ludzie, biedni ludzie, co to będzie?… Co to
będzie, co to będzie… — Trzymała się za policzek i pakowała
sobie palce do ust. — Proszę państwa — powiedział
podniesionym tonem starsza — wy oficer przeciwlotniczej w
rozchełstanym mundurze — proszę się rozejść! — Miał
spoconą, obwisłą twarz i duże, rogowe okulary. — Nie
rozumiem, dlaczego nie zrzucili bomb zapalających? — rzekł
Röhrich. — Człowieku — odezwał się jakiś żołnierz — co ty
pieprzysz?
Siali zapalającymi jak ziarnem. Widzisz go, fachowiec
zasrany. — To w porządku — zgodził się Röhrich. — Jak
pokryli teren bombami zapalającymi, to wszystko prawidłowo.
— Ciężarówki zaczęły zajeżdżać z łoskotem na placyk przed
mostem, głos spikera z okien rozebrzmiał
apokaliptycznie: — Uwaga, uwaga! Podaję komunikat:
wszystkie drużyny przeciwpożarowe z całego obszaru OPL
Frankfurt, włączając Höchst, Homburg, Griesheim,
Schwanheim, Niederrad, Oberrad, Sachsenhausen, Biirgel,
Ródelheim koncentrują się na drogach wlotowych do
Offenbach! Uwaga, uwaga! Powtarzam… — A więc
Offenbach… — rzekł ktoś obok — nawet nie Oberrad. —
Złudzenie perspektywiczne — zauważył spokojnie oficer —
zawsze wydaje się, że bliżej, niż jest w istocie. — Offenbach,
tak Offenbach… — powtarzała kobieta, jakby uradowana.
Powiało łatwo zrozumiałym, bezwstydnym odprężeniem;
kilkanaście kilometrów oddalenia cieszyło wszystkich bez
żenady. Hi, hi, hi… — roześmiał się cienko Röhrich —
niedawno Hochst, dziś Offenbach. Pętla zacieśnia się.
Przyjdzie kolej na Kaiserstrasse i Schillerplatz. Dadzą nam
jeszcze w kość… — Wypluj pan te głupie słowa, tfu… —
splunęła kobieta. — Prorok się znalazł, nie widział kto? —
Nasi chłopcy umieją strzelać — rzekł z wylewnym
zadowoleniem jakiś gruby pan w hełmie i z opaskami na
deszczowym płaszczu. — Umieją przepędzać tych bandytów.

Poklepał po plecach żołnierza, który ochrzanił Röhricha;
żołnierz rzekł przytomnie: — Wuju, nie masz co popalić? —
Ciężarówki zaczęły zapełniać się ludźmi w brezentowych
kurtkach i kombinezonach roboczych, z łopatami i oskardami.
Rozległy się syreny, odwołujące alarm i wielkie — Aaaach!
Uaaach! — radosnej ulgi wyrwało się z tłumu, wpatrzonego w
łunę. Rozległy się śmiechy, gwizdy, wesołe okrzyki, wszyscy
poczuli się przejęci jakimś triumfem: zatriumfowała prywatna,
osobista szansa każdego.
Zgubiłem gdzieś Röhricha i usiłowałem wejść na most, aby
przedostać się na drugi brzeg Menu.
Most obstawiony był przez policję, która nie przepuszczała
nikogo na drugą stronę, prócz ciężarówek z drużynami
ratowniczymi. Natomiast pojedynczy ludzie przybywali z
Sachsenhausen. — Panie — zaczepiłem jakiegoś wysokiego
kolejarza — niech pan powie… Jak tam koło Textorstrasse?
Gdzie pan był? — W porządku — odparł kolejarz. —
Siedziałem na Dworcu Południowym. Wszystko dalej, nawet
za Oberrad. Mówią, że z Offenbachu zgliszcza. —
Na pewno? — trzymałem go za rękaw. — Przy Textorstrasse
nic? — Nic prócz huku —
uśmiechnął się. — Kochany, gdzie Offenbach, a gdzie
Textorstrasse? Nawet na tory nam nic nie wsadzili. —
Powędrowałem więc z powrotem, do śródmieścia. Cholera…
— myślałem po drodze
— na pewno nic nie mogła załatwić przez ten nalot. Brak
odpowiedniej atmosfery do takiej rozmowy. A może właśnie
lepiej, w takich chwilach najłatwiej mówi się o sprawach
ostatecznych.
Nie, chyba raczej nie. Biedna… Na pewno bała się, myślała o
mnie. Nie, to naprawdę nie fair ze strony Anglików, mogli
dokonać tego potem, jak my będziemy gotowi… Przeszkadzać
nam teraz w naszych planach, do czego to podobne? Znów
stracimy dzień, on zostanie, coś jeszcze trzeba będzie
przesunąć… Na pewno… Ulice pokryte były rozpryśniętym
szkłem z okien, kobiety w kombinezonach lub w drelichowych
spodniach i swetrach, z chustkami na włosach podwiązanymi
w rodzaj turbanów z pętlą nad czołem, zamiatały chodniki; na
jezdniach roiło się od odłamków artyleryjskich i odłupanych
przez nie dachówek, a nawet całych cegieł. Ludzie zbijali się
w kupki na rogach i rozprawiali hałaśliwie głosami
nabrzmiałymi nieprzetrawionym przeżyciem. — Zdaje się, że
coś spadło w okolicach Dworca Głównego — powiedział ktoś
głośno, gdy szedłem przez Hirschgraben. — Tak, tak —
przytaknął ktoś inny — coś też się tam paliło. — Tylu ludzi,
Boże drogi, tylu ludzi… — jęczała jakaś kobieta — popaliło
się, poginęło… — I znów serce uwięzło mi wśród żeber,
rzuciłem się nieprzytomnym kłusem do Bethmannstrasse, a
potem Kaiserstrasse w dół. Oddech kłuł mnie w plecy, oczy
zachodziły mi mgłą, słony pot zalewał mi usta, na wysokości
Elbestrasse nie byłem w stanie dłużej biec.
Oparłem się ciężko o mur, po czym usiadłem na krawężniku
trotuaru. Po chwili wstałem, skręciłem w przecznicę i stąd
mogłem dostrzec prawdę: wysokie gmachy hoteli i biurowców
z Wiesenhuttenplatz i wokół placu Dworcowego czerniały
cicho i masywnie; milcząc, świadczyły o przetrwaniu, bił od
nich gorzki, wrogi spokój. Wiedziałem na pewno, że Piotr leży
ubrany na łóżku, słucha radia i myśli o mnie. Odwróciłem się,
uspokojony, i wolno poszedłem do domu. Po drodze przyszła
mi do głowy jeszcze jedna ewentualność: zastanawiałem się
nawet, czy Piotr czeka już u mnie w pokoju czy przed domem,
na ulicy.
3
Nazajutrz zatelefonowałem o dziesiątej. — Ach, to ty! — głos
Helli rozebrzmiał w słuchawce szczerą, impulsywną radością.
— I co? — zawołała. — Wszystko u ciebie w porządku? — U
ciebie, jak u ciebie? — śmiałem się, pełen dobrego
uspokojenia. — Nic się nie stało? — Jak się czujesz? — pytała
szybko, poprzez mój głos, moje słowa. — Bo ja jestem jeszcze
zupełnie ogłuszona tym przeklętym hukiem. — Strasznie
chciałbym cię zobaczyć — powiedziałem. — Jak to zrobić? —
Może w przerwie obiadowej? — podsunęła Hella. —
Skombinuję pół godziny. Chcę, koniecznie… — dodała naraz
ciszej i głos jej się załamał. Taka wzruszona… —
pomyślałem. —
To pięknie być kochanym. To wspaniałe, że ktoś troszczy się o
mnie, boi się o mnie, myśli o mnie nieustannie, pamięta. I ja o
nim i o niego… Umówiliśmy się na pierwszą, w malutkiej
piwiarni nieopodal Nowego Teatru.
Poszedłem do Piotra, lecz nie zastałem go w domu; poleciałem
wobec tego do siebie po deszczowy płaszcz, bo zrobiło się
deszczowo i chłodno, po czym wróciłem do Park–Hotelu.
Piotr zjawił się dopiero o wpół do pierwszej. — Uaaach —
ziewnął na przywitanie — ale się nie wyspałem. I pracuj tu
teraz, po takiej nocy. Byłem już u ciebie o dziesiątej. Gdzie się
podziewasz od rana? — Byłeś? — uśmiechnąłem się z
wdzięcznością. — Musiałem przecież sprawdzić, czy stoi
jeszcze twoja średniowieczna buda — rzekł, skręcając
papierosa. — Aha… — doda! —
opowiem ci coś o twoim sąsiedzie, a moim rodaku.
Rozmawiałem z nim… — Nie teraz —
przerwałem — bardzo się śpieszę. Wpadłem, żeby tylko
sprawdzić, czy twoja służbowa willa nie dopala się już do
końca i czy zdołam jeszcze wyciągnąć z rumowisk radio
Philipsa i twoje szelki, na które zawsze miałem straszną
ochotę. Tymczasem, czius…
Za dziesięć pierwsza siedziałem przy stole, w kącie,
wybrawszy miejsce odseparowane załomem ściany od reszty i
tak zupełnie pustej salki. Nie denerwowałem się wcale, jak
nigdy pewny byłem, że Hella przyjdzie i że będzie cudownie.
Odpłynęły ode mnie troski o resztę dnia, odpłynęło gdzieś
ciągłe, drobiazgowe planowanie każdego szczegółu
nadciągającej tuż zaraz przyszłości. Nie czułem pożądania ani
podniecenia, eliminowałem oczekiwanie, niepewność i
ciekawość dzisiejszego wieczoru na zasadzie najprostszej
hierarchii ważności spraw; sam fakt, że Hella zjawi się tu
zaraz, cała i zdrowa, wydawał mi się dostatecznie
najważniejszy i błogosławiony. Nie wiem nawet —
pomyślałem pobłażliwie o sobie — czy tak bardzo mi się
śpieszy do godziny wpół do siódmej. Nic mi nie leci z rąk jak
w wypadku Eufrozyny…
Hella weszła, smukła, krucha i wyprostowana, rozejrzała się
wokoło nieśmiało, jakby płochliwie. Obawia się, że mnie
jeszcze nie ma — pomyślałem z zadowoleniem — ale ja
zawsze jestem. Pierwszy i czekam…
— Jesteś? — powiedziała Hella jakby ze zdziwieniem,
podchodząc do stołu; był to masywny stół na większą liczbę
osób, typowy dla nadreńskich wirtschaftów. Wstałem, aby ją
przepuścić na miejsce na stylizowanej ławie pod ścianą; na
ławie leżały wojłokowe poduchy i było wygodniej, sam
chciałem usiąść na zydlu obok, wszystko było dokładnie
przemyślane uprzednio.
— Oczywiście — odparłem — jak mógłbym nie być, skoro
nic mnie wczoraj nie trafiło. Czemu nie siadasz?
— Już siadam — powiedziała Hella, uśmiechając się
sztucznie.
— Masz śliczną bluzkę, której nie znam — powiedziałem
dając w ten sposób do zrozumienia, że od tej chwili przestają
się liczyć wszelkie problemy nalotowe; oto jesteśmy cali i
zdrowi, dla siebie i tylko dla siebie, zaś nic nie jest ważne,
prócz nas dwojga i tego wyłożonego standardową, knajpową
boazerią kąta świata.
— Doprawdy? — rzekła Hella obojętnie i cos mnie tknęło; po
raz pierwszy nie spotkałem w jej oczach owego wyrazu
uległości i oddania, który zawsze był podzięką za każde
uznanie, za najbłahszy komplement. Co jest? — pomyłem, —
Czyżby wieczór, nasz wieczór, wypadł z programu? I
dlaczego? Przedenerwowanie? Przeszkody? Zaczęło mi naraz
piekielnie zależeć na tym, co przed kwadransem uchodziło w
mym rozhuśtanym tkliwością przekonaniu za niekonieczny
balast dzisiejszego dnia. — Co dla państwa? — zawołała
spoza kontuaru gruba bufetowa. — Dwa piwa? Ciemnego nie
ma. — Mogą być jasne — odparłem. — Napijesz się jasnego?
— spytałem Hellę. — Proszę, proszę bardzo — powiedziała
nieswojo, z roztargnieniem.
Bufetowa przyniosła piwa krokiem lekkim i radosnym, mimo
tuszy. — Jakoś żyjemy, co? —
powiedziała, stawiając piwo na okrągłych tekturkach. —
Udało nam się, co? — Promieniała, powtarzając nadreńskie
„co”, charakterystyczne słówko gwary, o wiele częściej niż
zazwyczaj; biło od niej całe szczęście ocalenia, bomby spadły
o kilkanaście kilometrów dalej, innym na głowy, czyż mógłby
być lepszy powód do radości?
— Hello — pochyliłem podbródek nisko nad stołem — czemu
zgodziłaś się na piwo? Dlaczego nie poprosiłaś o herbatę? Co
z tobą?
Hella pochyliła głowę i nagle zrozumiałem wszystko.
Przekonał ją, że jest jego — pomyślałem precyzyjnie i wolno
— że ma wrócić do niego… Słowa układały mi się w
świadomości w zdania okrągłe i dokładne. Powiedziałem
spokojnie: — Czekam dziś wieczór na ciebie. — Sposobiłem
się do walki zaciekłej i twardej. — Mam nadzieję, że
załatwiłaś wszystko — dodałem — zgodnie z naszą umową?
— Nie załatwiłam — powiedziała Hella grzecznie, chłodno —
dlatego nie przyjdę do ciebie dziś wieczór.
— Co znaczy: nie załatwiłaś? — spytałem cicho i równie
grzecznie. Nic się jeszcze nie stało…
— powiedziałem sobie bez zbytniego zdenerwowania, raczej z
zaciętością. — Zaczyna się po prostu walka o duszę Helli. Nic
strasznego. Targi i perswazje nie należą do mej słabej strony…
— Mówiłam mu, że mam chłopca, który mi się podoba —
rzekła Hella, jakby od środka opowieści, która ją gniecie, nie
daje jej spokoju. — Z którym chodzę. Nie zwrócił na to
prawie uwagi. Spytał tylko, dlaczego chłopiec ten nie jest na
froncie. Powiedziałam mu, że nie jest Niemcem. Roześmiał
się. „To się nie liczy — powiedział. — I tak my wygramy
wojnę. Oni, ta cała reszta, nie liczy się”. Potem rozgniewał się.
„To my — krzyczał — bijemy się za was, a wy włóczycie się
z jakimiś parszywymi cudzoziemcami!” Nigdy przedtem tak
nie mówił, nie używał
tego tonu, takich słów, tak chyba nie myślał. Zostałam nagle
bez argumentów, sama nie wiem dlaczego. Wybacz… —
powiedziała nieoczekiwanie, pochylając się ku mnie, cień
dawnego spojrzenia przeleciał jej przez oczy. — Nie
wiedziałam, co mu powiedzieć, miał jakąś rację, nie
potrafiłam mu odpowiedzieć, zaprzeczyć…
Zrozumiałem, że to koniec i naraz odechciało mi się wszelkiej
walki. Przez sekundę zamigotała mi pod zmrużonymi
powiekami rozpacz, wściekła chęć oporu i szamotania się, lecz
zaraz zgasła.
Nie, to nie… — pomyślałem, czując wyraźnie gorzki smak
śliny w ustach. — Aby nie narzucać się, aby jej wybór czy
decyzja nie nastąpiły na skutek próśb, litości czy czegoś
takiego…
Odpowiedź moja miała być obojętna i lekka, tego sobie
życzyłem, tego w tej chwili pragnąłem najwięcej; a może nie
pragnąłem, może nienawidziłem sam w sobie tej lekkości i
obojętności, lecz absolutnie nie byłem w stanie inaczej, mimo
iż czułem aż do bólu i płaczu, z jak cholernym trudem,
niewypowiedzianym i niepowtarzalnym, przyszło mi to
wszystko, co teraz ginie i wali się w gruzy.
Nie, to nie — pomyślałem jeszcze — trzeba jej tak po prostu
powiedzieć. Aby tylko się nie narzucać…
— Potem to stało się — rzekła Hella.
Poczułem zimno pod czaszką, jakby mi ktoś przejechał ostrym
kawałkiem lodu po otwartym mózgu. No, no… — zdołałem
coś sformułować w złośliwej tonacji, nie wiadomo o czym. —
No, no…
— Jak to: stało się? — powiedziałem bezmyślnie. — Przecież
mnie kochasz. Kochasz mnie, tak czy nie?
— Kocham cię — rzekła Hella zgodliwie, nawet ochoczo. —
Naprawdę cię kocham. Teraz wiem to na pewno.
— Więc jak to? — uśmiechnąłem się głupkowato i bezradnie.
Tego nie spodziewałem się… —
pomyślałem jasno dopiero teraz. — Jak to się mogło stać?
— Nie wiem. Jakoś nie mogłam inaczej. Czułam, że nie mogę
inaczej postąpić. I strasznie płakałam.
Owładnęło mną niezachwiane przekonanie, że świat wypełnił
się czymś potwornym, na co nie mogę się zgodzić. Usta
przesiąkły mi piołunem, sunąłem gorączkowo językiem po
schnących odrażająco wargach, przez których sztywność i
zapiekłość nie mogły przedostać się słowa.
Dlaczego ona mówi takie głupstwa? — stukało mi pod czołem
jak zepsuta płyta. — Zerwać ze mną, proszę bardzo, to
można… Ale to nie, to nie, to nie, tak nie, tak nie, tak nie… I
pomyślałem jeszcze: wszystko stracone. Wszystko i
bezpowrotnie. Walka o duszę Helli to fraszka, ale to, to jest nie
do darowania… — No, powiedz — naparłem zimno, niemal
groźnie — jak to się stało?
— Nie wiem — Hella oparła czoło o kant wysokiej szklanki
od piwa — słowo honoru, przysięgam ci, że właściwie nie
wiem. Zeszliśmy do piwnicy, przerobionej na schron. Piwnica
ogromna, ciągnie się daleko pod ogród. Stoją w niej różne
leżanki, łóżka polowe. Rodziców nie było w domu, nalot
zastał ich u znajomych. Byliśmy sami, było ciemno, straszny
huk, a jednocześnie Günther śmiał się i mówił, że bombardują
daleko, chyba Offenbach, że on się na tym zna, że nie ma
bezpośredniego niebezpieczeństwa. Potem zaczął mnie
całować. Zachwycał się, że tak świetnie potrafię całować, był
z tego bardzo zadowolony. Mówił, że miał mnie zawsze za
straszną gęś, a tu tymczasem taka kobieta. To twoja zasługa…
— dodała bardzo cicho.
— Ohyda — powiedziałem z pogardą, pragnąłem ją obrazić,
opluć, wyrządzić jakąś najdotkliwszą zniewagę, okazać
najbardziej uwłaczający wstręt, nie potrafiłem jednak uderzyć
w właściwy ton i słowo to zabrzmiało dość śmiesznie,
niepoważnie. Jednocześnie, za pomocą jakiegoś
nieokreślonego wysiłku, zdołałem wreszcie uchwycić, o co mi
teraz chodzi najbardziej. O
załagodzeniu sprawy nie mogło być mowy, wszystko było
rozwalone do szczętu, niemniej nie byłem już zdolny do
choćby sztucznie lekkiego, obojętnego skwitowania naszych
wzajemnych zależności, do udawania nieczułości i chłodu
mimo piekła w mózgu, dla zachowania samego fasonu, dla
prywatnie ustalonych norm godności i honoru. Rzecz weszła
w orbitę rozstrzygnięć, o których nigdy dotąd nie pomyślałem,
w nieogarnioną sferę najistotniejszych pojęć o wszystkim;
świadomość własnej niezależności za cenę fasoniastej,
zwycięskiej hipokryzji nie dawała mi na tych obszarach nic;
nie umiałem nawet na nich wyraźnie myśleć, nie
zastanawiałem się nigdy nad ich rozległością. Wiedziałem, że
nie zwojuję już nic, nie chciałem już duszy Helli ani jej ciała,
łaknąłem sprawiedliwości, ginąłem z pragnienia słuszności.
Broczyłem krwią krzywdy, uchodziło ze mnie życie ślicznych
wyobrażeń o tym, jak powinno być między mną a nią, między
takim facetem, jak ja, a taką dziewczyną, jak ona, między
chłopcem a dziewczyną w ogóle.
— To straszne — powiedziała Hella i rozpłakała się; płakała
cicho, łzy spływały jej bezgłośnie po twarzy nieznacznie
skrzywionej, pochyliła głowę nisko nad stołem i szukała
gorączkowo chustki w torebce. — To straszne — powtórzyła
— nie masz nawet pojęcia, jakie to jest okropne…
— Co? — spytałem zacięcie. — To z Güntherem? Że na
polowym łóżku? Że w piwnicy?
— Wszystko — mówiła szybko, przerywając mi, głosem
równym mimo łez i drgnięć ramion.
— Wszystko. Wszystko razem.
— Może naprawić ci to pierwsze wrażenie? Może przyjdziesz
dziś wieczór do mnie, żeby było lepiej… — Wiedziałem, jak
wstrętnie mówię i nie sprawiało mi to żadnej przyjemności,
ale nie sprawiało mi też bólu, jak każde słowo wypowiedziane
przeze mnie w ciągu ostatnich kilku minut.
— Nie — powiedziała Hella — ale masz prawo tak mówić.
Mów tak, jeśli sądzisz, że to coś naprawi.
— Łudzisz się — szydziłem z lekka teatralnie — że cokolwiek
jest w stanie się naprawić?
Powiedz to sobie wreszcie, że oto koniec. Koniec ze
wszystkim. Koniec, koniec… —
powtarzałem, jakbym obwieszczał Apokalipsę w wymiarze
małej piwiarni.
— Mów więc tak, jeśli może ci to coś pomóc, jeśli ci to
pomaga.
— Nic mi nie pomaga i nic mi nie może pomóc. Nigdy nie
pojmę, jak mogłaś to zrobić. Jak ty to mogłaś zrobić? Jak
mogłaś… — nie potrafiłem już odczynić z mego głosu owego
toniku funkcjonalnego tragizmu, który słyszany beznamiętnie
bez nastroju chwili, brzmiałby na pewno nieznośnie,
fałszywie, może śmiesznie, w każdym bądź razie nie do
przyjęcia dla naszych normalnych kryteriów, ocen tego, co
klawe i godne uznania, dla zwykłego nam jak chleb codzienny
poczucia humoru; teraz zaś rozmazywał we mnie wszelkie siły
psychiczne, moczył je łzawą bezradnością, przenikał
tandetnym bólem podejrzanego gatunku, wyciskał istne
strumienie łez z oczu Helli.
— Słuchaj — szepnęła Hella żarliwie — ja tak tego żałuję…
Chyba nigdy w życiu nie potrafię wytłumaczyć ani tobie, ani
sobie, jak bardzo pragnę, aby tego nie było, aby to nigdy się
nie stało…
Konam wprost z żalu, że nie umiem ci tego wytłumaczyć,
przekazać, jak szaleńczo tego żałuję, jak chcę to odwołać…
Gdybym mogła sobie odgryźć palce lub wyrwać włosy, żeby
cię o tym przekonać, żeby to cofnąć… To tragiczne,
tragiczne… Jak to odpokutować, jak to unieważnić? Ty tego
nie rozumiesz, nie uwierzysz mi, ale ja jestem na dnie
rozpaczy, przysięgam ci, przysięgam…
Bufetowa, która rzucała na nas od paru chwil dość penetrujące
spojrzenia, co kontrolowałem bacznie, wyszła na zaplecze.
Hella położyła nieśmiało rękę na mojej ręce; stwierdzona
nieobecność bufetowej pozwoliła mi na gwałtowny gest,
usuwający mą dłoń spod dłoni Helli jakby ze wstrętem, jakby
w obawie przed zetknięciem się z czymś obrzydliwym. Hella
skuliła się nad stołem, kiwając splecionymi kurczowo dłońmi
nad kolanami.
— Nie — uciąłem krótko i głośno. — Wykluczone. Odpada.
Żadna pokuta, żadne przebaczenie.
Trzeba było o tym pomyśleć wczoraj, kiedy nie potrafiłaś się
oprzeć, kiedy się kładłaś, kiedy nie potrafiłaś się oprzeć… —
Znów zabolały mnie te wyrazy w sercu, zatkały oddech,
zapiekły pod powiekami jakimś doznaniem autentycznej,
parszywej klęski; okazało się naraz, przeraźliwie i kłująco, jak
bardzo, jak potwornie niedostateczną ochroną przed
świństwem, przed grzechem, przed ciosem we mnie była
wczoraj myśl o mnie, wybór mnie. A przecież musiała sobie o
mnie pomyśleć… — dręczyłem się — w tamtej chwili, w
tamtym momencie… Przecież niemożliwe jest, żebym nie
przebiegł jej przez myśl, przez pamięć, moje oczy, moje usta
lub tylko moje istnienie. I wybrała… Zamiast odepchnąć,
uległa. Z tym się nie można pogodzić… Okazałem się kimś
nie dość silnym, kimś słabszym w jej duszy, w jej myśli, w jej
pamięci o naszych pocałunkach, i tego potwornego faktu nie
usunie ani pokuta, ani błaganie, ani nawet dobrze rozumiany
interes mego własnego serca… Być może, że teraz dopiero
stałaby się dla mnie wielką miłością lub najwspanialszą,
najbardziej oddaną kochanką, może teraz dopiero ciało jej
rozkwitłoby w wartość cudowną wśród morderczych uraz i
wyrzutów, które mieszałyby się w mych miłosnych słowach z
wyrazami rozpaczliwych, fragmentarycznych przebaczeń, i
może teraz dopiero stałaby się nigdy w mym życiu
niezastąpioną… cóż z tego? Nie będę nigdy w stanie ani
wybaczyć, ani zapomnieć tej wczorajszej chwili słabości,
jednej chwili, w której zaparła się mnie, a która wyznaczyła
nieodwołalnie resztę spraw między nami…
— Nie — powiedziałem miękko — nie jestem w stanie
przebaczyć. I nigdy nie będę.
— Przecież nie przegrałeś z Güntherem — spróbowała bronić
się z tych samych pozycji, jakby znała me myśli i rozwijała je
według swoich racji. — Przegrałeś z moją słabością i głupią
litością, a to przecież nie jest twoja klęska. To nie Günther
mnie zdobył, on ci mnie nie zabrał. To ja sama zabrałam tobie
siebie na chwilę. Może to podle, co mówię, ale ja musiałam
ofiarować coś czemuś, a nie komuś. Zrozum to… Czułam się
sponiewierana i zbita, gdy mówił te głupstwa o Niemcach i
cudzoziemcach i coś musiałam ze sobą zrobić.
— Ty? — zadrwiłem. — Ty, taka świadoma, co bzdura, co
kłamstwo?
— Tak. Ja.
— Tym gorzej — powiedziałem słabo, z wyrazem zmęczenia
na twarzy. — Nie miałaś prawa.
Nie miałaś prawa ofiarować komuś czy czemuś coś mojego.
Takiej słabości się nie wybacza. Ani takich dobrych
uczynków. To miało być dla mnie, tylko dla mnie! — rzuciłem
z szczerą rozpaczą, która przeszmuglowała się przez zaporę
mej kojącej obłudy. — Tylko dla mnie! — Rozpacz borowała
sobie coraz głębszą dziurę we mnie, pojąłem, że nie chcę, ale
naprawdę nie chcę już łóżka, pocałunków, Helli rozebranej,
leżącej obok mnie, pod moim kocem, jej ciała poznanego
tylko w ulotnych dotknięciach, domysłach i wyobrażeniach;
teraz dopiero osiągnąłem kres każdej odporności, nawet tej na
zupełnie własny użytek. I oto znalazłem się w samym środku
rezerwatu bolesnej, płaczliwej ironii, zamazującej serce
pozytywnym rozżaleniem na własny los, do którego przez ten
cały czas starałem się nie wpuścić nawet samego siebie.
Bufetowa weszła i rzuciła nam szybkie spojrzenie.
Siedzieliśmy, pochyleni ku sobie, nad nie tkniętym piwem,
otępiali i matowi, długo nic nie mówiąc. Przyszło mi do
głowy, że może piwo pomogłoby mi w głuchej, daremnej
wojnie z zaschłością i spopieleniem warg; wypiłem łyk, lecz
gorycz przestałego trunku nie dawała nic prócz obrzydzenia.
— Muszę już iść — powiedziała Hella, spoglądając długo, z
wysiłkiem na zegarek. — Już i tak jestem dobrze spóźniona.
Do widzenia.
— Dobrze — powiedziałem. — Ja tu jeszcze chwilę zostanę.
Zapłacę.
— Do widzenia — powtórzyła, nie podnosząc się z ławki. —
Już się chyba nie zobaczymy.
— Chyba nie.
— Tyle kobiet przed tobą. Jesteś młody. Znajdziesz chyba coś
dla siebie.
— Może — powiedziałem obojętnie i znów ogarnęła mnie
jakaś kieszonkowa, podręczna rozpacz, taka, co to jej człowiek
nie wykrzyczy, bo się wstydzi, nie chce i w ogóle nie warto,
ale która żre żywe ciało jak okrutna, potężna pluskwa.
Wiedziałem, że są to bezapelacyjnie chwile ostatnie, i rozpacz
tkwiła w wewnętrznej kieszeni marynarki jak wieczne pióro,
nabite kolcami, szarpiące i kaleczące przez koszulę.
— Jestem pewna, że będzie to świetna dziewczyna — mówiła
Hella, nie ruszając się z miejsca; mówiła to z samozaparciem,
nie po to, aby mnie pocieszyć, ile żeby siebie dręczyć,
walczyła rozpaczliwie z gorzkim sarkazmem w swym głosie,
przebijającym poprzez udaną, klawą koleżeńskość tych słów,
nie życzyła mi tych kobiet na opuszczone przez siebie miejsce.
— Oczywiście — odparłem raz jeszcze z wymuszoną, równie
niepotrzebnie, jak za wszelką cenę, swobodą, drąc w sobie
własną wściekłość na strzępy; nie istniały dla mnie w tej
chwili żadne kobiety prócz niej, świat składał się z domów i
drzew, lecz był doszczętnie wyiskany z kobiet; zresztą miałem
gdzieś te wszystkie wymarłe, zaginione i nie narodzone
kobiety, cały ten wygasły, proszę bardzo, gatunek, żadna z
nich, gdyby nawet istniała w przepychu najdoskonalszych
wdzięków, nie byłaby w stanie zastąpić mi jej, Helli,
pragnąłem jak nigdy tylko i wyłącznie jej, jej, jej.
— No, to bądź zdrów — powiedziała wstając i głos jej się
lekko załamał.
— Bądź zdrowa — powiedziałem i głos też mi się lekko
załamał.
Wyglądało wręcz na to, że obydwoje jesteśmy jakoś
zadowoleni z tego akcentu nieprzesadnej dramatyczności.
Hella wyszła z piwiarni dość spokojnym krokiem, a w parę
chwil potem ja. Szedłem wolno ulicą, pogoda bardzo
poprawiła się, płaszcz niosłem na ramieniu. Może by tak na
plażę? —
pomyślałem, lecz od razu doszedłem do wniosku, że nie
należy bynajmniej igrać z losem i z obersturmbannführerami z
Guiollettstrasse. Postanowiłem odtąd szalenie dbać o siebie i o
swoje bezpieczeństwo. Któż ma o mnie dbać, jeśli nie ja sam?
— pomyślałem z płaczliwym żalem i naszło mnie okropne
roztkliwienie nad sobą samym znowu i nad mym losem.
Pomyślałem sobie, że jednak świat się zawala, że oto koniec
wszystkiego, całego życia, że dotykam dna cierpień. I że jak to
się mogło stać? A przecież ja tyle razy z kimś innym i nawet z
Eufrozyna wtedy, gdy byłem już jakoś z Hellą… — refleksje
mąciły mi rozeznanie, chaotycznie, niedbale, piekąco. — A
może przebaczyć? Przecież to był jeden, jedyny raz tylko i to
wbrew jej woli, na skutek okoliczności, może ten łobuz użył
siły, może ona cierpiała, może to nic nie znaczy, ten strzęp
materialnego dziania się, ten kosmyk fizycznego, łatwego do
zmycia dotyku, nie pozostawiający żadnych obiektywnie
istniejących śladów cielesnych… Nie, nie, nie, to nie to samo,
co z Eufrozyną…
Takich rzeczy nie przebacza się, po nich już nic nie jest
możliwe… Wszystko umarło, teraz nie ma już nic i nic już nie
może być. Straszliwa pustka i nic. Coś było tylko, coś, co
skończyło się głupio i nikczemnie… Przyszło mi z pomocą
nowiutkie podejrzenie, że może Hella kłamała przez cały czas,
że kto ją tam wie, może zawsze to robiła, tylko przede mną
zgrywała dziewicę, bawiła się, czyniąc ze mnie durnia, któż
bowiem może wiedzieć lepiej ode mnie, jak łatwo jest takie
rzeczy robić i ukryć, schować, zataić, zręcznie, arcyszybko, w
sposób nie do odkrycia czy wytropienia, jak Blanka i miliardy
innych, teraz i w ciągu całego istnienia ludzkiego rodzaju.
Straszne, straszne…
— pomyślałem, już na jezdni, i uskoczyłem w ostatniej chwili
sprzed szybko jadącego wojskowego auta. Z okna samochodu
pogroził mi dobrotliwie, przyjacielsko palcem młody oficer,
niby z naganą, że nie uważam, jak chodzę. Zdążyłem
zauważyć, że miał bardzo miłą twarz i żółte wyłogi Luftwaffe
na kołnierzu. Znienawidziłem go natychmiast, błyskawicznie.
4
Piotr pracował, wziąłem więc od niego klucz za
pośrednictwem Vesselego, który się akurat napatoczył, i
poszedłem na górę, do pokoju. Położyłem się na łóżku na
wznak i z ponurą satysfakcją rejestrowałem me bóle. Bolało
mnie wszystko: łydki i uszy, głowa i paznokcie; tak byłem
obolały, że przełknięcie śliny wywoływało ból gardła.
Rozpamiętywałem każdy szczegół
rozmowy, zacięcie, aż do rozpaczliwej uciechy, wmawiając
sobie, że rozrzucanie tych detali ciągle na nowo stanowi jakąś
terapię. Od czasu do czasu wbijałem głowę między żelazne
pręty wezgłowia tak mocno, że aż syczałem z jeszcze jednego
bólu; była to zresztą najprostsza metoda uzasadnienia
przemożnej chęci jęku, jaka łapała mnie od czasu do czasu za
krtań.
Ktoś zapukał, drzwi uchyliły się i w szparze ukazała się twarz
Jean–Noela, zdobna w wypielęgnowany wąsik. — Ach,
Przepraszam — powiedział. — Piotra nie ma? — Nie ma —
odparłem, nie ruszając się z łóżka. — Jak się masz, stary —
rzekł Jean–Noel, czekając na zaproszenie do środka, po czym
wszedł bez zaproszenia i przysiadł na łóżku. — Jak idzie,
stary? —
kontynuował, skręcając niewprawnie papierosa. — Cudownie
— powiedziałem. — Nie może być lepiej. — Tobie to dobrze
— westchnął — mówisz po niemiecku jak Goethe, z każdą
dziewczyną załatwisz, co trzeba. Nie masz podstawowych
trudności. A ja? Chyba umrę na wewnętrzny wylew spermy w
organizmie. — Zostawiłeś kogoś w Paryżu? — spytałem
życzliwie. — Dziewczynę? —
Dziewczyny — uśmiechnął się melancholijnie. — Pierwszy
przypadek liczby mnogiej. Zastanów się, stary, w Paryżu są
trudności wyłącznie z wyżywieniem. Jeśli chodzi o te sprawy,
żyje się normalnie, jak przed wojną. A tu… Pomógłbyś, stary,
zlitowałbyś się nade mną, odpaliłbyś coś ze swego zapasu? —
Załatwione — powiedziałem. — Nie widzę problemów.
Zawiadomię cię, jak tylko będę coś miał dla ciebie. — Jean–
Noel uśmiechnął się grzecznie, jak człowiek subtelny i dobrze
wychowany. — Dziękuję, stary — rzekł. — Na pewno jesteś
zmachany jakąś robótką, co?
Rozumiem, chcesz się zdrzemnąć, już idę. — Wstał, skłonił
się lekko i wyszedł, gwiżdżąc z cicha: On s’en fout
d’attrapper la terole… jak rewolucyjny hymn bojowy, pełen
groźnej, straceńczej odwagi. Klawi są — spróbowałem
uśmiechnąć się — nie ma jak francuska wiedza w tej
dziedzinie.
Wszystko jest sklasyfikowane od wieków, dziesięć tysięcy
gatunków miłości dzieli się na podgatunki i podrodzaje, rzędy,
grupy, sorty. I wszystko sprowadza się w końcu do
jednokomórkowego wymiaru, stanowiącego prareceptę na
higienę, szaleństwo w proporcjach piękna i uświęcony
mądrością sposób zarobkowania. Wcale nie takie głupie.
Gdyby ta dziwka dziś w południe powiedziała mi, że uczyniła
to, aby mnie ocalić lub utrzymywać, musiałbym jej
przebaczyć, pogodziłbym się z tym nawet. Zmyślni Francuzi
wiedzą o tym od dawna, wymierzyli dokładnie całą amplitudę
wzajemnych zależności oraz ustalili reguły gry. O ileż wiedzą
więcej ode mnie moi francuscy koledzy i rówieśnicy…
Wszedł Piotr bez pukania; spojrzał na mnie przelotnie i zaczął
ściągać frak. — Chłopcze — powiedział — co się stało? —
Usiadłem na łóżku i zwiesiłem ciężko głowę między oparte na
kolanach ręce. — Opowiem ci wszystko — powiedziałem. —
A więc nic takiego strasznego — rzekł, gdy skończyłem. —
Istotnie — przyznałem, po czym ogarnęła mnie brzydka złość
na siebie, a także trochę na niego, że nic nie rozumie lub
udaje, że nic nie rozumie, za co zresztą byłem mu, dla
odmiany, trochę i w jakiś sposób wdzięczny.
Chwilę milczeliśmy, Piotr rozciągnął się na łóżku obok mnie.
— Chcesz papierosa? — spytał, odpieczętowując pudełko
Güldenringów.
— Chcę — powiedziałem. — Skąd masz Güldenringi? —
zaciekawiło mnie odruchowo. —
Wiesz, najgorsze jest to — obróciłem się ku niemu
gwałtownie — że im wszystko wolno. Im, Niemcom.
Wszystko. Zabierać nam wszystko. Gwałcić nasze kobiety.
Zabierać nam wszystko.
Tak bezkarnie. To straszne… — Narastała we mnie potworna
nienawiść, dotkliwiej rozpierająca mi głowę od goryczy i
płaczliwego żalu, które, jak mi się dotąd wydawało,
wypełniały mnie bez reszty.
— Spokojnie — rzekł Piotr. — Te Güldenringi zabrałem ja im.
— Milczał przez chwilę, po czym dodał: — Gwałcić swoje
kobiety, chciałeś chyba powiedzieć?
— To była moja dziewczyna.
— Ale Niemka. Bardziej jego niż twoja.
— Jak ona mogła to zrobić? — zaniosło się coś we mnie na
głos, znów na tę samą nutę, jakby słowa Piotra w ogóle do
mnie nie dotarły. — Jak ona mogła to zrobić?
— Ciągle nie rozumiem twojej rozpaczy. Ty,
wszystkowiedzący wróg i przeciwnik, przyjmujący zawsze
najgorszą ewentualność?
— Widzisz, Piotr — powiedziałem cicho i zawzięcie — bo ja
wierzyłem. Wierzyłem, że można spotkać dziewczynę, która
tego nie zrobi. Że zdarzają się takie. I że będę mógł taką
pokochać.
— To ważne — rzekł Piotr bezlitośnie. — Na pewno zdarzają
się takie, tylko ty ich właśnie nie możesz pokochać. Na tym
polega tak zwana ironia losu, czyli ślepa zagadka życia.
— Albo — ciągnąłem — że trafię choć jedną bez bagażu z
tyłu. Taką, co to tylko ja, bez zapasu porównań. Nie muszę
być pierwszy, zgoda, nie mam takich wymagań, rozumiem, że
dziś to dziś i że inaczej niż w romansie sprzed stu lat pod
nazwą Porwana w dzień ślubu. Ale niech nie mam za sobą tej
wiecznej kartoteki. Tymczasem…
— Tymczasem, syneczku — przerwał drwiąco; zdawał się być
w wybornym humorze — te, za którymi wypatrujesz oczy,
które możesz kochać, zdarzają się tylko z bagażem. Wszystko
w porządku, Fil. Znaczy to, że masz dobry gust. Że nie tylko
ty jeden jesteś taki mądry, aby wiedzieć, która jest warta
kochania.
— Te z bagażem — ciągnąłem — nie robią numerów. Te zaś
bez bagażu muszą ci w końcu wyciąć coś takiego, że się na
jakiś czas życie kończy. Oszaleć można… Czy nigdy nie
znajdę facetki, którą będę mógł kochać spokojnie, bezmyślnie,
bez tego kawałka życiowego gówna, obklejającego każdą,
najpiękniejszą chwilę? No, powiedz: znajdę czy nie znajdę?
— A wierzysz, że znajdziesz?
— Wierzę — powiedziałem cicho. — Mimo wszystko wierzę.
Gdzieś takie muszą być. Gdzieś czeka na mnie taka właśnie.
— W takim razie nie znajdziesz — rzekł Piotr spokojnie. —
Nigdy w życiu.
Leżeliśmy długo w milczeniu w poprzek łóżka, paląc
papierosy. — W życiu tak nie można, bez żadnych
kompromisów — rzekł wreszcie Piotr.
— Co przez to rozumiesz? — spytałem słabo.
— Okoliczności. Czasami trzeba umieć przebaczyć.
— Umiałbym może przebaczyć, ale nie potrafiłbym
zapomnieć. — Nie siliłem się na oryginalność, zupełnie
świadomie powtórzyłem, co usłyszałem kiedyś od Vanniera.
— Nigdy. —
Po czym powtórzyłem sobie to zdanie parę razy w myślach,
aby się w nim upewnić, a może aby je zapamiętać, gdyż
bardzo mi się spodobało.
— No, tak — rzekł Piotr ze zrozumieniem. — W takim razie
nie ma co mówić o kompromisie.
W ogóle nie pojmujesz sensu tego słowa.
— Może — powiedziałem obojętnie.
— Słuchaj — rzekł Piotr powoli — pozwól wreszcie, że ci coś
opowiem.
— Nie pamiętam, żebym ci kiedykolwiek zakazywał —
uśmiechnąłem się z wystudiowanym smutkiem.
— Rozmawiałem z twoim sąsiadem zza ściany. To hitlerowiec
i kapuś.
— Przecież Holender? — zdziwiłem się. — Twój rodak?
— Mussertowiec, z niderlandzkich oddziałów Waffen–SS.
Ożenił się z Niemką, a wkrótce potem złapał suchoty na
froncie wschodnim zeszłej zimy. Cały dzień leży w łóżku i
kaszle. Pytał
mnie o ciebie. Po czym robił dowcipy na temat kobiecego
głosu, który rozlegał się u ciebie dwa dni temu. Muszę ci
powiedzieć, że nie był to humor najlepszego gatunku, nie lubię
takich żartów.
Mówił, że słychać było każde słowo.
Twarz mi pociemniała, czułem, jak oblewam się gorącym
potem zażenowania, strachu, wściekłości. Uświadomiłem
sobie z całą ostrością, że całując Hellę na mym łóżku,
oddzielony byłem zaledwie paru centymetrami cienkiego
muru od tego spoconego, kaszlącego drania, kopiącego się w
brudnej, cuchnącej pościeli; łóżko jego stało przy tej samej
ścianie, sądząc z łoskotu kaszlu. Fakt ten stanowił dla mnie
dotkliwą, mdlącą obrazę, poczułem się nim zasadniczo
sponiewierany. — Dobrze, żeś mi o tym powiedział —
odezwałem się po chwili. — Po prostu trzeba uważać.
— No, widzisz — ucieszył się Piotr nie wiadomo czemu.
Znów leżeliśmy w milczeniu; usiłowałem skonstruować sobie
obraz mych ewentualnych, miłosnych uniesień z Hellą w
towarzystwie leżącego tuż, tuż za ścianą Holendra; grzebałem
się w tej wizji z niebywałą odrazą i upodobaniem
jednocześnie. Potem rozmawialiśmy trochę o sytuacji we
Włoszech i próbowaliśmy po raz milionowy chyba określić w
przybliżeniu siłę wojsk alianckich. Około siódmej Piotr
przygotował się do kolacji, mył się, golił i długo czyścił frak z
jakichś mało istotnych plam, a także polerował czarne, dość
już sfatygowane półbuty do przyzwoitego blasku. — Chcesz
tu jeszcze zostać? — spytał mnie. Powiedziałem: — Tak,
Piotrusiu. Zostanę jeszcze trochę, posłucham radia.
Zniosę ci potem klucz albo oddam w portierni.
Piotr wyszedł przed ósmą. Okno napełniło się lekką, ledwie
dostrzegalną szarością rodzącego się wolno między murami
miejskiego zmierzchu. Zdrzemnąłem się niepostrzeżenie i
męcząco; nic mi się właściwie nie śniło, dręczyło mnie tylko
doznanie jakiegoś niezdrowego, spotnialego gorąca i
duszności. Dopiero powrót Piotra wyrwał mnie z tego
gniotącego, wrednego snu. Piotr zasunął
storę i zapalił nocną lampkę. — Co jest, chłopcze? — spytał,
siadając przy mnie na łóżku. — Stało się coś?
— Nic — odparłem, trąc oczy i całą twarz z uporem. —
Zostanę u ciebie na noc, dobrze?
— Zwariowałeś? — uśmiechnął się pobłażliwie, niby
szorstko, z udaną twardością, jak do chorego, którego trzeba
sprytnie pocieszyć, by nie odczuł własnej słabości. — Masz
nareszcie świetne mieszkanie. Jestem cholernie zmęczony.
Robiłem kolację za Vesselego.
— Masz rację, pójdę do domu.
Dźwignąłem się na łokciu, Piotr wstał i zaczął ściągać koszulę,
po czym odwrócił się do mnie i stał z na wpół zdjętą koszulą z
pleców, przypatrując mi się. — Co się znowu stało? — spytał.
— Och, nic.
— Ale co?
— Mówię ci, że nic. Po prostu nie chce mi się iść do domu.
Zszarpnął koszulę i odwiesił ją pieczołowicie do szafy, na
ramiączku. — Zostań — rzekł po chwili. — Mam
Liebfrauenmilch, skręciłem dziś zupełnie przypadkowo
butelkę. Zaraz przyniosę.
Posłuchamy za godzinę Londynu. Dziś są Dwaj towarzysze
partyjni Kurt und Willy.
— Dobra — powiedziałem.
Piotr wciągnął gimnastyczną petkę i poszedł po wino. Gdy
wrócił, wyjął z szafy drugi koc i rzucił go na łóżko.
Wino nie miało dla mnie żadnego smaku. Położyłem się z
powrotem na łóżku i owinąłem szczelnie moim kocem. Piotr
wypił dwie szklanki wina i słuchaliśmy radia. Kurt und Willy
byli tego wieczoru wyjątkowo nudni, powtarzali stare i mało
śmieszne dowcipy o generałach i gauleiterach. Po czym Piotr
rozebrał się, zgasił radio i nocną lampkę i położył się obok
mnie, otulony w swój koc. Zasnął natychmiast, ale kręcił się i
spal niespokojnie.
Leżałem na wznak, bez ruchu i czułem, że po twarzy płyną mi
łzy. Piotr obudził się nagle, sięgnął do kontaktu, włączył
światło, uniósł się na łokciu i poszukał papierosów na nocnej
szafce.
Zapalił zapałkę i obrócił się ku mnie.
— Płaczesz? — rzekł bez zdziwienia. Nie odpowiedziałem.
— Nie wygłupiaj się — rzekł miękko; po prostu nie wiedział,
co powiedzieć.
Otarłem niezręcznie łzy i powiedziałem tak równym,
spokojnym głosem, że aż sam się zdziwiłem: — O ile sobie
przypominam, po raz ostatni płakałem w wieku lat siedmiu.
Pobili mnie chłopcy z sąsiedniego podwórka. Płakałem nie z
bólu, chociaż wybili mi ząb, lecz z wściekłości, że nie mogę
każdemu z nich wybić przynajmniej jednego zęba. Było ich
dużo i byli ode mnie silniejsi.
— Teraz też płaczesz z wściekłości? — spytał Piotr naiwnie,
jakby z nadzieją w glosie.
— Nie. Jest mi czegoś straszliwie żal. Odwróciłem się do
Piotra plecami i naciągnąłem koc na głowę. Było mi bardzo
zimno, targały mną silne dreszcze, zaciskałem szczęki z całej
mocy, by nie dzwonić zębami. Niebawem zasnąłem tępo, lecz
czujnie, jak po niedostatecznej dawce chloroformu. Nawet
przez sen czułem potworny, rozsadzający czaszkę ból głowy.
1
Obudziłem się wcześnie, przed szóstą, i pierwszą mą myślą
było, że muszę zabić Günthera. Ale jak? — zreflektowałem się
przytomnie, bez autodrwiny, raczej z namysłem. — Nie takie
proste.
Zrobić można, czemu nie, lecz duże ryzyko. Przecież nie mam
zamiaru dołożyć głowy do tego, szlachetnego w założeniu,
przedsięwzięcia. Nie czułem gniewu ani uniesienia, nic mną
nie szarpało ani nic mnie nie dławiło, myśli o zabiciu
Günthera szlifowały się we mnie równomiernie, spokojnie,
miarowo, obrastały mnóstwem jasno zarysowanych, solidnie
wyobrażonych szczegółów. Odeszły mnie wszystkie bóle i
niedomogi, pełen byłem świadomości przejrzystej, czułem
wręcz jakąś rześkość i rozgrzaną siłę młodych, wypoczętych
mięśni. Właściwie —
rozumowałem chłodno — powinienem go zabić w imię
mojego człowieczeństwa. Wiara w życie i w godność ludzką
wiązała się we mnie zawsze z wiarą w skuteczność ludzkich
dążeń i dokonań.
Nic nie ma za frajer, ale też nic nie idzie na marne, wszystko
się jakoś gdzieś sumuje i sprawdza, życie pełne jest
nieustających rekompensat. Niemcy zabili mi już raz, w
trzydziestym dziewiątym, mój świat i moją przyszłość.
Dźwignąłem się jakoś na pokaleczonych łokciach, wypełzłem
spośród rumowisk, czołgając się i klucząc, zmierzałem ku
ocaleniu, ku zwycięstwu mojej racji istnienia, do której
dopełznę, żeby nie wiem co… Po drodze znalazłem sobie
cudowne narzędzie, sprzęt ratowniczy niebywałej doniosłości,
chytry i błogosławiony zarazem, pozwalający mi skutecznie, z
ciszą w sercu, ukrywać swój los w gnojowisku, na
najbezpieczniejszym śmietniku, najlepszej rękojmi
przetrwania. Była to miłość. Po czym przyszedł pojedynczy
Niemiec i pogruchotał moją protezę szczęścia w drobny mak.
Nie ma rady, trzeba go zabić. Nie byłem w stanie, po
trzydziestym dziewiątym, wymordować 80 milionów
Niemców, lecz nie uzyskam żadnego usprawiedliwienia przed
sobą samym, jeśli nie załatwię jednego Niemca, bezpośrednio
winnego mej klęski. Jak zrobić to, nie ryzykując? Jak zemścić
się, wymierzając jednocześnie sprawiedliwość? Nieco dalej
zaplątałem się w zwykły werbalizm, którego dętość psuła
jakoś czysty, niezachwiany spokój pierwotnego zamysłu.
Przestało mi się wydawać słuszne łączenie misji ideowej z
zemstą osobistą, naciągany mocno splot motywów raził mnie
swą sztucznością.
Zarówno zemsta, jak i wymiar sprawiedliwości — snułem
powoli, leżąc bez ruchu, by nie budzić Piotra — ma sens
wyłącznie wtedy, gdy dokonane zostanie morderstwo
przemyślane, bezbłędne i precyzyjne. Jednym słowem:
element ryzyka musi odpaść. Skąd zaś wziąć czas i warunki do
takiego zabójstwa? Faceta trzeba odnaleźć, następnie wszystko
dokładniutko opracować i przygotować. W tym celu
musiałbym zamieszkać na dłużej w miejscu, w którym
Günther znajduje się obecnie. Gdzie jest to miejsce? Na razie
wiem tyle, że jest w Niemczech. — Wydało mi się to naraz tak
żmudne i zawiłe, niewykonalne, bez szans na spełnienie, że
odeszła mnie na chwilę zdolność do jakiegokolwiek czynu.
Nieco się wygłupiasz — powiedziałem sobie niechętnie. —
Czy aby nie przesadzasz? Czy kombinacje te nie są
przypadkiem nazbyt męczące, nawet nudne, a przede
wszystkim z gruntu niemodne? Cóż to za dywagacje w
zeszłowiecznym stylu? Masz żal do Niemca i Niemców?
Proszę bardzo, zabierz się konkretnie i pilnie do ucieczki,
przedostań do Anglii, przejdź skrócony kurs pilotażu i już za
parę miesięcy będziesz im posyłał na łby tony ekrazytu.
Proste, wypróbowane, wykonalne. Żadne cuda do zrobienia,
jak się bardzo chce…
Zmitygowałem się jednak szybko. Zaraz — pomyślałem
zgryźliwie — spokojnie. Mam Sprawę z Niemcami i sprawę z
Niemcem. Są to sprawy podobnne, lecz różne. Pierwszą
załatwiam na spółkę z całą ludzkością, z aliantami, rodakami,
wszystkimi ludźmi dobrej woli, antyfaszystami i
antybarbarzyńcami, z Ligą Obrony Praw Człowieka i z
Komitetem Wolnych Francuzów, z królem Norwegii na
wygnaniu i z Kanadyjskim Czerwonym Krzyżem, z rządem
emigracyjnym w Londynie i ze Związkiem Patriotów w
Moskwie, z spikerami londyńskich dzienników radiowych
oraz z całym zastępem amerykańskich admirałów, rosyjskich
marszałków, brytyjskich lotników, nowozelandzkich sióstr
miłosierdzia i duńskich dywersantów. Ale drugą sam. Druga
nie podlega żadnym kryteriom ideologicznym ani nawet
narodowym. Podlega wyłącznie zasadom własnej, prywatnej
moralności. Chcę zlikwidować Günthera, ponieważ ja
uważam, że tak się nie robi, nie postępuje się ze mną tak, jak
on postąpił. Dobrze byłoby także, aby w czasie likwidacji
facet wiedział, dlaczego jest likwidowany, wtedy właśnie
wypełniłbym swoje założenie aż do końca.
Tego rodzaju satysfakcję mógłbym osiągnąć, nakłaniając
Günthera do pojedynku. Męskie spotkanie, z którego wróciłby
tylko jeden z nas, oto, co zadowoliłoby mnie całkowicie… Aż
uśmiechnąłem się na myśl o pojedynku; był to pomysł
niepoważny aż do śmieszności. Nie tylko dlatego, ze Günther
potraktowałby mnie w najlepszym wypadku jak uciążliwego
maniaka, o ile nie związałby mnie za pomocą paru ludzi i nie
odtransportował do najbliższego punktu gestapo.
Pojedynek… mój Boże, zaczynałem gonić w piętkę, był to
wyraźny sygnał ostrzegawczy, że ubywa gdzieś ze mnie
trzeźwa poprawność ocen, zimna i zjadliwa, czyli to, co
zawsze ceniłem w sobie najbardziej; a przecież czułem jakże
ssący głód jakiejś żałosnej fanfaronady lub chociażby łutu
najtańszego, karmelkowego patosu, którym mógłbym
przyozdobić nędzę mych przemyśleń, mego uświadomionego
upadku. Pragnienie rewanżu, wysuszające mi serce, skłonne
było zadowolić się czymkolwiek, nawet tandetnie
upozorowanym melodramatem, w którym popularne odcienie
żałości nasyciły me pożądanie najprostszych sojuszów
psychicznych.
Wstałem z łóżka cicho i sprawnie, tłumiąc ruchy, i ubrałem się
w wymięte, rzucone byle jak na krzesło ubranie. Piotr leżał
zawinięty w koc po czubek głowy i oddychał miarowo. —
Dokąd idziesz? — spytał przytomnym głosem, bez śladu
rozespania, gdy wkładałem buty. Namyślałem się przez
chwilę, czy zaimponować mu mym szaleństwem, czy zbyć
nikłymi ogólnikami, po których uspokoiłby się chętnie.
Wybrałem drogę pośrednią. Niech on się przynajmniej o mnie
trochę pomartwi… — pomyślałem z łzawą przekorą. —
Wyjeżdżam z Frankfurtu —
powiedziałem tonem niby — obojętnym, w gruncie rzeczy
słowa te miały być krzykiem o pomoc, widocznie wkradł się w
nie jednak cień bezmyślnej arogancji, gdyż Piotr powiedział z
autentycznym znudzeniem: — Kiedy się wreszcie przestaniesz
wygłupiać? — Dlaczego nie śpisz?
— spytałem troskliwie i wymijająco, co miało być przejrzystą
taktyką. — Chyba cię nie obudziłem? — nie potrafię spać na
ciasnym łóżku z takim bykiem jak ty — westchnął bez chęci
tropienia mych póz i tego, co się za nimi może kryć. — Niech
mój brak wypoczynku spadnie na twoje parszywe sumienie.
Robię dziś od ósmej wszystkie posiłki, kapujesz, gówniarzu?
Ładny dzień przede mną, skonam już przy obiedzie… — Nie
będę ci więcej sprawiał kłopotu — brnąłem w efekciki
najbardziej podejrzanego gatunku. — Bądź zdrów. — Cześć
— rzekł Piotr dość pogodnie. — Wpadnij zaraz po obiedzie.
Trzeba pogadać o Salzhausie. Nie ma co odkładać decyzji.
Zszedłem na dół, schody pełne były zapachów nocy niezbyt
wytwornej kamienicy, z korytarzy dochodziła woń brylantyny,
skarpetek i oddechów śpiących; było mi nieco przykro i
smutno, po drodze wiązałem krawat, w czym przeszkadzał mi
trzymany na ramieniu płaszcz. Nie myślałem wcale o Helli,
trapił mnie fakt, że wieczorne współczucie Piotra, jego
akcentowana delikatnie obecność w potrzebie zmieniła się
teraz w znudzone politowanie; na pewno uznał już, że
zmarnował niepotrzebnie noc na bezcelową ofiarę z własnej
wygody. Zrobiło mi się szkoda, że nie pracuję już w Park
Hotelu, że oderwałem się od malutkich spraw małych,
pospolitych ludzi, od tej zawiesiny bezpiecznego bytu wśród
małości, dla małości, przez małość. Odcyfrowałem — w sobie
teraz właśnie sentymentalne korzenie mej młodzieńczej
plebejskości; jakże klawo jest być młodym, nikim, niczym,
żadnym, trzymać z kelnerami i posługaczkami, z
windziarzami, stenotypistkami, woźnymi, sprzątaczkami,
konduktorami, manikiurzystkami i szoferami. Jak fajnie jest
być z nimi na ty, słuchać ich wymyślań i marzeń, jeść byle co i
cieszyć się małą zdobyczą: nową, głupią, źle ubraną
dziewczyną, trafioną na lewo kolacją, paru kieliszkami wódki,
na które udało się kogoś uderzyć, biletem na mecz za darmo,
papierosami, którymi częstują możni tego świata, ci którzy
mogą sobie pozwolić na częstowanie. Jak cudownie jest obijać
się po małych, niklowych, pseudonowoczesnych barach i
tanich knajpach, gdzie wszystko jest zrozumiale i ciekawe,
wystawać godzinami w bufetach dworcowych lub leżeć
leniwie na pryczach baraków po robocie, na samym dnie
mulistej, cieplej, żadnej egzystencji. Jak dobrze jest minąć
szczęśliwie, ukradkiem, komisariat policji na parterze, wyjść
na świeże powietrze świtu i stać na czystej, pustej ulicy,
pachnącej uwięzionym w murach błękitem porannego nieba,
chłonąć miasto codziennie nowe i sprzątnięte, miasto wielkie i
trudne, przychylne i znane, pełne zmartwień i radości na miarę
tramwaju czy wodociągu, podające trotuary, jezdnie, bruki,
rynsztoki jak kamienny czarnoziem, z którego wschodzi
najbujniejsze życie. Stałem na placyku przed Park–Hotelem i
chłonąłem wielkomiejski początek dnia, kończąc wiązanie
krawata. Ty dziwko!
— pomyślałem z powracającą rozpaczą. — Dlaczego mi to
wszystko zabrałaś… Dlaczego wtrąciłaś mnie w
niezwykłość… Po czym ruszyłem w stronę dworca. Teraz już
nie wolno było cofać się. Ktoś musi się o mnie zmartwić! —
lamentowałem. — Ktoś musi się o mnie zlęknąć!
Komuś musi zamrzeć serce na myśl o tym, co się ze mną
stało! Inaczej przepadłem… Szedłem krokiem spokojnym, jak
młody człowiek maskujący sukcesy minionej nocy.
Stanąłem przed tablicą odjazdu pociągów i pierwszy, jaki
spostrzegłem, odchodził za parę minut do Moguncji. Proszę
bardzo — upewniłem się. — Dlaczegóż by nie do Moguncji?
Dlaczego nie zacząć poszukiwań Günthera od Moguncji?
Miasto to ma tę przewagę nad innymi, że znam doskonale jego
resztki. Zawsze wygodniej zaś jest szukać na starych
śmieciach. Poza tym jest tak samo dobre i uprawnione do
poszukiwań, jak każde inne niemieckie miasto na wschodzie i
zachodzie, północy i południu… W pociągu było pusto.
Położyłem się na ławce, na rozłożonym płaszczu, podkładając
dłonie pod głowę, i czekałem na irracjonalnie piękną
konduktorkę, która wejdzie do przedziału, sprawdzi mój bilet,
zarzuci mi ramiona na szyję i wykona bez słowa parę
lubieżnych ruchów z pornograficznych zdjęć, jakich łaknęła
najrealniejsza warstwa mej młodzieńczości, a także zraniona
dogłębnie ambicja. Pozwoliłem sobie nawet na chwilę
majakowatej drzemki, zwabionej głośnym, równomiernym
stukotem kół; wiedziałem, że jest to pociąg lokalny, o starych,
podmiejskich wagonach, który nie zawiezie mnie nigdzie dalej
poza dworzec główny w Moguncji. Jeszcze dziś — roiłem
sobie drzemliwie — Piotr stwierdzi moją nieobecność w
Frankfurcie. Może pobiegnie do Helli i powie jej, że
wyjechałem w niewiadomym kierunku, po desperacku,
samobójczo. Oczywiście, zapomni, że mam nowy paszport od
Ziutka z prawem poruszania się po całym obszarze Rzeszy,
będzie jedynie świadom straszliwych, czarnych
niebezpieczeństw, płynących z faktu, że zameldowany we
Frankfurcie nad Menem cudzoziemiec podróżuje bez
pozwoleń, zaświadczeń, cetli, ausweisów i szajnów, co równa
się błyskawicznemu aresztowaniu, śmierci w najbliższych
kazamatach, lagrach, więzieniach. Poleci do Helli i rzuci jej w
twarz: „Oto, co narobiłaś!”, a Hella skurczy się i załka: „Oto,
co narobiłam, ja wszeteczna, potępiona na wieki, winna jego
zguby!”, i tak będzie dobrze… Poprzez zasłonę z
namiastkowego, cienkiego snu odcyfrowywałem wolno
przędące się, rozrzedzone ciągi rozważań o tym, jak
przywrócić sobie jakieś zdrowie, jakąś siłę: ten strumyczek
rozumowania na pewno sprawiał mi przyjemność, do której
nie ośmieliłbym się przyznać przed sobą, a może tylko nie
ważyłbym się jej w sobie rozeznać.
2
Już za Bischofsheim skoczyłem na równe nogi do okna.
Mijając Gustavsburg, kiwałem sentymentalnie głową.
Jechałem przez most na Renie i tunel za Dworcem
Południowym: łaskotały mnie pyszałkowate skojarzenia, moja
próżność rosła jak na drożdżach, chwaliłem sam siebie i
podlizywałem się sam sobie za przebrnięcie tych niedawnych,
zeszłorocznych udręk i zagrożeń.
Dworzec w Moguncji sprawił na mnie sympatyczne wrażenie,
dawno tu nie byłem, od razu wyskoczyło kilka przydatnych
wspomnień, usłużnie czułostkowych i przyjemnych. Po
wyjściu z dworca nie wiedziałem trochę, dokąd pójść;
wszędzie ciągnęło mnie jednakowo. Miałem ochotę obejrzeć
stare kąty na Mombacherstrasse, jednocześnie przejść się po
Grosse Bleiche, a także naszła mnie przemożna chęć
odwiedzenia pewnego ulicznego szaletu na Starym Rynku,
koło katedry, ciągnęły mnie również prostokątne trawniki
wokół Christuskirche, ale przypomniałem sobie, że właśnie
tam, w pobliżu, bodaj przy Bonifaziusstrasse, wznosi się
gmach gestapo i lepiej jest zrezygnować z przechadzek w
tamtej okolicy, jeśli człowiek zachowuje w duszy choć trochę
zdrowych przesądów. Przede wszystkim — pomyślałem
rozsądnie — trzeba znaleźć hotel.
Zostanę tu przecież dwa dni co najmniej. Inaczej cały efekt na
nic, nie mówiąc już o wstępnych poszukiwaniach tego łobuza,
czyli mej przyszłej ofiary… Znalezienie hotelowego pokoju
nie należało, rzecz jasna, do spraw prostych; ominąłem od
razu duże, solidne hotele przy placu Dworcowym i skręciłem
w Bahnhofstrasse, po czym na prawo, w Hintere Bleiche, i
tam, nie dochodząc do Aliceplatz, wkroczyłem w wąskie
wejście, po obu stronach którego wisiały podługowate,
emaliowane tablice, pełne liter i zawijasów, wprost z lat
osiemdziesiątych zeszłego wieku, składających się na słowa:
„Hotel Schöller — Pokoje pojedyncze i podwójne — Kąpiel

Śniadania i inne posiłki”. Wejście okazało się parą oszklonych
matową szybą, podejrzanie lekkich drzwi na zawiasach, w
poprzek szyby widniał półkoliście zakreślony napis Entrée,
utworzony dzięki zróżnicowaniu szkła matowego z
przezroczystym, co było zapewne ostatnim krzykiem techniki
hut szklanych w dobie młodości ostatniego cesarza Niemiec;
manipulację drzwiami ułatwiały dwa wygięte uchwyty z
żółtozłotej blachy, udającej mosiądz, nad wejściem zwisały
resztki chroniącego przed słońcem, wyblakłego baldachimku z
czegoś, co niegdyś było płótnem w różowo — pomarańczowe
pasy. Pchnąłem drzwi i znalazłem się w kombinacji sieni z
klatką schodową i hallem; ciasna, klitkowata loża portiera
opierała się już o poręcz schodów. — Czy ma pan wolny
pokój? — spytałem portiera, którego miękka, bezkształtna
tusza wypełniała lożę bez reszty. Portier uniósł na mnie zalane
tłuszczem, schorowane oczy i rzekł odruchowo: — Heil Hitler.
— Dzień dobry — zwróciłem mu uprzejmość. — Czy ma pan
wolny pokój? — Dzień dobry
— powiedział — Wszystkie pokoje zajęte. — Przelewał się w
loży, widocznie przestępował z nogi na nogę lub, jeśli siedział,
unosił miarowo to jedną, to drugą połowę oklapłych
pośladków, zdawało się, że część jego lejącej się otyłości
wypłynie zaraz na schody, na wytarty, wystrzępiony dywanik
przed lożą. — Ale… — rzekł przeciągle, smakując to słowo,
nadając mu skrętami głosu ton groźby lub nadziei — ale mam
wolne łóżko w jednym z podwójnych. Ostatnie. — Usiłował
odwrócić się ku pudłu z numerami i przegródkami na listy,
przy których wisiały klucze z drewnianą rączką, lecz nie udało
mu się to, więc grzebał coś na blacie przed sobą, pokrytym
zużytą, ongiś zieloną bibułą, teraz całą w atramentowych
plamach. — Kto ma być moim współlokatorem? —
uśmiechnąłem się niby lekko, kapryśnie. — Pewien młody
niemiecki pan —
odparł portier. — Przyjechał wczoraj. Pan jest cudzoziemcem,
nieprawdaż? — spytał nader grzecznie. — Francuzem —
powiedziałem. — Monsieur — rzekł portier życzliwie —
niech się pan nie namyśla. Nie znajdzie pan w Moguncji ani
jednego wolnego pokoju hotelowego. — Nie pytał więcej o
nic, nie spojrzał na mnie ulotnie czy podejrzliwie, jakby nie
dziwiło go wcale, że jestem bez walizki lub choćby teczki, nic
go nie interesowało, podsunął mi tylko blankiet meldunkowy.
Wypełniłem go, portier nie spojrzał nań nawet, włożył go do
księgi rachunkowej i rzekł: — Numer dwadzieścia cztery.
Klucz na górze. — Wchodziłem na górę, zafascynowany
zwężaniem się i upodlaniem chodnika, pokrywającego schody,
chodnik ten, pokrywający jeszcze na dole pierwsze stopnie,
przy zupełnym braku wzoru i koloru, w miarę jak
wstępowałem wyżej kurczył się i nikł w oczach. Na drugim
piętrze zapukałem do drzwi numer dwadzieścia cztery,
rozległo się szybkie: — Wejść! — jakby facet czekał — na
kogoś. Wszedłem więc, pokój był
niewielki, o dwóch łóżkach, zestawionych ze sobą: na jednym
z nich siedział młody człowiek, jakby poderwany nagle z
pozycji leżącej; był w samych skarpetkach, co upewniało, że
jeszcze przed chwilą leżał wyciągnięty na łóżku. Powiesiłem
płaszcz na stojącym w kącie żelaznym wieszaku i
powiedziałem, podchodząc do łóżek. — Dzień dobry. Mam
dzielić z panem pokój przez dzisiejszą noc. — Fajnie —
odparł facet. — Możesz położyć się od razu obok, jak chcesz.
— Był
chyba w tym samym wieku, jak ja, może rok młodszy lub
starszy. Co to za jeden? — pomyślałem.
— Co on tu robi? Albo raczej: dlaczego on nie robi? O
dziewiątej rano na łóżku, w hotelowym pokoju? Niemiec? W
tym wieku? W pokoju nie było ani śladu bagażu, jedynie na
krześle wisiała zielonkawa marynarka z patką, z tandetnego,
namiastkowego sukna, zaś przy łóżku stały brązowe, dość
znoszone półbuty. Otworzyłem od razu szafę, udając, że
szukam wieszaka dla swojej marynarki; szafa idealnie pusta.
— Cudzoziemiec? — spytał facet nieco impertynencko. —
Aha —
mruknąłem zaczepnie. — Co tu robisz? — spytał nieco
grzeczniej. — W naszym cudownym kraju wszelkiej
obfitości? — Kelner — odparłem chłodno. — A ty? — Na
urlopie — rzekł całkiem przystępnym tonem. — Pełny miesiąc
laby. A w ogóle — wykazał nagłą skłonność do pogawędki
— mam zamiar wyreklamować się. Wzięli mnie prosto ze
szkoły techniczno — zawodowej dla zegarmistrzów, jestem
fachowiec od precyzyjnej obróbki metali. Cholernie teraz
takich potrzebują w fabrykach zbrojeniowych. No i ze
zdrowiem mam numer, z płucami coś nieklawo. — Ale
zalewa… — pomyślałem. — Łże jak z nut… Rozejrzałem się
po pokoju, był wyjątkowo odrażający: każdy mebel miał coś
ułamanego, odłupanego, wyleniałego, rozdartego, strzępiącego
się, zaś wszystko pokryte było grubą warstwą kurzu; ściany
zdobiły jakieś cholerne rogi saren czy danieli, diabli wiedzą
czyje, a nad wezgłowiem łóżek wisiał namalowany z
wyczuciem portret dorodnego jelenia, stojącego nad ruczajem
w wyjątkowo głupiej, lecz dumnej postawie.
Przysiadłem na brzegu stolika, naprzeciw łóżka, i przyjrzałem
się facetowi: był szczupły, niezbyt wysoki, lecz zwięźle,
mocno zbudowany i kościsty, miał bardzo niemiecki krój
twarzy; trudno właściwie wyjaśnić, dlaczego była to właśnie
niemiecka twarz, mimo ciemnych, nie odznaczających się
niczym oczu i ciemnych, żadnych włosów; wiedziałem jednak
od dawna, że istnieją francuskie, holenderskie, czeskie,
włoskie czy polskie twarze, których włoskość, czeskość czy
polskość nie tłumaczy się żadnym konkretnym szczegółem,
nie leży ani w barwie oczu, ani w kolorze włosów, ani w
kształcie nosa czy ust, a mimo to jest wyraźna, niewątpliwa,
bijąca wprost swą oczywistością: jakiś narodowy grymas,
następstwo jakiejś narodowej cechy psychicznej, narodowego
upodobania czy narodowej pozy urabia i fałduje oblicza na
modłę ściśle określonego gatunku, na narodowy wyraz twarzy,
produkuje jednakowy model uśmiechu, skurczu
niezadowolenia, odruchu grzeczności lub pogardy. — Nie
jedziesz do rodziny? — spytałem ostrożnie. — Wiesz, jak jest
— uśmiechnął się dość sympatycznie. — Rodzina to ciągłe
użeranie się ze starymi. Nie rób tego, rób to… Sam rozumiesz,
wolę odpocząć. Dość mam codziennego szarpania się z moim
feldfeblem w kompanii. — Milczałem przez chwilę, po czym
zdjąłem buty i położyłem się na wznak na łóżku: facet uczynił
to samo i tak leżeliśmy obok siebie, nic nie mówiąc. — A ty
— przerwał ciszę — gdzie tyrasz? — W Frankfurcie —
odpowiedziałem oszczędnie. — To co tu robisz? — nacisnął.
— Mam brata w okolicy. Robi u bauera, koło Ingelheim. A ty
skąd jesteś? — musiałem kontratakować, nie wolno było nie
pytać, skoro byłem natrętnie pytany, moje pytania dawały mi
czas na odparcie jego pytań. — Z Aschaffenburga —
rzekł i zapadł w milczenie. — Ty jesteś Francuz —
zaopiniował po chwili, bez pytań. — Zgadza się — rzekłem
skwapliwie. — Och, bracie — powiedział — znam Francuzów
jak zły szeląg. Wiesz
— uniósł się na łokciu i obrócił ku mnie — ja to uważam, że
człowiek nie powinien nigdzie mieszkać na stałe. Rzygać się
chce, jak się tak ciągle patrzy na tych samych ludzi, zawsze
jednakowych. Wszystko się o nich wie, potem starzeją się i ty
oglądasz to dokładnie, każdą nową zmarszczkę, każdy nowy
kilogram tłuszczu. I sam starzejesz się, co oni widzą. Głupie i
smutne. A jak jeździsz ciągle gdzie indziej, to jesteś ciągle
nowy i wszyscy wokoło są ciągle nowi. I ty, i oni
.liczą się zawsze od teraz, od tej chwili, kiedy ich zobaczyłeś i
kiedy oni ciebie zobaczyli. Ciągle zaczynasz życie na nowo i
nic cię nie obchodzi, co jest za tobą. Nie wrócę do
Aschaffenburga, żeby mnie mieli krajać żywcem. — Nie ma
wątpliwości — pomyślałem. — Dezerter. Ale mówi niegłupio.
Coś w nim kołacze. Może mu pomóc? Niemiec, lecz żyje już
dla nas. Mógłbym go zlikwidować w ramach walki z
wszystkimi Niemcami: malutki, anonimowy donosik i czapa.
Ale po co? Co mi zawinił? Dotychczas nie uczynił nic
niemieckiego, nie zachował się po niemiecku, nic
niemieckiego nie powiedział. Niech płynie, niech się fartuje
jak może. Bóg z nim. Mnie chodzi o Günthera, tylko o
Günthera, o nikogo innego… — Nie wiem, czy mnie
rozumiesz? — spytał. —
Rozumiem cię doskonale — powiedziałem bez zbytniego
zainteresowania. — Jak się nazywasz?
— spytał. — Filip — powiedziałem. — A ja Günther — rzekł
przyjaźnie. Nawet nie drgnąłem: leżałem z rękami pod głową,
wyciągnięty, z rozluźnionymi mięśniami, wpatrzony w brudny
sufit.
— Ale mów mi Max — dodał — to moje drugie imię. Nie
lubię pierwszego, nazbyt germańskie jak na mój gust. Słuchaj
— powiedział po chwili — coś ci powiem. Mój stary jest
nadziany jak rzadko.
Ma wielki sklep kolonialny na głównej ulicy. Oczywiście,
teraz jęczy i płacze, ale chciałbym mieć to, co zakopał w
ziemię, w blaszance od herbaty owiniętej natłuszczonym
płótnem. Dałbym nie wiem wiele, żeby go kopnąć na parę
tysięcy. Nie znam twego nazwiska, i nie chcę znać, ale co
myślisz o takiej imprezie? — Należałoby się zastanowić —
powiedziałem wolniutko i pomyślałem: …Kłamie jak drut. I
trochę pieprzy trzy po trzy. Wszystko bajki. Ale coś w nim
jest.
Kawał oszusta, to widać, lecz broni się rękami i nogami i
przyznać trzeba, że wygląda na kozaka.
Mimo tych póz na chorowitego i nerwowego. Pracuje łbem, aż
miło, myśli sprawnie, że aż ho… —
Poszedłbyś na taki numer? — nalegał, zaczął nalegać w
sposób nazbyt widoczny, głos jego przeszedł natrętną,
przylepną żarliwością. — Nie wiem dobrze, o co ci chodzi? —
powiedziałem chłodno. — Otóż zaraz ci to dokładnie wyjaśnię
— usiadł na łóżku na skrzyżowanych nogach. —
Może masz papierosa? — spytał nader serdecznie. Wyjąłem z
kieszeni spodni pudełko z tytoniem z petów i bibułkę: skręcił
wprawnie i szybko bankrutkę. — Z petów — rzekł niemal
radośnie. —
Bardzo szanowny tytoń. Ty nie palisz? — Nie chce mi się —
powiedziałem. — Poszedłbym coś zjeść. Jeszcze nic dziś nie
jadłem. — Ja też — powiedział — tylko nie mam kartek. —
Oświadczył
to z taką swobodą, jakby chodziło o brak drobnych na gazetę,
ale oczy rozbiegły mu się nieco i widać było, ile ostrożnego,
przemyślanego napięcia włożył w to migawkowe uchylenie
tarczy, ryzykowne, lecz, być może, owocne w skutkach, ile
kosztuje go baczna obserwacja mojej twarzy i oczekiwanie na
moją reakcję. — Ty, kelner — ciągnął po chwili z obronnym
uśmiechem —
powinieneś mieć w domu cały materac z samych odcinków na
mięcho. Już ja was znam, kelnerów.
— Przesadzasz — powiedziałem z rezerwą. — Wiesz co? —
zapalił się. — Ty dasz kartki, a ja płacę. Dobra? — Takich
klientów znalazłbym więcej — uśmiechnąłem się
powściągliwie. — A gdzie masz swoje kartki? — spytałem. —
Urlopowe? — Głupia historia — Max uśmiechnął się
rozbrajająco. — W pociągu, po drodze, przygadałem jedną
dziewczynę, wiesz, te rzeczy. Była bardzo miła i dosłownie
zagłodzona na śmierć na hitlerowskim wikcie. Norweżka, tak
to była Norweżka. Spędziliśmy trzy dni razem w Bingen,
znasz Bingen, ładnie tam, co? I wyobraź sobie, że
przejedliśmy moje całomiesięczne kartki. Te urlopowe. Ale
nie odmawialiśmy sobie niczego, raz w życiu. — Pomyślałem
chwilę i powiedziałem:
— Załatwione. Dam ci sto gramów mąki i dziesięć gramów
masła. — Włożyliśmy buty i marynarki i zeszliśmy na dół;
drzwi po prawej stronie sieni prowadziły do sali jadalnej,
obitej tapetą, długiej i ponurej, pełnej zwisających zewsząd
strzępów dawnej chwały, która wywołałaby zapewne zachwyt
w duszy Nany, podróżującej przez Moguncję do Paryża. —
Stary skąpcze —
uśmiechnął się przy stole Max z niejakim wdziękiem — no,
dorzuć te sto gramów sera… Wszystko zapłacę. Nie
pożałujesz. Trafisz przy mnie paręset marek. Ach, wy
Francuzi… Mistinguette i plac Pigalle. Najprzytomniejsze
dziewczyny pod słońcem. — Pochylony kelner, w zszarzałym
ze starości tużurku, przyniósł nam zamówione śniadanie,
wlókł się po sali człapiącym krokiem wiekowej szkapy,
dzierżąc tacę w rozstawionych, zartretyzowanych ramionach.
— I co oni z wami wyrabiają, te hitlerowskie świnie —
ciągnął Max poufale, porozumiewawczo: głosem,
spojrzeniem, skłonem głowy dawał mi do zrozumienia, jak
bardzo, jak całym sercem jest z nami, po naszej stronie, jak
można mieć do niego zaufanie. — Kiedy stacjonowałem we
Francji… —
ciągnął — odmówiłem wzięcia udziału w obławie na tych z
lasu. Przesiedziałem parę miesięcy w pierglu i zostałem
zdegradowany. Stąd te płuca, bracie… — usiłował zakasłać
przekonywająco i zakrztusił się naprawdę, gdyż usta pełne
miał łapczywie pochłanianego chleba z marmoladą. —
Wojna, proszę bardzo, mogę wojować — zapanował nad
chwilową ciężką chrypą — ale nie będę oprawcą. Co to, to
nie, nikt mnie nie zmusi, żebym był katem dla ludzi
walczących o wolność. —
Wysmoktał całą kawę z poszczerbionego dzbanka, aż do
ostatniej kropelki, mimo że była zbożową lurą, cuchnącą
spalenizną. — Co robimy? — spytał zadowolonym tonem,
ocierając usta chusteczką koloru i konsystencji stężałego błota.
Powiedziałem: — Poszedłbym się przejść. —
Wspaniale — ucieszył się — pójdę z tobą. Ale najpierw daj
popalić. — Najpierw trzeba zapłacić
— przypomniałem chłodno. — Naturalnie — rzekł z
podejrzaną skwapliwością i zawołał: —
Kelner! Płacić! — Kelner podszedł ku nam stępa, jak bardzo
stary koń, Max wyjął szerokim, niedbałym ruchem zgniecioną
i wymiętą stumarkówkę z kieszeni spodni. — Ach, proszę
pana —
zachłysnął się kelner na widok banknotu — należy się tylko
marka osiemdziesiąt za obydwu panów. Nie będę miał wydać
reszty. Nie mają panowie drobnych? — Ani feniga drobnych

uśmiechnął się przepraszająco Max — bardzo mi przykro. —
Pójdę zmienić — rzekł kelner z szacunkiem. Uśmiechnąłem
się z cichą ironią: nie, nie myliłem się ani na jotę, wiedziałem,
co teraz nastąpi, lecz nie miałem zamiaru nikomu niczego
ułatwiać. — Czy warto? — Max uśmiechnął się do mnie. —
Taki stary człowiek, po co go fatygować. Pożycz mi na
minutkę dwie marki, zaraz zmienię na ulicy i oddam. —
Wyjąłem z kieszeni bilon i zapłaciłem za śniadanie, Max
schował
stumarkówkę do kieszonki na chusteczkę w marynarce z
równą niedbałością, z jaką wyjął ją ze spodni.
Na ulicy było słonecznie i świeżo, od Renu wiał lekki,
przyjemny wiatr. Uświadomiłem sobie, że od długiego czasu
nie pomyślałem ani razu o Helli i poczułem rodzaj dziwnej
wdzięczności czy sympatii dla faceta kroczącego obok mnie.
Ciekawe, czy odda te dwie marki? — interesowało mnie
żywo. — Wiesz — mówił Max — po to, aby wypruć z mego
starego parę tysięcy marek, potrzebny mi jest kumpel. Ktoś
taki, jak ty. Mam obmyślony cały skok, aż do
najdrobniejszych detali. Wypracowałem go właśnie przy
śniadaniu. Pojedziesz do mnie, do domu, i podasz się za
członka walońskich oddziałów Waffen–SS. Przecież możesz
się podać za Belga, no nie? Język ten sam, wygląd rasowy, jak
trzeba. Powiedz, możesz czy nie możesz? — Mogę —
zgodziłem się. No, widzisz — ucieszył się. — Dam ci list do
starego, z którego będzie wynikało, że leżę w szpitalu i
potrzebuję forsy na pewną kombinację z żydowską walutą i
brylantami, które można zachachmęcić w Polsce i na Ukrainie
od esesmanów. Ty będziesz niby pośrednikiem. Stary sam lubi
zarobić w krzywy sposób i powinien dać ci forsę tylko na mój
list. Oczywiście, musisz go zakołować niewąsko, cudów nie
ma, ale wyglądasz na przytomniaka, nie wątpię, że ci się to
uda.
— Przecież jesteś stacjonowany we Francji, a nie na Ukrainie
— zauważyłem mimochodem. —
Byłem we Francji — odparł lekceważąco — teraz przerzucili
nas na wschód. Zresztą, nieważne.
Dobrze byłoby skombinować mundur SS–Walonien.
Przydałoby nam się paręset marek na rozruch. Chodź,
wypijemy po małym piwku. Ja stawiam. — Weszliśmy do
mijanego wirtschaftu, usiedliśmy przy dużym stole i Max
zamówił dwa piwa. — Daj popalić — powiedział — bo zdaje
się, że przyszła mi do głowy genialna myśl. Posłuchaj… —
Skręciliśmy po papierosie, po czym Max wyłożył mi, co
następuje: — Mój fater jest cholernie ustosunkowany w
branży napojów wyskokowych… — mówił namiętnie i cicho,
pochylony ku mnie, rażąc wonią nie mytych zębów i
tytoniowo — — piwnym oddechem. — Tu, w Moguncji, jest
potężna fabryka sektu firmy Kupferberg. Znam od nich
magazyniera, stary pijak i szwindler, jak mu odpalimy
dwieście marek, odrzuci nam na lewo skrzynkę sektu.
Skrzynkę, czyli dwanaście butelek. Sekt Kupferberga, sam
rozumiesz, mogunckie wino musujące, tylko na użytek frontu,
nie znajdziesz w wolnej sprzedaży ani na lekarstwo, jak
Rzesza długa, szeroka i tysiącletnia. Zawieziemy ją do
Frankfurtu i opylimy po pięćdziesiąt marek za flachę. Czysty
zarobek, czterysta marek na łeb, dwustuprocentowy zysk po
wycofaniu wkładu. Ładnie, co? No, już, ja wkładam stówę i ty
stówę, dobra? — Czemu nie —
odparłem nieobowiązująco. — Klawo — rzucił Max szybko i
skwapliwie. — Zapłać za to piwo, rozliczymy się później z
tych groszaków. — Wyszliśmy na ulicę i stanęliśmy w słońcu,
naprzeciw pomnika Schillera, ulica była dość pusta o
południowej porze, więc przysiedliśmy nieco na stopniach
kolumny, godzącej w niebo na cześć autora Zbójców. Max
wyjął z górnej kieszonki marynarki stumarkowkę, rozpostarł
ją, wyrównał, przyklepał na płask na dłoni i powiedział
serdecznie: — Ja pierwszy daję. Oto mój udział. A teraz ty. —
Popatrzałem na niego z rozbawieniem. — Nie rozumiem? —
powiedziałem. — To proste — zaperzył się nieco — ja daję
stówę i ty stówę. No, wyjmuj forsę, harpagonie, i dołóż się do
inwestycji na rozruch przedsiębiorstwa. Nie darmo jesteś
synem narodu, który wydał Moliera. Pisał o was, ciułaczach,
dusigroszach, pisał niewąsko. — Chłopcze — powiedziałem z
uśmiechem — te numery przestały być skuteczne nawet na
chłopskich jarmarkach. Czy ty naprawdę bierzesz mnie za
takiego… — tu określiłem bliżej, za co mnie, jak mi się
wydaje, bierze. — Przypatrz mi się, raz jeszcze, ale dobrze,
zgoda? Może ja o tym nie wiem i rzeczywiście wyglądam na
chomąta, ale lepiej będzie, jak mi się jeszcze trochę
przypatrzysz. No, spójrz i zastanów się, czy do mnie można
skakać z taką nieziemską mową, czy mój wygląd uprawnia
kogoś do tego? — Max pociemniał na twarzy. —
Czyli uważasz — powiedział cicho, przez zęby — że chcę cię
wyrolować? Wam się jednak trochę przewraca w głowie, wam,
śmierdzącym cudzoziemcom. Każdy Niemiec jest dla was
oszustem, zapominacie, gdzie się znajdujecie. Więc ty
myślisz, że jeśli Niemiec przedstawia ci uczciwą propozycję
zarobku, to musi się w tym kryć od razu jakiś numer, jakiś
kant? Ty wszarzu… —
Mówił to wszystko dość cichym, raczej spokojnym tonem, bez
gestykulacji.
Poczułem się świetnie, życie uśmiechnęło się do mnie znowu
całą gamą ostrych, soczystych barw. Życie zaczęło znów mieć
smak, pożywny, korzenny i pikantny, sycący solą zadowolenia
połykaną chwilę, pompujący zdrowie, radość, siłę w me żyły,
mięśnie, spojrzenie i doznania.
Wyceniłem raz jeszcze ramiona i barki Maxa, po czym
powiedziałem: — Syneczku, nie zarobisz w ryło od razu, bo
mi cię szkoda. Z nas dwojga tobie mniej na tym zależy, aby tu
się zjawiła policja, więc po co jakieś burdy na ulicy? No, nie?
— Max spojrzał na mnie przeciągle, byłem przekonany, że
rzuci się na mnie, tyle było w tym spojrzeniu chęci
kontynuowania zmagań; jednocześnie odnalazłem w nim po
raz pierwszy próbę indywidualnego docenienia mnie. Do tego
momentu odnosiłem wrażenie, że Max patrzy na wszystko
jednakowo, na domy, kelnera, łyżeczki, piwo i na mnie:
jednakowo pobieżnie, jednakowo poza kategoriami jakiegoś
indywidualizowania zjawisk, osób czy rzeczy, jednakowo
schematycznie, według wystruganego, jedynego szablonu.
Wszystko, co było i żyło, nadawało się do nadużyć,
rozróżnienie dotyczyło tylko osób i przedmiotów: przedmioty
miały być kradzione, osoby okradane. — Ty fuszerze… —
jechałem teraz na całego —
mały, zasrany partaczu. Jak ty się bierzesz do roboty? Jeszcze
będziesz długo musiał terminować u prawdziwych
fachowców. Czy ja ci powiedziałem, że nie idę na ten numer z
sektem? Ale od razu za gardło, od razu do mnie na duś? Od
razu chcesz wyszarpać parę marek za frajer?… —
Wypowiadając te słowa, przeżywałem prawdziwy triumf: te
słowa leczyły, przywracały mnie prawdzie i ukojeniu, wiodły
z powrotem w rozkoszną, iskrzącą się małość szybciutkich,
pasjonujących spięć, udzierań się z losem i z ludźmi o
malutkie sukcesiki, o udane umykanie małym ciosom, o parę
groszy. — Zgoda — rzekł Max z nieoczekiwanie przyjazną
skwapliwością
— nie potrzebuję twoich parszywych pieniąchów. Przekonam
cię, że jestem równiak. Sam to załatwię i podzielę się z tobą
dolą. — Po co? — powiedziałem spokojnie. — Mogę na
ciebie zaczekać w umówionym miejscu. Dasz sto marek
zadatku, weźmiesz skrzynkę i przytachasz do mnie, ja ci dam
drugą stówę na zapłacenie reszty, odniesiesz ją, po czym
pojedziemy do Frankfurtu. — Możesz mi prysnąć ze skrzynią,
jak ja wrócę płacić — rzekł podejrzliwie. —
Kolego — powiedziałem kpiąco — ja jestem biedny, złachany
cudzoziemiec, którego każdy Niemiec może wpędzić do
koncentraka. Gdzieżbym śmiał ci uciekać? — Dobra —
powiedział
Max. — Teraz zjemy obiad, a potem pójdziemy to załatwić.
Najprzód staliśmy w kolejce do wejścia, potem czekaliśmy
długo na miejsca, a potem zjedliśmy bardzo chudy, niedobry
obiad w dość drogiej restauracji: cztery liczone kluseczki do
miniaturowego skrawka ryby i dwa kartofle. Ryby były bez
kartek, tak że musiałem wyłożyć jedynie dziesięć gramów
tłuszczu za Maxa; usiłował mnie w zamian za to raz jeszcze
uraczyć mitologiczną gadką o tym, jak uratował Norweżkę,
która tym razem pomyliła mu się z Dunką, od śmierci
głodowej, zresztą pomyliły mu się i jakieś inne szczegóły, co
spostrzegł i wycofał się z tej opowieści. — Zapłać za obiad —
powiedział dość rozkazująco. — Nie chcę zmieniać tych stu
marek. Zostawiłem resztę forsy na górze, w pokoju, a muszę
mieć całą stówę dla tego magazyniera. Rozliczymy się po
wszystkim, dobra? — Właściwie miałem już tego dość, ale
uznałem za niestosowne awanturowanie się przy stoliku,
natomiast postanowiłem twardo, gdy wejdziemy na
spokojniejszą ulicę, przytrzymać faceta za klapy, wyjąć mu
banknot z kieszonki, wejść do pierwszego lepszego sklepu i
zmienić go samemu. Zapłaciłem więc sześć marek za dwa
obiady i opuściliśmy restaurację. Ledwo znaleźliśmy się na
ulicy, Max zbladł i dotknął lekko mego ramienia. Szepnął
szybko: — Nie mów nic do mnie, tylko idź za mną w
przyzwoitej odległości. Co najmniej sto metrów… — I urwał
się z mety do przodu. Poszedłem za nim, chociaż w pierwszej
chwili uznałem to za chęć urwania się z jego strony, za mały,
chamski numerek, aby się odczepić ode mnie, stuknąwszy
mnie na pięć marek w sumie i kilka papierosów. Max szedł
szybko, nie odwracając się, w kierunku północnej części
miasta, gdzie istotnie mieściły się wytwórnie win i składy,
także firmy Kupferberg & Co., znanej z niezliczonej ilości
reklam, przedstawiających parę z początków lat trzydziestych:
przylizane ciemię dżentelmena i zaondulowaną czaszkę blond
piękności, pochylone wspólnie nad smukłym kieliszkiem od
szampana, z którego perlą się i musują banieczki i kropelki
słynnego sektu Kupferberga. W ten sposób minęliśmy
Walpodenstrasse i wyszliśmy, ciągle oddzielnie, na Mathilden
Terrasse; wznosiła się tu dość malownicza część miasta:
osiemnastowieczne, wysokie mury, surowe, o małych rzadkich
oknach, od czasu do czasu zdobne w pyszną rokokową bramę
z obtłuczonym ornamentem, przypominały w nastroju
dekorację do ponurej opery włoskiej czy hiszpańskiej, w której
nikczemni, koronkowi galanci w brudnawych żabotach wiążą
piekielne intrygi na terenie prowincjonalnych miast. Ulice szły
stromo w górę, wspinały się na stoki starej twierdzy
mogunckiej, mury wydłużały się, kryjąc najwidoczniej
wytwórnie win i fabryki. Nie było tu śladów zeszłorocznego
bombardowania, powietrze przesycał coraz ostrzejszy zapach
octu, fermentacji winnej, nie znanych mi wytłoczyn
owocowych. Max zatrzymał się na rogu Kastrich i dawał mi
znaki, żebym się zbliżył. — Nie mogłem inaczej —
powiedział. — Szedł facet, który mnie zna. Sam rozumiesz, że
byłoby niezręcznie rozmawiać z nim akurat teraz. —
Rozumiem — zgodziłem się. — Uważaj — rzekł
Max. — Czekaj tu, na samym rogu. Ja wchodzę do tej bramy i
będę z powrotem za piętnaście, dwadzieścia minut. Trochę
musi potrwać, kapujesz, trzeba pogadać, skusić tego
śmieciarza magazyniera. Jak tylko coś wyszarpię, to przylecę i
pójdziesz ze mną. Sam nie uradzę takiej skrzynki, tuzin
butelek to ciężar, a ja, wiesz, nie najlepiej ze zdrowiem. — W
porządku —
powiedziałem. — Płyń. — Max wszedł w bramę, ja zaś
przysiadłem na kamiennym wykrocie przeciwległego muru.
Ulica tworzyła tu prostokątny zaułek, niezbyt wąski,
siedziałem więc w samym kącie schodzących się murów i
czekałem. Doszedłem naraz do wniosku, że to wszystko może
okazać się prawdą, że jakiś inny Günther, używający imienia
Max, zrekompensuje mi wszystkie straty; wulgarnie, to
prawda, za pomocą pieniędzy, ale kto wie, czy właśnie
pieniądze nie dają szczęścia, mimo że różne komedie
muzyczne wyśmiewają to przypuszczenie. Max wydał
mi się teraz równym kozakiem, który dostrzegł we mnie
drugiego równego kozaka, chce dzielić się ze mną swymi
możliwościami i świadczyć mi cenną aktualnie lojalność.
Chciało mi się śmiać na myśl, że przyjechałem do Moguncji
trochę na zasadzie Kordiana, rzucającego się w dalekie
podróże, aby tylko zapomnieć o swych miłosnych
rozczarowaniach, po czym nic tu nie robię innego poza
wypracowywaniem małego skoku, kantu, czyli tak zwanego
uderzenia, zamiast cierpieć z godnością i fasonem;
powiedziałbym, że myśl ta wręcz mnie ucieszyła. Czekałem
chyba z piętnaście minut, może więcej, nie miałem przecież
zegarka, i trochę złościłem się, że Max tak długo daje mi
czekać. Wyszedłby przynajmniej na chwilę — pomyślałem —
z jakimś komunikatem… Potem minęło już z pól godziny,
wstałem i wszedłem do bramy: dotąd przypuszczałem, że jest
to jakieś boczne wejście do składów firmy Kupferberg, na
zewnątrz brak było szyldów tego przedsiębiorstwa,
spodziewałem się trochę ujrzeć je w bramie lub w podwórzu,
za bramą, ale rozczarowałem się. Brama nie prowadziła
zresztą na podwórze, lecz w wąski, pochyły pasaż: ruszyłem
przed siebie, zaś po kilkudziesięciu krokach, nieco niżej,
dojrzałem drugą bramę, wychodzącą z powrotem na
Mathilden Terrasse. Wszystko było jasne: zła krew zalała mi
mózg, oczy i serce. Pognałem w dół ostrym sprintem i w kilka
minut dopadłem wejścia Hotelu Schóller. — Dwadzieścia
cztery na górze? — spytałem otyłego portiera z nadzieją,
oddychając ciężko. — Pański współlokator opuścił hotel pół
godziny temu — rzekł portier z leniwą uprzejmością, jego
blade, zmęczone oczy patrzyły bystro spośród nalanych
worów i poduch wokół
powiek. — Klucz — powiedziałem przez zaciśnięte zęby,
chustką od nosa ocierając pot z czoła i karku, po czym
rzuciłem się na schody, przeskakując po trzy stopnie naraz.
Palce latały mi z wściekłości, nie mogłem trafić kluczem w
zamek. Oczywiście, na żelaznym wieszaku nie było już
płaszcza.
Usiadłem ciężko na łóżku i skręciłem papierosa. Właściwie od
początku liczyłem się jakoś z taką możliwością: pomyślałem
już dawno o takiej ewentualności, kiedy wychodziliśmy razem
z pokoju, i dlatego nie chciałem Maxa stracić ani na chwilę z
oczu. Mały aferzysta — pomyślałem sobie. — Od samego
początku leciał tylko na ten płaszcz. Teraz jest to jasne,
chodziło o płaszcz.
Trochę nie pojmuję, po co mu były te wszystkie mowy,
mitomańskie zagrywki, kombinacje?
Wystarczyłoby przecież wywabić mnie na pół godziny z
hotelu, wróciłby pod byle jakim pozorem i cześć. Tylko że on
artysta, fanatyk mydlenia oczu, wirtuoz kantu, arcykapłan
nacinania frajerów i niefrajerów, jemu nikt się nie oprze, nikt
nie stawi czoła… Domyślał się, że ja się domyślam, stąd te
kunsztowne sztosy i wymyślne triki; od początku wiedział, że
ze mnie nic nie można wypruć oprócz tego płaszcza, a to raz,
że nie jestem gapa, zaś dwa, że nic nie mam, obliczał mnie
słusznie na kilkanaście marek majątku i nie mylił się.
Umiejętnie wzbudzał we mnie nieufność do numeru z
banknotem, cieszył się chytrze, widząc, jak łapię przynętę, jak
koncentruję się na śledzeniu starych, ogranych sztuczek, zaś
oddalam się od kontroli jego właściwych zamiarów. Napuścił
mnie arcyumiejętnie sam na siebie, a potem strzelił z drugiej
strony. Rozkoszował się walką, chodziło mu także o honor
rozgrywki. Co tu gadać, okpił mnie doszczętnie. Ale w
jednym się przeliczył; myśli, że partia jest zakończona teraz, w
tej chwili, przypuszcza, że może już ze spokojem obejrzeć
sobie mój płaszcz, przymierzyć, jak na nim leży, lub obliczyć,
ile za niego dostanie forsy. I tu popełnia fatalny błąd,
albowiem gra toczy się dalej… Jasne było, że Max liczy na
moją bierność; cudzoziemcy mętnej konduity, skłonni do
podejrzanych machinacji z winem na czarnym rynku, nie
skarżą się policji, nawet gdy przydarzy im się zostać
okradzionym. Wstałem z łóżka i zbliżyłem się do okna, za
brudną firanką widać było pustą ulicę, na jakimś wirtschafcie
czerniały tablice reklamowe piwa Mainzer Aktien.
Westchnąłem ciężko i zaciągnąłem się głęboko dymem. Są
dwa powody, dla których będę musiał złożyć doniesienie —
pomyślałem z troską. — Po pierwsze: sam płaszcz… Tego
płaszcza nie mogłem darować nikomu, ruszyłbym do boju o
ten płaszcz nawet, gdyby się znajdował w paszczy lwa. Już raz
uparłem się na ten płaszcz i zdobyłem go, było to wtedy, gdy
go ujrzałem na pewnym starszawym Francuzie, w jednej z
frankfurckich knajp, po raz pierwszy U Alfonsów czy w barze
automacie. Od lat marzyłem o takim angielskim, oficerskim
burberry koloru mlecznego kakao, przeciwdeszczowym,
wodoodpornym, z półokrągłym, świetnie skrojonym
kołnierzem, z podwójnymi plecami i nisko schodzącym
karczkiem, ze skórzanymi guzikami, z szerokim paskiem
pełnym szlufek i sprzączek, z miękką, flanelową podpinką;
tropiłem Francuza przez parę dni, po czym, zgadawszy się z
nim, zużyłem mnóstwo wysiłku, by go zaczarować. Francuz
nie chciał sprzedać płaszcza za żadną cenę, opowiadał długo i
kwieciście, jak nabył go za butelkę koniaku od angielskiego
porucznika pod Dunkierką, szykującego się do ewakuacji,
któremu płaszcz przeszkadzał w dostaniu się pieszo do
brytyjskiego kontrtorpedowca, stojącego o kilkaset metrów od
plaży w Zuydecotte. Kosztowało mnie to grubą forsę, spory
pakiecik kartek żywnościowych, a także mnóstwo gadania,
przekonywania i kilka wypitych spod stołu butelek wina, przy
czym Francuz zrywał się po każdej, zdejmował płaszcz,
odrywał
podpinkę, pokazywał mi znak fabryczny firmy Nicholson &
Sons, Old Bond Street, London, po czym wykonywał
wszystkie te czynności w odwrotną stronę. Nie, nie, taki
płaszcz nie mógł zostać oddany bez walki byle niemieckiemu
hochsztaplerowi, zaś fakt, że drań zdezerterował z
hitlerowskiego Wehrmachtu, choć czyni go
sympatyczniejszym, nie usprawiedliwia go ani trochę i ani
trochę nie chroni przed ciosem z mojej strony. Jeśli daruję
łobuzowi tylko dlatego, że przez swój ubytek osłabił nieco
armię niemiecką, w co zresztą wątpię jako człek rozsądny,
stracę zaufanie do samego siebie, które jest jednak głównym
źródłem mej odporności. Obawa przed ryzykiem nie może dla
mnie stanowić żadnego usprawiedliwienia, obawa taka ważyła
coś we Frankfurcie, w czasie gdy byłem osłabiony miłością;
teraz szlus z obawą, najczarniejsi z obersturmbannführerów z
Guiollettstrasse nie wypędzą ze mnie konieczności rewanżu.
Oto i drugi powód — pomyślałem z ciężkim sercem,
nieuchronnie i jasno. — Nie można żyć bez zwycięstw.
Moja zła passa musi zostać przerwana. Jest to także passa
zwycięstw Niemców nade mną. Dotąd ja odnosiłem malutkie
zwycięstwa: kartki na masło i plucie do kawy pana Eisslera,
noc z Eufrozyną i ślub bratanicy ministra Funka. Niemcy
odnosili zwycięstwa duże: wygrali wojnę z mym narodem,
uczynili mnie pariasem, zabrali mi dziewczynę, którą
kochałem, ale na tym stop… Nie będą odnosić nade mną
zwycięstw małych, małe zwycięstwa to moje królestwo.
Faktem jest, że nie mogę odebrać im Polski, napluć
Goeringowi w mordę ani pomścić bezpośrednio mej
dziewczyny, ale zawsze mogę podjąć wojnę na moją skalę i to
zależy wyłącznie ode mnie, od mojej decyzji.
Wiem, że na policji spytają mnie o różne rzeczy, na przykład:
co robię w Moguncji lub gdzie pracuję; wiem także, że z
komisariatu mogą mnie nie wypuścić, lecz wyprowadzić. Nie
ma rady.
To ryzyko jest moją szansą w walce o moją malutką, dość
zszarganą godność, o me mikroskopijne wobec historii
człowieczeństwo. Oto mój wymarzony pojedynek z jakimś
Güntherem…
Sprawdziłem dokumenty w kieszeni, zamknąłem pokój i
zszedłem na dół. — Nie wie pan, kiedy wróci mój
współlokator? — spytałem portiera. Portier bębnił
rozpuchłymi paluchami po parapecie loży. — Już nie wróci —
powiedział spokojnie. — Wyprowadził się. Otrzymał pilną
depeszę na poste–restante i musiał od razu wyjechać. — Hm
— mruknąłem — tak powiedział? Gdzie tu jest najbliższy
komisariat policji? — Portier zamrugał workowatymi
powiekami. — Na Münstergasse, tu zaraz — powiedział. —
Czy stało się coś, monsieur? — Powiedziałem: — Ach, nic
takiego — i spojrzałem mu prosto w oczy: bez trudu
dostrzegłem, że wie wszystko i wszystko rozumie, że pragnie
ocalić tamtego, że życzy mu najgoręcej udanej ucieczki, z
najtajniejszych, najgłębszych wnętrz swej przegranej, smutnej
otyłości. — Zostałem okradziony — powiedziałem. — Z
pokoju zabrany został mój płaszcz. Muszę złożyć meldunek.
— Jakże mi przykro — rzekł beznamiętnie portier —
zwłaszcza w imieniu Domu Schöller, który cieszy się
nieskazitelną opinią. Ale… czy monsieur zastanowił się? Czy
warto?… — Grozi mi… — pomyślałem. — Jest mi przykro,
stary wielorybie, ale będziesz musiał być jedynym świadkiem
mego pojedynku. Niech się dzieje, co chce… Popieram
dezercję z Wehrmachtu i cenię tę formę rozkładu, tak samo jak
ty, ale wiem, że nie można żyć bez zwycięstw. Muszę, muszę,
muszę pokusić się o zwycięstwo! — To był bardzo drogi
płaszcz — powiedziałem chłodno. — Angielski.
Przedwojenny. Wodoodporny. Mnie też jest przykro.
W komisariacie przyjęty zostałem uprzedzająco grzecznie.
Zielony na twarzy z niedożywienia podoficer, w zielonym jak
swoja własna twarz mundurze, spisał moje personalia bez
jednego nadprogramowego pytania, sprawdził dowód
tożsamości i bez cienia namysłu sporządził opis wypadku. W
dwadzieścia minut później wróciłem do hotelu, zjadłem
kolację i położyłem się spać.
Spałem wyśmienicie, po raz pierwszy od wielu nocy. Czułem
przez sen pulsującą we mnie młodą ‘
moc, płynącą z udanego wypoczynku wprost w klatkę
pierzową, uda i oddech. Zbudziło mnie pukanie do drzwi:
zerwałem się bez strachu, w poczuciu prawidłowo
odmierzonej r było jeszcze ciemnawo, choć z ulicy dochodziły
ruchu. Wciągnąłem spodnie i przekręciłem klucz u: w
drzwiach stał starszawy, grupy policjant z moim ,
przewieszonym przez ramię. Powiedział: — Heil
— podniósł rękę, po czym zasalutował do czarnego,
lakierowanego rondla zwykłych Schupo; był
rumiany, jowialny i uprzejmy, poprosił, abym pokwitował
odbiór skradzionego obiektu. I poszedł
sobie. Wróciłem do łóżka, pod ciepłą kołdrę. Później ubrałem
się, umyłem i zszedłem na dół.
Portier czytał gazetę, rozpostartą na balustradzie loży.
Powiedziałem:
— Dzień dobry. Poproszę o rachunek.
— Straszne — rzekł portier — co się dziś wyrabia z ludźmi.
— Miał obwiedzione szarymi obwódkami oczy, ze zmęczenia;
widocznie źle znosił całą dobę dyżuru w swoim wieku i przy
swojej otyłości. — Niech pan przeczyta, monsieur, czy to nie
okropne? — podsunął mi gazetę i wskazał palcem notatkę na
pierwszej stronie, donoszącą o śmierci dezertera, który uciekał
po dachach przed pościgiem policji, potknął się i spadł z dachu
czteropiętrowego hotelu przy Kaiser Wilhelm Ring. Zrobiło
mi się gorąco z przykrej emocji, lecz powiedziałem z
zaciętością, może trochę za głośno: — Jakiś Günther… — Nie
znaleźli przy nim papierów, tylko tyrolską, drewnianą
papierośnicę z wyrytym imieniem. — Poczułem mściwe
zachłyśnięcie się stęchłym, brudnym triumfem, unurzanym w
rozdartych przez bruk członkach, utytłanym w flakach,
kościach, i krwi tamtego; odbiło mi się lekko, co stłumiłem
umiejętnie, było zaś zapowiedzią fali niewielkich mdłości.
Teraz jestem kwit z Güntherami… — pomyślałem twardo,
mimo wszystko uszy paliły mnie nieznośnie; równie twardo
spojrzałem na portiera, pytając: — A propos, czy ten mój
wczorajszy towarzysz do spania nie nazywał się przypadkiem
Günther? — Przecież otrzymał pan swój płaszcz z
powrotem… — rzekł portier, jakby łagodnie, prosząco. —
Ależ tak — przyznałem.
— Pytałem tylko przez ciekawość. — Nie — rzekł portier. —
Tamten młody człowiek był
prawidłowo zameldowany i nazywał się inaczej. Mogę zajrzeć
do książki, jeśli pan sobie życzy, monsieur, lecz o ile sobie
przypominam, na imię miał Max. — Wręczył mi
przygotowany rachunek, zainkasował pieniądze, wydał resztę,
zaś ja czułem, że nie ma już zwycięstwa, żadnego zwycięstwa,
że nic już nie podnosi mnie do góry, że jest mi jakoś mdląco,
odrażająco żal roztrzaskanych stawów i podartych ścięgien
tamtego, jego całej byłej obecności, rozpłyniętej teraz krwistą
mazią na mogunckim trotuarze.
Stojąc w pociągu, przy oknie, uświadomiłem sobie, jak bardzo
Hella ubyła z mych myśli w ciągu jednej doby. Jej
wyobrażenie i kłujący ból z nim związany umknęły pod
ciosami innych spraw ważnych. A więc jakieś zwycięstwo —
upierałem się w sobie — tylko jakże nieogarnione i
niewytłumaczalne… Rozumiałem w tej chwili jasno i wypukłe
jak nigdy, w jakim stopniu niewytłumaczalność wszystkiego,
nawet rzeczy na pozór prostych, stanowi istotę tego dołu,
pełnego niemożliwości, do którego wpadamy wprost z łona
matki. Dlaczego w komisariacie odnieśli się do mnie jak do
babki Goebbelsa? Dlaczego płaszcz wrócił do mnie? —
dręczyłem się zamiast cieszyć. Dlaczego? — oto główne
pytanie, od samego początku. Kilkanaście ostatnich godzin
przekonało mnie raz jeszcze, że odpowiedzi nie ma i raczej
nigdy nie będzie, ale zwycięstwo jest możliwe. Parszywe
zwycięstwo, od którego chce się rzygać, ale które istnieje
realnie. Trzeba więc po męsku spojrzeć przed siebie i sobie
samemu nieustępliwie oznajmić: zwycięstwo leży w ludzkiej
mocy. Zwycięstwo nad nieprzeniknionym i najtrudniejszym,
nad nikczemnym i nierozwiązalnym jest możliwe. Jest także
możliwe zwycięstwo nad czymś tak nawet strasznym, jak
mechanika głupoty, uruchamiająca trzy czwarte wszelkich
poruszeń na ziemi, nawet nad piramidami bezsensu i złej woli.
Można odetchnąć w pewnej chwili głęboko, rozluźnić ramiona
i powiedzieć sobie i innym: — A jednak dokonałem tego.
Mimo zwątpienia i zmęczenia bez dna, mimo rejwachu
durniów i bezwładnego jak głaz milczenia łotrów —
zwyciężyłem… A co będzie dalej, to już rzecz inna…
3
Szedłem z Dworca Głównego wolno w górę Kaiserstrasse i co
tu ukrywać: od czasu do czasu łapał mnie lekki skurcz w
gardle, gdy mijałem jakąś wystawę czy kawiarnię, obok której
kształtował się natychmiast ulotny obraz Helli, szczupłej,
kruchej, wyprostowanej. Tu wtedy tak i o tym… — kołatało
mi, trochę bezradnie, nieco za uporczywie w głowie, lecz
wiedziałem, że to była już rekonwalescencja. Po zwycięstwie,
nawet najmniejszym, trzeba przysiąść cicho i nieznacznie,
byle najniżej przy ziemi, byle w najciemniejszym kącie —
przedkładałem sobie. —
Tego wymaga taktyka… Zamiast do domu, skręciłem przeto w
małą uliczkę, wiodącą do Hirschgraben i pchnąłem obrotowe
drzwi wejściowe restauracji Salzhaus. Znalazłem się w dużej
sali, ustylizowanej dość podle za pomocą udogodnień
technicznych z końca ubiegłego stulecia na wagnerowską,
starogermańską komnatę, pełną żeliwnych, pomalowanych na
kolor kamienia kolumn i sklepień, pseudoromańskich, wprost
z dekoracji do Nibelungów: wszędzie pod sufitem
płaskorzeźby rozpędzonych Walkirii z gipsu i herby miast
niemieckich. Wśród pustych jeszcze o tej porze zamczystych
stołów kręcili się niemrawo starsi wiekiem, podagryczni
kelnerzy w białych kurtkach i nakrywali do obiadu.
Wyłuskałem spośród nich młodego, niskiego blondyna o
ruchach szybkich i lekceważących, podszedłem do niego i
spytałem: — Ty jesteś Dino? — spojrzał na mnie obojętnie i
powiedział: — Ja. Co jest? — Jestem kolegą Savina z Park–
Hotelu… — zacząłem. —
Już wiem — przerwał Dino. — Chodź. — Usiedliśmy w kącie
i Dino zorientował mnie w problemie, posługując się
straszliwym narzeczem, jakąś nieprzytomną mieszaniną słów
włoskich, francuskich i niemieckich, wymawianych zupełnie
niezrozumiale, udostępnianych natomiast za pomocą bogatej
gestykulacji.
— Jak sobie dajesz radę z językiem? — spytałem. — Tu? —
Dino wzruszył ramionami z pogardą. — W tej fabryce? Z
zasady nie rozmawiam z gośćmi. Dają kartki, dostają swoje
żarcie, płacą i idą na zbity łeb. Nie mogą przecież wymagać,
żebym ich jeszcze zabawiał niemiecką konwersacją? Chodź do
pana Lauera. — Pan Lauer był wysokim, mocno zbudowanym
i zezowatym drabem o wyglądzie najemnego zbira;
sztuczkowe spodnie i czarna marynarka łagodziły nieco to
wrażenie i wskazywały, że jest on raczej dyrektorem
restauracji w śródmieściu, wielka odznaka partyjna w klapie
odbierała jednak powyższe złudzenie i umacniała pierwszą
impresję. Dino nie wykazał ani krzty zakłopotania czy
uniżenia wobec niemieckiego zwierzchnika i zalał pana
Lauera lawiną dłuższej przemowy po niemiecku, o zupełnie
dla mnie nieodgadnionej treści; jedynie fakt, że co chwila bił
dość mocno wskazującym palcem w moją pierś, wskazywał,
że mowa jest o mnie; dłubał zresztą także tym palcem w
prosiakowatych dziurkach zadartego nosa, przygładzał od
czasu do czasu dłońmi na płask wybrylantowane, brudne
blond włosy, podczesane w piękny pukiel nad czołem, o
pasemkach rozdzielanych grubą stroną grzebienia, po czym te
same dłonie kładł bardzo serdecznym ruchem na obu klapach
marynarki pana Lauera, chyba w celu lepszego przekonania go
o swych racjach. Toporny pysk pana Lauera nie był chyba w
ogóle zdolny do okazywania obrzydzenia, nawet gdyby jego
posiadacz wstrząsał się wewnętrznie pod tłustymi dłońmi Dina
na swej odzieży, w końcu jednak on sam jednym gestem
grubej łapy odstawił na bok sięgającego mu do dekoltu
kamizelki Dina i powiedział do mnie: — Dlaczego wyszedłeś
z Park —
— Hotelu? — Za mało zarabiałem jako demi–chef —
powiedziałem kłamliwie, lecz przekonywająco. — Wolę duży
obrót w restauracjach nastawionych na masowe wydawanie
dań, jak u pana. — Przynieś mi jutro rano referencje i
zaświadczenia, dam ci zapotrzebowanie do Arbeitsamtu —
rzekł pan Lauer. — Pojutrze możesz zaczynać.
W domu, na schodach, spotkałem panią Kagerer. — Panie
Vincel — zawołała z troską. — Co się z panem dzieje? Gdzie
się pan podziewał? — Musiałem wyjechać na dwa dni do
Moguncji —
powiedziałem uprzejmie, po sąsiedzku. — U nas takie
nieszczęście, niech pan sobie wyobrazi —
jęknęła Kagererowa. — Mąż Gerdy dostał krwotoku,
zdenerwował się tym bombardowaniem czy przeziębił w
piwnicy? Zabrali go do szpitala, niedobrze z nim. — Klawo!
— ucieszyłem się w duchu — coś się odkręca. Dobra passa
wraca… W chwilę potem spotkałem na schodach Gerdę,
wyglądała wesoło, jakby odmłodniała, przywitała mnie bardzo
grzecznie. W pokoju zastałem kartkę od Piotra,
zawiadamiającą lakonicznie, że był u mnie wczoraj, o szóstej.
— Czego chciałeś?
— spytałem Piotra, raczej chłodno, w godzinę później u niego
w domu. — Niczego — rzekł
obojętnie. — Chciałem tylko wiedzieć, gdzie się podziewasz.
Nie dajesz znaku życia przez trzydzieści godzin, po czym
przychodzisz z pretensją, że w ogóle się o ciebie troszczę. —
Nie miałem mu zresztą nic do powiedzenia, oczekiwałem
nieco innego przyjęcia, szorstka troskliwość już mi nie
wystarczała. Pogadaliśmy jeszcze obojętnie o tym i o owym,
Piotr poszedł spać, a ja, w braku czegoś lepszego,
powędrowałem do Schumanna, gdzie spotkałem Blankę,
siedzącą samotnie przy stoliku.
— Fil! — uradowała się szczerze. — Cieszę się, że cię widzę.
Siadaj.
— Czekasz na kogoś?
— Owszem, na koleżankę. Siadaj. Nie szkodzi. Jak fajnie, że
cię spotkałam.
Wyglądała dobrze, ubrana była dość czysto, z tanią elegancją,
lecz nie bez wdzięku: pantofle z namiastkami zamszu na
wysokim koturnie, żorżetowa suknia w kwiaty, kupiona na
pewno okazyjnie z trzeciej lub czwartej ręki, lekko zużyta pod
pachami. Na stoliku leżała świeżo odpieczętowana duża
paczka papierosów „Atikah”: widoczne było, że złapała kilka
chwil oddechu, jakiś krótkotrwały fart.
— I ja się cieszę — powiedziałem.
— Dlaczego tak źle wyglądasz? — zatroszczyła się.
— Strułem się. Nadmiar gastronomicznego dobrobytu. Wiesz,
człowiek nie może się opanować na widok jeszcze jednego
sztrasburskiego pasztetu.
— Ciągle jest wam jeszcze tak dobrze? — Uśmiechnęła się
przyjaźnie. — W Park–Hotelu?
— Nie robię już w Park–Hotelu. Niemniej staram się utrzymać
mój życiowy standard, moją stopę życiową.
— Przyjechałam dziś rano — usprawiedliwiała się — więc nic
jeszcze nie wiem. Pojęcia nie mam, co u znajomych. Jak
Piotr? Co słychać u Savina? Aha… — przypomniała sobie —
straszna prośba do ciebie! Wyobraź sobie, że matka wyjechała
dokądś z Frankfurtu, dom zamknięty, klucza nie mam i nie
mam gdzie spać. Czy nie mógłbyś mnie przenocować? Dziś
tylko?
Zrobiło mi się bardzo miło. Nie dlatego, że zostałem
wyróżniony: z tą samą prośbą zwróciłaby się do Piotra czy do
Savina z jednakowym zapałem i z jednakową serdeczną
koleżeńskością. Po prostu mnie pierwszego spotkała i to
właśnie było bardzo miłe; nie ma nic milszego, jak pomyślne
zbiegi okoliczności, bo przecież Holender mógł leżeć za
ścianą i co wtedy? Powiedziałem: — Ależ z przyjemnością.
Posiadam nowe, wspaniałe mieszkanie. Żadnych trudności z
wchodzeniem.
— Wspaniale — ucieszyła się — ale nie na tym koniec.
Widzisz, mam ze sobą koleżankę, równego kumpla. Młoda
rajzerka, siedemnaście lat, dopiero drugi raz w drodze. Jest z
Chemnitz, zaopiekowałam się nią. Co z nią zrobić?
Uśmiechnąłem się wyrozumiale; jakże przyjemnie jest być
wszechmocnym, wszechwiedzącym demiurgiem, chociażby
tylko dla Blanki. — Znam faceta — powiedziałem swobodnie
— który się nią zajmie. Ma jedną wadę, nie mówi po
niemiecku, ale liczę na to, że ta twoja podopieczna nie
wymaga bawienia jej w nocy rozmową o Schopenhauerze.
Poza tym, same zalety: czysty, nieskąpy, dość przystojny.
— Jesteś cudny! Fil, cieszę się, że pobędziemy trochę razem!
Umówiłem się z Blanką na dziewiątą wieczór i poszedłem do
Jean–Noela: leżał u siebie na łóżku i dręczył się brakiem
kobiet. Gdy oznajmiłem mu, co mam dla niego, zmienił się na
twarzy z wrażenia, rzucił się od razu do mycia, golenia,
czyszczenia butów, szukał świeżej bielizny i najlepszego
krawata oraz poleciał na dół zamówić sobie kąpiel. —
Widzisz, stary — mówił przy tym — myjemy się, golimy i
ubieramy wyłącznie po to, aby się podobać kobietom.
Wszystko, co czynimy, czynimy w tym celu. Popęd płciowy
jest motorem cywilizacji. Zresztą kobiety postępują tak samo.
Gdyby nie one, pozostalibyśmy śmierdzącymi jaskiniowcami.
— Nie byłem pewny, czy aby ma rację, ale prosił mnie
jeszcze, abym zaaranżował małą, lecz wykwintną kolacyjkę na
jego koszt, co skłaniało mnie do wyrozumiałości. — Nie licz
się z forsą ani z kartkami — powiedział
mi. — Nazbierałem już trochę i tego, i tego. — Okazało się, że
ani nieznajomość niemieckiego, ani dobre pochodzenie, ani
wykształcenie i pozycja społeczna w Paryżu nie przeszkadzały
mu w braniu napiwków i oszukiwaniu przy odbiorze kartek
żywnościowych; dopasował się szybko, skutecznie, z
sukcesem.
Jean–Noel zwolnił się z wieczornej roboty nieco wcześniej i
stawił punktualnie przed Schumannem: był wyświeżony,
pachnący, ubrany ślicznie, w najmodniejszy garnitur i
najlepszą, paryską bieliznę. Poszliśmy razem na górę; Blanka
czekała już wraz z drugą. Ta druga nazywała się Karin, bo
akurat była w ich pokoleniu moda na skandynawskie imiona,
które ich zdaniem brzmiały jakoś przytomniej niż zwykle
Liselotty czy Hannelore: leciutki dreszczyk przebiegł przez
wygolone i napudrowane policzki Jean–Noela na jej widok,
albowiem wygląd dziewczyny, o której myśli wyposzczony
facet, zanim ją ujrzy na własne oczy, zawsze odbiega od jego
wyobrażeń. Zresztą Karin nie była taka zła, miała nieco grube
rysy i podejrzaną wesołość w oczach i w kącikach nieco
obrzękłych ust, ale była też wysoka, zgrabna, o długich,
smukłych nogach, ubrana dość przyzwoicie, z wyraźną
kokieterią młodej, oszlifowanej w wielkich miastach
dziewczyny; jedynie pantofle o startych obcasach, dość
wykrzywione i zdarte, zdradzały jej kondycję rajzerki.
Poszliśmy na kolację do niewielkiej knajpy na Moselstrasse i
Jean–Noel wykazywał coraz więcej przekonania do daru, jaki
mu zesłał los; mówił dużo i bardzo dowcipnie, niestety, na
skutek barier językowych perły jego humoru docierały niemal
wyłącznie do mnie; zamawiał coraz to nowe smakołyki z
żelatyny i kartoflanej mąki, zapraszał do siebie na wino,
częstował papierosami „Rot Handl” — które nie wiadomo
skąd skombinował — bardzo trudnymi do zdobycia i
poszukiwanymi przez palaczy, albowiem przypominały
francuskie Gauloisy.
Opuściliśmy restaurację w wybornym nastroju, cała czwórka,
po czym odprowadziliśmy Karin i Jean–Noela na
Wiesenhüttenplatz, jak oblubieńców przed miłosnymi godami,
a także dlatego, aby pouczyć Karin po drodze, jak ma
sforsować wejście do służbowego domu Park–Hotelu, a
zwłaszcza przemknąć się przez cieśninę parteru, obok
potężnej, niebezpiecznej rafy komisariatu policji. — W razie
czego powiesz, że idziesz do biuralistki Anneliese Klein —
instruowała Blanka z głębokich pokładów doświadczenia. —
Annemarie — poprawiłem. — Zupełnie słusznie —
przyznała Blanka — Annemarie. Pamiętaj.
Do mojego pokoju na Karmelitergasse weszliśmy z Blanką,
rozmawiając głośno na schodach.
Poczułem się świetnie, jak człowiek wolny i spokojny o swoje
własne istnienie. Byłem wdzięczny Blance za tę sekundę
zupełnego zadowolenia z wszystkiego, co mnie otacza,
chciałem jej to jakoś przekazać, usiłowałem z nią rozmawiać,
dać jej do zrozumienia, że wyżej cenię sobie jej obecność niż
inne przyjemności, jakie mogę od niej otrzymać. Ale Blanka
była śpiąca i chciała jak najszybciej pójść do łóżka, zaś w
łóżku okazało się, że wcale nie jest taka zmęczona, jak to się
jej wydawało przed paru minutami. Potem, gdy już leżeliśmy
spokojnie i cicho obok siebie, powiedziałem: — Wiesz,
opowiem ci ciekawą historię, jaka przydarzyła się pewnemu
znajomemu facetowi, jednemu Francuzowi z Hotelu
Continental… — I opowiedziałem jej wszystko, co było z
Hellą. — No i co? — spytała bez specjalnego zainteresowania,
gdy skończyłem. — Co się teraz z nią dzieje? — Z nią nie
wiem — odparłem. — A on? — Blanka mówiła już wolnym
głosem, sen nachodził ją powoli. — Co z nim? — Cierpi —
powiedziałem obojętnie. — Cierpcie za to, co z nami
wyrabiacie — wymruczała już całkiem sennie. — Wszystkie
chłopy na to chorują… A sami są winni…
4
Nazajutrz Blanka i Karin pojechały w nieznaną dal,
najprawdopodobniej do Lubeki, ja uzyskałem skierowanie z
Arbeitsamtu do pracy w Salzhausie, zaś Jean–Noel promieniał
podobno przez cały dzień, jak mi doniósł Piotr. — Widziałeś
się wczoraj z Blanką, jak się okazuje — dodał
bez żadnej urazy. — Widziałem się — przytaknąłem i nie
mówiliśmy więcej na ten temat. W trzy dni potem okazało się,
że Jean–Noel ma trypra; przyszedł do mnie z ogromną
pretensją, bardzo przerażony. — Mój drogi — powiedziałem
— mogę ci to i owo załatwić, lecz nie podejmuję się, aż do
tego stopnia, ‘ strzec cię przed pułapkami życia i miłości.
Ręczę, że Blanka też nie wie o tym, te małe dawajki, jak
Karin, ukrywają takie rzeczy, wstydzą się ich, a nawet są zbyt
głupie, by wiedzieć, co się z nimi dzieje. Wiesz przecież, jak
jest, stary, no nie? — Odbyliśmy naradę z Piotrem i
zabroniliśmy Jean–Noëlowi meldować się na przychodni
przeciwwenerycznej, w Pociągnęłoby za sobą nieprzyjemne
dochodzenie ze strony władz sanitarnych, postanowiliśmy
leczyć go na własną rękę, o ile to w ogóle można tak, w tym
wypadku, sformułować. Wynalazłem jakiegoś pokątnego
felczera w starej kamienicy na Taunusstrasse, w kącie
obskurnego podwórka, poszedłem tam z Jean–Noelem i już w
ciemnej poczekalni o oberwanej tapecie mróz przeleciał mi po
kościach na myśl, co tu się zaraz będzie działo. Wszedłem z
nim do pokoju przyjęć: stała tam stara, dość popruta kanapa,
pokryta ceratą, szklana, zakurzona serwantka z kilkoma
fiolkami jakichś antyseptyków pomiędzy talerzami do zupy i
słoikami z zeszłoroczną konfiturą oraz spore urządzenie
irygacyjne w postaci jakiejś bańki na stojaku i kilku
gumowych rurek. Felczer, malutki, lecz klocowaty
człowieczek w gumowym fartuchu na niechlujnym pulowerze,
którego tytułowałem panem doktorem, wysłuchał mego opisu
choroby, po czym kazał mi wyjść z pokoju.
Usiadłem na brzeżku krzesła w poczekalni, paląc nerwowo
skręta. Po czym rozległ się nieludzki, zwierzęcy ryk, na
dźwięk którego włosy zjeżyły mi się na głowie. Długo nie
śmiałem uczynić żadnego ruchu, wreszcie drzwi otworzyły się
i stanął w nich Jean–Noel, blady, słaniający się na nogach i
podtrzymywany przez felczera. — Po raz pierwszy mam tak
delikatnego pacjenta —
usprawiedliwiał się nieco felczer. — Teraz rozumiem,
dlaczego Francuzi przegrali z nami w trzy tygodnie. Zupełnie
niewytrzymały naród. — Co on mówi, ten morderca?… —
jękną Jean–Noel.
— Tłumacz, do cholery! Czy już po wszystkim? — To
koniec? — spytałem nieśmiało. — To początek — rzekł
cierpko felczer. — Jeszcze co najmniej pięć zabiegów. — Nie
miałem sumienia tłumaczyć tego werdyktu Jean–Noelowi, był
i tak kompletnie złamany. — Wiesz, stary —
powiedział mi chropawym głosem, gdy transportowałem go
do Park–Hotelu — mam stryja, ogrodnika z zawodu, który jest
najmądrzejszym człowiekiem na świecie. Utrzymuje on,
przyznam ci się, nie wiem dlaczego, że najnikczemniejszym
rodzajem człowieka jest krytyk literacki.
Zgodzisz się jednak ze mną, że łotrostwo krytyków jest
niczym wobec podłości takiej małej świni, takiej kurewki, jak
ta Karin… — Taka Karin, być może, o niczym nie wie —
zastanowiłem się. —
Jest głupia i nie ma pojęcia o własnej dolegliwości, po czym
nie domyśla się nawet krzywdy, jaką wyrządza. Świństwo,
które czyni, jest więc wynikiem głupoty. Nie znam się na tym
zbyt dobrze, ale zdaje mi się, że z krytykami literackimi jest
podobnie: wyrządzają świństwa z głupoty. Po prostu wydaje
im się, że coś wiedzą.
Lato miało się ku końcowi, zaś pogoda poprawiła się
zdecydowanie. Wróciliśmy więc do Moslera. Kończyłem w
Salzhausie obiad o czwartej i bardzo zmęczony, ogłuszony
stukotem maszyny do bonowania i nieustannymi
nawoływaniami, spocony i zmięty, wlokłem się na plażę.
Na drewnianym pomoście leżeli już Piotr i Marcel, czyści,
wypoczęci, nieco rozleniwieni, mówiący wolno i spokojnie,
kelnerzy z innego wymiaru, z tej płaszczyzny codzienności, na
której zachować można młodzieńczość i swobodną elegancję.
U Moslera przerzedziło się, znikły charakterystyczne postacie
niemieckich markierantów, wypełniające wiosną leżaki. —
Przechodzę wyłącznie na cudzoziemską klientelę — rzekł
kiedyś stary Mosler tonem żartobliwym i poufnym.
— Do czasu — powiedziałem sceptycznie. — Ja też musiałem
tłumaczyć się na gestapo z tego, że odwiedzam pański Anstalt.
— Żeby chociaż pozwolili się tłumaczyć… — westchnął
ciężko.
Nie czepiali się nas, to fakt. Zresztą w Salzhausie działy się
rzeczy straszne: przepływ zgłodniałych urzędników w
godzinach południowych przypominał wzburzoną, rwącą
rzekę lub tranzyt szarańczy, starzy niemieccy kelnerzy
wysiadali z przyczyn fizycznej niewytrzymałości, były dni,
kiedy obsługiwaliśmy z Dinem po dziesięć stołów na osiem
osób każdy. Praca w Park–Hotelu wydawała się wtedy snem o
anielskiej sjeście pod palmami wysp południowych.
— Wiesz — powiedział Piotr, gdy po wyjściu z wody kładłem
się na włochatym ręczniku obok niego. — Ciekawa ‘ rzecz,
ale Jean–Noel mówi o tobie bardzo źle. — O mnie? —
zdziwiłem się.
— Właściwie mówi o tobie z nienawiścią — rzekł Piotr. —
Wydaje mi się — powiedziałem — że zachowałem się wobec
niego bardzo fair. Wcale nie musiałem słuchać jego wycia u
tego wenerycznego weterynarza, a jednak chodziłem z nim aż
do końca. Nie pojmuję, o co mu chodzi?
— ja też nie — przyznał Piotr — a jednak tak jest. Dość
ludzkie, zresztą. Boję się, że po tej wojnie będziemy się
wszyscy nienawidzić między sobą, właśnie za solidarność, za
ofiary, za bohaterstwo, którego nie będziemy mogli sobie
nawzajem darować. Każdy będzie nosić w sercu ukryty, gorzki
niedosyt uznania i podziwu dla własnych przejść. —
Przeciągnąłem się wygodnie, z upodobaniem; słońce i woda
regenerowały szybko wszystkie wiązania młodego organizmu,
dotyk ciepłego powietrza gładził i odświeżał skórę, każdy
głęboki oddech wypełniał ciało optymizmem. — Wiesz
— powiedziałem — chyba wyjadę z Europy po wojnie.
— Też o tym myślę — rzekł Piotr. — Europa zaczyna
przypominać ciasne, przestarzałe mieszkanie, w którym w
żaden sposób nie mogą się pomieścić dotychczasowi
lokatorzy. Coś mi się widzą przestronne, afrykańskie czy
australijskie bungalowy z kawałem ogrodu przy werandzie.
— Otóż to — przyznałem. — Chciałbym, ażeby moje dzieci
rosły w dobrym, czystym powietrzu, na obszernej przestrzeni,
w poszanowaniu dla innych symboli, może obcych mi
zupełnie, ale takich, za którymi schroni się w przyszłości
wolność i szczęście ludzkie. —
Zabrzmiało to nader sztucznie, co ważniejsze, czułem, że to
nieprawda, że życzenia te nie są żadnymi życzeniami, nie są
niczym poza życzeniami retorycznymi. Gryzła mnie myśl, czy
aby mam prawo do życiodajnych konsekwencji wszelkiej
jakiejś hańby i męki, czy nie pozostała mi aby wyłącznie
nonszalancka na pozór, a w gruncie rzeczy pokorna zazdrość
wykluczonego z dobrego towarzystwa faktycznie zasłużonych,
bezspornie szlachetnych, prawdziwie ofiarnych i
niekwestionowanie dzielnych — trzeba to bowiem było sobie
jasno powiedzieć, że uporczywe strzelanie do sosenki, za którą
mógłby się ewentualnie schronić litewski faszysta w służbie
Hitlera, trudno jest uznać za jakikolwiek tytuł do chwały w
tym gigantycznym zmaganiu o świat. — Pod nagrzanymi,
prześwietlonymi słońcem powiekami zjawiła się znów Hella,
coś nie spełnionego targnęło mną męcząco, ulotnie, mętny,
bezkształtny niepokój zagościł na chwilę wokoło. —
Piotrusiu — powiedziałem — tuż przed wojną stawiała mi
karty Cyganka, spotkana na wycieczce, gdzieś pod Warszawą.
Mówiła mi bardzo wiele pocieszających rzeczy: że będę długo
żył, że będę bogaty. Tylko pytana przeze mnie o miłość,
kochałem się wtedy w pewnej Irence, której twarzy nie
pamiętam, odpowiedziała mi: sam sobie serce zaspokoisz…
Piotr usiadł i przeciągnął się. Otworzyłem oczy, mrużąc je w
nawale słonecznego blasku i rozjarzonego błękitu. Tuż nad
sobą miałem uśmiech Piotra pełen mocnych, białych zębów.
— Boję się — powiedział — że wróżba ta dotyczy wielu z
nas. — Zapalił ze smakiem papierosa, zaś ja nie wiedziałem
zbyt dobrze, co miał na myśli.
Warszawa, 10 września 1959 roku

You might also like